Charlaine Harris MARTWY JAK ZIMNY TRUP Powieść tę dedykuję wspaniałej kobiecie, z którą, niestety, nie spotykam się wystarczająco często - Janet Hutch...
14 downloads
11 Views
1MB Size
Charlaine Harris MARTWY JAK ZIMNY TRUP
Powieść tę dedykuję wspaniałej kobiecie, z którą, niestety, nie spotykam się wystarczająco często Janet Hutchings (wówczas redaktorka w „Walker", obecnie w „Ellery Queen Mystery Magazine"). Była dostatecznie odważna, by mnie przyjąć, chociaż wcześniej wzięłam wieloletni urlop od pisarstwa. Niech ją Bóg błogosławi.
Nie podziękowałam wcześniej Patrickowi Schulzowi, za to, że pożyczył mi strzelbę Benelli do ostatniej powieści wybacz, Patricku. Mojej przyjaciółce, Toni L.P. Kelner, która wskazała mi pewne zgrzyty w pierwszej części powieści, należy się wielki szacunek. Inna przyjaciółka, Paula Woldan, udzieliła mi moralnego wsparcia oraz pewnych informacji na temat piratów, chętnie też znosiła moje towarzystwo w święto Talk Like a Pirat Day. Jej córka Jennifer ocaliła mi życie, ponieważ pomogła przygotować rękopis. Wierny czytelnik Shay miał świetny pomysł na kalendarz. W podziękowaniach dla rodziny Woldanów muszę też wymienić doświadczonego strażaka Jaya, który bez wahania podzielił się ze mną wiedzą w tej dziedzinie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wiedziałam, że mój brat zmieni się w pumę, na długo zanim to się stało. Kiedy jechaliśmy do odizolowanej od świata społeczności Hotshot, Jason w milczeniu obserwował zachód słońca. Miał na sobie stare ciuchy, a w ręku trzymał reklamówkę z Wal - Martu, wypełnioną rzeczami, których mógłby potrzebować, takimi jak szczoteczka do zębów czy czysta bielizna. Garbił się w wielkiej kurtce panterce i patrzył prosto przed siebie. Rysy twarzy miał napięte, ponieważ usilnie starał się zapanować zarówno nad strachem, jak i podnieceniem. - Włożyłeś do kieszeni komórkę? - spytałam i natychmiast przypomniałam sobie, że już przedtem zadałam mu to samo pytanie. Jason jednak nie wytknął mi tego, lecz tylko skinął głową. Pora była popołudniowa, lecz pod koniec stycznia zmierzch zapada wcześnie. Dziś wieczorem księżyc po raz pierwszy w nowym roku wejdzie w fazę pełni. Kiedy zatrzymałam samochód, brat odwrócił się do mnie i mimo przyćmionego światła dostrzegłam w jego oczach zmianę. Nie były już błękitne, tak jak moje, ale żółtawe. Zmieniły również kształt. - Moja twarz jest jakaś dziwna - powiedział. Co oznaczało, że wciąż nie kojarzył faktów. W zapadającym mroku maleńka osada Hotshot wydawała się cicha i wymarła. Zimny wiatr szalał na pustych polach, a sosny i dęby drżały w jego lodowatych porywach. Zauważyłam tylko jednego człowieka. Stał przed małym domem, tym świeżo otynkowanym. Oczy miał zamknięte, brodatą twarz uniesioną ku ciemniejącemu niebu. Calvin Norris poczekał, aż Jason wysiądzie z mojego starego auta;
dopiero wtedy podszedł i pochylił się przy moim oknie. Otworzyłam je. Złotozielone oczy Calvina były tak zdumiewające, jakimi je zapamiętałam, poza tym mężczyzna kompletnie niczym się nie wyróżniał. Krępy, siwawy, mocnej budowy - wyglądał jak setki innych facetów, których widywałam w barze „U Merlotte'a". Tylko te oczy! - Dobrze się nim zaopiekuję - zapewnił mnie Norris. Jason stał za nim, odwrócony do mnie plecami. Powietrze wokół niego wyglądało specyficznie - jakby wibrowało. W całej tej sprawie Calvin Norris niczym nie zawinił. Nie on ugryzł mojego brata i zmienił go na zawsze. Calvin był pumołakiem i taki się urodził. To była jego natura. Zmusiłam się do powiedzenia: - Dziękuję ci. - Odwiozę go do domu rano. - Przywieź go do mnie, bardzo cię proszę. Jego pikap stoi pod moim domem. - Świetnie zatem. Dobrej nocy. Znów zadarł głowę, a ja poczułam, że cała tutejsza społeczność czeka za drzwiami i oknami, aż odjadę. Więc odjechałam. Jason zastukał w moje drzwi o siódmej następnego ranka. Ciągle trzymał reklamówkę z Wal - Martu, ale widziałam, że nic z niej mu się nie przydało. Twarz miał posiniaczoną, ręce podrapane. Nie odezwał się. Na moje pytanie, jak się miewa, popatrzył tylko bez słowa, po czym minął mnie, przeszedł przez salon i ruszył korytarzem. Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi stanowczo i głośno. Sekundę później usłyszałam odgłos płynącej wody i westchnęłam ciężko. Chociaż z Hotshot pojechałam do pracy i do domu wróciłam zmęczona około drugiej nad ranem, nie spałam zbyt dużo.
Zanim Jason opuścił łazienkę, usmażyłam mu jajka na bekonie. Zadowolony usiadł przy starym stole w kuchni wyglądał jak zwyczajny człowiek podczas znanych sobie i lubianych czynności. Jednakże, gdy spojrzał na talerz, od razu zerwał się na równe nogi, pobiegł z powrotem do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszałam, że długo wymiotował. Bezradna wyszłam na dwór, wiedząc, że brat woli zostać w domu, sam, po chwili jednak wróciłam do kuchni i wyrzuciłam jedzenie do kosza. Wstydziłam się takiego marnotrawstwa, ale nie potrafiłabym się zmusić do zjedzenia. Kiedy Jason wrócił, poprosił jedynie o kawę. Był chorobliwie blady i miałam wrażenie, że chodzenie sprawia mu ból. - Nic ci nie jest? - spytałam, niepewna, czy zdoła mi odpowiedzieć. Nalałam kawy do kubka. - Nie - odparł po dłuższej chwili, jak gdyby musiał najpierw zastanowić się nad odpowiedzią. - To było najbardziej niesamowite doświadczenie w moim życiu. Przez chwilę myślałam, głupia, że mówi o wymiotach w łazience, ale przecież na pewno zdarzały mu się takie sytuacje wcześniej. Jako nastolatek dość często popijał z kumplami, aż odkrył, że czas spędzony nad muszlą klozetową nie jest przeżyciem ani estetycznym, ani przyjemnym. - Przemiana - zasugerowałam nieśmiało. Kiwnął głową. W ręku trzymał kubek z gorącą, mocną, czarną kawą, która parowała prosto w jego twarz. Spojrzał mi w oczy. Jego znów były niebieskie i zwyczajne. - To naprawdę niezwykłe uczucie - tłumaczył. - Ale ponieważ tę cechę otrzymałem z powodu ugryzienia, a nie z racji urodzenia, nigdy nie będę prawdziwą pumą, taką jak tamci. - Usłyszałam w jego głosie ton zazdrości. - Chociaż i tak było zadziwiająco. Czułem w sobie magię, moje kości
zmieniły kształt i przystosowały się, widziałem wiele rzeczy inaczej. Jesteś bliżej ziemi i chodzisz w zupełnie inny sposób, właściwie, cholera, biegasz, tak naprawdę biegasz. Możesz ścigać... I głos mu zamarł. Wcale nie chciałam znać dalszej historii. - Więc nie jest aż tak źle? - upewniłam się i splotłam dłonie. Jason był jedynym członkiem rodziny, jaki mi pozostał, nie licząc pewnego kuzyna narkomana, który od wielu lat żył w swoim świecie. - Nie, nie jest aż tak źle - zgodził się ze mną, siląc się na uśmiech. - Dopóki jesteś zwierzęciem, jest wspaniale. Wszystko wydaje się takie proste. Dopiero kiedy wracasz do ludzkiej postaci, zaczynasz się martwić o mnóstwo rzeczy. Czyli że Jason nie miał skłonności samobójczych. Nie był nawet przygnębiony. Odetchnęłam głęboko, zdawszy sobie sprawę, że wstrzymywałam powietrze. Z pomocą innych zmiennokształtnych mój brat poradzi sobie w nowej sytuacji. Wszystko będzie dobrze. Poczułam niemal niewiarygodną ulgę, jak gdyby wreszcie udało mi się wyjąć coś, co boleśnie i na długo utkwiło mi między zębami albo w bucie. Przez wiele dni, a może raczej tygodni niepokoiłam się o niego i teraz ta obawa zniknęła. Oczywiście, przynajmniej z mojego punktu widzenia, życie Jasona jako pumołaka nie będzie wolne od trosk. Jeśli poślubi zwyczajną kobietę, ich dzieci będą normalne, jeżeli jednak ożeni się ze zmiennokształtną ze społeczności Hotshot, będę miała bratanków i bratanice raz na miesiąc zmieniające się w zwierzęta. Na szczęście, dopiero po okresie dojrzewania, dzięki czemu i one, i ciotka Sookie, będą mogły przygotować się na ten pierwszy raz.
Szczęśliwym trafem Jasonowi zostało do wykorzystania sporo urlopu i mógł dziś w ogóle nie pojawić się w okręgowym wydziale dróg. Ja jednak musiałam wieczorem pojechać do pracy. Gdy brat oddalił się swoim pikapem, położyłam się z powrotem do łóżka, w dżinsach i podkoszulku, a po pięciu minutach już spałam. Ulga to niezły środek nasenny. Po przebudzeniu prawie o godzinie piętnastej musiałam od razu wstać i przygotować się do pracy w „Merlotcie". Jaskrawe słońce lśniło na bezchmurnym niebie i było jedenaście stopni Celsjusza, co sprawdziłam na specjalnym termometrze. Taka temperatura nie jest niczym niezwykłym w północnej Luizjanie w styczniu. Po zachodzie słońca zrobi się chłodniej, a Jason znów się przemieni... Wtedy jednak będzie nosił futro, chociaż nie na całym ciele, ponieważ jest tylko pół człowiekiem, pół kotem, czym różni się od zwykłych pum. Wyjdą na polowanie. W lasach otaczających osadę Hotshot, która leży w najdalszym zakątku gminy Renard, znowu nie będzie dziś bezpiecznie. Kiedy jadłam, brałam prysznic i składałam pranie, przemykały mi przez głowę dziesiątki pytań, na które pragnęłam poznać odpowiedzi. Zastanawiałam się, czy zmiennokształtni zabijają ludzi, jeśli natkną się na nich w lesie. I jak dużo ludzkiej świadomości zachowują, gdy przybierają postać zwierzęcą? Czy jeśli spłodzą dziecko jako pumy, urodzi im się kocię czy ludzkie niemowlę? Co się dzieje z ciężarną pumołaczycą podczas pełni księżyca? Interesowało mnie, czy Jason zna już odpowiedzi na te wszystkie pytania. A może Calvin podał mu tylko podstawowe informacje? Cieszyłam się jednak, że nie wypytałam brata dziś rano, gdyż teraz wszystko było dla niego jeszcze nowe. Będę
przecież miała wiele lepszych okazji na zaspokojenie ciekawości. Po raz pierwszy od Nowego Roku myślałam o przyszłości. Symbol pełni księżyca w moim kalendarzu wreszcie przestał straszyć mnie jako potencjalny koniec jakiegoś okresu naszego życia; obecnie był tylko jednym z oznaczników upływającego czasu. Kiedy wkładałam strój kelnerki (czarne spodnie, biały podkoszulek z krótkim rękawem i dekoltem w łódkę oraz czarne reeboki), prawie zakręciło mi się w głowie z radości. Przynajmniej tym razem zostawiłam włosy rozpuszczone, zamiast ściągnąć je w tył i związać w koński ogon. Uszy przyozdobiłam jasnoczerwonymi kolczykami, usta pomalowałam szminką w identycznym odcieniu. Podkreśliłam nieco oczy, policzki musnęłam różem i byłam gotowa do wyjścia. Ubiegłej nocy zaparkowałam samochód za domem, toteż najpierw sprawdziłam dokładnie, czy na tylnym ganku nie czają się jakieś wampiry, i dopiero wtedy wyszłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi i zamknęłam je na klucz. Zaskakiwano mnie wcześniej i nie było to przyjemne uczucie. Chociaż dopiero niedawno zapadł zmrok, niektóre osobniki mogły się już obudzić. Japończycy, którzy wynaleźli syntetyczną krew, na pewno nie spodziewali się, że dzięki jej dostępności wampiry opuszczą świat legend i wkroczą do naszego. Japończycy próbowali po prostu zarobić na sprzedaży sztucznej krwi prywatnym pogotowiom ratunkowym i szpitalnym oddziałom pomocy doraźnej. Niestety, w ten sposób bezwiednie, lecz nieodwracalnie zmienili nasz świat. Skoro mowa o wampirach (choć raczej o nich myślałam, niż mówiłam), zadałam sobie pytanie, czy Bill Compton jest w domu. Wampir Bill był moim pierwszym kochankiem, a nasze posiadłości oddziela jedynie cmentarz. Mój dom i jego
znajdują się przy drodze gminnej na obrzeżach małego miasta o nazwie Bon Temps i na południe od baru, w którym pracuję. Ostatnio Bill sporo podróżował. Dowiadywałam się, że wrócił, tylko wówczas, jeśli akurat wpadł do „Merlotte'a", co praktykował co jakiś czas, aby pobyć z tubylcami i wypić trochę ciepłej krwi grupy 0 Rh+. Bill lubił Czystą Krew, najdroższą odmianę japońskiej syntetycznej. Powiedział mi, że syntetyczna niemal całkowicie zaspokaja jego pragnienie świeżej, ludzkiej. Ponieważ na własne oczy widziałam, jak Bill wpada w szał i zaczyna pałać żądzą mordu, naprawdę dziękowałam Bogu za istnienie Czystej Krwi. Czasami strasznie za Billem tęsknię... Zbeształam się w myślach i powiedziałam sobie, że trzeba wziąć się w garść. Koniec kryzysu! Dość zmartwień! Dość strachu! Zwarta i gotowa do pracy! Dom spłacony! Pieniądze w banku! Same dobre rzeczy, same pozytywy. Parking przed barem był pełen. Wiedziałam, że będę dziś wieczorem bardzo zajęta. Podjechałam pod tylne wejście dla personelu. Sam Merlotte, właściciel lokalu i mój szef, mieszka tam w bardzo ładnej, dużej przyczepie, przed którą jest nawet mały dziedziniec otoczony żywopłotem, stanowiącym jego ekwiwalent białego parkanu. Zamknęłam auto i weszłam drzwiami dla personelu, które prowadziły do korytarza z toaletami męską i damską, wielkim magazynem i biurem Sama. Schowałam torebkę i kurtkę do pustej szuflady biurka, włożyłam czerwone skarpetki, potrząsnęłam głową, burząc rozpuszczone włosy, pokonałam kolejne drzwi (które niemal zawsze były otwarte) i znalazłam się w głównej sali barowo restauracyjnej. Ta nazwa nie oznacza, że nasza kuchnia oferuje cokolwiek więcej niż najprostsze dania: hamburgery, paluszki drobiowe, frytki, smażone krążki cebuli, sałatki (latem) i chili (zimą).
Sam był równocześnie barmanem i bramkarzem, a od czasu do czasu także gotował, ostatnimi czasy jednak mieliśmy szczęście do kucharzy, szczególnie że co jakiś czas sezonowa alergia mocno doskwierała Samowi i nie do końca sprawdzał się jako żywieniowiec. Nowa kucharka pojawiła się w odpowiedzi na ogłoszenie Sama akurat tydzień temu. Kolejni szefowie kuchni, niestety, nie wytrzymywali długo w „Merlotcie", ale miałam nadzieję, że Sweetie Des Arts trochę u nas popracuje. Zjawiała się codziennie punktualnie, dobrze gotowała i nigdy nie sprawiła pozostałym pracownikom żadnych kłopotów. Naprawdę niczego więcej nie pragnęliśmy. Nasz ostatni kucharz, mężczyzna, dał mojej przyjaciółce Arlene nadzieję, że jest tym jedynym (w jej przypadku byłby tym jedynym czwartym lub piątym), po czym ulotnił się pewnej nocy z serwisem Arlene, sztućcami i odtwarzaczem płyt kompaktowych. Jej dzieci były zdruzgotane - nie dlatego że pokochały kucharza, tylko brakowało im odtwarzacza. Wchodząc do pomieszczenia wypełnionego hałasem i dymem papierosowym, poczułam się jakbym wkraczała do alternatywnego wszechświata. Wszyscy palacze siedzieli wprawdzie w zachodniej części sali, ale dym najwyraźniej nie wiedział, że powinien tam pozostać. Uśmiechnęłam się, weszłam za bar i poklepałam po ramieniu Sama, który z wprawą napełnił właśnie szklankę piwem i przesunął ją po ladzie w stronę gościa, po czym wstawił pustą pod kranik i cały proces zaczął się od początku. - Co słychać? - spytał. Sam wiedział wszystko o problemach Jasona, ponieważ towarzyszył mi tej nocy, gdy znalazłam brata uwięzionego w Hotshot w pewnej szopie na narzędzia. Ale musieliśmy uważać na słowa; wampiry wprawdzie ujawniły się ', publicznie, lecz zmiennokształtni i wilkołaki wciąż woleli pozostawać w ukryciu. Podziemny świat istot nadnaturalnych
czekał, pragnąc zobaczyć, jak pójdzie wampirom, zanim inni ewentualnie podążą za ich przykładem. - Lepiej, niż sądziłam. Posłałam mu uśmiech, unosząc wzrok, chociaż niezbyt wysoko, gdyż Sam jest mężczyzną niedużym i szczupłym. A także silnym, choć na takiego nie wygląda. Jest po trzydziestce, przynajmniej tak sądzę, i ma dość długie rudawozłote włosy. Dobry z niego człowiek i wspaniały szef. Jest też zmiennokształtnym, więc czasem przemienia się w zwierzę, najczęściej w milutkiego owczarka collie o przepięknej sierści. Czasami przychodzi do mojego domu w tej postaci i wtedy pozwalam mu spać na dywanie w salonie. - Nic mu nie będzie - dodałam. - Cieszę się - odparł. Nie potrafię czytać w myślach zmiennokształtnym tak łatwo jak zwykłym ludziom, umiem jednak powiedzieć, czy ich emocje są prawdziwe. Sam cieszył się moją radością. - Kiedy wychodzisz? - spytałam. Miał to nieobecne spojrzenie, które mi mówiło, że w myślach Sam już pędzi przez las, tropiąc oposy. - Natychmiast gdy zjawi się Terry. Uśmiechnął się do mnie ponownie, lecz tym razem uśmiech był trochę wymuszony. Merlotte robił się niespokojny. Drzwi do kuchni znajdowały się tuż za barem na zachodnim krańcu i wsunęłam głowę do środka, żeby przywitać się ze Sweetie. Sweetie była kościstą brunetką po czterdziestce, która mocno się malowała jak na osobę przebywającą przez cały wieczór w kuchni, gdzie nikt jej nie widział. Wydawała się trochę bystrzejsza czy też może lepiej wykształcona niż wszyscy poprzedni kucharze Sama. - W porządku, Sookie?! - zawołała, podrzucając na patelni hamburgera.
Stale kręciła się po kuchni i nie lubiła, gdy ktoś wchodził jej tam w drogę. Nastolatek, który jej pomagał, panicznie się jej bał i usiłował jej unikać, szczególnie gdy przechodziła od gorącej blachy do frytkownicy. Kuchcik przygotowywał talerze, mieszał sałatki i przywoływał nas przez okienko, gdy danie było gotowe. Holly Cleary i jej najlepsza przyjaciółka Danielle pracowały już ciężko, toteż gdy weszłam, obie spojrzały na mnie z ulgą. Danielle obsługiwała część dla palących aż do zachodniej ściany, a Holly zazwyczaj pracowała na środku przed barem, tak więc, gdy byłyśmy we trzy, mnie przypadała część wschodnia. - Chyba od razu powinnam zakasać rękawy - rzuciłam do Sweetie. Posłała mi szybki uśmiech i odwróciła się do blachy. Przestraszony nastolatek, którego imienia nie pamiętałam, skinął mi głową i wrócił do ładowania zmywarki. Chciałam, żeby Sam odwołał mnie na bok, nim zacznę obsługiwać gości. Właściwie mogłam przyjść trochę wcześniej. Zresztą, Sam i tak nie był dziś właściwie sobą. Zaczęłam sprawdzać stoliki w moim rewirze, donosząc świeże drinki, zbierając koszyki z chlebem, przyjmując zapłatę i wydając resztę. - Kelnerka! Przynieś mi Czerwoną! Głos zamawiającego był mi nieznany, a zamówienie niezwykłe. Czerwona była najtańszą wersją krwi syntetycznej i prosiły o nią tylko wampiry o najmłodszym stażu. Wyjęłam butelkę z oszklonej lodówki i wstawiłam do kuchenki mikrofalowej. Gdy krew się podgrzewała, badawczo przyglądałam się tłumowi w poszukiwaniu wampira. Okazało się, że siedzi w towarzystwie mojej przyjaciółki Tary Thornton. Nigdy wcześniej go nie widziałam, co mnie zaniepokoiło. Tara spotykała się jeszcze niedawno ze starszym
wampirem (dużo starszym: Franklin Mott, gdy został nieumarłym, był dość wiekowym mężczyzną, a jako wampir przeżył ponad trzysta lat), który dawał jej bardzo drogie prezenty, takie jak na przykład chevrolet camaro. Co zatem robiła tutaj z nowym facetem? Franklina przynajmniej cechowały dobre maniery. Postawiłam ciepłą butelkę na tacy i zaniosłam wampirowi. W nocy światło w „Merlotcie" nie jest szczególnie mocne, bo tak lubią nasi goście, toteż dopiero gdy podeszłam bardzo blisko, mogłam ocenić towarzysza przyjaciółki. Był szczupły, miał wąskie ramiona i włosy zaczesane w tył. Jego paznokcie były długie, rysy twarzy ostre. Przypuszczam, że w jakimś sensie był atrakcyjny - jeśli ktoś lubi sporą dawkę niebezpieczeństwa podczas seksu. Postawiłam butelkę przed nim i zerknęłam niepewnie na Tarę. Wyglądała świetnie, zresztą jak zwykle. Tara jest wysoka, smukła, ciemnowłosa i nosi piękne ubrania. Miała naprawdę straszne dzieciństwo, ale teraz prowadzi własny sklep i jest prawdziwą bizneswoman. Niestety, odkąd związała się z bogatym wampirem, Franklinem Mottem, nie widujemy się zbyt często. - Sookie - odezwała się - chciałabym ci przedstawić przyjaciela Franklina, Mickeya. Nie miałam wcale wrażenia, że chce nas ze sobą poznać. W jej tonie raczej wyczułam żal, że to właśnie ja przyniosłam Mickeyowi napój. I chociaż jej szklanka była prawie pusta, Tara odmówiła, kiedy spytałam, czy chce nowego drinka. Wymieniłam ukłony z wampirem. Wampiry nie ściskają sobie dłoni, przynajmniej niezbyt często. Mickey obserwował mnie, popijając krew z butelki. Patrzył na mnie nieprzyjaźnie niczym wąż. Jeśli był przyjacielem superwytwornego Franklina, to ja jestem Miss Luizjany. Pewnie jakiś
pracownik, mniej więcej. Może ochroniarz? Ale po co Franklin zapewniałby Tarze ochronę? Tara najwyraźniej nie mogła mówić przy nim szczerze, więc powiedziałam tylko: „Przyjdę później" i odniosłam zapłatę Mickeya do kasy. Przez całą noc byłam zajęta, a w wolnych chwilach myślałam o moim bracie. Już drugą noc figlował pod księżycem z innymi pumołakami. Sam wypadł jak strzała niemal w tej samej sekundzie, w której przyszedł Terry Bellefleur, a jednak kosz na śmieci w jego biurze był pełen zgniecionych papierowych chusteczek. Mięśnie twarzy przez cały wieczór mój szef napinał z niecierpliwości. To była jedna z tych nocy, podczas których zastanawiam się, jak to możliwe, że moje otoczenie jest tak kompletnie nieświadome istnienia całego innego świata tuż obok naszego. Tylko uparty ciemniak może ignorować magię, którą wyczuwam w powietrzu. Tylko zbiorowy brak wyobraźni może wyjaśniać fakt, że ludzie nie zadają sobie pytania, co kryje się w otaczającym ich mroku. Chociaż, przypomniałam sobie, sama nie tak dawno byłam tak uparcie ślepa jak reszta bywalców „Merlotte'a". Nawet kiedy wampiry wydały starannie przemyślane oświadczenie, powiadamiając świat o swoim istnieniu, jedynie nieliczni przedstawiciele władz czy pojedynczy obywatele byli skłonni zrobić kolejny krok i zadać sobie pytanie: „Skoro wampiry istnieją, co jeszcze może się czaić w ciemnościach?". Z ciekawości zaczęłam wsłuchiwać się w myśli otaczających mnie osób, szukając u nich lęku. Odkryłam, że większość klientów baru myśli o Mickeyu. Kobiety i niektórzy mężczyźni marzyli o bliższym kontakcie z nim. Nawet Portia Bellefleur, prawniczka - tradycjonalistka, pragnęła zająć się młodym wampirem. Zadziwiły mnie ich dumania. Mickey był przecież przerażający, więc mnie po prostu nie mógł pociągać.
Ale miałam wiele dowodów, że inne osoby przebywające w barze wyznają zupełnie odmienne poglądy od moich. Od dziecka potrafię czytać ludziom w myślach. Nie uważam tej umiejętności za przyjemny dar. Większości istot ludzkich naprawdę nie warto zaglądać do głowy. Ich myśli są nudne, odrażające, rozczarowujące i bardzo rzadko bywają zabawne. Dobrze, że Bill pomógł mi i nauczyłam się odcinać mentalnie od tego hałasu. Zanim udzielił mi kilku wskazówek, czułam się tak, jakbym nastawiła sto odbiorników radiowych na sto stacji równocześnie; jedne z nich słyszałam jasno i wyraźnie, inne były słabe i odległe, a jeszcze inne, na przykład myśli zmiennokształtnych, docierały z zakłóceniami i przeważnie były niezrozumiałe. Wszystkie razem tworzyły jedną wielką kakofonię. Nic dziwnego, że wielu znajomych traktowało mnie jak kretynkę. Myśli wampirów za to w ogóle nie słyszę. Dlatego wampiry są takie wspaniałe, w każdym razie z mojego punktu widzenia. Dzieje się tak dlatego, że wampiry nie żyją, toteż ich mózgi również są martwe. Tylko raz na ruski rok wyłapię jakąś wampirzą myśl. Shirley Hunter, szef mojego brata w okręgowym wydziale dróg, spytał mnie, gdzie jest Jason, gdy stawiałam dzban z piwem na jego stoliku. Shirleya wszyscy nazywali Sumem. - Wiem tyle co ty - odparłam nieszczerze, a on puścił do mnie oko. Najczęściej w takiej sytuacji pierwsza odpowiedź cisnąca się na usta brzmi „z kobietą", a druga myśl to „z inną kobietą". Mężczyźni siedzący przy stoliku z Sumem, wciąż ubrani w stroje robocze, roześmiali się głośniej, niż uzasadniałaby moja riposta, ale pewnie wypili już sporo piwa. Wróciłam pospiesznie do baru, żeby odebrać trzy burbony z colą od Terry'ego Bellefleura, kuzyna Portii, który miał dziś sporo pracy. Terry, weteran wojny w Wietnamie, skąd wrócił
z ranami na ciele i duszy, nieźle wytrzymywał stres tej ruchliwej nocy. Lubił proste prace, które wymagały skupienia. Siwiejące kasztanowe włosy związał w kucyk, a na jego twarzy malowała się koncentracja, gdy nalewał płyny z butelek. Drinki przyrządzał błyskawicznie, a kiedy stawiałam moje na tacy, uśmiechnął się do mnie. Uśmiech od Terry'ego to był rzadki prezent, toteż bardzo podniósł mnie na duchu. Akurat gdy stawiałam tacę na prawym przedramieniu, rozpoczęły się kłopoty. Jakiś student politechniki luizjańskiej z Ruston wdał się w bójkę jeden na jednego z Jeffem LaBeffem, przedstawicielem zupełnie innej klasy społecznej, czyli, dokładnie mówiąc, konserwatywnym wsiokiem z Południa, który spłodził wiele dzieci, a na życie zarabiał, jeżdżąc śmieciarką. Możliwe zresztą, że te dwa uparciuchy po prostu o coś się pokłóciły i tak naprawdę burda nie miała wiele wspólnego z buntem intelektualisty (o ile tacy są w Ruston). W każdym razie, niezależnie od pierwotnych powodów kłótni, szybko odkryłam, że awantura zapowiada się na coś więcej niż pyskówkę. Terry natychmiast usiłował interweniować. Wpadł szybko między Jeffa i studenta, i każdego z nich chwycił mocno za nadgarstek. Przez minutę sądziłam, że to wystarczy, lecz Bellefleur nie był już taki młody i wysportowany jak kiedyś, więc doszło do prawdziwej bitwy. - Mógłbyś ich powstrzymać - warknęłam z wściekłością do Mickeya, gdy przebiegałam obok jego stolika w drodze do pokłóconych, których zamierzałam jakoś pogodzić. Wampir rozsiadł się wygodnie na krześle i sączył krew. - To nie moja robota - odrzekł bez mrugnięcia okiem. Rozumiałam to, choć nie zaskarbił sobie tą reakcją mojej sympatii, szczególnie że student właśnie odwrócił się gwałtownie i zamierzył na mnie, ponieważ zachodziłam go od tyłu. Chybił, więc uderzyłam go w głowę pustą tacą. Zatoczył
się na bok, z głowy pociekł mu strumyczek krwi, a wtedy Terry poskromił Jeffa LaBeffa, który szukał okazji do wyjścia. Tego typu incydenty zdarzają się ostatnio coraz częściej, zwłaszcza podczas nieobecności Sama. Było dla mnie jasne, że powinniśmy zatrudnić bramkarza z prawdziwego zdarzenia, przynajmniej na weekendy i... na noce z księżycem w pełni. Student odgrażał się, że wniesie sprawę do sądu. - Jak się nazywasz? - spytałam. - Mark Duffy - odparł, trzymając się za głowę. - Skąd jesteś, Marku? - Z Minden. Natychmiast oceniłam jego strój, zachowanie i odczytałam myśli. - Chętnie zadzwonię do twojej mamy i powiem jej, że zamierzyłeś się na kobietę - powiedziałam. Chłopak zbladł i przestał mówić o pozwie, a wkrótce wyszedł wraz z kolegami. Zawsze dobrze jest znać najskuteczniejszą groźbę. Również Jeffa zmusiliśmy do opuszczenia lokalu. Terry wrócił na swoje miejsce za barem i zaczął przyrządzać kolejne drinki, ale nieznacznie utykał i wyglądał na zmęczonego, co mnie zmartwiło. Doświadczenia wojenne wciąż go nie opuszczały. A ja miałam dość kłopotów jak na jedną noc. Tyle że noc była jeszcze młoda. Jakąś godzinę po walce, do „Merlotte'a" weszła kobieta. Była zwyczajna i zwyczajnie ubrana - w stare dżinsy i kurtkę panterkę. Jej wysokie buty wyglądały zapewne pięknie, kiedy były nowe, ale od tamtej chwili minęło już sporo czasu. Nie miała torebki, ręce wcisnęła w kieszenie. Był szereg wskazówek, które mnie poruszyły. Przede wszystkim, ta kobieta tu nie pasowała. Tutejsza mogłaby się tak ubrać, gdyby wyprawiała się na polowanie lub do zajęć
gospodarskich, lecz nigdy by nie przyszła w takim , stroju do „Merlotte'a". Na wieczorne wyjście do pubu większość mieszkanek Bon Temps specjalnie się szykowała. Czyli że ta kobieta była w pracy, chociaż na pewno nie pracowała jako prostytutka - z tych samych powodów. A zatem chodziło o narkotyki. Aby chronić bar w trakcie nieobecności Sama, wsłuchałam się w myśli nowej klientki. Ludzie nie myślą oczywiście pełnymi zdaniami, lecz przez głowę kobiety przelatywały mniej więcej takie stwierdzenia: „Zostały trzy fiolki, krew starzeje się, traci działanie, muszę ją sprzedać dziś wieczorem, żebym mogła pojechać do Baton Rouge i kupić więcej. Wampir jest w barze, jeśli mnie złapie z krwią wampirzą, umrę. Bon Temps to dziura, przy pierwszej okazji muszę wrócić do Baton Rouge". Była zatem osuszaczką, a może jedynie pośredniczką. Wampirzą krew jest najlepszym odurzającym narkotykiem na rynku, choć, ma się rozumieć, wampiry nie oddają jej dobrowolnie. Osuszanie wampira z krwi stanowi zajęcie niebezpieczne, co powoduje, że ceny zawierających ją maleńkich fiolek osiągają wprost niewiarygodnie wysokie sumy. Co dostaje użytkownik za swoje pieniądze? To zależy od wieku krwi, to znaczy od czasu, jaki upłynął od pobrania jej od właściciela, wieku samego właściciela oraz cech użytkownika, ale bywa, że bardzo dużo - uczucie wszechmocy, wzrost siły fizycznej, doskonały wzrok i słuch. Oraz, co najważniejsze dla wszystkich Amerykanów, atrakcyjniejszy wygląd fizyczny. A jednak wyłącznie idioci piją nabytą na czarnym rynku krew wampirzą. Po pierwsze, efekty są trudne do przewidzenia. Zresztą, zmienne są nie tylko skutki, lecz również czas ich trwania, mogą bowiem utrzymywać się przez
okres od dwóch tygodni do dwóch miesięcy. Po drugie, niektóre osoby po prostu wpadają w szał, gdy krew wampira łączy się z ich krwią, a czasami jest to szał morderczy. Słyszałam o dilerach, którzy sprzedawali naiwniakom krew świńską lub skażoną ludzką. Najważniejszy jednak powód, dla którego należało unikać czarnorynkowej krwi, był taki, że wampiry nienawidziły zarówno osuszaczy, jak i ich klientów (powszechnie nazywanych krewkimi). A żaden człowiek nie chciał mieć przeciwko sobie wkurzonego wampira. Tej nocy nie było „U Merlotte'a" żadnych policjantów, ani na, ani po służbie. Właściciel lokalu szalał gdzieś na czterech łapach. Wolałam nie zwracać się do Terry'ego, ponieważ nie wiedziałam, jak zareaguje. Coś jednak musiałam z tą babą zrobić! Zazwyczaj próbuję nie mieszać się w żadne sytuacje, jeśli wiedzę o nich uzyskuję jedynie dzięki telepatii. Gdybym wtrącała się za każdym razem, gdy dowiem się czegoś, co ma wpływ na otaczające mnie osoby (na przykład, gdy odkryję, że urzędnik gminny sprzeniewierzył jakąś kwotę albo jeden z miejscowych detektywów bierze łapówki), nie miałabym życia w Bon Temps, a tu przecież jest mój dom. Nie mogłam jednak pozwolić tej chuderlawej na sprzedawanie trucizny w barze Sama. Kobieta usadowiła się na pustym stołku i zamówiła piwo u Terry'ego, który przyjrzał jej się uważnie. Terry także uważał, że coś jest z nią nie tak. Poszłam odebrać następne zamówienie i stanęłam obok niej. Powinna się wykąpać, a poza tym przebywała wcześniej w budynku ogrzewanym przez kominek, w którym palono drewnem. Zmusiłam się do dotknięcia jej, gdyż w ten sposób zawsze łatwiej czyta mi się w myślach istotom ludzkim. Gdzie była krew? W kieszeni kurtki. Świetnie.
Bez zbędnych ceregieli wylałam na nią zawartość szklanki z winem. - Cholera! - warknęła, a potem zeskoczyła ze stołka barowego i bezskutecznie ścierała płyn z kurtki. - Jesteś najbardziej niezdarną kelnerką, jaką spotkałam w życiu! - Przepraszam - oznajmiłam pokornie, odstawiając tacę na kontuar. Wymieniłam szybkie spojrzenia z Terrym. - Zaraz wyczyszczę plamę specjalnym środkiem. Nie czekając na jej zgodę, zdjęłam z niej kurtkę. Zanim zrozumiała, co robię, i zaczęła się szamotać, trzymałam kurtkę w rękach. Rzuciłam ją Terry'emu. - Proszę cię, posyp brudne miejsca sodą - powiedziałam. I sprawdź, czy nie zamokło nic w kieszeniach. Stosowałam już tę sztuczkę wcześniej. Miałam szczęście, że na dworze było zimno i kobieta trzymała fiolki w kurtce, a nie w kieszeni dżinsów. Wówczas musiałabym bardziej wysilić mózgownicę. Pod kurtką kobieta nosiła bardzo stary podkoszulek z logo Dallas Cowboys. Zaczęła drżeć i zastanowiłam się, czy próbowała bardziej konwencjonalnych narkotyków. Terry posypał plamę sodą, a później, za moją radą, sięgnął do kieszeni. Popatrzył na swoją pełną dłoń z odrazą i usłyszałam brzęk, kiedy wrzucał fiolki do znajdującego się za kontuarem pojemnika na śmieci. Pozostałe przedmioty włożył do kieszeni kurtki. Kobieta otworzyła usta, chcąc krzyknąć na Terry'ego, zdała sobie jednak sprawę, że tak naprawdę nie może tego zrobić. Bellefleur patrzył wprost na nią, prowokując ją do powiedzenia czegoś na temat utraconych fiolek z krwią. Ludzie wokół nas zerkali z zainteresowaniem. Wiedzieli, że coś się dzieje, chociaż nie mieli pojęcia co, ponieważ całe zdarzenie przebiegło bardzo szybko. Kiedy Terry był pewien, że kobieta nie zacznie krzyczeć, oddał mi kurtkę.
Przytrzymałam ją, gdy jej właścicielka wsuwała ręce w rękawy, a wtedy Terry syknął: - Nie przychodź tu więcej. Pomyślałam, że jeśli będziemy wyrzucać gości w tym tempie, wkrótce bar opustoszeje. - Jesteś wsiokiem i sukinsynem - odparowała. Wszyscy otaczający nas klienci wstrzymali oddech (Terry był niemal równie nieprzewidywalny jak krewki). - Nie obchodzi mnie, jak mnie nazwiesz - odburknął. Ktoś taki jak ty nie może mnie obrazić. A teraz wynocha stąd. Odetchnęłam z ulgą. Kobieta przepchnęła się przez tłum do wyjścia. Wszyscy zgromadzeni w sali obserwowali, jak szła ku drzwiom, nawet wampir Mickey. Zauważyłam, że trzyma w rękach jakiś przedmiot, po czym uprzytomniłam sobie, że chyba zrobił jej zdjęcie telefonem komórkowym i teraz je wysyła. Byłam ciekawa do kogo. Zadałam sobie pytanie, czy kobieta dotrze dziś do domu. Terry nie spytał, skąd wiedziałam, że ta zaniedbana kobieta ma w kieszeniach coś nielegalnego. To była kolejna niesamowita sprawa, jeśli chodzi o mieszkańców Bon Temps. Plotkowano o moich zdolnościach, odkąd pamiętam. W dzieciństwie rodzice ciągali mnie po lekarzach. A jednak, mimo naocznych dowodów, prawie wszyscy, których znałam, woleli traktować mnie jak głupią i dziwaczną młodą kobietę niż jak telepatkę. Ma się rozumieć, starałam się nie przypominać im o moich zdolnościach. I trzymałam gębę na kłódkę. Terry zresztą musiał walczyć z własnymi demonami. Dostawał od państwa jakąś rentę, sprzątał też wcześnie rano bar oraz miał różne inne zajęcia. Zastępował Sama trzy, cztery razy w miesiącu. Nikt chyba nie wiedział, co robił z resztą
czasu. Kontakty z ludźmi wyczerpywały, a takie noce jak dzisiejsza były dla niego wyjątkowo koszmarne. Jakie to szczęście, że nie było go w „Merlotcie", gdy naprawdę rozpętało się tu piekło.
ROZDZIAŁ DRUGI Początkowo myślałam, że wszystko wróciło do normy. Następnej nocy w barze panował znacznie większy spokój. Sam był na miejscu, rozluźniony i pogodny, a kiedy opowiedziałam mu o zdarzeniu z dilerką, pochwalił mnie za pomysłowość. Tara nie przyszła, więc nie mogłam jej wypytać o Mickeya. Zresztą, co tak naprawdę mnie obchodził? To nie była moja sprawa, chociaż oczywiście martwiłam się o przyjaciółkę. Jeff LaBeff wrócił zażenowany awanturą ze studencikiem. Sam dowiedział się o tym incydencie, ponieważ rozmawiał przez telefon z Terrym, i dał Jeffowi ostrzeżenie. Andy Bellefleur, detektyw policji gminy Renard, czyli brat Portii, przyszedł z młodą kobietą, z którą się spotykał. Nazywa się Halleigh Robinson. Andy jest starszy ode mnie, a ja mam dwadzieścia sześć lat, Halleigh natomiast tylko dwadzieścia jeden - ledwie tyle, żeby bywać w „Merlotcie". Halleigh uczy w szkole podstawowej, jest tuż po college'u i jest naprawdę atrakcyjna - ma kasztanowe włosy sięgające płatków uszu, ogromne piwne oczy i dobrą figurę z ładnymi krągłościami. Spotykają się z Andym od około dwóch miesięcy i z tego co widziałam ich związek rozwija się w przeciętnym tempie. W głębi duszy Andy uważał, że bardzo lubi Halleigh (chociaż trochę go nudziła), i chciał się z nią kochać. Halleigh z kolei sądziła, że Andy jest przystojnym światowcem i nawet podobała jej się odnowiona rodzinna posiadłość Bellefleurów, ale przypuszczała, że jeśli prześpi się z nim, detektyw szybko z nią zerwie. Nie cierpię wiedzieć o związkach miłosnych konkretnych osób więcej niż one same, jednak niezależnie od tego, jak bardzo się bronię, pewne szczegóły przeciekają i po prostu je znam.
Tej nocy, tuż przed zamknięciem, do baru weszła Claudine. Claudine ma metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, czarne falujące włosy, które opadają jej na plecy, i bladą, niemal lekko siną skórę, która wygląda na cienką i lśni jak na śliwce. Jej stroje przyciągają uwagę. Dzisiejszego wieczoru nosiła kostium ze spodniami w kolorze terakoty, który ładnie leżał na jej ciele amazonki. Za dnia Claudine pracuje w dziale reklamacji dużego sklepu w centrum handlowym w Ruston. Żałowałam, że nie przyprowadziła ze sobą brata Claude'a. Jego widok stanowi ucztę dla oczu i lubię na niego patrzeć, choć raczej bez wzajemności. Claude jest wróżem. Dosłownie. A Claudine, oczywiście, wróżką. Pomachała do mnie nad głowami innych gości. Ja również do niej pomachałam i się uśmiechnęłam. W towarzystwie Claudine wszyscy są szczęśliwi, a ona pozostaje radosna, dopóki wokół niej nie ma wampirów. Claudine jest nieobliczalna i bywa zabawna, chociaż - jak wszystkie wróżki - kiedy się rozzłości, jest groźna niczym tygrys. Na szczęście, rzadko wpada w gniew. Wróżki zajmują wyjątkowe miejsce w hierarchii stworzeń magicznych. Na razie nie wiem dokładnie, dlaczego tak jest, ale prędzej czy później na pewno odkryję tę prawidłowość. Każdy mężczyzna w barze pożerał Claudine wzrokiem, a ona odpowiadała tym samym. Przez chwilę patrzyła na Andy'ego Bellefleura z rozmarzeniem w oczach, toteż Halleigh Robinson obrzucała ją piorunującym spojrzeniem, naprawdę jadowitym - do momentu, w którym przypomniała sobie, że jest słodką dziewczyną z Południa. Ale Claudine straciła zainteresowanie Andym, gdy odkryła, że funkcjonariusz pije herbatę mrożoną z cytryną. Wróżki nie lubią cytryn jeszcze bardziej niż wampiry czosnku.
Claudine dotarła wreszcie do mnie i uściskała mnie czule, ku zazdrości wszystkich mężczyzn w barze. Wzięła mnie za rękę i zaciągnęła do biura Sama. Szłam za nią z czystej ciekawości. - Moja droga przyjaciółko - zagaiła - mam dla ciebie złe wieści. - Co takiego? Mój dobry nastrój w ułamku sekundy zmienił się w strach. - Była strzelanina dziś nad ranem. Postrzelono jednego z pumołaków. - O nie! Jason! Dlaczego któryś z jego przyjaciół nie zadzwonił do mnie do pracy? - Nie, nie, Sookie, twojemu bratu nic się nie stało. Postrzelono Calvina Norrisa. Byłam w szoku. Jason mnie nie powiadomił i musiałam dowiadywać się tego od kogoś innego? - Nie żyje? - spytałam, słysząc, że głos mi drży. Nie byłam blisko z Calvinem - na pewno nie - a jednak wiadomość mną wstrząsnęła. Tydzień temu przecież śmiertelnie postrzelono nastolatkę nazwiskiem Heather Kinman. Co się dzieje w naszym Bon Temps? - Otrzymał postrzał w pierś. Żyje, ale jest bardzo ciężko ranny. - Leży w szpitalu? - Tak, bratanice zawiozły go do Grainger Memorial. Miasto Grainger znajdowało się dużo dalej na południe od Hotshot, lecz było do niego bliżej niż do okręgowego szpitala w Clarice. - Kto to zrobił? - Nie wiadomo. Ktoś postrzelił go wcześnie rano, gdy jechał do pracy. Wrócił do domu ze swojej... hmm... comiesięcznej przemiany i jechał do miasta na dyżur.
Calvin pracuje w Norcross. - Jak się tego wszystkiego dowiedziałaś? - Jeden z jego kuzynów przyszedł do sklepu po piżamy dla Calvina, ponieważ żadnej nie posiadał. Podejrzewam, że sypia na golasa - dodała. - Nie wiem, jak zamierzają włożyć piżamę na bandaże. Może tylko potrzebowali spodni...? Calvinowi na pewno nie spodobałaby się ta okropna szpitalna kiecka. Claudine lubiła się rozgadać. - Dzięki, że mi powiedziałaś - wtrąciłam. Ciekawiło mnie, skąd kuzyn Całvina znał Claudine, ale nie zamierzałam pytać. - W porządku. Uznałam, że chciałabyś wiedzieć. Heather Kinman również była zmiennokształtną. Pewnie nie miałaś o tym pojęcia. Przemyśl to. Claudine pocałowała mnie w czoło - wróżki są bardzo uczuciowe - i wróciłyśmy do sali barowej. Naprawdę mnie zaskoczyła, choć sama zachowywała się jak zwykle. Zamówiła drinka 7 & 7 i równo w dwie minuty otoczyli ją zalotnicy. Wróżka nigdy nie wychodziła z żadnym z nich, lecz ich najwyraźniej bawił sam flirt. A Claudine pewnie syciła się ich podziwem i okazywaną uwagą. Nawet Sam posyłał jej pełne zachwytu uśmiechy, zresztą i ona nie pozostawała mu dłużna. Nim zamknęliśmy bar, Claudine wyszła i wróciła do Monroe, a wtedy przekazałam Samowi informacje o Norrisie. Opowieść przeraziła go równie mocno jak mnie. Chociaż Calvin Norris był przywódcą małej społeczności zmiennokształtnych z Hotshot, reszta świata znała go jako poważnego, spokojnego kawalera z własnym domem i dobrą pracą brygadzisty w miejscowym tartaku. Trudno było sobie wyobrazić powody, dla których ktoś próbował go zabić. Sam postanowił wysłać kwiaty od personelu baru.
Włożyłam płaszcz i wyszłam tylnymi drzwiami tuż przed Merlotte'em. Usłyszałam, że za mną szef zamyka lokal na klucz. Nagle przypomniałam sobie, że kończy nam się butelkowana krew, i odwróciłam się do Sama, by mu o tym powiedzieć. Dostrzegł to i znieruchomiał, cierpliwie czekając, aż się odezwę. W okamgnieniu jednak jego mina zmieniła się z wyczekującej w zaszokowaną, ciemnoczerwona plama zaczęła zabarwiać lewą nogawkę, i równocześnie dotarł do mnie odgłos wystrzału. A potem krew była wszędzie, Sam Merlotte padł na ziemię, a ja zaczęłam krzyczeć.
ROZDZIAŁ TRZECI Nigdy przedtem nie musiałam płacić za wstęp do „Fangtasii". Te kilka razy, kiedy wchodziłam głównym wejściem, towarzyszył mi jakiś wampir. Teraz jednak byłam sama i miałam dziwne wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Byłam wyczerpana po szczególnie długiej nocy - siedziałam w szpitalu aż do szóstej rano, a po powrocie do domu przespałam zaledwie kilka nerwowych godzin. Pam przyjmowała opłaty za wejście i wskazywała klientom wolne stoliki. Nosiła długi, zwiewny, czarny strój, który zwykle wkładała, kiedy pełniła dyżur przy wejściu. Pam nigdy nie wygląda na szczęśliwą, gdy musi się przebierać, żeby przybrać wizerunek wampirzycy z legend. Była istotą z krwi i kości, czym się szczyciła. Gustowała raczej w pastelowych spodniach i lekkich mokasynach. Mój widok zaskoczył ją tak bardzo, jak tylko coś może zaskoczyć wampira. - Sookie - zagaiła - byłaś umówiona z Erikiem? Przyjęła ode mnie pieniądze, nawet nie mrugnąwszy okiem. Naprawdę ucieszyłam się, gdy ją zobaczyłam. Żałosne, co? Nie mam wielu przyjaciół i cenię sobie tych nielicznych, których mam, nawet jeśli podejrzewam, że marzą o dopadnięciu mnie w ciemnej alejce, gdzie mogliby bezpiecznie ugryźć mnie w szyję. - Nie, ale muszę z nim porozmawiać. Interesy dorzuciłam pospiesznie. Nie chciałam, by ktokolwiek myślał, że zabiegam o uwagę głównego ważniaka martwych ze Shreveport, nazywanego przez wampiry „szeryfem". Zrzuciłam nowiutki płaszcz w kolorze żurawinowym, złożyłam go starannie i przerzuciłam sobie przez ramię. Z kolumn dobiegał łagodny głos wieczornej
didżejki o wdzięcznym imieniu Zwłoki Connie, prowadzącej program WDED, wampirzej radiostacji z Baton Rouge. - A teraz piosenka dla wszystkich mętów, które grasowały i wyły w tym tygodniu... - mówiła. - Bad Moon Rising, stary przebój Creedence Clearwater Revival. Zwłoki Connie nadawała najwyraźniej również dla zmiennokształtnych. - Poczekaj przy barze, powiem mu, że tu jesteś - poleciła mi Pam. - Popatrz sobie na nowego barmana. Barmani nie zagrzewali długo miejsca w „Fangtasii". Eric i Pam zawsze próbowali zatrudniać na to stanowisko jakąś barwną postać, gdyż egzotyczny barman przyciąga więcej turystów - ciekawskich istot ludzkich, które przybywały pełnymi autobusami, chcąc zasmakować innego świata. Barmani byli bardzo popularni, a jednak, z jakiegoś powodu, szybko ginęli. Gdy zajęłam jeden z wysokich stołków barowych, nowy barman posłał mi uśmiech, błyskając śnieżnobiałymi zębami. Było na kim oko zawiesić. Miał gęste, sięgające ramion, mocno kręcone kasztanowe włosy oraz wąsy i brodę w stylu malarza Antona van Dycka. Lewe oko przesłonił czarną przepaską. Ponieważ twarz miał pociągłą i o wydatnych rysach, jego zarost natychmiast przykuwał spojrzenie. Mężczyzna był mniej więcej mojego wzrostu, czyli mierzył jakiś metr sześćdziesiąt siedem, nosił długą, czarną, artystowską koszulę, wyłożoną na czarne spodnie, oraz wysokie czarne kozaki. Miałam wrażenie, że brakuje mu jedynie bandany na głowie i pistoletu. - Może papugę na ramię? - mruknęłam. - Ach, droga pani, nie pani pierwsza podsuwa mi tę myśl. - Mówił niskim przyjemnym barytonem. - Ale wiem, że istnieją regulacje departamentu zdrowia, które zabraniają przebywać niezamkniętym w klatce ptakom w placówkach
serwujących drinki. - Skłonił mi się tak nisko, jak pozwalała mu na to wąska przestrzeń za barem. - Mogę zaproponować pani jakiś napój i mieć zaszczyt poznania pani imienia? Musiałam się uśmiechnąć. - Oczywiście, sir. Nazywam się Sookie Stackhouse. Wyczuł, że jestem inna. Wampiry niemal zawsze to wychwytują. Czyli że nieumarli zwykle mnie zauważają, a ludzie nie. Nieco paradoksalne jest to, że nie potrafię czytać w myślach właśnie tym stworzeniom, które uważają, że mój dar wyróżnia mnie spośród reszty rasy ludzkiej, podczas gdy ludzie wolą mnie uważać za chorą umysłowo niż przypisać mi jakieś niezwykłe zdolności. Kobieta na stołku obok (karty kredytowe blisko limitu, syn cierpi na zaburzenia koncentracji) częściowo odwróciła się do mnie i słuchała. Była zazdrosna, szczególnie że przez ostatnie pół godziny bezskutecznie usiłowała przyciągnąć uwagę barmana. Zmierzyła mnie wzrokiem, starając się ustalić, z jakiej przyczyny wampir postanowił rozpocząć rozmowę właśnie ze mną. Moja osoba wcale nie zrobiła na niej wrażenia. - Ogromnie mi miło, że mogę panią poznać, jasna panienko - powiedział barman gładko, a ja wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. No cóż, na pewno byłam „jasna" - w tym znaczeniu, że miałam blond włosy i niebieskie oczy. Wampir bacznie mi się przypatrywał, ale jako kelnerka byłam do tego przyzwyczajona. Przynajmniej nie gapił się po chamsku. A wierzcie mi, że kelnerki potrafią dostrzec różnicę między zwyczajną oceną a obleśną i jednoznaczną propozycją. - Założę się o sporą sumkę, że nie jest panienką - wtrąciła moja sąsiadka. Miała rację, lecz nie w tym rzecz.
- Musi być pani uprzejma dla innych gości - pouczył ją wampir z kolejną wersją uśmiechu. Nie tylko nieznacznie wysunął kły, ale zauważyłam także krzywe (choć cudownie białe) zęby. Amerykańskie standardy dotyczące prostych zębów to przecież nowość. - Nikt nie będzie mi mówił, jak się zachowywać - odparła kobieta agresywnie. Była w ponurym nastroju, ponieważ wieczór nie rozwijał się tak, jak sobie zaplanowała. Sądziła, że łatwiej będzie zwabić jakiegoś wampira, mało tego - że każdy wampir uzna jej zainteresowanie jego osobą za szczyt szczęścia. Chciała, by ugryzł ją w szyję, gdyby tylko pokrył debet na jej kartach kredytowych. Jawnie przeceniała znaczenie własnej osoby, nie doceniała natomiast wampirów. - Przepraszam, proszę pani, ale skoro przebywa pani w „Fangtasii", mam prawo mówić jej, jak należy się tutaj zachowywać - odparował barman. Ustąpiła, gdyż poskromił ją spojrzeniem, a ja zadałam sobie pytanie, czy przy okazji jej nie oczarował. - Nazywam się - zwrócił się ponownie w moją stronę - Charles Twining. - Miło mi pana poznać - odrzekłam. - Coś do picia? - Tak, poproszę. Piwo imbirowe. Po spotkaniu z Erikiem musiałam przecież wrócić samochodem do Bon Temps. Uniósł brwi, ale nalał mi napój do szklanki, którą postawił na serwetce przede mną. Zapłaciłam i wrzuciłam do słoiczka hojny napiwek. Na małej białej serwetce dostrzegłam symbol dwóch kłów oraz jedną czerwoną kroplę spadającą z prawego. Ach, te wykonane na zamówienie serwetki dla wampirzego baru. Nazwę lokalu wydrukowano krzykliwie czerwonym pismem na przeciwległym rogu serwetki, w tym samym stylu
co napis przed wejściem do baru. Ślicznie. Sprzedawano tu także podkoszulki z witryny w narożniku oraz szklanki oznakowane identycznym logo. Pod symbolem był podpis: „Fangtasia. Bar wampirzy". W ostatnich kilku miesiącach wiedza Erica z zakresu reklamy i marketingu najwyraźniej niepomiernie wzrosła. Czekając, aż Eric do mnie przyjdzie, obserwowałam Charlesa Twininga przy pracy. Był uprzejmy dla wszystkich, drinki przygotowywał szybko i nigdy się nie złościł. Jego technika podobała mi się dużo bardziej niż metody Chowa, poprzedniego barmana, przy którym goście lokalu zawsze mieli uczucie, że robi im łaskę, że w ogóle raczy przynieść drinka. Długi Cień, barman, który pracował tu przed Chowem, z kolei za bardzo lubił towarzystwo klientek, co nierzadko powodowało w barze konflikty. Zatopiona w myślach nie zdawałam sobie sprawy, że Charles Twining stoi za barem tuż przede mną. - Panno Stackhouse - powiedział nagle - wolno mi powiedzieć, że uroczo pani dziś wieczorem wygląda? - Dziękuję, panie Twining - odrzekłam, dając się ponieść nastrojowi chwili. Spojrzenie jedynego widocznego czarnego oka barmana sugerowało mi, że facet jest pierwszorzędnym draniem, i nie ufałam mu na tyle, by zbliżyć się do niego bardziej niż na bezpieczną dla mnie odległość, czyli pół metra. (Skutki mojego ostatniego zastrzyku krwi wampirzej już ustąpiły i stałam się na powrót normalną, słabą dziewczyną. Hej, nie jestem ćpunką - przyjęłam krew, ponieważ była to nadzwyczajna sytuacja wymagająca ode mnie dodatkowej siły!). Nie tylko cechowałam się więc przeciętną dla dwudziestokilkuletniej kobiety wytrzymałością, ale także mój wygląd powoli stawał się zwyczajny; przestałam być
wyjątkowo atrakcyjna dzięki wampirzej krwi. Nie wystroiłam się też dziś przesadnie, wolałam bowiem, by Eric nie myślał, że ubrałam się starannie właśnie dla niego. Z drugiej strony nie chciałam również wyglądać jak flejtuch, miałam więc na sobie błękitne dżinsy biodrówki i puszysty biały sweterek z długimi rękawami i dekoltem w łódkę. Był króciutki, sięgał ledwie talii, więc gdy szłam, było mi widać kawałek brzuszka. Ten brzuch nie był na szczęście biały jak mąka - dzięki wizycie w solarium, które mieściło się w wypożyczalni kaset wideo. - Proszę, droga pani, mów mi Charles - oznajmił Twining, przyciskając rękę do serca. Mimo zmęczenia roześmiałam się głośno. Teatralności tego gestu bynajmniej nie zmniejszał fakt, że serce Charlesa nie biło. - Oczywiście - zgodziłam się grzecznie. - O ile będziesz mówił do mnie Sookie. Przewrócił okiem, jak gdyby nie mógł zwalczyć napływu emocji, a ja ponownie się roześmiałam. W tym momencie Pam klepnęła mnie w ramię. - Jeśli możesz oderwać się od swojego nowego kolegi, Eric jest teraz wolny. Skinęłam głową Charlesowi i zeskoczyłam ze stołka, po czym podążyłam za wampirzycą. Ku mojemu zaskoczeniu nie poprowadziła mnie na tyły, do biura Erica, lecz do jednej z ław. Widocznie dziś wieczorem Eric pełnił dyżur w barze. Wszystkie wampiry ze strefy Shreveport musiały kilka godzin tygodniowo przesiedzieć w „Fangtasii", dzięki czemu turyści stale pragnęli tam bywać. Bar wampirzy bez prawdziwych wampirów długo by nie pociągnął. Eric dawał zatem dobry przykład swoim podwładnym, od czasu do czasu, lecz regularnie przesiadując w lokalu.
Zwykle szeryf Piątej Strefy wybierał środek sali, lecz dziś wieczorem zajął kanapę przy ławie w rogu. Obserwował mnie, gdy podchodziłam. Wiedziałam, że lustruje moje dżinsy, które były bardzo obcisłe, płaski brzuch oraz miękki, puszysty, biały sweter, który opinał mój duży, naturalny biust. Pomyślałam, że trzeba było włożyć najbrzydsze ciuchy. (Wierzcie, mam mnóstwo brzydkich ubrań w szafie). W dodatku nie powinnam przychodzić tu w żurawinowym płaszczu, który dostałam właśnie od Erica. Tak, należało zrobić absolutnie wszystko, by nie wyglądać dobrze z punktu widzenia wampira - taki miałam cel. Chyba nie do końca mi się udało. Eric wysunął się zza ławy, wstał i się wyprostował. Eric jest wysoki, ma ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Długie jasne włosy opadały mu na plecy, niebieskie oczy błyszczały w bladej, wręcz białej twarzy. Eric ma wyraźne rysy twarzy wydatne kości policzkowe i nieco kwadratową szczękę. Wygląda jak wiking - awanturnik, taki, który potrafił błyskawicznie splądrować niemałą wioskę. I pewnie kiedyś tym właśnie się zajmował. Jak wspomniałam, wampiry nie podają sobie ręki, chyba że w nadzwyczajnych okolicznościach, zresztą nie oczekiwałam jakiegoś szczególnego powitania. A jednak Eric pochylił się nade mną i dotknął wargami mojego policzka, a później ponad miarę przedłużał pocałunek, jak gdyby dawał mi w ten sposób do zrozumienia, że pragnie mnie uwieść. Nie pamiętał, że już wcześniej całował niemal każdy centymetr ciała Sookie Stackhouse. Że byliśmy ze sobą tak blisko, jak tylko może być mężczyzna z kobietą. Eric po prostu niczego z tego okresu nie pamiętał. A ja wolałam, żeby tak zostało. No cóż, właściwie wcale tego nie chciałam, wiedziałam jednak, że tak jest lepiej. - Jaki ładny lakier do paznokci - powiedział i uśmiechnął się.
Eric mówi z lekkim akcentem. Angielski to jego drugi język; hmm, co najmniej drugi, bo może i dwudziesty piąty. Próbowałam nie odwzajemnić uśmiechu, ale jego komplement sprawił mi przyjemność. Spodobało mi się, że Eric zauważył u mnie nowy szczegół. Do niedawna nie zapuszczałam paznokci, a teraz pomalowałam je na piękny głęboki odcień czerwieni - właściwie na kolor żurawinowy, który pasował do płaszcza. - Dziękuję - mruknęłam. - Jak się miewasz? - Och, świetnie. Uniósł jasne brwi. Wampiry nie miewają kłopotów ze zdrowiem. Eric machnął ręką ku pustej kanapie naprzeciwko niego, toteż usiadłam. - Panujesz nad wszystkim... bez problemów? poprawiłam się. Kilka tygodni wcześniej pewna czarownica spowodowała u Erica amnezję i minęło kilka dni, zanim odzyskał poczucie tożsamości. Na czas amnezji Pam ukryła go w moim domu, przed czarownicą, która rzuciła na niego czar. No i ulegliśmy żądzy... Wiele razy. - To jak jazda na rowerze - odparł Eric, a ja wyostrzyłam słuch. (Chociaż równocześnie zastanawiałam się, kiedy wynaleziono rowery i czy Eric kiedykolwiek jeździł). Dzwonił do mnie pan Długiego Cienia, Indianin imieniem... chyba Gorący Deszcz. Na pewno pamiętasz Długiego Cienia. - Właśnie o nim myślałam - odrzekłam. Długi Cień był pierwszym barmanem w „Fangtasii". Okradł Erica, lecz Eric go nie podejrzewał, toteż zmusił mnie do przesłuchania barmanek i innych ludzi pracujących w barze, aż odkryję sprawcę. Dwie sekundy przed dopadnięciem przez Długiego Cienia mojego gardła Eric zabił go tradycyjnym drewnianym kołkiem. Wywnioskowałam wtedy, że zabicie innego wampira to bardzo poważna sprawa i Eric
musiał zapłacić za swój czyn wysoką grzywnę - wówczas nie wiedziałam komu, teraz natomiast byłam pewna, że pieniądze trafiły właśnie do kieszeni Gorącego Deszczu. Gdyby Eric zabił Długiego Cienia bez powodu, na pewno otrzymałby również inne kary dyscyplinarne. Wolałam ich nie znać. Niech pozostaną tajemnicą. - Czego chciał Gorący Deszcz? - spytałam. - Powiadomił mnie, że chociaż zapłaciłem cenę wyznaczoną przez sędziego, on nie jest usatysfakcjonowany. - Chciał więcej pieniędzy? - Nie sądzę. Uważał raczej, że rekompensata finansowa nie wystarczy. - Wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o mnie, sprawa jest załatwiona. - Eric wypił łyk krwi syntetycznej, rozparł się na kanapie i popatrzył na mnie w nieodgadniony sposób swymi niebieskimi oczyma. - Podobnie jak mój mały epizod z pamięcią. Kryzys minął, czarownice nie żyją, porządek wrócił na mój niewielki kawałek Luizjany. Co u ciebie? - Och, jestem tu w konkretnej sprawie - oznajmiłam i przywołałam poważną minę. - Co mogę dla ciebie zrobić, moja droga Sookie? zapytał. - Sam chce cię o coś spytać - odpowiedziałam. - I przysyła ciebie z tym pytaniem. Jest bardzo sprytny czy bardzo głupi? - Ani jedno, ani drugie - zapewniłam go, usiłując zapanować nad opryskliwym tonem. - Ma złamaną nogę. Właściwie złamał ją ubiegłej nocy. A dokładniej, został postrzelony. - Jak to się stało? - Eric nadstawił uszu. Wyjaśniłam. Zadrżałam, opowiadając, jak Sam i ja zostaliśmy we dwoje. I jak cicha była noc.
- Arlene właśnie opuściła parking. Pojechała do domu o niczym nie wiedząc. Nowa kucharka, Sweetie... również akurat się ulotniła. Ktoś strzelił do Sama z drzew na północnej ścianie parkingu. Ponownie zadygotałam, tym razem ze strachu. - Jak blisko byliście? - Ach - szepnęłam i głos mi zadrżał. - Ja byłam naprawdę blisko. Ledwie odwróciłam się do... A potem on... Wszędzie była krew. Twarz Erica stwardniała niczym marmur. - Co zrobiłaś? - Dzięki Bogu, Sam miał telefon komórkowy w kieszeni. Trzymałam jedną rękę na dziurze w jego nodze, a drugą wystukałam numer pogotowia. - Jak się czuje? - No cóż. - Wzięłam głęboki wdech i starałam się nad sobą panować. - Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności - powiedziałam całkiem spokojnie. Byłam z siebie dumna. - Ale oczywiście nie będzie mógł pracować przez jakiś czas, podczas gdy... Tak wiele dziwnych rzeczy dzieje się w barze ostatnio... Nasz rezerwowy barman nie da rady pracować więcej niż kilka nocy w tygodniu. Terry jest trochę... chory. - Więc o co prosi mnie Sam? - Pyta, czy mógłby pożyczyć od ciebie jakiegoś barmana do momentu, aż noga pozwoli mu na powrót do pracy. - Dlaczego prosi o to mnie, a nie przywódcę stada ze Shreveport? Zmiennokształtni rzadko się organizują, wyjątek stanowią miejskie wilkołaki. Eric miał rację: byłoby znacznie logiczniej, gdyby Sam zwrócił się do pułkownika Flooda. Spuściłam wzrok i zapatrzyłam się na swoje dłonie, którymi obejmowałam szklankę z piwem imbirowym.
- W Bon Temps ktoś strzela do zmiennokształtnych i do wilkołaków - tłumaczyłam. Mówiłam bardzo cicho. Wiedziałam, że Eric mnie usłyszy mimo głośnej muzyki i rozmów w barze. Dokładnie w tym momencie jakiś mężczyzna podszedł do naszej ławy. Był to młody żołnierz z bazy lotnictwa wojskowego Barksdale, która jest częścią rejonu Shreveport. (Zaszufladkowałam go natychmiast dzięki wymowie, sprawności fizycznej i przebiegającym obok kumplom, którzy wyglądali niemal jak klony). Żołnierz chwiał się na nogach przez długą chwilę, patrząc to na mnie, to na Erica. - Hej, ty - powiedział do mnie i dźgnął moje ramię. Uniosłam wzrok, godząc się z nieuniknionym stanem rzeczy. Niektóre osoby same proszą się o nieszczęście, zwłaszcza kiedy sobie wypiją. Ten dobrze zbudowany młody mężczyzna ostrzyżony na jeżyka był daleko od domu i postanowił się sprawdzić. Mało czego nie lubię bardziej niż zwrotów typu „Hej, ty" i wbijania mi palca w ramię. Ale próbowałam spojrzeć na niego uprzejmie. Miał okrągłą twarz i wielkie ciemne oczy, małe usta i gęste ciemne brwi. Nosił czystą bluzę od munduru i wyprasowane spodnie khaki. Był dobrze przygotowany na konfrontację. - Nie sądzę, żebym cię znała - zauważyłam łagodnie, starając się rozładować sytuację. - Nie powinnaś siedzieć z wampirem - wytknął mi. Żywe dziewczyny nie powinny się zadawać z martwymi. Ile razy już to słyszałam? Jeszcze dzwonią mi w uszach tego rodzaju bzdury z czasów, kiedy spotykałam się z Billem Comptonem. - A ty, Dave, powinieneś raczej wrócić do kolegów. Na pewno nie chcesz, żeby twoja mama odebrała telefon stąd i
dowiedziała się, że zostałeś zabity podczas barowej bójki gdzieś w Luizjanie. Szczególnie w wampirzym barze, prawda? - Skąd znasz moje imię? - spytał powoli. - To chyba nie ma znaczenia, zgadza się? Kątem oka zobaczyłam, że Eric kręci głową. Nie miał zwyczaju łagodnie rozwiązywać tego typu konfliktów. Nagle Dave zaczął się uspokajać. - Skąd tyle o mnie wiesz? - spytał bardziej opanowanym głosem. - Miałam wizję - odparłam poważnie. - Potrafię odczytać numer prawa jazdy, które masz w spodniach. Uśmiechnął się. - Hej, może widzisz coś jeszcze w moich spodniach? Odwzajemniłam się uśmiechem. - Masz szczęście, Dave - powiedziałam niejednoznacznie. - Zrozum, przyszłam tutaj pogadać o interesach z tym facetem, więc gdybyś mógł nas zostawić... - Okej, wybacz, ja... - Nie ma sprawy - ucięłam. Wrócił do pozostałych żołnierzy pewnym siebie krokiem. Byłam przekonana, że przekaże im mocno ubarwioną wersję naszej rozmowy. Chociaż klienci baru usiłowali udawać, że nie przyglądają się zdarzeniu, które mogło doprowadzić do poważnej awantury, teraz, gdy Eric przesunął wzrokiem po gościach przy okolicznych stolikach, wszyscy jak jeden udawali nagle czymś zajętych. - Zaczęłaś coś mówić, gdy tak niegrzecznie przerwano nam rozmowę - zauważył. Nie pytając o moją zgodę, kelnerka przyniosła mi świeży napój i postawiła przede mną, zabierając pustą szklankę. Każdego, kto siedział z Erikiem przy jednym stoliku, traktowano tu wyjątkowo.
- Tak. Sam nie jest jedynym zmiennokształtnym, którego postrzelono ostatnio w Bon Temps. Kilka dni temu Calvin Norris otrzymał postrzał w pierś. Calvin jest pumołakiem. A jeszcze wcześniej zastrzelono Heather Kinman. Miała zaledwie dziewiętnaście lat i była lisołaczycą. - Wciąż nie dostrzegam w tym niczego interesującego oświadczył Eric. - Ericu, zabito ją! Nadal patrzył na mnie pytająco. Zacisnęłam zęby i powstrzymałam się przed tłumaczeniem, jaką ładną dziewczyną była Heather Kinman. Dopiero co ukończyła liceum i podjęła swoją pierwszą pracę jako ekspedientka w sklepie z artykułami biurowymi w Bon Temps. Piła akurat mrożony koktajl mleczny w "Sonic", gdy ktoś ją zastrzelił. Dziś technicy w laboratorium kryminalistycznym porównają kulę z nogi Sama z tą, która zabiła Heather, oraz z tą z piersi Calvina. Przypuszczałam, że kule będą identyczne. - Próbuję wyjaśnić ci, dlaczego Sam nie chciał prosić o interwencję czy pomoc innego zmiennokształtnego ani wilkołaka - mruknęłam przez zaciśnięte zęby. - Sam uważa, że to mogłoby taką osobę narazić na niebezpieczeństwo. A w okolicy nie ma ani jednej istoty ludzkiej, która ma odpowiednie kwalifikacje na to stanowisko. Z tego względu poprosił mnie, żebym przyszła porozmawiać z tobą. - Kiedy mieszkałem u ciebie w domu, Sookie... - zaczął. Jęknęłam. - Och, Ericu, przestań! Wampira denerwowało, że nie pamięta, co przydarzyło mu się w okresie, gdy pozostawał we władzy czarów. - Któregoś dnia sobie przypomnę - oznajmił niemal obrażonym tonem.
Kiedy przypomni sobie wszystko, będzie również pamiętał nasze miłosne igraszki. Oraz kobietę, która czekała na mnie w kuchni ze strzelbą. Dowie się, że uratował mi życie, ponieważ przyjął przeznaczony dla mnie pocisk. I że zastrzeliłam napastniczkę, a on pozbył się ciała. Zda sobie sprawę, że ma nade mną ogromną władzę. I to na zawsze. Może także przypomni sobie, że zadurzył się we mnie tak bardzo, że zaproponował rezygnację ze wszystkich pełnionych funkcji i chciał żyć ze mną, w Bon Temps. Wspomnienie o naszych rozkosznych nocach sprawiłoby mu przyjemność. Świadomość władzy nade mną na pewno też. Ale z tej ostatniej kwestii na pewno by się nie cieszył. - Tak - odparłam cicho i spuściłam wzrok na swoje dłonie. - Któregoś dnia bez wątpienia wszystko sobie przypomnisz. Stacja WDED nadawała starą piosenkę Boba Segera, Night Moves. Zauważyłam, że Pam wiruje bez skrępowania w samotnym tańcu. Jej nienaturalnie silne i zwinne ciało wyginało się i kręciło w sposób niedostępny dla człowieka. Chciałabym zobaczyć, jak tańczy do muzyki granej na żywo przez wampiry. Och, powinniście posłuchać kiedyś zespołów wampirzych. Nigdy nie zapomnielibyście takiego przeżycia. Występują przede wszystkim w Nowym Orleanie i San Francisco, czasami w Savannah lub w Miami. Ale kiedy spotykałam się z Billem, przyprowadził mnie którejś nocy do „Fangtasii" na występ grupy, która później udawała się dalej na południe, właśnie do Nowego Orleanu. Główny wokalista grupy, która nazywała się Renfield's Masters, śpiewając balladę, płakał krwawymi łzami.
- Sam postąpił sprytnie, wysyłając cię do mnie stwierdził Eric po długiej pauzie. Nic na to nie odpowiedziałam. - Mam kogoś takiego - dodał. Poczułam ulgę i rozluźniłam mięśnie ramion. Skupiłam wzrok na swoich rękach i zrobiłam głęboki wdech. Kiedy zerknęłam na Erica, dostrzegłam, że rozgląda się po barze i patrzy na swoje wampiry. Większość z nich spotkałam gdzieś w przelocie. Thalia miała długie czarne pukle spływające na plecy, a jej profil można by opisać jako klasyczny. Mówiła z silnym akcentem sądziłam, że greckim; była też szybka i temperamentna. Wampirzyca Indira była maleńką Hinduską o sarnich oczach i z kropką między brwiami. Nikt nie traktował jej poważnie, dopóki sprawy nie zaczynały wymykać się spod kontroli. Maxwell Lee był Afroamerykaninem, który działał w bankowości inwestycyjnej. Chociaż był silny jak każdy wampir, preferował bardziej intelektualne rozrywki niż praca wykidajły. - A może wyślę wam Charlesa? Eric powiedział to niedbale, ale dobrze wiedziałam, że tylko udaje obojętność. - Albo Pam - odrzekłam. - Albo kogoś innego, byle potrafił zapanować nad klientami. Obserwowałam, jak Thalia zgniata w palcach metalowy kubek, by wywrzeć wrażenie na człowieku, który usiłował ją poderwać. Mężczyzna pobladł i szybko wrócił do stolika. Niektóre wampiry lubią towarzystwo ludzi, lecz Thalia wyraźnie do nich nie należała. - Charles jest najmniej chimerycznym wampirem, jakiego spotkałem, chociaż przyznam, że nie znam go zbyt dobrze. Pracuje u nas od dwóch tygodni. - Macie tu chyba spory ruch.
- Mogę ci go wypożyczyć. - Eric posłał mi wyniosłe spojrzenie, które mówiło całkiem wyraźnie, że tylko on decyduje, czym mają się zajmować jego pracownicy. - Hmm... No dobra. Klientom „Merlotte'a" bez wątpienia bardzo spodoba się pirat za barem, w następstwie czego na pewno zwiększą się dochody Sama. - Oto warunki - ciągnął Eric, wbijając we mnie wzrok. Sam dostarczy nieograniczoną ilość krwi dla Charlesa i znajdzie dla niego bezpieczną kryjówkę na dzień. Może chcesz zabrać go do swojego domu, tak jak przyjęłaś mnie? - Nie mogłabym - odparłam z oburzeniem. - Nie prowadzę hotelu dla wędrownych wampirów. W tle Frank Sinatra zaczął śpiewać półgłosem Strangers in the Night. - Och, oczywiście, zapomniałem. Ale otrzymałaś przecież szczodrą zapłatę za mój pobyt. Uderzył w czułą strunę. Rzeczywiście, tak było. Wzdrygnęłam się. - Cóż, to był pomysł mojego brata - odrzekłam. Widziałam, że Ericowi płoną oczy, i mocno się zarumieniłam. Potwierdziłam jedynie jego podejrzenia. - Ale miał absolutną rację - dodałam z przekonaniem. - Dlaczego miałabym za darmo ukrywać u siebie wampira? Zresztą potrzebowałam pieniędzy. - Wydałaś już te pięćdziesiąt tysięcy? - spytał bardzo spokojnie Eric. - Czy Jason poprosił o swoją część? - Nie twój interes - odburknęłam głosem dokładnie tak ostrym i oburzonym, jak to sobie zamierzyłam. Dałam Jasonowi tylko dwadzieścia procent tej kwoty. Właściwie nie poprosił, chociaż w mojej opinii jawnie oczekiwał udziału. Ponieważ potrzebowałam pieniędzy
znacznie bardziej niż on, zatrzymałam więcej, niż pierwotnie zaplanowałam. Nie miałam ubezpieczenia zdrowotnego, a Jasonowi, oczywiście, opłacała je gmina. Zaczęły mnie nawiedzać różne myśli: „Co będzie, jeśli zostanę kaleką? Co, jeśli złamię rękę albo będę musiała pójść na operację usunięcia wyrostka robaczkowego?". Nie dość, że nie będę mogła pracować, to dostanę jeszcze do zapłacenia rachunek ze szpitala. A w obecnych czasach każdy dzień pobytu w szpitalu jest niezwykle kosztowny. Wiem, co mówię, bo zapłaciłam kilka razy lekarzom podczas ubiegłego roku i te rachunki naprawdę obciążyły mój budżet. Teraz ogromnie się cieszyłam z własnej zapobiegliwości. Zazwyczaj nie zastanawiam się nad przyszłością, ponieważ przywykłam żyć chwilą, z dnia na dzień. Ale postrzelenie Sama otworzyło mi oczy na pewne sprawy. Ostatnio myślałam o tym, jak bardzo potrzebuję nowego samochodu... hmm, to znaczy, nowego używanego samochodu. Uprzytomniłam sobie, jak strasznie wyblakłe są zasłonki w salonie i jak przyjemnie byłoby zamówić nowe ze sklepu JCPenney. Przemknęło mi nawet przez głowę, że byłoby zabawnie kupić sukienkę nie na wyprzedaży. Po wypadku Sama o wszystkich tych głupstwach natychmiast zapomniałam. Kiedy Zwłoki Connie zapowiadała następną piosenkę (One of These Nights), Eric przyglądał mi się uważnie. - Szkoda, że nie mam twoich zdolności i nie potrafię czytać ci w myślach - zauważył. - Bardzo chciałbym wiedzieć, nad czym dumasz. I chciałbym wiedzieć, dlaczego przywiązuję tak wielką wagę do twoich myśli. Obrzuciłam go krzywym uśmiechem. - Zgadzam się na te warunki: krew w dowolnej ilości i zakwaterowanie, chociaż niekoniecznie u mnie. Co z zapłatą? Eric się uśmiechnął.
- Przyjmę zapłatę w naturze. Chcę, żeby Sam był mi dłużny przysługę. Zadzwoniłam do mojego szefa z telefonu komórkowego, który mi pożyczył, i wyjaśniłam, jak mają się sprawy. W głosie Sama słyszałam rezygnację. - W barze jest pomieszczenie - powiedział - w którym wampir może sypiać. No dobrze... Czyli pokój, krew i przysługa. Kiedy może przyjechać? Przekazałam pytanie Ericowi. - Natychmiast. - Eric przywołał kelnerkę, ubraną w wydekoltowaną, długą, czarną suknię, jakie nosiły wszystkie kobiety pracujące w „Fangtasii". (Powiem wam coś o wampirach: nie lubią obsługiwać gości przy stolikach. Zresztą, wcale nie sprawdzają się jako kelnerzy. Nie spotkacie też raczej wampira, który sprząta ze stołu. Nieumarli prawie zawsze zatrudniają w swoich lokalach do „brudniejszej" roboty ludzi). Eric kazał dziewczynie przyprowadzić Charlesa. Kelnerka ukłoniła się, po czym dotknęła pięścią ramienia. - Tak, panie - powiedziała. Szczerze mówiąc, jej zachowanie wydało mi się po prostu wstrętne. Tak czy owak, Charles przeskoczył kontuar i, podczas gdy klienci klaskali, zbliżył się do naszej ławy. Skinął mi głową, po czym odwrócił się do Erica z uwagą, która powinna wydawać się służalcza, lecz zamiast tego wyglądała po prostu na zwyczajne zainteresowanie. - Ta kobieta powie ci, co masz robić. Dopóki będziesz jej potrzebny, jest twoją panią. - Naprawdę nie mogłam rozszyfrować wyrazu twarzy Charlesa Twininga po poleceniu Erica. Wiele wampirów, mimo jednoznacznego rozkazu szefa, nie zgodziłoby się na pracę u człowieka.
- Nie, Ericu! - Byłam nieprzyjemnie zaskoczona. - Jeśli Charles ma przed kimś odpowiadać, to tym kimś powinien być Sam. - Sam przysłał ciebie, więc ty będziesz wydawać Charlesowi polecenia. Eric patrzył na mnie twardo. Wiedziałam z doświadczenia, że kiedy miał taką minę, lepiej było się z nim nie spierać. Nie miałam pojęcia, jak rozwinie się sytuacja, czułam jednak, że nie wyniknie z tego nic dobrego. - Wezmę kurtkę i mogę wyjść we wskazanym przez panią momencie - powiedział barman i ukłonił mi się tak dworsko i z taką galanterią, że poczułam się jak kretynka. Wydukałam jakieś potwierdzenie i chociaż Charles wciąż zachowywał pokorną postawę, mrugnął do mnie. Odruchowo się uśmiechnęłam i poczułam dużo lepiej. Z kolumn dobiegł głos Zwłok Connie: - Hej, nocni słuchacze. Kontynuujemy dziesiątkę ulubionych kawałków nieumarłych, oto kolejny. - Rozległ się utwór Here Comes the Night, a Eric spytał, czy z nim zatańczę. Spojrzałam na niewielki parkiet taneczny. Nikt nie tańczył. Mimo to... Przecież Eric na prośbę Sama pożyczył nam barmana i bramkarza w jednym. Powinnam okazać wdzięczność. - Chętnie - odrzekłam grzecznie i wstałam zza ławy. Eric podał mi dłoń, wzięłam ją, a wtedy drugą ręką objął mnie w talii. Mimo różnicy wzrostu taniec całkiem nam się udał. Udawałam, że nie wiem, że wszyscy w barze na nas patrzą. Sunęliśmy zgodnie niczym po długich treningach. Skoncentrowałam wzrok na szyi Erica, żeby nie patrzeć mu w oczy. W końcu piosenka się skończyła.
- Wiesz, Sookie, gdy cię obejmuję, mam wrażenie, że robiłem to już wielokrotnie. Twardo, choć z ogromnym trudem wpatrywałam się w jego grdykę. Miałam straszną ochotę powiedzieć: „Obiecałeś, że będziesz mnie kochał i zostaniesz ze mną na zawsze". - Chciałbyś - odburknęłam z werwą, zamiast się przyznać. Wypuściłam jego dłoń ze swojej natychmiast, gdy tylko mogłam, i wywinęłam się z uścisku. - Tak przy okazji, natknąłeś się kiedyś na wrednego wampira imieniem Mickey? - Eric znów chwycił moją rękę i ścisnął ją. - Au! - wyrwało mi się i wtedy mnie puścił. - Był tutaj w ubiegłym tygodniu. Gdzie go spotkałaś? spytał ostro. - W „Merlotcie". - Byłam zdziwiona wrażeniem, jakie wywarło na Ericu moje pytanie. - O co chodzi? - Co tam robił?! - Pił Czerwoną i siedział przy stoliku z moją przyjaciółką Tarą. Pamiętasz ją? Widzieliście się w Klubie Martwych w Jackson... - Wtedy była pod opieką Franklina Motta. - Tak, byli parą. Nie rozumiem, po co kazał jej wyjść z Mickeyem. Miałam nadzieję, że może Mickey był tam tylko jako jej... hmm... ochroniarz albo ktoś w tym rodzaju. Wzięłam płaszcz z kanapy. - Więc o co chodzi z tym facetem? - spytałam. - Trzymaj się od niego z daleka. Nie rozmawiaj z nim, nie rozgniewaj go i nie staraj się pomóc przyjaciółce. Kiedy Mickey był tutaj, gawędził najczęściej z Charlesem. Charles powiedział mi, że to łobuz. Jest ponoć zdolny do... barbarzyństwa. Nie odwiedzaj na razie Tary. Rozłożyłam ręce i poprosiłam o wyjaśnienie. - Jest zdolny do rzeczy, których większość z nas by nie zrobiła - uściślił.
Popatrzyłam na niego zaszokowana i prawdziwie zmartwiona. - Nie mogę po prostu zignorować kłopotów Tary. Nie mam tak wielu przyjaciół, żebym mogła niektórych poświęcić. - Skoro Tara związała się z Mickeyem, sama się skreśliła - odparował brutalnie. Wziął ode mnie płaszcz i przytrzymał, kiedy wsuwałam ręce w rękawy. Zapięłam guziki, a wtedy Eric pomasował mi ramiona. - Ładnie na tobie leży - zauważył. Nie trzeba było telepaty, by zgadnąć, że nie chciał dłużej rozmawiać o Mickeyu. - Podziękowałam ci, prawda? - Oczywiście. Bardzo... ach, stosownie. Skinęłam głową, usiłując zasugerować, że to koniec tematu. Niestety, mój gest nie wystarczył. - Ciągle się zastanawiam, czym twój stary płaszcz był taki poplamiony - mruknął Eric, a ja wbrew sobie zerknęłam mu w oczy. Przeklęłam się ponownie za tamtą nieostrożność. Kiedy Eric przyszedł mi podziękować za pobyt i opiekę, kręcił się po domu w czasie, gdy byłam zajęta, aż znalazł brudny płaszcz. Co my zrobiliśmy, Sookie? I komu? - To była kurza krew. Zabiłam kurczaka i ugotowałam go - skłamałam. Kiedy byłam dzieckiem, wiele razy widziałam, jak moja babcia to robiła, lecz nigdy osobiście nie zabiłam kury. - Sookie, Sookie. Wiem, kiedy mówisz bzdury - strofował mnie, kręcąc głową. Tak bardzo mnie zaskoczył, że aż się roześmiałam. Uznałam, że na tym powinniśmy zakończyć. Widziałam, że Charles Twining stoi przy drzwiach wyjściowych. W rękach trzymał całkowicie współczesną watowaną kurtkę.
- Do zobaczenia, Ericu. I dzięki za barmana powiedziałam takim tonem, jakby wampir pożyczył mi baterie paluszki albo szklankę ryżu. Pochylił się i musnął mój policzek chłodnymi wargami. - Jedź ostrożnie - poprosił. - I nie zbliżaj się do Mickeya. Muszę się dowiedzieć, dlaczego wkroczył na moje terytorium. Zadzwoń, jeśli będziesz miała jakieś problemy z Charlesem. (Jeśli baterie nie będą działały albo w ryżu znajdę robaki). Za Erikiem dostrzegłam tę samą kobietę, która zasugerowała, że z pewnością nie jestem dziewicą. Ciągle siedziała przy barze i najwyraźniej zastanawiała się, w jaki sposób przyciągnęłam do siebie uwagę wampira tak starego i przystojnego jak Eric. Ja również często się nad tym zastanawiam.
ROZDZIAŁ CZWARTY Do Bon Temps jechało mi się sympatycznie. Wampiry nie pachną ani nie zachowują się jak ludzie, ale ich towarzystwo ma uspokajające działanie na mój umysł. Gdy przebywam z wampirem, jestem niemal tak samo zrelaksowana jak w samotności - jedyna różnica polega na obawie o własną szyję. Charles Twining zadał kilka pytań dotyczących pracy, do której został wynajęty, spytał też o bar. Uważał, że prowadzę auto trochę niepewnie, chociaż może po prostu czuł się nieswojo w pojeździe. Niektóre wampiry żyjące przed czasami rewolucji przemysłowej nienawidzą nowoczesnych środków transportu. Przepaskę Charles nosił na lewym oku, czyli na tym od mojej strony, przez co doświadczałam ciekawego wrażenia, że jestem niewidzialna. Podjechaliśmy pod dom noclegowy dla wampirów, w którym mieszkał, po trochę rzeczy. Wrócił z torbą sportową, na tyle dużą, że mogła pomieścić ubrania na jakieś trzy dni. Wyjaśnił, że dopiero niedawno sprowadził się do Shreveport i nie miał czasu postanowić, gdzie osiądzie. - A ty, panno Sookie? - spytał jakieś czterdzieści minut od wyjazdu z miasta. - Mieszkasz z ojcem i matką? - Nie, umarli, gdy miałam siedem lat - wyjaśniłam. Kątem oka dostrzegłam, że podniósł rękę i zachęca mnie do opowieści. - Kiedyś była ulewa i w naprawdę krótkim czasie spadło mnóstwo deszczu, a tamtej nocy mój ojciec akurat próbował przejechać przez pewien mostek. Mostek był już zalany i woda zmyła samochód. Zerknęłam na prawo i zobaczyłam, że Charles kiwa głową. Tak, ludzie umierają, czasem nagle i nieoczekiwanie, czasem zupełnie bez powodu. Wampiry wiedzą o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
- Mojego brata i mnie wychowała babcia - podjęłam. Zmarła w ubiegłym roku. Mój brat mieszka w starym domu naszych rodziców, a ja w domu po babci. - To szczęście mieć gdzie mieszkać - zauważył. Z profilu jego haczykowaty nos prezentował się bardzo ładnie. Zastanawiałam się, czy Charles przywiązuje wagę do faktu, że przedstawiciele rasy ludzkiej są teraz coraz wyżsi, podczas gdy on pozostał niewysoki. - Och, tak - zgodziłam się. - Jestem wielką szczęściarą. Mam pracę, brata, dom i przyjaciół. I jestem zdrowa. Odwrócił się i chciał mi spojrzeć prosto w twarz, ale w tym momencie wyprzedzałam pikap marki Ford, więc nie mogłam odwzajemnić się tym samym. - To interesujące. Proszę mi wybaczyć, lecz po rozmowie z Pam mylnie sądziłem, że cierpisz z powodu jakiegoś... upośledzenia. - Och, no cóż, można by tak powiedzieć. - A co to takiego...? Wyglądasz bardzo... ach, krzepko. - Jestem telepatką. Zadumał się. - A co to znaczy? - Potrafię czytać ludziom w myślach. - Ale wampirom nie. - Nie, z wampirami tego nie potrafię. - To bardzo dobrze. - Też tak sądzę. Gdybym potrafiła czytać wampirom w myślach, od dawna leżałabym w grobie. Wampiry niezwykle sobie cenią prywatność. - Znałaś Chowa? - spytał. - Tak. Moja kolej na lapidarność. - A Długiego Cienia? - Również.
- To naturalne, że jako najnowszy barman w „Fangtasii" interesuję się ich śmiercią. Było to zrozumiałe, ale i tak nie miałam pojęcia, jak odpowiedzieć. - No tak - rzuciłam oględnie. - Byłaś przy powtórnej śmierci Chowa? Prawdopodobnie w ten sposób wampiry określały śmierć ostateczną. - Nooo... tak. - A przy powtórnej śmierci Długiego Cienia? - No cóż... także. - Ciekaw jestem, co możesz mi o nich powiedzieć. - Chow zmarł podczas walk nazywanych Wojną z Czarownicami. Długi Cień zdefraudował pieniądze, a kiedy usiłował mnie zabić, Eric przebił go kołkiem. - Jesteś pewna, że dlatego Eric go przebił? Za defraudację? - Byłam tam, więc wiem. Koniec tematu. - Przypuszczam, że twoje życie jest skomplikowane oznajmił po chwili ciszy. - Tak. - Gdzie będę spędzał godziny dzienne? - Mój szef ma dla ciebie miejsce. - Dużo jest kłopotów w tym barze? - Do niedawna nie było żadnych. Zawahałam się. - Wasz stały bramkarz nie radzi sobie ze zmiennokształtnymi? - Naszym stałym bramkarzem jest właściciel, czyli Sam Merlotte. Sam jest zmiennokształtnym. W tej chwili ma chorą nogę. Został postrzelony. Zresztą nie on jeden. Moje stwierdzenie wyraźnie nie zdumiało wampira. - A ilu?
- Troje, o ile wiem. Pumołak o nazwisku Calvin Norris, który nie został śmiertelnie ranny, oraz młoda zmiennokształtna Heather Kinman, która zmarła. Zastrzelono ją niedaleko „Sonic". Słyszałeś o „Sonic"? Wampiry nie zawsze zwracają uwagę na lokale z fast foodem, ponieważ żywią się wyłącznie krwią. (A wy? Ile banków krwi potraficie zlokalizować, ot tak, z głowy?). Charles skinął głową, jego kręcone kasztanowe włosy podskoczyły mu na ramionach. - To sieć lokali, gdzie kupujecie posiłki, które zjadacie w autach? - Tak, zgadza się - odparłam. - Heather wsiadła do samochodu przyjaciółki, porozmawiały, a potem wysiadła i wracała do swojego auta, które stało kilka okienek dalej. Strzał padł z przeciwległej strony ulicy. Dziewczyna miała w ręku koktajl czekoladowy. - Płynna czekolada zmieszała się na chodniku z krwią. Widziałam to w myślach Andy'ego Bellefleura. - Było późno w nocy i wszystkie sklepy na tamtej ulicy były od wielu godzin zamknięte. A strzelec uciekł. - Wszystkie trzy strzelaniny miały miejsce w nocy? - Tak. - Zastanawiam się, czy ten szczegół jest znaczący. - Możliwe. Ale może po prostu chodzi o to, że w nocy łatwiej się ukryć. Charles pokiwał głową. - Odkąd postrzelono Sama, zmiennokształtni są bardzo zaniepokojeni, ponieważ trudno uwierzyć, że trzy strzelaniny mogą stanowić zbieg okoliczności. A zwykli ludzie martwią się, gdyż z ich punktu widzenia te trzy osoby zostały wybrane na chybił trafił. Nic ich nie łączyło, w dodatku żadna raczej nie miała wrogów. Od kiedy ludzie są tacy podenerwowani, w barze wzrosła liczba awantur.
- Nigdy przedtem nie byłem bramkarzem - przyznał się Charles i rozpoczął opowieść: - Urodziłem się jako najmłodszy syn pomniejszego baroneta, więc żyłem jak chciałem i robiłem co chciałem. Potem pracowałem jako barman, a wiele lat temu w burdelu. Stałem wówczas przed przybytkiem, zachwalałem zalety ladacznic... ładne określenie, prawda? Czasem wyrzucałem też z pokojów mężczyzn, którzy zbyt brutalnie traktowali dziewczynki. Przypuszczam, że to była posada podobna do stanowiska bramkarza. - Zaniemówiłam, słysząc te niespodziewane zwierzenia. - Ma się rozumieć, pracowałem tam już po utracie oka, lecz jeszcze zanim zostałem wampirem - dodał. - Oczywiście - powtórzyłam słabym głosem. - Wtedy byłem piratem - kontynuował. Uśmiechał się. Wiem, bo spojrzałam nań z ukosa. - Co robiłeś, hmm, piratowałeś? Nie wiedziałam, czy jest to właściwy czasownik, ale Charles na pewno mnie zrozumiał. - Och, próbowaliśmy złapać prawie każdego, kogo się dało - odrzekł beztrosko. - Od czasu do czasu pomieszkiwałem na wybrzeżu Ameryki, w pobliżu Nowego Orleanu, skąd robiliśmy wypady na małe statki towarowe. Pływałem na niewielkim żaglowcu, więc nie mogliśmy atakować ani dużych jednostek, ani obsadzonych przez licznych zbrojnych. Raz jednak dopadliśmy pewną barkentynę i doszło do poważnej walki! Westchnął, jak sądzę, na wspomnienie szczęśliwych chwil, podczas których siekł szablą kogo popadło. - I co ci się przydarzyło? - spytałam uprzejmie, mając na myśli, jak to się stało, że z żywego zbira zajmującego się rzezią i grabieżą zmienił się w wampirzą wersję pirata. - Pewnego wieczoru zaatakowaliśmy abordażem pewien galeon i okazało się, że nie ma na nim żywej załogi -
tłumaczył. Spostrzegłam, że ręce zacisnął w pięści, a głos mu stwardniał. - Żeglowaliśmy do Tortugas. Zmierzchało się. Jako pierwszy zszedłem do ładowni, więc mnie dopadli... Po tej krótkiej opowieści, za obopólną zgodą milczeliśmy. Sam leżał na kanapie w salonie przyczepy. Jego przyczepa stała pod kątem prostym do tylnej ściany baru. W ten sposób po otwarciu drzwi frontowych widział parking zamiast tyłów baru i wielkiego pojemnika na śmieci, który zajmował przestrzeń pomiędzy drzwiami prowadzącymi do kuchni i wejściem dla personelu. - No, wreszcie jesteś - zagaił gderliwie. Sam nigdy nie lubił siedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Teraz, gdy miał nogę w gipsie, wyjątkowo narzekał na brak aktywności. Co zrobi ze sobą podczas następnej pełni księżyca? Czy jego noga zagoi się do tej pory na tyle, by mógł się poddać przemianie? A jeśli się przemieni, co stanie się wówczas z gipsem? Znałam wcześniej innych rannych zmiennokształtnych, ale nie byłam z nimi zbyt blisko, toteż nie wiem, jak sobie radzili. - Zaczynałem myśleć, że zgubiłaś się w drodze powrotnej. Głos Sama przywrócił mnie do chwili obecnej. Merlotte był wyraźnie złośliwy. - „Ojej, dzięki, Sookie, widzę, że przywiozłaś bramkarza" - odburknęłam. - „Tak mi przykro, że naraziłem cię na tak poniżające doświadczenie, jakim było błaganie Erica o przysługę w moim imieniu". W tym momencie nic mnie nie obchodziło, że Sam jest moim szefem. Popatrzył na mnie zakłopotany. - Więc Eric się zgodził - powiedział, po czym skinął głową naszemu piratowi. - Charles Twining, do pańskich usług - przedstawił się wampir.
Sam otworzył szeroko oczy. - No dobra, ja jestem Sam Merlotte, właściciel baru. Doceniam, że zjawił się pan tutaj, aby nam pomóc. - Otrzymałem takie polecenie - odrzekł chłodno Charles. - Czyli że według umowy należy się pokój, wyżywienie i... przysługa. - Sam zwrócił się do mnie. - Przysługę jestem winny Ericowi - dodał tonem, który można by określić jako niechętny. - Tak. - Byłam teraz wściekła. - Wysłałeś mnie, żebym zawarła umowę. Ustaliłam z tobą warunki telefonicznie! Umowa została zawarta. Prosiłeś Erica o przysługę, a on w zamian o to samo. Niezależnie od tego, co powiesz, dokonane przeze mnie ustalenia są ostateczne. Skinął głową, chociaż nie wyglądał na uszczęśliwionego. - Poza tym zmieniłem zamiar. Uważam, że ten oto pan Twining powinien zatrzymać się u ciebie. - A dlaczego niby tak pomyślałeś?! - W mojej szafie będzie mu dość ciasno. Ty masz przecież światłoodporne miejsce dla wampirów, prawda? - Nie spytałeś mnie o zgodę! - A odmówisz? - Tak! Nie prowadzę hotelu dla nieumarłych! - Ale pracujesz dla mnie i on też dla mnie pracuje... - I co z tego? Czemu nie każesz go przenocować Arlene albo Holly? Sam wydawał się jeszcze bardziej zdziwiony. - No cóż, nie, ale to dlatego że... Umilkł. - Nie potrafisz znaleźć powodu, co? - warknęłam. Dobra, kolego, wynoszę się stąd. Spędziłam cały wieczór w kłopotliwej sytuacji, w którą wpakowałam się przez ciebie. I co za to dostałam? Nic, nawet pieprzonego podziękowania. Wypadłam z przyczepy. Nie trzasnęłam drzwiami, ponieważ nie chciałam zachować się dziecinnie. Trzaskanie
drzwiami naprawdę nie przystoi dorosłym osobom, podobnie jak marudzenie. No dobra, może wybieganie bez pożegnania również. Ale uważałam, że mam wybór pomiędzy takim emocjonalnym wyjściem a spoliczkowaniem Sama. Zazwyczaj Sam należy do grupy ludzi, których lubię najbardziej na świecie, lecz dziś wieczorem... nie. Przez następne trzy dni miałam pracować na porannej zmianie, chociaż nie byłam pewna, czy jeszcze w ogóle tam pracuję. Kiedy weszłam do „Merlotte'a" o jedenastej następnego ranka, z powodu ulewy pospiesznie korzystając z wejścia dla personelu, w brzydkim, lecz użytecznym błyszczącym płaszczu przeciwdeszczowym, byłam prawie pewna, że Sam poleci mi odebrać ostatnią wypłatę i pokaże drzwi. Ale Sama nie było w barze. Przez chwilę czułam rozczarowanie. Może rwałam się do kolejnej bitki, co by było naprawdę zastanawiające. Terry Bellefleur ponownie zastępował Sama, i, niestety, miał dziś zły dzień. Nie było dobrym pomysłem zadawanie mu pytań ani nawet rozmowa wykraczająca poza kwestie niezbędne, takie jak przekazanie zamówienia. Zauważyłam, że Terry w szczególności nienawidzi deszczowej pogody oraz szeryfa Buda Dearborna. Nie znałam przyczyn żadnego z tych uprzedzeń. Dziś deszcz zacinał mocno, uderzając falami w ściany i dach, a Bud Dearborn rozprawiał o czymś z pięcioma kumplami w strefie dla palących. Arlene przyciągnęła moją uwagę i rozszerzyła oczy, by mnie ostrzec. Chociaż Terry był blady i spocony, zapiął na zamek błyskawiczny lekką kurtkę, którą często wkładał na podkoszulek z logo „U Merlotte'a". Kiedy nalewał piwo z beczki, dostrzegłam, że ręce mu się trzęsą. Zastanowiłam się, czy dotrwa do zmroku.
Na szczęście nie było wielu klientów, więc nasza „zmiana" powinna być lekka. Arlene podeszła do swoich znajomych - małżeństwa, które właśnie weszło. W moim rewirze było niemal pusto, poza moim bratem Jasonem i jego przyjacielem Hoytem. Hoyt podziwiał Jasona. Gdyby nie to, że obaj tak bardzo lubili kobiety, zasugerowałabym, żeby się pobrali, gdyż doskonale się uzupełniali. Hoyt lubił żarty, a Jason uwielbiał je opowiadać. Hoyt nie wiedział, czym wypełnić wolny czas, a Jason stale miał coś do roboty. Matka Hoyta trochę go zdominowała, a Jason był sierotą. Hoyt zdecydowanie żył teraźniejszością i dokładnie wiedział, co społeczeństwo toleruje, a czego nie. Jason wprost przeciwnie. Pomyślałam, jak wielki sekret Jason teraz skrywa, i zadałam sobie pytanie, czy nie ma ochoty podzielić się nim z Hoytem. - Jak się miewasz, siostrzyczko? - zagaił brat. Podniósł szklankę, sugerując, że prosi o dolewkę Dr. Peppera. Jason nie pija alkoholu do chwili, aż jego dzień pracy się skończy, co bez wątpienia przemawia na jego korzyść. - Świetnie, braciszku. Chcesz coś jeszcze, Hoyt? spytałam. - Tak, Sookie, poproszę - odparł. - Herbatę mrożoną. Błyskawicznie wróciłam z napojami. Gdy weszłam za bar, Terry obrzucił mnie piorunującym spojrzeniem, ale się nie odezwał. A ja potrafię ignorować piorunujące spojrzenia. - Sook, chcesz pojechać ze mną do szpitala w Grainger dziś po południu, gdy skończysz? - zapytał Jason. - Och - odparłam. - Tak, jasne. Calvin zawsze był przecież dla mnie dobry. - To dziwaczne - wtrącił Hoyt - że Sam, Calvin i Heather zostali postrzeleni. A co ty o tym myślisz, Sookie? Najwyraźniej uznał, że jestem wyrocznią.
- Hoyt, wiem o tej sprawie tyle co ty - odpowiedziałam. Sądzę jednak, że wszyscy powinniśmy zachować ostrożność. Miałam nadzieję, że znaczenie moich słów nie umknie uwagi mojego brata. Jason wzruszył ramionami. Kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam nieznajomego czekającego na miejsce i pospieszyłam ku niemu. Ciemne włosy, które od deszczu wyglądały na całkiem czarne, nosił związane w kitkę. Jeden z jego policzków przecinała długa, cienka, biała linia. Kiedy zdjął kurtkę, zobaczyłam, że jest zbudowany jak kulturysta. - Dla palących czy niepalących? - spytałam z menu w ręku. - Dla niepalących - odrzekł i poszedł za mną do stolika. Starannie powiesił mokrą kurtkę na oparciu krzesła, potem usiadł i w końcu wziął ode mnie menu. - Żona dołączy do mnie za kilka minut - dodał. - Ma się tutaj ze mną spotkać. Położyłam drugi jadłospis na sąsiednim miejscu. - Chce pan zamówić teraz czy poczekać na nią? - Chciałbym na razie gorącą herbatę - powiedział. - Z zamówieniem jedzenia poczekam na przyjście żony. To jest częściowe menu? Zerknął na Arlene, a potem z powrotem na mnie. Zaczęłam czuć się nieswojo. Wiedziałam, że mężczyzna nie przyszedł dlatego, że uznał „Merlotte'a" za najlepszy lokal na lunch. - To jest wszystko, co możemy przyrządzić - odparłam, siląc się na swobodny ton. - Ale te potrawy są smaczne. Kiedy stawiałam na tacy gorącą wodę wraz z torebką herbaty ekspresowej, dołożyłam spodeczek z kilkoma plastrami cytryny. Nie widziałam nigdzie żadnej wróżki, która mogłaby się obrazić. - Pani nazywa się Sookie Stackhouse? - spytał, kiedy wróciłam z herbatą.
- Tak. - Postawiłam delikatnie spodeczek tuż obok filiżanki. - Dlaczego pan pyta? Wiedziałam już dlaczego, ale nie chcąc ujawniać swoich zdolności zwyczajnym ludziom, zawsze pytam. - Jestem Jack Leeds, prywatny detektyw - odparł. Położył na stoliku obróconą w moją stronę wizytówkę, tak abym mogła ją przeczytać. Odczekał chwilę, jak gdyby zazwyczaj ludzie reagowali dramatycznie na to stwierdzenie. - Wynajęła mnie pewna rodzina z Jackson, w stanie Missisipi... państwo Pelt - dodał, gdy zobaczył, że nie zamierzam się odezwać. Serce niemal stanęło mi w piersi, a później zaczęło łomotać w przyspieszonym tempie. Ten mężczyzna uważał, że Debbie nie żyje. I myślał, że ja mogę coś wiedzieć o jej śmierci. Miał absolutną rację. Zastrzeliłam Debbie Pelt kilka tygodni temu. W samoobronie. Właśnie jej ciało ukrył Eric. Właśnie kulkę z jej strzelby przyjął na siebie, by nie trafiła mnie. Zniknięcie Debbie po „przyjęciu" w Shreveport w stanie Luizjana (tak naprawdę była to bitwa na śmierć i życie między czarownicami a wampirami i wilkołakami) nastąpiło dziewięć dni temu. Miałam wtedy nadzieję, że więcej o tej dziewczynie nie usłyszę. - Więc państwo Peltowie nie są zadowoleni ze śledztwa policji? - spytałam. To było głupie pytanie, które zadałam ot tak, na oślep. Coś musiałam powiedzieć, żeby przerwać ciążące mi milczenie. - Tak naprawdę policja nie przeprowadziła dochodzenia wyjaśnił Jack Leeds. - Funkcjonariusze z Jackson uznali bowiem, że panna Pelt prawdopodobnie zniknęła dobrowolnie. Wiedziałam, że detektyw w to nie wierzy.
W tym momencie wyraz jego twarz się zmienił, jak gdyby ktoś zapalił mężczyźnie światełka w oczach. Podążyłam za jego spojrzeniem i zobaczyłam w drzwiach blondynkę średniego wzrostu, która potrząsała mokrą parasolką. Miała krótkie włosy i jasną skórę, a kiedy się odwróciła, zobaczyłam, że jest bardzo ładna; a przynajmniej byłaby ładna, gdyby nie była taka „plastikowa". Ten czynnik jednak nie liczył się dla Jacka Leedsa. Patrzył na kobietę, którą kochał, a kiedy ona go zobaczyła, te same światełka zapaliły się w jej oczach. Podeszła do jego stolika tak płynnym, że niemal tanecznym krokiem, a kiedy zdejmowała przemoczoną kurtkę, zauważyłam, że jej ramiona są równie muskularne jak jego. Pocałowali się, po czym jego ręka przesunęła się po jej dłoni i ścisnęła ją dosłownie na sekundę. Blondynka zajęła miejsce i poprosiła o dietetyczną colę, a następnie skupiła się na menu. Uważała, że wszystkie potrawy podawane w „Merlotcie" za niezdrowe. I miała rację. - Sałatkę? - spytał Jack Leeds. - Muszę zjeść coś gorącego - stwierdziła. - Chili? - Okej - powiedział do mnie detektyw. - Dwa razy chili. Lily, to jest Sookie Stackhouse. Panno Stackhouse, to Lily Bard Leeds. - Dzień dobry - odezwała się Lily. - Właśnie wybieraliśmy się do pani do domu. - Oczy miała jasnoniebieskie, a jej spojrzenie przeszywało jak laser. - Pani widziała Debbie Pelt w noc jej zniknięcia. W myślach dodała: „To ciebie Debbie tak bardzo nienawidziła". Nie znała prawdziwej natury Debbie Pelt i poczułam ulgę, że Peltowie nie zdołali znaleźć zmiennokształtnego detektywa, a zwyczajnemu nie wyznaliby prawdy. Istoty o dwoistej naturze uważały, że im dłużej uda im się utrzymać w tajemnicy fakt ich odmienności, tym lepiej.
- Tak - przyznałam. - Widziałam ją tamtej nocy. - Możemy o tym pomówić? Gdy skończy pani pracę? - Po pracy muszę jechać odwiedzić przyjaciela w szpitalu - odparłam. - Chory? - zainteresował się Jack Leeds. - Postrzelony - uściśliłam. Oboje się zaciekawili. - Przez kogoś miejscowego? - zapytała blondynka. Wtedy odkryłam, że mogę wykorzystać ich zainteresowanie. - Przez snajpera - odrzekłam. - Ktoś w okolicy strzela do ludzi. - Czy ktoś z nich wcześniej zniknął? - spytał Jack Leeds. - Nie - przyznałam. - Wszystkich znaleziono po postrzale. Zresztą, są świadkowie każdej strzelaniny. Może dlatego ciała nie zniknęły. Właściwie nie słyszałam, czy ktoś widział, jak postrzelono Calvina, ale ktoś na pewno zjawił się niedługo potem i wezwał ambulans. Lily Leeds spytała mnie, czy mogliby porozmawiać ze mną nazajutrz, nim przyjadę do pracy. Wytłumaczyłam im, jak dojechać do mojego domu, i umówiłam się z nimi na dziesiątą. Nie sądziłam, by rozmowa z nimi była dobrym pomysłem, ale uznałam, że nie mam zbytniego wyboru. Gdybym odmówiła, stałabym się dla nich bardziej podejrzana w sprawie zniknięcia Debbie. Przyłapałam się na myśli, że chciałabym zadzwonić wieczorem do Erica i powiedzieć mu o Jacku i Lily Leeds. Podzielenie się z kimś zmartwieniem zawsze przynosi ulgę. Tyle że Eric nie pamiętał sprawy Debbie. Żałowałam, że ja również nie mogę po prostu zapomnieć o jej śmierci. Strasznie mi ciążyła wiedza o tak strasznym zdarzeniu, szczególnie że nie mogłam o nim opowiedzieć dosłownie nikomu.
Do tej pory znałam mnóstwo sekretów, lecz prawie żaden nie był mój własny. Za to ta tajemnica, nie dość że mroczna i krwawa, dotyczyła również bezpośrednio mnie., Charles Twining miał zastąpić Terry'ego zaraz po zapadnięciu zmroku. Arlene pracowała dziś do późna, ponieważ Danielle poszła obejrzeć występ taneczny swojej córki. Trochę poprawił mi się humor, gdy opowiadałam przyjaciółce o nowym barmanie - bramkarzu. Zaintrygowałam ją. W naszym barze nigdy nie pojawił się żaden Anglik, a cóż dopiero Anglik z przepaską na oku. - Pozdrów ode mnie Charlesa! - zawołałam, wkładając płaszcz przeciwdeszczowy. Po paru godzinach mżawki krople deszczu znowu były większe i padało mocniej. Naciągnęłam kaptur maksymalnie na czoło i pobiegłam do samochodu. W chwili gdy otworzyłam drzwiczki od strony kierowcy kluczem i pociągnęłam je ku sobie, usłyszałam, że ktoś woła moje imię. Sam stał wsparty na kulach w drzwiach przyczepy. Parę lat temu dobudował zadaszony ganek, więc teraz nie mókł, lecz i tak nie powinien tam stać. Zatrzasnęłam ponownie drzwi auta, przeskoczyłam kilka kałuż i wbiegłam po schodach. Po paru sekundach byłam na ganku i ociekałam wodą. - Przepraszam - powiedział. Popatrzyłam na niego. - To dobrze - odparłam szorstko. - Wiem i dlatego przepraszam. - W porządku. Świetnie. Z premedytacją nie spytałam, co zrobił z wampirem. - Zdarzyło się dziś coś w barze? Zawahałam się. - No cóż, nie było tłumów, delikatnie mówiąc. Ale... zaczęłam, chcąc mu opowiedzieć o prywatnych detektywach, ale przerwałam, gdyż wiedziałam, że będzie zadawał pytania, aż w końcu streszczę mu całą historię, z radości i ulgi, że wreszcie mogę się komuś zwierzyć. - Muszę iść, Sam.
Jedziemy z Jasonem odwiedzić Calvina Norrisa w szpitalu w Grainger. Popatrzył na mnie zmrużonymi oczyma. Jego rzęsy miały ten sam odcień rudawego złota co włosy, toteż można je było dostrzec tylko wtedy, gdy stało się blisko Sama. Nie powinnam jednak myśleć o rzęsach Sama ani w zasadzie o żadnej innej części jego ciała. - Byłem wczoraj rozbity - powiedział. - Nie muszę ci tłumaczyć przyczyn. - No cóż, sądzę, że musisz - odparowałam lekko oszołomiona - ponieważ zupełnie nie rozumiem. - Ale wiesz, że możesz na mnie liczyć. Wściekł się na mnie bez powodu? A później przeprosił? - Naprawdę ostatnimi czasy często wprawiasz mnie w zakłopotanie - zauważyłam. - Ale jesteś moim przyjacielem od lat i bardzo cię cenię. - Zabrzmiało to o wiele zbyt patetycznie, zmusiłam się więc do uśmiechu. Sam uśmiechnął się w odpowiedzi, a w tym samym momencie z kaptura spadła kropla deszczu i rozprysnęła mi się na nosie, co rozładowało napięcie. - Jak myślisz? Kiedy będziesz mógł wrócić do baru? - Spróbuję wpaść jutro na chwilę - powiedział. - Mogę przynajmniej posiedzieć w biurze i uzupełnić księgi rachunkowe. - To do zobaczenia. - Jasne, trzymaj się. Pobiegłam z powrotem do samochodu, czując, że jest mi znacznie lżej na sercu niż przed rozmową z Samem, Nie lubię się z nim kłócić. A dopóki się nie pogodziliśmy, nie zdawałam sobie sprawy, jak strasznie nasze nieporozumienia psują mi nastrój.
ROZDZIAŁ PIĄTY Kiedy wjeżdżaliśmy na parking szpitala w Grainger, lało jak z cebra. Był równie mały jak ten w Clarice, do którego odwożono większość mieszkańców gminy Renard. Jednakże szpital w Grainger był nowszy i wyposażony w więcej diagnostycznych urządzeń, które posiadają nowoczesne placówki medyczne. Przebrałam się w dżinsy i sweter, a na nie znów włożyłam błyszczący płaszcz przeciwdeszczowy z podszewką. Kiedy wraz z Jasonem przebiegliśmy przez rozsuwane szklane drzwi, pogratulowałam sobie pomysłu wzięcia wysokich butów. Udało mi się przewidzieć, że wieczór będzie równie paskudny jak poranek. W szpitalu aż się roiło od zmiennokształtnych. Natychmiast gdy znalazłam się w korytarzu wyczułam ich gniew. Zauważyłam dwoje pumołaków z Hotshot; prawdopodobnie pełnili tu funkcję ochroniarzy. Jason podszedł i mocno chwycił ich za ręce. Nie wiem, może wymienili jakiś sekretny uścisk. Dobrze przynajmniej, że nie ocierali się jeden drugiemu o nogi. Widząc Jasona, nie ucieszyli się wcale tak bardzo jak on na ich widok i zobaczyłam, że mój brat odsunął się od nich z lekko marsową miną. Oboje zmiennokształtni przypatrzyli mi się z uwagą. Mężczyzna, średniego wzrostu i przysadzisty, miał gęste włosy w kolorze ciemnoblond. W jego jasnych oczach dostrzegłam ciekawość. - Sook, to jest Dixon Mayhew - oznajmił Jason. - A to Dixie Mayhew, jego siostra bliźniaczka. Włosy Dixie były w tym samym odcieniu co brata i pra wie równie krótkie jak jego, oczy natomiast miała ciemne, niemal czarne. Nie były to zatem bliźniaki jednojajowe. - Spokojnie tutaj? - zapytałam ostrożnie.
- Jak do tej pory żadnych problemów - odparła Dixie, starając się mówić cicho. Wzrok utkwiła w Jasonie. - Jak się miewa twój szef? - Ma nogę w gipsie, ale wróci do zdrowia. - Calvin jest poważnie ranny. - Dixie mierzyła mnie przez minutę wzrokiem. - Leży w dwieście czternaście. Skoro otrzymaliśmy zgodę pumołaków, poszliśmy we dwoje z Jasonem ku schodom. Bliźniaki obserwowały nas przez całą drogę. Minęliśmy rejestrację z ubraną na różowo rejestratorką. Nie wiem dlaczego, lecz martwiłam się o nią była białowłosa, nosiła ciężkie okulary i miała przemiłą twarz pokrytą licznymi zmarszczkami. Miałam nadzieję, że podczas jej dyżuru nie zdarzy się nic, co mogłoby zburzyć jej optymistyczne podejście do świata. Nietrudno było ustalić, w której sali przebywa Calvin. O ścianę przy drzwiach opierał się muskularny mężczyzna. Nigdy wcześniej nie widziałam nikogo o tak potężnych gabarytach. Był wilkołakiem. Wszystkie stworzenia o dwoistej naturze zgodnie uważają wilkołaki za doskonałych ochroniarzy, ponieważ cechują się one bezwzględnością i nieustępliwością. Moim zdaniem bardziej chodzi o charakterystyczny dla nich wygląd „złych chłopców". Ale to prawda, że z reguły stanowią najbardziej nieokrzesaną część społeczności zmiennokształtnych. Nie znajdziecie zbyt wielu wilkołaków, na przykład, wśród lekarzy, za to mnóstwo ich pracuje jako robotnicy budowlani, a zawody wymagające jazdy na motocyklu wręcz zdominowali. Niektórzy członkowie gangów motocyklowych w noce pełni księżyca oddają się nie tylko piciu piwa... Na widok wilkołaka zaniepokoiłam się. Zaskoczyło mnie, że pumołaki z Hotshot wprowadziły obcego. - To jest Dawson - wyjaśnił szeptem Jason. - Prowadzi własny warsztat pomiędzy Hotshot i Grainger.
Gdy ruszyliśmy korytarzem, Dawson od razu zwrócił na nas uwagę. - Jason Stackhouse - zagaił, po minucie rozpoznając mojego brata. Wilkołak miał na sobie dżinsową koszulę i spodnie, lecz jego bicepsy niemal przebijały materiał. Czarne skórzane buciory nosiły liczne ślady po stoczonych walkach. - Przyszliśmy sprawdzić, jak miewa się Calvin - wyjaśnił Jason. - Ja i moja siostra, Sookie. - Witam panią - huknął Dawson. Powoli sondował mnie wzrokiem, w którym nie było śladu lubieżności. Cieszyłam się, że zostawiłam torebkę w zamkniętym pikapie. Jestem pewna, że skrupulatnie by ją przetrząsnął. - Zechce pani zdjąć płaszcz, a później odwrócić się, żebym mógł panią obszukać? Nie obraziłam się. Dawson wykonywał tylko swoją pracę. Ja również nie chciałam, żeby ktoś jeszcze bardziej skrzywdził Calvina. Zdjęłam prochowiec, oddałam go Jasonowi i obróciłam się powoli przed wilkołakiem. Pielęgniarka, która wpisywała coś do karty pacjenta, przypatrywała się nam z jawnym zaciekawieniem. Gdy przyszła kolej mojego brata, przytrzymałam jego kurtkę. Usatysfakcjonowany Dawson zastukał do drzwi. Nie usłyszałam odpowiedzi, ale on najwyraźniej tak, gdyż otworzył i powiedział: - Stackhouse'owie. Z pomieszczenia dotarł do mnie ledwie szept. Wilkołak kiwnął głową. - Panno Stackhouse, może pani wejść - powiedział. Jason ruszył za mną, lecz Dawson zablokował mu drogę masywnym ramieniem. - Tylko twoja siostra - dodał. Oboje z Jasonem zaczęliśmy równocześnie protestować, w końcu jednak brat wzruszył ramionami. - Idź, Sook - powiedział.
Dawson i tak nie zamierzał ustąpić, a nie było sensu denerwować rannego człowieka. Pchnęłam mocniej ciężkie drzwi. Calvin był sam, chociaż w sali stało także drugie łóżko. Przywódca pumołaków wyglądał okropnie. Był blady i wymizerowany. Włosy miał brudne, mimo że policzki nad króciutką brodą były ogolone. Był ubrany w szpitalną koszulę i podłączony do licznych aparatów. - Tak mi przykro - jęknęłam. Byłam przerażona. W jednej chwili odkryłam, że gdyby Calvin nie był istotą o dwoistej naturze, zginąłby na miejscu. Ten, kto do niego strzelał, bezsprzecznie chciał zabić. Odwrócił do mnie głowę, powoli i z wysiłkiem. - Nie jest tak źle, jak wygląda - stwierdził cienkim głosem. - Jutro wyjmą ze mnie niektóre rurki. - Gdzie zostałeś trafiony? - spytałam. Calvin uniósł prawą rękę i dotknął punktu nad lewą piersią. Spojrzenia piwnych oczu nie odrywał od moich. Podeszłam bliżej do niego i położyłam mu rękę na dłoni. - Tak mi przykro - powtórzyłam. Obrócił palce pod moją dłonią i chwycił ją. - Są też inni - wyszeptał. - Tak. - Twój szef. Skinęłam głową. - I ta biedna dziewczyna. Ponownie kiwnęłam głową. - Strzelca trzeba powstrzymać. - Wiem. Ten ktoś najprawdopodobniej nienawidzi zmiennokształtnych. Policja nigdy nie znajdzie sprawcy. Nie możemy im powiedzieć, kogo powinni szukać. No cóż, to część problemu, gdy chce się utrzymać w tajemnicy swój stan. - Będzie im trudniej znaleźć snajpera - przyznałam. - Ale może się uda.
- Niektórzy z moich ludzi zastanawiają się, czy snajper sam nie jest zmiennokształtnym - wyznał Calvin. Jego palce zacisnęły się na moich. - Może to na przykład ktoś, kto w ogóle nie chciał zostać zmiennokształtnym. Ktoś ugryziony... Zajęło mi dobrą chwilę, nim pojęłam, do czego zmierza. Ależ ze mnie idiotka. - O nie, Calvinie, nie! - zaprzeczyłam gwałtownie, z pośpiechu zacinając się na każdym słowie. - Proszę cię, Calvinie, nie pozwól im obwiniać Jasona! Proszę, nie mam nikogo innego. - Łzy zaczęły mi płynąć po policzkach tak nagle, jak gdyby ktoś odkręcił w mojej głowie kran. - Mówił mi, jak bardzo się cieszy, że jest jednym z was, mimo że nie urodził się pumołakiem... To dla niego taka nowość, że nawet nie miał czasu ustalić, kto jeszcze jest zmiennokształtnym. Nie sądzę, żeby nawet podejrzewał, że Sam i Heather byli... - Nikt nie zrobi mu krzywdy, dopóki nie ustalimy prawdy - przerwał mi Norris. - Chociaż leżę w łóżku, nadal jestem przywódcą. Wiedziałam jednak, że już wcześniej musiał wstawić się za moim bratem, gdyż (usłyszałam to w jego myślach) kilkoro pumołaków optowało po prostu za egzekucją na Jasonie. Czułam, że Calvin nie zdoła niczemu przeszkodzić. Może później rozgniewa się na nich, ale co mi po tym, skoro mój brat nie będzie już wówczas żył? Norris puścił moje palce i uniósł z trudem rękę, by zetrzeć łzy z moich policzków. - Jesteś cudowną kobietą - oświadczył. - Bardzo żałuję, że nie potrafisz mnie pokochać. - Ja również żałuję - przyznałam. Ileż moich problemów rozwiązałoby się, gdybym pokochała Calvina Norrisa. Zamieszkałabym w Hotshot, stała się członkiem małej sekretnej społeczności. Dwie lub trzy noce w miesiącu musiałabym bez wątpienia pozostać w domu, poza tym jednak byłabym bezpieczna. Nie tylko Calvin
stawałby w mojej obronie, lecz także wszyscy pozostali członkowie klanu. Jednakże na myśl o tym jedynie zadrżałam. Smagane wiatrem otwarte pola, wielkie stare skrzyżowanie dróg, wokół którego tulą się do siebie małe domy... Obawiam się, że nie potrafiłabym znieść tej bezustannej izolacji, oderwania od reszty świata. Moja babcia na pewno radziłaby mi przyjąć oświadczyny Calvina. Był człowiekiem solidnym i szefem brygady w Norcross. Dobrze zarabiał i otrzymywał dodatkowe świadczenia. Możecie to uważać za śmiechu warte dobrodziejstwa, ale poczekajcie, aż po raz pierwszy będziecie musieli samodzielnie zapłacić ubezpieczenie zdrowotne, i dopiero potem się śmiejcie. Przyszło mi do głowy (tak jak powinno było od razu), że w tym momencie Calvin mógłby łatwo mnie zdobyć ofiarowałby się, że ocali Jasona w zamian za moje towarzystwo. Ale nie skorzystał z tej sposobności. Pochyliłam się i pocałowałam go w policzek. - Będę się modliła o twój szybki powrót do zdrowia zapewniłam go. - Dziękuję, że dajesz Jasonowi szansę. - Może szlachetność Calvina była częściowo spowodowana faktem, że w obecnej formie i tak nie mógłby mnie wykorzystać, jednak niewątpliwie postąpił szlachetnie, a ja to zauważyłam i doceniłam. - Dobry z ciebie człowiek - powiedziałam i dotknęłam jego twarzy. Jego zadbana bródka była taka delikatna. Żegnając się, popatrzył na mnie poważnie. - Uważaj na brata, Sookie - zalecił. - Och, i powiedz Dawsonowi, że nie chcę już dziś nikogo więcej widzieć. - Nie posłucha mnie - odparowałam. Calvin zmusił się do uśmiechu. - No tak, co by z niego wówczas był za ochroniarz.
Przekazałam wilkołakowi wiadomość od chorego, ale, rzecz jasna, gdy wraz z Jasonem dotarliśmy ponownie na schody, Dawson wszedł do sali Calvina po potwierdzenie polecenia. Zastanawiałam się przez parę minut, zanim zdecydowałam, że lepiej poinformować brata, co mu grozi. W pikapie, gdy wracaliśmy do domu, zrelacjonowałam mu rozmowę z Calvinem. Zdumiał się, że jego nowi znajomi ze świata pumołaków mogli w ogóle wysnuć takie wnioski. - Przed pierwszą przemianą myślałem o sobie inaczej niż teraz - oznajmił Jason, kiedy jechaliśmy w deszczu do Bon Temps. - Byłem wtedy wściekły. Mało powiedziane „wściekły", raczej oszalały z gniewu. Ale po przemianie patrzę na sprawy inaczej. Opowiadał o swoich odczuciach, a ja tymczasem intensywnie rozmyślałam, jak nas wyciągnąć z tego bałaganu. Do następnej pełni księżyca koniecznie trzeba rozwiązać zagadkę snajpera. Jeśli nam się nie uda, zmiennokształtni mogą rzucić się na przemienionego w pumę Jasona i rozerwać go na strzępy. Może mógłby w te noce tylko biegać po lesie wokół swojego domu? Albo niech zapoluje wśród drzew otaczających moją posiadłość. Wszędzie, byle trzymał się w bezpiecznej odległości od Hotshot. A jeśli przyjdą go szukać? Nie zdołam go obronić przed nimi wszystkimi. Tak, do kolejnej pełni strzelec musi znajdować się w areszcie. Dopiero kiedy myłam wieczorem naczynia, uderzyła mnie myśl, jakie to dziwne, że chociaż pumołacza społeczność oskarżyła Jasona o zamachy, to tak naprawdę nie on, lecz ja zastrzeliłam istotę zmiennokształtną. Rozmyślałam o czekającym mnie rano spotkaniu z parą prywatnych detektywów. I znowu, z przyzwyczajenia, badawczo
rozejrzałam się po kuchni, szukając dowodów na zabójstwo Debbie Pelt. Ponieważ często oglądam Discovery Channel i Learning Channel, wiem, że nie potrafiłabym całkowicie usunąć śladów krwi i tkanki ludzkiej, które rozprysnęły się w pomieszczeniu, ale raz za razem porządnie czyściłam i szorowałam wszystkie powierzchnie. Byłam przekonana, że na pierwszy rzut oka - a nawet w ogóle gołym okiem - nikt nie zobaczy w tym pomieszczeniu niczego osobliwego. Zrobiłam przecież wówczas jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić, o ile nie chciałam dać się zabić we własnym domu! Jezus nie myślał przecież chyba dosłownie, gdy mówił o nadstawieniu drugiego policzka? Taką miałam przynajmniej nadzieję, gdyż człowiek zawsze instynktownie się broni, co w moim przypadku oznaczało użycie najbliższej możliwej broni, czyli strzelby. Powinnam oczywiście natychmiast zgłosić się na policję. Ale do tej pory zagoiłaby się rana, którą Eric odniósł, osłaniając mnie własnym ciałem przed strzałem Debbie. Poza zeznaniami moimi i wampira nie istniałby dowód, że Debbie wystrzeliła pierwsza, jej ciało natomiast stanowiłoby wyraźne potwierdzenie naszej winy. W pierwszym odruchu zatem postanowiłam zatuszować jej wizytę w moim domu. A Eric nie udzielił mi żadnej rady, która mogłaby zmienić moją decyzję. Nie, nie obarczałam wampira odpowiedzialnością za kłopotliwe położenie, w jakim się znalazłam. Eric nawet nie był wtedy przy zdrowych zmysłach. To była wyłącznie moja wina, że nie usiadłam i nie przemyślałam faktów i konsekwencji. Przecież na rękach Debbie pozostał proch po strzale. Można by ustalić, że z jej broni strzelano. Zaschnięta krew Erica pokrywała podłogę. Kobieta włamała się do domu przez frontowe drzwi, na których pozostały bezspornie ślady
jej wtargnięcia. Jej samochód stał ukryty po przeciwnej stronie drogi, a znajdowały się w nim jedynie jej odciski palców. * Spanikowałam i zawaliłam sprawę. I teraz po prostu musiałam z tym żyć. Ale było mi bardzo przykro, że rodzina nie zna jej losów. Byłam im dłużna pewność... której nie mogłam dać. Wykręciłam ściereczkę do naczyń i powiesiłam ją starannie na przegródce między komorami zlewu. Wytarłam ręce i złożyłam szmatkę. No dobra, teraz odpokutuję. Tak jest dużo lepiej! Nie! Zła na siebie wpadłam do salonu i włączyłam telewizor. Kolejny błąd. Akurat pokazywano migawki z pogrzebu Heather. Ekipa programu informacyjnego ze Shreveport przyjechała uwiecznić skromne nabożeństwo, które odprawiono dziś po południu. Tylko pomyślcie, jaka to byłaby sensacja, gdyby media dowiedziały się, według jakich kryteriów snajper wybiera ofiary. Reporter, poważny Afroamerykanin, mówił, że policja gminy Renard odkryła, że również w miasteczkach stanów Tennessee i Missisipi doszło do pozornie przypadkowej strzelaniny. Przestraszyłam się. Seryjny zabójca na Południu? Zadzwonił telefon. - Halo - rzuciłam w słuchawkę, nie spodziewając się niczego dobrego. - Cześć, Sookie, mówi Alcide. Uśmiechnęłam się. Alcide Herveaux, który pracował w firmie geodezyjnej ojca w Shreveport, należał do moich ulubieńców. Był wilkołakiem, seksownym i pracowitym. I bardzo mi się podobał. Ale był też narzeczonym Debbie Pelt. Z drugiej strony, wyrzekł się jej, zanim zniknęła, wypowiedział bowiem rytualną formułkę, w wyniku której przestał dziewczynę widzieć i słyszeć - och, no nie dosłownie, lecz taki był skutek.
- Sookie, jestem w „U Merlotte'a". Pomyślałem, że może pracujesz dziś wieczorem, więc podjechałem. Mogę odwiedzić cię w domu? Muszę z tobą porozmawiać. - Wiesz, że narażasz się na niebezpieczeństwo, przyjeżdżając do Bon Temps. - Nie, dlaczego? - Z powodu snajpera. W tle usłyszałam odgłosy z baru. Nie sposób nie rozpoznać śmiechu Arlene. Mogłabym się założyć, że podrywała naszego nowego barmana. - Czemu miałbym się obawiać snajpera? Uznałam, że Alcide nie traktuje ostatnich informacji zbyt serio. - Z powodu wszystkich osób, które postrzelił - odrzekłam. - Wszyscy ci ludzie byli dwoistej natury. A właśnie w telewizji mówili, że do podobnych zdarzeń doszło w innych stanach Południa. Przypadkowe strzelaniny w małych miasteczkach. Kule pasują do wydobytych z ciała naszej Heather Kinman. Założę się, że inne ofiary to także istoty zmiennokształtne. Alcide milczał zamyślony... O ile milczenie można opisać przymiotnikiem. - Nie zdawałem sobie sprawy - powiedział w końcu wilkołak. Jego głęboki, dudniący głos był jeszcze bardziej zadumany niż zazwyczaj. - Ach. A rozmawiałeś z tymi prywatnymi detektywami? - Jakimi detektywami? O czym ty mówisz? - Jeśli zobaczą, że się spotykamy, rodzina Debbie zacznie mieć jakieś podejrzenia. - Rodzina Debbie wynajęła prywatnego detektywa, żeby ją odszukał? - To właśnie mówię. - Słuchaj, jadę do ciebie.
Po tych słowach się rozłączył. Nie wiedziałam dlaczego, u licha, detektywi mieliby obserwować mój dom albo skąd mieliby prowadzić taką obserwację, ale jeśli zobaczą, że były narzeczony Debbie wjeżdża na mój podjazd, łatwo skojarzą fakty i w ten sposób będą mieli całkowicie fałszywy obraz sytuacji. Pomyślą, że Alcide zabił Debbie, chcąc oczyścić dla mnie drogę. A nic bardziej mylnego. Miałam cholerną nadzieję, że Jack Leeds i Lily Bard Leeds smacznie sobie teraz śpią, zamiast tkwić gdzieś w lesie z lornetką. Alcide uściskał mnie. Zawsze to robił. I znowu obezwładniła mnie myśl o jego gabarytach i męskości... I znajomy zapach. Mimo że słyszałam w głowie dzwonek ostrzegawczy, również mocno go uściskałam. Usiedliśmy na kanapie i częściowo obróciliśmy się ku sobie. Alcide miał na sobie roboczy strój, który przy tej pogodzie składał się z rozpiętej flanelowej koszuli narzuconej na podkoszulek, grubych dżinsów, grubych skarpet i wysokich, sznurowanych butów. Splątane czarne włosy przykleiły mu się do głowy od kasku. Na twarzy miał kilkudniowy zarost. - Opowiedz mi o tych detektywach - zaczął, więc opisałam mu ich i powiedziałam, o co mnie pytali. - Nikt z rodziny Debbie nie rozmawiał o tym ze mną stwierdził Alcide. Zastanawiał się przez minutę. Słyszałam część jego myśli. - Oznacza to pewnie, że obwiniają mnie za jej zniknięcie. - Może nie. Może tylko uważają, że jesteś zrozpaczony, i nie chcą poruszać przy tobie tego tematu. - Zrozpaczony. - Alcide znów rozmyślał przez dobrą chwilę. - Nie. Zużytkowałem... - Zrobił pauzę, szukając w głowie odpowiednich słów. - Włożyłem całą energię w odepchnięcie Debbie - powiedział w końcu. - Przedtem byłem
tak zaślepiony... aż prawie uwierzyłem, że użyła jakichś czarów, aby mnie omamić. Jej matka jest w połowie zmiennokształtną i potrafi rzucać uroki, a ojciec to zmiennokształtny pełnej krwi. - Sądzisz, że to możliwe? Czary? Nie podważałam istnienia magii, pytałam tylko, czy Debbie mogłaby zaczarować Alcide'a. - Z jakiego innego powodu tak długo pozostawałem jej wierny? Od czasu jej zniknięcia czuję się tak, jakby ktoś nieoczekiwanie zdjął mi z oczu ciemne okulary. A wcześniej byłem gotów wybaczyć jej tak wiele, nawet gdy wrzuciła cię do bagażnika. Debbie skorzystała z okazji, wepchnęła mnie do bagażnika samochodu i zamknęła w nim wraz z moim ówczesnym chłopakiem, Billem, który od wielu dni głodował i pragnął krwi. A ona zamknęła mnie, po czym odeszła i zostawiła mnie z Billem, który zaczynał powoli odzyskiwać przytomność! Spuściłam głowę i zapatrzyłam się na własne stopy, starając się odsunąć od siebie wspomnienie rozpaczy i bólu. - Pozwoliła, żeby cię gwałcił - dodał Alcide szorstko. Zaszokowało mnie, że to powiedział, tak prosto z mostu. - Wiesz, Bill nie miał pojęcia, kim jestem - jęknęłam. Nie jadł od wielu dni, a te odruchy są blisko powiązane. To znaczy... przerwał, wiesz? Powstrzymał się, kiedy odkrył, że ma do czynienia ze mną. Nie mogłam tego lepiej wyjaśnić, bo to konkretne słowo nie przechodziło mi przez gardło. Ponad wszelką wątpliwość wiedziałam, że gdyby Bill był przy zdrowych zmysłach, wolałby odgryźć sobie własną rękę niż zrobić mi coś takiego. W tamtym momencie był jedynym partnerem seksualnym, jakiego kiedykolwiek miałam. Miałam co do tego zajścia tak mieszane uczucia, że nawet nie próbowałam ich analizować. Kiedy wcześniej myślałam o akcie gwałtu, na przykład gdy
inne dziewczyny mi opowiadały, co im się przydarzyło, albo czytałam o tym w ich myślach, nie miałam poczucia dwuznaczności sytuacji - te mieszane uczucia pojawiły się u mnie dopiero po moim krótkim, strasznym pobycie w bagażniku. - Zrobił coś, czego nie chciałaś - stwierdził Alcide. - Nie był sobą - upierałam się. - Tak czy owak, zrobił to. - Tak, rzeczywiście i byłam okropnie przerażona. - Głos zaczął mi drżeć. - Ale odzyskał zmysły i przestał! Mnie nic się nie stało, a jemu było naprawdę przykro. Od tamtej pory nawet mnie nie tknął, nigdy nie spytał, czy chciałabym pójść z nim do łóżka, nigdy... - Zamilkłam i spojrzałam na swoje dłonie. - Tak, Debbie ponosi za to odpowiedzialność. - Gdy wypowiedziałam to stwierdzenie głośno, z dziwnych względów poczułam się lepiej. - Wiedziała, co się zdarzy, albo, w każdym razie, nie obchodziło jej, co może się stać... - I nawet wtedy - powiedział Alcide, wracając do głównego tematu - Debbie ciągle wracała, a ja wciąż starałem się usprawiedliwiać jej zachowanie. Nie mogę uwierzyć, że tak postępowałem... No, chyba że pozostawałem pod wpływem czarów. Nie zamierzałam zwiększać poczucia winy u Alcide'a. Dźwigałam przecież swoje własne brzemię. - Słuchaj, już po wszystkim. - Wydajesz się taka pewna. Popatrzyłam Alcide'owi w oczy. Były wąskie, o zielonych tęczówkach. - Twoim zdaniem istnieje cień szansy, że Debbie żyje? spytałam. - Jej rodzina... - zaczął Alcide i przerwał. - Nie, nie sądzę. Nie mogłam się pozbyć Debbie Pelt. Ta nieszczęsna zmiennokształtna dręczyła mnie za życia i dręczy po śmierci.
- Dlaczego właściwie chciałeś ze mną rozmawiać? spytałam. - Wspomniałeś przez telefon, że musimy pomówić. - Pułkownik Flood zmarł wczoraj. - Och, tak mi przykro! Co się stało? - Jechał do sklepu, kiedy w bok jego auta uderzył inny samochód. - To straszne. Jechał sam czy z pasażerami? - Nie, zupełnie sam. Jego dzieci, ma się rozumieć, wracają do Shreveport na pogrzeb. Zastanawiałem się, czy pojedziesz ze mną. - Naturalnie. To nie jest ceremonia rodzinna? - Nie. Pułkownik znał wielu wojskowych, którzy nadal stacjonują w bazie lotnictwa wojskowego. Był też szefem grupy straży sąsiedzkiej, skarbnikiem w swoim kościele, no i oczywiście przywódcą stada. - Miał wspaniałe życie - zauważyłam. - Dużo odpowiedzialności. - Pogrzeb jest jutro o trzynastej. Nie pracujesz wtedy? Jeśli zdołam zamienić się z inną dziewczyną, będę musiała wrócić do szesnastej trzydzieści, żeby przebrać się i pojechać do baru. - Powinnaś zdążyć bez problemu. - Kto zostanie teraz przywódcą stada? - Nie wiem - odparł Alcide, choć nie tak obojętnym tonem, jakiego bym się spodziewała. - Chcesz tę robotę? - Nie. - Odniosłam wrażenie, że się zawahał, i wyczułam u niego sprzeczne emocje. - Ale mój ojciec tak. Czekałam. - Pogrzeby wilkołaków są bardzo uroczyste - zauważył, a ja uprzytomniłam sobie, że usiłuje mi coś powiedzieć. Nie byłam tylko pewna, o co mu chodzi. - No i? Wyduś wreszcie.
Osobiście bardzo sobie cenię bezpośredniość. - Jeśli sądzisz, że mogłabyś przesadnie wystroić się na taki pogrzeb, mylisz się - rzucił. - Wiem, że zdaniem innych zmiennokształtnych wilkołaki noszą tylko skóry i łańcuchy, ale to nieprawda. Zwłaszcza w przypadku pogrzebów. Może i chciał udzielić mi dokładniejszych wskazówek na temat stylu i mody, niemniej jednak w tym momencie umilkł. Wiedziałam, że myśli intensywnie i na usta cisną mu się setki słów. - Każda kobieta chce wiedzieć, w co powinna się ubrać na konkretną okazję - powiedziałam. - Dzięki za radę. Nie włożę spodni. Pokręcił głową. - Wiem, że lubisz spodnie, ale zawsze mnie to zaskakuje. - Czułam, że jest zakłopotany. - Przyjadę po ciebie o jedenastej trzydzieści. - Poczekaj, sprawdzę, czy uda mi się z kimś zamienić. Zadzwoniłam do Holly, która powiedziała, że chętnie weźmie moją zmianę. - Mogę sama pojechać do Shreveport i spotkamy się na miejscu - zaproponowałam. - Nie. - Pokręcił głową. - Przyjadę po ciebie, a później cię odwiozę. W porządku, skoro chciał sobie robić dodatkowy kłopot, jakoś przeżyję jego towarzystwo. W dodatku oszczędzę na benzynie. Zresztą, moja stara nova nie była już taka niezawodna jak kiedyś. - Dobrze, będę gotowa. - Lepiej już pojadę - stwierdził, lecz nie wstał. Przez chwilę milczeliśmy. Wiedziałam, że Alcide myśli o pocałowaniu mnie. W końcu pochylił się i lekko musnął wargami moje usta. Patrzyliśmy na siebie z odległości kilku centymetrów. - No cóż, mam pewne sprawy do załatwienia i
muszę wrócić do Shreveport. Będę jutro punktualnie o jedenastej trzydzieści. Po jego wyjściu wzięłam wypożyczoną z biblioteki książkę - najnowszą powieść Carolyn Haines - i przy miłej lekturze próbowałam zapomnieć o zmartwieniach. Tym razem książka mi nie pomogła. Wzięłam długą, gorącą kąpiel, potem ogoliłam nogi, aż były idealnie gładkie. Pomalowałam paznokcie u rąk i stóp na intensywny róż, po czym wyskubałam brwi. Wreszcie poczułam, że pielęgnacja mnie rozluźniła, i spokojnie położyłam się do łóżka. Sen zawładnął mną tak szybko, że nawet nie dokończyłam modlitwy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Strój na pogrzeb trzeba przemyśleć tak samo dokładnie jak ubiór na każde inne spotkanie towarzyskie, nawet jeśli danego dnia ciuchy są ostatnią rzeczą, o jakiej chcecie myśleć. Lubiłam i podziwiałam pułkownika Flooda w trakcie naszej krótkiej znajomości, więc na jego nabożeństwie pogrzebowym pragnęłam wyglądać stosownie, szczególnie po uwagach Alcide'a. Niestety, nie udało mi się znaleźć w szafie niczego odpowiedniego. O ósmej następnego poranka zatelefonowałam do Tary, która wyjaśniła mi, gdzie trzyma zapasowy klucz. - Weź wszystko, czego potrzebujesz z mojej szafy powiedziała. - Tylko nie wchodź do innych pomieszczeń, okej? Wejdź tylnymi drzwiami do mojego pokoju, a później tą samą drogą wyjdź. - Dokładnie tak bym postąpiła - odparłam, usiłując nie mówić urażonym tonem. Czyżby Tara uważałam mnie za osobę wścibską, która skorzysta z okazji, żeby grzebać w jej szufladach? - Oczywiście, że tak, ale czuję się odpowiedzialna. Nagle zrozumiałam, co mi sugeruje. W jej domu spał wampir. Może goryl Mickey, a może Franklin Mott. Po ostrzeżeniu Erica zamierzałam trzymać się z dala od Mickeya. Tylko najstarsze wampiry wstają przed zmrokiem, ale nagły widok śpiącego wampira na pewno nieprzyjemnie by mnie zaskoczył. - Rozumiem - powiedziałam pospiesznie. Na myśl o przebywaniu z Mickeyem sam na sam aż zadygotałam. Nie była to miła perspektywa. - Wchodzę i wychodzę. Ponieważ nie miałam czasu do stracenia, wskoczyłam do auta i pojechałam do miasta, do małego domu Tary. Był to skromny budynek w skromnej części Bon Temps, ale kiedy
przypomniałam sobie, gdzie moja przyjaciółka dorastała, fakt, że teraz posiadała na własność dom, zakrawał na cud. Niektórzy ludzie nigdy nie powinni mieć dzieci, a jeśli przypadkiem takie spłodzą, niech państwo natychmiast im je odbiera. Taka procedura nie jest dozwolona w naszym kraju ani żadnym innym, które znam, i pewnie dobrze. Ale Thorntonowie, oboje alkoholicy, byli okropni i umarli przedwcześnie. (Kiedy o nich myślę, zapominam, czego mnie uczy moja religia). Pamiętam Myrnę Thornton wpadającą jak bomba do naszego domu w poszukiwaniu Tary i ignorującą protesty mojej babci. Raz babcia musiała zadzwonić do szeryfa, żeby jego ludzie przyjechali po Myrnę i ją zabrali. Ilekroć Tara widziała matkę chwiejącą się w progu, uciekała tylnymi drzwiami i ukrywała się w lesie za naszym domem, dzięki Bogu. Tara i ja miałyśmy wtedy po trzynaście lat. Oczyma wyobraźni wciąż widzę wyraz twarzy babci podczas rozmowy z zastępcą szeryfa, który sadzał skutą kajdankami i wrzeszczącą wniebogłosy Myrnę Thornton na tylnym siedzeniu wozu patrolowego. - Szkoda, że nie mogę zostawić jej na bagnach za miastem - mówił zastępca szeryfa. Nie potrafiłam sobie przypomnieć jego nazwiska, lecz te słowa naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. Potrzebowałam dobrej minuty, by zrozumieć, co miał na myśli, ale kiedy dotarło do mnie znaczenie jego wypowiedzi, pojęłam, że inni ludzie wiedzą, przez co Tara i jej rodzeństwo przechodzą. Ci „inni ludzie" byli wszechpotężnymi dorosłymi. Skoro wiedzieli o wszystkim, dlaczego nie rozwiązywali tego problemu? Teraz rozumiem, że sprawa nie była taka prosta, jak wówczas sądziłam, ale i tak uważam, że dzieciom Thorntonów można było zaoszczędzić kilku lat nieszczęść.
Dobrze, że obecnie Tara posiadała ten ładny domek wyposażony w nowoczesne sprzęty, szafę pełną ubrań i bogatego przyjaciela. Czułam się nieswojo, że nie wiem o wszystkim, co ostatnio dzieje się w jej życiu, ale na razie nie było chyba powodów do paniki. Tak jak mi powiedziała, przeszłam przez czyściutką kuchnię, skręciłam w prawo, minęłam salon i korytarzem dotarłam do sypialni Tary. Tara nie zdążyła posłać łóżka dziś rano. Bezwiednie wygładziłam pościel i w okamgnieniu łóżko wyglądało ładnie (nie mogłam się powstrzymać). Nie potrafiłabym powiedzieć, czy wyświadczyłam Tarze przysługę, ponieważ teraz przyjaciółka dowie się, że nie spodobał mi się zastany widok, za nic jednak nie umiałam przywrócić poprzedniego stanu. Otworzyłam jej garderobę i właściwie natychmiast dostrzegłam strój, jakiego potrzebowałam. Pośrodku tylnego szeregu wisiał kostium z dzianiny. Żakiet był czarny z jasnoróżowymi wyłogami, co oznaczało, że mogłam włożyć pod spód różową bluzkę z niewielkim dekoltem, która zajmowała wieszak poniżej. Do tego czarna plisowana spódnica. Tara skróciła ją; etykietka z opisem zmian nadal wisiała na plastikowej torbie chroniącej kostium. Przyłożyłam spódnicę do pasa i obejrzałam się w dużym lustrze Tary. Tara jest kilka centymetrów wyższa ode mnie, więc spódnica kończyła mi się dokładnie dwa centymetry nad kolanami. Idealna długość na pogrzeb. Rękawy żakietu były trochę za długie, ale nie było to od razu widoczne. Miałam czarne czółenka i torebkę, a nawet czarne rękawiczki na specjalne okazje. Brawo! Zadanie wykonane, i to w rekordowym czasie. Włożyłam żakiet, bluzkę oraz spódnicę do plastikowej torby na ubrania i wyszłam z budynku. Nie przebywałam w nim nawet dziesięciu minut.
W domu, w pośpiechu z powodu spotkania o godzinie dziesiątej, zaczęłam się przygotowywać na pogrzeb. Zaplotłam francuski warkocz, resztę włosów zawinęłam, a całość upięłam starymi szpilkami po babci. Na szczęście znalazłam czarne rajstopy i czarną półhalkę. Różowy odcień paznokci pasował do wyłogów żakietu i bluzki. Kiedy punkt dziesiąta usłyszałam stukanie, byłam gotowa. W drodze do drzwi frontowych włożyłam czółenka. Jacka Leedsa jawnie zaskoczyła moja transformacja, Lily natomiast uniosła brwi. - Wejdźcie, proszę - powiedziałam. - Jadę na pogrzeb. - Mam nadzieję, że nie chowasz przyjaciela - zauważył Jack Leeds. Twarz jego towarzyszki wyglądała jak wykuta z marmuru. Czy ta kobieta nigdy nie słyszała o solarium? - To nikt szczególnie bliski. Usiądziecie? Podać wam coś? Kawę? - Nie, dziękujemy - odparł Jack i się uśmiechnął. Usiedli na kanapie, podczas gdy ja przycupnęłam na krawędzi fotela. Niecodzienny odświętny strój dziwnym trafem dodał mi odwagi. - Chodzi nam o wieczór zniknięcia panny Pelt - ciągnął Jack Leeds. - Widziała ją pani w Shreveport? - Tak, zostałyśmy zaproszone na to samo przyjęcie. U Pam w domu. Wszyscy, którzy przeżyli Wojnę z Czarownicami (czyli Pam, Eric, Clancy, troje wiccan i wilkołaki), ustalili jedną wersję. Zamiast mówić policji, że Debbie wyszła ze zniszczonego, opuszczonego sklepu, gdzie miały swoją kryjówkę czarownice, twierdziliśmy zgodnie, że przez cały wieczór przebywaliśmy w domu Pam. I że Debbie odjechała stamtąd swoim autem. Sąsiedzi mogliby zaświadczyć, że cała nasza grupa równocześnie opuściła budynek wcześniej, na
szczęście wiccanie użyli magii i mieszkańcy ulicy mieli dość mgliste wspomnienia z tamtego wieczoru. - Był tam też pułkownik Flood - dodałam. - Właśnie na jego pogrzeb jadę. Lily spojrzała pytająco, co stanowiło prawdopodobnie odpowiednik okrzyku „Och, pani żartuje!". - Zginął w wypadku samochodowym dwa dni temu dodałam. Popatrzyli po sobie. - Więc na tym przyjęciu było całkiem sporo gości? spytał Jack Leeds. Byłam pewna, że sporządził staranny spis osób, które siedziały w salonie Pam podczas naszej narady wojennej. - Och, tak. Całkiem sporo. Nie znam wszystkich. Ludzie ze Shreveport. Troje wiccan widziałam tamtego wieczoru po raz pierwszy. Znałam niektóre wilkołaki. I wampiry. - Ale spotkała pani wcześniej Debbie Pelt? - Tak. - Kiedy widywała się pani z Alcide'em Herveaux? No cóż. Naturalnie sprawdzili. - Tak - przyznałam. - Kiedy spotykałam się z Alcide'em. Moja twarz była równie spokojna i beznamiętna jak rysy Lily. Mam wielką wprawę w dotrzymywaniu sekretów. - Mieszkała pani kiedyś u niego w Jackson? Chciałam powiedzieć, że spaliśmy w osobnych sypialniach, ale uznałam, że parze detektywów nic do tego. - Tak - odparłam z lekkim zdenerwowaniem w głosie. - I wraz z panem Herveaux natknęliście się na pannę Pelt pewnej nocy w Jackson. W klubie o nazwie „U Josephine"? - Tak, świętowała zaręczyny z niejakim Clausenem - odrzekłam. - Czy coś zaszło między wami tej nocy?
- Tak. - Zastanawiałam się, z kim rozmawiali. Ktoś udzielił detektywom wielu informacji, których znać nie powinni. - Podeszła do naszego stolika i wygłosiła kilka uwag. - Odwiedziła też pani pana Alcide'a w firmie rodzinnej Herveaux kilka tygodni temu? A po południu tamtego dnia trafiliście na miejsce zbrodni? Tak, tak, nieźle się przygotowali. - Rzeczywiście - potwierdziłam. - I powiedziała pani funkcjonariuszom na miejscu zbrodni, że pani i Alcide Herveaux jesteście zaręczeni? Kłamstwo czasem wraca do nas niczym bumerang i uderza obuchem. - Chyba Alcide to powiedział - odparłam, usiłując wyglądać na zamyśloną. - I była to prawda? Jack Leeds uważał, że jestem najbardziej nieodpowiedzialną kobietą, jaką spotkał w życiu, i nie mógł pojąć, jak ktoś, kto potrafi tak umiejętnie zaręczać się i zrywać, jest równocześnie rozsądną, pracowitą kelnerką, którą poprzedniego dnia obserwował w akcji. Z kolei Lily myślała, że w moim domu jest bardzo czysto. (Dziwne, co?). Uważała również, że byłabym w stanie zabić Debbie Pelt, ponieważ już wcześniej odkryła, że ludzie są zdolni do najstraszliwszych czynów. Łączyło nas zatem więcej, niż ta kobieta kiedykolwiek odkryje. Posiadałam tę samą smutną wiedzę, ponieważ wyczytałam te wyczyny z myśli ich sprawców. - Tak - przyznałam. - Wówczas tak wyglądała prawda. Zaręczyliśmy się na, hmm, dziesięć minut. Tyle, ile trwało małżeństwo Britney. Nienawidziłam kłamać. Prawie zawsze wiedziałam, kiedy ktoś inny nie mówi prawdy, więc teraz miałam wrażenie, że na moim czole pojawił się wielki napis: „KŁAMCZUCHA".
Jack Leeds skrzywił się, słysząc moją aluzję do piosenkarki, której związek trwał podobno ledwie ponad dobę, Lily Bard Leeds natomiast nawet nie mrugnęła okiem. - Pannie Pelt nie podobało się, że widuje się pani z Alcide'em? - Zgadza się. - Cieszyłam się, że mam za sobą lata praktyki w ukrywaniu uczuć. - Ale Alcide nie chciał jej poślubić. - Była na panią wściekła? - Tak - zgodziłam się, ponieważ niewątpliwie znali fakty. - Można tak powiedzieć. Obrzuciła mnie wyzwiskami. Prawdopodobnie słyszeliście, że nie potrafiła panować nad emocjami. - Więc kiedy widziała ją pani po raz ostatni? - Po raz ostatni... - (Z niemal odstrzeloną głową, rozciągniętą na podłodze mojej kuchni, z nogami splątanymi z nogami krzesła?!). - Niech się zastanowię... Kiedy wychodziła z przyjęcia tamtej nocy. Wyszła sama w mrok. - Wprawdzie nie z domu Pam, lecz z zupełnie innego budynku, pełnego trupów i o ścianach ochlapanych krwią. - Przypuszczam, że zamierzała wrócić do Jackson. - Wzruszyłam ramionami. - Czy nie przejeżdżała przez Bon Temps? Miasteczko leży przecież tuż przy autostradzie międzystanowej, którą musiała wybrać. - Nie mam pojęcia, po co miałaby tu zajeżdżać. Do moich drzwi w każdym razie nie zapukała. To prawda. Nie zapukała, bo włamała się. - Nie widziała jej pani po przyjęciu? - Nie widziałam jej od tamtej nocy. To też była absolutna prawda. - A pana Herveaux? - Tak, widziałam. - Jesteście państwo teraz zaręczeni? Uśmiechnęłam się.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparłam. Nie zaskoczyło mnie, gdy Lily spytała, czy może skorzystać z łazienki. Nie broniłam się przed napływem myśli detektywów, ponieważ chciałam ustalić, jak bardzo mnie podejrzewają. Stąd wiedziałam, że kobieta zechce rzucić okiem na niektóre miejsca w moim mieszkaniu. Wskazałam jej łazienkę w korytarzu, nie moją prywatną, przy sypialni. Zresztą, w żadnej z nich nie znalazłaby niczego podejrzanego. - A jej samochód? - spytał nagle Jack Leeds. Usiłowałam zerknąć na zegar stojący na gzymsie kominka, ponieważ chciałam się pozbyć natrętów, zanim przyjedzie po mnie Alcide. - Co takiego? Straciłam wątek. - Samochód Debbie Pelt. - Co z nim? - Czy wie pani - uściślił - gdzie jest samochód Debbie Pelt? - Nie mam zielonego pojęcia - odparowałam z całkowitą szczerością. Kiedy Lily wróciła do salonu, Jack spytał: - Panno Stackhouse, proszę zaspokoić moją ciekawość. Co pani zdaniem przydarzyło się Debbie Pelt? Pomyślałam: sądzę, że dostała to, na co sobie zasłużyła. Aż mną wstrząsnęła własna złośliwość. Czasami nie jestem zbyt sympatyczną osóbką, a z każdym rokiem staję się chyba coraz bardziej niemiła. - Nie wiem, panie Leeds - odrzekłam. - Myślę, że muszę wam powiedzieć to wprost. Przykro mi, że jej rodzina martwi się o nią, ale poza tym cała ta sprawa naprawdę nic mnie nie obchodzi. Nie lubiłyśmy się, ja i Debbie. Wypaliła mi dziurę w ulubionej chuście, wyzwała od dziwek, a Alcide'a traktowała okropnie. Z drugiej strony Herveaux jest dorosły,
więc to jego problem. Debbie lubiła denerwować otoczenie. I chciała, żeby wszyscy tańczyli tak, jak ona im zagra. Jack Leeds był nieco oszołomiony tym zalewem wiadomości. - Cóż - podsumowałam. - Tak to czuję. - Dziękuję pani za szczerość - stwierdził, podczas gdy jego żona wbiła we mnie spojrzenie bladoniebieskich oczu. Gdybym wcześniej miała jakiekolwiek wątpliwości, teraz wiedziałabym, że z tej pary ona jest groźniejsza. Biorąc pod uwagę staranność, z jaką Jack Leeds prowadził dochodzenie, fakt ten był znaczący. - Kołnierzyk się pani zagiął - powiedziała spokojnie. Proszę pozwolić, że poprawię. Poczekałam, aż przesunie wokół mojej szyi zręcznymi palcami, wygładzając i prostując kołnierz żakietu. Potem wyszli. Obserwowałam, jak ich auto mknie podjazdem, a potem zdjęłam żakiet i dokładnie go obejrzałam. Chociaż nie wychwyciłam w jej umyśle takiej informacji, zadałam sobie pytanie, czy nie przyczepiła mi podsłuchu. Może Leedsowie podejrzewali mnie bardziej, niż na to wyglądało. Nie, niczego nie znalazłam. Lily chyba była taką pedantką, jaką się wydawała, toteż nie mogła się oprzeć i musiała poprawić mi kołnierzyk. Ponieważ jednak nie potrafiłam wyzbyć się podejrzliwości, skontrolowałam główną łazienkę. Nie wchodziłam do niej od tygodnia, czyli od dnia gdy tam sprzątałam, więc w małym pomieszczeniu było całkiem czysto i świeżo, tak jak tylko może być w bardzo starej łazience w bardzo starym domu. W zlewie dostrzegłam krople wody, ręcznik był użyty i ponownie złożony, ale to wszystko. Nic nie przybyło, niczego nie ubyło, a jeśli pani detektyw otworzyła szafkę, chcąc sprawdzić zawartość półek... cóż, nie dbałam o to.
Och, obcas znów mi utknął w otworze w podłodze. Po raz setny zastanowiłam się, czy potrafię sama położyć linoleum, bo bez wątpienia przydałaby się tutaj nowa warstwa. Zadałam też sobie pytanie, jak to możliwe, że potrafiłam ukryć fakt popełnionego przez siebie morderstwa, a chwilę później martwić się o popękane linoleum w łazience. - Ona była zła - powiedziałam na głos. - Była podłą i wredną osobą. I zupełnie bez powodu chciała mnie zabić. Właśnie dlatego potrafiłam z tym żyć. Dręczyło mnie poczucie winy, choć ostatnio coraz słabsze. Zmęczył mnie żal po kimś, kto zabiłby mnie w minutę i znalazł sobie doskonałe usprawiedliwienie dla tego czynu. Nigdy nie czyhałabym na Debbie, ale też nie dałabym się zabić, tylko dlatego, że w jej opinii stałam jej na drodze. Do diabła z tą całą Debbie. Znajdą jej ciało albo nie. Nie ma sensu martwić się o to z góry. Nagle poczułam się znacznie lepiej. Usłyszałam, że przez las jedzie samochód. Pomyślałam, że Alcide zjawił się punktualnie. Spodziewałam się zobaczyć jego dodge'a rama, ale ku mojemu zaskoczeniu wilkołak zjawił się granatowym lincolnem. Włosy przygładził najbardziej, jak mógł, czyli nie za bardzo, i miał na sobie stateczny ciemnografitowy garnitur oraz bordowy krawat. Gapiłam się na niego przez okno, kiedy wchodził po schodach na frontowy ganek. Wyglądał, hmm, do schrupania i starałam się nie chichotać jak kretynka, wyobrażając sobie, jak wprowadzam tę myśl w życie. Kiedy otworzyłam drzwi, Alcide wydawał się tak samo olśniony mną, jak ja nim. - Wyglądasz cudownie - powiedział po długiej chwili, w trakcie której dokładnie mnie sobie oglądał. - Ty również - odparłam niemal onieśmielona. - Chyba musimy już jechać.
- Jasne, jeśli nie chcemy się spóźnić. - Trzeba zjawić się na dziesięć minut przed nabożeństwem - zauważył. - Właściwie dlaczego? Wzięłam czarną kopertówkę, zerknęłam w lustro, upewniając się, że szminka na moich ustach wciąż dobrze się prezentuje. Zamknęłam drzwi frontowe na klucz. Na szczęście, dzień był dość ciepły, więc mogłam zostawić płaszcz w domu. Nie chciałam zakrywać eleganckiego stroju. - To pogrzeb wilkołaka - oznajmił znacząco. - Jaka jest różnica w porównaniu z pogrzebem zwykłego człowieka? - To pogrzeb przywódcy stada i jest przez to bardziej... oficjalny. Cóż, mówił mi o tym już wczoraj. - Jak to robicie, że zwykli ludzie niczego się nie domyślają? - Zobaczysz. Miałam złe przeczucia. - Jesteś pewien, że powinnam tam być? - Pułkownik mianował cię przyjaciółką stada. Przypomniałam sobie ten szczegół, chociaż tamtego dnia nie zdawałam sobie sprawy, że otrzymałam, jak to sugerował teraz Alcide, oficjalny tytuł Przyjaciółki Stada. Ogarnęło mnie nieprzyjemne wrażenie, że chciałabym o wiele więcej wiedzieć o ceremonii pogrzebowej pułkownika Flooda. Ponieważ potrafię czytać ludziom w myślach, zwykle otrzymuję na dany temat więcej informacji, niż umiem znieść. Tyle że w Bon Temps nie ma wilkołaków, a inni zmiennokształtni nie są tak dobrze zorganizowani jak oni. Chociaż trudno mi było czytać w myślach Alcide'owi, wyczuwałam, że dręczy go to, co się zdarzy w kościele. A najbardziej martwił go jakiś wilkołak imieniem Patrick.
Nabożeństwo odbywało się w kościele Grace Episcopal, który znajdował się w starszej, bogatej, podmiejskiej dzielnicy Shreveport. Gmach kościoła okazał się bardzo tradycyjny, zbudowany z szarego kamienia skalnego i zwieńczony wieżą. W Bon Temps nie było kościoła episkopalnego, ale wiedziałam, że msze są tam podobne do tych w katolickim. Alcide wyznał, że jego ojciec także weźmie udział w pogrzebie, a my jechaliśmy właśnie autem ojca. - Ojciec uznał, że mój pikap nie wygląda dostatecznie dostojnie na taki dzień - wyjaśnił Alcide. Zauważyłam, że dużo myśli o ojcu. - Więc jak twój ojciec tam dotrze? - spytałam. - Swoim innym samochodem - odparł wilkołak roztargnionym tonem, jak gdyby wcale nie słuchał, co mówię. Zaszokowała mnie informacja, że jeden człowiek może posiadać aż dwa auta. Z doświadczenia wiedziałam, że ludzie mogą mieć samochód rodzinny i pikap albo pikap i terenówkę. Seria zaskakujących mnie dziś zdarzeń i informacji najwyraźniej dopiero się zaczynała. Do czasu, gdy dotarliśmy na autostradę międzystanową I 20 i kręciliśmy na zachód, ponury nastrój Alcide'a niemal całkowicie uniemożliwiał rozmowę. Nie byłam pewna, o co chodzi, ale wilkołak bez wątpienia wolał milczeć. - Sookie - powiedział nagle. Zaciskał ręce na kierownicy tak mocno, że aż mu pobielały kłykcie. - Tak? Wiedziałam, że teraz powie coś niemiłego. Miał to prawie wypisane w głowie. Pan Konflikt Wewnętrzny. - Muszę z tobą o czymś pomówić. - O czym? O czymś podejrzanym w związku ze śmiercią pułkownika Flooda?
Złajałam siebie w myślach. Powinnam się najpierw zastanowić, zanim coś chlapnę. Ale przecież inni zmiennokształtni zostali zastrzeleni. Wypadek samochodowy stanowił spory kontrast. - Nie - odrzekł Alcide. Wyglądał na zaskoczonego. - O ile wiem, pułkownik zginął w wypadku. Kierowca drugiego pojazdu przejechał na czerwonym świetle. Usiadłam prosto na skórzanym siedzeniu. - Więc o co chodzi? - Czy chcesz mi coś powiedzieć? Zmartwiałam. - Ja tobie? O czym? - O tamtej nocy. Nocy Wojny z Czarownicami. Bardzo mi się teraz przydały lata panowania nad wyrazem twarzy. - Nie ma niczego takiego - odpowiedziałam całkiem spokojnie, niemal bez mrugnięcia okiem, chociaż być może, mówiąc, zaciskałam ręce. Alcide nie odezwał się więcej. Zaparkował, obszedł przód auta i pomógł mi wysiąść, co było niepotrzebne, ale przyjemne. Zdecydowałam, że nie muszę zabierać torebki, więc wsunęłam ją pod siedzenie, a Alcide zamknął samochód. Ruszyliśmy ku frontowi kościoła. Wilkołak wziął mnie za rękę, co mnie zdumiało. Może byłam przyjaciółką całego stada, ale, jak widać, z jednym z jego członków przyjaźniłam się bardziej niż z pozostałymi. - Tam jest tatko - stwierdził Alcide, kiedy zbliżyliśmy się do grupki żałobników. Ojciec Alcide'a był nieco niższy od syna, lecz tak samo krzepki. Jackson Herveaux miał włosy szpakowate, a nie czarne, i wydatniejszy nos, lecz tę samą oliwkową cerę co Alcide. Jackson prezentował się też znacznie mroczniej, ponieważ stał w towarzystwie bladej, delikatnej kobiety o lśniących białych włosach.
- Ojcze - powiedział Alcide oficjalnie - to jest Sookie Stackhouse. - Miło cię poznać, Sookie - powiedział Jackson Herveaux. - A to Christine Larrabee. Christine, która równie dobrze mogła liczyć sobie pięćdziesiąt siedem, jak i sześćdziesiąt siedem lat, wyglądała jak postać namalowana pastelami. Jej oczy miały odcień spranego błękitu, gładka skóra była blada jak płatek magnolii z najsubtelniejszym odcieniem różu, włosy zostały ułożone w nieskazitelną fryzurę. Miała na sobie jasnoniebieski kostium. Osobiście nie włożyłabym go aż do końca zimy, ale musiałam przyznać, że kobieta wygląda w nim świetnie. - Miło mi panią poznać - oznajmiłam, zastanawiając się, czy powinnam dygnąć. Z ojcem Alcide'a wymieniłam uścisk dłoni, ale Christine nie podała mi swojej. Kiwnęła tylko głową i posłała łagodny uśmiech. Uznałam, że prawdopodobnie nie chce mnie posiniaczyć swoimi pierścieniami z brylantami, które dostrzegłam na jej palcach. Do pierścionków naturalnie pasowały kolczyki. Nie miałam wątpliwości, że ta dama przewyższa mnie o klasę. Cholera jasna, pomyślałam. Postanowiłam, że będzie to z mojej strony dzień lekceważenia nieprzyjemnych zdarzeń. - Taka smutna okazja - zauważyła Christine. Jeśli proponowała uprzejmą pogawędkę, proszę bardzo. - Tak, pułkownik Flood był wspaniałym człowiekiem odrzekłam. - Och, znałaś go, moja droga? - Tak - odparłam. Prawdę mówiąc, nawet widziałam go nagiego, choć w zdecydowanie nieerotycznych okolicznościach.
Moja lakoniczna odpowiedź nie dała jej żadnych podstaw do riposty. W jej jasnych oczach zobaczyłam autentyczne rozbawienie. Alcide i jego ojciec wymieniali szeptem uwagi, które my dwie najwyraźniej miałyśmy ignorować. - Ty i ja jesteśmy tu dziś jedynie dla ozdoby oświadczyła Christine. - Zatem wie pani więcej niż ja. - Tak sądzę. Nie jesteś istotą o dwoistej naturze? - Nie. Christine oczywiście była zmiennokształtną, a nawet pełnej krwi wilkołakiem, jak Jackson i Alcide. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak ta elegancka dama zmienia się w wilka, szczególnie gdy pomyślałam o paskudnej reputacji, jaką miały wilkołaki w społeczności zmiennokształtnych, ale znaków, które otrzymywałam z jej umysłu, nie sposób było nie rozpoznać. - Pogrzeb przywódcy stada oznacza początek kampanii, w wyniku której wyłoni się jego następca - wyjaśniła. Ta informacja, rzetelniejsza niż wszystkie, które wydobyłam w dwie godziny od Alcide'a, natychmiast nastawiła mnie do starszej pani przychylnie. - Musisz być niezwykła, skoro Alcide wybrał cię dziś na swoją towarzyszkę. - Nie wiem, czy niezwykła. Chociaż... w sensie dosłownym rzeczywiście nie jestem przeciętną kobietą. Mam pewne cechy, które predestynują mnie do takiego określenia. - Czarownica? - zgadywała Christine. - Wróżka? Półgoblinka? O, do diabła! Potrząsnęłam głową. - Nie, nie, żadna z powyższych. Co się dzieje tam w środku? - Ławki kościelne zostały bardziej niż zwykle odgrodzone. Całe stado usiądzie z przodu, przed ołtarzem, osobnicy męscy oczywiście z partnerkami i dziećmi. Kandydaci na przywódcę stada wejdą na końcu.
- Jaką metodą ich wybrano? - Och, sami zgłosili swe kandydatury - odparła. Najpierw jednak zostaną poddani próbie, a dopiero później członkowie stada będą głosować. - Dlaczego przyszła pani z ojcem Alcide'a? A może jest to zbyt osobiste pytanie? - Jestem wdową po przywódcy, który władał stadem przed pułkownikiem Floodem - wyjaśniła spokojnie. - Mam przez to pewne wpływy. Skinęłam głową. - Czy przywódcą stada zawsze zostaje mężczyzna? - Nie. Ponieważ jednak w trakcie próby trzeba się wykazać siłą fizyczną, zwykle wygrywają. - Ilu jest kandydatów? - Dwóch. Jackson oraz Patrick Furnan. Odchyliła nieznacznie w prawo piękną głowę, a wtedy zobaczyłam parę, która tam stała. Patrick Furnan miał około czterdziestu pięciu lat, czyli mniej więcej był w wieku pośrodku między Alcide'em a jego ojcem. Był przy kości, miał jasnokasztanowe króciutkie włosy i jeszcze krótszą brodę przytrymowaną w fantazyjny kształt. Był ubrany w brązowy garnitur - marynarka opinała wydatny korpus i nie wszystkie guziki Patrick zdołał zapiąć. Mężczyźnie towarzyszyła ładna kobieta, obwieszona biżuterią i o mocno wymalowanych ustach. Miała kasztanowe, również krótkie włosy, lecz z jaśniejszymi pasemkami i ułożone w misterną fryzurę. Jej szpilki miały przynajmniej siedmiocentymetrowe obcasy. Patrzyłam na te buty z podziwem. Gdybym próbowała w takich chodzić, na pewno połamałabym sobie nogi. Kobieta jednak stale się uśmiechała i uprzejmie rozmawiała z każdym, kto podszedł. Patrick Furnan wydawał się bardziej powściągliwy w okazywaniu uczuć.
Jego wąskie oczy mierzyły i oceniały wszystkie wilkołaki w gęstniejącym tłumie. - Ta Tammy Faye jest jego żoną? - spytałam dyskretnie Christine. Wydała z siebie odgłos, który nazwałabym chichotem, gdybym usłyszała go od kogoś o mniej szlachetnym wyglądzie. - Dobre porównanie, też lubi się malować - przyznała moja towarzyszka. - Tak naprawdę ma na imię Libby. Tak, jest jego żoną i pełnokrwistą wilkołaczycą. Mają dwoje dzieci, które zasiliły stado. Tylko najstarsze dziecko zostanie wilkołakiem, gdy wejdzie w okres dojrzewania. - Czym Patrick zajmuje się zawodowo? - spytałam. - Jest przedstawicielem handlowym firmy Harley Davidson - odrzekła. - Tak, naturalnie. Wilkołaki bardzo lubią motocykle. Christine uśmiechnęła się szeroko, co prawdopodobnie w przypadku kogoś innego oznaczałoby głośny śmiech. - Kto jest faworytem? Skoro wrzucono mnie do gry, musiałam znać panujące w niej reguły. Później czekała mnie zapewne rozmowa z Alcide'em, teraz jednak po prostu chciałam przetrwać ten pogrzeb. - Trudno powiedzieć - mruknęła Christine. - Gdybym miała wybór, nie wskazałabym żadnego z nich, ale Jackson odwołał się do łączącej nas od wielu lat przyjaźni i musiałam przyjechać tutaj wraz z nim. - Nie brzmi to zachęcająco. - Nie, ale podchodzę do sprawy praktycznie - stwierdziła rozbawiona. - Jackson potrzebuje wsparcia. Czy Alcide prosił cię o wsparcie dla swojego ojca?
- Nie. Nie miałabym zielonego pojęcia o całej sytuacji, gdyby nie informacje, których udzieliła mi pani. - Skinęłam jej głową. - Ponieważ nie jesteś wilkołaczycą... Wybacz mi, kochanie, ale po prostu staram się zgadnąć, co mogłabyś zrobić dla Alcide'a? Dlaczego właściwie wciągnął cię w tę sprawę? - Zakładam, że wyjaśni mi to naprawdę szybko odburknęłam. Jeśli mój ton brzmiał lodowato albo złowieszczo, miałam to w nosie. - Jego ostatnia przyjaciółka zniknęła - kontynuowała Christine w zamyśleniu. - Z tego, co mówił mi Jackson, to się schodzili, to się rozstawali. Jeśli wrogowie Jacksona mieli coś wspólnego z jej zniknięciem, lepiej bądź ostrożna. - Och, nie sądzę, żeby mi groziło niebezpieczeństwo powiedziałam. - Ach tak? - zainteresowała się, ale nie zamierzałam rozwijać tego tematu. - Hmm... - odezwała się po dłuższej chwili zadumy, podczas której intensywnie mi się przypatrywała. - No cóż, dziewczyna była dość kapryśna jak na zmiennokształtną, która nawet nie jest wilkołaczycą. Ton Christine odzwierciedlał pogardę, jaką wilkołaki żywiły dla pozostałych zmiennokształtnych. (Usłyszałam, jak raz pewien wilkołak pytał: „Po co ci transformacja, skoro nie potrafisz przemienić się w wilka?"). Moją uwagę przyciągnął błysk czyjejś łysiny i przesunęłam się nieco na lewo, by lepiej zobaczyć tego mężczyznę. Był bardzo wysoki, wyższy od Alcide'a, a nawet, jak sądziłam, od Erica. Miał potężne bary i umięśnione ramiona. Głowę i ręce miał brązowe - był rasy białej, lecz bardzo mocno opalony. Widziałam dokładnie, ponieważ nosił bezrękawnik z czarnego jedwabiu wsunięty w czarne spodnie.
Na nogach miał lśniące lakierki. Dzień był rześki jak na koniec stycznia, lecz temu mężczyźnie zimno najwyraźniej nie przeszkadzało. Trzymał się nieco z dala od pozostałych. Kiedy tak mu się przyglądałam, odwrócił się i również na mnie popatrzył, jak gdyby wyczuł moje zainteresowanie. Miał orli nos i twarz równie gładko ogoloną jak głowę. Z tej odległości jego oczy wyglądały na czarne. - Kto to jest? - spytałam Christine scenicznym szeptem, lecz tak ostrym, że niczym wiatr mógłby zerwać liście z kęp ostrokrzewów posadzonych wokół kościoła. Christine obrzuciła mężczyznę spojrzeniem. Na pewno wiedziała, o kogo mi chodzi, ale nie raczyła odpowiedzieć. Z wilkołakami stojącymi na schodach i przed kościołem stopniowo mieszali się zwykli ludzie. Teraz dwóch mężczyzn w czarnych garniturach pojawiło się przy drzwiach. Założyli ręce na piersi, a ten po prawej skinął głową Jacksonowi Herveaux i Patrickowi Furnanowi. Dwaj kandydaci wraz z towarzyszkami podeszli i stanęli przed tamtymi u stóp schodów. Wilkołaki przechodziły między nimi do kościoła. Niektóre kiwały głową jednemu, inne drugiemu, pozostali obu. Czyli że byli też niezdecydowani wyborcy. Mimo że szeregi wilkołaków przetrzebiła niedawna wojna z czarownicami, naliczyłam dwadzieścia pięć pełnokrwistych dorosłych osobników ze Shreveport, co stanowiło całkiem duże stado jak na tak małe miasto. Przypuszczałam, że rozmiar stada wiąże się z istnieniem bazy lotnictwa wojskowego. Wszystkie osoby przechodzące pomiędzy kandydatami były pełnokrwistymi wilkołakami. Zobaczyłam tylko dwoje dzieci. Oczywiście, może niektóre latorośle poszły do szkoły zamiast na pogrzeb, byłam jednak dość pewna, że ten widok stanowił potwierdzenie słów Alcide'a - wilkołaki
dziesiątkowała bezpłodność i istniała duża śmiertelność wśród noworodków. Młodsza siostra Alcide'a, Janice, poślubiła przecież człowieka. Zresztą, i ona nigdy się nie przemieniała, ponieważ nie była dzieckiem pierworodnym. Alcide wyjaśnił mi kiedyś, że u syna Janice recesywne cechy wilkołacze mogą się ujawnić w postaci zwiększonej gwałtowności lub dużych zdolności do samoleczenia. Wielu zawodowych sportowców to dzieci par, w których choć jedno z rodziców ma w sobie przynajmniej trochę krwi wilkołaczej. - Za sekundę wchodzimy - mruknął Alcide. Stał obok mnie, badawczo przyglądając się twarzom mijających go osób. - Zabiję cię później - odwarknęłam, chociaż dla przechodzących wilkołaków zachowałam uprzejmą minę. Dlaczego nie wyjaśniłeś mi tego wszystkiego? Wysoki mężczyzna wchodził na stopnie, machając rękoma. Jego ogromne ciało poruszało się zdecydowanie, lecz z gracją. W pewnym momencie odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Były bardzo ciemne, w odcieniu, którego nie potrafiłabym nazwać. Uśmiechnął się do mnie. Alcide dotknął mojego ramienia takim ruchem, jak gdyby wiedział, co mi chodzi po głowie. Pochylił się i szepnął mi w ucho: - Potrzebuję twojej pomocy. Po pogrzebie chcę, żebyś spróbowała poczytać Patrickowi w myślach. Podejrzewam, że zamyśla jakąś akcję przeciwko mojemu ojcu. - Dlaczego po prostu mnie o to nie poprosiłeś? Byłam zdezorientowana, a jeszcze bardziej czułam się zraniona. - Pomyślałem, że może i tak uznasz, że jesteś mi coś winna! - Skąd ten pomysł? - Wiem, że zabiłaś Debbie.
Mój szok nie mógł być chyba większy, nawet gdyby Alcide mnie spoliczkował. Nie mam pojęcia, jaką po jego słowach miałam minę. Przez chwilę otrząsałam się z zaskoczenia i poczucia winy, aż wreszcie mogłam przemówić. - Wyrzekłeś się jej. Jaka to dla ciebie różnica? - Żadna - odparł. - Żadna. Już wcześniej była dla mnie martwa. - Nie wierzyłam w to ani przez chwilę. - A jednak sądziłaś, że może mnie ta informacja zaboleć, więc ją przede mną zataiłaś. Tak czy owak, uważam, że powinnaś być mi wdzięczna. Gdybym miała rewolwer w torebce, w tym momencie walczyłabym z pokusą wyjęcia go. - Nic ci nie jestem winna - odburknęłam. - Podejrzewam, że podrzuciłeś mnie tu autem ojca, bo wiedziałeś, że jeśli przyjadę swoim, po takim twoim stwierdzeniu natychmiast odjadę. - Nie - odrzekł. Ciągle mówiliśmy cicho, ale widząc nerwowe spojrzenia rzucane w naszym kierunku, wiedziałam, że ostrymi zdaniami, które wymieniamy, przyciągamy uwagę. - No cóż, może. Proszę, zapomnij o tym, co powiedziałem. Nic mi nie jesteś dłużna. Jednakże pozostaje faktem, że mój tatko ma kłopoty i zrobię wszystko, by mu pomóc. A ty byś się mogła przydać. - Następnym razem, gdy będziesz potrzebował pomocy, po prostu spytaj. Nie próbuj mnie szantażować ani nakłaniać... zręczną manipulacją. Lubię pomagać ludziom, ale nienawidzę, gdy ktoś na mnie naciska lub używa podstępów. Alcide spuścił wzrok, więc dotknęłam jego podbródka i zmusiłam go, by spojrzał mi w oczy. - Naprawdę tego nie cierpię! Zerknęłam na szczyt schodów, chcąc oszacować, jak duże zainteresowanie wzbudziła nasza kłótnia. Wysoki mężczyzna pojawił się ponownie. Patrzył na nas z góry z nieodgadnionym
wyrazem twarzy, wiedziałam jednak, że zwróciliśmy jego uwagę. Alcide również spojrzał na schody i się zaczerwienił. - Musimy teraz iść. Wejdziesz ze mną? - Co to będzie oznaczało? - Będzie to oznaczało, że jesteś po stronie mojego ojca w jego walce wyborczej. - Czy taki wybór zobowiązuje mnie do czegoś? - Ależ nie. - Więc dlaczego tak ci na tym zależy? - Chociaż wybór przywódcy jest sprawą stada, twoje poparcie może mieć wpływ na ludzi, którzy wiedzą, jak bardzo nam pomogłaś podczas Wojny z Czarownicami. Nazwałabym to zdarzenie raczej „potyczką z czarownicami", ponieważ, mimo że oczywiście walczyliśmy, było nas w sumie niezbyt wiele - może ze czterdzieści czy pięćdziesiąt osób. Doszłam jednak do wniosku, że w historii stada ze Shreveport może to być epizod prawdziwie epicki. Zerknęłam gniewnie na swoje czarne czółenka. Zmagałam się z przypływem sprzecznych emocji; wszystkie wydawały się tak samo silne. Jedna myśl brzmiała: „Jesteś na pogrzebie. Nie rób scen. Alcide był dla ciebie dobry i korona ci z głowy nie spadnie, jeśli wyświadczysz mu tę małą przysługę". Druga krzyczała: ,Alcide pomógł ci w Jackson tylko dlatego, że usiłował wyciągnąć ojca z kłopotów z wampirami. Teraz znowu chce cię wciągnąć w niebezpieczeństwo, bo musi pomóc ojcu!". Pierwszy głos dorzucił swoje trzy grosze: „Alcide wie, że Debbie była złą osobą. Starał się od niej uwolnić, a później wyrzekł się jej". Drugi polemizował z nim: „Dlaczego w ogóle zakochał się w takiej suce jak Debbie? Czemu pozostał jej wierny, chociaż miał ewidentne dowody jej okropnego charakteru? Nikt inny nie sugerował, że może Debbie potrafiła rzucać uroki. Ten tekst o czarach to marna
wymówka". Poczułam się jak Linda Blair w Egzorcyście, gdy głowa kręciła jej się na szyi wokół własnej osi. Głos numer jeden zwyciężył. Wsunęłam rękę pod podstawiony łokieć wilkołaka i weszliśmy po schodach, po czym znaleźliśmy się w kościele. Ławki były pełne zwykłych ludzi. Trzy pierwsze rzędy po obu stronach przeznaczono dla stada, jednak wysoki mężczyzna, który wszędzie by się wyróżniał, siedział w tylnym rzędzie. Mignęły mi jego szerokie bary, a potem musiałam się skupić na uroczystości. Dwoje dzieci Furnana niesamowicie rezolutne osobniki - kroczyło poważnie do jednej z przednich ławek kościelnych po prawej stronie. Potem weszliśmy ja i Alcide, a za nami dwaj kandydaci na przywódcę stada. Ceremonia dziwnie przypominała mi ślub ja i wilkołak byliśmy jakby druhną i drużbą, a Jackson, Christine, Patrick i Libby Furnan rodzicami państwa młodych. Nie mam pojęcia, co o obrządku myśleli zwykli ludzie. Wiedziałam, że wszyscy na mnie patrzą, ale jestem do tego przyzwyczajona. Ludzkie spojrzenia to pierwsze, do czego przyzwyczaja się barmanka. Byłam stosownie ubrana i wyglądałam tak dobrze, że lepiej nie można, a Alcide identycznie, więc niech się gapią. Oboje usiedliśmy w jednej z pierwszych ławek po lewej stronie i przesunęliśmy się bardziej na środek. Zobaczyłam, że Patrick Furnan i jego żona Libby weszli do ławki po drugiej stronie nawy. Wtedy ponownie poszukałam wzrokiem Jacksona i Christine. Szli powoli i wyglądali odpowiednio uroczyście. Ich widok wywołał poruszenie i szepty, aż Christine wsunęła się w ławkę, a Jackson usiadł obok niej. Trumnę, owiniętą w intensywnie haftowaną tkaninę, wwieziono nawą. Wszyscy wstali, a potem rozpoczęła się posępna msza.
Po litanii, której tekst Alcide pokazał mi w książeczce do nabożeństwa, ksiądz spytał, czy ktoś chciałby powiedzieć kilka słów o pułkowniku. Jako pierwszy podszedł do pulpitu jeden z przyjaciół Flooda z lotnictwa wojskowego i opowiadał o oddaniu i obowiązkowości pułkownika oraz poczuciu dumy i niezwykłych zdolnościach przywódczych. Drugi przemawiał wybrany członek kościoła Flooda. Pochwalił hojność zmarłego i podziękował za czas, który pułkownik poświęcił na sprawdzanie kościelnych ksiąg. Patrick Furnan wstał z ławki i ruszył dużymi krokami w stronę pulpitu. Nie szedł zgrabnie, był na to zbyt korpulentny. Jego mowa jednak oczywiście różniła się od elegii dwóch poprzedników. - John Flood była wybitnym człowiekiem i wielkim przywódcą - zaczął. Furnan okazał się znacznie lepszym mówcą, niż się spodziewałam. Nie wiedziałam, kto mu napisał mowę, lecz na pewno ktoś wykształcony. - W braterskim stowarzyszeniu, do którego obaj należeliśmy, zawsze właśnie on wskazywał kierunek, który powinniśmy obrać, i cel, który powinniśmy osiągnąć. W miarę jak się starzał, coraz częściej zauważał, że jest to robota dla młodych. I tak przeszliśmy od mowy pogrzebowej do kampanijnej. Nie ja jedna to dostrzegłam. Wszyscy wokół mnie zaczęli się nieznacznie wiercić i wymieniać szeptem uwagi. Chociaż był wyraźnie zdumiony reakcją, którą wywołał, Patrick Furnan kontynuował: - Powiedziałem kiedyś Johnowi, że jest najlepszym facetem na tym stanowisku, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, i ciągle w to wierzę. Nieważne, kto zajmie jego miejsce, nigdy nie zapomnimy Johna Flooda, gdyż był niezastąpiony. Następny przywódca może tylko mieć nadzieję, że potrafi pracować tak ciężko jak John. Zawsze będę dumny z tego, że
John nieraz obdarzał mnie zaufaniem lub nawet nazywał swoją prawą ręką. Po tych stwierdzeniach sprzedawca harleyów zaczął podkreślać swoje zalety predestynujące go do objęcia stanowiska przywódcy stada po pułkowniku Floodzie. Siedzący po mojej prawej stronie Alcide zesztywniał z gniewu. Gdyby nie fakt, że tkwił w ławce kościelnej na pogrzebie, na pewno chętnie podzieliłby się ze mną kilkoma uwagami na temat Patricka Furnana. Alcide nieco przesłaniał mi siedzącą po jego drugiej stronie Christine, lecz jej twarz wydawała mi się równie nieruchoma jak oblicze rzeźby wykutej z kości słoniowej. Na pewno jednak kobieta również tłumiła emocje. Ojciec Alcide'a odczekał moment, zanim ruszył w stronę pulpitu. Bez wątpienia chciał, żebyśmy przed jego przemówieniem zapomnieli najpierw o niefortunnej wypowiedzi Furnana. Jackson Herveaux, zamożny geodeta i wilkołak, dał na początek zebranym szansę obejrzenia swojej przystojnej twarzy o rysach dojrzałego mężczyzny. - Nieprędko zobaczymy ludzi podobnych Johnowi Floodowi, mężczyźnie, którego mądrość została ukształtowana i wypróbowana przez lata... Och, ach, auu! Wcale nie było to uszczypliwe ani nic. Ależ nie. Wyłączyłam się i do końca nabożeństwa skupiałam na własnych, sprawach. Miałam sporo do przemyślenia. Wstaliśmy, kiedy trumna z ciałem Johna Flooda, pułkownika lotnictwa wojskowego i przywódcy wilkołaczego stada, opuszczała kościół. Milczałam w trakcie jazdy na cmentarz, a także wtedy gdy stałam u boku Alcide'a podczas ostatniego pożegnania przy grobie i potem, w samochodzie, gdy pogrzeb
się skończył, żałobnicy uścisnęli sobie dłonie i udali się do swoich spraw. Szukałam wzrokiem wysokiego mężczyzny, ale nie było go na cmentarzu. W drodze powrotnej do Bon Temps Alcide wyraźnie pragnął kontynuować przyjemną, spokojną ciszę, musiał jednak mi odpowiedzieć na kilka pytań. - Skąd wiedziałeś? - spytałam. Herveaux nawet nie próbował udawać, że nie rozumie, o co pytam. - Kiedy wczoraj podjechałem pod twój dom, przy drzwiach wejściowych wyczułem bardzo, bardzo słaby jej zapach - wyjaśnił. - Trochę mi to zajęło, ale w końcu domyśliłem się prawdy. - Nigdy nie brałam pod uwagę takiej możliwości. - Nie sądzę, żebym odgadł, gdybym nie znał jej tak dobrze - kontynuował. - Szczególnie że w samym budynku nigdzie niczego nie poczułem. Czyli że całe moje mycie i szorowanie nie okazało się daremne. Mam niezły fart, że Jack i Lily Leeds nie są istotami o dwoistej naturze. - Chcesz wiedzieć, co się zdarzyło? - Raczej nie - odparł po długiej chwili milczenia. - Wiem, jaka była Debbie, podejrzewam więc, że zrobiłaś, co musiałaś. No bo skąd jej zapach przy twoim domu? Nie miała powodów cię odwiedzać. - Nie czułam w tych słowach aprobaty dla mnie. - A Eric był wtedy nadal u ciebie w domu, prawda? Może Eric ją zabił? Jego głos pobrzmiewał niemal nadzieją. - Nie - odrzekłam. - Może jednak chciałbym usłyszeć całą historię. - A może zmieniłam zdanie i już nie chcę ci jej opowiedzieć. Albo we mnie wierzysz, albo nie! Albo uważasz mnie za osobę, która potrafiłaby zabić inną kobietę ot tak, bez
prawdziwie ważnego powodu, albo wiesz, że nie byłabym do tego zdolna. Naprawdę mnie zranił swoimi podejrzeniami. Nie sądziłam, że będzie mi aż tak przykro. Ogromnie się starałam nie czytać dodatkowo Alcide'owi w myślach, ponieważ nie chciałam się dowiedzieć niczego, co sprawi mi jeszcze większy ból. Przez resztę drogi wilkołak próbował jeszcze szereg razy nawiązać rozmowę na różne tematy, ja jednak go ignorowałam. Kiedy wjechał na moją polanę i wiedziałam, że jestem zaledwie metry od domu, uczucie ulgi prawie mnie przytłoczyło. Wygramoliłam się z tego eleganckiego auta najszybciej, jak potrafiłam. Niestety, Alcide był tuż za mną. - Nie dbam o to - powiedział głosem, który brzmiał prawie jak warczenie. - Co takiego? Dotarłam do frontowych drzwi i wsunęłam klucz w zamek. - Nie dbam o to. - Nie wierzę ci. - W co? - Trudniej ci czytać w myślach niż zwyczajnemu człowiekowi, Alcide, ale wyczuwam twoje emocje. Ponieważ chciałeś, żebym pomogła twojemu ojcu, powiem ci to: Patrick Jak Mu Tam planuje wydobyć na światło dzienne problemy twojego ojca z hazardem, dzięki czemu będzie mógł pokazać zebranym, jak nieodpowiednim Herveaux jest kandydatem na przywódcę stada. - Nic pokrętnego czy nadnaturalnego, sama prawda. - Wyczytałam to w jego umyśle, jeszcze zanim mnie poprosiłeś. A teraz nie chcę cię widzieć tak długo, jak się da. - Co takiego? - spytał ponownie Alcide. Wyglądał, jakbym zdzieliła go w łeb żelazkiem.
- Gdy na ciebie patrzę... gdy słucham twoich myśli... Wtedy czuję się podle. - Istniały oczywiście inne powody, ale nie zamierzałam ich wyliczać. - Zatem... Dzięki za podwózkę na pogrzeb. - (Chyba mój ton był trochę sarkastyczny). Doceniam, że o mnie pomyślałeś. - (Jeszcze większe prawdopodobieństwo sarkazmu). Weszłam do domu, zatrzasnęłam drzwi przed nosem zaskoczonemu wilkołakowi i zamknęłam je na klucz. Przeszłam przez salon, głośno stukając obcasami, by Alcide mógł słyszeć moje kroki, a potem cichutko wróciłam do korytarza, gdzie zastygłam i czekałam, aż wilkołak wsiądzie ponownie do lincolna. W końcu zjechał na pełnym gazie podjazdem, zapewne żłobiąc koleiny w moim pięknym nowym żwirze. Kiedy zdjęłam kostium Tary i złożyłam, żeby odwieźć go do pralni chemicznej, przyznam, że rozczuliłam się nad sobą. Niektórzy mówią, że nie ma tego złego, co by na, dobre nie wyszło. Ale pewnie nie znają wszystkich znaczeń słowa „zło". Cóż, w moim przypadku każda paskudna sytuacja prowadziła, niestety, do... jeszcze gorszej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Tej nocy Sam był w barze, siedział przy stoliku w rogu jak król podczas audiencji. Nogę położył na sąsiednim krześle pokrytym poduszkami. Raz zerkał na Charlesa, raz obserwował reakcję klientów na wampira - barmana. Ludzie zatrzymywali się przy stole Merlotte'a lub siadali naprzeciwko niego, by pogawędzić przez kilka minut, a potem zwolnić krzesło dla następnych. Wiedziałam, że mój szef cierpi. Zawsze potrafię wyczytać emocje u cierpiących. Ale Sam chętnie rozmawiał z ludźmi i cieszył się, że ponownie jest w barze. I był zadowolony z pracy naszego pirata. Tak wiele potrafiłam dostrzec, ale nie miałam pojęcia, kto mógł go postrzelić. Ktoś ostatnio polował na istoty o dwoistej naturze. Zabił kilka osób, a zranił jeszcze więcej. Konieczne było ustalenie tożsamości snajpera. Policja nie podejrzewała Jasona, ale pumołaki tak. Jeśli ludzie Calvina Norrisa postanowią wziąć sprawy w swoje ręce, przy pierwszej okazji zlikwidują mojego brata. Najwyraźniej nie wiedzieli, że poza Bon Temps również były ofiary. Korzystałam z każdej sposobności, by „zaglądać do głów" otaczającym mnie osobom, starałam się przyłapać je w chwilach nieuwagi i stale próbowałam wymyślić, kto może być zabójcą, nie traciłam więc czasu na wysłuchiwanie (na przykład) zmartwień Liz Baldwin dotyczących najstarszej wnuczki. Zakładałam, że snajper to prawie na pewno mężczyzna. Znałam wiele kobiet, które polują, i jeszcze więcej takich, które miały dostęp do strzelby. Ale czy snajperami nie są zawsze faceci? Policję zbiły z tropu cele, jakie wybierał strzelec, ponieważ funkcjonariusze nie mieli pojęcia o prawdziwej naturze wszystkich ofiar. Z kolei zmiennokształtni nie potrafiliby ustalić sprawcy, ponieważ rozglądali się tylko wśród miejscowych.
- Sookie - powiedział Sam, kiedy przechodziłam obok niego. - Uklęknij tutaj na minutę. Przyklęknęłam tuż obok jego krzesła, aby szef mógł przekazać mi informację szeptem. - Sookie, naprawdę bym wolał nie prosić cię ponownie, ale szafa w magazynie nie jest dla Charlesa odpowiednia. W tej szafie trzymaliśmy zapasowe środki czystości i na pewno nie była światłoodporna, ale za dnia nikt do niej nie zaglądał, więc wampirowi powinna wystarczyć. Przecież nie było w niej okna, a pomieszczenie, w którym stała, także go nie posiadało. Minęła minuta, zanim skupiłam się na temacie i zrozumiałam, co Sam sugeruje. - Nie powiesz mi, że Charles nie może zasnąć zauważyłam z niedowierzaniem. Wampiry potrafią spać w dzień w każdych warunkach. - Jestem też pewna, że założyłeś zamek na drzwiach od wewnątrz. - No tak, ale on musi leżeć skulony na podłodze, a szafa w środku podobno śmierdzi jak stary mop. - No cóż, przecież trzymaliśmy tam mopy. - Powiedz mi tylko, dlaczego nie może zatrzymać się u ciebie? - To może ty mi powiedz, czemu tak bardzo chcesz go u mnie ulokować? - odparowałam. - Na pewno masz lepszy powód niż zapewnienie obcemu wampirowi wygód dziennych, czyli w czasie, gdy i tak jest martwy dla świata. - Sookie, czy nie przyjaźnimy się od długiego czasu? Wyczułam, że teraz usłyszę coś nieprzyjemnego. - Tak - przyznałam, wstając, aby Sam musiał zadrzeć głowę. - No i? - Dowiedziałem się pocztą pantoflową, że społeczność z Hotshot zatrudniła ochroniarza, który stoi przed szpitalną salą Całvina.
- Tak, też mnie to zdziwiło. - Potwierdziłam jego milczący niepokój. - Sądzę więc, że słyszałeś również, kogo podejrzewają. Sam skinął głową. Jego jasnoniebieskie oczy wpatrywały się uparcie w moje. - Musisz potraktować ich poważnie, Sookie. - Dlaczego sądzisz, że nie potraktowałam? - Bo nie chcesz przyjąć Charlesa. - Nie rozumiem, co odmowa przyjęcia Charlesa pod mój dach może mieć wspólnego z troską o Jasona. - Sądzę, że gdy dojdzie do najgorszego, nie zdołasz ochronić brata. Ja jestem uziemiony przez nogę, w przeciwnym razie... Nie wierzę, że Jason mógłby do mnie strzelać. Kiedy Sam to powiedział, napięcie, jakie czułam, ustąpiło. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo martwiłam się o to, co mój szef o tym wszystkim myśli. Zmiękłam trochę. - Och, no dobrze - oświadczyłam łaskawie. - Może u mnie mieszkać. Odeszłam niezadowolona i wciąż niepewna, dlaczego właściwie wyraziłam zgodę. Sam kiwnął na Charlesa i przez chwilę z nim konferował. Później w trakcie wieczoru Charles wziął ode mnie kluczyki i zapakował bagaże do samochodu. Po kilku minutach wrócił do baru i dał mi znak, że odłożył kluczyki do mojej torebki. Skinęłam głową, chyba trochę szorstko. Nie byłam szczęśliwa, ale skoro musiałam przyjąć lokatora, niech będzie to przynajmniej ktoś uprzejmy. Tej nocy do „Merlotte'a" przyjechali Mickey i Tara. Tak jak poprzednio, mroczny urok wampira lekko podekscytował pozostałych gości i skłonił do głośniejszych rozmów. Tara podążała za mną wzrokiem, w którym dostrzegłam smutną
bierność. Miałam nadzieję, że złapię ją w którymś momencie samą, ani razu jednak nie odeszła od stolika. Uznałam, że to kolejny powód do niepokoju. Kiedy Tara przychodziła do baru z Franklinem Mottem, zawsze starała się znaleźć chwilę, by mnie uściskać i porozmawiać o sprawach osobistych i pracy. Dostrzegłam wróżkę Claudine po drugiej stronie sali i chociaż zamierzałam podejść i zamienić z nią słówko, za bardzo pochłaniała mnie osobliwa sytuacja Tary. Zresztą, Claudine jak zwykle ciasno otaczali adoratorzy. W końcu moje obawy wzrosły tak bardzo, że zignorowałam groźnego wampira i podeszłam do stolika Tary. Żmijowaty Mickey gapił się na naszego barmana i ledwie na mnie zerknął, kiedy się zbliżyłam. Tara popatrzyła na mnie równocześnie z nadzieją i przerażeniem, a wtedy położyłam jej dłoń na ramieniu, chcąc dokładniej odczytać jej myśli. Radziła sobie sama tak dobrze, że rzadko martwiłam się o nią, czy też raczej o jej jedyną słabość - to, że wybierała niewłaściwych mężczyzn. Przypomniałam sobie, jak spotykała się z „Eggsem" Benedictem, który zginął w rzekomym pożarze ubiegłej jesieni. Eggs ostro popijał i miał słabą wolę. Franklin Mott przynajmniej traktował Tarę z szacunkiem i zasypywał prezentami, chociaż natura tych prezentów sugerowała, że traktuje raczej Tarę jak kochankę niż jak przyjaciółkę czy narzeczoną. Ale skąd wziął się obok niej Mickey, przed którym ostrzegał nawet Eric? Poczułam się, jakbym czytała książkę i nagle odkryła, że ktoś wyrwał kilka kartek ze środka. - Taro - odezwałam się cicho. Popatrzyła na mnie obojętnie. Jej duże piwne oczy były puste i martwe - nie dostrzegłam w nich ani strachu, ani wstydu. Na pierwszy rzut wyglądała prawie normalnie. Była bardzo zadbana, miała staranny makijaż, a strój modny i
ładny. W głębi duszy jednak przeżywała katusze. Co jej się stało? Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, że coś ją dręczy? Zastanawiałam się, co robić. Przez chwilę tylko patrzyłyśmy na siebie i chociaż Tara wiedziała, że zaglądam w jej umysł, nie zareagowała. - Obudź się - poprosiłam. Nie miałam pojęcia, skąd mi się wzięły te słowa. - Obudź się, Taro! W tym momencie bladoskóra dłoń chwyciła moją rękę i siłą oderwała ją od ramienia Tary. - Nie płacę ci za dotykanie mojej dziewczyny - warknął Mickey. Nigdy nie widziałam tak lodowatych oczu jak jego; były gadzie i w odcieniu błota. - Masz tylko przynosić nam napoje. - Tara jest moją przyjaciółką - tłumaczyłam się. Mickey nadal ściskał moje ramię, a uścisk wampira nie jest przyjemny. - Coś jej zrobiłeś. Albo pozwoliłeś, żeby ktoś inny ją skrzywdził. - To nie twoja sprawa. - Ależ moja - upierałam się. Wiedziałam, że z bólu napływają mi do oczu łzy i przez moment naprawdę się bałam. Patrzyłam Mickeyowi w twarz i czułam, że potrafi mnie zabić i uciec z baru, zanim ktokolwiek zdoła go powstrzymać. A Tarę zabrałby ze sobą jak psa albo krowę. Zanim strach mógł mnie obezwładnić, powiedziałam ostro: - Puść mnie. Każde słowo wymawiałam głośno i wyraźnie, chociaż wiedziałam, że usłyszałby nawet szept w czasie burzy. - Trzęsiesz się jak mokry pies - mruknął z pogardą. - Puść mnie, ale to już! - powtórzyłam. - Bo co mi zrobisz? - Jeśli nie ja, to ktoś inny. W końcu przecież zaśniesz. Mickey chyba zastanawiał się nad tą uwagą. Nie sądzę, żeby
wystraszyła go moja groźba, chociaż wlewałam w wypowiadane słowa całą nienawiść, jaką do niego czułam. Zerknął na Tarę, a ona przemówiła w taki sposób, jak gdyby była marionetką i ktoś pociągnął za odpowiedni sznurek. - Sookie, nie rób z igły wideł - wyrecytowała. - Chodzę teraz z Mickeyem. Nie ośmieszaj mnie przed nim. Szybko ponownie położyłam rękę na jej ramieniu i zaryzykowałam, odrywając wzrok od oczu Mickeya i spoglądając na Tarę. Przyjaciółka naprawdę chciała, żebym zostawiła ją w spokoju. Wydawała się w tym pragnieniu absolutnie szczera. Ale nie potrafiła podać motywów - w tej sferze w jej głowie panował swoisty mętlik. - Dobrze, Taro. Chcesz jeszcze drinka? - spytałam powoli. Miałam wrażenie, że sunę korytarzami wewnątrz jej umysłu, i nagle natrafiłam na ścianę z lodu, śliską i niemal litą. - Nie, bardzo ci dziękuję - odparła grzecznie. - Mickey i ja musimy już iść. Zauważyłam, że zaskoczyła tym stwierdzeniem swojego towarzysza. Poczułam się trochę lepiej, oznaczało to bowiem, że Tara panuje nad sobą, w każdym razie do pewnego stopnia. - Odwiozę ci kostium. Już go oddałam do czyszczenia stwierdziłam. - Nie spieszy mi się. - Świetnie. Do zobaczenia później. Gdy przeciskali się przez tłum, Mickey trzymał mocno ramię Tary. Zabrałam puste szklanki ze stolika, przetarłam na mokro blat i wróciłam do kontuaru. Charles Twining i Sam wciąż trwali w pogotowiu. Obserwowali całe moje małe zajście z
Mickeyem. Wzruszyłam ramionami, a wtedy obaj w widoczny sposób się odprężyli. Kiedy zamykaliśmy bar tej nocy, mój nowy „ochroniarz" czekał przy tylnych drzwiach, aż włożę płaszcz i wyjmę kluczyki z torebki. Otworzyłam samochód i Charles wsiadł. - Dziękuję ci, że zgodziłaś się gościć mnie w swoim domu - powiedział. Zmusiłam się do uprzejmej odpowiedzi. Nie widziałam powodów, dla których miałabym być dla niego niegrzeczna. - Sądzisz, że Eric będzie miał coś przeciwko temu, że się u ciebie zatrzymam? - zapytał wampir podczas jazdy wąską drogą gminną. - To nie jest jego sprawa - odrzekłam szorstko. Zirytowałam się, że Charles od razu zastanowił się nad opinią Erica. - Nie odwiedza cię często? - naciskał z niezwykłym uporem. Nie odpowiedziałam dopóki nie zaparkowaliśmy za moim domem. - Słuchaj - oznajmiłam - nie wiem, co słyszałeś, ale Eric nie jest... nie jesteśmy... Nic takiego. Spojrzał mi w twarz i rozsądnie milczał, czekając, aż otworzę drzwi domu. - Czuj się jak u siebie - oświadczyłam po wypowiedzeniu formułki zaproszenia. Wampiry lubią wiedzieć, gdzie znajdują się wejścia i wyjścia. - Potem pokażę ci miejsce, w którym będziesz spał. Podczas gdy Charles rozglądał się z zaciekawieniem po skromnym domu, w którym moja rodzina przeżyła tyle lat, powiesiłam płaszcz i zaniosłam torebkę do swojego pokoju. Zanim zrobiłam sobie kanapki, spytałam Twininga, czy napije się krwi. Trzymam kilka butelek grupy 0 w lodówce i wampir,
kiedy już rozejrzał się po domu, chętnie usiadł i się napił. Wydawał się spokojny, szczególnie jak na wampira. Nie uganiał się za mną i chyba niczego ode mnie nie chciał. Pokazałam mu kryjówkę w szafie w sypialni dla gości, wyjaśniłam, jak działa pilot do telewizora, wskazałam moją małą kolekcję filmów i książki na półkach zarówno w sypialni, jak i w salonie. - Będziesz jeszcze czegoś potrzebował? - spytałam. Babcia dobrze mnie wychowała, chociaż nie sądzę, żeby kiedykolwiek wyobrażała sobie, że będę wynajmować pokój kolejnym wampirom. - Nie, dziękuję, panno Sookie - odparł dwornie. Dotknął długimi białymi palcami opaski na oku. Miał ten dziwny zwyczaj, na widok którego aż przechodziły mnie ciarki. - W takim razie wybacz mi, ale pójdę już spać. Byłam zmęczona, a rozmowa z kimś prawie nieznajomym dodatkowo mnie wyczerpywała. - Oczywiście. Śpij spokojnie, Sookie. Gdybym chciał powłóczyć się po lesie...? - Nie krępuj się - odrzekłam natychmiast. Miałam dodatkowy klucz do tylnych drzwi i wyjęłam go z szuflady w kuchni, gdzie trzymam wszystkie klucze. To była szuflada na drobiazgi i służyła temu celowi pewnie od osiemdziesięciu lat, czyli odkąd kuchnię dobudowano do głównego budynku. Leżało w niej co najmniej sto kluczy. Niektóre były wiekowe już zapewne w momencie powstawania kuchni, ponieważ wyglądały bardzo dziwnie. Najnowsze, których używałam, oznaczyłam, a klucz od tylnych drzwi zawiesiłam na jasnoróżowym kółku z plastiku z logo mojego agenta ubezpieczeniowego State Farm. - Kiedy jesteśmy w domu w nocy... to znaczy, kiedy będziesz kładł się spać nad ranem, bardzo cię proszę, zasuń zasuwkę.
Skinął głową i wziął klucz. Zwykle błędem było uczucie sympatii dla wampira, ale nie mogłam się powstrzymać i pomyślałam, że wyczuwam w Charlesie jakiś smutek. Wydał mi się osobnikiem strasznie samotnym, a w samotności zawsze jest coś wzruszającego. Doświadczyłam tego sama. Gwałtownie zaprzeczyłabym, gdyby ktoś powiedział, że jestem żałosna, lecz kiedy przyglądam się innemu samotnemu człowiekowi, czuję litość. Umyłam twarz i włożyłam piżamę z różowego nylonu. Niemal zasypiałam na stojąco, czyszcząc zęby, a minutę później wślizgiwałam się do wielkiego, starego łóżka, w którym moja babcia sypiała aż do dnia śmierci. Narzutę, którą się przykrywałam, uszyła prababcia, a jej siostra Julia wyszyła wzór na krawędziach. Chociaż niby byłam niemal sama na świecie (miałam jedynie brata, Jasona), zasypiałam otoczona rodziną. Zazwyczaj najmocniejszy sen mam około trzeciej nad ranem i mniej więcej o tej godzinie obudził mnie ktoś, kto położył mi rękę na ramieniu. Natychmiast całkowicie się rozbudziłam, niczym osoba wrzucona do lodowatej sadzawki. Usiłując otrząsnąć się z szoku, który prawie mnie paraliżował, zaczęłam machać ręką zaciśniętą w pięść. Ktoś złapał tę pięść w zimny uścisk. - Nie, nie, ciii - usłyszałam przenikliwy szept w ciemności. Angielski akcent. Charles! - Sookie, ktoś kręci się wokół domu. Oddychałam ciężko i chrapliwie. Zadałam sobie pytanie, czy mam właśnie zawał. Położyłam sobie rękę na sercu, jakbym się bała, że spróbuje uciec mi z piersi, i postanowiłam je w niej zatrzymać. - Leż! - syknął mi do ucha, a wtedy odkryłam, że kuli się w cieniu obok łóżka.
Położyłam się i zamknęłam oczy. Wezgłowie łóżka znajdowało się pomiędzy dwoma oknami w pokoju, więc natręt, który kręcił się wokół budynku, tak naprawdę nie mógł przyjrzeć się dobrze mojej twarzy. Upewniłam się, że leżę nieruchomo, i starałam się maksymalnie odprężyć. Próbowałam zastanawiać się nad sytuacją, ale byłam zbyt przerażona. Jeśli natrętem był wampir lub wampirzyca, nie mogli wejść... Nie mógł tu wejść żaden nieumarły poza Erikiem. A może i Ericowi cofnęłam zaproszenie? Nie potrafiłam sobie przypomnieć. Tego rodzaju rzeczy powinnam kontrolować, pomyślałam. - Minął nas - powiedział Charles tak cicho, że niemal musiałam się domyślać. - Kto to? - spytałam. - Jest zbyt ciemno, więc nie wiem. - Jeżeli wampir nie potrafił nic zobaczyć w ciemnościach, musiały być naprawdę głębokie. - Wymknę się na dwór i sprawdzę. - Nie - poprosiłam natarczywym tonem, ale było za późno. Jezu Chryste! A jeśli pod dom zakradł się Mickey? Zabije Charlesa - nie miałam co do tego wątpliwości. - Sookie! Ostatnim, czego oczekiwałam (chociaż, szczerze mówiąc, byłam zbyt półprzytomna ze strachu, by oczekiwać czegokolwiek), było wołanie Charlesa: - Wyjdź tutaj, jeśli możesz! Wsunęłam stopy w puszyste różowe kapcie i pospiesznie przeszłam korytarzem do tylnych drzwi, gdyż wydawało mi się, że stamtąd dochodzi jego głos. - Włączę światła zewnętrzne - uprzedziłam. Nie chciałam go oślepić nagłym błyskiem. - Na pewno jest tam bezpiecznie? - Tak - odezwały się niemal jednocześnie dwa głosy.
Z zamkniętymi oczyma przekręciłam kontakt. Po sekundzie otworzyłam je i podeszłam do siatkowych drzwi na tylnym ganku. Byłam w różowej piżamie i kapciach. Zaplotłam ręce na piersi. Tej nocy nie było wprawdzie zimno, niemniej jednak dość chłodno. Wpatrywałam się w scenkę, którą miałam przed sobą. - No dobra - powiedziałam powoli. Charles stał na żwirowym parkingu, otaczając ramionami szyję mojego sąsiada Billa Comptona. Bill jest wampirem od czasów wojny secesyjnej. Mamy też oczywiście wspólną historię. Dla Billa prawdopodobnie był to tylko epizod w całym wielowiekowym życiu, dla mnie jednak ten okres był ważny i długi. - Sookie - syknął Bill przez zaciśnięte zęby. - Nie chcę skrzywdzić tego cudzoziemca. Każ mu zabrać ode mnie łapy. Rozważyłam jego prośbę bardzo szybko. - Charlesie, sądzę, że możesz go puścić - oznajmiłam, a nasz nowy barman błyskawicznie puścił Billa i stanął obok mnie. - Znasz tego mężczyznę? Głos Twininga był twardy i zimny jak stal. - Zna mnie, i to bardzo blisko - odparł Compton równie chłodno. O rany! - Hej, nie przesadzasz?! - warknęłam zimno. - Ja nie chodzę i nie opowiadam wszystkim wokół o szczegółach naszego minionego związku. Po dżentelmenie spodziewałabym się tego samego. Ku mojemu zadowoleniu Charles przeszył Billa wzrokiem pełnym niechęci i uniósł brew w bardzo niezwykły i drażniący sposób. - Więc ten dzieli teraz twoje łoże? Bill szarpnął głową ku Charlesowi.
Gdyby powiedział coś jeszcze, nie wiem, czybym nie wybuchła. Rzadko tracę nad sobą panowanie, lecz kiedy tak się dzieje, bywam naprawdę niemiła. - To chyba nie twój interes, co? - spytałam, niemal wypluwając każde słowo. - Mogę sypiać z setką mężczyzn albo nawet z baranami i nic ci do tego! Dlaczego podkradasz się pod mój dom? I to w środku nocy? Śmiertelnie mnie przestraszyłeś. Bill wcale nie okazał skruchy. - Och, przykro mi, że cię obudziłem i przestraszyłem oświadczył nieszczerze. - Sprawdzałem tylko, czy jesteś bezpieczna. - Włóczyłeś się po lesie i wyczułeś innego wampira odburknęłam. Bill zawsze miał niesamowicie wyczulony węch. - Przyszedłeś tu sprawdzić, kim on jest. - Chciałem mieć pewność, że nikt na ciebie nie napadł odparł Bill lekko. - Wydawało mi się również, że czuję zapach istoty ludzkiej. Odwiedził cię dziś jakiś człowiek? Nie sądziłam ani przez minutę, że Bill po prostu martwi się o mój los, nie chciałam też wierzyć, że pod moje okno pchnęła go zazdrość lub chorobliwa ciekawość. Przez minutę jedynie oddychałam głęboko, uspokajając się i rozważając fakty. - Charles nie napadł na mnie - odrzekłam, dumna ze swojego opanowanego tonu. Bill uśmiechnął się szyderczo. - Charles - powtórzył z ogromną pogardą w głosie. - Charles Twining - przedstawił się mój towarzysz i ukłonił się, o ile lekkie pochylenie okolonej kasztanowymi lokami głowy można nazwać ukłonem. - Gdzie ty go znalazłaś? - Bill znów mówił spokojnie. - Charles pracuje dla Erica, dokładnie tak jak ty. - Eric dał ci ochroniarza? Potrzebujesz ochroniarza?
- Słuchaj, mądralo - warknęłam z zaciśniętymi zębami. Kiedy stąd wyjechałeś, ja żyłam nadał. Podobnie jak to miasto. Ktoś strzela tu do ludzi, między innymi postrzelono Sama. Dlatego był nam potrzebny nowy barman, a Charles zgodził się nam pomóc. Cóż, może cała sprawa przedstawiała się nieco inaczej, ale zgodność z detalami w tym momencie nieszczególnie mnie interesowała. Pragnęłam jedynie wypowiedzieć swoje zdanie. Billa w każdym razie rzeczywiście zdumiały nowiny, które usłyszał. - Postrzelono Sama? Kogo jeszcze? Dygotałam, ponieważ nie była to pogoda na nylonowe piżamki. Ale nie chciałam zapraszać Billa do domu. - Calvina Norrisa i Heather Kinman. - Zginęli? - Heather tak. Calvin został dość ciężko ranny. - Czy policja kogoś aresztowała? - Nie. - Wiesz, kto to zrobił? - Nie. - Martwisz się o brata? - Tak. - Zmienia się podczas pełni księżyca. - Tak. Bill popatrzył na mnie z miną, która być może miała oznaczać współczucie. - Przykro mi, Sookie - powiedział i mówił szczerze. - Nie musimy teraz o tym rozmawiać - mruknęłam oschle. Powiedz to Jasonowi... to jemu wyrasta sierść. Rysy twarzy Billa stężały. - Wybacz wtargnięcie - oznajmił. - Pójdę już. Odwrócił się i zniknął wśród drzew. Nie wiem, jak Charles zareagował na to zdarzenie, ponieważ natychmiast pomaszerowałam do domu, po drodze
wyłączając zewnętrzne światła. Padłam z powrotem na łóżko i leżałam nieruchomo, gotując się ze złości. Naciągnęłam kołdrę na głowę, by wampir zrozumiał, że nie mam ochoty rozmawiać o niedawnym incydencie. Twining przemykał zresztą tak cicho, że nie miałam pewności, gdzie w domu przebywa. Sądzę, że postał przez chwilę w progu, a potem poszedł do siebie. Leżałam, rozmyślając, przez co najmniej czterdzieści pięć minut, aż w końcu zapadłam w sen. Potem ktoś ponownie mną potrząsnął. Poczułam słodki zapach, a później inny - straszny. Byłam okropnie przymulona. - Sookie, dom się pali - poinformował mnie damski głos. - Niemożliwe - odparłam. - Nie zostawiłam niczego włączonego. - Musisz teraz uciekać - upierał się głos. Uporczywy, przenikliwy dźwięk, który słyszałam w oddali, przypomniał mi próbne alarmy przeciwpożarowe, które ćwiczyliśmy w podstawówce. - Okej - bąknęłam. Głowę miałam ciężką od snu i (co zobaczyłam, gdy otworzyłam oczy) od dymu. Uprzytomniłam sobie powoli, że przenikliwy dźwięk, który słyszę w tle, to mój czujnik przeciwpożarowy. Gęste szare płomienie przesuwały się w mojej żółto - białej sypialni niczym złe duchy. Ponieważ zdaniem Claudine nie poruszałam się dostatecznie szybko, wróżka zgarnęła mnie z łóżka i wraz ze mną pomknęła do drzwi wyjściowych. Żadna kobieta nigdy mnie nie podniosła, ale przecież Claudine nie jest zwyczajną kobietą. W końcu postawiła mnie na nogi w chłodnej trawie frontowego podwórza. Uczucie zimna nagle całkowicie mnie rozbudziło. To nie był koszmar senny. - Mój dom płonie?
Ta możliwość ciągle do mnie nie docierała. - Wampir mówi, że zrobił to tamten człowiek - odrzekła, wskazując na lewo od domu. Przez długie minuty wpatrywałam się w potworne płomienie i czerwoną łunę ognia rozjaśniającą noc. Palił się tylny ganek i część kuchni. Zmusiłam się do zerknięcia na skuloną postać leżącą na ziemi, tuż przy okrytych pączkami krzewach forsycji. Charles klęczał przy człowieku. - Zadzwoniliście po straż pożarną? - spytałam obie istoty nadnaturalne, kiedy boso podeszłam, by przyjrzeć się leżącemu. Nie żył. Zerknęłam na jego twarz w słabym świetle. Mężczyzna był blady, gładko ogolony i prawdopodobnie po trzydziestce. Niewiele widziałam w tych warunkach, ale chyba go nie znałam. - Och, nie, nie pomyślałem o tym. - Charles spojrzał na mnie. Został przecież wampirem przed powstaniem straży pożarnej. - A ja zapomniałam telefonu komórkowego - dorzuciła Claudine, która była osobą na wskroś nowoczesną. - Więc wrócę do domu i zgłoszę pożar, o ile telefon nadal działa - oświadczyłam, odwracając się na pięcie. Twining wyprostował się i popatrzył na mnie z uwagą. - Nie wrócisz tam. - Ten rozkaz wydała stanowczym tonem Claudine. - Twój nowy człowiek biega na tyle szybko, że może to zrobić. - Ogień - obruszył się Charles - może szybko zabić wampira. To była prawda. Podpalone wampiry płoną jak pochodnie. Samolubnie, przez sekundę, chciałam nakłonić pirata, by mimo to wszedł do mojego domu. Chciałam odzyskać płaszcz, kapcie i torebkę.
- Idź zadzwonić z telefonu Billa - poprosiłam. Gdy wskazałam właściwy kierunek, Twining natychmiast wyruszył w drogę. Ledwie mi zniknął z oczu i zanim Claudine zdołała mnie powstrzymać, rzuciłam się do drzwi wejściowych, a potem do mojego pokoju. Dym był teraz dużo gęstszy, w kuchni natomiast widziałam płomienie. Od razu gdy je zobaczyłam, odgadłam, jak wielkim błędem był powrót do domu, i o mało nie wpadłam w panikę. Torebka stała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam, płaszcz wisiał na fotelu w rogu mojej sypialni. Nie mogłam znaleźć kapci, ale wiedziałam, że nie mogę tam dłużej zostać. Gmerałam w szufladzie, szukając skarpetek, i gdy je znalazłam, wypadłam z pokoju, kaszląc i się dusząc. Instynktownie skręciłam na moment w lewo i zamknęłam drzwi od kuchni, po czym pospiesznie popędziłam do drzwi frontowych, po drodze wpadając na krzesło w salonie. - To było głupie - podsumowała niespodziewanie wróżka, a ja wrzasnęłam. Objęła mnie w talii i podniosła, a następnie ponownie wyniosła z budynku, targając mnie pod pachą niczym zwinięty dywan. Z powodu krzyku i kaszlu, po minucie czy dwóch zaczęłam mieć kłopoty z oddychaniem, a tymczasem Claudine niosła mnie coraz dalej od domu. W końcu posadziła mnie na trawie i nałożyła mi skarpety. Potem pomogła wstać i wsunąć ręce w rękawy płaszcza. Wdzięczna jej, zapinałam guziki. Już drugi raz pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie, kiedy znalazłam się w poważnych kłopotach. Za pierwszym zasnęłam za kierownicą po bardzo, bardzo długim i ciężkim dniu. - Strasznie dużo ode mnie wymagasz - zauważyła. Jej ton ciągle był wesoły, choć może już nie tak słodki.
W domu coś się zmieniło. Zdałam sobie sprawę, że zgasło światło w korytarzu. Albo wysiadła elektryczność, albo prąd odcięła mi straż pożarna. - Przepraszam - jęknęłam, czując, że tak wypada, chociaż właściwie nie wiedziałam, dlaczego Claudine czuje się wykorzystywana, skoro mój dom nadal płonie. Chciałam pobiec na dziedziniec za budynkiem, żeby lepiej widzieć, lecz wróżka chwyciła mnie mocno za ramię. - Nie zbliżaj się - powiedziała po prostu. Nie potrafiłam jej się wyrwać. - Słuchaj, nadjeżdżają jakieś pojazdy. Teraz ja również usłyszałam odgłosy. Zbliżały się wozy strażackie. Czułam, że będę wdzięczna każdemu, kto przybędzie z pomocą. Wiedziałam, że w całej okolicy rozesłano wici i w remizie zjawią się ochotnicy wyrwani z łóżek. Sum Hunter, szef mojego brata, podjechał własnym autem. Wyskoczył z niego i po chwili był przy mnie. - Został ktoś w środku? - spytał natarczywym tonem. Za jego samochodem zatrzymał się wóz miejskiej straży pożarnej. Nowy żwir diabli brali. - Nie, nie - zapewniłam go. - Jest tam zbiornik z propanem? - Tak. - Gdzie? - Za domem. - A gdzie twój samochód, Sookie? - Też na tyłach - odparłam. Głos zaczął mi drżeć. - Zbiornik z propanem za domem! - wrzasnął Sum przez ramię. W odpowiedzi rozległy się wołania, po których przybyli zaczęli wykonywać różne sensowne czynności. Rozpoznałam Hoyta Fortenberry'ego i Ralpha Tootena, a także czterech czy pięciu innych mężczyzn oraz kilka kobiet.
Sum, po krótkiej rozmowie z Hoytem i Ralphem, przywołał drobną kobietę, która podeszła przygarbiona, dźwigając jakiś sprzęt; wskazał nieruchomą postać na trawie i kobieta zdjęła kask, po czym klęknęła obok sprawcy. Po chwili badania zwłok potrząsnęła głową. Ledwo ją poznałam. Była pielęgniarką doktora Roberta Mereditha, na imię miała Jan; nazwiska nie pamiętam. - Kim jest denat? - spytał Sum. Ciało bynajmniej nie robiło na nim wrażenia. - Nie mam zielonego pojęcia - odparłam. Przez głos, który dobył mi się z gardła, uświadomiłam sobie, jak bardzo cała sprawa mną wstrząsnęła - był nadal drżący i cichy. Claudine objęła mnie. Wóz policyjny, który właśnie nadjechał, stanął obok strażackiego. Zza kierownicy wysiadł szeryf Bud Dearborn. Towarzyszył mu Andy Bellefleur. - Ojej - powiedziała Claudine. - Taaa - przyznałam. W tej właśnie chwili obok mnie ponownie stanął Charles, a tuż za nim Bill. Wampiry z pozoru zachowywały się jak szaleńcy, lecz ich działania były celowe. Oba zwróciły uwagę na Claudine. Mała kobieta wstała i wzięła sprzęt. - Szeryfie! - zawołała - niech mi pan wyświadczy przysługę i wezwie ambulans po ciało. Bud Dearborn zerknął na Andy'ego, który wrócił do samochodu, żeby zgłosić sprawę przez policyjne radio. - Mało ci jednego martwego kawalera, Sookie? - spytał mnie Bud Dearborn. Bill warknął. Strażacy wybili okno w jadalni obok stołu mojej praprababki, a wtedy gorące iskry wzniosły się ku nocnemu niebu. Wóz strażacki robił wiele hałasu, aż wreszcie
blaszany dach pokrywający kuchnię i ganek został odłączony od reszty budynku. Mój dom stał w płomieniach i dymie.
ROZDZIAŁ ÓSMY Claudine znajdowała się po mojej lewej stronie. Bill stanął po prawej. Wziął mnie za rękę. Razem obserwowaliśmy, jak strażacy wsuwają wąż przez wyłamane okno. Dźwięk rozbitego szkła z przeciwległego końca budynku sugerował, że ratownicy roztrzaskali również okno w kuchni nad zlewem. Podczas gdy oni skupili się na walce z ogniem, policjanci zajęli się ciałem. Charles błyskawicznie zrobił krok do przodu. - Ja go zabiłem - oznajmił spokojnie. - Przyłapałem go, jak podpalał dom. Był uzbrojony i zaatakował mnie pierwszy. Twarz szeryfa Buda Dearborna przypomina bardziej pysk pekińczyka niż oblicze mężczyzny, gdyż w wielu miejscach jest w zasadzie wklęsła. Oczy szeryf ma okrągłe i ruchliwe, a w tym momencie dostrzegłam w nich niezwykłe zaciekawienie. Kasztanowe włosy, hojnie upstrzone siwizną, zaczesał w tył. Spodziewałam się, że Bud zacznie w trakcie mówienia posapywać. - A pan jest? - spytał wampira. - Charles Twining - odparł z wdziękiem Charles. - Do pańskich usług. Wcześniej nie mieściło mi się w głowie, żeby szeryf mógł prychnąć, a Andy Bellefleur przewrócić oczyma. - I jest pan tutaj, bo...? - Mieszka u mnie - wtrącił Bill spokojnie - dopóki pracuje w „Merlotcie". Przypuszczalnie szeryf już słyszał o nowym barmanie, ponieważ tylko kiwnął głową. Poczułam ulgę, że nie muszę wyznawać, że Charles miał spać w mojej szafie, i byłam wdzięczna Billowi za to niewinne kłamstwo. Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy. - Więc przyznaje pan, że zabił tego człowieka? - spytał Andy Charlesa, a on skinął głową.
Bellefleur dał znak kobiecie w fartuchu medycznym, która czekała przy samochodzie. Teraz na moim frontowym dziedzińcu stało już z pięć aut plus wóz strażacki. Nowo przybyła popatrzyła na mnie z zainteresowaniem, kiedy przechodziła obok, kierując się ku skulonej postaci wśród krzewów. Wyjęła stetoskop z kieszeni, uklękła obok nieżyjącego mężczyzny i badała go, przykładając głowicę urządzenia do różnych części jego ciała. - Tak, zimny trup! - zawołała. Andy wyjął polaroid z wozu policyjnego z zamiarem sfotografowania zwłok. Ponieważ jedyne światło dawały migoczące płomienie w moim domu oraz lampa błyskowa aparatu, nie sądzę, by zdjęcia się udały. A jednak byłam odrętwiała z szoku i bacznie obserwowałam Andy'ego, jak gdyby wykonywał jakąś niezwykłe ważną czynność. - Co za szkoda. Byłoby dobrze dowiedzieć się, dlaczego podłożył ogień pod dom Sookie - powiedział Bill, również przyglądając się poczynaniom Bellefleura. Jego głos był zimny niczym wyjęte z zamrażalnika lody. - Bałem się o bezpieczeństwo Sookie i pewnie uderzyłem go za mocno. Twining usiłował okazać żal. - Chyba tak, bo najwyraźniej złamał mu pan kark stwierdziła lekarka, studiując bladą twarz Charlesa z tą samą dokładnością, co wcześniej moją. Kobieta była chyba po trzydziestce, tak szczupła, że niemal chuda, włosy miała krótkie i rude. Mierzyła jakiś metr sześćdziesiąt, jej rysy przywodziły mi na myśl chochlika - tak przynajmniej zawsze sobie wyobrażałam te istoty: krótki, zadarty nos, wybałuszone oczy, wielkie usta. Mówiła tonem zarówno cierpkim, jak i zuchwałym, i bynajmniej nie wydawała się ani zakłopotana, ani przejęta faktem, że wezwano ją w środku nocy i musi patrzeć na taki widok.
Pewnie była okręgowym koronerem, więc prawdopodobnie głosowałam na nią, ale nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwiska. - Kim pani jest? - spytała ją Claudine, słodko jak zwykle. Lekarka popatrzyła na nią i wytrzeszczyła oczy. Claudine, mimo nieludzkiej pory, miała pełny makijaż, długą bluzeczkę w kolorze fuksji i czarne obcisłe spodnie z dzianiny. Czarne loki spinały grzebienie, również koloru fuksji. - Doktor Tonnesen. Linda. A pani? - Claudine Crane - odparła wróżka. Nie miałam pojęcia, że tak się nazywa. - A co pani tu robi, panno Crane? - spytał Andy Bellefleur. - Jestem dobrą wróżką Sookie - odrzekła Claudine i roześmiała się. Mimo sytuacji wszyscy jej zawtórowali. W towarzystwie Claudine po prostu nikt nigdy nie pozostawał smutny. Ja jednak naprawdę zastanowiłam się nad jej wyjaśnieniem. - Pytamy serio - uściślił Bud Dearborn. - Skąd się pani tu wzięła, panno Crane? Claudine uśmiechnęła się szelmowsko. - Spędzałam noc z Sookie - odparła i mrugnęła. Wszyscy mężczyźni, którzy usłyszeli te słowa, natychmiast zapatrzyli się na nas dwie z fascynacją, a ja musiałam zablokować napływ ich myśli oraz obrazów, które im się zamarzyły. Andy otrząsnął się chyba jako pierwszy. Zamknął usta i przykucnął obok zwłok. - Bud - powiedział nieco ochrypłym głosem - zamierzam go obrócić, po czym ruszył ciało, chcąc przetrząsnąć nieżyjącemu kieszenie kurtki.
W jednej z nich znalazł portfel, co wydało mi się trochę niezwykłe. Andy wstał i odszedł od ciała, by obejrzeć zawartość. - Chcesz zerknąć? Może go rozpoznasz - spytał mnie szeryf Dearborn. Oczywiście nie chciałam, ale wiedziałam, że właściwie nie mam wyboru. Podeszłam powoli do trupa i popatrzyłam na jego twarz. Wyglądał przeciętnie. Widać było, że nie żyje. Miał jakieś trzydzieści parę lat. - Nie znam go - odparłam tak cicho, że moją odpowiedź zagłuszyły odgłosy lanej przez strażaków wody. - Co takiego? Bud Dearborn nie zdołał mnie usłyszeć, toteż wgapiał się w moją twarz okrągłymi, piwnymi oczyma. - Nie znam go! - powtórzyłam niemal krzykiem. - Nigdy go nie widziałam, w każdym razie nie pamiętam. Claudine? Nie wiem dlaczego ją spytałam. - O tak, ja go widziałam - oznajmiła wesoło. Przyciągnęła tym stwierdzeniem całą uwagę obu wampirów, dwóch przedstawicieli prawa i lekarki. No i moją. - Gdzie? Claudine objęła mnie. - Jak to! Przecież był „U Merlotte'a" dziś wieczorem. Sądzę, że za bardzo martwiłaś się o przyjaciółkę, więc jego obecność ci umknęła. Siedział po tej samej stronie sali co ja. Obsługiwała go Arlene. Nie zdziwiła mnie informacja, że być może przegapiłam w zatłoczonym barze twarz jednego faceta, zaniepokoiłam się jednak, że chociaż słuchałam myśli otaczających mnie ludzi, nie usłyszałam takiej, która bez wątpienia miała związek z moją osobą. Mężczyzna przebywał wraz ze mną w jednym pomieszczeniu, a kilka godzin później podpalił mój dom. Na pewno o mnie myślał, prawda?
- Prawo jazdy wydano w Little Rock, w stanie Arkansas zauważył Andy. - Mnie ten człowiek mówił coś innego - wtrąciła Claudine. - Powiedział, że przyjechał z Georgii. - Chociaż uświadomiła sobie, że mężczyzna ją okłamał, wciąż była tak samo rozpromieniona. Ale nie uśmiechała się. - Twierdził, że ma na imię Marlon. - Mówił pani, co robi w naszym mieście, panno Crane? - Powiedział, że po prostu jest przejazdem. Wynajął pokój w motelu przy autostradzie. - Mówił coś jeszcze? - Nie. - Pojechała pani z nim do motelu, panno Crane? - spytał Bud Dearborn niemożliwie neutralnym tonem. Doktor Tonnesen zerkała to na Claudine, to na szeryfa tak regularnie, jak gdyby obserwowała odbicia piłki w meczu tenisowym. - O rety, nie. Nie robię takich rzeczy. - Wróżka uśmiechnęła się szeroko. Bill wyglądał jak głodny wampir, któremu ktoś właśnie zamachał przed oczyma butelką z krwią. Jego kły wysunęły się, wzrok wbijał w Claudine. Nieumarli nie wytrzymują zbyt długo w towarzystwie wróżek. A Charles wręcz zbliżył się do Claudine. Powinna zniknąć, zanim przedstawiciele prawa zauważą, jak wampiry na nią reagują. Linda Tonnesen już chyba coś dostrzegła, szczególnie że sama dość mocno zainteresowała się wróżką. Miałam nadzieję, że przypisze fascynację wampirów raczej wybitnej urodzie Claudine niż jej nieodpartemu urokowi, który działał właśnie na nieumarłych. - Bractwo Słońca - powiedział Andy. - Cholera, facet ma tu kartę członkowską. Na karcie nie ma nazwiska. Dziwne. Prawo jazdy zostało wystawione na Jeffa Marnota.
Popatrzył na mnie pytająco. Potrząsnęłam głową. Nazwisko nic mi nie mówiło. Pomyślałam, że do członków Bractwa pasowałby tak paskudny czyn jak podpalenie mojego domu wraz ze mną w środku. Nie pierwszy raz Bractwo Słońca, rasistowskie stowarzyszenie, które nienawidziło wampirów, próbowało spalić mnie żywcem. - Najwyraźniej wiedział, że masz jakieś związki z wampirami - wytknął mi Andy, przerywając panujące milczenie. - Tracę mój dom i o mało nie zginęłam, ponieważ znam kilkoro wampirów?! Nawet Bud Dearborn wyglądał na nieco zakłopotanego. - Ktoś pewnie mu doniósł, że spotykałaś się z panem Comptonem - mruknął Bud. - Przykro mi, Sookie. - Claudine musi stąd odejść - powiedziałam. Nagła zmiana tematu zdumiała zarówno Andy'ego i Buda, jak i Claudine. Wróżka popatrzyła na dwa wampiry, które znajdowały się teraz wyraźnie bliżej niej. - Tak, przepraszam - powiedziała pospiesznie. - Muszę już wracać do siebie. Jutro pracuję. - Gdzie pani samochód, panno Crane? - Bud Dearborn przez chwilę się rozglądał. - Na tyłach widziałem jedynie auto Sookie. - Zaparkowałam pod domem Billa - skłamała Claudine bez zająknienia. Miała za sobą lata praktyki. Nie czekając na kolejne pytania, zniknęła wśród drzew, a ja chwyciłam mocniej Charlesa i Billa za ramiona, żeby nie pobiegli za nią w ciemność. Trzymałam ich mocno, a oni obaj gapili się w mroczny las. - Co? - spytał Bill, niemal rozmarzonym głosem. - Weź się w garść - szepnęłam, mając nadzieję, że Bud, Andy i nowa lekarka nie usłyszą. Nie musieli wiedzieć, że Claudine jest istotą nadnaturalną.
- Co za kobieta! - oznajmiła doktor Tonnesen, prawie równie oszołomiona jak wampiry. Otrząsnęła się z zadumy i dodała: - Karetka przyjedzie zabrać ciało, hmm, Jeffa Marriota. Zjawiłam się tutaj przypadkiem, ponieważ miałam włączone radio w samochodzie. Wracam z dyżuru w szpitalu w Clarice, muszę pojechać do domu i się przespać. Przykro mi z powodu pożaru, panno Stackhouse, dobrze jednak, że przynajmniej nie skończyła pani tak jak ten tutaj. Kiwnęła głową w stronę nieruchomego ciała. Kiedy wsiadła do swojego forda rangera, podszedł do nas wolnym krokiem komendant straży pożarnej. Znałam Suma Huntera od lat - był przyjacielem mojego ojca - ale nigdy nie widziałam go podczas pracy jako szefa ochotniczej straży. Pocił się mimo chłodu, a twarz miał brudną od sadzy. - Ugasiliśmy ogień, Sookie - oświadczył ze znużeniem. Nie jest tak źle, jak można by sądzić. - Nie jest? - zapiszczałam. - Nie, kochanie, nie jest. Straciłaś jedynie tylny ganek i kuchnię, no i, niestety, również samochód. Podpalacz prawdopodobnie rozlał w twoim aucie benzynę. Większa część budynku na szczęście ocalała. Kuchnia... Jedyne pomieszczenie, w którym można by znaleźć ślady dokonanego przeze mnie zabójstwa. W spalonym pomieszczeniu nawet technicy pokazywani w programach Discovery Channel nie potrafiliby znaleźć kropli krwi. Bezwiednie zaczęłam się śmiać. - Kuchnia? - spytałam, chichocząc. - Kuchnia zniknęła? - Tak - odrzekł niespokojnie Sum. - Mam nadzieję, że ubezpieczyłaś wcześniej dom. - Och - jęknęłam, usiłując przestać chichotać. - Tak, opłacam polisę. Zawsze miałam problemy z dotrzymywaniem terminów płatności, ale o polisie, którą wykupiła jeszcze babcia, nigdy nie zapominam.
Dzięki Bogu, że moja babcia tak bardzo wierzyła w potrzebę ubezpieczenia. Wiedziała, że wiele osób, które przestały płacić, chcąc zaoszczędzić, doświadczało potem straty, której nie byli w stanie sobie zrekompensować. - Kto jest twoim agentem? Od razu do niego zadzwonię. Sum postanowił zrobić co w jego mocy, żebym przestała się śmiać. Gdybym poprosiła, był gotów robić miny i szczekać. - Greg Aubert - odparłam. W tym momencie uprzytomniłam sobie, co mi się przydarzyło tej nocy. Mój dom spłonął, przynajmniej częściowo. Ktoś mnie prześladował, i to więcej niż jedna osoba. Mieszkał u mnie wampir, któremu powinnam zapewnić bezpieczną kryjówkę podczas dnia. Nie miałam już samochodu. Na moim dziedzińcu leżały zwłoki niejakiego Jeffa Marriota, który podpalił mój dom oraz samochód i nawet mnie nie ostrzegł. Świadomość tych wszystkich nieszczęść po prostu mnie przytłoczyła. - Jasona nie ma w domu - oznajmił Sum, jakby z oddali. Próbowałem dodzwonić się do niego. Ale na pewno chciałby, żeby Sookie do niego przyjechała. - Ona i Charles... To znaczy, ja i Charles zabierzemy ją do mnie - wtrącił Bill. Jego głos również docierał do mnie z daleka. - Nie wiem. - Bud Dearborn się wahał. - Sookie, co ty na to? Z trudem zastanowiłam się nad opcjami, wśród których mogłam wybierać. Nie zamierzałam dzwonić do Tary, bo był u niej Mickey. W przyczepie Arlene i tak panował tłok. - Tak, dobrze - jęknęłam, a własny głos wydał mi się obcy i pusty. - Ważne, żebym wiedział, gdzie cię szukać.
- Dzwoniłem do Grega, Sookie, i zostawiłem wiadomość na sekretarce w jego biurze. Rano zadzwoń do niego sama powiedział Sum. - Jasne - zgodziłam się. Wszyscy strażacy przeszli obok mnie i każdy zapewniał, że mu strasznie przykro. Znałam ich wszystkich - byli przyjaciółmi mojego ojca albo Jasona, moimi kolegami ze szkoły albo bywali w barze, w którym pracuję. - Staraliście się ze wszystkich sił - odpowiadałam raz za razem. - Dzięki, że tak dużo ocaliliście. Ambulans przyjechał zabrać ciało podpalacza. Do tej pory Andy znalazł w krzakach kanister po benzynie, a doktor Tonnesen ustaliła, że ręce Marnota śmierdzą benzyną. Ledwie mogłam uwierzyć, że kompletnie obcy człowiek postanowił pozbawić mnie domu i życia, ponieważ spotykałam się kiedyś z wampirem. Kiedy pomyślałam, jak blisko sama byłam śmierci, jego zejście nie wydawało mi się czymś niesprawiedliwym. Przyznam się Wam - uważałam wręcz, że Charles postąpił dobrze. Uprzytomniłam sobie przy okazji, że zawdzięczam życie Samowi - gdyby nie nalegał na zakwaterowanie wampira w moim domu, nikt by mnie nie uratował. I gdyby mój szef był tu teraz, serdecznie bym mu podziękowała. Ostatecznie, wraz z Billem i Charlesem wyruszyliśmy do domu Comptona. Sum radził mi, żebym nie wracała do domu aż do rana, a najlepiej dopiero po wizji lokalnej z udziałem agenta ubezpieczeniowego i śledczego z wydziału podpaleń. Doktor Tonnesen powiedziała, że jeśli rano będzie mi duszno, mam przyjść do jej gabinetu. Mówiła coś jeszcze, ale myślałam wtedy o czymś innym i nie zapamiętałam. W lesie panował oczywiście kompletny mrok, chociaż była już chyba piąta nad ranem. Po kilku krokach, kiedy
weszliśmy głębiej między drzewa, Bill chwycił mnie i niósł. Nie protestowałam, ponieważ byłam zmęczona i nie wiem, jak zdołałabym przejść przez cmentarz. Postawił mnie na ziemi dopiero gdy znaleźliśmy się przed jego domem. - Dasz radę wejść po schodach? - spytał. - Ja cię wniosę - zaoferował się Charles. - Nie, nie, sama wejdę - odrzekłam i ruszyłam po stopniach, zanim zdążył coś dodać. Prawdę powiedziawszy, nie byłam pewna, czy uda mi się dojść do drzwi wejściowych, ale jakoś dotarłam do sypialni, w której sypiałam, kiedy Bill był moim chłopakiem. Miał przytulną kryjówkę pod podłogą domu, chociaż nigdy dokładnie nie spytałam o miejsce. (Podejrzewałam, że gdzieś pomiędzy kuchnią, łaźnią i kotłownią). Chociaż w Luizjanie poziom wód gruntowych jest tak wysoki, że domy nie mają piwnic, byłam prawie pewna, że pod podłogą znajduje się jakaś pusta przestrzeń. W każdym razie Bill posiadał zapewne osobne pomieszczenie dla Charlesa - co zresztą i tak mnie w zasadzie nie obchodziło. Jedna z moich koszul nocnych nadal leżała w szufladzie w staroświeckiej sypialni, a w łazience, do której wchodziło się z korytarza, znalazłam szczoteczkę do zębów. Bill nie wyrzucił zatem moich rzeczy do kosza; zostawił je, jakby oczekiwał, że wrócę. A może po prostu od naszego zerwania nie znalazł powodu, by wchodzić na piętro. Obiecałam sobie długi prysznic rano. Zdjęłam śmierdzącą, poplamioną piżamę i zniszczone skarpetki. Umyłam twarz i włożyłam czystą koszulę nocną, po czym wdrapałam się na wysokie łóżko, korzystając ze starego stołka, stojącego w miejscu, w którym go zostawiłam. Kiedy myśli o zdarzeniach dnia i nocy szalały w mojej głowie niczym brzęczące
pszczoły, dziękowałam Bogu za to, że ocaliłam życie. Tylko tyle zdołałam Mu powiedzieć, gdyż zasnęłam. Spałam tylko trzy godziny, a potem obudziłam się zmartwiona. Miałam dużo czasu do spotkania z agentem ubezpieczeniowym Gregiem Aubertem. Włożyłam dżinsy Billa i jego koszulę. Strój ten Bill zostawił mi za drzwiami wraz z grubymi skarpetami. Jego buty były na mnie o wiele za duże, ale ku mojej wielkiej radości znalazłam starą parę kapci na gumowych podeszwach, które zostawiłam na dnie szafy. Bill nadal miał w kuchni kawę i ekspres z czasów naszego związku i chętnie zabrałam ze sobą pełen kubek, gdy ostrożnie szłam przez cmentarz, a później przez las otaczający resztki mojego domu. Gdy wyłoniłam się spomiędzy drzew, Greg akurat wjeżdżał na frontowy dziedziniec. Wysiadł z pikapu, badawczo obejrzał mnie sobie w dziwacznym stroju, po czym uprzejmie go zignorował. Stanęliśmy obok siebie i patrzyliśmy na mój stary dom. Greg ma rudawozłote włosy i okulary bez oprawek; zarządza też gminą wyznaniową w Kościele prezbiteriańskim. Zawsze go lubiłam, w każdym razie trochę, ponieważ, ilekroć szłam z babcią zapłacić składkę ubezpieczeniową, Greg wychodził z biura, by uścisnąć jej dłoń, jakby miał do czynienia z ważną klientką. Był człowiekiem przedsiębiorczym, ale miał też szczęście; ludzie przez lata mówili - oczywiście żartem - że temu, kto się u niego ubezpieczy, nic złego nie może się przydarzyć. - Och, gdybym tylko mógł to przewidzieć - odezwał się. Sookie, naprawdę mi przykro, że coś takiego się stało. - Co masz na myśli, Greg? - Och, chciałem tylko... Gdybym wiedział, dałbym ci lepszą ochronę - powiedział z roztargnieniem.
Zaczął obchodzić dom, kierując się ku podwórzu. Poszłam za nim. Zaciekawiona tym stwierdzeniem, wsłuchałam się w jego myśli i zaskoczyło mnie to, co usłyszałam. - Więc naprawdę wspierasz polisy czarami? - spytałam. Greg wydał okrzyk; nie potrafiłabym tego określić inaczej. - Czyli że to prawda, co o tobie mówią - odparował, tracąc oddech. - Ja... ja nie... to tylko... Stanął przed moją poczerniałą kuchnią i zagapił się na mnie bez słowa. - W porządku - uspokoiłam go. - Możemy udawać, że nie wiem, skoro tak wolisz. - Moja żona padłaby trupem, gdyby się dowiedziała wyjaśnił poważnie. - I wszystkie nasze dzieci. Chcę po prostu trzymać rodzinę z dala od tej części mojego życia. Moja matka... była... - Czarownicą? - podpowiedziałam grzecznie. - No cóż, tak. - Kiedy Greg patrzył na zgliszcza, w które zmieniła się moja kuchnia, w szkłach jego okularów błysnęły pierwsze promienie porannego słońca. - Ale mój ojciec zawsze udawał, że nic nie wie, a ja, mimo że matka ciągle mnie szkoliła, chciała bowiem, żebym zajął jej miejsce, najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnąłem być normalnym człowiekiem. Pokiwał głową, jak gdyby sugerował, że udało mu się osiągnąć ten cel. Spojrzałam w dół, na kubek z kawą, zadowolona, że mam co zrobić z rękoma. Greg okłamywał siebie, ale nie miałam zamiaru mu tego wytykać. To była sprawa, którą musiał załatwić ze swoim Bogiem i w swoim sumieniu. Nie twierdzę, że wypierając się prawdy, postępował źle, na pewno jednak nie funkcjonował jak „normalny człowiek". Ubezpieczanie mienia innych przy użyciu magii na pewno było niezgodne z zasadami.
- Uważam, że jestem dobrym agentem ubezpieczeniowym - kontynuował, broniąc się, chociaż niczego mu nie zarzuciłam. - Dbam o wszystko, co ubezpieczyłem. Sprawdzam wszystko. To nie tylko czary. - Oczywiście, że nie - przyznałam, ponieważ, gdybym tego nie zrobiła, byłoby mu strasznie przykro. - A jednak czasami ktoś ma wypadek, prawda? - Tak, mimo moich czarów - zgodził się ponuro. - Jeżdżą na przykład po pijanemu. A czasem zawodzą części, nie wiem czemu... Myśl o zwyczajnym Gregu Aubercie, który chodzi po Bon Temps i rzuca czary na samochody, była naprawdę zabawna i powinna mnie oderwać od widoku mojego zrujnowanego domu... ale nie oderwała. W jasnym, chłodnym świcie widziałam szkody w całej nieszczęsnej okazałości. Chociaż ciągle powtarzałam sobie, że cała sprawa mogła się skończyć znacznie gorzej i że miałam mnóstwo szczęścia, bo właśnie kuchnia wychodzi na tyły (ponieważ dobudowano ją później) - równocześnie było to najkosztowniejsze pomieszczenie. Będę musiała kupić nowy zlew, lodówkę, grzejnik na wodę i kuchenkę mikrofalową, na ganku za domem stała też pralka i suszarka. Oprócz dużych sprzętów straciłam też garnki, patelnie, talerze i sztućce, niektóre bardzo stare. Jedna z moich przodkiń pochodziła z dość majętnej rodziny i został mi po niej serwis z delikatnej porcelany oraz zestaw srebrnych łyżeczek, które cholernie trudno się polerowało. Uświadomiłam sobie, że nigdy więcej nie będę musiała ich polerować, jednak ta konstatacja bynajmniej mnie nie ucieszyła. Mój chevrolet nova był stary i powinnam kupić nowy samochód, ale nie planowałam tego zbyt szybko.
No cóż, miałam polisę ubezpieczeniową i pieniądze w banku - zapłatę od wampirów za opiekę nad Erikiem, gdy stracił pamięć. - Zainstalowałaś czujnik dymu? - pytał Greg. - Tak - odparłam, przypominając sobie piskliwe wycie, które usłyszałam, gdy Claudine mnie obudziła. - Jeśli w korytarzu nadal jest sufit, sam go tam zobaczysz. Na ganek nie prowadziły już schody, a jego deski podłogowe wyglądały bardzo niestabilnie; pralka częściowo się zapadła i przechyliła pod dziwacznym kątem. Wszystko mi się w środku przewracało, kiedy widziałam jak moje rzeczy, których dotykałam i używałam codziennie setki razy, leżą wystawione na widok publiczny i zniszczone. - Wejdziemy frontowymi drzwiami - zaproponował Greg, a ja z radością się zgodziłam. Drzwi były nadal zamknięte na klucz i na moment ogarnęła mnie panika, zanim zdałam sobie sprawę, jak absurdalny jest mój lęk. Weszłam do środka. Natychmiast poczułam swąd. Wszystko śmierdziało spalenizną. Otworzyłam okna, przez które natychmiast wpadł zimny wiatr i zaczął rozpraszać dym, aż powietrze stało się klarowniejsze, a zapach w miarę znośny. W tej części dom prezentował się lepiej, niż się spodziewałam. Meble oczywiście trzeba będzie umyć, podłoga jednak wyglądała solidnie i nie dostrzegłam na niej skaz. Na piętro nawet nie weszłam; rzadko używam pomieszczeń na górze, więc później sprawdzę, co tam się stało. Zaplotłam ręce na piersi i rozglądałam się, powoli przechodząc przez pokój, w stronę korytarza. Czułam, jak podłoga drży, i wiedziałam, że do pokoju wszedł ktoś jeszcze. Nie musiałam się odwracać - nie miałam wątpliwości, że to
Jason. Rozmawiał z Gregiem, lecz po chwili zamilkł, równie zaszokowany jak ja. Weszliśmy do korytarza. Drzwi do mojej sypialni i do tej naprzeciwko były otwarte. Moja pościel była nadal odrzucona, kapcie stały obok nocnego stolika. Wszystkie okna były pomazane sadzą i kroplami pary, okropny odór pożaru wydawał się tu jeszcze silniejszy. Czujnik dymu wciąż znajdował się na suficie korytarza. Wskazałam go bez słowa Gregowi. Otworzyłam drzwi do bieliźniarki i odkryłam, że wszystko w środku jest wilgotne. No cóż, te rzeczy da się wyprać. Weszłam do mojego pokoju i otworzyłam drzwi szafy, która stała przy ścianie łączącej pokój z kuchnią. Na pierwszy rzut oka ubrania wyglądały na nietknięte, ale zauważyłam, że każdy wiszący na drucianym wieszaku element garderoby ma wyraźną linię biegnącą przez ramiona w miejscu, gdzie tkaniny dotykał rozgrzany wieszak. Skóra butów wyraźnie się podpiekła. Do użytku nadawały się może ze trzy pary. Przełknęłam ślinę. Chociaż przez chwilę trzęsły mi się ręce, dołączyłam do brata i agenta ubezpieczeniowego, którzy powoli szli korytarzem do kuchni. Podłoga blisko starej części budynku chyba nie ucierpiała. Kuchnia była wcześniej wielkim pomieszczeniem, ponieważ służyła również jako rodzinna jadalnia. Stół częściowo się spalił, podobnie jak dwa krzesła. Całe linoleum na podłodze popękało, a fragmenty były osmalone. Grzejnik wody spadł na podłogę, a firanki na oknie nad zlewem wisiały w strzępach. Przypomniałam sobie, że te firanki uszyła babcia; nie lubiła szyć, ale te z JCPenney, które jej się spodobały, były naprawdę za drogie, więc wyjęła starą maszynę do szycia swojej matki, a później kupiła trochę taniego, lecz ładnego kwiecistego materiału w sklepie Hancocka. Mierzyła, klęła
pod nosem i pracowała, aż w końcu je uszyła. Ja i Jason zachwycaliśmy się nimi przesadnie, żeby babcia uznała, że warto było tak bardzo się wysilać. A babcia się cieszyła. Otworzyłam jedną z szuflad, tę w której trzymałam wszystkie klucze. Stopiły się w jedną masę. Mocno zacisnęłam usta. Jason stał obok mnie ze spuszczonym wzrokiem. - Cholera - mruknął cicho, lecz ze złością. Dzięki temu powstrzymałam łzy. Na minutę przylgnęłam do niego. Poklepał mnie z zakłopotaniem. Widok przedmiotów tak dobrze mi znanych i tak bardzo lubianych, nieodwołalnie zmienionych przez ogień, był straszliwie szokujący, niezależnie od tego, jak wiele razy przypominałam sobie, że przecież płomienie mogły strawić cały budynek, a ja sama o mało nie zginęłam. Nawet gdyby odgłos czujnika dymu obudził mnie na czas, istniało, niestety, prawdopodobieństwo, że uciekając z domu, wpadłabym na podpalacza, Jeffa Marriota. Prawie cała wschodnia strona kuchni była w ruinie. Podłoga nie wydawała się powierzchnią trwałą. Dach kuchni zniknął. - Jakie to szczęście, że górne pokoje nie znajdują się nad kuchnią - zauważył Greg, kiedy zszedł na parter po obejrzeniu dwóch sypialni i poddasza. - Zjawi się u was rzeczoznawca budowlany, sądzę jednak, że piętro raczej ocalało. Później rozmawiałam z Gregiem o pieniądzach. Kiedy wpłyną? Ile ich będzie? Jaką prowizję będę musiała zapłacić? Jason chodził po dziedzińcu, podczas gdy ja z Gregiem staliśmy przy jego aucie. Po postawie brata poznałam jego nastawienie. Jason był okropnie rozzłoszczony: ponieważ o mało nie spłonęłam w pożarze i ponieważ spaliła się część domu. Po odjeździe Grega, który pozostawił mi długą listą spraw do załatwienia i rozmów telefonicznych do wykonania
(z czego?), a w dodatku musiałam przygotować się do pracy (w czym pojadę?), brat podszedł do mnie. - Gdybym tu był - powiedział - mógłbym go zabić. - W swoim nowym ciele? - spytałam. - Tak. Zanimby umarł, drań byłby przerażony. - Sądzę, że Charles prawdopodobnie wystarczająco go wystraszył, ale doceniam twoje chęci. - Zamknęli wampira w areszcie? - Nie, Bud Dearborn poprosił go tylko, żeby nie opuszczał miasta. Nic dziwnego, areszt w Bon Temps nie dysponuje celą dla wampirów. Ze zwykłej celi łatwo każdy z nich by się wydostał, a poza tym te pomieszczenia mają okna. - Skąd ten gnojek był... z Bractwa Słońca? Zwyczajny nieznajomy, który przyjechał do miasta specjalnie, żeby cię dopaść? - Na to wygląda. - Co mają przeciwko tobie? Poza tym, że spotykałaś się z Billem i masz kontakty z innymi wampirami? Cóż, faktycznie, Bractwo naprawdę mnie nie lubiło i miało mi sporo do zarzucenia. Osobiście ponoszę odpowiedzialność za nalot na ich kościół w Dallas, a jeden z ich głównych przywódców musiał przeze mnie zejść do podziemia. W gazetach dokładnie opisano, co policja znalazła w budynku Bractwa w Teksasie - gdy funkcjonariusze przybyli, członkowie stowarzyszenia biegali w zamieszaniu wokół budynku, oskarżając wampiry o napaść, więc policja wkroczyła do gmachu, szukając rzekomych napastników, i znalazła w piwnicy salę tortur, nielegalną broń przystosowaną do wystrzeliwania drewnianych kołków w serca wampirze, oraz zwłoki. Policji nie udało się natomiast dostrzec w pomieszczeniach ani jednego wampira, za to Steve i Sarah Newlinowie - przywódcy Kościoła Bractwa w Dallas zniknęli i nikt ich od tamtej nocy nie widział.
To znaczy... Ja widziałam od tamtej pory Steve'a Newlina. Był w Klubie Martwych w Jackson. On i jeden z jego kumpli przygotowywali kołek z zamiarem wbicia go w pewnego nieumarłego. Przeszkodziłam im. Newlin uciekł, jego koleś nie. Okazuje się zatem, że zwolennicy Newlinów wyśledzili mnie. Nie przewidziałam tego, ale, prawdę mówiąc, nie przewidziałam żadnego z wypadków, które przydarzyły mi się w ciągu ubiegłego roku. Kiedy Bill nauczył się obsługiwać komputer, oznajmił, że każdy, kto posiada jako taką wiedzę i trochę pieniędzy, może dzięki Internetowi wytropić inną osobę. Może Bractwo zatrudniło prywatnych detektywów, na przykład tę parę, która wczoraj odwiedziła mnie w domu? Może Jack i Lily Leeds tylko udawali, że wynajęła ich rodzina Peltów, a ich rzeczywistymi pracodawcami byli Newlinowie? Nie zrobili na mnie wrażenia fanatyków, ale wiadomo, że dolar ma wielką władzę. - Sądzę, że mój związek z wampirem był dla nich dostatecznym powodem do nienawiści - powiedziałam do Jasona. Siedzieliśmy na tylnej klapie jego pikapu i patrzyliśmy smętnie na dom. - Do kogo twoim zdaniem mogę zadzwonić w sprawie renowacji kuchni? Uznałam, że nie potrzebuję architekta: chciałam jedynie, by odbudowano kuchnię w poprzednim kształcie. Dom stał na solidnych fundamentach, więc rozmiar kuchni właściwie nie miał znaczenia. Ponieważ podłoga w kuchni była w wielu miejscach nadpalona i trzeba ją było wykonać od nowa, nieznaczne powiększenie pomieszczenia nie powinno wyraźnie zwiększyć kosztów, podobnie jak całkowite ogrodzenie tylnego ganku. Pomyślałam tęsknie, że łatwiej by mi było używać pralki i suszarki podczas złej pogody. Na
podatek na pewno wystarczy mi pieniędzy, a za większą część remontu prawdopodobnie zapłacę z ubezpieczenia. Po pewnym czasie usłyszeliśmy, że nadjeżdża kolejny pikap. Maxine Fortenberry, matka Hoyta, wysiadła z dwoma koszami na pranie. - Gdzie twoje ubrania, dziewczyno?! - zawołała. Zamierzam zabrać je do domu i uprać, żebyś mogła włożyć coś, co nie śmierdzi spalenizną. Po moich protestach i jej naleganiach weszłyśmy do dusznego i nieprzyjemnie pachnącego budynku, by wybrać rzeczy. Maxine upierała się również, że weźmie stosik pościeli z bieliźniarki, i u siebie w domu sprawdzi, czy coś z niej da się ocalić. Gdy odjechała Maxine, na polanie zjawiła się Tara nowym samochodem, a za nią - starym autem mojej przyjaciółki podążała pracująca u niej w niepełnym wymiarze godzin wysoka, młoda kobieta nazwiskiem McKenna. Uściskałyśmy się i Tara wyraziła swoje współczucie. - Możesz jeździć tym starym chevroletem malibu powiedziała. - Do czasu, aż nie dostaniesz zwrotu od ubezpieczyciela. I tak stał na moim podjeździe kompletnie bezużyteczny. Miałam właśnie dać ogłoszenie w gazecie, że chcę go sprzedać, tobie jednak teraz przyda się bardziej. - Dziękuję ci, Taro - powiedziałam oszołomiona. - Jak to miło z twojej strony. Zauważyłam, że moja przyjaciółka nie wygląda zbyt dobrze, lecz byłam tak bardzo skupiona na własnych problemach, że nie przyjrzałam jej się dokładnie. Kiedy odjeżdżały wraz z panią McKenna, słabo pomachałam im na pożegnanie. Później przybył Terry Bellefleur. Zaoferował się, że za symboliczną zapłatę rozbierze spalone ściany, a potem - za minimalną sumę - odstawi gruz na gminne wysypisko śmieci.
Oznajmił, że może zacząć natychmiast, gdy tylko zezwoli policja, i ku mojemu zdumieniu lekko mnie uściskał. Następny zjawił się Sam, którego przywiozła Arlene. Przez kilka minut stał i patrzył na tyły domu. Mocno zacisnął usta. Prawie każdy człowiek na jego miejscu powiedziałby: „Jakie to szczęście, że wysłałem z tobą tego wampira, co?", ale mój szef zmilczał. - Jak mogę pomóc? - rzucił zamiast tego. - Nie wyrzuć mnie z pracy - odrzekłam ze śmiechem. Wybacz, że będę przychodziła do baru jedynie w roboczym stroju. Arlene obeszła dom, a później bez słowa przycisnęła mnie do piersi. - Łatwo będzie spełnić twoją prośbę - zapewnił mnie szef, wciąż jednak się nie uśmiechał. - Słyszałem, że facet, który podłożył ogień, był członkiem Bractwa Słońca i że to była swego rodzaju kara za twój związek z Billem. - Miał kartę członkowską w portfelu i kanister z benzyną przyznałam i wzruszyłam ramionami. - Ale jak cię znalazł? To znaczy, nikt tutaj... - Sam umilkł, kiedy staranniej rozważył opcje. Uważał, tak jak ja, że jeśli podpalenie było „karą" za to, że spotykałam się z Billem, była to kara zbyt drastyczna. Bardziej typową represją jest zwykle w takich przypadkach oblanie spotykającej się z wampirem kobiety lub osoby pracującej dla nieumarłych wiadrem świńskiej krwi. Tego typu sytuacje miały miejsce w naszym kraju nie raz, na przykład przydarzyło się to pewnemu projektantowi z firmy Dior, który na jeden z wiosennych pokazów zatrudnił jako modelki wyłącznie wampirzyce. Do takich incydentów zwykle dochodziło wszakże w wielkich miastach, i to takich, w których działały wielkie „Kościoły" Bractwa, a populacja wampirza była duża.
A jeśli mężczyznę wynajął do podpalenia mojego budynku ktoś inny? Może kartę Bractwa podrzucono mu do portfela, żeby skierować śledztwo na niewłaściwy trop? Każde wyjaśnienie było możliwe i sama nie wiedziałam, co myśleć. Może stałam się celem jakiegoś zabójcy, tak jak zmiennokształtni? Czy ja również powinnam bać się strzału zza węgła, zwłaszcza teraz, gdy pomysł pożaru spalił na panewce? Ta perspektywa była tak przerażająca, że aż się wzdrygnęłam i nie chciałam dłużej jej rozważać. Byłabym wówczas w naprawdę poważnych kłopotach. Detektyw z wydziału podpaleń policji stanowej zjawił się, gdy Sam i Arlene jeszcze u mnie byli. Jadłam akurat lunch, który przywiozła mi przyjaciółka. Arlene nie jada zbyt wiele, oględnie mówiąc, więc moja kanapka składała się z taniej mortadeli i plasterka sera topionego, a popijałam ją najtańszą słodzoną herbatą z puszki. Ale przecież Arlene pomyślała o mnie i kupiła je specjalnie dla mnie, jej dzieci natomiast narysowały mi obrazek. W tych okolicznościach byłabym absolutnie szczęśliwa nawet gdyby przywiozła mi suchą kromkę chleba. Arlene oczywiście natychmiast zainteresowała się detektywem. Był szczupłym mężczyzną pod pięćdziesiątkę i nazywał się Dennis Pettibone. Miał aparat fotograficzny, notes i prezentował się groźnie. A jednak wystarczyły może ze dwie minuty rozmowy z moją przyjaciółką i na ustach pana Pettibone'a od razu zagościł słaby uśmiech, a po kolejnych dwóch już podziwiał krągłości Arlene, nie odrywając od niej oczu. Zanim odwiozła Sama do domu, skłoniła detektywa do obietnicy, że zajrzy do baru dziś wieczorem. W ostatniej chwili zdążyła także oznajmić, że mogę spać na rozkładanej kanapie w jej przyczepie, co było z jej strony słodkie, chociaż wiedziałam, że i tak jest tam mało miejsca, a poza tym swoją obecnością zakłóciłabym poranny rozkład
zajęć jej i dzieci, toteż zapewniłam mam gdzie się zatrzymać. Nie sądziłam, by Bill mnie wyeksmitował. Zresztą, Jason, naturalnie, także powiedział, że jego dom jest moim domem. W tym momencie zaskoczył mnie Sam. - Możesz zatrzymać się u mnie, Sookie - oznajmił. - Bez zobowiązań. Mam dwie puste sypialnie w przyczepie. W jednej jest nawet prawdziwe łóżko. - To ogromnie miło z twojej strony - podziękowałam mu jak najszczerzej. - Gdybym u ciebie zamieszkała, pewnie całe Bon Temps mówiłoby, że na pewno rychło się pobierzemy, ale naprawdę doceniam propozycję. - Nie uważasz, że jeśli będziesz spała u Billa, mieszkańcy dojdą do tych samych wniosków w związku z nim? - Nie mogę poślubić Billa. Prawo na to nie zezwala odparowałam, ucinając dyskusję. - Poza tym, mieszka u niego także Charles. - Dolewasz oliwy do ognia - zauważył mój szef. - Bo to jeszcze dodaje pikanterii. - Bardzo mi pochlebiasz, sugerując, że potrafię zabawić dwa wampiry równocześnie. Sam wyszczerzył zęby w uśmiechu, co odmłodziło jego twarz o dobre dziesięć lat. Zerknął mi przez ramię, gdyż znowu usłyszeliśmy chrzęst żwiru na podjeździe. - Zobacz, kto przyjechał - powiedział. Gdy ogromny, stary pikap się zatrzymał, wysiadł z niego Dawson, olbrzymi wilkołak, którego poznałam w szpitalu jako ochroniarza Calvina Norrisa. - Sookie - zagrzmiał głosem tak głębokim, że oczekiwałam lekkiego trzęsienia ziemi. - Witaj, Dawson. Chciałam spytać, co tu robi, ale uznałam, że zabrzmiałoby to naprawdę nieuprzejmie.
- Calvin słyszał o pożarze - wyjaśnił wilkołak, nie marnując czasu na wstępne uprzejmości. - Kazał mi przyjechać tutaj i sprawdzić, czy nie jesteś ranna. Miałem też powiedzieć, że myśli o tobie i gdyby czuł się lepiej, już by tu był i przybijał gwoździe. Kątem oka dostrzegłam, że Dennis Pettibone przygląda się Dawsonowi z zainteresowaniem. Dawson mógłby równie dobrze trzymać znak z napisem: „UWAGA, NIEBEZPIECZNY FACET". - Przekaż Calvinowi, że jestem mu naprawdę wdzięczna za to, że o mnie pomyślał. I życz mu powrotu do zdrowia. Jak się miewa? - Odłączyli go dziś rano od aparatury i nawet trochę spacerował. Ale to była paskudna rana - tłumaczył. Rekonwalescencja zajmie nieco czasu. - Ocenił, w jak dużej odległości znajduje się detektyw z wydziału podpaleń, i dodał cicho: - Nawet jednemu z nas. - Rozumiem - powiedziałam. - Doceniam, że przyjechałeś, Dawson. - Calvin mówił także, że jego dom stoi pusty, skoro on jest w szpitalu, więc możesz się tam zatrzymać, jeśli potrzebujesz noclegu. Calvin ucieszy się, jeśli skorzystasz. Zapewniłam go, że bardzo to uprzejmie ze strony pana Norrisa, ale czułabym się bardzo skrępowana, mając tak duży dług wdzięczności wobec niego. W tym momencie zawołał mnie Dennis Pettibone. - Panno Stackhouse, proszę tu przyjść. Coś pani zobaczy dorzucił. - Znalazłem na pani ganku miejsce, które sprawca oblał benzyną. Widzi pani, skąd rozprzestrzenił się pożar? Przełknęłam ślinę. - Tak, widzę. - Miała pani szczęście, że wczoraj w nocy nie wiał wiatr. A przede wszystkim dobrze, że zamknęła pani drzwi, te
łączące kuchnię i pozostałą część budynku. Gdyby nie to, pożar bez przeszkód przeniósłby się do korytarza. Kiedy strażacy wybili to okno na północnej ścianie, ogień przygasał już z braku tlenu. Dlatego płomienie nie rozprzestrzeniły się na resztę domu. Przypomniałam sobie osobliwy impuls, który skłonił mnie tamtego wieczoru do zamknięcia drzwi, z pozoru wbrew zdrowemu rozsądkowi. - W mojej opinii za parę dni w domu przestanie niemal całkowicie śmierdzieć - ciągnął detektyw. - Proszę zostawić otwarte okna i modlić się, żeby nie spadł deszcz, a naprawdę szybko sytuacja wróci do normy. Musi pani oczywiście zadzwonić do elektrowni, powiedzieć o prądzie, a ktoś z gazowni niech przyjedzie i zerknie na zbiornik z propanem. Biorąc pod uwagę te kwestie, na razie jednak w tym budynku nie da się mieszkać. Zrozumiałam, co Dennis Pettibone usiłuje mi powiedzieć mogłam w moim domu jedynie spać, mieć dach nad głową. Bez prądu, ogrzewania, gorącej wody i jakichkolwiek możliwości przygotowania czegoś do jedzenia. Podziękowałam mu i odeszłam, by pożegnać się z Dawsonem, który przysłuchiwał się naszej rozmowie z oddali. - Spróbuję odwiedzić Calvina w szpitalu za kilka dni, kiedy pozałatwiam sprawy - powiedziałam i kiwnęłam głową w stronę poczerniałego budynku. - Och, jasne - odparł wilkołak, wsiadając do pikapu. Calvin prosił, żeby go powiadomić, kto zlecił podpalenie, o ile zabity na miejscu sukinsyn nie działał sam. Popatrzyłam na zgliszcza, które zostały z mojej kuchni. Potrafiłam prawie policzyć, ile metrów przed moją sypialnią zatrzymały się płomienie. - Naprawdę to doceniam - stwierdziłam, zanim zastanowiłam się, czy takie słowa przystoją chrześcijance.
Dawson wpatrzył się swymi ciemnymi oczyma w moje. Przez moment doskonale się rozumieliśmy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Dzięki Maxine miałam czyste, pachnące ubrania, w których mogłam pojechać do pracy, ale musiałam kupić jakieś buty w Payless. Zazwyczaj inwestowałam w dobre obuwie, ponieważ muszę dużo stać i chodzić w barze, lecz teraz nie miałam czasu na wyprawę do Clarice, gdzie mieścił się jedyny dobry sklep obuwniczy, ani do centrum handlowego w Monroe. Kiedy dotarłam do „Merlotte'a", Sweetie Des Arts wyszła z kuchni i przygarnęła mnie serdecznie do swego szczupłego ciała spowitego w fartuch kucharki. Nawet chłopak, który sprzątał ze stołów, bąknął, że mu przykro. Holly i Danielle, które właśnie schodziły ze zmiany, poklepały mnie czule po ramieniu i życzyły szczęścia. Arlene spytała, czy moim zdaniem przystojny Dennis Pettibone przyjdzie, a ja zapewniłam ją, że szczerze w to wierzę. - On chyba dużo podróżuje - zadumała się moja przyjaciółka. - Zastanawiam się, gdzie właściwie mieszka. - Mam jego wizytówkę. Adres w Shreveport... Ach, już pamiętam. Powiedział mi, że nabył niewielką farmę tuż za miastem. Arlene zmrużyła oczy. - Z tego, co słyszę, ucięłaś sobie sympatyczną pogawędkę z panem Dennisem. Zaczęłam protestować, chcąc jej powiedzieć, że detektyw z wydziału podpaleń jest dla mnie trochę zbyt dojrzały, ale ponieważ Arlene od ostatnich trzech lat stale twierdzi, że ma trzydzieści sześć, uznałam, że taka odpowiedź nie byłaby zbyt taktowna. - Och, po prostu miał ochotę pogadać - odparłam. - Pytał mnie na przykład, jak długo z tobą pracuję i czy masz dzieci. - Och, naprawdę?! - Arlene się rozpromieniła. - No, no, no.
Energicznym krokiem poszła sprawdzić swój rewir. Wzięłam się do pracy. Każde zajęcie wykonywałam dziś znacznie dłużej niż zwykle, ponieważ stale ktoś chciał ze mną porozmawiać. Wiedziałam, że wkrótce jakieś inne sensacyjne zdarzenie zaprzątnie uwagę mieszkańców Bon Temps i przestaną mówić o pożarze mojego domu. Chociaż, naturalnie, nie chciałam, by komuś innemu przydarzyło się tak okropne nieszczęście, to wiedziałam, że ucieszę się, kiedy przestanę być tematem rozmowy dosłownie wszystkich klientów lokalu. Terry nie był dziś w stanie stawić czoła obowiązkom barmana, więc obie z Arlene musiałyśmy naprawdę zakasać rękawy. Praca pomagała mi i czułam się mniej zakłopotana. Chociaż przespałam może ze trzy godziny, radziłam sobie dobrze - do czasu, aż Sam wywołał mnie z korytarza, który prowadził do jego biura i do toalet. Wcześniej, do narożnego stolika, przy którym rezydował, przysiadło się dwoje ludzi. Zerknęłam na nich, przechodząc. Kobieta miała po sześćdziesiątce, była niska i przy kości. Chodziła o lasce. Mężczyzna był młodym brunetem o spiczastym nosie i gęstych brwiach, dzięki czemu jego twarz wydawała się wyrazista. Przypominał mi kogoś, lecz nie mogłam sobie przypomnieć kogo. Po krótkiej rozmowie Sam zabrał ich do swojego biura. - Sookie - powiedział teraz ze smutkiem. - Ludzie, którzy są u mnie w biurze, chcą z tobą pomówić. - Kto to taki? - Kobieta to matka Jeffa Marriota. Mężczyzna jest jego bratem bliźniakiem. - O mój Boże - jęknęłam, uświadomiwszy sobie, że młodzieniec przypominał mi zabitego. - O czym chcą ze mną rozmawiać? - Uważają, że Jeff nie miał nic wspólnego z Bractwem Słońca. Nie rozumieją powodów jego czynu.
Jeśli powiem, że perspektywa tego spotkania przeraziła mnie, ujmę to zbyt delikatnie. - Ale czemu chcą ze mną mówić? - lamentowałam przygnębiona. Byłam niemal u kresu wytrzymałości psychicznej. - Chcą tylko odpowiedzi na swoje pytanie... dlaczego do tego doszło. Są w rozpaczy. - Ja również - odburknęłam. - Straciłam dom. - A oni ukochaną osobę. Popatrzyłam na Sama. - Dlaczego powinnam z nimi rozmawiać? - spytałam. Czego ode mnie chcesz? - Musisz wysłuchać, co mają do powiedzenia - oznajmił stanowczo. Umilkł jednak i nie naciskał bardziej, chociaż również niczego mi nie wyjaśnił. Teraz decyzja należała do mnie. Ponieważ mu ufałam, skinęłam głową. - Pomówię z nimi, gdy skończę pracę - powiedziałam. W głębi duszy miałam nadzieję, że do tej pory znudzą się i wyjdą. Kiedy jednak moja zmiana dobiegła końca, okazało się, że Marriotowie wciąż siedzą w biurze Sama. Zdjęłam fartuszek, wrzuciłam go do wielkiego kosza na brudy z napisem „UBRANIA ROBOCZE" (po raz chyba setny pomyślałam, że kosz prawdopodobnie eksploduje, jeśli ktoś wrzuci do niego jeszcze jeden kawałek materiału), po czym ciężkim krokiem ruszyłam do biura. Przypatrzyłam się z uwagą nieszczęsnej parze. Pani Marriot (o ile tak się nazywała) była w kiepskim stanie. Cerę miała poszarzałą, skórę obwisłą. Szkła jej okularów były pomazane, gdyż kobieta ciągle płakała. W ręku ściskała wilgotne chusteczki. Jej syn był wyraźnie w szoku, jego twarz wyglądała jak pozbawiona emocji maska. Stracił przecież brata bliźniaka. W jego myślach było tyle nieszczęścia, że aż zadrżałam.
- Dzięki, że zechciała nam pani poświęcić chwilkę zagaił, podnosząc się automatycznym ruchem z fotela i wyciągając dłoń. - Jestem Jay Marriot, a to moja mama, Justine. Najwidoczniej w tej rodzinie istniał zwyczaj nadawania imion na tę samą, zapewne ulubioną literę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miałam im oznajmić, ze mi przykro z powodu śmierci kochanej przez nich osoby, skoro ten człowiek usiłował mnie zabić? Nie ma chyba takich wymogów etykiety; nawet moja kulturalna babcia byłaby w kropce. - Panno... pani Stackhouse, czy spotkała pani kiedykolwiek mojego brata? - Nie - odrzekłam. Sam wziął mnie za rękę. Ponieważ Marriotowie zajmowali jedyne dwa fotele, które mieściły się w biurze mojego szefa, on i ja oparliśmy się o front biurka. Miałam nadzieję, że Samowi nie doskwiera chora noga. - Dlaczego mój syn podpalił pani dom? Nigdy wcześniej nie został aresztowany... za nic. - Justine odezwała się po raz pierwszy. Przemawiała głosem ostrym, a równocześnie zdławionym od łez; dosłyszałam w nim błagalny ton. Jak gdyby prosiła mnie, żebym zaprzeczyła i zapewniła ją, że to wszystko nieprawda, te zarzuty wobec jej syna Jeffa. - Nie mam pojęcia. - Może nam pani powiedzieć, jak to się stało? To znaczy... jak umarł? Poczułam gniew na nich za to, że wymagają ode mnie litości, że zmuszają mnie do delikatności, że chcą, bym traktowała ich w sposób szczególny. Przecież... Kto o mało nie umarł? Kto stracił część domu? Kto będzie się teraz borykał z kłopotami finansowymi i remontem? Gniew zmienił
się we wściekłość. Sam puścił moją rękę i objął mnie ramieniem. Wyczuwał, jak bardzo jestem zdenerwowana i spięta. Miał nadzieję, że zapanuję nad pokusą i nie wpadnę w szał. Z całych sił próbowałam się opanować i udało mi się. - Przyjaciółka mnie obudziła - wyjaśniłam. - Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, odkryłyśmy, że pewien wampir, który zatrzymał się u mojego sąsiada... również wampira... stoi nad ciałem pana Marriota. Obok pani syna leżał kanister po benzynie... bardzo blisko. Lekarka, która badała zwłoki, potwierdziła, że pan Marriot miał na rękach ślady od benzyny... - Co zabiło Jeffa? - naciskała matka. - Wampir. - Ugryzł go? - Nie, nie ugryzł. - Więc co mu zrobił? - spytał gniewnym tonem Jay. - Skręcił mu kark, jak sądzę. - To samo usłyszeliśmy w biurze szeryfa - przyznał mężczyzna. - Nie wiedzieliśmy jednak, czy mówią nam prawdę. Och, na litość boską! Sweetie Des Arts wsunęła głowę do pomieszczenia i spytała Sama, czy może dostać klucze od spiżarni, ponieważ potrzebowała karton korniszonów. Przepraszała, że przeszkadza. Arlene pomachała mi, kiedy przechodziła korytarzem do wyjścia dla personelu, a ja zadałam sobie pytanie, czy Dennis Pettibone zjawił się w barze. Tak bardzo przytłaczały mnie własne problemy, że jeśli nawet przyszedł, to go nie zauważyłam. Kiedy zewnętrzne drzwi zatrzasnęły się za Arlene, biuro wypełniła cisza. - Więc co ten wampir robił przed pani domem? - spytał Jay zniecierpliwionym tonem. - W środku nocy?
Nie powiedziałam mu, że to nie jest jego sprawa. Sam gładził palcami moje ramię. - Wtedy właśnie egzystują wampiry, w nocy. A on mieszka w sąsiednim domu, tuż obok. - Właśnie to powiedzieliśmy policji. - Sądzę, że usłyszał, że ktoś kręci się po moim dziedzińcu, a ponieważ był blisko, przyszedł sprawdzić. - Nie wiemy, jak Jeff tam dotarł - wyznała Justine. Gdzie jest jego samochód? - Nie mam pojęcia. - A w jego portfelu była ta... karta? - Tak, karta członkowska Bractwa Słońca potwierdziłam. - Ale on nie miał nic przeciwko wampirom zaprotestował Jay. - Byliśmy bliźniakami. Wiedziałbym, gdyby brat miał coś komuś za złe. To wszystko jest po prostu absurdalne. - Podał pewnej kobiecie w barze fałszywe nazwisko i twierdził, że przyjechał z zupełnie innego miasta zauważyłam najłagodniej, jak potrafiłam. - No cóż, tylko przejeżdżał - tłumaczył Jay. - Ja jestem żonaty, lecz Jeff był rozwiedziony. Przykro mi, że muszę to powiedzieć przy mojej matce, ale mężczyznom zdarza się zmienić imię i inne fakty, kiedy rozmawiają z kobietą poznaną w barze. Tak, to była prawda. Chociaż lokal „U Merlotte'a" był tylko małym przydrożnym barem, podczas pracy tutaj nasłuchałam się mnóstwa opowieści od mężczyzn, którzy wpadli do nas na moment, gdyż zatrzymali się w drodze; świetnie wiedziałam, że wielu z nich kłamie. - Gdzie był ten portfel? - spytała Justine. Patrzyła na mnie wzrokiem starego, zbitego psa. Aż mi się serce ścisnęło w piersi.
- W kieszeni kurtki - odparłam. Jay wstał raptownie i zaczął chodzić, przemierzając w tę i z powrotem niewielką przestrzeń. - To również nie pasuje do Jeffa - oświadczył z ożywieniem. - On zawsze trzymał portfel w kieszeni dżinsów, identycznie jak ja. Nigdy nie wkładamy portfela do kurtki. - Co pan sugeruje? - spytał Sam. - Mówię tylko, że nie sądzę, by Jeff dokonał tego podpalenia - odrzekł bliźniak zabitego. - Nawet ci ludzie ze stacji benzynowej Fina mogli się pomylić. - Ktoś ze stacji Fina widział, jak pana brat kupował tam benzynę? - naciskał mój szef. Justine ponownie się wzdrygnęła, a obwisła skóra na jej policzkach zadrżała. Zastanawiałam się, czy jest coś sensownego w podejrzeniach Marriotów, nie doszłam jednak do żadnych wniosków. Zadzwonił telefon i na jego odgłos wszyscy podskoczyliśmy. Sam podniósł słuchawkę. - „U Merlotte'a' - powiedział cicho. Przez chwilę słuchał, po czym stwierdził: - Hmm... To dobrze? - spytał. W końcu rzucił w słuchawkę: - Przekażę. - Rozłączył się i zwrócił do Jaya Marriota: - Znaleziono samochód pańskiego brata. Stoi na bocznej dróżce prawie naprzeciwko podjazdu Sookie. Ostatnia iskierka nadziei zgasła i teraz mogłam jedynie współczuć Jayowi i Justine. Kobieta wyglądała teraz o dziesięć lat starzej niż w chwili, kiedy weszła do baru, a jej syn przypominał kogoś, kto od wielu dni nie spał lub nie jadł. Opuścili biuro Sama bez pożegnania, i całe szczęście. Z tych kilku zdań, które wymienili między sobą, wywnioskowałam, że jadą obejrzeć auto Jeffa i spytać, czy mogą zabrać z wozu jego osobiste rzeczy. Przemknęło mi przez głowę, że na posterunku policji na pewno nie znajdą zrozumienia.
Eric powiedział mi tamtego dnia, że ta mała droga, a właściwie ścieżka gruntowa prowadzi do polany myśliwych, gdzie Debbie Pelt ukryła swój pojazd, kiedy przyjechała mnie zabić. Równie dobrze można by tam postawić drogowskaz: „PARKING DLA OSÓB, KTÓRE PRAGNĄ W NOCY NAPAŚĆ NA DOM SOOKIE STACKHOUSE". Sam pokuśtykał przez pomieszczenie do wyjścia i patrzył, jak Marriotowie wychodzą. W drodze powrotnej stanął przy mnie, oparł się o biurko i odstawił kule. Objął mnie, a ja odwróciłam się do niego i również go objęłam. Trzymał mnie i przez cudowną minutę czułam spokój. Ciepło jego ciała ogrzało moje, a wiedza o jego przywiązaniu dodała mi otuchy. - Boli cię noga? - spytałam, kiedy poruszył się nerwowo. - Nie, noga nie - odparł. Zaintrygowana popatrzyłam mu w oczy. Był smutny. Nagle zrozumiałam, co doskwiera Samowi, i straszliwie się zarumieniłam, nie odsunęłam się jednak. Nie chciałam rezygnować z pociechy, jaką daje czyjaś bliskość - nie, nie bliskość byle kogo, lecz bliskość właśnie jego, Sama! Skoro nie odchodziłam, Merlotte powoli dotknął wargami moich ust, dając mi ostatnią szansę wymknięcia się. Jego wargi musnęły moje, raz i drugi, po czym zaczął mnie całować i jego gorący, ruchliwy język wypełnił moje usta. Było mi wprost nieprawdopodobnie dobrze. Podczas odwiedzin państwa Marriotów czułam się jak w dziale powieści kryminalnej. Teraz bez wątpienia zawędrowałam do regałów z romansami. Sam jest niewiele wyższy ode mnie, więc do pocałunku nie musiałam zadzierać głowy. Całował mnie coraz natarczywiej. Później zbłądził ku mojej szyi, celując w to wrażliwe, delikatne miejsce tuż nad obojczykiem, i lekko przygryzł skórę.
Gwałtownie chwytałam powietrze. Po prostu nic nie mogłam na to poradzić. Gdybym posiadała dar teleportacji, w sekundę przeniosłabym nas oboje w jakieś bardziej prywatne miejsce. W duszy czułam, że jest coś pospolitego w obmacywaniu się w niechlujnym biurze w barze. Z drugiej jednak strony, gdy Sam znów mnie pocałował, ponownie poczułam ciepło na całym ciele. Zawsze ciągnęło nas do siebie i można by rzec, że tlący się żar naszej namiętności właśnie zapłonął z pełną siłą. Usiłowałam zrozumieć. Czyżby nasze pożądanie wynikało z faktu, że oboje ledwie uszliśmy z życiem? A co z nogą Sama? Czy on naprawdę musi nosić koszule zapinane na guziki...? - To nie jest dla ciebie odpowiednie miejsce - wysapał. Odsunął się i sięgnął po kule, potem jednak zrezygnował ze swojego zamiaru, pociągnął mnie ponownie ku sobie i znów zaczął całować. - Sookie, zamierzam... - Co zamierzasz? - dobiegł chłodny głos z progu. Ja byłam w szoku, a Sam się wściekł. W ułamku sekundy odsunął mnie na bok i mimo złamanej nogi rzucił się na intruza. Serce waliło mi szybko jak przestraszonemu królikowi i położyłam rękę na piersi, jakbym się bała, że mi z niej wyskoczy. Po nagłym ataku Sama Bill leżał na podłodze. Merlotte zrobił zamach i usiłował go trafić pięścią, lecz wampir wykorzystał swoje większe gabaryty i siłę i przewrócił Sama na plecy, po czym obnażył kły; oczy mu płonęły. - Stop! - syknęłam niezbyt głośno, obawiając się, że goście lokalu usłyszą nas i przybiegną. Włączyłam się do akcji - chwyciłam obiema rękoma Billa za gładkie ciemne włosy i szarpałam z całych sił, usiłując odciągnąć jego głowę w tył. W ferworze walki wampir sięgnął
za siebie, złapał mnie za nadgarstki i zaczął mi wykręcać ręce. Aż się zakrztusiłam z bólu. Czułam, że za moment Bill złamie mi je, i nagle Sam wykorzystał okazję, by z całej siły trzasnąć wampira w szczękę. Zmiennokształtni nie są tak potężni jak wilkołaki czy nieumarli, lecz też mają mocny cios, toteż Compton zachwiał się na nogach. On również się opamiętał. Puścił moje przeguby, wstał i odwrócił się do mnie jednym zgrabnym ruchem. Z bólu napłynęły mi do oczu łzy i otworzyłam je szeroko, zdecydowana się nie rozpłakać. Byłam jednak pewna, że wyglądam właśnie jak osoba, która powstrzymuje szloch. Trzymałam ręce przed sobą, zastanawiając się, kiedy przestanę odczuwać w nich ból. - Ponieważ twój samochód się spalił, przyjechałem zabrać cię do domu, bo wiedziałem, że kończysz pracę - oznajmił Bill, przesuwając delikatnie palcami po śladach na moich nadgarstkach. - Przysięgam, że chciałem jedynie oddać ci przysługę. Przysięgam, że nie zamierzałem cię szpiegować. Przysięgam, że nigdy nie planowałem cię skrzywdzić. To było całkiem dobre usprawiedliwienie i cieszyłam się, że przemówił pierwszy. Nie dość, że cierpiałam, to byłam też ogromnie zakłopotana. Bill naturalnie nie mógł wiedzieć, że Tara pożyczyła mi auto. Powinnam zostawić mu karteczkę albo wiadomość na sekretarce automatycznej, ale przyjechałam prosto do pracy z mojego nadpalonego domu i taki pomysł nawet nie przyszedł mi do głowy. Pomyślałam za to o czymś innym, choć powinnam wcześniej. - Och, Sam, co z twoją nogą? Przeszłam obok wampira, żeby pomóc Samowi wstać. Pozwoliłam, by wsparł się na mnie niemal całym ciężarem, wiedziałam bowiem, że prędzej na zawsze zostanie na podłodze, niż przyjmie pomoc od Billa. W końcu, z niejaką trudnością udało mi się podnieść Merlotte'a i zobaczyłam, że
stara się utrzymywać ciężar na zdrowej nodze. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, co czuł. Odkryłam natychmiast, że jest dość wkurzony. Patrzył obok mnie i przeszywał Billa wzrokiem pełnym niechęci. - Wchodzisz tu sobie bez zapowiedzi i bez pukania? Jestem pewien, że nie oczekujesz ode mnie przeprosin za to, że na ciebie naskoczyłem. Nigdy nie widziałam Sama tak rozgniewanego. Bez wątpienia poczuł się zażenowany, że nie „ochronił" mnie skuteczniej, a także upokorzony, że Bill podniósł na mnie rękę i - co więcej - zadał mi ból. W dodatku borykał się z własnymi buzującymi hormonami, bo przecież wampir przerwał nam igraszki miłosne. - O nie, nie oczekuję tego! Gdy Bill mówił do Sama, jego głos był znacznie chłodniejszy. Miałam wrażenie, że za chwilę zobaczę na ścianie sople lodu. Chciałam się znaleźć tysiąc kilometrów stąd. Pragnęłam móc stąd wyjść, wsiąść do mojego samochodu i odjechać do własnego domu. Ale oczywiście nie mogłam tego zrobić. Dobrze, że chociaż miałam pożyczone auto, co natychmiast wyjaśniłam Billowi. - Więc nie musiałem zadawać sobie trudu i przyjeżdżać po ciebie, dzięki czemu moglibyście przez przeszkód oddawać się namiętności - oznajmił straszliwym tonem. - Gdzie masz zamiar spędzić noc, jeśli mogę spytać? Zamierzałem jechać do sklepu po jedzenie dla ciebie. Ponieważ Bill nienawidzi robić zakupów, to byłoby z jego strony spore poświęcenie i chciał, żebym o tym wiedziała. (Istniała naturalnie również możliwość, że wymyślił to stwierdzenie na poczekaniu, żebym czuła się okropnie winna).
Zastanowiłam się nad dostępnymi opcjami. Chociaż, nigdy nie wiedziałam, co zastanę u brata, jego dom był chyba najbezpieczniejszy. - Pojadę teraz do mojego domu, wezmę z łazienki kosmetyki do makijażu i udam się do Jasona - odparłam. Dziękuję, że przenocowałeś mnie ubiegłej nocy, Billu. Pewnie przywiozłeś teraz Charlesa? Powiedz mu, że jeśli chce spać w moim domu, sądzę, że... hmm... otwór w szafie jest w dobrym stanie. - Sama mu to powiedz. Czeka na zewnątrz - odparował Bill głosem, który mogłabym nazwać jedynie gburowatym. Podejrzewałam, że zupełnie inaczej wyobrażał sobie dzisiejszy wieczór i był naprawdę nieszczęśliwy, że sytuacja rozwinęła się w inny sposób. Sam cierpiał tak bardzo (wiedziałam o tym dzięki czerwonej łunie, która go otaczała), że najbardziej miłosierną rzeczą, jaką mogłam zrobić, było opuszczenie jego biura i pozostawienie go, nim się załamie. - Do zobaczenia jutro, Sam - powiedziałam i cmoknęłam go w policzek. Próbował uśmiechnąć się do mnie. Nie ośmieliłam się zaproponować, że pomogę mu dojść do przyczepy, dopóki w barze były wampiry, wiedziałam bowiem, że ucierpiałaby na tym duma Sama. W tym momencie duma była dla niego ważniejsza niż stan rannej nogi. Charles stał już za barem i był zajęty. Bill zaoferował mu nocleg także na następną noc i Charles wolał przyjąć jego propozycję, niż ryzykować niesprawdzoną kryjówkę w moim domu. - Musimy ją przetestować, Sookie, bo podczas pożaru mogły powstać jakieś szczeliny - wyjaśnił z powagą. Rozumiałam tę konieczność i nie żegnając się z Billem, wsiadłam do auta Tary i pojechałam do siebie. Zostawiłam na
cały dzień otwarte okna, toteż swąd w dużym stopniu osłabł. Hmm, mile widziany postęp. Dzięki strategii zastosowanej przez strażaków i nieporadnej metodzie podłożenia ognia, w większej części mojego domu będzie można już niedługo zamieszkać. Jeszcze wieczorem, z baru, zadzwoniłam do budowlańca, Randalla Shurtliffa, który zgodził się podjechać i obejrzeć budynek następnego dnia około południa. Terry Bellefleur obiecał, że zacznie usuwać spalone partie kuchni jutro wcześnie rano. Będę musiała tu być, żeby uratować, co się da. Poczułam się jak ktoś, kto pracuje na dwóch etatach. Nagle odkryłam, że jestem ogromnie wyczerpana. Bolały mnie też przedramiona. Jutro będę miała okropne sińce. Na dworze było trochę za ciepło na noszenie bluzek z długim rękawem, ale będę musiała taką włożyć. Uzbrojona w latarkę, którą wyjęłam ze schowka w samochodzie Tary, zabrałam z domu kosmetyki do makijażu i trochę ubrań z sypialni. Wszystko wrzuciłam do sportowego worka, który wygrałam podczas Biegu dla Życia. Dołożyłam też parę książek, które zdobyłam na zasadzie wymiany i których jeszcze nie przeczytałam. Książki przypomniały mi o filmach z wypożyczalni i zadałam sobie pytanie, czy nie powinnam jakichś oddać. Nie, chyba nie. A książki z biblioteki? Tak, musiałam kilka oddać, lecz najpierw trzeba je pozbawić nieprzyjemnego zapachu. Miałam coś jeszcze, co nie należało do mnie? Jakie to szczęście, że zdążyłam odwieźć do pralni pożyczony od Tary kostium. Nie było sensu zamykać okien, skoro do budynku bez problemu można było wtargnąć przez nadpaloną kuchnię. Ale kiedy wyszłam frontowymi drzwiami, zamknęłam je za sobą na klucz. Dopiero gdy dotarłam na Hummingbird Road, uprzytomniłam sobie, jakie to było głupie, a kiedy podjeżdżałam pod dom Jasona, zauważyłam, że uśmiecham się po raz pierwszy od wielu, wielu godzin.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Mój melancholijny brat ucieszył się na mój widok. Przez cały dzień gryzł się faktem, że nowa „rodzina" mu nie ufa. Nawet jego pumołacza dziewczyna, Crystal, nie chciała się z nim spotykać, dopóki otaczają go podejrzenia. Gdy pojawił się na jej progu wieczorem, wystawiła po prostu torbę z jego rzeczami. Kiedy się dowiedziałam, że wcześniej praktycznie przeprowadził się do Hotshot, wybuchnęłam i powiedziałam mu bez ogródek, że chyba życie mu niemiłe i że nie będę ponosić odpowiedzialności, jeśli coś mu się stanie. Jason odparował, że i tak nigdy nie byłam odpowiedzialna za to, co mu się przydarza, więc dlaczego miałabym być teraz? Przez dobrą chwilę naprawdę się kłóciliśmy. Kiedy brat niechętnie przyznał, że będzie się trzymał z dala od swoich znajomych zmiennokształtnych, zaniosłam torbę do sypialni dla gości. Tam Jason trzyma swój komputer oraz szkolne trofea z czasów, gdy grał w bejsbol i futbol, stoi tam także stara rozkładana kanapa, głównie przeznaczona dla kumpli, którzy zbyt dużo u niego wypili i nie mogli wrócić autem do siebie. Nawet jej nie rozłożyłam, tylko rzuciłam starą kapę wprost na połyskującą sztuczną skórę. Przykryłam się kołdrą. Po odmówieniu modlitw postanowiłam sobie przemyśleć zdarzenia minionego dnia. Obfitował w incydenty, z których wielu nie zdążyłam ze zmęczenia nawet rozważyć. Po trzech minutach usnęłam jak kamień. Tej nocy śniły mi się warczące zwierzęta: otaczały mnie ze wszystkich stron, we mgle, a ja byłam przerażona. Słyszałam, że Jason krzyczy gdzieś w tej mgle, ale nie mogłam go znaleźć, by stanąć w jego obronie. Czasami człowiek nie potrzebuje psychiatry, by zinterpretować własny sen, prawda? Obudziłam się rano, tuż po wyjściu brata do pracy, pewnie dlatego, że trzasnął drzwiami. Drzemałam znowu przez
kolejną godzinę, potem jednak otworzyłam oczy i przypomniałam sobie, że Terry zapowiedział się na ranek i może nawet już zaczął burzyć zniszczoną część domu, więc muszę tam pojechać i ocalić tyle przedmiotów z kuchni, ile się da. Ponieważ podejrzewałam, że na pewno pobrudzę się podczas tej pracy, pożyczyłam niebieski kombinezon, w którym brat czasem naprawiał samochód. Zajrzałam do jego szafy i wzięłam starą kurtkę skórzaną, którą nosił w podobnych przypadkach. Przywłaszczyłam sobie również paczkę worków na śmieci. Kiedy uruchomiłam auto Tary, zadałam sobie pytanie, jak, u licha, zdołam jej się odwdzięczyć za tę pożyczkę. Przypomniałam sobie, że muszę podrzucić jej kostium, dopóki o tym pamiętam. Zdecydowałam zatem, że pojadę okrężną drogą i odbiorę go z pralni. Terry był dziś w dobrym nastroju, co sprawiło mi ulgę. Uśmiechał się, odrywając osmalone deski z tylnego ganku przy użyciu dwuręcznego młota. Chociaż dzień był bardzo chłodny, Bellefleur miał na sobie tylko koszulkę bez rękawów, którą wsunął w dżinsy. Podkoszulek zakrywał większość strasznych blizn. Przywitaliśmy się, a chwilę później odkryłam, że Terry nie ma ochoty na rozmowę, więc weszłam do domu frontowymi drzwiami i ruszyłam korytarzem do kuchni, chcąc ponownie obejrzeć szkody. Strażacy twierdzili, że podłoga powinna wytrzymać. Gdy weszłam na przypalone linoleum, początkowo denerwowałam się, ale po kilku krokach poczułam się pewniej. Włożyłam rękawiczki i zabrałam się do pracy, przetrząsając szafki górne i dolne oraz szuflady. Niektóre przedmioty stopiły się lub zniekształciły od gorąca. Kilka rzeczy, na przykład plastikowy durszlak, tak bardzo się wypaczyło, że zajęło mi dobrą chwilę, zanim rozpoznałam, co trzymam w ręku.
Zniszczone przedmioty wyrzucałam po prostu przez południowe okno, z dala od Terry'ego. Nie ufałam niczemu, co znajdowało się w szafkach na zewnętrznej ścianie. Mąkę, ryż i cukier trzymałam w pojemnikach tupperware i chociaż wydawały się wciąż szczelnie zamknięte, po prostu nie chciałam jeść tych produktów. To samo odnosiło się do jedzenia w puszkach - z jakiegoś powodu wolałam nie mieć do czynienia z zawartością puszki, która rozgrzała się do tak wysokiej temperatury. Na szczęście, codzienne naczynia z kamionki i odświętny serwis z porcelany, który należał do mojej praprababki, przetrwały, ponieważ wszystkie elementy stały w szafkach, do których nie zbliżyły się płomienie. Jej znakomite srebra były również w doskonałym stanie. Z kolei, części mojej znacznie bardziej praktycznej zastawy stołowej ze stali nierdzewnej znajdowały się dużo bliżej ognia, toteż zwichrowały się i powykrzywiały. Ale niektóre garnki i patelnie prawdopodobnie nadawały się jeszcze do użytku. Pracowałam przez dwie albo trzy godziny, wyrzucając przedmioty na rosnący stos za oknem albo - z myślą o nowej kuchni - chowając je do worków na śmieci, które przywiozłam z domu Jasona. Terry również pracował ciężko, robiąc sobie co jakiś czas przerwę, w trakcie której przysiadał na tylnej klapie pikapu i popijał wodę z butelki. Na dworze było prawie dwadzieścia stopni Celsjusza. O tej porze roku w nocy zdarzały się jeszcze przymrozki lub nawet burze lodowe, było jednak widać, że prawdopodobnie niedługo nadejdzie wiosna. Niezły poranek. Miałam wrażenie, że wykonałam porządny krok w stronę odzyskania domu. Terry był mało absorbującym towarzyszem, ponieważ nie lubił rozmawiać i wolał przeganiać dręczące jego umysł demony poważnym działaniem. Miał już pod sześćdziesiątkę. Włosy porastające jego pierś, które widziałam w dekolcie podkoszulka, były
siwe. Włosy na głowie, niegdyś kasztanowe, zmatowiały z wiekiem. Wciąż jednak był silnym mężczyzną, toteż bez śladu zmęczenia energicznie machał młotem lub ładował stare deski na platformę pikapu. W pewnej chwili pojechał na gminne wysypisko pozbyć się gruzu i desek. Podczas jego nieobecności weszłam do sypialni i posłałam łóżko - wiem, dziwaczna i głupia decyzja. I tak przecież trzeba będzie zdjąć całą pościel i wyprać ją; właściwie będę musiała wyprać każdy kawałek materiału, które znajduje się w domu, gdyż tylko wówczas zupełnie pozbędę się smrodu spalenizny. Zdecyduję się prawdopodobnie nawet na umycie ścian i przemalowanie korytarza, chociaż farba w pozostałych częściach budynku wyglądała dość czysto. Odpoczywałam na dziedzińcu, kiedy usłyszałam, że nadjeżdża kolejny pikap, a potem zobaczyłam, jak wyłania się spośród otaczających podjazd drzew. Ze zdumieniem rozpoznałam auto Alcide'a i ogarnął mnie niepokój. Kazałam przecież wilkołakowi trzymać się ode mnie z dala. Kiedy wyskoczył z kabiny pikapu, wydawał się czymś urażony. Siedziałam akurat w słońcu na jednym z aluminiowych leżaków, zastanawiając się, która jest godzina i kiedy zjawi się przedsiębiorca budowlany. Po niezbyt przyjemnej nocy w domu brata, planowałam znaleźć sobie inne miejsce na nocleg do czasu odbudowy kuchni. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym mieszkać we własnym domu, dopóki prace nie zostaną dokończone, co może potrwać dobre parę miesięcy. Byłam przekonana, że Jason nie zechce, żebym mieszkała u niego tak długo. Gdybym się uparła, na pewno by mnie nie wyrzucił, byłam przecież jego siostrą, wolałabym wszakże nie psuć naszych stosunków. Rozważyłam starannie tę kwestię i doszłam do
wniosku, że nie znam nikogo gotowego mnie znosić przez parę miesięcy! - Dlaczego mi nie powiedziałaś?! - ryknął Alcide, ledwie postawił stopy na ziemi. Westchnęłam. Kolejny gniewny facet. - Nie jesteśmy obecnie zbyt dobrymi przyjaciółmi przypomniałam mu. - Zresztą radzę sobie. A poza tym minęły dopiero dwa dni. - Powinnaś do mnie pierwszego zadzwonić - odburknął i zamaszystym krokiem ruszył za dom, aby ocenić szkody. Zatrzymał się tuż przede mną. - Mogłaś zginąć - oznajmił. Też mi nowina! - Tak - przyznałam. - Wiem o tym. - Musiał cię ratować jakiś wampir. W jego głosie pobrzmiewało szczere oburzenie. Wampiry i wilkołaki naprawdę za sobą nie przepadają. - Tak - zgodziłam się, chociaż w rzeczywistości ocaliła mnie przecież Claudine. Ale Charles zabił podpalacza. - Och, wolałbyś, żebym się spaliła? - Nie, oczywiście, że nie! - Odwrócił się i zapatrzył na ganek, który został do tej pory w dużej mierze rozebrany. Ktoś już pracuje nad usunięciem uszkodzonych partii? - Tak. - Mogłem ściągnąć tutaj ekipę. - Terry sam się zaoferował. - Mogę ci znaleźć dobrego budowlańca. - Skontaktowałam się z kim trzeba. - Mogę ci pożyczyć pieniądze na renowację. - Dziękuję, ale mam pieniądze. Zdziwił się. - Masz? Skąd...? - Przerwał, zmitygowawszy się, zanim powiedział coś niewybaczalnego. - Nie sądziłem, że babcia dużo ci zostawiła - zauważył, co również nie było miłe. - Zarobiłam - odparłam.
- Zarobiłaś? U Erica? W pewnym sensie zgadł idealnie. Jego zielone oczy pałały gniewem. Pomyślałam, że zaraz podejdzie i zacznie mną potrząsać albo coś. - Uspokój się, panie Alcide Herveaux - warknęłam. Moje sposoby zarobkowania to nie twój cholerny interes. Cieszę się, że mam te pieniądze. Jeśli przestaniesz się mądrzyć, powiem ci, jak bardzo mi miło, że się o mnie troszczysz, i jaka jestem ci wdzięczna za zaoferowaną pomoc. Nie traktuj mnie jednak jakbym była niedorozwiniętą dziesięciolatką ze szkoły specjalnej. W miarę jak mówiłam, wilkołak patrzył na mnie coraz spokojniej. - Wybacz. Sądziłem, że... sądziłem, że jesteśmy blisko i że powinnaś zadzwonić do mnie po takiej nocy. Myślałem, że... może potrzebujesz pomocy. Teraz udawał, że zraniłam jego uczucia. - Na pewno poprosiłabym cię o pomoc, gdybym jej potrzebowała. Nie jestem aż tak dumna - wyjaśniłam. - Cieszę się, że cię widzę... - (nie do końca była to prawda) - ...nie traktuj mnie jednak jak kogoś, kto nie potrafi sobie z niczym poradzić, bo jakoś sobie radzę. - Wampiry zapłaciły ci za opiekę nad Erikiem po pobycie u czarownic w Shreveport? - Tak - przyznałam. - To był pomysł mojego brata. Wtedy czułam się zakłopotana, lecz teraz cieszę się z tych pieniędzy. Nie będę musiała brać kredytu na odnowienie domu. Terry Bellefleur właśnie wrócił pikapem, więc ich sobie przedstawiłam. Alcide nie zrobił na Terrym jakiegoś szczególnego wrażenia. Właściwie Bellefleur jedynie lekko uścisnął wilkołakowi dłoń, po czym natychmiast zabrał się do pracy. Alcide przypatrzył mu się z powątpiewaniem. - Gdzie się zatrzymałaś?
Dzięki Bogu, nie zapytał o blizny Terry'ego. - U Jasona - odrzekłam od razu, pomijając fakt, że mam nadzieję skrócić pobyt u brata. - Jak długo potrwa odbudowa? - Właśnie nadjeżdża człowiek, który odpowie nam na to pytanie. Aż sapnęłam z ulgi. Randall Shurtliff również zjawił się pikapem. Budowlańcowi towarzyszyli żona oraz wspólnik. Delia Shurtliff była młodsza od męża, ładna jak z obrazka i twarda jak skała. Była jego drugą żoną. Kiedy Randall dostał rozwód z pierwszą, z którą miał troje dzieci i która sprzątała mu dom przez dwanaście lat, Delia już pracowała u niego, a stopniowo zaczęła prowadzić jego sprawy znacznie skuteczniej niż on sam. Dzięki drugiej żonie zarabiał teraz dość i stać go było na płacenie wysokich alimentów pierwszej oraz synom. Było powszechnie wiadomo (przez co rozumiem, że wiedziały o tym także inne osoby, a nie tylko ja), że Delia czeka, aż Mary Helen ponownie wyjdzie za mąż, a trzej synowie Shurtliffa ukończą liceum. Oderwałam się od umysłu Delii z mocnym postanowieniem, że muszę popracować nad blokowaniem myśli innych osób. Randall ucieszył się na widok Alcide'a, którego znał z widzenia, i widziałam, że odkąd odkrył, że jestem przyjaciółką młodszego Herveaux, jeszcze chętniej podejmie się odbudowy mojej kuchni. Z rodziną Herveaux liczono się w przemyśle budowlanym i w środowisku. Ku mojej irytacji Randall zaczął rozmawiać z Alcide'em zamiast ze mną. A wilkołak przyjął to w sposób całkiem naturalny. Popatrzyłam na Delię, a Delia na mnie. Bardzo różniłyśmy się od siebie, w tej chwili jednak byłyśmy dokładnie tego samego zdania. - Co sądzisz, Delia? - spytałam. - Ile to potrwa?
- Będzie się starał ze wszystkich sił - stwierdziła. Jej włosy były jaśniejsze od moich, dzięki farbie z salonu piękności, a jej makijaż był znacznie wyrazistszy, nosiła jednak praktyczne spodnie khaki i koszulkę polo z napisem „Konstrukcje Shurtliff" nad lewą piersią. - I na pewno skończy wraz z wiosną. Może zająć się twoją kuchnią, nim zacznie prace nad pewnym budynkiem w Clarice. Czyli że za trzy do czterech miesięcy od dziś będziesz mogła używać tego pomieszczenia wedle woli. - Dzięki, Delia. Mam coś podpisać? - Przygotujemy dla ciebie kosztorys. Przywiozę ci go do baru do przejrzenia. Włączymy w to nowe urządzenia, ponieważ możemy je kupić w hurtowni z rabatem. Ale już teraz mogę ci podać szacunkowe koszta. Pokazała mi kosztorys innej kuchni, którą remontowali jakiś miesiąc wcześniej. - Zgadzam się - powiedziałam, chociaż podana kwota po prostu mnie zaszokowała. Nawet mimo pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej wydam dużą część lokaty, którą miałam w banku. Przypomniałam sobie surowo, że powinnam być wdzięczna Ericowi za to, że zapłacił mi całą kwotę. Nie będę musiała brać kredytu w banku, sprzedawać części posiadłości ani podejmować innych dramatycznych decyzji. Lepiej było od początku nie przyzwyczajać się do tych pieniędzy, lecz traktować ich „pobyt" w moim banku jako tymczasowy. Tak naprawdę nie należały przecież do mnie. Ja tylko zaopiekowałam się nimi na chwilę. - Alcide jest twoim bliskim przyjacielem? - spytała Delia, gdy uzgodniłyśmy szczegóły. Zastanowiłam się nad odpowiedzią. - Kiedyś nim był - oznajmiłam zgodnie z prawdą. Delia się roześmiała - był to cierpki chichot, osobliwie seksowny.
Obaj mężczyźni się rozejrzeli - Randall z uśmiechem, Alcide lekko zdziwiony. Byli zbyt daleko, by usłyszeć, o czym mówimy. - Powiem ci coś - szepnęła mi Delia Shurtliff. - Ot tak, między nami, bez świadków. Sekretarka Jacksona Herveaux, Connie Babcock... spotkałaś ją? Skinęłam głową. Gdy odwiedziłam kiedyś Alcide a w biurze w Shreveport, bez wątpienia widziałam tę kobietę i zamieniłam z nią dwa zdania. - Została aresztowana dziś rano za kradzież w firmie Herveaux i Syn. - Co zabrała? Zamieniłam się w słuch. - Tego właśnie nie zrozumiałam. Przyłapano ją, jak wynosiła jakieś papiery z gabinetu Jacksona. Nie były to dokumenty firmy, raczej jakieś prywatne... Tak słyszałam. Twierdziła, że zapłacono jej za dostarczenie ich. - Kto jej zapłacił? - Jakiś facet, który sprzedaje motocykle. Hmm, ma to według ciebie sens? Miało sens, jeśli ktoś wiedział, że Connie Babcock nie tylko pracowała w biurze Jacksona Herveaux, lecz także z nim sypiała. Miało sens, jeśli człowiek nagle zdał sobie sprawę z tego, że na pogrzeb pułkownika Flooda Jackson zabrał Christine Larrabee, wpływową wilkołaczycę czystej krwi, a nie jakąś Connie Babcock, nic nieznaczącą istotę ludzką. Podczas gdy Delia opowiadała mi z detalami tę historię, stałam zatopiona w myślach. Jackson Herveaux był bez wątpienia cwanym biznesmenem, ale jako polityk właśnie okazał się strasznie głupi. Doniesienie na Connie było idiotyzmem. W ten sposób przyciągnął uwagę opinii publicznej do wilkołaków, a zatem potencjalnie je wystawił. Osoby tak skryte na pewno nie będą wysoko cenić przywódcy,
który nie potrafi rozwiązywać swoich problemów z większą finezją. Prawdę mówiąc, skoro Alcide i Randall wciąż dyskutowali o przebudowie mojego domu ze sobą zamiast ze mną, mogłabym rzec, że brak finezji to cecha charakterystyczna dla członków rodziny Herveaux. Potem zmarszczyłam brwi. Przyszło mi do głowy, że może Patrick Furnan jest krętaczem, który wykazał się sprytem i zaaranżował całe zdarzenie - zapłacił wzgardzonej Connie, by ukradła prywatne dokumenty Jacksona, a potem dopilnował, by kobietę schwytano; wiedział przecież, że Jackson jest porywczy i najpierw reaguje, a dopiero potem myśli. Może Patrick jest znacznie bystrzejszy, niż na to wyglądał, a Jackson Herveaux dużo głupszy, w każdym razie, w sprawach związanych z władzą nad stadem. Usiłowałam otrząsnąć się z tych niepokojących spekulacji. Alcide nie powiedział ani słowa o zatrzymaniu Connie, więc pewnie uznał, że nie są to moje sprawy. Och, a może sądził, że mam dość własnych problemów. I miał rację. Wróciłam myślami do teraźniejszości. - Sądzisz, że zauważą, jeśli znikniemy? - spytałam Delię. - O, tak - odparła Delia szczerze. - Randallowi może zajmie to minutkę, lecz w końcu rozejrzy się za mną. Zgubi się, jeśli mnie nie znajdzie. Oto kobieta, która zna swoją wartość. Westchnęłam i pomyślałam, że może wsiądę w mój pożyczony samochód i odjadę. Alcide dostrzegł moją minę i przerwał rozmowę z wykonawcą. Wyglądał na skruszonego. - Wybacz mi! - zawołał. - Przyzwyczajenie. Randall wrócił do miejsca, w którym stałam, trochę szybciej, niż wcześniej odchodził. - Przepraszam cię - powiedział. - Zagadaliśmy się o sprawach zawodowych. Co ci chodzi po głowie, Sookie?
- Chcę, żeby nowa kuchnia miała te same wymiary co stara - powiedziałam, porzuciwszy po zobaczeniu kosztorysu wizję powiększenia pomieszczenia. - Ale pragnę też, żeby nowy ganek za domem był równie szeroki jak kuchnia i miał barierkę. Randall wyjął notes i naszkicował kształt, o który mi chodziło. - Zlew ma być tam gdzie wcześniej? I wszystkie duże sprzęty w starych miejscach? Po krótkiej dyskusji ustaliłam wszelkie interesujące mnie szczegóły. Randall powiedział, że zadzwoni do mnie, kiedy nadejdzie pora na wybór szafek, zlewu i innych drobiazgów. - Chciałabym, żebyś zrobił dla mnie jedną rzecz poprosiłam. - Dziś lub jutro napraw drzwi z korytarza do kuchni. Wiesz, żebym mogła zamykać dom na klucz. Randall przez parę minut szperał na tyłach pikapu i wrócił z nowiutką gałką wyposażoną w zamek, wciąż oryginalnie zapakowaną. - Taki zamek nie powstrzyma naprawdę zdecydowanego włamywacza - zauważył przepraszającym tonem. - Ale lepszy taki niż żaden. Zamontował gałkę i po kwadransie usłyszałam odgłos przekręcanego klucza. Teraz większa część budynku była odseparowana od spalonego pomieszczenia. Poczułam się dużo lepiej, chociaż wiedziałam, że ten zamek stanowi jedynie prowizoryczne rozwiązanie. Będę musiała przybić do wewnętrznej strony drzwi zasuwkę, wtedy będę czuła się w środku bezpieczniej. Zastanawiałam się, czy dam radę zrobić to sama, sądziłam jednak, że coś takiego wiąże się z wycięciem części futryny, a daleko mi było do stolarza. Na pewno jednak znajdę kogoś, kto mi pomoże.
Randall i Delia odjechali po licznych zapewnieniach, że jestem następna na liście zleceniodawców, a Terry wrócił do pracy. - Nigdy nie bywasz sama - zauważył Alcide lekko rozdrażnionym tonem. - O czym chcesz porozmawiać? Przecież Terry nas tu nie usłyszy. Zaprowadziłam go do drzewa, pod którym postawiłam składane aluminiowe krzesło. Drugie stało oparte o dąb, toteż wilkołak rozłożył je i usiadł. Siedzenie ugięło się nieco pod jego ciężarem. Przypuszczałam, że zamierza pomówić ze mną o aresztowaniu Connie Babcock. - Zdenerwowałem cię podczas naszej ostatniej rozmowy oznajmił wprost. Więc jednak nie o Connie. Okej, lubię mężczyzn, który potrafią przepraszać. - Niestety, tak. - Wolałabyś nie usłyszeć, że wiem o Debbie? - Po prostu nie chcę myśleć o całej sprawie. Przykro mi, że jej rodzina tak bardzo się martwi. I że nie może oddać się żałobie. Ale cieszę się, że to ja przeżyłam i że nie siedzę w więzieniu tylko dlatego, że musiałam się bronić. - Jeśli poprawi ci nastrój taka informacja, powiem, że Debbie nie była zbyt blisko związana z rodziną. Jej rodzice zawsze woleli młodszą córkę, chociaż nie odziedziczyła żadnych cech zmiennokształtnych. Sandra jest jednak ich oczkiem w głowie i tylko dla niej tak energicznie poszukują Debbie... ponieważ Sandra tego od nich oczekuje. - Sądzisz, że się poddadzą? - Uważają, że ja to zrobiłem - jęknął. - Myślą, że zabiłem ją, bo zaręczyła się z innym mężczyzną. Dostałem e - mail od Sandry w odpowiedzi na mój w sprawie prywatnych detektywów.
Patrzyłam na niego bez słowa z rozdziawionymi ustami. Widziałam oczyma wyobraźni, jak jadę na posterunek policji i przyznaję się do winy, by ocalić Alcide'a przed więzieniem. Samo oskarżenie o morderstwo, którego się nie popełniło, jest czymś strasznym i nie mogłam na to pozwolić. Naprawdę ani razu nie przemknęło mi przez głowę, że za mój czyn obwinią kogoś innego! - Ale - kontynuował Alcide, już nieco weselej - mogę udowodnić, że tego nie zrobiłem. Czterech członków stada przysięgło, że zostałem w domu Pam po odjeździe Debbie, a jedna kobieta potwierdzi, że spędziła ze mną noc. Wiedziałam, że rzeczywiście był wtedy w towarzystwie członków stada, lecz gdzie indziej. Poczułam ulgę. Nie zamierzałam okazywać zazdrości. Zresztą, gdyby rzeczywiście uprawiał z tamtą seks, nie mówiłby o niej „jedna kobieta". - Więc Peltowie będą musieli znaleźć sobie innego podejrzanego. Jednak nie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Wziął mnie za rękę. Jego była duża i ciężka; objął nią moją jak dzikie zwierzątko, które trzeba trzymać mocno, w przeciwnym razie wymknie się z uścisku. - Pragnę, żebyś spotykała się ze mną na poważnie i codziennie - dodał. - Proszę, pomyśl o tym. Kolejne zaskoczenie. - Co takiego? - Nie miałam pewności, czy dobrze go rozumiem. - Bardzo cię lubię - ciągnął Alcide. - Sądzę, że i ty mnie lubisz. Pragnę cię i ty mnie pragniesz. Pochylił się, pocałował mnie w policzek, a potem, widząc, że się nie uchylam, poszukał wargami moich ust. Byłam zdumiona i sama nie wiedziałam, czego chcę. Niełatwo zaskoczyć telepatę, ale wilkołakowi doskonale się to udało. Zrobił głęboki wdech i podjął:
- Lubimy ze sobą przebywać. Chciałbym cię widzieć w moim łożu, bardzo bym chciał... Nie mówiłbym o tym tak szybko i bezpośrednio, zanim jeszcze tak naprawdę zaczęliśmy się spotykać, ale teraz potrzebujesz miejsca do spania, a ja mam apartament w Shreveport. Chciałbym, żebyś w nim ze mną zamieszkała. Gdyby mnie trzasnął łomem przez łeb, nie byłabym , chyba bardziej ogłuszona. Po co z całych sił staram się blokować umysł przed napływem myśli innych osób? Powinnam stale tkwić im wszystkim w głowach. Rozważyłam kilka potencjalnych odpowiedzi, ale odrzuciłam je, jedną po drugiej. Czułam ciepło dotyku tego dużego faceta i nie powiem, pociągał mnie, toteż bardzo się starałam nad sobą zapanować. - Alcide - zaczęłam w końcu, usiłując przekrzyczeć łoskot młota, którym Terry uderzał w deski podłogowe mojej nadpalonej kuchni - masz rację, rzeczywiście cię lubię. Faktycznie, nawet bardziej niż lubię... - Nie mogłam nawet spojrzeć mu w twarz, więc zamiast tego wpatrywałam się w porośnięte ciemnymi włoskami grzbiety jego dużych dłoni. Gdybym zerknęła obok jego dłoni, widziałabym jego umięśnione uda, a także... Cóż, właśnie dlatego nie odrywałam wzroku od rąk. - Nie jest to jednak najlepszy moment na takie decyzje. Sądzę, że potrzebujesz więcej czasu na przebolenie rozstania z Debbie, ponieważ naprawdę byłeś od niej... uzależniony. Może ty czujesz, że słowami „wyrzekam się ciebie" raz na zawsze zabiłeś w sobie wszelkie uczucia do niej, ja jednak nie jestem co do tego przekonana. - Ten nasz rytuał jest bardzo skuteczny - oznajmił chłodno, a wtedy odważyłam się zerknąć na jego oblicze. - Wiem, że to potężny rytuał - zapewniłam go. - Wywarł na wszystkich zebranych ogromne wrażenie. Ja jednak nie potrafię uwierzyć, że kilkoma słowami mogłeś zniszczyć w
sobie wszystkie uczucia, jakie żywiłeś dla Debbie. Organizm ludzki po prostu tak nie funkcjonuje. - Ale organizm wilkołaka tak. Wyglądał na pewnego swoich racji. I na zdeterminowanego. Intensywnie myślałam, co powiedzieć. - Cieszyłabym się, gdyby ktoś wkroczył w moje życie i rozwiązał wszystkie moje problemy - podjęłam - lecz nie chcę przyjmować twojej propozycji tylko dlatego, że nie mam gdzie mieszkać i że jesteśmy na siebie... napaleni. Kiedy mój dom zostanie odremontowany, wrócimy do tego tematu. O ile wciąż będziemy czuć do siebie taki pociąg. - Ale teraz potrzebujesz mnie najbardziej - zaprotestował. Tak mocno pragnął mnie przekonać, że mówił pospiesznie, połykając słowa. - Teraz mnie potrzebujesz. I ja ciebie pragnę teraz. Jesteśmy dla siebie stworzeni, wiesz o tym. - Wcale nie. Wiem jedynie, że w chwili obecnej martwisz się o wiele spraw. Zginęła twoja kochanka, jakkolwiek do tego doszło. Nie uważam, że pogodziłeś się już z myślą, że nigdy więcej jej nie zobaczysz. Wilkołak się obruszył. - Alcide, ja ją zastrzeliłam. Ja! Ze strzelby. Zacisnął wargi. - Rozumiesz? Alcide, widziałam, jak jako wilk napadłeś na kogoś innego. Nie przeraziłam się, ponieważ jestem po twojej stronie. Ale kochałeś Debbie, przynajmniej przez jakiś czas. Jeśli teraz zamieszkamy razem, w pewnej chwili spojrzysz na mnie i pomyślisz: „Oto kobieta, która zabiła Debbie". Otworzył usta, chcąc zaprzeczyć, ale uniosłam rękę. Chciałam dokończyć swoją kwestię. - Poza tym, twój ojciec bierze udział w walce o schedę. Chce wygrać wybory. Może twój stały związek z kimś
pomoże w spełnieniu jego pragnień, nie wiem. Nie chcę jednak brać udział w politycznych walkach wilkołaków. W ubiegłym tygodniu na pogrzebie nie podobało mi się, że wciągasz mnie w to wszystko, tak na zimno. Powinieneś dać mi wybór. - Pragnąłem tylko, żeby wszyscy przyzwyczaili się do twojego widoku u mojego boku - odparł Alcide i rysy mu stężały. - Sądziłem, że to dla ciebie zaszczyt. - Może doceniłabym ten zaszczyt bardziej, gdybym o nim wiedziała - odburknęłam. Aż sapnęłam z ulgi, gdy usłyszałam, że zbliża się kolejny pojazd. Z forda wysiadł Andy Bellefleur i przez moment obserwował, jak jego kuzyn pracuje nad rozbiórką mojej kuchni. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ucieszyłam się na widok Andy'ego. Oczywiście przedstawiłam go Alcide'owi i patrzyłam, jak przez chwilę mierzą się wzrokiem. Lubię mężczyzn, ogólnie rzecz biorąc, a niektórych z nich bardziej niż innych, lecz kiedy widzę, jak niemal krążą wokół siebie i obwąchują się niczym zwierzaki - wybaczcie mi porównanie - mogę jedynie bezradnie potrząsać głową. Alcide jest wyższy od Andy'ego o dobre dziesięć centymetrów, lecz Bellefleur w college'u uprawiał zapasy i wciąż może się pochwalić niezłą muskulaturą. Są w tym samym wieku. Gdyby walczyli, mogłabym nawet obstawić zwycięzcę - pod warunkiem, że Alcide zachowa ludzki kształt. - Sookie - odezwał się Andy - prosiłaś, żebym przekazywał ci na bieżąco wszelkie informacje na temat mężczyzny, który tu zginął. Jasne, pomyślałam, chociaż nigdy by mi nie przyszło do głowy, że Bellefleur rzeczywiście spełni moją prośbę. Nigdy nie miał zbyt dobrego zdania o mnie, chociaż zawsze chętnie gapił się na mój tyłek. Cudownie być telepatką, co?
- Nie mamy go w aktach - podjął Bellefleur, patrząc w notes, który trzymał w ręku. - Nic też nie wiadomo o jego kontaktach z Bractwem Słońca. - Ale to nie ma sensu - jęknęłam, przerywając milczenie, które zapadło po stwierdzeniu funkcjonariusza. - Dlaczego w takim razie podpalił mój dom? - Miałem nadzieję, że ty mi odpowiesz na to pytanie mruknął Andy i wpatrzył się swymi szarymi oczyma w moje. Moje rozmowy z Andym zawsze tak wyglądały. Znaliśmy się od wielu lat i on stale mnie obrażał, a nawet ranił moje uczucia. Dziś jednak uznałam, że miarka się przebrała. - Posłuchaj mnie, Andy - warknęłam, nadal patrząc mu prosto w oczy. - O ile wiem, nigdy nic złego ci nie zrobiłam. Nigdy też nie zostałam za nic aresztowana. Nigdy nawet nie dostałam mandatu za przejście przez ulicę w miejscu niedozwolonym, nigdy nie spóźniłam się z zapłatą podatków ani nie sprzedałam drinka nieletniemu. Nie przekroczyłam również prędkości, jadąc autem. I nagle ktoś spróbował mnie upiec we własnym domu. Co ci z tego przyjdzie, że poczuję się, jakbym zrobiła coś złego? „Coś innego niż zastrzelenie Debbie Pelt" - wyszeptał w mojej głowie złośliwy głosik. Wiedziałam, że mówi do mnie moje sumienie. - Nie znalazłem po prostu w przeszłości tego faceta powodów, dla których mógłby ci coś takiego zrobić. - Świetnie! Więc dowiedz się, kto to zrobił! Ponieważ ktoś podpalił mój dom, a na pewno nie zrobiłam tego ja! Ostatnie słowa wykrzyczałam, częściowo zagłuszając głos sumienia. Odwróciłam się i odeszłam wielkimi krokami. Szłam tak długo, aż skręciłam za budynek, skąd już nie widziałam Bellefleura. Terry zerknął na mnie z ukosa, lecz nie przestał machać młotem.
Po minucie usłyszałam, że ktoś idzie w moją stronę po gruzie. - Odjechał - oznajmił Alcide. W jego głębokim głosie leciutko pobrzmiewało rozbawienie. - Chyba nie masz ochoty kontynuować rozmowy, którą zaczęliśmy. - Zgadza się - odrzekłam zwięźle. - W takim razie wracam do Shreveport. Zadzwoń do mnie, jeśli będę ci potrzebny. - Pewnie. - Zmusiłam się do uprzejmości. - Dzięki za ofertę pomocy. - Pomocy? - odwarknął. - Prosiłem, żebyś ze mną zamieszkała! - Dziękuję ci zatem za propozycję zamieszkania z tobą. Jeśli nie zabrzmiało to całkowicie szczerze, nic na to nie poradzę. Moja odpowiedź była właściwa. Chociaż, pomyślałam, pewnie babcia wytknęłaby mi w tym momencie, że zachowuję się jak siedmiolatka. Zmusiłam się i spojrzałam na niego. - Doceniam twoją... sympatię - oznajmiłam, patrząc mu w twarz. Mimo że była dopiero bardzo wczesna wiosna, Alcide miał już lekką opaleniznę. Za kilka tygodni jego oliwkowa cera będzie brązowawa. - Naprawdę doceniam... Przerwałam, niepewna, jak wyrazić swoje myśli. Wysoko ceniłam sobie to, że Alcide (w przeciwieństwie do wielu mężczyzn) bierze mnie pod uwagę jako odpowiednią partnerkę do łóżka, podobało mi się także to, że zakłada, że będę dobrą towarzyszką życia i sojuszniczką. Cóż, tak właśnie mogłabym określić moje obecne emocje. - Ale nic do mnie nie czujesz. Zielone oczy wpatrywały się we mnie z uwagą. - Nie twierdzę tego. - Zaczerpnęłam tchu. - Mówię, że teraz nie pora na nasz związek.
Chociaż chętnie zaciągnęłabym cię do łóżka, dodałam tęsknie w myślach. Ale nie zamierzałam ulec tej potrzebie pod wpływem chwili, a już na pewno nie z takim mężczyzną jak Alcide. Nowa Sookie, asertywna Sookie, nie popełni tego samego błędu trzy razy z rzędu. Bo dwukrotnie już pozwoliłam sobie na chwilę słabości. Alcide mocno mnie uściskał i pocałował w policzek. Odjechał, a ja wciąż rozmyślałam. Niedługo potem Terry zakończył pracę na dziś. Przebrałam się z kombinezonu w strój kelnerki. Zrobiło się chłodno, więc włożyłam kurtkę, którą wzięłam z szafy mojego brata. Lekko pachniała wodą Jasona. Pojechałam do pracy okrężną drogą, by podrzucić Tarze różowo - czarny kostium. Jej samochodu nie było, więc uznałam, że przyjaciółka nadal jest w sklepie. Weszłam tylnymi drzwiami do sypialni i powiesiłam strój w plastikowym worku w szafie. W budynku panował półmrok, a na zewnątrz niemal zapadły już ciemności. Nagle stanęły mi włoski na karku. Nie powinnam tu przebywać. Odwróciłam się od szafy i rozejrzałam po pomieszczeniu. Kiedy spojrzałam na wejście, dostrzegłam w progu szczupłą postać. Wstrzymałam oddech, zanim zdążyłam się powstrzymać. Wampirom nie wolno okazywać strachu - to tak jakby machać czerwoną płachtą przed bykiem. Nie widziałam twarzy Mickeya, więc nie wiem, jaką miał minę. O ile jakąś przybrał. - Skąd pochodzi nowy barman „Merlotte'a"? - spytał. Jeśli oczekiwałam jakiegoś pytania, to na pewno nie takiego. - Kiedy Sama postrzelono, szybko potrzebowaliśmy zastępcy za barem. Wypożyczyliśmy barmana ze Shreveport odparłam. - Z wampirzego baru. - Długo tam pracował?
- Nie - odparłam. Mimo coraz większego strachu byłam zaskoczona. - Niezbyt długo. Mickey skinął głową, jakbym potwierdziła jakieś jego wnioski. - Wyjdź stąd - dorzucił całkiem spokojnie. - Masz na Tarę zły wpływ. Ona nie potrzebuje nikogo poza mną. Dopóki się nią nie zmęczę. Idź i nie wracaj. Jedyna droga wyjścia z sypialni prowadziła jednak przez drzwi, w których właśnie stał. Wolałam się nie odzywać, bo nie wiedziałam, czy głos mi nie zadrży. Ruszyłam ku niemu najśmielej, jak potrafiłam, zastanawiając się, czy odsunie się, gdy do niego dotrę. Miałam wrażenie, że minęły godziny, zanim obeszłam łóżko Tary i zaczęłam mijać jej toaletkę. Widząc, że nie zwalniam, Mickey zrobił krok w bok. Przechodząc obok niego, nie mogłam się powstrzymać przed podniesieniem wzroku i spojrzeniem mu w twarz. Obnażył kły, a ja zadygotałam. Było mi strasznie żal Tary. Jak jej się to przydarzyło? Kiedy zobaczył, że wzdrygam się z odrazą, uśmiechnął się. Postanowiłam, że później pomyślę o problemach Tary. Pewnie mogłabym coś zrobić, ale dopóki pragnęła zadawać się z tym potworem, chyba nie sposób jej pomóc. Parkując za „Merlotte'em", dostrzegłam Sweetie Des Arts, która stała przed lokalem i paliła papierosa. Nawet w poplamionym białym fartuchu wyglądała całkiem dobrze. Zewnętrzne reflektory oświetlały każdą jej zmarszczkę, ujawniając, że kobieta jest starsza, niż sądziłam, chociaż była bardzo zgrabna, szczególnie jak na osobę, która większą część dnia spędza na gotowaniu. Właściwie, gdyby nie spowijający ją biały fartuch i utrzymujący się aromat oleju do smażenia, Sweetie byłaby całkiem sexy.
Bez wątpienia zachowywała się jak ktoś, kto pragnie zostać zauważony. Mieliśmy przed nią tylu kucharzy, że nawet nie próbowałam jej dobrze poznać; podejrzewałam, że tak jak pozostali, prędzej czy później odejdzie - prawdopodobnie prędzej. Teraz jednak podniosła rękę na powitanie i najwyraźniej chciała ze mną pomówić, więc przystanęłam. - Przykro mi z powodu twojego domu - powiedziała. Oczy błyszczały jej w sztucznym świetle. Tu, przy śmietniku nie pachniało zbyt miło, kucharka jednak wydawała się zrelaksowana jak na plaży w Acapulco. - Dzięki - stwierdziłam. Naprawdę nie chciałam o tym rozmawiać. - Jak się dziś miewasz? - Świetnie, dziękuję. - Zamachała ręką z papierosem, wskazując na parking. - Podziwiam widoki. Hej, masz coś na kurtce. Odsunęła rękę, żeby nie pobrudzić mnie popiołem, po czym pochyliła się nade mną, bliżej niżbym chciała, i drugą ręką strzepnęła mi coś z barku. Potem powąchała. Może zapach spalonego drewna przylgnął do mnie mimo wszystkich moich wysiłków. - Muszę wejść. Zaraz zaczynam zmianę - oświadczyłam. Tak, ja też wracam do środka. Dużo ludzi dziś w nocy. Mimo tych słów stała w miejscu. - Wiesz, Sam ma fioła na twoim punkcie. - Och, pracuję dla niego od wielu łat. - Nie, sądzę, że chodzi o coś więcej. - Ach, mylisz się, Sweetie. Nie zdołałam wymyślić bardziej uprzejmej riposty, by zakończyć rozmowę, która stała się o wiele zbyt osobista. - Byłaś z nim, gdy go postrzelono, prawda? - Tak. Sam szedł do swojej przyczepy, a ja do mojego samochodu.
Nie chciałam, żeby zbyt dużo sobie pomyślała. - Niczego nie zauważyłaś? Sweetie oparła się o ścianę, odchyliła głowę i zamknęła oczy, jakby się opalała. - Nie. I żałuję. Chciałabym, żeby policja schwytała tego strzelca. - Myślałaś kiedyś, że może istnieć jakiś powód, dla którego celem stają się ci, a nie inni? - Nie - skłamałam mężnie. - Heather, Sam i Calvin nie mieli ze sobą nic wspólnego. Sweetie otworzyła jedno oko i zerknęła na mnie. - Gdyby to była powieść kryminalna, pewnie by się okazało, że znali ten sam sekret, widzieli ten sam wypadek lub coś w tym stylu. Albo policja dowie się, że korzystali z tej samej pralni chemicznej. Strzepnęła popiół z papierosa. Odprężyłam się trochę. - Rozumiem, do czego zmierzasz - stwierdziłam. Obawiam się jednak, że w życiu nie ma tylu prostych wzorców co w kryminałach. Wydaje mi się raczej, że snajper wybrał ich sobie na chybił trafił. Sweetie wzruszyła ramionami. - Prawdopodobnie masz rację. - Widziałam, że czytała powieść kryminalną Tami Hoag; teraz wystawała z kieszeni jej fartucha i kobieta postukała w tom jednym paznokciem. Beletrystyka pokazuje po prostu życie w sposób bardziej interesujący. Prawda jest taka nudna. - Nie w moim świecie - odburknęłam.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Tej nocy Bill przyszedł do „Merlotte'a" z dziewczyną. Przypuszczałam, że odgrywa się na mnie za moją dumę albo za to, że całowałam się z Samem. Jego towarzyszką była pewna mieszkanka Clarice. Widywałam ją wcześniej co jakiś czas w barze. Smukła brunetka o włosach długich do ramion. Danielle wręcz nie mogła się doczekać, żeby mi o niej opowiedzieć - nazywała się Selah Pumphrey, pracowała w agencji handlu nieruchomościami i w ubiegłym roku dostała premię, gdyż jej sprzedaż przekroczyła pułap miliona dolarów. Znienawidziłam ją w jednej chwili, absolutnie i namiętnie. Uśmiechnęłam się więc promiennie jak tysiącwatowa żarówka i w mgnieniu oka przyniosłam Billowi ciepłą Czystą Krew, a dla niej chłodną wódkę z sokiem pomarańczowym. Nie splunęłam do jej drinka, wcale nie. Powiedziałam sobie, że byłoby to poniżej mojej godności. No i nie byłam ani przez chwilę sama, więc i tak nie mogłam tego zrobić. Nie dość, że w barze panował tłok, to w dodatku Charles bacznie mi się przypatrywał. Pirat był dziś w świetnej formie. Miał na sobie białą koszulę z bufiastymi rękawami i granatowe spodnie; dla kontrastu, przez szlufki przeciągnął jaskrawą szarfę. Przepaska na oku pasowała odcieniem do spodni i została przyozdobiona złotym haftem w kształcie gwiazdy. Jak na Bon Temps wyglądał bardzo egzotycznie. Sam kiwnął na mnie, przyzywając mnie do swojego maleńkiego stolika, który wcisnęliśmy w narożnik. Chorą nogę szef położył na dodatkowym krześle. - Wszystko w porządku, Sookie? - mruknął, odwracając się od tłumu przy barze, żeby nikt nie mógł czytać mu z ust. - Jasne, Sam! - Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Dlaczego miałoby nie być? W tym momencie nienawidziłam go za pocałunki i siebie za to, że je odwzajemniłam.
Przewrócił oczyma i uśmiechnął się przelotnie. - Chyba rozwiązałem twój problem mieszkaniowy oznajmił, odwracając moją uwagę od interesującego mnie tematu. - Powiem ci później. Pospiesznie odeszłam, aby przyjąć zamówienie. Mieliśmy duży ruch tej nocy. Na dworze robiło się coraz cieplej, a poza tym dodatkową atrakcję stanowił nowy barman, stąd klienci byli zaciekawieni i zarazem nastawieni optymistycznie. To ja zostawiłam Billa, przypomniałam sobie hardo. Chociaż Bill mnie zdradził, nie chciał ze mną zrywać. Musiałam stale sobie powtarzać, że nie czuję nienawiści do wszystkich wokół za to, że widzą moje upokorzenie. Oczywiście, żadna z tych osób nie znała okoliczności, toteż być może wyobrażali sobie, że mój wampir rzucił mnie dla tej zdziry. A wcale tak nie było! Wyprostowałam się, uśmiechnęłam jeszcze szerzej i dalej roznosiłam drinki. Po pierwszych dziesięciu minutach zaczęłam się odprężać i wtedy zauważyłam, że zachowuję się jak idiotka. Jak miliony par przed nami i po nas, Bill i ja po prostu się rozstaliśmy. To naturalne, że wampir w końcu umówił się z inną. Gdybym, jak większość dziewczyn, chodziła z chłopakami od trzynastego czy czternastego roku życia, mój związek z Billem byłby po prostu jednym z wielu na długiej liście moich relacji męsko - damskich. Byłabym wówczas w stanie podchodzić do sprawy spokojnie albo przynajmniej patrzeć na nią z dystansem. Niestety, nie miałam dystansu. Bill był moim pierwszym ukochanym, w każdym sensie tego słowa. Kiedy po raz drugi przyniosłam im napoje, Selah Pumphrey popatrzyła nerwowo na mój promienny uśmiech. - Dzięki - powiedziała niepewnie. - Nie ma o czym mówić! - odparowałam z zaciśniętymi zębami, a dziewczyna pobladła.
Bill odwrócił głowę. Miałam nadzieję, że nie po to, by ukryć uśmiech. Wróciłam do baru. - Mam ją porządnie wystraszyć, jeśli spędzi z nim noc? spytał Charles. Stałam z nim za barem, wpatrując się w lodówkę o szklanym froncie, w której znajdowały się napoje bezalkoholowe, krew w butelkach i pokrojone w plasterki cytryny i limonki. Sięgałam akurat po plasterek cytryny i wisienkę, by udekorować popularnego drinka tom collins na bazie ginu i... po prostu zmartwiałam. Charles był, cholera, zbyt spostrzegawczy. - Tak, poproszę - powiedziałam z wdzięcznością. Nieumarły pirat stawał się moim sojusznikiem. Uratował mnie przed spaleniem, zabił człowieka, który podpalił mój dom, a teraz zaoferował się, że przerazi przyjaciółkę Billa. Nie sposób go było nie lubić. - Uważaj ją za przestraszoną - oznajmił, po czym skłonił się dworsko; machnąwszy jedną ręką, drugą położył na sercu. - Och, ty! - mruknęłam z bardziej naturalnym uśmiechem i wyjęłam miskę z pokrojoną cytryną. Ze wszystkich sił starałam się nie czytać w myślach Selah Pumphrey. I byłam dumna z własnych starań w tej kwestii. Ku mojemu przerażeniu, gdy kolejny raz otworzyły się drzwi wejściowe, do lokalu wkroczył Eric. Serce natychmiast zabiło mi szybciej i prawie zrobiło mi się słabo. Będę musiała przestać tak reagować. Żałowałam, że nie potrafię zapomnieć o naszym „czasie spędzonym razem" (jak określały to moje ulubione pisarki w moich ulubionych romansach) tak kompletnie, jak zapomniał o nim Eric. Może powinnam znaleźć jakąś czarownicę albo hipnoterapeutę i poprosić o „dawkę amnezji". Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, mocno, po czym zaniosłam dwa dzbany z piwem do stolika,
przy którym siedzieli młodzi ludzie świętujący awans jednego z mężczyzn na kierownika... czegoś tam gdzieś tam. Kiedy wróciłam, Eric rozmawiał z Charlesem i chociaż wampiry potrafią zachowywać raczej kamienne oblicze podczas kontaktów ze swoimi, wydawało mi się oczywiste, że Eric nie jest zadowolony z barmana. Twining był niemal trzydzieści centymetrów niższy od swojego szefa, toteż podczas rozmowy przechylał i zadzierał głowę. Ale plecy miał wyprostowane, wysunął lekko kły, a oczy mu płonęły. Eric, gdy się wścieka, również wygląda strasznie. Teraz na pewno niejednego mógłby przerazić. Ludzie siedzący do tej pory przy barze wyraźnie zaczęli szukać sobie zajęcia w innych częściach sali, a niektórzy wręcz postanowili znaleźć sobie inny bar. Widziałam, że Sam bierze laskę (duży postęp po kulach), co oznaczało, że zamierza wstać i podejść do dwóch wampirów, toteż pospiesznie podeszłam do jego stolika w rogu. - Zostań tu - poleciłam mu stanowczo, choć cicho. Nawet nie myśl o interwencji. Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do kontuaru. - Witaj, Ericu! - zagaiłam. - Jak się miewasz? Mogę ci jakoś pomóc? - Uśmiechnęłam się do niego. - Tak. Z tobą również muszę porozmawiać - odwarknął. - W takim razie może wyjdziesz ze mną? zaproponowałam. - Właśnie zamierzałam zrobić sobie krótką przerwę. Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam ku drzwiom na korytarz prowadzący do wyjścia dla personelu. Zanim zdążylibyście policzyć do trzech, byliśmy na dworze, w chłodnym nocnym wietrze. - Lepiej nie pouczaj mnie, co mam robić - wyrzuciłam z siebie natychmiast. - Mam dość problemów jak na jeden
dzień. W dodatku Bill jest tutaj z tą babą, a mnie spaliła się kuchnia. Jestem w kiepskim nastroju. Podkreśliłam swoje słowa, ściskając ramię Erica, i poczułam się tak, jakbym chwyciła pień małego drzewa. - Nie obchodzą mnie twoje nastroje - odparował w jednej chwili i obnażył kły. - Płacę Charlesowi Twiningowi za opiekę nad tobą i zapewnienie ci bezpieczeństwa, a ciebie kto wyciągnął z płonącego domu? Jakaś wróżka. Charles zabawia się na dziedzińcu w zabijanie podpalacza, zamiast ratować życie swojej pani. Głupi Angol! - Miał być tutaj jedynie w ramach przysługi dla Sama jęknęłam. - Miał tutaj pomagać Samowi... Z powątpiewaniem przyjrzałam się Ericowi. - Mam w nosie zmiennokształtnych - odciął się wampir zniecierpliwionym tonem. Przyjrzałam mu się uważniej. - Jest coś w tobie - ciągnął Eric. Jego głos był chłodny, lecz oczy wręcz przeciwnie. - Wyczuwam, prawie wiem, prawie czuję pod skórą... że coś się zdarzyło, kiedy byłem zaczarowany, coś o czym powinienem wiedzieć. Powiedz, Sookie, uprawialiśmy seks? Nie wykluczam tego faktu, lecz nie tylko o to chodzi. Zdarzyło się coś jeszcze. Na twoim płaszczu widziałem kawałki ludzkiego mózgu. Czy ja kogoś zabiłem, Sookie? Czy w tym rzecz? Chronisz mnie przed tym, co zrobiłem w czasie, gdy rzucono na mnie urok? Oczy mu błyszczały niczym lampy w ciemnościach. Nigdy nie sądziłam, że Eric może zadawać sobie pytanie, kogo zabił. Ale, szczerze mówiąc, gdyby taka myśl przemknęła mi przez głowę, nie przypuszczałabym, że potencjalny czyn będzie dla niego stanowił jakikolwiek powód do niepokoju. Jaka to różnica dla tak starego wampira - jedno ludzkie życie więcej, jedno mniej?! A jednak Eric wydawał się straszliwie zaniepokojony. Teraz, kiedy już rozumiałam,
co go wytrąciło z równowagi, mogłam zareagować jednoznacznie i spokojnie. - Nie, Ericu, nie zabiłeś nikogo tamtej nocy w moim domu. - Musisz mi powiedzieć, co wtedy zaszło. - Pochylił się, by spojrzeć mi prosto w twarz. - Nie chcę w kółko zastanawiać się, co zrobiłem. Moje życie jest dłuższe, niż możesz to sobie wyobrazić, i pamiętam każdą jego sekundę z wyjątkiem dni, które spędziłem z tobą. - Nie potrafię sprawić, żebyś sobie przypomniał odparłam tak spokojnie, jak potrafiłam. - Mogę jedynie powiedzieć ci, że mieszkałeś ze mną przez kilka dni, a potem przyjechała po ciebie Pam. Tym razem patrzył mi w oczy nieco dłużej. - Szkoda, że nie umiem wydobyć prawdy z twojej głowy oznajmił, co zatrwożyło mnie bardziej, niż miałabym ochotę okazać. - Przyjęłaś ode mnie krew. Wiem, że ukrywasz coś przede mną. - Po chwili milczenia dodał: - Chciałbym wiedzieć, kto próbuje cię zabić. Słyszałem też, że odwiedziła cię para prywatnych detektywów. Czego od ciebie chcieli? - Kto ci o nich powiedział? Teraz zmartwiła mnie kolejna myśl. Ktoś donosił mu o moich sprawach. Zdenerwowałam się. Zadałam sobie pytanie, czy Charles każdej nocy składa Ericowi raporty. - Ma to jakiś związek z zaginioną kobietą? Tą suką, którą wilkołak tak bardzo kochał? Może jego chronisz? Może skoro nie ja, to on ją zabił? Czy ona umarła na naszych oczach? Eric chwycił mnie za ramiona i trzymał tak mocno, że niemal je miażdżył. - Hej, zrobisz mi krzywdę! Puść mnie! Jego uścisk zelżał, ale Eric nie zdjął rąk.
Zaczęłam oddychać szybko i płytko. Czułam, że grozi mi niebezpieczeństwo. Tak, bałam się Erica. Tak, byłam śmiertelnie przerażona. - Natychmiast mi powiedz - zażądał. Mimo strachu, pamiętałam, że jeśli powiem mu prawdę, jeśli wyznam, że na jego oczach kogoś zabiłam, Eric będzie miał nade mną władzę po kres moich dni! Wiedział już o mnie więcej, niż chciałam, ponieważ przyjęłam jego krew, a on skosztował mojej. Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowałam tej wymiany płynów. Eric był pewien, że ukrywam przed nim coś naprawdę ważnego. - Byłeś taki słodki, kiedy zapomniałeś, kim jesteś jęknęłam. Nie wiem, czego spodziewał się po mnie, lecz na pewno nie takiego stwierdzenia. Na jego ładnej twarzy zdumienie walczyło z oburzeniem, aż w końcu zwyciężyło... rozbawienie. - Słodki? - spytał, uśmiechając się półgębkiem. - Bardzo - przyznałam, siląc się ponownie na uśmiech. Plotkowaliśmy jak starzy znajomi. - Bolały mnie ramiona. Prawdopodobnie wszyscy goście baru potrzebowali kolejnego drinka albo dzbana z piwem. Nie mogłam jednak wrócić do środka, po prostu jeszcze nie teraz. - Byłeś przestraszony i samotny, i lubiłeś ze mną gawędzić. Cieszyłam się, że jesteś ze mną. - Cieszyłaś się - zauważył w zadumie. - Teraz się nie cieszysz? - Nie, Ericu. Teraz jesteś zbyt zajęty, ponieważ jesteś... sobą. Główny szef wampirów, zwierzę polityczne, dobrze rokujący potentat... Wzruszył ramionami.
- To źle, że jestem sobą? Wiele kobiety wcale tak nie uważa. - Jestem tego pewna. Byłam wykończona. Otworzyły się tylne drzwi. - Sookie, wszystko dobrze? Sam przykuśtykał z odsieczą. Jego twarz stężała z bólu. - Zmiennokształtny, ona nie potrzebuje twojej pomocy obwieścił Eric. Sam nie odezwał się, jedynie patrzył na wampira. - Byłem nieuprzejmy - dorzucił Eric, bynajmniej nie przepraszającym tonem, choć dość grzecznie. - Jestem na twoim terenie. Pójdę już. Sookie - zwrócił się z kolei do mnie - nie skończyliśmy naszej rozmowy, ale widzę, że nie miejsce na nią ani czas. - Zobaczymy się później - odrzekłam, ponieważ wiedziałam, że nie mam wyboru. Eric błyskawicznie wtopił się w noc, wykonując swoją ulubioną sztuczkę, którą strasznie chciałabym kiedyś zgłębić. - O co się piekli? - spytał Sam. Kuśtykając, wyszedł na zewnątrz, dotarł do ściany i oparł się o nią. - Nie pamięta niczego, co się działo w dniach, podczas których znajdował się pod działaniem czarów - wyjaśniłam. Mówiłam powoli, gdyż byłam ogromnie zmęczona. - Czuje się tak, jakby stracił kontrolę. A wampiry lubią nad wszystkim panować, mają wręcz bzika na punkcie kontroli. Sądzę, że zauważyłeś. Sam uśmiechnął się - słabo, lecz szczerze. - Tak, ten fakt przyciągnął moją uwagę - przyznał się. Dostrzegłem również, że są dość zaborcze. - Masz na myśli reakcję Billa, gdy nas przyłapał? Sam kiwnął głową.
- No cóż, najwyraźniej szybko się z tego otrząsnął rzuciłam. - Myślę, że odpłaca ci pięknym za nadobne. Byłam zakłopotana. Ubiegłej nocy o mało nie poszłam do łóżka z Samem, w tej chwili jednak wcale go nie pożądałam, a jego po upadku znów mocniej bolała noga - nie wyglądał na zdolnego do romansu ze szmacianą lalką, nie mówiąc o takiej zdrowej i silnej kobiecie jak ja. Wiedziałam, że nie powinnam nawet myśleć o seksie z własnym szefem, chociaż Merlotte i ja ocieraliśmy się o intymność od miesięcy. Teraz jednak najbezpieczniej i najmądrzej było zwalczyć pokusę. A ja, zwłaszcza dziś wieczorem, po denerwujących zdarzeniach ostatnich godzin, najbardziej ze wszystkiego pragnęłam czuć się bezpiecznie. - Przerwał nam w samą porę - oświadczyłam. Sam uniósł rudozłotą brew. - Chciałaś, żeby ktoś nam przerwał? - W tamtej chwili nie - wyznałam. - Ale sądzę, że to było najlepsze wyjście. Przez długą chwilę jedynie patrzył na mnie bez słowa. - Zamierzałem ci powiedzieć... - odezwał się w końcu ...chociaż chciałem poczekać z tym do zamknięcia baru... że jeden z moich domów pod wynajem stoi obecnie prawie pusty. To ten bliźniak obok... hmm, pamiętasz... obok miejsca, gdzie Dawn... - Umarła - dokończyłam. - No właśnie. Kazałem go odmalować i jest teraz częściowo wynajęty. Więc miałabyś sąsiadkę, a nie jesteś do tego przyzwyczajona. Ale wolna część jest umeblowana. Musisz tylko przywieźć pościel, swoje ubrania i jakieś garnki czy patelnie. - Sam uśmiechnął się. - Możesz przewieźć je autem. Tak przy okazji, skąd je masz? Skinął głową w stronę malibu.
Powiedziałam mu o hojności Tary, a potem dodałam również, jak bardzo się o nią martwię. Powtórzyłam ostrzeżenie Erica dotyczące Mickeya. Kiedy zobaczyłam, że Sam strasznie się zaniepokoił, poczułam się jak samolubna menda za obarczenie go wszystkimi tymi sprawami. Miał przecież wystarczająco dużo własnych kłopotów. - Przepraszam - powiedziałam. - Nie potrzebujesz słuchać o kolejnych problemach. Wracajmy do środka. Sam zagapił się na mnie. - Naprawdę muszę usiąść - odparł po chwili. - Dzięki za mieszkanie. Oczywiście zapłacę ci. Bardzo się cieszę, że mogę mieszkać tam, gdzie będę mogła swobodnie wchodzić i wychodzić. I nie będę nikomu siedzieć na głowie! Ile chcesz za nie? Myślę, że dostanę pieniądze z ubezpieczenia, które pokryją koszta wynajmu na czas remontu. Sam spojrzał na mnie twardo, a potem wymienił kwotę, która moim zdaniem była znacznie zaniżona. Objęłam go ramieniem, chcąc mu pomóc wejść, ponieważ mocno utykał. Przyjął moje wsparcie bez oporów, dzięki czemu poczułam się lepiej. Z moją pomocą pokuśtykał korytarzem i, wzdychając, usadowił się w fotelu na kółkach za biurkiem. Przysunęłam jeden z foteli dla gości, żeby Sam - jeśli zechce - mógł położyć nogę wyżej, a on od razu skorzystał. W silnym blasku zamontowanych w jego biurze świetlówek wyglądał mizernie. - Wróć do pracy - polecił, udając groźny ton. - Założę się, że ludzie oblegają Charlesa. W barze panował dokładnie taki chaos, jakiego się obawiałam, toteż szybko obeszłam moje stoliki. Danielle popatrzyła na mnie krzywo, a i Twining nie wyglądał na zadowolonego. Jednakże stopniowo, poruszając się najszybciej jak mogłam, podałam świeże drinki, zabrałam
puste szklanki, opróżniłam kilka popielniczek i wytarłam lepkie stoliki. Uśmiechałam się też i rozmawiałam, z kim się dało. Pewnie musiałam się pożegnać z napiwkami, ale przynajmniej powrócił spokój. Pomalutku emocje w barze opadły i sytuacja wróciła do normalności. Zauważyłam, że Bill i jego dziewczyna pogrążyli się w rozmowie... chociaż bardzo się starałam nie zerkać w ich stronę. Z przestrachem odkryłam, że ilekroć spojrzę na tę parę, czuję falę wściekłości, co niezbyt dobrze świadczyło o moim charakterze. Po drugie, chociaż moje uczucia były obojętne niemal dziewięćdziesięciu procentom gości baru, pozostałe dziesięć procent obserwowało z uwagą, czy na widok dziewczyny Billa odczuwam ból. Niektórych ucieszyłby ten widok, innych nie - ale tak czy owak nic im wszystkim do tego. Kiedy sprzątałam właśnie zwolniony stolik, poczułam, że ktoś klepie mnie w ramię. Zanim się odwróciłam, miałam chwilę, więc mogłam ponownie zmusić się do uśmiechu. Selah Pumphrey czekała, aż przyciągnie moją uwagę. Również się uśmiechała, a jej uśmiech oślepiał niczym zbroja. Była wyższa ode mnie, lecz pewnie z pięć kilo lżejsza. Makijaż miała wykonany perfekcyjnie i przy użyciu drogich kosmetyków, a pachniała jak milion dolców. Bez zastanowienia otworzyłam się na napływ jej myśli. Selah uważała, że przewyższa mnie pod każdym względem, z wyjątkiem spraw łóżkowych! Sądziła bowiem, że kobiety z „klasy robotniczej" zawsze są fantastyczne w łóżku, ponieważ mają mniej zahamowań. Wiedziała, że jest ode mnie szczuplejsza, bystrzejsza i lepiej zarabia. Była też oczywiście znacznie bardziej ode mnie wykształcona i oczytana. Naprawdę jednak wątpiła we własne talenty erotyczne, choć nie chciała ujawnić tej słabości... Zamrugałam. Och, dowiedziałam się znacznie więcej, niż pragnęłam.
Interesujące wydało mi się odkrycie, że ponieważ jestem (w opinii Selah) biedna i niewyedukowana, jestem też bardziej naturalna i przez to lepsza w łóżku. Muszę jej zdanie przekazać wszystkim innym niemajętnym mieszkańcom Bon Temps. Cudownie spędzamy tu czas, pieprząc się ze sobą bez końca, uprawiając znacznie wspanialszy seks niż inteligentni przedstawiciele wyższych klas społecznych. I wcale tego nie doceniamy! - Tak? - spytałam. - Gdzie jest damska toaleta? - spytała. - Za tamtymi drzwiami. Jest napis. Taaak, powinnam być wdzięczna losowi, że w ogóle potrafię czytać. - Och! Przepraszam, nie zauważyłam. Czekałam bez ruchu na dalszy ciąg. - Więc, hmm, masz dla mnie jakieś rady? - spytała. - W kwestii spotykania się z wampirem? Teraz ona czekała, popatrując jednocześnie nerwowo i wyzywająco. - Pewnie - odparowałam. - Nie jedz czosnku. Po czym odwróciłam się i zaczęłam wycierać stolik, przy którym stałam. Gdy byłam pewna, że opuściła salę, wzięłam dwa puste kufle po piwie i odniosłam na kontuar, a kiedy się obróciłam, stał przede mną Bill. Zaskoczona, wydałam cichy okrzyk. Bill ma ciemnokasztanowe włosy i chyba najbledszą cerę, jaką można sobie wyobrazić. Jego oczy są równie ciemne jak włosy. W tym momencie wpatrywał się twardo w moje. - Dlaczego z tobą rozmawiała? - zapytał. - Chciała wiedzieć, gdzie jest łazienka. Uniósł brew, zerkając na napis. - Pewnie po prostu pragnęła wyrobić sobie o mnie zdanie - kontynuowałam. - Tak przynajmniej sądzę.
Czułam się dziwnie przyjemnie w towarzystwie Billa, niezależnie od tego, co między nami zaszło. - Przestraszyłaś ją? - Nawet nie próbowałam. - Pytam, czy przestraszyłaś? - powtórzył ostrzejszym tonem. A jednak uśmiechnął się do mnie. - Nie - odrzekłam. - Chciałeś, żebym ją wystraszyła? Potrząsnął głową z pozornym oburzeniem. - Jesteś zazdrosna? - Tak. - Szczerość to zawsze najbezpieczniejsze wyjście. Nienawidzę jej chudych ud i elitarnej pozy. Mam nadzieję, że jest okropną suką, która tak bardzo cię unieszczęśliwi, że będziesz wył z tęsknoty na myśl o mnie. - Świetnie - powiedział Bill. - Miło to słyszeć. Musnął wargami mój policzek. Pod wpływem dotyku jego chłodnych ust zadrżałam i wszystko mi się przypomniało. Jemu także. Widziałam gorący płomień w jego oczach, a jego kły zaczęły się wysuwać. Wtedy jednak zawołał mnie Sum Hunter, żebym natychmiast zasuwała dla niego po następny burbon z colą. I tak odeszłam od mojego pierwszego kochanka. To był bardzo długi i męczący dzień, toteż po pracy byłam nie tylko zmęczona fizycznie, lecz także wyczerpana emocjonalnie. Dotarłszy do domu mojego brata, usłyszałam z jego sypialni chichoty i piski, wywnioskowałam więc, że Jason pociesza się z kimś na swój zwykły sposób. Może i zmartwiły go podejrzenia o ohydną zbrodnię ze strony członków nowej społeczności, ale zdenerwowanie bynajmniej nie wpłynęło negatywnie na jego libido. Spędziłam w łazience najmniej czasu, jak mogłam, po czym weszłam do pokoju gościnnego i starannie zamknęłam za sobą drzwi. Dziś wieczorem kanapa prezentowała się dla
mnie o wiele bardziej zachęcająco niż wczoraj. Kiedy położyłam się na boku, zwinęłam w kłębek i naciągnęłam na siebie kołdrę, zdałam sobie sprawę, że kobieta, która śpi właśnie z moim bratem, jest zmiennokształtną. Wyczuwałam jej inność, gdy usiłowałam czytać jej w myślach. Miałam nadzieję, że jest to Crystal Norris. I że Jason jakoś ją przekonał, że nie ma nic wspólnego z wyczynami nieznanego snajpera. Gdyby bowiem Jason prosił się o jeszcze większe kłopoty, najprostszym sposobem była zdrada Crystal, kobiety, którą wybrał ze społeczności pumołaczej. Nawet Jason nie jest taki głupi. Na pewno nie. Miałam rację, nie był. Spotkałam Crystal w kuchni nazajutrz nieco po dziesiątej rano. Jasona od dawna nie było w domu, wyszedł do pracy na siódmą czterdzieści pięć. Piłam właśnie pierwszy kubek kawy, gdy weszła Crystal ubrana w koszulę Jasona. Jej twarz była lekko spuchnięta od snu. Crystal nie należy do moich ulubienic (i wzajemnie), ale zagaiła: „Dzień dobry" dość uprzejmie, ja zaś odpowiedziałam jej tak samo i wyjęłam dla niej kubek. Skrzywiła się i wybrała szklankę, do której wrzuciła lód i nalała coca - coli. Na ten widok aż mnie przeszedł dreszcz. - Jak się czuje twój stryj? - spytałam, kiedy zaczęła wyglądać na bardziej przytomną. - Och, lepiej - odparła. - Powinnaś go odwiedzić. Lubi, gdy do niego przychodzisz. - Sądzę, że jesteś pewna niewinności mojego brata. To nie Jason do niego strzelał. - Wiem - ucięła. - Początkowo nie chciałam w ogóle z nim rozmawiać, ale zadzwonił do mnie i przekonał o swojej niewinności. Chciałam ją spytać, czy inni mieszkańcy Hotshot nadal podejrzewają Jasona, ale wolałam nie podejmować tak drażliwego tematu.
Pomyślałam, co muszę dziś zrobić - powinnam jak najszybciej pojechać do domu po ubrania, pościel i koce oraz trochę kuchennych sprzętów, po czym przewieźć te wszystkie rzeczy do bliźniaka Sama. Przeprowadzka do małego, umeblowanego domku stanowiła idealne rozwiązanie moich problemów mieszkaniowych. Całkiem zapomniałam, że do Sama należy kilka niewielkich budynków przy Berry Street; trzy z nich były bliźniakami. Mój szef odnawiał je zazwyczaj sam, chociaż czasem zatrudniał do prostych napraw i konserwacji JB du Rone'a, mojego kolegę z liceum. Epitet „prosty" doskonale określał JB. Po przewiezieniu rzeczy będę mogła pojechać odwiedzić Calvina. Wzięłam prysznic i się ubrałam. Kiedy wychodziłam, Crystal siedziała w salonie i oglądała telewizję. Przypuszczałam, że dobrze jej się układa z Jasonem. Wjeżdżając na moją polanę, zauważyłam pogrążonego w pracy Terry'ego. Poszłam na tyły, chcąc obejrzeć postępy, i widok zachwycił mnie - Bellefleur zrobił więcej, niż uważałam za możliwe. Uśmiechnął się do mnie, gdy to powiedziałam, i przerwał na moment ładowanie połamanych desek na pakę pikapu. - Burzenie jest zawsze łatwiejsze niż budowanie oznajmił. Nie miała to być jakaś głęboko filozoficzna myśl, lecz zwyczajne podsumowanie pracy budowniczego. Powinienem skończyć za dwa dni, o ile nic mi nie przeszkodzi Na szczęście, nie zapowiadają deszczu. - Wspaniale. Ile ci będę dłużna? - Ech - mruknął, po czym wzruszył ramionami. Wyglądał na zakłopotanego. - Sto? Pięćdziesiąt? - Nie, to za mało. - W głowie szybko przemnożyłam liczbę godzin przez przeciętną stawkę. - Raczej trzysta.
- Sookie, nie zażądałbym takiej kwoty. - Terry zrobił upartą minę. - W ogóle nie wziąłbym od ciebie pieniędzy, ale muszę kupić nowego psa. Terry mniej więcej co cztery lata kupował bardzo drogiego psa luizjańskiej rasy catahoula leopard. Nie, nie wymieniał wcale starego modelu na nowy. Po prostu jego psom zawsze coś się przydarzało, chociaż bardzo o nie dbał. Pierwszego, trzylatka, potrącił ktoś pikapem, drugiego nakarmiono zatrutym mięsem, trzeciego, suczkę imieniem Molly, ukąsił wąż i wdała się infekcja. Obecnie Terry był na liście oczekujących - za kilka miesięcy powinien dostać pieska z następnego miotu od hodowcy tej rasy w Clarice. - Mam nadzieję, że pozwolisz mi uściskać szczeniaczka powiedziałam, a on się uśmiechnął. Po raz pierwszy uprzytomniłam sobie, jak doskonale Terry radzi sobie na dworze. Zawsze miał lepszy humor, był żwawszy, kiedy nie przebywał w czterech ścianach, a jeśli spotykałam go na spacerach z psem, zachowywał się całkiem normalnie. Otworzyłam kluczem drzwi domu i weszłam do środka, by zabrać wszystko, czego będę potrzebować. Dzień był słoneczny, toteż brak prądu nie stanowił żadnego problemu. Zapełniłam duży plastikowy kosz na pranie dwoma zestawami pościeli, dodałam starą szenilową narzutę na łóżko, trochę ubrań, kilka garnków i patelni. Będę musiała kupić nowy ekspres do kawy. Stary po prostu się stopił. A potem, gdy stałam przy oknie i patrzyłam na wyrzucony stary ekspres, który ułożyłam na stosie śmietniska, zrozumiałam naprawdę, jak blisko byłam śmierci. Uświadomienie sobie tego faktu autentycznie mnie poruszyło. Minutę tkwiłam w oknie sypialni, patrząc na zniekształcony kawałek plastiku. Później usiadłam na
podłodze i zagapiłam się na malowane deski. Starałam się nie dyszeć. Dlaczego tak mnie to wszystko poruszyło akurat dziś, czyli dopiero trzy dni po pożarze? Nie wiem. Może było coś w wyglądzie ekspresu: osmalony sznur, plastik wypaczony od gorąca i pokryty pęcherzykami. Popatrzyłam na skórę dłoni i zadygotałam nerwowo. Nie wiem, jak długo pozostałam na podłodze, drżąc. Przez pierwsze parę minut w ogóle nie myślałam. Wiedza o bliskości śmierci po prostu mnie przytłoczyła. Claudine nie tylko najprawdopodobniej uratowała mi życie - oszczędziła mi też bólu tak potwornego, że zamiast niego chyba wolałabym śmierć. Miałam u niej dług, którego nigdy nie będę w stanie spłacić. Może rzeczywiście jest moją dobrą wróżką? Wstałam i otrząsnęłam się. Podniosłam plastikowy kosz, wyszłam i wyruszyłam w drogę do mojego nowego domu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Skorzystałam z klucza, który dostałam od Sama. Byłam po prawej stronie bliźniaka, a identyczną, lewą aktualnie zamieszkiwała Halleigh Robinson, młoda nauczycielka, która spotykała się z Andym Bellefleurem. Wyobraziłam sobie, że będę prawdopodobnie miała ochronę policyjną, przynajmniej przez część doby, a z drugiej strony, Halleigh spędza poza domem większość godzin w ciągu dnia, co było przyjemne, zważywszy na moje późne powroty i chęć odespania nocy. Salon był mały. Ustawiono w nim kwiecistą kanapę, niską ławę i fotel. Następnym pomieszczeniem była kuchnia, również maleńka, a jej wyposażenie składało się z lodówki i kuchenki mikrofalowej. Nie było zmywarki, ale w domu też nigdy jej nie miałam. Dwa plastikowe krzesła wsunięto pod niewielki stolik. Gdy obejrzałam kuchnię, przeszłam do krótkiego korytarza, który oddzielał większą (lecz i tak małą) sypialnię po prawej stronie od drugiej, mniejszej (całkiem malutkiej) i łazienki po lewej. Drzwi na końcu korytarzyka prowadziły na nieduży tylny ganek. Było to skromne mieszkanko, ale bardzo czyste. Miało centralne ogrzewanie i wentylatory, a podłogi były równe. Sprawdziłam okna - były szczelne, co mnie ucieszyło. Przypomniałam sobie, że będę musiała zamykać żaluzje, ponieważ teraz mam sąsiadów. Pościeliłam sobie w większej sypialni. Rzeczy włożyłam do niedawno polakierowanej komody. Zaczęłam tworzyć listę potrzebnych mi innych przedmiotów: mop, miotła, wiadro, jakieś środki do czyszczenia - trzymałam je w domu na tylnym ganku. Będę musiała przywieźć z domu odkurzacz. Stał w szafie w salonie, więc chyba nic mu się nie stało. Przywiozłam jeden z moich aparatów telefonicznych, zamierzałam bowiem ustalić z firmą telekomunikacyjną
przekazywanie moich rozmów na ten adres. Wzięłam też z domu telewizor, trzeba więc będzie załatwić podłączenie kablówki. Zadzwonię do nich z „Merlotte'a". Podsumowując, od nocy pożaru cały czas wypełniają mi proste czynności życiowe. Usiadłam na twardej kanapie i zapatrzyłam się przed siebie. Próbowałam wymyślić coś zabawnego, coś, na co mogłabym się cieszyć. No cóż, za dwa miesiące będzie się już można opalać. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Lubiłam leżeć na słońcu w skąpym bikini i ostrożnie sprawdzać czas, żeby nie spiec się za bardzo. Uwielbiam zapach olejku kokosowego. Latem przyjemność sprawia mi nawet golenie nóg i usuwanie większości innych włosów z ciała, bo chcę mieć skórę gładką jak pupa niemowlęcia. I, proszę, darujcie sobie wykłady na temat straszliwej szkodliwości opalania! Opalanie jest moją słabostką. Każdy jakąś posiada. Dziś miałam czas, by pojechać do biblioteki i wypożyczyć kolejny stosik książek. Podczas pobytu w domu zebrałam całą torbę przeczytanych i teraz rozłożyłam je na tylnym ganku, żeby na świeżym powietrzu straciły nieprzyjemny zapach. Czyli pojadę do biblioteki... rozerwę się trochę. Przed wyjściem do pracy postanowiłam przygotować sobie coś do jedzenia w nowej kuchni. W tym celu musiałam podjechać do sklepu spożywczego i niestety, spędziłam w nim więcej czasu, niż zaplanowałam, ponieważ ciągle dostrzegałam jakieś podstawowe produkty, których na pewno potrzebowałam. Gdy potem wkładałam te rzeczy do szafek w bliźniaku, poczułam, że naprawdę tam mieszkam. Podrumieniłam kotlety schabowe z kością, po czym włożyłam je do piekarnika, a w kuchence mikrofalowej podgrzałam gotowe ziemniaki i groszek. Kiedy pracowałam w „Merlotcie" na nocną zmianę, zwykle wyjeżdżałam około siedemnastej, więc domowy posiłek stanowił coś w rodzaju obiadokolacji.
Po zjedzeniu i posprzątaniu pomyślałam, że mogłabym teraz odwiedzić Calvina w szpitalu w Grainger. Tym razem w korytarzu nie spotkałam bliźniaków na ich poprzednim stanowisku, więc nie wiedziałam, czy nadal czuwają. Dawson z kolei wciąż tkwił przed salą Norrisa. Z daleka kiwnął mi głową, ale gdy podeszłam bliżej, zatrzymał mnie i wsunął głowę do pokoju chorego. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ otworzył szeroko drzwi, a kiedy wchodziłam, nawet poklepał mnie po ramieniu. Calvin siedział w fotelu. Na mój widok wyłączył telewizor. Był bardziej zaróżowiony, brodę i włosy miał czyste i podcięte, czyli, ogólnie rzecz biorąc, prezentował się lepiej, prawie jak przed postrzałem. Miał na sobie niebieską flanelową piżamę. Widziałam, że do jego ciała ciągle są podłączone jakieś rurki. A jednak zaczął wstawać z fotela. - Nie wstawaj! - Przed jego fotelem stało krzesło z prostym oparciem/Usiadłam. - Powiedz mi lepiej, jak się czujesz. - Cieszę się, że cię widzę - odparł. Nawet głos miał silniejszy. - Dawson twierdzi, że nie chciałaś jego pomocy. Opowiedz mi o podpaleniu. - To dziwna historia, Calvinie. Nie wiem, dlaczego tamten mężczyzna podłożył ogień. Jego rodzina przyjechała zobaczyć się ze mną... Zawahałam się, ponieważ Norris sam otarł się o śmierć i dopiero wracał do zdrowia, uważałam więc, że nie powinien zamartwiać się o innych. - Podziel się ze mną swoją opinią na ten temat - poprosił z tak wielkim zainteresowaniem, że w końcu zrelacjonowałam mu wszystkie fakty: moje wątpliwości co do intencji podpalacza, ulgę, jaką poczułam, kiedy się dowiedziałam, że większość szkód można naprawić, niepokój, z jakim obserwowałam rozmowę Erica i Charlesa Twininga.
Powiedziałam też Calvinowi, że tutejsza policja otrzymała informacje o działalności snajpera poza naszym stanem. - To oczyszcza Jasona - zauważyłam, a on skinął głową. Nie mówiłam więcej o bracie. - Przynajmniej nikogo innego nie zastrzelono - dodałam, usiłując znaleźć jakiś optymistyczny element w tej ponurej układance. - O ile wiemy - wytknął mi Calvin. - Co takiego? - Nie znamy wszystkich faktów. Może kogoś zastrzelono, ale nikt jeszcze nie znalazł ciała. Zaskoczyło mnie jego stwierdzenie, wiedziałam jednak, że jest logiczne. - Po co o tym rozmyślasz? - spytałam. - Nie mam nic innego do roboty - odrzekł z lekkim uśmieszkiem. - W przeciwieństwie do ciebie nie lubię czytać. Nie przepadam też za telewizją, o ile nie pokazują sportu. I rzeczywiście, gdy weszłam, odbiornik był nastawiony na kanał ESPN. - Co zwykle robisz w wolnym czasie? - zapytałam z czystej ciekawości. Wyraźnie ucieszył się, że zadaję mu pytania osobiste. - Mój dzień pracy w Norcross jest dość długi - wyjaśnił. Lubię polować, chociaż najbardziej podczas pełni księżyca. No tak, w ciele pumy. Hmm, potrafiłam to zrozumieć. - Lubię też łowić ryby - ciągnął. - Uwielbiam poranki, kiedy mogę po prostu usiąść z wędką nad wodą i o nic się nie martwić. - Aha - szepnęłam zachęcająco. - Co jeszcze? - Lubię kucharzyć. Czasami przyrządzamy krewetki albo pieczemy sumy, które zjadamy na dworze... Ryba, ciasteczka kukurydziane, surówka z białej kapusty i melon. Oczywiście latem. Na tę myśl aż pociekła mi ślinka.
- Zimą - kontynuował - pracuję w domu. Albo wychodzę narąbać drewna tym osobom z naszej społeczności, które nie potrafią zrobić tego same. Wygląda na to, że zawsze mam coś do roboty. Teraz znałam Calvina Norrisa dwa razy lepiej niż wcześniej. - Widzę, że wracasz szybko do zdrowia - zauważyłam. - Wciąż mam tę cholerną kroplówkę - mruknął, wskazując na rurkę w ramieniu. - Poza tym czuję się lepiej. Wiesz, na nas goi się jak na psie. - Jak wyjaśniasz obecność Dawsona ludziom, którzy przychodzą cię odwiedzić? Dostrzegłam sporo kwiatów i kilka misek z owocami. Ktoś nawet przyniósł pluszowego kota. - Och, mówię im, że jest moim kuzynem, który pilnuje, żeby goście mnie nie zamęczali. Byłam raczej pewna, że samego Dawsona nikt nie ośmieli się spytać. - Muszę jechać do pracy - oznajmiłam, zerkając na wiszący na ścianie zegar. Co dziwne, wcale nie miałam ochoty stąd odchodzić. Podobało mi się, że mogę z Calvinem normalnie porozmawiać. Rzadko mi się przytrafiały takie chwile. - Ciągle martwisz się o brata? - spytał zmiennokształtny mężczyzna. - Tak. - Ale już wcześniej zdecydowałam, że nie będę ponownie błagać. Calvin na pewno pamiętał moją pierwszą prośbę i powtarzanie jej nie było potrzebne. - Mamy na niego oko. Zastanawiałam się, czy ten, kto śledzi Jasona, poinformował już Norrisa, że Crystal spędziła tę noc z moim bratem. A może to właśnie dziewczyna miała go pilnować?
Jeśli tak, naprawdę serio potraktowała swoje zadanie. Chyba nie sposób zbliżyć się do niego jeszcze bardziej. - To dobrze - zgodziłam się. - To najlepsza metoda potwierdzenia jego niewinności. Z ulgą przyjęłam informacje Calvina, a im dłużej się nad nimi zastanawiałam, tym lepiej rozumiałam, że powinnam była sama się domyślić. - Calvinie, uważaj na siebie. Wstałam i ruszyłam do drzwi. Norris nadstawił policzek. Z lekkim ociąganiem musnęłam go wargami. Calvin pomyślał, że moje usta są takie miękkie i że ładnie pachnę. Gdy wyszłam, nie mogłam się powstrzymać przed uśmiechem. Dowody sympatii od płci przeciwnej każdemu poprawiają humor. Wróciłam do Bon Temps i nim ruszyłam do baru, zatrzymałam się przed biblioteką. Biblioteka gminy Renard mieści się w starym, brzydkim budynku z brązowej cegły, który powstał w latach trzydziestych i wszędzie było widać oznaki jego zaawansowanego wieku. Od bibliotekarek urzędnicy miejscy ciągle słyszeli wiele usprawiedliwionych skarg na temat ogrzewania i wentylacji, a i elektryka pozostawiała tu sporo do życzenia. Parking biblioteczny również był w złym stanie. W sąsiednim budynku kiedyś znajdowała się przychodnia, otwarta w roku 1918, obecnie jednak jej okna były zabite deskami, co zawsze stanowi przygnębiający widok. Parking od dawna zamkniętej przychodni był zarośnięty i bardziej kojarzył się z łąką niż z centrum miasta. Dałam sobie dziesięć minut na wymianę przeczytanych książek na nowe. Załatwiłam sprawę w osiem. Parking biblioteki był obecnie niemal pusty, ponieważ dochodziła godzina siedemnasta. O tej porze ludzie robili zakupy w Wal Marcie alba przygotowywali w domu kolację.
Zimowe słońce już zaszło. Nie dumałam o niczym konkretnym, i to uratowało mi życie, gdyż w samą porę ustaliłam obecność intensywnie myślącego o mnie napastnika. Odruchowo uchyliłam się i poczułam coś ostrego w ramieniu, a potem oślepiające ukłucie bólu. Wiedziałam, że z rany płynie mi krew, i słyszałam hałas. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że później nie potrafiłam odtworzyć kolejności faktów. Za sobą usłyszałam krzyk, potem kolejny. Chociaż nie wiedziałam, co się stało, odkryłam, że klęczę obok auta, a na przodzie mojego białego podkoszulka rośnie plama krwi. Niesamowite, lecz w pierwszej chwili pomyślałam: dzięki Bogu, że nie włożyłam nowego płaszcza. Osobą, która krzyczała, była Portia Bellefleur. Dziś Portia nie wyglądała na tak spokojną jak zawsze. Przebiegła przez parking i kucnęła obok mnie. Rozglądała się nerwowo, jak gdyby usiłowała ustalić, z której strony może nadejść niebezpieczeństwo. - Nie ruszaj się - poleciła mi ostro, a przecież nie zaproponowałam, że pobiegnę w maratonie. Wciąż klęczałam, lecz miałam straszną ochotę upaść na bok. Strużka krwi spływała mi po ramieniu. - Ktoś cię postrzelił, Sookie. O, mój Boże! O, mój Boże! - Weź książki - poprosiłam. - Nie chcę, żeby pobrudziły się krwią. Muszę je później zwrócić. Zignorowała mnie. Rozmawiała przez komórkę. Ludzie gadają teraz przez telefon w najbardziej, cholera, osobliwych sytuacjach! W bibliotece, na litość boską, albo u optyka. Albo w barze. Paplają i paplają. Jak gdyby wszystko, co dzieje się w ich życiu, było tak ważne, że nie mogło czekać. Sama więc odsunęłam od siebie książki. Odkryłam, że już nie klęczę, lecz siedzę na tyłku obok pożyczonego od Tary samochodu. A chwilę później, jakby
ktoś wcisnął jakiś guzik, leżałam na parkingu biblioteki, patrząc na starą plamę po oleju. Ludzie powinni bardziej dbać o swoje auta... W tym momencie straciłam przytomność. - Obudź się - powiedział ktoś. Nie leżałam na parkingu, lecz w łóżku. Przemknęło mi przez głowę, że jestem w domu, który znowu się pali, a Claudine stara się mnie z niego wydostać. Hmm, stale ktoś wyciąga mnie z łóżka... Chociaż nie, głos nie był damski i nie mógł należeć do wróżki; brzmiał bardziej jak... - Jason? Próbowałam otworzyć oczy. Zdołałam częściowo rozchylić powieki i zerknąć. Rzeczywiście rozpoznałam brata. Przebywałam w obcym, słabo oświetlonym pokoju o niebieskich ścianach i czułam tak straszny ból, że chciało mi się płakać. - Zostałaś postrzelona - powiedział. - A ja czekałem na ciebie w „Merlotcie". - Wydajesz się... szczęśliwy. Miałam opuchnięte wargi, które wydawały mi się osobliwie grube i zdrętwiałe. Szpital. - Bo ja nie mogłem tego zrobić! Byłem przez cały czas w towarzystwie! Hoyt pojechał ze mną pikapem... z pracy do „Merlotte'a", ponieważ jego auto jest w warsztacie. Mam alibi! - No świetnie, strasznie się zatem cieszę, że ktoś mnie postrzelił. Skoro tobie nic nie jest... Okropnie męczyło mnie mówienie, więc byłam zadowolona, że Jason wychwycił w mojej wypowiedzi sarkastyczną nutę. - Och, no tak, przepraszam, siostra. Na szczęście, to nic poważnego. - Tak?!
- Zapomniałem ci przekazać informację. Kula musnęła twoje ramię więc przez jakiś czas może boleć. Jeśli nie będziesz w stanie wytrzymać, naciśnij ten przycisk, to pielęgniarka poda ci tabletkę albo zastrzyk. Fajnie, co? Słuchaj, Andy czeka w korytarzu. Zadałam sobie pytanie, czy chcę rozmawiać z naszym funkcjonariuszem, ale ostatecznie wywnioskowałam, że Bellefleur jest tu oficjalnie. - Okej - mruknęłam. - Niech wejdzie. Wyciągnęłam palec i ostrożnie wcisnęłam guzik. Zmrużyłam oczy, ale chyba znów na moment straciłam przytomność, bo gdy zmusiłam się do ponownego rozchylenia powiek, Jasona już nie było, a jego miejsce zajmował Andy z notesem i długopisem w rękach. Wiedziałam, że muszę mu coś powiedzieć, i po chwili zastanowienia przypomniałam sobie, o co chodzi. - Podziękuj ode mnie Portii - poprosiłam. - Podziękuję - odrzekł poważnie. - Była bardzo wstrząśnięta. Nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko przestępstwa. Bała się, że umrzesz na jej oczach. Nie wymyśliłam żadnej riposty. Czekałam, aż Bellefleur zada mi pytania, które sobie przygotował. Jego usta się poruszały, a ja chyba mu odpowiadałam. - ...Mówiłaś, że uchyliłaś się w ostatniej chwili? - Pewnie coś usłyszałam - szepnęłam. Przecież to była prawda. Nie dodałam tylko, że usłyszałam coś nie... uszami, lecz w głowie. Ale Andy wiedział, co miałam na myśli, bo mnie znał i mi wierzył. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Prawdopodobnie znowu przysnęłam. Lekarz pogotowia najwyraźniej podał mi jakiś wspaniały środek przeciwbólowy. Zastanawiałam się, w którym szpitalu leżę. Ten w Clarice był trochę bliżej biblioteki, ale ten w Grainger miał lepszy oddział
pomocy doraźnej. Jeśli wróciłam do szpitala w Grainger, mogłam równie dobrze w ogóle się stąd nie ruszać i nie jechać do biblioteki. Trzeba mnie było postrzelić na parkingu tuż po odwiedzinach u Calvina. Snajper zaoszczędziłby mi podroży w tę i z powrotem. - Sookie - rozległ się cichy znajomy głos. Było zimno i ciemno. Czułam się, jakbym pływała w strumieniu w bezksiężycową noc. - Bill - odezwałam się, szczęśliwa i bezpieczna. - Nie odchodź. - Będę tuż obok ciebie. Istotnie, gdy ponownie obudziłam się o trzeciej nad ranem, był tu, czytał na krześle tuż przy moim łóżku. Słyszałam urywane myśli, więc wiedziałam, że w sali wokół mnie są jakieś istoty ludzkie. Wszystkie spały. Na szczęście, umysł siedzącego obok mnie wampira była dla mnie nieprzenikniony. W tym momencie uprzytomniłam sobie, że osoba, która do mnie strzelała, nie mogła być wampirem, mimo że wszystkie strzelaniny nastąpiły o zmierzchu lub w pełnych ciemnościach; usłyszałam przecież myśli snajpera na sekundę przed jego atakiem. I to mi uratowało życie. Kiedy się poruszyłam, Bill spojrzał na mnie. - Jak się czujesz? - spytał. Wcisnęłam odpowiedni przycisk, dzięki czemu uniósł się zagłówek łóżka. - Jakby mnie ktoś, cholera, podgrzał - odparłam szczerze, dotknąwszy rozpalonego ramienia. - Środek przeciwbólowy przestał działać i ramię mnie rwie, odnoszę wrażenie, że zaraz mi odpadnie. W ustach mam trampek i muszę iść do łazienki z najpoważniejszego z powodów. - Mogę ci w tym towarzyszyć - powiedział i zanim zdążyłam poczuć się zakłopotana, przysunął do łóżka stojak kroplówki na kółkach i pomógł mi wstać.
Przez chwilę trwałam nieruchomo, ostrożnie oceniając, jak mocne mam nogi. - Nie pozwolę ci upaść - zapewnił mnie Bill. - Wiem - odparłam i ruszyłam do łazienki. Wampir pomógł mi usiąść w toalecie, potem taktownie się wycofał, lecz drzwi zostawił uchylone i czekał za nimi. Niezbyt zręcznie, ale jakoś sobie poradziłam, a przy tym szybko odkryłam, jakie miałam szczęście, że postrzelono mnie w lewe ramię zamiast w prawe. Tyle że snajper najprawdopodobniej celował w serce. Bill odprowadził mnie później do łóżka, tak sprawnie, jak gdyby przez całe życie pracował jako pielęgniarz. Podczas mojej krótkiej nieobecności wygładził pościel na łóżku i wstrząsnął poduszki, toteż było mi teraz znacznie wygodniej. Ramię jednak wciąż mi dokuczało, więc znów wcisnęłam guzik. W ustach miałam naprawdę sucho i spytałam wampira, czy w plastikowym dzbanku jest woda. Bill zadzwonił do pielęgniarki przez interkom, a gdy usłyszeliśmy metaliczną odpowiedź, oznajmił: „Poproszę trochę wody dla panny Stackhouse". Kobieta odparła, że zaraz przyniesie. I przyniosła. Zapewne obecność Billa wpłynęła na przyspieszenie przez nią kroku. Ludzie z pozoru zaakceptowali istnienie wampirów, nie znaczy to jednak, że je polubili. Wielu Amerykanów z klasy średniej po prostu nie potrafiło odprężyć się w towarzystwie nie - umarłego. Uważałam, że postępowali niegłupio. - Gdzie jesteśmy? - spytałam. - W Grainger - odrzekł. - Więc tym razem siedzę z tobą w innym szpitalu. Ostatnim razem leżałam w okręgowym szpitalu gminy Renard w Clarice. - Możesz zejść korytarzem i odwiedzić Calvina. - Gdybym chciał.
Usiadł na łóżku. W tej dziwnej godzinie i tej nocy odkryłam w sobie potrzebę szczerości. Ale może winą trzeba by obarczyć leki. - Nigdy nie leżałam w szpitalu, dopóki nie spotkałam ciebie - wyznałam. - Winisz mnie? - Czasami. Obserwowałam jego rozjarzoną twarz. Inni ludzie nie zawsze rozpoznają wampira, gdy go zobaczą. Nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe. - Kiedy cię poznałem, tej pierwszej nocy, kiedy wszedłem do „Merlotte'a", nie wiedziałem, co o tobie myśleć - zwierzył mi się. - Byłaś taka ładna, tak pełna życia. Zauważyłem też, że jesteś inna. Byłaś interesująca. - Moje przekleństwo - szepnęłam. - Albo twoje błogosławieństwo. - Przyłożył chłodną dłoń do mojego policzka. - Nie masz gorączki - powiedział bardziej do siebie niż do mnie. - Wyzdrowiejesz. - Potem wyprostował się na krześle. - Spałaś z Erikiem w czasie, gdy u ciebie mieszkał. - Po co pytasz, skoro już wiesz? Istnieje coś takiego jak zbyt duża szczerość. - Nie pytam. Odkryłem to w chwili, gdy zobaczyłem was razem. Wyczułem jego zapach wszędzie na twoim ciele. Potrafiłbym powiedzieć, co do niego czułaś. Piłaś moją krew, a ja twoją. Trudno jest się oprzeć Ericowi - dodał obiektywnie. - Jest tak pełen sił witalnych jak ty, cechuje was podobna radość życia. Jestem jednak pewien, że o tym wiesz... Przerwał. Chyba starał się ubrać w słowa swoje myśli. - Wiem, że byłbyś szczęśliwy, gdybym do końca życia z nikim innym nie spała - wtrąciłam, werbalizując je za niego. - A co myślisz pod tym względem o mnie?
- To samo. Och, ale czekaj, ty już przecież spałeś z kimś innym! Nawet zanim zerwałeś ze mną. Bill zacisnął zęby i odwrócił wzrok. - No cóż, było, minęło, to już przeszłość - dodałam. - Nie, nie chcę myśleć, że jesteś z Selah albo z inną. Chociaż wiem, że to niedorzeczność... - Niedorzeczna jest nadzieja, że znów będziemy razem? Rozważyłam okoliczności, z powodu których zwróciłam się przeciwko Billowi. Pomyślałam o jego niewierności. Lorena! No tak, ale Lorena była jego stwórczynią i musiał jej okazać posłuszeństwo. Wszystko, co słyszałam od innych wampirów, potwierdzało wyjaśnienia, których Bill mi udzielił na temat ich związku. Przypomniałam też sobie, jak prawie mnie zgwałcił w bagażniku samochodu. Ale wcześniej był wygłodzony i torturowany; zresztą nie wiedział, co robi. W chwili, w której odzyskał zmysły, zostawił mnie w spokoju. Pamiętałam też jednak, jaka byłam szczęśliwa wtedy, gdy sądziłam, że jestem w nim zakochana. Nigdy wcześniej nie czułam się bardziej bezpieczna. Jakież fałszywe było to uczucie: później przecież Billa tak bardzo pochłonęła praca dla królowej Luizjany, że moja osoba zaczęła dla niego schodzić na drugi plan. Ze wszystkich wampirów, które mogły tamtego dnia wejść do baru „U Merlotte'a", mnie akurat trafił się pracoholik. - Nie wiem, czy zdołalibyśmy powrócić do starego układu - powiedziałam. - Może będzie to możliwe, gdy przestanę cierpieć z powodu pewnych zdarzeń. Ale cieszę się, że jesteś tu dziś wieczorem, i chciałabym, żebyś poleżał ze mną przez chwilkę... O ile chcesz. Odsunęłam się, robiąc mu miejsce na wąskim łóżku, a potem położyłam się na prawym boku, dzięki czemu lewe ramię trzymałam uniesione. Bill położył się za mną i objął mnie. Teraz nikt bez jego wiedzy nie mógł się do mnie
zbliżyć. Poczułam się absolutnie bezpieczna. Miałam opiekuna i nic mi nie groziło. - Cieszę się, że tu jesteś - powtórzyłam, a raczej wymamrotałam, gdyż lek znów zaczął działać. Ponownie zapadając w sen, przypomniałam sobie swoje postanowienie noworoczne - nie chciałam, by ktoś mnie pobił. Teraz przemknęło mi przez myśl, że zapomniałam wtedy dodać: „ani postrzelił". Wypis otrzymałam już następnego ranka. Kiedy poszłam do księgowości porozmawiać o opłacie za szpital, urzędniczka, która - zgodnie z plakietką - nazywała się Beeson, powiedziała, że płatność została już uiszczona. - Kto uiścił? - spytałam. - Osoba, która pragnie zachować anonimowość - odparła księgowa i jej okrągła, brązowawa twarz przybrała wyraz, którym kobieta dawała do zrozumienia, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ta informacja zaniepokoiła mnie, i to bardzo. Miałam wszak pieniądze w banku i mogłam zapłacić cały rachunek od razu, nawet nie prosząc o rozłożenie należności na miesięczne raty. A wiedziałam, że mało jest dobroczyńców, którzy robią coś dla kogoś bezinteresownie. W dodatku istniało na pewno sporo osób, którym wolałabym niczego nie zawdzięczać. Kiedy odczytałam kwotę na rachunku, ogarnął mnie szok na myśl, jak wielkie będę miała wobec tej osoby zobowiązania. Może trzeba było zostać dłużej w biurze i energiczniej spierać się z panną Beeson, nie czułam się jednak na siłach. Pragnęłam wziąć prysznic albo przynajmniej kąpiel... w każdym razie marzyło mi się dokładniejsze mycie niż to delikatne pocieranie z dzisiejszego ranka (robiłam to bardzo powoli i ostrożnie). Pragnęłam zjeść posiłki, które lubię. Pragnęłam samotności i spokoju. Wróciłam więc na przydzielony mi wózek inwalidzki i pozwoliłam się wywieźć
pielęgniarce głównym wyjściem. Poczułam się jak idiotka, kiedy uprzytomniłam sobie, że przecież nie mam jak wrócić do domu. Moje auto nadal stało na parkingu biblioteki w Bon Temps; zresztą, przez kilka dni i tak nie mogłam prowadzić. Już miałam poprosić pielęgniarkę, by zawiozła mnie z powrotem do budynku, żebym mogła pójść do sali Calvina (może Dawson odwiezie mnie do domu), gdy zatrzymał się przed nami elegancki czerwony chevrolet impala. Siedzący za kierownicą brat Claudine, Claude, pochylił się w moim kierunku nad sąsiednim siedzeniem i pchnął drzwiczki. Ja jednak wciąż tkwiłam na wózku i gapiłam się na niego bez ruchu. - Ej, zamierzasz wsiąść? - spytał drażliwie. - No, no, no - mruknęła pielęgniarka. - No, no, no. Tak gwałtownie oddychała, że obawiałam się o guziki jej kitla. Wcześniej spotkałam brata Claudine, czyli Claude'a tylko raz. Zapomniałam, jakie wrażenie robi na kobietach. Był naprawdę oszałamiający, tak uroczy, że gdy zbliżał się do mnie, wszystkie mięśnie miałam napięte jak struny. Odprężenie przy Claudzie było równie niemożliwe jak nonszalancja przy Bradzie Pitcie. Claude pracował kiedyś jako striptizer podczas panieńskich wieczorów w „Hooligans", klubie w Monroe, lecz ostatnio nie tylko wszedł do zarządu klubu, ale także został modelem i fotomodelem. Sposobności do pracy w tych profesjach było w północnej Luizjanie bardzo niewiele, toteż Claude (według Claudine) postanowił konkurować o tytuł Mistera Romansu na konwencie czytelników „babskiej" literatury. Poddał się nawet rzekomo operacji plastycznej uszu, dzięki której stały się znacznie mniej spiczaste. W nagrodę twarz i sylwetka zwycięzcy pojawia się na okładkach romansów; nie wiedziałam zbyt dużo o tym konkursie, ale
patrząc na Claude'a, uważałam, że powinien jednogłośnie wygrać. Claudine wspomniała, że brat właśnie zerwał z przyjacielem, więc był stanu wolnego. Metr osiemdziesiąt dwa, falujące czarne włosy, wyraźne muskuły i „kaloryfer" z mięśni brzucha - Claude doskonale pasował do czasopisma „Abs Weekly". Dodajcie piwne oczy o aksamitnym spojrzeniu, pięknie wyrzeźbiony podbródek i zmysłowe usta tworzące lekko nadąsaną minkę i macie ideał. Ech, musiałam się na niego gapić... Bez pomocy pielęgniarki, która wciąż cicho powtarzała z zachwytem: „No, no, no", zeszłam z wózka i wsiadłam do samochodu. - Dzięki - powiedziałam do Claude'a, próbując udawać mniej zaskoczoną, niż się czułam. - Claudine nie mogła wyjść z pracy, więc zadzwoniła do mnie i mnie obudziła. No i jestem twoim szoferem - oznajmił obrażonym tonem. - Jestem ci ogromnie wdzięczna za podwiezienie odparłam po rozważeniu wszystkich możliwych odpowiedzi. Zauważyłam, że Claude nie spytał mnie, jak dojechać do Bon Temps, chociaż nigdy nie widziałam go w okolicy mojego miasta. A na pewno bym go tam nie przeoczyła. - Jak twoje ramię? - spytał nagle, kiedy przypomniał sobie, że wypada zadać rekonwalescentce takie uprzejme pytanie. - Goi się - odrzekłam. - Dostałam receptę na leki przeciwbólowe. - Więc pewnie podjedziemy do apteki? - Hmm, no cóż, tak, byłoby miło, ponieważ przez parę dni nie będę mogła sama prowadzić auta. Kiedy dotarliśmy do miasteczka, powiedziałam Claude'owi, jak dojechać do apteki. Na szczęście, udało mu
się znaleźć miejsce do zaparkowania. Wygramoliłam się z samochodu i poszłam zrealizować receptę, ponieważ wróż nie zaoferował pomocy. Aptekarz słyszał oczywiście o moim przypadku i chciał wiedzieć, co się dzieje z naszym światem. Nie byłam w stanie zaspokoić jego ciekawości. Czekając na realizację recepty, rozważałam możliwość, czy Claude nie jest jednak biseksualny... Może chociaż troszeczkę? Każda kobieta, która wchodziła do apteki, patrzyła na niego szklistym wzrokiem. Żadna naturalnie nie miała honoru zamienić z Claude'em choćby paru słów, więc nie poznały dodatkowo jego czarownej osobowości. - Nie spiesz się - mruknął Claude, gdy wróciłam do auta. - Tak, panie Grzeczny - odburknęłam oschle. - Od tej pory spróbuję funkcjonować szybciej. Dlaczego po postrzale cokolwiek miałoby mi przychodzić wolniej? No, przepraszam bardzo! Kątem oka dostrzegłam, że policzki Claude'a lekko się zarumieniły. - Wybacz - mruknął chłodno. - Byłem obcesowy. Ludzie stale mi powtarzają, że jestem mało uprzejmy. - Nie! Naprawdę?! - O, tak - przyznał, a potem uświadomił sobie mój sarkazm. Obrzucił mnie spojrzeniem, które nazwałabym „spojrzeniem spode łba", gdyby posłał mi je ktoś choć odrobinę brzydszy. - Słuchaj, chcę cię poprosić o przysługę. - Świetnie zacząłeś. Do tej pory doskonale mnie sobie urobiłeś. - Możesz przestać? Wiem, że nie jestem... że nie... - Grzeczny? - powtórzyłam. - Choćby minimalnie uprzejmy? Szarmancki? Kulturalny? - Sookie! - krzyknął. - Uspokój się! Miałam ochotę połknąć jedną z właśnie kupionych pigułek.
- Tak, Claude? - spytałam spokojnie. - Ludzie z konkursu piękności chcą zestaw moich fotek. Pojadę do studia fotograficznego w Ruston, gdzie pewnie zrobią mi dobre zdjęcia, pomyślałem jednak, że może dobrze byłoby uwiecznić również siebie w paru pozach... no, wiesz, takich jak na okładkach książek, które Claudine stale czyta. Claudine mówi, że powinienem sfotografować się z jakąś blondynką, ponieważ jestem ciemnowłosy. Pomyślałem o tobie. Sądzę, że gdyby Claude poprosił mnie, żebym urodziła jego dziecko, może byłabym bardziej zaskoczona, ale tylko odrobinę bardziej... Chociaż Claude był najbardziej gburowatym facetem, jakiego spotkałam w życiu, jego siostra co jakiś czas ratowała mi życie. Czułam, że przez wzgląd na nią nie mogę odmówić jej bratu. - Chciałbyś, żebym... Jak...? W jakimś kostiumie z epoki? - Tak. Ten fotograf reżyseruje też sztuki amatorskie i wynajmuje kostiumy na Halloween, więc pomyślał, że moglibyśmy coś razem zrobić. Jaki nosisz rozmiar? - Ósemkę. Cóż, czasami jednak dziesiątkę. Ale od wielkiego dzwonu zdarza mi się wcisnąć w szóstkę, więc się nie czepiajcie. - No to kiedy możemy to zrobić? - Musi mi się zagoić ramię - wyjaśniłam łagodnie. Bandaż nie będzie się dobrze prezentował na zdjęciach. - No tak, zgadza się. Zadzwonisz do mnie, gdy się wykurujesz? - Tak. - Nie zapomnisz? - Nie, bardzo się na to cieszę. Tak naprawdę w tamtej chwili pragnęłam jedynie znaleźć się sama w domu, napić się dietetycznej coli i wziąć jedną z pigułek, które właśnie wykupiłam w aptece. Może zdrzemnę
się, zanim wezmę prysznic, który także znajdował się na liście moich planów. - Spotkałem wcześniej tę kucharkę z „Merlotte'a" oznajmił Claude. Najwyraźniej teraz miał ochotę sobie ze mną pogawędzić. - Aha. Sweetie. - Tak wam się przedstawiła? Pracowała kiedyś w „Foxy Femmes". - Była striptizerką? - Tak, aż do wypadku. - Sweetie miała wypadek? Coraz bardziej męczyły mnie rozmowy o wypadkach. - Tak, zostały jej po nim blizny i nie chciała się więcej rozbierać. Mówiła, że trzeba by dużo fluidu, by je zakryć. Poza tym, w tamtym czasie była i tak już trochę, no wiesz, za stara na striptizerkę. - Biedaczka - powiedziałam. Usiłowałam sobie wyobrazić Sweetie defilującą po wybiegu w szortach, z piórami i w butach na wysokich obcasach. Zatrważająca myśl. - Nigdy nie używaj przy niej tego określenia - poradził mi. Zaparkował przed wejściem do bliźniaka. Ktoś przyprowadził tutaj mój samochód z parkingu biblioteki. Drzwi do drugiej części domu się otworzyły. Halleigh Robinson wyszła z moimi kluczami w ręku. Miałam na sobie czarne spodnie, które włożyłam, ponieważ jechałam do pracy, lecz podkoszulek z logo „Merlotte'a" pobrudził się i zniszczył, więc w szpitalu dali mi białą bluzę od dresu, którą ktoś tam zostawił dawno temu. Była za duża, ale nie dlatego Halleigh zatrzymała się w progu bez ruchu i gapiła się (nie na mnie) z rozdziawionymi ustami. Tak, Claude rzeczywiście wysiadł,
zamierzając pomóc mi wejść do domu. A jego widok po prostu sparaliżował młodą nauczycielkę. Wróż objął mnie delikatnie ramieniem, pochylił głowę, spojrzał mi z uwielbieniem w twarz i mrugnął. Była to pierwsza wskazówka, że ten szorstki przystojniak ma jednak poczucie humoru. Ucieszyłam się, że nie jest kompletnie pozbawiony cech ludzkich. - Dzięki, że przyniosłaś mi klucze! - zawołałam do Halleigh, która wreszcie przypomniała sobie, że potrafi chodzić. - Eee - wydukała. - No jasne. Upuściła klucze jakoś tak w okolicach mojej ręki, na szczęście je złapałam. - Halleigh, to mój przyjaciel Claude - powiedziałam z uśmiechem, który miał być znaczący. Claude opuścił rękę i objął mnie z kolei w talii, równocześnie posyłając dziewczynie nieobecny uśmieszek, jakby nie mógł oderwać ode mnie oczu. O, rany! - Witaj, Halleigh - przemówił pięknym barytonem. - Miałaś szczęście, że ktoś cię przywiózł ze szpitala paplała Halleigh. - Bardzo to miłe z twojej strony... hmm... Claude. - Zrobiłbym dla Sookie wszystko - odparował spokojnie mój towarzysz. - Naprawdę? - Halleigh otrząsnęła się wreszcie. - No cóż, to miło. Sookie, Andy podstawił tutaj twój samochód i prosił, żebym przekazała ci klucze. Miałaś szczęście, że mnie złapałaś. Właśnie przyjechałam do domu na lunch, a teraz... hmm... muszę wracać do... Po raz ostatni obrzuciła Claude'a bacznym spojrzeniem, po czym wsiadła do małej mazdy i odjechała do podstawówki, w której uczyła.
Niezdarnie otworzyłam drzwi i weszłam do maleńkiego salonu. - Tu mieszkam, dopóki mój dom nie zostanie odremontowany - wyjaśniłam Claude'owi. Czułam się dość skrępowana w tym małym, prawie pustym pomieszczeniu. Wprowadziłam się tego dnia, gdy mnie postrzelono tłumaczyłam. - Wczoraj - dodałam po chwili zastanowienia. Wróż, który przestał udawać zachwyconego, gdy tylko Halleigh zniknęła nam z pola widzenia, zmierzył mnie krytycznie wzrokiem. - Masz straszliwego pecha - zauważył. - W pewnych sprawach - przyznałam. W tym momencie jednak pomyślałam o wsparciu, które otrzymałam, i o moich przyjaciołach. Przypomniałam sobie przyjemność, jaką sprawiło mi zasypianie obok Billa ubiegłej nocy. - Mogło być gorzej - dorzuciłam, bardziej do siebie niż do niego. Claude bez wątpienia nie był zbytnio zainteresowany moją filozofią. Kiedy mu ponownie podziękowałam i poprosiłam, żeby uściskał ode mnie Claudine, powtórzyłam obietnicę, że zadzwonię do niego natychmiast, kiedy ramię zagoi mi się na tyle, że będziemy mogli we dwoje pozować do zdjęć. Teraz jednak ramię zaczęło mnie boleć. Zamknąwszy drzwi za Claude'em, natychmiast połknęłam tabletkę. Zadzwoniłam jeszcze wczoraj po południu z biblioteki do firmy telekomunikacyjnej, toteż teraz, gdy podniosłam słuchawkę, ze zdumieniem i radością odkryłam, że słyszę w niej sygnał. Zadzwoniłam na komórkę Jasona, chcąc mu powiedzieć, że wyszłam ze szpitala, ale nie odebrał, więc zostawiłam wiadomość na poczcie głosowej. Potem zatelefonowałam do baru i oznajmiłam Samowi, że wracam do pracy nazajutrz. Opuściłam już dwa dni i nie mogłam sobie pozwolić na więcej.
Wyciągnęłam się na łóżku i zasnęłam. Po przebudzeniu zauważyłam, że niebo ciemnieje deszczowo. Wiatr szaleńczo szarpał konarami małego klonu, który rósł na podwórku przed domem po drugiej stronie ulicy. Pomyślałam o blaszanym dachu, który moja babcia tak kochała, i kroplach deszczu spadających na niego ze stukotem. Tu, w mieście, deszcz był znacznie cichszy. Wyjrzałam przez okno sypialni na identyczny, sąsiedni bliźniak, zadając sobie pytanie, kto w nim mieszka. Nagle usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Arlene była zadyszana, ponieważ biegła w pierwszych kroplach deszczu. Przyniosła torbę z napisem „U Wendy" i zapach jedzenia, od którego zaczęło mi burczeć w brzuchu. - Nie miałam czasu nic dla ciebie ugotować - wyznała przepraszająco, kiedy odsunęłam się i wpuściłam ją do środka. - Ale pamiętam, że lubisz hamburgery z boczkiem... na poprawę humoru, a podejrzewałam, że może masz chandrę. - Dobrze podejrzewałaś - przytaknęłam, chociaż odkryłam, że czuję się znacznie lepiej niż rano. Poszłam do kuchni po talerz. Arlene podążała za mną, zaglądając w każdy zakamarek. - Hej, całkiem miły domek! - oceniła. Dla mnie dom wyglądał dość surowo, lecz na niej najwyraźniej zrobił wrażenie cudownie uporządkowanego. - Jak było? - spytała. Próbowałam nie słuchać jej myśli, z których wynikało, że moja przyjaciółka nigdy nie spotkała nikogo, kto miałby więcej kłopotów niż ja. - Na pewno byłaś przerażona! - Tak. - A teraz byłam poważna i mówiłam poważnym głosem. - Strasznie przerażona. - Całe miasto o tym plotkuje - ciągnęła naturalnym tonem. Phi, akurat chciałam słuchać, że znowu stałam się tematem rozmów wszystkich mieszkańców Bon Temps. - Hej, a pamiętasz tego Dennisa Pettibone'a?
- Eksperta od podpaleń? - spytałam. - Jasne że pamiętam. - Mamy jutro wieczorem randkę. - Brawo, Arlene! Co będziecie robić? - Zabieramy dzieci do wrotkarni w Grainger. Dennis ma córkę Katy. Trzynastolatkę. - No cóż, wygląda na to, że będziecie się nieźle bawić. - Dziś wieczorem Dennis prowadzi obserwację oznajmiła Arlene z wielką powagą. Zamrugałam. - A co obserwuje? Policja skontaktowała się ze wszystkimi funkcjonariuszami. Będą obserwować różne parkingi w mieście. Może przyłapią snajpera na gorącym uczynku. Dostrzegłam wyraźną lukę w ich planie. - A jeśli snajper zobaczy ich pierwszy? - Sookie, są przecież specjalnie szkoleni. Sądzę, że potrafią przeprowadzać takie akcje. Arlene naburmuszyła się i przemawiała do mnie poirytowanym tonem. Nagle stała się specjalistką od policji. - Uspokój się - poprosiłam. - Po prostu się martwię. Poza tym, jeżeli przedstawiciele prawa nie byli zmiennokształtnymi, nic im nie groziło. To znaczy... no cóż, istnieją wyjątki od reguły. Ja również nie byłam ani wilkołakiem, ani zmiennokształtną, a jednak mnie postrzelono. Wciąż nie wiedziałam, jak pasuję do scenariusza strzelca. - Gdzie lustro? - spytała Arlene, a ja się rozejrzałam. - Chyba jest tylko jedno... duże, w łazience - odparłam i poczułam się dziwnie, że nie wiem. Podczas gdy moja przyjaciółka poprawiała włosy, wyłożyłam na talerz hamburgera, pragnąc go zjeść, dopóki jest ciepły. Przez chwilę stałam jak kretynka z pustą papierową torebką w ręku i zastanawiałam się, gdzie może
być kosz na śmieci. Oczywiście w tym domu nie będzie kosza na śmieci, dopóki go nie kupię. Od dziewiętnastu lat nie mieszkałam w żadnym innym budynku poza tym odziedziczonym po babci. Nigdy więc nie musiałam tworzyć domu od podstaw. - Sam ciągle nie prowadzi auta, więc nie może cię odwiedzić, ale myśli o tobie! - zawołała Arlene. - Zamierzasz pracować jutro w nocy? - Taki mam plan. - To dobrze, bo ja jestem umówiona, Charlie też nie będzie, bo jej wnuczka leży w szpitalu z zapaleniem płuc, Holly nie zawsze się zjawia, a Danielle wyjeżdża z miasta. Ta nowa dziewczyna, Jada... Wiesz, że jest lepsza od Danielle? - Tak uważasz? - Tak. - Arlene prychnęła. - Nie wiem, czy zauważyłaś, ale Danielle chyba ma już tę pracę w nosie. Goście chcą drinki, wołają ją, a ona w ogóle nie reaguje. Stoi i gawędzi z chłopakiem, chociaż klienci drą się na nią ze wszystkich stron. To prawda, Danielle była nieszczególnie sumienna w pracy, odkąd zaczęła spotykać się z pewnym facetem z Arcadii. - Myślisz, że Danielle zamierza odejść z baru? - spytałam i dzięki temu zyskałyśmy temat, który mogłyśmy drążyć przez dobre pięć minut, mimo że Arlene twierdziła wcześniej, że się spieszy. Namawiała mnie do jedzenia, zanim ostygnie, więc posłusznie przeżuwałam i połykałam, gdy ona tymczasem mówiła. Żadna z nas nie powiedziała oczywiście niczego nowego czy zdumiewająco oryginalnego, ale miło spędziłyśmy czas. Wydawało mi się, że Arlene (przynajmniej raz) sprawia przyjemność siedzenie tu ze mną i plotkowanie o głupotkach. Jednym z wielu minusów telepatii jest to, że można wyczuć różnicę pomiędzy osobą, która naprawdę
słucha, a taką, która tylko robi mądrą minę, myśląc równocześnie o czymś innym. Kiedy Arlene wsiadała do auta, zjawił się Andy Bellefleur. Ucieszyłam się, że zdążyłam wepchnąć torbę po hamburgerze do szafki, ot tak, żeby gdzieś ją schować. - Mieszkasz tuż obok Halleigh - zauważył Andy, żeby jakoś zacząć rozmowę. - Dzięki, że zostawiłeś jej moje klucze i odstawiłeś samochód - odparłam. Andy bywa sympatyczny. - Twierdziła, że facet, który przywiózł cię ze szpitala, był naprawdę, hmm, interesujący. Najwyraźniej chciał się ode mnie dowiedzieć czegoś na temat Claude'a. Uśmiechnęłam się do niego. Cokolwiek Halleigh mu powiedziała, zaciekawiła go i zrobił się trochę zazdrosny. - Można go tak ocenić - zgodziłam się. Wyraźnie czekał, aż powiem coś więcej. Ponieważ milczałam, przeszliśmy do spraw ważniejszych. - Przyjechałem, ponieważ chciałem spytać, czy pamiętasz jakieś szczegóły z wczorajszego zdarzenia. - Niczego nie widziałam. - Ale zrobiłaś unik. - Och, Andy - odburknęłam rozdrażniona, bo przecież funkcjonariusz doskonale znał moje umiejętności. - Nie musisz pytać, dlaczego się uchyliłam. Przez chwilę, powoli, czerwieniały jego policzki. Z rumieńcem nie było mu do twarzy. Andy jest świetnym policjantem i nieźle sprawdza się jako śledczy, ale ostrożnie podchodzi do spraw, które - choć wiedział, że istnieją - nie są zgodne z obiegową wiedzą ogółu. - Jesteśmy tu sami - zauważyłam. - A ściany są tak grube, że nigdy nie słyszę, jak Halleigh się krząta...
- Jest coś więcej? - spytał nagle i oczy rozbłysły mu z ciekawości. - Sookie, jest coś więcej? Cóż, dokładnie rozumiałam, o co mnie pyta. Chociaż tego nie wyjaśnił, chciał wiedzieć, czy nasz świat zaludniają także inne istoty oprócz ludzi, wampirów i telepatów. - Dużo więcej - odrzekłam cicho i całkiem spokojnie. Cały inny świat. Przez chwilę patrzył mi w oczy. Potwierdziłam jego podejrzenia i zaintrygowałam go. Już miał mnie wypytać o osoby, które zostały postrzelone, już miał pokonać własne ograniczenia, ale w ostatniej chwili się wycofał. - A widziałaś lub słyszałaś coś, co mogłoby nam pomóc w dochodzeniu? Dostrzegłaś na przykład jakąś różnicę pomiędzy twoim wypadkiem a tą nocą, gdy strzelano do Sama? - Nie - odrzekłam. - Żadnej. Dlaczego? Nie odpowiedział, ale przecież potrafiłam czytać w jego umyśle jak w otwartej księdze. Dowiedziałam się, że kula z nogi Sama nie pasuje do pozostałych. Po odjeździe funkcjonariusza starałam się zgłębić myśl z parkingu, tę, która skłoniła mnie do uniku. Gdyby parking nie był pusty, może nie wychwyciłabym jej wcale, ponieważ ten osobnik był ode mnie dość daleko. Poza tym, emocje, które emanował wtedy strzelec, mogłabym jedynie nazwać mieszaniną zdecydowania, gniewu i, przede wszystkim, oburzenia. Osoba, która strzelała, bez dwóch zdań uważała mnie za kogoś obmierzłego i nieludzkiego. Co głupie, moją pierwszą reakcją było teraz poczucie krzywdy - zrobiło mi się przykro, ale ostatecznie nikt nie lubi, gdy ktoś nim pogardza. Później zaczęłam rozważać tę dziwną nowinę, że kula z nogi Sama różni się od wystrzelonych do innych zmiennokształtnych. Nie potrafiłam tego pojąć. Mogłam
oczywiście wymyślić wiele różnych wyjaśnień, lecz wszystkie wydawały się naciągane. Na dworze zaczęła się ulewa, deszcz równomiernie zacinał w okna od północy. Nie miałam powodu dzwonić do kogokolwiek, ale poczułam pustkę. To nie był dobry wieczór na siedzenie w samotności. Im mocniej padało, tym bardziej stawałam się niespokojna. Niebo było ołowiane, wkrótce zapadną całkowite ciemności. Zastanawiałam się, dlaczego jestem taka podenerwowana. Byłam przecież przyzwyczajona do przebywania wyłącznie sama ze sobą i rzadko mi to przeszkadzało. A teraz, chociaż miałam sąsiadów, więc znajdowałam się w sensie fizycznym bliżej innych osób niż w moim domu na Hummingbird Road, czułam się znacznie bardziej wyobcowana. Co prawda, miałam nie prowadzić auta, ale potrzebowałam kupić parę rzeczy do wynajmowanego mieszkania. Wmówiłabym sobie, że są mi naprawdę niezbędne i pojechałabym do Wal - Martu mimo deszczu - a może właśnie z jego powodu - gdyby pielęgniarka nie powtarzała mi sto razy, jak ważne jest oszczędzanie ramienia. Właśnie nerwowo chodziłam od jednego pomieszczenia do drugiego, gdy usłyszałam chrzęst na żwirowym podjeździe. Wiedziałam, że znów ktoś mnie odwiedza. Tak, to miasto żyje, nie miałam co do tego wątpliwości. Otworzyłam drzwi. W progu stała Tara w płaszczu przeciwdeszczowym w lamparci wzorek i z kapturem. Oczywiście od razu zaprosiłam ją do środka, a ona przez chwilę próbowała otrząsnąć płaszcz z wody na małym frontowym ganku. Zaniosłam go do kuchni. Niech kapie na linoleum. Tara uściskała mnie bardzo ostrożnie.
- Powiedz mi, jak się miewasz - powiedziała. Gdy ponownie powtórzyłam całą historię, dodała: - Martwiłam się o ciebie. Do tej pory nie mogłam wyrwać się ze sklepu, ale po prostu musiałam cię zobaczyć. Widziałam kostium w szafie. Byłaś u mnie? - Tak - przyznałam. - Przedwczoraj. Mickey ci nie mówił? - Był w domu? Wtedy, kiedy ty? Och, ostrzegałam cię wyrzucała z siebie słowa prawie w panice. - Nic ci nie zrobił, prawda? Nie miał nic wspólnego z postrzeleniem ciebie? - Nic o tym nie wiem. Ale podjechałam pod twój dom dość późno, chociaż mówiłaś, żebym tego nie robiła. Naprawdę postąpiłam głupio. A Mickey... hmm... rzeczywiście usiłował mnie przestraszyć. Na twoim miejscu nie mówiłabym mu, że przyjechałaś mnie odwiedzić. Jak zdołałaś mu się wymknąć dziś wieczorem? Twarz Tary się zmieniła. Spojrzała na mnie zimno wielkimi, ciemnymi oczyma i odsunęła się ode mnie. - Gdzieś krąży - odparła. - Taro, możesz mi powiedzieć, jak się w to wplątałaś? Co się stało z Franklinem? Starałam się zadawać pytania jak najłagodniej, ponieważ wiedziałam, że wkraczam na bardzo grząski grunt. Oczy przyjaciółki wypełniły się łzami. Próbowała mi odpowiedzieć, była jednak zbyt zawstydzona. - Sookie - zaczęła w końcu niemal szeptem. - Sądziłam, że Franklin naprawdę się o mnie troszczy, wiesz? To znaczy, sądziłam, że mnie szanuje. Jako osobę. Skinęłam głową, skupiona na jej twarzy. Bałam się przerywać, skoro Tara wreszcie zdecydowała się opowiedzieć mi swoją historię. - A on... po prostu przekazał mnie innemu, kiedy ze mną skończył.
- O nie, Taro! Na pewno wyjaśnił ci powody zerwania! Bardzo się pokłóciliście? Nie chciałam wierzyć, że jeden wampir oddał Tarę drugiemu jak jakąś miłośniczkę kłów na przyjęciu dla nieumarłych. - Oświadczył mi: „Taro, ładna z ciebie dziewczyna i fajna towarzyszka, ale mam dług wobec pana Mickeya, a Mickey teraz chce ciebie". Wiedziałam, że gapię się na nią z otwartymi ustami, ale nie przejęłam się tym. Nie mogłam po prostu uwierzyć w to, co Tara mi mówi. Wiedziałam, że moja przyjaciółka czuje się poniżona i nienawidzi samej siebie. - Nie mogłaś jakoś się wykpić? - spytałam. Usiłowałam nie pokazać po sobie niedowierzania. - Wierz mi, próbowałam - zapewniła mnie głosem pełnym goryczy. Nie winiła mnie za to pytanie, co mnie cieszyło. Powiedziałam mu, że nie chcę. I że nie jestem dziwką, że spotykałam się z nim dlatego, że go lubiłam. - Zgarbiła się. Ale wiesz, Sookie, nie mówiłam mu całej prawdy i on o tym wiedział. Przyjmowałam przecież od niego prezenty. A były kosztowne. Tyle że przecież dawał mi je dobrowolnie i nie mówił, że łączą się z nimi jakieś zobowiązania, ja zaś nigdy o nic nie pytałam! - Więc powiedział ci, że skoro przyjęłaś od niego prezenty, musisz robić to, co ci każe? - Powiedział... - Tara zaczęła płakać i przez ten szloch mówiła urywanymi zdaniami: - Powiedział, że zachowywałam się jak utrzymanka, a on płacił za wszystko, co mam, toteż powinnam być bardziej użyteczna. Odparłam, że nie zamierzam, że oddam mu wszystko, co od niego dostałam, a on stwierdził, że wcale tego nie chce. Powtórzył, że wampir imieniem Mickey widział mnie z nim, a on jest dłużny Mickeyowi wielką przysługę.
- Ale żyjemy w Ameryce - zaprotestowałam. - Jak oni mogą tak postępować? - Wampiry są okropne - oznajmiła posępnie. - Nie wiem, jak możesz spędzać z nimi czas. Sądziłam, że fajnie jest mieć chłopaka wampira. No cóż, dobra, Franklin jest raczej podtatusiałym lowelasem niż chłopakiem. - Po tym wyznaniu westchnęła. - Wiesz, po prostu cieszyłam się, że tak dobrze mnie traktował. Nie jestem do tego przyzwyczajona. Naprawdę uważałam, że i on mnie lubi. I że nie byłam po prostu zachłanna. - Pił twoją krew? - spytałam. - Czy wampiry nie robią tak zawsze? - spytała zaskoczona. - W trakcie stosunku? - Z tego co wiem, tak - przyznałam. - Ale widzisz, gdy połkną naszą krew, znają nasz uczucia wobec nich. - I on je znał? - Tak, jeśli wypił twoją krew, wiedział, co o nim myślisz. - Byłam absolutnie przekonana, że Tara nie lubiła tak ogromnie Franklina Motta, jak twierdziła. Na pewno bardziej sobie ceniła hojne prezenty i uprzejme traktowanie niż jego samego. A on naturalnie o tym wiedział. Może nie przywiązywał wagi do tego, czy dziewczyna naprawdę go kocha, ale bez wątpienia z tą wiedzą łatwiej przyszła mu sprzedaż jej czy wymiana. - I jak to się stało? - No wiesz, nie doszło do tego tak nagle, jak powiedziałam. - Spuściła wzrok i zagapiła się na swoje dłonie. - Najpierw Franklin oznajmił, że nie może gdzieś pójść ze mną, i spytał, czy będzie dobrze, jeśli udam się tam w towarzystwie innego mężczyzny. Pomyślałam, że troszczy się o mnie, że wie, jak bardzo bym była rozczarowana, gdybym nie mogła wcale pójść... Chodziło o jakiś koncert. Tak czy owak, nie zastanawiałam się za bardzo. Mickey był bardzo
miły i spędziliśmy całkiem przyjemny wieczór. Odprowadził mnie do drzwi, jak dżentelmen. Starałam się nie unieść brwi z niedowierzaniem. Żmijowaty Mickey, który wszystkimi porami wydzielał zapach osobnika złego do szpiku kości... ten Mickey przekonał Tarę, że jest dżentelmenem?! - No dobrze, a co było potem? - Potem Franklin musiał wyjechać z miasta, więc Mickey przyjechał i spytał, czy niczego nie potrzebuję. I przywiózł mi prezent, a ja myślałam, że to od Franklina. Tara okłamywała mnie i trochę samą siebie. Z pewnością wiedziała, że prezent, a dokładnie bransoletka, jest od Mickeya. Tłumaczyła sobie wprawdzie, że to jakby hołd uznania dla damy swego pana, wiedziała jednak, że nie pochodzi od Franklina. - Więc przyjęłam podarek, a potem wyszliśmy razem i kiedy wróciliśmy tej nocy, Mickey zaczął się do mnie przystawiać. Odepchnęłam go. Popatrzyła na mnie spokojnie i z dumą. Tak, może tej nocy rzeczywiście odrzuciła zaloty Mickeya, ale nie zrobiła tego ani natychmiast, ani zdecydowanie. Nawet Tara zapomina, że potrafię czytać ludziom w myślach. - No i wtedy wyszedł - ciągnęła. Zrobiła głęboki wdech. Ale następnym razem... nie. Chyba dość jasno powiadomił ją o swoich intencjach, czyż nie? Popatrzyłam na nią bez słowa. Wzdrygnęła się. - Wiem - jęknęła. - Wiem, postąpiłam źle! - I teraz mieszka u ciebie?
- Nie, dni spędza gdzie indziej - wyjaśniła, odrętwiała ze smutku. - Pojawia się o zmroku i spędzamy razem całe noce. Zabiera mnie na mecze, do restauracji i... - Już dobrze. Poklepałam ją po ręce, po czym uznałam, że to za mało, i uściskałam ją. Tara jest wyższa ode mnie, więc nie był to raczej matczyny uścisk, ale po prostu chciałam, żeby przyjaciółka wiedziała, że jestem po jej stronie. - Bywa naprawdę brutalny - dodała bardzo cicho. - Zabije mnie któregoś dnia. - Nie, jeśli zabijemy go pierwsze. - Och, nie możemy. - Uważasz, że jest zbyt silny? - Uważam, że nie potrafiłabym nikogo zabić. Nawet jego. - Och. - Sądziłam, że Tara jest twardsza, skoro rodzice tak bardzo dali jej w kość. - Więc musimy wymyślić jakiś sposób odciągnięcia go od ciebie. - A twój przyjaciel? - Który? - Eric. Wszyscy mówią, że Eric durzy się w tobie. - Wszyscy tak mówią? - Tutejsze wampiry. Czy Bill oddał cię Ericowi? Fakt, Bill powiedział mi kiedyś, że jeśli coś mu się stanie, powinnam pójść do Erica, nie uważałam jednak, że sugeruje, że Eric miałby pełnić w moim życiu tę samą rolę co on. Cóż, miałam rzeczywiście romans z Erikiem, ale w zupełnie innych okolicznościach. - Nie, nie oddał mnie - odparłam, żeby wszystko było jasne. - Czekaj, niech pomyślę. - Zaczęłam analizować fakty, a Tara nie odrywała ode mnie wzroku. - Czy wiesz, kto jest szefem Mickeya? - spytałam. - Albo kto uczynił go wampirem?
- Chyba jakaś kobieta - odrzekła Tara. - W każdym razie zabrał mnie kilka razy do pewnego lokalu w Baton Rouge, do kasyna... Spotyka się tam z pewną wampirzycą, która ma na imię Salome. - Jak ta w Biblii? - Tak. Wyobrażasz sobie, że można tak nazwać dziecko? - Więc ta Salome jest szeryfem? - Co takiego? - No... czy jest szefową regionu? - Nie wiem. Mickey i Franklin nigdy nie mówili o takich rzeczach. Próbowałam nie wyglądać na rozdrażnioną, choć tak się czułam. - Jak nazywa się to kasyno? - „Siedem Zasłon". Hmm, ktoś traktuje poważnie swoje imię. - Okej, czy Mickey okazywał jej respekt? Słowo „respekt" znałam z mojego kalendarza, którego nie widziałam od dnia pożaru. - No cóż, ukłonił się jej... Coś w tym rodzaju. - Tylko schylił głowę czy wykonał głębszy ukłon? - Głębszy. No, w każdym razie nie tylko kiwnął głową. Chodzi mi o to, że się pochylił. - Aha. A jak się do niej zwracał? - Per pani. - Rozumiem. - Zawahałam się, a jednak spytałam ponownie: - Na pewno nie możemy go zabić? - Może ty potrafisz - mruknęła ponuro. - Bo ja stałam nad nim przez kwadrans ze szpikulcem do lodu pewnej nocy, gdy zasnął... no wiesz, po seksie, ale za bardzo się bałam. Jeśli dowie się, że byłam u ciebie, dostanie szału. W ogóle cię nie lubi. Uważa, że masz na mnie niedobry wpływ,
- Ma prawo tak myśleć - odburknęłam, udając przekonanie, którego wcale nie czułam. - Postaram się coś wymyślić. Tara uściskała mnie na pożegnanie i wyszła. Zmusiła się nawet do lekkiego uśmiechu. Ja mogłam zrobić tylko jedno. Następnej nocy będę pracować. A ponieważ do tej pory zrobiło się już ciemno, Mickey na pewno nie śpi. Musiałam zadzwonić do Erica.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY - „Fangtasia" - usłyszałam znudzony damski głos. - Tu spełnią się wszystkie twoje krwawe sny. - Pam, mówi Sookie. - O, witaj. - Teraz jej ton był znacznie weselszy. Słyszałam, że wpadłaś w kolejne kłopoty. Dom ci się spalił? Jeśli nadal będziesz miała pecha, nie pożyjesz zbyt długo. - To możliwe - przyznałam. - Słuchaj, jest tam Eric? - Tak, w swoim biurze. - Możesz mnie do niego przełączyć? - Nie wiem jak - odparła lekceważąco. - A mogłabyś oddać mu słuchawkę? Bardzo cię proszę. - Jasne. Po twoich telefonach coś zawsze się tu dzieje. To bardzo ożywcza odmiana. Pam szła ze słuchawką przez bar. Wiedziałam o tym, ponieważ zmieniały się odgłosy w tle. Usłyszałam muzykę. Znowu stacja radiowa WDED: tym razem nadawali utwór The Night Has a Thousand Eyes. - Co się dzieje w Bon Temps, Sookie? - spytała, po czym wyraźnie zwróciła się do jakiegoś gościa baru: - Hej, odsuń się, niewydarzony sukinsynu! - Następnie znów do mnie: Lubią takie gadki - wyjaśniła swobodnym tonem. - No, co tam? - Zostałam postrzelona. - Och, to źle - mruknęła. - Eric, wiesz, co powiedziała mi Sookie? Ktoś ją postrzelił. - Nie emocjonuj się, Pam - powiedziałam. - Ktoś może pomyśleć, że moja osoba wybitnie cię interesuje. Roześmiała się. - Daję ci Erica - zakończyła. - Skoro ze mną rozmawiasz, nie zostałaś śmiertelnie ranna - odezwał się Eric dokładnie tak samo rzeczowo jak Pam.
Była to prawda, chociaż wolałabym usłyszeć większe przerażenie w jego głosie. Ale teraz nie była pora na myślenie o bzdurach. Głęboko zaczerpnęłam tchu. Wiedziałam - jak to, że dwa razy dwa daje cztery - co się zdarzy, musiałam jednak pomóc Tarze. - Ericu - odezwałam się mimo przeczucia zbliżającego się nieszczęścia - potrzebuję przysługi. - Naprawdę? - spytał, a potem, po dłuższej chwili ciszy powtórzył: - Naprawdę? - Zaczął się śmiać. - Mam cię! dodał. Przyjechał do bliźniaka godzinę później i stanął w progu, gdy otworzyłam drzwi. - Nowy budynek - przypomniał mi. - Proszę, wejdź, jesteś tu mile widziany - obwieściłam nieszczerze, a wtedy wszedł. Jego blada twarz niemal błyszczała z powodu... Poczucia triumfu? Podniecenia? Włosy Eric miał mokre od deszczu i zwisały mu na ramiona w strąkach. Miał na sobie jedwabną złotobrązową koszulkę z krótkimi rękawami i brązowe spodnie z zaprasowanymi zaszewkami oraz wspaniałym paskiem, który wyglądał po prostu... barbarzyńsko - dużo skóry, złota i dyndające chwaściki. Można przebrać się za kogoś z epoki wikingów, ale tylko prawdziwy wiking będzie wyglądał jak wiking. - Mogę ci podać coś do picia? - spytałam. - Wybacz, ale nie mam Czystej Krwi. Nie byłam w stanie kupić, bo nie wolno mi prowadzić auta. Wiedziałam, że nie jestem zbyt gościnna, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nie zamierzałam nikogo prosić, by przywiózł mi krew dla Erica. - Nieważne - odparł gładko i rozejrzał się po niewielkim pokoju. - Usiądź, proszę.
Eric usadowił się na kanapie i oparł prawą kostkę na kolanie lewej nogi. Cały czas poruszał wielkimi rękoma. - Jakiej przysługi potrzebujesz, Sookie? Otwarcie okazywał radość. Westchnęłam. Przynajmniej byłam raczej pewna, że mi pomoże, ponieważ mógł delektować się władzą, którą miał nade mną. Przysiadłam na krawędzi nierównego fotela i opowiedziałam o Tarze, Franklinie i Mickeyu. Eric słuchał uważnie. - Mogła odejść podczas dnia i nie zrobiła tego - zauważył. - Dlaczego miałaby opuszczać firmę i dom? To on powinien odejść - spierałam się. (Chociaż muszę wyznać, że sama się zastanawiałam, dlaczego Tara po prostu nie wyjedzie na wakacje. Mickey niewątpliwie nie czekałaby tu na nią zbyt długo, prawda?). - Tara będzie oglądała się za siebie przez resztę życia, jeśli spróbuje mu uciec - oznajmiłam stanowczo. - Wiem dużo więcej o Franklinie, odkąd spotkałem go w Missisipi - powiedział Eric. Zastanawiałam się, czy jego informacje nie pochodzą przypadkiem ze stworzonej przez Billa bazy danych. - Franklin ma dość konserwatywne poglądy. - Niezłe określenie, szczególnie w ustach wikinga, czyli wojownika, który najszczęśliwsze dni spędził na grabieżach, gwałtach i pustoszeniu. - Wampiry zawsze przekazywały sobie uległe istoty ludzkie - tłumaczył mi. - Kiedy fakt naszego istnienia pozostawał sekretem, poręcznie było mieć istotę ludzką jako kochankę, utrzymywać ją... czyli nie wysysać zbyt dużo krwi... A potem, kiedy nikt inny już jej nie chciał... albo jego... - dodał pospiesznie, żebym nie obraziła się i nie przerwała mu jakąś feministyczną ripostą - ...taka osoba była, hmm, kompletnie bezużyteczna. Byłam zdegustowana i zareagowałam odpowiednio.
- Chciałeś powiedzieć „wyssana" - poprawiłam go. - Sookie, musisz zrozumieć, że przez setki, a może tysiące lat uważaliśmy się za lepszych od ludzi, za odrębnych od was. - Myślał przez chwilę. - Bardzo was lubimy, ale tak, jak wy lubicie swoje, powiedzmy, krowy. Jesteście smaczni jak krowy, tyle że, ma się rozumieć, posiadacie inteligencję. Tak mnie zaszokował, że oniemiałam. W głębi duszy wiedziałam oczywiście, że wampiry tak nas oceniają, lecz przedstawione w ten sposób wyjaśnienie brzmiało naprawdę... obrzydliwie! Jedzenie, które chodzi i mówi, tym dla nich byliśmy. McLudzie. - Więc pójdę z tym do Billa - oświadczyłam z wściekłością. - Bill zna Tarę, ona wynajmuje pomieszczenia na jego posesji, więc założę się, że będzie czuł się zobowiązany jej pomóc. - Tak, phi. Będzie czuł się zobowiązany do próby zabicia podwładnego Salome. Bill nie ma ani trochę wyższej rangi niż Mickey, więc nie może kazać mu odejść. Jak sądzisz, jeśli zaczną walczyć, który przetrwa? Myśl o walce przeraziła mnie i minutę przesiedziałam w bezruchu, jak sparaliżowana. W końcu wzdrygnęłam się. Co będzie, jeśli wygra Mickey? - Obawiam się, że w tej sprawie jestem waszą jedyną nadzieją, Sookie. - Eric posłał mi olśniewający uśmiech. Porozmawiam z Salome i poproszę ją, żeby odwołała swojego pieska. Franklin nie jest jej dzieckiem, ale Mickey tak. Ponieważ facet przebywa na moim terytorium, Salome będzie musiała ściągnąć go do siebie. - Uniósł jasną brew. - Ale skoro mnie prosisz, będziesz naturalnie miała wobec mnie dług wdzięczności. - Ojej, ciekawe, czego chcesz w zamian? - spytałam, chyba trochę cierpko i sarkastycznie. Uśmiechnął się tak szeroko, że aż zobaczyłam błysk kłów.
- Powiesz mi, co się zdarzyło w czasie, kiedy u ciebie mieszkałem. Powiesz mi wszystko, niczego nie pomijając. Wtedy zrobię to, czego chcesz. Postawił obie stopy na podłodze, pochylił się i skupił na mnie. - Dobrze. Byłam, jak to mówią, między młotem a kowadłem. Spojrzałam na swoje dłonie, które splotłam na podołku. - Uprawialiśmy seks? - spytał prosto z mostu. Przez jakieś dwie minuty to może było zabawne. - Ericu - odparłam - uprawialiśmy seks w każdej pozycji, jaką potrafiłabym sobie wyobrazić. I w takich, których bym sobie nie potrafiła... Uprawialiśmy seks w każdym pomieszczeniu mojego domu i przed nim. Powiedziałeś mi, że jestem najlepszą kobietą, jaką miałeś w życiu. - (Cóż, w owym czasie Eric nie umiał sobie przecież przypomnieć żadnych innych kobiet. Ale, hmm, powiedział mi komplement). Kiepsko, że tego nie pamiętasz - zakończyłam ze skromnym uśmiechem. Wampir wyglądał jak ktoś, kto dostał w czoło drewnianym młotkiem. Przez dobre trzydzieści sekund jego reakcja sprawiała mi prawdziwą satysfakcję. Potem zaczęłam czuć się nieswojo. - Coś jeszcze powinienem wiedzieć? - spytał głosem tak opanowanym i spokojnym, że aż się wystraszyłam. - Hmm, no tak. - Więc może mnie oświecisz. - Zaproponowałeś, że zrezygnujesz ze stanowiska szeryfa i zamieszkasz ze mną. I pójdziesz do pracy. Okej, przesadziłam z tą szczerością. Eric chyba nie mógł być już bledszy czy bardziej nieruchomy. - Ach tak - mruknął. - Coś jeszcze?
- Tak. - Pochyliłam głowę, ponieważ docierałam do zupełnie niezabawnej części opowieści. - Kiedy wróciliśmy do domu ostatniej nocy, po stoczonej w Shreveport bitwie z czarownicami, weszliśmy tylnymi drzwiami, bo ja tak zwykle robię. I Debbie Pelt... pamiętasz ją, dziewczyna Alcide'a czy kim tam dla niego była... Więc Debbie siedziała przy stole w kuchni. Miała broń i strzeliła do mnie. - Zaryzykowałam, podniosłam wzrok i zauważyłam, że Eric złowieszczo marszczy czoło. - Ty jednak rzuciłeś się i w ostatniej chwili mnie zasłoniłeś. - Pochyliłam się bardzo szybko i poklepałam Erica po kolanie. - Przyjąłeś kulkę, co było naprawdę słodkie z twojej strony. Ale ona zamierzała wystrzelić znów, więc wyciągnęłam strzelbę brata i zabiłam ją. - Tamtej nocy nie płakałam, teraz natomiast poczułam na policzku łzy. - Ja ją zabiłam - powtórzyłam. Z trudem łapałam oddech. Eric otworzył usta, jak gdyby zamierzał o coś zapytać, podniosłam jednak rękę, każąc mu czekać. Musiałam dokończyć. - Wzięliśmy zwłoki i zawinęliśmy, a potem ty gdzieś je zabrałeś i zakopałeś, podczas gdy ja sprzątałam kuchnię. Odszukałeś też samochód Debbie i ukryłeś go. Nie wiem gdzie. Minęło wiele godzin, zanim udało mi się umyć pomieszczenie z krwi, która była dosłownie wszędzie. Rozpaczliwie starałam się opanować. Przetarłam oczy grzbietem dłoni. Ramię mnie bolało i wierciłam się na krześle, usiłując znaleźć wygodną pozycję. - Teraz ktoś inny strzelił do ciebie, a mnie przy tobie nie było i nie mogłem przyjąć na siebie kuli - oznajmił Eric. Może te sprawy jakoś się wiążą. Sądzisz, że rodzina Peltów próbuje się na tobie zemścić? - Nie - odparłam. Cieszyłam się, że Eric wysłuchał wszystkich faktów z takim spokojem. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale nie tego. Jeśli mam określić jego
zachowanie, to Eric wydawał się przybity. - Wynajęli parę prywatnych detektywów - podjęłam. - I, z tego co wiem, ta para nie ma powodu mnie podejrzewać bardziej niż kogoś innego. Jak mi się zdaje, trafili do mnie tylko dlatego, że kiedy wraz z Alcide'em znaleźliśmy zwłoki w sklepie „Verena Rose" w Shreveport, powiedzieliśmy policji, że jesteśmy zaręczeni. Rozumiesz, musieliśmy jakoś wyjaśnić, po co przyszliśmy we dwoje do sklepu z sukniami ślubnymi. Ponieważ Alcide i Debbie na przemian zrywali ze sobą i się godzili, informacja, że ja i on chcemy się rzekomo pobrać, musiała zadziałać na detektywów jak płachta na byka. Okazało się, że Alcide ma dobre alibi na noc zaginięcia Debbie. Jeśli jednak naprawdę ktoś mnie zacznie podejrzewać, wpadnę w kłopoty. Nie mogę powiedzieć, że ty potwierdzisz moje alibi, ponieważ nikt nie wie, że byłeś w mieście. Zresztą, nie możesz mi dać alibi, bo wcale nie pamiętasz tamtej nocy. No i na dodatek zżera mnie zwyczajne poczucie winy. Przecież ją zabiłam. Musiałam jednak to zrobić. Jestem przekonana, że to samo powiedział Kain po zabiciu Abla. - Mówisz za dużo - wytknął mi Eric. Zacisnęłam usta. W jednej chwili chciał, żebym opowiedziała mu wszystko, a w następnej zamierzał mnie powstrzymać. Chyba dobre pięć minut Eric tylko na mnie patrzył. Chwilami nie byłam pewna, czy w ogóle mnie widzi. Najwyraźniej głęboko zatopił się w myślach. - Powiedziałem, że zostawiłbym dla ciebie wszystko? spytał po tym kilkuminutowym dumaniu. Prychnęłam. O rany, Eric to umie wybrać pytanie. - I co odpowiedziałaś? No cóż, tak, to mnie zdziwiło.
- Nie mógłbyś zostać ze mną i nic nie pamiętać. To by nie było w porządku. Zmrużył oczy i dalej patrzył. Męczyła mnie ta dziwna obserwacja. - Więc... - ciągnęłam, osobliwie przygnębiona. Może spodziewałam się po nim więcej emocji. Może spodziewałam się, że złapie za rękę mnie głupią, pocałuje i powie mi, że wciąż czuje do mnie to samo. Chyba za bardzo lubię oddawać się marzeniom. - Spełniłam twoją prośbę. Teraz kolej na ciebie. Nie odrywając ode mnie wzroku, Eric wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał jakiś numer. - Rose - Anne - powiedział. - Wszystko w porządku?. Tak, poproszę, jeśli nie jest zajęta. Powiedz, że mam informacje, które ją zainteresują. - Nie słyszałam naturalnie odpowiedzi kobiety, lecz Eric skinął głową, jakby rozmówczyni mogła go widzieć. - Oczywiście, że poczekam. Przez chwilę. - Po kilkudziesięciu sekundach znów się odezwał: - I ty witaj, najpiękniejsza z księżniczek. Tak, ciężko pracuję. A jak tam interesy w kasynie? Zgadza się. Jeden rodzi się co minutę. Dzwonię do ciebie, żeby ci powiedzieć coś o twoim sługusie imieniem Mickey. Łączy go jakiś biznes z Franklinem Mottem? - Uniósł brwi i nieznacznie się uśmiechnął. - To prawda? Cóż, nie winię cię. Mott trzyma się starych metod, a to jest przecież Ameryka. - Znów słuchał. Tak, daję ci te informacje za darmo. Jeśli postanowisz, że nie należy mi się w zamian nawet mała przysługa, cóż, nic się nie zdarzy. Wiesz, jak wielkim darzę cię szacunkiem. Uśmiechnął się czarująco do telefonu. - Uznałem, że powinnaś o tym wiedzieć. Mott oddał Mickeyowi pewną istotę ludzką, kobietę. Mickey trzyma ją przy sobie, używając gróźb. Kobieta boi się o własne życie i mienie, wcale nie jest chętna... - Po kolejnej chwili milczenia, podczas której jego
uśmiech wyraźnie się rozszerzył, Eric powiedział: - Ta drobna przysługa to usunięcie Mickeya. Tak, to wszystko. Dopilnuj po prostu, żeby nigdy więcej nie zbliżył się do tej kobiety, Tary Thornton. Nie powinien mieć już nigdy do czynienia ani z nią, ani z jej dobytkiem czy przyjaciółmi. Ten związek należy całkowicie przerwać. W przeciwnym razie będę musiał zająć się Mickeyem osobiście, co może być dla niego niebezpiecznie. Działa w mojej strefie, a nie był na tyle uprzejmy, żeby przyjść do mnie z wizytą. Naprawdę oczekiwałbym lepszych manier od twojego syna. Czy zająłem wszystkie bazy? - Ten amerykanizm zabrzmiał osobliwie w ustach Erica Northmana. Zadałam sobie pytanie, czy Eric grał kiedykolwiek w bejsbol. - Nie, Salome, nie musisz mi dziękować. Cieszę się, że miałem okazję wyświadczyć ci przysługę. Ale... Czy mogłabyś mnie powiadomić, że problem został rozwiązany? Dzięki. No cóż, wracajmy do roboty. Eric zamknął telefon, po czym zaczął podrzucać go w powietrze i łapać, raz za razem. - Od początku wiedziałeś, że Mickey i Franklin robią coś złego - zauważyłam nieco wstrząśnięta, choć właściwie mnie nie zaskoczył. - Wiedziałeś, że ich szefowa chętnie usłyszy, że łamią przepisy, skoro naruszyli twoje terytorium. Wiedziałeś i nic cię to nie obchodziło. - Zdałem sobie z tego faktu sprawę dopiero wówczas, kiedy powiedziałaś mi, czego ode mnie chcesz - wytknął mi Eric. Cóż, było to logiczne. Wyszczerzył do mnie zęby w uśmiechu. - Skąd mogłem wiedzieć, że zapragniesz, abym pomógł ci uratować inną osobę? - A myślałeś, że czego od ciebie chciałam? - Sądziłem, że może pragniesz, żebym zapłacił za remont twojego domu albo żebym dowiedział się, kto strzela do zmiennokształtnych. Szczególnie że ten ktoś najwyraźniej uznał cię za jedną z nich - dodał tonem, który sugerował, że
powinnam to wszystko wiedzieć. - Skąd wracałaś, kiedy cię postrzelono? - Odwiedziłam Calvina Norrisa - odparłam, a Eric obrzucił mnie niezadowolonym spojrzeniem. - Więc pachniałaś zwierzęciem. - No cóż, uściskałam go na pożegnanie, więc tak. Przypatrzył mi się sceptycznie. - Czy był tam Alcide Herveaux? - Alcide odwiedził mnie wcześniej w domu - wyjaśniłam. - I jego również uściskałaś? - Nie pamiętam - odparłam. - Trudno pamiętać takie szczegóły. - Ktoś wyszukuje zmiennokształtnych i strzela do nich, a ty tulisz się do wielu osób. - A może pachniałam Claude'em - zadumałam się na głos. - Cholera, nie pomyślałam o tym. Nie, nie, czekaj. Claude uściskał mnie już po strzelaninie. Więc przypuszczam, że zapach wróża trzeba pominąć. - Zapach wróża - powtórzył Eric. Jego źrenice naprawdę się rozszerzyły. - Chodź do mnie, Sookie. Ojojoj! Chyba znów przesadziłam ze szczerością. - Nie - odparłam. - Powiedziałam ci to, czego chciałeś, a ty spełniłeś moją prośbę, więc teraz wrócisz do Shreveport, a mnie pozwolisz się trochę przespać. Pamiętasz? Wskazałam zabandażowane ramię. - A potem znowu przyjadę do ciebie - odrzekł Eric i... klęknął przede mną. Przylgnął do moich nóg i pochylił głowę tak, że znalazła się przy mojej szyi. Wciągnął powietrze, zatrzymał je, po czym zrobił wydech. Z całych sił powstrzymałam się przed nerwowym chichotem, jego zachowanie bowiem ogromnie mi przypominało palenie marihuany.
- Śmierdzisz - ocenił Eric, a ja cała zesztywniałam. Śmierdzisz zmiennokształtnym, wilkołakiem i wróżem. Mieszanką zapachów różnych istot. Trwałam w bezruchu. Wargi Erica znajdowały się dwa milimetry od mojego ucha. - Powinienem po prostu ugryźć cię i zakończyć to wszystko? - spytał szeptem. - Nigdy więcej nie myślałbym o tobie. Myślenie o tobie to drażniący nawyk i chciałbym się go pozbyć. A może powinienem zacząć cię podniecać i sprawdzić, czy seks z tobą był naprawdę tak doskonały, że nigdy nie miałem lepszego? Wolałabym nie głosować, czy to ostatnie stwierdzenie jest prawdziwe. Odchrząknęłam. - Ericu - powiedziałam nieco chrypliwie - musimy o czymś porozmawiać. - Nie. Nie. Nie - odrzekł. Przy każdym słowie jego wargi muskały moją skórę. Zerknęłam ponad jego ramieniem w okno. - Ericu - wydyszałam - ktoś nas obserwuje. - Gdzie? Jego poza nie zmieniła się, tyle że wampir zmienił nastawienie z jawnie niebezpiecznego dla mnie w niebezpieczne dla kogoś innego. Ponieważ dzisiejsza sytuacja (ktoś za oknem) wydawała się niesamowicie podobna do nocy, której podpalono mój dom, i ponieważ wówczas podglądaczem okazał się Bill, liczyłam teraz na to samo. Może Bill jest zazdrosny, ciekawski albo tylko sprawdza, czy nic mi nie jest. Jeśli intruz jest człowiekiem, mogłabym odczytać jego myśli i dowiedzieć się, z kim mamy do czynienia lub - przynajmniej - co ten ktoś zamierza. A jeżeli podglądał nas wampir, powinnam odkryć, że nie jestem w stanie tego zrobić.
- To wampir - oszacowałam i powiadomiłam Erica najciszej, jak potrafiłam, a on objął mnie i przyciągnął do siebie. - Masz tyle kłopotów - zauważył, choć wcale nie wydawał się rozgniewany. Był raczej podekscytowany. Bo Eric uwielbiał działać. Do tej pory zyskałam już pewność, że za oknem nie czai się Bill, który zresztą bez wątpienia szybko by się ujawnił. A Charles przypuszczalnie ciężko pracował w „Merlotcie", przyrządzając daiquiri. Czyli że nie potrafiłam wskazać miejsca pobytu tylko jednego wampira spośród tych mieszkających w okolicy. - Mickey - sapnęłam i chwyciłam palcami koszulę Erica. - Salome wykonała ruch szybciej, niż sądziłem - mruknął spokojnie. - Przypuszczam, że jest zbyt rozzłoszczony, by jej posłuchać. Nigdy tu nie był, zgadza się? - Zgadza. Dzięki Bogu! - Więc nie może wejść. - Ale może wybić okno - jęknęłam, równocześnie słysząc brzęk szkła na lewo od nas. Mickey wrzucił kamień wielki jak pięść, który - ku mojemu przerażeniu - trafił Erica prosto w głowę. Wampir upadł jak... no cóż, jak kamień właśnie. Leżał nieruchomo. Ciemna krew spłynęła z głębokiego przecięcia na jego skroni. Skoczyłam na równe nogi, przerażona widokiem potężnego Erica, który najwyraźniej był zupełnie zamroczony. - Zaproś mnie - rozkazał mi Mickey. Stał tuż za rozbitym oknem. Jego twarz, biała i gniewnie wykrzywiona, lśniła w ulewie. Czarne włosy przylgnęły do czaszki. - Oczywiście, że nie - odburknęłam, klękając obok Erica, który właśnie zamrugał, więc poczułam wielką ulgę.
Oczywiście, po takim uderzeniu nie mógł umrzeć, a jednak każdego by przeraził widok kogoś trafionego tak mocno - nieumarłego czy człowieka. Eric spadł do przodu z fotela, który stał ustawiony oparciem do okna, więc teraz Mickey go nie widział. Ja natomiast, niestety, widziałam, kogo Mickey trzyma jedną ręką - Tarę. Moja przyjaciółka była niemal równie blada. Poza tym, ten drań stłukł ją na kwaśne jabłko! Krew ciekła jej z kącika ust. Chudy wampir bezlitośnie ściskał jej ramię. - Zabiję ją, jeśli mnie nie wpuścisz - oznajmił i dla udowodnienia, że jest do tego zdolny, chwycił w obie ręce szyję mojej przyjaciółki i zaczął je zaciskać. Akurat uderzył piorun i błyskawica oświetliła rozpacz na twarzy Tary, która walczyła, słabo drapiąc ramiona napastnika. Mickey uśmiechał się, całkowicie obnażając kły. Jeśli go wpuszczę, zabije nas wszystkich, jeżeli nie, będę obserwowała, jak zabija moją przyjaciółkę. Poczułam, że Eric łapie mnie za ramię. - Zrób to - poleciłam mu, nie odrywając wzroku od Mickeya. Eric ugryzł mnie, więc bolało jak cholera. Wcale nie próbował być delikatny. Desperacko chciał przyspieszyć gojenie rany na skroni. Szybko musiałam zapomnieć o bólu. Usilnie starałam się zachować kamienne oblicze, po chwili jednak uświadomiłam sobie, że nikt tego ode mnie nie wymaga - miałam wszak świetny powód do gniewu i mogłam przecież wyglądać na wytrąconą z równowagi. - Puść ją! - krzyknęłam do Mickeya, usiłując zyskać kilka cennych sekund. Zastanawiałam się, co pomyślą sąsiedzi, jeśli usłyszą hałas, i modliłam się, żeby nikt z nich nie wpadł na pomysł
sprawdzenia, co się u mnie dzieje. Bałabym się nawet o funkcjonariuszy policji, gdyby postanowili wkroczyć. Bon Temps, w przeciwieństwie do policji wielkomiejskich, nie zatrudniało nieumarłych policjantów, aby radzili sobie z łamiącymi prawo wampirami. - Zostawię ją w spokoju, kiedy wpuścisz mnie do swojego domu! - odwrzasnął Mickey. Na zewnątrz, w deszczu, wyglądał jak jakiś demon. - Jak się miewa twój wampir? - Wciąż nieprzytomny - skłamałam. - Strasznie go zraniłeś. - Wcale nie musiałam się szczególnie wysilać, by głos mi się załamał i brzmiał tak, jakbym miała się zaraz rozpłakać. - Widzę jego głowę - lamentowałam, patrząc na Erica, który ciągle ssał moją krew, łakomie jak głodne niemowlę. Rana na jego głowie zasklepiała się na moich oczach. Obserwowałam już przedtem, jak szybko goją się wampirze obrażenia, za każdym razem jednak ten widok mnie zadziwiał. - Nawet nie otwiera oczu - dodałam z rozpaczą i właśnie wówczas błysnęły wpatrzone we mnie niebieskie oczy wampira. Nie wiedziałam, czy proces regeneracji już się zakończył, nie mogłam jednak biernie przyglądać się, jak Mickey dusi Tarę. - Jeszcze nie - uprzedził mnie ostro Eric, tyle że ja już zdążyłam zaprosić Mickeya. - Kurczę - mruknęłam i w tym samym momencie wampir wślizgnął się przez okno dziwnie giętkim ruchem. Niedbale odkopnął na bok rozbite szkło, jak gdyby akurat jego nie mogło skaleczyć. Za sobą ciągnął Tarę, chociaż na szczęście teraz trzymał ją za ramię, nie za szyję. W środku upuścił ją na podłogę, gdzie przez okno kapały na nią krople deszczu. Z drugiej strony, Tara była tak przemoczona, że chyba nie mogła już być bardziej mokra. Nie byłam zresztą
nawet pewna tego, czy w ogóle jest przytomna. Oczy miała zamknięte, twarz straszliwie pokrwawioną, jej siniaki ciemniały w oczach. Stałam bez ruchu, osłabiona z powodu utraty krwi, pamiętałam jednak, by ukryć nadgarstek przed wzrokiem intruza, więc położyłam rękę na oparciu fotela. Czułam, że Eric zlizuje krew, więc pomyślałam, że powinien za kilka minut być w formie. - Czego chcesz? - spytałam Mickeya. Jak gdybym nie znała odpowiedzi na to pytanie. - Twojej głowy, suko - syknął. Jego szczupła twarz wykrzywiła się z nienawiści, kły były widoczne w całej krasie, białe, lśniące i ostre, zwłaszcza w jaskrawym świetle górnej lampy. - Padnij na kolana, gdy masz przed sobą lepszego od siebie! Zanim zdążyłam zareagować, właściwie nawet zanim zdążyłam mrugnąć, wampir uderzył mnie na odlew i upadłam. Wylądowałam częściowo na kanapie i dopiero z niej zsunęłam się na podłogę. Powietrze uszło ze mnie ze świstem i przez przejmująco długą minutę w ogóle nie mogłam się ruszyć ani nawet odzyskać oddechu. Tymczasem Mickey wskoczył na mnie i usiadł. Zrozumiałam dokładnie jego intencje, kiedy zaczął rozpinać zamek błyskawiczny spodni. - Tylko do tego jesteście wszystkie dobre! - warknął. Pogarda czyniła go jeszcze brzydszym. Dodatkowo usiłował mnie również oczarować, chcąc, by sparaliżował mnie strach. Nagle udało mi się zaczerpnąć powietrza do płuc, zaczęłam oddychać i poczułam cudowną ulgę - mimo okoliczności. Brałam wielkie, gwałtowne hausty powietrza, jakby ktoś nałożył mi maskę tlenową. To była karta atutowa, którą zawsze grali mężczyźni. Miałam już tego powyżej uszu... Miałam już dość strachu przed gwałtem.
- Nie! - wrzasnęłam na niego. - Nie!!! - Wreszcie znów rozjaśniło mi się w głowie i mogłam myśleć. Wreszcie lęk mnie opuścił. - Cofam zaproszenie dla ciebie! - krzyknęłam i teraz Mickey spanikował. Jakaś siła podniosła go ze mnie, tego śmiesznego wampira z rozpiętymi spodniami i, niczym podmuch potężnego wiatru, pchnęła go tyłem ku oknu. Po drodze nadepnął na nieruchome ciało nieszczęsnej Tary. W ostatniej chwili próbował się pochylić, chwycić ją i zabrać ze sobą, ale rzuciłam się przez pomieszczenie i chwyciłam przyjaciółkę za kostki. Na szczęście jej ramiona, które usiłował chwycić wampir, były zbyt śliskie od deszczu, a magiczna siła, która wypychała go z mojego salonu - zbyt silna. Sekundę później Mickey znajdował się znów na dworze. Patrzył przez rozbite okno i wydawał z siebie wściekłe wrzaski. Później popatrzył na wschód, jak gdyby ktoś go wołał, po czym zniknął w mroku. Eric podniósł się. Wyglądał na prawie równie wstrząśniętego jak Mickey. - Myślisz szybciej niż większość istot ludzkich pochwalił mnie cicho, przerywając nagłą ciszę. - Jak się czujesz, Sookie? - Wyciągnął rękę i pomógł mi wstać. - Ja dużo lepiej. Ssałem twoją krew i wcale nie musiałem cię do tego namawiać. Nie musiałem też walczyć z Mickeyem. Ty wykonałaś całą robotę. - Przecież dostałeś kamieniem w głowę - zauważyłam, zadowolona, że znów stoję, chociaż wiedziałam, że powinnam jak najszybciej wezwać pogotowie do Tary. Byłam trochę osłabiona. - Mała cena za tyle przyjemności - rzucił. Wyjął telefon komórkowy, otworzył go i wcisnął numer ostatniej rozmowy. - Salome - powiedział - cieszę się, że odebrałaś. Drań próbował uciec...
Usłyszałam po drugiej stronie radosny śmiech. Zmroził mi krew w żyłach. Ani trochę nie współczułam Mickeyowi, ale nie chciałabym obserwować kary, jaką wymyśliła dla niego jego pani. - Salome go schwyta? - upewniłam się. Eric skinął głową, uśmiechnął się i schował komórkę do kieszeni. - A Salome potrafi zadać większy ból, niż nawet ja potrafię sobie wyobrazić - oznajmił. - Chociaż wyobraźnię mam naprawdę nieograniczoną. - Czyli że jest osóbką, hmm, pomysłową? - Mickey należy do niej. Ona jest jego panią, więc może z nim zrobić wszystko, co jej się żywnie podoba. Mickey nie okazał jej posłuszeństwa, i to mu nie ujdzie bezkarnie. Jeśli ona go przyzywa, on musi się zjawić. - Nie przez telefon, jak sądzę - zażartowałam. Eric popatrzył na mnie błyszczącymi oczyma. - Nie, Salome nie potrzebuje do tego telefonu. Mickey usiłował zbiec, lecz w końcu i tak do niej trafi. Im dłużej będzie się wymigiwał, tym straszliwsze będą jego katusze. Oczywiście - dodał, na wypadek gdyby umknął mi ten szczegół - tak być powinno. - A Pam należy do ciebie, prawda? - spytałam, klękając obok Tary i przykładając palce do jej chłodnej szyi. W tym momencie wolałam nie patrzeć na przyjaciółkę. - Tak - przyznał Eric. - Może odejść, kiedy zechce i dokąd zechce, lecz wróci, gdy powiadomię ją, że potrzebuję jej pomocy. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, ale właściwie miałam to w nosie. Tara z trudem łapała powietrze i pojękiwała. - Obudź się, dziewczyno - poprosiłam. - Taro! Dzwonię po pogotowie. - Nie - zaprzeczyła ostro. - Nie.
No cóż, dzisiejszego wieczoru to słowo padło wiele razy. - Ale jesteś poważnie ranna. - Nie mogę iść do szpitala. Wszyscy się dowiedzą. - Głuptasie, i tak wszyscy dowiedzą się, że ktoś strasznie cię pobił, jeśli nie będziesz mogła pracować przez parę tygodni. - Możesz przyjąć ode mnie trochę krwi - zaoferował się Eric. Patrzył na Tarę bez emocji. - Nie - odparła. - Wolę umrzeć. - To może się zdarzyć - wytknęłam, patrząc jej w oczy. Och, ale już przecież na pewno przyjmowałaś krew od Franklina albo Mickeya. Założyłam sobie, że wymieniali się krwią podczas aktu miłosnego. - Naturalnie, że nie - obruszyła się, zaszokowana. Przerażenie w jej głosie zdumiało mnie. Ja brałam od wampirów krew ilekroć naprawdę jej potrzebowałam. Za pierwszym razem, bez wampirzej krwi naprawdę bym umarła. - W takim razie musisz jechać do szpitala. - Szczerze się martwiłam, że doznała obrażeń wewnętrznych. - Lepiej się nie ruszaj - zaprotestowałam, widząc, jak próbuje się podnieść do pozycji siedzącej. Pan Supersiłacz nie pomógł, co mnie zirytowało, ponieważ byłaby to dla niego drobnostka. W końcu jednak Tara zdołała usiąść i oparła się plecami o ścianę. Przez wybite okno chłodny wiatr wpadał do mieszkania i szarpał firanami na wszystkie strony. Deszcz osłabł do mżawki. Linoleum pod oknem było mokre od wody i krwi, szkło leżało w postaci skrzących się ostrych kawałków, z których część utknęła w wilgotnym ubraniu Tary i jej skórze.
- Taro, posłuchaj mnie - powiedział Eric. Podniosła na niego wzrok. Ponieważ nad nią jarzyła się świetlówka, musiała zmrużyć oczy. Pomyślałam, że dziewczyna wygląda naprawdę żałośnie, lecz Eric chyba wcale tak nie uważał, bo nie miał dla niej litości. - Swoją chciwością i egoizmem naraziłaś moją... bliską mi osobę, Sookie, na niebezpieczeństwo. Uważasz się rzekomo za jej przyjaciółkę, ale nie potwierdzasz tych emocji własnym zachowaniem. Czy Tara nie pożyczyła mi kostiumu, gdy go potrzebowałam?! Czy nie pożyczyła mi auta, gdy moje się spaliło? Czy nie wsparła mnie przy różnych innych okazjach, kiedy potrzebowałam pomocy? - Ericu, to nie jest twoja sprawa - upomniałam go. - Zadzwoniłaś do mnie i poprosiłaś o wstawiennictwo, więc to jest moja sprawa. Zatelefonowałem do Salome i poinformowałem ją, co jej syn wyrabia, a ona wezwała go do siebie i wymyśliła dla niego karę. Czy nie tego pragnęłaś? - Tak - powiedziałam, wstyd się przyznać, że ponurym tonem. - W takim razie zamierzam wyjaśnić Tarze mój punkt widzenia. - Znów na nią spojrzał. - Rozumiesz mnie, dziewczyno? Tara z wysiłkiem pokiwała głową. Sińce na jej twarzy i szyi wciąż jakby z każdą minutą ciemniały. - Położę ci na szyję trochę lodu - powiedziałam i pobiegłam do kuchni, by wyjąć kostki lodu z plastikowych tacek i wrzucić do foliowej torebki. Nie chciałam słuchać, jak Eric ruga moją przyjaciółką. Wyglądała na taką biedulkę. Kiedy wróciłam niecałą minutę później, okazało się, że Eric skończył już swoją tyradę. Tara dotykała ostrożnie szyi. Wzięła ode mnie torebkę z lodem i przyłożyła do obolałego
miejsca. Podczas gdy ja pochylałam się nad nią, zatroskana i przestraszona, Eric ponownie wyjął komórkę. Drżałam z niepokoju. - Potrzebujesz lekarza - naciskałam na nią. - Nie - odparła. Popatrzyłam na Erica, który właśnie kończył rozmowę telefoniczną. Był przecież wampirem, a więc specjalistą od urazów. - Wykuruje się bez jazdy do szpitala - oznajmił zwięźle. Słysząc jego obojętny ton, poczułam dreszcz na plecach. Akurat kiedy zaczęłam myśleć, że przyzwyczaiłam się do zachowania wampirów, nieumarli pokazali swe prawdziwe oblicze i przypomnieli mi, że są jednak przedstawicielami innej rasy. A może zmieniły ich ostatnie stulecia - dekady pozbywania się ludzi w dowolny sposób, lata brania wszystkiego, czego pragnęli, i ciągłe wytrzymywanie dychotomii, czyli faktu, że są równocześnie najpotężniejszymi na ziemi istotami w nocy, a w świetle dziennym są delikatni i bezbronni. - Ale czy nie zostaną jej jakieś trwałe uszkodzenia? Takie, na które lekarze mogliby coś poradzić, gdyby trafiła do nich szybko? - Jestem naprawdę pewien, że na szyi ma jedynie siniaki. Prawdopodobnie w wyniku pobicia ma złamane kilka żeber, być może straciła kilka zębów. Wiesz, że Mickey, jeśli tylko by chciał, łatwo mógłby jej złamać szczękę albo skręcić kark. Przypuszczalnie, kiedy ją tu sprowadził, pragnął, żeby mogła z tobą rozmawiać, więc nad sobą zapanował. Liczył na to, że wpadniesz w panikę i pozwolisz mu wejść. I to mu się udało, nie sądził jednak, że potrafisz zebrać myśli tak szybko. Gdybym był na jego miejscu, zaraz po wejściu zająłbym się twoją twarzą, żebyś nie mogła cofnąć zaproszenia. Ta możliwość nie przyszła mi wcześniej do głowy, więc pobladłam.
- Kiedy cię uderzył, sądziłem, że właśnie o to mu chodzi dorzucił Eric beznamiętnie. Usłyszałam już dość. Wepchnęłam mu w ręce miotłę i szufelkę. Popatrzył na nie jak na jakieś starożytne przedmioty, których przeznaczenia nie potrafił pojąć. - Zamiataj - poleciłam mu. Wzięłam wilgotną gąbkę i zaczęłam obmywać moją przyjaciółkę z krwi i brudu. Nie wiedziałam, jak dużo z naszej rozmowy Tara zrozumiała, ale oczy miała otwarte, a usta zamknięte, więc może naprawdę słuchała. A może tylko walczyła z bólem. Eric na próbę poruszył szczotką i rzeczywiście zaczął powoli zmiatać szkło na szufelkę, którą ułożył sobie pośrodku podłogi. Oczywiście, gdy pchał, szufelka się odsuwała. Nachmurzył się. Nareszcie odkryłam, że Eric jest w czymś kiepski. - Możesz stanąć? - spytałam Tarę. Skupiła wzrok na mojej twarzy i bardzo nieznacznie skinęła głową. Przycupnęłam i wzięłam ją za ręce. Powoli i ciężko podciągnęła kolana, po czym odepchnęła się, podczas gdy ja ciągnęłam ją do pionu. Chociaż szyba popękała przeważnie na duże części, to, kiedy Tara wstawała, z jej ubrania osypało się trochę mniejszych kawałków szkła. Zerknęłam na Erica, sprawdzając, czy wie, że powinien je zamieść. Zacisnął usta. Starałam się objąć Tarę wpół i pomóc jej dojść do sypialni, ale rana ramienia rwała mnie boleśnie, więc się wzdrygnęłam. Eric rzucił szufelkę, podniósł Tarę jednym płynnym ruchem i położył ją na kanapie zamiast na moim łóżku. Otworzyłam usta, zamierzając zaprotestować, wtedy jednak popatrzył na mnie twardo. Zrezygnowałam. Poszłam do kuchni, przyniosłam jedną z wykupionych w aptece tabletek przeciwbólowych i kazałam przyjaciółce ją połknąć,
co wymagało nieco perswazji. Lekarstwo chyba zadziałało, a może po prostu Tara nie chciała już patrzeć na Erica. W każdym razie zamknęła oczy, jej ciało się odprężyło, a oddech stopniowo stawał się coraz regularniejszy i głębszy. Wampir wręczył mi miotłę z triumfalnym uśmiechem. Skoro on zaniósł na łóżko Tarę, ja powinnam przejąć jego zadanie. Z powodu uszkodzonego ramienia praca szła mi dość nieskładnie, ale wreszcie skończyłam zamiatać i wrzuciłam resztki szyby do worka na śmieci. Nagle Eric skierował się do drzwi. Nie słyszałam, czy ktoś przyjechał, ale Eric otworzył drzwi, jeszcze zanim Bill zdążył zastukać. Domyśliłam się, że ten ostatni telefon Eric wykonał właśnie do Comptona. Miało to sens, bo przecież Bill mieszkał w lennie Erica, czy jak tam nieumarli określali swoje terytoria. Eric potrzebował pomocy, a wasal (czy coś) był zobowiązany jej udzielić. Tak czy owak, Bill niósł wielki kawał sklejki, młotek i pudełko z gwoździami. - Wejdź - powiedziałam, kiedy zatrzymał się w progu. Wampiry bez słowa zabrały się za zabijanie okna sklejką. Jeśli wyznam, że czułam się niezręcznie, będzie to duże niedopowiedzenie, chociaż, dzięki zdarzeniom, do których doszło tego wieczoru, nie byłam dziś tak przewrażliwiona na swoim punkcie jak w innej sytuacji. Głównie skupiałam umysł na bolącym ramieniu, stanie Tary i aktualnym miejscu pobytu Mickeya. Poza tym martwiłam się również o inne drobiazgi, na przykład wymianę szyby w oknie domu Sama. No i nurtowało mnie pytanie, czy sąsiedzi słyszeli dostatecznie dużo z naszej „awantury", by postanowili powiadomić policję. Szczerze mówiąc, przypuszczałam, że nie słyszeli. W przeciwnym razie do tej pory ktoś by się tu już zjawił. Gdy Bill i Eric skończyli prowizoryczną naprawę okna, obaj obserwowali, jak ścieram wodę i krew z linoleum. Milczenie zaczęło ciążyć nam trojgu - przynajmniej mnie na
pewno. Ubiegłej nocy poruszyła mnie czułość Billa i jego troska, natomiast dopiero co zdobyta przez Erica wiedza o naszych igraszkach zwiększyła moje zażenowanie do nowego, niebotycznego stopnia. Przebywałam obecnie w jednym pomieszczeniu z dwoma facetami, z których każdy wiedział, że spałam nie tylko z nim, lecz także z tym drugim. Zapragnęłam - niczym postać w kreskówce - wykopać sobie dół w ziemi, położyć się w nim i zamknąć za sobą szczelnie wejście. Żadnemu z wampirów nie potrafiłam spojrzeć w twarz. Jeśli anuluję im obu zaproszenia, bez słowa będą musieli opuścić mój dom; ale biorąc pod uwagę fakt, że naprawdę mi pomogli, na pewno nie postąpiłabym uprzejmie. Wcześniej wprawdzie rozwiązywałam mój problem z nimi dokładnie tą metodą i chociaż kusiło mnie powtórzenie jej - wiedziałam bowiem, że tym samym pozbyłabym się uczucia zakłopotania - tym razem po prostu nie mogłam tego zrobić. Co będzie dalej? Powinnam wywołać kłótnię? Nakrzyczeć na każdego i w ten sposób spróbować rozładować atmosferę. A może szczerze omówić sytuację... O, nie! Oczyma wyobraźni zobaczyłam nagle nas troje kotłujących się na podwójnym łóżku w małej sypialni. Zamiast rozwiązać konflikt przy użyciu pięści albo o nim porozmawiać, moglibyśmy... Nie, nie! Poczułam, że twarz mi płonie i byłam rozdarta pomiędzy na wpół histerycznym rozbawieniem a wstydem, że w ogóle pomyślałam o takim rozwiązaniu. Jason i jego kumpel Hoyt często mówili (w mojej obecności), że każdy facet marzy o miłości fizycznej z dwiema babeczkami naraz. Chcąc potwierdzenia tej teorii, czasem czytałam w myślach innym, przypadkowym mężczyznom przychodzącym do baru, nie miałam więc cienia wątpliwości, że jest prawdziwa. Z pewnością wolno mi było
delektować się podobną fantazją? Zachichotałam histerycznie, wyraźnie zaskakując tym oba wampiry. - To takie zabawne? - spytał Bill. Wskazał na przesłaniającą okno sklejkę, na leżącą Tarę, na moje obandażowane ramię. Nie wycelował za to ani w Erica, ani w siebie. Roześmiałam się głośno. Eric uniósł brew. - My jesteśmy zabawni? Kiwnęłam głową. Pomyślałam: zamiast konkursu kulinarnego będziemy mieć turniej popisów erotycznych. Zamiast zawodów wędkarskich zorganizujmy pokaz umiejętności.... Wygłupiałam się, przynajmniej częściowo ze zmęczenia i stresu, a także dlatego że straciłam dużo krwi. Patrząc na miny Erica i Billa, zachichotałam jeszcze głośniej. Obaj wyglądali na niemal identycznie poirytowanych. - Sookie - mruknął Eric - nie skończyliśmy naszej dyskusji. - Ależ tak, skończyliśmy - odparłam, choć wciąż się uśmiechałam. - Poprosiłam cię o przysługę, którą miało być uwolnienie Tary z okropnego związku z Mickeyem. W zamian, na twoją prośbę, opowiedziałam ci, co działo się w okresie, kiedy straciłeś pamięć. Jesteśmy kwita. Przysługa za przysługę. Koniec. Bill patrzył to na Erica, to na mnie. Teraz wiedział, że Eric wie to, co wiedziałam ja.... Na myśl o tym znów się zaśmiałam, jednak chwilę później cała ta radość gdzieś uleciała. Byłam jak sflaczały balon, nie ma co. - Dobranoc, wam obu - powiedziałam. - Wybacz, Ericu, że dostałeś kamieniem w głowę, i dzięki za wszystko, co dziś zrobiłeś dla mnie. Billu, dziękuję, że zjawiłeś się o tak później porze ze sklejką i gwoździami do naprawy okna. Doceniam to, nawet jeśli nie mogłeś odmówić Ericowi.
W zwykłych okolicznościach... o ile w przypadku wampirów istnieją takie okoliczności... obu bym uściskała, ale teraz taki gest wydawał mi się dziwaczny. - Ciii - szepnęłam. - Muszę położyć się do łóżka. Jestem wyczerpana. - Czy jeden z nas nie powinien zostać dziś z tobą? - spytał Bill. Gdybym odpowiedziała na to pytanie twierdząco i musiałabym wybrać, który z nich ma ze mną zostać tej nocy, zdecydowałabym się na towarzystwo Billa - jeżeli oczywiście mogłabym liczyć na to, że Bill nie będzie natarczywy i potraktuje mnie z tą samą delikatnością co ubiegłej nocy w szpitalu. Kiedy człowiek jest przygnębiony i obolały, najlepsze, co można mu ofiarować, to czuła opieka i troska. Ale dziś wieczorem wolałam nie wybierać pomiędzy wampirami. - Nic mi nie będzie - odrzekłam. - Eric zapewnił mnie, że Salome błyskawicznie dopadnie Mickeya, a ja nie potrzebuję niczego bardziej niż snu. Byłabym wdzięczna, , gdybyście obaj teraz stąd wyszli. Przez długie sekundy sądziłam, że odmówią i spróbują o mnie zawalczyć. Ale Eric po prostu pocałował mnie w czoło i wyszedł, a i Bill nie chciał być gorszy, więc musnął moje wargi swoimi i również się pożegnał. Po ich wyjściu delektowałam się samotnością. To znaczy, naturalnie, nie byłam zupełnie sama. Tara spała na kanapie. Sprawdziłam, czy jest jej wygodnie, zdjęłam jej buty i przykryłam ją kocem, a potem położyłam się do łóżka.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Spałam wiele, wiele godzin. Kiedy się obudziłam, mojej przyjaciółki nie było. Poczułam ukłucie paniki, aż zdałam sobie sprawę, że starannie złożyła koc, umyła twarz w łazience (pozostał po niej mokry ręcznik) i włożyła buty. Znalazłam też karteczkę od niej, a raczej zapisek na starej kopercie, w której trzymałam spisy produktów, które muszę nabyć. Tara napisała: „Zadzwonię do ciebie później. T". Hmm, dość lapidarna wiadomość, która niezbyt świadczyła o siostrzanej miłości. Zrobiło mi się trochę smutno. Przypuszczałam chyba, że Tara będzie mnie przez jakiś czas uwielbiała i okazywała mi wdzięczność. Ale może po prostu się wstydziła. Mam dni, kiedy myślę, oraz dni jałowe. Dziś ewidentnie wziął górę ten drugi przypadek. Ramię znacznie mniej mnie bolało, więc postanowiłam pojechać do Wal - Martu w centrum handlowym w Clarice. Dzięki temu za jednym podejściem kupię wszystko, czego potrzebuję. Poza tym, nie powinnam tam spotkać zbyt wielu znajomych osób, więc nie będę musiała rozmawiać o postrzale. Miło być anonimową osobą w dużym sklepie. Chodziłam powoli wzdłuż rzędów półek i czytałam etykietki na produktach. Kupiłam nawet zasłonkę prysznicową do łazienki w nowym domu. Spędziłam w sklepie trochę czasu, lecz wyszłam z niego ze wszystkim, co spisałam na liście. Kiedy przekładałam torby z koszyka do samochodu, starałam się podnosić je zdrową ręką. Bardzo z siebie zadowolona wróciłam do bliźniaka przy Berry Street. Na podjeździe stała półciężarówka z kwiaciarni w Bon Temps. Każdej kobiecie na taki widok raduje się serce, zatem i ja nie byłam wyjątkiem.
- Mam tu kilka przesyłek - oznajmiła żona Buda Dearborna, Greta. Gretę cechuje podobnie spłaszczona twarz jak męża i jest jak on przysadzista, lecz charakter ma lepszy: jest pogodna i ufna. - Szczęściara z ciebie, Sookie. - Tak, proszę pani, zgadza się - odparłam z odrobiną ironii. Gdy Greta Dearborn pomogła mi wstawić bagaże do domu, zaczęła znosić kwiaty. Tara przysłała mały flakonik ze stokrotkami i goździkami. Bardzo lubię stokrotki, a kolory biały i żółty ładnie się wpasowały w niewielką kuchnię. Na załączonej karteczce przeczytałam jedynie: „Od Tary". Calvin przysłał mały krzew gardenii owinięty w bibułkę z dużą kokardą. Miałam uczucie, że przerósł już plastikową doniczkę i trzeba go będzie posadzić w ogrodzie natychmiast, kiedy minie niebezpieczeństwo przymrozków. Wrażenie zrobiła na mnie przemyślność prezentu, ponieważ krzew gardenii latami przesycał wonią dziedziniec przed moim domem. Ponieważ Norris zapewne składał zlecenie telefonicznie, bilecik był konwencjonalny i widniał na nim napis: „Myślę o tobie - Calvin". Pam przysłała bukiet mieszany wraz z wizytówką, na której napisała: „Nie daj się nigdy więcej postrzelić. Banda z »Fangtasii«". Rozśmieszyła mnie. Bezwiednie pomyślałam o wysłaniu podziękowań, ale niestety, nie przywiozłam z domu papeterii. Podjadę do apteki i kupię kartki. Co dziwne, w śródmiejskiej aptece jest sklepik z kartkami, w którym można również od razu je wysłać, korzystając z pośrednictwa firmy kurierskiej UPS. Ot, taki urok naszego Bon Temps. Odłożyłam zakupy, niezdarnie zawiesiłam zasłonkę prysznicową i przygotowałam się do pracy.
Wchodząc drzwiami dla personelu, jako pierwszą zobaczyłam Sweetie Des Arts. Była w fartuchu i niosła stos ścierek kuchennych. - Trudno cię zabić - zauważyła. - Jakie to uczucie? - W porządku - bąknęłam. Odniosłam wrażenie, że Sweetie czeka, aż jej podziękuję za tę miłą uwagę. - Słyszałam, że uchyliłaś się w ostatniej chwili - ciągnęła. - Jak to możliwe? Usłyszałaś coś? - Właściwie nie - odparłam. W tym momencie Sam wyszedł z biura. Szedł o lasce, kuśtykał i patrzył wilkiem. Na pewno nie chciałam wyjaśniać Sweetie mojego małego dziwactwa w obecności Merlotte'a, toteż rzuciłam: - Najwyraźniej po prostu miałam przeczucie. Wzruszyłam ramionami, co okazało się nadspodziewanie bolesne. Sweetie potrząsnęła głową i odeszła przez bar z powrotem do kuchni. Sam kiwnął głową w stronę biura, zapraszając mnie do środka, a ja z zamierającym sercem podążyłam za nim. Gdy weszliśmy, zamknął drzwi. - Co robiłaś, gdy do ciebie strzelano? - spytał. Oczy błyszczały mu z gniewu. Nie uważałam, że ponoszę winę za to, co mi się przydarzyło. Stałam naprzeciwko mojego szefa i patrzyłam mu prosto w twarz. - Akurat wypożyczyłam książki z biblioteki - odrzekłam przez zaciśnięte zęby. - Więc dlaczego snajper uznał cię za istotę zmiennokształtną? - Nie mam zielonego pojęcia. - Ktoś ci towarzyszył?
- Nie, wracałam właśnie od Calvina i... - W tym momencie urwałam, bo przypomniałam sobie wcześniejsze rozważania. - Słuchaj, kto potrafi wyczuć zapach zmiennokształtnego? - spytałam powoli. - Chyba tylko inny zmiennokształtny, prawda? Albo potomek zmiennokształtnego. Albo wampir. W każdym razie istota nadnaturalna. - Ale w okolicy nie pojawili się przecież ostatnio żadni nowi zmiennokształtni. - Byłeś obejrzeć miejsce, z którego prawdopodobnie strzelał do ciebie snajper? Obwąchałeś je? - Nie, bo, jak wiesz, leżałem wówczas na ziemi z roztrzaskaną nogą. - Cóż, może jeszcze teraz coś byś wyczuł. Sam popatrzył z wahaniem na nogę. - Pada wprawdzie deszcz, ale może rzeczywiście warto spróbować - poddał się. - Powinienem dawno pomyśleć o tym sam. Dobrze, dziś wieczorem po pracy. - Brzmi jak randka - zauważyłam nonszalancko, kiedy opadł na skrzypiące krzesło. Włożyłam torebkę do pustej szuflady w biurku i poszłam obsłużyć swój rewir. Charles był bardzo zajęty, więc tylko skinął mi głową i posłał uśmiech, po czym znowu skoncentrował się na poziomie piwa, które nalewał do dzbana z kurka. Jedna z naszych stałych klientek, która lubiła sobie wypić, Jane Bodehouse, siedziała przy barze i wpatrywała się w Charlesa, co wampira bynajmniej nie krępowało. Widziałam, że sytuacja w barze wróciła do normy - nowy barman dobrze wtopił się w tło. Pracowałam mniej więcej godzinę, kiedy wszedł mój brat wraz z przytuloną do niego Crystal. Chyba nigdy wcześniej nie wyglądał na tak szczęśliwego jak dziś. Podniecało go
nowe życie i bardzo cieszyło towarzystwo panny Norris. Zastanawiałam się, jak długo potrwa ta idylla. Tak czy owak, w chwili obecnej Crystal czuła najwyraźniej mniej więcej to samo co Jason. Powiedziała mi, że Calvin nazajutrz wychodzi ze szpitala i wraca do domu, w Hotshot. Pamiętałam, aby za jej pośrednictwem podziękować za krzew, który mi przysłał, i zadeklarowałam się, że przygotuję jakiś posiłek dla Calvina z okazji jego powrotu. Crystal była raczej pewna, że jest w ciąży. Chociaż zazwyczaj nie udaje mi się odczytać niezrozumiałych myśli istot zmiennokształtnych, ta konkretna dotarła do mnie jasno i wyraźnie. Nie pierwszy raz odkryłam, że dziewczyna spotykająca się z Jasonem jest pewna, że uczyniła go tatusiem, i miałam nadzieję, że tym razem - tak jak przedtem - jest to fałszywy alarm. Co prawda, nie miałam nic przeciwko Crystal... No cóż, skłamałabym... Oczywiście, że miałam coś przeciwko niej. Crystal była członkinią społeczności Hotshot i nigdy nią być nie przestanie. Nie chciałam, żeby moi bratankowie dorastali w tej dziwnej małej wspólnocie, niedaleko tętniącego magią skrzyżowania dróg, które stanowiło centrum osady. Crystal na razie nie poinformowała Jasona, że spóźnia jej się okres, postanawiając nie wyznać sekretu do czasu, aż zyska absolutną pewność. Aprobowałam jej wybór. Powoli popijała piwo, Jason natomiast opróżnił już dwa kufle. Potem wybierali się do kina w Clarice. W drodze do wyjścia brat uściskał mnie, a ja tymczasem podawałam drinki grupce przedstawicieli prawa. Alcee Beck, Bud Dearborn, Andy Bellefleur, Kevin Pryor i Kenya Jones, oraz nowa miłość Arlene, detektyw z wydziału do spraw podpaleń, Dennis Pettibone, tłoczyli się przy dwóch stolikach zsuniętych razem w narożniku. Byli z nimi dwaj nieznani mi mężczyźni, lecz
bez trudu odkryłam, że obaj również są gliniarzami, w dodatku z jakichś oddziałów specjalnych. Arlene pewnie chciałaby ich obsłużyć, ale siedzieli w samym środku mojego rewiru i na dodatek wyraźnie rozprawiali o czymś ważnym. Kiedy podeszłam przyjąć zamówienie, wszyscy ucichli i dopiero po moim odejściu podjęli przerwaną rozmowę. Nieszczególnie mnie interesowało, o czym mówią, ponieważ doskonale wiedziałam, o czym myślą. Większość z nich świetnie zdawała sobie sprawę z moich możliwości, ale... no cóż, zapomnieli o nich. Zwłaszcza Alcee'a Becka zazwyczaj śmiertelnie przerażały moje umiejętności telepatyczne, lecz nawet on wydawał się dziś całkiem ich nieświadomy, chociaż nieraz mu zademonstrowałam skutki. To samo można powiedzieć o Andym Bellefleurze. - Co tam knują nasi drodzy przedstawiciele organów ścigania na naradzie w rogu? - zaciekawił się Charles. Jane dopiero co odeszła chwiejnym krokiem do toalety, więc pirat chwilowo był sam przy barze. - Niech no zobaczę - odparłam i zamknęłam oczy, żeby lepiej się skoncentrować. - No cóż, myślą o zorganizowaniu dziś wieczorem polowania na snajpera na innym parkingu, a poza tym są przekonani, że podpalenie mojego domu miało związek ze strzelaniną i że z całą sprawą jest jakoś powiązana także śmierć Jeffa Marriota. Zastanawiają się nawet, czy i zniknięcia Debbie Pelt nie wrzucić do tego wora z przestępstwami, ponieważ dziewczynę ostatnio widziano, jak tankowała na najbliższej Bon Temps stacji benzynowej przy autostradzie międzystanowej. A mój brat, Jason, parę tygodni temu także zaginął. Może i jego chwilowa nieobecność w mieście jest również elementem układanki, kto wie?!
Potrząsnęłam głową i otworzyłam oczy. Charles był zaskakująco blisko mnie. Jego jedyne widoczne oko, prawe, patrzyło intensywnie w moje lewe. - Masz bardzo niezwykły dar, młoda kobieto - oświadczył po chwili. - A mój ostatni pracodawca kolekcjonował niezwykłości... - Dla kogo pracowałeś, zanim zjawiłeś się na terytorium Erica? - zainteresowałam się. Charles odwrócił się po butelkę Jacka Danielsa. - Dla króla Missisipi - odparł. Poczułam, że tracę grunt pod nogami. - Dlaczego opuściłeś Missisipi i przyjechałeś tutaj? naciskałam, ignorując nawoływania ze stolika oddalonego ode mnie o jakieś półtora metra. Król Missisipi, Russell Edgington, poznał mnie jako przyjaciółkę Alcide'a, lecz nie wiedział o moich zdolnościach telepatycznych, z powodu których od czasu do czasu zatrudniały mnie do jakichś zadań wampiry. Istniała całkiem realna możliwość, że Edgington chowa do mnie urazę. Billa przetrzymywano właśnie w dawnych stajniach za posiadłością króla, gdzie mojego wampira torturowała Lorena, jego „stworzycielka" sprzed stu czterdziestu lat. Bill uciekł, a Lorena... zmarła. Może Russell Edgington nie wiedział, że byłam czynnikiem sprawczym tych zdarzeń. Równie dobrze jednak świetnie mógł sobie z tego zdawać sprawę. - Zmęczył mnie sposób działania Russella - obwieścił dostojnie jaśnie pan Charles. - Nie podzielam jego orientacji seksualnej, a ciągłe przebywanie wśród perwersji szybko męczy. Cóż, to prawda, Edgington lubił otaczać się mężczyznami. W jego domu mieszkało ich wielu, łącznie z jego ulubionym człowiekiem i stałym towarzyszem, Talbotem.
Możliwe, że Charles przebywał w budynku podczas moich odwiedzin, chociaż wtedy go nie zauważyłam. Owej nocy dotarłam tam naprawdę poważnie ranna. Nie widziałam wszystkich mieszkańców rezydencji, a spośród tych, których spotkałam, nie zapamiętałam zbyt wielu. Odkryłam, że barman wciąż utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy. Wampiry, które żyły długo, doskonale odgadywały ludzkie emocje, toteż zadałam sobie pytanie, co Charles Twining odczytuje z wyrazu mojej twarzy i zachowania. Była to jedna z tych rzadkich chwil, w których żałuję, że jednak nie potrafię zajrzeć w umysły nieumarłych. Zastanowiło mnie pytanie, czy Eric zna przeszłość Charlesa. Chybaby go nie przyjął do pracy bez sprawdzenia faktów, co? Eric był wszak wampirem roztropnym. Widział historie, jakich nawet nie potrafiłabym sobie wyobrazić, i wyszedł cało z licznych opresji właśnie dzięki cechującej go ostrożności. W końcu odwróciłam się do niecierpliwych dekarzy, którzy od kilku minut usiłowali mnie przywołać, ponieważ chcieli zamówić kolejne dzbany z piwem. Przez resztę wieczoru unikałam rozmowy z naszym nowym barmanem. Ciekawe, czemu powiedział mi o sobie tak dużo. Albo chciał mnie powiadomić, że bacznie mi się przygląda, albo rzeczywiście nie miał bladego pojęcia o moim niedawnym pobycie w Missisipi. Musiałam starannie przemyśleć te wszystkie fakty. Wreszcie skończyłam pracę. Czekał mnie jeszcze telefon do syna Jane, żeby przyjechał po zaprawioną matkę, ale nie było w tym nic nowego. Nasz pirat pracował naprawdę szybko i ani razu się nie pomylił, a do wszystkich klientów przemawiał uprzejmie, gdy spełniał ich prośby. Słoik na napiwki wyglądał na dobrze zapełniony. Bill przyjechał po swego lokatora akurat kiedy zamykaliśmy. Chciałam zamienić z nim słówko na osobności,
ale Twining od razu do niego podszedł, więc nie miałam okazji. Compton obrzucił mnie tylko zastanawiającym spojrzeniem, po czym obaj wyszli. I tak nie byłam pewna, co bym mu chciała powiedzieć. Uspokoiłam się trochę, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że Bill spotkał przecież najgorszych pracowników Russella Edgingtona, ponieważ go torturowali. Skoro więc Bill nie znał Charlesa Twininga, prawdopodobnie barman nie ma nic na sumieniu. Sam był gotów na „nasze węszenie". Na dworze było zimno i jasno, na nocnym niebie błyszczały gwiazdy. Merlotte nosił grubą kurtkę, a ja włożyłam mój ładny czerwony płaszcz. Miałam dopasowane kolorem rękawiczki i czapkę, które teraz się przydały. Chociaż wiosna z każdym dniem zbliżała się wielkimi krokami, zima na pewno jeszcze z nami nie skończyła. W barze nie został już nikt oprócz nas. Parking również był pusty - z wyjątkiem samochodu Jane. Wszystko, co nie znajdowało się w blasku reflektorów, wydawało się mroczniejsze. Z oddali dotarło do mnie szczekanie psa. Sam przemieszczał się ostrożnie o kulach, radząc sobie jakoś z nierównym podłożem parkingu. - Muszę się zmienić - powiedział i bynajmniej nie miał na myśli swojego charakteru. - Co po przemianie stanie się z twoją nogą? - Sprawdźmy. Sam był pełnokrwistym zmiennokształtnym. Potrafił przybierać postać zwierzęcia nawet wówczas, kiedy księżyc nie był w pełni, chociaż - jak mi się zwierzył - efekty bywały różnorakie. Umiał się przemienić nie tylko w psa, psy jednak lubił najbardziej, szczególnie owczarki collie. Wycofał się za żywopłot przed przyczepą i tam się rozebrał. Mimo nocy widziałam poruszenie w powietrzu, co sygnalizowało, że Sama spowija magia. Upadł na kolana i
przez chwilę oddychał głęboko, a potem już go nie widziałam, skrył się bowiem wśród gęstych krzewów. Mniej więcej po minucie wybiegł stamtąd rudy posokowiec, a gdy biegł, jego długie uszy poruszały się z boku na bok. Nigdy wcześniej nie widziałam mojego szefa w tej postaci, minęło więc trochę czasu, nim się upewniłam, że to on. Kiedy jednak pies spojrzał na mnie, wiedziałam, że myśli jak Sam. - Chodź, Dean - powiedziałam. Nazwałam Sama tym imieniem za pierwszym razem, gdy był psem, bo dopiero później uprzytomniłam sobie, że mam do czynienia z Merlotte'em, który przybrał postać zwierzęcia. Teraz posokowiec biegł przede mną przez parking, kierując się w stronę drzew, wśród których snajper zaczaił się na wychodzącego z lokalu Sama. Obserwowałam ruchy psa. Zwierzę starało się oszczędzać chorą tylną łapę, ale nie utykało jakoś znacząco. W chłodnym lesie nocne niebo było częściowo niewidoczne. Miałam latarkę i włączyłam ją, ale, dziwnym trafem, w jej świetle, na widok otaczających drzew poczułam gęsią skórkę. Posokowiec, czyli Sam, już dotarł do miejsca, w którym zdaniem policji strzelec urządził sobie punkt obserwacyjny. Psu trzęsło się podgardle, gdy pochylał głowę i węszył, zbierając liczne zapachy i interpretując je. Trzymałam się z dala i czułam bezużyteczna. Nagle Dean popatrzył na mnie i oznajmił: „Hau!", po czym ruszył w stronę parkingu. Uznałam, że dowiedział się tyle, ile zdołał. Tak jak ustaliliśmy wcześniej, zapakowałam Deana do malibu i zabrałam do kolejnej kryjówki snajpera, czyli za budynki naprzeciwko „Sonic", skąd drań zastrzelił pewnej nocy biedną Heather Kinman. Skręciłam w pasaż za starymi sklepami i zaparkowałam z tyłu pralni chemicznej „U Patsy", która przeniosła się już piętnaście lat temu do nowego i znacznie bardziej wygodniejszego budynku w innym miejscu.
Pomiędzy pralnią a rozpadającym się, od dawna pustym sklepem „Louisiana Feed and Seed" znajdowała się wąska szczelina, przez którą było widać „Sonic"; tę restaurację dla zmotoryzowanych zamykano na noc, lecz teraz w lokalu wciąż paliło się światło. Ponieważ „Sonic" mieściła się przy głównym trakcie miasta, na ulicy płonęły latarnie, toteż faktycznie widziałam wszystko, czego nie przesłaniały budowle; niestety, również z tego samego powodu okoliczne ciemności pozostawały nieprzeniknione. Znowu posokowiec węszył wokół, okazując szczególne zainteresowanie zarośniętemu zielskiem fragmentowi terenu między dwoma starymi sklepami - pas był tak wąski, że ledwie mogła się w nim zmieścić jedna osoba. Psa wyraźnie zainteresował jakiś konkretny zapach, który wykrył. Ja również byłam przejęta, miałam bowiem nadzieję, że Dean znalazł właśnie coś, na podstawie czego zdołamy stworzyć dowód dla policji. Nagle Dean zaszczekał i uniósł głowę. Patrzył gdzieś obok mnie i najwyraźniej skupiał wzrok na czymś lub na kimś. Niemal niechętnie odwróciłam się i zobaczyłam Andye'go Bellefleura, który stał w miejscu, gdzie pasaż przecinał szczelinę między budynkami. W świetle widziałam tylko twarz policjanta i jego klatkę piersiową. - Jezu Chryste, Andy, ale mnie wystraszyłeś! Gdybym nie obserwowała tak uważnie psa, na pewno bym wyczuła naszego dzielnego funkcjonariusza. Przypomniałam sobie, że cholerna policja miała tej nocy prowadzić cholerną obserwację. - Co tu robisz, Sookie? Skąd masz tego psa? Nie potrafiłam wymyślić żadnej riposty, która zabrzmiałaby przekonująco.
- Sądziłam, że warto sprawdzić, czy szkolony pies potrafi wyczuć jakiś zapach w miejscu, gdzie czaił się snajper odparłam. Dean stał tuż przy moich nogach, dysząc i się śliniąc. - A od kiedy to pracujesz dla gminy? - odparował Andy towarzyskim tonem. - Nie miałem pojęcia, że zatrudniamy cię jako detektywa. No cóż, sytuacja nie wyglądała dla mnie zbyt dobrze. - Andy, jeśli odsuniesz się, ja i pies wrócimy po prostu do mojego auta i odjedziemy, a ty już nie będziesz musiał się na mnie wściekać. Był rzeczywiście bardzo wkurzony i postanowił, że zrobi wszystko, co się da, by wyciągnąć ze mnie odpowiedź na swoje pytanie. Problem polegał na tym, że Andy pragnął, by świat był zwyczajny i zrozumiały, a wszystkie szlaki przetarte i znajome. Ja nie pasowałam do takiego świata i nie kroczyłam po takich szlakach. Potrafiłam czytać mu w myślach, a jego myśli nie bardzo mi się podobały. Zbyt późno uświadomiłam sobie, że podczas narady w barze Bellefleur wypił zbyt wiele drinków. W każdym razie wypił dość, by pozbyć się typowych dla siebie zahamowań. - Nie powinnaś mieszkać w naszym mieście, Sookie oznajmił. - Mam do tego takie samo prawo jak ty, Andy Bellefleur. - Jesteś pomyłką genetyki albo czymś. Twoja babcia była naprawdę sympatyczną kobietą, a ludzie twierdzą, że i za rodziców miałaś dobrych ludzi. Co przydarzyło się tobie i Jasonowi? - Andy, nie sądzę, żeby ze mną czy z Jasonem było coś nie w porządku - odparowałam bez mrugnięcia okiem, lecz jego słowa ukłuły mnie do żywego. - Uważam, że oboje jesteśmy zupełnie normalnymi osobami, ani lepszymi, ani gorszymi niż ty albo Portia.
W tym momencie Andy głośno prychnął. Nagle przyciśnięty do moich nóg posokowiec zacząć wyraźnie drżeć. Usłyszałam też jego ledwie słyszalne warczenie. Ale Dean nie patrzył na Andy'ego; łeb miał zwrócony w zupełnie innym kierunku, ku ciemnej alei. Wyczułam fale mózgowe człowieka. Równocześnie jednak wiedziałam, że nie mamy do czynienia ze zwyczajną istotą ludzką. - Andy - spytałam szeptem, wyrywając policjanta z zadumy. - Masz broń? Nie wiem, czy poczułam się lepiej, gdy wyjął pistolet. - Rzuć to, Bellefleur - polecił rzeczowo głos, który zabrzmiał znajomo. - Bzdura! - zadrwił Andy. - Dlaczego miałbym cię słuchać? - Bo ja mam większą pukawkę - odparł głos chłodno i sarkastycznie. Sekundę później z ciemności wyszła Sweetie Des Arts ze strzelbą. Celowała w detektywa i nie miałam wątpliwości, że jest gotowa strzelić. Wydało mi się, że kości zmieniają mi się w galaretę. - Może stąd znikniesz, Andy Bellefleur? - spytała Sweetie. Miała na sobie kombinezon mechanika i kurtkę, a na rękach rękawiczki. Zupełnie nie wyglądała jak nasza kucharka. - Nie będę się z tobą spierać. Jesteś tylko człowiekiem. Andy potrząsał głową, usiłując zrozumieć. Zauważyłam, że wcale nie opuścił broni. - Gotujesz w barze, prawda? Dlaczego tu jesteś? - Powinieneś znać odpowiedź na to pytanie, Bellefleur. Słyszałam twoją pogawędkę z tą zmiennokształtną. A ten pies? Może jest facetem, którego znasz. - Nie czekała na ripostę Andy'ego. - Heather Kinman była dokładnie tak samo
zła. Zmieniała się w lisa. A mężczyzna, który pracuje w Norcross, Calvin Norris? To pieprzona puma. - Strzelałaś do nich wszystkich? - upewniłam się. Strzelałaś i do mnie? - Chciałam, żeby Andy zarejestrował absolutnie wszystkie fakty. - Jest tylko jeden błąd w twojej zemście, Sweetie. Nie jestem istotą zmiennokształtną. - Pachniesz jak one - upierała się, wyraźnie pewna swoich racji. - Mam przyjaciół wśród nich i tamtego konkretnego dnia uściskałam jednego czy dwóch. Ale sama nie potrafię się przemieniać... Nie jestem zmiennokształtną, wierz mi. - Przyjaźnisz się z nimi, więc też jesteś winna odburknęła. - Założę się, że pragniesz być taka jak oni. - A ty? - spytałam. Nie chciałam, by znów mnie postrzeliła. Dowody wprawdzie jasno sugerowały, że Sweetie nie jest strzelcem wyborowym: przecież Sam, Calvin i ja przeżyliśmy. Wiedziałam, że w nocy trudniej trafić, lecz tak czy owak, efekt może być dla mnie fatalny. - Dlaczego się mścisz? - Mam w sobie, niestety, cechę zmiennokształtnych mruknęła. - Zostałam ugryziona po pewnym wypadku samochodowym. Ten pół człowiek, pół wilk... wybiegł z lasu tam, gdzie leżałam zakrwawiona i, pieprzony gnojek, ugryzł mnie. Nadjechał kolejny pojazd i zwierzę uciekło. Później, podczas pierwszej pełni księżyca, moje ręce zaczęły się zmieniać! Rodzice poczuli do mnie wstręt... - A twój chłopak? Miałaś jakiegoś? Ciągle mówiłam, starając się oderwać ją od celu, który sobie wyznaczyła. Andy odsunął się jak najdalej ode mnie, żeby kobieta nie mogła zastrzelić zbyt szybko nas obojga. Wiedziałam, że Sweetie planuje zabić mnie pierwszą. Próbowałam jakoś przegonić posokowca, lecz pies trwał wiernie przyciśnięty do moich nóg. Napastniczka nie była
pewna, czy pies jest istotą zmiennokształtną. Co dziwne, nie przyznała też, że strzelała do Sama. - Gdy pracowałam jako striptizerka, mieszkałam ze świetnym facetem - wyjaśniła głosem, który emanował gniewem. - Kiedyś zobaczył moje zmienione kończyny oraz sierść, która mi wyrosła, i znienawidził mnie. Wychodził podczas pełni. Wyjeżdżał w delegacje. Grał w golfa z kumplami. Organizował zebrania do późna. - Więc od jak dawna strzelasz do zmiennokształtnych? - Od trzech lat - oznajmiła z dumą. - Zabiłam dwadzieścia dwie sztuki, a zraniłam czterdzieści jeden. - To straszne - sapnęłam. - Szczycę się tym - odrzekła. - Oczyszczam powierzchnię globu z robactwa. - Stale szukasz pracy w barach? - Dzięki niej zyskuję szansę zobaczenia, kto z gości jest zwierzakiem - powiedziała z uśmiechem. - Sprawdzam też w kościołach i restauracjach. W ośrodkach opieki dziennej. - O, nie. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Jak możecie sobie wyobrazić, moje zmysły były niezwykle wyostrzone, więc wiedziałam, że ktoś pojawił się w uliczce za Sweetie. Wyczułam złość istoty o dwoistej naturze. Nie patrzyłam kto to, usiłując stale patrzeć na Sweetie, by jak najdłużej nic nie odwróciło jej uwagi. Niestety, nagle rozległ się cichy odgłos, jakby wiatr porwał i przesunął po ziemi gazetę. I to wystarczyło. Sweetie odwróciła się gwałtownie i niemal nie celując wystrzeliła. Z ciemności na południowym końcu uliczki dotarł do mnie wrzask, a potem przenikliwe wycie. Andy wykorzystał sytuację i strzelił do odwróconej do niego tyłem Sweetie Des Arts. Przycisnęłam się całym ciałem do nierównych cegieł muru starego „Feed and Seed", a kiedy
Sweetie upuściła strzelbę, dostrzegłam, że z ust kobiety płynie krew, która w świetle gwiazd wydawała się czarna. Chwilę później Sweetie leżała na ziemi. Podczas gdy Andy stanął nad nią z opuszczonym pistoletem, pobiegłam zobaczyć, kto przybył nam z odsieczą. Włączyłam latarkę i dostrzegłam poważnie rannego wilkołaka. Kula Sweetie trafiła go w mostek, o ile potrafiłam to ocenić, widząc głównie gęste futro. - Wyjmij komórkę! - zawołałam do Andy'ego. - Zadzwoń po pomoc! Uciskałam bulgoczącą ranę z całych sił i miałam nadzieję, że postępuję właściwie. Ciało wilkołaka poruszało się denerwująco pod moją ręką, ponieważ istota akurat przemieniała się ponownie w człowieka. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Andy stoi nieruchomo, wciąż przerażony swoim czynem. - Ugryź go - poleciłam Deanowi, który podszedł spokojnie do policjanta i przygryzł lekko jego rękę. Andy oczywiście krzyknął i podniósł broń, jak gdyby zamierzał strzelić do posokowca. - Nie! - wrzasnęłam, odskakując od umierającego wilkołaka. - Wyjmij komórkę, idioto. Zadzwoń po karetkę. Wtedy Andy wycelował broń we mnie. Przez długi, nerwowy moment naprawdę sądziłam, że pewnie teraz stracę życie. Wszyscy lubimy zabijać to, czego nie rozumiemy, i to, co nas przeraża, a ja cholernie przerażałam Andy'ego Bellefleura. W końcu jednak detektyw opuścił pistolet. Z wyrazu jego szerokiej twarzy wywnioskowałam, że wreszcie się otrząsnął. Pogmerał w kieszeni i wyjął telefon komórkowy. Poczułam głęboką ulgę, gdy przed wystukaniem numeru schował pistolet do kabury. Odwróciłam się do wilkołaka, teraz nagiego człowieka.
- Doszło do strzelaniny w bocznej uliczce za starym budynkiem „Feed and Seed" i pralną chemiczną „U Patsy", naprzeciwko „Sonic", po drugiej stronie Magnolia Street mówił Andy. - Tak, zgadza się. Dwie karetki dla dwóch osób z ranami postrzałowymi. Nie, nic mi nie jest. Rannym wilkołakiem był duży facet, Dawson. Poruszył powiekami i otworzył oczy, usiłując łapać powietrze. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić bólu, który czuł. - Calvin... - starał się powiedzieć. - Nie martw się tym teraz - poprosiłam. - Pomoc jest w drodze. Moja latarka leżała na ziemi obok mnie i w jej świetle widziałam potężne mięśnie i nagą, owłosioną pierś. Naturalnie, Dawsonowi było zimno i zadałam sobie pytanie, gdzie jest jego ubranie. Chciałabym mieć jego koszulę, żeby przycisnąć ją do rany, z której nieprzerwanie płynęła krew. Miałam nią pokryte całe ręce. - Powiedział mi, że mogę go już zostawić i powinienem czuwać nad tobą - kontynuował Dawson. Drżał na całym ciele. Zmusił się do uśmiechu. - „Bułka z masłem", odparłem. A później, chociaż wyraźnie chciał jeszcze coś dodać, stracił przytomność. Zauważyłam przed sobą ciężkie czarne buty Andy'ego. Obawiałam się, że Dawson umrze. Nawet nie poznałam jego imienia. Nie miałam też pojęcia, jak wyjaśnimy policji jego nagość. Zaraz, zaraz... Czy to aby była moja sprawa? Niech Andy się poci, wyjaśniając zdarzenia i swoją w nich rolę! - Znasz tego faceta, prawda? - spytał Bellefleur, jak gdyby, dla odmiany, teraz on czytał mi w myślach. - Trochę.
- No cóż, będziesz musiała powiedzieć, że znasz go lepiej niż trochę, bo tylko w ten sposób wyjaśnimy brak jego ubrania. Przełknęłam ślinę. - W porządku - odparłam po chwili przerwy. - Szukaliście tutaj jego psa. Ciebie - powiedział Andy do Deana. - Nie wiem, kim jesteś, lecz pozostań psem, słyszysz mnie? - Odstąpił nerwowo od posokowca. - Ja zjawiłem się tutaj, ponieważ śledziłem tę kobietę... która zachowywała się podejrzanie. Skinęłam głową, słuchając, jak powietrze bulgocze w gardle Dawsona. Gdybym tylko mogła podać mu krew, która go uleczy, jak wampirzyca. Gdybym tylko potrafiła wykonać jakieś zabiegi medyczne... Na szczęście, słyszałam już nadjeżdżające wozy policyjne i ambulanse. Bon Temps jest małe i wszystkie dzielnice znajdują się w nim niedaleko od siebie, choć z tej części miasta, południowej, najbliżej było do szpitala w Grainger. - Słyszałam jej przyznanie się - oznajmiłam. - Słyszałam, jak powiedziała, że strzelała do innych. - Powiedz mi coś, Sookie - poprosił mnie Bellefleur pospiesznie. - Zanim reszta tu dotrze. Halleigh również ma w sobie coś niesamowitego, prawda? Zagapiłam się na niego zdumiona, że potrafi myśleć o takich sprawach w takiej chwili. - Nie, nic. Poza tym, że głupio wymawia własne imię. Potem przypomniałam sobie, kto zastrzelił tę okropną babę, której ciało leżało teraz półtora metra ode mnie, i wyzbyłam się złośliwego gonu. - Nie, nic, naprawdę - dodałam spokojniej. - Halleigh jest zupełnie normalna. - Dzięki Bogu - sapnął. - Dzięki Bogu. I wtedy w uliczkę wbiegł Alcee Beck, po czym nagle zatrzymał się gwałtownie, usiłując zrozumieć, co widzi przed
sobą. Tuż za nim stanął Kevin Pryor, a jego partnerka Kenya powoli posuwała się z wyciągniętą bronią wzdłuż ściany. Karetki pogotowia nie podjeżdżały, dopóki nie było pewności, że miejsce przestępstwa jest zabezpieczone. Po chwili, zanim zrozumiałam, co się dzieje, stałam przy ścianie i Kenya poddawała mnie rewizji. Stale powtarzała: „Wybacz, Sookie" i „Muszę to zrobić", aż jej odparłam: „Rób zatem, co musisz". A potem spytałam, gdzie jest mój pies. - Uciekł - odrzekła. - Obawiam się, że światła go wystraszyły. - To posokowiec, prawda? Zatem sam wróci do domu. Kiedy wreszcie wykonała swoje zadanie, spytała: - Sookie? A dlaczego ten facet jest nagi? To był dopiero początek. Moja historyjka miała ogromne luki. Opowiadając ją, wyczytałam niemal ze wszystkich twarzy niedowierzanie. Temperatura była zbyt niska na miłosne igraszki na dworze, zresztą ja przecież miałam na sobie pełny strój. Andy jednak wspierał mnie na każdym kroku, toteż nikt nie wytknął mi wprost, że kłamię. Jakieś dwie godziny później pozwolili mi wsiąść do samochodu i wrócić do bliźniaka. Gdy weszłam do domu, od razu zadzwoniłam do szpitala i spytałam, jak miewa się Dawson. Dziwnym trafem, do telefonu poproszono Calvina. - Żyje - powiedział zwięźle. - Niech cię Bóg błogosławi za to, że wysłałeś go za mną podziękowałam. Głos mi drżał jak firanka na wietrze. Zginęłabym, gdyby nie on. - Słyszałem, że ten gliniarz ją zastrzelił. - Tak. - Słyszałem też wiele innych rzeczy. - Sytuacja była skomplikowana. - Zobaczymy się w tym tygodniu?
- Tak, oczywiście. - Prześpij się teraz. - Jeszcze raz dziękuję, Calvinie. Mój dług wobec pumołaka rósł w tempie, które mnie przerażało. Wiedziałam, że będę musiała jakoś go w końcu spłacić. Byłam zmęczona i obolała. Czułam się plugawo po wysłuchaniu smutnej opowieści Sweetie. Byłam też naprawdę brudna, ponieważ klęczałam w uliczce i pomagałam nie wykrwawić się Dawsonowi. Rzuciłam ubranie na podłogę sypialni, weszłam do łazienki i stanęłam pod prysznicem, bardzo starając się nie przemoczyć bandaża owiniętego folią, tak jak pokazała mi w szpitalu jedna z pielęgniarek. Kiedy następnego ranka zabrzęczał dzwonek u drzwi, przeklinałam wszystko, co żyje. W dodatku okazało się, że to nie sąsiadka, która pragnie pożyczyć szklankę mąki. W progu stał Alcide Herveaux z kopertą w ręku. Przeszyłam go wzrokiem pełnym wściekłości. Powieki miałam spuchnięte od snu. Bez słowa wróciłam ciężkim krokiem do sypialni i wpełzłam do łóżka. Niestety, moja mina nie powstrzymała Alcide'a, który wkroczył do pomieszczenia za mną. - Teraz jesteś w dwójnasób przyjaciółką stada powiedział, wyraźnie przekonany, że ta nowina mnie poruszy. Odwróciłam się do niego plecami i opatuliłam kołdrą. Dawson twierdzi, że uratowałaś mu życie. - Cieszę się, że Dawson miewa się na tyle dobrze, że może mówić - wymamrotałam, zamykając oczy i życząc sobie, by wilkołak zniknął. - Ponieważ przyjął kulkę przeznaczoną dla mnie, twoje cholerne stado nie jest mi nic winne. Po ruchu powietrza wyczułam, że Alcide klęka przy łóżku. - Nie ty o tym decydujesz, lecz my - oznajmił ostro. Zostałaś wezwana na walkę o stołek przywódcy stada.
- Co takiego? Co mam niby zrobić? - Będziesz jedynie obserwować obrady i pogratulujesz zwycięzcy, ktokolwiek nim będzie. Oczywiście, dla Alcide'a ta walka wyborcza o dziedzictwo była czymś najważniejszym na świecie. Trudno mu było pojąć, że nie mamy tych samych priorytetów. Odkryłam, że obowiązki istot nadnaturalnych zaczynają mnie po prostu zalewać. Stado wilkołacze ze Shreveport twierdziło, że ma wobec mnie dług. Ja miałam dług wobec Calvina, a Andy Bellefleur wobec Dawsona i Sama Merlotte'a za rozwiązanie jego sprawy. Ja byłam coś dłużna Andy'emu za ocalenie życia. Chociaż może już nie? Może mój dług wobec niego za zastrzelenie Sweetie został anulowany, gdy rozproszyłam wątpliwości policjanta co do Halleigh, zapewniając go, że jest „zupełnie normalna"? Sweetie pragnęła zemścić się na nieznanym jej napastniku. Sądziłam, że Eric i ja chyba wyrównaliśmy już nasze rachunki. Byłam coś winna Billowi... Troszeczkę. Sam i ja byliśmy mniej więcej kwita. Alcide miał wobec mnie dług, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Towarzyszyłam mu wszak na pogrzebie i starałam się przestrzegać ich gównianych zasad, by mu pomóc. W świecie, w którym żyłam, świecie ludzi, istniały zobowiązania, długi, konsekwencje zdarzeń i dobre uczynki. Tego typu relacje wiążą ze sobą poszczególne jednostki w społeczeństwie. Kto wie, może te relacje nawet tworzą społeczeństwo. Tak czy owak, ja próbowałam żyć w swoim małym kąciku najlepiej, jak potrafiłam.
Udział w sekretach klanów istot o dwoistej naturze i nieumarłych uczynił moje życie w ludzkim społeczeństwie dużo trudniejszym i znacznie bardziej skomplikowanym. Ale też bardziej interesującym. I czasami... zabawnym. Odkryłam nieoczekiwanie, że Alcide mówi coś przynajmniej od jakiegoś czasu, a ja przeoczyłam większą część jego wypowiedzi. Niestety, zauważył moją zadumę. - Przykro mi, jeśli cię nudzę, Sookie - powiedział twardo. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. W jego zielonych oczach dostrzegłam mnóstwo bólu. - Nie nudzisz mnie, po prostu mam do przemyślenia wiele spraw. Zostaw zaproszenie, dobrze? Skontaktuję się z tobą w tej kwestii. Zastanawiałam się, w co należy się ubrać na mityng wyborczy, w którym startują kandydaci ubiegający się o fotel przywódcy stada. Zastanawiałam się, czy starszy pan Herveaux i ten tłusty sprzedawca motocykli naprawdę będą tarzać się po ziemi i mocować. W zielonych oczach Alcide'a pojawiło się zdumienie. - Bardzo dziwnie się zachowujesz, Sookie. Przedtem czułem się z tobą tak dobrze. Teraz mam wrażenie, że w ogóle cię nie znam. Jedno ze słów z mojego kalendarza w ubiegłym tygodniu brzmiało „słuszny". - Słuszna obserwacja - oświadczyłam, siląc się na obojętność. Ja jednak również czułam się z nim dobrze podczas naszego pierwszego spotkania. Potem, niestety, zaczęłam odkrywać różne fakty. Dowiedziałam się na przykład o istnieniu Debbie, polityce zmiennokształtnych i podległości niektórych zmiennokształtnych wobec wampirów.
- Żadne społeczeństwo nie jest doskonałe - tłumaczył się Alcide. - A co do Debbie, nigdy więcej nie chcę słyszeć jej imienia. - Niech i tak będzie - mruknęłam. Bóg mi świadkiem, że gdy ja słyszałam jej imię, wciąż za każdym razem robiło mi się niedobrze. Alcide położył kopertę w kolorze kremowym na stoliczku obok łóżka, po czym chwycił moją rękę, pochylił się i złożył na jej grzbiecie pocałunek. Był to uroczysty gest i żałowałam, że nie znam jego znaczenia. Zanim jednak zdążyłam spytać, Alcide wyszedł. - Zamknij za sobą drzwi! - zawołałam. - Przekręć po prostu blokadę na gałce. Chyba mnie posłuchał, ponieważ zasnęłam i nikt nie obudził mnie do czasu, aż nadeszła pora, by jechać do pracy. Wychodząc, znalazłam na frontowych drzwiach kartkę o następującej treści: „Zastąpi cię Linda T. Daję ci wolny wieczór. Sam". Wróciłam do środka, zdjęłam strój kelnerki i włożyłam dżinsy. Nastawiłam się na pracę i byłam gotowa, więc teraz poczułam się osobliwie zagubiona i nie wiedziałam, co robić. Niemal ucieszyłam się, gdy zdałam sobie sprawę, że mam inne zobowiązania, i weszłam do kuchni, by zacząć je wypełniać. Po półtorej godziny, którą spędziłam na próbie upichcenia posiłku w obcej kuchni z połową zazwyczaj używanych przeze mnie przyborów, wyruszyłam do domu Calvina w Hotshot. Wiozłam półmisek kurzych piersi z ryżem w sosie śmietanowym i upieczone przez siebie babeczki. Nie zadzwoniłam wcześniej. Planowałam podrzucić jedzenie i odjechać. Kiedy jednak dotarłam do siedziby małej społeczności, zobaczyłam, że na drodze przed zadbanym małym domem Calvina stoi sporo samochodów.
- Cholera! - mruknęłam. Nie chciałam dać się wciągnąć w sprawy Hotshot jeszcze bardziej niż dotąd. Nowa „natura" mojego brata oraz zaloty Calvina to było już i tak za wiele. Z mocno bijącym sercem zaparkowałam i wsunęłam przedramię pod uchwyt koszyka z babeczkami. Wzięłam gorący półmisek z kurczakiem i ryżem w spowite w grube kuchenne rękawice dłonie, zacisnęłam zęby z powodu bólu w ramieniu i pomaszerowałam do frontowych drzwi domu Norrisa. Stackhouse'owie zawsze postępują właściwie. Drzwi otworzyła mi Crystal. Zaskoczenie i zadowolenie na jej twarzy aż mnie zawstydziło. - Cieszę się, że tu jesteś - powiedziała, starając się ze wszystkich sił zachowywać swobodnie. - Proszę, wejdź. Odsunęła się, a wtedy zobaczyłam, że mały salon jest pełen ludzi, wśród których dostrzegłam też brata. Większość z nich była, ma się rozumieć, pumołakami. A wilkołaki ze Shreveport przysłały swojego przedstawiciela - ze zdziwieniem odkryłam, że jest nim Patrick Furnan, kandydat do „tronu" i dealer Harleya - Davidsona. Crystal przedstawiła mnie kobiecie, która zachowywała się jak pani tego domu. Nazywała się Maryelizabeth Norris i poruszała się tak, jak gdyby nie miała kości. Mogłabym się założyć, że nieczęsto opuszcza Hotshot. Potem dziewczyna Jasona przedstawiła mnie bardzo skrupulatnie wszystkim innym gościom w pokoju, za każdym razem sprawdzając, czy rozumiem związek danej osoby z Calvinem. Po kilku minutach wszyscy ci ludzie zlali mi się w jedną masę. Zauważyłam jednak, że (z kilkoma wyjątkami) tubylców z Hotshot można podzielić na dwa typy: jedni byli mali, ciemnowłosi, zwinni jak Crystal, drudzy zaś mieli jaśniejsze włosy, mocniejsze sylwetki i piękne zielone lub złotobrązowe oczy jak Calvin. Nazywali się najczęściej Norris lub Hart.
Patrick Furnan był ostatnią osobą, do której podeszłyśmy. - Oczywiście znam tę pannę - powiedział serdecznie i uśmiechnął się do mnie promiennie, jak gdybyśmy tańczyli wcześniej na jakimś weselu. - To przecież przyjaciółka Alcide'a - dodał głośno, starając się, by usłyszeli go wszyscy w pokoju. - Alcide jest synem drugiego kandydata na przywódcę stada. Zapadło długie milczenie, które mogłabym bez wahania scharakteryzować jako „wymowne". - Pan się myli - odparłam zwyczajnym tonem. - Ja i Alcide jesteśmy jedynie znajomymi. Obrzuciłam go uśmiechem, który sugerował, że lepiej będzie dla Furnana, jeśli w najbliższym czasie nie spotka mnie samej w ciemnej uliczce. - Mój błąd - odparował głosem gładkim jak jedwab. Calvin otrzymał powitanie godne powracającego do domu bohatera. Widziałam balony, transparenty, kwiaty cięte i w doniczkach, a cały dom pieczołowicie wysprzątano. W kuchni znajdowało się mnóstwo jedzenia. Teraz Maryelizabeth podeszła do mnie, odwracając się plecami do Patricka Furnana i ignorując go. - Chodź kochanie, tędy. Calvin czeka na ciebie. Gdyby miała pod ręką trąbkę, na pewno usłyszałabym fanfary. Maryelizabeth prezentowała się dość przeciętnie, choć szeroko rozstawione złote oczy dodawały jej być może złudnej tajemniczości. Nie wiem, czy czułabym się mniej nieswojo, gdyby kazano mi przejść po rozgrzanych do czerwoności węglach. Kobieta wprowadziła mnie do sypialni Calvina. Meble miał ładne, niezbyt liczne, stosunkowo proste. Wyglądały na skandynawskie, chociaż wiem niewiele o meblach czy o stylach... wnętrzarstwa. Jego łóżko było wysokie i duże. Calvin leżał wsparty na poduszkach i przykryty kołdrą
spowitą w pościel z afrykańskim motywem polujących lampartów. (Miał zatem przynajmniej poczucie humoru). Na tle intensywnych barw pościeli i wyrazistego oranżu narzuty mężczyzna prezentował się blado. Był ubrany w brązową piżamę i wyglądał dokładnie na osobę, którą był - kogoś, kto dopiero co wyszedł ze szpitala. Bezsprzecznie jednak mój widok go ucieszył. Przyłapałam się na myśli, że dostrzegam w nim jakiś smutek, i muszę się przyznać, że to jego przygnębienie mimo wszystko mnie poruszyło. - Chodź i usiądź - powiedział, wskazując łóżko. Odsunął się trochę, by zrobić mi miejsce. Prawdopodobnie dał jakiś sygnał przebywającym w pomieszczeniu mężczyźnie i kobiecie, Dixie and Dixonowi, ponieważ bliźniaki wstały i bez słowa wyszły, po czym zamknęły za sobą drzwi. Z lekkim zażenowaniem usadowiłam się obok Calvina. Przy jego łóżku stał stoliczek szpitalny z ruchomym blatem, a na nim szklanka z mrożoną herbatą i talerz z parującym jedzeniem. Zrobiłam gest sugerujący, że Norris powinien przemówić pierwszy. On jednak pochylił głowę i odmówił cicho modlitwę. Czekałam w bezruchu i zadawałam sobie pytanie, do kogo kieruje modły. - Opowiedz mi o tym - poprosił, kiedy rozłożył serwetkę. Poczułam się mniej skrępowana. Calvin jadł, podczas gdy ja opowiadałam zdarzenia z bocznej uliczki. Zauważyłam, że posiłek składa się z kurczaka i ryżu w sosie śmietanowym, które przyniosłam. Na innych talerzykach znajdowały się mieszane warzywa na ciepło i dwie z moich babeczek. Norris wyraźnie chciał, żebym widziała, jak je to, co dla niego przygotowałam. Wzruszyłam się, i to uczucie mnie przestraszyło. - Więc nie wiem, co by się stało, gdyby nie pojawił się Dawson - podsumowałam. - Dziękuję, że go przysłałeś. Jak się czuje?
- Walczy o życie - odparł Calvin. - Przetransportowali go helikopterem z Grainger do Baton Rouge. Umarłby, gdyby nie był wilkołakiem. Ale skoro już tyle wytrzymał, pewnie przeżyje. - Poczułam się okropnie. - Nie wiń siebie za to poprosił Calvin, nagle niższym głosem. - To był wybór Dawsona. - Hę? - Zabrzmiało to głupio, więc uściśliłam: - Jak to? - Dawson sam sobie wybrał ten zawód. I sam decyduje, w czym bierze udział. Może powinien skoczyć na tę kobietę kilka sekund wcześniej. Dlaczego czekał? Nie wiem. A skąd ona wiedziała, że ma celować nisko nad ziemią, szczególnie przy tak kiepskim świetle? Tego również nie wiem. Wynikiem podjętych decyzji są konkretne następstwa. Trzeba wypić piwo, którego się nawarzyło... - Calvin usiłował jakoś wyrazić swoje myśli. Nie był człowiekiem z natury elokwentnym, a próbował powiedzieć zarówno coś ważnego, jak i spekulatywnego. - Nie ma w tym niczyjej winy - podsumował ostatecznie. - Przyjemnie jest móc w coś takiego uwierzyć i mam nadzieję, że któregoś dnia mi się to uda - oznajmiłam. - Może jestem na dobrej drodze, kto wie. Naprawdę miałam już dość wiecznego obwiniania siebie o całe zło tego świata, a także ciągłego rozpamiętywania i przewidywania zamiarów innych. - Podejrzewam, że wilkołaki zamierzają zaprosić cię na przyjęcie z okazji wyboru nowego przywódcy stada zauważył. Wziął moją dłoń. Jego była ciepła i sucha. Skinęłam głową. - Założę się, że pojedziesz - dodał. - Uważam, że muszę - odparłam niespokojnie, zastanawiając się, o co mu chodzi.
- Nie zamierzam ci mówić, jak powinnaś postępować ciągnął Calvin. - Nie mam nad tobą żadnej władzy. - Nie wydawał się zbyt szczęśliwy z tego powodu. - Ale jeśli pojedziesz, proszę cię, uważaj na siebie. Nie przez wzgląd na mnie, bo nic dla ciebie nie znaczę, lecz dla własnego dobra. - To ci mogę obiecać - odrzekłam po chwili. Calvin Norris nie był facetem, któremu gadasz, co Ci ślina na język przyniesie. Był poważnym mężczyzną. Posłał mi jeden ze swoich rzadkich uśmiechów. - Cholernie dobrze gotujesz - zauważył. Odwzajemniłam się uśmiechem. - Dziękuję ci, panie - zażartowałam i wstałam. Nie puszczał mojej ręki, wręcz przeciwnie - przytrzymał ją i pociągnął mnie ku sobie. A ponieważ nie walczy się z człowiekiem, którego właśnie wypisano ze szpitala, pochyliłam się ku niemu i przyłożyłam policzek do jego warg. - Nie - powiedział, a kiedy odwróciłam się trochę, usiłując sprawdzić, czemu zaprzecza, pocałował mnie w usta. Szczerze mówiąc, oczekiwałam, że nic nie poczuję. Ale jego wargi były równie ciepłe i suche jak ręce, no i Norris pachniał przygotowanym przeze mnie jedzeniem, czyli swojsko i domowo. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek znajdę się tak blisko niego, lecz okazało się to zdumiewająco przyjemne. Cofnęłam się nieco i jestem pewna, że Norris zobaczył na mojej twarzy lekki szok. Uśmiechnął się i uwolnił moją rękę. - Dobrą rzeczą podczas pobytu w szpitalu są odwiedziny stwierdził. - Niech nic w tobie nie zmieni się teraz, gdy jestem w domu. - Oczywiście, że nie - odrzekłam, gotowa wyjść z pokoju i ponownie nad sobą zapanować.
W trakcie mojej rozmowy z Calvinem, w salonie mocno się przerzedziło. Crystal i Jason zniknęli, a Maryelizabeth zbierała talerze z pomocą młodziutkiej pumołaczycy. - Terry - powiedziała Maryelizabeth, kiwając głową ku dziewczynie. - Moja córka. Mieszkamy w sąsiednim domu. Skinęłam głową pannicy, która posłała mi szybkie spojrzenie, po czym odwróciła się do swojego zadania. Nie lubiła mnie. Należała do grupy jasnowłosych, tak jak Maryelizabeth i Calvin. - Zamierzasz poślubić mojego tatę? - wypaliła. - Nie planuję wychodzić za nikogo za mąż - odparłam oględnie. - A kto jest twoim ojcem? Maryelizabeth obrzuciła córkę ostrym spojrzeniem z ukosa. - Terry jest córką Calvina - wyjaśniła. Czułam zakłopotanie jeszcze przez kilka sekund, lecz nagle zrozumiałam zachowanie zarówno młodszej, jak i starszej kobiety, a także ich pracę w tym domu, w którym wyraźnie czuły się dobrze. Nie powiedziałam ani słowa, moja mina jednak zapewne coś wyrażała, ponieważ Maryelizabeth najpierw wyglądała na spłoszoną, a potem się rozzłościła. - Nie sądź, że możesz oceniać nasze życie - obwieściła. Nie jesteśmy tacy jak wy. - To prawda - przyznałam, tłumiąc niechęć. Zdołałam się zmusić do uśmiechu. - Dziękuję, że przedstawiłyście mnie innym. Doceniam to. Mogę wam jakoś pomóc? - Poradzimy sobie same - oburknęła Terry, posyłając mi kolejne spojrzenie, w którym dostrzegłam dziwną mieszankę szacunku i wrogości. - Nie powinniśmy nigdy posyłać cię do szkoły powiedziała do dziewczyny Maryelizabeth.
W jej szeroko rozstawionych złotych oczach dostrzegłam zarówno matczyną miłość, jak i żal. - Do widzenia - pożegnałam się, a gdy włożyłam płaszcz, wyszłam z domu, starając się iść niespiesznym krokiem. Ku mojemu przerażeniu brodaty Patrick Furnan czekał na mnie obok malibu. Wilkołak trzymał pod pachą kask motocyklisty, a trochę dalej na drodze dostrzegłam harleya. - Jesteś ciekawa, co mam do powiedzenia? - spytał. - Nie, właściwie nie - odparłam. - On nie będzie ci wiecznie pomagał za darmo - oznajmił Furnan. Odwróciłam się gwałtownie i spojrzałam na niego. - O czym pan mówi? - Podziękowania i pocałunki go nie zadowolą. Prędzej czy później zażąda zapłaty. Nie będzie w stanie się powstrzymać. - Nie pamiętam, żebym prosiła pana o radę - wytknęłam mu. Podszedł bliżej. - I niech pan zachowa dystans, z łaski swojej. Rozejrzałam się po okolicznych domostwach. Przedstawiciele społeczności patrzyli na mnie. Wiedziałam o tym i czułam na sobie ich spojrzenia. - Prędzej czy później - powtórzył Furnan. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Mam nadzieję, że prędzej. Nie możesz zdradzić wilkołaka. Ani pumy. Oboje rozedrą cię na strzępy. - Nikogo nie zdradzam - odwarknęłam, straszliwie poirytowana uporem, z jakim twierdził, że zna moje życie intymne lepiej niż ja sama. - Nie spotykam się z żadnym z nich. - Więc żaden z nich nie zapewni ci ochrony podsumował triumfalnie. Cóż, po prostu nijak nie mogłam z nim wygrać. - Idź do diabła - mruknęłam, kompletnie wyprowadzona z równowagi.
Wsiadłam do auta i odjechałam, prześlizgując się wzrokiem po postaci wilkołaka, jakby wcale go tu nie było. (To pojęcie „wyrzekam się ciebie" jest bardzo przydatne). We wstecznym lusterku widziałam, że Patrick Furnan nakłada kask, nie odrywając oczu od mojego oddalającego się samochodu. Nawet jeśli wcześniej nie obchodziło mnie, kto wygra wybory na „króla wzgórza" - Jackson Herveaux czy Patrick Furnan - cóż, teraz na pewno stało się to dla mnie ważne.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Myłam naczynia, których użyłam, kiedy gotowałam posiłek dla Calvina. W moim małym domku panował spokój. Jeśli Halleigh była u siebie, zachowywała się cicho jak myszka. Szczerze powiem, że nie mam szczególnego wstrętu do mycia naczyń. Mało tego, uważam ten czas za dobry na przemyślenia, a często w życiu zdarzało mi się podejmować dobre decyzje podczas wykonywania jakiegoś całkowicie przyziemnego zajęcia. Co chyba niezbyt zaskakujące, dziś dumałam o ubiegłej nocy. Usiłowałam sobie przypomnieć, co dokładnie powiedziała Sweetie. Coś w jej wypowiedzi uderzyło mnie, lecz moment nie był odpowiedni, bym podniosła rękę i zadała pytanie. Pamiętałam, że jej słowa miały coś wspólnego z Samem. W końcu przypomniałam sobie, o co chodziło - chociaż Sweetie powiedziała Andy'emu Bellefleurowi, że mój pies jest w rzeczywistości istotą zmiennokształtną, nie wiedziała, że to Sam. Na pozór nie było w tym niczego niezwykłego, ponieważ Sam akurat tego wieczoru przybrał postać posokowca, a nie - jak zwykle - owczarka collie. Sądziłam, że gdy zdam sobie sprawę, co mnie dręczyło, uspokoję się. Nie uspokoiłam się. Było chyba coś jeszcze... coś, co Sweetie powiedziała wcześniej. Myślałam i myślałam, ale niczego nie wymyśliłam. Ku swemu zdumieniu odkryłam, że dzwonię do domu Andy'ego Bellefleura. Jego siostra Portia, kiedy odebrała, była równie zaskoczona jak ja i powiedziała dość chłodno, że zaraz poszuka brata. - Tak, Sookie? Bellefleur brzmiał neutralnie. - Andy, mam do ciebie pytanie. - Słucham.
- Kiedy Sama postrzelono... - zaczęłam i zawahałam się, usiłując wymyślić, co powiedzieć. - Noo - ponaglił mnie Andy. - O co chodzi? - To prawda, że kula z jego nogi nie pasowała do pozostałych? - Nie mamy kul ze wszystkich zdarzeń. Nie była to odpowiedź wprost, lecz prawdopodobnie lepszej nie dostanę. - Hmm... No dobra - odparłam, po czym mu podziękowałam i rozłączyłam się, niepewna, czy dowiedziałam się tego, czego chciałam. Teraz jednak musiałam zapomnieć o sprawie i zająć się czymś innym. Jeśli miałam wątpliwości, powinnam poczekać, aż same jakoś się wyjaśnią. Resztę wieczoru spędziłam spokojnie i przyjemnie, co ostatnio dane mi było bardzo rzadko. Dom i dziedziniec były tak małe, że sprzątanie ich nie będzie trwać długo, więc powinnam mieć dużo więcej wolnego czasu. Poczytałam przez godzinę, rozwiązałam krzyżówkę i poszłam do łóżka około dwudziestej trzeciej. Co niesłychane, przez całą noc nikt mnie nie obudził. Nikt nie umarł, nie wybuchł żaden pożar ani nie powiadomiono mnie o żadnym innym wypadku. Gdy następnego ranka wstałam, pomyślałam, że nie czułam się tak dobrze od tygodnia. Rzuciłam okiem na zegarek, więc wiedziałam, że spałam aż do dziesiątej. No cóż, nic dziwnego! Ramię prawie już nie bolało; sumienie także mi nie doskwierało. Nie miałam zbyt wielu sekretów, co sprawiało mi olbrzymią ulgę. Jestem przyzwyczajona do dochowywania tajemnic innych osób, ale własnych nie lubię. Telefon zadzwonił, kiedy upiłam ostatni łyk porannej kawy. Czytaną książkę położyłam na kuchenny stół otwartymi
stronami do dołu, żeby później nie szukać, na której przerwałam, i wstałam, żeby odebrać. - Halo - powiedziałam wesoło. - To dziś - odezwał się Alcide. Głos aż mu drżał z emocji. - Musisz przyjechać. Trzydzieści minut mojego spokoju skończyło się. Trzydzieści minut. - Przypuszczam, że masz na myśli wybory na przywódcę stada. - Oczywiście! - I będę tam potrzebna? Dlaczego? - Będziesz tam potrzebna, ponieważ musi tam być całe stado oraz wszyscy jego przyjaciele - odparował Alcide tonem niedopuszczającym sprzeciwu. - Zwłaszcza Christine uważa, że powinnaś być świadkiem. Pewnie bym się z nim sprzeczała, gdyby nie dodał tego zdania o Christine. Żona eksprzywódcy stada wydała mi się ogromnie opanowaną kobietą, która nigdy nie traci głowy. - Dobrze - odparłam, próbując nie mówić zrzędliwie. Gdzie i kiedy? - W południe bądź obok pustego budynku przy Clairemont numer dwa tysiące pięć. Kiedyś to była drukarnia „David & Van Such". Wysłuchałam wskazówek i odłożyłam słuchawkę. Podczas prysznica doszłam do wniosku, że jadę na coś w rodzaju wydarzenia sportowego, więc włożę starą spódnicę z dżinsu i czerwony podkoszulek z długimi rękawami. Dodałam czerwone rajstopy (spódnica była dość krótka) i czarne buty Mary Janes. Były trochę pozdzierane, toteż miałam nadzieję, że Christine na nie nie spojrzy. Pod koszulką zawiesiłam srebrny krzyżyk. Religijne symbole nie powinny wilkołakom przeszkadzać, ale srebro... może tak.
Nieistniejąca już drukarnia „David & Van Such" mieściła się kiedyś w bardzo nowoczesnym budynku we wciąż nowoczesnej dzielnicy przemysłowej, w której dziś, czyli w sobotę, panowały w dużej mierze pustki. Siedziby wszystkich firm dopasowano do pozostałych: były to niskie gmachy z szarego kamienia i ciemnego szkła, otoczone ze wszystkich stron krzewami lagerstremii, trawnikami i niebrzydkim krawężnikami. Do „David & Van Such" prowadził ozdobny mostek przerzucony nad ozdobnym stawem i czerwone drzwi wejściowe. Wiosną i po kilku zabiegach renowacyjnych mogłoby tu być ładnie - tak jak może być ładna współczesna siedziba firmy. Tak czy owak, obecnie, w ostatnim stadium zimy, uschnięte chwasty, które poprzedniego lata wyrosły całkiem wysoko, falowały w chłodnym wietrze, długie krzewy lagerstremii należało przyciąć, a po wodzie w stawie pływały śmieci. Na parkingu drukarni stało około trzydziestu różnych pojazdów, włącznie z - co było złowieszcze - ambulansem. Chociaż miałam na sobie kurtkę, to kiedy opuściłam parking i szłam przez mostek do frontowych drzwi, nagle poczułam zimno. Żałowałam, że zostawiłam w domu gruby płaszcz, wydawało mi się jednak, że nie warto go zabierać dla tych krótkich chwil, podczas których przejdę między samochodem a budynkiem. Szklany fronton „David & Van Such", przecięty jedynie czerwonymi drzwiami, odbijał bezchmurne, bladoniebieskie niebo i zwiędłą trawę. Uznałam, że chyba nie ma sensu stukać do drzwi dawnej firmy, więc po prostu wślizgnęłam się do środka. Przed sobą zobaczyłam dwie osoby, które przemierzały właśnie pustą obecnie recepcję. Zniknęły za prostymi, szarymi drzwiami dwuskrzydłowymi, więc poszłam za nimi, zastanawiając się, w co się pakuję. Weszliśmy do sali, prawdopodobnie służącej kiedyś do produkcji; pewnie stały tu olbrzymie prasy, które dawno
zniknęły. A może to ogromne pomieszczenie było kiedyś ściśle zastawione biurkami, za którymi siedzieli urzędnicy przyjmujący zamówienia albo prowadzący księgowość? Świetliki w dachu wpuszczały trochę światła. Mniej więcej na środku sali dostrzegłam grupkę ludzi. No cóż, mój strój jednak nie pasował. Większość zgromadzonych kobiet miała na sobie eleganckie kostiumy ze spodniami, a tu i ówdzie mignęły mi nawet sukienki. Wzruszyłam ramionami. Kto mógł wiedzieć? W tłumie dostrzegłam kilka osób, których nie widziałam na pogrzebie. Skinęłam głową rudowłosej wilkołaczycy Amandzie (poznałam ją na Wojnie z Czarownicami), a ona odpowiedziała tym samym. Byłam zaskoczona, że widzę Claudine i Claude'a. Bliźniaki prezentowały się wspaniale, jak zawsze zresztą. Claudine była ubrana w ciemnozielony sweter i czarne spodnie, a Claude w czarny sweter i ciemnozielone spodnie. Efekt był porażający. Ponieważ wróżka i wróż wydawali się jedynymi tutaj niewilkołakami, podeszłam i stanęłam z nimi. Claudine pochyliła się ku mnie i pocałowała mnie w policzek, podobnie postąpił jej brat. Ich pocałunki były dokładnie takie same. - Co się zdarzy? - spytałam szeptem. Widziałam, że z sufitu zwisają jakieś przedmioty, lecz w tak kiepskim świetle nie potrafiłam ich zidentyfikować. - Kandydaci zostaną poddani kilku próbom - odszepnęła Claudine. - Nie jesteś zbyt strachliwa i nie masz zwyczaju wrzeszczeć, co? Nigdy wcześniej nie wrzeszczałam, wkraczałam jednak przecież na zupełnie nowy teren. W odległym końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi i weszli do niego Jackson Herveaux oraz Patrick Furnan. Byli nadzy. Widziałam wcześniej bardzo niewielu nagich
mężczyzn, nie miałam więc szczególnej podstawy do porównań, muszę jednak powiedzieć, że żaden z dwóch wilkołaków nie wyglądał jak mój ideał. Jackson, chociaż wyraźnie w dobrej formie, był jedynie starszym mężczyzną z chudymi nogami, a Patrick (choć on również wyglądał na silnego i był umięśniony) miał nadwagę i brzuszek. Kiedy przyzwyczaiłam się do ich nagości, zauważyłam, że każdemu z mężczyzn towarzyszy inny wilkołak. Alcide podążał za ojcem, a za Patrickiem wlókł się młody blondyn. Alcide i blondyn byli ubrani. - Byłoby miło, gdyby i oni zrzucili ciuszki, no nie? mruknęła Claudine, kiwając głową ku młodszym osobnikom. To sekundanci. Jak podczas pojedynku! Przyjrzałam się uważnie, sprawdzając, czy mężczyźni noszą pistolety albo szpady, lecz ręce mieli puste. Christine zauważyłam dopiero, gdy wyszła przed tłum. Uniosła ręce nad głowę i klasnęła. Przedtem ludzie rozmawiali szeptem, teraz jednak w całej wielkiej sali zapadła cisza jak makiem zasiał. Wątła kobietka o srebrzystych włosach przyciągnęła uwagę wszystkich. Nim zaczęła mówić, zajrzała do broszurki. - Spotykamy się, by wybrać następnego przywódcę stada ze Shreveport, zwanego również stadem Długi Ząb. Dwa wilkołaki, które pragną zostać przywódcą tego stada, muszą przejść trzy próby. Przerwała i znów zajrzała do tekstu. Trójka to dobry numer. Tak, można było się spodziewać właśnie trzech sprawdzianów. Miałam nadzieję, że żaden z testów nie wymaga krwi. Ale pewnie były na to marne szanse. - Pierwsza próba dotyczy zwinności. - Christine wskazała za siebie na ogrodzony kwadrat, który w przyćmionym świetle
wyglądał jak gigantyczny plac zabaw. - Następną jest sprawdzian wytrzymałościowy. - Wycelowała palcem w pokrytą dywanem strefę po lewej stronie. - Na koniec zostanie test siły bitewnej. Zamachała ręką na konstrukcję za sobą. Tak, tu pewnie runą moje marzenia o braku rozlewu krwi. - Potem zwycięzca musi spółkować z wilkołaczycą, czym zagwarantuje stadu przetrwanie. Miałam oczywiście nadzieję, że ten ostatni etap będzie, hmm, symboliczny. Przecież Patrick Furnan miał żonę, która stała niedaleko nas wraz z grupą osób będących bez wątpienia zwolennikami jej męża. Wyglądało mi na to, że zwycięzca będzie musiał zdać jednak cztery sprawdziany, a nie trzy - no, chyba że ten czwarty element traktowano jako nagrodę dla niego. Claude i Claudine wzięli mnie za ręce i równocześnie ścisnęli. - Nie będzie przyjemnie - wyszeptałam, a oni jednomyślnie skinęli głowami. Zobaczyłam dwóch sanitariuszy w kitlach; stali za tłumem. Obaj byli zmiennokształtnymi jakiegoś typu, gdyż ich fale mózgowe miały specyficzny kształt. Towarzyszyła im osoba - no cóż, może istota - której nie widziałam od miesięcy: doktor Ludwig. Dostrzegła, że na nią patrzę, i ukłoniła mi się, a właściwie tylko lekko kiwnęła głową. Odkłoniłam się. Doktor Ludwig miała wielki nos, oliwkową cerę i gęste, falujące kasztanowe włosy. Cieszyłam się, że tu jest. Nie miałam pojęcia, jakim jest stworzeniem, poza tym, że nie była człowiekiem, ale wiedziałam, że jest dobrym lekarzem. Gdyby nie uleczyła mnie po ataku menady, na moich plecach zostałyby na zawsze blizny - zakładając, że w ogóle bym przeżyła. A ja, dzięki maleńkiej pani doktor,
miałam po kuracji jedynie kilka kiepskich dni i białą siateczkę kreseczek na łopatkach. Rywale weszli na „ring" - naprawdę spory kwadrat oznaczony sznurami z aksamitu, zwieńczonymi metalowymi kulami słupkami, jakie widuje się w hotelach. Wcześniej uznałam, że ten ogrodzony teren przypomina mi plac zabaw, teraz jednak, kiedy włączono światła, zdałam sobie sprawę, że bardziej wygląda jak hipodrom z przeszkodami dla koni, skrzyżowany z salą przygotowaną na zawody w gimnastyce sportowej... albo może torem, na którym zwinnością powinny się wykazać gigantyczne psy. - Zmieńcie się - poleciła Christine, po czym odeszła i wtopiła się w tłum. Obaj kandydaci padli na ziemię; powietrze wokół nich zaczęło migotać i pulsować. Szybka przemiana na zawołanie stanowiła wielki powód do dumy dla zmiennokształtnych. Dwa wilkołaki dokonały tego niemal w tej samej chwili. Jackson Herveaux stał się ogromnym czarnym wilkiem, jak wcześniej jego syn, a Patrick Furnan był nieco mniejszym, jasnoszarym, o szerokiej piersi. Kiedy mały tłum przybliżył się i ludzie zacisnęli dłonie na aksamitnych sznurach, z najciemniejszego kąta wyłonił się jeden z największych mężczyzn, jakich widziałam w życiu. Wielkolud wszedł na ring. Przypomniałam sobie, że widziałam go na pogrzebie pułkownika Flooda. Mierzył prawie dwa metry, a dziś miał obnażony tors i był boso. Imponująco umięśniony, klatkę piersiową miał bezwłosą, głowę starannie wygoloną. Wyglądał jak dżinn i pomyślałam, że całkiem naturalnie prezentowałby się z szarfą i w pantalonach. Mężczyzna nosił jednak stare, błękitne dżinsy. Jego oczy były ciemne i przepastne. I on naturalnie był zmiennokształtnym, chociaż nie potrafiłam sobie wyobrazić, w co się przemienia.
- Och! - wysapał na jego widok Claude. - Boski! - wyszeptała Claudine. - Kurczę! - wymamrotałam ja. Wysoki mężczyzna stanął pomiędzy zawodnikami i poprowadził ich na początek toru. - Kiedy sprawdzian się zacznie, żaden członek stada nie może go przerwać - oznajmił, patrząc od jednego wilkołaka do drugiego. - Rozpoczyna Patrick, wilk z tego stada - dodał. Mówił basem tak frapującym jak odległe dudnienie bębnów. Wtedy zrozumiałam - wysoki mężczyzna był arbitrem. - Patrick zaczyna pierwszy, jak ustalono w wyniku rzutu monetą - ciągnął. Zanim pomyślałam, jakie to zabawne, że całą tę ceremonię rozpoczęto od rzutu monetą, wilk o jasnej sierści ruszył tak szybko, że ledwie nadążałam za nim wzrokiem. Wskoczył na pochylnię, przeskoczył trzy beczki, po czym błyskawicznie wylądował na ziemi, na drugim końcu toru, następnie pokonał kolejną pochylnię, przeskoczył pierścień zwisający z sufitu (który po jego skoku zakołysał się gwałtownie) i znów opadł na ziemię. Na czterech łapach przeczołgał się przez przezroczysty tunel, który był bardzo wąski i miejscami kręty. Czułam się jak podczas obserwacji popisów fretek albo myszoskoczków w sklepie zoologicznym, tyle że wybieg był większy. Kiedy wilk wypadł z tunelu, miał otwarty pysk i ziajał. Dotarł do poziomego pasa pokrytego sztuczną trawą. Tutaj zatrzymał się i zastanowił, zanim wyciągnął łapę. Każdy metr zwierzę pokonywało powoli, aż przeszło ich mniej więcej dwadzieścia. Nagle fragment sztucznej trawy podskoczył i zatrzasnęła się pułapka, o milimetry chybiając tylną nogę wilka. Patrick zaskowyczał skonsternowany i zmartwiał. Z trudem powstrzymywał się, by nie przebiec
pędem tych kilku metrów, które pozostały do bezpiecznego podestu. Drżałam, chociaż zawody w ogóle mnie nie dotyczyły. Wilkołaki wyraźnie wyglądały na spięte. Nie zachowywały się już jak ludzie. Nawet zbyt mocno wymalowana pani Furnan wybałuszyła okrągłe oczy, które mimo intensywnego makijażu nie wyglądały na ludzkie. Kiedy siwy wilk pokonał ostatni element toru przeszkód, zeskakując na koniec z wysokości dobrych dwóch metrów, z gardła żony Patricka dobyło się triumfalne wycie. Siwy wilk stał teraz bezpiecznie na podwyższeniu, a arbiter sprawdzał czas na stoperze, który trzymał w ręku. - Drugi kandydat - polecił duży mężczyzna. - Jackson Herveaux, wilk z tego stada. W myślach któregoś sąsiada wyczytałam imię wielkoluda. - Quinn - szepnęłam do Claudine. Otworzyła szeroko oczy. Imię najwyraźniej coś dla niej znaczyło, choć nie wiedziałam co. Jackson Herveaux zaczął ten sam test umiejętności, który właśnie ukończył Patrick. Jackson z większą gracją pokonał zawieszoną obręcz, która podczas jego skoku niemal się nie poruszyła. Z kolei przejście przez tunel zajęło mu trochę więcej czasu, takie przynajmniej odniosłam wrażenie, ale i Jackson chyba miał takie odczucie, ponieważ wszedł na pole pułapek pośpieszniej, niż uważałam to za rozsądne. Być może doszedł do tego samego wniosku, gdyż w pewnej chwili stanął jak wryty. Pochylił się i zaczął węszyć. Informacje, które dzięki temu uzyskał, sprawiły, że zadrżał na całym ciele. Niezwykle ostrożnie podniósł przednią czarną łapę i przesunął się o ułamek centymetra. Wstrzymaliśmy oddechy, gdyż pokonywał pole w całkowicie odmiennym stylu niż poprzednik. Patrick Furnan wykonywał duże skoki, pomiędzy którymi robił dość długie przerwy i w tym czasie korzystał z
dobrodziejstw doskonałego węchu; tę metodę można by nazwać „śpiesz się, a potem czekaj". Herveaux przemieszczał się płynnie, małymi kroczkami, ani na chwilę nie przestając używać nosa. Jego ruchy wyglądały na starannie przemyślane. Poczułam ulgę, gdy ojciec Alcide'a dotarł na kraniec pola zdrowy i cały, uniknąwszy wszystkich pułapek. Przed ostatnim długim skokiem czarny wilk skoncentrował się, a w wybicie włożył całą siłę. Lądowania nie wykonał jednak z wdziękiem, gdyż tylne łapy postawił na krawędzi lądowiska i musiał się rozpaczliwie wdrapywać. Ale udało mu się, toteż w tłumie rozległy się okrzyki aplauzu, które odbiły się echem od ścian wielkiego pomieszczenia. - Obaj kandydaci przeszli sprawdzian zwinności obwieścił Quinn. Powiódł wzrokiem po zebranych. Kiedy spojrzał na naszą niezwykłą trójkę - dwoje wysokich, czarnowłosych wróżów i dużo niższą blondynkę - wydało mi się, że chyba na moment się zawahał, pewności jednak nie miałam. Moją uwagę usiłowała przyciągnąć Christine. Kiedy zobaczyła, że wreszcie na nią patrzę, szybko kiwnęła głową ku zagrodzie, gdzie miała się odbyć próba wytrzymałościowa. Zakłopotana, lecz posłuszna, zaczęłam się przebijać przez szeregi zebranych. Że bliźniaki przyszły za mną, odkryłam dopiero, gdy się zatrzymałam, wtedy bowiem stanęły obok mnie - jedno z lewej, drugie z prawej strony. Christine wyraźnie chciała mi coś pokazać i... No tak, oczywiście pragnęła wykorzystać tutaj mój talent. Podejrzewała... hmm... Podejrzewała machlojki. Kiedy Alcide i jego odpowiednik, blondyn, zajęli miejsca w zagrodzie, dostrzegłam, że obaj noszą rękawiczki. Wiedziałam, że całkowicie skupiają się na konkursie. Nie myśleli o niczym innym. Podobnie dwa wilki. Nigdy zresztą nie próbowałam czytać w myślach osoby zmiennokształtnej przemienionej w zwierzę.
Z dużymi obawami skoncentrowałam się na umysłach wilków. Tak jak mogłam się spodziewać, melanż fal mózgowych sugerujących połączenie umysłu człowieka z mózgiem wilka, stanowił dla mnie spore wyzwanie. Podczas pierwszego wglądu potrafiłam jedynie wychwycić identyczną w obu przypadkach koncentrację, później jednak wyczułam różnicę. Kiedy Alcide podniósł długi na czterdzieści pięć centymetrów srebrny pręt, poczułam ucisk w żołądku i chłód, od którego zadrżałam. Obserwowałam jasnowłosego wilkołaka obok Alcide'a, który powtórzył jego ruch i wówczas usta same wykrzywiły mi się z obrzydzenia. Rękawiczki nie były niezbędne, ponieważ wilkołakowi w ludzkiej postaci srebro nie mogło zrobić krzywdy. Wilkowi natomiast uszkadzało skórę i sprawiało wielki ból. Blondyn sekundujący Furnanowi przesunął rękoma w rękawiczkach po srebrze, jakby szukał w sztabie ukrytych wad. Nie miałam pojęcia, dlaczego srebro osłabia wampiry i parzy je ani z jakiej przyczyny bywa śmiertelne dla wilkołaków, podczas gdy nie ma żadnego wpływu na wróżki które z kolei nie potrafią znieść przedłużającego się kontaktu z żelazem. Wiedziałam jednak, że wszystko to prawda, i przewidywałam, że na efekty zbliżającego się sprawdzianu będzie przykro patrzeć. Ale zaproszono mnie jako świadka. Miało się zdarzyć coś, co wymagało mojej uwagi. Skupiłam się więc ponownie na tej drobnej różnicy, którą dostrzegłam w myślach Patricka. Furnanowi w wilczej postaci przelatywały przez głowę raczej podstawowe emocje i prymitywne obrazy niż „myśli". Quinn stanął pomiędzy dwoma sekundantami. Od jego gładkiej czaszki odbijało się światło. W rękach olbrzym znów trzymał stoper.
- Kandydaci wezmą teraz srebro - oznajmił. Alcide wsunął sztabę w pysk Jacksona. Czarny wilk zawył i usiadł, usiadł również jasnoszary wilk ze srebrnym prętem. Sekundanci się odsunęli. Z gardła Herveaux wciąż dobywało się przeraźliwe wycie, tymczasem Patrick Furnan nie okazywał żadnych oznak stresu - jedynie ciężko posapywał. Kiedy z delikatnej skóry dziąseł i warg czarnego wilka uniósł się dym i poczuliśmy lekki swąd, skowyt Jacksona stał się jeszcze głośniejszy. Na skórze Patricka widać było te same symptomy, lecz on milczał. - Są tacy dzielni - wyszeptał Claude, obserwując z fascynacją i przerażeniem męczarnie, którym poddawano oba wilki. Było coraz bardziej oczywiste, że starszy wilk nie wygra tego testu. Z każdą sekundą zauważałam u niego oznaki coraz intensywniejszego bólu i chociaż Alcide stał obok, skupiając całą uwagę wyłącznie na ojcu i starając się go wspierać, koniec był bliski. Tyle że... - On oszukuje - oświadczyłam głośno, wskazując na siwego wilka. - Żaden członek stada nie może przemówić. W niskim głosie Quinna nie był gniewu, mężczyzna jedynie rzeczowo stwierdzał fakt. - Nie jestem członkiem stada. - Kwestionujesz uczciwość rywalizacji? Quinn patrzył wprost na mnie. Wszystkie wilkołaki, które mnie do tej pory otaczały, odsunęły się, aż zostałam sama z wróżką i wróżem, patrzącymi na mnie z góry z niejakim zaskoczeniem i konsternacją. - Wyobraź sobie, że tak. Powąchaj rękawiczki sekundanta Patricka. Blondyn wyglądał na niemile zaskoczonego i pełnego skruchy.
- Upuścić sztaby - polecił Quinn i dwa wilki okazały posłuszeństwo. Jackson Herveaux skamlał, a Alcide opadł na kolana i objął go ramieniem. Quinn zwinnie klęknął i podniósł rękawiczki, które rzucił na podłogę sekundant Patricka. Wcześniej Libby Furnan wyciągnęła szybko rękę nad aksamitne sznury, chcąc je złapać, lecz Quinn warknął na nią głośno i kobieta zrezygnowała. Słysząc ten odgłos, sama poczułam dreszcz na plecach, choć znajdowałam się znacznie dalej od wielkoluda niż żona Patricka. Quinn podniósł rękawiczki i powąchał je. Popatrzył z góry na jasnego wilka z pogardą tak ogromną, że waga jego spojrzenia powinna zwierzę zmiażdżyć. Quinn odwrócił się ku tłumowi. - Ta kobieta ma rację. - Jego głęboki głos nadał tym słowom ciężar i znaczenie. - Na rękawiczkach jest narkotyk, który znieczulił skórę Patricka, toteż mógł dłużej trzymać srebrną sztabę w ustach. Uznaję, że przegrał ten etap konkursu. Stado będzie musiało zdecydować, czy należy mu również odebrać prawo do kontynuowania rywalizacji i czy jego sekundant powinien pozostać członkiem stada. Jasnowłosy sekundant skulił się w sobie, jak gdyby obawiał się kary cielesnej. Nie wiedziałam, dlaczego ma ponieść sroższą karę niż Patrick; może istniała zasada, że im niższa pozycja społeczna, tym gorsza kara? Nie wydawało mi się to w porządku, ale przecież ja nie jestem wilkołakiem. - Stado będzie głosować! - zawołała Christine. Spojrzała mi w oczy i wiedziałam, że właśnie po to mnie tu zaprosiła. A wy wyjdźcie na korytarz. Quinn, Claude, Claudine i troje zmiennokształtnych wyszli wraz ze mną do zewnętrznego pomieszczenia. Docierało tu więcej naturalnego światła, więc poczułam się
lepiej. Mniej przyjemne były objawy ciekawości, która mnie otoczyła. Wciąż nie blokowałam umysłu przed napływem ich myśli, toteż wyczułam podejrzliwość i domysły od wszystkich towarzyszy, z wyjątkiem oczywiście wróżki i wróża. Claude i Claudine uważali moje dziwaczne umiejętności za rzadki dar, a mnie za szczęściarę. - Chodź tutaj - zahuczał Quinn, a ja pomyślałam, czy aby nie odparować, że ma sobie wsadzić sobie swoje rozkazy tam, gdzie słońce nie dochodzi. Ale byłoby to przecież dziecinne, zresztą nie miałam się czego bać. (Przynajmniej tak sobie powiedziałam siedem razy zdanie po zdaniu). Wyprostowałam się, podeszłam do niego wielkimi krokami i spojrzałam mu w twarz. - Nie musisz się tak nadymać - oznajmił spokojnie. - Nie uderzę cię. - Ani mi przez głowę nie przeszło, że mógłbyś to zrobić odburknęłam oschle, bardzo z siebie dumna. Odkryłam, że okrągłe oczy olbrzyma są bardzo ciemne, wspaniałe, fioletowo - brązowe niczym bratki. No, no, no, ależ były ładne! Uśmiechnęłam się z czystej rozkoszy... i trochę z ulgi. Mężczyzna nieoczekiwanie odwzajemnił uśmiech. Miał pełne wargi, bardzo równe białe zęby i gładką mocną szyję. - Jak często musisz się golić? - spytałam, zafascynowana tą gładkością. Gromko się roześmiał. - Boisz się czegoś? - spytał. - Tak wielu rzeczy... - Zadumałam się ze smutkiem. Rozważał przez chwilę moją odpowiedź. - Cechuje cię wybitnie wyczulony zmysł węchu? - Nie. - Znasz tego blondyna? - Nigdy przedtem go nie widziałam.
- Więc skąd wiedziałaś?! - Sookie jest telepatką - powiedział Claude. Quinn spojrzał na niego twardo i wróż o mało nie przeprosił, że przerwał. - Moja siostra jest jej, hmm, opiekunką - dodał jednak szybko. - Wykonujesz zatem beznadziejną robotę - odezwał się wielkolud do Claudine. - Zostaw ją - poleciłam z oburzeniem. - Claudine nie raz ocaliła mi życie. Quinn wyglądał na rozdrażnionego. - Wróżki - mruknął. - Wilkołaków nie ucieszy twoja informacja - powiedział do mnie. - Co najmniej połowa z nich będzie ci życzyła śmierci. Jeśli twoje bezpieczeństwo jest dla Claudine priorytetem, powinna dbać o to, żebyś trzymała język za zębami. Claudine wydawała się zdruzgotana. - Hej - warknęłam. - Uspokój się. Wiem, że masz tam przyjaciół, o których się martwisz, ale nie wyładowuj się na Claudine. Ani na mnie - dodałam pospiesznie, kiedy spojrzał mi w oczy. - Nie mam tam przyjaciół. A golę się co ranek powiedział. - Och, dobra. Skinęłam głową, zakłopotana. - Albo, jeśli wychodzę, to wieczorem. - Mam cię! - Aby robić coś specjalnego. O co „specjalnego" mogło mu chodzić? Drzwi otworzyły się, przerywając jedną z najdziwniejszych rozmów, jakie odbyłam w życiu. - Możecie wrócić - oznajmiła młoda wilkołaczyca w seksownych butach na ośmiocentymetrowych obcasach.
Miała na sobie obcisłą, bordową sukienkę i kiedy podążyliśmy za nią z powrotem do dużej sali, zauważyłam, że, idąc, lekko kołysała biodrami. Zastanowiłam się, kogo dziewczyna próbuje urzec - Quinna czy Claude'a. A może Claudine? - Oto nasze orzeczenie - oświadczyła Christine Quinnowi. - Wznowimy konkurs w przerwanym miejscu. Zgodnie z wynikami głosowania, ponieważ Patrick oszukiwał w drugim teście, przegrał go. Podobnie jak próbę zwinności. Wolno mu jednak kontynuować walkę. Żeby odnieść ostateczne zwycięstwo, będzie musiał rozstrzygająco wygrać w ostatnim teście. Nie miałam pewności, co oznacza w tym kontekście słowo „rozstrzygająco", patrząc jednak na minę Christine, byłam przekonana, że nic dobrego. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że sprawiedliwość może nie zwyciężyć. Odnalazłam twarz Alcide'a w tłumie. Miał ponurą minę. Orzeczenie stada wyraźnie faworyzowało przeciwnika jego ojca. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że w obozie Furnana jest więcej wilkołaków niż w obozie Herveaux, i teraz zadałam sobie pytanie, kiedy doszło do tej zmiany układu sił; przecież na pogrzebie obaj kandydaci mieli chyba mniej więcej po równo zwolenników... Skoro już przedtem ingerowałam, uznałam, że mogę dalej się wtrącać. Zaczęłam kręcić się wśród członków stada i wsłuchiwać w ich myśli. Chociaż wynaturzone i pokrętne umysły wilkołaków i innych zmiennokształtnych trudno przeniknąć, zaczęłam wyłapywać tu myśl, tam wskazówkę. Odkryłam, że Furnanowie przeprowadzili plan ujawnienia faktu uzależnienia Jacksona od hazardu, które ich zdaniem dyskwalifikowało go jako przywódcę. Wiedziałam od Alcide'a, że opowieści o hazardzie ojca są zgodne z prawdą. I chociaż nie spodobało mi się, że
Furnanowie wyciągnęli na światło dzienne ten szczegół, nie mogłam im zarzucić kłamstwa czy oszustwa. Dwaj konkurenci ciągle pozostawali w wilczych postaciach. Jeśli na początku dobrze zrozumiałam, teraz mieli stoczyć prawdziwą walkę. Stanęłam obok Amandy. - Coś się zmieniło w zasadach ostatniej próby? spytałam. Rudowłosa odparła szeptem, że teraz walka zmieniła się ze zwykłego meczu, w wyniku którego jeden z rywali wygra na punkty po pięciu minutach, w pojedynek na śmierć i życie. Przegrany w tej walce zginie lub zostanie okaleczony. Nie godziłam się na udział w rozlewie krwi, wiedziałam jednak, że teraz nie mogę stąd wyjść. Grupa zebrała się wokół drucianej klatki w formie kopuły, która przypominała mi film Mad Max pod kopuła Gromu. Pamiętacie? „Dwaj faceci wchodzą, wychodzi jeden"? Tak, był to chyba wilkołaczy odpowiednik tamtej sceny. Quinn otworzył drzwi i dwa wielkie wilki weszły do środka, rzucając spojrzenia z boku na bok, jak gdyby każdy liczył swoich popleczników. Takie przynajmniej zrobili na mnie wrażenie. Quinn odwrócił się i kiwnął na mnie. Aaaau. Spojrzałam na niego z marsową miną. W jego mrocznych, fioletowo - brązowych oczach dostrzegłam determinację. Mężczyzna nie żartował. Niechętnie zbliżyłam się do niego. - Idź i ponownie poczytaj im w myślach - polecił. Położył mi na ramieniu ogromną dłoń. Odwrócił mnie ku sobie i stanęłam oko w oko z - hmm, o ile można tak to ująć - jego ciemnobrązowymi sutkami. Zakłopotana podniosłam wzrok. - Słuchaj, blondynko - powiedział uspokajającym tonem musisz jedynie pójść tam i wykonać swoje zadanie. Nie mógł wpaść na ten pomysł wcześniej, czyli zanim wilki wpuszczono do klatki? Co się stanie, jeśli zatrzaśnie za
mną drzwi? Spojrzałam przez ramię na Claudine, która gwałtownie kręciła głową. - Dlaczego mam to zrobić? Czemu ma to służyć? spytałam, ponieważ nie byłam kompletną idiotką. - Czy on znowu zamierza oszukać? - spytał Quinn tak cicho, że na pewno nikt poza mną nie był w stanie go usłyszeć. - Czy Furnan zna jakieś sposoby, których nie zauważę? - A gwarantujesz mi bezpieczeństwo? Spojrzał mi w oczy. - Tak - odparł bez wahania. Otworzył wejście do klatki. Wszedł za mną, chociaż musiał się zgarbić. Dwa wilki przystąpiły do mnie z rezerwą. Bił od nich silny zapach; mniej więcej taki jak od psa, lecz bardziej piżmowy i dzikszy. Nerwowym ruchem położyłam rękę na łbie Patricka Furnana, „zajrzałam" w jego mózg najintensywniej, jak potrafiłam i nie znalazłam tam niczego oprócz wściekłości pod moim adresem, ponieważ właśnie moje oświadczenie kosztowało go wygraną w teście wytrzymałościowym. Poza tym wilkołak był absolutnie skupiony na nadchodzącej bitwie, w której zamierzał zwyciężyć jedynie dzięki własnej bezwzględności. Westchnęłam, potrząsnęłam głową i cofnęłam rękę. Chcąc postąpić uczciwie, położyłam dłoń na barkach Jacksona, które znajdowały się zaskakująco wysoko. Okazało się, że wilk dosłownie cały drży, a jego sierść pod moim dotykiem wręcz wibrowała. I on stawiał sobie za cel rozdarcie rywala na strzępy. Tyle że... Jackson bał się młodszego wilka. - Wszystko jasne - powiedziałam, a Quinn odwrócił się i otworzył drzwi. Kucnął, aby przejść i już, już miałam podążyć za nim, kiedy dziewczyna w bordowej sukience krzyknęła. Quinn,
ruchem szybszym, niż pasował do tak wielkiego mężczyzny, obrócił się na pięcie, jedną ręką złapał mnie za ramię i z całej siły szarpnął. "Wyskoczyliśmy z klatki, a wtedy olbrzym drugą ręką zatrzasnął za nami drzwi. Usłyszałam, że coś na nie naciera. Hałasy za mną sugerowały, że walka już się rozpoczęła, lecz mnie wciąż przyciskał do siebie ten mężczyzna o gładkiej, opalonej skórze. Ponieważ moje ucho tkwiło przy jego piersi, oprócz łomotu na zewnątrz słyszałam także głośne bicie jego serca. - Dopadł cię? - spytał Quinn. Teraz sama trzęsłam się i dygotałam. Nogę miałam wilgotną i zobaczyłam, że moje rajstopy są podarte, a krew spływa z otarcia na boku prawej łydki. Czy zraniłam się o drzwi, kiedy Quinn zamknął je tak prędko? A może mnie ugryziono? O Boże, jeśli zostałam ugryziona... Pozostałe wilkołaki tłoczyły się wokół drucianej klatki i obserwowały kłębiące się i warczące wilki. Krople śliny i krwi zwierząt rozbryzgiwały się na wszystkie strony, opryskując widzów. Zerknęłam za siebie i zobaczyłam, jak Jackson chwyta tylną łapę Patricka, usiłując mu ją złamać, tymczasem siwy wilk odchylił się w tył z zamiarem przegryzienia gardła Jacksona. Mignęła mi twarz Alcide'a - skupiona i udręczona. Nie chciałam na to patrzeć. Zamiast oglądać pojedynek na śmierć i życie, wolałam przypatrywać się nieznajomemu olbrzymowi. - Krwawię - oznajmiłam mu. - Ale niezbyt poważnie. Przenikliwy skowyt dobiegający z klatki sugerował, że jeden z wilków wygrywa. Wzdrygnęłam się. Duży mężczyzna na wpół przeniósł mnie pod ścianę. Znajdowaliśmy się obecnie w sporej odległości od pola bitwy. Quinn pomógł mi się odwrócić i zająć pozycję siedzącą.
Sam również usiadł na podłodze. Poruszał się z niezwykłą gracją jak na osobnika tak wielkiego, toteż nie mogłam oderwać od niego oczu. Ukląkł obok mnie i zdjął mi buty, a potem rajstopy, które były mocno podarte i przemoczone od krwi. Milczałam i drżałam, kiedy Quinn położył się na brzuchu. Złapał w potężne dłonie moje kolano i kostkę, traktując moją nogę jak wielkie kurze udko i... Bez słowa zaczął zlizywać krew z łydki. Poczułam obawę, że przygotowuje się do ugryzienia, lecz wtedy przybiegła doktor Ludwig, spojrzała z góry i skinęła głową. - Nic ci nie będzie - mruknęła lekceważąco. Poklepawszy mnie po głowie, jakbym była rannym psem, maleńka lekarka potruchtała z powrotem do sanitariuszy. Tymczasem, chociaż nie sądziłam, że mogę poczuć coś innego niż niepewność i napięcie, jego lizanie całkowicie i w sposób nieoczekiwany oderwało moją uwagę od nieprzyjemnych zdarzeń. Przesunęłam się nerwowo i wzięłam gwałtowny wdech. Może powinnam wyrwać Quinnowi nogę? Kiedy lizał, obserwowałam jego lśniącą, łysą głowę poruszającą się to w górę, to w dół i znów pomyślałam o zaciekłej bitwie, która odbywała się po drugiej stronie pomieszczenia. Quinn lizał coraz wolniej, starannie oczyszczając moją łydkę; język miał ciepły i nieco szorstki. Chociaż nigdy nie spotkałam zmiennokształtnego, którego umysł byłby dla mnie bardziej niedostępny, podejrzewałam, że olbrzym czuje to co ja. Kiedy skończył, położył głowę na moim udzie. Dyszał ciężko, a ja starałam się nie wydawać żadnych odgłosów. Wypuścił w końcu z rąk moją nogę i spojrzał na mnie. Jego oczy zmieniły się i były teraz złote - niczym z litego złota; kolor wręcz je wypełniał. Oooch!
Bez wątpienia Quinn widział po mojej minie, że mam, delikatnie mówiąc, sprzeczne uczucia co do naszego małego tete - a - tete. - Nie nasz czas ani miejsce, kochanie - szepnął. - Boże, to było... cudowne. Przeciągnął się, lecz ten jego gest nie przypominał rozciągania mięśni ramion i piersi w sposób, w jaki czynią to istoty ludzkie. Quinn raczej prężył się, wykonując ruch od podstawy kręgosłupa do ramion. Mało w życiu widziałam dziwniejszych postaci. - Wiesz, kim jestem? - spytał. Skinęłam głową. - Quinn? - odparowałam, czując, że policzki mi płoną. - Słyszałem, że masz na imię Sookie - powiedział, podnosząc się do klęku. - Sookie Stackhouse - przedstawiłam się. Wsunął dłoń pod mój podbródek i uniósł go, żebym mogła na niego popatrzeć. Zagapiłam mu się w oczy tak twardo, jak potrafiłam. Nie zamrugał. - Zastanawiam się, co widzisz - oznajmił w końcu i zabrał rękę. Zerknęłam na nogę. Rana, oczyszczona już z krwi, wyraźnie wyglądała na zadraśnięcie o framugę drzwi. - Nikt mnie nie ugryzł - zauważyłam i na ostatnim słowie głos mi się załamał. Napięcie powoli mnie opuszczało. - Nie. Nie zmienisz się w przyszłości w wilczycę zgodził się i wstał jednym płynnym ruchem. Wyciągnął rękę. Ujęłam ją i w sekundę wyprostowałam się do pionu. Rozdzierający skowyt z klatki przypomniał mi o teraźniejszości. - Wyjaśnij mi coś - poprosiłam. - Dlaczego, do diabła, nie mogą po prostu głosować?!
Quinn zmrużył z rozbawieniem okrągłe oczy, których tęczówki znów miały odcienie fioletu i brązu, i były, jak należy, otoczone białkami. - Zmiennokształtni tak nie funkcjonują, kochanie. Zobaczymy się później. - Po tych słowach Quinn odszedł w stronę klatki. Krótki czas na rozrywkę się zakończył. Teraz musiałam ponownie zwrócić uwagę na ważne rzeczy, które działy się w tym budynku. Claudine i Claude, gdy ich znalazłam, zerkali przez ramię i z niepokojem szukali mnie wzrokiem. Odsunęli się od siebie, robiąc mi trochę miejsca, toteż wcisnęłam się między nich, a wtedy mnie objęli. Wyglądali na bardzo poruszonych, a na policzkach Claudine dostrzegłam dwie spływające łzy. Powody zrozumiałam natychmiast, gdy oceniłam sytuację w klatce. Szary wilk zwyciężał! Sierść czarnego była splątana od krwi. Herveaux nadal trzymał się na nogach, wciąż warczał, lecz od czasu do czasu zawodziła go jedna z tylnych łap. Dwukrotnie upadł i dwukrotnie zdołał się podnieść, jednak kiedy poślizgnął się za trzecim razem, młodszy wilk dopadł go. Walczyli, kłapiąc zębami i wyrywając sobie kawały ciała i sierści. Zapominając o zasadzie milczenia, wszystkie wilkołaki wykrzykiwały poparcie dla wybranego współzawodnika lub po prostu wyły. Odgłosy walki i zachęty mieszały się w jeden chaotyczny kolaż. W końcu dostrzegłam Alcide'a zaniepokojony daremnie tłukł rękoma o metal. Nigdy wcześniej nikomu nie współczułam tak bardzo. Zastanawiałam się, czy spróbuje włamać się do klatki. Przyjrzałam się jednak lepiej i wiedziałam, że nawet gdyby Alcide nie miał szacunku dla stada i postanowił przyjść ojcu z pomocą, nie zdoła nijak go wesprzeć, gdyż Quinn
blokował drzwi. Naturalnie, właśnie dlatego stado sprowadziło obcego. Nagle walka się skończyła. Jaśniejszy wilk złapał za gardło ciemniejszego. Trzymał, lecz nie gryzł. Może Jackson kontynuowałby walkę, gdyby nie był tak ciężko ranny wyraźnie dodatkowo brakowało mu już sił. Leżał, skowycząc, zupełnie niezdolny do obrony. Kaleki. W sali zapanowała cisza. - Zwycięzcą zostaje uznany Patrick Furnan - oznajmił Quinn obojętnym tonem. I wtedy Furnan przegryzł Jacksonowi gardło.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Quinn zarządził porządki z pewnością siebie i władzą osoby, która nadzorowała już przedtem takie akcje. Chociaż byłam otępiała i ogłupiała z szoku, zauważyłam, że udzielił jasnych i zwięzłych wskazówek w kwestii rozproszenia przedmiotów potrzebnych podczas testów. Członkowie stada rozebrali więc klatkę na fragmenty, a arenę zdemontowali szybko i sprawnie. Ekipa sprzątająca zajęła się wycieraniem krwi i innych płynów. Wkrótce w budynku zostali jedynie ludzie. Patrick Furnan powrócił do ludzkiej postaci i doktor Ludwig opatrywała jego liczne rany. Sprawiał mi okrutną przyjemność widok każdej z nich; żałowałam jedynie, że nie są poważniejsze. Ale, cóż, stado zaakceptowało go jako przywódcę. Skoro wilkołaki nie protestowały przeciwko tej niepotrzebnej brutalności, nie mogłam ich pouczać. Alcide'a pocieszała Maria - Star Cooper, młoda wilkołaczyca, którą trochę znałam. Maria - Star trzymała go i gładziła po plecach, udzielając mu wsparcia samą bliskością. Nie dziwiłam się, że przy takiej okazji mężczyzna wybiera towarzystwo innego członka stada ponad moje. Uściskałabym go, lecz kiedy zbliżyłam się i spojrzałam mu w oczy, wszystko zrozumiałam. Odrzucenie bolało, i to strasznie, lecz dziś nie chodziło ani o mnie, ani o moje uczucia. Claudine płakała w ramionach brata. - Jest taka wrażliwa - szepnęłam do wróża, trochę speszona, że sama nie płaczę. Niepokoiłam się tylko o Alcide'a; Jacksona Herveaux niemal wszak nie znałam. - Przeżyła drugą wojnę elfią w Iowa, walcząc z najlepszymi z nich - odparł Claude, kręcąc głową. Widziałem ściętą głowę goblina z wywalonym jęzorem i w
śmiertelnych drgawkach, a wtedy siostra się roześmiała. Ale im jest bliżej światła, tym staje się czulsza. Tym stwierdzeniem skutecznie mnie uciszył. Nie miałam ochoty pytać, o co mu chodzi, i wysłuchiwać objaśnień związanych z kolejną tajemną regułą istot nadnaturalnych. Miałam po dziurki w nosie tego dnia. Teraz, kiedy sprzątnięto bałagan (łącznie z ciałem Jacksona, które doktor Ludwig zabrała gdzieś, gdzie zapewne dostosuje jego wygląd do jakiejś wiarygodniejszej przyczyny śmierci), wszyscy członkowie stada zebrali się przed Patrickiem Furnanem, który ciągle pozostawał nagi. Patrząc na niego, odkryłam, że dzięki zwycięstwu czuł się bardziej męski. A fe! Stał na jakimś kocu, zwykłym, w czerwoną kratę, takim, jaki zabiera się na stadion, by obejrzeć mecz futbolowy. Mimowolnie skrzywiłam się, lecz zachowałam całkowity spokój, kiedy żona nowego przywódcy stada przyprowadziła mu jakąś młodą kobietę - brunetkę, która wyglądała na mniej niż dwadzieścia lat. Dziewczyna była tak samo golutka jak Furnan, chociaż bez ubrania prezentowała się znacznie lepiej niż on. Co, do diabła? Nagle przypomniałam sobie, jaki miał być ostatni etap ceremonii, i zrozumiałam, że Patrick zamierza przelecieć tę panienkę na naszych oczach. O nie! Ani mi się śni na to patrzeć! Postanowiłam odwrócić się i odejść. Lecz Claude syknął do mnie: - Nie możesz wyjść. Zakrył mi ręką usta, a później chwycił i dosłownie wyniósł za tłum. Claudine szła za nami, a później stanęła przede mną, odwrócona plecami do mnie, przesłaniając mi widok. Wydałam z siebie odgłos wściekłości, który utonął w dłoni Claude'a.
- Zamknij się - polecił mi ponuro wróż. Starał się mówić przekonującym tonem. - Wpakujesz nas wszystkich w kłopoty. Jeśli poczujesz się od tego lepiej, powiem ci, że taka jest tutaj tradycja. Dziewczyna to ochotniczka. Po tym wyczynie Patrick znowu będzie wiernym mężem. Spłodził już dzieci z żoną i teraz musi uroczyście zapłodnić kogoś innego. Może mu się to podobać lub nie, lecz zadanie trzeba wykonać. Nie otwierałam oczu, a dodatkowo ucieszyłam się, kiedy Claudine odwróciła się do mnie i położyła mi na uszach mokre od łez dłonie. Mimo to w pewnym momencie usłyszałam okrzyk z tłumu, stanowiący zapewne ocenę pozytywnie ukończonego testu. Wróżka i wróż odprężyli się i puścili mnie. Dziewczyny nigdzie nie widziałam. Furnan pozostał nagi, lecz skoro nie był już pobudzony, potrafiłam znieść jego widok. Aby przypieczętować swój nowy status przywódcy stada, Furnan zaczął przyjmować hołdy od wilkołaków. Zmiennokształtni podchodzili kolejno, od najstarszego do najmłodszego; do takiego w każdym razie wniosku doszłam po chwili obserwacji. Każdy osobnik lizał grzbiet ręki Patricka i obnażał szyję na rytualny moment. Kiedy nadeszła kolej Alcide'a, uprzytomniłam sobie, że teraz może dojść do katastrofy. Odkryłam, że wstrzymuję oddech. Z całkowitego milczenia, które zapadło wokół mnie, wnosiłam, że nie ja jedna żywię takie obawy. Po długim wahaniu Furnan pochylił się i dotknął zębami szyi Alcide'a. Otworzyłam usta, chcąc zaprotestować, lecz tym razem Claudine mi je zakryła. Furnan musnął jedynie szyję Alcide'a, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Nowy przywódca stada wysłał w ten sposób wyraźny sygnał.
Do czasu aż ostatni wilkołak dopełnił rytuału, wyparowały już ze mnie wszystkie emocje. Zastanowiłam się, czy wreszcie nadszedł koniec tego żenującego spektaklu. Tak, członkowie stada rozchodzili się - niektórzy składali Furnanom gratulacje i ściskali ich, inni wymykali się po cichu. Opuściłam parę wróżów i ruszyłam prościutko do wyjścia. Gdy następnym razem ktoś przyjdzie i każe mi obserwować jakiś rytuał istot nadnaturalnych, po prostu zatrzasnę kretynowi drzwi przed nosem. Kiedy znalazłam się na dworze, szłam powoli. Musiałam przemyśleć sprawy, które wcześniej odsuwałam od siebie, na przykład myśli Alcide'a, które wyczytałam u niego po śmierci ojca. Wilkołak uważał mianowicie, że go zawiodłam. A przecież... Polecił mi tu przyjść i przyszłam; powinnam się domyślić, że nie bez przyczyny nalega na moją obecność. Teraz wiedziałam, że wcześniej podejrzewał Furnana o zaplanowane oszustwo. Uprzedził Christine, sojuszniczkę ojca. Miała mnie skłonić, żebym wykorzystała swoje zdolności telepatyczne i wystawiła im Patricka Furnana. I rzeczywiście, odkryłam, że przeciwnik Jacksona oszukuje. Ujawnienie tego szachrajstwa powinno zagwarantować zwycięstwo Herveaux. Niestety, stado zwróciło się w tym momencie przeciwko Jacksonowi i kandydaci podjęli rywalizację w przerwanym miejscu, tyle że... stawki wzrosły. Nie miałam nic wspólnego z decyzją stada! A jednak Alcide, zrozpaczony i wściekły, właśnie mnie obwinił o ostateczną klęskę. Chciałam czuć złość, lecz wypełniał mnie jedynie smutek. Claude i Claudine pożegnali się, wskoczyli do cadillaca wróżki i na pełnym gazie odjechali z parkingu, jakby nie mogli już doczekać się powrotu do Monroe. Miałam podobne pragnienia, lecz najwyraźniej byłam znacznie mniej odporna na fakty niż rodzeństwo. Chcąc się uspokoić przed jazdą do
domu, siedziałam za kierownicą pożyczonego malibu przez pięć czy dziesięć minut. Przyłapałam się na myślach o Quinnie. Przyjemniej było wspominać wielkoluda niż zakrwawione zwierzęta i zabójstwo, które zdarzyło się na moich oczach. Quinn był silny i wiedział, czego chce, wciąż jednak nie miałam pojęcia, czym jest. Jechało mi się ciężko. Praca też przychodziła z trudem, toteż równie dobrze mogłam tego wieczoru zadzwonić do „Merlotte'a" i się wymigać. Och, jasne, wykonywałam wszystkie niezbędne czynności - przyjmowałam zamówienia, zanosiłam napoje na właściwe stoliki, napełniałam dzbany piwem, wkładałam napiwki do słoika, wycierałam blaty i sprawdzałam, czy tymczasowy kucharz (wampir nazwiskiem Anthony Bolivar, z którego usług korzystaliśmy już wcześniej) pilnuje swojego pomocnika. Ale praca nie cieszyła mnie i nie przynosiła satysfakcji. Zauważyłam, że Sam radzi sobie coraz lepiej. Wiercił się niecierpliwie, gdy ze swojego stolika w rogu przyglądał się poczynaniom Charlesa. Może czuł się trochę urażony, ponieważ Twining stawał się coraz popularniejszy wśród klienteli. Nie da się zaprzeczyć, że wampir był czarujący. Dziś Charles zakrył oko czerwoną przepaską obszytą cekinami, a na typową dla siebie długą koszulę włożył czarną kamizelkę identycznie zdobioną - maksymalnie krzykliwą, a równocześnie uroczą. - Wyglądasz na przygnębioną, piękna pani - zagaił, kiedy podeszłam, by odebrać drink tom collins i rum z colą. - Miałam po prostu długi dzień - odparłam, zmuszając się do uśmiechu. Musiałam przemyśleć tyle spraw, że nie zrobił na mnie wrażenia nawet fakt, że Bill znowu przyprowadził Selah
Pumphrey. Chociaż usiedli w moim rewirze, nie przejęłam się tym. Ale kiedy Bill chwycił mnie za rękę, gdy odwracałam się, by pójść po ich napoje, wyrwałam się jak oparzona. - Chcę tylko wiedzieć, co się stało - bąknął, a ja przez sekundę pamiętałam cudowne uczucie z tamtej nocy w szpitalu, gdy położył się obok mnie. Już miałam odpowiedzieć, ale nagle zobaczyłam oburzoną minę Selah i zrezygnowałam. - Zaraz przyniosę krew - odparłam pogodnie, uśmiechając się tak szeroko, że można było policzyć mi wszystkie zęby. „Do diabła z nim" - zacytowałam. „Z nim i z koniem, którego dosiada". Później byłam już tylko kelnerką. Uśmiechałam się i pracowałam, pracowałam i uśmiechałam się. Trzymałam się z dala od Sama, ponieważ nie chciałam dziś wieczorem odbywać długiej rozmowy z kolejnym zmiennokształtnym. Ponieważ nie miałam powodu wkurzać się na Sama, obawiałam się, że jeśli spyta, co się zdarzyło, wszystko mu opowiem. A ja naprawdę nie zamierzałam na razie o tym mówić! Zdarzyło Wam się pragnąć po prostu poszukać jakiej mysiej dziury i ukryć się w niej na jakiś czas? W takim właśnie żałosnym nastroju byłam tego wieczoru. Niestety, w końcu musiałam podejść do Sama, gdyż Sum spytał, czy może za dzisiejszą popijawę zapłacić czekiem. Taką zasadę wprowadził Sam: osobiście zatwierdzał czeki. A ponieważ w barze panował straszny hałas, musiałam stanąć bardzo blisko mojego szefa. Kiedy pochyliłam się nad Samem, z zamiarem wyjaśnienia mu problemów Suma z gotówką, mój szef otworzył szeroko oczy. - Mój Boże, Sookie - wydukał. - Z kim ty byłaś? Odsunęłam się, oniemiała. Merlotte był zarówno zaszokowany, jak i przerażony zapachem, który ode mnie bił i
z którego nawet nie zdawałam sobie sprawy. Zmęczyłam się już tym ciągłym strofowaniem ze strony nadnaturalnych. - Gdzie spotkałaś tygrysa? - sapnął. - Tygrysa - powtórzyłam tępo. Czyli w takie zwierzę przemienia się mój nowy znajomy Quinn nocami, podczas których księżyc jest w pełni. - Powiedz mi - zażądał Sam. - Nie - warknęłam. - Nie powiem. Co z Sumem? - Ten jeden raz może wypisać czek. Ale jeżeli będą problemy z jego realizacją, nigdy nie wypisze tu kolejnego! Nie przekazałam Sumowi ostatniego zdania. Przyjęłam od niego czek, a potem przez chwilę nie mogłam się opędzić od wylewnych, pijackich podziękowań. Mój i tak paskudny nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, kiedy zaczepiłam srebrnym łańcuszkiem o narożnik kontuaru, gdyż musiałam pochylić się i podnieść serwetkę, upuszczoną na podłogę przez jakiegoś flejtucha. Łańcuszek zerwał się, więc schowałam go do kieszeni. Niech to szlag! Miałam okropny dzień, po którym nadeszła równie okropna noc. Pamiętałam, by pomachać wychodzącej wraz z Billem Selah. Dziewczyna zostawiła mi duży napiwek. Z taką siłą wepchnęłam pieniądze do drugiej kieszeni, że o mało jej nie oddarłam. Parę razy w trakcie wieczoru słyszałam, że w barze dzwoni telefon, aż raz, kiedy odnosiłam brudne szklanki do kuchennego okienka, Charles zwierzył mi się: - Ktoś ciągle dzwoni i odkłada słuchawkę. Bardzo to irytujące. - Zmęczy się dowcipniś i przestanie - odparłam uspokajająco. Około godziny później, kiedy stawiałam przed Samem colę, pomocnik kucharza podszedł i oznajmił mi, że spotkał kogoś przy wejściu dla personelu. I ten ktoś pytał o mnie.
- Co robiłeś na dworze? - spytał Sam ostro. Chłopiec wyglądał na zakłopotanego. - Bo ja palę, panie Merlotte - odparł. - Zrobiłem sobie przerwę i wyszedłem na dwór, bo wampir mi zagroził, że wyssie mnie do ostatniej kropli, jeśli zapalę w środku. No, a ten mężczyzna pojawił się znikąd... - Jak wyglądał? - wtrąciłam. - Och, był stary i miał czarne włosy - odparł chłopiec, wzruszając ramionami. Wyraźnie nie ma biedak daru obserwacji ani talentu literackiego. - W porządku - powiedziałam. Cieszyłam się z wolnej chwili. Podejrzewałam, kim może być gość. Wiedziałam też, że gdyby wszedł do baru, mogłoby dojść do zamieszek. Sam znalazł sobie wymówkę, by za mną podążyć. Powiedział, że musi skorzystać z toalety, wziął laskę i pokuśtykał korytarzem. Miał maleńką łazienkę obok biura i wszedł do niej, a ja ruszyłam dalej, minęłam toalety dla klientów i szłam, aż dotarłam do tylnych drzwi. Otworzyłam je ostrożnie i wyjrzałam na zewnątrz. Od razu jednak zaczęłam się uśmiechać. Mężczyzna czekający na mnie posiadał jedną z najsłynniejszych twarzy - zna go cały świat, z wyjątkiem, jak widać, nastoletnich kuchcików. - Bubba - zagaiłam, zadowolona, że widzę wampira. Nie wolno go nazywać dawnym nazwiskiem, bo traci orientację i straszliwie się wzrusza. Bubba był niegdyś znany jako... No cóż, powiem to tak: zastanawiało Was kiedyś, że tak często go widywano po śmierci? Oto właśnie wytłumaczenie. Rozmów z nim nie można nazwać pełnym sukcesem, ponieważ gdy Bubba zostawał wampirem, był straszliwie otumaniony od narkotyków; jednak poza upodobaniem do kociej krwi, całkiem nieźle daje sobie radę. Wampirza
społeczność dobrze się nim opiekuje. Eric zatrudnia go czasem jako chłopca na posyłki. Lśniące, czarne włosy Bubba zawsze ma uczesane i ufryzowane, długie baczki starannie przycięte. Dziś wieczorem włożył kurtkę z czarnej skóry, nowe błękitne dżinsy i koszulę w czarną i srebrną kratę. - Dobrze wyglądasz, Bubba - oznajmiłam z podziwem. - Ty też, panno Sookie. Uśmiechnął się do mnie promiennie. - Czy chcesz mi coś powiedzieć? - A tak. Pan Eric przysłał mnie, żebym ci przekazał, że on... nie jest taki, jaki się wydaje. Zamrugał. - Ale kto, Bubba? - spytałam, starając się zachować spokój. - Jest płatnym zabójcą. Gapiłam się w tę ładną twarz nie dlatego, że chciałam wyciągnąć z niego coś więcej, po prostu dumałam, co może oznaczać wiadomość. Niestety, to był błąd. Bubba przestał się uśmiechać i zaczął nerwowo strzelać oczyma z boku na bok. Och, trzeba było patrzeć w ścianę - otrzymałabym tyle samo informacji... A tak, tylko go zaniepokoiłam. - Dzięki, Bubbo - powiedziałam i poklepałam go po muskularnym ramieniu. - Dobrze się sprawiłeś. - Mogę teraz iść? Wrócić do Shreveport? - Jasne - odparłam. Wiedziałam, że muszę zadzwonić do Erica. Dlaczego sam nie zatelefonował, skoro miał mi do przekazania coś tak ważnego i pilnego? - Znalazłem tylne wejście do kryjówki zwierzaków wyznał Bubba dumnym tonem. Przełknęłam ślinę. - Och, świetnie - bąknęłam, próbując zapanować nad mdłościami.
- To pa, pani ma - zawołał wesoło. Był już... na końcu parkingu. Akurat wtedy, gdy można by go uznać za najgorszego wampira na świecie, Bubba z łatwością wykonywał jakąś zadziwiającą sztuczkę - taką jak na przykład ruch z niewyobrażalną prędkością. - Nara, wiara - mruknęłam obowiązkowo. - Czy to był ten, o którym myślę? - usłyszałam głos tuż za sobą. Aż podskoczyłam. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam, że Charles opuścił swoje stanowisko za barem. - Przestraszyłeś mnie - jęknęłam. Jak gdyby nie wiedział. - Przepraszam. - Tak, to był on. - Tak właśnie sądziłem. Nigdy nie słyszałem, jak śpiewa... na żywo. To musi być niewiarygodna przyjemność. Spoglądał gdzieś w bok, na parking, jak gdyby intensywnie o czymś myślał. Byłam niemal pewna, że mówi byle co, byle mówić. Chciałam mu zadać pytanie, lecz zanim zdążyłam się odezwać, zrozumiałam, co angielski pirat właśnie powiedział, i słowa zamarły mi na ustach. Po długim wahaniu wiedziałam, że muszę się odezwać, w przeciwnym razie Charles zacznie coś podejrzewać. - No cóż, chyba lepiej wrócę do pracy - oświadczyłam, szczerząc się w szerokim uśmiechu, który pojawia się na mojej twarzy, ilekroć jestem zdenerwowana. Bo, cholera jasna, byłam teraz zdenerwowana! Jedno nagłe olśnienie i wszystkie elementy zaczęły mi się układać w niezbyt przyjemną całość. Stanęły mi dęba wszystkie włoski na karku i przedramionach. Instynktownie wiedziałam, że mając do wyboru walkę i ucieczkę, bez wątpienia muszę brać
nogi za pas. Na zewnątrz nie mogłam wyjść, gdyż Charles stał mi na drodze, zaczęłam więc wracać korytarzem ku barowi. Drzwi z baru do korytarza były zwykle otwarte, ponieważ klienci stale przechodzili do znajdujących się tutaj toalet. Teraz jednak zostały zamknięte! Musiał je zamknąć ktoś już po moim wyjściu na rozmowę z Bubbą. Niedobrze! - Sookie - odezwał się stojący za mną Charles. Naprawdę mi przykro. - To ty strzelałeś do Sama, prawda? Sięgnęłam ręką za siebie i zaczęłam szukać po omacku gałki na drzwiach. Wampir nie zabije mnie przecież na oczach tych wszystkich ludzi, co? Nagle przypomniałam sobie tę noc, kiedy Eric i Bill rozprawili się w moim domu z grupą napastników. Zajęło im to ze trzy, cztery minuty. Pamiętam, jak wyglądali później ci faceci. - Tak. Jakie to szczęście, że przyłapałaś kucharkę, a ona się przyznała. Ale nie przyznała się, że strzelała do Sama, prawda? - Rzeczywiście - przyznałam tępo. - Do wszystkich, lecz nie do Sama. No i kula nie pasowała. Moje palce znalazły gałkę. Jeśli ją przekręcę, może przeżyję. A może nie. Jak bardzo Charles cenił sobie własne życie? - Chciałeś tutaj pracować - zauważyłam. - Uznałem, że moje szanse wzrosną i przydam się bardziej, gdy unieruchomię Sama. - Skąd wiedziałeś, że pójdę po pomoc do Erica? - Nie wiedziałem. Wiedziałem jednak, że ktoś go powiadomi o kłopotach w barze „U Merlotte'a". A ponieważ fakt ten oznaczał pomoc tobie, wiedziałem, że Eric na pewno zareaguje. I że najpewniej wyśle właśnie mnie. - Dlaczego to wszystko robisz?
- Eric nie spłacił długu. - Zbliżał się do mnie, chociaż niezbyt szybko. Może wcale nie chciał mi zrobić krzywdy. Albo miał nadzieję na lepszy moment, kiedy będzie mógł mnie spokojnie porwać. - Wygląda na to, że Eric dowiedział się, że nie jestem z gniazda w Jackson, tak jak mu powiedziałem. - Zgadza się. Wybrałeś niewłaściwe gniazdo. - Dlaczego? Wydawało mi się idealne. Było tam wielu mężczyzn, na pewno nie widziałaś wszystkich. Nikt nie jest w stanie spamiętać wszystkich facetów, którzy przewinęli się przez tę rezydencję. - Ale słyszałeś, jak śpiewa Bubba - wytknęłam mu łagodnie. - Śpiewał dla nich pewnej nocy. Nigdy tego nie zapomniałeś. Nie wiem, jak Eric się dowiedział, lecz ja domyśliłam się w momencie, gdy powiedziałeś, że nigdy... Skoczył. W ułamku sekundy leżałam na plecach na podłodze, ale zdążyłam włożyć do kieszeni rękę. Charles otworzył usta, żeby mnie ugryźć. Wsparł się na rękach, uprzejmie starając się na mnie nie kłaść. Jego w pełni wysunięte kły błyszczały w świetle. - Muszę to zrobić - powiedział. - Przysiągłem. Przykro mi. - Mnie nie - odburknęłam i wrzuciłam mu srebrny łańcuszek do ust, po czym zakryłam je wnętrzem dłoni, by nie mógł go wypluć. Wrzasnął i uderzył mnie, aż mi zagrzechotały żebra, a jemu buchnął z ust dym. Zatoczyłam się i również krzyknęłam. Drzwi otworzyły się gwałtownie i z baru wypadło do małego korytarza kilkunastu gości. Sam wybiegł z biura, niczym wystrzelony z armaty; poruszał się bardzo sprawnie jak na człowieka ze zranioną nogą i ku mojemu zdumieniu w ręku trzymał kołek. Do tej pory na
wrzeszczącego wampira upadło już tak wielu mięśniaków w dżinsach, że Charlesa wcale nie było pod nimi widać. Próbował gryźć kogo się dało, lecz poparzone dziąsła i wargi tak bardzo go bolały, że efekty były bardziej niż mierne. Na dole tego kłębowiska, najbliżej Twininga znalazł się Sum Hunter. - Podaj mi ten kołek, stary! - zawołał do Merlotte'a. Sam podał kołek Hoytowi Fortenberry'emu, który podał go Dago Guglielmiemu, który wcisnął go w owłosioną dłoń Suma. - Poczekamy na wampirzą policję czy załatwimy to sami? - spytał Sum. - Sookie? - Dzwońcie po policję - odrzekłam po chwili odpierania przerażającej pokusy. Policja w Shreveport ma oddział wampirzych funkcjonariuszy, a także niezbędny do przewożenia nieumarłych specjalny pojazd oraz równie specjalne cele więzienne. - Zakończ to - warknął Charles. Jego głos dobył się gdzieś spod mnóstwa mężczyzn. - Zawiodłem i nie wykonałem swojej misji, a w więzieniu nie wytrzymam. - Oki - doki - zgodził się Sum i wbił mu kołek w pierś. Gdy Charles umarł ostatecznie, a jego ciało rozpadło się na proch i zniknęło, mężczyźni wrócili do baru, do stolików, zza których poderwały ich odgłosy walki w korytarzu. Zdziwili mnie. Nikt się nie śmiał, mało kto się uśmiechał, i nikt z gości, którzy pozostali w barze, nie spytał o nic tych, którzy wyszli i wrócili. Cóż, sama nasuwała się myśl, że mamy do czynienia z echem dawnych dni, kiedy biali mężczyźni bez wahania linczowali czarnych - wystarczyła plotka, że ów Murzyn mrugnął do białej kobiety.
Ale wiecie, że porównanie nie jest adekwatne. Charles był innej rasy, to prawda, lecz na tym kończy się podobieństwo. Był wszak winny jak cholera, próbował mnie zabić. Gdyby ludzie z Bon Temps nie interweniowali, zginęłabym w trzydzieści sekund mimo pomysłu ze srebrem. Mieliśmy sporo szczęścia, że tej nocy w barze akurat nie było żadnego przedstawiciela organów ścigania. Chociaż, kiedy wszyscy ponownie zajęli miejsca, nie upłynęło nawet pięć minut i do „Merlotte'a" wkroczył Dennis Pettibone, detektyw z wydziału podpaleń. Przyszedł odwiedzić Arlene. (Pomocnik kucharza ciągle jeszcze wycierał korytarz). Sam obwiązał mi w swoim biurze żebra bandażem elastycznym i poszłam, powoli i ostrożnie, spytać Dennisa, czy zechce się czegoś napić. Mieliśmy też szczęście, że w barze tej nocy nie przebywał żaden przyjezdny. Nie było żadnych studencików z Ruston, kierowców ciężarówek ze Shreveport, krewnych, którzy wpadli napić się piwa z kuzynem czy wujem. Mieliśmy szczęście, że w barze tej nocy było niewiele kobiet. Nie wiem dlaczego, ale wyobraziłam sobie, że kobiety trudniej by zniosły egzekucję Charlesa. Szczerze mówiąc, miałam mdłości na samo wspomnienie, szczególnie ilekroć na moment zapominałam, że dzięki akcji tych dzielnych ludzi nadal żyję. A Eric miał szczęście, kiedy wkroczył do lokalu jakieś trzydzieści minut później... ponieważ Sam nie miał już na podorędziu następnych kołków. Mężczyźni wciąż trwali w stanie lekkiego pobudzenia i pewnie wystarczyłaby propozycja któregoś bystrzaka, że trzeba się pozbyć także Erica... i Eric na pewno nie wyszedłby stąd cały. Na szczęście jego pierwsze słowa zabrzmiały: „Sookie, wszystko dobrze?". Zaniepokojony chwycił mnie rękoma w pasie, a ja krzyknęłam.
- Jesteś ranna - zauważył, po czym odkrył, że pięciu czy sześciu mężczyzn zerwało się na równe nogi. - Jestem tylko trochę obolała - odparłam, z całych sił próbując wyglądać normalnie. - Wszystko jest w porządku powiedziałam trochę głośniej. - Ten tutaj to mój przyjaciel Eric. Usiłował się ze mną skontaktować i teraz wiem dlaczego było to takie pilne. Spojrzałam w oczy stojącym mężczyznom, a oni, jeden po drugim, wrócili na swoje miejsca. - Usiądźmy i pomówmy - poprosiłam szeptem. - Gdzie on jest? Osobiście wbiję draniowi kołek, cokolwiek Gorący Deszcz ześle później przeciwko mnie. Był naprawdę rozjuszony. - Rozwiązaliśmy już ten problem - syknęłam. - Uspokój się! Za zgodą Sama weszliśmy do jego biura - jedynego miejsca w lokalu, gdzie można było znaleźć zarówno miejsca do siedzenia, jak i odosobnienie. Merlotte pracował ponownie za kontuarem i wygodnie usadowiony na wyższym stołku barowym z nogą na drugim, niższym, całkiem dobrze sobie radził jako barman. - Bill przeszukał swoją bazę danych - oznajmił z zadowoleniem Eric. - Ten gnojek Charles powiedział mi, że pochodzi z Missisipi, więc uznałem go za jednego z chłopaczków, których przegonił Russell. Nawet zadzwoniłem do króla i spytałem, czy Twining dobrze dla niego pracował. Russell odpowiedział, że ma w rezydencji tak wiele nowych wampirów, że ledwie Charlesa kojarzy. Ale Russell, jak zauważyłem w barze „U Josephine", nie jest takim szefem jak ja. Zdobyłam się na uśmiech. Trudno było podważyć tę uwagę.
- Kiedy więc odkryłem, że coś tu nie gra, zagoniłem do pracy Billa, no i Compton wytropił, że Charles, odkąd jest wampirem, podlega Gorącemu Deszczowi. - To Gorący Deszcz zmienił go w wampira? - Nie, nie - odparł niecierpliwie. - Gorący Deszcz zmienił w wampira stwórcę Charlesa. A gdy tamten zginął podczas brytyjskiej wojny z Indianami i Francuzami, Charles ślubował wierność Gorącemu Deszczowi. Ponieważ Gorący Deszcz był niezadowolony, że stracił Długiego Cienia, wysłał Charlesa z rozkazem wyegzekwowania długu, który rzekomo jestem mu winny. - Dlaczego moja śmierć miałoby anulować dług? - Gorący Deszcz wysłuchał plotek i przeprowadził rozpoznanie, w wyniku którego doszedł do wniosku, że jesteś dla mnie ważna, toteż twoja śmierć zrani mnie w sposób, w jaki śmierć Długiego Cienia zraniła jego. - Ach! - Nie potrafiłam wymyślić żadnej innej odpowiedzi. Do głowy nie przychodziło mi ani jedno słowo. Czyli że - spytałam w końcu - Gorący Deszcz i Długiego Cienia coś łączyło... dawno, dawno temu? - Tak - przyznał Eric - ale nie był to związek... erotyczny. Raczej... sympatia. A to cenny element więzi. - Kiedy zatem ten Gorący Deszcz zdecydował, że grzywna zapłacona przez ciebie za śmierć Długiego Cienia po prostu go nie zadowala i w jego opinii nie zamyka sprawy, wysłał Charlesa z rozkazem wyrządzenia równie bolesnej krzywdy tobie. - Tak. - A Charles udał się do Shreveport, gdzie nadstawił ucha, dowiedział się o mnie i uznał, że doskonale nadam się na ofiarę. - Widocznie tak.
- Usłyszał też o grasującej snajperce, wiedział, że Sam jest istotą zmiennokształtną, i strzelił do niego, dzięki czemu zyskał dobry powód, aby przyjechać do Bon Temps. - Właśnie. - Wszystko to jest naprawdę, naprawdę skomplikowane oceniłam. - Dlaczego Charles po prostu nie napadł na mnie którejś nocy? - Ponieważ chciał, żeby twoja śmierć wyglądała na wypadek. Wolał, żeby nie obwiniono wampira, gdyż nie tylko nie chciał dać się złapać - chodziło mu także o to, by z tego powodu Gorący Deszcz nie musiał płacić kary. Zamknęłam oczy. - To on podpalił mój dom - powiedziałam. - Wcale nie ten biedny facet... Marriot. Założę się, że Charles zabił go tamtej nocy jeszcze przed zamknięciem baru i zabrał do mojego domu, żeby potem zrzucić na niego winę. Nieszczęsny Marriot był ostatecznie obcy w Bon Temps. Nikt stąd by go nie szukał. O mój Boże! Przecież Charles pożyczył ode mnie wtedy kluczyki od auta! Założę się, że wpakował tego mężczyznę do mojego bagażnika! Nie... nie martwego, ale zahipnotyzowanego. Charles podrzucił mu też do kieszeni kartę członkowską. Biedaczek był członkiem Bractwa Słońca nie bardziej niż ja. - Charles pewnie się zirytował, gdy odkrył, że otaczają cię przyjaciele - zauważył Eric trochę chłodno, ponieważ paru z tych „przyjaciół" hałaśliwie kręciło się po korytarzu, zapewne pod pretekstem wyprawy do kibelka, lecz tak naprawdę po to, by mieć na niego oko. - Tak, najwyraźniej. - Uśmiechnęłam się. - Jesteś w lepszym stanie, niż przypuszczałem powiedział Eric z lekkim wahaniem. - Nie tak bardzo w szoku, można by rzec.
- Ericu, jestem szczęściarą - wyznałam. - Dziś widziałam więcej zła, niż możesz sobie wyobrazić. Jedyne, o czym potrafię myśleć, to radość z ucieczki przed nim. Tak przy okazji, Shreveport ma obecnie nowego przywódcę stada i jest to kłamliwy, stary oszust. - Rozumiem więc, że Jackson Herveaux stracił tę robotę. - Stracił dużo więcej. Eric wybałuszył oczy. - Czyli że konkurs odbył się dziś. Słyszałem, że Quinn jest w mieście. Zwykle ogranicza przemoc do minimum. - To nie był jego wybór - odburknęłam. - Zagłosowano przeciwko Jacksonowi. Głosowanie powinno mu pomóc, a jednak... nie. - Dlaczego tam byłaś? Ten cholerny Alcide usiłował cię wykorzystać do jakichś własnych celów podczas rywalizacji? - I ty mówisz o wykorzystywaniu?! - Cóż, ja proszę wprost i uczciwie - odparował Eric, patrząc mi w twarz niebieskimi oczyma otwarcie i wiernie. Nie mogłam nie wybuchnąć śmiechem. Jeszcze niedawno miałam obawy, że nie zdołam się roześmiać przez dobre kilka dni lub tygodni, a jednak teraz się śmiałam. - Prawda - przyznałam. - Tak czy owak... mam rozumieć, że Charlesa Twininga już nie ma? - spytał poważnie Eric. - Zgadza się. - No, no, no. Tutejsi ludzie są nadspodziewanie waleczni. Co właściwie ci się stało? - Mam złamane żebro. - Złamane żebro to niezbyt dużo, gdy wampir walczy o życie. - Znów masz rację. - Kiedy Bubba wrócił i z jego wypowiedzi wywnioskowałem, że właściwie nie przekazał ci mojej
wiadomości, natychmiast przybiegłem tutaj, chcąc cię mężnie wybawić z opresji. Wcześniej przez cały wieczór próbowałem dodzwonić się do baru, by cię ostrzec, ale za każdym razem telefon odbierał Charles. - Postąpiłeś bardzo szarmancko - zgodziłam się. - Na szczęście, jak się okazało, mogłeś w ogóle się nie fatygować. - No cóż, zatem... Wrócę do mojego baru i popatrzę na klientów z mojego własnego biura. Rozszerzamy zakres usług w „Fangtasii". - Ach tak? - Tak. Co myślisz o kalendarzu z męskimi aktami? Pam uważa, że powinien mieć nazwę „Jurne wampiry z »Fangtasii«". - Zamierzasz w nim być? - Och, oczywiście. Pan Styczeń. - Dobrze, więc odłóż dla mnie trzy sztuki. Dam jeden Arlene, drugi Tarze, a trzeci powieszę sobie na ścianie. - Jeśli obiecasz, że będzie zawsze otwarty na moim zdjęciu, dam ci twój egzemplarz za darmo - obiecał. - Umowa stoi. Eric wstał. - Jeszcze jedno, zanim pójdę. Wstałam także, chociaż znacznie wolniej niż on. - Może na początku marca będę musiał cię wynająć i skorzystać z twoich usług. - Sprawdzę terminy w notesiku. A o co chodzi? - Będzie mały zjazd... Spotkanie królów i królowych z kilku stanów Południa. Nie wybrano jeszcze miejsca, lecz kiedy je poznamy... zastanawiam się, czy będziesz mogła wziąć urlop, by pojechać tam ze mną i moimi ludźmi. - Nie mogę ci powiedzieć dziś z góry, Ericu - odrzekłam. Wychodząc z biura, skrzywiłam się z bólu. - Poczekaj chwilę - powiedział i nagle znalazł się przede mną.
Uniosłam wzrok, czując niezmierne zmęczenie. Pochylił się i dotknął wargami moich ust. Pocałunek był delikatny jak muśnięcie skrzydełek motyla. - Powiedziałem podobno, że było mi z tobą najlepiej szepnął. - Ale jak mi odpowiedziałaś? - Nie wolałbyś nie wiedzieć? - odparowałam i wróciłam do pracy.