Kalendarium 1989 W roku 1989 udział w handlu narkotykami w produkcie narodowym Kolumbii wynosił około 4%. W rękach mafii kokainowej, która podzielona ...
31 downloads
26 Views
2MB Size
Kalendarium 1989 W roku 1989 udział w handlu narkotykami w produkcie narodowym Kolumbii wynosił około 4%. W rękach mafii kokainowej, która podzielona była na dwie toczące ze sobą bezwzględną wojnę grupy - kartel z Medellin i kartel z Cali, znajdował się niemal milion hektarów najżyźniejszych ziem. Przekupstwo i zastraszenie stały się skutecznymi narzędziami nacisku na wpływowe sfery gospodarcze i polityczne. Infiltracji nie oparły się wojsko i policja. 18 sierpnia: Ginie w zamachu Luis Carlos Galan, znany z uczciwości i nieprzejednanej postawy wobec handlarzy narkotyków kandydat na prezydenta z ramienia ruchu Nowy Liberalizm. Autorstwo tej zbrodni do dziś przypisywane jest Pablowi Escobarowi - przywódcy organizacji przestępczej zwanej kartelem z Medellin. W odpowiedzi na zamach policja niszczy znaczną liczbę produkujących kokainę laboratoriów, dokonuje 2000 rewizji, aresztuje około 11 000 osób, rekwiruje 900 awionetek i samochodów oraz 1200 sztuk broni palnej. Mimo że po pewnym czasie większość skonfiskowanego mienia powraca do właścicieli, aresztowani zaś wychodzą na wolność, mafia odpowiada wyzwaniem na wyzwanie. We wrześniu fala zamachów terrorystycznych ogarnia główne miasta Kolumbii, pozostawiając po sobie sześciu zabitych i setki rannych. Ostatnie miesiące roku upływają pod znakiem narastającego terroru. 27 listopada: Bomba podłożona na pokładzie samolotu kolumbijskich linii lotniczych Avianca zabija ponad sto osób. 6 grudnia: Autobus-pułapka z ładunkiem 500 ton dynamitu wybucha przed siedzibą DAS (Urzędu Bezpieczeństwa) w Bogocie. Ginie około 70 osób, a 500 zostaje rannych. Generał Maza Marąuez, który był celem zamachu, uchodzi z życiem, niemal bez jednego draśnięcia. 15 grudnia: Z rąk policji ginie Gonzalo Rodriguez Gacha „el Mejicano”, niegdyś prawa ręka Pabla Escobara.
1990 Zgodnie z oficjalnymi danymi policji kolumbijskiej w pierwszym półroczu 1990 roku w całym kraju zginęło gwałtowną śmiercią 10488 osób. Okres ten zdominowała krwawa konfrontacja rządu i kartelu z Medellin. Mafia szerzyła terror, usiłując zmusić rząd do zawarcia ugody na jej warunkach. Najważniejszym z nich było zniesienie ekstradycji obywateli kolumbijskich. Przeciwni jej byli nie tylko szefowie karteli, którzy w swej własnej ojczyźnie otrzymywali nadzwyczaj łagodne wyroki, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych groziła im za te same przestępstwa kara śmierci lub dożywocie; również opinia publiczna burzyła się na myśl o „pogwałceniu suwerenności narodowej”, wiedziona historyczną w Ameryce Łacińskiej nieufnością do gringos i ich polityki. Tak więc, mimo że ekstradycję zastosowano jedynie wobec nielicznych mafijnych przywódców, groźba jej była realna, dopóki istniały stosowne zapisy prawne. Jeszcze za rządów prezydenta Virgilio Barco (19861990) Pablo Escobar stworzył fasadową organizację pod nazwą Extraditables. Jej logo stanowił rysunek przedstawiający zakutych w kajdany Kolumbijczyków opatrzony mottem: „Wolimy mogiłę w Kolumbii niż celę w Stanach Zjednoczonych”. Sygnowane tym godłem komunikaty stały się publicznym wyrazem żądań i obaw wyjętego spod prawa szefa handlarzy narkotyków. W roku 1990 problem ekstradycji był wciąż otwarty, a metody walki z handlem narkotykami stawały się coraz bardziej brutalne, zwłaszcza w Medellin, gdzie dokonywano masowych aresztowań w dzielnicach nędzy, co nierzadko kończyło się „prewencyjnym” rozstrzeliwaniem nieletnich, podejrzanych o współpracę z mafią. Po obu stronach barykady
narastało poczucie krzywdy i pragnienie odwetu. Od stycznia do czerwca ginęły w tym mieście przeciętnie 32 osoby dziennie.
7 sierpnia: Cesar Gaviria Trujillo, młody polityk liberalnej centroprawicy, obejmuje urząd prezydenta republiki. 30 sierpnia: Porwani zostają dziennikarze: Diana Turbay, Azucena Lievano, Juan Vitta, Hero Buss, Richard Becerra, Orlando Acevedo. 5 września: Gaviria ogłasza dekret nr 2047, w którym Kolumbia odchodzi od zobowiązań poprzednich rządów, określonych w traktacie podpisanym ze Stanami Zjednoczonymi. Brak jednak wyraźnego sformułowania o wstrzymaniu ekstradycji. 19 września: Porwany zostaje Francisco Santos, a parę godzin później - Marina Montoya. 7 listopada: Porwane zostają Marucha Pachón de Villamizar* i Beatriz Villamizar. 26 listopada: Wychodzi na wolność Juan Vitta. 9 grudnia: Wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego, które ma też opowiedzieć się za zniesieniem bądź utrzymaniem ekstradycji. 11 grudnia: Wychodzi na wolność Hero Buss. 13 grudnia: Wychodzi na wolność Azucena Lievano. 17 grudnia: Wychodzi na wolność Orlando Acevedo. Gaviria ogłasza dekret nr 3030, zgodnie z którym ekstradycja grozi jedynie w wypadku ucieczki lub złożenia fałszywych zeznań, przy czym utrzymany zostaje punkt mówiący, iż dekret obejmuje wyłącznie przestępstwa popełnione do dnia 5 września 1990 roku. Nowy dekret również nie spełnia nadziei Pabla Escobara, ale jeszcze w tym samym dniu w ręce władz oddaje się Fabio Ochoa, handlarz narkotyków z Medellin.
1991 Pojawiają się możliwości porozumienia zadowalającego obie strony konfliktu. Escobar osaczony jest przez osobistych wrogów. Poluje na niego jedenastu płatnych morderców, sprowadzonych z Anglii i opłaconych przez konkurencyjny kokainowy kartel z Cali. Escobar dochodzi do wniosku, że najlepiej schronić się za murami więzienia, bo groźba utraty życia jest bardziej realna od mglistej groźby ekstradycji. Postanawia oddać się w ręce władz, żąda jednak gwarancji bezpieczeństwa dla siebie, dla swojej rodziny i współpracowników.
16 stycznia: sprawiedliwości.
Jorge
Luis
Ochoa,
brat
Fabia,
oddaje
się
w
ręce
wymiaru
_____________________________ * W oryginalnej pisowni - Maruja Pachón de Villamizar. Ze względu na trudności odmiany w języku polskim imię to występuje w zapisie fonetycznym: Marucha.
22 stycznia: Zostają zamordowani bracia Prisco, twórcy prywatnej armii Pabla Escobara. 24 stycznia: Zostaje zamordowana Marina Montoya. 25 stycznia: Ginie Diana Turbay; ucieka Richard Becerra. 5 lutego: Zgromadzenie Konstytucyjne rozpoczyna obrady. 8 lutego: Wychodzi na wolność Beatriz Villamizar. 20 maja: Wychodzą na wolność Marucha Pachón i Francisco Santos. 19 czerwca: Pablo Escobar oddaje się w ręce władz i zostaje osadzony w więzieniu pod specjalnym nadzorem - La Catedral - skąd ucieka 21 lipca 1992 roku.
Postscriptum
2 grudnia 1993 roku, w dzielnicy Los Olivos w Medellin, ginie od policyjnej kuli Pablo Emilio Escobar Gaviria, „pięć stóp i sześć cali wzrostu, włosy czarne, oczy brązowe...”, twórca jednej z najpotężniejszych organizacji przestępczych świata.
Podziękowania W październiku 1993 roku Marucha Pachón i jej mąż, Alberto Villamizar, zwrócili się do mnie z propozycją, żebym napisał książkę o jej przeżyciach podczas sześciu miesięcy porwania i o żmudnych zabiegach, które doprowadziły w końcu do jej uwolnienia. Pierwszy brudno-pis był już niemal gotowy, kiedy zrozumieliśmy, że nie można oddzielić tego porwania od dziewięciu innych, mających miejsce w tym samym czasie. W rzeczywistości nie było to dziesięć różnych porwań - jak wydawało nam się początkowo - ale jedno porwanie dziesięciu bardzo starannie wybranych osób, dokonane przez tę samą organizację w jednym i tym samym celu. To spóźnione stwierdzenie kazało nam zacząć naszą opowieść jeszcze raz - w innym duchu i w nowym kształcie - tak aby wszystkie postacie dramatu mogły zachować swą wyraźną tożsamość i zająć właściwe sobie miejsce. Mozolnie rozplątywaliśmy labirynt narracji, która w pierwotnej wersji gmatwała się w nieskończoność. W ten' sposób praca przewidziana na rok przeciągnęła się niemal na trzy lata, mimo wytrwałej i jakże cennej pomocy Maruchy i Alberta, których osobiste relacje stały się osią i wątkiem przewodnim tej książki. Rozmawiałem, o ile było to możliwe, ze wszystkimi bohaterami i wszyscy wielkodusznie gotowi byli zburzyć dla mnie spokój swej pamięci i rozjątrzyć rany, o których zapewne chcieli zapomnieć. Ich ból, ich cierpliwość i gniew dodały mi odwagi, by podołać tej pracy, najtrudniejszej i najsmutniejszej w moim dobiegającym już swej jesieni życiu. Jedyną moją klęską jest poczucie, że odnajdą na papierze tylko nikłe odbicie grozy, którą przeżyli w rzeczywistości. Myślę tu przede wszystkim o rodzinach dwóch zamordowanych zakładniczek - Mariny Montoya i Diany Turbay - a zwłaszcza o matce tej ostatniej, Nydii Quintero de Balcazar. Spotkania z nią były dla mnie wstrząsającym, niezapomnianym doświadczeniem. To uczucie frustracji dzielę z dwiema osobami, pracującymi wraz ze mną nad zgromadzeniem tajnego archiwum tej książki: dziennikarką Luzangelą Arteaga, która z uporem i przemyślnością kłusownika tropiła i wyławiała nieprawdopodobne wręcz fakty, i z Margaritą Marąuez Caballero, moją cioteczną siostrą i osobistą sekretarką - wzięła ona na siebie trud przepisania, uporządkowania, sprawdzenia i zachowania w tajemnicy obszernego materiału źródłowego, w którego gąszczu omal nie utknęły nasze wysiłki. Wszystkim bohaterom i współpracownikom dziękuję za to, że nie odejdzie w zapomnienie bestialski dramat, będący niestety zaledwie epizodem biblijnego holokaustu, w jakim Kolumbia wyniszcza się od ponad dwudziestu lat. Im właśnie dedykuję moją pracę, a wraz z nimi wszystkim Kolumbijczykom - niewinnym i winnym - w nadziei, że nigdy więcej nie wydarzy się ta książka.
1 Zanim wsiadła do samochodu, spojrzała przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt jej nie śledzi. Działo się to pięć po siódmej wieczorem w Bogocie. Ściemniło się przed godziną, park Nacional był słabo oświetlony. Pozbawione liści drzewa odcinały się widmowym konturem na tle chmurnego, posępnego nieba, ale wydawało się, że nie ma powodów do obaw. Marucha, mimo swego wysokiego stanowiska, usiadła za kierowcą, bo zawsze jej się wydawało, że tak jest wygodniej. Beatriz otworzyła drugie drzwiczki i usiadła po prawej stronie. Miały prawie godzinę spóźnienia w zwykłym rozkładzie dnia i obydwie wyglądały na zmęczone sennym popołudniem i trzema roboczymi zebraniami. Zwłaszcza Marucha, która ubiegłej nocy miała w domu gości i zdążyła się przespać zaledwie kilka godzin. Wyciągnęła zdrętwiałe nogi, zamknęła oczy i z głową na oparciu wydała rutynowe polecenie: - Do domu, proszę. Wracały, jak co dzień, coraz to zmieniając trasę, zarówno ze względu na bezpieczeństwo, jak i z powodu korków. Renault 21 był nowy i wygodny, a szofer prowadził ostrożnie. Tego wieczoru najlepiej było jechać na północ obwodnicą. Trzy razy trafili na zielone światło, a wieczorny ruch był mniej chaotyczny niż zazwyczaj. Nawet w najgorsze dni przejazd z biura do domu Maruchy - róg Trzeciej i Osiemdziesiątej Czwartej A, numer 42 - zabierał im nie więcej niż pół godziny; potem szofer odwoził jeszcze Beatriz, która mieszkała jakieś siedem przecznic dalej. Marucha pochodziła z rodziny znanych intelektualistów o wielopokoleniowej tradycji dziennikarskiej, sama też była dziennikarką, wielokrotnie nagradzaną. Od dwóch miesięcy kierowała pracą Focine - Krajowego Towarzystwa Rozwoju Kinematografii. Beatriz, jej szwagierka i osobista asystentka, fizykoterapeutka z długoletnim doświadczeniem, postanowiła na jakiś czas zmienić zainteresowania i w Focine zajęła się kontaktami z prasą. Żadna z nich nie miała powodu do obaw, ale Marucha podświadomie nabrała zwyczaju oglądania się za siebie, od czasu, kiedy w sierpniu zeszłego roku handlarze narkotyków zaczęli porywać dziennikarzy. Następną ofiarą mógł być każdy. Jej obawa była uzasadniona. Chociaż park Nacional wydawał się opustoszały, gdy rozglądała się przed wejściem do samochodu, śledziło ją wówczas ośmiu mężczyzn. Jeden siedział za kierownicą granatowego mercedesa 190, z fałszywymi bogotańskimi tablicami, zaparkowanego na chodniku naprzeciwko. Inny siedział za kierownicą kradzionej żółtej taksówki. Czterej - w dżinsach, adidasach i skórzanych kurtkach - krążyli w ciemnościach parku. Siódmy - wysoki, przystojny, w lekkim garniturze, z teczką dyplomatką, przypominał wyglądem młodego przedsiębiorcę. Z pobliskiego narożnego baru człowiek odpowiedzialny za całość akcji śledził jej pierwszy realny epizod, poprzedzony trzema tygodniami drobiazgowych, wyczerpujących prób. Taksówka i mercedes podążały za samochodem Maruchy, cały czas w niewielkiej odległości - tak samo, jak robiły to od zeszłego poniedziałku, żeby ustalić jaką trasą jeździ zazwyczaj. Po mniej więcej dwudziestu minutach wszyscy skręcili w prawo, w ulicę Osiemdziesiątą Drugą, niecałe dwieście metrów od budynku z czerwonej cegły, gdzie mieszkała Marucha ze swoim mężem i jednym z synów. Samochód jej podjeżdżał właśnie stromą ulicą, kiedy żółta taksówka wyminęła go i zablokowała przy prawym chodniku, toteż kierowca musiał gwałtownie zahamować, żeby uniknąć zderzenia. Niemal jednocześnie stanął za nimi mercedes, odcinając możliwość odwrotu. Z taksówki wysiadło trzech mężczyzn. Zdecydowanym krokiem mszyli do samochodu Maruchy. Ten wysoki i dobrze ubrany trzymał jakąś dziwną broń, która wyglądała jak strzelba z obciętą kolbą, o lufie tak długiej i grubej jak luneta. W rzeczywistości był to miniuzi 9 milimetrów z tłumikiem, strzelający bądź pojedynczo, bądź seriami po trzydzieści kul w ciągu dwóch sekund. Dwaj inni napastnicy byli uzbrojeni w karabiny maszynowe i pistolety. Marucha i Beatriz nie mogły jednak widzieć, że z zaparkowanego z tyłu mercedesa wysiedli jeszcze trzej mężczyźni. Działali tak zgodnie i szybko, że nie zdążyły zapamiętać nic poza oderwanymi ułamkami dwóch krótkich minut trwania napadu. Pięciu mężczyzn otoczyło samochód. Z zawodową precyzją zajęli się całą trójką jednocześnie. Szósty, z karabinem gotowym do strzału, obserwował ulicę. Marucha domyśliła się, co to oznacza. - Ruszaj, Angel - krzyknęła do szofera. - Jedź po chodniku, rób coś, ruszaj!
Angel tkwił jak skamieniały, zresztą i tak, mając z przodu taksówkę a z tyłu mercedesa, nie mógłby wyjechać. W obawie, że zamachowcy zaczną strzelać, Marucha przycisnęła do siebie torebkę, niby kamizelkę ratunkową, schowała się za przednim siedzeniem i krzyknęła do Beatriz: - Na podłogę. - Za nic - szepnęła Beatriz. - Na podłodze nas zabiją. Była roztrzęsiona, ale stanowcza. Przekonana, że to zwykły napad, ściągnęła z trudnością dwa pierścionki z prawej ręki i wyrzuciła przez okienko, myśląc: „Niech się wypchają”. Na lewej zostały jej jeszcze dwa. Nie zdążyła ich zdjąć. Marucha, zwinięta w kłębek za siedzeniem, zapomniała zupełnie o swoim pierścionku ze szmaragdami i brylantami i takich samych kolczykach. Dwaj mężczyźni otworzyli drzwiczki od strony Maruchy, a inni dwaj od strony Beatriz. Piąty wypalił przez szybę w głowę szofera. Strzał zabrzmiał przez tłumik jak westchnienie. Napastnik otworzył drzwiczki, jednym ruchem wypchnął kierowcę i trzykrotnie wystrzelił do leżącego na ziemi. Ironia losu: Angel Maria Roa pracował z Maruchą zaledwie od trzech dni i podkreślał swoją niedawno objętą funkcję ciemnym garniturem, wykrochmaloną koszulą i czarnym krawatem ministerialnego szofera. Jego poprzednik, który był etatowym kierowcą Focine przez dziesięć lat, odszedł tydzień temu na własną prośbę. Marucha dowiedziała się o zabiciu szofera dużo później. Ze swego ukrycia słyszała jedynie brzęk rozbitych szyb i jednocześnie gwałtowny okrzyk tuż nad swoją głową: „Przyszliśmy po panią! Wysiadać!”. Czyjaś dłoń żelaznym uchwytem wpiła się w jej ramię i wyciągnięto ją siłą z samochodu. Opierała się, jak mogła, upadła, zadrasnęła się w nogę, ale dwaj mężczyźni unieśli ją w górę i powlekli do stojącego z tyłu samochodu. Żaden z nich nie zauważył, że Marucha kurczowo przyciska do siebie torebkę. Beatriz, która ma długie, ostre paznokcie i doskonały wojskowy trening, stawiła czoło napastnikowi, który usiłował wyciągnąć ją z samochodu. „Ręce przy sobie!” - krzyknęła. Zadrżał, skurczył się, a Beatriz pojęła, że jest równie przerażony jak ona i że może odważyć się na wszystko. Spuściła z tonu. - Wyjdę sama - powiedziała. - Co mam robić? Chłopak wskazał taksówkę. - Wsiadać do samochodu i na podłogę - powiedział. - Szybko! Drzwiczki były otwarte, silnik pracował, a kierowca gotów był ruszyć w każdej chwili. Beatriz ułożyła się z tyłu na podłodze, jak mogła. Porywacz nakrył ją swoją kurtką i zajął miejsce na siedzeniu, opierając nogi o jej ciało. Wsiedli jeszcze dwaj mężczyźni - jeden obok kierowcy, a drugi za nim. Gdy rozległo się jednoczesne trzaśnięcie drzwiczek, kierowca pełnym gazem ruszył obwodnicą na północ. Dopiero wówczas Beatriz zauważyła, że zostawiła torebkę na tylnym siedzeniu renaulta, ale było już za późno. Bardziej niż strach i niewygoda dręczył ją smród zalatującej amoniakiem kurtki. Mercedes, do którego wepchnięto Maruchę, odjechał chwilę wcześniej, inną drogą. Posadzili ją pośrodku, na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwoma mężczyznami. Ten z lewej zmusił ją, żeby położyła mu głowę na kolanach, w tak niewygodnej pozycji, że ledwo mogła oddychać. Obok kierowcy siedział jakiś człowiek, który porozumiewał się z drugim wozem przez prymitywny radiotelefon. Determinacja Maruchy była tym większa, że nie wiedziała, jakim samochodem ją wiozą - nie zauważyła go, kiedy zaparkował za jej renaultem - czuła jednak, że jest nowy i wygodny, być może opancerzony, bo odgłosy ulicy były przytłumione, niby szum deszczu. Nie mogła oddychać, serce podchodziło jej do gardła i czuła, że zaczyna się dusić. Siedzący obok kierowcy mężczyzna, który zachowywał się jak przywódca, zauważył to i próbował ją uspokoić. - Nie ma się czego bać - rzucił przez ramię. - Zabieramy panią, żeby przekazać pewien komunikat. Za parę godzin wróci pani do domu. Ale niech się pani nie szarpie, bo będzie źle. Radzę, spokojnie. Również ten, na którego kolanach trzymała głowę, usiłował ją pocieszyć. Marucha zaczerpnęła powietrza z całej siły, wypuściła je bardzo powoli ustami i zaczęła przychodzić do siebie. Sytuacja zmieniła się wkrótce, bo samochód wpadł w korek na stromym odcinku drogi. Człowiek z radiotelefonem zaczął wykrzykiwać niedorzeczne rozkazy, których kierowca drugiego samochodu nie był w stanie spełnić. Kilka karetek utknęło gdzieś na szosie; wycie syren i ogłuszający jazgot klaksonów mogły doprowadzić do obłędu każdego, kto miał napięte nerwy. A porywacze, przynajmniej w tej chwili, byli całkowicie wyprowadzeni z
równowagi. Zdenerwowany kierowca, chcąc utorować sobie drogę, potrącił jakąś taksówkę. Było to tylko lekkie stuknięcie, ale taksówkarz wrzasnął coś, co zwiększyło jeszcze ogólne zdenerwowanie. Człowiek z radiotelefonem wydał rozkaz, żeby jechać naprzód za wszelką cenę, i samochód uciekł po chodnikach i poboczach. Uwolniony z korka, ruszył szybciej. Marucha miała wrażenie, że jechali w stronę La Calera - szosy wspinającej się na wzgórza, bardzo ruchliwej o tej porze. Przypomniała sobie nagle, że w kieszeni marynarki ma ziarenka kardamonu - naturalny środek uspokajający - i spytała porywaczy, czy może je wyjąć. Mężczyzna z prawej pomógł jej poszukać ich w kieszeni i zauważył, że Marucha wciąż ściska torebkę. Odebrali jej torebkę, ale dali kardamon. Marucha usiłowała przyjrzeć się porywaczom, lecz światło było bardzo słabe. Ośmieliła się zapytać: „Kim jesteście?”. Ten od radiotelefonu odpowiedział spokojnie: - Jesteśmy z M-19. Idiotyzm, bo przecież M-19 był już zalegalizowany, a obecnie uczestniczył w kampanii wyborczej do Zgromadzenia Konstytucyjnego. - Pytam poważnie - powiedziała Marucha. - Jesteście od narkotyków czy z guerrilli? - Z guerrilli - odparł mężczyzna z przedniego siedzenia. - Ale spokojnie, chcemy tylko, żeby przekazała pani pewien komunikat. Serio. Przerwał i rozkazał, żeby zepchnęli Maruchę na podłogę, bo właśnie mijali posterunek drogowy. „Jeżeli teraz pani się poruszy albo odezwie, zabijemy panią” - powiedział. Poczuła na żebrach lufę rewolweru, a ten, który siedział obok niej, ostrzegł: - Nie ruszać się. Następne dziesięć minut trwało wieczność. Marucha zebrała siły i ssała ziarenka kardamonu, które coraz bardziej dodawały jej otuchy, ale niewygodna pozycja nie pozwalała jej widzieć ani słyszeć, o czym mówili z patrolem, jeżeli w ogóle coś mówili. Marucha miała wrażenie, że przejechali nie indagowani. Podejrzenie, iż zmierzali w stronę La Calera, zmieniło się w pewność i poczuła pewną ulgę. Nie próbowała się podnieść, bo było jej tak lepiej niż z głową opartą o kolana mężczyzny. Samochód wjechał na piaszczystą drogę i pięć minut później zatrzymał się. Mężczyzna z radiotelefonem powiedział: - Jesteśmy na miejscu. Nie widać było żadnych świateł. Zarzucili jej kurtkę na głowę. Szła pochylona i widziała tylko swoje własne stopy kroczące najpierw przez podwórze, a potem chyba przez kuchnię o kamiennej posadzce. Kiedy odsłonili jej twarz, spostrzegła, że znajdują się w pokoiku - jakieś dwa metry na trzy - z materacem na podłodze i czerwoną żarówką u drewnianego sufitu. Chwilę potem weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn; mieli na głowach coś w rodzaju kominiarek zrobionych z nogawek dresu, z trzema otworami wyciętymi na oczy i usta. Od tej chwili przez cały czas niewoli nie zobaczyła ich twarzy. Zauważyła, że ci dwaj, którzy teraz się nią zajęli, to nie byli ci sami, którzy ją porwali. Ubrania mieli zużyte i brudne, byli niżsi od Maruchy, która ma metr sześćdziesiąt siedem, a ich głosy i ruchy zdradzały młody wiek. Jeden z nich rozkazał, żeby oddała mu biżuterię. „Będzie u nas bezpieczna”. Marucha wręczyła mu pierścionek ze szmaragdami i maleńkimi diamentami, ale nie zdjęła kolczyków. Beatriz w drugim samochodzie nie mogła wyciągnąć żadnych wniosków co do trasy. Cały czas leżała na podłodze i nie przypominała sobie, żeby jechali drogą tak stromą jak La Calera, nie mijali też żadnego patrolu, taksówka jednak mogła mieć pierwszeństwo. W czasie jazdy wszyscy byli bardzo napięci z powodu ulicznych korków. Kierowca krzyczał do radiotelefonu, że nie przeleci nad samochodami, pytał, co ma robić, i to tak denerwowało tych z pierwszego auta, że wciąż dawali mu niejasne i sprzeczne wskazówki. Beatriz zrobiło się bardzo niewygodnie: dusił ją odór kurtki, dokuczała zdrętwiała noga. Próbowała się jakoś ułożyć. Strażnik, w obawie, że będzie się wyrywać, zaczął ją uspokajać: „Spokojnie, kochanie, nic ci nie będzie - mówił. - Przekażesz komunikat i po krzyku”. Kiedy wreszcie zrozumiał, że chodzi o podkurczoną nogę, pomógł jej się rozprostować i stał się mniej szorstki. Najgorsze było to, że mówił do niej „kochanie”. Drażniło ją to w dużo większym stopniu niż śmierdząca kurtka. Ale im bardziej starał się ją uspokoić, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ją zabiją. Obliczyła, iż podróż trwała nie więcej niż czterdzieści minut. Kiedy dojechali na miejsce, mogła być za piętnaście ósma. Przyjazd jej odbył się tak samo jak przyjazd Maruchy. Zarzucili jej na głowę cuchnącą kurtkę i poprowadzili za rękę, przestrzegając, żeby patrzyła tylko pod nogi. Zobaczyła to samo co Marucha: podwórko, płyty posadzki, dwa ostatnie schodki. Kazali jej skręcić w lewo
i ściągnęli jej kurtkę z głowy. Na stołku siedziała Marucha, blada w czerwonym świetle jedynej żarówki. - Beatriz! - wykrzyknęła Marucha. - Ty tutaj! Nie wiedziała, co się z nią stało, ale myślała, że puścili ją wolno, bo nie miała z tym nic wspólnego. Teraz jednak ujrzawszy Beatriz poczuła wielką radość, że nie jest sama, i zarazem ogromny smutek, że ją także porwano. Uściskały się, jakby nie widziały się od dawna. Wydawało im się, że nie będą w stanie przeżyć w tej nędznej klitce, śpiąc na tym samym materacu, rzuconym wprost na podłogę, w obecności dwóch zamaskowanych strażników, którzy nie spuszczali z nich oka ani na chwilę. Nowy, też w masce - elegancki, mierzący co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany mężczyzna, do którego inni zwracali się „Doktorze” - przejął dowodzenie, pozując na ważniaka. Kazali Beatriz zdjąć pierścionki z lewej ręki, ale nie zauważyli złotego łańcuszka z medalikiem z Matką Boską. - To jest akcja wojskowa i nic wam nie grozi - powiedział Doktor i powtórzył: - Jesteście tutaj tylko po to, żeby przekazać komunikat dla rządu. - Kim jesteście? - spytała Marucha. Wzruszył ramionami. „Nie wasza sprawa”. Podsunął im karabin pod nos i ciągnął dalej: „Ale powiem wam tylko tyle: To jest karabin z tłumikiem, nikt nie wie, gdzie jesteście ani z kim. Nie krzyczcie i nie próbujcie żadnych sztuczek, bo w jednej sekundzie będzie po wszystkim i nikt o was więcej nie usłyszy”. Wstrzymały oddech w oczekiwaniu na najgorsze. Ale po tych pogróżkach szef zwrócił się do Beatriz. - Teraz was rozdzielimy, a panią wypuścimy - powiedział. - Jest tu pani przez pomyłkę. Beatriz zareagowała natychmiast. - Nie ma mowy - odparła bez wahania. - Zostanę z Maruchą. Była to decyzja tak odważna i wielkoduszna, że nawet sam porywacz wykrzyknął zdumiony, bez śladu ironii: „Jak oddaną ma pani przyjaciółkę”. Marucha, zakłopotana, przyznała mu rację i zaczęła dziękować Beatriz. Doktor zapytał, czy chcą coś zjeść. Obydwie odparły, że nie. Poprosiły natomiast o wodę, bo zaschło im w ustach. Przynieśli im coś do picia. Marucha, która nie rozstaje się z papierosem i zawsze ma pod ręką paczkę i zapalniczkę, nie paliła przez całą drogę. Poprosiła, żeby oddali jej torebkę, gdzie miała papierosy, ale mężczyzna poczęstował ją własnymi. Chciały iść do łazienki. Beatriz poszła pierwsza, z twarzą zakrytą brudną, podartą szmatą. „Patrzeć na podłogę” - rozkazał ktoś. Poprowadzili ją za rękę wąskim korytarzykiem do obskurnej ubikacji ze smętnym okienkiem wychodzącym w ciemność. Drzwi wewnątrz nie miały zasuwki, ale zamykały się dobrze; Beatriz wspięła się na klozet i wyjrzała przez okno. W świetle latarni mogła dojrzeć tylko domek z niewypalonej cegły, z czerwoną dachówką, i kawałek łąki - widok, jakich wiele na drogach sabany, rozległego płaskowyżu otaczającego stolicę kraju. Wróciwszy do pokoju stwierdziła, że sytuacja uległa zmianie. „Dowiedzieliśmy się właśnie, kim pani jest, i też się nam pani przyda - powiedział do niej Doktor. - Zostanie pani z nami”. Usłyszeli o niej w radiu, które właśnie nadało komunikat o porwaniu. Dziennikarz Eduardo Carrillo, który w Państwowej Rozgłośni Radiowej (RCN) obsługiwał kronikę sądową, rozmawiał właśnie' ze swoim wojskowym informatorem, gdy ten dowiedział się przez radiotelefon, że dokonano porwania. W tej samej chwili wiadomość poszła na antenę, jeszcze bez szczegółów. Stąd właśnie porywacze dowiedzieli się, kim jest Beatriz. Radio podało też, że kierowca taksówki zanotował numery rejestracyjne i ogólne dane samochodu, który go potrącił. Policja ustaliła trasę ucieczki. Tak więc dom stał się niebezpieczny dla wszystkich i musieli natychmiast go opuścić. Postanowiono też, że zakładniczki pojadą innym samochodem, zamknięte w bagażniku. Argumenty obydwu na nic się nie zdały, bo porywacze wydawali się równie przerażeni jak one i nie kryli się z tym wcale. Marucha poprosiła o trochę spirytusu bojąc się, że uduszą się w bagażniku. - Nie ma tu spirytusu - powiedział Doktor szorstko. - Pojedziecie w kufrze i już. Szybciej! Kazali im zdjąć buty i trzymać je w ręku, a potem zaprowadzili obie przez dom do garażu. Tam odsłonili im głowy. Zakładniczki skuliły się posłusznie na dnie bagażnika. Przestrzeni było dość, a wentylacja dobra, bo usunięto gumowe uszczelki. Przed zamknięciem Doktor postraszył:
- Wieziemy ze sobą dziesięć kilo dynamitu. Jeden krzyk, kaszel albo płacz i wysadzimy was w powietrze. Ku zdumieniu i uldze obu kobiet przez szczeliny spawów bagażnika przenikał, jak z klimatyzatora, czysty, zimny powiew. Uczucie duszności zniknęło, pozostała tylko niepewność. Marucha zamknęła się w sobie, co mogło sprawiać mylne wrażenie ostatecznej rezygnacji, a co w rzeczywistości było jej magiczną receptą na zwalczanie niepokoju. Beatriz za to, wiedziona nienasyconą ciekawością, wyjrzała przez świetlistą szparę nieszczelnego bagażnika. Poprzez tylną szybę dostrzegła pasażerów samochodu: dwóch mężczyzn na tylnym siedzeniu, a obok kierowcy - długowłosą kobietę z dwuletnim może dzieckiem. Po prawej dostrzegła wielki żółty neon znanego centrum handlowego. Nie było wątpliwości: znajdowali się na północnej trasie wylotowej, oświetlonej na długim odcinku, a potem wjechali, w zupełnych ciemnościach, na nie brukowaną drogę, gdzie samochód zwolnił. Po mniej więcej piętnastu minutach zatrzymał się. Musiał to być kolejny posterunek. Słychać było niezrozumiałe głosy, szum przejeżdżających aut, muzykę; ale było tak ciemno, że Beatriz nie mogła nic dostrzec. Marucha ożywiła się i natężyła uwagę w nadziei, że jest to budka kontroli drogowej, gdzie każą im pokazać, co wiozą w bagażniku. Samochód ruszył po upływie około pięciu minut i począł wspinać się stromym zboczem, ale tym razem nie mogły ustalić trasy. Jakieś dziesięć minut potem zatrzymał się i otworzyli bagażnik. Znowu nakryli im głowy. Wysiadły po omacku. Razem przebyły podobną odległość jak poprzednio, patrząc w podłogę, prowadzone przez porywaczy najpierw korytarzem, potem przez salonik, gdzie ktoś rozmawiał przyciszonym głosem, aż do drzwi pokoju. Zanim weszły, Doktor uprzedził je: - Spotkacie tu kogoś znajomego. Światło było tak słabe, że potrzebowały chwili, żeby przyzwyczaić wzrok. Było to pomieszczenie szerokie na niecałe dwa metry, a długie na trzy, z jednym zamkniętym na głucho oknem. Siedzący na wąskim materacu rozłożonym na podłodze dwaj zamaskowani mężczyźni - tacy sami jak ci z poprzedniego domu - gapili się w telewizor. Wszystko tu było ponure i przytłaczające. W kącie, po lewej stronie drzwi, na wąskim łóżku z żelazną poręczą siedziała kobieta-widmo o zwiędłych, siwych włosach, nieprzytomnym spojrzeniu i zapadniętych policzkach. Niczym nie okazała, że dostrzegła ich przybycie; nie spojrzała, nie westchnęła - nieboszczyk nie byłby bardziej martwy. Marucha opanowała się błyskawicznie. - Marina! - szepnęła. Była to Marina Montoya, porwana niemal dwa miesiące temu, którą uważano już za zmarłą. German Montoya, jej brat, był wpływowym sekretarzem generalnym prezydenta Virgilia Barco. Syna Germana, Alvaro Diego, dyrektora znanego towarzystwa ubezpieczeniowego, porwali handlarze narkotyków, chcąc wywrzeć nacisk na jakieś negocjacje z rządem. Według nigdy nie potwierdzonej, lecz powszechnie przyjętej wersji uwolniono go wkrótce po zawarciu tajnego porozumienia, z którego rząd nigdy się nie wywiązał. Porwanie - dziewięć miesięcy później - jego ciotki Mariny można było interpretować wyłącznie jako nikczemny odwet, w owym czasie bowiem nie przedstawiała sobą żadnej wartości wymiennej. Rządy prezydenta Barco skończyły się, a German Montoya był teraz ambasadorem Kolumbii w Kanadzie. Tak więc wszyscy przypuszczali, że Marinę uprowadzono tylko po to, żeby ją zabić. Gdy minęło wzburzenie wywołane porwaniem, które poruszyło opinię publiczną w kraju i za granicą, nazwisko Mariny Montoya zniknęło z gazet. Marucha i Beatriz znały ją dobrze, ale rozpoznały z trudem. Fakt, że umieścili je w tym samym pokoju, oznaczał dla nich od pierwszej chwili, że znalazły się w celi śmierci. Marina nawet nie drgnęła. Marucha wzięła ją za rękę i przeszedł ją dreszcz. Jej dłoń nie była ani zimna, ani ciepła, zupełnie obojętna. Muzyczny sygnał dziennika wyrwał je z odrętwienia. Było pół do dziesiątej wieczorem, siódmego listopada 1990 roku. Pół godziny przedtem dziennikarz Hernan Estupinan z redakcji wiadomości krajowych dowiedział się od znajomego z Focine o ich porwaniu i udał się na miejsce wypadku. Nie wrócił jeszcze do biura ze szczegółową relacją z wydarzeń, kiedy redaktor i prezenter Javier Ayala rozpoczął dziennik wiadomością z ostatniej chwili: „Dziś wieczorem, o godzinie siódmej trzydzieści, porwano pełniącą funkcję dyrektora generalnego Focine Maruchę Pachón de Villamizar, małżonkę znanego polityka Alberta Villamizara, oraz jego siostrę, Beatriz Villamizar de Guerrero”. Cel wydawał się jasny - Marucha była siostrą Glorii Pachón, wdowy po Luisie Carlosie Galanie, młodym dziennikarzu, który w 1979 roku, chcąc odnowić oblicze Partii Liberalnej, założył ruch pod nazwą Nowy Liberalizm -
najpoważniejszą i najbardziej energiczną organizację zaangażowaną w walkę z handlem narkotykami, obstającą przy ekstradycji obywateli kolumbijskich.
2 Z rodziny pierwszy dowiedział się o porwaniu doktor Pedro Guerrero, mąż Beatriz. Był właśnie w odległej o kilka ulic Poradni Psychoterapii i Seksuologii, gdzie miał wykład o ewolucji gatunków zwierzęcych - od pierwotnych funkcji, spełnianych przez jednokomórkowce, do uczuć właściwych istotom ludzkim. Przerwał mu telefon oficera policji, który zapytał sucho, czy zna Beatriz Villamizar. „Oczywiście - odparł doktor Guerrero. - To moja żona”. Oficer zamilkł na chwilę i dodał bardziej ludzkim tonem : „Proszę, niech pan się nie denerwuje”. Doktor Guerrero nie musiał być dyplomowanym psychiatrą, żeby zrozumieć, że był to wstęp do czegoś poważniejszego. - Co się stało? - zapytał. - Zamordowano kierowcę na rogu Piątej i Osiemdziesiątej Piątej - powiedział oficer. Renault 21, jasnoszary, z bogotańskim numerem PS-2034. Rozpoznaje pan numer? - Nie mam pojęcia - powiedział doktor Guerrero niecierpliwie. - Proszę mi powiedzieć, co się stało z Beatriz. - W tej chwili możemy tylko powiedzieć, że zniknęła - odparł oficer. - Na siedzeniu samochodu znaleźliśmy jej torebkę i notes, gdzie było napisane, żeby w razie czego skontaktować się z panem. Nie było wątpliwości. Doktor Guerrero sam poradził żonie, żeby zapisała to w swoim notesie. Chociaż niepamiętał numerów rejestracyjnych, opis odpowiadał samochodowi Maruchy, a miejsce wypadku znajdowało się o kilka kroków od jej mieszkania, gdzie zwykle rozstawały się z Beatriz przed jej powrotem do domu. Doktor Guerrero odwołał wykład, wymyśliwszy coś na poczekaniu. Jego przyjaciel, urolog Alonso Acuńa, w piętnaście minut zawiózł go na miejsce wydarzeń przez zatłoczone o tej porze ulice. Alberto Villamizar, mąż Maruchy Pachón i brat Beatriz, będąc zaledwie dwieście metrów od miejsca porwania, dowiedział się o wszystkim od portiera. Wrócił do domu o czwartej, spędziwszy popołudnie w redakcji dziennika „El Tiempo”, gdzie opracowywał kampanię przed wyborami do Zgromadzenia Konstytucyjnego, którego członkowie mieli zostać wybrani w grudniu. Zasnął w ubraniu, zmęczony ciężkim dniem. Krótko przed siódmą zjawił się jego syn, Andres, w towarzystwie Gabriela, syna Beatriz, z którym przyjaźnił się od dziecka. Andres, szukając matki, zajrzał do sypialni i obudził Alberta. Ten zdziwił się, że już jest ciemno, zapalił światło i stwierdził zaspany, że dochodzi siódma. Marucha jeszcze nie wróciła. Było to dziwne spóźnienie. Wracały z Beatriz zawsze wcześniej, nawet przy największych korkach, a jeśli coś je zatrzymało, zawiadamiały przez telefon. Poza tym, Marucha umówiła się z nim w domu o piątej. Zaniepokojony Alberto poprosił Andresa, żeby zadzwonił do Focine; strażnik powiedział, że Marucha i Beatriz wyjechały z niewielkim opóźnieniem. Za chwilę powinny być na miejscu. Villamizar poszedł do kuchni napić się wody, kiedy odezwał się telefon. Odebrał Andres. Już po głosie Alberto poznał, że nie jest to zwykły telefon. Tak też było - na rogu ulicy coś stało się z samochodem, który wyglądał jak wóz Maruchy. Portier plątał się w mętnych wyjaśnieniach. Alberto poprosił Andresa, żeby został w domu, bo może ktoś zadzwoni, po czym wyszedł w pośpiechu, a Gabriel za nim. Nerwy nie pozwoliły im czekać na zajętą windę i pędem zbiegli po schodach. Portier zdążył krzyknąć za nimi: - Podobno kogoś zabili. Ulica wyglądała jak podczas festynu. Sąsiedzi wychylali się z okien swoich mieszkań, trąbiły zakorkowane na obwodnicy samochody. Na rogu radiowóz policyjny usiłował przeszkodzić gapiom oblegającym porzucone auto. Villamizar zdziwił się widząc, że doktor Guerrero już tam jest. Był to istotnie samochód Maruchy. Upłynęło przynajmniej pół godziny od porwania i pozostały tylko ślady - rozbita kulą szyba po stronie kierowcy, plama krwi na siedzeniu, okruchy szkła i wilgotny cień na asfalcie, skąd przed chwilą zabrano szofera, który jeszcze żył. Poza tym panował ład i porządek. Oficer policji, sztywny i sprawny, zapoznał Villamizara ze szczegółami zeznań nielicznych świadków. Były fragmentaryczne i nieścisłe, czasem sprzeczne, ale nie pozostawiały wątpliwości, że dokonano porwania i że jedynym rannym był kierowca. Alberto chciał wiedzieć, czy zdążył zeznać coś, co naprowadziłoby na jakiś ślad. Okazało się to niemożliwe był nieprzytomny; nikt też nie umiał powiedzieć, dokąd go przewieziono.
Doktor Guerrero natomiast, otumaniony ciosem, wydawał się nie doceniać rozmiarów tragedii. Przybywszy, rozpoznał torebkę żony, jej kosmetyczkę, notes, skórzany portfel, dowód osobisty, portmonetkę z dwunastoma tysiącami pesos i kartę kredytową, po czym doszedł do wniosku, że porwano tylko Beatriz. - Popatrz, torebki Maruchy tu nie ma - powiedział do Alberta. - Twoja żona pewnie nie jechała tym samochodem. Być może powodowała nim tylko zawodowa delikatność i chciał odwrócić uwagę szwagra, podczas gdy obaj z wolna przychodzili do siebie. Ale do Alberta nic nie docierało. Pragnął jedynie upewnić się, że w samochodzie i dokoła niego nie ma innej krwi oprócz krwi kierowcy i że żadna z dwóch kobiet nie została ranna. Reszta wydawała mu się oczywista. Dręczyło go poczucie winy, że nie potrafił przewidzieć, iż to porwanie może nastąpić. Był absolutnie pewny, że nie był to akt zemsty wymierzonej w jego osobę, domyślał się też, kto go dokonał i dlaczego. Zaledwie odszedł z miejsca wypadku, gdy programy radiowe przerwano wiadomością, że kierowca Maruchy zmarł w prywatnym samochodzie, przewożącym go do kliniki Country. Wkrótce potem zjawił się dziennikarz Guillermo Franco, redaktor kroniki sądowej Radia Caracol, zaalarmowany suchą wiadomością o strzelaninie, ale na miejscu zastał jedynie porzucony samochód. Zgarnął z siedzenia kierowcy okruchy szkła i zakrwawioną bibułkę papierosa i schował je w przezroczystym pudełeczku, opatrzonym numerem i datą. Pudełeczko jeszcze tej samej nocy stało się częścią kolekcji sądowych relikwii, którą Franco zgromadził przez długie lata wykonywania zawodu. Oficer policji odprowadził Villamizara do domu. Po drodze zrobił nieformalne przesłuchanie, które mogło pomóc w śledztwie, ale Alberto myślał już o długich, ciężkich dniach, jakie go czekały. Najpierw postanowił zapoznać Andresa ze swoimi planami. Poprosił go, żeby zajął się ludźmi, którzy poczęli tłumnie napływać do domu, podczas gdy sam odbywał pilne rozmowy przez telefon i porządkował myśli. Zamknął się w sypialni i zadzwonił do pałacu prezydenckiego. Miał bardzo dobre stosunki polityczne i osobiste z prezydentem Cesarem Gavirią, a ów znał go jako człowieka popędliwego, lecz serdecznego, zdolnego przy tym do zachowania zimnej krwi w każdej sytuacji. Dlatego też zaskoczyła go zawzięta oschłość, z jaką Alberto powiadomił go, że jego żona i siostra zostały porwane, dodając bez ogródek: - Pan mi odpowie za ich życie. Cesar Gaviria potrafi być człowiekiem szorstkim, kiedy uważa, że sytuacja tego wymaga. - Proszę posłuchać, Alberto - powiedział ostro. - Zrobimy wszystko, co trzeba. I zaraz, z tym samym chłodem, oświadczył, że poinstruuje niezwłocznie swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa, Rafaela Pardo Ruedę, żeby zajął się całą sprawą i na bieżąco informował go o sytuacji. Rozwój wydarzeń miał udowodnić, że była to decyzja słuszna. Dziennikarze nadciągnęli tłumnie. Villamizar wiedział, że pozwalano niekiedy porwanym słuchać radia i oglądać telewizję, zaimprowizował więc orędzie, w którym domagał się szacunku dla Maruchy i Beatriz jako uczciwych, zacnych kobiet, nie mających żadnego związku z toczącą się walką, i oświadczył, że od tej chwili poświęci swój czas i siły, żeby je uwolnić. Jako jeden z pierwszych w domu Alberta zjawił się generał Miguel Maza Marąuez, dyrektor Biura do Spraw Bezpieczeństwa (DAS), który z urzędu zajmował się śledztwami w sprawach porwań. Generał piastował to stanowisko od siedmiu lat. Zaczął w rządzie Belisaria Betancura, kontynuował przy prezydencie Virgiliu Barco i właśnie został zatwierdzony przez Cesara Gavirię - bezprecedensowy przykład utrzymania się na stanowisku, na którym prawie niemożliwe jest wypaść dobrze, tym bardziej w trudnych czasach walki z handlem narkotykami. Średniego wzrostu, silny, jak odlany ze stali, o byczym karku swej wojowniczej rasy, generał jest człowiekiem posępnym i milczącym, zdolnym jednak do serdecznej wylewności w kręgu przyjaciół. Czysty guajiro. W pracy nie znał kompromisów. Dla niego walka z handlem narkotykami była osobistą wojną na śmierć i życie z Pablem Escobarem. Zresztą z wzajemnością. Escobar zużył dwa tysiące sześćset kilogramów dynamitu w dwóch kolejnych zamachach na generała - najwyższy hołd, jaki kiedykolwiek złożył swemu wrogowi. Maza Marąuez za każdym razem wychodził bez szwanku, co przypisywał opiece Dzieciątka Bożego - tego samego, któremu Escobar przypisywał cud, że Maza Marąuez nie zdołał zabić jego.
Prezydent Gaviria przyjął politykę niepodejmowania akcji zbrojnych bez uprzedniej zgody rodziny porwanego. Polityczna plotka głosiła jednak, że między prezydentem i generałem Mazą istniało wiele rozbieżności co do metod działania. Villamizar zabezpieczył się z góry. - Uprzedzam pana, że jestem przeciwny próbie odbicia ich siłą - powiedział do generała. Chcę mieć pewność, że tego nie zrobicie i że wszelkie decyzje będą konsultowane ze mną. Maza Marąuez zgodził się z tym. Pod koniec długiej rozmowy wydał rozkaz założenia podsłuchu w telefonie Villamizara, w razie gdyby porywacze próbowali się z nim porozumieć tej nocy. Podczas ich pierwszego spotkania, jeszcze tego samego wieczoru, Rafael Pardo powiadomił Villamizara, że prezydent mianował go mediatorem między rządem a rodziną i że tylko on upoważniony jest do składania oficjalnych deklaracji dotyczących tej sprawy. Dla obydwóch było jasne, że porwanie Maruchy jest podwójnym sukcesem handlarzy narkotyków, którzy zamierzali wywrzeć nacisk na rząd, posługując się osobą jej siostry, Glorii Pachón. Postanowili więc działać zgodnie z logiką faktów, bez dalszych domysłów. Kolumbia nie była świadoma swej roli w światowym handlu narkotykami, dopóki handlarze nie wśliznęli się tylnymi drzwiami do wielkiej polityki kraju, najpierw wspomagani rosnącą potęgą korupcji i przekupstwa, a potem realizując własne aspiracje. W 1982 roku Pablo Escobar próbował znaleźć sobie miejsce w ruchu Luisa Carlosa Galana, ale ten skreślił go ze swoich list i zdemaskował w Medellin podczas manifestacji liczącej blisko pięć tysięcy osób. Wkrótce potem Escobar wszedł do Izby Reprezentantów jako zastępca członka, wylansowany przez marginalny odłam rządowych liberałów, ale nie zapomniał zniewagi i wypowiedział wojnę na śmierć i życie wszelkiej legalnej władzy, a zwłaszcza politykom związanym z Nowym Liberalizmem. Rodrigo Lara Bonilla, minister sprawiedliwości w rządzie Belisaria Betancura z ramienia NL, zginął z ręki zmotoryzowanego zabójcy na jednej z bogotańskich ulic. Jego następca, Enrique Parejo, cudem uniknął śmierci, kiedy płatny morderca dopadł go aż w Budapeszcie i wystrzelił mu w twarz z pistoletu. Osiemnastego sierpnia 1989 roku Luis Carlos Galan padł od serii z karabinu maszynowego na placu miejskim w Soacha, dziesięć kilometrów od pałacu prezydenckiego, wśród uzbrojonych po zęby osiemnastu agentów ochrony. Głównym powodem tej wojny był lęk handlarzy narkotyków przed groźbą ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, gdzie mogliby zostać osądzeni za przestępstwa tam popełnione i skazani na tak ogromne kary, jak np. wyrok na Carlosa Lehdera, kolumbijskiego handlarza ekstradowanego w 1987 roku, skazanego przez trybunał Stanów Zjednoczonych na dożywocie i sto trzydzieści lat pozbawienia wolności. Było to możliwe dzięki traktatowi podpisanemu za rządów prezydenta Julia Cesara Turbaya, kiedy to po raz pierwszy zgodzono się na ekstradycję obywateli kolumbijskich. W praktyce przepis ten zastosował dopiero prezydent Belisario Betancur, odpowiadając serią doraźnych ekstradycji na zamordowanie Lary Bonilli. Handlarze narkotyków - widząc z przerażeniem, że ręka Stanów Zjednoczonych sięga na cały świat - zrozumieli, że nie ma dla nich miejsca bezpieczniejszego niż Kolumbia, i w końcu stali się zbiegami we własnym kraju. Ironia losu zrządziła, iż nie mając innego wyboru musieli uciec się pod opiekę państwa, żeby ocalić skórę. Domagali się tej opieki perswazją i siłą. Bezlitośni w swym rozpasanym terroryzmie, gotowi byli jednocześnie oddać się w ręce sprawiedliwości oraz przekazać na rzecz ojczyzny zgromadzone kapitały i zainwestować je w Kolumbii, pod jednym jedynym warunkiem wstrzymania ekstradycji. Stanowili prawdziwe państwo w państwie, z własnym godłem wyobrażającym zakutych w kajdany Extraditables, oraz z charakterystyczną dla Escobara dewizą: „Wolimy mogiłę w Kolumbii niż celę w Stanach Zjednoczonych”. Betancur nie zaprzestał walki. Jego następca Virgilio Barco zaostrzył ją. Tak wyglądała sytuacja w 1989 roku, kiedy Cesar Gaviria został kandydatem na prezydenta, zastępując zamordowanego Luisa Carlosa Galana, któremu prowadził kampanię wyborczą. W swojej własnej - bronił ekstradycji jako niezbędnego narzędzia umacniania sprawiedliwości, ogłosił też nowatorską strategię walki z handlem narkotykami. Pomysł był prosty: ci, którzy sami oddadzą się pod sąd i wyznają niektóre lub wszystkie winy, mogą w drodze łaski zostać wyłączeni spod ekstradycji. Jednak idea ta w postaci, w jakiej została sformułowana w oficjalnym dekrecie, nie była dla Extraditables wystarczającą gwarancją. Escobar zażądał za pośrednictwem swoich adwokatów, żeby zniesienie ekstradycji było bezwarunkowe, żeby przyznanie się do winy i stawienie się przed sądem nie było konieczne, żeby w więzieniu zapewniono im specjalną ochronę i zagwarantowano nietykalność rodzinom i wspólnikom. Aby osiągnąć swój cel, gotów był użyć wszelkich środków - od terroryzmu po negocjacje.
Jednym z elementów tej gry, mającej sparaliżować działania rządu, były porwania dziennikarzy. W ciągu dwóch miesięcy uprowadzono osiem osób. Tak więc zniknięcie Maruchy i Beatriz mogło zostać przyjęte jako kolejny etap tego złowrogiego planu. Villamizar domyślał się tego, odkąd zobaczył przestrzelony samochód. Później, w tłumie, który wtargnął do jego domu, nabrał nagle głębokiego przekonania, że życie jego żony i siostry zależy od tego, co sam uczyni, by je ocalić. Tym razem bowiem, jak nigdy dotąd, wojna o sprawiedliwość stała się osobistym pojedynkiem, którego nie sposób było uniknąć. W rzeczywistości Villamizar sam był jednym z ocalałych. Jako poseł do parlamentu doprowadził do przyjęcia w 1985 roku narodowej ustawy o narkotykach, kiedy nie istniało jeszcze zwyczajne ustawodawstwo do walki z handlem narkotykami, a dysponowano jedynie luźnymi dekretami stanu wyjątkowego. Luis Carlos Galan upoważnił go później do udaremnienia przyjęcia projektu ustawy, który sprzyjający Escobarowi posłowie przedstawili izbie w celu odebrania podstawy prawnej obowiązującemu traktatowi o ekstradycji. Był to wyrok śmierci. Dwudziestego drugiego października 1986 roku dwaj przebrani w dresy najemni mordercy, którzy udawali, że gimnastykują się przed jego domem, posłali za nim dwie serie z karabinu, kiedy wsiadał do samochodu. Ocalał cudem. Jeden z napastników zginął z rąk policji, a jego wspólnicy, aresztowani, wyszli na wolność kilka lat potem. Nikt nie opłacił zamachu, ale nikt też nie wątpił, kto wydał rozkaz. Przekonany osobiście przez Galana, że powinien opuścić Kolumbię na jakiś czas, Villamizar przyjął nominację na ambasadora w Indonezji. Przebywał tam blisko rok, kiedy agenci bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych w Singapurze schwytali płatnego zabójcę zdążającego do Dżakarty. Nie wyjaśniono, czy został wysłany, żeby zabić Villamizara, ale na podstawie świadectwa zgonu, które okazało się fałszywe, ustalono, iż w Stanach Zjednoczonych figurował jako nieboszczyk. W noc porwania Maruchy i Beatriz dom Villamizara pękał w szwach. Przychodzili ludzie związani z polityką i rządem, przybyły rodziny obydwu porwanych. Aseneth Velasquez, mieszkająca piętro wyżej marszandka i wielka przyjaciółka Villamizarów, podjęła się roli gospodyni i brakowało tylko muzyki, by w mieszkaniu zapanowała atmosfera zwykłego piątkowego wieczoru. To nieuniknione - w Kolumbii każde towarzyskie spotkanie liczące więcej niż sześć osób, bez względu na okazję i godzinę, zawsze kończy się potańcówką. O tej porze cała, rozproszona po świecie, rodzina była już powiadomiona. Alexandra, córka Maruchy z pierwszego małżeństwa, kończyła właśnie kolację w restauracji w Maicao na odległym półwyspie La Guajira - kiedy Javier Ayala puścił wiadomość na antenę. Była autorką Enfoąue, popularnego środowego programu telewizyjnego, a do Guajiry przyjechała poprzedniego dnia, żeby zrobić serię wywiadów. Pobiegła do hotelu porozumieć się z rodziną, ale telefony w domu były zajęte. Poprzedniej środy, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, robiła wywiad z psychiatrą, specjalistą od przypadków klinicznych wywołanych pobytem w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Odkąd usłyszała wiadomość w Maicao, zdała sobie sprawę, że ta sama terapia może być pomocna dla porwanych, i wróciła do Bogoty, żeby zastosować ją w praktyce, począwszy od następnego programu. Siostra Maruchy, Gloria Pachón, która pełniła wówczas funkcję ambasadora Kolumbii przy UNESCO, została zbudzona o drugiej nad ranem słowami Villamizara: „Mam dla ciebie parszywą wiadomość”. Śpiąca w przyległym pokoju Juana, córka Maruchy, która bawiła na wakacjach w Paryżu, dowiedziała się o wszystkim w chwilę później. Nicolas, dwudziestosiedmioletni muzyk i kompozytor, został wyrwany ze snu w Nowym Jorku. O drugiej nad ranem doktor Guerrero udał się ze swym synem Gabrielem na rozmowę do posła Diega Montani Cuellara, przewodniczącego Unii Patriotycznej (Union Patriótica) odłamu Partii Komunistycznej - i członka grupy Notables, utworzonej w grudniu 1989 roku w celu mediacji między rządem i porywaczami Alvara Diega Montoya. Kiedy przyszli, nie spał już i był bardzo przygnębiony. Wiadomość o porwaniu usłyszał w wieczornym dzienniku i uznał je za przejaw kompletnej demoralizacji. Guerrero chciał go tylko prosić o podjęcie mediacji: pragnął, żeby Pablo Escobar przyjął go jako zakładnika w zamian za Beatriz. Montana Cuellar odpowiedział mu w typowy dla siebie sposób: - Nie bądź frajerem, Pedro. W tym kraju nic się już nie da zrobić. Doktor Guerrero wrócił do domu nad ranem, ale nawet nie próbował zasnąć. Lęk nie dawał mu spokoju. Na krótko przed siódmą zadzwonił redaktor naczelny dziennika telewizyjnego Caracol, Yamid Amat , a on odpowiedział pełnym pasji, śmiałym wyzwaniem skierowanym do porywaczy.
Nie przespawszy nawet minuty, Villamizar wziął prysznic o pół do siódmej rano, ubrał się i poszedł na spotkanie z ministrem sprawiedliwości Jaime Giraldo Angelem, który przedstawił mu aktualny stan walki z narkoterroryzmem. Villamizar opuścił gabinet ministra przekonany, że czeka go trudna i długa batalia, ale wdzięczny za dwugodzinne wprowadzenie w temat, bo od dłuższego czasu nie miał do czynienia z problemem narkotyków. Nie jadł śniadania ani obiadu. Już po południu, po wielu bezowocnych zabiegach, on także odwiedził Diega Montanę Cuellara, który ponownie zaskoczył go swoją szczerością. „Nie zapominaj - powiedział - że to potrwa przynajmniej do czerwca przyszłego roku, kiedy Zgromadzenie Konstytucyjne zakończy obrady, bo Marucha i Beatriz będą dla Escobara gwarancją uniknięcia ekstradycji”. Wielu przyjaciół miało żal do Montani Cuellara, że w wywiadach dla prasy nie krył się ze swoim pesymizmem, chociaż należał do grupy Notables. - Zresztą, mam to w dupie - powiedział do Vil-lamizara swoim kwiecistym językiem. Robimy za frajerów. Villamizar czuł się wyczerpany i osamotniony, kiedy wrócił do domu po całym dniu bezskutecznych starań. Dwie szklaneczki czystej whisky, które wychylił jedną po drugiej, zwaliły go z nóg. Andres, wówczas jego jedyny powiernik, wmusił w niego śniadanie o szóstej wieczorem. Właśnie jadł, kiedy zadzwonił prezydent. - Teraz, Alberto - powiedział przyjaźnie. - Proszę przyjechać. Porozmawiamy. Prezydent Gaviria przyjął go o siódmej w pałacu prezydenckim, w bibliotece prywatnego apartamentu, gdzie mieszkał od trzech miesięcy z żoną, Aną Mileną Munoz, i dwojgiem dzieci - jedenastoletnim Simonem i ośmioletnią Marią Paz. Było to zacisze małe, ale przytulne, przylegające do oranżerii pełnej barwnych kwiatów. Drewniane półki zapełnione były oficjalnymi publikacjami i rodzinnymi fotografiami. Obok miniwieży stały ulubione płyty: Beatlesi, Jethro Tuli, Juan Luis Guarra, Beethoven, Bach. Po dniach wyczerpującej pracy tam właśnie prezydent odbywał nieoficjalne spotkania lub odpoczywał wieczorem popijając whisky w gronie przyjaciół. Gaviria przywitał Villamizara serdecznie. W słowach przesyconych właściwą mu nieco szorstką szczerością wyraził zrozumienie i zapewnił o swej solidarności. Villamizar zresztą przezwyciężył już początkowy szok i zachowywał się znacznie spokojniej. Wiedział też, że w istocie prezydent niewiele może dla niego zrobić. Obydwaj byli pewni, że porwanie Maruchy i Beatriz miało podłoże polityczne, i nie musieli być jasnowidzami, żeby domyślić się, że sprawcą był Pablo Escobar. „Ale wiedzieć to mało - powiedział Gaviria. - Trzeba jeszcze doprowadzić do tego, żeby Escobar się przyznał, a będzie to pierwszy istotny krok do zapewnienia porwanym bezpieczeństwa’ ’. Villamizar od początku miał pewność, że prezydent nie złamie obowiązujących praw i nie wstrzyma działań wojskowych w poszukiwaniu porywaczy, tylko po to, żeby mu pomóc, ale wiedział też, że nie przystąpi do operacji uwolnienia porwanych bez zgody rodziny. - Taka - oświadczył prezydent - jest nasza polityka. Nic więcej nie mieli sobie do powiedzenia. Kiedy Villamizar opuszczał pałac prezydencki, mijały dwadzieścia cztery godziny od chwili porwania, a on nadal nie wiedział, co począć. Miał jednak pewność, że może liczyć na poparcie rządu w prywatnych staraniach na rzecz obu zakładniczek, a Rafael Pardo był do jego dyspozycji. Na największe zaufanie zasługiwał jednak surowy realizm Diega Montani Cuellara. Pierwszym porwaniem z tej bezprecedensowej serii - trzydziestego sierpnia ubiegłego roku i zaledwie trzy tygodnie po objęciu urzędu przez prezydenta Gavirię - było porwanie Diany Turbay, redaktorki dziennika telewizyjnego „Criptón” i bogotańskiego czasopisma „Hoyx Hoy”; córki byłego prezydenta republiki i naczelnego przywódcy Partii Liberalnej, Julia Cesara Turbaya. Wraz z nią zostali porwani czterej członkowie jej ekipy: wydawca dziennika Azucena Lievano, redaktor Juan Vitta, kamerzyści Richard Becerra i Orlando Acevedo, oraz zamieszkały w Kolumbii niemiecki dziennikarz Hero Buss. W sumie sześcioro. Chwytem, jaki zastosowali porywacze, było upozorowanie wywiadu z księdzem Manuelem Perezem, komendantem Armii Wyzwolenia Narodowego (Ejercito de Liberación Nacional - ELN). Nieliczni, którzy wiedzieli o zaproszeniu na spotkanie z księdzem, byli przeciwni wyprawie - wśród nich minister obrony generał Oscar Botero oraz Rafael Pardo, któremu prezydent republiki przedstawił ryzyko przedsięwzięcia z prośbą o przekazanie opinii rządu rodzinie Turbay. Pomyśleć jednak, że Diana zrezygnuje, mógł tylko ten, kto jej nie znał. W rzeczywistości interesował ją prawdopodobnie nie tyle wywiad dla prasy z księdzem Manuelem Perezem, ile możliwość nawiązania dialogu w celu osiągnięcia pokoju.
Przed laty, w zupełnej tajemnicy, wyruszyła samotnie na grzbiecie muła, żeby przeprowadzić rozmowy ze zbrojnymi grupami samoobrony na ich własnym terytorium i spróbować spojrzeć na ten ruch ze swego własnego - politycznego i zawodowego - punktu widzenia. Informacja o tym przeszła w swoim czasie bez echa, a wyników wyprawy nie podano do wiadomości publicznej. Później, pomimo zadawnionej wojny z M-19, zaprzyjaźniła się z komendantem Carlosem Pizarrem, którego odwiedziła w jego obozowisku, żeby wspólnie szukać pokojowych rozwiązań. Jest oczywiste, że ten, kto zaplanował podstęp, musiał znać powyższe okoliczności. Tak więc w owej chwili żadna siła, z jakiegokolwiek powodu, wobec jakiejkolwiek przeszkody, nie byłaby w stanie odwieść Diany od udania się na rozmowę z księdzem Perezem, bez którego osiągnięcie zgody narodowej byłoby niemożliwe. Z powodu rozlicznych kłopotów, jakie wynikły w ostatniej chwili, spotkanie sprzed roku nie doszło do skutku, teraz jednak, trzydziestego sierpnia o piątej po południu, nie uprzedzając nikogo, Diana i jej ekipa wyruszyli w drogę w rozklekotanej furgonetce, w towarzystwie dwóch mężczyzn i dziewczyny, podających się za wysłanników dowództwa ELN. Podróż, począwszy od wyjazdu z Bogoty, była karykaturą tego, czym mogła być istotnie, gdyby zorganizowała ją guerńlla. Towarzyszący im ludzie byli prawdopodobnie członkami jakiegoś ruchu zbrojnego, lub byli nimi kiedyś, albo też świetnie nauczyli się swej roli, bo ani w rozmowie, ani w zachowaniu nie popełnili żadnego błędu, który odsłoniłby ich prawdziwe zamiary. Pierwszego dnia dojechali do Hondy, sto czterdzieści sześć kilometrów na zachód od Bogoty. Tam oczekiwało ich kilku mężczyzn w dwóch komfortowych samochodach. Zjedli kolację w zajeździe dla mulników i ruszyli dalej, w strugach ulewnego deszczu, niebezpieczną, ledwie widoczną drogą; obudzili się, czekając na oczyszczenie zawalonej sporym osuwiskiem szosy. Wreszcie, zmęczeni i niewyspani, dotarli o jedenastej rano do miejsca, gdzie oczekiwał ich patrol i pięć koni. Przez cztery godziny Diana i Azucena jechały konno - ich towarzysze szli piechotą - najpierw przez gęsto zarośnięte wzgórze, a później rozległą doliną z sielskimi domkami wśród kawowych plantacji. Ludzie wychylali się z okien na ich widok, niektórzy poznawali Dianę i machali do niej z balkonów. Juan Vitta obliczył, że nie mniej niż pięćset osób widziało ich po drodze. Po południu stanęli w opustoszałej zagrodzie, gdzie jakiś chłopak o wyglądzie studenta przedstawił się im jako wysłannik ELN, ale nie zdradził żadnym szczegółem celu ich podróży. Poczuli się zagubieni. Jakieś pół kilometra dalej widać było fragment szosy, a w głębi miasto, którym bez wątpienia było Medellin - terytorium nie podlegające ELN. Być może - pomyślał wówczas Hero Buss - jest to mistrzowskie zagranie księdza Pereza, żeby spotkać się z nimi w miejscu, gdzie nikt nie zamierza go szukać. Po dalszych dwóch godzinach dotarli istotnie do Copacabany, miasteczka pochłoniętego przez demograficzny rozmach Medellin. Zatrzymali się przed domkiem o białych ścianach i omszałych dachówkach, wciśniętym w strome, dzikie zbocze. Wewnątrz był mały salonik, a po obu stronach dwa pokoiki. W jednym były trzy podwójne łóżka, na których rozłożyli się przewodnicy. Drugi, wyposażony w szerokie łoże i piętrową pryczę, zajęli mężczyźni z ekipy. Dianie i Azucenie oddano najlepszy pokój, w głębi domu, noszący ślady bytności innych kobiet. W biały dzień paliło się światło, bo wszystkie okna zabite były deskami. Po mniej więcej trzech godzinach oczekiwania pojawił się zamaskowany mężczyzna, który powitał ich w imieniu dowództwa i oświadczył, że ksiądz Perez już na nich czeka, ale ze względu na bezpieczeństwo mają najpierw przeprowadzić kobiety. Wtedy po raz pierwszy Diana okazała niepokój. Hero Buss poradził jej na osobności, żeby w żadnym wypadku nie zgodziła się na rozdzielenie grupy. Widząc, że nie może temu zapobiec, Diana bez zbędnych wyjaśnień dała mu po kryjomu swój dowód osobisty. Odebrał ten gest jako chęć pozostawienia jakiegoś śladu, w razie gdyby ją zlikwidowali. Przed świtem zabrano kobiety i Juana Vittę. Hero Buss, Richard Becerra i Orlando Acevedo zostali w pokoju wyposażonym w podwójne łóżko i piętrową pryczę, pod okiem pięciu strażników. Podejrzenie, że wpadli w zasadzkę, narastało z każdą godziną. W nocy, podczas gry w karty, Hero Buss spostrzegł drogi zegarek jednego ze strażników. „Widzę, że ELN weszła już na poziom Rolexa”, zażartował. Ale tamten nie pojął aluzji. Drugą rzeczą, która wzbudziła podejrzenia Hero Bussa, była ich broń, typowa dla ulicznych akcji i rzadko używana przez partyzantów. Orlando, który mówił mało i sam się uważał za piąte koło u wozu całej wyprawy, nie potrzebował tylu wskazówek, żeby domyślić się prawdy, przez cały czas bowiem dręczyło go nieznośne uczucie, że dzieje się coś niedobrego.
Pierwsza przeprowadzka nastąpiła dziesiątego września o północy, kiedy strażnicy wpadli do pokoju krzycząc: „Gliny!”. Po dwóch godzinach forsownego marszu przez gęstwinę, w straszliwej burzy, dotarli do domu, w którym zastali już Juana Vittę, Dianę i Azucenę. Dom był obszerny, dostatnio urządzony - z dużym telewizorem - i nie budzący podejrzeń. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak blisko uwolnienia, zresztą czystym przypadkiem, byli tamtej nocy. Ów kilkugodzinny postój wykorzystali, by podzielić się myślami, doświadczeniami i planami na przyszłość. Diana otworzyła serce przed Hero Bussem. Mówiła, że jest załamana, bo przez nią znaleźli się w pułapce bez wyjścia; wyznała, że próbuje wymazać z pamięci wspomnienie rodziny - męża, dzieci, rodziców - które nie dawało jej chwili spokoju. Ale skutek był zawsze odwrotny. Następnej nocy, kiedy wraz z Azuceną i Juanem Vittą prowadzili ją do trzeciego domu uciążliwą drogą w strugach deszczu, Diana zrozumiała, że nie było słowa prawdy w tym, co im dotąd mówiono. I jeszcze tej samej nocy nie znany jej dotychczas strażnik rozwiał resztę wątpliwości. - Nie jesteśmy z ELN. Jesteście w ręku Extraditables - powiedział. - Ale bez nerwów, zobaczycie, że będziecie świadkami historycznych wydarzeń. Zaginięcie ekipy Diany Turbay wciąż było tajemnicą, kiedy dziewiętnaście dni później porwano Marinę Montoya. Trzej elegancko ubrani mężczyźni, uzbrojeni w pistolety kalibru 9 milimetrów i karabiny miniuzi z tłumikiem, wywlekli ją na ulicę, kiedy zamykała swoją restaurację „U Ciotek” w północnej części Bogoty. Jej siostra Lukrecja, która pomagała jej w obsłudze klientów, zwichnęła na swoje szczęście kostkę i z nogą w gipsie nie mogła przyjść do restauracji. Marina już zamykała, ale otworzyła znowu, rozpoznała bowiem dwóch z trzech mężczyzn dobijających się do drzwi. Od ubiegłego tygodnia jadali u niej obiady i zrobili duże wrażenie na obsłudze swoją uprzejmością, typowym dla antioąueńczyków humorem i potrójnymi napiwkami. Tamtej nocy jednak byli inni. Gdy tylko Marina otworzyła drzwi, zablokowali je wytrychem i wywlekli ją z lokalu. Jedną ręką chwyciła się latarni i zaczęła krzyczeć. Jeden z napastników kopnął ją kolanem w plecy. Straciła oddech. Powieźli ją, nieprzytomną, w bagażniku niebieskiego mercedesa 190. Luis Guillermo Perez Montoya, jeden z siedmiu synów Mariny, czterdziestoośmioletni wysoki urzędnik Kodaka w Kolumbii, zinterpretował jej zniknięcie tak jak wszyscy: jego matkę porwano w odwecie za niewypełnienie przez rząd porozumień zawartych między Germanem Montoya i Extraditables. Nieufny z natury wobec wszystkiego, co miało związek ze światem biurokracji, sam podjął się uwolnienia matki poprzez osobiste pertraktacje z Pablem Escobarem. Nikogo nie pytając o zdanie, z nikim się nie kontaktując, nie wiedząc nawet, co zrobi, kiedy znajdzie się na miejscu, wyjechał dwa dni później do Medellin. Na lotnisku złapał taksówkę i kazał po prostu zawieźć się do miasta. Rzeczywistość wyszła mu naprzeciw, kiedy zobaczył porzucone na poboczu jezdni zwłoki piętnastoletniej dziewczyny, ubranej odświętnie jak na zabawę, z krzykliwym makijażem na twarzy. Przedziurawione kulą czoło plamiła strużka zaschniętej krwi. Luis Guillermo, nie wierząc własnym oczom, wskazał ją palcem. - Tam leży nieżywa dziewczyna. - Tak - powiedział kierowca nie patrząc. - To te laleczki, które zabawiają się z przyjaciółmi don Pabla. Ten incydent przełamał lody. Luis Guillermo odkrył kierowcy cel swojej wizyty, a ten powiedział, co ma zrobić, żeby spotkać się z domniemaną córką ciotecznej siostry Pabla Escobara. - Pójdziesz dzisiaj o ósmej do kościoła za bazarem - powiedział. - Przyjdzie tam dziewczyna, która nazywa się Rosalia. Rzeczywiście była tam - czekała na niego, siedząc na ławce na placyku. Była jeszcze prawie dzieckiem, ale zachowywała się i wyrażała jak dojrzała kobieta. Na początek, mówiła, musi dostarczyć pół miliona pesos gotówką. Wskazała mu hotel, gdzie miał zatrzymać się w następny czwartek i czekać w piątek na telefon, o siódmej rano lub o siódmej wieczorem. - Zadzwoni do pana kobieta. Nazywa się Pita - dodała. Czekał na próżno dwa dni i część trzeciego. Wreszcie zrozumiał, że go oszukano, i był zadowolony, że Pita nie zgłosiła się po pieniądze. Trzymał to wszystko w najściślejszej tajemnicy, tak że jego żona dowiedziała się o żałosnych skutkach jego wojaży dopiero cztery lata później, kiedy opowiedział o tym po raz pierwszy, gdy pisałem tę relację.
Cztery godziny po porwaniu Mariny Montoya w bocznej uliczce dzielnicy Las Ferias w zachodniej części Bogoty jeden jeep i jeden renault 18 zablokowały z przodu i z tyłu samochód szefa redakcji dziennika „El Tiempo” Francisca Santosa, dla rodziny i przyjaciół Pacho. Jechał jeepem nie różniącym się pozornie od innych. W rzeczywistości samochód był opancerzony. Dlatego też czterej napastnicy, którzy go otoczyli, mieli nie tylko pistolety kalibru 9 milimetrów i miniuzi z tłumikiem - jeden z bandytów ściskał też w ręce specjalny młotek do rozbijania szyb. Tymczasem w ogóle obeszło się bez użycia broni. Pacho, niepoprawny dyskutant, otworzył drzwiczki, żeby porozmawiać z napastnikami. „Wolałem zginąć, niż nie wiedzieć, o co chodzi”, powiedział potem. Jeden z porywaczy przystawił mu do czoła lufę pistoletu i kazał wysiąść z samochodu z pochyloną głową. Drugi otworzył przednie drzwiczki i wystrzelił trzykrotnie: jeden nabój trafił w szybę, a dwa następne przedziurawiły czaszkę kierowcy, Oromansia Ibańeza, lat trzydzieści osiem. Pacho nawet tego nie spostrzegł. Wiele dni później, opowiadając o napadzie, przypomniał sobie, że słyszał świst trzech kul, zagłuszony tłumikiem. Cała akcja odbyła się tak szybko, że nie zwróciła niczyjej uwagi w zgiełku wtorkowego ruchu. Jakiś policjant znalazł zakrwawione zwłoki na przednim siedzeniu porzuconego samochodu; podniósł słuchawkę radiotelefonu i w tejże chwili usłyszał głos, na wpół zagubiony w galaktycznym szumie: - Halo! - Kto mówi? - Tu „El Tiempo”. Dziesięć minut później wiadomość poszła na antenę. W rzeczywistości porwanie przygotowywano od czterech miesięcy, ale omal nie spaliło na panewce z powodu trudnej do przewidzenia nieregularności przemieszczania się Pacho Santosa. Z tych samych powodów, przed piętnastu laty, M-19 zrezygnował z porwania jego ojca, Hernanda Santosa. Tym razem przewidziano nawet najdrobniejsze szczegóły. Samochody porywaczy, utknąwszy w korku w alei Boyaca na wysokości Osiemdziesiątej ulicy, wyrwały się z tłoku, jadąc po chodnikach, i zniknęły w krętych zaułkach ubogiej dzielnicy. Pacho Santos siedział pomiędzy dwoma porywaczami, w okularach zamalowanych lakierem do paznokci, śledząc w pamięci wszystkie zakręty drogi, do chwili gdy samochód wjechał, podskakując, do garażu. W umyśle Santosa rysował się już mglisty obraz miejsca, w którym się znajdował. Po omacku, prowadzony pod rękę przez jednego z porywaczy, przeszedł do końca korytarza. Weszli na piętro, skręcili w lewo; jeszcze kilka kroków i znaleźli się w jakimś lodowatym pomieszczeniu. Tam zdjęli mu okulary. Stał w mrocznej sypialni - okna były zabite deskami, z sufitu zwisała samotna żarówka. Jedyne umeblowanie stanowiło małżeńskie łoże z mocno wymiętą pościelą i stół, na którym ustawiono radio tranzystorowe i telewizor. Pacho domyślił się, że pośpiech porywaczy nie był spowodowany wyłącznie względami bezpieczeństwa. Okazało się, że chcieli zdążyć na mecz piłkarski pomiędzy Santafe i Caldas. Dla świętego spokoju dali mu butelkę wódki, zostawili go samego z radiem i zeszli na dół słuchać transmisji. W dziesięć minut opróżnił butelkę do połowy. Alkohol niezbyt podziałał, ale dodał mu ochoty do wysłuchania relacji z meczu. Fanatyk Santafe od dziecka, nie zdołał nacieszyć się wódką, bo rozwścieczył go remis - dwa do dwóch. W końcu włączył telewizor i zobaczył się w dzienniku o dziewiątej trzydzieści na jakiejś archiwalnej taśmie: stał w smokingu wśród kandydatek na miss piękności. Dopiero wtedy dowiedział się o śmierci kierowcy. Po dzienniku wszedł strażnik w masce z pończochy, kazał mu się rozebrać i włożyć szary dres - jak się zdaje, regulaminowy ubiór więźniów Extraditables. Chciał mu także odebrać inhalator dla astmatyków, który Pacho stale nosił w kieszeni marynarki, ale dał się przekonać, że Santosowi aparat ten niezbędny jest do życia. Zamaskowany mężczyzna zapoznał go z regułami obowiązującymi w niewoli: mógł korzystać z łazienki w korytarzu, słuchać radia i oglądać telewizję bez ograniczeń, ale niezbyt głośno. Wreszcie kazał mu się położyć i przywiązał go sznurem do łóżka za kostkę u nogi. Strażnik rozłożył materac na podłodze obok i w chwilę potem zaczął chrapać, pogwizdując od czasu do czasu przez sen. Zapadła głęboka noc. W ciemności Pacho uświadomił sobie, że jest to zaledwie pierwsza noc niepewnej przyszłości, po której można oczekiwać wszystkiego. Pomyślał o Marii Victorii - dla przyjaciół Mariave - swojej ładnej, inteligentnej, dzielnej żonie, z którą miał wtedy dwóch synów, niespełna dwuletniego Benjamina i siedmiomiesięcznego Gabriela. W sąsiedztwie zapiał kogut. Pacho zdziwił się, że
robi to o takiej idiotycznej porze. „Kogut, który pieje o dziesiątej w nocy, to wariat”, pomyślał. Francisco Santos jest człowiekiem uczuciowym, impulsywnym i skłonnym do płaczu, wierną kopią swego ojca. Andres Escabi, mąż jego siostry Juanity, zginął w samolocie rozerwanym w powietrzu bombą podłożoną przez Extraditables. Wśród rodzinnego poruszenia Pacho wypowiedział zdanie, które wstrząsnęło wszystkimi: „Ktoś z nas nie przeżyje grudnia”. Teraz jednak nie miał uczucia, że będzie to jego ostatnia noc. Po raz pierwszy rozluźnił napięte nerwy i nabrał pewności, że przeżyje. Po rytmie oddechu domyślił się, że leżący obok strażnik nie śpi. Zapytał go: - Kim jesteście? - A co pan woli - odparł strażnik - guerrillę czy narkotyki? - Sądzę, że jestem w rękach Pabla Escobara - powiedział Pacho. - Tak jest - powiedział strażnik i natychmiast sprostował: - W rękach Extraditables. Wiadomość o porwaniu została nadana. Telefonistki z „El Tiempo” zawiadomiły najbliższych krewnych, a ci następnych i następnych, aż po krańce świata. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jedną z ostatnich osób w rodzinie, która się dowiedziała, była jego żona. Kilka minut po porwaniu zadzwonił do niej jeden z przyjaciół, Juan Gabriel. Niepewny jeszcze, co się wydarzyło, odważył się jedynie zapytać, czy Pacho wrócił do domu. Odpowiedziała, że nie, a Juan Gabriel bal się powtórzyć jej nie potwierdzoną wiadomość. Po kilku minutach zadzwonił Enriąue Santos Calderon, cioteczny brat jej męża i zastępca redaktora naczelnego „El Tiempo”. - Wiesz już o Pacho? - zapytał. Maria Victoria pomyślała, że mówi o innej sprawie, dobrze jej znanej, również dotyczącej jej męża. - Jasne - powiedziała. Enriąue pożegnał się pośpiesznie, żeby dalej dzwonić po wszystkich krewnych. Komentując po latach tę pomyłkę, Maria Victoria stwierdziła: „Przydarzyło mi się to, bo uważałam, że zjadłam wszystkie rozumy”. Po chwili znów zadzwonił Juan Gabriel i opowiedział jej wszystko naraz: zamordowali kierowcę i uprowadzili Pacho. Prezydent Gaviria i jego najbliżsi doradcy przeglądali telewizyjne reklamówki kampanii wyborczej do Zgromadzenia Konstytucyjnego, kiedy rzecznik prasowy, Mauricio Vargas, szepnął mu do ucha: „Porwali Pachito Santosa”. Nie przerwano projekcji. Prezydent, który w kinie nosi okulary, zdjął szkła, żeby spojrzeć na Vargasa. - Proszę mnie informować na bieżąco - powiedział. Założył okulary i powrócił do projekcji. Jego bliski przyjaciel, Alberto Casas Santamaria, minister środków masowego przekazu, który siedział obok, usłyszał wiadomość i szeptem przekazał ją dalej prezydenckim doradcom. Salą wstrząsnął dreszcz. Ale prezydent nawet nie drgnął, zgodnie z właściwym mu sposobem bycia, który sam określa szkolną zasadą: „Trzeba odrobić te lekcje”. Po skończonej projekcji zdjął ponownie okulary, schował je do wewnętrznej kieszonki w marynarce i polecił Mauriciowi Vargasowi: - Zadzwoń do Rafaela Pardo i powiedz, żeby natychmiast zwołał Radę Bezpieczeństwa. Tymczasem, zgodnie z planem, rozpoczął dyskusję na temat propagandy wyborczej. Dopiero kiedy podjęto odpowiednią decyzję, okazał, jakim wstrząsem była dla niego wiadomość o porwaniu. Pół godziny później zjawił się na sali, gdzie już oczekiwała go większość członków Rady Bezpieczeństwa. Właśnie zaczynali, gdy wszedł na palcach Mauricio Vargas i znów szepnął mu do ucha: - Porwali Marinę Montoya. W rzeczywistości wydarzyło się to o czwartej po południu - wcześniej niż porwanie Pacho - ale tym razem wiadomość potrzebowała jeszcze czterech godzin, żeby dotrzeć do prezydenta. Hernando Santos Castillo, ojciec Pacho, spał od trzech godzin, oddalony o dziesięć tysięcy kilometrów, w jednym z florenckich hoteli, we Włoszech. W sąsiednim pokoju była jego córka Juanita, a obok druga córka, Adriana, z mężem. Odebrali wiadomość przez telefon i postanowili nie budzić ojca. Ale siostrzeniec Santosa, Luis Fernando, zadzwonił doń bezpośrednio z Bogoty. Zaczął z całą ostrożnością, obawiając się reakcji wyrwanego ze snu wuja, który miał wówczas siedemdziesiąt osiem lat i pięć bajpasów w sercu. - Mam dla ciebie bardzo złą nowinę - powiedział. Hernando oczywiście pomyślał o najgorszym, ale zdołał się opanować. - Co się stało?
- Porwali Pacho. Wiadomość, że porwano kogoś bliskiego, jest straszna, ale nie tak tragiczna jak zawiadomienie o czyjejś śmierci. Hernando odetchnął więc z ulgą. „Dzięki Ci, Boże!” powiedział i natychmiast zmienił ton: - Spokojnie. Jakoś to załatwimy. Godzinę później, w jesienny, świeży, toskański poranek wyruszyli wszyscy w długą powrotną podróż do Kolumbii. Rodzina Turbayów, zaniepokojona brakiem wiadomości od Diany, dopiero po tygodniu zwróciła się do rządu z prośbą o oficjalny wywiad poprzez główne jednostki guerrilli. Po upływie siedmiu dni jej mąż, Miguel Uribe, i parlamentarzysta Alvaro Leyva odbyli w sekrecie podróż do Casa Verde, sztabu generalnego Kolumbijskich Rewolucyjnych Sił Zbrojnych (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia - FARC) w Kordylierze Wschodniej. Tam skontaktowali się ze wszystkimi organizacjami wywrotowymi, próbując ustalić, czy Diana znajduje się w ich rękach. Siedem z nich zaprzeczyło wspólnym komunikatem. Nie wiedząc, czego się trzymać, urząd prezydenta republiki ostrzegł opinię publiczną przed szerzącymi się fałszywymi komunikatami i poprosił, żeby nie dawać im większej wiary niż informacjom rządowym. Ale surowa i gorzka prawda była taka, że opinia publiczna wierzyła bez zastrzeżeń komunikatom Extraditables, tak że wszyscy odetchnęli z ulgą trzydziestego października - sześćdziesiąt dni od porwania Diany Turbay i czterdzieści dwa od zniknięcia Francisca Santosa - kiedy tamci rozwiali ostatnie wątpliwości jednym jedynym zdaniem: „Przyznajemy się publicznie, że w naszych rękach znajdują się zaginieni dziennikarze”. Osiem dni później zostały porwane Marucha Pachón i Beatriz Villamizar. Było aż nadto powodów, żeby przypuszczać, iż eskalacja przemocy na tym się nie skończy. Następnego dnia po zniknięciu Diany i jej ekipy, zanim jeszcze powstało jakiekolwiek podejrzenie, że dokonano porwania, znakomity redaktor wiadomości Radia Caracol, Yamid Amat, został napadnięty na ulicy w centrum Bogoty przez bandę najemnych zbirów, którzy od wielu dni deptali mu po piętach. Amat wyrwał im się z rąk, czym kompletnie ich zaskoczył, i cudem uniknął kuli wystrzelonej w plecy. Nie minęło nawet kilka godzin, a córka byłego prezydenta Belisaria Betancura, Maria Clara, razem ze swoją dwunastoletnią córką, Natalią - zdołała uciec samochodem, kiedy inna banda porywaczy zastąpiła jej drogę w jednej z mieszkaniowych dzielnic Bogoty. Obydwa te zamachy nie powiodły się być może dlatego, że porywacze mieli kategoryczne instrukcje nie-zabijania swych ofiar. Pierwszymi, którzy dowiedzieli się z całą pewnością, kto uwięził Maruchę Pachón i Beatriz Villamizar, byli Hernando Santos i były prezydent Turbay, ponieważ Escobar osobiście przekazał im to na piśmie za pośrednictwem jednego ze swych adwokatów, czterdzieści osiem godzin po porwaniu: „Możesz im powiedzieć, że Extraditables mają tę Pachón”. Dwunastego listopada nadeszło kolejne potwierdzenie w postaci opatrzonego godłem organizacji listu, skierowanego do Juana Gomeza Martineza, redaktora naczelnego dziennika „El Colombiano” z Medellin, który w imieniu Notables wielokrotnie pośredniczył w rozmowach z Escobarem. „Zatrzymanie dziennikarki Maruchy Pachón - pisali - jest naszą odpowiedzią na tortury i porwania, jakich w mieście Medellin dopuszczają się w ostatnich dniach te same organy bezpieczeństwa, które tylekroć wymienialiśmy w naszych poprzednich komunikatach”. I oświadczyli po raz kolejny, że zdecydowani są nie wypuścić żadnego z zakładników, dopóki sytuacja nie ulegnie zmianie. Doktor Pedro Guerrero, mąż Beatriz, dręczony od samego początku zupełną bezsilnością wobec faktów, które go przerastały, postanowił zamknąć swój gabinet psychiatryczny. „Jak miałem przyjmować pacjentów, skoro sam czułem się gorzej niż oni”, powiedział. Przeżywał kryzys lękowy, którego nie chciał przelewać na swoje dzieci. Nie zaznał chwili spokoju, pocieszał się popołudniową whisky i karmił bezsenność łzawymi bolerami dla zakochanych, słuchając Radia Wspomnień. „Miłości moja - śpiewał ktoś - jeśli mnie słyszysz, odezwij się”. Alberto Villamizar, świadomy od początku, że porwanie jego żony i siostry jest ogniwem złowrogiego łańcucha, zwarł szeregi z rodzinami innych porwanych. Ale pierwsza rozmowa z Hernandem Santosem była zniechęcająca. Towarzyszyła mu Gloria Pachón de Galan, jego szwagier-ka. Hernando, w stanie kompletnego załamania, leżał bez ruchu na kanapie. „Myślę tylko o tym, żeby cierpieć jak najmniej, kiedy zabiją Francisca”, powiedział im na wstępie. Villamizar próbował nakreślić plan negocjacji z porywaczami, ale Hernando zgasił jego zapał.
- Niech pan nie będzie naiwny, mój drogi. Nie ma pan najmniejszego pojęcia, co to za typy. Nic się nie da zrobić. Spotkanie z byłym prezydentem Turbayem nie było bardziej krzepiące. Wiedział z różnych źródeł, że jego córka znajduje się w rękach Extraditables, ale postanowił nie uznać tego faktu publicznie, dopóki nie będzie pewien, co zamierzają. Grupie dziennikarzy, którzy pytali go o to w ubiegłym tygodniu, wykręcił się zwykłym kłamstwem. - Serce mówi mi - powiedział - że Dianę i jej współpracowników zatrzymała praca dziennikarska i że nie ma mowy o porwaniu. Jego załamanie było zrozumiałe po trzech miesiącach bezowocnych starań. Villamizar widział to i zamiast zarazić się jego pesymizmem, przystąpił do działania ze zdwojoną energią. Któryś z jego przyjaciół, zapytany w tamtych dniach, jaki jest Villamizar, stwierdził dosadnie: „Wspaniale się z nim pije”. Villamizar przyjął to za dobrą monetę, jako zaletę godną pozazdroszczenia i niepospolity komplement. Jednakże w dniu porwania żony uświadomił sobie, że w jego sytuacji jest to cecha niebezpieczna, i postanowił nie pić publicznie, dopóki porwane nie będą wolne. Jako doświadczony bibosz wiedział, że alkohol jest wrogiem przezorności, rozwiązuje język i zaciera poczucie rzeczywistości. Jest zagrożeniem dla kogoś, kto jak on musi odmierzać w milimetrach każdy swój czyn i każde słowo. Tak więc dyscyplina, jaką sobie narzucił, nie była pokutą, ale środkiem bezpieczeństwa. Nie przyjmował zaproszeń na przyjęcia, porzucił cygańskie życie i hulanki w gronie polityków. Wieczorami, gdy napięcie sięgało szczytu, Andres słyszał, jak ojciec klnie nad szklaneczką wody mineralnej, podczas gdy on pocieszał się samotnym kieliszkiem. Na spotkaniach z Rafaelem Pardo analizowali warianty działań, ale wszystkie pomysły rozbijały się o politykę rządu, która tak czy inaczej pozostawiała otwartą groźbę ekstradycji. Obydwaj wiedzieli poza tym, że tylko ekstradycja może zmusić Extraditables, żeby oddali się w ręce sprawiedliwości. Prezydent szermował tą groźbą z takim samym przekonaniem, z jakim oni się przed nią bronili. Villamizar nie miał wojskowego wykształcenia, ale wychował się w pobliżu koszar. Doktor Alberto Villamizar Flórez, jego ojciec, był przez długie lata lekarzem Gwardii Prezydenckiej i przyjaźnił się z wieloma oficerami. Jego dziadek, generał Joaąuin Villamizar, był kiedyś ministrem wojny. Jeden z jego stryjów, generał Jorge Villamizar Flórez, był swego czasu naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Alberto odziedziczył po nich podwójną osobowość wojskowego i santanderyjczyka - zarazem serdeczną i władczą, poważną i hulaszczą - który najpierw strzela, potem pyta, zawsze mówi prosto z mostu i nigdy w życiu nie przechodzi z nikim na ty. Jednakże przeważył w nim wizerunek ojca. Ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Javeriana, ale nigdy nie zrobił dyplomu, porwany gwałtownym wichrem polityki. Jako santanderyjczyk czystej krwi zawsze nosi przy sobie krótkiego smith & wessona 38, którego wolałby nigdy nie użyć. W każdym razie, uzbrojony czy nie, wyróżnia się dwiema nieocenionymi cnotami: uporem i cierpliwością, co na pierwszy rzut oka wydaje się sprzeczne, życie jednak dowiodło, że jest inaczej. Z podobnym dziedzictwem Villamizar miał aż nadto odwagi, żeby pokusić się o odbicie porwanych siłą, ale odrzucał tę możliwość, dopóki nie znajdzie się w sytuacji nie pozostawiającej mu wyboru. Tak więc jedynym wyjściem, jakie rysowało się przed nim pod koniec listopada, było spotkać się osobiście z Escobarem i negocjować - santanderyjczyk z antioąueńczykiem twardo, jak równy z równym. Pewnego wieczoru, zmęczony kręceniem się w kółko, przedstawił swe plany Rafaelowi Pardo. Ów podzielał niepokój, ale jego odpowiedź nie pozostawiała żadnych złudzeń. - Proszę posłuchać, Alberto - powiedział mu z właściwą sobie rozwagą i bezpośredniością. - Niech pan działa, jak chce, niech pan wszystkiego próbuje, ale jeśli oczekuje pan dalszej współpracy z nami, powinien pan wiedzieć, że nie wolno wyjść poza oficjalną politykę dobrowolnego oddania się handlarzy narkotyków w ręce władz. Ani kroku dalej, jasne? Villamizar wiedział już, że tylko dzięki swej wrodzonej cierpliwości i żelaznemu uporowi zdoła lawirować wśród sprzeczności, jakie przed nim piętrzyły powyższe warunki. Pozornie mógł działać wedle swej woli, zgodnie z własną wyobraźnią i temperamentem, ale w rzeczywistości miał związane ręce.
3 Marucha otworzyła oczy i przypomniała sobie starą hiszpańską sentencję: „Oby Bóg nie zesłał na nas tego, co jesteśmy w stanie znieść”. Upłynęło dziesięć dni od chwili porwania. Tak Beatriz, jak i ona sama, zaczynały przyzwyczajać się do surowego regulaminu, który pierwszego dnia wydał im się niepojęty. Porywacze powtarzali często, że jest to operacja wojskowa, ale rygor w niewoli panował gorszy niż w więzieniu. Odzywać się mogły tylko w pilnych sprawach i wyłącznie szeptem. Nie wolno było wstawać z materaca, który służył im za wspólne łóżko, a z każdą potrzebą musiały zwracać się do dwóch strażników, którzy nie spuszczali ich z oka, nawet kiedy spały. Prosiły o pozwolenie, żeby usiąść, żeby rozprostować nogi, żeby porozmawiać z Mariną, żeby zapalić. Marucha zatykała sobie usta poduszką, usiłując stłumić kaszel. Jedynym łóżkiem było łóżko Mariny, oświetlone płonącą w dzień i w nocy gromnicą. Obok leżał rzucony na podłogę materac, gdzie pod wspólną kołdrą spały Marucha i Beatriz. Strażnicy czuwali siedząc, na podłodze, oparci o ścianę. Miejsca było tak mało, że kiedy prostowali nogi, ich stopy opierały się o materac więźniarek. Żyli w półmroku, bo jedyne okno było zabite deskami. Przed snem zatykali szmatą szparę pod drzwiami, żeby do reszty domu nie docierał blask świecy znad łóżka Mariny. Od kiedy Marina kazała wykręcić niebieską żarówkę, w świetle której wszyscy wyglądali przerażająco blado, dnie i noce rozjaśniał tylko poblask telewizora. Pokój, zamknięty i nie wietrzony, przesiąknął stęchłym odorem. Najgorsze były godziny od szóstej do dziewiątej rano, kiedy zakładniczki już nie spały - bez powietrza, bez picia i jedzenia, oczekując, aż strażnicy odsłonią szparę pod drzwiami, żeby mogły oddychać swobodniej. Jedyną pociechą Maruchy i Mariny było skrupulatne dostarczanie dzbanka z kawą i papierosów, ilekroć o to prosiły. Dla Beatriz, specjalistki od terapii oddechowej, dym nagromadzony w maleńkim pokoiku był klęską. Znosiła to jednak w milczeniu, widząc ulgę, jaką papieros przynosi towarzyszkom niedoli. Marina, nad filiżanką kawy, z nieodłącznym papierosem, wykrzyknęła któregoś razu: „Jak to będzie dobrze, kiedy siądziemy razem u mnie w domu! Będziemy palić, popijać sobie kawkę i śmiać się z tych okropnych dni”. Beatriz pożałowała wówczas, że nie pali. To, że wszystkie trzy znalazły się w tym samym miejscu, było zapewne rozwiązaniem tymczasowym, bo dom, do którego zawieziono je najpierw, był zdekonspirowany, od kiedy kierowca potrąconej taksówki zdradził kierunek, w jakim udali się porywacze. Tylko to tłumaczyło nagłość przeprowadzki oraz ubóstwo i ciasnotę pokoju - jedno wąskie łóżko, jeden dwuosobowy materac i niecałe sześć metrów kwadratowych dla trzech zakładniczek i dwóch dyżurnych strażników. Marinę również przywieźli tu z innego domu - czy też farmy, jak twierdziła - bo pijatyki i rozpasanie pilnujących jej bandytów zagrażały całej organizacji. Tak czy inaczej, trudno było pojąć, że jedno z najpotężniejszych międzynarodowych przedsiębiorstw nie umiało zapewnić swoim ludziom i swoim ofiarom ludzkich warunków życia. Nie miały najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdują. Dobiegające do nich dźwięki wskazywały na to, że w pobliżu przebiega szosa, po której jeżdżą ciężarówki. Wydawało się też, że jest tam wiejski sklepik z alkoholem i muzyką, otwarty do późna. Czasem słychać było głośnik, przez który to zwoływano na uroczystości religijne, to znów nadawano ogłuszające koncerty. Kilkakrotnie słyszały hasła kampanii wyborczej do Zgromadzenia Konstytucyjnego. Częściej słychać było warkot awionetek, startujących i lądujących gdzieś w pobliżu, co pozwalało przypuszczać, że znajdują się w okolicy Guaymaral - lotniska dla małych samolotów, dwadzieścia kilometrów na północ od Bogoty. Marucha, od dziecka oswojona z surowym klimatem bogotańskiego płaskowyżu, czuła, że chłód w pokoju niczym nie przypomina rześkiego wiejskiego powietrza. Poza tym nadmierna ostrożność strażników byłaby zrozumiała tylko w sytuacji, gdyby znajdowali się gdzieś na terenie miasta. Najbardziej zdumiewający był sporadyczny łoskot helikoptera, tak bliski, jakby maszyna znajdowała się wprost nad ich głowami. Marina Montoya mówiła, że to przylatuje oficer oddelegowany do negocjacji z porywaczami. W miarę jak mijały dni, przyzwyczajały się do tego hałasu, bo w czasie, który spędziły w niewoli, helikopter lądował przynajmniej raz w miesiącu i zakładniczki nie wątpiły, że miało to związek z nimi. Trudno było uchwycić granicę między prawdą a zaraźliwymi fantazjami Mariny. Mówiła, że Pacho Santos i Diana Turbay znajdują się w innych pokojach tego samego domu i że wojskowy z helikoptera prowadzi trzy sprawy jednocześnie podczas każdej wizyty. Któregoś razu usłyszały alarmujące odgłosy w podwórzu. Gospodarz wymyślał swojej żonie wśród
sprzecznych poleceń: przenieście to tam, odwróćcie do góry nogami, zabierzcie to stąd jakby usiłowali wepchnąć trupa tam, gdzie się nie mieścił. Marina wymyśliła w swoim ponurym delirium, że pewnie poćwiartowali Francisca Santosa i zakopują go teraz po kawałku pod kuchenną podłogą. „Kiedy zaczynają mordować, nie mogą przestać - mówiła. Jesteśmy następne w kolejce”. Spędziły noc pełną trwogi, a rano dowiedziały się przypadkiem, że usiłowali przestawić prymitywną pralkę, której nie mogli unieść we czworo. W nocy panowała zupełna cisza, przerywana tylko przez jakiegoś zwariowanego koguta, który stracił poczucie czasu i piał, gdy miał ochotę. Z zewnątrz dochodziło szczekanie, niekiedy bardzo bliskie. Wydawało im się, że to stróżujący podwórzowy pies. Z początku Marucha załamała się całkowicie. Skuliła się na materacu, zamknęła oczy i przez wiele dni otwierała je tylko wtedy, kiedy musiała. Chciała to wszystko spokojnie przemyśleć. Od czasu do czasu zasypiała na jakieś pół godziny, a po przebudzeniu spotykała się z czyhającą na jawie udręką. Był to nieustanny strach - namacalne odczucie dławiącej paniki, która w każdej chwili groziła niekontrolowanym wybuchem. Marucha wciąż od nowa przyglądała się w myślach swemu dotychczasowemu życiu, chcąc uchwycić się miłych wspomnień, ale zawsze przypominały się jej tylko przykre chwile. W czasie jednej z trzech podróży, jakie odbył z Dżakarty do Kolumbii, Luis Carlos Galan poprosił ją kiedyś w trakcie obiadu, żeby pomogła mu w kierowaniu zbliżającą się kampanią prezydencką. W jego poprzedniej kampanii pracowała jako specjalistka od image 'u - jeździła ze swoją siostrą Glorią po całym kraju; świętowały zwycięstwa, stawiały czoło klęskom i tak zręcznie lawirowały wśród wyborczych pułapek, że jego oferta była zupełnie logiczna. Marucha poczuła się doceniona i usatysfakcjonowana. Ale pod koniec obiadu spostrzegła otaczającą Galana nieuchwytną aurę, jakieś nieziemskie światło, a potem ogarnęła ją nagła i niezbita pewność, że go zabiją. Jej wizja była tak wyrazista, że namówiła męża na powrót do Kolumbii, chociaż generał Maza Marąuez uprzedził go bez żadnych wyjaśnień, że ryzykuje życie. Osiem dni przed powrotem obudziła ich w Dżakarcie wiadomość, że Galan został zamordowany. Po doświadczeniach z Dżakarty została jej podatność na depresję, która zaostrzyła się wskutek porwania. Nie znajdowała nic, czego mogłaby się uchwycić, by uciec od myśli, że na nią też czyha śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie chciała rozmawiać ani jeść. Drażniła ją indolencja Beatriz i brutalność zakapturzonych mężczyzn. Nie mogła znieść pokory Mariny i jej utożsamiania się z narzuconym przez porywaczy reżimem - zachowywała się, jakby była jednym z nich: przywoływała ją do porządku, kiedy chrapała albo kasłała przez sen albo jeśli poruszyła się bez potrzeby. Marucha stawiała gdzieś szklankę, a Marina pospiesznie ją zabierała, przestraszona: „Uważaj!” - i stawiała gdzie indziej. Marucha odgryzała się jej z pogardą. „Nie przejmuj się - mówiła. - Nie ty tu rządzisz”. Na domiar złego strażnicy byli niezadowoleni, bo Beatriz po całych dniach drobiazgowo opisywała w notesie życie w niewoli, żeby opowiedzieć wszystko mężowi i dzieciom, kiedy wyjdzie na wolność. Zrobiła też długą listę wszystkiego, co wydawało jej się odrażające w więziennym wnętrzu, musiała się jednak poddać, gdy nie znalazła nic, co nie napawałoby jej wstrętem. Strażnicy usłyszeli przez radio, że Beatriz jest fizykoterapeutką. Pomyliło im się to ze słowem „psychoterapeuta” i zabronili jej pisać w obawie, że opracowuje naukową metodę doprowadzenia ich do szaleństwa. Zachowanie Mariny było zrozumiałe. Przybycie innych zakładniczek musiało być dla niej niby wtargnięcie nieznośnych intruzów do świata, który po blisko dwu miesiącach w przedsionku śmierci uznała za swoją wyłączną własność. Jej więź ze strażnikami, z czasem coraz głębsza, została przez nie zniszczona. W niecałe dwa tygodnie powrócił straszliwy ból i niezmierna samotność pierwszych dni, którą z takim trudem zdołała przezwyciężyć. Żadna z nocy nie wydawała się Marusze tak potworna jak pierwsza - lodowata i ciągnąca się w nieskończoność. O pierwszej nad ranem temperatura w Bogocie - według Instytutu Meteorologii wynosiła od trzech do pięciu stopni, z opadami mżawki w centrum i w okolicach lotniska. Maruchę pokonało zmęczenie. Gdy tylko zasnęła, zaczęła chrapać, ale ponieważ była upartą i niepoprawną palaczką, coraz to budziły ją ataki kaszlu, spotęgowane wilgocią ścian, z których nad ranem wiał lodowaty chłód. Za każdym razem, gdy zachrapała lub zakasłała, strażnicy szturchali ją w głowę. Marina, powodowana niekontrolowanym lękiem, brała ich stronę, strasząc Maruchę, że przywiążą ją do materaca, jeśli będzie się wierciła, albo że założą jej knebel, żeby nie chrapała. Marina zmuszała Beatriz do słuchania porannych dzienników. Był to błąd. W pierwszym wywiadzie, jakiego doktor Pedro Guerrero udzielił Yamidowi Amatowi z Radia Caracol,
usłyszały salwę obelg i pogróżek pod adresem porywaczy. Nazwał ich tchórzami, krzyczał, że nie potrafią zachować się jak mężczyźni. Beatriz wpadła w panikę, przerażona, że strażnicy będą się na nich mścić. Dwa dni później elegancko ubrany zakapturzony dryblas, metr dziewięćdziesiąt z okładem, otworzył drzwi kopniakiem i wpadł do pokoju jak burza. Jego nienaganny garnitur z wełnianego tropiku, włoskie mokasyny i żółty jedwabny krawat stały w jaskrawej sprzeczności z manierami jaskiniowca. Rzucił kilka przekleństw strażnikom. Najbardziej dostało się nieśmiałemu chłopakowi, którego towarzysze przezywali Żarową. „Podobno jesteś za nerwowy - powiedział mu. - Uważaj lepiej, bo tu nerwowi długo nie pożyją”. I wygarnął, patrząc groźnie na Maruchę: - Słyszałem, że rozrabia pani po nocy, hałasuje i kaszle. Marucha odpowiedziała z godnym podziwu spokojem, który równie dobrze można było wziąć za pogardę. - Skąd mam wiedzieć, że chrapię, skoro śpię - rzekła. - Kaszlę, bo w pokoju jest lodowato, a ze ścian rano cieknie woda. Ale zakapturzony ważniak nie miał nastroju do wysłuchiwania skarg. - Myśli pani, że może tu robić, co jej się żywnie podoba?! - wrzasnął. - To niech pani dalej chrapie i kaszle po nocach, a zarobi pani kulę w łeb. Potem dostało się Beatriz. - To samo może spotkać wasze dzieci i mężów. Znamy każdy ich krok. - Rób pan, co chcesz - powiedziała Marucha. - Zabijcie mnie, ale nie mogę przestać chrapać. Mówiła szczerze, a z czasem przekonała się, że było to słuszne. Brutalne traktowanie zakładników od pierwszego dnia należało bowiem do metod porywaczy i miało na celu zastraszenie ofiar. Beatriz była mniej wyniosła pod wrażeniem ostrych słów męża w radiowym wywiadzie. - Dlaczego wciągacie w to nasze dzieci? One nie mają z tym nic wspólnego - zapytała czując, że zaraz się rozpłacze. - Pan nie ma dzieci? Odpowiedział, że ma, być może rozczulony, ale Beatriz przegrała bitwę - łzy nie pozwoliły jej mówić dłużej. Marucha, już opanowana, powiedziała mu, że jeżeli naprawdę chcą dojść do porozumienia, niech skontaktują się z jej mężem. Doszła do wniosku, że chyba posłuchał jej rady, bo w niedzielę pojawił się w innym nastroju. Przyniósł gazety z oświadczeniem Villamizara, wyrażającym wolę osiągnięcia porozumienia z porywaczami. Ci, z pozoru, zaczęli działać w tym duchu. Szef przynajmniej zrobił się tak usłużny, że poprosił zakładniczki o listę niezbędnych rzeczy: mydeł, pasty do zębów, szczoteczek, papierosów, kremów i książek. Część zamówienia dotarła jeszcze tego samego dnia, ale niektóre książki otrzymały po czterech miesiącach. Z czasem też uzbierały kolekcję świętych obrazków z Dzieciątkiem Jezus i Matką Boską Nieustającej Pomocy, jakie kolejni strażnicy zostawiali im na pamiątkę przy pożegnaniu albo przywozili w prezencie, wracając po dłuższej nieobecności. Po dziesięciu dniach przyzwyczaiły się wreszcie do domowych rygorów. W pokoju panowała taka wilgoć, że trzymane pod łóżkiem buty trzeba było wynosić od czasu do czasu na podwórze, żeby przeschły. Mogły chodzić tylko w kolorowych męskich skarpetach z grubej wełny. Dostały je pierwszego dnia i używały dwóch par naraz, żeby stłumić odgłos kroków. Ubrania, które miały na sobie w dniu porwania, zabrano im, a w zamian przydzielono sportowe dresy, po dwa dla każdej - jeden szary i jeden różowy (używały ich w dzień i do spania), oraz dwie zmiany bielizny, którą prały pod prysznicem. Z początku spały w ubraniu. Później, kiedy dali im nocne koszule, wkładały je na dresy w chłodniejsze noce. Nieliczne osobiste drobiazgi - dres na zmianę, czyste skarpetki, bieliznę, podpaski higieniczne, lekarstwa, kosmetyki - trzymały w plastikowych torbach. Dla trzech kobiet i czterech strażników była tylko jedna łazienka. Pozwalano im zamykać drzwi, ale nie na zasuwkę. Prysznic nie mógł trwać dłużej niż dziesięć minut, nawet jeśli musiały uprać bieliznę. Paliły, ile chciały, co w przypadku Maruchy oznaczało co najmniej paczkę dziennie, a Mariny - jeszcze więcej. W pokoju stał telewizor i przenośne radio, żeby zakładniczki mogły słuchać wiadomości, a strażnicy muzyki. Porannych dzienników słuchały jakby ukradkiem, przez ściszone radio, za to strażnicy puszczali przeboje na cały regulator. O dziewiątej rano włączali telewizor, żeby obejrzeć blok oświatowy, potem telenowele i jeszcze dwa lub trzy programy aż do południowego wydania dziennika. Najdłuższy seans
trwał od czwartej po południu do jedenastej wieczorem. Telewizor grał bez przerwy, jak w dziecięcym pokoju, chociaż nikt nie patrzył na ekran. Zakładniczki natomiast skrupulatnie śledziły dzienniki telewizyjne, usiłując odczytać zaszyfrowane wieści od rodzin. Nigdy zresztą nie dowiedziały się, ile słów im umknęło, a ile nic nie znaczących zdań wzięły za słowa otuchy. W ciągu pierwszych dwóch dni Alberto Villamizar ośmiokrotnie wystąpił w różnych dziennikach, przeświadczony, że w ten sposób jego głos dotrze do porwanych. Poza tym niemal wszystkie dzieci Maruchy były związane ze środkami masowego przekazu. Niektóre miały swoje stałe audycje i wykorzystywały je, żeby utrzymać łączność, jednostronną i być może daremną, ale w ich pojęciu konieczną. Pierwszym programem, jaki zakładniczki zobaczyły już w następną środę, był wywiad, jaki Alexandra zrobiła po powrocie z Guajiry. Psychiatra Jaime Gaviria, kolega męża Beatriz i stary przyjaciel rodziny, udzielił serii praktycznych wskazówek, jak uniknąć depresji w przymusowym zamknięciu. Marucha i Beatriz, które dobrze znały doktora Gavirię, zrozumiały podtekst i zrobiły notatki. Był to pierwszy z serii ośmiu wywiadów przeprowadzonych przez Alexandrę z doktorem Gavirią na temat psychologii porwanych. Wybierała problemy, które mogły zainteresować Maruchę i Beatriz, i starała się przemycić osobiste uwagi, tylko dla nich czytelne. Postanowiła wówczas zapraszać co tydzień rozmówców, przygotowanych do odpowiedzi na uzgodnione wcześniej pytania, mające obudzić w zakładniczkach natychmiastowe skojarzenia. Zaskoczeniem był fakt, że wielu telewidzów odkryło przypadkiem prawdziwy sens niewinnych z pozoru pytań. Niezbyt daleko od nich - w tym samym mieście - Francisco Santos trzymany był w równie odrażającym miejscu, ale bez tak surowych rygorów. Można to tłumaczyć tym, że w porwaniu obydwu kobiet odegrały rolę nie tylko cele polityczne, ale też element osobistej zemsty. Ponadto wydaje się, że strażnicy Maruchy i Pacho należeli do dwóch różnych ekip. Prawdopodobnie ze względu na własne bezpieczeństwo działali niezależnie i nie kontaktowali się ze sobą. Jednak nawet to nie wyjaśnia tak wielkiej różnicy w traktowaniu zakładników. Ci od Pacho byli bardziej przystępni i pobłażliwi, mniej też dbali o ukrycie swojej tożsamości. Najgorsze dla Pacho było to, że musiał spać przykuty do łóżka łańcuchem oklejonym gumową taśmą, chroniącą przed obtarciem. Dla Maruchy i Beatriz najgorsze było to, że nie miały nawet łóżka, do którego można by je przywiązać. Od pierwszego dnia Pacho regularnie dostawał gazety. Większość prasowych relacji o jego porwaniu była tak wydumana i udziwniona, że strażnicy pokładali się ze śmiechu. Kiedy porwano Maruchę i Beatriz, Pacho przystosował się już do ustalonego rozkładu dnia. Po bezsennej nocy zasypiał zwykle około jedenastej rano. Oglądał telewizję sam lub ze strażnikami i wspólnie komentowali najświeższe wiadomości, zwłaszcza mecze piłkarskie. Czytał do upadłego, a często starczało mu jeszcze sił na grę w karty lub szachy. Łóżko było wygodne i sypiał dobrze, póki nie dostał dokuczliwego świerzbu i pieczenia oczu, co przeszło, gdy tylko wyprano bawełniane koce i gruntownie wysprzątano pokój. Nigdy nie przejmowali się, że ktoś może zobaczyć z zewnątrz zapalone światło, bo okna były zabite deskami. W październiku zaświtała nieoczekiwana nadzieja. Kazano mu przygotować list do rodziny na dowód, że jeszcze żyje. Opanował się z najwyższym trudem. Poprosił o dzbanek czarnej kawy i dwie paczki papierosów i zaczął redagować tekst - spontanicznie, od serca, nie poprawiając nawet przecinka. Nagrał wszystko na mini-kasetę. Kurierzy woleli je od zwyczajnych, bo były łatwiejsze do ukrycia. Mówił wolno i wyraźnie, opanowując drżenie głosu, które mogłoby zdradzić stan jego ducha. Na końcu odczytał nagłówki z pierwszej strony ostatniego wydania „El Tiempo”, żeby uwiarygodnić datę nagrania. Był z siebie zadowolony, zwłaszcza z pierwszego zdania: „Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, jak trudne dla mnie są te słowa”. Kiedy jednak zobaczył tekst w druku i odczytał go ponownie, już na chłodno, stwierdził, że sam zacisnął sobie pętlę na szyi, zwracając się w ostatnim zdaniu do prezydenta z prośbą, by uczynił wszystko, co w jego mocy, żeby uwolnić porwanych dziennikarzy. „Oczywiście z poszanowaniem prawa i konstytucji, nie tylko dla dobra kraju, ale w zgodzie z wolnością prasy, która dzisiaj stała się zakładniczką w ręku porywaczy”. Jego depresja pogłębiła się jeszcze kilka dni. później, kiedy porwano Maruchę i Beatriz, zrozumiał bowiem, że teraz wszystko przedłuży się i skomplikuje. Wówczas właśnie zaczął kiełkować w nim plan ucieczki, który później zmienił się w nieprzezwyciężoną obsesję. Położenie Diany i jej ekipy - pięćset kilometrów na północ od Bogoty, w trzy miesiące po porwaniu - było zupełnie inne, bo jednoczesne przetrzymywanie dwóch kobiet i czterech
mężczyzn stwarzało porywaczom nieprzewidziane trudności. W więzieniu Maruchy i Beatriz zaskakiwał zupełny brak tolerancji. W więzieniu Pacho Santosa zaskakiwała poufałość i swoboda strażników, będących jego rówieśnikami. W otoczeniu Diany panował nastrój wiecznej improwizacji, co utrzymywało porywaczy i porwanych w stanie ciągłego napięcia i niepewności i potęgowało ogólną nerwowość. Porwanie Diany przebiegało pod znakiem nieustającej wędrówki. Podczas długiej niewoli zakładnicy przenoszeni byli bez żadnych wyjaśnień z miejsca na miejsce co najmniej dwadzieścia razy, tak w samym Medellin, jak i w okolicach miasta, do domów małych i dużych, skromnych i zasobnych. Ruchliwość ta była możliwa zapewne dlatego, że porywacze, w odróżnieniu od tych z Bogoty, poruszali się po własnym terenie, kontrolowali go całkowicie i utrzymywali bezpośredni kontakt ze swymi mocodawcami. Tylko dwukrotnie i jedynie przez kilka godzin zakładnicy przebywali wszyscy razem. Z początku utworzono dwie grupy: Richard, Orlando i Hero Buss w jednym domu, a w drugim - nieopodal - Diana, Azucena i Juan Vitta. Niektóre przeprowadzki odbywały się nagle, w pośpiechu, o najdziwniejszych porach, bez możliwości spakowania rzeczy wobec grożącego w każdej chwili ataku policji; często przedzierali się piechotą przez strome zbocza, taplając się w błocie po kolana, w strugach nieustannej ulewy. Diana była kobietą wytrzymałą i niezłomną, ale te mozolne marsze w warunkach urągających ludzkiej godności przerastały jej siły. Kilkakrotnie, ku zdumieniu i przerażeniu zakładników, przewożono ich ulicami Medellin w zwykłych taksówkach, lawirując między patrolami i posterunkami policji. W ciągu pierwszych tygodni nie do zniesienia była myśl, że nikt nie wie o ich porwaniu. Oglądali telewizję, słuchali radia, czytali gazety i nie znajdowali najmniejszej wzmianki o swym losie aż do czternastego września, kiedy telewizyjny dziennik „Criptón” poinformował, nie podając źródła, że zaginiona ekipa nie znajduje się w obozie partyzanckim, ale w rękach Extraditables. Miało upłynąć jeszcze sporo czasu, zanim porywacze ogłoszą to publicznie. Ekipą Diany zajmował się inteligentny i dobroduszny antioąueńczyk, którego wszyscy nazywali don Pacho. Mimo swych trzydziestu lat miał stateczny wygląd starszego pana. Już sama jego obecność łagodziła problemy życia codziennego i napawała otuchą na przyszłość. Przynosił zakładniczkom prezenty, książki, cukierki, kasety, opowiadał, co się dzieje w kraju i jak przebiega wojna o ekstradycję. Pojawiał się jednak rzadko, a pod jego nieobecność panował zupełny chaos. Strażnicy i kurierzy byli lekkomyślni, nie zasłaniali twarzy i używali cudacznych przydomków. Krążyli od domu do domu, umożliwiając zakładnikom wymianę listów i nowin, które podtrzymywały ich na duchu. W pierwszym tygodniu kupili im regulaminowe dresy, przybory toaletowe i lokalne gazety. Diana i Azucena grywały z nimi w chińczyka i często pomagały robić listę zakupów. Jeden z nich wypowiedział zdanie, które zdumiona Azucena zapisała w swoich notatkach: „Nie przejmujcie się, mamy kupę forsy”. Z początku strażnicy robili, co chcieli słuchali muzyki na cały regulator, jedli, kiedy mieli na to ochotę, i chodzili po domu w gaciach. Wreszcie Diana wzięła sprawy w swoje ręce i wszystko wróciło do normy. Zmusiła ich, żeby ubrali się przyzwoicie, ściszyli muzykę, a chłopaka, który upierał się, żeby sypiać na materacu przy jej łóżku, po prostu wyrzuciła z pokoju. Dwudziestoośmioletnia Azucena była spokojna i romantyczna, a w ciągu czterech lat małżeństwa zrozumiała, że nie umiałaby już żyć bez swego męża. Miewała napady wyimaginowanej zazdrości i pisywała do niego miłosne listy, wiedząc, że nigdy nie dotrą do adresata. Począwszy od pierwszego tygodnia porwania spisywała na gorąco swe wrażenia materiał do przyszłej książki. Pracowała w dzienniku Diany od lat i nie łączyło ich dotąd nic poza pracą, ale niedola zbliżyła je do siebie. Wspólnie czytały gazety, rozmawiały do rana i próbowały przesypiać dzień aż do obiadu. Diana mówiła w sposób pełen pasji, dając Azucenie lekcję życia, jakiej nie daje żadna szkoła. Członkowie ekipy wspominają Dianę jako inteligentną, wesołą, pełną wigoru koleżankę i wnikliwą obserwatorkę życia politycznego. W chwilach załamania obwiniała się, że wciągnęła ich w tę ryzykowną eskapadę. „Nie obchodzi mnie, co będzie ze mną - powiedziała - ale jeśli wam coś się stanie, nigdy nie zaznam spokoju”. Martwiła się o zdrowie Juana Vitty. Od dawna łączyła ich przyjaźń, a Vitta od początku przeciwny był tej niefortunnej wyprawie, pojechał jednak z nimi, świeżo po szpitalu, gdzie leżał w poważnym stanie przedzawałowym. Diana pamiętała o tym. W pierwszą niedzielę po porwaniu weszła zapłakana do jego pokoju i zapytała, czy znienawidził ją za to, że nie posłuchała jego rady. Odpowiedź Juana Vitty była brutalnie szczera. Tak, znienawidził ją z całego serca, kiedy powiedziano im, że są w rękach
Extraditables, ale w końcu pogodził się z nieuchronnością losu. Pierwszy gniew przeobraził się w poczucie winy za to, że nie umiał wyperswadować jej tego pomysłu. Hero Buss, Richard Becerra i Orlando Acevedo, zamknięci w pobliskim domu, mieli chwilowo mniej powodów do niepokoju. Znaleźli w szafach zdumiewające ilości męskich ubrań, jeszcze w oryginalnych opakowaniach z etykietkami słynnych europejskich domów mody. Strażnicy powiedzieli im, że Pablo Escobar trzymał je na wszelki wypadek w swoich licznych kryjówkach. „Korzystajcie z okazji, chłopcy. Proście, o co chcecie - żartowali. - Dostawa trochę trwa, ale w dwanaście godzin możemy zrealizować każde zamówienie”. Obfitość jedzenia i trunków, zwożonych w pierwszych dniach na grzbiecie muła, graniczyła z szaleństwem. Hero Buss oświadczył, że żaden Niemiec nie może żyć bez piwa, i w następnym transporcie przywieźli mu trzy skrzynki. „To była kompletna rozpusta”, opowiadał potem w swej doskonałej hiszpańszczyźnie. W owym czasie przekonał jednego ze strażników, żeby zrobił zdjęcie trzech zakładników przy obieraniu ziemniaków na obiad. Później, kiedy w innym domu zabroniono fotografowania, ukrył w bieliźniarce aparat, którym na serii barwnych przezroczy utrwalił siebie z Juanem Vittą. Grali w karty, w domino, w szachy, ale zakładnicy byli bez szans wobec astronomicznych stawek i szachrajstw porywaczy. Wszyscy byli młodzi, a najmłodszy miał nie więcej niż piętnaście lat i chełpił się nagrodą wygraną w konkursie na zabicie policjanta - dwa miliony pesos za każdego. Z pieniędzmi nie liczyli się do tego stopnia, że z miejsca kupili od Richarda Becerry okulary słoneczne i firmową kurtkę kamerzysty za tyle, za ile mógłby dostać pięć nowych. Od czasu do czasu, w chłodne noce, strażnicy palili marihuanę i zabawiali się bronią. Dwa razy wystrzelili niechcący. Jedna z tych kul przebiła drzwi do łazienki i zraniła w kolano innego strażnika. Kiedy usłyszeli w radiu wezwanie papieża Jana Pawła II do uwolnienia porwanych, jeden ze strażników krzyknął: - Czy ten skurwiel zawsze musi się wtrącać? Jego kumpel, oburzony świętokradztwem, zerwał się na równe nogi i zakładnicy musieli ich uspokajać, żeby się nie pozabijali. Poza tym incydentem Hero Buss i Richard, dla świętego spokoju, nie przejmowali się ich kłótniami. Orlando siedział cicho, przekonany, że i tak w grupie jest o jednego za dużo, i widział już, jak jego nazwisko otwiera listę wyznaczonych do egzekucji. Przez pewien czas zakładnicy byli podzieleni na trzy grupy i umieszczeni w różnych domach: Richard i Orlando w jednym, Hero Buss i Juan Vitta w drugim, Diana i Azucena w trzecim. Pierwszą parę wieziono taksówką przez centrum handlowe, w obłędnym ruchu ulicznym, na oczach całego miasta, podczas gdy szukały ich wszystkie służby bezpieczeństwa Medellin. Umieszczono ich w nie wykończonym domu, w jednym pokoju, który przypominał raczej celę dwa metry na dwa, z brudną łazienką, bez światła, pod okiem czterech strażników. Do spania mieli dwa materace, rzucone wprost na podłogę. W sąsiednim pokoju, zamkniętym przez cały czas, więzili innego zakładnika, za którego - jak twierdzili strażnicy - żądano miliardowego okupu. Był to korpulentny Mulat z łańcuchem z litego złota na szyi. Trzymali go w całkowitym odosobnieniu, ze związanymi rękami. Przestronny, wygodny dom, dokąd zabrano Dianę i Azucenę na dłuższy czas, wyglądał na prywatną rezydencję jakiegoś ważnego bossa. Jadły przy rodzinnym stole, uczestniczyły w prywatnych rozmowach, słuchały modnych płyt - Rocio Durcal i Juana Manuela Serrata jak wynika z notatek Azuceny. Tam właśnie Diana zobaczyła w telewizji program nagrany w jej bogotańskim mieszkaniu i wtedy przypomniała sobie, że schowała gdzieś klucze od szafy, ale nie wiedziała, czy za kasetami z muzyką czy za telewizorem w sypialni. Wówczas też uświadomiła sobie, że wyruszając w pośpiechu w tę nieszczęsną podróż zapomniała zamknąć sejf. „Żeby nikt mi tam nie grzebał!” - napisała w liście do matki. Po kilku dniach w pozornie przypadkowym programie telewizyjnym otrzymała uspokajającą odpowiedź. Życie rodzinne, mimo obecności porwanych, toczyło się swoim torem. Odwiedzały ich nieznajome kobiety, które traktowały je jak kuzynki i dawały im medaliki i obrazki cudownych świętych, żeby szybciej odzyskały wolność. Nieraz przychodziły całe rodziny z dziećmi i psami, które dokazywały po całym domu. Zakładniczki źle znosiły panujący o tej porze roku chłód. W nieliczne słoneczne dni nie mogły wyjść, żeby się ogrzać, bo wokół wciąż kręcili się robotnicy albo może strażnicy przebrani za murarzy. Diana i Azucena zrobiły sobie nawzajem zdjęcia. Nie było jeszcze widać żadnej fizycznej zmiany w ich wyglądzie. Na innej fotografii, trzy miesiące później, Diana była już wychudzona i postarzała.
Dziewiętnastego września, kiedy dowiedziała się o zniknięciu Mariny Montoya i Francisca Santosa, zrozumiała - mimo iż była odcięta od świata - że jej własne porwanie nie było odosobnionym aktem, jak przypuszczała z początku, ale operacją polityczną na wielką skalę w celu uzyskania od rządu jak najkorzystniejszych warunków dla chcących się ujawnić handlarzy narkotyków. Don Pacho potwierdził, że sporządzono już listę wybranych dziennikarzy i polityków, którzy będą porywani w miarę rozwoju sytuacji. Wtedy właśnie Diana postanowiła prowadzić dziennik. Był to nie tyle zapis dni, ile obraz stanu jej ducha i ocena faktów - wszystko naraz: anegdoty z niewoli, analizy polityczne, obserwacje ludzkich zachowań, wyimaginowane rozmowy z rodziną lub z Bogiem, Maryją i Dzieciątkiem. Wielokrotnie nadawała nowy, oryginalny kształt znanym modlitwom - jak Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario - i utrwalała je na piśmie. Wydaje się oczywiste, że Diana nie pisała z myślą o publikacji. Jej słowa miały być świadectwem politycznej i ludzkiej tragedii, lecz rozwój wypadków przeobraził je w rozdzierającą rozmowę z samą sobą. Zapełniała linijki szkolnego zeszytu okrągłymi, wielkimi literami, niby wyraźnymi, a w istocie trudnymi do odczytania. Początkowo pisała o świcie, po kryjomu, ale strażnicy wkrótce to odkryli i sami zaczęli przynosić papier i ołówki, żeby miała zajęcie, kiedy spali. Pierwsza notatka, sporządzona 27 września, tydzień po uprowadzeniu Mariny i Pacho, brzmiała: „Od środy, dziewiętnastego, wydarzyło się tyle rzeczy, że brak mi tchu”. Zadawała sobie pytanie, dlaczego sprawcy nie ujawnili ich porwania, i sama sobie odpowiadała, że być może chcieli zamordować ich bez rozgłosu, gdy będą już nieprzydatni. „Wydaje mi się, że o to chodzi, i ogarnia mnie przerażenie”, napisała. Bardziej niż o siebie martwiła się o swoich towarzyszy i starała się zdobyć wiadomości, które pozwolą jej wyciągnąć wnioski co do dalszego losu zakładników. Była praktykującą katoliczką - jak cała jej rodzina, a zwłaszcza matka. Jej pobożność miała pogłębić się jeszcze z upływem czasu, osiągając stan mistycznego uniesienia. Modliła się do Boga i Maryi za wszystkich, nawet za Pabla Escobara. „Być może to on najbardziej potrzebuje Twojej pomocy”, napisała do Boga w swoim dzienniku. „Wiem, że chcesz ukazać mu dobro, aby już nikogo nie krzywdził. Błagam, spraw, żeby zechciał nas zrozumieć”. Wszystkim porwanym najwięcej trudności sprawiało współżycie ze strażnikami. Maruchy i Beatriz pilnowali czterej młodzi chłopcy, prymitywni, brutalni i nieobliczalni. Zmieniali się po dwóch co dwanaście godzin. Z karabinami gotowymi do strzału przesiadywali na podłodze, ubrani w reklamowe podkoszulki, adidasy i krótkie spodnie, przycięte ogrodniczymi nożycami. Gdy przychodzili o szóstej rano, jeden zasypiał natychmiast i spał do dziewiątej. Drugi powinien był wówczas czuwać, ale przeważnie chrapali obydwaj. Marucha i Beatriz myślały, że gdyby jakiś oddział policji otoczył wtedy dom, nie zdążyliby się obudzić. Wszystkim strażnikom wspólne było poczucie skrajnego fatalizmu. Wiedzieli, że umrą młodo, pogodzili się z tym i żyli tylko dniem dzisiejszym. Swoją nikczemną profesję usprawiedliwiali sami przed sobą koniecznością pomocy rodzinie, chęcią posiadania drogich ubrań lub motocykla i potrzebą czuwania nad szczęściem swoich matek, które uwielbiali ponad wszystko i za które gotowi byli oddać życie. Wielbili to samo Dzieciątko Boże i tę samą Matkę Boską Nieustającej Pomocy co ich zakładnicy. Modlili się do nich co dzień, błagając o opiekę i miłosierdzie, i z perwersyjną pobożnością składali w ofierze banknoty i umartwienia w zamian za pomyślność w zbrodniach. Następnym w hierarchii przedmiotem ich kultu był rohypnol, środek psychotropowy, dzięki któremu mogli w rzeczywistym życiu dokonywać filmowych wyczynów. „Zmieszasz to z piwem i już jesteś na haju - tłumaczył jeden z nich. Wtedy bierzesz spluwę i kradniesz samochód, żeby się przejechać. Cała przyjemność to widzieć te ich przerażone gęby, kiedy muszą oddać ci kluczyki”. Poza tym nienawidzili wszystkich i wszystkiego: polityków, rządu, państwa, sprawiedliwości, policji, społeczeństwa w ogóle. Życie, mówili, to gówno. Na początku nie mogły ich odróżnić - widziały tylko maski i wszyscy wydawali się im jednakowi. Czas pokazał, że można ukryć twarz, ale nie charakter. Z wolna maski nabierały indywidualności. Każda z nich miała inną tożsamość, własny sposób bycia, charakterystyczny głos. Co więcej, miały serca. Zakładniczki mimowolnie dzieliły z nimi więzienną samotność. Grywali razem w karty i domino, pomagali sobie nawzajem w rozwiązywaniu krzyżówek i rebusów ze starych gazet. Marina karnie podporządkowała się prawom narzuconym przez porywaczy, ale nie była bezstronna. Jednych lubiła, innymi pogardzała, gderała jak matka, roznosiła plotki,
intrygowała, aż w końcu udało jej się naruszyć ustaloną harmonię współżycia. Ale wszystkim kazała odmawiać różaniec, co robili bez szemrania. Wśród strażników pilnujących ich przez pierwszy miesiąc był jeden, który cierpiał na ataki nagłego szaleństwa. Nazywali go Barabaszem. Uwielbiał Marinę i rozpieszczał ją, jak mógł. Za to od pierwszego dnia zażarcie tępił Maruchę. Kiedy wpadał w szał, kopał telewizor i walił głową o ścianę. Najdziwniejszym ze strażników był ponury, milczący, chudy młodzieniec, niemal dwumetrowego wzrostu. Na maskę zakładał - niby jakiś zwariowany zakonnik - kaptur granatowego dresu. Nadali mu przydomek Mnich. Godzinami trwał skulony w dziwacznym transie. Był w tym domu chyba od początku, bo Marina znała go dobrze i opiekowała się nim szczególnie troskliwie. On zaś przynosił jej prezenty, ilekroć znikał na dłużej. Pewnego razu ofiarował jej plastikowy krzyżyk na taniej tasiemce. Marina stale nosiła go na szyi. Tylko ona znała twarz Mnicha, bo zanim przywieziono Maruchę i Beatriz, wszyscy strażnicy chodzili bez masek, nie robiąc nic, by ukryć swoją tożsamość, co interpretowała jako znak, że nie wyjdzie z tego żywa. Mówiła, że jest przystojnym młodym człowiekiem o najpiękniejszych oczach, jakie kiedykolwiek widziała. Beatriz wierzyła jej, bo rzęsy miał tak długie i podwinięte, że wystawały przez otwory w masce. Był zdolny do najlepszego i do najgorszego. To on odkrył, że Beatriz nosi łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej Cudownej. - Łańcuszki są zabronione - powiedział. - Proszę mi go oddać. Beatriz wpadła w popłoch. - Nie może pan tego zrobić - powiedziała. - To by była zła wróżba. Na pewno stanie mi się coś złego. Mnichowi udzielił się jej strach. Wytłumaczył jej, że nie wolno nosić medalików, bo wewnątrz mogą być ukryte urządzenia elektroniczne, mogące zlokalizować ich na odległość. Znalazł jednak rozwiązanie. - Zróbmy tak - zaproponował - niech pani zostawi sobie łańcuszek, ale proszę oddać mi medalik. Przykro mi, ale taki mam rozkaz. Żarowa z kolei cierpiał na obsesję, że go zabiją, i miewał stany lękowe. Słyszał głosy i opowiadał wszystkim, że ma na twarzy straszliwą bliznę, chcąc być może zmylić tych, którzy mogliby go zidentyfikować. Czyścił spirytusem przedmioty, których dotykał, żeby nie zostawić odcisków palców. Marina kpiła sobie z tego, ale była bezsilna wobec jego urojeń. Zrywał się nagle w środku nocy. „Słyszycie?! - szeptał przerażony. - Policja już tu jest!”. Pewnej nocy zdmuchnął gromnicę, a Marucha omal nie straciła przytomności, uderzywszy głową o drzwi do łazienki. Na domiar złego Żarowa skrzyczał ją, że nie umie poruszać się po ciemku. - Odpierdol się - usadziła go. - To nie serial kryminalny. Strażnicy też żyli jak więźniowie. Nie mogli poruszać się swobodnie po całym domu, a godziny odpoczynku przesypiali w przyległym pokoju, zamknięci na kłódkę, żeby nie uciekli. Wszyscy byli rodowitymi antioqueńczykami i prawie nie znali Bogoty. Jeden z nich opowiadał, że kiedy schodzili ze służby - co dwadzieścia lub trzydzieści dni - wieziono ich z opaską na oczach albo w bagażniku, żeby nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Inny bał się, że go zabiją, kiedy nie będzie już potrzebny. W najmniej spodziewanych chwilach zjawiali się zamaskowani eleganccy szefowie, którzy odbierali raporty i przekazywali instrukcje. Ich decyzje były nieprzewidywalne. Zarówno zakładniczki, jak i strażnicy byli zdani na ich łaskę. Śniadanie dla porwanych, przynoszone o najdziwniejszych porach, składało się z kawy z mlekiem i placków kukurydzianych z parówkami. Na obiad miały fasolę lub soczewicę w mętnej cieczy, pływające w tłuszczu kawałki mięsa, łyżkę ryżu i oranżadę. Jadły, siedząc na materacu, bo w pokoju nie było krzesła. Dostawały tylko łyżki, bo noże i widelce były zabronione. Kolację przygotowywano naprędce z resztek obiadu. Strażnicy twierdzili, że właściciel domu, którego nazywali gospodarzem, zgarniał pieniądze do kieszeni. Był to barczysty czterdziestolatek średniego wzrostu, którego twarz satyra można było odgadnąć po chrapliwym głosie i napuchniętych, zaropiałych oczach, wyzierających z otworów kominiarki. Żył z drobną, wrzaskliwą, niechlujną kobietą o zepsutych zębach. Nazywała się Damaris. Od rana do wieczora wyśpiewywała na cały głos salsas, mllenatos i bambucos, z finezją artylerzysty i z takim zapałem, że nietrudno było sobie wyobrazić, jak podryguje po całym domu w takt własnej muzyki. Brudne talerze, szklanki i prześcieradła były w użyciu, dopóki zakładniczki nie zaczynały protestować. Wodę w sedesie można było spuszczać tylko cztery razy dziennie, a w niedzielę, kiedy rodzina wychodziła z domu, zamykano łazienkę, żeby odgłos lejącej się wody nie
obudził czujności sąsiadów. Strażnicy sikali do umywalki albo pod prysznic. Damaris starała się zatuszować swoje niechlujstwo tylko wówczas, kiedy warkot helikoptera zwiastował przybycie szefów. Robiła to w pośpiechu, strażackim sposobem spłukując podłogi i ściany wodą z gumowego węża. Codziennie oglądała telenowele do pierwszej po południu, o której to godzinie wrzucała do szybkowaru wszystko, co miała ugotować na obiad - wymieszane razem mięso, jarzyny, ziemniaki, fasolę - i stawiała to na ogniu, czekając, aż rozlegnie się gwizdek. Częste kłótnie z mężem obnażały drzemiące w niej pokłady furii oraz wyszukaną pomysłowość w przekleństwach, które czasami wznosiły się na szczyty natchnienia. Mieli dwie córeczki, dziewięcio- i siedmioletnią. Uczęszczały do pobliskiej szkoły i czasem zapraszały inne dzieci na telewizję albo do zabawy na podwórku. W soboty przychodziła nauczycielka, a przyjaciele domu zaglądali w ciągu tygodnia, żeby potańczyć przy muzyce. Zamykano wtedy na kłódkę pokój zakładniczek, które musiały gasić radio i oglądać telewizję bez głosu, nie mogły też wychodzić do łazienki, nawet w razie pilnej potrzeby. Pod koniec października Diana Turbay zauważyła, że Azucena jest osowiała i smutna. Przez cały dzień nie odzywała się i na nic nie miała ochoty. Nikogo to nie dziwiło - jej zdolność do zamykania się w sobie była niezwykła, zwłaszcza gdy pogrążała się w lekturze, a najbardziej, gdy czytała Biblię. Ale tamto milczenie było inne: pobladła, stała się lękliwa. Zmuszona do zwierzeń przyznała się Dianie, że od dwóch tygodni podejrzewa, że jest w ciąży. Rachunek był prosty. Od pięćdziesięciu dni była w niewoli i dwukrotnie nie miała miesiączki. Diana, z typowym dla niej entuzjazmem, podskoczyła z radości, słysząc tę nowinę, i postanowiła rozproszyć smutek Azuceny. Podczas jednej z pierwszych wizyt don Pacho obiecał, że zostaną wypuszczone w pierwszy czwartek października. Uwierzyły, bo w ich sytuacji zaszły doniosłe zmiany: lepsze traktowanie, lepsze jedzenie, większa swoboda ruchu. Jednak zawsze pojawiał się jakiś pretekst, żeby zmienić ustaloną datę. Gdy minął zapowiedziany czwartek, usłyszały, że będą wolne dziewiątego grudnia z okazji wyborów do Zgromadzenia Konstytucyjnego. Potem czekały jeszcze na Boże Narodzenie, na Nowy Rok, na Trzech Króli, na czyjeś urodziny, niby w nie kończącej się litanii niespełnionych nadziei. W listopadzie don Pacho odwiedził je ponownie. Przyniósł nowe książki, aktualne gazety, stare tygodniki i bombonierki. Opowiadał o innych zakładnikach. Kiedy Diana dowiedziała się, że nie jest w rękach księdza Pereza, postanowiła za wszelką cenę zrobić wywiad z Pablem Escobarem - nie dla gazety, ale żeby przedyskutować z nim warunki, na jakich gotów byłby się poddać. Don Pacho odpowiedział jej pod koniec października, że jej prośba została przyjęta. Ale dzienniki telewizyjne z siódmego listopada pogrzebały jej nadzieje transmisja meczu piłkarskiego pomiędzy drużyną z Medellin i reprezentacją kraju została przerwana komunikatem o porwaniu Maruchy Pachón i Beatriz Villamizar. Juan Vitta i Hero Buss też usłyszeli tę wiadomość i uznali, że nic gorszego nie mogło się wydarzyć. Oni również mieli wrażenie, że oglądają nadzwyczajne wydanie kroniki grozy. „Mięso armatnie”, jak mawiał Juan Vitta. „Na odstrzał”, jak mawiali strażnicy. Jeden z nich, w ogniu dyskusji, krzyknął do Hero Bussa: - Zamknij się, nikt cię nie pyta o zdanie. Juan Vitta pogrążył się w depresji, odmawiał jedzenia, sypiał źle, czuł się zagubiony. Stwierdziwszy, że to wszystko nie ma sensu, doszedł do wniosku, że lepiej jest umrzeć raz a dobrze, zamiast umierać każdego dnia po trochu. Był blady, drętwiało mu ramię, oddychał z trudem, budził się po nocach i wiódł długie rozmowy ze swoimi zmarłymi krewnymi, którzy zwidywali mu się jak żywi nad jego łóżkiem. Przerażony Hero Buss zrobił niemiecką awanturę. „Jeżeli Juan umrze, wy za to odpowiecie”, ostrzegł strażników. Groźby odniosły skutek. Sprowadzili lekarza, doktora Conrada Prisco Loperę, brata Davida Ricarda i Armanda Alberta Prisco Lopery - ze słynnej rodzinnej bandy Prisco - pracujących z Pablem Escobarem jeszcze u progu jego kariery w handlu narkotykami i wskazywanych jako twórcy siatki młodocianych przestępców, rekrutowanych ze slumsów Medellin. Mówiono, że kierowali bandą dzieci-morderców, podejmujących się najbrudniejszej roboty, między innymi pilnowania zakładników. Za to w kręgach medycznych doktor Conrado cieszył się opinią szanowanego specjalisty, a jedyny cień rzucał na niego fakt, iż jest - lub był - lekarzem domowym Pabla Escobara. Przyszedł z odkrytą twarzą i zaskoczył Hero Bussa pozdrowieniem w płynnej niemczyźnie:
- Hallo Hero, wie geht’s urn. Dla chorego była to wizyta opatrznościowa. Doktor stwierdził załamanie nerwowe i przepisał miksturę z dobrych lektur - najlepsze lekarstwo dla rozmiłowanego w książkach Vitty. Natomiast odwrotny skutek miały przyniesione przez Prisco Loperę wiadomości, które podziałały na uwięzionych jak wywar z jadowitych ziół Złe samopoczucie Diany pogorszyło się jeszcze w listopadzie - silny ból głowy, dokuczliwe kolki, ostry stres. W jej dzienniku nie ma jednak żadnej wzmianki o wizycie lekarza. Sądziła, że depresja jest skutkiem sytuacji, która, w miarę jak rok zbliżał się ku końcowi, stawała się coraz bardziej niepewna. „Czas tu płynie inaczej niż zwykle - napisała. - Do niczego nam się nie spieszy”. Z jej zapisków z tego okresu wyziera przytłaczający pesymizm: „Przemyślałam całe moje życie - ileż miłostek, ile niedojrzałych decyzji, ile czasu straconego na głupie sprawy!”. Dziennikarstwo zajęło szczególne miejsce w tym dramatycznym rachunku sumienia: „Chociaż wydaje mi się, że wiem, czym jest i czym powinno być uprawianie dziennikarstwa, nie potrafię znaleźć w nim miejsca dla siebie”. Nie miała przekonania nawet do własnej gazety, „która okazała się tak uboga w formie i treści”. I zawyrokowała: „Brak jej głębi”. Dni zakładników upływały wówczas na oczekiwaniu przybycia don Pacho, którego wizyty - wciąż zapowiadane i równie często odwoływane - odmierzały ich czas. Słyszeli awionetki i helikoptery przelatujące nad domem i odnosili wrażenie, że są to rutynowe loty zwiadowcze. Huk motorów wywoływał poruszenie wśród strażników, którzy w pośpiechu chwytali za broń. Zakładnikom zapowiadano na każdym kroku, że w razie zbrojnego ataku zginą pierwsi. Mimo wszystko pod koniec listopada pojawił się cień nadziei. Rozwiały się wątpliwości dręczące Azucenę Lie-vano - jej ciąża była urojona, prawdopodobnie na tle nerwowym. Ale wcale się tym nie ucieszyła, przywykła już bowiem do myśli, że będzie miała dziecko. Teraz jednak, gdy macierzyństwo okazało się złudzeniem, obiecywała sobie, że po wyjściu na wolność jak najszybciej zostanie matką. Diana z kolei ujrzała oznaki zmiany na lepsze w deklaracjach Notables co do ewentualnego porozumienia. Przez resztę listopada Marucha i Beatriz starały się przystosować do rzeczywistości. Każda z nich wypracowała własną strategię przetrwania. Beatriz, odważna z natury, bagatelizowała grozę swego położenia. Zniosła bardzo dobrze pierwsze dziesięć dni, szybko jednak uświadomiła sobie, że sytuacja jest złożona i niebezpieczna, odwróciła się więc do niej plecami. Marucha - chłodna analityczka i niepoprawna optymistka - zrozumiała od pierwszej chwili, iż rzeczywistość ją przerasta i że niewola będzie długa i trudna. Zamknęła się w sobie jak ślimak w skorupie, zebrała siły, przemyślała wszystko dogłębnie i wreszcie pogodziła się z nieuchronną myślą, że może umrzeć. „Nie wyjdziemy stąd żywe”, powiedziała sobie i sama się zdziwiła, że to fatalistyczne objawienie podziałało na nią kojąco. Poczuła naraz, że jest panią siebie, że może przydać się innym i że potrafi doprowadzić do stopniowego rozluźnienia dyscypliny. Gdy minęły trzy tygodnie, miały już dosyć telewizji, starych krzyżówek i nielicznych nadających się do czytania artykułów z ilustrowanych pism, pozostawionych tam być może przez innych zakładników. Ale nawet w najgorsze dni - jak dawniej, w prawdziwym życiu - Marucha rezerwowała sobie przynajmniej dwie godziny absolutnej samotności. Na początku grudnia nadeszły nowiny, które dodały im nieco otuchy. Podczas gdy Marina snuła straszliwe przepowiednie, Marucha nie traciła optymizmu. Marina uwierzyła jej dopiero wtedy, kiedy jeden ze strażników podniósł kciuk do góry na znak, że sprawy stoją dobrze. Pewnego razu Damaris nie zrobiła zakupów. Przyjęły to jako zapowiedź, że wkrótce będą wolne. Wyobrażały sobie, jak to się odbędzie, i zgadywały kiedy. Przez cały czas przebywały w ciemnościach, marzyły więc, że wyjdą w słoneczny dzień i że urządzą przyjęcie na tarasie w mieszkaniu Maruchy. „Co byście zjadły?” - pytała Beatriz. Marina, świetna kucharka, wymyślała królewskie menu. Zaczynało się zabawą, a kończyło całkiem poważnie - przygotowywały się do wyjścia, robiły sobie nawzajem makijaż. Dziewiątego grudnia - na kiedy zapowiedziano ich uwolnienie z okazji wyborów do Zgromadzenia Konstytucyjnego - wszystko miały przygotowane, nawet odpowiedzi na pytania, jakich spodziewały się na konferencji prasowej. Dzień upłynął w napięciu, ale zakończył się bez goryczy, bo Marucha nie wątpiła ani przez chwilę, że jej mąż prędzej czy później je uwolni.
4 Porwanie dziennikarzy było dla prezydenta Cesara Gavirii odpowiedzią na pytanie, które nurtowało go, odkąd był ministrem w rządzie Virgilia Barco: jak stworzyć alternatywę prawną dla wojny z terroryzmem. Idea ta była osią jego kampanii prezydenckiej. Podkreślił to w swoim inauguracyjnym przemówieniu, zaznaczając, że terroryzm handlarzy narkotyków jest wewnętrzną sprawą kraju i tylko tu może zostać rozwiązany, podczas gdy sam narkobiznes jest problemem światowym i rozwiązań należy szukać na arenie międzynarodowej. Priorytetem była walka z narkoterroryzmem, gdy bowiem wybuchła pierwsza bomba, opinia publiczna zażądała uwięzienia zamachowców, gdy wybuchły dwie następne, zażądała ekstradycji, ale po czwartej zaczęła domagać się ułaskawienia. Ekstradycja miała też być tymczasowym instrumentem nacisku na kartele i Gaviria gotów był stosować ją bezwzględnie. W pierwszych dniach po objęciu urzędu nie miał czasu, żeby to z kimś przedyskutować, zajęty formowaniem rządu i przygotowaniami wyborów do Narodowego Zgromadzenia Konstytucyjnego, które miało dokonać pierwszej od stu lat dogłębnej reformy państwa. Od chwili gdy zamordowano Luisa Carlosa Galana widmo terroryzmu niepokoiło również Rafaela Pardo. Ale jego także pochłonęły bez reszty inauguracyjne obowiązki. Znajdował się zresztą w szczególnej sytuacji. Mianowanie go doradcą do spraw bezpieczeństwa i porządku publicznego było jedną z pierwszych decyzji pałacu prezydenckiego, wstrząsanego nowatorskimi zapędami jednego z najmłodszych prezydentów naszego wieku, zachłannego miłośnika poezji i Beatlesów, opętanego ideą głębokich zmian, które sam ochrzcił skromnym mianem rewolty. Pardo przechadzał się wśród tej zawieruchy z teczką pełną papierów, którą wszędzie nosił ze sobą, i pracował, gdzie się dało. Jego córka Laura myślała, że jest bezrobotny, bo wychodził i wracał do domu o różnych dziwnych porach. Prawdą jest, iż owa wymuszona przez okoliczności swoboda godziła się świetnie ze sposobem bycia Rafaela Pardo, który bardziej przypominał poetę niż urzędnika państwowego. Miał trzydzieści osiem lat. Jego akademickie wykształcenie, oparte na solidnych podstawach, rzucało się w oczy absolwent Gimnasio Moderno w Bogocie i wydziału ekonomii na Uniwersytecie Los Andes, gdzie ponadto wykładał podstawy gospodarki i pracował naukowo przez dziewięć lat; doktor ekonomii w Instytucie Nauk Społecznych w Hadze. Poza tym czytał namiętnie wszystkie książki, jakie wpadły mu w ręce, zwłaszcza z dwóch dość odległych dziedzin - poezji i bezpieczeństwa państwa. W owym czasie miał tylko cztery krawaty, które dostawał pod choinkę przez ostatnie cztery lata. Nie nosił ich dla własnej przyjemności, ale zawsze miał jakiś w kieszeni na wszelki wypadek. Dobierał marynarki do spodni, nie zwracając uwagi na deseń i fason, przez roztargnienie zakładał każdą skarpetkę w innym kolorze i gdy tylko się dało, chodził bez marynarki, bo było mu wszystko jedno, czy jest zimno czy ciepło. Jedynym szaleństwem, na jakie sobie pozwalał, były partyjki pokera z córką Laurą. Grywali na ziarna fasoli zamiast pieniędzy, do drugiej nad ranem, w absolutnym milczeniu. Klaudia, jego piękna i cierpliwa żona, denerwowała się, kiedy błąkał się po domu jak lunatyk, wpadając na wszystkie drzwi. Nie wiedział, gdzie stoją szklanki i jak wyjmuje się lód z lodówki, miał też niemal magiczną umiejętność nieprzyjmowania do wiadomości spraw, o których nie chciał wiedzieć. Jego kamienna twarz zbijała wszystkich z tropu, bo nigdy nie wiedzieli, o czym myśli. Każdą rozmowę zamykał bezlitośnie w dwóch zdaniach, a gorące dyskusje gasił jednym krótkim słowem. Koledzy ze studiów i z pracy nie pojmowali jego domowego roztrzepania, znali go bowiem jako pracownika inteligentnego i systematycznego, flegmatyka aż do przesady, a jego roztargnienie wydawało im się zwykłą grą. Irytowały go proste sprawy, był za to nieskończenie cierpliwy wobec spraw straconych; swoją nieustępliwą stanowczość łagodził szelmowskim poczuciem humoru. Prezydent Virgilio Barco docenił zapewne jego dyskrecję i zamiłowanie do tajemnic, powierzył mu bowiem negocjacje z guerrillą i nadzór nad programem pomocy dla zdemobilizowanych partyzantów w strefach konfliktu, dzięki czemu udało się osiągnąć porozumienie pokojowe z M-19. Prezydent Gaviria, który z powodzeniem mógł z nim rywalizować w upodobaniu do sekretów, przemilczeń i tajemnic państwowych, oddał mu w ręce sprawy bezpieczeństwa i porządku publicznego w jednym z najniebezpieczniejszych i najbardziej wywrotowych krajów świata, jakim jest Kolumbia. Kiedy Pardo obejmował urząd, całe jego biuro mieściło się w jednej teczce - przez dwa tygodnie musiał prosić o pozwolenie, żeby skorzystać z telefonu albo toalety w cudzych
gabinetach - ale prezydent często zasięgał jego zdania i zawsze słuchał go z uwagą. Pewnego popołudnia, kiedy byli sami w gabinecie, Gaviria zapytał jakby mimochodem: - Czy zastanawiałeś się, co będzie, kiedy któryś z nich się ujawni i zgłosi do prokuratury, a my nie będziemy mieli żadnych dowodów, żeby go wsadzić za kratki? Była to istota sprawy - osaczeni przez policję terroryści bali się poddać, bo nie mieli gwarancji bezpieczeństwa dla siebie i swoich rodzin, państwo zaś nie miało podstaw, żeby ich skazać. Chodziło o to, by znaleźć taką formułę prawną, która umożliwi przestępcom wyznanie win w zamian za ochronę życia ich i ich rodzin. Rafael Pardo próbował rozwiązać ten problem jeszcze za czasów administracji Barco i wciąż trzymał na dnie teczki odpowiednie dokumenty, kiedy Gaviria zadał mu to pytanie. Tak zrodził się pomysł, iż kto dobrowolnie odda się w ręce władz, uzyska zmniejszenie wymiaru kary, pod warunkiem, że przyzna się do popełnienia przestępstwa co pozwoli wytoczyć mu proces; otrzyma też dodatkowe złagodzenie wyroku za zwrot dóbr i pieniędzy państwu. Tylko tyle, lecz prezydent miał już wizję całości w ramach swej własnej strategii. Istotą jej nie była wojna ani pokój była to strategia sprawiedliwości, która wytrącała argumenty terrorystom, nie rezygnując przy tym ze straszaka ekstradycji. Prezydent Gaviria przedłożył swój projekt ministrowi sprawiedliwości, Jaime Giraldo Angelowi. Ten chwycił w lot ideę, sam bowiem także od dłuższego czasu przemyśliwał nad sposobem penalizacji handlu narkotykami. Obydwaj byli zwolennikami stosowania ekstradycji jako formy nacisku na kartele. Giraldo Angel miał wygląd roztargnionego myśliciela, niezwykłą u jurysty wyobraźnię i dar precyzji słowa. Uzupełnił projekt własnymi propozycjami - które połączył z rozwiązaniami zawartymi już w kodeksie karnym - i z soboty na niedzielę zredagował na podręcznym komputerze wstępną wersję dekretu. W poniedziałek z samego rana przedstawił ją prezydentowi, jeszcze pełną skreśleń i poprawek. Napisany odręcznie tytuł przeszedł do historii: O dobrowolnym podporządkowaniu się wymiarowi sprawiedliwości. Gaviria dopracowywał swoje projekty w najdrobniejszych szczegółach i nigdy nie proponował ich Radzie Ministrów, dopóki nie był pewien, że zostaną przyjęte. Najpierw więc dogłębnie przeanalizował brudnopis z Giraldo Angelem i Rafaelem Pardo, którego skąpe uwagi są zazwyczaj celne, chociaż nie jest zawodowym prawnikiem. Następnie przesłał poprawioną w ten sposób wersję do Rady Bezpieczeństwa, gdzie projekt poparli: minister obrony generał Oscar Botero oraz szef Wydziału Śledczego Carlos Mejia Escobar - młody zdolny prawnik, któremu miało przypaść w udziale wprowadzenie dekretu w życie. Generał Maza Marąuez nie sprzeciwił się projektowi, chociaż uważał, że wobec kartelu z Medellin skuteczna jest tylko otwarta wojna. „W tym kraju nie będzie porządku, dopóki Escobar żyje”, mawiał. Był bowiem przekonany, iż Escobar odda się w ręce władz jedynie po to, żeby dalej prowadzić interesy z więzienia pod osłoną aparatu sprawiedliwości. Projekt został przedstawiony na posiedzeniu Rady Ministrów, z zastrzeżeniem, iż nie chodzi o negocjacje z terrorystami w celu wybawienia ludzkości od plagi, za którą odpowiedzialność powinny wziąć kraje konsumujące. Przeciwnie - celem miało być zwiększenie prawnej skuteczności ekstradycji w walce z handlem narkotykami, przy założeniu, że wyłączenie spod ekstradycji będzie główną przynętą w pakiecie ulg i gwarancji dla tych, którzy dobrowolnie oddadzą się w ręce władz. Jednym z krytycznych punktów dyskusji było ustalenie nieprzekraczalnego terminu ujawnienia się przestępców. Oznaczało to, iż przestępstwo popełnione po dniu ogłoszenia dekretu nie może ulec przedawnieniu. Szef kancelarii prezydenta, Fabio Villegas, który z godną podziwu elokwencją sprzeciwiał się ustaleniu tej daty, argumentował nie bez racji że po upływie terminu przedawnienia dla przestępstw podlegających amnestii rząd straci podstawy swojej własnej polityki. Jednakże większość zgodziła się z prezydentem, że w chwili obecnej trzeba utrzymać pierwotny termin, gdyż w przeciwnym razie przestępcy będą bezkarnie popełniać zbrodnie, dopóki sami nie zechcą się oddać w ręce sprawiedliwości. Aby ustrzec rząd przed najmniejszym podejrzeniem o nielegalne konszachty ze światem przestępczym, Gaviria i Giraldo doszli do wniosku, iż do czasu zakończenia procesów sądowych nie przyjmą żadnego bezpośredniego emisariusza Extraditables, nie będą też negocjować żadnych przypadków prawnych. Innymi słowy, dyskusji podlegać będą wyłącznie kwestie operacyjne, nigdy zaś pryncypia. Szef Wydziału Śledczego - który nie podlega władzy wykonawczej ani nie jest przez nią mianowany - z urzędu zostanie upoważniony do łączności z Extraditables lub ich pełnomocnikami. Wszystkie kontakty będą dokumentowane na piśmie.
Projekt dekretu przedyskutowano w gorączkowym pośpiechu i z rzadką w Kolumbii dyskrecją. Został aprobowany 5 września 1990 roku. Był to dekret 2047 stanu Wyjątkowego: kto dobrowolnie odda się w ręce władz i przyzna się do popełnionych przestępstw, może zostać w drodze łaski wyłączony spod ekstradycji; kto ponadto zgodzi się współpracować z wymiarem sprawiedliwości, uzyska obniżenie wyroku do jednej trzeciej za ujawnienie się i przyznanie do winy oraz do jednej szóstej za denuncjację. W sumie - połowę wyroku za jedno bądź wszystkie przestępstwa objęte ekstradycją. Była to sprawiedliwość w swej najprostszej postaci - spod znaku kija i pałki. Ta sama Rada Ministrów, która podpisała dekret, odrzuciła trzy wnioski o ekstradycję i aprobowała trzy inne, by uświadomić opinii publicznej, że dekret nie anuluje ekstradycji jako takiej. Dekret stanowił integralną część jasno określonej polityki prezydenta wobec przestępczości w ogóle i terroryzmu w każdej postaci. Generał Maza Marąuez nie powiedział na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa, co w istocie sądzi o dekrecie, ale po latach - w swojej kampanii prezydenckiej - napiętnował go bezlitośnie jako „obłudę godną dzisiejszych czasów”. „Dekret ów obraża majestat sprawiedliwości - napisał wówczas - i depcze autorytet prawa”. Droga była długa i kręta. Extraditables, będąc w rzeczywistości szyldem Pabla Escobara, odrzucili natychmiast dekret, lecz zarazem zostawili uchyloną furtkę, licząc na dalsze ustępstwa, nadal bowiem nie mieli pewności, że unikną ekstradycji. Domagali się również, by uznano ich za przestępców politycznych i potraktowano tak samo jak partyzantów z M19, którzy zostali ułaskawieni i zalegalizowani jako partia polityczna. Jeden z członków tego ruchu był ministrem zdrowia, a wszyscy uczestniczyli teraz w kampanii do Narodowego Zgromadzenia Konstytucyjnego. Kolejnym żądaniem Extraditables była ochrona życia ich rodzin i wspólników, a także bezpieczne więzienie, gdzie nie dosięgłaby ich zemsta wrogów. Mówiono, że rządowy dekret był ustępstwem na rzecz handlarzy narkotyków i że uchwalono go pod presją porwań. W istocie projekt był przygotowywany jeszcze przed porwaniem Diany i został ogłoszony, kiedy Extraditables przykręcili śrubę niemal jednoczesnym porwaniem Francisca Santosa i Mariny Montoya. Później, kiedy ośmioro zakładników okazało się nie dość silną kartą przetargową, porwali Maruchę Pachón i Beatriz Villamizar. Mieli więc w ręku magiczną liczbę dziewięciu dziennikarzy oraz skazaną z góry na śmierć siostrę byłego szefa prezydenckiej kancelarii, który cudem uniknął osobistej zemsty Escobara. Paradoksalne było to, że nim jeszcze dekret dowiódł swej skuteczności, prezydent Gaviria zaplątał się we własne sidła. Diana Turbay Quintero odznaczała się, podobnie jak jej ojciec, głęboko zakorzenionym, namiętnym zmysłem władzy i charyzmą przywódcy, co odcisnęło się piętnem na całym jej życiu. Wzrastała wśród wielkich nazwisk polityki i patrzyła na świat z ich perspektywy. „Diana była mężem stanu - powiedziała jedna z jej najlepszych przyjaciółek. - Pochłaniała ją bez reszty idea służenia krajowi”. Ale władza jest jak miłość: upaja i niszczy. Zaczyna się stanem czystej euforii, kończy zaś niedosytem i wieczną pogonią za nieosiągalnym szczęściem, porównywalną tylko z poszukiwaniem idealnej miłości - upragnionej i odrzucanej, ściganej i niedoścignionej. Diana poświęciła się temu bez reszty, chciała wiedzieć wszystko, wszędzie być, poznać ukryty mechanizm wydarzeń i odnaleźć sens swego życia. Bliscy jej ludzie czuli, że bardzo rzadko była szczęśliwa. Tylko ona sama mogłaby odpowiedzieć na pytanie, jak dotkliwie zraniło ją ostrze władzy. Odczuła to na własnej skórze, kiedy w wieku dwudziestu ośmiu lat została prywatną sekretarką i prawą ręką swego wielkiego ojca, znalazłszy się w samym centrum wydarzeń. Jej niezliczeni przyjaciele mówią, że była najinteligentniejszą i najlepiej poinformowaną osobą, jaką znali, obdarzoną zadziwiająco analityczną umysłowością i graniczącą z jasnowidztwem umiejętnością wyczuwania cudzych myśli, nawet najskrytszych. Jej wrogowie mówią bez ogródek, że była zarzewiem zamętu w cieniu tronu. Inni uważają, że chcąc za wszelką cenę i na przekór wszystkim ocalić dobre imię ojca, stała się narzędziem w ręku dworaków i pochlebców. Urodziła się 8 marca 1950 roku, pod bezlitosnym znakiem Ryb, kiedy Cesar Turbay stał już w szeregu oczekujących na stanowisko prezydenta republiki. Była urodzonym przywódcą, gdziekolwiek się znalazła - w gimnazjum Colegio Andino w Bogocie, w Sacred Heart w Nowym Jorku czy na bogotańskim Uniwersytecie Świętego Tomasza z Akwinu, gdzie ukończyła wydział prawa, nie czekając na dyplom. Z dziennikarstwem - które na szczęście jest władzą bez tronu - zetknęła się dość późno, ale odnalazła w nim wszystko to, co w niej samej było najlepsze. Założyła pismo „Hoy x Hoy”
i telewizyjny dziennik „Criptón”, by za ich pośrednictwem działać na rzecz pokoju. „Nie muszę już z nikim walczyć, nie mam ochoty robić awantur - powiedziała wówczas. - Chcę godzić, a nie dzielić”. Chciała tego tak bardzo, że zasiadła do pokojowych rozmów z Carlosem Pizarrem, komendantem M-19, tym samym, który kiedyś odpalił granat niemal w tym samym pokoju, w którym znajdował się jej ojciec. Jedna z przyjaciółek, mówiąc o tym, jeszcze dziś zanosi się od śmiechu: „Wreszcie do niej dotarło, że lepiej przyjąć partię szachów, niż boksować się z całym światem”. Nic zatem dziwnego, że jej porwanie było nie tylko tragedią ludzką, ale też wydarzeniem politycznym o daleko idących następstwach. Były prezydent Turbay zapewniał publicznie i prywatnie, iż nie dostał żadnego oświadczenia Extraditables. Była to z jego strony nadmierna ostrożność, ale nie był pewien, co zamierzają. W rzeczywistości skontaktowali się z nim tuż po porwaniu Francisca Santosa. Powiadomił o tym Hernanda Santosa - zaraz po jego powrocie z Włoch - i zaprosił go do domu, żeby wspólnie nakreślić plan działania. Santos zastał go w półmroku ogromnej biblioteki, kompletnie załamanego: Przewidywał, że Dianę i Francisca czeka niechybna śmierć. Uderzyła go, jak zresztą wszystkich, którzy widywali Turbaya w owym czasie, godność, z jaką znosił swoje nieszczęście. List - skierowany do nich obu - zawierał trzy kartki zapisane drukowanymi literami, bez podpisu, ale ze zdumiewającym wstępem: „Proszę przyjąć od nas, Extraditables, pozdrowienia i wyrazy szacunku”. W jego autentyczność nie pozwalał wątpić styl - zwięzły, bezpośredni, bez poprawek, tak charakterystyczny dla Pabla Escobara. Na początku przyznali się do porwania dwojga dziennikarzy, którzy „są zdrowi i znajdują się w znośnym jak na tę sytuację położeniu”. Reszta listu stanowiła rejestr krzywd i gwałtów popełnianych przez policję. Na koniec podali trzy warunki niezbędne do uwolnienia* zakładników: całkowite zawieszenie wojskowych działań operacyjnych w Medellin i w Bogocie, wycofanie oddziału specjalnego policji do walki z handlem narkotykami oraz odwołanie jego dowódcy i dwudziestu innych oficerów, oskarżanych o torturowanie i wymordowanie około czterystu chłopców z północno-wschodnich przedmieść Medellin. Jeśli warunki te nie zostaną spełnione, Extraditables wypowiedzą wojnę totalną: zamachy bombowe w głównych miastach oraz zabójstwa sędziów, polityków i dziennikarzy. Wniosek był prosty: „Jeśli dojdzie do przewrotu, tym lepiej. Nie mamy już nic do stracenia”. Odpowiedź na piśmie, bez wstępnych konsultacji, miała być doręczona w ciągu trzech dni do hotelu Intercontinental w Medellin, gdzie zostanie zarezerwowany pokój na nazwisko Hernanda Santosa. Do dalszych kontaktów Extraditables wskażą swoich łączników. Santos zgodził się z Turbayem, że nie należy rozpowszechniać ani tej informacji, ani następnych, dopóki nie dowiedzą się czegoś pewnego. „Nie dajmy się wykorzystać do przekazywania prezydentowi ich poleceń - zakończył Turbay. - Nie wolno nam posunąć się dalej, niż pozwala nasza godność”. Turbay zaproponował Santosowi, żeby każdy przygotował własną odpowiedź, a potem ustalą wspólny tekst. Tak też zrobili. Efektem tej pracy była deklaracja, w której oświadczali, iż nie jest w ich mocy wpływać na sprawy rządu, gotowi są jednak nadać rozgłos wszelkim udowodnionym faktom gwałcenia prawa i praw człowieka, które Extraditables ujawnili w swoim liście. Przypomnieli następnie, że nie mają żadnych możliwości powstrzymania działań policji i nie mogą żądać, aby bez żadnych dowodów usunięto dwudziestu oskarżonych oficerów. Nie będą też na łamach prasy komentować sytuacji, której nie znają. Aldo Buenaventura, notariusz i zagorzały miłośnik walki byków, stary i zaufany przyjaciel Hernanda Santosa jeszcze z dawnych, gimnazjalnych czasów w Zipaąuira, zawiózł odpowiedź do Medellin. Zaledwie wszedł do pokoju 308 w hotelu Intercontinental, zadzwonił telefon. - Pan Santos? - Nie - odpowiedział Aldo. - Ale z jego polecenia. - Ma pan coś dla mnie? Głos brzmiał tak władczo, że Aldo zastanawiał się, czy nie jest to Pablo Escobar we własnej osobie. Do pokoju weszło dwóch młodych ludzi wyglądających na biznesmenów. Aldo wręczył im list. Uprzejmie uścisnęli mu dłoń i poszli. Nim upłynął tydzień, Turbayowi i Santosowi złożył wizytę adwokat z Antioąuii, Guido Parra Montoya, i przekazał im kolejny list od Extraditables. Parra nie był postacią nie znaną w politycznych kręgach stolicy, ale zawsze trzymał się w cieniu. Miał czterdzieści osiem lat, dwukrotnie znalazł się w Izbie Reprezentantów jako zastępca posłów liberalnych, raz nawet
sam był posłem z ramienia Narodowego Sojuszu Ludowego (Anapo), który dał początek ruchowi M-19. Był doradcą prawnym w kancelarii prezydenta za rządów Carlosa Llerasa Restrepo. W Medellin, gdzie od dawna prowadził biuro adwokackie, został aresztowany 10 maja 1990 roku jako podejrzany o współpracę z terrorystami, a następnie zwolniony po dwóch tygodniach z braku dowodów. Pomimo tych i innych potknięć, cieszył się opinią doświadczonego prawnika i zręcznego negocjatora. Jednakże trudno sobie było wyobrazić mniej odpowiednią osobę w roli poufnego wysłannika Extraditables, Parra bowiem zbyt rzucał się w oczy. Należał do tych, którzy na serio biorą ordery. Nosił srebrzystoszare garnitury - obowiązujący wówczas strój ludzi interesu - koszule o żywych kolorach i młodzieńcze krawaty, wiązane na modę włoską w gruby węzeł. Miał ceremonialne maniery, wyrażał się górnolotnie i był nie tyle grzeczny, co usłużny - samobójcza cecha u kogoś, kto chce być sługą dwóch panów. W obecności byłego prezydenta i naczelnego redaktora najpoczytniejszej gazety w kraju dał upust swej elokwencji: „Czcigodni panowie, moja skromna osoba jest do waszej dyspozycji”, powiedział i zaraz popełnił nieostrożność - z tych, które mogą kosztować życie: - Jestem adwokatem Pabla Escobara. Hernando natychmiast wykorzystał jego błąd. - A więc ten list jest od niego? - Nie - poprawił się Guido Parra nie mrugnąwszy okiem. - Jest od Extraditables, ale odpowiedź panów powinna być skierowana do Escobara, ponieważ może mieć on wpływ na wynik negocjacji. Różnica było istotna, bo Escobar starannie zacierał wszelkie ślady. Listy, które mogły go skompromitować, pisał drukowanymi literami i sygnował „Extraditables” lub jakimkolwiek imieniem - Manuel, Gabriel, Antonio. Tam jednak, gdzie stawiał się w roli oskarżyciela, używał swego własnego, nieco dziecinnego charakteru pisma i nie tylko dawał własnoręczny podpis, ale potwierdzał jeszcze swoją tożsamość odciskiem kciuka. W okresie porwań dziennikarzy najrozsądniej z jego strony było podać w wątpliwość samo swoje istnienie. Możliwe, że Extraditables to tylko jeden z jego pseudonimów, ale możliwe też, że było odwrotnie - nazwisko i osoba Pabla Escobara były szyldem Extraditables. Guido Parra sprawiał wrażenie, iż upoważniono go do większych ustępstw niż przedstawione na piśmie propozycje. Ale należało traktować go z rezerwą. W rzeczywistości bowiem chodziło mu o uzyskanie dla swych klientów statusu politycznego, jak w przypadku guerrilli. Już na wstępie rozmowy otwarcie przedstawił problem narkotyków w kontekście międzynarodowym, wysuwając propozycję odwołania się do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wobec stanowczej odmowy Santosa i Turbaya zaproponował im kilka innych rozwiązań. Tak rozpoczął się proces, równie długi, jak jałowy, który miał zaprowadzić wszystkich w ślepy zaułek. Po drugim liście Santos i Turbay skontaktowali się osobiście z prezydentem. Gaviria przyjął ich o ósmej trzydzieści wieczorem w prywatnej bibliotece. Był spokojniejszy niż zazwyczaj i spragniony najnowszych wieści o zakładnikach. Turbay i Santos zapoznali go z treścią obydwóch listów i rolą Guida Parry. - Niedobrze - orzekł prezydent. - Bardzo inteligentny, dobry adwokat, ale wybitnie niebezpieczny. I jest człowiekiem Escobara. Przeczytał listy w skupieniu, które na wszystkich robiło tak wielkie wrażenie. Przez chwilę czuli, że jest nieobecny. Gdy skończył, miał gotowy komentarz. Wysunął szereg trafnych domysłów. Nie padło ani jedno zbędne słowo. Przyznał, że wywiad nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie przetrzymywani są zakładnicy. On również dowiedział się dopiero teraz, że znajdują się w rękach Pabla Escobara. Owego wieczoru Gaviria w pełni potwierdził swoją umiejętność wątpienia o wszystkim, zanim ustali coś ostatecznie. Podejrzewał, że listy zostały podrobione, że Guido Parra prowadzi jakąś własną grę, a nawet że wszystko jest złośliwym żartem, który nie ma nic wspólnego z Escobarem. Santos i Turbay odeszli bardziej zniechęceni, niż kiedy wchodzili, wyglądało bowiem na to, iż prezydent rozpatruje ów przypadek jako problem polityczny i niewiele miejsca pozostawia na osobiste sentymenty. Główną trudnością w osiągnięciu porozumienia był fakt, że Escobar wciąż zmieniał warunki, zależnie od aktualnego stanu swoich spraw. Odwlekał zwolnienie zakładników, by uzyskać dodatkowe korzyści, dopóki Zgromadzenie Konstytucyjne nie wypowie się na temat ekstradycji i ułaskawienia. Nigdy nie zostało to jasno postawione w przemyślnej korespondencji, jaką prowadził z rodzinami porwanych. Ale było aż nazbyt czytelne w
listach, w których instruował Guida Parrę, ustalał strategię i długoterminowy plan negocjacji. „Dobrze będzie przedstawić nasze wątpliwości Santosowi, bo inaczej sprawy mogą się skomplikować - czytamy w jednym z nich. - Muszą ogłosić na piśmie, najlepiej dekretem, że w żadnym wypadku i za żadne przestępstwo nie zostaniemy wydaleni do żadnego kraju”. Żądał również wyjaśnienia, co oznacza sformułowanie, że aby oddać się w ręce władz, należy przyznać się do winy. Inne dwa zasadnicze punkty to dozór więzienia oraz bezpieczeństwo wspólników i ich rodzin. Przyjaźń Hernanda Santosa z byłym prezydentem Turbayem, która wyrosła z polityki, zmieniła się w owym czasie w osobistą zażyłość. Spędzali długie godziny, siedząc naprzeciw siebie w zupełnym milczeniu. Nie było dnia, żeby nie dzielili się przez telefon tym, co czują, czego się domyślają, czego się dowiedzieli. Opracowali specjalny szyfr, żeby przekazywać sobie poufne wiadomości. Nie były to dla nich łatwe chwile. Hernando Santos ma ogromną władzę. Jednym słowem może uratować lub zniszczyć czyjeś życie. Jest uczuciowy, ma zszarpane nerwy i plemienną mentalność, która ciąży na wszystkich jego decyzjach. Ci, którzy byli przy nim w czasie porwania Pacho, obawiali się, że nie przeżyje ciosu. Nie jadł, nie spał, przesiadywał przy telefonie i chwytał za słuchawkę na pierwszy dźwięk dzwonka. Podczas tych bolesnych miesięcy rzadko bywał w towarzystwie, poddał się też kuracji psychiatrycznej, żeby przygotować się na śmierć syna, którą uważał za nieuniknioną. Zamykał się w biurze albo w pokoju, przeglądając swoją wspaniałą kolekcję znaczków pocztowych i listów osmalonych w płomieniach lotniczych katastrof. Jego żona, Elena Calderon, matka ich siedmiorga dzieci, zmarła przed siedmioma laty. Był zupełnie sam. Miał coraz większe kłopoty z sercem, pogorszył mu się wzrok i nawet nie usiłował powstrzymywać płaczu. Potrafił za to, nawet w tak dramatycznych okolicznościach, utrzymać gazetę z dala od swojej osobistej tragedii. Nieocenionym oparciem była dlań w owym gorzkim okresie niezłomność jego synowej, Marii Victorii. Z dni, które nastąpiły po porwaniu, pozostało jej wspomnienie panoszących się po domu krewnych i przyjaciół jej męża, którzy leżąc na dywanie pili kawę i whisky do późnej nocy. Rozmawiali o swoich sprawach, a tymczasem zarówno wywołane porwaniem wrażenie, jak i wizerunek samego porwanego bladły coraz bardziej. Kiedy Hernando powrócił z Włoch, udał się prosto do domu Marii Victorii. Przywitał ją tak serdecznie, że serce jej stopniało, ale kiedy chciał omówić jakieś poufne wiadomości o porwaniu, poprosił, żeby zostawiła go samego z mężczyznami. Maria Victoria, która ma silny charakter i dojrzałe poglądy, uświadomiła sobie, że zawsze była spychana na drugi plan w tej męskiej rodzinie. Przepłakała cały dzień, ale postanowiła, że wywalczy dla siebie miejsce we własnym domu. Hernando zrozumiał jej racje i wyrzucał sobie swoje postępowanie. W trudnych chwilach w niej właśnie znalazł największe oparcie. Od tamtej pory ufali sobie bez zastrzeżeń i utrzymywali stałą więź - spotykali się, rozmawiali przez telefon, pisywali listy, przekazywali sobie wiadomości przez wspólnych przyjaciół. Nawet podczas najbardziej skomplikowanych rodzinnych posiedzeń łączyło ich coś w rodzaju telepatii - wystarczyło im spojrzeć na siebie i już wiedzieli, co myślą i co powinni powiedzieć. Maria Victoria miewała doskonałe pomysły. Postanowiła, na przykład, zamieszczać w gazecie krótkie notatki, opisujące zabawne wydarzenia z życia rodziny. W ten sposób Pacho czuł się mniej samotny. Najmniej świat zajmował się Lilianą Rojas Arias, żoną kamerzysty Orlanda Acevedo, i Marthą Lupę Rojas, matką Richarda Becerry. Porwanie zbliżyło je do siebie, chociaż przedtem nic ich nie łączyło. „Nie chodziło o wspólną tragedię - powiedziała Liliana. - Chodziło o to, żebyśmy nie były same”. Liliana karmiła piersią Erica Yesida, swego półtorarocznego synka, kiedy zadzwonili z telewizyjnego dziennika „Criptón”, że porwano ekipę Diany Turbay. Miała wówczas dwadzieścia cztery lata, a od trzech była mężatką. Mieszkała na drugim piętrze w domu teściów, w dzielnicy San Andres na południu Bogoty. „To taka wesoła dziewczyna powiedziała jedna z jej koleżanek. - Nie zasługiwała na tę paskudną wiadomość”. Nie tylko wesoła, ale i oryginalna, kiedy bowiem doszła do siebie po pierwszym ciosie, posadziła dziecko przed telewizorem w porze dziennika, żeby popatrzyło na ojca. I tak co wieczór, aż do dnia jego powrotu. Redakcja zapewniła ją i Marthę Lupę, że udzieli im wszelkiej pomocy, a kiedy dziecko Liliany zachorowało, opłaciła leczenie. Dzwoniła do nich również Nydia Quintero, chcąc natchnąć je spokojem, którego sama nigdy nie zaznała. Obiecała im, że starania, jakie podejmie wobec rządu, dotyczyć będą wszystkich członków zespołu i że na bieżąco będzie je informować o sytuacji porwanych. Tak też się stało.
Martha Lupę mieszkała ze swymi dwiema córkami, z których jedna miała wówczas czternaście, a druga jedenaście lat. Całą rodzinę utrzymywał Richard. Odjeżdżając z grupą Diany powiedział, że wróci za trzy dni. Po tygodniu zaczęła się niepokoić. Nie nazwałaby tego przeczuciem, ale faktem jest, iż co chwila dzwoniła do redakcji, aż usłyszała, że coś się stało. Wkrótce potem podano komunikat o porwaniu. Odtąd całymi dniami nie rozstawała się z radiem i dzwoniła do redakcji, ilekroć serce jej tak podpowiadało. Dręczyła ją myśl, że jej syn miał najsłabsze zdrowie ze wszystkich zakładników. „Mogłam tylko modlić się i płakać”, mówi. Nydia Quintero przekonała ją, że jest wiele do zrobienia. Zapraszała ją na zwoływane przez siebie wiece solidarności i wspólne modlitwy i w końcu zdołała natchnąć ją duchem walki. Liliana przeżywała to podobnie. Przekonana była, że Orlando albo zostanie stracony jako ostatni, bo dla porywaczy nie przedstawia żadnej wartości, albo przeciwnie - będzie pierwszy na liście, bo jego śmierć wywoła oddźwięk w społeczeństwie, bez większego ryzyka dla porywaczy. Pod wpływem tej myśli nie mogła powstrzymać się od spazmatycznego płaczu. Ten stan trwał aż do końca. „Co wieczór, kiedy dziecko już spało, siadałam na tarasie i płacząc wpatrywałam się w drzwi, i tak noc za nocą, aż wreszcie go zobaczyłam”, powiedziała później. W połowie października Turbay zadzwonił do Hernanda Santosa i przekazał mu wiadomość umówionym szyfrem: „Mam bardzo ciekawy artykuł o walce byków. Jeżeli chcesz, zaraz ci go prześlę”. Hernando odgadł, że są nowiny o porwanych. Chodziło o kasetę, przysłaną do domu Turbaya, a nadaną w Monterii, z nagraniem głosu Diany, o którą rodzina prosiła od wielu tygodni, żeby zyskać dowód, że zakładnicy żyją. To był jej własny głos: „Tatusiu, tak trudno było przesłać ci jakąś wiadomość, ale po długich prośbach wreszcie się zgodzili”. Tylko jedno zdanie zawierało wskazówkę co do kierunku przyszłych działań: „Bez przerwy oglądamy i słuchamy wiadomości”. Turbay postanowił przedstawić nagranie prezydentowi w nadziei, że dowie się czegoś nowego. Gaviria przyjął ich pod koniec dnia w prywatnej bibliotece. Był odprężony i wyjątkowo rozmowny. Zamknął drzwi, nalał whisky i zdradził im kilka poufnych szczegółów. Proces ujawniania się handlarzy narkotyków utknął w martwym punkcie wobec uporu Extraditables, prezydent jednak skłonny był pójść na ustępstwa i wprowadzić szereg uściśleń prawnych do tekstu dekretu. Przez całe popołudnie nad tym właśnie pracował i jeszcze tej samej nocy oczekiwał rozwiązania. Obiecał, że nazajutrz będzie miał dla nich dobrą wiadomość. Kiedy zgodnie z umową zjawili się następnego dnia, mieli wrażenie, że widzą innego człowieka. Był ponury, podejrzliwy i nieprzystępny. Rozmowa z góry skazana była na niepowodzenie. „Chwila jest trudna - powiedział. - Chciałem wam pomóc i pomagałem w miarę moich możliwości. Ale niestety w tej chwili nic nie będę mógł dla was zrobić”. Było oczywiste, że coś się zmieniło. Turbay odczuł to natychmiast. Po niespełna dziesięciu minutach z majestatycznym spokojem podniósł się z fotela. „Panie prezydencie - rzekł bez cienia urazy. - Pan spełnia obowiązek głowy państwa, a my ojców rodziny. W pełni to rozumiem i proszę nie czynić nic, co mogłoby postawić pana w kłopotliwej sytuacji”. I zakończył, wskazując palcem na fotel prezydencki: - Gdybym ja tam siedział, postąpiłbym tak samo. Gaviria, blady jak ściana, odprowadził ich do windy. Towarzyszył im jeden z adiutantów, który otworzył przed nimi drzwiczki samochodu czekającego na prywatnym podjeździe przed pałacem prezydenckim. Odjechali w milczeniu. Był smutny, deszczowy październikowy wieczór. Przytłumiony zgiełk ulicznego ruchu dobiegał przez pancerne szyby. - Tam nie mamy już czego szukać - westchnął Turbay po długim namyśle. - Od wczoraj wydarzyło się coś, czego nie może nam powiedzieć. To dramatyczne spotkanie zadecydowało, że teraz na pierwszym planie pojawiła się Nydia Quintero, żona byłego prezydenta Turbaya Ayali, jej wuja, z którym miała czworo dzieci. Diana była ich najstarszą córką. Siedem lat przed jej porwaniem małżeństwo Nydii zostało anulowane przez Stolicę Apostolską, po czym wyszła powtórnie za mąż za parlamentarzystę, liberała Gustava Balcazara Monzona. Sama będąc kiedyś pierwszą damą wiedziała, jak daleko może posunąć się w działaniu były prezydent, zwłaszcza wobec swego następcy. „Trzeba było po prostu przypomnieć Gavirii o jego obowiązkach i odpowiedzialności” - powiedziała Nydia. To właśnie próbowała zrobić, aczkolwiek bez większej nadziei. Jej publiczna działalność, jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu o porwaniu, osiągnęła niewiarygodne rozmiary. Za jej sprawą stacje radiowe i telewizyjne w całym kraju
okupowane były przez grupy dzieci odczytujących do mikrofonów prośby o zwolnienie zakładników. Z jej inicjatywy dziewiętnastego października, w Dniu Pojednania, w wielu miastach i miasteczkach odprawiono w południe mszę świętą w intencji zgody narodowej. Główna uroczystość miała miejsce w Bogocie na placu Bolivara. O tej samej godzinie odbyły się w wielu dzielnicach miasta pokojowe manifestacje - powiewano białymi chusteczkami i zapalono znicz, który miał płonąć aż do bezpiecznego powrotu zakładników. Również za sprawą Nydii dzienniki telewizyjne rozpoczynały emisję od pokazywania zdjęć wszystkich porwanych. Liczono dni spędzone przez nich w niewoli, a fotografie znikały z ekranu, w miarę jak wypuszczano ich na wolność. To dzięki niej mecze piłkarskie w całym kraju rozpoczynały się apelem do porywaczy, a miss Kolumbii z 1990 roku, Maribel Gutierrez, wezwała do zwolnienia zakładników w swoim koronacyjnym przemówieniu. Nydia uczestniczyła w naradach rodzin innych ofiar porwania, zasięgała opinii adwokatów, czyniła nieoficjalne starania poprzez Fundację Solidarności dla Kolumbii, której przewodniczy od dwudziestu lat, ale wciąż czuła, że kręci się w kółko bez celu. Było to zbyt wiele jak na jej gwałtowny, stanowczy charakter i graniczącą z jasnowidztwem wrażliwość. Śledziła pilnie wszelkie działania i w końcu zdała sobie sprawę, że prowadzą donikąd. Ani Turbay, ani Hernando Santos, nie wspominając o innych autorytetach, nie mogli skłonić prezydenta do negocjacji z porywaczami. Przekonała się o tym ostatecznie, kiedy Turbay opowiedział jej o ostatnim nieudanym spotkaniu z prezydentem. Postanowiła wówczas działać na własną rękę, by za wszelką cenę doprowadzić do uwolnienia córki. Pewnego dnia w biurze Fundacji Solidarności dla Kolumbii w Medellin zadzwonił telefon. Anonimowy rozmówca oświadczył, że ma wiadomości o Dianie. Powiedział, że znajomy właściciel farmy pod Medellin włożył mu do koszyka z warzywami karteczkę, na której było napisane, że Diana przebywa w jego domu i że pilnujący porwanych strażnicy bez przerwy oglądają w telewizji mecze piłkarskie i zalewają się piwem do nieprzytomności, co może ułatwić odbicie zakładników. Ofiarował się nawet, że przyśle odręczny plan terenu. Nydia uznała, iż wiadomość jest tak przekonująca, że pojechała do Medellin, by osobiście porozumieć się z informatorem. „Poprosiłam - powiedziała - żeby nikomu nic nie mówił, i ostrzegłam, że w razie jakiejś zbrojnej akcji śmiertelne niebezpieczeństwo grozi nie tylko mojej córce, ale i strażnikom”. Wiadomość, że Diana jest w Medellin, natchnęła ją myślą, że powinna spotkać się z Marthą Nieves i Angelitą Ochoa, siostrami Jorge Luisa, Fabia i Juana Davida - oskarżonych o handel narkotykami i nielegalne wzbogacenie się, a znanych jako bliscy przyjaciele Pabla Escobara. „Szłam tam z nadzieją, że pomogą mi skontaktować się z Escobarem”, powiedziała Nydia, wspominając po latach tamte gorzkie dni. Opowiedziały jej o gwałtach i nadużyciach, jakich policja dopuszczała się na ich rodzinach, wysłuchały jej z uwagą i okazały współczucie, a potem powiedziały, że na Pabla Escobara nie mają żadnego wpływu. Martha Nieves wiedziała, czym jest porwanie, sama bowiem, w 1981 roku, została uprowadzona przez partyzantów z M-19, którzy zażądali za nią sumy z zawrotną liczbą zer. Reakcja Escobara była natychmiastowa. Utworzył bojówkę pod nazwą Śmierć Porywaczom (MAS) i po trzech miesiącach krwawej wojny z M-19 Martha odzyskała wolność. Jej siostra, Angelita, również uważała się za ofiarę policyjnej przemocy, obydwie zaś wybuchnęły litanią skarg, wyliczając skrupulatnie wszystkie nadużycia funkcjonariuszy, nieustające rewizje, gwałcenie praw człowieka. Nydia nie ustępowała. Prosiła, żeby przynajmniej przekazały Escobarowi jej list. Pierwszy wysłała za pośrednictwem Guida Parry, ale nie dostała odpowiedzi. Siostry Ochoa odmówiły przyjęcia listu, obawiając się, że Escobar mógłby je później obwiniać za swoje kłopoty. Jednak pod koniec rozmowy wzruszyła je żarliwość Nydii, która wróciła do Bogoty przekonana, że zostawiła za sobą drzwi uchylone na dwie strony, mogła bowiem nie tylko uwolnić córkę, ale i sprawić, że trzej bracia Ochoa dobrowolnie oddadzą się w ręce władz. Uznała więc, że powinna osobiście poinformować prezydenta o swoich działaniach. Przyjął ją natychmiast. Nydia zaczęła prosto z mostu - od skarg sióstr Ochoa na postępowanie policji. Prezydent pozwolił jej mówić, wtrącając z rzadka jakieś trafne pytanie. Wyraźnie próbował zbagatelizować enuncjacje, dając jej do zrozumienia, że Nydia przywiązuje do nich zbyt wielką wagę. Dla siebie żądała trzech rzeczy: żeby zwolniono zakładników; żeby prezydent osobiście dopilnował, by nie odbito ich siłą, co byłoby równoznaczne z ich śmiercią; i żeby przedłużył termin ujawnienia się Extraditables.
Prezydent ograniczył się do zapewnienia, iż ani w przypadku Diany, ani innych porwanych, nie zostanie podjęta żadna akcja zbrojna bez zgody rodziny. - Taka jest nasza polityka - powiedział. Nawet wówczas Nydia zadawała sobie pytanie, czy prezydent przedsięwziął wystarczające środki bezpieczeństwa, żeby nikt nie próbował uwalniać ich na własną rękę. Nim upłynął miesiąc, Nydia ponownie spotkała się z siostrami Ochoa w domu ich wspólnej znajomej. Odwiedziła również szwagierkę Pabla Escobara, która obszernie opowiadała jej o nadużyciach, jakich ofiarą padła wraz ze swymi braćmi. Nydia przyniosła na to spotkanie list do Escobara, dwie i pół strony papieru podaniowego gęsto zapisane ozdobnym pismem. Jej proste, przekonujące słowa - owoc wielu poprawek w brudnopisie miały trafić do serca Escobara. Na początku zaznaczyła, że nie zwraca się do człowieka, który wszelkimi środkami dąży do osiągnięcia wytkniętych celów, ale do Pabla „tak wrażliwego, tak kochającego swoją matkę, że oddałby za nią własne życie, do męża i ojca niewinnych, bezbronnych dzieci”. Wie, że Escobar zdecydował się na porwanie dziennikarzy, żeby przeciągnąć opinię publiczną na swoją stronę, uważa jednak, że cel ów osiągnął z nawiązką. „Proszę zatem dowieść - kończyła - że jest Pan godny swego człowieczeństwa, i zwrócić nam naszych bliskich. Świat z pewnością doceni ten humanitarny gest”. Szwagierka Escobara wydawała się szczerze przejęta. „Jestem przekonana, że ten list bardzo go wzruszy - rzekła po chwili namysłu. - Wiem, że wzrusza go wszystko, co pani robi, a to bardzo przyda się pani córce”. Potem złożyła kartkę i zakleiła kopertę. - Może pani spokojnie wracać do domu - zapewniła Nydię serdecznie. - Pablo jeszcze dzisiaj to dostanie. Nydia wróciła tego wieczoru do Bogoty pełna nadziei i zdecydowana prosić prezydenta o to, o co nie śmiał go prosić Turbay - żeby nakazał przerwać działania operacyjne policji, dopóki trwają negocjacje. Tak też zrobiła, a Gaviria oświadczył jej bez ogródek, że nie wyda takiego rozkazu. „Alternatywa prawna to tylko jeden aspekt - powiedział później. Zawieszenie działań operacyjnych nic by nie dało zakładnikom, Escobar za to czułby się bezpieczny”. Nydia poczuła, że stoi wobec człowieka z kamienia, dla którego życie jej córki nic nie znaczy. Z trudem stłumiła przypływ gniewu, kiedy prezydent tłumaczył, że nie będzie dyskutował na temat sił porządku publicznego, które nikogo nie muszą prosić o pozwolenie, i nawet on nie może zakazać im żadnych czynności mieszczących się w granicach prawa. Rozmowa była klęską. Turbay i Santos widząc, że naciski na prezydenta nie odniosły skutku, postanowili zastukać do innych drzwi. Doszli do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od Notables, grupy, w skład której wchodzili dwaj byli prezydenci Alfonso López Michelsen i Misael Pastrana, parlamentarzysta Diego Montana Cuellar i kardynał Mario Revollo Bravo, arcybiskup Bogoty. W październiku w domu Hernanda Santosa odbyło się spotkanie z udziałem rodzin zakładników. Zaczęli od relacji z rozmów z prezydentem Gavirią. Lopeza Michelsena zainteresowały jedynie perspektywy, jakie poprawki do dekretu otwierały przed polityką podporządkowania się sprawiedliwości. „Trzeba na to nalegać”, powiedział. Pastrana okazał się zwolennikiem poszukiwania innych form nacisku na handlarzy narkotyków. Hernando Santos przypomniał wówczas Montani Cuellarowi, że mógłby zmobilizować siły guerrilli. Po długiej i wyczerpującej wymianie zdań López Michelsen wyciągnął pierwszy wniosek. „Pobijemy Extraditables ich własną bronią”, powiedział i zaproponował opublikowanie listu otwartego, aby poinformować, że Notables stają się rzecznikami rodzin zakładników. Jednomyślnie uzgodniono, że napisze go López Michelsen. Po dwóch dniach gotów był pierwszy brudnopis, który został odczytany na kolejnym spotkaniu w obecności Guida Parry i jeszcze jednego adwokata Escobara. W dokumencie owym po raz pierwszy pojawiła się teza, iż handel narkotykami można uznać za przestępstwo zbiorowe sui generis, co otwierało nową furtkę dla negocjacji. Guido Parra podskoczył. - Przestępstwo sui generis - wykrzyknął zdumiony. -To jest genialne! Opierając się na tej koncepcji opracował własny wariant, w którym przedstawił formułę złotego środka, umożliwiającą zatarcie granicy między przestępstwem pospolitym i politycznym, aby urzeczywistnić marzenie Extraditables, że zostaną potraktowani jak partyzanci. W pierwszym czytaniu każdy dodał coś od siebie. Pod koniec jeden z adwokatów zażądał, żeby Notables wymusili na Gavirii list gwarantujący w sposób jednoznaczny nietykalność osobistą Pabla Escobara.
- Żałuję - powiedział Hernando Santos zgorszony takim pomysłem - ale ja się do tego nie będę mieszał. - Ja tym bardziej - powiedział Turbay. López Michelsen odmówił stanowczo. Adwokat zażądał wówczas spotkania z prezydentem, żeby ów za bezpieczeństwo Escobara zaręczył swoim własnym słowem. - W tej chwili nie będziemy o tym rozmawiać - uciął López. Zanim Notables spotkali się ponownie, żeby zredagować ostateczną wersję dokumentu, Pablo Escobar znał od dawna ich najskrytsze zamiary. Tylko tym można wyjaśnić fakt, iż listownie ponaglał Guida Parrę, domagając się przyjęcia ekstremalnej linii. „Daję ci wolną rękę. Znajdź jakiś sposób, żeby Notables wystąpili z propozycją wspólnych ustaleń”, napisał i wyliczył szereg powziętych już przez Extraditables decyzji, chcąc zabezpieczyć się przed jakąkolwiek odmienną inicjatywą. List Notables był gotowy w ciągu dwudziestu czterech godzin i wprowadzał istotną zmianę w dotychczasowych negocjacjach: „Nasza mediacja przyjęła nowy wymiar. Wykracza poza doraźny cel uwolnienia zakładników, dążąc do osiągnięcia powszechnego pokoju dla dobra całej Kolumbii”. To nowe sformułowanie obudziło powszechne nadzieje i zyskało akceptację prezydenta Gavirii, który uznał jednak za stosowne oddzielić oba aspekty sprawy, chcąc uniknąć nieporozumienia co do oficjalnego stanowiska rządu. Polecił ministrowi sprawiedliwości wydanie oświadczenia, gdzie zostałoby wyraźnie powiedziane, iż polityka dobrowolnego podporządkowania się sprawiedliwości jest jedyną polityką rządu wobec terrorystów. Escobarowi nie spodobało się ani jedno słowo. Kiedy jedenastego października przeczytał gazety, rozwścieczony skierował na ręce Guida Parry swoją odpowiedź, żeby cała Bogota dowiedziała się, co o tym myśli. „List Notables jest niemal cyniczny - pisał. - Mamy natychmiast zwolnić zakładników, chociaż rząd zwleka z rozpatrzeniem naszych postulatów. Czyżby myśleli, że znowu damy się oszukać? Wyrażone w pierwszym liście stanowisko Extraditables - pisał - nie uległo zmianie. Nie było ku temu powodów, jako że nie otrzymaliśmy pozytywnej odpowiedzi na żadne z naszych żądań. To jest poważna sprawa, a nie konkurs, kto z kogo zrobi idiotę”. Faktem jest, że w owym czasie Escobar wyprzedzał Notables o wiele lat świetlnych. Domagał się, by rząd wyznaczył mu bezpieczne terytorium: obóz-więzienie, jak sam to nazywał, podobnie jak niegdyś dla M-19, dopóki nie ustalono warunków złożenia broni. Upłynął już ponad tydzień, odkąd wysłał do Guida Parry szczegółowy list w sprawie specjalnego więzienia, jakiego dla siebie zażądał. Pisał, że idealnym miejscem jest jego własna, odległa od Medellin o dwanaście kilometrów i zarejestrowana na cudze nazwisko posiadłość, którą gmina Envigado mogłaby wydzierżawić i przerobić na więzienie. „Ponieważ wymaga to wydatków, Extraditables wypłacą dzierżawne zgodnie z poniesionymi kosztami”, pisał dalej i kończył dziwaczną tyradą: „Piszę ci o tym, bo chcę, żebyś pomówił z burmistrzem Envigado. Powiesz mu, że ja ciebie przysłałem, i wytłumaczysz, o co chodzi. Ale ja chcę, żebyś z nim pogadał. Niech opublikuje list do ministra sprawiedliwości, w którym napisze, że jego zdaniem Extraditables nie zastosowali się do 2047, bo obawiają się o swoje bezpieczeństwo, i że gmina Envigado pragnie przyczynić się do osiągnięcia pokoju w Kolumbii poprzez budowę specjalnego więzienia, żeby zapewnić ochronę i bezpieczeństwo tym, którzy dobrowolnie oddadzą się w ręce sprawiedliwości. Gadaj z nimi prosto z mostu, niech porozmawiają z Gavirią i zaproponują, że założą u siebie ten obóz”. List miał na celu zmuszenie ministra sprawiedliwości do publicznej odpowiedzi. „Wiem, że to będzie bomba”, pisał Escobar. I kończył z tupetem: „Zaprowadzimy ich tam, gdzie chcemy”. Minister jednakże odrzucił propozycję, nie do przyjęcia na takich warunkach, a Escobar musiał spuścić z tonu, co uczynił w innym liście, w którym po raz pierwszy oferował więcej, niż żądał. W zamian za obóz-więzienie obiecywał załagodzić konflikt między kartelami, grupami przestępczymi i bandami, doprowadzić do ujawnienia się ponad setki skruszonych handlarzy i utorować drogę do trwałego pokoju. „Nie domagamy się ułaskawienia ani dialogu, ani nic, czego - jak twierdzą - nie mogą nam dać”, pisał. Była to oczywista propozycja złożenia broni „w chwili, gdy wszyscy w tym kraju żądają dialogu i politycznych rozwiązań”. Nawet o tym, co było mu najdroższe, wyraził się z lekceważeniem: „Ekstradycja to nie mój problem, bo wiem, że jeśli mnie złapią żywego, zabiją mnie jak tylu innych”. Zgodnie z przyjętą taktyką, kazał sobie słono płacić za każdą wiadomość o porwanych. „Powiedz panu Santosowi - pisał w innym liście - że jeśli chce wiedzieć, czy Francisco żyje, niech opublikuje najpierw raport organizacji America’s Watch, wywiad z jej
przewodniczącym Juanem Mendezem, a także raport o masakrach, torturach i zaginięciach w Medellin”. Ale Hernando Santos nauczył się już, jak korzystać z sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że ta wymiana propozycji i kontrpropozycji jest dla przeciwnika równie wyczerpująca jak dla niego samego. Ofiarą tej gry padł między innymi Guido Parra, który pod koniec października był na skraju nerwowego załamania. Santos odpowiedział Escobarowi, że nie opublikuje ani słowa i nie przyjmie żadnego wysłannika, dopóki nie będzie miał pewności, że jego syn żyje. Poparł go Alfonso López Michelsen i zagroził, że wystąpi z grupy Notables. Poskutkowało. Po dwóch tygodniach Guido Parra zadzwonił do Hernanda Santosa z przydrożnej karczmy. „Przyjeżdżam samochodem z żoną. Będę u pana o jedenastej powiedział. - Przywożę panu pyszny deser i nie ma pan pojęcia, jak się cieszę i jak pan się ucieszy”. Hernando skoczył na równe nogi myśląc, że przywiozą mu syna. Ale był to tylko jego glos nagrany na minikasetę. Z braku odpowiedniego sprzętu, musieli czekać dwie godziny, żeby ją przesłuchać. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, że mogą posłużyć się sekretarką automatyczną z domowego telefonu. Pacho Santos mógłby podjąć się każdej pracy, ale nigdy w zawodzie nauczyciela poprawnej wymowy. Mówi równie szybko, jak myśli, zaczynając nowe słowa, nim skończy poprzednie. Tego wieczoru zaskoczył wszystkich. Powoli, stonowanym głosem wypowiadał okrągłe, pełne zdania. W rzeczywistości były to dwie różne wypowiedzi, obydwie nagrane przed tygodniem - jedna przeznaczona dla rodziny, a druga dla prezydenta. Pomysł porywaczy, żeby Pacho odczytał nagłówki gazet jako potwierdzenie daty nagrania, był błędem, do którego Escobar nie powinien był dopuścić. Za to redaktor kroniki sądowej „El Tiempo” Luis Canon miał okazję zabłysnąć dziennikarstwem w wielkim stylu. - Trzymają go w Bogocie - powiedział. Istotnie, wśród tytułów, które odczytał Pacho, znalazła się informacja z ostatniej chwili, która weszła tylko do stołecznego wydania, kolportowanego w północnej części miasta. Było to odkrycie na wagę złota i mogło odegrać decydującą rolę, gdyby Hernando Santos nie był przeciwny użyciu siły. Była to dla niego jakby chwila zmartwychwstania, zwłaszcza iż słowa syna upewniły go, że obaj myślą w ten sam sposób. Poza tym Francisco - porywczy z natury i ulegający zmiennym nastrojom - uważany był w rodzinie za najmniej odpornego psychicznie i nikt nie podejrzewał, że spędziwszy w niewoli sześćdziesiąt dni, potrafi zachować jasny umysł i równowagę ducha. Hernando zaprosił rodzinę i przez całą noc, aż do świtu, puszczał im kasetę z nagraniem. Tylko Guido tonął w rozpaczy. Płakał. Hernando podszedł, żeby go rozruszać. Adwokat pocił się ze strachu. - Zapamiętaj moje słowa. Mnie nie zabije policja - powiedział Guido Parra przez łzy. Mnie zabije Pablo Escobar, bo za dużo wiem. Marii Victorii nie wzruszyła ta scena. Uważała, że Parra prowadzi z jej teściem podwójną grę i wykorzystując jego słabość jedną ręką daje, a drugą odbiera. Musiał to odczuć w pewnej chwili, bo powiedział do Hernanda: „Ta kobieta jest jak bryła lodu”. Tak wyglądały sprawy 7 listopada, kiedy porwano Maruchę i Beatriz. Notables stracili grunt pod nogami. Dwudziestego drugiego, zgodnie ze swoją zapowiedzią, Diego Montana Cuellar zaproponował kolegom rozwiązanie grupy, a ci wręczyli prezydentowi - na uroczystym posiedzeniu - memoriał, w którym ustosunkowali się do żądań Extraditables. Jeśli prezydent Gaviria spodziewał się, że dekret o dobrowolnym podporządkowaniu się sprawiedliwości spowoduje masowe i natychmiastowe ujawnienie się handlarzy narkotyków, musiał poczuć się rozczarowany, tak się bowiem nie stało. Reakcje prasy, sfer politycznych i wybitnych prawników, nie wspominając o komentarzach adwokatów na usługach Extraditables, nie pozostawiały wątpliwości, że dekret nr 2047 musi być zmieniony. Po pierwsze, pozostawiał sędziom zbyt dużą swobodę interpretacji ustawy o ekstradycji. Przeoczono też fakt, że decydujące dowody przeciw narcos znajdowały się za granicą i trudno było je zdobyć na czas, ponieważ sprawa współpracy ze Stanami Zjednoczonymi znalazła się w punkcie krytycznym. Rozwiązaniem, pominiętym w dekrecie, byłoby przedłużenie terminów orzeczeń i przeniesienie na urząd prezydenta republiki roli negocjatora w sprawie dostarczenia do kraju dowodów winy. Alberto Villamizar również nie znalazł w dekrecie spodziewanego oparcia. Jego dotychczasowa wymiana opinii z Santosem i Turbayem oraz kontakty z adwokatami Pabla Escobara pozwoliły mu odtworzyć ogólny obraz sytuacji. Zorientował się od razu, że dekret słuszny, lecz ułomny - pozostawia mu tylko niewielki margines działania na rzecz obydwu
zakładniczek. Tymczasem nie wiedział nawet, czy żyją, bo dni mijały bez żadnej wieści o ich losie. Próbował nawiązać z nimi kontakt, przesyłając za pośrednictwem Guida Parry list, w którym starał się natchnąć je optymizmem i zapewniał, że nie spocznie, dopóki ich nie uwolni. „Wiem, że Twoja sytuacja jest straszna, ale bądź dobrej myśli”, napisał do Maruchy. W rzeczywistości błąkał się po omacku. Pukał już do wszystkich drzwi. Przez cały długi listopad tylko raz pojawił się cień nadziei, kiedy Rafael Pardo zapewnił go, że prezydent myśli o aneksie uzupełniającym dekret nr 2047. „To już prawie gotowe”, mówił. Rafael Pardo bywał w jego domu niemal codziennie i na bieżąco informował go o swoich poczynaniach, ale sam nie był pewien, co robić dalej. Podczas rozwlekłych rozmów z Santosem i Turbayem Villamizar doszedł do wniosku, że negocjacje utknęły w martwym punkcie. Nie miał zaufania do Guida Parry. Uważał go za oportunistę i lawiranta już wówczas, gdy udało mu się wkręcić do Kongresu. Ale adwokat był jego jedyną kartą w tej grze i zdecydował się postawić na nią wszystko. Jaka była - szczęśliwa, czy pechowa - miało się dopiero okazać, nie miał jednak innej, a czas naglił. Na jego prośbę były prezydent Turbay i Hernando Santos umówili się z Guidem Parrą, pod warunkiem, że obecny będzie przy tym Santiago Uribe, inny adwokat Escobara, cieszący się opinią człowieka poważnego i kompetentnego. Guido Parra zaczął rozmowę od górnolotnych frazesów, ale Villamizar ściągnął go od razu na ziemię w stylu typowym dla mieszkańców Santanderu. - Gówno mnie obchodzi pańskie gadanie - powiedział. - Mówmy na temat. Pieprzy pan nie wiadomo o czym i przez to sprawa nie rusza z miejsca. A to takie proste: oni muszą w końcu wyjść z ukrycia i przyznać się do czegoś, żeby można im za to dowalić dwanaście lat. Tak mówi prawo, i kropka. Za to obniżą im wyrok i zagwarantują życie. Więc przestań pan chrzanić. Guido Parra nie miał wyjścia. Musiał dostosować się do jego tonu. - Widzi pan, drogi panie - powiedział - rząd mówi, że nie zastosuje ekstradycji, wszyscy tak mówią, ale niech mi pan powie, gdzie to jest napisane w tym dekrecie? Villamizar przyznał mu rację. Skoro rząd twierdzi, że nie zastosuje ekstradycji, bo o to przecież chodziło w dekrecie, trzeba teraz przekonać rząd, żeby wyjaśnił wszelkie dwuznaczności. Reszta - kombinacje z „przestępstwem sui generis”, odmowa zeznań albo niemoralność donosów - to czcza retoryka Guida Parry. Oczywiste było bowiem, że dla Extraditables jedynym w owej chwili istotnym i nieodwołalnym warunkiem było zaniechanie ekstradycji. Yillamizar uznał więc za możliwe wprowadzenie do dekretu odpowiednich poprawek. Ale przedtem zażądał od adwokata tej samej szczerości i determinacji, jakiej żądali dla siebie Extraditables. Po pierwsze chciał wiedzieć, jak dalece sięgają upoważnienia Parry, po drugie zaś, ile czasu upłynie od wprowadzenia zmian w dekrecie do uwolnienia zakładników. Guido Parra był dokładny. - Po dwudziestu czterech godzinach będą wolni - powiedział. - Wszyscy, oczywiście - powiedział Villamizar. - Wszyscy.
5 Miesiąc po porwaniu Maruchy i Beatriz załamał się absurdalny reżim niewoli. Nie prosiły już o pozwolenie, żeby wstać, i każdy sam nalewał sobie kawę i wybierał program w telewizji. W pokoju nadal mówiło się szeptem, ale poruszały się teraz z większą swobodą. Marucha nie musiała kasłać w poduszkę, chociaż starała się robić to jak najciszej. Obiady i kolacje były wciąż takie same - ta sama fasola, ta sama soczewica, te same ochłapy twardego mięsa i zupa z torebki. Strażnicy dużo ze sobą rozmawiali, chociaż dla pewności zniżali głos do szeptu. Opowiadali sobie o krwawych porachunkach, o tym, ile kto zarobił podczas nocnych polowań na policjantów w Medellin, o swoich męskich wyczynach i miłosnych dramatach. Marucha zdołała im wmówić, że w razie próby odbicia ich siłą najrozsądniej zrobią dbając, żeby nic się nie stało zakładniczkom, co zapewni im przyzwoite traktowanie i łagodny wyrok. Z początku nie przejmowali się jej słowami, byli bowiem nieuleczalnymi fatalistami, ale taktyką stopniowego zmiękczania doprowadziła do tego, że przestali trzymać je na muszce, kiedy spały, a broń, owiniętą troskliwie w miękką szmatę, schowali za telewizorem. Z czasem owa wzajemna zależność i wspólne niewygody narzuciły ich współżyciu pewne pozory człowieczeństwa. Marucha, z racji swego temperamentu, nie ukrywała niczego, co napawało ją goryczą. Wyładowywała się na strażnikach, którzy wręcz stworzeni byli do kłótni. Z budzącą dreszcz grozy determinacją potrafiła rzucić im w twarz: „Zabijcie mnie!”. Czasami wyładowywała się na Marinie. Jej usłużność wobec strażników budziła niesmak, a roztaczane przez nią apokaliptyczne wizje wyprowadzały Maruchę z równowagi. Niekiedy, bez najmniejszego powodu, patrzyła na nie znaczącym wzrokiem i wygłaszała jakieś złowrogie przepowiednie, które osłabiały morale zakładniczek. - Za tym podwórzem jest warsztat, gdzie naprawiają samochody bandytów - powiedziała kiedyś. - Siedzą tam wszyscy dzień i noc, uzbrojeni po zęby, i czekają, żeby nas zabić. Najcięższe starcie nastąpiło jednak pewnego popołudnia, kiedy Marina po raz kolejny obrzuciła dziennikarzy stekiem obelg, bo nie wspomnieli o niej w jakimś programie telewizyjnym, w którym wymieniono wszystkich porwanych. - Banda skurwysynów - oświadczyła. Marucha stanęła w ich obronie. - Co to, to nie - odparła z furią. - Licz się ze słowami. Marina nie powiedziała nic, ale potem, już na spokojnie, przeprosiła ją. W rzeczywistości żyła w innym świecie. Miała jakieś sześćdziesiąt cztery lata i była piękną kobietą o cudownych, wielkich, czarnych oczach i srebrzystych włosach, które zachowały połysk nawet w tych nieszczęśliwych okolicznościach. Zrobiła się przeraźliwie chuda. Kiedy zjawiły się Beatriz i Marucha, już od dwóch miesięcy jedynymi jej rozmówcami byli strażnicy, potrzebowała więc czasu, by przyzwyczaić się do nowego towarzystwa. Strach poczynił w niej spustoszenia - straciła na wadze dwadzieścia kilogramów, a psychicznie znajdowała się w stanie kompletnego upadku. Wyglądała jak widmo. Wyszła za mąż bardzo młodo za cieszącego się sporym uznaniem w świecie sportu terapeutę, człowieka korpulentnego i o wielkim sercu, który kochał ją bezgranicznie i z którym miała cztery córki i trzech synów. We własnym domu - i w kilku cudzych - rządziła niepodzielnie, czuła bowiem, że jej obowiązkiem jest zajmowanie się sprawami całej licznej antioąueńskiej rodziny. Wszyscy też uważali ją za swoją drugą matkę, w uznaniu jej autorytetu i troski, jaką ich otaczała. Zresztą każdy, nawet obcy, znajdował ciepły kącik w jej sercu. Bardziej z powodu swojej nieujarzmionej samodzielności niż z rzeczywistej potrzeby sprzedawała samochody i polisy na życie i wyglądało na to, że nie ma rzeczy, której by nie potrafiła sprzedać, jeśli się uprze, tylko dlatego, że chciała mieć pieniądze na własne wydatki. Jednak ci, co znali ją bliżej, ubolewali, że kobieta obdarzona tyloma przymiotami urodziła się pod tak nieszczęśliwą gwiazdą. Jej mąż od ponad dwudziestu lat leczył się w klinice psychiatrycznej, dwóch braci zginęło w wypadku samochodowym, innego powalił zawał serca, czwartego przygniótł w ulicznym karambolu słup sygnalizacji świetlnej, a piąty - włóczęga z powołania - przepadł bez wieści. Jej sytuacja w niewoli była nie do pozazdroszczenia. Ona sama podzielała ogólne przekonanie, że porwali ją tylko po to, żeby mieć liczącą się zakładniczkę, którą będą mogli zamordować bez szkody dla negocjacji. Ponieważ jednak przebywała w zamknięciu już
sześćdziesiąt dni, przychodziło jej czasami na myśl, że może oprawcy mieli na widoku uzyskanie jakiejś korzyści w zamian za jej życie. Znamienne było, że nawet w najcięższym okresie poświęcała długie godziny starannej pielęgnacji paznokci u rąk i nóg. Piłowała je, wygładzała, polerowała, malowała bezbarwnym lakierem, aż w końcu zaczęły wyglądać jak paznokcie młodej kobiety. Z tym samym skupieniem depilowała sobie brwi i nogi. Gdy przełamane zostały pierwsze lody, Marucha i Beatriz pomagały jej w tym, na ile mogły. Nauczyły się z nią postępować. Z Beatriz prowadziła nie kończące się rozmowy o ludziach łubianych i nielubianych, nieprzerwanym szeptem, który doprowadzał do rozpaczy nawet strażników. Marucha starała się ją pocieszać. Obydwie zaś żałowały, że oprócz porywaczy tylko one wiedziały, że Marina żyje, i że nikomu nie mogą o tym powiedzieć. Jednym z nielicznych jasnych momentów w tamtych dniach była niespodziewana wizyta szefa w masce - tego samego, który pojawił się pierwszego dnia. Był uśmiechnięty, pełen optymizmu i przyniósł im wiadomość, że być może zostaną wypuszczone przed dziewiątym grudnia - przewidywaną datą wyborów do Zgromadzenia Konstytucyjnego. Nowina ta miała szczególne znaczenie dla Maruchy, był to bowiem dzień jej urodzin, i myśl, że spędzi go z rodziną, napełniła ją przedwczesną radością. Lecz była to przejściowa iluzja - po tygodniu ten sam szef powiedział im, że nie tylko nie zostaną wypuszczone dziewiątego grudnia, ale że jeszcze bardzo długo to nie nastąpi: ani przed Bożym Narodzeniem, ani na Nowy Rok. Był to ciężki cios dla obydwóch kobiet. Marucha zaczęła cierpieć na zapalenie żył, od którego miała bóle w nogach. Beatriz miewała ataki duszności, a wrzód żołądka zaczynał krwawić. Pewnej nocy, nie mogąc znieść bólu, zaczęła błagać Żarówę, żeby w drodze wyjątku pozwolił jej pójść do łazienki. Zgodził się po długim namyśle, zastrzegając, że ponosi wielkie ryzyko. Wszystko na darmo. Beatriz leżała skamląc jak pies i czując, że umiera, aż Żarowa zlitował się nad nią i wyprosił u gospodarza tabletki buscapiny. Pomimo wszelkich dotychczasowych wysiłków, żeby ustalić miejsce swego pobytu, zakładniczki nie potrafiły określić, gdzie się znajdują. Obawa strażników, że usłyszą ich sąsiedzi, a także dobiegające z zewnątrz hałasy wskazywały, iż przebywają w mieście. Zwariowany kogut, który piał o każdej porze dnia i nocy, potwierdzał to przypuszczenie, bo koguty trzymane w zamknięciu tracą poczucie czasu. Często słyszały różne głosy, które wykrzykiwały gdzieś w pobliżu zawsze to samo imię: „Rafael!”. Avionetki przelatywały nisko nad ziemią, a helikopter słychać było tuż nad dachem domu. Marina upierała się przy swojej nigdy nie potwierdzonej wersji, że to wysoki rangą oficer armii śledzi z bliska przebieg porwania. Marucha i Beatriz traktowały to jako jeszcze jeden wytwór jej fantazji, ale ilekroć nadlatywał helikopter, powracał wojskowy rygor: w domu panował porządek jak w koszarach, drzwi zamykano od środka na zasuwę, a od zewnątrz na kłódkę, mówiono tylko szeptem, broń trzymano w pogotowiu, a jedzenie stawało się trochę mniej podłe. Na początku grudnia czterech strażników, którzy pilnowali ich od pierwszego dnia, zastąpiono innymi. Jeden z nich był jakiś dziwny i niepodobny do reszty, jakby żywcem wzięty z kryminalnego filmu. Nazywali go Gorylem i przypominał go w istocie - ogromny, silny jak gladiator, o czarniawej, włochatej skórze. Głos miał tak donośny, że daremnie próbował zniżyć go do szeptu, nikt też nie ośmielił się tego zażądać. Wszyscy w widoczny sposób uznawali jego wyższość. Nie nosił jak inni zwykłych szortów, tylko gimnastyczne spodenki. Twarz zakrywał kominiarką, a obcisły podkoszulek uwydatniał muskularny tors, na którym błyskał medalik z Dzieciątkiem Bożym, i piękne ramiona z opasującą nadgarstek indiańską tasiemką na szczęście; na jego olbrzymich dłoniach o spierzchniętej skórze linie kości rysowały się jak wypalone żywym ogniem. Z trudem mieścił się w ciasnym pokoju i na każdym kroku zostawiał za sobą bałagan. Dla zakładniczek, które nieźle już radziły sobie z jego poprzednikami, była to pechowa zmiana. Zwłaszcza Beatriz wzbudziła w nim od razu nienawiść. Wspólnym w owych dniach losem strażników i zakładniczek była nuda. Preludium świątecznego, gwiazdkowego nastroju była nowenna, którą gospodarze domu urządzili z udziałem zaprzyjaźnionego proboszcza - nieświadomego sytuacji, a może dopuszczonego do tajemnicy. Modlili się, śpiewali wspólnie kolędy, obdzielili dzieci słodyczami i wznosili toasty jabłecznym winem, które było „oficjalnym” napojem w tej rodzinie. Pod koniec odprawili egzorcyzmy, zlewając cały dom święconą wodą, na co zużyli kilka kanistrów po benzynie. Kiedy ksiądz poszedł, gospodyni weszła do pokoju i ochlapała telewizor, materace i ściany. Trzy zakładniczki, zaskoczone, nie wiedziały, co mają robić. „To woda święcona - mówiła
kobieta, potrząsając ręką jak kropidłem. - Żeby nic nam się nie stało”. Strażnicy przeżegnali się, padli na kolana i w anielskiej ekstazie przyjęli deszcz oczyszczających kropli. Ten modlitewno-rozrywkowy nastrój, tak typowy dla antioąueńczyków, utrzymywał się przez cały grudzień. W tej sytuacji Marucha postanowiła za wszelką cenę ukryć przed porywaczami, że dziewiątego grudnia obchodziła pięćdziesiąte trzecie urodziny. Beatriz obiecała dochować sekretu, ale dowiedzieli się i tak, z telewizyjnego programu, którym dzieci chciały zrobić jej niespodziankę. Strażnicy nie kryli wzruszenia, czując się w pewien sposób włączeni w rodzinny nastrój programu. „Jak młodo wygląda pani mąż - mówił jeden z nich. - Świetnie ubrany! Od razu widać, że bardzo panią kocha”. Pytali, czy Marucha przedstawi im swoje córki, bo mieliby ochotę umówić się na randkę z którąś z nich. Oglądała ten program i czuła się tak, jakby już umarła i patrzyła na nich z tamtego świata - życie toczyło się bez niej, a żywi nie byli pewni, czy ich widzi. Nazajutrz o jedenastej rano, bez żadnego uprzedzenia, gospodarz i jego żona weszli do pokoju z butelką krajowego szampana, szklankami i tortem posmarowanym czymś w rodzaju pasty do zębów. Uściskali Maruchę bardzo serdecznie i wszyscy chórem zaśpiewali jej Happy Birthday. Zjedli, wypili i poszli, pozostawiając Maruchę pełną sprzecznych uczuć. Juana Vittę obudzono dwudziestego szóstego listopada nowiną, że wychodzi na wolność ze względu na zły stan zdrowia. Zdrętwiał z przerażenia, bo nigdy nie czuł się lepiej niż wówczas, i pomyślał, że to zwykły pretekst, żeby dostarczyć opinii publicznej pierwszego trupa. Tak więc kiedy strażnik polecił mu spakować rzeczy, wpadł w kompletną panikę. „Wolałbym umrzeć na własny rachunek - powiedział - ale postanowiłem przyjąć wszystko, co zgotował mi los”. Kazali mu się ogolić i włożyć czyste ubranie. Wykonywał wszystko posłusznie w przekonaniu, że stroi się na własny pogrzeb. Dostał szczegółowe instrukcje, jak się ma zachować, gdy znajdzie się na wolności, a zwłaszcza jak powinien odpowiadać na pytania dziennikarzy, żeby nie dostarczyć policji żadnego śladu, który mógłby ułatwić zbrojne odbicie zakładników. Tuż po południu przewieźli go samochodem po krętych uliczkach Medellin i bez ceregieli wysadzili gdzieś na rogu. Wkrótce potem przenieśli Hero Bussa do przyzwoitej dzielnicy, do domu naprzeciwko szkółki aerobiku dla dziewcząt z dobrych domów. Dom był własnością pewnego Mulata, hulaki i rozrzutnika. Jego żona, lat około trzydziestu siedmiu, w siódmym miesiącu ciąży, od śniadania paradowała obwieszona okazałą i drogą biżuterią. Mieli kilkuletniego synka, który mieszkał z babcią gdzie indziej, podczas gdy w jego pokoiku, pełnym najróżniejszych mechanicznych zabawek, umieszczono Hero Bussa, który po sposobie, w jaki go przyjęli, poznał, że powinien przygotować się na dłuższy pobyt w zamknięciu. Właściciele domu na pewno przyjemnie spędzali czas w towarzystwie tego mierzącego dwa metry wzrostu i metr w pasie Niemca, jakby wyjętego z filmów z Marleną Dietrich, pięćdziesięcioletniego młodzieniaszka o niepospolitym poczuciu humoru i hiszpańszczyźnie sowicie przyprawionej karaibskim żargonem, co zawdzięczał swojej żonie, Carmen Santiago. Wielokrotnie narażał życie jako korespondent niemieckiej prasy i radia w Ameryce Łacińskiej, a kiedyś, podczas stanu wojennego w Chile, spędził bezsenną noc, czekając na własną egzekucję i nie wiedząc, czy dożyje świtu. Miał więc wystarczająco grubą skórę, by docenić folklorystyczny urok swojej sytuacji. Tym bardziej w domu, gdzie regularnie pojawiał się posłaniec z torbami pełnymi banknotów, a mimo to wciąż brakowało pieniędzy. Gospodarze bowiem dokładali wszelkich starań, żeby wydać wszystko co do grosza na ubawy i błyskotki, tak że już po kilku dniach nie starczało nawet na jedzenie. Od piątku do niedzieli urządzali przyjęcia i biesiady dla braci, krewniaków i przyjaciół. Domem rządziły wtedy dzieci. Pierwszego dnia wpadły w zachwyt na widok olbrzymiego Niemca, którego tak często oglądały dawniej w telewizji, że był dla nich kimś w rodzaju gwiazdora z tasiemcowych seriali. Przynajmniej trzydziestu osobom nie mającym nic wspólnego z porwaniem rozdał swoje zdjęcia i autografy, a wszyscy, z porywaczami włącznie, jadali z nim przy jednym stole, a nawet - ściągnąwszy z twarzy kominiarki - tańczyli w tym domu wariatów, gdzie doczekał końca swej niewoli. Nagromadzone długi doprowadzały gospodarzy do białej gorączki. Zastawili telewizor, wideo i wieżę, co tylko się dało, żeby wyżywić porwanego. Klejnoty małżonki znikały z szyi, rąk i uszu, aż została bez niczego. Kiedyś wczesnym rankiem Mulat obudził Hero Bussa prosząc, żeby mu pożyczył pieniędzy, bo żona dostała bólów porodowych, a on nie ma czym zapłacić za szpital. Hero Buss pożyczył mu swoje ostatnie pięćdziesiąt tysięcy pesos.
Wypuścili go jedenastego grudnia, piętnaście dni po uwolnieniu Juana Vitty. Kupili mu z tej okazji buty - zbędny wydatek, nosił bowiem numer czterdziesty szósty, a największe, jakie znaleźli po długich poszukiwaniach, były o dwa numery za małe. Kupili mu też nowe spodnie i podkoszulek, bo stracił na wadze szesnaście kilogramów. Oddali mu sprzęt fotograficzny, teczkę z notatkami ukrytymi pod podszewką i zwrócili mu jego pięćdziesiąt tysięcy pesos za poród, razem z piętnastoma tysiącami, które pożyczyli wcześniej, żeby wyrównać braki w kasie. Proponowali mu znacznie więcej, ale on chciał tylko, żeby załatwili mu wywiad z Pablem Escobarem. Nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Szajka, która dotrzymywała mu towarzystwa w ostatnich dniach, wywiozła go z domu samochodem. Długo kluczyli po ekskluzywnych dzielnicach Medellin, żeby zmylić ślady, aż w końcu wysadzili go pod redakcją dziennika „El Colombiano” z walizką pod pachą i komunikatem, w którym Extraditables domagali się uznania za swą walkę w obronie praw człowieka w Kolumbii i wielu innych krajach Ameryki Łacińskiej i potwierdzali swoją wolę oddania się w ręce władz, pod warunkiem, że sąd zagwarantuje bezpieczeństwo im samym i ich rodzinom. Hero Buss, dziennikarz w każdym calu, wręczył swój aparat fotograficzny pierwszej napotkanej osobie, żeby uwiecznić na zdjęciu pierwsze chwile wolności. Diana i Azucena dowiedziały się o wszystkim z radia, a strażnicy powiedzieli im, że na nie też przyjdzie kolej. Ale mówili to już tyle razy, że nie uwierzyły. Na wypadek gdyby uwolniono tylko jedną z nich, wymieniły się listami do rodzin. W ciągu następnych dwóch dni nie działo się nic, nie nadeszła żadna wiadomość, aż nagle, trzynastego grudnia z samego rana, Dianę wyrwały ze snu jakieś szepty i szuranie w całym domu. Serce zabiło jej na myśl, że nadeszła chwila wyzwolenia. Zerwała się z łóżka, obudziła Azucenę i nie czekając, aż ktoś powie im, o co chodzi, zaczęły się pakować. Obydwie opisały w swoich notatkach tamte dramatyczne chwile. Diana brała prysznic, kiedy jeden ze strażników oświadczył bez zbędnych wstępów, że Azucena ma natychmiast przygotować się do wyjścia. Tylko ona. W książce, która ukazała się wkrótce potem, napisała z prostotą: „Wróciłam do pokoju i włożyłam ubranie, które zostawiłam na krześle. Diana była w łazience. Kiedy wyszła i zobaczyła mnie, stanęła, spojrzała i zapytała: - Idziemy, Azu? Oczy jej błyszczały, pełne nadziei. Cóż jej mogłam powiedzieć? Schyliłam głowę, zaczerpnęłam powietrza i powiedziałam: - Idę sama. - Cieszę się z tobą - powiedziała Diana. - Wiedziałam, że tak będzie. Diana zanotowała w swoim dzienniku: „Poczułam ukłucie w sercu, ale powiedziałam, że cieszę się wraz z nią i żeby niczym się nie przejmowała”. Wręczyła Azucenie list do Nydii, który zdążyła napisać, w razie gdyby nie udało się jej wyjść na wolność. W liście tym prosiła, żeby matka spędziła święta z jej dziećmi. Przytuliła zapłakaną Azuceny. Potem odprowadziła ją do samochodu i uściskały się raz jeszcze. Azucena odwróciła się i spojrzała przez szybę. Diana pomachała jej na pożegnanie. Godzinę później, w samochodzie, który wiózł ją na lotnisko w Medellin, skąd miała odlecieć do Bogoty, Azucena usłyszała w radiu, że jakiś dziennikarz pyta jej męża, co robił, kiedy dowiedział się o jej uwolnieniu. Odpowiedział zgodnie z prawdą: - Pisałem wiersz dla Azuceny. Tak spełniło się marzenie obojga, żeby razem spędzić dzień szesnastego grudnia czwartą rocznicę ich ślubu. W tym samym czasie Richard i Orlando zaczęli mieć dosyć spania na podłodze w cuchnącej norze i zdołali przekonać strażników, że powinni zmienić lokal. Przeniesiono ich do pokoju zajmowanego przedtem przez Mulata w kajdankach, o którym nie usłyszeli więcej. Z przerażeniem odkryli na materacu łóżka wielkie plamy świeżej krwi - ślad tortur, a może zadanych sztyletem ciosów. Z telewizji i radia dowiedzieli się o uwolnieniu zakładników. Strażnicy powiedzieli, że teraz kolej na nich. Wczesnym rankiem siedemnastego grudnia jeden z szefów, znany im jako Stary - okazało się potem, że to ten sam don Pacho, który zajmował się Dianą - wszedł bez pukania do pokoju Orlanda. - Proszę włożyć przyzwoite ubranie. Wychodzi pan - powiedział. Ledwie zdążył ogolić się i ubrać. Nie miał nawet czasu poszukać Richarda, śpiącego w tym samym domu. Wręczyli mu komunikat dla prasy, kazali założyć okulary
o silnych szkłach, po czym Stary, sam jeden, zabrał go na rytualną przejażdżkę po całym Medellin. Wysadził go na jakimś rondzie i dał pięć tysięcy na taksówkę. Orlando słabo znał miasto i nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Była dziewiąta rano, chyba poniedziałek, powietrze rześkie i przejrzyste. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście -jeszcze w tej chwili, daremnie machając na zajęte taksówki, przekonany był, że porywaczom taniej wypada zabić go, niż ryzykować, że wyjdzie z tego żywy. Z pierwszego napotkanego telefonu zadzwonił do żony. Liliana kąpała dziecko. Odebrała telefon namydlonymi rękami. Usłyszała spokojny, obcy głos: - To ja, kotku. Pomyślała, że ktoś chce jej zrobić kawał, i już miała odłożyć słuchawkę, kiedy rozpoznała jego głos. „O mój Boże!” - krzyknęła. Orlando tak się spieszył, że zdążył tylko powiedzieć jej, że dzwoni z Medellin i wieczorem przyjeżdża do Bogoty. Przez resztę dnia Liliana wyrzucała sobie, że nie poznała go po głosie. Juan Vitta powiedział jej, kiedy go wypuścili, że Orlando zmienił się w niewoli nie do poznania, ale nigdy nie przypuszczała, że zmienił mu się nawet głos. Jej zmieszanie spotęgowało się jeszcze na lotnisku, kiedy przepchnąwszy się przez tłum dziennikarzy nie poznała mężczyzny, który ją pocałował. Ale to był Orlando, po czterech miesiącach niewoli, gruby, blady, z szorstkim, ciemnym zarostem na twarzy. Każde z nich z osobna powzięło wcześniej decyzję, że gdy tylko się spotkają, zaczną się starać o drugie dziecko. „Ale wokół było tyle ludzi, że nie mogliśmy zacząć od razu”, powiedziała potem Liliana, zaśmiewając się do rozpuku. „Następnego dnia też, ze strachu”. Ale nadrobili z nawiązką stracony czas - dziewięć miesięcy później, licząc od trzeciego dnia na wolności, urodził im się drugi syn, a po roku bliźnięta. Seria uwolnień - powiew optymizmu dla pozostałych zakładników i ich rodzin doprowadziła wreszcie Pacho Santosa do wniosku, że nie dzieje się nic, co mógłby tłumaczyć na swoją korzyść. Myślał, że Pablo Escobar pozbył się po prostu mniej ważnych kart w tej grze, żeby naciskać mocniej na uniewinnienie i cofnięcie ekstradycji przez Zgromadzenie Konstytucyjne, zostawiwszy sobie trzy asy: córkę byłego prezydenta, syna redaktora naczelnego najpoczytniejszej w kraju gazety i szwagierkę Luisa Carlosa Galana. Zakładniczkom znów zaświtała nadzieja, Maruęha jednak nie dawała się ponieść złudnym oczekiwaniom. Była przygnębiona, a bliskość Bożego Narodzenia pogrążyła ją zupełnie. Nie znosiła obowiązkowych świąt. Nie układała figurek w szopce, nie ubierała choinki, nie kupowała prezentów, nie wysyłała świątecznych kartek i nic jej tak nie wyprowadzało z równowagi jak ponure wigilijne balangi, kiedy wszyscy śpiewają, bo są smutni, albo płaczą, bo są szczęśliwi. Gospodarz i jego żona przygotowali obmierzłą kolację. Beatriz i Marina przemogły się i siadły z nimi do stołu, ale Marucha bez najmniejszych wyrzutów sumienia zażyła dawkę barbituranów, która natychmiast zwaliła ją z nóg. W następną środę cotygodniowy program Alexandry poświęcony był nocy wigilijnej w domu Nydii z całą rodziną Turbay ów zgromadzoną wokół byłego prezydenta; przybyli tłumnie krewni Beatriz i Maruchy, był też Alberto Villamizar. Na pierwszym planie znalazły się dzieci: dwóch synów Diany i wnuczek Maruchy - synek Alexandry. Marucha płakała ze wzruszenia. Kiedy widziała go po raz ostatni, zaledwie gaworzył, a teraz zaczynał już mówić. Pod koniec Villamizar spokojnie i szczegółowo opowiedział o swoich dotychczasowych staraniach na rzecz uwolnienia zakładników. Marucha podsumowała program trafnym zdaniem: „To było straszne i bardzo piękne”. Telewizyjna wypowiedź Villamizara podniosła na duchu Marinę Montoya. Stała się nagle bardziej ludzka, co odsłoniło szlachetną stronę jej natury. Poczęła śledzić z uwagą wszystkie wiadomości i komentowała je z politycznym wyczuciem, o jakie dotąd jej nie podejrzewały. Po głębszej analizie dekretów prawnych doszła do wniosku, że nadzieja na uwolnienie nigdy nie była bardziej realna niż teraz. Wracała powoli do zdrowia, skończyła też ze skrupulatnym przestrzeganiem więziennych reguł - przestała szeptać i znów słychać było jej piękny, dźwięczny głos. Sylwestrowa noc to była jej noc. Jeszcze rano Damaris przyniosła wraz ze śniadaniem nowinę, że uczczą Nowy Rok - jak Pan Bóg przykazał - krajowym szampanem i wieprzową pieczenią. Marucha pomyślała, że będzie to najsmutniejsza świąteczna noc w jej życiu, po raz pierwszy z dala od rodziny, i pogrążyła się w depresji. Beatriz wpadła w otchłań rozpaczy. Obydwie miały nastrój do wszystkiego, tylko nie do zabawy. Marina za to przyjęła wiadomość z entuzjazmem i nie szczędziła wysiłków, żeby podnieść je na duchu. Nawet strażników zaczęła pocieszać.
- Musimy być sprawiedliwe - powiedziała do Maruchy i Beatriz. - Oni też są daleko od rodzin, a my powinnyśmy uprzyjemnić im ten Nowy Rok, jak tylko się da. Kiedy ją porwali, dali jej trzy nocne koszule na zmianę, ale używała tylko jednej, a pozostałe schowała do torby z rzeczami. Potem, kiedy przywieźli Maruchę i Beatriz, wszystkie trzy sypiały w regulaminowych dresach, które prały raz na dwa tygodnie. Zapomniały zupełnie o koszulach i przypomniały sobie o nich dopiero w sylwestra wieczorem, kiedy entuzjazm Mariny osiągnął swoje apogeum. „Wiecie, co zrobimy? powiedziała. - Mam tu trzy nocne koszule. Włożymy je dzisiaj, żeby poszczęściło nam się w przyszłym roku”. I zapytała Maruchę: - No, córcia, jaki kolor wybierasz? Marucha powiedziała, że jest jej wszystko jedno. Marina stwierdziła, że w zielonym będzie jej najlepiej. Beatriz dała różową, a białą zostawiła sobie. Potem wyjęła z torby kosmetyczkę i zaproponowała, żeby się umalowały. „Żebyśmy były piękne na dzisiejszy wieczór”, powiedziała. Marucha, która i tak miała dosyć maskarady z nocną koszulą, zgasiła ją cierpko. - Wystarczy, że przebieram się w nocną koszulę - powiedziała. - Ale nie wymaluję się jak idiotka. Tutaj? W naszej sytuacji? Nie ma mowy. Marina wzruszyła ramionami. - A ja tak. Nie miały lustra, wręczyła więc Beatriz kosmetyki i usiadła na łóżku, żeby ta mogła ją umalować. Beatriz zrobiła to starannie i ze smakiem, przy świetle gromnicy: odrobina różu, żeby ukryć trupią bladość twarzy, czerwone usta, cienie na powiekach. Obydwie z Maruchą zaskoczone były, widząc jak piękna może być jeszcze ta kobieta, słynna dawniej z uroku i urody. Beatriz zadowoliła się związaniem włosów w koński ogon, z którym wyglądała jak nastolatka. Tamtej nocy Marina roztaczała wokół swój nieodparty antioąueński wdzięk. Strażnicy poszli za jej przykładem i każdy pełnym głosem wypowiedział jakieś życzenie. Tylko zalany w pestkę gospodarz mamrotał coś pod nosem. Żarowa, ośmielony po kilku kieliszkach, zdobył się na odwagę i wręczył Beatriz męską wodę kolońską. „To dla was, żebyście ładnie pachniały, kiedy wszyscy będą was całować, jak wypuszczą was na wolność”, powiedział. Gospodarz nie przepuścił okazji i zarechotał, że Żarowa od dawna podkochiwał się w niej po kryjomu. Beatriz, i tak już przerażona, wpadła w popłoch. W tę sylwestrową noc zakładniczkom towarzyszyli czterej strażnicy ze zmiany, gospodarz i jego żona. Beatriz przez cały czas czuła ucisk w gardle; Marucha, choć smutna i speszona, nie mogła jednak ukryć podziwu dla Mariny - była wspaniała w swojej białej nocnej koszuli, cudownie odmłodzona makijażem. Jej piękne białe włosy były starannie uczesane, głos brzmiał dźwięcznie, pewnie i nikt nie domyślał się nawet, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Żartowała ze strażników, którzy podnosili maski, żeby się napić. Czasami, nie mogąc znieść duchoty, prosili zakładniczki, żeby odwróciły się tyłem, bo muszą zaczerpnąć powietrza. O dwunastej w nocy, kiedy zawyły syreny strażackie i zabrzmiały kościelne dzwony, ścieśnieni w maleńkiej klitce na łóżku, na materacu, gdzie kto mógł, pocili się jak w tureckiej łaźni. Z telewizora rozległy się dźwięki hymnu narodowego. Marucha wstała i kazała powstać wszystkim. Kiedy odśpiewali ostatnią zwrotkę, szklanką jabłecznego wina wzniosła toast za pokój w Kolumbii. Zabawa skończyła się pół godziny później, kiedy opróżnili wszystkie butelki, a na talerzu została tylko kość z pieczeni i resztki kartoflanej sałatki. Następna zmiana strażników została powitana przez zakładniczki westchnieniem ulgi, byli to bowiem ci sami chłopcy, którzy pilnowali ich na początku, i wiedziały, jak się z nimi dogadać. Cieszyła się zwłaszcza Marucha, coraz bardziej przygnębiona swoim zdrowiem. Ciągły strach objawił się najpierw bólem błądzącym po całym ciele. Kuliła się mimowolnie, ale niewiele to pomagało. Wkrótce dolegliwości nasiliły się wskutek narzuconego przez strażników nieludzkiego więziennego reżimu - na początku grudnia za karę nie puścili jej do łazienki przez cały dzień, a kiedy wreszcie pozwolili, nie mogła się załatwić. Wywiązało się przewlekłe zapalenie pęcherza, a później przyszły krwawienia trwające aż do końca niewoli. Marina, która nauczyła się od męża masażu sportowego, próbowała ulżyć jej w miarę swoich wątłych sił. Wciąż jeszcze ożywiał ją sylwestrowy entuzjazm. Była dobrej myśli, sypała anegdotkami - żyła. Pojawienie się w telewizyjnej kampanii na rzecz porwanych zdjęcia podpisanego jej imieniem przywróciło jej nadzieję i radość. Znów poczuła, że jest taka jak kiedyś, że już istnieje, że jest obecna. Pokazywano jej fotografię niezmiennie na początku
kampanii, ale pewnego dnia, bez słowa komentarza, zniknęła i nie pojawiła się więcej. Ani Marucha, ani Beatriz nie miały odwagi jej powiedzieć, że prawdopodobnie skreślono ją z listy, bo nikt już nie wierzył, że żyje. Dla Beatriz dzień trzydziesty pierwszy grudnia miał szczególną wagę, uznała go bowiem za ostateczną datę swego uwolnienia. Rozczarowanie załamało ją do tego stopnia, że towarzyszki niedoli nie miały pojęcia, co z nią począć. Nadeszła chwila, kiedy Marucha nie mogła nawet spojrzeć na nią, bo natychmiast traciła panowanie nad sobą i wybuchała płaczem. Doszło do tego, że zaczęły ignorować się wzajemnie w pomieszczeniu niewiele większym od łazienki. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Najczęstszą rozrywką uwięzionych kobiet podczas wlokących się w nieskończoność godzin po porannej kąpieli było wzajemne powolne nacieranie sobie nóg nawilżającym kremem, którego strażnicy dostarczali w ilości wystarczającej do utrzymania zakładniczek przy zdrowych zmysłach. Pewnego dnia Beatriz zobaczyła, że zapas się kończy. - Co będziemy robić, jak zużyjemy cały krem? - zapytała Maruchę. - Poprosimy o więcej - odpowiedziała Marucha kwaśno. I podkreśliła złośliwie: - A jeżeli nie, to się zobaczy. Jak myślisz? - Nie odzywaj się do mnie w ten sposób! - krzyknęła Beatriz w nagłym napadzie złości. Dobrze wiesz, że jestem tutaj tylko przez ciebie! Był to nieunikniony wybuch. W jednej chwili powiedziała wszystko, co dusiła w sobie przez niezliczone dni tłumionego napięcia i noce pełne trwogi. Dziwne, że nie nastąpiło to wcześniej i w ostrzejszej formie. Beatriz trzymała się zawsze z boku, opanowana i chłodna, przełykając urazy bez rozczulania się nad sobą. Można się więc było spodziewać, że prędzej czy później jakieś zdanie wzbudzi tłumioną strachem agresję. Jednak dla dyżurnego strażnika nie było to tak oczywiste - w obawie grubszej awantury zagroził, że pozamyka je w osobnych pokojach. Wpadły w popłoch, wciąż jeszcze bowiem bały się, że mogą zostać zgwałcone. Były przekonane, że dopóki są razem, strażnicy nie ośmielą się ich napastować. I zawsze największym lękiem napawała je myśl, iż zechcą je rozdzielić. Z drugiej strony, strażników zawsze było co najmniej dwóch, nie znali się nawzajem i wyglądało na to, że pilnują jeden drugiego, żeby - w ramach narzuconej dyscypliny - nie doszło do poważniejszych incydentów z zakładniczkami. Tymczasem abstynencja strażników stwarzała niezdrowy nastrój w pokoju. Ci, którzy mieli dyżur w grudniu, przynieśli wideo i puszczali kryminały o silnym zabarwieniu erotycznym, a czasem filmy pornograficzne. Atmosferę w ciasnej klitce przesycało wówczas trudne do zniesienia napięcie. Poza tym ilekroć zakładniczki szły do łazienki, musiały zostawiać uchylone drzwi i niejednokrotnie przyłapywały strażników na podglądaniu. Jeden z nich, ze szczególnym upodobaniem przytrzymujący drzwi, żeby się przypadkiem nie zamknęły, o mało nie stracił palców, kiedy Beatriz z furią przytrzasnęła mu rękę. Innym krępującym widowiskiem była para strażników homoseksualistów z drugiej zmiany, którzy podniecali się bez przerwy, wynajdując coraz to nowe perwersyjne gierki. Chamstwo gospodarza, nadregulaminowe zainteresowanie Żarowy osobą Beatriz i podarowane jej na Nowy Rok perfumy dawały aż nadto powodów do niepokoju. Bezwstydnie przerzucali się opowieściami o przygodnych gwałtach, erotycznych perwersjach i sadystycznych rozkoszach, co jeszcze bardziej rozpalało nastroje. Na prośbę Maruchy i Mariny gospodarz wezwał lekarza do Beatriz, dwunastego stycznia przed północą. Był to młody człowiek, dobrze ubrany i jeszcze lepiej wychowany, w masce z żółtego jedwabiu, która wraz z garniturem tworzyła gustowną całość. Mimo iż trudno jest uwierzyć w powagę zamaskowanego lekarza, widać było od razu, że swój zawód zna doskonale. Odznaczał się uspokajającą pewnością siebie. Miał ze sobą neseser z eleganckiej skóry, wielki jak podróżna walizka, wyposażony w fonendoskop, aparat do mierzenia ciśnienia, elektrokardiograf na baterie, podręczne laboratorium analityczne i zestaw pierwszej pomocy. Zbadał dokładnie wszystkie trzy zakładniczki, zrobił badania moczu i krwi. Podczas badania szepnął do Maruchy: „Czuję się ogromnie zażenowany widząc panią w tych okolicznościach. Zapewniam, że sprowadzono mnie tu siłą. Byłem bliskim przyjacielem i stronnikiem Luisa Carlosa Galana, głosowałem na niego. Nie zasługuje pani na takie poniżenie. Proszę wytrzymać jeszcze trochę. Spokój jest najlepszym lekarstwem”. Marucha przyjęła wyjaśnienia, ale nie mogła wyjść z podziwu nad jego moralną giętkością. Beatriz powtórzył to samo, słowo w słowo.
U obydwóch stwierdził ciężką depresję i początki niedożywienia i zalecił bogatą w odżywcze składniki dietę. U Maruchy dopatrzył się problemów z krążeniem i ostrej infekcji pęcherza. Przepisał jej vasoton, środki moczopędne i tabletki na uspokojenie. Beatriz polecił zażywać środki uśmierzające na złagodzenie dolegliwości wrzodowych. Marinie - którą badał już przedtem - poradził, żeby dbała bardziej o swoje zdrowie, ale nie dostrzegł nic, co budziłoby niepokój. Wszystkim trzem zalecił spacery, przynajmniej godzinę dziennie. Każda z nich dostała pudełeczko z dwudziestoma proszkami na uspokojenie, do zażywania co osiem godzin. W szczególnych przypadkach dawano im silny środek nasenny, co pozwoliło uniknąć wielu więziennych stresów. Wystarczyło, że łyknęły ćwiartkę tabletki, i zapadały w nicość, nim zdążyły zliczyć do trzech. Począwszy od tamtego dnia wychodziły o pierwszej nad ranem i spacerowały po ciemnym podwórzu, pod czujnym okiem strażników, którzy trzymali je na muszce przez cały czas. Za pierwszym razem już po kilku krokach zakręciło im się w głowie, a Marucha musiała przytrzymać się ściany, żeby nie upaść. Z wolna, z pomocą strażników i Damaris, przywykły do wysiłku. Po dwóch tygodniach Marucha mogła już zrobić szybkim krokiem tysiąc okrążeń - dokładnie dwa kilometry. Wszystkie trzy poczęły raźniej patrzeć na świat i w domu znów zapanowała zgoda. Zamknięte ze wszystkich stron podwórze było jedynym oprócz pokoju miejscem, które udało im się poznać. W czasie spacerów tonęło w ciemności, ale w jasne noce mogły dostrzec obszerną, na wpół zrujnowaną pralnię z suszącą się na drucie bielizną; na podłodze poniewierały się połamane skrzynki i jakieś bezużyteczne graty. Nad daszkiem pralni widać było pięterko z zatrzaśniętym oknem o zakurzonych szybach zaklejonych starymi gazetami. Zakładniczki przypuszczały, że tam właśnie sypiali strażnicy, kiedy nie mieli dyżuru. Było też troje drzwi - jedne do kuchni, drugie do pokoju i furtka ze starych desek, które nie sięgały ziemi. Za tą furtką był świat. Później okazało się, że wiodła na pastwisko, gdzie pasło się kilka owiec i stadko rozgdakanych kur. Wydawało się, że tak łatwo byłoby pchnąć ją i wybiec, ale strzegł jej wilczur o nieprzekupnym wyglądzie. Marucha jednak tak się z nim zaprzyjaźniła, że nie szczekał na jej widok i pozwalał się głaskać. Kiedy Azucena wyszła na wolność, Diana została zupełnie sama. Oglądała telewizję, słuchała radia, z większym niż dawniej zapałem czytała gazety, ale nie miała nikogo, z kim mogłaby przedyskutować najnowsze wydarzenia, i to było chyba najgorsze. Strażnicy traktowali ją dobrze i doceniała ich wysiłki. „Nie chcę i nie jest mi łatwo pisać o tym, co czuję każdej chwili: ból, strach, dni pełne grozy”, napisała w swoim dzienniku. Bała się, że ją zabiją, żyła w ciągłej obawie, że ktoś będzie próbował odbić ją siłą. Nadzieja na wolność skurczyła się do krótkich, złudnych słów: „Już niedługo”. Przerażała ją myśl, że jest to taktyka odwlekania w oczekiwaniu na to, co postanowi Zgromadzenie Konstytucyjne w sprawie ekstradycji i ułaskawienia. Don Pacho, który dawniej spędzał z nią długie godziny, dyskutował, informował ją o wszystkim, teraz odnosił się do niej z coraz większym dystansem. Bez żadnego wyjaśnienia przestali dawać jej gazety. Dziennik telewizyjny, a nawet seriale przystosowały się do rytmu kraju sparaliżowanego przez wakacyjny noworoczny exodus. Ponad miesiąc zwodzili ją obietnicą osobistego spotkania z Pablem Escobarem. Ćwiczyła gesty, głos, argumenty - pewna, że potrafi z nim negocjować. Ale ciągłe odwlekanie wpędziło ją w bezgraniczną depresję. Wśród tego koszmaru jej opiekuńczym bóstwem był wizerunek matki, po której odziedziczyła chyba gorący temperament, niezłomną wiarę i ulotne marzenia o szczęściu. Miały umiejętność porozumiewania się na odległość, co ujawniło się podczas mrocznych miesięcy niewoli niby cud jasnowidzenia. Każde słowo Nydii w radiu lub telewizji, każdy jej gest, a nawet mimowolny ton głosu wyobraźnia Diany przetwarzała w przesłanie rozświetlające mroki niewoli. „Zawsze czułam, że stoi przy mnie niby anioł stróż”, pisała. Była pewna, mimo tylu zawiedzionych nadziei, że wyzwolenie zawdzięczać będzie niezmordowanym wysiłkom matki. Wiara ta dodała jej otuchy; żyła myślą, że wigilijny wieczór spędzi na wolności. Złudzenie to utrzymywało ją w napięciu przy kolacji, jaką w przeddzień świąt przygotowali dla niej gospodarze domu: było mięso z rusztu, muzyka, wódka, petardy i kolorowe baloniki. Była przekonana, że przyjęcie jest zarazem pożegnaniem. Zostawiła nawet na łóżku walizkę, spakowaną jeszcze w listopadzie, żeby nie tracić czasu, kiedy po nią przyjdą. Noc była lodowata, wiatr zawodził wśród drzew niby stado wilków, ale Diana brała
to za dobrą wróżbę na lepsze czasy. Kiedy zaczęto rozdawać malcom prezenty, pomyślała o swoich dzieciach i pocieszała się myślą, że jutrzejszego wieczoru będzie z nimi. Marzenie stawało się coraz bardziej realne - strażnicy podarowali jej skórzaną kurtkę na podszewce, jakby specjalnie przeznaczoną do podróży w zimną, deszczową noc. Była pewna, że matka, jak co roku, czeka na nią z wieczerzą i że zawiesiła nad drzwiami gałązkę jemioły i wstążkę z napisem: „Witaj w domu”. I tak rzeczywiście było. Diana była tak przekonana, że wychodzi na wolność, że czekała jeszcze długo, chociaż na widnokręgu pogasły już ostatnie okruchy święta i wstał nowy dzień, pełen zwątpień. W następną środę siedziała sama przed telewizorem, zmieniając bez przerwy programy, gdy nagle rozpoznała na ekranie małego synka Alexandry Uribe. Była do seryjna audycja Enfoąue, poświęcona tym razem świętom Bożego Narodzenia. Jej zdumienie wzrosło, kiedy odkryła, że jest to taka sama Wigilia, o jaką prosiła swą matkę w liście zabranym przez Azucenę. Zobaczyła rodzinę Maruchy i Beatriz oraz Turbayów w komplecie: dwoje własnych dzieci, swoje rodzeństwo, a pośrodku ogromną, przygnębioną postać ojca. „Nie byliśmy w nastroju do świąt - powiedziała potem Nydia. - Postanowiłam jednak spełnić życzenie Diany: w godzinę ubrałam choinkę i ustawiłam szopkę na kominku”. Chociaż wszyscy pełni byli dobrej woli, żeby spotkanie wypadło jak najweselej, nastrój panował bardziej żałobny niż świąteczny. Nydia jednak tak była pewna, że Dianę wypuszczą tej właśnie nocy, że zawiesiła nad drzwiami choinkowy stroik z napisem „Witaj w domu”. „Przyznaję, że boli mnie bardzo, iż nie mogłam tego dnia pojawić się wśród nich - napisała Diana w swoim dzienniku. - Ale widok moich najbliższych zgromadzonych przy wspólnym stole dodał mi otuchy i sprawił wiele radości. Miałam uczucie, że jestem razem z nimi”. Cieszyła się, że Maria Carolina urosła, zmartwiło ją, że Miguelito jest taki milczący, i przypomniała sobie ze zgrozą, że jeszcze go nie ochrzcili; zasmuciło ją przygnębienie ojca i wzruszyła matka, która przy szopce położyła prezent dla niej, a na drzwiach zawiesiła powitalny transparent. Choć rozczarowana Bożym Narodzeniem, Diana nie upadła na duchu. Przeciwnie, przepełniał ją bunt wobec postawy rządu. Swego czasu niemal entuzjastycznie przyjęła dekret nr 2047, na którym opierała listopadowe złudzenia. Dodawały jej ducha działania Guida Parry, starania Notables, oczekiwania związane ze zwołaniem Zgromadzenia Konstytucyjnego, możliwość poprawek w polityce zmierzającej do oddania się handlarzy w ręce władz. Ale rozwianie się świątecznych złudzeń przerwało tamę jej cierpliwości. Wzburzona, zadawała sobie pytanie, dlaczego rząd nie próbował znaleźć jakiejś formy dialogu wolnego od presji absurdalnych porwań. Jej poglądy były jasne: działając pod wpływem szantażu niewiele można zrobić. „Pozostaję wierna linii Turbayów - napisała - ale czas pokazał, że wszystko postawiono na głowie”. Nie rozumiała bierności rządu wobec jawnej bezczelności porywaczy. Nie rozumiała, dlaczego tak niezdecydowanie wzywano do ujawnienia się handlarzy, skoro ustalona została konkretna polityka, a nawet w granicach rozsądku zaspokojono niektóre ich żądania. „Brak jakichkolwiek wymagań - pisała w dzienniku - jest im bardzo na rękę. Po co mają się spieszyć? Przecież dysponują najskuteczniejszą formą nacisku”. Uważała, że mediacja oparta na dobrej woli przeistoczyła się w partię szachów, w której przesuwano pionki tylko po to, by przekonać się, kto pierwszy dostanie mata. „Którym z tych pionków jestem ja?” - zastanawiała się. I odpowiedziała sobie natychmiast: „Nie mogę przestać myśleć, że jesteśmy spisani na straty”. Grupę Notables już i tak niewiele znaczącą - dobiła jednym strzałem: „Zaczęli jako obrońcy ludzkości, a skończyli na usługach dla Extraditables”. Strażnik ze styczniowej zmiany wpadł jak bomba do pokoju Pacho Santosa. - Spierdolili powiedział. - Będą zabijać zakładników. Według niego był to odwet za śmierć braci Prisco. Komunikat był już gotowy i miał zostać ogłoszony w ciągu najbliższych godzin. Najpierw zabiją Marinę Montoya, a potem, co trzy dni, po kolei: Richarda Becerrę, Beatriz, Maruchę i Dianę. - Pana stukną na końcu - dodał na pociechę. - Ale niech się pan nie martwi. Ten rząd wytrzyma najwyżej dwóch nieboszczyków. Pacho wpadł w panikę. Biorąc pod uwagę słowa strażnika, pospiesznie dokonał rachunku - pozostało mu osiemnaście dni życia. Od ręki napisał list do żony i dzieci, sześć bitych stron szkolnego zeszytu zapełnił drobnym „drukowanym” pismem, bardziej czytelnym niż zazwyczaj. Dłoń nie zadrżała mu ani przez chwilę, wiedział bowiem, że nie jest to zwykły list pożegnalny - był to jego testament. „Pragnę jedynie, żeby ten dramat, bez względu na rozwiązanie, zakończył się jak najszybciej i żeby wreszcie zapanował pokój”, zaczął. Przede wszystkim chciałby
podziękować Marii Victorii - pisał dalej - u boku której rozwinął się w pełni jako człowiek, obywatel i ojciec; żałuje tylko, że więcej czasu poświęcał dziennikarstwu niż rodzinie. „Ten wyrzut sumienia będzie mi towarzyszył do grobu”, napisał. Losu swoich malutkich dzieci jest pewien, bo wie, że zostają w dobrych rękach. „Opowiedz im o mnie, kiedy będą mogły w pełni zrozumieć, co się stało, W ten sposób oszczędzisz im niepotrzebnego bólu po mojej śmierci”. Ojcu dziękował za wszystko, co dla niego zrobił, i prosił tylko: „Zadbaj, o co trzeba, zanim połączysz się ze mną. Chcę, by moje dzieci nie troskały się o przyszłość, bo nadchodzą bandyckie czasy”. Stwierdzeniem tym doszedł do tematu, który uważał za „nudny”, ale „konieczny dla ich przyszłości” - spłacenie jego dzieci i rodzinna własność dziennika „El Tiempo”. Pierwsze zależało głównie od polisy na życie, którą gazeta wykupiła dla jego dzieci i żony. „Proszę, żebyś wydobył wszystko, co nam obiecali - pisał - bo przynajmniej tyle należy mi się za to, co zrobiłem dla dobra gazety. Nie chcę, żeby moje poświęcenie poszło na marne”. Co do profesjonalnej, finansowej i politycznej przyszłości dziennika, jego jedyną troską były wewnętrzne zwady i rywalizacja, wiedział bowiem, że w wielkich rodzinach nie ma małych kłótni. „Byłoby bardzo smutne, gdyby wskutek tej tragicznej sytuacji redakcja została rozbita lub przeszła w cudze ręce”. Kończył, raz jeszcze dziękując Mariave za dobre, wspólnie spędzone lata. Strażnik przyjął list ze wzruszeniem. - Spokojnie, staruszku - obiecał. - Dopilnuję, żeby doszedł. W rzeczywistości Pacho Santos miał wówczas przed sobą nie osiemnaście dni, jak sobie obliczył, ale zaledwie kilka godzin. Był pierwszy na liście, a rozkaz egzekucji wydany został już poprzedniego dnia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, Martha Nieves Ochoa dowiedziała się o tym od kogoś w ostatniej chwili i posłała Escobarowi prośbę o łaskę, przekonana, że ta śmierć wywołałaby burzę w całym kraju. Nigdy nie dowiedziała się, czy jej prośba dotarła do adresata, ale faktem jest, że wyrok śmierci dla Pacho Santosa nigdy nie został wykonany. Zamiast niego zginąć miała Marina Montoya. Marina zdawała się to przeczuwać od początku stycznia. Z przyczyn, których nikomu nie wyjaśniła, postanowiła, że spacery odbywać będzie w towarzystwie Mnicha, swego starego znajomego, który powrócił wraz z pierwszą zmianą strażników w nowym roku. Spacerowali przez godzinę, kiedy kończyło się oglądanie telewizji, a potem wychodziły Marucha i Beatriz, pod opieką pozostałych strażników. Jednej z tamtych nocy Marina wróciła bardzo przestraszona, bo widziała jakiegoś mężczyznę, ubranego na czarno i w czarnej masce, który wpatrywał się w nią z ciemnego wnętrza pralni. Marucha i Beatriz pomyślały, że znowu jej się coś przywidziało, i nie zwróciły na to uwagi. Ich przypuszczenia potwierdziły się następnego dnia, bo w pralni było tak ciemno, że trudno by było dostrzec tam postać ubraną na czarno. Poza tym musiałby to być jakiś stały bywalec domu, skoro nie wzbudził podejrzeń wilczura, który bał się własnego cienia. Mnich powiedział, że zobaczyła pewnie jakąś urojoną zjawę. A jednak dwie lub trzy noce potem przyszła ze spaceru w stanie kompletnej paniki. Mężczyzna pojawił się znowu - wciąż w absolutnej czerni - i wpatrywał się w nią długo z przerażającym skupieniem, nie dbając o to, czy sam będzie widziany. W odróżnieniu od poprzednich nocy była pełnia i podwórze zalewała niesamowita, zielona poświata. Marina opowiedziała o wszystkim w obecności Mnicha ten zaprzeczał, ale tak mętnie, że Marucha i Beatriz nie wiedziały, co mają o tym myśleć. Od tamtej pory Marina zaprzestała spacerów. Granica między jej urojeniami i rzeczywistością zatarła się do tego stopnia, że Marucha również miała halucynacje: którejś nocy, otworzywszy oczy, spojrzała na skulonego jak zawsze Mnicha i w świetle gromnicy ujrzała, że maska na jego twarzy przeobraża się w trupią czaszkę. Wrażenie było tym większe, że skojarzyła tę wizję ze zbliżającą się rocznicą śmierci matki, dwudziestego trzeciego stycznia. Marina spędziła weekend w łóżku, powalona dawno zapomnianym bólem w krzyżu. Powrócił jej ponury nastrój z pierwszych dni. Ponieważ trudno jej było poruszać się samodzielnie, Marucha i Beatriz pomagały jej, jak mogły. Prowadziły ją do łazienki, niemal niosąc w powietrzu. Karmiły ją i poiły, podkładały poduszkę pod plecy, żeby z łóżka mogła oglądać telewizję. Dogadzały jej, była im naprawdę bliska, ale nigdy nie czuły się tak niedocenione, jak wówczas. - Widzicie, jaka jestem chora, i wcale o mnie nie dbacie - narzekała Marina. - A ja zawsze tak troszczyłam się o was.
Doprowadziła do tego, że coraz częściej dręczyło ją uczucie niezasłużonego opuszczenia. W rzeczywistości jedyną pociechą Mariny w cierpieniach ostatnich dni jej życia były szeptane godzinami żarliwe modlitwy i dbałość o urodę paznokci. Po upływie wielu dni, wyczerpana i mając dosyć wszystkiego, rzuciła się na łóżko i westchnęła: - Dobrze. Niech będzie, co Bóg zechce. Dwudziestego drugiego stycznia po południu pojawił się znów człowiek zwany Doktorem, ten sam, który odwiedził je na początku. Poszeptał coś ze strażnikami i z uwagą wysłuchał opinii Maruchy i Beatriz na temat zdrowia Mariny. Wreszcie usiadł na brzegu łóżka, żeby z nią porozmawiać. Musiało to być coś poważnego i bardzo osobistego, bo mówili tak cicho, że nikt nie dosłyszał nawet jednego słowa. Doktor wyszedł w lepszym humorze i obiecał, że wkrótce przyjdzie znowu. Marina była przygnębiona. Nie podnosiła się z łóżka, czasem płakała. Marucha próbowała ją pocieszyć, a ona dziękowała w milczeniu, żeby nie przerywać sobie modlitwy, i prawie zawsze w odpowiedzi ściskała ją serdecznie za rękę swoją zesztywniałą dłonią. Beatriz, z którą zawsze łączyły ją cieplejsze stosunki, traktowała równie serdecznie. Przy życiu utrzymywał ją tylko nawyk ciągłego polerowania paznokci. W środę dwudziestego trzeciego, o pół do jedenastej w nocy, włączyły telewizor, żeby obejrzeć program Enfoque, śledząc bacznie każde słowo, każdy oklepany dowcip, niewinny gest czy nieznaczną zmianę w tekście popularnej piosenki, dopatrując się we wszystkim ukrytej treści. Ale nie było na to czasu. Ledwie zabrzmiała muzyczna czołówka, gdy w drzwiach - mimo późnej pory - stanął Mnich, chociaż nie on miał dyżur tej nocy. - Przyszliśmy po babcię. Przenosimy ją gdzie indziej - oznajmił. Powiedział to tak, jakby chodziło o niedzielne zaproszenie. Marina skamieniała na łóżku, blada jak marmur, ze zbielałymi wargami i wzburzonymi włosami. Mnich zwrócił się do niej z serdecznością prawdziwego wnuka: - No, babciu, trzeba się pakować. Masz pięć minut. Chciał pomóc jej wstać. Marina otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mogła. Wstała bez niczyjej pomocy, wzięła torbę z osobistymi drobiazgami i wyszła do łazienki z lekkością lunatyka, niemal nie dotykając stopami podłogi. Marucha rzuciła wyzywająco: - Chcecie ją zabić? Mnich wzdrygnął się. - O takie rzeczy lepiej nie pytać - powiedział. I poprawił się natychmiast: - Mówiłem przecież, że przenosi się w lepsze miejsce. Słowo. Marucha za wszelką cenę próbowała nie dopuścić, żeby ją zabrali. Co dziwne w podobnych okolicznościach, nie pojawił się żaden z szefów. Poprosiła więc, żeby w jej imieniu skontaktowali się z kimś ważniejszym, bo chce się upewnić, czy istotnie wydano taką decyzję. Ale rozmowa przerwana została przez innego strażnika, który przyszedł po telewizor i radio. Wyłączył je bez żadnych wyjaśnień i dobry nastrój minął bezpowrotnie. Marucha prosiła, żeby przynajmniej pozwolili im obejrzeć program do końca. Beatriz była bardziej agresywna, ale wszystko na próżno. Odeszli zabierając ze sobą oba aparaty i zapowiedzieli, że za pięć minut wrócą po Marinę. Marucha i Beatriz, same w pokoju, nie wiedziały, co mają myśleć i komu wierzyć ani też w jakim stopniu ta tajemnicza decyzja może wpłynąć na ich losy. Marina siedziała w łazience znacznie dłużej niż pięć minut. Wróciła do sypialni ubrana w różowy dres, brązowe męskie skarpetki i buty, które miała w dniu porwania. Dres był czysty i świeżo wyprasowany. Buty zapleśniały od wilgoci i wydawały się o wiele za duże, bo stopy Mariny skurczyły się o dwa numery podczas czterech miesięcy cierpień. Marina była blada i zlana zimnym potem, ale jeszcze chwytała się resztek nadziei. - A może mnie wypuszczą, kto wie? - powiedziała. Marucha i Beatriz, chociaż się nie umawiały, postanowiły, że cokolwiek czeka Marinę, powinny oszukiwać ją z litości. - Na pewno! - powiedziała Beatriz. - Oczywiście - powiedziała Marucha, po raz pierwszy od dawna promiennie uśmiechnięta. - To wspaniale! Reakcja Mariny była zaskakująca. Zapytała pół żartem, pół serio, co ma przekazać ich rodzinom. Zmyśliły coś na poczekaniu. Marina, śmiejąc się trochę z własnej próżności, poprosiła Beatriz o męską wodę kolońską, którą Żarowa podarował jej na Nowy Rok. Beatriz podała jej flakonik. Marina uperfumowała się za uszami z wrodzoną elegancją, następnie,
bez lusterka, lekkim* dotknięciem palców poprawiła swoje piękne, srebrzysto-białe włosy i wreszcie gotowa była wyjść na spotkanie szczęścia i wolności. W rzeczywistości jednak czuła, że za chwilę zemdleje. Poprosiła Maruchę o papierosa i usiadła, żeby zapalić, zanim po nią przyjdą. Paliła powoli, zaciągając się trwogą i dymem, i rozglądała się, milimetr za milimetrem, po obskurnej norze, gdzie nie zaznała ani odrobiny miłosierdzia i gdzie nie pozwolono jej nawet umrzeć z godnością we własnym łóżku. Beatriz, nie chcąc wybuchnąć płaczem, powtórzyła jej z całą powagą, co ma przekazać jej rodzinie: „Jeśli spotkasz się z moim mężem i dziećmi, powiedz im, że czuję się dobrze i że bardzo ich kocham”. Ale Marina nie należała już do tego świata. - Nie proś mnie o nic - odpowiedziała, patrząc w inną stronę. - Wiem, że nigdy się z nimi nie spotkam. Marucha przyniosła jej szklankę wody i dwie tabletki na uspokojenie, po których normalnie spałaby trzy dni. Musiała ją napoić, bo Marinie tak się trzęsły ręce, że nie mogła podnieść szklanki do ust. Wówczas spojrzała jej głęboko w błyszczące oczy i zrozumiała, że Marina nie ma zamiaru oszukiwać ani ich, ani siebie. Wiedziała dobrze, kim jest, ile za nią żądano i dokąd ją zabierają, i jeśli dała się wciągnąć w grę przyjaciółek, ostatnich, jakie miała w swoim życiu, robiła to z litości, podobnie jak one. Przynieśli jej zupełnie nową wełnianą różową maskę, która pasowała kolorem do dresu. Zanim zakryli jej twarz, ucałowała Maruchę i uścisnęła ją na pożegnanie. Marucha zrobiła znak krzyża i powiedziała: „Głowa do góry”. Potem Marina uścisnęła też i ucałowała Beatriz i powiedziała: „Niech Bóg ma cię w swojej opiece”. Beatriz, wierna sobie do końca, podtrzymywała iluzję. - To wspaniałe, że już wkrótce zobaczysz swoją rodzinę - powiedziała. Marina podeszła do strażników nie uroniwszy jednej łzy. Założyli jej maskę tyłem na przód, żeby nic nie mogła widzieć. Mnich wziął ją za ręce i stąpając tyłem wyprowadził z domu. Marina szła posłusznie za nim, pewnym krokiem. Strażnik zamknął od zewnątrz drzwi. Marucha i Beatriz zastygły przed zamkniętymi drzwiami, nie wiedząc, co począć dalej. Wreszcie usłyszały dobiegający z garażu warkot silnika, który cichł stopniowo, aż zamarł gdzieś w oddali. Dopiero wtedy pojęły, że zabrali im telewizor i radio, żeby nie wiedziały, jak zakończyła się ta noc.
6 Nazajutrz o świcie, w czwartek dwudziestego czwartego stycznia, ciało Mariny Montoya zostało znalezione na poboczu drogi w północnej części Bogoty. Skulona, jakby siedziała na trawie zroszonej poranną mżawką, opierała się, z rozkrzyżowanymi rękami, o kolczasty drut jakiegoś płotu. Sędzia śledczy numer 78, który dokonał oględzin, opisał ją jako kobietę lat około sześćdziesięciu, o obfitych siwych włosach, ubraną w różowy dres i brązowe męskie skarpetki. Pod dresem miała szkaplerzyk z plastikowym krzyżykiem. Buty ukradł jej ktoś, kto był tam, zanim zjawili się stróże sprawiedliwości. Głowę okrywał zesztywniały od zeschniętej krwi kaptur, włożony tyłem na przód, podziurawiony na wylot sześcioma kulami, wystrzelonymi zapewne z odległości ponad pół metra, nie zostawiły bowiem ziarenek prochu ani na tkaninie, ani na skórze. Rany umiejscowione były w czaszce i z lewej strony twarzy. Na czole widoczny był jeszcze jeden wyraźny ślad, jakby tym właśnie strzałem ją dobito. Obok ciała znaleziono jednak tylko pięć łusek kalibru dziewięć milimetrów. Ekipa techniczna policji śledczej ze wszystkich pobrała odciski palców. W pobliżu kręciło się kilku uczniów mieszczącego się po przeciwnej stronie ulicy gimnazjum San Carlos i niewielka grupka gapiów. Wśród tych, którzy byli świadkami oględzin zwłok, znajdowała się kwiaciarka z Cmentarza Północnego, która tego dnia wstała wczesnym rankiem, żeby zapisać córkę do pobliskiej szkoły. Elegancka bielizna, kształt zadbanych dłoni i widoczna mimo zmasakrowanej twarzy dystynkcja zmarłej kobiety wywarły na niej wielkie wrażenie. Tego samego popołudnia właścicielka hurtowni kwiatów zaopatrującej jej stragan przy odległym o pięć kilometrów cmentarzu zastała ją w stanie ciężkiej depresji i z silnym bólem głowy. - Nie może sobie pani wyobrazić, jakie to było okropne, kiedy patrzyłam na tę nieszczęsną kobietę, porzuconą na środku trawnika - mówiła jej kwiaciarka. - Trzeba było widzieć jej bieliznę, jak u wielkiej damy, jej białe włosy i ręce, takie delikatne i takie wypielęgnowane. Właścicielka hurtowni, zaniepokojona stanem kwiaciarki, dała jej proszek od bólu głowy i poradziła, żeby przestała przejmować się cudzymi sprawami i postarała się myśleć o czymś weselszym. I jedna, i druga dopiero po tygodniu zrozumiały, że były świadkami nieprawdopodobnego wprost zbiegu okoliczności. Właścicielką hurtowni była bowiem Marta Perez, żona Luisa Guillermo Pereza, syna Mariny. Instytut Medycyny Sądowej odebrał ciało w czwartek, o pół do szóstej wieczorem. Umieszczono je w chłodni, gdzie przeleżało do następnego dnia, bo na nieboszczykach z więcej niż jednym postrzałem w głowę nie dokonuje się autopsji w nocy. W tej samej kostnicy czekały na identyfikację i sekcję zwłok trupy dwóch mężczyzn, znalezione rano na ulicy. W ciągu całej nocy dostarczono jeszcze dwa ciała, również porzucone gdzieś przy drodze, i zwłoki pięcioletniego chłopca. Doktor Patricia Alvarez, która w piątek o pół do ósmej rano przystąpiła do autopsji Mariny Montoya, znalazła w jej żołądku możliwe do zidentyfikowania resztki pokarmu i doszła do wniosku, że śmierć nastąpiła w czwartek o świcie. Ją również uderzyła jakość bielizny i wypolerowane, umalowane paznokcie. Zawołała swego przełożonego, doktora Pedra Moralesa, który pracował przy sąsiednim stole, a ten pomógł jej rozpoznać inne nieomylne wskazówki co do społecznej przynależności nieboszczki. Zrobili diagram jej zębów, serię fotografii i prześwietleń oraz zdjęli dodatkowe odciski palców. Na ostatku wykonali badanie apsorbcji cząsteczkowej i nie znaleźli śladów leków psychotropowych, mimo dwóch tabletek uspokajających, które Marucha Pachón podała jej na kilka godzin przed śmiercią. Po dopełnieniu wstępnych formalności odesłali ciało na Cmentarz Południowy, gdzie przed trzema tygodniami wykopano zbiorową mogiłę mogącą pomieścić około dwustu trupów. Tam pogrzebano ją obok zwłok czterech niezidentyfikowanych mężczyzn i chłopca. Nie budziło najmniejszych wątpliwości, że ów krwawy styczeń pogorszył i tak już niewyobrażalnie złą sytuację w kraju. Począwszy od 1984 roku, kiedy zamordowano ministra Rodriga Lara Bonillę, wypadło nam ścierpieć wiele odrażających faktów, nie było też widać końca udręki, a najgorsze wcale nie pozostało za nami. W Kolumbii rozszalała się przemoc.
Wśród wielu klęsk, które wstrząsały krajem, narkoterroryzm wyróżniał się gwałtownością i okrucieństwem. Przed wyborami w 1990 roku zamordowano czterech kandydatów na prezydenta. Carlosa Pizarra, kandydata M-19, zabił samotny morderca na pokładzie handlowego samolotu, mimo czterokrotnie zmienianej rezerwacji, co za każdym razem odbywało się w ścisłej tajemnicy i ze starannym zacieraniem śladów. Kandydat w wyborach wstępnych, Ernesto Samper, cudem przeżył serię jedenastu strzałów i został prezydentem pięć lat później, mimo czterech kul, które tkwiły w jego ciele i dźwięczały w magnetycznych bramkach na wszystkich lotniskach. Generał Maza Marąuez, którego zaskoczył na drodze wybuch samochodu-pułapki wiozącego trzysta pięćdziesiąt kilogramów dynamitu, zdołał wydostać się ze swojej opancerzonej limuzyny, wlokąc za sobą rannego adiutanta. „Poczułem nagle, że unoszę się na szczycie ogromnej fali”, opowiadał potem generał. Wstrząs był tak silny, że dopiero przy pomocy psychiatry odzyskał równowagę ducha. Kuracja nie dobiegła jeszcze końca, kiedy siedem miesięcy później apokaliptyczna eksplozja ciężarówki załadowanej dwiema tonami dynamitu zburzyła ogromny gmach Urzędu Bezpieczeństwa DAS, pozostawiając po sobie siedemdziesięciu zabitych, siedmiuset dwudziestu rannych i trudne do oszacowania straty materialne. Terroryści czekali aż do chwili, kiedy generał zniknął za drzwiami swego biura, ale wyszedł z kataklizmu bez jednego draśnięcia. W tym samym roku wybuchła kolejna bomba, tym razem na pokładzie samolotu pasażerskiego, zaledwie pięć minut po starcie, powodując śmierć stu siedmiu osób. Znajdowali się wśród nich Andres Escabi, szwagier Pacho Santosa, oraz kolumbijski tenor - Geraldo Arellano. Powszechnie przyjęta wersja głosiła, że zamach skierowany był przeciw kandydatowi Cesarowi Gavirii. Zaszła tragiczna pomyłka, Gaviria bowiem nie wybierał się w żadną podróż tym samolotem. Co więcej, doradcy odpowiedzialni za jego bezpieczeństwo w kampanii zabronili mu latać jakąkolwiek linią lotniczą, a raz, kiedy chciał wejść do samolotu, musiał zrezygnować wobec paniki innych pasażerów, którzy rzucili się do wyjścia, bo bali się lecieć razem z nim. Faktem było, iż kraj wtrącony został w piekielny krąg. Extraditables nie chcieli się poddać ani złagodzić przemocy, dopóki policja nie przestanie ich prześladować. Escobar ogłosił poprzez wszystkie dostępne media, że policjanci - w dzień i w nocy - wkraczają bezkarnie na przedmieścia Medellin, zgarniają dziesięciu przypadkowych chłopaków i rozstrzeliwują ich w knajpach i na podmiejskich polach, nie pytając nawet o nazwiska. Oceniali na oko, że większość z nich jest na żołdzie Escobara lub sprzyja mu potajemnie, lub w każdej chwili może zacząć mu sprzyjać, pod przymusem bądź z własnej woli. Terroryści nadal bezkarnie dokonywali zamachów, porwań i rzezi policjantów. Poza tym dwa najstarsze i najsilniejsze ruchy partyzanckie - Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN) i Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) - odpowiedziały serią akcji terrorystycznych na pierwszą wysuniętą przez rząd Gavirii propozycję pokojową. Jedną z grup zawodowych, które najbardziej ucierpiały w tej ślepej wojnie, byli dziennikarze, padający ofiarą zabójstw i porwań, groźbą i przekupstwem skłaniani do porzucenia kraju lub zawodu. Od września 1983 roku do stycznia 1991 r. handlując: narkotykami kartele doprowadziły do zamordowania dwudziestu sześciu dziennikarzy z całego kraju. Guillermo Cano, redaktor naczelny dziennika „El Espectador”, został napadnięty i zastrzelony przez dwóch rewolwerowców przed drzwiami redakcji siedemnastego grudnia 1986 roku. Sam prowadził samochód, a chociaż z powodu swoich wymierzonych w handel narkotykami samobójczych artykułów wstępnych był jedną z najbardziej zagrożonych osób w całym kraju, odmawiał jeżdżenia opancerzonym wozem i zrezygnował z ochrony. Wrogowie nie dali mu spokoju nawet po śmierci. W Medellin wysadzili w powietrze jego popiersie. Kilka miesięcy później samochód-pułapka z trzystoma kilogramami dynamitu zniszczył doszczętnie redakcyjną drukarnię. Łatwy pieniądz, narkotyk bardziej szkodliwy od noszącej błędne miano heroiny, wkradł się do kultury narodu. Kwitło przekonanie, że prawo stoi obywatelom na drodze do szczęścia, że nie trzeba umieć czytać ani pisać, że lepiej i bezpieczniej jest być bandytą niż uczciwym człowiekiem. Krótko mówiąc, życie kraju wypaczone zostało przez powszechną korupcję - stan właściwy społeczeństwom toczonym przez robaka permanentnej wojny. Porwania nie były rzadkością w najnowszej historii Kolumbii. Żaden z czterech poprzednich prezydentów nie uniknął groźby porwania w celu destabilizacji rządu. Żaden też, o ile wiadomo, nie uległ żądaniom porywaczy. W lutym 1976 roku, za rządów Alfonsa Lopeza Michelena, M-19 uprowadziło przewodniczącego Kolumbijskiej Konfederacji Pracy, Jose Raquela Mercado. Został osądzony i skazany na śmierć przez swoich oprawców za
zdradę klasy robotniczej. Wobec rządowej odmowy wypełnienia szeregu politycznych warunków, egzekucję wykonano. Dostał dwa strzały w tył głowy. Szesnastu członków wyborowego oddziału tego samego ugrupowania zbrojnego zajęło Ambasadę Republiki Dominikany w Bogocie podczas uroczystości święta narodowego, dwudziestego siódmego lutego 1980 roku, za rządów Julia Cesara Turbaya. Przez sześćdziesiąt jeden dni trzymali w charakterze zakładników niemal cały korpus dyplomatyczny akredytowany w Kolumbii, z ambasadorami Stanów Zjednoczonych, Izraela i Watykanu włącznie. Żądali okupu wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów i uwolnienia swoich trzystu jedenastu aresztowanych bojowników. Prezydent Turbay odmówił negocjacji, ale zakładnicy zostali wypuszczeni dwudziestego ósmego kwietnia bez żadnych wyraźnych warunków, a porywacze, na prośbę rządu kolumbijskiego, opuścili kraj pod oficjalną opieką rządu Kuby. Prywatnie zapewniali, że tytułem okupu otrzymali pięć milionów dolarów gotówką, zebranych przez-wspólnotę Żydów kolumbijskich od diaspory z całego świata. Szóstego listopada 1985 roku komando M-19 zajęło w godzinie szczytu tłumnie uczęszczany gmach Sądu Najwyższego, żądając, żeby Trybunał Stanu osądził prezydenta Belisaria Betancura za niewypełnienie pokojowych obietnic. Prezydent nie chciał z nimi rozmawiać. Wojsko odbiło gmach z bronią w ręku po dziesięciu godzinach zażartej walki, pozostawiając nie znaną do dziś liczbę zaginionych i dziewięćdziesięciu poległych, a wśród nich - dziewięciu urzędników Sądu Najwyższego wraz z jego przewodniczącym, Alfonso Reyesem Echandia. Z kolei prezydent Virgilio Barco, niemal u końca mandatu, niezręcznie poprowadził sprawę porwania Alvara Diega Montoya, syna swego sekretarza generalnego. Siedem miesięcy później zemsta Pabla Escobara dosięgła jego następcy, Cesara Gavirii, który na początek swoich rządów odziedziczył niełatwy problem przetrzymywanych w niewoli dziesięciu wybitnych obywateli kraju. Pomimo to w ciągu pierwszych pięciu miesięcy Gaviria doprowadził do uspokojenia nastrojów, by starannie przygotować się do nadchodzącej burzy. Osiągnął polityczną zgodę co do konieczności zwołania Zgromadzenia Konstytucyjnego, wyposażonego przez Sąd Najwyższy w nieograniczoną praktycznie władzę orzekania o wszelkich sprawach, również tych najbardziej palących, jak ekstradycja obywateli kolumbijskich i ułaskawienie. Najistotniejszy jednak problem, tak dla rządu, jak dla guerrilli i handlarzy narkotyków, stanowił fakt, że dopóki Kolumbia nie wypracuje skutecznego systemu prawnego, prawie niemożliwe jest stworzenie takiej polityki pokojowej, która umieściłaby państwo po stronie porządku, stawiając poza prawem przestępców wszelkiej maści. Ale nic nie było proste w owych dniach, zwłaszcza zaś obiektywna informacja. Niełatwo też było wychowywać dzieci, a jeszcze trudniej wyjaśnić im różnicę między dobrem a złem. Wiarygodność rządu nie stała na wysokości jego wybitnych osiągnięć politycznych. Obniżało ją wątpliwe morale funkcjonariuszy policji i bezpieczeństwa, piętnowanych przez światowe środki przekazu i międzynarodowe organizacje praw człowieka. Za to Pablo Escobar cieszył się zaufaniem, o jakim nie śniła nawet guerrilla w swoich najlepszych latach. Ludzie zaczęli chętniej wierzyć w kłamstwa Extraditables niż w prawdy głoszone przez rząd. Czternastego grudnia proklamowano dekret nr 3030, który wprowadził poprawki do 2047 i anulował wszystkie poprzednie orzeczenia. Ustanowiono, między innymi, akumulację kar sądowych. Oznaczało to, że osoby osądzone za różne przestępstwa - czy to w tym samym procesie, czy też w trakcie procesów następnych - miały odsiedzieć tylko najdłuższy ze wszystkich zasądzonych wyroków, z pominięciem pozostałych kar. Ustalono również szereg procedur i terminów związanych z włączeniem dowodów zgromadzonych poza granicami kraju do procesów odbywających się na terenie Kolumbii. Nietknięte jednak pozostały dwie największe przeszkody na drodze do dobrowolnego oddania się przestępców w ręce władz: niejasno sprecyzowane warunki cofnięcia ekstradycji i nieprzekraczalny termin dla przestępstw ulegających przedawnieniu. Innymi słowy, podtrzymano ujawnienie się i przyznanie się do winy jako niezbędne wymogi uniknięcia ekstradycji i zmniejszenia wyroku, z tym samym co poprzednio zastrzeżeniem, iż dotyczy to wyłącznie przestępstw popełnionych przed piątym września 1990 roku. Rozwścieczony Escobar odpowiedział ostrym oświadczeniem. Tym razem miał dodatkowy powód, który starannie ukrył przed opinią publiczną - przyspieszenie wymiany ze Stanami Zjednoczonymi dokumentów sądowych, co miało usprawnić proces ekstradycji.
Najbardziej zaskoczony był Alberto Villamizar. Z codziennych kontaktów z Rafaelem Pardo wnioskował, iż należało się spodziewać dekretu bardziej elastycznego. Tymczasem przeciwnie - obecne ustalenia wydały mu się surowsze od poprzednich. I nie był odosobniony w swej opinii. Niezadowolenie było tak powszechne, że już w dniu ogłoszenia dekretu zaczęto myśleć o następnym. Nietrudno było się domyślić, że zaostrzenie dekretu nr 3030 nastąpiło pod wpływem argumentów nastawionych bardziej radykalnie członków rządu, którzy wobec napływu pojednawczych komunikatów i bezwarunkowego uwolnienia czterech porwanych dziennikarzy zdołali przekonać prezydenta, że Escobar jest osaczony. Tymczasem w rzeczywistości nigdy nie był tak mocny jak wówczas. Dysponował bowiem potężnym instrumentem nacisku w postaci uwięzionych zakładników, a po Zgromadzeniu Konstytucyjnym spodziewał się zniesienia ekstradycji i proklamowania aktu łaski. Trzej bracia Ochoa skorzystali za to z możliwości i ujawnili się natychmiast. Interpretowano to jako pęknięcie w najwyższych strukturach władzy kartelu, chociaż w rzeczywistości negocjacje w tej sprawie rozpoczęły się już po ogłoszeniu pierwszego dekretu, we wrześniu, kiedy znany senator z Antioąuii zwrócił się do Rafaela Pardo z prośbą o przyjęcie pewnej osoby, której tożsamości na razie nie chciał zdradzić. Była to Martha Nieves Ochoa. Tym śmiałym krokiem zapoczątkowała formalności związane z oddaniem się w ręce władz jej trzech braci, co miało odbywać się stopniowo, przez trzy miesiące z rzędu. Tak też się stało. Fabio, najmłodszy, zgłosił się osiemnastego grudnia; piętnastego stycznia, kiedy wydawało się to najmniej prawdopodobne, ujawnił się Jorge Luis, a szesnastego lutego Juan David. Po pięciu latach w więziennym wywiadzie dla amerykańskich dziennikarzy Jorge Luis odpowiedział dobitnie na zadane przez nich pytanie: „Ujawniliśmy się, żeby ocalić własną skórę”. Przyznał, że stała za tym stanowcza presja kobiet z rodziny Ochoa, które nie zaznały spokoju, dopóki nie stwierdziły, że ich mężczyźni siedzą bezpiecznie za pancernymi kratami więzienia w Itagui, na fabrycznym przedmieściu Medellin. Było to rodzinne wotum zaufania do rządu, który jeszcze wówczas mógł odesłać ich na resztę życia do Stanów Zjednoczonych. Nydia Quintero, zawsze wierna swoim przeczuciom, nie zlekceważyła faktu oddania się braci Ochoa w ręce sprawiedliwości. Już trzy dni po zatrzymaniu Fabia odwiedziła go w więzieniu w towarzystwie swojej córki Marii Victorii oraz wnuczki - Marii Caroliny, córki Diany. Z domu, w którym się zatrzymała, odebrało ją pięcioro członków rodziny Ochoa, zgodnie z plemiennym protokołem mieszkańców prowincji: matka, Martha Nieves z siostrą i dwóch młodych przedstawicieli męskiej linii. Zawieźli ją do więzienia w Itagui opancerzonego gmaszyska w głębi stromej uliczki, przystrojonej już świątecznie kolorowymi papierowymi girlandami. W celi, poza Fabiem juniorem, oczekiwał don Fabio Ochoa, stupięćdziesięciokilogramowy patriarcha rodu o dziecięcej mimo siedemdziesięciu lat życia twarzy, hodowca rasowych koni i duchowy przewodnik licznej rodziny zuchwałych mężczyzn i kobiet krótko trzymających cugle. Lubił przewodzić familijnym spotkaniom rozparty w fotelu, w swym nieśmiertelnym kowbojskim kapeluszu, popisując się ceremonialnymi manierami, które doskonale pasowały do jego powolnej, rozwlekłej mowy i ludowej mądrości. U jego boku siedział teraz syn, zwykle bystry i dowcipny, dziś jednak ledwie ośmielił się wtrącić, gdy ojciec zaczął przemawiać. Don Fabio w pierwszych słowach wyraził uznanie dla odwagi, z jaką Nydia poruszała niebo i ziemię, żeby ratować Dianę. Możliwość ułatwienia jej spotkania z Pablem Escobarem ujął z mistrzowską poetyką: z największą ochotą zrobiłby wszystko, co mógłby zrobić, ale nie sądzi, że coś mógłby zrobić. Pod koniec spotkania Fabio junior poprosił Nydię o przysługę. Chciał, żeby wytłumaczyła prezydentowi, jak ważne jest przesunięcie w dekrecie ostatecznego terminu ujawnienia. Nydia wyjaśniła mu, że sama nie może tego zrobić, oni jednak mają do tego pełne prawo i powinni wystosować list do kompetentnych władz. Starała się w ten sposób zapobiec użyciu jej jako posłańca w pertraktacjach z prezydentem. Fabio junior wyraził zrozumienie i pożegnał się z nią krzepiącymi słowami: „Póki życia, póty nadziei”. Po powrocie Nydii do Bogoty Azucena wręczyła jej list Diany, zawierający prośbę, by zaopiekowała się jej dziećmi podczas świąt, a Hero Buss wydzwaniał do niej, żeby przyjechała do Cartageny, bo koniecznie chce z nią porozmawiać osobiście. Po trzech miesiącach niewoli Niemiec był w tak dobrej formie psychicznej i fizycznej, że Nydia nieco się uspokoiła co do stanu zdrowia córki. Hero Buss nie widział Diany od pierwszego tygodnia porwania, ale wśród strażników i służby bez przerwy krążyły wieści, które przeciekały do
zakładników, wiedział więc, że Diana ma się dobrze. Jedynym poważnym i realnym zagrożeniem była próba zbrojnego odbicia więźniów. „Nie wyobraża sobie pani, co to znaczy żyć wiecznie pod groźbą śmierci - powiedział. - I nie tylko dlatego, że w każdej chwili mogą zjawić się gliny. Oni wszyscy tam trzęsą się ze strachu i każdy najmniejszy szmer biorą za początek policyjnej akcji”. Radził jej więc, żeby za żadną cenę nie godziła się na odbicie zakładników i uzyskała zmianę ostatecznego terminu ujawnienia się przywódców kartelu. W dniu swego powrotu do Bogoty Nydia przedstawiła ministrowi sprawiedliwości dręczące ją wątpliwości. W towarzystwie swego syna, parlamentarzysty Julia Cesara Turbaya Quintero, udała się na rozmowę do ministra obrony, generała Oscara Botero. W imieniu wszystkich porwanych prosiła go, pełna obaw, żeby zechciał ograniczyć swe działania do wywiadu i zaniechał włączenia do akcji sił operacyjnych. Sama tymczasem coraz bardziej upadała na duchu, nękana narastającym przeczuciem bliskiej tragedii. Miewała bóle serca. Płakała bez przerwy. Z najwyższym wysiłkiem strała się opanować, ale złe wieści nie dawały jej wytchnienia. Usłyszała nadane przez radio oświadczenie Extraditables, w którym grozili, że wyrzucą worki ze zwłokami zakładników pod pałacem prezydenckim, jeżeli nie zostaną zmienione postanowienia drugiego dekretu. Śmiertelnie przerażona, zadzwoniła do prezydenta. Był akurat na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa. Telefon przyjął Rafael Pardo. - Proszę zapytać prezydenta i członków jego rady, czy naprawdę muszą potknąć się o trupy zakładników w bramie pałacu, żeby zmienić ten nieszczęsny dekret. Kilka godzin później z tą samą egzaltacją prosiła prezydenta w osobistej rozmowie, żeby zmienił ustanowiony w dekrecie termin. Dotarło już doń uprzednio, że Nydia skarży się na jego obojętność na cudze cierpienie, starał się więc okazać więcej cierpliwości. Przedstawił jej swoje jednoznaczne stanowisko. Wyjaśnił, że dekret nr 3030 został świeżo ogłoszony i że potrzeba trochę czasu, żeby zobaczyć, jak funkcjonuje. Nydii jednak wydawało się, że argumenty prezydenta nie są niczym więcej jak usprawiedliwieniem faktu, iż we właściwym momencie nie zrobił tego, co powinien. - Zmiana ostatecznego terminu niezbędna jest nie tylko dla ratowania życia zakładników - odparła Nydia, zmęczona jałową dyskusją. - To jedyna przeszkoda na drodze do ostatecznego ujawnienia się terrorystów. Niech pan ją usunie, a wówczas oddadzą Dianę. Gaviria nie ustąpił. Wiedział już, że ustalony termin blokuje realizację prowadzonej przezeń polityki dobrowolnego oddania się przestępców w ręce władz, ale upierał się przy jego utrzymaniu, nie chciał bowiem, żeby Extraditables osiągnęli swe cele szantażując go życiem zakładników. W najbliższych dniach, w atmosferze niepewności i oczekiwania, zebrać się miało Zgromadzenie Konstytucyjne i bał się, że zbyt miękka postawa rządu doprowadzi do uchwalenia aktu uniewinniającego handlarzy narkotyków. „Ani zamordowanie czterech kandydatów na urząd prezydencki, ani żadne porwanie nie zdołało nigdy zachwiać demokracją - powie potem Gaviria. - W prawdziwym niebezpieczeństwie znalazła się dopiero wtedy, gdy zaistniała pokusa czy też ryzyko, czy też tylko domysł, iż zaczyna wykluwać się możliwość ułaskawienia”. Innymi słowy, w niepojęty sposób ulec mogło zniewoleniu również sumienie Zgromadzenia Konstytucyjnego. Gaviria już postanowił - jeśli to nastąpi, będzie musiał rozwiązać Konstytuantę, z całym spokojem i nieodwołalnie. Od jakiegoś czasu Nydia nosiła się z myślą, że Turbay powinien zrobić coś, co wstrząsnęłoby krajem i przechyliło szalę opinii publicznej na stronę zakładników. Mogłaby to być wielotysięczna manifestacja przed pałacem prezydenckim, strajk obywatelski albo formalny protest w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Turbay jednak gasił jej zapał. „Zawsze był taki: odpowiedzialny i umiarkowany - powiedziała Nydia. - Ale wiedzieliśmy, że w głębi duszy cierpi śmiertelnie”. Przeświadczenie to, zamiast przynieść ulgę, zwiększało jeszcze jej niepokój. To wtedy postanowiła napisać do prezydenta prywatny list, „który skłoniłby go do zrobienia tego, o czym wiedział, że jest konieczne”. Gustavo Balcazar, zaniepokojony depresją żony, przekonał ją dwudziestego czwartego stycznia, że powinni wyjechać na kilka dni do letniego domu w Tabio, około godziny drogi od Bogoty, żeby odpocząć od smutnych myśli. Nie była tam od porwania córki. Zabrała ze sobą figurkę Matki Boskiej, dwie świeczki i wszystko, czego potrzebowała, żeby nie oderwać się zupełnie od rzeczywistości. Spędziła nie kończącą się noc w lodowatej samotności górskiego płaskowyżu, błagając na kolanach Najświętszą Panienkę, żeby strzegła Diany i okryła ją swym płaszczem, by nikt jej nie skrzywdził, by nie czuła lęku, by nie drasnęła jej żadna kula. O piątej nad fanem, po krótkim, niespokojnym śnie, zaczęła pisać przy stole w jadalni płynący z głębi duszy list do prezydenta. Świt zastał ją, gdy wciąż starała się zebrać na
papierze uciekające myśli - płakała, darła zagryzmolone kartki, znów płakała i przepisywała na czysto, zalana łzami. Jej list był rozsądniejszy i bardziej dosadny, niż się spodziewała. „Nie jest to oficjalne pismo - zaczęła. - Chcę w ten sposób dotrzeć do prezydenta mego kraju. Przez szacunek, jaki jest mi winien, domagam się, by wysłuchał tych kilku skromnych uwag i przychylnie rozpatrzył moją słuszną prośbę, płynącą z lęku o losy córki”. Mimo wielokrotnych zapewnień, że w żadnym wypadku nie zostanie podjęta próba odbicia Diany siłą, Nydia ponowiła ostrzeżenie na piśmie: „Wie o tym cały kraj i wiecie o tym wy, że jeśli policja w trakcie przypadkowej rewizji natrafi na zakładników, może dojść do straszliwej tragedii”. Przekonana, że sztywne paragrafy drugiego dekretu zahamowały proces zwalniania porwanych zapoczątkowany przez Extraditables przed Bożym Narodzeniem, Nydia przestrzegła prezydenta przed nowym, wyraźnym niebezpieczeństwem: jeśli rząd nie usunie natychmiast tej przeszkody, los zakładników znajdzie się w rękach Zgromadzenia Konstytucyjnego. „A to wydłuży w nieskończoność miesiące niepokoju i trwogi, w jakiej żyją nie tylko krewni ofiar, ale cały kraj”, napisała. I zakończyła eleganckim ukłonem w stronę osoby prezydenta: „Wierna swym zasadom i pełna szacunku dla Pana jako Pierwszego Mandatariusza Narodu, nie ośmieliłabym się sugerować jakiegokolwiek rozwiązania własnego pomysłu, ale mam prawo błagać, by w obronie życia niewinnych ludzi nie lekceważył Pan ryzyka, jakie niesie ze sobą czas”. Skończony i przepisany na czysto list zawierał dwie i ćwierć strony papieru podaniowego. W prywatnej kancelarii prezydenta Nydia poprosiła o adres. Tego samego ranka rozpętała się burza na wieść o śmierci szefów rodzinnego gangu Prisco - braci Davida Ricarda i Armanda Alberta Prisco Loperów, oskarżonych o siedem największych rzezi ostatnich lat oraz o intelektualne autorstwo licznych porwań, w tym Diany Turbay i jej ekipy. Przy jednym z nich znaleziono fałszywe dokumenty na nazwisko Francisco Munoz Serna, ale kiedy Azucena Lievano zobaczyła jego zdjęcie w gazetach, rozpoznała don Pacho - człowieka, który odwiedzał ją i Dianę w niewoli. Jego śmierć i śmierć jego brata, zwłaszcza w tamtym niepewnym okresie, były niepowetowaną stratą dla Escobara, czego nie omieszkał okazać czynem. Extraditables oświadczyli w pełnym pogróżek komunikacie, że David Ricardo nie padł ofiarą strzelaniny, ale został z premedytacją rozstrzelany przez policję w obecności jego maleńkich dzieci i ciężarnej żony. Co do jego brata Armanda, komunikat zapewniał, że również nie poległ w walce, jak podała policja, lecz został zamordowany w swojej wiejskiej posiadłości w Rionegro, chociaż w wyniku wcześniejszego zamachu stał się inwalidą. Fotel na kółkach, głosił komunikat, widać było wyraźnie w lokalnym dzienniku telewizyjnym. Był to ten sam komunikat, o którym wspomnieli Pacho Santosowi. Opublikowany został dwudziestego piątego stycznia wraz z zapowiedzią, że dwaj zakładnicy zostaną straceni w ośmiodniowym odstępie czasu i że wydano już pierwszy wyrok na Marinę Montoya. Wiadomość zdumiewająca, sądzono bowiem, że Marina została zamordowana wkrótce po porwaniu, we wrześniu ubiegłego roku. „To właśnie miałam na myśli, kiedy napisałam do prezydenta o trupach zakładników powiedziała Nydia, wspominając tamten straszny dzień. - Nie jestem impulsywna ani wybuchowa i nie muszę leczyć się u psychiatry. Ale szykowali się, żeby zabić moją córkę, tylko dlatego, że ja nie potrafiłam zmusić do działania tych, którzy mogli temu zapobiec”. Również Alberto Villamizar był zrozpaczony. „To był najgorszy dzień w moim życiu”, powiedział wówczas, przekonany, że egzekucje nic dadzą na siebie czekać. Kto będzie następny: Diana, Pacho, Marucha, Beatriz, Richard? Była to loteria śmierci, o której bał się nawet pomyśleć. Rozwścieczony, zadzwonił do prezydenta Gavirii. - Niech pan natychmiast wstrzyma wszystkie akcje - powiedział. - Nie, Alberto - odpowiedział mu Gaviria z lodowatym spokojem. - Nie po to zostałem wybrany. Villamizar rzucił słuchawkę, zaskoczony własną gwałtownością. „I co mam teraz robić?” zapytał sam siebie. Żeby od czegoś zacząć, zwrócił się o pomoc do byłych prezydentów, Alfonsa Lopeza Michelsena i Misaela Past-rany, oraz do biskupa Pereiry - jego ekscelencji Daria Castrillona. Wszyscy potępili publicznie metody Extraditables i prosili o darowanie życia zakładnikom. López Michelsen na antenie rozgłośni RCN wezwał rząd i Escobara do położenia kresu walce i wspólnego szukania rozwiązań politycznych. Tragedia już się wówczas dokonała. Dwudziestego pierwszego stycznia, na kilka minut przed świtem, Diana napisała ostatnią stronę swojego dziennika. „Mija już pięć miesięcy i
tylko my jedni wiemy, co to oznacza - zanotowała. - Staram się nie tracić nadziei, że wrócę do domu cała i zdrowa”. Nie była już sama. Po wypuszczeniu Azuceny i Orlanda powiedziała, że chce być razem z Richardem. Szczęściem dla obojga, jej życzenie zostało spełnione tuż po świętach. Rozmawiali do upadłego, słuchali radia do białego rana, sypiali w dzień, a żyli w nocy. O śmierci braci Prisco dowiedzieli się z rozmowy strażników. Jeden z nich płakał. Drugi przekonany, że to już koniec - zapytał go, niewątpliwie mając na myśli zakładników: „I co teraz będzie z towarem?”. Pierwszy odparł bez namysłu: - Wykończymy ich. Po śniadaniu Diana i Richard nie mogli zasnąć. Poprzedniego dnia powiedziano im, że zostaną przeniesieni do innego domu. Nie zwrócili na to uwagi, bo w ciągu krótkiego miesiąca, jaki razem spędzili, przeprowadzali się dwukrotnie, chociaż niezbyt daleko, w obawie przed rzeczywistymi bądź urojonymi nalotami policji. Dwudziestego piątego, krótko przed jedenastą rano, siedzieli w pokoju Diany, komentując szeptem rozmowę strażników, kiedy nagle usłyszeli terkot helikoptera nadlatującego od strony Medellm. Służby wywiadowcze policji odbierały w ostatnich dniach liczne anonimowe telefony informujące o obecności uzbrojonych mężczyzn we wsi Sabaneta - gmina Copacabana - a zwłaszcza w okolicy majątków Alto de la Cruz, Villa del Rosario i La Bola. Być może strażnicy Diany i Richarda planowali przeniesienie ich do Alto de la Cruz najbezpieczniejszego domu w okolicy, położonego na stromym lesistym wzgórzu, skąd roztaczał się widok na całą dolinę aż po Medellm. Telefoniczne donosy oraz własne obserwacje skłoniły policję do otoczenia domu. Była to akcja zakrojona na szeroką skalę: dwóch kapitanów, dziewięciu niższych oficerów, siedmiu podoficerów i dziewięćdziesięciu dziewięciu żołnierzy miało zająć teren, częściowo z ziemi i częściowo z powietrza, przy wsparciu czterech helikopterów. Strażnicy tym razem nie zwrócili uwagi na helikoptery, gdyż ostatnio często przelatywały w pobliżu i nigdy nic się nie działo. Nagle któryś wyjrzał przez uchylone drzwi i krzyknął przerażony: - Gliny robią nalot! Diana i Richard starali się, jak mogli, opóźnić wymarsz, bo chwila była jakby wybrana na przyjście policji - pilnujący ich wówczas strażnicy nie należeli do zbyt surowych, poza tym byli tak wystraszeni, że raczej nie wyglądało na to, iż będą się bronić. Diana wymyła zęby, włożyła świeżo wypraną białą bluzkę, tenisówki i dżinsy, które miała na sobie w dniu porwania, o wiele teraz za duże, bo od tego czasu znacznie schudła. Richard zmienił koszulę i spakował sprzęt, który zwrócili mu niedawno. Strażnicy wpadli w popłoch, kiedy usłyszeli, że helikoptery, które odleciały w stronę doliny, pojawiły się nagle z powrotem, tuż nad koronami pobliskich drzew. Wrzeszcząc wypychali zakładników za drzwi i wciskali im na głowy białe kapelusze, żeby widziani z góry wyglądali na miejscowych wieśniaków. Dianę zakutali w czarną chustę, a Richard nakrył się swoją własną skórzaną kurtką. Strażnicy kazali im biec w stronę gór, sami też ruszyli za nimi, w niewielkich odstępach, gotowi strzelać, gdy tylko helikoptery znajdą się w polu rażenia. Diana i Richard zaczęli wspinać się wąską, kamienistą ścieżką. Stok był bardzo stromy, słońce w zenicie prażyło niemiłosiernie. Diana zmęczyła się już po kilku metrach, kiedy helikoptery były w zasięgu wzroku. Przy pierwszej karabinowej serii Richard rzucił się na ziemię. „Nie ruszaj się - krzyknęła Diana. Udawaj, że nie żyjesz”. Przypadła tuż obok, twarzą do ziemi. - Zabili mnie - zawołała. - Straciłam czucie w nogach! Rzeczywiście nie mogła się ruszać, ale też nic ją Anie bolało. Poprosiła Richarda, żeby obejrzał jej plecy, bo przed upadkiem poczuła w pasie jakby porażenie prądem. Richard zadarł jej bluzkę i zobaczył nad lewym biodrem maleńką wyraźną dziurkę, bez śladu krwi. Ponieważ strzelanina trwała jeszcze, a nawet zdawała się przybliżać, Diana błagała z rozpaczą, żeby Richard zostawił ją samą i uciekał, ale on został przy niej, chciał ją ratować, czekać na pomoc. W rękę wcisnął jej medalik z Matką Boską, który zawsze nosił w kieszeni, i zaczęli się razem modlić. Strzelanina ustała nagle i na ścieżce pojawili się, z bronią gotową do strzału, agenci Korpusu Wyborowego. Richard, klęcząc nad Dianą, podniósł ręce do góry i powiedział: „Nie strzelać!”. Jeden z policjantów spojrzał na niego zdziwiony i zapytał: - Gdzie jest Pablo? - Nie wiem - powiedział Richard. - Jestem dziennikarzem. Nazywam się Richard Becerra. To jest Diana Turbay. Jest ranna. - Proszę to udowodnić - rozkazał inny policjant.
Richard pokazał mu dowód osobisty. Policjanci, z pomocą kilku wieśniaków, którzy raptem wyłonili się z zarośli, przenieśli Dianę do helikoptera w hamaku skleconym naprędce z jakiegoś prześcieradła. Ból stawał się nie do zniesienia, ale była spokojna i przytomna, i wiedziała, że umrze. Pół godziny później do byłego prezydenta Turbaya zatelefonował zaprzyjaźniony oficer, żeby powiedzieć mu, że Diana i Francisco Santos zostali odbici w Medellin w wyniku akcji Korpusu Wyborowego. Turbay natychmiast zadzwonił do Hernanda Santosa, który wydał zwycięski okrzyk, po czym polecił operatorom z redakcyjnej centralki powiadomić licznych krewnych, rozproszonych po całym świecie. Potem zadzwonił do Alberta Villamizara i przekazał mu nowinę, słowo w słowo. „Wspaniale!” - wykrzyknął Villamizar. Jego radość była szczera, ale zaraz zdał sobie sprawę, że po uwolnieniu Pacho i Diany Escobarowi zostały już tylko Marucha i Beatriz - jedyne, na których śmierci mógł coś zyskać. Kiedy dzwonił po wszystkich znajomych, nastawił radio i przekonał się, że wiadomość nie poszła jeszcze na antenę. Miał właśnie wykręcić numer Rafaela Pardo, kiedy telefon odezwał się ponownie. To był znowu Hernando Santos. Przygnębiony powiedział, że Turbay sprostował pierwszą wiadomość. Uwolniony został nie Francisco Santos, ale kamerzysta Richard Becerra, a Diaria jest ciężko ranna. Hernando zresztą dręczył się nie tyle samą pomyłką co zakłopotaniem Turbay a - zmartwionego, że sprawił mu daremną radość. Marthy Lupę Rojas nie było domu, kiedy z redakcji zadzwoniono z wieścią, że Richard został uwolniony. Poszła odwiedzić swoich braci, z radiem tranzystorowym pod pachą. Nie rozstawała się z nim nawet na chwilę, żeby nie stracić żadnej wiadomości. Ale tego dnia zawiodło, po raz pierwszy od czasu porwania. W taksówce, którą pojechała do redakcji, dowiedziawszy się od kogoś, że jej syn Richard jest uratowany, ściągnął ją z powrotem na ziemię znajomy głos reportera Juana Gossaina, okazało się bowiem, że informacje docierające z Medellin były dosyć niejasne. Potwierdzono, że Diana Turbay nie żyje, ale nie było wiadomo nic pewnego o losach Richarda Becerry. Martha Lupę zaczęła modlić się po cichu: „Boże, spraw, żeby nie tknęła go żadna kula”. W tej samej chwili Richard dzwonił do domu z Medellin, żeby powiedzieć, że jest cały i zdrowy, ale matki nie zastał. Podniecony głos Gossaina przywrócił Marthę do życia: - Uwaga! Uwaga! Kamerzysta Richard Becerra żyje! Wybuchła płaczem i nie mogła się opanować aż do chwili, kiedy późną nocą ujrzała syna w redakcji dziennika „Criptón”. Dziś wspomina: „Był taki wychudzony, sama skóra i kości, blady i zarośnięty, ale żywy”. Rafael Pardo otrzymał tę wiadomość kilka minut przedtem, u siebie w biurze. Zadzwonił do niego znajomy dziennikarz, żeby potwierdzić swoją wersję wydarzeń. Pardo połączył się z generałem Mazą Marąuezem, potem z szefem policji generałem Gomezem Padillą, ale żaden z nich nie wiedział o zbrojnej akcji odbicia zakładników. Dopiero po chwili odezwał się Gómez Padilla z informacją, że było to przypadkowe spotkanie z oddziałem sił specjalnych w trakcie poszukiwania Escobara. Jednostki wykonujące zadanie nie miały żadnych informacji co do obecności porywaczy na tym terenie. W tej samej chwili, w której otrzymał wiadomość z Medellin, Turbay próbował porozumieć się z Nydią, ale telefon w Tabio był zepsuty. Wysłał więc samochodem szefa swojej ochrony z nowiną, że Diana jest na wolności i że zatrzymano ją w szpitalu w Medellin, żeby przeprowadzić rutynowe badania. Po południu wiadomość dotarła do Nydii, która zamiast powitać ją, jak reszta rodziny, wybuchem radości, posmutniała zaskoczona i wykrzyknęła: - Zabili Dianę! W drodze powrotnej do Bogoty, słuchając radiowego dziennika, czuła, jak rośnie w niej niepewność. „Płakałam i płakałam - powie potem - ale nie łkałam na cały głos, jak przedtem. Po prostu ciekły mi łzy”. W domu przebrała się i natychmiast pojechała na lotnisko, gdzie czekał już na rodzinę rozklekotany fokker prezydenta, który latał jeszcze jakimś cudem, po blisko trzydziestu latach przymusowych robót. W owej chwili wiadomo było, że Diana jest na intensywnej terapii, ale Nydia wierzyła tylko własnym przeczuciom. Poszła prosto do telefonu i poprosiła o połączenie z prezydentem Gavirią. - Zabili Dianę, panie prezydencie - powiedziała. -1 to jest pańskie dzieło, pańska wina, bo ma pan serce z kamienia. Prezydent zaprzeczył żywo.
- Istotnie, podobno miała miejsce jakaś akcja, nie wiem zresztą nic dokładnie odpowiedział najspokojniej jak umiał. - Ale pani się myli. Diana żyje. - Nie - odparła Nydia. - Zabili ją. Prezydent, który przez cały czas miał bezpośrednie połączenie z Medellin, nie miał najmniejszej wątpliwości. - Skąd pani wie? Nydia odpowiedziała z absolutnym przekonaniem: - Mówi mi to moje matczyne serce. Jej serce miało słuszność. W godzinę później Maria Emma Mejia, doradca prezydenta w Medellin, weszła na pokład samolotu, którym podróżowała rodzina Turbay-ów, i przekazała im złą wiadomość. Diana umarła z upływu krwi, mimo wielogodzinnych wysiłków lekarzy, którzy zresztą i tak niewiele mogliby jej pomóc. Jeszcze w helikopterze, wiozącym ją do Medellin z miejsca wydarzeń, straciła przytomność i już jej nie odzyskała. Kręgosłup miała strzaskany na wysokości pasa przez średniego kalibru kulę z szybkostrzelnego karabinu, która eksplodowała odłamkami wewnątrz ciała, powodując ogólny paraliż, z którego nigdy by się nie podniosła. Nydia przeżyła jeszcze większy szok, kiedy zobaczyła ją w szpitalu na operacyjnym stole, nagą pod zakrwawionym prześcieradłem, jej twarz bez wyrazu i skórę zsiniałą wskutek całkowitego upływu krwi. Rozległe chirurgiczne cięcie przerzynało jej pierś w miejscu, gdzie lekarze wprowadzili aparat do masażu serca. Zaraz po opuszczeniu sali operacyjnej Nydia, otrząsnąwszy się z bólu i rozpaczy, zwołała jeszcze w szpitalu makabryczną konferencję prasową. „Jest to historia zapowiedzianej śmierci”, rozpoczęła. Przekonana, że Diana padła ofiarą akcji kierowanej wprost z Bogoty zgodnie z informacją, jaką podano jej w Medellin - wyliczyła drobiazgowo wszystkie prośby, jakie ona i inni członkowie jej rodziny przedłożyli prezydentowi, żeby policja nie podejmowała prób zbrojnego odbicia porwanych. Powiedziała, że winą za śmierć swej córki obarcza zarówno obłęd i zbrodniczość Extraditables, jak i rząd kolumbijski oraz prezydenta osobiście. Ale przede wszystkim prezydenta, „który z zimną obojętnością, niewrażliwy na ludzki ból, głuchy był na błagania, by zaniechano użycia siły, gdyż grozi to śmiercią zakładników”. To bezkompromisowe oświadczenie, transmitowane na żywo przez media w całym kraju, spotkało się z żywiołową solidarnością opinii publicznej i oburzeniem rządu. Prezydent wezwał do siebie: Fabia Villegasa, swego sekretarza generalnego; Miguela Silvę, swego prywatnego sekretarza; Rafaela Pardo, doradcę do spraw bezpieczeństwa, i Mauricia Vargasa, swego rzecznika prasowego. Celem było zredagowanie ostrego dementi. Ale po głębszym namyśle doszli do wniosku, że trudno polemizować z rozpaczą matki. W ten sposób ujął to Gaviria, rozwiązał naradę i postanowił: - Idziemy na pogrzeb. Nie tylko on sam, ale rząd w pełnym składzie. Zawziętość Nydii ścigała go bez wytchnienia. Przez kogoś, czyjego nazwiska nie mogła sobie potem przypomnieć, przesłała mu jeszcze jeden list - kiedy wiedziała już, że Diana nie żyje - być może po to, żeby wyrzuty sumienia nigdy nie dały mu spokoju. „Oczywiście nie oczekiwałam odpowiedzi”, powiedziała. Pod koniec żałobnej mszy w katedrze, w obecności niesłychanych tłumów, prezydent podniósł się z ławki, przeszedł samotnie przez środek kościoła pustą nawą główną, odprowadzany wszystkimi spojrzeniami, błyskiem fleszy, obiektywami telewizyjnych kamer i wyciągnął rękę do Nydii, przekonany, że ona nie poda mu swojej. Nydia uścisnęła mu dłoń z lodowatą pogardą. W rzeczywistości zaś poczuła ulgę, bo bała się, że prezydent będzie chciał ją przytulić. Przyjęła za to z wdzięcznością kondolencyjny pocałunek jego żony, Any Mileny. Nie koniec na tym. Po pogrzebie Nydia ponownie zażądała rozmowy z prezydentem, żeby przekazać mu pewną ważną informację, z którą powinien się zapoznać, zanim wyda spodziewane tego dnia oświadczenie w sprawie śmierci Diany. Silva powtórzył mu to słowo w słowo, a prezydent przyjął wiadomość z uśmiechem, czego nigdy nie zrobiłby w obecności Nydii. - Chce się przede mną wygadać - powiedział. - Dobrze, niech przyjdzie. Powitał ją jak zawsze. Nydia weszła do gabinetu, cała w czerni i inna niż zwykle: pełna prostoty i bólu. Od razu przeszła do sedna sprawy. - Chcę zrobić panu przysługę - rzekła na wstępie.
Niespodziewanie zaczęła się usprawiedliwiać, że posądziła go o bezpośrednie wydanie rozkazu przeprowadzenia akcji, w której zginęła Diana. Wiedziała już, że jego też nie powiadomiono o niczym. Chciała, żeby wiedział, iż sam również został oszukany, nie jest bowiem prawdą, że chodziło o poszukiwania Pabla Escobara. Akcja miała na celu odbicie zakładników, a miejsce ich pobytu wyjawił jeden z bandytów, schwytany i torturowany przez policję. Jego ciało - wyjaśniła Nydia - znaleziono wśród innych poległych w tym starciu. Swoją relację przedstawiła żywo i precyzyjnie w nadziei, że obudzi zainteresowanie prezydenta, ale nie dostrzegła najmniejszej oznaki współczucia. „Był jak bryła lodu”, powie potem, wspominając tamten dzień. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła płakać. I wówczas straciła panowanie nad sobą, które przyszło jej z takim trudem. Zaczęła innym tonem i na inny temat. Wyrzucała prezydentowi jego obojętność i chłód; wytknęła, że nie spełnił konstytucyjnego obowiązku ratowania życia zakładników. - Proszę się zastanowić, co by pan zrobił, gdyby pana córka znalazła się w takiej sytuacji. Spojrzała mu prosto w oczy, ale była tak podniecona, że prezydent nie mógł nic wtrącić. Sam opowie o tym później: „Pytała mnie i nie zostawiała mi czasu na odpowiedź”. Nydia rzeczywiście zablokowała go innym pytaniem: „Czy nie sądzi pan, panie prezydencie, że źle pan poprowadził tę sprawę?”. Na twarzy prezydenta po raz pierwszy pojawił się cień wahania. „Nigdy nie czułem się tak okropnie”, powie po latach. Ale tylko zamrugał oczami i powiedział normalnym głosem: - Możliwe. Nydia wstała, w milczeniu podała mu rękę i wyszła z gabinetu, zanim zdążył odprowadzić ją do drzwi. Miguel Silva, który właśnie wchodził, zastał prezydenta bardzo poruszonego sprawą zabitego bandyty. Gaviria niezwłocznie napisał prywatny list do prokuratora generalnego, żeby ów osobiście zbadał sprawę i oddał winnych pod sąd. Opinia większości była zgodna, że nawet jeśli akcja przeprowadzona została w celu schwytania Escobara albo jakiejś innej mafijnej figury, okazała się zupełnym fiaskiem i niewybaczalną głupotą. Według pierwszej wersji policji Diana zginęła w trakcie akcji poszukiwawczej przeprowadzonej przy wsparciu helikopterów i sił lądowych. Przypadkiem natknięto się na grupę eskortującą Dianę Turbay i kamerzystę Richarda Becerrę. Podczas ucieczki jeden z porywaczy strzelił Dianie w plecy, powodując pęknięcie kręgosłupa. Kamerzysta nie doznał żadnych obrażeń. Dianę przewieziono do Szpitala Centralnego w Medellin, gdzie umarła o szesnastej trzydzieści pięć. Wersja Pabla Escobara była zupełnie inna, za to zbieżna w najważniejszych punktach z tym, co prezydentowi powiedziała Nydia. Według Escobara policja przystąpiła do akcji, wiedząc, że na terenie znajdują się zakładnicy. Informację wymuszono siłą od dwóch jego ludzi, których wymienił z nazwiska, a nawet podał numery ich dowodów osobistych. Zgodnie z treścią wydanego przezeń komunikatu, zostali schwytani przez policję i poddani torturom, a jeden z nich uczestniczył potem w akcji, pokazując drogę z pokładu helikoptera. Escobar powiedział także, że Diana została zabita przez policję, kiedy uciekała z miejsca walki, już po wypuszczeniu jej na wolność. Powiedział wreszcie, że w starciu poległo też trzech niewinnych wieśniaków, których policja przedstawiła prasie jako zabitych w trakcie strzelaniny przestępców. Raport policji z pewnością sprawił satysfakcję Escobarowi, dawał mu bowiem okazję do ponownego oskarżenia jej o gwałcenie praw człowieka. Richard Becerra, jedyny dostępny świadek, został oblężony przez dziennikarzy w ów tragiczny wieczór w salonie sztabu generalnego policji w Bogocie. Miał jeszcze na sobie tę samą co w dniu porwania czarną skórzaną kurtkę i słomiany kapelusz, który dali mu porywacze, żeby upodobnić go do wieśniaka. Nie był w najlepszym nastroju do udzielania wyjaśnień. Nawet jego najbardziej wyrozumiali koledzy odnieśli wrażenie, że w zamęcie faktów nie był w stanie wyrobić sobie racjonalnej opinii na temat tego, co się stało. Jego oświadczenie, że kula, która zabiła Dianę, została wystrzelona celowo przez jednego z porywaczy, nie znalazło oparcia w dowodach. Panowało powszechne przekonanie, nie licząc najróżniejszych domysłów, iż Diana zginęła przypadkiem w trakcie strzelaniny. Ostateczne śledztwo należało jednak do prokuratora generalnego, zobligowanego listem wystosowanym doń przez prezydenta Gavirię po wysłuchaniu rewelacji Nydii Quintero. Dramat nie zakończył się jeszcze. Wobec powszechnych wątpliwości co do losów Mariny Montoya, Extraditables wydali trzydziestego stycznia kolejny komunikat, w którym przyznali się, że już dwudziestego trzeciego tego miesiąca został wydany rozkaz wykonania egzekucji, ale „wskutek niedostatków łączności, spowodowanych koniecznością zachowania
konspiracji, do dziś nie mamy potwierdzenia, czy została stracona, czy puszczono ją wolno. Jeżeli została stracona, dziwnym wydaje się fakt, iż policja dotąd nie odnalazła ciała. Jeżeli puszczono ją wolno, proszę zwrócić się z pytaniami do rodziny”. Dopiero wówczas, siedem dni po wydaniu rozkazu, rozpoczęto poszukiwanie zwłok. Lekarz sądowy Pedro Morales, który obecny był przy autopsji, przeczytał komunikat w prasie i pomyślał, że ciało kobiety o wypielęgnowanych paznokciach i w eleganckiej bieliźnie może być ciałem Mariny Montoya. Tak też było. Tymczasem, kiedy tylko ustalono jej tożsamość, ktoś, kto przedstawił się jako pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości, zażądał w rozmowie telefonicznej, żeby Instytut Medycyny Sądowej zachował w tajemnicy fakt, że zwłoki pochowano we wspólnym grobie. Luis Guillermo Perez Montoya, syn Mariny, wychodził właśnie na obiad, kiedy radio nadało tę świeżą jeszcze wiadomość. W Instytucie Medycyny Sądowej pokazano mu fotografię kobiety o twarzy zmasakrowanej kulami. Rozpoznał ją z trudem. Na Cmentarzu Południowym dół otoczono kordonem policji. Luis Guillermo musiał przedrzeć się przez napierający zewsząd tłum gapiów, żeby stanąć nad grobem matki. Zgodnie z regulaminem Instytutu Medycyny Sądowej nie zidentyfikowane zwłoki grzebane są z numerem przystemplowanym na torsie, ramionach i nogach, żeby można je było rozpoznać, nawet gdy rozpadną się na kawałki. Owijane są czarną plastikową folią - taką samą jak worki na śmieci. Nadgarstki i kostki stóp związuje się mocnym sznurkiem. Ciało Mariny Montoya, jak na własne oczy przekonał się jej syn, było zabłocone, niczym nie okryte i rzucone niedbale do wspólnego dołu bez identyfikacyjnych tatuaży. Obok leżały - owinięte w różowy dres zwłoki dziecka, pochowanego w tym samym czasie. Już w kostnicy, kiedy umyli ją pod strumieniem wody z gumowego węża, syn obejrzał jej zęby i przeżył chwilę wahania. Wydawało mu się, że Marina nie miała trzonowego zęba z lewej strony, a leżąca przed nim kobieta miała kompletne uzębienie. Ale kiedy przyjrzał się jej rękom i porównał je ze swoimi, pozbył się wszelkich wątpliwości - były identyczne. Za to inne podejrzenie miało nie opuścić go już nigdy: Luis Guillermo Perez przekonany był, że ciało jego matki zidentyfikowano już w chwili wstępnych oględzin i że wrzucono je do wspólnego dołu bez dokonania koniecznych formalności tylko po to, żeby nie wzburzyć opinii publicznej i nie zakłócać pracy rządu. Śmierć Diany - zanim jeszcze znaleziono zwłoki Mariny - ostatecznie wpłynęła na panujące w kraju nastroje. Kiedy Gaviria odmówił wprowadzenia zmian do drugiego dekretu, nie uczynił tego na przekór szorstkim słowom Villamizara czy prośbom Nydii. Jego argumentację sprowadzić można do twierdzenia, iż miarą skuteczności dekretów nie jest ich przydatność w rozwiązaniu kwestii porwań, ale ich znaczenie dla interesów kraju - podobnie jak Escobar porywał zakładników nie dlatego, żeby przyspieszyć proces ujawniania się handlarzy narkotyków, ale żeby wymusić ułaskawienie oraz zniesienie ekstradycji. Rozumowanie to doprowadziło wreszcie prezydenta do zmodyfikowania dekretu. Nie było to łatwe, wziąwszy pod uwagę jego niewzruszone - mimo łez Nydii i cierpień tylu ludzi stanowisko w sprawie zmiany terminu, postanowił jednak stawić czoło temu nowemu wyzwaniu. Villamizar dowiedział się o tym od Rafaela Pardo. Oczekiwanie wlokło się w nieskończoność. Alberto nie zaznał ani chwili spokoju. Nie rozstawał się z radiem i z telefonem. Czuł ogromną ulgę, kiedy dzień mijał bez złych wiadomości. Niemal co godzina wydzwaniał do Pardo. „Jak stoją sprawy? - pytał. - Do czego dojdziemy w tej sytuacji?”. Uspokajany przez ministra skąpo odmierzanym racjonalizmem, wracał co wieczór do domu w tym samym stanie ducha. „Trzeba wycofać ten dekret albo pozabijają nas wszystkich”, mówił. Pardo znów go uspokajał. Wreszcie, dwudziestego ósmego stycznia, wyjątkowo sam zadzwonił do niego i powiedział, że ostateczna wersja dekretu oczekuje na podpis prezydenta. Zaistniało opóźnienie, bo przedtem musieli podpisać go wszyscy ministrowie i nigdzie nie mogli znaleźć szefa resortu łączności, Alberta Casasa Santamarii. Rafael Pardo złapał go wreszcie przez telefon i pogroził mu po półżartem: - Panie ministrze - powiedział. - Albo będzie tu pan za pół godziny, żeby podpisać dekret, albo nie jest już pan ministrem. Dwudziestego dziewiątego stycznia został ogłoszony dekret nr 3030, w którym usuwano wszystkie przeszkody stojące dotychczas na drodze do oddania się handlarzy narkotyków w ręce władz. Tak jak przypuszczano w rządzie, zapanowało trwające do dzisiaj powszechne przekonanie, że był to akt ekspiacji za śmierć Diany. Jak zwykle bywa, dało to początek rozmaitym spekulacjom: jedni uważali, że rząd ustąpił naciskom handlarzy pod presją
wzburzonej opinii publicznej, inni traktowali to jako nieunikniony, aczkolwiek spóźniony gest prezydenta wobec Diany Turbay. Tak czy inaczej, prezydent Gaviria podpisał go z pełnym przekonaniem, wiedząc, że zwłoka może być interpretowana jako dowód jego bezduszności, a decyzja odebrana zostanie jako dowód słabości. Nazajutrz o siódmej rano prezydent zadzwonił do Villamizara w odpowiedzi na jego wczorajszy telefon z podziękowaniem za dekret. W zupełnym milczeniu wysłuchał słów Alberta i dodał ze współczuciem, komentując wydarzenia z dwudziestego piątego stycznia: - To był straszny dzień dla nas wszystkich. Uspokojony Villamizar zadzwonił do Guida Parry. „Przestanie mi pan wreszcie pieprzyć, że dekret jest nie taki”, powiedział. Guido Parra zdążył już przeczytać dokładnie każdą linijkę. - W porządku - powiedział. - Nie ma problemu. Widzi pan teraz, że można było tego wszystkiego uniknąć! Villamizar chciał dowiedzieć się, jaki będzie następny krok. - Nic nie będzie - odpowiedział Guido Parra. - To kwestia czterdziestu ośmiu godzin. Extraditables wydali natychmiast oświadczenie, że wobec licznych próśb różnych wysoko postawionych osobistości odwołują zapowiedziane egzekucje. Chodziło im być może o radiowe orędzia Lopeza Michelsena, Pastrany i Castrillona, ale można to było interpretować jako akceptację dekretu. „Uszanujemy życie zakładników znajdujących się w naszym ręku”, głosił komunikat. Jako szczególny gest dobrej woli zapowiedzieli również, że w najbliższych godzinach wypuszczą jedną z przetrzymywanych osób. Villamizar, który rozmawiał wtedy z Guidem Parrą, drgnął ze zdziwienia. - Jak to jedną - krzyknął. - Pan powiedział, że wyjdą wszyscy! Guido Parra nie zmieszał się. - Spokojnie, Alberto - powiedział. - To kwestia najwyżej ośmiu dni.
7 Marucha i Beatriz nie dowiedziały się o tamtych dwóch zabójstwach. Bez telewizora i radia, skazane tylko na te informacje, których zechce udzielić im nieprzyjaciel, nie mogły domyślić się prawdy. Nawet strażnicy przeczyli sobie nawzajem, upadła więc wersja, że przewieźli Marinę do innego domu, a wszelkie domysły prowadziły w ten sam ślepy zaułek: albo jest wolna, albo martwa. Sytuacja odwróciła się. Przedtem one jedne wiedziały, że żyje, a teraz tylko one nie wiedziały, że umarła. Opustoszałe łóżko było niby koszmarna zjawa w obliczu niepewności co do losu ich współtowarzyszki. Mnich wrócił po upływie pół godziny od ich wyjścia. Wszedł jak duch i skulił się na materacu. Beatriz spytała go prosto z mostu: - Co zrobiliście z Mariną? Powiedział jej, że kiedy wyszli, w garażu czekało na nich dwóch nowych szefów, którzy nie pokazali się w pokoju i że zapytał, dokąd ją zabierają, na co jeden z nich warknął z gniewem: „Przymknij się, skurwysynu. Tu nie zadaje się pytań”. A potem kazali mu wracać do domu i zostawić Marinę z Barabaszem, drugim strażnikiem z jego zmiany. Wersja ta wydawała się na pierwszy rzut oka wiarygodna. Trudno by było Mnichowi wrócić tak szybko, gdyby brał udział w zbrodni, nie potrafiłby też zapewne zabić starej kobiety, którą zdawał się kochać jak własną babkę i która troszczyła się o niego jak o wnuka. Barabasz za to miał sławę bezdusznego rzeźnika, chełpiącego się krwawymi wyczynami. Niepewność wzrosła o świcie, kiedy Maruchę i Beatriz obudził skowyt zranionego zwierzęcia. To szlochał Mnich. Nie chciał śniadania i często słyszały, jak wzdycha: „Jaka szkoda, że zabrali babcię!”. Nigdy jednak nie dał im do zrozumienia, że Marina nie żyje. Jednak upór, z jakim gospodarz odmawiał zwrotu telewizora i radia, zwiększał ich podejrzenia, że dokonano morderstwa. Damaris, po dłuższej nieobecności w domu, wróciła w stanie ducha, który przyczynił się do zwiększenia ogólnej dezorientacji. Marucha zapytała ją kiedyś podczas porannego spaceru, gdzie była. Odpowiedziała tak naturalnym tonem, jakby mówiła najszczerszą prawdę: „Opiekuję się panią Mariną”. I nie zostawiając Marusze czasu do namysłu, dodała: „Ciągle was wspomina i przesyła wam pozdrowienia”. W chwilę potem powiedziała jakby przypadkiem, że Barabasz nie wrócił, bo teraz on odpowiada za jej bezpieczeństwo. Od tego czasu ilekroć Damaris wychodziła z domu, zawsze przynosiła wiadomości - tym trudniejsze do uwierzenia, im bardziej były entuzjastyczne. Wszystkie kończyły się rytualną formułką: - Pani Marina ma się świetnie. Marucha nie miała żadnego powodu, żeby bardziej wierzyć Damaris niż Mnichowi czy któremuś ze strażników, ale nie miała też powodu, żeby jej nie wierzyć w sytuacji, kiedy wszystko wydawało się możliwe. Jeżeli Marina istotnie żyła, nie miałoby sensu izolowanie zakładniczek od informacji i telewizyjnej rozrywki, chyba że chodziło o ukrycie przed nimi jakiejś innej strasznej prawdy. Nie istniało nic, co Marucha w swojej rozhuśtanej wyobraźni uznałaby za niedorzeczne. Ukrywała dotychczas swoje lęki przed Beatriz w obawie, że ta nie zniosłaby prawdy. Ale Beatriz trudno było zarazić niepokojem. Od początku odrzuciła najmniejsze podejrzenie, że Marina nie żyje. Pomagały jej w tym sny. Śniło jej się, że Alberto, jej brat, realny jak na jawie, skrupulatnie zdawał jej relację ze wszystkiego, co robi: mówił, że sprawy stoją dobrze i jak niewiele brakuje, by wyszły na wolność. Śniło jej się, że ojciec uspokajał ją mówiąc, że karty kredytowe, które zostawiła w torebce, są w bezpiecznym miejscu. Były to wizje tak żywe, że we wspomnieniu nie mogła odróżnić ich od rzeczywistości. W tych dniach kończył zmianę jeden ze strażników, siedemnastoletni chłopak, który kazał się nazywać Jonaszem. Od siódmej rano słuchał muzyki ze schrypniętego magnetofonu. Miał swoje ulubione piosenki i puszczał je do upadłego, na cały regulator, a sam wykrzykiwał, w charakterze chóru: „Kurewskie życie, taka twoja mać, po jakie gówno się w to wpakowałem”. Kiedy się uspokajał, opowiadał Beatriz o swojej rodzinie. I zawsze kończył tajemniczym westchnieniem; „Gdybyście wiedziały, kim jest mój ojciec!”. Nigdy tego nie powiedział, co w połączeniu z innymi zagadkowymi słowami strażników jeszcze bardziej pogłębiało osobliwy nastrój panujący w więziennej klitce. Gospodarz, stróż domowego ogniska, poinformował widocznie swoich mocodawców o pełnej napięcia atmosferze, bo dwaj z nich zjawili się niespodziewanie któregoś dnia, nie
kryjąc pojednawczych intencji. Odmówili co prawda zwrotu telewizora i radia, natomiast starali się polepszyć warunki życia. Obiecali książki, ale przywieźli ich tylko kilka, wśród nich - jedną powieść Corin Tellado. Przywieźli też rozrywkowe pisma, lecz żadne nie nosiło aktualnej daty. Kazali wkręcić silną żarówkę na miejsce poprzedniej, niebieskiej. Pozwolili zapalać ją dwa razy dziennie na godzinę - o siódmej rano i o siódmej wieczorem, żeby można było czytać, ale Beatriz i Marucha tak się przyzwyczaiły do półmroku, że światło było dla nich zbyt jaskrawe. Poza tym lampa nagrzewała powietrze w pokoju i trudno było oddychać. Marucha zapadła w bierność, właściwą ludziom wyzutym z wszelkiej nadziei. Dniem i nocą leżała na materacu udając, że śpi, odwrócona twarzą do ściany, Z nikim nie chciała rozmawiać. Prawie nic nie jadła. Beatriz zajęła puste łóżko i szukała zapomnienia w krzyżówkach i rebusach ze starych gazet. Prawda była surowa i bolesna, ale była prawdą we czwórkę w pokoju było luźniej niż w piątkę. Mniej konfliktów i więcej powietrza. Jonasz zakończył dyżur pod koniec stycznia, a na odchodnym złożył zakładniczkom dowód zaufania. „Powiem wam coś, ale pod warunkiem, że nikt się nie dowie, że to ja”, oświadczył. I wykrztusił z siebie wiadomość, która dławiła go tak długo: - Zabili Dianę Turbay. Cios wyrwał je z odrętwienia. Dla Maruchy była to najstraszniejsza chwila niewoli. Beatriz próbowała nie myśleć o tym, na co nic już nie można było poradzić: „Zabili Dianę, teraz kolej na mnie”. Zresztą i tak pierwszego stycznia, kiedy stary rok minął, a one wciąż siedziały w zamknięciu, powiedziała sobie: „Albo mnie wypuszczą, albo umrę, wszystko mi jedno”. Któregoś dnia, kiedy Marucha grała w domino z drugim strażnikiem, Goryl popukał się w tors wskazującym palcem i powiedział: „Coś mnie tu gniecie. Co to może być?”. Marucha przerwała grę, spojrzała na niego z całą pogardą, na jaką umiała się zdobyć, i powiedziała: „Albo gazy, albo zawał”. Rzucił karabin na podłogę, zerwał się przerażony na równe nogi, przycisnął do piersi otwartą dłoń i wrzasnął wielkim głosem: - Serce mnie boli, kurwa mać! Zwalił się na talerze z resztkami śniadania i znieruchomiał twarzą do ziemi. Beatriz, chociaż wiedziała, że jej nie znosił, chciała w zawodowym odruchu udzielić mu pierwszej pomocy, ale w tej samej chwili do pokoju wpadli gospodarz i jego żona, wystraszeni krzykiem i łoskotem padającego ciała. Drugi strażnik, drobny i chudy, usiłował jakoś pomóc, ale przeszkadzał mu karabin. Oddał go Beatriz i powiedział: - Pani odpowiada za was obie. Nawet do spółki z gospodarzem i Damaris nie mogli go udźwignąć. Z trudem powlekli bezwładne ciało do salonu. Beatriz z karabinem w ręku i kompletnie osłupiała Marucha spojrzały jednocześnie na porzucony na podłodze karabin Goryla i targnęła nimi ta sama pokusa. Marucha umiała strzelać z rewolweru, a kiedyś pokazali jej, jak obsługiwać broń maszynową, ale opatrznościowy przebłysk rozsądku sprawił, że nawet się nie schyliła. Beatriz oswoiła się z bronią w trakcie pięcioletniego szkolenia, kiedy to otrzymała najpierw stopień podporucznika, potem awansowała na porucznika i wreszcie, w randze kapitana, wstąpiła w szeregi personelu pomocniczego szpitala wojskowego. Skończyła też specjalny kurs artyleryjski. Ale i ona wiedziała, że nie mają szans. Pocieszały się myślą, że Goryl już nie wróci. Tak też się stało. Kiedy Pacho Santos zobaczył w telewizji pogrzeb Diany i ekshumację Mariny Montoya, zrozumiał, że pozostała mu tylko ucieczka. Miał już pewne pojęcie, gdzie się znajduje. Dzięki różnym dziennikarskim sztuczkom, a także na podstawie rozmów i niedyskrecji strażników zdołał ustalić, że trzymają go w narożnym domu w jakiejś dużej i gęsto zaludnionej dzielnicy w zachodniej części Bogoty. Jego pokój był największy na piętrze, a zewnętrzne okno zabito deskami. Doszedł do wniosku, że dom jest wynajęty, być może nielegalnie, bo właścicielka zjawiała się na początku każdego miesiąca po komorne. Poza nią nikt nie przychodził. Zawsze, kiedy mieli otworzyć jej drzwi, przykuwali go łańcuchem do łóżka, kazali zachować absolutną ciszę, gasili radio i telewizor. Ustalił, że zabite deskami okno wychodzi na trawnik przed domem i że drugie drzwi wyjściowe znajdują się na końcu wąskiego korytarza, obok łazienki, z której mógł korzystać nie będąc widzianym, a dzielił go od niej tylko korytarz. Przedtem jednak musiał poprosić, żeby go rozkuli. W łazience było okienko, przez które przeświecało niebo. Otwór był wysoko, ale na tyle szeroki, że choć wspiąć się nie było łatwo, można było przezeń się wydostać. Nie miał jednak pojęcia, dokąd mógł prowadzić. W sąsiednim pokoju, podzielonym na małe kabiny, spali strażnicy, którzy nie mieli dyżuru. Było ich czterech, zmieniali się po dwóch, co
sześć godzin. Nie obnosili się z bronią, chociaż zawsze mieli ją przy sobie. Jeden sypiał zawsze obok małżeńskiego łoża Pacho, wprost na podłodze. Ustalił, że dom stoi blisko jakiejś fabryki, bo kilka razy w ciągu dnia słychać było syrenę, a po dobiegających go codziennie chóralnych śpiewach i wrzawie dziecięcych głosów domyślił się, że gdzieś blisko znajduje się szkoła. Poprosił kiedyś o pizzę i przyniesiono ją w niecałe pięć minut, jeszcze ciepłą. Doszedł do wniosku, że sprzedawano ją prawdopodobnie na tej samej ulicy. Gazety kupowali z całą pewnością po przeciwnej stronie, w jakimś dużym sklepie, bo czasami dostawał „Time” i „Newsweek”. W nocy budził go zapach świeżo upieczonego chleba z pobliskiej piekarni. Podstępnymi pytaniami wyciągnął od strażników informację, że w promieniu stu metrów jest apteka, warsztat samochodowy, dwie jadłodajnie, jedna knajpa, szewc i dwa przystanki autobusowe. Z tych i innych okruchów rzeczywistości próbował ułożyć trasę swojej ucieczki. , Jeden ze strażników powiedział mu, że mają rozkaz zlikwidować go trzema strzałami - w głowę, w serce i wątrobę - gdyby zjawiła się policja. Od tego czasu zawsze trzymał pod ręką litrową butelkę coca-coli, żeby w razie potrzeby użyć jej jako maczugi. Była to jedyna dostępna mu broń. Szachy - w które z wybitnym talentem dydaktycznym nauczył go grać jeden ze strażników - dostarczały mu nowej miary czasu. Drugi strażnik z październikowej zmiany był ekspertem od seriali telewizyjnych i wciągnął go w nałóg śledzenia ich skomplikowanych wątków, bez wybrzydzania na artystyczną jakość. Sekret tkwił w tym, żeby nie troszcząc się o to, co właśnie dzieje się na ekranie, wyobrażać sobie, co wydarzy się w odcinku jutrzejszym. Wspólnie oglądali programy Alexandry, razem słuchali telewizyjnych i radiowych wiadomości. Inny strażnik zabrał mu dwadzieścia tysięcy pesos, które Pacho miał w kieszeni w dniu porwania, ale na pociechę obiecał, że będzie mu przynosił wszystko, o co poprosi. Zwłaszcza książki: powieści Milana Kundery, Zbrodnię i karę, biografię generała Santandera pióra Pilar Moreno de Angel. Był chyba jedynym Kolumbijczykiem swego pokolenia, który słyszał o Jose Marii Vargasie Vila, najpoczytniejszym kolumbijskim pisarzu z początku wieku, i zapałał taką namiętnością do jego książek, że lektura wyciskała mu z oczu strumienie łez. Przeczytał je niemal wszystkie, wyszperane przez strażnika w dziadkowej bibliotece. Z matką innego prowadził przez wiele miesięcy zajmującą korespondencję, dopóki nie zabronili mu pisać ze względu na ryzyko. Dzienną porcję lektury uzupełniały aktualne gazety, które, nietknięte, przynoszono mu po południu. Strażnik, do którego obowiązków należało dostarczanie prasy, żywił głęboką urazę do dziennikarzy w ogóle, a zwłaszcza do pewnego znanego prezentera z telewizji, w którego celował z karabinu maszynowego, ilekroć jego twarz ukazywała się na ekranie. - Tego rozwalę za darmo - mawiał. Pacho nigdy nie zobaczył żadnego z szefów. Wiedział, że przychodzili od czasu do czasu, chociaż nigdy nie weszli na piętro. Wiedział też, że mieli swoje kontrolne robocze spotkania w jakiejś kawiarni na Chapinero. Ze strażnikami za to nawiązał - z konieczności - poprawne stosunki. Mieli władzę nad życiem i śmiercią, ale uznawali jego prawo do targowania się o codzienne przywileje. Niemal każdego dnia zyskiwał jedno, a tracił drugie. Przegrał z kretesem batalię o spanie bez łańcuchów, ale zyskał ich zaufanie dziecinnie łatwą grą w remika, która polega na kompletowaniu kart po trzy i po dziesięć. Pacho przegrywał zawsze. Dopiero po sześciu miesiącach przyznali się, że wszyscy go oszukiwali, a jeżeli pozwalali mu czasami wygrać, to tylko po to, żeby nie stracił zapału. Karcianych sztuczek dokonywali ze zręcznością kuglarzy. Tak wyglądało jego życie aż do Nowego Roku. Od pierwszego dnia przewidywał, że porwanie potrwa długo, a stosunki, jakie ułożył sobie ze strażnikami, dawały nadzieję, że potrafi to przetrzymać. Ale śmierć Diany i Mariny zniweczyła jego optymizm. Ci sami strażnicy, którzy dawniej dodawali mu ducha, wracali z miasta w podłym nastroju. Wyglądało na to, że wszyscy zamarli w oczekiwaniu na decyzję Konstytuanty w sprawie ekstradycji i ułaskawienia. Nie miał wówczas wątpliwości, że ucieczka jest możliwa. Pod jednym warunkiem: że nie będzie miał żadnego wyboru. Przed Maruchą i Beatriz również zamknęła się furtka po grudniowych nadziejach, uchyliła się jednak znowu pod koniec stycznia, kiedy pojawiły się pogłoski o uwolnieniu zakładników. Nie wiedziały wówczas, ilu ich jeszcze zostało i czy doszli jacyś nowi. Marucha pewna była, że najpierw wypuszczą Beatriz. W nocy, drugiego lutego, podczas podwórzowego spaceru, Damaris potwierdziła jej domysły. Była o tym tak przekonana, że kupiła na bazarze
szminkę, róż, cienie do powiek i inne toaletowe drobiazgi, żeby mogły umalować się w dniu wyjścia na wolność. Beatriz zdepilowała sobie nogi, nie chcąc tego zostawiać na ostatnią chwilę. Jednak następnego dnia przyszło dwóch szefów i żaden z nich nie wspomniał ani słowem, którą z nich wypuszczą i czy w ogóle to nastąpi. Widać było, że mają wysoką rangę różnili się znacznie od poprzednich i byli bardziej rozmowni. Potwierdzili, że wydany przez Extraditables komunikat zapowiadał uwolnienie dwóch zakładników, ale dodali, że mogą też zaistnieć nieprzewidziane przeszkody. Przypominało to wcześniejszą obietnicę - której także nie dotrzymali - że wypuszczą je dziewiątego grudnia. Nowi szefowie starali się początkowo stworzyć atmosferę pełną optymizmu. Przychodzili często, szeroko uśmiechnięci i bez żadnych konkretów. „Sprawy idą coraz lepiej”, mówili. Z dziecinnym entuzjazmem rozprawiali o najnowszych wydarzeniach, ale nie chcieli oddać radia ani telewizora, żeby zakładniczki mogły usłyszeć o wszystkim na własne uszy. Któryś z nich, z głupoty albo przez złośliwość, rzucił kiedyś na pożegnanie dwuznaczną uwagę: „Spokojnie, moje panie, już niedługo”. Przez cztery dni żyły w napięciu, składając skąpo dozowane okruchy faktów. Trzeciego dnia powiedzieli, że wypuszczą tylko jednego zakładnika. Że może to być Beatriz, bo Francisca Santosa i Maruchę zatrzymają do wyższych celów. Najgorsze było to, że nie mogły porównać uzyskanych informacji z tym, o czym mówiła ulica. A przede wszystkim z tym, co myślał Alberto, który prawdopodobnie lepiej niż wszyscy szefowie razem wzięci znał rzeczywiste powody panującej niepewności. Wreszcie, siódmego lutego, przyszli wcześniej niż zwykle i odkryli karty: wypuszczą Beatriz. Marucha będzie musiała poczekać jeszcze tydzień. „Brakuje kilku szczególików”, powiedział jeden z zakapturzonych mężczyzn. Beatriz zalała potokiem słów najpierw obydwóch szefów, potem gospodarza i jego żonę, a na końcu - strażników. Marucha nie zwracała na nią uwagi, zraniona do głębi, pełna głuchego żalu do męża, nie mogąc oprzeć się natrętnej myśli, że wolał uwolnić siostrę zamiast żony. Uraza nie opuściła jej aż do wieczora, a sumienie dopiekało jej jeszcze przez wiele dni. Przez całą noc pouczała Beatriz, jak powinna opisać Albertowi Yillamizarowi szczegóły porwania i w jaki sposób je przedstawić, żeby nikogo nie narazić na niebezpieczeństwo. Każdy błąd, nawet najbardziej niewinny z pozoru, może kogoś kosztować życie. Tak więc Beatriz powinna przedstawić bratu suchą i wiarygodną relację, nie łagodząc ani nie przejaskrawiając niczego, nie bojąc się, że sprawi mu ból, i nie użalając się nad sobą - ma mu powiedzieć nagą prawdę. 1 nie wygadać się z niczym, co mogłoby odkryć miejsce ich pobytu. Beatriz oburzyła się. - Nie ufasz mojemu bratu? - Ufam mu bardziej niż komukolwiek - powiedziała Marucha - ale niech to zostanie między nami. Masz mi dopilnować, żeby nikt się nie dowiedział. Jej obawy były uzasadnione. Znała porywczość męża i chciała uniknąć - dla ich wspólnego dobra i dla dobra wielu innych ludzi - próby uwolnienia jej z udziałem policji lub wojska. Prosiła też, żeby Alberto sprawdził, czy lekarstwo, które dawali jej na pobudzenie krążenia, nie powoduje skutków ubocznych. Resztę nocy spędziły na opracowywaniu najskuteczniejszego systemu przekazywania zaszyfrowanych wiadomości przez radio i telewizję, a także na wypadek, gdyby w przyszłości pozwolono im pisać listy. Jednak w głębi duszy dyktowała swój testament: co zrobić z dziećmi, z antykami, ze wspólnymi rzeczami, które zasługiwały na szczególną uwagę - aż jeden ze strażników, słysząc to wszystko, nie wytrzymał i powiedział: - Spokojnie, nic się pani nie stanie. Nie mogły doczekać się następnego dnia, ale nic się nie wydarzyło. Rozmawiały do wieczora. Wreszcie, o siódmej, drzwi otworzyły się gwałtownie i weszli dwaj mężczyźni, ci sami co poprzednio, a potem trzeci, nowy, i powiedzieli do Beatriz: - Przyszliśmy po panią. Proszę się przygotować. Beatriz zdrętwiała ze strachu. Z przerażającą dokładnością powtarzała się scena wyprowadzenia Mariny: te same otwarte drzwi, to samo zdanie, które mogło oznaczać zarówno wolność, jak i śmierć, ta sama niepewność własnego losu. Nie wiedziała, dlaczego mówią jej, jak powiedzieli Marinie: „Przyszliśmy po panią”, zamiast, co pragnęła usłyszeć: „Wychodzi pani na wolność”. Spróbowała ich zaskoczyć: - Wypuścicie mnie razem z Mariną? - zapytała. Dwaj mężczyźni wpadli w złość.
- Nie zadawać pytań! - warknął szorstko w odpowiedzi jeden z nich. - Skąd mam wiedzieć! Drugi dodał tonem wyjaśnienia: - Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Polityka. Słowo, którego tak pragnęła Beatriz - uwolnienie - nie zostało wypowiedziane. Ale atmosfera była obiecująca. Szefowie nie spieszyli się. Damaris, w młodzieżowej minispódniczce, przyniosła coca-colę i pożegnalne ciasto. Rozmawiali o wiadomości z ostatniej chwili, której zakładniczki nie słyszały, że w Bogocie porwano dwóch przemysłowców: Lorenza Kinga Mazuerę i Eduarda Puyanę; prawdopodobnie zrobili to Extraditables. Ale powiedzieli im też, że Pablo Escobar nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł się ujawnić po tak długim okresie życia w niepewności. Podobno, jak mówią, ukrywał się nawet w kanałach. Obiecali przywieźć telewizor i radio jeszcze tej samej nocy, żeby Marucha mogła zobaczyć Beatriz w otoczeniu rodziny. Rozumowanie Maruchy wydawało się rozsądne. Dotąd podejrzewała tylko, że Marina została stracona, ale tego wieczoru pozbyła się ostatnich wątpliwości. Dzisiejszy ceremoniał przebiegał całkiem inaczej. Mariny nie odwiedził żaden z szefów, żeby przygotować ją psychicznie. Nie fatygowali się po nią osobiście, lecz przysłali pospolitych morderców ślepych wykonawców ich woli - i dali jej zaledwie pięć minut na wykonanie rozkazu. Pożegnanie tortem i winem, jakie urządzono Beatriz, byłoby nazbyt makabryczne, gdyby mieli ją zabić. W przypadku Mariny zabrali im telewizor i radio, żeby nie dowiedziały się o egzekucji, a teraz chcą jej zwrócić i jedno, i drugie, żeby dobrą nowiną załagodzić złą wiadomość. Marucha doszła więc ostatecznie do wniosku, że Marina została stracona i że Beatriz będzie wolna. Szefowie poszli napić się kawy i dali jej dziesięć minut na przygotowania. Beatriz nie mogła pozbyć się myśli, że na nowo przeżywa ostatnią noc Mariny. Poprosiła o lusterko, żeby się umalować. Damaris przyniosła jej wielkie zwierciadło w ramie ze złoconych liści. Marucha i Beatriz nie przeglądały się od trzech miesięcy. Rzuciły się do lustra. Była to jedna z najbardziej wzruszających chwil podczas ich wspólnej niewoli. Marucha miała wrażenie, że nie poznałaby siebie na ulicy. „Wpadłam w panikę - powie później. - Zobaczyłam siebie: chudą, obcą, jakby ucharakteryzowaną do przedstawienia”. Beatriz stwierdziła, że jest sina, że schudła dziesięć kilo, że włosy urosły jej i zszarzały, i krzyknęła ze strachem: „To nie ja!”. Często mawiała pół żartem, pół serio, że będzie wyglądała okropnie, kiedy wyjdzie na wolność, ale nigdy nie myślała, że aż tak źle. Potem było jeszcze gorzej, bo ktoś włączył silną żarówkę, w której świetle sceneria pokoju stała się jeszcze bardziej niesamowita. Jeden ze strażników przytrzymał lustro, żeby Beatriz mogła się uczesać. Chciała się umalować, ale Marucha jej odradziła. „Co ci przyszło do głowy! - powiedziała z niesmakiem. Masz zamiar się tym smarować? Na tę siną twarz? Będziesz wyglądać okropnie”. Beatriz posłuchała rady. Ale, tak jak Marina, skropiła się męską wodą kolońską, podarowaną jej przez Żarówę. Na koniec połknęła bez popicia tabletkę uspokajającą. W torbie, między innymi, miała ubranie, które nosiła w dniu porwania, ale wybrała mało używany różowy dres. Zawahała się, czy włożyć pantofle na płaskim obcasie, pleśniejące pod łóżkiem, a poza tym zupełnie nie pasujące do dresu. Damaris chciała jej dać swoje adidasy. Pasowały jak ulał na jej nogę, ale były tak obsiepane, że odmówiła pod pretekstem, że są za ciasne. Włożyła więc swoje buty na płaskim obcasie, a włosy zebrała gumką w koński ogon. Wreszcie, po tylu trudach i zabiegach, odzyskała swój dziewczęcy wygląd. Nie założyli jej kaptura, jak Marinie, ale chcieli zakleić jej oczy plastrem, żeby nie mogła rozpoznać drogi ani twarzy. Zaprotestowała przewidując, że przy odlepianiu wyrwą jej rzęsy i brwi. „Poczekajcie - powiedziała. - Pomogę wam”. Przykryła powieki watą, na której umocowali plastry. Pożegnanie było krótkie i bez łez. Beatriz już miała wybuchnąć płaczem, ale Marucha zmroziła ją udawanym chłodem, nie chcąc, żeby się rozkleiła. „Powiedz Albertowi, żeby był spokojny, że kocham go bardzo i bardzo kocham dzieci”, powiedziała. Pocałowały się. Cierpiały obydwie. Beatriz dlatego, iż w tej godzinie próby znów opanowała ją przerażająca myśl, że łatwiej będzie ją zabić, niż wypuścić. Marucha, ponieważ bała się podwójnie: że zabiją Beatriz i że ma zostać sama z czterema strażnikami. Nie pomyślała tylko o tym, że mogą ją zabić, kiedy Beatriz będzie już wolna. Drzwi zamknęły się. Marucha stała nieruchomo, nie wiedząc, gdzie się zwrócić. Wreszcie usłyszała warkot silnika w garażu i pomruk samochodów, oddalający się w ciemności nocy.
Poczuła się straszliwie samotna. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że nie dotrzymali słowa i nie oddali telewizora ani radia, nie dowie się więc, jak zakończyła się ta noc. Gospodarz odjechał z Beatriz, ale Damaris obiecała zatelefonować, żeby przed wieczornym dziennikiem przywieźli jej chociaż radio. Nie przyjechali. Marucha błagała strażników, żeby pozwolili jej popatrzeć na telewizję w salonie, ale bali się złamać rozkazy. Nie minęły dwie godziny, jak do pokoju weszła rozradowana Damaris, żeby powiedzieć jej, że Beatriz dotarła nietknięta do domu i że była bardzo ostrożna w słowach i nie powiedziała nic, co mogłoby komuś zaszkodzić. Cała rodzina, oczywiście razem z Albertem, zgromadziła się wokół niej. Dom trzeszczał w szwach. Marucha nie dowierzała jej. Nalegała, żeby pożyczyli jej radio. Straciła panowanie nad sobą i zwymyślała strażników, nie myśląc o skutkach. Nie było żadnych, bo widzieli, jak była traktowana przez szefów. Skończyło się na tym, że obiecali poszukać jakiegoś radia. Potem zajrzał gospodarz i przysiągł, że zostawili Beatriz całą i zdrową w bezpiecznym miejscu i że cały kraj mógł ją potem obejrzeć razem z jej rodziną. Ale Marucha chciała tylko dostać radio, żeby na własne uszy usłyszeć głos Beatriz. Gospodarz przyrzekł, że przyniesie jej aparat, ale nie dotrzymał słowa. O północy, wyczerpana zmęczeniem i gniewem, wzięła tabletki na sen i obudziła się o ósmej rano następnego dnia. To, co jej mówili, było prawdą. Poprowadzili Beatriz przez podwórze do garażu. Położyli ją na podłodze samochodu. Był to z pewnością wóz terenowy, bo musieli ją podsadzić na stopień, żeby mogła wejść. Z początku trzęsło trochę na nierównościach drogi, a potem, kiedy zaczęli zjeżdżać na asfaltową szosę, jakiś mężczyzna, siedzący przy niej, rzucił w jej stronę kilka bezsensownych pogróżek. Po głosie poznała, że z trudem przychodziło mu ukryć zdenerwowanie i że nie był to żaden z tych, którzy przychodzili do domu. - Będzie na panią czekał tłum dziennikarzy - powiedział. - Radzę, niech pani uważa, co mówi. Jedno słowo za dużo i pani szwagierka zapłaci za to życiem. Proszę zapamiętać, że nigdy pani z nami nie rozmawiała, nigdy nas nie widziała i że ta jazda trwała ponad dwie godziny. Beatriz wysłuchała w milczeniu tych i innych pogróżek, które mężczyzna powtarzał w kółko, zapewne tylko po to, żeby ukoić własne nerwy. Z rozmowy prowadzonej na trzy głosy zorientowała się, że nie zna żadnego z nich, z wyjątkiem gospodarza, który prawie się nie odzywał. Przeszedł ją gwałtowny dreszcz - najgorsze jeszcze mogło się stać. - Chciałam was o coś poprosić - rzuciła na oślep swoim doskonale opanowanym głosem. - Marucha ma kłopoty z krążeniem. Mogę przez was podać lekarstwa? - W porządku - odpowiedział mężczyzna. - Nie ma sprawy. - Wielkie dzięki - powiedziała Beatriz. - Będę posłuszna waszym instrukcjom. Na pewno nikomu nie zaszkodzę. Zapadła długa cisza. Z zewnątrz dobiegał szum samochodów, turkot ciężarówek, muzyka i krzyki. Mężczyźni rozmawiali szeptem między sobą. Potem jeden zwrócił się do Beatriz. - Tutaj często stoją patrole - powiedział. - Jeżeli nas zatrzymają, jest pani moją żoną. Jest pani taka blada, że możemy im powiedzieć, że jedziemy do szpitala. Beatriz, już spokojniejsza, nie mogła powstrzymać odruchu przekory: - Z tymi plastrami na oczach? - Miała pani operację - powiedział mężczyzna. - Niech się pani przysunie i przytuli do mnie. Ich niepokój nie był bezpodstawny. W tej samej chwili w różnych dzielnicach Bogoty płonęło siedem autobusów podpalonych przez miejskie oddziały guerrilli, a z rozkazu FARC wysadzano właśnie generator w położonym na obrzeżach stolicy Caąueza, podczas gdy partyzanci próbowali zająć miasteczko. Z tego powodu w Bogocie trwała dyskretna akcja sił porządkowych. Z pozoru był to zwykły czwartkowy wieczór: tłok, gwar, zepsute semafory, ekwilibrystyka kierowców, uliczne przepychanki i przekleństwa. Nawet w milczeniu porywaczy wyczuwało się napięcie. - Zaraz tu panią gdzieś zostawimy - powiedział jeden z nich. - Wysiądzie pani szybko i policzy powoli do trzydziestu. Potem zerwie pani plastry, odejdzie nie oglądając się za siebie i złapie pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Poczuła, że wciskają jej w rękę zwinięty banknot. „Na taksówkę - powiedział mężczyzna. Pięć tysięcy”. Beatriz włożyła pieniądze do kieszeni spodni, namacała tabletkę na uspokojenie i połknęła ją. Od wyjazdu minęło około pół godziny, kiedy samochód zatrzymał się. Ten sam głos powiedział jeszcze na koniec:
- Jeżeli pani powie dziennikarzom, że siedziałyście razem z Mariną Montoya, zabijemy panią Maruchę. Byli u celu. Porywacze stracili głowę i usiłowali wypchnąć Beatriz z auta, tak żeby przy tym nie zsunąć jej z oczu opaski. Byli tak zdenerwowani, że wciąż przeszkadzali sobie nawzajem, klnąc straszliwie i wydając sprzeczne rozkazy. Wreszcie Beatriz poczuła grunt pod stopami. - Już - powiedziała. - W porządku. Stała nieruchomo na chodniku, dopóki nie odjechali. Dopiero wtedy usłyszała, że zatrzymał się za nimi inny samochód, który ruszył w tym samym momencie. Nie policzyła do trzydziestu. Z wyciągniętymi przed siebie rękami zrobiła dwa kroki i pojęła, że znajduje się na środku ulicy. Zerwała plastry jednym szarpnięciem i rozpoznała natychmiast dzielnicę Normandia, bo dawniej często tędy chodziła w odwiedziny do przyjaciółki, która miała sklep z biżuterią. Spojrzała na oświetlone witryny, szukając bezpiecznego miejsca, skąd mogłaby zadzwonić do rodziny. Wyglądała bowiem tak żałośnie, że wstydziła się zatrzymać jakiś wóz. Stała niezdecydowana, kiedy zatrzymała się przed nią wypucowana żółta taksówka. Kierowca, młody i przystojny, zapytał: - Podwieźć? Beatriz wsiadła i wtedy wpadło jej do głowy, że to nie może być przypadek, przy czym sama świadomość, że ta żółta taksówka jest ostatnim ogniwem łączącym ją z porywaczami, dawała jej dziwne poczucie bezpieczeństwa. Kierowca zapytał o adres, a ona odpowiedziała szeptem. Dziwiła się, że jej nie słyszy, i zrozumiała dopiero kiedy zapytał po raz trzeci. Powtórzyła głośno, dokąd ma jechać. Noc była zimna i bezchmurna, świeciło kilka gwiazd. Kierowca zamienił z Beatriz tylko kilka niezbędnych słów, ale bacznie śledził ją przez cały czas w tylnym lusterku. W miarę jak zbliżali się do domu, Beatriz miała wrażenie, że coraz częściej się zatrzymują i coraz dłużej stoją na światłach. Kiedy już dojeżdżali, poprosiła, żeby zwolnił, bo nie chciała natknąć się na zapowiedzianych przez porywaczy dziennikarzy. Nikogo nie było. Poznała swój blok i zdziwiła się, że nie czuje wzruszenia, na które czekała. Licznik wskazywał siedemset pesos. Ponieważ taksówkarz nie miał reszty z pięciu tysięcy, Beatriz weszła do środka, żeby rozmienić banknot. Stary portier krzyknął na jej widok i zaczął ją ściskać jak wariat. Podczas nieskończenie długich dni i pełnych lęku nocy wyobrażała sobie tę chwilę niby jakieś trzęsienie ziemi, które wyzwoli wszystkie siły jej ciała i duszy. A było to coś zgoła przeciwnego - jakby łagodne kołysanie, w którym ledwie mogła wyczuć powolne i głębokie bicie swego serca, przytępione nasennymi proszkami. Zostawiła portierowi pieniądze na taksówkę, a sama nacisnęła dzwonek u drzwi swojego mieszkania. Otworzył Gabriel, jej młodszy syn. Jego krzyk rozległ się w całym domu: „Mamaaaaa!”. Catalina, piętnastoletnia córka Beatriz, przybiegła z okrzykiem radości i rzuciła się jej na szyję. Ale zaraz odskoczyła, przestraszona: - Mamo, dlaczego tak dziwnie mówisz? Ten błahy z pozoru szczegół rozładował napięcie. Upłynęło zresztą jeszcze wiele dni, zanim Beatriz, mimo tłumów, jakie odwiedzały jej dom, odzwyczaiła się od mówienia szeptem. Czekali na nią od rana. Trzy anonimowe telefony - bez najmniejszej wątpliwości od porywaczy - zapowiedziały jej uwolnienie. Dzwonili niezliczeni dziennikarze, żeby zapytać, czy wiadomo już, o której godzinie będzie w domu. Wczesnym popołudniem wiadomość potwierdził Alberto Villamizar po telefonicznej rozmowie z Guidem Parrą. Prasa była w pełnej gotowości. Jakaś dziennikarka, która zadzwoniła trzy minuty przed powrotem Beatriz, powiedziała Gabrielowi tonem pełnym przekonania: „Nie bój się, dzisiaj ją wypuszczą”. Gabriel właśnie odłożył słuchawkę, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Doktor Guerrero czekał na nią w mieszkaniu Villamizarów przypuszczając, że Marucha wyjdzie na wolność razem z nią i że obydwie tam przyjadą. Siedział tam do siódmej, nad trzema szklaneczkami whisky, ale widząc, że jeszcze ich nie ma, pomyślał, że to kolejny fałszywy alarm, i wrócił do domu. Włożył piżamę, nalał sobie jeszcze jedną whisky, położył się do łóżka i włączył Radio Wspomnień, żeby dźwięki bolera ukołysały go do snu. Odkąd zaczęła się jego Golgota, przestał czytać. Zasypiając usłyszał okrzyk Gabriela. Wyszedł z sypialni, opanowany jak rzadko. Byli wówczas dwadzieścia pięć lat po ślubie. Przytulił ją bez pośpiechu, jak po krótkiej podróży, bez jednej łzy. Oboje tyle myśleli o tej
chwili, że gdy mieli przeżyć ją naprawdę, była dla nich niby tysiąc razy odegrana teatralna scena, zdolna poruszyć wszystkich poza bohaterami dramatu. Gdy tylko Beatriz znalazła się we własnym domu, przypomniała sobie Maruchę - samą, odciętą od świata w nędznym pokoiku. Zadzwoniła do Alberta Villamizara. Odebrał osobiście i powitał ją głosem człowieka przygotowanego na najgorsze. Beatriz wyczuła to od razu. - Cześć - powiedziała. - Mówi Beatriz. Domyśliła się, że brat rozpoznał ją od razu. Usłyszała głębokie, gardłowe westchnienie, niby pomruk zwierzęcia, a zaraz potem pytanie, zadane spokojnym, nie zmienionym głosem: - Gdzie jesteś? - W domu - powiedziała Beatriz. - Świetnie - powiedział Villamizar. - Będę za dziesięć minut. Nie rozmawiaj z nikim przez ten czas. Przyjechał punktualnie. Telefon Beatriz zaskoczył go w chwili zwątpienia. Poza radością ujrzenia siostry i usłyszenia pierwszej i jedynej bezpośredniej relacji o losach uwięzionej żony, nagliła go konieczność przygotowania Beatriz na spotkanie z dziennikarzami i policją. Jego syn Andres, którego nieodparcie pociąga kariera kierowcy wyścigowego, przywiózł go akurat na czas. Napięcie spadło. Beatriz siedziała w salonie z mężem, dziećmi, matką i siostrami, zasłuchanymi w jej opowieść. Albertowi wydała się blada po długim zamknięciu i młodsza niż dawniej, zupełnie jak nastolatka z włosami związanymi w koński ogon, w sportowym dresie i butach na płaskim obcasie. Zaczęła płakać, ale przerwał jej niecierpliwie, żeby dowiedzieć się, co z Maruchą. „Czuje się dobrze, zapewniam cię - powiedziała Beatriz. - Tam jest ciężko, ale można wytrzymać, a Marucha jest bardzo dzielna”. I natychmiast postanowiła rozstrzygnąć dręczące ją od dwóch tygodni wątpliwości. - Masz telefon Mariny? - zapytała. Villamizar pomyślał, że najmniej brutalna będzie szczera prawda. - Zabili ją - powiedział. Beatriz, wstrząśnięta złą nowiną, poczuła nawrót lęku. Gdyby wiedziała o tym dwie godziny temu, nie wytrzymałaby pewnie tej podróży ku wolności. Płakała długo, zanim odzyskała spokój. Przez ten czas Villamizar pilnował, żeby nikt nie wszedł do domu, zanim uzgodnią oficjalną wersję wydarzeń, tak aby nie narażać pozostałych zakładników. Szczegóły ich więziennego życia dawały pewne wyobrażenie o miejscu, w którym je trzymano. Dla dobra Maruchy Beatriz powinna była powiedzieć prasie, że jej powrotna podróż trwała ponad trzy godziny i że dom znajduje się w dolinie o łagodnym klimacie. Prawda była jednak zupełnie inna - odległość, strome uliczki, muzyka płynąca z głośników, które od piątku do niedzieli ryczały do białego świtu, warkot samolotów, klimat - wszystko to wskazywało na jedną z podmiejskich dzielnic. Dość było także przepytać kilku księży z okolicznych parafii, żeby dowiedzieć się, który z nich przed Bożym Narodzeniem odwiedzał ten dom. Inne jeszcze głupie błędy strażników wskazywały drogę i zachęcały do zbrojnej akcji niemal bez ryzyka. Atak powinien był nastąpić o szóstej rano, tuż po nocnym dyżurze, kiedy zaspani strażnicy z dziennej zmiany pokładali się na podłodze, nie troszcząc się o karabiny. Inną ważną wskazówką był rozkład pomieszczeń w domu, a zwłaszcza usytuowanie furtki, gdzie kiedyś widziały uzbrojonego mężczyznę. Pilnujący obejścia pies był zaś bardziej przekupny, niż można było sądzić po jego szczekaniu. Nie wiadomo, czy wokół rozstawione były straże, jednak panujący wewnątrz bałagan raczej na to nie wskazywał, zresztą łatwo to można było sprawdzić, gdy dom zostanie już zlokalizowany. Po tragedii Diany Turbay wiara w sukces akcji zbrojnej została ostatecznie zachwiana, ale Villamizar brał taką możliwość pod uwagę, gdyby zawiodły wszelkie inne sposoby. W każdym razie była to chyba jedyna tajemnica, jaką nie podzielił się z Rafaelem Pardo. Ujawnienie tych faktów przysporzyło Beatriz wyrzutów sumienia. Zobowiązała się wobec Maruchy, że nie zdradzi żadnych szczegółów, które mogłyby ułatwić zbrojny atak na dom, postanowiła jednak, chociaż z ciężkim sercem, że opowie wszystko bratu, kiedy przekonała się, że jest nie mniej niż one świadomy niebezpieczeństwa. Zwłaszcza teraz, gdy uwolnienie Beatriz dowiodło, iż mimo istniejących przeszkód droga negocjacji jest wolna. W tym duchu odświeżona i wypoczęta po dobrze przespanej nocy - wzięła na drugi dzień udział w konferencji prasowej w mieszkaniu Alberta, w którym trudno było przecisnąć się przez gęsty las kwiatów. Zdała dziennikarzom i publiczności wierną relację z koszmaru niewoli, nie
podając im żadnego faktu mogącego zachęcić kogoś do akcji na własną rękę i narazić życie Maruchy. W następną środę, pewna, że Marucha zna już nowy dekret, Alexandra postanowiła zrobić program o radosnym oczekiwaniu na jej powrót. W ciągu ostatnich tygodni, w miarę postępu negocjacji, Villamizar dokonał widocznych zmian w swoim mieszkaniu i urządził je tak, by spodobało się żonie, kiedy już będzie na wolności. Postawili biblioteczkę tam, gdzie chciała, przestawili niektóre meble, przewiesili obrazy. Konia z dynastii Tang, którego Marucha przywiozła z Dżakarty jako swoje życiowe trofeum, umieścili w widocznym miejscu. W ostatniej chwili przypomnieli sobie, że narzekała na brak porządnego dywanu w łazience, i czym prędzej go kupili. Dom - odmieniony i lśniący - stał się scenerią niezwykłego programu telewizyjnego, dzięki któremu Marucha poznała nowy wystrój mieszkania na długo przed powrotem. Wypadło świetnie, chociaż nie wiedzieli nawet, czy Marucha to widziała. Beatriz szybko przyszła do siebie. Ubranie, które miała na sobie w dniu wyjścia na wolność, schowała do więziennej torby, gdzie pozostał na zawsze przygnębiający odór niewoli, który wciąż jeszcze budził ją w środku nocy. Z pomocą męża odzyskała równowagę ducha. Widmo przeszłości nawiedziło ją tylko dwukrotnie, kiedy usłyszała w słuchawce głos gospodarza. Za pierwszym razem był to rozpaczliwy okrzyk: - Lekarstwo! Lekarstwo! Beatriz rozpoznała rozmówcę. Krew ścięła jej się lodem w żyłach, ale starczyło jej tchu, żeby zapytać tym samym tonem: - Jakie lekarstwo! Jakie lekarstwo! - Dla tamtej pani - odkrzyknął gospodarz. Wyjaśniło się wówczas, że chodziło o nazwę leku, jaki Marucha brała na krążenie. - Vasoton - powiedziała Beatriz. I zaraz, już spokojna, zapytała: - Jak tam, wszystko dobrze? - Dziękuję, u mnie wszystko w porządku. - Nie u pana - powiedziała Beatriz. - U niej. - Ach, tak - powiedział. - Pani czuje się dobrze. Beatriz rzuciła słuchawkę i wybuchnęła płaczem, wstrząśnięta koszmarnym wspomnieniem: podłe jedzenie, gnój w łazience, monotonne dni, straszliwa samotność Maruchy w dusznej, cuchnącej klitce. Wkrótce w sportowym programie dziennika telewizyjnego zamieszczono tajemnicze ogłoszenie: ZAŻYWAJ BASOTON. Zmienili pisownię, żeby produkujące lek laboratorium nie zaprotestowało przeciwko używaniu jego produktu do niewiadomych celów. Drugi telefon od gospodarza, po upływie kilku tygodni, był zupełnie inny. Beatriz z trudem rozpoznała jego sztucznie zmieniony głos. Ale ton był raczej ojcowski. - Niech pani pamięta, o czym rozmawialiśmy - powiedział. - Nigdy nie siedziała pani razem z panią Mariną. Z nikim. - Proszę się nie martwić - powiedziała Beatriz i odłożyła słuchawkę. Guido Parra, upojony swoim pierwszym sukcesem, oświadczył Villamizarowi, że zwolnienie Maruchy jest kwestią najwyżej trzech dni. Villamizar przekazał to żonie na transmitowanej przez radio i telewizję konferencji prasowej. Z drugiej strony, po opowieściach Beatriz o panujących w niewoli warunkach, Alexandra miała pewność, że przesyłane w jej programach wiadomości docierają do celu. Przeprowadziła więc z nią półgodzinny wywiad, w którym Beatriz opowiedziała o wszystkim, co Marucha chciałaby wiedzieć: jak wyglądało uwolnienie, jak się czują dzieci, co się dzieje w domu, co słychać u przyjaciół i czy może mieć nadzieję na szybki powrót. Począwszy od tego czasu mieli regularnie nadawać podobne programy, z wszelkim bogactwem szczegółów - w co się ubierają, co kupują, kto ich odwiedza. Ktoś mówił: „Manuel już upiekł szynkę”, tylko po to, żeby przekonać Maruchę, że w domu panuje zwykły porządek. Były to wszystko błahostki, ale bardzo pokrzepiające - widziała, że życie trwa. Dni jednak mijały, a nic nie wskazywało na to, że wkrótce ją wypuszczą. Guido Parra plątał się w mętnych wyjaśnieniach i dziecinnych wykrętach; nie odbierał telefonów; zniknął. Villamizar przywołał go do porządku. Parra odpowiedział rozwlekłą przemową. Mówił, że sprawy się komplikują z powodu masakr dokonywanych przez siły porządkowe wśród ubogiej ludności Medellin. Argumentował, że dopóki rząd nie położy kresu tym bestialskim metodom, uwolnienie zakładników będzie bardzo trudne. Villamizar nie pozwolił mu skończyć.
- Tego nie było w umowie - powiedział. - Chodziło o uściślenie postanowień dekretu i tak się stało. To jest dług honorowy, a ze mną nie ma żartów. - Nie ma pan pojęcia, jakie to upierdliwe być adwokatem tych typów - powiedział Parra. Nie w tym problem, czy mi zapłacą, czy nie, ale jeśli coś pójdzie nie tak, zabiją mnie bez skrupułów. Czego pan ode mnie chce? - Dość już tego bicia piany - powiedział Villamizar. - O co chodzi? - Że dopóki policja nie skończy z jatkami i nie ukarzą winnych, nie ma żadnej możliwości, żeby wypuścili panią Maruchę. Tak to wygląda. Zaślepiony gniewem Villamizar wybuchnął stekiem obelg pod adresem Escobara i zakończył: - Spadaj pan stąd, i to już, bo jeśli ktoś pana kiedyś zabije, to ja. Guido Parra zniknął z pola widzenia. I to nie tylko z powodu gwałtownej reakcji Villamizara, ale i ze strachu przed Pablem Escobarem, który widocznie nie mógł mu darować samowoli przy prowadzeniu negocjacji. Mógł to w pełni ocenić Hernando Santos, kiedy Guido Parra zadzwonił do niego przerażony i powiedział, że ma dla niego tak potworny list od Escobara, że boi się go odczytać. - To wariat - powiedział. - Nikt mu nie dogodzi, a mnie pozostaje tylko zniknąć. Hernando Santos, świadomy, że zamyka się przed nim jedyne dojście do Pabla Escobara, próbował przekonać go, żeby nie uciekał z kraju. Daremnie. Guido Parra poprosił go tylko, żeby pomógł mu uzyskać wizę do Wenezueli i ułatwił jego synowi zdanie matury w bogotańskim Gimnasio Moderno. Nie potwierdzone dotąd pogłoski pozwalają przypuszczać, że schronił się w jednym z wenezuelskich klasztorów, gdzie jego siostra była zakonnicą. Długo nie było żadnej wiadomości o jego losach, aż do szesnastego kwietnia 1993 roku, kiedy w Medellin, w bagażniku samochodu bez tablic rejestracyjnych, znaleziono dwa ciała. Byli to Parra i jego syn. Villamizar przez dłuższy czas nie mógł pozbyć się poczucia straszliwej klęski. Wyrzucał sobie, że zaufał słowom Pabla Escobara. Wszystko wydawało się stracone. Dopóki trwały pertraktacje, informował na bieżąco o ich przebiegu Turbaya i Hernanda Santosa, którzy teraz również zostali odcięci od wszelkich kontaktów z Escobarem. Widywali się niemal codziennie. Alberto dzielił się z nimi każdą optymistyczną wieścią, taił zaś niepowodzenia. Spędzał długie godziny z byłym prezydentem, który zniósł śmierć córki z rozdzierającym stoicyzmem - zamknął się w sobie, odmawiał publicznych wypowiedzi. Był nieobecny. Hernando Santos, opierający nadzieje na uwolnienie syna wyłącznie na mediacji Guida Parry, załamał się zupełnie. Zamordowanie Mariny, a zwłaszcza bezwzględność porywaczy, skłoniły ich do nieuniknionej refleksji nad dalszym postępowaniem. Wszystkie możliwości mediacji Notables zostały wyczerpane, a trudno byłoby znaleźć innego mediatora, który mógłby skutecznie wpłynąć na przebieg wydarzeń. Dobra wola i pośrednie metody nacisku nie miały sensu. Świadomy tej sytuacji, Villamizar wyładował się na Rafaelu Pardo. „Proszę pomyśleć, jak ja się czuję - powiedział. - Escobar od lat jest zmorą mojej rodziny. Najpierw grozi mnie. Potem dokonuje zamachu, z którego cudem wychodzę cało. Potem znowu mi grozi. Morduje Galana. Porywa moją żonę i siostrę, a teraz żąda, żebym bronił jego praw”. Był to jednak wybuch jałowy, bo kości zostały już rzucone i jedyną pewną drogą do uwolnienia zakładników było udać się do jaskini lwa. Krótko mówiąc - pozostało mu tylko, bez dalszych ceregieli, polecieć do Medellin i odszukać Pabla Escobara, gdziekolwiek by się znajdował, stanąć z nim twarzą w twarz i zacząć rozmawiać.
8 Problem tkwił w tym, jak znaleźć Pabla Escobara w udręczonym przemocą mieście. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 1991 roku popełniono tysiąc dwieście zabójstw dwadzieścia dziennie, a średnio co cztery dni dokonywano masakry. Porozumienie prawie wszystkich zbrojnych ugrupowań guerrilli dało w wyniku najstraszliwszą eskalację terroryzmu w historii kraju, Medellin zaś stało się ośrodkiem akcji ulicznych. Przez zaledwie kilka miesięcy zamordowano czterystu pięćdziesięciu siedmiu policjantów. Departament Bezpieczeństwa (DAS) oświadczył, że dwa tysiące mieszkańców dzielnic nędzy jest na usługach Pabla Escobara, wśród nich wielu nieletnich, utrzymujących się z polowań na funkcjonariuszy. Za martwego oficera płacono pięć milionów pesos, za szeregowca półtora miliona, a za każdego rannego - osiemset tysięcy. Szesnastego grudnia 1991 roku trzech podoficerów i ośmiu policjantów zginęło w wyniku eksplozji samochodu ze stu pięćdziesięcioma kilogramami dynamitu, który wybuchł na arenie walki byków w Medellin. Przy okazji zmarło dziewięciu cywilów, a stu czterdziestu trzech zostało rannych. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z toczącą się wojną. Oddział specjalny do walki z handlem narkotykami został napiętnowany przez Escobara jako wcielenie wszelkiego zła. Jednostkę tę utworzył w roku 1989 prezydent Virgilio Barco, bezradny wobec niemożności ustalenia ścisłych kompetencji w rozległych strukturach policji i armii. Zadanie to zlecono siłom policji, aby utrzymać wojsko jak najdalej od zgubnych wpływów karteli i paramilitaryzmu. Początkowo w skład korpusu weszło około trzystu funkcjonariuszy i kilku pilotów helikopterów, przeszkolonych przez brytyjską Special Air Service (SAS). Nowa jednostka rozpoczęła działalność w środkowym sektorze rzeki Magdaleny - w centrum kraju - w okresie apogeum działalności grup paramilitarnych, utworzonych przez wielkich właścicieli ziemskich do walki z lewicową partyzantką. Stąd wyłoniła się później grupa do walki ulicznej, która obrała Medellin za centrum operacyjne. Był to oddział legionistów o całkowitej swobodzie działania, zależny jedynie od Krajowej Komendy Policji w Bogocie, bez żadnych pośrednich instancji, z istoty swojej nie przebierający w środkach. Wywołało to konsternację w środowiskach przestępczych i wśród lokalnych władz, niechętnym okiem patrzących na niezależną siłę, która wymykała się im spod kontroli.. Extraditables zawzięli się nań szczególnie i oskarżali o notoryczne gwałcenie praw człowieka. Mieszkańcy Medellin wiedzieli, że doniesienia o popełnianych przez siły specjalne zbrodniach nie były bezpodstawne, przemoc oglądali bowiem codziennie na ulicach swego miasta, chociaż w większości przypadków nikt się do niej oficjalnie nie przyznawał. Na protesty krajowego i międzynarodowego ruchu obrony praw człowieka rząd udzielał nieprzekonujących odpowiedzi. Po wielu miesiącach postanowiono dokonywać rewizji tylko w obecności urzędnika Prokuratury Generalnej, co w konsekwencji niosło nieuniknioną biurokratyzację działań operacyjnych. Sprawiedliwość niewiele mogła uczynić. Sędziowie, których pobory ledwie starczały na utrzymanie rodziny i nie pokrywały nawet podstawowych kosztów wykształcenia dzieci, stanęli przed dylematem bez wyjścia: albo dadzą się zamordować, albo pozwolą się kupić handlarzom narkotyków. Godne podziwu jest, że wielu wybrało śmierć. Być może najbardziej typowa dla Kolumbii była w tej sytuacji zdumiewająca umiejętność przystosowania się mieszkańców Medellin do dobrego i do złego, co w połączeniu z nieokiełznaną żądzą przetrwania jest chyba najokrutniejszą receptą na dzielność. Większość z nich wydawała się nieświadoma, że miasto, które zawsze było najpiękniejsze, najbardziej dynamiczne i najbardziej gościnne ze wszystkich miast w kraju, stało się w tamtych latach jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Miejski terroryzm był dotychczas rzadkim zjawiskiem w stuletniej kulturze kolumbijskiej przemocy. Nawet historyczne już ruchy partyzanckie, które stosowały zamachy w praktyce, potępiły je słusznie jako wynaturzenie walki rewolucyjnej. Nauczono się więc żyć w ciągłym strachu przed tym, co się działo, ale nie do zniesienia była niepewność tego, co się jeszcze może wydarzyć: wybuch, który rozerwie na kawałki uczniów jakiejś szkoły, rozpadający się w powietrzu samolot, kosz warzyw eksplodujący na straganie. Zabłąkane bomby, które zabijały niewinnych, i anonimowe groźby w słuchawce telefonu stały się zmorą codziennego życia. Nie ucierpiała jednak sytuacja ekonomiczna miasta, na co wskazują dostępne dane statystyczne.
Przed laty handlarze narkotyków byli w modzie. Otaczało ich coś w rodzaju nimbu. Cieszyli się całkowitą bezkarnością, a nawet pewnym prestiżem wśród ludu, dzięki hojnej dobroczynności, jakiej nie skąpili mieszkańcom ubogich dzielnic, gdzie spędzili swoje dzieciństwo społecznych wyrzutków. Gdyby ktoś chciał ich aresztować, każdy stojący na rogu policjant pokazałby ich palcem. Ale znaczna część Kolumbijczyków patrzyła na nich z zaciekawieniem, które nazbyt przypominało upodobanie. Politycy, przemysłowcy, handlowcy, dziennikarze i zwykli karierowicze balowali na nieustającym festynie w hacjendzie Napoles pod Medellin, gdzie Pablo Escobar miał ogród zoologiczny ze sprowadzonymi z Afryki najprawdziwszymi żyrafami i hipopotamami, a w bramie witała gości - niby pomnik narodowej pamięci - awionetka, którą wywieziono z kraju pierwszy ładunek kokainy. Dzięki szczęściu i nielegalnym interesom Escobar stał się panem placu i legendą przyćmiewającą jego samego. Publikowane przez niego oświadczenia, pisane nienagannym stylem i doskonale wyważone, do tego stopnia przypominały prawdę, że można się było pomylić. Kiedy był u szczytu swej świetności, w dzielnicach nędzy w Medellin wznoszono ołtarze z jego podobizną i palono przed nim świeczki. Wierzono, że czyni cuda. Żaden Kolumbijczyk w całej historii nie potrafił z takim talentem manipulować opinią publiczną. Żaden też nie przewyższył go w korupcji. Najbardziej niepokojącą i niszczącą cechą jego osobowości był kompletny brak rozróżnienia między dobrem i złem. Taki był ów niewidzialny i niewyobrażalny człowiek, którego Alberto Villamizar postanowił odnaleźć w połowie lutego, żeby zwrócił mu żonę. Zaczął od poszukiwania kontaktu z trzema braćmi Ochoa w więzieniu pod specjalnym nadzorem w Itagiii. Rafael Pardo, za zgodą prezydenta, dał mu zielone światło, ale przypomniał ograniczenia: jego działania nie są oficjalnymi negocjacjami, a tylko zwykłym rekonesansem. Oświadczył, że nie jest upoważniony do zawierania umów, nie wolno mu też na własną rękę proponować żadnych ustępstw w imieniu rządu. Może natomiast dać do zrozumienia, iż władze nadal zainteresowane są ujawnieniem się Extraditables w ramach nakreślonych przez aktualną linię polityczną. Wychodząc z tej nowej koncepcji, wpadł na pomysł, by zmienić również samą perspektywę działań i skupić je nie na oswobodzeniu zakładników - jak dotychczas ale na dobrowolnym oddaniu się Pabla Escobara w ręce sprawiedliwości, a wtedy porwani automatycznie powinni odzyskać wolność. Tak rozpoczął się drugi akt porwania Maruchy, a przed Yillamizarem stanęło kolejne wyzwanie. Możliwe, że Escobar miał zamiar wypuścić ją razem z Beatriz, ale tragedia Diany Turbay pokrzyżowała jego plany. Z jednej strony obarczono go winą za śmierć, za którą nie ponosił odpowiedzialności, z drugiej zaś - zamordowanie Diany było dlań osobistą klęską, stracił bowiem kartę przetargową nieoszacowanej wartości, a sytuacja jego bardzo się skomplikowała. Poza tym działania policji zaostrzyły się do tego stopnia, że zmuszony był zaszyć się jeszcze głębiej. Po śmierci Mariny zostali mu: Pacho, Diana, Marucha i Beatriz. Gdyby wówczas musiał kogoś zabić, byłaby to zapewne Beatriz. Kiedy Beatriz była wolna, a Diana martwa, pozostało mu tylko dwoje: Pacho i Marucha. On sam wolałby może zatrzymać Pacho Santosa, którego wartość wymienna była znaczna, ale Marucha osiągnęła nieprzewidzianie wysoką cenę wskutek uporczywego dążenia Villamizara do podtrzymania kontaktu, dopóki rząd nie podjął decyzji o sprecyzowaniu postanowień dekretu. Również dla Escobara jedyną deską ratunku stała się mediacja Alberta, a zagwarantować ją mogło tylko zatrzymanie Maruchy. Byli po prostu na siebie skazani. Villamizar zaczął od spotkania z Nydią Quintero, żeby zapoznać się z jej doświadczeniami. Była otwarta, stanowcza, pogrążona w spokojnej żałobie. Opowiedziała mu o swoich rozmowach z siostrami Ochoa, z wiekowym patriarchą rodziny, z Fabiem w więzieniu. Odniósł wrażenie, iż pogodziła się z okrutną śmiercią córki. Wspominając ją nie czuła rozpaczy ani żądzy odwetu. Chciała tylko być pomocna w osiągnięciu zgody. Z tym przekonaniem wręczyła mu list do Pabla Escobara wyrażający pragnienie, by śmierć Diany nie była daremna i żeby żaden Kolumbijczyk nie musiał już cierpieć tak jak ona. Już w pierwszych słowach przyznawała, że rząd nie może wstrzymać działań przeciw przestępcom, może jednak nie podejmować prób zbrojnego odbicia zakładników, bo wszyscy - rodzina, rząd i całe społeczeństwo - wiedzą, że jeśli podczas jakiejś akcji policja natknie się na kogoś z porwanych, może dojść do tragedii, tak jak zdarzyło się z jej córką. „Dlatego staję przed panem - pisała w liście - by błagać z sercem pełnym bólu, przebaczenia i życzliwości, żeby uwolnił pan Maruchę i Francisca Santosa”. I kończyła zaskakującą prośbą: „Proszę mi napisać, że nie chciał pan śmierci Diany”. Po wielu miesiącach, już z więzienia, Escobar
publicznie wyraził swój podziw dla Nydii, która potrafiła napisać list pozbawiony urazy i słów potępienia. „Jakże boli mnie - wyznał - że nie miałem odwagi jej odpisać”. Villamizar udał się do Itagui, odwiedzić trzech braci Ochoa, z listem Nydii i z niepisanym upoważnieniem rządu. Towarzyszyli mu dwaj agenci DAS, a policja z Medellin dodała jeszcze sześciu. Braci Ochoa osadzono niedawno w więzieniu pod specjalnym nadzorem - o potrójnej kontroli, przeprowadzanej z powolną, powtarzającą się rutyną - którego mury z surowej, niewypalonej cegły przypominały nie dokończony kościół. Puste korytarze, wąskie schody o balustradzie z malowanych na żółto metalowych rurek, kable instalacji alarmowych - wiodły do pawilonu na drugim piętrze, gdzie trzej bracia odmierzali lata wyroku tworząc cuda szuki rymarskiej: siodła, rzędy i uprzęże. Rodzina stawiła się w komplecie. Przyszli synowie, szwagrowie, siostry. Martha Nieves, najbardziej energiczna, i Maria Luisa, żona Jorge Luisa, czyniły honory domu z wzorową gościnnością mieszkanek Antioąuii. Jego przybycie zbiegło się z porą obiadu, który podano w szopie w głębi patio. Na ścianach wisiały fotosy artystów filmowych, a pod nimi stały profesjonalne przyrządy gimnastyczne i stół na dwanaście osób. Z obawy przed otruciem potrawy przygotowywano w pobliskiej hacjendzie La Loma, oficjalnej rezydencji rodziny, a tego dnia dano soczysty pokaz kreolskiej kuchni. Podczas posiłku, zgodnie z panującym w Antioąuii zwyczajem, rozmawiano wyłącznie o jedzeniu. Przy deserze, z zachowaniem wszelkich rygorów rodzinnej narady, rozpoczęto właściwą. dyskusję. Nie było to tak łatwe, jak można by sądzić po harmonii panującej w czasie obiadu. Zaczął Villamizar, w typowy dla siebie sposób - powolny, przemyślany, obrazowy, pozostawiając niewiele miejsca na pytania, bo odpowiadał, zanim ktoś zdążył je zadać. Przedstawił szczegółową relację ze swych kontaktów z Guidem Parrą, opowiedział o ich gwałtownym przerwaniu i na koniec wyraził przekonanie, iż jedynie bezpośrednia rozmowa z Pablem Escobarem może uratować Maruchę. - Spróbujmy położyć tamę bestialstwu - powiedział. - Rozmawiajmy, zamiast popełniać błędy. Na początek wiedzcie, że nie mamy najmniejszego zamiaru odbijać zakładników siłą. Wolę porozmawiać, dowiedzieć się, o co chodzi i do czego zmierzacie. Jorge Luis, najstarszy z braci, mówił za wszystkich. Opowiedział, jak bardzo ucierpiała jego rodzina w zawierusze tej brudnej wojny, wspomniał o powodach swego oddania się w ręce policji i związanych z tym kłopotach, a także o nieustannym lęku, iż Konstytuanta nie uchyli ekstradycji. - Była to dla nas ciężka batalia - powiedział. - Nawet pan sobie nie wyobraża, co przeszliśmy, co przeżyły nasze rodziny i przyjaciele. Zaznaliśmy wiele zła. Ograniczył się do ścisłych faktów: Martha Nieves, jego siostra - porwana; Alonso Cardenas, jego szwagier - porwany i zamordowany w 1986 roku; Jorge Ivan Ochoa, jego stryj - porwany w roku 1983; jego kuzyni, Mario i Guillermo León Ochoa - porwani i zamordowani. Villamizar z kolei usiłował przekonać ich, że sam także padł ofiarą tej wojny i że za to, co się jeszcze wydarzy, będą musieli zapłacić tak samo. „Mnie było co najmniej tak ciężko jak wam - powiedział. - Extraditables próbowali zamordować mnie w osiemdziesiątym szóstym, musiałem skryć się na końcu świata, a i tam mnie dopadli. Teraz porwali mi żonę i siostrę”. Nie użalał się jednak nad sobą, ale starał się zejść do poziomu swoich rozmówców. - Tak dalej być nie może - zakończył. - Nadszedł czas, żebyśmy doszli do porozumienia. Tylko oni dwaj zabrali głos. Reszta rodziny słuchała w żałobnym milczeniu, a kobiety podtykały gościowi napoje i potrawy, nie wtrącając się do dyskusji. - Niestety, nie możemy panu pomóc - stwierdził Jorge Luis. - Była tu pani Nydia. Rozumieliśmy jej sytuację, ale powiedzieliśmy jej to samo. Nie chcemy kłopotów. - Dopóki ta wojna trwa, nikt z was nie jest bezpieczny, nawet wśród tych opancerzonych ścian - nalegał Villamizar. - Jeśli natomiast położymy jej kres, rodzina ocaleje, a wy wrócicie do ojca i matki. Ale żeby to było możliwe, Escobar musi się ujawnić, a Marucha i Francisco powrócić cało i zdrowo do swych domów. Możecie też być pewni, że jeżeli ich zabiją, zapłacicie za to wy, wasze rodziny, wszyscy. W ciągu trzech długich godzin tego więziennego spotkania pasowali się ze sobą, balansując na skraju przepaści. Villamizar docenił antioqueński realizm najstarszego z braci. Oni z kolei byli pod wrażeniem bezpośrednich i szczerych słów gościa. Mieszkali przez jakiś czas w Cucuta, rodzinnych stronach Alberta - znali tam wielu ludzi i dobrze rozumieli ich mentalność. Pod koniec pozostali dwaj bracia Ochoa włączyli się do rozmowy, a Martha
Nieves rozładowywała nastrój z kreolskim wdziękiem. Mężczyźni wydawali się niezłomni w swojej odmowie włączenia się do gry, z której raz już wyszli obronną ręką, z wolna jednak stawali się mniej nieprzejednani. - No, dobrze - zakończył Jorge Luis. - Skontaktujemy się z Pablem i powiemy, że był pan tutaj. Ale radzę spotkać się z moim ojcem. Jest w hacjendzie La Loma i z przyjemnością z panem porozmawia. Villamizar udał się więc do hacjendy razem z całą rodziną i dwoma agentami ochrony, którzy towarzyszyli mu z Bogoty. Resztę eskorty zostawił, bo rodzina Ochoa uznała, że nazbyt będą rzucali się w oczy. Dojechali do bramy, a potem poszli piechotą w stronę domu, ścieżką wśród gęstych, wypielęgnowanych drzew. Członkom obstawy zastąpiło drogę kilku mężczyzn. Nie widać było, czy mają przy sobie broń. Nalegali, żeby policjanci poszli z nimi. Nastąpiła chwila konsternacji, ale domownicy uspokoili przybyszów, namawiając ich z wyszukaną grzecznością: - Chodźcie, zjedzcie coś z nami, bo szanowny pan musi porozmawiać z don Fabiem. Aleja prowadziła do dziedzińca, w głębi którego wznosił się okazały dwór. Na tarasie, górującym nad łąkami rozciągającymi się aż po widnokrąg, sędziwy patriarcha oczekiwał swego gościa. Wokół zgromadziła się dalsza rodzina - same kobiety, prawie wszystkie w żałobie po ofiarach tej zaciętej wojny. Chociaż była pora sjesty, przygotowały niezliczone smakołyki i napitki. Villamizar już w chwili powitania pojął, że don Fabio znał dokładnie przebieg więziennej rozmowy. Przystąpili więc do rzeczy bez zbędnych wyjaśnień. Villamizar ograniczył się do powtórzenia, iż zaostrzenie sporu może poważnie zaszkodzić licznej i zamożnej rodzinie Ochoa, na której jak dotąd nie ciążyło oskarżenie o terroryzm lub zabójstwo. Chwilowo trojgu dzieciom don Fabia nie grozi niebezpieczeństwo, ale przyszłości nie da się przewidzieć. Tak więc sam powinien być najbardziej zainteresowany zawarciem pokoju, a to nie będzie możliwe, dopóki Escobar nie pójdzie za przykładem jego synów. Don Fabio wysłuchał go w spokojnym skupieniu, przytakując lekkim skinięciem głowy, ilekroć coś wydawało mu się trafne. Potem, krótkimi zdaniami miażdżącymi jak epitafium, streścił w pięć minut swoje myśli. Cokolwiek zostanie zrobione - mówił - zawsze w końcu okaże się, że i tak potrzebna jest osobista rozmowa z Escobarem. „Najlepiej od tego zacząć”, stwierdził. Uważał, że Villamizar jest odpowiednim człowiekiem, ponieważ Escobar ufał tylko tym ludziom, których słowa są na wagę złota. - A pan taki jest - zakończył don Fabio. - Trzeba mu to tylko udowodnić. Spotkanie, rozpoczęte w więzieniu o dziesiątej rano, skończyło się o szóstej wieczorem w La Loma. Największym sukcesem było przełamanie lodów pomiędzy Villamizarem i rodziną Ochoa dla osiągnięcia wspólnego celu - zgodnego też z intencjami rządu - jakim było dobrowolne oddanie się Escobara w ręce sprawiedliwości. Alberto miał teraz dodatkowy bodziec do spotkania z prezydentem. Ale wróciwszy do Bogoty dowiedział się, że Cesar Gaviria na własnej skórze odczuł ból porwania. Tak było w istocie. Fortunato Botero, jego brat cioteczny i najserdeczniejszy przyjaciel od najmłodszych lat, został wywieziony ze swojej hacjendy w Pereira przez czterech uzbrojonych i zamaskowanych mężczyzn. Prezydent nie odwołał umówionego wcześniej spotkania z gubernatorami prowincji na wyspie San Andres. Wyjechał w piątek po południu, nie mając pewności, kto dokonał porwania. W sobotę wstał wcześnie, żeby ponurkować na rafach, a kiedy wypłynął na powierzchnię, dowiedział się, że Fortunato został zamordowany przez porywaczy - nie byli to zresztą handlarze narkotyków - i pochowany przez nich ukradkiem, bez trumny, w szczerym polu. Autopsja wykazała obecność ziemi w jego płucach, co skłaniało do przypuszczenia, iż zakopano go żywcem. Prezydent natychmiast odwołał spotkanie i chciał wracać do Bogoty, ale lekarze zabronili mu lecieć. Przez godzinę przebywał na głębokości sześćdziesięciu stóp pod wodą i podróż samolotem nie była wskazana przed upływem doby. Gaviria dał się przekonać i cały kraj zobaczył jego ponurą twarz podczas transmisji z obrad. O czwartej po południu, nie zważając na opinię lekarzy, odleciał do Bogoty, żeby zorganizować pogrzeb. Kiedy po pewnym czasie wspominał ten dzień jako jeden z najcięższych w swoim życiu, powiedział z gorzką ironią: - Byłem jedynym Kolumbijczykiem, który nie mógł poskarżyć się przed prezydentem. Gdy tylko skończył się więzienny obiad, Jorge Luis Ochoa wysłał do Escobara list, żeby nastawić go przychylnie do Villamizara. Odmalował go jako człowieka poważnego i wiarygodnego, któremu można zaufać. Odpowiedź Escobara była natychmiastowa: „Powiedz temu skurwielowi, że szkoda gadać”. Villamizar dowiedział się o tym przez telefon od Marthy
Nieves i Marii Lii, które prosiły go jednak, żeby wrócił do Medellin i szukał innego dojścia. Tym razem pojechał bez obstawy. Taksówka zawiozła go z lotniska do hotelu Intercontinental. Po kwadransie odebrał go stamtąd szofer rodziny Ochoa. Był to sympatyczny, dowcipny antioąueńczyk lat około dwudziestu, który długo przyglądał mu się we wstecznym lusterku. Wreszcie zapytał: - Bardzo się pan boi? Villamizar uśmiechnął się do lusterka. - Spokojna głowa, proszę szanownego pana - dodał chłopak ze szczyptą ironii. - Z naszej strony nic panu nie grozi. Jak można tak myśleć! Żarty te dodały Villamizarowi otuchy i ufności, że nie traci czasu na daremne podróże. Nigdy nie dowiedział się, czy go śledzono, nawet podczas zaawansowanych działań, ale zawsze czuł nad sobą cień czyjejś niematerialnej obecności. Wszystko wskazywało na to, że Escobar nie czuł się dłużny wobec Villamizara za dekret, który uchylił furtkę prowadzącą niechybnie do zniesienia ekstradycji. Nie było wątpliwości, iż w swych skrupulatnych rachunkach twardego gracza uznał, że przysługa ta została wynagrodzona z nawiązką przez zwolnienie Beatriz. Rachunek wydawał się ostatecznie wyrównany. Jednakże bracia Ochoa uważali, że Villamizar powinien naciskać. Tak więc, nie zważając na obelgi, postanowił, że nie ustąpi. Rodzina Ochoa wspierała jego wysiłki. Spotkał się z nimi jeszcze dwa lub trzy razy i wspólnie ustalili strategię postępowania. Jorge Luis napisał do Escobara drugi list, w którym zapewniał, że gdyby ten zdecydował się ujawnić, ma zapewnione wszelkie gwarancje, z poszanowaniem życia włącznie, i że w żadnym wypadku nie będzie poddany ekstradycji. Ale Escobar nie odpowiedział. Wówczas postanowili, że Villamizar osobiście przedstawi mu na piśmie swoją sytuację i propozycje. List ów został napisany czwartego marca w celi braci Ochoa, z pomocą Jorge Luisa, który podpowiadał, co można napisać, a co może być źle przyjęte. Villamizar zaczął od stwierdzenia, iż poszanowanie praw człowieka jest podstawą osiągnięcia pokoju. „Trudno jednak pominąć fakt, iż gwałcące te prawa osoby usprawiedliwiają swe postępowanie tym, że inni robią to samo”. Stoi to na przeszkodzie staraniom obu stron i niweczy wszystko, czego on sam dokonał w ciągu długich miesięcy walki o uwolnienie żony. Rodzina Villamizarów niejednokrotnie padała ofiarą nieuzasadnionej przemocy: próba zamachu na życie Alberta, zamordowanie Luisa Carlosa Gala-na, a teraz - porwanie Maruchy i Beatriz. „Moja szwagierka Gloria Pachón de Galan i ja - ciągnął dalej - nie możemy tego zrozumieć i nie pogodzimy się z tą niesprawiedliwą napaścią”. Dlatego też, dopóki Marucha i inni dziennikarze nie znajdą się na wolności, Kolumbia nigdy nie wkroczy na drogę prawdziwego pokoju. Odpowiedź Escobara nadeszła po dwóch tygodniach. Była jak smagnięcie bata: „Szanowny Panie, żałuję wielce, ale nie mogę Pana zadowolić”. Następnie zwracał uwagę na fakt, iż niektórzy prawodawcy ze strony rządowej, przy pełnej aprobacie rodzin zakładników, postulują pominięcie problemu ekstradycji w ustawodawstwie, jeśli porwani nie zostaną uwolnieni. Escobar uważał taki pogląd za niewłaściwy, ponieważ wszystkich porwań dokonano, zanim zebrała się Konstytuanta, nie mogą więc one być traktowane jako próba wywarcia presji na to gremium. W związku z tym pozwolił sobie udzielić wzruszającej przestrogi: „Niech Pan zatem pamięta, szanowny Panie Villamizar, iż ekstradycja pochłonęła tak wiele ofiar, że dwie następne nie wpłyną w istotny sposób na przebieg obecnego konfliktu”. Była to uwaga niejako na marginesie całej sprawy, Escobar bowiem nie traktował już ekstradycji jako głównego przedmiotu sporu, odkąd nowy dekret odebrał jej rację bytu w przypadku dobrowolnego ujawnienia się przestępców. W centrum jego wysiłków znalazł się natomiast problem gwałcenia praw człowieka przez ścigające go oddziały specjalne. Była to mistrzowska taktyka - zdobywać teren poprzez częściowe zwycięstwa i kontynuować wojnę pod jakimkolwiek pretekstem, mnożąc w nieskończoność powody, dla których nie chce się poddać. W liście przyznawał co prawda, że obaj z Villamizarem walczą o bezpieczeństwo swych rodzin, nalegał jednak, by uznać, iż bezkarny mord, popełniony przez oddział specjalny na czterystu chłopcach ze slumsów Medellin, usprawiedliwia porwanie dziennikarzy jako formę nacisku, by pociągnąć winnych do odpowiedzialności. Wyrażał również zdziwienie, że żaden funkcjonariusz publiczny nie próbował skontaktować się z nim bezpośrednio w sprawie dokonanych porwań. W każdym razie, stwierdzał, wszelkie prośby o zwolnienie zakładników
pozostaną daremne, gdyż stawką w tej grze jest życie rodzin i wspólników Extraditables. I zakończył: „Jeśli rząd nie wkroczy i nie wysłucha naszych postulatów, przystąpimy do egzekucji Maruchy i Francisca Santosa. Co do tego proszę nie mieć żadnej wątpliwości”. List ten dowodził, iż Escobar szuka kontaktu z władzami. Nadal brał pod uwagę możliwość oddania się w ręce sprawiedliwości, miało to jednak kosztować o wiele drożej, niż przypuszczano, i gotów był odebrać należność bez sentymentów. Villamizar zrozumiał to i jeszcze tego samego tygodnia złożył wizytę prezydentowi Gavirii i przedstawił mu sytuację. Prezydent wysłuchał go z najwyższą uwagą, ale powstrzymał się od komentarza. W tamtych dniach Villamizar spotkał się również z prokuratorem generalnym, szukając innych sposobów działania w obliczu nowych faktów. Była to rozmowa niezwykle owocna. Prokurator oznajmił, że pod koniec tygodnia opublikuje raport o śmierci Diany Turbay, w którym oskarża policję o samowolne i pochopne przeprowadzenie akcji, i otworzy proces przeciw trzem oficerom z oddziału specjalnego. Zdradził też, iż przeprowadził dochodzenie w sprawie jedenastu policjantów oskarżonych przez Escobara z imienia i nazwiska i że zamierza postawić ich przed sądem. Dotrzymał słowa. Trzeciego kwietnia prezydent otrzymał z Prokuratury Generalnej dokument, który zawierał analizę okoliczności śmierci Diany Turbay. Akcję - czytamy w raporcie - rozpoczęto dwudziestego trzeciego stycznia, kiedy służby wywiadowcze Medellin odebrały kilka anonimowych telefonów donoszących, że w okolicach miejscowości Copacabana widziano uzbrojonych mężczyzn. Ich działania koncentrowały się - według doniesień informatorów - w rejonie Sabanety, a zwłaszcza w majątkach Villa del Rosario, La Bola i Alto de la Cruz. Przynajmniej w jednej z powyższych rozmów wspomniano o możliwości przetrzymywania tam porwanych dziennikarzy, sugerowano też obecność Doktora, czyli Pabla Escobara. Fakt ten zanotowano w raporcie stanowiącym podstawę do przeprowadzenia akcji, pominięto jednak informację o zakładnikach. Generał major Miguel Gómez Padilla, komendant naczelny policji, oświadczył, że dwudziestego czwartego stycznia po południu został powiadomiony, iż następnego dnia przeprowadzony zostanie zwiad połączony z przeszukaniem terenu oraz „próba ujęcia Pabla Escobara i grupy handlarzy narkotyków”. Wszystko wskazuje na to, że wtedy również pominięto możliwość natknięcia się na Dianę Turbay i Richarda Becerrę. Akcję rozpoczęto dwudziestego piątego stycznia o jedenastej rano, kiedy z budynku szkoły oficerskiej imienia Carlosa Holguina w Medellin wymaszerował kapitan Jairo Salcedo Garda z grupą siedmiu oficerów, pięciu podoficerów i czterdziestu policjantów. W godzinę potem budynek opuścił kapitan Eduardo Martinez Solanilla, a z nim dwóch oficerów, dwóch podoficerów i sześćdziesięciu jeden policjantów. Z raportu wynikało, iż nigdzie nie pojawiło się nazwisko kapitana Helmera Ezeąuiela Torresa Veli, odpowiedzialnego za operację na terenie hacjendy La Bola, gdzie znajdowała się Diana z Richardem. Tymczasem w swoich późniejszych zeznaniach przed Komisją Państwowej Izby Kontroli kapitan osobiście potwierdził, że wyruszył o godzinie jedenastej rano, w grupie złożonej z sześciu oficerów, pięciu podoficerów i czterdziestu policjantów. Do akcji włączono też cztery bojowe helikoptery. Rewizje w Villa del Rosario i Alto de la Cruz odbyły się bez przeszkód. Dochodziła pierwsza, kiedy przystąpiono do akcji w La Bola. Podporucznik Ivan Diaz Alvarez zeznał, że schodząc z pagórka, na którym zostawił go helikopter, usłyszał wybuchy gdzieś na stoku. Pobiegł w tym kierunku i ujrzał uciekających w popłochu dziewięciu, może dziesięciu ludzi, uzbrojonych w strzelby i karabiny. „Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zorientować się, skąd prowadzony jest atak - mówił dalej - gdy usłyszeliśmy, że gdzieś niżej ktoś wzywa pomocy”. Podporucznik powiedział, że w pośpiechu zbiegł ze zbocza i zobaczył mężczyznę, który krzyczał: „Błagam, pomóżcie mi!”. Podporucznik odkrzyknął: „Stój! Kto idzie?!” Człowiek odpowiedział, że nazywa się Richard, jest dziennikarzem i potrzebuje pomocy dla rannej Diany Turbay. Podoficer przyznał się, że wyrwało mu się wówczas niechcący: „Gdzie jest Pablo?”. Richard odparł: „Nie wiem. Nic nie wiem. Błagam, pomóż mi!”. Wtedy Diaz podszedł ostrożnie, a wokół pojawili się inni policjanci z jego oddziału. Podporucznik dodał na koniec: „Byliśmy zaskoczeni widokiem dziennikarzy, bo cel akcji był zupełnie inny”. Relacja z tego spotkania pokrywa się niemal dokładnie z zeznaniami Richarda Becerry. Dopiero później dziennikarz uzupełnił je mówiąc, że widział mężczyznę, który strzelał do niego i do Diany - stał w odległości około piętnastu metrów, z rękami wyciągniętymi do przodu, zwrócony w lewą stronę. „Kiedy zamilkły strzały - zakończył Richard - leżałem już twarzą do ziemi”.
Badania techniczne wykazały, że kula, która spowodowała śmierć Diany, przedziurawiła okolice lewej kości biodrowej, a następnie skierowała się do góry i w prawo. Z opisu mikrośladów wynika, iż nabój wystrzelony był z ogromną siłą, osiągając prędkość od dwóch do trzech tysięcy stóp na sekundę - trzykrotnie większą od prędkości dźwięku. Nie odnaleziono go, ponieważ rozerwał się na trzy części, co zmniejszyło jego ciężar i zmieniło kształt - pozostał z niego jedynie nieregularny odłamek, który przemieszczał się dalej w ciele ofiary, będąc przyczyną śmiertelnych obrażeń. Była to niemal na pewno kula kalibru 5,56, wystrzelona być może z karabinu o podobnych, jeśli nie identycznych, parametrach jak austriacki AUG, odnaleziony na miejscu wydarzeń i nie wchodzący w skład regulaminowego uzbrojenia policji. W raporcie z sekcji zamieszczono na marginesie następującą uwagę: „Obliczono, że gdyby pomoc nadeszła w porę, Diana mogłaby przeżyć w tym stanie najwyżej piętnaście lat”. Najbardziej intrygującym elementem przeprowadzonej przez policję akcji była obecność cywila w kajdankach, lecącego tym samym helikopterem, którym przewieziono ranną Dianę do Medellin. Dwóch policjantów zeznało zgodnie, że był to mężczyzna między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia, o wyglądzie wieśniaka, smagłej skórze, krótko ostrzyżonych włosach, dość barczysty, wzrostu około metra siedemdziesięciu. Na głowie miał płócienną czapkę. Powiedzieli, że został zatrzymany podczas akcji. Legitymowali go właśnie, kiedy zaczęła się strzelanina. Założyli mu kajdanki i odstawili do helikoptera. Jeden z policjantów dodał, że przekazał więźnia swemu dowódcy, który przesłuchał go w ich obecności i wypuścił wolno w pobliżu miejsca, gdzie został zatrzymany. „Nie miał z tym nic wspólnego - oświadczyli. - Strzelali gdzieś na dole, a on był na górze, razem z nami”. Zgodnie z ich wersją, cywil w ogóle nie wsiadł do helikoptera, załoga jednak twierdziła coś przeciwnego. Inne zeznania były dokładniejsze. Starszy szeregowiec Luis Carlos Rios Ramirez,. artylerzysta z helikoptera, nie miał najmniejszych wątpliwości, że człowiek ten znajdował się na pokładzie i że jeszcze tego samego dnia odwieziono go z powrotem i zostawiono w rejonie działań. Tajemnica została wyjaśniona dwudziestego szóstego stycznia, kiedy w miejscowości Girardota, w pobliżu Medellin, znaleziono zwłoki niejakiego Jose Humberta Vazqueza Munoza. Zamordowano go z broni kalibru 9 mm, trzema strzałami w klatkę piersiową i dwoma w głowę. W archiwach służb śledczych figurował jako członek kartelu z Medellin, podejrzany o dokonanie ciężkich przestępstw. Prowadzący dochodzenie policjanci opatrzyli jego fotografię numerem pięć, dołączyli ją do zdjęć znanych przestępców i pokazali je zakładnikom przetrzymywanym wraz z Dianą Turbay. Hero Buss oświadczył: „Nie rozpoznaję nikogo, ale wydaje mi się, że mężczyzna ze zdjęcia numer pięć podobny jest do bandyty, którego widziałem w jakiś czas po porwaniu”. Również Azucena Lievano zeznała, że człowiek z fotografii, ale bez wąsów, przypomina jednego z nocnych strażników pilnujących ich na samym początku. Richard Becerra także rozpoznał numer piąty jako zakutego w kajdanki mężczyznę z helikoptera, przy czym uściślił: „Wydaje mi się podobny z twarzy, ale nie jestem pewien”. Rozpoznał go też Orlando Acevedo. Na końcu zaś zidentyfikowała zwłoki żona Vazqueza Munoza i zeznała pod przysięgą, że kiedy dwudziestego piątego stycznia 1991 roku, o godzinie ósmej rano, jej mąż wyszedł z domu, żeby złapać taksówkę, dwóch zmotoryzowanych mężczyzn w mundurach policjantów i dwóch w cywilnych ubraniach schwytało go na środku ulicy i wepchnęło do samochodu. Zdążył jeszcze krzyknąć: „Ana Lucia!” i zabrali go, nie wiadomo dokąd. Zeznania tego nie wzięto jednak pod uwagę, bo nie było innych świadków porwania. ,,W związku z tym - głosił raport - na podstawie przedstawionych dowodów można stwierdzić, iż zanim przystąpiono do akcji w majątku La Bola, niektórzy odpowiedzialni za nią funkcjonariusze policji państwowej dowiedzieli się od przetrzymywanego przez nich obywatela nazwiskiem Vazquez Muńoz, że w różnych miejscach w okolicach miasta więzieni są jacyś dziennikarze, potem zaś - sądząc z przebiegu faktów - spowodowali jego śmierć”. Doniesiono również o jeszcze dwóch niewyjaśnionych zabójstwach w pobliżu miejsca wydarzeń. Biuro Śledcze do Zadań Specjalnych orzekło w konsekwencji, że nie ma powodów do stwierdzenia, iż generał Gómez Padilla i inni wysocy rangą funkcjonariusze poinformowani byli o planowanej akcji. Że z broni, która spowodowała obrażenia Diany, nie strzelał nikt z oddziału specjalnego policji państwowej w Medellin. Że policjanci biorący udział w akcji w La Bola zostaną pociągnięci do odpowiedzialności za śmierć trzech osób, których ciała znaleziono w rejonie starć. Że przeciw ekspertom DAS z Bogoty oraz sędziemu nr 93 z
Wojskowego Biura Śledczego, Diego Rafaelowi de Jesus Coley Nieto, i jego sekretarce zostanie wszczęte dochodzenie dyscyplinarne z powodu istotnych zaniedbań w postępowaniu służbowym. Gdy raport ten został opublikowany, Villamizar poczuł się na tyle pewnie, że postanowił napisać drugi list do Escobara. Wysłał go, jak zawsze, za pośrednictwem braci Ochoa, załączając kartkę do Maruchy, z prośbą o przekazanie do rąk własnych. Skorzystał z okazji, by w przystępny sposób wyjaśnić Escobarowi mechanizm trzech rodzajów władzy państwowej: wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej, żeby zrozumiał, jak trudno jest prezydentowi - w ramach ograniczeń konstytucyjnych i prawnych - kontrolować instytucję tak złożoną i liczebną jak armia. Przyznał mu jednak rację w tym, co dotyczy oskarżeń o łamanie praw człowieka przez siły porządkowe, i uznał za całkowicie słuszne domaganie się gwarancji bezpieczeństwa dla samego Escobara, jego rodziny i jego ludzi, gdyby ów zdecydował się oddać w ręce władz. „Podzielam Pański pogląd - napisał - że walka, jaką prowadzimy pan i ja, ma ten sam cel: chronić życie nasze i naszych rodzin oraz osiągnąć upragniony pokój”. Na koniec zaproponował mu wspólną strategię. Escobar odpowiedział po kilku dniach, urażony do głębi lekcją z ustroju państwa. „Wiem, że kraj dzieli się na prezydenta, kongres, policję i wojsko - odpisał. - Ale wiem też, że w rzeczywistości rządzi prezydent”. Na resztę listu złożyły się cztery kartki pełne powtarzających się opisów policyjnej brutalności, nie wnoszących - poza dodatkowymi faktami - nic nowego do poprzednich oskarżeń. Zaprzeczył, jakoby Extraditables zamordowali Dianę Turbay lub mieli zamiar to zrobić. Po co by ją zabierali z domu i przebierali za chłopkę w obawie przed atakiem z helikoptera? „Martwa zakładniczka nie ma żadnej wartości”, napisał. Wreszcie, lekceważąc kurtuazyjne formułki, zakończył niezwykłym stwierdzeniem: „Proszę nie martwić się tym, że domagał się Pan w prasie mojej ekstradycji. Wiem, że wszystko będzie dobrze i że nie będzie miał Pan do mnie żalu, bo w gruncie rzeczy walczymy o to samo - o bezpieczeństwo naszych rodzin”. Villamizar skojarzył to zdanie z inną wypowiedzią Escobara, w której ten przyznawał, iż czuje się zawstydzony, że więzi Maruchę, chociaż nie ona lecz jej mąż jest jego przeciwnikiem. Villamizar powiedział mu to już dawniej innymi słowami: „Z jakiej racji trzymacie moją żonę, skoro sprawa jest między nami dwoma?” - i zaproponował siebie jako zakładnika, żeby mogli dogadać się osobiście. Escobar nie przyjął oferty. Do tego czasu Villamizar odwiedził przynajmniej dwadzieścia razy celę braci Ochoa. Rozkoszował się arcydziełami miejscowej kuchni, które kobiety z La Loma przynosiły z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Był to okres, kiedy poznawali się wzajemnie i zdobywali swoje zaufanie, roztrząsając godzinami każde słowo Escobara, by odkryć jego prawdziwe zamiary. Villamizar powracał do Bogoty niemal zawsze ostatnim samolotem. Na lotnisku odbierał go Andres. Spędzali potem długie godziny - ojciec nad szklaneczką wody mineralnej, a syn sącząc powoli samotną whisky. Alberto dotrzymał słowa. Nie przyjmował zaproszeń, nie odwiedzał przyjaciół. Kiedy nie mógł wytrzymać, wychodził na taras, by godzinami patrzeć w tę stronę, gdzie, jak przypuszczał, była Marucha, i rozmawiał z nią w myślach, dopóki nie nadszedł sen. O szóstej rano był już na nogach, gotów do działania. Ilekroć Martha Nieves albo Maria Lia miały dlań coś ważnego, wystarczał jeden telefon: - Jutro o dziesiątej. Kiedy nikt nie dzwonił, cały swój czas i wysiłek wkładał w telewizyjną kampanię Kolumbia żąda ich powrotu, opracowywaną na podstawie faktów podanych przez Beatriz. Był to pomysł Nory Sanin, przewodniczącej Krajowego Związku Dziennikarzy (Asomedios), realizowany przez Marię del Rosario Ortiz, serdeczną przyjaciółkę Maruchy i siostrzenicę Hernanda Santosa, wspólnie z mężem - też publicystą - przy współpracy Glorii de Galan i reszty rodziny: Moniki, Alexandry, Juany i ich braci. Codziennie pojawiały się na ekranie znakomitości ze świata filmu, teatru, telewizji, futbolu, nauki i polityki, żądając uwolnienia porwanych i poszanowania praw człowieka. Począwszy od pierwszej emisji, wezwanie to wywołało żywy oddźwięk opinii publicznej. Alexandra jeździła ze swoim kamerzystą z jednego końca kraju na drugi, polując na luminarzy. W ciągu trzech miesięcy trwania kampanii przemaszerowało przed oczami widzów przynajmniej pięćdziesiąt różnych osobistości. Escobar jednak był nieugięty. Kiedy klawesynista Rafael Puyana powiedział, że gotów jest błagać go na klęczkach o wolność dla zakładników, odpowiedział mu: „Nie wypuszczę ich, nawet jeśli trzydzieści milionów Kolumbijczyków przyjdzie do mnie na kolanach”. Ale w jednym z listów do Villamizara
chwalił program za to, że żądanie wolności dla zakładników łączył z walką o poszanowanie praw człowieka w ogóle. Łatwość, z jaką córki Maruchy i ich rozmówcy poruszali się na telewizyjnych ekranach, wytrącała z równowagi Marię Victorię, żonę Pacho Santosa, cierpiącą na chorobliwą nieśmiałość. Scena przerażała ją: mikrofony niespodziewanie zastępujące jej drogę, bezwstydne światło reflektorów, inkwizytorskie oczy kamer i rutynowe odpowiedzi na rutynowe pytania doprowadzały ją do ataków mdłości, które mogła powstrzymać tylko z wielkim trudem. W dniu jej urodzin nadano telewizyjną migawkę: Hernando Santos przemówił z profesjonalną swobodą, a potem rzekł, wziąwszy synową pod rękę: „Proszę, twoja kolej”. Niemal zawsze udawało jej się uciec, kilka razy jednak musiała ulec - wówczas wydawało jej się, że umiera, a potem, słuchając siebie i oglądając się na ekranie, czuła się śmiesznie i głupio. Jej reakcja na tę publiczną służbę była przekorna. Skończyła kurs prowadzenia drobnych przedsiębiorstw, a potem zapisała się na dziennikarstwo. Postanowiła korzystać z życia i wolności. Przyjmowała zaproszenia na przyjęcia, których przedtem nienawidziła, chodziła na wykłady i koncerty, ubierała się kolorowo, balowała do późnej nocy, aż zdołała zatrzeć swój wizerunek nieutulonej w żalu wdowy. Hernando i bliscy przyjaciele rozumieli ją, podtrzymywali na duchu, pomogli jej postawić na swoim. Ale społeczna dezaprobata nie dała na siebie czekać. Dowiedziała się, że wielu z tych, którzy chwalili ją w oczy, krytykowało ją za plecami. Przysyłano jej bukiety róż bez wizytówek, bezimienne bombonierki, anonimowe wyznania miłości. Łudziła się, że pochodzą od męża, który w ten tajemniczy sposób daje ujście swej samotności. Ale wkrótce nadawca ujawnił się przez telefon. Był to zwykły maniak. A jakaś kobieta, również przez telefon, wyznała jej bez ogródek: „Kocham cię”. Podczas tych miesięcy twórczej swobody Mariave poznała przypadkiem wróżkę, która przewidziała tragiczny los Diany Turbay. Przeraziła się na samą myśl, że usłyszy jakąś złowieszczą przepowiednię, ale tamta szybko ją uspokoiła. Na początku lutego spotkały się znowu i wróżka - nie pytana - przechodząc szepnęła jej do ucha: „Pacho żyje”. Powiedziała to z takim przekonaniem, że Mariave uwierzyła jej, jakby widziała go na własne oczy. W lutym okazało się, że Escobar nie ufał dekretom nawet wówczas, kiedy twierdził inaczej. Nieufność była dlań warunkiem przeżycia i zwykł powtarzać, że tylko dzięki niej jest jeszcze żywy. Nigdy nikomu nie powierzał istotnych spraw. Sam sobie był dowódcą, szefem obstawy, wywiadu i kontrwywiadu, nieobliczalnym w strategicznej grze i niezrównanym w myleniu przeciwnika. W skrajnych przypadkach codziennie zmieniał liczący ośmiu ludzi oddział osobistej ochrony. Znał wszystkie techniki łączności, podsłuchu i elektronicznych szperaczy. Zatrudniał ludzi, którzy całymi dniami prowadzili bezsensowne rozmowy z jego telefonów, żeby funkcjonariusze dyżurujący przy nasłuchu nie mogli w gąszczu idiotyzmów wyłowić prawdziwych informacji. Kiedy policja podała do wiadomości dwa numery telefoniczne, pod którymi można było składać donosy o miejscu jego pobytu, przekupił dzieci z kilku szkół, żeby dzwoniły tam dwadzieścia cztery godziny na dobę, udaremniając połączenie ewentualnym donosicielom. Jego pomysłowość w zacieraniu śladów była niewyczerpana. Nikogo nie prosił o radę, a swoim adwokatom podsuwał gotowe pomysły, którym oni nadawali kształt prawny. Odmowa przyjęcia Villamizara umotywowana była obawą, że będzie miał zaszyty pod skórą elektroniczny dyspozytor, dzięki któremu łatwo będzie namierzyć jego rozmówcę. Chodziło tu istotnie o mikroskopijny nadajnik radiowy na baterie, którego sygnał można przechwycić z dużej odległości za pomocą specjalnego odbiornika - radiogoniometru pozwalającego ustalić komputerowo miejsce, skąd został nadany. Escobar tak ślepo wierzył w możliwości tego wynalazku, że przypuszczenie, iż ktoś nosi nadajnik pod skórą, wcale nie wydawało mu się fantastyczne. Goniometr służy również do ustalania współrzędnych emisji radiowej lub telefonicznej, nawet z telefonu komórkowego. Dlatego też Escobar używał ich najrzadziej, jak mógł, a z łączności wolał korzystać w czasie jazdy samochodem. Korespondencję przesyłał przez kurierów. Jeśli musiał się z kimś spotkać, umawiał się nie tam, gdzie sam przebywał, ale tam, gdzie znajdował się ten drugi. Po spotkaniu odjeżdżał w najmniej przewidzianym kierunku. Czasami posuwał się do skrajnych technicznie rozwiązań - jeździł miejskim mikrobusem na fałszywych tablicach, normalną trasą, ale nie zatrzymywał się na przystankach, bo wszystkie miejsca zajęte były przez jego własną obstawę. Jedną z ulubionych rozrywek Escobara było przebieranie się za kierowcę. Prawdopodobieństwo, iż Zgromadzenie Konstytucyjne wypowie się ostatecznie za ułaskawieniem handlarzy narkotyków i zniesieniem ekstradycji, zwiększyło się w lutym.
Escobar wiedział o tym i bardziej liczył się z Konstytuantą niż z rządem. Gaviria okazał się dlań w rzeczywistości twardszym partnerem, niż przypuszczał. Główne Biuro Śledcze prowadziło na bieżąco wszelkie sprawy związane z dekretami o dobrowolnym oddaniu się przestępców w ręce władz, a minister sprawiedliwości gotów był wyjaśnić każdą wątpliwość natury prawnej. Villamizar z kolei działał nie tylko na własny rachunek, ale i na własne ryzyko, przy czym dzięki jego ścisłej współpracy z Rafaelem Pardo rząd miał otwartą drogę i mógł posuwać się naprzód, nie angażując się bezpośrednio i nie biorąc udziału w negocjacjach. Escobar zrozumiał wówczas zapewne, iż jego marzenie o tym, że Gaviria przyśle mu swego oficjalnego wysłannika, nie spełni się nigdy, i uchwycił się kurczowo nadziei, iż Konstytuanta ułaskawi go - czy to jako skruszonego handlarza narkotyków, czy też w imię zasady mniejszego zła wobec zagrożenia ze strony ugrupowań zbrojnych. Jego rachuby wcale nie były przesadzone. Przed powołaniem Konstytuanty partie polityczne uzgodniły pakiet tematów. Rząd, używając argumentów natury prawnej, doprowadził do wyłączenia ekstradycji z obrad, stanowiła bowiem instrument nacisku niezbędny w jego polityce. Ale kiedy Sąd Najwyższy bezprecedensową decyzją przyznał Konstytuancie prawo do orzekania w każdej sprawie bez ograniczeń, temat ekstradycji odrodził się z popiołów. Nie poruszano kwestii ułaskawienia, ale i ono było możliwe wobec braku wszelkich ograniczeń. Prezydent Gaviria nie należał do tych, którzy z jednej sprawy rezygnują dla innej. W ciągu sześciu miesięcy narzucił swoim współpracownikom system porozumiewania się za pomocą treściwych, zwięzłych notatek, zapisywanych na luźnych kartkach. Czasami pisał jedynie nazwisko odpowiedniej osoby, oddawał kartkę pierwszemu z brzegu, a adresat wiedział już, o co chodzi. Metoda ta miała poza tym przerażającą właściwość rozciągania w nieskończoność godzin pracy. Gaviria nie przejmował się tym, bo podczas odpoczynku przestrzegał takiej samej dyscypliny - nawet w trakcie koktajli lub wynurzywszy się z wody po podmorskich łowach wydawał polecenia tą niekonwencjonalną „kurierską” pocztą. „Grać z nim w tenisa to tak jak uczestniczyć w posiedzeniu Rady Ministrów”, powiedział kiedyś jeden z jego doradców. Siedząc za biurkiem ucinał sobie pięciominutową drzemkę i budził się rześki i pełen energii, podczas gdy inni padali ze zmęczenia. Karteczkowa metoda, choć z pozoru chaotyczna, miała jeszcze tę zaletę, że przewyższała skutecznością działania wszystkie formalne memoranda. System ten oddał wielkie usługi, kiedy prezydent próbował powstrzymać Sąd Najwyższy od pochopnego zniesienia ekstradycji, argumentując, iż nie jest to problem konstytucyjny, lecz prawny. Minister stanu, Humberto de la Calle, już na wstępie zdołał przekonać większość. Ale opinia ludu stoi ponad opinią rządu, a lud, uważał ekstradycję za jeden z czynników społecznego wrzenia, a zwłaszcza za przyczynę szerzącego się terroryzmu. I tak po wielu perypetiach ekstradycję włączono do obrad Komisji Praw. W tej sytuacji bracia Ochoa żyli w ciągłym lęku, iż Escobar, przyparty do muru przez własną głupotę, zrobi jakiś katastrofalny krok, gubiąc siebie i ich. Była to prorocza obawa. Na początku marca Villamizar otrzymał od nich niespodziewaną wiadomość: „Niech pan przyjeżdża natychmiast, bo szykuje się coś strasznego”. Dostali list od Escobara, z ostrzeżeniem, że jeżeli policjanci odpowiedzialni za masakry w slumsach Medellin nie zostaną osądzeni, zdetonuje pięćdziesiąt ton dynamitu w samym środku zabytkowej części Cartageny de Indias - sto kilogramów za każdego zamordowanego chłopaka. Extraditables długo uważali Cartagenę za nietykalne sanktuarium narodu. Było tak aż do dwudziestego ósmego września 1989 roku, kiedy ładunek dynamitu zatrząsł w posadach gmachem hotelu Hilton - z okien wypadły wszystkie szyby i zginęło dwóch lekarzy, gości obradującego na piętrze kongresu medycznego. Odtąd stało się jasne, iż nawet to miasto, uznane za dziedzictwo ludzkości, nie zostało oszczędzone w wojnie. Wobec kolejnej groźby nie było czasu na rozterki. Prezydent Gaviria dowiedział się o tym od Villamizara na kilka dni przed datą zamachu. „Teraz nie walczymy już o życie Maruchy. Trzeba ratować Cartagenę”, oświadczył Villamizar, chcąc dostarczyć dodatkowych argumentów. Prezydent podziękował za informację i powiedział, że rząd poczyni kroki, aby zapobiec katastrofie, ale że w żadnym razie nie ulegnie szantażystom. Tak więc Villamizar ponownie udał się do Medellm i z pomocą braci Ochoa zdołał odwieść Escobara od tego zamiaru. Nie było to łatwe. Na krótko przed wyznaczonym dniem Escobar zagwarantował na pospiesznie skreślonej kartce, że uwięzionym dziennikarzom nic się na razie nie stanie, odłożył też na jakiś czas planowane zamachy bombowe w dużych miastach. Był jednak stanowczy - jeżeli z upływem kwietnia akcje
policyjne na terenie Medellm będą kontynuowane, z wielce starożytnego i dostojnego miasta Cartagena de Indias nie zostanie kamień na kamieniu.
9 Zostawszy sama w pokoju, Marucha uświadomiła sobie, że znajduje się w rękach ludzi, którzy być może zabili Marinę i Beatriz, a teraz nie chcą oddać jej radia i telewizora, żeby się o tym nie dowiedziała. Najpierw prosiła, potem domagała się z furią, wydzierała się na strażników, żeby wszyscy sąsiedzi mogli ją usłyszeć, przestała wychodzić na więzienne spacery i zagroziła głodowym strajkiem. Gospodarz i strażnicy, zaskoczeni nieprzewidzianą sytuacją, nie wiedzieli, co robić. Naradzali się szeptem po kątach, wychodzili, żeby do kogoś zadzwonić, po czym wracali jeszcze bardziej bezradni. Zwodzili Maruchę obietnicami, grozili jej, ale nie złamali jej postanowienia: upierała się, że nie będzie jeść. Nigdy dotąd nie czuła się bardziej panią własnej woli. Było jasne, że strażnicy mieli instrukcje, żeby nie znęcać się nad nią i za wszelką cenę utrzymać ją przy życiu, postawiła więc wszystko na jedną kartę. Jej rachuby okazały się słuszne. Trzy dni po odejściu Beatriz, wczesnym rankiem, drzwi otworzyły się bez pukania. W progu stał gospodarz z telewizorem i radiem. „Zaraz się pani czegoś dowie”, powiedział. Po czym wyrecytował jednym tchem: - Pani Marina Montoya nie żyje. Na przekór własnym przewidywaniom Marucha wysłuchała go spokojnie, jakby wiedziała o tym od dawna. Zdziwiłaby się, gdyby usłyszała, że Marina żyje. Kiedy jednak w pełni pojęła tragiczny sens tych słów, zrozumiała, jak bardzo lubiła tę kobietę i że dałaby wiele, żeby okazało się to nieprawdą. - Mordercy! - krzyknęła. - Oto, czym jesteście! W tej samej chwili w drzwiach pojawił się Doktor. Starał się uspokoić Maruchę, mówił, że Beatriz dotarła szczęśliwie do domu, ale ona odparła, że nie uwierzy mu, dopóki nie zobaczy jej na własne oczy w telewizji albo nie usłyszy przez radio. Cały swój gniew wyładowała na Doktorze. - Dawno pana tu nie było - powiedziała. - Nic dziwnego. Pewnie jest panu wstyd za to, co zrobiliście z Mariną. Patrzył na nią oniemiały. - A więc? - upierała się Marucha. - Od początku była skazana na śmierć? Zaczął jej wówczas tłumaczyć, że chodziło o zemstę za podwójną zdradę. „Pani to co innego”, powiedział. I powtórzył to, co mówił kiedyś: „Pani jest polityczna”. Marucha słuchała go z dziwnym uczuciem fascynacji śmiercią, właściwym ludziom, którzy czują, że wkrótce umrą. - Niech mi pan chociaż opowie, jak to było - powiedziała. - Marina wiedziała? - Przysięgam, że nie - odpowiedział. - Nie wierzę! - upierała się Marucha. - To niemożliwe. - Powiedziano jej, że przenosi się gdzie indziej - odparł, chcąc ją wreszcie przekonać. Kazali jej wysiąść z samochodu. Zaczęła iść przed siebie, a wtedy strzelili jej z tyłu w głowę. Na pewno nie mogła wiedzieć! Obraz Mariny, idącej po omacku, w kominiarce założonej tyłem na przód, ku bramie urojonego domu, miał prześladować Maruchę przez wiele bezsennych nocy. Bardziej niż samej śmierci lękała się tej ostatniej chwili, kiedy z całą jasnością zrozumie, że umiera. Niejaką pociechą była dla niej fiolka tabletek nasennych, których strzegła jak drogocennych pereł, żeby łyknąć pełną garść, zanim dobrowolnie pójdzie na rzeź. W południowym wydaniu dziennika zobaczyła wreszcie Beatriz, otoczoną przez bliskich, w ukwieconym wnętrzu, które rozpoznała natychmiast mimo przemeblowania - było to jej własne mieszkanie. Początkową radość przyćmiło rozczarowanie zmianami w wyglądzie domu. Nowa biblioteczka wyglądała wprawdzie na solidną i znajdowała się tam, gdzie Marucha sama by ją umieściła, za to kolor ścian i dywanów był nie do przyjęcia, a koń z dynastii Tang stał w miejscu, gdzie wszyscy się o niego potykali. Zapomniawszy o swoim położeniu, zaczęła wymyślać mężowi i dzieciom, jakby mogli ją usłyszeć. „Idioci! - krzyczała. - Wszystko zrobili na odwrót!”. Przez chwilę zapragnęła wyjść na wolność tylko po to, żeby porządnie natrzeć im uszu za to, co wyprawiają z jej mieszkaniem. Wśród zawieruchy dawno zapomnianych uczuć i doznań dni stały się nie do wytrzymania, a noce ciągnęły się w nieskończoność. Pełna sprzecznych wrażeń, sypiała teraz w łóżku Mariny, pod jej kołdrą, udręczona jej zapachem; zasypiając słyszała w ciemnościach
- tuż obok -jej owadzi szept. Pewnej nocy wydarzył się cud. Marina potrząsnęła ją za ramię swoją żywą, czułą, ciepłą ręką i szepnęła jej do ucha swoim własnym głosem: „Marucho...”. Wiedziała, że nie było to zwykłe przywidzenie, bo w Dżakarcie doświadczyła równie fantastycznego przeżycia. Na jakimś targu staroci kupiła rzeźbę naturalnej wielkości, przedstawiającą pięknego młodzieńca, który jedną nogę opierał na odciętej głowie dziecka. Figurę ozdabiała tandetna blaszana aureola jak u katolickich świętych, prawdopodobnie przyprawiona w późniejszym okresie. Rzeźba długo stała w domu na poczesnym-miejscu, zanim okazało się, że jest to podobizna boga śmierci. Pewnej nocy Marucha śniła, że usiłuje oderwać szpetną aureolę, szarpała z całej siły, ale przyspawany brąz nie puszczał. Obudziła się przygnębiona wspomnieniem koszmaru, pobiegła do salonu i ujrzała posąg odarty z nimbu - i porzuconą na ziemi aureolę, niby zakończenie jej snu. Marucha, racjonalistka i agnostyczka, poprzestała na domysłach, że to ona sama, w lunatycznym transie, zdjęła aureolę bogu śmierci. Na początku niewoli trzymała ją przy życiu złość na Marinę za jej pokorę wobec strażników. Potem - litość nad jej gorzkim losem i chęć podniesienia jej na duchu. Nie załamywała się, bo musiała udawać, że jest twarda, kiedy Beatriz traciła panowanie nad sobą. Czuła też potrzebę zachowania psychicznej równowagi, kiedy nieszczęście przerastało jej siły. Ktoś musiał zaprowadzić porządek, jeśli miały uniknąć kompletnego upadku. Podjęła się tej niewdzięcznej roli - na siedmiu metrach kwadratowych ponurej, zapowietrzonej celi, śpiąc na podłodze, jedząc resztki z kuchni i nie wiedząc, czy za chwilę będzie jeszcze żywa. Ale teraz, kiedy nikogo prócz niej nie było w pokoju, nie musiała już udawać sama przed sobą. Pewność, że Beatriz powiedziała rodzinie, jak można porozumieć się z nią za pośrednictwem radia i telewizji, utrzymywała ją w stanie napiętej uwagi. Villamizar istotnie pojawiał się często na ekranie ze słowami otuchy, a dzieci niosły jej pociechę swoim dowcipem i wyobraźnią. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, kontakt został przerwany na całe dwa tygodnie. Pogrążyła się wówczas w uczuciu zupełnego opuszczenia. Załamała się. Nie wychodziła na spacery. Godzinami leżała odwrócona twarzą do ściany, obojętna na wszystko, jedząc i pijąc tylko tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Powróciły nękające ją dawniej bóle, skurcze i kłucie w nogach, co zmusiło porywaczy do sprowadzenia lekarza, chociaż tym razem nawet się nie skarżyła. Strażnicy, zajęci swoimi kłótniami i kłopotami, przestali zwracać na nią uwagę. Jedzenie stygło na talerzu, a gospodarz i jego żona udawali, że tego nie widzą. Czas dłużył się w nieskończoność, aż zatęskniła za najgorszymi chwilami z pierwszych dni niewoli. Życie przestało ją interesować. Płakała. Zbudziwszy się pewnego ranka spostrzegła przerażona, że nie włada prawą ręką. Lutowa zmiana strażników była opatrznościowym wydarzeniem. Barabasz i jego banda odeszli na zawsze. Nowi, ku ogromnej uldze Maruchy, byli sumienni, grzeczni, rozmowni i komunikatywni. Już na wstępie zaprosili ją do nintendo i innych gier telewizyjnych. Zabawa zbliżyła ich. Marucha od razu zorientowała się, że znaleźli wspólny język. Ułatwiało to wzajemne porozumienie. Możliwe, że zadaniem ich było przełamać jej upór i podnieść ją na duchu, zaczęli bowiem namawiać ją, żeby powróciła do codziennych spacerów, żeby pomyślała o mężu, o dzieciach i postarała się nie zawieść ich nadziei na to, że wkrótce ujrzą ją całą i zdrową. Nastrój skłaniał do zwierzeń. Wiedząc, że oni też siedzą tu jak w więzieniu i być może potrzebują jej opieki, Marucha opowiadała im o swoich synach, którzy mieli już za sobą rozterki wieku dojrzewania. Mówiła o ich przeżyciach, o szkole, o tym, jak spędzają czas, co lubią, a czego nie. Strażnicy z kolei opowiedzieli jej o sobie. Wszyscy byli po maturze, a jeden nawet studiował jakiś czas na uniwersytecie. W przeciwieństwie do poprzedniej ekipy, pochodzili ze średnio zamożnych domów, ale w jakiś sposób oni także naznaczeni byli piętnem medellińskich slumsów. Najstarszy miał dwadzieścia cztery lata. Nazywali go Mrówą. Był wysoki, przystojny, powściągliwy. Przerwał studia, kiedy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Żeby zarobić na życie, zaczął się wynajmować do brudnej roboty. Drugi, przezwiskiem Rekin, opowiadał z humorem, że dobrnął do matury terroryzując nauczycieli dziecinnym rewolwerem z plastiku. Najweselszy z całej grupy - i ze wszystkich strażników, jakich zdążyła poznać - nosił przydomek Trąba. Był gruby, miał krótkie cienkie nogi i bzika na punkcie tańca. Kiedyś, po śniadaniu, włączył taśmę z salsą i tańczył bez przerwy, jak opętany, aż do końca dyżuru. Najlepiej ułożony, syn
nauczycielki - zapalony czytelnik książek i gazet - świetnie orientował się w aktualnych wydarzeniach. Fakt, że wybrał takie życie, kwitował jednym zdaniem: „Bo jest klawo”. Jednak, jak słusznie przeczuwała Marucha, nieobce im były ludzkie odruchy, co nie tylko dodało jej ochoty do życia, ale też podsunęło myśl, że może wyłudzić przywileje, na jakie strażnicy nie byli przygotowani. - Nie myślicie chyba, że zrobię was w konia - oświadczyła. - Przyrzekam, że będę rozsądna. Przecież wiem, że wszystko skończy się dobrze. Nie ma sensu, żebyście bez przerwy za mną łazili. Z samowolą, na jaką nie zdobył się żaden z poprzednich strażników, nie mówiąc o szefach, nowi rozluźnili więzienny regulamin bardziej, niż Marucha spodziewała się w najśmielszych marzeniach. Wolno jej było poruszać się swobodnie po pokoju, mówić na głos, iść do łazienki, kiedy chciała. Lepsze traktowanie przywróciło jej animusz i zaczęła dbać o siebie, pamiętając o przeżyciach z Dżakarty. Skorzystała z lekcji gimnastyki, nadawanych przez telewizję w programie Alexandry, któremu można by nadać tytuł: Ćwiczenia w przestrzeni zamkniętej. Okazywała tyle zapału, że jeden ze strażników zapytał podejrzliwie: „Czy w tym programie nie ma przypadkiem zaszyfrowanych wiadomości?” Marucha z trudem go przekonała, że tak nie było. W tamtych dniach wzruszyła ją szczególnie niespodziewana emisja programu Kolumbia żąda ich powrotu, który wydał jej się nie tylko świetnie pomyślany i zrobiony, ale też nadany we właściwym momencie, by podnieść na duchu dwoje ostatnich zakładników. Poczuła, że teraz naprawdę ma łączność z bliskimi. Program był znakomity jako propaganda, jako lekarstwo, jako cios wymierzony w społeczną znieczulicę. Marucha pewna była, że zrobiłaby to tak samo. Zakładała się nawet ze strażnikami, kto następny pojawi się na ekranie - i najczęściej wygrywała. Raz założyła się, że wystąpi sławna aktorka Vicky Hernandez, jej serdeczna przyjaciółka - i znów okazało się, że miała rację. Największą nagrodą był jednak sam fakt, że mogła zobaczyć Vicky i usłyszeć, co mówi. Była to jedna z nielicznych szczęśliwych chwil, jakie przeżyła w niewoli. Spacery również zaczynały przynosić rezultaty. Wilczur, z radości, że znowu widzi Maruchę, próbował przeczołgać się do niej pod furtką, ale uspokoiła go głaskaniem, bojąc się, że wzbudzi podejrzenia strażników. Marina mówiła jej kiedyś, że brama wychodzi na pastwisko dla owiec i kur. W księżycową noc Marucha zerknęła w tamtą stronę i przekonała się, że było tak w istocie. Dojrzała też niestety mężczyznę ze strzelbą, stróżującego przy ogrodzeniu. Rozwiała się więc nadzieja na ucieczkę z udziałem psa. Dwudziestego lutego - kiedy życie znów zaczynało nabierać sensu - usłyszeli przez radio, że na pastwisku w pobliżu Medellin znaleziono zwłoki zaginionego przed dwoma dniami lekarza, Conrada Prisco Lopery, spokrewnionego z szefami słynnej bandy. W cztery dni później został zamordowany jego kuzyn, Edgar de Jesus Botero Prisco. Żaden z nich nie był karany. Conrado był tym samym lekarzem, który z odkrytą twarzą i pod własnym nazwiskiem badał Juana Vittę, Marucha więc zaczęła się zastanawiać, czy to jego widziała w masce, kiedy była chora. Podobnie jak w styczniu śmierć braci Prisco, te dwa morderstwa wywołały popłoch wśród strażników i nerwowy nastrój w rodzinie gospodarza. Myśl, że któryś z zakładników może zapłacić życiem za te zabójstwa - jak w przypadku Mariny Montoya - padła złowrogim cieniem na mieszkańców domu. Nazajutrz gospodarz wszedł nagle do pokoju o bardzo dziwnej porze. - Nie chcę pani martwić - zwrócił się do Maruchy - ale to ważne. Na bramie od ogrodu siedzi od wczoraj ciemny motyl. Marucha nie wierzyła w przesądy i nie zorientowała się, o co mu chodzi. Gospodarz wyjaśnił jej to z makabryczną prostotą: - Kiedy zabili innych Prisco, było to samo. Trzy dni siedział na drzwiach do łazienki. Marucha przypomniała sobie ponure przeczucia Mariny, ale udawała, że nie rozumie. - A co to znaczy? - zapytała. - Nie wiem - odpowiedział gospodarz. - Ale to jest na pewno zła wróżba, bo wtedy zabili panią Marinę. - A ten jest czarny czy brązowy? - zapytała Marucha. - Brązowy - powiedział gospodarz. - W takim razie w porządku - stwierdziła Marucha. - Tylko czarne przynoszą nieszczęście.
Nie udało mu się jej nastraszyć. Marucha znała swojego męża, jego sposób myślenia i działania. Wierzyła w niego i żaden motyl nie spędzał jej snu z powiek. Wiedziała przede wszystkim, że ani Beatriz, ani on sam nie przeoczą żadnego faktu, jaki mógłby ułatwić odbicie jej siłą. Z drugiej strony, przywykła widzieć w zmiennych kolejach swego losu odbicie świata zewnętrznego i nie mogła wykluczyć, iż pięć morderstw popełnionych na jednej i tej samej rodzinie może mieć straszliwe skutki dla dwojga ostatnich zakładników. Za to pogłoski, że Zgromadzenie Konstytucyjne wątpi w zasadność ekstradycji, z pewnością przyniosły ulgę Extraditables. Dwudziestego ósmego lutego, podczas oficjalnej wizyty w Stanach Zjednoczonych, prezydent Gaviria oświadczył co prawda, iż za żadną cenę nie zrezygnuje z ekstradycji, ale na nikim już nie robiło to wrażenia - Kolumbijczycy tak się zżyli z myślą o zniesieniu ekstradycji, że niepotrzebne były przekupstwa ani pogróżki, żeby wprowadzić ją w czyn. Marucha w monotonii swoich więziennych dni śledziła te wydarzenia z uwagą. Pewnego razu, kiedy grała w domino ze strażnikami, Trąba zgarnął nagle kostki, wrzucił je do pudełka i oświadczył: - Jutro wyjeżdżamy. Marucha nie wierzyła, ale syn nauczycielki potwierdził jego słowa. - Poważnie - powiedział. - Jutro wraca grupa Barabasza. Był to początek okresu, jaki Marucha wspominała potem jako czarny marzec. Podobnie jak odchodzący strażnicy przysłani zostali, żeby umilić jej pobyt w więzieniu, tak zadaniem tych, którzy nadeszli, było obrzydzić jej życie. Przewrócili wszystko do góry nogami. Było to istne trzęsienie ziemi. Mnich - długi, mizerny, jeszcze bardziej ponury i zamknięty w sobie niż ostatnio. Inni - tacy sami jak przedtem, jakby nigdy się stąd nie ruszali. Barabasz komenderował nimi, pozując na filmowego twardziela. Rzucał na prawo i lewo wojskowe rozkazy, zmuszał wszystkich do szukania schowka na coś, co nigdy nie istniało, a może tylko udawał, że go szuka - wyłącznie po to, by dręczyć swą ofiarę. Brutalnie przetrząsnęli cały pokój. Zniszczyli łóżko, rozpruli i wypatroszyli materac, po czym wypchali go znów tak nierówno, że spanie na nim było torturą. Życie codzienne wróciło na dawne tory - odbezpieczona broń zapewniała błyskawiczne wykonywanie rozkazów, a Barabasz nie zwracał się do Maruchy inaczej niż mierząc jej w głowę z karabinu maszynowego. Jak zwykle, próbowała go usadzić pogróżkami, że poskarży się któremuś z szefów. - Nie wyobrażaj sobie, że zginę tylko dlatego, że wystrzeliło ci się niechcący - powiedziała. - Uspokój się albo złożę skargę. Tym razem nie pomogło. Wydawało się za to oczywiste, że chaos nie był zamierzony. Cały ten system przemocy przeżarty był od środka i dogłębnie zdemoralizowany. Nawet ciągłe, zabarwione specyficznym folklorem kłótnie gospodarza z Damaris tchnęły grozą. Wracał do domu, kiedy chciał, jeżeli w ogóle wracał, niemal zawsze pijany do nieprzytomności, a żona już w progu witała go stekiem ordynarnych przekleństw. Wrzaski obojga małżonków i płacz obudzonych dzieci rozlegały się w całym domu. Strażnicy przedrzeźniali ich dla zabawy, co potęgowało jeszcze awanturę. Było aż dziwne, że nikt z sąsiadów, choćby przez ciekawość, nie zajrzał do domu. Oboje wylewali swoje żale przed Maruchą. Damaris dawała upust dręczącej ją bez przerwy, uzasadnionej zazdrości. On zaś szukał sposobu, by uciszyć żonę, nie porzucając łajdackiego życia. Ale perswazje Maruchy skutkowały tylko do czasu następnej nocnej eskapady gospodarza. W jednej z licznych kłótni Damaris rzuciła się na męża jak rozwścieczona kocica i podrapała mu twarz paznokciami. Blizny były widoczne jeszcze długo potem. On z kolei zdzielił ją tak silnym ciosem pięści, że wypadła przez okno. Cudem uszła z życiem - w ostatniej chwili, uczepiwszy się balkonu, zawisła w powietrzu, kilka metrów nad ziemią. To był koniec. Spakowała walizki i wyjechała z dziećmi do Medellin. Dom został na głowie gospodarza, który czasami zjawiał się dopiero pod wieczór, obładowany jogurtami i paczkami zimnych frytek. Wyjątkowo tylko przynosił jakiegoś kurczaka. Strażnicy, zniecierpliwieni czekaniem, plądrowali kuchnię. Przynosili wówczas dla Maruchy kawałek suchego chleba i surowe parówki. Byli rozdrażnieni, a przez to bardziej podejrzliwi i niebezpieczni. Klęli na swój los, na policję, na cały świat. Wyliczali wszystkie swoje bezsensowne zbrodnie, prześcigali się w bluźnierstwach, żeby udowodnić, iż Boga nie ma, a ich seksualne wyczyny przybierały w tych opowieściach monstrualne rozmiary. Jeden z nich lubował się zwłaszcza w sprośnych opisach zwyrodniałych aktów, do których zmuszał
swoją kochankę, żeby dać jej nauczkę za upokorzenia i drwiny, jakich mu nie szczędziła. Gniewni i pozostawieni samym sobie zaczęli w końcu zażywać marihuanę i crack, aż w pokoju robiło się czarno od dymu. Drzwi trzaskały, ilekroć wchodzili lub wychodzili, radio ryczało, aż pękały bębenki, a oni skakali, śpiewali, tańczyli, robili wygibasy w podwórzu. Szczególnie jeden przypominał w tym akrobatę z cyrku dla wykolejeńców. Marucha postraszyła ich, że hałas zwróci wreszcie uwagę policji. - A niech sobie przychodzą, najwyżej nas zabiją - wrzeszczeli chórem. Czuła, że dłużej nie wytrzyma, zwłaszcza że Barabasz miał zwyczaj zabawiać się, budząc ją w środku nocy lufą karabinu przystawioną do skroni. Zaczęły jej wypadać włosy. Kiedy rano otwierała oczy, przygnębiał ją widok obsypanej kłakami poduszki. Wiedziała, że każdy ze strażników jest inny, ale łączyła ich wspólna niepewność i wzajemna nieufność. Wiedząc o tym, Marucha drażniła się z nimi. „Jak możecie tak żyć? pytała znienacka. - Czy wy w ogóle w coś wierzycie? Wiecie chociaż, co to przyjaźń?”. Milczeli, ale odpowiedzi, jakich udzielali sami sobie, musiały być niepokojące, bo zamiast wybuchnąć, cichli i pokornieli. Odgryzał się jej tylko Barabasz. „Gówniane burżuje! wrzasnął na nią przy którejś okazji. - Myślicie, że zawsze będziecie rządzić? Dosyć, kurwa, tego! Skończyło się!”. Marucha, która zawsze tak się go bała, naskoczyła nań z równą furią. - Mordujecie swoich kumpli, wasi kumple mordują was, wszyscy wymordujecie się kiedyś nawzajem - krzyczała. - Kto was zrozumie?! Niech mi ktoś wreszcie powie, dlaczego z was takie bydlaki! Doprowadzony do ostateczności Barabasz zabiłby ją z pewnością, gdyby nie było zakazu. W bezsilnej złości walnął pięścią w ścianę, gruchocząc kości nadgarstka. Wydał dziki okrzyk i uderzył we wściekły lament. Marucha nie dała się wziąć na litość. Gospodarz przez resztę dnia bezskutecznie próbował ją uspokoić. Starał się też ugotować coś smacznego na kolację, zresztą z mizernym rezultatem. Marucha zastanawiała się, jak to możliwe, żeby w takim bajzlu widzieli jakikolwiek sens w mówieniu szeptem, zamykaniu pokoju na klucz i ściszaniu radia i telewizora. Zniecierpliwiona ich głupotą, zbuntowała się przeciw bez-użyteczności więziennego regulaminu - mówiła głośno i wychodziła do łazienki, kiedy miała ochotę. Za to coraz bardziej bała się napaści, zwłaszcza kiedy gospodarz zostawiał ją samą w towarzystwie dwóch dyżurnych strażników. Napięcie osiągnęło szczyt pewnego ranka, gdy jeden z zamaskowanych strażników wtargnął do łazienki, kiedy Marucha brała prysznic. Pospiesznie zasłoniła się ręcznikiem i wydała okrzyk przerażenia, który słyszano chyba w całej okolicy. Mężczyzna stanął jak wryty i omal nie wyzionął ducha ze strachu przed reakcją sąsiadów. Nikt jednak nie interweniował, wszędzie panowała zupełna cisza. Strażnik wycofał się na palcach, udając, że pomylił drzwi. Gospodarz powrócił, kiedy najmniej się go spodziewali, z inną kobietą, która zajęła się domem. Ale oboje, zamiast zaprowadzić porządek, narobili jeszcze większego bałaganu. Kobieta sekundowała mu w karczemnych pijatykach, kończących się zwykle bitwą na pięści i butelki. Jedzenie serwowali o najdziwaczniejszych porach. W niedzielę szli rozrabiać gdzie indziej, zostawiając Maruchę i strażników bez jedzenia aż do poniedziałku. Pewnego ranka, kiedy Marucha sama chodziła po podwórzu, czterej strażnicy poszli przeszukać kuchnię, zostawiwszy karabiny w pokoju. Myśl, szybka jak błyskawica, wstrząsnęła nią od stóp do głów. Rozkoszując się nieoczekiwanym szczęściem, przemawiała czule do psa, głaskała go, szeptała mu coś do ucha, a uradowane zwierzę lizało ją po rękach, powarkując konspiracyjnie. Wrzask Barabasza sprowadził ją na ziemię. Złudzenia skończyły się wkrótce. Starego psa zastąpili innym, o wejrzeniu rzeźnika. Zabronili jej spacerów, nie spuszczali jej z oka. Najbardziej obawiała się wówczas, że przykują ją do łóżka łańcuchem okręconym plastikową taśmą, który Barabasz zwijał i rozwijał jak żelazny różaniec. Marucha postanowiła uprzedzić cios. - Gdybym chciała, uciekłabym już dawno - powiedziała. - Miałam tysiąc okazji, kiedy zostawialiście mnie samą. Któryś z nich musiał złożyć skargę, bo pewnego dnia gospodarz wszedł i zaczął się usprawiedliwiać z podejrzaną pokorą. Mówił, że umiera ze wstydu, że chłopcy będą już grzeczni, że posłał po żonę, która niedługo wróci. Tak też się stało. Wróciła Damaris, taka sama jak zawsze, z obiema córeczkami, w nieodłącznej minispódniczce w szkocką kratkę i ze znienawidzoną papką z rozgotowanej soczewicy. W podobnych nastrojach byli dwaj szefowie w maskach, którzy pojawili się nazajutrz, wyrzucili za drzwi strażników i zaprowadzili
porządek. „Więcej tu się nie pokażą”, powiedział jeden, a w jego głosie brzmiała ukryta groźba. I dotrzymali słowa. Tego samego popołudnia przysłali na ich miejsce maturzystów z poprzedniej ekipy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powrócił błogi spokój - leniwy nastrój, kolorowe czasopisma, muzyka Guns’n’Roses i filmy Mela Gibsona, pełne płatnych rewolwerowców, zaprawionych w dzikości serca. Marucha ze wzruszeniem spostrzegła, że młodociani zabójcy słuchają tych płyt i oglądają te filmy z takim samym uwielbieniem jak jej synowie. Pod koniec marca zjawili się, bez zapowiedzi, dwaj nieznajomi, którzy pożyczyli kominiarki od strażników, żeby nie pokazać twarzy. Jeden, nawet się nie przywitawszy, zaczął mierzyć podłogę krawieckim metrem, a drugi w tym czasie przymilał się do Maruchy. - Jestem zaszczycony, że mogę panią poznać - powiedział. - Będziemy tu kładli dywan. - Dywan! - wrzasnęła Marucha w szewskiej pasji. - Idźcie do cholery! Ja chcę stąd wyjść! Natychmiast! Zdenerwował ją zresztą nie dywan, ale to, co się za nim kryło - nadzieja na wolność odeszła w nieokreśloną przyszłość. Któryś ze strażników pocieszał ją później, że źle to zrozumiała, bo może mają ją wkrótce wypuścić i odnawiają pokój dla innych zakładników, cieszących się specjalnymi względami. Ale Marucha pewna była, że dywan mógł oznaczać w tej chwili tylko jedno - kolejny stracony rok. Pacho Santos również starał się za wszelką cenę zająć czymś swoich strażników, kiedy bowiem mieli dosyć gry w karty, oglądania w kółko tego samego filmu i rozprawiania o swoich męskich wyczynach, zaczynali krążyć po pokoju jak lwy w klatce. Z otworów kominiarek spoglądały ich zaczerwienione oczy. Jedynym rozwiązaniem było wówczas kilka dni odpoczynku - przez tydzień pławili się w alkoholu, rozpuście i narkotykach, po czym wracali w jeszcze podlejszym nastroju. Narkotyki były zabronione pod surową karą, i to nie tylko na służbie, nałogowcy jednak zawsze znajdowali jakiś sposób, żeby zmylić czujność zwierzchników. Najczęściej sięgali po marihuanę, ale w cięższych momentach aplikowali sobie seanse cracku, grożące wpadką w każdej chwili. Jeden z nich, spędziwszy noc Halloween na ulicach miasta, wpadł do pokoju i z dzikim wrzaskiem obudził Pacho, który zobaczył tuż nad sobą diabelską maskę - krwawe oczy, sterczące z uszu szczeciniaste kłaki - i poczuł swąd piekielnej siarki. W ten sposób strażnik postanowił zakończyć świętowanie nocy czarownic. „Nie wyobraża pan sobie, jaki ze mnie zgrywus”, chwalił się przy wódce o szóstej nad ranem. Potem przez dwie godziny opowiedział mu nie proszony całe swoje życie, opętany nagłą potrzebą zwierzeń. Wreszcie zwalił się pod stół i jeśli Pacho wówczas nie uciekł, to tylko dlatego, że w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi. Najbardziej krzepiącą lekturą w tych dniach więziennej samotności były prywatne zapiski, publikowane z inicjatywy Marii Victorii na łamach „El Tiempo” specjalnie dla niego, bez kamuflażu i podtekstów. W jednym z felietonów zamieszczono najnowsze zdjęcie jego dzieci. Napisał wtedy do nich, na gorąco, list pełen straszliwych prawd, które brzmią zabawnie dla tych, co nie odczuli ich na własnej skórze: „Siedzę w pokoju, przykuty łańcuchem do łóżka, a z oczu płyną mi łzy”. Od tego czasu napisał do żony i synów cały plik serdecznych listów, które nigdy nie zostały wysłane. Po śmierci Mariny i Diany Pacho stracił wszelką nadzieję - gdy nieoczekiwanie pojawiła się przed nim możliwość ucieczki. Wiedział już z całą pewnością, że znajduje się w jednej z zachodnich dzielnic miasta, w okolicy alei Boyaca. Znał dobrze te strony, bo często przejeżdżał tędy w drodze z redakcji do domu, żeby ominąć korki w godzinach szczytu. Zapamiętał więc, że w tym właśnie kierunku wieziono go po porwaniu. Większość zabudowy stanowiły sztampowe osiedla jednakowych domków: brama, za nią garaż, maleńki ogródek, piętro z widokiem na ulicę, okna skryte za żelaznymi kratami pomalowanymi białą farbą. Domyślił się, że pobliska fabryka to browar Bavaria, i ustalił dokładnie odległość od pizzerii. Mylącym szczegółem otoczenia był pozbawiony poczucia czasu zwariowany kogut, który z początku piał w sąsiedztwie, lecz z upływem miesięcy począł odzywać się w kilku miejscach jednocześnie, raz gdzieś daleko o trzeciej po południu, a raz pod oknem o drugiej rano. Pacho byłby jeszcze bardziej zdezorientowany, gdyby wiedział, że Marucha i Beatriz, wiele kilometrów stąd, też słyszały to wariackie pianie. Na końcu korytarza, na prawo od drzwi pokoju, było okno, przez które mógłby wyskoczyć na zamknięte ze wszystkich stron ciasne podwórko, a potem wspiąć się po pnączach ogrodzenia, obok drzewa o rozłożystych gałęziach. Nie wiedział, co się znajduje po drugiej stronie muru, ale ponieważ dom stał na rogu, musiała tam być jakaś ulica, niemal na pewno ta sama, przy której mieścił się sklepik, apteka i warsztat samochodowy. Ten ostatni był
trochę podejrzany. Prawdopodobnie grał rolę parawanu dla porywaczy, kiedyś bowiem Pacho usłyszał stamtąd dyskusję o piłce nożnej i rozpoznał głosy swoich dwóch strażników. Przejście przez mur nie było trudne, ale co potem? Tak więc najpewniejsza droga prowadziła przez łazienkę, tym bardziej że było to jedyne miejsce, gdzie pozwalano mu wejść bez łańcuchów. Wiedział dobrze, iż ucieczka powinna odbyć się w pełni dnia, bo w nocy nigdy nie wychodził sam do łazienki, nawet kiedy nie spał, oglądając telewizję albo pisząc w łóżku, a każda zmiana mogła zdradzić jego zamiary. Poza tym sklepy kończyły pracę wcześnie, sąsiedzi zamykali się w domach o siódmej, po dzienniku, a na ulicach nie było żywego ducha. Nawet w piątkowe wieczory, które w Bogocie są bardzo gwarne, ciszę wymarłej dzielnicy przerywało tylko powolne sapanie maszyn w browarze albo nagły skowyt karetki pogotowia wyjeżdżającej z alei Boyaca. Trudno byłoby też w nocy ukryć się szybko na opustoszałych ulicach, kiedy bramy sklepów i domów zaryglowane są żelaznymi sztabami w obawie przed nieproszonymi gośćmi. Sposobność nadarzyła się niespodziewnie szóstego marca, i to nocą. Jeden ze strażników przyniósł butelkę wódki i zaprosił go na kieliszek, kiedy oglądali w telewizji program o życiu Julia Iglesiasa. Pacho wypił niewiele, tylko po to, żeby mu zrobić przyjemność. Strażnik zaczynał dyżur wieczorem, przyszedł już podpity i zwalił się z nóg, nim skończyli butelkę, zapomniawszy o więźniu i łańcuchach. Pacho, straszliwie śpiący, nie zorientował się, że okazja spada mu jak z nieba. Ilekroć musiał wyjść w nocy do łazienki, towarzyszył mu strażnik, Pacho jednak nie chciał przerywać mu pijackiej drzemki. W błogiej nieświadomości wyszedł na pogrążony w mroku korytarz - tak jak stal: boso i w majtkach - i wstrzymując oddech minął pokój strażników, skąd dobiegało potężne chrapanie. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że właśnie niechcący ucieka i że najgorsze ma już za sobą. Żołądek podszedł mu do gardła, język zlodowaciał, serce omal nie wyskoczyło z piersi. „Nie bałem się ucieczki, bałem się, że nie będę miał odwagi spróbować”, powie potem. Po ciemku wszedł do łazienki i zamknął się od środka czując, że nie ma odwrotu. Jeden ze strażników jeszcze nie spał. Pchnął drzwi i zaświecił mu w twarz latarką. Osłupieli obaj. - Co tu robisz? - zapytał strażnik. - Kupę - odpowiedział Pacho spokojnie. Nic innego nie przyszło mu do głowy. Strażnik pokręcił głową nie wiedząc, co o tym myśleć. - Okay - odezwał się wreszcie. - Powodzenia. Postał jeszcze chwilę, świecąc latarką i czekając, aż Pacho skończy, jakby naprawdę wierzył, że chciał się tylko załatwić. Przez cały tydzień, zniechęcony klęską, Pacho nosił się z myślą, że tym razem ucieknie na zawsze. „Wyjmę żyletkę z maszynki do golenia, podetnę sobie żyły, a rano będzie już po wszystkim”, postanowił. Nazajutrz, w niedzielnej kolumnie „El Tiempo”, przeczytał skierowane do siebie słowa księdza Alfonsa Llanosa Escobara, który błagał go w imię Boże, by nie odbierał sobie życia. Felieton ów przeleżał trzy tygodnie na biurku Hernanda Santosa, który sam nie wiedział, czemu waha się, czy go opublikować, a decyzję podjął w ostatniej chwili, wiedziony nieświadomym impulsem. Nawet dzisiaj Pacho, opowiadając o tym, nie może ochłonąć ze zdumienia. Na początku kwietnia odwiedził Maruchę jakiś niższy rangą szef. Obiecał, że postara się załatwić, żeby Alberto mógł wysłać do niej list, którego potrzebowała jak wody i powietrza. Po czym dodał ku jej zdumieniu: „Nie ma problemu”. Mężczyzna odszedł o siódmej wieczorem. Około pół do pierwszej, po spacerze, gospodarz niecierpliwie zastukał w zaryglowane od wewnątrz drzwi i wręczył jej kopertę. Nie był to żaden z wielu listów, jakie Villamizar przesyłał jej przez Guida Parrę, lecz ten sam, który oddał Jorge Luisowi Ochoa i do którego Gloria Pachón de Galan dodała pocieszające postscriptum. Na odwrocie kartki Pablo Escobar dopisał własną ręką: „Wiem, że to było straszne dla Pani i jej rodziny, ale moja rodzina i ja również cierpieliśmy wiele. Proszę się jednak nie martwić. Obiecuję, że cokolwiek się wydarzy, włos Pani z głowy nie spadnie”. I kończył osobistą uwagą, która Marusze wydała się wręcz nieprawdopodobna: „Niech Pani się nie przejmuje moimi oświadczeniami w prasie. Muszę przecież trochę postraszyć”. Wiadomości od męża zniechęciły ją swoim pesymizmem. Pisał, że sprawy idą dobrze, ale żeby była cierpliwa, bo musi jeszcze długo czekać. Pewien, że list będzie czytany, zanim dostanie go Marucha, zakończył słowami skierowanymi bardziej do Escobara niż do żony: „Ofiaruj swoje cierpienie za pokój dla Kolumbii”. Dostała szału. Kilkakrotnie przechwyciła
telepatyczne przekazy, jakie Villamizar słał jej z tarasu, i odpowiadała mu, wkładając w to całą duszę: „Zabierz mnie stąd, bo tyle miesięcy nie widziałam w lustrze mojej twarzy, że sama już nie wiem, kim jestem”. List ów dostarczył jej nowej podniety, by odpisać mężowi własnoręcznie, że co jest, do cholery, wypchaj się ze swoją cierpliwością, byłam aż nadto cierpliwa i nie wytrzymam dłużej tych strasznych nocy, kiedy zrywam się ze snu i czuję, że przy mnie stoi śmierć. Nie wiedziała, że Alberto pisał pod wpływem chybionych rozmów z Guidem Parrą - przed nawiązaniem pierwszych kontaktów z braćmi Ochoa - nim zaświtał mu pierwszy promyk nadziei. Trudno więc było spodziewać się, że list będzie tchnął optymizmem - jak wtedy, gdy wydawało się, że droga do jej uwolnienia stanęła otworem. Na szczęście, dzięki temu nieporozumieniu Marucha uprzytomniła sobie, że przyczyną jej gniewu jest nie tyle list, ile zadawniony żal do męża. Dlaczego Alberto pozwolił, żeby wypuścili tylko Beatriz, skoro przecież wszystko zależy od niego? Przez dziewiętnaście lat wspólnego pożycia nie miała czasu, powodu ani odwagi, żeby o coś takiego zapytać, a odpowiedź, jakiej sama sobie udzieliła, uświadomiła jej prawdę - przetrwała to porwanie, bo była absolutnie pewna, że jej mąż poświęci każdą chwilę swego życia, żeby ją stąd wydostać, że nie spocznie, nawet kiedy straci wszelką nadzieję - tylko dlatego, że ona w niego wierzy. Zawarli bowiem - chociaż żadne z nich o tym nie wiedziało - przymierze miłości. Poznali się dziewiętnaście lat temu na jakimś roboczym spotkaniu, kiedy oboje byli początkującymi dziennikarzami. „Alberto od razu wpadł mi w oko”, mówi Marucha. Dlaczego? Odpowiada bez zastanowienia: „Bo był taki bezradny” - i jest to najmniej spodziewana odpowiedź. Villamizar wyglądał z pozoru jak typowy dla swej epoki egzemplarz uniwersyteckiego nonkonformisty, z włosami do ramion, wczorajszym zarostem i jedną jedyną koszulą, którą prał, kiedy padał deszcz. „Czasami się kąpałem” - mówi dziś, pękając ze śmiechu. Przy bliższym poznaniu okazywało się, że jest kochliwy, przekorny i lubi się bawić. Ale Marucha od razu dostrzegła w nim mężczyznę, który może stracić głowę dla pięknej kobiety, zwłaszcza jeśli jest inteligentna i wrażliwa, a ponadto posiada w nadmiarze to, czego zabrakło jego rodzicom: żelazną rękę i gołębie serce. Zapytany, co mu się w niej spodobało, Villamizar odpowiada chrząknięciem. Może dlatego, że Marucha, mimo niewątpliwych wdzięków, nie była najlepszym obiektem do ulokowania uczuć. Była w kwiecie swych trzydziestu lat, wzięła ślub kościelny, gdy skończyła dziewiętnaście, i co piętnaście miesięcy rodziła mężowi dzieci, w sumie pięcioro trzy córki i dwóch synów. „Powiedziałam mu wszystko od razu - mówi Marucha - żeby wiedział, że wkracza na pole minowe”. Odpowiedział jej wówczas kolejnym chrząknięciem i zamiast samemu zaprosić ją na obiad, zwrócił się do wspólnego znajomego, żeby zaprosił ich oboje. Następnego dnia zaprosił ją z przyjacielem, trzeciego samą, a czwartego spotkali się bez obiadu. Umawiali się tak codziennie, bez zdrożnych intencji. Kiedy pytają Villamizara, czy był naprawdę zakochany, czy tylko chciał się z nią przespać, odpowiada w sposób typowy dla urodzonych w Santander: „Odpieprz się, to było bardziej niż serio”. Być może wówczas nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo. Małżeństwo Maruchy było harmonijne, wręcz przykładne, lecz być może brakowało mu tej odrobiny szaleństwa, której potrzebowała, by czuć, że żyje. Kradła czas na spotkania z Villamizarem pod pretekstem, iż zatrzymano ją w pracy. Wymawiała się nawałem zajęć również w sobotnie popołudnia i wieczory. W niedziele i święta wymyślali bale, wykłady, wernisaże, nocne kluby filmowe, cokolwiek, żeby tylko być razem. Dla niego było to proste był kawalerem do wzięcia, żył własnym życiem, jadał na mieście, a sobotnich narzeczonych miał tyle, jakby nie miał żadnej. Do ukończenia studiów medycznych brakowało mu tylko pracy dyplomowej. Mógł zostać chirurgiem, jak jego ojciec, ale czasy były takie, że wolał korzystać z życia, niż leczyć chorych. Miłość wyrwała się właśnie z objęć sentymentalnego bolera, odeszły w przeszłość pachnące liściki po blisko czterech wiekach niepodzielnego panowania, wyszły z mody łzawe serenady, chusteczki z monogramem, język kwiatów, popołudniowe seanse w opustoszałych kinach, a cały świat zachłysnął się życiem w rytm szalonej muzyki Beatlesów. Gdy upłynął rok od chwili poznania, zamieszkali razem, z dziećmi Maruchy, w stumetrowym mieszkaniu. „To był dom wariatów”, mówi Marucha. I trudno nie przyznać jej racji. Wszyscy - dzieci i dorośli - darli koty ze wszystkimi wśród brzęku tłuczonych talerzy, wybuchów zazdrości i wzajemnych podejrzeń. „Czasem nienawidziłam go z całej duszy”, mówi Marucha. „Ja jej też”, mówi Villamizar. „Ale nigdy nie dłużej niż pięć minut”, śmieje się Marucha. W październiku 1971 roku wzięli ślub w Urena, w Wenezueli, trwając uparcie w
grzechu, rozwodów bowiem wówczas nie dawano, a śluby cywilne należały do rzadkości. Po czterech latach urodził się Andres, ich jedyny syn. Nadal przeżywali wzloty i upadki, ale już się tym nie przejmowali, bo życie nauczyło ich, że miłość istnieje nie po to, żeby razem spać, ale żeby się razem pieprzyć. Marucha była córką Alvaro Pachona de la Torre, gwiazdy dziennikarstwa lat czterdziestych, który wraz z dwoma innymi znanymi dziennikarzami zginął w wypadku samochodowym. Osierocone również przez matkę, Marucha i jej siostra Gloria wcześnie nauczyły się radzić sobie same. Marucha w wieku dwudziestu lat była już malarką, publicystką, librecistką, rzecznikiem prasowym poważnych przedsiębiorstw, ale przede wszystkim była dziennikarką. Jej artystyczne zdolności i ukryty za rozmarzonym spojrzeniem cygańskich oczu władczy, impulsywny charakter sprawiały, iż od razu umiała narzucić swą wolę. Villamizar wkrótce zapomniał o medycynie, ostrzygł włosy, wyrzucił do śmieci starą koszulę na każdą okazję, zawiązał krawat, zajął się handlowym pośrednictwem, i nie było rzeczy, jakiej nie potrafiłby sprzedać. Ale nie zmienił sposobu bycia. Marucha przyznaje, że to głównie dzięki niemu zerwała ze sztywnymi konwenansami środowiska, w którym wyrosła. Pochłonęła ich bez reszty praca i sukcesy, a dzieci tymczasem wychowywały się w szkole. Marucha wracała do domu o szóstej wieczorem i dopiero wtedy mogła się nimi zająć. Nauczona przykrym doświadczeniem, chciała wychować je w atmosferze tolerancji i swobody. Nie siedziała z nimi nad lekcjami, nie chodziła na wywiadówki. Córki narzekały: „Chcemy, żebyś była jak inne matki”. Ale Marucha uparła się i dopięła swego - wychowała je na istoty samodzielne i samowolne. Najdziwniejsze było jednak to, że wszystkie jej dzieci wybrały sobie takie życie, o jakim dla nich marzyła. Mónica jest dziś malarką i projektantką, z dyplomem Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie. Alexandra pracuje w telewizji jako dziennikarka i realizatorka programów. Juana pisze scenariusze, reżyseruje też dla filmu i telewizji. Nicolas jest kompozytorem muzyki filmowej i telewizyjnej. Patricio pracuje jako psycholog. Andres, student ekonomii, biorąc zły przykład z ojca, połknął bakcyla polityki i w wieku dwudziestu jeden lat został wybrany na radnego dzielnicy Chapinero w Bogocie. Gloria Pachón i jej przyszły mąż Luis Carlos Galan już jako narzeczeni snuli plany polityczne na wielką skalę. Nawet Marucha i Alberto nie domyślali się ich ogromu. Galan w wieku trzydziestu siedmiu lat stanął niemal na mecie wyborów prezydenckich, w których kandydował z ramienia Nowego Liberalizmu. Gloria, zawodowa dziennikarka, i Marucha, wytrawna specjalistka od reklamy, opracowały strategię i poprowadziły jego sześć kampanii wyborczych. Handlowe kontakty Villamizara zapewniły im doskonałą znajomość bogotańskich stosunków. We troje, w błyskotliwej kampanii - pierwszej w historii tego nowego ruchu politycznego - w ciągu miesiąca wymietli z Bogoty nawet najbardziej zaprawionych w wyborczej walce konkurentów. W wyborach z 1982 roku Alberto wpisał się na szóste miejsce na listę, z której miało zostać wybranych co najwyżej pięciu posłów. Wybrano dziewięciu. Zwycięstwo to było preludium nowego życia, które po ośmiu latach miało wystawić miłość Alberta i Maruchy na straszliwą próbę, jaką stało się dla nich porwanie. Od czasu gdy Marucha dostała list, minęło dziesięć dni. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, pojawił się człowiek, którego nazywali Doktorem - jak się zdaje, główny specjalista od zakładników. Po raz pierwszy zobaczyła go tej samej nocy, kiedy ją porwano. Potem przychodził jeszcze trzy razy, ale zniknął na dłużej po śmierci Mariny, z którą swego czasu prowadzili szeptem długie rozmowy, jakby łączyła ich dawna zażyłość. Za to jego stosunki z Maruchą zawsze były jak najgorsze. Każda jej prośba, nawet najzwyklejsza, spotykała się z wyniosłą i opryskliwą repliką: „Pani tu nie ma nic do gadania”. Pewnego dnia - jeszcze zanim została sama - zaczęła narzekać na złe warunki, które przyprawiały ją o uporczywy kaszel i dokuczliwe bóle w całym ciele. - Sypiałem w miejscach sto razy gorszych niż to - warknął z wściekłością. - Za kogo wy się macie? Jego odwiedziny zapowiadały zwykle ważne wydarzenia, dobre lub złe, ale zawsze przełomowe. Tym razem Marucha, ośmielona listem Escobara, postanowiła, że nie pozwoli zbyć się byle czym. Porozumienie nastąpiło natychmiast i było zdumiewająco łatwe. Ona zaczęła bez złości od pytania, czego właściwie chce Escobar, jak posuwają się negocjacje, jak długo jeszcze będzie zwlekał z oddaniem się w ręce władz. On wyjaśnił jej otwarcie, że to nie takie proste bez pełnych gwarancji dla Pabla Escobara, jego rodziny i jego ludzi. Ona spytała o Guida
Parrę, z którego misją wiązała tak wiele nadziei. Jego nagłe zniknięcie nie dawało jej spokoju. - Zachował się trochę nieładnie - odpowiedział spokojnie. - Już go tu nie ma. Można to było interpretować na trzy sposoby: albo stracił wpływy, albo - jak mówiono naprawdę opuścił kraj, albo został zabity. Doktor wykręcił się mówiąc, że na dobrą sprawę nic nie wie. Częściowo dla zaspokojenia swej niepowstrzymanej ciekawości, częściowo zaś, by zaskarbić sobie jego zaufanie, spytała też, kto napisał list, w którym Extraditables zwracają się do ambasadora Stanów Zjednoczonych w sprawie ekstradycji i handlu narkotykami. Uderzyła ją nie tylko siła argumentów, ale przede wszystkim świetny styl. Nie wiedział tego z całą pewnością, przypuszczał jednak, że Escobar osobiście pisze swoje listy, przerabiając i przepisując brudnopisy, aż uda mu się jasno i jednoznacznie wyrazić to, co chce powiedzieć. Pod koniec dwugodzinnej niemal rozmowy Doktor wrócił do tematu dobrowolnego oddania się przestępców w ręce władz. Marucha zorientowała się, że problem ten nurtuje go od dawna i że chodzi mu nie tylko o Escobara, ale i o własny los. Była dobrze zorientowana w meandrach dekretów, znała wszystkie detale rządowej polityki wobec karteli i wyczuwała nastroje, jakie budziły w Zgromadzeniu Konstytucyjnym sprawy związane z ekstradycją i ułaskawieniem. - Jeżeli Escobar nie zamierza spędzić w więzieniu przynajmniej czternastu lat powiedziała - wątpię, by rząd przystał na jego warunki. Zdanie to wywarło tak wielkie wrażenie na Doktorze, iż wpadł na osobliwy pomysł: „Dlaczego nie napisze pani listu do szefa?”, zapytał. I nalegał, widząc zdumienie Maruchy: - Poważnie, niech mu pani o tym napisze. To może bardzo pomóc. Jak powiedział, tak zrobiła. Przyniósł jej papier i ołówek, a potem czekał cierpliwie, krążąc po pokoju. Marucha usiadła na łóżku, położyła kartkę na desce i zaczęła pisać. Po wypaleniu pół paczki papierosów, miała gotowy list. W kilku słowach podziękowała Escobarowi za tych kilka napisanych jego ręką zdań, które przywróciły jej poczucie bezpieczeństwa. Pisała, że nie ma w niej żądzy odwetu - ani wobec niego, ani wobec tych, którzy ją porwali, i że jest wdzięczna za dobre traktowanie. Wyraziła nadzieję, że Escobar będzie mógł skorzystać z rządowych dekretów dla swego własnego dobra i dla dobra swoich bliskich. Na koniec, zgodnie z sugestią zawartą w liście Villamizara, wyraziła gotowość poświęcenia się dla pokoju w Kolumbii. Doktor spodziewał się więcej konkretów lub jakiejś wskazówki co do warunków, na jakich Escobar miałby się poddać, ale Marucha przekonała go, że lepiej będzie nie wchodzić w szczegóły, które mogłyby wydawać się niestosowne lub wręcz źle odczytane. Miała rację. Pablo Escobar przekazał list prasie, a ta natychmiast rozpowszechniła go, wykorzystując ogromne zainteresowanie losami zakładników i ekstradycji. W ten sam sposób Marucha przekazała list do męża, jakże jednak inny od poprzedniego, który zrodził się w ataku bezsilnego gniewu. I tak oto, po wielu tygodniach milczenia, Villamizar ponownie pojawił się na telewizyjnych ekranach. Tej samej nocy, po zażyciu podwójnej dawki środków nasennych, Marucha ujrzała we śnie Escobara: wyskakiwał z helikoptera, zasłaniając się jej ciałem przed gradem kul, jak na planie futurystycznego westernu. Pod koniec spotkania Doktor przykazał domownikom, żeby lepiej traktowali Maruchę. Gospodarz i Damaris byli tak uszczęśliwieni nowymi instrukcjami, że czasami przesadzali w atencjach. Przy rozstaniu Doktor zapowiedział, że wkrótce zmieni strażników. Poprosiła, żeby tego nie robił. Młodzi maturzyści, którzy pilnowali jej od kwietnia, byli dla niej wytchnieniem po marcowych ekscesach i żyło im się razem we względnym spokoju i harmonii. Marucha zdobyła ich zaufanie. Opowiadali jej o wszystkim, czego mogli się dowiedzieć od gospodarza i Damaris, zwierzali się też z rozmaitych spraw, które przedtem stanowiły coś w rodzaju państwowej tajemnicy. Obiecali jej nawet - i Marucha uwierzyła im bez zastrzeżeń - że nie dopuszczą, by ktoś ośmielił się ją skrzywdzić. Okazywali jej swoje przywiązanie wyszperanymi w kuchni łakociami i podarowali jej puszkę oliwy, żeby soczewica smakowała mniej obrzydliwie. Jedyny problem stanowiły ich religijne rozterki, których Marucha nie potrafiła ukoić z powodu swego własnego niedowiarstwa i ignorancji w kwestii wiary. Wiele razy o mało co nie zniszczyła harmonii wzajemnego współżycia. „No, to jak to jest? - pytała. - Mówicie, że zabić kogoś jest grzechem. To dlaczego zabijacie?” I brnęła dalej: „Co wieczór klękacie do różańca, palicie świeczki, zawracacie głowę tym waszym Dzieciątkiem Bożym, a gdybym tylko
spróbowała uciekać, zabijecie mnie bez namysłu”. Kiedyś, podczas gwałtownej dyskusji, któryś z nich wykrzyknął ze zgrozą: - Pani jest ateistką! - Oczywiście, że jestem - przyznała mściwie. Nigdy by nie przypuszczała, że wprawi ich w takie osłupienie. Widząc, że leniwy radykalizm może kosztować ją bardzo drogo, wymyśliła coś w rodzaju kosmicznej teorii świata i życia, która pozwoliła zakończyć spór. Teraz więc dręczyła ją myśl, że ich miejsce zajmą jacyś nieznajomi. Ale Doktor wyjaśnił: - To dlatego, żeby uwolnić panią od widoku karabinów. Zrozumiała, co chciał powiedzieć, kiedy zjawili się nowi strażnicy. Byli nie uzbrojeni i całymi dniami myli i froterowali podłogę z takim zapałem, że w końcu zaczęli zawadzać bardziej niż dotychczasowy brud i śmieci. Za to kaszel Maruchy przechodził stopniowo, a odzyskując z wolna, dzięki nowym porządkom, zdrowie i równowagę ducha, mogła w spokoju skupić się na oglądaniu telewizji. Jako osoba niewierząca, nie zwracała specjalnej uwagi na Minutę dla Boga - dziwny, trwający zaledwie sześćdziesiąt sekund program, w którym Rafael Garda Herreros, osiemdziesięciodwuletni kapłan i zakonnik, przedstawiał swoje - często enigmatyczne rozważania na tematy bardziej społeczne niż religijne. Pacho Santos zaś, będąc żarliwym i praktykującym katolikiem, z zainteresowaniem śledził jego słowa, tak odmienne od sądów wyrażanych przez zawodowych polityków. Od stycznia 1955 roku, kiedy Telewizja Państwowa rozpoczęła emisję programu, twarz ojca Garcii Herrerosa znana jest w całym kraju. Przedtem jego charakterystyczny głos rozlegał się na falach licznych rozgłośni radiowych: w Cartagenie od 1950 roku, w Cali od stycznia 1952 r., w Medellin od września 1954 i w Bogocie od grudnia tegoż roku. Z telewizją związał się niemal od początku jej istnienia. Wyróżniał się bezpośrednim, często wręcz brutalnym stylem wypowiedzi. Mówiąc, miał zwyczaj wpatrywać się w widzów swym przenikliwym orlim wzrokiem. Począwszy od 1961 roku, organizował doroczny Bankiet Za Jeden Milion. Brali w nim udział najznakomitsi - wedle powszechnego lub swego własnego mniemania - obywatele kraju, płacąc milion pesos za serwowaną im przez miss Kolumbii filiżankę rosołu z kawałkiem chleba, żeby zebrać fundusze na program pomocy społecznej noszący tę samą nazwę co telewizyjna audycja. W 1968 roku świątobliwy kapłan napisał osobiście do Brigitte Bardot i zaprosił ją do udziału w bankiecie. Słynna aktorka przyjęła zaproszenie bez wahania, co wywołało oburzenie krajowych dewotek i omal nie skończyło się bojkotem imprezy. Garda Herreros nie uległ presji. Zesłany chyba przez samo niebo pożar w paryskim studiu filmowym Boulogne i zgoła niewiarygodna wymówka, jakoby w samolocie zabrakło miejsc, ocaliły go od śmieszności. Strażnicy Pacho Santosa byli gorliwymi widzami Minuty dla Boga, bardziej jednak interesowało ich przesłanie religijne niż społeczny wydźwięk programu. Wierzyli ślepo, jak większość mieszkańców antioąueńskich dzielnic nędzy, że ojciec Herreros to święty. Przemawiał zawsze w natchnieniu i często niezrozumiale, ale audycja z osiemnastego kwietnia - skierowana niewątpliwie do Pabla Escobara, choć ani razu nie padło jego imię była najbardziej enigmatyczna ze wszystkich. „Słyszałem, że chce oddać się w ręce władz. Słyszałem, że chciałby spotkać się ze mną mówił ojciec Garda Herreros, patrząc wprost w kamerę. - O, morze! O, morze w Covenas, o piątej po południu, kiedy słońce chyli się do widnokręgu! Cóż mam czynić? Słyszę, że utrudziło go życie w nieustannej walce, a ja nikomu nie mogę zawierzyć tajemnicy. A przecież żyję w udręce. Powiedz mi, morze, czy podołam? Czy powinienem? Ty, co znasz historię mego narodu, ty, coś widziało Indian oddających cześć swym bogom na tych piaszczystych brzegach; w twoich falach słychać odwieczny pomruk dziejów - powiedz, czy powinienem? Czy będę wyklęty, jeśli tak uczynię? Czy Kolumbia się mnie wyrzeknie? Jeżeli jednak to uczynię, czy będą do mnie strzelać, kiedy pójdę z nimi? Czy pogrążę się wraz z nimi w otchłań?”. Marucha też słyszała te wynurzenia, ale nie wydały jej się bardziej dziwaczne niż zwykle, zawsze bowiem twierdziła, że ojciec Garda Herreros często mówi od rzeczy, zabłąkany myślami gdzieś w odległych galaktykach. Jego program oglądała jako nieunikniony dodatek do wieczornego dziennika. Tamtego dnia zwrócił jej uwagę, bo wszystko, co było związane z Pablem Escobarem, miało też wpływ na jej dalsze losy. Tak więc siedziała przed telewizorem zdumiona, zaintrygowana, zaniepokojona, niepewna, jaki sens kryje w sobie ten
opatrznościowy bełkot. Pacho natomiast, przekonany, że świątobliwy ksiądz wyciągnie go z tego czyśćca, uściskał z radości strażnika.
10 Przesłanie ojca Garcii Herrerosa było niby światełko w tunelu. Alberto Villamizar uznał, to za znak niebios, w owych dniach bowiem przejrzał ponownie listę potencjalnych mediatorów, szukając osoby cieszącej się zaufaniem Escobara. Rafael Pardo również dowiedział się o wystąpieniu księdza i zaniepokoił się, że to z jego biura nastąpił przeciek informacji. Tak czy inaczej, obaj z Villamizarem stwierdzili, że ojciec Garda Herreros jest człowiekiem odpowiednim do przeprowadzenia decydującej rozmowy z Escobarem. Pod koniec marca zresztą wymiana korespondencji stawała się coraz bardziej jałowa. Gorzej jeszcze - było oczywiste, że Escobar wykorzystywał Villamizara jako łącznika w pertraktacjach z rządem, nie dając nic w zamian. Jego ostatni list był już tylko stekiem nie kończących się narzekań i pogróżek: że chociaż rozejm nie został zerwany, musiał dać swoim ludziom wolną rękę, by mogli bronić się przed oddziałami policji, że siły porządku publicznego są na liście zamachów, że jeśli rząd nie podejmie w tej sprawie natychmiastowych decyzji, nastąpi nieograniczona eskalacja ataków na policję i ludność cywilną. Skarżył się, że prokurator usunął tylko dwóch oficerów, podczas gdy Extraditables żądali zwolnienia dwudziestu. Kiedy Villamizar nie widział wyjścia z sytuacji, konsultował się z Jorge Luisem Ochoa, gdy jednak sprawa była wyjątkowo delikatna, ten odsyłał go do swego ojca z prośbą o radę. Staruszek nalewał Villamizarowi pół szklanki swojej świętej whisky. „Wypij duszkiem mawiał. - Nie wiem, jak ty to wszystko wytrzymujesz”. Tak się miały rzeczy na początku kwietnia, kiedy Villamizar powrócił do La Loma i szczegółowo odmalował przed don Fabiem swoje perypetie z Escobarem. Don Fabio podzielał jego rozczarowanie. - Przestańmy się pieprzyć z listami - postanowił. - To może potrwać sto lat. Najlepiej sam się spotkaj z Escobarem i dogadujcie się razem, jak chcecie. Don Fabio osobiście wysłał list z propozycją. Powiadomił Escobara, że Villamizar gotów jest na ryzyko jazdy w bagażniku. Ale Escobar się nie zgodził. „Może porozmawiam kiedyś z Vilamizarrem, ale nie teraz”, odpowiedział. Zapewne wciąż jeszcze obawiał się, że Al-berto będzie miał gdzieś ukryty elektroniczny nadajnik - na przykład w złotym zębie. Tymczasem nalegał na sankcje dla funkcjonariuszy policji i oskarżał Mażę Marqueza, że zawarł sojusz z grupami paramilitarnymi i kartelem z Cali, żeby mordować jego ludzi. Oskarżenie to oraz obciążanie generała odpowiedzialnością za śmierć Luisa Carlosa Galana było wyrazem obsesji Escobara na jego punkcie. Maza Marquez odpowiadał publicznie i prywatnie, że na razie nie prowadzi wojny przeciw kartelowi z Cali, bo za głównego wroga uważa nie samych handlarzy narkotyków, ale terrorystyczne metody działania. Escobar z kolei napisał do Villamizara niestosowny w tych okolicznościach list: „Proszę powiedzieć pani Glorii, że jej męża zamordował Maza, co do tego nie powinna mieć żadnych złudzeń”. Wobec tych upartych oskarżeń generał miał zawsze tę samą odpowiedź: „Escobar sam wie najlepiej, że to nieprawda”. Doprowadzony do ostateczności tą krwawą i jałową walką, wobec której intelekt był bezsilny, Villamizar po raz ostatni postanowił skłonić rząd do rozejmu, by można było wreszcie przystąpić do negocjacji. Daremnie. Rafael Pardo uprzedził go już na samym początku, że rodziny zakładników muszą pogodzić się z nieprzejednaną postawą rządu i że wrogowie polityki dobrowolnego oddania się w ręce władz oskarżać będą prezydenta i jego ministrów o rzucenie kraju na pastwę handlarzy narkotyków. Villamizar, w towarzystwie swojej szwagierki Glorii de Galan, złożył też wizytę szefowi policji, generałowi Gomezowi Padilli. Gloria prosiła go o zawieszenie działań zbrojnych na miesiąc, żeby dać im czas na nawiązanie kontaktu z Pablem Escobarem. - Bardzo nam przykro, proszę pani - powiedział generał - ale nie możemy wstrzymać czynności operacyjnych przeciw temu zbrodniarzowi. Działają państwo na własne ryzyko i pozostaje nam jedynie życzyć wam powodzenia. Nic więcej nie udało im się uzyskać wobec nieprzejednanej postawy policji, siły porządkowe broniły się bowiem przed infiltracją, tym bardziej że Escobar zdołał już w niewyjaśniony sposób przeniknąć do ich struktur, dzięki czemu bez trudu wymykał się z każdej pułapki. Gloria nie odeszła jednak z pustymi rękami. Pewien oficer powiedział jej na
pożegnanie, że Marucha przetrzymywana jest w prowincji Narino, na granicy z Ekwadorem. Od Beatriz wiedziała, że jej siostra przebywa w Bogocie, pozbyła się więc obawy, że policja podejmie próbę odbicia zakładniczki siłą. Spekulacje prasy na temat warunków ujawnienia się Pabla Escobara osiągnęły w owych dniach rozmiary międzynarodowego skandalu. Mimo zaprzeczeń policji, wyjaśnień rządu, a nawet osobistych zapewnień prezydenta wielu nie chciało wierzyć, że nie istnieją żadne tajne porozumienia z przywódcą medellińskiego kartelu. Generał Maza Marąuez przekonany był, że tak jest. Co więcej, zawsze uważał - i rozpowiadał o tym na prawo i lewo - że odwołanie go z urzędu jest jednym z głównych warunków stawianych przez Escobara. Prezydent Gaviria od dawna zdegustowany był zarówno niektórymi wypowiedziami Mazy dla gazet, jak i nie potwierdzonymi pogłoskami, że przeciek kilku poufnych informacji był jego własnym dziełem. W owej chwili jednak, wobec długoletniej kariery generała oraz jego ogromnej popularności w kraju, którą zawdzięczał twardej ręce dla przestępców i żarliwemu kultowi Dzieciątka Bożego, prezydent nie mógł odwołać go ze stanowiska. Maza był zapewne świadom swojej władzy, ale musiał też wiedzieć, że Gaviria postawi w końcu na swoim, prosił więc tylko - za pośrednictwem wspólnych przyjaciół - żeby uprzedzono go o tym wcześniej, bo chce umieścić swą rodzinę w bezpiecznym miejscu. Jedynym funkcjonariuszem upoważnionym do kontaktów z adwokatami Pabla Escobara - i zawsze na piśmie - był szef Wydziału Śledczego, Carlos Eduardo Mejia. Zgodnie z prawem on właśnie ustalić miał szczegóły aresztowania oraz warunki bezpieczeństwa i życia w samym więzieniu. Minister Giraldo Angel osobiście przeanalizował wszystkie propozycje. Zainteresował go zwłaszcza pawilon o zaostrzonych rygorach bezpieczeństwa w Itagui, gdzie od listopada ubiegłego roku odbywał karę Fabio Ochoa, ale adwokaci Escobara zgłosili sprzeciw, uznali bowiem to więzienie za łatwy cel dla zamachów bombowych. Minister myślał też o przystosowaniu na potrzeby więzienia pewnego klasztoru w Poblado - w pobliżu budynku mieszkalnego, skąd Escobar zdołał uciec przed wybuchem dwustu kilogramów dynamitu, podłożonych prawdopodobnie przez kartel z Cali - jednak zakonnice nie chciały sprzedać gmachu. Zaproponował wówczas wzmocnienie więzienia w Medellin, ale sprzeciwiła się temu jednogłośnie Rada Miasta. Alberto Villamizar w obawie, że z braku więzienia w ogóle nie dojdzie do aresztowania, przytoczył poważne argumenty na rzecz miejsca, jakie Escobar zaproponował w październiku ubiegłego roku: Miejskiego Ośrodka dla Narkomanów „El Claret”, dwanaście kilometrów od Envigado, położonego na terenie majątku znanego jako La Catedral del Valle, a wpisanego do akt jako własność jednego z ludzi Escobara. Rząd rozważał możliwość wynajęcia ośrodka i przystosowania go na potrzeby więzienia, wiedząc, że Escobar nie odda się w ręce władz, jeśli nie nabierze pewności, że za kratami będzie całkowicie bezpieczny. Jego adwokaci żądali, by wszyscy strażnicy pochodzili z Antioąuii, wymagali też, by oddziały patrolujące teren wokół gmachu nie składały się z policjantów, obawiali się bowiem zemsty za funkcjonariuszy sił porządkowych zamordowanych w Medellin. Burmistrz Envigado, odpowiedzialny za wykonanie projektu, zajął się - opierając się na rządowym raporcie - wyposażeniem więzienia, które zgodnie z umową najmu miał przekazać Ministerstwu Sprawiedliwości. Podstawowa konstrukcja była bardzo prosta: betonowe podłogi i stropy, krycie z dachówek i metalowe drzwi, malowane na zielono. Dział administracji mieścił się w dawnym dworze i składał się z trzech niewielkich pokoi, kuchni, kamiennego podwórka i karceru. Poza tym mieściła się tam zbiorowa cela o powierzchni czterystu metrów kwadratowych, obszerna biblioteka z gabinetem oraz sześć pojedynczych cel, każda z własną łazienką. Centrum budowli stanowiła wspólna sala o powierzchni około sześciuset metrów kwadratowych, wyposażona w cztery prysznice, szatnię i sześć sanitariatów. Pracę nad przystosowaniem rozpoczęto w lutym. Zatrudniono siedemdziesięciu robotników, którzy pracowali na zmianę, sypiając zaledwie kilka godzin na dobę. Trudny teren, fatalny stan jedynej drogi dojazdowej i deszczowa zima uniemożliwiły użycie ciężarówek i wywrotek. Większą część sprzętów trzeba było przewozić przy użyciu mułów. Najpierw dotarły dwa piece do ogrzewania wody, każdy na pięćdziesiąt litrów, więzienne prycze i dwa tuziny pomalowanych na żółto żelaznych stołków. Dwadzieścia doniczek z ozdobnymi roślinami - araukariami, fikusami i palmami - dopełniło wystroju wnętrza. Ponieważ w dawnym ośrodku nie było sieci telefonicznej, łączność miano utrzymywać początkowo drogą radiową. Ostateczny koszt przeróbek wyniósł sto dwadzieścia
milionów pesos, które wyłożyła gmina Envigado. Pierwotnie roboty rozplanowano na osiem miesięcy, ale kiedy na scenę wkroczył ojciec Garda Herreros, praca ruszyła znacznie szybciej. Inną przeszkodą na drodze do ostatecznego poddania się Escobara był demontaż jego prywatnej armii. Traktował on więzienie nie jako narzędzie wymiaru sprawiedliwości, ale jako azyl, gdzie mógłby schronić się przed wrogami, a nawet przed samą sprawiedliwością, ale nie potrafił przekonać swych wspólników, by poddali się wraz z nim. Przed władzami argumentował, iż nie może zostawić swoich ludzi na łasce oddziału specjalnego. „Jestem zależny nie tylko od siebie”, napisał w jednym z listów. Ale wielu widziało w tym zaledwie połowę prawdy, nie jest bowiem wykluczone, że chciał zatrzymać przy sobie zespół pracowników, aby w więzieniu dalej prowadzić interesy. Rząd zresztą również wolał aresztować wszystkich od razu. Armię Escobara tworzyło w sumie około stu band, które w każdej chwili można było dozbroić i postawić w stan gotowości. Nie wszystkie brały bezpośredni udział w walce - większość stanowiła rezerwę dla pierwszej linii. Chodziło głównie o to, żeby wraz z Escobarem poddało się piętnastu lub dwudziestu najbardziej zuchwałych dowódców. W nielicznych osobistych spotkaniach prezydent Gaviria zawsze wyrażał gotowość ułatwienia Villamizarowi prywatnych starań o uwolnienie porwanych. Villamizar nie sądził, aby rząd prowadził negocjacje na własną rękę, tym bardziej że wszystkie jego działania mieściły się w oficjalnej polityce. Były prezydent Turbay i Hernando Santos - chociaż nigdy tego nie okazali, świadomi stojących przed rządem trudności - liczyli niewątpliwie na bardziej elastyczną postawę prezydenta. Jego stanowcza odmowa zmiany ustanowionego dekretem terminu i jego obojętność na wszelkie prośby i błagania Nydii Quintero utkwiły na zawsze jak cierń w sercach rodzin zakładników. I nigdy krewni Diany nie będą mogli pojąć, czemu w trzy dni po jej śmierci zdecydował się jednak zmienić wyznaczoną datę. Nieszczęście tkwi w tym, że - jak powiedział kiedyś Gaviria w prywatnej rozmowie - sprawy zaszły wówczas tak daleko, że wobec zaistniałych okoliczności wcześniejsza decyzja nie zapobiegłaby śmierci Diany. Escobar nie zadowalał się tylko jedną z możliwych dróg; niezmordowanie paktując z Bogiem i z diabłem, bronił się zawzięcie na wszelkie legalne i nielegalne sposoby. Nie żeby jednym ufał bardziej niż drugim, ale dlatego, że nigdy nie ufał nikomu. Nawet wtedy, gdy Villamizar dostarczył mu już wszystkich żądanych gwarancji, wciąż roił mrzonki o politycznej amnestii, zrodzone w 1989 roku, kiedy wielu wysokich rangą handlarzy narkotyków i ich wspólników zdobyło legitymacje bojowników ruchu M-19, dzięki czemu nazwiska ich znalazły się na liście objętych amnestią partyzantów. Komendant Carlos Pizarro położył temu kres, stawiając zbyt wygórowane warunki. Dwa lata później Escobar próbował uzyskać status partyzanta poprzez Zgromadzenie Konstytucyjne za pomocą rozmaitych nacisków na jego członków - od wysokich łapówek do poważnych gróźb. Ale wrogowie Escobara również przeliczyli się w swoich zamiarach. Takie było źródło tak zwanego narkowideo, które sprowokowało skandal równie głośny co jałowy. Posługując się ukrytą kamerą sfilmowano jakoby scenę, w której jeden z członków Konstytuanty odbiera w hotelowym pokoju pieniądze z rąk domniemanego adwokata Pabla Escobara. Polityk ów, wybrany do Zgromadzenia Konstytucyjnego z listy M-19, w rzeczywistości należał do paramilitarnej grupy na usługach kartelu z Cali i trudno go było posądzić o działanie na rzecz konkurencji z Medellin. Tak więc jego świadectwo nie przekonało nikogo. Wiele miesięcy potem jeden z dowódców prywatnych oddziałów samoobrony, który złożywszy broń oddał się w ręce władz, zeznał, iż to jego ludzie byli autorami tego prymitywnego montażu. Chcieli go użyć jako dowodu, że Escobar przekupywał członków Konstytuanty, w związku z czym ani ułaskawienie, ani zniesienie ekstradycji nie miałoby mocy prawnej. Escobar prowadził walkę jednocześnie na wielu frontach. Próbował, między innymi, paktować w sprawie uwolnienia Pacho Santosa za plecami Villamizara, kiedy wreszcie zaczynali dochodzić do porozumienia. Przez zaprzyjaźnionego. księdza przesłał pod koniec kwietnia wiadomość dla Hernanda Santosa, żeby spotkał się z jednym z jego adwokatów w kościele na bogotańskim Usaąuenie. Chodziło o sprawę niezwykle ważną dla uwolnienia Pacho. Hernando nie tylko znał księdza osobiście, ale uważał go niemal za świętego, dlatego też przybył punktualnie i zupełnie sam, o ósmej wieczorem w umówiony dzień. Niewidoczny w mroku kościoła adwokat uprzedził go najpierw, że nie ma nic wspólnego z kartelami, ale ponieważ Pablo Escobar opłacił jego studia, nie może odmówić mu tej przysługi. Jego misja ograniczyła się do wręczenia Hernandowi dwóch tekstów: raportu Amnesty International o
zbrodniach policji w Medellin i artykułu wstępnego o gwałtach popełnianych przez oddział specjalny. - Przyszedłem tu tylko z myślą o życiu pańskiego syna - powiedział adwokat. - Jeżeli te dwa artykuły ukażą się w jutrzejszej gazecie, Francisco będzie wolny następnego dnia. Hernando przeczytał uważnie tekst wstępniaka. Przedstawiał fakty wielokrotnie zgłaszane już przez Escobara, uzupełnione o przerażające szczegóły nie poparte żadnym dowodem. Artykuł napisano z godnością i dyskretną ironią. Autorem był, jak twierdził adwokat, sam Escobar. Istotnie, było to w jego stylu. Raport Amnesty International ukazywał się już w innych gazetach i Hernando Santos nie widział przeszkód, by wydrukować go jeszcze raz. Za to wstępniak Escobara był zbyt oskarżycielski, żeby można go było opublikować nie mając ku temu podstaw. „Niech mi przyśle dowody i drukuję to natychmiast, nawet jeżeli nie wypuszczą Pacho”, oświadczył Hernando. Nic więcej nie mieli sobie do powiedzenia. Adwokat, widząc, że jego misja jest skończona, skorzystał z okazji i zapytał Santosa, ile Guido Parra wziął za swoje usługi. - Ani grosza - odparł Hernando. - Nigdy nie było mowy o pieniądzach. - Niech pan mi powie prawdę - nalegał adwokat. - Escobar sam prowadzi wszystkie rachunki. Musi wiedzieć, co ile kosztuje. Hernando zaprzeczył ponownie, po czym pożegnali się chłodnym ukłonem. Być może jedynym człowiekiem przeświadczonym wówczas, że sprawy dobiegają końca, był kolumbijski astrolog Mauricio Puerta - uważnie śledzący życie narodu w zmiennych konstelacjach gwiazd - który przyjrzawszy się astralnej karcie Pabla Escobara doszedł do zaskakujących wniosków. Escobar urodził się w Medellin 1 grudnia 1949 roku o godzinie 11.50. Był więc spod znaku Strzelca z ascendentem w Rybach, i to w najgorszej koniunkcji Marsa z Saturnem w Pannie. Jego cechy: okrucieństwo, despotyzm, nienasycona ambicja, skłonność do buntu, gwałtu, nieposłuszeństwa, anarchii, obalania istniejącego porządku. Nieodwołalny koniec: gwałtowna śmierć. Począwszy od 30 marca 1991 roku na następne trzy lata Saturn znalazł się w piątym stadium, pozostawiając mu tylko trzy możliwości: szpital, cmentarz lub więzienie. Czwarta droga - klasztor - wydawała się w tym przypadku mało prawdopodobna. Okoliczności sprzyjały zresztą bardziej prowadzeniu negocjacji niż ostatecznemu zawarciu umowy. Innymi słowy, najlepszym rozwiązaniem było warunkowe oddanie się w ręce sprawiedliwości, zgodnie z ofertą rządu. Pewien dziennikarz powiedział wówczas: „Escobar musi być chyba bardzo zaniepokojony, skoro zainteresował się swoim horoskopem”. Istotnie, gdy tylko dowiedział się o istnieniu Mauricia Puerty, zażądał szczegółowej analizy swego przeznaczenia. Tymczasem żaden z jego dwóch wysłanników nie dotarł do celu, a jeden zniknął na zawsze. Puerta zorganizował wówczas w Medellm cykl szeroko reklamowanych wykładów, żeby ułatwić Escobarowi nawiązanie kontaktu, ale szereg dziwnych przeszkód udaremnił spotkanie. Puerta dostrzegł w tym działanie gwiazd, które nie mogły dopuścić do zmiany przeznaczenia. Żona Pacho Santosa również doznała objawienia za sprawą pewnej wróżki, która przedtem przewidziała z zadziwiającą jasnością śmierć Diany Turbay, potem zaś twierdziła z niezbitą pewnością, że Pacho żyje. W kwietniu spotkały się przypadkiem i wróżka szepnęła jej do ucha: - Gratuluję. Powrót jest blisko. Były to jedyne zwiastuny nadziei, kiedy ojciec Garda Herreros wystąpił ze swoim enigmatycznym orędziem do Pabla Escobara. Co go do tego skłoniło i jaki miało z tym związek morze w Covenas, do dziś pozostaje zagadką. Jeszcze bardziej zagadkowe są okoliczności, w jakich przyszło mu to na myśl. W piątek, dwunastego kwietnia 1991 roku, spotkał się z profesorem Manuelem Elkinem Patarroyo, wynalazcą szczepionki przeciw malarii. Prosił go, żeby w wybudowanej ze społecznych datków dzielnicy Minuta dla Boga otworzył punkt medyczny do walki z AIDS. Towarzyszyli mu pewien młody kapłan i pewien rodowity antioąueńczyk, jego serdeczny przyjaciel i doradca w sprawach tego świata. Dobroczyńca ów, który prosił, by nazwisko jego zachowano w tajemnicy, wybudował i wyposażył nie tylko prywatną kaplicę księdza, ale sam z własnej woli obłożył się dziesięciną na cele społeczne. W samochodzie, wiozącym ich do Instytutu Immunologii profesora Patarroyo, poczuł coś w rodzaju nagłego natchnienia. - Niech mnie ksiądz posłucha - powiedział. - Może by ksiądz spróbował zrobić coś w sprawie ujawnienia się Escobara?
Powiedział to prosto z mostu i bez żadnego wyraźnego powodu. „To przyszło do mnie z góry”, stwierdzi później, mając na myśli głos Boży - tak bowiem, z szacunkiem i poufałością, zwykł traktować Boga i jego sprawy. Ojciec Garda Herreros poczuł ukłucie w sercu. Zsiniał na twarzy. Profesor Patarroyo, który nigdy przedtem go nie widział, był pod wrażeniem jego zmysłu do interesów i bijącej z oczu energii, ale przyjaciele widzieli, że stary kapłan jest jak odmieniony. „Jakby unosił się nad ziemią - powiedział antioąueńczyk. - Przez cały czas myślał tylko o tym, co mu powiedziałem, a wychodził w takim pośpiechu, że aż się przestraszyłem”. Zabrał go więc na sobotę i niedzielę do letniego domu w Covenas - znanym uzdrowisku na karaibskim wybrzeżu Kolumbii, gdzie zjeżdżają tysiące turystów i gdzie uchodzi do morza rurociąg naftowy, którym przepływa dwieście pięćdziesiąt tysięcy baryłek ropy dziennie. Ksiądz nie miał chwili spokoju. Nie mógł spać, w połowie posiłku zrywał się od stołu, godzinami, we dnie i w nocy, przechadzał się po plaży. „O, morze w Covenas - wykrzykiwał do huczących fal. - Czy podołam? Czy powinienem to uczynić? Ty, które wiesz wszystko, powiedz: czy mogę zginąć w tej próbie?”. Po tych pełnych udręki spacerach wracał ukojony, opanowany, jakby rzeczywiście morze odpowiedziało na jego pytania, a potem roztrząsał z gospodarzem domu najdrobniejsze szczegóły swego planu. Po powrocie do Bogoty miał już wizję całości. Uspokoił się znacznie. W środę wrócił do swej zwykłej rutyny: wstał o szóstej rano, wykąpał się, włożył czarny garnitur z koloratką i nieodstępne białe wełniane poncho, a potem z pomocą Pauliny Garzón - sekretarki, która przez pół życia była jego prawą ręką - zaczął nadrabiać zaległości ostatnich kilku dni. Tamtego wieczoru mówił w swoim telewizyjnym wystąpieniu o sprawach nie mających nic wspólnego z dręczącą go obsesją. W czwartek rano, zgodnie z daną obietnicą, profesor Patarroyo nadesłał pozytywną odpowiedź na prośbę o otwarcie punktu medycznego. Ksiądz nie zjadł obiadu. Za dziesięć siódma wszedł do studia Inravisión, skąd transmitowano jego program, i zaimprowizował przed kamerami swe skierowane wprost do Escobara wezwanie sześćdziesiąt sekund, które odmieniły na zawsze ostatnie lata jego życia. Po powrocie do domu zastał kosz pełen listów od ludzi, którzy dzwonili do jego parafii z całego kraju. Wkrótce potem spadła na jego dom lawina dziennikarzy, którzy od tej chwili postanowili nie spuszczać go z oczu, dopóki nie zobaczą, jak prowadzi Escobara za rękę prosto do więzienia. Finał nastąpić miał wkrótce, ale prognozy były niepewne. Opinia publiczna podzieliła się na tłumy tych, co wierzyli w świętość sędziwego księdza, i nielicznych niedowiarków przekonanych, że brak mu piątej klepki. Prawdą jest jednak, że dowiódł swym życiem wszystkiego prócz domniemanego szaleństwa. W styczniu skończył osiemdziesiąt dwa lata, w sierpniu zaś mijały mu pięćdziesiąt dwa lata kapłaństwa. Był też jedynym wpływowym Kolumbijczykiem, który nigdy nie marzył o fotelu prezydenta republiki. Jego śnieżna czupryna i poncho z białej zgrzebnej wełny zarzucone na czarną sutannę dopełniały wizerunku jednego z najbardziej godnych ludzi w kraju. Popełnił tomik wierszy, który wydał mając lat dziewiętnaście, pod pseudonimem Senescens. Dostał jakąś - zapomnianą dziś nagrodę za zbiór opowiadań i czterdzieści dwa odznaczenia za pracę na niwie społecznej. Wśród niepowodzeń i sukcesów zawsze mocno stąpał nogami po ziemi, prowadził całkiem świeckie życie towarzyskie, chętnie słuchał i jeszcze chętniej opowiadał dowcipy wszelkiego autoramentu, a w chwilach prawdy zawsze wychodził zeń krewki santanderyjczyk, ukryty na co dzień pod indiańskim poncho. Mieszkał w warunkach bliskich klasztornemu ubóstwu na plebanii parafii Świętego Jana Eudes, w pokoiku o dziurawym jak sito dachu, którego nie chciał załatać. Spał na pryczy zbitej z desek, bez poduszki, przykrywał się narzutą wyszywaną w kolorowe domki, podarowaną mu przez siostry Miłosierdzia. Nie przyjął ofiarowanej mu przez kogoś puchowej poduszki, uważał bowiem, że przeciwne jest to Bożym przykazaniom. Buty zmieniał dopiero wówczas, gdy ktoś podarował mu nowe, nosił też wiecznie tę samą sutannę i to samo poncho, aż do zdarcia. Jadł niewiele, ale lubił i umiał docenić wykwintne potrawy i dobre wino. Odrzucał jednak zaproszenia do luksusowych restauracji w obawie, że ludzie pomyślą, że odbywa się to na jego koszt. Kiedyś zresztą dał się skusić i ujrzał przy stole pewną dystyngowaną damę. Na jej palcu błyszczał pierścień z brylantem wielkości orzecha. - Za jedną taką obrączkę - rzucił jej w twarz - zbudowałbym sto dwadzieścia domów dla nędzarzy. Dama osłupiała i nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale nazajutrz posłała mu pierścień, dołączając serdeczny list. Nie starczyło na sto dwadzieścia domów, lecz ksiądz i tak je wybudował.
Paulina Garzón de Bermudez pochodziła z Chipata w południowym Santander i przyjechała do Bogoty z matką w 1961 roku, mając piętnaście lat i list polecający ją jako doskonałą maszynistkę. Było tak istotnie, nie umiała za to rozmawiać przez telefon, a robione przez nią listy zakupów były zupełnie nieczytelne z powodu straszliwej ortografii. Jednego i drugiego nauczyła się tylko po to, żeby ojciec Garda Herreros ją zatrudnił. Kiedy skończyła lat dwadzieścia pięć, wyszła za mąż i urodziła syna Alfonsa i córkę Marię Constanzę. Dziś oboje są informatykami. Paulina tak zorganizowała sobie życie, żeby nadal pracować z księdzem, który stopniowo przekazywał jej coraz więcej spraw, aż wreszcie stała mu się tak niezbędna, że towarzyszyła mu we wszystkich bez wyjątku podróżach po kraju i za granicę, zawsze jednak w towarzystwie jeszcze innego kapłana. „Żeby uniknąć plotek”, tłumaczy Paulina. Nie opuszczała go ani na krok - nawet szkła kontaktowe tylko ona potrafiła mu założyć i zdjąć. W ostatnich latach życia ksiądz ogłuchł na prawe ucho, zrobił się rozdrażniony, wściekał się, że niczego nie może zapamiętać. Z wolna porzucał tradycyjne modlitwy, a zamiast nich improwizował własne, na głos, pod wpływem natchnionych objawień. Sława jego szaleństwa rosła równie szybko jak ludowa wiara w jego nadprzyrodzoną moc. Mówiono, że potrafi sprowadzać i zawracać deszcz. Jego pełen miłosierdzia stosunek do Pabla Escobara przypomina słowa, jakie wygłosił, gdy skruszony dyktator, generał Gustavo Rojas Pinilla, oddał się dobrowolnie, w sierpniu 1957 roku, pod sąd Kongresu: „Kiedy jakiś człowiek sam powierza się sprawiedliwości, zasługuje na najgłębszy szacunek, nawet jeśli jest winny”. U schyłku życia, podczas Bankietu Za Jeden Milion, którego organizacja przysporzyła wielu kłopotów, jeden z przyjaciół zapytał, co będzie robił potem, a ksiądz odpowiedział jak dziewiętnastolatek: „Chcę położyć się na łące i patrzeć w gwiazdy”. Nazajutrz po swym wystąpieniu w telewizji ojciec Garda Herreros zjawił się bez zapowiedzi i zezwolenia w więzieniu w Itagiii, żeby zapytać braci Ochoa, w jaki sposób może przydać się w pertraktacjach z Pablem Escobarem. Braciom Ochoa wydał się świętym. Miał jednak tę przywarę, że przez ponad czterdzieści lat porozumiewał się z ludźmi poprzez swe codzienne kazania i zdawał się nie pojmować, że można coś zdziałać, nie zwierzając się z tego szerokim kręgom słuchaczy. Sprawę przesądził fakt, iż don Fabio uznał go za męża opatrznościowego. Po pierwsze dlatego, że Escobar nie miał wobec niego takich zastrzeżeń jak w stosunku do Villamizara. Po drugie zaś - powszechne przekonanie o jego świętości mogło skłonić wszystkich wspólników Escobara, żeby poddali się wraz z nim. W dwa dni później ojciec Garda Herreros wyjawił podczas konferencji prasowej, że jest w kontakcie ze sprawcami porwań dziennikarzy, i wyraził nadzieję na szybkie uwolnienie zakładników. Villamizar nie wahał się nawet przez chwilę. Natychmiast udał się do osiedla Minuta dla Boga. Pojechał wraz z księdzem do Itagiii i jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się trudne poufne starania, które uwieńczyć miało dobrowolne oddanie się Pabla Escobara w ręce władz. Pierwszym krokiem był list, podyktowany przez księdza w celi braci Ochoa. Maria Lia pisała na maszynie, a on improwizował, stojąc nad nią, z tym samym apostolskim żarem i santanderyjskim akcentem, z jakim wygłaszał swe minutowe homilie. Wezwał Escobara, by wspólnie zaczęli szukać drogi, którą na Kolumbię spłynie pokój. Wyraził nadzieję, że rząd wkrótce mianuje go gwarantem, „żeby uszanowano prawa twoje, twej rodziny i przyjaciół”. Przestrzegł go jednak, by nie domagał się tego, czego rząd mu dać nie może. Zakończył, przesyłając mu „serdeczne pozdrowienia”, przedtem jednak przedstawił prawdziwy cel swego listu: „Jeśli uważasz, że możemy się spotkać w jakimś bezpiecznym miejscu, daj mi znać”. Escobar odpowiedział po trzech dniach odręcznie napisaną kartką. Zgadza się ujawnić w nadziei, że ofiara ta przyniesie wszystkim pokój. Dawał jasno do zrozumienia, że nie oczekuje łaski, nie domagał się też skazania policjantów pustoszących przedmieścia Medellin - oczekuje dla nich jedynie sankcji dyscyplinarnych, a jeśli żądanie to nie zostanie spełnione, zdecydowany jest użyć najbardziej drastycznych środków. Gotów też jest przyznać się do jakiegoś przestępstwa, chociaż pewien jest, że żaden sędzia - czy to w Kolumbii, czy gdzie indziej - nie ma dowodów, żeby go skazać. Ufa przy tym, że jego wrogowie zostaną potraktowani z tą samą surowością. W całym liście nie było jednak słowa odpowiedzi na to, na co ksiądz czekał z taką niecierpliwością - najmniejszej wzmianki na temat wspólnego spotkania. Garda Herreros obiecał Villamizarowi, że postara się powściągnąć swoją gadatliwość. Z początku dotrzymywał słowa, ale ostatecznie zwyciężyło w nim dziecinne zamiłowanie do
przygód. Oczekiwania były tak wielkie i wywołały takie poruszenie w świecie mediów, że od tej pory nie uczynił kroku nie ciągnąc za sobą tłumu reporterów z prasy, radia i telewizji, ścigających go aż do drzwi jego domu. Po pięciu miesiącach tajnych działań pod presją sakramentalnego niemal hermetyzmu Rafaela Pardo, Villamizar zaczął się obawiać, że rozmowność ojca Garcii Herrerosa naraża na nieustanne ryzyko całość przedsięwzięcia. Zwrócił się wówczas z prośbą o pomoc do ludzi z najbliższego otoczenia księdza - przede wszystkim zaś do Pauliny - dzięki czemu mógł prowadzić pewne przygotowania nie informując o nich, dopóki nie było to konieczne. Trzynastego maja otrzymał od Escobara wiadomość z prośbą o przewiezienie księdza do La Loma i zatrzymanie go tam tak długo, jak będzie trzeba. Uprzedził, że mogą to być trzy dni albo trzy miesiące, musi mieć bowiem czas na osobiste przygotowanie każdego etapu operacji. Istniała też możliwość, że w ostatniej chwili spotkanie nie dojdzie do skutku, jeżeli powstanie jakakolwiek wątpliwość co do jego bezpiecznego przebiegu. Ksiądz, na szczęście, był całkowicie do dyspozycji w sprawie, przez którą nie sypiał po nocach. Czternastego maja o piątej rano Villamizar zapukał do jego drzwi. Ojciec Garda Herreros nie spał i pracował w swoim gabinecie, jakby to był środek dnia. - Idziemy, ojcze - powiedział Alberto. - Polecimy do Medellin. Rodzina Ochoa przygotowała się starannie na przyjęcie księdza, chcąc umilić mu czas oczekiwania. Don Fabio był nieobecny, ale kobiety zajęły się wszystkim. Niełatwo było rozchmurzyć gościa, zdawał sobie bowiem sprawę, że tak nagły wyjazd musiał mieć jakieś doniosłe powody. Śniadanie trwało długo, nikt się nie spieszył, a ksiądz jadł ze smakiem. Około dziesiątej rano Martha Nieves w możliwie oględnych słowach powiedziała mu, że Escobar może przysłać po niego w każdej chwili. Zerwał się z miejsca, uszczęśliwiony, ale nie wiedział, co począć dalej, dopóki Villamizar nie ściągnął go na ziemię. - Lepiej, żeby ksiądz dowiedział się od razu - uprzedził. - Być może będzie musiał ksiądz pojechać sam, tylko z kierowcą. I nikt nie będzie wiedział, dokąd i na jak długo. Ojciec Garda Herreros zbladł. Ledwie mógł utrzymać w palcach różaniec, kiedy chodził nerwowo tam i z powrotem, odmawiając głośno swe improwizowane modlitwy. Ilekroć znalazł się przy oknie, spoglądał na drogę, rozdarty między lękiem, że zobaczy tam oczekiwany samochód, a obawą, iż go nie ujrzy. Chciał telefonować, ale sam zdał sobie sprawę z ryzyka. „Do rozmowy z Bogiem telefon, na szczęście, nie jest potrzebny”, powiedział. Nie chciał usiąść przy stole podczas obiadu, nieco spóźnionego, ale jeszcze bardziej smakowitego niż śniadanie. W przygotowanym dlań pokoju stało biskupie łoże z baldachimem. Kobiety próbowały namówić go, żeby trochę odpoczął. Uległ, ale nie mógł zasnąć. Czytał z roztargnieniem Krótką historię czasu Stephena Hawkinga, modną książkę, w której autor usiłuje dowieść matematycznie, że Boga nie ma. Około czwartej po południu ksiądz zszedł do salonu i zbudził Villamizara z poobiedniej drzemki. - Alberto - powiedział. - Wracajmy lepiej do Bogoty. Z trudem odwiedli go od tego pomysłu, ale kobiety zdołały go przekonać swoim wdziękiem i taktem. O zmierzchu załamał się znowu, ale nie było już odwrotu. Sam zdawał sobie sprawę, jak niebezpiecznie jest podróżować nocą. Zanim położył się spać, poprosił, żeby ktoś pomógł mu zdjąć szkła kontaktowe. Zawsze robiła to Paulina, a teraz nie umiał sobie poradzić. Villamizar nie spał, bo nie wykluczał możliwości, że Escobar uzna mroki nocy za najdogodniejszą porę spotkania. Ksiądz również nie zmrużył oka ani na chwilę. Rano nawet nie usiadł do stołu, chociaż śniadanie było jeszcze bardziej kuszące niż poprzednio. Rozpaczliwie walczył ze szkłami kontaktowymi, nikt jednak nie potrafił mu pomóc, aż po wielu bezskutecznych próbach założyła mu je domowa gosposia. Inaczej niż pierwszego dnia, nie wyglądał na zdenerwowanego, nie miotał się też z kąta w kąt, ale usiadł przy oknie, wpatrzony w drogę, którą miał przyjechać samochód. Wreszcie zniecierpliwił się i skoczył na równe nogi. - Wyjeżdżam - powiedział. - Zawracanie głowy. Nikt mnie nie będzie robił w konia. Zdołali go przekonać, żeby został na obiad. Decyzja o wyjeździe dodała mu animuszu. Zjadł z apetytem, bawił wszystkich dowcipną rozmową przy stole, jak w dawnych dobrych czasach, a na koniec oświadczył, że udaje się na sjestę. - Ale uprzedzam - pogroził im palcem. - Jak tylko się obudzę, wyjeżdżam. Martha Nieves zaczęła dzwonić po różnych znajomych w nadziei, że uzyska jakąś informację, która pomoże im zatrzymać gościa. Niestety. Przed trzecią drzemali wszyscy w
salonie, kiedy wyrwał ich ze snu warkot silnika. Samochód stanął przed domem. Villamizar skoczył do sypialni księdza, delikatnie zastukał i otworzył drzwi. - Przyjechali po ojca - powiedział. Ksiądz, zaspany, niezdarnie zaczął zbierać się do wyjścia. Villamizara ogarnęło wzruszenie. Stary człowiek przypominał mu teraz ptaka oskubanego z piór i dygocącego ze strachu. Po chwili jednak opanował się, przeżegnał, wyprostował - stanął przed nim, olbrzymi i zdecydowany na wszystko. „Uklęknij, synu - rozkazał. - Módlmy się”. Kiedy powstał, był innym człowiekiem. - Zobaczymy, co ten Pablo wymyślił - powiedział. Villamizar chciał go odprowadzić, ale wiedział, że jest to sprzeczne z umową. Pozwolili mu tylko porozmawiać na osobności z kierowcą. - Pan odpowiada za jego życie - powiedział. - To bardzo ważna osoba. Radzę uważać. Bierzecie na siebie wielką odpowiedzialność. Kierowca spojrzał na niego jak na idiotę. - Przecież to święty! Nic nam się nie może stać - odrzekł. Wyjął czapkę z daszkiem i powiedział księdzu, żeby ją założył, bo mogą go rozpoznać po białych włosach. Ojciec posłusznie wykonał polecenie. Villamizar nie mógł przestać myśleć o tym, że w mieście obowiązuje stan wyjątkowy. Obawiał się, że samochód zostanie zatrzymany i spotkanie spełznie na niczym. Albo że wpadnie w sam środek ulicznej strzelaniny. Ksiądz usiadł z przodu, obok szofera. Kiedy wszyscy patrzyli na odjeżdżający samochód, zerwał czapkę z głowy i wyrzucił ją przez okno. „Nie martw się, synu - krzyknął do Villamizara. - Pamiętaj, że potrafię zaklinać deszcz”. Gdzieś nad szeroką równiną rozległ się grzmot i niebo zwaliło się na ziemię biblijną ulewą. Jedyną znaną relacją ze spotkania ojca Garcii Herrerosa z Pablem Escobarem jest ta, którą przedstawił on sam po powrocie do La Loma. Opowiadał, że dom, gdzie go przyjęli, był wielki i bogaty, z olimpijskim basenem i salą gimnastyczną. Po drodze musieli trzy razy zmieniać samochód dla zmylenia śladów, ale nie zatrzymał ich żaden z gęsto rozstawionych patroli, prawdopodobnie z powodu gwałtownej ulewy, która nie ustała nawet na chwilę. Mijali też inne posterunki, ale - jak twierdził szofer - były to czujki prywatnej gwardii Extraditables. Podróż trwała ponad trzy godziny, chociaż wszystko wskazuje na to, że zawieziono go do jednej z miejskich siedzib Pabla Escobara, a szofer jechał okrężną drogą, żeby wydawało się, że oddalili się znacznie od La Loma. Opowiadał, że w ogrodzie powitało go około dwudziestu uzbrojonych ludzi, których zganił za występne życie i odmowę oddania się w ręce sprawiedliwości. Na tarasie oczekiwał go Pablo Escobar we własnej osobie - twarz okalała mu długa czarna broda, a ubrany był w swobodny domowy strój z białej bawełny. Ksiądz przyznał się, że na widok tego człowieka opuścił go cały strach, dręczący go w La Loma i podczas jazdy samochodem. - Pablo - powiedział. - Przyjechałem do ciebie, bo trzeba wreszcie zjeść tę żabę. Escobar powitał go serdecznie i z wielkim szacunkiem. Usiedli w salonie na pokrytych. kwiecistym kretonem poduszkach głębokich foteli, twarzą w twarz, jak starzy przyjaciele szykujący się do długiej rozmowy. Ksiądz wychylił szklaneczkę whisky, która wpłynęła kojąco na jego nerwy, Escobar zaś sączył powoli sok ze świeżych owoców. Wizyta była znacznie krótsza, niż się spodziewali. Trwała zaledwie trzy kwadranse z powodu wrodzonej niecierpliwości księdza i sposobu mówienia Escobara - tak zwięzłego i zwartego jak jego listy. Wiedząc o słabej pamięci ojca Garcii Herrerosa Villamizar poprosił go, żeby notował w trakcie rozmowy. Ten chętnie spełnił jego prośbę, a nawet posunął się dalej i zaproponował Escobarowi, żeby własnoręcznie spisał swoje główne postulaty, a potem wspólnie skreślali i poprawiali, jeśli ksiądz stwierdził, że jakieś żądanie jest nie do przyjęcia. W ten sposób Escobar przeniósł swoją uwagę ze sprawy usunięcia z szeregów policji oficerów, oskarżanych przezeń o łamanie praw człowieka na problem bezpieczeństwa w przyszłym więzieniu. Ksiądz opowiadał, że zapytał Escobara, czy to on był mózgiem zamachów na czterech kandydatów do prezydentury. Odpowiedział wymijająco, że często przypisują mu zbrodnie, których nigdy nie popełnił. Przyznał, że nie zdołał odwołać zabójstwa profesora Low Mutry, dokonanego trzydziestego kwietnia ubiegłego roku na ulicach Bogoty, bo rozkaz został wydany na długo przedtem i już nie można go było zmienić. W sprawie uwolnienia Maruchy i Pacho nie powiedział nic, co mogłoby obciążyć go jako sprawcę porwania, stwierdził jednak, że Extraditables przetrzymują ich w przyzwoitych warunkach i że zakładnicy zostaną uwolnieni, gdy tylko zasady jego oddania się w ręce władz zostaną ostatecznie uzgodnione. O
Pacho Santosie zaś powiedział poważnie: „Czuje się w niewoli jak ryba w wodzie”. Na koniec docenił dobre intencje prezydenta Gavirii i wyraził zadowolenie, że wreszcie doszli do porozumienia. Kartka papieru z zapisem tej rozmowy, pełna poprawek i notatek zrobionych ręką Escobara, była pierwszą formalną propozycją dobrowolnego ujawnienia się szefa kartelu z Medellin. Kiedy ojciec Garda Herreros wstał, żeby się pożegnać, wypadło mu jedno ze szkieł kontaktowych. Próbował je założyć, Escobar mu pomagał, wezwali na pomoc służbę niestety, daremnie. Ksiądz był zrozpaczony. „Nic się nie da zrobić - powiedział. - Tylko Paulina to potrafi”. Ku jego zdziwieniu, Escobar doskonale wiedział, kim jest Paulina, wiedział też, gdzie się w tej chwili znajduje. - Niech się ksiądz nie martwi - powiedział. - Jeżeli ksiądz chce, każę ją tu przywieźć. Ale ojciec Garda Herreros niecierpliwił się już i chciał wracać. Postanowił, że pojedzie bez szkieł. Zanim powiedzieli sobie do widzenia, Escobar poprosił o poświęcenie złotego medalika, który nosił na szyi. Ksiądz pobłogosławił go w ogrodzie, obstąpiony przez ludzi z obstawy. - Ojcze - prosili - nie może ojciec odejść i zostawić nas bez swego błogosławieństwa. Uklękli. Don Fabio Ochoa powiedział kiedyś, że mediacja ojca Garcii Herrerosa zadecyduje o tym, czy ludzie Escobara poddadzą się wraz z nim. Escobar też musiał tak myśleć, a scena w ogrodzie przeznaczona była głównie dla nich. Ksiądz pobłogosławił wszystkich i wypalił im kazanie, wzywając, by powrócili do uczciwego życia i pomogli w ustanowieniu królestwa pokoju. Nie było go w La Loma niecałe sześć godzin. Pojawił się z powrotem o pół do dziewiątej wieczorem. Była już ciemna noc, gdy wyskoczył z samochodu jednym susem, jak piętnastolatek. - W porządku, chłopcze - powiedział do Villamizara. - Rzuciłem wszystkich na kolana. Długo nie mógł oprzytomnieć. Wpadł w stan niepokojącego podniecenia i nie pomagały mu ani tabletki, ani napary sióstr Ochoa. Deszcz padał ciągle, ale on wyrywał się do Bogoty, żeby podzielić się nowiną, rozmawiać z prezydentem, doprowadzić do zawarcia ugody i ogłosić pokój. Przekonywali go, żeby przespał się kilka godzin, ale do rana krążył po ciemnym domu, mówiąc do siebie, śląc ku niebu głośne, natchnione modły i dopiero o świcie powalił go sen. Kiedy przyjechali do Bogoty, szesnastego maja o jedenastej rano, nowina grzmiała z każdego radia. Villamizar zobaczył na lotnisku Andresa i wzruszony rzucił mu się na szyję. „Spokojnie, synu - powiedział - mama będzie z nami za trzy dni”. Rafael Pardo nie dał się jednak tak łatwo przekonać, kiedy Alberto rozmawiał z nim przez telefon. - Cieszę się, naprawdę się cieszę - powiedział - ale nie rób sobie złudzeń. Po raz pierwszy od czasu porwania Villamizar odwiedził przyjaciół. Nie mogli zrozumieć, dlaczego jest taki zadowolony z czegoś, co w istocie było tylko niejasną obietnicą, jak tyle innych zapewnień Escobara. O tej samej porze ojciec Garda Herreros odwiedził już redakcje wszystkich krajowych dzienników - oglądanych, słuchanych i czytanych. Prosił o pobłażliwość dla Escobara. „Jeżeli go nie zawiedziemy, stanie się jednym z największych budowniczych pokoju”, mówił. I dodawał, nie powołując się na Rousseau: „Wszyscy ludzie są dobrzy z natury. To okoliczności sprawiają, że stają się źli”. Po czym, plącząc się w kłębowisku kabli i mikrofonów, ogłosił: - Escobar to dobry człowiek. W piątek, siedemnastego, dziennik „El Tiempo” poinformował, że ksiądz przywiózł ze sobą odręczny list Escobara, który w najbliższy poniedziałek przekaże prezydentowi Gavirii. W rzeczywistości chodziło o ich wspólne, zrobione podczas spotkania, zapiski na cztery ręce. W niedzielę Extraditables ogłosili komunikat, który w natłoku nowin łatwo mógł przejść nie zauważony: „Wydano rozkaz uwolnienia Francisca Santosa i Maruchy Pachón”. Nie podali, kiedy. Radio jednak uznało to za fakt i gwarny tłum dziennikarzy rozpoczął straż przed domami zakładników. Dramat dobiegał końca: Escobar zawiadomił Villamizara, że Marucha i Francisco zostaną wypuszczeni nazajutrz - w poniedziałek dwudziestego maja - o siódmej wieczorem. A we wtorek, o dziewiątej rano, Villamizar miał stawić się w Medellin jako świadek aresztowania Escobara.
11 Marucha usłyszała komunikat Extraditables w niedzielę dziewiętnastego maja, o siódmej wieczorem. Nie podawali dnia ani godziny, a znając ich sposób działania, mogło to nastąpić równie dobrze za pięć minut, jak i za dwa miesiące. Gospodarz i jego żona wpadli do pokoju, gotowi świętować jej uwolnienie. - Skończyło się - krzyczeli. - Trzeba to uczcić. Z wielkim trudem Marucha przekonała ich, żeby poczekali, aż potwierdzi im to oficjalnie ktoś przysłany przez Pabla Escobara. Nowina nie zaskoczyła jej, bo w ciągu ostatnich tygodni coraz to pojawiały się nieomylne oznaki, że sprawy idą lepiej, niż sądziła wówczas, gdy obiecali położyć wykładzinę w pokoju. W emisjach programu Kolumbia żąda ich powrotu pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy i znanych aktorów. Ożywiona optymizmem Marucha z taką uwagą śledziła krajowe telenowele, że dopatrywała się zaszyfrowanych wiadomości nawet w glicerynowych łzach zawiedzionej miłości. Nowiny ojca Garcii Herrerosa, z każdym dniem coraz głośniejsze, dowiodły, że nie ma rzeczy niemożliwych. Marucha - w przewidywaniu, że wypuszczą ją całkiem znienacka - przestraszyła się, że będzie musiała pokazać się przed kamerami w swoim żałosnym więziennym dresie, i chciała natychmiast wkładać ubranie, w jakim ją przywieźli. Ale wobec braku nowych wiadomości w radiu, widząc w dodatku rozczarowanie gospodarza, który myślał, że dostanie oficjalny rozkaz, zanim zdąży położyć się spać, bała się ośmieszyć sama przed sobą. Wzięła końską dawkę środków nasennych i obudziła się nazajutrz, w poniedziałek - przerażona, że nie wie, kim jest i gdzie się znajduje. Villamizar nie zadręczał się wątpliwościami, bo komunikat Escobara był jednoznaczny. Przekazał go dziennikarzom, ale nie zwrócili na niego uwagi. Około dziewiątej jedna z rozgłośni radiowych oznajmiła z wielkim hukiem, że pani Marucha Pachón de Villamizar została właśnie wypuszczona na wolność w dzielnicy Salitre. Dziennikarze pognali tam w popłochu, Alberto jednak ani drgnął. - Nigdy by jej nie wypuścili na takim zadupiu. Będą się bali, żeby nic się jej nie stało powiedział. - To będzie jutro i na pewno w jakimś bezpiecznym miejscu. Jeden z reporterów zastąpił mu drogę z mikrofonem. - Dziwi mnie, że pan im tak ufa - powiedział. - Na wojnie czasem trzeba zaufać wrogowi - odpowiedział Villamizar. Zaprzyjaźnieni dziennikarze do późna siedzieli w jego mieszkaniu - jedni w przedpokoju, inni przy barze, aż wreszcie Alberto musiał wyprosić ich za drzwi. Reszta przez całą noc biwakowała w samochodach przed domem. W poniedziałek Villamizar obudził się jak zwykle o szóstej, żeby wysłuchać porannych wiadomości, a potem leżał w łóżku do jedenastej. Starał się nie zajmować telefonu, ale dziennikarze i przyjaciele dzwonili bez przerwy. Cały kraj czekał na zakładników. W środę piętnastego maja ojciec Garda Herreros odwiedził Mariave, żeby przekazać jej poufną wiadomość, iż jej mąż zostanie wypuszczony na wolność w następną niedzielę. Nie wiadomo, skąd wiedział o tym na siedemdziesiąt dwie godziny przed pierwszym komunikatem Extraditables, ale rodzina Santosów uwierzyła mu bez zastrzeżeń. Żeby uczcić to wydarzenie, zrobili Mariave i dzieciom fotografię z księdzem i zamieścili ją w sobotnim wydaniu „El Tiempo” w nadziei, że Pacho zrozumie, co ma oznaczać to przesłanie. Tak też było. Zaledwie rozłożył gazetę w swojej celi, pewien był, że starania księdza odniosły skutek. Przez cały dzień w radosnym podnieceniu czekał na cud, próbując za pomocą niewinnych sztuczek pociągnąć strażników za język, niczego jednak nie osiągnął. Radio i telewizja, które dotąd nadawały każdą wiadomość w sprawie zakładników, w sobotę przemilczały ten temat. Niedziela zaczęła się podobnie. Rano Pacho odniósł wrażenie, że strażnicy są jacyś dziwni i niespokojni, ale w ciągu dnia wrócili do zwykłej niedzielnej rutyny: na obiad świąteczna pizza, filmy, telewizja, trochę gry w karty, trochę piłki nożnej. Wtem, kiedy nikt się tego nie spodziewał, dziennik telewizyjny „Criptón” podał na wstępie, że Extraditables zapowiadają zwolnienie dwojga ostatnich zakładników. Pacho podskoczył do góry z okrzykiem zwycięstwa i rzucił się na szyję strażnikowi. „Myślałem, że dostanę zawału”, mówi dzisiaj. Ale strażnik przyjął tę wylewność z podejrzanym stoicyzmem. - Poczekajmy, aż się potwierdzi - powiedział.
Przelecieli pobieżnie wszystkie pozostałe dzienniki telewizyjne i radiowe. We wszystkich nadawano ten sam komunikat. Jeden emitowany był prosto z redakcji „El Tiempo” i Pacho po raz pierwszy od ośmiu miesięcy znów poczuł pod nogami grunt wolności: opustoszałe w niedzielę korytarze, twarze spoglądające zza szybek szklanych boksów, jego własny fotel. Powtórzywszy zapowiedź rychłego zwolnienia zakładników, wysłannik specjalny dziennika podsunął mikrofon, jak loda w wafelku, pod nos jakiegoś redaktora z działu sportowego gazety i zapytał: - Co pan sądzi o tej nowinie? Pacho ryknął w zawodowym odruchu: - A czego się spodziewałeś, idioto?! Mieli powiedzieć, że woleliby, żebym posiedział jeszcze z miesiąc? Radio było, jak zawsze, mniej sztywne, za to bardziej uczuciowe. Zresztą i radio, i telewizja skoncentrowały swoją uwagę na domu Hernanda Santosa, skąd transmitowały wypowiedzi wszystkich, którzy nawinęli się pod rękę. Podniecenie Pacho rosło z każdą chwilą, a myśl, że mogą wypuścić go jeszcze tej nocy, nie wydawała mu się już taka szalona. „Tak zaczęło się dwadzieścia sześć najdłuższych godzin mego życia - powiedział później. Każda sekunda wlokła się godzinami”. Prasa była wszędzie. Kamery krążyły od mieszkania Pacho do domu jego ojca - i tu, i tam od niedzieli wieczorem tłoczyli się krewni, przyjaciele, zwykli gapie i dziennikarze z całego świata. Mariave i Hernando Santos nie pamiętają nawet, ile razy telewizyjna ekipa jeździła tam i z powrotem w pogoni za najświeższą nowiną, a Pacho w końcu nie wiedział już, czyj dom pokazują na ekranie. Najgorsze było to, że wciąż do znudzenia zadawano im te same pytania. Z utęsknieniem czekali, kiedy to wszystko się skończy. Bałagan zrobił się taki, że Hernando Santos, nie mogąc utorować sobie drogi wśród stłoczonych w jego własnym domu gości, musiał uciekać przez garaż. Tymczasem strażnicy, którzy nie mieli w tym dniu dyżuru, przybiegli pogratulować porwanemu. Byli tacy uradowani, że Pacho zapomniał, że to jego więzienni dozorcy, a wieczór przeistoczył się w koleżeńskie spotkanie rówieśników. W pewnej chwili zrozumiał, że jego wyzwolenie staje na przeszkodzie planom, jakie miał wobec swoich strażników, chciał ich bowiem resocjalizować. Byli to chłopcy z prowincji, zagubieni w świecie nędznych przedmieść Medellin. Zabijali bez skrupułów, świadomi, że sami również zginą prędzej czy później. Pochodzili przeważnie z rozbitych rodzin, w których postać ojca była wybitnie negatywna, a osobowość matki niezwykle silna. Przyzwyczaili się do wysokich dochodów i nigdy nie liczyli się z pieniędzmi. Kiedy Pacho zasnął wreszcie, przyśniło mu się, że jest wolny i szczęśliwy, ale otworzywszy oczy ujrzał nad sobą ten sam więzienny sufit. Resztę nocy spędził w udręce, wsłuchany w wariackie pianie koguta - bardziej wariackie i bliskie niż kiedykolwiek - nie wiedząc, co jest rzeczywistością, a co urojeniem. O szóstej rano - w poniedziałek - radio potwierdziło informację, nie podało jednak nawet przybliżonej godziny spodziewanego zwolnienia zakładników. Na koniec, powtórzywszy niezliczoną ilość razy wszystkie codzienne wiadomości, zapowiedziano, że ojciec Garda Herreros weźmie udział w konferencji prasowej o godzinie dwunastej w południe, po spotkaniu z prezydentem Gavirią. „Boże, mój Boże - mówił Pacho sam do siebie. - Żeby tylko w ostatniej chwili nie zepsuł tego, czego dokonał”. O pierwszej zawiadomili go, że zostanie wypuszczony. Potem nic się nie działo i dopiero po piątej jeden z zamaskowanych szefów poinformował go obojętnym tonem, że Marucha wyjdzie o godzinie siódmej, w chwili rozpoczęcia wieczornej emisji dziennika, a on później, podczas kolejnego wydania wiadomości, o godzinie pół do dziesiątej. Escobar potrafił robić sobie reklamę. Poranek Maruchy był bardziej urozmaicony. Jakiś drugorzędny szef wszedł do pokoju około dziewiątej i oświadczył, że wypuszczą ją po południu. Opowiedział jej też o szczegółach starań ojca Garcii Herrerosa, chcąc być może zatrzeć niemiłe wrażenie z ostatniego spotkania, kiedy na pytanie zakładniczki, czy jej los jest w rękach księdza, odpowiedział z uśmieszkiem: - Nie przesadzajmy. Ma pani lepsze gwarancje. Marucha zrozumiała, że opacznie zinterpretował jej pytanie, i pospiesznie wyjaśniła, że zawsze darzyła ojca Gardę Herrerosa ogromnym szacunkiem. Istotnie, z początku nie wsłuchiwała się zbyt uważnie w jego telewizyjne kazania, często mętne i zawiłe, ale odkąd po raz pierwszy skierował swe słowa bezpośrednio do Escobara, zrozumiała, iż chodzi o jej życie, i zaczęła pilnie oglądać jego wieczorne programy. Śledziła wszystkie jego kroki,
podróże do Medellin, postępy rozmów z Escobarem - i nie wątpiła, że ksiądz jest na dobrej drodze. Sarkazm porywacza sprawił jednak, że zaczęła się obawiać, iż świątobliwy kapłan nie cieszy się tak wielkim zaufaniem Extraditables, jak można by sądzić z tego, co opowiadał dziennikarzom. Kiedy zyskała pewność, że zostanie zwolniona wskutek jego starań, napełniła ją jeszcze większa radość. Przez chwilę rozmawiali o tym, jak wielki rozgłos miała w całym kraju decyzja o wypuszczeniu zakładników, po czym Marucha zaczęła dopytywać się o pierścionek, który zabrali jej w dniu porwania. - Spokojnie, kochana pani - powiedział szef. - Pani rzeczy są bezpieczne. - Martwię się - odparła - bo pierścionek zabrali mi w pierwszym domu, a człowieka, który mi go zdejmował, nie widziałam odtąd na oczy. To nie był przypadkiem pan? - Nie - zaprzeczył. - Ale powiedziałem przecież, żeby się pani nie przejmowała. Pani rzeczy są tutaj. Widziałem je. Żona gospodarza zaproponowała, że kupi wszystko, czego Marucha potrzebuje. Marucha poprosiła o tusz do rzęs, szminkę, ołówek do brwi i parę rajstop, bo poprzednie podarły się w czasie porwania. Potem przyszedł gospodarz, zmartwiony brakiem nowych wiadomości o zwolnieniu. Obawiał się, że w ostatniej chwili zmienili plany, jak już nieraz bywało. Marucha za to była zupełnie spokojna. Wykąpała się i ubrała w to, co miała na sobie w dniu porwania. Zostawiła tylko kremową marynarkę w kratkę, żeby włożyć ją tuż przed wyjściem. Przez cały dzień stacje radiowe nadawały programy poświęcone oczekiwaniu na zakładników, wywiady z ich rodzinami, nie potwierdzone pogłoski, które co chwila zastępowały nowe, sensacyjne wiadomości. Nikt jednak nie wiedział nic pewnego. Marucha słuchała głosów dzieci i przyjaciół, pełne przedwczesnej radości i niepokoju. Widziała też swoje odnowione mieszkanie i męża brylującego w tłumie znudzonych czekaniem dziennikarzy. Miała dość czasu, żeby ponownie przyjrzeć się szczegółom wystroju, które tak niemile uderzyły ją za pierwszym razem, i humor znacznie jej się poprawił. Strażnicy, którzy nadal z zapałem czyścili podłogi, przerywali od czasu do czasu, żeby posłuchać radia i zerknąć na telewizję. Dodawali jej otuchy, jak mogli, ale w miarę upływu godzin - z coraz mizerniejszym skutkiem. Prezydent Gaviria obudził się bez budzika o piątej rano w czterdziesty pierwszy poniedziałek swej kadencji. Kiedy wstawał, nie zapalał światła, żeby nie obudzić Any Mileny - która czasami kładła się jeszcze później niż on - po czym ogolony, wykąpany i ubrany do pracy siadał na krzesełku w lodowatym ciemnym przedpokoju i przykładał do ucha kieszonkowe tranzystorowe radio, żeby wysłuchać wiadomości, nie przeszkadzając innym spać. Gazety przeglądał pobieżnie, przebiegając oczami od nagłówków do ogłoszeń, i wycinał interesujące go artykuły, żeby potem przedyskutować je - zależnie od tematu - z sekretarzem, doradcami lub którymś z ministrów. Kiedyś przeczytał w prasie, że nie dopilnowano jakiejś ważnej sprawy. Natychmiast przesłał wycinek do odpowiedniego ministerstwa, skreśliwszy pospiesznie na marginesie: „Kiedy, do cholery, skończycie z tym bałaganem”. Sprawa w jednej chwili została załatwiona. Głównym tematem dnia było spodziewane zwolnienie zakładników. Prezydent miał też przyjąć ojca Gardę Herrerosa, by wysłuchać sprawozdania z jego rozmowy z Escobarem, ułożył więc sobie dzień tak, żeby być do dyspozycji w każdej chwili. Odwołał kilka niezbyt pilnych audiencji i zmienił godzinę innych. Najpierw zebrał swoich doradców. Rozpoczął tradycyjnym uczniowskim powiedzeniem: - Dobra, trzeba odrobić te lekcje. Paru doradców powróciło właśnie z Caracas, gdzie w piątek spotkali się na rozmowach z małomównym generałem Mazą Marąuezem. W czasie spotkania rzecznik prasowy, Mauricio Vargas, wyraził zaniepokojenie, iż nikt - ani w rządzie, ani poza nim - nie wie, do czego naprawdę zmierza Escobar. Maza pewien był, że Escobar nie odda się w ręce władz, ponieważ wciąż jeszcze liczy, że Konstytuanta go ułaskawi. Vargas odpowiedział pytaniem: Co może zyskać na ułaskawieniu człowiek skazany na śmierć przez swoich wrogów i kartel z Cali? „Jest to dla niego rozwiązanie połowiczne”, zakończył. W rzeczywistości bowiem Escobar potrzebował przede wszystkim bezpiecznego więzienia dla siebie i swoich ludzi. Doradcy postawili ten problem na naradzie, bo obawiali się, że ojciec Garda Herreros przybędzie na audiencję z jakimś nowym nierealnym żądaniem, bez którego spełnienia Escobar nie pozwoli się aresztować i nie zwolni zakładników. Dla rządu byłaby to niepowetowana klęska. Doradca do spraw międzynarodowych, Gabriel Silva, zaproponował dwa rozwiązania mogące zapobiec niepożądanemu rozwojowi wypadków: pierwsze, żeby prezydent nie rozmawiał z nim sam na sam, a drugie, żeby zaraz po zebraniu wydano
komunikat, który pozwoli uniknąć spekulacji i domysłów. Rafael Pardo, przebywający wówczas w Nowym Jorku, przychylił się do tej opinii w telefonicznej rozmowie. Gaviria przyjął ojca Garcię Herrerosa w południe, na audiencji specjalnej. Po jednej stronie był ksiądz w towarzystwie dwóch zakonników, Alberto Villamizar i jego syn Andres. Po drugiej - prezydent, jego osobisty sekretarz Miguel Silva i Mauricio Vargas. Jako materiał dla prasy przygotowano zdjęcia i taśmę wideo. Gdyby coś nie wyszło, dokumentacja ta miała pozostać w kancelarii, aby do prasy nie przedostało się żadne świadectwo klęski. Ksiądz, w pełni świadomy doniosłości chwili, szczegółowo przedstawił prezydentowi przebieg spotkania z Escobarem. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że Escobar odda się w ręce władz i zwolni zakładników. Swoje przekonanie poparł notatkami z rozmowy. Jedynym bezwarunkowym żądaniem Escobara było, żeby osadzono go w więzieniu w Envigado, a nie w zakładzie w Itagiii, co uzasadniał wymogami bezpieczeństwa. Prezydent przeczytał zapiski ze spotkania i oddał je księdzu. Zwrócił uwagę na fakt, iż Escobar nie obiecywał zwolnienia zakładników; zobowiązywał się tylko załatwić to z Extraditables. Villamizar wyjaśnił, że był to jeden ze środków ostrożności Escobara, który nigdy nie przyznał się, iż to on przetrzymuje zakładników, mogłoby to bowiem posłużyć jako dowód przeciw niemu. Ksiądz zapytał, jak powinien postąpić, jeżeli Escobar zażąda, by towarzyszył mu podczas aresztowania. Prezydent wyraził zgodę na jego obecność. Na wątpliwości ojca Garcii Herrerosa co do bezpiecznego przebiegu akcji Gaviria odpowiedział, że najlepszą gwarancją jest obecność Escobara, nikt bowiem nie zajmie się tym lepiej niż on. Na koniec prezydent przypomniał księdzu, że należy ograniczyć do minimum publiczne deklaracje, aby jakimś nieostrożnym słowem nie zniweczyć ich wspólnego wysiłku. Wszyscy obecni przyznali mu rację, ksiądz zresztą także, a w swych ostatnich słowach dał do zrozumienia, że rząd może dalej liczyć na jego pomoc: „Chciałem i nadal chcę służyć. Jeżeli trzeba, gotów jestem szukać pokoju razem z tym drugim panem księdzem”. Dla wszystkich było jasne, że chodzi mu o hiszpańskiego księdza Manuela Pereza, komendanta partyzanckiej Armii Wyzwolenia Narodowego. Spotkanie skończyło się po dwudziestu minutach i nie wydano oficjalnego komunikatu. Dochowując obietnicy, ojciec Garda Herreros dał przykład wstrzemięźliwości w swoich deklaracjach dla prasy. Marucha oglądała konferencję prasową księdza i nie usłyszała nic nowego. Dzienniki telewizyjne znowu zaczęły pokazywać dziennikarzy oblegających domy zakładników, ale mogły to być równie dobrze zdjęcia z poprzedniego dnia. Dla Maruchy również powtórzył się dzień wczorajszy i miała aż nadto czasu, żeby obejrzeć popołudniowe seriale. Damaris, ożywiona oficjalną zapowiedzią, udzieliła jej łaski wyboru obiadowego menu, jakby to było ostatnie życzenie skazańca. Marucha powiedziała, zresztą bynajmniej nie żartując, że może być wszystko oprócz soczewicy. W końcu tak zamarudziły, że Damaris nie zdążyła zrobić zakupów i na pożegnalną kolację mieli tylko soczewicę z soczewicą. Pacho z kolei włożył ubranie, które miał na sobie w dniu porwania - było ciasne, bo przytył wskutek złego jedzenia i braku ruchu - i zasiadł, żeby wysłuchać wiadomości, odpalając jednego papierosa od drugiego. Usłyszał wszelkie możliwe wersje swego własnego uwolnienia. Usłyszał sprostowania i najzwyklejsze kłamstwa swoich kolegów, otumanionych napięciem oczekiwania. Usłyszał, że widziano go incognito w jakiejś restauracji, a następnie okazało się, że to był jego brat. Przeczytał od nowa noty redakcyjne, komentarze, a także zapiski, jakie sam prowadził, żeby nie wyjść z wprawy, z myślą, że kiedy go stąd wypuszczą, postara się je wydrukować jako świadectwo dni spędzonych w niewoli. Było ich ponad sto. Przeczytał jeden fragment strażnikom. Napisał to w grudniu, kiedy niektórzy politycy zaczęli gardłować, że Zgromadzenie Konstytucyjne jest nielegalne. Pacho napiętnował ich z energią i poczuciem niezależności, które na pewno było owocem więziennych przemyśleń. „Wiemy wszyscy, jak w Kolumbii zdobywa się głosy wyborców i w jaki sposób zostało wybranych wielu naszych parlamentarzystów”, stwierdził. Dalej pisał, że w całym kraju rozpowszechniło się bezwstydne kupowanie głosów, zwłaszcza na wybrzeżu; że losowanie sprzętów gospodarstwa domowego w zamian za wyborcze przysługi jest na porządku dziennym i że wielu wybranych reprezentantów narodu zawdzięcza swą pozycję politycznym machlojkom, jak pobieranie haraczu od płac w sektorze publicznym albo parlamentarne apanaże. Dlatego też - ciągnął wybierani są zawsze ci sami, którzy „uderzają teraz w krzyk wobec groźby utraty przywilejów”. I kończył, niemal wbrew sobie samemu: „Bezstronność mediów, a dotyczy to
także gazety «E1 Tiempo», o którą tyle walczyliśmy i która już utorowała sobie drogę, rozwiała się niby dym”. W najbardziej zdumiewającej z tych notatek pisał o reakcjach klasy politycznej na fakt, że ruch M-19 zdobył ponad dziesięć procent głosów w wyborach do Zgromadzenia Konstytucyjnego. „Polityczna agresja wobec M-19 - napisał - oraz restrykcje (żeby nie powiedzieć dyskryminacja), jakim podlega ten ruch w środkach masowego przekazu, ukazuje, jak daleko nam jeszcze do tolerancji i jak wiele nam brakuje do nowoczesnego myślenia”. Twierdził, że klasa polityczna dopuściła byłych partyzantów do uczestnictwa w wyborach jedynie dla zachowania pozorów demokracji, ale kiedy wynik głosowania przekroczył dziesięć procent, rozpętano przeciw nim nagonkę. I zakończył w stylu swego dziadka, Enriąue Santosa Montejo (Calibana), najpoczytniejszego komunisty w historii krajowego dziennikarstwa: „Pewna bardzo specyficzna i tradycjonalna grupa Kolumbijczyków upolowała tygrysa i przestraszyła się jego skóry”. Było to zaskakujące u kogoś, kto już od pierwszej klasy szkoły podstawowej wyróżniał się jako nad wiek rozwinięty okaz romantycznej prawicy. Podarł wszystko oprócz trzech notatek, które postanowił zachować z powodów, które dla niego samego były niejasne. Zachował też brudnopisy listów do rodziny i do prezydenta oraz swój testament. Miał ochotę zabrać ze sobą łańcuch, którym przykuwali go do łóżka - z myślą, że Bernardo Salcedo, znany artysta, zrobi z niego rzeźbę, ale strażnicy sprzeciwili się w obawie, że zostały na nim odciski palców. Marucha za to nie chciała zachować żadnej pamiątki z okrutnej przeszłości, którą postanowiła wymazać ze swej pamięci. Ale około szóstej wieczorem, na widok otwieranych z zewnątrz drzwi, zrozumiała, jak bardzo zaważy na jej życiu okres tych sześciu gorzkich miesięcy. Od śmierci Mariny i odejścia Beatriz godzina szósta stała się dla niej czasem egzekucji lub wyzwolenia. Serce w niej zamarło, kiedy czekała na złowrogą rytualną formułkę: „Idziemy, proszę się przygotować”. W drzwiach stał Doktor z tym samym mężczyzną, który był u niej wczoraj. Wyglądało, że bardzo się spieszą. - Szybko, szybko! - popędzał Doktor Maruchę. - Zbieramy się. Tyle razy wyobrażała sobie tę chwilę, że poczuła, iż za wszelką cenę musi zyskać na czasie. Zapytała o pierścionek. - Dałem go pani Beatriz - powiedział ten drugi. - To nieprawda - odparła Marucha z całym spokojem. - Przecież podobno widział go pan tutaj niedawno. Bardziej niż o pierścionek chodziło jej o to, żeby Doktor dowiedział się, jakich ma podwładnych. Mężczyzna udał jednak, że nie rozumie, a czas naglił. Gospodarz i jego żona nieśli za Maruchą torbę z osobistymi rzeczami i prezentami, jakie dostała od strażników podczas pobytu w niewoli. Były tam świąteczne kartki, dres, ręcznik, kilka książek i czasopism. Chłopcy, którzy pilnowali jej w ostatnich dniach, nie mieli dla niej nic oprócz medalików i świętych obrazków. Prosili, żeby się za nich modliła i żeby zrobiła coś, by wyciągnąć ich z bandyckiego życia. - Co tylko chcecie - powiedziała Marucha. - Jeżeli kiedyś będziecie mnie potrzebować, przyjdźcie, pomogę wam. Doktor nie chciał być gorszy. „Co mogę dać pani na pamiątkę?” - zastanawiał się szukając po kieszeniach. Wyjął nabój kalibru 9 milimetrów i wręczył go Marusze. - Proszę - powiedział nie całkiem dla żartu. - Kula, której pani uniknęła. Nie było łatwo wyrwać Maruchę z objęć gospodarza i jego żony. Damaris prosiła, żeby zawsze o niej pamiętała, i podciągnęła kominiarkę pod nos, żeby ucałować swoją podopieczną. Marucha była szczerze wzruszona. Nareszcie nadszedł kres najdłuższych i najgorszych dni jej życia, a wraz z nim - najszczęśliwsza jego chwila. Naciągnęli jej na głowę kaptur, chyba najbrudniejszy i najbardziej śmierdzący, jaki mieli pod ręką. Założyli go tyłem na przód, tak że otwory na oczy znalazły się na karku. Nie mogła uciec od myśli, że tak samo przygotowywali Marinę, żeby ją potem zabić. Poprowadzili ją stąpającą po omacku - do samochodu, równie wygodnego jak ten, którym posłużyli się przy porwaniu, i posadzili ją na tym samym miejscu, w tej samej pozycji i z tymi samymi środkami ostrożności: z głową opartą na kolanach jakiegoś mężczyzny, żeby nie było jej widać z zewnątrz. Zapowiedzieli, że będą mijać po drodze patrole -jeżeli ich zatrzymają, Marucha ma ściągnąć kaptur i być grzeczna.
O pierwszej Villamizar zjadł obiad z synem. O pół do trzeciej położył się na sjestę i do pół do szóstej odsypiał bezsenne godziny. O szóstej, kiedy wyszedł spod prysznica i zaczynał się ubierać na powitanie żony, zadzwonił telefon. Złapał za słuchawkę telefonu z nocnego stolika i zaledwie zdążył powiedzieć: „Słucham?”, gdy przerwał mu jakiś nie znany głos: „Będzie parę minut po siódmej. Już wyjeżdżają”. I odłożono słuchawkę. Villamiar wdzięczny był za tę nieoczekiwaną uprzejmość. zadzwonil do portiera, żeby upewnić się, iż kierowca czeka przed domem w samochodzie. Włożył ciemny garnitur i krawat w jasne romby, żeby podobać się żonie. Wyglądał szczuplej niż kiedykolwiek, bo w ciągu tych sześciu miesięcy ubyło mu cztery kilogramy. O siódmej wszedł do salonu, żeby czekając na Maruchę porozmawiać z dziennikarzami. Zastał tam czworo jej dzieci i Andresa, który jest synem ich obojga. Brakowało tylko Nicolasa, jedynego muzyka w rodzinie, który miał przyjechać z Nowego Jorku za kilka godzin. Villamizar usiadł w fotelu, jak najbliżej telefonu. Maruchę dzieliło wówczas pięć minut od wolności. W przeciwieństwie do tego, co działo się podczas porwania, jazda ku swobodzie odbywała się szybko i bez zakłóceń. Najpierw posuwali się wyboistą drogą. Luksusowym wozem rzucało na wszystkie strony. Marucha zorientowała się z rozmowy, że obok kierowcy jeszcze ktoś siedzi. Była prawie pewna, że żaden z nich nie jest Doktorem. Po upływie kwadransa kazali jej położyć się na podłodze i, nie wiedzieć czemu, zatrzymali się na parę minut. Potem wyjechali na jakąś szeroką, hałaśliwą ulicę, zapchaną o tej porze samochodami. Przejechali gładko i skręcili. Nagle, w niespełna trzy kwadranse od początku podróży, wóz zahamował gwałtownie. Mężczyzna obok kierowcy rozkazał nerwowo: - Wysiadać, ale już! Ten, który ją eskortował, próbował wypchnąć Maruchę przez drzwiczki. Stawiła opór. - Nic nie widzę! - krzyczała. Chciała zerwać kaptur, ale powstrzymała ją czyjaś brutalna dłoń. „Proszę odczekać pięć minut!” - krzyknął ktoś i gwałtownie wyrzucił ją na chodnik. Marucha poczuła przerażona, że spada w próżnię. Oprzytomniała, poczuwszy grunt pod nogami. Czekając, aż samochód się oddali, zorientowała się, że ulica nie jest ruchliwa. Ostrożnie zdjęła kaptur - zobaczyła otoczone drzewami domy, w kilku oknach paliło się światło. Dopiero wtedy poczuła, co to wolność. Było dwadzieścia dziewięć minut po siódmej i mijało sto dziewięćdziesiąt trzy dni od czasu, gdy ją porwali. Ulicą nadjeżdżał jakiś samochód, zawrócił i zaparkował po przeciwnej stronie, dokładnie naprzeciwko Maruchy. Pomyślała, tak samo jak kiedyś Beatriz, że to nie może być przypadek. Musieli przysłać go porywacze, żeby dopilnować, by wszystko odbyło się, jak trzeba. Marucha podeszła do okienka kierowcy. - Przepraszam - powiedziała. - Jestem Marucha Pachón. Właśnie mnie wypuścili. Chciała tylko, żeby ktoś pomógł jej złapać taksówkę. Siedzący za kierownicą mężczyzna wydał głośny okrzyk. Parę minut temu, słuchając przez radio zapowiedzi rychłego zwolnienia zakładników, pomyślał sobie: „Co by było, gdybym tak spotkał Francisca Santosa, który szuka taksówki?” Marucha spragniona była widoku rodziny, ale kiedy nieznajomy zaprosił ją do siebie, zgodziła się, żeby skorzystać z telefonu. Mieszkańcy domu rozpoznali ją i zaczęli ją ściskać z okrzykami radości. Marucha czuła się jak pod narkozą i miała wrażenie, że wszystko, co się dzieje wokół niej, jest ukartowane przez porywaczy. Człowiek z samochodu nazywał się Manuel Caro i był zięciem właściciela domu Augusta Borrero, którego żona była kiedyś działaczką Nowego Liberalizmu i pracowała z Maruchą w kampanii wyborczej Luisa Carlosa Galana. Rzeczywistość docierała do Maruchy jak przez szybę szklanego ekranu. Poprosiła, sama nie wiedząc czemu, o kieliszek wódki i wychyliła go jednym haustem. Potem zadzwoniła do domu, ale zapomniała numeru i dwa razy wykręciła źle. Za trzecim jakiś kobiecy głos zapytał: „Kto mówi?”. Marucha znała ten głos. Odpowiedziała spokojnie: - Alexandra, córeczko, to ty. Alexandra krzyknęła: - Mama! Gdzie jesteś? Alberto Villamizar zerwał się z fotela, kiedy usłyszał dzwonek, ale Alexandra, która akurat przechodziła obok telefonu, była szybsza. Marucha zaczęła dyktować jej adres, ale ona nie miała pod ręką papieru ani ołówka. Villamizar odebrał jej słuchawkę i przywitał Maruchę ze wstrząsającą swobodą: - Co słychać, mała? Jak leci?
Marucha odpowiedziała tym samym tonem. - Świetnie, kochanie. Wszystko w porządku. Alberto miał i papier, i ołówek, od dawna przygotowany na tę chwilę. Zapisał adres, ale coś mu nie pasowało, poprosił więc do telefonu kogoś z domowników. Żona Borrera wytłumaczyła mu, jak dojechać. - Wielkie dzięki - powiedział Villamizar. - To blisko. Już jadę. Zapomniał odłożyć słuchawkę. Przez wszystkie te długie miesiące żelazną ręką trzymał nerwy na wodzy. Teraz wszystko pękło. Przeskakując po dwa stopnie popędził w dół schodów, przebiegł przez hol ścigany przez lawinę dziennikarzy w bojowym rynsztunku. Inni, zdążając w przeciwną stronę, o mało nie stratowali go w drzwiach. - Wypuścili Maruchę! - krzyknął do wszystkich. - Jedziemy. Wsiadł do samochodu i trzasnął drzwiczkami z takim hukiem, że drzemiący za kierownicą szofer wzdrygnął się przerażony. „Jedziemy po panią”, powiedział Villamizar. Podał adres: ulica 107 nr 27-73. „Równoległa do autostrady, biały dom”, dodał. Ale w pośpiechu mówił tak niewyraźnie, że szofer ruszył w przeciwnym kierunku. Villamizar, tracąc zupełnie kontrolę nad sobą, zwymyślał go i kazał zawrócić. - Uważaj, co robisz - wrzasnął. - Za pięć minut masz być na miejscu. Jak zabłądzisz, obetnę ci jaja! Kierowca, który wraz z nim przeżywał straszliwą tragedię porwania, nawet nie mrugnął. Villamizar oprzytomniał i pokazał mu najkrótszą i najłatwiejszą drogę, którą zapamiętał, gdy dyktowali mu adres przez telefon, żeby przypadkiem się nie zgubić. Była to najgorsza pora na jazdę samochodem, ale nie najgorszy dzień. Andres ruszył za ojcem, razem z kuzynem Gabrielem, w ślad za karawaną dziennikarzy, torujących sobie drogę klaksonami wyjącymi jak karetki pogotowia. Chociaż prowadził znakomicie, utknął w korku. Został w tyle. Za to Villamizar dojechał w olimpijskim czasie piętnastu minut. Nie musiał szukać domu, bo kilku dziennikarzy, których widział w swoim mieszkaniu, stało już przed drzwiami, wykłócając się z gospodarzem, żeby ich wpuścił. Villamizar odepchnął ich na bok. Z nikim się nie przywitał, bo pani domu poznała go i pokazała mu wejście na schody. - Tędy - powiedziała. Marucha siedziała w małżeńskiej sypialni, dokąd zaprowadzili ją, żeby mogła się trochę ogarnąć, zanim przyjedzie mąż. Wchodząc tam natknęła się na wstępie na jakąś nieznajomą, groteskową istotę. Było to jej własne odbicie w lustrze. Zobaczyła nabrzmiałą, gąbczastą twarz, zapuchnięte z powodu zapalenia nerek powieki, skórę zielonkawą i zwiędłą po sześciu miesiącach spędzonych w półmroku. Villamizar jednym skokiem znalazł się na górze. Otworzył pierwsze napotkane drzwi i znalazł się w dziecinnym pokoju, pełnym lalek i rowerków. Wtedy otworzył drzwi naprzeciw i zobaczył Maruchę. Siedziała na łóżku w kraciastej marynarce, którą miała na sobie, kiedy wyszła z domu w dniu porwania. Była umalowana i wiedział, że to dla niego. „Wpadłeś jak burza”, powiedziała Marucha. Rzuciła mu się na szyję. Obejmowali się mocno, długo i w milczeniu. Z ekstazy wyrwał ich tupot dziennikarzy, którzy przełamali opór gospodarza i wpadli hurmem do domu. Marucha drgnęła. Villamizar uśmiechnął się, rozbawiony. - To tylko twoi koledzy - powiedział. Stropiła się. „Przez sześć miesięcy nie musiałam oglądać się w lustrze”, powiedziała. Uśmiechnęła się do swego odbicia, ale to nie była ona. Wyprostowała się, przewiązała tasiemką włosy na karku, zebrała się w sobie, jak mogła, starając się, żeby ta kobieta w lustrze przypominała ją taką, jaką siebie zapamiętała sześć miesięcy temu. Nie udało jej się. - Wyglądam okropnie - powiedziała i pokazała mężowi zdeformowane opuchlizną palce. Nie zauważyłam tego, bo zabrali mi pierścionek. - Wyglądasz wspaniale - powiedział Villamizar. Otoczył ją ramieniem i zaprowadził do salonu. Dziennikarze rzucili się na nią z kamerami, światłami i mikrofonami. Marucha, oślepiona, powiedziała: „Spokojnie, chłopcy. W domu będzie nam się lepiej rozmawiać”. Były to jej pierwsze słowa. Telewizyjne dzienniki o siódmej wieczorem nie podały żadnej informacji, ale prezydent Gaviria kilka minut później dowiedział się przez radio, że Marucha Pachón została zwolniona. Z Mauriciem Vargasem ruszył w stronę jej domu, ale przedtem przygotowali oficjalny komunikat o zwolnieniu Francisca Santosa, które mogło nastąpić w każdej chwili. Mauricio Vargas odczytał oświadczenie nagrywającym go dziennikarzom, postawił tylko
warunek, żeby nic nie podawali do wiadomości publicznej, dopóki nie nadejdzie oficjalne potwierdzenie. O tej porze Marucha była już w drodze do domu. Zanim tam dotarła, nadeszły pogłoski, że uwolniono Pacho Santosa. Dziennikarze natychmiast spuścili ze smyczy oficjalny komunikat, który rozległ się ze wszystkich rozgłośni radosnym poszczekiwaniem. Prezydent i Mauricio Vargas usłyszeli go w samochodzie przez radio i pogratulowali sobie pomysłu. Po pięciu minutach wiadomość sprostowano. - Mauricio! - wykrzyknął Gaviria. - Ale wpadka! W tej sytuacji mogli tylko ufać, że życie potwierdzi tę przedwczesną informację. Tymczasem, ponieważ mieszkanie Villamizara okupowały tłumy, siedzieli piętro wyżej, u Aseneth Velasquez, czekając na prawdziwe - po trzech fałszywych alarmach - uwolnienie Pacho Santosa. Pacho Santos usłyszał wiadomość o zwolnieniu Maruchy, przedwczesną informację o sobie i rządowy lapsus. W chwilę potem do pokoju wszedł ten sam człowiek, z którym przedtem rozmawiał. Wziął go pod ramię i sprowadził na dół, bez zasłaniania oczu. Tam Pacho zorientował się, że dom jest zupełnie pusty, a jeden ze strażników chichocząc powiedział, że wywieźli meble ciężarówką, żeby nie płacić czynszu za ostatni miesiąc. Uściskali się na pożegnanie, a oni podziękowali mu za wszystko, czego się od niego nauczyli. Pacho odpowiedział szczerze: - Ja też od was wiele się nauczyłem. W garażu wręczyli mu jakąś książkę, żeby zasłonił sobie twarz udając, że czyta, i wyrecytowali wszystkie ostrzeżenia. Jeżeli wpadną na policję, ma wyskoczyć z samochodu, żeby reszta mogła uciec. I najważniejsze: nie wolno mu się przyznać, że przez cały czas był w Bogocie. Ma powiedzieć, że przez trzy godziny wieźli go gdzieś za miasto po wyboistej drodze. Jeżeli się wygada, skutki mogą być groźne. Wiedzieli przecież, że Pacho jest na tyle bystry, żeby domyślić się adresu, oni sami zaś nie kryli się wcale przed sąsiadami. - Jak pan komuś o tym powie - zakończył człowiek odpowiedzialny za przebieg uwolnienia - będziemy zmuszeni zabić wszystkich sąsiadów, żeby nas nie rozpoznali. Naprzeciw policyjnej budki na skrzyżowaniu alei Boyaca z Osiemdziesiątą ulicą samochód stanął. Nie chciał zapalić raz, dwa, trzy, cztery razy. Za piątym ruszył. Wszyscy zlani byli zimnym potem. Dwie przecznice dalej zabrali Santosowi książkę i wysadzili go na rogu z trzema banknotami, po tysiąc pesos każdy, na taksówkę. Zatrzymał pierwszy przejeżdżający wóz. Kierowca był młody i sympatyczny, nie chciał wziąć pieniędzy za kurs. Trąbiąc głośno klaksonem i wydając radosne okrzyki torował sobie drogę wśród tłumu, jaki zebrał się przed domem. Żądni sensacji dziennikarze doznali zawodu - spodziewali się człowieka wycieńczonego i załamanego po dwustu czterdziestu czterech dniach w zamknięciu, a ujrzeli Pacho Santosa odmłodzonego zewnętrznie i wewnętrznie, grubszego, bardziej lekkomyślnego i chciwego uciech niż kiedykolwiek. „Oddali go takiego, jakiego wzięli”, oświadczył jego kuzyn Enriąue. Inny, zaraziwszy się familijnym poczuciem humoru, powiedział: „Przydałoby mu się jeszcze sześć miesięcy”. Marucha była nareszcie w domu. Przyjechała z Albertem, ścigana przez wozy transmisyjne, które okrążyły ich samochód, nadając na żywo w samym środku ulicznych korków. Kierowcy, którzy śledzili wydarzenia przez radio, widząc, kto jedzie, witali ich wyciem klaksonów. Owacje trwały całą drogę. Kiedy Andres Villamizar stracił ojca z oczu, postanowił wracać do domu, ale prowadził tak ostro, że zepsuł silnik. Zostawił auto pod opieką policjantów z najbliższej budki posterunkowej i zatrzymał pierwszy przejeżdżający samochód. Było to ciemnoszare BMW, a za kierownicą siedział sympatyczny człowiek, wsłuchany w radiowe wiadomości. Andres powiedział mu, kim jest i skąd się wzięły jego kłopoty, a potem poprosił, żeby podwiózł go najdalej, jak się da. - Niech pan wsiada - odparł kierowca. - Ale ostrzegam, jeżeli to kłamstwo, pożałuje pan. Na rogu ulic Siódmej i Osiemdziesiątej dogoniła ich swoim starym renaultem koleżanka Andresa. Przesiadł się do niej, ale samochód zakrztusił się przy podjeździe na obwodnicę. Andres zdążył jakoś wepchnąć się do ostatniego białego jeepa Państwowej Rozgłośni Radiowej. Wiodąca do budynku stroma uliczka zablokowana była przez pojazdy i sąsiadów, którzy tłumnie wylegli ze swoich mieszkań. Marucha i Villamizar postanowili więc wysiąść z samochodu i przejść pozostałe sto metrów piechotą. Wysiedli nieświadomie w tym samym miejscu, gdzie ją porwano. Pierwsza twarz, jaką Marucha rozpoznała w rozgorączkowanym tłumie, była twarzą Marii del Rosario Ortiz, pomysłodawczyni i realizatorki
programu Kolumbia żąda ich powrotu, który po raz pierwszy nie został nadany tej nocy, bo był już niepotrzebny. Zaraz potem zobaczyła Andresa wyskakującego z jeepa i usiłującego dostać się do swego własnego domu akurat w chwili, kiedy wysoki, przystojny oficer policji nakazał zamknąć ulicę. Andres, wiedziony czystym natchnieniem, spojrzał mu prosto w oczy i powiedział dobitnie: - Jestem Andres. Oficer nic o nim nie wiedział, ale pozwolił mu przejść. Marucha poznała go, kiedy biegł ku niej. Uściskali się wśród oklasków tłumu. Policyjny patrol musiał torować im drogę. Marucha, Alberto i Andres ruszyli w stronę domu, czując ucisk w sercu. Poddali się wzruszeniu. Po ich policzkach płynęły długo powstrzymywane łzy. Dokoła zaś, jak okiem sięgnąć, cisnący się do okien ludzie wywieszali flagi i pełni wiosennej nadziei machali białymi chustkami, oklaskując tę radosną przygodę powrotu do domu.
Epilog Nazajutrz o dziewiątej rano, po nie przespanej nocy, Villamizar - zgodnie z umową wysiadł z samolotu w Medellm. Do świtu oblewali zmartwychwstanie. 0 czwartej nad ranem, kiedy wreszcie zostali sami, oboje byli tak podnieceni wrażeniami tego niezwykłego dnia, że kiedy wzeszło słońce, siedzieli jeszcze w salonie, dzieląc się spóźnionymi wspomnieniami. W hacjendzie La Loma czekała go, jak zwykle, wystawna uczta, ale tym razem ochrzczona szampanem na cześć wolności. Odpoczynek trwał jednak krótko, bo teraz z kolei spieszył się Escobar, ukrywający się jeszcze w jakimś zakątku świata, ale już bez tarczy w postaci zakładników. Jego nowym emisariuszem był wysoki gadatliwy blondyn o długich złotawych wąsach. Przedstawił się jako Blondas i upoważniony był do wszelkich rozmów na temat aresztowania. Z polecenia prezydenta Gavirii debatę prawną z adwokatami Escobara prowadził Carlos Eduardo Mejia w porozumieniu z ministrem sprawiedliwości. W akcie aresztowania udział mieli wziąć: ze strony rządowej Mejia i Rafael Pardo, a ze strony przeciwnej Jorge Luis Ochoa, Blondas i trzymający się wciąż na uboczu Escobar. Villamizar był, jak przedtem, aktywnym łącznikiem z rządem, a ojciec Garda Herreros, który był moralnym gwarantem dla Escobara, miał pozostać w odwodzie, gdyby zaistniały niespodziewane przeszkody. Pośpiech Escobara, który zażądał, żeby Villamizar przybył do Medellin już nazajutrz po uwolnieniu Maruchy, pozwalał przypuszczać, że aresztowanie nastąpi natychmiast, wkrótce jednak okazało się, że raczej nie, ponieważ uważał, że jeszcze nie wszystko zostało ustalone. Wszyscy się niepokoili, a najbardziej Villamizar: bali się, że Escobarowi coś się stanie, zanim zdąży się ujawnić. Były to obawy w pełni uzasadnione. Villamizar wiedział, że zapłaci własną skórą za każde najmniejsze podejrzenie, iż nie dotrzymał danego słowa. Lody przełamał sam Escobar. Zadzwonił do La Loma, poprosił Villamizara do telefonu i powitał go bez zbędnych wstępów: - No i jak, Villa, jest pan zadowolony? Villamizar nigdy nie poznał go osobiście, nigdy też z nim nie rozmawiał. Escobar mówił tonem, w którym brzmiał absolutny spokój, bez śladu otaczającej go legendarnej aureoli. „Dziękuję, że pan przyjechał - ciągnął Escobar, nie czekając na odpowiedź, a chropowaty głos chłopca z przedmieścia potwierdzał jego ziemskie pochodzenie. - Pan jest bardzo słownym człowiekiem. Wiedziałem, że mnie pan nie zawiedzie”. I natychmiast przystąpił do rzeczy: - Ustalmy teraz, w jaki sposób mnie aresztujecie. W rzeczywistości wszystko już sam obmyślił, być może jednak chciał omówić to z człowiekiem, do którego żywił wówczas nieograniczone zaufanie. Jego adwokaci, wspólnie z szefem Głównego Wydziału Śledczego, bezpośrednio lub za pośrednictwem wydziału regionalnego, zawsze jednak w porozumieniu z ministrem sprawiedliwości, przedyskutowali od dawna wszystkie szczegóły naraz i każdy z osobna. Po wyjaśnieniu zagadnień prawnych, które każdy naświetlał zgodnie z własną interpretacją prezydenckich dekretów, pozostały tylko trzy tematy: więzienie, personel więzienia oraz udział wojska i policji. Więzienie - w dawnym Ośrodku Resocjalizacji Narkomanów w Envigado - było już niemal gotowe. Na prośbę Escobara Villamizar z Blondasem udali się tam nazajutrz po zwolnieniu Maruchy i Pacho Santosa. Widok był raczej przygnębiający - po kątach walał się gruz, ściany szpeciły wilgotne zacieki po tegorocznych ulewnych deszczach. Instalacje zabezpieczające zostały zamontowane. Dom otoczony był podwójnym murem wysokości dwóch metrów i osiemdziesięciu centymetrów, zwieńczonym piętnastoma rzędami drutu pod napięciem pięciu tysięcy woltów i siedmioma wieżami strażniczymi, nie licząc dwóch przy bramie. Środki ostrożności miały zostać później jeszcze wzmocnione - nie tylko w celu udaremnienia ucieczki, ale również dla ochrony Escobara. Wątpliwości Alberta wzbudziła jedynie wykładana włoską glazurą łazienka Escobara i polecił zmienić wystrój na bardziej surowy. Tak też zrobiono. Wnioski w jego raporcie były lakoniczne: „To więzienie bardzo przypomina więzienie”. Istotnie - jarmarczny przepych, który gorszył cały kraj i pół świata oraz osłabił autorytet rządu, został przemycony z zewnątrz dopiero później, za pomocą gróźb i niepojętego przekupstwa. Escobar poprosił Villamizara o jakiś „czysty” telefon w Bogocie, żeby mogli porozumiewać się i uzgodnić wspólnie szczegóły aresztowania. Villamizar podał mu numer swej sąsiadki z
góry, Aseneth Velasquez. Uważał, że tam będzie najbezpieczniej, bo o najdziwniejszych porach wydzwaniali do niej pisarze i artyści tak zwariowani, że mogli doprowadzić do obłędu najbardziej cierpliwego agenta. Formuła była prosta i niewinna. Ktoś dzwonił do Villamizara i mówił: „Za piętnaście minut, proszę pana”. Villamizar szedł bez pośpiechu do mieszkania Aseneth, a po piętnastu minutach dzwonił Pablo Escobar. Pewnego razu Villamizar zamarudził w windzie i telefon odebrała Aseneth. Jakiś głos czystym antioąueńskim akcentem zapytał o pana Villamizara. - Nie mieszka tu - powiedziała Aseneth. - Niech się pani nie martwi - odpowiedział ze śmiechem. - Już tu idzie. Był to Escobar we własnej osobie, ale Aseneth dowie się o tym tylko wówczas, gdy przeczyta tę książkę. Villamizar lojalnie chciał ją uprzedzić, ale zatkała sobie uszy, bo wiedziała, że nie utrzyma języka za zębami. - O niczym nie chcę wiedzieć - powiedziała. - W moim domu możesz robić, co chcesz, ale przestań mi się zwierzać. W tamtym okresie Villamizar jeździł do Medellin przynajmniej raz w tygodniu. Z hotelu Intercontinental dzwonił do Marii Lii, a ona przysyłała po niego samochód, który odwoził go do La Loma. W jedną z pierwszych podróży zabrał ze sobą Maruchę, żeby podziękować rodzinie Ochoa za pomoc. Przy obiedzie doszło do rozmowy o pierścionku ze szmaragdami i brylantami, którego jej nie oddali, kiedy wychodziła na wolność. Villamizar rozmawiał już kiedyś o tym z braćmi Ochoa. Zawiadomili Escobara, ale nie odpowiedział. Obecny przy tym Blondas zaproponował, że podarują jej nowy pierścionek, ale Villamizar wytłumaczył mu, że nie chodzi o pieniądze, bo pierścionek ma dla niej wartość uczuciową. Blondas obiecał porozmawiać z Escobarem. Pierwszy telefon Escobara do mieszkania Aseneth miał związek z programem Minuta dla Boga, w którym ojciec Garda Herreros nazwał go zatwardziałym pornografem i wezwał do powrotu na Bożą drogę. Nikt nie pojmował tej nagłej zmiany. Escobar pomyślał, że skoro ksiądz zwrócił się przeciw niemu, zrobił to nie bez powodu, uzależnił więc swoje oddanie się w ręce władz od natychmiastowego publicznego sprostowania. Najgorsze było to, że jego ludzie zgodzili się ujawnić wraz z nim tylko dlatego, że uwierzyli słowom księdza. Villamizar zawiózł go do La Loma i stamtąd ojciec Garda Herreros telefonicznie wytłumaczył się przed Escobarem. Usprawiedliwiał się, że podczas nagrania popełniony został błąd, wskutek którego powiedział coś, czego nie powiedział. Escobar nagrał tę rozmowę, puścił ją swoim ludziom i zażegnał burzę. Ale to nie wszystko. Rząd upierał się, żeby murów więzienia pilnowały mieszane patrole, złożone z wojska i gwardii narodowej. Domagał się wyrębu przyległego lasu, żeby poszerzyć pole rażenia. Zaproponował ponadto, żeby strażnicy mianowani byli przez trójstronny komitet, utworzony z przedstawicieli władz centralnych, gminy Envigado i prokuratury, ponieważ chodzi o więzienie państwowe i gminne. Escobar sprzeciwił się bliskości gwardii narodowej, obawiał się bowiem, że wrogowie będą chcieli zamordować go w więzieniu. Sprzeciwił się patrolom mieszanym, bo - według jego adwokatów - zgodnie z kodeksem więziennym siły porządku publicznego nie mają wstępu do więzień. Sprzeciwił się wyrębowi przyległego lasu, bo po pierwsze umożliwiało to lądowanie helikopterom, a po drugie myślał, że pole rażenia to poligon, gdzie strzela się do więźniów. Przekonali go wreszcie, że w wojskowym żargonie pole rażenia oznacza po prostu dobrze widoczny teren. Ośrodek dla narkomanów miał właśnie tę zaletę, że z każdego miejsca w domu widać było całą dolinę i pobliskie góry, dzięki czemu można było w porę dostrzec niebezpieczeństwo. Na koniec, szef Głównego Wydziału Śledczego w ostatniej chwili wpadł na pomysł, że nie wystarczy kolczasty drut i należy otoczyć więzienie przeciwpancernym murem. Escobar wpadł w furię. W czwartek, trzydziestego maja, dziennik „El Espectador” zamieścił wiadomość, pochodzącą podobno z oficjalnych, godnych zaufania źródeł, a wymieniającą przedstawione podczas spotkania adwokatów Escobara z rzecznikami strony rządowej domniemane warunki, na jakich Escobar gotów był dać się aresztować. Wśród nich, jak podała gazeta, najbardziej zdumiewające było żądanie wydalenia z kraju generała Mazy Marąueza i odwołanie generałów Miguela Gomeza Padilli, komendanta krajowej policji, oraz Octavia Vargasa Silvy, komendanta Wydziału Dochodzeń Sądowych (Dijin). Prezydent Gaviria wezwał do siebie generała Mazę Marąueza, żeby wyjaśnił, skąd wzięła się w prasie owa informacja, której autorstwo przypisywały mu osoby zbliżone do sfer rządowych. Spotkanie trwało pół godziny, a znając ich obydwóch, trudno sobie wyobrazić, kto był bardziej nieustępliwy. Generał, swoim miękkim, spokojnym barytonem, zdał
szczegółową relację z dochodzenia. Prezydent wysłuchał go w zupełnym milczeniu. Pożegnali się dwadzieścia minut później. Następnego dnia generał wystosował do prezydenta oficjalny list, w którym na sześciu stronach podaniowego papieru wyliczył drobiazgowo wszystko, co powiedział wczoraj, jako świadectwo dla potomności. Zgodnie z przeprowadzonym śledztwem - czytamy w liście - źródłem informacji była Martha Nieves Ochoa; już kilka dni temu przekazała ją na zasadzie wyłączności redaktorom z kroniki sądowej „El Tiempo”, którzy nie wiedzą, dlaczego „El Espectador” opublikował ją pierwszy. Generał zadeklarował się jako gorący zwolennik ujawnienia się Pabla Escobara. Podkreślił wierność swoim zasadom, obowiązkom i powinnościom, po czym zakończył: „Ze znanych Panu, Panie Prezydencie, powodów liczne osoby i organizacje usilnie dążą do osłabienia mojej zawodowej pozycji, być może w zamiarze postawienia mnie w dwuznacznej sytuacji, co pozwoliłoby im doprowadzić do końca kampanię wymierzoną we mnie”. Martha Nieves Ochoa zaprzeczyła, jakoby miała być źródłem niefortunnego przecieku, i więcej nie mówiono o tej sprawie. Ale trzy miesiące później, kiedy Escobar siedział już w więzieniu, sekretarz generalny kancelarii prezydenta, Fabio Villegas, wezwał do siebie generała Mażę, zaprosił go do Sali Błękitnej i przechadzając się uroczystym krokiem tam i z powrotem zakomunikował mu, iż decyzją prezydenta został zwolniony ze stanowiska. Maza wyszedł przekonany, że jest to dowód istnienia umowy, jaką rząd zawarł z Escobarem, a następnie temu zaprzeczył. „Zostałem wynegocjowany”, powiedział. Zresztą i tak, na długo przedtem, Escobar dał generałowi Mazie do zrozumienia, że ich wojna się skończyła, żc puszcza wszystko w niepamięć i że na serio wróci do jawnego życia: kończy z zamachami, likwiduje bandę i zwraca dynamit. Na dowód tego przesłał mu listę tajnych magazynów, gdzie znaleziono siedemset kilogramów materiałów wybuchowych. Później, już w więzieniu, zdradzi jeszcze brygadzie z Medellin całą serię kryjówek - w sumie dwie tony. Ale Maza nie zaufał mu nigdy. Rząd, zniecierpliwiony, że aresztowanie wciąż się odwleka, mianował dyrektorem więzienia Luisa Jorge Pataquiva Silvę, który nie pochodził z Antioąuii, lecz z Boyaca. Wyznaczono też dwudziestu policjantów z różnych prowincji. Żaden z nich nie był antioąueńczykiem. „Wszystko jedno - skwitował to Villamizar. - Przekupić można każdego, nieważne, skąd jest”. Escobar, zmęczony i skołowany, przyjął to prawie bez dyskusji. Ustalono w końcu, że do aresztowania zostanie użyte wojsko, nie policja, i że zostaną podjęte wyjątkowe środki ostrożności, żeby Escobar pozbył się lęku, iż podadzą mu truciznę w więziennym jedzeniu. Naczelny Zarząd Więzień przyjął taki sam regulamin wizyt jak w przypadku braci Ochoa Vazquez w pawilonie pod specjalnym nadzorem w Itagiii. Pobudkę ustalono na siódmą rano, a o ósmej wieczorem wszyscy mieli być w swoich celach, zamknięci na klucz. Escobar i towarzyszący mu ludzie mogli przyjmować wizyty kobiet w każdą niedzielę, od ósmej rano do drugiej po południu, wizyty mężczyzn w soboty, a nieletnich - w pierwszą i trzecią niedzielę miesiąca. Rankiem dziewiątego czerwca jednostki żandarmerii wojskowej z Medellin zluzowały patrolujący okolicę oddział kawalerii. Zastosowano imponujące środki ostrożności, oczyszczono z postronnych osób pobliskie wzgórza, przejęto kontrolę nad niebem i ziemią. Escobar nie miał już żadnego pretekstu. Villamizar oświadczył mu z całą szczerością, że wdzięczny jest za zwolnienie Maruchy, ale nie ma zamiaru narażać się dalej tylko dlatego, że Escobar zwleka z oddaniem się w ręce władz. A dalej stwierdził najzupełniej poważnie: „Od dzisiaj za nic nie ponoszę odpowiedzialności”. Escobar w ciągu dwóch dni podjął decyzję, stawiając ostatni warunek, żeby przy aresztowaniu obecny był prokurator generalny. Niespodziewana przeszkoda o mało nie spowodowała w ostatniej chwili kolejnego opóźnienia. Escobar nie miał żadnego dokumentu, którym mógłby udowodnić swoją tożsamość. Jeden z jego adwokatów przedstawił ten problem rządowi i poprosił o wydanie dowodu osobistego dla Escobara, który nie może stawić się osobiście w urzędzie, ponieważ poszukuje go cała krajowa policja. Przyjęto więc tymczasowe rozwiązanie: Escobar złoży odcisk kciuka i poda numer dowodu, którego użył przy spisywaniu jakiegoś aktu notarialnego, oraz oświadczy, że nie może okazać dokumentu, ponieważ go zgubił. Osiemnastego czerwca o północy Blondas obudził Vilamizarra, żeby odebrał pilny telefon. Mimo późnej pory, w mieszkaniu Aseneth panowało istne pandemonium. Przy dźwiękach akordeonu Egidia Cuadrado Villamizar przepychał się łokciami wśród kłębiących się wokół, rozwrzeszczanych i roztańczonych wybrańców bogotańskiej śmietanki kulturalnej Bogoty, kiedy Aseneth zastąpiła mu drogę.
- Wiem już, która to tak do ciebie wydzwania - powiedziała. - Uważaj, bo ktoś cię wreszcie przyłapie. Zostawiła go w sypialni, w chwili gdy zadzwonił telefon. W hałasie, od którego trząsł się cały dom, Villamizar z trudem dosłyszał, o co chodzi: - Gotowe. Jutro z samego rana proszę przyjechać do Medellin. Samolot dla delegatów udających się do Medellin, by asystować przy aresztowaniu, gotów był na siódmą rano. Villamizar w obawie, że może nastąpić przeciek informacji, stawił się w domu ojca Garcii Herrerosa o piątej rano. Zastał go w kaplicy w nieodłącznym białym poncho narzuconym na sutannę. Właśnie kończył odprawiać mszę. - Idziemy, proszę księdza - powiedział Alberto. - Lecimy do Medellin, bo Escobar ma się dzisiaj oddać w ręce władz. Oprócz nich do samolotu wsiedli: Fernando Garda Herreros, siostrzeniec księdza i zarazem jego osobisty sekretarz; Jaime Vazquez z Rady Informacji; Carlos Gustavo Arrieta, prokurator generalny; Jaime Córdoba Trivino, prokurator wyznaczony przez Organizację Praw Człowieka. Na lotnisku Olaya Herrera, w centrum Medellin, oczekiwały ich Maria Lia i Martha Nieves Ochoa. Delegację przewieziono do ratusza. Villamizar i ojciec Garda Herreros pojechali do mieszkania Marii Lii, żeby zjeść śniadanie. W urzędzie załatwiano tymczasem ostatnie formalności. Od Marii Lii Villamizar dowiedział się, że Escobar jest już w drodze: podróżuje to samochodem, to pieszo, by ominąć gęsto rozstawione patrole. Był przecież ekspertem w tego rodzaju unikach. Ksiądz znowu nerwy miał napięte do ostatnich granic. Wypadło mu szkło kontaktowe, rozdeptał je i wpadł w taką rozpacz, że Martha Nieves musiała zawieźć go do zakładu optycznego San Ignacio, gdzie rozwiązano problem, kupując normalne okulary. Miasto opanowała plaga patroli. Zatrzymywały ich niemal wszystkie, nie po to jednak, żeby legitymować kogokolwiek, ale żeby podziękować księdzu za to, co uczynił dla Medellin. W tym mieście, gdzie wszystko jest możliwe, otoczona najgłębszą tajemnicą wiadomość była już na ustach wszystkich. Blondas przyjechał do mieszkania Marii Lii o pół do trzeciej, ubrany jak na wycieczkę, w lekkiej marynarce i miękkich butach. - Gotowe - powiedział do Villamizara. - Jedziemy do ratusza. Osobno. Wsiadł do samochodu i odjechał. Villamizar, ojciec Garda Herreros i Martha Nieves pojechali wozem Marii Lii. Mężczyźni wysiedli przed ratuszem. Kobiety zostały, czekając na nich. Blondas straci! swój chłód i opanowanie. Usiłował jak najmniej rzucać się w oczy. Założył ciemne okulary i czapkę z daszkiem i przez cały czas chował się za plecami Villamizara. Kiedy wchodził do ratusza razem z księdzem, ktoś zobaczył go i natychmiast zadzwonił do Rafaela Pardo, że Escobar - jasnowłosy, wysoki i bardzo elegancki - zgłosił się właśnie do władz prowincji. Właśnie mieli wychodzić, kiedy Blondas dostał przez radiotelefon wiadomość, że do miasta zbliża się jakiś samolot. Był to wojskowy samolot sanitarny, wiozący żołnierzy rannych w starciu z partyzantami w Uraba. Władze niepokoiły się, że robi się późno, helikoptery bowiem nie mogą latać po zmroku, a odłożenie aresztowania na następny dzień mogło się okazać fatalne w skutkach. Villamizar zadzwonił wówczas do Rafaela Pardo, który zawrócił samolot z rannymi i raz jeszcze powtórzył rozkaz, że przestrzeń powietrzna nad miastem ma być całkowicie wolna. Czekając na rozwój wydarzeń zanotował w swoim dzienniku: „Nad Medellin nie latają dzisiaj nawet ptaki”. Pierwszy helikopter - Bell 206 dla sześciu pasażerów - wystartował z dachu ratusza wkrótce po trzeciej. Na pokładzie wiózł prokuratora generalnego, Jaime Vazqueza, Fernanda Gardę Herrerosa i radiowego reportera Luisa Alirio Calle, którego ogromna popularność była jeszcze jedną gwarancją dla Pabla Escobara. Oficer bezpieczeństwa miał wskazać pilotowi prostą drogę do więzienia. Drugi helikopter - Bell 412 dla dwunastu pasażerów - wystartował dziesięć minut później, kiedy Blondas otrzymał rozkaz przez radiotelefon. Wsiedli do niego: Blondas, Villamizar i ksiądz. Gdy maszyna odrywała się od ziemi, usłyszeli przez radio, że stanowisko rządu zostało odrzucone przez Zgromadzenie Konstytucyjne, które w pierwszym głosowaniu przyjęło zniesienie ekstradycji - pięćdziesiąt jeden głosów za, trzynaście przeciw, pięć wstrzymujących się. Uchwała miała być ratyfikowana w czasie późniejszym. Nic nie wskazywało na to, że głosowanie było ukartowane, ale nie byli naiwni i domyślili się, że
Escobar już wcześniej znał wynik i dlatego do ostatniej chwili zwlekał z oddaniem się w ręce władz. Piloci lecieli zgodnie ze wskazówkami Blondasa, żeby zabrać Pabla Escobara i zawieźć go do więzienia. Był to krótki lot, na tak małej wysokości, że czuli się jak w samochodzie. Blondas dyrygował: pojedziemy Ósmą, potem tędy, teraz na prawo, jeszcze, jeszcze, aż do parku, dobrze, już. Zza drzew, otoczona zewsząd tłocznymi ulicami El Poblado, wyłoniła się nagle okazała posesja wśród jaskrawych tropikalnych kwiatów, z boiskiem piłki nożnej, doskonale regularnym, niby ogromny stół bilardowy. - Lądujemy - powiedział Blondas. - Nie gaście silników. Dopiero gdy znaleźli się na wysokości domu, Villamizar spostrzegł, że wokół lądowiska ustawiło się około trzydziestu mężczyzn z bronią gotową do strzału. Kiedy helikopter usiadł na nieskazitelnej murawie, od grupy oderwało się piętnastu ludzi. Szybkim krokiem ruszyli w stronę helikoptera, wśród nich był człowiek, którego trudno było nie zauważyć. Miał smagłą, spaloną słońcem skórę, długie włosy opadały mu na ramiona, a czarna, gęsta, szorstka broda sięgała aż do piersi. Był niski, gruby, ubrany w tenisówki i jasnoniebieską marynarkę z taniej bawełny. Poruszał się zręcznie, ze spokojem mrożącym krew w żyłach. Villamizar rozpoznał go od pierwszego rzutu oka, ponieważ był inny niż wszyscy ludzie, jakich widział w swoim życiu. Pożegnawszy się krótkim, szybkim uściskiem z kilkoma najbliżej stojącymi, Escobar skinął na dwóch innych, a ci wsiedli z drugiej strony helikoptera. Byli to Brudas i Otto, dwaj jego przyboczni. Następnie wsiadł sam, nie zważając na kręcące się śmigła. Zanim usiadł, najpierw przywitał się z Villamizarem. Wyciągnął do niego ciepłą, zadbaną dłoń i powiedział głosem, w którym nie było śladu drżenia: - Witam, panie Villamizar. - Miło mi pana poznać, Pablo - odpowiedział Alberto. Potem Escobar zwrócił się do ojca Garcii Herrerosa z uprzejmym uśmiechem i podziękował mu za wszystko. Usiadł pomiędzy ludźmi ze swojej obstawy i dopiero wtedy zauważył, że Blondas też tam jest. Myślał być może, iż tamten ograniczy się do przekazania Villamizarowi instrukcji i nie wsiądzie do helikoptera. - Pan to się wpakował po uszy w ten pasztet - powiedział Escobar. Nikt nie wiedział, czy była to pochwała, czy przygana, ale ton był raczej serdeczny. Blondas, tak samo zdezorientowany, jak wszyscy, kiwnął głową i uśmiechnął się. - Ach, szefie! Villamizar doznał wówczas objawienia. Pomyślał, że Escobar jest o wiele bardziej niebezpieczny niż uważano, bo jego spokój i opanowanie mają w sobie coś nadprzyrodzonego. Blondas chciał zamknąć drzwi po swojej stronie, ale nie wiedział jak. Pomógł mu drugi pilot. Pod wrażeniem chwili wszyscy zapomnieli, że trzeba wydać jakiś rozkaz. Pilot, tonem dowódcy, zapytał: - Startujemy? Dopiero wtedy Escobar okazał głęboko tłumiony niepokój. - Jasne - zakomenderował pospiesznie. - Prędzej! Prędzej! A kiedy helikopter oderwał się od murawy, zapytał Villamizara: „Wszystko w porządku, prawda?”. Villami-zar, nie patrząc na niego, odpowiedział z przekonaniem: „Bez zarzutu”. Nie rzekł nic więcej, ponieważ lot dobiegł końca. Helikopter przeleciał nad czubkami drzew i usiadł na więziennym boisku - kamienistym, z dziurawymi bramkami - obok pierwszego helikoptera, który wylądował kwadrans wcześniej. Cała podróż z ratusza nie trwała nawet piętnastu minut. W ciągu dwóch następnych napięcie sięgnęło szczytu. Drzwiczki otworzyły się. Escobar wysiadł pierwszy i natychmiast otoczyły go więzienne straże - pół setki mężczyzn w niebieskich mundurach. Stali wyprężeni, trochę oszołomieni i mierzyli w niego z karabinów. Escobar szarpnął się, stracił na chwilę panowanie nad sobą i ryknął władczo: - Opuścić, kurwa, tę broń! Usłuchali, zanim dowódca straży zdążył powtórzyć za nim rozkaz. Escobar i towarzyszący mu ludzie przeszli dwieście metrów dzielących ich od budynku, gdzie oczekiwali członkowie delegacji, władze więzienia i pierwsza grupa wspólników, którzy przyjechali, żeby dać się aresztować wraz z nim. Była z nimi żona Escobara i jego matka, blada i zapłakana. Przechodząc poklepał ją pieszczotliwie po ramieniu i powiedział: „Nie przejmuj się, staruszko”. Dyrektor więzienia wyszedł mu naprzeciw z wyciągniętą ręką.
- Panie Escobar, jestem Luis Jorge Pataquiva - przedstawił się. Escobar uścisnął podaną dłoń. Potem podciągnął lewą nogawkę spodni i wyjął pistolet, zatknięty za skórzany pasek zaciśnięty wokół kostki. Był to prawdziwy klejnot - sig sauer 9. Na kolbie z masy perłowej lśnił inkrustowany złotem monogram. Escobar wyjął wszystkie kule jedną po drugiej i rzucił je na ziemię. Był to gest nieco teatralny, jakby od dawna ćwiczony na tę chwilę, żeby wzbudzić zaufanie przełożonego więzienia, którego nominacja tak długo spędzała mu sen z powiek. Następnego dnia gazety podały, że oddając pistolet Escobar powiedział: „Za pokój w Kolumbii”. Żaden z naocznych świadków tego nie pamięta, zwłaszcza Villamizar, olśniony pięknem tej broni. Escobar przywitał się ze wszystkimi. Oddelegowany prokurator przytrzymał jego rękę, ze słowami: „Mam dopilnować, by nie naruszono pańskich praw. Po to tu jestem”. Escobar podziękował mu szczególnie uprzejmie. Wreszcie wziął Villamizara pod ramię. - Chodźmy - powiedział. - Pan i ja mamy sobie wiele do powiedzenia. Zaprowadził go na drugi kraniec zewnętrznej galeryjki i rozmawiali tam jakieś dziesięć minut, wsparci o poręcz i odwróceni plecami do reszty. Escobar zaczął od podziękowań. Potem, ze swoim wstrząsającym spokojem, wyraził ubolewanie, że sprawił tyle cierpień Villamizarowi i jego rodzinie, ale prosił o wyrozumiałość, walka była bowiem ciężka dla obu stroń. Villamizar skorzystał z okazji, żeby wyjaśnić trzy dręczące go od lat zagadki: dlaczego zamordowali Luisa Carlosa Galana, dlaczego Escobar nastawał na jego życie i dlaczego porwał Maruchę i Beatriz. Escobar wyparł się odpowiedzialności za pierwszą zbrodnię. „Galana chcieli zabić wszyscy”, powiedział. Przyznał, że był na spotkaniu, które zadecydowało o zamachu, ale zaprzeczył, jakoby brał w nim czynny udział. „Wielu ludzi maczało w tym palce - powiedział. - Ja zresztą byłem przeciwny, bo wiedziałem, co będzie, kiedy go zabiją, ale decyzja została podjęta i nie mogłem się wyłamać. Błagam, niech pan to powie pani Glorii”. Na drugie pytanie odpowiedział bez ogródek, że grupa zaprzyjaźnionych kongresmenów przekonała go, że Villamizar jest posłem samowolnym i krnąbrnym, którego trzeba powstrzymać za wszelką cenę, zanim doprowadzi do przyjęcia ustawy o ekstradycji. „Poza tym - powiedział - w tej wojnie ludzie ginęli z powodu zwykłych plotek. Ale teraz, kiedy pana poznałem, dziękuję Bogu, że nic się nie stało”. Porwanie Maruchy wyjaśnił krótko. „Porywałem, żeby coś zyskać, ale niczego nie osiągnąłem, nikt nie chciał rozmawiać, nikt nie zwracał na mnie uwagi, no to zabrałem panią Maruchę, licząc na to, że wreszcie mi się uda”. Nie miał innych argumentów, za to rozgadał się opisując, jak w trakcie negocjacji stopniowo poznawał Villamizara i przekonał się, że jest on człowiekiem poważnym i dzielnym, którego słowo jest na wagę złota, za co pozostaje mu dozgonnie wdzięczny. „Wiem, że pan i ja nie możemy być przyjaciółmi”, powiedział. Ale Villamizar może być pewien, że od tej chwili ani jemu, ani jego rodzinie nic już nie zagraża. - Kto wie, jak długo tutaj będę - powiedział - ale nadal mam wielu przyjaciół. Jeżeli ktoś z pańskich bliskich będzie się czuł zagrożony, jeżeli ktokolwiek z wami zadrze, proszę mnie po prostu zawiadomić. Pan dotrzymał słowa i ja też dotrzymam, dziękuję. Ma pan moje słowo honoru. Zanim się pożegnali, Escobar poprosił Villamizara, żeby oddał mu ostatnią przysługę i uspokoił jego matkę i żonę, które były na granicy załamania. Villamizar spełnił jego prośbę, nie łudząc się zbytnio, że uda mu się je pocieszyć, obydwie bowiem były przekonane, że cała ta uroczystość jest złowieszczym spiskiem, uknutym przez rząd, żeby zamordować Escobara w więzieniu. Na ostatku wszedł do gabinetu dyrektora, wykręcił z pamięci numer pałacu prezydenckiego - 284 33 00 - i poprosił, żeby natychmiast odszukali Rafaela Pardo. Był w biurze rzecznika prasowego Mauricia Vargasa, który odebrał telefon i bez słowa oddał mu słuchawkę. Pardo poznał głos, poważny i spokojny jak zawsze, ale w tej chwili przepojony radością. - Panie ministrze - powiedział Villamizar. - Mamy tu Escobara. Jest w więzieniu. Pardo, być może po raz pierwszy w życiu, nie zwątpił w to, co usłyszał. - Wspaniale! - powiedział. Rzucił szybko kilka słów, których Mauricio Vargas nawet nie usiłował zrozumieć, odłożył słuchawkę i wszedł bez pukania do gabinetu prezydenta. Vargas, urodzony dziennikarz, czujny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, domyślił się z pośpiechu i długiej nieobecności Pardo, że szykuje się coś wielkiego. Nie miał siły czekać dłużej niż pięć minut.
Wszedł bez zapowiedzi do gabinetu prezydenta i zobaczył, że Gaviria śmieje się głośno z czegoś, co Pardo właśnie mu opowiadał. Wtedy Mauricio zrozumiał. Pomyślał rozradowany o tłumie dziennikarzy, który lada chwila wtargnie do jego biura, i spojrzał na zegarek. Było pół do piątej. W dwa miesiące później Rafael Pardo miał zostać pierwszym od pięćdziesięciu lat cywilem mianowanym na stanowisko ministra obrony. Pablo Emilio Escobar Gaviria w grudniu skończył czterdzieści jeden lat. Zgodnie z wydanym w dniu internowania orzeczeniem lekarskim był człowiekiem „młodym, o kondycji fizycznej i psychicznej w granicach normy”. Jedyna niecodzienna adnotacja wskazywała na zgrubienie błony śluzowej nosa oraz niewielką bliznę, jak po operacji plastycznej. Więzień wyjaśnił, że to ślad dziecięcej kontuzji w czasie meczu piłki nożnej. Protokół dobrowolnego zgłoszenia się do aresztu podpisali: dyrektor głównego wydziału śledczego, dyrektorka wydziału regionalnego i prokurator oddelegowany przez Organizację Praw Człowieka. Escobar uzupełnił swój podpis odciskiem kciuka i numerem zaginionego dowodu osobistego: 8 345 766, Envigado. Sekretarz, Carlos Alberta Bravo, zanotował pod tekstem dokumentu następującą uwagę: „Po złożeniu swego podpisu pan Pablo Emilio Escobar poprosił, żeby pod dokumentem podpisał się pan Alberto Villamizar Cardenas, który niniejszym składa swój podpis”. Villamizar podpisał, chociaż nigdy nie powiedziano mu, dlaczego musiał to zrobić. Po dopełnieniu formalności Pablo Escobar pożegnał się ze wszystkimi i przekroczył próg celi, gdzie miał odtąd żyć, pochłonięty jak zawsze własnymi sprawami i interesami, mając w dodatku na swe usługi aparat władzy, strzegący jego spokoju i bezpieczeństwa. Począwszy jednak od następnego dnia więzienie, które bardzo przypominało więzienie - jak wyraził się Villamizar - zaczęło przeobrażać się w pięciogwiazdkową hacjendę, wyposażoną we wszelkie luksusowe urządzenia umilające rozrywkę, wypoczynek i zbrodnię i wykonane z pierwszorzędnych materiałów, przewożonych po trochu w podwójnym dnie zaopatrzeniowej furgonetki. Dwieście dziewięćdziesiąt dwa dni później, kiedy skandal dotarł do sfer rządowych, zapadła decyzja o natychmiastowym przeniesieniu Escobara. Równie nieprawdopodobne jak fakt, że rząd potrzebował całego roku, żeby się o wszystkim dowiedzieć, było to, że Escobar przekupił miską jedzenia sierżanta i dwóch nieprzytomnych ze strachu żołnierzy i uciekł piechotą, razem ze swoją obstawą, przedzierając się przez okoliczne lasy pod nosem funkcjonariuszy i oddziału mającego odstawić go do nowego więzienia. Był to dla niego wyrok śmierci. Jak oświadczył później, akcja władz była tak dziwna i niestosowna, że pomyślał, iż zamiast przenieść go gdzie indziej, chcą go po prostu zabić albo przekazać rządowi Stanów Zjednoczonych. Kiedy spostrzegł swoją pomyłkę, rozpoczął dwie równoległe kampanie, chcąc zmusić rząd, by raz jeszcze zrobił mu przysługę i ponownie zamknął go w więzieniu. Rozpętał największą dynamitową ofensywę w historii kraju, składając jednocześnie ofertę bezwarunkowej kapitulacji. Rząd zignorował tę propozycję, kraj nie ugiął się pod terrorem samochodów-pułapek, a ofensywa policji przybrała niewyobrażalne rozmiary. Świat odwrócił się od Escobara. Tym, którzy mogli mu pomóc i ocalić raz jeszcze jego życie, zabrakło ochoty i argumentów. Ojciec Garda Herreros zmarł dwudziestego czwartego listopada 1992 roku z powodu ostrej niewydolności nerek, a Paulina, straciwszy pracę i zarobki, schroniła się razem ze swymi dziećmi i swymi wspomnieniami w jakimś domu pogodnej starości, dziś w całym osiedlu Minuta dla Boga nikt nie wie, gdzie się teraz podziewa. Alberto Villamizar, mianowany ambasadorem w Holandii, wielokrotnie otrzymywał rozpaczliwe wezwania od Escobara, ale było już za późno. Ogromna fortuna, szacowana na trzy miliardy dolarów, rozpłynęła się w rynsztokach brudnej wojny i poszła w rozsypkę wraz z upadającym kartelem. Rodzina Escobara nigdzie na świecie nie mogła zasnąć spokojnie. Pablo zaś stał się najgrubszą zwierzyną naszych czasów i nie mógł pozostać nawet przez kilka godzin w jednym miejscu. Ślad jego obłąkańczej ucieczki znaczyła śmierć niewinnych i ciała zamordowanych wspólników, z których wielu poddało się sprawiedliwości, a inni przeszli na stronę wroga. Jego prywatna armia straciła dawną prężność, a on sam postradał swój zwierzęcy instynkt przetrwania. Drugiego grudnia 1993 roku - nazajutrz po swoich czterdziestych drugich urodzinach nie oparł się pokusie telefonicznej rozmowy z synem, Juanem Pablem, który właśnie powrócił do Bogoty, odesłany tam z Niemiec razem z matką i młodszą siostrą. Juan Pablo, bardziej ostrożny niż ojciec, po dwóch minutach przestrzegł go, żeby odłożył słuchawkę, bo policja może namierzyć rozmowę. Escobar - którego miłość do rodziny stała się niemal
przysłowiowa - nie posłuchał. Dokładnie w tej samej chwili szperacze zlokalizowały dom w dzielnicy Los Olivos w Medellin, skąd prowadzono rozmowę. Piętnaście po trzeciej oddział specjalny, złożony z dwudziestu trzech policjantów w cywilnych ubraniach, otoczył dom i wdarł się do środka. Zaczęli wyważać drzwi na piętrze, kiedy Escobar ich usłyszał. „Kończę powiedział do syna - dzieje się coś dziwnego”. Były to jego ostatnie słowa. Noc aresztowania Villamizar spędził w najweselszych i najbardziej niebezpiecznych spelunkach miasta, pijąc wódkę z gorylami Escobara. Blondas, pijany jak bela, opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, że pan Villamizar jest jedynym człowiekiem na świecie, którego szef przeprosił. O drugiej nad ranem wstał nagle i podał mu rękę na pożegnanie. - Nie mówię do widzenia, panie Villamizar - powiedział - bo prawdopodobnie nigdy już się nie zobaczymy. Muszę znikać. Miło było pana poznać. O świcie zostawili zalanego w pestkę Villamizara w La Loma. Po południu, w samolocie wiozącym go z powrotem do Bogoty, wszyscy rozmawiali o aresztowaniu Escobara. Villamizar był tego dnia najważniejszą osobistością w kraju, ale nikt go nie rozpoznał w tłumie pasażerów. Gazety wymieniły go wśród osób obecnych w więzieniu, ale nie zamieściły jego fotografii, a jego rzeczywiste zasługi, bez których aresztowanie nigdy nie doszłoby do skutku, spoczęły w niepamięci, w lamusie dyskretnej chwały. Wróciwszy wieczorem do domu spostrzegł, że życie powraca na swe zwykłe tory. Andres uczył się u siebie w pokoju. Marucha w milczeniu zmagała się ze swymi demonami, z wolna wracając do normalności. Koń z dynastii Tang zajął swe dawne miejsce wśród cennych relikwii z Indonezji i staroci z całego świata, wznosząc kopyta nad nietykalnym stołem, na którym zawsze miał stać, w tym samym kącie, w którym widziała go we śnie przez wszystkie nieskończone noce niewoli. Jeździła po dawnemu do Focine, tym samym samochodem, z którego ją wywlekli tamtej nocy. Na szybach zagoiły się blizny po kulach, a nowy uprzejmy szofer siedział na miejscu zamordowanego kierowcy. Po niespełna dwóch latach miała zostać ministrem edukacji. Villamizar nie miał pracy i nie chciał jej mieć. Czuł jeszcze w ustach cierpki smak polityki i wolał odpocząć jakiś czas na swój własny sposób: naprawiał drobne domowe awarie, upajał się lenistwem w starej, dobranej kompanii, sam robił zakupy, żeby rozkoszować się potem w gronie przyjaciół specjałami ludowej kuchni. Czas był odpowiedni na wieczorne lektury i zapuszczanie brody. Którejś niedzieli, przy obiedzie, kiedy przeszłość zaczynała się już roztapiać w nostalgicznej mgiełce, ktoś zastukał do drzwi. Pomyśleli, że Andres zapomniał kluczy. Ponieważ służba miała wychodne, otworzył Villamizar. Młody mężczyzna w sportowej kurtce wręczył mu zawiniętą w kolorowy papier i przewiązaną złotą wstążeczką paczuszkę, po czym bez słowa zbiegł po schodach, nie zostawiając czasu na pytania. Villamizar przestraszył się, że to bomba. W jednej chwili powróciło wspomnienie porwania, ogarnęły go mdłości. Ostrożnie - z dala od jadalni, gdzie czekała Marucha końcami palców rozwiązał wstążeczkę i rozwinął pakiecik. Zobaczył etui ze sztucznej skóry. W środku, w satynowym gniazdku, tkwił pierścionek, który zabrali jej podczas porwania. Ten sam. Brakowało tylko jednego z brylancików. Nie mogła w to uwierzyć. Wsunęła go na palec i przekonała się, że szybko wróciła do zdrowia - pasował doskonale. - Ale numer! - westchnęła rozmarzona. - To się nadaje na książkę.