Judith Gould
Urodzone w Teksasie Przełożyła Małgorzata Halaba
Prolog 1924 Quebeck, Teksas
Rozdział 1 Zanim na niebi...
5 downloads
10 Views
1MB Size
Judith Gould
Urodzone w Teksasie Przełożyła Małgorzata Halaba
Prolog 1924 Quebeck, Teksas
Rozdział 1 Zanim na niebie pojawiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, Elizabeth-Anne zaprzęgła do powozika swoją starą klacz Bessie, wdrapała się na drewniany kozioł i usiadła na nim wyprostowana, z tym szczególnym, właściwym jedynie jej, rodzajem dostojeństwa. Rękoma odzianymi w rękawiczki ze świńskiej skóry ujęła lejce i Bessie powoli ruszyła Main Street – zakurzoną drogą biegnącą przez centrum Quebecku i dalej, kończącą się w polu. Elizabeth-Anne odwróciła głowę i spojrzała na nieco cofniętą w głąb ulicy „Good Eats Cafe”. W oknach paliło się światło, w którego blasku dostrzegła poruszające się wewnątrz cienie. Najprawdopodobniej trójka jej dzieci była już na nogach i przygotowywała śniadanie dla mieszkańców miasteczka. Z zadowoleniem kiwnęła głową. Odkąd została bez męża, dzieci bardzo jej pomagały. Mimo młodego wieku bez narzekania robiły to co do nich należało. Przynajmniej w jej obecności nigdy nie protestowały. Szarpnęła lejcami i Bessie posłusznie przyspieszyła kroku. Na twarzy poczuła pęd rannego powietrza – rześkiego i świeżego. Spojrzała na niebo. Porowaty księżyc był okrągły i jasny, schodząc niżej i zalewając miasteczko tajemniczym, srebrzystym blaskiem. Uwielbiała chłodne powietrze poranka, a uczucie to towarzyszyło jej od wczesnej młodości. Później, po wschodzie słońca, powietrze stanie się suche, piekące i pełne piasku, utrudniającego oddychanie. Na razie jednak było cudownie świeże. Wykonała serię głębokich, powolnych wdechów, jak najdłużej zatrzymując ten chłód w płucach. Po obu stronach Main Street stały domki o fasadach w kolorze piernika, rzucające cień na malutkie, zakurzone podwórka. Ona wybrała miejsce z dala od brudnej ulicy i podwójnych torów Kampanii Tramwajowej Quebecku. Za każdym razem, kiedy koła bryczki stykały się z szynami, ślizgały się lub w nie zagłębiały. Westchnęła. W innych miastach były już autobusy, lecz Quebeck wciąż skazany był na staroświecki tramwaj konny, składający się z jednego wagonika, co prawda zadaszonego, ale otwartego po bokach. Tory biegły od stacji kolejowej, przez Main Street, aż do pętli w północnym krańcu miasta. Jaki był z niego pożytek, Elizabeth-Anne nie miała pojęcia. Północną część miasta zamieszkiwali przecież najbogatsi, w nowo odrestaurowanych domach, z witrażowymi oknami i bramami wjazdowymi; a więc rodziny, które były właścicielami koni, powozów, a nawet samochodów. Jeśli już, to tory tramwajowe powinny prowadzić na południe, przez Dzielnicę Meksykańską. Meksykanie rzadko kiedy mogli sobie pozwolić choćby na chudego muła i nędzny powozik. To właśnie im potrzebny był tramwaj. Ona sama poruszała już tę sprawę na wielu zebraniach rady miasta, ale bez najmniejszych efektów. Najprawdopodobniej wynikało to stąd, że na tych spotkaniach nigdy nie było żadnego Meksykanina. Miasto Quebeck i Dzielnica Meksykańska traktowane były jak dwa odrębne organizmy, co prawda współżyjące ze sobą na tym samym terenie, ale posiadające własne kościoły, sklepy, szkoły, obyczaje i prawa. Ludzi z Quebecku nie obchodziło, co dzieje się w
Dzielnicy Meksykańskiej tak długo, dopóki życie jej biednych mieszkańców nie kolidowało z ich własnym, a wtedy przejmowali nad nimi kontrolę. Te i inne niesprawiedliwości dręczyły Elizabeth-Anne. We wschodniej części miasta, Main Street stawała się zwykłą drogą biegnącą przez pola, z rzadka porośniętą szałwią i kaktusami. Elizabeth-Anne ponownie szarpnęła lejce. Spieszyła się. Chciała znaleźć się na budowie na długo przed innymi. Lubiła zaglądać we wszystkie kąty budynku, kiedy jeszcze było cicho i spokojnie. Meksykańscy robotnicy zaczynali pracę o świcie, zanim nastawał upał, aby potem, podczas południowego żaru, móc zrobić sobie sjestę. Po południu, kiedy było już chłodniej, znów wracali na plac budowy i pracowali aż do zmierzchu. Świt powoli rozjaśniał ciemność nad płaskim horyzontem, a migające gwiazdy zaczynały blaknąć. Kiedy dojeżdżała na miejsce, na wschodzie wyłoniło się słońce. Pociągnęła za lejce i Bessie posłusznie stanęła. Z wysokiego kozła Elizabeth-Anne rozejrzała się po okolicy. Od południa powoli zbliżała się w jej kierunku nowa szosa – dwie błękitnoczarne asfaltowe linie miały swój początek w Brownsville, przy ujściu Rio Grandę. Jeszcze trzy tygodnie, a droga dotrze do jej posiadłości. Później pobiegnie na północ, w stronę Laredo. Minie co najmniej rok zanim szosa zostanie ukończona, ale Elizabeth-Anne była wizjonerką i nauczyła się ufać swojemu instynktowi: samochody stały się czymś powszednim, nawet tutaj, w tej słabo zaludnionej części południowego zachodu, i wkrótce zaczną korzystać z nowej drogi. A podróżni będą poszukiwali wygodnego miejsca, gdzie mogliby zatrzymać się na noc. I właśnie dlatego budowała pierwszy w Teksasie motel. W zamyśleniu pokiwała głową, mrużąc oczy koloru akwamaryny. Pozwoliła sobie na jeden z rzadkich uśmiechów, który w jej przypadku świadczył o wewnętrznej sile i determinacji – cechach, które często nie były dostrzegane przez obcych. Musiała być śmiała i silna. Była piękną kobietą. Miała cienki i prosty nos, a długie, wspaniałe włosy koloru zboża, nosiła wysoko i ciasno upięte tak, aby jej nie krępowały. Elizabeth-Anne Hale była przede wszystkim bardzo dumną, wyjątkowo praktyczną, wybitnie zdolną kobietą, urodzoną i wychowaną tu, w Teksasie; kobietą z pasjami, marzeniami i ambicjami tak wielkimi, jak ten stan – a może nawet większymi. Poczuła poruszenie w swoim brzuchu, więc pochyliła się i spojrzała w dół. Jej talia zawsze tak wąska jak u osy, dokładnie taka, jaką powinna mieć najbardziej rozpieszczana dziewczyna z towarzystwa, teraz zaokrągliła się, a piersi wypełniły się mlekiem, gotowe na przyjęcie nowego członka rodziny. – Szkoda, że twój tatuś nie mógł zostać dłużej – powiedziała ze smutkiem do nie narodzonego dziecka. Z uczuciem cichej wspólnoty dotknęła brzucha. Dziecko miało przyjść na świat za dwa miesiące. Przymknęła oczy i, czując następny ruch w swoim łonie, uśmiechnęła się słodko. Seria kopnięć, żywych i niespokojnych, upewniła ją, że wszystko w porządku, a dziecko, które nosi, niecierpliwi się, chcąc jak najszybciej powitać ten świat.
– Hej, uspokój się! – zażartowała i znów cicho westchnęła. Za długo już tu stoi. Szarpnęła lejcami i Bessie ruszyła kłusem. Budowa znajdowała się trzy kilometry od miasta i jeszcze pięćset metrów w głąb pól. Już mogła ujrzeć zarysy przyszłego motelu, długiego i łamiącego się pod różnymi kątami budynku, którego szkielet wznosił się na tle wschodzącego słońca jak antyczne greckie ruiny. Widok ten napełnił ją wszechogarniającym poczuciem dumy i satysfakcji. Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w budynek, do postawienia którego popychała ją ambicja. W Quebecku była już właścicielką „Good Eats Cafe” i pensjonatu „Hale” – i choć trudno było zbić na tym fortunę, jednak przy ciężkiej pracy dawało się zarobić na godziwe życie. A wkrótce, kiedy do użytku zostanie oddana szosa, ona skończy budowę motelu, dzięki któremu osiągnie inne rzeczy. Większe. Lepsze. Tego była pewna. Tak, miała za sobą długą drogę. Kiedy dojechała na miejsce, odłożyła lejce i ostrożnie zeszła z powozu, zamiatając ziemię długą, popielatą spódnicą. Przywiązała Bessie do drzewka i sięgnęła do kieszeni po kostkę cukru. Koń delikatnie sięgnął po przysmak umieszczony na dłoni, a jego nozdrza zadrgały z zadowolenia. Poklepała klacz po łbie i ruszyła w stronę budowli. Odkąd pojawiła się koncepcja motelu, bardzo zaangażowała się w budowę, lecz wciąż pozostawała pod jej wrażeniem. Wielkość przedsięwzięcia przytłaczała ją. Budynek miał prawie siedemdziesiąt metrów długości i dziesięć szerokości. Ściany były w trakcie wznoszenia, sięgały dopiero jednej trzeciej wysokości, nad którymi wznosił się drewniany szkielet. W samym środku znajdował się segment przeznaczony dla zarządzającego, składający się z trzech pomieszczeń – biura, niewielkiej sypialni i kuchni. Po jego dwóch stronach ciągnęło się po dziewięć domków dla gości, każdy z oddzielnym gankiem, łazienką z bieżącą wodą i wanną, odgrodzony od sąsiedniego zadaszonym parkingiem. Nigdy czegoś podobnego nie widziała, ale była pewna, że właściciele samochodów potrzebują czegoś takiego, by chronić swoje auta przed teksańskim słońcem. A więc da im cień. Planowała też postawienie przy drodze dwóch dużych tablic reklamujących motel. Już widziała je oczami wyobraźni – „Motel Hale”. Taki będzie napis. Żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do standardu polecanego miejsca, umieści emblemat w postaci złotej korony, informujący zmęczonych podróżnych, że w pokojach czekają ich iście królewskie wygody. Może z czasem znak ten stanie się tak samo znany, jak napis Coca-Cola. Liczyła na to. Ruszyła dziarsko przed siebie, maszerując w wysokich butach wykończonych czarną koronką. Niedawno skończyła dwadzieścia osiem lat i z pewnością nie zdawała sobie sprawy, że była jedną z pierwszych kobiet interesu w Ameryce. Praca nie była dla niej niczym nowym – to była po prostu konieczność. Zawsze, w razie potrzeby, z zadowoleniem zawijała rękawy i wykonywała najmniej wdzięczne prace. Ludzie nie mogli wyjść ze zdumienia, że ta słomiana wdowa znajdowała dość czasu i energii, aby, wychowując trójkę dzieci, jednocześnie prowadzić dwa kwitnące interesy i rozpoczynać budowę trzeciego. Sekret polegał na tym, że potrafiła
zorganizować sobie czas i ustalać priorytet spraw do załatwienia oraz dzielić obowiązki między współpracowników. Zresztą, czy miała jakiś wybór? Jej mąż wyjechał, a dzieci były namacalnym dowodem tego związku. Kiedy zabrakło Zacheusza, zderzenie z rzeczywistością było jak uderzenie w twarz, ale musiała pogodzić się z faktami, mimo ich okrucieństwa. Ktoś musiał przecież zająć się domem i restauracją. Nie mogła pozwolić sobie na zatrudnienie jeszcze kogoś poza Rosą, meksykańską służącą. Pożyczka w banku na budowę motelu Hale była już zaciągnięta, a prace rozpoczęte. Nie mogła ich przerwać, jeśli chciała spłacić pożyczkę i pozostać niezależną finansowo. Samotna kobieta, szczególnie słomiana wdowa, nieważne w jakim wieku, nie miała wielkiego wyboru zwłaszcza tu, w Teksasie. Była wdzięczna losowi, że miała swoje interesy i że szły one dobrze. W przeciwnym razie... – ... Nie ma czasu na rozważanie tego, co mogłoby się zdarzyć! – zganiła się w myślach. – Te sentymentalne brednie, to jedyny luksus, na jaki możesz sobie pozwolić! – I skoncentrowała się na sprawach, które ją tu przywiodły. Wspięła się na palce i zaglądała poprzez ceglane ściany do wnętrza budynków. Dokładnie zanotowała w pamięci postępy prac. Ujęła framugę drzwi w obie ręce i zaczęła szarpać nią ze wszystkich sił, sprawdzając jej zamocowanie. Otrzepała pył z dłoni i mocno tupnęła nogą, aby przekonać się, czy drewniane rusztowania ganków są wystarczająco mocne. Zakończywszy inspekcję, uniosła do góry spódnicę i przedarła się przez suche żółtobrązowe zarośla, podążając tam, gdzie miała przebiegać szosa. Zatrzymała się w oznaczonym miejscu, odwróciła w stronę motelu i, zasłaniając oczy dłonią przed pierwszymi promieniami słońca, spojrzała na niego krytycznie. Tak, stwierdziła któryś już raz z rzędu, był proporcjonalny i przyjemny dla oka. Sprawiał wrażenie wygodnego miejsca do odpoczynku. Osobiście nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zatrzymać się w nim, szczególnie po wielu męczących godzinach spędzonych w drodze. Nagle jej oczy zwęziły się, a regularne rysy twarzy wykrzywił grymas. Czegoś tu brakowało. Ale czego? Wytężyła umysł, ale z rezygnacją pokręciła głową i westchnęła. Zawsze czuła się zaniepokojona, kiedy instynkt podpowiadał jej coś, czego nie mogła sprecyzować. Przyjdzie czas, że rozwiąże i tę zagadkę, pomyślała. Wcześniej czy później, jak zawsze zresztą.
Rozdział 2 Kilka minut później usłyszała odgłos kroków zbliżającego się konia. Spojrzała w tamtym kierunku. Był to Carlos Cortez jadący na starej klaczy. Zatrudniła go w charakterze brygadzisty i wybór ten okazał się wyjątkowo słuszny; był stanowczy i wymagający, a jednocześnie bardzo lubiany przez robotników. Elizabeth-Anne świadomie wybrała właśnie jego, zamiast białego nadzorcy. Robotnicy uważali go za jednego ze swoich, a jednocześnie patrzyli z podziwem i szacunkiem. Czuli, że jeśli komukolwiek z Dzielnicy Meksykańskiej uda się przejść na tamtą stronę, to będzie to z pewnością Carlos. Przebył daleką drogę. Ciężko pracując ukończył studia inżynierskie na renomowanym uniwersytecie i już tym samym był powodem do dumy w społeczności meksykańskiej, chociaż niewiele było firm, które chciały go zatrudniać. Poza tym był młody, przystojny – może nawet zbyt przystojny, pomyślała Elizabeth-Anne – miał kruczoczarne włosy, ciemne, błyszczące oczy i brązową skórę Meksykanina, natomiast jego nos był orli, a szczęka kwadratowa i stanowcza. Wszystkie kobiety z Dzielnicy Meksykańskiej zerkały na niego łakomie – młode z jawnym uwielbieniem, a starsze z nadzieją, że może do którejś z ich córek uśmiechnie się los i zostanie jego wybranką. Z jakichś znanych tylko jemu powodów nie wyróżniał żadnej z dziewcząt. Elizabeth-Anne obserwowała, jak szybko podążał w jej kierunku. Po niej był następną osobą, która przyjeżdżała na budowę i ostatnią, która ją opuszczała. Kiedy się zbliżył, zdjął kapelusz i ukłonił się z szacunkiem. – Buenos dias, señora Hale – powiedział sztywno. – Buenos dias, señor Cortez – odparła grzecznie Elizabeth-Anne. Zawsze pozdrawiali się najpierw po hiszpańsku, żeby po chwili przejść na angielski. Był to swego rodzaju rytuał. Mimo to Elizabeth-Anne nie mogła pozbyć się wrażenia, że zarówno jego hiszpańskie pozdrowienia, jak i zdejmowanie kapelusza, miały w sobie coś z farsy, jakby celowo odgrywał rolę pokornego Meksykanina. Nawet jego wyszukana angielszczyzna miała w sobie coś afektowanego i teatralnego. Lecz zawsze, kiedy przyglądała mu się uważniej, chcąc się upewnić, czy jej odczucia są słuszne, natrafiała na nieprzeniknioną maskę. Było w tym coś nieprzyjemnego i wyraźnie dawało się dostrzec dystans, który sam ustalił. Jeszcze raz rozejrzała się po terenie budowy i kiwnęła głową z aprobatą. – Cieszy mnie postęp prac – powiedziała. – Moi ludzie, to dobrzy robotnicy – zgodził się. – Za szesnaście tygodni powinniśmy skończyć. Elizabeth-Anne pokręciła głową i spojrzała mu prosto w oczy. – Właśnie chciałam o tym z panem porozmawiać – spuściła wzrok, jakby z zamiarem przyjrzenia się czubkom swoich butów, których zakurzone końce wyglądały spod spódnicy. – Musimy być gotowi z otwarciem za trzynaście tygodni – powiedziała cicho. – Do tej pory szosa
dojdzie już do Rio Grandę City i zacznie się ruch. Słuchał jej z uwagą, następnie westchnął i, drapiąc się po głowie, w zamyśleniu wpatrywał się w budowę. Wreszcie przemówił cicho: – Ludzie już teraz pracują jak obłąkane mrówki po jedenaście godzin dziennie. Nie możemy żądać więcej. – Więc musimy zatrudnić dodatkowych robotników. – Obawiam się, że to nie wchodzi w grę, señora. Ci ludzie są najlepsi. Pracowici i znają się na robocie. Zresztą, inni i tak mają dość pracy na ranchach lub przy zbiorach. Przecież nie mogą wszystkiego rzucić. Elizabeth-Anne zmarszczyła brwi. – Więc musimy wydłużyć dzień pracy. Do czternastu godzin. Na krótką chwilę jego oczy rozżarzyły się. – To znaczy, że będą musieli pracować w południe, podczas największego skwaru! – powiedział z oburzeniem. – Jest lato, i temperatura... – Podniesiemy im stawki o dwadzieścia centów za godzinę – powiedziała stanowczo. – Plus półtora stawki dodatkowo za każdą przepracowaną godzinę powyżej tych jedenastu. Za dodatkowe pieniądze na pewno się zgodzą. Odetchnął głęboko i pokręcił głową. – Powiem im to, señora, ale nie mogę niczego obiecywać. Rozumie pani? – Zatrzymał wzrok na jej twarzy. Przytaknęła. Wolałaby sama z nimi porozmawiać, ale ich duch macho i męska duma, , mogłyby poczuć się zranione. Przyjmowanie poleceń od kobiety uważali za coś poniżającego. Niewiasty miały siedzieć w domu i wychowywać dzieci, a nie prowadzić interesy i pętać się po budowie. Musiała zatem korzystać z pośrednictwa Carlosa Corteza, pocieszając się tym, że jeśli ktokolwiek mógł tych ludzi do czegoś przekonać, to na pewno był nim jej brygadzista. – Przyjadę jutro z wypłatą – powiedziała. Kiwnął głową, następnie założył kapelusz, sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął z niej kilka złożonych, pożółkłych kartek papieru. Bez słów jej podał. Jeszcze zanim na nie spojrzała, wiedziała już, że były to kolejne rachunki od dostawców z Coyote Building. Tym razem za wczorajsze materiały. Przerzucając szybko kartki, zmarszczyła brwi, a następnie spojrzała na Carlosa Corteza. – To chyba jakaś pomyłka! – krzyknęła. Ze smutkiem pokręcił głową. – Nie ma żadnej pomyłki, señora. Wszystko sprawdziłem i zażądałem wyjaśnień. – Wzrost cen. Tak mi powiedziano. Ze złością uderzyła zwiniętymi papierami o udo. Co tydzień ceny materiałów budowlanych szły w górę. Potworność! Nie, to nie potworność. To szantaż. Tak, to właściwe słowo. Od chwili, kiedy zaczęła budować motel, rozpoczął się stały drenaż jej finansów. To tak, jakby olbrzymi
potwór wciąż domagał się pożywienia, wyrywając jej wyliczone dolary i centy. Już teraz wydała znacznie więcej niż planowała. A wiedziała, że w jej kalkulacjach nie było błędów. To Sextonowie. Najpierw musiała zaciągnąć pożyczkę w banku Quebeck Savings and Loans, który był własnością Sextonów, na zakup ziemi i rozpoczęcie budowy. Potem wszystkie materiały zamówiła w Coyote Building, która to firma też była własnością Sextonów. Sextonowie byli praktycznie właścicielami całego hrabstwa – ich sklepy skupowały i sprzedawały warzywa, wołowinę, wieprzowinę i drób; ich przędzalnie przerabiały zebraną bawełnę; ich ciężarówki transportowały cytrusy na północ. I jakby tego nie było dość, niemal to wszystko, co się tu rodziło, dawała ich ziemia. I wreszcie to ich ludzie zajmowali wszystkie ważniejsze stanowiska w lokalnych władzach. Nieważne, w której części Teksasu się znalazłaś – zawsze mogłaś być pewna jednego – że staniesz twarzą w twarz z Sextonami lub z kimś, kto był na ich garnuszku. Wszyscy, bez wyjątku, znienawidzili Sextonów, i Bóg jeden wie, że mieli ku temu powody; albo podlegali im bezpośrednio, albo w ten czy inny sposób byli od nich uzależnieni. Tex Sexton, patriarcha rodu, był chciwym, żądnym władzy maniakiem, a jego młoda żona, Jennifer, wcieloną diablicą. Tex był niekwestionowanym „królem” hrabstwa, a jego młodszy brat, Roy, aż do swego tragicznego wypadku i śmierci, kierował wszystkimi gałęziami rodzinnych interesów. Odkąd zabrakło Roya, Tex i Jennifer stali się jeszcze bardziej skorumpowani niż przedtem. Tex i Jennifer byli obrzydliwie bogaci; faktycznie mieli tyle pieniędzy, że nie byli nawet w stanie śledzić procesu ich pomnażania. Ale w jakiś niewiarygodny sposób znajdowali czas, aby trzymać rękę na pulsie i mieć na oku nawet najdrobniejszą inwestycję. Elizabeth-Anne już dawno doszła do wniosku, że Sextonowie muszą być bardzo nieszczęśliwymi ludźmi. Ale analizowanie stanu ich szczęśliwości nie prowadziło do niczego, przynajmniej nie w jej przypadku. Szczęśliwi czy nie, Tex i Jennifer, wszechwładni i skąpi, wyciągali wszystkie soki z tej ziemi i jej ludzi. Na nią przez dłuższy czas nie zwracali uwagi, ale była świadoma, że to chwilowe niedopatrzenie. Teraz chcieli jej zabrać wszystko co miała; chcieli wycisnąć z niej wszystkie soki. Czyż nie wystarczyło im, że jej ukochany Zacheusz musiał uciekać z ich powodu? Poczuła znużenie. Gdyby tylko nie musiała walczyć z klanem Sextonów... Ale jaki miała wybór? A inni? Coyote Building, ze swymi dwudziestoma oddziałami, był jedynym dostawcą w promieniu dwustu mil. Nie było konkurencji, do której można byłoby się zwrócić; Tex już o to zadbał. Stworzył monopol, który obejmował cały przemysł i wszelkie dochodowe przedsięwzięcia. Każdy, kto ośmielił się podnieść głowę, był natychmiast rozdeptywany jak robak ich potężnym buciorem. Okrucieństwo – oto co najlepiej pasowało do Texa. Znany był z tego, że z satysfakcją się przyglądał, jak potencjalni konkurenci walczyli o skromne miejsce dla siebie. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż czekanie na właściwy moment, aby potem uderzyć. Teraz, niby grom z jasnego nieba, uderzył w Elizabeth-Anne, nieoczekiwanie podnosząc i tak już
wyśrubowane ceny. Dlaczego? Czy dlatego, że Zacheusz miał odwagę walczyć? To był zły znak. Tex Sexton przerażał ją. Ale Jennifer... Elizabeth-Anne poczuła nagły chłód, kiedy wyobraziła sobie Jennifer siedzącą w ogromnym domu. Obserwującą, czekającą, planującą. Już wtedy, kiedy obie były małymi dziewczynkami, Jennifer z upodobaniem intrygowała. Ale dlaczego padło na nią akurat teraz? Elizabeth-Anne wiedziała, że dla Sextonów nie stanowiła żadnej konkurencji. Z determinacją zacisnęła usta. Nie, nie miała zamiaru siedzieć i czekać, aż Tex i Jennifer wejdą jej na głowę! Pojedzie do Coyote i zobaczy, czy da się coś zrobić. Jeśli będzie trzeba, spotka się z samym Texem i zażąda wyjaśnień. Ale Jennifer... Tak, Jennifer to zupełnie inna historia. Mogła liczyć na rozmowę z Texem, ale Jennifer nawet nie zechce jej widzieć. Elizabeth-Anne wiedziała, że nie może przerwać budowy. Teraz, jeszcze bardziej niż zwykle, potrzebne były jej dochody, na jakie liczyła po otwarciu motelu. Tylko ona jedna wiedziała, w jak opłakanym stanie były jej finanse. Pożyczka z banku dawno już się skończyła. Teraz mogła liczyć jedynie na dochody z kawiarni, pensjonatu oraz naruszając ich sześcioletnie oszczędności. Gdyby udało jej się otworzyć motel za trzynaście tygodni... albo wcześniej... jeśli uda się dojść z Sextonami do porozumienia... jeśli ponownie nie podniosą cen... Spojrzała na Carlosa Corteza. – Zobaczymy się jutro – powiedziała energicznie. – Muszę już wracać do miasta. Odprowadził ją do powozu i pomógł do niego wsiąść. Dostrzegła zbliżającą się ciężarówkę z meksykańskimi robotnikami. Carlos podążył za jej spojrzeniem. Jakby wyczuwając, jak wiele nadziei wiąże ta kobieta z jego ludźmi, powiedział: – Porozmawiam z pracownikami o tych nadgodzinach. Zrobię wszystko, aby się zgodzili. – Nagle przerwał, zawstydzony, i cicho dodał: – Bez dodatkowej zapłaty. Spojrzała na niego. Więc wie, pomyślała. Nieoczekiwanie dla siebie samej wyciągnęła rękę i z wdzięcznością dotknęła jego ramienia. Potem z determinacją zacisnęła usta, wyprostowała się i szarpnęła lejce. Bessie ruszyła i Carlos zniknął jej z oczu. W drodze powrotnej do miasta cały czas myślała o tym, co jeszcze czeka ją tego dnia. Godziny wytężonej pracy i z pewnością wyprawa do Coyote i próba rozwiązania problemów. Czasami miała uczucie, że wszystko sprzysięga się przeciwko niej, bez względu na to, jak wiele wkłada wysiłku. Pochłonięta tymi niewesołymi myślami, poczuła nagle swąd palących się krzaków. Zacisnęła usta i wstrzymała oddech, lecz niewiele to pomogło. Już od dzieciństwa zarówno ogień, jak i zapach dymu, budził w niej koszmary i przerażenie. Nieważne, jak bardzo się przed tym broniła, potworne wspomnienia były od niej silniejsze.
Swąd spalenizny... Trzaskanie ognia... Jęki i zdesperowane krzyki wołających o pomoc... Nie było od tego ucieczki. Minęło już tyle lat, tak wiele się zmieniło – tylko nie to. Bo wraz z tym zapachem przychodziło wspomnienie śmierci. Niezatarte wspomnienie, które trwało w niej od chwili, kiedy była sześcioletnim dzieckiem.
I 1901 Elizabeth-Anne Hrabstwo Hidalgo, Teksas
Rozdział 1 To był największy pożar w dziejach Quebecku, jak i w życiu Elizabeth-Anne. Dziewczynka obserwowała z przerażeniem, jak płomienie atakowały namiot cyrkowy. Najpierw nieśmiałe ogniki leniwie lizały trociny, a w chwilę później ogarniały coraz większe przestrzenie. Ze wszystkich stron słyszała krzyki strachu, bólu i udręki. Widziała, jak ciało jej ojca zamieniło się w żywą pochodnię. Przez nieskończenie długie minuty to piękne dziecko, o włosach koloru pszenicy, stało na polu i rozszerzonymi z przerażenia, błękitnymi oczami patrzyło tak długo, dopóki ogień nie przygasł. Wtedy Elizabeth-Anne ruszyła w stronę osmolonych zgliszcz – jedynej pozostałości po cyrkowym namiocie – szukając rodziców. Byli martwi, wciąż uczepieni tlącego się słupa. Gołymi rękami złapała za niego, starając się ich oderwać i dopiero po pewnym czasie poczuła mdlący swąd palącego się mięsa – jej i rodziców. Puściła słup i zaczęła wymiotować. Ludzie z miasta nie odnieśli większych obrażeń, natomiast uległ zagładzie wędrowny cyrk, którego właścicielami byli rodzice Elizabeth-Anne. Poza karlicą Hazy i Hester, kobietą z brodą, zginęli wszyscy, zanim jeszcze zdążono przewieźć ich do najbliższego szpitala. Zresztą Hester zmarła jeszcze tej samej nocy. Elizabeth-Anne nigdy nie zapomniała straszliwego widoku i odoru palącego się mięsa. Nie mogła znieść widoku swoich rąk, nawet wtedy, kiedy pomarszczona, pergaminowa skóra zagoiła się, ponieważ wciąż przypominały jej tragedię, stratę i śmierć. Elizabeth-Anne w swoim krótkim życiu przeżyła wiele, a koleje jej losu były niezwykłe, a często tragiczne. Jej ojciec, niepoprawny marzyciel, sprzedał farmę niedaleko Naples w Teksasie, gdzie urodziła się Elizabeth-Anne, i za uzyskaną sumę kupił bankrutujący, wędrowny cyrk. Teraz, w wieku sześciu lat, Elizabeth-Anne została sama, bez rodziny – wędrowny cyrk był wszystkim, co posiadała. Zgliszcza tliły się jeszcze przez kilka dni. W hrabstwie Hidalgo było mało rozrywek, i wieść o pożarze rozeszła się lotem błyskawicy. Nawet ci, którzy nigdy nie przyjeżdżali na przedstawienia, teraz przebywali wiele kilometrów, aby na własne oczy przyjrzeć się zniszczeniom. Elender Hannah Clowney nie była osobą, która goniła za sensacją i czerpała przyjemności z cudzego nieszczęścia; nie była też plotkarką. Zbyt zajęta, aby wsadzać nos w nie swoje sprawy, miała dość kłopotów z pensjonatem na Main Street, którego parter zajmowała razem z bratanicą Jenny oraz „Good Eats Cafe” po drugiej stronie ulicy. Elender Hannah Clowney przyszła na świat w Bostonie dwadzieścia sześć lat temu. We krwi miała przysłowiową oszczędność, z jakiej słynęła Nowa Anglia, połączoną ze stoickim spokojem i poważnym stosunkiem do życia. Czynsz za pokoje pobierała w trybie tygodniowym, a nie
miesięcznym, na zasadzie prostej kalkulacji. Rok ma pięćdziesiąt dwa tygodnie. Te, podzielone przez cztery, dawały dokładnie trzynaście miesięcy. Gdyby rozliczała się zgodnie z kalendarzowymi miesiącami, miałaby dochód tylko za dwanaście miesięcy. Wyszła więc z założenia, że jeśli się da, to dlaczego nie zarobić więcej. Gdyby dowiedziała się o pożarze, byłaby ostatnią osobą, która wskoczyłaby do powozu, pojechała na Geron’s Fields i oszacowała straty. Ale tak się złożyło, że od dwóch dni przebywała w Brownsville. Zabrała ze sobą Jenny, która właśnie skończyła dziewięć lat. Ponieważ Quebecku nawet nie było na mapie, stwierdziła, że powinna pokazać dziewczynce większe, tętniące życiem miasto. Sama pochodziła z Bostonu i wiedziała, że świat ma do zaoferowania znacznie więcej niż senny, mały Quebeck, gdzie czas zatrzymał się w miejscu. Ignorancję uważała za rzecz niebezpieczną, a ciekawość życia – za bardzo ważną. A jednak... a jednak właśnie ona przeniosła się do Quebecku prawie osiem lat temu. Z wyboru. Sądziła, że było to doskonałe miejsce, aby się ustatkować i zacząć nowe, samodzielne życie. Kiedy tu przyjechała, nikt jej nie znał, ale wkrótce stała się wzorową obywatelką, podziwianą i szanowaną. Zapłaciła za błędy popełnione w przeszłości. Jej winy zostały zmyte. Musiała przyznać, że nowe życie w Quebecku nie było wcale złe. A nawet całkiem dobre, biorąc pod uwagę różne za i przeciw. Pensjonat był spłacony, „Good Eats Cafe” przynosiło dochody, udało jej się zaoszczędzić pięćset dolarów – z czego dwieście miała zamiar przeznaczyć na odnawianie, nowe obicia i meble. Wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Za resztę pieniędzy postanowiła wykupić dom, w którym znajdowała się kawiarnia. Był mniejszy niż pensjonat, ale miał duży, biegnący wokół ganek i był solidnie zbudowany. Chciała mieć go na własność zamiast wynajmować – nieruchomość to było właśnie to, co najlepiej przemawiało do starego, zdrowego rozsądku. I właśnie dlatego wybrała się do Brownsville. Czuła się tu świetnie – strojenie się, robienie zakupów, dobijanie targów, no i te dwie noce, spędzone w prawdziwym hotelu, to dopiero życie. Już prawie zapomniała, ile radości może dać miasto. Oczywiście, nie był to ani Boston, ani Nowy Jork, ani Filadelfia, ale i tak byłaby to wspaniała podróż, gdyby nie Jenny. Kłopoty zaczęły się już z chwilą opuszczenia Quebecku. Przejeżdżając obok Geron’s Fields musiały minąć wędrowny cyrk Szabo i Galerię osobliwości. Właśnie rozstawiono wielki, błękitny namiot i Jenny nagle odechciało się Brownsville. Chciała zostać i zobaczyć przedstawienie. Zaczęła podskakiwać na koźle: – Patrz, ciociu! – piszczała – do miasta przyjechała Galeria osobliwości! Elender popatrzyła z dezaprobatą na jaskrawo pomalowane wagoniki. – Czy możemy tu zostać, ciociu? – błagała Jenny. – Proszę! Chcę zobaczyć te straszydła! – Nie zrezygnujemy z podróży – odparła krótko Elender. Zmrużyła oczy. – Nie mogłaś się jej doczekać od dwóch tygodni. Ja zresztą też.
To mówiąc, z desperacją szarpnęła za lejce, zmuszając konia do szybszego biegu. Mijając teren cyrkowy Jenny zauważyła dwóch karłów. Elender, która nie lubiła oglądać ludzkiego nieszczęścia, szybko odwróciła wzrok. Wtedy zobaczyła to dziecko. Dziewczynka przedzierała się przez krzaki, zrywając słoneczniki. Elender obserwowała, jak dziecko podniosło bukiet do nosa i powąchało. Następnie zmarszczyło nosek i spojrzało na nią. Jakież to było piękne dziecko! Takie kruche i delikatne, takie... anielskie. Na krótką chwilę ich oczy spotkały się i dziewczynka uśmiechnęła się rozbrajająco. To był uśmiech, jakiego Elender nigdy nie widziała. Czarodziejską chwilę przerwała Jenny. – To jedno z tych straszydeł, prawda? Elender nie odpowiedziała. Mogła się tylko zastanawiać, jak to się stało, że Jenny jest taka, jaka jest. Jest taka do mnie niepodobna, myślała. Jak to się stało? Starałam się tyle dla niej zrobić. Dać jej wszystko. Może na tym polega problem? A może dlatego, że dziecko wychowuje się bez ojca? Wszyscy w Quebecku wiedzieli, że Elender Hannah Clowney jest starą panną, a Jenny – jej osieroconą bratanicą. Tak im powiedziała, kiedy przyjechała do miasta. To było jej pierwsze i ostatnie kłamstwo. Stara panna. Tak, to nie było dalekie od prawdy. W końcu nie miała męża. Ale Jenny wcale nie była jej bratanicą. Była jej córką. Elender nie planowała dziecka, a już na pewno nieślubnego. Właśnie skończyła szesnaście lat, kiedy to się stało. Rodzice Arthura Jasona Cromwella wybrali się w podróż po Europie. Była jedną z pokojówek pani Cromwell. Pewnej nocy ona i Arthur zostali sami w wielkim domu z czerwonej cegły, wznoszącym się na Beacon Hill w Bostonie. Do końca życia nie zapomni tej nocy. Była w kuchni, kiedy po nią zadzwonił. Spojrzała na rozkład dzwonków i zdziwiła się, że oczekuje jej w sypialni ojca, położonej tuż obok sypialni pani. Pospieszyła na górę i zapukała. – Wejść! Powoli otworzyła drzwi. Pokój był ciemny i ciepły, a on, z nogami na podnóżku, siedział w fotelu. Przed nim, na marmurowym stoliku, stała opróżniona do połowy butelka brandy. – Pan mnie wzywał, sir? – zapytała z szacunkiem. Kiwnął głową. – Pościel łóżko. Była zdumiona, że postanowił spać w łóżku ojca, ale posłusznie wypełniła polecenie. – Czy to już wszystko, sir? Uśmiechnął się, błądząc oczami po jej ciele. Jak na swój wiek była wysoka, szczupła, lecz o pełnych piersiach.
Czuła, że się rumieni pod tym bezwstydnym spojrzeniem. – Rozbieraj się – powiedział cicho. Patrzyła na niego, nagle bezbronna i przestraszona. Przerażona. – Powiedziałem, rozbieraj się! Powoli zaczęła rozpinać guziki sukienki. Zdawała sobie sprawę, że to, czego od niej żądał, było złe, ale pod nieobecność Cromwellów on był jej panem domu i nie mogła pozwolić sobie na nieposłuszeństwo. Mógł ją zwolnić, a bez referencji nie dostałaby żadnej pracy. Była sierotą, dzieckiem biednych irlandzkich imigrantów, nie miała rodziny i dziękowała Bogu, że trafiła do bogatych i wpływowych Cromwellów. Jej strach jeszcze bardziej go podniecił. Zdjął nogi z podnóżka, wstał z fotela i zbliżył się do niej. Opierając ręce na jej ramionach, brutalnie zdarł z niej sukienkę, a kiedy była już naga, zaprowadził do łóżka. Prześcieradła były chłodne, czyste i wykrochmalone, ale jej było gorąco, czuła się brudna i sponiewierana. Nigdy nie była w łóżku z mężczyzną i bała się potwornie. Od Arthura czuć było brandy i śmierdział potem, a kiedy dziko w nią wszedł, poczuła tak wielki ból, że omal nie zemdlała. Kiedy tylko zasnął, pozbierała podarte ubranie i wysunęła się cicho z pokoju. Czuła się poniżona i nieszczęśliwa. Śmiertelnie zraniona. Po twarzy płynęły jej łzy. Dobrze, że już się to skończyło. Teraz mogę spokojnie umrzeć, szepnęła do siebie. Nic się jednak nie skończyło, ani ona nie umarła. Co noc brał ją do łóżka i wkrótce cała służba zaczęła się domyślać, co ich łączyło. Wszyscy oczywiście obwiniali za to Elender. Stała się pariasem. Trwało to sześć tygodni. Któregoś dnia tym razem ona przyszła do niego. – Jestem w ciąży – powiedziała. Popatrzył na nią i kazał się rozebrać. Następnego dnia dał jej pięćset dolarów wraz z instrukcją: – Jedź do Nowego Jorku i pozbądź się dziecka. Pojechała zatem do Nowego Jorku, ale nie wypełniła jego polecenia. Chwytała się każdej pracy, dopóki ciąża nie stała się widoczna. Kiedy urodziło się dziecko, nazwała je Jennifer Sue i ruszyła na Zachód, po drodze obmyślając w szczegółach swoją historię: jej owdowiała bratowa umarła, pozostawiając pieniądze i powierzając opiekę nad dzieckiem. Kiedy przybyły do Quebecku, Elender od razu wiedziała, że to doskonałe miejsce na rozpoczęcie nowego życia. Miasto było małe i nikt jej tu nie znał. Jej historia brzmiała prawdopodobnie i została zaakceptowana. Nawet Jenny nie znała prawdy. W ciągu ośmiu lat Elender i Jenny nigdy nie opuszczały sennego Quebecku. Z wyjątkiem tej właśnie podróży do Brownsville. Teraz Elender żałowała, że zabrała ze sobą Jenny, która przez całą podróż siedziała skwaszona i obrażona. Dopiero kiedy znalazły się w hotelu, Jenny wreszcie zapomniała o cyrku.
Elender Hannah Clowney była oszczędna, ale tę jedną noc w dużym mieście postanowiła spędzić w najlepszym hotelu. Hotel „Garber” był wielkim, sześciokątnym, czteropiętrowym budynkiem z czerwonej cegły, ozdobionym czarnymi, metalowymi balustradami okalającymi balkony i wyposażonym w stajnie. Portier w liberii pomógł Elender i Jenny wysiąść z powozu i odprowadził je do recepcji. Elender zaparło dech w piersiach, kiedy rozejrzała się po wielkim, luksusowym hotelu. To pałac, a nie hotel... Jej marzeniem było posiadanie właśnie czegoś takiego, zamiast skromnego pensjonatu w Quebecku. Ale była wystarczająco praktyczna, aby zdawać sobie sprawę, że musiała liczyć się z rzeczywistością. Jednak nie mogła oprzeć się uczuciu zazdrości, kiedy jej oczy wędrowały po pluszowych, czerwonych dywanach, obitych jedwabiem ścianach, prześlizgiwały się między kolumnami z białego gipsu, spoczywały na kryształowych żyrandolach czy kutej w mosiądzu poręczy przy schodach. Zastanawiała się, co czuje człowiek, który jest właścicielem takiego wspaniałego miejsca. Przez chwilę starała się przeliczyć to wszystko na dolary i centy. Hotelowy boy zaprowadził je do pokoju na drugim piętrze. Elender rozejrzała się z uśmiechem, ciesząc oczy bogactwem otaczającego ją wnętrza. Boy chrząknął. Uświadomiła sobie, że na coś czeka. Sięgnęła do torebki, wyjęła monetę i podała mu ją z uśmiechem. Z pogardą spojrzał na pieniądz leżący na jego dłoni. Elender zdecydowanym ruchem zatrzasnęła torebkę. Szczodrość ma swoje granice. Pieniądze nie rosną na drzewach, a przynajmniej nie dla niej, Elender Hannah Clowney. „Tylko głupiec łatwo rozstaje się z pieniędzmi” – zawsze ostrzegała ją pani Cromwell; a i ona ganiła się za to, że nie jest dość oszczędna. To zdumiewające, że w mieście pieniądze przechodziły z rąk do rąk z tak niebezpieczną łatwością. Zdecydowanie było tu za dużo pokus. Kiedy chłopak wyszedł, trzasnąwszy drzwiami z taką samą gwałtownością, z jaką Elender zamknęła torebkę, zauważyła tabliczkę wiszącą na wewnętrznej stronie drzwi. Podeszła bliżej i odczytała napis: „GOŚCIE, KTÓRZY ŻYCZĄ SOBIE WZIĄĆ KĄPIEL, PROSZENI SĄ O SKORZYSTANIE Z DZWONKA, KTÓRY ZNAJDUJE SIE PRZY ŁÓŻKU I POINFORMOWANIE O TYM POKOJOWEJ NA PÓŁ GODZINY PRZED PLANOWANĄ KĄPIELĄ. „ Tak, pomyślała Elender, miło będzie wziąć kąpiel. Miała za sobą długą drogę i czuła się zmęczona i brudna. Powinna się trochę odświeżyć. Już sięgała po sznurek dzwonka, kiedy nagle zmarszczyła brwi, a jej ręka niezdecydowanie zawisła w powietrzu. Zadzwonić po pokojówkę. Zastanawiała się, dlaczego taka prosta czynność wzbudza w niej tak nieprzyjemne uczucia. Może dlatego, że ona sama była kiedyś pokojówką? A może wciąż czuła podziały klasowe, jakich doświadczyła na Beacon Hill? Powoli opuściła rękę, postanawiając zrobić to później. Tymczasem usiłowała odegnać nieprzyjemne myśli skupiając uwagę na zapoznawaniu się z wnętrzem pokoju.
Dotknęła ręką grubego materaca, odchyliła narzutę, aby poczuć białe, sztywno wykrochmalone prześcieradła. Pedantyczna jak zawsze, odruchowo poprawiła łóżko i wygładziła kapę. I znów nie mogła pozbyć się myśli, czy ten odruch nie pochodził przypadkiem z czasów, kiedy sama była służącą. Zajrzała do szaf, dotknęła tapety, oceniła jakość precyzyjnie złożonych ręczników obok porcelanowej miski i dzbanka do wody. Ze zdziwieniem odkryła, że pokój wcale nie był wygodniejszy od tych, które wynajmowała w Quebecku. Mimo pozorów luksusu był nawet mniej wygodny. Brak było w nim prywatności i ciepła. Po zakończonej inspekcji Elender rozchyliła francuskie okna i wyszła na balkon. Zamarła, przerażona. Jenny przewieszona wpół przez poręcz, stała niepewnie na czubkach palców. – Jenny – krzyknęła ostro. – Zejdź stąd natychmiast! – Tak, ciociu – odparła Jenny z tępą rezygnacją. – Chodź tu i umyj ręce. Pójdziemy do restauracji na lunch. – Patrzyła jak Jenny posłusznie znika w pokoju. Restauracja była cicha i pusta; pora lunchu już dawno minęła. Kelnerem był Murzyn o pomarszczonej twarzy i białych włosach. Elender wybrała duży, okrągły stolik przy oknie wychodzącym na ulicę, skąd mogły obserwować spacerujących ludzi, ubranych według najnowszej mody. Elender zaczęła studiować menu. Ceny były astronomiczne i pierwszą rzeczą, jaką chciała zrobić, to wstać i wyjść. Nie byłaby w stanie przełknąć tak drogich potraw. Na pewno są gdzieś skromniejsze lokale, w których można zjeść dużo taniej. Ale uświadomiła sobie, że gdyby opuściły restaurację, Jenny byłaby mocno rozczarowana. Elender spojrzała na Jenny, która ukryła się za jadłospisem. – Zjemy po kawałku ciasta jabłkowo-orzechowego i napijemy się herbaty – postanowiła szybko. – Ojej, ciociu! – zaprotestowała Jenny. – Nie muszę ci chyba przypominać, że nie jesteśmy bogate, Jennifer Sue Clowney – odparła Elender. – Do kolacji wystarczy nam ciasto i herbata. Nie dodała, że kolacja też będzie skromna: kupi trochę chleba i sera. Zjedzą w pokoju. Kiedy się posiliły, ruszyły na odkrywanie sklepów. Podniecająca atmosfera, jaka temu towarzyszyła spowodowała, że Jenny szybko zapomniała o rozczarowaniu z powodu braku lunchu. Była oszołomiona szybkim tempem życia, jakie toczyło się w Bronwnsville. Szokowały wystawy, pełne wszystkich możliwych towarów. – Ciociu, patrz! – wykrzyknęła Jenny, łapiąc Elender za rękę i ciągnąc w stronę sklepu. Jak zaczarowana wpatrywała się w witrynę, wzdychając głęboko: – Czyż to nie piękna lalka? Elender kiwnęła głową. Na wystawie siedziała najbardziej niezwykła lalka, jaką kiedykolwiek widziała. Miała długie, błyszczące, złote włosy, porcelanową buzię i rozmarzone,
ciemnoniebieskie oczy. Była ubrana w różową krynolinę. – Och, ciociu, tak bardzo chciałabym mieć taką lalkę! Ciociu, proszę! – Jenny potrząsała Elender za rękę. – Proszę, powiedz, że tak! – Na pewno jest bardzo droga – ostrożnie powiedziała Elender. – Tak, wiem – Jenny na chwilę zamilkła. Jednak za moment z nadzieją podniosła wzrok. – Ale na Gwiazdkę? – Zobaczymy. Jenny posmutniała. Ruszyły dalej, ale ona wciąż oglądała się za siebie. Nie uszły daleko, kiedy Jenny przy kolejnej wystawie znów wydała z siebie okrzyk pełen zachwytu: – Och, ciociu! Właśnie to chciałabym dostać na Gwiazdkę! Za szybą leżał zestaw do pielęgnacji włosów, wykonany z połyskującego, złotego metalu, składający się z bogato ornamentowanego, owalnego lusterka, szczotki do włosów i grzebienia z kości słoniowej. Elender uśmiechnęła się wyrozumiale. – Myślałam, że chcesz lalkę. – Och, nie – powiedziała wyniośle Jenny, potrząsając lokami. – Lalki są dla małych dzieci. Elender ukryła uśmiech. – Rozumiem – odparła. – Ciociu, czy sądzisz... – Jenny przygryzła wargę. – Może dostaniesz to na Gwiazdkę – wymijająco odrzekła Elender. – Jeśli będziesz grzeczna. Ale nie teraz. Przez resztę dnia Jenny była markotna. Następnego ranka Elender zostawiła Jenny w hotelu, a sama ruszyła w poszukiwaniu nowych mebli i zasłon do pensjonatu. Zorientowała się w cenach i zrezygnowała z zakupów. W końcu, tłumaczyła sobie, wynajmowane przez nią pokoje były wygodniejsze i przytulniejsze niż te w hotelu. W Brownsville zostały jeszcze jedną noc, a rano wsiadły do powozu i ruszyły w drogę powrotną do Quebecku. Jenny wciąż była markotna i obrażona, ponieważ ciotka nie dała się namówić na wydatek. Do Bożego Narodzenia jeszcze cale wieki! Nigdy się na to nie doczekam, myślała. Ale Elender, w tajemnicy przed dziewczynką, kupiła komplet i schowała do bagażu. Po drodze do Quebecku znów musiały przejechać obok Geron’s Fields. W miejscu, gdzie jeszcze dwa dni temu stał cyrk, teraz straszył jedynie sczerniały szkielet. Elender patrzyła przerażona. I wtedy znów zobaczyła to jasnowłose dziecko. Dziewczynka była obszarpana i brudna, a jej anielska twarz nie miała wyrazu. Chodziła wkoło bez celu, jakby otępiała. Jenny też ją zauważyła.
– Popatrz, ciociu! – zawołała. – To jedna ze straszydeł! Elender zatrzymała konia i odwróciła się do Jenny. Podniosła rękę i wymierzyła jej policzek. Jenny krzyknęła. – Uderzyłaś mnie! – I znowu cię uderzę, jeśli jeszcze raz nazwiesz kogoś straszydłem – odparła zagniewana Elender. Jenny spojrzała na nią z nie ukrywaną nienawiścią, ale Elender nie zwróciła na to uwagi. Zeskoczyła z powozu i przez wysokie krzaki ruszyła w stronę pobojowiska. Dziewczynka najwyraźniej była w szoku. Elender objęła ją i wzięła na ręce. – Chodź, maleńka – powiedziała czule. – Wszystko będzie dobrze.
Rozdział 2 Szok, jakiego doznała Elizabeth-Anne, był tak silny, że dziewczynka straciła mowę. – Jak masz na imię? – pytała ją sympatyczna kobieta, ale chociaż bardzo chciała odpowiedzieć, nie mogła. Elender zabrała więc Elizabeth-Anne do domu i, obandażowawszy jej ręce, zaczęła o nią rozpytywać w miasteczku. Jednak nikt nic o niej nie wiedział. – Nie było osoby, która zwróciłaby na nią uwagę? – pytała Elender z niedowierzaniem. – Naprawdę, trudno w to uwierzyć. Pan Preston, właściciel sklepu, wzruszył chudymi ramionami. – Wszyscy ulegli panice – mruknął. – Każdy myślał wtedy o swoich najbliższych. – Czy ona ma jakichś krewnych? – spytała Elender. – Proszę, to bardzo ważne. Ale nie potrafiono udzielić jej odpowiedzi. Udała się więc do szpitala, gdzie przebywała karlica Hazy, która jako jedyna z trupy cyrkowej przeżyła pożar, ulegając jednak ciężkim poparzeniom. – To musi być Elizabeth-Anne – z trudem powiedziała karlica. – Jest córką Szabo Grossa. On był... właścicielem cyrku. Jej matka. , jej matka... to Marika. Teraz biedna Elizabeth-Anne nie ma matki... ani ojca. – A czy ma jakichś innych krewnych? – pytała Elender. – Proszę sobie przypomnieć. To bardzo ważne. Hazy ciężko westchnęła. – Proszę – ponaglała Elender. Hazy spojrzała na kobietę i podjęła decyzję. Bóg jeden wie, jakich krewnych mieli rodzice Elizabeth-Anne. Lepiej będzie, jeśli jedynie wspomni o przyrodniej siostrze Szabo, która mieszkała gdzieś na wschodzie. – Nie ma nikogo – z trudem powiedziała Hazy – z wyjątkiem przyrodniej siostry Szabo... Elspeth... gdzieś... gdzieś... w Pensylwanii. – W jakim mieście? – dopytywała się Elender. – Proszę, to naprawdę bardzo ważne. Proszę sobie przypomnieć. Karlica usiłowała się skupić, wykrzywiając twarz z wysiłku lub bólu. Tego Elender nie potrafiła powiedzieć. – Nie... nie wiem. Małe miasteczko... Zaczyna się... zaczyna się na Y. – Tak? – niecierpliwiła się Elender. – Na Y... ? – Małe miasteczko. York. Tak. York... York, stan Pensylwania. Elender podziękowała Hazy i wyszła. Kiedy dwa dni później przyszła ją odwiedzić, karlica już nie żyła. Jedyną osobą z cyrku, która przeżyła pożar, była zatem Elizabeth-Anne. Listy, jakie Elender słała do Yorku, pozostawały bez odpowiedzi.
– Będę twoją ciocią – Elender cierpliwie tłumaczyła Elizabeth-Anne. – Dopóty dopóki nie skontaktujemy się z twoją krewną, będziesz mieszkała z Jenny i ze mną. Jenny będzie twoją siostrą. Nie bój się, Elizabeth-Anne. Twoi rodzice poszli do nieba, a my obie bardzo cię kochamy. Prawda, Jenny? – Elender spojrzała na Jenny, która zmusiła się do kiwnięcia głową... Elizabeth-Anne patrzyła tylko pustym wzrokiem, ale Elender była cierpliwa. Niestety, nie można było tego powiedzieć o Jenny. Coraz widoczniejsze stawało się jej okrucieństwo, jakie najprawdopodobniej odziedziczyła po Arthurze Jasonie Cromwellu. Jenny nienawidziła Elizabeth-Anne. Przez całe tygodnie czuła policzek, wymierzony jej przez Elender. Elizabeth-Anne nienawidziła przede wszystkim dlatego, że zajęła jej miejsce w domu i skupiła na sobie całą uwagę. Jennifer Sue Clowney nie może i nie będzie tolerować takiej sytuacji. Musi skupiać na sobie całą miłość ciotki; przysięgła sobie zatem, „ze zniszczy Elizabeth-Anne. Ale była na tyle sprytna i ostrożna, aby nie posunąć się za daleko, kiedy Elender była w pobliżu. Wciąż udoskonalała swoją technikę torturowania Elizabeth-Anne, która pozbawiona mowy, nie mogła zareagować. Patrzyła tylko w oczy Jenny i miała nadzieję, że ta wkrótce się znudzi i zostawi ją w spokoju. Ponieważ Elizabeth-Anne nienawidziła wszystkiego, co przypominało jej cyrk, było całkiem naturalne, że nienawidziła także swoich dłoni. Pomarszczona, sucha skóra ciągle przypominała jej tragedię, której była świadkiem. Nabrała zwyczaju chowania ich za plecami, albo trzymania poza zasięgiem wzroku, kiedy tylko było to możliwe. Pewnego dnia, kiedy była sama na podwórzu, zmusiła się, aby na nie popatrzeć. To są przecież zwyczajne ręce, mówiła do siebie. Nie ma w nich niczego złego. Niczego. Ale natychmiast przed jej oczami zaczynały tańczyć płomienie, które znikały dopiero wtedy, gdy chowała ręce za plecami. Stojąca w oknie Elender obserwowała, jak dziewczynka usiłuje pogodzić się ze swoimi dłońmi. Tej samej nocy Elender uszyła dla Elizabeth-Anne trzy pary rękawiczek. – Proszę – powiedziała do dziewczynki, wchodząc rano do jej pokoju. – Teraz twoje ręce nie będą sprawiać ci takiej przykrości. Podczas obiadu Elizabeth-Anne z wahaniem patrzyła na talerz. Wreszcie spojrzała na Elender i podniosła ręce w rękawiczkach. – Tak – powiedziała cicho Elender. – Możesz w nich jeść. Kiedy nadszedł czas wieczornej toalety, Elizabeth-Anne długo stała przed miską. Wreszcie pytająco spojrzała na Elender i podniosła ręce. Elender przytuliła ją i podała drugą parę rękawiczek. – Możesz się w nich myć, a potem załóż suche. Elizabeth-Anne spojrzała na nią z wdzięcznością. Ułożywszy dziewczynkę do snu, Elender usiadła na skraju łóżka i odmówiła za nią modlitwę,
a potem ucałowała ją na dobranoc. To dziwne, z jaką łatwością się porozumiewamy, rozmyślała Elender. Mc nie mówiąc jest w stanie przekazać mi, co ma na myśli. Kocham ciocię, rozmyślała Elizabeth-Anne, ale nie znoszę Jenny. Muszę przestać się jej bać, to zostawi mnie w spokoju. Oprócz niej wszyscy są dla mnie tacy mili. Ale się myliła. Nad jej głową gromadziły się czarne chmury. Jenny pierwsza je zauważyła. Huśtała się na ganku, razem z młodszą o rok Laurendą Pitcock, kiedy na Main Street wkroczyła grupa kobiet, szeleszcząc długimi, czarnymi spódnicami. Niedzielne popołudnie było ciepłe, słoneczne, chociaż na ganku panował miły cień i chłód. Z otwartego kuchennego okna dolatywał słodki zapach ciasta z jagodami. Wrażliwe nozdrza Laurendy pierwsze poczuły woń. Jenny usłyszała pełne aprobaty pociąganie nosem, więc szybko dała koleżance sójkę w bok i położywszy palec na ustach, szepnęła: – Ciii! Laurendą westchnęła ciężko i z rezygnacją oparła brodę na złożonych dłoniach, zaś łokcie na kolanach. Nudziła się, ale żadna z nich nie odważyła się powiedzieć ani słowa. To było ściśle przestrzegane zalecenie, że w każdą niedzielę, przez dwie godziny, lokatorzy domu cioci Elender i Elizabeth-Anne odbywają popołudniową drzemkę i nie należy im przeszkadzać. – Jeśli kogoś obudzimy, to twoja ciotka będzie wściekła – szepnęła Laurenda. – Chciałabym kogoś obudzić. Mam dość tego siedzenia. – Ja też – zniecierpliwiona Laurenda tupnęła nogą. – Szkoda, że nie zostałam w domu. Jenny wyprostowała się, zadarła głowę i znów trąciła Laurendę łokciem w bok. Kobiety, z panią Pitcock na czele, zbliżały się w ich kierunku. Ich krok był zdecydowany i Jenny mogła dostrzec zimną determinację, malującą się na ich twarzach. – Idzie twoja mama – powiedziała cicho. – Wygląda na to, że wkroczyła na wojenną ścieżkę. Laurenda się skrzywiła. – No, to jestem w tarapatach – szepnęła posępnie. Jenny obserwowała, jak kobiety zatrzymały się i czekały, aż pani Pitcock otworzy furtkę, a następnie wkroczyły na podwórze jak stado gęsi, szeleszcząc nakrochmalonymi spódnicami. Jenny spojrzała na Laurendę. – Dlaczego masz być w tarapatach? Laurenda wzruszyła ramionami. – Nie wolno mi przychodzić tutaj i bawić się z tobą. – A co tym razem nabroiłaś? Laurenda wyglądała na dotkniętą. – Nic. – Zniżyła głos i kątem oka zerknęła na matkę. – Mama mówi, że mam się trzymać z
daleka od tego miejsca, w którym jest ta nienormalna. Jenny poczuła nieprzyjemny chłód. Od początku wiedziała, że z Elizabeth-Anne łączą się kłopoty, a teraz przez nią ma stracić przyjaciółki! – Więc dlaczego przyszłaś? – szepnęła. Laurenda zacisnęła wargi. – Bo nic lepszego nie miałam do roboty. Mama nie pozwala nam bawić się w niedzielę. Mówi, że to Dzień Pański. – Dostaniesz lanie? – Jenny przyjrzała się Laurendzie z wyraźnym zainteresowaniem. – Nie! – powiedziała przyjaciółka tonem osoby dorosłej. – Nigdy mnie nie biją. – Umilkła i pomachała ręką wchodzącym na ganek kobietom. Twarz pani Pitcock przypominała bryłę lodu. – Laurendo Pitcock, co ty tu robisz? – zapytała. – Przechodziłam tędy, no i... – Natychmiast marsz do domu, Laurendo! – syknęła pani Pitcock. – Ojciec sprawi ci porządne lanie za to, że mnie nie słuchasz! Laurenda zbladła i zeskoczyła z huśtawki tak niefortunnie, że potknęła się i upadła. Jenny rzuciła się w stronę koleżanki i pomogła jej wstać. – Nic ci się nie stało? – spytała zaniepokojona. Laurenda nawet nie odpowiedziała. Zbiegła z ganku i ruszyła przez trawnik. Jenny odwróciła się i spojrzała na panią Pitcock, której lewy policzek był brązowy i pomarszczony – ślad poparzeń, jakich doznała podczas pożaru cyrku. Virginia Evens Pitcock stała wysoka i wyprostowana, jedną ręką przytrzymując szal, którym okryła ramiona. Pozostałe kobiety tłoczyły się wokół niej. Było oczywiste, że to właśnie ona im przewodziła. – Czy twoja ciotka jest w domu? – zapytała pani Pitcock, drżącym od tłumionego gniewu głosem. – Dzień dobry, pani Pitcock – grzecznie odezwała się Jenny. – Tak, jest. – A zatem, czy możesz być tak dobra i powiedzieć jej, że chciałybyśmy zamienić z nią kilka słów? – sarkastycznie zapytała pani Pitcock. – Zaczekamy tutaj. – To mówiąc, splotła ręce na piersiach. Na ułamek sekundy Jenny zawahała się. Wiedziała, że ciotka nie lubi, kiedy ktoś przeszkadza jej w czasie drzemki. Ale bała się odmówić pani Pitcock. Ruszyła zatem w stronę domu. Elender z rozrzewnieniem przysłuchiwała się cichutkiemu pochrapywaniu, wydobywającemu się z zaciemnionej sypialni. Na palcach zbliżyła się do łóżka. Elizabeth-Anne spała, ssąc kciuk, a jej długie, złote rzęsy spoczywały na piegowatych policzkach. Elender wolno pokręciła głową, a na jej wargach pojawił się smutny uśmiech. Śpi niewiniątko, pomyślała. Jakie to szczęście, że to biedactwo może znaleźć schronienie podczas
snu. Przeżyła taką tragedię. Ale najgorsze jeszcze przed nią. Niełatwo jej będzie przystosować się do nowego życia. Elender rozumiała to jak nikt inny. Przyszła obudzić dziewczynkę, ale rozmyśliła się. Niech jeszcze sobie pośpi, pomyślała. To wszystko, co jej pozostało. Pochyliła się nad łóżkiem, musnęła wargami policzek Elizabeth-Anne i opatuliła ją kołdrą. Następnie, na palcach, wyszła z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi, aby mogła słyszeć, gdyby mała się obudziła. W progu zderzyła się z Jenny. Elender zauważyła nieprzyjemny grymas na twarzy córki. Przez chwilę odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że Jenny mogła być świadkiem czułości, jaką okazała Elizabeth-Anne. Wiedziała, że córka była wyjątkowo zazdrosna. Nie chciała dzielić się niczym ani nikim. Jenny chrząknęła. – Jest tutaj pani Pitcock i jeszcze dużo innych pań – powiedziała. – Chcą z tobą porozmawiać! Elizabeth-Anne nie miała pojęcia, jak długo spała. Kiedy otworzyła oczy, przez jakiś czas patrzyła w sufit, a następnie obróciła głowę w stronę okna. Zaczęło się ściemniać. Zasłony były zaciągnięte, lecz smuga światła, wpadająca przez uchylone drzwi sprawiała, że pokój robił miłe wrażenie. Gdzieś, z głębi domu, dobiegały ją ostre, gniewne głosy. Usiadła na łóżku, przetarła zaspane oczy i nerwowo poprawiła rękawiczki. Nie lubiła ich nosić. Było jej w nich gorąco i pociły jej się ręce. Ale jeszcze bardziej nie znosiła widoku zniszczonych rąk. Rozejrzała się po pokoju, starając się zorientować, gdzie jest. Nie była w wozie cyrkowym, ani w swoim pokoju, urządzonym przez ciocię specjalnie dla niej. Była w sypialni cioci i jej łóżku, ale cioci nigdzie nie było. Zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, jaka toczyła się w salonie. Docierały do niej podniesione, zdenerwowane głosy, ale nie była w stanie zrozumieć sensu wypowiadanych słów. Kierowana ciekawością, wydobyła się spod prześcieradeł i zeskoczyła z łóżka. Pod bosymi stopami poczuła zimną podłogę. Bezszelestnie podeszła do drzwi, uchyliła je i przemknęła przez hol. Z tego miejsca głos pani Pitcock dobiegał do niej wyraźnie. – Mówię pani, że ona jest nienormalna! – syczała pani Pitcock. – Była przecież z tą bandą dziwadeł, prawda? To jest porządne miasto i dopóki mamy tu coś do powiedzenia, chcemy, aby takie pozostało! Nie pozwolimy na to, aby nasze dzieci musiały stykać się z kimś takim! Elizabeth-Anne słyszała jeszcze wiele innych kobiecych głosów zgodnie wtórujących pani Pitcock. Dziewczynka zajrzała do środka. Stojąca na małym stoliku olejna lampka z kloszem z
mrożonego szkła malowanym ręcznie w pączki róż, rozsiewała przyćmione światło, w którym padające na ściany cienie kobiet były wysokie i migotliwe. Pani Pitcock i jakaś inna kobieta siedziały na czerwonej, wiktoriańskiej .. kanapce dla zakochanych”; twarzami zwrócone w stronę Elizabeth– Annę, ale tak były przejęte rozmową, że nawet jej nie zauważyły. Elender i pozostałe kobiety zajmowały miejsca na krzesłach. Elender była dumna i wyprostowana. Elizabeth-Anne miała ochotę podbiec do niej i otoczyć ją ramionami, ale zawahała się i cofnęła o krok. Stanęła tuż za uchylonymi drzwiami i przez szparę obserwowała wnętrze. Kiedy pani Pitcock mówiła, Elender przez cały czas obserwowała swoje wąskie, splecione na kolanach dłonie. Teraz z godnością podniosła głowę i wstała, a jej długa, czarna spódnica zawirowała wokół stóp. – Przecież to tylko dziecko! – odparła cicho, ze złością zaciskając pięści. – Niewinne dziecko! Jak można być tak okrutnym? Jeszcze dziś rano modliłyście się w kościele! – Elender rzuciła im oskarżycielskie spojrzenie. – Jeśli mnie pamięć nie myli, byłyście tam wszystkie. Każda z was z uwagą wysłuchała kazania na temat chrześcijańskiego miłosierdzia! Kilka z pań odwróciło oczy. Najwyraźniej nie były zadowolone z kierunku, jaki przybrała ta rozmowa. Pani Pitcock pochyliła się do przodu i spojrzała na Elender. – Jak pani sądzi, dlaczego Mojżesz prowadził Izraelitów do Ziemi Obiecanej? Aby znaleźli się w swoim kraju, wśród ludu takiego jak oni. Oto dlaczego! – Z triumfem potrząsnęła głową. – Nie może tak być, żeby normalni ludzie, tacy jak my, stykali się z jakimiś nienormalnymi dziwolągami! – Jest tak samo normalna jak pani i ja – powiedziała Elender. – To nie jej wina, że rodzice pracowali w cyrku. Dlaczego ma cierpieć za grzechy dorosłych? Jeśli oczywiście byli grzesznikami... Pani Pitcock zerwała się na równe nogi. – A zatem, według pani, z czyjego powodu przeżyliśmy taką tragedię? Kogo mam winić za to, że tak wyglądam? – Jej głos przerodził się niemal w pisk. – Nikt z tego powodu nie przestanie pani lubić, pani Pitcock – powiedziała cicho Elender, biorąc w dłonie jej ręce. Pani Pitcock wyrwała się. – Jeśli nie mogę nic na to poradzić – odparła złowieszczo – to przynajmniej nie pozwolę, aby moja Laurenda zadawała się z kimkolwiek z tego domu! Nie wtedy, kiedy chowa się w nim ta wariatka. Jeśli pani nadal będzie trzymała u siebie to stworzenie, to ostrzegam panią, że zrobimy wszystko, aby wygnać ją z miasta! I panią razem z nią! Zwołamy zebranie mieszkańców! Mój mąż jest burmistrzem! Te panie mnie poprą! – Pani Pitcock, proszę. – Elender robiła wszystko, aby nie stracić panowania nad sobą. – Dziecko wycierpiało to samo, co pani. Straciła oboje rodziców i wszystkich przyjaciół. Czy nie potrafi pani okazać jej chociaż odrobiny współczucia? Czy żadna z was tego nie potrafi? –
Elender błagalnie rozejrzała się po pokoju, ale kobiety unikały jej wzroku. Elizabeth-Anne cichutko weszła do pokoju. Upłynęła chwila, zanim ją zauważono. Elender szybko pobiegła w jej stronę. Elizabeth-Anne podniosła wielkie, smutne oczy. Elender z czułością położyła ręce na ramionach dziewczynki. – Ukłoń się paniom, kochanie – poprosiła. Elizabeth-Anne nieśmiało skinęła głową. – Nie może mówić – wyjaśniła Elender ze łzami w oczach. – Oto jak bardzo przeżyła ten pożar. – Sięgnęła po ręce Elizabeth-Anne i wyciągnęła je w stronę zebranych: – Nosi rękawiczki, ponieważ nie może znieść widoku swoich rąk. Tak samo jak pani, pani Pitcock, była bardzo mocno poparzona. – Przerwała na chwilę, aby złapać oddech. – Czy któraś z was ma sumienie być okrutną wobec kogoś, kto tyle wycierpiał? Kto wciąż cierpi? Panie w milczeniu zaczęły spoglądać na siebie. Bez słowa wstały i wyszły, zostawiając panią Pitcock. Elender spojrzała na kobietę i wspaniałomyślnie się uśmiechnęła, ale pani Pitcock sapnęła tylko i wyszła energicznym krokiem. Elender wyciągnęła ręce do Elizabeth-Anne i objęła ją mocno. – Jeśli twoi krewni z Yorku nie dadzą znaku życia, to chcę, abyś została u nas, Elizabeth-Anne – powiedziała cicho. – To będzie twój prawdziwy dom. Cieszysz się? W odpowiedzi dziewczynka zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała z wdzięcznością.
Rozdział 3 – Posiedź tutaj, a ja tymczasem skończę porządki – poprosiła Elender. Elizabeth-Anne posłusznie usiadła na szczycie schodów, a Elender weszła do pokoju pana Sandersa i zebrała prześcieradła, narzuty i poduszki, które przez cały dzień wietrzyły się w otwartym oknie. Elizabeth-Anne, odwrócona, obserwowała ją przez cały czas. Elender zgrabnym ruchem rozłożyła prześcieradło i rozpostarła je nad łóżkiem. Jeszcze zanim opadło, niczym powolna, miękka chmura, szybko obeszła wszystkie cztery rogi łóżka, wpychając je pod materac z końskiego włosia, a jej zręczne palce nie przestawały jednocześnie wygładzać powierzchni, dopóki nie została idealnie wyrównana. Przez otwarte okno wpadało do pokoju świeże, jesienne powietrze. Elender oparła poduszki o błyszczący, metalowy zagłówek, a następnie uklepała je. Na dole trzasnęły wejściowe drzwi i rozległ się dźwięk krowich dzwonków. Elender szybko rzuciła ostatnie spojrzenie na pokój. W przekonaniu, że wszystko jest bez zarzutu i w całkowitym porządku, szybko wyszła na korytarz. Uśmiechnęła się do Elizabeth-Anne, chwyciła rękoma za mosiężną poręcz schodów, wychyliła się i zawołała: – Jenny? To ty? Dwa piętra niżej Jenny podniosła głowę i spojrzała w górę. – Tak ciociu, to ja – zawołała przymilnie. – Przepraszam, że się spóźniłam, ale pani Welcker chciała omówić ze mną jakieś zadania matematyczne. Były strasznie trudne i jestem potwornie zmęczona, ale warto było. – Zakryła usta ręką, udając ziewanie. – Czy mam w czymś pomóc? – Niee... – z wahaniem odpowiedziała Elender. – Już prawie skończyłam. – Chcąc zaakcentować te słowa wykonała dystyngowany ruch ręką. Manierę tę podpatrzyła u pani Cromwell i zaczęła stosować w przekonaniu, że dzięki niej przybliży się do „wyższej klasy”. – W kredensie jest trochę mleka i ciastka. Potem możesz iść się pobawić, dopóki jest jeszcze jasno. Lekcje odrobisz później. Jenny rozpromieniła się. – Aha, i daj Elizabeth-Anne trochę mleka i ciasteczek. Uśmiech na twarzy Jenny zgasł, a głos był pełen rezygnacji: – Tak, ciociu. – Po czym krzyknęła: – Chodź na dół, Elizbeth-Anne. Elizabeth-Anne spojrzała na Elender oczami całkowicie pozbawionymi wyrazu. – No idź – zachęcała ją Elender. Elizabeth-Anne wstała i, trzymając się poręczy, zaczęła wolno schodzić po schodach. Piętro niżej zawahała się i popatrzyła w górę. Elender uśmiechnęła się i klasnęła w ręce. – No idźże! Dziewczynka posłuchała. Ciągle jeszcze nie mówiła, chociaż Elender robiła wszystko, aby ją do tego zachęcić.
Jenny weszła do spiżarni i szybko wypychała sobie kieszenie ciasteczkami. Ugryzła jedno i rozejrzała się. Kiedy weszła Elizabeth-Annę, Jenny szybko przełknęła ciastko, wzięła do jednej ręki biały, porcelanowy dzbanek z mlekiem, a do drugiej talerz z ciastkami, i na palcach weszła do kuchni. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Jenny urosła kilka centymetrów. Jej twarz w kształcie serca usiana była piegami, miała niebieskie oczy i ciemnobrązowe włosy równo rozdzielone przedziałkiem i zaplecione w dwa grube, długie warkocze. Kiedy Elizabeth-Anne zaczęła ostrożnie wysuwać jedno z kuchennych krzeseł, Jenny celowo kręciła się za jej plecami. – Uważaj! – krzyknęła nagle, zdając sobie sprawę, że jest już za późno. Elizabeth-Anne obejrzała się gwałtownie i z przerażeniem patrzyła jak dzbanek i talerz wypadają z rąk Jenny. Dzbanek rozprysnął się na tysiąc porcelanowych kawałków, a mleko rozlało po podłodze, ciastka natomiast potoczyły się w różnych kierunkach. – Popatrz, co narobiłaś! – krzyknęła Jenny. Elizabeth-Anne stała przerażona z otwartą buzią. Usłyszały szybkie kroki schodzącej po schodach Elender. Zatrzymała się w drzwiach i, z rękoma na biodrach, zorientowała w sytuacji. – Co tu się stało? – spytała cicho. Jenny wymierzyła palec w kierunku Elizabeth-Anne. – To ona zrobiła! To jej wina! Popchnęła mnie! Elender zrobiła krok do przodu. – Natychmiast posprzątajcie ten bałagan – powiedziała spokojnie. – Ależ ciociu, to nie moja wina! – zaprotestowała Jenny. – Dlaczego ja mam to robić? – Jestem pewna, że Elizabeth-Anne nie zrobiła tego specjalnie – wydała wyrok Elender. – A posprzątacie obie. Zanim pójdziesz na podwórko. Ostatnio ciągle macie jakieś przygody. Jenny z nienawiścią spojrzała na Elizabeth-Anne. – Wracam za pięć minut – ostrzegła ciotka. – Przez ten czas kuchnia ma lśnić. I do końca dnia żadna z was nie ma prawa zjeść ani jednego ciastka. Zrozumiano? Jenny spuściła wzrok. – Tak, ciociu – odparła pełna skruchy. – Przepraszam. Elender wyszła. Jenny podniosła głowę. Spojrzała z triumfem na Elizabeth-Annę, a potem sięgnęła do kieszeni, wyjęła z niej ciastko i bezczelnie zaczęła je gryźć. Po policzkach Elizabeth-Anne spłynęły łzy bezsilnej złości. Tak chciałaby przemówić, wykrzyczeć, zaprotestować przeciwko tak jawnej niesprawiedliwości. Nawet otworzyła usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Ta niemoc sprawiła, że płakała jeszcze rzewniej, sprzątając kuchnię, podczas gdy Jenny obserwowała ją, powoli gryząc ciasteczka.
Rozdział 4 Pewnego ranka, po kilku dniach spędzonych na rozmyślaniach, co będzie najlepsze dla Elizabeth-Anne, Elender ubrała ją w czystą sukienkę i, trzymając za rękę, zaprowadziła do miejscowej szkoły – jednoizbowego, z czerwonej cegły budynku, stojącego na skraju Quebecku. Jenny i wszystkie jej przyjaciółki chodziły do szkoły i Elender doszła do wniosku, że chociaż Elizabeth-Anne nie może mówić, jednak warto spróbować. Może szkoła jej pomoże? Wszystkie sześć klas uczyła Miss Welcker – koścista, stara panna o surowej twarzy. Rocznie pobierano dziesięć dolarów od ucznia. – Za Elizabeth-Anne będzie musiała zapłacić pani osiem dolarów, ponieważ szkoła trwa już od dwóch miesięcy – powiedziała Miss Welcker do Elender. Niestety, nawet ta opłacalna inwestycja okazała się być jedynie stratą pieniędzy. Elizabeth-Anne niczego się nie nauczyła, ani nie znalazła przyjaciół. Sam fakt, że nie mówiła, był już wystarczającą przeszkodą, a do tego jej pochodzenie sprawiało, że wszystkie dzieci traktowały ją jak dziwadło. Była wyklęta. Już pierwszego dnia zaczęły się docinki. – Może ona jest karlicą i już nie urośnie – szepnęła jedna z dziewcząt, ale dostatecznie głośno, aby Elizabeth-Anne mogła ją usłyszeć. – A może urosną jej włosy na całym ciele – dorzucił któryś z chłopców. – Wtedy będzie mogła wrócić na scenę! Rozległ się okrutny śmiech. I tak było każdego dnia. Elizabeth-Anne nauczyła się nie zwracać na to uwagi, udając, że po prostu nie słyszy. Jenny, która do tej pory była jedną z wiodących prym dziewczynek stwierdziła, że jej pozycja jest poważnie zagrożona. Ponieważ Elizabeth-Anne mieszkała razem z nią, więc i ona, od czasu do czasu, była celem różnych słownych docinków. – Ciociu, musisz zabrać Elizabeth-Anne ze szkoły – skarżyła się Jenny. – Dlaczego, na miłość boską? – Bo wszyscy się z niej wyśmiewają! – Może niedługo przestaną. – Ale ze mnie też się wyśmiewają! – krzyknęła Jenny. – Jesteś już dostatecznie duża, żeby nie zwracać uwagi na te bzdury – uspokajała ją Elender. – I tak masz szczęście, bo sama potrafisz dać sobie radę. Co innego Elizabeth-Anne. Musisz jej pilnować, pomagać i być jej starszą siostrą. Lecz wkrótce Jenny odkryła, jak odbudować swoją słabnącą popularność. Zaczęła unikać Elizabeth-Anne, a pomysłowością, w jaki sposób dokuczyć dziewczynce przewyższała całą klasę. To właśnie ona była tą, która zaczęła udoskonalać tortury. Elizabeth-Anne czuła się w klasie stosunkowo bezpieczna. Panna Welcker trzymała uczniów
żelazną ręką, a Elizabeth-Anne siedziała w pierwszej ławce. Mimo to drżała przed pójściem do szkoły, bojąc się drogi tam i z powrotem, a najbardziej ze wszystkiego bała się przerw. Właśnie wtedy jej dręczyciele wykazywali się największą pomysłowością. Obawa przed wyjściem z klasy nigdy jej nie opuszczała i zawsze starała się trzymać jak najbliżej panny Welcker. Elizabeth-Anne i Jenny ranki upływały na tych samych rutynowych czynnościach. Elender budziła je dokładnie o piątej trzydzieści, nalewała gorącej wody do dwóch misek, następnie wysyłała dziewczęta po zimną wodę do pompy. Kiedy były już czyste i ubrane, przechodziły na drugą stronę ulicy, do „Good Eats Cafe”, gdzie Elender robiła im śniadanie, jednocześnie przygotowując się na przyjęcie pierwszych klientów. Po śniadaniu dziewczynki przez godzinę wykonywały swoje domowe obowiązki. Na koniec Elender wręczała im drugie śniadania, upewniała się, że są czyste, nakazywała im, aby były grzeczne i uważały na lekcjach i całowała je na pożegnanie. Kiedy szły przez Main Street w stronę szkoły, z dumą patrzyła za nimi. Wyglądają jak siostry, myślała o nich ciepło, wdzięczna losowi, że wreszcie się polubiły. Nie miała pojęcia, jak bardzo się myliła. Jenny obejrzała się przez ramię. Domu ciotki nie było już widać. – Dalej idź sama, wariatko – powiedziała złośliwie. Elizabeth-Anne posłusznie spełniła polecenie. Jenny patrzyła za nią jeszcze przez chwilę, potem skręciła w boczną uliczkę i wolnym krokiem ruszyła w stronę domu Pitcocków. Przy końcu ulicy zawróciła i jeszcze raz minęła dom koleżanki. Laurenda Pitcock dopadła ją zdyszana. – Co ty wyprawiasz? – wysyczała, usiłując złapać oddech. – Nie wolno ci po mnie przychodzić! Umawiałyśmy się przecież! Jenny wojowniczo pociągnęła ją za warkocze. – Mogę chodzić tędy, którędy mi się podoba – odpowiedziała ze śmiechem. – Gdyby mama cię zobaczyła, dopiero by mi dała. – Znowu lanie, co? – chytrze podpowiedziała Jenny. Laurenda spochmurniała. – Już ci mówiłam, że nigdy nie dostaję lania. – A ja słyszałam co innego. Zresztą, po tym, jak twoja mama i inne panie przyszły do cioci jeszcze przez parę dni nie mogłaś siedzieć. – To kłamstwo! Jenny aż zaniosła się od śmiechu. Laurenda ze złością chwyciła ją za ramię. Jenny przestała się śmiać i wyzywająco spojrzała na przyjaciółkę. Po chwili Laurenda zrezygnowała. Kopnęła jakiś kamyk i ruszyła przed siebie. – Czasami myślę, że ty mnie w ogóle nie lubisz – mruknęła.
Jenny wzruszyła ramionami. – Nie obchodzi mnie, co ci się wydaje. – Tu podała Laurendzie swoje zawiniątko ze śniadaniem. – Chcesz jabłko? Laurenda przecząco pokręciła głową i przez chwilę maszerowały w milczeniu. Kiedy zbliżały się do szkoły, Jenny się uśmiechnęła. – Mam pomysł – powiedziała wolno. – Ale potrzebuję twojej pomocy. – Chodzi o wariatkę? – Laurenda spojrzała z wyraźnym zainteresowaniem. Jenny przytaknęła. – Odechce jej się chodzenia do szkoły. Laurenda przystanęła i przez chwilę patrzyła na koleżankę. – Jesteś tego pewna? – Jestem. Mogę na ciebie liczyć? – A nie będzie kłopotów? – Laurenda nie była przekonana. – Nie sądzę – z namysłem odpowiedziała Jenny. Po chwili się rozjaśniła: – Zresztą, twoja mama chce tego samego. Przecież chodzi o to, żeby wariatka trzymała się z dala od naszej szkoły, prawda? Laurenda uśmiechnęła się szeroko, a Jenny biorąc ją pod rękę, zaczęła szeptać jej do ucha. – Wszystko już zaplanowałam – powiedziała. – Zrobimy to jutro na przerwie. Będziemy miały dość czasu, żeby wszystkich przygotować. Odwrócę uwagę panny Welcker, więc nie będzie nam przeszkadzać. A oto mój plan... Panna Welcker surowo spojrzała na klasę, a jej ciemne, srogie oczy i wąskie wargi wyrażały pełne potępienie. To, co zobaczyła spowodowało, że poczuła się nieswojo. Klasa wypełniona dziećmi siedzącymi prosto i spokojnie, z rękoma złożonymi na znak pełnej uległości i posłuszeństwa, to był widok zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy. Melissa Welcker była kobietą w średnim wieku, o cerze przypominającej wypolerowaną porcelanę i niesfornych, siwiejących włosach, wciąż wymykających się spod ciasno upiętego koka. Uczyła od dwudziestu dwóch lat i wiedziała już, że może zaufać swojemu instynktowi. Była dumna, że zawsze jest w stanie przewidzieć przygotowywany figiel i właśnie w tej chwili czuła coś takiego. Tego ranka dzieci były wyjątkowo grzeczne. Ich twarze, co prawda, były obojętne, ale w oczach czaiło się niecierpliwe oczekiwanie. Coś wisiało w powietrzu. Gdyby tylko wiedziała co. Wolno sięgnęła po mosiężny dzwonek, przez chwilę trzymała go nieruchomo i po chwili potrząsnęła nim – raz, krótko. Dźwięk przez jakiś czas unosił się w powietrzu. Dzieci ruszyły w stronę drzwi, ich kroki dudniły po wyszorowanej podłodze, jak przebiegające stado koni. Już wcześniej ustalono, że wszyscy będą się bawić w „złap osła – za ogon”. Laurenda Pitcock chwyciła „ogon” zrobiony ze słomy, związanej sznurkiem w taki sposób, aby na końcu utworzył się gruby węzeł. „Osioł”
wycięty był z dużej płyty i przybity do ogrodzenia przed szkołą. Odkąd wszyscy mieszkańcy Quebecku sięgali pamięcią, osioł był tam od zawsze. Jeszcze rodzice obecnych uczniów bawili się w tę zabawę. Melissa Welcker zebrała książki, odsunęła krzesło i wstała zza biurka, kiedy podeszła do niej jedna z uczennic. Podniosła zdziwiony wzrok: – Tak, Jennifer? Nie idziesz się bawić? – Mam problemy z dzieleniem – nieśmiało odezwała się Jenny. – Zastanawiałam się... Panna Welcker położyła dłonie na blacie biurka i surowo spojrzała na dziewczynkę. – Przecież znakomicie sobie radzisz, Jennifer! Z ostatniej klasówki dostałaś A. Jenny uśmiechnęła się niepewnie. – Tak, wiem, ale chciałabym być jeszcze lepsza. Mam wciąż wątpliwości, zwłaszcza z ułamkami... – Przygryzła dolną wargę i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę otwartych drzwi. – Dobrze, Jennifer – westchnęła Melissa Welcker. – Zamknij drzwi i zobaczymy, co się da zrobić. Teraz Jenny miała za zadanie zrobić wszystko, aby zająć pannę Welcker przez najbliższe pół godziny. *** Na podwórku Elizabeth-Anne trzymała się z boku i spacerowała wolno ze spuszczoną głową. Dzień był chłodny, rześki, pobudzający do życia – w powietrzu czuło się już nadchodzącą zimę. Mimo swetra było jej chłodno, więc objęła się ramionami. Nie interesowała się, co działo się dookoła. Dzięki niewidzialnej ścianie, jaką oddzieliła się od otoczenia, czuła się bezpieczna. Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła zbliżających się w jej kierunku dzieci. Kiedy zdała sobie z tego sprawę, była już okrążona. Serce w niej zamarło, rozejrzała się zmieszana. Zrobiła krok do przodu, ale na drodze stanęła jej Laurenda Pitcock. Ruszyła w innym ; kierunku, ale wyrosła przed nią Nadine Derrick. Rozejrzała się i z przerażeniem stwierdziła, że oddaliła się znacznie od szkoły. Pożałowała, że nie trzymała się blisko ganku. Laurenda przysunęła się tak blisko, że Elizabeth-Anne czuła jej ciepły oddech. – Boisz się? – spytała dużo większa od niej dziewczynka. Oczy Elizabeth-Anne wypełniły się łzami, ale odważnie pokręciła głową. Laurenda trzymała w dwóch palcach czarną chustkę, używaną do zabawy „złap osła za ogon”. Elizabeth-Anne wiedziała jakie jest jej przeznaczenie i zrobiła krok do tyłu, ale wpadła na jakieś dziecko. – Daj spokój, Lizbeth-Anne – przekonywała ją Laurenda. – Nie bądź taką dzikuską. Chcemy się tylko z tobą pobawić. Prawda? – Rozejrzała się po zebranych. Rozległ się śmiech i potakiwanie.
– Widzisz? – powiedziała Laurenda. Elizabeth-Anne nie lubiła Laurendy Pitcock i bała się jej. A poza tym Laurenda była zaprzyjaźniona z Jenny. Pamiętała też doskonale, że to właśnie matka Laurendy przewodziła delegacji, która pamiętnego dnia złożyła wizytę cioci. Elizabeth-Anne rzuciła przerażone spojrzenie w stronę szkoły. Modliła się, aby panna Welcker znalazła się w pobliżu. Ale nauczycielki nigdzie nie było. Laurenda zawiązała jej oczy chustką. Zrezygnowana postanowiła wziąć udział w tej zabawie. Może szybko się znudzą i zostawią ją w spokoju. Trzymała przed sobą „ogon”, starając się przypomnieć sobie, z której strony znajduje się płot z osłem. Wzięła wdech, przygotowując się na to, co za chwilę miało nastąpić. I nagle poczuła tuzin szarpiących ją rąk i brutalnie kręcących wkoło. Mimo czarnej przepaski na oczach miała wrażenie, że widzi, jak cały świat się kręci. Czyjeś ręce biły ją, szarpały, potrącały, aż straciła równowagę i ciężko upadła na kolana. Do oczu napłynęły jej łzy. Podniosła ręce, aby rozwiązać chustkę. Ze wszystkich stron spadł na nią deszcz ciosów. Wydała cichy jęk, kiedy chwycono ją za ręce i ściągnięto rękawiczki. Na widok obnażonych rąk rozległy się okrzyki grozy i śmiech. Dlaczego oni to robią? Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć głosu. Czuła się poniżona, jak gdyby rozebrano ją do naga. Chcę tylko, żeby zostawiono mnie w spokoju. Nikomu nie zrobiłam nic złego. Usiłowała podnieść się z ziemi. – Wstawaj, wariatko! – usłyszała nad głową czyjś głos. Powoli stanęła na nogach. I wtedy poczuła ukąszenia na rękach. Nie! To nie były ukąszenia... to były... płomienie. Rzucali zapalonymi zapałkami w jej ręce! Chciała się wyrwać i uciec, ale ktoś ją popchnął. Upadła twarzą na ziemię. Podniosła głowę, na próżno próbując wezwać pomocy. Z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Melissa Welcker spojrzała na zegarek, wiszący na łańcuszku na jej piersi, wyszła na ganek i zadzwoniła. Przerwa się skończyła. Dzieci podbiegły do drzwi, cicho ustawiły się w rzędzie i weszły do środka. Jenny wstała z pierwszej ławki, minęła nauczycielkę i wróciła na swoje miejsce. – Dziękuję za pomoc, panno Welcker – powiedziała grzecznie. – Teraz już wszystko rozumiem. – Ułamki są trudne – przyznała nauczycielka – ale do nauczenia. Jeśli będziesz potrzebowała pomocy, nie wahaj się poprosić. – Dobrze, panno Welcker – obiecała Jenny. Dzieci zajęły swoje miejsca i siedziały cicho, czekając na rozpoczęcie lekcji. Jenny starała
się na nikogo nie patrzeć. Panna Welcker zastanawiała się przez chwilę, dlaczego dzieci są takie spokojne. Zwykle były ożywione i hałaśliwe, jak zwykle po przerwie, i musiała długo je uciszać. Ale nie dzisiaj. Zmarszczyła brwi, powiodła wzrokiem po sali, starając się dojść prawdy. Nagle coś ją tknęło. – Gdzie jest Elizabeth-Anne? – zapytała. W klasie panowała cisza. – Słucham? Nadal nie było odpowiedzi. Panna Welcker podniosła rózgę i z głośnym trzaskiem uderzyła nią o biurko. Wszyscy podskoczyli. Jeszcze raz podniosła rózgę i pogroziła klasie. – Ma tu być cisza, jak makiem zasiał – wysapała. – Zrozumiano? Nikt nie ośmielił się nawet szepnąć. – Pytałam... czy... zrozumiano? – Tak, panno Welcker – odpowiedział jej chór głosów. – Mam nadzieję – powiedziała panna Welcker i energicznie wyszła z klasy. Na dworze rozejrzała się i szybko ruszyła na tył budynku. Zobaczyła Elizabeth-Anne leżącą na ziemi. Podbiegła do niej szybko i objęła ramieniem. Kolana nieszczęsnej były podrapane i krwawiące, oczy wciąż przewiązane czarną przepaską, a na sukience widać było ślady po wymiotach. Głośno oddychała. – Cicho, cicho. Już wszystko dobrze, Elizabeth-Anne. Wszystko będzie dobrze. – Panna Welcker zdjęła jej przepaskę z oczu i pomogła wstać. Razem powoli ruszyły w stronę budynku. Kiedy weszły do klasy, nauczycielka odchrząknęła i powiedziała: – Zapewne niektórym z was wydaje się, że to bardzo zabawne, ale nie mnie. Teraz zostawię was samych. Będziecie mieli czas, aby przedyskutować to, co się wydarzyło i ocenić. Poczynając od dzisiaj, przez następne cztery tygodnie nie będzie żadnych zabaw na przerwie. A poza tym, codziennie, przez godzinę, będziecie sprzątać szkołę i podwórko. Czy jasno się wyraziłam? Cisza była taka, że można było usłyszeć przelatującą muchę. Panna Welcker głęboko odetchnęła, aby się uspokoić. Kiedy znów się odezwała, jej głos przeszył powietrze jak nóż. – Jennifer! Jenny zadrżała w poczuciu winy, a jej twarz pobladła. – Chodź ze mną. Zabierzemy Elizabeth-Anne do domu – powiedziała już znacznie łagodniej. Jenny odetchnęła z ulgą. Bojąc się pełnego oskarżenia wzroku przyjaciół, szybko przeszła na koniec klasy. Zdawała sobie sprawę, że całe zajście było jej pomysłem. Teraz, kiedy wszyscy zostali ukarani, było całkiem prawdopodobne, że będą ją potępiać. W drodze do domu Jenny spojrzała prosto w oczy pannie Welcker i niewinnie zapytała: – Co się właściwie stało, panno Welcker?
– Klasa okrutnie zabawiła się z Elizabeth-Anne. – Czy ją zranili? – Rany – odpowiedziała panna Welcker – można zadawać na wiele sposobów. Obawiam się, że będę musiała powiedzieć twojej cioci, żeby przez jakiś czas nie posyłała Elizabeth-Anne do szkoły. Dla jej dobra. – Tu panna Welcker przerwała na chwilę. – Cieszę się, że nie miałaś z tym nic wspólnego, Jennifer. – Ale i tak czuję się winna – powiedziała cicho Jenny. – Powinnam też zostać ukarana. – Dlaczego? Jenny spuściła wzrok. – Ponieważ moim obowiązkiem było uważać na Lizbeth-Anne, zamiast zajmować się zadaniami matematycznymi. Panna Welcker obdarzyła Jenny jednym ze swoich rzadkich uśmiechów. – Jesteś prawdziwą młodą damą, Jennifer Sue Clowney. Jestem z ciebie bardzo dumna. I twoja ciocia też powinna. – Dziękuję, panno Welcker – rozpromieniła się. Elizabeth-Anne wyrwała rękę z dłoni panny Welcker i pobiegła w stronę domu. Melissa Welcker, mimo najszczerszych chęci, nie potrafiła wytłumaczyć sobie zachowania dziewczynki.
Rozdział 5 Był szesnasty dzień grudnia. Amanda Grubb siedziała wyprostowana obok męża, podczas gdy pociąg pędził w noc, przez ciemne, ośnieżone wzgórza zachodniej Pensylwanii. W milczeniu obserwowała deszcz błyszczących, czerwonych iskier, oświetlających jej blade odbicie w oknie. Pociąg turkotał jednostajnie, a żelazne koła toczyły się po szynach, kołysząc wagonem to w przód, to w tył. Po chwili zmęczyło ją oglądanie własnego odbicia w szybie. Oparła się o fotel, rozluźniła rzemyki torebki. Papier był cienki, wytarty od składania i rozkładania, ale pismo wyraźne i staranne. Po raz setny przeczytała treść listu: Quebeck, Teksas Czwartek, 12 września 19Ol roku Szanowna Panno Elspeth Gross, jeśli ten list jakimś cudem dotrze do Pani, to zawiadamiam, że pan Szabo Gross, właściciel cyrku, i jego żona zginęli w tragicznych okolicznościach. Przeżyła jedynie ich sześcioletnia córka, Elizabeth-Anne, która pozostaje pod moją opieką. Słyszałam, że jest pani jej najbliższą krewną. Czy mogłaby pani przysłać po nią, albo sama wybrać się do Quebecku, ponieważ z tego co mi wiadomo, nie ma ona żadnych innych krewnych. Jeśli jednak okaże się to niemożliwe, lub jeśli posiada ona jeszcze jakąś bliską rodzinę, proszę się ze mną skontaktować. Pozostaję z szacunkiem panna Elender Hannah Clowney – Znów czytasz ten list? – zapytał Bazzel. Amanda skinęła głową i złożyła kartkę. Ostrożnie wsunęła ją do koperty, a potem do torebki. – Bazzelu... – zaczęła wolno. – O co chodzi? – Jego głos był oschły i ostry. Spojrzała na torebkę leżącą na kolanach, a następnie odwróciła się w jego stronę. Był szczupły, kościsty, sprawiał wrażenie srogiego i zasadniczego. – Może... może to nie jest dobry pomysł? – powiedziała niepewnie. Jego jasne oczy zwęziły się. – Musimy przez to przejść. Tak postanowiłem. Zabrnęliśmy już tak daleko. Teraz nie pora zaczynać wszystko od nowa. Poczuła w piersiach znajomy ból. Przygryzła wargę i zamknęła oczy. Była już zmęczona tym ciągłym udawaniem, wyłudzaniem od ludzi ich oszczędności, ucieczką. Miała dość wymykania się swoim ofiarom i sprawiedliwości. Nie byłoby źle, gdyby wszystko potoczyło się tak, jak sobie zaplanowali: zebrać jak najszybciej dostatecznie dużo, aby starczyło na zakup farmy i ustatkować
się. Niestety, ich ofiary na ogół nie były bogatsze od nich. A nawet często biedniejsze. Amanda Grubb obawiała się, że pozostawiane ślady kiedyś w końcu do nich doprowadzą. Najwyższy czas, aby to wszystko zakończyć, pomyślała. Była zmęczona ucieczką, ciągłą ucieczką. I była przerażona. Co gorsza, budziło się w niej coraz silniejsze poczucie winy. Zwłaszcza teraz. Tym razem jej ofiarą ma być osierocone dziecko. Nie wiedziała w jaki sposób Bazzel zdobył list od Elender Hannah Clowney wysłany do Elspeth Gross. Kiedy go pokazał, w jego oczach dostrzegła chciwość. Amanda znała ten błysk aż za dobrze. Starała się zapoznać z treścią korespondencji, ale mąż w podnieceniu machał listem na wszystkie strony. – Cyrk! – powtarzał, uśmiechając się zimno. – Tyle razy ci mówiłem, że wcześniej czy później zrobimy wielki skok! – O czym ty mówisz? – spytała. – Masz. Sama zobacz. Kimkolwiek jest ta Elizabeth-Anne, teraz stała się właścicielką cyrku! Amanda szybko przebiegła wzrokiem po zapisanych linijkach i oddała kartkę mężowi. Jej początkowe podniecenie ulotniło się. – Na jakiej podstawie tak sądzisz? – spytała rzeczowo. – W liście donoszą jedynie o dziecku, którego ojciec był właścicielem cyrku. – To znaczy, że jest cyrk! – warknął. – A ona jest spadkobierczynią. Wiesz, ile tygodniowo może zarobić taki cyrk? Powiem ci coś. Wyciągnij wreszcie forsę od tej Crowder, a potem jazda do Teksasu! – Nie, Bazzelu! Pani Crowder, to taka miła kobieta! Nie możemy! Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Nigdy przedtem czegoś takiego nie mówiłaś. Zniecierpliwiona machnęła ręką. – Nie znałam jej wcześniej. Polubiłam ją... I ona mnie lubi. – A jeśli dowie się o tych bezwartościowych akcjach kopalni srebra, które jej wcisnęliśmy? Czy dalej będzie cię lubiła? Amanda milczała. – Sprzedamy jej kolejne pięćset akcji – powiedział zdecydowanym głosem Bazzel. – To nam przyniesie wystarczająco dużo forsy, aby się wybrać do Teksasu. I jeszcze coś zostanie. Amanda poczuła ucisk w żołądku. To były fałszywe akcje. Taka spółka w ogóle nie istniała. A kopalnia była już od dawna zamknięta i nikt nie widział w niej ani grama srebra. Bazzel, po prostu, wydrukował świadectwa udziałowe i od czasu do czasu je sprzedawał. Ale nigdy w takiej liczbie na raz. To na pewno wzbudzi podejrzenie i skończy się dochodzeniem. Dochodzenie. Już sama myśl o tym wywoływała u Amandy Grubb dreszcze. Na początku nie miała nic przeciwko temu. Ale wtedy traktowała to trochę jak grę, jak zabawę. Ale wtedy nie bała się tak bardzo Bazzela. Przez te wszystkie lata poznała to uczucie.
Zerknęła na męża i wzruszyła ramionami. Bazzel sprawiał wrażenie człowieka solidnego, godnego zaufania i przekonanego o swoich racjach. Chyba właśnie dlatego ona, podobnie jak wielu innych, dała sobą tak łatwo kierować. Nie wyglądał na oszusta. Zarówno sposobem ubierania się, jak i mówienia, przypominał raczej kaznodzieję, straszącego ogniem piekielnym. Ludzie, którzy go spotykali, dawali się na to nabrać i gotowi byli mu zaufać, tak jak ona kiedyś. Kiedy zdała sobie sprawę, że popełniła błąd, było już za późno. Amanda Grubb była pulchna, miała rumianą twarz i ciemne oczy. Robiła wrażenie osoby prostej, pedantycznej i uczciwej. Wykrochmalony czepek. Szara suknia. To wszystko dawało wrażenie domowej przytulności. Ale jej ręce były zbyt miękkie jak na kogoś, kto rzekomo trudnił się ciężką pracą. Poczuła, że mąż się jej przygląda, więc odwróciła wzrok. Zawsze miała wrażenie, że czytał w jej myślach. Miała nadzieję, że tym razem tak nie jest. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było sprowokowanie jego gniewu. Wiedziała, ile ją to może kosztować – zbyt dobrze pamiętała siniaki po jego uderzeniach. Amanda zastanawiała się, w którym miejscu popełniła błąd. Odkąd spotkała Bazzela, osiem długich lat temu, przez cały czas byli w drodze, starannie zacierając stare i zostawiając nowe ślady. Opuścili York w stanie Pensylwania tak samo, jak opuszczali wszystkie inne miasta: w pośpiechu. Nie mieli z tym problemu. Byli przygotowani do natychmiastowej ucieczki. Ich walizki zawsze były do połowy spakowane – nauczyli się tego w Baltimore, gdzie musieli zostawić cały swój majątek. Teraz nigdy nie gromadzili więcej niż mogli udźwignąć. I w Yorku byli już blisko wpadki. Na samą myśl o tym, robiło jej się zimno. Boże, myślała, nigdy nie sądziłam, że wszystko tak właśnie się potoczy. Ludzką krzywdą. Wykorzystane dziecko. Podawanie się za Elspeth Gross, aby przejąć opiekę nad dzieckiem i ukraść jej cyrk. Jak to się stało, że jej życie potoczyło się właśnie tak?
Rozdział 6 Myślała, że oszaleje od tej muzyki granej w jakimś szaleńczym tempie. Chociaż starała się uwolnić z dręczącego ją koszmaru, jednak sen nie chciał odejść. To był ten sam koszmar, który prześladował ją najczęściej. Pożar... Znów była na trapezie, a ojciec gonił ją po palącej się arenie. Jego skóra była zwęglona i opuchnięta, gdzieniegdzie odsłaniając sczerniałe kości. Spalone fragmenty namiotu ulatywały w czarną nieskończoność, w stronę samego piekła. Od czasu do czasu ukazywały się jednowymiarowe zbliżenia Hazy, Goliata i innych, którzy w milczeniu mijali ją, kierowani własną, tajemniczą siłą. Powyżej, od horyzontu do horyzontu, płonęło niebo. Było całe w ogniu. Miała wrażenie, że przez całą wieczność przeskakuje z trapezu na trapez. Bała się, że zmęczone ręce nie zdołają uchwycić któregoś z nich i straciwszy równowagę, spadnie w otchłań na dole. Twarz ojca była zeszpecona. Jego policzki i nos odpadały po kawałku, odsłaniając wypaloną czaszkę. Chciała krzyczeć, ale z jej gardła nie mógł wydostać się żaden dźwięk. I nagle poczuła straszny ból – jej ciało dosięgły płomienie... Otworzyła oczy i długo nie mogła przyjść do siebie. Wzięła głęboki wdech i powoli zaczęła się uspokajać. Nie była już w świecie koszmarów. Była u cioci – i nic jej nie groziło. Dom był ciemny i cichy. Obudziła się pierwsza. Słyszała jedynie świst wiatru na zewnątrz i skrzypienie desek. Nie lubiła budzić się w środku nocy i słuchać tajemniczych odgłosów. Nawet znane za dnia i lubiane zapachy starego drewna, wilgotnych ścian i czystego prania oraz egzotyczny aromat ziół był teraz niepokojący i niemiły. Przeciągnęła się w łóżku, usiadła, rozejrzała dookoła oczami wielkimi jak spodeczki. Nie było zupełnie ciemno i mogła odróżnić otaczające ją cienie: ten padający od zasłon, usiłujący wkraść się do wewnątrz. To było księżycowe światło, zimne i lodowate, ale w jakiś sposób uspokajające. Światło słoneczne, żółte i czerwone wschody, płonące zachody – to wszystko ją przerażało, zbyt wyraźnie przypominając o... Zmusiła się do przełknięcia śliny i odsunęła od siebie nieprzyjemne wspomnienia. Ale gardło miała suche i obolałe, a złe wspomnienia trudno było odegnać. Sięgnęła po kubek z grubego, zielonego szkła, który ciocia zawsze stawiała przy łóżku i trzymając go ostrożnie obiema rękoma, upiła łyk. Szkło było gładkie, a woda chłodna i orzeźwiająca. Odstawiła kubek na miejsce. Kolorowa narzuta zsunęła się nieco i przez flanelową koszulę poczuła lekki chłód. Zadrżała i szybko położyła się z powrotem, naciągając kołdrę aż pod brodę. Przez chwilę leżała wpatrzona w ciemny sufit. Chciała znów usnąć, ale ten duży, surowy pokój sprawiał, że czuła się mała, samotna i
przerażona. Ciocia chciała, aby mieszkała razem z Jenny, ale tamta gwałtownie zaprotestowała. – Zresztą, prawdziwa dama powinna mieć swój własny pokój – powiedziała wtedy ciocia, robiąc wszystko, aby mała poczuła się lepiej. Właściwie był to składzik, w którym przechowywano zioła, nie używane meble oraz wszystko, co akurat nie było potrzebne. Pośrodku tego zbiorowiska stało łóżko Elizabeth-Anne: duże, wysokie, z grubym materacem z końskiego włosia. Kiedy zbudowano dom, tynk pomalowano w żółto-zielone liściaste wzory, ale teraz wyblakły, pozostawiając ledwie widoczny motyw, z którego wyobraźnia Elizabeth-Anne tworzyła niesamowite kształty. Usiłowała jakoś przekazać cioci, jak bardzo przeraża ją to miejsce, ale słowa nie chciały wydobyć się z gardła, z wyjątkiem niesamowitego charkotu. Kiedy pierwszy raz wydała z siebie ten odgłos, widziała smutek w oczach cioci i przerażenie Jenny, więc całkowicie zamilkła. Ale ciocia nie poddawała się łatwo. Codziennie, przez pół godziny, Elender sadzała ją w salonie i próbowała uczyć mówić. – Aaa – mówiła wolno ciocia. – Aaaaa... Teraz postaraj się powtórzyć, Elizabeth-Anne. Patrz na moje usta. Aaaa... Elizabeth-Anne siedziała na krześle i patrzyła na Elender. – A – powtarzała ciocia. Pokazywała palcem na swoje usta. – Aaa... Aaaa.... Elizabeth-Anne posłusznie układała wargi, ale nie była w stanie wydobyć z nich żadnego dźwięku. Ciotka przysuwała się bliżej, brała dziewczynkę za ręce i patrzyła jej prosto w oczy. – Spróbujmy jeszcze raz, kochanie – mówiła cierpliwie. – Aaaa... Elizabeth-Anne odpowiadała smutnym spojrzeniem. Nigdy nie czuła się taka przygnębiona. Marzyła o tym, żeby ciocia zrezygnowała z nauki. Elizabeth-Anne była pewna, że nigdy nie zacznie znowu mówić, bez względu na to, jak długo będzie ćwiczyć. Po prostu, nie mogła. – Aaaa – ciocia silniej ściskała dłonie Elizabeth-Anne. – Proszę cię, kochanie. Tylko spróbuj, dobrze? Elizabeth-Anne poważnie kiwała głową. Kochała ciocię i zrobiłaby wszystko, żeby ją zadowolić. Wszystko. Ale czy ciocia nie rozumiała, że jedyną rzeczą, jakiej zrobić nie potrafiła, było mówienie? Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała. – Aaaa – nie rezygnowała ciocia, a Elizabeth-Anne zamykała oczy i w skupieniu marszczyła brwi. Nabierała powietrza w płuca i zbierając wszystkie siły, otwierała usta i jeszcze raz układała wargi. Ale bez rezultatu. – Eh-eh-eh-eh-eh-eh-eh. Wszystko, do czego była zdolna, przypominało jakieś nieludzkie chrypienie. Pokonana, wbita w fotel, otwierała oczy i bezradnie patrzyła na ciocię. Przegrałam, myślała przygnębiona. Znów zawiodłam ciocię.
Ale Elender uśmiechała się uspokajająco i brała ją w objęcia. – Było bardzo dobrze, Elizabeth-Anne! – mówiła. – Jestem z ciebie bardzo dumna. Jutro będziemy ćwiczyć dalej!
Rozdział 7 Był dwudziesty trzeci grudnia. Za oknem strumieniami lał deszcz. Elender, stojąc na drabinie w ciepłym saloniku i kończąc zawieszanie ostatnich ozdób na choince, nuciła kolędę. Następnie zeszła na dół i z zadowoleniem przyjrzała się drzewku. Jodła miała kształt idealnego stożka i była wysoka prawie na dwa metry. Czubek zdobił anioł, którego zrobiła ze złotego papieru i białej koronki. Połyskiwały ażurowe ozdoby i dzwoneczki ze srebrnego szkła, a z gałązek, delikatnie jak szron, spływały anielskie włosy. Brakowało tylko świeczek. Przez ostatnie osiem lat Elender obchodziła Boże Narodzenie bardzo uroczyście. Jej wszyscy lokatorzy byli przeważnie ludźmi samotnymi, chciała więc, aby w tych dniach nie czuli się smutni i opuszczeni. Podczas Wigilii palił się ogień w kominku, nad drzwiami wisiała jemioła, a ona dzwoniła na kolację i zbierali się wszyscy w przytulnym saloniku, aby dzielić się zimnym mięsem, wędzoną szynką, pieczonym kurczakiem i śliwkowym puddingiem. Każdy częstował się świeżo upieczonym ciastem i ponczem. Po kolacji goście gromadzili się wokół choinki, a ona zapalała świeczki. Później siadała przy szpinecie i wspólnie śpiewali kolędy. Ale w tym roku na drzewku nie będzie świeczek. Elender nie chciała przerazić Elizabeth-Anne. Od czasu pożaru cyrku dziecko wpadało w przerażenie na widok najmniejszego płomyka. Elender spojrzała na zegar stojący na kominku. Dochodziła jedenasta. Już dawno powinna być w łóżku. Jutro będzie długi, męczący dzień. Musi wstać o piątej. Trzeba zapakować prezenty, przygotować potrawy, posprzątać dom i zrobić jeszcze tysiąc różnych innych rzeczy, jak to zwykle bywa. Podeszła do okna, rozchyliła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Westchnęła. Noc była niezwykle ciemna, a niebo zachmurzone. Przez framugę okienną poczuła podmuch chłodnego powietrza. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do Bożego Narodzenia tutaj, w południowo-zachodnim Teksasie. Święta były zwykle deszczowe i chłodne. Nigdy jednak nie było dość zimno, aby spadł śnieg. Elender zaciągnęła zasłony i obeszła salonik. Jeszcze raz sprawdziła, czy ogień w kominku jest wygaszony. Potem pogasiła wszystkie światła, z wyjątkiem jednej lampy, którą wzięła ze sobą na górę. Po drodze zajrzała do dziewczynek. Jenny spała na boku, zwinięta w kłębek, pod stertą kołder i oddychała spokojnie. Elender pocałowała ją w policzek i zamknęła drzwi. Później poszła do składziku i zerknęła na Elizabeth-Anne. Dziecko miało kolejny zły sen. Westchnęła, podchodząc do łóżka i wysoko unosząc lampę, pochyliła się nad łóżkiem i delikatnie potrząsnęła dziewczynką. – Elizabeth-Anne. Elizabeth-Anne! Dziewczynka obudziła się z oczami pełnymi przerażenia. Natychmiast usiadła i przywarła do
Elender. Elender przytuliła ją mocno i zaczęła gładzić po plecach. – Już dobrze, już dobrze – szeptała. – To był tylko zły sen. Wszystko już będzie dobrze. Ciocia przegoniła ten zły sen. Delikatnie wyswobodziła się z objęć dziewczynki i położyła ją z powrotem do łóżka. Błękitne oczy Elizabeth-Anne wciąż były szeroko otwarte. Nie zostawiaj mnie, prosiły. Zostań ze mną. Elender zrozumiała to wołanie i uspokajająco pogłaskała Elizabeth-Anne po policzku. Te koszmary trwały nieprzerwanie od dnia, kiedy znalazła ją, błądzącą po Geron’s Fields, a ostatnio jeszcze bardziej się nasiliły. Może... Może niewielka dawka laudanum pomoże dziewczynce spokojnie zasnąć, pomyślała. – Zaraz wracam – zdecydowała Elender. – Przyniosę ci coś, co przegoni te złe sny. Elizabeth-Anne usiadła i przywarła do ciotki. Bała się zostawać sama ze swoimi strachami. – Będę za chwilę – zapewniła ją Elender. Elizabeth-Anne spojrzała na nią niepewnie, ale nie protestowała. Elender wkrótce wróciła z butelką laudanum i nalała kilka kropelek na łyżeczkę. Elizabeth-Anne wypiła mieszaninę alkoholu z opium, skrzywiła się, ale do rana spała spokojnie. Następnego dnia, po raz pierwszy, obudziła się wypoczęta. Następnej nocy koszmary powróciły i Elender dała dziewczynce identyczną dawkę, która i tym razem pomogła. Od tej pory, zawsze przed snem, Elender podawała Elizabeth-Anne jedną lub dwie krople leku. Nie wiedziała, że jest to początek uzależnienia.
Rozdział 8 Amanda stała zmieszana obok Bazzela Grubba przed dużym domem o oszalowanych ścianach. We wszystkich oknach na parterze paliło się światło, a ze środka dobiegał dźwięk fortepianu i głosy śpiewające kolędę. Amanda zerknęła na Bazzela. – To mi się wcale nie podoba – mruknęła. Wargi miała zsiniałe z zimna i ciekło jej z nosa. Otarła go rękawem płaszcza. – To nie jest w porządku, Bazzelu. Zwłaszcza podczas Bożego Narodzenia. Bazzel patrzył na skąpany w strugach deszczu dom. Po raz pierwszy w życiu i jego także ogarnęły wątpliwości. Kiedy tu dojechali, co prawda zapadła już noc, ale i tak nie zauważył żadnych śladów obecności cyrku. Uznał, że nie powinien pytać o to mężczyzny, który siedział na koźle. Wszystkie małe miasteczka są do siebie podobne. Kiedy ktoś kichnie, na drugi dzień wszyscy wiedzą, że ma katar. Amanda wyczuła jego obawy. Ujęła go pod rękę, próbując zawrócić. Jednak spojrzał na nią zimno, a jego oczy błysnęły jak stal zza mokrych, okrągłych okularów. – Jesteś Elspeth – powiedział cicho – nie zapominaj o tym. Masz reagować tylko na to imię. Jeśli ktoś spyta, kiedy za mnie wyszłaś i zmieniłaś nazwisko na Grubb... – Zadrżał nieoczekiwanie. – Zimno tu. Chodźmy do środka. Amanda westchnęła ciężko i, ociągając się, weszła za nim po schodach. Bazzel głośno zapukał do drzwi. Tymczasem w saloniku Elizabeth-Anne wcisnęła się w najdalszy kąt kanapy, uważnie obserwując nogi Jenny, która od czasu do czasu czubkiem bucika wymierzała jej bolesne kopniaki. Gdyby nie Jenny, życie w tym domu z ciocią byłoby naprawdę piękne. Dziś Elizabeth-Anne czuła się naprawdę ładna. Ciocia kupiła dwie identyczne białe sukienki – jedną dla Jenny, drugą dla niej i według Elizabeth-Anne były najładniejszymi, jakie kiedykolwiek widziała. A poza tym we włosach miała czerwone i zielone jedwabne wstążki. Nagle ciocia przerwała grę i przechyliła głowę, nasłuchując. Umilkł śpiew. – Czy ktoś pukał do drzwi? – spytała Elender. Jenny zerwała się na równe nogi. – Chyba tak – powiedziała. – Pójdę otworzyć drzwi. – I wybiegła z saloniku. Elender zamknęła fortepian, wstała, spojrzała na lokatorów. Byli już zmęczeni śpiewaniem i marzyli o czymś do picia. – Chyba wystarczy już kolęd na dzisiaj – uśmiechnęła się ciepło. – Co powiecie na poncz i coś do zjedzenia? Goście radośnie przytaknęli i ruszyli do stołu, który Elender nakryła świątecznym obrusem, wyhaftowanym w gałązki ostrokrzewu i czerwone jagody. Pośrodku stała wielka waza z ponczem, a wokół niej patery ze smakołykami.
Elender stanęła za stołem, zaczerpnęła chochlą ponczu i zaczęła nalewać do kubków. – Ciociu? Elender zmarszczyła brwi. Jenny stała w drzwiach, a za nią dwójka objuczonych przybyszy. Nigdy przedtem nie widziała tej pulchnej, rumianej kobiety, ani tego wysokiego mężczyzny o trupim wyglądzie. Szybko przeszła przez pokój. – Tak? – zapytała uprzejmie. Bazzel Grubb omiótł wzrokiem ciepły, wesoły salonik. Zauważył choinkę, wiszące w oknach firanki, gałązki sosny, jakimi udekorowane były ramy obrazów i luster, stół zastawiony smakołykami. Wymienił spojrzenie z Amandą, zrobił krok do przodu i odchrząknął. – Jestem Bazzel Grubb, proszę pani – powiedział oschłym, pozbawionym emocji głosem – a to jest pani Grubb. – Wziął Amandę pod rękę i pociągnął za sobą. Amanda uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała na Elender. – Jeszcze dziewięć miesięcy temu pani Grubb nazywała się Gross – Bazzel przerwał i dodał znacząco: – Panna Elspeth Gross. – Niedawno się pobraliśmy – powiedziała cicho Amanda. – Nie było nas w domu i dopiero teraz dostaliśmy pani list. Przyjechaliśmy najszybciej jak to było możliwe. Z powodu małej Elizabeth-Anne. Bazzel odwrócił się w stronę Jenny i uśmiechnął blado. – Ładna z ciebie panienka, Elizabeth-Anne. Urażona Jenny z godnością podniosła głowę. – Jestem Jenny – odparła wyniośle. – To jest Lizbeth-Anne – lekceważąco wskazała na kanapę i parsknęła. – Nie umie mówić. Sądzimy, że dlatego, iż tak się wystraszyła, jak palił się cyrk. Bazzel przestał się uśmiechać, a jego oczy się zwęziły. Nie zwrócił nawet uwagi na spojrzenia Amandy: „a nie mówiłam?”. – Cyrk... się spalił? – zapytał bezbarwnym głosem, czując jak runęły wszystkie jego marzenia o pieniądzach. Jenny przytaknęła energicznie. – To był największy pożar w tych stronach... – Jenny! – syknęła Elender. Jenny przerwała w pół zdania. Wciąż musiała uważać, aby się z czymś nie wyrwać – taka nieuwaga mogła ją wiele kosztować. Zupełnie zapomniała o ostrzeżeniach cioci, aby nie mówić o pożarze w obecności Elizabeth-Anne. Ze strachem podniosła wzrok na ciotkę, oczekując natychmiastowego wybuchu gniewu. Jednak w oczach Elender dojrzała współczucie i litość. Jenny odetchnęła z ulgą i uważniej przyjrzała się Elender. Ciocia była smutna. Dlaczego? Czy z powodu przyjazdu krewnych Elizabeth-Anne? Ona, ze swej strony, była zachwycona, że
wreszcie, raz na zawsze, pozbędzie się tej nienormalnej. Teraz wszystko wróci do normy, a ona stanie się przedmiotem uwagi całego domu. Jenny z trudem hamowała radość. Elender nerwowo bawiła się łańcuszkiem od zegarka, wiszącym na szyi, ale starała się zachować spokój i nawet zdobyła się na słaby uśmiech. – Na pewno zmarzliście i jesteście głodni – zwróciła się do Grubbów najserdeczniej jak potrafiła. – Proszę, rozbierzcie się i siadajcie do stołu. Zwróciła się do Jenny: – Jenny, bądź tak dobra i zrób państwu gorącej herbaty, dobrze? – Tak, ciociu – odpowiedziała Jenny z rezygnacją w głosie. Amanda Grubb powoli rozpięła płaszcz. Była zdziwiona, gdy Bazzel pomógł jej go zdjąć. Rzadko stać go było na taki gest. Następnie ruszyli w stronę kominka i wyciągnęli do ognia zziębnięte ręce. – To dziecko jest nienormalne – szepnął Bazzel. – Ciii! – uciszyła go Amanda, zerknąwszy niespokojnie przez ramię. – Ktoś może cię usłyszeć! Kiedy Elender wieszała do szafy płaszcze gości, poczuła delikatne szarpnięcie za spódnicę. Odwróciła się i spostrzegła Elizabeth-Anne, z oczami rozszerzonymi z przerażenia. Elender przyciągnęła ją ku sobie i mocno przytuliła. Ta nieoczekiwana wizyta Elspeth Gross... Elspeth Grubb, poprawiła się... to był zupełnie nieprzewidziany zbieg okoliczności. W ciągu tych miesięcy przywiązała się do Elizabeth-Anne, zaczęła traktować ją jak swoje własne dziecko. Kochała ją bardziej niż Jenny. Elizabeth-Anne miała w sobie kruchość, słodką słabość, której nigdy nie posiadała Jenny. Ludzie się mylą, pomyślała. Więzy krwi wcale nie są najmocniejsze. Dużo silniejsze są więzi emocjonalne. Elizabeth-Anne też była tego świadoma. W tym dziecku było coś takiego, co przepełniało serce Elender gorącymi nadziejami i marzeniami, które kiedyś chowała wyłącznie dla Jenny. W skrytości ducha cieszyła się, że nie nadeszła odpowiedź na żaden z jej listów. Ale teraz... teraz, kiedy państwo Grubb... krewni czekają w salonie, żeby zabrać jej ukochaną Elizabeth-Anne... Elender poczuła, jak wokół serca zaciska jej się żelazna obręcz. Kiedy wieczór się skończył i zostali wreszcie sami, Amanda osunęła się na fotel. Samo bębnienie deszczu wystarczało, żeby doprowadzić ją do szaleństwa. Potarła palcami twarz. Ta godzina odgrywania kogoś innego niż była naprawdę, wyczerpała ją zupełnie. Przez cały czas musiała się pilnować, aby z niczym się nie zdradzić. Ale mimo to o mało nie wpadła. – Elspeth? – zwrócił się do niej Bazzel, a ona nie zareagowała. Musiał powtórzyć głośniej i ostrzej, aż dotarło do niej, że przecież nie była już Amandą. Była Elspeth. – Pani Grubb ma czasem problemy ze słuchem – znalazł natychmiastowe wyjaśnienie
Bazzel. – Chorowała na uszy. Teraz Bazzel nasłuchiwał u drzwi, czy kroki Elender ucichły, a następnie wyjrzał na korytarz. Przedpokój był ciemny, pusty i cichy. Uspokojony, zamknął drzwi i podszedł do Amandy. – To był długi dzień. Chodźmy do łóżka. Opuściła ręce i podniosła wzrok. Twarz miała ściągniętą i zmęczoną. – Chętnie. – Położyła ręce na kolanach. – Nerwy mam jak postronki. – Weź się w garść, kobieto. – Bazzelu – powiedziała cicho – nie ma żadnego cyrku. Niczego, oprócz dziecka. – Sądzisz, że nie słyszałem? – syknął gniewnie. Przez chwilę się wahała. – Co teraz zrobimy? Wzruszył ramionami. – Wyjedziemy stąd. Nic nas już tutaj nie trzyma. I pewnie dalej będziemy robić to, co robiliśmy do tej pory. Czyli sprzedawać akcje kopalni srebra. Wtem przyszedł mu do głowy pomysł. Zabiorą dziecko ze sobą. Z dzieckiem będą budzić większe zaufanie, a ludzie dadzą się nabierać jeszcze łatwiej. – Zabierzemy to dziecko – powiedział beznamiętnie. – Z tą małą, uczepioną do twojej spódnicy, sprzedamy dwa razy więcej akcji. Może... – Błysnął żółtymi zębami. – Tak. Może nawet uda nam się przed wyjazdem sprzedać kilka akcji pannie Clowney. Amanda przygryzła wargi. – Bazzelu – szepnęła – przecież nie mamy już akcji. Musiała upłynąć chwila, zanim dotarły do niego jej słowa. – Oczywiście, że mamy – odwrócił się i pokazał na bagaże. – Są na dnie walizki. – Nie ma – upierała się. Szybko przeszedł przez pokój, sięgnął po walizę i przez chwilę mocował się z zamkiem. Obserwowała, jak wyrzucał ubrania na podłogę. Nagle zamarł. Akcji kopalni srebra nie było. Podniósł się z klęczek i odwrócił powoli. Amanda poczuła znajomy skurcz w brzuchu. Zawsze, kiedy miał takie lodowate, beznamiętne oczy, należało być przygotowanym na najgorsze. – Gdzie one są? – zapytał cicho, robiąc krok w jej kierunku. – B-Bazzelu – wyjąkała – ja... ja myślałam... – Co z nimi zrobiłaś, kobieto? – Ja... spaliłam je – powiedziała z kredowobiałą twarzą. – Co zrobiłaś? Odwróciła wzrok. – Spaliłam je, zanim opuściliśmy York – szepnęła. – Bazzelu, nie chciałam tego zrobić, wierz mi, ale po prostu miałam już tego dosyć. – Zamknęła oczy. – Nie chcę już dłużej
pozbawiać staruszek ich oszczędności. Patrzył na nią, zaciskając pięści. Hamował się, żeby nie pobić jej do nieprzytomności. Znów podniosła na niego wzrok, a jej oczy wypełniły się strachem. – Proszę, Bazzelu – błagała nieśmiało – nie bij mnie. Musimy wyjaśnić... – Musimy wyjaśnić? – Pokręcił głową. – Nie, kobieto. Ty będziesz wyjaśniać. Chyba masz mi dużo do powiedzenia. Wpatrywała się w niego z rozpaczą. – Zostaniesz ukarana zaraz jak stąd wyjedziemy – zagroził. – Nie myśl sobie, że ci się upiecze. Poczuła ciarki na plecach. Bazzel nigdy nie rzucał słów na wiatr, zwłaszcza pogróżek. Zadrżała na myśl, jaka to może być kara. – Bazzelu... – zaczęła. – Idź do łóżka – przerwał chłodno. – Jeszcze jedno słowo, a zarobisz już teraz. Skuliła się pod kołdrą, naciągając ją aż po czubek nosa, zastanawiając się, czy jest jakiś sposób, aby uniknąć kary. Może powinna się spakować i uciec od niego. Opuścić go na dobre. Nie, już wcześniej to rozważała i zawsze dochodziła do tego samego wniosku: sama nie dałaby sobie rady. Zbyt była od niego uzależniona. A poza tym, mimo wszystko, byli do siebie podobni. Wsłuchiwała się w głośne chrapanie Bazzela. Rozejrzała się po ciemnym pokoju, wciągając w nozdrza zapach choinki. Ogarnęło ją uczucie osamotnienia i rozpaczy. Przez ten pospieszny wyjazd z Yorku, niemal całkowicie zapomniała. Było Boże Narodzenie. Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Dopiero po kilku godzinach usnęła, zmęczona płaczem.
Rozdział 9 Kiedy chodziła w ciąży z Jenny, Elender obiecała sobie, że niezależnie od wszystkiego, stworzy dziecku, które przyjdzie na świat, ciepły, kochający dom, przestrzegający określonych wartości i tradycji. Potem, z różnych znanych sobie światów zaczęła kolejno wybierać to, co uważała za najlepsze. I dotrzymała słowa, dając Jenny wszystko, co mogła dać „ciotka”. A teraz, w przypadku Elizabeth-Anne, jej dobroć i miłość nie miały granic. Ponieważ było to pierwsze – i ostatnie – Boże Narodzenie Elizabeth-Anne w jej domu, chciała, aby było wyjątkowe. Pierwszy dzień Bożego Narodzenia zaczął się dla Elender bardzo wcześnie. Wstała na długo przed wszystkimi, aby zdążyć z przygotowaniami. Musiała ugotować śniadanie i podać je w „Good Eats Cafe”. Późny obiad w pensjonacie miał być bardzo wystawny i wymagał co najmniej pół dnia pracy. Będzie zupa warzywna, duża gęś, słodki syrop wiśniowy, ziemniaki purre, warzywa w karmelu, placki jabłkowy i z dyni, przybrane bitą śmietaną... Przede wszystkim poszła na strych skąd przyniosła pięknie opakowane prezenty. Tradycyjnie kładła je pod drzewkiem, ale ponieważ salonik zajmowali Grubbowie, ułożyła je na stole w przedpokoju. Oprócz prezentów dla Jenny i Elizabeth-Anne, miała po jakimś drobiazgu dla każdego z lokatorów – puszkę domowych ciasteczek, szal lub sweter, które sama zrobiła, parę rękawiczek lub wełniane skarpety. W trakcie układania podarków podniosła na chwilę wzrok i ujrzała ‘swoje odbicie w lustrze. Zawsze starała się być prostolinijna, uprzejma i wrażliwa w stosunku do innych ludzi. Teraz zdała sobie sprawę, że przybycie państwa Grubb postawiło ją w trudnym położeniu. Nie miała dla nich prezentów. Oczywiście, skąd miała wiedzieć, że zjawią się właśnie teraz? Jednak musi i dla nich coś przygotować. W końcu, Boże Narodzenie to czas dzielenia się z innymi, czas radości i wesela. Lecz ona nie czuła radości. Państwo Grubb przyjechali zabrać Elizabeth-Anne. To będą bardzo smutne święta. Kiedy Elizabeth-Anne weszła do kuchni, była już tam Elender i Jenny. Obszerna kuchnia była przytulna, ciepła i wypełniona smakowitymi zapachami. Pół godziny wcześniej ciocia wstawiła do pieca dużą, świąteczną gęś – wypełnioną smakowitym nadzieniem z tartej bułki, drobniutko posiekanych gęsich wątróbek, ziół i jabłek. Teraz gęś wolno się piekła. Usłyszawszy kroki Elizabeth-Anne, Elender podniosła głowę znad stolnicy, na której ugniatała ciasto i uśmiechnęła się. Szybko wytarła ręce w fartuch, przebiegła przez kuchnię i podniosła ją wysoko do góry. – Dzień dobry, Elizabeth-Anne! – ucałowała ją gorąco. – Wesołych Świąt! Elizabeth-Anne otoczyła jej szyję ramionami i oddała pocałunek.
Elender postawiła dziewczynkę z powrotem na podłodze, położyła jej ręce na ramionach i lekko popchnęła w stronę kuchennego stołu. – Jak skończycie śniadanie, ty i Jenny możecie otworzyć swoje prezenty – powiedziała. Elizabeth-Anne skinęła głową i usiadła przy stole, a Elender postawiła przed nią kubek gorącego mleka i podsunęła talerz z dużym, złocistym naleśnikiem, suto polanym syropem, po czym wróciła do przerwanej pracy. Jenny, która skończyła już jedzenie, rzuciła Elizabeth-Anne świdrujące spojrzenie. – Pospiesz się, Lizbeth-Anne – syknęła niecierpliwie. – Daj jej spokój – krzyknęła Elender przez ramię. – Zbyt szybkie jedzenie źle wpływa na trawienie. Prezenty nie uciekną. – Potem odwróciła się powoli, oparła ręce na biodrach i pytająco spojrzała na Jenny. – No? Nie słyszałam, abyś życzyła Elizabeth-Anne wesołych świąt. – A ja nie słyszałam żadnych życzeń od niej – odparła opryskliwie. – Jenny... – W głosie Elender dał się słyszeć ostrzegawczy ton. – Wesołych Świąt, Lizbeth-Anne – zaśpiewała Jenny słodkim głosem. Elizabeth-Anne spojrzała na nią i uśmiechnęła się z wahaniem. – Ciekawe, dlaczego mam jej życzyć czegokolwiek dobrego – mruknęła Jenny pod nosem. – Słucham? – ostro zapytała Elender. – Mówiłam tylko do Elizabeth-Anne, że jestem ciekawa, jakie dostałyśmy prezenty – niewinnie odpowiedziała Jenny. Elender obrzuciła ją długim, przenikliwym spojrzeniem. Elizabeth-Anne podniosła łyżeczkę, ostrożnie zgarnęła z powierzchni mleka grubą pomarszczoną warstwę śmietanki i zjadła ją ze smakiem. Uwielbiała to słodkie bogactwo śmietanki. Z porcelanowej miseczki wyjęła dwie kostki cukru i wrzuciła je do mleka. Rozmieszała je dokładnie łyżeczką, poczekała aż się rozpuszczą i zaczęła wolno sączyć mleko. Jenny spojrzała na Elender. Ciotka była zajęta układaniem ciasta w okrągłej formie. Wykorzystując sytuację, Jenny szybko kopnęła Elizabeth-Anne pod stołem. – Pospiesz się! – wyszeptała ze złością. Kiedy Elizabeth-Anne nie zareagowała, Jenny straciła cierpliwość. Sięgnęła przez stół, palcami chwyciła naleśnik z talerza dziewczynki i szybko zaczęła go jeść, przez cały czas nie spuszczając z oka Elender. Następnie Jenny przysunęła kubek Elizabeth-Anne do siebie, a przed nią postawiła swój. Zaczęła pić mleko dużymi łykami. Elizabeth-Anne patrzyła jak zahipnotyzowana. W chwilę później Jenny zeskoczyła z krzesła. – Lizbeth-Anne już skończyła, ciociu... – Słowa zawisły w próżni. Elender odwróciła się i, podparta pod boki, patrzyła na nią zmrużonymi oczami. Jenny zbladła. – Widziałam, co zrobiłaś, Jennifer Sue Clowney. – Głos Elender był nienaturalnie ochrypły.
– Wstyd mi za ciebie! Jenny wybuchnęła płaczem i wybiegła z kuchni, trzaskając drzwiami. Elender przymknęła oczy i głęboko westchnęła. Poczuła niemiły skurcz w żołądku. Żałowała, że nie zareagowała wcześniej i nie powstrzymała Jenny. Ze wszystkich dni w roku akurat ten był najważniejszy i nie chciała go zepsuć. Przez wzgląd na lokatorów, Jenny i siebie. A szczególnie przez wzgląd na Elizabeth-Anne, ponieważ długo już tutaj nie zabawi. Ale Jenny stanowczo posuwała się za daleko, cały czas stawiając pod znakiem zapytania jej autorytet. Jeśli będzie przymykała oczy na jej zachowanie, ta mała zrobi się coraz bardziej samolubna i zepsuta. Kiedy otworzyła oczy zobaczyła, że Elizabeth-Anne patrzyła na nią ze współczuciem. Elender uśmiechnęła się smutno i ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę pokoju Jenny. Elizabeth-Anne cicho podążyła za nią. Jenny leżała z twarzą wtuloną w poduszkę, pochlipując cicho. Elender dała znak Elizabeth-Anne, że ma wracać do kuchni, a sama zamknęła drzwi i podeszła do łóżka. – Jennifer. Jenny głośno pociągnęła nosem, podniosła głowę. Twarz miała mokrą i czerwoną, a w oczach wyraz bólu. – Zasługujesz na porządną karę – powiedziała Elender drżącym głosem. – Odkąd Elizabeth-Anne zamieszkała u nas, traktujesz ją okropnie. Nie myśl sobie, że tego nie zauważyłam. Ale tym razem posunęłaś się za daleko. – Z desperacją pokręciła głową. – Czy ty nie masz serca? – szepnęła. – Czy naprawdę nie rozumiesz, przez co ona przeszła? – Przez co przeszła! – krzyknęła Jenny, siadając na łóżku. – A teraz wszystko mi zabiera, ciociu! Ty już mnie wcale nie kochasz! – Po policzkach Jenny ciurkiem płynęły łzy. – Jenny, wiesz przecież, że to nieprawda – cicho powiedziała Elender, zdając sobie jednak sprawę, że oskarżenia Jenny są bliskie prawdy. Zawsze będzie ją kochać, niezależnie od tego, co zrobi. W końcu Jenny była jej jedyną córką. Tylko że... w porównaniu z Jenny Elizabeth-Anne była taka... taka anielska. Tak słodka i posłuszna, z dobrym sercem. – Wstawaj, Jenny – powiedziała słabo Elender – i wytrzyj buzię. Nie będziesz ukarana, bo jest Boże Narodzenie. Ale chcę cię ostrzec... – Jej glos był surowy i zimny. – Jeszcze jeden taki incydent... Jenny podniosła się wolno, ale powiedziała bardzo szybko: – Będę grzeczna, ciociu. Przepraszam, naprawdę bardzo mi przykro. Ja myślałam, że ty mnie już nie kochasz... Elender przytuliła córkę. – Zawsze będę cię kochać, Jenny – powiedziała czule, przyciskając główkę dziecka do piersi. – Zawsze będę cię kochać, więcej niż kogokolwiek na świecie. Musisz w to uwierzyć. Ale w głębi serca Elender wiedziała, że kłamie. Może potrafiła oszukać Jenny, ale nie samą siebie. Tak, zawsze będzie kochać swoją córkę, ale nie potrafi kochać jej bardziej niż Elizabeth-Anne. Jenny, po prostu, nie zasługiwała na taką bezsporną, czystą, ślepą miłość. Jenny
jest zimna, wyrachowana, egoistyczna i złośliwa. Zawsze robiła to, co chciała, nawet kosztem ranienia innych. Kto tutaj zawinił? Ja, pomyślała Elender. Ja i tylko ja. Jenny odziedziczyła te cechy po Arturze Jasonie Cromwellu. Jest tak samo jego córką, jak i moją. Gdybym miała w sobie dość siły, dość odwagi, aby uciec od Cromwellów kiedy on... Zasępiła się i szybko odegnała od siebie te myśli. Teraz za późno, aby to roztrząsać. Uśmiechnęła się do córki i powiedziała: – Chodź, Jenny. Rozpakujemy prezenty i zapomnimy o tym wszystkim, dobrze? Jenny przytaknęła i uśmiechnęła się. – Dobrze, ciociu – powiedziała miękko. Elender objęła ją ramieniem i razem wyszły z pokoju. Nie było tak źle, myślała Jenny. Jedyne, co musiałam zrobić, to udawać nieszczęśliwą. Zawsze jest na to wrażliwa. Na wysunięte ręce Jenny i Elizabeth-Anne Elender położyła dwie duże, opakowane w kolorowy papier, paczki. Uśmiechnęła się, kiedy dziewczynki ugięły się pod ich ciężarem. – Możecie je rozpakować w kuchni – powiedziała i odwróciła się na odgłos kroków. Przez korytarz szli państwo Grubb. – Wesołych świąt – ciepło pozdrowiła ich Elender. – ... dobry – mruknął Bazzel. Amanda uśmiechnęła się niepewnie i odgarnęła z oczu kosmyk włosów. – Dzień dobry, panno Clowney – powiedziała z opuszczoną głową. – Wesołych świąt. Tego ranka Amanda Grubb wyglądała na jeszcze bardziej nieszczęśliwą niż poprzedniego wieczoru. Elender zauważyła, że przez cały czas nerwowo poprawiała białe mankiety bluzki. Zastanawiała się, czy ta nerwowa reakcja miała coś wspólnego z Bazzelem Grubbem. Pokłócili się? A może Elspeth się go bała? Było w nim coś odpychającego, coś wręcz złowieszczego... Zresztą, nie tylko o to chodziło. Jakoś nie sprawiali wrażenia kochającego się małżeństwa. Panował między nimi dziwny chłód, dystans, którego nie potrafiła zrozumieć. I chociaż nie umiała podać racjonalnego powodu, Elender prześladowała jedna myśl; że Elizabeth-Anne nie będzie z nimi szczęśliwa. Ale cóż mogła poradzić? Elspeth i Bazzel Grubb byli krewnymi dziewczynki, a ona była zupełnie obcą osobą. Jakie prawo mają obcy, choćby bardzo kochający, do osieroconego dziecka? Bazzel odchrząknął i powiedział: – Czy moglibyśmy porozmawiać z panią na osobności, panno Clowney. Elender zajrzała do jadalni. Lokatorzy zaczęli się już schodzić na śniadanie. – Możemy porozmawiać w kuchni, kiedy tylko podam śniadanie – powiedziała. – Dziewczynki! Jenny i Elizabeth-Anne odwróciły się w jej stronę. – Proszę, abyście poszły do saloniku – Elender spojrzała na pana Grubb i zniżyła głos. – Czy
pali się w kominku? – Było zimno, a ponieważ było przygotowane drewno... – Czy ruszał pan fortepian? Popatrzył na nią pytająco, ale pokręcił głową. – To dobrze. Pytam dlatego, bo Elizabeth-Anne boi się płomieni. Po tym straszliwym pożarze, którego była świadkiem... Elender zaprowadziła gości do kuchni. – Proszę usiąść. Podam państwu śniadanie tutaj. Przy okazji będziemy mogli porozmawiać. Zaraz wracam. Elender wygładziła fartuch i zajęła się pracą. Państwo Grubb obserwowali jak energicznie przemierzała przestrzeń pomiędzy kuchnią i jadalnią. Postawiła przed Grubbami kubki z gorącą słodzoną kawą z mlekiem, talerze z jajecznicą, kiełbaskami i żurawinami domowej roboty. Wreszcie zamknęła drzwi od jadalni i nalała sobie kawy. Postawiła kubek na stole, usiadła, przysunęła krzesło bliżej, i położyła ręce na brzegu stołu. – Słucham. O czym chciał pan ze mną porozmawiać, panie Grubb? Ale Bazzel podniósł rękę, nakazując milczenie, zamknął oczy i pochylił głowę nad talerzem. Amanda poszła jego śladem. – O Panie, pobłogosław te dary, które dzięki Tobie spożywamy, amen – powiedzieli chórem. W chwilę potem Bazzel otworzył oczy i sięgnął po masywny dzbanek, wypełniony syropem. Obficie polał smażone jajka i wieprzowe kiełbaski. Jedząc, zaczął mówić, a jego długie, żółte zęby poruszały się równomiernie, to w dół, to w górę. – Pani Grubb i ja rozmawialiśmy długo – wskazał widelcem Amandę i przełknął jedzenie – o Elizabeth-Anne. Elender spojrzała na niego. – To takie słodkie dziecko – powiedziała – i takie ładne, z tymi złotymi włosami i błękitnymi oczami. Ręczę, że nie będziecie mieli z nią żadnych kłopotów. – Nie spodziewaliśmy się żadnych kłopotów, proszę pani – odrzekł Bazzel. – Jest tak samo ładna, jak jej matka – tu spojrzał na Amandę. – Prawda, Elspeth? Amanda kiwnęła głową i mruknęła: – Tak, jest podobna do matki, niech odpoczywa w spokoju. – Amen – dokończył Bazzel. – Oczywiście, kochamy małą Elizabeth-Anne. W końcu jest naszą krewną. Znów sięgnął po dzbanek, zalał talerz syropem i jadł w zamyśleniu. – Obawiam się tylko, czy życie ze mną i Elspeth nie będzie dla małej trudne? Elender przechyliła głowę i spojrzała na niego pytająco: – Słucham? Amanda podniosła wzrok. – Widzi pani, panno Clowney, nie mamy domu – wyjaśniła cicho. – A dzieci potrzebują
domu. Jak już wczoraj powiedzieliśmy, wciąż jesteśmy w drodze. Dlatego tak dużo czasu zajęło nam dotarcie tutaj. – Ostrożnie dobierała słowa, modląc się, aby nie powiedzieć nic takiego, co mogłoby rozsierdzić Bazzela. Wzięła głęboki wdech i ciągnęła drżącym głosem: – Pan Grubb i ja jesteśmy ludźmi bogobojnymi. Właśnie dlatego jeździmy po kraju, głosząc słowo Boże, wszędzie tam, gdzie ludzie chcą nas słuchać. A na to wszystko potrzeba pieniędzy, panno Clowney, dużo pieniędzy. – . Tu wymieniła spojrzenie z Bazzelem, który ponaglał ją wzrokiem. – Kiedy dostaliśmy pani list, Bazzel i ja odebraliśmy go jako znak od Pana. Postanowiliśmy, że jeśli zgodzi się pani, panno Clowney, to my... możemy sprzedać pani Lizbeth-Anne. Widzimy, jak jej u pani dobrze. Za zarobione pieniądze możemy pójść dalej i głosić słowo Boże. Elender siedziała w milczeniu, nie wierząc własnym uszom. Sprzedać Elizabeth-Anne? Czy dobrze usłyszała? Czy ci... kretyni... proponowali jej kupno pięknej bratanicy? Nigdy w życiu Elender nie była taka rozgniewana. Zanim otrząsnęła się z szoku i zdołała znaleźć odpowiednie słowa, Bazzel Grubb przerwał milczenie: – Oczywiście, jeśli nie zaproponuje nam pani dobrej ceny za Elizabeth-Anne, panno Clowney, wtedy będziemy musieli sprzedać ją w Dallas, albo gdzie indziej. Myślę, że będzie można uzyskać za nią całkiem ładną sumkę. Jest taka ładniutka... Ale dalsze jego słowa przerwał ostry, dziki krzyk, jaki rozległ się w głębi domu.
Rozdział 10 Jenny i Elizabeth-Anne były tak zajęte prezentami, że zignorowały dźwięki dochodzące z kuchni i pobrzękiwanie sztućców, jakie dolatywało zza otwartych drzwi jadalni. Jenny postawiła swoje paczki na stole i zaczęła się zastanawiać, którą najpierw odwinąć. Brała każdą do rąk i nią potrząsała. Zdecydowała się na najmniejszą, ale najcięższą. Elizabeth-Anne ułożyła swoje prezenty na kanapie, uklękła przy nich i niezgrabnie zaczęła rozplątywać wstążkę na największej z nich. Szło jej opornie, z powodu rękawiczek. – Och! – Jenny, na widok pudełka obitego czarnym aksamitem, wydała okrzyk tak szczerego zachwytu, że Elizabeth-Anne przerwała swoje zajęcie i zerknęła w jej stronę. Jenny podniosła wieczko i z dumą pokazała Elizabeth-Anne co jest w środku. Na czerwonym aksamicie ułożone były przybory do czesania. – To ten zestaw toaletowy, o którym tak marzyłam! – krzyknęła z satysfakcją. Wzięła lusterko do ręki, obejrzała go i przyjrzała się swojemu odbiciu. Następnie wyjęła szczotkę z białym włosiem i zaczęła rozczesywać włosy. Po chwili zerknęła w stronę Elizabeth-Anne, która wreszcie uporała się z papierem i wstążkami. To pewnie płaszcz na zimę, pomyślała. Jeśli tak, to w porządku. Z doświadczenia wiedziała, że ciotka daje w prezencie jedną rzecz zbytku, przeznaczoną do zabawy, a pozostałe wyłącznie praktyczne, jak na przykład ciepła bielizna. Przepełniona radością z otrzymanego prezentu oraz wspaniałomyślności ciotki, Jenny pozwoliła sobie na wyjątkową wylewność. – Jestem pewna, że to coś ładnego – rzuciła przez ramię, nie racząc nawet spojrzeć i zajęła się otwieraniem następnego pudełka. Skrzywiła się i odłożyła na bok. Tak jak oczekiwała. Bielizna. Elizabeth-Anne ostrożnie rozchyliła biały papier i głęboko wciągnęła powietrze. Wewnątrz miękkiego pudełka siedziała lalka o płowych włosach... najpiękniejsza lalka, jaką w życiu widziała. Z błyszczącymi oczami wzięła ją w dłonie i zaczęła ostrożnie wyjmować. Porcelanowa twarzyczka wyglądała jak żywa. Szeroko osadzone błękitne oczy obramowane były gęstymi rzęsami. Nigdy w życiu nie widziała tak pięknej lalki, ani takiej pięknej, delikatnej, koronkowej sukienki. Nawet najbardziej ekstrawagancki kostium cyrkowy nie mógł się z tym równać. Jenny odwróciła się i wydała z siebie okrzyk zazdrości. – To moje! – wysyczała wściekle. – To ta sama lalka, którą widziałam w Brownsville! Ale Elizabeth-Anne była zbyt zajęta, żeby zwracać na nią uwagę. Posadziła lalkę na kolanach i z zachwytem zaczęła głaskać ją po miękkich włosach. Kiedy spostrzegła Jenny, było już za późno. – To moje! – krzyknęła, wyrwała jej lalkę i zaczęła z nią uciekać. Elizabeth-Anne zeskoczyła z kanapy i ruszyła za Jenny.
Z głębi gardła Elizabeth-Anne wyrwał się miękki, chrapliwy dźwięk, a po twarzy ciekły jej łzy, kiedy wyciągała ręce w niemej prośbie. Jenny wykrzywiła się, odwróciła do niej plecami i przytuliła lalkę do piersi. – Jesteś moja! – powtarzała – i tylko moja. Ciocia się pomyliła. Widziałam cię w Brownsville! – Poczuła pięści Elizabeth-Anne na swojej sukience, więc szybko odskoczyła od niej. – Idź stąd, ty wariatko! – syknęła. – Nikt cię tu nie chce! Zostaw mnie w spokoju! Zdesperowana Elizabeth-Anne chciała raz jeszcze wyrwać lalkę, ale Jenny podniosła ją wysoko do góry i z triumfalnym uśmiechem schowała się za fortepianem. Była pewna, że Elizabeth-Anne nie zbliży się do niej, bojąc się płonącego w kominku ognia. Ale Elizabeth-Anne nie myślała teraz o swoim strachu. Była zagniewana, uparta i zdecydowana na wszystko. Lalka, którą dostała, była czymś więcej niż zabawką; dla Elizabeth-Anne to był prezent od cioci, którą z każdym dniem kochała coraz bardziej. Ciocia dała ten prezent jej, a nie Jenny – a teraz Jenny chciała go wykorzystać, żeby znowu ją torturować. Nagle stanęły jej przed oczyma wszystkie miesiące nieprzerwanych cierpień. Miarka się przebrała. Elizabeth-Anne nie miała zamiaru już dłużej cierpliwie znosić złośliwości ze strony Jenny. Nie bacząc na gorąco bijące od kominka, Elizabeth-Anne wcisnęła się za fortepian i rzuciła na Jenny, wyrywając jej lalkę z rąk. Jenny była zaskoczona determinacją dziewczynki. Przez chwilę walczyły w milczeniu; wreszcie Jenny mocniej zacisnęła ręce na zdobyczy, a Elizabeth-Anne poczuła, że upragniony przedmiot znów wysuwa jej się z dłoni. Ponownie usiłowała chwycić lalkę. To, co stało się potem, było szokiem dla obydwu. Lalka wypadła im z rąk i wpadła do kominka. Zasyczały chciwe płomienie, obejmując zdobycz. Jenny z przerażeniem i fascynacją obserwowała, jak koronkowa sukienka staje w ogniu. Dla Elizabeth-Anne runął cały świat. Ukryła twarz w dłoniach, nie mogąc patrzeć na płonącą zabawkę. Zamiast niej widziała zwęglone ciała Szabo i Mariki, jej ojca i matki. Z jej ust wyrwał się wysoki, przeraźliwy krzyk, który odbił się echem w holu, stamtąd poniósł się do jadalni, a następnie powędrował do kuchni i na piętro. Elender natychmiast ruszyła biegiem do salonu, zostawiając samych Grubbów. Dziko rozejrzała się po pokoju i po chwili dostrzegła dwie dziewczynki za fortepianem. Podeszła bliżej i spojrzała w stronę kominka. – Och, ciociu, ciociu, ciociu! Pali się, ciociu! Ciociu! Elender patrzyła w płomienie jak zaczarowana. Wreszcie spojrzała na Jenny. – Och, ciociu. Pożar... Pożar! Gorąco, pożar! Elender zmarszczyła czoło, przyglądając się Jenny. Ale jej usta się nie poruszały. Wreszcie wolno odwróciła głowę w stronę Elizabeth-Anne. Dziewczynka upadła na kolana, ręce miała przyciśnięte do brzucha, a jej ciało kołysało się na boki. – Ciociu, ciociu! Pomóż im, ciociu! Elender natychmiast znalazła się przy niej i chwyciła Elizabeth-Anne w ramiona.
Dziewczynka mówiła! Naprawdę mówiła! Odzyskała głos! To nie miało znaczenia, w jaki sposób i dlaczego. Nic się nie liczyło, tylko to, że mówiła. To był cud! Kiedy trzymała małą, kołysząc się razem z nią, zaczęła krzyczeć z radości, a po twarzy płynęły jej łzy. Od tej chwili Elizabeth-Anne była jej dzieckiem, bardziej niż Jenny, niż ktokolwiek inny na świecie.
II 1890 Zacheusz Dent County, Missouri
Rozdział 1 Rok 1890 zapisał się w historii Stanów Zjednoczonych trzema wydarzeniami: bitwą pod Wounded Knee w południowej Dakocie, wydaniem książki Jakuba Riisa „Jak żyje druga połowa” oraz pierwszą egzekucją wykonaną za pomocą krzesła elektrycznego. Narodziny Zacheusza Howe na małej farmie niedaleko Muddy Lakę, dziewięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od St. Louis w stanie Missouri przeszły nie zauważone. Był wrześniowy poranek, kiedy Sue Ellen Howe, która nigdy nie słyszała ani o Jakubie Riisie, ani o Wounded Knee, ani o krześle elektrycznym, oparła się o kosę i spojrzała na pole. Dzień był wietrzny i zagony lucerny unosiły się jak fale oceanu. W oddali widziała męża, Nathaniela, i córkę, Letycję, z wprawą koszących zachodni skraj pola. Ostrza ich kos odbijały srebrem promienie słońca, a w powietrzu unosił się zapach świeżego siana. Sue Ellen była już bardzo gruba, ale dziewiąty miesiąc ciąży nie był powodem, aby rezygnować z codziennych obowiązków. Teraz jednak wiedziała, że musi przerwać pracę. Wierzchem dłoni otarła pot z czoła i krzyknęła w stronę jedenastoletniej córki: – Letycja! Letycja przerwała koszenie i ruszyła w stronę matki. Miała niesforne, płowe włosy, zdrowe zęby, muskularne ręce i pociągłą, piegowatą twarz. Pytająco spojrzała na matkę: – Mamo? Nathaniel nawet się nie odwrócił, kiedy dwie kobiety ruszyły w stronę małego domku. Lucerna musi być skoszona; bez niej koń i krowy zdechną zimą z głodu. A przed zmagazynowaniem w szopie powinna być zupełnie sucha. Był farmerem, jak jego ojciec i dziad, a o niektórych rzeczach farmer wiedział sam z siebie – wiedzę tę przekazywały sobie całe pokolenia. Nathaniel spojrzał w niebo. Było czyste i jasnoniebieskie; ptaki szybowały w powietrzu, a słońce grzało mocno. Była nadzieja, że pogoda utrzyma się przez tydzień lub dwa. A po zebraniu lucerny przydałby się deszcz. Nathaniel odchrząknął, splunął i wrócił do koszenia, podczas gdy jego żona, przy pomocy córki, urodziła zdrowego chłopca. Do zachodu słońca Sue Ellen zdążyła nakarmić noworodka i ugotować gorącą kolację w wielkim, czarnym saganie. Nathaniel beznamiętnie spojrzał na chłopca, dał mu na imię Zacheusz, zjadł posiłek i poszedł prosto do łóżka. Następnego dnia Sue Ellen biegała między domem i polem, to karmiąc dziecko, to kosząc. Tej jesieni Sue Ellen Howe skończyła dwadzieścia pięć lat. Nathaniela poślubiła kiedy była ładną, czternastoletnią dziewczyną o jasnej cerze i wszystko wskazywało na to, że wyrośnie na prawdziwą piękność. Ale tak się nie stało. Wyglądała na czterdzieści lat, twarz miała spaloną słońcem, plecy zgarbione od ciężkiej pracy, ręce szorstkie i zgrubiałe. Urodę i jasną cerę zastąpiła pionierska twardość i wewnętrzna siła. Nie potrafiła ani czytać, ani pisać, ale wiedziała jak zasiać i zebrać zboże, jak cerować i szyć, jak peklować wieprzowinę, hodować kurczęta, robić przetwory z warzyw. Oczy miała twarde i nieustępliwe, wargi suche i popękane. W
niekwestionowany sposób zaakceptowała swój los i znosiła go bez słowa skargi. Nie kochała Nathaniela, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że w związku z tym powinna być nieszczęśliwa. Akceptowała go. Ciężko pracował, nigdy jej nie bił, do łóżka brał z jakąś zwierzęcą gotowością, pił mało i jeszcze mniej mówił. Nathaniel był tylko o dziesięć lat starszy, ale wyglądał jak jej ojciec. Był człowiekiem małomównym, nieskorym do okazywania uczuć. Kiedyś jego rodzina posiadała dużą, kwitnącą farmę i kilku niewolników, ale wojna secesyjna zrujnowała farmę, zdziesiątkowała rodzinę i wyzwoliła niewolników. Pozostał Nathaniel i jakieś dwadzieścia akrów ziemi, z której z trudem udawało się wyżyć jemu, jego żonie i córce. Przyjście na świat Zacheusza, to następna gęba do wykarmienia, ale Nathaniel pocieszał się tym, że chłopak zanim skończy osiem lat, będzie już wykwalifikowanym parobkiem. Zacheusz miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, jak bardzo są biedni. Rzadko mieli dość jedzenia i pogodził się z uczuciem ciągłej pustki w żołądku. Pogodził się, ale jej nie polubił. Kiedy nie było urodzaju, jego ojciec ładował strzelbę i ruszał przez pola, aby zapolować na kosy. Były twarde, żylaste i prawie bez mięsa, ale ssanie kruchych kości chociaż na chwilę oszukiwało głód. Miał siedem lat, kiedy otrzymał pierwszy w życiu prezent. Rodzice zabrali go na targ, a on wypatrzył wielkiego, czarnego mężczyznę, który sprzedawał kurczęta po dziesięć centów za sztukę. Zacheusz zajrzał do kartonowego pudła i natychmiast pokochał puszystego, żółciutkiego kurczaka. Kurczak patrzył na niego, jakby błagając, aby zabrał go do domu. – On też ma na imię Zack – powiedział do ojca, pokazując pisklaka palcem. – To nie jest on, Zacku. To kura – lakonicznie odparł ojciec. – Mogę ją kupić, ojciec? Żeby była ino moja? – Obaczym – odparł ojciec po chwili namysłu, zastanawiając się jednocześnie, po co, do diabła, potrzebne dziecku kurczę. Kurczęta tylko brudziły i nie nadawały się do zabawy. – Proszę, ojciec? – desperacko błagał Zacheusz, szczerząc do ojca zęby. Sue Ellen uśmiechnęła się do męża. – Zgódź się, Nathanielu. Przeca nic się nie stanie, jak będzie miał swojego kurczaka. To ino dziesiątak. Nathaniel zmarszczył brwi. – Mam nadzieję, że nic się nie stanie – odezwał się wreszcie. Długo grzebał w kieszeni, aż wreszcie wyciągnął upragnioną dziesiątkę. – Dobra, synu, idź i kup se tego kurczaka. Jest twój. Ale pamiętaj, masz go karmić i masz się nim opiekować! – Ani chybi, ojciec! Dziękuję! – Zacheusz pobiegł do czarnego mężczyzny i z dumą wyprężył pierś. Serce waliło mu jak młot. – Chcę kupić kurczaka! – pisnął.
Dziesiątka szybko zmieniła właściciela, a Zacheusz sięgnął do pudełka i wydobył upatrzonego kurczaka. Pisklę zaprotestowało, ale kiedy przytulił je do siebie, umilkło. Było miękkie, ciepłe i puszyste. – Petey – powiedział cicho, przytulając kurczaka do policzka. – Tak będziesz się zwać, kurczaczku. Petey. Nathaniel znalazł pudełko, zrobił w nim kilka dziurek i podał Zacheuszowi. – Włóż kurczaka do środka, synu. Żebyś go ino nie zgubił. Zacheusz pokręcił głową. – Chcę ją trzymać – powiedział. – Na pewno nie ucieknie. Nathaniel wzruszył ramionami i wyrzucił pudełko. Zapadał zmierzch, kiedy Howe’owie ruszyli wreszcie do domu. Siedząc z tyłu zaprzężonej w muła furmanki, Zacheusz mocno trzymał kurczaka. Mówił do niego cicho, pieścił go, wreszcie głośno ziewnął. Powieki mu opadły i ogarnął go sen, mimo wstrząsów i skrzypienia wozu, a palce powoli zaczęły się rozluźniać. Kurczę pisnęło i wyswobodziło się z objęć, lekko przeskoczyło przez pierś chłopca i ruszyło zwiedzać wóz. Nagle pojazd zarył kołami w głęboką dziurę. Gwałtowny wstrząs nie obudził Zacheusza, ale kurczę wyleciało i przepadło w ciemnościach. Pół godziny później Nathaniel wyprzągł muła i odprowadził do stajni, zaś Sue Ellen delikatnie potrząsnęła Zacheuszem. – Obudź się, synku – powiedziała miękko. – Jesteśmy w doma. Zacheusz usiadł i zaczął przecierać oczy. Wreszcie rozejrzał się dookoła i serce w nim zamarło. – Petey! – krzyknął, patrząc na puste dłonie. Rzucił się na tył wozu, zajrzał pod stertę derek, przesunął kilka skrzynek, ale Petey nigdzie nie było. Zdruzgotany, wcisnął się w kąt wozu, objął nogi ramionami i zapłakał: – Petey uciekła! – Chodź do dom, Zack – uspokajała go Sue Ellen. – Znajdziem ją jutro rano. Zdecydowanie potrząsnął głową i spojrzał na matkę. – Nie. Muszę ją znaleźć. Jest moja, matko. Ani chybi jest tera zmarznięta, wystraszona i głodna. Sue Ellen stanowczo wzięła go za rękę i przytuliła do siebie. – Na pewno już śpi. Obiecuję ci, że znajdziem ją jutro. – W jej głosie brzmiało zdecydowanie. – Ale do jutra może zajść bardzo daleko! – krzyknął. – Nie bucz, synku – stanowczo odparła Sue Ellen. – Wiesz, że ojciec nie lubi chłopców, co buczą. Zacheusz potrząsnął głową.
– Nie buczę! – powiedział z mocą, podczas gdy po jego policzku płynęły łzy. – Tera, po ciemku, nie ma co jej szukać – tłumaczyła Ellen. – Pójdziem po nią jak pośniadamy. – Rzekłaś, matka? – Spojrzał na nią z nadzieją. – Tak, synku. Następnego dnia, nie zważając na niezadowolenie Nathaniela, Sue Ellen i Zacheusz ruszyli tą samą drogą, aż doszli do miejsca, gdzie poprzedniego dnia odbywał się targ. Rozejrzeli się dookoła i ruszyli z powrotem do domu, przez cały czas bacznie rozglądając się za kurczęciem. Nigdzie go nie było. Tego wieczoru, po powrocie do domu, Sue Ellen szepnęła coś mężowi, który przez chwilę patrzył na żonę. Wreszcie kiwnął głową i odchrząknął: – Dobra – powiedział głośno, tak aby Zacheusz mógł go słyszeć – nie mogliśta go znaleźć, sam obaczę, co się da zrobić. Wychodzi, że ino ja mogę go znaleźć. Następnego dnia Nathaniel ruszył na poszukiwania. Zacheusz czekał na niego niecierpliwie w domu. Ojca nie było przez cały dzień, ale kiedy wrócił wieczorem, w ręku trzymał kartonowe pudełko, a w nim żółte kurczę. – Znalazłeś ją! – krzyczał zachwycony Zacheusz. – Znalazłeś Petey, ojciec! Tak, jak rzekłeś! Nathaniel i jego żona wymienili spojrzenia. Wreszcie Sue Ellen uśmiechnęła się czule i uścisnęła ramię męża. Później, po latach, Zacheusz zastanawiał się nie raz czy Nathaniel rzeczywiście znalazł Petey, czy też kupił innego kurczaka. Była to zagadka, której nigdy nie rozwiązał. Głód zwyciężył. Przez tydzień Zacheusz chodził krok w krok za swoim kurczęciem i bawił się z nim w każdej wolnej chwili. Po ośmiu dniach, kiedy w domu znów nie było nic do jedzenia, podszedł do matki. – A nie możemy zjeść Petey? – zapytał. Sue Ellen spojrzała nań ze smutkiem. – Nie, synu – powiedziała z namysłem – nie jest jeszcze wystarczająco duża. Z miesiąca na miesiąc Zacheusz łakomym wzrokiem spoglądał na swoją pupilkę. Petey była coraz większa i tłuściejsza. Wyobrażał sobie, jaka będzie soczysta. Za każdym razem, kiedy na nią patrzył, oblizywał usta. Wreszcie Petey urosła na tyle, że Sue Ellen z aprobatą kiwnęła głową. – Zjemy ją dzisiaj na wieczerzę, Zack – oświadczyła. Tego samego popołudnia Zacheusz złapał Petey i przyniósł Nathanielowi, a następnie przyglądał się, jak ojciec odrzyna jej łeb. Czuł, że pęka z dumy. Dzięki niemu i jego kurze cała rodzina będzie miała co jeść. Kiedy Sue Ellen postawiła na stole talerz z pieczoną kurą, Zacheusz jadł łapczywie. Ulubienica czy nie, ale to tylko kura, którą hoduje się po to, aby ją zjeść.
Nadszedł przełom dwudziestego wieku. Nathaniel, podobnie jak wielu ojców, planował, że pewnego dnia Zacheusz przejmie po nim farmę. Ale Zacheusz był zdecydowany pozostawić gospodarstwo, jak opuszczał Ziemię dziewiętnasty wiek. Był marzycielem, obdarzonym żywą, błyskotliwą inteligencją i naturalną dociekliwością. Wyrósł na bardzo przystojnego chłopca – wysokiego, jasnowłosego i niebieskookiego. Kiedy Zacheusz skończył dziewięć lat, w jego życiu nastąpił nieoczekiwany zwrot. Rodzinie Howe’ów złożył wizytę wielebny ojciec Flatts z kościoła metodystów w Muddy Lakę. Na farmie Howe’ów goście byli rzadkością. Kiedy Zacheusz krzyknął, że zbliża się jakiś powóz, cała rodzina rzuciła robotę i stanęła wzdłuż drogi, z ciekawością obserwując zbliżającego się gościa. Kiedy Nathaniel rozpoznał pastora, cicho zaklął. Charakteryzował go wrodzony brak zaufania do polityków, pastorów i wszystkich tych, którzy zajmowali się czymś innym niż pracą na roli. Tak więc w spojrzeniu, jakim obrzucił niskiego, okrągłego mężczyznę z dużym brzuchem, wysiadającego z powozu, niewiele było przyjaźni. Wielebny otarł czoło chusteczką. – Dzień dobry, panie Howe – zaczął oficjalnie. Nathaniel spojrzał na niego, odszedł na bok, splunął i wrócił do pastora. – Wielebny – skinął głową. – Masz ładnego chłopca. – Wielebny Flatts wskazał na Zacheusza. Nathaniel milczał. – Wygląda na bystrego chłopca. Czas, aby poszedł do szkoły. Nathaniel położył ręce na ramionach chłopca i przyciągnął go do siebie. – To za tym wielebny tutaj przyjechali? Co by zabrać mi mojego chłopca? – Nie chcę go zabierać – zapewnił wielebny Flatts. – Chłopiec musi nauczyć się czytać i pisać. – Tu wielebny zaczerpnął powietrza. – Czasy się zmieniają. – My chłopi – odparł Nathaniel. – Książki nam niepotrzebne. A synek potrzebny jest tu, na farmie. – Bardziej ci się przyda, kiedy będzie umiał czytać i pisać, Nathanie. Pamiętasz, jak w ubiegłym tygodniu spotkaliśmy się w sklepie w Muddy Lakę? Nathaniel spojrzał na niego podejrzliwie. – No i co? – Oszukano cię, właśnie to. Bo nie znasz arytmetyki. – Oszukano! – krzyknął Nathaniel, a oczy mu zabłysły. – Mówicie, że wystrychnęli mnie na dudka? Wielebny nie spodziewał się, że Nathaniel wpadnie w taką furię. Cofnął się, przełknął ślinę i skinął głową. – Kupowałeś różne rzeczy, pamiętasz? – powiedział, straciwszy nagle pewność siebie i jeszcze mocniej się pocąc. – Fasolę, mąkę i tytoń. Tytoń powinien kosztować dziewiętnaście i
ćwierć. Nie ma czegoś takiego, jak ćwierć centa. Ale ty zapłaciłeś dwadzieścia jeden centów zamiast dwadzieścia. To samo było z fasolą i mąką. A ponieważ nie mogłeś zapłacić gotówką, to co tydzień naliczają ci odsetki. Jeden procent miesięcznie. Cały czas przepłacasz, bo nie umiesz sam tego policzyć. Nathaniel odepchnął Zacheusza, ruszył w stronę pastora, chwycił go za klapy i uniósł w górę. Wielebny Flatts bezradnie zamachał nogami, kiedy Nathaniel potrząsał nim w powietrzu. – Ty brudna, dwulicowa świnio – krzyczał. – I ty śmiesz się nazywać sługą bożym! Dlaczego nie powiedziałeś, że mnie oszukują? – Bo nic by ci to nie dało! – wykrztusił pastor. Jego rumiana twarz w ciągu sekundy sczerwieniała jeszcze bardziej. – Nic się nie zmieni, dopóki nie nauczysz się czytać, pisać i rachować. Jeśli Zack się nauczy, będzie mógł ci pomóc. Wtedy nikt cię nie oszuka. Nathaniel postawił pastora z powrotem na ziemi. Tłusty człowieczek odetchnął głęboko i palcami wygładził wymięte klapy. – Jeśli nauczy się czytać, będzie miał przed sobą przyszłość. W dzisiejszych czasach wszyscy muszą umieć czytać i pisać. Nathaniel spojrzał groźnie. – Zack będzie taki sam chłop, jak ja. To żaden wstyd. Jesteśmy uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi. Po raz pierwszy od chwili poślubienia Nathaniela, Sue Ellen wysunęła się do przodu i przemówiła. – Może wielebny mają rację, Nathanielu. Ani chybi Zack powinien iść do szkoły – powiedziała cicho. Obaj mężczyźni na nią spojrzeli. Nathaniel zwrócił się do pastora. – Ale to wiela kosztuje, prawda? Pastor przytaknął. – Piętnaście dolarów rocznie. Nathaniel wzruszył ramionami. – Nie mam takich pieniędzy. – Ja mam – cicho odezwała się Sue Ellen. Nathaniel aż otworzył usta. – Mam złoty medalion, po matuli. Wart jest jakieś piętnaście dolarów. Nathaniel pokręcił głową. Medalion był jedyną rzeczą, jaka została Sue Ellen po matce i wiedział, ile dla niej znaczył. – Sprzedam go – zaproponowała, unikając wzroku męża. – Zresztą, gdzie go nosić? Jasne, będziem musieli po inszemu pracować. Zack może wstawać przed świtaniem, zrobić połowę swojej roboty, iść do szkoły, a resztę potem. – Zdecydowanie kiwnęła głową. – Zack pójdzie do szkoły. Jej głos był tak stanowczy i zdecydowany, że Nathaniel zaniemówił. Po raz pierwszy i
ostatni Sue Ellen przemówiła i podjęła decyzję, nie radząc się męża. Zacheusz całkowicie poświęcił się nauce. Instynktownie wyczuwał, że jest to jedyna droga ucieczki przed biedą. Widział, jak żyli ludzie w mieście, którzy potrafili czytać i pisać – ich wysoki standard życia przypisywał wykształceniu. Po raz pierwszy zaczął wstydzić się życia, jakie wiodła jego rodzina. Według niego nie robili nic, aby polepszyć swoje położenie – byli zadowoleni z tego, co mieli. Świadomość tego dodatkowo podsycała jego głód wiedzy. W ciągu sześciu miesięcy czytał lepiej niż ci, którzy chodzili do szkoły od trzech lat. Pilnie ćwiczył kaligrafię, starając się pisać możliwie jak najładniej. Spędzał bezsenne noce przy świeczce, ucząc się na pamięć słów i definicji ze słownika Webstera, który pożyczyła mu pani Arabella, żona wielebnego Flattsa. Była jego nauczycielką i, wiedząc, że Howe’owie nie mają pieniędzy na kształcenie Zacheusza, w następnym roku uczyła go w zamian za drobne usługi. Nathaniel krzywił się, ale Zacheuszowi, pracującemu z nadludzką energią, w jakiś niepojęty sposób udawało się pogodzić naukę z obowiązkami na farmie. W połowie roku szkolnego czytał, zapamiętywał i tłumaczył całe wersety z Biblii. Miał wyjątkowe zdolności do języka angielskiego oraz umiejętność zdobywania tego, czego zapragnął. Dzięki przyswajaniu nowych zwrotów, zaczął mówić w sposób gładki i poprawny. Zaprzyjaźnił się z wdową, która mieszkała obok pastorostwa, właścicielką ogromnej biblioteki, która pożyczała Zacheuszowi książki. Pochłaniał każdą z nich. Pani Arabella pierwsza otworzyła mu czarodziejskie drzwi do wiedzy, Biblia wytłumaczyła wiele spraw, ale to właśnie książki wdowy McCain uświadomiły mu, jak nudne jest jego życie. Czytał o odległych miejscach, które wydawały się bardziej rzeczywiste i ekscytujące niż ciasny świat Muddy Lakę. Im szerzej otwierał się przed nim ten nowy świat, tym bardziej pragnął stać się jego częścią. Zaczął nienawidzić Muddy Lakę. Pragnął zwiedzać kraje, w których żyły białe, delikatne kobiety o migdałowych oczach i wąskich wargach; tęsknił do sal Pałacu Zimowego w Rosji; marzył o ruinach starożytnych cywilizacji. Ogarnęła go mania podróżnicza i nienasycone pragnienie wiedzy. Ale, roztropnie, zachowywał to tylko dla siebie. Bał się, że gdy ojciec odkryje po jakich bezdrożach błąka się jego wyobraźnia, położy kres nauce. Było zatem nieuniknione, że dystans pomiędzy Zacheuszem i jego rodziną będzie się pogłębiać. Był świadomy przyczyny tego stanu rzeczy: nie mógł dzielić z nimi swoich myśli, ambicji czy marzeń, wiedząc, że nie byłby przez nich zrozumiany. Upłynęło jeszcze pięć lat, zanim zdecydował się na pierwsze zwierzenia. *** Było wietrzne, niedzielne popołudnie kiedy złożyła im wizytę Letycja z mężem, Theoderickiem i dziećmi. Theoderick miał farmę odległą o kilka kilometrów, a Sue Ellen była bardzo dumna, że Letycja zrobiła taką dobrą partię. Theoderick uprawiał tytoń, a to powodowało, że liczono się z nim, nawet mimo braku większych pieniędzy.
Obiad zjedli na ganku, przy stole wykonanym z nierównych płyt zaśniedziałego srebra. Aby uczcić tę okazję, Sue Ellen i Letycja połączyły zasoby. Przygotowały pieczone kurczęta, tłuczone ziemniaki z sosem i chleb kukurydziany. Na deser Sue Ellen przygotowała swoje popisowe danie – placek z jabłkami. W czasie posiłku rozmawiano niewiele: wszyscy byli zbyt zajęci jedzeniem, nie wyłączając dzieci. W rodzinie Howe’ów takie „uczty” należały do rzadkości, więc odbywano je z należytym skupieniem. Jedzenie szybko zniknęło ze stołu. Sue Ellen zaczęła sprzątać naczynia, Nathaniel i Theoderick siedzieli na ganku, żując tytoń, paląc fajki i popijając jabłecznik. Dzieci pobiegły się bawić. Zacheusz i Letycja, którzy od czasu jej małżeństwa widywali się rzadko, poszli na spacer przez pola. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Letycja, od czasu do czasu, z niepokojem zerkała na brata. Wyczuwała, że coś zaprzątało jego umysł, ale była z domu Howe, a Howe’owie nigdy nie wtrącali się w nie swoje sprawy. Poczekała, aż sam zacznie rozmowę. Zacheusz podniósł z ziemi suchy patyk i nerwowo zaczął go łamać na kawałki. Jeden po drugim wrzucał do rzeczki i przez chwilę patrzył jak płyną, unoszone przez prąd. Wreszcie doszedł do wniosku, że musi z kimś porozmawiać o swoich pragnieniach. – Letycjo? Siostra podniosła na niego piegowatą buzię. Jego oczy powędrowały w stronę domu, w którym się urodził. Ze zrujnowanego komina unosiła się w niebo strużka leniwego dymu. Dookoła, w trawie, głośno grały świerszcze, a z krzaków dolatywał nieprzerwany tryl ptaków. – Nie mogę już znieść tego miejsca, Letycjo – powiedział w końcu. Letycja skrzywiła się na dźwięk jego głosu. Odkąd zaczął chodzić do szkoły, jego sposób mówienia bardzo się zmienił. Czasem w ogóle nie mogła go zrozumieć. – A co ci tu nie pasuje? – spytała oburzona. Jego oczy zalśniły jak żarzące się węgle. – Dookoła jest cały świat, Letycjo! – wykrzyknął, nie mogąc już dłużej opanować podniecenia. – Jest tak wielki, rozległy i piękny! Czy wiesz, że są góry pokryte śniegiem, które plują dymem i ogniem? – Och! – pisnęła, zakrywając ręką usta. Oczy miała duże jak spodki, pełne przerażenia. – Jezuniu, tego bym nie chciała obaczyć. Na śmierć bym się wystraszyła! – Wreszcie opuściła rękę i się uśmiechnęła. – Musi mnie nabierasz. – Nie – powiedział cicho – to prawda. – A skąd wiesz? – rzuciła podchwytliwie i przysunęła się bliżej. – Byłeś tam? – W pewnym sensie – odparł wymijająco. – Kiedy? – Ja... czytałem o tym.
– Aha. Sposób, w jaki to powiedziała, spowodował, że jego entuzjazm prysł jak bańka mydlana. Teraz żałował, że zdradził jej swoje najskrytsze tajemnice. Nie umiała czytać i pewnie nawet nie potrafiła wyobrazić sobie siły i magii słowa. Dlatego też nie chciała uwierzyć w to, co było napisane w książkach. Był głupcem, że zaczął się jej zwierzać. Spojrzała na niego ostro. – Chyba nie wyjedziesz w jakieś głupie góry z bajki? Przygryzł wargę i skinął głową. Wtem chwycił ją za ręce tak mocno, że aż jęknęła z bólu. – Muszę stąd wyjechać – powiedział – ale obiecaj mi, że nie powiesz o tym ani mamie, ani tacie. – To wielebny. – Rozmasowała sobie rękę. – To on nakładł ci do łba tego wszystkiego. Lepiej trzymaj gębę na kłódkę. Ludziska zaraz zaczną gadać, że masz nie po kolei w głowie. Zaprzeczył. – To nie wielebny. To książki. To one do mnie mówią, Letycjo! Naprawdę, mówią! Popatrzyła na niego jak na wariata. – Kiedy czytam – tłumaczył cierpliwie – to tak, jakby ktoś siedział tuż koło mnie, opowiadając o cudach, które widział. Letycja nie wyglądała na przekonaną. – A dokąd chcesz wyjechać? – spytała. Wzruszył ramionami i zaczął przestępować z nogi na nogę. Spojrzał w dół i zaczął uważnie przyglądać się swoim bosym stopom. – Jeszcze nie wiem – powiedział w zamyśleniu. – Gdziekolwiek. Podniósł głowę i spojrzał w słońce. – Myślę, że po prostu przez jakiś czas będę podróżował. Zobaczę, co się tylko da zobaczyć. – A na to nie trza pieniędzy? Twierdząco skinął głową. – Ale i tak wyjadę. Zmarszczyła brwi. – Kiedy? – Och, jeszcze muszę się dużo nauczyć – zbył ją, uciekając wzrokiem przed jej spojrzeniem i patrząc na odległe pola. Nie mógł jej powiedzieć, że najpierw musi dojść do ładu z samym sobą. Z jednej strony niczego bardziej nie pragnął niż wyruszyć w drogę natychmiast, wyjechać do St. Louis czy gdziekolwiek indziej. Kierunek nie miał najmniejszego znaczenia, chodziło o samo rozpoczęcie podróży. Z drugiej jednak strony nie mógł się na to jeszcze zdecydować. Do pastora przyjechała z Natchez piękna siostrzenica pani Arabelli, panna Phoebe. Jej rodzice zginęli w wypadku i
Flattsowie postanowili wziąć ją do siebie. Phoebe Flatts miała szesnaście lat, była o dwa lata starsza od niego i kompletnie go oczarowała. Twarz miała spokojną i białą jak porcelana, długie jasnoblond włosy pobłyskiwały jak jedwab, a oczy były ciemne i wilgotne. Za każdym razem, kiedy przechodziła obok niego, spuszczała wzrok, uśmiechała się tajemniczo ustami w kształcie serca, a jemu krew uderzała do skroni, a twarz zalewała się rumieńcem. Nie przypuszczał, że kobieta może wywierać taki wpływ. Teraz, kiedy pojawiła się na jego orbicie – chociaż dość odległej – nie mógł tak zwyczajnie odejść. Nawet w celu realizacji swoich marzeń. Jednak największą trudność sprawiało mu znalezienie słów na opisanie tego, co czuł do panny Phoebe. Cokolwiek pomyślał lub powiedział, wszystko wydawało się nie takie. Wreszcie, zdesperowany, udał się do wdowy McCain i jeszcze raz pożyczył cienki tomik poezji. Kiedy czytał je po raz pierwszy, nie zrobiły na nim większego wrażenia. Teraz zrozumiał, do czego była potrzebna poezja – aby opisać to, czego opisać się nie dawało. Od tej pory, za każdym razem, kiedy myślał o pannie Phoebe, w głowie dźwięczał mu jeden z sonetów Szekspira: Do czego cię przyrównać? Do dnia w pełni lata? Piękność twoja jest bardziej i świeża, i stała. Jeszcze w maju wiatr nieraz mrozem pąk omiata A letnia pora nie trwa, jak obiecywała. [Sonet Williama Shakespeare’a w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo a5, Poznań 1993.] Te słowa, i tylko one, oddawały cały urok panny Phoebe. Teraz, kiedy stał z Letycją nad brzegiem rzeczki, przed oczami pojawiła się romantyczna wizja. Do tej pory panna Phoebe była jedynie sennym marzeniem, które przepełniało go pożądaniem. Wiedział, co do niej czuł, i jak ubrać to w słowa. Ale nagle zdał sobie sprawę, że to mu nie wystarczy. Musi ją poślubić.
Rozdział 2 Zsunął nogi z posłania – deski podłogi zaskrzypiały i ugięły się pod jego ciężarem. Owiało go zimne powietrze, przedostające się przez szpary w ścianach. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Podrapał się po plecach. Mięśnie miał sztywne i zbolałe od spania w zwiniętej pozycji. Jego prycza, a faktycznie deska przybita do wschodniej ściany domu, już była za krótka, aby cały się na niej zmieścił. Znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Zza zasłony, która dzieliła izbę, dolatywało pochrapywanie Nathaniela i równy oddech Ellen. Zaczął skradać się na palcach, a jego ruchy zdradzały tę znajomość miejsca, jaką nabywa się po wielu latach. Znal każdą luźną deskę w podłodze, położenie każdego mebla. Poprzedniego wieczora, po tym, jak zjedli kolację i poszli do łóżek, jego rodzice się kochali. Zasłona nie tłumiła ich jęków, westchnień i skrzypienia żelaznego łóżka. To nie to, że Zacheusz wcześniej nie znał tych odgłosów. Tylko dopiero ostatnio uświadomił sobie własne potrzeby. Wymacał i zebrał ubranie, szybko naciągnął je na siebie, wsunął znoszone buty i je zasznurował. Sięgnął po kawałek chleba, który Sue Ellen trzymała na półce nad piecem i zaczął go rwać na kawałki. Wychodząc, jeszcze przeżuwał, stąpając po podłodze jak najostrożniej, aby nikogo nie obudzić. Kiedy cicho zamykał drzwi chaty, wciągnął głęboko w płuca kilka haustów świeżego powietrza. Rozejrzał się. Noc była jak granatowy aksamit, oświetlona jasnym światłem księżyca, który lśnił nad bezkresnymi polami. Zaczerpnął wiadrem wody ze studni, zanurzył w nim cynowy kubek i wypił chciwie. Woda była chłodna i smaczna. Pozostałą zawartością kubka polał sobie twarz. Teraz był już całkowicie rozbudzony. Z przylegającej do chaty szopy wyciągnął narzędzia. Następnie, pogwizdując cicho, zaczął pracę w warzywniaku Sue Ellen. Od poniedziałku do soboty pracował na polu; niedzielne poranki były zarezerwowane na pracę w ogrodzie, reperację narzędzi i pranie; a popołudnia na zasłużony odpoczynek. A dziś była niedziela. Szybko wbił motykę w wilgotną glebę, rozrzucając dookoła grudki ziemi. Kierowała nim jakaś nadludzka siła i energia. Do dziewiątej rano musiał skopać cały ogród. W ten sposób zostanie mu dość czasu na umycie się, ubranie, aby zdążyć na mszę o jedenastej, w kościele metodystów w Muddy Lakę. Nigdy przedtem nie był w kościele, mimo perswazji ze strony wielebnego Flattsa i jego żony. Ale dzisiaj... tak, dzisiaj pójdzie! Nie dlatego, że nagle wybuchły w nim jakieś uczucia religijne, ale że będzie tam Phoebe. Praca w ogrodzie zajęła mu pół godziny dłużej niż planował. Cały spływał potem. Już
wcześniej zdjął kurtkę i koszulę. Teraz plecy, pierś i twarz miał spalone od słońca, a pod skórą rysowały się nabrzmiałe mięśnie. Zebrał narzędzia i pospieszył do chaty. Przez podwórze szła Sue Ellen, niosąc pod pachą kosz z praniem. Zatrzymała się i z zaciekawieniem obserwowała syna. Nigdy przedtem nie widziała, żeby pracował z takim zacięciem. – Wcześnieś wstał, synu. – Tak, mamo – odwrócił się w jej stronę. – Chciałem wcześnie skończyć, żeby móc iść do miasta. – Do miasta? Jesteś w mieście codziennie. Po co jeszcze dzisiaj? – Odprowadziła go do studni i obserwowała, jak nabiera wody i sięga po mydło. – Idę do kościoła – oświadczył cicho. – Kościół! Od kiedy to noga któregoś z Howe’ów przestąpiła progi kościoła? – Zacheusz usłyszał głos Nathaniela. Obejrzał się. – Dobry, ojcze – pozdrowił Nathaniela. – Wstałem wcześnie, żeby skończyć z ogrodem, zanim pójdę. Nathaniel przyjrzał mu się badawczo. – Pierwej szkoła, teraz kościół. A co następne? – Chodzenie do kościoła na pewno mi nie zaszkodzi – cicho odparł Zacheusz. – Od kiedy jesteś taki religijny? – To nie z powodu religii – oburzył się chłopak. W jego błękitnych oczach błyszczało wyzwanie. – Więc co? Oczy Sue Ellen były mądre i rozumiejące. Wyciągnęła rękę i delikatnie chwyciła męża za ramię. – Daj mu spokój, Nathanielu – powiedziała cicho. Nathaniel wzruszył ramionami i splunął na ziemię. Sue Ellen kiwnęła na Zacheusza. – Przyniosę ci czystą koszulę. *** Kiedy dotarł do kościoła, msza już trwała. Podwójne drzwi były szeroko otwarte i na cichą, zakurzoną ulicę spływały dźwięki hymnu: Naprzód, żołnierze Chrystusa... Zawahał się i podniósł wzrok na pobielany budynek. Był nieduży, z gankiem wychodzącym na ulicę i małą dzwonnicą, lecz było w nim coś onieśmielającego. Nagle stracił pewność siebie. Nigdy przedtem nie był w kościele. Może zrobi z siebie głupca? Może wszyscy od razu się domyśla dlaczego się tu znalazł? Może...
Nerwowo przełknął ślinę i zawrócił. Po chwili zatrzymał się i zganił w myślach. Jesteś głupcem. Dlaczego ktokolwiek miałby pomyśleć, że przyszedłeś do kościoła tylko dlatego, że chciałeś spotkać kogoś, na kogo masz ochotę? Zerknął na dom Flattsow, stojący tuż obok. Czyż wielebny Flatts i pani Arabella nie zapraszali go, aby przyszedł na mszę? Zmarszczył brwi. Tak, zapraszali. Bojąc się jeszcze raz zmienić zdanie, odwrócił się twarzą do kościoła i zmusił do wejścia na drewniane schody ganku. Zacisnął usta i przez otwarte drzwi spojrzał na sanktuarium. Było mroczne, oświetlone jedynie skąpym światłem padającym z witrażowego okna nad ołtarzem. Wierni stali ze śpiewnikami w dłoniach, a ich głosy łączyły się w zgodny chór. Z balkonu płynęły głębokie, majestatyczne dźwięki organów. Zacheusz zdjął czapkę, nabrał powietrza w płuca i cicho wsunął się do środka. Stanął z tyłu. Czuł się obco w tej społeczności, ale z jakiegoś nieznanego sobie powodu nie potrafił wyjść. Kiedy skończył się hymn i wszyscy usiedli, on w dalszym ciągu stał, z czapką w ręku. Starając się pozostać jak najmniej widocznym, przesunął się w kąt, tak aby jego sylwetka nie rysowała się tak wyraźnie na tle otwartych drzwi. Ale właśnie w tej chwili wielebny Flatts wszedł na ambonę, ogarnął wzrokiem wiernych, zauważył Zacheusza i wyciągnął ku niemu pulchne ręce w geście pozdrowienia. – Mamy dzisiaj gościa – powiedział przyjaźnie. – Witamy, Zacheuszu Howe. Podejdź bliżej. Wszystkie głowy odwróciły się i Zacheusz zobaczył, jak ludzie patrzyli nań z ciekawością, ale bez złośliwości. Nieśmiało wsunął się do ostatniej ławki. Kobieta o srogiej twarzy uśmiechnęła się i przesunęła, aby zrobić mu miejsce. Podziękował uśmiechem, usiadł i rozejrzał się dyskretnie, usiłując dostrzec Phoebe. Ale przed sobą widział jedynie morze gołych głów i czarnych identycznych czepków. Wielebny Flatts rozpoczął długie kazanie. Zacheusz wcisnął się w ławkę. Był znudzony i niecierpliwy – chciał jak najszybciej zobaczyć Phoebe. Wreszcie msza się skończyła i wszyscy wstali. Zacheusz poszedł w ich ślady. Kobieta obok niego wskazała palcem śpiewnik. Odezwały się organy i wszyscy zaczęli śpiewać: Dzięki, o Panie, składamy dzięki O Wszechmogący nasz Królu w niebie! Stał na palcach i rozglądał się niespokojnie. Kiedy hymn się skończył ludzie zaczęli wychodzić z ławek i przesuwać się w kierunku drzwi. Zacheusz przepuścił siedzącą obok niego kobietę, ale sam pozostał w ławce, czekając aż pojawi się Phoebe. Nagle przestraszył się, że mógł jej nie zauważyć albo wcale nie przyszła do kościoła. Jednak była! Stała w pierwszej ławce. Widział jej profil. W ręku trzymała śpiewnik. Serce skoczyło mu do gardła. Czekała cierpliwie, aż wyjdą ludzie z tylnych rzędów. Kiedy przechodziła, spojrzała na niego, a jej wargi rozchyliły się, odsłaniając drobne, równe, białe zęby. Zarumieniła się i spuściła wzrok. Zacheuszowi z trudem udało się złapać oddech. Phoebe była tak oszałamiająco piękna, że
nawet surowy, czarny czepek nie był w stanie przytłumić jej urody. To dziwne, że nigdy wcześniej nie zauważył takich drobiazgów, że jest drobna i ma taką wąską talię. Ruszył tuż za nią, oddychając głęboko. Pachniała fiołkami. Przed kościołem tłoczyli się wierni, witając się z pastorem i ze sobą nawzajem. Zacheusz chciał być razem z nimi, ale czuł, że od tych ludzi oddziela go przepaść. Łączyło ich wyznanie. Znali się. Byli lepiej ubrani. Cicho wysunął się z tłumu, ale przez kilka następnych tygodni regularnie przychodził do kościoła. Wreszcie został zaproszony na niedzielny obiad do pastorostwa. Wkrótce stało się to tradycją. Chodzenie na mszę opłaciło się. Zacheusz był dumą i radością Arabelli Flatts. Miała satysfakcję, że jej nauczanie przynosiło jakiś pożytek. Jego sytuacja społeczna nie miała znaczenia – Zacheusz radził sobie dużo lepiej niż bardziej inteligentni, bogaci uczniowie. Wielebny Flatts lubił go także, ponieważ był pracowity i regularnie chodził do kościoła, czego nie robił nikt z Howe’ów. Niedziele, które Zacheusz spędzał w kościele, a następnie u pastorostwa, mijały zbyt szybko. Były to jedyne chwile, kiedy mógł być blisko umiłowanej Phoebe. Z radością znosił nieskończenie długie kazania siedząc w pierwszej ławce, obok siostrzenicy pastora. Każdej niedzieli serce Zacheusza biło szybciej, kiedy ukradkiem zerkał na Phoebe. Nie słyszał kazań, jedynie kryształowo czysty głos Phoebe, śpiewającej hymny. Czuł się najszczęśliwszy, kiedy dzieliła z nim swój śpiewnik. Trzymała wtedy jedną połowę książki, on drugą. Od czasu do czasu, gdy przewracali strony, ich palce się spotykały. Był głęboko rozczarowany, kiedy wielebny Flatts dał mu w prezencie śpiewnik – teraz nie mógł już korzystać z modlitewnika Phoebe.
Rozdział 3 Arabella Flatts uderzyła palcami w klawisze organów. Rozległy się ostatnie mocne dźwięki hymnu. Następnie uniosła dłonie znad instrumentu i spojrzała w dół, na kościół. Jej bystre oczy bacznie obserwowały morze głów. Nagle zmarszczyła brwi. Z tego miejsca doskonale widziała Phoebe, siedzącą w pierwszej ławce obok Zacheusza, który zamiast patrzeć na ambonę, przyglądał się Phoebe. A więc to tak, myślała Arabella. Jest w niej zakochany. To dlatego przychodzi do kościoła. Skrzywiła się. Ale czy w tym wypadku motywy są takie istotne? A może to Pan działa w swój tajemniczy sposób? Może zesłał tę tragedię na rodziców Phoebe, aby mogła tu przybyć i zdobyć kolejnego członka kongregacji? Tego Arabella nie była pewna. Uśmiechnęła się niepewnie i szybko rozejrzała po kościele. Kazanie się skończyło. Jej palce ponownie zawisły nad klawiaturą. Rozległy się dźwięki hymnu. Tej nocy Arabella niespokojnie kręciła się na swojej poduszce. Przez dłuższą chwilę patrzyła na śpiącego męża. – Wielebny – szepnęła niepewnie. Poruszył się; poczuła, że odwraca twarz w jej stronę. – Tak, Arabello? – Pan... – Przygryzła wargę. – Czasem jego czyny są niezbadane, prawda? – Taaak... – W głosie Eliasza Flattsa słychać było zdziwienie. – Czy coś cię niepokoi? – Nnnie – zaczęła powoli – tylko czasami zastanawiam się, dlaczego sprawia, że niektóre rzeczy toczą się właśnie takim torem. – Jakie rzeczy? – Och – powiedziała wymijająco – różne rzeczy. Wielebny Flatts poklepał żonę po ręku. – Nie naszą rzeczą jest pytać dlaczego – zacytował cicho. W ciemnościach kiwnęła głową. – To prawda, nie naszą. Nieoczekiwanie poczuła ulgę, że nie powiedziała mu o tym, w jaki sposób Zacheusz patrzy na Phoebe. Wielebny i tak wkrótce sam zauważy. A poza tym, był w tym palec Boży. Tego była pewna. Uśmiechnęła się lekko, wpatrując w ciemny sufit. Jeszcze długo po tym, kiedy oddech jej męża stał się głęboki i regularny, leżała bezsennie, wspominając czasy, kiedy go spotkała – wiele lat temu. Była wtedy taka młoda – ledwie dwa lata starsza od Phoebe. A jej mąż, młody seminarzysta, był szczupłym, przystojnym, przepełnionym wiarą entuzjastą.
Oczywiście, teraz nie był już ani szczupły, ani przystojny, ale jego religijność jeszcze się pogłębiła. Przynajmniej niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. I wraz z tą pocieszającą myślą zapadła w głęboki sen. Msze w kościele metodystów nie przemawiały do Zacheusza tak, jak fragmenty Biblii, przepełnione przypowieściami, bohaterskimi czynami i historią. Lecz to, co podobało mu się najbardziej – poza możliwością przebywania razem z Phoebe – to hymny; poezja stworzona dla muzyki. Nic nikomu nie mówiąc sam ułożył słowa hymnu, nadając mu tytuł: „Potężne, złote wrota Niebios”. Pisał go w każdej wolnej chwili, kiedy poczuł natchnienie, a kiedy został ukończony, pokazał go Arabelli Flatts. Był zdumiona. Najpierw uważnie go przeczytała, a następnie przyjrzała się przystojnemu chłopakowi, który był jego autorem. – Ty to napisałeś? – spytała zaskoczona, wskazując palcem kartkę. Zacheusz skinął nieśmiało głową. Wielebny miał rację, pomyślała Arabella, wyroki Pana rzeczywiście są niezbadane. Teraz nie miała już najmniejszych wątpliwości, że Pan przysłał tu Phoebe, aby przyciągnąć Zacheusza do kościoła. Przez cały następny tydzień Arabella siadała do organów i układała muzykę do słów, a następnie zleciła miejscowej gazecie wydrukowanie hymnu. Kiedy w niedzielę zaśpiewano go po raz pierwszy, w oczach wielebnego, Arabelli i Zacheusza ukazały się łzy. Zacheusza ogarnął niewysłowiony smutek. Dzień, w którym po raz pierwszy odśpiewano jego hymn, był niewątpliwie najważniejszym w jego życiu, lecz radości nie mógł dzielić z najbliższymi. Nathaniel odmówił pójścia do kościoła. Miał robotę. Odkąd Letycja poszła na swoje, a Zacheusz chodził do szkoły, nie miał czasu na głupstwa. Letycja i Theoderick też nie chodzili do kościoła, a Sue Ellen zachorowała na grypę. Od tej niedzieli „Potężne, złote wrota Niebios” śpiewane były przynajmniej dwa razy w miesiącu. Wielebny i Arabella rozesłali słowa hymnu do sąsiednich miasteczek i wkrótce pieśń ta stała się najpopularniejszą w całym hrabstwie. W ciągu jednego dnia Zacheusz wyrósł na bohatera Muddy Lakę. Odnalazł swój świat w poezji. Arabella Flatts była na tyle skromna, aby nie przeceniać swojej roli w odkryciu Zacheusza i drzemiącego w nim geniuszu, ale za każdym razem, kiedy nań patrzyła, jej oczy błyszczały prawdziwą dumą. Nawet Phoebe zdawała się spoglądać na niego częściej. Społeczność metodystów przyjęła go z otwartymi ramionami.
Rozdział 4 Arabella Flatts delikatnie otarła wargi serwetką i odsunęła bogato rzeźbione krzesło od owalnego, mahoniowego stołu. Phoebe poderwała się, idąc jej śladem. Wielebny Flatts, Zacheusz i wielebny Tilton, który przyjechał z wizytą z Salem i wygłosił niedzielne kazanie, również przyłożyli serwetki do ust. – Prawdziwa uczta – oświadczył silnym głosem wielebny Tilton, którego żona zmarła poprzedniego roku. Wymiętą serwetę położył obok talerza i wstał z miejsca. Był wysokim mężczyzną. – Jest pani wspaniałą kucharką, pani Flatts. Zazdroszczę pastorowi. Arabella zarumieniła się z zadowolenia. – Musi nas pastor częściej odwiedzać – powiedziała. Wielebny Flatts wyciągnął rękę, aby poklepać Tiltona po ramieniu. – Przejdźmy do gabinetu – zaproponował. Odwrócił się i skinął głową. – Chodź, Zacheuszu. Jest coś, co chcielibyśmy z tobą omówić. Zacheusz był zaskoczony. Nigdy przedtem nie spotkał go taki zaszczyt. Zerknął najpierw na wielebnego Flattsa, potem na wielebnego Tiltona, wreszcie na panią Flatts. Ta uśmiechnęła się zachęcająco, odprowadzając ich wzrokiem, kiedy ruszyli przez hol w kierunku gabinetu pastora. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, razem z Phoebe zaczęła sprzątać ze stołu. – Wielebny Tilton wygłosił bardzo piękne kazanie, prawda? – zagadnęła Arabella. Phoebe podniosła głowę i przytaknęła. – Jak umyjemy naczynia, pójdziemy na ganek. Znasz to powiedzenie: mężczyźni pracują od wschodu do zachodu słońca, kobiety pracują przez cały czas. Ale niedziel to nie dotyczy. Musimy gotować, ale potem możemy usiąść i odpoczywać, tak jak Pan przykazał. Phoebe znów kiwnęła głową, a jej twarz pozostała nieodgadniona. Nie lubiła mycia naczyń, nie lubiła też przesiadywania na ganku. W Natchez zawsze miała mnóstwo przyjaciół. Phoebe Flatts umierała z nudów. Zza zamkniętych drzwi gabinetu do uszu kobiet dobiegały głosy mężczyzn. Phoebe nie zwracała na nie uwagi, ale Arabella kiwała głową z zadowoleniem. Wiedziała, o czym rozmawiają. W ubiegłym miesiącu to ona podsunęła ten pomysł mężowi, a on na niego przystał. I właśnie w tej sprawie Tilton przyjechał do Muddy Lakę. – Pora, abyś zaczął myśleć o przyszłości – zaczął wielebny Flatts. Równymi krokami przemierzał wypełniony książkami pokój, a dwa bliźniacze, owalne portrety dziadków pastora Flattsa, spoglądały na nich ze ścian. – Czy zastanawiałeś się już co będziesz robił? – Sir? – odpowiedział Zacheusz, który przysiadł na brzeżku sofy pokrytej wyblakłym obiciem. Wielebny Tilton siedział naprzeciwko, z filiżanką herbaty w ręku.
Wielebny Flatts wsunął do kieszeni kamizelki swoje pulchne palce. Nabrał powietrza, potarł policzkiem o muskularne ramię i zamyślił się. Jego szare, krzaczaste brwi były zmarszczone, a dolna warga wysunięta. Po chwili znów podniósł oczy i napotkał wzrok Zacheusza. – Masz już czternaście lat. Zacheusz kiwnął głową, zdziwiony. – Tak, sir. – Nie muszę ci chyba mówić, że jesteś bardzo inteligentny. – Wielebny Flatts znów spojrzał na młodzieńca małymi, przenikliwymi oczkami. – Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Zażenowany Zacheusz spuścił oczy i poczuł dławienie w gardle. Opanował podstawowe maniery i zdobył trochę ogłady i wykształcenia, ale wciąż brakowało mu swobody w przyjmowaniu komplementów. – Nigdy nie jest za wcześnie na zastanowienie się nad swoją przyszłością – kontynuował pastor. – W ciągu dwóch lat będziesz musiał postanowić, co chcesz zrobić ze swoim życiem. – A co mogę zrobić? – w poczuciu beznadziejności wykrzyknął Zacheusz. Wielebny uśmiechnął się i zerknął na pastora Tiltona. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia. Wielebny Tilton odstawił filiżankę, wstał i odchrząknął. – Czy zastanawiałeś się nad kapłaństwem? – zapytał cicho. – Kapłaństwem? – głos Zacheusza drżał. – Kapłaństwem – potwierdził wielebny Tilton i wskazał na wielebnego Flattsa. – Obaj zgadzamy się, że Pan pobłogosławił cię w sposób wyjątkowy. Jak na człowieka w twoim wieku jesteś przepełniony wielkim talentem. Uważamy, że powinieneś właściwie wykorzystać tę łaskę. – Ale nie wiem, czy... – Czy masz powołanie? – uprzejmie zapytał wielebny Tilton. Zacheusz kiwnął głową. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Jak na niego, wszystko odbywało się zbyt szybko. – Wielu z tych, którzy zostali powołani przez Pana, na początku nawet nie zdawali sobie z tego sprawy – spokojnie powiedział wielebny Tilton i uśmiechnął się życzliwie do Zacheusza. – Ale Pan wie, Zacheuszu. Wybrał cię, abyś dla niego pracował. – Praca w służbie Pana to zaszczyt – z emfazą dodał wielebny Flatts. – To praca ciesząca się powszechnym szacunkiem. W stanie kapłańskim można zajść bardzo daleko. Zacheusz spojrzał na pastora Flattsa. – Kapłaństwo – ciągnął wielebny Flatts – to nie tylko odprawianie nabożeństw. – Jesteśmy... lekarzami duszy. Opiekujemy się duchowymi potrzebami ludzi. Pomagamy im uleczyć ból. – Ale... ja? – Głos Zacheusza był pełen emocji i zmieszania. – Nie mam o tym pojęcia. – Przeciwnie – zaprzeczył wielebny Tilton. – Twój hymn jest najlepszym dowodem twojej wrażliwości. Masz wyjątkowy talent do tłumaczenia spraw niewytłumaczalnych i do nadawania temu formy słownej tak, aby wszyscy zrozumieli. Wielebny Flatts odchrząknął.
– Nie musisz decydować się już teraz – powiedział – ale jeśli jesteś zainteresowany, to powinieneś dać nam znać. Na to wszystko potrzeba czasu. Czekają cię rozmowy, musisz zostać zaakceptowany, przejść przez testy, iść do college’u... – Do college’u! – Tak. – Wielebny Flatts surowo zmarszczył brwi. – Większość kapłanów kształcona jest w taki właśnie sposób. A kiedy przyjmiesz już święcenia, dostaniesz swoją parafię. Może nawet wyjedziesz z misją za granicę. – Za granicę! – Zacheusz wyprostował się na sofie. Nie chciał wierzyć własnym uszom. – Oczywiście, jeśli zdecydujesz się na tę drogę, będziemy musieli znaleźć dla ciebie odpowiednią żonę. Taką, która będzie spełniać twoje życzenia i będzie dbała o sprawy parafii, jak to robi pani Flatts. Jest wiele młodych, oddanych kobiet. Jak nasza Phoebe, na przykład. Zacheusz oblał się rumieńcem. Wielebny Flatts odchrząknął, rozejrzał się i też lekko się zarumienił. Arabella nie podejrzewała, że mąż też zwrócił uwagę na zainteresowanie jakim Zacheusz obdarzał Phoebe. A on sam, czyż nie obiecał jej umierającym rodzicom, że zaopiekuje się Phoebe? Że pomoże znaleźć jej odpowiedniego męża? A to niełatwe zadanie. Oczywiście, był jeszcze czas. Ale powoli można wszystko zorganizować, nadać sprawie biegu. Przede wszystkim, musi być pewny, że z Zacheusza będą ludzie. – Zastanów się nad tym – szybko dorzucił wielebny Flatts. – Nie musisz decydować się już teraz. I niech ta rozmowa, przynajmniej na razie, pozostanie między nami, dobrze? Zacheusz usiłował przełknąć gulę, która utknęła mu w gardle. Zawirowało mu przed oczami. Nie mógł w to uwierzyć. To zbyt piękne, aby było prawdziwe. Wykształcenie. Zawód, nawet jeśli nie po jego myśli. Możliwość podróżowania po świecie, do najdalszych miejsc, o których od tak dawna marzył. I Phoebe jako żona. Wszystko podane jak na talerzu. Przez chwilę czuł, jak wzbiera w nim miłość. On, który nigdy nie miał żadnych uczuć religijnych, teraz poczuł, że gdzieś, w głębi, rodzi się miłość do Boga. Czy to był przypadek? Przeznaczenie? Czy też... był to palec Boży? Być może... Wielebny Flatts, przed pożegnaniem Zacheusza, odciągnął go na bok. – Pamiętaj – powiedział tym szczególnym tonem, który sugerował zarówno poufność, jak i dobrą radę starszej osoby – nic dobrego nie wyniknie z pośpiechu. Zastanawiaj się tak długo, ile będzie trzeba. Przemyśl to dobrze i rozważ wszystkie konsekwencje. A teraz idź do domu i dobrze się wyśpij.
Rozdział 5 Następnego dnia pastor Flatts wybrał się na farmę Howe’ów, aby spotkać się z Nathanielem. Na początku spotkania Nathaniel miał nawet jak najlepsze intencje. Gestem pokazał niskiemu, grubemu gościowi, aby ten poszedł za nim i, z zalanego słońcem podwórza, wprowadził go do ciemnej izby. Jedno obszerne pomieszczenie, przedzielone wyszarzałą zasłoną, czuć było moczem i zjełczałym jedzeniem. Nathaniel sięgnął do kredensu, wyjął dużą butlę samogonu i postawił na surowym kuchennym stole. Wyciągnął korek, który wyskoczył głośno, i napełnił do pełna dwa gliniane kubki. Dopiero potem usiadł. Wielebny także. Z podwórza dolatywał do nich jednostajny dźwięk rąbanego przez Zacheusza drzewa. Nathaniel zdążył już upić spory łyk, zanim zauważył, że gość nawet nie podniósł kubka do ust. Palcem wskazał pastorowi trunek. – Nie ufam ludziom, którzy nie piją – powiedział ostro. Wielebny, czując na sobie świdrujące spojrzenie ciemnych oczu Nathaniela, powoli podniósł kubek i, zwalczając obrzydzenie, ostrożnie umoczył usta. Trunek był mocny – palił mu gardło i żołądek. Nigdy nie pijał alkoholu, ale nie śmiał odmówić, aby nie obrazić gospodarza. Poza tym, zależało . mu, aby Nathaniel był w jak najlepszym nastroju. Inaczej misja na pewno się nie powiedzie. – Panie, wybacz mi – modlił się w duchu przy każdym kolejnym łyku. Przez chwilę obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu – Nathaniel zajęty opróżnianiem kubka, pastor – wolno sącząc ze swojego. Nathaniel skrzywił się kiedy zobaczył, że poziom alkoholu w naczyniu pastora prawie się nie zmienił. – Wcale nie pijecie – rzucił oskarżające – No, pastorze, pijcie jak mężczyzna. Od tego się nie umiera. Wielebny Flatts zamknął powieki i opróżnił kubek. Natychmiast zaniósł się kaszlem, a oczy wyszły mu na wierzch, jak u karpia. Nathaniel pochylił się i mocno uderzył go w plecy, co spowodowało, że oczy grubasa stały się jeszcze większe. Nathaniel ponownie napełnił kubki i podniósł swój. – Do dna! Wielebny patrzył, jak Nathaniel jednym haustem wypił zawartość całego kubka. Teraz jego kolej. Panie, wybacz mi, pomodlił się cicho i wypił. Musiał użyć całej siły woli, aby nie zwymiotować. Nathaniel znów nalał. Wielebny poczuł dziwną lekkość. Było to uczucie, którego nigdy przedtem nie doświadczył. Jego członki straciły ciężar własny, a pokój zaczął tańczyć przed oczami. Wreszcie Nathaniel oparł się o krzesło, a powieki mu opadły. Wcale jednak nie zamierzał zasnąć; przeciwnie, był bardzo czujny.
– Więc przyjechaliście, aby zabrać mego chłopca – przemówił w końcu. Wielebny nie odpowiedział od razu. Słynął z tego, że umiał wybrnąć z każdej sytuacji, ale tutaj, u Howe’ów, czuł się dziwnie nieswojo. Nigdy wcześniej nie był wewnątrz wiejskiej chaty, i musiał stwierdzić, że jest wyjątkowo przygnębiająca, mimo desperackich wysiłków, aby nieznośne życie uczynić trochę znośniejszym. To go przytłaczało, a jednocześnie dawało siłę, umożliwiającą wykonanie tego, po co tu przyszedł: chciał, aby choć jeden z Howe’ów miał lepsze życie. To, w przekonaniu pastora, była wola Boga. Nagle Nathaniel wyprostował się na krześle i zerwał na równe nogi. Po nierównych deskach przeszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Sue Ellen! – krzyknął chrapliwie. Nie czekali na nią długo – zjawiła się już po chwili z pomarszczoną i zmęczoną twarzą. Nerwowo wycierała czerwone, szorstkie ręce w brudny fartuch. – Wielebny jest głodny! Sue Ellen kiwnęła głową i zdobyła się na niepewny uśmiech, jednocześnie przeciskając się obok męża. – Naprawdę, proszę sobie nie robić kłopotu – bełkotliwie zaprotestował pastor. Sama myśl o jedzeniu sprawiała, że robiło mu się niedobrze. Patrzył, jak Sue Ellen sięga po obrośnięty tłuszczem, żelazny rondel i poczuł obrzydzenie. – Przyszliście do nas z wizytą, to z nami zjecie – upierał się Nathaniel. – Mój chłopak już cię dostatecznie, długo objada. Teraz ty zjesz u nas. Wielebny Flatts z nieszczęśliwą miną skinął głową i zmusił się do uśmiechu. Pobladł, ale w żaden sposób nie mógł odrzucić gościnności. – Ja... czuję się zaszczycony – wyjąkał. – Zack! – zawołał Nathaniel w stronę drzwi. Odgłosy rąbania drzewa ustały. W chwilę później zjawił się Zacheusz. Wyglądał na zdenerwowanego i zawstydzonego. – Tak, ojcze? – Zabij najtłustszego kurczaka. Wiesz którego. Zacheusz przytaknął. – Tak, ojcze – zawahał się. – No, ruszaj się! – Tak, ojcze. – Oczy Zacheusza napotkały wzrok pastora. Było mu wstyd z powodu biedy i brudu, z którym jego matka, niezależnie od wysiłków, nie potrafiła sobie poradzić. Co gorsza, on sam wystarczająco często jadał u Flattsów, aby wiedzieć, ile trudu zadawała sobie Arabella przygotowując posiłek. W domu Flattsów wszystko było eleganckie i pięknie podane, a tutaj popękane, poszczerbione i wytarte. Zacheusz obejrzał się za siebie i szybko wyszedł. Nie uszło to uwadze Nathaniela. Nagle ramiona mu opadły, jakby przybyło mu lat. Patrzył za synem z poczuciem obcości i straty. Zdał sobie sprawę, że czeka go niechybnie to, czego tak
bardzo zawsze się obawiał. Zacheusz szanował pastora bardziej niż własnego ojca. Co gorsza, Nathaniel wiedział, że nic na to nie może poradzić. Nie potrafił czytać ani pisać. Rzeczy, które były dla niego ważne, przestały być istotne dla Zacheusza. Stracił jedynego syna. Sue Ellen z głośnym brzękiem wstawiła rondel do pieca i z drewnianym wiadrem wyszła na podwórze. Napełniła je wodą ze studni i wróciła do izby. Nalała do wielkiego garnka i ostrożnie podrzuciła drzewa do pieca. Chwyciła kosz i znów wyszła na dwór. Przystanęła na chwilę i wzrokiem poszukała syna. Zacheusz w jednej ręce trzymał miskę z karmą, a drugą rozsypywał ją po ziemi. – Cip, cip, cip – wołał cicho. Uśmiechając się i kręcąc głową, Sue Ellen szybko przeszła na drugą stronę chaty, gdzie znajdował się ogród. Po zarżnięciu kurczaka Zacheusz wrócił do rąbania drzew*. Wiedział, że pastor i ojciec chcą sami porozmawiać o jego przyszłości. Jednak nie mógł powstrzymać się od przebywania w pobliżu. – O, Boże – modlił się cicho – spraw, aby mój ojciec ujrzał światło. Upłynął jakiś czas zanim zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Po raz pierwszy w życiu modlił się. Wielebny Flatts beknął głośno, nie będąc już w stanie się powstrzymać, ani też trzymać kubka przy ustach. Ręką złapał za brzeg stołu i mocno się przytrzymał. To śmieszne, co alkohol może zrobić z człowiekiem, myślał. Ściany chaty kręciły się wokół niego, jak jakaś zwariowana karuzela na jarmarku. Było mu gorąco i lepko. Rozgrzany piec wydzielał tyle ciepła, a kurczę, piekące się w rynience z dużą ilością tłuszczu, wydzielało niemiłą jego zmysłom woń. Nathaniel oparł kościste łokcie o stół, podejrzliwie pochylił się w stronę pastora i spojrzał mu głęboko w oczy. – Zacheusz jest naszym jedynym chłopcem. Potrzebujemy go tutaj. Dlaczego mam zgodzić się aby odszedł i zostawił rodzinę i gospodarstwo? Wielebny Flatts przesunął gliniany kubek w kierunku gospodarza i uśmiechnął się niepewnie. Nathaniel natychmiast napełnił go po brzegi. Pastor wychylił trunek do dna. Oparł się o krzesło i złożył pulchne, czerwone ręce na wydatnym brzuchu. To zabawne, ale płyn przestał już palić mu wnętrzności. – To dla jego dobra. To bystry dzieciak. Może dużo dać innym – powiedział, zdając sobie sprawę, że formułowanie zdań sprawia mu niejaką trudność. Zmarszczył brwi, koncentrując się na wymowie każdego słowa, ale na niewiele to się zdało. Nathaniel uśmiechnął się niewyraźnie. – A co ja będę z tego miał? – zapytał cicho. – Ty? – Wielebny zasępił się. – Nic.
Nathaniel wolno pokiwał głową. Przynajmniej pastor był szczery i darował sobie tę drętwą mowę o wiecznym zbawieniu i innych duperelach, pomyślał. – A Zacheusz? Co mój chłopak będzie z tego miał? – Wykształcenie. Ciężką pracę. – Pastor przełknął ślinę i odetchnął z ulgą. – Zacheusz nie będzie musiał się martwić, czy i kiedy zje kolejny posiłek – dodał. Nathaniel znów skinął głową. Przez chwilę wyglądał na pokonanego. Jednak za jakiś czas z dumą podniósł głowę. – Powiedzcie mi jedno, pastorze. Czy mój chłopak będzie dobrym kaznodzieją? Wielebny Flatts znów popchnął kubek w kierunku Nathaniela. – Nalejcie. – Pewni jesteście? – spytał Nathaniel, szczerząc zęby. – Pewni. – Pastor kilkakrotnie pokiwał głową i patrzył, jak Nathaniel napełnia mu kubek, który następnie przesunął w stronę pastora, rozpryskując po stole połowę zawartości. – Nie mogę powiedzieć, czy Zacheusz będzie dobrym kaznodzieją, panie Howe. To zależy... – Wielebny znów głośno czknął. – To zależy od Zacheusza. – W porządku – powiedział Nathaniel. – Jest wasz, pastorze. Twój i twojego Boga. Mój syn należy do ciebie. Ledwie zarejestrowawszy te słowa, pastor zerwał się na nogi, odepchnął krzesło i ruszył do drzwi. Na zewnątrz złapał się oburącz za poręcz ganku i kilkakrotnie odetchnął głęboko. Było jednak za późno. Zaczął wymiotować. Oczy wyszły mu na wierzch, źrenice niemal zniknęły pod powiekami, ukazując jedynie białka. Nathaniel zdążył przytrzymać pastora, kiedy walił się z nóg i ostrożnie ułożył na ławce. Potrząsnął głową i zaśmiał się cicho. Wielebny Flatts miał słabą głowę. *** Pastor nigdy nie skosztował kurczęcia, ale sześć miesięcy później Zacheusz siedział w pociągu wiozącym go do Center Hall College w Tigerville, w stanie Wirginia.
Rozdział 6 – Zacheusz Howe? Zacheusz stał przed zdyszanym, dziobatym wyrostkiem. – Tak? – Wielebny Astin chce cię widzieć – wyszeptał pierwszak zniżonym, pełnym szacunku głosem. – Dziękuję – odparł Zacheusz już w próżnię, ponieważ chłopak pobiegł dalej z kolejnymi wiadomościami. Spiesząc w stronę budynku administracyjnego Zacheusz zastanawiał się, czego może od niego chcieć sam prezydent college’u. W ciągu dwóch ostatnich lat pobytu w Center Hall College w Tigerville lwią grzywę wielebnego Astina zdarzało mu się widywać jedynie okazjonalnie, a i to z daleka. To prawda, że w co drugą niedzielę wysłuchiwał jego znakomitych kazań wygłaszanych w kaplicy akademickiej, poza tym dwa razy oglądał ceremonię wręczania dyplomów na Great Lawn, wysłuchując jednocześnie natchnionych słów mądrości i przestrogi, jakie słał nowo wyświęcanym kapłanom przed wysłaniem ich w grzeszny świat. Ale w ciągu tych dwóch lat nigdy nie spotkał się z nim osobiście. Zacheusz nerwowo oblizał spód dłoni i przyklepał włosy, aby czupryna gładko leżała oraz poprawił krawat. On, Zacheusz Howe, miał poznać wielebnego Astina, jednego z najbardziej znanych kapłanów kościoła metodystów, a i z pewnością całego kościoła amerykańskiego. I po raz kolejny zadał sobie pytanie, co było przyczyną takiego zaproszenia. Przeszedł przez trawnik, skracając sobie drogę do pięknego budynku stylizowanego na okresie Tudorów, obrośniętego dzikim winem, którego strome, błękitne dachy naszpikowane były kominami i dymnikami. Jak zwykle przez chwilę był pod wrażeniem otoczenia. Miasteczko studenckie usytuowane było w parku, na który składały się starannie utrzymane trawniki, ocienione sędziwymi dębami i rzędami magnolii, derenia i azalii, teraz w pełnej krasie. Miasteczko składało się z sześciu budynków obrośniętych bluszczem, z łukowatymi, gotyckimi oknami i grubymi ołowianymi szybami. W samym środku tych zabudowań college’u stała kaplica z czerwonej cegły o wdzięcznych, neoklasycystycznych proporcjach, majestatycznie wznosząca się ku niebu. Zacheusz minął ogrodnika koszącego trawę. Na chwilę zatrzymał się, aby popatrzeć na błyszczące ostrze. Już od ponad dwóch lat nie miał w ręku tego narzędzia – taki widok automatycznie przywołał falę wspomnień. Wdychając słodki zapach trawy, zastanawiał się, jak długo jeszcze ten świeży zapach ziemi będzie go wzruszać. Pewnie zawsze, pomyślał. Miał to już we krwi. Przyspieszył kroku, przeskakując po dwa kamienne schody na raz. Przed podwójnymi, dębowymi drzwiami budynku administracyjnego odetchnął głęboko, aby unormować oddech i raz jeszcze poprawił niesione pod pachą książki. Otworzył jedno skrzydło drzwi. Było ciężkie i
głośno zaskrzypiało. W holu było ciemno i chłodno. O ile kaplica była duchowym symbolem college’u, o tyle budynek administracyjny był jego pragmatycznym jądrem i jako takie uderzał funkcjonalnością. Za prostym stołem, nad którym wisiał krzyż, siedziało dwóch studentów drugiego roku, o różowych, jakby wyszorowanych do czysta twarzach. Zacheusz podszedł bliżej i przełknął ślinę. – Wielebny Astin mnie wezwał – powiedział nerwowo. Student siedzący bliżej podniósł głowę. – Ty jesteś... – Zacheusz Howe. Młody człowiek zerknął do rejestru, następnie spojrzał na towarzysza. – Proszę, zostań tutaj, bracie Karolu. – Oczywiście, bracie Arturze – odparł drugi student. Brat Artur wstał i obszedł stół. – Chodź ze mną, bracie Zacheuszu – powiedział uprzejmie. – Książki możesz zostawić tutaj. Zacheusz położył książki na stole i odwrócił się w stronę schodów, prowadzących na piętra. Automatycznie ruszył w tamtym kierunku. – Bracie Zacheuszu! Zatrzymał się i odwrócił. Student szedł w przeciwnym kierunku. – Tędy. Zacheusz ruszył za nim długim korytarzem, który nagle się zwęził. Doszli do niskich drzwi, które przewodnik Zacheusza otworzył. Ich oczom ukazały się wąskie, kamienne schody, prowadzące w dół, zapewne do piwnicy. Zacheusz pytająco spojrzał na brata Artura. – Wielebny Astin preferuje wilgotne pomieszczenia – wyjaśnił brat Artur. – Jego kwatera, to niewielka cela w piwnicy. – Aha. Mijając drzwi brat Artur pochylił głowę, więc Zacheusz zrobił to samo. Zaczęli schodzić po wąskich, kręconych schodach. Ich kroki odbijały się głośnym echem. Piwnica była ciemna i wilgotna, pachnąca stęchlizną i pleśnią. Oświetlały ją nieliczne, nagie żarówki. Na końcu labiryntu korytarzy przewodnik zatrzymał się i zapukał do jednych drzwi. – Tak? – rozległ się głęboki baryton, bogaty i dźwięczny. – Przyszedł brat Zacheusz, wielebny. – Dobrze. Niech wejdzie. Brat Artur usunął się na bok, aby zrobić miejsce Zacheuszowi, który zerknął na niego i wsunął się do pokoju. Usłyszał, jak drzwi cicho się za nim zamykają. Powoli się odwrócił. Cela była o wiele skromniejsza niż jego pokój w internacie. Kamienne ściany i podłoga wytyczały powierzchnię niewiele większą niż osiem metrów kwadratowych. Pod jedną ze ścian stał niewielki stół, a pod drugą żelazne łóżko, na którym leżał zniszczony egzemplarz Biblii.
Ściany były surowe i gołe, poza niewielkim obrazem przedstawiającym Jezusa. Przez maleńkie okienko pod sufitem wpadała wąska smuga światła. Wielebny Astin siedział za biurkiem, a przed nim leżała koperta i kartka papieru. Podniósł głowę. W tym małym, skromnym pokoju wielebny Tomasz Astin wyglądał jeszcze dostojniej niż na ambonie. Bez wątpienia był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Zacheusz kiedykolwiek widział. Był wysoki, szczupły, o prostej sylwetce, poruszający się z wrodzoną godnością. Ale największą uwagę przyciągała jego twarz, otoczona lwią grzywą włosów. Z jego oczu koloru najczystszego błękitu biło ciepło i szczerość. Prosty nos, gładko wygolona twarz i mocno zarysowany, kwadratowy podbródek świadczyły o sile charakteru. Z człowieka tego emanowały szczodrość i życzliwość, które falami zaczęły docierać do Zacheusza, otaczając go, rozsiewając moc i przywracając mu pewność siebie. Uczucie pogłębiło się, kiedy wielebny Astin wstał i wyciągnął rękę na powitanie. Jego uścisk był mocny, przyjacielski i szczery; elegancki, a jednocześnie bardzo bezpośredni. – Bracie Zacheuszu, proszę, usiądź. – Wielebny Astin gestem wskazał na łóżko. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem. – Więc spotykamy się nareszcie, bracie Zacheuszu – odezwał się wielebny Astin. – Twoi nauczyciele wyrażają się o tobie z ogromnym uznaniem. Przez ostatnie dwa lata zawsze byłeś najlepszy w klasie. Szkoda tylko, że po raz pierwszy rozmawiamy ze sobą w tak smutnych okolicznościach. Zacheusz milczał, nie wiedząc co wielebny ma na myśli. – Otrzymałem bardzo smutny telegram – kontynuował rektor. – Przekazywanie złych wieści zawsze jest dla mnie bardzo przykre, ale cóż – jest to moim obowiązkiem. Zacheusz zbladł. – Czy coś się stało? – wyszeptał. Ogarnęły go złe przeczucia. – Coś w domu? Wielebny Astin kiwnął głową. – Twoja matka... Zacheusz poczuł nagły chłód. – Czy ona... ? – Bał się kończyć. Wielebny Astin potrząsnął głową. – Nie, żyje – uspokoił go – ale jest bardzo chora. Zacheusza ogarnęły mieszane uczucia. Z jednej strony poczuł ulgę; z drugiej spłynął na niego strach i poczucie beznadziejności. Kiedy przemówił, głos mu drżał. – Czy... to coś poważnego? – Nie jest dobrze, niestety. W innym przypadku wielebny... – Rektor szybko rzucił okiem na telegram. – Wielebny Flatts nie domagałby się twojego przyjazdu do domu. Jego zdaniem powinieneś natychmiast wracać.
Zacheusz przełknął ślinę. Poczuł, że zaschło mu w gardle. – Ale ja... – Możesz przełożyć egzaminy – Wielebny Astin cicho zakaszlał. – Zdając sobie sprawę, że nie masz pieniędzy, zatroszczyłem się o twoją podróż. Oto bilety. – Podał Zacheuszowi leżącą na stole kopertę. – Aha, i znajdziesz tam pięć dolarów. Na niespodziewane wydatki. Zacheusza ogarnęła fala miłości, która zdawała się rozlewać po jego całym ciele. Poczuł uścisk w gardle. – Wszyscy będziemy się modlić za twoją matkę – obiecał. – A teraz idź się spakować, bracie Zacheuszu. – Wstał z krzesła, dając znak, że spotkanie dobiegło końca. – Dziękuję, ojcze Astinie – powiedział z wdzięcznością. – Ojciec jest dla mnie... bardzo dobry. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł się odwdzięczyć. Wielebny Astin poklepał Zacheusza po ręku i się uśmiechnął. – Matki są bezcenne, bracie Zacheuszu. Opiekuj się nią. – Na pewno – żarliwie obiecał Zacheusz. – Przed akademikiem czeka na ciebie powóz. – Wielebny Astin wyjął z kieszeni zegarek. – Jeśli się pospieszysz, to zdążysz na pociąg. W St. Louis masz przesiadkę. Z oczu Zacheusza popłynęły łzy. – Cokolwiek się stanie – wolno powiedział wielebny Astin – będzie to wola Boża. Bądź pewien, że On zawsze jest z tobą. Zaopiekuje się i tobą, i twoją matką. Wszyscy jesteśmy jego dziećmi. Zacheusz spojrzał na przełożonego. – Bóg z tobą – powiedział Astin na pożegnanie.
Rozdział 7 W St. Louis miał trochę czasu do następnego pociągu. Dworzec znajdował się niedaleko centrum i chociaż był bardzo głodny, postanowił poznać miasto, zamiast pójść coś zjeść. Jedzenie kosztuje, a zwiedzanie jest bezpłatne. W kieszeni czuł szelest pięciu banknotów jednodolarowych. Pięć dolarów – dla niego była to fortuna, wszystko co posiadał. Nie zważając na burczenie w brzuchu i drobny deszcz, pogwizdując cicho podniósł walizkę i ruszył przed siebie. Nie zaszedł daleko. Już po chwili kapuśniaczek zamienił się w gwałtowną burzę. Z rozświetlanego błyskawicami nieba lał deszcz przy akompaniamencie gromów. Musiał szukać schronienia we wnęce sklepu. Po obu stronach obszernego wejścia znajdowały się niewielkie okna wystawowe, silnie oświetlone. Zapatrzył się w wystrój pierwszego z nich. Za grubą szybą znajdowała się biżuteria w postaci sznura pereł oraz złotego łańcucha zakończonego filigranowym medalionem. Środek medalionu zdobił purpurowy bratek z cytrynowożółtym środkiem. Poczuł wzruszenie na wspomnienie medalionu, który matka dała wielebnemu Flattsowi w zamian za jego naukę. Zdawał sobie sprawę co dla niej znaczył. Był jedyną cenną rzeczą, jaką posiadała. Od czasu do czasu wyjmowała go, ostrożnie odwijała zniszczoną, różową bibułkę, aby nacieszyć oczy jego pięknem. Na jej zwykle zaciśniętych ustach pojawiał się wtedy lekki uśmiech, a ona sama zdawała się przenosić w odległą przeszłość. Odetchnął głęboko. Nigdy nie podarował matce żadnego prezentu. Nigdy. A w kieszeni miał całe pięć dolarów. Kierowany impulsem podniósł walizkę i stanął przed drzwiami. Były wykonane ze lśniącego mosiądzu, a ich prostokątną, szklaną taflę zdobiła różowa zasłona. Drzwi otworzyły się lekko i bezgłośnie. Gdzieś, w głębi sklepu, delikatny dzwoneczek ogłosił jego przybycie. Uniósł głowę. Bezpośrednio nad nim, z wysokiego, bogato zdobionego sufitu, zwisał ogromny, kryształowy żyrandol, a jego sople rzucały wokoło niezliczone tęczowe promienie. Nigdy w życiu nie widział czegoś równie pięknego. Powoli zamknął za sobą drzwi. Postawił walizkę. Brązowy dywan pod jego stopami był obszarem miękkiego pluszu. Doleciał go słodki zapach polnych lilii. Z uznaniem pociągnął nosem i, starając się odnaleźć jego źródło, omiótł sklep spojrzeniem. Luksusowe wnętrze sprawiło, że na moment zaparło mu dech w piersiach. Ściany sklepu obite były jasnozielonym jedwabiem. Mahoniowe gabloty wypełnione były po brzegi błyszczącą, oszałamiającą biżuterią, której wartości nie był w stanie ocenić nawet w przybliżeniu. Jego początkowy zachwyt zastąpiło uczucie onieśmielenia. W sklepie nie było nikogo. Westchnąwszy cicho pochylił się, aby podnieść walizkę i wyjść. – W czym mogę pomóc? – nie wiadomo skąd rozległ się śpiewny, uprzejmy głos.
Zaskoczony, rozejrzał się. Zza jasnozielonej zasłony wyszła wysoka dostojna kobieta. Jej błyszczące, kruczoczarne włosy ściągnięte były do tyłu przepaską, a czarna suknia ozdobiona jedynie kameą ze złota i kości słoniowej, była szalenie elegancka. Czuł, jak jej szare oczy taksują go uważnie. Zacheusz nerwowo wskazał witrynę koło drzwi. – Ten medalion? – Odchrząknął. – Ten w oknie? Ile kosztuje? Kobieta uniosła wąskie brwi. Ocena potencjalnego klienta zajęła jej nie więcej niż ułamek sekundy: ten młody człowiek z pewnością trafił tu przez pomyłkę. To się zdarzało od czasu do czasu, i w ciągu wielu lat pracy nauczyła się taktownie wskazywać im drzwi. Robiła to tak umiejętnie, że nigdy do końca nie wiedzieli, jak to się stało, że byli już po drugiej stronie drzwi. Z Zacheuszem chciała postąpić dokładnie w ten sam sposób, lecz nagle coś ją w nim uderzyło, że zmieniła zamiar. Uśmiechnęła się lekko, wyciągając długie ręce. – Ten ze sprasowanym bratkiem? Zacheusz w milczeniu kiwnął głową. Kobieta wyjęła klucz z kieszeni, podeszła do witryny i otworzyła ją. Podniosła złoty łańcuch i rozpięła go na dwóch palcach, tak aby bratek znalazł się pośrodku. – Jest piękny, prawda? – Tu zniżyła głos, jakby z zamiarem zdradzenia największej tajemnicy. – Złoto osiemnastokaratowe i szkło weneckie. – To dobrze? – niepewnie spytał Zacheusz. – Czy dobrze? – Kobieta zaśmiała się cicho. – Osiemnastokaratowe złoto wyjątkowo nadaje się na biżuterię. Inne jest zbyt kruche. – A ile to kosztuje? – wyszeptał Zacheusz. Pochylił się do przodu, delikatnie dotykając medalion czubkami palców. – Dziesięć dolarów. – Och – Zacheusz cofnął rękę. – To... trochę za dużo... przepraszam bardzo. – I skierował się do drzwi. Kobieta kiwnęła głową. – Jeśli jest pan zainteresowany, to mamy taki sam srebrny za cztery dolary. – Mógłbym zobaczyć? – rozjaśnił się Zacheusz. – Oczywiście. – Kobieta odłożyła łańcuszek na miejsce, zamknęła witrynę i wybrała następny klucz. – Zaraz wrócę. – Zniknęła za zasłoną. Widział, jak pochylała się nad wielkim, żelaznym sejfem. – Oto i on. – Kobieta przyniosła czerwone, aksamitne pudełko. Postawiła je przed Zacheuszem i podniosła wieczko. Medalion był identyczny jak ten na wystawie, lecz zrobiony ze srebra. Zacheusz sięgnął do kieszeni i wyjął cztery jednodolarowe banknoty. Rozstał się z nimi bez żalu. No to co, że do jutra nic nie będzie miał w ustach. Głód nie był dla niego niczym nowym.
Wielebny Flatts spojrzał na zegarek i zatrzasnął metalowe wieczko, następnie podniósł wzrok i ogarnął cały peron. – Pociąg się spóźnia – oznajmił. Phoebe nie odpowiedziała. Siedziała na ławce napięta i zbolała. Nie chciała wychodzić na spotkanie Zacheusza, ale kiedy nadszedł telegram z college’u, informujący o jego przyjeździe wuj nalegał, aby poszła razem z nim. – Zacheuszowi jest bardzo ciężko z powodu choroby matki. Musi być wśród przyjaciół, Phoebe. A poza tym, to długa droga ze stacji na farmę Howe’ów. Jestem pewien, że z wdzięcznością przyjmie nasze towarzystwo. Nie chciała się z nim sprzeczać. Szczelniej otuliła się szalem i pochyliła do przodu, opierając policzek na dłoni. Słońce już zaszło, a srebrny księżyc połyskiwał jak gondola na granatowym niebie. Zrobiło się chłodno. Oprócz niej i wuja na peronie znajdowały się tylko trzy osoby. Spojrzała w ich kierunku. Młody człowiek obejmował ramieniem żonę, która tuliła dziecko. Phoebe szybko odwróciła wzrok. Przez cały dzień bolała ją głowa, a teraz, na widok dziecka poczuła, że ból przemieszcza się w okolice brzucha. Kilkakrotnie głęboko nabrała powietrza, ale ból nie przechodził i dalej świdrował. Tak było od dwóch miesięcy. Mocno zacisnęła powieki. Dlaczego do tego dopuściłam? Ciągle zadawała sobie to samo pytanie, chociaż znała na nie odpowiedź: ponieważ Chester Savage był tak niepokojąco przystojny, bogaty i bardzo męski. Ponieważ był uosobieniem tego, co tylko kobieta mogła sobie wymarzyć. Chesterowi Savage’owi brakowało właściwie tylko jednego. Uczciwości. Phoebe westchnęła. A wszystko zaczęło się tak niewinnie pewnego pięknego, jesiennego popołudnia. Drzewa pokryte były romantycznym płaszczem złota i rdzy, lekki wiatr pieścił, niosąc ostatnie tchnienie lata. Dziwne, ale tego popołudnia wydawało się, że czas stanął w miejscu. Tak łatwo wracała wspomnieniami do tego dnia nawet kiedy się przed tym broniła. Wtedy wszystko wydawało się takie piękne. To był idealny dzień na piknik. Przygotowała drugie śniadanie, włożyła je do wiklinowego koszyka umieszczonego na bagażniku roweru i ruszyła poprzez Muddy Lakę, i dalej zakurzoną wiejską drogą. Twarz owiewał jej chłodny wiatr. Nie zamierzała jechać zbyt daleko, ani w jakimś konkretnym kierunku, ale to popołudnie było tak cudownie ekscytujące, że zrobiła prawie sześć kilometrów, zanim zjechała na pobocze, gdzie usiadła, aby odpocząć i zjeść lunch. W końcu zasnęła. Poczuła, że coś łaskocze ją w nos. Machnęła ręką i dalej spała, ale mucha, zachęcona resztkami jedzenia, nie dawała za wygraną. Otworzyła jedno oko i znów leniwie machnęła ręką. Rozbudzona usiadła. Nie wiedziała jak długo spała, ale słońce grzało już słabiej. Niedługo
zajdzie. Przetarła oczy i powoli się rozejrzała. Doznała dziwnego uczucia, że jest przez kogoś obserwowana. Po drugiej stronie drogi rosła kępa drzew, a na jej tle stał on, jedną ręką trzymając lejce pięknego, szarego wałacha, drugą opierając na biodrze. Nigdy wcześniej go nie widziała, ale jego surowa, przystojna twarz, gęste czarne włosy i cała sylwetka zrobiły na niej wrażenie i podziałały tak, jak żaden mężczyzna. Spojrzała na niego, a on wciąż tam stał, z bezczelnym uśmiechem na ustach. Szybko pozbierała swoje rzeczy i wstała. Zanim zdążyła spakować koszyk i wyjechać rowerem na drogę, ruszył z miejsca. Stał na samym środku traktu, blokując jej przejazd. – Czy mógłby pan? – zapytała lodowato. Uśmiechnął się, odsłaniając białe, mocne zęby, a w jego oczach dojrzała pewność siebie. – Dama powiedziałaby zapewne „proszę” – przypomniał jej miękkim, uprzejmym głosem. Zaczerwieniła się. – A dżentelmen nie uczyłby damy dobrych manier – potrząsnęła głową. – A teraz, czy mogę prosić, aby pozwolił mi pan przejechać? Nie ruszył się z miejsca. – Ach, co za odwaga. Zupełnie nie pasuje do damy. – Zejdź mi z drogi! – krzyknęła ze złością. Chciała udać, że najeżdża na niego rowerem, ale fortel się nie udał. Nie drgnęła mu nawet powieka, ani nie ruszył się o centymetr. – Wkroczyła pani na cudzy teren – powiedział cicho. Podniosła wzrok, a w oczach pojawiła się złość. – Jeśli ja naruszyłam czyjś teren, to pan tym bardziej. Najwyraźniej był rozbawiony. Zatoczył krąg ręką. – Ta dolinka, te pola, po obu stronach drogi są częścią posiadłości Savage’ów. To na wypadek, gdyby pani nie wiedziała. – I pewnie ten młyn też – wskazała głową w kierunku zabudowań, następnie przyjrzała mu się uważnie. – I cóż z tego? A kim pan jest, żeby zwracać mi uwagę? – Teraz z kolei ona była rozbawiona. – Jestem Chester Savage – uśmiechnął się. Zmieszała się, nie mogąc wymówić słowa. Upłynęła chwila, zanim odzyskała głos. – Dobrze, przepraszam, że wkroczyłam na cudzy teren – powiedziała, starając się usprawiedliwić. – Jest pan zadowolony? – Spojrzała na niego z ukosa i postawiła nogę na pedale. Odsunął nieco konia, robiąc jej miejsce, ale ruszyła zbyt wolno i rower, a ona wraz z nim, runął na ziemię. – Widzisz, co narobiłeś – krzyknęła z pretensją w głosie, bardziej upokorzona niż obolała. – Pozwól, że ci pomogę. – Zsiadł z konia i pochylił się nad rowerem, jednocześnie wyciągając rękę, aby pomóc jej wstać.
Przez chwilę wpatrywała się w niego. W końcu, z niechęcią, przyjęła pomoc. Lekko postawił ją na nogi, aż musiała się o niego oprzeć. Serce biło jej mocno, całkowicie wbrew woli. – Nic ci się nie stało? – Zdawał się być szczerze przejęty. Odepchnęła go i zaczęła wygładzać spódnicę, dziwnie zaniepokojona faktem, że on wciąż trzyma ją pod ramię. Świadoma spojrzenia jego ciemnych, smolistych oczu, czuła się dziwnie słaba, a serce biło jej coraz głośniej i głośniej. I tak to się zaczęło. Pierwsze spotkanie. Wzajemne zauroczenie. Namiętność. Miłość z jej strony i pożądanie z jego. Oszustwo. W głębi serca Phoebe Flatts zawsze miała słabość do sióstr Broente. Samotne wrzosowiska, pusta przestrzeń, wiatr gwiżdżący wśród skalistych pagórków lub wysokiej trawy... A w tej scenerii atrakcyjny, wysoki, ciemnowłosy, zamyślony mężczyzna, ukrywający jakieś przerażające tajemnice, uwodzi niewinną, ale o silnej woli bohaterkę – na takich właśnie opowieściach spędzała całe godziny, czytała je wiele razy i marzyła. W książkach bohater zawsze był silny, zmagający się z różnymi niebezpieczeństwami, lecz koniec końców prawdziwa miłość zawsze zwyciężała. A bohaterka, choćby nie wiadomo jak uduchowiona, dawała się uwieść. Tak było i z nią. Savage’owie należeli do jednej z najbogatszych, najbardziej wpływowych rodzin w okolicy, a Chester Savage był ich jedynym synem. Dziedzicem tysięcy akrów pierwszorzędnej ziemi, młyna, składów zboża. Był ucieleśnieniem marzeń. Był uosobieniem marzeń Phoebe o romantycznej miłości. Spotkali się jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie przyznawała się wujostwu do tej znajomości, wciąż wymyślając nowe powody, aby się z nim ukradkiem widywać. Spotykali się w odosobnionych miejscach, niewidoczni dla nikogo. Na leśnych polanach, dopóki było ciepło. W opuszczonych szopach, kiedy pojawiły się pierwsze mrozy. Na początku starała się walczyć z pokusą, ale jej opór był słaby. Naiwna, romantyczna wizja zwyciężała. W myślach widziała Chestera Savage’a wysiadającego przed domem Flattsów z kapeluszem w ręku, jako oficjalnego zalotnika, proszącego wielebnego Flattsa o jej rękę. Na to właśnie liczyła. Tymczasem kontynuowali schadzki. Namówiła wielebnego Flattsa na kupno klaczy i teraz wyjeżdżała kiedy tylko chciała. Phoebe zrobiłaby wszystko, aby znaleźć się w silnych ramionach Chestera Savage’a i czuć na wargach jego wilgotne pocałunki. Niewinne pieszczoty stawały się coraz śmielsze. Jego ustom nie wystarczały już jej wargi, lecz chciały całować piersi. Jego ręce gładziły jej gładkie, okrągłe pośladki i wzgórek między udami. Wreszcie, co było nieuniknione, wszedł w nią, doprowadzając do ekstazy, o której istnieniu nie miała pojęcia.
Bała się, ale była szczęśliwa. Miłość była dla niej jak narkotyk. Chciała być wykorzystywana przez Chestera, czuć go w swoim wnętrzu, obejmować nogami jego nagie pośladki. Uspokajała samą siebie, że coś, co jest tak wspaniałe... tak piękne... nie może być złe. Stwierdziła, że ciotka Arabella co do jednego na pewno nie miała racji: sypianie z mężczyzną nie boli. Przeciwnie. Przepełniało najsłodszą ekstazą, o jakiej nigdy nie miała pojęcia. Teraz żyła wyłącznie dla tych chwil. Oddała się namiętności. Jej twarz emanowała radością; czuła, że nareszcie żyje, że nigdy przedtem nie żyła naprawdę. Arabella zauważyła tę zmianę i powiedziała do męża: – Tak się cieszę, że Phoebe nareszcie pogodziła się ze śmiercią rodziców, biedactwo. Była taka apatyczna. To świeże powietrze czyni cuda. Dobrze, że kupiłeś jej tego konia... Phoebe, słysząc słowa ciotki, uśmiechnęła się w duchu. Gdyby tylko ciotka Arabella wiedziała! Jednak wolała jej o niczym nie mówić. Niemniej żałowała, że nie ma przyjaciółki, z którą mogłaby podzielić się swoją cudowną tajemnicą. Ten wspaniały okres nagle się skończył. Chester nie zjawił się na umówionym spotkaniu. Przez trzy kolejne dni Phoebe odwiedzała ich stałe miejsce schadzek. Godzinami czekała przed szopą, spacerując w kółko. Wytężała słuch, chcąc usłyszeć tętent jego konia. Oczami wyobraźni widziała go chorego, rannego lub, nie daj Boże, nieżywego. Trzeciego dnia czekał na nią. Poczuła taką ulgę, że rzuciła się w jego ramiona, wybuchając płaczem. A on przytulił ją, uciszył pocałunkami, szepcząc słodkie słowa, których tak bardzo potrzebowała. Zebrała całą odwagę, aby wspomnieć o ich małżeństwie, ale jego głodne wargi już przykrywały jej usta; a potem kochali się, znów i znów. Po prostu nie było czasu na rozmowę. Najważniejsze, że wrócił. Obejmował ją, potrzebował jej. To oczywiste, że żadna inna nie mogła go zaspokoić. Był tylko jej. W każdym razie tak myślała. W ciągu następnych miesięcy coraz częściej zdarzało mu się nie ‘zjawić na randce, ale jego tłumaczenia zawsze były gładkie, wiarygodne i szczere. Zresztą, czyż mogła w niego wątpić? Był jej kochankiem i musiała wierzyć, że wszystko, co mówi, jest zgodne z prawdą. Musiała mu wierzyć, bo w przeciwnym razie... ... nie spełniłyby się jej marzenia. Szeptała: „Phoebe Savage”, coraz bardziej rozkoszując się brzmieniem swego nowego nazwiska. „Phoebe Savage”. „Pani Chester Savage”. Ta młoda, wpływowa, piękna pani Chester Savage. Nigdy nie czuła się tak cudownie. Nie była przygotowana na porażkę. Jednak on nie chciał jej więcej widywać. Nigdy. Zdesperowana dosiadła konia i ruszyła do majątku Savage’ów. Kiedy stanęła przed wytwornym domem, wspartym na kolumnach, lokaj poinformował ją, że
pan Savage wyjechał do miasta w interesach. – Może zechciałaby panienka porozmawiać z panią? – zapytał. Zgodziła się, ale ta chłodna, młoda piękność z całą pewnością nie mogła być jego matką. – Jestem Phoebe Flatts – zaczęła cicho. – Przyszłam zobaczyć się z pani bratem. Kobieta zaśmiała się cicho. – Ach, więc to ty! – powiedziała, a jej bursztynowe oczy spojrzały na Phoebe z aprobatą. – Przepraszam? – zmieszała się Phoebe. – Przyszłaś z powodu Chestera, prawda? – zapytała kobieta. – Tak. Kiedy wróci? – Phoebe uśmiechnęła się niepewnie. – Mam nadzieję, że wkrótce – odpowiedziała kobieta. – Widzisz, on nie jest moim bratem. Jest moim mężem. – A widząc przerażoną minę Phoebe, dodała: – Nie czytujesz gazet? Pobraliśmy się w zeszłym tygodniu, w St. Louis. Phoebe cofnęła się o krok. Poczuła, jak ogarnia ją lodowaty chłód. To nie może być prawda! To jakiś koszmar, z którego wkrótce się obudzę i... – W pewnym sensie powinnam być ci wdzięczna – ze słodyczą odezwała się nowa pani Savage. – W końcu bardzo mi pomogłaś. To, czego Chester nie mógł dostać ode mnie, dałaś mu ty. Ale posłuchaj mojej rady. – Tu uśmiechnęła się konspiracyjnie i zniżyła głos: – Nigdy więcej nie ulegaj mężczyźnie. Mężczyźni uwielbiają takie kobiety, ale nigdy się z nimi nie żenią. I zatrzasnęła drzwi z taką siłą, że Phoebe poczuła na twarzy powiew powietrza. – Nieee! – jęknęła, głosem pełnym bólu. Cofnęła się o krok, zakrywając uszy rękoma. – Nieee! To nie może być prawda! Odwróciła się i wybiegła z domu, który nigdy nie będzie jej, lecz innej kobiety. Mężczyzna grał z każdą w zupełnie inną grę. Przegrała tylko ona. Phoebe nie pamiętała, w jaki sposób udało jej się wrócić do domu. Odczuwała jedynie straszliwy ból i wstyd, którego ukłucia przeszywały ją jak sztyletem. W ciągu kilku minut jej piękny, zorganizowany świat rozpadł się na kawałki. Chciała umrzeć, ale jeszcze bardziej bała się kompromitacji. Najważniejsze, żeby nikt się o tym nie dowiedział, myślała. Następne dni i tygodnie przeżyła jak we śnie. W jakiś sposób udało jej się przywdziać maskę, która przykrywała rozpacz i wstyd, i wyglądało na to, że robiła to bardzo umiejętnie. Dni były prawdziwą torturą, natomiast noce przynosiły ukojenie, kiedy śniła o Chesterze, jego silnych ramionach i gorących ustach. Tak, noce były znośne... ale trwały zbyt krótko. Uciekła w książki. Zaczęła śpiewać w chórze. Pozornie wiodła zwyczajne życie, ale czuła pustkę i rozpacz. Teraz, siedząc na stacji i czekając na Zacheusza, wolno podniosła głowę. Z oddali dał się słyszeć długi, przenikliwy gwizd zbliżającego się pociągu. I nagle ten dźwięk niósł jej zbawienie. Pociąg wiózł kogoś, kto mógł podsycić ogień
rozpalony przez Chestera.
Rozdział 8 Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, kiedy ją zobaczył była: „Ona jest jeszcze piękniejsza”. Nie jest tak źle. Jest trochę wymięty przez podróż, ale schludny i czysty. Przystojny. Nawet bardzo przystojny. Nie jest Chesterem Savage’m, ale mogłam trafić gorzej, przemknęło jej przez głowę. Phoebe obdarzyła Zacheusza najbardziej czarującym z uśmiechów i zmusiła się do podania mu ręki i serdecznego uścisku. Mimowolnie pomyślała o dłoni Chestera, ale szybko wróciła do rzeczywistości. Musi stawić czoło faktom. Chester Savage odszedł z jej życia na zawsze. Wielebny Flatts powoził, a oni siedzieli obok siebie w powozie. Phoebe rozłożyła derkę i otuliła ich kolana, a jej zręczne palce na moment dotknęły jego nóg. Powóz trząsł się na nierównościach piaszczystej drogi, więc co rusz ich ramiona się stykały. – Tęskniłam za tobą – zaczęła cicho Phoebe. – Minęło tyle czasu. Zacheusz zwrócił twarz w jej stronę, a jego oczy płonęły w jasnym świetle księżyca. – Naprawdę? – Chciał się upewnić. Uciekła przed jego spojrzeniem. – Naprawdę. Zamilkł. – Tak u nas spokojnie – powiedziała z westchnieniem. – Nie dzieje się nic ciekawego – zaśmiała się. – Oczywiście, wiesz o tym najlepiej – przerwała. – Czy w college’u... znalazłeś jakichś przyjaciół? – Chciała wiedzieć, czy ciągle jest mu bliska. – Kilku – nerwowo przełknął ślinę, czując dreszcz z powodu jej bliskości. W jej głosie pojawiła się nutka niepewności. – Czy wszyscy... są seminarzystami? – Tak. – Teraz, kiedy jesteś z powrotem, mam nadzieję, że będziemy mogli się częściej widywać. To znaczy, jeśli nie będę wchodzić na cudze... – delikatnie wzruszyła ramionami – no wiesz, terytorium. – Jej oczy błysnęły w ciemności. – Nie, nie, skąd – zaprzeczył gwałtownie. – Naprawdę chcesz się ze mną spotykać? – Oczywiście, że chcę! – Uśmiechnęła się, zniżając głos i biorąc go pod ramię. – Pamiętasz, jak za mną chodziłeś, kiedy byłeś jeszcze w szkole? Zaczęłam już podejrzewać, że jesteś moim cieniem. – Jej śmiech rozświetlił noc. – Zawsze mnie prześladowałeś. – Przepraszam. Czy... sprawiałem ci przykrość? – Hmmm. Czasy się tak zmieniają, jak uczucia – podsumowała z taką otwartością, na jaką ją było stać. – Uświadomiłam sobie, że tęskniłam za tobą. A teraz nareszcie wróciłeś! – Wysunęła rękę spod jego ramienia, delikatnie klasnęła w dłonie, następnie złożyła je jak do modlitwy i przysunęła do ust. Spojrzała na niego z wyczekiwaniem.
– Czy przywiozłeś mi jakiś prezent? – Prezent? – No wiesz... – Niedbale machnęła ręką. – Jakiś drobiazg z college^. Czy młodzi chłopcy nie przywożą... swoim damom drobnych podarunków? No wiesz, pamiątek. – Och, ja... – zająknął się, nagle zażenowany i zarumieniony. – Tak, ja... przywiozłem ci coś – powiedział wreszcie. – A co? – Niecierpliwie pochyliła się w jego stronę. Niechętnie sięgnął do kieszeni spodni i dotknął małego, aksamitnego pudełka. Było gładkie i ciepłe. Przez chwilę ściskał je mocno. Wewnątrz znajdował się srebrny łańcuszek i medalion z bratkiem pod weneckim szkłem. Kupił go dla matki, nie dla Phoebe. Ale jestem głupi, zganił się w myślach. Powinienem coś kupić i dla Phoebe. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy? Ale nawet gdyby przyszło, to przecież i tak nie miał pieniędzy. Zawahał się na moment. Wiedział, co znaczyłby dla matki ten prezent. Wyjaśniłby Phoebe, że wyjeżdżał w takim pośpiechu, iż nie miał czasu pomyśleć o prezencie. Albo, że go zgubił. Ale ciepłe przyjęcie, z jakim się spotkał, napełniło go dumą, połechtało jego męskie ego. W jakiś sposób musiał odwzajemnić to ciepło, jakie mu okazała. Udowodnić, że ją kocha. Powoli wyjął aksamitne puzderko. – Proszę – powiedział cicho, podając je dziewczynie. – Och! – krzyknęła i szybko otworzyła wieczko. – Naszyjnik! – wyszeptała. – Och, Zacheuszu! Nie powinieneś! To znaczy, tak bardzo się cieszę. Nikt nie dał mi czegoś równie pięknego! – Przysunęła się bliżej i cmoknęła go w policzek. Zacheusz uśmiechnął się nieśmiało i spuścił wzrok. Kochał Phoebe, ale nawet nigdy nie śmiał przypuszczać, że ona odwzajemnia jego uczucia. Powoli podniósł rękę i dotknął miejsca, gdzie go pocałowała. Poczuł miłe ciepło. To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Pół godziny później byli już na farmie Howe’ów. W małych okienkach chaty połyskiwało słabe światło lampy naftowej. Zacheusz zeskoczył z powozu, zrzucił walizkę na ziemię, ujął w obie ręce dłoń Phoebe, uścisnął ją i pomachał w stronę pastora. Przez chwilę stał, obserwując odjeżdżający powóz, aż zupełnie zniknął w ciemnościach. Rozejrzał się dookoła i głęboko westchnął. Noc była słodka i wilgotna, dokładnie taka jak te, które pamiętał. Cicho grały cykady i świerszcze; w drzewach szumiał wiatr. Gdzieś, z daleka, podmuch bryzy przyniósł ze sobą poszczekiwanie psa. Nagle poczuł się strasznie samotny. Na farmie goście zawsze byli rzadkością i wszyscy spieszyli do drzwi, aby powitać przybysza. Nikt nie wyszedł jednak na jego spotkanie. Powoli wspiął się po schodach ganku i odstawił walizkę. Zanim nacisnął klamkę, stał przez
chwilę, patrząc na zniszczone drzwi. Wreszcie pchnął je i wszedł do pełnej much izby. Zasłona, przedzielająca pomieszczenie, była rozsunięta i Zacheusz dostrzegł matkę leżącą nieruchomo na łóżku. Oczy miała zamknięte, a jej pierś niespokojnie falowała. Głośne chrapnięcia należały do Nathaniela. Czuwający przy łóżku ojciec zasnął, z rękoma złożonymi na kolanach, a głową wspartą na ramieniu. Zacheusz powoli podszedł do łóżka i spojrzał na chorą. Serce ścisnął mu ból. Stwierdził, że bardzo schudła. Najwyraźniej wyczuła jego obecność, bo otworzyła oczy. – Zack – wyszeptała ledwie poruszając ustami. – Mój syn. – Powoli uniosła jedną rękę i wyciągnęła w stronę chłopca. – Mamo! – Wydobył ze ściśniętego gardła. Rzucił się na kolana i mocno przywarł policzkiem do jej ręki. Odwróciła głowę, aby móc na niego spojrzeć. Oczy miała zapadnięte, ale połyskujące jakimś dziwnym blaskiem. – Niech no matka popatrzy na ciebie! – Jej wargi wykrzywił słaby uśmiech. – Urosłeś, synu. Boże, ale z ciebie przystojny mężczyzna. Widać, że życie w college’u bardzo ci służy. – Mamo? Ino dowiedziałem się żeś chora, natychmiast przyjechałem. – Z jakiegoś nieznanego mu powodu, znów powrócił do dialektu, którym posługiwał się w dzieciństwie. Jakby chciał udowodnić, że wciąż jest jej i nic się nie zmieniło. – Wiem, żeś do mnie spieszył, synku. – Westchnęła ciężko i nieoczekiwanie usiadła. Zaniosła się kaszlem. Odwróciła się, sięgnęła po chustkę i silnie w nią odkaszlnęła. Ponownie opadła na poduszkę i uśmiechnęła się przepraszająco. – To ta choroba – powiedziała słabo. – Jak długo jesteś chora, mamo? – Odkąd wyjechałeś – odparła cicho. – I nic mi nie powiedziałaś? Dlaczego nie poprosiłaś wielebnego Flattsa, żeby do mnie napisał? – Chciał, alem mu nie pozwoliła. Tyś taki zajęty. Masz przed sobą całe życie. Nie chciałam ci go marnować. Z oczu popłynęły mu łzy. – Kocham cię, mamo! – Wiem, synku – powiedziała miękko. – Tak się cieszę, że ci dobrze idzie. Stary doktor Fergueson nawet to zauważył – przerwała na chwilę. – Od dawnam powinna gryźć ziemię. – Nie mów tak, mamo! – wyszeptał pospiesznie. – Będziesz żyć. Nie pozwolę ci umrzeć. Uśmiechnęła się smutno. – Wcześniej czy później wszyscy umrzemy. – Więc zrobimy wszystko, żeby to było jak najpóźniej – przyrzekł. – Zrobisz coś dla mnie, synku?
– Oczywiście, mamo. Wszystko, o co poprosisz. – Obejmij mnie. Choć na chwilę. Przysunął się bliżej, aby ją pocałować. Szybko odwróciła głowę. – Nie całuj mnie! – szepnęła. Spojrzał na nią, zaskoczony. – Dlaczego? – Doktor Fergueson tak powiedział. I nie dotykaj mojej chustki. – Dlaczego? Na co jesteś chora? – To coś z płucami. Nie pamiętam tego słowa. Doktor Fergueson mówi, że to z zimna i złego odżywiania. – Gruźlica? – zapytał cicho. – Tak. To to! – Uśmiechnęła się znowu, tym razem z radością. – Rzeczywiście jesteś uczony. O Jezu! Niechta ludzie usłyszą, jakie znasz mądre słowa! Nathaniel obudził się wreszcie. Spojrzał na Zacheusza i z trudem podniósł się z miejsca. Choroba i na nim wyryła piętno. Był chudszy i postarzały. Zniszczony. Zacheusz zmusił się do uśmiechu i wyciągnął rękę na powitanie. – Dzień dobry, ojcze! – Dzień dobry, synu. I nagle Nathaniel zrobił coś, czego nigdy nie zrobił. Obszedł łóżko, objął syna i mocno go przytulił.
Rozdział 9 Padał ciepły, ulewny deszcz. Dudnił o stary dach chaty. Kiedy Zacheusz wyjrzał przez okno, ujrzał jedynie srebrne strugi wody, spadające z okapu. Nathaniel ciągle czuwał przy łóżku żony. Najwyraźniej stracił zainteresowanie tym, co do tej pory było dla niego ważne. Uprawy podupadły. Plot wymagał naprawy. Nawet narzędzia pordzewiały. Jedynie karmił i poił zwierzęta, tak aby nie zdechły. Wszystko inne wydawało się nie mieć znaczenia. Zacheusz nagrzał duży garnek wody i zajął się szorowaniem zarosłych brudem talerzy, naczyń i garnków, jakie nazbierały się w ciągu tygodni. Zadanie było niewdzięczne, ale cieszył się, że może w czymś pomóc. Kiedy skończył, zabrał się za sprzątanie chaty. Nawet ciężka praca nie odwróciła jego myśli od chorej matki. Następnie wyszedł na ganek, usiadł na ławce, plecami do chaty i zaczął wdychać świeże, czyste, wilgotne powietrze. Ziewnął. Dziwne, ale dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Ostatnie trzy dni dały wreszcie znać o sobie. Najpierw długa podróż pociągiem, w czasie której jedynie się zdrzemnął. A ostatniej nocy nie był w stanie zmrużyć oczu. Matka przez cały czas kaszlała. Trudno było spać. Teraz poczuł, że powieki mu opadają. Głowa powoli osunęła się na piersi. Obudził się gwałtownie ze świadomością, że ktoś stoi obok. Podniósł głowę. – Doktorze! – powiedział zdziwiony. Doktor Fergueson był niskim, krępym mężczyzną o białych, niesfornych włosach i przyjemnej twarzy. – Zacheuszu – przywitał chłopca. Zacheusz wstał i uścisnął podaną dłoń. – Mogę chwilę z tobą posiedzieć? – zapytał doktor. – Oczywiście. Proszę bardzo. Usiedli razem na ławce. Doktor Fergueson ostrożnie postawił na podłodze czarną, skórzaną torbę. – Martwisz się, synu – zauważył. Zacheusz przytaknął. – Zbadał pan już matkę? – Przyjechałem pół godziny temu – kiwnął głową doktor. – I? – Niestety, nie jest dobrze. Zacheusz poczuł się tak, jakby ktoś zarzucił mu na plecy stukilowy ciężar. – Czy jest jakiś ratunek? – Obawiam się, że nie – westchnął doktor Fergueson, patrząc przed siebie. – Jedyne, co
możemy zrobić, to ulżyć jej w cierpieniu. Gdybyś miał pieniądze, zaproponowałbym szpital w Asheville, w Północnej Karolinie. Ale tak... – Bezradnie wzruszył ramionami. – Obawiam się, że umrze, i to niedługo. Poza tym ta chata nie jest najzdrowszym miejscem. Przeciągi, dziury. – To jedyny dom, jaki mamy – ponuro odparł Zacheusz. – Wiem – miękko powiedział doktor. – Czy mogę do niej pójść? Doktor przytaknął i Zacheusz wszedł do środka. Sue Ellen wyglądała jakby spała, z włosami rozsypanymi na poduszce, bladą i zmęczoną twarzą, głębokimi cieniami pod oczami. – Mamo – cicho zaczął Zacheusz. Powoli otworzyła oczy. Wyciągnęła rękę i dotknęła go. – Dzień dobry, synku – powiedziała słabo. Ujął jej dłoń i przysiadł na brzegu łóżka. – Miałaś ciężką noc, mamusiu. Jak się czujesz? – Lepiej. W nocy jest gorzej niż w dzień. Bardzo ci przeszkadzałam. – Nie – skłamał. – Mogę spać nawet w czasie grzmotów. Westchnęła i ściągnęła brwi. – Jestem już zmęczona tym ciągłym leżeniem w łóżku! To najgorsze ze wszystkiego. Nic nie mogę robić. – Już niedługo. Jak tylko poczujesz się lepiej, wstaniesz. – Nie – potrząsnęła głową. – Nigdy już nie wstanę. Mam nadzieję, że już niedługo umrę. Wtedy będziecie mogli wrócić do swoich spraw. – Westchnęła słabo. – Nie chcę być wam kulą u nogi. – Nie jesteś. Cofnęła rękę i odwróciła głowę; kiedy przemówiła, jej głos tłumiła poduszka. – Starałam się być dobrą żoną dla twojego ojca. Ciężko pracowałam i wychowałam dzieci najlepiej jak umiałam. Ale teraz wszystko skończone. – Znów odwróciła głowę, a w jej szeroko otwartych oczach lśniły łzy. – Kiedy już umrę, zrobisz coś dla mnie, Zacheuszu? Zajmiesz się ojcem przez jakiś czas? Jest bardzo wrażliwy, choć wcale na takiego nie wygląda. Wszystko tak bardzo bierze do serca. Zacheuszowi napłynęły do oczu łzy. – Obiecuję – powiedział cicho. – Ale nie chcę tego dłużej słuchać, mamo. Na pewno wyzdrowiejesz, zobaczysz. Nie wiedział jednak, czy go usłyszała. Oczy miała zamknięte, oddychała regularnie i cicho. Nareszcie zasnęła. Fergueson czekał na ganku. . Dygocząc lekko, Zacheusz usiadł i spojrzał na doktora. – Ten szpital, o którym pan wspominał. Może pan powiedzieć coś więcej? – Jest kosztowny, synu. Za drogi dla większości ludzi. Tylko bogaci mogą sobie na niego pozwolić.
– Ale czy pomógłby mamie? – nalegał Zacheusz. – No cóż, i tak, i nie – ostrożnie zaczął lekarz. – Obawiam się, że gruźlicy nie wyleczy, ale dzięki odpowiedniej opiece, może ją zahamować. – Więc nie mamy wyboru – stanowczo powiedział Zacheusz. – Musimy ją tam wysłać. Ile by to kosztowało? – Około stu dolarów miesięcznie. – Sto dolarów! – Zacheusz na chwilę zaniemówił. Nikt nie miał takich pieniędzy! – A ile czasu musiałaby tam spędzić? – zapytał jednak. – Co najmniej trzy miesiące, może cztery. A może sześć lub osiem. Umysł Zacheusza pracował szybko. Trzy miesiące w szpitalu, to trzysta dolarów, osiem miesięcy – osiemset. – Nie mamy takich pieniędzy. – Wiem o tym, synu – cicho powiedział doktor. – Ale gdybym je zdobył – powiedział Zacheusz – czy mógłby pan ją tam wysłać? – Tak. To prywatny szpital. Przyjmują wszystkich, którzy są w stanie zapłacić. Tego samego popołudnia przyjechała z wizytą Letycja z mężem i czwórką dzieci: Jesse, lat pięć; Stockley, cztery; Pearl, dwa i pół i zaledwie sześciomiesięczna Sallie Sue. Letycja nie wiedziała, że Zacheusz jest w domu i uściskała go serdecznie. Theoderick sztywno podał mu rękę. Najstarsze dzieci szybko się wymknęły i pobiegły bawić się w deszczu. – Tylko nie przemoknijcie za bardzo! – krzyknęła za nimi Letycja, ale już jej nie słyszały. Widać było, że wizyta zmęczyła Sue Ellen, więc wszyscy wkrótce przenieśli się na ganek. Nathaniel i Theoderick popijali bimber, Pearl bawiła się u ich nóg, a Letycja trzymała Sallie Sue. Deszcz przestał już padać, więc poszła z Zacheuszem nad strumień tam, gdzie kiedyś brat zwierzył się jej ze swoich marzeń. Lata ciężkiej pracy odcisnęły piętno także i na Letycji. Chociaż wciąż była krzepka i silna, jednak zeszczuplała, wargi miała zaciśnięte, a kości policzkowe wydatne. Jej skóra była ciemna od słońca, a w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. Trzymała się prosto, a jej szare oczy wciąż były przejrzyste i beznamiętne, niemal zimne. Rzadko się uśmiechała, jakby całkowicie straciła poczucie humoru. Zacheusza ogarnęły złe przeczucia. Początkowo był niemal pewien, że siostra przynajmniej zgodzi się na jego propozycję, ale teraz zaczął w to wątpić. Zastanawiał się jak zacząć rozmowę. – Słyszałam, że bardzo dobrze idzie ci w szkole – zaczęła Letycja. Zacheusz przytaknął. – Wszyscy są z ciebie dumni. Nie, kochanie! – Szybko odchyliła głowę, gdy Sallie Sue usiłowała pociągnąć ją za włosy. – Słyszałem, że ty i Theoderick też nieźle sobie radzicie. Mama mówi, że dokupiliście ziemi.
– Tak – potwierdziła. – W ubiegłym roku, po śmierci Widder Dodelson, kupiliśmy trzydzieści akrów. Zaczerpnął głęboko powietrza. – Letycjo? – Tak? – Musimy coś zrobić dla mamy. – Coś zrobić? – Zmarszczyła czoło. – A co? – Doktor Fergueson powiada, że gdybyśmy wysłali ją do szpitala w Asheville, mogłoby się jej polepszyć. – Wzruszył ramionami. – Kto wie? Na pewno się nie pogorszy. – I? – Spojrzała nań uważnie. – W czym sęk? – To dużo kosztuje – westchnął z bólem. – Aha – pokiwała głową. – Nie mamy pieniędzy, Zack. Spłacamy tę nową ziemię, kupiliśmy maszyny, mamy dzieci do wykarmienia. To wszystko kosztuje. Nie możemy stracić tego, co mamy. – Ale tu chodzi o życie naszej matki! – Wiem, ale życia i tak jej nie uratujemy – stwierdziła autorytatywnie. Zacisnął zęby. – Szpital jej pomoże! – powtarzał uparcie. – Wiem to na pewno! Potrzebuje tylko dobrej opieki. – Nic już jej nie pomoże. – Dlaczego tak mówisz? Przełożyła Sallie Sue na drugą rękę. – Theoderick nie wierzy w doktorów. On zawsze ma rację. Kiedy Widder Dodelson zachorowała, wszystko było dobrze, dopóki nikt się do niej nie wtrącał. Jak tylko pojawił się doktor Fergueson, od razu jej się pogorszyło. To samo było z Willie’m Brashearem – spojrzała znacząco. – Może. A może po prostu za późno wezwali doktora Ferguesona – zauważył. Letycja potrząsnęła głową. – Theoderick tak nie uważa. Ja też. Zresztą, to tylko strata pieniędzy. A nie mamy ich za dużo. Na drzewach nie rosną. Zacheusz spojrzał na siostrę. – A zatem nie chcesz pomóc matce? – zapytał ostro. – Chcę jej pomóc, ale ani ja, ani Theoderick nie mamy ochoty wydawać pieniędzy na doktora Ferguesona. Ani na jakiś cholerny szpital. To były jej ostatnie słowa. Zacheusz odetchnął głęboko. A więc... Nie miał innego wyboru, jak tylko wziąć sprawy we własne ręce.
Rozdział 10 Phoebe Flatts już dwa dni niecierpliwie czekała przy oknie. Zacheusza wciąż nie było. Ogarnęła ją panika. Może w ogóle nie przyjdzie. Jej czar nie zadziałał, lub go wystraszyła. Może... Och! Były setki i tysiące „może” – wiedziała, że jeśli zacznie je wszystkie rozważać, to zwariuje. Słysząc miarowe uderzenia kopyt muła i skrzypienie powozu, rozchyliła koronkowe zasłony i po raz tysięczny wyjrzała na podwórze. Serce podskoczyło jej do gardła. To on! Zerwała się na równe nogi, stanęła przed lustrem, aby poprawić włosy i wybiegła na ganek. Powoli zeszła po schodach, unosząc spódnicę w taki sposób, aby koronki nie dotknęły ziemi. Stanęła przed nim w chwili, gdy zsiadał z powozu. Na jej zarumienionej buzi malowała się ulga. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Nie widział jej od tamtego wieczoru, kiedy ona i wielebny wyszli po niego na stację. Wtedy było ciemno, a lampy na peronie nie dawały wiele światła. Teraz, w pełnym słońcu, mógł zobaczyć jak była piękna. Była o wiele piękniejsza niż ta dziewczyna, którą zapamiętał. Już samo patrzenie na nią powodowało, że serce waliło mu jak młotem. Miała najpiękniejszą i najdelikatniejszą twarz jaką kiedykolwiek widział. I właśnie ta delikatność przesądzała o jej wdzięku. Miała twarz w kształcie idealnego serca, a wystające kości policzkowe i prosty nosek były wręcz doskonałe. Jej wargi były naturalnie różowe, a jedwabiste, złociste włosy zachwycały bogactwem – odgarnięte z czoła opadały ciężkimi puklami na plecy. Miała na sobie najładniejszą sukienkę ozdobioną białą koronką, którą udziergała zimą przy pomocy ciotki Arabelli. Robiła wrażenie tak dziewiczo niewinnej, że Zacheusz zaniemówił. A na szyi nosiła wisiorek z bratkiem. – Witaj, Zacheuszu – powiedziała głosem niskim i matowym. A on właśnie w tym momencie postanowił, że musi się z nią ożenić. – Dzień dobry, panno Phoebe. – Ujął jej obydwie dłonie, po raz pierwszy uświadamiając sobie, jak bardzo jest drobna i mała. – Nie możesz nazywać mnie panną Phoebe – zaprotestowała. – Dla ciebie jestem po prostu Phoebe. I tak właśnie masz się do mnie zwracać. – Tu spojrzała na niego kokieteryjnie. – A teraz przywitaj się jeszcze raz. – Dzień dobry... Phoebe – powiedział cicho. – No właśnie! Nie było takie trudne, prawda? – Obdarzyła go jednym z najbardziej perlistych, promiennych uśmiechów. Miał wrażenie, że od jej buzi bił blask. Poczuł, że pod jej spojrzeniem się rumieni. Teraz, kiedy przełamała istniejącą między nimi barierę, chciał powiedzieć jej tak wiele... musiał jej to powiedzieć... ale nie potrafił ubrać tego w
słowa. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Przybył tutaj w o wiele ważniejszej sprawie. – Czy... wielebny jest w domu? – zapytał. Potrząsnęła głową. – Jest w kościele. – W takim razie pójdę wprost do kościoła. A czy później będę mógł przyjść cię zobaczyć, Phoebe? Podniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy i nie spuszczając zeń wzroku, uśmiechnęła się. – Przygotuję kawę. Będzie gotowa jak wrócisz. – To nie potrwa długo – uśmiechnął się. Kościół wydał mu się teraz znacznie mniejszy niż go zapamiętał. W czasie jego nieobecności otaczające budynek drzewa rozrosły się, częściowo go zasłaniając. Podwójne drzwi były otwarte na oścież. Kiedy wszedł do środka, zatrzymał się na chwilę i rozejrzał. Wnętrze rozświetlała znajoma tęcza kolorów płynąca z witrażowego okna nad ołtarzem. To właśnie stamtąd dobiegał odgłos jednostajnego drapania. Zmarszczył nos: zapach świeżego lakieru był ostry i duszący. Zauważył pastora Flattsa i jakiegoś młodego człowieka, malujących ławki. Na dźwięk kroków Zacheusza, pastor podniósł głowę. Ostrożnie ułożył pędzel na wieczku puszki, wytarł ręce w ścierkę i ruszył mu naprzeciw. – Zacheuszu! – zawołał z radością. – Mój chłopcze. Serdecznie uścisnął mu rękę, a jego twarz przybrała wyraz zatroskania: – Jak twoja matka? Czy lepiej się czuje? Zacheusz potrząsnął głową. – Niestety, nie. – Przykro mi to słyszeć. To porządna kobieta. – Tak, proszę ojca – odparł Zacheusz. Zacisnął wargi i zaczął ^ nerwowo przestępować z nogi na nogę. Na chwilę utkwił wzrok w swoich butach. – Wielebny? Czy moglibyśmy pójść gdzieś i porozmawiać? Pastor odwrócił głowę i zerknął na stojącego w ławce młodzieńca. – Ach. Rzeczywiście. Chodź tutaj. – Ujął Zacheusza pod ramię i poprowadził go do zakrystii. Kiedy znaleźli się w środku, zamknął za sobą drzwi. – Siadaj, chłopcze – powiedział uprzejmie i gestem wskazał drewniane krzesło z rzeźbionym oparciem. Zacheusz usiadł i nerwowo splótł ręce. – Nazwisko Howe niewiele tu znaczy – zaczął cicho. Spojrzał na pastora upartymi, błękitnymi oczami. – A więc nie wiem, czy mogę prosić pastora o pomoc. Pastor jest jednak jedyną osobą, do której mogę się z tym zwrócić. – Tak, oczywiście. Zrobię, co będę mógł. – Wielebny Flatts powoli usiadł naprzeciwko i spojrzał chłopcu prosto w oczy. – A więc?
Zacheusz odchrząknął. – Muszę wziąć pożyczkę w banku. – W jakim celu? – Doktor Fergueson mówi, że w Asheville, w Północnej Karolinie, jest prywatne sanatorium, w którym mogliby pomóc mojej matce. – Ale pewnie drogie – zauważył pastor. – Tak, bardzo drogie – z goryczą potwierdził Zacheusz. Wielebny Flatts kiwnął głową i wyjął z kieszeni zegarek. – W takim razie – powiedział – nie traćmy czasu. Chodźmy, zobaczymy co da się zrobić. Już po chwili stali przed Bankiem Rolniczym. Zacheusz zatrzymał się na chwilę, aby się nieco ogarnąć. Poprawił koszulę, oczyścił buty z kurzu i spojrzał na pastora Flattsa. – Gotowy? – zapytał wielebny. Zacheusz zaczerpnął głęboko powietrza i przytaknął. Wielebny poklepał chłopca po plecach. – Nie denerwuj się, synu – poradził. – Mack Collins jest twardym biznesmenem, ale wyjątkowo porządnym i uczciwym człowiekiem. Zacheusz uśmiechnął się z wdzięcznością i zaczęli wspinać się po schodach. Kiedy znaleźli się w środku, Zacheusz rozejrzał się z ciekawością. Odkąd mieszkał w Muddy Lakę, po raz pierwszy jego noga przestąpiła próg banku. Instytucja ta budziła w nim zarówno szacunek, jak i ciekawość. Szacunek, bo właśnie tutaj ludzie przechowywali swoje pieniądze lub zwracali się o pożyczki. Ciekawość, bo zawsze zastanawiał się, jak takie miejsce wygląda. Ujrzał lśniący, mahoniowy kontuar z pojedynczym stanowiskiem dla kasjera, odgrodzonym grubymi mosiężnymi barierkami, za którymi stał chudy mężczyzna w grubych okularach, zupełnie nie wyglądający jak przedsiębiorca. Za jego plecami Zacheusz zauważył duży, żelazny sejf, wbudowany w ścianę. Pod niewielkim, zakratowanym oknem stało potężne biurko. Mack Collins, siedzący za biurkiem, był bardzo podobny do kasjera, w czym nie było nic niezwykłego ponieważ byli braćmi. Był od niego starszy i jeszcze bardziej wymoczkowaty, przypominający modliszkę. Chorobliwie blady, o przezroczystej skórze, okrywającej wystające kości policzkowe, miał białe brwi, sterczące jak druty i przerzedzone siwe włosy, sczesane z wysokiego czoła. Pastor wziął Zacheusza za ramię, pchnął w stronę biurka i odchrząknął. – Dzień dobry, Mack – zaczął wesoło. Bankier podniósł głowę znad papierów, mruknął coś pod nosem i wolno podniósł się z miejsca. Spojrzał na nich szarymi, zimnymi oczami, jak gdyby przebijał ich na wylot. – Wielebny. – Wyciągnął bladą, drżącą rękę. – To jest Zacheusz Howe, mój współpracownik – szybko powiedział wielebny Flatts. – Na pewno o nim słyszałeś. Jest inteligentnym, młodym człowiekiem, który napisał ten piękny hymn
kościelny. Obecnie studiuje w Center Hall College w Tigerville, w stanie Wirginia. Zostanie kapłanem. Mack Collins wolno przeniósł świdrujące spojrzenie na Zacheusza. – Bardzo mi miło – powiedział krótko. Ponownie wyciągnął drżącą rękę na powitanie, a potem wskazał na dwa krzesła, obite czerwoną skórą, stojące naprzeciw biurka. Kiedy usiedli, Collins, nie tracąc czasu, przeszedł do rzeczy. – Czym mogę panom służyć? – Zacheusz jest młodzieńcem z przyszłością – ostrożnie zaczął pastor. – Wspaniałą przyszłością. W college’u dostał stypendium, a to wcale nie było takie łatwe. Do dzisiejszego dnia nigdy nie korzystał z pomocy banku – uśmiechnął się przyjaźnie – ale teraz sprawy mają się inaczej. – Doskonale – powiedział Mack Collins głosem tak beznamiętnym, że Zacheusza ogarnęła rozpacz. Zaczął podejrzewać, że bankiera interesuje jedynie grubo wypchany portfel. Collins bacznie przyjrzał się Zacheuszowi. – Teraz, po takim zachęcającym wprowadzeniu, jakiego dokonał wielebny, może sam mi powiesz co mógłbym dla ciebie uczynić, młody człowieku? Zacheusz nabrał powietrza w płuca, spojrzał na pastora, który uśmiechnął się zachęcająco, i znów przeniósł wzrok na Macka Collinsa. – Chciałbym wziąć pożyczkę – powiedział po prostu. – Oho! – Collins pochylił się do przodu. – A na jaki cel potrzebujesz tej pożyczki? Zacheusz zaczął opowiadać. Collins słuchał uważnie, a jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. – Panie Howe. Nie ma pan ani konta w banku, ani, jak widzę, żadnego stałego dochodu. Proszę mi powiedzieć, jak pan zamierza spłacić tę pożyczkę? – Zamierzam przerwać studia i pójść do pracy. Będę pracował tak długo, dopóki nie spłacę pożyczki – obiecał Zacheusz. – Może pan polegać na moim słowie, panie Collins. Bankier zmarszczył brwi. – Dobry bankier nigdy nikomu nie wierzy. A już na pewno nie młodzieńcowi, który jeszcze nic nie dokonał w swoim życiu. – Co to znaczy? – spytał Zacheusz. Collins rozplótł blade palce i kilkakrotnie zamachał nimi w powietrzu. – To po prostu oznacza, że aby pożyczyć pieniądze musisz być wypłacalny. Musisz udowodnić, że jesteś w stanie spłacić pożyczkę. Albo że masz jakiś majątek. Albo musisz pokazać, że już wcześniej spłaciłeś pożyczki... – Ale... ale wcześniej nigdy nie potrzebowałem pieniędzy! – wybuchnął Zacheusz. Collins przytaknął. – Racja. Ale bankowość to bardzo szczególny przemysł. Taki, który kieruje się własnymi zasadami, opracowanymi metodą prób i błędów. Bez wiarygodnego dossier kredytowego... – Tu
bezradnie rozłożył ręce. – A jak mogę uzyskać takie dossier? – Zaciągając pożyczkę. – A jeśli nigdy nie brałem pożyczki? – Wtedy sytuacja jest bardziej skomplikowana. Potrzebny jest dość cenny zastaw. Zacheusz zamyślił się. – Powiada pan, że mógłbym pożyczyć pieniądze, gdybym dał panu coś cennego, aż nie spłacę pożyczki? – Mógłbym się wtedy zastanowić – ostrożnie odparł Collins. – A jeśli zastawem takim będzie farma? Collins pokręcił głową. – Obawiam się, że to niemożliwe – powiedział beznamiętnie. – Dlaczego? – wykrzyknął zdesperowany Zacheusz. – Przecież farma musi być coś warta! Collins ponownie potrząsnął głową. – Nie jako zastaw. – Na chwilę przerwał. – Mniemam, że nic nie wiesz? – Nie wiem? O czym? Oficjalny głos bankiera stał się nieco bardziej uprzejmy. – Twój ojciec, pan Nathaniel Howe, jest zadłużony po uszy. Właśnie zastawiając farmę. – Nie wierzę! – Zacheusz był zaszokowany. – Przykro mi, że dowiadujesz się właśnie ode mnie. – Collins wyglądał na szczerze zmartwionego. – Myślałem, że wiesz. Półtora roku temu pan Howe obciążył farmę hipoteką i przez cały czas zalega z płatnościami. Co gorsza, sądzę, że nie uda mu się uzyskać z ziemi takiego dochodu, aby spłacić pożyczkę. Zacheusz poczuł, że nie ma już nic do powiedzenia. Paliły go uszy. Jego ojciec i hipoteka? Nathaniel? Ten sam Nathaniel, którego noga, jak mniemał, nigdy nie przestąpiła progu banku? Dla którego własny kawałek ziemi był rzeczą najświętszą? – Musiał to zrobić ze względu na chorobę mamy – powiedział cicho. – Należało opłacić doktora. – A płatności? – naciskał Collins. – Dlaczego tym się nie zajmie? – Ponieważ – odparł Zacheusz – nie ma pieniędzy. – Ma jeszcze miesiąc – cicho powiedział Mack Collins – a potem bank przejmie nieruchomość. Przykro mi, ale nie mamy innego wyjścia. – Miesiąc! – Wokół Zacheusza zawirował świat i kręcił się w jakimś szaleńczym pędzie. – A więc odmawia mi pan, panie Collins? – Tak. Zacheusz spojrzał błagalnie na pastora. – Ojcze, proszę! Musisz mi pomóc! – Mack – wolno odezwał się pastor – a jeśli ja podżyruję pożyczkę Zacheusza?
– To zależy jak dużo. Pastor spojrzał pytająco na chłopaka. – A więc? Zacheusz zaczął intensywnie myśleć. Potrzebował ośmiuset dolarów, ale połowa tej sumy wystarczy, aby wysłać matkę do sanatorium, przynajmniej na jakiś czas. Jednak jakiś głos podpowiadał mu, żeby i tę sumę zredukować. – Dwieście dolarów – powiedział szybko. Collins pokręcił głową. – Obawiam się, że to niemożliwe. Pięćdziesiąt, najwyżej sto. Nie więcej. – Tu zerknął na pastora. – Ty też jesteś zadłużony. – Wyciągnął drżącą rękę i uśmiechnął się: – Wiem, wiem, Pan znajdzie jakieś rozwiązanie. Obawiam się jednak, że to, co sprawdza się w niebie, na ziemi po prostu nie działa. – Ale, Mack! – szepnął pastor. – Tu chodzi o życie! Osobiście poświadczę tę pożyczkę. Collins znów pokręcił głową. Był członkiem parafii, ale przede wszystkim bankierem. – Pastorze, udzieliłem już pożyczki za twoje poręczenie, kiedy kościołowi potrzebny był nowy dach... – Tak, tak, wiem – nerwowo przytaknął Flatts. – Już mi mówiłeś. – Nie myśl, że jej nie ufam – szybko dodał Collins. – Właśnie dlatego, że ci ufam, dałem ci tę pożyczkę. – Wiem, Mack – westchnął pastor. Zacheusz siedział skamieniały. Nie miał pojęcia, że pastor musiał pożyczyć pieniędzy na remont dachu. Dlaczego wcześniej nie przyszło mu to do głowy? Muddy Lakę nie była przecież bogatą parafią. Jedno było pewne – pożyczki na pewno nie otrzyma. Wolno podniósł się z krzesła. Kiedy znaleźli się na ulicy, pastor potrząsnął głową. – Przykro mi, synu. Próbowałem. Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić. – Jeśli na ziemi nie ma pomocy, to być może... być może znajduje się w niebie – cicho powiedział Zacheusz.
Rozdział 11 Zacheusz siedział w gabinecie pastora Flattsa i gryzł obsadkę pióra, tępym wzrokiem wpatrując się w leżącą przed nim kartkę papieru. Pisanie tego listu okazało się o wiele trudniejszym zadaniem niż sądził. Odkąd pamiętał, Nathaniel zawsze wpajał mu dumę i niezależność – cechy te stały się nieodłączną częścią jego osobowości. O pomoc się nie prosiło. Członek rodziny Howe nigdy nie żebrał. Nie żebrzesz, przekonywał się w myślach. Prosisz o pożyczkę, którą zwrócisz. Do pokoju weszła Phoebe, niosąc filiżankę z gorącą kawą. Postawiła ją przed chłopcem i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Zacheusz wahał się, nie wiedząc, od czego zacząć, wreszcie drobne pismo zaczęło pokrywać papier. „ Wielebny Astinie, to było bardzo uprzejme z Pańskiej strony, że pozwolił mi Pan odwiedzić rodzinę. Jestem Panu ogromnie za to wdzięczny. Nigdy tego nie zapomnę i na zawsze pozostanę Pańskim dłużnikiem. Moja matka jest znacznie ciężej chora niż myślałem. Powiedział mi Pan, żebym został z nią tak długo, jak będzie trzeba i za to również jestem wdzięczny. Biorąc pod uwagę to wszystko, co Pan dla mnie zrobił, trudno jest mi zwracać się o pomoc, ale po prostu nie mam wyboru. Moja droga matka cierpi na gruźlicę. Myślę, że nie muszę wyjaśniać, co to za choroba. Tutejszy lekarz wierzy jednak, że są szanse na poprawę jej stanu zdrowia, jeśli znajdzie się w sanatorium w Asheville, w Północnej Karolinie. Niestety, to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, na które moja rodzina nie może sobie pozwolić. Wiem, że proszę o zbyt wiele, ale czy w dobroci swego serca mógłby Pan rozważyć możliwość udzielenia mi przez college pożyczki w wysokości ośmiuset dolarów. Z przyjemnością podejmę się wszelkich prac w college’u, po godzinach nauki. Proszenie o pomoc jest dla mnie bardzo trudne, ale Pan, pastorze, jest jedyną osobą, do której mogłem się zwrócić. Dziękuję. Pozostaję z szacunkiem Pański Zacheusz Howe” Chłopak uważnie przeczytał list, złożył go ostrożnie, włożył do koperty i jeszcze przez chwilę trzymał w ręku, zanim wreszcie ruszył na pocztę. Od chwili wysłania listu upłynęło dziewięć dni. Phoebe rozchyliła koronkowe zasłony i ujrzała Zacheusza, siedzącego na ganku i czekającego na listonosza, pana Peabody. Podał adres
pastorostwa, ponieważ do miasta poczta przychodziła szybciej niż do odległych wiosek. Puściła zasłony, aby swobodnie opadły, wygładziła włosy i wyszła na dwór. – Zacheuszu – powiedziała cicho, stając za nim. Zaskoczony, szybko odwrócił głowę i objął ją wzrokiem. Miała szafirową suknię z wysokim, koronkowym kołnierzem, który delikatnymi arabeskami dochodził aż do policzka. Medalion z bratkiem spoczywał na koronkach; delikatne tło wspaniale podkreślało jego subtelne piękno. – Czekasz na pana Peabody? – spytała. W milczeniu kiwnął głową. Podwinęła suknię i usiadła obok niego, ramionami obejmując kolana. Przez chwilę nic nie mówili. Wreszcie spojrzała nań z ukosa, a w jej błyszczących, czarnych źrenicach zabłysło chytre światełko. – Nie zamierzasz zostać kapłanem, kiedy nadejdzie czas święceń, prawda? – spytała cicho. Poczuł się dziwnie: jakby ktoś nadciął mu skórę i zajrzał do wnętrza duszy. – Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytał ostro. – Och... – Wymownie wzruszyła wąskimi ramionami. – Nie wiem. – Zaczęła uważnie przyglądać się swoim białym dłoniom. – Po prostu mam takie przeczucie. Usiłowała wyciągnąć z niego coś więcej, ale nie chciał rozmawiać na ten temat. Jednak i tak poczuła satysfakcję. Nie próbował zaprzeczać. – Przykro mi, Zacheuszu – powtarzał pan Peabody, listonosz. – Nic dla ciebie nie mam. Może jutro. – Tak, może jutro – boleśnie wzdychał Zacheusz. Zawsze jutro. Jeśli pieniądze z Tigerville nie nadejdą dość szybko, jego matka może nie doczekać jutra. Siedemnastego dnia od czasu wysłania listu, pan Peabody szybkim krokiem podążał w stronę domu pastora, a jego czarna skórzana torba podskakiwała na plecach, kiedy machał kopertą. – Zacheuszu Ho we! – krzyczał ochrypłym głosem. Siedzący na ganku Zacheusz wyprostował się. Oto, kiedy już pogodził się z myślą, że nigdy nie dostanie odpowiedzi od wielebnego Astina, pan Peabody niósł mu jakąś nowinę. Więc jednak Pan Bóg istnieje! pomyślał z ulgą. Zerwał się na równe nogi, krzyknął „Hurra!” i popędził na spotkanie listonosza. Drzwi domu Flattsów otworzyły się i stanęła w nich Phoebe, przepasana w talii wykrochmalonym fartuchem. Kiedy zobaczyła biegnącego listonosza, nie namyślając się wiele pobiegła w jego kierunku. – Dziękuję, panie Peabody! – krzyczał szczęśliwy Zacheusz. – Kocham pana! Kocham! Kocham! – Chwycił zdumionego listonosza w objęcia, ucałował w oba policzki i wyrwał mu list z ręki. Pan Peabody podrapał się po głowie.
– To musi być ważny list – mruknął. – Nigdy nikt mnie nie całował z tego powodu. Ważny! Zacheusz roześmiał się i podskoczył z radości. Był nie tylko ważny – był sprawą życia i śmierci! W kopercie na pewno znajdował się czek, bo była taka cienka – a to oznaczało ratunek dla jego matki! Przedłuży jej życie i przyniesie Ulgę w cierpieniu. Zdyszana i zmęczona Phoebe dogoniła Zacheusza i obserwowała, jak obraca w ręku kopertę. Z niecierpliwością czekała, kiedy ją wreszcie otworzy. W kopercie były dwie kartki welinowego papieru. Rozłożył je i zmarszczył brwi. Spodziewał się czeku lub przekazu, a oprócz listu nic nie było. Cóż, może nadejdzie następną pocztą, starał się pocieszyć i zaczął czytać. „Mój synu w Chrystusie, z ciężkim sercem czytałem twój list, mówiący o stanie zdrowia twojej matki, gdyż nie zdawałem sobie sprawy, że choroba jest aż tak poważna. Proponuję, abyś wziął urlop dziekański, tak abyś mógł być z nią przez cały czas. Możesz być pewien, że zarówno ja, jak i cały college, codziennie modlimy się za ciebie i za twoją drogą matkę. W czasie niedzielnej mszy cała parafia połączyła się w modlitwie. Jestem pewien, że nasz Pan wysłuchał jej i że teraz wszystko znajduje się w jego rękach. „ Zacheusz przerwał czytanie. Serce biło mu gwałtownie, a w skroniach pulsowała krew. Nie modlitwy były potrzebne jego matce, ale osiemset dolarów na wyjazd do sanatorium w Asheville. Wrócił do lektury, a w miarę czytania czuł coraz większy ciężar w sercu. „Prosisz mnie o pożyczkę w wysokości ośmiuset dolarów. Moim największym pragnieniem byłoby ci pomóc. Niestety, wszyscy jesteśmy jedynie skromnymi sługami naszego Pana, narzędziem w jego ręku. Kapłan może zwrócić się o pomoc do Boga w celu uleczenia duszy. Niestety, wiele z ziemskich potrzeb, jakie nurtują zarówno college, jak i mnie, muszą szukać pomocy gdzie indziej. Nie jesteśmy instytucją bankową, ale duchową. Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby jakoś sobie radzić – i ty, jako jeden z przyszłych kapłanów, też musisz poradzić sobie sam. Właśnie dlatego otrzymałeś stypendium. Miałeś najlepsze rekomendacje i byliśmy dumni, że możemy cię mieć w naszym gronie. Ale nawet college’e potrzebują pieniędzy. To prawda, że nasz dobroczyńca, niech spoczywa w spokoju, pozostawił nam spory legat, ale nawet my, przywódcy duchowi, musimy być posłuszni świeckim przepisom. Pozostawione nam pieniądze – nigdy nie jest ich dość – są kontrolowane przez fundusz powierniczy i mogą być przeznaczone na kształcenie, utrzymanie college’u i stypendia. Ani jeden grosz nie może być wydatkowany na inny cel, nawet w nagiej potrzebie... „ Zacheusz poczuł ogarniający go chłód. Wiadomość, choć zawoalowana, była oczywista: nie będzie żadnych pieniędzy, w każdym razie nie od wielebnego Astina ani od jego cholernego
college’u. List, mimo uprzejmych słów, był jednoznaczny i nie pozostawiający wątpliwości. Cóż to za kościół, zadawał sobie pytanie, który nie chce pomóc biednej kobiecie w złagodzeniu jej cierpień? Od kiedy to fundusze i stypendia są ważniejsze niż ludzkie życie? Ze złością spojrzał na list, ale zmusił się do przeczytania go do końca. „Jako duchowni będziemy robić wszystko co w naszej mocy, bez względu na to, że jesteśmy finansowo uzależnieni od okoliczności. Lecz nie trać wiary, mój synu, w Jezusa Chrystusa, Pana Naszego, Syna Bożego, ponieważ jest on wszechmocny. Czyż nie uleczył trędowatych? Czyż nie przegnał choroby z dotkniętych paraliżem? Czyż nie wskrzeszał umarłych? I czyż nie dał nam życia wiecznego? Nasz Pan i Zbawca, Jezus Chrystus, jest miłosierny i kochający. Zapewniam cię, że jedna, skierowana ku niemu modlitwa, warta jest więcej niż miliony srebra. Szczerze oddany sługa i Boga, i człowieka Twój w Chrystusie Tomasz V. Astin” Ostatnim słowom towarzyszył szelest papieru. Zacheusz zmiął list w kulkę i cisnął na drogę. Z oczu popłynęły mu łzy wściekłości. Był świadkiem bogactwa, w jakie opływał Center Hall College, a na leczenie chorej nie było pieniędzy. – Zacheuszu – Phoebe, szczerze zdenerwowana, objęła go delikatnie. – Chodź, porozmawiamy o tym w domu. Gniewnie odwrócił głowę, a w jego błękitnych oczach dostrzegła taką nienawiść, że aż cofnęła się, przestraszona. – Niedawno o coś mnie pytałaś! – powiedział przez zęby. – Pamiętasz? Nie śmiała się odezwać, bojąc się, że jakiekolwiek słowa jedynie spotęgują jego gniew. – Chciałaś wiedzieć, czy kiedykolwiek przyjmę święcenia. Teraz mogę udzielić odpowiedzi. Nigdy. Nigdy w życiu! – Zacheuszu? – wyjąkała. W łańcuszku, spoczywającym na jej szyi, odbiło się słońce. Powoli podniósł rękę, aby dotknąć medalionu z bratkiem. Phoebe mimowolnie cofnęła się, wystraszona, ale jego dotyk był zaskakująco delikatny.
Rozdział 12 Celesta Bensey miała zwyczaj chodzić z wysoko podniesioną głową, co w jej przypadku świadczyło o dumie i pewności siebie. Splotła długie ręce i obrzuciła wnętrze sklepu ostrym, przenikliwym spojrzeniem. Była usatysfakcjonowana. Czuła, że wszystko jest w porządku. Zauważyłaby natychmiast nawet najmniejszy przedmiot nie leżący na swoim miejscu. Od ponad dwudziestu lat prowadziła sklep, który założył jej dziadek. Celesta nauczyła się polegać na swojej przenikliwości i instynkcie, a one dobrze jej służyły. Dwadzieścia jeden lat temu, na wieść o śmierci ojca, musiała przerwać podróż zagraniczną. Wróciła do domu i dowiedziała się, że jest jedyną dziedziczką dobrze prosperującego interesu. Timothy Hollister, adwokat ojca, nalegał, aby sprzedała sklep. – Obawiam się, że nie znasz się na prowadzeniu sklepu, Celesto. Jesteś bardzo młodą kobietą i w ogóle... – mówił ze smutkiem. – Myślę, że powinniśmy poszukać nabywcy. Możesz uzyskać dobrą cenę, a jeśli mądrze zainwestujesz pieniądze, to wystarczy ci do końca życia. – I co będę robiła z tymi pieniędzmi do końca życia? – zapytała gniewnie. – Na szydełku? Nie liczę na małżeństwo. Dla mężczyzn nie jestem szczególnie interesującą, z wyjątkiem tych, którym wydaje się, że mam dużo pieniędzy. Nie, jeśli mam zostać starą panną, to wolę się czymś zająć. Zmieniła kilku prawników dopóki nie znalazła takiego, który ze zrozumieniem podszedł do jej ambicji. Od tamtej chwili starała się, aby jej sklep cieszył się jak najlepszą opinią i był największym w St. Louis, a nawet w całym Missouri, magazynem towarów luksusowych. A dzięki Giuseppe Fazio, którego poznała w czasie podróży do Włoch i następnie sprowadziła, razem z żoną i dzieckiem, sklep stał się przedmiotem zazdrości wszystkich ludzi z branży. Bo Giuseppe Fazio był artystą, a zamiast pędzlem posługiwał się tyglem, młotkiem, woskiem, gipsem i narzędziami do cięcia diamentów. Wyrabiane przez niego przedmioty ze złota i srebra, bez względu na to, czy był to delikatny pierścionek, czy misternie kuta taca, zdawały się żyć. W promieniu stu kilometrów nie było chyba rodziny, która nie posiadałaby jakiegoś przedmiotu od Benseya. W stanie Missouri nawet najskromniejszy przedmiot, jeśli tylko nosił znak firmowy z napisem „Bensey”, natychmiast zyskiwał na wartości. Tak, zmieniła sklep Benseya w najmodniejszy salon handlujący luksusowymi towarami. Majętne wdowy, osoby z towarzystwa, młode pary, narzeczeni... przychodzili właśnie do niej. Każdy rok, a nawet każdy dzień, powiększał jej klientelę. A to było ze wszech miar satysfakcjonujące... no i oczywiście wyczerpujące. Westchnęła cicho, usatysfakcjonowana, a jednocześnie zmęczona. Miała dobry dzień. Nawet wyjątkowy. Tylu klientów odwiedziło jej sklep. A wszystko dlatego, że w przyszłym miesiącu odbędą się trzy ważne wesela. Najlepsze życzenia dla panien młodych, uśmiechnęła się. Lubiła panny młode – przemawiały do jej wyobraźni.
Jeszcze raz westchnęła. Bolały ją nogi i burczało jej w brzuchu. Był duży ruch i nie miała jednej wolnej chwili, aby zjeść lunch. Teraz musiała przygotować rachunki dla stałych klientów; pieniądze leżały na biurku na zapleczu, schowane w specjalnej, bankowej torbie. Spróbowała przypomnieć sobie ile ich było. Około pięciu, może sześciu tysięcy dolarów. Zwykle starała się, aby nie mieć przy sobie zbyt dużej sumy, ale dzisiaj była tak zajęta, a Giuseppe pojechał do Filadelfii, że po prostu nie miała czasu, aby zanieść pieniądze do banku. Zamknie je w sejfie i poczeka do rana. Podniosła ręce do góry i się przeciągnęła. Och, żeby nareszcie móc usiąść. Nie, nie jest w stanie jeszcze dzisiaj pójść do banku. W pokoju było gorąco i duszno, ale bał się otworzyć okno, aby nikt go z dołu nie zauważył. Wierzchem dłoni otarł z czoła pot, który nie był wynikiem gorąca, lecz nerwów. Czuł się chory. Od trzech godzin, z cierpliwością myśliwego, siedział ukryty za zasłoną, z zaciekawieniem obserwując wchodzących i wychodzących z jubilerskiego imperium. Co kilka minut zjawiał się nowy, elegancko ubrany przechodzień. Obserwował, jak na ziemię kładły się coraz dłuższe cienie i powoli obejmowały najpierw chodnik po drugiej stronie ulicy, potem, wędrując przez jezdnię, wpełzły na najbliższy trotuar i zaczęły wspinać się po czerwonych cegłach hotelu. Przepełniał go bezgraniczny smutek i świadomość, że to, co miał zamiar zrobić, na zawsze zmieni jego życie, będzie rządzić jego myślami i poczynaniami. Niczego bardziej nie pragnął niż tego, aby istniał inny sposób zdobycia pieniędzy na leczenie dla matki. Ale pragnienia dobre były dla marzycieli, a on marzycielem już nie był. Rozchylił ostrożnie zasłony, starając się być niewidocznym. Spojrzał na wysoki, biały kościół, widniejący na horyzoncie. Wielkie, czarne rzymskie cyfry na białej tarczy zegara pokazywały godzinę piątą trzydzieści. Zerknął w dół, na sklep Benseya. Zamykano go o szóstej. Nagle poderwał się na równe nogi. Zauważył dwie szczupłe dłonie, sięgające po jedno z pudełek leżących na wystawie. Zorientował się, że przygotowywano się na zamknięcie sklepu. Najwyższy czas zejść na dół. Miał tylko pół godziny na dokończenie tego, co zaplanował. W tym momencie rozległo się pojedyncze uderzenie kościelnego zegara, głębokie i dźwięczne, boleśnie przypominające mu po co tu przyszedł. Wyrzucił zawartość walizki na łóżko i wybrał z niej sznur, rewolwer, szmatę i kaptur zrobiony z worka. Przez chwilę przyglądał się rzeczom, które wyniósł z chałupy Howe’ów. Zacisnął powieki. Znów ogarnęły go wątpliwości. Nie był złodziejem, tak jak nie był żebrakiem. Ale natychmiast przypomniał sobie matkę, bladą i słabą, jej ciało wstrząsane atakami kaszlu, ślady krwi na chustce, w którą wypluwała duszącą ją wydzielinę. Musiał doprowadzić sprawę do końca. Teraz albo nigdy.
Celesta ostrożnie zdjęła z wystawy tacę z bransoletami. Myślami była przy zastępcy szeryfa, Hanku Yarby, który w czasie porannego obchodu zatrzymał się u niej i zaprosił na kolację. Najpierw nie chciała się zgodzić, ale on nalegał, więc w końcu ustalili, że przyjdzie po nią do sklepu, o szóstej. Yarby był miły, choć o sześć lat od niej młodszy. Już osiem lat pracował w biurze szeryfa i krążyły plotki, że obejmie po nim urząd. Tak, dzisiejszą kolację powinna zjeść w restauracji. Nie miała siły po powrocie do domu zająć się gotowaniem, ale wolałaby, żeby zaprosił ją ktoś inny niż Yarby. Nie dlatego, że go nie lubiła. Był silny i odważny, uważany za przystojnego, ale jego maniery pozostawiały wiele do życzenia. Podobnie jak jego pochodzenie. Był jak surowy diament, myślała, ale taki, którego nigdy nie da się oszlifować. Wiedziała, że podoba się Yarby’emu, ale nie dawała mu żadnych szans. Już niezliczoną liczbę razy odrzucała jego zaloty, ale najwyraźniej odnosiło to przeciwny skutek. No cóż, niewinna kolacja jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomyślała. Co prawda do sklepu Benseya w ciągu stu lat jego istnienia, włamano się zaledwie dwa razy, ale warto mieć przyjaciół w biurze szeryfa. Usłyszała dzwonek u drzwi, sygnalizujący, że ktoś wchodzi. O nie, dość już na dzisiaj klientów! Wolno odwróciła się w stronę przybysza. Zamarła, a w oczach pojawił się strach. Po raz pierwszy w życiu znalazła się twarzą w twarz z lufą rewolweru. Zaśmiała się nerwowo i drżącym głosem powiedziała: – No dobra, Yarby, to wcale nie jest zabawne. Odpowiedział jej jedynie ciężki, chrapliwy oddech spod workowego kaptura. Zacheusz miał wrażenie, że się udusi, brakowało mu tlenu. Usiłował przełknąć ślinę, ale zaschło mu w gardle. Strach, połączony z nieoczekiwanym, perwersyjnym poczuciem siły – czymś, co do tej pory było mu całkowicie obce – zmieszało się na dnie żołądka i spłynęło do krocza. Poczuł bolesne parcie na pęcherz i mdłości. Starał się to opanować. Szybko podniósł rękę z rewolwerem, namacał łokciem drzwi i zamknął je za sobą. Kobieta drgnęła. Byli sami. Wolno ruszył w jej kierunku. Spojrzała na niego z przerażeniem i się cofnęła. Żyły na jej skroniach nabrzmiały. – Czego... czego chcesz? Nie przestawała się cofać, usiłując nie obijać się o sprzęty. Nagle, za plecami, poczuła chłodne, gładkie szkło lady. Usiłowała wcisnąć się w nią całym ciałem. Zacisnęła powieki, a jej wargi poruszały się w histerycznej, bezgłośnej modlitwie. Nie tylko ona się bała. Serce Zacheusza uderzało tak głośno, że miał wrażenie, iż słychać go w całym pomieszczeniu. Usiłował głęboko i spokojnie odetchnąć, ale bez skutku. Walizka, którą trzymał w ręku, z łoskotem upadła na podłogę. Kobieta otworzyła oczy i krzyknęła. Kiedy
zrozumiała, że nie był to strzał, odetchnęła z ulgą. Zacheusz pocił się tak bardzo, że miał trudności z utrzymaniem rewolweru, który wyślizgiwał mu się z dłoni. Otarł lewą rękę o poncho, przełożył do niej broń, wytarł prawą i znów chwycił w nią rewolwer. Kobieta nie poruszyła się, ale nie spuszczała z niego oczu. – Gdzie są pieniądze? – zapytał drżącym głosem. Celesta Bensey słynęła z tego, że miała silną wolę. Teraz, mimo strachu, który ściskał ją jak lodowata obręcz, na myśl o pieniądzach, które miałaby stracić, natychmiast postanowiła walczyć. – Nie mam... nie mam zbyt wiele gotówki – skłamała drżącym głosem. – Wszystko... zanoszę do banku. Dwa razy dziennie. – Przełknęła ślinę, a żyły na karku naprężyły się z wysiłku. Powoli przysuwał rewolwer do jej twarzy i ustawił na linii oczu. – Ile masz? Zaczęła cofać się do tyłu, zręcznie jak pająk. – Muszę iść sprawdzić... – Nie! – krzyknął ostro i natychmiast zniżył głos. – Ruszaj się. Tylko wtedy, kiedy ci powiem. Zamarła z przerażenia, jedną rękę przyciskając do piersi. – Powiedz mi, gdzie je trzymasz. – W górnej szufladzie... tutaj... pod tą witryną. – Wskazała czubkiem brody. Jego oczy pobiegły we wskazanym kierunku. Wbudowana w ścianę, sięgająca do sufitu witryna ze szklanymi ] drzwiami, za którymi widać było srebrne tace, zaopatrzona była w kilka szuflad. To właśnie tam przechowywała niewielką sumę, zwykle około czterdziestu dolarów, aby móc wydawać reszty pierwszym klientom. Obserwowała uważnie, jak podchodzi do szuflad, wciąż mierząc w nią z rewolweru. Otworzył jedną z nich. Wsunął rękę do środka, pomacał, i wyjął zwitek banknotów. Podniósł je do oczu, mruknął coś niewyraźnie, sięgnął pod poncho i wsunął je do kieszeni. Następnie stanął przed nią. – Nie wierzę, żeby to było wszystko – powiedział, patrząc na nią podejrzliwie. – Chcesz żyć? Kiwnęła głową i usiłowała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. – Jeśli nie dasz więcej, to możesz się pożegnać z tym światem... – szepnął. Ujął rewolwer w obie ręce, podniósł go na wysokość jej twarzy i przysunął się jeszcze bliżej, aż lufa dotknęła jej czoła. Odbezpieczył broń. Celesta zamknęła oczy i zaczęła głośno się modlić: – Ojcze nasz, któryś jest w niebie święć się imię... – Przestań się modlić! – krzyknął histerycznie. – Przestań! Słyszysz? Przestań! – Otworzyła oczy, a jej ciemne źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Był szalony! Wariat, prawdziwy wariat! – Nie módl się! – krzyczał. Pochylił ku niej zakapturzoną twarz tak gwałtownie, że aż się
odsunęła. – Słyszałaś, co powiedziałem? Nie módl się! Zadrżała i kiwnęła głową. – Przyszedłem po pieniądze. A ponieważ mówisz, że ich nie masz, zabiorę biżuterię. Daj mi coś, co jest warte osiemset dolarów. Przytrzymując kaptur rewolwerem, trącił ją i skierował za ladę. Odwróciła się, patrząc nań z przerażeniem. To nie może być prawda, myślała. To musi być sen... jakiś koszmar... Zaraz się obudzę i wszystko będzie jak przedtem. Przeniosła wzrok na szklaną szafę, w której przechowywała najdroższe i najpiękniejsze pierścionki. Za każdym razem, kiedy jego ręka brała jeden z nich, drżała, jakby śmiertelnie zraniona. Nagle usłyszeli dzwonek sygnalizujący otwieranie drzwi. Oboje równocześnie się obejrzeli. Zacheusz zamarł z przerażenia. – Na twoim miejscu nie ruszałbym się – powiedział stanowczy głos. – W naszym mieście nie pozwalamy rabować tak szacownych osób jak panna Bensey. Zacheusz powiódł oczami po pomieszczeniu. Pistolet Hanka Yarby wymierzony był wprost w jego głowę. To już koniec.
Rozdział 13 Demps Johnson, duży, potężnie zbudowany, czarny mężczyzna, na odgłos kroków, jakie głośnym echem rozchodziły się po więziennym korytarzu, powoli podniósł głowę. Oczy miał duże i myślące, o ciężkich powiekach, nadających twarzy senny wygląd. Z pozorną obojętnością obserwował, jak Yarby otwierał drzwi do jego celi. Yarby wyszczerzył zęby. – Przyprowadziłem ci kumpla, Demps. Murzyn spojrzał nań beznamiętnie. Zastępca szeryfa odwrócił się do młodego więźnia, którego prowadził, bezceremonialnie chwycił go za kołnierz i spodnie, a następnie wrzucił do celi. Zacheusz, nie mogąc utrzymać równowagi, uderzył głową o kamienną ścianę. W oczach pokazały mu się wszystkie gwiazdy, a następnie zalała go ciemność. Nie widział, jak szeryf splunął na niego ciemną od żucia tytoniu śliną. Nie słyszał odgłosu zatrzaskiwanych drzwi, które następnie Yarby zamknął jednym z kluczy, umieszczonych na dużym kółku. Po kilku minutach Zacheusz przyszedł do siebie. Zdawał się być zaskoczony, kiedy, półprzytomnym wzrokiem, rozglądał się po celi. Potrząsnął głową, jak pies po kąpieli, usiłując zebrać myśli, ale natychmiast tego pożałował. Poczuł potworny ból rozsadzający mu czaszkę. Cicho jęknął, dotykając czoła rękami. Demps się roześmiał. – Wszystko w porządku, chłopcze – powiedział basem. – Po prostu zderzyłeś się z martwym obiektem. To wszystko. A dokładnie z kamienną ścianą o grubości sześćdziesięciu centymetrów. Zacheusz wolno odwrócił głowę. – Gdzie jestem? – W bezpłatnym hotelu, na koszt miasta St. Louis, stanu Missouri. Wikt i opierunek zapewnione. – Ściszył głos: – Jesteś w celi miejskiego więzienia. Zacheusz przymknął oczy, kiedy nagle powróciło bolesne wspomnienie. Chyba zwariowałem, pomyślał. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że usiłowałem obrabować jubilera? Nie zwariowałem, odpowiedział sobie natychmiast. Byłem zrozpaczony. Demps uśmiechnął się do niego. – Ta podłoga jest trochę twarda. Lepiej właź na pryczę. Nie jest dużo wygodniejsza, ale na pewno cieplejsza. Masz nawet koc. Widzisz? – Demps uniósł róg wyblakłej, zszarzałej derki. – Chcesz pogadać, chłopcze? – zapytał cicho. Zacheusz nie odpowiedział. Demps ze zrozumieniem wzruszył ramionami i wyciągnął się na pryczy, o wiele dla niego za krótkiej. Ręce położył pod głowę i zaczął wpatrywać się w sufit. Musiały upłynąć co najmniej dwie godziny, kiedy za drzwiami dało się słyszeć pobrzękiwanie wiadrami, a następnie wsunięto tace z jedzeniem. Zacheusz odepchnął swoją. – Powinieneś coś zjeść – poradził Demps. – Śmierdzi jak krowie łajno i podobnie smakuje,
ale musisz zachować siły. Zacheusz przesunął tacę w stronę Dempsa. Wielki, czarny mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pokazując duże, białe zęby. – Dziękuję – powiedział i skinął głową. Następnie łapczywie zaczął pochłaniać jej zawartość. Kiedy skończył posiłek, ponownie wyciągnął się na pryczy, a następnie zwrócił do Zacheusza: – Prycza jest lepsza, chłopcze. Nie doczekał się odpowiedzi. – Nauczysz się mówić – stwierdził Demps. – Za kilka tygodni będziesz gadał jak katarynka. Po kilku miesiącach, jeśli nie będziesz miał innego słuchacza, wystarczą ci ściany, a po roku gadasz nawet przez sen. – Pokiwał głową. – Nie zamierzam zostać tu aż tak długo – powiedział ze złością Zacheusz. – Pewnie masz rację. Wyślą cię na roboty. W porównaniu z nimi, to miejsce, to prawdziwy raj. Tak, proszę pana! – Martw się o siebie! – wybuchnął Zacheusz. – Wydaje ci się, że zjadłeś wszystkie rozumy. – Nieee... – wolno odpowiedział Demps. – Na pewno nie. – Nie jestem przestępcą. – Może tak, a może nie. Ale zrobiłeś dobry początek. – Popełniłem błąd! – stanowczo powiedział Zacheusz. Demps zaniósł się śmiechem: – Wszyscy go popełniliśmy! – Mam całe życie przed sobą. – W głosie Zacheusza wyczuwało się nutę nadziei. – Może sędzia weźmie to pod uwagę. – Miłosierny sędzia! Ha-ha! – Demps zaśmiał się krótko. Zacheusz rzucił mu groźne spojrzenie i odwrócił głowę. Demps westchnął, spuścił nogi z pryczy, wstał i przeciągnął się. Sprawiał wrażenie, jakby całym sobą wypełniał niewielką celę. Przez chwilę stał nieruchomo, spoglądając na Zacheusza. Wreszcie opuścił masywne ręce i przykucnął przed chłopakiem. – Co takiego zrobiłeś, chłopcze, że tu wylądowałeś? Mam nadzieję, że przynajmniej tego nie żałujesz. Zacheusz podniósł głowę. – Moja matka jest chora. Umrze, jeśli nie wyślę jej do drogiego sanatorium, a farmę mojego ojca przejmie bank. Potrzebowaliśmy pieniędzy, więc chciałem obrabować sklep. – Użyłeś broni? Zacheusz skinął głową. – Ale chyba nie była nabita. To był rewolwer dziadka. – Napad z bronią w ręku – podsumował Demps. – Tak to nazywają. Pierwszy raz? – Czy wyglądam na zawodowego przestępcę? – spytał gniewnie.
Po chwili jednak opanował się i powiedział już spokojniejszym głosem. – Przepraszam. Tak. To pierwszy raz. Demps ze współczuciem pokręcił głową. – Obaj jedziemy na tym samym wózku, chłopcze. Dla mnie nie będą mieli litości. Dla ciebie też. Gdyby to było w innym mieście, miałbyś szansę na łagodny wyrok. Ale nie tutaj. Nie z Yarby’m, który szykuje się na stanowisko szeryfa. Niedługo wybory. Nie zna litości. Zacheusz był najwyraźniej wstrząśnięty. – Jak myślisz... co się ze mną stanie? – Za napad z bronią w ręku? W Missouri? – Demps w zamyśleniu zmrużył oczy. – Pewnie dostaniesz dziesięć lat. Jak się będziesz dobrze sprawował, to może po pięciu cię wypuszczą. – Nie chcę spędzić dziesięciu lat na robotach. Ani pięciu. Ani nawet roku. Musi być jakiś sposób... – Posłuchaj, chłopcze, uważnie. Nikt tutaj nie zna litości dla przestępców. – Ale ja nie jestem... – Zamknij się i słuchaj! – ofuknął go Demps. Przysunął swoją brązową twarz tak blisko twarzy Zacheusza, że ich nosy nieomal się stykały. – Jestem przestępcą. Od chwili, kiedy chciałeś obrabować sklep, też stałeś się przestępcą. Cały świat pełen jest przestępców, tylko nie wszyscy dają się złapać. Kiedy staniesz przed sędzią i Yarby’m, ukrzyżują cię, zobaczysz. Zacheusz nisko spuścił głowę. Zdesperowany przyglądał się swoim kolanom. – Posłuchaj. – Demps rozejrzał się ostrożnie i zniżył głos do szeptu. – Co byś powiedział, gdybyśmy dali nogę? Zacheusz powoli podniósł głowę. – Ale jak? – Ciii! – Demps położył wielką łapę na ustach Zacheusza i podejrzliwie rozejrzał się wkoło. – Na wypadek, gdybyś nie wiedział – więzienne ściany mają uszy. Ty i ja możemy się stąd wydostać. Czekałem na kogoś. Do tego trzeba dwóch facetów. – Ale jak? Drzwi są zamknięte na klucz. A kraty są grube – Zacheusz ciągle nie mógł zrozumieć. – Jasne, ale jest sposób – szepnął Demps, a jego oczy zabłysły. – Zawsze jest jakieś wyjście. Jesteśmy jak słodkie ptaszki naszego Pana. – Demps spojrzał w sufit tak wymownie, że Zacheusz rozejrzał się, czy ich aby nie zobaczy. – Rozłożymy skrzydła i polecimy. To właśnie zrobimy. W przenośni, oczywiście. – A kiedy już wyjdziemy? – spytał Zacheusz. – Co wtedy? Nawet nie mogę wrócić do domu. – Możesz pójść ze mną. Zacheusz spojrzał na Dempsa ciekawie. – Posłuchaj – zapalał się Demps. – Wiem, jak się stąd wydostać. Raz się udało, uda się i drugi. Zaczniesz jęczeć i będziesz trzymał się za brzuch, udając, że jesteś chory, ale dopiero wtedy, gdy w pudle będzie tylko jeden strażnik, rozumiesz? Zastępca, albo ktoś inny, przyjdzie
sprawdzić, co ci jest. Pochyli się, a wtedy ja mu przyłożę tak, że zobaczy wszystkie gwiazdy. – A potem? – A potem w nogi – Demps przerwał. – I co ty na to? Zgoda? – To się nie uda – słabo zaprotestował Zacheusz. – Uda się. Tylko zrób, co ci mówię, a zobaczysz, że się uda. – Nie chcę znów wylądować w więzieniu, tego jestem pewien... Ucieczka, nawet jeśli się powiedzie, sprawi, że tym bardziej będą chcieli go złapać. Ale zsyłka na roboty była rzeczą jeszcze gorszą. – Hank Yarby to kawał skurwysyna. Nie puści ci płazem. Jest mistrzem w układaniu oskarżeń. Będzie mówił, że się opierałeś, że usiłowałeś go pobić, i takie tam rzeczy. Im więcej będzie miał na ciebie, tym czeka cię cięższy wyrok. – Myślisz, że tak się właśnie stanie? – A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Nie jestem Bogiem ani wróżką. Nie umiem przepowiadać przyszłości. – Teraz jego twarz była tak blisko, że Zacheusz czuł jego oddech. – Ale powiem ci jedno. Wszyscy wiedzą, że lepiej nie trafić na Yarby’ego. Cholernie chce dostać tę gwiazdę szeryfa – Demps przerwał. – Ale jeśli chcesz się stąd wydostać, to musimy działać razem. Zacheusz był rozdarty. Jednak w końcu doszedł do wniosku, że nie ma innego wyboru. – Muszę to przemyśleć – powiedział cicho. – Tylko nie myśl za długo – ostrzegał Demps. – Jutro mogą nas rozdzielić. Nie mamy szans, jeśli będziemy siedzieć w oddzielnych celach. A im bliżej ranka, tym mniej mamy czasu, jasne? Zacheusz pokiwał głową. – W porządku, Demps – powiedział wreszcie. – Jestem z tobą. Do końca. Ale najpierw muszę coś zrobić. – Co? – Muszę kogoś odwiedzić. – Kobietę? – z uśmiechem zapytał Demps. Zacheusz przytaknął. – Nie radzę – powiedział Demps. – Kobiety przynoszą kłopoty. – Pokręcił głową. – Duże kłopoty. Wspomnisz moje słowa.
Rozdział 14 Zacheusz przyniósł drabinę i przysunął ją do okna, znajdującego się w pokoju Phoebe. Wielki, jasny księżyc, jakby specjalnie zamówiony na tę okazję, cicho płynął po bezchmurnym niebie. W Muddy Lakę, w stanie Missouri, minęła północ. Noc była bardzo cicha, bezwietrzna. Kiedy pewnym krokiem wspinał się po drabinie, czuł w sobie jakąś niezwykłą siłę. Na dole, ukryty w krzakach, czekał Demps. Okno było zamknięte. Zacheusz cicho zaklął. Oparł się rękoma o szybę i spróbował zajrzeć do środka. Z trudem mógł rozróżnić ciemne zarysy mebli. Wytężył wzrok i już po chwili zaparło mu dech w piersiach. Phoebe leżała na łóżku przysłonięta jedynie zwiewną koszulą nocną. Cicho zapukał w szybę, ale spała mocno. Zastukał ponownie, teraz już nieco głośniej. Bez rezultatu. – Hej, chodź już! – usłyszał głos Dempsa. – Nie mamy czasu! – Jeszcze chwilę! – szepnął Zacheusz. Chwycił framugę okienną i pchnął ją mocno. Jedno skrzydło otworzyło się z łatwością. Trzymając się futryny wsunął się do środka. Na palcach przeszedł po skrzypiącej podłodze, a jego wszystkie zmysły były tak wyostrzone, jak nigdy przedtem. Po raz pierwszy w życiu znajdował się w sypialni młodej damy. W pokoju, który nie był z nikim dzielony, w którym nie unosiły się zapachy ludzkich ciał, brudu i potu. Panowała tu kobiecość przenikliwie i obezwładniająco słodka. Wciągnął w płuca tajemnicze, pociągające zapachy, które drażniły wszystkie zmysły i sprawiały mu niewysłowioną przyjemność. Odetchnął głęboko i pozwolił, aby zapachy wypełniły mu nozdrza. Nie pragnął niczego więcej, jak tylko zanurzyć twarz w źródle tych zapachów. Stanął obok łóżka i spojrzał na nią z cichym pożądaniem. Powieki dziewczyny lekko drgały, jak gdyby śniła jakiś słodki, dziewczęcy sen, a jej lekki oddech był prawie niesłyszalny. Poruszyła się, a jej wargi coś cicho szepnęły. Przewróciła się na drugi bok, jedną rękę z wdziękiem podkładając pod głowę. Na jej ustach zagościł niewinny uśmiech. Stłumił pragnienie, aby pochylić się i jej dotknąć, obsypać jej twarz delikatnymi pocałunkami, pieścić jej ciało. Zauważył, że wokół jej szyi coś lśniło. Uśmiechnął się. Nawet przed snem nie zdejmowała medalionu, który jej podarował. Wyglądała tak słodko, że żałował, iż musi ją budzić. Najchętniej pozostałby tutaj i przyglądał się jej całymi godzinami. Ale teraz czas był jego największym wrogiem. Nie mógł już dłużej marudzić. Musiał opuścić ten dom tak szybko i niepostrzeżenie, jak do niego wszedł. Mogli już go ścigać, być nawet w Muddy Lakę. Musiał uważać i strzec się każdego. Pochylił się i potrząsnął nią lekko. – Obudź się! – szepnął. Westchnęła, ale już po chwili siedziała wyprostowana, przerażona, gotowa krzyczeć. Szybko położył rękę na jej ustach. Uniosła ramiona i mocno, z siłą, która go zdziwiła,
chwyciła go za nadgarstki. – To ja! – szepnął. – Zacheusz! Natychmiast zaprzestała walki. W blasku księżyca jej oczy wydawały się jeszcze większe i bardzo jasne. Ostrożnie zdjął rękę z ust Phoebe. – Zacheusz? – spytała z niedowierzaniem. – To naprawdę ty? – Ciii! – uciszył ją. Pokój nagle ożył posykiwaniami i szeptami. – Gdzie byłeś? – zapytała. – Zniknąłeś bez słowa prawie na tydzień. – Nie mogę ci nic powiedzieć. Napiszę do ciebie. – Napiszesz? O czym ty mówisz? Wyjeżdżasz gdzieś? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? – Przykro mi, Phoebe, ale mogę już nigdy nie wrócić. Szeroko rozwarła oczy. – Ale dlaczego? Zacisnął usta. – Przyszedłem się pożegnać – powiedział cicho. – Inaczej nie mogłem wyjechać. Byłaś dla mnie taka... taka cudowna, Phoebe. – Nie wracasz do college’u? Potrząsnął głową. – Czy... zrobiłeś coś złego? Kiwnął głową. – Usiłowałem obrabować sklep jubilera z St. Louis. Musiałem, Phoebe! Tylko w ten sposób mogłem zdobyć pieniądze na sanatorium dla mamy. – Och, Zacheuszu! Więc ty nic nie wiesz? – Nie wiem o czym? – Już... już jest za późno, Zacheuszu – powiedziała cicho. – Za późno? – Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął. – Co masz na myśli? Na co za późno? – Zacheuszu! To boli! – Przepraszam. – Cofnął ręce. – Twoja mama odeszła, Zacheuszu – szepnęła. – Trzy dni temu. – Co! – krzyk uwiązł mu w gardle. – Żartujesz – jęknął. – Powiedz, że żartujesz. Ujęła w dłonie jego obie ręce i lekko ścisnęła. – To prawda, Zacheuszu. – Ona... nie żyje? – Kręcił głową. – Jeśli jest to dla ciebie jakaś pociecha, to odeszła bardzo spokojnie, we śnie. Doktor Fergueson powiedział, że było to najlepsze, co mogło się jej przytrafić. Nie cierpiała. Zacheusz odwrócił głowę. Po policzkach popłynęły mu łzy. – Wuj wygłosił specjalne kazanie – ciągnęła Phoebe. – Poprosił go o to twój ojciec.
Wszystkich nas tym zaskoczył, bo nikt z twojej rodziny nie przychodził do kościoła. Ciocia Arabella zagrała i wszyscy odśpiewali twój hymn. Nigdy nie brzmiał piękniej, tyle było w nim uczucia. To był naprawdę piękny pogrzeb. Siedział w milczeniu. – Zacheuszu? – Potrząsnęła nim lekko. – Tak mi przykro, naprawdę. Zaczął cicho płakać, a ona objęła go mocno i lekko kołysała w ramionach. – Naprawdę, bardzo mi przykro – powtórzyła. – Ten sklep chciałem obrabować dla niej i dla ojca – szlochał. – Żeby mogła wyzdrowieć i żeby ojciec mógł zatrzymać farmę! – Nie martw się, Zacheuszu. Farma nadal jest jego. W niedzielę przeprowadziliśmy w kościele zbiórkę pieniędzy. Wszyscy byli szczodrzy, a szczególnie Mack Collins, bankier. Zamknął oczy. Westchnął głęboko, a jego ciałem wstrząsały spazmy. – Właśnie wtedy, kiedy ojciec najbardziej mnie potrzebował, nie było mnie tutaj! – Uderzył pięściami o uda. – A teraz, kiedy potrzebuje mnie jeszcze bardziej, muszę uciekać! – Zrobiłeś, co uważałeś za właściwe, Zacheuszu. Każdy by tak zrobił. Twój ojciec to zrozumie. Na pewno. Zacheusz potrząsnął głową, głośno pociągnął nosem i otarł ręką oczy. – Przyniosłem mu wstyd. Wszystkim przyniosłem wstyd. Mamie... wielebnemu... twojej cioci Arabelli. I tobie. Uśmiechnęła się lekko. – Nie przyniosłeś mi wstydu, Zacheuszu. Zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne. – Teraz już na pewno nie zostanę kapłanem – powiedział zmęczonym głosem. – Nie mógłbym spojrzeć sobie prosto w oczy. Zszedłem na złą drogę. – Ale chyba nie zamierzasz na niej pozostać? Prawda? – Nie wiem. Na razie muszę nie dać się złapać – powiedział po chwili. Phoebe spojrzała na niego. – Nie obchodzi mnie jaką pójdziesz drogą – powiedziała. – Ani też nie obchodzi mnie, w którą stronę ta droga prowadzi. Milczał. – Zacheuszu, nie chcę zostać żoną pastora. Nigdy nie chciałam! Nie wiedziałeś o tym? Patrzył na nią ze zdziwieniem. ‘ – A ja myślałem... – Ciii. – Pogłaskała go po głowic. – Zacheuszu? – Tak? – Co teraz zrobisz? – Wyjadę. – Dokąd? – Gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. Opuszczę ten stan, może wyjadę na zachód. – Pokręcił
głową. – Nie wiem, Phoebe. Po prostu nie wiem. – Wstał z miejsca i zaczął spacerować po pokoju. – Nie powinieneś jechać sam, Zacheuszu. – Nie jadę – odpowiedział. – Jedzie ze mną Demps. Uciekliśmy razem. A poza tym... – Zatrzymał się, wzruszył ramionami i uśmiechnął się z goryczą. – To jedyny przyjaciel jakiego posiadam. – Masz mnie – powiedziała. – Nie! – Gwałtownie potrząsnął głową. – Musisz o mnie zapomnieć. Musisz zapomnieć, że w ogóle istniałem. – Zacheuszu! O czym ty mówisz? – W jej oczach pojawił się strach. – Nie możesz mnie zostawić w tej zapomnianej przez Boga, zabitej deskami mieścinie! – Wyciągnęła rękę i potrząsnęła go za ramię. – Błagam cię! Musisz mnie ze sobą zabrać! – Jakie życie mogę ci zapewnić? – zapytał gorzko. Milczała. – Więc powiem ci, jakie – zaczął brutalnie. – Zycie na walizkach z człowiekiem, którego w końcu zaczniesz nienawidzić! – Nigdy nie będę cię nienawidzić, Zacheuszu – szepnęła. – A poza tym – wstała i objęła jego szyję ramionami – każde życie będzie lepsze od tego tutaj. – Przytuliła twarz do jego piersi. Uderzył go obezwładniający zapach fiołków i tajemniczej kobiecości, ostry i bolesny. Poczuł podniecenie i palący jego wnętrze ogień. – Nie! – powiedział ostro i odepchnął ją od siebie. – Co się stało? – jęknęła. – Nie rozumiesz? – Potarł ręką czoło. – Za bardzo cię kocham, aby rujnować ci życie. Uciekł od niej, jak ucieka się z jaskini grzechu. Ból, rozpacz i tęsknota, jakie się w nim zebrały, skumulowały się w jednym, ciężkim westchnieniu. Opanował się jednak szybko, wyprostował ramiona i starał się wziąć w garść. – Lepiej już pójdę – powiedział stanowczo. Phoebe stała w miejscu, wściekła i drżąca, z zaciśniętymi pięściami. Pochylił się, pocałował ją w czoło i ruszył w stronę okna. – Zacheuszu! Zatrzymał się. Poczuł, że dziewczyna chwyta go za ramię, a jej palce wpijają się w jego skórę. – Nie możesz mnie tutaj zostawić! – krzyknęła, szarpiąc go i zmuszając, aby się zatrzymał. – Nie możesz! Przez chwilę stał nieruchomo, miotany wątpliwościami. – Muszę – powiedział stanowczo. – Musisz! – Jej piersi unosiły się i opadały, a w oczach zabłysł dziki blask. – A więc to tak, nie chcesz mnie! – rzuciła oskarżycielsko. – Powiedz, czy to prawda? – Nie – odpowiedział cicho – to nie tak. Myślę, że już ci to wyjaśniłem...
Ale ona zdawała się nie słyszeć. Puściła jego rękę i cofnęła się o krok. Zmierzyła go od stóp do głów. – W takim razie – wycedziła przez zęby, a jej usta wykrzywił grymas. – Chcę ci coś dać. Żebyś mnie zapamiętał. Spojrzał na nią pytająco. – Tę cholerną rzecz! – odrzuciła głowę do tyłu i szarpnęła za łańcuszek wiszący na jej szyi aż się zerwał. Rzuciła go na podłogę. – Możesz sobie zatrzymać tę tandetę! Nie chcę tego. I tak miałam zamiar go wyrzucić. Nie mógł uwierzyć w tę metamorfozę. – A teraz, wynoś się! – krzyknęła, palcem wskazując okno. – I zabieraj swoje śmieci. – Czubkiem buta kopnęła medalion. – Wynoś się jak najszybciej, bo zacznę krzyczeć! Zacheusz patrzył zaskoczony; to, co w niej odkrył, napełniło go odrazą i przerażeniem. Wargi Phoebe ułożyły się w złośliwy uśmieszek. – No? – ponaglała. – Myślałam, że ci się spieszy! O co jeszcze chodzi? Sparaliżowało cię? Spuścił wzrok, kompletnie zdruzgotany, i spojrzał na łańcuszek z bratkiem, leżący u jego stóp. Z takim trudem zdobyty symbol jego miłości. Teraz miał inne znaczenie – symbolizował to wszystko, co utracił. Powoli, z wysiłkiem, pochylił się i podniósł naszyjnik, mocno zaciskając go w garści. Już sam dotyk gładkiego szkła i delikatnych ozdób wywołał całą falę udręki i cierpienia. W swoim krótkim życiu doświadczył już wiele: biedy, głodu, poniżenia z powodu ignorancji. Ale to wszystko było niczym w porównaniu z tym okrucieństwem, do którego zdolna była druga istota ludzka – Phoebe, którą nierozważnie obdarzył uczuciem. Czuł, że jego serce i duszę opuszcza wiara w ludzi, a jej miejsce zajmuje gniew, jakiego nigdy przedtem nie znał. Phoebe. Był idiotą, że się w niej zadurzył. Oszukała go, wykorzystała jego romantyczną duszę, a teraz odrzuciła. I pomyśleć, że to właśnie ona, ta, która wydawała mu się najczystsza ze wszystkich. Teraz, kiedy poznał prawdę, ogarnęły go wspomnienia. Tyle ich było. Te piękne, romantyczne, oraz złe, dramatyczne. I to ostatnie, bolesne doświadczenie. Gniew i poczucie zdrady były tak silne, że odwrócił się i na wpół przytomny wyszedł przez okno. Miał wrażenie, że jeśli pozostałby w pokoju Phoebe chwilę dłużej, to mógłby popełnić coś strasznego, czego do końca życia by żałował. Było nadal ciemno, kiedy Zacheusz bezszelestnie stanął obok Dempsa. Milczał. Nie potrafił wyjawić przyjacielowi co go spotkało. Jego piękna Phoebe – którą postawił na piedestale – okazała się potworem, którego przez pomyłkę obleczono w anielskie szaty. Ze ściśniętym sercem ruszyli w noc.
Z każdym krokiem oddalał się od Muddy Lakę, miasta, które przyniosło mu jedynie ból. Wiedział, że nigdy tu nie powróci, ani nie zobaczy swojej rodziny. Nie mógł przewidzieć, że i Demps wkrótce go opuści i ruszy swoją drogą. Ani też, że jego zranione serce wkrótce zostanie uleczone.
III 1911 Elizabeth-Anne i Zacheusz Quebeck, Teksas Quebeck, Teksas
Rozdział 1 Był o późne popołudnie, kiedy pociąg z Brownsville przybył do Quebecku. Zacheusz wyrzucił walizkę na peron i wyskoczył za nią z pociągu. Kiedy parowóz z mozołem ruszył w dalszą drogę, rozejrzał się po stacyjce. Był jedynym pasażerem, który tu wysiadł. Podniósł ciężką walizę wyładowaną Bibliami i podszedł do okienka zawiadowcy stacji. Starając się nadać twarzy wyjątkowo przyjazny wyraz, rzekł: – Jak się masz, przyjacielu? Zawiadowca, kasjer i pracownik Western Union w jednej osobie podniósł szybkę okienka i spojrzał podejrzliwie. – Nie ma już dzisiaj żadnych pociągów. Następny jutro rano. – W porządku – wesoło odparł Zacheusz. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu jest jakiś hotel? – Hotelu też tu nie ma, synu, ale jest przyzwoity pensjonat prowadzony przez pannę Clowney i jej dwie bratanice. Pokoje wynajmuje na cały tydzień, ale jeśli będzie miała wolne miejsca, to może zrobi wyjątek. – Zawiadowca spojrzał z ukosa. – Oczywiście, jeśli uzna, że jesteś wystarczająco godny zaufania. Nie przyjmuje byle kogo. To uczciwa kobieta, ta panna Clowney. Jej bratanice też. – Jak do niego dojść? – Po wyjściu ze stacji wsiądź w tramwaj jadący w stronę miasta. Droga zajmie ci jakieś piętnaście minut. Wysiądź na Main Street przed dużym, różowym budynkiem. To tam. Ale najpierw przejdź na drugą stronę ulicy, gdzie znajdziesz restaurację „Good Eats Cafe”. Możesz tam zjeść solidny, domowy posiłek, no i w ciągu dnia właśnie tam najłatwiej znaleźć pannę Clowney. Jest właścicielką jednego i drugiego. – Jestem bardzo zobowiązany. – Zacheusz nachylił się w stronę okienka z wyrazem wdzięczności na twarzy. – Wygląda pan na prawdziwego chrześcijanina, przyjacielu. – Nie jestem twoim przyjacielem. – Zawiadowca zerknął nań podejrzliwie. – Nawet cię nie znam. Czując, że jest oceniany, Zacheusz wyprostował się i uśmiechnął rozbrajająco. W wieku dwudziestu jeden lat był postawnym młodym człowiekiem swoim wyglądem wzbudzającym sympatię i zaufanie. Miał jasnoniebieskie oczy, jasne wąsy i takiego samego koloru wijące się włosy. Ubrany był w kremowe spodnie, pasiastą marynarkę, wzorzystą muszkę i słomkowy kapelusz. Był prawie elegancki. Jednak zniszczone ręce i grube nadgarstki przypominały o jego trudnym dzieciństwie. – Sądząc po tym miejskim ubraniu i walizce powiedziałbym, że jesteś domokrążcą. Domokrążców wyczuwam na kilometr. Zapewniam cię, że nic od ciebie nie kupię. – A kto powiedział, że chcę coś sprzedać? – Ja – szorstko odparł zawiadowca. – A teraz zjeżdżaj!
Zacheusz podniósł obie ręce do góry w geście pojednania. – Już odchodzę, przyjacielu. Niech Bóg cię błogosławi. – Nie potrzebuję żadnych błogosławieństw ani żadnych Biblii. W ubiegłym roku ten błazen Osgood namówił moją żonę na jej kupno. – Zawiadowca pokręcił głową. – Powiedziałem, że zabiję, jeśli jeszcze raz spojrzy na towar domokrążcy. I jak myślisz? Któregoś dnia wracam do domu... Zacheusz nie słuchał. Na wspomnienie Osgooda poczuł gniew. Ludzie z Towarzystwa Biblijnego Wisdom powinni go uprzedzić, że Roger Osgood już działał na tym terytorium. Gdziekolwiek nie pojechał, zawsze już ktoś go uprzedzał. Uśmiechnął się automatycznie. – O której odjeżdża jutro pierwszy pociąg? – Dziewiąta trzydzieści do Laredo. – Zawiadowca spojrzał nań bystro. – Biblie, tak? Zacheusz nie odpowiedział i odszedł. Najwyższy czas wycofać się z tego interesu i przestać handlować Bibliami. Czymkolwiek, byle nie Bibliami. Namawianie ludzi na kupno Biblii Towarzystwa Wisdom było o wiele trudniejsze niż sobie to wyobrażał. Miał już dość zamykanych przed nosem drzwi i komentarzy w rodzaju: „Jeśli nie starcza nam na jedzenie, to dlaczego mamy wydawać pieniądze na książki? Wolimy mieć pełne żołądki niż Biblię”. Był to ciężki kawałek chleba, a osiągany dochód ledwo starczał na skromne życie. Ale i tak wolał tę pracę od tej, jaką wykonywał w przeszłości. Od ucieczki z więzienia w St. Louis podjął mocne postanowienie, że zawsze będzie uczciwy i nigdy nie zejdzie z tej drogi. Westchnął. Opuścił peron i znalazł się na ulicy przed stacją. Postawił walizkę na ziemi i otarł czoło chusteczką. Marzył o czymś zimnym do picia. Było nieprawdopodobnie gorąco. Zmierzył wzrokiem długą, zakurzoną drogę, która prowadziła do miasta. Środkiem biegły wąskie szyny. Przez chwilę wahał się, czy pójść na piechotę, ale w końcu zdecydował, że pojedzie tramwajem. Zdjął marynarkę, przerzucił ją przez ramię, rozwiązał muszkę i rozpiął kołnierzyk koszuli. Po kilkunastu minutach nadjechał tramwaj. Pojedynczy wagon, pomalowany na niebiesko ciągnęła spocona, stara klacz. Odkryta ze wszystkich stron platforma przystosowana była do przewozu pasażerów. Wewnątrz znajdowały się cztery wąskie ławeczki, nad którymi rozpostarty był baldachim, chroniący pasażerów przed piekącym słońcem. Zacheusz zapłacił woźnicy, wrzucił do środka walizkę i wskoczył na platformę. Woźnica cmoknął na konia, który powoli ruszył przed siebie. Zazgrzytały koła pojazdu. Main Street w Quebecku niczym nie różniła się od innych głównych ulic w miasteczkach, które widział. Stare domy z gankami w kolorze piernika, stojące na zakurzonych podwórkach, prosiły się o farbę lub remont. W większości z nich na parterze znajdowały się sklepy lub biura. Zwrócił uwagę na skład z towarami żelaznymi, sklep wielobranżowy, spożywczy, pocztę, fotoplastykon. Okoliczne psy szczekały na tramwaj i bez przekonania przez jakiś czas za nim biegły. Przed pocztą stało kilka kobiet w zakurzonych sukniach i chroniących przed słońcem dużych kapeluszach. Zacheusz grzecznie uchylił swojej panamy, a one uśmiechnęły się
powściągliwie. I w tym momencie dostrzegł trzypiętrowy, różowy budynek. Pochylił się w stronę woźnicy. – Czy to jest pensjonat panny Clowney? – zapytał. – W rzeczy samej – odparł woźnica, nie oglądając się za siebie. Tramwaj zwolnił. – Jestem zobowiązany – powiedział Zacheusz i lekko zeskoczył na zakurzoną i spaloną słońcem ulicę. Przez chwilę stał w miejscu, ściskając walizę i czekając aż tramwaj odjedzie. Przyjrzał się budynkowi. Z pewnością czasy jego świetności już minęły, ale też nie można mu było wiele zarzucić. Ganek obrastała pnąca roślinność o bogatym listowiu, wyrastającym wysoko aż po dach, oplatając okna i skrzynki na kwiaty. Pensjonat wyglądał jak oaza na pustyni, dawał chłód i wytchnienie zmęczonym oczom. Jedynie dyskretny napis częściowo przysłonięty roślinnością informował przechodniów, jakie było jego przeznaczenie. „PENSJONAT CLOWNEY” POKOJE DO WYNAJĘCIA Zacheusz odwrócił się i spojrzał na drugą stronę ulicy. Prosty w formie, dwupiętrowy budynek, był bogato zdobiony, a fronton okalały gipsowe kolumienki. Duży, wiszący nad drzwiami napis głosił: „GOOD EATS CAFE” Przeszedł przez ulicę, wszedł na ganek, a potem do środka. Matowe drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Znalazł się w przytulnej, nieskazitelnie czystej jadalni. Kwadratowe blaty stołów przykryte były wykrochmalonymi obrusami, a ściany pokrywały tapety koloru wina, na których wisiały obrazy w ciężkich ramach. Mimo ciemnych barw pomieszczenie robiło wesołe i sympatyczne wrażenie – być może dzięki temu, że na każdym stole stały świeże kwiaty. – Czym mogę panu służyć? – z zawodową grzecznością zapytał miękki, kobiecy głos. Zacheusz odruchowo zdjął kapelusz i przytrzymał go na wysokości piersi. Odwrócił się w stronę pytającej. Kobieta była młoda i bardzo ładna; miała twarz w kształcie serca, otoczoną dwoma grubymi, ciemnymi warkoczami, związanymi błękitnymi kokardami, dobranymi do koloru oczu. Nosiła suknię-fartuch do połowy łydki, z wysokim kołnierzem, długimi luźnymi rękawami i dużą kieszenią z przodu, w której pobrzękiwały drobne. – Szukam panny Clowney – powiedział Zacheusz. – Słyszałem, że jest właścicielką pensjonatu. Jenny przygryzła dolną wargę, skinęła głową i spojrzała w stronę kuchennych drzwi. – Będzie pan musiał poczekać. Ciocia jest w kuchni. Może pan usiądzie... Tam jest wolny stolik. Czy podać panu coś do jedzenia? Potrząsnął głową.
– Może pan zostawić walizkę przy drzwiach. Nikt jej nie zabierze. Uśmiechnął się, patrząc jej w oczy, które były nieodgadnione. Odpowiedziała śmiałym spojrzeniem i przechyliła głowę na bok. Dostrzegł, że nosek miała usiany piegami. – Muszę pozbierać ze stołów – powiedziała. – Zrobię wszystko, aby ciocia wyszła jak najszybciej. – Dziękuję. – Zajął miejsce i cierpliwie czekał, obserwując dziewczynę wynoszącą z kuchni parujące talerze pełne pachnącego, wołowego gulaszu i wnoszącą z powrotem naręcza brudnych naczyń. Stwierdził, że restauracja musiała funkcjonować znakomicie, biorąc pod uwagę niewielką liczbę mieszkańców. Wahadłowe drzwi za jego plecami otwierały się i zamykały niemal co chwila, a płynące stamtąd aromaty potraw potęgowały apetyt. Od czasu do czasu rozróżniał kobiecy głos – stanowczy ale kulturalny – oraz staccato drugiej kobiety, mówiącej łamaną angielszczyzną, z akcentem hiszpańskim. Obserwował, jak klienci powoli opuszczali lokal, zostawiając pieniądze na stolikach. Upłynęło jeszcze kilkanaście minut zanim Elender Hannah Clowney energicznym krokiem wyszła z kuchni, wycierając dłonie w ręcznik. Bystrym spojrzeniem omiotła pomieszczenie. Była szczupła i elegancka. Miała kasztanowe włosy poprzetykane pasemkami siwizny. Wreszcie jej wzrok spoczął na Zacheuszu. – Och! Dlaczego pana nie obsłużono... – powiedziała z konsternacją. – Wszystko w porządku, proszę pani – pośpieszył z odpowiedzią i szybko wstał z miejsca. – Czy pani jest panną Clowney? Elender skinęła głową. – Nie przyszedłem na obiad, proszę pani. Powiedziano mi, że mogę dostać u pani pokój. – Rozumiem – przerwała mu Elender. – Jak długo chce się pan u mnie zatrzymać? – Jedną noc. – Hmmm. – Zacisnęła wargi. – Z zasady wynajmuję pokoje tylko stałym lokatorom. Co najmniej na tydzień. Zacheusz się stropił. – Jednak bardzo proszę. W mieście nie ma hotelu, a jestem bardzo zmęczony. Następny pociąg odjeżdża dopiero jutro rano. Zawiadowca stacji powiedział mi, że czasem robi pani wyjątek. Kiwnęła głową. – Dobrze. Jedna noc. Los chciał, że pozostał tu dużo dłużej.
Rozdział 2 Po upewnieniu się, że Jenny panuje nad sytuacją, Elender odprowadziła Zacheusza do pensjonatu. – To piękny dom – zauważył, kiedy przechodzili Main Street. Zatrzymała się i podniosła głowę, a na jej ustach pojawił się uśmiech. – Prawda? Niewiele osób to zauważa, jeśli rozumie pan co mam na myśli. Stoi tu od tak dawna, że zrósł się z krajobrazem. Ja sama zapominam zresztą, że ma swoje imię. – Tak? A jakie? Uśmiechnęła się. – „Szaleństwo McMeana”. Tak go tutaj nazywają. – Dlaczego? Przez te wszystkie rośliny, które go zarastają? Roześmiała się. – Rozumiem, co masz na myśli, ale nie. Nazwa związana jest z historią tego domu. Widzisz, Neelanda McMeana kosztowało to wszystko wiele trudu – najpierw zbudowanie tego domu w Missouri, rozebranie, przewiezienie tutaj i ponowne złożenie. A wszystko po to, aby jego narzeczona mniej tęskniła za rodzinnym miastem... – Rzuciła go! – wykrzyknął gwałtownie. Wyglądała na zaskoczoną. – No, tak. Skąd wiedziałeś? Zaczerwienił się. – Nie wiedziałem – wyjąkał i szybko odwrócił głowę. – Zgadłem. – Rozumiem – cicho powiedziała Elender i delikatnie dotknęła jego ramienia. – Kobiety... potrafią być bardzo okrutne. Mężczyźni zresztą też – dodała, przypominając sobie swoją młodość. Jednak szybko zmieniła temat. – Wejdźmy do środka, dobrze? Masz szczęście. Mamy tylko jeden wolny pokój. Niestety, na samej górze i bardzo mały. Wspięli się na szczyt okrągłej wieżyczki i Elender otworzyła drzwi prowadzące do niedużego pomieszczenia. Z rękoma złożonymi na piersiach obserwowała Zacheusza. Zachowywał się inaczej niż pozostali lokatorzy, którzy dotykali materaca i zaglądali do szafy. Stał i podziwiał szczegóły architektoniczne, najwyraźniej zafascynowany kunsztownymi sztukateriami zdobiącymi sufit i trzema oknami umieszczonymi w wykuszach, wychodzącymi na ulicę. – Podoba mi się – wykrzyknął wreszcie. Elender, jak zawsze praktyczna, odpowiedziała: – Dwa dolary, płatne z góry. Kiwnął głową, sięgnął do kieszeni i odliczył pieniądze. Schowała je z uśmiechem. – Kolację podajemy w „Good Eats Cafe”, od piątej po południu. – Nie jestem głodny – powiedział szybko, starając się stłumić burczenie w brzuchu. Nie mógł
pozwolić sobie na jadanie w restauracjach. Już sam pokój był wystarczająco drogi. – Oczywiście, że jesteś głodny. – Elender pozwoliła sobie na przyjazny uśmiech. – W cenę pokoju wchodzi wikt. Śniadanie, obiad i kolacja. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Czy w takim razie mógłbym dostać dzisiejszy obiad, zamiast jutrzejszego? Pociąg odjeżdża wcześnie rano. – To biegnij do restauracji. Dostaniesz obiad, a potem jeszcze kolację i jutro śniadanie. Rozpakujesz się później. Jadłodajnia była już pusta. Usiadł przy jednym z okien, aby mieć widok na różowy dom. Z kuchni dochodziły odgłosy mytych naczyń. – W czym mogę panu pomóc? – usłyszał cichy głos za plecami. Odwrócił głowę. Tym razem kelnerką była inna dziewczyna. Jedno spojrzenie wystarczyło aby stwierdzić, że jest przeciwieństwem poprzedniej. Miała mniej więcej szesnaście lat, emanowała jakąś delikatną miękkością, połączoną z siłą i zdecydowaniem. Jej włosy miały kolor złocistej pszenicy, a oczy akwamaryny i były tak przezroczyste, że czuł, jak zapada się w ich głębię. Ubrana była w identyczną sukienkę jak jej koleżanka, a na rękach, mimo gorąca, nosiła nieskazitelnie białe rękawiczki. – Panna Clowney powiedziała, że mogę jeszcze dostać obiad – odezwał się. Elizabeth-Anne przytaknęła. – Powiem Rosie, żeby podgrzała gulasz. Jeśli lubi pan gulasz? – W tej chwili lubię wszystko – powiedział z uśmiechem. – Czy coś jeszcze? Utkwił spojrzenie w obrusie, jeżdżąc po nim palcami. – Zastanawiałem się... – Podniósł wzrok i zaczerwienił się. – Jesteś drugą z bratanic panny Clowney, prawda? Elizabeth-Anne poczuła siłę spojrzenia jego jasnych, błękitnych oczu i skromnie spuściła wzrok. Odpowiedziała cicho. – Właściwie tak. Ciocia przygarnęła mnie wiele lat temu, po tym, kiedy moi rodzice zginęli... w wypadku. – Przykro mi. Uśmiechnęła się lekko. – W porządku. – Niemal impulsywnie wyciągnęła dłoń w rękawiczce. – Jestem Elizabeth-Anne. Zerwał się z miejsca. Podali sobie ręce. Zaskoczył go silny, stanowczy uścisk jej dłoni. – Piękne imię – powiedział, wpatrując się w jej oczy. – Ja nazywam się Zacheusz How... Hale. – Nie miał pojęcia dlaczego chciał jej podać swoje prawdziwe nazwisko. W ostatniej chwili zmienił zamiar. Od czasów St. Louis znany był jako Zacheusz Hale.
– Jesteś nowym lokatorem? – zapytała z zainteresowaniem. Kiwnął głową. – Tylko na jedną noc, niestety. Kąciki jej ust opadły. – Aha, rozumiem – powiedziała z ledwie słyszalnym rozczarowaniem. Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Stwierdziła, że* było w nim coś bardzo pociągającego i jeszcze coś, czego nie mogła określić. Po chwili doszła do wniosku, że to pewien rodzaj niepokoju, który zdawał się w nim tkwić. Nie był podobny do żadnego ze znanych jej chłopców z okolicy. W jakiś sposób był wyjątkowy. – Zaraz podam obiad – powiedziała szybko, przestraszona ogarniającymi ją emocjami. Zakręciła się na pięcie i pobiegła do kuchni. Patrząc, jak znika za wahadłowymi drzwiami, Zacheusz stwierdził, że panna Clowney miała szczęście opiekować się dwiema najbardziej atrakcyjnymi krewniaczkami, jakie można było sobie wyobrazić. Poczuł dziwną tęsknotę. Cóż za wyjątkowym miejscem okazał się być ten Quebeck! Dwie młode bratanice... każda piękna na swój sposób, niepodobna do drugiej, jak dzień i noc. Chłodny błysk diamentu i gorące blaski rubinu. Różowy dom... spełnione marzenie, które dla dawno już nieżyjącego Neelanda McMeana stało się symbolem koszmaru. Pokój w wieży, który wynajął na jedną noc... czarujący, wygodny, przytulny. Chętnie zostałby w nim na zawsze. Panna Clowney... operatywna, elegancka, atrakcyjna, a przy tym przyjacielska, której energia i pragmatyzm nie zagłuszyły dobrego serca. I wreszcie sam Quebeck... ciche, senne miasteczko, z dala od wielkich szlaków, które znalazło się w granicach Stanów Zjednoczonych tylko dzięki temu, iż zostało zbudowane na tym brzegu rzeki; miasteczko, w którym nie istniało niebezpieczeństwo, że ktoś odkryje prawdę o jego przeszłości. Wszystko to sprawiło, że Quebeck stał się nagle wyjątkowo atrakcyjnym miejscem. Była to miejscowość, w której Zacheusz mógłby się osiedlić i zapuścić korzenie; w której mógłby zacząć nowe życie. W gorącej kuchni „Good Eats Cafe” Elizabeth-Anne cicho nuciła, obserwując jak Rosa, meksykańska kucharka, zanurzyła chochlę w garnku z ryżem i na środku talerza umieściła parującą kulę z białych ziarenek. Kiwając głową Rosa po raz kolejny zanurzyła chochlę i nabrała pachnącego gulaszu. Następnie podała talerz Elizabeth-Anne i mruknęła coś pod nosem. Elizabeth-Anne spojrzała krytycznie na potrawę. Z pewnością było smaczne, ale chciała, aby było jeszcze wyjątkowe... Szybko postawiła talerz na stole. Ze stojącego na podłodze pojemnika wybrała dojrzały, soczysty pomidor i wycięła w nim zygzakowaty wzorek. Położyła w jednym rogu talerza, a następnie posypała pietruszką. Obrała jajko na twardo i pokroiła je w plasterki. Rosa obserwowała ją z daleka mądrymi, brązowymi oczami, ale jej płaska twarz pozostała bez wyrazu. Kiedy Elizabeth-Anne ruszyła w stronę wahadłowych drzwi, Meksykanka cicho do nich podeszła i wyjrzała, aby popatrzeć na przystojnego nieznajomego. Ze zrozumieniem pokiwała głową. Jeszcze dziś rano Elizabeth-Anne była dzieckiem, ale tego popołudnia... tak,
tego popołudnia stała się kobietą. Rano Rosa nie zdziwiła się ani trochę, kiedy dowiedziała się, że przystojny nieznajomy postanowił przedłużyć pobyt.
Rozdział 3 Przybycie Zacheusza było punktem zwrotnym w życiu zarówno Jenny, jak i Elizabeth-Anne. To była walka na śmierć i życie. Rywalizacja, którą prowadziły ze sobą od zawsze, jeszcze się pogłębiła. Obie zadurzyły się po uszy w nieznajomym, który przedstawił się jako Zacheusz Hale. Elizabeth-Anne wiedziała, że tym razem nie może się wycofać i ustąpić Jenny. Przez kilka lat mieszkały pod jednym dachem – dwie laski dynamitu, ale pozbawione lontu. Teraz nie tylko lont się znalazł, ale także został zapalony. Dziewczęta zaczęły współzawodniczyć na wszystkich frontach. Elizabeth-Anne lubiła swoją pracę i traktowała ją poważnie, zaś Jenny liczyła godziny i minuty do końca zmiany, nienawidząc tego zajęcia. Teraz pojawiały się w restauracji jednocześnie, a każda z nich starała się obsłużyć Zacheusza. Jenny – ta śmielsza – postawiła na swoją zuchwałą urodę i kobiecy urok. Elizabeth-Anne – cicha i operatywna – zdała się na swój wdzięk i dbałość o te wszystkie drobiazgi, które mogłyby sprawić mu radość. Obie stały się nagle wyjątkowo ożywione, ich oczy płonęły, a twarze emanowały wewnętrznym światłem. Wystarczył jeden uśmiech Zacheusza, a obie pod jego wpływem tajały. Elender zorientowała się w sytuacji, ale kobieca intuicja podpowiadała jej, że powinna trzymać się z daleka i pozwolić na to, aby sprawy biegły własnym torem. Również i Zacheusz dostrzegł zainteresowanie jakim obdarzały go dziewczęta. Z jednej strony sprawiało mu to przyjemność, z drugiej jednak czuł się nieswojo. Jak do tej pory jedyną kobietą, którą się zainteresował, była Phoebe Flatts (zbyt późno zrozumiał, że Phoebe pragnęła go do realizacji własnych celów). Teraz, niespodziewanie, wzbudzał zainteresowanie dwóch atrakcyjnych panien. Nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Po raz pierwszy jego próżność była zaspokojona. Stwierdził, że pragnie i potrzebuje kobiecego towarzystwa. Jenny rozpalała w nim jakąś kogucią dumę. Większość mężczyzn uznałaby, że fizycznie to właśnie ona jest bardziej atrakcyjna, pewna siebie. Jej twarz i wdzięk były jedną wielką obietnicą. Natomiast Elizabeth-Anne poruszała najwrażliwsze zakątki jego serca. Było w niej tyle ukrytego cierpienia, że pragnął otoczyć ją czułością i opieką. Było w niej jeszcze coś: Elizabeth-Anne, mimo swojej nieśmiałości, uosabiała siłę i głęboko ukrytą dumę. Ale on to widział. Czuł, że ta dziewczyna jest wyjątkowa. Potrzebowała jedynie grzeczności i uprzejmości, aby obudzić uśpioną pewność siebie. Kiedy następnego wieczora usiadł do kolacji, Elizabeth-Anne i Jenny usługiwały mu, prześcigając się w uprzejmościach. Nie zauważył, że odwrócona do niego plecami Jenny wycedziła przez zęby do Elizabeth-Anne: – Wynoś się stąd! Kiedy odwróciła się i ruszyła w jego stronę, na jej ustach znów gościł słodki uśmiech: – Mamy teksańskie chili – powiedziała zmysłowym głosem – oraz wszystko, czego sobie
życzysz. Podniósł wzrok i za plecami Jenny dostrzegł Elizabeth-Anne, która zaciskała pięści. Kiedy spostrzegła jego spojrzenie, szybko odwróciła się i pobiegła do kuchni. – Czy mógłbym gdzieś wynająć samochód? – Och – Jenny posmutniała. – Chyba nie. Ale możesz wynająć konia i powóz. Dwa domy dalej, na Main Street. – O której godzinie otwierają stajnie? – Chyba o szóstej – zawahała się Jenny. – Czy coś jeszcze? – Poproszę o chili. Zacisnęła wargi i ruszyła w stronę kuchni. Następnego ranka Zacheusz wypożyczył konia, powóz i wyruszył, aby sprzedawać Biblie. Pięć dni później, w niedzielne popołudnie, po nabożeństwie parafianie jak zwykle zatrzymali się na chwilę przed kościołem, aby wymienić najnowsze ploteczki. Jenny zamrugała, przysłoniła oczy ręką i rozejrzała się wkoło. Obok niej stała Elender, ubrana w długą czarną suknię z dobranym do niej czepkiem. Po jej drugiej stronie znajdowała się Elizabeth-Anne, ubrana w suknię w kwiaty, którą uwielbiała Jenny, dopóki z niej nie wyrosła. Kiedy Elender i Elizabeth-Anne zatrzymały się, aby porozmawiać z siostrami Byrd, Jenny mruknęła coś na usprawiedliwienie i wycofała się w stronę ogrodzenia otaczającego kościół. Oparła się o płot i szukała wzrokiem Zacheusza. Stał na najwyższym stopniu kościoła, rozmawiając z pastorem Drummondem. – Jenny! – usłyszała jakiś głos od strony budynku. Powoli odwróciła głowę. W jej kierunku spieszyła Laurenda Pitcock. Laurenda wyrosła na mocno zbudowaną dziewczynę, o dużej, czerwonej twarzy, z meszkiem nad wąskimi wargami. Miała szerokie biodra i wydatny biust. – Nie miałabyś chęci na popołudniowy piknik? – z nadzieją w głosie zaproponowała Laurenda. – Ty, ja i Red Brearer. Moglibyśmy gdzieś razem pojechać. – Och, sama nie wiem – leniwie odpowiedziała Jenny, nie spuszczając wzroku z Zacheusza. Laurenda wyglądała na rozczarowaną. – Nie widziałyśmy się prawie od tygodnia – powiedziała z urazą, – Dziwna się zrobiłaś. – Człowiek się zmienia, Laurendo. – A co robiłaś przez cały ten czas? – Pracowałam – zgodnie z prawdą odpowiedziała Jenny. Laurenda roześmiała się. – Myślałam, że nie lubisz pracować. – To prawda – powoli odpowiedziała Jenny – ale czasem są z tego jakieś korzyści. – Jak ten nowy lokator? – chytrze podpowiedziała Laurenda. Jenny spojrzała na nią bystro.
– A ty skąd wiesz? – Wieści szybko się rozchodzą. – Wzruszyła ramionami Laurenda. – To lepiej niech się dalej nie rozchodzą – powiedziała Jenny. – Jeśli puścisz parę z ust, Laurendo Pitcock, to ja zrobię to samo. – A co takiego powiesz? Jenny uśmiechnęła się tajemniczo. Laurenda energicznie potrząsnęła głową. – I tak nikt w to nie uwierzy. – Red lubi się przechwalać. – No to co? Wszyscy wiedzą, że zawsze kłamie. – On. Ale mnie uwierzą. – Dobrze, już dobrze – pojednawczo powiedziała Laurenda. – Teraz znikaj, Laurendo. Jestem zajęta – rozbrajająco uśmiechnęła się do przyjaciółki. – Chciałam... – Jestem zajęta, Laurendo – Jenny zniżyła głos. – Zobaczymy się jutro, obiecuję. ‘ – Aha. Dobrze. – Laurenda zdawała się być pogodzona. Jenny jeszcze przez chwilę stała w tym samym miejscu, a potem opuściła kościelne podwórko i szybko wróciła do „Good Eats Cafe”. Przeskakiwała po dwa stopnie na raz, spiesząc do mieszkania na drugim piętrze, które dzieliły z Elender i Elizabeth-Anne. Szybko zmieniła niedzielną sukienkę na lżejszą i ładniejszą, niezwykle twarzową. Dokładnie przestudiowała swoje odbicie w lustrze, podniosła do góry włosy, próbując nowej fryzury, ale po chwili wróciła do poprzedniej. Uśmiechnęła się lekko. Dzisiaj nie ma zamiaru podawać do obiadu, ani do kolacji. Niech Elizabeth-Anne się tym zajmie. Laurenda niechcący podsunęła jej znakomity pomysł. Chociaż on o tym jeszcze nie wie, pojedzie z nią na piknik. Zacheusz usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Kilkoma krokami przemierzył niewielki pokój. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, gdy na progu zobaczył Jenny, trzymającą w rękach duży, wiklinowy koszyk, przykryty serwetą. – Dzień dobry – powiedział. Jenny uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Ciocia pozwoliła mi wziąć konia i powóz. Zapakowałam trochę jedzenia. Moja przyjaciółka, Laurenda, miała ze mną pojechać, ale się rozchorowała. Wszystko mam już przygotowane... i... Może ty? To znaczy... – Przechyliła głowę i skromnie spuściła wzrok. – Jest tu tak nudno, no i nie lubię sama jeździć na piknik. – Ale... – Zacheusz wyraźnie był zaskoczony. – Właściwie miałem zamiar... – To dla mnie bardzo ważne – szybko powiedziała Jenny, nie spuszczając z niego wzroku. – Proszę. Tylko ten raz, dobrze? Ciocia zgodziła się, jeśli ty ze mną pojedziesz.
Uśmiechnął się. – W porządku. Zaczekaj na mnie na dole. Zaraz zejdę. Przejechali przez Geron’s Fields i podążyli na północ, wzdłuż wijącego się koryta rzeki, mijając młode gaje cytrusowe i niezliczone akry pól bawełny. Jenny powoziła i zatrzymała się dopiero, kiedy dojechali do małego urwiska. W dole wolno płynęła rzeka. – Tutaj urządzimy piknik – powiedziała miękko. – To moje ulubione miejsce. Widzisz? – Pokazała palcem. – Stąd widać drogę do Meksyku. – Nie tak wyobrażałem sobie Rio Grandę – powiedział Zacheusz. – Zawsze sądziłem, że jest to bardzo duża rzeka. – Jak Mississippi? – Coś w tym rodzaju. Jenny przytaknęła. – Wiem. Ale czasami bywa większa. Zwłaszcza wiosną, kiedy na północy topnieją śniegi. Kilka lat temu była ogromna powódź, zalało połowę Dzielnicy Meksykańskiej. – Aż trudno w to uwierzyć. – A jednak to prawda. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, też bym w to nie uwierzyła. – Jenny rozłożyła koc na ziemi. – Jesteś głodny? – spytała, otwierając kosz. – Nie mogę się doczekać. – To dobrze. Ja też. – Uklękła i wygładziła koc. Usiedli, objęli kolana rękoma i spojrzeli w stronę Meksyku. Popołudnie było gorące i leniwe. Po chwili położyli się, chłonąc słoneczne promienie. Jenny westchnęła z zadowoleniem. Skrzyżowała ręce pod głową i zapytała: – Skąd pochodzisz? Otworzył jedno oko. – Och, stąd i stamtąd – odpowiedział wymijająco. – Dużo podróżuję. – Zawsze chciałam podróżować – powiedziała rozmarzona. – Ale nigdy nie ruszałam się dalej niż do Brownsville. Usiadła, a on wolno odwrócił się w jej stronę, czując palec Jenny dotykający jego piersi. Nagle nachyliła się nad nim i złapała go mocno za ramiona. – Chyba jestem w tobie zakochana – wyszeptała gorąco. Natychmiast się poderwał. – Ale... Prawie mnie nie znasz! – zawołał. Zarzuciła mu ramiona na szyję. – To nie ma znaczenia! Och, Zacheuszu! Wiem, że jesteśmy dla siebie stworzeni! Jej twarz znalazła się tuż obok jego twarzy. Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę, że w bezlitosnych promieniach słońca nie była nawet w połowie tak ładna, jak myślał. Jej skóra nie była tak gładka, a oczy miały nieprzyjemny, dziki wyraz. Coś go w niej przerażało. Może tupet i
bezpośredniość? Dziewczyna przysunęła się bliżej, aż ich ciała się zetknęły. Delikatnie ujął ją za nadgarstki, odsunął i wstał. – Sądzę – zaczął wolno – że powinniśmy już wracać. Na moment w jej oczach dostrzegł wściekłość. Po chwili jednak wzruszyła obojętnie ramionami. – Dobrze – powiedziała – jeśli tego sobie życzysz. – Właśnie tego. Wstała i obojętnym wzrokiem obserwowała, jak podnosi kosz, składa koc i zanosi do powozu. Pomógł jej wsiąść, a następnie poszedł odwiązać konia. Kiedy miał wskoczyć do powozu, Jenny gwałtownie szarpnęła za lejce i krzyknęła: – Wiooo! Zacheusz w ostatniej chwili zdążył odskoczyć. Przez jakiś czas stał w miejscu, zaskoczony, patrząc w kierunku chmury kurzu, wznoszącej się za oddalającym się koniem i powozem. Nie ma nic gorszego niż rozwścieczona kobieta, powiedział na głos. Wreszcie, ruszając w długą, powrotną drogę, zdjął marynarkę i przerzucił ją przez ramię. Ze smutkiem potrząsnął głową. Już drugi raz kobieta potraktowała go lekceważąco. Dlaczego? Pod drzwiami pokoju Elender, Jenny zawahała się i głęboko wciągnęła powietrze, dodając sobie odwagi. W końcu energicznie zapukała. – Proszę – zawołała Elender. Siedziała przed lustrem, rozczesując włosy. Drzwi otworzyły się cicho i do pokoju wsunęła się Jenny. – Ciociu... – zaczęła nieśmiało. – Tak, kochanie. Udał ci się piknik? – Ja... Muszę ci się z czegoś zwierzyć, ciociu – zaczęła Jenny łamiącym się głosem. Elender przerwała szczotkowanie i spojrzała na odbicie Jenny w lustrze. – Tak? – Pan Hale pojechał ze mną na piknik. – Tak? Wydawało mi się, że miałaś jechać z Laurendą. Jenny przygryzła wargę. – Taki miałam zamiar, ale w ostatniej chwili okazało się, że ona nie może. – Rozumiem. I zaprosiłaś pana Hale, mimo że nieskończoną liczbę razy powtarzałam ci, że nie możesz pokazywać się z jakimkolwiek mężczyzną, jeśli nie otrzymasz ode mnie specjalnego pozwolenia. – Och, nie, ciociu! – szybko krzyknęła Jenny. – To nie było tak, jak myślisz. Naprawdę! To on poprosił mnie, żebym poszła z nim na spacer, a ponieważ kosz z jedzeniem był już zapakowany, pomyślałam sobie, że... – przerwała.
– Że co? – Ciociu – szepnęła Jenny. Zadrżała i skrzyżowała ramiona na piersi. – To było straszne! Straszne! On... on chciał mnie pocałować! On... objął mnie i... Elender z głośnym trzaskiem rzuciła szczotkę na toaletkę. Odwróciła się na krześle i spojrzała Jenny prosto w twarz. – Jeśli, a mówię to z całą świadomością, Jennifer Sue Clowney, jeśli rzeczywiście pan Hale usiłował cię pocałować... Wątpię, czy jego należy za to winić. Z tego, co widzę, on zachowuje się bez zarzutu, jak prawdziwy dżentelmen. Pojechałaś z nim na piknik bez mojego pozwolenia. Gorzej – narzucasz się mu w najgorszy, najbardziej prostacki sposób. Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, ale ostrzegam cię, młoda damo – tu uniosła palec do góry – nie jestem ślepa! Twarz Jenny oblała się purpurą. – Proponuję – cicho ciągnęła Elender – abyś’ przestała się narzucać panu Hale... I dotyczy to wszystkich mężczyzn. – Nie jestem już dzieckiem! – wybuchnęła Jenny. – Mam osiemnaście lat. Nie możesz mnie zamknąć na klucz! – Zobaczymy. – Ucieknę! Nigdy mnie nie znajdziesz! – Przestań! – krzyknęła Elender, ale szybko się opanowała. – Zachowujesz się jak dziecko. – Z pewnością byłabym inna, gdybyś wreszcie przestała mnie traktować jak dziecko. Elender westchnęła. – Porozmawiamy o tym innym razem, Jenny. Kiedy się uspokoimy. A na razie idź do łóżka. Jutro czeka cię długi i męczący dzień. – Czyżby? – Jenny spojrzała na ciotkę z zaciekawieniem. – Tak – Elender zacisnęła usta. – Ponieważ nie posłuchałaś mnie dzisiaj, będziesz jutro podawać i do obiadu, i do kolacji. I tak codziennie, przez następne dwa tygodnie. – Ale, ciociu! – W ten sposób – chłodnym głosem ciągnęła Elender – będziesz z dala od kłopotów. Dobranoc. Nie było wątpliwości, że Jenny popadła w niełaskę. Mruknęła coś pod nosem. – Coś jeszcze? – ostro spytała Elender. – Powiedziałam: dobranoc, ciociu. – I Jenny w ponurym nastroju wysunęła się z pokoju. Elender odwróciła się do lustra i podniosła szczotkę. Powoli wróciła do szczotkowania włosów, bezmyślnie patrząc w swoje odbicie. Dziewczęta bardzo się zmieniły, pomyślała ze smutkiem i zmarszczyła brwi. Nie, już nie były dziećmi. Były kobietami. Jenny miała osiemnaście lat, Elizabeth-Anne – szesnaście. Jak długo będą jeszcze słuchać rad starszych i mądrzejszych? Ona sama, kiedy przyszło co do czego, niewiele różniła się od Jenny. Jej przeszłość była tego najlepszym dowodem. Niedługo nie będzie mogła odgrywać roli arbitra w życiu Jenny i Elizabeth-Anne, w kierowaniu ich sercami i
przyszłością. Serce młodej kobiety to bardzo delikatna materia: zdrowy rozsądek nie ma na nie najmniejszego wpływu. Usłyszała ciche pukanie do drzwi wejściowych. Wolno podniosła głowę, poprawiła haftowany szlafrok i wyszła do przedpokoju. Przekręciła klucz w zamku. – Pan Hale? – spytała zaskoczona. – Przepraszam, że niepokoję, panno Clowney – powiedział zmieszany Zacheusz. – Zwłaszcza o tak późnej porze. Czy moglibyśmy jednak przez chwilę porozmawiać? – Wcale mnie pan nie niepokoi. Proszę wejść. – Wprowadziła go do małego saloniku. – Niech pan siada, panie Hale. Usiadł na kanapie; a ona zajęła jeden z wysokich foteli. – A teraz proszę mi powiedzieć, w czym mogę panu pomóc? Zacheusz odchrząknął. – Chodzi o pani bratanicę, pannę Jennifer. – Tak? – Dzisiaj po południu poprosiła mnie, żebym pojechał z nią na piknik. – Wiem o tym. – Panno Clowney, nie wiem, czy powinienem o tym mówić, ale... – zacisnął wargi i wbił wzrok w splecione na kolanach dłonie. – Czy narzucała się panu? Teraz on wyglądał na zaskoczonego. – Skąd pani wie? – Mogłam się tego po niej spodziewać. Jenny jest zbyt śmiała. Widzi pan, ona bardzo się tutaj nudzi. Musi jej pan wybaczyć, panie Hale. Zakładam, że zachował się pan jak dżentelmen? Kiwnął głową i uśmiechnął się nieśmiało. – Dziękuję, że pan do mnie z tym przyszedł – powiedziała ciepło. – Myślę, że teraz oboje powinniśmy zapomnieć o tym niefortunnym incydencie. – Panno Clowney? – Tak? – Jest... jest jeszcze coś. – Co takiego? – Chodzi o pani drugą krewniaczkę, panno Clowney. Zastanawiałem się, czy wyraziłaby pani swoją zgodę, gdybym zaprosił ją do iluzjonu? – Elizabeth-Anne? Oczywiście! – Elender klasnęła w ręce i rozpromieniła się. – Nie ma pan pojęcia, jaką sprawi jej to przyjemność! Miała takie trudne, pełne cierpienia dzieciństwo. – Tak mi się wydawało – przerwał. – Zastanawiałem się także dlaczego... dlaczego zawsze nosi rękawiczki? – Musi pan to zachować w tajemnicy, panie Hale. – Daję pani słowo – zapewnił.
– Wierzę panu, panie Hale. Widzi pan, kiedy była małym dzieckiem, była świadkiem śmierci rodziców, którzy spłonęli podczas pożaru. Ona” sama poparzyła ręce. Nawet teraz, kiedy rany się zagoiły, nie może na nie patrzeć. Spojrzał na nią ze smutkiem. – Nigdy nie dam poznać po sobie, że o tym wiem. – Cieszę się. – Elender wstała z fotela. – Dobranoc, panie Hale. – Dobranoc, panno Clowney.
Rozdział 4 Elizabeth-Anne krytycznie spojrzała w lustro. Przez chwilę stała tak, marszcząc brwi i poprawiając sukienkę. To, co ujrzała w lustrze, nie nastroiło jej optymistycznie. Głośno westchnęła. Będzie się ze mnie śmiał, myślała z rozpaczą. Albo wcale nie przyjdzie. Boże, dlaczego po prostu mu nie odmówiłam? I pomyśleć, że ciocia zadała sobie tyle trudu, żeby wszystko było jak najlepiej. Uczesała mnie, pożyczyła sukienkę i dopasowała do mojej figury. Ale wszystko na nic. Nie wyglądam najlepiej i nie czuję się dobrze. Raz jeszcze spojrzała na swoje odbicie. Biała bawełniana sukienka, z dwoma rzędami obciągniętych takim samym materiałem guziczków, biegnących od kołnierza aż do dołu; długie, bufiaste rękawy, zakończone mankietami; wąska talia, podkreślona krojem sukienki; słomkowy kapelusz z szerokim rondem przybrany białą wstążką, która opadała aż na plecy; białe buty – własność cioci – które lekko cisnęły ją w palce – Elizabeth-Anne czuła się jak w przebraniu. Nie mogła przyzwyczaić się też do nowej fryzury; jej pszenicznozłote włosy zaczesane były do góry i upięte, przez co głowa wydawała się dużo większa, szczególnie w nowym kapeluszu. Wyglądała bardzo dorośle i to ją przerażało najbardziej. Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, serce zamarło jej ze strachu. On już przyszedł! O, Boże! Szybko zamknęła drzwi od sypialni, i, słysząc kroki Elender, rozejrzała się desperacko, jakby w poszukiwaniu drogi ucieczki. Słysząc stłumione głosy nabrała głęboko powietrza w płuca, bojąc się nawet odetchnąć. Moje nogi są jak z ołowiu. Boże, dlaczego podłoga nie może się po prostu rozstąpić? Dlaczego nie mogę być martwa? myślała gorączkowo. Znów usłyszała kroki Elender, a w chwilę później delikatne pukanie do drzwi. – Wyglądasz cudownie! – powiedziała Elender na widok Elizabeth-Anne. – Jestem taka zdenerwowana, ciociu! Czy mogłabym po prostu odwołać to spotkanie? Może powiem, że jestem chora? Ja naprawdę jestem chora. Boli mnie brzuch, ciągle biegam do toalety... – To tylko nerwy – szepnęła Elender i uśmiechnęła się uspokajająco. Cofnęła się o krok, aby jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się Elizabeth-Anne i z aprobatą kiwnęła głową. – Nie denerwuj się tak. Pan Hale jest bardzo miłym młodym dżentelmenem. A teraz zdejmij kapelusz i idź do saloniku. Przygotowałam poncz. – Och, ciociu! – Elizabeth-Anne z wahaniem zdjęła kapelusz i trzymała go w obu dłoniach. Elender pogroziła jej palcem. – Skończ już z tymi fochami – ostrzegła. – Za późno. Nie jesteś już głupiutkim dziewczątkiem. Jesteś młodą damą i musisz się tak zachowywać. Wyglądasz wspaniale. – Pod wpływem impulsu pocałowała dziewczynę w policzek i ujęła pod ramię. Elizabeth-Anne z niechęcią dała się wyprowadzić do ciemnego korytarza.
– Nie bądź taka sztywna! – szepnęła Elender. – Odpręż się! – Uśmiechnęła się, rozbawiona. – Wierz mi, jesteś tak samo zdenerwowana jak on. – On też jest zdenerwowany? – Elizabeth-Anne była zdziwiona. – Oczywiście. No, a teraz wejdziesz jak księżniczka! – Elender odsunęła się na bok, położyła ręce na ramionach wychowanki i lekko ją popchnęła. Elizabeth-Anne znalazła się w saloniku. Na tę okazję Elender położyła na stole biały, odświętny obrus, na którym stał wazon z różnokolorowymi kwiatami, którymi udekorowany był też cały pokój. Na małym stoliku stała szklana waza z ponczem i ciasto czekoladowe. I był tu Zacheusz. Kiedy Elizabeth-Anne weszła do środka, Zacheusz zerwał się z miejsca. W ręku trzymał bukiecik stokrotek. Na widok jego onieśmielenia i zażenowania, od razu poczuła się lepiej. Odłożyła kapelusz, wdzięcznie przeszła przez pokój i wyciągnęła rękę w rękawiczce. – Panie Hale – zaczęła oficjalnie – jestem... jestem bardzo zaszczycona pańską wizytą. Ujął jej rękę i trzymał przez chwilę w swojej dłoni. – Proszę, może pan zechce usiąść – zaproponowała. Wręczył jej kwiatki. – To dla pani. – Dziękuję – powiedziała miękko, a jej policzki zaróżowiły się. – Są piękne. – Przez chwilę podziwiała kwiaty, wreszcie podniosła wzrok i spojrzała na niego. – Chciałabym pana na chwilę przeprosić. Pójdę wstawić je do wody. Wybiegła do przedpokoju, niemal zderzając się z Elender, która mrugając konspiracyjnie podała jej już przygotowany wazonik z wodą. Elizabeth-Anne szybko ułożyła kwiaty, wzięła wazonik i wróciła z nimi do salonu. – Obawiam się, że przynoszenie pani kwiatów, to jak wożenie węgla do Newcastle – zauważył Zacheusz, rozglądając się po pokoju. Elizabeth-Anne roześmiała się. – Nieprawda. Kwiatów nigdy nie jest za dużo. A te będą mi szczególnie drogie. Kiedy siadała naprzeciwko, Zacheusz grzecznie wstał. – Proszę mi wybaczyć śmiałość – powiedział cicho – ale wygląda pani prześlicznie. – Dziękuję – szepnęła. – Czy mogę poczęstować pana ponczem? Gestem wskazał mahoniowy stolik o marmurowym blacie, stojący obok. – Panna Clowney już się o mnie zatroszczyła. – Widzę. – Uśmiechnęła się i klasnęła w dłonie. – Może w takim razie kawałek ciasta? – Jeśli pani taka uprzejma, trochę później. Stojąca za drzwiami Elender pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Było lepiej niż przypuszczała. Wierzchem dłoni wygładziła długą, popielatą spódnicę i weszła do saloniku. – Elizabeth-Anne gra na fortepianie – powiedziała, siadając w fotelu – i to bardzo pięknie.
Ponieważ seans w iluzjonie zaczyna się dopiero za godzinę, może chciałby pan jej posłuchać? – Pytająco spojrzała na Zacheusza. – Jestem pewna, że pan Hale wcale nie chce słuchać mojego brzdąkania – szepnęła Elizabeth-Anne. – Ależ chcę! – z entuzjazmem zaprotestował Zacheusz. – Proszę! Będę zaszczycony! – Dobrze, jeśli pan nalega – powiedziała, spuszczając wzrok. – Nalegam – dodał szybko. Elizabeth-Anne wstała i wolno podeszła do fortepianu. Usiadła i zaczęła grać sonatę Chopina. Nawet się nie obejrzeli, kiedy minęło popołudnie. Po wyjściu z iluzjonu poszli na spacer po Main Street. Zacheusz kupił dwie porcje lodów. – Dobre – pochwaliła Elizabeth-Anne. Uśmiechnął się. – Ciocia nie pozwala nam zbyt często jadać lodów. Mówi, że w ten sposób nie ulegamy pokusom. – Jestem pewien, że to bardzo mądrze z jej strony. – Pewnie tak – Elizabeth-Anne zmarszczyła brwi – ale czasami chciałabym, abyśmy były trochę bardziej rozpieszczone. Szczególnie Jenny. – Spojrzała nań z ukosa. – Wiesz, ona mnie nie lubi. – Tak? – starał się, aby nie zdradził go wyraz twarzy. Elizabeth-Anne potrząsnęła głową. – To od czasu, kiedy byłyśmy dziećmi i ciocia wzięła mnie do siebie. Jenny sądziła, że usiłuję zająć jej miejsce. – Czy ciągle żywi do ciebie urazę? – Obawiam się, że tak – Elizabeth-Anne westchnęła. Przez chwilę szli w milczeniu. Kiedy przeszli przecznicę, Zacheusz odezwał się z wahaniem. – Wiesz, to dziwne. – Co takiego? – Odkąd cię spotkałem, mam wrażenie, jakbym znał cię przez całe życie. Uśmiechnęła się lekko. – To znaczy... nie chcę cię wprawiać w zakłopotanie, ale czuję... to znaczy, chcę powiedzieć, że przy tobie czuję się tak dobrze. Myślę, że jesteś bardzo miła. Zacisnęła usta. – Wszyscy tak mówią. Miła. – Nachmurzyła się. – Słowo „miła” jest bardzo ogólnikowe i niewiele znaczące. – Nie to miałem na myśli – powiedział szybko, zaskoczony jej gwałtowną reakcją. – Chodzi mi o to, że jesteś... wyjątkowa. To miałem na myśli. – Dziękuję – odpowiedziała sztywno.
Zapadła długa cisza. Zacheusz gorączkowo zastanawiał się, co powinien powiedzieć. – Czy podoba ci się w Quebecku? – zapytał wreszcie. Zmarszczyła czoło. – Owszem. Ale czasami... – Zatrzymała się i odwróciła do niego lekko zarumienioną twarz. – Wiem, że to brzmi głupio, ale tak naprawdę chciałabym pojechać do wielkiego miasta. – Czy masz jakieś na myśli? – Nie. Ale nigdy nie zapomnę opowieści cioci o hotelu w Brownsville, w którym kiedyś się zatrzymała. Ciągle ją prosiłam, aby mi opowiadała tę historię. Inne dzieci lubią bajki. Myślę, że dla mnie ten hotel był takim zamkiem z bajki. – Zaśmiała się cicho. – Może kiedyś będziesz mogła go zobaczyć. – Och, nie. Nie chciałabym go zobaczyć za nic w świecie. – Dlaczego? – Tak wiele o nim marzyłam, że na pewno mój hotel nie przypomina tego w rzeczywistości. Mogłabym czuć się rozczarowana. – Elizabeth-Anne zamyśliła się. – Hotel „Garber” – powiedziała po chwili. – Tak właśnie się nazywał. – Potrząsnęła głową, jakby chcąc odegnać wspomnienie i podniosła wzrok na towarzysza. – Byłeś tam kiedyś? Pokręcił głową. – Niestety, nie. – Ciocia i Jenny zatrzymały się tam na krótko przed tym, zanim je spotkałam. Od tamtej pory ciocia zaczęła marzyć, aby stać się właścicielką wielkiego hotelu. Ale zdaje sobie sprawę, że to się nigdy nie zdarzy. Niemniej jednak twierdzi, że marzenia to coś bardzo zdrowego. – Całkowicie się z nią zgadzam. A ty... chciałabyś mieć duży hotel? – Och, tak! – Oczy Elizabeth-Anne zalśniły podnieceniem, a z ust wypłynął potok słów. – Naprawdę, bardzo lubię pensjonat i „Good Eats Cafe”. Lubię poznawać nowych ludzi i robić wszystko, aby czuli się jak u siebie w domu. Ale zarządzanie hotelem podobałoby mi się najbardziej. – Uśmiechnęła się i dodała trzeźwo: – Oczywiście, to się nigdy nie zdarzy. – Nie możesz tak mówić! – zaprotestował ostro. Spojrzała nań ze zdziwieniem. – Dlaczego? – Ponieważ – zaczął stanowczo – nic na tym świecie nie jest niemożliwe. Marzenia są... wrotami do rzeczywistości. Też kiedyś marzyłem i one... zaczęły się spełniać, ale... – Tu głos mu się załamał. – Ale co? – patrzyła na niego ciekawie. Odwrócił głowę. – Wszystko popsułem. Nie koncentrowałem się na moich marzeniach. Pozwoliłem, aby zaprzątały moją uwagę inne sprawy. Postawiłem sobie inny cel. – Westchnął głęboko, ale po chwili rozpogodził się. – Wiesz, mieszkałem w bardzo wielu hotelach. – Naprawdę?
Kiwnął głową. – Opowiedz mi o nich! – nalegała. – Proszę, opowiedz wszystko, co pamiętasz! Roześmiał się. – To zajęłoby kilka dni. Może nawet tygodni. – W takim razie – powiedziała miękko – będę musiała cię słuchać przez kilka tygodni. – Obawiam się, że mogę cię zanudzić. – Och, nie! – zaprotestowała. – Nigdy! A ty? – zapytała. – Co ty chcesz robić? – Nie jestem jeszcze pewien. Myślę... Myślę, że chciałbym tu zostać. Jeśli uda mi się znaleźć jakąś pracę. Popatrzyła na niego z powagą. – Obawiam się, że nie ma tutaj zbyt wielu miejsc pracy. – Wiem. Ale postaram się coś znaleźć. – Słyszałam, że sprzedajesz Biblie. Uśmiechnął się. – Wieści rzeczywiście rozchodzą się bardzo szybko. – To małe miasteczko... i każdy ma już Biblię. – Wiem. Dlatego muszę poszukać sobie innego zajęcia. Czegoś, co nie będzie wiązało się z podróżami. Tak, abym mógł pozostać tu na dłużej. Robiła wrażenie zdziwionej. – Nie lubisz podróżować? – Lubię, ale już zbyt długo jestem w drodze. Najwyższy czas gdzieś się osiedlić. – Zapytam cioci, czy coś wie o jakiejś pracy – obiecała. – „Good Eats Cafe” to najlepsze źródło informacji. Nie uwierzyłbyś, o czym ludzie rozmawiają przy jedzeniu. Ja też będę miała uszy i oczy otwarte. – Byłbym bardzo wdzięczny. Przez chwilę szli w milczeniu, a kiedy doszli do końca Main Street, zawrócili i powoli ruszyli z powrotem. Zacheusz czuł lekkość i euforię. Było dokładnie tak, jak myślał. Elizabeth-Anne to nie Phoebe czy Jenny. Była nieśmiała, ciepła, a pod maską łagodności skrywała marzenia i ambicje. Zaledwie ją znał, jednak czuł, że jest wyjątkowym szczęściarzem. W jakiś sposób wyczuwał, że to jest dziewczyna dla niego. Kierowany nagłym impulsem śmiało ujął ją za rękę. Elizabeth-Anne zesztywniała, lecz po chwili rozluźniła się i uśmiechnęła nieśmiało. Czuła się jak w niebie. Coś w środku niej zadrżało, jakby poruszone skrzydłami tysięcy motyli; doznała intensywnego fizycznego przebudzenia; uniesienia, którego nie doświadczyła nigdy przedtem. Zrobiła jednak wszystko, aby nic z tych uczuć nie wydostało się na zewnątrz. Miała nadzieję, że dla postronnego obserwatora wyglądała na tak samo nieobecną jak zawsze.
– Wygląda na to, że straciłaś nowego lokatora – sucho zauważyła Laurenda Pitcock, wskazując czubkiem brody. Ona i Jenny stały w purpurowym cieniu alejki na tyłach „Good Eats Cafe”. Jenny miała chwilę przerwy – między podawaniem do obiadu i kolacją, więc Laurenda zajrzała na chwilę. Jenny spod zmrużonych powiek obserwowała, jak Zacheusz i Elizabeth-Anne, trzymając się za ręce i pogrążeni w rozmowie, powoli idą v jej kierunku. Wyglądają na bardzo zaprzyjaźnionych, pomyślała gorzko. I ten wyraz na twarzy Elizabeth-Anne... nigdy jej takiej nie widziałam. Jest w niej jakiś blask, jakaś dziwna żywotność... – Wygląda na to, że źle to wszystko rozegrałaś, Jen – uśmiechnęła się Laurenda. – Jemu podoba się ten spokojniejszy typ. – Zamknij się, kapuściana głowo! – wysyczała Jenny. – I tak go nie chciałam. Doprowadzę do tego, że spakuje manatki. – Jasne. Najpierw robisz do niego słodkie oczy, a potem nie możesz znieść jego widoku. – W głosie Laurendy zabrzmiała drwina. – Musisz to przyznać, Jenny – straciłaś go. – No więc? – Jenny zacisnęła pięści i stała sztywna. – Kto powiedział, że go kiedykolwiek chciałam? – W porządku, Jenny. Będą inni mężczyźni. Bogaci, a nie skromny domokrążca, handlujący Bibliami. Pobędzie tutaj chwilę, a potem pojedzie. Wspomnisz moje słowa. Szybko o nim zapomnisz. – Jasne – powiedziała Jenny, choć myślami przebywała gdzie indziej. – Poza tym – ciągnęła Laurenda – popatrz na to z innej strony. Jeśli ty nie możesz go mieć, to dlaczego ma go mieć inna? Jenny spojrzała na przyjaciółkę. – O co ci chodzi? – spytała powoli. – Och, daj mi tylko trochę czasu – wyniośle dodała Laurenda. – Razem na pewno coś wymyślimy, aby rozdzielić te dwa gołąbki. Prawda? Jenny przyglądała jej się przez chwilę, wreszcie rozchyliła usta w diabelskim uśmiechu. – Aha. Na pewno upichcimy coś smakowitego.
Rozdział 5 Kiedy cała czwórka wyszła ze sklepu, Jenny spytała znudzonym głosem: – Co teraz robimy? Red Brearer kopnął kamyk i obserwował jak toczy się po Main Street. Red był niski i krępy, miał rudą czuprynę i wiecznie skwaszony wyraz twarzy. – Nie wiem. Może jeszcze raz zobaczymy film w iluzjonie? Jenny spojrzała w stronę pensjonatu i pokręciła głową. – Ciotka nie pozwala nam oglądać tego samego filmu więcej niż jeden raz. Zresztą, i tak już wydałam moje tygodniowe kieszonkowe. Ciotka daje mi tylko na wodę sodową, i to pod warunkiem, że zabiorę ze sobą Elizabeth-Anne. Red obserwował ją kątem oka. – Pracujesz w restauracji. Dlaczego nie zorganizujesz sobie jakichś pieniędzy? No wiesz, tam uszczkniesz trochę, tam trochę... – Chyba żartujesz? – Jenny potrząsnęła głową. – Ciocia jest zbyt sprytna. Zawsze dokładnie wie, ile powinno być w kasie. Nawet brak jednego centa nie ujdzie jej uwagi. Nie wiem, jak ona to robi, ale taka jest prawda. Na twarzy chłopaka pojawiło się rozczarowanie. – A więc, co będziemy robić? – mruknął. Laurenda wzięła Jenny pod rękę. – Już wiem co. – Czekaj! – Jenny zwróciła się do Elizabeth-Anne, która stała kilka kroków dalej. – Lizbeth-Anne – powiedziała cierpko – wypiłaś już swoją wodę sodową. To wszystko, co miałam dla ciebie zrobić. A teraz zmiataj. Chcemy zostać sami. Elizabeth-Anne popatrzyła na troje młodych. Tylko Red wyglądał na lekko zmieszanego. Po chwili jednak wzruszył ramionami i powoli odszedł, z rękoma w kieszeniach i opuszczoną głową. Jenny teatralnym szeptem powiedziała coś koleżance i obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem. Elizabeth-Anne zaczerwieniła się i zmieszała. Intuicyjnie podniosła wzrok i w oknie na trzecim piętrze pensjonatu ujrzała jakiś cień. Zmieszanie zniknęło. Z dumą podniosła głowę i ruszyła w stronę „Good Eats Cafe”. Zacheusz stał za zasłoną w jednym z okien. Dokładnie widział młodego mężczyznę i trzy młode kobiety, oraz całą scenę, jaka się między nimi rozegrała. Poczuł ukłucie w sercu na widok samotnej, odrzuconej i przygnębionej Elizabeth-Anne. Niczego nie pragnął bardziej niż zbiec na dół, otoczyć ją ramionami i pocieszyć. Daj sobie z nimi spokój, chciał jej powiedzieć. Masz przecież mnie. Ale w tej właśnie chwili czas był ich największym wrogiem. Musiał załatwić pewne sprawy niecierpiące zwłoki.
Spojrzał na zegarek i zdecydowanym ruchem zatrzasnął wieczko. Spóźni się, jeśli się nie pospieszy. A do tego nie mógł dopuścić. Panna Clowney zadała sobie tyle trudu, aby zorganizować mu to spotkanie w sprawie pracy. Zobaczy Elizabeth-Anne później, po powrocie, pocieszył się w myślach. Oczekiwano go na ranczu Sextonów. Nie było łatwo o pracę dla młodego człowieka, nawet takiego, który umiał pisać i liczyć, szczególnie tutaj, w południowo-zachodnim Teksasie. Kiedy dwadzieścia minut później wyjeżdżał z miasteczka powozikiem Elender, zauważył Jenny i jej przyjaciół, idących w kierunku starej chałupy na końcu torów kolejowych. W pół godziny później podjeżdżał pod dom Sextonów. Był pięć minut przed czasem. Przywiązał konia, otrzepał ubranie z kurzu, wskoczył na ganek i zdecydowanie zapukał do dużych, dwuskrzydłowych drzwi. Otworzyła meksykańska służąca, która poprowadziła go przez labirynt chłodnych korytarzy, wprost do biura Texa Sextona. Otwierając rzeźbione drzwi, cofnęła się, robiąc miejsce Zacheuszowi i powiedziała: – Pan Sexton zaraz do pana przyjdzie. – Iz tymi słowami wycofała się. Został sam. Zacheusz, wciągając w nozdrza zapach drogich męskich aromatów: skóry i drzewa, kubańskich cygar, olejków i wosku, podszedł do jednego z okien i wyjrzał na rozciągające się za domem pola. W zagrodach spokojnie pasło się bydło. Usłyszał tętent kopyt. Na dziedzińcu pojawiło się kilku jeźdźców na koniach ze strzelbami w rękach. Zeskoczyli z siodeł. Jeden koń biegł luzem, ciągnąc za sobą nosze, na których leżał zabity jeleń. Zacheusz kiwnął głową. A więc to, co słyszał, było prawdą: Tex Sexton rzeczywiście oddawał się swojej ulubionej rozrywce – polowaniu. Kilku parobków odwiązało jelenia i zaniosło do szopy. Usłyszał, jak otwierają się dębowe drzwi. Powoli się odwrócił. – Jeszcze minutę – powiedział krótko Tex Sexton, zamiast powitania. Nie miał zamiaru bawić się w uprzejmości. Zacheusz przez cały czas stał, podczas gdy Sexton nalewał sobie do szklanki burbona. Kiedy ją opróżnił, odetchnął głęboko, odstawił szklankę na stolik i podszedł do jednej ze skórzanych kanap. Rzucił się na miękkie obicie, przerzucił nogę przez jedno z oparć i przez chwilę przyglądał się Zacheuszowi w milczeniu. Chociaż jego ciało było odprężone, oczy Texa pozostały czujne. Zacheusz też mu się przyglądał. Sexton ubierał się jak jeden z jego robotników: parciane spodnie, czerwona flanelowa koszula z kieszeniami na piersiach i znoszone, zakurzone buty. Tex Sexton zbliżał się do pięćdziesiątki, ale miał w sobie zadziwiającą młodzieńczą żywotność. Gęste, czarne włosy na skroniach dotknięte leciutką siwizną zaczesywał do tyłu. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, poruszającym się lekko i z gracją. Miał pociągłą, ogorzałą od słońca twarz człowieka, który dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu, o wystających kościach policzkowych, poprzecinaną drobnymi zmarszczkami. Jego usta były szerokie, o wąskich wargach, w kącikach których czaił się sardoniczny uśmiech. Miał duże uszy, odstające pod dziwnym kątem, co nadawało mu zwodniczo prostacki wygląd. Tex Sexton robił
wrażenie. Wyjątkowa pewność siebie, taksujące spojrzenie dużych, drapieżnych oczu, należały do mężczyzny, który umiał pilnować własnych interesów i wszędzie czuł się jak u siebie w domu, bez względu na to, jak daleko od tego domu przebywał. A to wszystko, pomyślał Zacheusz, związane było z władzą, jaką posiadał. Wreszcie Sexton przemówił: A więc to ty jesteś tym młodym człowiekiem, którego mi polecono – powiedział z wyraźnym południowym akcentem. – Jak się nazywasz? – Zacheusz Hale, proszę pana. – Twój akcent wskazuje na to, że pochodzisz z północy. Kentucky? Zacheusz nie mógł ukryć zaskoczenia. – Tennessee – skłamał. – Tennessee? Teraz to słyszę. Zwykle się nie mylę. To bardzo pożyteczna umiejętność. Ale twój akcent jest zwodniczy. Tak, jakbyś dużo jeździł. Zacheusz poczuł się dziwnie. A więc Tex Sexton wcale nie jest takim prostakiem, na jakiego wygląda. Jest przebiegłym człowiekiem. Muszę się mieć na baczności i uwalać na każde słowo. – Pozwól, że coś ci powiem, synu. Zwykle nie zatrudniamy ludzi, którzy nie są z tych stron. Chyba że to meksykańscy imigranci. Ale ciebie polecił Jesse Atkinson. Jesse jest nie tylko moim przyjacielem, ale także prezesem Quebeck Savings and Loans, którego jestem właścicielem. Słyszał o tobie od damy, która prowadzi w mieście pensjonat... – Panna Clowney. – Tak, ją mam na myśli – Sexton kiwnął głową – O uczciwego człowieka bardzo dziś trudno. – Jego ciemne oczy zwęziły się. – Jak sobie radzisz z arytmetyką? – Potrafię dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić, obliczać procenty, jeśli o to panu chodzi. – Umiesz czytać i pisać? Zacheusz przytaknął. – Dobrze. Powiem ci, kogo potrzebuję, a ty mi powiesz, czy ci to odpowiada. Dobry mózg to tutaj rzadkość, a słyszałem, że ty masz łeb t karku. Mam już sprytnych księgowych, prawników i kierowników, i mam też dużo spraw, których stale trzeba pilnować. Potrzebuję lojalnego, bystrego, młodego człowieka, który potrafi zrobić użytek ze swojej głowy, wywąchać kłopoty zanim się pojawią i który o wszystkim będzie informował. Bez wdawania się w szczegóły. Rozumiesz, o co mi chodzi? – Innymi słowy, potrzebuje pan kogoś, kto byłby łącznikiem między panem a ludźmi, którzy prowadzą pańskie interesy. – Łącznik. – Sexton zastanowił się nad sensem tego wyrazu. Dobre słowo. – Kiwnął głową. – Tak, dokładnie o to mi chodzi. Ale i o coś więcej. Będziesz jak dzwonek alarmowy w przypadku kłopotów. Musisz trzymać rękę na pulsie, a jeśli coś wyda ci się podejrzane, będziesz musiał trochę powęszyć. Musisz mieć oczy i uszy szeroko otwarte, w razie gdyby ktoś chciał narobić mi
kłopotów. – Sardoniczny uśmiech pojawił się na jego twarzy. – Słysząc o twojej uczciwości i bystrości pomyślałem, że mógłbym dać ci szansę. A zatem, dasz sobie radę? – Nie chcę być szpiegiem, panie Sexton – spokojnie odpowiedział Zacheusz. Sexton odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się hałaśliwie. – Nie potrzebuję szpiega, synu! Mam ich całe zastępy! Chcę... jak ty to nazwałeś? – Zmarszczył czoło udając, że się zastanawia. – Łącznika. Kogoś, kto nakreśliłby mi ogólny obraz, tak abym nie musiał wysłuchiwać dwóch tuzinów donosicieli. Co tydzień oczekuję pisemnego sprawozdania na temat najważniejszych spraw. Wszystko ma być skondensowane. Wiesz, o co mi chodzi? Zacheusz bacznie przyglądał się Sextonowi. – Dlaczego nie zatrudni pan kogoś miejscowego? Kogo pan zna i komu ufa? – Ponieważ – wyjaśniał cierpliwie – wszyscy, którym ufam, już dla mnie pracują. Większość tutejszych ludzi nie lubi mnie, synu. Chcą mnie zniszczyć. Mają do mnie różne pretensje i żale. Dlatego chcę ciebie. Jesteś jak świeża krew. Nie znajdujesz się pod niczyim wpływem. I nie masz powodu, aby mnie nienawidzić. – Chciałbym osiedlić się tutaj na stałe. Jaką ma pan pewność, że będzie mi mógł ufać za jakiś czas? – Do diabła, synu. Nie szukam włóczykija, który wsiądzie w następny pociąg. Chcę kogoś, kto tu trochę pobędzie. – I ufa mi pan, chociaż nic o mnie nie wie? – Wierzę w swój instynkt. Zacheusz milczał. – Synu, instynkt to talent, którego używam obwąchując innych ludzi. Ten węch mówi mi, że jesteś uczciwy. – Podejrzewam, że ja też będę szpiegowany? Sexton westchnął i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Oczywiście, będę miał na ciebie oko. Więc co na to powiesz? Bierzesz tę pracę? Zacheusz przez chwilę się zastanawiał, wreszcie wyciągnął rękę. Chciałbym spróbować, panie Sexton – powiedział powoli. – zresztą, czy coś ryzykuję? Zawsze mogę odejść. – To mi się podoba. – Sexton wstał z kanapy i klepnął Zacheusza po plecach. – Coś ci powiem, synu. Przyjdziesz jutro o szóstej to i zaczniesz robotę. Od tej chwili jesteś na mojej liście płac. – Tak jest, proszę pana. – Jest jeszcze coś, synu. – Tak? – Nie jestem żaden „pan” ani „pan Sexton”. Wszyscy mówią do mnie Tex. Zgoda? – Tak, proszę pana, Tex – powiedział z uśmiechem Zacheusz.
– No, tak już lepiej, synu. A teraz biegnij do domu i wracaj jutro, niech skonam, jeśli sobie z tym nie poradzisz.
Rozdział 6 Miejscowy głupek, czyli Willy Campbell, zwany przez prześladujące go dzieci „Kundel”, mieszkał w chałupie przy torach kolejowych z żoną i córką. Żona miała na imię Sadie, a córkę przezywano „Kolejowy Żółtek od jej jasnych włosów i przyzwyczajenia, polegającego na tym, że znikała na długie tygodnie, wskakując po prostu do przejeżdżającego pociągu i jeżdżąc razem z włóczęgami. Ludzie starali się trzymać od tej trójki z daleka. Matki, strasząc dzieci, miały zwyczaj mówić: „Jak się będziesz tak włóczyć, to porwie cię Kundel, a jak nie on, to Sadie „Kolejowy Żółtek!” Kundel i jego rodzina nie byli wcale niebezpieczni, jak powszechnie mówiono. Byli po prostu inni, to wszystko. Jeśli nikt im nie dokuczał nie szkodzili nikomu. Problem polegał na tym, że nie dawano im spokoju. Jenny skradała się do chaty uważając, aby nie zostać zauważoną przez jej mieszkańców. Kiedy dotarła na miejsce, wolno wyprostowała się stojąc plecami do ściany, a następnie spojrzała przez brudną, poplamioną szybę. Z satysfakcją kiwnęła głową. Zobaczyła Kundla, jak kolebie się na starym bujanym fotelu. Nie było Sadie ani Kolejowego Żółtka i bardzo ją to ucieszyło. Powodzenie jej planu zależało od tego, czy Kundel był sam. Skinęła na Laurendę i Reda. Pochyleni, przebiegli przez zarośla i znaleźli się przy niej. – Kto jest w środku? – spytała szeptem Laurenda. – Tylko Kundel. – Jesteś pewna? – Jasne, że jestem pewna. – Jenny spojrzała na nią z wyrzutem. – Wywabimy Kundla z chaty. Zdenerwowana Laurenda przygryzła wargi. – Nie chcę, żeby potem za mną biegał. – Nie będzie. – Jenny była bardzo pewna siebie. – Nie damy się. Rozumiecie? Red i Laurenda niechętnie kiwnęli głowami. – Jeśli zawołam o pomoc, to biegnijcie w stronę domu. Red, ty zostaniesz tutaj i będziesz patrzył przez okno. Jeśli wydarzy się coś nieprzewidzianego, to liczę, że przyjdziesz mi na ratunek. – Nie boisz się? – w głosie Reda czuło się podziw. – Nie. Trochę się tylko z nim pobawię, to wszystko. Nie martw się o mnie. Róbcie tylko, co do was należy. – A potem? – nalegał Red. Potem, pomyślała chytrze Jenny, potem obiecam Kundlowi Campbellowi gwiazdkę z nieba. Powiem mu, żeby spotkał się ze mną o zmierzchu w parku, w muszli koncertowej. Tylko że nie ja będę tam na niego czekać, lecz Elizabeth-Annę.
Zacheusz wrócił do miasta w radosnym nastroju. Jednak kiedy zobaczył kopertę, wsuniętą pod drzwi jego pokoju, wesoły nastrój pierzchł. Kilkakrotnie przeczytał krótką wiadomość, za każdym razem z coraz większym rozczarowaniem. „Zacheuszu, mam nadzieję, że mi wybaczysz, ale nie mogę się dzisiaj z tobą spotkać w muszli koncertowej, tak jak planowaliśmy. Nie czuję się zbyt dobrze. Elizabeth-Anne” Westchnął i wyjrzał przez okno. Po drugiej stronie ulicy w „Good Eats Cafe” była Elizabeth-Anne. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść tam do niej, ale zwalczył pokusę. Jeśli była chora, to na pewno nie życzyła sobie jego odwiedzin. Rzucił się na łóżko, skrzyżował ręce pod głową, i tępym wzrokiem wpatrywał się w sufit. To dziwne, w jaki sposób jej towarzystwo – lub jego brak – wpływało na jego samopoczucie. Kiedy zapadł zmierzch, Elizabeth-Annę spieszyła na spotkanie z Zacheuszem w muszli koncertowej. Ubrana ze szczególną starannością, zabrała ze sobą parasolkę. Spojrzała w stronę pensjonatu. W oknie na trzecim piętrze paliło się światło. Gdyby wyszedł, na pewno zgasiłby światło. Wahała się przez chwilę. Może tak się spieszył na spotkanie z nią, że wyleciało mu to z głowy? Spojrzała w stronę Main Street. Muszla koncertowa znajdowała się o pięć przecznic dalej. A przy niej Zacheusz. Przyspieszyła kroku. Czuła lekkość, stopami ledwo dotykała ziemi. Była ogromnie ciekawa, jak przebiegło spotkanie z Texem Sextonem. Wiedziała, że od tego zależała i jej przyszłość. Dotarła już niemal na miejsce, kiedy na zakurzoną ulicę spadły pierwsze krople deszczu. Zaczęła biec i w ostatniej chwili schroniła się pod dachem estrady. Rozejrzała się. Dostrzegła go, opierającego się o barierkę; czarny cień na czarnym tle. Mimowolnie się uśmiechnęła. Był odwrócony plecami i udawał, że jej nie widzi. Podeszła na palcach i stanęła za nim. – Kiedy zobaczyłam w twoim pokoju światło, myślałam, że jeszcze nie wyszedłeś z pensjonatu – powiedziała cicho. Pochyliła się, dotknęła jego ramion i szybko cofnęła rękę. Koszula była dziwnie szorstka i brudna. Nagle poczuła, że jakieś ciężkie dłonie chwytają ją za ramiona, a lepkie palce dotykają jej piersi. Zaczęła krzyczeć, usiłując się wyrwać. Kiedy udało się jej uwolnić, cofnęła się i zaszokowana spojrzała na mężczyznę. Jego zwierzęce oczy błyszczały w ciemnościach. Myśli, jak błyskawice, przebiegały przez jej głowę. Co się stało? Zawsze był taki uprzejmy,
traktował ją grzecznie, był taki wrażliwy. Nigdy tak jej nie obejmował, nigdy nie sprawił nawet najmniejszego bólu. Co w niego wstąpiło? W tym momencie ciemności rozjaśniła błyskawica, oświetlając stojącą przed nią postać. Była tak zaszokowana, że aż zaparło jej dech w piersiach. Stał przed nią Kundel. Z otwartych ust płynęła mu ślina, a nabrzmiały penis sterczał z otwartego rozporka. – Obiecałaś mi! Powiedziałaś, że mnie chcesz! – wycharczał. – Obiecałaś! Poczuła mdłości. Przez chwilę bała się, że zemdleje. Nie możesz, zganiła się w myślach. Nie wolno ci zemdleć, tylko nie to. Jeśli zemdlejesz, nie uciekniesz. Musisz uciekać! Zmusiła oporne nogi, aby ruszyły się z miejsca. Cofnęła się o krok, potem o następny, i jeszcze następny. Jeszcze raz błysnęło i powtórnie zobaczyła ten sam koszmar. Kundel zbliżał się do niej – słyszała jego ciężkie kroki stąpające po deskach estrady. Bliżej. Był coraz bliżej... Odskoczyła i krzyk zamarł na jej ustach – poczuła, że coś twardego wbija się jej w plecy. To tylko barierka, tylko sztachety i balustrada. Poczuła jego cuchnący oddech. Drapał ją nieogoloną twarzą, a jego silne ręce dotykały ją, szczypiąc i obmacując. Zaczęła się wyrywać, ale on był silniejszy. Jeśli nie dasz rady z nim walczyć, to udawaj, że mdlejesz. Niech tylko uwolni uścisk. Wtedy uciekniesz. Markowała upadek. Był wyraźnie zaskoczony, ale nie rozluźnił uścisku. Nabrała powietrza, zebrała wszystkie siły i zrobiła koziołka do tyłu. Rzucił się na nią dziko, razem uderzyli w barierkę, po czym napastnik potoczył się w dół, upadając na mokrą ziemię. Leżała przez chwilę, oszołomiona, oddychając ciężko. Powoli usiadła. Wszystko ją bolało, ale była bezpieczna. Tam, na dole, Kundel Campbell leżał nieprzytomny. Pozbyła się go. I nagle, kiedy miała nadzieję, że już jest bezpieczna, poczuła, że od tyłu obejmują ją czyjeś ramiona. Wyrwała się i zaczęła płakać. – Nie! – szlochała. – Nie dotykaj mnie! Proszę, nie dotykaj! – Na czworaka zaczęła przesuwać się w stronę barierki, a jej ciałem wstrząsały spazmy. Ale nagle uświadomiła sobie, że dotykały ją inne ręce, delikatne i czułe. Zacheusz pomógł jej wstać. – Co się stało? – pytał zaniepokojony. Rzuciła się na niego, okładając go pięściami. – Puść mnie! – krzyczała. – Puść mnie, puść mnie! Chwycił ją za przeguby rąk i przytrzymał; Zwiesiła głowę i zaniosła się płaczem. – To ja! Zacheusz! – szeptał gorączkowo, potrząsając nią gwałtownie. – To ja, Elizabeth-Anne! Jesteś już bezpieczna. – Puść mnie, puść mnie, puść mnie! Dziewczyna była w szoku. Nie namyślając się długo, uderzył ją w twarz.
Przez chwilę wyrywała się jeszcze, lecz po chwili podniosła głowę i spojrzała nań przytomniej. – Zacheusz? – wyjąkała. – Och, Zacheuszu! Zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła do niego całym ciałem, płacząc. – Dzięki Bogu, że to ty! Boże, to było straszne! – Ciii! – Delikatnie pogładził jej plecy. – Opowiesz mi o tym później. Chodźmy stąd. Podniosła głowę. – Dokąd pójdziemy? – Tam, gdzie jest bezpiecznie i ciepło... gdzie przyjdziesz do siebie. Dzięki Bogu, że nie spędziłem dzisiejszego wieczoru w domu. Coś mnie wyciągało na zewnątrz... i to zabawne, wiesz? Czułem, że tutaj będę bliżej ciebie niż w jakimkolwiek innym miejscu. Chciałem być na naszym umówionym miejscu.. – To nie jest już nasze miejsce. – Masz chyba rację – powiedział cicho. – Chodźmy. – A co... a co z nim? – Wskazała leżącego mężczyznę. Zacheusz spojrzał w jego kierunku. Kundel Campbell jęczał, podnosząc się z wolna. Spojrzał wrogo na Elizabeth-Anne, a jego twarz przypominała gumową maskę. – Powiedziałaś, że wszystko będzie w porządku! – krzyknął. – Obiecałaś! Przyszłaś do mojej chaty i obiecałaś! – pokręcił głową i rozpłakał się jak małe dziecko. Podniósł się wreszcie i zniknął w ciemnościach. Jeszcze przez chwilę dolatywał jego słabnący krzyk: – Wiedziałem! Wiedziałem, że to jakieś oszustwo! Zacheusz prowadził Elizabeth-Anne w stronę domu. Padał ulewny deszcz, ale oni zdawali się tego nie zauważać. Kiedy jednak znaleźli się przed pensjonatem, zatrzymała się i zesztywniała, a w jej oczach pojawił się strach. – Ale... dlaczego nie idziemy do domu? – Spojrzała na niego z wyrzutem. – Ciii – powiedział. – Posłuchaj. Wiem, co robię. – Uścisnął jej rękę i uśmiechnął się uspokajająco. – Zaufaj mi. Przygryzła wargę i w milczeniu skinęła głową. – Nie możesz przestać mi ufać, bez względu na to, co przed chwilą przeżyłaś. – Ja... ja tego nie rozumiem. Myślałam, że ty... – Przerwała i spojrzała na niego. – Ktoś – powiedział surowo – złośliwie sobie z nas zakpił. I myślę, że wiem, kto to zrobił. – Ktoś sobie zakpił... – powtórzyła automatycznie. – Kiedy wróciłem do domu, znalazłem pod drzwiami list. Był podpisany twoim imieniem. Donosiłaś mi, że nie będziesz mogła się ze mną spotkać. – To Jenny! – wyszeptała. – Prawdopodobnie – westchnął. Pokręciła głową. – Ale dlaczego? Dlaczego?
– Jenny jest o nas zazdrosna. Ale nie denerwuj się. Już po wszystkim. Elizabeth-Anne ponownie potrząsnęła głową. – Nie... – zaczęła powoli. – Obawiam się, że jeszcze nie. To... to było potworne, Zacheuszu! – Jej głos zaczął się niebezpiecznie załamywać. – Potworne! – powtórzyła. – Już po wszystkim. Chodźmy na górę. Spojrzała na niego podejrzliwie. – Najpierw on mnie chciał... a teraz ty... – Nagle zabrakło jej słów. – Tak, kochanie – powiedział cicho. Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy zwracał się do niej tak intymnie. – Tak, chcę. Chcę, ponieważ cię kocham i nie mogę dopuścić, aby ten wypadek sprawił, że do końca życia będziesz czuła lęk przed czymś bardzo pięknym. Musisz zrozumieć, że to, co się tam wydarzyło, zupełnie nie przypominało miłości. – Ale... nie jesteśmy małżeństwem! – zaprotestowała słabo. Ujął jej buzię w obie dłonie i pocałował w usta. – Ale będziemy. Jutro porozmawiam z twoją ciotką i pastorem. Ale teraz chcę cię kochać, aby uśmierzyć twój ból. W jej oczach wyczytał zrozumienie. Przytuleni, wspięli się po stopniach ganku, a potem na trzecie piętro do jego pokoiku.
Rozdział 7 To była noc objawienia. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, ujął jej dłonie w swoje ręce i przez chwilę patrzył w oczy. Potem pochylił się i pocałował ją delikatnie. Poczuła gwałtowne bicie serca i dreszcz rozkoszy, który przebiegł po jej ciele. Czas wydawał się stanąć w miejscu. Miała uczucie, że każdy oddech, nawet najdelikatniejszy ruch, są zwielokrotnione i zwolnione. Wszystko, co przeżywała, wyglądało jak senne marzenie, a jednocześnie zaskakiwało jasnością i klarownością. Wiedziała instynktownie, że rozpoczął się taniec godowy, którego kroków, co prawda, nie znała, ale dostosowywała się do zdecydowanych ruchów partnera. Nie odrywali od siebie oczu – dwóch różnych odcieni błękitu – porozumiewając się bez słów. – Kocham cię – powiedział tak cicho, że przez chwilę sądziła, iż uległa złudzeniu. Spojrzała na niego, drżąca. Poczuła, że ściąga rękawiczki z jej dłoni. Wydała okrzyk protestu. – Nie! Nie, proszę! – Wyrwała rękę, a on chwycił ją i uniósł do ust. Patrzyła, jak całuje jej dłoń w rękawiczce. Zadrżała. Przepełniała ją dziwna rozkosz, którą sprawił dotyk jego ust i strach przed obnażeniem zeszpeconych rąk. – Nie bój się – szepnął. – Kocham cię. Kocham każdą cząstkę twojego ciała. Jej wargi drżały, kiedy próbowała się uśmiechnąć. Powoli zsunął rękawiczkę, jak gdyby obawiał się, że każdy gwałtowny ruch sprawi jej ból. Potrząsnęła głową i przymknęła oczy, nie chcąc patrzeć na swoje dłonie. Ucałował każdy palec, a następnie dotknął ustami dłoni i wreszcie jej wnętrza. Delikatnie zmusił dziewczynę, aby otworzyła oczy. – Ja... chcę być dla ciebie doskonała – powiedziała łamiącym się głosem. – Ale te... te ręce... – Podniosła je do góry. – Kocham cię taką, jaka jesteś, moja najdroższa. – Uśmiechnął się i pogładził ją po włosach. – Kocham twoje włosy. – Przesunął palec w kierunku nosa. – Kocham twój nosek. – Pochylił się nad jej dłonią i ucałował raz jeszcze. – Kocham twoje ręce. To są twoje ręce, dlatego je kocham, rozumiesz? Przytaknęła z wahaniem. – Ale... nie mogę znieść... nie mogę ich pokazywać, nikomu – wyszeptała szybko. – Dlaczego? – Bo... bo są takie brzydkie! Są tak potwornie oszpecone! – Co ty mówisz? – Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zmarszczyła czoło, następnie przemogła się, aby spojrzeć na pozbawioną rękawiczki rękę. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie.
– Ona... ona się zagoiła! – wyszeptała. – Zacheuszu! Ta ręka jest zupełnie gładka. – Oczywiście. – Ale... kiedy to się stało? – Jak dawno temu oglądałaś swoje ręce? Po policzkach popłynęły jej łzy. – Nie patrzyłam na nie od kilku lat. Och, Boże. Gdybym tylko wiedziała... – Ale teraz już wiesz i tylko to się liczy. – Przez te wszystkie lata ukrywałam ręce. – Z desperacją potrząsnęła głową. – Gdybym tylko wiedziała. – I zaniosła się szlochem. – Malutka – powiedział cicho. – Dlaczego płaczesz? Czy się nie cieszysz? Skinęła głową i pociągnęła nosem. – Więc dlaczego płaczesz? – Bo tak bardzo cię kocham! I po raz pierwszy w życiu jestem tak bardzo szczęśliwa! – I pomyślała: Już nigdy nie założę rękawiczek, choćby było nie wiem jak zimno. Ta myśl przyniosła nowe łzy, które wypełniły jej oczy i strumieniem popłynęły po policzkach. Przysunął twarz do jej buzi i wolno, czubkiem języka, zbierał słone krople, jedną po drugiej. Jego wargi, w pogoni za łzami, dotknęły jej szyi. Zaczęła szybciej oddychać, rozchyliła usta i cicho jęknęła. Położył ręce na jej ramionach i wdychał słodycz jej ciała. Zamknęła oczy i przytuliła się mocno do niego. Jego palce zaczęły bawić się guzikami jej sukienki, a usta nie przestawały pieścić szyi. „Stała w miejscu, poddając się tym czułościom. Zacheusz przyklęknął na jedno kolano, wtulając twarz w jej łono, a sukienka opadła do jej stóp. Delikatnie zsunął z niej bieliznę, a ona rozpuściła włosy. Teraz stała przed nim naga. Cofnął się o krok, aby lepiej ją widzieć. Stała niepewnie – dumna, a jednocześnie zażenowana swoją nagością. Jej oczy błyszczały jak drogocenne kamienie. Uświadomił sobie, że pragnie tej kobiety jak żadnej innej. Rozpuszczone gęste, złote włosy opadały aż do ramion. Jasna skóra lśniła jak bezcenna porcelana. Patrzył na płaski brzuch, zaokrąglone biodra i idealnie uformowane piersi, które wznosiły się dumnie. Sutki miała nabrzmiałe, ciemne, koloru czerwonego wina, a włosy na jej łonie były złote i miękkie. Wreszcie oderwał od niej oczy i wolno zaczął się rozbierać. Obserwowała go w milczeniu. Już nagi, podszedł do nocnego stolika i otworzył jedną z szuflad. Wyjął srebrny łańcuszek z medalionem, wewnątrz którego mienił się bratek zamknięty w krysztale. Zrobiła krok w jego stronę i, bez słowa, odwróciła się plecami. Czuła jego palce na szyi, a potem zimny metal na swoich piersiach. Odwróciła się. Uśmiechnął się, pożerając ją wzrokiem. Nareszcie medalion z bratkiem, symbol jego miłości, ozdabiał właściwą szyję. Nigdy też nie wyglądał piękniej. Szczęśliwy, skinął głową, kiedy
Elizabeth-Anne dotknęła srebrną ozdobę. Cóż za dziwne uczucie móc dotykać czegoś bezpośrednio palcami, nie przez rękawiczkę. – Dziękuję – szepnęła. – To ja tobie powinienem podziękować – powiedział i objął ją, a jego usta przywarły do jej warg z wszechogarniającym pożądaniem. Poddawała się jego pieszczotom i sama odwzajemniała pocałunki. Nagle poczuła dziwną, nie znaną jej wcześniej wilgoć między udami. Od razu wiedział, że jest już gotowa. Poprowadził ją w stronę łóżka. – Czy... czy to będzie bolało? – zapytała drżącym głosem. – Ja jeszcze nigdy... – Będę delikatny – obiecał, całując jej ramiona. – Za pierwszym razem zawsze trochę boli, ale później nie czujesz żadnego bólu. Tylko najpiękniejsze, najcudowniejsze uczucie, jakiego nie da się porównać z żadnym innym. – Przerwał na chwilę. – Nie obawiaj się. Będę robił to powoli. Nie chcę cię zranić. Nigdy, aż do końca naszego życia. Palcami dotknęła jego policzka. – Jeśli musi boleć – powiedziała stanowczo – to zrób to szybko. Bo... bo chcę się cieszyć tak samo jak ty, mój kochany. Chcę dać ci wszystko, co może dać kobieta. Noc pełna była wilgotnych, słodkich i wonnych dźwięków miłości. Była to cudowna noc wypełniona namiętnością, jękami i westchnieniami, pieszczotami i czułymi słowami. To była noc, jakiej nigdy się nie zapomina. Powoli, centymetr po centymetrze, zaczęli uczyć się geografii swoich ciał. Z każdą minutą dowiadywali się o sobie czegoś nowego. Wznosili się na szczyty namiętności, krocząc przez doliny i znów się wspinając. Wreszcie jego pchnięcia stały się silniejsze i bardziej wymagające. Delikatnie w nią wszedł. Krzyknęła, ale po chwili jej ciało zareagowało i objęła go ciasno, nagląco. Poczuła, że ogarnia ją niezwykłe, niewypowiedziane uczucie. Świat zawirował. Zamknęła oczy. Zobaczyła kwitnącą różę, której płatki unosiły się na wietrze. – Mój kochany, mój kochany! – Jej głos niósł się w mrocznym pokoju. Odpowiadał jej czule, czując że świat dookoła za chwilę eksploduje. Wchodził w nią coraz głębiej, głębiej i nagle przepełnił go najsłodszy ból. Nie wiedzieli, że tej pierwszej, czarodziejskiej nocy, zostało poczęte ich dziecko.
Rozdział 8 Ponieważ Zacheusz dopiero zaczął pracować na ranczu Sextona i nie posiadał żadnych oszczędności, Elizabeth-Anne rozumiała, że nie stać go zarówno na pierścionek zaręczynowy, jak i dwie obrączki. Kiedy jednak podarował jej piękny pierścionek z ćwierćkaratowym diamentem, który kupił na kredyt, pokręciła głową i zamknęła wieczko pudełka. – Jest piękny – powiedziała. – Ale nie możemy sobie na niego pozwolić. – Ale kupiłem go na kredyt! – zaprotestował. – Spłata jest rozłożona na dwadzieścia cztery miesiące! Nawet nie zauważymy braku tych pieniędzy. – Nie mam nic przeciwko kredytom – zauważyła Elizabeth-Anne z rozsądkiem, który już niedługo miał się stać jej podstawową cechą. – Naprawdę. Ale przeznaczmy go na coś naprawdę ważnego. Będziemy potrzebowali całej masy innych rzeczy. Sprawiał wrażenie rozczarowanego. – Zresztą, po co mi pierścionek zaręczynowy? Mam przecież medalion z bratkiem. – Uśmiechnęła się, dotykając dłonią wisiorka. – Jest dla mnie cenniejszy, niż zaręczynowy pierścionek. – Ale narzeczona powinna mieć pierścionek zaręczynowy – upierał się Zacheusz. – Twoja narzeczona tego nie potrzebuje – wydała ostateczny osąd Elizabeth-Anne. Uśmiechnęła się czule, pocałowała go i oddała puzderko. Pierścionek zaręczynowy wrócił do sklepu, a oni postanowili wybrać obrączki – jego miała być szeroka, pozbawiona ozdób, jej – wąska i z ornamentem. Elizabeth-Anne nie mogła się już doczekać, kiedy na zawsze spocznie na jej palcu. Szczęśliwa Elender robiła już plany związane z weselem. Po zaślubinach w miejscowym kościele, wyda przyjęcie w „Good Eats Cafe”. – Nasz salonik jest zbyt mały, aby pomieścić wszystkich gości – wyjaśniła. Przez całe lata wyobrażała sobie uroczystości weselne, jakie będą miały Jenny i Elizabeth-Anne. Ponieważ ona nigdy nie wyszła za mąż chciała, aby małżeństwa dziewcząt otrzymały należytą oprawę. – Ale, ciociu – protestowała Elizabeth-Anne. – Nie chcę hucznego wesela. Zacheusz też nie. – Nerwowo chodziła po saloniku, wyłamując palce. – Chcemy, aby to była skromna, prywatna i rodzinna uroczystość. A poza tym, żadne z nas nie ma bliskich przyjaciół, których chcielibyśmy zaprosić. Elender była rozczarowana. – Ale są przecież sąsiedzi i znajomi. Kobieta wychodzi za mąż tylko raz... – Wiem, ciociu. Ale proszę, uszanuj nasze poglądy. – Elizabeth-Anne usiadła przy niej. – Niech to będzie jak najskromniejsza i prywatna uroczystość. Wolałabym niewielkie przyjęcie tutaj, w saloniku niż tam, na dole. Zacheusz jest tego samego zdania. Elender była lekko zirytowana. – Nie masz w sobie ani krzty romantyzmu – zauważyła. – Ale cóż, skoro tak sobie życzysz,
nie mogę robić nic na siłę. – Westchnęła ciężko. – A teraz chodźmy do sióstr Byrd kupić materiał. Potem spotkamy się z panią Velasquez, w Dzielnicy Meksykańskiej. Powiadają, że szyje najpiękniejsze suknie ślubne w całym mieście. – Ciociu, ja nie chcę ślubnej sukni! – Co?! – Elender spojrzała na wychowankę z przerażeniem. – Naprawdę, ciociu. Zamiast tego wolę nową, niedzielną sukienkę. Założę ją do ślubu i potem będę mogła nosić ją w niedzielę do kościoła. Tak będzie dużo praktyczniej. Będę bardzo zadowolona, jeśli dostanę nową suknię, kapelusz i pantofle. Elender zaczęła się wachlować złożoną gazetą. Jej marzenia o wspaniałej ceremonii zostały całkowicie pogrzebane. – Jeśli tego właśnie pragniesz, to cóż, nie mam innego wyjścia, jak ci ustąpić. Chociaż ty ustąpić nie chcesz. – Zacisnęła usta. – Dobrze. Skromna uroczystość. Kogo chcesz zatem zaprosić? – Ciebie i Jenny. – I? Elizabeth-Anne spojrzała na nią bezradnie. – I to wszyscy. – Ale... przecież Zacheusz będzie musiał mieć drużbę! – przypomniała sobie Elender. – Nie zna tutaj nikogo wystarczająco dobrze. Musi wystarczyć świadek. – A co z waszym miodowym miesiącem? – Ciociu, Zacheusz dopiero zaczął pracę – przypomniała cicho Elizabeth-Anne. – Nie może sobie jeszcze pozwolić na urlop. Postanowiliśmy przełożyć miodowy miesiąc do następnego roku. Będzie miał wtedy dwa wolne tygodnie. Elender pokręciła głową i zacmokała. – O mój Boże. Czy to w ogóle będzie prawdziwy ślub? – Dla nas jak najprawdziwszy. – Elizabeth-Anne zrozumiała, że sprawiła przykrość Elender. – Co się stało, ciociu? – Nic. Tylko, że jesteś taka... taka praktyczna. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się szeroko. – Jeśli taka jestem, to tylko dlatego, że ty mnie tego nauczyłaś. – Pewnie masz rację. Ale pozwolisz mi przynajmniej na jedno, dobrze, kochanie? – Na co? – Na zrobienie ci zdjęcia i wydrukowanie ogłoszenia w gazecie, w rubryce towarzyskiej? Elizabeth-Anne uśmiechnęła się. – To będzie bardzo miłe. Pochyliła się i serdecznie objęła Elender. Policzek ciotki był mokry od łez. – Co się stało? Dlaczego płaczesz? Elender uśmiechnęła się przez łzy i wyjęła dużą chusteczkę, aby wytrzeć oczy.
– Jestem taka szczęśliwa! I taka smutna. – Smutna? Dlaczego? – Nie myślałam, że tak szybko cię stracę. – Stracisz mnie? Ciociu! – krzyknęła Elizabeth-Anne. – Jak możesz tak mówić! Wcale mnie nie tracisz! Zyskujesz tylko zięcia. I w przyszłości wnuków. Będziemy jedną wielką rodziną! Po zrobieniu fotografii Elizabeth-Anne, Elender radośnie pomaszerowała do redakcji Quebeck Weekly Gazette. W najbliższym wydaniu pojawi się informacja o zaręczynach. A w następną niedzielę Elizabeth-Anne i Zacheusz wezmą ślub. – Zaraz po weselnym przyjęciu pojedziemy do naszego domu – powiedział Zacheusz przy kolacji. – Znalazłeś dla nas dom! – Elizabeth-Annę patrzyła jak urzeczona. – Gdzie on jest? Zacheusz i Elender wymienili konspiracyjne spojrzenia. Elizabeth-Anne była wyraźnie zniecierpliwiona. – No? Skończcie z tymi tajemnicami! – Obawiam się – mruknęła Jenny, odsuwając talerz – że nie czuję się zbyt dobrze. Elender spojrzała na nią spod przymrużonych powiek. – Coś nie w porządku? – Nie – odpowiedziała Jenny. – Nic się nie stało. Po prostu boli mnie ząb. Pozwolicie, że sobie pójdę? Elender skinęła głową i Jenny wstała z krzesła i szybko opuściła pokój. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, oparła się o ścianę, opuściła powieki i głęboko odetchnęła. Cała trzęsła się ze zdenerwowania. Tego już było za wiele! Jej nienawiść do Elizabeth-Anne i Zacheusza sięgnęła zenitu. Musiała wyjść z pokoju – inaczej zrobiłaby coś strasznego. Niedobrze jej było od wysłuchiwania tych planów i przechwytywania ich miłosnych spojrzeń. To naprawdę mogło doprowadzić do szału. Z wściekłością zacisnęła usta. Była zbyt pewna, absolutnie pewna, że plan rozdzielenia tej pary gołąbków się powiedzie. Ale gdzieś popełniła jakiś błąd. To, co udało jej się osiągnąć, to popchnąć Elizabeth-Anne w ramiona Zacheusza. Co gorsza, żadne z nich ani słowem nie wspomniało o tym, co się wydarzyło w amfiteatrze, chociaż na pewno wiedzieli, że była to jej sprawka. Ręce Jenny trzęsły się tak bardzo, że musiała zacisnąć je w pięści. Och, to było ponad jej siły, aby mogła to znieść! A najbardziej bolało ją to, że Elizabeth-Anne, o dwa lata od niej młodsza i o wiele brzydsza, pierwsza złapała męża. Mimo wszystkich przeżyć emocjonalnych i fizycznych, przez które przeszła, ta wariatka z cyrku pierwsza usłyszy weselne dzwony – a to wszystko dzięki jej, Jenny, niezamierzonej pomocy! Przez zamknięte drzwi Jenny mogła usłyszeć dalszy ciąg ożywionej rozmowy. Dłużej tego nie zniesie. Ale coś kazało jej zostać na miejscu, przycisnąć ucho do drzwi i podsłuchiwać.
– Kochanie, wiem, że to nie jest zbyt wytworny dom – mówił Zacheusz. – Czy ktoś mi wreszcie powie, o jaki dom chodzi? – nie przestawała nalegać Elizabeth-Anne. – Więc dobrze – zaczął Zacheusz. – Z tego, co powiedziała mi panna Clowney, przepraszam, ciocia, wnoszę, że szalejesz za tym miejscem. – To nie może... chyba nie mówisz o domku Byrdów! – krzyknęła zachwycona Elizabeth-Anne. – Tak. Siostry Byrd były ekscentrycznymi starymi pannami, jednojajowymi bliźniaczkami, trudnymi do odróżnienia, gdyż były identyczne i tak samo się ubierały. Były właścicielkami sklepu tekstylnego Byrdów, w którym pracowały. Miejscowa plotka głosiła, że dawno temu obie zakochały się w tym samym mężczyźnie, a ponieważ żadna nie mogła znieść myśli o zranieniu drugiej, w ogóle zrezygnowały z małżeństwa. Samanta Byrd mieszkała w małym domku, a Zuzanna nad sklepem. – Wiem, że zawsze bardzo ci się podobał, moja droga – powiedziała radośnie Elender. – A ponieważ artretyzm Samanty bardzo się posunął, Zuzanna chce zaopiekować się siostrą i zaproponowała jej wspólne mieszkanie. Samanta nie chce sprzedawać tego domu, ponieważ jest do niego bardzo przywiązana, ale chętnie go wynajmie. – Nie mogę w to uwierzyć! – wykrzyknęła Elizabeth-Anne. – Zawsze kochałam ten domek! – Najważniejsze jest to – ciągnął podniecony Zacheusz – że jest kompletnie umeblowany. Panna Byrd zostawia nam, garnki, patelnie, a nawet pościel. – A to – sucho podsumowała Elender – powinno zadowolić twoją wysublimowaną gospodarność i zapobiegliwość. – Och, oczywiście, ciociu! Taka jestem podekscytowana, że nie zasnę dzisiejszej nocy! Za drzwiami Jenny wykrzywiła się, przedrzeźniając siostrę: Och, ciociu! Taka jestem podekscytowana... Nienawistnie zmrużyła oczy. – A ponieważ uparłaś się, że nie chcesz hucznego wesela – mówiła dalej Elender – to z pieniędzy przeznaczonych na wesele postanowiłam dać ci jeszcze jeden prezent ślubny. – Przerwała, dla większego efektu. – Czynsz macie opłacony za rok z góry! – Ciociu! Nie powinnaś! Jenny znów się wykrzywiła. Ciociu! przedrzeźniała. Nie powinnaś! Elender spojrzała następnie na Zacheusza i zaczęła cichym głosem. – Kochanie, dziś rano... – Głos Elender zaczął odmawiać posłuszeństwa. Chrząknęła nerwowo. Podniosła głowę i uśmiechnęła się smutno. – Dziś rano Zacheusz i ja odbyliśmy szczerą rozmowę. Powiedział mi coś o sobie... Właściwie zastanawiał się, czy powinien powiedzieć ci o tym wszystkim i przyszedł do mnie po radę. Byłam przeciwnego zdania, ale on... zdecydował, że wszystko ci powie. – O co chodzi? – Elizabeth-Anne patrzyła raz na jedno, raz na drugie. – Czy coś się stało? – Uważam, że mąż i żona nie powinni mieć przed sobą żadnych tajemnic – cicho zaczął
Zacheusz. – Chcę, aby nasze małżeństwo zbudowane było na uczciwości, nawet jeśli miałoby to przekreślić wszystkie plany. – Przekreślić! – Widzisz, są pewne sprawy, które powinnaś o mnie wiedzieć. Przed ślubem. Elizabeth-Anne patrzyła na niego ze zdziwieniem. – Co masz na myśli? – zapytała, próbując zbagatelizować problem. – Chrapiesz? Nie lubisz brokułów? Nie myjesz uszu? – To coś poważnego – przerwał jej cicho. – Chodzi o moją przeszłość. Stojąca za drzwiami Jenny uśmiechnęła się radośnie. Czuła, że zaczyna ją ogarniać przyjemne podniecenie. – Twoja przeszłość? – powtórzyła Elizabeth-Anne. – Ależ, Zacheuszu Hale! Zrobiłeś się taki poważny! Przestań mnie straszyć. – Usiłowała się roześmiać. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś poligamistą i masz żonę w każdym stanie? Jeśli tak, to nic mnie to nie obchodzi! I tak cię kocham! – Najlepiej będzie, jeśli zostawię was samych – stanowczo zaproponowała Elender. Elizabeth-Anne wyciągnęła rękę przez stół i chwyciła Elender za ramię. – Nie. Nie odchodź. I tak już wszystko wiesz. – Jej głos załamał się nieoczekiwanie i niepewnie rozejrzała się dookoła. – Nie chciałabym być sama, jeśli będzie to coś, co złamie mi serce. Elender westchnęła boleśnie. – Nie będziesz sama. Zacheusz jest tutaj. Cóż, mogę się jedynie modlić, aby to, co ma ci do powiedzenia, nie wpłynęło na wasze wzajemne stosunki. Jeśli chodzi o mnie, to nic się nie zmieniło, dzięki jego uczciwości. Pamiętaj, że nie musiał mi o niczym mówić. Myślę, że to najlepiej świadczy o jego charakterze. – Przerwała i po chwili dodała: – Wszyscy w życiu popełniamy błędy, których potem żałujemy. Bóg jeden wie, że i ja mam w nich swój udział. – Ty? – zapytała zdumiona Elizabeth-Anne. – Nie mogę w to uwierzyć. Elender zaśmiała się krótko. – To prawda. Pozwólcie, że zapalę lampę. Zrobiło się ciemno. Jenny słysząc, jak Elender krząta się po pokoju, szybko opuściła posterunek i na palcach przeszła do sąsiednich drzwi. Przywarła ciałem do ściany. Odczekała kilka minut. Ponieważ Elender została w saloniku, wróciła na dawne miejsce. – Zanim przejdziemy do sedna sprawy – zaproponowała Elender – chciałam poruszyć jeszcze coś. – Podniosła wzrok na Elizabeth-Anne. – To dotyczy ciebie, kochanie. – Mnie? – Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną. – Tak, ciebie. Najwyższy czas się z tym uporać. Uświadomił mi to Zacheusz. I prawdopodobnie ma rację. Najlepiej będzie, jeśli wszystko, co dotyczy was obojga, pozostanie bez żadnych niedomówień. W ten sposób nie rozpoczniecie wspólnego życia od nie
wyjaśnionych spraw. – Taaaakk – wolno powiedziała Elizabeth-Anne. Po jej euforycznym nastroju nie pozostało ani śladu. Pojawiło się uczucie, że ich miłość chyba nie jest całkiem doskonała. Elender splotła ręce na stole. Przez chwilę uważnie oglądała swoje paznokcie. – Dzisiaj rano widziałam się z doktorem Purrisem – powiedziała cicho. – Czy... czy coś ci dolega, ciociu? – zdziwiła się Elizabeth-Anne. Elender podniosła głowę i potrząsnęła nią przecząco. – Nie, nie. To nie o mnie chodzi. Ale ponieważ ty i Zacheusz pragniecie założyć rodzinę, postanowiłam, że najlepiej porozmawiać z doktorem Purrisem i poprosić go o radę. – Ale w jakiej sprawie? – zapytała Elizabeth-Anne. – Zawsze byłam zupełnie zdrowa. Elender podniosła szklankę z wodą, ale po chwili odstawiła ją na stół. – Elizabeth-Anne, kochanie, jesteś dla mnie jak rodzona córka – powiedziała. – To oczywiste, że pragnę dla ciebie wszystkiego co najlepsze. Chyba nie muszę ci o tym mówić, prawda? Elizabeth-Anne potrząsnęła głową. – Po tym tragicznym wypadku, którego byłaś świadkiem jako dziecko, miałaś kłopoty ze snem. Pamiętasz? Cały czas się budziłaś, oblana zimnym potem. Miałaś koszmary. Elizabeth-Anne nie mogła opanować dreszczy, które wstrząsnęły jej ciałem. – Więc codziennie wieczorem podawałam ci laudanum – kontynuowała Elender – sądząc, że jest zupełnie nieszkodliwe. Po jakimś czasie musiałam zwiększyć dawkę. Mogłaś zasnąć, no i nie miewałaś tych przerażających snów. – Pomagało – cicho powiedziała Elizabeth-Anne. – Dalej mi pomaga. Elender zawahała się. – Doktor Purris powiedział mi, że po tylu latach jesteś już uzależniona. – Aleja... – zaczęła Elizabeth-Anne. – Elizabeth-Anne. Zacheuszu – Elender pochyliła się nad stołem i położyła dłonie na ich rękach. – Podawanie ci laudanum było najgorszą rzeczą jaką mogłam wymyślić. Doktor Purris powiada, że takie uzależnienie może być bardzo niebezpieczne. A zwłaszcza dla kobiety ciężarnej. I dlatego, jeśli chcesz mieć dzieci, musisz to odstawić. Natychmiast. Elizabeth-Anne patrzyła na nią w milczeniu. – Wiem, wiem – powiedziała zrozpaczona Elender, ściskając jej rękę. – To będzie bardzo trudne. Twój organizm będzie się buntować. Możesz nawet czuć się bardzo chora... I... – I co? – Mogą powrócić te koszmary. Na twarzy Elizabeth-Anne pojawił się strach. Po chwili wolno podniosła wzrok na Zacheusza. Uśmiechnął się uspokajająco, położył rękę na jej ramieniu i mocno przytulił. – Pomogę ci, kochanie – powiedział cicho. – Razem damy sobie z tym radę. Damy sobie radę
ze wszystkim. – Doktor Purris powiada, że w każdej chwili będzie ci służyć pomocą. Jego drzwi są dla was otwarte, dzień i noc. To pierwszy poważny problem, z którym będziecie musieli sobie poradzić. – A ten drugi? – z obawą w głosie spytała Elizabeth-Anne. Elender skinęła na Zacheusza, a on głosem pełnym bólu opowiedział Elizabeth-Anne całą swoją historię, nie pomijając niczego. Na twarzy Jenny pojawił się wyraz triumfu. Serce biło jej mocno z podniecenia. Zacheusz – złodziejem? Jaka to bezcenna informacja! Kiedy pastor zapyta się, czy ktoś wie o jakichś powodach, dla których tych dwoje nie może zostać mężem i żoną, ona wypali: „Ja wiem! Ten człowiek jest ścigany za rabunek!” Nie, nie zrobi tego. To byłoby zbyt proste. Zachowa tę tajemnicę dla siebie. Na razie niczego nie zrobi. Na razie. Będzie cierpliwie czekać – nawet całe lata, jeśli będzie trzeba. I dopiero kiedy Elizabeth-Anne i Zacheusz będą już mieli zbyt dużo do stracenia, kiedy będą się czuli zupełnie bezpieczni – dopiero wtedy zastawi na nich pułapkę. Przez chwilę w saloniku panowała cisza. Pierwszy przemówił Zacheusz. – Czy twoje milczenie oznacza, że już mnie nie chcesz, Elizabeth-Anne? – zapytał z wahaniem. Elizabeth-Anne patrzyła na niego przez chwilę, która wydawała się wiecznością. – Nie. – Wzięła jego rękę i pocałowała. – Kocham cię – powiedziała stłumionym głosem. – Gdybyś mi tego nie powiedział i gdybym sama odkryła prawdę – cóż, wtedy byłoby inaczej. Ale kocham twoją uczciwość. Kocham cię. – Przerwała, a potem dodała cicho: – Twoja przeszłość niczego nie zmienia. – Więc wyjdziesz za mnie? – zapytał z nadzieją w głosie. Objęła go mocno. – Tak, kochany! – wyszeptała. – Tak, tak, tak! Jenny podniosła głowę, uśmiechnęła się złowieszczo i na palcach ruszyła do swego pokoju.
Rozdział 9 Okres spędzony w domku Byrdów, Elizabeth-Anne zawsze wspominała jako najszczęśliwsze i najbardziej owocne lata jej życia. Był to idealny dom na miodowy miesiąc, ucieczka od świata, miejsce narodzin ich dzieci. Bez względu na to, w który koniec kraju przyjdzie jej zawędrować, jak wysoko wejdzie po drabinie społecznej, ile będzie miała milionów na koncie w banku, Elizabeth-Anne wiedziała, że wszystko co naprawdę było ważne, miało swój początek w domku Byrdów. To właśnie tam jej życie zaczęło się naprawdę, tam przeżyła je najpełniej. Gdyby ściany umiały mówić, opowiedziałyby historię miłości zdobytej i utraconej, historię szczęścia i smutku, choroby i zdrowia, triumfu i klęski, słabości i siły, śmiechu i łez. Zawsze podziwiała ten zakątek, ale z chwilą, kiedy Zacheusz wziął ją na ręce i przeniósł przez próg, zaczęły działać jego prawdziwe czary. Ten domek miał w sobie coś, czego nie posiadał żaden inny. Był rajem. Był sanktuarium. A nade wszystko był prawdziwym domem. – Zacheuszu! Wciąż nie mogę w to uwierzyć! – wykrzyknęła Elizabeth-Anne, kiedy ostrożnie postawił ją w holu. Objęła go ramionami za szyję i pocałowała gorąco. – Elizabeth-Anne Hale. Jak to brzmi? – Dla mnie, wspaniale. – Nigdy nie pozwolę ci odejść, Zacheuszu! – obiecała, wciąż obejmując jego szyję. – Nigdy, przenigdy! Do końca życia! – Lepiej mnie puść – roześmiał się – bo inaczej nie obejrzysz naszego nowego domu. Natychmiast spełniła prośbę i, stojąc już spokojnie, rozejrzała się po holu. Zaniemówiła. Był zbyt piękny, aby wyrazić to słowami. Mc nie zamierzam tu zmieniać, natychmiast postanowiła. Zniszczenie tego piękna byłoby świętokradztwem. Chwyciła Zacheusza za rękę i zaczęła oprowadzać po domku, cały czas mówiąc coś podniecona. Przechodzili z pokoju do pokoju, podziwiając wystrój i umeblowanie, zaglądając w każdą wnękę i szafę. – Cudowny! – powtórzyła któryś raz. – Też tak sądzę – powiedział z uśmiechem, ciesząc się jej szczęściem i delikatnym rumieńcem podniecenia. Nigdy nie wyglądała tak pięknie. Elizabeth-Anne odetchnęła głęboko. – Zacheuszu! Zamknij oczy i powąchaj! – Domek miał swój własny, niepowtarzalny zapach, aromat owoców, połączony z delikatną wonią kwiatów oraz słodyczą orzechów, miodu i ziół. Niewielki salonik wyłożony był drewnem, a na ścianach wisiały drzeworyty, przedstawiające ptaki. Podłogę przykrywał pleciony chodniczek, a wszystkie fotele i kanapy obite były różowym perkalem. W oknach wisiały zasłonki z takiego samego materiału, a koronkowe firanki chroniły przed ostrym, intensywnym teksańskim słońcem. Mały stolik z laki oraz duży, mahoniowy stół,
ustawione naprzeciwko dużego kominka, przywodziły na myśl długie rozmowy, prowadzone w gronie najbliższych przyjaciół. Pokój zdobiły kryształowe puzderka, ręcznie malowane talerze z bawarskiej porcelany, kobaltowoniebieskie szkło, chińskie wazy, poduszki wykonane przez samą Samantę Byrd. A w doniczkach rosły dorodne, różowe pelargonie i pachnące róże. – Te kwiaty, to prezent od cioci – powiedział Zacheusz. – To na nowe mieszkanie. – Koniecznie musimy jej podziękować – zawołała Elizabeth-Anne. – A to co takiego? – Wskazała na kanapę. Leżało na niej ogromne pudło, owinięte w jasnofioletowy papier i przewiązane takąż wstążką. – Nie mam pojęcia. – Zacheusz wolno podniósł pakunek. Był zdumiewająco lekki. Pomacał go palcami – był też miękki. Zauważył, że do paczki przypięta była wizytówka. Podał ją Elizabeth-Anne. Rozwinęła arkusik papieru. „Maleńkie co nieco na nową drogę życia siostry Byrd” – To prezent! – zawołała Elizabeth-Anne. Ostrożnie rozpakowała paczkę. Aż krzyknęła z zachwytu. Była tam poduszka ozdobiona haftem, przedstawiającym fasadę domku, nad którą umieszczony był napis: „Tutaj zawsze będzie wasz prawdziwy dom” – Przepiękna! – cicho powiedziała Elizabeth-Anne, a w jej oczach zabłysły łzy. – Będzie dla mnie najcenniejszym podarkiem. – Mamy jeszcze inne prezenty do obejrzenia – Zacheusz ledwie tłumił podniecenie. – Chodźmy. Przytuliła poduszkę do piersi i ruszyła za nim do słonecznej jadalni. Malutki pokoik pomalowany był na biało, posiadał francuskie okna i świetlik w suficie. Gdziekolwiek nie spojrzała, wszędzie stały wazony z paprociami; różnej wielkości i różnego kształtu – od pysznych, szarozielonych widłaków po delikatne włoskie złotowłosy. Pomiędzy salonikiem a jadalnią znajdowała się kuchnia. Była ogromna, zajmowała większą część parteru. Sufit wyłożony był surowymi, sczerniałymi belami, a podłogę zdobiły płytki z meksykańskiej terakoty. Na ścianach wisiały czarne, żeliwne rondle, miedziane garnki i patelnie, drewniane misy, gliniane i emaliowane cedzaki. Na środku stał duży stół o porysowanym blacie, otoczony sześcioma rustykalnymi krzesłami. Na jednej ze ścian znajdował się piec węglowy i dwie ogromne misy do mycia naczyń; wodę trzeba było przynosić ze studni. Na innej ze ścian znajdował się olbrzymi, oszklony kredens, zawierający całą kolekcję talerzy, talerzyków i filiżanek. Dostrzegli też pustą klatkę dla ptaszka, misternie wykonaną w kształcie zamku. – Podczas najbliższej fiesty w Dzielnicy Meksykańskiej kupię kanarka – obiecał Zacheusz. –
Będziesz miała towarzystwo, kiedy ja będę w pracy. – Przytulił żonę. – Dopóki nie urodzi się nasze pierwsze dziecko. Wtedy będziesz miała nawet więcej towarzystwa niż byś sobie mogła życzyć. Ale Elizabeth-Anne najbardziej zakochała się w pomieszczeniach domku znajdujących się na piętrze. Jeden pokój był całkowicie pusty. – To będzie pokój dziecinny! – postanowiła. Sypialnia małżeńska, ze skośnym sufitem, była szczytem jej marzeń. Jasnozielone ściany harmonizowały z prostymi, surowymi framugami z sosnowego drzewa. Metalowe łóżko z bogato ornamentowanym zagłówkiem i górą koronkowych poduszek narzucone było kapą ozdobioną frędzlami sięgającymi podłogi. Na małym biureczku ze skórzanym blatem, stojącym obok łóżka, stały przybory do pisania i lampa. Koronkowe zasłony o delikatnym motywie kwiatowym, wpuszczały do środka przytłumione, najbardziej romantyczne północne światło. Elizabeth-Anne wbiegła do pokoju, ciągnąc za sobą Zacheusza. Zatoczyli się, wybuchnęli śmiechem i upadli na miękkie łóżko. – Skoro już tu jesteśmy... – szepnęła Elizabeth-Anne. – To skorzystajmy z tego i nie traćmy ani minuty – dokończył Zacheusz. Otoczył jej szczupłe ciało ramionami, a ona westchnęła szczęśliwa. Rozmarzona spojrzała w sufit. Nagle z jej piersi wyrwał się stłumiony okrzyk. – Co się stało? – zapytał z troską, delikatnie gładząc jej policzek. Wyrwała się z jego objęć, usiadła, nie spuszczając wzroku z sufitu. Odwrócił głowę i spojrzał w tym samym kierunku. Dokładnie nad samym łóżkiem wisiało duże serce, jakie daje się na Dzień Zakochanych, do którego przyklejone było ich ślubne zdjęcie. Ale nie był to symbol miłości. Serce było przedarte dokładnie przez środek, tak że Elizabeth-Anne i Zacheusz znaleźli się na oddzielnych połowach. Było to coś tak szokującego i niesamowitego, że żadne z nich nie mogło powiedzieć ani słowa. Zacheusz zacisnął wargi i z niedowierzaniem pokręcił głową. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że Jenny może być taka okrutna. Mocno objął Elizabeth-Anne, jakby starając się ochronić ją przed tym koszmarem. – Postaraj się o tym zapomnieć – powiedział cicho. – To już się nigdy nie powtórzy. – Ale... – Podniosła na niego wzrok, a w jej akwamarynowych oczach czaił się ból. Już zbyt długo była ofiarą mściwych intryg Jenny. Przesłanie, jakie niosło ze sobą rozdarte serce, było aż nazbyt przejrzyste. – Nie znasz Jenny – szepnęła – ani tego, do czego będzie zdolna, jeśli postanowi nas rozdzielić. To... jest najlepszym dowodem. – Raz jeszcze spojrzała w sufit i zadrżała. Wyciągnął rękę i zerwał serce, zgniótł je i rzucił na podłogę. – Jenny wcześniej czy później da nam spokój – powiedział, mając nadzieję, że jego głos brzmiał pewnie.
– A jeśli nie? – Przecież kiedyś będzie miała własne życie. Znajdzie męża, urodzi dzieci, zajmie się ważniejszymi sprawami niż robienie nam na złość. Elizabeth-Anne spojrzała na męża i stanowczo kiwnęła głową. – Nasze małżeństwo będzie doskonałe. Zobaczysz. Nic nas nie rozdzieli. Nigdy. Na pewno nie Jenny. Nikt ani nic. W naszym małżeństwie będzie jak w raju. I rzeczywiście było. Może sprawiło to dziecko jej i Zacheusza, które nosiła pod sercem; może sprawił to instynkt macierzyński, z którym rodzą się wszystkie kobiety. Dzięki silnej woli i pomocy Zacheusza Elizabeth-Anne nigdy już nie tknęła laudanum. W dziewięć miesięcy później otrzymała upragnioną nagrodę: piękną, zdrową dziewczynkę. Nazwali ją Regina Elender Hale.
Rozdział 10 Piąta rocznica ślubu była dla Elizabeth-Anne i Zacheusza okazją, aby spojrzeć wstecz i podsumować minione lata ich owocnego małżeństwa. Życie było dla nich łaskawe. Trzynaście miesięcy po urodzeniu Reginy, przyszła na świat Charlotte-Anne, a w trzy lata po niej urodziła się Rebecca Emaline Hale. W pracy Zacheusz radził sobie coraz lepiej. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, miał za sobą trzy awanse i, według miejscowych standardów, zarabiał sporo pieniędzy. Kiedy zaczął pracować dla Texa Sextona, ludzie w miasteczku patrzyli nań podejrzliwie i ze strachem; zdążyli się już nauczyć, że nie należy ufać nikomu, kto zajmuje ważną pozycję w imperium Sextona. Ale w jakiś niepojęty sposób Zacheuszowi udało się nie tylko zdobyć zaufanie i szacunek miejscowej ludności, ale także nie przestać być sobą. Po raz pierwszy ludzie wierzyli komuś, kto był uchem i okiem Sextona. Wiedzieli, że mogą się do niego zwrócić ze wszystkimi problemami związanymi z monopolem Sextona. Zacheusz zawsze znalazł dla każdego dobre słowo, lub miał odwagę wstawić się za kimś, kto potrzebował pomocy. Stał się buforem pomiędzy obywatelami Quebecku i Sextonami. Podejrzenia, które na początku związane były z jego osobą, szybko się rozwiały. Przekonano się także, że nie jest szpiegiem Sextonów i że troszczy się o dobro innych. Zawsze, kiedy tylko miał sposobność, walczył przeciwko złemu traktowaniu pracowników Sextona. Tex Sexton tolerował zuchwałość Zacheusza, ceniąc jego uczciwość i rzetelność, zarówno wobec niego, jak i wszystkich innych. Dla Texa Zacheusz był jedynym człowiekiem, którego nie onieśmielały ani jego pieniądze, ani władza. Poza tym Zacheusz był tak jak on pracowity i obowiązkowy. Dla ludzi w potrzebie Zacheusz był prawdziwym bohaterem. Kiedy Abnerowi Masonowi groziło odcięcie dopływu wody, ponieważ nie wywiązywał się ze zobowiązań płatniczych, Zacheusz skutecznie interweniował i źródło wody pozostało otwarte. Kiedy rodzina Palacios została pozbawiona pracy przy zbiorze bawełny, ponieważ Luis Palacios usiłował założyć związek zawodowy zbieraczy bawełny, Zacheusz, co prawda, nie był w stanie pomóc bezpośrednio Luisowi, ale dzięki jego wstawiennictwu przywrócono do pracy pozostałych członków rodziny. Kiedy Tom Reubin, farmer dzierżawiący ziemię od Sextonów, stracił w tragicznym wypadku trzech synów, Zacheusz wraz z innymi farmerami pracował na jego polu przy zbiorze zboża, dzięki czemu farma nie podupadła. Kiedy Roy Sexton narzekał, że zbiera się zbyt mało bawełny, Zacheuszowi udało się go przekonać, aby podniósł płace, co stało się bodźcem do większej wydajności. W domu, źródłem wiecznej radości i niespodzianek, były dzieci. Regina i Charlotte-Anne to żywe srebra, ciągle wpadające w jakieś tarapaty. Regina była bardziej niesforna, a Charlotte-Anne przysparzała Elizabeth-Anne i Zacheuszowi najwięcej radości i kłopotów. Kiedy skończyła trzy lata zaczęła budzić rodziców w środku nocy po to, aby opowiedzieć im swój sen.
Rebecca, najmłodsza z córek, była wyjątkowo rozkosznym dzieckiem. Elizabeth-Anne bardzo niechętnie zatrudniła do dzieci Concepcion Sendano, godną zaufania, dobroduszną Meksykankę, a sama zaczęła pomagać Elender w pensjonacie i „Good Eats Cafe”. Każdy dzień Elizabeth-Anne był wypełniony co do minuty. Nieraz miała wrażenie, że doba ma stanowczo zbyt mało godzin. Żona. Matka. Gospodyni. Kobieta pracująca. W wieku dwudziestu kilku lat radośnie dźwigała ten ciężar. W jakiś sposób udawało jej się tak wszystko zorganizować, że każdego dnia zostawał jej czas, który wykorzystywała na słodkie nieróbstwo. Elender robiła się coraz starsza. W wieku czterdziestu trzech lat nie była już zdrowa. Elizabeth-Anne odnosiła się do niej zawsze z miłością i szacunkiem, ale teraz, w ich wzajemnych stosunkach, pojawiło się nowe uczucie: smutek. Elender coraz trudniej było wykonywać codzienne obowiązki, jeszcze do niedawna tak proste. Cierpiała na ostry artretyzm, a jej stawy i mięśnie często odmawiały posłuszeństwa. Nie poddawała się jednak i nadal rwała się do pracy. Mimo bólu prowadziła swoje interesy, a swoje cierpienie przyjmowała z godnością, na nic się nie skarżąc. Elizabeth-Anne krajało się serce na widok jej cierpienia, ale nigdy nie zaproponowała, aby ciotka przestała pracować wiedząc, aż nadto dobrze, że pensjonat i restauracja były jej całym życiem. Dawały poczucie przynależności, znaczenia w miejscowej społeczności. Jedynie Jenny zakłócała jej spokój i radość życia. Jenny, im była starsza, tym w gorsze wpadała nastroje. W pensjonacie i restauracji pomagała już coraz rzadziej. Elender była rozczarowana, ale dla Elizabeth-Anne było to prawdziwym błogosławieństwem. Przynajmniej nie wchodziły sobie w drogę. Incydent z sercem był ostatnią sztuczką Jenny w stosunku do Elizabeth-Anne. Zacheusz miał jednak rację. Jenny najwyraźniej zajęła się swoimi sprawami. Nie miała jednak czasu na zastanawianie się, co też całymi dniami porabia Jenny i, prawdę mówiąc, zupełnie jej to nie interesowało. Elizabeth-Anne i Zacheusz skrupulatnie oszczędzali pieniądze, żyjąc bardzo skromnie. – Kiedyś założymy nasz własny interes – z przekonaniem powtarzała Elizabeth-Anne – a wtedy będą nam potrzebne pieniądze. Zycie biegło prostym i szczęśliwym torem. Lecz maj 1918 roku miał położyć kres tej idylli. Jenny odliczała mijające lata. Jej niezadowolenie z życia pogłębiało się. Nienawidziła Quebecku, który uważała za prowincjonalną mieścinę. Nienawidziła ludzi, którzy tu mieszkali. Nienawidziła pracy w restauracji i pensjonacie, gdyż uważała, że czyni ona z niej prostą wyrobnicę. Ceniła się wyżej. Równie niepochlebnie myślała o mężczyznach, z którymi się spotykała, chociaż zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do wieku, w którym groziło jej staropanieństwo. W skrytości ducha marzyła o pieniądzach, luksusie, pięknych przedmiotach, ale nade wszystko pragnęła władzy. Według niej władzę mogła zdobyć przede wszystkim dzięki
intrygom i plotkom. Tak więc przez cały czas miała uszy i oczy szeroko otwarte na wszystkie, nawet najbardziej błahe, ploteczki. Do jednej z najcenniejszych informacji zaliczała tajemnicę Zacheusza. Jego burzliwa przeszłość była perłą jej kolekcji, ale wiedziała, że lepiej jeszcze z niej nie korzystać. Władzy należy używać dopiero wtedy, kiedy można dokonać największych zniszczeń. Władza. Sama myśl o niej podniecała ją. Wiedziała jednak, że musi stać się kimś więcej niż tylko Jennifer Sue Clowney. Potrzebowała męża, który już posiadał olbrzymią władzę. To, czego była świadoma, plus informacje, które jeszcze uda jej się zebrać, połączone z potęgą, postawią ją ponad wszystkie kobiety. Żeby jednak zrealizować tę wizję, miała do wyboru albo opuścić Quebeck i wyjechać do Dallas lub jakiegoś innego dużego miasta, albo spotkać kogoś tu, w Quebecku, kto mógłby sprostać jej wymaganiom. W tej części południowo-zachodniego Teksasu było tylko dwóch takich mężczyzn. Tex Sexton i jego młodszy brat, Roy. A ponieważ Tex był bardziej wpływowy, jej wybór ograniczał się do jednego. Do Texa.
Rozdział 11 Zaledwie minęła ósma rano, Jenny załadowała na swoją klacz przybory malarskie, które specjalnie sprowadziła z Brownsville. Elender obserwowała ją z ganku „Good Eats Cafe”. – Mimo wszystko uważam, że powinnaś wziąć powóz – zawołała za nią. – Jesteś pewna, że go nie potrzebujesz? Jenny, udając, że nie słyszy, szarpnęła za lejce, uderzyła konia piętami i ruszyła, wzbijając kłęby kurzu. – Zupełnie jej nie rozumiem – powiedziała Elender do Elizabeth-Anne, która stanęła obok niej. – Jenny nigdy nie lubiła ani rysować, ani malować. Ciekawe, co jej się nagle stało. Ponieważ nie znały odpowiedzi na postawione pytanie, przez chwilę jeszcze obserwowały znikającą sylwetkę Jenny, a potem wróciły do środka. Jenny, upewniwszy się, że jest widoczna z rancza Sextonów, zatrzymała konia. Budynek stał nad sztucznym jeziorkiem, na niewielkim pagórku, dominując nad okolicą. Daleko mu było do wytworności: pierwotnie klasycystyczna budowla zeszpecona została dwiema symetrycznymi przybudówkami, rozciągającymi się niczym teleskop. Rozejrzała się. Postanowiła znaleźć miejsce skąd rozciągał się widok na dostatecznie malowniczy pejzaż, jeśli to możliwe, niezbyt daleko od domu. Zdecydowała się w końcu, przywiązała klacz i zaczęła rozpakowywać swój sprzęt. Rozłożyła na ziemi koc, rozstawiła sztalugi, przypięła do nich arkusz papieru i gryząc koniec pędzla, zapadła w artystyczną zadumę. Po chwili zaczęła szkicować rozciągający się przed nią krajobraz. Po jakimś czasie przyjrzała się efektom. Nie była usatysfakcjonowana. Musisz zrobić wszystko, aby twój brak talentu nie rzucał się tak w oczy! pomyślała. Bądź cierpliwa. Rysuj i maluj to, co potrafisz. Jeśli ktoś zobaczy ten obraz, od razu się domyśli, że jesteś beztalencie. Przecież nawet nie potrafisz narysować prostej linii. Ze złością zdarła papier ze sztalug, podarła go na strzępy i zaczęła raz jeszcze, tym razem bardziej się starając. Westchnęła. Efekty były mizerne. Wyglądało na to, że wszystko, co sobie tak dokładnie zaplanowała, miało małe szanse powodzenia. Popołudnie mijało wyjątkowo powoli. Nienawidziła swojego obecnego zajęcia. Czyż było na świecie coś bardziej nudnego? Niemniej jednak starannie przykładała się do pracy. Z każdą minutą jestem bliżej celu, pocieszała się, I tylko to się liczy. Bała się jednak, że upłynie wiele czasu, zanim uda jej się zwrócić na siebie uwagę Texa Sextona. Jeśli w ogóle jej się uda. Ale Jenny niepotrzebnie się obawiała. Któryś z robotników doniósł Texowi, że w zachodniej części rancza przebywa jakaś kobieta, która maluje obraz. Zainteresowany wyszedł na ganek i
spojrzał w tamtą stronę. Nie mógł zobaczyć zbyt wiele; kobieta znajdowała się dość daleko. Uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. Od chwili śmierci jego żony, Yolandy, kobiety wręcz dobijały się do drzwi rancza. Cel wizyt niektórych z nich był jawny i otwarty, inne aranżowały „przypadkowe” spotkania. I jedne, i drugie snuły misterną intrygę, aby go usidlić. Ale po raz pierwszy pretekstem do nawiązania z nim znajomości było szukanie malowniczego pejzażu. – Oryginalne – mruknął. – Bardzo oryginalne. Spojrzał w niebo. Było dobrze po południu. Jeszcze trzy godziny i słońce zacznie zachodzić. Po ciemku nie będzie mogła malować; ciekawe, co wtedy zrobi. Posłał po jednego z robotników. – Idź i zobacz, kto to jest – polecił – ale nie mów jej, że ją obserwuję. – Czy mam ją poprosić, żeby stąd odeszła? – zapytał chłopak. Tex spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Po co? Sama tutaj przyszła, prawda? Jest kobietą. Można to jakoś wykorzystać. Kiedy robotnik odszedł, pomyślał: Wszystkie kobiety są takie same. Głupie, a ich intencje są aż nadto przejrzyste. Wszystkie czegoś ode mnie chcą, ale żadna z nich tego nie dostanie. Poza dziwkami z Dzielnicy Meksykańskiej. One są przynajmniej uczciwe. Czy tej wydaje się, że jest inna? Jeśli tak, to czeka ją niemiła niespodzianka. Ale to jego czekało zaskoczenie, gdyż nie miał pojęcia, że tym razem ma do czynienia z kimś, kto, tak jak on, jest diabelsko sprytny. Czas mijał i Jenny traciła już nadzieję, że uda jej się stanąć twarzą w twarz z Texem Sextonem. Powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, jak nie dopracowany był jej plan. W każdej chwili liczyła się z tym, że zjawi się ktoś i rozkaże jej opuścić teren. Był tu nawet już jeden taki, ale tylko pokręcił się, spojrzał na szkic, który zaczęła pokrywać farbami, podrapał się w głowę i wrócił do domu. Miała nadzieję, że poszedł po Texa Sextona. Tuż po siedemnastej Tex Sexton wyszedł na ganek i spojrzał na pola. Ciągle tam była. – Idź do niej i zaproś ją na kolację – polecił jednemu z robotników. – Powiedz Carmen, żeby przyszykowała jeszcze jedno nakrycie. Chłopak kiwnął głową i poszedł wykonać rozkaz. Po jakimś czasie zapukał do drzwi gabinetu Texa. – Odmówiła – powiedział. Tex wstał, klasnął w ręce i zamyślony zaczął przechadzać się po pokoju. Zaproszenie do domu zawsze zdawało egzamin. Czy to możliwe, żeby ona rzeczywiście była inna? *** Powoli zaczął zapadać zmierzch. Tex znów wyszedł przed dom. Spojrzał w niebo. Chmury
zabarwiły się na różowo, a cienie się wydłużyły. Zamyślony spojrzał w kierunku Jenny. Nagle poczuł gwałtowne pragnienie kobiecego towarzystwa. Odrzucenie zaproszenia można było dwojako tłumaczyć – albo prowadziła jakąś skomplikowaną grę, albo rzeczywiście nie była nim zainteresowana. Choć w to ostatnie trudno mu było uwierzyć. To dziwne, ale na myśl o niej poczuł podniecenie. Minęły już dwa tygodnie odkąd po raz ostatni był z kobietą. Prawdę powiedziawszy, to jeszcze tego ranka zastanawiał się, czy nie posłać do Dzielnicy Meksykańskiej po jedną z putas. Z rękoma w kieszeniach, Tex ruszył przez podwórze, minął staw i podążył w stronę malarki. Stała wyprostowana, zjedna ręką wspartą na biodrze. Była odwrócona plecami, ale mimo dzielącej ich odległości mógł stwierdzić, że jest szczupła i zgrabna. Kiedy usłyszała, że ktoś się zbliża, serce Jenny zabiło mocniej. Trzymając pędzel w drżących palcach, szybko zanurzyła w słoiku z wodą i dotknęła wilgotnym włosiem czerwonej farby. – Pani naruszyła własność prywatną – usłyszała za sobą głęboki głos z wyraźnym, południowym akcentem. – Och! – Jenny wydawała się być zaskoczona. Drgnęła, a pędzel opadł na papier zostawiając grubą, czerwoną smugę. – Widzi pan, co pan zrobił! Przez pana zniszczyłam obraz! – I tak nie był zbyt udany – zauważył ironicznie. Obróciła się na pięcie, spojrzała na niego, udając że go nie poznaje. – A co pan w ogóle wie o sztuce? – parsknęła, odrzucając głowę do tyłu. – To ja powinienem zadawać tutaj pytania – powiedział, unosząc brwi. Obrzucił ją spojrzeniem, od stóp do głów. Może rzeczywiście przyszła tutaj tylko po to, aby malować; przynajmniej wskazywał na to jej strój. A do tego wyglądała niezmiernie kusząco i efektownie. Była szczupła, ale nie pozbawiona kobiecych kształtów. Kołnierz zwykłej koszuli miała głęboko rozpięty i gdyby nie wsunięta w dekolt koronkowa chusteczka, można by pomyśleć, że posunęła się za daleko. Błądził wzrokiem po jej piersiach. Było w niej coś niezwykle kobiecego i dojrzałego, a jednocześnie wyglądała tak młodo i bezbronnie. Był mile zaskoczony jej spontaniczną reakcją. Jego zachowanie potraktowała jako osobistą obrazę. Była tak inna niż te wszystkie przymilające się kobiety o wiernym spojrzeniu, które najwyraźniej mu się narzucały. Poczuł, że pociąga go jak żadna inna. W pełni świadoma jego reakcji, przechyliła głowę na bok i spojrzała na swój zniszczony obraz. Może ma pan rację – przyznała niechętnie. – Nie był zbyt udany. – Zerwała arkusz ze sztalug i zmięła go w kulę. – Obawiam się, że nie mam wystarczających zdolności.
– To po co pani maluje? Powoli odwróciła głowę. – A co jeszcze można tu robić? – Wystarczająco dużo – powiedział dwuznacznie. – Nie to miałam na myśli. – Zacisnęła usta. – Cóż, jeśli na tym panu zależy, to przepraszam, że wdarłam się na teren pańskiej posiadłości. Myślę, że lepiej będzie jak już sobie pójdę. Robi się późno. – I szybko zaczęła zbierać swoje rzeczy. Nagle poczuła, że silne palce obejmują jej talię. Tex uniósł ją w górę i obrócił ku sobie. – Proszę mnie puścić! – krzyknęła, starając się uwolnić. Roześmiał się, przyciągnął ją bliżej i pocałował. Zacisnęła wargi. Kiedy wreszcie postawił ją na ziemi, cofnęła się o krok i krzyknęła: – Zwierzę! – Wytarła usta wierzchem dłoni. – Zachowuje się pan jak zwierzę. Zaśmiał się głośno, ubawiony jej reakcją. – Przecież tego właśnie chciałaś, prawda? – Skąd pan może wiedzieć, czego chciałam? – zapytała chłodno. – To oczywiste. Sama tutaj przyszłaś, prawda? – Ciągnął dalej, obserwując ją uważnie: – Nie powiesz mi, że cię nie ostrzegano? Naruszyłaś teren cudzej posiadłości. Mógłbym cię zastrzelić. – Nie ośmieliłby się pan! – Śmiało zadarła brodę. – Ośmieliłbym się. Tak się składa, że to moja ziemia. Jestem Tex Sexton. – A ja jestem Marta Washington! – odparowała natychmiast. Odwrócił się do niej plecami i ruszył w stronę domu. Zdenerwowana oblizała wargi. Wiedziała, że teraz nadeszła właściwa chwila. Teraz albo nigdy. Taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. Jeśli Sexton niczego nie będzie podejrzewał, to wszystko pójdzie jak z płatka. Wiedziała, że go podnieca – czuła to. Nie odwracaj się, zaklinała go w myślach. Texie Sextonie, idź dalej i nie oglądaj się. Powoli, nie spuszczając z niego wzroku, sięgnęła do kieszeni, wyjęła garść rzepów, wsunęła je pod siodło i wskoczyła na konia. Zraniona klacz zaprotestowała i wierzgnęła tylnymi nogami. Wtedy Jenny z desperacją zacisnęła wargi i spięła konia. Dalej wszystko potoczyło się tak szybko, że Jenny straciła kontrolę nad przebiegiem wydarzeń. Klacz stanęła dęba i wyrwała się do przodu. Od tej pory Jenny wszystko widziała jak przez mgłę. Zarejestrowała sylwetkę Texa Sextona, obracającego się w jej stronę. W chwilę potem leciała na ogrodzenie. Płot rósł w jej oczach. Jenny na chwilę zamarła z przerażenia i zapomniała, że to wszystko jest częścią jej misternego planu. Wiedziała, że za wszelką cenę musi zatrzymać konia, i to szybko. Ale klacz nie reagowała. Oset wpijał jej się w grzbiet, a ostrogi Jenny też zrobiły swoje. Zbliżając się do ogrodzenia, usiłowała je przeskoczyć. Przez ułamek sekundy wydawało się, że skok się uda.
Ale klacz Jenny nie była dobrym skoczkiem, lecz zwykłym koniem zaprzęganym do powozu. Zahaczyła nogami o płot i straciła równowagę. Jenny zdusiła krzyk i usiłowała wyswobodzić się ze strzemion bez powodzenia i, razem z koniem, runęła na ziemię. Upadła na plecy, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, mimo rozdzierającego bólu w nodze. Tex nie tracił czasu. Natychmiast rzucił się na ratunek. Uniósł jej spódnicę, obejrzał nogę i delikatnie poruszył stopą. Ból był potworny, ale nie krzyknęła, tłumiąc jęk. Jenny poczuła, że Tex bierze ją na ręce. – Dokąd mnie zabierasz? – szepnęła pobladłymi ustami. – Niech cię diabli, kobieto. O mało się nie zabiłaś. Zamknęła oczy. – Konia trzeba zastrzelić. Ma złamane obie nogi. Dobrze, że przynajmniej ty sobie niczego nie złamałaś. Otworzyła oczy. – Noga nie jest złamana? – szepnęła. Zaprzeczył i spojrzał jej głęboko w oczy. Były przymglone z bólu. Chociaż bardzo się starał, nie był w stanie odczytać jej myśli. Zaimponowało mu, że ani razu nie krzyknęła. Wiedział już, że znalazł godną siebie partnerkę.
Rozdział 12 To wydarzyło się kilka tygodni później. Z jadalni dolatywały dźwięki sztućców, podczas zetknięcia się z porcelaną, wymieszane z muzyką płynącą z patefonu. W „Good Eats Cafe” przyszła pora kolacji i wszystkie stoliki były zajęte. Elizabeth-Anne postawiła talerz przed szeryfem Parkerem i w tym momencie ujrzała wchodzącą Jenny, która ją zignorowała i z lekceważeniem rozejrzała się po sali. Elizabeth-Anne podeszła bliżej. – Witaj, Jenny – powiedziała cicho. Jenny raczyła obdarzyć ją pogardliwym spojrzeniem. – Jest ciocia? – Tak – kiwnęła głową Elizabeth-Anne. – W kuchni. – Zawołaj ją – Jenny splotła ręce na piersi i niecierpliwie postukiwała nogą w podłogę. Elizabeth-Anne stała przez chwilę zaskoczona, w końcu jednak ruszyła w stronę wahadłowych drzwi. Przy ogromnym, rozgrzanym piecu stała Rosa, nakładając na talerze ostre chili i szafranowożółty ryż. Elender ubijała białka. – Ile jeszcze porcji? – spytała przez ramię, słysząc kroki Elizabeth-Anne. – Siedem albo osiem – odparła Elizabeth-Anne i dodała cicho: – Ciociu... – Tak, kochanie? – Jenny jest w jadalni. – Jenny... – Elender odłożyła trzepaczkę i uśmiechnęła się. – Dobrze. Dawno nie było takiego tłoku. Przyda nam się dodatkowa para rąk. – Westchnęła, położyła ręce na karku i przeciągnęła się. – Nie sądzę, aby przyszła pomóc. – Tak? – Elender posmutniała. – Chce z tobą porozmawiać. – Wie, gdzie mnie szukać. – Prosiła, abyś do niej wyszła – z naciskiem powiedziała Elizabeth-Anne. Rosa odwróciła się od pieca i wymownie podniosła oczy do nieba. Głośno odstawiła garnek na blat kuchni. – Tak, jakby pani nie miała dość roboty! Bo jej się tak zachciało ma pani wszystko rzucać. Elender zignorowała uwagę. – Dobrze – powiedziała i przygładziła suknię. – Powiedz jej, że już idę. – Jeśli młoda dama chce się z panią zobaczyć, niech sama tu przyjdzie – dogadywała Rosa, akcentując każde słowo uderzeniem chochli. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się, podeszła do Rosy i wzięła od niej trzy parujące talerze. Biodrem pchnęła drzwi i wyszła z kuchni.
– Zaraz przyjdzie – poinformowała Jenny. – Dobrze. Będzie mi miło, jeśli się do nas przyłączysz. Chcę, żebyś usłyszała, co mam do powiedzenia. Elizabeth-Anne skinęła głową i zaczęła roznosić talerze. Kiedy wracała od stolików dostrzegła Elender, która właśnie wychodziła z kuchni. Na jej widok Elizabeth-Anne poczuła ukłucie w sercu. Wiedziała, że dzisiaj artretyzm szczególnie daje się ciotce we znaki. Niepokoiło ją również to, że ciotka jest taka szczupła. Suknie, z których Elender była taka dumna i w których tak elegancko wyglądała, teraz zwisały na niej, jak na wieszaku. Elender z trudem poruszała się, ostrożnie stawiając kroki. – Czy możemy porozmawiać na osobności? – zapytała Jenny, kiedy obie zbliżyły się do niej. Elender rozejrzała się po sali. – Akurat w tej chwili mamy huk roboty, Jenny. Nie możesz poczekać? – To ważne – z naciskiem powiedziała Jenny. – To zajmie tylko minutę. – Dobrze. – Elender ruszyła w stronę bocznych drzwi, prowadzących na korytarz. Jenny podążyła za nią, przepuszczając przed sobą Elizabeth-Anne. Kiedy dotarły do saloniku, Elender cicho zamknęła drzwi i pytająco spojrzała na Jenny. Twarz Jenny była spokojna, ale w oczach czaiły się niespokojne ogniki. Ujęła ręce Elender w obie dłonie. Zaskoczona Elender spojrzała na nią bez słowa. Jenny pochyliła się i chłodno pocałowała ją w policzek. – A więc? – odezwała się wreszcie Jenny, puszczając dłonie Elender. – Proszę złożyć mi gratulacje. – Odwróciła się w stronę Elizabeth-Anne, z wyrazem triumfu. – Z jakiej okazji? – spytała spokojnie Elizabeth-Anne. Jenny uśmiechnęła się z wyższością. – Wychodzę za mąż. – Wy... – Elender przełknęła ślinę i spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Ale... Ale tak nagle? – Nie cieszysz się? – spytała z goryczą Jenny. – Ależ tak, oczywiście, że się cieszę – szybko poprawiła się Elender. – A kim... jest ten szczęśliwy wybraniec? – Zgadnijcie. Możecie próbować trzy razy. – To Tex Sexton, prawda? – spytała cicho Elizabeth-Anne. Triumf w oczach Jenny natychmiast przygasł. – A ty skąd wiesz? – zapytała i roześmiała się. – Oczywiście! Ale jestem głupia! Twój mąż na pewno zauważył, że spotykam się z Texem! – Ale... – zaczęła Elender nieśmiało. – Przecież prawie wcale go nie znasz? To znaczy, jak go poznałaś? Nic mi o tym nie mówiłaś? – Zwróciła się do Elizabeth-Anne. – Co ci mówił Zacheusz? – Tylko tyle, że Jenny i pan Sexton ostatnio bardzo często się widują. To wszystko. – I żadna z was nic mi nie powiedziała? – z pretensją zapytała Elender.
Elizabeth-Anne przygryzła wargę. Co miała powiedzieć? Że Jenny dużo czasu spędza na ranczu Sextona? Nie była opiekunką Jenny. Jeśli Jenny miała romans z Texem Sextonem, to jej sprawa. Jenny była wystarczająco dorosła, aby stanowić o sobie. Jenny dumnie zadarła brodę. – Chcemy się pobrać jak najszybciej. Tex chciał poczekać i wyprawić huczne wesele tutaj, w Quebecku, ale po namyśle zdecydowaliśmy, że rano pojedziemy do Dallas. To będzie cichy ślub, tylko my i świadkowie. – Rano? – zapytała zaskoczona Elender. – Jutro rano? Jenny skinęła głową. – Po ślubie zostaniemy tam przez kilka dni. Przyszłam po najpotrzebniejsze rzeczy. Tex sprawi mi zupełnie nową garderobę. – Westchnęła z rozkoszą. – Aha, potrzebny jest mi mój akt urodzenia. – Potrzebny ci jest twój... – Elender miała wrażenie, że uderzył w nią piorun. – O co chodzi? Przecież go masz, prawda? – Ja... tak... oczywiście... – Więc nie bądź taka przerażona, tylko go przynieś! I to szybko! Elender skinęła głową, a jej twarz nagle poszarzała. A więc nadeszła ta chwila, kiedy Jenny dowie się wreszcie, że jest jej córką. Liczyła się z tym, że wcześniej czy później Jenny pozna jej tajemnicę. Do Elender powróciło wspomnienie tamtych potwornych nocy w wielkim domu na Beacon Hill, wiele lat temu. Przez te wszystkie lata, w czasie których zbudowała dla siebie i Jenny nowe życie, udało jej się odsunąć od siebie te myśli. Boże, modliła się Elender, pozwól Jenny zrozumieć, że to nie była moja wina. Byłam głupiutką, młodą służącą, nie miałam dokąd pójść, nie miałam nic. Wtedy były inne czasy. Nie miałam pieniędzy. Nawet dumy. Słuchałam syna moich pracodawców i robiłam to, co kazał. Czy można mnie za to winić? Tak, można i trzeba, odpowiedziało jej okrutne sumienie. – Zaczekaj chwilę. Pójdę po niego – powiedziała Elender. Jenny kiwnęła głową. Była wyraźnie zaintrygowana zachowaniem ciotki. – Nie miałam pojęcia, że to taki wielki sekret. Elizabeth-Anne pokręciła głową. Elender była wyraźnie wstrząśnięta. Po kilku minutach Jenny zaczęła uderzać kciukami o blat stołu. – Dlaczego to trwa tak długo? Nie mam czasu. Po chwili Elender wróciła z kopertą w dłoni. Kroczyła z tą szczególną godnością, którą przywdziewała zawsze wtedy, kiedy musiała się bronić. – Usiądź Jenny, kochanie, proszę – powiedziała drżącym głosem. – Musimy porozmawiać. – O czym? – zdziwiła się Jenny. – O akcie urodzenia. Naszej przeszłości.
Jenny zmrużyła oczy. – Naszej przeszłości? O czym ty mówisz? – To długa historia – słabym głosem zaczęła Elender. – Proszę, wysłuchaj mnie. – Nie mam czasu – mówiąc to, Jenny chwyciła kopertę. – Proszę, posłuchaj, Jenny! Proszę! – błagała desperacko Elender. – Bez względu na to, czy będziesz mnie chciała znać, musisz mnie wysłuchać, zanim obejrzysz ten dokument! Ale Jenny nie słuchała, tylko rozkładała stary pożółkły papier. Nagle jęknęła i opuściła ręce na kolana. – Ty dziwko! – krzyknęła. – Ty cholerna dziwko! – Jenny! – Elizabeth-Anne zaparło dech w piersiach. – Nie wolno ci tak mówić do cioci! Jenny odwróciła się w stronę Elizabeth-Anne. W jej oczach błyszczały łzy i furia. – Nie wolno? Nie wolno? – Z rękoma na biodrach obrzuciła Elizabeth-Anne piorunującym wzrokiem. – A kim ty, do diabła, jesteś, żeby mi dyktować, co mi wolno powiedzieć tej kłamliwej, dwulicowej dziwce? – Rzuciła papierem w stronę Elizabeth-Anne. – Proszę! Sama zobacz! Drżącymi rękoma Elizabeth-Anne rozłożyła kartkę i zaczęła czytać. – Jenny, proszę – szepnęła Elender. – Jenny, kochanie... – Szkoda, że siebie nie słyszysz. Jenny, kochanie – przedrzeźniała, kiwając głową – To ci dopiero historia! Moja matka, która przez cały czas traktowała mnie jak bratanicę! – Podniosła ręce do góry i spojrzała w sufit. – Moja cholerna matka! Moja matka! – Jenny – błagała Elender. W ciągu kilku minut postarzała się o dwadzieścia lat. – Jenny... – Odchodzę – powiedziała Jenny. – Słyszysz? Odchodzę na zawsze. I nigdy nie wrócę! Nigdy! Nie chcę cię widzieć! Nigdy w życiu! – Z tymi słowami wyszarpnęła dokument z ręki Elizabeth-Anne. – Jenny, proszę – powtarzała Elender. – Jesteś moją córką. Nie traktuj mnie w ten sposób. Łamiesz mi serce. – Podniosła rękę, aby dotknąć policzka Jenny, ale ta odskoczyła. – Jenny, jesteś moją córką! – powtarzała Elender z bólem. – Nie odwracaj się ode mnie! – Więc dlaczego nie byłam twoją córką przez te wszystkie lata? Dlaczego kazałaś mi wierzyć, że moja matka nie żyje, a ty jedynie się mną opiekujesz? Z dobroci serca? – Takie były czasy, Jenny. Samotna kobieta... – Do diabła, do diabła, do diabła! – Jenny schwyciła się rękami za głowę. – Daj mi wreszcie spokój! – Nie możesz mówić, że nigdy nie wrócisz. Musisz przyprowadzić do mnie twojego męża, twoje dzieci... – Akurat! Nie chcę cię więcej widzieć. Czy jasno się wyraziłam? Nic od ciebie nie chcę. Ani twojej parszywej miłości, ani twoich cholernych kłamstw. Niczego. A po twojej śmierci, oby to było jak najszybciej, też niczego twojego nie chcę! – Jenny! – krzyknęła Elizabeth-Anne. – Boże, Jenny! Nie możesz tak mówić! Powiedz jej, że
wcale tak nie myślisz! – Zostaw mnie, ty wariatko! – Jenny przeniosła złość na Elizabeth-Anne. – Kochanie, jesteś zdenerwowana, to zrozumiałe – niespodziewanie spokojnym głosem powiedziała Elender. – Musisz to sobie przemyśleć. Może jutro inaczej będziesz na to patrzyła. Porozmawiamy o tym kiedy indziej, następnym razem... Jenny roześmiała się. – Masz rację. Jestem zdenerwowana. Ale nie będę niczego roztrząsać. Nie potrzebujesz mnie. Nigdy mnie nie chciałaś! Wybrałaś sobie inną córkę. Proszę! Obejmij ją! Przytul! Pocałuj! – Jenny chwyciła Elizabeth-Anne za ramię i z całą siłą pchnęła w ramiona Elender. – Pamiętaj. – Odwróciła się, będąc już przy drzwiach. – Nie próbuj do mnie przychodzić. Jeśli się odważysz, każę cię zastrzelić! Za naruszanie cudzej posiadłości! – Z tymi słowami i podniesioną głową wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Elender mocno przytuliła Elizabeth-Anne i spojrzała jej prosto w oczy. – Ona nie może tak myśleć! – szepnęła. – Nie może! – Oczywiście, że nie! – uspokajała ją Elizabeth-Anne. – Oczywiście, że nie – powtarzała, ale sama w to nie wierzyła. – Wybaczy mi – szlochała Elender. – Zobaczysz. Była zdenerwowana, to wszystko. – Tak – szepnęła Elizabeth-Anne, obejmując ją mocno. – Była tylko zdenerwowana. Wróci, ciociu. – Na pewno wróci. *** Lecz Jenny nie wróciła. Kiedy urodziła pierwszego syna, dziedzica fortuny Sextonów, dopilnowała, aby wzmianka o tym znalazła się na pierwszej stronie Quebeck Weekly Gazette. Elender kupiła kilka egzemplarzy i z nabożeństwem wczytywała się w każde słowo, aż wreszcie znała treść artykułu na pamięć. Wycięła zdjęcie swojego wnuka, oprawiła je w ramki i postawiła w sypialni, na nocnym stoliku. Następnie kupiła prezent, ładnie go opakowała i ruszyła na ranczo Sextonów. Nie wpuszczono jej do środka, lecz mimo to wszystkim opowiadała, jakie piękne dziecko ma Jenny i jak ją od razu polubiło. Następnego dnia znów tam pojechała i znów ją odprawiono z kwitkiem. I tak było codziennie przez kolejne pięć tygodni. Kiedy zaraz potem umarła, tylko Elizabeth-Anne wiedziała, że powodem było złamane serce.
Rozdział 13 Było późne popołudnie. Orszak powoli sunął Main Street, a potem, poprzez pola bawełny, dotarł do cmentarza. Elizabeth-Anne spojrzała na Charlotte-Anne i uśmiechnęła się, dodając małej otuchy. Dziecko poczuło na sobie wzrok matki i jej wielkie błękitne oczy zalśniły zmieszane i zażenowane. Charlotte-Anne miała dopiero pięć lat i nie do końca rozumiała, co się właściwie dzieje. Poza tym była zmęczona. Bolały ją nogi od długiej, powolnej wędrówki, ale matka mocno trzymała ją za rękę, więc nie mogła pozostać w tyle. Z drugiej strony Elizabeth-Anne maszerowała Regina. Rebeka spokojnie spała w ramionach Zacheusza. Wszyscy byli ubrani na czarno, co Charlotte-Anne wcale się nie podobało. Rozpłakała się, kiedy mama założyła jej tę sukienkę. Wolałaby jasnoniebieską, która harmonizowała z kolorem jej oczu. Tego dnia Main Street była wyjątkowo cicha. Zauważyła, że za każdym razem, kiedy mijali jakiegoś mężczyznę, ten zatrzymywał się, zdejmował kapelusz i z powagą przyciskał do serca. Odwróciła się i spojrzała przez ramię. Kilka kroków za nimi szli burmistrz i szeryf. Oni również ubrani byli na czarno. A jeszcze dalej podążali ludzie z miasta. Wydawało się, że zjawili się tu wszyscy. Charlotte-Anne znów utkwiła wzrok w samochodzie, za którym szła. To był lśniący czarny samochód z wielkimi oknami, ozdobionymi aksamitnymi zasłonami. Przez tylną szybę mogła zobaczyć czarną lakierowaną trumnę. Matka powiedziała jej, że w środku śpi ciocia Elender, ale Charlotte-Anne było smutno, bo pudło było bardzo wąskie i cioci musiało być niewygodnie. Spojrzała na Elizabeth-Anne i potrząsnęła ją za rękę. – Ciocia powinna mieć większe łóżeczko – oświadczyła donośnym, czystym głosem. – Nie może wygodnie spać w czymś tak małym. Elizabeth-Anne zwolniła kroku i spojrzała na córkę. – Cioci jest wygodnie – powiedziała cicho. – Jesteś pewna? Elizabeth-Anne przytaknęła i uścisnęła rączkę córki. – Jestem pewna – powiedziała, bojąc się, że za chwilę nie będzie mogła dłużej powstrzymywać cisnących się do oczu łez. Charlotte-Anne znowu wyciągnęła szyję. Dotarli do skraju pól. Przed nimi rozciągał się cmentarz, z grobami i krzyżami wystającymi z ziemi. Charlotte-Anne znów pociągnęła matkę za rękę. – Mamo? Elizabeth-Anne spojrzała pytająco. – Jak myślisz, czy mogę codziennie tu przychodzić do cioci? Czy będę mogła razem z nią pospać w jej łóżku?
W wilgotnych oczach Elizabeth-Anne zalśniły łzy. Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała. – Czy to ładnie budzić kogoś ze snu? Charlotte-Anne zmarszczyła czoło. O tym nie pomyślała. – Nieee – powiedziała wreszcie. – To bardzo nieładnie. Nie lubię, jak mnie ktoś budzi. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się. – Jesteś grzeczną, młodą damą, Charlotte-Anne – powiedziała z dumą. – Nie każdy potrafi to zrozumieć. Charlotte-Anne rozpromieniła się słysząc ten komplement. Lecz później, kiedy trumnę cioci opuszczono do grobu i kiedy zaczęto rzucać na nią grudki ziemi, ogarnął ją strach. Wtuliła twarz w spódnicę matki. Nie patrzyła, ale i tak słyszała uderzenia ziemi o wieko trumny. Charlotte-Anne nieśmiało wyjrzała zza matczynej spódnicy. Rosa, kucharka, stała na krawędzi grobu, krzycząc głośno: – Santa Maria! Santa Maria! – Jej okrągła twarz błyszczała od łez i potu, a piersi to wznosiły się, to opadały. Wreszcie lament Rosy przeszedł w ciche zawodzenie. Elizabeth-Anne mocniej przytuliła córkę, jakby chcąc ją odgrodzić od zawodzenia Rosy. Ale mała i tak była bardzo przerażona. Nigdy nie widziała Rosy w takim stanie. Kucharka była silna, odważna i niczego się nie bała. Może płakała, że ciocia musi spać pod ziemią, w takim wąskim pudełku. Potem przypomniała sobie coś, co wydarzyło się kilka tygodni wcześniej. Małą kaczuszkę wyciętą z mydła zakopała za domem tak, aby nikt nie mógł jej znaleźć. Kilka dni później chciała się nią pobawić, ale nie mogła trafić na miejsce, w którym ją zakopała. A teraz ciocia zniknęła pod ziemią, zupełnie jak ta kaczuszka. Wolno ruszyli do domu, pozostawiając ciocię w tym dziwnym miejscu z krzyżami. Charlotte-Anne długo nie opuszczało przerażenie. Nagle mama zauważyła długi, lśniący samochód, zaparkowany w pewnej odległości. To był największy samochód, jaki kiedykolwiek widziała, błyszczący jak lustro, z białymi kołami, lśniący chromem. Z tyłu pojazdu przyczepione było jeszcze jedno zapasowe. Matka spojrzała” na ojca. – Jak ona śmie! – wybuchnęła Elizabeth-Anne, z twarzą poczerwieniałą z gniewu. – Najpierw ją zabija, a teraz, jak gdyby nigdy nic, przyjeżdża na pogrzeb. Ojciec objął matkę ramieniem i powiedział cicho: – Nie denerwuj się. I tak kiedyś dostanie to, na co zasłużyła! Charlotte-Anne jeszcze raz szarpnęła matkę za rękę. – O czym mówicie? – zapytała. – O niczym ważnym, kochanie – szybko powiedziała Elizabeth-Anne. – O takich tam sprawach dla dorosłych. Ale Charlotte-Anne wiedziała, że to były ważne sprawy, bo matka zatrzymała się i patrzyła za odjeżdżającym samochodem z nienawiścią.
Jenny w milczeniu obserwowała uroczystości pogrzebowe zza opuszczonych zasłon przysłaniających szyby auta. – Możesz już ruszać – powiedziała, kiedy zasypano trumnę. Tex chwycił za kierownicę, przekręcił kluczyk i nacisnął pedał gazu. Kiedy wielki samochód ruszył, Jenny ujrzała Elizabeth-Anne, odwracającą się do Zacheusza, mówiącą coś do niego, a potem z nienawiścią spoglądającą za odjeżdżającym samochodem. Jenny uśmiechnęła się. Poczuła jakąś szaloną satysfakcję. Po raz pierwszy od wielu tygodni czuła się naprawdę szczęśliwa. Czuła się tak, jakby właśnie rozpętała bitwę, która nie będzie miała końca. – Jedźmy do domu – powiedziała do Texa. – Już się napatrzyłam. Tex kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Przez chwilę jechali w milczeniu. Jenny oparła łokieć o skórzane oparcie fotela, a policzek wsparła na dłoni. Patrzyła przez okno i obserwowała krajobraz. Była wdzięczna Texowi za to milczenie. Zawsze wiedział, kiedy zabrać głos lub milczeć. Między innymi za to go lubiła. Rozumieli się doskonale. – Tex? – Przerwała milczenie. Odwrócił głowę. Wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła jego udo. – Pamiętasz, kiedyś zapytałeś mnie, jaki chcę dostać prezent za urodzenie Rossa? Kiwnął głową i znów przeniósł wzrok na szosę. – Pamiętam. – Powiedziałeś, że mogę dostać wszystko, co zechcę. – Zaczerpnęła głęboko powietrza. – No więc, zastanowiłam się. Wiem, czego chcę. – Tak? – Zmusił się do skoncentrowania uwagi na drodze. Czuł zarówno odprężenie, jak i rosnące podniecenie. Jej palce błądziły w okolicach jego krocza. – Nie chodzi mi o nic materialnego – powiedziała. – To cię nie będzie nic kosztowało. Znów odwrócił głowę, a w jego oczach pojawiła się podejrzliwość. Aż za dobrze wiedział, jak wielkie znaczenie miały dla Jenny rzeczy „materialne”. Jej ostatnim pomysłem była generalna przebudowa domu i urządzenie wykwintnego ogrodu wokół stawu, przy pomocy trzech ogrodników. Zmieniała też wystrój wnętrza domu i zdążyła już wydać fortunę na antyczne meble i stare obrazy. Do tego dochodziła jej największa pasja – stroje. Miała tyle sukni, że trzeba było zamówić stolarza, aby przebudował sypialnię i zrobił z niej garderobę. – A więc? – zapytał. – Postanowiłam, że zamiast czegoś, wolałabym kogoś. – Tu przerwała. – Kogoś, kto dla ciebie pracuje. Chcę dokładnie wiedzieć o każdym jego kroku. I chcę mieć ostatnie słowo we wszystkich decyzjach, które go dotyczą. – Prosisz o bardzo dużo. Chcesz władzy. – Tylko nad dwojgiem ludzi – powiedziała szybko.
– Kim jest pierwsza osoba? – Zacheusz Hale. – A kto jest drugi na liście? Ja? – Nie żartuj w ten sposób – żachnęła się. – Powinieneś sam zgadnąć. Drugą osobą jest jego żona. Zamyślił się i przez chwilę jechali w milczeniu. To prawda: kiedy urodziła mu syna, był tak szczęśliwy, że obiecał jej wszystko, co zechce. A zwykł dotrzymywać raz danego słowa. Ale Zacheusz Hale był cenionym pracownikiem. Był człowiekiem, któremu ufał. – Hale jest dla mnie bardzo ważny – powiedział wreszcie. – Ma nad wszystkim pieczę, jak nikt inny przedtem. Dużo od niego zależy. – Spojrzał na nią. – Jakie masz w stosunku do niego plany? – Chcę go zniszczyć. – Zniżyła głos do chrapliwego szeptu. Spojrzał na nią ostro. – Uważaj! – krzyknęła. W ostatniej chwili uniknął zderzenia z autobusem nadjeżdżającym z przeciwka. Jenny odetchnęła z ulgą. Czuła pulsowanie krwi w skroniach i gwałtowne bicie serca. Powoli uspokoiła się i oparła o fotel. – Chcesz, abym go zwolnił? – nieoczekiwanie zapytał Tex. – Nie! – powiedziała ostro. – Chcę go zniszczyć. – W jaki sposób? – Nie wiem – skłamała, mając zaplanowany już każdy krok. Jedyną niewiadomą był odpowiedni moment. Musi poczekać na właściwą chwilę. Jeśli zajdzie potrzeba, może czekać całe lata. Zbytni pośpiech mógłby pozbawić ją perwersyjnej radości. Miecz Damoklesa powinien spaść dokładnie w takim momencie, w którym najbardziej zrani Zacheusza i Elizabeth-Anne. A kiedy tak się stanie, jej szczęście nie będzie miało granic. – Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz? Przytaknęła. – Jeszcze jedno – powiedziała, starając się opanować podniecenie. – Zanim zaatakuję, ostrzegę cię. Będziesz miał dostatecznie dużo czasu, aby znaleźć kogoś na jego miejsce. – Sam nie wiem – powiedział powoli. – Potrzebuję Zacheusza. Jak sobie dam radę bez niego? – Czy nie powiedziałeś mi zaledwie kilka dni temu, że nie ma ludzi niezastąpionych? Chrząknął niepewnie. – A więc Zacheusz też nie jest niezastąpiony. – Chyba tak – westchnął. – Prawdę powiedziawszy – zaczęła z namysłem – może byłoby dobrze, gdyby znalazł sobie asystenta? Niech sam poszuka kogoś na swoje miejsce. Jeśli jest na tyle sprytny i wartościowy, jak powiadasz, jestem pewna, że przedstawi ci jak najlepszego kandydata.
Tex roześmiał się. – Wiesz co? Jesteś prawdziwym Machiavellim. Wzruszyła ramionami. – Nie, cofam to. Nie jesteś Machiavellim. – A kim? – Salome. Roześmiała się. – A Zacheusz Hale ma być moim Janem Chrzcicielem? – Jeśli każę ci dostarczyć jego głowę na talerzu, to tak – odparł. – To dla mnie bardzo ważne, Tex – powiedziała powoli. – Bardzo ważne – powtórzyła, głaszcząc jego udo. – A czy mogę wiedzieć, co masz przeciwko niemu? – Oczywiście. – Jej ręka dotknęła penisa, który był już nabrzmiały. Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła go delikatnie masować. – Chcę dostać Zacheusza Hale – zaczęła – ponieważ go nie lubię. I ponieważ nienawidzę jego żony. – Ale przecież wychowywałyście się razem – powiedział Tex, starając się skupić uwagę na prowadzeniu samochodu. – Czy nie byłyście jak... – westchnął, kiedy przeszył go dreszcz – siostry? Jej ręka znieruchomiała. – Siostry! – wybuchnęła i znów wróciła do pieszczot. – Boże, nie. – Zaśmiała się gorzko. – Nie znosiłam jej. Nie lubiłyśmy się od samego początku. Podstępem wkradła się w nasze życie, ukradła całą miłość cioci, a teraz rządzi domem, który powinien należeć do mnie. – Mówiłaś, że go nie chcesz. – Bo nie chcę. Ale ona też nie powinna go dostać. – Westchnęła i zaczęła wykonywać szybsze ruchy ręką. Jęknął. – Chcę cię, Tex – wyszeptała. – Zróbmy to tutaj. W samochodzie. – Jej oczy błyszczały podnieceniem. – Zwariowałaś? – zaprotestował, ale czuł, że zrobi wszystko, co. będzie chciała. – Do diabła, Jenny! – Nacisnął hamulec i zjechał na pobocze. Zatrzymał samochód, zerknął w tylne lusterko i stwierdził, że szosa była zupełnie pusta. Pochylił się nad nią. – Dobrze – powiedział cicho. – Dostaniesz to. Mimo moich wątpliwości. – Dostanę co? – zapytała drżącym głosem. – Jego. Później. Teraz mnie. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie. – Dziękuję, Tex – szepnęła mu wprost do ucha. Jej oddech był ciepły, słodki i pachnący. Spojrzał jej prosto w oczy, starając się ją zrozumieć.
– Dlaczego mi dziękujesz? – odparł. – Jesteś przecież panią Texową Sexton. I jesteśmy do siebie podobni, prawda, Jenny? Chcemy tego samego. Kiwnęła głową i zaczęła szukać jego warg, dotykając i gryząc je zębami. Gwałtownie wsunęła język w jego usta. Nigdy przedtem nie czuła takiego pożądania. Nic tak bardzo jej nie podniecało, jak pełna władza nad czyimś losem. Seks i władza... Czuła, że te elementy czynią ją niezwyciężoną. Wolno odsunęła go od siebie i zręcznie rozpięła mu rozporek. Sięgnęła ręką i wyjęła penisa. Patrzyła nań wygłodniałym wzrokiem. Czerwony koniec był błyszczący i wilgotny. Szybko pochyliła głowę i wzięła go w usta, głęboko, głębiej niż kiedykolwiek przedtem. Jej głowa to wznosiła się, to opadała, gwałtownie ssąc. Przez cały czas myślała o władzy. Wyczuła, że penis zaraz eksploduje. Usłyszała zduszony krzyk Texa. Rzuciła się nań gwałtownie. Trysnęło nasienie. Połknęła je chciwie, jedną falę po drugiej. Smakowało słodko – wiedziała, że pochodziło ze źródła nowo zdobytej władzy.
Rozdział 14 Dopiero po pogrzebie do Elizabeth-Anne dotarło wreszcie, że ciocia nie żyje. Do tej pory wszystko wydawało się jej złym snem. Trzeba było załatwić tyle spraw. A ponieważ Jenny całkowicie się odcięła, obowiązki spadły na Elizabeth-Anne. Podejmowała przyjaciół i znajomych, którzy przekazywali jej kondolencje. Dzięki nim łatwiej jej było przeżyć te pierwsze, pełne rozpaczy dni. Była zaskoczona liczbą żałobników. Nigdy nie sądziła, że Elender była tak popularną osobą. Elizabeth-Anne czuła, że ten powszechny smutek i rozpacz wcale nie były na pokaz. Elender Hannah Clowney naprawdę cieszyła się ogólną sympatią. Była filarem miejscowej społeczności i jeśli nawet nie wszyscy darzyli ją miłością, to przynajmniej podziwiali i szanowali. Po tych wszystkich gorączkowych czynnościach nagle zaległa cisza i Elizabeth-Anne znalazła się w próżni z dużą ilością wolnego czasu na myślenie. Dopiero wtedy zrozumiała, jak dotkliwą poniosła stratę. Wiedziała, że nie ma sensu walczyć z rzeczywistością i poddała się rozpaczy. Ciotka była dla niej jak matka, powiernica, nauczycielka i najlepsza przyjaciółka. Brakowało jej każdej z nich i w jednej chwili straciła wszystkie. Aby zupełnie się nie załamać, Elizabeth-Anne całkowicie oddała się rodzinie, szukając u nich pociechy. Dzięki zapisowi w testamencie nieoczekiwanie stała się właścicielką obu dobrze prosperujących interesów. Kiedy więc nie mogła znaleźć sobie miejsca nękana bolesnymi wspomnieniami, z całą energią rzucała się w wir zajęć. Im ciężej pracowała, tym mniej miała czasu na rozpacz. Zacheusz zaproponował, że rzuci pracę u Texa Sextona i pomoże żonie. Był zarówno rozczarowany, jak i zadowolony, kiedy odmówiła. – Jeszcze nie teraz, Zacheuszu – tłumaczyła. – Chcę mieć wypełniony dzień do ostatniej minuty. Zresztą, kiedy rozważał możliwość odejścia od Texa, ten obiecał mu sporą podwyżkę. Nikt o zdrowych zmysłach nie mógł odrzucić takiej propozycji. – A zatem postanowione. Sam widzisz – Elizabeth-Anne uśmiechnęła się do Zacheusza po raz pierwszy od wielu tygodni. – Ty masz swoją pracę, ja mam swoją. A poza tym, gdybyśmy pracowali razem, to kto byłby szefem? Ty? Czy ja? – Znowu spróbowała się uśmiechnąć. Ujęła jego dłonie w swoje ręce i trzymała je przez chwilę. – Boję się, że moglibyśmy zacząć się kłócić. Nie chciałabym, żeby tak się stało. Nigdy. – Potrząsnęła głową. – To po prostu niezdrowo, żeby małżeństwo było ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. A tak, kiedy wracasz wieczorem do domu, to za każdym razem czuję się jak panna młoda. Spojrzał na nią śmiejącymi się oczami. – Mamusiu – powiedział cicho, po raz pierwszy używając tego określenia – jesteś wyjątkową kobietą. Wiesz o tym?
Roześmiała się nieoczekiwanie. Po tych wszystkich tygodniach czarnej rozpaczy ten radosny śmiech zabrzmiał w jego uszach jak muzyka. Objął ją mocno. – No, na ciebie już czas. – Z czułością wymierzyła mu klapsa. – Może twój dzień pracy już się skończył, Zacheuszu Hale, ale mój nie. Kiedy odchodził, wciąż się uśmiechając, patrzyła nań czule, myśląc: Najwyższy czas zacząć cieszyć się z tego, co mamy. Wiele razem przeszliśmy. Niektóre małżeństwa nie przetrwałyby tego. Nasze trzy dziewczynki są piękne i inteligentne. Regina ma już... siedem lat? Czy to możliwe? Czy rzeczywiście czas płynie tak szybko? Wraz ze śmiercią kogoś bliskiego człowiek zaczyna doceniać niektóre rzeczy, które traktował jak coś zupełnie oczywistego. Wszyscy byli zdrowi. Szczęśliwi. Z wyjątkiem niewielkich napięć, jakie przynosił zwykły dzień ciężkiej pracy, Zacheusz radził sobie bardzo dobrze. Ostatnia podwyżka była tego najlepszym dowodem. A co najważniejsze – naprawdę lubił swoje zajęcie. Praca dla Sextona była niewdzięczna, ale jakimś dziwnym trafem spośród wszystkich pracowników tylko on ciągle cieszył się zaufaniem szefa. Po Quebecku krążyło nawet takie powiedzenie: „Sextonowie się bogacą, podczas gdy my biedniejemy”, ale nie dotyczyło ono Hale’ów. Chociaż Zacheusz dużo czasu spędzał na ranczu Sextona, rzadko widywał Jenny. Oboje starali się siebie unikać. Jeśli ich ścieżki skrzyżowały się, Jenny ignorowała go całkowicie, przechodząc z wysoko podniesioną głową. To mu odpowiadało. I tak, poza śmiercią cioci, ich sprawy miały się bardzo dobrze. Czasem Elizabeth-Anne bała się, że może nawet zbyt dobrze. Zycie było dla nich łaskawe. Po Elender odziedziczyli dwa domy i sporo oszczędności. Nie była to duża fortuna, ale w połączeniu z ich oszczędnościami, znacząca. Byli zamożni i finansowo zabezpieczeni. Nie musieli obawiać się chudych lat. Gdyby takie nadeszły, mieli dość oszczędności, aby spokojnie je przeżyć. Przenieśli się do mieszkania Elender nad restauracją, więc nie musieli płacić już czynszu za wynajmowany domek. Każdy kolejny rok był lepszy od poprzedniego. I wtedy pojawiły się plany autostrady. Miała prowadzić z Brownsville do Laredo, omijając Quebeck w odległości dwóch mil i łączyć się z inną autostradą, prowadzącą z Laredo do Corpus Christi nad zatoką. Nic tuk nie rozwija handlu, jak dobre drogi. Podniecenie, jakie zapanowało w Quebecku, było zaraźliwe. Nawet ci, którzy początkowo sprzeciwiali się budowie szosy, szybko zmienili zdanie, tym bardziej że każdego dnia przybywało w Quebecku samochodów. Właściciele koni i powozów – tacy jak Zacheusz i Elizabeth-Anne – wkrótce należeli do mniejszości.
Rozdział 15 Zacheusz rozejrzał się dookoła z wysokości kozła powozu. Zachód słońca był naprawdę piękny, barwiąc niebo na różne odcienie pomarańczy, żółci i czerwieni. Tym razem jednak Zacheusz był całkowicie nieczuły na piękno przyrody. W jego wzroku nie było aprobaty. Pole, na którym zatrzymali się, było raczej nieciekawe. Małe krzaczki, wysokie do pasa chwasty, zamieszkałe jedynie przez owady i robactwo. – No i co? – spytała Elizabeth-Anne, z trudem tłumiąc podniecenie. – Co, no i co? – spytał. Wolno odwrócił się w jej stronę. – Sądziłem, że pokażesz mi jakieś wyjątkowe miejsce – powiedział. – A tu, co? – Pogardliwym gestem wskazał okolicę. – Elizabeth-Anne, przecież to tylko pole, w dodatku wymagające nawodnienia! – Nie, Zacheuszu – powiedziała stanowczo, tak że nawet nie śmiał protestować. – To nie jest zwykłe pole. To wyjątkowe pole. – Zeszła z powozu i teraz stała wśród zielska, z rękoma opartymi na biodrach. Widząc ten gest i spojrzenie, nie mógł ukryć zmieszania. – Zamknij oczy – powiedziała nagle. – Co? – Spojrzał na żonę, chcąc się upewnić, czy mówi poważnie. – Po prostu, zamknij oczy, Zacheuszu. – Och, niech będzie. – Uśmiechnął się pobłażliwie i zrobił, co kazała. – No i co? – A teraz wyobraź sobie to wszystko, o czym będę mówiła. Westchnął z rezygnacją i kiwnął głową. – Przed tobą, o jakieś sto pięćdziesiąt metrów stąd, biegnie nowa asfaltowa szosa. Szeroka i gładka. Szosą mkną samochody. – Przerwała na chwilę. – Słyszysz je? Zmarszczył brwi i potrząsnął głową. – Nie, szczerze mówiąc. Parsknęła niecierpliwie i wzniosła oczy ku niebu. – No więc, wyobraź sobie, że je słyszysz. – Odczekała chwilę. – A teraz, słyszysz je? Kiwnął głową, żeby sprawić jej przyjemność. – Czy mogę już otworzyć oczy? – Jeszcze nie. Samochody jadą w obu kierunkach. Ale nie tylko samochody osobowe. Są tu także ciężarówki i autobusy. Widzisz je? Znów posłusznie przytaknął. – Pole, które teraz cię otacza, wyrównano, zielsko usunięto i wszędzie zasiano trawę... a na wprost ciebie stoi długi... właściwie to kilka budynków. – Teraz jej głos dobiegał z różnych stron. Musiała spacerować wokół niego. – Każdy składa się z pokoju, łazienki i zadaszonego miejsca na samochód. A w środku są biura. Miejsce, w którym jesteśmy, to właśnie ta szosa. A po twojej lewej stronie, naprzeciwko szosy, stoi duża tablica, nocą oświetlona, z napisem: „Motel”. Otworzył oczy. – Podoba ci się ten pomysł? – zapytała z nadzieją w głosie, wsiadając do powozu. Spojrzała
na męża błyszczącymi z podniecenia oczami. – To może być dobry pomysł – powiedział ostrożnie, kiwając głową. – Masz pojęcie, jaki to świetny interes! Czy sądzisz, że to dobre miejsce na motel? – To ma sens – powiedział z wahaniem. – W promieniu setek mil nie będzie żadnego innego! To będzie wspaniały interes! Ale zanim zaczniemy, muszę jeszcze przekonać jedną z zainteresowanych stron. – Kogo masz na myśli? – Zmarszczył brwi. – Zgadnij. Skrzywił się: – Aż się boję zgadywać. Uśmiechnęła się. – Wiesz, że nigdy nie wydawałam pieniędzy na głupstwa. Ale to nie jest wyrzucanie pieniędzy w błoto. To nasza szansa, Zacheuszu! Naprawdę, kochanie. To szansa, która trafia się raz w życiu! – Ale możemy zbankrutować. To, co proponujesz, będzie kosztować fortunę! – Mamy pieniądze – powiedziała cicho. – Nie wiem... – zaczął i w zamyśleniu potarł szczękę. – Musimy to dobrze przemyśleć. Takiej decyzji nie można podejmować zbyt pospiesznie. Dużo rzeczy trzeba wziąć pod uwagę. Koszty budowy, finansowanie, kupno ziemi... – To już załatwione. – Co?! – Ziemia jest nasza, Zacheuszu. Ja... już ją kupiłam. – Myślałem, że wszystko robimy razem. Tak zawsze było. – Tak, ale ja... – Przerwała i zamachała rękoma. – Do diabła! – krzyknęła. – Chciałam zrobić ci niespodziankę. – I zrobiłaś – zauważył cicho, schodząc z powozu. Spojrzała na męża ze zdziwieniem. – Zachowujesz się tak, jakbym ci wbiła nóż w plecy. Jakbym cię oszukała. Zacisnął zęby. – Rozumiem, że już podjęłaś decyzję? Kiwnęła głową. Zacisnął szczęki i starał się opanować drżenie głosu. – Mam nadzieję, że twój plan się powiedzie. – A dlaczego miałby się nie udać? – To wszystko... stało się tak szybko. – Z desperacją rozłożył ręce. – Elizabeth-Anne, nie chodzi o to, że nie chcę, abyśmy się w to angażowali. Uwierz mi, to nie o to chodzi. Tylko... podjęłaś decyzję tak... pospiesznie. – Trzeba wykorzystywać szansę wtedy, kiedy ona się pojawia – mówiła z uporem. – Bóg
jeden wie, że nie zdarza się to zbyt często. Wziął głęboki oddech i zapytał: – Kto był właścicielem tej ziemi? – Kto? Tex Sexton, oczywiście. – Roześmiała się krótko. – Kto poza nim jest tu właścicielem ziemi? – Czy komitet budowy szosy kupił już ziemię pod jej budowę? Pokręciła głową. – Robią to teraz. – Jak daleko sięga ta ziemia? Pokazała palcem. – A którędy będzie biegła szosa? – Spojrzał na nią z nadzieją. – Czy będzie przechodzić przez naszą ziemię? – Jeśli chodzi ci o to, czy komitet będzie musiał odkupić od nas ziemię, to odpowiedź brzmi nie. Wszystko, co nas otacza, to własność Sextona. Szosa będzie przechodzić przez jego tereny. – Roześmiała się. – Nie sądzisz chyba, że mógłby tak łatwo z tego zrezygnować i pozwolić nam na łatwy zarobek? Komitet płaci wysoką cenę. Tex Sexton ma w tym swój własny interes. Czyli wyciągnięcie pieniędzy od komitetu budowy, pomyślał. – A czy mógłbym zapytać ile za to zapłaciłaś? – Sto pięćdziesiąt dolarów. – Sto pięćdziesiąt! – Zacheusz spojrzał na nią z niedowierzaniem. – O co chodzi? Dlaczego tak na mnie patrzysz? Przecież to prawie darmo. – Właśnie o to chodzi – powiedział z przekąsem i spojrzał na nią uważnie. – Nie uważasz, że to zbyt tanio? Dlaczego Tex Sexton sprzedał ziemię tak tanio teraz, kiedy po wybudowaniu szosy cena na nią pójdzie w górę? A poza tym, Sexton nie ma zwyczaju sprzedawania ziemi. Nigdy. Coś się tutaj nie zgadza. Opadły go dziesiątki wątpliwości. – Oczywiście, masz umowę kupna-sprzedaży? Elizabeth-Annę roześmiała się. – Za kogo mnie masz? Za idiotkę? Wszystko jest w całkowitym porządku. Porozumiałam się z Eblinem Keyesem i to on przygotował umowę. Prawnik Sextona, pomyślał z niechęcią. Wśród robaczywych jabłek był niewielki wybór. Jak daleko należy wyjechać, żeby znaleźć prawnika nie związanego z Sextonem? Postanowił, że nie będzie już się nad tym zastanawiał. Może po prostu robi z igły widły. W końcu, czy jego stosunki z Sextonem nie układały się jak najlepiej? Czy nie otrzymywał regularnie podwyżek? Czy Jenny nie trzymała się z dala od niego i Elizabeth-Anne? Czym się więc martwił? – W porządku, kochanie – powiedział ochrypłym głosem. – Jeśli to tyle dla ciebie znaczy, jeśli jesteś pewna, że wszystko jest w porządku, to ruszaj śmiało i buduj ten motel. Pomogę ci w czym tylko będę mógł.
– Naprawdę? Kiwnął głową, a ona zarzuciła mu ramiona na szyję. – Uda się, kochany – mówiła podniecona. – Zobaczysz! Nie pożałujesz tego, na pewno! To będzie największy, najlepszy motel w całym Teksasie! Długi stół przykryty był drogim adamaszkowym obrusem. W solidnym kandelabrze paliły się białe świece, angielska porcelana w odcieniu błękitnego kobaltu obramowana była złotem, a serwetki wykonane z irlandzkiego lnu – kremowe, ze złotym monogramem w kształcie litery S. Obok talerzy leżały sztućce najwyższej jakości, z litego srebra. Wykwintne potrawy dorównywały zastawie. Tego dnia podano krewetki, które jeszcze rano pływały w zatoce oraz soczyste steki, z bydła wyhodowanego tutaj, na farmie. Jenny cofnęła się nieco, kiedy meksykańska dziewczyna postawiła przed nią półmisek z ryżem i różowymi krewetkami. Ignorując jedzenie, oparła nagie łokcie o stół, splotła palce i spojrzała na Texa. Czuł jej wzrok na sobie, ale spokojnie zajął się konsumpcją, a jego oczy, zwykle czujne, teraz były obojętne. Nawet nie patrząc na nią wyczuwał, że jest podekscytowana. – No więc? Już wszystko załatwiłeś? – zapytała wreszcie, nie mogąc powstrzymać ciekawości. W zamyśleniu żuł krewetkę, ciągle milcząc. – Rozmawiałeś z Jessem na temat pożyczki? Sięgnął po kryształowy kieliszek z winem. Zwodził ją, doprowadzając jej napięcie do zenitu. To zdumiewające, myślał, zawsze, kiedy czegoś bardzo chce, chowa dumę, gotowa na każdą, nawet najbardziej poniżającą ją transakcję. I właśnie na to teraz czekał. Kiedy poruszyła interesujący ją temat, kazał jej czekać. Wystarczająco długo. Dopiero wtedy, kiedy zgodziła się na to, że weźmie ją od tyłu, po zwierzęcemu obiecał, że porozmawia z Jessem. Musiał przyznać, że Jenny dotrzymała warunków umowy. Mimo widocznego bólu i dyskomfortu ani razu nie krzyknęła. Tak dobrze udawała, że w końcu zaczął podejrzewać, iż naprawdę była usatysfakcjonowana. Była inna niż wszystkie kobiety, które znał. Po prawie czterech latach małżeństwa często miał wrażenie, że nie znał jej w ogóle. W wielu sprawach byli bardzo podobni, w innych zupełnie się różnili. Seks uprawiali bardzo często, ale wiedział doskonale, że niewiele miał on wspólnego z miłością. Była to wyłącznie gwałtowna, namiętna kopulacja. Spojrzał na nią przez stół z uwagą. Miała na sobie niebieską suknię z dużym dekoltem odsłaniającym ramiona. Szyję okalało kilka srebrnych łańcuszków, błyszczących w świetle świec. Nie był pewien, czy podoba mu się ten nowy styl „szalejących dwudziestolatek”, któremu ostatnio hołdowała. Ta moda była zbyt chłopięca, aby dodawać jej urody, pomyślał. Czekała, z trudnością opanowując zniecierpliwienie. – Więc rozmawiałeś już z Jessem? – powtórzyła pytanie. – A co z Royem? Rozmawiałeś z nim o podniesieniu cen i opóźnianiu dostaw?
– Nie tak prędko. – Uśmiechnął się. – Ile to dla ciebie znaczy? Zacisnęła wargi. – Czego chcesz, Tex? – spytała wreszcie. Otarł usta serwetką. – Pokaż mi swój język. Obejrzała się szybko sprawdzając, czy są sami i nikt na nich nie patrzy. Tex wzruszył ramionami. – Pokaż mi swój język – powtórzył. Jenny otworzyła usta i wysunęła język. Był różowy i wilgotny. – Wiesz, gdzie go jeszcze nie było? – zapytał z lubieżnym uśmiechem. Zacisnęła usta. – Więc? Westchnęła słabo. – Zrobisz to? Spojrzała nań z nienawiścią i skinęła głową. – Ale masz być zadowolona – powiedział cicho. – Musisz mi obiecać, że będzie ci się to podobało. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Będzie mi się podobało – szepnęła. Ale później, kiedy przysunął nagie pośladki do jej twarzy, musiała walczyć z mdłościami. Kiedy skończył, wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. Wymiotując, Jenny po raz pierwszy zrozumiała, jak bardzo nienawidzi swego męża.
Rozdział 16 Zwrócił się do Quebeck Savings and Loan – banku, którego właścicielem był Tex Sexton – z wnioskiem o pożyczkę w wysokości dwóch tysięcy dolarów. – Do diabła – wspaniałomyślnie powiedział Tex Sexton do Zacheusza – powiem staremu Jesse, żeby przerobił to na dwanaście tysięcy. W czasie budowy zawsze są jakieś nieprzewidziane wydatki. Lepiej mieć więcej pieniędzy niż za mało. Widziałem już zbyt wiele dobrych projektów, które nigdy nie mogły zostać dokończone, bo zabrakło funduszy. – Dwanaście tysięcy dolarów to... to fortuna! – powiedziała zdenerwowana Elizabeth-Anne, kiedy wyszli z banku. – Może jednak trzeba było pożyczyć mniej. W końcu mamy jeszcze dziewięć tysięcy oszczędności. Pokręcił głową. – Myślę, że Tex ma rację – powiedział spokojnie. – Poza tym, zawsze możemy zwrócić to, co nam zostanie. – Ale ciągle nie mogę zrozumieć, o co chodzi z tym zastawem. Dlaczego restauracja? – zapytała. – Dlaczego nie pensjonat? Jako nieruchomość jest wart dużo więcej. To byłoby zupełnie zrozumiałe z punktu widzenia ochrony ich interesów. Zacheusz wzruszył ramionami. – Zabij mnie, ale nie wiem. – I nieoczekiwanie objął ją ramieniem. – Nie denerwuj się tak, mamusiu – powiedział cicho. – Może chcą nas po prostu zostawić w spokoju? Przyszło ci to do głowy? Nie, nie przyszło, pomyślała. Sextonowie nigdy nikogo nie zostawiają w spokoju. Na ranczu Sextonów, Jenny uczciła wiadomość o zaciągnięciu przez Elizabeth-Anne pożyczki kieliszkiem prawdziwego francuskiego szampana. Prohibicja najwyraźniej nie dotyczyła Sextonów. – Dalej nie rozumiem, dlaczego zależało ci, aby zastawem była restauracja, a nie pensjonat – powiedział Tex. – Jako nieruchomość przedstawia dużo mniejszą wartość. – To proste – odpowiedziała Jenny. – Widzisz, pensjonat nie znaczy dla niej aż tyle. To właśnie w restauracji spędza większość czasu. No i mieszkają na górze. Poza tym restauracja przynosi dużo więcej pieniędzy niż pensjonat. – Uśmiechnęła się. – Będzie bardziej bolało, kiedy ją stracą. Wreszcie tereny pod budowę szosy zostały wytyczone, a plany motelu przygotowane. Elizabeth-Anne i Zacheusz ruszyli z pracami. Każdego ranka, jeszcze przed świtem, oboje państwo Hale jechali na budowę, aby kontrolować postępy prac. Czasami zabierali ze sobą dziewczynki, które uwielbiały się bawić na placu budowy, brudząc się i drapiąc sobie kolana. Kiedy Elizabeth-Anne głośno wyrażała swoje
niezadowolenie, Zacheusz śmiał się, mówiąc: – Wyrosną z tego. Zobaczysz. Za kilka lat pożałujesz, że stało się to tak szybko. Ani Elizabeth-Anne, ani Zacheusz nie wiedzieli, jak udawało im się radzić sobie ze wszystkim. Tyle przecież było do roboty. Musieli nadzorować każdą fazę budowy, jednak byli szczęśliwi i pełni entuzjazmu. – To cudownie, jak wszystko dobrze idzie, nie sądzisz? – mówiła Elizabeth-Anne. – I wiesz co? Naprawdę jesteśmy szczęśliwi. Dziewczynki są chętne do pomocy, a Rosy nawet nie musiałam prosić, żeby wcześniej przychodziła. Wie, jak bardzo jesteśmy zajęci, więc postanowiła rozpoczynać pracę o dwie godziny wcześniej! – Rosa to prawdziwy klejnot – zgodził się Zacheusz i roześmiał. – Wielki, stukilowy klejnot. Elizabeth-Anne wymierzyła mu sójkę w bok. – Nieładnie tak mówić. Nikt nie jest nam tak oddany, jak ona. Dziękuję Bogu, że ją mamy. – Przepraszam, mamusiu – powiedział, starając się zachować powagę. – Prostuję: jest warta tyle złota, ile waży. Podobnie jak wielu jej rodaków. Szkoda, że nie daje im się więcej możliwości. Panuje powszechne przekonanie, że Meksykanie są leniwi, ale to nieprawda. Problem polega na tym, że nikt nie chce powierzyć im niczego odpowiedzialnego. Wszyscy się boją, że zabiorą pracę białym. – Zacheuszu! – wykrzyknęła Elizabeth-Anne. – To wspaniały pomysł! – Klasnęła w ręce i przytuliła się do niego. – Jaki pomysł? – Zmarszczył brwi. – To, co właśnie powiedziałeś. Zatrudnienie Meksykanów i danie im szansy. Sama powinnam była na to wpaść! Siostrzeniec Rosy, Carlos Cortez, choć jest inżynierem, nie miał jeszcze najmniejszej szansy, aby znaleźć pracę u białych. Słyszałam, że jest bardzo zdolny. Możemy powierzyć mu nadzór nad budową motelu. Jako robotników zatrudnimy jego rodaków, którzy na pewno będą ciężko pracować, aby udowodnić, że są zdolni i godni zaufania. – Westchnęła z zadowoleniem. – Tak bardzo mi pomogłeś. Jestem z ciebie dumna! Jaki zatem miał wybór, jak tylko iść dalej za swoją „sugestią”? Nic nie mógł na to poradzić, ale miał wrażenie, że go w coś wmanewrowano. Sprytna osóbka z tej mojej żony, pomyślał. Mimo nawału pracy ich życie toczyło się szczęśliwie; każdy tydzień przynosił nowe radości i niespodzianki. Sześcioletnia Rebeka miała swoją pierwszą sympatie – kolegę ze szkoły, który nazywał się Gentry Olivant. – Ha, ha, ha! – bezlitośnie dokuczały jej siostry. – Nikt się nie nazywa Gentry Olivant. A przynajmniej żadna ludzka istota. Ma uszy jak słoń i krzywe zęby!
– Uważam, że jest bardzo przystojny! – broniła go Rebeka. Regina skończyła jedenaście lat, więc Elizabeth-Anne z tej okazji wydała przyjęcie dla wszystkich jej szkolnych przyjaciół. Elizabeth-Anne i Zacheusz zastanawiali się nawet nad kupnem samochodu, ale rozsądek zwyciężył. Postanowili tę decyzję odłożyć na przyszłość, aż motel zacznie na siebie zarabiać. Wiosną 1923 roku Elizabeth-Anne znów była w ciąży. Jej radość nie miała granic. – Tym razem będzie chłopiec! – obiecała promiennemu Zacheuszowi. – Wiem, że to będzie chłopiec! – To nie ma najmniejszego znaczenia! – oświadczył. – Syn, córka, bliźnięta – będę je kochał tak samo! – Trochę się jednak niepokoję – myślała głośno Elizabeth-Anne. – To nieodpowiedni czas. Ciąża sprawi, że będę musiała zwolnić tempo. A tyle mam do zrobienia! Roześmiał się. – Mamusiu – powiedział – w ciągu dwunastu lat, od kiedy jesteśmy razem, nigdy nie widziałem, żeby coś zahamowało twoje tempo. Cóż to były za wspaniałe miesiące! Nie przeczuwali, że na horyzoncie zaczęły gromadzić się ciemne, burzowe chmury. Elizabeth-Anne i Zacheusz byli właśnie na budowie, a dziewczynki biegały po polach. – To naprawdę jakoś idzie – powiedziała Elizabeth-Anne. – Patrz, zalano już większość fundamentów! – W przyszłym tygodniu zaczną ciesielkę. To zdumiewające, prawda? Oboje odwrócili głowy i spojrzeli w tamtym kierunku. Gdzieś daleko, powoli, metr po metrze, zbliżała się ku nim szosa z Brownsville. Nadeszło lato, a z nim pierwsze ostrzeżenie. Do obowiązków Zacheusza należała cała księgowość, płacenie rachunków i robienie wyliczeń finansowych. Dlatego on pierwszy dostrzegł zbierające się chmury. Odczekał jakiś czas zanim wspomniał o tym Elizabeth-Anne. Nie chciał jej niepotrzebnie straszyć. A poza tym nie miał jeszcze niezbitych dowodów. Jeśli chodzi o Elizabeth-Anne, ona nie przeczuwała żadnego zagrożenia. Budziła się rano z poczuciem bezpieczeństwa, pewna tego, że w jej świecie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Poranek był kryształowo czysty, a gwiazdy wydawały się jaśniejsze i bliższe ziemi niż zazwyczaj. Jak zwykle na budowie czekał na nich Carlos Cottez, który przyjeżdżał jako pierwszy i odjeżdżał jako ostatni. Przekonała się, że zatrudnienie tego człowieka było bardzo mądrym posunięciem. Nie było chyba nikogo bardziej oddanego swojej pracy. – Nie wierzę w to! – krzyknęła Elizabeth-Anne. – Połowa ciesielki już zakończona! Carlos przytaknął.
– Moi ludzie pracują bardzo szybko. – To prawda! – Elizabeth-Anne ujęła Zacheusza pod ramię. – Chodźmy, kochanie – powiedziała podniecona, kiedy pierwsze promienie poranka zaczęły rozjaśniać niebo. – Rozejrzyjmy się. – Pokręciła głową nie dowierzając. – Nigdy nie przypuszczałam, że motel będzie taki duży! Teraz, kiedy część ścian już stoi... wygląda jak... jak prawdziwy kolos. – W dodatku potwornie drogi – cicho zauważył Zacheusz. Wyczuła coś w jego głosie i przyjrzała mu się uważnie. Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia budowy poruszył sprawę budżetu. – Co się stało? – zapytała. – Jeszcze nic. Ale w porównaniu z kosztorysem, wydatki stale rosną. W postępie geometrycznym. Tego nie przewidziałem. – Chcesz powiedzieć, że nie były uwzględnione w budżecie? – Po chwili uśmiechnęła się. – Trudno, i tak nie oczekiwałam, że uda nam się wcześniej spłacić te dodatkowe dwa tysiące. Jak sądzisz, o ile przekroczymy budżet? Pokręcił głową. – Dokładnie nie wiem – zaczął ostrożnie – ale wygląda na to, że przekroczymy nawet te dodatkowe dwa tysiące. Trzeba będzie sięgnąć po oszczędności. Palce Elizabeth-Anne zacisnęły się na jego ramieniu, ale nie powiedziała ani słowa. – Wszystko jest bardzo drogie – wyjaśnił. – Szczególnie rury i okablowanie. Z pewnością tańszy byłby koszt postawienia jednego dużego budynku. Ale wtedy... wtedy byłby hotel, a nie motel. – W każdym razie mamy pieniądze w banku – powiedziała Elizabeth-Anne. – Mam nadzieję, że nam wystarczy. – Masz nadzieję? – W ten weekend razem z Carlosem zrobimy bilans. Uznałem, że muszę cię o tym uprzedzić... – Zawahał się i spojrzał na pola, gdzie miała przebiegać szosa. – Powiedziałbym ci wcześniej, ale nie chciałem cię niepotrzebnie niepokoić. Musiałem się najpierw upewnić. – Ale teraz jesteś już pewien? – Tak – pokiwał głową. *** Nastała pełnia lata i zaczął ich przytłaczać bieg wypadków. Był początek sierpnia, kiedy koło fortuny, wypuszczone przez Jenny, zaczęło nabierać rozpędu.
Rozdział 17 Mocne, południowe słońce bezlitośnie paliło ziemię, więc meksykańscy robotnicy leżeli w cieniu materiałów budowlanych, korzystając ze sjesty. Zacheusz wysiadł z forda Sextona. Budowa wyglądała na opuszczoną. Uderzyła go podejrzana cisza. Ale spod stert materiałów czuł na sobie spojrzenia Meksykanów, którzy przyglądali mu się z ciekawością. – Eljefe. Szef. Tak o nim mówili. Zobaczył Carlosa Corteza, który ruszył w jego stronę. – Przysłałeś mi wiadomość, że masz jakąś pilną sprawę? – upewnił się, zatrzaskując drzwiczki samochodu. Cortez przytaknął. – Si, señor Hale. To bardzo, bardzo ważne. – Gestem pokazał na bardziej odległą część placu. – Przejdźmy tam. Niektórzy rozumieją angielski, a nie chciałbym, żeby nas słyszeli. Zacheusz kiwnął głową. – W porządku – powiedział. Ruszyli szeroką drogą, wydeptaną w ciągu ostatnich tygodni, która wiodła w stronę fundamentów ostatniego z budynków. Usiedli na ławce. Cortez wyjął otwartą paczkę papierosów i wyciągnął ją w stronę Zacheusza, który potrząsnął głową. Cortez wyjął jednego i zapalił. – Sprawy nie idą dobrze – zaczął. – Co masz na myśli? – spytał Zacheusz. – Coyote Building Suppliers cały czas podnosi ceny i nic nie dociera na czas, tak jak obiecano. Na niektóre materiały czekamy już od kilku tygodni. – Przerwał na chwilę i dodał. – Pan pracuje dla señora Sextona, prawda? Nie może pan z nim porozmawiać? – Już to zrobiłem. Powiedział, że nie ma na to wpływu. Firma budowlana należy do jego brata, Roya. Zacheusz zmęczonym wzrokiem spojrzał na pola. Przez kilka minut Cortez palił w milczeniu. – Jest jeszcze coś. To niepokoi mnie jeszcze bardziej. Zacheusz spojrzał nań pytająco. Cortez zgasił papierosa obcasem. – Zawsze brakuje materiałów. Kiedy przyjmujemy dostawę, wszystko się zgadza, ale potem... – Wzruszył ramionami. – Potem wiele brakuje. – Chcesz powiedzieć, że ktoś kradnie materiały? – Zniżył głos Zacheusz. Wyraz twarzy Meksykanina pozostał nieodgadniony. – Ostatnią noc spędziłem tu, na budowie, señor Hale. Chciałem się osobiście przekonać. – Ktoś tu był? Ktoś kradł? – Zacheusz bardziej stwierdził niż pytał.
– Si – potwierdził Cortez. – Przyjechali po północy. Dwie ciężarówki i pięciu ludzi. Nie próbowałem ich powstrzymać. Byłem sam. – Dobrze, że tego nie zrobiłeś – zgodził się Zacheusz. – Widzieli cię? – No, señor. Ale dwóch z nich rozpoznałem... i ciężarówki też. – Kto to był? – spytał Zacheusz. Cortez milczał. – To byli ludzie Sextona, prawda? – stwierdził Zacheusz ze ściśniętym gardłem. Jego błękitne oczy pociemniały z gniewu. – To musieli być oni. Cortez przytaknął. – A ciężarówki należały do Coyote Building Suppliers. Przykro mi, señor. – Powinienem był się domyślić – powiedział Zacheusz z goryczą. – Najpierw sprzedają materiały, potem kradną je i sprzedają ponownie. – To nie są dobrzy ludzie, señor. – Wiem – westchnął Zacheusz – a ja jestem jednym z nich. – Señor? – Pracuję dla Sextona. Raczej powinienem powiedzieć „pracowałem”. Dzisiaj złożę wymówienie. – To dobrze – powiedział Cortez. – Jeśli chodzi o te kradzieże, señor. Co pan ma zamiar zrobić? – Kiedy przychodzi następna dostawa? – spytał Zacheusz. – Jutro po południu. Zacheusz podniósł się z miejsca. – Więc prawdopodobnie wrócą jutro w nocy. Będę na nich czekał. – W takim razie zostanę z panem, señor Hale – cicho powiedział Cortez. – Lepiej, jak będzie nas dwóch. Ci ludzie wyglądają na niebezpiecznych. – Nie – Zacheusz pokręcił głową. – Sam muszę to załatwić. – Niech pan będzie ostrożny, señor. Gdyby miał pan zmienić zdanie... Zacheusz uśmiechnął się. – Nie zmienię, ale dziękuję. Jest pan odważnym człowiekiem, señor Cortez. Niewielu jest ludzi w tym stanie, którzy mieliby tyle odwagi. – De nada – Cortez wzruszył ramionami. – To nic takiego. Złodziei trzeba złapać. – Więc ja ich złapię. Cortez wstał, uśmiechając się ze smutkiem. – Pan też jest odważnym człowiekiem, señor Hale – powiedział cicho. – Mam jedynie nadzieję, że będzie pan ostrożny. – Nie! – krzyknęła Elizabeth-Anne. Zapadał zmierzch. Stali przed restauracją. – Nie, Zacheuszu. Zabraniam ci! Nie możesz. Jeśli tam pójdziesz, to zawiadomię szeryfa Parkera.
Uśmiechnął się. – Nie martw się, mamusiu. Schowam się i sam się przekonam, co się dzieje. – Boję się, Zacheuszu. – Nie bój się. Nie mam zamiaru odgrywać bohatera. Ale muszę dowiedzieć się, kto to robi. Jak inaczej można ich powstrzymać? – Wiem. Ale wolałabym, żebyś tam nie jechał. – Muszę. Wiesz o tym. Kiwnęła głową i objęła go za szyję. Przytulił ją mocno. Czuł, jak drży. Uśmiechnął się czule. – Przestańmy się martwić i chodźmy na górę. Mam jeszcze godzinę i zamierzam jej nie zmarnować. Musiała się roześmiać. – Dziecko może cię pokopać – zażartowała. – To mu oddam. Położyła głowę na piersi męża i spojrzała na zachodzące słońce. Było ogromne i pomarańczowe, zawieszone dokładnie nad dachem pensjonatu. Przez chwilę zawahało się, a potem zaczęło spadać, coraz niżej i niżej. W końcu zniknęło za horyzontem. Poczuła, jak Zacheusz ujmuje jej rękę. – Ale dziewczęta! – protestowała słabo. – Naprawdę, Zacheuszu! – Rosa się nimi zajmie. No chodź. To nasza ostatnia szansa, aż do jutra rano. Poczuła ciepło jego ciała. Odpowiedziała mu drżącym podnieceniem. Pocałował ją namiętnie, niecierpliwie. – Nie traćmy czasu. – Tak – szepnęła w odpowiedzi. – Tak.
Rozdział 18 Minęła północ. Już od kilku godzin Zacheusz siedział ukryty w zaroślach, popijając z butelki już wystygłą kawę. Kilka metrów przed nim leżały sterty dostarczonych tego ranka materiałów budowlanych: drewna, miedzianych rur, zwojów kabli. Otaczające go pola były ciche, ciemne i złowieszcze. W wysokiej trawie buszowały myszy, gdzieś w oddali zaskowyczał kojot. Cykady i świerszcze grały nocne pieśni. Była pierwsza w nocy, kiedy wreszcie usłyszał odgłos zbliżających się ciężarówek. Na zakurzonej drodze pojawiły się trzy pary świateł. Zacheusz wytężył wzrok, aby lepiej widzieć. Zamrugał oczami, kiedy nieoczekiwanie oślepiły go światła samochodów. Teraz mógł już zauważyć, że pierwszy z nich wcale nie był ciężarówką – był to nowiutki cadillac, połyskujący chromem i świeżym lakierem. Serce zatrzepotało mu w piersi. Znał ten samochód. W całym hrabstwie nie było takiego drugiego. Należał do Roya Sextona. Roya... Młodszego brata Texa. Powinien się domyśleć. Usłyszał pisk hamulców i odgłos zamykanych drzwi. Przybysze nie zgasili świateł, aby oświetlić sobie teren budowy. Poruszający się sprawnie mężczyźni otworzyli klapy bagażników. Ujrzał Roya Sextona, jak wysiadł z cadillaka, przeciągnął się i wsadził kciuki za pasek spodni. Wokół niego zebrało się sześciu mężczyzn – wszyscy z rancza Sextona. – Sam nie wiem – powiedział jeden z nich. – A jeśli ktoś tu jest? Musieli się już zorientować. – Nie bądź tchórzem, Billy – uspokoił go Roy. – Hale’owie to idioci. Tacy naiwniacy nigdy niczego się nie domyśla. Zebrani roześmieli się. – Zresztą – ciągnął Roy – ich robotnicy, to Meksykanie. Jak coś zniknie, to i tak wszystko będzie na nich. – Roześmiał się i splunął. Zacheusz musiał się powstrzymywać, aby nie wyskoczyć z ukrycia. Nie spuszczał wzroku z twarzy Roya. Czuł, że wzbiera w nim gniew. A więc takie mieli zdanie o Hale’ach? Cóż, będą musieli je zmienić. Akcja była dobrze zorganizowana. Roy, najwidoczniej pełniący rolę prowodyra, skierował się do magazynu i wskazał, co należy zabierać. Zacheusz widział, jak robotnicy przenosili towar do ciężarówek. Zajęło im to nie więcej niż pół godziny. Wreszcie Roy krzyknął: – Wystarczy! Zamknęli klapy bagażników i wsiedli do samochodów. – Jedziesz, Roy? – krzyknął jeden z mężczyzn, włączając silnik. Roy machnął ręką, dając im znak do odjazdu. – Pokręcę się tutaj jeszcze chwilę. Jedźcie. Dogonię was za kilka minut. Ciężarówki ruszyły. Roy został sam i zaczął spacerować przyglądając się budowie. Zacheusz, po chwili wahania,
wstał i ruszył w jego kierunku. Oślepiała go wściekłość. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. – Roy! – krzyknął. Roy Sexton odwrócił się, zaskoczony. Zacheusz stał tuż przed nim, przeszywając go wzrokiem. – Od pewnego czasu okradasz mnie, Roy! Roy przez chwilę milczał, szybko jednak odzyskał pewność siebie. – Chcesz gdzieś złożyć skargę, chłopcze? – Uśmiechnął się szeroko. Zacheusz spojrzał nań chłodno. – Chcę abyś oddał moją własność. Roy spojrzał na niego obojętnie i odwrócił się. – Ty skurwysynie! – nie wytrzymał Zacheusz. – Wszyscy jesteście złodziejami i kłamcami, cała wasza cholerna rodzina! A ty jesteś największym ścierwem! Roy zatrzymał się i odwrócił twarzą do Zacheusza. – Na twoim miejscu liczyłbym się ze słowami, wędrowny sprzedawco Biblii – ostrzegł cicho. – Jeszcze jedno słowo, a możesz jutro nie przychodzić do pracy. Masz szansę wrócić do poprzedniego zajęcia – zaśmiał się krótko. – Tak? Zwolnisz mnie? – Może. Teraz Zacheusz się roześmiał. – Wczoraj złożyłem wymówienie, nie słyszałeś? A teraz wsiadaj do samochodu i wynoś się z mojej ziemi, ty zapluty złodzieju. Roy rzucił się na niego z pięściami. Zacheusz zrobił unik i chwycił Roya za ramiona. Mężczyźni upadli na ziemię i kilka razy przeturlali. Royowi udało się wyswobodzić z uścisku. Wstał. Chwycił długą rurę i zamierzył się nią na Zacheusza, który zdążył poderwać się na nogi. Nie spuszczał oczu z twarzy napastnika. Uskoczył. Rura głucho uderzyła w ziemię. Zaczął ostrożnie obchodzić Sextona. Ten roześmiał się i ponownie zamachnął. Tym razem Zacheusz nie zdążył uniknąć ciosu i rura uderzyła go w ramię. Poczuł gwałtowny ból promieniujący aż na klatkę piersiową i plecy. Jęknął. Roy zaśmiał się i znów ruszył do ataku, starając się zapędzić Zacheusza między sterty drzewa. Zaciskając zęby z bólu, Zacheusz wspiął się na pryzmę i zaczął uciekać. Roy rzucił się za nim, ale deski zaczęły usuwać mu się spod nóg, stracił równowagę i upadł do tyłu, uderzając głową o kamień. – Co się... ? – jęknął i stracił przytomność. Zacheusz, z bijącym sercem, zbliżył się do przeciwnika. – Roy – szepnął. Odpowiedzi nie było. Po plecach zaczął spływać mu zimny pot.
– Roy! Roy Sexton patrzył na niego nie widzącymi oczami. Z tyłu głowy spływała mu krew. Zacheusz poczuł mdłości. Odwrócił się szybko, przyciskając dłoń do ust i starając się powstrzymać wymioty. Odetchnął kilkakrotnie głęboko i znów spojrzał na ciało. Dotknął pulsu. Roy Sexton, młodszy brat Texa Sextona, był martwy. Zacheusz na drżących nogach podniósł się i ruszył do samochodu. Oparł się o otwarte drzwi. Stał tak przez chwilę, oddychając głęboko. Poczuł się bardzo zmęczony. Zamknął oczy. Wiedział już, co ma zrobić.
IV 1924 Słomiana wdowa
Rozdział 1 Elizabeth-Anne przeczytała kartkę już chyba setny raz. „Moja najdroższa żono i córki, Kiedy będziecie czytać ten list, zniknę na zawsze z Waszego życia. Tym złodziejem był Roy Sexton i jego ludzie. Kiedy zażądałem wyjaśnień, rzucił się do bójki. Upadł, uderzając głową o kamień. Nie żyje. Nie zabiłem go, ale wiesz równie dobrze jak ja, że wszystkie sądy w tej okolicy są okupowane przez Sextona. Na pewno skazano by mnie na śmierć za coś, czego nie zrobiłem. Nie mogę się z tym pogodzić, że niezbadane wyroki losu każą nam się rozstać. Muszę uciekać. Sam. Nie mogę rujnować Twojego życia, zabierając Cię ze sobą. Elizabeth-Anne, błagam Cię, zostań w Quebecku i dokończ budowę. Musisz zrealizować swoje marzenia. Regino, Charlotte-Anne i Rebeko, pomagajcie matce i pamiętajcie, że Wasz ojciec był dobrym człowiekiem. Nigdy nie przestanę Was kochać, ale muszę Was opuścić. Proszę, wybaczcie. Wasz kochający mąż i ojciec Zacheusz” Kartka wypadła z rąk Elizabeth-Anne, z jej ust wyrwał się cichy jęk, a po policzkach potoczyły się łzy. Dom wydawał się taki pusty... tak bardzo pusty, jakby z odejściem Zacheusza zabrakło jakiejś cząstki jej duszy. Tuż po jego zniknięciu była dzielna, bardzo dzielna. Przesłuchiwał ją szeryf Parker, któremu pokazała kartkę od Zacheusza. Rozpoczęto poszukiwania, ale nigdzie go nie znaleziono. Przepadł jak kamień w wodę. Była przerażona brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony Texa i Jenny. Mogła się jedynie zastanawiać, co oznacza ta złowroga cisza, ale znając Jenny i Texa wiedziała, że na pewno wkrótce się zemszczą. Spróbowała odegnać od siebie te czarne myśli i skoncentrować się na dzieciach. Ich serduszka krwawiły, ale były dzielne i pomagały sobie nawzajem przetrwać ten trudny czas. Każda z nich żyła nadzieją, że pewnego dnia Zacheusz powróci. Elizabeth-Anne wiedziała jednak, że nie jest to możliwe. Nigdy nie będzie mógł powrócić do Quebecku. Nigdy. Nigdy, jeśli ceni sobie wolność. Jeśli nie chce wisieć. Taka była prawda. Życie Elizabeth-Anne straciło sens. Na każdym kroku odczuwała jego nieobecność. Została sama, bez męża, a dziewczynki bez ojca. Były same.
Same. Straszliwy ból ścisnął jej serce. Gdyby nie dziewczynki i dziecko, które nosiła, na pewno usiłowałaby popełnić samobójstwo. Zamknęła oczy. Istniało określenie kobiet, które, z różnych przyczyn, opuścili mężowie. Zadrżała. Słomiana wdowa. Tak je nazywano. To właśnie ona. Słomiana wdowa. Wiedziała, że ludzie litowali się nad słomianymi wdowami, a jednocześnie patrzyli na nie podejrzliwie, jak na rozwódki. Każda słomiana wdowa była napiętnowana. Trzeba jej pilnować, żeby nie zabrała wolnego mężczyzny lub cudzego męża. Łzy przesłoniły jej oczy. Zamrugała i dumnie podniosła głowę. Nie może sobie pozwolić na płacz. Nie może sobie pozwolić na luksus uzewnętrzniania uczuć. Musi być silna. Ma przecież małe dzieci. Przyłożyła rękę do piersi. Zacheusz był w jej sercu. Będzie tam żył wiecznie. I będzie żył w dziecku, które nosiła. Podniosła dłoń i dotknęła chłodnego medalionu z bratkiem. W nim też był Zacheusz. Gdziekolwiek nie spojrzała, wszędzie widziała ślady jego obecności. I niech tak zostanie. Nie ma na to rady. Zacheusz odszedł, ale ich miłość nigdy nie umrze. Będzie żyć wiecznie.
Rozdział 2 Elizabeth-Anne spostrzegła Reginę, machającą jej z okna „Good Eats Cafe”. Zrobiła to samo i uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu tygodni. Dzięki Ci, Panie, za dziewczęta i wszystkie moje obowiązki, pomyślała. Nie mam czasu myśleć, jak bardzo tęsknię za Zacheuszem. Nadal trzymała się ustalonego rozkładu dnia, wstając przed świtem i jeżdżąc na budowę – z której właśnie teraz wracała. Jednak bez Zacheusza nic nie było takie samo. Najbardziej czuła jego brak podczas tych porannych inspekcji... i wieczorem. Jej łóżko było puste. Zatrzymała powóz przed wejściem do restauracji i zaczęła ostrożnie schodzić na ziemię. Regina wyciągnęła rękę, żeby jej pomóc. Kiedy znalazła się obok niej, pogłaskała córkę po włosach i zmarszczyła brwi. – Dlaczego jesteś taka smutna? – zapytała. – Charlotte-Anne ci dokucza? – Nie – powiedziała Regina, spuściła głowę i kopnęła jakiś kamyczek. Po chwili znów spojrzała na matkę. – Wiesz jaka jest Charlotte-Anne. Wywyższa się. Elizabeth-Anne musiała się roześmiać. – Poza tym, ona jest jeszcze mała – powiedziała Regina, pełna urażonej godności. – Nie pozwolę wchodzić sobie na głowę, ale nie mam zamiaru godzić się na jej dąsy. – Jestem pewna, że masz rację – powiedziała z powagą Elizabeth-Anne. – A teraz może dasz mamie całusa? – I nadstawiła policzek. Regina wspięła się na palce i cmoknęła matkę. – Wiesz co, mamo? Podałyśmy już dwadzieścia siedem śniadań! – Dwadzieścia siedem śniadań? – powtórzyła z niedowierzaniem Elizabeth-Anne. – Jeszcze tak nigdy nie było. Regina kiwnęła głową. – Prawie siedem dolarów. – Tu przerwała i uderzyła się dłonią w czoło. – O, jejku! – Co się stało? – Rosa kazała mi przynieść drzewa! Elizabeth-Anne, uśmiechnęła się widząc, jak Regina biegnie, aby wypełnić swoje obowiązki. Była dumna z bystrych, pracowitych córek. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że każda z nich daleko zajdzie. Myśląc o tym, otworzyła drzwi i weszła do kuchni „Good Eats Cafe”. Natychmiast uderzył ją podmuch gorącego powietrza. Nie zastanawiając się, przepasała się wykrochmalonym fartuchem. Rosa, jak zwykle, stała przy ogromnym piecu, smażąc jajka na bekonie. Na odgłos zamykanych drzwi spojrzała przez ramię. – Buenos dias, señora. – Buenos dias, Rosa – odpowiedziała Elizabeth-Anne. – Dużo roboty?
– Dużo! – parsknęła Rosa, nadymając zarumienione policzki. – To mało powiedziane! Nigdy jeszcze nie było takiego ruchu. Nigdy. Jak będziemy podawać tyle śniadań, to niedługo pani zarobi tysiące dolarów! Elizabeth-Anne roześmiała się. – Och, Rosa. Chciałabym, aby tak było. – Z sympatią spojrzała na potężną Meksykankę. Rosa to prawdziwy klejnot. Niska i krępa, o okrągłej, wesołej twarzy i błyszczących, czarnych włosach, które przewiązywała różnokolorowymi chustkami. Z przekłutych uszu zwisały duże, złote kółka. Z powodu panującego w kuchni gorąca jej biała, haftowana bluzka była rozpięta tak daleko, jak na to pozwalały dobre obyczaje, a zawinięte rękawy odsłaniały grube, silne ręce, które przez całe życie przestawiały żeliwne garnki i ciężkie brytfanny. Jej ciemna skóra lśniła od potu. Elizabeth-Anne zaczęła sprzątać ze stołu, zaś Rosa wsunęła łopatkę pod plastry bekonu i przewróciła je na drugą stronę. Nagle prowadzące do jadalni drzwi otworzyły się. Elizabeth-Anne usłyszała głosy rozmów dobiegające z sali i brzęk talerzy. Odwróciła głowę. Do kuchni wpadła Rebeka. – Och, mamo! – krzyknęła dziewczynka. – Już nie czuję nóg! – Więc odpocznij chwilę, kochanie. Niech Charlotte-Anne cię zastąpi. – Charlotte-Anne! – Rebeka zmrużyła oczy. – Ona wciąż jest jeszcze w łóżku. Twierdzi, że źle się czuje. Elizabeth-Anne uniosła brwi. – Czy mówiła, co jej jest? – Nnnie... tylko, że źle się czuje – Rebeka zerknęła w stronę Rosy i zniżyła głos do szeptu. – Rosa poszła na górę i zajrzała do niej. Mówi, że nic jej nie jest. Dobry słuch i tym razem nie zawiódł Rosy. – Nie, nic jej nie jest – odparła. Odwróciła się w ich stronę i gwałtownie zamachała łopatką. – Udaje, że jest delikatna i słaba, a tymczasem Rebeka i Regina wszystko robią za nią. Elizabeth-Anne westchnęła. – Zaraz do niej pójdę i sama się przekonam co się dzieje. – Mamo? – szepnęła Rebeka. – Tak, kochanie? – Może... może jej naprawdę coś jest. Mogę pracować za nią. Elizabeth-Annę mocno przytuliła córkę. – Wiem, kochanie. – Może Charlotte-Anne znów powinna odwiedzić doktora Purrisa. – Może – głośno zastanawiała się Elizabeth-Anne. – Ostatnio ciągle coś jej dolega. Rosa podniosła oczy do nieba. – Dobrze, pójdę teraz do jadalni, zanim wszyscy wyjdą – powiedziała Elizabeth-Anne. Szybko wytarła ręce w fartuch i przygładziła włosy. Była zdania, że zamienienie kilku słów z
każdym gościem było tak samo ważne, jak smaczne potrawy. Ludzie lubią, kiedy poświęca się im uwagę. – Zaraz zacznę przygotowania do lunchu – powiedziała Rosa. – Będzie wieprzowina, ryż i kukurydza, a na kolację gotowana wołowina, kapusta i ziemniaki z pietruszką. – Pytająco spojrzała na Elizabeth-Anne. Elizabeth-Anne poklepała kobietę po ramieniu. – Cudownie, Roso – powiedziała i weszła do jadalni. Uśmiechając się przyjaźnie, zaczęła chodzić od stolika do stolika. Wśród gości dostrzegła szczupłą, czerwoną twarz Hugha McElwee. McElwee był redaktorem naczelnym Quebeck Weekly Gazette. Do jedzenia podchodził tak jak do publikowanych u siebie artykułów... z grymasem na ustach, jakby było w nim coś niestrawnego. Zatwardziały kawaler, mieszkał naprzeciwko w pensjonacie. – Dzień dobry, panie McElwee – powiedziała wesoło Elizabeth-Anne. – Jak smakuje śniadanie? Wyglądał na zaskoczonego. Gwałtownie podniósł głowę. – Och, dzień dobry, pani Hale – odpowiedział piskliwym głosem. Uśmiechnął się i kiwnął głową. – Tak, tak. Wszystko w porządku. W porządku. Elizabeth-Anne pochyliła się i konfidencjonalnie zniżyła głos. – Jutro chciałabym porozmawiać z panem na osobności, panie McElwee, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Widzi pan, chciałabym zmienić tu parę rzeczy. Od przyszłego tygodnia, zamiast jednego dania, będziemy proponować gościom kilka dań do wyboru. Tak jak w restauracjach w dużym mieście. Z powagą kiwnął głową. – Tak... to ci dopiero nowina. Będzie na ten temat dobry artykuł. – Cieszę się. Jutro zjemy razem lunch i omówimy wszystko dokładnie. Zapraszam pana. – Och! – Wyglądał na zadowolonego. – Dziękuję. Może o dwunastej? – O dwunastej. – Dzień dobry, pani Hale! – Usłyszała za sobą czyjś głos. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z siostrami Byrd. Siedziały w swoim ulubionym kąciku. Elizabeth-Anne skinęła głową. – Dzień dobry, panno Byrd. – Powitała najpierw jedną siostrę. – Dzień dobry, panno Byrd – zwróciła się do drugiej. Pierwsza z sióstr odstawiła kubek z herbatą. – Samanta i ja zastanawiałyśmy się... – Chwileczkę, pani Hale – odezwała się Samanta, obrzucając bliźniaczkę karcącym spojrzeniem. – To bardzo nieładnie, Samanto. Wiesz doskonale, że to ty jesteś Samantą, a ja Zuzanną.
– Niech pani jej nie słucha, pani Hale – ostro zaprotestowała pierwsza. – Samanta zawsze lubi sobie tak żartować. To naprawdę bardzo męczące. – W tym momencie słabo westchnęła. Elizabeth-Anne pokręciła głową z uśmiechem. Siostry Byrd słynęły z płatania figli, a robiły to z poważnymi minami. Wydawało się, że nigdy nie mają dość stawiania ludzi w kłopotliwych sytuacjach. Elizabeth-Anne już dawno nauczyła się je odróżniać, ale wciąż udawała, że ma z tym problemy. – Jeśli nie przestaniecie – ostrzegła – to pewnego dnia na waszych nagrobkach pojawią się niewłaściwe imiona. – Naprawdę? – spytały równocześnie, wyraźnie zachwycone. – Naprawdę – kiwnęła głową Elizabeth-Anne i zmieniła temat. – Czy jedzenie smakuje? – Jedzenie? – Na twarzy jednej z sióstr malowało się głębokie zdziwienie. – Gdybyśmy chciały dobrze jadać, gotowałybyśmy w domu! Prawda, Zuzanno? – Prawda, Samanto. – Aha! Mam was! – krzyknęła Elizabeth-Anne, grożąc im palcem. – Znów zamieniłyście się imionami. – O nieba, nie. To ty się mylisz. Prawda, Zuzanno? – Prawda, Samanto. Kręcąc głową, Elizabeth-Anne ruszyła do następnego stolika. – Doktorze Lusk, doktorze Purris – Elizabeth-Anne przywitała obydwu miejscowych medyków, dentystę i lekarza. Obaj zaczęli wstawać, ale Elizabeth-Anne dotknęła dłońmi ich ramion, dając do zrozumienia, aby nie robili sobie kłopotu. – Cieszę się, że widzę obu panów. Czy wszystko w porządku? – Tak, oczywiście – powiedział doktor Purris. – Całkowicie – dodał doktor Lusk. – A zatem smacznego. – Odchodząc, Elizabeth-Anne zawahała się chwilę. Może powinnam poprosić doktora Purrisa, żeby po śniadaniu poszedł na górę i zbadał Charlotte-Anne, pomyślała. Ale zrezygnowała z tego pomysłu. Najpierw sama sprawdzi, czy doktor rzeczywiście jest potrzebny. A ponieważ Rosa była zdania, że choroba była udawana, porozmawia z Charlotte-Anne i wytłumaczy jej, że powinny unikać płacenia doktorowi, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. – Czy możemy w czymś pomóc, pani Hale? – zapytał doktor Purris. Elizabeth-Anne pokręciła głową z uśmiechem. – Nie... przepraszam. Po prostu zamyśliłam się... Nie, wszystko jest w porządku. Ale dziękuję za troskliwość. ***
Nie wszystko jednak było w porządku. – Wczoraj sprzedano Coyote Building Suppliers. Tex i Jennifer wpadli bez uprzedzenia i kazali mi wyciągnąć wszystkie papiery. Nawet nie posłali po mnie, żebym przyjechał na ranczo. Wyobrażasz sobie? – Taaak. To nie w ich stylu. Sprzedano, powiadasz? – No, niezupełnie. Sprzedaż była, po prostu, formalnością. Z jakichś powodów Tex przepisał wszystko na swoją żonę. Za dolara. Elizabeth-Anne poczuła lód na karku, słysząc te słowa. Jenny została właścicielką Coyote Building Suppliers. Czy to możliwe? Nawet bez oglądania się za siebie wiedziała, do kogo należały te głosy. Rozmowę prowadzili Eblin Keyes, prawnik i Jesse Atkinson, prezes Quebeck Savings and Loan. Obaj byli pracownikami Texa Sextona. Nie odwracając głowy, powiodła wzrokiem po sali. Jeszcze nie przywitała wszystkich gości, ale po takiej nowinie, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba, nie była w stanie. Postanowiła natychmiast pojechać do Coyote i dowiedzieć się, o co chodzi. Teraz przynajmniej wiedziała, dlaczego Coyote wciąż podnosi ceny. To Jenny, nie Tex – to Jenny próbowała ją zniszczyć. Kiedy znasz swego wroga, to tak, jakbyś wygrała pół bitwy, przypomniała sobie stare powiedzenie. Jenny. Mściwa, złośliwa Jenny, której nigdy nie zraniła, z którą zawsze starała się żyć w zgodzie. Zmusiła się do wyjścia na zewnątrz. Szła powoli, nagle zmęczona.
Rozdział 3 Kiedy Elizabeth-Anne zamknęła za sobą drzwi, zdążyła już otrząsnąć się z pierwszego szoku. Jej umysł znów zaczął prawidłowo funkcjonować. Najpierw zajrzę do Charlotte-Annę, postanowiła. Potem odświeżę się i przebiorę. Muszę natychmiast jechać do Coyote. Nie pozwolę, żeby Jenny miała przewagę... nie teraz, kiedy w grę wchodzi motel. Pokój, który Charlotte-Anne dzieliła z siostrami, był największy na piętrze. Stały w nim trzy żelazne łóżka, duży stół i trzy proste krzesła. Pomiędzy łóżkami swobodnie mieściły się nocne szafki, a na przeciwległej ścianie stały trzy szafy. W oknach wisiały czerwone zasłonki. Ponadto znajdowała się tu toaletka z owalnym lustrem i półka z książkami. Elizabeth-Anne stawiała na wykształcenie – zarówno to zdobyte samodzielnie, jak i w szkole. Charlotte-Anne, wciąż w nocnej koszuli, siedziała na łóżku oparta o poduszki. Kiedy usłyszała kroki matki, szybko wsunęła powieść pod poduszki i położyła się na wznak, naciągając na głowę kołdrę. Matka cicho zapukała do drzwi. – To ty, mamusiu? – zawołała słabo, pokasłując. – Tak, to ja – Elizabeth-Anne otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Charlotte-Anne podniosła wzrok i uśmiechnęła się słabo. – Dzień dobry, mamusiu – powiedziała pomiędzy kolejnymi atakami kaszlu. – Dzień dobry, Charlotte-Anne – Elizabeth-Anne energicznym krokiem weszła do pokoju i rozsunęła zasłony. – Jest tutaj wystarczająco duszno, żeby dodatkowo pozbawiać się świeżego powietrza – powiedziała ostro. – Tak, mamo – zgodziła się Charlotte-Anner Elizabeth-Anne przysiadła na brzegu łóżka i spojrzała na córkę. Charlotte-Anne była drugim z kolei dzieckiem, najtrudniejszym. Włosy miała, jak wszyscy Hale’owie, w odcieniu dojrzałej pszenicy, ale delikatne i jedwabiste. Jak na swój wiek była wysoka, bardzo szczupła, o jasnej cerze, jasnoróżowych wargach i błękitnych oczach. Jasne włosy, biała cera i oczy nadawały dziewczynce szczególnej urody, z jaką Elizabeth-Anne nigdy się nie spotkała. Przyłożyła rękę do czoła córki. Nie było powodów do niepokoju. – Rebeka mówi, że nie czujesz się dobrze – zaczęła. – Nie, mamo. – Czy coś cię boli? – Nnnie... Tylko że... czuję się słabo. – Cóż, gorączki nie masz – westchnęła Elizabeth-Anne i położyła ręce na kolanach. – Może powinnam zabrać cię do doktora Purrisa.
– Och, nie, mamo. To nic poważnego. Na pewno. – Ale zbyt często jesteś słaba. To nienormalne u zdrowej, młodej panienki. Charlotte-Anne spuściła oczy. – Wiem... – Przygryzła dolną wargę. – Charlotte-Anne? Dziewczynka podniosła wzrok. Elizabeth-Anne wzięła głęboki oddech. – Nie muszę ci chyba mówić, że te nie wyjaśnione nawroty choroby zdarzają się zbyt często. Niepokoją mnie. A poza tym, nie mamy pieniędzy, żeby je bez powodu wydawać na doktora. Znaleźliśmy się w kłopotach. – Wiem – kiwnęła głową Charlotte-Anne. – Jesteś pewna, że źle się czujesz? – Elizabeth-Anne bacznie przyglądała się reakcji córki. – Obawiam się, że próbujesz wykręcić się od obowiązków. – Rosa ci nagadała! – Charlotte-Anne odwróciła głowę. – Tak, rozmawiałam z Rosą – przyznała Charlotte-Anne. – Nie muszę ci chyba mówić, że nie stać nas na darmozjadów. Każdy musi pracować. Przykro mi to mówić, ale od dzisiaj, jeśli rano stwierdzisz, że źle się czujesz, zostaniesz w łóżku przez cały dzień, do następnego poranka. Nie pójdziesz do szkoły, nie spotkasz się z przyjaciółkami. Skoro jesteś chora, to powinnaś leżeć w łóżku, prawda? Czy jasno się wyraziłam? Charlotte-Anne kiwnęła głową i zaniosła się kaszlem. – Tak, mamo – powiedziała pokornie. – Chcesz mnie ukarać za to, że jestem chora. Elizabeth-Anne pokręciła głową. – Nie. Ale jeśli rzeczywiście jesteś chora, to potrzebujesz odpoczynku. – Przerwała. – To chyba nie jest w porządku w stosunku do sióstr – kazać im pracować za siebie. Prawda? – Chcesz powiedzieć, że mam zostać w pokoju przez cały dzień? – Tak – Elizabeth-Anne podniosła się. – A teraz muszę już iść. – Pochyliła się i ucałowała córkę w czoło. – Do widzenia, kochanie. – Do widzenia, mamo. Charlotte-Anne patrzyła, jak matka wychodzi z pokoju, a kiedy zamknęły się za nią drzwi, usiadła i pokazała język. Była wściekła. To kara, myślała z furią. I za co? Że jestem chora. Wstawanie przed świtem i przygotowywanie śniadania dla innych, mycie tych wszystkich brudnych naczyń – to naprawdę wywołuje u mnie chorobę. Mam tego dość. Teraz, uwięziona w swoim pokoju, nawet nie miała ochoty na czytanie. Cały dzień miała zepsuty. Sięgnęła pod poduszkę, wyjęła książkę i rzuciła nią przez cały pokój. Wszystko przez tę przeklętą Rose, pomyślała.
Rozdział 4 Nad płaskim krajobrazem unosiło się obezwładniające, suche, gorące, teksańskie powietrze. Chociaż Elizabeth-Anne podniosła budę powozu i siedziała w cieniu, to i tak suknia lepiła się od potu. W ciągu upalnego dnia nie lubiła wychodzić na zewnątrz, ale dzisiaj musiała być wierna innej zasadzie – nigdy nie odkładaj spraw nieprzyjemnych na potem. . Firma Coyote Building Suppliers znajdowała się jakieś pięć kilometrów na południowy wschód od Quebecku, tuż obok ukończonego już pasma szosy. Władza Texa Sextona rozciągnęła się i tutaj. Miał dość wpływów, aby zmienić trasę nowej drogi tak, aby przebiegała tuż obok budynków jego firmy. Przed magazynami znajdował się duży parking pokryty nowym asfaltem, dokładnie takim samym, jak nawierzchnia drogi. Tuż przy szosie stała ogromna tablica z emblematem firmy, głosząca: COYOTE BUILDING SUPPLIERS. A niżej: MATERIAŁY I USŁUGI BUDOWLANE. Elizabeth-Anne skręciła w stronę parkingu zwolniła. Stało tam dużo samochodów i ciężarówek. Powozy, takie jak jej, należały już do rzadkości. Kiwnęła głową zauważywszy czarnego forda T, należącego do Rossa Sullinsa. Sullins był szefem Coyote, jednej z wielu części imperium Sextona. Elizabeth-Anne ściągnęła lejce, a kiedy Bessie stanęła, ostrożnie zeszła z powozu. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła kostkę cukru i podała ją klaczy, a następnie uwiązała konia. Przygładziła suknię, poprawiła kapelusz i nabrała powietrze w płuca, starając się opanować zdenerwowanie. Zawsze tak się czuła ilekroć musiała załatwiać interesy z Sextonami. Ruszyła w stronę biura. Wkroczyła do środka. Chociaż okna były szeroko otwarte, w środku było goręcej niż na zewnątrz. Czuła, że znów zalewa ją fala potu. Szybko zaczęła wachlować się rulonem papierów, które trzymała w ręku. Ross Sullins siedział za odrapanym biurkiem. Był to wielki mężczyzna o rozbieganych oczach, niezdrowej cerze i klapciastym nosie. Elizabeth-Anne zawsze widziała go z zapałką w zębach. Słysząc kroki odwrócił się i spojrzał na nią. – Czy mogłabym z panem chwilę porozmawiać, panie Sullins? Z westchnieniem odsunął krzesło, wstał i powoli obszedł biurko. – Czego pani sobie życzy? – Spojrzał na nią ostro, wciąż gryząc zapałkę. Elizabeth-Anne bez słowa podała mu zwitek żółtych faktur, które tego ranka wręczył jej Carlos Cortez. Wziął papiery i zaczął je pobieżnie przeglądać. Po chwili oddał je z powrotem. – Wszystko w porządku, w każdym razie dla mnie. Elizabeth-Anne z trudem udało się zachować spokój. – Może dla pana, panie Sullins – powiedziała cicho – ale nie dla mnie. Czy mógłby pan
jeszcze raz przyjrzeć się tym fakturom i wytłumaczyć mi, dlaczego figurują na nich takie, a nie inne ceny? Znów poszły w górę. – Koszty administracyjne, proszę pani. Ceny zawsze idą w górę. Drzewo wciąż drożeje. Tak samo cegła i zaprawa. Gdyby pani zamówiła wszystko od razu... – Najwyraźniej ma pan kłopoty z pamięcią, panie Sullins. Wszystko zamówiłam od razu. To pan przez cały czas powtarzał, że nie ma tego czy tamtego na składzie i że muszę zaczekać na nowe dostawy. Za każdym razem dostarczał pan tylko część zamówionych materiałów. Ross Sullins przesunął zapałkę z lewego kącika ust do prawego. – Mamy dużo zamówień – powiedział wymijająco. – Nie wątpię, ale nie jestem idiotką, panie Sullins. I dobrze widzę. Pańskie magazyny są pełne materiałów. – Staramy się – powiedział zaczepnym tonem. – Nie chce pani chyba powiedzieć, że panią oszukuję? – Spojrzał na nią ostro. – To pan powiedział. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Mogę płacić za coś, co kupuję. Już tak jest ten świat urządzony. Liczą się pieniądze, podaż i popyt. Ale nie mam zamiaru spokojnie przyglądać się rozbojowi w biały dzień. Uśmiechnął się szeroko. – Wszystko jest w porządku. A teraz, jeśli mi pani wybaczy... Mam dużo pracy. Nagle uderzyła pięścią w biurko. – Nie pozbędzie się mnie pan tak łatwo! Nie jestem jedną z pańskich klientow-analfabetów. Umiem czytać, pisać i liczyć. Tak dobrze jak pan... Może nawet lepiej. Jeśli w ciągu dziewięciu miesięcy ceny rosną o sto pięćdziesiąt procent, jest to rozbój! Każdy przyzna mi rację. – Może na ten temat porozmawia pani z panem Sextonem. Ja tylko wypełniam jego polecenia. – A zatem to on kazał panu podnieść ceny na wszystkie moje zamówienia? – Tego nie powiedziałem... – Powiedział pan, panie Sullins – mówiła powoli, starannie wymawiając każdą sylabę. – Wiem doskonale, że nie wszyscy wasi klienci płacą tę samą cenę za ten sam towar. Wygląda na to, że Coyote ma różne ceny dla różnych klientów. – Skąd to pani przyszło do głowy? – Wzruszył ramionami. – Wróble o tym ćwierkały. – Zmrużyła oczy. – Nie lubię, jak robi się ze mnie idiotkę, panie Sullins. – Przerwała i roześmiała się cicho. – Żal mi pana, panie Sullins. – Słucham? – Spojrzał na nią podejrzliwie. – Dlaczego? – Panie Sullins, czy wie pan, że moi meksykańscy robotnicy nie chcą przyjmować poleceń bezpośrednio ode ranie? – zapytała. – Najpierw muszę wszystko omówić z szefem budowy, Carlosem Cortezem. Może pan w to uwierzyć? Uważają, że to uwłaczałoby ich męskiej godności, gdyby przyjmowali polecenia od kobiety. Zachichotał.
– Cóż, nie mogę ich za to winić. W końcu, to nie jest typowe. Zwłaszcza dla Meksykanina. – Panie Sullins – Elizabeth-Anne wykrzywiła usta w sarkastycznym uśmiechu – polecenia wydawane panu nie pochodzą już od Texa Sextona. Może jeszcze pan o tym nie wie, ale pan Sexton sprzedał Coyote Building Suppliers. Sullins nie potrafił ukryć zaskoczenia. – Sprzedał? – Tak. – Kiwnęła głową, powoli złożyła faktury i wolno przejechała paznokciem po miejscu ich zagięcia. Spojrzała na niego znacząco. – Ciekawe, jak będzie się pan czuł, jako Meksykanin, kiedy będzie pan musiał słuchać kobiety? Gwałtownie zamrugał oczami. – O czym pani mówi, do diabła? Elizabeth-Anne była usatysfakcjonowana. – Pańskim szefem, panie Sullins, jest teraz kobieta. – Co takiego? – Zapałka wypadła mu z ust. – A tak. Dobrze pan słyszał. Firma została sprzedana pani Sexton. Ona jest teraz pańskim szefem. – Elizabeth-Anne wsunęła faktury do torebki. – Cóż, wygląda na to, że zabrałam panu dość czasu. A ponieważ nie doszliśmy do porozumienia, to będę musiała porozmawiać z pańskim nowym pracodawcą. Rozumie pan, panie Sullins? Z pana też zrobiono idiotę. Teraz załatwimy całą sprawę między nami kobietami. I z tymi słowami wyszła z biura, nie oglądając się za siebie i zostawiając go na środku pokoju z szeroko otwartymi ustami. Ross Sullins schylił się wolno, podniósł zapałkę z brudnej podłogi i wsunął ją do ust. Elizabeth-Anne dotarła do powozu, odwiązała lejce i spojrzała w niebo. Słońce powoli osiągało zenit. Niedługo dwunasta. Przed nią największy upał. Ale nie może się wycofać. Nie może sobie pozwolić na sjestę i przeczekać najgorsze godziny. Musiała zobaczyć się z kimś, kogo najchętniej nigdy by nie oglądała. Z trudem wdrapała się na kozioł i szarpnęła za lejce. Nie miała wyboru. Obawiała się rozmowy z Texem, nie wiedząc, że sytuacja się zmieniła. Teraz wiele by dała za to, żeby to on był jej partnerem w dyskusji, a nie Jenny. Mimo wszystko, najpierw musi porozmawiać z nim. Jennifer postanowiła doprowadzić ją do bankructwa. Zrujnować raz na zawsze. Niektórzy nigdy się nie zmieniają, ze smutkiem pomyślała Elizabeth-Anne. Chciała trzymać się z dala od Jenny, ale Jenny najwyraźniej czekała na właściwy moment. Teraz będzie musiała stanąć z nią twarzą w twarz. A tego obawiała się najbardziej.
Rozdział 5 Wjazd na ranczo Sextonów był niezwykle okazały. Przed bramą stały dwa wysokie, drewniane słupy, do których przybita była tablica. „RANCZO ZŁOTE S” dumnie głosiły wyryte w drewnie litery, a do tablicy, z obu stron, przytwierdzone były złote podkowy. Dwie inne tablice, umieszczone po obu stronach bramy, ostrzegały: WŁASNOŚĆ PRYWATNA ZAKAZ WSTĘPU. ZAKAZ POLOWANIA OSOBY NARUSZAJĄCE GRANICE MAJĄTKU BĘDĄ ŚCIGANE PRAWEM Uwaga: Uzbrojona straż Szkolone psy Dostawcy proszeni są o trzymanie się głównej drogi Elizabeth-Anne ściągnęła lejce i wolno pokierowała Bessie w stronę prywatnej drogi. Zacisnęła usta, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostanie potraktowana jak intruz, naruszający cudzą posiadłość. Przez ponad kilometr jechała płaską, monotonną równiną, porośniętą jedynie nielicznymi krzakami. Nagle, po lewej stronie, ukazały się uprawne obszary, bogate w soczystą zieleń, ogrodzone od szosy kolczastym drutem. Na pastwiskach pasły się krowy różnych ras, leniwie odganiające się ogonami od much. Teren po prawej stronie był bardziej górzysty, podzielony na gaje cytrusowe. Zwisające z drzew owoce były dorodne. W gajach meksykańscy robotnicy zrywali je i wrzucali do koszy. Dziesięć centów za godzinę pracy. Kraj Sextona, pomyślała Elizabeth-Anne. Nigdy tutaj nie była, ale dość nasłuchała się od Zacheusza, aby mieć o nim wyobrażenie. Ranczo liczyło sześćdziesiąt tysięcy akrów, na które składały się pastwiska z bujną trawą, sady cytrusowe, nawadniane przez sieć kanałów ciągnących się wprost od Rio Grandę. Sextonowie dokonali tu prawdziwych cudów. Gdyby tylko znaczna część ich bogactwa nie pochodziła z nieuczciwych transakcji, czy doprowadzania do bankructwa drobnej konkurencji, wtedy Elizabeth-Anne naprawdę byłaby pod wrażeniem. Jeszcze dwa kilometry i drut kolczasty zastąpiło białe, drewniane ogrodzenie, za którym galopowało stado koni. Hodowla arabów była kolejnym zyskownym interesem Texa Sextona. Wreszcie, na niewielkim wzgórzu, zobaczyła dom. Był ogromny. Najwyraźniej wielokrotnie go rozbudowywano, dodając wciąż nowe skrzydła. Środkowa część budowli liczyła dwa piętra – lśniąca bielą, drewniana struktura z wysokimi, strzelistymi kolumnami, podtrzymującymi werandę oraz wieżyczka, uwieńczona poruszającą się na wietrze chorągiewką. Po dwóch stronach tej części budynku dobudowano jednopiętrowe skrzydła o czarnych dachach, a do nich kolejne niższe. Zbliżając się, Elizabeth-Anne dostrzegła okna zaopatrzone w drewniane okiennice,
pomalowane na zielono, które chroniły przed palącym, południowym słońcem. Kilkaset metrów przed domem zakurzona droga przechodziła w elegancką, żwirową alejkę, która okrążała sztuczne jezioro z maleńką wysepką na środku. Woda była spokojna i czysta, kusiła chłodem. W tym miejscu powietrze było zdecydowanie wilgotniejsze niż na pozostałym terenie. Im bliżej domu, tym roślinność była bujniejsza i staranniej wypielęgnowana. Nic dziwnego, Jennifer Sue Sexton zatrudniała trzech ogrodników. Nagle, zza węgła, wyskoczyły cztery ogromne psy, zaciekle ujadając. Bessie natychmiast się spłoszyła. Elizabeth-Anne starała się zachować spokój i nie stracić panowania nad zdenerwowanym koniem. Powoli podjechały pod dom. Na ganek wyszedł jeden z robotników i przez poręcz przyglądał się uważnie Elizabeth-Anne spod przymrużonych powiek. – Proszę wolno zejść z powozu – powiedział obojętnym głosem, trzymając oba kciuki zatknięte za pasek spodni. Elizabeth-Anne z obawą spojrzała na ujadające psy. – Nic pani nie zrobią, jeśli nie będzie się pani ruszać zbyt gwałtownie – uspokoił ją. – Postaram się. – Ostrożnie zeszła z powozu i stała sztywno, kiedy psy zaczęły ją obwąchiwać. Mężczyzna podniósł dwa palce do ust i gwizdnął. Psy natychmiast uciekły, machając ogonami. Elizabeth-Anne odetchnęła. – Teraz, kiedy już panią obwąchały, zostawią panią w spokoju – powiedział. Kiwnęła głową i zaczęła przywiązywać Bessie do poręczy werandy. – Proszę pani? – Tak? – Podniosła głowę. – Dostawcy podjeżdżają z drugiej strony domu. Elizabeth-Anne, nie przerywając mocowania lejc, odwróciła się w jego stronę i dumnie uniosła brodę. – Nie jestem dostawcą. Mężczyzna przesunął czapkę na tył głowy. – W jakiej więc sprawie pani przyjechała, jeśli można wiedzieć? – Zobaczyć się z panem Sextonem. W interesach. Pokręcił głową, najwyraźniej niezadowolony z odpowiedzi. – Nic o tym nie wiem. Zresztą, i tak go nie ma. – Odwrócił się i wypluł kawałek tytoniu. – Będzie dopiero za godzinę, nie prędzej. Uśmiechnęła się cierpko. – W takim razie poczekam. Wzruszył ramionami. – Jak pani sobie życzy. Każę napoić klacz.
– Bardzo będę wdzięczna. – Proszę wejść do domu. Rosita zajmie się panią. Proszę jej powiedzieć, że Jim Bob tak kazał. Elizabeth-Anne kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Sięgnęła do kieszeni po kostkę cukru i podała ją Bessie, a następnie odwróciła się i weszła na werandę. Było tam znacznie chłodniej niż na zewnątrz. W tej samej chwili jedno ze skrzydeł frontowych drzwi otworzyło się i stanęła w nich meksykańska służąca. Pytająco spojrzała na Elizabeth-Anne. – Ty jesteś Rosita? – zapytała Elizabeth-Anne. Młoda kobieta kiwnęła głową. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się. – Jim Bob powiedział, że mogę zaczekać na pana Sextona. – I w myślach dodała: Panie, spraw, abym nie natknęła się na Jenny. – Pan Sexton wrócić później. Pani poczekać w jego gabinecie – powiedziała Rosita. – Tędy, proszę. Elizabeth-Anne ruszyła za nią przez długi, spowity w półmroku korytarz. Wreszcie zatrzymały się przed jakimiś drzwiami. – Pani proszę poczekać w środku – powiedziała Rosita i, rzuciwszy Elizabeth-Anne ukradkowe spojrzenie, zniknęła. Elizabeth-Anne była zadowolona, że na jakiś czas zostawiono ją samą. Zaczęła wolno przechadzać się po gabinecie Texa, starając się, na podstawie jego wnętrza, poznać właściciela. Był to niewątpliwie męski pokój; w powietrzu unosił się zapach skóry i cygar. Sufit wykonany był z poczerniałych, drewnianych belek, a podłoga wyłożona sosnowymi deskami, na których niedbale rozrzucono dywaniki o meksykańskich i indiańskich wzorach. Nad dużym, wykonanym z czerwonej cegły kominkiem, wisiał olejny obraz przedstawiający dwóch kowbojów, łapiących na lasso byka. Elizabeth-Anne rozejrzała się. Wszystko w tym pokoju należało do mężczyzny, z którym należało się liczyć. Już chciała zagłębić się w skórzanym fotelu, kiedy zauważyła stojącą na biurku fotografię w srebrnych ramkach. Podniosła ją i przyjrzała się bliżej. Zdjęcie przedstawiało Jenny, zjedna nogą opartą o wystającą deskę w płocie, z ręką na biodrze, z kowbojskim kapeluszem na plecach. Na jej wargach gościł chłodny uśmiech. Elizabeth-Anne w zamyśleniu studiowała zdjęcie. To nie była ta sama Jenny, którą kiedyś znała. Oczywiście, nie chodziło tu o podobieństwo zewnętrzne. Jenny Sue Sexton była bardziej pewna siebie i wyniosła, dzięki bogactwu, jakie posiadała. Z zewnątrz dobiegły ją wesołe okrzyki. Szybko odstawiła zdjęcie i podeszła do okna. Na jej wargach pojawił się lekki uśmiech. Jeden z robotników prowadził za uzdę konika pony, na którym siedział mały chłopiec.
Dziecko miało na głowie męski kapelusz, który opadał mu na nos. Elizabeth-Anne domyśliła się, że był to Ross, syn Texa i Jenny. Chłopiec, którego tak bardzo chciała zobaczyć ciocia. Mały chciał jechać szybciej i przytrzymującego konia robotnika zaczął okładać zerwanym z głowy kapeluszem. Jego usta były wykrzywione z wściekłości, a oczy błyszczały dziką nienawiścią. – Tom, ty idioto! – krzyczał. – Nie widzisz, że chcę jechać szybciej? Mężczyzna zignorował go, ale Elizabeth-Anne poczuła zimny dreszcz. To, czego była świadkiem, przypominało jej do złudzenia sposób zachowania się Jenny. Elizabeth-Anne szybko odeszła od okna. Nagle poczuła się tak, jak gdyby żelazna obręcz uciskała jej żebra. Nie usłyszała otwieranych drzwi. Nie zdawała sobie sprawy, od jak dawna jest obserwowana. W progu, na szeroko rozstawionych nogach, z rękami na biodrach i kapeluszem na głowie, stała Jennifer Sue Sexton. – Patrzcie, patrzcie – odezwała się Jenny ze złośliwym uśmiechem – któż do nas zawitał!
Rozdział 6 Czas zwolnił bieg, a potem się zatrzymał. Widok Jenny sprawił, że Elizabeth-Anne przez jakiś czas stała jak zahipnotyzowana. Kobiety stały naprzeciwko siebie i żadna z nich nie chciała pierwsza przerwać ciszy. To milczenie było próbą sił i woli. Wreszcie Jenny poruszyła się leniwie, wciąż trzymając ręce na biodrach. Z lekko przechyloną głową, lustrowała Elizabeth-Anne od stóp do głów. Pani Hale nie była jej dłużna. Patrzyła śmiało w akwamarynowe oczy i lekko zacisnęła pięści. Fotografia przedstawiająca Jenny była bardzo pochlebna. W ciągu ostatnich lat błękitne oczy Jenny zbladły, różowe wargi stwardniały, a jej skóra stała się brązowa i pergaminowa od częstego przebywania na słońcu. Złośliwe błyski, jakie zwykle pojawiały się w oczach Jenny, teraz były bardziej wyraźne i ostre. Jednak trzymała się prosto, a jej talia była szczuplejsza niż kiedykolwiek przedtem. Miała na sobie długie spodnie, wpuszczone do długich butów jasną, płócienną koszulę z perłowymi guzikami. Kapelusz w kowbojskim stylu otaczała przepaska wyszywana drobnymi diamencikami i szmaragdami wielkości paznokcia. Elizabeth-Anne poczuła się nieswojo. Nagle uświadomiła sobie skromność i szarość swojej ciążowej sukni i sznurowanych butów, które aż prosiły się o nowe podeszwy. Jenny pierwsza przerwała milczenie. – Pamiętasz ten dzień, w którym zawiązaliśmy ci w szkole przepaskę na oczach i ściągnęliśmy rękawiczki? – Przysunęła się bliżej. Elizabeth-Anne, patrząc jej prosto w oczy, odpowiedziała: – To był okrutny, dziecięcy żart. – Naprawdę? – Jenny roześmiała się, a jej głos zrobił się jeszcze bardziej ostry i świdrujący. – Wszyscy uważali, że to było bardzo zabawne. To był mój pomysł. – Robiła wrażenie bardzo z siebie zadowolonej. – Tak właśnie sądziłam. Jenny zmrużyła oczy. – Ale o nic mnie nie oskarżyłaś. – A powinnam była? To by nic nie dało. Wymyśliłabyś coś nowego, żeby się zemścić. Bardzo wcześnie odkryłam, że lepiej siedzieć cicho i schodzić ci z drogi niż prowadzić z tobą walkę. – I to właśnie robiłaś przez te wszystkie lata? Schodziłaś mi z drogi? Elizabeth-Anne nie odpowiedziała. Jak długo można pamiętać o starych waśniach? Niektórzy ludzie zmieniają się po latach. Ale nie Jenny. O, nie. Każde jej słowo było jak nóż otwierający stare rany i robiący nowe, aby utoczyć jak najwięcej krwi.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do pokoju wsunęła się Rosita, niosąc na srebrnej tacy szklankę zimnej lemoniady. Pokojówka zarumieniła się, unikając wzroku Elizabeth-Anne. Jenny sięgnęła po lemoniadę. Piła ją powoli, zerkając na Elizabeth-Anne z wyraźną satysfakcją. Elizabeth-Anne zachowała kamienną twarz. Droga na ranczo była długa. Gardło paliło ją z pragnienia. Nie pozwolę się sprowokować, postanowiła w myślach. Najważniejsze, że mój koń został napojony. Będę miała dużo czasu, żeby ugasić pragnienie. Odetchnęła głęboko. – Przyjechałam tutaj – zaczęła – ponieważ... – Zawsze przechodzisz wprost do rzeczy, prawda? – przerwała zirytowana Jenny. – Tak jak ciotka, nie tracisz czasu na niepotrzebne słowa. – Mam mało czasu. Jestem bardzo zajętą kobietą. – Tego nie wiem, ale na pewno jesteś kobietą chytrą. Zastanówmy się... – Zagryzła wargi i zaczęła wolno przechadzać się po pokoju. – Tak, jesteś bardzo zajęta. Nigdy nie tracisz czasu. Bardzo szybko przejęłaś restaurację i pensjonat po cioci. Ukradłaś mi Zacheusza. Ale akurat za to powinnam ci podziękować. Zwłaszcza teraz, kiedy okazał się być mordercą. – On nie jest mordercą! To był wypadek! Więc dlaczego nie został i nie wyjaśnił wszystkiego szeryfowi? – Uśmiechnęła się Jenny. – Wiesz doskonale, że gdyby tu został, to opanowany przez Sextona sąd skazałby go na śmierć. To przez ciebie nigdy go nie zobaczę. A jego dzieci będą rosły bez ojca. – To wielka strata dla tych małych suk! – Jenny uśmiechnęła się triumfalnie i zmierzyła Elizabeth-Anne od stóp do głów. – Widzę, że masz zamiar wydać światu kolejnego bachora. – Jeśli masz czelność tak mówić o moich córkach, to ty spłodziłaś złośliwego szczeniaka. – A tak! – przyznała Jenny. – Mam dziecko, piękne dziecko. Chłopca Texa Sextona... Dziecko, które ma przed sobą przyszłość. Nigdy niczego mu nie zabraknie. – Moim także nie – powiedziała Elizabeth-Anne z godnością. – Możemy zatem powiedzieć, że obie mamy szczęście. – Ależ nie. Ty wcale nie masz szczęścia. – O co ci chodzi? – Och, sama nie wiem. – Jenny wzruszyła ramionami i przełknęła kolejny łyk lemoniady. – Prawdę mówiąc, mam pewne podejrzenia. – Powinna pani mieć, pani budowniczy pierwszego w Quebecku motelu. Myślisz, że jesteś jedyną kobietą w okolicy, która potrafi coś zrobić? – Nie. Wcale tak nie uważam. Witam cię w skromnych szeregach kobiet interesu. Coyote, to całkiem duża firma. Co prawda, za dolara mógłby ją kupić nawet najbiedniejszy Meksykanin. Jenny przysunęła się bliżej. – Skąd się o tym dowiedziałaś?
– Powiedzmy, że ściany mają uszy – powiedziała Elizabeth-Anne z uśmiechem. – To właśnie dlatego tu przyjechałam, aby porozmawiać z tobą o moich fakturach. – A jest o czym Rozmawiać? – Jest o czym rozmawiać! – Kim ty jesteś? Papugą? – Jenny, te faktury są fałszywe i ty o tym wiesz. – Nie zajmuję się takimi sprawami. Zatrudniamy ludzi, którzy to za nas robią. Porozmawiaj z kierownikiem. – Już to zrobiłam. – Więc chyba wszystko jasne. – Nie, Jenny. Nie jest jasne. – Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę. Nie jestem dla ciebie żadną Jenny. Nie bodziemy przecież brać pod uwagę tego smutnego faktu, że wyrastałyśmy w jednym domu. Jestem panią Texową Sexton. Elizabeth-Anne zagryzła usta. – Niech tak będzie, pani Sexton. – Tak już lepiej. – W oczach Jenny pojawił się błysk triumfu. – A teraz, pani Zacheuszowo Hale – zaczęła wyniośle – o jaką uprzejmość przyszła mnie pani prosić? – Nie zamierzam cię o nic prosić. Przyszłam porozmawiać o interesach. A konkretnie, o tym – Elizabeth-Anne wyjęła zwitek faktur, ale Jenny nawet nie chciała na nie spojrzeć. – Nie realizujecie dostaw i przez cały czas podnosicie ceny. – Jeśli ci się nie podoba, możesz robić interesy z kimś innym. Elizabeth-Anne zaśmiała się gorzko. – Nie ma nikogo innego i dobrze o tym wiesz. Doprowadziliście do bankructwa całą konkurencję. – Takie jest życie. To nie moja wina, że chcesz kupować coś, na co sobie nie możesz pozwolić. Może powinnaś skończyć podstawowy kurs ekonomii. Elizabeth-Anne milczała. – Gdybym była na pani miejscu, pani Hale, wie pani, co bym zrobiła? – Chętnie się dowiem – westchnęła Elizabeth-Anne. – Mam wrażenie, że dowiem się tego, czy chcę, czy nie. – Na pani miejscu – zaczęła Jenny powoli – cieszyłabym się z tego, co mam. Nie byłabym taka... zapobiegliwa. Przerwałabym pracę, podliczyła straty i cieszyłabym się tym, co mi jeszcze zostało. Elizabeth-Anne zmarszczyła brwi. – Nie bardzo rozumiem. Oczy Jenny rozbłysły. – To bardzo proste. Chodzi o to, aby pani... nie podskakiwała wyżej niż jest w stanie
doskoczyć. Aby nie była zbyt ambitna. To nie jest ani odpowiedni czas, ani miejsce. – Grozisz mi? – zimno spytała Elizabeth-Anne, nie spuszczając wzroku z Jenny. – Mój Boże, nie! – roześmiała się Jenny. – Chcę cię jedynie ustrzec przed popełnieniem błędu, to wszystko. Jak się wysoko mierzy, bardzo łatwo wpaść w kłopoty finansowe. Cóż, nawet ja muszę być ostrożna. – Ty? – Elizabeth-Anne parsknęła. – Oczywiście. Widzisz, właśnie założyłam nową firmę. Zarejestrowałam ją w sądzie dopiero wczoraj po południu. Firma nazywa się „Jennifer S. Poszukiwanie minerałów”. Tex sądzi, że wybieram się z motyką na słońce, ale ja tak nie uważam. Należy próbować różnych rzeczy. – Uśmiechnęła się. – Ale nie mówmy o mnie. To o ciebie się martwię. Widzisz, problem polega na tym, że trzeba mieć świadomość, na co człowieka stać. Elizabeth-Anne zaczęła się zastanawiać, co właściwie Jenny miała na myśli. – Z tego co widzę, mogę życzyć ci jedynie szczęścia – powiedziała sztywno – chociaż nie sądzę, abyś go potrzebowała. Jestem pewna, że sobie poradzisz. Twarz Jenny, niczym twarz Sfinksa, nie zdradzała żadnych uczuć. – Ty jesteś moim szczęściem, więc dlaczego miałoby mi się nie udać? – powiedziała zagadkowo Jenny. Elizabeth-Anne spojrzała na nią pytająco. Najwyższy czas skierować rozmowę na właściwy temat. – Wróćmy do tych rachunków, pani Sexton. – Pani Texowa Sexton. – Pani... – Elizabeth-Anne westchnęła ciężko – Texowa Sexton. – Rachunki są wystawione prawidłowo. Przedwczoraj sama je sprawdziłam. – Jenny zdjęła kapelusz i zaczęła go obracać na palcu, obserwując błyski diamentów i szmaragdów. Elizabeth-Anne zebrała rachunki. – Mam wrażenie, że nie muszę cię uprzedzać, że chcę podać sprawę do sądu? – Stracisz czas i pieniądze. Sędzia Hawk od lat siedzi w naszej kieszeni. Elizabeth-Anne westchnęła. – Czy przypadkiem nie robisz wszystkiego, abym zbankrutowała? – Spojrzała na Jenny spod zmrużonych powiek. – Kto? Ja? – Kręcący się kapelusz stanął w miejscu; Jenny wyglądała jak urażona niewinność. – Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, komu by na tym zależało. – Uważaj – warknęła Jenny. – Jeśli zechcę, zgniotę cię jak pluskwę. ^ Jej zadarty nos zmarszczył się lekko. – Nie będziesz mnie obrażać, ty wariatko. – Przykro mi to mówić, Jennifer, ale ciocia miała rację – zaczęła Elizabeth-Anne lodowato. – Tak? Co masz na myśli? – Że z tobą nie wszystko jest w porządku. Obie doskonale zdawałyśmy sobie sprawę,
dlaczego wyszłaś za Texa Sextona. – Mogę wiedzieć, dlaczego? – Żeby się na nas odegrać – stwierdziła spokojnie Elizabeth-Anne. – Na cioci. Na Zacheuszu. Na mnie. Nie kochasz Texa. Nigdy go nie kochałaś. Kochasz jego pieniądze i władzę. Ciekawe, czy on o tym wie. – Elizabeth-Anne przerwała na chwilę, po czym dodała: – Jak się czułaś, kiedy się sprzedałaś? – Wynoś się stąd! – Jenny mówiła cicho, niemal szeptem. – Wynoś się stąd i żeby tu twoja noga więcej nie postała! Słyszysz? Elizabeth-Anne wzruszyła ramionami. – No? – krzyknęła przenikliwie Jenny. – Mam cię wyrzucić? Wolno, z dumnie podniesioną głową, Elizabeth-Anne podeszła do drzwi. Chwyciła mosiężną gałkę i przekręciła. Stojąc w progu odwróciła się i spojrzała na Jenny. – Może udało ci się zdobyć Texa – powiedziała Elizabeth-Anne cicho – ale nie Zacheusza. Nie zawsze będziesz dostawać to, co chcesz. I mogę obiecać ci jedno. Kiedyś dostaniesz to, na co zasługujesz, Jennifer Sue Sexton. Jenny wydała z siebie dziki okrzyk, chwyciła najbliżej stojący posążek i rzuciła nim w Elizabeth-Anne w chwili, gdy tamta zdążyła zamknąć drzwi. Elizabeth-Anne długo jeszcze słyszała wrzaski Jenny. – Te rachunki to jeszcze nic! To nic w porównaniu z tym, co jeszcze będziesz musiała zapłacić, ty suko! Podniosę je o pięćset procent! O tysiąc! Zrujnuję cię, ty wariatko! Zobaczysz! Nigdy nie otworzysz tego cholernego motelu, twojego i tego sukinsyna Zacheusza! Sama tego dopilnuję, nawet jeśli ma to być ostatnia rzecz, którą zrobię. To nie ma znaczenia, powtarzała w myśli Elizabeth-Anne, odjeżdżając. Nawet jeśli Jenny jeszcze podniesie ceny, poradzi sobie... będzie musiała sobie poradzić. Zamówi tylko to, co niezbędne. Na początku odda tylko kilka domków. To przyniesie zyski, dzięki którym wykończy pozostałe. Ma jeszcze jedno wyjście. Może kupować wszystko w Brownsville i kazać tu przywieźć. Chociaż starała się uspokoić, czuła jak pulsują jej skronie. Serce uderzało jak młotem, trzęsły jej się ręce. Wiedziała, że Jenny nie rzucała słów na wiatr. A pogróżek Sextonów nie wolno lekceważyć. Jeśli Jenny poprzysięgła sobie, że ona, Elizabeth-Anne nigdy nie otworzy motelu... Zadrżała. Poczuła ukłucie w sercu. Nie myśl o tym! powtarzała sobie w myślach. Wszystko będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku. Z determinacją zacisnęła wargi. Nie może sobie pozwolić na strach. Nikt jej nie jest w stanie wystraszyć. Ani Jenny, ani Tex. Ona im jeszcze pokaże! Pokaże wszystkim jak należy walczyć z Sextonami. Będzie walczyć. Będzie godnym przeciwnikiem. I wygra. Jeszcze mocniej zacisnęła wargi.
Rozdział 7 Ale Elizabeth-Anne nie doceniała przeciwnika. Kiedy wróciła do domu, w restauracji czekał na nią elegancko ubrany gość. Przed „Good Eats Cafe” stał jego nowiutki, błękitny chrysler. – Panna Elizabeth-Anne Gross? – zapytał. Spojrzała na niego zaskoczona. – Tak... Teraz nazywam się Elizabeth-Anne Hale – odpowiedziała. – Nazwiska Gross nie używam już od... trzynastu lat. – Czy możemy porozmawiać na osobności? Elizabeth-Anne wpadła w panikę. Zacheusz! Złapali Zacheusza! to była pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy. – Czy pan jest... z policji? – spytała drżącym głosem. – Dobry Boże, nie – roześmiał się nieznajomy. – Godfrey Greenley, do usług. – Wyjął wizytówkę. – Jak pani widzi, jestem adwokatem, z Brownsville. Przyjrzała się niewielkiemu kartonikowi. – I to nie dotyczy Zacheusza? – upewniła się, oddychając z ulgą. Zmarszczył czoło. – Nic. eee... na pewno nie. To dotyczy... eee... spadku. Elizabeth-Anne zaprosiła go do saloniku na drugim piętrze, dokąd Rosa przyniosła dzbanek z kawą. Greenley upił łyk, odchrząknął, wstał i z godnością zaczął się przechadzać po pokoju, wsuwając kciuki w kieszenie marynarki. Elizabeth-Anne przycupnęła na sofie. Dziecko nie przestawało jej kopać. – Przyjechałem tu osobiście, gdyż... eee... chciałem na własne oczy sprawdzić, czy pani, panno Gross... eee... pani Hale... jest tą osobą, której szukam. Zasięgnąłem języka w okolicy i z całą satysfakcją mogę stwierdzić, że... yyy.... jest pani tą osobą. Patrzyła na niego spokojnie, z rękoma złożonymi na kolanach. – Powiedział pan, że chodzi o spadek? – Tak – potwierdził. – To musi być jakaś pomyłka – roześmiała się cicho. – Widzi pan, naprawdę nie mam nikogo, po kim mogłabym dziedziczyć. – Przed ślubem nazywała się pani Elizabeth-Anne Gross, czyż nie tak? – Tak, ale... – I to pani rodzice zginęli w czasie pożaru cyrku, jaki miał miejsce w 1901 roku? – Tak, ale dalej nie rozumiem... Przerwał spacer i uśmiechnął się; zęby miał duże i brązowe od tytoniu. – Czyli jest pani osobą, o którą mi chodzi. Zwykle spadkobiercy nie starają się mnie przekonywać, że nie mają prawa do spadku. – Zachichotał. – Kiedy tylko poczują zapach
pieniędzy, nie mogę się od nich opędzić. – Ale... – Wszystko jest tutaj. – Z kieszeni na piersi wyjął dużą kopertę. – Ten list powinien wszystko pani... eee... wyjaśnić. Znacznie lepiej niż ja. – Dobrze, ale od kogo jest ten list? Bez słowa podał jej kopertę. Spojrzała na adresata. Elizabeth-Anne Gross. Na odwrocie nie było nadawcy. – Proszę otworzyć – zachęcał Greenley, wyjmując fajkę i woreczek z tytoniem. – Mogę zapalić? – Oczywiście – szybko odparła Elizabeth-Anne. Przez chwilę trzymała kopertę w ręku. Godfrey Greenley zajął się nabijaniem fajki, co chwila zerkając na Elizabeth-Anne. Pyknął parę razy i zmarszczył brwi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego zastanawiała się przed rozerwaniem koperty. Elizabeth-Anne wyjęła w końcu cienką, pożółkłą kartkę i rozłożyła ją. Charakter pisma był prosty, a list pełen błędów. „Droga Elizabeth-Anne Gross, zanim ten list dotsze do ciebie, będę jusz martwa i pochowana. Na pewno nie pamiętasz ani mnie, ani mojego męża, Bazzela Grubba. Nie jestem zbyt dumna z tego co zrobiliśmy, kiedy pszyjechaliśmy, podając się za twoich krewnych. Nie byliśmy rzadnymi krewnymi, ale panna Clowney zapłaciła nam, rzebyśmy tylko zostawili ciebie u niej. Ta kobieta bardzo cię kochała, to było widać. No więc, Bazzel i ja wyjechaliśmy i zainwestowaliśmy te pieniądze. Zrobiła się z tego całkiem ładna sumka. Rzyliśmy całkiem wygodnie, asz w końcu Bazzel wziął i zmarł. Teraz wszystko nalerzy do mnie, a poniewasz nie mam rządnych krewnych, chcę wszystko pszekazać tobie. Wiem, że jesteś zaskoczona, ale byłaś takim ślicznym dzieckiem i takie miałam wyzuty sumienia, że wzięliśmy od panny Clowney te pieniądze za ciebie. Niech Bóg cię błogosławi Amanda Grubb” Oczy Elizabeth-Anne były pełne łez. – Ciocia dała im pieniądze! – powiedziała wzruszona. – Nigdy mi o tym nie mówiła. Godfrey Greenley odchrząknął. – Kobieta, która sporządziła testament, napisała ten list dobrych kilka lat temu. Czy on coś pani wyjaśnia? Elizabeth-Anne otarła łzy wierzchem dłoni i kiwnęła głową. – Tak – szepnęła i po chwili dodała głośniej: – Tak, panie Greenley, wyjaśnia. – Uśmiechnęła się ze smutkiem.
– To dobrze. W takim razie przeczytam pani testament, wrócę do Brownsville i załatwię wszystkie formalności. Elizabeth-Anne z roztargnieniem kiwnęła głową. Jaki dziwny obrót przybrała sprawa, pomyślała. Pieniądze spadają jej prosto z nieba. A nigdy nie potrzebowała ich bardziej niż teraz. Zatem los może nie tylko nieprzyjemnie zaskakiwać. Podniosła głowę. – Panie Greenley! Zastanawiałam się... czy mogę pojechać z panem do Brownsville? Mam tam... parę spraw do załatwienia. – Oczywiście. Będę... eee... zachwycony. Jeśli jeszcze mogę w czymś pani pomóc... – Uśmiechnął się przymilnie. – Proszę polecić mi jakąś dobrą firmę sprzedającą materiały budowlane. – Może pani mi zaufać. Sam tam panią zawiozę. W ten sposób motel „Hale” został ukończony zgodnie z planem – bez konieczności kupowania od Coyote Building Suppliers. Dzięki Armandzie Grubb, Elizabeth-Anne mogła kontynuować budowę. Wyobrażała sobie wściekłość Jenny.
Rozdział 8 Nadszedł wreszcie dzień uroczystego otwarcia motelu „Hale” – na tydzień przed planowanym przyjściem na świat dziecka. Pogoda była piękna, słoneczna, a powietrze rześkie i czyste. Przed motelem ustawiono scenę, na której piosenkarka prezentowała swoje umiejętności. Wtórowali jej Meksykanie, gwiżdżąc, podśpiewując i klaszcząc w ręce. Nastrój udzielił się nawet Anglosasom, którzy dołączyli do rozbawionego tłumu. Miejsce śpiewaczki zajął sekstet instrumentalny, który zagrał marsza Johna Philipa Sousa. Elizabeth-Anne zadbała o to, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Wszyscy mieli na sobie odświętne ubrania, a motel był udekorowany czerwono-biało-błękitnymi wstęgami. Z oddali widoczna była duża, prostokątna tablica, zwieńczona złotą koroną. Czerwone litery głosiły: MOTEL HALE Luksusowy nocleg i jedzenie – ceny przystępne. Elizabeth-Anne ubrana w luźną, bawełnianą suknię w kwiaty, rozejrzała się dookoła z wyraźną dumą. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła się naprawdę odprężona. Jej oczy błyszczały, a z całej postaci biło szczęście i radość. Nareszcie – nareszcie, nareszcie, myślała. Skończone. Teraz musi się udać. To będzie prawdziwy sukces. Spojrzała na rzędy domków, ciągnących się po obu stronach recepcji i biura. Za jej plecami, na asfaltowej drodze, która łączyła motel z dwupasmową szosą, rozstawiono długie stoły i nakryto je białymi obrusami. Na nich ustawiono stosy talerzy, a na półmiskach miejscowe specjały. Dorosłym serwowano wino i piwo; dla dzieci przygotowano soki owocowe, sztuczne ognie i balony. Uśmiechnęła się, patrząc na biegające i roześmiane dzieciaki. Z satysfakcją stwierdziła, że był tu prawie cały Quebeck i Dzielnica Meksykańska. Jedynymi nieobecnymi byli Sextonowie. To też ją cieszyło. Teraz, kiedy doprowadziła sprawę do końca, była pewna, że Jenny wyjechała tego dnia poza ranczo, kipiąc wściekłością. Z tego też się cieszyła. – Chwileczkę, pani Hale! – usłyszała czyjś głos za plecami. Odwróciła się. To Hugh McElwee z Quebeck Weekly Gazette chował się pod czarną płachtą przytwierdzoną do aparatu fotograficznego, wyciągając w górę lampę błyskową. Błysnęło. McElwee wychylił się. – Dziękuję, pani Hale. I gratulacje. – To ja panu dziękuję, panie McElwee – powiedziała i zbliżyła się do pastora, pogrążonego w ożywionej rozmowie z młodym księdzem katolickim z Dzielnicy Meksykańskiej. – To jedna z najjaśniejszych godzin w naszym mieście – ciepło powiedział ksiądz. – Więcej
zrobiła pani dla Dzielnicy Meksykańskiej niż ktokolwiek inny, pani Hale. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się. – Cóż mogę powiedzieć, ojcze? Moi robotnicy byli bardzo dobrzy. Bez nich nic bym nie zrobiła. Przegrałabym, gdyby nie oni. Sextonowie by triumfowali. Dzięki Bogu, miałam dość zdrowego rozsądku, żeby zatrudnić Meksykanów, a nie ludzi Sextona. Na podium wszedł burmistrz Pitcock i gestem nakazał ciszę. Zebrani przerwali rozmowy i zwrócili się w jego stronę. Uśmiechnął się, poprawił krawat i poruszył nerwowo szyją, jakby uwierał go wysoki kołnierz koszuli. – Panie i panowie. Señoras i señores. – Głos miał donośny i czysty. – Jestem dumny z tego, że mogę być dzisiaj w tym miejscu. – Zerknął na kartkę. – Nic nie jest tak ważne dla miasta, jak handel, a ta nowa droga, ta nowa arteria... – Zawiesił głos. Podniósł głowę znad kartki. – Jest jedna osoba, której musimy za to podziękować. I chciałbym, abyśmy zgotowali jej prawdziwie gorącą owację. Panie i panowie, señoras i señores. Oto... Pani Elizabeth-Anne Hale! Rozległa się burza oklasków. Elizabeth-Anne ruszyła przez tłum tak szybko, jak jej na to pozwalała zaawansowana ciąża. Weszła na podium ze łzami w oczach i ukłoniła się zebranym. – Señoras i señores – zaczęła jasnym, czystym głosem, celowo najpierw zwracając się do społeczności hiszpańskojęzycznej. – Amigos. Panie i panowie. Jestem wam wdzięczna za waszą pracę, za oddanie temu projektowi i za wiarę, że damy radę. Nigdy bym sobie bez was nie poradziła. Wielokrotnie ogarniało nas zwątpienie, ale ponieważ dawaliśmy z siebie wszystko, marzenia stały się rzeczywistością. Myślę, że udowodniliśmy coś jeszcze. Że możemy pracować wszyscy razem, bez względu na to, z której części miasta pochodzimy. Myślę, że nadszedł już czas, aby skończyć z podziałem na Quebeck i Dzielnicę Meksykańską. To moje miasto. To wasze miasto. To nasze miasto. Głos Elizabeth-Anne załamał się, a po policzkach zaczęły spływać jej łzy. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć... Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiliście. Nigdy. Gracias – szepnęła. – Dziękuję. Przy aplauzie tłumu z trudem zeszła z podium. Nagle przy Elizabeth-Anne znalazł się Carlos Cortez. – Señora, są dwa problemy. Odwróciła się w jego stronę i otarła oczy. – Co się stało? – Przede wszystkim, zapomniała pani przeciąć wstęgę. – Podał jej nożyczki. Roześmiała się. – No to przetnę. A drugi? – Dwa samochody... szukają pokoju. A my jeszcze nie jesteśmy gotowi! Oczy Elizabeth-Anne zabłysły. – Oczywiście, że jesteśmy! Natychmiast zaprowadź ich do domków trzy i cztery! –
powiedziała. Spojrzała na nożyczki i oddała je Carlosowi. – Sam przetnij tę wstęgę. Ja poszukam Rosy, żeby przyjęła pierwszych gości. Nadszedł wieczór. Carlos Cortez odwiózł Elizabeth-Anne i dziewczynki do miasta i zatrzymał się przed wejściem do kawiarni. – Dziękuję, señor Cortez – powiedziała z uśmiechem. – To bardzo miło z pana strony, że nas pan przywiózł. Wzruszył ramionami. – De nada. Cieszę się, pani Hale... – Przerwał. – Po raz pierwszy od wielu lat ktoś wygrał z Sextonami. I po raz pierwszy miałem okazję udowodnić, co potrafię. Cieszę się. – Ja też – Elizabeth-Anne odwróciła się do córek. – Dziewczęta, chodźcie. – Patrzyła, jak Regina, Charlotte-Anne i Rebeka gramolą się z samochodu. – Señora? – szepnął Carlos. Elizabeth-Anne. zatrzymała się w pół drogi. – Tak? – Jest jedna zagadka, której ciągle nie mogę rozwiązać. Wiem, że już dawno temu skończyły się pani pieniądze. Skąd pani wzięła dodatkowe na zakończenie budowy? – Wygląda na to, że mam Anioła Stróża – powiedziała. – Na to wygląda, señora. Uśmiechnęła się. – Dziewczynki czekają. – Pod wpływem impulsu pochyliła się i pocałowała go w policzek. – Buenas noches, Carlos – powiedziała, po raz pierwszy zwracając się do niego po imieniu. – I jeszcze raz dziękuję. – Buenas noches, señora – odpowiedział. Potrząsnęła głową: – Elizabeth-Anne. Roześmiał się, pokazując mocne, białe zęby. – Dobranoc, Elizabeth-Anne. Przez chwilę stała na Main Street patrząc, jak odjeżdża. Odetchnęła i uśmiechnęła się. Czuła się naprawdę szczęśliwa. I bardzo zmęczona. Śmiertelnie zmęczona. – Do łóżek – zwróciła się do dziewczynek. Westchnęły, ale posłusznie ucałowały ją na dobranoc i ruszyły na górę. Przez chwilę Elizabeth-Anne stała na ganku. Noc była chłodna i jasna, dokładnie taka sama, jak ta, którą ostatni raz spędziła z Zacheuszem. – Dobrze sobie poradziłam, prawda, Zacheuszu? – szepnęła. – Gdziekolwiek teraz jesteś, myślę, że byłbyś ze mnie dumny. Wolno, zmęczonym krokiem, zaczęła wspinać się po schodach. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w życiu była tak bardzo zmęczona.
Zajrzała do pokoju córek. One też musiały być bardzo wyczerpane. Zasnęły natychmiast. Ruszyła do swego pokoju i usiadła przy toaletce. Zaczęła wyjmować szpilki z włosów, jedną po drugiej. Podniosła się i przysiadła na brzegu łóżka. Nawet nie miała siły się rozebrać. Powieki opadły jej ciężko, a kiedy tylko dotknęła głową poduszki, zapadła w głęboki sen.
Rozdział 9 Tej nocy znów prześladowały ją koszmary. Te same, które nawiedzały ją od czasu, gdy skończyła sześć lat. Przenosiła się z trapezu na trapez, fruwając ponad płomieniami. Tym razem po palącym się cyrku goniła ją Jenny. Jenny, o dziwnie poczerniałej i pomarszczonej skórze, przypominającej wypalony pergamin. Ze wszystkich stron dobiegała głośna muzyka, grana w szalonym tempie. Kiedy Elizabeth-Anne skakała z jednego trapezu na drugi, widziała co dzieje się w dole. Pod nią rozciągał się las namiotowych słupów, daleko, daleko, aż w nieskończoność, do samego piekła. Przelatując nad nimi, kierowana jakimś tajemniczym napędem, dostrzegła jednowymiarowe obrazy znajomych twarzy: Zacheusz, Szabo, Marika, Grubbowie, ciocia – oni również szybowali ponad płomieniami. Nad horyzontem niebo przybrało kolor ognia. Im było szybsze tempo muzyki, tym silniejsze płomienie, które wznosiły się szybciej i wyżej. Spojrzała za siebie i zamarła. Jenny była tuż za nią. – Ukradłaś mi ciocię i Zacheusza, Lizbeth-Anne! – krzyczała Jenny piskliwym głosem, który niósł się echem. – Ukradłaś, a teraz cię spalę, ty wariatko! Jenny zbliżała się coraz szybciej. Miała szeroko rozstawione nogi, a każda bosa stopa opierała się o inny trapez. Zapalona pochodnia, którą trzymała w ręku, rozpryskiwała pomarańczowe iskry. Poczerniała, pomarszczona twarz zmieniła się w diabelską maskę, od której co chwila odpadały kawałki mięsa, ukazując zdeformowaną czaszkę. – Lizbeth-Anneee... – Wargi Jenny wykrzywiły się w szatańskim grymasie, a oczy przewiercały Elizabeth-Anne na wylot. Jenny wyprężała się i skakała coraz szybciej. Pochodnia rozniecała kaskadę czerwonych iskier. Wszystko wypełniał przenikliwy odór pożaru. Elizabeth-Anne dusiło w gardle. Brakowało jej powietrza. Rozsadzało płuca. Spróbowała głębiej odetchnąć. Szybciej. Powietrza! Powietrza! POWIETRZA! Całe jej ciało domagało się powietrza. Koszmar wydawał się tak rzeczywisty, że zaczęła charczeć i kaszleć przez sen. Pękała jej głowa, targały nią konwulsje. Zaczęła rzucać głową po poduszce. Krzyczała i jęczała, a jej usta poruszały się szybko, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Nagle usiadła, przebudzona. Czuła się tak, jak gdyby znajdowała się w rozpalonym piecu. W jej pokoju było jaśniej niż w dzień. Ściany pulsowały i niepokojąco trzeszczały. Podłoga była żywym morzem płomieni. Chciwe języki ognia lizały ściany, smakowały różową tapetę. Ja ciągle śnię! pomyślała, rozglądając się po pokoju. Dlaczego jeszcze się nie obudziłam? I nagle poczuła zapach nafty, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Zrozumiała.
– Boże! – krzyknęła w panice. – Ja nie śnię! Moja sypialnia płonie. Wiedziała, że musi spróbować przedostać się do drzwi, ale nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Krzyknęła, ostro i przenikliwie. Co się stało? Dlaczego nie mogła uciekać? Dlaczego była jak skamieniała? Fale gorąca stawały się nie do zniesienia. Usłyszała jakiś odgłos i obejrzała się za siebie. Na zasłonach tańczył słup ognia, pożerający materiał i bez trudu torujący sobie drogę do sufitu. – Boże! – Zasłoniła twarz rękoma. – Umrę – szepnęła, dzwoniąc zębami. – Moje dziecko i ja zginiemy! – I w tym momencie poczuła silne kopnięcie. Ukryła twarz w dłoniach, a po policzkach zaczęły spływać jej łzy. – Boże, Boże! Oboje zginiemy tak jak w moich najgorszych koszmarach! I nagle, oprócz jęków i trzasków, usłyszała inny dźwięk. Wysoki, urywany, diabelski śmiech. Powoli odsunęła ręce od twarzy. Ogarnęło ją jeszcze większe przerażenie. Jenny! To był głos Jenny. Elizabeth-Anne spojrzała w stronę drzwi. Za ścianą z ognia stała Jennifer Sue Sexton. Elizabeth-Anne rozejrzała się, szukając drogi ucieczki. Musi się wydostać z tego piekła. Musi uciec, dopóki jeszcze nie jest za późno. – Lizbeth-Anne... – odezwała się Jenny słodkim głosem. – Umrzesz! – Nieee! – Z ust Elizabeth-Anne wyrwał się krzyk strachu, który dusiła w sobie w każdej minucie sennego koszmaru. Teraz wyzwolił się wreszcie, przywracając jej zdolność ruchu i logicznego myślenia. Paraliż zniknął. Zaczęła miotać się po łóżku jak dzikie zwierzę, szukając drogi ucieczki. Okno! Muszę przedostać się do okna! Zaraz pod oknem jest daszek ganku, po którym zejdę bezpiecznie na Main Street! Tak, okno... Nie, nie okno! Nie z dzieckiem, które noszę. Mój skok może je zabić. Równie dobrze mogę zostać w tym pokoju... – O, Boże! – modliła się cicho. – Nie mogę wyskoczyć przez okno! Nie wiem nawet, czy znajdę w sobie dość odwagi, aby przedostać się przez ścianę ognia! Jenny uśmiechała się triumfująco. – Czekałam na to! – zaśpiewała. – Tak bardzo na to czekałam! – Jesteś szalona! – jęknęła Elizabeth-Anne. – Jesteś wariatką! Dlaczego nikt tego wcześniej nie zauważył! Jesteś niebezpieczną dla otoczenia wariatką! – Jestem, i co z tego? – zachichotała Jenny. – Wiem, w co się zmienisz za chwilę. W kupkę popiołu. Ty i twoje cholerne dziecko! Jej histeryczny śmiech zagłuszył szum płomieni. – Muszę się stąd wydostać! – powtarzała bez końca Elizabeth-Anne. – W jakiś sposób muszę się stąd wydostać. – Zawsze bałaś się ognia, prawda, Lizbeth-Anne? – drażniła ją Jenny. – To dobry koniec dla ciebie, prawda? Taki romantyczny!
– Boże! – krzyknęła Elizabeth-Anne, zakrywając usta ręką. Jeszcze tylko łóżko oparło się płomieniom, ale wiedziała, że to tylko kwestia czasu. A co wtedy? Miotała się po materacu, włosy zakryły jej twarz, oczy błyszczały dziko. To nie może być prawda, powtarzała bezgłośnie. Nie! To nie może być prawda. Śnię. To jeden z moich koszmarów. To wszystko. I właśnie w tym momencie pierwsze języki ognia zaczęły lizać materace. Zacisnęła powieki i zaczęła uderzać się pięściami w czoło. – Muszę się obudzić! Muszę się obudzić! – Lizbeth-Anne – śpiewnym głosem mówiła Jenny – zamykanie oczu nic ci nie pomoże. Lizbeth-Anne, spalisz się! Elizabeth-Anne zatkała uszy. – Przestań! – krzyczała, z furią potrząsając głową. – Przestań, przestań, przestań! – Jakie to uczucie, Lizbeth-Anne? Jest ci gorąco? Czy już czujesz swąd palonego mięsa? Czy w cyrku było tak samo? – Przestań! – Och, nie, Lizbeth-Anne. To zbyt przyjemne. I popatrz, nie sama się spalisz. Nie będziesz sama. Popatrz, Lizbeth-Anne! Popatrz, co Jenny ma! Elizabeth-Anne wolno otworzyła oczy. Łzawiły i piekły od dymu. Spojrzała na Jenny jak przez mgłę. – Widzisz, co mam, Lizbeth-Anne? – Jenny podniosła bańkę. – Jeszcze więcej nafty! – Pomóż mi, Jenny! – błagała Elizabeth-Anne, jedną rękę przyciskając do brzucha. – Błagam, Jenny, pomóż mi się stąd wydostać! Jenny roześmiała się złośliwie. – Nie, ty się spalisz. Ty i twoje dziecko! Do zobaczenia, Elizabeth-Anne. – Pomachała jej ręką. – Muszę skończyć to, co zaczęłam. Muszę jeszcze zajrzeć do sypialni twoich suczek. Trzech, prawda? Zauważyłam, że śpią jak aniołki. Mimo gorąca, Elizabeth-Anne poczuła lodowaty chłód. Jenny chciała zabić nie tylko ją, ale także dziewczynki! Musi je uchronić przed tą opętaną kobietą! Zabiło jej serce, a krew mocniej zaczęła płynąć w żyłach. Na moment zapomniała o ogniu na podłodze i płomieniach na ścianach. Wiedziała już, co musi zrobić. Instynkt macierzyński zaczął pompować do jej żył świeżą krew. I adrenalinę. Z krzykiem wściekłości i gniewu, Elizabeth-Anne zerwała się z łóżka i ruszyła przez płomienie. Wybiegła na korytarz, chwytając w biegu srebrną szczotkę ciotki, leżącą na toaletce. Musi powstrzymać Jenny. Musi ratować swoje dzieci. Tylko to się liczyło. Na widok Elizabeth-Anne biegnącej przez płomienie ze szczotką w ręku, Jenny stanęła jak wryta. I nagle nastąpiło uderzenie, najsilniejsze, na jakie mogła się zdobyć Elizabeth-Anne. Jenny widziała, jak nadchodzi, ale było za późno. Ciężka szczotka uderzyła ją w głowę. Upadła
na podłogę, wypuszczając z rąk bańkę z naftą. Elizabeth-Anne przebiegła przez korytarz i wpadła do pokoju córek. – Regina! Beka! Charlotte-Annę! – krzyczała. Musi zdążyć, zanim ogień odetnie im drogę ucieczki... i zanim Jenny się ocknie. Dziewczynki już się obudziły. Siedziały na łóżkach, podciągając kołdry pod brodę. Patrzyły na nią z przerażeniem. – Chodźcie! – krzyczała Elizabeth-Anne. – Na co czekacie! Równocześnie wyskoczyły z łóżek. Popędziła je przed sobą korytarzem, mijając płonącą sypialnię i leżącą na podłodze Jenny. Już po chwili zbiegały w dół po schodach. Na górze rozległ się głośny trzask i cały budynek zadrżał w posadach. Posypały się kawałki tynku. – Szybciej! – poganiała je Elizabeth-Anne. Wreszcie, jakimś cudem, znalazły się na zewnątrz. Noc była chłodna i wietrzna. Kaszląc i chwytając gwałtownie powietrze, ruszyły Main Street, w stronę cadillaca Jenny, zaparkowanego tuż obok kawiarni. Oparły się o samochód i zaczęły głęboko wciągać powietrze w płuca. Elizabeth-Anne objęła dziewczęta i przytuliła je mocno do siebie. Stały tak, patrząc na płonący budynek. Mamo? Dlaczego nie przyjeżdża straż pożarna? – cicho zapłakała Rebeka. – Przyjedzie, kochanie. Na pewno przyjedzie. Ale obawiam się, że będzie już za późno – szepnęła Elizabeth-Anne. Potrząsnęła głową, starając się odgonić od siebie złe myśli. Całe piętro stało już w płomieniach. Na ziemię zaczęły spadać rozpalone kawałki drewna, ciągnąc ze sobą smugę iskier. Ogień obejmował już parter i szybko trawił starą, drewnianą konstrukcję. Zewsząd zaczęli zbiegać się ludzie, nawołując się i żywo gestykulując. Z oddali dał się słyszeć gong straży pożarnej. Elizabeth-Anne stała ze spuszczoną głową. Tam, w tym domu, było wszystko, co posiadała. Pamiątki i skarby, fotografie i bibeloty, miłosne listy od Zacheusza. Teraz to wszystko obejmował ogień, nie bacząc na ich wartość materialną czy sentymentalną. Straty były ogromne. Po policzku Elizabeth-Anne spłynęła jedna łza. Pociągnęła nosem. Poczuła swąd własnych, nadpalonych włosów. Zacisnęła usta, zła na samą siebie. Włosy odrosną. Meble i wszystko inne można odkupić. Pamiątki będzie przechowywać w sercu. Najważniejsze, że ona i dziewczynki żyją. Cała reszta nie miała znaczenia. Tłum zaszemrał. Elizabeth-Anne obejrzała się. Ulicą jechał biały, długi packard; jego silne światła reflektorów przecinały ciemność. Natychmiast rozpoznała, że samochód należał do Texa Sextona. Auto zatrzymało się i wysiadł z niego właściciel. Rozejrzał się. Nagle zauważył samochód żony. Wzrokiem zaczął poszukiwać Jenny wśród zbitego tłumu gapiów. – Jenny! Jenny! Czy ktoś widział moją żonę? Gdzie jest moja żona? Jenny! – wołał.
Elizabeth-Anne zamknęła oczy. Ktoś nagle zaczął krzyczeć. Ktoś inny wskazał palcem na restaurację. Na dachu stała samotna postać oświetlona łuną pożaru, krzycząc i śmiejąc się histerycznie. – O, mój Boże! – szepnęła Elizabeth-Anne trzęsącymi się wargami. – Boże, to Jenny! – Ukryła twarz w dłoniach. – Tylko nie to! Czy znów będę świadkiem, jak ktoś ginie w płomieniach? – Jenny! – wołał Tex Sexton. – Jenny! Schodź na dół! Jenny rozejrzała się, wyciągnęła ręce i zaczęła nimi machać, jakby starając się odegnać gorące powietrze. – Jeśli chcesz, żebym zeszła, to musisz sam po mnie przyjść! – Zaśmiała się. Sexton rozejrzał się bezradnie. – Niech ktoś tam pójdzie! – krzyczał. – Niech ktoś ją ratuje! Daję tysiąc dolarów temu, kto ją uratuje! Tłum milczał. – Ty! Dam ci dwa tysiące! – Sexton chwycił za rękę stojącego najbliżej mężczyznę, ale ten odwrócił się bez słowa. – Ratuj ją! – zwrócił się do następnego, ale reakcja była identyczna. – Czy naprawdę nie ma tu nikogo, kto chciałby zarobić dziesięć tysięcy dolarów? Nie było odpowiedzi. Tex zaczerpnął powietrza i ruszył w stronę budynku. Po chwili był już w środku, torując sobie drogę wśród płomieni. Właśnie w tym momencie nastąpił wybuch nafty i cały dom eksplodował. Wszyscy się cofnęli, a płonące stropy zaczęły się walić, jedna belka po drugiej, rzucając za sobą snop iskier. Dach, na którym stała Jenny, zarwał się. W ułamku sekundy zniknęła w płomieniach. Lecz przez jakiś jeszcze czas słychać było jej szaleńczy, dziki śmiech, który przebijał się przez syczące płomienie. Tak skończyło się panowanie Sextonów nad hrabstwem.
Epilog 1928 Quebeck, Teksas
Elizabeth-Anne prowadziła za rączkę małego chłopca wzdłuż cytrusowych gajów. Ich twarze oświetlało poranne słońce, przedzierające się przez filtr poruszanego wiatrem listowia. Bzyczały pszczoły. Na drutach przewodów elektrycznych, biegnących wzdłuż szosy, przysiadły kosy. Dalej, w stronę horyzontu, ciągnęły się pola, dochodząc aż do błękitnego nieba. Szła powoli, tak aby synek mógł za nią nadążyć. Miała na sobie beżową spódnicę i elegancką, koronkową bluzkę. Chłopiec ubrany był w marynarskie ubranko z białymi wypustkami. Od czasu do czasu szosą przejeżdżał samochód i wtedy ich twarze omiatał pęd powietrza. Mimo wczesnej godziny było już bardzo gorąco. Elizabeth-Anne odwróciła się. Tuż za nimi, na siedzeniu czarnego samochodu, siedziały trzy dziewczęta, ukryte za rozłożonymi gazetami. Autem kierował Carlos Cortez, który odwoził je na stację. Elizabeth-Anne przyklękła, objęła syna ramieniem i wskazała na szosę. – Popatrz, synku – powiedziała cicho. – Pewnego dnia to wszystko będzie twoje. To, i dużo więcej. Zacheusz Hale Junior spojrzał na kompleks budynków, a potem na nią. – To motel – powiedział czystym głosem. – Motel – powtórzyła. Zaczerpnęła powietrza, potrząsnęła głową i przytuliła go jeszcze mocniej. – Zacheuszu, Zacheuszu. To nie jest zwykły motel. To motel „Hale”! To nasze życie! – Popatrz na te lśniące samochody, mamusiu. Widziałaś kiedyś tyle? – powiedział z zachwytem. Elizabeth-Anne uśmiechnęła się. Naliczyła osiemnaście aut. Odruchowo przeliczyła to na osiemnaście zajętych domków. Z trudem powstrzymywała podniecenie. – To jeszcze nic, kochanie – powiedziała. – Niedługo będzie tu dziesięć moteli i setki samochodów! A potem tysiące moteli... – Roześmiała się nagle ze swojej wybujałej wyobraźni. Wstała, wzięła go na ręce i podniosła do góry. – Robisz się duży i ciężki, młody człowieku – zauważyła. Zacheusz zachichotał i otoczył ramieniem jej szyję. I nagle Elizabeth-Annę, najpierw powoli, potem coraz szybciej, zaczęła kręcić się w kółko na środku szosy. Zacheusz zaczął pokrzykiwać radośnie, a ona się śmiała. Wreszcie zwolniła, a potem się zatrzymała. Twarz chłopca nagle posmutniała. – Dlaczego wyjeżdżamy, mamusiu? Długo patrzyła mu prosto w oczy. – Ponieważ mamusia ma dużo pracy, kochanie – zaczęła powoli. – Bo chce zbudować jeszcze dużo takich moteli, jak ten. – Ale po co? Czy jeden nie wystarczy? – Bo tak sobie wymarzyłam, kochanie. Po prostu muszę to zrobić. Po to są marzenia, aby je realizować. Poczuła jego palce na swojej szyi.
– Co to takiego, mamusiu? Przez cały czas go nosisz. Trzymał w rączce medalion z bratkiem, który dawno temu podarował jej Zacheusz. Kryształ zalśnił w słońcu i przez moment bratek wydał się tak świeży, jak w chwili zerwania. Uśmiechnęła się widząc, jak syn głaszcze palcami gładkie szkło. – Ładne – podniósł głowę. – Daj mi go. Chcę go mieć. – Oczywiście, że chcesz. – Roześmiała się. – Ale twoja mama nie chce się z nim rozstać. – A co to jest? – Kwiatek. – Jaki kwiatek? Na moment zamyśliła się, a po chwili odpowiedziała rozpromieniona: – To kwiatek miłości. – Kwiatek miłości – powtórzył. – Podoba mi się twój kwiatek miłości. Możesz mi go dać? – Jeszcze nie teraz, kochanie. – To może jutro? – spytał z nadzieją w głosie. – Albo w przyszłym tygodniu? Pokręciła głową. – Nie sądzę, aby to było możliwe, kochanie. To dla dziewczynki. Może któraś z twoich sióstr kiedyś go dostanie. A ty, kiedy już będziesz duży, dostaniesz to – wskazała motel. – Kocham cię, mamusiu. – I ja cię kocham, malutki. – Kiedyś się z tobą ożenię. – Ho-ho! Naprawdę? – Przyjrzała mu się uważnie. Poczuła nagłą falę gorąca, a potem tysiące drobnych ukłuć. Na chwilę teraźniejszość zlała się z przeszłością. Po raz pierwszy zauważyła, jak bardzo był podobny do swego ojca. Serce zabiło jej mocniej. Ogarnęła ją jednocześnie radość i głęboki smutek. Przyjrzała mu się jeszcze uważniej, odgarniając mu z oczu złote loki. Był nieodrodnym synem Zacheusza. Miał jego oczy, usta, nos. Prawdopodobnie jego ojciec w tym wieku wyglądał dokładnie tak samo, pomyślała. To dziwne, że zauważyła to dopiero teraz. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Uśmiechnęła się i ruszyła w stronę samochodu. Carlos Cortez wysiadł i otworzył przed nią drzwiczki. Wsiadła do środka i wzięła Zacheusza na kolana. Cortez wrócił na swoje miejsce za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Spojrzał pytająco. Elizabeth-Anne przez chwilę milczała. Teraz, kiedy opuszczała Quebeck, targały nią tysiące sprzecznych emocji. Dużo tu przeżyła: dobrych i złych chwil, radosnych i smutnych. Musiała walczyć z przeciwnościami losu, aby zrealizować swoje marzenia, aż w końcu zatriumfowała. – A więc? – zapytał Carlos. – Wyjeżdżasz czy zostajesz? Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Nagle skinęła głową – pospiesznie, nerwowo, jakby bojąc się, że może się rozmyślić.
– A zatem? – Wyjeżdżamy – powiedziała stanowczo. – Do Dallas? – zapytał. – Zgodnie z planem? Potrząsnęła głową. – Gdzie jest największe skupisko ludności, gdzie jest największa sieć szos? – Na Wschodnim Wybrzeżu. W Nowym Jorku. . Skinęła głową. – Więc? – Nowy Jork, oczywiście. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem, a po chwili uśmiechnął się szeroko. Usłyszała dźwięk zapuszczanego motoru. Zaskrzypiał żwir pod kołami, samochód potoczył się do przodu. Carlos obejrzał się przez ramię i zawrócił. Jechali w przeciwnym kierunku. Minęli motel „Hale” i nabrali szybkości. Elizabeth-Anne nie obejrzała się ani razu. Siedziała dumna i wyprostowana. Jest mi smutno. Teraz, kiedy naprawdę postanowiłam wyjechać? Zmarszczyła czoło. Nie, to dziwne, ale wcale nie było jej smutno. Czuła się... Tak! Czuła się wolna. Wiedziała, że ten rozdział życia ma już za sobą. Ciocia leżała na miejscowym cmentarzu. Zacheusz odszedł. Jenny i Tex zginęli. Pensjonat został sprzedany, tak jak nowa restauracja, odbudowana na ruinach poprzedniej. Nic ją już tutaj nie trzymało, tylko duchy przeszłości. Dobre i złe, ale tylko duchy. Kiedyś tu wróci i sama sprawdzi, jak interes funkcjonuje, ale teraz może wszystko zostawić w pewnych rękach Rosy. Tak, najwyższy czas, aby ruszyć w drogę. Zrozumiała, że wcale nie musi być tutaj, aby być blisko tego, co kiedyś dzieliła z Zacheuszem. Te wszystkie niepowtarzalne chwile przechowywała głęboko w pamięci. Mogła zawsze do nich wrócić. A poza tym, miała przecież dzieci. I właśnie dzięki nim, Zacheusz zawsze będzie przy niej, żyjący w jej sercu. Przede wszystkim, pomyślała, mam dzieci. Liczyły się tylko one, a po nich motele, które miała zamiar zbudować. Ten motel, tutaj, był jedynie początkiem. Początkiem i, w pewnym sensie – końcem pewnego etapu w jej życiu. Ale przysporzył także środków na rozpoczęcie następnego etapu. I takie było życie – seria bogatych, pełnych przygód rozdziałów. Nie, Quebeck stracił już swoją aktualność. Teraz myślała o przyszłości, którą jasno widziała. Mimo dramatów, które przyszło jej przeżyć, urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Kto wie, ilu nowych ludzi czeka na nią na końcu tej drogi?