Sasza Hady
Trup z Nottingham
Copyright © Oficynka & Sasza Hady, Gdańsk 2013 Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki. Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2013 Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz Zdjęcie na okładce © Peeter Viisimaa | iStockphoto.com Skład: dialoog.pl;
[email protected] ISBN 978-83-64307-00-3 www.oficynka.pl e-mail:
[email protected] Konwersja do formatu MOBI: Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Dla Mer
Była to jedyna słabość Alfreda Bendelina. W takich chwilach stawał się całkowicie bezbronny; mogłaby go wtedy skrzywdzić nawet kobieta czy dziecko. Rupert Marley, Sprawa pustej trumny
Rozdział pierwszy Najlepszy nieboszczyk – Elisabeth wychodzi – Reading, sobota rano – Little Fenn, sobota wieczorem – Rozkosze wieku dojrzałego według Sary Crow – Nóż na gardle – Już na ciebie czeka – powiedziała Mary, wskazując kciukiem za siebie, zanim Nick Jones zdążył się odezwać i wyrazić nadzieję, że szef zapomniał o tym, iż go wezwał, i poszedł na turniej tańców gaelickich albo doroczne spotkanie Stowarzyszenia Pełnych Nadziei Wędkarzy znad Tamizy. Nick spojrzał na nią z wyrzutem i niechętnie podszedł do drzwi nadinspektora O’Connora. Za plecami usłyszał tłumione parsknięcie i musiał z całej siły się powstrzymywać, żeby nie odwrócić się i nie dać dziewczynie znienacka w ucho. Tak naprawdę bardzo lubił Mary i właściwie nie miał jej za złe, że świetnie się bawi całą tą sytuacją. Sekretarka O’Connora była niezwykle rozsądną, twardo stąpającą po ziemi dziewczyną i na wiele rozmaitych sposobów korzystnie odcinała się od reszty pracujących w wydziale fałszerstw pań. Nikogo nie kokietowała i z zasady nie uczestniczyła w plotkarskich sabatach, a z drugiej strony nie próbowała też udawać „dobrego kumpla”, z którym można wyskoczyć na piwo i rybę z frytkami. Panowało powszechne przekonanie, że ma romans z nadinspektorem, ale prawdopodobnie pocieszali się tą pogłoską wszyscy ci mężczyźni, którzy bezskutecznie usiłowali zaprosić ją na drinka. Zresztą, gdyby naprawdę miała romans ze swoim szefem, musiałaby zaplanować jego drobiazgowy grafik i sama wręczać sobie kosztowne upominki. Nad całą resztą służbowego i prywatnego życia O’Connora już zapanowała. Złośliwi twierdzili, że tak naprawdę to ona jest szefem wydziału i nie chce się zamienić z O’Connorem biurkami tylko dlatego, że on byłby beznadziejną sekretarką. Nick wiedział, że wygląda to zupełnie inaczej – O’Connor był świetnym szefem, ale zajmował się tyloma sprawami naraz, że potrzebował nieustannych podpowiedzi w sprawie tych wszystkich detali, które jakoś mu umykały (takich jak terminy oddawania raportów czy data urodzin jego teściowej). Nick często myślał o Mary jak o operatorze machiny oblężniczej – rzeczywiście to ona nią kierowała, ale bez mocy i rozmachu tego molocha mogłaby najwyżej upuścić sobie na stopę jakiś bardzo ciężki kamień. Mimo tej racjonalnej wizualizacji wszechwiedza Mary wciąż była nieco przerażająca. *** O’Connor bardzo szybko przeszedł do rzeczy. – Oczywiście wiesz, o czym chciałem z tobą porozmawiać – powiedział, kiedy tylko
Nick usiadł w fotelu naprzeciwko jego imponującego biurka. Było ono zawalone stertami papierów, ale Nick podejrzewał, że tylko na pokaz. Mary na pewno miała wszystkie ważne dokumenty porządnie poukładane w szafkach, opatrzone nalepkami i pospinane kolorowymi spinaczami. W dwóch kopiach. – Zapewne znowu chodzi o Bendelina – odparł Nick. Nadinspektor nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przebiegle i sięgnął do szuflady, w której przechowywał swoją tajną butelkę whisky. Z drugiej szuflady, zza przemyślnej konstrukcji złożonej ze zszywacza do papieru i kilku paczek papierosów wyjął szklaneczki i nalał dwie szczodre porcje bursztynowego płynu. Dopiero dochodziło południe, a Nick nie zdążył rano zjeść śniadania, ale postanowił wspaniałomyślnie wykazać dobrą wolę i nie zaprotestował. Popijając, obserwował O’Connora, który z ożywieniem przerzucał jakieś teczki. Zastanawiał się, czy nadinspektor dalej myśli, że Mary nic nie wie o jego skrytce na whisky. Ciekawe, jak w takim razie tłumaczył sobie to, że choćby nie wiem jak często zaglądał do tej butelki, nigdy nie było widać dna. O’Connor ułożył jakieś dokumenty w równym stosie na biurku przed sobą i spróbował czarująco się uśmiechnąć. Jako że był dwustufuntowym Irlandczykiem o czerwonej, jakby wysmaganej wichrami z Antrim twarzy i nastroszonych rudych wąsach, efekt okazał się nieco niepokojący. – Nauczycielka z Dorchester zadźgana nożem w parku. Podejrzewają siedemnastoletniego chłopaka, z którym miała podobno romans, jej ucznia – powiedział półgłosem O’Connor, konfidencjonalnie unosząc brwi. – Podobno nagle ruszyło ją sumienie i postanowiła to skończyć. Niestety główny podejrzany tego wieczora, kiedy ją zamordowano, do późna oglądał telewizję z całą rodziną. Może wszyscy w tym siedzą – dodał kuszącym szeptem. – Nie. O’Connor, niezrażony, odłożył raport na bok i zerknął na kolejny. – Szanowany wydawca został znaleziony na swoim biurku w poniedziałek rano, sztywny jak kij od miotły. Ktoś go najpierw otruł, a potem elegancko wbił mu nożyczki pod łopatkę. Połowa pracowników wydawnictwa nie ma alibi, ale chłopakom nie udało się jeszcze nikogo wytypować. Miałbyś pole do popisu. – Nie. – Uduszona panna młoda z Oldham. – Aksamitny głos O’Connora przywiódł Nickowi na myśl pewnego złotoustego kelnera, któremu w zeszły wtorek udało się namówić go na nieświeżą jagnięcinę. – Pan młody pamięta tylko, że szedł wziąć prysznic, a potem nagle zgasło światło. Kiedy się ocknął, dziewczyna zaczynała stygnąć. Leżała na łóżku w białej sukni, a na szyi miała zawiązaną czarną tasiemkę. Mąż się załamał i od razu przyznał. Z tym że nikt mu nie wierzy, bo na trzy dni przed ślubem złamał rękę, więc mógłby dusić najwyżej kurczęta. A to była solidnie zbudowana dziewczyna. Ktoś musiał schować się w łazience w apartamencie nowożeńców i czekać tam na nich. Mamy listę gości weselnych. I menu. – Nie. – Seryjny morderca z Taunton. Jak na razie mają sześć trupów. Ale może będzie więcej – dodał pośpiesznie nadinspektor. – Gość obcina ofiarom głowy. Tak jak lubisz – uśmiechnął się do Nicka z nadzieją.
– Nie. Nadinspektor spochmurniał, przejrzał resztę raportów, a w końcu sięgnął po jeden z tryumfującą miną, jakby wyciągał asa z rękawa. – Popularny młody dentysta zatłuczony na śmierć własną rakietą do tenisa. Dużo, dużo krwi. Śledztwo prowadzi ta nowa z wielkim biustem, Eileen Roberts. Mógłbyś... – Nie, nie mógłbym – zapewnił Nick. – Szefie, przecież już o tym rozmawialiśmy. Całkiem niedawno – dorzucił znacząco. – Miałeś dość czasu, żeby zmienić zdanie – stwierdził cierpko O’Connor, ku uldze Nicka rezygnując ze słodkiego tonu i przymilnego uśmieszku. – Nick, wiesz, że bardzo cię cenię jako solidnego, dokładnego pracownika. Doskonale wykonujesz swoje obowiązki. Wzorowo. Ale mógłby je wykonywać równie wspaniale jakiś tępy urzędnik, jakich w naszym wydziale nie brakuje. Za to ty, Nick, masz talent i powinieneś go wykorzystywać. Po tej hecy z Bendelinem wszyscy o ciebie pytają. Naprawdę dobrze by to wyglądało, gdybyśmy cię wypożyczyli przynajmniej do jednej z tych spraw... – To była pojedyncza akcja, nie będę się już bawił w prywatnego detektywa. – Nick pokręcił głową, zupełnie niewzruszony żarliwym tonem nadinspektora. – Wiem, że kiepsko wspominasz współpracę z Linnetem, ale teraz byłoby zupełnie inaczej – O’Connor się nie poddawał. – Oni by tam oszaleli ze szczęścia, że raczyłeś przyjechać. Słuchaj, ja nie mówię nawet, że masz taką sprawę osobiście rozwiązać. Naprawdę wystarczyłoby, żebyś się tam pokazał, podniósł morale, powęszył odrobinkę. I może tak przypadkiem byś... – Szefie, nawet gdybym chciał, to teraz nie mam czasu – uciął Nick. – W grudniu też nie miałeś czasu – przypomniał zgryźliwie O’Connor. – Ciotka Aurelia miała kłopoty z sercem. A potem ciotka Adelajda chorowała na zapalenie ucha. A potem obie miały atak podagry... – Nick, one są po siedemdziesiątce. – No właśnie – odparł z kamienną twarzą. – W tym wieku ze zdrowiem nie ma żartów. – I w styczniu też nie miałeś czasu. – Polly ciężko przechodziła grypę. – I w lutym też nie. – Ann pojechała odwiedzić rodziców i musiałem zajmować się dziećmi. – A teraz? Nick już nabierał tchu, żeby odpowiedzieć, ale nadinspektor machnął ręką ze zniechęceniem. – Nie chcę tego słuchać. Nick, obiecaj mi chociaż, że się nad tym zastanowisz. Hm? Nie? A może ci jeszcze poczytam raporty? – zaproponował nieco żałośnie. – Już mi czytałeś. Trzy razy. – No dobrze. To chociaż wpadnij w niedzielę na kolację do nas. Finnsech i Bláthnat przyjeżdżają na weekend i chętnie się z tobą zobaczą. O’Connor był kochającym ojcem i wszyscy zastanawiali się, jak to możliwe, że przedłożył dumę z celtyckich przodków ponad uczucie do własnych córek i do genetycznego prezenciku w postaci ogniście rudych włosów oraz wrażliwej na słońce cery dołożył jeszcze takie imiona. Równie dobrze mógłby je obie wytatuować w koniczynki. – Dobrze. Ale nie będziemy rozmawiać o pracy, prawda? – zapytał ostrożnie. – Ależ skąd.
*** – Próbował cię na zmianę przekonywać odrąbanymi głowami i wdzięcznymi krągłościami inspektor Roberts? – zapytała Mary, kiedy tylko zamknął za sobą drzwi do gabinetu szefa. – Jeśli chcesz, mogę teraz powiedzieć na ten temat bardzo zabawny żart – zaproponowała, przechylając głowę na bok. – Hm. Nie, dzięki. Nick wiedział, że nie podsłuchiwała. Po pierwsze Mary miała swoje zasady, a po drugie wcale nie musiała podsłuchiwać. Zapewne mogłaby zrobić notatki z tej rozmowy, jeszcze zanim się odbyła. – Tak czy inaczej byłeś twardy. Nie dałeś się. – Aha – mruknął w zamyśleniu. – I bardzo dobrze – powiedziała, poklepując go po łokciu. – Przecież sam wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. Nick na pewno czułby się podniesiony na duchu solidarną postawą Mary, gdyby nie to, że coś go zastanowiło w tonie, jakim została wypowiedziana ta uwaga. Zanim jednak zdążył ją o to zapytać, szybko zmieniła temat. – Idziemy na basen po pracy? – Tak, tylko musimy wyjść od razu, bo o osiemnastej trzydzieści mam pociąg do Moreton. Mary spojrzała na niego z politowaniem. – WIEM. *** Nick i Mary zawsze korzystali z pobliskiego publicznego basenu, a nie tego przy komisariacie. Po pierwsze było tam o wiele więcej miejsca, a po drugie nie chcieli prowokować kolejnych plotek. – A poza tym nie chcę, żeby koledzy z pracy gapili się na mnie, jak paraduję w mokrym kostiumie – prychnęła Mary, kiedy pierwszy raz postanowili się tam wybrać. – Przecież oni tylko po to chodzą na nasz policyjny basen. Gdyby zamiast moczyć tyłki i wymieniać złośliwe uwagi solidnie popływali, nie mieliby takich brzuchów. Nie będę wymieniać nazwisk. – Ale ja też jestem twoim kolegą z pracy – zaprotestował wtedy Nick, lekko urażony. – Ty to co innego – odparła ze spokojem. Prawdopodobnie był to komplement. Oni nigdy nie tracili czasu na głupstwa. Kiedy Nick patrzył na Mary z determinacją wskakującą z rozbiegu do zimnej wody, zawsze myślał, że właśnie tak musiało wyglądać lądowanie okrętów alianckich na plażach Normandii. Pływali przez pełną godzinę, nie zatrzymując się ani na chwilę. Wymieniali tylko porozumiewawcze, szybkie uśmiechy pod wodą, kiedy się mijali w chmurze łaskoczących bąbelków, niczym dwa dorodne pstrągi. „Alfred Bendelin wrócił między kartki książek Ruperta i tam powinien pozostać” – myślał Nick, odbijając się od ściany basenu i jednym ruchem ramion przekręcając na plecy. Trochę już brakowało mu tchu, więc spróbował się odprężyć. Oddychał głęboko, wciągając do płuc piekący zapach chloru, i czuł, jak rozgrzana skóra twarzy wysycha mu
niemal natychmiast. „Nie potrzeba mi nowych kłopotów. Nie teraz”. Uszy wypełniał mu huczący szum wody. Nie przestając miarowo pracować rękami, zamknął oczy, jakby zapadał w sen. Kiedy dopłynął do drugiego brzegu basenu, nabrał powietrza i zanurkował głęboko w kojący, chłodny błękit. Po minucie wstrzymywania oddechu zaczęło mu dudnić w skroniach, więc pozwolił, żeby jego ciało uniosło się łagodnie do góry, jakby wzlatywało w sferę nieważkości. Na powierzchni głośno wciągnął powietrze przez nos, a potem z przyjemnością wystartował ostrym kraulem. – Trochę szkoda, że teraz nie będziesz miał już czasu na chodzenie ze mną na basen – powiedziała niespodziewanie Mary, kiedy po wyjściu z przebieralni pakowali do sportowych toreb mokre ręczniki. – A to dlaczego? – zdziwił się Nick. – No wiesz, inne życie – mruknęła wymijająco, nie patrząc na niego. – Przecież nic się nie zmieniło. – Jeszcze nie. – Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie, a potem zarzuciła sobie torbę na ramię i przegarniając palcami swoje wilgotne, krótko przycięte włosy, ruszyła w kierunku wyjścia. Zaintrygowany Nick pośpieszył za nią, chociaż wiedział, że nie ma co liczyć na wyjaśnienia. Przy wyjściu minęli jakiegoś mężczyznę, który delikatnie i powoli rozczesywał siedzącej przed nim małej dziewczynce długie, sięgające do pasa mokre loki. Na jego twarzy malował się wyraz nieskończonej, bolesnej wręcz cierpliwości. *** W chwili, kiedy Nick pośpiesznie zmierzał przez jasno oświetlone ulice Londynu ku stacji Paddington, co jakiś czas przystając, żeby spróbować wytrząsnąć wodę z ucha, Danny Harper zajmował strategiczną pozycję przy schodach. Oparł się wygodnie o ścianę i przyjął niedbałą, swobodną pozę kogoś, kto wcale tu na nikogo nie czeka, a już na pewno nie na Elisabeth Sanders. Delikatność podpowiadała mu, że wypadałoby jednak trochę odczekać, ale intuicja z kolei mówiła, że wtedy może być już za późno. Takie kobiety jak Elisabeth nigdy nie są długo same. Zawsze bardzo szybko znajdują się przy nich jacyś pełni współczucia, opiekuńczy faceci, gotowi zaoferować swe silne ramię i szeroką pierś do wypłakiwania się. Dlaczego to nie miałby być on? Danny przycisnął brodę do obojczyka i krytycznie zerknął na swoją klatkę piersiową, obciągniętą bawełnianą koszulką. Z jakiegoś powodu było mu zawsze ciepło, więc nawet w zimie nie nosił swetrów. Może to dlatego, że ciągle był w ruchu, coś nosił, przepakowywał, układał w stosy. Właśnie kiedy zastanawiał się, czy dla wykształconych, ponadprzeciętnie inteligentnych kobiet bardziej atrakcyjne są białe czy niebieskie kołnierzyki, i próbował wymyślić sposób, w jaki mógłby rozbudzić pierwotne instynkty w Elisabeth, usłyszał kroki na schodach. Wyprostował się i oblał rumieńcem, ale zaraz uświadomił sobie: płaskie obcasy – to nie ona. – Daniel? Co ty tu jeszcze robisz? – powiedziała Amiya, kiedy go zobaczyła. Zeszła z ostatnich stopni i stanęła przy nim, mierząc go poważnym spojrzeniem ciemnych oczu. Uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami. – Może cię podwieźć do domu? – zapytała, a kiedy pokręcił głową, ciągle bez słowa,
życzyła mu udanego weekendu i ruszyła do wyjścia. Danny odprowadzał ją wzrokiem, z sympatią obserwując jej spokojne, pełne naturalnej gracji ruchy. Chociaż ubierała się zawsze w eleganckie, ciemne kostiumy, w jakiś sposób i tak otaczał ją poblask czerwieni, złota i głębokiego indyjskiego różu, delikatne lśnienie powiewającego jedwabiu. Danny pociągnął nosem, jakby chciał złowić aromat piżma i drzewa sandałowego, ale poczuł tylko suchy zapach papieru. Amiya rzecz jasna nigdy by sobie nie pozwoliła na coś takiego, z uporem używała tylko chłodnych, morskich kompozycji, które równie dobrze mogły być wodą po goleniu. No cóż, gdyby to Danny był jej narzeczonym, przekonałby ją, że to nie jest najlepszy pomysł. Znowu kroki na górze. Tym razem to na pewno nie była Elisabeth. Ciężkie, zdecydowane stąpnięcia. Szuranie tweedowej spódnicy. Sara przeszła obok niego, obojętnie kiwając mu głową, jakby go prawie nie zauważyła. Już miał westchnąć z ulgą, kiedy w ostatniej chwili, z ręką na klamce drzwi, odwróciła się i posłała mu złośliwy, domyślny uśmieszek. Stara czarownica. Co Elisabeth robi tam tak długo? Czyżby z kimś rozmawiała? Kto tam jeszcze został? Ted? Danny zmarszczył brwi. Czy ten nudziarz nadawał się na czułego pocieszyciela? Hm, pewnie tak jak i on sam. Danny westchnął lekko. Zdawał sobie przecież sprawę, że nie ma szans u Elisabeth. Ale kiedy ma się dwadzieścia lat, nie sposób w coś takiego uwierzyć. Że nie ma żadnej nadziei. Idzie. To ona. Danny wstrzymał oddech. Jego serce od razu podchwyciło rytm jej szybkich, lekkich kroków. Tuk-tuk-tuk-tuk. Jej wysokie obcasy zastukotały jak werble, a ona sama wynurzyła się zza zakrętu schodów. Była tego dnia ubrana w sukienkę koloru wina jeżynowego, ciemnozielone czółenka i dopasowany, podkreślający talię płaszczyk. Wyglądała olśniewająco, jak zwykle. Danny otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle poczuł, że ma pustkę w głowie. Już prawie go minęła, kiedy wreszcie udało mu się słabo zawołać: – Elisabeth... Odwróciła się i posłała mu przez ramię pytające spojrzenie. – Mi-miłego wieczoru – powiedział, starając się, by zabrzmiało to tak, jakby on sam mógł niejedno w tej kwestii zrobić. Niestety, zabrzmiało, jakby wciąż jeszcze przechodził mutację. Elisabeth obdarzyła go szerokim uśmiechem, od którego Danny’emu zakręciło się w głowie, skinęła mu głową i już jej nie było. Poszła. Wpatrywał się z niedowierzaniem w zamknięte drzwi i słuchał, jak rozwiewa się echo jej kroków. Naprawdę sobie poszła. A niech to! *** Świat był dla Charliego przyjaznym miejscem. Tu, na targu na przedmieściach Reading wyczuwał to wyraźniej niż zwykle. Mimo że dopiero kończył się marzec, wiał ciepły wiatr, przynosząc nie wiadomo skąd zapach mokrej ziemi. Ludzie, którzy robili na targu poranne, sobotnie zakupy, zachowywali się raczej jak na sezonowej wystawie w galerii – jakby tak naprawdę przyszli tu nasycić oczy widokiem pierwszych wiosennych warzyw, a nie zaopatrzyć się w pragmatyczną włoszczyznę na obiad. Wszyscy byli
ożywieni i radośni, jakby ktoś mokrą szmatką zmył im z twarzy tę stężałą skorupę zimowego światła, która każe patrzeć tylko pod nogi, żeby przypadkiem nie wejść w kałużę. Nawet oddychali inaczej – jakby wreszcie było warto. Charlie pławił się w tej słonecznej harmonii świata. Czuł, jak miękko wtapia się w ten ruchliwy, rozkołysany tłum. Wszystko było takie... prawidłowe. Pasował tu – jak wymyta do czysta marchewka leżąca wśród innych świeżych i jędrnych marchewek. Jak groszek w koszyczku zielonego, chrupiącego groszku. To uczucie przynależności i bezpieczeństwa kojarzyło mu się z czymś... O właśnie – czuł się jak drobna moneta wciśnięta głęboko między poduszki kanapy. Niemal niewidzialny, błogo roztopiony w świecie. Wydawało się, że wszystko ma na wyciągnięcie ręki. Ogarnęło go wrażenie, że przydarzy mu się tego dnia coś miłego. I właśnie wtedy ją zobaczył. Stała o kilka kroków przed nim. Zasłaniali mu ją inni ludzie, ale pomyślał, że właściwie to tym lepiej, będzie mógł się jej przyjrzeć niezauważony. Kupowała pasternak i nać selera. Bardzo zdrowo, bardzo zdrowo. Była absolutnie idealna. Miała pewnie osiemdziesiątkę, jak nic. Chociaż zrobiło się całkiem ciepło i wszyscy dookoła włożyli już pastelowe trencze, jej czarny zimowy płaszcz był starannie zapięty, a wątły, pomarszczony kark owinęła szczelnie wełnianą chustą spiętą podłużną ametystową broszą. Mimo że trzymała się prosto, wyglądała jak podstarzały sęp, któremu nie posłużyło przejście na wegetarianizm. Kiedy przesuwał się bliżej niej, zauważył kątem oka, że obok stoi druga, prawie taka sama. No tak, nic dziwnego. Takie stare damy lubiły symetrię, parzystość, porządek. Przede wszystkim porządek. Właśnie za to je cenił. Nie były jak te młode flądry, wiecznie roztrzepane, które nigdy nie wiedzą, gdzie co trzymają. A jeśli one nie wiedziały, to skąd on miał niby wiedzieć? Przysunął się tak blisko, że jego nozdrza podrażnił zapach naftaliny i lawendy. Charlie poczuł pojedyncze, lekkie uderzenie adrenaliny, ciepłe i rozkoszne mrowienie w karku. Wziął łagodny, głęboki wdech, a potem naturalnym, niemal sennym ruchem wsunął rękę do torebki staruchy. Do tej ślicznej, skórkowej uporządkowanej torebki, w której wszystko było na swoim miejscu: fiolka z pastylkami na wzdęcia, klucze, długopis, pudełko miętówek i wreszcie ten upragniony, pękaty... Świat nagle przestał być dla Charliego przyjaznym miejscem. W pierwszej chwili nie połączył tego wysokiego, piskliwego wrzasku z pieczeniem w swoim gardle, a nagłego, ostrego bólu w ręce z metalicznym trzaskiem, który rozległ się gdzieś we wnętrzu torebki. Dopiero po chwili wszystkie te wrażenia zlały się w jedno i uderzyły w niego jak taran. Wytrzeszczał oczy na zatrzaśniętą na swoich siniejących palcach pułapkę na myszy i wrzeszczał. To była dobra, staromodna pułapka. Na szpileczce umieszczono nawet kawałeczek podeschniętego sera. Zanim zdążył się otrząsnąć z szoku, jakiego dostarczył mu ból i ten makabryczny widok, druga staruszka, ta, która przypominała bardziej sowę niż sępa, stanęła przed nim i skrupulatnie, z wysiłkiem skupiając na nim spojrzenie krótkowzrocznych oczu, opróżniła pojemnik z gazem łzawiącym, kierując rozpylacz prosto w jego twarz. Jakby truła mrówki włażące przez szparę w oknie. Charlie zawył jeszcze głośniej, zamachał rękami i cofnął się o krok. Wtedy potknął się o końcówkę parasola pierwszej staruszki, który nieoczekiwanie wsunął mu się między
kostki. Chwilę później leżał na bruku, zasłaniając twarz lewą ręką, a staruszka o twarzy sępa przyciskała zdumiewająco twardym i ciężkim trzewikiem jego stopę, wykręcając ją niemiłosiernie. Ostrą końcówkę długiego parasola oparła jakby przypadkiem o jego biodro. Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem i pociągnęła nosem. Był to bardzo złowróżbny dźwięk. – Aurelio, idź po posterunkowego Greya. Ja się tu nim zajmę. Charlie nawet nie pomyślał o ucieczce. Po pierwsze ostrze parasola wyraźnie starało się za wszelką cenę bliżej z nim zaprzyjaźnić, a po drugie, chociaż otaczał ich tłum zafascynowanych i lekko przerażonych gapiów, wcale nie był pewien, czy w razie czego stanęliby po jego stronie. Przez rozmazane łzy dostrzegł, jak pilnująca go staruszka z namysłem sięga do torebki i wyjmuje z niej małą buteleczkę z ciemnego szkła. Zadygotał. Potrząsnęła flakonikiem i przyjrzała się krytycznie jego zawartości pod światło, a potem kciukiem podważyła korek. Rozszedł się ciężki i duszący zapach wody kolońskiej. Ciotka Adelajda zadarła głowę do góry, jakby płukała gardło i z boleściwą miną roztarła sobie po kilka kropel na skroniach, po czym spojrzała na Charliego z niesmakiem. – Czuję, że będę miała migrenę. *** – Tak, ciociu, rozumiem, że to musiał być dla was szok. Drugi kieszonkowiec w ciągu miesiąca. Tak, to pewnie wiosna na nich tak działa. Nie, nie sądzę, żeby chemiczna kastracja mogła tu pomóc. Od jakiegoś czasu już tego w Anglii nie robimy, ciociu. Tak, na psy. Tak, zaleje nas, niewątpliwie. A ten chłopak był Chińczykiem? A, z Newcastle. To jeszcze gorzej, jasne. Oczywiście, przywiozę wam następnym razem zapas gazu łzawiącego. Słuchaj, może zadzwonię do was później, dobrze? Mamy tu takie małe sąsiedzkie spotkanie. Nie, bez alkoholu, co też ci przyszło do głowy. Kala duszę, tak. Nie, no jestem całkiem poważny. Nie, nie chcę mieć raka trzustki i hemoroidów. Dobrze, gdybym jednak miał, to na pewno się zgłoszę po ten wasz balsam. Po kilkunastu minutach Nick wrócił do gości. Teoretycznie przyjęcie odbywało się w bawialni, ale w domu Ann Hope wszyscy grawitowali ku przytulnej kuchni. Dlatego zamiast siedzieć przy eleganckich nakryciach i dźwiękach sączącej się z głośników muzyki, cisnęli się wokół kuchennego stołu, wyjadając ciasto łyżkami wprost z blachy i wciąż na nowo ustalając, który był czyj kieliszek. – Jak poszło? Wyglądasz na zgnębionego – zauważył Rupert, po czym ostrożnie wsunął sobie do ust gorący pasztecik, starając się nie polać swojej niebiańsko błękitnej koszuli roztopionym masłem. Nick tylko westchnął ciężko. – Starsze panie były bardzo zdenerwowane? – zapytał ze współczuciem Willy Talbot, który siedział naprzeciwko niego, tuż obok Emmy. – Raczej pełne złośliwej satysfakcji. One traktują to chyba jako rodzaj rozrywki. Bardziej martwiłbym się o tego pechowego złodzieja. Podobno ma połamane palce. Wiem dokładnie, jak się czuje, biedaczek. – Tobie też łamały palce, kiedy byłeś niegrzeczny? – zachichotał Rupert, ocierając wąsy chusteczką.
– Nie, ale zawsze sugerowały, że to otwarta opcja. Czy komuś jeszcze czegoś dolać? – Nick rozejrzał się po stole. – Przyniosę sherry z bawialni – powiedziała Ann i wyszła z kuchni. – Ann, wracaj, nikt nie chce sherry! – zawołała za nią panna March, a potem wzruszyła ramionami. Obok niej siedział Norman Nicholson, starannie ogolony i całkiem elegancki w nowej, brązowej kamizelce. Od jesieni przybrał trochę na wadze i chyba dobrze się z tym czuł. Ogólnie wcale nie wyglądało na to, żeby szczególnie bolał nad utraconą wolnością, uznał Nick, przyglądając mu się w zamyśleniu. Wszyscy się trochę zmienili. Najbardziej chyba Emma, która odkąd przyjęła posadę sekretarki na komisariacie w Moreton-in-Marsh, pozbyła się znacznej części swojej świetlistej aury prerafaelickiej rusałki i nabrała wyglądu kogoś, komu można powierzyć opiekę nad dziesięcioma bezradnymi mężczyznami, którzy wprawdzie potrafią strzelić do innego człowieka, ale boją się złożyć wniosek urlopowy. To pewnie wpływ Talbota. Odkąd zaczęto widywać ich razem (jak to ujęła panna March), w jakiś sposób upodobnili się do siebie – Emma stała się zaradną, zadowoloną z życia młodą damą, a Willy praktycznie zaczął świecić. Ciekawe, na czym to polega, zastanawiał się Nick. Przecież Emma jest wciąż uderzająco piękną dziewczyną. Tylko ja chyba już tego nie zauważam. Uśmiechnął się czule do pustego krzesła Ann, tak jakby ciągle tam siedziała. No właśnie, gdzie ona się podziewa? Może jednak poszła zajrzeć do dzieci; chyba nawet wydawało mu się, że słyszy skrzypnięcie drzwi. Teoretycznie miała się nimi zajmować panna March, która wzięła je do siebie na noc, żeby oni mogli tutaj swobodnie posiedzieć do późna. Jednak kiedy tylko dzieci zasnęły, postanowiła wpaść na moment na mały kieliszek orzechówki i oczywiście zabrała ze sobą Normana. Kilka razy powtarzali, że już idą, ale nikt im nie uwierzył. W kuchni Ann było jak zawsze głośno, ciepło i wesoło. – Nick! Możesz tu przyjść na moment? – Ann jednak była w bawialni. – Co się stało? Czemu zgasiłaś światło? – zapytał, wchodząc do pogrążonego w ciemności pokoju. Po omacku szukał włącznika. – Coś za oknem? To znowu pani Trent? Zaraz ją złapię i odprowadzę do Bra... Nagle czyjeś silne ręce chwyciły go za ramiona i mocno przycisnęły do ściany. Nie zdążył nawet krzyknąć ze zdziwienia, kiedy zatkano mu usta. Odruchowo zacisnął powieki, a kiedy je otworzył, zobaczył przed sobą płonące w półmroku oczy. Przeszedł go długi dreszcz. – Nicku Jonesie, kiedy oni wszyscy wreszcie sobie pójdą? – szepnęła gniewnie Ann i znów go pocałowała. Po pewnym czasie westchnął i odsunął ją od siebie delikatnie. – Ann... – Mm? – Czy moglibyśmy...? – Taak? – Czy moglibyśmy trochę pogłośnić muzykę? – poprosił. – Znowu je słyszysz? – zapytała współczująco, ale w jej głosie dosłyszał rozbawienie. – Yhm. Pośpiesz się z tą muzyką, bo właśnie przechodzą do tego, co pomyślałby sobie o mnie teraz stryjeczny dziadek Maksymilian, a to ten z egzemą i wypadającą sztuczną szczęką.
– Dobra, idę, ale nie waż się stąd ruszyć. – Ani mi to w głowie – wymruczał, czując, jak Ann wysuwa się z jego uścisku i ostrożnie brodzi w ciemności. Odchylił głowę do tyłu, żeby oprzeć ją o przyjemnie chłodną ścianę, i poprawił ubranie. Mimo że od wielu lat nie mieszkał już ze swoimi ciotkami, wciąż nie mógł wyzwolić się spod ich wpływu – według nich zbawiennego. Za każdym razem, kiedy zamierzał uchybić przyzwoitości (niestety, tak jak rozumiały ją dwie kostyczne stare panny), w jego głowie rozlegały się ich pełne oburzenia głosy. Co ciekawe, ciotka Adelajda zwykle była bardzo konkretna w swoich napomnieniach („Nicholas, natychmiast wyjmij stamtąd ręce! Zapnij bluzkę tej młodej damy, w tej chwili?!”), podczas gdy ciotka Aurelia poprzestawała na ogólnych okrzykach nagany („Och! Jak ci nie wstyd?”). Nick czasami zastanawiał się, co jest bardziej krępujące i z czego wynika ta różnica. I z którą z ciotek byłby w stanie się szybciej dogadać – choćby tylko we wnętrzu własnej głowy. Kiedy z bawialni buchnęła głośna muzyka i Aretha Franklin na całe gardło zaśpiewała, że nigdy dotąd nie kochała tak mężczyzny, wszyscy w kuchni jak jeden mąż spojrzeli ze szczerym współczuciem na Ruperta. Poruszył się na krześle z niewyraźną miną, tym razem wyjątkowo nie ciesząc się z okazywanego mu zainteresowania. Panna March pochyliła się ku niemu, poklepała go po ręce i zapytała delikatnie: – To jak tam ostatnio idzie ci pisanie? *** Sara Crow spędzała ten wieczór samotnie w swoim małym mieszkaniu. Nie przeszkadzało jej to w najmniejszym stopniu – uważała, że tak jest właściwie lepiej. Zrobiła sobie mocnego drinka na bazie szkockiej, zapaliła lampkę stojącą na stoliku przy tapczanie, wsunęła na nos okulary i zatopiła się w lekturze najnowszego kryminału Terry’ego K. Wooda. Lampka miała przepalony abażur, stolik obłaził z lakieru, tapczan był zapadnięty, a okulary miały niemodne oprawki, ale Sarze to również nie przeszkadzało. Jej świętej pamięci rodzice na widok tak niedbale umeblowanego i zabałaganionego mieszkania dostaliby pewnie palpitacji serca. Jako mała dziewczynka Sara spędzała niekończące się godziny na polerowaniu klamek, froterowaniu podłóg i nabłyszczaniu szybek w kredensie i nie miała zamiaru zmarnować ani chwili więcej. Jej rodzice dawno nie żyli, a ona sama była już stara – co okazało się zaskakująco interesującym doświadczeniem. Kiedy tylko posiwiała, a jej ręce zaczęły wyglądać, jakby moczyła je całymi dniami w zimnej wodzie, ludzie stali się nagle szalenie uprzejmi (nawet w sklepach). Zupełnie jakby doszli do wniosku, że wszystko, co mówi, jest godne uwagi, a przynajmniej grzecznego kiwania głową. Sara uważała, że to bardzo zabawne. Przecież nie stała się inną osobą – po prostu teraz czasami łupało ją w krzyżu, wrastały jej paznokcie i miała problemy z trawieniem. Najwyraźniej było to godne społecznego szacunku i ogólnej aprobaty. Książka była dobrze napisana, ale Sara jakoś nie mogła się skupić na lekturze. Ciągle wracała myślami do tego morderstwa. Było to – pomimo że oczywiście straszne, groteskowe i tak dalej – naprawdę podniecające. Nie mogła się oprzeć dywagowaniu nad tym, co będzie dalej, próbom przewidywania przyszłości. Czy zginie ktoś jeszcze? Wszystko to przypominało jakąś sensacyjną książkę, a nie prawdziwe, nudne życie.
Oczywiście nie zaczęło się to dwa tygodnie temu, w tę noc, kiedy zginął Walter, tylko znacznie, znacznie wcześniej. Ona sama już od pół roku wyczuwała narastające napięcie. Miłość. Nienawiść. Pieniądze. Niebezpieczne marzenia. Być może śmierć Waltera Darringtona to dopiero początek. Wbrew sobie Sara poczuła jakieś ukłucie żalu – nie, nie chodziło o Darringtona, ona na pewno nie będzie po nim płakać. Po prostu nagle gorąco zapragnęła uczestniczyć w tym wszystkim, co stanie się dalej (niekoniecznie jako kolejny trup, rzecz jasna). Chciała być znowu młoda i dopiero wybierać swoją przyszłość, rywalizować z innymi, wzbudzać pożądanie. Uśmiechnęła się cynicznie do samej siebie. Co za niedorzeczny pomysł. Przecież ona dokonała już prawie wszystkich wyborów, których miała w swoim życiu dokonać. I żałowała tylko jednego. Zresztą, niezależnie od tego, że w tej grze nie miała swojej stawki i zostały jej już tylko drobniaki po kieszeniach, zawsze mogła robić to, co właściwie wychodziło jej najlepiej. Kopać ludzi po kostkach pod stołem. Podpijać czyjeś drinki. Od czasu do czasu ukradkiem związać komuś razem sznurowadła. I ze spokojem przyglądać się rozwojowi sytuacji. Odłożyła książkę. Z okładki spoglądała na nią przerażona półnaga dziewczyna, przyciskająca do piersi białe prześcieradło, na które padł cień kogoś, kto trzymał w ręce rewolwer. Nazwisko Wooda wypisano wielkimi, błyszczącymi literami, o wiele większymi niż tytuł. Stary drań, pomyślała Sara właściwie bez złości. *** Amiya Gulzar spoglądała na białą pigułkę, która leżała na jej dłoni. Wydawała się niewielka, ale i tak na pewno stanie jej w gardle, gdy będzie próbowała ją przełknąć. Wiedziała, że nie ma innego wyjścia. I że już nigdy nie będzie innego wyjścia. A co gdybym znalazła się na bezludnej wyspie – pomyślała. Tam, gdzie są tylko kokosy i źródła słodkiej wody. Niektórym by to wystarczyło do życia. A co ja bym zrobiła na takiej wyspie, gdzie nie ma szkieł kontaktowych, nożyczek, olejku do opalania i innych współczesnych wynalazków – takich jak te małe pigułki. Ostatnio było gorzej. Odkąd przekonała się, co te małe pigułki zrobiły z Walterem. Niezależnie, jak się z tym czuła, i tak musiała je brać. Na takiej wyspie mogłabym być wolna, całkowicie wolna. Aż do śmierci. Sięgnęła po kubek z wodą i przysunęła dłoń z pigułką do ust. Zawahała się. – Połknij. Nie ma się nad czym zastanawiać – powiedział mężczyzna siedzący obok niej. – Po prostu ją połknij. Amiya przymknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu gwałtownym ruchem. *** Tydzień później, w sobotę 31 marca Nick siedział w carltonie Ruperta, który opuszczał zaspane przedmieścia Londynu i raźno mknął na północ. Była ósma rano. Nick stłumił ziewnięcie i pomyślał tęsknie o mocnej herbacie. – Dzięki, że zgodziłeś się ze mną pojechać – powiedział Rupert, kiedy tylko Nick
wsiadł i zatrzasnął drzwiczki. – Ostatnio naprawdę źle sypiam i bałem się, że mogę zasnąć za kierownicą, a już od kilku miesięcy obiecywałem Arthurowi, że go odwiedzę. Nick zerknął na pisarza zapatrzonego w drogę przed sobą. Rzeczywiście był dosyć blady, ale kiedy Rupert wyglądał zachęcająco i świeżo w sobotę rano? Prawdopodobnie to tylko wybieg – po prostu chciał porozmawiać, a jako że Nick spędzał teraz cały swój wolny czas w Little Fenn, to był jedyny sposób. Czyżby chodziło o jakieś osobiste problemy? Ta sprawa z George’em nie wypaliła, niestety. Potem był jeszcze jakiś Paul, Winston i Wigbert. Tego ostatniego najprawdopodobniej sobie wymyślił. Kiedy byli za St. Albans, Rupert – jakby potwierdzając przypuszczenia Nicka – zapytał go najpierw o jego problemy. Tak dla rozgrzewki. – Jak tam w pracy? No cóż, skoro przez najbliższe dwie godziny miał wysłuchiwać jakichś smętnych zwierzeń Ruperta, nie zamierzał teraz sobie żałować. – Okropnie – powiedział z przekonaniem, natychmiast się ożywiając. – Nudno, że strach, a do tego O’Connor nie daje mi spokoju. Upiera się, żeby mnie pożyczyć (pożyczyć, rozumiesz: jak zapasowy parasol) chłopakom z innych wydziałów. Albo dziewczynom. Oczywiście nie jako starego, dobrego Nicka Jonesa, który tak wspaniale wypełnia formularze, o nie! Jako Alfreda Bendelina, pogromcę wszelkiego zła i wybawiciela niewinnych – ciągnął zgryźliwie. – No co ty nie powiesz? – ucieszył się Rupert. – Dasz znać, jakby coś się szykowało? Twój wierny Watson... – Wybij to sobie z głowy, mój wierny Watsonie. Nie wiem, jak mogłeś pomyśleć, że dałbym się na to namówić. Teraz, kiedy mam, no... obowiązki... No wiesz, Ann na mnie liczy. To znaczy, ja jeszcze nic... – zaplątał się nagle, niepewny, co właściwie chciał powiedzieć. Wcale nie planował zwierzać się przyjacielowi ze swoich wątpliwości i niejasnych planów. – Rozumiem – powiedział spokojnie Rupert. Nick spojrzał na niego z wdzięcznością, ale też lekkim zdziwieniem. Bo on sam jeszcze tego wszystkiego nie rozumiał. Niektóre rzeczy po prostu działy się jakby same z siebie. Nie trzeba było o nich nawet mówić. Prawda? – No właśnie – mruknął w końcu. – To nie jest właściwy moment na jakieś wygłupy. Potrzeba mi teraz stabilizacji i stałego dopływu gotówki. Nie zamierzam ryzykować posady u O’Connora, bawiąc się w prywatnego detektywa. – Ale przecież mógłbyś być dobrym detektywem – próbował oponować Rupert. – Ostatnio poszło nam całkiem nieźle. Rozumiem, że mógłbyś czuć tremę, gdy by chodziło o pierwsze samodzielne śledztwo, ale jak by nie było, masz już wprawę. Okazałeś się godny chwalebnego imienia Alfreda Bendelina – pisarz mrugnął do niego porozumiewawczo. – To było coś innego. Myślę, że mieliśmy po prostu szczęście i tyle. Przez chwilę jechali w milczeniu. – No dobrze, nie zaprzeczam, że nieźle poradziliśmy sobie ze sprawą w Fenn – powiedział w końcu Nick. – I że całkiem mi się to podobało. Ale wiesz, to była tylko przygoda, a nie coś, co można robić przez całe życie. – Wzruszył ramionami. – Ja w pewnym sensie jestem zawodowcem w branży policyjnej, a prawdziwy zawodowiec wie, kiedy należy się wycofać: gdy jest się w szczytowej formie. W tym wypadku to jest
ten właściwy moment, tuż po pierwszym i ostatnim sukcesie. – No cóż, trochę szkoda, ale oczywiście cię rozumiem. – Rupercie, przecież nie mogę wiązać swojej przyszłości z losami fikcyjnego detektywa... – Jasne. – Poza tym to śmieszne, podszywać się pod Alfreda Bendelina. Jeszcze pół roku temu wierzyli w jego istnienie tylko naiwni nieszczęśnicy, którzy oblegali moje mieszkanie, a teraz policjantom z całej Anglii wydaje się, że bez pomocy Bendelina nie rozwiążą żadnej sprawy. To idiotyczne. – Zupełnie idiotyczne – zgodził się Rupert. – Nie mam zamiaru dać się w to wrobić. – Słusznie. Znowu zapadła cisza. Nick, w znacznie lepszym humorze, wyglądał przez okno. Jak to miło, że Rupert go poparł. Tym bardziej, że to właściwie nie w jego stylu – on sam pewnie z radością wpakowałby się w każdą aferę, nie licząc się z nikim i z niczym. No więc to naprawdę miło, że tym razem... – Rupercie – powiedział nieswoim głosem. – Gdzie my właściwie jedziemy? – Do Nottingham, tak jak ci mówiłem – odparł Rupert, nie odwracając głowy. – Odwiedzić Arthura? – upewnił się nerwowo. – Och, do niego też wpadniemy – zapewnił beztrosko Rupert. – Rupercie, spójrz na mnie – zażądał Nick tonem bardzo przypominającym najlepsze wystąpienia ciotki Aurelii. Rupert spojrzał. – Och, nie, powiedz, że to nieprawda – zakwilił Nick, szarpiąc się za włosy. – Powiedz, że tylko mi się wydaje, że dzieje się to, co się dzieje, i że nie jesteś takim draniem, jakim jesteś... – Hm, znaczy mam powiedzieć tak czy nie? – zastanowił się Rupert. – To ten trup z Nottingham, tak? Ten zamordowany wydawca? Dlaczego mi to robisz? Dlaczego nie mogę sobie żyć cicho i spokojnie? – Wybacz, Nick, ale miałem nóż na gardle. Naprawdę mi przykro – powiedział Rupert, starając się, aby brzmiało to szczerze. – O’Connor... – Jaki O’Connor, jaki nóż na gardle? Co ty masz z nim w ogóle wspólnego? – zapytał czujnie Nick. Rupert uśmiechnął się wymijająco. – Rupercie, powiedz mi prawdę. Czy ty masz coś na sumieniu? Coś, o czym nie wiem? – Nick mówił coraz bardziej nerwowo, w miarę jak ogarniały go coraz gorsze podejrzenia. – O’Connor ma na ciebie jakiegoś haka i zmusił cię do współpracy? Czy te wszystkie głupie żarty o porywaniu i wywożeniu gdzieś młodych chłopców...? To... to były tylko żarty, prawda? – Nie mam pojęcia, o czym mówisz – oświadczył Rupert, marszcząc brwi. – Mam nóż na gardle, bo mój wydawca żąda nowego tomu przygód Alfreda Bendelina. Morderstwo na mokradłach okazało się prawdziwym przebojem i teraz szybko muszę napisać coś nowego. Tylko nie mam pomysłu – wyznał z rozbrajającą szczerością. – No więc pomyślałem, że zadzwonię do O’Connora i... – I wspólnie zaplanujecie to porwanie – warknął Nick.
– Przypominam ci, że sam wsiadłeś. A nie jesteś już takim młodym chłopcem. Nick przez dłuższą chwilę milczał nadąsany i promieniował czystym oburzeniem. Rupert zerkał na niego co chwilę i bardzo się starał nie parsknąć śmiechem, żeby go jeszcze bardziej nie rozdrażnić. – Czy ta walizka na tylnym siedzeniu...? – zapytał w końcu Nick, wskazując kciukiem za siebie. – Tak, są w niej twoje rzeczy. Mówiłeś, że w piątki wieczorem chodzisz z Mary na basen, więc postanowiłem wpaść do naszego mieszkania właśnie wtedy. Jest w niej też uroczysty glejt od O’Connora. Zostałeś oficjalnie oddelegowany jako konsultant do sprawy zabójstwa Waltera Darringtona. Widziałem, że jest tam również czuła notka od twojego szefa. O charakterze osobistym. Prywatna, rozumiesz. No więc on pisze, że jeśli Alfred Bendelin nie zawiedzie, Nick Jones nie straci premii. Żartowniś z niego, co? – Czyli do tego jeszcze szantaż – burknął ponuro Nick. Właściwie już zdecydował, na co przeznaczy tę premię. Czyżby był to znak od losu, żeby nie podejmował pochopnych decyzji? Zasępił się. – Nick, naprawdę nie masz się czym martwić – powiedział Rupert, patrząc na niego z niepokojem. – Wszystko jest załatwione. Po prostu na jakiś czas zmieniasz miejsce pracy. – Pogadałeś też z Ann? – zapytał z nadzieją Nick. – Niee... Pomyślałem, że ty jej lepiej to wszystko wyjaśnisz. – No to pięknie. – Zaraz cię zapoznam ze sprawą. Tym razem naprawdę będę ci pomagał i nie będę się uganiał za żadnymi spódniczkami. Nawet gdyby nosiły spodnie. Właściwie już wszystkim się zająłem. O czternastej mamy spotkanie z Anthonym Burrowsem, szefem wydawnictwa Darrington & Burrows. Po prostu zdaj się na mnie. Mam wszystko pod kontrolą. – A wiesz, od pewnego momentu zacząłem się obawiać, że coś takiego powiesz – mruknął zrezygnowany Nick, po czym oparł się wygodniej i przymknął oczy. – No, mów. – W niedzielę czwartego marca, tuż po północy Walter Darrington wszedł do budynku wydawnictwa – zaczął Rupert śpiewnym głosem, jakby opowiadał jakąś historię na dobranoc. – Otworzył drzwi własnym kluczem i poszedł prosto do swojego gabinetu. W gabinecie znajdowało się biurko, dwa fotele, szafka z dokumentami i mały barek. Darrington wyjął dwa kieliszki...
Rozdział drugi Dziki seks – Panna Jenny Stanfield się rumieni – Wszystko, absolutnie wszystko – Pokój redaktorów – Pojawia się Terry K. Wood – Wzgardzony bankiet Nick i Rupert rozglądali się zdezorientowani po wielkiej hali. Panował tam spory ruch – przywożono na wózkach jakieś paczki, obijano stemplami stosy kopert, pakowano jakieś pudła i rozpakowywano inne, wynoszono pękate worki codziennej poczty, a w rogu warczała jednostajnie jakaś tajemnicza maszyna. Nick oceniał, że w hali uwija się mniej więcej piętnastu mężczyzn, z których żaden nie zwrócił najmniejszej uwagi na dwóch intruzów. W paczkach, piętrzących się w wielkich stosach, które tworzyły zmieniający się co chwilę ruchomy labirynt, prawdopodobnie były książki. Jednak chociaż powietrze w pomieszczeniu było przesiąknięte charakterystycznym, gryzącym zapachem suchego papieru, który Rupert w pierwszej chwili wciągnął głęboko do płuc z miną nałogowca, teraz przyjaciele wcale nie byli już tacy pewni, że znajdują się w wydawnictwie. – Czy ten dziki seks może być za godzinę? – zapytał z nadzieją jeden z pracujących na hali mężczyzn, wysoki rudzielec, drugiego, znacznie starszego, który z namysłem wpatrywał się w jakąś listę i zaznaczał coś na niej długopisem. – Nie, będzie za dwie. Mówiłem ci – odparł tamten, zupełnie niewzruszony. Obaj nic sobie nie robili z obecności Nicka i Ruperta, którzy stali zaledwie o krok od nich i od jakiegoś czasu przysłuchiwali się z fascynacją ich rozmowie. – No to Stanley się nie załapie – mruknął rudy, najwyraźniej zmartwiony. Starszy magazynier wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od listy. – Szef znowu się wścieknie, że nie wyrobiliśmy normy. A powiedz mi jeszcze: co z tym księdzem i demonami? – Dalej są w garażu, nie rozwiązywałem ich. Po księdza może ktoś się jeszcze zgłosi, ale jeśli chodzi o demony, to wątpię. – Aha. A masz jeszcze te wstydliwe choroby? – Mnóstwo. Wystarczy dla wszystkich. – No to świetnie – ucieszył się ten młodszy, po czym skinęli sobie głowami, jak jeden fachowiec drugiemu, i rozeszli się, wracając do innych obowiązków. Nick i Rupert wymienili znaczące spojrzenia, po czym znowu rozejrzeli się po hali. A jednak ktoś ich zauważył – przy biurku tuż obok drzwi stała niewysoka, szczupła dziewczyna i przyglądała im się. Musiała tu przyjść dopiero przed chwilą, bo przedtem jej nie widzieli. Kiedy Nick i Rupert zgodnie ruszyli w jej kierunku, na twarzy dziewczyny odmalował się niepokój i zakłopotanie, jakby żałowała, że zwrócili na nią uwagę. Miała idealnie proste włosy w kolorze białego pieprzu, równo przycięte kilka centymetrów nad ramionami, drobną twarz o regularnych rysach. Ubrana w białą, starannie
wyprasowaną bluzkę, szary sweterek, krótką spódnicę i czarne pantofelki na płaskim obcasie wyglądała jak wzorowa uczennica jakiejś szacownej pensji dla młodych panien. Nick zastanawiał się, co w takim razie robi w tym dziwnym miejscu. – Dzień dobry pani. – Zanim zdążyła uciec, Rupert podszedł do niej zdecydowanym krokiem i pochwycił ją w oślepiający strumień swojego uśmiechu jak w krąg światła punktowego reflektora. – Czy mogłaby nam pani powiedzieć, czy rzeczywiście znajdujemy się w siedzibie wydawnictwa Darrington & Burrows? Adres się zgadza, ale przyznaję, że w tej chwili jestem skłonny podejrzewać, iż trafiliśmy raczej na zaplecze jakiegoś siedliska grzechu i występku, prawdopodobnie nawiedzanego przez siły nieczyste. Nie żebym miał coś przeciwko... – Mrugnął znacząco. Dziewczyna rzuciła Rupertowi spłoszone spojrzenie spod grzywki, potem zerknęła na Nicka, jakby chciała się upewnić, że przynajmniej z jego strony nic jej nie grozi, i w końcu zdecydowała się odezwać. Widząc jej nerwowość, obaj byli pewni, że będzie mówić cicho i niewyraźnie, więc pochylili się ku niej. Osaczona dziewczyna przygarbiła się lekko, ale odpowiedziała zaskakująco czystym głosem o nienagannej dykcji. – To wydawnictwo Darrington & Burrows, ale rzeczywiście łatwo się pomylić. Znajdują się panowie konkretnie w magazynie, biuro jest na pierwszym piętrze. Mogę panów zaprowadzić. Rupert zamrugał, usiłując rozpoznać jej dziwnie nijaki akcent – mówiła starannie, jak przedwojenni prezenterzy BBC. – Bedfordshire? Dziewczyna tylko się lekko uśmiechnęła. – Huntingdonshire? – próbował dalej. – Northamptonshire? Pokręciła głową, a Nickowi wydawało się, że w jej dużych, szarych oczach na moment zapaliły się wesołe iskierki. – Panowie są z kimś umówieni? – zapytała znów bardzo formalnie, obciągając rękawy sweterka. – Tak, z panem Anthonym Darringtonem – wyrwał się Nick, nieco zazdrosny, że Rupert zdążył zdobyć jej pełną uwagę. Pisarz westchnął ze zniecierpliwieniem. – Wszystko pokręciłeś – cmoknął. – Darrington to ten otruty nieboszczyk, a my przyszliśmy do tego drugiego, który po śmierci wspólnika zgarnął całą kasę. Zaprowadzisz nas do niego, urocza panienko? – zwrócił się znów do dziewczyny słodkim tonem. – Oczywiście – powiedziała uprzejmie, ale jej uniesione brwi zdradzały, że ma wątpliwości, czy to dobry pomysł. – Proszę za mną. Poprowadziła ich przez halę do drugich drzwi, które otwierały się na klatkę schodową. Kiedy postawiła stopę na pierwszym stopniu, Rupert znów ją zagadnął. – A czy mogłaby nam pani jeszcze wyjaśnić, panno... – Jenny Stanfield – powiedziała, zatrzymując się i odwracając do nich. – Bardzo mi miło – dodała, kiedy wymienili swoje nazwiska. Wyciągnęła rękę do Ruperta, który stał bliżej, ale kiedy zobaczyła, że pisarz gnie się w ukłonie, najwyraźniej szykując się do szarmanckiego ucałowania jej dłoni, cofnęła ją pośpiesznie, chowając za plecy dziecinnym gestem. Nick parsknął krótkim śmieszkiem, a Rupert zamienił zręcznie swój ukłon w niedbałą pozę, opierając się łokciem o poręcz schodów, po czym jak gdyby nigdy nic wyszczerzył się do dziewczyny radośnie.
– Jenny Stanfield, jak ślicznie. W takim razie będę ci mówił po imieniu – oświadczył. – Zatem powiedz mi, droga Jen, o co chodzi z tym dzikim seksem, księżmi i demonami, bo przed rozmową z twoim szefem wolałbym dowiedzieć się, jakie tu u was panują zwyczaje. Jenny wytrzeszczyła na niego oczy, a potem uśmiechnęła się nieznacznie. – Pewnie słyszeliście rozmowy magazynierów. Oni mówią o książkach, posługując się skrótami tytułów, żeby było szybciej. Tak się do nich przyzwyczaili, że już nie zdają sobie sprawy, jak to czasami zabawnie brzmi dla kogoś z zewnątrz. Ten dziki seks to nasz poradnik dla małżeństw: Dziki seks po dziesięciu latach. Jak sprawić, by namiętność nie wygasła. Ostatnio wydajemy takie rzeczy, zaskakująco dobrze się to sprzedaje. Dzisiaj mieli nam dowieźć dodruki, ale z tego, co wiem, się spóźnią, więc posłaniec z księgarni będzie mógł zabrać tylko połowę zamówienia. – Stanley, jak rozumiem – pokiwał głową Rupert. – Tak. Z kolei ten ksiądz to Przygody księdza z Fearmore, irlandzki kryminał, coś w stylu Ojca Browna. – Mówili, że leży związany w garażu – powiedział Nick nieco podejrzliwie. – Pewnie chodziło o powiązane paczki – wyjaśniła Jenny. – Czekamy na jakieś zamówienie na ten tytuł, jeśli będzie odpowiednio duże, nie trzeba będzie przepakowywać książek. A demony to Demony przeszłości, wspomnienia piosenkarki, byłej hazardzistki. Średnio interesujące. – Było jeszcze coś o wstydliwych chorobach – przypomniał sobie Nick. – Wstydliwe choroby cywilizacji, eseje M. J. Fergussona. – Rozumiem. – Nick wydawał się jakby rozczarowany. – Przykro mi, że zniszczyłam czarną legendę naszego wydawnictwa, ale tu naprawdę jest dość nobliwie i nie dzieje się nic podejrzanego – powiedziała Jenny i natychmiast spłonęła mocnym rumieńcem. Tak jak Nick, wcale nie potrafiła kłamać. *** Anthony Burrows okazał się energicznym szatynem w wieku Ruperta, znacznie jednak szczuplejszym od pisarza. Miał gęstą, krótko przystrzyżoną brodę i nosił eleganckie okulary w cienkich oprawkach. Kiedy tylko Jenny zastukała do drzwi jego gabinetu i zaanonsowała przybycie gości, od razu zerwał się z krzesła i wyszedł im na spotkanie. – Pan Rupert Marley, jestem zaszczycony! Żałuję, że dopiero teraz mamy okazję się poznać – oświadczył, ściskając rękę pisarza. Rupert przedstawił Nicka jako swojego sekretarza i właśnie chciał powiedzieć kilka miłych słów szefowi wydawnictwa, ale Anthony Burrows znienacka klepnął go serdecznie w ramię, mówiąc: – Proszę się rozgościć w moim gabinecie, a ja skoczę zrobić nam kawy. Mamy tu cudowną kawę – pochwalił się i już go nie było. Przyjaciele spojrzeli na siebie nieco zdziwieni. – Co on z tą kawą? – mruknął cicho Nick, który był zaprzysięgłym zwolennikiem herbaty. – Myślałby kto, że Darrington otruł się małą czarną... Rupert, nie zważając na marudzenie Nicka, rozglądał się za Jenny, która gdzieś zniknęła, kiedy tylko pojawił się Burrows. Zauważył, że im bliżej byli jego gabinetu, tym bardziej ich przewodniczka stawała się nerwowa. Kiedy dotarli na pierwsze piętro,
całkiem zamilkła i już nic nie dało się z niej wyciągnąć. Znajdowali się w małym lobby, z którego można było bezpośrednio przejść do biura Burrowsa. Na prawo były jeszcze jedne drzwi, prawdopodobnie prowadzące do gabinetu zmarłego wspólnika, a naprzeciwko wyjścia na klatkę schodową otwierał się wąski korytarzyk, w którym zniknął zaaferowany wydawca. Nigdzie jednak nie było widać ani Jenny, ani nikogo innego. Na środku lobby, pod oknem stało biurko, ale chociaż było zarzucone stertami papierów, nikt przy nim nie siedział. – Pewnie jego sekretarka ma wolne i dlatego sam poleciał robić tę kawę – domyślił się Nick. – Chodźmy do środka, skoro nas zaprosił. – Rupert pewnym krokiem wszedł do gabinetu i od razu zajął wygodniejszy z dwóch stojących przy biurku foteli dla gości. – No proszę, całkiem tutaj przyjemnie – powiedział, rozglądając się po wypełnionych regałach na książki. Na biurku Burrowsa panował nieskazitelny wręcz porządek – stał tam tylko pojemnik na wizytówki w kształcie otwartej książki, płaska popielniczka z orientalnym wzorkiem, mosiężna lampka z podłużnym kloszem z zielonego szkła i futerał na wieczne pióro. Nick uznał, że wydawca albo posprzątał specjalnie na ich przyjście, albo na co dzień zajmował inne biuro. Cały ten gabinet wyglądał raczej jak pokój jakiegoś klubu dla dżentelmenów niż miejsce pracy. Podczas gdy Nick i Rupert rozglądali się po jego biurze, Anthony Burrows przyrządzał kawę w maleńkiej kantynie. Nucąc pod nosem, ustawiał na okrągłej tacy spodeczki i z przyjemnością słuchał głośnego buczenia ekspresu. Kiedy wszystko było już gotowe, pochylił się nad pełnymi filiżankami i z przymkniętymi oczami wciągnął głęboko bogaty aromat brazylijskiej arabiki. Idealna. Jak zwykle. Kiedy przechodził z pełną tacą przez pokój redaktorów, jego bystry wzrok wyłowił na biurku Elisabeth talerzyk małych lukrowanych ciasteczek. Właśnie sięgała po jedno z nich, kiedy Anthony zgarnął je wszystkie płynnym ruchem, niczym jastrząb porywający kurczęta, i przełożył na tacę. – Ej! – Siła wyższa. Goście przyszli – rzucił przez ramię, oddalając się szybkim krokiem. Elisabeth patrzyła za nim z niedowierzaniem i oburzeniem, ale w końcu się uśmiechnęła. – Ciekawe, kto to taki – powiedziała i zamieniła spojrzenia z siedzącą naprzeciwko niej Sarą Crow. Potem obie zerknęły na trzeciego redaktora, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami i wrócił do pracy. – Przepraszam, że kazałem panom czekać. Proszę, oto kawa i ciasteczka. – Burrows ustawił wszystko zręcznie na blacie i usiadł za biurkiem. Sam Rupert Marley, coś takiego – pomyślał, przyglądając się, jak pisarz próbuje kawy i uśmiecha się do niego z miną zachwyconego konesera. Wygląda na to, że rzeczywiście ma tak dobrą prezencję, jak wszyscy mówią. A to przecież – Anthony dobrze o tym wiedział – bardzo ważne w tej branży. Kiedy na spotkaniu autorskim okazuje się, że autor pikantnych opowieści o przygodach donżuana i mistrza boksu sam przypomina łysiejącego borsuka z wadą zgryzu, część literackiego czaru bezpowrotnie się ulatnia. Czytelnicy kryminałów (a zwłaszcza te słodkie starsze panie, które wyglądają, jakby wymordowały z tuzin własnych siostrzeńców) oczekują właśnie kogoś takiego jak Rupert Marley: pewnego siebie,
szarmanckiego, odrobinę zuchwałego... Mężczyzny, który umie się ubrać, umie przemawiać i umie olśniewać. Burrows zauważył, że Rupert Marley lubi olśniewać i tego dnia postanowił olśnić właśnie jego. Co do tego drugiego... Cóż, gdyby go porządnie uczesać i ubrać, też byłby niezłym materiałem na literata. Chociaż rzeczywiście wygląda bardziej na asystenta czy sekretarza, z rodzaju tych zahukanych. O, proszę, ani okiem nie mrugnął, kiedy Marley sięgnął po jego filiżankę i ją też opróżnił. – Może jeszcze kawy? – zapytał wydawca dyplomatycznie, podsuwając gościom zdobyczne ciasteczka. – O nie, dziękuję. – Marley łaskawie skinął dłonią – To mi w zupełności wystarczy. – W takim razie możemy przejść do rzeczy – powiedział Anthony, odchylając się na oparcie fotela. – Ma pan nade mną przewagę, ponieważ wciąż nie wiem, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę. Rupert błysnął zębami w czarującym uśmiechu. – Słyszałem bardzo dużo dobrego o Darrington & Burrows, a czytając wasze książki, od razu zauważyłem wysoki poziom ich redakcyjnego przygotowania. Dlatego zdecydowałem się przyjść właśnie do was – oznajmił Marley, dając do zrozumienia, że zaiste szczęsny to dzień dla Darrington & Burrows. – Od pewnego czasu myślałem o odświeżeniu pierwszego tomu przygód Alfreda Bendelina, Tajemnica czarnej koperty. Kiedy go pisałem, nie miałem jeszcze pełnej koncepcji serii, i wydaje mi się, że obecnie ta pierwsza część odbiega nieco od pozostałych. Krótko mówiąc, Kopercie przydałaby się nowa redakcja. Chciałbym zlecić to waszemu wydawnictwu, jeśli oczywiście będzie pan zainteresowany taką formą współpracy. Anthony Burrows wysłuchał propozycji Ruperta w skupieniu, a teraz rzucił mu nieprzeniknione spojrzenie. – Czuję się zaszczycony, że pomyślał pan właśnie o nas, ale muszę przyznać, że zajmujemy się redakcją tylko książek wydawanych przez nasze wydawnictwo – powiedział rzeczowo. – Nie spotkałem się dotąd z praktyką zlecania pracy nad tekstem redaktorom z innej oficyny... Nie jest tajemnicą, iż podpisał pan kontrakt na wyłączność z wydawnictwem Harlam Press, a zatem zdaję sobie sprawę, że nawet gdyby był pan zadowolony z naszej pracy, nawet gdyby udało nam się prześcignąć pod tym względem naszych kolegów z Harlam, nie będziemy mogli liczyć na to, że przeniesie się pan do nas. – Rzeczywiście, podpisałem z nimi taką umowę – przyznał Rupert, zupełnie niespeszony. – Z drugiej strony chciałbym się ciągle rozwijać jako pisarz, próbować czegoś nowego. – Wykonał ręką jakiś nieokreślony gest w powietrzu. – Zacząłem właśnie pracę nad zupełnie nowym cyklem, z zupełnie nową bohaterką... – Bohaterką? – Anthony nadstawił uszu. – Tak. Jak pan wie, mój kontrakt z Harlam dotyczy tylko i wyłącznie książek o Alfedzie Bendelinie. Burrows wyprostował się na fotelu i położył łokcie na biurku, łącząc przed twarzą rozłożone palce obu dłoni. Wyraźnie się ożywił, a po jego chłodzie nie pozostało ani śladu. – Bohaterka, mówi pan – powiedział z entuzjazmem. – Doskonały pomysł. W końcu ileż można czytać o facetach? Jaka ona będzie? Krucha staruszka w typie panny Marple, pozornie nieszkodliwa i zdziecinniała? Rupert pokręcił głową z szelmowskim uśmieszkiem.
– A może jakaś elegancka, piekielnie niebezpieczna dama, nowa Irene Adler? – dopytywał Anthony. Tajemnicza mina Ruperta sugerowała, że Burrows prędzej przerzuci się z kawy na kakao, niż zgadnie, co chodzi po głowie takiemu geniuszowi jak on. Znowu pokręcił głową. Anthony Burrows zmrużył oczy, zastanawiając się nad czymś intensywnie, a potem rozpogodził się i obdarzył Ruperta i Nicka pięknym uśmiechem. Marley, który nieraz widział taki uśmiech u swojego wydawcy, szybko wepchnął ręce do kieszeni, żeby przypadkiem czegoś nie podpisać. Rzeczywiście, Burrows sięgnął po swoje wieczne pióro, wyjął z szuflady czystą kartkę i zaczął coś na niej szybko notować zamaszystym charakterem pisma. – Myślę, że dojdziemy do porozumienia w sprawie Tajemnicy czarnej koperty – powiedział, nie odrywając wzroku od wysmukłej stalówki. – Przydzielimy do tego zadania naszego najlepszego redaktora. A właściwie redaktorkę. – Jenny Stanfield? – podsunął Rupert, tknięty przeczuciem. – Jenny? – powtórzył Anthony tak zdziwionym tonem, jakby nawet nie był pewny, czy zna kogoś takiego. – Ta miła młoda dama, która przyprowadziła nas do pańskiego gabinetu – podpowiedział Nick. – Ach, tak, rzeczywiście. Nie, Jenny jest tylko naszą praktykantką, bardzo zdolną oczywiście, ale bez żadnego doświadczenia. Miłe dziecko – powiedział Burrows mgliście. – Nie, pracą nad pana książką zajmie się Elisabeth Sanders. Przekona się pan, że to klasa sama w sobie. Nasza najlepsza redaktorka – zaznaczył. – Zaraz panów oprowadzę i ją poznacie... – Jeszcze jedna rzecz, panie Burrows... – wtrącił Rupert. – Proszę mi mówić Anthony – zaproponował jowialnie wydawca. – Zresztą, tutaj wszyscy mówimy sobie po imieniu i nie robimy żadnych ceremonii. Nasze wydawnictwo szczyci się swoją przyjazną, demokratyczną atmosferą. Nick zastanowił się, dlaczego to zawsze szefowie, a nie pracownicy, wygłaszają takie opinie. Chociaż Anthony wydawał się rzeczywiście dość przystępny jak na właściciela wydawnictwa. Obecnie – jedynego właściciela... – Bardzo chętnie, Anthony. Otóż chciałbym uczestniczyć w pracach wydawniczych, szczególnie na początkowym etapie – wyznał Rupert. – Jako że nasza współpraca dotycząca Czarnej koperty ma być rodzajem testu, czy dobrze się dogadujemy, chciałbym bywać w waszym wydawnictwie jak najczęściej, żeby poznać dobrze wasze metody pracy. – Jak najczęściej – powtórzył Burrows, smakując te słowa jak plasterek cytryny. – No cóż, z taką praktyką również się dotąd nie spotkałem. Większość autorów powierza nam swoje teksty, żebyśmy mogli się nad nimi odpowiednio skupić, a dopiero później przedstawia swoje uwagi. Nasi pisarze zwykle nie są zainteresowani procesem przygotowania książki do druku na tyle, by chcieć w nim osobiście uczestniczyć – powiedział Anthony, dodając w duchu: „dzięki Bogu”. Nick, który jakby usłyszał tę niemą pobożną apostrofę, uśmiechnął się pod nosem. Dobrze wiedział, że chociaż Burrowsowi bardzo nie w smak jest ewentualna obecność Ruperta w biurze, w końcu się zgodzi. Pokusa była zbyt duża. – Zawsze przykładam ogromną wagę do jakości moich książek – oświadczył Rupert surowo, składając ręce na piersi gestem średniowiecznego opata, sprawującego pieczę nad
skryptorium. Nick znowu ukrył uśmiech. Dobrze znał redaktora opiekującego się serią o Bendelinie w Harlam Press, ponieważ ten nieszczęsny człowiek czasami dzwonił do niego, kiedy nie mógł namierzyć Ruperta i zmusić go do odpowiedzi na takie pytania jak: dlaczego w najnowszym tomie przygód Bendelina pojawia się ojciec detektywa, skoro zginął cztery książki wcześniej, i czy naprawdę Bendelin był w stanie pokonać trzech ninja spinką od krawata, mając przy tym zawiązane oczy, jedną rękę założoną za plecy i atak kataru siennego. Nick zawsze wtedy wzdychał dyskretnie, zapewniał zmartwionego mężczyznę, że się tym zajmie, po czym odwiedzał Marleya w jego luksusowym mieszkaniu i przekonywał go, że nie może uciekać przed własnym redaktorem i następnym razem, kiedy zadzwoni, powinien mieć gotowe odpowiedzi, a nie chować się pod prysznicem i udawać, że go nie ma. Rupert niezaprzeczalnie miał talent i mnóstwo świetnych pomysłów, ale kiedy oddawał gotowy tekst, nabierał do niego dziwnej niechęci. „Wiesz, te wszystkie pytania, poprawki, komentarze, które muszę czytać – to wszystko przypomina prawdziwą pracę„ – wyznał raz Nickowi, krzywiąc się przy tym z niesmakiem. – Harlam Press musi doceniać pana profesjonalizm – powiedział Burrows, robiąc dobrą minę do złej gry. – Skoro jest pan przyzwyczajony do takiego trybu pracy, oczywiście spróbujemy się dostosować. Rzecz jasna, wiele zależy też od samej Elisabeth. Nigdy nie ośmieliłbym się czegoś jej narzucać – dodał uroczyście, starając się przy tym nie patrzyć na ciasteczka leżące na jego biurku. – Och, na pewno ją przekonam – odparł Rupert, muskając końcem palca swoje wypielęgnowane wąsy. „Boże, co za zarozumiały bęcwał”, mówiła teraz wyraźnie mina Burrowsa; szybko jednak zastąpił ją uprzejmy uśmiech. – Moja sekretarka jest dziś nieobecna, więc umowę dotyczącą Czarnej koperty podpiszemy następnym razem, zaś teraz pozwolicie, że oprowadzę was po naszym wydawnictwie i przedstawię pracowników – powiedział Burrows, podnosząc się zza biurka. – Tak, to dla mnie ważne, by poznać dobrze waszą firmę i wczuć się w panującą tu atmosferę. Chcę wiedzieć o Darrington & Burrows wszystko, absolutnie wszystko. – Rupert też wstał i obdarzył wydawcę promiennym uśmiechem. Anthony już otwierał usta – zapewne, by wyrazić pisarzowi wdzięczność za jego tak daleko idącą życzliwość – ale w tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się niespodziewanie i stanął w nich młody człowiek w spodniach na szelkach i cienkim podkoszulku. Rupert, ubrany w garnitur z adrii i rypsową koszulę, mimowolnie się wzdrygnął. – Anthony, mamy problem z tym zamówieniem na Rozwiązłe damy, trzeba będzie przepakować paletę. Dzień dobry panom – zreflektował się młodzieniec, kłaniając się Nickowi i Rupertowi uprzejmym, ale swobodnym ruchem. – O, co widzę, ciastka Elisabeth! – dodał jednym tchem i od razu się nimi poczęstował. – Danny, ile razy ci mówiłem, żebyś pukał, zanim wpadniesz jak burza do mojego gabinetu? – Burrows zmierzył młodzieńca spojrzeniem, które wyrażało nie tyle naganę, co rezygnację. – Przepraszam was, to Daniel Harper, mój marnotrawny siostrzeniec. A co do tych Rozwiązłych dam, to chodzi o antologię dawnej poezji kobiecej – dodał pośpiesznie. – Domyśliliśmy się – powiedział Rupert, przytykając palec do boku nosa gestem,
który – jak mu się wydawało – powinien wywoływać natychmiastowe skojarzenia z Sherlockiem Holmesem. – Zarówno tego, że chodzi o jakieś nobliwe dzieło literackie, jak i tego, że ten sympatyczny młody człowiek musi być z tobą jakoś spokrewniony. Rzeczywiście, mieli takie same nosy i wykrój ust, ale o ile ciemne oczy Anthony’ego zdradzały żywą inteligencję i upór, o tyle niebieskie oczy jego młodszej wersji patrzyły na świat ufnie i pogodnie. – Niech pan Wilson podzwoni jeszcze w sprawie tych Dam, poczekajcie z przeładowywaniem – zalecił Burrows. – A teraz zmykaj, my idziemy na mały obchód firmy. – Tak jest, szefie! – Danny zasalutował żartobliwie, jeszcze raz obrzucił Nicka i Ruperta ciekawym spojrzeniem, po czym wymaszerował z gabinetu Anthony’ego. Po chwili usłyszeli, jak z hałasem zbiega po schodach do magazynu. – To dobry chłopak, ale strasznie narwany. Wyrzucili go ze studiów i siostra wysłała go do mnie, żeby robił coś pożytecznego, zanim zacznie się nowy nabór. Muszę przyznać, że jestem z niego bardzo zadowolony: wszędzie go pełno, ze wszystkimi dobrze się dogaduje i zawsze wie, co w trawie piszczy. Spodziewam się trudnej przeprawy z siostrą pod koniec wakacji, bo wydaje mi się, że Danny wcale nie będzie chciał wracać na uniwersytet, a ja chętnie go u siebie zatrzymam, dopóki nie zdecyduje się, co tak naprawdę chce w życiu robić – mówił Anthony, prowadząc gości w głąb korytarza. – A co studiował? – zapytał Nick. – Weterynarię. Wyrzucili go po jakimś incydencie z rybim pęcherzem pławnym, w który zamieszana była podobno opiekunka żeńskiego dormitorium. Niektórzy po prostu nie znają się na żartach. Burrows zapukał krótko do pierwszych drzwi na lewo i nie czekając na odpowiedź, wprowadził Nicka i Ruperta do środka. – Oto pokój redaktorów. Moi drodzy, poznajcie Ruperta Marleya (nie muszę wam tłumaczyć, kto to, prawda?) i jego sekretarza Nicholasa Jonesa. To Sara Crow, nasz korektorski inkwizytor, żaden błąd jej nie umknie! – dowcipkował Anthony, przedstawiając im siedzącą tuż przy drzwiach kobietę w średnim wieku. Według Nicka nadawała się raczej na ofiarę inkwizycji niż jej szeregowego członka: miała rozwichrzone, siwe włosy, haczykowaty nos i małe, błyszczące złośliwie oczka wiedźmy. Nie zdziwiłby się, gdyby ubrana w kolorowe łachmany zaczepiła go w ciemnej uliczce i zaproponowała wróżenie z ręki. Mimowolnie sprawdził, czy nie nosi pęków bransolet i pierścieni z amuletami, ale Sara miała na ręku tylko srebrny zegarek na wąskim paseczku. Uścisnęła im dłonie mocno i rzeczowo jak mężczyzna, a przy tym obrzuciła ich obu po kolei tak bezpośrednim i obscenicznym spojrzeniem, że Nick pokraśniał, a Rupert – mimo iż przyzwyczajony, że kobiety rozbierają go wzrokiem – miał ochotę ukradkiem przytrzymać spodnie. – Sara ma ogromne doświadczenie – powiedział z dumą Anthony, nie dostrzegając ich zmieszania. – Będzie się zajmować pana tekstem na samym końcu, usuwając wszystkie drobne usterki. – Końcówka jest najważniejsza – oświadczyła Sara, posyłając Rupertowi kolejny dwuznaczny uśmieszek. Pisarz pokiwał uprzejmie głową, starając się zachować kamienną twarz. – To Ted Kendrick, redaktor – Anthony przesunął się do następnego biurka i przedstawił im chudego Walijczyka o brązowej, gładko wygolonej twarzy i przerzedzonej
czuprynie. Ted przywitał się z Nickiem i Rupertem dość obojętnie, po czym wpatrzył się znów w monitor komputera i przestał się interesować tym, co się dzieje w pokoju. – A to jest właśnie nasza perła w koronie, nasz redakcyjny skarb: Elisabeth Sanders – powiedział Burrows takim tonem, jakby przedstawiał im członka rodziny królewskiej. Rupert i Nick musieli przyznać, że coś w tym jest – Elisabeth wyglądała po królewsku. Ubrana w idealnie skrojony kostium, który uwydatniał jej bujną figurę, perfekcyjnie umalowana i promieniejąca skondensowaną energią, przypominała Nickowi szybujący po falach kliper. Rupert, udając, że się potknął na miękkim dywanie, cofnął się o krok, żeby obejrzeć ją sobie całą, aż po eleganckie szpilki na wysokim obcasie. „Jak galaretka na sprężynach”, pomyślał, przypominając sobie tekst Jacka Lemmona ze swojej ulubionej komedii. Obaj dali się jej całkowicie zawojować, ale Rupert, jako bardziej odporny na kobiecy urok, zdołał też dostrzec, że staranny makijaż Elisabeth kryje rysujące się pod jej oczami delikatne cienie, a jej szeroki, hollywodzki uśmiech jest trochę zbyt promienny. Zauważył również, że stojąc, przytrzymywała się obiema rękami blatu biurka. „Ciekawe...” – ...omówicie wszystko później, kiedy już będzie Samantha i zajmie się papierkową robotą. – Rupert ocknął się z zamyślenia i skupił na tym, co właśnie mówił Burrows. – Może być we wtorek? – Oczywiście – zgodził się pośpiesznie Nick, widząc nieco zagubione spojrzenie Ruperta. – To świetnie. – Anthony zatarł ręce z zadowoleniem. – A teraz... O, proszę, tu jesteś! – Ostatnie słowa skierował do młodej kobiety o orientalnej urodzie, która właśnie weszła do pokoju. – Właśnie mieliśmy iść do ciebie. To Rupert Marley i Nicholas Jones, a to nie jest moja narzeczona – oświadczył uroczyście wydawca. Przyjaciele spojrzeli z konsternacją na siebie, a potem na nią, nie wiedząc, jak się zachować, ale ona sama wybawiła ich z kłopotu i przedstawiła się jak gdyby nigdy nic: – Amiya Gulzar, redaktor naczelny i redaktor techniczny. I szef działu praw autorskich – dodała jakby po namyśle. – Asystentka dyrektora, asystentka sekretarki, konsultantka działu graficznego... Czasem też podlewam kwiatki. – Tak, tak, wszyscy wiemy, że jesteś niezastąpiona – powiedział pośpiesznie Anthony, starając się ukryć irytację. – Przepraszam, czy pan jest tym Rupertem Marleyem? – Amiya zwróciła się do Ruperta, który natychmiast się rozjaśnił, zadowolony, że znów jest w centrum uwagi. – Tak – ukłonił się, bezskutecznie próbując przybrać skromną minę. – Czyli właściwie jest pan naszą konkurencją – zauważyła z uśmiechem. – Przyszedł pan na przeszpiegi czy chce pan przyłączyć się do nas? Bardzo chętnie wymieniłabym Terry’ego Wooda na pana. – Amiya! – Anthony zgromił ją wzrokiem. Coś w jego tonie sugerowało, że nawet jeśli nie jest jej narzeczonym, czuje się za nią w pełni odpowiedzialny. – Ależ Anthony, daj spokój. – Amiya spojrzała na niego pobłażliwie, co poirytowało go jeszcze bardziej. – Rupert (mogę tak do ciebie mówić, prawda?) na pewno zna się na żartach. A to twój sekretarz? – Jej czarne, bystre oczy zlustrowały Nicka od stóp do głów. Było to zupełnie inne spojrzenie niż to, które posłała mu Sara Crow. Wyglądało na to, że oględziny wypadły pomyślnie i został zaakceptowany. Nickowi też spodobała się jej wąska, koścista twarz o mocno zarysowanych brwiach. Nie była pięknością, miała na to
zbyt ostre rysy, ale zdecydowanie było w niej coś pociągającego. Wyglądała na kobietę z charakterem – nie charakterkiem – a gdyby ktoś chciał być mniej uprzejmy: na sympatyczną złośnicę. – I to już wszyscy moi pracownicy. – Anthony Burrows rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że jest ich tak mało, a potrafią tak wiele zrobić. – Pokażę wam jeszcze naszą kantynę, przechodzi się do niej z tego pokoju... A kiedy wyjdziemy znowu na korytarz, o, te następne drzwi prowadzą do naszego archiwum, tam pracuje Amiya. Tu jest pomieszczenie techniczne, a tutaj na środku urzęduje moja sekretarka, dziś nieobecna. Rupert i Nick, podążający posłusznie za wydawcą, zorientowali się, że doprowadził ich z powrotem do lobby, by dyplomatycznie wskazać im drzwi. Pożegnali się zatem uprzejmie i wyszli, zapowiadając się na wtorek. – Będzie nam bardzo miło – zapewnił Anthony Burrows i żaden z nich nie potrafił stwierdzić, czy mówił to szczerze. Na schodach minęli dwóch mężczyzn, którzy szli na górę, do biura. Tworzyli razem tak ciekawą parę, że Nick aż się zatrzymał, żeby lepiej im się przyjrzeć. Starszy z nich, dobiegający zapewne sześćdziesiątki, miał kruczoczarną brodę, opadającą mu aż na piersi, i spojrzenie szarlatana, zaś drugi, znacznie młodszy, był jasnowłosy, blady i bezbarwny jak sklepowy manekin. Rupert ukłonił im się uprzejmie, jakby ich znał, na co ten z brodą tylko prychnął i niemal pobiegł na górę, zaś blondyn prawie niezauważalnie skinął Marleyowi głową. – Kto to był, ten z miną Rasputina? – zapytał Nick, kiedy tylko wyszli z budynku wydawnictwa. – Terry K. Wood – odpowiedział Rupert, otwierając drzwiczki carltona. – Wsiadaj, opowiem ci o nim później. Teraz chodźmy coś zjeść, błagam! *** – Burrows! – Terry Wood wpadł do biura swego wydawcy, wymachując ręką z wystawionym palcem wskazującym, jakby groził krnąbrnemu uczniowi. – Co to ma być? Co tu robiła ta łajza, Marley?! – Dzień dobry, Terry – powiedział z przekąsem Anthony i usiadł za biurkiem. – Dlaczego się tak zdenerwowałeś? – Dlaczego? Jak to dlaczego...?! – zaperzył się Wood. Chociaż Burrows wskazał mu uprzejmie fotel, krążył po biurze, niczym wściekły szerszeń. Jego asystent przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa. – Chyba nie masz zamiaru wydawać tych szmir, które on tworzy? – Wood przystanął nagle i spojrzał na Anthony’ego ze złością. – No cóż, jeszcze nie wiem – odparł lekko Burrows, zakładając nogę na nogę. Najwyraźniej świetnie się bawił całą tą sytuacją. – W każdym razie nie nazwałbym jego kryminałów szmirami, ostatni tom przygód Bendelina zebrał wspaniałe recenzje. – Tyś chyba zmysły postradał, Burrows! – wybuchnął pisarz. – Wieńce na grobie Darringtona jeszcze nie zwiędły, a ty już pozwalasz, żeby ta firma zeszła na psy! Rupert Marley, dobry Boże, to szczyt wszystkiego! – Przypominam ci, że teraz to moja firma – powiedział chłodno Anthony. – A ja ci przypominam, że na umowie ze mną znajduje się też twój podpis! – Wydaje mi się, że żaden punkt tej umowy nie mówi o tym, że masz nas na
wyłączność. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale stanowi ona raczej o tym, że to my mamy na wyłączność ciebie – wycedził wydawca. Terry Wood poczerwieniał na twarzy. Jego asystent, widząc, że w lobby przy biurku sekretarki stoją Amiya i Elisabeth, spokojnym krokiem podszedł do drzwi, zamknął je, a na koniec powoli opuścił roletę. Po chwili zza drzwi gabinetu dobiegły stłumione krzyki. Amiya i Elisabeth wyprostowały się, przestając udawać, że przeglądają jakieś papiery, i wymieniły znaczące spojrzenia. *** Po obfitym obiedzie zapał Ruperta i Nicka do prowadzenia nowej sprawy nieco ostygł. Żeberka jagnięce z koperkiem i pieczone bataty w gęstym sosie śmietanowym wprawiły ich w zamyślenie, zaś po deserze wpadli w nastrój głęboko kontemplacyjny, przy czym Nick rozważał, dlaczego aż tyle zjadł, natomiast Rupert medytował nad dobrodziejstwami świata sensualnego, ze szczególnym uwzględnieniem połączenia gruszek w syropie z wanilią. Wyglądał przy tym jak zadowolony kot, któremu niepostrzeżenie udało się zakraść do spiżarni i teraz czeka, aż ktoś otworzy mu drzwi, spokojny o los całej tej śmietany, którą tak bezpiecznie zdeponował. Albo może jak ten wąż, który pożarł słonia – zastanawiał się Nick leniwie, ale postanowił oszczędzić przyjacielowi literackich wycieczek. Obaj mieli ochotę jechać od razu do Arthura i zażyć popołudniowej drzemki – według Ruperta całkowicie zasłużonej – jednak Nick stwierdził, że powinni najpierw pokazać się na komisariacie i załatwić sprawę z prowadzącym śledztwo inspektorem Wrightem. Wiedział, że prawdopodobnie czeka tam na niego tłum fanów, rekrutujących się z miejscowej policji. Trzeba będzie odpowiedzieć na milion pytań, po raz setny wyjaśnić tę sprawę z Bendelinem, dać kilka autografów... Nick uczuł w duchu, że jakoś temu podoła. Na miejscu okazało się jednak, że inspektor Elijah Wright jest człowiekiem nastawionym bardzo praktycznie. Kiedy tylko dowiedział się, że przybył Rupert Marley i Alfred Bendelin, od razu zaprowadził ich do swojego biura i starannie zamknął drzwi. – Żeby nikt nam nie przeszkadzał – wyjaśnił, siadając za biurkiem i przysuwając do siebie ze świstem teczkę z dokumentami. – Przygotowaliśmy kopię wszystkich zapisów przesłuchań. W ten sposób, nie tracąc czasu, będzie pan mógł od razu przystąpić do pracy. – Wright spojrzał na Nicka wyczekująco, jakby spodziewał się, że porwie teczkę i wybiegnie albo chociaż puści dym z uszu. Wielki detektyw Alfred Bendelin ostrożnie sięgnął po teczkę i zaczął przeglądać dokumenty. Na chwilę zapadła cisza. – Naprawdę bardzo się cieszymy, że zechciał pan nam pomóc – powiedział inspektor z wahaniem, jakby sobie przypomniał, że istnieje coś takiego jak formy towarzyskie. – Nadinspektor O’Connor napomknął, że teraz będzie pan często brał udział w różnych dochodzeniach jako konsultant, więc na pewno panu zależy, żeby szybko uporać się z tą sprawą. Ufam, że dla kogoś takiego jak pan to drobiazg. – Tak powiedział? – mruknął Nick, nie odrywając wzroku od gęsto zapisanej strony, którą właśnie studiował. – Właśnie tak. Przyznaję, że mamy teraz kilka nierozwiązanych spraw i zaczyna to wyglądać bardzo źle w statystykach. Jedna brawurowo rozpracowana zagadka morderstwa
bardzo nam pomoże. Wolę mieć opinię takiego, który wie, gdzie zgłosić się po pomoc, niż pracowitego nieudacznika – powiedział krótko Wright. Według Nicka inspektor przypominał raczej jednego z tych średniowiecznych angielskich królów – piekielnie skutecznych drani, którzy dobrze wiedzieli, gdzie stoją konfitury. Wyglądał, jakby został dobrze zaprojektowany: Stwórca dał mu ruchliwą, plastyczną twarz, szerokie bary – idealne do forsowania drzwi, wielkie dłonie wiejskiego grabarza i akurat tyle podbródka, by podkreślić jego stanowczość (a przy tym wyraźnie oszczędził na włosach). – Oczywiście dajemy panu całkowicie wolną rękę, jeśli chodzi o dochodzenie – zapewnił Wright, który mylnie zinterpretował zamyślenie Nicka. – Nie będziemy sobie zawracać głowy żadnymi procedurami, skoro chodzi o takiego fachowca jak Alfred Bendelin. Jeśli tylko będzie pan potrzebował naszych techników, proszę dzwonić, choćby i w środku nocy. Właściwie... – inspektor zawahał się. – Tak? – podchwycił szybko Nick. Może jednak dojdą do wniosku, że nie jest im potrzebny, i jutro rano będzie mógł wrócić do Little Fenn? – Moi pracownicy byli bardzo poruszeni tym, że pan przyjeżdża – powiedział Elijah Wright jakby stropiony. – Proponowali wydanie jakiegoś bankietu na pana cześć, ale wybiłem im to z głowy. Wiem, że profesjonaliści nie mają czasu na takie głupoty. Gdyby któryś z moich ludzi się panu narzucał, proszę od razu mi o tym powiedzieć, a ja już go ustawię. – Dziękuję – odparł Nick chłodno. – My, profesjonaliści, nie dbamy o takie trywialne sprawy jak bankiety wydawane na naszą cześć. – Nawet gdyby podawali takie opiekane kulki z sera i krewetek – wtrącił Rupert, który dotąd siedział podejrzanie cicho. – Kulki? – powtórzył Wright zdezorientowany. – Zostawmy lepiej te kulki i przejdźmy do sprawy – powiedział Nick surowo. – Proszę mi streścić problem. – No cóż, wstępne ustalenia już pan zna: nieboszczyka znaleziono o szóstej rano w poniedziałek, piątego marca, kiedy przyszli pracownicy firmy sprzątającej. Ustaliliśmy, że nie znali Waltera Darringtona i nigdy wcześniej go nie widzieli, jako że zwykle pojawiał się w biurze koło dziesiątej. Wezwali pogotowie i nas, ale oczywiście było jasne, że ofiara nie żyje już od jakiegoś czasu. Po badaniach ustalono czas zgonu na drugą w nocy z trzeciego na czwartego marca. Słowem Darrington przeleżał sobie całą niedzielę na biurku. Wykryliśmy we krwi obecność substancji toksycznych, a konkretnie końską dawkę teofiliny; to pochodna metyloksantyny. Trudno stwierdzić, czy to miało związek z morderstwem – być może Darrington przyjął truciznę przez pomyłkę. Taka ilość prawdopodobnie nie mogłaby go zabić, chyba że nie otrzymałby na czas pomocy lekarskiej. Jego szanse znacznie zmniejszało to, że dwie godziny wcześniej zażył leki antydepresyjne, od których, jak się dowiedzieliśmy, był uzależniony. Teofilina mogła znajdować się w biurze, ponieważ jedna z pracownic, Amiya Gulzar, przyjmuje lek, który zawiera tę substancję. Problem w tym, że ona twierdzi, iż nie zniknęła jej ani jedna pigułka, przedstawiła nam odpisy recept z ostatnich trzech miesięcy i wszystko się zgadza. Lekarz ustalił, że Darrington zmarł mniej więcej dwie godziny po przyjęciu substancji toksycznej. Został zasztyletowany od tyłu ostrym narzędziem. – Wright sięgnął po teczkę i wyjął z niej plik zdjęć. Pierwsze przedstawiało zakrwawione stalowe nożyczki. – Narzędzie zbrodni znaleźliśmy na podłodze, bez odcisków palców.
– To chyba nie są nożyczki do papieru – zauważył Nick, przyglądając się uważnie. – To nożyczki fryzjerskie – poinformował inspektor. – Należą do Theodore’a Kendricka, jednego z redaktorów. Podobno używa ich zamiast nożyczek biurowych, taką ma fantazję. Nick pomyślał, że Ted nie sprawiał wrażenia człowieka o szczególnie bujnej fantazji, ale cóż – pozory mogą mylić. – Muszą być strasznie ostre. Czy przepisy bezpieczeństwa pracy nie zabraniają trzymania czegoś takiego w biurze? – burknął niechętnie, jakby uważał, że morderca Waltera Darringtona dał się po prostu skusić temu śmiercionośnemu przedmiotowi. Inspektor Wright wzruszył ramionami. – A jak te nożyczki znalazły się w pokoju Darringtona? – Najwyraźniej musiał je przynieść albo Darrington, albo morderca, ponieważ Kendrick zeznał, że jeszcze w piątek wieczorem, kiedy wychodził z biura, nożyczki były na jego biurku. To typ upartego pedanta, więc o ile to nie on zadźgał swojego szefa, ja bym mu wierzył. – Czy rany zadane nożyczkami coś nam mówią? – zapytał Nick, odkładając zdjęcie i sięgając ostrożnie po następne. Domyślał się, co na nim zobaczy. – Przede wszystkim to, że ktoś musiał naprawdę nienawidzić Darringtona – powiedział Wright. – Ciosów było kilkanaście, a podejrzewam, że już piąty lub szósty załatwił sprawę. – Tak, mamy tu do czynienia z wyraźną antypatią – sarknął Nick, któremu z minuty na minutę pogarszał się humor. – Ale przecież to musiało być zabójstwo z zimną krwią, a nie w afekcie – zauważył przytomnie Rupert, który w odróżnieniu od wielkiego detektywa patrzył na zdjęcie ofiary nie z obrzydzeniem, tylko naukowym zainteresowaniem. – Skoro ktoś się pofatygował nocą do biura, to chyba nie przypadkiem trafił tam na Darringtona i poręczne nożyczki? Skąd właściwie wiemy, że nasz nieboszczyk był tam przed północą i to w biurze zażył truciznę? Wright, który dotąd traktował Ruperta jako malowniczą ciekawostkę będącą dodatkiem do wielkiego detektywa, teraz spojrzał na niego z uwagą. – Wiemy to po pierwsze stąd, że mieszkająca naprzeciwko pani Tilson, niesłychanie żywotna i ciekawa świata starsza pani, szczęśliwie dla nas cierpiąca na bezsenność i łagodną manię prześladowczą, zobaczyła, że w biurze właśnie wtedy zapaliło się światło. Po drugie Darrington przed wyjściem z domu zadzwonił do swojej byłej żony i wspomniał przy okazji, że właśnie wybiera się do wydawnictwa. – Ha! No to wszystko jasne – oświadczył radośnie Rupert, rzucając się na oparcie fotela i rozkładając ręce gestem zdolnego magika. – To albo ta żona, albo Burrows. Bułka z masłem. Oczy inspektora Wrighta, wciąż wpatrzone w Marleya, zwęziły się lekko. – Myślę, że już wkrótce przekona się pan, że to nie takie proste.
Rozdział trzeci Arthur i Elaine – Rupercie, zgaś światło – Fiasko – Noc morderstwa – Lista podejrzanych – Terry’ego K. Wooda droga na szczyt Gdyby ogolić Rupertowi wąsy i zachęcić go do ruchu na świeżym powietrzu, wyglądałby dokładnie tak jak Arthur Marley. Nick nie miał okazji często spotykać starszego brata Ruperta, ale zawsze czuł do niego żywą sympatię, ten rodzaj sentymentu, którym obdarzamy kogoś niejako na kredyt ze względu na jakieś pozytywne skojarzenie albo czyjąś opowieść. W przypadku Arthura Marleya tą dźwignią spontanicznej życzliwości była historia o tym, jak poznał swoją żonę, Elaine. Otóż kiedy brat Ruperta był w wojsku, zdarzyło się, że podczas przepustki wybrał się na letni festyn do Hawksworth, małej wioski niedaleko Bingham. Mimo że Arthur był, tak jak i Rupert, stuprocentowym mieszczuchem, doskonale wiedział, jak się zachować na takiej imprezie, i stanął na wysokości zadania. Najpierw spił się jak zając, a potem wszczął bójkę z połową okolicznej męskiej populacji. Była to jedna z tych honorowych bijatyk, które zaczynają się od przypadkowego trącenia w łokieć, a kończą wyrzuceniem delikwenta przez okno. Tym, kto trącił i zainkasował pierwszy soczysty cios i za kim ujęło się pół tuzina krewniaków, był kuzyn Elaine, William, zaś tym, kto wylądował w krzakach – sierżant Arthur Marley. Jako że Hawksworth mogło się poszczycić zarówno doskonałym jabłkownikiem, jak i krzepą swoich mieszkańców, Arthur w owych zaroślach został już na dobre, czule objąwszy własną czapkę. Kilka godzin później natknęła się na niego Elaine, która postanowiła wrócić już do domu. Prowadząc dróżką swój rower, w słabym świetle padającym z okien gospody rozpoznała mężczyznę, który rozbił nos jej kuzynowi, i zawahała się. Na początku, zanim zabawa rozkręciła się na dobre, wodziła wzrokiem za przystojnym nieznajomym, ale kiedy serdecznie zaprzyjaźnił się z tym, co miejscowi nazywali żartobliwie cydrem, straciła zainteresowanie. W Hawksworth znała dostatecznie wielu żałosnych rozrabiaków, którzy już po kilku kieliszkach byli gotowi pobiec nago przez pola kapusty. Z drugiej strony – zaczynało padać. Elaine przygryzła wargę. Rozpytywanie, czy ktoś go zna, w tym momencie zabawy nie miało już żadnego sensu. Nie mogła też liczyć na niczyją pomoc – mało który z mężczyzn śpiewających właśnie wesoło w gospodzie o whiskey w dzbanie był w stanie sam utrzymać się na nogach. Poza tym Elaine miała niejasne wrażenie, że skoro chodziło o nos jej kuzyna, to powinna po nim posprzątać. Westchnęła kilka razy, po czym odstawiła rower i załadowała nieprzytomnego mężczyznę na ręczny wózek, którym przywieziono ciasta na festyn. Dla pewności obwiązała go kilka razy sznurem i pociągnęła do domu. Tam powitało ją grono jej rodziny, która co prawda nie uczestniczyła w zabawie, ale też dysponowała jabłkownikiem. Jej ojciec, słysząc dziwne hałasy i przekleństwa miotane przez swoją wdzięczną latorośl, wybiegł przed dom i zawołał swoich synów, po czym wygłosił pamiętne słowa:
– Brawo, Elaine! Moja zaradna córeczka! Bardzo się opierał? Obie młodsze siostry Elaine szybko wyszły na mąż, przez co do niej przedwcześnie przylgnęła etykietka starej panny. Zdecydowanie nie ułatwiało jej to kontaktów towarzyskich. Teraz, zirytowana wiwatami swoich braci, prychnęła gniewnie i porzuciła wózek, mamrocząc pod nosem, żeby sami go sobie wzięli. Następnego ranka Arthur Marley obudził się z ciężką głową w nieznanym pokoju. Bracia Elaine powitali go jak członka rodziny, nakarmili domowymi specyfikami na kaca i na dłuższy czas oddali mu do dyspozycji łazienkę. Po tych wszystkich zabiegach Arthur był tak oszołomiony, że nie próbował nawet dociekać, kim jest ta Elaine, o której mówią, ani co właściwie wydarzyło się poprzedniej nocy. Pod wieczór, kiedy trochę przejaśniło mu się w głowie i zdołał zatrzymać w sobie kilka łyżek cienkiego bulionu, dotarło do niego wreszcie, w jak niezręcznej sytuacji się znalazł. Ponieważ jednak jego zdrowemu rozsądkowi – gdy był trzeźwy – nie można było nic zarzucić, pomyślał, że dać drapaka może w każdej chwili, a nie zaszkodzi przyjrzeć się tej Elaine. Poprosił więc o przybory do golenia i wypożyczenie mu czystej koszuli, a gdy Elaine wróciła z pracy, czekał na nią przed domem z wielkim bukietem gardenii, wyszabrowanym z jej własnego ogródka. Widząc, jak hamuje z fasonem na podjeździe, a potem jedną ręką opiera się na kierownicy swojego clauda butlera, a drugą odrzuca na plecy ciężki warkocz, Arthur Marley, zapalony cyklista, rozciągnął usta w szczęśliwym uśmiechu i już zaczął sobie gratulować. Po ślubie Arthur i Elaine przenieśli się do Nottingham, gdzie on podjął pracę w banku, a ona w kwiaciarni. Mieszkali w parterowym domku z małym ogródkiem na Argyle Street. Nick i Rupert dotarli tam późnym wieczorem, bardzo zmęczeni i głodni. W przedpokoju powitał ich pan domu oraz Nave, pełen spokojnej godności basset. Po chwili na fali cudownego zapachu płynącego z kuchni pojawiła się Elaine z kuchenną ściereczką w ręce. – Dobrze, że już jesteście – ucieszyła się. – Właśnie wyjmujemy zapiekankę z piekarnika. – Elaine, jesteś aniołem – oświadczył uroczyście Rupert, całując bratową w piegowaty policzek. – Czy ja dobrze czuję, że ta zapiekanka jest z kurczakiem? – Tak. Chodźcie do jadalni. Po wzniesieniu radosnych okrzyków na widok suto zastawionego stołu Nick i Rupert rzucili się na jedzenie. – Musicie być zmęczeni, skoro wyjechaliście z Londynu z samego rana – zauważył Arthur, kiedy wszystkie półmiski były już wymiecione do czysta. – Przygotowaliśmy wam – zawahał się na sekundę i posłał bratu pytające spojrzenie, a Rupert niemal niedostrzegalnie pokręcił głową – dwa wygodne pokoiki. Trochę rowerowego sprzętu nie będzie wam przeszkadzać? – upewnił się. – Nie, jasne, że nie – powiedział Nick, który nie zauważył tej wymiany spojrzeń, ponieważ był zajęty zabawą z Nave’em. Właściwie nie przepadał za psami – szczególnie nie znosił tych małych, wiecznie drżących z emocji nieszczęsnych kreatur, które przypominały karłowate hieny i rzucały się wszystkim do kostek z obłąkańczym jazgotem. Basset Marleyów wydał się jednak Nickowi budującym wyjątkiem – od początku nie odstępował jego krzesła, ale była to obecność bardzo kojąca i nienatrętna. Nave spoglądał przy tym na Nicka spokojnym, wyrozumiałym wzrokiem dobrego wujaszka, jakby mówił: „Tak, wiem, że miałeś ciężki dzień i jesteś daleko od domu. Należy ci się teraz wygodny
materac i soczysta kość. O tak, samotność – dobrze cię rozumiem, mój stary. Świat jest paskudnym miejscem dla takich wrażliwców jak my. Ty mi naprawdę wyglądasz na porządnego gościa – takiego, który umie podać psu kawałek kurczaka w taki sposób, żeby nikt nie widział. No właśnie”. Dopiero po kilku dniach zdał sobie sprawę, że Nave zawsze ma taką minę. – Czy mogę skorzystać z telefonu? – zapytał nagle Nick. – Tak, jasne, jest w kuchni – powiedziała Elaine, dolewając wszystkim herbaty. Kiedy wyszedł, Arthur rzucił Rupertowi znaczące spojrzenie spod uniesionych brwi i zaczął nabijać fajkę. *** Po rozmowie z Ann Nickowi bardzo poprawił się humor. Jako że z jednej strony nie chciał się jej przyznać, że dał się podejść Rupertowi, z drugiej zapewniał ją solennie, że jego wyjazd nie potrwa długo i będzie ją często odwiedzał – a przy tym usiłował nie rozminąć się z prawdą – mówił tak pokrętnie, że Ann musiała odnieść wrażenie, iż to wszystko był jego pomysł, z którego jest niesłychanie dumny. Wobec tego wyraziła stosowny entuzjazm, oświadczając, że wierzy bez zastrzeżeń, iż Alfred Bendelin i tym razem schwyta zbrodniarza. Podniesiony na duchu jej solidarną postawą, Nick zakończył rozmowę w tonie bardzo czułym, po czym wrócił do jadalni, gdzie na stół właśnie wjechała brandy. Osiemdziesiąt mil od błyszczącego światłami nocnego Nottingham, w małej wiosce Little Fenn, Ann Hope, matka czwórki dzieci, powoli odłożyła słuchawkę i usiadła w kuchni przy stole. Po chwili do pomieszczenia wszedł siedmioletni Jimmy, trąc oczy piąstkami. Był na bosaka i w piżamie – najwyraźniej obudził go głos Ann. – Mamo, pić mi się chce – wymamrotał niewyraźnie. – Zaraz dam ci wody – powiedziała raźno, podniosła się i podeszła do szafki z kubkami. Jimmy odsunął ręce od oczu i zamrugał, a potem spojrzał na Ann całkiem przytomnie. – Co się stało? – zapytał. *** Brandy, którą poczęstował ich Arthur, była tak zacna, że postanowili nie zostawiać reszty na następny dzień w obawie, że mogłaby zwietrzeć. Nick miał w tym zbożnym dziele bardzo skromny udział, ale był tak zmęczony, że to, co wypił, wystarczyło, by droga do jego pokoju okazała się zaskakująco długa i kręta. Kiedy wreszcie tam dotarł, nie mógł znaleźć włącznika światła, więc postanowił trafić do łóżka po omacku. Okazało się to bardzo złym pomysłem. Ledwie zrobił pierwszy krok, rozległ się metaliczny szczęk, a potem rosnący lawinowo hurgot i rumor. Kilka chwil potem do pokoju wpadli bracia Marleyowie. Po zapaleniu światła ich oczom ukazał się dość smętny widok: Nick leżał na podłodze ze zbaraniałą miną, opleciony łańcuchami rowerowymi i przyciśnięty dwoma niekompletnymi raleighami. Tuż obok siedział Nave i tak dumnie bił w parkiet ogonem, jakby całe to dzieło zniszczenia było tylko i wyłącznie jego zasługą. Arthur i Rupert od razu rzucili się na pomoc, z tym że pierwszy ratował swoje rowery,
a drugi Nicka. – Bardzo mi przykro – powiedział pan domu, tuląc do siebie metalowy mostek. – Tak jak wspominałem, musieliśmy zostawić tu trochę sprzętu. Rozumiesz, nie możemy przecież tego trzymać w piwnicy czy w garażu... Nick, któremu wreszcie udało się podnieść, ogarnął pokój zdumionym spojrzeniem. Rowery – w różnych stadiach powtórnych narodzin – były wszędzie. Poza nimi w pokoju zmieściło się tylko wąskie łóżko, do którego prowadził szpaler wytyczony między całym tym żelastwem. Trochę sprzętu... – Nie ma sprawy – powiedział w końcu Nick, doszedłszy do wniosku, że właściwie jest mu wszystko jedno. – Najważniejsze, że mam gdzie spać. Postaram się nauczyć tu poruszać i więcej nie urządzić takiej demolki. – No to świetnie – ucieszył się Arthur. – Łazienka jest na końcu korytarza. – Dobrze – wymamrotał Nick, którego nagle opanowała nieprzezwyciężona senność. – Znajdę ją jutro. Ostrożnie podszedł do łóżka i od razu się na nie przewrócił, nawet się nie rozbierając. – Rupercie, zgaś światło – poprosił jeszcze nieprzytomnym głosem. Rupert wspaniałomyślnie powstrzymał się od złośliwego komentarza, który cisnął mu się na usta, pstryknął wyłącznikiem i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Tuż przed zaśnięciem Nick zdążył jeszcze zastanowić się, czy pokój Ruperta też przypomina warsztat rowerowy w przededniu rozpoczęcia sezonu. Miał szczerą nadzieję, że tak. *** O dwudziestej pierwszej, kiedy Danny był już gotowy do wyjścia, niespodziewanie zadzwonił telefon. – Tak? – rzucił, poprawiając uwierający go kołnierzyk koszuli. – Danny, w sprawie tej pojednawczej kolacji – usłyszał po drugiej stronie markotny głos Anthony’ego. – Tej kolacji, na której mieliście z Amiyą wreszcie porozmawiać jak dorośli ludzie? Tej, na którą mnie zaprosiliście jako neutralnego arbitra? Tej, na której za moje trudy miałem zostać nagrodzony agrestowym ciastem Amiyi? – upewnił się Danny, pełen złych przeczuć. – Właśnie o tej kolacji mowa. No więc nie odbędzie się. Pokłóciliśmy się. – No cóż, szkoda, że na mnie nie poczekaliście – zauważył zgryźliwie Danny. Zwykle podchodził do nieustannych sporów swojego wuja z narzeczoną bardziej wyrozumiale, ale żeby móc przyjść na tę kolację, odwołał spotkanie ze znajomymi, z którymi chętnie by się zobaczył. – Przepraszam, Danny. Zobaczymy się w poniedziałek – powiedział po chwili milczenia Anthony i odłożył słuchawkę. Danny stanął przed lustrem i przyjrzał się sobie krytycznie. Ze względu na tę szczególną okazję ubrał się starannie i elegancko – pomyśleć tylko, ile czasu zajęło mu prasowanie tej durnej koszuli! Aż szkoda to marnować... Nagle przyszła mu do głowy myśl tak zuchwała, że natychmiast przystąpił do jej realizacji, żeby zdążyć, zanim odezwie się
głos zdrowego rozsądku. Najpierw zajrzał do portfela, a potem znów podszedł do telefonu i wykręcił numer. Zabawne: znał go na pamięć, choć jeszcze nigdy go nie użył. – Halo, Elisabeth? – powiedział, starając się, żeby jego głos brzmiał swobodnie i pewnie. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Wyobraź sobie, że Anthony i Amiya przez te swoje sprzeczki pokrzyżowali mi plany na wieczór i tak sobie pomyślałem... czy nie miałabyś ochoty zjeść ze mną kolacji? – wyrzucił z siebie i zacisnął powieki, czekając na cios. Nadszedł miękko i łagodnie, tak że najpierw zabrakło mu tchu, a boleć zaczęło dużo później. – O, Danny... To bardzo miło, że dzwonisz. – Głos Elisabeth brzmiał jak zwykle ciepło, zamszowo i seksownie. Danny poczuł, że wilgotnieją mu dłonie. – Bardzo ci dziękuję za zaproszenie, ale położyłam się dziś wcześniej i... – Obudziłem cię? – wystraszył się. – Nic się nie stało – zapewniła i wyczuł, że się uśmiechnęła. – Do zobaczenia w pracy. Dobranoc. – Dobranoc – odpowiedział. Rozłączyła się. Danny trzymał słuchawkę jeszcze przez chwilę, zanim odłożył ją na widełki. Usiadł ciężko na krześle obok stolika, na którym leżał telefon, i zaczął machinalnie odpinać guziki koszuli. W ciągu tych kilku minut straciła świeżość, więc zdjął ją, zmiął w kulę i rzucił w kąt pokoju. Rzecz w tym... Rzecz w tym, że głos Elisabeth wcale nie brzmiał tak, jakby wyrwał ją ze snu. Położyła się wcześniej... Czy to znaczy, że nie była sama? W pierwszej chwili miał ochotę zacząć wydzwaniać do wszystkich mężczyzn, którzy znajdowali się na jego liście podejrzanych, by upewnić się, że na pewno są w domu i trzymają łapy z daleka od jego Elisabeth. Ale właśnie – to nie była jego Elisabeth. Zacisnął zęby. Musi się opanować albo zaraz popadnie w jakąś manię i zacznie podejrzewać wszystkich, włącznie z Anthonym i tymi dwoma przystojniakami, którzy przyszli dziś do wydawnictwa. Swoją drogą, ciekawe co to za jedni. *** Ku swojemu niezadowoleniu Nick obudził się w niedzielę dość wcześnie. Naciągnął kołdrę na głowę, próbując się jeszcze trochę zdrzemnąć, ale wesołe kwietniowe słońce wlewało się przez niezasłonięte okno całymi potokami i nie dało się go zignorować. Usiadł na łóżku i zwichrzył sobie i tak już mocno potargane włosy. A, tak – miał się wykąpać z samego rana. To był wystarczająco dobry powód, żeby wstać. Odświeżony udał się od razu do kuchni, zwabiony tam zapachami zwiastującymi tradycyjne angielskie śniadanie. Arthur siedział przy stole z nosem w pachnącej świeżym drukiem gazecie i ze zmarszczonymi brwiami czytał o sobotnich zamieszkach w Londynie, a Elaine w ładnej brązowej sukience krzątała się przy stole, przepasana filuternym fartuszkiem z falbanką. W malutkiej, jasnej kuchni wszystko lśniło, na drewnianym parapecie stały emaliowane doniczki w ziołami, a na ścianach wisiały bardzo udane szkice kwiatów ogrodowych, oprawione w kolorowe ramki. Nick przyglądał się Elaine z przyjemnością – jej zgrabne ruchy i ciepły uśmiech przypominały mu Ann. Jego uwagę zwróciła szczególnie piękna korona, w jaką były upięte jej włosy. Przyglądał się
przeplecionym misternie drobnym warkoczykom, które oplatały jej głowę, łącząc się w grubsze sploty, i nie mógł się powstrzymać od komentarza: – To prawdziwe dzieło sztuki. Sama je tak upinasz? Elaine bez słowa wskazała kciukiem na Arthura, który zwinął gazetę w rulon i uderzył się nią lekko po kolanie. – Wiesz, to te ręce majsterkowicza i mechanika rowerowego – powiedział z dumą. – Coś takiego – dziwił się Nick. – Ja lubię sklejać modele samolotów... Po śniadaniu Arthur wyszedł z psem na spacer, a Nick oświadczył, że skoro Rupert jeszcze nie wstał, pójdzie popracować sam nad sprawą. Jego pokój się do tego nie nadawał – jak zobaczył w świetle dnia, kiedyś była to zupełnie zwykła sypialnia, ale wyniesiono z niej wszystkie meble poza dużym lustrem wiszącym na ścianie, żeby zrobić miejsce wszechobecnym rowerom. Nie było nawet szafki, do której mógłby schować ubrania, więc nie wypakowywał ich z walizki, która na szczęście, dzięki Rupertowi, była dobrze zaopatrzona. Nick wziął z pokoju teczkę od Wrighta i swój notes, po czym wyszedł przed dom, gdzie – jak mgliście pamiętał – był stół ogrodowy. – Będzie ci tu wygodnie? – zapytała Elaine, która wyszła za nim, żeby się upewnić, że ma wszystko, czego mu potrzeba. – Może przyniosę ci pled? Jest jeszcze chłodno. Nick podziękował jej, rozłożył dokumenty na szerokim blacie drewnianego stołu i zaczął czytać protokoły zeznań. Przez dwie godziny pracował w skupieniu, robiąc notatki. Dwa razy wracał do domu – po mapę Nottingham i po ciepły sweter. Kiedy się wreszcie uporał z papierami, wyjął z szarej koperty zdjęcia i zaczął je po kolei uważnie oglądać. Nie było to szczególnie miłe zajęcie. W końcu odłożył je, przymknął oczy i spróbował wyobrazić sobie wydarzenia nocy, gdy zamordowano Waltera Darringtona. Poszedł do biura koło północy? Dlaczego? Jak przypuszczał Wright, po to, by się z kimś spotkać – to dlatego wyjął dwa kieliszki, które potem znaleziono na jego biurku. Musiało to być sekretne spotkanie, skoro nie mogło odbyć się za dnia i w obecności pracowników wydawnictwa. Może chodziło o jakiś romans? Z kimś z wydawnictwa? Tylko czy biuro Darringtona rzeczywiście nadawało się na schadzkę? Zdaniem Nicka nie bardzo, chyba że ktoś żywił szczególne upodobanie do wielkich, twardych dębowych biurek. Następna sprawa – czy ta druga osoba przyszła na spotkanie? Technicy znaleźli w gabinecie pełno odcisków palców należących właściwie do wszystkich pracowników wydawnictwa. Ślady Darringtona były najświeższe, ale niektóre z nich – na przykład na klamce – były lekko zamazane, jakby nałożyły się na nie „ślepe odciski” kogoś, kto zadbał o to, by założyć rękawiczki. No tak. Zdecydowanie ktoś przyszedł do gabinetu Darringtona – w końcu sam nie wbił sobie tych nożyczek pod łopatkę. Pytanie tylko, czy mordercą była ta osoba, z którą ofiara umówiła się na potajemne spotkanie, czy też ktoś inny. Jeśli ktoś inny, to skąd wiedział, że Darrington będzie w swoim biurze sam o takiej porze? A jeżeli to ta trzecia, niezaproszona osoba go zabiła, to co z tym kimś, na kogo Darrington czekał? Nie przyszedł? Czy można założyć, że sprawców było dwóch? Nick otworzył oczy i starannie zapisał wszystkie te pytania w swoim notesie, ufając, że już niedługo będzie mógł obok dopisać odpowiedzi. Jak to było? Darrington wchodzi do biura po północy, wyciąga kieliszki... Czeka na kogoś. Potem z jakiejś przyczyny zażywa teofilinę. Ekspertyza medyczna potwierdziła, że lek prawdopodobnie nie został przyjęty z pokarmem, tylko osobno. Raczej nie mógł
połknąć teofiliny przez pomyłkę zamiast swoich antydepresantów, ponieważ pigułki Amiyi były białe, a kapsułki fenelzyny – którą, jak potwierdzili wszyscy pracownicy wydawnictwa, Darrington zażywał garściami – niebieskie. Jeśli założymy, że Darrington nie chciał popełnić samobójstwa (chociaż zważywszy na jego stany depresyjne, nie było to całkiem wykluczone), to ktoś musiał albo podać mu je siłą, albo podmienić zawartość pigułek. Tylko skąd wzięła się ta teofilina, skoro leki Amiyi nie zginęły? Wright ustalił, że nie mogłaby „zaoszczędzić” kilku pigułek, ponieważ musiała bezwzględnie przyjmować je codziennie. No dobrze, wracajmy do biura Darringtona. Po jakimś czasie lek zaczyna działać. Według notatki lekarza, dołączonej do dokumentacji, do objawów zatrucia teofiliną należą biegunka, wymioty, drgawki i częstoskurcz, związane z wywołaną toksycznym działaniem metyloksantyny niewydolnością nerek. Nick, obejrzawszy dokładnie zdjęcia, nie miał wątpliwości, że Darrington sumiennie wywiązał się przynajmniej z pierwszych trzech punktów na liście. Jako że objawy narastały stopniowo, musiał się zorientować, że coś jest nie tak. Dlaczego nie zadzwonił po pogotowie? A jeśli chciał koniecznie ukryć swoją wizytę w biurze, dlaczego nie zszedł na dół po pomoc? Prawdopodobnie ktoś odłączył telefon i zamknął Darringtona od zewnątrz w jego gabinecie. A może od wewnątrz, żeby przyglądać się jego cierpieniom? W każdym razie ktoś tam był – i to wcześniej niż o drugiej. Nick zacisnął powieki i przeniósł się do oświetlonego biura Darringtona. Okna są zasłonięte, mieszkająca naprzeciwko, pod numerem 9 na Barker Gate, pani Tilson nie mogła nic zobaczyć – tylko światło pośród nocy. Usłyszał ciężki, chrapliwy oddech Darringtona i drapanie jego paznokci, konwulsyjnie wbijających się w drewno. Słuchawka telefonu leży na biurku, milcząca i obojętna. W pokoju unosi się przykry zaduch i odór kwaśnych wymiocin. Darrington, prawie nieprzytomny, tocząc z ust żółtawą pianę, nagle porusza się niespokojnie. Zgrzyt klucza w zamku – ktoś wszedł do gabinetu. Darrington jest tak osłabiony, że nie może się podnieść. Nie widzi zimnego błysku, jaki prześlizgnął się po długich, ostrych nożyczkach, wzniesionych do pierwszego ciosu... – Aaaaa! – wrzasnął Nick, któremu Rupert niespodziewanie położył rękę na ramieniu, i zerwał się jak oparzony. – Czemu tak krzyczysz? – skrzywił się pisarz, cofając się o krok. – Przyniosłem ci termos gorącej herbaty i szczerze mówiąc, spodziewałem się innej reakcji. – Przepraszam – mruknął Nick i usiadł z powrotem przy ogrodowym stole. – I dziękuję, chętnie napiję się herbaty. Właśnie wyobrażałem sobie scenę morderstwa Darringtona i kiedy pojawiłeś się tak nagle... – Dobrze, następnym razem będę gromko podśpiewywał. Wiesz, że mogę. Ale, ale, scena morderstwa mówisz? Świetnie. Nie spodziewam się, żebyś na tym etapie śledztwa mógł odtworzyć prawdziwą sekwencję wydarzeń, ale to tym lepiej. Po pierwsze, i tak muszę pozmieniać szczegóły na potrzeby mojej książki. Po drugie, liczę na twoją skłonność do dramatyzowania... No, proszę, opowiedz mi – zachęcił Rupert, rozsiadając się wygodnie na drugim krześle. – Może innym razem – mruknął Nick. Jemu scena, którą zobaczył w wyobraźni, wydawała się całkiem realna. – Wolałbym ci najpierw przedstawić grono naszych podejrzanych. Przeczytałem zeznania i zrobiłem notatki, więc będzie szybciej, jeśli ci to zreferuję, żebyś ty już nie musiał się przebijać przez te papiery. – Doskonały pomysł! Grunt to dobry podział obowiązków.
– Taak? A co niby takiego ty dotąd zrobiłeś, jeśli chodzi o obowiązki? – zapytał zgryźliwie Nick. Rupert, który najwyraźniej wstał całkiem niedawno, wyglądał świeżo i wesolutko. Miał na sobie groszkową koszulę, ceglasty blezer i nankinowe spodnie, a do tego czarne, wąskie pantofle – mógłby w tym stroju z powodzeniem zagrać w jakimś musicalu lorda spędzającego incognito wakacje za miastem. – No cóż, jakby na to nie spojrzeć, wprowadziłem nas prosto w serce obozu wroga – przypomniał z zadowoleniem. – Do samego gabinetu Anthony’ego Burrowsa. Nick musiał przyznać mu rację. – A tak, dobra robota. Sprytnie to rozegrałeś. Sęk w tym, że w tej sytuacji będziemy mieć trochę związane ręce, skoro oficjalnie nie prowadzimy tam śledztwa. Możemy poznać bliżej pracowników wydawnictwa... – Przeniknąć struktury podejrzanej organizacji – podpowiedział Rupert. – Tak, właśnie. Tylko że to będzie miało swoje granice: jeśli będziemy ich zbyt nachalnie wypytywać, zorientują się. Potrzebny nam będzie kret... – Krecica – uśmiechnął się domyślnie Rupert. – Chyba wiem, kogo masz na myśli. – Czyżby? – powiedział Nick lekko urażony, ponieważ wytypował swojego kreta (no dobrze, krecicę) po dłuższym namyśle i uważnej analizie danych, do których Rupert dotąd nie miał dostępu. – Na początek przyjrzyjmy się każdemu po kolei. Wright założył, i ja się z nim zgadzam, że to musiał być ktoś z wewnątrz, skoro znał zwyczaje Darringtona, wiedział o spotkaniu w biurze i prawdopodobnie dysponował kluczem. A zatem lecimy od początku: Anthony Burrows. – To on. Jestem pewien, że to on – oświadczył Rupert z ponurą satysfakcją. – Przecież to jasne. Po śmierci wspólnika to on przejął całą firmę. I wszystkie pieniądze, a wierz mi, jest tego niemało. Dzięki książkom Terry’ego K. Wooda wydawnictwo Darrington & Burrows świetnie sobie radzi na rynku. To oczywisty motyw. – Motyw to jedno, a wykonanie drugie – zauważył Nick. – Burrows ma alibi na noc, gdy zginął Darrington. Był w swoim mieszkaniu, co potwierdza Amiya Gulzar, która, jak się domyślasz, była z nim. – Jego nienarzeczona? – Hm, z jej zeznań wynika, że wtedy jeszcze była jego narzeczoną – powiedział Nick, zaglądając do swoich notatek. – Wszystko się zgadza: rzuciła go, przerażona tym, co zrobił, ale jako że wciąż go kocha, zapewniła mu alibi – pokiwał głową Rupert. – I mówisz, że to ja mam zamiłowanie do dramatyzowania? Potwierdzając wersję Burrowsa, Amiya także zyskuje alibi, czyż nie? – No tak, ale wtedy to ich alibi jest funta kłaków warte, skoro takie z nich zakochane gołąbki. Mówię ci, Burrows to zrobił. Zapamiętaj sobie moje słowa – polecił z namaszczeniem Marley. – Nie jestem przekonany, że to na pewno on, ale wydaje mi się dość podejrzane, że zerwali ze sobą właśnie teraz. Skoro Amiya nie jest już narzeczoną Burrowsa i ma do niego jakiś żal, może nawet się teraz nienawidzą, jej zeznanie od razu zyskuje na wiarygodności. Bo niby czemu miałaby go ochraniać, skoro z jakiegoś powodu zerwali? – Hm, może masz rację. Myślisz, że tylko udają, a tak naprawdę dalej są parą? Może razem załatwili Darringtona? Co konkretnie zeznali na temat tamtej nocy? Nick znowu sięgnął po swoje notatki.
– Cóż, mamy pełny plan ich wieczoru. Najpierw zjedli razem kolację Pod Dzwonem. Wyszli stamtąd o dwudziestej drugiej, ale to nam niewiele daje. Potem poszli do niego i przebywali w jednym pokoju, ekhem, do godziny pierwszej. Następnie Anthony poszedł się wykąpać i pojawił się w sypialni po dwudziestu minutach. Amiya w tym czasie czytała książkę. Potem ona się wykąpała i poszli spać. – Ciekawe... Jak daleko znajduje się mieszkanie Burrowsa od Barker Gate? – zapytał od razu Rupert. – Też o tym pomyślałem. Niedaleko. Jedno z nich mogło puścić głośno wodę w łazience i wymknąć się przez okno. Jeśli to było zaplanowane wcześniej, wystarczyłoby dziesięć minut, żeby przybiec do wydawnictwa, załatwić Darringtona i wrócić. Czas by się zgadzał. Sęk w tym, że według moich ustaleń ktoś musiał najpierw zamknąć ofiarę w biurze koło północy. A zatem jeśli to był Burrows albo Amiya i nie działali wspólnie, ta wersja nie pasuje. O północy byli razem. Jeśli miałbym któreś z nich wykluczyć, to Amiyę, która choruje na astmę i raczej nie nadaje się do wyścigów. – No dobrze. Sporo tu znaków zapytania, ale jedźmy dalej. Kto następny? – Ted Kendrick. Twierdzi, że od pierwszej do trzeciej w nocy siedział w pubie Pod Lampą przy Sneinton Road i zalewał jakieś smutki. Jak dotąd nie udało się znaleźć nikogo, kto go zapamiętał i mógłby zapewnić mu alibi, ale też ludzie Wrighta na razie aż tak się do tego nie przykładali. Gdyby Ted stał się głównym podejrzanym, trzeba byłoby dokładnie to sprawdzić. – Mamy jakiś motyw? – Chyba nie, chociaż kilku świadków: Elisabeth Sanders, Daniel Harper i Amiya Gulzar, zeznało, że Ted nie przepadał za swoim szefem. Powiedzieli, że nie wiedzą dlaczego. A, no i te nożyczki. Ostatecznie należały do niego – przypominał Nick. – Uważasz, że celowo wybrał na narzędzie zbrodni przedmiot, który będzie na niego bezpośrednio wskazywał? Chyba nie byłby taki głupi? – Jeśli się naczytał powieści detektywistycznych, a w Darrington & Burrows musiał się naczytać, mógł pomyśleć, że to właśnie wszystkich zmyli. Następna osoba: Sara Crow. Nie ma alibi, zeznała, że przez cały wieczór była sama w mieszkaniu. – Brr, ciarki mnie przechodzą na myśl o tej babie – wzdrygnął się Rupert. – Widziałeś, jak na mnie patrzyła? Nawet jeśli to nie ona go zamordowała, powinni ją przymknąć za obrazę moralności publicznej i złośliwe napastowanie. – Istnieje w ogóle coś takiego, jak złośliwe napastowanie? – parsknął Nick. – No chyba sam widziałeś – obruszył się Rupert. – Ona się na mnie gapiła. Znacząco. Z wyzywającą intencją. – Nigdy nie myślałem, że kiedyś będziesz na takie rzeczy narzekał – zauważył jego przyjaciel, uśmiechając się pod nosem. – Dobrze, teraz motyw. Bezpośrednio nic nie mamy, ale pracownicy, tym razem wszyscy bez wyjątku, zeznali, że Sara nie znosiła Darringtona i otwarcie o tym mówiła, życząc mu wszystkiego co najgorsze. Podobno była to niechęć najserdeczniej odwzajemniona. – To dlaczego on jej nie zwolnił? Przecież był szefem. Ja bym zwolnił – oświadczył pisarz z przekonaniem i założył nogę na nogę. – Musimy się o tym więcej dowiedzieć, może coś ciekawego z tego wyjdzie. Dalej mamy Elisabeth Sanders. – Wspaniała kobieta – powiedział z rozmarzeniem Rupert, od razu się rozluźniając. –
I jak pięknie się ubiera. Ciekawe, co jej się stało. – Jak to: stało? – zdziwił się Nick. – Według mnie przeszła ostatnio jakąś ciężką chorobę, Watsonie. Może ci to umknęło, ale tak elegancka kobieta nie przesadza z makijażem, jeśli nie musi. – Hm, nie zauważyłem. Dobrze, że przynajmniej ty się na tym znasz – zabrzmiało to nieco złośliwie. – W każdym razie piękna Elisabeth nie ma alibi, była sama w domu. – Aż trudno uwierzyć – mruknął Rupert. – Jakieś motywy? – Żadnych. Wydaje się, że nawet przyjaźniła się z Darringtonem. Podobno często chodziła na kolacje z nim i Terrym K. Woodem. O którym miałeś mi opowiedzieć – zaznaczył Nick. – Opowiem, tylko skończmy z tą listą podejrzanych. Kto następny? Ten młodzieniec, jak mu było, Danny? – Może być Danny. Nie dziwi mnie, że zwróciłeś na niego uwagę... – Bardzo jesteś dzisiaj uszczypliwy – zauważył Rupert i przyjrzał się przyjacielowi z zainteresowaniem. – O co chodzi? – Jakoś nie mogę zapomnieć, że podstępem wplątałeś mnie w tę sprawę. To jest, mój drogi, źródło mojego złego humoru. Zatem Daniel Harper. Ma alibi na tę noc. Spędził ją na jakiejś hucznej imprezie i ma około pięćdziesięciu świadków. – Wydaje mi się, że pięćdziesięciu pijanych świadków ma mniejszą wartość w śledztwie niż jeden trzeźwy. Jeśli to była jakaś duża zabawa, pewnie wszyscy bez przerwy wchodzili i wychodzili. O ile Danny nikogo sobie tam nie przygruchał, mógł wyskoczyć na pół godzinki i załatwić Darringtona. Szczególnie jeśli miał jakiś motyw...? – Pisarz spojrzał wyczekująco na Nicka. – Niestety nie. Chyba że planuje zadźgać również Burrowsa i odziedziczyć firmę. – Warto byłoby przyjrzeć się umowie założycielskiej Darrington & Burrows... – Wright już to zrobił. Dokument stanowił, że w wypadku śmierci jednego ze wspólników firma przechodzi na własność drugiego. I to się właśnie stało. Gdyby zmarli obaj równocześnie, część Burrowsa miała przypaść Danielowi Harperowi, zaś część Darringtona jego dalekiemu kuzynowi. Sprawdzono tego kuzyna: nigdy nawet nie widział Darringtona na oczy. To był po prostu najbliższy członek jego rodziny. – No dobrze, czyli teraz po Anthonym dziedziczy Danny, tak? – upewnił się Rupert. – Tak. Potwierdza to również testament Burrowsa, którego nową wersję złożył u swojego prawnika w dniu podpisania umowy z Darringtonem. Oczywiście sytuacja mogłaby się skomplikować, gdyby Anthony i Amiya jednak wzięli ślub. – A właśnie ze sobą zerwali – powiedział powoli Rupert. Na chwilę obaj zamilkli. – Chyba możemy na razie założyć, że Danny miał niebezpośredni motyw, a jego alibi jest do podważenia – zaproponował Nick. – Teraz zajmijmy się Samanthą Drislane, sekretarką. To ta, której jeszcze nie poznaliśmy. Ma alibi na noc z trzeciego na czwartego marca, była wtedy z wizytą u ciotki w Newark-on-Trent, mogą to potwierdzić również sąsiedzi tej ciotki. Z drugiej strony, miałaby niezły motyw. Danny i Anthony zeznali, że podejrzewają, iż Walter Darrington miał z nią romans, a poza tym nie stronił od towarzystwa innych dam. – Mielibyśmy piękną zbrodnię z namiętności i zemsty – westchnął tęsknie Rupert. – Szkoda.
– Na koniec Jenny Stanfield. Tamtą noc spędziła na przyjęciu u koleżanki, gdzie też została na noc. Nie ma żadnego motywu. Zaczęła praktykę w Darrington & Burrows dwa tygodnie przed śmiercią Waltera. Trudno sobie wyobrazić, że zdążył jej się czymś narazić. I dlatego... – Będzie naszą krecicą – dokończył Rupert i uśmiechnął się z satysfakcją. *** Po tej pierwszej strategicznej naradzie Nick spisał od nowa listę podejrzanych i drugą listę osób spoza wydawnictwa, którymi zainteresowała się policja. Znalazły się na niej trzy osoby: była żona Darringtona, Denise, Terry K. Wood i jego asystent Paul Riston. Rozmowę o nich postanowili przełożyć na porę poobiednią. Jednak po posiłku i krótkiej sjeście Arthur i Elaine zaczęli ich namawiać na wspólną przejażdżkę rowerową po pobliskim Coronation Park. Nick zgodził się tylko dlatego, że chciał zobaczyć, jak Rupert sobie poradzi z tym wyzwaniem – i nieco się rozczarował, ponieważ najwyraźniej obaj bracia Marley mieli kolarstwo we krwi. Po tej wycieczce byli tak zmęczeni i głodni, że po kolacji nie próbowali nawet poruszać tematu śledztwa i wrócili do tej rozmowy dopiero następnego dnia przy śniadaniu. – Nie lubię Terry’ego K. Wooda – oświadczył Rupert, pedantycznie rozbijając łyżeczką czubek jajka na miękko. – Ale go podziwiam. Nie jako istotę ludzką, rzecz jasna – zastrzegł od razu. – Wszyscy mówią, że ma paskudny charakter, jest zapatrzony w siebie, gburowaty, chciwy, zazdrosny, arogancki, małostkowy i oszczędza na napiwkach. Sam nie zdążyłem się o tym przekonać, ale chętnie wierzę. Widziałeś przecież sam, jak on się ubiera. Totalne bezguście, jakby miał straszyć dzieci w cyrku. Ta broda jest na pewno farbowana; on ma już prawie sześćdziesiątkę na karku, a wciąż chce wyglądać jak postrach mórz południowych. Ubiera się zawsze na czarno, tandetny prestidigitator. Pozer – prychnął Marley, z werwą smarując grzankę masłem. Nick nie odzywał się, z zainteresowaniem obserwując spustoszenie, jakie czynił na stole Rupert, w miarę jak się ożywiał podczas opowiadania. W końcu uznał jednak, że musi interweniować. – A zatem wnoszę, że twoja opinia o jego pisarstwie jest jak najbardziej obiektywna, skoro nie może być mowy o żadnej osobistej słabości do Wooda – zauważył, odsuwając z zasięgu ręki przyjaciela koszyczek z ostatnimi ocalałymi grzankami. – O, na pewno nie – oznajmił Rupert dobitnie, wymachując nożem do sera. – Właśnie sęk w tym, że Wood pisze dobrze. Bardzo dobrze. – Zasępił się i dla odmiany przestał jeść w ogóle. – Trzeba przy tym powiedzieć, że jego pierwsze powieści wcale nie były takie wspaniałe. W miarę poprawne, nijakie, zupełnie przeciętne. Ale potem stopniowo się wyrobił, fabuła jego książek przestała być tak boleśnie przewidywalna, jakby wreszcie zrozumiał, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Gdyby porównać ze sobą Ostatni dreszcz, czyli tom szósty, z którymś z tych pierwszych, wyraźnie widać różnicę. Zawsze zazdrościłem takim autorom – wyznał niespodziewanie Rupert. – Wiesz, ja od początku wiedziałem, jak chcę pisać o Bendelinie, i podczas pracy nie przeżywam żadnych nagłych olśnień ani porażających ataków natchnienia. A dla Wooda... odnaleźć wreszcie własną drogę... To musiało być cudowne uczucie. Nie śmiej się! – huknął znienacka Rupert, widząc, że Nick stara się ukryć rozbawienie. – Ty tego nigdy nie zrozumiesz.
– Nie wiedziałem, że podchodzisz do tego aż tak poważnie – próbował się bronić Jones. – Zawsze wydawało mi się, że traktujesz swoje pisarstwo jako profesję, a nie powołanie. To znaczy, oczywiście piszesz znakomicie, ale... – Tak naprawdę niewiele o mnie wiesz – powiedział Rupert wyniośle. – W każdym razie mógłbyś sobie poczytać jego cykl o inspektorze Edgertonie. Wood stał się dzięki niemu bestsellerowym autorem. Ostatni dreszcz sprzedał się w ogromnym nakładzie, i sprzedaje się dalej, tak samo jak tom siódmy i ósmy. Co więcej, kiedy Wood stał się popularny, ruszyła też sprzedaż wcześniejszych części; ludziom nie przeszkadzało, że są wyraźnie słabsze, bo tak czy inaczej opowiadały o inspektorze Edgertonie. Dla najlepszych autorów kryminałów, do których wtedy jeszcze nie należałem – zaznaczył skromnie – to było bardzo bolesne: te odgrzewane potrawy Wooda zaczęły się cieszyć większym powodzeniem niż ich najnowsze książki. Później, kiedy pojawiło się kilku obiecujących debiutantów, sytuacja trochę się ustabilizowała i wszyscy zaakceptowali to, że Wood wywalczył sobie miejsce na samym szczycie. Ale nikt za nim szczególnie nie przepada. – Rozumiem. A co wiemy o jego relacjach z wydawnictwem Darrington & Burrows? – No cóż, okazał się dla nich kurą znoszącą złote jajka. – Rupert wzruszył ramionami. – To oni wydali jego debiut i nie przestali w niego wierzyć, chociaż jego książki na początku sprzedawały się tak sobie. Opłaciło im się to. Kiedy talent Wooda tak cudownie rozkwitnął, mógł myśleć o przeniesieniu się do jakiejś większej firmy, ale wiązała go umowa z Darrington & Burrows. Podejrzewam, że większość ich zysków to przychód ze sprzedaży książek tego jednego autora... – Wygląda na to, że ktoś tu miał nosa. Który z nich go znalazł? – Nie wiem, ale podobno później zaczął się przyjaźnić z Darringtonem, natomiast Burrows osobiście chyba nie przepada za Woodem. – Tam chyba w ogóle nastroje są dość gorące – zauważył Nick. – Kiedy czytałem protokoły przesłuchań, uderzyło mnie, że ci ludzie tak chętnie zeznawali, iż ich koledzy czy koleżanki z pracy serdecznie nie znosili szefa, którego właśnie zamordowano... – Wesołe towarzystwo. Ja sam nie poznałem Darringtona, ale słyszałem, że gość naprawdę nie dawał się lubić. – No cóż, widziałem jego zdjęcia – powiedział z wahaniem Nick. – Na tych po śmierci prezentował się dość nieatrakcyjnie i raczej nie ma co brać ich pod uwagę, ale Wright dołączył też jedną fotografię z jakiegoś spotkania. Darrington wyglądał na nim na zarozumiałego bufona. Tak bym to w skrócie określił. – Bingo. Nic dziwnego, że tak dobrze dogadał się z Terrym K. Woodem. Podobno Woodowi po sukcesie woda sodowa uderzyła do głowy i zerwał kontakty z wszystkimi bliższymi znajomymi. Został mu tylko Darrington i oczywiście Paul Riston. – Jego asystent? – przypomniał sobie Nick. – Asystent, sekretarz... Kto wie, co ten blady wymoczek robi u boku Wooda. Złośliwi twierdzą, że... – Rupert nagle zachichotał. – Był nawet taki satyryczny rysunek w dzienniku, ale ty pewnie nie widziałeś. No więc przedstawiał Wooda w magicznym kręgu, przywołującego piekielne moce, żeby sprzedać własną duszę za bestseller. Wood klęczy z brodą rozwianą przez tchnienie diabelskiego ognia, z rozcapierzonymi rękami, w płomieniach widać na wpół uformowaną postać, a po drugiej stronie, za Woodem, siedzi Riston przy biureczku i beznamiętnie dyktuje wysokości tantiem. – Rupert wybuchnął śmiechem, ale gdy zobaczył stropioną minę Nicka, odchrząknął i poprawił krawat. – No
nic, ty się na tym nie znasz, więc cię to nie śmieszy. W każdym razie rysunek był przedni i pięknie pokazywał kontrast między Woodem i Ristonem. – Czy to znaczy, że ten Riston mógłby mieć jakiś znaczący wpływ na Wooda? – zapytał Nick. – To możliwe, że nim steruje? Wood nie wyglądał mi na takiego spryciarza, co się zna na liczbach. Na szalonego artystę tak, ale... – Szczerze mówiąc, tak naprawdę nie sądzę, żeby Riston miał jakiś udział w sukcesie Wooda czy w kreowaniu jego wizerunku. Tacy małomówni, poważni mężczyźni zawsze wyglądają, jakby coś knuli, a podejrzewam, że za tą obojętną, niewzruszoną miną Ristona kryje się po prostu znudzenie. Założę się, że Terry K. Wood jest bardzo męczącym szefem i towarzyszem. Patrzysz na takiego blondyna o lodowatych oczach i zaciśniętych ustach, myślisz, że pewnie właśnie knuje intrygę mającą na celu przejęcie władzy nad światem, a on w tej chwili zastanawia się, kiedy wreszcie będzie mógł wrócić do domu, wymoczyć stopy w gorącej wodzie i zjeść mleczny pudding. – Być może – przytaknął z roztargnieniem Nick, spoglądając na ścienny zegar. – Słuchaj, już prawie jedenasta. Czas wyruszyć na polowanie.
Rozdział czwarty Rupert pokazuje klasę – Kilka słów o firmie D&B – Giń powoli i w męczarniach – Taaakie bary! – Kolorowe ołówki – Kobieta, która pokochała Waltera Darringtona Jenny Stanfield wyszła z wydawnictwa, skręciła w Maiden Lane i o mało nie zderzyła się z Rupertem Marleyem. – Och, to... – Cofnęła się o krok, ale mężczyzna tylko uśmiechnął się lekko i wcale nie zamierzał zejść jej z drogi. Pochylił się ku niej z tajemniczą miną i szepnął: – Dziś jest twój szczęśliwy dzień. – Tak? – uśmiechnęła się nerwowo. – Co powiesz na drinka w jakimś zacisznym miejscu, z dala od ciekawych spojrzeń? – zapytał aksamitnym głosem, zmrużył oczy i uniósł jedną brew. Wyglądało na to, że spędził wiele godzin przed lustrem, ćwicząc tę minę. Jenny zrobiła jeszcze krok do tyłu i wpadła na kogoś, kto właśnie w tym momencie zawołał: – Nie, nie, nie! Źle to robisz. Jeszcze się wystraszy. To brzmi, jakbyś nie wiadomo co miał na myśli. To był ten drugi, jego asystent. Rzucił Marleyowi pełne nagany spojrzenie, a potem uśmiechnął się do niej zachęcająco. – Zabierzemy cię na herbatkę. I zapewniam, że żaden z nas nie zamierza cię uwodzić. Na to Rupert Marley złapał się za głowę i podniósł oczy do nieba. – Lepiej byś się wcale nie odzywał! Przecież ty nie masz zielonego pojęcia, jak... – Przepraszam, ale o co wam właściwie chodzi? – zapytała ostrożnie Jenny, która zdążyła już trochę ochłonąć z zaskoczenia. Spojrzeli na nią obaj nieco stropieni, po czym ten szczuplejszy z zielonymi oczami jakby się zreflektował. – Przepraszam za tę scenę, nie tak to zaplanowaliśmy. Chodzi o to, że potrzebujemy twojej pomocy. Oficjalnie. – To znaczy: w wydawnictwie? – upewniła się. – Poniekąd. Widzisz, nie jesteśmy do końca tymi, na kogo wyglądamy – powiedział tajemniczo i z ogromną satysfakcją Rupert. Nick bez słowa pokazał jej swoją policyjną legitymację, a Rupert podał najnowszy tom przygód Alfreda Bendelina, wskazując palcem na zdjęcie autora na okładce. Jenny obejrzała dokładnie legitymację, jakby nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, po czym uważnie przyjrzała się fotografii Ruperta. – To zdjęcie zrobiono chyba dosyć dawno temu – zauważyła. Rupert wyjął książkę z jej rąk i spojrzał krytycznie na swoją podobiznę. – Hm... Może i racja. Nick, jak myślisz? Powinienem zrobić sobie nowe zdjęcie, na
którym będzie widać ulepszony kształt nosa? To rzeczywiście w tej chwili mój wielki atut. Nick powstrzymał się od komentarza. Odkąd Rupertowi przy rozwiązywaniu poprzedniej sprawy złamano nos, nabrał przekonania, że wygląda teraz bardziej drapieżnie, odrobinę niebezpiecznie, a przy tym wciąż szykownie – coś jak Brudny Harry po odwiedzinach u francuskiego krawca. Według Nicka wyglądał jak ktoś, kto niedawno miał złamany nos. Milczenie przyjaciela i zdradzająca powątpiewanie mina Jenny wyprowadziły Ruperta z równowagi. – Słuchaj no, młoda damo, to jest (tada da dam!) Alfred Bendelin, ja jestem Rupert Marley, ten Rupert Marley, wielki, wielki pisarz, i chcemy cię zabrać na herbatę. Z ciastkiem. Masz do wyboru albo to, albo oskarżymy cię o utrudnianie śledztwa. No to jak będzie? *** – Ale skąd wiecie, że to nie ja zamordowałam Waltera Darringtona? – zapytała Jenny kilkanaście minut później, kiedy siedzieli już przy stoliku. Przyniesiono im herbatę i teraz dziewczyna obejmowała dłońmi filiżankę, jakby chciała się rozgrzać, chociaż dzień był dość ciepły. To ona wybrała małą kawiarenkę w paryskim stylu, która nadawała się raczej na popołudniowe spotkania niż szybki lunch i dlatego teraz świeciła pustkami. Poza nimi był tam tylko jakiś staruszek, przysypiający z dobrotliwą miną nad rozłożoną gazetą i wystygłą kawą; wyglądał przy tym tak błogo i swojsko, że mógłby stanowić element wystroju wnętrza. – No cóż, jesteśmy tego niemal pewni. Dokonaliśmy drobiazgowej analizy danych i stwierdziliśmy, że nie pasujesz do sporządzonego przez nas profilu psychologicznego sprawcy – powiedział nonszalancko Rupert, udając, że nie widzi rozbawionego wzroku Nicka. – Profilu psychologicznego sprawcy – powtórzyła Jenny, wyraźnie i powoli, jakby chciała nauczyć kogoś angielskiego. – Właśnie tak. A jeśli jednak go zabiłaś, to tym lepiej, że będziemy cię mieć bez przerwy na oku – pisarz mrugnął do niej. – A dlaczego miałabym go zabijać? – zapytała z namysłem i napiła się ostrożnie gorącej herbaty. W swoim lekkim pulowerku w kolorze pudrowego różu, jasnoszarej bluzce i z czarną aksamitną opaską na włosach wyglądała jak porcelanowa lalka. Wyobrazić ją sobie z ociekającymi krwią nożyczkami w ręce mógłby tylko ktoś o bardzo szczególnych upodobaniach. – Podobno nie był lubiany – podsunął Nick. – Raczej nie – potwierdziła ostrożnie. – Jako szef... Hm, właściwie ja nie powinnam narzekać, bo to on przyjął mnie na praktyki. Potem w zasadzie nie zwracał na mnie uwagi, za co również jestem mu wdzięczna. – A dlaczego chciałaś odbywać praktykę właśnie w Darrington & Burrows? – No cóż, w tej chwili to dość znane wydawnictwo; gdybym dostała dobre referencje od nich, łatwiej byłoby mi znaleźć pracę. Teraz niełatwo ani o zatrudnienie w wydawnictwie, ani o przyjęcie na praktyki. Darrington & Burrows zwykle nikogo nie przyjmują, bo mają mało redaktorów, a opieka nad praktykantem to dodatkowe zajęcie,
które zabiera im cenny czas... – W Harlam Press jest zupełnie inaczej – zauważył Rupert. – To prawdziwy moloch, zatrudniają około dwudziestu redaktorów. Poza tym mają wszystko w jednym budynku: naświetlarnię, maszyny drukarskie, magazyny... – D&B ma inną strukturę, zespół redakcyjny tworzą tylko cztery osoby, które nadzorują pracę zewnętrznych współpracowników, a sami robią tylko niektóre redakcje i korekty – wyjaśniła Jenny. – W siedzibie głównej na Barker Gate jest tylko kierownictwo, dział redakcji, archiwum i podręczny magazyn z małą maszyną offsetową do druku ulotek. Promocją i marketingiem zajmuje się zupełnie inna firma, która dostaje od nich konkretne zlecenia co do każdej książki lub serii. Nie zatrudniają też jednego grafika na stałe, tylko współpracują z wolnymi strzelcami, co moim zdaniem opłaca się o wiele bardziej, jeśli chodzi o jakość. Można powiedzieć, że D&B ogólnie stawia raczej na jakość niż ilość. W porównaniu z Harlam wydają mniej książek, ale staranniej dobierają tytuły, tak że wydając jedną dobrą książkę, zarabiają więcej niż Harlam na trzech słabszych. – Widzę, że już nieźle się na tym znasz – zauważył z uznaniem Rupert. – Interesuje mnie to – powiedziała poważnie Jenny. – Bardzo chciałam iść na praktyki do D&B, ale wiedziałam, że nie będzie łatwo. Kiedy się zgłosiłam, zachowali się bardzo uprzejmie, to znaczy zaprowadzili mnie prosto do Burrowsa, żeby on mi kulturalnie odmówił i wyjaśnił, że nie mają czasu na praktykantów. Ale do gabinetu Anthony’ego wszedł niespodziewanie Darrington, zainteresował się sprawą i powiedział, że według niego przydałby się w firmie jakiś powiew świeżości i jeśli któryś z redaktorów zechce się mną zaopiekować, on się zgadza. Wobec tego zapytali zespół redakcyjny i Sara zgodziła się przyjąć mnie na praktykantkę. – Sara?! – zawołali jednocześnie Rupert i Nick, na moment wyrywając drzemiącego w kącie staruszka z drzemki. – Wiesz, ona nie wygląda na osobę szczególnie uczynną – powiedział pisarz pośpiesznie Nick. – Wygląda na... – ...złośliwą, starą wiedźmę – dokończył Rupert. – Czy możemy już przejść do ciastek? Jenny, masz ochotę? Dziewczyna zawahała się na moment. – No daj spokój, chyba ty nie musisz martwić się o linię – powiedział jowialnym tonem. – A może... wolałabyś kanapkę? Widziałem tam przy barze takie małe, rumiane bułeczki z sałatą, szynką i... – Właściwie to jestem trochę głodna – przyznała. – Nie musisz mówić nic więcej – oświadczył Rupert rycersko i przywołał kelnerkę. – Poproszę trzy te smakowite kanapki z sałatą i jeszcze jeden imbryk herbaty, mademoiselle – powiedział, natchniony francuską atmosferą kawiarenki. – Marmolady nie mamy – rzuciła kelnerka z ciężkim akcentem z Tyne and Wear. – W takim razie poprosimy tę herbatę po prostu z mlekiem – odparł Rupert, nie zmieniając wyrazu twarzy, a porcelanowe policzki Jenny pokryły się delikatnym rumieńcem. – No i jak ci się pracuje z Sarą? – zapytał Nick, kiedy już przyniesiono zamówienie do stolika. – Dobrze, chociaż muszę przyznać, że jest złośliwa. I wiedźmowata – dodała
uczciwie Jenny i zabrała się za kanapkę. – Dużo ode mnie wymaga, ale to dobrze. Martwi mnie tylko to, że nie jestem wcale pewna, czy dostanę te referencje. – Ale dlaczego? Skoro wykonujesz jej polecenia... – powiedział Rupert dość nieuważnie, z fascynacją przyglądając się, jak jedzenie błyskawicznie znika z talerza Jenny. Jadła elegancko, ale w zaskakującym tempie. – Moje zadania to jedno, a egzamin to drugie – westchnęła Jenny i ze smutkiem spojrzała na pusty talerzyk. Rupert natychmiast podsunął jej swoją kanapkę, zapewniając, że on chyba jednak nie jest głodny. – O, dziękuję. Sara powiedziała, że przyjmuje mnie na praktykę pod warunkiem, że na koniec zdam u niej taki jakby egzamin z tego wszystkiego, czego się u niej nauczyłam. To ja sama mam wybrać odpowiedni moment, kiedy uznam, że jestem gotowa. A im dłużej pracuję w D&B, tym większej nabieram pewności, że nigdy się nie zdecyduję oznajmić jej, że wiem już wszystko – zakończyła, składając w równe trójkąciki kolorową serwetkę, w którą była zapakowana kanapka Ruperta. – Rozumiem – mruknął pisarz. – Zaczynam podejrzewać, że Sara przyjęła cię po to, żeby mieć się nad kim znęcać. – Nie, ona jest naprawdę w porządku – powiedziała Jenny z zapałem, nie podnosząc głowy. – To znaczy, bywa wredna i trochę się jej boję, ale jest świetną korektorką i naprawdę wyjątkowym fachowcem... Jenny poprawiła włosy, zasłaniające jej jedno oko, po czym, najwyraźniej rozgrzana jedzeniem i herbatą, podciągnęła rękawy sweterka. Rupert ledwo powstrzymał się, żeby nie syknąć. Na jej przedramionach widoczne były duże, nieregularne sińce. Miały ten lekko czerwonawy odcień fioletu, który świadczył o tym, że są świeże i bardzo bolesne. Pisarz już miał coś powiedzieć, kiedy powstrzymało go intensywne spojrzenie Nicka, który przygryzł lekko wargę i pokręcił głową. Jenny, która chyba wyczuła zmianę atmosfery, podniosła na ich zdziwiony wzrok, po czym wyprostowała się i zapytała dość chłodno, jakby przypomniała sobie, że tak naprawdę się nie znają: – Czego właściwie ode mnie oczekujecie? – Jeśli byłabyś skłonna nam pomóc, chcielibyśmy cię wypytać o twoje osobiste obserwacje i odczucia względem pracowników wydawnictwa i nieboszczyka Darringtona. Może już zresztą zauważyłaś coś, co cię zaniepokoiło albo zastanowiło? – zasugerował Nick. Jenny przez chwilę patrzyła na nich obu w skupieniu, podejmując decyzję. – Dobrze, mogę spróbować wam pomóc – powiedziała w końcu z ociąganiem. – Ale teraz muszę już iść, Sara nie lubi, kiedy znikam na zbyt długo w porze lunchu. – Oczywiście. Możemy cię odprowadzić. – Rupert niemal zerwał się z miejsca. – Nie, nie trzeba. Może lepiej, żeby nas nie widziano razem. Potem, kiedy już zaczniecie często bywać w wydawnictwie, to będzie bardziej naturalne – zauważyła. – Masz rację. Możemy się spotkać jutro po pracy? – zapytał Nick. Jenny się zawahała. – Nie, jutro nie mogę. Może w środę? – zaproponowała i zaczęła zbierać się do wyjścia. – Dobrze – Rupert skinął głową i uprzejmie pomógł jej ubrać trencz. – A teraz leć już, żeby ta czarownica nie miała do ciebie pretensji. I... uważaj na siebie. Jenny rzuciła im zagadkowe (zdaniem Ruperta), a może tylko zdziwione (według
Nicka) spojrzenie i wyszła. *** – Coś jest z nią nie tak – powiedział stanowczo Rupert. Zostali w kawiarni, ponieważ obaj nagle poczuli się głodni. To, jak Jenny pochłaniała kanapki, było świetną reklamą. – To znaczy, nie zrozum mnie źle: wygląda na świetną dziewczynę, jest inteligentna i tak dalej, ale coś mi tu nie gra. Sposób, w jaki ona mówi... I te okropne siniaki. – Rupert aż się wzdrygnął. – Dlaczego nie pozwoliłeś mi o to zapytać? Nick westchnął. – Rupercie, chyba zdajesz sobie sprawę, że to są kwestie bardzo delikatne. Na pewno by się spłoszyła, gdyby dwóch praktycznie nieznajomych jej facetów zaczęło ją wypytywać o to, czy ktoś jej przypadkiem nie bije w domu. I wierz mi, że nie powiedziałaby prawdy. – Czyli co? Olejemy to? – oburzył się Rupert. – Alfred Bendelin nigdy by... – Proszę cię, daj spokój. Oczywiście, że się tym zajmiemy. Tylko najpierw musimy zdobyć jej zaufanie. A to chyba niełatwa sprawa. Zresztą, może to się jakoś łączy z naszą sprawą. W każdym razie na pewno przyda nam się taki bystry obserwator jak Jenny. Dobrze wybraliśmy. Rupert przytaknął. Przez chwilę obaj milczeli. – Jak myślisz – odezwał się w końcu Rupert – dlaczego się zgodziła? *** We wtorek o dziewiątej trzy Ted Kendrick zasiadł przy swoim biurku i przeliczył ołówki i długopisy. Potem odchrząknął, splótł razem dłonie, aż trzasnęło, poruszył głową na boki i na chwilę wyprostował wiecznie przygarbione plecy. Potem z namaszczeniem włączył komputer. Czekając, aż będzie gotowy do pracy, pedantycznie przetarł monitor specjalną szmatką, a potem prawie położył głowę na biurku i dmuchnął z całej siły z boku na klawiaturę, żeby usunąć drobinki kurzu i brud, który istniał chyba tylko w jego wyobraźni. Znowu nabrał powietrza i znowu dmuchnął. „Dwaaa, trzyy, czteery” liczyła w duchu Elisabeth, przyglądając się swojemu koledze z mieszaniną zainteresowania i wstrętu, jakby obserwowała pająka w słoiku. Ted każdego dnia rozpoczynał pracę od tego samego zestawu irytujących czynności. Elisabeth nie widziała w nich najmniejszego sensu, poza tym, że być może były obliczone na to, żeby wyprowadzić ją w równowagi, a przynajmniej zniesmaczyć. „Giń powoli i w męczarniach, Theodorze Kendricku”, przemawiała do niego w myślach, podczas gdy on wykonywał swój popisowy numer, wieńczący dzieło porannego rytuału, czyli pracowicie czyścił nos wielką kraciastą chustką. „Dlaczego to Walter Darrington musiał zginąć, a nie ty?” Z brodą opartą na dłoni, wdzięcznie przechylona, przyglądała mu się jakby w sennym zamyśleniu, jednocześnie obrzucając go w głowie starannie dobranym pakietem obelg. Jako redaktorka dysponowała szerokim zasobem słownictwa, więc przeklinała go w kolejności alfabetycznej. Kiedy doszła do „mierżącego męczyduszy”, zakończył wreszcie celebrację nowego dnia pracy, rzucił jej krótkie spojrzenie zza okularów, po czym całkowicie zatopił się w swoim zadaniu. Elisabeth usiadła prosto przy swoim biurku i od niechcenia zaczęła robić korektę
poradnika dla samotnych rodziców. Nie było to szczególnie fascynujące zajęcie, więc trudno jej było wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu, tym bardziej że słyszała już, iż niedługo dostanie wreszcie jakiś ciekawy tekst. Jeśli Anthony rzeczywiście zdecyduje się na współpracę z Rupertem Marleyem, tak jak to zapowiedział poprzedniego dnia, to będzie dla niej interesujące wyzwanie. Praca nad całkowicie skończonymi książkami, które „podomykał” już jakiś inny redaktor, może być naprawdę trudna. Elisabeth nigdy dotąd czegoś takiego nie robiła. Trzeba będzie delikatnie otworzyć ten tekst i poprzestawiać w nim wszystko, co nie było na swoim miejscu – to będzie coś jak operacja na bijącym sercu... W tym momencie Ted znowu chrząknął, jakby chciał przerwać jej miłe rozmyślania. Rzuciła mu niechętne spojrzenie, ale nawet nie odwrócił głowy od monitora. Chociaż Elisabeth i Ted pracowali razem od czterech lat, nigdy nie znaleźli wspólnego języka – zresztą, praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Ich wzajemna niechęć była naturalna i nieprzezwyciężona jak prawa fizyki, ale nie utrudniała im pracy, bo po prostu schodzili sobie z drogi. Elisabeth zawsze irytowali powolni, małostkowi mężczyźni, którym się wydawało, że wszystko wiedzą lepiej, i którzy przemawiali do innych protekcjonalnym tonem, robiąc co jakiś czas przerwy, jakby chcieli dać swojemu rozmówcy czas, żeby za nimi nadążył. Teda uważała za idealny przykład tego gatunku. Poza tym wydawało jej się, że on krzywo na nią patrzy: na jej modne sukienki, polakierowane paznokcie i twórczy bałagan na biurku. Pewnie był zdania, że szlachetny i czcigodny zawód redaktora powinni wykonywać tylko tacy stetryczali ramole jak on. No i oczywiście był zazdrosny, że jest lepsza od niego. Z kolei zaś Ted uważał... No cóż, było dokładnie tak, jak Elisabeth sobie wyobrażała. Dodatkowo był zdania, że kobiety, które farbują włosy, same się proszą o kłopoty. W zasadzie Ted nie poświęcał wcale uwagi Elisabeth. Przez cały czas, gdy był w biurze, skupiał się maksymalnie na tekście, nad którym pracował, oraz na swoim technologicznym bożku, jak Elisabeth nazywała jego komputer. Kiedy nowiutki IBM XT przyjechał do firmy, Ted po raz pierwszy okazał jakieś żywsze emocje – oglądał to cacko ze wszystkich stron i z zapałem opowiadał Sarze o jego bezwzględnej wyższości nad Commodore VIC-20. „Pomyśl tylko: 256 kilobajtów pamięci RAM” – mówił z błyskiem w oku, poklepując czule obudowę tego cudu techniki. Elisabeth, słuchając tego (chociaż udawała, że nie słucha), nie mogła się powstrzymać od przewracania oczami. W najmniejszym stopniu nie interesowały jej maszyny, choćby były nie wiadomo jak zaawansowane, i skrycie liczyła na to, że te całe komputery jednak się nie przyjmą. Może rzeczywiście było to użyteczne, ale zajmowało tyle miejsca i w porównaniu z maszynami do pisania było po prostu brzydkie. Elisabeth wolała pracować na wydrukach, chociaż oczywiście zajmowało to więcej czasu. Dopiero, kiedy każde słowo tekstu było przemyślane, przesiadała się do biurka Sary, gdzie stał drugi komputer, i szybko wklepywała poprawki. Z Sarą dogadywała się o wiele lepiej, właściwie idealnie. To znaczy: przedtem tak było. Elisabeth spojrzała na jej puste biurko – jak zwykle się spóźniała. Była już dziewiąta piętnaście. Brakowało jej Sary. Nie tylko teraz, kiedy musiała siedzieć w pokoju sama z tym nudziarzem, ale tak ogólnie. Po tym, co się stało, paradoksalnie się oddaliły od siebie.
Elisabeth nie umiała już z nią swobodnie rozmawiać. Ktoś patrzący z boku stwierdziłby, że zachowują się jak zwykle – wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, zaczynają gorączkowo plotkować, kiedy tylko Ted na moment wyjdzie, piją razem kawę... Jakby nic się nie zmieniło. A zmieniło się wszystko, jakby cały świat najpierw stanął w miejscu, ale potem zaczął się kręcić w przeciwnym kierunku. Brakowało jej Sary – ale tamtej Sary. Tej nowej tak naprawdę nie znała. *** Nick i Rupert przyszli do wydawnictwa koło południa. Po podpisaniu umowy dotyczącej redakcji Czarnej koperty Rupert zabrał Elisabeth na lunch, żeby omówić z nią strategię ich twórczej współpracy. Nick wyczuł, że nie jest im niezbędny i jego przyjaciel wolałby mieć Elisabeth tylko dla siebie, więc został w wydawnictwie, żeby trochę się rozejrzeć. Uznał, że udawanie znudzonego asystenta, szukającego okazji do rozmowy z kimkolwiek, nie powinno nastręczyć mu szczególnych trudności. Najchętniej porozmawiałby sobie z Jenny (chociaż byłoby to najmniej pożyteczne dla rozwoju śledztwa), ale mignęła mu tylko raz na korytarzu, idąc gdzieś u boku Sary. Nawet na niego nie zerknęła, podczas gdy jej mentorka nie omieszkała obrzucić go taksującym, niepokojąco domyślnym spojrzeniem. Nick obrócił się na pięcie i ruszył w przeciwnym kierunku, co doprowadziło go przed biurko sekretarki. Nie wyglądało na to, że jest bardzo zajęta, więc pomyślał, że to dobra okazja. Jak dotąd zamienili tylko kilka słów, kiedy Rupert podpisywał umowę, i Nick nie zdążył sobie wyrobić zdania na jej temat. Samantha była... śliczna. Nie uderzająco piękna jak Elisabeth, nie ładna jak Jenny i nie pociągająca jak Amiya, ale właśnie śliczna. Kojarzyła się z puchatymi króliczkami, kolorowym lukrem i sukienkami w groszki. Miała długie, złote włosy i tak olśniewający uśmiech, że mogłaby reklamować pastę do zębów. Z jakiegoś powodu przed oczami jego wyobraźni pojawiła się Mary z wybitnie ironiczną miną, ale szybko odegnał to widmo. Nie, Samantha sprawiała naprawdę sympatyczne wrażenie (wysokie blondynki zwykle takie właśnie wrażenie robią na mężczyznach, którzy starają się podejść do rzeczy prosto i obiektywnie). Ale oczywiście nie powinien dać się zwieść pozorom. Było jasne, że trzeba ją starannie przepytać. Nawet jeśli ona sama miała alibi, mogła wiedzieć coś ważnego. – Marley wyszedł na lunch z Elisabeth i trochę nie wiem, co ze sobą zrobić – wyznał rozbrajająco szczerze, podchodząc do jej biurka. Samantha Drislane posłała mu promienny, amerykański uśmiech. – Jeśli chciałbyś coś poczytać, mamy tu sporo książek. W gabinecie pana Darringtona jest zacisznie... albo możesz iść do archiwum, tam jest tylko Amiya. Na pewno nie będziesz jej przeszkadzać – zapewniła. Nickowi wyraźnie zrzedła mina. Może rzeczywiście powinien uczyć się od Ruperta? – Dobry pomysł, dziękuję – powiedział uprzejmie, biorąc się w garść. Ostatecznie tak czy inaczej chętnie rzuciłby okiem na biuro Darringtona, a Amiya mogła się okazać bardziej chętna do rozmowy. Jednak zanim zdążył ruszyć się z miejsca, Samantha go zatrzymała. – Przepraszam... Nie chciałabym być wścibska, ale... – Uśmiechnęła się do niego
niepewnie, nawijając na palec pasmo jasnych włosów. – Tak? – zapytał żywo Nick. – Wiesz, może to będzie naiwne pytanie – ciągnęła nieświadomie kokieteryjnym tonem, który przywiódł mu na myśl bohaterów filmu Bambi Disneya – ale słyszałam... Może to tylko taka plotka, ale skoro mogę z tobą porozmawiać, to... Mówią, że Alfred Bendelin istnieje naprawdę i pan Marley zna go osobiście. Czy to prawda? – zapytała, mrugając rzęsami jak rozbudzone ze snu dziecko. – Tak, to prawda – oświadczył poważnie Nick. – Och! A jaki on jest? – zapytała ciekawie, pochylając się ku niemu. – Dokładnie taki, jak to opisał Rupert – zapewnił. Ostatecznie i jemu należało się nieco rozrywki. – Wysoki, przystojny, silny... Bardzo męski. Ma taaaakie bary! – zademonstrował, wykonując gest charakterystyczny dla łżących wędkarzy. – Och! – I taaaaakie... – A to prawda, co napisano w Zagadce malajskiego sztyletu? – przerwała mu. Nick spłonił się i zająknął, ale w końcu cofnął się przed tak oczywistym kłamstwem. – Ymm, nie wiem. Nigdy nie widziałem go bez ubrania – wymamrotał. – Aha. No tak. – Samantha wydawała się przekonana tym argumentem. – Ale znasz go osobiście? – upewniła się podejrzliwie. – Zapewniam cię, że Alfred Bendelin jest równie realny co ja – odparł prosto, po czym przeszedł do ofensywy. – Z tego, co słyszałem, inspektor Edgerton to postać fikcyjna, ale sam Terry K. Wood jest od niego znacznie bardziej malowniczy... Często tu bywa? – Nieczęsto. Właściwie... tylko czasami. Ale odkąd umarł pan Darrington... – Odkąd go zamordowano – podpowiedział jej usłużnie. – Tak, właśnie. – W głosie sekretarki zabrzmiała nutka irytacji, jakby ktoś wrzucił kwaśną wiśnię do bitej śmietany. – Od tej pory pan Wood przychodzi jakby częściej. – Może martwi się o przyszłość wydawnictwa? Myślisz, że Anthony Burrows poradzi sobie sam? Spojrzała na niego z oburzeniem, co wyglądało szalenie uroczo, ale wyraz jej twarzy zmienił się niemal natychmiast – rozjaśniła się w radosnym uśmiechu, co również było miłym widokiem. Nickowi już zdążyło się zrobić ciepło na sercu, kiedy się zorientował, że ten uśmiech nie był przeznaczony dla niego. – Dzień dobry! – zawołała Samantha srebrzystym głosem. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz w Terrym K. Woodem. *** Wbrew temu, co powiedziała Samantha, Amiya wcale nie siedziała w archiwum. Ale każdy w wydawnictwie zapytany, gdzie jest panna Gulzar, odpowiedziałby: u siebie. To, że Amiya tkwi niewzruszenie na posterunku, walcząc wytrwale z zalewającymi ją stosami papierów, było dla wszystkich kojącym pewnikiem. Bardzo rzadko ktoś ją tam odwiedzał, gdyż każdego, kto miałby do niej jakąś sprawę, witała zdawkowym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, które mówiło: „Czy naprawdę to, z czym do mnie przychodzisz, jest ważniejsze niż to, co teraz robię?”. Tacy ludzie jak Amiya – wyzywająco pracowici, niestrudzeni, irytująco dobrze zorganizowani i kompetentni – są potrzebni w każdej firmie.
Chociażby po to, żeby wprawiać w zakłopotanie pozostałych pracowników, zapędzając ich w ten sposób do roboty. Tym dziwniejsze było, że tego dnia, tuż po lunchu, kiedy większość osób w biurze pracuje najintensywniej, próbując nadrobić poranną opieszałość, Danny znalazł Amiyę w najciemniejszym zakątku magazynu. Siedziała na jakiejś zapomnianej pace książek i powoli machała nogami jak mała, znudzona dziewczynka. Danny zawahał się, ale jednak do niej podszedł i oparł się o ścianę tuż obok. Przez chwilę oboje milczeli. Amiya nie podnosiła głowy, więc mógł przyglądać się jej granatowoczarnym włosom, które oczywiście nie miały śmiałości wysunąć się z ciasnego koka. Danny uśmiechnął się pod nosem, a potem wyjął z kieszonki na piersi kolorowe ołówki, których używali do znakowania paczek, i wetknął je jeden po drugim w jej mocno związane włosy. Wyglądała teraz jak nastroszony, barwny jeż. Dotknęła delikatnie ołówków palcami i cicho się zaśmiała. Dopiero wtedy na niego spojrzała. Danny stropiony odwrócił wzrok. Nie był przyzwyczajony do takiej Amiyi. Przecież ona zawsze była spokojna, pewna siebie, złośliwa, silna... – Nie pogodziliście się jeszcze? – zapytał, właściwie tylko po to, żeby coś powiedzieć. Pokręciła głową. – Ostatnio w ogóle nie umiemy się dogadać – mruknęła. – To chyba przez śmierć Waltera. Wiem, że jest spięty i martwi się tym wszystkim. I naprawdę próbuję być wyrozumiała i cierpliwa, ale... im bardziej się staram, tym bardziej mnie szlag trafia. Uch! – Ze złością uderzyła pięścią w bok paczki. Danny’emu nie udało się powstrzymać od chichotu. – Ciebie to śmieszy? – zapytała ostro, a w jej oczach pojawił się niepokojący błysk. Danny uznał, że to dobry znak. – Nie, tylko po prostu chciałbym, żeby wam się dobrze układało – powiedział potulnie. Jednocześnie zaczął się ku niej przesuwać, udając, że chce usiąść obok. Amiya odruchowo chciała mu zrobić miejsce i nieoczekiwanie zsunęła się z paczki książek. Przytrzymał ją za łokieć, a ona, kiedy tylko odzyskała równowagę, uszczypnęła go mocno w ramię. – Powinnaś mieć młodsze rodzeństwo, szwagierko – parsknął, rozcierając bolące miejsce. – Po pierwsze mam młodsze rodzeństwo, a po drugie gdybym nawet wyszła za Anthony’ego, byłabym twoją ciotką, a nie szwagierką – powiedziała ponuro. Na chwilę zapanowała cisza – jeśli można tak powiedzieć o magazynie, w którym pracuje piętnastu hałaśliwych mężczyzn. Oboje teraz opierali się o ścianę, stojąc tuż obok siebie. Danny patrzył gdzieś w dal z zafrasowaną miną, a Amiya błądziła wzrokiem po jego dużych dłoniach, które splótł na piersi. Po raz kolejny uderzyło ją, że wyglądają jak łapy małego lwa – jakby były nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do całego ciała i dopiero zapowiadały to, kim się stanie. Danny był dobrze zbudowany i barczysty, ale miał w sobie jeszcze chłopięcą elastyczność i niezgrabność. Te jego mocne ręce budziły zaufanie. Ciekawe, czy byłyby w stanie komuś przetrącić kark – albo wbić nożyczki w plecy? Amiya aż drgnęła, zdziwiona tą niespodziewaną myślą. Danny zerknął na nią i uśmiechnął się lekko.
– Ale choćbyście się nie dogadali, my pozostaniemy przyjaciółmi? – zapytał nagle. Ostre rysy Amiyi złagodniały w ciepłym uśmiechu. – Jasne. I, Danny... daj sobie spokój z Elisabeth. To nie ma sensu – powiedziała i natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. Te słowa jakby same wybiegły z jej ust, nie uzgadniając z nią niczego. Danny wyprostował się, jakby ktoś nasypał mu kruszonego lodu za koszulkę, zacisnął pięści i rzucił jej tak wrogie spojrzenie, że w pierwszej chwili była pewna, iż coś jej się przywidziało. Przecież mały Danny nie mógłby w jednej chwili zamienić się w kogoś tak zaciętego i przepełnionego nienawiścią. Bez słowa odwrócił się do niej plecami i odszedł. Amiya długo patrzyła na ściankę działową, za którą zniknął. Wcale nie poczuła się przestraszona. Była zaintrygowana. *** – I co myślisz o Samancie? – zapytał Rupert, kiedy tylko opuścili ceglany budynek przy Barker Gate, w którym mieściło się wydawnictwo Darrington & Burrows. – Hm, myślałem, że będziesz chciał przede wszystkim opowiedzieć mi o tym, jakie to niesamowite wrażenie zrobiłeś na Elisabeth Sanders podczas wspólnego lunchu – zauważył kąśliwie Nick. – Opowiem ci, nie bój się. No więc co z tą Samanthą? Kierowali się w stronę Stoney Street, gdzie zostawili samochód Ruperta. Nick wyraźnie się ociągał z odpowiedzią. W pierwszej chwili chciał powiedzieć, że Samantha wydawała mu się osobą niezwykle rozsądną, ale zdał sobie sprawę, że opierał to stwierdzenie tylko na tym, iż wołała „och!”, słuchając jego bajeczek o Bendelinie, i wyglądała na autentycznie zachwyconą każdym jego słowem. W takim razie należałoby jednak uznać ją – pomyślał z bólem – za naiwną i głupiutką. Ale jeśli świadomie chciała na nim wywrzeć wrażenie słodkiej idiotki, to była niezłą aktorką, do tego dość przebiegłą. – Właściwie to nie wiem, co o niej sądzę – wyznał w końcu. – Tak myślałem, że to powiesz – Rupert kiwnął głową z satysfakcją. – Z takimi jak ona to jak z prezentami pod choinkę: trafia ci się najpiękniejsze pudełko i natychmiast ogarniają cię najgorsze podejrzenia. – Twoje metafory ciągle mnie zaskakują – powiedział Nick, wsiadając do samochodu. – I bardzo dobrze. Kiedy wygasa wzajemna fascynacja, to oznacza koniec związku – pouczył go Rupert. – Przerażasz mnie – mruknął Nick pod nosem, przewracając kartki swojego notatnika. Rupert ruszył z fasonem i już po chwili pędzili Bellar Gate w kierunku ronda. Rano uzgodnili, że po wizycie w wydawnictwie wpadną na chwilę do Wrighta wypożyczyć jednego z mundurowych. Zamierzali tego dnia przesłuchać dwie osoby niezwiązane bezpośrednio z wydawnictwem, toteż zapewnienie sobie wsparcia policji wydawało się rozsądne. Poza tym czuli obaj, że obecność przepisowo odzianego funkcjonariusza doda im powagi i wiarygodności, choćby przez cały czas tylko stał jak kołek i zezował na sufit. – Miałem przyjemność spotkać dziś Terry’ego K. Wooda, chociaż to może za wiele powiedziane – poinformował przyjaciela Nick, gdy skręcali w City Link.
– Ooo? – zainteresował się Rupert. – Właściwie to go tylko zobaczyłem. Chyba miał zamiar iść do gabinetu Burrowsa, ale kiedy natknął się na mnie, stanął jak wryty, poczerwieniał i wymaszerował dumnie, a za nim jak cień posuwał się ten blady sekretarz. On z kolei nie wyglądał na szczególnie przejętego. Mam wrażenie, że chciał zatrzymać Wooda albo chociaż zasugerować mu bardziej dyplomatyczne zachowanie, ale Wood okazał się, hm, nieskłonny. – To bardzo ciekawe. Ten stary dureń pewnie się boi, że próbuję go podgryzać na jego własnym terenie – zachichotał Rupert. Wpadł w tak znakomity humor, że prawie przejechał dwie starsze panie, które przechodziły przez zebrę tak ostrożnie i powoli, jakby był to most linowy zawieszony nad Amazonką. – A próbujesz? – zapytał rzeczowo Nick. – Gdybym mógł, to bym podgryzł, ale przecież to on jest cenny dla D&B, a nie D&B dla niego. Nawet gdybyśmy wydawali swoje książki w tym samym wydawnictwie, nic by to nie zmieniło na rynku z naszej perspektywy. Za to Burrows mógłby sobie kupić zamek nad Loarą i machać z okien flagą: „Mam Wooda i Marleya, całujcie mnie wszyscy w...”. – A właśnie, miałem cię o coś zapytać – przypomniał sobie Nick. – Co się stanie, jeśli pogłoska o twojej współpracy z D&B dotrze do Harlam Press? Nie będziesz miał jakichś nieprzyjemności? – Ależ ja ich o wszystkim uprzedziłem – wyjaśnił Rupert z szerokim uśmiechem. – Hm, a czy mimo to nie poczują się trochę zagrożeni? – Z całą stanowczością zapewniłem ich, że lojalność to moje drugie imię i nigdy bym ich nie porzucił. – I co, uwierzyli ci? – Lada dzień spodziewam się telefonu z propozycją renegocjacji naszej umowy. Czas na podwyżkę. *** Pierwszą osobą, z którą chcieli porozmawiać, była Denise Darrington, była żona ofiary. Mieszkała na High- cliffe Road w pięknym domu, otoczonym zadbanym ogrodem. Z dokumentów, które przejrzał Nick, wynikało, że miała mniej więcej tyle lat co Sara Crow, jednakże wyglądała o dekadę młodziej. Od czego to zależy? – zastanawiał się. Czy niektórzy rzeczywiście starzeją się wolniej, czy chodzi tu o pieniądze, bo te przeraźliwie drogie kremy odmładzające naprawdę działają? Denise miała kilka zmarszczek w kącikach oczu, ale w pewnym sensie dodawały jej uroku – wyglądała na lekko zmęczoną, jakby zaszalała ostatniej nocy i jeszcze nie doszła całkiem do siebie. Przyjęła ich w salonie. Panował tam lekki nieporządek, który skwitowała lekkim wzruszeniem ramion, raczej obojętnym niż przepraszającym. Był to jednak bałagan pozorny, na fotelach i stoliku leżały porozrzucane od niechcenia jakieś kolorowe apaszki, kosmetyki, kapelusze i książki; można było to sprzątnąć w kilka minut. Poza tym pokój sprawiał wrażenie klinicznie czystego i tylko te drobiazgi wskazywały na to, że ktoś tu naprawdę mieszka. Może rozłożyła je celowo, pomyślał Nick. Mieszka sama w wielkim domu, musi czuć się samotna. – O czym panowie chcieliby ze mną porozmawiać? – zapytała matowym głosem, zapalając papierosa i siadając na jednym z foteli. Podwinęła swoje długie nogi i oparła
jeden łokieć wysoko o zagłówek, po czym wypuściła dym kątem ust, nie spuszczając z nich wzroku. Wyglądała bardzo dekoracyjnie, a nawet nieco teatralnie. – Chcieliśmy zadać pani kilka pytań w sprawie śmierci Waltera Darringtona – powiedział bardzo uprzejmie Rupert, wyraźnie doceniając zarówno jej pozę, jak i styl. – Na pewno wiedzą panowie, że odpowiedziałam już na bardzo wiele pytań – zauważyła i wskazała wzrokiem na posterunkowego Haynesa, który mając świadomość swojej wzniosłej misji reprezentowania powagi władzy, robił komicznie groźne miny. – I prawdę mówiąc, nie sądzę, żebyście wymyślili nowe pytania, a ja nie mam żadnych nowych odpowiedzi. – Elegancko strzepnęła popiół i uśmiechnęła się do nich krzywo, co też do niej pasowało. – Widzi pani, my prowadzimy śledztwo od nieco innej strony – odezwał się Nick. – Chcielibyśmy się dowiedzieć przede wszystkim jak najwięcej o Walterze Darringtonie. Poznanie psychiki, zwyczajów ofiary często bywa kluczem do wykrycia sprawcy. – Mam wrażenie, że czytałam o tej odkrywczej teorii w którymś z kryminałów Wooda – powiedziała kpiąco. – Ale proszę bardzo: Walter był psychiczny i miał zwyczaj zdradzać mnie na każdym kroku. Nick spojrzał prosto w jej czarne, wąskie oczy, które teraz zwęziły się jeszcze bardziej, i uśmiechnął się lekko. Wyczuł, że serdecznie nie znosiła swojego byłego męża, ale wspominanie go nie sprawiało jej bólu. Wydawała się raczej lekko poirytowana, jakby to, że Darrington dał się zamordować, było kolejnym jego głupim wyskokiem. – Jednak zanim doszła pani do takich wniosków, przeżyliście razem kilka pięknych lat? – zapytał, podchwytując jej niezobowiązujący ton. – Dokładnie dwa lata. Potem... – Proszę może powiedzieć, jak się poznaliście – przerwał jej Nick. Denise wygięła kilka razy usta, jakby przymierzała kolejne uśmiechy, i ostatecznie zdecydowała się na cierpki z domieszką chłodnej autoironii. – Poznaliśmy się na przyjęciu u Burrowsa, przyszłam tam z jakimś nudnym młodym pisarzem. Darrington był sam. Dużo pił, łykał jakieś tabletki, wypalił za jednym zamachem całą paczkę papierosów, ślinił się na widok każdej spódniczki, która przechodziła obok, podrygiwał nerwowo nogą... Wszystko w nim mówiło, że należy go obchodzić z daleka jak zadżumionego szczura. W dodatku te płomiennie rude włosy, aż raziły. No więc oczywiście z miejsca zakochałam się w nim na zabój. Wysłałam tego grafomana do apteki po pastylki na ból głowy, obciągnęłam sukienkę, żeby pogłębić dekolt, i przysiadłam się do Darringtona z kieliszkiem wytrawnego martini. Kiedy mój pisarz wrócił, już nas tam nie było. Trzy miesiące później wzięliśmy ślub, a po dwóch latach zorientowałam się, że to nie ja złapałam jego, tylko on mnie. Widzicie, on był młodszy o kilka lat, a ja dość zamożna. Nadal jestem, chociaż nie aż tak, jak przed ślubem z Walterem. – Zrobiła zabawną minę, wysoko unosząc wyskubane brwi, i przez moment wyglądała całkiem sympatycznie. Potem westchnęła i zmieniła nagle wyraz twarzy, jakby zmięła i wyrzuciła kartkę papieru. Rupert wręcz pożerał ją wzrokiem i Nick zgadywał, że żałuje, iż nie może od razu tego wszystkiego zapisać. Tak, zdecydowanie Denise nadawała się na bohaterkę kolejnej powieści o przygodach Alfreda Bendelina; ba, nadawałaby się do jakiejś krwawej antycznej tragedii – byłaby z niej świetna Klitajmestra albo Medea, tak po królewsku, dostojnie zmęczona i cyniczna. – A co z tym młodym pisarzem? – zapytał Rupert, który nie znosił urwanych wątków.
– On? – zdziwiła się i pogardliwie machnęła dłonią. – Nigdy się nie wybił. Jego pierwsza książka była tak marna, że nawet ja zapomniałam, jak się w ogóle nazywał. Może Burrows pamięta. Chyba potem zabrał się do jakiejś pożytecznej pracy, został szoferem czy nocnym stróżem. – Znowu wzruszyła ramionami. – Czy Darrington miał jakichś wrogów? – zapytał Nick. – Tak. Na początek mnie. – Wydawało się, że to stwierdzenie sprawiło jej satysfakcję. – Poza tym całą moją rodzinę, która go nie cierpiała od zawsze, stado porzuconych kochanek (zawsze się znajdzie coś nowego, prawda?), swoich pracowników, kilku innych wydawców, którym ukradł autorów... – wymieniała. – Mówi pani, że nie pozostawała w przyjaznych stosunkach z byłym mężem. A jednak to z panią rozmawiał tuż przed śmiercią – powiedział Nick powoli. Denise posłała mu nieprzychylne spojrzenie. – Walter miał depresję. Często do mnie dzwonił, kiedy źle się czuł. – Jej głos brzmiał teraz sucho i rzeczowo. – Nie znosiłam go i te telefony nie sprawiały mi żadnej przyjemności, ale wiedziałam, że on nie ma nikogo innego, do kogo mógłby zadzwonić. Widzi pan – uśmiechnęła się do niego słabo – małżeństwo to taka dziwna rzecz: nawet kiedy się skończy, pozostaje poczucie obowiązku. Walter był beznadziejnym mężem, ale mi ufał. Żeby było zabawniej, ufał konkretnie w to, że choćby nie wiem jakie świństwo mi zrobił, choćby nie wiem w jakie bagno się wpakował, ja go przynajmniej wysłucham, zanim pokażę mu drzwi. Potem nie było już żadnych drzwi, ale i tak go słuchałam. Nick wbrew sobie poczuł się wzruszony i znów naszło go to dziwne wrażenie niepewności, jak wtedy, gdy zastanawiał się nad szczerością zachowania Samanthy. Czyżby Denise wykorzystywała swoje świetne wyczucie dramatyzmu, żeby przekonać ich, że tak naprawdę wciąż kochała Darringtona i nie mogłaby go zabić? Pod jego badawczym spojrzeniem skuliła się i przesunęła dłońmi po ramionach, jakby zrobiło jej się zimno. Zmieniła nieco pozycję i szmaragdowy, luźny sweter, który miała na sobie, ułożył się inaczej, ukazując wyraźniej jej sylwetkę. Nick przekonał się, że nie jest szczupła, ale wręcz chuda, tą niezdrową chudością, która nie ma nic wspólnego ze sportem i drogimi kuracjami odchudzającymi, ale za to wiele z nieprzespanymi nocami. Mimo to była wciąż piękną, interesującą kobietą i na pewno mogła się podobać. Niespodziewanie rozciągnęła swoje wąskie, pomalowane na karminowo wargi w szerokim, kabaretowym uśmiechu, jakby wyczytała ten komplement z jego spojrzenia. – Proszę nam powiedzieć coś więcej na temat depresji Darringtona – poprosił Nick, zdecydowany nie dać się zbić z tropu. – Nie pamiętam, jaka jest medyczna nazwa tego, ale Walter raz był pełen energii i chciał robić sto rzeczy jednocześnie, a potem zaczynał mówić, że to wszystko bez sensu, nie przychodził na umówione spotkania, nie odbierał telefonów i w ogóle znikał. Brał leki. Dużo. Czasami wątpiłam, czy mu pomagają, ale może gdyby ich nie brał, byłoby jeszcze gorzej. – Martwił się o przyszłość? – zapytał Nick, notując szybko. Denise spojrzała na niego jak na idiotę. – Przecież mówię, że miał depresję. – Hm, nieprecyzyjnie się wyraziłem. Czy przed śmiercią martwił się o przyszłość bardziej niż zwykle, bardziej niż innymi sprawami? – To możliwe. Ale nie jestem pewna. Wtedy, kiedy do mnie dzwonił, zanim... został
zamordowany, nie był w fazie użalania się nad sobą. – A w jakiej? – dopytywał Nick. – Na samym szczycie krzywej wznoszącej, powiedziałabym. Tuż przed załamaniem. Był nienaturalnie ożywiony, miał kilka nowych pomysłów, o których opowiadał tak entuzjastycznie, że niewiele z tego zrozumiałam. Im bardziej czuł, że zbliża się do punktu krytycznego, tym mocniej się nakręcał. Było to dosyć żałosne. Przyznaję, że nieszczególnie mu współczułam. Depresja wydawała mi się stosowną karą dla tego bydlaka – powiedziała, obdarzając ich promiennym uśmiechem. – Mówiła pani, że miał wielu wrogów. Bał się któregoś z nich? Mówił pani o tym? – Kiedy był w dołku, bez przerwy powtarzał, że wszyscy go nienawidzą i chcą, żeby się stoczył. Zwykle mówił wtedy o swoich byłych współpracownikach lub byłych pracodawcach, z którymi nie miał już żadnego kontaktu. Twierdził, że tylko czekają, kiedy wyląduje w pokoju bez klamek. Ja myślę, że mieli go gdzieś. Nie mówił mi, że boi się kogoś ze swojego obecnego otoczenia – powiedziała powoli, tak powoli, że zabrzmiało to jak pełne namysłu kłamstwo. – Rozumiem. A czy miał skłonności samobójcze? – zapytał Nick, jakby odkreślał kolejne punkty na liście. – Hm, czasami mówił, że najlepiej byłoby ze sobą skończyć, ale nie brałam tego na poważnie. Podejrzewam, że prędzej ja bym coś sobie zrobiła niż on. Był na to za bardzo zakochany w sobie. I zbyt tchórzliwy. Coś jeszcze chcielibyście wiedzieć? – Sięgnęła po następnego papierosa. – Jeśli chodzi o sprawę depresji Darringtona, już tylko jedno: czy inni mogli łatwo rozpoznać, w jakim jest stanie? – Wszyscy widzieli, że łyka garściami te swoje pastylki. A jeśli chodzi o jego huśtawkę nastrojów, to w te lepsze dni był złośliwy i arogancki, a w gorsze opryskliwy i nadęty. Nie wiem, czy postronni obserwatorzy mogli dostrzec różnicę. – Posłała im kolejny kwaśny uśmieszek. – Widzę, że rzeczywiście pani były mąż niełatwo zyskiwał przyjaciół – powiedział powściągliwie Nick. – Był skończonym draniem, racja – przytaknęła mu niemal radośnie. – Ale miał swój urok. I jednak udało mu się utrzymać kilka przyjaźni. Właściwie dwie: z Burrowsem i Woodem. Dwie i pół, licząc Ristona. – Hm. – Nick zapisał kilka słów w notesie. – Czy w takim razie tamtej nocy planował spotkać się z którymś z nich? – Nie powiedział mi tego. Tak zeznałam przy pierwszym przesłuchaniu – przypominała mu z mieszaniną rozbawienia i pogardy w głosie. – Od tamtego czasu nie zdążyłam wybrać osoby, którą chętnie wkopałabym w to morderstwo. – Czyli nawet się pani nie domyśla, kto to mógł być? – zapytał Nick z niewinną miną. – Nie. – Rozgniotła papierosa w popielniczce, chociaż została jeszcze połowa, i od razu zapaliła następnego. – Jeśli przymierzacie się do oskarżenia mnie, tracicie czas – powiedziała po chwili zza obłoku sinego dymu. – Walter zabrał mi wszystko, co mógł: tyle pieniędzy, ile się dało, i marzenia na przyszłość. Żadnej z tych rzeczy nie mógłby mi oddać – dodała dziwnie łagodnie. Nick poczuł, jak przechodzi go lekki dreszcz. Denise Darrington należała do tych kobiet, których litość jest bardziej groźna od ich furii.
– Nie mamy do pani na razie więcej pytań – powiedział w końcu i podniósł się z fotela, dając znak swoim towarzyszom, że czas się pożegnać. Rupert wstał ociężale, zaś posterunkowy zerwał się, jakby każda chwila spędzona niepotrzebnie wśród tego niedbałego przepychu mogła go zdemoralizować. – Dziękuję – odparła Denise i wstała, żeby ich odprowadzić. Poruszała się z niewymuszoną, jakby zblazowaną gracją. Patrząc na jej smukłą sylwetkę i dumnie wyprostowaną szyję, Nick zastanawiał się, dlaczego wybrała właśnie Darringtona. Przecież nie była naiwną gąską, tylko doświadczoną, pozbawioną złudzeń dojrzałą kobietą. Nagle przyszło mu do głowy, że być może przed poznaniem Darringtona była inna. – Jeszcze jedno – powiedział, kiedy już byli za drzwiami, a ona nie zdążyła jeszcze ich zamknąć. – Dla dobra śledztwa proszę nie mówić nikomu o naszej wizycie. Denise skinęła głową i bez słowa patrzyła, jak odchodzą.
Rozdział piąty Denise Darrignton wykonuje ruch – Pierścionek – Nareszcie ktoś mówi do rzeczy – Rozrywki pani Tilson – Prawdziwa bomba Rupert bierze sprawy w swoje ręce Kiedy Nick i Rupert szli do samochodu, wymieniając uwagi na temat pani Darrington, posterunkowy Haynes trzymał się uprzejmie z tyłu, by im nie przeszkadzać. Był to naprawdę pokazowy egzemplarz, o zaróżowionych z gorliwości policzkach i idealnie błyszczących guzikach przy mundurze. O tym, że praca w policji była jego prawdziwym powołaniem, świadczył lekko zaokrąglony brzuch, który starał się wciągać, kiedy tylko ktoś na niego popatrzył, oraz to, że właśnie w tej chwili tęsknił rozpaczliwie za gorącą, słodką herbatą i biskwitami. – Świetnie się pan spisał, Haynes – powiedział do niego łaskawie Rupert, kiedy sadowili się w carltonie. – Naprawdę? – Posterunkowy był wyraźnie uradowany, ale jego niepewna mina świadczyła o tym, że nie przypomina sobie żadnych bohaterskich czynów dokonanych w ciągu ostatniej godziny. – Ależ oczywiście – zapewnił go z przekonaniem Rupert. – Wspaniale pan reprezentował powagę sił policyjnych Nottinghamshire. Tylko tak dalej: proszę siedzieć i się nie odzywać. Królowa będzie z pana dumna. *** Gdy Denise Darrington została sama, poszła leniwym krokiem do kuchni. Stanęła przy stole i sięgnęła mechanicznym gestem do miseczki ze słonymi krakersami. Zjadła kilka, po czym z roztargnieniem wytarła palce w serwetkę i podniosła słuchawkę telefonu. Po chwili namysłu wykręciła numer i oparła się o cichutko brzęczącą lodówkę, czekając na połączenie. – Czy nie kręcił się u was ostatnio Rupert Marley i niejaki Nicholas Jones? – zapytała, gdy tylko po drugiej stronie odezwał się czyjś głos. – Denise? Hm, rzeczywiście się kręcił. A co? – Byli u mnie obaj z jakimś policjantem. To była oficjalna wizyta – powiedziała z naciskiem. – Najwyraźniej Marley uczestniczy w śledztwie w sprawie śmierci Waltera. No? Co ty na to? – zniecierpliwiła się, ponieważ po drugiej stronie zapadła na chwilę cisza. – No cóż, to chyba dobrze, że próbują też niekonwencjonalnych metod. Jeśli Marley przyspieszy rozwiązanie tej sprawy, osobiście uścisnę mu dłoń. Głos brzmiał chłodno i obojętnie. Nie tak, jak się tego spodziewała Denise. – I nie przeszkadza ci, że oni węszą po kątach? – zapytała z irytacją. – Nie. Im szybciej się to skończy, tym lepiej. Do usłyszenia, Denise.
Pani Darrington odłożyła słuchawkę powoli i starannie, zamyślona. Czyżby się pomyliła? *** Kilka minut po osiemnastej Amiya zapukała do gabinetu Anthony’ego i weszła, nie czekając na zaproszenie. Widząc, że zamyka za sobą drzwi, Burrows wstał zza biurka i zrobił krok w jej stronę, ale potem się zatrzymał, niepewny, czego może się spodziewać. Jego zmieszanie pogłębiło się, gdy Amiya odwróciła się i zobaczył determinację malującą się na jej twarzy. Stała wyprostowana z uniesionym podbródkiem, a jej ciemne oczy miały nieodgadniony wyraz. Chociaż znali się od dziesięciu lat, Anthony nie miał pojęcia, czy ta mina oznacza, że zaraz go rozszarpie na kawałki, czy oświadczy, że wraca do Indii. – Przepraszam. To było głupie – powiedziała Amiya, a potem podeszła i objęła go, kładąc mu głowę na ramieniu. Anthony przytulił ją szybko, jakby obawiał się, że Amiya może się rozmyślić. Na jego twarzy odbiła się ulga, ale ciągle był zdumiony. Dopiero kiedy poczuł, że Amiya rozluźnia się w jego ramionach, odetchnął. Przez chwilę oboje się nie odzywali. – Amiya... – powiedział w końcu. – Tak? – Wyjdziesz za mnie? Mogę ci już oddać pierścionek? No nie śmiej się, bo urazisz moją męską dumę, mówię ci... *** W środę wieczorem Nick i Rupert spotkali się z Jenny kilka przecznic od Barker Gate, skąd zabrali ją na Argyle Street. Początkowo nie chciała się zgodzić, najwyraźniej zmieszana tym, że ma się udać do czyjegoś domu, ale Rupert stanowczo oświadczył, że to najlepsze miejsce na tajne narady. Nie powinni przecież rozmawiać w restauracji lub kawiarni, gdzie ktoś mógłby ich podsłuchać. Nick nie odzywał się, świadom, że głównym motywem Ruperta jest nie tyle pragnienie dyskrecji (bo przecież mogliby znaleźć jakąś prywatną salkę w restauracji), ile raczej świadomość, że Elaine czeka na nich z wystawną kolacją, przygotowaną specjalnie na cześć ich gościa. Myśl, że kacze nóżki z pigwą i orzechami włoskimi mogłyby się zeschnąć w piekarniku, napawała pisarza zgrozą. Poza tym Nick uważał, że przyjazna atmosfera w domu Marleyów podziała korzystnie na Jenny i pomoże jej się nieco oswoić. Rzeczywiście – życzliwość Elaine, przytulnie urządzony salon, w którym podano posiłek, a także sama kolacja sprawiły, że dziewczyna po godzinie rozluźniła się i przestała się nerwowo wzdragać za każdym razem, kiedy Rupert zwracał się do niej z jakąś kurtuazyjną uwagą. Nick starał się z kolei wciąż mówić jak najmniej, bo uważał, że to rozsądniejsza strategia oswajania Jenny. Całkiem możliwe, że miał rację, ponieważ kiedy po kolacji Elaine i Arthur poszli do siebie, zostawiając ich samych, Jenny po krótkim wahaniu usiadła w fotelu bliżej niego, a nie Ruperta. Nick rzucił mu znaczące spojrzenie, po czym zapytał Jenny o Denise Darrington. – Cóż, widziałam ją raz czy dwa na jakichś spotkaniach autorskich, które D&B organizuje bardzo często – powiedziała z namysłem. – Zna dobrze Burrowsa i to z nim
głównie rozmawiała. Od Darringtona trzymała się z daleka, ale przyglądała mu się, kiedy myślała, że nikt nie widzi. Szczerze mówiąc, trochę mnie to dziwi, że chciała widywać byłego męża, skoro podobno ich rozstanie było przykre i dość burzliwe. Chyba byłoby bardziej naturalne, gdyby go unikała. To, że się przy nim kręciła, mogłoby sugerować, że wciąż jeszcze coś do niego czuje, prawda? – zapytała, a potem umilkła spłoszona, bo obaj przyglądali jej się dziwnie zachwyconym wzrokiem. Nerwowo przegarnęła włosy i splotła ręce na piersi. Była ubrana w ołówkową spódnicę i czarny dzianinowy golf z półdługimi rękawami, który to strój miała na sobie tego dnia w pracy. Wyglądała jak zwykle schludnie i elegancko, ale Nick doszedł do wniosku, że na co dzień, kiedy nie szła do wydawnictwa, zapewne ubierała się inaczej. Miał wrażenie, że ten oficjalny strój nieco ją krępuje i to między innymi dlatego siedzi sztywno jak stenotypistka ubiegająca się o swoją pierwszą posadę. Widział, jak drgnęła, chcąc najwyraźniej podwinąć nogi pod siebie i usadowić się wygodniej w głębokim, pluszowym fotelu. Ale oczywiście ta spódnica była o wiele za wąska na takie manewry. – No co? – zapytała w końcu obronnym tonem. – A nie, nic. – Rupert zamachał uspokajająco rękami. – Po prostu tak miło słuchać dla odmiany kogoś, kto mówi do rzeczy. – Wczoraj wieczorem odwiedziliśmy panią Tilson, tę staruszkę mieszkającą naprzeciwko wydawnictwa – powiedział Nick. – Pani Tilson? Nigdy o niej nie słyszałam. – Praktycznie nie wychodzi z domu, zakupy przynosi jej wolontariuszka. To właśnie jej pani Tilson powiedziała o tym, że w noc śmierci Darringtona widziała światło w jego biurze. Policja już przesłuchiwała starszą panią, ale postanowiliśmy spróbować szczęścia – wyjaśniał Nick z dość chmurną miną. Wizyta nie przyniosła spodziewanych efektów. Pani Tilson na początku nie chciała ich wpuścić i dopiero zaprezentowanie jej posterunkowego Haynesa przekonało ją, że naprawdę są z policji i nie planują jej zamordować. Poprowadziła ich do małego pokoiku w głębi, gdzie zasiadła w przepastnym fotelu, zaś im wskazała niewiarygodnie twarde krzesła przysunięte do stołu. Zorientowali się, że to właśnie w tym fotelu pani Tilson musiała spędzać większość czasu. Był ustawiony tak, że mogła widzieć wszystko, co działo się na Barker Gate, i rzeczywiście okna wydawnictwa znajdowały się dokładnie naprzeciwko. Dookoła fotela staruszka zgromadziła różne drobiazgi, w nieco zatrważającej ilości. Był tam staromodny radioodbiornik, stosy książek i starych gazet, talerze, pogrzebacz, trąbka od roweru, słoiki z piklami, siatka na motyle, trzy termosy, ciężki metalowy budzik i inne smętne rupiecie. Wyglądało to wszystko jak stos ofiarny dla ekscentrycznych bóstw. Nick myślał na początku, że dzięki doświadczeniom z ciotką Adelajdą i Aurelią będzie mógł od razu znaleźć wspólny język z panią Tilson. Teraz jednak nabrał wątpliwości. To musiał być jakiś inny typ wścibskiej staruszki. Jego ciotki nigdy nie robiły takiego bałaganu – talerzyki powinny być w kredensie, pogrzebacz przy piecu, a trąbka rowerowa w piwnicy. Upodobanie do gromadzenia przy sobie ukochanych, przywołujących miłe wspomnienia przedmiotów uważały za przypadłość godną pożałowania. Co innego narzekanie na wszelkie możliwe dolegliwości lub udawanie, że brak im sił, żeby nalać sobie herbaty, jeśli tylko w pobliżu znajdował się młody człowiek, który mógł to zrobić za nie – to jeszcze mieściło się w ich kodeksie honorowym. Ale
sentymentalne zbieractwo – nigdy! Jeśli człowiek stwierdza, że miło byłoby mieć zawsze przy sobie swoją ulubioną łyżkę do butów, to tylko patrzeć, aż zacznie chodzić w samej bieliźnie i twierdzić, że jest królową Madagaskaru. – Droga pani Tilson – zaczął ostrożnie. – Bardzo mi przykro, że musieliśmy znowu panią niepokoić w sprawie tego morderstwa, ale mieliśmy nadzieję, że może... – Bardzo dobrze, żeście przyszli – przerwała mu staruszka. Miała cienki i drżący głos, ale z przejęcia mówiła dość głośno. Brzmiało to jak rozpaczliwe brzęczenie chorego świerszcza. – Tamci mi nie uwierzyli. Ci inni policjanci. Mówiłam im, a oni mi nie uwierzyli. – Co takiego im pani powiedziała? – zapytał nieco zaskoczony Nick. Czyżby ludzie Wrighta zignorowali jakąś ważną wskazówkę? Pani Tilson zerknęła na swój starożytny budzik, który sam w sobie nadawał się na narzędzie zbrodni, i powiedziała z satysfakcją: – Zaraz się panowie sami przekonają. Oni teraz będą truć – oświadczyła z porozumiewawczym uśmiechem na pomarszczonej twarzy, po czym nadspodziewanie żwawym ruchem chwyciła za pogrzebacz i uderzyła nim z hukiem o ścianę. Wszyscy trzej poderwali się, wytrzeszczając oczy na sypiący się ze ściany tynk. Obok świeżego wgniecenia, które właśnie powstało, było widać ślady wcześniejszych uderzeń. Najwyraźniej walenie w ścianę musiało być ulubioną rozrywką starszej pani. Tylko co na to sąsiedzi? Pani Tilson, zupełnie nieprzejęta reakcją swoich gości, schyliła się, by sięgnąć do radioodbiornika, i włączyła muzykę na cały regulator. Mężczyźni natychmiast zatkali sobie uszy. Nick, krzywiąc się, posłał spojrzenie Rupertowi, którego mina wyrażała chęć natychmiastowej ucieczki. Już wcześniej ciężko mu było wysiedzieć w dusznym pokoiku pani Tilson, przesiąkniętym zapachem murszejących gazet i kurzu, a teraz był pewien, że na stałe straci słuch. – Pani Tilson! – wrzasnął Nick do uśmiechniętej błogo staruszki. – Czy nie mogłaby pani tego trochę ściszyć? – Cooo? – zapytała, podnosząc dłoń do ucha. – Ściszyć!!! – No troszkę mogę – burknęła, wyraźnie tracąc humor. Pokręciła gałką i muzyka z ogłuszającej stała się tylko nieznośna. Rupert, widząc, że Nick jest zdecydowany dalej prowadzić rozmowę, usiadł z powrotem na twardym krześle z męczeńskim wyrazem twarzy. Właśnie sobie postanowił, że już nigdy z własnej woli nie będzie słuchać piosenek Twisted Sister. Nie żeby wcześniej za nimi przepadał... – Pani Tilson, proszę powiedzieć, o co chodzi! – Nick ciągle musiał mówić podniesionym głosem, żeby go usłyszała. – Trują mnie! Przez ścianę mnie chemią trują! – zeznała skwapliwie staruszka. – Chcą mnie wykończyć, żeby dostać mieszkanie. Rupert rozejrzał się, starając się ukryć powątpiewanie. Kto chciałby tu mieszkać? No cóż, naturalnie, gdyby zerwać te ohydne żółtawe tapety i całą podłogę, wymienić okna... Właściwie najprościej byłoby wrzucić do środka kilka granatów. Nick uznał, że Wright wyraził się dość oględnie, mówiąc o łagodnej manii prześladowczej pani Tilson. Chyba nie mieli szans, by dzięki niej odkryć coś nowego. Mimo wszystko postanowił zapytać:
– Podobno widziała pani światło w oknie ofiary w tamtą noc, tak?! – Widziałam, widziałam – potwierdziła. – Ja wszystko widzę, chociaż ci truciciele spod jedenastki myślą, że jestem już jedną nogą w grobie. Paliło się światło całą noc, od północy. – I pani całą noc nie spała? – zapytał z niedowierzaniem Nick. – Nie. Musiałam przecież obserwować. Ten rozbójnik mógłby tu przyjść i zadusić mnie jak lis w kurniku! – Jaki rozbójnik? – Nick znów nabrał nadziei, że może jednak coś uda im się z niej wyciągnąć. – Widziała pani kogoś tej nocy? Czy to mógł być morderca? – Nikogo nie widziałam – stwierdziła pani Tilson lekko obrażonym głosem. – Gdybym widziała, to bym przecież powiedziała policjantom od razu. Ten rozbójnik nie przyszedł – mruknęła, jakby rozczarowana. – Ale on pewnie tylko czeka, aż stracę czujność! – A czy widziała pani ofiarę, Waltera Darringtona, kiedy wchodził nocą do budynku wydawnictwa? Dzięki latarniom powinno być dosyć jasno, a jego nie sposób z nikim pomylić: miał płomiennie rude włosy. – Wiem, który to był, piekielnik jeden. Nie widziałam go – pani Tilson naburmuszyła się jeszcze bardziej. Czyli jednak nie zawsze siedziała w fotelu, wyglądając przez okno. Musiała chodzić do łazienki i przygotowywać sobie herbatę do tych termosów – pomyślał Nick. – Herbatki? – zapytała pani Tilson gościnnie, zauważając jego spojrzenie. – A nie, dziękujemy – wymamrotał Nick, wzdragając się, jakby proponowała mu cykutę. – Czyli widziała pani tylko, że się świeci, tak? I to na pewno było tamtej nocy? – Ja wszystko doskonale pamiętam! Po to mam ten zeszyt – powiedziała, wyciągając ze stosu papierów rozlatujący się notatnik. – Mogę? – zapytał Nick i zaczął przeglądać gąbczaste, poplamione kartki. Wyglądało na to, że pani Tilson skrupulatnie notowała wszystkie swoje obserwacje. Najwięcej było tam zapisków na temat tajemniczych trucicieli, brodatych rozbójników i innych fantastycznych postaci, ale może wśród tego wszystkiego kryła się, niczym drobinka złota w piachu, jakaś wartościowa informacja. Pani Tilson przyglądała się przez chwilę, jak Nick kartkuje jej cenny zeszyt, po czym znudziła się. Dla rozgrzewki jeszcze raz uderzyła w ścianę, a potem wygrzebała wśród rupieci trąbkę rowerową i zaczęła ją rytmicznie ściskać, jakby nadawała komuś tempo. Rupert zaczął się krzywić do taktu, jakby wymierzano mu chłostę, a posterunkowy Haynes, który był w akademii policyjnej w reprezentacji wioślarstwa, odruchowo wyciągnął płynnie obie ręce do przodu. – Czy moglibyśmy pożyczyć ten dokument? – zapytał Nick przymilnym tonem, licząc, że zainteresowanie policji skłoni staruszkę do współpracy. – Nie ma mowy – odparła twardo pani Tilson, porzucając na chwilę trąbkę. – Bez mojego zeszytu całkiem się pogubię. – Hm, czy w takim razie zgodziłaby się pani, żeby obecny tutaj posterunkowy odwiedził panią jutro i na miejscu skopiował treść zapisków? – Może być – mruknęła pani Tilson. – Jeśli tylko nie nabałagani. – Na pewno nie. – Nick czuł, że może z czystym sumieniem poręczyć za Haynesa. – W takim razie jutro koło południa – powiedział, po czym wstał i położył posterunkowemu
rękę na ramieniu takim gestem, jakby powierzał mu dowództwo samobójczej, acz chwalebnej misji bojowej. – To było absolutnie najgorsze pół godziny w ciągu tego miesiąca – żalił się Rupert Jenny, która wysłuchała ich opowieści uważnie, starając się wyglądać na odpowiednio przejętą i nie uśmiechać się. – Powiedziałbym, że w ciągu dwóch miesięcy, ale w marcu byłem u dentysty. Po wizycie u tej wariatki przez cały dzień bolała mnie głowa. – Naprawdę narobiła aż takiego hałasu? – O tak – potwierdził Nick. – Kiedy wyszliśmy z jej mieszkania, zapukaliśmy do sąsiadów spod jedenastki. Całkiem mili ludzie, spokojni. Pani Tilson udało się ich całkowicie zastraszyć: powiedzieli, że te hałasy wcale im nie przeszkadzają i nigdy tego nawet nie zgłaszali właścicielowi budynku ani dzielnicowemu. A przecież nawet kiedy staliśmy na korytarzu, ściany się trzęsły od tej upiornej muzyki. – Mnie się tam ci ludzie wcale nie podobali – oświadczył Rupert. – Ona miała takie paskudne, ciężkie, słodkawe perfumy. Nie znoszę takich. Może to od nich mnie rozbolała głowa. – Hmmm... To pewnie marihuana – powiedziała Jenny z namysłem. – Co? – zdziwili się obaj. – Wszystko się zgadza. Starsza pani myśli, że trują ją przez ścianę, a pewnie opary tak naprawdę przedostawały się przez wentylację. Łatwo to sprawdzić. Zakładam, że pokój, w którym zwykle przesiaduje pani Tilson, sąsiaduje z łazienką tamtych spod jedenastki. Nic dziwnego, że staruszka opowiadała potem jakieś niestworzone historie. A oni oczywiście nikomu się nie skarżyli na jej działania odwetowe, bo ktoś mógłby wziąć na poważnie jej gadanie o truciźnie. Z kolei te ciężkie perfumy miały zamaskować zapach, rzeczywiście dość słodkawy – powiedziawszy to, Jenny uśmiechnęła się do nich szeroko. Nick i Rupert przez chwilę milczeli. – Myślę... myślę, że zadzwonimy zaraz do Haynesa i polecimy mu to jutro sprawdzić – powiedział Nick i odchrząknął, jakby coś utkwiło mu w gardle. – A powiedz mi... ty raczej nie wyglądasz na kogoś, kto... – Czytałam o tym – wyjaśniła Jenny. – Redaktor przy pracy dowiaduje się bardzo wiele z różnych dziedzin. Sara wie chyba wszystko o wszystkim. Mam wrażenie, że całe życie spędziła, czytając książki, chociaż na pierwszy rzut oka nie wygląda przecież na intelektualistkę. Raczej na kobietę, która czyta tylko kryminały wieczorami, od czasu do czasu. – Tu Jenny mrugnęła do Ruperta. – Czyżby była moją fanką? – zapytał z radosnym niedowierzaniem pisarz, gotowy od razu wybaczyć Sarze wszystkie jej uśmieszki. – Noo nie wiem – zawahała się Jenny, zdecydowana mówić prawdę. – Ale na pewno wszystkie przeczytała. – A co to za różnica? Skoro zna całą serię, musiało jej się podobać – uznał Rupert, nadymając się z dumy, po czym zaczął ją przekonywać, że powinna także zapoznać się z jego dziełami, najlepiej w porządku chronologicznym. Nick uznał, że to najlepszy moment, żeby wrócić do sprawy Darringtona. Jenny, uradowana swoim odkryciem, była zrelaksowana i chętna do rozmowy. Swoją drogą naprawdę ciekawiło go, czy miała rację z tymi oparami marihuany. Jeśli tak, to mogło się okazać, że pani Tilson była o wiele mniej zwariowana, niż mogło się wydawać, a jej notes stałby się ważnym dowodem. O ile rzeczywiście coś widziała....
– No dobrze, moi drodzy – zwrócił się do dziewczyny i Ruperta jak do rozbrykanych przedszkolaków. – Czas porozmawiać o naszym trupie. *** – Powiedz nam najpierw coś o atmosferze w wydawnictwie. Szczerze mówiąc, wcale nie wyglądacie na szczególnie poruszonych. Ktoś morduje wam szefa, najwyraźniej jest to jeden z was... Nie wiem, czy tylko przy nas wszyscy zachowują się tak spokojnie, czy naprawdę czują się bezpiecznie? – zapytał Nick, wyciągając swój notes. Jenny usiadła prosto i zaczęła opowiadać. – Zaczęłam pracować w D&B niedługo przed śmiercią Darringtona, więc nie wiem, jakie są ich normalne reakcje na czyjś nagły zgon. Ale rzeczywiście nie okazują przesadnych emocji. Prawda jest taka, że nikt go specjalnie nie lubił – powiedziała z wahaniem, jakby zawstydzona w imieniu niesympatycznego nieboszczyka. – Na początku wszyscy byli ożywieni i intensywnie plotkowali po kątach, szczególnie Sara, Danny i Samantha, ale potem wszystko się jakby uspokoiło. Pewnie dlatego, że tak naprawdę nikt nic nie wie. Sara i Elisabeth urządziły nawet głosowanie na to, kto zabił. – I co? Kto wygrał? – zapytał z zainteresowaniem Rupert. – Ted. Ale myślę, że wybory zostały sfałszowane – dziewczyna się uśmiechnęła. – Elisabeth naprawdę go nie lubi. A jeszcze co do tych chłodnych reakcji... – Nie musisz się tłumaczyć, widzimy, że ta zbrodnia to dla pracowników wydawnictwa miła odmiana – wtrącił Nick. – Dla mnie to wszystko było dosyć nierealne – ciągnęła, nie komentując jego uwagi – i domyślam się, że dla pozostałych też. Nie wiedzieliśmy ciała ani krwi... W poniedziałek rano zadzwonił do nas Anthony z wiadomością o śmierci Waltera i kazał nam zostać w domach. Potem dzwoniła policja i wzywała nas kolejno na przesłuchania. Ja byłam w turze wtorkowej i cała rozmowa trwała jakieś pół godziny, po czym zwolnili mnie do domu. A w środę już normalnie przyszliśmy do pracy, jak gdyby nigdy nic. Biuro Waltera było wysprzątane i puste, Anthony przeniósł się do siebie... – Jak to: do siebie? – zapytał Nick. – Teoretycznie Walter i Anthony mieli osobne biura, ale tak naprawdę większość ich pracy polegała na omawianiu różnych projektów, setkach telefonów i dyskusji, więc woleli pracować razem. Anthony zwykle u siebie wypijał tylko pierwszą kawę i robił przegląd korespondencji i prasy, a potem od razu szedł do biura Waltera. Mam wrażenie, że Walterowi to nie do końca odpowiadało, bo Anthony zawsze był o wiele bardziej aktywny niż on i zmuszał go do pracy. – Rzuciło mi się w oczy, że biuro Burrowsa wygląda tak, jakby on tam wcale nie pracował – powiedział Nick. – Bo tam nie pracuje – uśmiechnęła się. – Wytrzymał sam tylko dwa dni, a potem przeniósł się do Amiyi. W swoim biurze tylko przyjmuje gości. A, no i siedzi tam, kiedy pokłóci się z Amiyą i ona go wyrzuca z archiwum – dodała Jenny po krótkim namyśle. – Bardzo mnie interesuje ta sprawa z Anthonym i Amiyą, ale może do tego przejdziemy później – zaproponował Rupert. – Powiedz jeszcze coś więcej o Darringtonie i Anthonym, jak w ogóle wyglądał ten układ. – Hm, mogę tylko powiedzieć, jak ja to odbierałam. Jako praktykantka nie miałam
z nimi wiele wspólnego. Przede wszystkim byli zupełnie innymi typami szefów. Darrington był szefem tradycyjnym, w rodzaju „kobieto, zrób mi kawy”, a Anthony... widzieliście, sam sobie robi kawę. Najchętniej robiłby kawę też wszystkim pracownikom. Nie dlatego, że jest aż taki miły, tylko po prostu kocha nasz nowy ekspres do kawy i wszelkie techniczne nowinki. Anthony wszystkim się interesuje i wie, jak co działa w wydawnictwie. Myślę, że mógłby w razie czego zastąpić zarówno redaktorów, jak i magazynierów. Za to Walter oczekiwał, że to, co zaplanował, zostanie zrealizowane i on sam nie musi brać w tym udziału, bo przecież po to zatrudnia tych wszystkich ludzi, żeby robili, co do nich należy. – Słowem Walter był tym złym gliną, a Anthony jest tym dobrym? – zapytał Nick domyślnie. – Tak się może wydawać – powiedziała z ociąganiem Jenny. – Bez wątpienia Anthony jest bardziej sympatyczny, a Walter wcale się nie przejmował, czy ktoś go lubi, czy nie. Rzecz w tym, że taki przyjacielski szef też może być zmorą. Do wszystkiego się wtrąca, wszystko każe sobie wyjaśniać, nad wszystkim czuwa... Nie za bardzo można się obijać – wyjaśniła. – Mnie to nie przeszkadza, bo ja i tak mam zawsze na karku Sarę, ale inni czasem narzekają. Poza tym z Walterem człowiek zawsze wiedział, na czym stoi, choćby to nie było przyjemne, a Anthony bywa strasznie kapryśny. Jest tak samo wymagający jak Walter i myśli przede wszystkim o interesach firmy, a nie pracowników, ale przy tym cały czas się uśmiecha. – Hm, przyznam, że nie widzę w tym nic złego. Jako szef musi się kierować dobrem firmy, to jasne. A jeśli przy tym wprowadza miłą atmosferę, to czego chcieć więcej? – Rupert rozłożył ramiona. – No niby tak... Anthony jest bardzo sympatyczny i porządny i go lubię, ale... Po prostu... – męczyła się Jenny. – Nie bardzo mu ufam. Zdaję sobie sprawę, że jest ode mnie bardziej inteligentny i jeśli tylko będzie okazja, on to wykorzysta. Anthony umie manipulować ludźmi i kiedy przychodzi co do czego, nie ma skrupułów. – To ciekawe – mruknął Nick, notując pilnie. – A jak się układała ich współpraca? W takich tandemach zwykle jest tak, że jedna osoba ma tysiąc pomysłów na minutę i buja w obłokach, a druga stoi mocno na ziemi i nie wypuszcza z ręki kalkulatora. Stawiam, że Burrows był tym z głową w chmurach. – Mówisz tak dlatego, że nie znałeś Darringtona – powiedziała z uśmiechem Jenny. – Nie był typem marzyciela, ale świetnie orientował się w rynku i bez przerwy proponował nowe projekty. Wiedział, co jest modne, i miał dobre oko do świeżych autorów. Obaj mieli tysiąc pomysłów na minutę i obaj umieli myśleć racjonalnie i realnie obliczać koszty. – Czyli co? Kłócili się, czyj pomysł jest lepszy? – Nie, nie podchodzili do tego emocjonalnie. Wybierali najkorzystniejsze rozwiązanie i tyle. W krytycznych sytuacjach pytali o zdanie Amiyę. – W takim razie teraz, kiedy firma już się rozkręciła i ma swoją markę, Burrows może spokojnie prowadzić wydawnictwo sam? Zwłaszcza że ma wsparcie Amiyi? – powiedział powoli Nick. – Jeśli pytasz, czy moim zdaniem to Anthony go zabił, wolę się nie wypowiadać – odparła ostrożnie. – Mógłby zrobić z tego miłą, rodzinną firmę: on, Amiya, Danny... – mówił Rupert w zamyśleniu. – Rzecz tylko w tym, że nie może chyba jednak liczyć na Amiyę, skoro zerwali zaręczyny?
– O, są już z powrotem razem – powiedziała Jenny bez specjalnego przejęcia. – Jak to?! – Widziałam dzisiaj, że Amiya znowu nosi pierścionek, a poza tym Anthony pracował z nią w archiwum. – No dobrze, opowiedz nam o tym fascynującym związku – poprosił Nick, przewracając kartkę w swoim notesie. – Znają się od bardzo dawna, nie wiem, odkąd dokładnie, ale na pewno poznali się kilka lat przed założeniem wydawnictwa. Podobno od początku było jasne, że jeśli Darrington i Burrows stworzą razem firmę, Amiya będzie w niej pracować. Z tego co wiem, mieszkają razem, ale kiedy się kłócą, Amiya demonstracyjnie wyprowadza się do swojej garsoniery. – Czyli często się sprzeczają? – upewnił się Nick. – Bez przerwy. Danny mówi, że zrywają ze sobą średnio raz na pół roku. – Czyli to nic szczególnego, że zerwali właśnie teraz? Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że to będzie dla nas jakaś poszlaka w śledztwie. Ale skoro mówisz, że to u nich normalne... – Słyszałam, że pokłócili się kilka dni po śmierci Waltera. Podobno poszło o postkolonializm Salmana Rushdiego. – Że co? – zapytał niepewnie Nick i rzucił pytające spojrzenie Rupertowi, który wzruszył ramionami. – Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o to, że Amiya jest bardzo nowoczesna. Podkreśla, że nie jest feministką, bo to w gruncie rzeczy opresywny i jednowymiarowy termin wymyślony przez fallogocentrycznych mężczyzn, którzy chcą wszystkich szufladkować, ale wydaje mi się, że tak można ją roboczo określić. Jest też bardzo wyczulona na kwestie kulturowe. Byłam raz u nich i widziałam, że korzystając z jej biblioteczki, można by zdać za jednym zamachem egzamin z teorii literatury, gender studies i krytyki literackiej na Oksfordzie. Myślę, że ona sypia z Hélène Cixous pod poduszką. Podobno wcześniej Anthony się tym nie interesował i starał się po prostu omijać drażliwe tematy. Niestety po ich zaręczynach Amiya wyszperała w jakichś rodzinnych dokumentach Burrowsów, że jego dziadek miał indyjskich służących, no i się zaczęło. – Anthony postanowił bronić honoru przodków? – zapytał Rupert. – Gorzej. Powiedział, że to wszystko było dawno temu i nie powinno mieć żadnego wpływu na ich życie. – A jaki miałoby mieć wpływ? – Nick poniósł głowę znad swoim notatek, odrywając się od literowania swojej wersji pisowni słowa „fallogocentryczny”. – Amiya uznała, że Anthony jest predysponowany, by widzieć małżeństwo z nią jako akt zawłaszczenia jej – powiedziała Jenny poważnie. Nick złapał się za głowę i przymknął oczy. – Wiesz co, chyba nie chciałbym jednak szczegółowo tego roztrząsać... choćbyś miała uznać, że jestem niepokojąco centryczny... – Moim zdaniem proporcjonalny wygląd to nic złego – wtrącił niewinnie Rupert. – Rupercie, daj mi skończyć, czas na dwuznaczne aluzje przewidziano na po dyskusji. No więc uznajmy na razie, że źródło nieporozumień między Anthonym i Amiyą nie ma nic wspólnego ze sprawami wydawnictwa. – Tak. – Swoją drogą nie zauważyłem, żeby Amiya jakoś specjalnie się obnosiła ze swoją
indyjskością – powiedział Rupert. – Ubiera się wręcz demonstracyjnie nudno. A założę się, że to nie wynika z tego, że się wstydzi swojej kultury. – Nie, Amiya po prostu chce być profesjonalistką. W pracy jest przede wszystkim redaktorem naczelnym. Wydaje mi się, że ona z jednej strony obawia się, że ktoś mógłby wytknąć jej tę indyjskość, a z drugiej jest z niej tak dumna, że chce ją jakby zachować tylko dla siebie. – Bardzo jest drażliwa, jeśli chodzi o ten temat? – zgadywał Rupert. – Spróbuj ją zaprosić na curry, to sam zobaczysz – mruknęła Jenny. – Dobrze, wracajmy do rzeczy – napomniał ich Nick. – Mamy sporo do omówienia. Podsumowując: Amiya jest stanowczą feministką przewrażliwioną na punkcie swojego pochodzenia etnicznego, na stałe związaną z Burrowsem, ma w firmie silną pozycję i spokojnie mogłaby zastąpić Darringtona u boku narzeczonego, tak? – Lepiej pilnuj dobrze tego notesu – poradziła mu ponuro Jenny. – Jeszcze sprawa tych leków – przypomniał Rupert. – Na co to ona jest chora? – Na astmę. Musi codziennie brać teofilinę. Nigdy nie widziałam, żeby to zażywała, ale wiem, że zawsze ma w torebce kilka opakowań. Mówi, że to na wszelki wypadek, gdyby zamachowcy wzięli ją za zakładnika i nie mogła dostać się do zapasu leków. – Często jej się to zdarza? – zdziwił się Nick. – Możesz zrobić dopisek, że na punkcie swojej choroby też jest przewrażliwiona. – Tak czy inaczej Amiya twierdzi, że na pewno nie zginęły jej leki. Z drugiej strony skoro Darrington został otruty właśnie tą substancją... to raczej nie może być przypadek – zauważył. – Amiya co miesiąc dostaje od lekarza receptę na określoną liczbę pigułek i na pewno musi je wszystkie przyjąć. Policja już to sprawdzała. – Wszyscy wiedzą, że Amiya bierze te leki? – upewnił się Nick. – Tak. – W takim razie ktoś mógł je zdobyć jakąś inną drogą i otruć nimi Darringtona, żeby skierować podejrzenia na Amiyę. Czy ktoś ma z nią na pieńku? – zapytał Rupert. – Chyba nie – Jenny pokręciła głową. – A przynajmniej ja o niczym takim nie słyszałam. – A może któraś z kobiet pracujących w wydawnictwie ma oko na Burrowsa? Elisabeth na przykład. Usuwa z drogi Darringtona, wrabia w to Amiyę i zostaje królową wydawnictwa – podsunął pisarz. – Nie, Elisabeth go lubi, ale nic poza tym. Zresztą po tej historii z Ristonem... – Jakiej historii z Ristonem? – zapytał Rupert podejrzliwie. – Cóż, bardzo długo byli parą, podobno nawet wydawało się, że wezmą ślub, ale... – Co?! Rupert, najwyraźniej wstrząśnięty, zerwał się na równe nogi i zaczął chodzić po salonie, wznosząc okrzyki oburzenia i niedowierzania. – Taka piękna, pełna życia kobieta i ten wymoczek? Nie może być! To estetyczne świętokradztwo! Ona by nigdy, nigdy nawet nie obejrzała się za kimś tak bezbarwnym, tak przeraźliwie, beznadziejnie, morderczo nudnym jak Riston! Nie, nie wierzę. Ona nie powinna nawet stać obok niego! Nick z zainteresowaniem przeglądał się teatralnym gestom przyjaciela i zastanawiał się, czy zacznie targać na sobie odzienie albo rwać włosy z głowy. To mogłoby być
interesujące. Tymczasem Jenny, wykorzystując to, że przez chwilę obaj nie zwracali na nią uwagi, zręcznie podciągnęła niewygodną spódnicę i podwinęła nogi, zwijając się w fotelu jak kot. – Rupercie, skończ z tą błazenadą – zniecierpliwił się Nick. – Rzeczywiście Elisabeth i Paul Riston nie wydają się najlepiej dobraną parą, ale nie przesadzaj tak. Można uznać, że on jest na swój sposób przystojny... – ciągnął, ale bez przekonania. On też uważał, że asystent Wooda, mimo regularnych rysów twarzy i proporcjonalnej budowy, jest równie atrakcyjny co pokryty solą słup do cumowania łodzi. Rupert opuścił ręce i opadł bezwładnie na fotel. – Spędziłem już trochę czasu z Elisabeth i wyrobiłem sobie nader pozytywne zdanie o jej guście, a tu proszę – zwrócił się do Jenny ze zbolałym wyrazem twarzy, jakby to do niej powinien mieć pretensje. – Powiedz mi, co ona w nim widziała? Spotykała się z nim z litości czy jak? – No cóż, ja niewiele mogę o tym powiedzieć – Jenny wzruszyła ramionami. – Słyszałam, że rozstali się kilka miesięcy temu. Elisabeth to bardzo przeżywała, przeszła jakieś załamanie nerwowe i przez trzy miesiące była na zwolnieniu. – Wszystko to brzmi zupełnie nieprawdopodobnie – powiedział Rupert, kręcąc głową. – Ale rzeczywiście zauważyłem, że wygląda jakoś mizernie, jak po długiej chorobie. Kiedy wróciła do pracy? – Na początku zeszłego miesiąca. – W wydawnictwie musiało huczeć od plotek – zauważył Nick i rzucił Jenny zaciekawione spojrzenie. Nagle zmarszczył brwi, kiedy dostrzegł nad jej kolanem ciemny siniec o nieregularnym kształcie. Odsłonił go brzeg podwiniętej spódnicy, a Jenny chyba nie zdała sobie z tego sprawy. Raczej nie mogła go sobie nabić, uderzając o krawędź jakiejś szafki, bo siniak znajdował się po wewnętrznej stronie. Nick nie przypuszczał zresztą, żeby uderzenie zostało zadane jakimś przedmiotem. Był policjantem i chociaż rzadko opuszczał swoje zaciszne biuro, widywał już takie siniaki. Zerknął niespokojnie na Ruperta, ale pisarz spoglądał gdzieś w dal, zamyślony. Chyba niczego nie zauważył. Oczywiście, Nick powie mu potem o tym kolejnym alarmującym sygnale, wskazującym, że powinni się zaopiekować Jenny, ale lepiej, żeby Rupert teraz z niczym nie wyskoczył – a zwłaszcza z takim przedstawieniem jak przed chwilą. – No więc? Słyszałaś jakieś plotki? – zapytał pospiesznie, ponieważ Jenny przyglądała mu się podejrzliwie, wyczuwając jego poruszenie. – Nie, nie o Elisabeth. Myślę, że mieli dość czasu, żeby plotkować na ten temat, kiedy ona była na zwolnieniu. W każdym razie ja nic o tym nie słyszałam, a potem wszyscy byli przejęci śmiercią Darringtona... – No tak, rzeczywiście. A powiedz mi, jak ty się z nimi dogadujesz? Elisabeth, jak rozumiem, znasz niewiele dłużej niż my, ale reszta? Przyjaźnisz się z Samanthą i Amiyą? – Hm, nie, raczej nie. – Jenny sprawiała wrażenie zakłopotanej. – Wiesz, jestem tylko praktykantką. One prawie ze mną nie rozmawiają. Nie dlatego, że są niemiłe – dodała szybko – tylko po prostu mają swoje zajęcia. Najwięcej czasu spędzam z Sarą, ale ona głównie wydaje mi polecenia albo coś tłumaczy. – Skąd w takim razie wiesz aż tyle o tym, co się dzieje w wydawnictwie? – zdziwił się Rupert. – Cóż, Danny jest strasznym plotkarzem – uśmiechnęła się nieznacznie. – Nawet nie
muszę go o nic pytać, bo sam aż rwie się do opowiadania. – Ach, Danny – powiedział Rupert, rzucając przyjacielowi przeciągłe spojrzenie. – Dobrze się dogadujecie, tak? Jesteście... hm, bliskimi przyjaciółmi? – zapytał dyskretnym półgłosem, ale nie był w stanie ukryć ciekawości wyzierającej z jego oczu. – Dobrze się dogadujemy, ale nie jesteśmy... hm, bliskimi przyjaciółmi – odpowiedziała, przedrzeźniając go żartobliwie. – Danny jest szaleńczo zakochany w Elisabeth. – Coś takiego – mruknął Rupert. – No, właściwie nie ma w tym nic dziwnego, według mnie wszyscy powinni wielbić i podziwiać piękną Elisabeth. Ale w takim razie dlaczego tak mało o niej wiesz? Czy Danny nie mówi o niej bez przerwy? – Nie, właśnie nie. Jest bardzo dyskretny. Myślę, że nie chce ze mną o niej rozmawiać, bo boi się, że mogłabym wyśmiać jego uczucia. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale Danny to bardzo wrażliwy chłopak... Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś o Elisabeth, spróbujcie wypytać Sarę. Jeśli się odważycie ją zaczepić – dodała z przekornym uśmieszkiem. – Sarę? Dlaczego właśnie Sarę? – zapytał Nick. – Bo to jej matka. *** – Przynieś mi wody – powiedział słabo Rupert, machając w stronę przyjaciela dłonią jak omdlewająca baletnica. – I co jeszcze: rozsznurować ci gorset? – mruknął Nick, patrząc na niego podejrzliwie. W końcu jednak podniósł się z fotela. Nigdy nie wiadomo, kiedy ten pajac udaje... Kiedy tylko wyszedł, Rupert natychmiast się ożywił i przechylił w stronę Jenny. – Mieszkasz z rodzicami? – zapytał szybko. – Słucham? – zdziwiła się. – Nie, dlaczego? Moi rodzice są... w domu. Hm, daleko. Rupert, któremu nie umknęło lekkie wahanie w jej głosie, przysunął się jeszcze bliżej. – A zatem mieszkasz z chłopakiem, tak? – rzucił ostentacyjnie swobodnym tonem, zezując przy tym na drzwi. – Nie, ja nie... A właściwie czemu pytasz? – zapytała nagle, po czym oblała się rumieńcem. – Nic, nic – Rupert uśmiechnął się do niej promiennie. Właśnie w tej chwili wrócił Nick ze szklanką zimnej wody. Przystanął na chwilę, ze zdziwieniem obserwując, jak Rupert gwałtownie odsuwa się od Jenny z niewinną miną. – Widzę, że woda naprawdę ci się przyda – mruknął. – Pamiętaj, Jenny, gdyby ci się naprzykrzał, od razu mi powiedz. – Mrugnął do niej porozumiewawczo, ale nie oddała mu uśmiechu. Co on jej takiego powiedział? – No dobrze. Z tą Sarą to była prawdziwa bomba. Czemu nic wcześniej o tym nie wspominałaś? – zapytał, siadając w fotelu. – Hm, właściwie sama nie wiem – powiedziała, opuszczając głowę i bawiąc się nerwowo końcówką paska. Drgnęła, gdy spostrzegła, że brzeg spódnicy podsunął się do góry, i obciągnęła go szybko, zasłaniając doskonale widoczny przez cieniutkie rajstopy siniec. Rzuciła niespokojne spojrzenie na Nicka i Ruperta, ale wydawało się, że żaden
z nich nic nie zauważył. – No więc? – odezwał się Nick ze zniecierpliwieniem. – Bo to taka dziwna sprawa... Nikt nie wiedział, że są spokrewnione, a tym bardziej że to matka i córka. Wszyscy dowiedzieli się o tym, kiedy Elisabeth rozstała się z Ristonem i przeszła załamanie nerwowe. Sara oświadczyła wtedy, że jako matka chce się opiekować Elisabeth w trudnych chwilach, i też poszła na zwolnienie. – No, no, niezłe rewelacje zachowałaś na sam koniec – powiedział Nick, notując szybko. – Sary też nie było trzy miesiące? – zapytał z niedowierzaniem. – Nie, ona podobno wróciła wcześniej... Nie wiem kiedy dokładnie. Nie interesowałam się tym. – Jenny przyjęła postawę obronną. Próbowali jeszcze coś z niej wyciągnąć na ten temat, ale najwyraźniej nic więcej nie wiedziała ani o chorobie Elisabeth, ani o tym, dlaczego obie trzymały w tajemnicy to, że Sara jest jej matką. Rzeczywiście Danny umiał trzymać buzię na kłódkę. Koło dwudziestej drugiej do pokoju wrócili Arthur i Elaine, stanowczo żądając, żeby dali wreszcie Jenny spokój i przestali ją maglować, jakby była co najmniej główną podejrzaną. Tym razem przyszedł z nimi Nave, który rozejrzał się z namysłem, po czym podszedł, kolebiąc się na boki, do fotela Jenny i rzucił jej tak ufne i wyraziste spojrzenie, że musiała go pogłaskać. Posiedzieli w przytulnym salonie Marleyów przy herbacie i „kropelce brandy” do północy, kiedy to Rupert oświadczył, że odwiezie Jenny do domu. Próbowała słabo protestować, mówiąc, że przecież może wziąć taksówkę, lecz Rupert zdołał nie tylko ją przekonać (powołując się na fakt, że specjalnie nic nie pił), ale też sprytnie pozbyć się Nicka, który zgłosił chęć towarzyszenia im. Przez całą drogę prawie nic nie mówili. Rupert podkręcił ogrzewanie, widząc, że Jenny drży w swoim cienkim płaszczu, i poradził jej, aby przykryła się kocem, który leżał na tylnym siedzeniu. Po krótkim wahaniu położyła go sobie na kolanach. Koc był zimny i szorstki i tak naprawdę niewiele pomógł, więc skuliła się i spróbowała opanować drżenie siłą woli. Zerknęła przez okno na nocne Nottingham, ale zaraz poczuła, jak bardzo pieką ją oczy po całym dniu, i przymknęła powieki. Otwarła je dopiero, kiedy samochód niespodziewanie zahamował. – Woolmer Road 80, droga pani. Szybkośmy zajechali, nie? – powiedział Rupert całkiem przekonującym cockneyem. – Rzeczywiście szybko... – Jenny zaczęła pośpiesznie zsuwać koc i szukać torebki, która spadła jej pod nogi. – Przysnęłaś na chwilę? – Oczywiście, że nie – obruszyła się, a zaraz potem uśmiechnęła, widząc, że się z nią droczy. – Dziękuję za podwiezienie. Pewnie zobaczymy się jutro. Dobranoc – powiedziała ciepło, wysiadając. – Dobranoc. Aha, Jenny – zawołał, zanim zdążyła zatrzasnąć drzwiczki. – Tak? – Na którym piętrze mieszkasz? – Na drugim – odparła, patrząc na niego pytająco. Pokręcił głową z uśmiechem i zamachał ręką, żeby już biegła do domu. Panował przenikliwy chłód, jakby to był początek marca, a nie kwietnia. Stojąc w drzwiach kamienicy, Jenny odwróciła się i zobaczyła, że Rupert po
dżentelmeńsku czeka, aż wejdzie do środka. Skinęła mu ręką na do widzenia, ale nie wiedziała, czy z tej odległości to zobaczy. Rupert rzeczywiście czekał, aż zniknie w bramie. Wtedy zgasił silnik, wyszedł z samochodu i oparty o maskę zadarł głowę do góry, wpatrując się w okna na drugim piętrze. Po chwili w jednym z nich zaświeciło się światło. Rupert powoli zamknął carltona, przerzucił kluczyki z jednej ręki do drugiej i zaczął się niespiesznie przechadzać wzdłuż ulicy. Potem przeszedł na drugą stronę i przystanął pod kamienicą, nasłuchując. Szybko przeniknęło go zimno, więc wsunął zmarznięte ręce do kieszeni i znów podjął swoją małą przechadzkę, za każdym razem zawracając przy rogu budynku, jakby był żołnierzem na warcie. Po pół godzinie światło na drugim piętrze zgasło. Rupert przez chwilę postał pod nim, wiercąc się niecierpliwie. Czego właściwie się spodziewał? Że usłyszy krzyki i będzie mógł z czystym sumieniem pobiec na górę i staranować drzwi? Parsknął z niezadowoleniem, poprawił kołnierz płaszcza, po czym wrócił do samochodu i pojechał na Argyle Street, czując się niebywale głupio.
Rozdział szósty Mężczyzna, który nie był Paulem Ristonem – Rada Sary – Coś gorącego – Pszczoły i złote jajko – Nick nie może spać – Piękna intryga Elisabeth przyglądała się, jak siedzący naprzeciwko niej mężczyzna elegancko i zgrabnie wsuwa do ust kawałek duszonego kalmara, jednak – chociaż to niełatwe zadanie – w jej wzroku nie było podziwu, tylko uprzejmie maskowana udręka. Po raz kolejny tego wieczoru zastanawiała się, po co właściwie się z nim umówiła. No tak, już jakiś czas temu zdała sobie sprawę, że związek z Paulem mocno ograniczył, a właściwie uśmiercił jej życie towarzyskie. Tylko że przedtem jej to nie przeszkadzało. Teraz jednak postanowiła coś z tym zrobić i umówiła się z Adamem na kolację. Wydawało się, że to dobry pomysł – nie widzieli się od paru lat, kiedy to on przestał się pojawiać w towarzystwie, bo ostatecznie zerwał z pisaniem i zajął się czymś zupełnie innym. Ucieszyła się, że wreszcie będzie mogła porozmawiać z kimś spoza branży i chociaż na chwilę zapomnieć o pracy i morderstwie, ale już kiedy oddali menu zgiętemu w pół kelnerowi, zorientowała się, że chyba za bardzo odzwyczaiła się od swobodnych pogawędek o niczym. Oczywiście nie był to w tym przypadku żaden towarzyski problem – po prostu zachęciła go do mówienia i mogła już tylko słuchać, potakując mu i uśmiechając się z zainteresowaniem. Właściwie o czym rozmawiała z Paulem? Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, a to bardzo dziwne, bo przecież tyle czasu spędzali razem. Byli nierozłączni. Wtedy wydawało jej się to zupełnie naturalne i bardzo romantyczne, a teraz zaczęła podejrzewać, że on jej po prostu pilnował. Ale może to sobie wmawia? Wmawiała sobie ostatnio tyle rzeczy (że tak jest właściwie lepiej, że powinna była wcześniej skończyć ten toksyczny związek, że od początku było jasne, że to nie ma przyszłości, że wcale nie jest jej przykro, że doskonale sobie z tym radzi, że lada dzień trafi na właściwego mężczyznę), iż trudno było jej ocenić, na ile jest szczera sama ze sobą. Czuła, że gdyby tylko rozpracowała zagadkę Paula Ristona, byłaby wolna. Gdyby tylko udało jej się zrozumieć... – ...widziałem ją na pogrzebie. Chyba bardzo schudła, nie uważasz? – zapytał Adam, zmuszając ją, żeby przez chwilę skupiła się na jego słowach. Drgnęła niemal niezauważalnie i obdarzyła go sympatycznym uśmiechem. – Chyba tak. To miło, że się o nią troszczysz. Jak wy się właściwie poznaliście? – Zmarszczyła brwi, udając, że nie może sobie tego przypomnieć, co sprawiło, że Adam rozwlekle opowiedział jej historię, którą tak naprawdę znała na pamięć. Elisabeth wpadła na Adama właśnie po pogrzebie. Była bardzo przygnębiona i w pierwszej chwili go nie poznała, ale po krótkiej rozmowie wymienili się numerami telefonów, obiecując sobie, że niedługo się umówią na kolację. Wtedy wcale nie miała ochoty się z nim spotykać, ale gdy kilka dni temu przytłoczyła ją perspektywa
niekończących się samotnych wieczorów, sama do niego zadzwoniła. I po co? – zapytała teraz samą siebie zgryźliwie. Nie lepiej było wziąć długą, ciepłą kąpiel z olejkiem migdałowym, poczytać coś... Nie! Ileż można czytać! Tak naprawdę nie miała mu nic konkretnego do zarzucenia. Adam przyjechał po nią punktualnie, był ubrany w nienaganny garnitur, cały w uśmiechach, uprzedzająco uprzejmy, odpowiednio zachwycony jej towarzystwem, miał białe zęby i doskonale radził sobie z trzęsącymi się na widelcu owocami morza. Zupełnie nie wyczuwał jej nastroju i nie zorientował się, że wcale go nie słucha, ale ostatecznie przecież nie widzieli się bardzo długo, a i w tamtych czasach nie byli sobie jakoś szczególnie bliscy. Nie sposób mieć do kogoś pretensje z takiego powodu, to logiczne. Natomiast z całą mocą swojej rozpaczy irracjonalnie nienawidziła go za to, że nie jest Paulem Ristonem. Co ona w nim widziała? To było właśnie sedno zagadki Ristona – pytanie, które nieustannie zadawała sobie sama Elisabeth i wszyscy inni (kiedy myśleli, że ona nie słyszy). Rzeczywiście, wydawał się nudny, nietowarzyski, surowy, ale... Ale co? Że zawsze sam prasował sobie koszule, w śmiesznym skupieniu, jakby była to sprawa najwyższej wagi? Że nosił staromodny zegarek po dziadku, który nagrzewał się od ciepła jego ręki jak kamyk na gorącym piasku? Że kiedy się czegoś bał, natychmiast stawał się chłodny i wyniosły, jakby ktoś go śmiertelnie obraził? Że pachniał dobrym, drogim mydłem, nie pretensjonalnymi perfumami, jak inni mężczyźni? Taak, zdecydowanie było za czym tęsknić... Oczy zasnuły jej się zdradziecką mgiełką, ale wpatrzyła się intensywnie w śnieżnobiały obrus i błyszczące sztućce i przeszło. Przejmowała się nie tyle Adamem – który właściwie mógłby pomyśleć, że wzruszyła się opowieścią o jego nieszczęśliwej miłości – ile tym, że miała mocno umalowane oczy. Spędzała bardzo dużo czasu nad swoim perfekcyjnym makijażem i nie znosiła potem niczego poprawiać. Pociągnęła leciutko nosem i spojrzała roziskrzonymi oczami na Adama, który właśnie zadał jej jakieś pytanie. – Przepraszam, mógłbyś powtórzyć? *** – Zastanów się jeszcze. Być może jesteśmy o krok od rozwiązania tej sprawy – szepnął Rupert, spoglądając niespokojnie na uchylone drzwi. – Już postanowiłem – mruknął Nick. Po tym jak spędził kilkanaście godzin nad tekstem zapisków pani Tilson, dostarczonych mu przez zmordowanego posterunkowego Haynesa, był pewien, że ujęcie mordercy Waltera Darringtona nie nastąpi jeszcze długo – zwłaszcza jeśli będzie to zależało od sprawności jego władz umysłowych. – Ale pomyśl, może właśnie teraz stanie się coś przełomowego, może trafimy na jakiś ślad – mamrotał pospiesznie Rupert, starając się mówić na tyle cicho, by na wpół zagłuszał go szum ekspresu do kawy. Prowadzili tę rozmowę już od rana i teraz, kiedy zrobili sobie przerwę w długiej sesji prac redakcyjnych z Elisabeth, Rupert nie mógł się powstrzymać, żeby nie wrócić do tego tematu. Byli w kantynie sami, ale ktoś w pokoju redaktorów mógłby ich usłyszeć, więc starali się zachować ostrożność. – Nie ma sensu teraz wyjeżdżać – przekonywał cicho. – Uporamy się z tym szybko i będziemy mogli na dobre wrócić do Londynu.
– To nie obóz pracy przymusowej. – Nick zaszurał gniewnie tacą, bo ekspres właśnie skończył pienić mleko. – Należy mi się wolny weekend. Jadę do Little Fenn. Ty tu sobie siedź i czekaj na przełomowe ślady. Potem mi wszystko opowiesz. – A jeśli właśnie w ten weekend wydarzy się następne morderstwo? – syknął Rupert, przysuwając tacę do siebie tak gwałtownie, że filiżanki zadzwoniły głośno. – To przynajmniej jeden z nas będzie bezpieczny. Nie zaczynaj znowu. Idziemy – powiedział, demonstracyjnie rezygnując z szeptu, i z tacą w rękach ruszył do drzwi. Rupert, klnąc pod nosem, poszedł za nim. Kiedy stanęli w drzwiach, rozejrzeli się uważnie, ale wyglądało na to, że nikt nie był zainteresowany ich tajemnicami – Ted garbił się pracowicie nad klawiaturą komputera, Sara szukała czegoś w szufladzie swojego biurka, a Jenny stała obok niej, cierpliwie czekając. Na widok tej ostatniej Rupert uśmiechnął się szeroko i już chciał coś powiedzieć, kiedy Sara podniosła głowę i rzuciła mu takie spojrzenie, że cofnął się o krok. Wymienili z Nickiem porozumiewawcze zerknięcia i zgodnie skierowali się do wyjścia na korytarz. Elisabeth czekała na nich w gabinecie Darringtona, który przejęli, żeby nie przeszkadzać pozostałym redaktorom głośnymi rozmowami. Gdy Nick i Rupert wyszli, Sara poszurała jeszcze chwilę papierami w szufladzie, choć już znalazła to, czego szukała, po czym wyprostowała się i spojrzała na Jenny z domyślnym uśmieszkiem. Jej praktykantka wyglądała na pochłoniętą bez reszty przeglądaniem planu wydawniczego, zawieszonego nad biurkiem. Wręcz pożerała go wzrokiem. Wąskie usta Sary rozciągnęły się jeszcze bardziej. – Jeśli polujesz na tego z zielonymi oczami, radziłabym ci ubierać się w jakieś cieplejsze kolory, w czerwony albo chociaż bordo. I raczej kobieco niż dziewczęco. Nie wiem, czy coś wskórasz, ale przecież warto spróbować – powiedziała, przekrzywiając głowę na bok. – A jeśli chodzi o tego blondyna... – Sara zawiesiła głos. Jenny, która już po jej pierwszych słowach opuściła głowę, żeby ukryć zdradziecki rumieniec, wykręciła nerwowo mały palec lewej ręki. Wiedziała, że za resztę zdania będzie musiała zapłacić, dając Sarze choć trochę satysfakcji z tej zabawy. Obejrzała się na Teda, ale wydawał się całkowicie skupiony na wprowadzaniu korekty. – Tak? – zapytała więc potulnie. – ...to na twoim miejscu od razu dałabym sobie spokój. *** Terry K. Wood przemierzał wielkimi krokami podłogę w swoim gabinecie. Był to zaskakująco przytulny pokój, urządzony komfortowo i z prostotą, o jaką nikt by nie podejrzewał tak teatralnego pisarza. Do tej demonicznej czarnej brody i garniturów o ekscentrycznym kroju pasowałoby raczej wielkie mahoniowe biurko, krzesło, na jakim mógłby zasiadać Merlin w Avalonie, chłodne posadzki i kolekcja dziewiętnastowiecznych muszkietów na ścianach. Terry’ego Wooda byłoby na to stać, jednak w pewnych kwestiach bywał bardzo praktyczny: uważał, że miejsce zabytkowych mebli jest w muzeum, a dużo lepiej się pracuje, siedząc w nowoczesnym fotelu na kółkach, najlepiej z kraciastym pledem na kolanach. Teraz jednak ulubiony koc leżał odrzucony niedbale na dywanie, zaś pisarz chodził nerwowo tam i z powrotem, bijąc się z myślami. Paul Riston, który jako jedyny miał dostęp do wewnętrznego sanktuarium Wooda,
siedział na sofie i przyglądał się swojemu pracodawcy z lekkim zniecierpliwieniem. Miotający się Wood przypominał mu teraz zagłodzonego lwa, spacerującego gniewnie po swoim wybiegu w zoo – z tym że jego szef wydawał się nieświadomy istnienia klatki. – Co możemy zrobić z tym Marleyem? – Pisarz zatrzymał się nagle i posłał swojemu asystentowi natarczywe i alarmujące spojrzenie. – Nic – odparł spokojnie Riston, niewiele sobie robiąc z jego marsowej miny. – Przecież on może nam zaszkodzić – warknął Wood. – To pokrzyżuje nasze plany. – Nie ma już czego krzyżować – przypomniał asystent, wzruszając ramionami. – No właśnie, Darrington leży w ziemi, a my jesteśmy właściwie w punkcie wyjścia. – Pisarz grzmotnął pięścią w blat biurka. Riston wychwycił histeryczną nutę w jego głosie i pomyślał, że Wood jest bliski załamania. Cała ta sprawa zaczęła go przerastać. Spojrzał teraz na Paula na poły wyzywającym, na poły proszącym wzrokiem desperata, który przywiódł Ristonowi na myśl jego młodszą siostrę – właśnie tak patrzyła na rodziców, kiedy chciała sprawdzić, czy płakała już wystarczająco długo, aby uwierzyli jej, że jest zbyt chora, by iść do szkoły. Paul wzdrygnął się lekko – szczerze nie cierpiał swojego rodzeństwa. Za Woodem też nie przepadał, ale w tym wypadku przynajmniej nie musiał udawać. Zresztą, przecież nie za lubienie mu płacił. Najpewniej Wooda w ogóle nie interesowało, co Riston o nim myśli. – Więc co teraz? – zapytał niecierpliwie pisarz. – Może... jest jakiś inny sposób? – W jego wzroku pojawiło się coś nowego i to spojrzenie nie spodobało się Ristonowi jeszcze bardziej. – Moim zdaniem nie powinniśmy teraz nic robić – powiedział zdecydowanie. – Lepiej będzie siedzieć cicho. Zresztą, nie wiem, czy to wszystko było potrzebne. Darrington zareagował zbyt nerwowo. – Czyli co? Mam tu sobie spokojnie siedzieć i czekać? – zirytował się Wood. – Masz siedzieć spokojnie i pisać nową książkę – powiedział Riston, mierząc go chłodnym spojrzeniem swoich jasnych oczu. – Kiedy się wszystko uspokoi, zastanowimy się, co dalej. Spokój i beznamiętny ton asystenta sprawiły, że z Wooda jakby uszło powietrze. Usiadł obok niego, zapatrzył się w ścianę nad biurkiem i pokiwał głową. – Pewnie masz rację. A co z Marleyem? Myślisz, że może coś wywęszyć w wydawnictwie? – Marley to nasz najmniejszy problem. Wiem, że cię złości, ale nie ma się czym przejmować. To mitoman. Nawet gdyby coś odkrył, nikt mu przecież nie uwierzy. Podobno ostatnio zaczął twierdzić, że bohater jego książek istnieje naprawdę. – Kto? – prychnął Wood. – Alfred Bendelin? *** Nick zaczynał się nudzić, słuchając rozmowy Ruperta i Elisabeth, omawiających tekst Tajemnicy czarnej koperty, więc ucieszył się, kiedy redaktorka poprosiła go, żeby poszukał Jenny i przyprowadził ją na chwilę. Raźnym krokiem wyszedł z gabinetu Darringtona i zwolnił dopiero na myśl o Sarze, która na pewno wykorzysta okazję, żeby wygłosić jakąś kąśliwą uwagę. Wiedział, że powinien po prostu jakoś się jej odgryźć, ale zbijała go z tropu tak skutecznie, że celne riposty nie przychodziły mu do głowy nawet po
czasie. Zupełnie inaczej było z Amiyą, z którą – chociaż też była złośliwą zołzą – zaczął się bardzo dobrze dogadywać. Podszedł powoli do uchylonych drzwi pokoju redaktorów i zajrzał do środka. Sara siedziała sama, wpisując coś do komputera ze zmrużonymi oczami. Nie zauważyła go. Wychylił się ryzykownie, żeby zajrzeć też do kantyny i upewnić się, że nie ma tam Jenny, po czym na palcach wycofał się na korytarz i cofnął do opustoszałego lobby. Właściwie powinien od razu zejść na dół do magazynu, bo można się było spodziewać, że o tej porze Jenny będzie właśnie tam, ale na wszelki wypadek postanowił sprawdzić najpierw w archiwum. Otworzył drzwi na oścież i zamarł. Wpatrywał się w zastygłą w dziwnej pozie parę i nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Przecież właśnie po to plątał się po biurze, wyciągał pracowników na pozornie niewinne pogaduszki, węszył i pchał się w różne zakamarki – żeby odkryć coś podejrzanego, ukrytego, tajemniczego. Coś właśnie takiego, jak to. Wreszcie trafił na coś gorącego. Niestety, nie miał pojęcia, co to oznacza. – Tak? Szukasz kogoś? – zapytała ostro Samantha, odsunęła się o krok od stojącego obok niej mężczyzny i skrzyżowała ręce na piersiach. Była wściekła. – Szukam Jenny – wyjaśnił Nick z niewinną miną, zastanawiając się jednocześnie, czy to on zezłościł Samanthę swoim wtargnięciem, czy też była w złym humorze już wcześniej. Oględnie mówiąc, nie wyglądała słodko. Ślicznie – tak. Ale nie słodko. – Tu jej nie ma – powiedziała, niemal zgrzytając zębami. – Pewnie zaszyła się gdzieś w magazynie i plotkuje z Dannym. – Z Dannym? To możliwe – uznał Nick, wciąż nie zdradzając chęci do wycofania się i zostawienia ich samych. Jeszcze niedawno w takiej sytuacji zaczerwieniłby się po uszy i umknął, mamrocząc przeprosiny, ale jednak czas spędzony z Rupertem robił swoje. Samantha tupnęła nogą, po czym wyszła szybkim krokiem z archiwum, potrącając przy tym stojącego w drzwiach Nicka – najpewniej celowo. Właściwie od samego początku wyglądała, jakby miała ochotę natychmiast znaleźć się gdzie indziej. Nick skierował wzrok na mężczyznę stojącego przy biurku. Odpowiedziało mu pozbawione wyrazu spojrzenie. – Sprzeczka zakochanych? – zapytał, mrugając porozumiewawczo. – Myślę, że to nie twoja sprawa – odpowiedział Ted i zrobił kilka kroków w stronę drzwi. Nick zdobył się na kolejny heroiczny wyczyn i spróbował go zatrzymać. – Wiesz, gdybyś chciał z kimś pogadać, to... – Nie. Ted, w odróżnieniu od Samanthy, najwyraźniej się nie spieszył i poświęcił kilka sekund, żeby zmierzyć Nicka zimnym, niepokojąco uważnym spojrzeniem. Jego wyblakłe, nienaturalnie powiększone przez grube szkła okularów oczy dalekowidza wyglądały jak dwie okrągłe rybki w akwarium. Poruszyły się nieznacznie, a potem skryły za cienkimi powiekami. Ted minął go i wyszedł. No cóż, rzeczywiście nie wyglądał na kogoś, kto będzie chciał się zwierzać. Ale też nie wyglądał przecież na faceta, który spróbuje swoich szans z Samanthą. Nick zamknął oczy, usiłując odtworzyć to, co przed chwilą zobaczył. Samantha stała z pochyloną głową, zasłaniając oczy jedną dłonią, a drugą odpychając Teda, który pochylał się ku niej. Chyba jej coś tłumaczył... albo może o coś ją prosił?
W każdym razie wyglądało na to, że kobieta jest poruszona, a on zmartwiony. Czy rzeczywiście w grę wchodziło tu jakieś romantyczne uczucie? Nick nie mógł w to uwierzyć. Potrafił sobie wyobrazić, że Samantha wyniośle odrzuca awanse kogoś takiego jak Ted, ale przecież wtedy nie byłaby aż tak wytrącona z równowagi – raczej ostentacyjnie znudzona i skrycie zadowolona z siebie. Bardzo ciekawe, pomyślał i wolnym krokiem zszedł na dół do magazynu. *** Podróż do Moreton-in-Marsh, z przesiadkami w Birmingham i Worchester, miała mu zająć trzy i pół godziny. Rupert usiłował na wszelkie sposoby obrzydzić Nickowi perspektywę spędzenia piątkowego wieczoru w pociągu, wskazywał na nagłe ochłodzenie, dokuczliwą mżawkę i wzrost cen biletów, przytoczył nawet wstrząsającą historię jego wuja, który onegdaj zatruł się niemal śmiertelnie zakupioną w barze Kolei Brytyjskich kanapką z piklami... Na próżno. Jedynym, co mogłoby zachwiać postanowieniem Nicka, było wspomnienie tej dziwnej sceny w archiwum – może rzeczywiście lepiej byłoby trzymać rękę na pulsie? – jednak przezornie nie wspomniał o tym na razie Rupertowi. Za dokładnie dziesięć dni miał sobie przypomnieć tę chwilę wahania, którą wtedy będzie uważał już za zlekceważony przebłysk intuicji. Teraz jednak oddawał się tylko przyjemnym rozważaniom i był w bardzo dobrym humorze. Odpoczynek na wsi dobrze mi zrobi, myślał sobie, zmierzając szybkim krokiem w stronę Station Street. Po drodze mijał słynne klifowe Hollowstone, ale był tak zamyślony, że nawet tego nie zauważył. Rupert wyniośle oświadczył, że niestety nie będzie mógł go podwieźć na dworzec, i Nick zdecydował, że w takim razie pójdzie na piechotę – mimo mżawki. Małą torbę ze swoimi rzeczami zabrał ze sobą do wydawnictwa, żeby nie wracać już na Argyle Street. Była wśród nich także kopia dziennika pani Tilson, chociaż tak naprawdę nie zamierzał do niej zaglądać przez te dwa dni. Decyzję, by zrobić sobie wolny weekend, podjął właśnie podczas mozolnego przebijania się przez te zapiski, kiedy poczuł się tak zapracowany, nieszczęśliwy i godny współczucia, że natychmiast pomyślał o osobie, która niewątpliwie okaże mu tego współczucia najwięcej. Tęsknił za nią. Co dziwne, dotąd jakoś sobie tego nie uświadamiał – oczywiście, był zajęty nową sprawą i tak wiele się działo... i kilka razy zapomniał, że chciał do niej zadzwonić... Ale kiedy wreszcie zdiagnozował ten wzmagający się z każdym dniem chłodny ucisk w okolicach serca, tęsknota nagle stała się nie do zniesienia. Wspomnienie splątanej burzy pachnących lipą i dzikimi ziołami włosów Ann, które nagle zawisło nad maszynopisem otwartym na fragmencie dotyczącym szczególnie przykrych dolegliwości gastrycznych pani Tilson z dnia siódmego lutego, było jak objawienie i Nick poczuł, że bardzo, bardzo potrzebuje odpocząć. Dla dobra prowadzonej sprawy. Zresztą, przecież tak naprawdę cały czas będzie łamać sobie głowę nad zagadką morderstwa Darringtona, a może to robić przez te trzy godziny tak samo w pociągu, jak i w Nottingham, prawda? Ta myśl pomogła mu pozbyć się wyrzutów sumienia, jednak podczas podróży zaprzątały go już zupełnie inne spekulacje i domysły. Być może właśnie dlatego nic nie zauważył.
*** – Chodźmy się bawić tam! – zaproponowała Lizzy, wskazując ręką w stronę uli stojących w zacisznym zakątku sadu. Były świeżo pomalowane w wesołe kolory i z daleka wyglądały jak domki dla lalek. – Tam nie wolno chodzić – powiedział bardzo poważnym tonem Jimmy. – Kiedy tylko pszczoły cię zobaczą, pogryzą cię do krwi. I spuchniesz jak bania – dodał złowieszczo. Wyczuwał, że to jeden z tych momentów, kiedy może spróbować budować swój autorytet. Rezolutna, pewna siebie trzpiotka, jaką przy bliższym poznaniu okazała się Lizzy Oxley, chyba nie podziwiała go tak, jak rodzeństwo, wśród którego cieszył się szacunkiem nie tylko jako najstarszy, ale również człowiek nauki. Rano przeprowadzili dłuższą dyskusję na temat literatury, której nie można było nazwać sprzeczką tylko dlatego, że Jimmy zachował kamienny spokój. Lizzy usiłowała mu wykazać wyższość swojej ilustrowanej książeczki o kurczątku nad poważnym dziełem filozoficznym, z którym Jim nigdy się nie rozstawał, ponieważ była to jego ulubiona pamiątka po ojcu. Oczywiście już na pierwszy rzut oka było widać, że racja jest po jego stronie – historię o kurczaku, który miał jakoby wykluć się ze złotego jajka (co, jak Jimmy dobrze wiedział, było sprzeczne z wiedzą płynącą z bezpośredniej naukowej obserwacji), opisano wielkimi, okrągłymi, zupełnie niepoważnymi literami, natomiast w jego książce wszystkie strony pokryte były równym, gęstym drukiem. Te zdyscyplinowane, długie szeregi budziły respekt i zaufanie należne rzetelnej, solidnej wiedzy, natomiast to, że nie był w stanie przeczytać ani linijki, tylko potwierdzało jego racje. Jimmy czuł, że bierze górę w tej dyspucie, ale właśnie wtedy nastąpiło coś zupełnie nieprzewidzianego – Lizzy, zamiast uznać się za pokonaną i zasmucić (nie za bardzo, nie był przecież okrutnikiem), uśmiechnęła się figlarnie, aż na buzi zrobiły jej się słodkie dołeczki, a oczy zamieniły w aksamitne szparki. Jimmy był pewny, że to nie jest żaden argument w dyskusji, ale z jakiegoś powodu poczuł się bardziej wielkoduszny niż zwykle i uprzejmie zmienił temat, proponując, żeby Lizzy poczęstowała się jeszcze jednym rogalikiem z cukrem pudrem. A nad tymi dołeczkami miał zamiar się poważnie zastanowić. Lizzy właśnie dostarczyła mu dalszego materiału badawczego, z uśmiechem zapewniając, że nie uwierzy, że on, Jimmy, boi się takich małych pszczół. Kiedy w chwilę później Ann wychyliła się z okna, aby zawołać dzieci na obiad, zobaczyła, że cała piątka stoi przy ulach z podciągniętymi wysoko rękawami, wystawiając ręce przed siebie i mocno zaciskając powieki. – Hej, dzieciaki! Co wy tam robicie? – Czekamy, aż nas pogryzą pszczoły! – odkrzyknął Jimmy. – Ale pszczoły jeszcze śpią, skarbie. Obudzą się za miesiąc, wtedy możecie znowu spróbować. A teraz już chodźcie. Jim, odprowadź Lizzy do panny March, a reszta, proszę, od razu tutaj, myć ręce. Ann i Nick mieli nadzieję, że po obiedzie dzieci znowu pobiegną bawić się z Lizzy, a oni będą mogli spokojnie porozmawiać w salonie, jednak maluchy zrobiły się senne, zaczęły się garnąć do nich i domagać opowieści o pszczołach. Nick, dużo bardziej zaniepokojony melitologicznymi ciągotami małych Hope’ów niż Ann, postanowił przedstawić historię z wyraźnym morałem, co zakończyło się wielką bitwą na poduszki. Potem dzieciaki były tak rozbawione, że o drzemce nie było już mowy. Ann zdjęła z siebie
szczególnie krwiożerczą, najmłodszą pszczołę, i sięgnęła po szczotkę, żeby rozczesać włosy, które uwolnione ze spinek zamieniły się w kasztanowe tornado. – Dzieci, sio. Idźcie do Lizzy – zakomenderował Nick stanowczo, nie odrywając od niej zachwyconego spojrzenia. – A co wy będziecie robić? – zapytała Jill. – Będę zaplatał mamusi włosy – oświadczył Nick. – Tak? A ty umiesz? – zdziwiła się. – Oczywiście. Wiesz, to te zręczne ręce majsterkowicza. Pokazywałem wam przecież, jak się skleja modele samolotów, prawda? – przypomniał i od razu poszedł po koszyczek, w którym Ann trzymała swoje wsuwki, spinki, klamerki, grzebyki i gumki do włosów. Wiele z nich sam jej podarował, bo miały tendencje do gubienia się, która wyraźnie nasiliła się, odkąd Ann pozwoliła dzieciom zatrzymać łaciatego kotka, który się do nich przybłąkał. Trilla, jak zdecydowała się nazwać go Polly, zużywała o wiele więcej frotek niż Ann i dziewczynki razem wzięte. Kiedy Nick wrócił, Ann siedziała już na krześle z dość niepewną miną, otoczona przez podekscytowane dzieci. – My też – oświadczyła Jill. Nick w gruncie rzeczy zupełnie inaczej wyobrażał sobie tę scenę – na pewno nie jako obrazek rodzinny – ale wiedział, że teraz sprawa jest już przegrana. – No dobrze – zgodził się z westchnieniem i zaczął delikatnie rozdzielać kędzierzawe włosy Ann na kilka partii, z których zamierzał upleść na końcu idealnie równą, inżynierską wręcz koronę. Okazało się to trudniejsze niż przypuszczał – sypkie kosmyki wyślizgiwały mu się z palców albo podstępnie owijały wokół guzików na mankietach koszuli. Gdyby tylko miał odrobinę kleju... Odsunął jednak od siebie tę pokusę, a nawet, kiedy zauważył, że dzieci przyniosły lepkie karmelki, których ssanie miało im pomóc w skupieniu, zażądał, żeby jeszcze raz umyły ręce. – Dziękuję, Nick – wymamrotała Ann z pochyloną głową. Jack na wszelki wypadek przyciskał lekko jej kark, jak to podpatrzył u pana Nicholsona podczas ostatniego strzyżenia owiec. Ann znosiła te wszystkie fryzjerskie zabiegi cierpliwie, ale kiedy zobaczyła ostateczny efekt pracy pięciu par gorliwych rąk, wyglądała na lekko przerażoną. – Wiesz co, mamusiu? – powiedziała Jill, kiedy Ann przeglądała się w lustrze, przytrzymując lekko opadającą jej na lewe ucho skomplikowaną konstrukcję. – Myślę, że odtąd już zawsze będziemy cię rano czesać. – A ja myślę, że jednak zostanie po staremu i to ja będę czesać was. Ale, oczywiście, ogromnie mi się ta fryzura podoba – zapewniła szybko. – Jest bardzo, hm, oryginalna, ale chyba jednak zbyt wymyślna, żeby ją nosić na co dzień. – To zróbmy zdjęcie – zaproponował od razu Jimmy. – Tak ładnie wyglądasz... Już dawno nie robiliśmy zdjęć... – O, dobry pomysł – ucieszył się Nick. – ...ostatnio na święta, z tatusiem – dokończył chłopiec. Nick zerknął niepewnie na Ann, bardzo stropiony. Spodziewał się, że pośle mu swoje zwykłe uspokajające, ciepłe spojrzenie, ale zamiast tego napotkał przekorny, lekko kpiący uśmieszek, który do reszty zbił go z pantałyku. – Jimmy, skocz do pani March i poproś, żeby pożyczyła nam swój aparat. A najlepiej niech ona też tu przyjdzie, to zrobimy sobie zdjęcie wszyscy razem – dodała, po czym
odwróciła się znów do lustra i wpięła w swoją nową fryzurę jeszcze kilka spinek. Nick stanął za nią i udając, że poprawia jakiś wysuwający się z warkocza kosmyk, podpowiedział jej szeptem, że jeśli ma wobec niego poważne zamiary i planuje na dobre zawrócić mu w głowie, powinna częściej odsłaniać kark. – Będę o tym pamiętać – odparła, patrząc na niego w sposób, który uznał za wielce obiecujący. Ze słów ciotki Adelajdy, której głos właśnie odezwał się w jego głowie, wynikało, że ona ocenia to spojrzenie podobnie, chociaż ujęła to w inny sposób. Nick potrząsnął głową z irytacją, jakby odganiał uprzykrzoną muchę. Właśnie wtedy wrócił Jimmy z panną March. – No proszę – powiedziała, siadając w fotelu. – Jim nie przesadzał ani odrobinę, mówiąc, jak wyjątkowo dziś wyglądasz, Ann. Ustawcie się, a ja założę film i ustawię światło. – Wyjęła z torebki swoją starą mirandę i zaczęła przy niej manipulować. – O, wasz słodki kiciuś – powiedziała nagle, odkładając aparat i pochylając się nad Trillą, która podeszła do niej ostrożnie, żeby ją obwąchać. – No chodź tu do mnie, pieszczoszko – zagruchała panna March, patrząc dobrodusznie na kotkę. – Jack, wynieś kota na zewnątrz, żeby nie przeszkadzał – powiedział nieobecnym tonem Nick, wciąż wpatrzony w Ann. Panna March stłumiła złośliwy chichot i znów zajęła się aparatem. – Dobrze, zostańcie tam pod oknem – zarządziła po chwili i z pomocą Nicka ustawiła obok siebie dwa krzesła, tak by przefiltrowane przez firanki miękkie światło padało na nie z boku. – A teraz siadajcie. Nick nagle poczuł się bardzo stremowany i, co dziwne, kiedy dłoń Ann wślizgnęła się ukradkiem do jego dłoni, wcale nie dodało mu to otuchy. Zanim zdążył opanować ogarniającą go niezrozumiałą panikę, bliźniaki z rozmachem wskoczyły mu na kolana. Ann wzięła na ręce Polly, a Jimmy stanął z boku i przylgnął do jej ramienia. Panna March cofnęła się o kilka kroków i podniosła aparat do twarzy. Zza obudowy widać było tylko jej zmrużone w skupieniu oko i połowę pełnego satysfakcji uśmiechu. – Wspaniale. To będzie piękna klatka – zamruczała, zwalniając migawkę, która szczęknęła z metalicznym trzaskiem. *** Nick obudził się w środku nocy i nie mógł już zasnąć. Przez chwilę leżał z zamkniętymi oczami, ale pod jego powiekami zaczęły się tłoczyć słowa wyczytane w dzienniku pani Tilson, aż zakręciło mu się w głowie. Podniósł się ostrożnie, nie chcąc obudzić Ann, i zsunął się z łóżka na podłogę. Po ciemku odszukał swoją torbę, wyjął wszystkie notatki, długopis i teczkę z dokumentami, usiadł na dywanie przy łóżku, po czym delikatnie zdjął z nocnego stolika lampkę. Postawił ją obok siebie i zapalił, ustawiając klosz tak, by światło nie padało na Ann. Zaczął przeglądać zapiski pani Tilson, znalazł miejsce, w którym skończył ostatnio, i czytał dalej. Po godzinie dotarł do ostatniej strony, uzupełnił swoje notatki i wpatrzony w nie, zamyślił się głęboko. Udało mu się ustalić, że nocne wizyty w wydawnictwie zdarzały się Walterowi Darringtonowi dosyć często. Z wpisów w dzienniku wynikało, że zwykle pojawiał się tam koło północy, a po mniej więcej godzinie światło gasło. Wydawało się, że w tych wizytach nie było żadnej prawidłowości, Darrington przychodził bardzo nieregularnie, w listopadzie pojawił się cztery razy, w grudniu ani razu, w lutym
dwa razy, a w marcu... No tak. W pierwszej chwili Nick pomyślał, że jednak chodzi o jakiś romans, który Darrington postanowił trzymać w tajemnicy – może dlatego, że chodziło o którąś z jego pracownic. Ale dlaczego mieliby się spotykać właśnie w biurze? Oczywiście ludzi cieszą różne rzeczy, ale... Później jednak zauważył, że w dzienniku z notatkami o świetle palącym się w oknie gabinetu Darringtona często sąsiadują wpisy o „rozbójniku” i „tym drugim”. Były to jedne z najmniej zrozumiałych fragmentów, w których odbijały się jakieś tajemnicze lęki pani Tilson. Być może doszukiwanie się w tym sensu było bezcelowe, mogło przecież chodzić o powracające koszmary senne lub irracjonalne skojarzenie, ale... Jeśli rudowłosego Waltera Darringtona pani Tilson nazywała „piekielnikiem”, to Nickowi przychodziła do głowy tylko jedna osoba, do której pasowało określenie „rozbójnik”. Terry Wood. I „ten drugi”, Paul Riston, tak bezbarwny, że staruszka nie znalazła dla niego żadnego dobrego określenia. Z drugiej strony, jeśli ktoś chciałby wejść do wydawnictwa i nie zostać rozpoznanym, najprościej było przyprawić sobie sztuczną brodę. A „tym drugim” mógł być przecież każdy. Jeśli jednak to Wood... Nie, to bez sensu. Po co miałby mordować Darringtona? No tak, był jeden powód, ale gdyby chodziło o to, musiałby zginąć ktoś jeszcze... Nick zmienił pozycję i syknął, czując, że boleśnie zdrętwiała mu lewa noga. – Nick? – Przepraszam, nie chciałem cię obudzić – szepnął skruszony. Ann usiadła na łóżku, trąc powieki. – Nie możesz spać? – zapytała, po czym przeciągnęła się z błogim mruczeniem. Nick zauważał coraz więcej podobieństw między nią a Trillą. – Yhm. Myślałem o sprawie. – O tym twoim trupie z Nottingham? I co? Może chcesz o tym porozmawiać? – zaproponowała, układając się bokiem na poduszce. – Nie, opowiem ci rano. – Usiadł obok niej i otulił się kołdrą. – Spróbuj zasnąć, postaram się nie wiercić. I już gaszę światło. – Nie, zostaw. Mnie też się odechciało spać. A jutro przy dzieciach może nam się nie udać porozmawiać o morderstwie. No, mów – zachęciła, szczypiąc go lekko w udo. Nick nie dał się długo prosić. Ta sprawa naprawdę go zajmowała, a podzielenie się z Ann swoimi domysłami uważał za dobry pomysł. Z jej intuicją i wyczuciem nadawała się na detektywa o wiele lepiej niż Rupert, który był zawsze skupiony przede wszystkim na sobie. Tak, Ann znała się na ludziach i była dobrym sędzią charakterów. Przy pierwszym śledztwie nie skorzystał z jej pomocy i wsparcia tylko dlatego, że przez pewien czas uważał ją za główną podejrzaną. – No i co myślisz o tym wszystkim? – zapytał, kiedy już przedstawił jej w skrócie fakty. Ann, która dotąd słuchała go z półprzymkniętymi powiekami, przytulona do jego boku, teraz usiadła na łóżku po turecku, odgarnęła włosy z czoła i przybrała tak poważną minę, że aż musiał się uśmiechnąć. – Widzę tu kilka bardzo ciekawych punktów – zaczęła. – Po pierwsze, parę osób miało motyw, żeby zabić Darringtona, ale każdy z nich wydaje mi się jakby niekompletny. Na przykład czas popełnienia zbrodni: dlaczego zamordowano go właśnie wtedy? Anthony Burrows mógł go zabić, by przejąć całą firmę, ale czemu miałby wybrać tamtą noc?
– Może data śmierci Darringtona nie ma szczególnego znaczenia? – powiedział bez przekonania Nick. – Czy ja wiem... Wydaje mi się, że skoro to morderstwo było zaplanowane, ten, kto go zabił, z jakiegoś powodu wybrał konkretną noc. Nie sądzę, żeby czekał na okazję... – A dlaczego nie? Może właśnie tak było. Z tego co wiem, Darrington nie zrobił niczego szczególnego w okresie poprzedzającym tamtą noc, w każdym razie nic takiego, co mogłoby wzbudzić w kimś chęć mordu. – No właśnie: z tego, co wiesz – podchwyciła Ann. – Myślę, że coś musiało się jednak wydarzyć, coś, co sprowokowało to morderstwo, i powinieneś szukać właśnie tego elementu układanki. Musisz się tego dowiedzieć. Nie umiem sobie wyobrazić, że ktoś budzi się rano i myśli: „Hm, dziś trzeci marca, to dobry dzień, żeby zaczaić się na Darringtona w biurze i wbić mu nożyczki w plecy. Zawsze mnie ten gość wkurzał”. – A ja umiem – mruknął Nick, myśląc o Sarze. Jego zdaniem mogła zadźgać Darringtona z czystej niechęci, a podobno od zawsze szczerze go nienawidziła. Nie odkrył dotąd dlaczego, ale właściwie wcale się do tego nie przyłożył. Podobnie było z Tedem. Ann mogła mieć rację – może na początek powinien sobie uświadomić, czego jeszcze nie wie, i zadać więcej pytań, zanim zacznie próbować odpowiadać na te, które już zdążył sformułować? – Mogę dalej? – zapytała Ann, która cierpliwie czekała, aż sobie to przemyśli. Skinął głową. – Po drugie – podjęła – zastanawia mnie sposób, w jaki zginął Darrington. To wydaje się takie... niespójne. – Tak, też mnie to gryzie. Wygląda to trochę tak, jakby morderca nagle zmienił zdanie i stwierdził, że jednak wbicie mu nożyczek w plecy będzie przyjemniejsze niż otrucie go. Co więcej, ta druga część morderstwa była o wiele bardziej ryzykowna, a mogła okazać się właściwie niepotrzebna. Zobacz, gdyby Darrington umarł z powodu otrucia tym lekiem, można by nawet przypuszczać, że to samobójstwo. Czysta robota: morderca podkłada Darringtonowi pigułki napełnione teofiliną zamiast fenelzyną, zamyka go, odłącza telefon i spokojnie czeka, aż tamten się przekręci, po czym otwiera drzwi jego gabinetu, podłącza znów telefon i wychodzi sobie jak gdyby nigdy nic. Zero stresu. Tymczasem on tam wpada, kiedy Darrington dogorywa, rzuca się na niego z nożyczkami, chlapie wszędzie krwią... No i jest jasne, że to morderstwo. Bez sensu. – A mnie się wydaje, że mogło być kilka różnych powodów – powiedziała Ann z satysfakcją. – Jeden: ktoś tak nienawidził Darringtona, że chciał się nad nim poznęcać, a potem zabić go własnymi rękami. Dwa: ktoś chciał, żeby było jasne, że to morderstwo, bo zabicie Darringtona było tylko częścią planu, i chciał kogoś wrobić, na przykład Amiyę, i dlatego posłużył się lekami, które ona zażywa. Trzy: Darrington zażył teofilinę przez przypadek, a morderca, nie wiedząc, że mógłby to wykorzystać i że wystarczy zostawić tak Darringtona, zadźgał go zgodnie ze swoim planem. Cztery: mordercą jest ktoś słabszy fizycznie od Darringtona, na przykład kobieta; najpierw go otruła, nie wiedząc, że to też może być śmiertelne, po czym tak osłabionego mogła go bez trudu zamordować. – Ależ ci ta główka pracuje – mruknął z podziwem Nick. – Pamiętaj, że pracuję w bibliotece i z nudów przeczytałam bardzo dużo kryminałów – zachichotała. – Ale słuchaj dalej. Kolejną rzeczą, która mnie uderzyła w tej sprawie, są te leki. To na pewno nie może być przypadek, że Darrington zatruł się właśnie teofiliną, którą przyjmuje Amiya. Ona ma astmę, tak? – Nick skinął głową. – Hm, to ciekawe. Z tego,
co mówisz, nie wynika, żeby wyglądała na osobę cierpiącą. – No ale ona przecież bierze te leki! – O tym mówię. Takie leki mają bardzo dużo skutków ubocznych: bóle głowy, bezsenność, drgawki... – Dobrze, rozumiem, o co chodzi, ale szczerze mówiąc, nie wiem, do czego zmierzasz. – Po prostu przyszło mi do głowy, że ona może wcale nie jest chora – powiedziała powoli Ann. – Pomyśl tylko: wtedy przecież miałaby pod dostatkiem tych leków i mogłaby otruć nawet i całe wydawnictwo. – Nie, nie wierzę – Nick pokręcił głową. – Przecież była zdiagnozowana... leczona... nie mogłaby udawać od początku. Astma nie mogła jej ot, tak sobie cudownie przejść. – Istnieją przekupni lekarze – powiedziała Ann, wzruszając ramionami. – A jak rozumiem, Anthony i Amiya są bogaci. – To naprawdę piękna intryga i nie omieszkam przedstawić jej Rupertowi; na pewno chętnie wykorzysta ją w jakiejś książce i może nawet odpali ci kilka pensów... – Dalsze słowa Nicka stłumił celny cios poduszką. Siłowali się przez chwilę, aż w końcu padli zmęczeni na pościel. – Wiesz co, może jednak spróbujemy się przespać – wydyszał Nick. – Zwróciłaś mi uwagę na kilka ważnych rzeczy, ale teraz czuję, że nie jestem już w stanie logicznie myśleć. – Czekaj, skończę, bo rano zapomnę – powiedziała Ann, przekręcając się na brzuch i odrzucając do tyłu włosy. – Ostatnia rzecz, która zwróciła moją uwagę, to, że tak bardzo polegacie na tej praktykantce. Prawie wszystkie wasze informacje pochodzą od niej. Tak, wiem, że jej ufacie – machnęła ręką, widząc minę Nicka. – Nie mówię, że powinniście traktować ją jak podejrzaną, ale pamiętaj, że ona mimo wszystko jest jedną z nich. Nie mówię, że was okłamuje, ale może nie mówić całej prawdy, bo chce kogoś ochraniać. Ten Danny... To, że on nie jest nią zainteresowany, bo kocha się w Elisabeth, nie znaczy, że ona nie jest zainteresowana nim. Danny miał motyw, chociaż to był jeden z tych motywów niekompletnych, bo musiałby teraz zabić też Burrowsa. Może ta wasza Jenny... – Jenny nie jest zakochana w Dannym – powiedział z ogromną pewnością Nick. – Hm. Tak czy inaczej myślę, że powinniście zacząć wypytywać wszystkich podejrzanych osobiście, a nie tylko wierzyć jej na słowo. Wiem, że to wygodniejsze, ale chyba już znacie tych ludzi na tyle, żeby rozmawiać z nimi o Darringtonie bez wzbudzenia podejrzeń. – Masz rację – przyznał Nick. – Teraz widzę, że jest wiele rzeczy, które musimy zbadać, i to samodzielnie. Ale Jenny naprawdę bardzo nam pomaga. – To dobrze – powiedziała Ann i ziewnęła, zakrywając usta wierzchem dłoni. – No cóż, skończyłam, możemy iść spać. Nick wychylił się z łóżka, żeby sięgnąć do lampki nocnej, zgasił ją i objął Ann, opierając brodę na czubku jej głowy. Wciągnął głęboko zapach kwiatów lipy i zamknął oczy. – Nick... – Tak? – Co myślisz o Emmie i Talbocie? – Co? Skąd ci to teraz przyszło do głowy? – zapytał zdziwiony. – Tak jakoś mi się skojarzyło... No więc, co o nich myślisz? Wydaje ci się, że to
dobrana para? – No... właściwie to nie. To znaczy na pierwszy rzut oka. Do Emmy pasowałby raczej jakiś filmowy amant, a nie kościsty policjant z małego miasteczka. Ale w życiu to tak nie działa, prawda? Ona i Will to dosyć zaskakujące połączenie, ale najwyraźniej się sprawdza. Myślę, że dobrze im razem. – Bo wiesz, zastanawiałam się... Oni tak nagle się zaczęli umawiać. Zaraz po tym, jak rozwiązałeś sprawę Franka Oxleya. I pomyślałam, że może Emma zdecydowała się na Talbota, bo, hm, tylko on jej został, po tym jak George... i ty... ale gdyby nie... – Ann mówiła coraz bardziej nieskładnie, jakby morzył ją sen. – Nie, to na pewno nie tak – powiedział Nick z przekonaniem i uścisnął ją lekko. – Rozumiem, że martwisz się o Willa, ale nie wierzę, że Emma tylko się nim bawi z nudów. To naprawdę dobra dziewczyna – dodał z lekkim wyrzutem. Odpowiedziało mu lekkie westchnienie. – Właściwie... – powiedział Nick po chwili. – Tak? – podchwyciła szybko, jakby nie była jednak aż tak bardzo śpiąca. – Obiecaj, że nie powiesz tego nigdy Emmie, ale właściwie trochę im pomogłem – wyznał z zakłopotaniem. – Zabawiłem się w swata prawie jak panna March. Szepnąłem we właściwej chwili słówko Talbotowi... że powinien spróbować szczęścia. – Naprawdę? To twoja sprawka? – powiedziała bardzo uradowana Ann. – Nick, jesteś kochany! Wtuliła się w niego mocno i niemal natychmiast zasnęła ze szczęśliwym uśmiechem na ustach. Nick pomyślał, że to bardzo miło, że Ann docenia jego życzliwość dla przyjaciół. Oczywiście, bardzo dobrze życzył Talbotowi. I Emmie. Dlaczego przyszło mu do głowy, że Ann źle o niej myśli? Przecież w takim razie nie ucieszyłaby się teraz aż tak...
Rozdział siódmy Porwanie – Pomarańczowa jak pożar – Niewygodne alibi Najtrudniejsza sprawa Alfreda Bendelina – Rupert trzyma ręce przy sobie – Niech cię szlag, Nick Obudził go ból – pulsujący i ostry, zdawał się oblewać całą jego głowę jak roztopiony, wrzący miód. Miał wrażenie, jakby ktoś zdarł mu skórę z czaszki i odsłonił nerwy, a metaliczny zapach krwi i nieznośne uczucie ściągnięcia, jakby ktoś zawiązał mu zbyt ciasno czepiec Hipokratesa, pozwalały się domyślać, że całą potylicę i ciemię oblepia mu zakrzepła, czarna masa. Przez chwilę leżał nieruchomo, całkowicie sterroryzowany bólem. Kiedy w końcu odważył się poruszyć, zorientował się wreszcie, że jest związany i zakneblowany. Nie mógł otworzyć oczu, ale nie wiedział, czy ma powieki zalepione krwią, czy tak mocno obwiązali mu coś dookoła głowy. Opanował panikę, która nakazywała mu zacząć się szarpać i – jeśli nawet nie mógł krzyczeć – wyć o pomoc. Wziął głęboki oddech, a wtedy w płucach wybuchły mu piekące iskry bólu, świadczące o tym, że ma złamane co najmniej dwa żebra. Leżał zwinięty na boku na czymś twardym, ręce związali mu za plecami, wykręcając je boleśnie w ramionach, i – fachowa robota, pomyślał, napinając ostrożnie ciało – przywiązali sznurem do oplecionych ciasnym węzłem kostek, tak, by nie mógł wyprostować nóg w kolanach. Teraz było już całkiem jasne, że wyrywanie się nie ma żadnego sensu. Ci, którzy go porwali, dobrze wiedzieli, co robią, i mieli go całkowicie w swojej mocy. Niespodziewanie, jak morska fala przytapiająca z zaskoczenia niewprawnego pływaka, powróciły do niego chaotyczne wspomnienia ostatniej nocy: głośne strzały w mroku, nagły huk, który – teraz to zrozumiał – nie był wybuchem bomby, tylko celnym ciosem w jego głowę, krew rozlewająca się czarną, rosnącą szybko plamą na białej pościeli, chwytające go brutalnie ręce, wiele rąk... Kobiecy krzyk, długi, świdrujący... Boże, co oni z nią zrobili? Wierzgnął gwałtownie, jak złapana ryba w sieci, i wrzasnął, ale zza duszącego go knebla dobiegł tylko cichy jęk podobny do łkania. Wszystkie jego mięśnie naprężyły się, aż ból pozbawił go tchu. Spróbował się uspokoić, oddychając głęboko przez nos, i wtedy właśnie wyczuł poruszenie powietrza. Czyżby nie był tu sam? Natychmiast zamarł bez ruchu, wyostrzając wszystkie zmysły. Ten zapach... Czuł go od samego początku, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że to ten zapach. Zdążył się już do niego przyzwyczaić, tak że w pierwszej chwili nawet nie zauważył... Tak, to zapach papieru, suchy i ostry. Był w wydawnictwie. Dlaczego przywieźli go tutaj? Kim są ci ludzie? Coś usłyszał – jakby miękki szelest tkaniny... Ktoś tam był i obserwował go.
Zorientował się, że więzień odzyskał już przytomność. Napłynęła kolejna fala ciepłego, zastałego powietrza i przyniosła ze sobą nowy, drażniący zapach. Piżmo i drzewo sandałowe... Nagle poczuł na policzku czyjś dotyk i wzdrygnął się. Chłodna, delikatna dłoń pogładziła go ostrożnie po rozgrzanej skórze, na krótki moment kojąc ból. A potem zerwała z jego oczu czarną opaskę. Na początku nie widział nic, bo oślepiająco jasne światło chlusnęło mu na twarz jak strumień lodowatej wody. Po chwili udało mu się siłą rozewrzeć powieki i w tym nieludzkim blasku dostrzegł wpatrujące się w niego wielkie, czarne jak otchłanie piekieł oczy. – Alfred Bendelin – powiedziała, wykrzywiając wargi w asymetrycznym półuśmiechu. – Nareszcie się spotykamy. Jego oczy wydawały się otwierać coraz szerzej i szerzej, w miarę jak uświadamiał sobie prawdę. – Tak, to ja – odpowiedziała na jego nieme pytanie, po czym rozwiązała drugą opaskę, przytrzymującą knebel w jego ustach. Splunął na podłogę zgęstniałą, lepką śliną, którą krew zabarwiła na brunatno. Odchrząknął i wykręcając boleśnie szyję, rozejrzał się wokoło. Znajdowali się w magazynie wydawnictwa, a za oknami panował mrok. Czy przeleżał tu cały dzień? Znów spojrzał na kobietę, która przysiadła obok niego na piętach. Była zjawiskowo piękna. Jej ciemna skóra lśniła lekko w świetle lamp, jakby pociągnięta płynnym złotem, a gęste, czarne włosy okrywały jej szczupłe plecy jak aksamitny płaszcz. Przyglądała mu się z dziecinnym zaciekawieniem i uchylonymi kusząco ustami, jakby chciała go pocałować. Nikt by nie uwierzył, że zdolna jest zrobić komuś krzywdę, gdyby nie te oczy. Jak to możliwe, że spoglądał w nie przedtem tyle razy i nie dostrzegł płonącego w nich szaleństwa? Bendelin przełknął ślinę i skulił się, przeczuwając jej ruch na ułamek sekundy przed tym, jak się poruszyła. Uderzeniem przewróciła go na plecy i usiadła mu na klatce piersiowej, uciskając złamane żebra. Z gardła mężczyzny wyrwał się mimowolny jęk, a potem zagryzł wargi. – Możesz krzyczeć – powiedziała rzeczowo. – Jesteśmy tu sami. Odrzuciła na plecy spływające jej z ramion jedwabiste włosy i dopiero wtedy zauważył, co trzyma w ręce. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, ale z całej siły szarpnął się, próbując ją z siebie zrzucić. Nie miał jednak najmniejszych szans – kolanem naparła na jego mostek, przyciskając go całym ciężarem swojego ciała, aż zaczął się dusić i rzęzić. Potem obejrzała buteleczkę pod światło i uśmiechnęła się. – Nie martw się. Wystarczy dziesięć – zapewniła go, jakby chciała dodać mu otuchy, po czym wysypała sobie na dłoń całą garść białych pigułek. Wepchnęła mu je do ust, jak grymaszącemu przy jedzeniu dziecku, i przytrzymała rękę na jego wargach, drugą zatykając mu nos. Walczył z całych sił, krztusząc się, próbując pluć i gryźć, a wtedy po prostu wepchnęła mu je do gardła, jedną po drugiej. Szarpnęły nim torsje, ale odchyliła mu głowę do tyłu. Przełknął. Przez chwilę dyszeli ciężko oboje, patrząc sobie w oczy. Kobieta podniosła do ust palec, na którym został ślad jego zębów, i zlizała drobne, jasne krople krwi. Potem zsunęła się z niego i ułożyła obok, podciągając wysoko swoją długą, zdobioną złotymi blaszkami spódnicę. Przycisnęła się do Bendelina i oplotła go nogami.
– Będę patrzyć, jak umierasz – zaszeptała wprost do jego ucha. – Dlaczego go zabiłaś? – zapytał Bendelin chrapliwym głosem. Trucizna jeszcze nie zaczęła działać. Miał dwadzieścia, może trzydzieści minut. Zaśmiała się cicho, łaskocząc go ciepłym oddechem. – To cię teraz najbardziej martwi? Dlaczego zabiłam jego? Nie boisz się? – Nie. Powiedz mi. Wyczuł, że pokręciła głową. – Za chwilę sam się domyślisz. Kiedy to się zacznie – zaszeptała. – Wtedy wszystko zrozumiesz. Wiesz, ja umieram codziennie. Codziennie po troszku, z każdą pigułką. – Położyła znów rękę na jego czole, przysłaniając mu oczy. Miała chłodną, gładką skórę. Bendelin zacisnął powieki i poczuł, jak za ucho spływa mu pojedyncza, leniwa kropla. Najpierw pomyślał ze zdziwieniem, że to łza, ale nie – to był zimny pot. Wstrząsnął nim dreszcz, a wtedy przytuliła go mocniej. Jego myśli nagle zaprzestały swojej panicznej gonitwy i zakołysały się łagodnie, jakby wypływał na pełne morze. Zaczęły mu się przypominać te wszystkie drobne, ważne sprawy, które miał w planach, o których pamiętał i których już nie zdąży zrobić. Miał odebrać z pralni swój najlepszy, szary garnitur. Obiecał Yu-Choongowi, że nauczy go tego przerzutu przez ramię. We wtorek Claire ma urodziny, już kupił jej prezent. Trzeba zająć się rachunkami i wekslami, ostatnio to zaniedbał. To śmieszne, że właśnie teraz mu się to wszystko przypomina. Boże, dlaczego nie posłuchał swojego partnera, który prosił go, żeby nie wyjeżdżał w przełomowym momencie śledztwa! Miał się spotkać z Jane i powiedzieć jej, że tamto już skończone i że jeśli tylko by go chciała... Ale teraz Alfreda Bendelina czekało już tylko jedno spotkanie – ze śmiercią. – Rupert! Odbierzesz ten telefon, czy mam mu powiedzieć, żeby zadzwonił później?! Głuchy jesteś? Poirytowany głos bratowej w końcu przebił się do jego świadomości. Rupert ze złością odsunął od siebie maszynę do pisania i odkrzyknął: – Już idę, idę! Zerknął pożądliwie na zapisaną do połowy stronę, a potem warknął i wstał zza biurka, uderzając oparciem krzesła o ścianę. – Nick dzwoni – powiedziała Elaine z wyrzutem, podając mu słuchawkę. – Czego? – burknął Rupert. – Cześć, gdzieś ty był? Od dziesięciu minut wiszę na linii. – Głos Nicka brzmiał niewyraźnie, zagłuszany jakimiś trzaskami. – Pracowałem – rzucił z naciskiem Rupert. – Mów głośniej, źle słychać. O której wracasz? – Pracowałeś? W niedzielę? Nad sprawą? – Nick nie mógł wyjść z podziwu. – No pewnie, że nad sprawą, a nad czym niby... – No i co? – No i jestem prawie pewien, że to musiała być Amiya. – Hm. No dobra, opowiesz mi, kiedy wrócę. Słuchaj, chyba na coś trafiłem, czytając dziennik pani Tilson – powiedział Nick z entuzjazmem. – Co? Mówisz o tej starej wariatce? Nie rozśmieszaj mnie – mruknął ponuro pisarz. – Oczywiście to może być fałszywy trop... ale wygląda na to, że Darrington spotykał się nocami w wydawnictwie z Terrym Woodem i Ristonem.
– Co?! – wykrzyknął znów Rupert, ale o wiele bardziej radośnie niż przed chwilą. – Naprawdę? – No właśnie nie wiem, czy naprawdę – zniecierpliwił się Nick. – Dlatego trzeba to sprawdzić. Zajmij się tym. – Znaczy jak mam się tym niby zająć? – Jedź do Wrighta i powiedz mu o tym, niech przesłucha czarnobrodego szarlatana i jego sztywnego asystenta. Czy policja w ogóle sprawdziła alibi tych dwóch? – Z tego co wiem, nie. Trochę to dziwne, bo Wood ciągle się kręci koło wydawnictwa, ale z drugiej strony, gdyby mieli sprawdzać wszystkich autorów D&B... – Dobra. Napuść Wrighta na Wooda i Ristona, ale ty sam trzymaj się od tego z daleka – zastrzegł Nick, tknięty nagłą myślą, że Rupert mógłby ulec pokusie osobistego pognębienia rywala. – Myślisz, że głupi jestem, czy jak? Dobrze, jutro z samego rana pojadę na komisariat. A co ty będziesz robił w tym czasie? – Pracował nad sprawą, oczywiście. Tutaj – dodał Nick, potwierdzając złe przeczucia Ruperta. – Ostatecznie zajmowałem się tym przez weekend, dokopałem się do czegoś ciekawego... Należy mi się też wolny poniedziałek – oświadczył zdecydowanie. – Przyjadę nocnym pociągiem i będę w Notthingham we wtorek z samego rana. – Ach, należy ci się wolny poniedziałek... A przed momentem mówiłeś, że będziesz pracował nad sprawą – przypomniał słodkim głosem Rupert. – Słuchaj, muszę kończyć. Ann mnie woła. Uparła się, że musimy koniecznie iść na podwieczorek do Bradburych. Tak jakby nie miała ich tu pod nosem dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu... – Prawdziwy męczennik z ciebie – powiedział zgryźliwie Rupert. – Pozdrów ode mnie piękną Emmę. – Co? A, tak... Cześć! *** Sukienka była pomarańczowa, kusa i bardzo kobieca. Zdaniem Jenny nawet za bardzo i dlatego ubrała pod nią mały czarny top wykończony koronką, która miała jakoś zasłonić i stonować ten skandaliczny, zupełnie niebiurowy dekolt. Kiedy rano stanęła przed lustrem w przedpokoju, nie była pewna, czy to rzeczywiście dobry pomysł. Sukienka była obcisła i miała naprawdę piękny kolor dojrzałych czerwonych pomarańczy, nie krzykliwy, ale głęboki i bardzo ciepły. Właściwie Jenny wyglądała, jakby stanęła w płomieniach. Podobała się sobie w tej tunice (bo chyba jednak tak należało ją nazwać, skoro sięgała jej do połowy uda), matowych, czarnych legginsach i zamszowych krótkich kozaczkach, ale... Obróciła się, próbując obejrzeć w lustrze z tyłu, i uznała, że wygląda jak jeden z wesołej gromady rozbójników Robin Hooda. Ten kolor rzeczywiście rzuca się w oczy, ale przecież o to chodzi – zazwyczaj Jenny ubierała się do pracy w popielate szarości, chłodne róże albo praktyczną czerń, jakby chciała się wydawać równie atrakcyjna i przebojowa co zszywki do papieru. W końcu, zmitrężywszy przy ubieraniu trzy razy więcej czasu niż zwykle, wybiegła z mieszkania, żeby się w ostatniej chwili nie rozmyślić. Teraz, kiedy ze złością ściągała sukienkę przez głowę w gabinecie Darringtona, miała
już pewność, że to był zły pomysł. Rzeczywiście, udało jej się zrobić wrażenie – na wszystkich. Tego, że Sara skomentuje jej strój przynajmniej złośliwym uśmieszkiem, oczywiście się spodziewała i nawet była zaskoczona, że skończyło się na rozbawionym, porozumiewawczym uniesieniu brwi. Zapewne Sara domyśliła się, że jej zakłopotania nie trzeba już pogłębiać, bo samo będzie się zwiększać z minuty na minutę. Jenny nie przewidziała natomiast, że wszyscy inni będą się jej przyglądać, jakby dokładnie wiedzieli, o co chodzi, jakby miała to wypisane na twarzy. Elisabeth rzuciła jej krótkie, zaskoczone spojrzenie, a potem co jakiś czas odrywała wzrok od rozłożonych na biurku wydruków, żeby jej się ukradkiem przyjrzeć jeszcze raz. Ted za to utkwił oskarżycielski wzrok nie w niej, lecz właśnie w Elisabeth, jakby uważał, że swym zgubnym przykładem sprowadziła niewinną praktykantkę na złą drogę. Gdy do pokoju redaktorów wpadł Danny i od progu nazwał Jenny swoją ognistą lisiczką, postanowiła, że nie ruszy się tego dnia od biurka na krok. Przecież Rupert i Nick sami się pojawią, wcześniej czy później. Sara, jakby czytała jej w myślach, poleciła jej zanieść Anthony’emu jakieś dokumenty do podpisu, chociaż – Jenny była tego pewna – mogły poczekać dzień albo dwa. W gabinecie szefa przeżyła pięć żenujących minut, kiedy Burrows raz po raz podnosił wzrok znad papierów, żeby spojrzeć na nią z pełnym wyrozumiałości zaciekawieniem. Już wcześniej domyślał się, że Jenny skrycie się w nim podkochuje, a jej dziwne zachowanie, kiedy tak wierciła się nerwowo pod jego spojrzeniem, wyłamywała palce i patrzyła w podłogę, wyglądało na ostateczny dowód. Biedaczka. Ale, trzeba przyznać – niezłe nogi. Kiedy przemykała korytarzem z powrotem, niczym rudy pocisk, pochwyciła jeszcze krytyczne spojrzenie Samanthy, a wychodząca właśnie z archiwum Amiya zapytała, czy Jenny wybiera się po pracy do teatru. A kiedy godzinę później musiała zejść do magazynu, powitały ją gwizdy i wilcze wycie. Jedyną osobą, która nie zauważyła, że Jenny wygląda tego dnia zupełnie inaczej, był Nick Jones. Nie przyszedł. O tym, że go nie będzie, powiedział jej Rupert, który wpadł do biura tylko na chwilę, żeby wyciągnąć Elisabeth na lunch. Pochwalił oczywiście jej sukienkę, ale kiedy poczuł na sobie jej złe spojrzenie, nie dodał nic więcej. Jenny wyczekała moment, kiedy wszyscy na chwilę przestali zwracać na nią uwagę, i ze swoją torbą pod pachą poszła się przebrać. Na szczęście przewidująco wzięła ze sobą coś sensownego na zmianę. Łazienka była zajęta, więc postanowiła skorzystać z pustego biura Darringtona. Nie trzeba było słuchać Sary! Ze złością wepchnęła sukienkę do torby i właśnie zaczęła zsuwać legginsy, kiedy usłyszała zza drzwi niewyraźny głos Ruperta, pytającego o coś, i znacznie głośniejszą odpowiedź Samanthy: – Widziałam, jak wchodzi do gabinetu Darringtona, chyba dalej tam jest. Jenny, czując nagły przypływ paniki, szarpnęła legginsy, naciągając je z powrotem, rzuciła się do torby i... – A, jesteś. Słuchaj... Rupert urwał i zagapił się na nią, wytrzeszczając oczy. Drzwi wymknęły mu się z palców i z hukiem zatrzasnęły za nim. Jenny wyszarpnęła wreszcie sukienkę z torby, rozpostarła ją i przycisnęła do siebie. Właściwie w legginsach i koszulce na ramiączkach nie wyglądała nieprzyzwoicie, raczej jakby zamierzała występować w cyrku, skacząc na trapezie, niż w kabarecie, ale mimo wszystko czuła się bardzo nieswojo.
– Hm, mógłbyś przyjść za chwilę...? – zasugerowała zawstydzona. Tymczasem Rupert zamiast obrócić się na pięcie i wymaszerować, podszedł do niej wielkimi krokami i złapał ją za nadgarstek, ściskając mocno. – Co to ma być? – warknął. Jenny spojrzała na niego zdumiona i trochę przestraszona. – Ale... – Nie będę się z tobą bawił w kotka i myszkę jak Nick – powiedział, ściągając gniewnie brwi. Wyglądało na to, że ma ochotę nią potrząsnąć. – Natychmiast mi powiedz, co mają znaczyć te siniaki. Jenny spojrzała na swoje przedramię ze zdziwieniem, jakby widziała je po raz pierwszy. – To? – Tak, to! – Prawie zazgrzytał zębami. – To z treningu. Nic takiego – powiedziała niepewnie, próbując oswobodzić rękę. – Nie obrażaj mojej inteligencji tymi wykrętami. Nie uwierzę, że można sobie zrobić coś takiego, spadając z roweru albo przewracając się na bieżni. Ktoś cię pobił. – No tak, ale to normalne – zająknęła się. – Trenuję karate. – Uspokoiła się i wygięła nadgarstek w taki sposób, że Rupert musiał ją puścić. – Trzy razy w tygodniu jestem obijana jak worek treningowy, nic dziwnego, że mam tyle siniaków. Wiem, że to nieładnie wygląda, ale... – urwała, nie wiedząc, dlaczego właściwie ma się mu tłumaczyć. Cofnął się i przyjrzał jej z niedowierzaniem. – Wcale nie wyglądasz na kogoś, kto trenuje karate. – Wiem – westchnęła z żalem. Rupert zastanawiał się przez chwilę. – Hm, a czy możesz mi to udowodnić, żeby nie męczyły mnie wątpliwości, czy na pewno wyszedłem na kretyna? – zapytał ostrożnie, a kiedy zmierzyła go wzrokiem, dodał szybko: – Ale jakoś bezboleśnie. Jenny przytknęła palec do brody, a potem rozjaśniła się i sięgnęła po swoją przepastną torbę. Przez chwilę szukała w niej czegoś, a w końcu tryumfalnie wyciągnęła skórzane ochraniacze na pięści i podała Rupertowi. – Zwykle noszę w tej torbie karate-gi i sprzęt – wyjaśniła, przyglądając się, jak niepewnie obraca napięstniki w dłoniach. – Nick nie uwierzy, jak mu powiem. Bo wiesz, myśleliśmy... – Martwiliście się o mnie? – uśmiechnęła się rozbawiona. – Sama rozumiesz, te siniaki – mruknął, a potem nagłym ruchem odłożył ochraniacze i spojrzał na nią groźnie. – A co ty tu właściwie robisz z tą piękną płomienną sukienką, młoda damo? – Nic, poczekaj moment – powiedziała, podnosząc ją z podłogi i wkładając na siebie pospiesznie. Przeczesała jeszcze palcami włosy, które jak zwykle ułożyły się w idealnie prostą, sprężystą fryzurę dookoła jej twarzy. – Jestem gotowa – oświadczyła, chowając resztę swoich rzeczy do torby. – Chodźmy zrobić kawy, to ci opowiem o karate. Kiedy wychodzili na korytarz, poprawiła ułożenie koronki w wycięciu dekoltu i wyprostowała się. Może jednak to nie był taki zły pomysł.
*** Nick obudził się koło południa z bardzo przyjemnego snu i nie otwierając oczu, z błogim uśmiechem wyciągnął ręce, żeby objąć Ann. Niestety napotkały tylko chłodną, zmiętą pościel, zaś dobiegające z łazienki podśpiewywanie Ruperta, który nucił przy goleniu Lecz nie w Nottingham..., nie pozwoliło mu dłużej łudzić się, że wciąż jest w Little Fenn. Nick jęknął i przewrócił się na drugi bok, naciągając poduszkę na głowę. Dotarł na Argyle Street o szóstej rano, zmarznięty po wyczekiwaniu na dworcu na pierwszy poranny autobus, i chociaż planował, że od razu weźmie się do pracy, panująca w domu cisza wzmogła jego senność, więc wślizgnął się do łóżka – dosłownie na piętnaście minut. Teraz pomyślał, że źle to rozegrał; przede wszystkim nie trzeba było silić się na delikatność, tylko zadzwonić po Ruperta, żeby odebrał go prosto z peronu – albo chociaż obudzić go, by zapewnić, że dojechał szczęśliwie, a ranek wstał rześki i pogodny. Może wtedy miałby szansę dłużej pospać. Śpiew w łazience przybierał na sile i stało się jasne, że były to wrogie działania zaczepne. – „Czyż do mnie nie uśmiechnie się los? / Nie w Nottinghaaaam” – Rupert wykonał finał modulowanym barytonem, stając w drzwiach pokoju Nicka z rozłożonymi ramionami, jakby spodziewał się, że z widowni zaraz posypie się ku niemu deszcz czerwonych róż. – Wstajesz wreszcie? – zapytał już normalnym głosem, poprawiając od niechcenia swoją nową kaszmirową kamizelkę. Był najwyraźniej w doskonałym nastroju. – No wstaję, wstaję – powiedział marudnie Nick. – Chodź na śniadanie, to wszystko ci opowiem – oświadczył tajemniczym tonem Marley i wyszedł. Kiedy kwadrans później Nick, ziewając i tarmosząc sterczące na wszystkie strony włosy, zasiadł za kuchennym stołem, czekała tam już na niego gorąca jajecznica, świeże bułki i aromatyczna herbata. Rupert po namyśle podsunął mu też twarożek, decydując, że dla niego to zbyt tuczące i – tak usprawiedliwiony – sięgnął po czekoladowe babeczki, które upiekła dla nich Elaine. – Jesteśmy umówieni z Jenny na lunch za godzinę i czterdzieści minut – powiedział, dopijając kawę. – Ona już wszystko wie, więc teraz cię wprowadzę w sprawę, a potem razem omówimy dalsze plany. – Wszystko wie? Znaczy: pod moją nieobecność ujęliście zbrodniarza? – zapytał kwaśno Nick. – O, ktoś tu wstał lewą nogą. Napij się mocnej herbaty, bo będziesz nieznośny do wieczora. Zwłaszcza kiedy się dowiesz, że Wood się nam wymknął. – Jak to wymknął? – Ma alibi na noc morderstwa. Do pierwszej w nocy był w drukarni, żeby dopilnować jakichś materiałów, które miał rozdawać na spotkaniu autorskim w niedzielę czwartego marca. Ktoś się pomylił, trzeba było drukować jeszcze raz i Wood czekał, żeby to osobiście odebrać. Przyznam ci, że i ja bym tak zrobił; strasznie mnie irytują takie poligraficzne wpadki. Po pierwszej przyszedł po niego Riston i pojechali do mieszkania Wooda, gdzie siedzieli przy winie do trzeciej. Tak więc niestety to nie mógł być on. – Hm, nie wydajesz się tym szczególnie rozczarowany – zauważył Nick. – Człowieku, gdyby okazało się, że to on jest mordercą, to wiesz, jak sprzedawałyby się jego książki?! – Rupert aż złapał się za głowę. – A jeśli chodzi o mnie, to on i tak jest
skreślony – nie musi nawet nikogo zabijać... – No cóż, wygląda na to, że zapiski pani Tilson dotyczyły jednak kogoś innego – powiedział w zamyśleniu Nick, opierając łokieć na stole, a głowę na dłoni. – A ja właściwie byłem pewny... Ale czekaj. Ona napisała, że oni (czyli, moim zdaniem, Riston i Wood) tej nocy się nie pojawili. To nie wyklucza tego, że to właśnie oni spotykali się tam z Darringtonem wcześniej. – Ale też nie wyjaśnia, z kim umówił się tym razem – zaznaczył Rupert. – Wiesz, wydaje mi się, że ten weekend w Little Fenn wcale ci się nie przysłużył. Wybacz, ale gadasz bez sensu. – Nie, wcale nie, tylko nie mogę się skupić. Siedź chwilę cicho. Czy nie wydaje ci się podejrzane, że alibi Wooda tak idealnie pokrywa się z tym zakresem czasu, kiedy umierał Darrington? – Właśnie dlatego nazywa się to alibi – powiedział cierpliwie Rupert. – Ale to dziwne, że najpierw demonstracyjnie pokazywał się w drukarni koło północy, a potem zatrzymał u siebie Ristona do trzeciej, dokładnie do trzeciej! Zresztą, czy w ogóle powinniśmy brać pod uwagę zeznania jego asystenta? To chyba jasne, że będzie go krył. Riston musi u Wooda nieźle zarabiać... – Wright sprawdził to po przesłuchaniu ich. Wood mieszka w eleganckiej dzielnicy, w apartamentowcu z prawdziwym nocnym stróżem w pięknym granatowym uniformie z błyszczącymi guzikami. I ten stróż potwierdza, że widział, jak obaj wrócili po pierwszej, a Riston wyszedł o trzeciej. – A mnie to ciągle nie przekonuje – oświadczył nadąsany Nick. – Słuchaj, czy gdybyś ty miał następnego dnia spotkanie autorskie, to siedziałbyś do późna w noc ze swoim niesłychanie nudnym asystentem przy lampce wina? Właśnie w tę noc? – Nie wiem, może Wood chciał wyglądać blado i interesująco – Rupert wzruszył ramionami. – Słuchaj, widzę, że się upierasz, ale nie ma ani cienia dowodu... – A ja i tak będę go podejrzewał – powiedział z ponurą determinacją Nick. – Dobrze, nie ma sprawy. A mógłbyś go teraz podejrzewać w płaszczu, butach i w samochodzie? Czas jechać do wydawnictwa po Jenny. *** – Jeśli to śledztwo ma wreszcie ruszyć z miejsca, musimy się bardziej przyłożyć. Mam wrażenie, że ciągle ślizgamy się po powierzchni – oświadczył Nick z ważną miną, wymachując długą łyżeczką pokrytą mleczną pianką. – Spisałem już kolejne punkty, którymi musimy się zająć, i teraz podzielimy się zadaniami. Musimy skupić się na tych osobach, o których wiemy najmniej. Drobiazgowa obserwacja: oto kluczowa sprawa – dodał tonem, który Rupert uznał za wybitnie przemądrzały. Pisarz przewrócił oczami, po czym zerknął na Jenny, licząc na jej wsparcie, ale niestety ona wpatrywała się w Nicka jak w wyrocznię. Boże, gdzie ta dziewczyna ma oczy... Siedzieli w tej samej co zwykle francuskiej knajpce, która na szczęście w porze lunchu ciągle świeciła pustkami. Kelnerki już ich rozpoznawały i witały z uśmiechem, który – Rupert nie miał co do tego wątpliwości – był przeznaczony głównie dla niego. To doskonałe miejsce, przekonywał Nicka i Jenny, kiedy proponowali, żeby dla odmiany skoczyć na jakąś chińszczyznę.
– A kogo masz na tej liście? – zapytała Jenny. – O co chodzi? – stropiła się, czując na sobie zaskoczone spojrzenie Nicka. – Hm, nic... Dawno się nie widzieliśmy – wymamrotał. Nie dodał: „...i już zapomniałem, jak ty dziwnie mówisz”, ale właśnie to miał na końcu języka. Jenny uśmiechnęła się niepewnie. Brzmiało to jak komplement, ale nie umiała sobie wyobrazić, czego miałby dotyczyć. – Na szczycie listy jest Walter Darrington. Wciąż za mało o nim wiemy. Jaki miał charakter? Czemu był aż tak nielubiany w wydawnictwie? Co robił w okresie poprzedzającym jego śmierć? Coś nam tu umyka i ja chcę się dowiedzieć co. – W tym przekonaniu utwierdziła Nicka dodatkowo reakcja Ann na zdjęcie Darringtona. – To jest Walter Darrington? – zapytała wtedy zaskoczona, wpatrując się w fotografię przedstawiającą Waltera i Anthony’ego na jakimś spotkaniu. – Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. To znaczy, wydaje się tu tak arogancki, obcesowy i małoduszny, jak mówiłeś, ale... – zawahała się. – On po prostu nie wygląda mi na ofiarę. Ma uśmieszek kogoś, kto zawsze wygrywa i jest zdecydowany wygrywać za wszelką cenę. Założę się, że nałogowo podrywał najpiękniejsze kobiety, nawet jeśli jemu osobiście się nie podobały, a prowadził jak pirat drogowy – mruknęła. Nick próbował wyśmiewać jej Holmesowskie zgadywanki, ale potem sam jeszcze raz przyjrzał się zmrużonym oczom Darringtona i jego kwadratowej, wysuniętej prowokująco szczęce, i po cichu przyznał Ann rację. Tak naprawdę kusiło go, żeby pokazać jej fotografie wszystkich podejrzanych i zapytać, czy aby przypadkiem ktoś z nich nie wygląda jej na maniakalnego mordercę. W końcu uznał, że to byłoby niepoważne. Na pewno będzie trudno rozpracować tego, kto okazał się sprytniejszy od Waltera Darringtona, ale przecież powinni sobie we dwóch z Rupertem poradzić. Zwrócę się do Ann tylko w ostateczności, postanowił sobie. – Biorę to na siebie – oświadczył, zapisując coś na swojej liście. – Będę musiał poprosić o pomoc Wrighta i jego ludzi. Trzeba będzie zgromadzić dużo różnorodnych informacji i spróbować ułożyć z tego jakąś sensowną całość. Dalej... Elisabeth. Rupercie, jak to jest, że spędzasz z nią tyle czasu, a dalej nic o niej nie wiemy? – zapytał zgryźliwie. – Cóż... – Marley wyglądał na zmieszanego. – Prawdę mówiąc, sam tego nie rozumiem. Rozmawiamy głównie o moim tekście, a kiedy próbuję ją podpytać o inne sprawy... – rozłożył bezradnie ręce. – A na pewno próbujesz? – drażnił się z nim Nick. – Tak, no nie wygłupiaj się! Po prostu... Elisabeth ma klasę i to jakby wymusza pewną konwencję i poziom rozmowy. Za każdym razem, kiedy zaczynam mówić o morderstwie, ona znajduje jakiś sposób, żeby mi przekazać, że taki gentleman jak ja na pewno tak naprawdę wcale nie chce poruszać tego typu tematów przy takiej damie, jak ona... Przycisnąć ją to tak, jakby łapać natłuszczonymi rękami mokre mydło na rozmarzającym lodowisku. – Słowem, owinęła cię sobie wokół palca – podsumował Nick. – W tej sytuacji jesteś bezużyteczny. Dlatego to Jenny weźmie ją na warsztat. Umów się z nią na kolację, poproś o radę w sprawie ubioru, wszystko jedno. Masz z niej wyciągnąć informacje na temat jej stosunku do Darringtona, jej rozstania z Ristonem i relacji z Sarą. Czy to jasne? – Jasne. – Jenny pokiwała głową, ale widać było, że oczekiwania Nicka trochę ją przytłoczyły. – To na kim ja mam się skupić? – zapytał niecierpliwie Rupert.
– Ty w tym tygodniu zaprosisz Anthony’ego i Amiyę na kieliszek wina po pracy. To będzie jak najbardziej na miejscu w twoim przypadku. Wypytasz o stan firmy, małżeństwo Darringtona i chorobę Amiyi. Za to ja.... – urwał i zasępił się. – Ja zajmę się Sarą. – Ooo... – w głosie Ruperta walczyły o lepsze podziw i zdumienie. – Tu mnie zaskoczyłeś, bracie. Czyżbyś chciał w ten sposób uciszyć wyrzuty sumienia? Aż tak dobrze bawiłeś się w Little Fenn? – uśmiechnął się złośliwie. – Ktoś z nią musi pogadać, prawda? – mruknął Nick, unikając pytającego spojrzenia Jenny. – No to kto nam jeszcze zostaje? Ted? Samantha? – Rupert zatarł ręce, jakby nagle zaczęło mu zależeć na trudnych wyzwaniach. – Muszę wam coś powiedzieć o Tedzie i Samancie... – Coś takiego – dziwił się Rupert kilka minut potem. – Nigdy bym nie pomyślał: Samantha i on? Jenny, zauważyłaś coś? – Czy ja wiem – zastanowiła się dziewczyna. – Samantha zawsze unikała Teda, ale to akurat nie wydawało mi się dziwne... Elisabeth też go nie znosi. – No cóż, miejcie oczy i uszy otwarte. Chciałbym się dowiedzieć, o co wtedy chodziło... – Ja też mam dla ciebie zaskakującą informację – powiedział Rupert, znacząco poruszając brwiami, po czym opowiedział o tym, jak to brawurowo rozgryzł tajemnicę siniaków Jenny. Tak jak przypuszczał, ona sama była zbyt zakłopotana ujawnieniem nieoczekiwanie wojowniczej strony jej natury, by sprostować jego wersję wydarzeń. – Zacząłem się domyślać, kiedy zauważyłem, że Jenny tak strasznie dużo je – mówił Rupert, uśmiechając się chełpliwie. – Ale to oczywiście bardzo zdrowo, moja droga! Dobre na mięśnie, prawda? – Poklepał ją po ręce jowialnym gestem. – Nic się nie przejmuj. – W karate nie chodzi o mięśnie – mruknęła Jenny, zwracając się do swojego talerza, na którym zostały już tylko okruszki bagietki. – O rany, Jen! Serio? Pokażesz nam coś? Jakiś cios? – pytał Nick z entuzjazmem. Zawsze to samo, pomyślała Jenny posępnie. Ciekawe, czy gdyby się okazało, że szkolili mnie indyjscy asasyni i jestem mistrzynią dekapitacji, to też wszyscy by mówili: „O rany, super! Pokażesz?”. – Nooo cóż – uśmiechnęła się z rezerwą. Zazwyczaj niechętnie o tym rozmawiała i dlatego prawie nikt nie wiedział o jej sportowych zainteresowaniach. – Tak naprawdę nie mam się czym chwalić. Obawiam się, że w mojej grupie jestem najsłabsza. Tak jak przypuszczała, wyraźnie ich to uspokoiło. – Czyli trenujesz dla przyjemności, tak? – upewnił się Nick, zastanawiając się jednocześnie, jak komuś może sprawiać przyjemność systematyczne pokrywanie się siniakami. On sam ze sztukami walki miał styczność tylko na akademii policyjnej, gdzie ostatecznie rozwiały się jego naiwne wyobrażenia rodem z filmów z Bruce’em Lee. Przedtem uważał, że karate, judo czy kung fu ćwiczy się po to, żeby umieć się obronić w sytuacji zagrożenia i uniknąć bólu. Tymczasem już po pierwszych treningach zorientował się, że żaden opryszek na ulicy nie potraktowałby go tak brutalnie jak koledzy podczas ćwiczeń. Chodziło więc raczej o to – rozmyślał później w domu, przykładając do stłuczonych mięśni paczkę mrożonych truskawek – żeby przyzwyczaić się do bólu, tak żeby policjant nie tracił czasu na zaskoczenie i szok, kiedy ktoś znienacka wbije mu pięść
w splot słoneczny. – Tak. Karate to wszechstronnie rozwijający sport – powiedziała Jenny obronnym tonem. – Nie chodzi tylko o kopanie się po wrażliwych miejscach, ale o naukę koordynacji i świadomość własnego ciała. – To nie mogłabyś chodzić na jogę? – zapytał Rupert, uparcie nie chcąc się wyrzec wizji Jenny w zwiewnych pastelowych sukienkach. Siniaki mu do tego nie pasowały. Po prostu nie. – Na jogę też chodziłam – odparła z ożywieniem. – Wiesz, żeby wysoko kopnąć, trzeba być naprawdę dobrze rozciągniętym... – Widzę, że jesteś całkowicie stracona, dziecinko – westchnął Rupert i z melancholijną miną założył jej za ucho opadający kosmyk włosów. – To może jeszcze jedną kanapkę? *** W ciągu następnych czterech dni Nick dowiedział się o poczynaniach Darringtona więcej, niż wiedział o własnej dziewczynie. Inspektor Wright, bardzo zadowolony, że Alfred Bendelin zdecydował się skorzystać z talentów jego ludzi, wysłał w teren trzech śledczych, a w czwartek sam odwiedził wydawnictwo, żeby zadać wybranym osobom dodatkowe pytania. Przekazując Nickowi ostatnie raporty w sobotę 14 kwietnia, Wright wyraził nadzieję, że teraz rozwiązanie zagadki morderstwa Waltera Darringtona będzie już dziecinnie proste. – To skomplikowana sprawa – powiedział z godnością wielki detektyw. – Prawdopodobnie najtrudniejsza sprawa Alfreda Bendelina – podchwycił Rupert z zadowoleniem, powtarzając tekst reklamowy, który regularnie pojawiał się na tylnych okładkach jego książek. Po wizycie na komisariacie wrócili do domu Marleyów, ponieważ Rupert musiał się przebrać przed spotkaniem z Anthonym i Amiyą. Przed Nickiem natomiast rysowała się perspektywa wieczoru spędzonego na lekturze raportów i zestawianiu danych. – No i jak ci idzie? – zapytał Rupert, wchodząc do jego pokoju już w garniturze i fantazyjnym krawacie. Nick rozkładał przed sobą na łóżku kolejne sterty zapisanych na maszynie kartek, faksów i odbitek. – Mam wrażenie, że teraz dla odmiany wiem za dużo – oświadczył posępnie. – I dalej nic z tego nie wynika. Do czego niby ma mi się przydać informacja, że Darrington najchętniej ubierał się na czarno i miał uczulenie na kocią sierść? – Hm, no cóż, widzę w tym pewną konsekwencję – stwierdził Rupert, siadając obok niego na łóżku. Obaj nic nie zmieniali w wystroju swoich pokoi, w związku z tym dalej nie było tam żadnych krzeseł. – Nie marudź, Nick. Wiesz przecież, że to zawsze tak wygląda: połowa pracy detektywa polega na mało spektakularnym ślęczeniu w papierach. – A skąd niby ty miałbyś o tym wiedzieć? – zapytał kąśliwie Nick. Zdecydowanie wolałby iść na spotkanie z Burrowsem i Amiyą, a świadomość, że Rupert o wiele lepiej nadaje się do tego zadania, wcale nie poprawiała mu nastroju. – To, że Alfred Bendelin więcej czasu spędza na dachach pędzących pociągów i w łóżkach niebezpiecznych kobiet niż za biurkiem, wynika z upodobań czytelników, a nie mojej niewiedzy. No, powiedz, czego się dziś dowiedziałeś, nie każ się prosić.
– Dziś niezbyt wiele – powiedział z rezygnacją Nick i opadł na łóżko, jakby nagle zabrakło mu sił. – Wydaje mi się, że wiadomości, które rzeczywiście mogą się nam do czegoś przydać, to te, które dostaliśmy w piątek rano. Jeden: Walter Darrington na początku grudnia wyjechał niespodziewanie na dwutygodniowy urlop do Francji – wyliczał na palcach, patrząc w sufit. – Dwa: Przed tym wyjazdem dużo częściej niż zwykle dzwonił do swojej byłej żony. Trzy: jego gospodyni uważa, że podczas ostatnich pięciu miesięcy nie miał żadnych nowych romansów, ale wydaje jej się, że od czasu do czasu spotykał się z kilkoma różnymi kobietami. Cztery: fenelzyna, którą nałogowo zażywał jako lek antydepresyjny, właściwie sama w sobie jest trucizną. Powoduje delirium, tak więc Darrington mógł mieć spore luki w pamięci. Nikomu się z tego nie zwierzał, ale ja na jego miejscu chyba też wolałbym to zachować dla siebie. Pięć: Kilka razy chciał zwolnić Sarę, ale wtedy zawsze dochodziło do wielkiej kłótni, a Burrows stawał po jej stronie. Uważał, że Walter przenosi swoją osobistą niechęć na grunt zawodowy, tymczasem pracy Sary nigdy nie można było nic zarzucić. Sześć... Hm, zapomniałem, co było szóste – mruknął, opuścił ręce i przymknął oczy. Leżał w poprzek łóżka, tak że jego głowa prawie dotykała kolan Ruperta. Przez chwilę się nie odzywał i wyglądało na to, że może zaraz zasnąć. Jego ciemne włosy były jak zwykle potargane i sterczały na wszystkie strony. Kiedy niespodziewanie podniósł powieki, Rupert aż podskoczył, po czym wyprostował się i ułożył dłonie równo na kolanach. – Nie wiesz przypadkiem, co robi dzisiaj Jenny? – zapytał Nick, który niczego nie zauważył. – Jeśli myślisz, że ściągniesz ją tutaj do pomocy i będziecie się przy tym świetnie bawić, to nic z tego. Jenny idzie dziś oglądać jakiś turniej karate ze swoją grupą. – Hm, szkoda. Przyznam ci, że zaskoczyła mnie ta cała heca z karate. Nigdy bym nie podejrzewał... A, właśnie – Nick się lekko ożywił. – Cały czas nie daje mi spokoju ten jej dziwny, wzorowy akcent. Jak myślisz, skąd jej się to wzięło? – Czy ja wiem... Chyba się już przyzwyczaiłem. Może się jąkała w dzieciństwie? Albo może miała surowego ojca, który bił ją po łapach za niestaranną wymowę? – Rupert wzruszył ramionami. – A może tak naprawdę ona wcale nie jest Angielką. Może Darrington poznał ją na tym urlopie we Francji i ona tu za nim przyjechała... On załatwił jej praktyki w swojej firmie. A skoro znali się tak naprawdę o wiele dłużej niż dwa tygodnie, mogła mieć jakiś solidny motyw, żeby go zamordować. Przyjechała tu i zorientowała się, że Darrington ją zwodził i ma w Nottingham całe stado innych kochanek. Jest wysportowana, więc wbicie mu nożyczek w plecy nie sprawiłoby jej żadnego problemu. Rupert patrzył na niego z mieszaniną zgrozy i fascynacji. – Ty naprawdę tak myślisz? – zapytał z niedowierzaniem. – Nie. – Nick westchnął i przewrócił się na bok, twarzą do Ruperta. – Ale dlaczego ona woli iść oglądać jakichś spoconych facetów, zamiast popracować tu ze mną? – Złapał go za kolano i kilka razy żartobliwie stuknął w nie czołem, jakby walił głową w ścianę. – Wiesz co, ja już pójdę. – Marley zerwał się, jakby łóżko Nicka nagle zaczęło go parzyć. – Nie chcę się spóźnić. ***
Zapowiadało się, że nie będzie to udany wieczór. Anthony i Amiya przyzwyczaili się już do obecności Ruperta w wydawnictwie, ale zaproponowane przez niego spotkanie potraktowali bardzo oficjalnie i przez pierwsze pół godziny siedzieli sztywno z przyklejonymi uprzejmymi uśmiechami, omawiając bieżącą sytuację na rynku książki. Rupert nie miał pojęcia, jak nawiązać do sprawy Darringtona, więc zaczął mówić o tym, co wydawało się bezpiecznym i najbardziej naturalnym tematem. – Jestem bardzo zadowolony z pracy Elisabeth. Jeśli mam być szczery – powiedział, posyłając im jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów – na początku myślałem, że proponujecie mi najpiękniejszą redaktorkę, żebym stał się jeszcze bardziej próżny, niż jestem, ale szybko przekonałem się, że naprawdę jest najlepsza. Przypomniały mi się moje koleżanki ze studiów: patrząc na ich śliczne buzie, zawsze myślałem sobie, że one po prostu muszą mieć pusto w tych ufryzowanych główkach, a potem okazywało się, że na egzaminach zostawiały mnie daleko w tyle... – Elisabeth ma ogromne doświadczenie i świetne wyczucie językowe – potwierdził Anthony z dumą. – Oczywiście nikt nie jest idealny... – Poza mną – wtrąciła Amiya. – Właśnie – potwierdził wydawca, nie tracąc wątku i nie spuszczając wzroku z Ruperta. – Elisabeth nie ma głowy do szczegółów i jest na bakier z interpunkcją, ale na szczęście mamy też Sarę, która zawsze robi ostatnią korektę każdego tekstu. Razem tworzą świetny zespół. – Doszły mnie słuchy, że twój wspólnik kilka razy chciał zwolnić Sarę. – Tak? A skąd cię doszły? – zapytał chłodno Anthony, rzucając Rupertowi bystre spojrzenie. – Chyba Jenny coś o tym wspomniała. Albo może Danny – odparł beztrosko pisarz. – Obawiam się, że jestem strasznym plotkarzem i zapamiętuję takie rzeczy – uśmiechnął się do nich rozbrajająco. – Zauważyłam, że dużo czasu spędzacie z Jenny. Tylko nie zawróćcie biednej dziewczynie w głowie. – Amiya pogroziła mu palcem. – Nie musisz się o to martwić, zwierzyła mi się, że jest nieszczęśliwie zakochana w Dannym – skłamał bez skrupułów Rupert. Amiya i Anthony wymienili znaczące spojrzenia. – Zresztą, u was w biurze w ogóle dużo się dzieje... – Z zewnątrz może to tak wyglądać – powiedział ostrożnie Burrows. – Cóż, macie tam sporo silnych charakterów. Założę się, że Sara często sprawia problemy. – Sara? Nie... Rzeczywiście bez przerwy darli koty z Walterem, ale to były takie krótkotrwałe burze, które oczyszczały atmosferę. Po prostu działali sobie na nerwy i od czasu od czasu wybuchali. Oczywiście, mój wspólnik również był dosyć, hm, trudny. – Anthony zmarszczył lekko brwi. – Poznałem jego byłą żonę, Denise. Opowiedziała mi co nieco... – Denise? Tobie? – Burrows wydawał się bardzo zaskoczony. Rupert rozłożył tylko ręce, jakby chciał powiedzieć: nic na to nie poradzę, że piękne kobiety ciągle chcą mi się zwierzać. – Hm, to ja ich poznałem ze sobą i właściwie zawsze czułem się z tego powodu trochę winny. Denise jest moją starą znajomą, a Walter... Powiedziałbym, że nie nadawał się na męża. Od początku podejrzewałem, że chce się z nią ożenić dla pieniędzy, ale
przecież nic nie mogłem zrobić. – Anthony wzruszył ramionami i pokiwał ze smutkiem głową. – Tym bardziej że to małżeństwo było w interesie powstającej właśnie firmy, prawda? – rzucił Rupert z niewinną miną. Jego lekki ton nie zwiódł jednak Burrowsa, który utkwił w nim ciężkie spojrzenie i zamilkł. Było to bardzo agresywne milczenie. W końcu przerwała je Amiya, co Rupert uznał za dowód, że jest psychicznie słabsza niż jej narzeczony. – Elisabeth mówi, że już daleko się posunęliście w pracy. To chyba dobrze, prawda? Może niedługo skończycie – powiedziała z miłym uśmiechem. Nie, jednak się pomylił. Była od niego nie słabsza, tylko sprytniejsza. – Myślę, że tak. Chociaż właściwie trudno powiedzieć. Redagowanie gotowej książki to dosyć szczególna praca. Koronkowa robota. Bardzo łatwo jest zmienić czyjś tekst i napisać go po swojemu, ale Elisabeth dobrze wie, że Tajemnicy czarnej koperty nie potrzeba rzeźnika z tasakiem, tylko kogoś z cieniutkimi fryzjerskimi nożyczkami – uśmiechnął się promiennie, lecz jego kolejna prowokacja nie zrobiła na nich żadnego wrażenia. – Widzę, że ty naprawdę interesujesz się pracą nad tekstem – zauważyła Amiya z ożywieniem. – Tak, to fascynujące. Zresztą, jako redaktor naczelny wiesz o tym najlepiej. – Tak naprawdę mam mało okazji do redagowania tekstów, zajmuję się raczej koordynowaniem tego wszystkiego. Redaguję tylko wybrane książki, może dwie na rok. Czasem żałuję, że brak mi czasu na to... – Uśmiechnęła się do niego, tym razem chyba szczerze, bo aż wyładniała. Tego wieczoru w ogóle wyglądała inaczej niż zwykle: zrezygnowała ze swojego stroju służbowego i założyła układającą się miękko sukienkę w kolorze czerwonego wina. Jej odsłonięte ramiona wydawały się delikatne i kruche, a teraz, kiedy się nareszcie rozluźniła, w jej dużych, ciemnych oczach dostrzegał tylko sympatię i ciepło. – Wiem, że masz dużo obowiązków – powiedział Rupert, odwzajemniając impulsywnie jej uśmiech, a potem dodał, właściwie wbrew sobie: – Zastanawiałem się, czy twoja choroba bardzo utrudnia ci pracę. Te leki, które bierzesz, mają podobno bardzo przykre skutki uboczne, prawda? – zapytał, patrząc, jak uśmiech Amiyi gaśnie. Niech cię szlag, Nick. *** Kiedy spotkanie się skończyło, Rupert pożegnał Amiyę i Anthony’ego, poczekał, aż znikną za rogiem, po czym wrócił do restauracji i zamówił dużą szkocką. Był tak wyczerpany tą rozmową, że musiał się czegoś napić, chociaż pewnie rozsądniej byłoby od razu złapać taksówkę i pójść spać. Dopiero po trzeciej kolejce udało mu się spłukać dręczący go niesmak. Najwyraźniej Alfred Bendelin był od niego dużo odporniejszy, bo podczas prowadzenia śledztwa nigdy nie miewał podobnych problemów. Odrobinę pocieszała Ruperta myśl, że może wykorzystać swoje doświadczenia w następnej książce. To powinno chwycić, bo jego czytelnicy przejawiali wyraźne upodobanie do tych fragmentów, w których Bendelin przeżywa jakieś duchowe męczarnie. To dziwne, bo przecież podobno go lubią...
– Bardzo dziwne – powiedział z naciskiem, zwracając się do piątej szklaneczki, która w tym dziwnym restauracyjnym świetle dwoiła się i troiła, tak że chyba powoli stawała się szóstą. A Rupert nie był głuchy na tak subtelne aluzje. Kiedy wreszcie zdecydował, że jest w stanie stawić czoła okrutnemu światu, i wrócił na Argyle Street, nie mógł długo znaleźć klucza i w końcu otworzył mu zaspany Nick. – Powiem ci jedno – oznajmił w przedpokoju Rupert śmiertelnie poważnym tonem osoby beznadziejnie pijanej. – To nie są nasi przyjaciele.
Rozdział ósmy Elisabeth spełnia dobry uczynek – Kitty i powrót do korzeni – Boisz się? – Przygoda Danny’ego – Mak i popiół – Zapytaj Julie Owens Kiedy w niedzielę po południu Nick odebrał telefon od O’Connora, w pierwszej chwili pomyślał, że jego szef dzwoni prywatnie, ot tak, żeby pogadać. Został jednak bardzo szybko wyprowadzony z błędu. – Co ty sobie właściwie myślisz: że pojechałeś do Nottingham na wakacje? – huknął, aż Nick podskoczył i odsunął słuchawkę od ucha. – Wright mówi, że niewiele wynika z twoich działań, chociaż zapewnił ci pomoc swoich ludzi. – Wright jest bardzo niecierpliwy... – Ja też jestem bardzo niecierpliwy! Nie mówię, że masz mi jutro podać nazwisko mordercy, ale chciałbym widzieć jakieś postępy. Wiesz już, skąd wzięły się leki, którymi otruto tego wydawcę? Zawęziłeś grono podejrzanych? Ustaliłeś prawdopodobne motywy? – Prowadzimy śledztwo w kilku kierunkach. Po drugiej stronie rozległo się prychnięcie godne zniesmaczonego hipopotama. – Chłopcze, takie rzeczy to mówimy prasie. Ja chciałbym znać fakty. A z tego, co widzę, fakty wyglądają tak, że sprawa wlecze się w żółwim tempie. – Takie są metody pracy Alfreda Bendelina – rzucił Nick i zacisnął powieki, czekając na wybuch. – Radzę ci pamiętać, że naprawdę nazywasz się Nick Jones i jesteś moim podwładnym! – Niesamowite, kiedy ja to mówię, nikt mi nie wierzy – zdziwił się Nick. – Słuchaj no, Jones, przestań się wygłupiać... Nick doskonale rozumiał, dlaczego szef postanowił go pogonić – w końcu dotarło do niego, że Nick może nie rozwiązać sprawy Darringtona, co postawiłoby O’Connora w dość głupiej sytuacji. Co gorsza, oznaczałoby to, że Nick miał rację, wzbraniając się przed podjęciem kolejnego śledztwa. To dlatego nadinspektor tak się pieklił, a jego akcent, który zwykle wzmacniał się w chwilach wzburzenia, można było teraz kroić nożem. – ...Ej, umarłeś tam czy co? Słuchasz mnie w ogóle? – Co? A tak, tak – powiedział Nick nieprzytomnym głosem. – Masz złapać mi tego mordercę i wracać, jasne? Czeka na ciebie cała góra papierków – burknął O’Connor i rzucił słuchawką. Nick nie przejął się tym specjalnie, bo już od kilku chwil myślał o czymś zupełnie innym. Wrócił do kuchni, gdzie nad szklanką soku owocowego siedział markotny Rupert. – Chyba znalazłem sposób, żeby trochę poprawić ci nastrój – oświadczył Nick z błyskiem w oku. – Coś mi właśnie przyszło do głowy...
*** W poniedziałek Jenny wreszcie udało się wyciągnąć Elisabeth na lunch pod pretekstem jakichś problemów przy zleconej jej przez Sarę redakcji. Nie wynikało to z nagłego wybuchu wzajemnej sympatii – po prostu Elisabeth skończyły się wymówki. Mimo to rozmawiało się im bardzo miło i Jenny była z siebie niesłychanie dumna. Do momentu, kiedy Elisabeth nagle odłożyła długopis i zapytała: – A tak naprawdę to o co chodzi? Jenny zarumieniła się – właściwie nie z powodu lekko rozbawionego uśmieszku Elisabeth, ale dlatego że oto właśnie zawiodła Nicka. – Przysłał cię Danny, prawda? – pytała dalej Elisabeth, co dało Jenny cień nadziei. Chcąc wykorzystać tę szansę, nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się wymijająco. – Wiem, że się przyjaźnicie, ale jeśli ma mi coś do powiedzenia, powinien zrobić to sam. Co oczywiście i tak nie zmieniłoby tego, że odpowiedź brzmiałaby „nie”. – Elisabeth patrzyła Jenny prosto w oczy, jednak jej spojrzenie wyrażało nie pewność siebie, ale powagę. – Pewnie myślisz, że jestem zarozumiałą zołzą i dręczę biednego chłopca, ale wierz mi, że ja go nigdy nie zachęcałam. – Myślę, że Danny’emu byłoby łatwiej, gdybyś powiedziała mu to wprost – mruknęła Jenny, spuszczając wzrok. – On sam nigdy nie odważy się zapytać. I mylisz się: nie prosił mnie, żebym cię wybadała albo się za nim wstawiła. – Czyli uważasz, że powinnam z nim porozmawiać? – Tak. – I mówisz to jako kto? – Jako jego przyjaciółka – powiedziała Jenny, wzruszając ramionami. – Tak bardzo się o niego troszczysz, że postanowiłaś mnie wypytać bez jego wiedzy? Czy może jest w tym coś więcej? – Elisabeth nie spuszczała z niej uważnego spojrzenia. – Po co chcesz to wiedzieć, skoro Danny jest ci obojętny? – zapytała przekornie Jenny, a Elisabeth zaśmiała się cicho. – Powiedzmy, że też się o niego troszczę. A ty... jesteś wielką niewiadomą, jak mówi Sara. – Sara tak powiedziała? A jak wy się w ogóle teraz dogadujecie? – zapytała ciekawie Jenny. – To kolejna sprawa, do której nie powinnaś się wtrącać – odparła Elisabeth, zakładając nogę na nogę i odchylając się na krześle. – Mam wrażenie, że za chwilę zapytasz jeszcze, czy to ja zabiłam Waltera Darringtona. – A zabiłaś? Elisabeth westchnęła i potrząsnęła głową, a jej modna fryzura zakołysała się jak na reklamach drogiego szamponu. W tym tygodniu zmieniła kolor włosów i teraz jej krótkie, gęste loki miały piękny odcień palonego karmelu. Oparła się łokciami o stół i ułożyła brodę na złożonych dłoniach, a Jenny, zerknąwszy na jej dekolt, poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Ona sama miała figurę, hm, praktyczną, która świetnie sprawdzała się na karate, ale zdecydowanie ograniczała jej możliwości, jeśli chodzi o kuszące falowanie. Ostatnio zaczęło jej to doskwierać. – Słuchaj, Jenny. Nie zaspokoję dziś twojej ciekawości, ale za to dam ci dobrą radę. Jeśli chciałabyś dostać posadę redaktorki w D&B, pamiętaj, że nie pomoże ci w tym
myszkowanie po kątach i prowadzanie się z Rupertem Marleyem. Wiem, że jest słodki, tak jak i jego asystent, ale oni w końcu wyjadą, a ty tu zostaniesz. Albo i nie. *** Wyrzuty sumienia dopadły Elisabeth, kiedy tylko wróciła do domu po pracy. Cisza panująca w jej mieszkaniu działała na nią przygnębiająco, wszystko leciało jej z rąk i nie mogła sobie znaleźć miejsca. No dobrze, nie powinna była tak ostro spławiać tej małej. Właściwie całkiem ją lubiła, dopóki nie zaczęła podejrzewać, że nie jest potulnym, nieśmiałym stworzeniem, na jakie wygląda. Sprawa śmierci Darringtona budziła wciąż we wszystkich niezdrowe emocje, a najwyraźniej Jenny była szczególnie podatna na uroki atmosfery podejrzeń i insynuacji. A ciekawskie panienki, którym się wydaje, że takie z nich spryciary, mogą źle skończyć. Już prawie udało jej się przekonać samą siebie, że potraktowała Jenny tak szorstko, bo chciała ją ostrzec, i że właściwie spełniła dobry uczynek, kiedy nagle straciła do tego serce. Westchnęła i usiadła przy stoliku z telefonem. Naprawdę powinna porozmawiać z Dannym. Pewnie jest jeszcze w magazynie, mówił, że przez cały tydzień będzie musiał zostawać dłużej wieczorami, pomyślała, wykręcając numer wydawnictwa. *** W chwili, gdy Elisabeth czekała na połączenie, Jenny wchodziła do pubu, gdzie czekali na nią Rupert i Nick. Była w paskudnym humorze. Żaden z nich tego nie zauważył, co oczywiście zirytowało ją jeszcze bardziej. Słuchała posępnie, jak rozprawiają sobie wesolutko jak gdyby nigdy nic i popijają koktajle mleczne. W końcu jej milczenie zwróciło uwagę Ruperta. – Jen, czemu jesteś taka cichutka dzisiaj? To znaczy bardziej niż zwykle. Wzruszyła ramionami. – Może chciałabyś koktajl waniliowy? – zaproponował Nick, patrząc na nią życzliwie. – Nie, dziękuję – odparła, mimo że właśnie nabrała na niego ochoty. Rupert cmoknął z miną wyrozumiałego ojca, którego cierpliwość jest wystawiana na próbę przez niewdzięczne potomstwo. – Słuchaj, my cię tu zaraz pocieszymy... – Też nie, dziękuję – mruknęła pod nosem Jenny. – Wiesz, właśnie się ostatnio zastanawiałem – Rupert znów zwrócił się do Nicka, jakby całkowicie zapomniał o Jenny – co ona będzie z tego wszystkiego miała. – To znaczy? – zainteresował się Nick i pociągnął długi łyk przez słomkę. – No bo przecież ja uczestniczę w tym śledztwie, żeby zbierać materiały do następnej książki, ty, bo musisz. A Jenny? – Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym – powiedział Nick w zadumie. – Wydawało mi się to jakieś takie naturalne, że chciała pobawić się w detektywa. Bo jednak, jak by na to nie spojrzeć, dobrze się razem bawimy, prawda? – Popatrzył na nich i lekko się stropił, widząc naburmuszoną minę Jenny.
– Oczywiście, że nasze towarzystwo jest jakąś rekompensatą za trudy śledztwa – zgodził się Rupert kulturalnie, jakby przewodził naukowej dyskusji. – Ale musimy być praktyczni. Pieniędzy nie przyjmie... – Nie przyjmie – potwierdził Nick. – Zresztą, przecież jesteśmy gentlemanami. Jenny wytrzeszczyła na nich oczy. Dlaczego mówili o niej w trzeciej osobie, jakby nagle stała się niewidzialna? – O, właśnie – podchwycił Rupert. – Może z tego zrobimy użytek i... Co z tobą, Jenny? – zapytał nagle troskliwie. – Słabo ci? Jakoś mizernie wyglądasz. Może... masz dziś zły dzień? – zaakcentował ostatnie słowa, zapewne wyobrażając sobie, że tak właśnie przekazuje się dyskretne aluzje. – W takich sytuacjach trzeba być szczególnie taktownym – wysyczał do Nicka teatralnym szeptem, jakby uważał, że w tych złych dniach dziewczyny również głuchną. – No więc, Jenny – powiedział głośno i objął serdecznie jej plecy – pomyślałem sobie, że powinniśmy już teraz jakoś ci się odwdzięczyć za to wszystko, co dla nas robisz. Jeden z nas weźmie cię na elegancką kolację, co ty na to? – Nie chcę – burknęła Jenny, próbując wysunąć się spod jego ramienia. – Ale który z nas? – zapytał Nick. – No właśnie, w tym problem. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co byłoby dla niej większym wyróżnieniem: wieczór z wielkim pisarzem, czy z wielkim detektywem? – zastanowił się Rupert. – Albo wiesz co? Mógłbym o tobie napisać. Zrobimy z ciebie nową bohaterkę, pomocnicę Bendelina. Co ty na to? Właściwie planowałem wszystkie twoje odkrycia przypisać jemu, ale jeszcze mógłbym zmienić zdanie. Chciałabyś, Jen? Oczywiście musielibyśmy gruntownie przemyśleć koncepcję tej postaci... – Gruntownie – zgodził się Nick skwapliwie. – Trochę byśmy cię... poprawili. Od czego by tu zacząć? Mogłabyś być odrobinę wyższa... Rupert, zapatrzony w swoją wizję, najwyraźniej nie zauważył, że od kilku minut twarz Jenny zaczyna purpurowieć – w tempie mniej więcej jeden odcień co słowo. Zacisnęła pięści i spróbowała się opanować. Najlepiej policzyć do dziesięciu. Ichi, ni, san... – ...a na imię dalibyśmy ci Kitty! – Poch mahon, heidni’baw! – wrzasnęła, zrywając się i waląc pięścią w stół. – Eejit! – Edynburg! Auld Reekie! – zawołali jednocześnie Rupert i Nick, po czym zaczęli rechotać i klepać się wzajemnie po plecach. Jenny poczerwieniała jeszcze bardziej i zastanowiła się, czy powinna wylać im teraz resztę koktajli na głowy, czy po prostu wyjść. – To stąd ta angielszczyzna, jakbyś na śniadanie jadła kanapki z tweedu! – oświadczył tryumfalnie Rupert. – Ha! A tymczasem nie masz nic pod kiltem! – Co ty wogle opowiadasz? – warknęła Jenny. – Wogle – ucieszył się Rupert. – Nie martw się, Jen, możesz mówić do nas po swojemu, my cię i tak zrozumiemy. Jesteś wśród przyjaciół – zapewnił ją serdecznie. – Ja normalnie mówię! – Aye! – potwierdził z mocą Nick, po czym wycelował w nią palec. – Ale to dlatego poszłaś na karate: żeby się wykrzyczeć. – Wcale nie! Sensei mówi, że ja na treningach... za mało krzyczę... – Zamilkła nagle i spojrzała na nich podejrzliwie. – Wy dwaj. Zrobiliście to specjalnie, tak? Rupert pociągnął ją na krzesło obok siebie. Jenny z irytacją poczuła, że jej złość
gdzieś się ulotniła – właśnie wtedy, kiedy jej potrzebowała. Jeszcze przed chwilą była gotowa rozwalać stoły, a teraz nagle dotarło do niej, że wszyscy w pubie patrzą na nich. Usiadła. – Domyślaliśmy się od jakiegoś czasu – powiedział Nick i mrugnął do niej. – Nie zapominaj, że masz do czynienia z wielkim detektywem i wielkim pisarzem. – Chociaż nie jesteśmy aż takimi bufonami – zaznaczył Rupert. – Chcieliśmy cię trochę podpuścić, żebyś mogła odnaleźć swoje prawdziwe ja. No wiesz, wrócić do korzeni i wrzasnąć sobie od serca jak narąbany Szkot w kolejce do baru. – Bampot – rzuciła Jenny, ale zamiast ostro, tak jak zamierzała, niespodziewanie zabrzmiało to niemal czule. Spojrzała niechętnie na ich roześmiane twarze i w końcu zdobyła się na lekki uśmiech. – No dobrze. A teraz kupcie mi koktajl waniliowy. *** Danny usłyszał telefon, kiedy wchodził na górę ze stosem paczek, które przytrzymywał od góry brodą. Zatrzymał się w połowie schodów i zawahał, ale w końcu wzruszył ramionami. Zanim odłożyłby paczki, zbiegł do magazynu i otworzył zamknięte na klucz drzwi, telefon na pewno przestałby już dzwonić. Zresztą, wydawnictwo było czynne do osiemnastej, więc ten, kto postanowił zawracać im głowę o dwudziestej pierwszej, mógł równie dobrze zaczekać do rana. Rozległy się jeszcze dwa sygnały i zapadła cisza. Danny poprawił ułożenie paczek, przechylając stos ku sobie, i ruszył na górę lekkim krokiem, przeskakując po dwa stopnie, jakby wcale nie był zmęczony po tylu godzinach pracy. Rzucił paczki na stół w archiwum, po czym zajrzał do pokoju redaktorów, gdzie wciąż paliło się światło. – O, jeszcze jesteś? – zdziwił się na widok Amiyi, która siedziała przy biurku Sary i przeglądała jakieś wydruki. – Myślałem, że wszyscy już poszli i ktoś zapomniał zgasić... – Muszę sprawdzić materiały na to spotkanie Wooda – powiedziała Amiya znużonym głosem. Na chwilę odsunęła się na krześle i spróbowała rozmasować sobie obolały kark. – Jeśli poczekasz na mnie jakiś kwadrans, podrzucę cię do domu. – Dobra – rzucił i wszedł do kantyny. Po kilku minutach wrócił ze szklanką wody i usiadł na biurku Teda. – Kiedy będzie to spotkanie? – W sobotę – mruknęła Amiya, zapisując swoim drobnym, wyraźnym pismem rubryki jakiejś tabeli. – I naprawdę sprzedał tego już milion? – Nie, ale coś koło tego. To po prostu dobry termin; od jego ostatniego spotkania upłynęło już trochę czasu, a nowy tom nie jest jeszcze gotowy. A teraz siedź cicho, bo jeśli będziesz mnie zagadywał, potrwa to jeszcze dłużej. – Yhm. Danny przez chwilę siedział spokojnie, ale już po kilku minutach zaczął się wiercić. Z nudów poprzestawiał rzeczy na biurku Teda, dziwiąc się, że wcześniej tak doskonały żart nie przyszedł mu do głowy. Stłumił chichot, a sekundę później zamarł bez ruchu. – Słyszałaś? – zapytał czujnie. – Co takiego? Danny położył palec na ustach, po czym w kilku bezgłośnych susach znalazł się przy
drzwiach. Dokładnie w chwili, gdy położył rękę na klamce, rozległ się chrobot przekręcanego w zamku klucza. Szarpnął, ale drzwi nie ustąpiły. – Ktoś nas zamknął – powiedział ze zdziwieniem, odsłaniając Amiyi zamek, tak jakby jego widok cokolwiek wyjaśniał. – Danny, to nie jest śmieszne. – Jej głos zabrzmiał surowo, ale dało się w nim wyczuć napięcie. Podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę, ale miał rację: były zamknięte. Cofnęła się, jakby te drzwi nagle zaczęły stanowić dla niej jakieś nieznane zagrożenie, i popatrzyła na Danny’ego szeroko otwartymi oczami, które w sztucznym świetle żarówki wydawały się jeszcze ciemniejsze niż zwykle. – Myślisz, że to... – Ciiiicho – szepnął i przykucnął przy drzwiach, po czym przysunął ucho do dziurki od klucza. – Słyszysz coś? – zapytała Amiya po kilku sekundach, ale Danny tylko machnął w jej stronę ręką i dalej nasłuchiwał. W końcu odsunął się od drzwi i usiadł na wykładzinie. – Nic – powiedział posępnie. – Może to jakiś głupi żart? – podsunęła z nadzieją. – Nie sądzę. Jedyna osoba, która ma klucze do wydawnictwa i jest zdolna do tak durnych zagrań, to ja – stwierdził rzeczowo. – W zamku nie ma klucza, mogę spróbować go otworzyć nożyczkami albo... – Lepiej nie – Amiya chwyciła go za ramię. Jak zwykle było mu gorąco i jego skóra grzała przez podkoszulek. – Jeśli to morderca... – Gdybym tylko otworzył te drzwi wcześniej – mruknął Danny. – O kilka sekund wcześniej... Wtedy bym go zobaczył. – On może mieć broń. – Myślisz, że to na pewno mężczyzna? – zapytał, zadzierając głowę do góry, żeby na nią spojrzeć. – Nie wiem – westchnęła i usiadła obok niego. Oboje wpatrzyli się w drzwi i przez chwilę nic nie mówili. W końcu, nie mogąc wytrzymać narastającego napięcia, Danny spojrzał na Amiyę z uśmiechem, który chyba miał być krzepiący, ale wypadł bardzo blado. – Po co nas tu zamknął? Będzie tak jak z Darringtonem? – Jeśli tylko będziesz trzymał się z daleka od moich leków, powinieneś wyjść z tego cało – mruknęła. – Ale masz je tutaj? – zapytał zaniepokojony. – Dzisiaj już wzięłam, nie martw się – powiedziała, odwracając wzrok. – A poza tym... Mam! Telefon! – zawołała nagle. – Racja! – Danny poderwał się i złapał za słuchawkę aparatu, który stał na biurku Sary. – Nic z tego. Grobowa cisza – stwierdził ponuro, stukając palcem w widełki. – A jeszcze kiedy wchodziłem tu na górę, telefon działał. Musiał go odłączyć... – Tak jak w noc śmierci Waltera – zauważyła Amiya, gdy Danny usiadł znowu obok niej. – Może morderca przyszedł tylko zatrzeć jakieś ślady i wcale nie chce nas zabijać – zasugerował chłopak. Podsunął się pod same drzwi i oparł o nie plecami. – No wiesz, na przykład jeśli to Anthony. – Przestań gadać głupoty – burknęła Amiya. Danny wzruszył ramionami i skrzyżował ręce na piersi. Przez pół godziny siedzieli w milczeniu, czekając i nasłuchując, ale nic się
nie działo. Tak jakby tam za drzwiami nie było nikogo albo jakby świat skurczył się do rozmiarów tego jednego pokoju, jakby byli ostatnimi ludźmi na Ziemi. Amiya poruszyła się niespokojnie, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Danny oderwał wzrok od sufitu i spojrzał na nią swoimi jasnymi oczami. – Myślisz, że dożyjemy świtu? – spróbował zażartować, ale Amiya nie uśmiechnęła się, tylko zadrżała i zacisnęła usta. Na jego twarzy natychmiast pojawiła się powaga i troska. – Boisz się? Amiya chciała krzyknąć na niego, że jest głupi, ale zamiast tego go pocałowała. Danny zamarł i popatrzył na nią w oszołomieniu oczami okrągłymi jak spodki – i wtedy pocałowała go jeszcze raz, długo i pytająco. Wiedział, że to pytanie nie jest skierowane do niego, że pyta samą siebie, i dlatego nie poruszył się, chociaż w głowie wybuchły mu kolorowe fajerwerki i pomknęły żyłami na przestrzał, aż zamrowiło go całe ciało. Całkowicie ogłuszony pozwolił, żeby ściągnęła mu podkoszulek, a kiedy poczuł na rozpalonej skórze jej dłonie, wiedział już, jaka jest odpowiedź. Położył ręce na jej drobnych barkach i przyciągnął ją bliżej. Ani przez moment nie pomyślał o Elisabeth. Później było mu z tego powodu wstyd, chociaż zdradził nie ją, a siebie. O to, czy Amiya pomyślała o Anthonym, nigdy nie zapytał. Wciąż niepewny, co się właściwie dzieje, wyciągnął klamerkę podtrzymującą jej włosy, a te rozsypały się po jej ramionach. Chwycił je pełną garścią i zanurzył w nich twarz, uświadamiając sobie nieoczekiwanie, że zawsze chciał to zrobić. Amiya odgięła się do tyłu, a wtedy dotknął ustami jej szyi i zaczęli się powoli osuwać na podłogę. *** Kiedy Amiya się obudziła, było już jasno. Danny leżał zwinięty pod ścianą, chociaż zasypiali wtuleni w siebie. Nie wyglądało na to, żeby zmarzł przez noc, tymczasem ona drżała z zimna. Usiadła, kuląc się, przetarła oczy i nagle całkiem oprzytomniała. Drzwi były otwarte na oścież. Przez chwilę zastygła w bezruchu, ale słyszała tylko bicie własnego serca i głęboki, spokojny oddech Danny’ego. Podniosła się ostrożnie i na palcach wyszła na korytarz. Ciągle paliło się tam światło, ale nie było nikogo widać. Była właściwie pewna, że są tu sami, ale postanowiła zajrzeć do wszystkich pomieszczeń. Lobby, gabinet Anthony’ego i dawny pokój Waltera wyglądały jak zwykle, natomiast po wejściu do archiwum aż syknęła. Cała podłoga była zasłana papierami, które jeszcze wczoraj wieczorem leżały poukładane w pudłach i szufladach. Teraz panował tu totalny chaos. Patrząc na to pobojowisko, Amiya pomyślała, że nigdy nie uda się stwierdzić, co zostało zabrane. Właściwie nikt, nawet ona, nie wiedział, co znajduje się w niektórych pudłach – wszyscy po prostu przynosili tu niepotrzebne chwilowo dokumenty i wydruki, licząc, że kiedyś znajdzie się czas, żeby je uporządkować i wyrzucić zbędne papiery. Co jakiś czas Amiya przeglądała te stosy, bojąc się, że kiedyś ją przysypią jak lawina, a teraz ktoś zniszczył tyle godzin jej pracy, znów mieszając wszystko ze sobą. Przypominał jej się Kopciuszek braci Grimm i oddzielanie maku od popiołu. Nieprzypadkowo pomyślała właśnie o tej makabrycznej wersji baśni, bo poczuła nagle w sobie żądzę mordu. Bardzo chciała się dowiedzieć, kto to zrobił. Po namyśle zamknęła archiwum na klucz, który potem zabrała ze sobą. Wróciła do
pokoju redaktorów, przykryła śpiącego twardo Danny’ego wiszącym na wieszaku swetrem Sary i wyszła. Była piąta nad ranem. *** – Wcześnie dziś jesteś – powiedział ze zdziwieniem kilka godzin później George Wilson, bezpośredni zwierzchnik Danny’ego. – Przecież miałeś zostać wieczorem, prawda? – No i zostałem – mruknął w odpowiedzi chłopak, po czym dźwignął ciężki worek z poranną pocztą, żeby go zanieść na stół pod ścianą. Zwykle starał się zrzucić na kogoś innego nudne prace, ale pomyślał, że sortowanie listów pomoże mu się uspokoić i zebrać myśli. W ogóle nie wrócił do domu, tylko wyskoczył na chwilę do apteki, żeby kupić szczoteczkę do zębów i pastę. Mógłby też wejść do spożywczego na rogu po jakieś bułki, ale nie miał apetytu. Za to teraz na pewno dobrze zrobiłaby mu gorąca kawa. Tylko że musiałby po nią iść na górę... Był niewyspany, wstrząśnięty, zagubiony, lekko nieprzytomny i idiotycznie ogłupiały ze szczęścia. Nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Bał się, że Anthony o wszystkim się dowie, bał się spojrzeć w twarz Amiyi i na pewno nie chciał widzieć Elisabeth przez co najmniej tydzień. Boże, co ja zrobiłem... Najbardziej jednak martwiło go nie to, co się stało, ale myśl, że nie stanie się to nigdy więcej. Powinienem czuć się bardziej winny, wyrzucał sobie. Albo powinienem od razu o tym zapomnieć. Bo jeśli za każdym razem, kiedy zamknę oczy, będę ją widział, nie wytrzymam... Był tak zajęty tymi rozmyślaniami, że nawet nie zauważył, kiedy ktoś do niego podszedł z tyłu. Odwrócił się dopiero, gdy poczuł mocne klepnięcie w ramię. Podniósł głowę i ze zgrozą zobaczył, że to ona. Patrzyła prosto na niego, a jej oczy wydały mu się podobne do dwóch wycelowanych w niego luf rewolwerów. – Idziemy – powiedziała Amiya, złapała go za rękę i pociągnęła za sobą. Ona zdążyła się umyć, przebrać i starannie uczesać. Idąc za nią, poczuł zapach jej perfum, chłodny i świeży jak tchnienie zimy. Tak jak się tego obawiał, szli na górę. Może powinno go pocieszać, że Amiya trzyma go za rękę, ale nie pocieszało, bo jej uścisk był twardy i zdecydowany, jakby prowadziła niegrzecznego ucznia do dyrektora szkoły. Coraz gorzej, pomyślał Danny, kiedy z rozmachem wkroczyła do biura Anthony’ego, ciągnąc go za sobą. Zamknęła za nimi drzwi i dopiero wtedy go puściła. – O, Amiya, jesteś – ucieszył się Burrows. – Wszędzie cię szukałem. Dlaczego archiwum jest zamknięte na klucz? – Przespałam się z twoim siostrzeńcem – powiedziała, podchodząc do jego biurka. Danny wzdrygnął się i spuścił głowę. Anthony przez chwilę milczał, jakby to, co właśnie usłyszał, w ogóle do niego nie dotarło. – Z Dannym? – zapytał spokojnie. – Przypominam ci, że twój drugi siostrzeniec ma obecnie sześć lat i znajduje się ciągle poza kręgiem moich zainteresowań – odparła chłodno.
Gdyby to nie chodziło o niego, gdyby mógł w tej chwili znajdować się o tysiące kilometrów stąd, Danny pewnie by teraz zachichotał. Anthony popatrzył na Amiyę, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu, i bardzo powoli zamrugał powiekami. – Poza tym w nocy było włamanie do wydawnictwa. Ktoś ukradł coś z archiwum. Nie wiem co. Niczego tam nie ruszałam i zamknęłam je na klucz. Teraz trzeba zadzwonić na policję – dodała. Brzęknęło, kiedy położyła klucz na jego biurku. Potem, minąwszy Danny’ego bez jednego spojrzenia, Amiya wyszła z pokoju. – Co masz mi do powiedzenia? – zapytał Anthony wciąż tym samym irytująco spokojnym tonem. Danny tylko potrząsnął głową. – Ja i Amiya często się kłóciliśmy. Zrywaliśmy ze sobą – mówił powoli Burrows. – Ale jeszcze nigdy nie zrobiła mi czegoś takiego. Nigdy. – A ty jej? – rzucił nieoczekiwanie dla samego siebie Danny. Anthony nie odpowiedział, tylko posłał mu długie, wymowne spojrzenie. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła – powtórzył. – Myślę, że obaj powinniśmy się zastanowić, co to znaczy. A teraz wyjdź. *** Posterunkowy Samuel Farrow pełnił od godziny dziesiątej zaszczytne obowiązki strażnika budynku, więc kiedy zobaczył dwóch zmierzających ku drzwiom mężczyzn, zatrzymał ich zdecydowanie. – Tylko pracownicy wydawnictwa – powiedział, patrząc prosto przed siebie z niezłomnym wyrazem twarzy, jakby się spodziewał, że dwaj intruzi natychmiast spróbują użyć siły. Napiął mięśnie. Tymczasem oni tylko spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. – Coś się stało – mruknął ten tęższy, który wyglądał na o wiele za bardzo zadowolonego z siebie jak na kogoś z tak świeżo zrośniętym nosem. Farrow znał się na tym i tak na jego oko, to ten zaróżowiony garb zniknie dopiero za pół roku. – Nie ma sensu się teraz szarpać z tym... posterunkowym – uznał drugi, zerkając na ramię Sama. – Jedźmy na komisariat, Wright opowie nam wszystko, kiedy wróci. Po czym obaj odwrócili się na piętach i odeszli. Farrows spojrzał na wylot ulicy, ssąc w zamyśleniu dolną wargę. Męczyło go poczucie, że pomimo jasnych rozkazów i najszczerszych chęci – nie dopełnił obowiązków. *** – Czyli tak naprawdę nie mamy nic nowego – podsumował inspektor Wright, patrząc badawczo na Nicka, jakby spodziewał się, że ten zaprzeczy. Ciągle liczył na jakieś „Mylisz się, mój drogi Watsonie” – ale i tym razem się zawiódł. – Powiedziałbym raczej, że zwiększył się zakres naszej ignorancji – mruknął wielki detektyw Alfred Bendelin. – Nie wiemy, co takiego było w archiwum i dlaczego ktoś, być może morderca, chciał to zabrać. – Sytuacja jest taka sama, jak przy zabójstwie Waltera Darringtona – powiedział
posterunkowy Haynes, którego w uznaniu za zasługi dla śledztwa dopuszczono do rozmów. – Żadnych odcisków palców, drzwi zewnętrzne zostały otwarte kluczem, który mają wszyscy pracownicy poza młodszymi magazynierami i panną Jenny Stanfield, praktykantką. – Czyli to jednak nie ona. – Rupert puścił oko do Nicka. – To ta bystra młoda dama od marihuany? – przypomniał sobie Wright. – Tak. Jest Szkotką. Bardzo inteligentna. I trenuje karate – powiedział Rupert z taką dumą, jakby to on sam od dziecięctwa posyłał ją do szkół. – Aha. – Inspektor nie wydawał się szczególnie zainteresowany. – No dobrze. I co teraz? – zapytał niecierpliwie, zwracając się do Nicka. – Teraz Alfred Bendelin wyrusza na niebezpieczną misję, by zajrzeć śmierci w oczy – powiedział Rupert ze złośliwym uśmieszkiem. Alfred Bendelin tylko westchnął ciężko. *** Sara wsiadła do autobusu linii 467 i usiadła naprzeciwko młodego mężczyzny o zarozumiale znudzonej minie. Był tak pewny, że stanowi centrum uniwersum, że zajmował aż dwa siedzenia. Sara zmierzyła wzrokiem jego przystojną twarz i pięknie umięśnioną klatkę piersiową, opiętą ciasnym swetrem, jakby szukała jakichś przekonujących powodów, które mogłyby usprawiedliwić jego egzystencję. Młodzieniec w którymś momencie podchwycił jej wzrok, po czym zaczerwienił się nieznacznie i zsunął razem kolana. *** Nick jeszcze nigdy nikogo nie śledził. Teoretycznie wiedział, jak się do tego zabrać, bo oglądał odpowiednie filmy, ale okazało się, że tym razem nie musiał rzucać się na maskę samochodu, żeby złapać taksówkę, porywać motocykli spod sklepów spożywczych ani kryć się za kubłami na śmieci. Właściwie śledzenie Sary Crow okazało się wręcz nudne i najtrudniejsze dla Nicka, który lubił szybko chodzić, było powstrzymywanie się, żeby jej nie wyprzedzić. Trochę się zaniepokoił, kiedy od razu po wyjściu z wydawnictwa poszła na przystanek autobusowy. Miał nadzieję, że Sara nie wraca po prosto do domu, bo zamierzał iść za nią, by potem zupełnie nieoczekiwanie gdzieś na nią wpaść – w sklepie albo w pubie. A przecież nie mógł przypadkiem pójść za nią do mieszkania. Zresztą... Brrr! No cóż, póki co przynajmniej go nie zauważyła. Wsiadł do tego samego autobusu co ona, ale innymi drzwiami i od razu odwrócił się w drugą stronę. Szybko zdał sobie sprawę, że w ten sposób może nie zauważyć, kiedy Sara wysiądzie, więc zaczął dyskretnie spoglądać kątem oka na okno, w którym – jako że zapadł już zmrok – odbijało się wnętrze autobusu, poprzebijane światłami miasta. Jego niepokój wzmógł się, gdy wysiadła niedaleko swojego domu, na Woodborough Road. Powoli, lekko kolebiąc się na boki podeszła do przejścia dla pieszych, po czym całkowicie ignorując zarówno czerwone światło, jak i policjanta stojącego na rogu, przeszła na drugą stronę. Stróż prawa podszedł do niej i nachylił się, najwyraźniej chcąc udzielić jej napomnienia. Sara powiedziała mu coś, czego Nick nie mógł usłyszeć, a co
sprawiło, że policjant wyprostował się nagle i odmaszerował z dziwnym wyrazem twarzy. Nick przebiegł przez pasy, ponieważ właśnie zapaliło się zielone światło, po czym zwolnił, stropiony echem, jakim odezwał się odgłos jego kroków. Ale Sara nie odwróciła się. Przy siedzibie rady miejskiej skręciła w prawo w Linden Street i – ku uldze Nicka – weszła do pubu. *** Pub Pod Kwoką i Dzwonkiem był odwiedzany głównie przez stałych bywalców, toteż gdy Nick tam wszedł, natychmiast zwróciły się ku niemu wszystkie spojrzenia. Nie na długo jednak – obejrzeli go sobie od stóp do głów bez większego zainteresowania, po czym wrócili do popijania piwa, wybierania najmniej zbrązowiałych frytek z talerzy i niespiesznych rozmów. Nie było to miejsce tętniące życiem ani nawet przytulne; ludzie przychodzili tam raczej ponarzekać i pogapić się na siebie, niż pokrzepić się małym jasnym w miłym towarzystwie. Kufle były wyszczerbione, muzyka smętna jak rozmiękły śnieg, światło przyćmione, a zielony groszek podejrzanie bury. Nickowi przypomniały się długie deszczowe popołudnia podczas wakacji w Kornwalii i jakiś urywek melancholijnego wiersza o wrończyku. To wspomnienie z odległego dzieciństwa i atmosfera pubu Pod Kwoką i Dzwonkiem wywoływały w nim bardzo podobne wrażenie: jakby musiał po kąpieli wytrzeć się wilgotnym ręcznikiem. Wzdrygnął się mimowolnie i poszukał wzrokiem Sary. Siedziała przy małym stoliku w rogu nad szklanką guinnessa. Od razu go zauważyła – tak jak wszyscy inni – a wyraz jej twarzy podpowiedział Nickowi, że może sobie darować scenę pod tytułem „Niesamowite, ty tutaj?!”. Zresztą, pewnie i tak nie byłby to w jego wykonaniu przekonujący występ. Westchnął i podszedł do niej poprzez ułożony warstwami dym papierosowy i znieruchomiałe fale zapachu smażeniny. Zastanowił się przelotnie, po co Sara przychodzi do takiego miejsca. – Mogę? – zapytał, a kiedy skinęła głową, opadł na krzesło naprzeciwko niej. Sara przez chwilę przyglądała mu się bez słowa, potem upiła łyk piwa, otarła z górnej wargi gęstą, kremową pianę i dała mu ruchem brody znak, że może mówić. – Słyszałem, że jesteś matką Elisabeth. W kąciku ust Sary pojawił się uśmieszek, który sugerował, że podoba jej się to otwarcie. – To prawda. No i? – Chciałem cię o to zapytać. – Nick wzruszył ramionami, chociaż wiedział, że Sara nie da się nabrać na jego pozorowaną obojętność. Ostatecznie po co by tu za nią przychodził? – Rupertowi bardzo spodobała się Elisabeth – zaczął, po czym szybko dodał: – Jako redaktorka, oczywiście. – Oczywiście. – Chcielibyśmy trochę więcej się o niej dowiedzieć – ciągnął. – A ty jesteś osobą, która wie najwięcej, prawda? – Jesteście jak dwie rozplotkowane stare baby, ty i ten twój Rupert – mruknęła Sara, ale w jej oczach Nick dostrzegł iskierki rozbawienia. Nie był pewien, czy to dobrze, ale postanowił zaryzykować i uśmiechnął się czarująco. – Dlatego pomyślałem, że dobrze będzie porozmawiać z tobą.
Sara prychnęła i schowała na chwilę nos do kufla. Piła z tak wyraźną przyjemnością, że Nick poczuł nagle, że strasznie zaschło mu w gardle. – Dla mnie też przynieś – powiedziała, dostrzegając jego spojrzenie. – Ty stawiasz – zaznaczyła od razu. – Redaktorzy strasznie mało zarabiają, wiesz? Rzeczywiście, pomyślał Nick, podchodząc do baru. Wydawało się, że zarówno ona, jak i Ted cienko przędą. Z drugiej strony, oboje wyglądali na takie ascetyczne typy, lubujące się w starych swetrach, tanich okularach i niemodnych płaszczach. Amiyę też trudno było zaliczyć do osób rozrzutnych – ubierała się z ostentacyjną prostotą, żywiła jakimś wegetariańskim planktonem, a pokaźne sumy pieniędzy wydawała tylko na książki. Ale jej pozycja w wydawnictwie – i pensja – była oczywiście zupełnie inna. Bezsprzecznie najlepiej i najkosztowniej ubierała się Elisabeth, dostrzegał to bez trudu nawet taki abnegat jak Nick. Ciekawe skąd miała na to pieniądze, przemknęło mu przez myśl. – Nie jestem osobą, która najwięcej wie o Elisabeth – powiedziała Sara, kiedy Nick postawił na stole kufle. Podziękowała mu krótkim skinieniem, odsunęła od siebie puste naczynie i palcem umoczonym w piwie zaczęła rysować na blacie jakiś abstrakcyjny wzór. – Dwa lata temu nawet jej nie znałam. – Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego cierpko. Nick przyglądał się sztywnym, półdługim lokom, które tkwiły zupełnie nieruchomo na jej głowie, jak drewniane wióry, i zastanawiał się, jak to możliwe, że ta brzydka, stara kobieta mogła mieć cokolwiek wspólnego z tym nieziemskim zjawiskiem, jakim była Elisabeth. – Jak to? – zapytał niepewnie. – No cóż, spotkałyśmy się co prawda przelotnie jakieś trzydzieści lat temu, ale obie wtedy byłyśmy raczej nieobecne duchem. Ona ryczała i sikała w pieluchy, a ja płakałam. – Sara skrzywiła się komicznie. – Widzisz, byłam wtedy bardzo porządną dziewczyną z bardzo dobrego domu i pojawienie się Elisabeth było bardzo nie na miejscu. – Każde „bardzo” podkreślała sarkastycznie. – Szczególnie w oczach moich rodziców. Dlatego ją oddałam. To dosyć banalna historia, a ja byłam wtedy naprawdę głupia. Ale, muszę przyznać, trzymałam się potem całkiem nieźle, i zaczęłam jej szukać dopiero cztery lata temu. Zajęło mi to trochę czasu, lecz w końcu ją namierzyłam w Nottingham. To było wielkie wydarzenie, choć szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałam co dalej. – Pociągła i wyrazista twarz Sary, jakby stworzona do ironicznych uśmieszków, znów wykrzywiła się w złośliwym grymasie. – Przemyślałam to sobie i doszłam do wniosku, że dużo rozsądniej będzie zatrudnić się w tym samym wydawnictwie co ona, niż pchać się z butami w jej życie osobiste. Zresztą, nie byłam pewna, czy miałaby ochotę powitać taką mamuśkę jak ja. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale jestem złośliwą starą jędzą. – Niee... Przez myśl by mi to nie przeszło! – Kłamczuch – zachichotała szatańsko Sara. – W dodatku nieudolny. Tak więc dołączyłam do wesołej załogi D&B i dzięki temu mogłam przez osiem godzin dziennie spędzać czas z moją córką. Gdybym wybrała opcję „rodzinną”, mogłabym liczyć najwyżej na to, że raczyłaby czasem odbierać ode mnie telefony i wściekałaby się, że mocno poniewczasie próbuję jej mówić, jak ma żyć i jak najlepiej przyrządzać potrawkę z indyka. Tymczasem w pracy niemal natychmiast stałam się dla niej autorytetem – powiedziawszy to, i zmrużyła oczy z zadowolenia jak zapadający w drzemkę kocur. – I nic jej nie powiedziałaś? – zapytał Nick z pełnym podziwu niedowierzaniem.
– Oczywiście, że nie. Ten układ był absolutnie idealny. – No cóż, miałaś szczęście, że obie pracowałyście w tym samym zawodzie – zauważył Nick. – Może to sprawa genów... – Ależ skąd. Ja przecież wcześniej nie pracowałam jako redaktor. Nick wytrzeszczył oczy. – Coo?! Ale... jak to możliwe? Jenny mówi... – Och, Jenny! – Sara machnęła ręką. – Ta dzisiejsza młodzież. Przywiązują zdecydowanie zbyt wielką wagę do wykształcenia. Ona będzie, oczywiście, doskonałą redaktorką, ale musi się tego nauczyć. Ja nie musiałam – powiedziała z prostotą. – Tak naprawdę, żeby stać się prawdziwym redaktorem i korektorem, trzeba mieć odpowiedni charakter. To znaczy trzeba być drobiazgowym, czepiającym się wszystkiego, podejrzliwym, małostkowym, przekonanym o swojej wyższości upierdliwym draniem. To dlatego Ted jest taki dobry – dodała w formie wyjaśnienia. Nick zakrztusił się piwem i przez chwilę nie mógł dojść do siebie. – No i oczywiście trzeba lubić czytać – ciągnęła Sara w zamyśleniu. – Ale to akurat nie był dla mnie żaden problem. Przeczytałam w swoim życiu tysiące, tysiące książek. – Dlaczego więc zdecydowałaś się zmienić ten idealny układ? – zapytał Nick, ponieważ Sara nagle umilkła wpatrzona gdzieś w dal. – Elisabeth się rozchorowała – mruknęła, opuszczając wzrok. – Przez tego Ristona. Od dawna próbowałam jej go wybić z głowy i uświadomić jej, że ten facet ją wykorzystuje, a tak naprawdę nie dba o nią więcej niż o... sama nie wiem co. Paul ma w sobie tyle pasji co tępa deska. Elisabeth to oczywiście widziała, ale, no cóż, była zakochana. – Sara wzruszyła ramionami, jakby w przypadku Paula Ristona nawet to nie było wystarczającym wytłumaczeniem. – Całkiem się załamała po rozstaniu z nim. – To on ją zostawił? – zapytał ostrożnie Nick. Cały czas był zdziwiony tym, że Sara chce z nim rozmawiać, i bał się, że jeśli będzie zbyt nachalny, zaprzepaści tę nieoczekiwaną szansę. – On? Miałby podjąć taką decyzję i zachować się jak mężczyzna? – prychnęła. – Nie, zrobił to, co takim jak on wychodzi najlepiej, czyli schował głowę w piasek. To typowo męskie zachowanie. Nie chcę cię obrazić, bo ty akurat jesteś w porządku – Sara rzuciła mu krótkie, rzeczowe spojrzenie – ale tak uważam. Widziałam to już parę razy. Facet jest tak żałosnym dupkiem, że nie potrafi postawić sprawy jasno i uczciwie, więc zaczyna zachowywać się jak ostatnia szuja, aż w końcu jego kobieta nie może już wytrzymać takiego traktowania i żeby zachować jakieś minimum szacunku dla samej siebie, zrywa z nim. Chociaż dalej go kocha. Tak właśnie zrobił Riston: nie dość, że puścił Elisabeth kantem, to jeszcze zorganizował to tak, żeby to ona musiała zająć się brudną robotą. Więc, w pewnym sensie, rzuciła samą siebie w jego imieniu. Rozumiesz? – Tak. Podły tchórz – przyznał Nick. Naprawdę polubił Elisabeth i z przykrością słuchał o jej problemach. Okazało się jednak, że jego solidarny komentarz nie wzbudził w Sarze zachwytu i chęci do dalszych zwierzeń. – No, no – mruknęła, patrząc na niego z drwiną. – Zobaczymy, jak szlachetnie ty się zachowasz, kiedy przyjdzie co do czego. Nick tylko uśmiechnął się z zażenowaniem, bo nie rozumiał, o co jej chodzi. Sara westchnęła i popchnęła w jego stronę pusty kufel. – Jeszcze jedno poproszę.
Powiedziała to tonem sugerującym, że rozmowę uważa właściwie za zakończoną, i w Nicku obudził się duch twardego negocjatora. – Bardzo chętnie. A odpowiesz mi na jeszcze jedno pytanie? – No proszę, a ja myślałam, że po prostu miło sobie rozmawiamy – zakpiła. – Ale słucham, jakiej informacji dotyczy ta transakcja? – Dlaczego tak bardzo nie znosiłaś Waltera Darringtona? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy. Sara przez chwilę wytrzymała jego spojrzenie, a potem przeniosła wzrok na obramowany wyschniętą pianą brzeg swojego kufla i uśmiechnęła się lekko. Wydawało się, że ta nagła zmiana tematu nie zrobiła na niej wrażenia, ale jej zmarszczone brwi i dziwny bezruch zdradzały napięcie. Nick nie potrafił nic z tego wyczytać – nie chodziło o lęk ani niepokój – i dlatego przyglądał się jej stropiony. – To akurat nie jest żadna tajemnica – powiedziała i posłała mu nieodgadnione spojrzenie. – I nie dotyczy tylko mnie. Zapytaj Julie Owens.
Rozdział dziewiąty Alfred Bendelin i potoki łez – Przesłuchanie – Nowa szansa Samanthy Drislane – A z kim mam przyjemność? – Elaine wskazuje drogę – Właściwa kolejność Julie Owens mieszkała w jednym z małych, bliźniaczych domków z małymi oknami na Graham Street. Nickowi zajęło chwilę przypomnienie sobie, skąd zna jej nazwisko, ale dzięki szeroko zakrojonemu rozpoznaniu, jakiego dokonał, by jak najwięcej dowiedzieć się o Darringtonie, w końcu odnalazł tę informację. Julie była poprzedniczką Samanthy Drislane, dawną sekretarką w D&B, która odeszła z wydawnictwa przed rokiem. Kiedy otworzyła drzwi, zauważył, że z Samanthą łączyło ją także podobieństwo fizyczne – miała złociste, gęste włosy, niebieskie oczy i figurę wiotkiej rusałki. Jeśli zaś chodzi o charakter, diametralnie się od siebie różniły, jak zrozumiał Nick jakiś czas później. Julie początkowo nie chciała z nim rozmawiać, nie przekonała jej nawet policyjna legitymacja. Nick zaczął wtedy żałować, że nie wysłał do niej szarmanckiego i czarującego Ruperta, jednak – gdy wreszcie zgodziła się go wpuścić do środka – przekonał się, że tak naprawdę to on najlepiej nadawał się do tego zadania. Godzinę później wrócił do domu mąż Julie, sympatyczny Wietnamczyk, którego imienia Nick za nic nie umiał potem zapamiętać. Kiedy zastał w kuchni swoją żonę płaczącą w ramionach obcego mężczyzny, zmierzył nieznajomego bacznym spojrzeniem, po czym przyniósł nową paczkę chusteczek. Po tym, czego dowiedział się od Julie, Nick wracał na Argyle Street z zaciśniętymi zębami i w paskudnym nastroju. Rupert i Jenny już tam na niego czekali, sami, bo Elaine i Arthur po pracy poszli w odwiedziny do znajomych. Nie czując na sobie łagodnego wzroku szwagierki Ruperta, Nick mógł dać upust swojej złości i dobitnie wyjaśnić, co o tym wszystkim myśli. Jenny siedziała na kanapie ze spuszczoną głową, blada i oniemiała z poczucia winy. Rupert wysłuchał tyrady przyjaciela, spacerując nerwowo po salonie, a potem dodał kilka słów od siebie. Tymczasem Nick zdążył już nieco ochłonąć, a im bardziej Rupert się zacietrzewiał, tym on wyraźniej czuł, jak jego złość słabnie, jakby uczestniczyli w jakiejś emocjonalnej sztafecie. – ...zupełnie niepoważne! Tu chodzi o morderstwo, Jenny! Jeśli miałaś zamiar mówić nam tylko połowę prawdy, może lepiej byłoby, gdybyś nie mówiła nic! Nick mimowolnie pomyślał o słowach Ann. Ale przecież to, że Jenny przemilczała tę sprawę, wcale nie znaczy, że kogoś kryła. A już na pewno nie Waltera Darringtona. – Nie powiedziałaś nam o tym, bo on próbował tego też z tobą, prawda? – zapytał, przerywając Rupertowi w pół słowa. – No i to jasne, dlaczego wtedy wstawił się za tobą, kiedy chciałaś zacząć praktyki w D&B. Świeży powiew w wydawnictwie – prychnął ze złością. Na kredowo białe policzki Jenny wystąpiły nierówne, malinowe rumieńce. Rupert zamknął usta, a jego zmarszczone brwi rozsunęły się asymetrycznie, jakby obie nie
wiedziały, co o tym myśleć. Usiadł obok niej i położył jej rękę na ramieniu. – Zrobił ci krzywdę? – Popatrzył na nią pytająco, ale zanim Jenny zdążyła mu odpowiedzieć, zaczął histerycznie chichotać i aż zgiął się wpół. – Nie, oczywiście, że nie. Przyłożyłaś mu prawda? – Przydybał mnie w archiwum któregoś wieczora – powiedziała Jenny, unikając jego wzroku. – Zaczął się pchać z łapami, więc dostał z kolana, a potem w wątrobę. Myślałam, że następnego dnia mnie wywali, ale chyba bał się, że mogę komuś o tym opowiedzieć. – Ale wiedziałaś, że nie tylko do ciebie się przystawiał, tak? – Nick spojrzał na nią oskarżycielsko. – I nikomu nic nie powiedziałaś? Czy Anthony o tym wiedział? – Nie wiem... Ja... – Jenny opuściła głowę jeszcze niżej i na jej spódnicę posypały się szybko łzy. – Widziałam go z Samanthą, ale nie wiedziałam, czy ona... Bałam się o tym rozmawiać z innymi. Rupert westchnął i otoczył ją ramieniem, a kiedy wtuliła się w niego, tak żeby nie było widać jej twarzy, i zatrzęsła się od tłumionego płaczu, rzucił przyjacielowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Daj już spokój”. Nick zamachał gniewnie rękami, zły, że doprowadził Jenny do łez, na co Rupert wolną ręką znacząco popukał się w czoło. Nieświadoma tej pantomimy Jenny oderwała się od niego i podniosła ku Nickowi mokrą twarz z nabrzmiałymi od płaczu ustami. – Nick, przepraszam – wymamrotała urywanym głosem. Pod wpływem jej spojrzenia stropił się jeszcze bardziej, przejechał ręką po włosach i w końcu usiadł przy jej drugim boku. – Nie chciałem tak na ciebie naskoczyć. Po prostu nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy, a to może być bardzo ważny wątek śledztwa. Rozmawiałem z Julie Owens... To Sara mnie do niej wysłała. Teraz muszę zadzwonić do inspektora Wrighta, a on zarządzi kolejne przesłuchania. Niestety, z tobą też będzie musiał porozmawiać. Jenny, wciśnięta między niego a Ruperta, pokiwała głową. – Cieszę się, że mu przynajmniej przywaliłam – powiedziała po chwili, pociągając nosem. – Ależ miał głupią minę – parsknęła niespodziewanie śmiechem, a potem znowu zaczęła płakać. *** Nick i Rupert przyglądali się przesłuchaniom ukryci za lustrem fenickim, chociaż podejrzewali, że przynajmniej niektórzy pracownicy wydawnictwa domyślili się już, że śmierć Darringtona interesuje ich o wiele bardziej niż redakcja Tajemnicy czarnej koperty. Siedząc w zaciemnionym pomieszczeniu i obserwując kolejne osoby, czuli się trochę jak w kinie – z tym że wszyscy aktorzy byli im dobrze znani. Albo tak się tylko wydawało. Na pierwszy ogień poszła oczywiście Sara Crow. Zapytana, dlaczego tak późno ujawniła rewelacje na temat Darringtona, wyjaśniła z irytującym spokojem, że nie była pewna, czy Walter „sprawiał kłopoty” komukolwiek poza Julie Owens, która prosiła ją o dyskrecję. – Julie odeszła rok temu, chciała odciąć się od tego wszystkiego i zapomnieć o Walterze. Wiedziałam, że z dala od biura będzie bezpieczna, więc nie widziałam powodów, żeby wyciągać tę sprawę. Rozumie pan chyba, że to sprawiłoby jej wielką przykrość, a nie pomogłoby w niczym?
– Myślę, że skoro chodzi o sprawę morderstwa, mogła pani zrezygnować z delikatności – zauważył inspektor Wright. W mocnym świetle lamp zainstalowanych w pokoju przesłuchań czubek jego łysiejącej czaszki błyszczał jak wypolerowane jajko. Byłby to komiczny widok, gdyby nie głębokie cienie, które padały z góry na jego głębokie oczodoły, w których świeciły ciemne, inteligentne oczy. „Dobrze, że on jest po naszej stronie”, pomyślał Nick. – Zgadzam się z panem – odpowiedziała Sara, ale w jej głosie nie dało się wyczuć skruchy. – A więc dlaczego pani tego nie zrobiła? – podchwycił policjant. – To było naprawdę dawno temu. – Wzruszyła ramionami. – Nie pomyślałam o tym. A na pierwszym przesłuchaniu nikt o to nie pytał... Wright spuścił wzrok i wpatrzył się w leżące przed nim na stoliku papiery. Po twarzy Sary przemknął wyraz niezadowolenia, że inspektor nie dał się sprowokować. Po drugiej stronie lustra Nick zdusił chichot. Nauczył się już odczytywać miny Sary. – Dlaczego zatem postanowiła pani opowiedzieć o tym teraz? Czy spokój pani Julie Owens już nie leży pani na sercu? – Walter nie żyje, a ona ułożyła sobie życie i z tego, co wiem, jest szczęśliwa. Zresztą, nie sądziłam, że ktoś naprawdę będzie ją z tego powodu niepokoił – powiedziała znacząco. – No właśnie. Otrzymaliśmy wczoraj telefon od niejakiego... – Wright zajrzał do dokumentów – Nicholasa Jonesa. Jak rozumiem, nie jest on pracownikiem wydawnictwa, a jednak poczuł się w obowiązku zawiadomić policję. To chyba stawia panią w dość dziwnym świetle. – Nicholas Jones powinien pilnować swoich własnych spraw – rzuciła lekko Sara i przez moment Nick miał irracjonalne wrażenie, że zaraz zerknie na szybę i pośle mu jedno ze swoich złośliwych spojrzeń. Rupert, który chyba pomyślał o tym samym, szturchnął go łokciem w żebra i uśmiechnął się tak szeroko, że w mroku błysnęły jego białe zęby. – Prowadzimy tu śledztwo w sprawie morderstwa – powiedział Wright, marszcząc brwi. – A to poważna sprawa. Mam wrażenie, że pani, w odróżnieniu od innych, lekceważy ten fakt. – Ależ skąd. – Sara wyglądała na znudzoną. – Tylko nie wiem, jak jeszcze mogłabym pomóc. – Czy wie pani coś na temat prób wykorzystywania seksualnego bądź molestowania innych pracownic wydawnictwa? – zapytał surowo policjant. – Nie. – Kobieta pokręciła głową. – A przynajmniej nie wiem nic na pewno. Nikt mi się nie zwierzał poza Julie. Walter kręcił się koło Samanthy, ale nie wiem, czy to... Czy chodziło o... No cóż, ostatecznie Darrington był na swój sposób atrakcyjnym mężczyzną – przyznała bardzo niechętnie. – Jeśli chodzi o Amiyę, to nie wyobrażam sobie, żeby się odważył. Jenny by mi na pewno powiedziała, ale ona pracowała z nim bardzo krótko, więc nie sądzę, żeby próbował. – A Elisabeth Sanders? Oczy Sary zwęziły się, a usta ułożyły w okrutny uśmieszek, który przywodził na myśl drapieżnego ptaka. – Inspektorze, gdyby ten drań tknął moją córkę choć końcem palca, sama bym go zabiła.
*** Zeznania Jenny nie stanowiły dla Nicka żadnej nowości, więc nie słuchał ich uważnie, tylko pozwolił myślom błądzić. To, że Darrington dopuścił się molestowania, mogło zupełnie zmienić kierunek śledztwa. W grę wchodziła teraz przede wszystkim zemsta, nienawiść... i być może zazdrość. To wyjaśniałoby trochę sposób, w jaki Walter Darrington został zamordowany. Ktoś chciał, żeby cierpiał, i chciał mieć też przyjemność zabicia go własnymi rękami. Ktoś chciał zobaczyć, jak krwawi. Gdy małą, samotną figurkę Jenny zastąpiła na krześle wyprostowana postać Anthony’ego Burrowsa, Nick na nowo się skupił. Wspólnik Darringtona wyglądał na bardzo przejętego. Zeznał, że nie miał pojęcia o całej sprawie i nigdy by nie podejrzewał, że Walter... Anthony wyraził też ubolewanie z powodu tego, przez co przeszła Julie Owens, i wyraził chęć finansowego zadośćuczynienia, jeśli oczywiście chciałaby je przyjąć. – Przepisy w żaden sposób nie zobowiązują pana do tego – zauważył Wright. – Chyba że jednak ma pan jakieś powody... – zawiesił znacząco głos. – Nie mam żadnych powodów. – Burrows wyglądał na oburzonego. – Po prostu czuję się odpowiedzialny za swoich pracowników. Powinienem był zauważyć, że dzieje się coś niedobrego. Szkoda, że Julie nie miała do mnie tyle zaufania, żeby przyjść i powiedzieć mi o tym. Albo chociaż Amiyi. Zeznania Anthony’ego były jasne, wiarygodne i trudno było do czegoś w nich się przyczepić. Tymczasem to, co powiedziała jego narzeczona, którą przesłuchiwano tuż po nim, pozwalało podać w wątpliwość przynajmniej jego spostrzegawczość. – Tak, Walter się do mnie przystawiał – poinformowała rzeczowo tak naturalnym tonem, jakby stwierdzała, że w listopadzie często mamy ulewne deszcze, ale nic się na to nie da poradzić. – Co konkretnie ma pani na myśli? – To, co się rozumie pod terminem „molestowanie seksualne”. Jakoś trudno go używać na co dzień. – Nie powiedziała pani o tym swojemu narzeczonemu? – Wright pozwolił sobie na zdziwienie, które można by też odebrać jako łagodną naganę. – Nie – odparła zdecydowanie Amiya – bo właściwie nic się nie stało. Nawrzeszczałam na Waltera, dałam mu w twarz i to go ostudziło. Nie podejrzewam zresztą, by zamierzał użyć przemocy. Tak naprawdę był tchórzem i na pewno nie narażałby interesów z Anthonym z mojego powodu. Powiedziałabym, że to był taki strzał w ciemno: a nuż się uda? Ale nie miał nade mną przewagi psychicznej, więc się nie udało. Inaczej było z Julie. – Teraz Amiya nie wyglądała już na tak pewną siebie. – Gdybym wiedziała, że Walter mógłby osaczyć jakąś inną kobietę z biura, na pewno powiedziałabym Anthony’emu o tym, co się stało. Ale myślałam, że próbował tylko ze mną i nie ośmieliłby się napastować swoich podwładnych. Niestety Walter nie był... honorowy. – Uśmiechnęła się cierpko. – Czyli nie wiedziała pani o tym, że Darrington wykorzystywał seksualnie inne pracownice wydawnictwa? – upewnił się Wright, zapisując coś w protokole przesłuchania. – Nie. Krążyły plotki, że ma romans z Samanthą, ale... No cóż, dopiero teraz rozumiem, że należy to inaczej określić – powiedziała Amiya posępnie. – Czy naprawdę nie odczuwała pani żadnych pretensji do Waltera Darringtona
z powodu jego zachowania względem pani? – Nie, właściwie nie. Zawsze uważałam, że jest draniem, więc nie byłam zdziwiona. Jak rozumiem, sugeruje pan, że z urazy mogłabym podrzucić mu swoje leki, a potem go zadźgać? – zapytała wyzywająco. – Ja niczego nie sugeruję. *** Zeznania Danny’ego Harpera nie wniosły nic nowego do sprawy. Twierdził, że nie zauważył niczego podejrzanego w zachowaniu Waltera Darringtona, zaś Julie Owens nie zdążył poznać, ponieważ odeszła, zanim on zaczął pracować w wydawnictwie. Danny odpowiadał na pytania spokojnie i precyzyjnie, ale widać było, że myślami jest daleko. Wydawał się spięty i roztargniony, a gdy przesłuchanie się zakończyło, wyszedł z pokoju tak szybko, jakby gdzieś się spieszył. Odprowadzało go pełne namysłu spojrzenie inspektora Wrighta. Po nim wszedł blady i nienaturalnie wyprostowany Ted Kendrick. Wright i jego asystent wymienili spojrzenia. Dobrze znali ten typ świadka. „Będzie mówił”. Rzeczywiście Ted miał wiele do powiedzenia. Wiedział, że Darrington napastuje Samanthę Drislane, chciał to zgłosić policji, ale ofiara (miał tu na myśli Samanthę, nie Darringtona) prosiła go o zachowanie dyskrecji. Nie mógł przecież donieść na niego wbrew jej woli, prawda? Inspektor Wright poinformował Teda beznamiętnym tonem, że owszem, powinien był to zrobić. Każdy ma obowiązek zameldować o przestępstwie, którego był świadkiem. – Przecież nie robił tego przy mnie – warknął przesłuchiwany. – A Samantha... Była w strasznym stanie. I właściwie dotąd się z tego nie otrząsnęła. Spotkanie z policją na pewno pogłębiłoby wstrząs – dodał i zacisnął usta. Inspektor westchnął niemal niezauważalnie i metodycznie wypytał Teda o wszystko, czego dowiedział się od Samanthy i co sam zaobserwował. Wyglądało na to, że kilka razy natknął się na Darringtona i jego sekretarkę w dwuznacznych sytuacjach, aczkolwiek oboje byli ubrani – dodał Ted z pewnymi oporami, jakby miało to cokolwiek do rzeczy. Samantha zaś wyraźnie unikała rozmów na ten temat i – pozostając w szoku – odmawiała przyjęcia pomocy od Teda. „A więc o to chodziło w tej dziwnej scenie w archiwum”, pomyślał Nick. Po spisaniu zeznań Teda zwolniono i do pokoju przesłuchań weszła Samantha Drislane. Inspektor Wright zastanawiał się właśnie nad odpowiednim sposobem przeprowadzenia tej delikatnej rozmowy, gdy Samantha poniekąd ułatwiła mu zadanie, wybuchając od razu płaczem. Szlochała tak rozpaczliwie, że nie udało się wiele z niej wycisnąć. Kiedy pytali, czy Darrington ją wykorzystywał, pokiwała głową, a na pozostałe pytania, niezależnie czego dotyczyły, nie odpowiadała. Kiedy Wright zaproponował rozmowę z policyjnym psychologiem, wydukała urywanym głosem, że ma własnego psychologa. To zabrzmiało obiecująco i Wright zakończył przesłuchanie, zapowiadając, że będą musieli jeszcze się z nią skontaktować i że następnym razem może przyjść ze swoim terapeutą. Samantha znowu pokiwała głową i wyszła, ciągle zanosząc się szlochem.
*** Ostatnią przesłuchiwaną osobą była Elisabeth. Wyglądała na spokojną i opanowaną, ale Wright na wszelki wypadek przemawiał do niej łagodnie i przyjaźnie. – Czy wiedziała pani, że Walter Darrington dopuszczał się molestowania swoich podwładnych? – Nie – pokręciła głową. – Bardzo mi przykro z powodu Julie. I Samanthy. Wright odchrząknął. – A czy napastował też panią? – Mnie? – W głosie Elisabeth zabrzmiało autentyczne zdumienie. – Walter Darrington? Ależ skąd! *** Nick i Rupert w milczeniu czekali na inspektora Wrighta po zakończonych przesłuchaniach. W końcu Rupert nie wytrzymał. – Wierzysz jej? – Nie. *** Samantha Drislane wysiadła z autobusu na St. Ann’s Well Road i otarła wilgotne smugi na policzku. Co za szczęście, że mężczyźni nigdy nie potrafią odróżnić płaczu z rozpaczy od łez czystej furii, pomyślała, zaciskając ze złością pięści i przyspieszając kroku. Właściwie mogła wrócić od razu do domu, bo na pewno nikt nie oczekiwał, że przyjdzie w takim stanie do biura, ale chciała się najpierw uspokoić. W Victoria Park o tej porze powinno być pusto. Usiadła na ławce i przez kilka minut z nienawiścią przyglądała się ptaszkom, trawkom i całej tej wiosennie budzącej się przyrodzie. Chyba jednak wybrała złe miejsce, trzeba było iść do pubu i pograć w rzutki. Wytarła nos chusteczką i westchnęła ciężko. Od płaczu bolała ją głowa. No cóż, może są jakieś plusy tej sytuacji, pomyślała, próbując wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu. Skoro cała sprawa wyszła na jaw i teraz już wszyscy wiedzą, może chociaż ten kretyn Ted przestanie się za nią snuć po biurze. Nie mogła znieść jego niby to współczującego, lepkiego spojrzenia, gdy próbował zajrzeć jej w oczy. „Ale powiedz, co ci zrobił? Opowiedz mi, będzie ci z tym łatwiej. Powinnaś z kimś porozmawiać, a mnie możesz zaufać. Dotykał cię?”. Samantha aż otrząsnęła się z obrzydzenia. Żałosny satyr. To przed nim powinno się ostrzegać kobiety z biura, nie przed Darringtonem. Gdyby tylko... Zamyśliła się głęboko. Nagle jej zmarszczone czoło się wygładziło, a wykrzywione usta rozchyliły się w uśmiechu. Sięgnęła do torebki po grzebień, doprowadziła fryzurę do porządku i poprawiła makijaż, który prawie całkiem się rozpłynął. Tak, teraz będzie się jej lepiej myślało. I Samantha Drislane po raz pierwszy pomyślała o śmierci Waltera nie jako o swojej osobistej porażce, ale nowej szansie. A szansy należy wykorzystywać.
Po dwudziestu minutach wstała z ławki i ruszyła alejkami w stronę Bath Street. Weszła do budki telefonicznej i wykręciła numer do swojego mieszkania. – Adam? Będę dziś wcześniej, kochanie – powiedziała słodkim głosem, przyglądając się sobie w szybie. Wolną ręką poprawiła jeden ze złocistych loków, który ośmielił się źle układać. – Przywieźć ci coś z centrum? Może krewetki? A co byś powiedział na romantyczną domową kolację we dwoje? *** Następnego dnia w biurze wydawnictwa D&B zapanował ponury nastrój; wszyscy wydawali się całkowicie skupieni na pracy, choćby mieli właśnie do zrobienia coś najnudniejszego pod słońcem. Nie rozmawiano o przesłuchaniu, co najdobitniej wskazywało na to, jak bardzo poruszyła ich ta sprawa. W pokoju redaktorów Elisabeth udawała, że całkowicie pochłania ją redakcja tekstu Ruperta, i dyskretnie zerkała na zegarek, Ted siedział jak struty i gapił się tępo w komputer, a Sara tego dnia przepuściła kilka znakomitych okazji, żeby komuś dogryźć. Samantha miała wyniosłą i nieprzystępną minę, której utrzymywanie przez kilka godzin musiało być dla niej nie lada wyzwaniem, Danny zaszył się w magazynie i nie pokazywał na górze... – Ale trupiarnia – mruknęła Amiya, przechodząc przez korytarz. Idący u jej boku Anthony nie skomentował tego. – No dobrze – powiedziała, kiedy usiedli przy stole w archiwum. Wszystkie porozrzucane przez nocnego gościa papiery zostały złożone pod ścianą w nierównych stosach i ktoś kiedyś prawdopodobnie miał zająć się ich posegregowaniem. Policjanci postanowili nie przeglądać tego bałaganu, wychodząc z założenia, że przecież tego, co zainteresowało złodzieja, już tam nie było. – Przejrzyjmy na początek listę gości. – Myślisz, że naprawdę powinniśmy się upierać przy spotkaniu w obliczu tej afery? – zapytał z wahaniem Anthony. – Tak, tak właśnie myślę. Wszelkie afery mogą nam tylko pomóc, a zwłaszcza takie, za które nie ponosimy żadnej winy. Darrington narozrabiał, ale już nie żyje. I tyle – powiedziała Amiya, nie podnosząc głowy znad dokumentów. – A Julie? Myślisz, że prasa się nią zainteresuje? – Strzeżemy jej prywatności, czyż nie? I zgodziła się na przyjęcie odszkodowania. Co jeszcze moglibyśmy zrobić dla wizerunku firmy? – zapytała kwaśno. Popatrzyli na siebie przez chwilę niepewnie, po czym jednocześnie wzruszyli ramionami i wrócili do omawiania przyjęcia na cześć Terry’ego K. Wooda. – Powinniśmy zaprosić Denise? – zastanawiał się Anthony. – Tak. Teraz przynajmniej nie musimy się martwić, że pokłóci się z Walterem przy wszystkich. Bardziej mnie martwi Rupert Marley i Nick. Jeśli ich zaprosimy, Wood się wścieknie. A jeśli nie zaprosimy, Marley się pewnie obrazi i nici z obiecującej współpracy. Zresztą, skoro już tu jest... – Zaprośmy ich – zdecydował Anthony. – Założę się, że tak czy inaczej by się pojawili, pewnie jako osoby towarzyszące Jenny i Sarze – zażartował. – Dobrze, wpisuję ich na listę. Wood będzie musiał przełknąć tę jedną marynowaną cebulkę w swojej owocowej sałatce. Przez kilkanaście minut pracowali w skupieniu, wymieniając urywane zdania
i pomruki, aż w końcu Amiya zebrała papiery w jeden plik, wyrównała go energicznym uderzeniem o blat stołu i wstała. – Idę pogadać z Samanthą o sprawach organizacyjnych – oświadczyła, rzucając Anthony’emu przelotne spojrzenie. – Nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytał, patrząc na nią badawczo. Od razu się spięła, ale wyraz jej twarzy prawie się nie zmienił. – Nie. Wyszła z archiwum równym krokiem, żeby nie wyglądało to na ucieczkę. Była na tym tak skupiona, że na korytarzu od razu wpadła na Ruperta, który nadchodził od strony pokoju redaktorów. Zderzenie z Amiyą sprawiło, że tylko mignął mu profil dziewczyny, która właśnie pożegnała się z Samanthą i odwróciła w stronę drzwi wyjściowych. Jej złociste włosy błysnęły na moment w smudze słonecznego światła i mógłby przysiąc, że zna ten odcień i ten taneczny, zgrabny krok. – Słuchaj, kto to był? – zapytał, opierając się o biurko Samanthy, niebaczny na jej surową minę. – Jakaś ankieterka. Pytała o warunki pracy zatrudnionych tu kobiet. Pewnie prasa ją przysłała – powiedziała sekretarka i zasznurowała usta. – A jak miała na imię? – dopytywał się. Samantha uniosła znacząco brwi i niechętnie sięgnęła po swój notatnik. – Wendy Usher. – Aha. – Rupert zmarszczył brwi. – No proszę, a ja przez moment dosłownie dałbym głowę, że to... *** Emma Bradbury wyszła z budynku na Baker Gate i ruszyła w stronę centrum miasta. Szła szybkim, ale nie do końca zdecydowanym krokiem, rozglądając się co chwilę. Po kilku minutach znalazła to, czego szukała: budkę telefoniczną. Weszła do środka, wykręciła numer i odwróciła się plecami do ulicy. – Halo! To ja. Tak, sprawdziłam. Jenny Stanfield, dwadzieścia cztery lata. Niewysoka, szczupła, włosy popielatoblond, prawie do ramion, z grzywką. Tak, może sprawić kłopoty. Samantha Drislane, dwadzieścia dziewięć lat, wysoka blondynka, niebieskie oczy... *** Mary i Rupert siedzieli przy stoliku pogrążeni w rozmowie. Pochylali głowy ku sobie, ale nie wyglądało to na romantyczne spotkanie czy nawet przyjacielski flirt. Najwyraźniej rozmawiali o interesach. Byli tym tak zajęci, że zupełnie nie zauważyli Nicka, który wszedł do restauracji i stanął jak wryty na ich widok. Rupert i Mary – co za dziwne połączenie. Znali się co prawda, ale chyba nie na tyle, żeby rozmawiać ze sobą aż tak swobodnie? Nick cofnął się, a potem okrążył całe pomieszczenie i podszedł z drugiej strony. Niezauważony, usiadł przy sąsiednim stoliku tyłem do nich i nadstawił uszu. – Myślę, że kilka tygodni wystarczy, żeby wybił ją sobie z głowy – mówiła Mary. – To przecież od początku było skazane na niepowodzenie. Znasz Nicka, jest zupełnie
nieodpowiedzialny. Co też mu strzeliło do głowy... – Nawet nie próbowałem z nim o tym rozmawiać, bo wiem, że się uparł. Jestem pewien, że w głębi duszy on też wie, że to idiotyczny pomysł (czwórka dzieci, wyobraź to sobie!), ale jest zbyt honorowy, czy raczej właśnie uparty, żeby przyznać się do tego przed sobą i zakończyć całą sprawę. – Głos Ruperta brzmiał poważnie i smutno. – Kiedyś sam nam za to podziękuje, zobaczysz – powiedziała Mary stanowczo, jakby chciała go przekonać, że wszelkie skrupuły są tu zbędne. – Poza tym przecież będzie miał ciebie. A ty jesteś mu bliższy niż ktokolwiek inny na świecie. Myślę, że Nick się tego boi i dlatego ucieka w jakieś niepoważne związki. – Tak myślisz? – westchnął Rupert. – Nie wiem, kiedy wreszcie do niego dotrze, że jesteśmy dla siebie stworzeni. – Bądź cierpliwy. On niedługo o niej zapomni. Założę się, że już zaczyna zapominać. Jeszcze tylko kilka tygodni i wszystko wróci do normy. Będziemy mogli chodzić na basen we trójkę. Nick, który od kilku minut siedział jak skamieniały, czując jak podnoszą mu się włosy na karku, zerwał się, przewracając krzesło, i popędził do hallu. Było mu wszystko jedno, czy Rupert i Mary go teraz zobaczą. Musi zadzwonić do Ann. Musi natychmiast zadzwonić do Ann. Kiedy wreszcie przedostał się przez zatłoczoną salę do eleganckiego przedsionka restauracji, od razu przypadł do ustawionego tam aparatu telefonicznego i zaczął nerwowo szukać monet po kieszeniach. Drżącymi palcami wystukał numer i z całej siły przycisnął słuchawkę do ucha, jakby w ten sposób mógł znaleźć się bliżej Gloucestershire. – Halo! Ann! – zawołał, kiedy tylko usłyszał cichy stuk odebranego połączenia. – Halo? – Odebrał jakiś mężczyzna. Nick poczuł, że dłonie same zamykają mu się w pięści. – Kto mówi? – warknął przez zaciśnięte zęby. – Alfred Bendelin. A z kim mam przyjemność? *** Obudził się z krzykiem, zlany potem. Usiadł na łóżku i przez chwilę chwytał rozpaczliwie powietrze, nie mogąc złapać tchu. Spanikowany, rozejrzał się dookoła. Przez okno wpadały wesołe promyki kwietniowego słońca. Był pogodny wiosenny ranek. To tylko sen. To tylko zły sen, pomyślał Nick i bezsilnie opadł na poduszki. Wczepił palce we włosy i wlepił wzrok w sufit, usiłując natychmiast zapomnieć o tym wszystkim. – Nick, co się stało?! – Rupert wpadł do jego pokoju bez pukania. Miał na sobie jedwabną turecką piżamę, a w ręce trzymał szczoteczkę do zębów. Na jego widok Nick się wzdrygnął i podciągnął kołdrę pod brodę. – Nic, nic – odpowiedział nieswoim głosem. – Miałem zły sen. Rupert odetchnął z ulgą, po czym prychnął i wsadził sobie szczoteczkę do ust. – Ależ mnie wystraszyłeś. Myślałem, że cię tu co najmniej mordują – wymamrotał niewyraźnie, patrząc na niego w wyrzutem. – Czekaj, skończę myć zęby i zaraz przyjdę. – Nie, nie, nie! Nie trzeba! – zawołał Nick, ale Rupert już był łazience. Po kilku
minutach wrócił, tym razem z wilgotnym ręcznikiem, i przysiadł na brzegu łóżka Nicka, który przez ten czas nie ośmielił się wychylić nosa z pościeli i zacząć się ubierać. – No, cóż to się przyśniło mojemu chłopaczkowi? – zapytał Rupert i klepnął się w kolana z miną dobrego tatusia. Nick już miał wrzasnąć, że wyprasza sobie takie poufałości, ale zawahał się, kiedy zobaczył w oczach przyjaciela tylko życzliwość i troskę. Wypuścił powietrze z płuc, a potem opowiedział mu cały swój sen. Gdyby nie był wciąż pod wrażeniem tego koszmaru, na pewno by tego nie zrobił. Tak jak przypuszczał, Rupert wybuchnął śmiechem. – Co za stek bzdur! – No jasne – przyznał Nick, starając się ukryć zawstydzenie. Wzruszył ramionami. – Ale wiesz, takie sny potrafią być bardzo przekonujące. Dopiero kiedy się człowiek obudzi, zdaje sobie sprawę, jakie to wszystko idiotyczne i zupełnie nieprawdopodobne – mówiąc to, Nick łypnął na Ruperta podejrzliwie. – Sam widzisz. Zawsze lepiej komuś opowiedzieć taki koszmar, łatwiej to wtedy zapomnieć – powiedział pisarz, wstając z łóżka. – Powiem ci, czego ci teraz trzeba. Otóż na początek dwóch sadzonych jajek na boczku, a później porcji fasolki, smażonych kiełbasek, kilku dobrze uduszonych na maśle grzybków, do tego chrupiących grzanek i kilku filiżanek gorącej, mocnej, czarnej... – Herbaty – podpowiedział Nick. – Co? A tak, ty możesz sobie wypić herbatę. A na koniec zjemy... – ciągnął z entuzjazmem Rupert, podchodząc do drzwi. – Słuchaj, jesteś pewien, że Mary nie maczała w tym wszystkim palców? – przerwał mu Nick. – Przecież wszystkie pomysły O’Connora są tak naprawdę jej pomysłami. – A ty znowu swoje – żachnął się Rupert. – Nie mam przecież pojęcia, które z nich chciało cię wysłać do Nottingham. Ja rozmawiałem z O’Connorem. Ale z tego co wiem, ta twoja Mary bardzo cię lubi, więc chyba nie chciałaby się ciebie pozbywać z Londynu... – Hm – mruknął Nick. – No, daj już spokój z tym teoriami spiskowymi. Czytałeś Freuda, to wiesz, że w snach przemawiają twoje własne lęki. I pragnienia – dodał Marley z uśmieszkiem. Nick posłał mu złe spojrzenie, a potem zapytał: – Jesteś pewny, że to tylko moje urojenia? – Całkowicie pewny – odparł Rupert bez mrugnięcia okiem. – No to dobrze. Daj mi się ubrać, to zejdziemy na to twoje wymarzone, ociekające tłuszczem śniadanie. – Nick zaczął wyplątywać się z kołdry. Wstał i przeciągnął się, aż mu kości zatrzeszczały. Rupert już miał wychodzić, lecz jeszcze odwrócił się w drzwiach. – Ale muszę ci powiedzieć... – Tak? – zapytał Nick i ziewnął szeroko, zasłaniając usta dłonią. – ...miło pomyśleć, że śnisz o mnie po nocach. Chyba nie powinienem się tak łatwo poddawać, skoro najwyraźniej mam u ciebie jakieś szanse – powiedział pisarz, patrząc w zadumie do góry, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Nick zakrztusił się w połowie drugiego ziewnięcia. Przez chwilę wpatrywał się z konsternacją w drzwi, a potem jego wzrok padł na zawieszone na ścianie lustro. – On się tak tylko ze mną drażni – zapewnił swoje odbicie. Nie wyglądało na przekonane.
*** – Co to miało być, Will? Bez porządnego zamachu nie ma kagi-zuki. Kate, mocniej to mawashi! Większy obrót na pięcie, ile razy mam to powtarzać? Złóż się do tego kopnięcia jak należy! Dobrze! Jenny, seiken-agouchi ma być jak trzaśnięcie z bicza! Chcę to usłyszeć, a nie widzieć! Andrew, szybciej, rusz się, jesteś za lekki, żeby tak sobie po prostu stać w miejscu przez sekundę. Jeszcze raz! Ben, trzymaj gardę albo wrócisz do domu bez zębów. A to hiza-geri miało wylądować niby gdzie? Nie powiesz mi, że to było na jodan. Wyżej, pod żebra! Sensei przechadzał się szybkim krokiem pomiędzy parami walczących w dojo, komentując wszystkie niedociągnięcia, które udało mu się wypatrzyć. Odpowiadały mu tylko zduszone potwierdzenia „Osu!„, rzucane gdzieś w bok, bo żaden z ćwiczących nie odrywał wzroku od przeciwnika. Trening trwał już prawie dwie godziny i wszyscy byli zmęczeni, ale właśnie dlatego walczyli coraz bardziej zacięcie, mobilizując resztki sił. Ich ruchy – szczególnie tych niższych stopniem – stawały się coraz mniej precyzyjne, za bardzo urywane albo zbyt powolne. Popełniali też coraz więcej błędów. – Kate, kopnięć na gedan nie blokuje się ręką! Carol, krok do przodu, jeśli chcesz mu wpakować uraken-shita, to jest cios na półdystans! OBRÓT NA PIĘCIE! Will, mocniej! Unik i jeszcze raz to samo! Andrew, szybciej! Kiedy tak krąży po dojo, wykrzykując komendy i sprawdzając, czy wszyscy są uczciwie spoceni, wygląda jak kapitan Hak, przygotowujący arsenał Wesołego Rogera, pomyślała Jenny, z wysiłkiem blokując cios partnerki. „Zwrot o sto stopni na lewą burtę! Trzy rumby na zachód! Smee! Ha, brakuje mu tylko...” Walcząca z nią Kate, szczupła dziewczyna z niebieskim pasem, natychmiast dostrzegła zmianę w jej spojrzeniu, jakby zapowiedź rozmarzenia, i wyprowadziła błyskawiczny, prosty cios, od którego Jenny na kilka chwil straciła oddech. Chociaż od razu wróciła do bolesnego tu i teraz, nie udało jej się odzyskać równowagi i przez resztę walki już tylko się broniła. Głuchy ból w okolicach wątroby nie pozwalał się skupić. W ostatniej chwili, nurkując, zrobiła unik przed wysokim kopnięciem, które jej zdaniem miało strącić jej głowę z karku. Potem powinna była się miękko wybić i wykorzystując ten rozpęd, uderzyć hakiem od dołu w odsłonięte żebra partnerki, która przy kopnięciu obniżyła gardę. Nie była jednak wystarczająco szybka. Zbawczy okrzyk senseia „Yame!„ przeciął nagrzane powietrze dojo i zaciśnięta pięść koleżanki zatrzymała się o kilka centymetrów przed brodą Jenny. Stały tak przez moment nieruchomo, a potem obie odetchnęły głęboko, przycisnęły ręce do boków i wymieniły uśmiechy, schylając się w przepisowym rei. – Szeregi! Seiza! Jenny wsunęła się na swoje miejsce i opadła na kolana, przysiadając na piętach. Udało jej się wyrównać oddech, ale gdy wstawali, czuła, że ledwie się trzyma na nogach. Kiedy szeregi się rozsypały i wszyscy zbili się w małe grupki, żeby porozmawiać, Jenny wolnym krokiem ruszyła do wyjścia z sali, ale ktoś położył jej rękę na ramieniu. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z uśmiechniętym szeroko senseiem. Zawsze wpadał w znakomity humor na koniec treningu, jakby widok jego spoconych, zgrzanych i zaczerwienionych z wysiłku podopiecznych stanowił najwyższy wyraz uznania dla jego starań. – Jenny, jak zwykle za bardzo się szarpiesz podczas walki. Nie podskakuj cały czas
jak znerwicowany kurczak, musisz mieć kontakt z podłogą. Nie wiem, może od czasu do czasu wyobrażaj sobie, że jesteś zawodnikiem sumo. Poza tym wszystko w porządku. Tylko jakoś mało zmęczona mi się wydajesz – przyjrzał się jej podejrzliwie, jakby zastanawiając się, czy nie warto by było zaordynować jej jeszcze dziesięciu pompek „na kościach” albo chociaż serii przysiadów. – Jestem zmęczona, słowo – zapewniła go i demonstracyjnie otarła sobie czoło rękawem. – Rozsądne wydatkowanie energii, pochwalam to, pochwalam, ale może warto od czasu do czasu sprawdzić swoje granice? – zasugerował sensei z nadzieją. – Musisz się przecież rozwijać. – Osu – powiedziała ostrożnie Jenny. Była to idealna odpowiedź na wszystko. Po pierwsze była to jedyna właściwa odpowiedź na komendy, coś w rodzaju: „Tak, rozumiem i wykonam”, a po drugie w niektórych przypadkach jej zwięzłość pozwalała ukryć ironiczną intencję – „Taak, jasne”. – Bardzo dobrze. To powinno pomóc – poklepał ją jeszcze raz po ramieniu, ukradkiem sprawdzając, czy na pewno jej karate-gi jest wilgotne, po czym podszedł do kolejnej osoby. Jenny wolała zawsze brać prysznic w domu niż w klubie, więc szybko się przebrała, zarzuciła sobie torbę na ramię, przeczesała palcami włosy i szybkim krokiem wyszła na ulicę. Wracała zawsze na piechotę, bo zajmowało to tylko piętnaście minut, a autobusy na Robin Hood Way o tej porze jeździły rzadko. Chociaż była bardzo zmęczona, przez ten kwadrans poruszała się żwawo, wykorzystując resztki energii, które trener chciał z niej wycisnąć w dojo, niczym szeryf z Nottingham ostatnie grosze biedakom. Wiedziała, że gdy tylko dotrze do domu, jej ożywienie natychmiast zniknie, a zastąpi je senna ociężałość i mrowiący ból w mięśniach. Będzie miała czas tylko na szybki prysznic, kolację i dowleczenie się do łóżka. Na początku, kiedy dopiero zaczynała trenować, próbowała jeszcze czytać albo sprzątać, żeby nie tracić kilku godzin wieczora, ale okazało się, że nie ma to sensu – zasypiała nagle w dziwnych miejscach, obejmując stertę prania czy zwinięta na dywanie przy fotelu, a potem budziła się w środku nocy zdrętwiała i jeszcze bardziej obolała. Przecięła Truman’s Road i Bathley Street, myśląc tylko o kolacji, a na wschodnim odcinku Wilford Crescent przyspieszyła. Jeszcze pięć minut. Latarnie zapaliły się, zamieniając ulicę w rozświetloną punktowo promenadę, która niczym strzała wskazywała jej drogę do domu. Cofnięte garaże, trawniki i przydomowe ogródki pogrążyły się w mlecznym, seledynowobłękitnym mroku. Pod drzewami te pastelowe, wiosenne ciemności gęstniały jeszcze bardziej, jakby zbierając siły przed nocą. Okna domów były jasno oświetlone, ale dokoła nie było widać żywego ducha. W wieczornej ciszy rozbrzmiewały tylko stłumione odgłosy jej lekkich kroków. Być może Jenny poczułaby się nieswojo, gdyby nie to, że bez reszty zaprzątał ją dylemat, czy szybciej będzie upiec dorsza w piekarniku, czy udusić z warzywami na parze. Smażenie oczywiście nie wchodziło w grę. Wcisnęła ręce w kieszenie i jeszcze bardziej wydłużyła krok. Szła pewnie, mimo że była zamyślona, bo tyle razy przemierzyła tę trasę, że równie dobrze mogłaby iść z zamkniętymi oczami. Kiedy mijała kolejne latarnie, jej jasne włosy rozbłyskiwały na moment w ich świetle, ale twarz pogrążona była w półprzejrzystym cieniu.
W pustym domu na rogu Wilford Grove nie paliły się światła, a brama tonęła w nieprzeniknionym mroku, od którego niemal bił poważny, zimowy chłód. Cień przyczaił się właśnie w tej bramie. Poczekał, aż dziewczęca postać w szarej kurtce minie go, a potem bezszelestnie wynurzył się z ciemności i ruszył za nią. *** Nick aż do południa nie mógł odzyskać wewnętrznej równowagi. Żeby wykręcić się od towarzyszenia Rupertowi na spotkaniu z Elisabeth, zaczął skarżyć się na ból głowy i w końcu zamknął się w swoim pokoju, sam na sam z rowerami. Przez kilka godzin wydawało mu się, że ciężko pracuje nad sprawą morderstwa Waltera Darringtona, ale w końcu musiał przyznać sam przed sobą, że po prostu gapi się bezmyślnie na gęsto zapisane kartki swojego notesu. Zrobił sobie improwizowaną sałatkę z tego, co znalazł w lodówce, wyprowadził Nave’a na spacer, posprzątał trochę w kuchni, wrzucił swoje rzeczy do pralki, a kiedy cisza panująca w domu Marleyów naprawdę dała mu się we znaki, wsiadł na rower i w zapadającym zmierzchu popedałował wzdłuż Alfreton Road, żeby odwiedzić w pracy Elaine. Kiedy dotarł na miejsce, już zamykała kwiaciarnię i Nick przez moment poczuł się rozczarowany – jak dotąd był w środku tylko raz. Ta wizyta w oszałamiająco artystycznym wnętrzu pozostawiła mu wspomnienie bajkowej barwności i hałaśliwej orkiestry zapachów. Ściany pokryte były niepokojąco realistycznymi malowidłami storczyków i kamelii, a przemyślnie ustawione lustra zwielokrotniały szaloną obfitość egzotycznych roślin, która kipiała z doniczek i wazonów. Nick, który jakoś nigdy nie miał okazji spróbować środków odurzających, poczuł wtedy, że niewiele stracił, bo po pięciu minutach jazgotliwy zapach kwietniowych hiacyntów wprowadził go w stan idealnej synestezji: od tej słodyczy zaczęło mu się dwoić w oczach i miękko, zielono szeleścić w uszach. Na pewno nie dałby rady pracować w takim miejscu, ale teraz korciło go, żeby jeszcze raz zanurzyć się w tym kwiatowym obłędzie. – Wcześnie dziś zamykasz – powiedział z lekką pretensją, pomagając jej docisnąć zamek drewnianej okiennicy pomalowanej na radosny, fiołkowy kolor. – O, dzięki. W sobotę o tej porze i tak nie ma zbyt wielu klientów, a ja chcę odwiedzić dziś wieczorem przyjaciółkę, zanim zacznie układać dzieci do snu – wyjaśniła Elaine, po czym spojrzała na niego spod oka. – Ona też ma na imię Jenny. – Tak? – mruknął Nick nieuważnie. – A ja myślałem, że dotrzymam ci towarzystwa i wrócimy razem. Elaine pokręciła głową. – Będę w domu dopiero po kolacji. A właśnie, moglibyście wreszcie zaprosić do nas na wieczór waszą Jenny. Przedtem przychodziła prawie codziennie – powiedziała, rezygnując z bardziej subtelnych aluzji. – No cóż, ona... – Nick wyglądał na zakłopotanego. – Nie proponowaliśmy jej, bo chyba czuje się winna... i na pewno by odmówiła. – Chrząknął, czując na sobie krytyczny wzrok Elaine. – To ona nas unika – powiedział obronnym tonem, po czym dodał niepewnie: – To znaczy, tak to wygląda. No więc... no więc myślę... że skoro ty jeszcze nie wracasz do domu, to może pojadę odebrać ją z treningu – dokończył z wysiłkiem i odetchnął, gdy w oczach Elaine dostrzegł wreszcie aprobatę.
– Doskonały pomysł – pochwaliła go. Elaine chyba też jest feministką, pomyślał Nick, kiedy już wyjeżdżał z Maid Marian Way. Feministką emocjonalną, tak jak Amiya była według niego feministką teoretyczną, a Sara praktyczną. Zanim ich kontakty się nieco ochłodziły, po tym jak wyszły na jaw ciemne sprawki Darringtona, on i Rupert zapytali Jenny, czy też uważa się za feministkę. „Właściwie nie – odpowiedziała po namyśle. – Kiedy przychodzi co do czego, kobiety też są wredne”. *** Przypiął rower do kraty przy sklepie i zadzwonił do drzwi, ale Jenny najwyraźniej nie wróciła jeszcze z treningu. Pogwizdując, zbiegł ze schodków i na piechotę ruszył Woolmer Road. Kiedy doszedł do zachodniego odcinka Wilford Crescent, usłyszał jakieś niewyraźne krzyki. Pewnie dzieciaki się wygłupiają, pomyślał. W swojej londyńskiej kawalerce na St. Andrew Street wiele razy podbiegał do okna, zaniepokojony mrożącymi krew w żyłach dziewczęcymi okrzykami, tylko po to, by przekonać się, że wrzeszczące nastolatki zostały zaatakowane śnieżnymi kulkami albo jakiś chłopiec próbował im okazać swoje zainteresowanie na inny, typowo chłopięcy sposób. Teraz powinien rozlegnąć się piskliwy śmiech, pomyślał. Kiedy zamiast tego usłyszał kolejny rozpaczliwy okrzyk, zaczął biec. To krzyczała Jenny. *** Nick wybiegł zza zakrętu i wyhamował, zdezorientowany. Zobaczył to, co spodziewał się zobaczyć, ale nie wszystko się zgadzało. Rzeczywiście Jenny szarpała się z jakimś mężczyzną, krzycząc przeraźliwie, ale nie wydawało się, żeby potrzebowała pomocy. Zasypywała przeciwnika gradem ciosów, które chyba nie były zbyt silne, ale za to spadały nieustannie. Mężczyzna próbował osłaniać twarz i brzuch, a od czasu do czasu łapać ją za ręce, lecz w porównaniu z Jenny poruszał się wolno i niezbornie. Z trudem utrzymywał równowagę, bo stał zgięty w pół, jakby spodziewał się kopniaka w najczulsze miejsce – albo jakby przed chwilą go dostał. Nick miał wrażenie, że Jenny, młócąc rękami, przerzuca go sobie z jednej pięści na drugą. Przypominało to trochę walkę stracha na wróble z rozwścieczonym terierem, tym bardziej że z każdym ciosem Jenny wyrzucała z siebie potoki urwanych przekleństw – trudno stwierdzić: japońskich czy szkockich. Nick otrząsnął się w końcu i podbiegł do nich. – Jen! Natychmiast się odwróciła, wydała ostatni, zdławiony okrzyk i rzuciła się ku niemu. Mężczyzna, z którym walczyła, od razu osunął się ciężko na chodnik, jak odcięty worek treningowy, i znieruchomiał. – Co się stało? – zapytał oszołomiony Nick, gdy Jenny wpadła mu w ramiona z taką siłą, że prawie się przewrócił. Zamiast odpowiedzieć, wybuchła płaczem i objęła go kurczowo. – Już dobrze, nic ci nie grozi. – Poklepał ją uspokajająco po plecach, jednocześnie zerkając nad jej ramieniem na leżącego na brzuchu mężczyznę. Jenny próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła złapać tchu. Była tak rozgrzana, że czuł na szyi i twarzy bijące
od niej ciepło. Nigdy by nie uwierzył, że to rozdygotane, szlochające głośno stworzenie, które właśnie przyciskał do siebie, mogłoby kogoś pobić, gdyby sam tego nie zobaczył. – Zrobił ci coś? – zapytał w końcu. Pokręciła gwałtownie głową. – No to czemu płaczesz? – Bo... ja... – zaczęła chlipać urywanym głosem. – Tak... nie lubię... używać przemocyyy... – Ach. Hm. – Nick nie wiedział, co powiedzieć. – No cóż, Jenny. Myślę, że najważniejsze, żebyś zachowała tę kolejność: najpierw bij, a potem płacz. W tej samej chwili Jenny odepchnęła go, zrobiła pół kroku naprzód, skręciła tułów i posłała niskie, koszące kopnięcie na wysokości kolana. Trafiło jej przeciwnika, który właśnie próbował się podnieść, prosto w mostek i poderwało do góry. Z ciężkim stęknięciem znów upadł na chodnik i już się nie poruszył. Jenny stała nad nim z zaciśniętymi pięściami, dysząc, jakby była gotowa w każdej chwili kontynuować. – Jenny – powiedział niespokojnie Nick i aż się wzdrygnął, gdy posłała mu spojrzenie jak z kadru Wejścia smoka. Potem zamrugała i opuściła ręce. – Chciał mi zabrać torebkę – powiedziała i pociągnęła nosem. – Masz chusteczkę? Nick podał jej całą paczkę, a potem przyklęknął obok powalonego mężczyzny. Najpierw z wahaniem sprawdził mu puls – tak na wszelki wypadek – a potem przewrócił go na plecy. Wąska, lisia twarz, zrośnięte brwi, wystająca grdyka. Nie znał go. – Powinniśmy wezwać policję? – zapytała Jenny niewyraźnie, szczękając zębami. – Jeśli rzeczywiście cię zaatakował... – Tak! Wyrwał mi torebkę! – powiedziała z oburzeniem i podniosła leżącą obok nieprzytomnego mężczyzny torbę sportową. – Dobrze, dobrze. – Nick zamachał uspokajająco rękami. – Zadzwonimy od ciebie. Chodź, powinnaś się czegoś napić – powiedział, ujmując ją pod rękę. Jenny od razu przylgnęła do niego ufnie. – Masz w domu koniak? To dobre na nerwy. – Nie mam. – No to ja też napiję się herbaty. Drugi cień, ukryty w bramie narożnego budynku przy Wilford Grove, patrzył, jak odchodzą.
Rozdział dziesiąty Zagadkowe zniknięcie – Jenny nie może zasnąć – Wieczór ekscytujący jak nieboszczyk Darrington – Dużo rumu – Kiedy już się przekonasz – Nic a nic Jenny niechętnie oderwała się od Nicka, wydmuchała nos w chusteczkę i posłała mu łzawy uśmiech. Jedną ręką zaczęła szukać kluczy w kieszeni, a drugą próbowała poprawić rozchełstane poły kurtki. Wyglądało na to, że odzyskuje powoli równowagę, i Nick – z nieznanych bliżej powodów – poczuł się bardzo waleczny i rycerski. Jenny przez chwilę biedziła się z zamkiem, a potem nacisnęła klamkę i cofnęła się nagle. – Było otwarte – powiedziała, wpatrując się w niego okrągłymi oczami. Natychmiast ogarnęły go złe przeczucia. Dotąd sądził, że to był zwykły uliczny napad, ale teraz... Na fali idiotycznej brawury odsunął Jenny i wślizgnął się do środka. – Zostań tu – nakazał zdecydowanie, po czym zamknął za sobą drzwi i przekręcił zasuwkę zamka. Powinien był najpierw zapalić światło. Przez te kilka sekund, zanim udało mu się po omacku znaleźć włącznik, oblał się zimnym potem i całkiem zaschło mu w ustach. Potem, z bijącym mocno sercem, pozapalał lampy we wszystkich pomieszczeniach. Mieszkanie zostało dokładnie przetrząśnięte, ale ani w łazience, ani pod łóżkiem, ani w żadnej szafie nie ukrywał się maniakalny morderca uzbrojony w nożyczki. Już spokojniejszy i nieco zażenowany tym wybuchem paniki Nick przeczesał włosy palcami, odetchnął kilka razy i wrócił po Jenny. Na widok chaosu panującego w jej mieszkaniu znowu się rozkleiła. Jęknęła i osunęła się na kolana pośrodku tego pobojowiska. Ze sterty ubrań wymieszanych z zawartością apteczki i przyborami do pisania wzięła błękitny biustonosz i chciała odruchowo odłożyć go do wyrwanej z komody szuflady, która leżała tuż obok, ale ręka opadła jej bezsilnie w pół ruchu. Jenny rozejrzała się nieprzytomnie dookoła i zaczęła się histerycznie śmiać. – I po co ja w sobotę sprzątałam? – Nick pochylił się i położył jej rękę na ramieniu. – Przepraszam – powiedziała, ocierając oczy. – Ja... – Nie przejmuj się – mruknął zakłopotany. – Włamania są zawsze szokujące, o wiele bardziej niż napady na ulicy... – urwał nagle i złapał się za głowę. – Ale kretyn ze mnie! – krzyknął i wybiegł do przedpokoju. – Nick! – zawołała za nim. – Zaraz wracam! Zamknij za mną drzwi i niczego nie ruszaj! Ile czasu mogło upłynąć? – zastanawiał się, biegnąc łagodnym zakolem ulicy w stronę Wilford Grove. Siedem minut? Dziesięć? Jeśli tamten mężczyzna nie udawał i naprawdę stracił przytomność – a Nick był tego pewien – powinien dalej tam leżeć. Chyba że ktoś go znalazł i wezwał pogotowie. Albo chyba że...
*** – Zniknął – powiedział Nick ponurym głosem, kiedy Jenny otworzyła mu drzwi. – Powinienem był od razu wracać po niego, gdy się zorientowaliśmy, że ktoś się do ciebie włamał. – Myślisz, że to on? – zapytała dziewczyna, prowadząc go do kuchni. Panował tam jeszcze większy bałagan niż w innych pomieszczeniach, bo na podłodze leżały skorupy kubków i roztrzaskane talerze. – Tak. To nie był przypadek – powiedział z goryczą Nick, wciąż zły na siebie. – Najpierw przyszedł tutaj, a potem zaczaił się na ciebie. – Ale czego chciał? – spytała niecierpliwie Jenny i pochyliła się, by wyłowić ze sterty kuchennych przedmiotów puszkę z herbatą. – Myślę, że dowiemy się tego, kiedy zajrzymy do twojej torby. – Nick podniósł przewrócony kuchenny stołek i usiadł na nim. Jenny spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Mojej torby? Sugerujesz, że chciał ukraść moje przepocone karate-gi albo kartę klubową? Nie sądzę, żeby... Czekaj, zaraz ją przyniosę. – Nie, zadzwońmy najpierw po inspektora Wrighta. – Nick zatrzymał Jenny, chwytając ją za łokieć. – Kto wie, co tam jest. To duża torba – powiedział takim tonem, jakby spodziewał się znaleźć w niej co najmniej jedną odciętą głowę. – Zrób nam herbaty, jeśli ocalały jakieś kubki, a ja zadzwonię na komisariat. Telefon jest w sypialni, prawda? Jenny skinęła głową i bez słowa zaczęła się krzątać w kuchni. Kiedy Nick skończył rozmowę i usiadł przy stole naprzeciwko niej, zauważył, jak bardzo jest spięta. Przedtem była po prostu przestraszona i oszołomiona, a teraz siedziała nieruchomo ze spuszczoną głową i milczała. Obiema dłońmi obejmowała metalowy turystyczny kubek, nad którym unosiła się mgiełka pary. Z Jenny na pewno dobrze jeździłoby się na wycieczki, pomyślał Nick, patrząc na jej pobielałe kostki palców. Wyobraził ją sobie nagle z plecakiem i w wysokich sznurowanych butach, gdzieś na łąkach w Lake District – tak wyraźnie, że prawie poczuł powiew wiatru znad rozgrzanych słońcem wrzosów. Ocknął się z rozmarzenia, kiedy napotkał jej pytający, poważny wzrok. Uśmiechnął się do niej krzepiąco. – Wiesz, myślę, że po tym wszystkim nie powinnaś spać tutaj sama – powiedział. – Przeniesiesz się do nas, Elaine i Arthur na pewno nie będą mieli nic przeciwko. Nick oczekiwał, że Jenny przyjmie jego propozycję z ulgą i radością, ale ona tylko skinęła głową i zapatrzyła się gdzieś w bok, na zdemolowane szafki. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale emanujące z niej napięcie sprawiło, że się rozmyślił. Siedziała skulona, z łokciami przyciśniętymi do boków, a kiedy się poruszył, krzyżując nogi pod stołem, drgnęła nerwowo i zgarbiła się jeszcze bardziej. Na pewno ciągle jest w szoku, pomyślał. Biedna. Westchnął i napił się jeszcze trochę ze swojego kubka, identycznego jak ten Jenny. Herbata była mocna, lekko gorzkawa, z nutą pomarańczy – dokładnie taka, jaką lubił. Po kwadransie przyjechał Wright z zespołem techników. Spisali zeznania Jenny, sporządzili portret pamięciowy napastnika i zabrali się do oględzin torby. Jenny przyglądała się z niepokojem, jak ostrożnie ją otwierają i wyciągają po kolei ochraniacze, butelkę wody, wilgotne i pomięte karate-gi, plastikową szczotkę do włosów, dwie książki, długopis, bandaż elastyczny, plik zapisanych gęsto kartek, kieszonkowy kalendarzyk,
chusteczki... Kiedy już wszystko leżało na kuchennym stole, Wright i Nick wymienili rozczarowane spojrzenia. – I to wszystko? – mruknął inspektor, sięgając po długopis z logo D&B. – Hm. Czy coś zginęło z torby? Czy ktoś mógł coś do niej podrzucić w wydawnictwie albo gdzie indziej? Czy ktoś się nią ostatnio podejrzanie interesował? Jenny za każdym razem odpowiadała przecząco, kręcąc głową, aż jej twarz otoczyły roztańczone kosmyki włosów. – Hm – powtórzył Wright. – No dobrze. A które z tych rzeczy są związane z pani pracą w wydawnictwie? – Oczywiście obie książki – powiedziała, wskazując na okładki: Pięciu martwych świadków Terry’ego K. Wooda i Powrót do Ashton Place Cirila Hodgesa. – Długopis i kalendarzyk są firmowe, jak widać, a te kartki to moje notatki z zajęć z Sarą. – Mogę? – zapytał kurtuazyjnie inspektor, sięgając po kalendarzyk. – Oczywiście – powiedziała Jenny i wzruszyła ramionami. Wydawała się teraz o wiele bardziej spokojna i opanowana. Pewnie trudno nie czuć się bezpiecznie w towarzystwie sześciu policjantów, pomyślał Nick. Inspektor Wright przejrzał dokładnie wszystkie wpisy w kalendarzu, a potem przewertował notatki Jenny i sprawdził, czy nic nie ma między kartkami książek. – Nie wiem, co o tym myśleć – przyznał, kiedy skończył. – Zakładam, że istnieje związek między włamaniem do archiwum wydawnictwa i tym tutaj, ale czego on szukał...? Wynika z tego tylko tyle, że nie znalazł tego w archiwum i uważał, że pani będzie to miała. – Spojrzał uważnie na Jenny, która znów wzruszyła ramionami. – Wiedział, gdzie pani mieszka i o której nie będzie pani w domu. Wiedział, którędy będzie pani wracać. Ale chyba nie wiedział, skąd będzie pani wracać. – Uśmiechnął się do niej, wskazując palcem na jej lekko zaczerwienione i otarte z naskórka kości śródręcza. Jenny zaczerwieniła się i nieśmiało oddała mu uśmiech. – To ciekawe. Jeśli oba włamania i ten napad łączą się z morderstwem Darringtona, chyba musimy na nowo rozważyć możliwość, że zrobił to ktoś z zewnątrz. Lisia twarz, mówicie – wymamrotał i wyciągnął rękę, a jego asystent podał mu sporządzony przed chwilą rysopis napastnika. Inspektor studiował go przez moment. – Hm, no dobrze – powiedział, nagle nabierając energii. – Może coś tu znajdziemy: jakiś odcisk palca albo włos. – Westchnął tęsknie. – To dobry pomysł, żeby chwilowo się pani stąd wyprowadziła. Proszę tu poczekać, dam znać chłopakom, żeby się pospieszyli z sypialnią, to będzie pani mogła zabrać jakieś ubrania. Dwie godziny później Nick i Jenny wysiedli z policyjnego vauxhalla pod domem Marleyów. Rupert, Elaine i Arthur czekali w przedpokoju i od razu zarzucili ich pytaniami, przekrzykując siebie nawzajem i szczekającego głośno Nave’a, który z zapałem uczestniczył w zamieszaniu. Pierwsza opamiętała się Elaine: uciszyła wszystkich i troskliwie zaprowadziła Jenny do łazienki, żeby mogła się doprowadzić do porządku. – Pościelę ci w tym małym pokoiku obok salonu, kochanie – powiedziała, podając jej ręcznik. – Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, że jest tam trochę części rowerowych... ***
Po kąpieli, ubrana już w piżamę i pożyczony od Elaine szlafrok frotte, Jenny przyszła do kuchni, gdzie wciąż omawiano wydarzenia tego wieczoru. Dostała wielki kubek kakao i biszkopty, a potem Elaine wypędziła swojego męża na górę i sama też poszła spać, surowo przykazując Nickowi i Rupertowi, żeby nie trzymali Jenny za długo. – Chcesz już iść do łóżka? – zapytał Rupert, wciąż ożywiony pomimo późnej pory. Bardzo żałował, że nie widział na własne oczy sceny walki, ale postanowił już włączyć ją do następnej książki. – Taak – powiedziała Jenny bez przekonania. – O co chodzi? Coś jest nie tak? – zaniepokoił się Nick na widok jej niewyraźnej miny. – Nie, tylko... jestem głodna – wyznała. – Po treningu zawsze mam wilczy apetyt. Biszkopty są pyszne, ale... – Zerknęła na lodówkę. – Ależ proszę bardzo – rozpromienił się Rupert. – Zaraz zrobimy ci tu małą ucztę. Uwielbiam takie nocne imprezy w kuchni, kiedy rodzice już śpią – zwierzył jej się konspiracyjnym szeptem i z porozumiewawczym uśmiechem wskazał kciukiem na sufit. – Co my tu mamy... – Zaczął wyciągać wszystko jak leci z lodówki. – Cheddar, fasolka w pomidorach, greckie oliwki, rybka w oliwie, awokado, wieprzowina, jajka... O, masło orzechowe. Zawsze byłem zdania, że masło orzechowe najlepiej smakuje nocą. Z krakersami. Właściwie to my też powinniśmy być w piżamach, ale wtedy może straciłabyś apetyt – paplał, podrzucając w ręce szalotkę. Jenny była gotowa wysłuchać wszystkiego, jeśli tylko w końcu dostanie prawdziwą kolację, i oczekiwała na przygotowywane przez Ruperta tajemnicze danie z radosną niecierpliwością, wyciągając szyję jak foka w zoo. Chwyciła za nóż i widelec, kiedy tylko na patelni zaskwierczał tłuszcz, a w chwilę później bez mrugnięcia okiem spałaszowała zaimprowizowany omlet à la Bendelin – i całą resztę. Nick i Rupert obserwowali ją jak cud natury, zakładając się, ile jest w stanie zjeść, parskając śmiechem i uciszając się nawzajem. Jenny w końcu odłożyła sztućce i odchyliła się wygodnie na krześle. – Zrobię jutro zakupy – powiedziała ze skruchą, ale minę miała bardzo błogą. Przymknęła oczy i ziewnęła szeroko, po kociemu, przesłaniając usta końcami palców. Potem owinęła się ciaśniej szlafrokiem i przechyliła w bok, układając głowę na ramieniu Ruperta. Wilgotne włosy opadły jej na zarumienione policzki i wyglądała, jakby mogła w każdej chwili zasnąć. Nick złowił jej spojrzenie spod rzęs i pociągnął ją za rękaw szlafroka. – Idź się połóż, a ja potem jeszcze do ciebie zajrzę – powiedział i natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język. Była to raczej niestosowna propozycja, ale Jenny w tym momencie tak bardzo przypominała mu senną Polly, że jakoś tak wyszło... Rupert stłumił złośliwy chichot, ale Jenny nie wyglądała na zmieszaną, a nawet spojrzała na niego z wdzięcznością. Tym gorzej, pomyślał stropiony. No cóż, powie jej dobranoc w drzwiach i tyle. O to mu przecież chodziło. Kiedy po dziesięciu minutach zapukał do jej pokoju, leżała już w łóżku z kołdrą podciągniętą tak wysoko, że widać było tylko błyszczące oczy i czubek głowy. – Hm, no to... – Zanim zdążył powiedzieć coś sensownego, zza jego pleców wychynął niespodziewanie Rupert i wepchnął go do środka. Ogarnął pokój pełnym zainteresowania spojrzeniem i klasnął w ręce. – Nie chciałem nic przegapić – oznajmił z rozbrajającym uśmiechem. – To co? Ja też
dostanę buziaka na dobranoc? – A od kogo byś wolał? – mruknął kątem ust Nick. Sekundę potem podskoczył, tłumiąc syknięcie, gdy Rupert z niewinną miną kopnął go w kostkę. – Dobranoc, Jenny – wydusił Nick, zgasił światło i siłą wyciągnął Ruperta z pokoju, po czym starannie zamknął drzwi. Jenny zdążyła usłyszeć tylko: „No ale o co ci znowu chodzi...!”, zanim przeszli gdzieś dalej i ich głosy ucichły. Parsknęła w poduszkę i zwinęła się w ciepły, bezpieczny kłębek. Dzięki Rupertowi i Nickowi poczuła się znów jak w szkole średniej na wyjeździe z całą klasą. Nie żeby jej się to nie podobało. Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Była pewna, że po całym tym wysiłku, emocjach i obfitej kolacji od razu zaśnie, ale przez długie minuty leżała w ciemności, a sen nie nadchodził. Starała się myśleć o czymś uspokajającym i przyjemnym, ale ciągle przewijały jej się przed oczami sceny z tego wieczoru: twarz tego nieznajomego, jej głos wykrzykujący coś, czego teraz już sama nie pamiętała, szamotanina, głuche dudnienie pulsu w uszach i gardle, rozmazujące się podłużnie światła latarni, echo kroków Nicka – coraz szybszych, jego szyja tak blisko, na wysokości jej oczu, nagłe drżenie kolan, złowieszczy chaos w jej mieszkaniu... Zaczęła się niespokojnie wiercić, jakby w gorączce, ale te nerwowe ruchy wcale nie przyniosły jej ulgi. W końcu odrzuciła kołdrę i położyła się płasko na plecach, starając się oczyścić umysł i głęboko oddychać. Może szybkie ibuki na dobry sen? Nie, wtedy by ich pewnie obudziła i przybiegliby tu obaj, przerażeni tymi dziwnymi odgłosami. Hm. To by nie było takie najgorsze. W końcu zrobiło jej się zimno, ale zamiast się przykryć, usiadła na łóżku i spuściła nogi na chłodną podłogę. Przez chwilę wpatrywała się w drzwi, majaczące w ciemności gdzieś przed nią, a potem nagle wstała i zrobiła kilka kroków w ich stronę. Zatrzymała się na środku pokoju i nerwowo splotła dłonie, aż chrupnęło. Zdecydowanie zawróciła i wskoczyła do łóżka, chowając się z głową pod kołdrą. Wytrzymała tak dwie minuty i znów wstała. Odetchnęła kilka razy, poprawiła zmierzwione włosy i na palcach zaczęła skradać się do drzwi. Nacisnęła klamkę i otworzyła je. Lekko zaskrzypiały. Wyjrzała na korytarz. Jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności i mogła rozróżnić drzwi prowadzące do kuchni, do pokoju Ruperta... i te do pokoju Nicka. Jak na złość były najdalej. Zagryzając wargi, ruszyła powoli korytarzem. Stawiała bose stopy ostrożnie i była pewna, że porusza się zupełnie bezgłośnie – i dlatego aż podskoczyła, gdy drzwi od pokoju Ruperta otworzyły się nagle, rzucając na korytarz snop miodowego światła. On sam stał w drzwiach z twarzą ukrytą w cieniu. W dzwoniącej w uszach ciszy Jenny poczuła, że serce bije jej coraz szybciej, a gardło ma całkiem wysuszone od wciągania powietrza przez uchylone usta. Rupert milczał, a jego ciemna, obramowana słabym światłem lampki nocnej postać wyglądała niemal groźnie. Jenny nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy i poczuła nagły, dziecinny lęk jak w koszmarze sennym. Skuliła się, rozejrzała nerwowo dookoła i nagle rzuciła się w stronę swojego pokoju. W kilku susach dopadła drzwi, otworzyła je szarpnięciem, a potem zamknęła za sobą i oparła się o nie na chwilę, zaciskając powieki i przygryzając mocno dolną wargę. Rupert odczekał jeszcze kilka minut, po czym cicho zamknął swoje drzwi. ***
Wbrew nadziejom inspektora Wrighta w mieszkaniu Jenny nie znaleziono żadnych obiecujących śladów. – To była fachowa robota – mówił Nickowi następnego dnia na komisariacie. – Otworzył zamek wytrychem tak gładko, jakby miał własny klucz. Nie zostawił żadnych odcisków palców, nic. Właściwie to nie było tam żadnych odcisków palców poza tymi należącymi do Jenny Stanfield – dodał innym tonem. – Dziewczyna chyba nie ma w Nottingham zbyt wielu znajomych. Dobrze, że zamieszka u was na jakiś czas. Widać, że masz na nią duży wpływ – powiedział, zawieszając znacząco głos. – Chyba rzeczywiście – mruknął Nick. Poprzedniej nocy przed zaśnięciem zrobił mały rachunek sumienia. To, że nie potrzebował karcących głosów ciotek, żeby przemyśleć sobie pewne rzeczy, było pocieszające (właściwie nie odzywały się wcale, gdy był w Nottingham), ale i tak obudził się w nim całkiem nowy, nieznany niepokój. Zaczynał teraz rozumieć złośliwe aluzje Sary Crow. I wcale mu się nie podobał wzrok Ruperta tego ranka. – To co robimy? – zapytał inspektor Wright, wciąż przyglądając mu się uważnie. – Jeszcze nie wiem. Muszę pomyśleć – wyznał Nick i zmierzwił sobie włosy nerwowym ruchem. Ku jego zaskoczeniu inspektor nie okazał rozczarowania, tylko pokiwał głową. Chyba już pogodził się z tym, że chociaż obiecywano mu wielkiego detektywa, dostał do pomocy wielką niewiadomą. – Zawsze przychodzi taki moment w śledztwie, kiedy trzeba po prostu usiąść i pomyśleć – powiedział Wright filozoficznie, po czym wstał i klepnął go w ramię. – Nie martw się. Darrington już bardziej martwy nie będzie. *** Ten moment w śledztwie miał póki co nie nadejść – podniecenie, jakie zapanowało w wydawnictwie z powodu urządzanego na cześć Terry’ego K. Wooda przyjęcia, ogarnęło także Nicka i Ruperta. Przez te dwa dni zupełnie nie mogli się skupić na śledztwie – przy czym należy zaznaczyć, że Rupert nawet nie próbował, tak był zajęty udawaniem, że przyjęcie na cześć Terry’ego K. Wooda zupełnie go nie obchodzi. Z pogardliwą miną słuchał nowin i plotek na ten temat, a czytając listę gości, prychał nieustannie, aż Nick poprosił, żeby przestał, bo przypomina mu to zepsuty zraszacz do trawników. Prawda była taka, że Rupert czuł się jak Kopciuszek w przededniu balu – z tym że był zaproszony, a wolałby zostać w domu i czyścić piece. Zwykle pojawianie się w miejscach publicznych nie sprawiało mu żadnego problemu (właściwie uważał, że każde miejsce, w którym się pojawi, automatycznie staje się publiczne), ale przechadzać się wśród gości, uśmiechać i wdzięczyć ze świadomością, że to nie on jest w centrum uwagi? Myśl, że jego obecność rozzłości Wooda, pocieszała go tylko odrobinę. Wszyscy poza Rupertem nie mogli się doczekać tego wieczoru. Nerwowa krzątanina, jaka z dnia na dzień zapanowała w wydawnictwie, przypominała Nickowi wybuch składu fajerwerków – jakby nagromadzone od tygodni napięcie, w jakim żyli pracownicy D&B, nareszcie znalazło jakieś ujście. Iskrą, która podpaliła lont, było niewątpliwie odkrycie rewelacji na temat Darringtona – świadczyła o tym staranność, z jaką wszyscy unikali tego tematu. Nikt nie siedział na swoim miejscu, wszędzie słychać było podniesione głosy, tupot posłańców na schodach i ostry, nienaturalny śmiech kobiet. Nick wpadł na chwilę do biura
tylko po to, żeby przekazać Elisabeth notatki Ruperta, ale od panującego tam rozgardiaszu natychmiast zakręciło mu się w głowie. – Och, rzuć je gdziekolwiek. – Elisabeth tylko machnęła ręką na widok cienkiego pliku kartek, który przyniósł. – I tak nie będę miała teraz czasu się tym zająć. – Przewróciła oczami i wróciła do przerwanej rozmowy telefonicznej. Nick wbrew sobie poczuł się odrobinę dotknięty – ostatecznie chodziło o Alfreda Bendelina. Położył papiery na rogu jej biurka, wyrównał je pedantycznie, po czym skinął Elisabeth głową i wyszedł na korytarz. Niemal natychmiast ktoś złapał go za łokieć i pociągnął w stronę archiwum. – Dobrze, że jesteś – usłyszał, ale nie ucieszył się, bo ściskająca go mocno dłoń należała do Sary. – Przynajmniej się do czegoś przydasz. Zanim zdążył się zorientować, usadziła go za stołem i rzuciła w jego stronę garść długopisów. Kilka sekund później podskoczył, gdy z hukiem wylądowała przed nim na blacie książka telefoniczna. – Wypisz mi numery wszystkich hurtowni win w okolicy. Wood wysłał nam dziś swoje żądania – powiedziała Sara takim tonem, jakby brali udział w negocjacjach z groźnym terrorystą. Nick już miał zaprotestować, wstać i wyjść, kiedy siedząca po przeciwnej stronie wielkiego stołu Jenny podniosła głowę i obdarzyła go pięknym uśmiechem. Widząc jej cichą radość, poczuł natychmiast wyrzuty sumienia. Jednak, chociaż to był tylko kolejny powód, by stamtąd zmykać, wprawiło go to w takie zmieszanie, że nie spuszczając z niej wzroku, sięgnął po długopis, a drugą ręką na chybił trafił otworzył książkę telefoniczną. *** Terry K. Wood stał przed lustrem, zawiązując krawat. Niewidzącym spojrzeniem wpatrywał się w oczy temu posępnemu, czarnowłosemu mężczyźnie, którego miał przed sobą, a który nagle wydał mu się całkiem obcy. Ogarnęło go to dziwne, nieprzyjemne wrażenie zawieszenia, jakby opuścił swoje ciało i przyglądał się wszystkiemu z boku. Jakby już nie uczestniczył w swoim życiu, jakby rozpływał się jak chmura. Czy to nie objaw jakiejś choroby? – błysnęło mu w głowie. Chyba gdzieś o tym czytał dawno temu. Drgnął, nagle powracając do rzeczywistości, gdy za plecami niespodziewanie zobaczył postać swojego sekretarza. Paul jak zwykle poruszał się niemal bezszelestnie, jak duch. Jego jasne, niemal bezbarwne włosy były starannie zaczesane, a kołnierzyk koszuli – idealnie wyprasowany – otaczał jego szyję sztywno jak papier. Ubrany był w świetnie skrojony, beżowy garnitur. Beże i szarości, pomyślał Wood, jakby chciał do reszty zlać się z tłem i stać się niewidzialny. I ta mina, jakby oddychał tylko z przymusu. Więc dlaczego teraz wydaje mi się bardziej materialny i rzeczywisty niż ja sam? – Jesteś gotowy? – zapytał Paul Riston swoim zwykłym, obojętnym tonem. – Taksówka już czeka. – Tak – wychrypiał Wood, po czym odchrząknął i powtórzył głośniej: – Tak. *** – Powietrze aż iskrzy, nie uważasz? – powiedziała Sara, rozglądając się z satysfakcją
po sali. – Rzeczywiście, wszyscy są tacy... – Nick urwał, bo nie mógł znaleźć właściwego słowa. – Zdenerwowani? Ogłupiali? Stremowani? – Coś w tym rodzaju. Ale jednocześnie wydają się właściwie zadowoleni – dodał jakby z powątpiewaniem. – To chyba tylko im się tak wydaje – zauważyła Sara. – Są rozgorączkowani, jakby zaraz mieli tu zacząć rozdawać Oskary albo ogłosić listę poległych. A przecież już nic się nie wydarzy, może się najwyżej pojawić więcej szampana. – Nie lubię szampana – mruknął Nick. Stali w rogu pomieszczenia, w którym rozstawiono stoliki z przekąskami i obserwowali przepływający między nimi tłum. Pierwsza część spotkania zakończyła się godzinę temu, a gości przewieziono z biblioteki w Hockley do restauracji Leonine, w której miał się odbyć bankiet. Tutaj zaproszono tylko nielicznych: pracowników D&B, zaprzyjaźnionych wydawców, cennych współpracowników i oczywiście dziennikarzy. Wszyscy oni krążyli teraz po trzech wynajętych salach: tej, w której podano poczęstunek i drinki, większej, gdzie światło było nastrojowo przyćmione i można było porozmawiać na rozstawionych sofach, i ostatniej, w której na ścianach rozwieszono zdjęcia Terry’ego K. Wooda i ilustracje z okładek jego książek. Najwięcej osób tłoczyło się w pierwszej sali, gdzie było chłodniej, ponieważ otwarto na oścież drzwi prowadzące na balkon, i gdzie w mocnym świetle żarówek kreacje pań prezentowały się najlepiej. – Tak mniej więcej było za czasów Darringtona – powiedziała w zamyśleniu Sara, po czym spojrzała na Nicka z błyskiem w oku. – Wszyscy chodzili podekscytowani, szczerzyli zęby i miotali się nerwowo jak myszoskoczki na prochach. Powietrze było naelektryzowane, jak przed burzą, prawie trzeszczało, kiedy przechodził. Drań miał w sobie to coś. Nick zerknął na nią skonsternowany. Czyżby ta jej demonstracyjna niechęć do Darringtona...? Ale ona chyba była od niego dużo starsza? – pomyślał z niedowierzaniem. – Nie myśl, że za nim tęsknię. – Sara skrzywiła się. – Po prostu dopiero teraz zauważyłam, jak ta firma się zmieniła po śmierci Waltera. Wszystko ucichło, jakby cyrk wyjechał z miasta. Tak dużo lepiej się pracuje, Darrington wnosił niepokój. Nuda jest zdrowsza, zgadzam się. Tylko że jest nudno – skonstatowała, po czym dodała, nie zmieniając tonu: – O, już przyszła. Jenny musiała zostać dłużej w bibliotece, żeby pomóc posprzątać po spotkaniu, i dlatego dopiero teraz pojawiła się na przyjęciu. Zdążyła się przebrać, zauważył Nick, kiedy zdjęła trencz. Sara klepnęła go w plecy, a wtedy – jakby to był strzał startowy – nie odwracając się, ruszył w stronę drzwi. Jenny oddała swoje odkrycie jednemu z usłużnych kelnerów, który się przy niej pojawił, po czym rozejrzała się nieśmiało po sali. Od razu zauważyła Nicka i już po chwili stanęła przed nim w swojej rubinowej sukience. Policzki pokrył jej delikatny rumieniec, a w jej oczach było tyle blasku, że musiał w końcu to powiedzieć. – Ślicznie wyglądasz. Córeczka mojej dziewczyny uwielbia ten kolor i zawsze chce, żeby ubierać ją tylko na czerwono. Chyba rzeczywiście tego wieczoru szalała niewidzialna burza, bo Jenny wyglądała, jakby właśnie trafił ją piorun.
– Twoja... córka? – powtórzyła. – Hm, nie. Mojej dziewczyny, nie moja. To skomplikowane – powiedział Nick, dzielnie wytrzymując jej spojrzenie, po czym podał jej ramię i poprowadził ją do baru, gdzie na szczęście nie było kolejki. – Poszukamy zaraz Ruperta, tylko najpierw się czegoś napijemy – paplał ze sztuczną wesołością. – Podają tu dobre daiquiri. Dużo rumu. – Przycisnął mocniej jej rękę. Był zdecydowany nie odstępować tego wieczoru Jenny ani na krok. Ona zaś dała się prowadzić bez słowa, wpatrzona w podłogę. Kiedy wcisnął jej szklankę w ręce, posłusznie wypiła łyk, nie czując właściwie smaku. Potem usiadła na wskazanym jej miejscu naprzeciwko Ruperta i wpatrzyła się w niego z zastygłym, drewnianym uśmiechem na twarzy. Tylko nie patrzyć w prawo. Coś do niej mówili, więc potakiwała. Rupert opowiadał o czymś z przejęciem, bogato gestykulując, i śmiał się z własnych żartów, jak gdyby nigdy nic. Zdradzały go tylko oczy – smutne, współczujące spojrzenie, jakby rozumiał zbyt wiele. Tylko się nie rozpłakać, myślała Jenny. *** – Chciałabym gdzieś wyjechać – powiedziała Amiya, w zamyśleniu obracając w dłoni wysoki kieliszek. – Wiem, że to nic nie zmieni i po pół roku w tym nowym miejscu czułabym się dokładnie tak jak w Nottingham. Ale może to pół roku, kiedy wszystko byłoby ekscytujące i inne, jest tego warte? Danny popatrzył na nią niepewnie. Amiya zawsze rozmawiała z nim jasno i rzeczowo, co bardzo w niej lubił, a teraz miał wrażenie, że mówi zagadkami. To chyba miała być jakaś metafora, ale nie potrafił przeniknąć jej sensu. Stali obok siebie na balkonie, oświetlani od tyłu światłem padającym z gwarnej sali. Chociaż przez ostatnie dni się unikali, tego wieczoru orbitowali ku sobie i w końcu – dzięki ukradkowej wzajemnej obserwacji i pozornie przypadkowemu przemieszczaniu się – zupełnie nieoczekiwanie znaleźli się sam na sam w półmroku. Chociaż Danny opierał się o balustradę jakieś półtorej stopy od stojącej całkiem nieruchomo Amiyi i nie dotykali się nawet ramionami, chłopak miał wrażenie, że powietrze pomiędzy nimi aż wibruje. Udając, że zachwyca go widok nocnego Nottingham, ukradkiem popatrywał na jej odsłonięte plecy i wyrazisty profil. Miała spuszczone powieki, jakby całą uwagę poświęcała resztce szampana w swoim kieliszku, a miękkie światło padające z boku wydobywało z cienia delikatny puch na jej karku i gęsią skórkę na ramionach. Danny przełknął z trudem ślinę. Chociaż nic nie mógł teraz zrobić – i nawet nie wiedział, czy powinien – był szczęśliwy, po prostu stojąc obok niej. Cieszyło go to, że nikogo poza nimi tu nie ma, że mogą spokojnie porozmawiać, że Amiya tak ładnie wygląda w długiej, wieczorowej sukni. Gdyby jeszcze tylko mówiła do niego prosto i wyraźnie. – Dalej kochasz Elisabeth? – zapytała, podnosząc głowę i patrząc gdzieś przed siebie. No i masz. Na chwilę odebrało mu mowę. Zaczął się jąkać i dopiero kiedy odetchnął kilka razy, udało mu się wziąć w garść. – Ja... zrobiłbym dla niej wszystko – powiedział bezradnie i opuścił ręce, jakby uszło z niego powietrze. – Tylko tyle wiem – dodał ciszej. – Rozumiem.
– Ale ona nie poprosiłaby mnie nawet, żebym zaostrzył jej ołówek – podjął z ironią, która wcale do niego nie pasowała. Westchnął i zamilkł na chwilę, po czym zerknął na nią ukradkiem. – A jak to jest teraz z tobą i Anthonym? To znaczy: rozmawiacie ze sobą, czy... się pokłóciliście? – Rozmawiamy o sprawach służbowych. – Wzruszyła ramionami. – Wiesz, my się już naprawdę długo znamy. Anthony nie wykona żadnego ruchu, dopóki nie zobaczy, że podjęłam jakąś decyzję. A moja decyzja w pewnym sensie zależy od twojej decyzji. – W końcu na niego spojrzała. Powoli, jakby musiał pokonywać opór zardzewiałej śruby, odwrócił głowę w jej stronę. Był przygotowany na to, że w jej wzroku wyczyta kpinę albo hardą pewność siebie, ale malujący się w jej spojrzeniu smutek zaskoczył go i sprawił, że drgnął, a potem zalała go fala ciepła. – Ale ja... – Ale ty – przerwała mu, wciąż wpatrując się w niego tymi ciemnymi, melancholijnymi oczami – ciągle się zastanawiasz, czy przypadkiem nie jest tak, że Elisabeth jest wielką, romantyczną miłością twojego życia, o którą powinieneś walczyć, a do mnie czujesz tylko silny pociąg fizyczny. – Skąd wiesz? – zapytał zawstydzony. – Bo ja zastanawiam się nad podobną sprawą – odpowiedziała lekko, po czym wychyliła ostatni łyk szampana i odwróciła się, jakby chciała wrócić na przyjęcie. Zamiast tego jednak przylgnęła na moment bokiem do jego pleców, kładąc mu głowę na łopatce. Trwało to dokładnie tyle, ile Danny’emu zajęło pomyślenie, że jeśli by się teraz odwrócił i spróbował ją objąć, na pewno by się odsunęła. Nie uznawał tego za sprawiedliwe. – Danny... – Tak? – zastrzygł uszami, wyczuwając w jej głosie inny ton. – Kiedy już się przekonasz, jak to naprawdę jest, koniecznie mi powiedz – zaszeptała konspiracyjnie i ścisnęła go za łokieć. Uśmiechnął się szeroko i odwrócił, ale ona już weszła w blask oświetlonej rzęsiście sali, między gości. I natychmiast podszedł do niej Anthony. *** – Jeśli chciałeś podsłuchiwać, to się spóźniłeś – poinformowała go z uśmiechem. Tego wieczoru w powietrzu było coś takiego, co sprawiało, że mogła podchodzić do swoich problemów dziwnie beztrosko. Ten szampański nastrój udzielił się też Anthony’emu, bo wcale się nie oburzył, tylko zauważył: – Skoro nie oddałaś mi pierścionka, uznałem, że do moich obowiązków wciąż należy stanie na straży i pilnowanie, żebyś nie zachowywała się skandalicznie w miejscach publicznych. – O?! – zdziwiła się, patrząc w jego błyszczące oczy, w których pojawiły się niespodziewanie ciepłe iskierki. – Tak – potwierdził poważnie. – A poza tym chciałem cię przestrzec. – Przed czym? Pochylił się ku niej. – Wiem z dobrych źródeł, że rodzina tego młodego człowieka w przeszłości zatrudniała indyjskich służących. Na twoim miejscu od razu dałbym sobie z nim spokój.
*** Samantha Drislane w pierwszej chwili nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyła, z kim przyszła Elisabeth. On zauważył ją od razu, ale obojętnie prześlizgnął się po niej wzrokiem, jakby się nie znali – tylko drgnął mu lekko kącik ust, gdy powstrzymywał uśmiech. Później się z nim policzę, postanowiła Samantha. Teraz miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Usiadła w drugiej sali nad kieliszkiem martini i jeszcze raz przemyślała swój plan. Zdecydowanie największym jego minusem było to, że nie miała żadnych dowodów. Gdyby tylko zachowała tę nieszczęsną karteczkę! Od razu zwróciło jej uwagę, że jest tak niedbale nabazgrana, jakby w wielkim pośpiechu, ale dopiero teraz domyśliła się, że to wcale nie Walter Darrington ją napisał. „Zadzwoń do Wooda, żeby dziś nie przychodzili. W. D.” Dostawała tysiące takich notek od niego, niektóre były prywatne i te zachowywała. Gdyby odłożyła też tamtą, miałaby go w garści! Była pewna, że to on. Kto inny skorzystałby na śmierci Waltera? Zdecydowała, że dzisiejszy wieczór będzie najlepszy – powie mu, że wie, a potem... No właśnie – to kolejny problem. Może powinna jednak jakoś się ubezpieczyć? Ostatecznie nie miała ochoty skończyć jak Darrington. Może... Tak, poprosi ją o pomoc. Ostatecznie to jedyna osoba, której może zaufać. Samantha dopiła swoje martini i rozejrzała się wokoło, bardzo zadowolona z siebie. Zła passa, która prześladowała ją od śmierci Waltera, dziś miała się skończyć. *** Denise Darrington siedziała w drugiej sali sama przy stoliku, z którego miała dobry widok na bar i drzwi. Przed jej oczami nieustannie przesuwał się korowód gości; znała wszystkie te ożywione, uśmiechnięte twarze, ale im więcej ich przybywało, tym bardziej czuła się wyobcowana. Zastanawiała się, po co w ogóle tu przyszła. Żeby coś zademonstrować, udowodnić? Bo przecież nie miała ochoty z tymi ludźmi rozmawiać. Nudzili ją. Sama ich obecność ją nudziła, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył się do niej odezwać. A jednak... Splotła nerwowo swoje długie, szczupłe nogi. A jednak była zdenerwowana, jakby zaraz miało się wydarzyć coś nieoczekiwanego. W końcu złapała się na tym, że co jakiś czas spogląda niecierpliwie na drzwi. Jakby ktoś jeszcze miał przyjść. Za którymś razem napotkała wzrok Terry’ego Wooda, który stał przy kolumnie i rozmawiał z Amiyą – czy raczej jej słuchał z uprzejmym, lecz nieobecnym wyrazem twarzy. Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment, a potem Denise opuściła powieki, bo nagle ogarnął ją przykry, lepki smutek, jakby przypadkiem weszła w zawieszoną na wysokości twarzy pajęczynę. Otrząsnęła się i zacisnęła nerwowo zęby. Miała ochotę iść do łazienki i wyszorować się cała mydłem. W spojrzeniu Wooda wyczytała tylko martwą pustkę, ale właśnie ta pustka uświadomiła jej, na kogo czeka. *** Elisabeth wyglądała tego wieczoru olśniewająco, ale Paul Riston nie był tym szczególnie zaskoczony. Dużo bardziej zdziwiłoby go, gdyby przyszła w niemodnej sukience albo z niedopasowanymi dodatkami. Zapewne wypadało podejść i zamienić z nią
kilka słów, ale odsuwał tę chwilę, bo wiedział, że natychmiast wszyscy zaczną się na nich gapić i szeptać po kątach, snując spekulacje na temat rzeczy, o których nie mają pojęcia. W gruncie rzeczy nikt nie miał pojęcia o tym, co czuł do Elisabeth, nawet Wood, nawet wątpliwie-świętej-pamięci Darrington. Nawet on sam. Zawsze go to skrycie bawiło. Ona nigdy się pewnie nie zorientowała – inaczej nie zadawałaby tych głupich pytań w rodzaju: „Czy ty mnie kiedykolwiek kochałeś?”. Zdecydował się, że jednak do niej podejdzie, gdy zauważył, że nie przyszła sama. Nie wiedział, kim jest ten wysoki blondyn bez przerwy szczerzący w uśmiechu nieprzyzwoicie białe zęby, ale jego twarz wydawała się Paulowi znajoma. Irytujące. Oczywiście, teraz musiał iść się z nią przywitać, żeby nie pomyślała, że zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Albo że jest zazdrosny. – Elisabeth. – Paul. Z niezadowoleniem stwierdził, że jej towarzysz gdzieś zniknął w tłumie; w takim razie mu go nie przedstawi. Być może o to jej chodziło, pomyślał. Spojrzał na nią chłodno, zastanawiając się, o czym niby mieliby rozmawiać. Sprawy osobiste oczywiście nie wchodziły w grę, a te służbowe wciąż stanowiły grząski teren. – Czy Terry jest zadowolony z przyjęcia? – zapytała, wybawiając go z kłopotu. – Tak. Lubi, gdy wszystko idzie zgodnie z planem. Tylko może niepotrzebnie zapraszaliście Marleya. Po co go drażnić? – Wzruszył ramionami. – Rupert nie stanowi dla niego zagrożenia – odpowiedziała Elisabeth z rozbawieniem. – Na pewno? – zapytał z naciskiem, porzucając na moment swoją wyniosłą minę i pochylając się ku niej. Elisabeth aż się cofnęła na widok troski malującej się w jego oczach. – Widzę, że nic się nie zmieniło – powiedziała i spróbowała zapanować nad swoją twarzą, żeby nie odbił się na niej wstręt albo rozczarowanie. – Możesz powiedzieć swojemu władcy, że niepotrzebnie się martwi. Paul patrzył na jej dumnie wyprostowane ramiona i zaciśnięte pięści schowane w fałdach po bokach sukni, dopóki nie wmieszała się w kolorowy tłum. Jego twarz znów przybrała charakterystyczny wyraz chłodu i obojętności, a oczy zastygły w niewidzącym spojrzeniu jak dwie grudki lodu. Elisabeth jak zwykle nic nie rozumiała. *** Kiedy Jenny wstała od stolika, Nick poderwał się od razu, jakby chciał iść z nią, i zrezygnował dopiero, gdy potrząsnęła głową i wskazała głową w stronę drzwi prowadzących na korytarz, gdzie znajdowały się toalety. Chciała przez chwilę być sama. Miała wrażenie, że jeśli nie przemyje twarzy zimną wodą, ten idiotyczny uśmiech zostanie na niej na zawsze. Ależ się wygłupiła. Dlaczego nie umiała nad sobą zapanować, udawać, że wcale ją to nie interesuje? Na pewno miała wszystko wypisane na twarzy. A najgorsze, że skoro zdecydował się powiedzieć jej to w taki sposób, musiał już wcześniej zauważyć, że... Przystanęła na moment na pustym korytarzu i schowała twarz w dłoniach. Na wspomnienie spojrzenia Nicka aż się skręciła z zawstydzenia. Musi się od nich natychmiast
wyprowadzić. Powie im, że... że... Och, głupia, głupia! Wbiegła do damskiej toalety jak burza, trzaskając drzwiami, i dlatego usłyszała to dopiero, gdy stanęła przy umywalce. Z jednej z kabin dochodził głuchy łomot o rosnącym tempie, jakby ktoś całym ciężarem opierał się o drzwi i... Słychać było też stłumione kobiece jęki i jakieś zawzięte pomrukiwanie. No to już szczyt wszystkiego, pomyślała wściekle Jenny. Czy już nawet w łazience nie można mieć odrobiny spokoju i prywatności? Tamta para uważała najwyraźniej, że owszem – rzecz w tym, że trafili tu pierwsi. A ona się spóźniła. Znowu się spóźniła. Z frustracji miała ochotę stłuc pięścią lustro, ale tylko odkręciła wszystkie po kolei krany i wybiegła. Kiedy tamci skończą, będą przynajmniej wiedzieć, że nie udało im się zrobić tego niepostrzeżenie. Swoją drogą, ciekawe, kto to, myślała, zwalniając kroku na korytarzu. Przygładziła włosy i kilka razy głęboko odetchnęła, zanim wróciła do stolika Ruperta. Korciło ją, żeby rozejrzeć się i dyskretnie sprawdzić, kogo brakuje, ale uznała, że nie zniży się do tego. Wcale nie była ciekawa. Te sprawy w ogóle mnie nie interesują, powiedziała sobie, wpatrując się posępnie w uśmiechniętą i ożywioną twarz Nicka. Nic a nic.
Rozdział jedenasty Jedyna słabość Alfreda Bendelina – Przychodzi taki moment w śledztwie, czyli tryumf inspektora Wrighta – Zazdrość i zemsta Niemoralna propozycja Sary – Uśpiony robak i głodny szczur – Błękit pruski Cheryl Thompson z „Głosu Nottinghamshire” wypiła nieco za dużo i dlatego szła do toalety lekko niepewnym krokiem. Najgorsze jest zawsze to pierwsze piętnaście minut, jakby ktoś zanurzył ją w ciepłej kąpieli: mózg się wyłącza, głowa zaczyna ciążyć, a chichot wydaje się najlepszą odpowiedzią na każde pytanie. Wiedziała, że potem ta różowa mgiełka odpłynie i jeśli nie będzie już nic więcej piła tego wieczoru, rano obudzi się bez bólu głowy i w niezłym nastroju. Trzeba było tylko przeczekać ten krytyczny kwadrans, najlepiej w łazience, gdzie nikt nie będzie jej namawiał na kolejnego drinka albo inne atrakcje. W tym różowym stanie była gotowa zgodzić się na wszystko. Kiedy zamknęła za sobą drzwi na korytarz, od razu się rozluźniła. Oparła się o chłodną ścianę i na chwilę przymknęła oczy. Uff, jak dobrze. Zsunęła swoje eleganckie szpilki i stanęła boso na podłodze, poruszając zdrętwiałymi palcami. Po kilku minutach to przyjemne alkoholowe oszołomienie zaczęło jej przechodzić, tylko wciąż szumiało jej w głowie. Taki usypiający, równy szum... Cheryl otworzyła oczy. Szum wody, oczywiście. Ktoś nie zakręcił kranu przy umywalce. Wciąż na bosaka weszła dalej w głąb przestronnej łazienki i ze zdziwieniem zauważyła, że wszystkie krany są odkręcone. Czyżby jakaś awaria? Nie, udało się je bez problemu zakręcić. Dziwne, pomyślała Cheryl, kiedy doszła do ostatniej umywalki w rzędzie i w łazience zapadła cisza. Nagle poczuła, że ten szum był bardzo sugestywny i chyba jednak skorzysta z toalety. Drzwi wszystkich kabin były zamknięte, tylko jedne ktoś zostawił lekko uchylone. Cheryl podeszła właśnie do tych, bo uznała, że tam na pewno nikogo nie będzie. Ostatnio zdarzyło jej się przypadkiem wejść do zajętej ubikacji – zajętej niestety przez jej szefową – i dlatego wolała się upewnić. Najpierw zapukała, a kiedy odpowiedziała jej tylko martwa cisza, na wszelki wypadek pochyliła się do samej podłogi i zajrzała przez szparę na dole. Wciągnęła gwałtownie powietrze i opadła na czworaki. Kiedy w następnej sekundzie dotarło do niej, że patrzy w szeroko otwarte, błękitne oko trupa, jej wrzask uderzył w górę jak fontanna, odbił się od ścian i luster i gonił ją, gdy biegła bez tchu korytarzem. *** Chwilę potem w damskiej toalecie tłoczyło się już dziesięć osób, ale nikt nie ośmielił się podejść do zwłok. Nick i Rupert byli jednymi z pierwszych, którzy tu przybiegli, bo w odróżnieniu od innych nie mieli wątpliwości, że ta histeryzująca dziennikarka – chociaż
bosa i w przekrzywionej sukience – nie jest pijana i nie żartuje. Niemal równocześnie z nimi do łazienki wpadli Anthony i Amiya, a zaraz potem Paul Riston, Danny, Sara i Jenny. – Czy ona na pewno nie żyje? – zapytała Amiya, szczękając zębami z nerwów. – Może powinniśmy wezwać pogotowie? – Powinniśmy wezwać policję – mruknął Riston, krzywiąc się na widok twarzy trupa. – Lekarz może najwyżej stwierdzić zgon. – Ale... może chociaż sprawdźmy. – Jej błagalny ton sprawił, że Anthony otrząsnął się i podszedł ostrożnie do leżącej na podłodze kobiety, cicho, jakby nie chciał jej obudzić. Przyklęknął i delikatnie poszukał pulsu na jej odsłoniętej szyi. Przymknął na moment oczy, a potem spojrzał na nich i pokręcił głową. – Nie żyje. Amiya westchnęła urywanie i zadygotała, ale kiedy Danny chciał ją objąć, odsunęła się. Samantha leżała skulona na boku, a jej szkliste oczy wpatrywały się w szare płytki, którymi wyłożona była podłoga. Wiły się po niej jej długie, jasne włosy, przy skroni zlepione krwią. Kilka kropli zawędrowało na jej czoło i brwi, zostawiając wilgotne, błyszczące ślady, tak równe, jakby ktoś narysował je pędzelkiem zanurzonym w czerwonej farbce. Jej nienaturalnie zgięte ciało z rękami wsuniętymi pod kolana i wykręconymi ramionami pozwalało się domyślić, że to morderca musiał ją tak ułożyć, kiedy już wycisnął z niej ostatnią iskierkę życia. Nick w końcu zdołał oderwać wzrok od tego okropnego widoku. Z tyłu napierało na nich coraz więcej spanikowanych gości, których okrzyki zmieszały się w nieczytelny hałas, i nagle zrobiło mu się słabo, jakby dopadł go atak klaustrofobii. Miał ochotę odwrócić się, przedrzeć przez ten tłum i uciec jak najdalej od tych pustych, strasznych oczu i bezwładnego ciała. Jedyna słabość Alfreda Bendelina, pomyślał niepodziewanie. Żeby choć trochę uwiarygodnić postać idealnego detektywa, Rupert postanowił obdarzyć go jedną bardzo ludzką cechą. Za każdym razem kiedy Bendelin kogoś zabił (oczywiście w równym pojedynku), przez kilka sekund był całkowicie bezbronny – tak porażało go odebranie komuś życia. Przypominał wtedy Piotrusia Pana, który podczas walki z Hakiem po raz pierwszy uświadamia sobie ludzką podłość. W takiej chwili nawet dziecko mogłoby go pokonać. Właśnie wtedy najczęściej Bendelin bywał porywany, ogłuszany lub postrzeliwany, ponieważ tylko w tej jednej krótkiej chwili jego wrogowie mieli nad nim całkowitą przewagę. I akcja mogła się posuwać do przodu. Na Nicka działał tak widok każdych zwłok, nie musiał nikogo sam zabijać, żeby poczuć, że nagle ziemia usuwa się mu spod nóg. Z odrętwienia wyrwało go spojrzenie Jenny – dziwnie spokojne, rozkazujące. Opuścił głowę i przygryzł wargi, po czym podniósł wzrok na jej płonące w pobladłej twarzy oczy i spróbował wziąć się w garść. Znajdę go, chciał jej powiedzieć. Ktokolwiek to zrobił, znajdę go. Rozejrzał się, próbując zapamiętać emocje malujące się na twarzach ludzi otaczających Samanthę, spojrzenia, gesty. Anthony ciągle kucał przy zwłokach, nie wiedząc, co dalej robić, i patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Twarz Paula Ristona jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć, ale był jeszcze bardziej wyprostowany niż zwykle i sztywny, jakby połknął kij od szczotki. Amiya ukryła twarz w dłoniach i szlochała
bezgłośnie, a Danny stał obok niej z bezradnie opuszczonymi ramionami. Zza jego ramienia wyglądała śmiertelnie pobladła twarz Teda, który dołączył do zbiegowiska później, a teraz na zmianę otwierał i zamykał usta. Nagle złapał się za głowę i wybiegł, a wtedy w powstałą szczelinę wsunęła się Sara. Jej oczy lśniły tym samym ponurym blaskiem co oczy Jenny, a zacięte usta wyrażały bezsilną wściekłość. Nick zauważył już przedtem, że bardzo lubiła Samanthę, i wyobrażał sobie, jakie myśli chodziły jej teraz po głowie. Nagle gdzieś z tyłu ktoś zaczął się przepychać, a ponad stłumionym gwarem poszybował ostry okrzyk. – Puśćcie mnie! Gdzie...?! Gdzie jest Sam? Sam! Jakiś mężczyzna przedostał się na przód i zastygł w pół kroku, wpatrzony w nieruchome ciało Samanthy. To ten, który przyszedł z Elisabeth, przemknęło Nickowi przez głowę. Nagle Jenny wydała z siebie dziwny dźwięk, jakby się zachłysnęła, zakryła ręką usta i spojrzała ze zgrozą na otwarte drzwi kabiny, w której zginęła Samantha. W tym samym momencie mężczyzna skoczył do przodu i zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, padł na kolana przy zwłokach i zaczął potrząsać bezwładnym ciałem za ramiona. – Sam! Nie! Anthony od razu zareagował i spróbował go odciągnąć. – Nie wolno jej ruszać! Zaraz przyjedzie policja! Udało się go odsunąć od ciała, dopiero kiedy Rupert i Danny pośpieszyli Anthony’emu z pomocą. Mężczyzna nagle przestał się wyrywać i obwisł w ich rękach. Cisza, która zapadła teraz w pełnej ludzi łazience, sprawiła, że Nick poczuł się jeszcze bardziej nierealnie. Wzdrygnął się i przełknął głośno ślinę. Jenny przysunęła się do niego, drżąc na całym ciele, i wczepiła się palcami w jego ramię. – Nick, ja słyszałam... – wyszeptała głucho, prawie nie poruszając ustami. – Co słyszałaś? – Pochylił się do niej. Właśnie wtedy rozległ się narastający lament policyjnych syren. *** Inspektor Wright i jego ludzie postanowili przeprowadzić wstępne przesłuchania na miejscu – budynek restauracji został zamknięty i zabezpieczony, a gości po kolei wzywano do biura dyrektora Leonine, by złożyli zeznania. Nick pojawił się tam jako ostatni, mniej więcej godzinę po tym, jak Rupert i Jenny odjechali już do domu taksówką. Wright wskazał mu zmęczonym gestem krzesło, zadał kilka rutynowych pytań, po czym zaczął opowiadać. – Jako że znaleziono ją tak szybko, lekarz mógł bardzo precyzyjnie ustalić czas zgonu – umarła o dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Morderca najpierw uderzył jej głową o ścianę wewnątrz kabiny, co zapewne spowodowało częściową utratę przytomności, a potem ją udusił. Tę wersję potwierdzają też zeznania Jenny Stanfield. Swoją drogą, miała dziewczyna pecha – westchnął. – Albo szczęście – zauważył Nick trzeźwo. – Gdyby się zorientowała, że to... nie to, co myślała, i nakryła mordercę, moglibyśmy mieć dwa trupy. A tak, no cóż, lepsze wyrzuty sumienia niż nagrobek z dzisiejszą datą. – Słusznie, powiedz jej to, kiedy już dojdzie do siebie – mruknął Wright, przeciągając dłonią po twarzy. Wyglądał, jakby nie spał przez tydzień, ale w jego zmęczonych, inteligentnych oczach migotał błysk, który dał Nickowi nieco nadziei. Ten ognik był jak
sygnał latarni morskiej w ciemnościach: uwaga, glina na tropie. – Udało się wyciągnąć coś sensownego od świadków? – zapytał. – Pewnie by się udało, gdyby choć jeden z nich był trzeźwy – prychnął Wright z irytacją, ale Nick nie dał się zwieść, bo oczy inspektora znowu błysnęły, zanim zdążył je nakryć powiekami. Uśmiechnął się pod nosem, wyczuwając, że inspektor chce zatrzymać tę nowinę dla siebie najdłużej, jak się da. – Tak? – podjął zachęcająco. – Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, nikt nie patrzył na zegarek – zrzędził Wright. – Nawet ty – wytknął mu, na co Nick bezradnie rozłożył ręce. – Tak, tak, wiem: wszyscy byli w ciągłym ruchu, przechodzili między salami, w tej środkowej było prawie całkiem ciemno... Tak jakby przez godzinę nikt nie mógł usiedzieć spokojnie na tyłku albo chociaż nie zmieniać rozmówcy co pięć minut – utyskiwał z niesmakiem. – Jeśli chodzi o pracowników wydawnictwa, możemy wykluczyć tylko Elisabeth Sanders, która wyszła z przyjęcia o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć i wróciła do domu. Zamówiła taksówkę na recepcji, więc łatwo było to sprawdzić. Od razu namierzyliśmy kierowcę, który potwierdził, że wysiadła na Lenton Avenue. Pewnie zdążyłaby pojechać z powrotem do restauracji, ale wtedy ktoś by ją zobaczył, a przynajmniej to, że nikt nie wchodził do Leonine, wiemy na pewno, bo recepcjonistka była trzeźwa. – A kelnerzy? – ożywił się Nick. – Nic nie zauważyli? Oni przecież też nie pili... – Cała obsługa poza dziewczyną z recepcji, szatniarzem i barmanem skończyła pracę o dwudziestej trzeciej – odparł posępnie inspektor. – Organizatorzy bardzo rozsądnie uznali, że od pewnej pory goście bawią się świetnie sami i nie potrzebują asysty. Szatniarz oglądał telewizję, a barman miał pełne ręce roboty. Zauważ, że ta ostatnia okoliczność łączy się z niską wiarygodnością świadków – dorzucił kąśliwie, ale zaraz uśmiechnął się, jakby już nie mógł dłużej udawać. – No ale... – No ale...? – podchwycił Nick. – No ale ostatecznie nie mogę narzekać – westchnął Wright obłudnie. – Skoro aresztowaliśmy głównego podejrzanego, nie był to zmarnowany wieczór. – Co? – Nick aż podskoczył. Spodziewał się, że Wright chowa w zanadrzu jakąś niespodziankę, ale nie coś takiego! – Ale czy w ogóle był jakiś główny podejrzany? – zapytał, zbity z tropu. – Dwie godziny temu jeszcze nie, ale teraz owszem. Ujmę to tak: nie mam innych podejrzanych, więc podejrzewam głównie jego – powiedział wesoło inspektor. – Ale kogo? – Adama Hewitta – oznajmił z tryumfalnym uśmieszkiem. – Mówi ci coś to nazwisko? – Zupełnie nic – przyznał mężnie Nick. – W takim razie zapraszam na jutrzejsze przesłuchanie. Musimy jeszcze ustalić kilka rzeczy, przede wszystkim przeszukać mieszkanie Samanthy, ale wieczorem wszystko powinno się wyjaśnić. Wiesz, przychodzi taki moment w śledztwie, kiedy trzeba po prostu wsadzić kogoś za kratki. – Wright mrugnął porozumiewawczo. *** – Podsumujmy: od pół roku mieszkał pan z Samanthą Drislane, pańską partnerką, ale na przyjęcie przyszedł pan w towarzystwie Elisabeth Sanders, by (jak pan przyznaje)
zobaczyć się z Denise Darrington, z którą niegdyś pozostawał pan w bliskich stosunkach. Tak? I twierdzi pan, że nie ma w tym nic dziwnego? – zapytał inspektor Wright, przyglądając się krytycznie aresztantowi. Adam Hewitt przez te kilkanaście godzin, jakie minęły od śmierci Samanthy, stracił wiele ze swojej znakomitej prezencji, która poprzedniego wieczoru tak bardzo rzucała się w oczy. Siedział zgarbiony, przez co jego wymięty garnitur wydawał się o wiele za duży, kosmyki zmierzwionych włosów lepiły mu się do czoła, a jego zapadnięte policzki pokryły się nierównym jasnym zarostem. Nick, siedzący obok asystującego Wrightowi sierżanta Haynesa, współczuł mu, bo tępa rozpacz w oczach Hewitta wydawała się autentyczna (niezależnie od tego, czy wywołała ją śmierć Samanthy, czy to, że go złapano), ale jednocześnie gdzieś w głębi serca czuł odrobinę podłej satysfakcji. Rzecz w tym, że szczerze nie znosił takich wymuskanych, pewnych siebie, wysokich blondynów z nienaturalnie równymi, białymi zębami. Takich, co to zawsze wyglądają, jakby byli zbyt dobrze wychowani, by się spocić, ale przy tym pasjami lubili jeździć na safari. Takim mężczyznom nigdy nie brakowało drobnych na napiwek, nie łamały się paznokcie i nie przeciekały wieczne pióra. No i nigdy nie siedzieli w areszcie, podejrzani o plugawe, prostackie morderstwo. Przynajmniej tak do tej pory myślał Nick. Jak przyjemnie było się przekonać, że niezmienne prawa wszechświata tym razem uległy zakłóceniu. Adam Hewitt spojrzał tępo na przesłuchujących go policjantów i niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. – Niech pan mi wierzy, że szczegóły pańskiego życia uczuciowego nie interesują nas jako takie. Ale to, że był pan związany z żoną Waltera Darringtona i teraz Walter Darrington nie żyje, a w jakiś czas potem wprowadza się pan do jego sekretarki i teraz ona również nie żyje, to nie wygląda najlepiej. Więc w swoim własnym interesie proszę to dokładnie wyjaśnić. Po pierwsze: dlaczego tego wieczoru wybrał pan towarzystwo Elisabeth Sanders, a nie swojej dziewczyny? – Samantha nie chciała, żeby ktoś z wydawnictwa dowiedział się o nas – powiedział Adam ochrypłym głosem i odchrząknął. – Nie wiem właściwie dlaczego, ale upierała się przy tym. Podejrzewałem, że wstydzi się związku z niewydarzonym pisarzem, i szczerze mówiąc, nie chciałem usłyszeć tego wprost, więc nie pytałem. A może bała się, że postawi ją to w niezręcznej sytuacji, jako że kiedyś umawiałem się z żoną jej szefa. Tak naprawdę niewiele rozmawialiśmy o jej pracy – urwał, żeby nabrać powietrza, i uciekł spojrzeniem na widok powątpiewającej miny Wrighta. Najwyraźniej jego opowieść na razie była mało przekonująca. – Chciałem się wybrać na to przyjęcie, żeby zobaczyć Denise – powiedział, wciąż patrząc w bok. – Nie dlatego, żebym coś jeszcze do niej czuł po tylu latach, ale chyba żeby się przekonać, czy mnie pamięta i... jak sobie teraz radzi. – Rzucił Wrightowi lekko zawstydzone spojrzenie. – Po prostu z próżności. Wiedziałem, że Samantha nigdy się nie zgodzi, więc poprosiłem Elisabeth, która jest moją dawną znajomą. Ostatnio spotkaliśmy się kilka razy... – Czyli naraził pan swój ustabilizowany związek z panną Drislane, żeby z próżności popatrzyć sobie na Denise Darrington? – Cóż... Pewnie chciałem się też trochę odegrać na Samancie – powiedział podejrzany, wiercąc się niespokojnie na krześle. – Na przyjęciu udawałem, że jej nie znam. – I wcale się pan do niej nie zbliżał tego wieczoru? – podsunął Wright. – Nawet w odosobnionych miejscach, gdzie nikt nie mógł was zauważyć?
– Nie. I już mówiłem, że jej nie zamordowałem – odparł z naciskiem Adam. – Gdybym chciał ją zabić, mógłbym upozorować jakiś wypadek w domu, prawda? Bez trzydziestu potencjalnych świadków. Tylko po co miałbym ją zabijać? Za... zależało mi na niej – zająknął się i spuścił głowę. – Rzeczywiście, po co miałby pan ją zabijać – mruknął inspektor, przyglądając mu się zmrużonymi oczami. – Może z zazdrości? – zaproponował. – Na pewno wiedział pan o tym, że Samantha utrzymywała intymne relacje z Walterem Darringtonem. – Samantha? – Alan wyglądał na autentycznie zaskoczonego i wstrząśniętego. Wright mierzył go przez chwilę uważnym spojrzeniem, niczym wybredny reżyser na castingu dla statystów, po czym skinął głową. – Owszem. Jestem przekonany, że zdawał pan sobie z tego sprawę, ale nie dałbym głowy, czy wiedział pan, że prawdopodobnie Samantha była przymuszana przez Darringtona... Jeśli pan to wiedział, mamy kolejny motyw: zemstę. Z tym że wtedy chodziłoby o zamordowanie Waltera Darringtona – dodał, uśmiechając się krzywo. Adam wytrzeszczył oczy i aż złapał się za głowę. – Teraz chcecie mnie oskarżyć, że zamordowałem też jego? Przecież to nie ma sensu! Najpierw miałbym zadźgać Waltera, żeby pomścić Samanthę, a potem zabić ją za niewierność? Może gdybym był średniowiecznym samurajem... – sarknął. – Ale przede wszystkim: nie miałem pojęcia, że coś ich łączy. – Może to pana przekona. – Wright podał mu zafoliowane i ponumerowane kartki. – A co to takiego? – Adam zaczął przeglądać ręcznie zapisane świstki. – Liściki od Darringtona do Samanthy, które zachowała, zapewne jako dowód – odparł inspektor, obserwując spod oka, jak wyraz twarzy aresztowanego zaczyna się powoli zmieniać. – Skąd to macie? – zapytał Hewitt niewyraźnie zza zaciśniętych zębów. – Były w szufladzie biurka Samanthy. W jej mieszkaniu – dodał po chwili policjant, nie spuszczając z podejrzanego wzroku. – Razem z zapasem testów ciążowych. Chce mi pan powiedzieć, że udało się to panu przeoczyć? – Nie mam w zwyczaju przeglądać zawartości nieswoich szuflad – powiedział automatycznie Adam. Inspektor Wright westchnął i oparł łokcie na stole oddzielającym go od aresztanta. – A mnie się wydaje, że tym razem zrobił pan wyjątek od tej szlachetnej zasady. I kiedy zobaczył pan tę, hm, dokumentację, doszedł pan do podobnych wniosków co my: skoro Samantha, dysponując podpisanymi przez Darringtona listami, nie zgłosiła przestępstwa, zapewne nie chodziło o molestowanie, lecz o zwykły romans. W takim razie możemy zrezygnować z motywu zemsty – oznajmił łaskawie inspektor. – Wystarczy nam zazdrość. I to w obu przypadkach. A teraz do rzeczy – powiedział raźno, wyraźnie powstrzymując się od zacierania rąk: – Gdzie pan był w nocy z trzeciego na czwartego marca? *** Po skończonym przesłuchaniu Nick wrócił na Argyle Street w paskudnym nastroju. Przyjemność z widoku pognębionego Hewitta szybko zastąpiło rozdrażnienie i niepokój. Nie chodziło nawet o to, że Wright tak wyraźnie delektował się swoim sukcesem, który
zresztą okazał się niepełny, bo Hewitt w końcu przypomniał sobie o istnieniu adwokatów i konsekwentnie zamilkł. Nick miał wyrzuty sumienia z powodu śmierci Samanthy, bo obwiniał się, że nie wykrył mordercy na czas, to oczywiste, ale to nie one były najgorsze. Najbardziej dręczyło go poczucie, że Hewitt nie kłamał, a Wright się myli. I że nikt nie będzie go słuchał. Może gdyby naprawdę był Alfredem Bendelinem... – Adam Hewitt nie jest mordercą – powtórzył z uporem, kiedy opowiedział już wszystko Rupertowi. Siedzieli sami w salonie – Arthur i Elaine nie wrócili jeszcze z pracy, a Jenny, której policyjny lekarz zaaplikował zastrzyk na uspokojenie, przez cały dzień spała, budząc się tylko na posiłki. W domu panowała martwa cisza, zakłócana jedynie skrobaniem pazurów Nave’a po parkiecie. Pies chodził niespokojnie tam i z powrotem, przystając przed zamkniętymi drzwiami pokoju, który zajmowała Jenny. W końcu pisnął cicho i przydreptał do salonu. – Dlaczego nie? – pytał z irytacją Rupert. – Miał motyw, miał okazję... Wszystko się zgadza. Nienawidził Darringtona, bo ten odbił mu Denise, a potem ją unieszczęśliwił. Kiedy dowiedział się, że Walter romansuje teraz z Samanthą, dostał szału, otruł go i zadźgał... – To nie on – mruknął posępnie Nick, głaszcząc odruchowo łeb Nave’a, który zawsze wyczuwał właściwy moment na zaoferowanie swojego towarzystwa. – Skąd miałby wiedzieć, że Darrington będzie tej nocy w biurze? Jak miałby zdobyć leki Amiyi? I gdzie w tym wszystkim jest Terry Wood? Jestem pewien, że to z nim Darrington był wtedy umówiony. Z nim i z Paulem Ristonem. Adam Hewitt po prostu mi tu nie pasuje. – Dajże spokój z tym Woodem – żachnął się Rupert. – Zapomnij o nim. Byłbym wdzięczny, gdyby w ogóle wszyscy o nim zapomnieli. A Hewitt ci nie pasuje, bo ciągle masz w głowie schemat odciętego od świata przez śnieżycę domku w górach: wydaje ci się, że mordercą musi być ktoś z wąskiego kręgu twoich osobistych podejrzanych. Tak jakby to, że dotąd nie brałeś pod uwagę Hewitta, który pojawiał się na obrzeżach śledztwa, wykluczało go jako sprawcę. Przyjmij do wiadomości, że tylko Alfred Bendelin nie popełnia błędów. My owszem. Trzeba było na samym początku przycisnąć Denise i... czy ja wiem: sprawdzić listę osób, które pojawiły się na pogrzebie Darringtona. Podobno to tam Adam Hewitt zaczął zarzucać sieć na Elisabeth... – I mówisz, że to ja myślę schematami powieści detektywistycznej? – zapytał z przekąsem Nick. – O co ci chodzi? – O nic – mruknął Nick i podniósł się z fotela ku niezadowoleniu Nave’a. – Idę na spacer. – A gdzie? – chciał wiedzieć Rupert. – Jeszcze nie wiem. – Zanim pisarz zdążył się obrazić za taką skrytość, Nick dodał: – Chyba Jenny się obudziła. Idź do niej i zobacz, jak się czuje. Naprawdę nie wiedział, gdzie chciałby pójść. Potrzebował spokojnego miejsca, gdzie mógłby pomyśleć i może się czegoś napić. Gdzie nikt by mu nie przeszkadzał i nie usiłował wmówić, że Adam Hewitt jest mordercą. A zatem jakiś pub, daleko od wydawnictwa i centrum. Z drugiej strony nie zachwycała go perspektywa spędzenia kilku samotnych godzin wśród roześmianych, zrelaksowanych ludzi, którzy nie muszą się przejmować wspomnieniem martwych oczu Samanthy Drislane. Ale przecież nie można nikomu zakazać
wygłupiania się z przyjaciółmi przy piwie. Potrzebował po prostu cichego, beznadziejnego miejsca, w którym nikomu nie jest do śmiechu, farba marszczy się z nudów na ścianach, a barman wygląda, jakby był o krok od samobójstwa. To by najlepiej odpowiadało jego smętnemu nastrojowi. I wtedy przypomniał sobie pub Pod Kwoką i Dzwonkiem. *** Właściwie spodziewał się, że ją tam spotka. Siedziała nad pustym kuflem, a jej zapłynięte oczy podpowiadały, że tego dnia postanowiła nadwyrężyć skromny redaktorski budżet i porządnie się upić. Skinął jej głową i od razu przyniósł do stolika dwa guinnessy. Sara popatrzyła na niego osowiale i pociągnęła długi łyk. Skrzywiła się, jakby to było lekarstwo, i otarła kącik ust wierzchem dłoni. Przez chwilę oboje milczeli. – Lubiłaś ją, prawda? – zapytał w końcu Nick. – Tak. Gdyby tylko nie była tt-taka gupia – powiedziała niewyraźnie Sara. – Gdybym wiesiała, że jess taka gupia, nie lubiłabym jej... asztak. – Czknęła dyskretnie i znowu upiła trochę piwa, po czym zapatrzyła się bezmyślnie w porysowany blat stolika. Nickowi było przykro, że widzi ją w takim stanie, i nie miał najmniejszej ochoty prowadzić teraz śledztwa, ale nie potrafił zignorować lampki, która – nieproszona – właśnie zapaliła mu się w głowie. – Głupia? – powtórzył, nie patrząc na nią, jakby wcale nie interesowało go, co chce powiedzieć. – Barrso gupia. A myślała, że jes taaaka mądra – Sara parsknęła z politowaniem. – Że Darrington się z nią ożeni. Wiessiałeś? – zapytała, uśmiechając się do niego porozumiewawczo. – Nie – zaprzeczył ostrożnie Nick. – A dlaczego chciała, żeby się z nią ożenił? – Chsiała go słapać na dziecko. Pewnie, że tak najlepiej. – Sara przytaknęła sobie kiwnięciem głowy. – To pewnie dlatego chowała tego... Adama. Naiwniak – zachichotała. Nick na razie niewiele z tego rozumiał, ale miał nadzieję, że jeśli będzie cierpliwy, coś się w końcu wyjaśni. Sara najwyraźniej wiedziała o Samancie więcej niż inni – i nie uważała za stosowne podzielić się tą wiedzą z policją. Znając jej charakter, Nick właściwie nie był tym zdziwiony. – Chciała się ożenić z Darringtonem dla pieniędzy, tak? Próbowała zajść z nim w ciążę? I dlatego przechowywała liściki od niego, żeby nie mógł się wyprzeć romansu z nią? Ale skąd miała pewność, że to nie Adam będzie ojcem? Przecież z nim mieszkała, więc... – Nie była aszz taka gupia. – Sara uniosła palec do góry jak profesor objaśniający zawiłości jakiegoś doświadczenia naukowego. – Swoje wiessiała, biedaczka. Nick uznał, że dalsze drążenie tego aspektu nie ma większego sensu, więc spróbował zmienić temat. – Ale Darrington umarł. – Zabili go. I barrso dobrze – uznała Sara. – A dlaczego ktoś zabił Samanthę? – zapytał Nick tonem filozoficznej zadumy. – Bo była gupia.
– Hm, tak. Jasne. A... czemu? – Myślała, że coś wie. – Sara zniżyła głos i pochyliła się ku niemu z konfidencjonalną miną. – Ale... – Tak? – Nie poszła na polisję – wyznała rzewnym głosem, po czym przyciągnęła do siebie kufel, jakby szukała w nim oparcia. – Myślisz, że chciała szantażować mordercę i dlatego zginęła? – zapytał Nick, starając się ukryć podekscytowanie. Sara niepewnie kiwnęła głową. Wypiła duszkiem resztę piwa i skinęła znacząco w stronę baru. Nick bez słowa poderwał się i przyniósł jej następny kufel. – A skąd ty o tym wiesz? Powiedziała ci? – Zaczął się niecierpliwić, bo wyglądało na to, że za chwilę Sara nie będzie już zdolna do prowadzenia w miarę sensownej rozmowy. Jej oczy się zamgliły, jakby ogarniała ją senność albo pijackie wzruszenie. – Powiessiała, że chyba soś wie... Nie wiem so. Chsiała do niego iśś... na przyjęciu i mu powiessieć, ale ja jej mówiłam, żeby nie... – Słowa Sary zmieniły się w niezrozumiały pomruk. – A potem mu powiedziała i on ją zabił – stwierdziła niespodziewanie trzeźwym głosem, podrywając głowę, a później łagodnie osunęła się na stolik, ułożyła brodę na splecionych rękach i przymknęła oczy. – Dlaczego nie powiedziałaś tego policji na przesłuchaniu? – zapytał bezradnie Nick. Nie był pewny, czy Sara jeszcze go słyszy, czy już drzemie. Z ulgą zobaczył, że unosi ciężkie powieki. – Bo to nie on – wymamrotała. – Sam nie miała rassji. Myślała, że to Anthony, ale on... – Tak? – Nachylił się nad nią. – ...ale on jess doobry – wymruczała Sara sennie i uśmiechnęła się nagle. Z tym błogim, nieprzytomnym uśmiechem zasnęła. Nick wyprostował się i oparł na krześle. Sącząc powoli swoje piwo, zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. Nie wszystko zrozumiał, ale podejrzewał, że gdy Sara dojdzie do siebie, niekoniecznie będzie chciała uzupełnić luki w swojej relacji. Pozwolił jej drzemać przez godzinę, a potem delikatnie potrząsnął jej ramieniem. – Cco-co się dzieje? – zapytała spłoszona, rozglądając się dookoła. – Zasnęłaś na chwilkę. – Wcale nie, tylko... przymknęłam oczy – zaprotestowała, przecierając powieki. Poprawiła rozwichrzone jak zwykle włosy i spróbowała zogniskować na nim wzrok. Wyzywająca pewność siebie, którą zapewne miał wyrażać, mieszała się w nim z niepokojem i zagubieniem. – Jasne – przytaknął Nick poważnie. – Ale wiesz co? Mam dla ciebie propozycję. – Ooo?! – ucieszyła się Sara. – Odprowadzę cię do domu. Mieszkasz chyba niedaleko, a zrobiło się... późno – powiedział dyplomatycznie. – Świetny pomysł. – Spojrzała na niego chytrze. – Możesz wejść ze mną na górę i pokażę ci moją kolekcję... – Przez chwilę w skupieniu szukała właściwego słowa. – Znaków korektorskich! – dokończyła tryumfalnie. – Może innym razem.
*** Kiedy Nick wrócił na Argyle Street, było już po północy. Wszyscy spali – albo przynajmniej nie chcieli wychodzić ze swoich pokojów. Wszedł do kuchni, która wręcz lśniła czystością, tak jakby ktoś miał bardzo zły nastrój i próbował temu zaradzić, szorując z bolesną dokładnością drzwiczki od piekarnika i polerując zlewozmywak. Jako że Elaine miała bardzo rozsądne podejście do sprzątania, musiał się tym zająć ktoś inny. Ktoś, kogo rozstroiły ostatnie wydarzenia. Jenny? Rupert? Nick z niedowierzaniem pokręcił głową. Czując się nieco świętokradczo, naruszył ten przygnębiający, nieludzki porządek i nalał sobie soku do szklanki. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie jest już zbyt późno, ale w końcu przymknął drzwi i zadzwonił do inspektora Wrighta. Opowiedział mu o tym, co Sara zdradziła na temat poczynań Samanthy. Miał przy tym wrażenie, że Wright słucha go jednym uchem i przytakuje zupełnie bez zainteresowania, jakby już wcześniej skądś się o tym dowiedział albo uznawał te informacje za bezwartościowe. – A jak tam nasz podejrzany? – zapytał w końcu Nick markotnym głosem. Inspektor westchnął ciężko, jakby kazano mu opowiadać o jego nieszczęśliwej miłości. Było to dosyć dziwne, uznał Nick. Jeszcze niedawno Wright wydawał się pełen optymizmu. – Sprawdziliśmy jego alibi na noc śmierci Darringtona – powiedział inspektor. – Nie jest stuprocentowo niepodważalne, ale sądowi wystarczy. – Czyli można go oskarżyć tylko o jedno morderstwo? – Właściwie jest jeszcze gorzej – odparł posępnie Wright. – Hewitt miał wspaniały motyw, żeby zabić Samanthę. Wszystko do siebie pasuje: nieszczera kochanka, rozwiązły i bezduszny wydawca, niedoszły pisarz o obolałej ambicji... Tylko że nie mamy żadnych dowodów. Pozostaje nam proces poszlakowy, ale skoro Hewitta będzie bronił mecenas Woolbright, nie mamy szans. Pewnie skończyłoby się na grzywnie dla nas, że daliśmy aresztantowi za krótki koc – prychnął. – A zatem trzeba po prostu znaleźć jakieś dowody – stwierdził Nick, próbując wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu. Mógłby w końcu do czegoś się przydać w tym śledztwie... – Jestem pewien, że nie będziemy w stanie dostarczyć takich dowodów, które zaszkodziłyby Hewittowi. – Aż taki dobry jest ten Woolbright? – mruknął Nick. – Świetny, ale nie o to chodzi – westchnął po drugiej stronie inspektor. – Według mnie takie dowody nie istnieją. Pomyliłem się. To nie on. *** Następnego dnia Nick wstał z łóżka późno, chociaż obudził się przed siódmą. Leżał z zamkniętymi oczami, z uporem godnym lepszej sprawy odwlekając tę chwilę, kiedy trzeba będzie wreszcie pójść do łazienki. Słyszał, jak Elaine i Arthur krzątają się po kuchni, gotując sobie owsiankę na śniadanie. Zagwizdał krótko czajnik, a potem kilka razy zadzwoniły łyżki o brzeg misek. Hałas w przedpokoju oznaczał, że Arthur wyprowadza swój rower, na którym jeździł do pracy. Nicka na początku bardzo bawił widok poważnego bankiera w garniturze i starannie wypastowanych butach dosiadającego bromptona z teczką
przymocowaną do bagażnika. „A co jeśli pada?” – zapytał kiedyś. „Biorę parasol – odparł zupełnie poważnie Arthur. – A poza tym mam w pracy zapasowy garnitur”. Nick uważał, że mimo wszystko jest to złamanie pewnego decorum – no chyba że Arthur założyłby melonik i przesiadł się na bicykl. Elaine wyszła do pracy kwadrans później, a kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, ze swojego pokoju wychynęła ostrożnie, jak nieoswojony kot, Jenny. Nick słyszał, jak idzie na bosaka do łazienki, potem szum wody, a po chwili ciszy buczenie suszarki do włosów. Jednocześnie skrzypnęły drzwi od łazienki i te od pokoju Ruperta, rozległ się spłoszony śmieszek Jenny (ciekawe, czy była w szlafroku?), a potem szepty. Nick zdecydowanie przewrócił się na drugi bok i ignorując alarmujące doniesienia z pęcherza, postanowił nie wstawać, dopóki sobie nie pójdą. Kiedy wreszcie został w domu sam, poczłapał do łazienki i spędził tam pół godziny, z ponurą satysfakcją marnotrawiąc wodę na nieprzyzwoicie długi gorący prysznic. Rupert i Jenny przewidująco nie posprzątali po śniadaniu, więc zjadł wszystko, co zostało na stole, i wypił dwie filiżanki herbaty. Nie miał ochoty jechać do wydawnictwa. Wiedział, że w takim razie powinien usiąść nad swoimi notatkami i zastanowić się nad całą sprawą jeszcze raz, ale wszystko się w nim buntowało przeciwko temu. W końcu postanowił, że najpierw się przewietrzy. Zapiął Nave’owi smycz, ku jego radosnemu zdziwieniu, i wyprowadził psa na długi spacer. *** Nawet nie zauważył, że już nastała wiosna. Po drodze do parku był tak pogrążony w niewesołych myślach, że dopiero gdy usłyszał śmiech przedszkolaków, które pod opieką wychowawczyni grzecznie spacerowały po alejkach, rozejrzał się wokoło. Zieleń młodej trawy i jaskrawe słońce uderzyły go niemal z zaskoczenia. Jak można aż tak nie zwracać uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz? – pomyślał ze zdziwieniem. Sprawa morderstwa pochłonęła go całkowicie i teraz miał wrażenie, że wypuszczono go z ciemnego lochu albo – to chyba lepsze porównanie – z dusznego archiwum. Tymczasem kwitły już drzewa owocowe, a powietrze pachniało świeżo jak w lesie. Nave usiadł przy jego nodze i z poważną miną obserwował to wszystko, jakby przyszedł do parku na inspekcję. Niechętnie podniósł się i ruszył nierównym, drobnym kroczkiem, kiedy Nick lekko szarpnął za smycz. Wyraźnie nie zamierzał się przemęczać. W końcu Nick znudził się ciągnięciem go za sobą i usiadł na ławce pod rozłożystą forsycją, która z daleka wyglądała, jakby ktoś oplątał jej gałęzie zwojami jadowicie żółtej włóczki. Nave z sapnięciem wyrażającym głęboką satysfakcję ułożył się pod ławką i przymknął oczy. Nick przyglądał się przez chwilę młodej matce spacerującej z czerwonym, nowoczesnym wózkiem, w którym siedziały plecami do siebie pulchne bliźnięta, a kiedy zniknęła za zagajnikiem, wzruszył ramionami i zamamrotał coś do siebie. Odchylił się do tyłu, wystawiając twarz do słońca, a kiedy i to mu się znudziło, przewiesił jedną rękę przez poręcz ławki i zerwał rosnący w trawie kwiatek. Rozchylił jego liliowe, stulone płatki, chcąc zobaczyć żółty środek. Siedział tam mały czarny żuczek. Nick przyglądał mu się przez chwilę. Miał ochotę zrzucić go stamtąd pstryknięciem palców, ale potem przypomniał sobie, ile ma lat, i odłożył kwiatek ostrożnie na trawę. Możliwe, że żuk
niczego nie zauważył. Nick westchnął i rozsiadł się na ławce, rozrzucając szeroko ramiona na oparciu i wyciągając nogi przed siebie. Po chwili przeszedł obok niego wyprostowany starszy pan, podpierając się drewnianą laską z główką w kształcie szczurzego pyszczka. Staruszek spojrzał na Nicka z mieszaniną dezaprobaty i obawy, po czym przyspieszył kroku, gdy usłyszał ciche warknięcie Nave’a. Robak i szczur, pomyślał Nick. Poprzednim razem, gdy próbował wykryć mordercę komiwojażera w Little Fenn, zabójca pozostawał całkowicie bierny, jakby uśpiony. Pewnie nawet nie przeczuwał nadchodzącego zagrożenia. Nick (vel Alfred Bendelin) musiał po prostu poszukać wśród bukietu niewinnie wyglądających kwiatów ten jeden pąk, w którego sercu spał czarny robak, o którym nikt nie wiedział. A teraz... Morderca Waltera Darringtona był jak głodny szczur, który wychodzi nocą na łowy – jak Mysi Król, który chce pożreć złotowłosą marcepanową królewnę i narobić trochę bałaganu. Czego szukał w archiwum wydawnictwa i w mieszkaniu Jenny? Dlaczego zginęła Samantha? Czy naprawdę była tak wyrachowana, jak mówiła Sara? Dlaczego w takim razie Sara ją lubiła? Bo sama też ma paskudny charakter...? A Elisabeth? Czy mówiła prawdę, twierdząc, że Darrington nigdy jej nie napastował? Ale jak to możliwe, skoro ze wszystkich kobiet zatrudnionych w D&B jest bezsprzecznie najbardziej atrakcyjna? Tylko dlaczego miałaby kłamać? Nick zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach. Wydawało się, że nic tu do siebie nie pasuje, nic się z niczym nie łączy. Co robił w tej sprawie Adam Hewitt, który nagle wskoczył w sam środek śledztwa? Paradoksalnie, kiedy okazało się, że Wright zwinął chorągiewkę i niedługo trzeba będzie wypuścić z aresztu kochanka Samanthy, Nick stracił rozpęd, jaki dawało mu sprzeciwianie się koncepcji, z którą się nie zgadzał. Niestety, on sam nie miał ani jednej sensownej propozycji, a za to przybywało pytań, na które nie znalazł jeszcze odpowiedzi. Dlaczego Samantha zginęła właśnie tej nocy, na przyjęciu na cześć Wooda? Spotkało się tam kilka osób, które łączyła wspólna przeszłość – które łączył Walter Darrington. Adam Hewitt, Samantha Drislane, Denise Darrington. I Elisabeth Sanders, która towarzyszyła Hewittowi. Dla Nicka wyglądało to trochę jak alchemiczna sztuczka: wrzucono garść ingrediencji do kotła i nastąpił wybuch. Kto udusił Samanthę? I jak to się stało? Jeśli był to mężczyzna i zamknęła się z nim w toalecie, to chyba liczyła, że ma wobec niej inne zamiary... Ale jeśli wiedziała, że to morderca, i chciała go szantażować, dlaczego tak łatwo wpadła w pułapkę? Nick potrząsnął niecierpliwie głową i gwałtownie zmienił pozycję, aż drzemiący Nave poderwał łeb i spojrzał na niego czujnie. Kim był morderca? Nick usiłował go sobie wyobrazić – osobę, która wbija nożyczki w plecy Darringtona, a potem zaciska ręce na szyi Samanthy. Próbował wyobrazić sobie w tej roli Anthony’ego, Sarę albo Teda, ale wciąż widział twarz tego mężczyzny, który zaatakował Jenny. Czy to mógł być morderca? A może powinni szukać dwóch sprawców? Te zabójstwa były od siebie tak bardzo różne... Morderstwo Darringtona zostało niewątpliwie zaplanowane i miało w sobie pewien rodzaj teatralnego dramatyzmu: zamknięty pokój, trucizna, te ostre nożyczki. A Samantha została zabita szybko, skutecznie i bez finezji. Morderca podjął ogromne ryzyko i zapewne działał spontanicznie, reagując na nowe zagrożenie dla siebie. A przy tym udało mu się pozostać niezauważonym. Jeśli to
jedna i ta sama osoba, myślał Nick, to rzeczywiście jest jak szczur. Jest inteligentna, potrafi planować, ale też gdy nadarza się okazja i trzeba działać szybko, potrafi od razu rzucić się do gardła, a potem uciec, zanim ktokolwiek się zorientuje. Otrząsnął się. Nie cierpiał szczurów. Tymczasem Rupert za nimi przepadał i długo się boczył w dawnych, studenckich czasach, kiedy Nick kategorycznie zabronił mu trzymać w mieszkaniu gryzoni – a zwłaszcza takich z gołymi ogonami, brr! Nick wstał z ławki i trącił Nave’a czubkiem buta. Pies wstał powoli, z demonstracyjną ociężałością i spojrzał na niego znacząco. Nie dalej niż do następnej ławki, poproszę – mówił jego wyrazisty wzrok. Nick nie przejął się tymi grymasami i ruszył raźno alejką. Miał jeszcze sporo do przemyślenia. Na razie jedno było pewne: Alfred Bendelin musi wyruszyć na polowanie, zanim morderca uderzy ponownie – nocą, w ukryciu, jak szczur. Nickowi nie przyszło wtedy do głowy, że ten, kto zabił Waltera Darringtona i Samanthę, już wykonał swój ruch i to w jasnym świetle dnia. *** – Gdzie jest Nick? – zapytał Rupert, wchodząc do salonu. Elaine podniosła głowę znad książki i wzruszyła ramionami. – Nie wiem, zostawił w kuchni kartkę, że idzie pobiegać z psem do parku, ale jestem tu od godziny i jeszcze nie wrócił. – Pobiegać? Z Nave’em? – zdziwił się Rupert. – Przecież to leniwe psisko nie znosi biegać. – No to przynajmniej Nick się trochę porusza. Przez cały czas chodzi jak struty, dobrze mu zrobi trochę świeżego powietrza – uznała Elaine. – Przejdzie mu, kiedy w końcu znajdziemy tego mordercę – machnął ręką Rupert. – Nie widziałem się z nim rano i chciałem teraz zabrać go na lunch. Z Jenny ciężko się dziś dogadać, siedzi jak przyklejona przy biurku i pracuje pilnie, jakby to, że zabito Samanthę, wynikało z jej opieszałości i niedopilnowania obowiązków. – Jeśli chcesz, możemy nabałaganić w kuchni – zaproponowała Elaine, zamykając książkę. – Sprzątanie chyba ją uspokaja. Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległo się trzaśnięcie drzwi wejściowych. – Oho – mruknął Rupert. Nick poszedł od razu do kuchni, żeby napić się wody, a Nave podreptał do salonu, ciągnąc za sobą smycz. – Mój ty biedaku – powiedziała Elaine, pochylając się ku niemu i ujmując w dłonie jego miękki pysk. Nave spojrzał jej głęboko w oczy, starając się przekazać, że być może jakaś smaczna nagroda mogłaby w pewnym stopniu ukoić jego ból. Spróbujmy z szynką – zasugerował z nadzieją. Nick, w znacznie lepszym nastroju niż rano, postanowił, że to dobry moment, żeby zadzwonić do Ann. W chwili gdy sięgał po słuchawkę, telefon zaterkotał. – Ann? Właśnie miałem do ciebie dzwonić! – zawołał rozpromieniony. To był znak, bez dwóch zdań. – Cześć, Nick. Od razu zauważył, że coś jest nie tak. Głos Ann brzmiał słabo i niepewnie, jakby
dopiero się obudziła albo nie była do końca przytomna. – Co się stało? – zapytał zdenerwowany. – Dzieci są chore? – Nie, z dziećmi wszystko w porządku. Ja się źle czuję... Nie chciałam ci o tym mówić, ale to może być ważne – powiedziała Ann z wahaniem. – Jak to nie chciałaś mówić? – Na początku myślałam, że to nic poważnego, jakieś lekkie zatrucie albo wiosenne osłabienie. Ale potem zauważyłam, że choruję za każdym razem, kiedy napiję się kawy. I... Nick, Emma mówi, że to może być jakaś trucizna. – Trucizna? – Poczuł, jak drętwieje mu kark i skóra na plecach, jakby ktoś znienacka oblał go lodowatą wodą. – Chyba tak. Nie wiem, to wydaje mi się nieprawdopodobne, bo skąd niby trucizna w puszce z kawą? Ale... jakiś czas temu przyszedł tu jakiś człowiek, mówił, że sprawdzają instalację elektryczną. I... zostawiłam go w kuchni samego na chwilę – wyznała Ann nieszczęśliwym głosem. – Zastanowiło mnie wtedy, że u nikogo w Little Fenn poza mną nie robili żadnych kontroli. Kiedy znowu źle się poczułam, porozmawiałam z Emmą i... Ona się na tym zna i powiedziała, że trzeba zrobić testy, ale wygląda to na truciznę. Zresztą, dam ci ją do telefonu, jest tutaj ze mną. – Halo, Nick? – odezwał się niemal natychmiast ożywiony głos Emmy. – Słuchaj, przede wszystkim się nie martw, nie sądzę, żeby to miało być śmiertelne. – Ś-śmiertelne? – wyjąkał. – Yhm. Wiesz, gdyby trucizna się kumulowała w organizmie, na przykład arszenik albo tal. Ale skoro Ann chorowała nagle, a potem jej przechodziło, myślę, że ta substancja łatwo się wypłukuje. Zresztą, nie wypadają jej włosy ani nie ma prążków na paznokciach, sprawdziłam! – oświadczyła Emma z dumą. – Zatrucie talem daje takie objawy, ale wtedy jako antidotum aplikuje się błękit pruski... – Nic jej nie dawaj – zastrzegł szybko Nick. Zdecydowanie nie podobał mu się ten energiczny, niemal radosny ton Emmy. Zupełnie jakby obudził się w niej duch szalonego chemika. Poprosił, żeby oddała słuchawkę Ann i otarł pot z czoła. – Ann, co tam się w ogóle dzieje? Gdzie są dzieci? – U panny March. Nie chciałam, żeby to słyszały. – Dobrze, ty też do niej idź, zamknijcie drzwi i czekajcie na mnie. Już jadę, wezmę auto Ruperta. – Chciał rzucić słuchawką, ale w ostatniej chwili usłyszał protest Ann: – Nie, Nick, lepiej nie... – Dlaczego? Myślisz, że będę mógł tu wysiedzieć, wiedząc, że ktoś cię truje? – Nie krzycz. Słuchaj, myślę, że to jest związane z tą sprawą z Nottingham. Może ktoś chce cię przestraszyć, bo coś odkryłeś? – No to im się udało, jadę – powiedział zdecydowanie. – Nie, ja czuję się już lepiej i nie będę teraz przez jakiś czas piła kawy. – Jej żartobliwy ton trochę go uspokoił. – Skoro jesteś na dobrym tropie, nie wyjeżdżaj teraz... – Dobry Boże – wymamrotał. – Co się stało? – Właśnie tak powiedział Rupert, kiedy ostatnio jechałem cię odwiedzić. – Przesunął dłonią po twarzy. – Ktoś mnie musiał wtedy śledzić, bo skąd niby miałby wiedzieć, gdzie mieszkasz? Czemu go wtedy nie posłuchałem? Dlaczego w ogóle zgodziłem się znowu podawać za Bendelina? Gdybym wiedział, jak to się skończy...
– Następnym razem nie będę nikogo obcego wpuszczać do domu – powiedziała Ann ponuro. – Jesteś pewna, że już lepiej się czujesz? – zapytał niespokojnie. – Tak. Jestem trochę słaba i śpiąca, ale od wczoraj udało mi się już zjeść dwa sucharki – pochwaliła się. – Od wczoraj?! Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej? Oszaleję z tobą. Słuchaj, może rzeczywiście lepiej, żebym nie przyjeżdżał, bo znowu ktoś może mnie śledzić. Zaczynam wierzyć, że ten morderca dysponuje magicznymi mocami – mruknął. – Ale nie możesz zostać w Little Fenn. – Ale gdzie mam wyjechać? Do twojego mieszkania w Londynie? – Nie, tamten zamek w drzwiach można otworzyć łyżką. Zabierzesz dzieci do Reading – powiedział zdecydowanie. – Do twoich ciotek? – przestraszyła się Ann. – Przecież mieliśmy jechać do nich razem, miałeś nas sobie przedstawić... Wiesz co? Czuję się już znacznie lepiej, to musiało być zwykłe osłabienie – mówiła coraz szybciej. – Nie ma potrzeby... – Za późno, moja droga. Spakuj ubrania, tylko ubrania, swoje i dzieci, a potem idź do panny March. I może weź ze sobą tę puszkę z kawą w jakimś worku. Zaraz zadzwonię do Talbota, żeby do was przyjechał, i razem poczekacie na sierżanta Pearsona z Londynu. On zabierze ciebie i dzieci na komisariat, tam zbada cię lekarz, obejrzą kawę, a ty podasz im rysopis tego elektryka. Przeczucie mi mówi, że znam tę twarz – powiedział ponuro.
Rozdział dwunasty Wielka panika – Trójka zamiast dwójki – Polly ratuje sytuację – Powiedzcie, że to prawda – Trudne słowo na „r” – Wszystkie kłamstwa Elisabeth Przez następne dwie i pół godziny Nick wykonywał i odbierał telefony, urządzając to, co policjanci od East Midlands po Reading i od Cotswolds po Londyn jeszcze długo potem wspominali jako Wielką Panikę Jonesa. Na początek zaalarmował posterunek policji w Moreton-in-Marsh, domagając się, aby wszyscy funkcjonariusze wyruszyli natychmiast do Little Fenn (najlepiej na sygnale), i sterroryzował asystenta koronera współpracującego z Wrightem przy sprawie Darringtona, żeby odciągnął doktora od krojonych właśnie zwłok, po czym zażądał wyczerpującego wykładu na temat wpływu małych dawek teofiliny na organizm dwudziestoośmioletniej kobiety. Później dzięki łańcuszkowi informacji wytropił sierżanta Pearsona w Luton i nakazał mu przerwać wykonywanie dotychczasowych obowiązków na rzecz wycieczki do Little Fenn. Wyczuwając bezwzględny autorytet w jego głosie (albo nutę szczerej histerii), Pearson niezwłocznie wyruszył na zachód, po czym do Nicka zadzwonił jego zwierzchnik, pytając, o co tu, u diabła, chodzi. W to wszystko włączył się O’Connor, próbując załagodzić sytuację – albo chociaż ją zrozumieć... – Dlaczego ty się tak upierasz przy Pearsonie? – zapytała Mary podczas kolejnej rozmowy. – Przecież masz do wyboru co najmniej dziesięciu innych wolnych sierżantów od nas! – Ufam Pearsonowi – upierał się Nick. – A tamtych dziesięciu może mi się przydać później. W końcu, kiedy dostał wiadomość od Talbota, że Ann i dzieci są już w drodze do Londynu i tak, eskortuje je sam niezastąpiony sierżant Pearson, odłożył słuchawkę i usiadł przy stole, opierając się łokciami o blat i wczepiając palce we włosy. Był spocony, jakby przebiegł przez całe miasto, i bolały go ze stresu wszystkie mięśnie. Rozejrzał się nieprzytomnie po kuchni i zmarszczył brwi, zauważając, że drzwi na korytarz są zamknięte. Wstał i je otworzył, po czym cofnął się o krok. Na podłodze, oparty o ścianę siedział Rupert i głaskał ułożonego u jego boku Nave’a. Kiedy usłyszał szczęk klamki, podniósł głowę i uśmiechnął się blado. – Co ty tu robisz? – wymamrotał Nick. – Kazałeś mi się wynosić, więc pomyślałem, że poczekam tutaj – wyjaśnił spokojnie Rupert. – Ja ci kazałem? – zdziwił się. – Możliwe, że nie pamiętasz. Dwa razy zaglądałem do kuchni, próbując się dowiedzieć, co się dzieje, ale tylko na mnie wrzasnąłeś. Jak czuje się Ann? – Podobno dobrze – westchnął Nick, przeciągając ręką po twarzy. – Oczywiście dokładnie ją przebadają, ale doktor Rogers zapewnił mnie, że...
W tym momencie znów zadzwonił telefon. Nick rzucił się z powrotem do kuchni i poderwał słuchawkę po drugim sygnale. – Mary?! – wrzasnął. – Nie... Przepraszam, czy rozmawiam z Nicholasem Jonesem? – zapytał niepewnie kobiecy głos, który wydawał mu się znajomy, ale teraz nie mógł go z nikim skojarzyć. – Tak, tu Jones – burknął. – Mówi Amiya. Strasznie trudno się do ciebie dodzwonić. Czy możemy się spotkać za godzinę w moim mieszkaniu na Falcon Close? To ważne. *** Garsoniera Amiyi była przytulna i tak zapchana książkami, że wyglądała właściwie jak mała biblioteka. Nick nie dziwił się, że skoro jej związek z Anthonym był tak burzliwy, nie chciała rezygnować z tego zacisznego azylu. Pachniało tam papierem – jak w wydawnictwie – starym drewnem i kurzem. Amiya poprowadziła go do mikroskopijnej kuchni, w której udało się jej zamontować kilka półek z książkami, a za to wyraźnie brakowało miejsca, żeby przy stole mogły wygodnie usiąść dwie osoby. Hamując niecierpliwość, obserwował, jak zaparza dla nich cejlońską herbatę i wyciąga dwie bardzo oryginalne, ale niedopasowane filiżanki, pewnie upolowane na jakimś pchlim targu. – O co chodzi? – zapytał, kiedy wreszcie usiadła naprzeciwko niego. Amiya odetchnęła głęboko jak przed skokiem do głębokiej wody i utkwiła w nim poważne spojrzenie. – Wiem, że ty i Rupert współpracujecie z policją – zaczęła. – Niedługo po tym, jak się u nas pojawiliście, zadzwoniła do mnie Denise Darrington i powiedziała mi o tym. Udawałam dotąd, że nic nie wiem, bo nie chciałam wam przeszkadzać, ale teraz... – Zamilkła na chwilę i znowu zaczerpnęła tchu. – Chyba coś odkryłam w sprawie morderstwa. – Morderstwa Samanthy? – Nie, Waltera. Pamiętasz, policja sprawdziła dokładnie moje leki i niczego nie brakowało. Za każdym razem, kiedy odbieram z apteki zapas teofiliny na następny miesiąc, dostaję odpis z recepty. Mam je wszystkie w domu, razem z całą dokumentacją medyczną. Tylko że oni sprawdzali ostatnie trzy miesiące, a wczoraj zajrzałam do tych starszych i... – Podała mu jakiś zmięty świstek. Z trudem odcyfrował ręcznie wypisaną nazwę leku i liczby. – To z listopada – mruknął Nick. – Ale co w tym takiego... Oo! – powiedział i umilkł. – No właśnie – stwierdziła Amiya, wyłamując palce. – A teraz spójrz na to. – Wręczyła mu drugi odpis. – Ten jest z grudnia i tutaj wszystko gra. W tym listopadowym ktoś poprawił dwójkę na trójkę. – Czyli dostałaś trzy opakowania zamiast dwóch. Jak to możliwe? – Nick nie przestawał się przyglądać dwóm niemal identycznym kartkom. – Właśnie nie wiem. Zastanowiłam się nad tym i przypomniałam sobie, że wtedy w listopadzie, tego dnia, kiedy miałam iść do apteki, pokłóciliśmy się z Anthonym. Zeszłam na cały dzień do magazynu, żeby nie robić scen w biurze, a kiedy wróciłam do archiwum, na stole leżała brązowa koperta z lekami i odpis. Pomyślałam, że Anthony chce się pogodzić i dlatego chciał zrobić dla mnie coś miłego. Wiedział, że recepty zawsze
trzymam w notatniku w torebce, więc zabrał ją i poszedł za mnie do apteki. – Amiya przygryzła wargę. – W kopercie były dwa opakowania? – domyślił się Nick. – Tak, dwa, jak zwykle. Nie zwróciłam wtedy uwagi na odpis, tylko schowałam go razem z innymi. Pogodziłam się z Anthonym dopiero kilka dni potem i zdążyłam zapomnieć o całej sprawie z lekami. – A dlaczego postanowiłaś sprawdzić te odpisy właśnie teraz, a nie zaraz po śmierci Waltera? – Nick patrzył jej prosto w oczy. – Nie wiem – powiedziała, kuląc się pod jego spojrzeniem. – Nie przyszło mi to wtedy do głowy. Policja sprawdziła, czy liczba odpisów się zgadza, a dokładnie przejrzeli tylko te z ostatnich trzech miesięcy. Nie chciałam potem o tym myśleć. A teraz, kiedy ktoś zamordował Samanthę, wszystko mi się przypomniało i jeszcze raz zajrzałam do dokumentów w domu. Słuchaj, wiem, że to wygląda tak, jakby Anthony to zrobił. – Nagle zmieniła ton. – Ale gdybym go podejrzewała, nigdy bym ci nie powiedziała o tym odpisie. Jestem pewna, że on tego nie zrobił – powiedziała z naciskiem. – Tak pewna, że mówię z tobą o tym otwarcie. – Słyszałem, że ostatnio znów nie rozmawiacie ze sobą. – Rozmawiamy, przecież pracujemy razem – zaprotestowała gwałtownie. Nick posłał jej wymowne spojrzenie. Przez chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem. – Myśl sobie, co chcesz – powiedziała cicho Amiya. – Jeśli podejrzewasz mnie albo jego, nic na to nie poradzę. Ale każdy mógł wziąć receptę i dorysować tę kreskę, a potem zabrać dodatkowe opakowanie. Przekazuję ci te odpisy i ufam, że dzięki temu znajdziesz mordercę. Nick nie odpowiedział, tylko podniósł do ust filiżankę, upił nieco herbaty, po czym odstawił ją ostrożnie na spodek. Wziął do ręki odpis recepty i przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. *** Ann nieśmiało zadzwoniła do drzwi ponurego domu ciotek Nicka, po czym poprawiła apaszkę pod szyją i wyciągnęła rękę do Jimmy’ego, który od razu ścisnął ją w swojej małej łapce. Bliźnięta i Polly stały o krok za nimi, całkiem ucichłe z przejęcia. Kiedy Ann odwróciła się, żeby uśmiechem dodać im otuchy, odpowiedziały jej poważne spojrzenia trzech par ciemnych oczu. Całej gromadce towarzyszył sierżant Toby Pearson, który eskortował ich w drodze z Londynu, ale Ann wiedziała, że nawet wsparcie umundurowanego przedstawiciela władzy nie zapewni jej przewagi w starciu z ciotką Adelajdą i Aurelią. W końcu drzwi się otworzyły na kilka cali, w szparze błysnęło czyjeś oko, po czym zadzwonił łańcuch i dom, w którym wychowywał się Nick, stanął przed nimi otworem. – Dobry wieczór, jestem Ann Hope, a to... – Wiem – przerwała jej zasuszona staruszka stojąca na progu. Zamrugała oczami w jasnym świetle palącej się nad wejściem lampy jak obudzony niespodziewanie nietoperz. Surowym spojrzeniem oceniła Ann i dzieci, po czym przeniosła wzrok na sierżanta Pearsona, wyprężonego jak podczas oddawania honorów rodzinie królewskiej.
Nie spodobał jej się. Za młody. – A pan czego tu jeszcze szuka? – zapytała kwaśno ciotka Adelajda. – Myśli pan, że nie umiemy same obronić naszych gości? – Ja... cóż, nie sądzę, żeby naprawdę wciąż groziło im poważne niebezpieczeństwo – wymamrotał Toby. – Tym bardziej jest pan tu zbędny. – Staruszka pociągnęła nosem. – Wchodźcie – rozkazała niecierpliwie, kiedy Ann zaczęła żegnać się z sierżantem i dziękować mu za pomoc. Kiedy wszyscy poza odesłanym bezpardonowo sierżantem znaleźli się w domu, ciotka Adelajda zamknęła starannie drzwi, zabezpieczyła je łańcuchem i odwróciła się w stronę przedpokoju. – Aurelio! Przyjechali – wrzasnęła, po czym zwróciła się do Ann z pełnym satysfakcji uśmieszkiem, jak pająk, któremu udało się zaprosić muchę na podwieczorek. *** Ann czuła się coraz bardziej niespokojna, siedząc sama w pokoju, który przeznaczyły dla niej ciotki. Był to całkiem miły pokój w staroświeckim stylu, ale żarówki w dekoracyjnym żyrandolu dawały mało światła i w kątach czaiły się cienie. Polly miała spać z nią na dostawionym do jej łóżka krótkim tapczanie, zaś Jack, Jill i Jimmy dostali swój pokój. Teraz wszystkie dzieci były tam razem, bo tak postanowiła ciotka Aurelia, nakazując im bawić się cicho i grzecznie i nie przeszkadzać ich „biednej matce”. Ann, która nagle poczuła się jak jakaś porzucona latawica z powieści Fieldinga, chciała zaprotestować, ale pełne dezaprobaty spojrzenie ciotek zamknęło jej usta. Właśnie w chwili gdy zdecydowała, że jednak musi sprawdzić, co u dzieci, do drzwi jej pokoju zapukała jedna z ciotek, oznajmiając, że podano kolację. Po kilku minutach Ann stanęła wraz ze swoją gromadką u szczytu wypolerowanych do połysku, stromych schodów. Sprowadzając dzieci na dół, czuła dziwny ucisk w gardle – jakby zamknięto ją w internacie dla dziewcząt, a wakacje miały nigdy nie nadejść. Nie dramatyzuj, skarciła się w duchu. Jesteś już dorosła, masz czwórkę dzieci... To przecież tylko dwie staruszki, może nieco surowe, ale, hm, pełne dobrych chęci, a nie wampiryczne upiory rodem z opowieści Poego. Nick na pewno tylko żartował. Kiedy wszyscy zasiedli przy stole, Ann z lekką obawą spojrzała na przygotowane dania – dzieci zwykle nie grymasiły przy jedzeniu, ale nigdy dotąd nie skonfrontowano ich z zapiekaną w cieście krwawą kiszką z podrobami i łojem, papkowatym purée z rzepy, zesmażonymi na czarno kiełbaskami czy ryżowym puddingiem o konsystencji... nie, lepiej o tym nie myśleć. Jeśli wszystkie posiłki Nicka w dzieciństwie tak wyglądały, nic dziwnego, że ma w sobie tyle samodyscypliny. Ann spróbowała wskazać Jimmy’emu spojrzeniem w miarę bezpieczne bułeczki z szynką, bo wiedziała, że reszta rodzeństwa pójdzie za jego przykładem. Sama ostrożnie spróbowała kiełbasek, ukradkiem zeskrobując z nich warstwę zwęglonej skórki. Ciotki jadły powoli i godnie, ogarniając spojrzeniami cały stół, ale nie komentowały podejmowanych przez dzieci prób eleganckiego zachowania przy posiłku. Ann starała się nie patrzyć na Jill, która – przekonana zapewne, że tak trzeba – mimowolnie parodiowała minę ciotki Adelajdy. W jadalni panowała cisza i Ann doszła do wniosku, że w tym domu
przy stole się nie rozmawia. Może w ogóle wcale się nie rozmawia, pomyślała z przygnębieniem. Polly, najbardziej rezolutna z całej czwórki, z ciekawością obserwowała całą tę statyczną scenę, a kiedy przez całe pięć długich minut nikt się nie odezwał, poczuła się w obowiązku zabawić ciotkę Aurelię uprzejmą rozmową. – To musi być strasznie przyjemnie być szynką – zauważyła światowym tonem, wskazując widelcem na swój talerzyk. – Jest się takim chłodnym i gładkim... Ciotka Aurelia nie podjęła tego wielce obiecującego tematu, tylko spojrzała na dziewczynkę zza okularów wzrokiem, który powinien zamienić ją w kamień albo przynajmniej w milczące dziecko. Polly odpowiedziała figlarnym spojrzeniem i już nabierała tchu, kiedy Ann wepchnęła jej do buzi kawałek bułki. – Tylko dobrze pogryź – powiedziała i przysunęła Polly kubek z sokiem. To na chwilę uratowało sytuację, ale Ann wiedziała, że dzieci w końcu zechcą zbadać dokładniej te nowe okazy siedzące przy końcu stołu i na pewno (na pewno!) to właśnie Polly zacznie. Westchnęła cicho i zajęła się nieapetyczną zawartością swojego talerza. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że nie może trzymać dzieci pod kloszem i kiedyś muszą się nauczyć radzić sobie również z despotycznymi staruszkami o wąskich ustach, ale w tym wypadku naprawdę jej zależało, żeby ciotki Nicka ją zaakceptowały – ją i dzieci. Chociaż pewnie tak czy inaczej było to niemożliwe, skoro właściwie nigdy nie zaakceptowały nawet swojego siostrzeńca. Drgnęła i podniosła głowę, gdy ktoś przerwał męczącą ciszę. Nieoczekiwanie była to ciotka Adelajda, która teraz mierzyła Ann dość bezpośrednim spojrzeniem. – Nie będzie kłamać – oświadczyła z przekonaniem. – Oduczyłyśmy go – zapewniła ciotka Aurelia. – Nie oszukuje, nie podbiera pieniędzy, nie ogląda się za spódniczkami, nie siorbie – wyliczała Adelajda. – Umie po sobie posprzątać, prasować koszule, naprawiać sprzęty domowe, rąbać drewno, ugotować jajko. Jest schludny, oszczędny i rozsądny, jak na mężczyznę, oczywiście. Powinnaś mieć z niego pożytek, moja droga – uznała. – Zadbałyśmy o to – dodała z zadowoleniem Aurelia. *** Kiedy Nick wrócił po spotkaniu z Amiyą, wszyscy siedzieli w kuchni przy kolacji. Zanim do nich dołączył, zadzwonił do Reading, żeby zapytać o Ann. Odebrała ciotka Aurelia, która cierpkim tonem poinformowała go, że Ann i dzieci już śpią, a ona właśnie przelicza domowe wydatki, więc niech Nick z łaski swojej nie zawraca jej głowy. „Już dość narozrabiałeś” – mruknęła na pożegnanie, tak cicho, że nie był pewien, czy przypadkiem nie dopowiedział tego głos w jego głowie. Westchnął ciężko i odłożył słuchawkę. Miał nadzieję, że ciotki nie dadzą Ann za bardzo w kość i nie spróbują natychmiast zacząć wychowywać jej dzieci według swoich zasad. Jemu się jakoś upiekło, ale dzieciakom pewnie trzeba by potem załatwić jakiegoś psychologa. Po kolacji Rupert i Jenny od razu przenieśli się do salonu, a Nick posiedział jeszcze trochę z Arthurem i Elaine, opowiadając o ostatnich wydarzeniach. Domyślał się, że Rupert zdążył im już wszystko wypaplać, ale czuł, że powinien osobiście wyjaśnić swoje dziwne zachowanie. Skończyło się na tym, że tak długo im się żalił i narzekał, aż poprawił mu się humor.
– Może powinieneś dziś wieczorem zrobić sobie wolne i przestać się zamartwiać – powiedziała Elaine, patrząc na niego życzliwie. – Jeśli dasz swojemu umysłowi odpocząć, wszystko samo ci się poukłada. – Brandy doskonale na to pomaga – oświadczył z mocą Arthur. – Idź do nich do salonu, a my zaraz do was dołączymy. Jacy to są serdeczni i inteligentni ludzie, myślał Nick z wdzięcznością, wychodząc z kuchni. Gościnni. I wyrozumiali. Chciałbym mieć taką rodzinę, uznał, zamiast dwóch surowych, małomównych ciotek. Przyjemnie byłoby mieć taką siostrę jak Elaine. No cóż, na to już zdecydowanie za późno. Szkoda, że nie da się wżenić do klanu Marleyów. W salonie zastał tylko Ruperta, który, jakby odgadując myśli swojego brata, zaczął już wyjmować kieliszki. – A gdzie Jenny? – zapytał Nick i usiadł wygodniej w fotelu. Niespodziewanie poczuł, że jest zmęczony. – Poszła po swoje notatki. Ciągle nie może się otrząsnąć po śmierci Samanthy i postanowiła odejść z D&B. Jest tak zdeterminowana, że chce poprosić Sarę, żeby urządziła jej ten przerażający egzamin i napisała referencje. Obiecałem, że ją przepytam. Ostatecznie przecież znam się na tym trochę – powiedział nieskromnie pisarz. – Dobry pomysł, to przynajmniej zajmie jej myśli na jakiś czas – rzucił Nick nieuważnie. Po chwili przyszła Jenny, blada, ale z dzielnym uśmiechem, i usiadła po turecku na kanapie naprzeciwko Ruperta. Podała mu plik kartek, nieco już wymiętych i powyginanych, a on założył nogę na nogę i odchrząknął, z zadowoleniem wchodząc w rolę mentora. Wziął pierwszą kartkę i przysunął sobie do oczu. – A zatem powiedz mi... – zaczął z namaszczeniem, bardzo żałując, że nie ma okularów, znad których mógłby rzucać na Jenny groźne spojrzenia. Zerknął, żeby sprawdzić, czy mimo wszystko go podziwia, i uniósł brwi, widząc zaskoczenie, które odbiło się na jej twarzy. – O co chodzi...? – zapytał, zapominając, o co właściwie miał ją zapytać. Jenny gwałtownym ruchem wyrwała mu kartkę z ręki i pochyliła się nad nią z przejęciem. – To niemożliwe – wyszeptała. – Co tam widzisz? – zniecierpliwił się Rupert. Przysunął się do niej i próbował czytać do góry nogami. Nie były to odręczne notatki Jenny, tylko strona jakiejś książki. Ktoś czerwonym cienkopisem pokreślił całe akapity, a wszystkie marginesy były gęsto zapisane jakimiś uwagami. – To jakaś korekta? – zapytał Rupert, przekręcając głowę. Nie mógł się połapać w tym gąszczu odnośników, skreśleń i strzałek. Cóż za nieporządna robota! – Nie! To redakcja ostatniej książki Terry’ego K. Wooda! – oświadczyła tryumfalnie Jenny. Podniosła na niego błyszczące oczy i uśmiechnęła się tak radośnie, jakby miała zaraz mu się rzucić na szyję. – Nick, pozwól tutaj na moment – zawołał pisarz. – Nie wiem, co to jest, ale Jen ma taką minę, że... – O co chodzi? – zapytał marudnie Nick, przesiadając się na kanapę obok Ruperta. Od kilku minut usiłował się zrelaksować i oczyścić umysł i dotarł dopiero do połowy kieliszka. – Tylko popatrzcie. – Jenny podsunęła im wydruk. – Po tej stronie są mojej notatki,
a tutaj... – Odwróciła kartkę. – To! Sara ciągle powtarzała, że mam nie marnować papieru, więc zabrałam te kartki ze stosu przeznaczonego na makulaturę. Były zapisane na maszynie tylko z jednej strony, więc wykorzystałam je, zapisując wykłady Sary na odwrocie. – Czy ja dobrze rozumiem, że ta makulatura była przechowywana w archiwum? – zapytał Nick, momentalnie się ożywiając. – Tak! A potem nosiłam notatki zawsze ze sobą, obiecując sobie, że będę się uczyć w każdej wolnej chwili... Ale oczywiście od tego czasu nawet ich nie dotknęłam. Dopiero kiedy po napadzie Wright kazał mi przynieść torbę... – urwała. Wpatrywali się sobie z Nickiem w oczy jak zaczarowani. W końcu Rupert kaszlnął teatralnie. – No więc? Czemu te kartki są takie ważne? Nick otrząsnął się i przeniósł wzrok na wydruk. – Um, nie mam pojęcia – wyznał. – Jenny? – zwrócił się do niej lekko zakłopotany. – Nie widzicie? – spytała niecierpliwie. – To pismo Elisabeth. Od razu poznałam, zresztą ona zawsze używa czerwonego cienkopisu. To jej poprawki do Krwawego poranka. – Ale co w tym takiego niezwykłego? Przecież jest jego redaktorką. – Rupert wzruszył ramionami. – Naprawdę tego nie widzisz? Dobrze, przeczytam to na głos. Najpierw czystą wersję Wooda, a potem tę po redakcji Elisabeth. – „Edgerton, zauważywszy zwłoki w kącie pokoju...”. Jenny miała naprawdę świetną dykcję i nienaganny akcent, ale to nie jej zalety jako lektorki sprawiły, że obaj słuchali w komicznym wręcz skupieniu. Zanim Jenny zdążyła dojść do końca pierwszego akapitu, dołączyli do nich Elaine i Arthur. – To jest inny tekst – powiedziała Elaine, kiedy Jenny skończyła czytać drugą wersję. Nick i Rupert popatrzyli na siebie w milczeniu. – To niemożliwe – oświadczył Rupert. – Niemożliwe. Nie wierzę, żeby to Elisabeth... Żeby Wood... Nie. To niemożliwe – powiedział stanowczo, po czym nagle zachichotał szatańsko. – Och, powiedzcie, że to prawda! Ha haa haaa! – To prawda – mruknął Nick, przeglądając kolejne strony maszynopisu, podczas gdy Rupert wykonywał dzikie pląsy wokół kanapy. – Ha haa haaa! – No popatrz, na tej stronie jest nawet dopisek, co ma się znaleźć w następnym rozdziale! – zawołał Nick z oburzeniem. – Tak naprawdę to Elisabeth jest autorką bestsellerów Wooda. – Niesamowite – wymamrotał Arthur, sięgając po odłożoną przez Nicka kartkę. – Rupercie, przestań śpiewać, mój drogi. – Chwilę, dajcie mi się zastanowić. – Nick wczepił swoim zwyczajem palce we włosy, jakby chciał wyszarpnąć sobie z głowy rozwiązanie tej zagadki. – Elisabeth pisze książki za Wooda... I ginie Darrington? A potem Samantha? Przecież to bez sensu. Może to jednak nie ma nic wspólnego ze sprawą? – Ale morderca szukał tego maszynopisu! – zawołała Jenny, wymachując pierwszą stroną. – Najpierw w archiwum, a potem, kiedy się zorientował, że części brakuje, włamał się do mojego mieszkania... – Może to nie był morderca, tylko Wood albo Elisabeth? Albo Riston? On musiał o tym wiedzieć. Boże, czemu ona to zrobiła? – Nick jęknął nagle żałośnie. – Dlaczego
pomagała temu oszukańczemu beztalenciu? – Dla pieniędzy – powiedział cynicznie Rupert, wracając na swoje miejsce na kanapie. Już trochę ochłonął, ale wciąż promieniował złośliwą satysfakcją. – Widziałeś przecież, jak ona się ubiera. Takie rzeczy kosztują, wierz mi, wiem, co mówię. – Dla Ristona. – Jenny pokręciła głową. – Podobno świata poza nim nie widziała. Niestety, dziewczyny bywają w takich sprawach bardzo głupie – mruknęła. – Ale przecież go rzuciła. Czy może on ją...? – Nick znów zmierzwił sobie włosy. Wyglądał już jak prawdziwy strach na wróble. – Trzymajmy się tego, co wiemy na pewno. Po pierwsze Elisabeth zawarła jakiś układ z Wood- em, o którym na pewno wiedział Riston. Po drugie rozstała się z Ristonem... – powiedział wolno i umilkł. – Jeśli tylko te dwie rzeczy wiemy na pewno, to niewesoło to wygląda – zauważył z przekąsem Rupert. – Zamknij się, myślę. Skupmy się na razie tylko na Elisabeth. Jenny, mogłabyś podać mi mój notes i jakiś długopis? Dziękuję. Książka Wooda... Rozstanie z Ristonem – zapisywał. – Załamanie nerwowe... Sara... Mówi, że Darrington nigdy się jej nie narzucał... Jako jedyna ma alibi na czas, gdy zamordowano Samanthę... Hm. – Skończył rysować kółka i strzałki i przyjrzał im się z namysłem. – Tu – stuknął lekko długopisem w kartkę. – Załamanie nerwowe. Elisabeth zniknęła na trzy miesiące, a niedługo po jej powrocie do pracy zginął Darrington. Przez trzy miesiące wiele się może wydarzyć... – Sugerujesz, że wcale jej nie wyleczyli, tylko do reszty zwariowała, zabiła Darringtona, a Wood, żeby ją chronić jako swoją żyłę złota, zamordował Samanthę, która dowiedziała się o wszystkim? – zapytał Arthur z ożywieniem. Kiedy wszyscy utkwili w nim zdumione spojrzenia, podrapał się w skroń z zakłopotaniem. – Przepraszam, ja właściwie nawet nie znam tych ludzi... Ale to takie emocjonujące! *** – Amiya? Tu Nick. Mam nadzieję, że jeszcze nie śpisz... – Nie, ja się późno kładę spać. O co chodzi? Coś się wyjaśniło z tymi odpisami? – Jeszcze nie, dzwonię w innej sprawie. Ale też poufnej, więc... Możesz swobodnie rozmawiać? – upewnił się. – Tak, jestem sama. – Chciałem zapytać o tę chorobę Elisabeth. Do którego szpitala ją przyjęto? Czy to był może jakiś prywatny ośrodek? – Przesunął słuchawkę telefonu wyżej i przytrzymał ją przy uchu ramieniem, żeby móc jedną ręką pisać, a drugą przytrzymać sobie notes. Końcówka długopisu zawisła nad czystą kartką. – Niestety nie wiem – powiedziała Amiya. – A po co ci ta informacja? To ma coś wspólnego ze sprawą? – Możliwe – mruknął niecierpliwie Nick i odłożył długopis. – Ale dlaczego nie wiesz? – dopytywał się rozczarowanym tonem. – To na pewno jest gdzieś w dokumentach w wydawnictwie, prawda? Przecież jakiś lekarz podpisał jej zwolnienie chorobowe. – Nie, nie było żadnego zwolnienia. Elisabeth wzięła bezpłatny urlop na te trzy miesiące – wyjaśniła Amiya. – To chyba dosyć dziwne – zauważył podejrzliwie. – Myślisz, że to ona jest morderczynią? – zaśmiała się Amiya.
– Ktoś musi być. – I padło na nią? Dobrze, już wyjaśniam, jak to było. Elisabeth po prostu któregoś dnia nie przyszła do pracy, zaczęliśmy się o nią martwić, bo nikt w jej mieszkaniu nie odbierał telefonów. W końcu Sara do niej pojechała i już tego dnia nie wróciła, a nazajutrz zadzwoniła, żeby przekazać, że Elisabeth jest w szpitalu na obserwacji, a ona jako jej matka (tak, właśnie w taki sposób się o tym dowiedzieliśmy) zostanie z nią do końca tygodnia. Po kilku dniach znowu zadzwoniła, prosząc o zwolnienie w imieniu Elisabeth. Dała mi do zrozumienia, że jej stan jest poważny i bardzo prawdopodobne, że już nie wróci do pracy. To dlatego nie zawracała sobie głowy zaświadczeniem lekarskim. Sara sama wzięła trzy tygodnie wolnego, żeby opiekować się Elisabeth, i szczerze mówiąc, myślałam wtedy, że obu ich już nie zobaczymy. Ale Sara wróciła i w tydzień nadrobiła wszystkie zaległości w redakcji. Mieliśmy wtedy taką stażystkę do pomocy, ale jednak: co Sara, to Sara. Nie chciała mówić o chorobie Elisabeth, dowiedzieliśmy się tylko tyle, że przeszła załamanie nerwowe. Pachniało to mocno próbą samobójczą, ale oczywiście nie wypytywaliśmy Sary... A potem w końcu przyszła do pracy Elisabeth i wszystko wróciło do normy. – A potem zamordowano Darringtona – mruknął Nick półgłosem. – Co powiedziałeś? Nie dosłyszałam. – Nic. Muszę kończyć. Dziękuję i... nie mów nikomu, że o to pytałem. – Mnie możesz ufać. Nie jestem taka jak Denise Darrington – Amiya prychnęła i odłożyła słuchawkę. Nick przycisnął palcem widełki telefonu i zaczął wybierać następny numer. – Halo, Wright? Tu Nick Jones. Przepraszam, że znowu dzwonię tak późno. Musimy coś sprawdzić... *** – Doktor Harold Cutler. Nefrolog – przeczytał na głos Nick, wpatrując się w tabliczkę na białych drzwiach. Ludzie Wrighta jak zwykle działali błyskawicznie i dlatego już w południe następnego dnia on i Rupert mogli złożyć wizytę w prywatnej klinice w Bestwood i osobiście zapytać doktora Cutlera, jak można uzdrowić czyjąś duszę, koncentrując się na stanie nerek. Okazało się bowiem, że Elisabeth nie była hospitalizowana w żadnej klinice chorób psychicznych, tylko na oddziale nefrologii. Kiedy zapukali, odpowiedział im męski głos, zapraszający ich do środka. Oczywiście Cutler został wcześniej powiadomiony o tej wizycie – Nick musiał długo przekonywać nieufną recepcjonistkę, że naprawdę jest z policji, a jego legitymacja nie pochodzi ze sklepu z zabawnymi gadżetami. W końcu zadzwoniła do gabinetu doktora i zapowiedziała ich, a potem wyjaśniła im, jak tam trafić. Nick miał wrażenie, że nawet wtedy nie była pewna, czy nie chodzi tu o jakiś głupi żart. Doktor Cutler był energicznym, siwiejącym brunetem o wesołych oczach. Nie wstał, żeby się z nimi przywitać, tylko wskazał im krzesła po przeciwnej stronie swojego biurka. – Co panów do mnie sprowadza? Jakaś poważna sprawa? – zapytał serdecznie, kładąc obie ręce na biurku. Były to duże, budzące zaufanie dłonie. Nick przez moment miał ochotę zwierzyć się doktorowi z tego dziwnego postrzykiwania w lewym kolanie, ale szybko się opanował.
– Od grudnia do połowy stycznia przebywała w tej klinice niejaka Elisabeth Sanders. Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś na temat przebiegu jej leczenia – powiedział, podając Cutlerowi wymownym ruchem swoją legitymację. – Elisabeth Sanders, Elisabeth Sanders – mamrotał doktor, obracając w palcach dokument. – Nie przypominam sobie, ale... A, tak. Rzeczywiście, pamiętam ją. Ale nie wiem, czy mogę udzielać takich informacji bez oficjalnego nakazu. Wie pan, takiego z pieczątkami. Nigdy nie miałem do czynienia z podobną sprawą i nie jestem pewien, gdzie przebiega granica między obowiązkami prawego obywatela a przestrzeganiem tajemnicy lekarskiej – powiedział swobodnie, zwracając Nickowi legitymację. – Rozumiem. Pozwoli pan, że wyjaśnię: wydanie nakazu to kwestia czasu, prawdopodobnie kilku godzin. A jeśli chodzi o granice, to martwiłbym się na pana miejscu raczej tą między przestrzeganiem tajemnicy lekarskiej a oskarżeniem o utrudnianie śledztwa. Rupert, zaskoczony zjadliwym tonem przyjaciela, zerknął na niego, a potem utkwił w Cutlerze twarde spojrzenie starego gangstera. Doktor Cutler nie wydawał się szczególnie przejęty ich groźnymi minami, ale w końcu pokiwał głową. – Oczywiście, słuszna uwaga. Myślę, że w takim razie mogę udzielić panom tej informacji. Pani Elisabeth Sanders została do nas przywieziona prosto z ostrego dyżuru ze zdiagnozowaną rabdomiolizą. Uszkodzenia były znaczne, więc nie liczyliśmy, że pomoże zwykła diureza. Przeprowadziliśmy hemodializę, ale niestety okazało się, że tak czy inaczej trzeba będzie zrobić allotransplantację. Przebiegła ona pomyślnie, podczas rekonwalescencji nie pojawiły się żadne powikłania. Pacjentka została wypisana do domu, a po miesiącu zgłosiła się na przewidzianą kontrolę. Jeśli to wszystko, życzę panom miłego dnia. Nick przez chwilę mierzył go złym spojrzeniem, a potem skinął głową i wstał. – Tak, to wszystko. Dziękujemy za współpracę. Pożegnali się i wyszli. Już na korytarzu Rupert szepnął do Nicka: – Zapamiętałeś coś z tego? Rabdo...rabdo-co? – Zapamiętałem. Zapytamy doktora Rogersa, co to właściwie znaczy. – Nie spodobał ci się ten Cutler, co? – zapytał domyślnie Rupert. – Zdecydowanie nie. W pierwszej chwili wydawał mi się sympatyczny, ale te oczy... Pomyśl tylko: wesoły nefrolog. To prawie tak przerażające, jak wesoły dentysta. *** Nie wiadomo, czy świadomość, że gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wszelka radość zniknęła z oczu doktora Cutlera, wpłynęłaby na opinię, jaką powziął o nim Nick. Cutler porozmyślał chwilę, niemelodyjnie gwiżdżąc przez zęby, a potem wstał i podszedł do okna. Spojrzał w dół, na alejkę prowadzącą do głównej drogi i przyglądał się, jak ci dwaj szybko zbliżają się do furtki. Ciekawe, czy rzeczywiście byli z policji. Wyglądało na to, że tak, pomyślał z niechęcią. Idea policjanta bez munduru wydawała mu się taka... taka nieuczciwa. Miał nadzieję, że ich więcej nie zobaczy. Granie z nimi w kotka i myszkę rzeczywiście nie miało sensu, a gdyby upierał się przy nakazie, mogłoby to wyglądać
podejrzanie. No trudno. Stało się. Przecież nie miał wyboru. Zasiadł z powrotem za biurkiem i zaczął przeglądać korespondencję, do której nie miał jeszcze czasu zajrzeć od rana. Po chwili przerwał i znów się zamyślił. Może jednak powinien był powiedzieć im wszystko? Nie, ostatecznie tamci naprawdę dużo mu zapłacili. *** Kiedy Elisabeth wyszła na lunch, za rogiem czekał już na nią bardzo uprzejmy policjant. – Dodatkowe przesłuchanie? – zdziwiła się, unosząc brwi. – W sprawie Samanthy? – Wszystkiego dowie się pani na miejscu – odpowiedział funkcjonariusz enigmatycznie, ale wciąż grzecznie. – No cóż, w takim razie... – zawahała się. – To chyba nie potrwa dłużej niż półtorej godziny? Musiałabym zadzwonić do pracy... – Trudno mi powiedzieć, ile to potrwa. Proszę za mną. Radiowóz czeka w przecznicy. *** – Podobno po rozstaniu z panem Paulem Ristonem przeżyła pani załamanie nerwowe i wzięła urlop w celu podreperowania zdrowia – powiedział inspektor Wright, nie odrywając wzroku od kartki, którą miał przed sobą. – Tak, rzeczywiście tak było – potwierdziła Elisabeth i spróbowała się do niego uśmiechnąć. Dobrze wiedziała, jak jej uśmiech działa na mężczyzn, jednak łysina inspektora Wrighta pozostała niewzruszona. No, spójrzże na mnie, warknęła w duchu. – Pozwoliliśmy sobie zbadać tę sprawę i okazało się, że nie została pani przyjęta do żadnego ośrodka zajmującego się leczeniem chorób psychicznych. – Ależ ja nie mówiłam, że leczyłam się na nerwy – zdziwiła się Elisabeth. – Rzeczywiście byłam bardzo przygnębiona i rozpoczęłam terapię, ale nie wymagałam stałej opieki lekarskiej. Do szpitala trafiłam z zupełnie innych powodów. – A z jakich? – zapytał inspektor Wright i wreszcie podniósł na nią wzrok. Patrzył tak uważnie i badawczo, że zamiast ładnie się uśmiechnąć, odsłoniła tylko dziąsła w nerwowym grymasie. O co mu chodzi? – pomyślała z niepokojem. – Zatrułam się tlenkiem węgla – wyjaśniła. – Instalacja gazowa w moim mieszkaniu była nieszczelna. Na szczęście stężenie gazu w powietrzu było niskie, dlatego w ogóle to przeżyłam. Nie wiedziałam, co się stało. Obudziłam się z potwornym bólem głowy, potem zrobiło mi się niedobrze... Chciałam zadzwonić do pracy, żeby uprzedzić, że źle się czuję i nie będę mogła przyjść, ale straciłam przytomność. Obudziłam się w szpitalu. Lekarze mówili, że miałam dużo szczęścia, bo mogło się skończyć o wiele gorzej... – Kto zawiózł panią do szpitala? – Sara Crow. To znaczy... moja matka. Ale jak mówiłam, nie pamiętam tego. Ze względu na zatrucie organizmu musieli mi zrobić transfuzję krwi i przeszczep nerki, dlatego przewieziono mnie do Bestwood. – Jak się nazywał pani lekarz prowadzący? – zapytał Wright. – Nazywał się... Chwileczkę. Już wiem: Harold Cutler. Ale dlaczego was to
interesuje? – zniecierpliwiła się. – Sprawdzamy różne rzeczy – odparł niefrasobliwie inspektor. – Proszę się nie niepokoić, już kończymy. Interesuje mnie jeszcze, dlaczego rozpowszechniała pani pogłoskę, że przez cały ten czas leczyła się pani psychiatrycznie, podczas gdy prawda była inna? – Nie wiem, o czym pan mówi. – Wzruszyła ramionami. – Nikomu nie opowiadałam o wypadku i swojej operacji, bo to moja prywatna sprawa. A to, co myśleli o tym inni... Moje rozstanie z Paulem Ristonem oczywiście dostarczyło pożywki plotkarzom. – Aha – powiedział lekko Wright, tak jakby to załatwiało sprawę. – A proszę mi powiedzieć: czy podczas pobytu w szpitalu rozważała pani odejście z D&B? – Nie wiem, skąd pan to wie, ale tak. To prawda. *** – No i co o tym myślicie? – zapytał inspektor Wright, kiedy spotkali się w jego biurze. – Kłamie. Znowu kłamie – odparł ponuro Rupert. Spojrzeli obaj na Nicka, który milczał, wpatrując się w podłogę. – A jeśli nie? – spytał cicho. – A co, jeśli Elisabeth nie kłamie?
Rozdział trzynasty Magiczny moment, który nie nadszedł – Przynęta dla mordercy – Będę czekał – Pani Hope dobrze się bawi – Pięćdziesiąt – I co teraz? To nie było nagłe olśnienie. Cały czas czekał na ten magiczny moment, kiedy w jego mózgu coś zaskoczy i będzie mógł zacząć biegać w kółko i wrzeszczeć: „Eureka! Wiem, kto zabił!”. Czyż nie tak dokonywali odkryć wielcy detektywi? Długo błądzili w ciemnościach, a potem niespodziewanie – w kluczowym momencie śledztwa – wszystko stawało się absolutnie jasne. Je taki Sherlock, dajmy na to, ciastko z kremem, nagle zastyga w bezruchu i wykrzykuje: „Jakże mogłem być tak głupi, Watsonie! Przecież to oczywiste: trucizna była w kremie do golenia!”. Albo przypomina sobie znienawidzonego w dzieciństwie wujka i od razu dochodzi do wniosku, że mordercą musi być lord Procellian, stryj ofiary, bo też wygląda, jakby lubił małych chłopców. Nick czekał na tę chwilę, na jakiś znak, który wskaże mu rozwiązanie na zasadzie prostego skojarzenia. Ale ten magiczny moment nie nadszedł. Nie było nagłego błysku rozpoznania, nie rozległ się dźwięk gongu – nikt nawet nie zagwizdał. Nick miał raczej wrażenie, jakby zszedł głęboko pod wodę, w wielką ciszę, w której słychać było tylko jego myśli i miarowe bicie serca. Przez całą drogę do domu milczał, a potem poszedł prosto do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi i padł na łóżko, ukrywając twarz w poduszce. I w tej ciszy zaczęły do niego powracać słowa, zdania i głosy. „On po prostu nie wygląda mi na ofiarę. Ma uśmieszek kogoś, kto zawsze wygrywa i jest zdecydowany wygrywać za wszelką cenę”. „Chciała do niego iść na przyjęciu... A potem mu powiedziała i on ją zabił”. „Ten rozbójnik nie przyszedł”. „Nie widziała świata poza nim”. „Zatrułam się tlenkiem węgla. Lekarze mówili...” Te odłamki nie układały się w jedną całość, ale były na miejscu, wszystkie. Wystarczyło wyciągnąć rękę i połączyć je ze sobą. Kiedy rozbolała go głowa, przewrócił się na plecy i otworzył oczy. Było już ciemno. Zsunął się z łóżka i ostrożnie – żeby nie przewrócić rowerów, które od pewnego czasu zaczęły mu służyć za wieszaki do ubrań – podszedł do okna. Otworzył je na oścież i przez chwilę wdychał napływające do pokoju świeże powietrze. Zachciało mu się pić. Poszedł do kuchni i nie zapalając światła, przy słabym blasku latarni sączącym się przez okno nalał sobie wody. Mimo że zachowywał się bardzo cicho, po chwili przyszedł Rupert.
– Nick? Czemu tu siedzisz po ciemku? – Nie zapalaj światła – poprosił. – Zaraz mi głowa pęknie. – Wszystko w porządku? – w głosie Ruperta zabrzmiał niepokój. – Myśleliśmy, że śpisz, i nie chcieliśmy ci przeszkadzać. Przyjdziesz do nas do salonu? Jenny już wróciła z wydawnictwa. – Nie, może później. Mam jeszcze coś do zrobienia. Jak mawia inspektor Wright: przychodzi taki moment w śledztwie, kiedy trzeba po prostu usiąść i pomyśleć. *** – Wiem – powiedział, wchodząc do salonu trzy godziny później. – Zadzwoniłem do doktora Rogersa, koronera współpracującego z Wrightem, i teraz chyba... już wiem – zawahał się. Odpowiedziało mu spojrzenie czterech par wlepionych w niego oczu. – No, mówże – zdenerwował się Rupert, kiedy milczenie się przedłużało. Nick podszedł do stołu i rozłożył na nim kilka zabazgranych kartek papieru. – Rozrysowałem sobie to wszystko chronologicznie i wyszło mi, że... To na razie wstępna hipoteza – zastrzegł od razu. – Na pewno ci powiemy, kiedy zbłądzisz – zapewnił Rupert, siadając przy stole i przysuwając sobie jedną z kartek. – A teraz przestań się krygować i powiedz, kto jest mordercą, bo nie ręczę za siebie. Nick wciągnął powietrze przez nos i usiadł obok niego. Arthur, Elaine i Jenny też przenieśli się z foteli na krzesła. Teraz, kiedy siedzieli wszyscy wokół pustego stołu, wyglądało to, jakby szykowali się do partyjki pokera. – Moja hipoteza opiera się na dwóch założeniach – zaczął Nick. – Że Elisabeth nie kłamie i że rację miałem ja i Jenny, a nie Rupert. – A w czym to niby mieliście rację? – Rupercie, nie przerywaj – ofuknął brata Arthur. – Zakładam, że miałem rację, twierdząc, że Darrington spotykał się w wydawnictwie nocami z Woodem i Ristonem, a Jenny słusznie uważała, że Elisabeth pomagała Woodowi ze względu na Ristona, a nie dla pieniędzy. Najpierw zajmijmy się tą pierwszą sprawą. Wydaje się dość oczywiste, że Darrington wiedział o roli Elisabeth w sukcesie Wooda; co innego mieliby potajemnie omawiać, jeśli nie to? Z drugiej strony Elisabeth nie uczestniczyła w tych naradach. A teraz spójrzcie na to małe kalendarium, który przygotowałem. Elisabeth rozstała się z Ristonem pod koniec października, a w grudniu nagle zniknęła; teraz wiemy, że wylądowała w szpitalu z powodu zatrucia. A tu mamy listę spotkań Darringtona z Woodem i Ristonem: spotkali się kilka razy w listopadzie, a potem nastąpiła dłuższa przerwa. Na początku grudnia Darrington wyjechał za granicę, a zatem nie było go tutaj, kiedy Elisabeth przydarzył się ten mały wypadek, z którego ledwie uszła z życiem... – Chcieli ją wyeliminować? – powiedział z niedowierzaniem Rupert. – Naprawdę chcieli ją zabić? I on wyjechał, żeby zapewnić sobie alibi? – Myślę, że tak właśnie było. Książki Wooda przynosiły D&B wielkie zyski. Gdyby autor znanych bestsellerów został skompromitowany, byłby to bardzo nieopłacalny rodzaj skandalu. A Darrington nie był, jak rozumiem, człowiekiem, który zostawia takie sprawy
niezałatwione, licząc, że jakoś to będzie. – Ale co po śmierci Elisabeth zrobiłby Wood? Na pewno wszyscy zauważyliby spadek jakości jego następnych książek – stwierdził Arthur. – Tak czy inaczej nie mogli zmusić Elisabeth, żeby dalej pisała dla Wooda, a ona po rozstaniu z Ristonem pewnie nie chciała mieć z nimi już nic wspólnego. W takim razie żywa Elisabeth nie była im do niczego potrzebna, a martwa Elisabeth oznaczała bezpieczeństwo. Czytelnicy pewnie narzekaliby, że najnowszy tom przygód inspektora Edgertona jest słabszy niż poprzednie, ale i tak dalej kupowaliby książki Wooda. Te początkowe części cyklu, sprzed ery Elisabeth, jak rozumiem, sprzedają się podobno całkiem nieźle. – Sprzedaje je nazwisko Wooda – powiedział Rupert, kiwając głową. – Czyli to Elisabeth, tak? – zapytała Jenny, nie mogąc już wytrzymać napięcia. – Zorientowała się, że Darrington chciał ją zabić, więc kiedy wróciła ze szpitala, postanowiła się zemścić? – Też tak myślałem, ale pewne względy przemawiają za tym, że to jednak nie ona – powiedział ostrożnie Nick. – Spójrzcie na ten zapisek przy listopadzie; to wtedy morderca zdobył teofilinę, fałszując receptę Amiyi. Tą substancją został otruty Darrington kilka miesięcy później. A zatem to nie mogła być Elisabeth: trudno sobie przecież wyobrazić, że zaraz po rozstaniu z Ristonem przewidziała, że Darrington spróbuje ją sprzątnąć, więc na wszelki wypadek zaopatrzyła się w zapasik trucizny, żeby w swoim czasie się zemścić... – Wiesz, Nick, to wszystko brzmi logicznie, ale mam wrażenie, że i tak nie nadążam – wyznał Rupert, drapiąc się po piersi. – Jeszcze nie skończyłem. – Nick uśmiechnął się przekornie. – Doktor Rogers potwierdził moje podejrzenia: przyczyną rabdomiolizy, która wywołała ostrą niedoczynność nerek, może być zarówno zatrucie teofiliną, jak i tlenkiem węgla. A ja założę się, że instalacja gazowa w mieszkaniu Elisabeth działała zupełnie bez zarzutu. To Darrington sfałszował receptę na leki Amiyi, zabierając dodatkowe opakowanie, żeby otruć Elisabeth. I dlatego morderca podał mu właśnie teofilinę; to miała być zemsta. – Wybacz, ale znowu wychodzi mi, że to Elisabeth – mruknął Rupert. – Przecież mogła po prostu ukraść te leki Darringtonowi później, już po powrocie do wydawnictwa... – No cóż, nie mam żadnych dowodów, że tak nie było, ale pomyśl: morderstwo Darringtona było dobrze zaplanowane, a Elisabeth nie pojawiła się w wydawnictwie aż do pierwszego marca. Skąd miałaby wiedzieć, że Darrington właśnie tej nocy będzie czekał na spotkanie z Woodem? – Dobrze, ale jeśli mordercą Waltera Darringtona nie jest ani Elisabeth, ani Wood, ani Riston... to kto? – Ktoś, kto wiedział o oszustwie, jakiego dopuszczał się Wood przy udziale Elisabeth – odparł Nick. – Ktoś, kto zorientował się, że Darrington chciał ją zabić. Ktoś, kto ciągle obserwował Elisabeth. Ktoś, kto zrobiłby dla niej wszystko. – Sara? – wyszeptała Jenny. Skinął głową. – Ale nie masz na to żadnych dowodów, prawda? – powiedział po chwili Rupert z namysłem. – Jeszcze nie. Ale myślę, że jeśli przyciśniemy doktora Cutlera, dowiemy się wielu bardzo interesujących rzeczy. Zauważyłeś, że podczas naszej wizyty najpierw udawał, że
szuka w pamięci nazwiska Elisabeth, a potem opowiedział o jej przypadku, nawet nie zaglądając do jej karty, nie sprawdzając niczego w dokumentacji? Nie każdego stać na leczenie w klinice Bestwood, ale jeśli ktoś ma dużo pieniędzy, może kupić w pakiecie lekarza, który będzie trzymał dziób na kłódkę. A ja myślę, że Sara, wbrew pozorom, dysponuje gotówką. – Ale czego Cutler miałby nam niby nie powiedzieć? – zdziwił się Rupert. – Przecież dowiedzieliśmy się o chorobie Elisabeth wszystkiego, czego chcieliśmy. – My tak – odparł tajemniczo Nick. – Dobrze, nic mi nie mów. Najpierw się naciesz – burknął Rupert. – Ale czy zeznania doktora Cutlera wystarczą, żeby udowodnić, że to Sara zabiła Darringtona? A co ze śmiercią Samanthy? – A, tutaj sprawa jest prostsza – ucieszył się Nick. – Mam pewność, że Sara zabiła Samanthę. – Tak? A niby skąd? – Bo sama mi o tym powiedziała. Na chwilę zapadła cisza. – No dobrze – powiedział powoli Rupert. – Widzę, że tego też nam na razie nie zdradzisz. – Na razie nie. Najpierw chcę się przekonać, czy miałem rację w sprawie śmierci Darringtona. – Jak chcesz to zrobić? – No cóż... Ostatnim razem sprawdziła się metoda z przynętą – powiedział z ociąganiem Nick i spojrzał na Ruperta, który z błyskiem w oku pokiwał głową. Uśmiechnęli się do siebie. – Dlaczego obaj tak dziwnie na mnie patrzycie? – zdenerwowała się Jenny. – O co chodzi? *** – Saro, czy mogłabyś mi zostawić dziś twój klucz do wydawnictwa? Chciałabym popracować dłużej nad tymi zaległymi korektami – powiedziała Jenny, stając przed biurkiem głównej podejrzanej dwa dni później, w poniedziałek trzydziestego kwietnia. Przyciskała do piersi dużą teczkę na dokumenty i plik papierów, tak żeby maszynopis powieści Wooda opatrzony uwagami Elisabeth znajdował się na wysokości oczu Sary. Nie mogła go nie zauważyć, a mimo to wyraz jej twarzy się nie zmienił. – Masz zamiar je dzisiaj skończyć? – zapytała obojętnie Sara. – Jeśli tak, dam ci klucz, oczywiście. – A do której chcesz pracować, Jen? – wtrącił się Danny, stawiając na biurku Sary paczkę książek. – Ja też dziś zostaję dłużej, pewnie do dwudziestej, więc mogłabyś wyjść ze mną. A przy okazji: ładne kolczyki. Skoro taka jesteś dzisiaj elegancka, możemy po pracy iść razem na kolację. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie, dziękuję. Będę musiała zostać dłużej. Do dwudziestej drugiej – powiedziała, patrząc Sarze w oczy. Dostrzegła w nich tylko lekką kpinę i znudzenie. Sara wyglądała dokładnie tak jak zwykle. Nie, to nie mogła być ona. Nick na pewno się pomylił, myślała Jenny, czując jednocześnie, jak wzdłuż kręgosłupa spływa jej strumyczek potu.
– No to załatwione, zostawię klucz na biurku – powiedziała obojętnie Sara, po czym wzięła do ręki swój nóż do papieru i jednym pociągnięciem przecięła bok kartonowego pudła. *** – Myślisz, że to naprawdę dobry pomysł? – zapytał Rupert, wyglądając ostrożnie zza rogu budynku przy Stoney Street. Była osiemnasta trzydzieści i Sara Crow właśnie wyszła z wydawnictwa, a teraz nieśpiesznym krokiem szła w stronę przystanku autobusowego. – A masz inny? – mruknął Nick. – Nie, ale... Co będzie, jeśli Jenny się coś stanie? Sara nie jest głupia, może się domyślić, że to zasadzka. – W takim razie w ogóle by nie przyszła. – Nick wzruszył ramionami. – Zresztą, wszystko dokładnie przemyśleliśmy. Co mogłoby pójść nie tak? *** Danny wrócił do domu tylko po to, żeby się przebrać, i znów wyszedł. Zamykał za sobą drzwi mieszkania powoli i z namysłem, jakby obracając klucz w zamku, nakręcał jakiś mechanizm w swojej głowie. Przemyślał już dalsze posunięcia i teraz pozostawało tylko zrealizować ten plan. Wiedział, że to ma szansę się udać, ale kiedy wreszcie przyszedł czas na działanie, stracił cały rozpęd, jakby nagle naszły go wyrzuty sumienia. Cóż, wtedy... kiedy to się stało, nie zastanawiał się zbyt długo nad prawem moralnym – w ogóle się nie zastanawiał. Może dlatego wszystko poszło gładko. Uśmiechnął się do swoich myśli i właśnie w tym momencie na klatce schodowej zgasło światło. Stał przez chwilę w ciemności, owiewany ciepłym powietrzem, a potem po omacku zszedł na dół. Zapadł już zmierzch i na ulicach zapaliły się latarnie. Danny zerknął na zegarek. Miał jeszcze trochę czasu. Rozejrzał się dookoła, po czym zdecydowanie ruszył w stronę centrum. Postanowił najpierw iść na dworzec. Czy nagły wyjazd wyda się komuś podejrzany? Ostatecznie aresztowano tego... jakże mu było... Hewitta, więc oni wszyscy nie mieli chyba obowiązku pozostawać w Nottingham do dyspozycji śledczych. Sprawa morderstwa Darringtona i Samanthy była już rozwiązana. Zresztą, to, czy w ogóle teraz zniknie, zależy od jej reakcji. Może okaże się rozsądna, mimo wszystko. Przecież nie chciałby jej skrzywdzić. Tak czy inaczej, czeka ją niespodzianka. *** Dwudziesta pierwsza trzydzieści... A co jeśli przyjdzie wcześniej? Nick mówił, że może być uzbrojona. Jenny wiedziała, że wszystko zostało szczegółowo zaplanowane i nie musiała się tym martwić, ale – i tak się martwiła. Oczywiście ufała Nickowi i wierzyła, że wie, co robi... Najgorsze było to, że nie mogła teraz już nic zrobić. Jej rola właściwie się zakończyła. Teraz mogła już tylko siedzieć i czekać.
*** Równo o dwudziestej drugiej drzwi do pokoju redaktorów otworzyły się powoli i stanęła w nich Sara Crow. Na widok Nicka siedzącego samotnie przy jej biurku parsknęła śmiechem. – Tak myślałam, że przyjdziesz. Właściwie się cieszę – powiedziała, podchodząc bliżej i przysuwając sobie fotel Teda. – A dlaczego? – zapytał Nick pozornie spokojnym głosem. – Bo gdybyście zostawili Jenny samą, pomyślałabym, że znaczy dla was nawet mniej niż dla mnie. Ale pewnie i tak tu jest, prawda? – rozejrzała się z uśmiechem. – Założę się, że czeka w kantynie razem z tym zarozumiałym Marleyem. Jako wsparcie – zachichotała. W sąsiednim pomieszczeniu Jenny spojrzała z zaskoczeniem na siedzącego obok niej Ruperta i poruszyła się, jakby chciała wstać, ale położył jej rękę na ramieniu i w milczeniu pokręcił głową. Przez moment sprawiała wrażenie, jakby chciała mu się wyrwać, ale potem się poddała. – To ty, prawda? – zapytał Nick lekkim tonem, przerywając ciszę, jaka zapadła w pokoju redaktorów. – To ja – przyznała Sara, po czym założyła ręce na piersi i utkwiła w nim zaciekawione spojrzenie. Nick poczuł się trochę zbity z tropu. Nie wiedział, jakiej dokładnie reakcji oczekiwał, ale na pewno nie tego, że Sara będzie się zachowywać tak jak zwykle. Patrzył na siedzącą przed nim kobietę w średnim wieku, na jej rozciągnięty zielony sweter, który pamiętał chyba jeszcze czasy Chamberlaina, na sterczące we wszystkie strony siwe loki i błyszczące inteligencją oczy – i po prostu nie mógł uwierzyć. Chyba poczułby ulgę, gdyby zaczęła z wyciem tarzać się po podłodze i toczyć pianę z ust albo spróbowała się na niego rzucić z nożem. – Powiedz mi, jak się domyśliłeś – zaproponowała Sara, pochylając się nieco do przodu. – Sama się zdradziłaś, wtedy w pubie. Powiedziałaś, że Samantha chciała szantażować mordercę Darringtona i zwierzyła się tobie, ale nie udało ci się wyperswadować jej tego pomysłu i dlatego zginęła. Tylko że Samantha się pomyliła: to nie Anthony zabił Waltera Darringtona. A jeśli to nie on i jeśli Samantha tego wieczoru z nim o tym nie rozmawiała, to komu powiedziała o swoich podejrzeniach? Tobie – skinął głową w jej stronę. – I tylko tobie. Nie istniał żaden tajemniczy „on”, o którym mówiłaś wtedy w pubie. – Byłam pijana – powiedziała z żartobliwym oburzeniem Sara. – Nigdy bym nie pomyślała, że taki grzeczny młodzieniec jak ty wykorzysta sytuację. No cóż, tacy są mężczyźni – westchnęła, podnosząc oczy do góry. – Co takiego wiedziała Samantha? – Zapamiętała, że to nie Darrington odwołał spotkanie z Woodem, zaplanowane na noc z 3 na 4 marca. Założyła, że to musiał być Burrows, a przecież biedny Anthony nawet nie wiedział o tych spotkaniach. – Sara pokręciła głową. – Nie wiedział nawet o tym, że Wood i Darrington wykorzystują talent Elisabeth i zbijają na nim fortunę. – Z której również Elisabeth dostawała swoją część, prawda? – zauważył Nick, unosząc brwi. – To nie ma nic do rzeczy. Właściwie byłoby lepiej, gdyby jej nie płacili, to może
szybciej przejrzałaby Paula i zorientowała się, że zależy mu na Woodzie, a nie na niej – parsknęła. – Nie żeby Riston był taki uczuciowy – zaznaczyła ze złośliwym uśmieszkiem. – Interesują go tylko pieniądze. Właściwie mogłabym go kupić Elisabeth na Gwiazdkę, ale według mnie to nie jest mężczyzna dla niej. – Mama wie najlepiej. A poza tym kupiłaś już doktora Cutlera, więc mogłoby ci nie wystarczyć. – Kupiłam tylko jego milczenie, reszta mnie nie interesowała. Wygadał się, tak? – zainteresowała się. – Właściwie jeszcze nie, ale kiedy policja z nim skończy, powinien zwrócić ci pieniądze. Czy ja dobrze rozumiem, że Elisabeth nigdy nie dowiedziała się, że Darrington próbował ją otruć? – Nie chciałam jej tym martwić, zwłaszcza że i Riston przyłożył do tego rękę – Sara westchnęła ciężko. – Uznałam, że będzie dla niej lepiej, jeśli pozostanie poza całą tą sprawą. Wiesz, jak ten drań to załatwił? – zapytała nagle ze złością. – Przysłał jej zatrute czekoladki! Wszyscy wiedzą, że Elisabeth ma słabość do słodyczy. I zjadła je, wszystkie. Na szczęście potem o nich zapomniała i łatwo dała sobie wmówić, że to zatrucie tlenkiem węgla – powiedziała Sara. Wydawała się bardzo zadowolona z siebie. – Ale dlaczego nie zgłosiłaś tego na policji? – zapytał bezradnie Nick. – Przecież nie musiałaś zabijać Darringtona, żeby chronić Elisabeth. Mogłyście wyjechać, mogłaś... – Oczywiście, że musiałam go zabić – przerwała mu. – Zresztą, już dawno mu się należało. Pomyśl tylko o Julie Owens. Świat jest o wiele lepszy bez Waltera Darringtona – zapewniła. – Tak było lepiej dla wszystkich, również dla wydawnictwa. Mówię ci, od razu zaczęło się nam lepiej pracować. On musiał odejść. Nareszcie ułożyłam sobie życie z Elisabeth i nie mogłam pozwolić, żeby ten drań to zniszczył. – Wzruszyła ramionami. – Dopóki Darrington żył, Elisabeth była w niebezpieczeństwie. A mnie już się skończyły nerki – dodała niespodziewanie. – To znaczy, że...? – Nickowi na moment odebrało mowę. – Oczywiście. Elisabeth potrzebny był natychmiastowy przeszczep, a ja byłam idealnym dawcą. To dlatego musiałam w końcu jej powiedzieć, że jestem jej matką. A wiedziałam, że to może pogorszyć nasze stosunki – powiedziała posępnie Sara. – Mimo wszystko. Dlatego nie chciałam, żeby Elisabeth zmieniła pracę i znowu zniknęła z mojego życia. Sam widzisz, że musiałam zabić Darringtona. – Taak – odparł z wahaniem. – A dlaczego oszczędziłaś Wooda i Ristona? – Och, wcale ich nie oszczędziłam. – Sara uśmiechnęła się przebiegle. – Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy. Po prostu zostawiłam ich sobie na deser. Darrington był mózgiem całej tej operacji i musiał zginąć pierwszy. Teraz, jak rozumiem, będę musiała wam pozostawić ukaranie Wooda i Paula. Na pewno nic im nie udowodnicie, ale można ich oskarżyć o podżeganie do morderstwa. To powinno być ostatnim gwoździem do trumny kariery Terry’ego K. Wooda – powiedziała mściwie. – A Samantha? – zapytał cicho Nick. Wyraz twarzy Sary natychmiast się zmienił. – Wcale nie chciałam jej zabijać – mruknęła. – Lubiłam tę głupią gąskę i kibicowałam jej w łowach na Darringtona. Ale rozumiesz, stawka była zbyt wysoka. Gdyby powiedziała komukolwiek o tym, że ktoś odwołał w imieniu Waltera spotkanie z Woodem, policja od razu wzięłaby na celownik tego żałosnego szarlatana i tak, po nitce do kłębka, trafiliby do
Elisabeth. Samantha powiedziała mi o swoim wielkim odkryciu w łazience, więc pod pretekstem, iż słyszę, że ktoś idzie, wepchnęłam ją do kabiny i po chwili było po sprawie. Nie męczyła się długo. Naprawdę mi przykro. Widzę, że mi nie wierzysz – wytknęła Nickowi z pretensją w głosie. – Łatwiej byłoby mi współczuć ci w tych rozterkach, gdybyś nie próbowała otruć mojej dziewczyny – powiedział chłodno. – Ach, o to ci chodzi – Sara zaśmiała się. – Nie miej mi za złe tego małego wybiegu, chciałam po prostu odwrócić twoją uwagę. Przy tak małej ilości trucizny nic jej tak naprawdę nie groziło – uśmiechnęła się pobłażliwie. – Nie brałam cię na serio – wyznała szczerze po chwili. – Gdybym wiedziała, że naprawdę możesz mi tak bardzo zaszkodzić, twoja ukochana byłaby już dwa metry pod ziemią, a ty dziś wieczorem siedziałbyś przy czterech sierotkach, zamiast tak miło tu ze mną gawędzić. – Jeśli to miał być komplement, trochę ci nie wyszło – mruknął Nick, wysuwając ręce pod biurko, żeby nie zauważyła, jak bardzo się trzęsą. – A kim był ten mężczyzna, który podrzucił truciznę do domu Ann, a potem napadł na Jenny? – Ach, ta Jenny! – Pokręciła głową z podziwem. – Nigdy bym się nie spodziewała, że trenuje karate. Naprawdę zrobiła na mnie wrażenie ta scena walki i żałowałam, że nie mogę się włączyć. – A więc byłaś tam? – mruknął Nick. – To dlatego on tak magicznie zniknął... No więc? Kto to jest? Mamy jego rysopis, a nawet dwa, niemal identyczne, ale mimo wszystko... – spojrzał na nią znacząco. – Fred Barnes – powiedziała Sara obojętnie. – Wynajęty pomocnik. Nie grzeszy bystrością, więc myślę, że powinniście go bez trudu namierzyć. Mnie się on już raczej nie przyda, prawda? – powiedziała zgryźliwie. – Raczej nie. Ale to ty zabiłaś Darringtona? Nie wyręczyłaś się Barnesem? – upewnił się. – Przecież wiesz, że nie odmówiłabym sobie tej przyjemności. Tym bardziej, że na koniec jeszcze mnie zirytował. No, wyobraź to sobie: przychodzę słaba i chora po operacji do pracy, w nocy idę sprawdzić biurko Darringtona i co znajduję w szufladzie? No? – Spojrzała na Nicka wyczekująco. – Pudełko teofiliny. Na wierzchu! Jak gdyby nigdy nic! Jakby myślał, że nikomu nie przyszłoby nawet do głowy połączyć kilku faktów! – prychnęła. – Nie masz pojęcia, jaki ten człowiek był arogancki i zadufany w sobie. Wysypałam zawartość wszystkich pigułek, a potem nasypałam teofiliny do osłonek z jego leków. Całe garście fenelzyny pałętały się w jego biurku – wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że doprawdy sam się prosił. – Kiedy go zamknęłam tamtej nocy w jego gabinecie i zorientował się, że telefon jest odcięty, sam je sobie znalazł i pożarł. Taki był roztrzęsiony, że połknął wszystkie. Uzależnienie strasznie upadla człowieka – powiedziała w zadumie. – Próbowałam go dobudzić, kiedy przyszłam z nim skończyć, ale ciągle nie jestem pewna, czy w ogóle wiedział, co się dzieje – westchnęła smutno. – Potem zabrałam pudełko po teofilinie, podłączyłam telefon i pootwierałam wszystkie drzwi. Wiesz, ciągle nie rozumiem, dlaczego nie podejrzewaliście Teda – powiedziała nagle. – Specjalnie użyłam jego nożyczek. Elisabeth naprawdę szczerze go nie cierpi i chciałam jej sprawić tę drobną przyjemność – mrugnęła do Nicka porozumiewawczo. Może ona jednak jest szalona? – pomyślał z przygnębieniem. Początkowe ożywienie, kiedy wyjaśniały się kolejne punkty sprawy, już go opuściło i teraz czuł tylko zmęczenie
i niechęć. – Jeśli złożysz zeznania, utajnimy sprawę i Elisabeth nigdy się nie dowie, że jej matka była morderczynią. Co ty na to? – zaproponował bezbarwnym głosem. – Chcesz być wspaniałomyślny, tak? – zapytała, patrząc na niego z zaciekawieniem. – Nie – pokręcił głową. – Proponuję ci umowę. Ocalisz swój wizerunek w oczach córki i dostaniesz krótszy wyrok, a my gładko zamkniemy sprawę. – Krótszy wyrok? Za dwa morderstwa? – Sara wybuchnęła śmiechem. – Chyba zapominasz, ile mam lat. To oczywiście miłe. – Zerknęła na niego kokieteryjnie, ale już po chwili spoważniała. – Nie, chcę, żeby Elisabeth poznała całą prawdę. Chcę, żeby zawsze wiedziała, że jej matka kochała ją tak bardzo, że... Jakby nie było, dwa razy uratowałam jej życie. – Uśmiechnęła się z satysfakcją. – A z Elisabeth nigdy nic nie wiadomo. Może matka-morderczyni jej zaimponuje i kiedyś mnie odwiedzi? W każdym razie nie mam zamiaru znowu zniknąć. – Czyli nie przyznasz się do tych morderstw? Tylko po to, żeby zrobić nam na złość i przedłużyć proces? – zapytał i zacisnął usta. – Nick, znowu mnie nie doceniasz – popatrzyła na niego z politowaniem. – Przecież ja wiem, kiedy gra jest skończona. Dlatego tu przyszłam tego wieczoru. Musiałam się upewnić... Zresztą, domyślam się, że w kantynie poza Jenny i Rupertem jest co najmniej kilku niedyskretnych policjantów. Ciekawe, ilu ich się tam zmieściło? – Zmrużyła oczy z rozbawieniem. – Siedmiu, licząc inspektora Wrighta – odparł, starając się nie uśmiechnąć. – Nieźle – zachichotała. – Przyznam się do wszystkiego – powiedziała po chwili. – Ale będę miała jedną prośbę... – Z torebki wyjęła pęk kluczy i położyła je na biurku. Nick uniósł brwi ze zdziwieniem. *** Amiya otworzyła drzwi już po pierwszym dzwonku, jakby na kogoś czekała, ale gdy zobaczyła, że to on, jej mina zdradzała zdziwienie. – Danny? Anthony’go nie ma – powiedziała zmieszana, poprawiając luźną bawełnianą bluzkę. Trudno było stwierdzić, czy ucieszyła się na jego widok. – Nie szkodzi, przyszedłem do ciebie. Mogę wejść? – Tak, jasne. – Cofnęła się w głąb przedpokoju. – Napijesz się herbaty? – zapytała niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Poza fioletową, rozciągniętą bluzką, którą lubiła nosić w domu, miała na sobie tylko czarne rajstopy, i każdy jej gest zdradzał, że użyje pierwszego lepszego pretekstu, żeby zniknąć w którymś z pokojów i coś na siebie włożyć. Danny uśmiechnął się pod nosem, chociaż był o wiele bardziej zakłopotany i zdenerwowany niż ona. – Nie, dziękuję, ja tylko na chwilę. – Skąd wiedziałeś, że jestem tutaj? – zapytała, nerwowo nawijając pasmo rozpuszczonych włosów na wskazujący palec. – Nie wiedziałem – wzruszył ramionami. – Najpierw spróbowałem w twoim mieszkaniu, bo myślałem, że tam się przeniosłaś. Potem przyszedłem tu. Chciałem... chciałem... – Jak na złość głos uwiązł mu w krtani. Nie tak to zaplanował. Zły na siebie, sięgnął do kieszeni, unikając jej pytającego wzroku. – Jutro o jedenastej czterdzieści –
powiedział tylko i podał jej dwa bilety. Wzięła je do ręki i obejrzała. Na jej twarzy odbiło się najpierw zaskoczenie, potem niedowierzanie, a w końcu rozbawienie. – Danny... Słysząc jej żartobliwie karcący ton, wyprostował się i pobladł, jakby ktoś właśnie wyzwał go na pojedynek na pistolety. – Będę czekał – rzucił krótko i wyszedł, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej. Kiedy drzwi się zamknęły, miała ochotę iść za nim i zawołać, żeby wracał, ale tylko pokręciła głową i jeszcze raz spojrzała na bilety. – Plymouth – powiedziała na głos, jakby chciała wypróbować brzmienie tej nazwy. – Całkiem nieźle. Przeszła do salonu i usiadła na łóżku. Przez chwilę patrzyła nieobecnym spojrzeniem na błyszczące drzwi szafy, wyobrażając sobie, jak Danny czeka na nią na peronie. Jak chodzi tam i z powrotem wzdłuż pociągu, jak wypatruje jej w tłumie – na próżno. Jak patrzy na zegarek: jedenasta trzydzieści pięć, jedenasta trzydzieści siedem... Gwizd konduktora i trzask zamykanych drzwi wagonów. Niemal widziała jego chmurne, rozczarowane spojrzenie i zacięte usta. Nie przyszła. Potrząsnęła głową i westchnęła. Boże, co za dzieciak. A potem wstała, otworzyła szafę i zaczęła się pakować. *** – Toby? Dzięki Bogu, że cię złapałem – powiedział Nick z westchnieniem ulgi. Następnego dnia po aresztowaniu Sary miał pełne ręce roboty i dopiero po południu udało mu się znaleźć chwilę, żeby zadzwonić do Ann. Niestety, nikt nie odbierał i Nick poczuł, że znowu zaczyna go ogarniać panika. Fred Barnes był ciągle na wolności... – Co z Ann? – zapytał natarczywie. – Nie mogę się do nich dodzwonić! – Pani Hope czuje się dobrze, dzieci też. W domu nikt nie odbierał telefonu, bo twoje ciotki prowadziły obławę – powiedział sierżant Pearson dziwnym tonem. – Że co? – zachłysnął się Nick. – Znowu jakiś kieszonkowiec? – Hm, nie. Tym razem postanowiły zapolować na truciciela. – Nie mów mi, że go złapały – powiedział słabo. – Poniekąd tak – odparł z ociąganiem Pearson. – Widzisz, niby byliśmy pewni, że pani Hope już nic nie grozi, ale na wszelki wypadek postawiliśmy na czujce naszego człowieka. Znasz sierżanta Cobba? – Tak, świetny facet, godny zaufania. I co? – niecierpliwił się Nick. – No więc twoje ciotki uznały, że jednak jego twarz nie wzbudza ich zaufania. Był w cywilnym ubraniu, rozumiesz, i obserwował dom. Najwyraźniej w tej dzielnicy Reading działa doskonale rozwinięta sąsiedzka sieć informacyjna. – O tak – przyznał ponuro Nick. W dzieciństwie bardzo długo wierzył, że jego ciotki są wszechwiedzące, dopiero potem zrozumiał, że przy najmniejszym przewinieniu donosiły na niego wszystkie starsze panie w okolicy. – Cobb niestety nikomu się nie spodobał – ciągnął Pearson, a Nick tylko pokiwał głową. Oczywiście, im nie podobał się nikt, kogo nie znały od co najmniej dwudziestu lat. – Wobec tego twoje ciotki, przekonane, że gagatek zwieje, zanim pojawi się policja, postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce. Jedna z nich (wybacz, ale nie pamiętam która),
wracając z zakupów, zostawiła uchylone drzwi wejściowe do domu. To miała być przynęta dla truciciela. Okazała się bardzo skuteczna, bo Cobb zaniepokoił się, że tak beztrosko zostawiają dom otwarty, i postanowił z nimi pogadać. Opuścił więc swoje stanowisko i cichaczem wszedł do środka... – O nie – mruknął Nick, który już sobie wyobrażał, co było dalej. – O tak – powiedział Pearson, najwyraźniej bardzo rad, że to nie jemu przydarzyła się ta przygoda. – Najpierw zarzuciły mu z góry jakąś płachtę na głowę, potem oberwał kijem od miotły, a kiedy próbował się cofnąć, podcięły mu nogi. Koniec końców wylądował związany jak baran w spiżarni, bo jak zapewniły twoje ciotki... – Ze spiżarni nie da się wyjść – powiedział Nick unisono z Pearsonem, ale o wiele bardziej grave. – Wiem to dobrze, wierz mi. – Potem na szczęście zadzwoniły do nas, żebyśmy przyjechali odebrać naszego truciciela. Dobrze, że nie przyszło im do głowy morzyć go głodem albo przesłuchiwać z rozżarzonym pogrzebaczem w garści. – A gdzie wtedy były dzieci? – zapytał ze złością Nick. – Rozumiem, że ciotki chciały się pobawić w policjantów i złodziei, ale co by było, gdyby to naprawdę był przestępca, a nie nasz człowiek? A co gdyby był uzbrojony? – Dzieci zostały bezpiecznie zdeponowane u sąsiadki pod czwórką na godzinę przed zaplanowaną akcją – uspokoił go Pearson. – Bardzo profesjonalnie. – Przynajmniej tyle – mruknął Nick. – A Ann? Gdzie ona wtedy była? Nie mogła przemówić ciotkom do rozsądku? – Pani Hope... – Sierżant odchrząknął. – Z tego co zrozumiałem, to ona była tą z kijem od miotły. Po drugiej stronie rozległ się jakby zduszony jęk, a potem na chwilę zapadła cisza. – Nick, jesteś tam jeszcze? – upewnił się Pearson. – Nie martw się, przecież nic się takiego nie stało. Cobb nie ma do nich żalu. Wiesz, myślę, że pani Hope dobrze się tu bawi. Wygląda na to, że świetnie się dogaduje z twoimi ciotkami. – Och... *** Cztery dni później policji udało się ująć Freda Barnesa i sprawa morderstwa Waltera Darringtona i Samanthy Drislane została poniekąd zakończona. Została oczywiście fura papierkowej roboty, ale Nick uznał, że inspektor Wright sam doskonale sobie z tym poradzi. Była to niewątpliwie zaleta pracy detektywa-konsultanta – mógł się godnie oddalić, kiedy tylko zrobiło się nudno. W piątek 4 maja on i Rupert zapakowali wszystkie swoje rzeczy do carltona i pożegnali się z Elaine i Arthurem. – I co? – zapytał Rupert, kiedy zjeżdżali na rondzie na Brian Clough Road. – Chyba możemy nazwać tę sprawę kolejnym sukcesem Alfreda Bendelina? – Chyba tak, chociaż byłbym z siebie naprawdę dumny, gdyby udało mi się odkryć mordercę wcześniej, zanim zginęła Samantha – mruknął Nick. – Wiem. Ale być może w ogóle nie udałoby ci się rozwiązać tej sprawy, gdyby Sara nie wygadała się wtedy w pubie. – Może masz rację – westchnął.
– Aha, a co z prośbą Sary? – przypomniał sobie Rupert. – Zleciłem tę misję Haynesowi. Przecież nie obiecywałem, że zrobię to osobiście... Jak dla mnie, ta sprawa jest już zamknięta. Przez chwilę jechali w milczeniu. – No więc? – zapytał w końcu Rupert, rzucając mu znaczące spojrzenie znad kierownicy. – O co ci chodzi? – Czekam, aż przyznasz, że miałem rację, zmuszając cię do podjęcia się tego śledztwa. I że Mary miała rację. I O’Connor. Byłby z ciebie dobry detektyw – powiedział z naciskiem pisarz. – Przyznaję, że mieliście rację i byłby ze mnie dobry detektyw – wyrecytował posłusznie Nick. Rupert spojrzał na niego podejrzliwie i o mało nie zapomniał skręcić na trasę M1. – Coś za łatwo poszło – mruknął do siebie, zmieniając biegi. – Czyli co? Nie będziesz już protestował, kiedy znowu pojawi się jakaś interesująca zbrodnia? Nie będę musiał cię zwabiać podstępem do uczestnictwa w śledztwie? – Wręcz przeciwnie, z radością podejmę się następnej sprawy – odparł Nick z miłym uśmiechem. – Naprawdę? Nie żartujesz? Dlaczego tak nagle zmieniłeś zdanie? – Wcale nie nagle. Na pewno zauważyłeś, że ostatnio byłem bardzo zamyślony, i zastanawiałeś się, czym się tak gryzę... – Nie – zaprzeczył Rupert, szczerze zdziwiony. – To raczej ja od jakiegoś czasu zmagam się z wielką zgryzotą... – A z jaką to? – zapytał z przekąsem Nick, zakładając ramiona na piersi. – Boję się, że powinienem jednak być brunetem – wyznał Rupert i przejrzał się we wstecznym lusterku. – Uważaj, jak jedziesz! Co? Brunetem? Dlaczego brunetem? – Żeby porównanie z Clarkiem Gable’em było bardziej oczywiste – wyjaśnił Rupert takim tonem, jakby to się rozumiało samo przez się. – Aha. Hm. No więc teraz na pewno się zastanawiasz, czym to ja się tak gryzłem – Nick zawiesił głos wyczekująco. – Umieram z ciekawości. Zaprawdę, teraz mnie zaintrygowałeś – oświadczył lojalnie Rupert. – No więc zastanawiałem się nad moim związkiem z Ann. Nad dziećmi i... odpowiedzialnością. – Tak? – mruknął Rupert, mocniej ściskając kierownicę. – Pracując nad tą sprawą w Nottingham, zobaczyłem, jak żyją inne kobiety: Elisabeth, Jenny... – Tak? – Wiesz, chodzi mi o to, że mogą się realizować zawodowo, chodzić do kina, robić mnóstwo ciekawych rzeczy. A Ann, powiedzmy to sobie szczerze, zamieniła się w kurę domową. – Masz rację – powiedział z uczuciem Rupert i uśmiechnął się pod wąsem. – Przepadam za Ann, ale rzeczywiście, tak właśnie jest. No ale z czwórką dzieci... – Wzruszył wymownie ramionami. – Nie powinieneś się oszukiwać, że będzie to wyglądać
inaczej. Młodzi ludzie nie powinni... – urwał i umilkł, nie chcąc posunąć się za daleko. – Tak, wiem, co chcesz powiedzieć. – Nick pokiwał głową. – Dlatego postanowiłem się jej oświadczyć. – Co?! – Oświadczyć – powtórzył z satysfakcją. – Kiedy tylko dostanę tę premię od O’Connora, od razu kupię pierścionek. Gdy podzielimy się obowiązkami przy dzieciach, Ann będzie mogła wrócić na studia i... – Chwileczkę – przerwał mu Rupert. – A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Alfreda Bendelina? Powiedziałeś przecież, że chcesz podjąć się kolejnych spraw – przypomniał. – Jak najbardziej. Przecież muszę skądś zdobyć pieniądze na utrzymanie rodziny. – Nick popatrzył na przyjaciela pobłażliwie. – Myślę, że zachowamy ten dom w Little Fenn na wakacje i tak dalej, a w Londynie potrzebne mi będzie większe mieszkanie. I samochód – dodał po namyśle. – Jeśli planujecie kolejne pociechy, to może kup od razu mały autobus – mruknął Rupert kwaśno. – Zobaczymy. Potrzebna nam będzie też opiekunka do dzieci. Ale oczywiście musi być to ktoś zaufany... – Jeśli myślisz o Jenny, wybij to sobie z głowy – powiedział Rupert stanowczo. – Już ją zatrudniłem jako moją sekretarkę. Obawiam się, że okazałeś się beznadziejnym asystentem, mój drogi... – Oo?! – zdziwił się Nick. – Jenny przeprowadza się do Londynu? – Tak. I trzymaj się od niej z daleka – burknął Rupert. – Co cię ugryzło? Rozumiem, że te wszystkie zmiany w moim życiu są dla ciebie zaskoczeniem, ale mógłbyś spróbować się nie obrażać nie wiadomo o co i okazać mi trochę wsparcia – zauważył Nick z urazą. – Wesprę cię taką oto radą: wszystkie te zmiany w twoim życiu będą cię drogo kosztować. Czasy są ciężkie – powiedział pisarz złośliwie. – Wiem – westchnął Nick. – Dlatego właśnie odtąd będziesz się ze mną dzielił zyskami z książek, które napiszesz na podstawie naszych przygód. Pół na pół. – Co? Chyba oszalałeś! – Rupert z wrażenia prawie zjechał z drogi. – Wręcz przeciwnie, zacząłem racjonalnie myśleć. Pięćdziesiąt procent dla mnie albo już nigdy nie dowiesz się, jakie były dalsze losy Bendelina – powiedział Nick, uśmiechając się pod nosem. – Myślisz, że sam nie dam rady napisać następnej książki? – syknął Rupert. – Dziesięć procent. – Oczywiście, że dasz radę. Ale co, jeśli w następnych częściach coś przestanie iskrzyć? – prowokował Nick. – Powiedziałem: pięćdziesiąt procent. Oczywiście zawsze możesz poprosić o pomoc Elisabeth... – Elisabeth niech zacznie pisać własne książki – mruknął Rupert. – Dwadzieścia procent. Skoro się tak upierasz. – No i nie da się ukryć, że kiedy Wood stanie przed sądem i wszyscy się dowiedzą, co zrobił, pozbędziesz się na zawsze swojego największego rywala – dodał Nick jedwabistym głosem. – Pięćdziesiąt procent. – Dwadzieścia pięć. To moje ostatnie słowo. – Pięćdziesiąt.
– Trzydzieści. Nie więcej. – Pięćdziesiąt. – Czterdzieści. – Pięćdziesiąt. *** Anthony zapukał do pokoju redaktorów. – Tak? Proszę! – zawołała Elisabeth. – Jeszcze tu siedzisz? – zapytał, wchodząc do środka. – Widziałem, że pali się światło, więc... Dlaczego nie idziesz do domu? – zapytał, przyglądając się jej z troską. Pomimo starannego makijażu i nowego, zwracającego uwagę koloru włosów Elisabeth wyglądała mizernie i blado. – Zasiedziałam się – powiedziała z zakłopotaniem. – Przez cały dzień nie mogłam się skupić, a mamy oddać książkę do druku w następny poniedziałek, więc postanowiłam, że zostanę dłużej, a potem... – Zerknęła na rozłożone przed sobą wydruki. – No cóż, dalej jestem na stronie ósmej. – Wiem, że spadło na ciebie za dużo pracy – powiedział Anthony, czując wyrzuty sumienia. – Niedługo zatrudnimy kogoś na miejsce Sary. I Amiyi – dodał i odchrząknął. – I zgłosiły się nowe praktykantki. Wielka szkoda, że Jenny odeszła. – Tak. Wielka szkoda – szepnęła Elisabeth, patrząc gdzieś przed siebie nieobecnym spojrzeniem. Anthony poruszył się niespokojnie, nie wiedząc, jak się zachować. Jeszcze nigdy nie widział płaczącej Elisabeth. To by było jak koniec świata. Stanął za jej plecami i delikatnie położył rękę na jej ramieniu, mając nadzieję, że nie tryśnie przez to fontanna łez. Przez całe życie bał się płaczących kobiet, a przy Amiyi nie musiał się o to martwić, bo Amiya nigdy nie płakała. Prędzej by go pogryzła. Westchnął, a potem pokręcił głową, jakby oganiał się od natrętnej muchy. – Damy sobie radę – powiedział cicho. – Jestem ci bardzo wdzięczny, że zostałaś. Bez ciebie D&B... Nagle ktoś głośno trzasnął drzwiami. Odwrócili się, zaskoczeni. – Co to ma być? – wymamrotał Anthony. Podszedł do drzwi i szarpnął za klamkę. Były zamknięte. – Co to za wygłupy?! – krzyknął. – Otwierać! Nie wiem, kim jesteś, ale...! – urwał, niepewny, jaką groźbę mógłby zastosować. Elisabeth, wyraźnie zalękniona, podeszła do niego i wpatrzyła się w zamek. – Zamknięte? – powiedziała w osłupieniu. – Ale przecież... – Jeśli to nie Sara, to kto? Twoja matka jest w więzieniu, prawda? – zapytał zaniepokojony i zaraz ugryzł się w język. – Tak – odpowiedziała ponuro. – Zresztą, to nie pierwszy raz. Sara powiedziała mi, że przez te wszystkie lata... To w więzieniu przeczytała tyle książek, wiesz? – Uśmiechnęła się do niego krzywo. – I podobno to dlatego tak łatwo jej przyszło... – Przyniosę ci wody! – zawołał Anthony i niemal pobiegł do kantyny. – Tylko nie płacz! – krzyknął przez ścianę, gorączkowo szukając czystej szklanki. – Nie mam pojęcia, co miałbym wtedy zrobić...
– Za późno – odpowiedział mu żałosny głos. – Przynieś mi stamtąd też chusteczki. – A niech to szlag! – mruknął Anthony, po czym pospieszył jej na pomoc. Usadził płaczącą Elisabeth na biurku Sary i sam usiadł obok. – Nie martw się, to na pewno któryś z tych młodszych magazynierów – powiedział, podając jej kolejną chusteczkę. – Żartów im się zachciało. Otworzą te cholerne drzwi za godzinę albo dwie, zobaczysz. Najpóźniej rano. Na pewno nic nam nie grozi. No! No, nie płacz – poprosił bezradnie. – Ja... się zaraz uspokoję – wyszlochała. – Przepraszam... – No już, już – mruczał zakłopotany Anthony. Ku jego zdziwieniu niezgrabne poklepywanie po łopatce dodało Elisabeth otuchy na tyle, że w końcu wytarła nos i podniosła głowę, usiłując się do niego uśmiechnąć. Tusz jej się całkiem rozmazał, ale w tej ciemnej oprawie jej oczy wydawały się jeszcze większe i bardziej niebieskie. – Już mi przeszło. Dziękuję – powiedziała cicho, pociągając nosem. – No widzisz! – rozpromienił się, bardzo dumny z siebie. Na chwilę zapadła cisza. Anthony, nagle nie wiedząc, co zrobić z rękami, zaczął poprawiać okulary. – I co teraz? – zapytała Elisabeth. Kraków, zima 2012/2013
Posłowie Podczas pisania Trupa z Nottingham zasięgałam rady w rozmaitych (często dość dziwacznych) sprawach, zadając właściwym ludziom właściwe pytania (lub takie, które przynajmniej na początku wydawały się właściwe). Kiedy więc w Tbilisi poznałam Willa – najprawdziwszego z prawdziwych Irlandczyków, którego czarne, głęboko osadzone oczy o romantycznym wejrzeniu tak nieodparcie przyciągają dziewczęta, jak on sam kłopoty (zwłaszcza po kilku głębszych, kiedy to Will rozpoczyna honorową rozróbę o cokolwiek, sprawiedliwie rozdając ciosy pomiędzy nowych wrogów i starych przyjaciół, którzy próbują go powstrzymać) – postanowiłam wykorzystać okazję. – Potrzebuję irlandzkiego imienia dla dziewczyny, ale takiego bardzo irlandzkiego, rozumiesz. Tak irlandzkiego, że to aż krępujące. – Chyba nie rozumiem... – wyznał z zakłopotaniem. – No wiesz, takiego irlandzkiego imienia, którego można by się trochę wstydzić. – Wstydzić się? Irlandzkiego imienia? – zapytał w osłupieniu. Nie udało nam się porozumieć, ale w końcu zdecydowaliśmy się wspólnie na Bláthnat ze względu na nieprzyjemne skojarzenia onomatopeiczne, aktualne zwłaszcza w obecności alkoholu. Blaaaaaathnat. *** Jeśli chodzi o dziwnie poprawny akcent Jenny, chodziło mi o szacowny BBC English (Queen’s English; Received Pronunciation). Wbrew pozorom szkockie przekleństwa, których używa, również są dość szacowne i obecnie trącą myszką, np. poch mahon to „pocałuj mnie w tyłek”. Nie polecam przyswajania sobie ich – nie zrobią wrażenia nawet na nobliwych szkockich staruszkach. *** O przywołanych epizodycznie japońskich technikach (kagi-zuki, mawashi, seikenago-uchi, hiza-geri itd.) powiem krótko: wszystko to boli, prędzej czy później. Ibuki nie boli, ale za to bywa zabawne. *** Piosenka, którą Rupert raczy o poranku Nicka w rozdziale siódmym, to oczywiście Not in Nottingham Rogera Millera. No wiecie, ta z disneyowskiego Robin Hooda („W każdym z miast bywa tak lub siak...”) – ta, która teraz będzie za wami chodzić przez cały dzień. Obecnie śpiewa ją zespół Mumford & Sons. Zaś wesoła pieśń o whiskey w dzbanie (Whiskey in a jar), którą śpiewali w gospodzie podczas spotkania Elaine i Arthura, to ludowy utwór irlandzki o rozbójniku
zdradzonym przez ukochaną; wykonywali ją np. The Dubliners, a w wersji rockowej Thin Lizzy, Smokie, Metallica i Belle & Sebastian. Ci ostatni to moi ulubieńcy z Glasgow i to z jednej z ich piosenek (nie, nie tej o whiskey) narodziła się Jenny Stanfield. *** Na jednym ze spotkań autorskich po wydaniu Morderstwa na mokradłach padło pytanie, czy w drugim tomie o przygodach Alfreda Bendelina będę wyjaśniać celowo niewyjaśnione wątki z pierwszej części. Urządziliśmy demokratyczne głosowanie i okazało się, że przeważająca większość czytelników woli domyślać się i zgadywać samodzielnie – tak więc zamiast objaśniać, dołożę nowe zagadki. Co robiła Emma Bradbury w Nottingham? O co Sara poprosiła Nicka podczas ostatniej rozmowy? Jaka naprawdę była rola Paula Ristona w wiadomej intrydze? Skąd Sara miała pieniądze? *** Wszystkie przedstawione w książce wydarzenia i postaci są fikcyjne i wszelkie ich podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest najzupełniej przypadkowe. Hm, poza Ann, Elaine i Arthurem. I Nickiem. I Jenny. W pewnym sensie.
Podziękowania Chciałam serdecznie podziękować wszystkim, którzy ciepło przyjęli pierwszą część przygód Alfreda Bendelina (dyskrecja gwarantowana), dzielili się nią, polecali ją znajomym i domagali się drugiego tomu. Bardzo mnie cieszy, kiedy słyszę, że czyjś egzemplarz powędrował w świat, słuch o nim zaginął, a odszukać mógłby go tylko prywatny detektyw na miarę Bendelina. Dziękuję bardzo moim niezawodnym recenzentom: matkowi, który z iście matczyną troską wytknął mi wszystkie błędy rzeczowe w pierwszej wersji książki, Mer, która znalazła wspólny język z Bendelinem i zaakceptowała go takim, jaki jest, Anji, która czytała w trudnych warunkach, ale i tak walczyła do końca (osobne podziękowania należą się jej za praktyczną pomoc), Agnieszce i Kubie, którzy bezbłędnie wyłapali wszystkie podwójne dna i aluzje, Monice, która zgadła (brawo, siostro!), oraz Jedynej Justynie, która wspaniałomyślnie nie zgadła i wspierała mnie w twórczym trudzie, by na koniec, oddając przeczytaną kopię trzy dni po tym, jak skończyłam pisać, zapytać z uniesionymi brwiami: „No? To kiedy trzecia część? Ja czekam”. Dziękuję Kaś i Rafałowi za to, że zgodzili się być Elaine i Arthurem, Panu Marcinowi za życzliwość i krytyczne uwagi, Żukowi za pocałunki, których domagała się z dużym wdziękiem, Andro za omawianie planu intrygi o północy w kuchni, Masatace za listy i tańczącą dynię z Naoshimy, Pani Profesor Celince i jej rodzinie za wsparcie i życzliwość, Gosi Bocian za spontaniczną przyjaźń, którą obdarzyła dzieci z Little Fenn, Sysuni za wyciąganie mnie z domu i czytelniczą niecierpliwość, a Jah i Tony’emu za wytrwałość. Dziękuję też Pawłowi Grzesikowi z ReAktora oraz Kindze W. i jej wesołej gromadce. Dziękuję moim sensei z krakowskiego klubu Shinkyokushin, którzy byli przy mnie, gdy stawiałam pierwsze kroki w dojo, i nigdy nie pozwolili, żebym zrobiła sobie krzywdę. Szczególne podziękowania należą się – jak zwykle – Kitowi Donisthorpe, naszemu człowiekowi w Anglii.
Table of Contents Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Posłowie Podziękowania