Megan Hart Otchłań pożądania Rozdział pierwszy Styczeń W tym miesiącu mam na imię Mary i wygląda na to, że jestem równie przekorna, jak bohaterka star...
12 downloads
15 Views
1MB Size
Megan Hart
Otchłań pożądania
Rozdział pierwszy
Styczeń W tym miesiącu mam na imię Mary i wygląda na to, że jestem równie przekorna, jak bohaterka starego wierszyka dla dzieci. Najpierw powiedziałam, że chcę się pieprzyć, a teraz odmawiam wyjścia z łazienki. Nie wiem jednak, że Joe nie toleruje takich, co uwielbiają podpuszczać, nie znosi też tracić czasu. Już mnie czarował, kupił drinki, prawił komplementy, ale zostało mi nie więcej niż pięć minut. Jeśli nadal będę się ociągać, włoży płaszcz i wyjdzie. Nie wiem tego, bo poznałam go zaledwie trzy godziny temu w śródmiejskim barze. Ze wszystkich spotkanych dzisiejszego wieczoru mężczyzn Joe był tym jedynym, któremu chciało się ze mną pogadać. Dlatego go wybrałam. A także dlatego, że jest przystojny i świetnie ubrany. Na dodatek bardzo się stara, żeby jego krzywy uśmieszek był nie tylko czarujący – a taki jest zawsze – ale by również wyglądał na szczery, choć z reguły nic z tego nie wychodzi. – Mary, przekorna Mary, jak rośnie twój ogródek? – recytuje po drugiej stronie drzwi łazienki. Słyszałam ten wierszyk tysiące razy. Nazywano mnie już Dumną Mary, Krwawą Mary, Mary Poppins. Rodzice nadali mi to imię w nadziei, że nie uda się zrobić z niego złośliwego przezwiska, ale ludzie zawsze znajdą sposób, aby komuś dokuczyć. Dotykam chłodnej gałki u drzwi, czuję, jak łatwo się przekręca. Pojawiam się w progu, bo chcę pokazać Joemu, że jestem na niego gotowa, więc warto było czekać. Rozebrałam się do koronkowych białych fig i białego stanika. Robię, co mogę, żeby nie krzyżować rąk, nie zasłaniać się przed wzrokiem Joego. Otwiera nieco szerzej oczy, a jego język przesuwa się po ustach, których jeszcze nie poznałam. Chcę je pocałować, Joe wygląda na kogoś, kto dobrze smakuje. – Cholera. Niewątpliwie jest to komplement, nie przekleństwo. Mój uśmiech staje się pewniejszy. Powoli się obracam i osiągam ten cel, że Joe ogląda mnie ze wszystkich stron. Kiedy znów stoimy twarzą w twarz, sięga po moją rękę i lekko ją przyciąga, w efekcie czego robię krok, potem drugi, aż nasze ciała przylegają do siebie jak
magnesy. Gdy Joe rozpiął koszulę, jego włosy rosnące na torsie drapią mnie, a że jestem miękka i delikatna, więc się wzdrygam. Sutki wypychają koronkę, czuję ciepło w brzuchu. Palce Joego poruszają się na moim biodrze. Nagle robi mi się wstyd, nie mogę spojrzeć mu w oczy. Prowadzi mnie do łóżka, a właściwie ogromnego łoża. Zażądał go od recepcjonistki, posługując się tym samym krzywym uśmieszkiem, który przyciągnął mnie do niego. – Nie jestem przyzwoitym facetem – zdaje się mówić ten uśmiech – ale tak dobrze gram w te klocki, że nie będzie ci to przeszkadzało. Podziałało na mnie, podziałało również na recepcjonistkę, bo zadała sobie sporo trudu, żeby znaleźć Joemu pokój z łożem nadającym się na orgię. Nie ma jednak żadnej orgii, jestem tylko ja, no i Joe. Słyszę szum dmuchawy grzewczej, która porusza zasłonami. Gorące powietrze śmierdzi stęchlizną, ale przecież nie spodziewałam się mirry i kadzidła. – No chodź. – Joe zaczyna się niecierpliwić. Ciągnie mnie w stronę łóżka i w końcu całuje szyję, piersi, ramię. Wyprężam się, czując na skórze jego usta, nie dociera jednak nimi do moich warg, choć je rozchylam. Gładzi mnie po bokach i brzuchu, wędruje dłonią między moje nogi, a wtedy znów się wzdrygam. Jednak tego nie zauważa albo ma to gdzieś. Wciąż mnie głaszcze, aż rozpływam się pod wprawnym dotykiem niczym cukier na rozgrzanej patelni. Rozrzucone kryształki topnieją i łączą się w płynny syrop. Tak właśnie jest ze mną. Wszystko przebiega szybciej, niż sobie wyobrażałam, ale nie wiem, jak poprosić Joego, żeby zwolnił. Palcem odnajduje mały, przykryty koronką guzek, i zaczyna powoli zataczać kółka. Wtedy dochodzę do wniosku, że szybkie tempo wcale nie jest takie złe. – Podoba ci się? Potakuję, a on z uśmiechem rozpina stanik. Gdy moje piersi wydostają się na wolność, cicho pojękuję. Pragnę poczuć usta Joego na sobie, chcę, by jego język delektował się sterczącymi różowymi sutkami. Niech je ssie, najpierw jeden, potem drugi, a jednocześnie niech porusza ręką między moimi nogami. Już jestem wilgotna od tych pieszczot. Czuję to, przestępując z nogi na nogę. Przerywa na chwilę, żeby zrzucić koszulę. Joe idealnie prezentuje się w ubraniu, ale bez niego jeszcze lepiej. Ramiona wydają się szersze, brzuch jest płaski i napięty, jednak
nieprzeorany mięśniami, ręce silne. Włosy na klatce, ramionach i brzuchu są ciemniejsze niż te złociste na głowie. Zastanawiam się, czy Joe farbuje się na blond, czy też u wszystkich mężczyzn występuje taka różnica. Już jestem na łóżku, a Joe zsuwa spodnie razem z bokserkami. Nie mogę na to patrzeć. Odwracam głowę, oddech utyka mi w gardle, a serce wali jak oszalałe. Łóżko się ugina, gdy Joe klęka obok mnie. Jego dłoń powraca do miejsca między udami i znów robi kółeczka, a drugą ponownie mnie głaszcze. Unoszę biodra, a z moich niecałowanych przez Joego ust wydobywa się niepewny krzyk. – Zdejmij to – szepcze. Nawet nie mam czasu zareagować, gdyż zahacza palcem o gumkę i sam ściąga ze mnie figi. Jestem obnażona, Joe może więc patrzeć na starannie wywoskowane i przystrzyżone bikini, twardy guzik łechtaczki, wrażliwe na dotyk ciało, miękkie z podniecenia i wilgotne od jego dotyku. Rozchyla moje uda, rozwiera mnie, a ja jęczę. Joemu musi się to podobać, bo zaczyna głośniej i szybciej oddychać, tak jak ja. Przesuwa wszędobylskim palcem po fałdach i znowu dociera do łechtaczki. Po prostu niesamowite! Rozprowadza moją wilgoć po zdrętwiałym guzku, a biodra same mi podskakują. Czuję obcy ciężar w pochwie, pustkę i pragnienie. Po brzuchu i piersiach rozpływa się kolejna fala ciepła, docierając do szczeliny między nogami. Joe masuje łechtaczkę, płyn sączy się między udami łaskocze mnie. A na sutku jego usta... Tak mi dobrze, że znowu jęczę. Gdy kładę dłoń na plecach Joego, czuję pod palcami miękkie blond włosy. Joe ssie, ja zaciskam palce. Coś mruczy, ale nie przestaje ssać sutka i pocierać łechtaczki, a ja oddycham tak szybko, że w końcu zaczyna mi się kręcić w głowie. Byłam już z chłopcami, całowałam się, pieściłam. Na tylnej kanapie samochodu fundowałam im nawet robótki ręczne, głaskałam i szarpałam, zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi. Byłam z chłopcami, ale nigdy z mężczyzną, z kimś, kto nie błaga i nie jest nieporadny. Joe nawet nie prosi, po prostu robi swoje. Jest w tym coś wspaniałego, coś, czego szukałam. Gdy to do mnie dociera, przestaję się wstydzić. Usta Joego ześlizgują się po mnie, lądują między nogami. Zamieram ze zdumienia, ale mój protest przeradza się w jęk, gdy język dotyka łechtaczki.
Matko święta! Wyobrażałam to sobie, gdy dłońmi albo strumieniem prysznica doprowadzałam się do orgazmu, nic jednak nie przygotowało mnie na rzeczywistość. Język Joego jest miękki i ciepły, delikatniejszy niż palce. Jest niczym woda, gdy muska mnie subtelnie jak fale rozpływające się po brzegu. Wyprężam się, a on mnie liże. Drżę. Znów mnie liże, lecz mogę tylko szerzej rozłożyć nogi i oddać mu całą siebie. Czuję coraz większe napięcie, sutki są twarde niczym kamyki. Nie przestaję cicho jęczeć. Joe przerywa, żeby podmuchać na łechtaczkę, a gorący oddech sprawia, że zaczynam się wić. Jeszcze nigdy nie miałam orgazmu, gdy byłam z kimś, a nie sama, i nie wiem, czy z Joem tego dokonam. Kilka razy byłam blisko, ale orgazm zawsze umykał w ostatniej chwili. Joe ponownie przerywa, a ja jestem pewna, że znów będzie tak samo. Uda mi drżą, mięśnie brzucha napinają się i rozluźniają. Wystarczyłby właściwy dotyk, żebym przekroczyła niewidzialną barierę, ale Joe mi tego nie daje. Robi coś, czego nie widzę. Słyszę szelest, łóżko się porusza. Joe kładzie się na mnie, jego włosy na piersi drażnią moje mokre od śliny sutki, uda i brzuch naciskają na moje uda, na mój brzuch. Zanim Joe zacznie się ruszać, myślę o pewnym przydomku. Również i w ten sposób mnie nazywano. Przydomek trafiał w samo sedno, jeśli chodzi o moją osobę, ale i tak złościł mnie okropnie. – Jasna cholera! – wybucha zdumiony moim piskiem. – Jesteś dziewicą?! Czuję się zażenowana tym mimowolnym okrzykiem. – Taa...tak – jąkam się. – Cholera. Nie zsuwa się jednak ze mnie, chociaż bym się nie zdziwiła, gdyby to zrobił. Ból ustał, czuję się wypełniona, rozciągnięta. To nie jest nieprzyjemne. Wprawdzie ma się nijak do opowieści przyjaciółek o niesłychanej rozkoszy, ale nie jest tak strasznie, jak w opowieściach zakonnic o grzesznej drodze do śmierci i wieczystego potępienia. Zawsze się zastanawiałam, skąd zakonnice wiedziały, jak wygląda ta droga. – Przepraszam – mówię. – Miałam nadzieję, że nie zauważysz. Joe opiera się na rękach, by na mnie spojrzeć, uśmiecha się przy tym leciutko, gdy wyjaśnia: – Krzyk cię zdradził.
– Byłam zdumiona. – Powinnaś była mi powiedzieć. – Gdy całuje mnie w policzek, w jego oczach widzę czułość. – Byłbym delikatniejszy. Pora wyznać, po co tu w ogóle jestem. – Po prostu chciałam mieć to z głowy. – Dlaczego? – pyta zdumiony. – Bo mam dwadzieścia trzy lata i nie chcę już być dziewicą. Wszystkie moje przyjaciółki to robiły. Po prostu chciałam mieć to z głowy. Nadal jest we mnie. Nie boli, ale czuję się niezbyt komfortowo. Nie rozwija się to tak, jak zaplanowałam. Na razie zgadza się tylko ta część, w której podrywam faceta w barze, a on zabiera mnie gdzieś i pozbawia cnoty. Wbija się głębiej. Choć robi to łagodnie i ostrożnie, bardzo się spinam, czekając na ból, który nie nadchodzi. Joe nachyla głowę i wodzi językiem po moim uchu. – Tylko mieć z głowy to za mało – szepcze cicho. – Nie za pierwszym razem. Podkłada rękę pod moje włosy, które rozsypały się na poduszce. Całuje mnie w ucho, potem w szyję, jego zęby wciskają się we wrażliwą skórę barku. Wsuwa się i wysuwa, centymetr po centymetrze, i raz jeszcze. Następnym razem, gdy się porusza, oddycham głęboko i unoszę biodra, staram się współpracować. – Dobrze? – pyta z uśmiechem. Jest dobrze, ale raczej mu nie przeszkadza, że tego nie mówię. Porusza się nieco szybciej i opiera na rękach. Widzę ścięgna na jego ramionach. Mogę spojrzeć między nami, tam gdzie nasze ciała się połączyły. Ciemne loki Joego plączą się z moimi jaśniejszymi włosami. Wysuwa się i wtedy widzę czubek jego erekcji, lśniący lateks, który go opina. Znowu się wsuwa, a ja patrzę zafascynowana, jak znika w moim ciele. Seks nie jest taki, jak sobie wyobrażałam, ale trudno mi powiedzieć, czy jest lepszy, czy gorszy. Na moim dekolcie pojawiają się wypieki, które pewnie docierają aż do szyi, bo tam też mi gorąco. Patrzę, jak Joe porusza się we mnie, i myślę o tym, że jesteśmy połączeni. Ma skupioną minę, przymknięte oczy i zaciśnięte usta. Na linii włosów pojawia się pot. Czuję zapach Joego, wyrazistą woń mydła przemieszaną z czymś piżmowym i ziemistym, jak gleba przerzucona w ogrodzie po rzęsistym deszczu. Jak krew. To pewnie żądza. Przesuwam dłońmi po torsie Joego, czuję poruszające się mięśnie. Dotykam dwóch sutków, zupełnie innych niż moje.
Eksperymentalnie szczypię jeden z nich, a Joe jęczy, więc robię to ponownie. Teraz jego pchnięcia już nie są takie delikatne, przeszywa go dreszcz. Joe nieruchomieje i patrzy na mnie. Ja też na niego patrzę. Bez słowa przetacza nas oboje i teraz ja jestem na górze, nogami obejmuję go w pasie. Kładę rękę na jego piersi, żeby nie stracić równowagi, a on chwyta mnie za biodra. Narzuca nam rytm z łatwością wynikającą z lat praktyki. Po chwili wzdycham głośno, gdyż w tej nowej pozycji wchodzi we mnie jeszcze głębiej. – Pochyl się i oprzyj ręce na moich ramionach – mówi. Robię tak, a gdy zaczyna się znowu ruszać, cieszę się, że mam się czego trzymać. Cholera, jest dobrze. Ja pieprzę... Joe wypełnia mnie po brzegi, wsuwa się i wysuwa. Uderzam łechtaczką o jego brzuch za każdym razem, gdy się we mnie zagłębia. Powraca ciężar, ciepło i przyjemny ból, kiedy Joe rozpycha mnie od środka. Wsuwa dłoń między nas, sprawnie manewruje kciukiem, co sprawia, że przetaczają się przeze mnie fale rozkoszy, potężne i gwałtowne jak błyskawice. – No już – szepcze. – Chcę, żebyś doszła. Tym razem naprawdę mi się wydaje, że jestem blisko. Pieprzy mnie coraz szybciej. Przy każdym pchnięciu uderzam łechtaczką o jego kciuk, Joe głaszcze mnie od środka i od zewnątrz. Czuję drżenie ud, oddycham nierówno i gwałtownie. Jednocześnie płonę i trzęsę się jak na mrozie. Joe pojękuje i wbija się we mnie jeszcze mocniej. Nasze ciała uderzają o siebie, walę tyłkiem w jego uda, zderzamy się brzuchami. Mocno chwytam go za ramiona, dłonie dociskam do obojczyków. Czuję mocne i szybkie tętno w szyi Joego. Nie mogę się powstrzymać, krzyczę. Jest mi tak dobrze, że nie czuję już ani rąk, ani nóg, ani pleców. Wszystko we mnie się pręży, jakbym zmieniła się w sprężynę nakręconą kluczem. Wiem, że niedużo brakuje, aby to się stało, jeszcze chwila, a eksploduję. Ale jeszcze nie teraz, bo Joe mnie popycha, żebym się wyprostowała. Kiedy się unoszę i opadam, podskakują mi piersi. Joe nie przyciska już mojej łechtaczki, tym razem stymuluje mnie palcem, zataczając nim kółka w rytmie pchnięć. To jest nawet lepsze, nieznośnie lepsze. Tak dobre, że pewnie już nie wytrzymam. Tak cudowne, że aż boli. – Joe! – krzyczę. – Boże, Joe! Już wiem, że dialogi w romansach wcale nie są aż tak dalekie od rzeczywistości, jak dotąd sądziłam. Mam ochotę pokrzyczeć jeszcze głośniej, wyrzucić z siebie słowa o miłości
i wdzięczności. W takiej chwili łatwo byłoby mi się zakochać, bo rozkosz pulsuje w żyłach i uderza do głowy skuteczniej niż wino. Nigdy tak się nie czułam. Znowu krzyczę jego imię, a potem usiłuję się przymknąć. Mam łechtaczkę mokrą od soków, a palec Joego wślizguje się we mnie i przesuwa. Kołyszę się i razem podskakujemy, jakimś cudem zachowując jednakowe tempo. Nie jestem pewna, jak to możliwe, ale wyraźnie czuję, że robi się we mnie coraz grubszy. Joe zamyka oczy, jego brwi marszczą się, kiedy skupia uwagę, ale wolałabym, żeby rozchylił powieki i patrzył na mnie, jak będę dochodziła. Chcę znowu czuć z nim jedność, ale on się wzbrania, i muszę zadowolić się spoglądaniem w dół, tam, gdzie jego ciało łączy się z moim. Po moich udach przebiegają iskierki, docierające aż do podkulonych palców u stóp. Drżę i płonę od rozprzestrzeniającego się ciepła. Rozkosz narasta, pogłębia się i nasila, aż wreszcie wypełnia mnie całą, rozpiera, rozsadza z taką mocą, że już nie jestem w stanie tego znieść – i eksploduję. Nie, nie krzyczę, nie jestem w stanie, od wielkiej ekstazy brak mi tchu. Odchylam głowę tak mocno, że włosy łaskoczą mnie po plecach, i cała rozsypuję się w drobny mak, ale przy wdechu ponownie staję się całością. Za drugim razem rozpadam się i scalam szybciej, nie aż tak dramatycznie. Oddycham powoli i patrzę na Joego, który w końcu otworzył oczy. Jeśli spodziewałam się ujrzeć coś szczególnego w jego spojrzeniu, to jestem rozczarowana. Zatracił się w swoim orgazmie. Oddycha głośno i wtłacza się we mnie tak mocno, że aż się unoszę, a jego kutas pulsuje. Joe sapie i pojękuje nerwowo, wreszcie cichnie i wyczerpany opada na poduszkę. Kiedy mogę już normalnie oddychać, unoszę się, by zejść z niego. Gdy wysuwa się ze mnie, czuję, jakby mi czegoś zabrakło. Pustka powróciła, ale inna niż wcześniej. Miejsce między nogami pobolewa, ale tak jak całe ciało po solidnym treningu, gdy wykorzystuje się mięśnie do granic możliwości. Właściwie to nie jest nieprzyjemne. W myślach robię przegląd, sprawdzam, czy wszystko działa, czy nic się nie popsuło. Myślałam, że po pierwszym seksie będę się czuła inaczej, odmieniona ja w nowym ciele, jednak jestem tylko zadyszana i senna. Leżę obok Joego z głową na jego ramieniu, poufale kładę rękę na torsie. Joe być może śpi, ale nie jestem tego pewna. Oddycha regularnie, klatka piersiowa rytmicznie wznosi się i opada. Ośmielona nowym statusem porządnie obrobionej kobiety zerkam w dół, patrzę na penisa. Leży na udzie, nadal w prezerwatywie, i wydaje się równie zmęczony jak ja. Mam ochotę zachichotać, ale się powstrzymuję.
– Było lepiej, niż tylko mieć to z głowy. – Patrzę na Joego ciekawa, jak zareaguje. Nadal ma zamknięte oczy, jednak się uśmiecha. – Cieszy mnie to – pomrukuje. Szkoda, że nie mówi więcej. Namiętność mija, chcę, by mnie jakoś pokrzepił, powiedział, że dobrze się spisałam jak na pierwszy raz albo przynajmniej na mnie spojrzał. Nie oczekuję miłosnych wyznań, w ogóle żadnych wyznań, łatwych po seksie, często ulotnych i nieważnych, zdawkowych. Oczekuję czegoś więcej. Przecież oddałam mu dziewictwo. Owszem, chciałam się go pozbyć, niemniej był to dar, tak przynajmniej uważam. Może Joe nie podziela mojego zdania. Może liczy minuty, kiedy będzie mógł się ubrać i wyjść. Może powinnam zrobić to pierwsza? Siadam i opuszczam nogi na wykładzinę. Czuję pod stopami, że jest sfilcowana, gdy teraz na nią patrzę, wydaje mi się jakaś taka... brudna. Nie chcę myśleć o tym, kto jeszcze po niej chodził, ani o tym, ile par pieprzyło się na tym łóżku. A jednak ta myśl już przyszła do mnie, więc się wzdrygam. Podnoszę stanik, szukam majtek. Biała koronka zniknęła gdzieś w zmiętej pościeli, więc przekopuję się przez tę niechlujną gmatwaninę, która powstała podczas naszego pieprzenia. Joe sennie otwiera oko i przetacza się na bok, żeby na mnie patrzeć. W końcu znajduję figi i chwytam je triumfalnie. Chcę się umyć, pozbyć lepkości. Na szczęście nie ma krwi, więc dziękuję w duchu prawdziwej Dziewicy Maryi, chociaż raczej nie ucieszyłoby jej to, co przed chwilą wyprawiałam. Idę do łazienki, chwytam ręcznik i puszczam na niego gorący strumień. Wkrótce wchodzi Joe, a ja nadal wpatruję się w wodę w umywalce. Joe ściąga prezerwatywę, wrzuca ją do kosza na śmieci, a następnie podnosi klapę sedesu i oddaje mocz długą mocną strugą. Jestem zażenowana do szpiku kości. Gdy odkręca prysznic, para wypełnia pomieszczenie. – Chcesz do mnie dołączyć? – Nie! – wykrzykuję głośniej, niż zamierzałam. Wkładam figi i zapinam stanik, po czym chwytam bluzkę i spódnicę z wieszaka na drzwiach. Wkładam je szybciej, niż zdjęłam, choć drżą mi ręce i krzywo zapinam guziki. Joe tylko się gapi. Jest nagi. Przygładzam włosy, w obłoku pary spoglądam na swoją twarz w lustrze. Oczy – to rozmazane ciemne plamy, usta – to czerwona krecha. Nie mam
twarzy, i bardzo dobrze, bo jakoś akurat teraz wolałabym nie patrzeć na siebie. Nie potrafię niczego wywnioskować z miny Joego, nawet nie jestem pewna, czy chcę. Kilka minut temu marzyłam o bliskości, teraz nie mogę się doczekać, kiedy stąd zniknę. – O co chodzi? – pyta. – O nic. Muszę już iść. – Na pewno? Jestem rozdarta między wdzięcznością, że zachowuje spokój, a rozpaczą, że nie jest bardziej przejęty. – Na pewno. – Okej. – Wchodzi pod prysznic. – Jedź ostrożnie. Gdy z piskiem chwytam torebkę z łazienkowej półki, Joe spogląda ma mnie przez ramię, na którym widać ślady moich palców, unosi brwi i znów pyta: – Na pewno wszystko w porządku? – Tak! – wrzeszczę, chociaż wcale nie jest w porządku. Wrzeszczę piskliwie jak ktoś, kto z trudem powstrzymuje się od łez. Przyciskam torebkę do piersi. – Dzięki za przysługę! Odwraca się do mnie całym frontem i kładzie ręce na biodrach. Wolałabym, żeby zasłonił się ręcznikiem. – Posłuchaj, nie bardzo wiem, w czym problem... – Pewnie, że nie wiesz! – Nie zamierzam aż tak się upokarzać, tłumacząc, w czym tkwi ten... problem. – Mary... – Joe nadal mówi spokojnie, bez żadnej emocji. – Czyżbym źle odczytał twoje intencje w barze Pod Zarżniętym Jagniątkiem, kiedy położyłaś mi rękę na tyłku i wyszeptałaś: „Mam prezerwatywę z twoim imieniem”? To był pomysł mojej przyjaciółki Bett, nie mój. Sprawdził się, ale... – Hej. – Łapie ręcznik z wieszaka i zakrywa się, po czym robi krok w moim kierunku. Wyciąga rękę, żeby odgarnąć mi włosy na plecy. – Myślałem, że o to ci chodziło. Mówiłaś, że tego chcesz. Nie da się z nim polemizować. Z radością zwaliłabym na niego winę, oskarżyła o to, co się stało, ale prawda jest oczywista. Zdjął ze mnie brzemię dziewictwa, i zrobił to w spektakularny sposób. Okazałam się idiotką, skoro oczekiwałam czegoś więcej. Bo oczekiwałam. Nie czegoś konkretnego, ale po prostu... więcej.
– Chciałam. – Nadal mówię tak, jakbym miała się rozpłakać, choć oczywiście tego nie zrobię. – Wiedziałaś, czego chcesz, i to dostałaś – mówi Joe. – Co w tym złego? – Nic! – wrzeszczę. – Na pewno do mnie nie dołączysz? – Odrzuca ręcznik, wraca pod prysznic i uśmiecha się kusząco. Gdy mimo to przecząco kręcę głową, dodaje: – W porządku. Na pewno nic ci nie jest? – Na pewno. – Niby jest to kłamstwo, ale nie do końca. – Muszę już iść. – Jedź ostrożnie – powtarza. Kiedy zaciąga zasłonę prysznicową, niemal zmieniam zdanie, ale jednak kończę się ubierać i uciekam z pokoju hotelowego, zostawiając w nim nieznajomego mężczyznę, który zrobił ze mnie kobietę. – Przyjemna opowiastka – powiedziałam. – Zwłaszcza podoba mi się fragment o tym, jak zrobiłeś z niej kobietę. Joe sięgnął po papierowy kubek z napojem i upił spory łyk, jakby od mówienia zaschło mu w gardle. – Przecież zrobiłem. – Interesująca koncepcja. Kobieta, by stać się kobietą, musi uprawiać seks. Wzruszył ramionami i rozdarł papier, którym owinięta była kanapka. Joe najpierw opowiada mi historię z bieżącego miesiąca, co pobudza jego apetyt, bo zaraz potem bierze się do jedzenia. Dziś przyniósł to co zwykle, czyli indyka na pszennym pieczywie, choć tym razem z pomidorem, których nie znosi. Dlatego starannie pozdejmował wszystkie plasterki, po czym spytał: – A nie jest tak? W milczeniu patrzyłam, jak je. Potrzebowałam czasu, żeby moje ciało powróciło do rzeczywistości, a tętno i oddech zwolniły. Poprawiłam sweter na ramionach, udając, że mi chłodno, ale tak naprawdę chciałam ukryć stwardniałe sutki. Gdy już wrócę do domu, przypomnę sobie tę historię w najdrobniejszych szczegółach. Będę się dotykała i doprowadzę się do orgazmu. Teraz jednak odgrywałam rolę chłodnej obserwatorki, jak co miesiąc, kiedy spotykaliśmy się na tej ławce w atrium albo na innej, w ogrodzie. – Nie wiem, o co jej chodziło. – Joe przeżuł i przełknął.
W kąciku ust została mu kropelka majonezu, więc popchnęłam ku niemu serwetkę. – Straciła dziewictwo z nieznajomym. Może czuła się niezręcznie? – zasugerowałam. Oczywiście nie mogłam wiedzieć, jak naprawdę czuła się Mary, tak samo jak nie znałam myśli ani uczuć innych partnerek Joego. To moja wyobraźnia uzupełniała te erotyczne incydenty o szczegóły. Wykorzystywałam to, co mi Joe opowiadał, by ujrzeć sytuację oczami kobiety. – Kleiła się do mnie jak pszczoła do miodu. Niby skąd miałem wiedzieć, że to był jej pierwszy raz? Nie zachowywała się jak dziewica. – A jak zachowują się dziewice? – Nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami. – Ale po Mary było widać, że dobrze wie, czego chce. Więc dlaczego, kiedy to dostała, była tak przygnębiona? – Może poczuła się rozczarowana – odparłam po chwili namysłu. – Sadie... – Wyszczerzył zęby. Była to kwintesencja uśmiechu niegrzecznego chłopca. – Naprawdę jej nie rozczarowałem. – Tak, tak! – prychnęłam. – Uczyniłeś z niej kobietę. – Nie odpowiedziałaś na poprzednie pytanie – stwierdził ze zmarszczonymi brwiami. – Nie stałam się kobietą dzięki temu, że straciłam dziewictwo. A ty temu zawdzięczasz to, że stałeś się mężczyzną? Gdy zerknął na mnie z ukosa, pomyślałam, że jego spojrzenie nie powinno być tak urocze. – Przestałem być prawiczkiem z Marcią Adams, najlepszą przyjaciółką matki. Właśnie wtedy stałem się mężczyzną. Inaczej byłoby ze mną kiepsko. Tej historii nie słyszałam, co pewnie było widać po mojej minie. Joe roześmiał się i nadal mrużąc oczy, wystawił twarz ku szklanemu sufitowi atrium. – Opowiesz mi o tym? – zapytałam. Dziwne, ale przez krótką chwilę sprawiał wrażenie onieśmielonego, choć dotąd sądziłam, że takie reakcje są mu całkowicie obce. Joe nerwowo poprawił się na ławce, a ja byłam pewna, że ten jeden jedyny raz nic mi nie powie. A jednak się myliłam. – Miałem siedemnaście lat. Marcia poprosiła, żebym zadbał o jej ogród. Zbierałem pieniądze na college, więc chętnie się zgodziłem. Mówiła, że codziennie mogę korzystać z jej basenu, jeśli wcześniej skoszę trawę.
– Nie tylko koszeniem trawy się zajmowałeś... – Owszem, nie tylko. – Potarł dłonią kark. – I to zrobiło z ciebie mężczyznę? – Ta kwestia naprawdę mnie zaintrygowała. – Tak – odparł z powagą. – Dzięki temu wiedziałem już, czego mam się spodziewać. – Sama nie wiem, Joe... Ale to chyba nie jest to samo. – Nie jest? No dobra, więc coś mi powiedz. Skoro nie stałaś się kobietą dzięki utracie dziewictwa, to dzięki czemu? Milczałam. Owszem, temat był ważny i intrygujący, ale nie chciałam dyskutować o nim, rozważać co i jak, argumentować i kontrargumentować. Bo z Joem nie gadaliśmy teoretycznie, tylko nawiązywaliśmy do własnych doświadczeń, a w moim życiu było coś takiego... Dlatego właśnie milczałam. Po chwili Joe wzruszył ramionami, po czym wyznał niechętnie: – Mary zachowywała się tak, jakbym dał jej dwadzieścia dolców i wykopał za drzwi. – Pewnie uznała, że jesteś z tych facetów, którzy podrywają kobiety w barach i zapraszają do hotelu, by uprawiać seks, a gdy jest już po wszystkim, oczekują od nich, że po prostu znikną. – Najpierw pozwoliłbym jej wziąć prysznic! – wykrzyknął z oburzeniem. – Jezu, nie jestem totalnym dupkiem. Nie zaprzeczył jednak, że jest jednym z tych, którzy podrywają kobiety w barach, śpią z nimi, a po wspólnej nocy kończą znajomość. W milczeniu sączyłam napój. Promienie słońca przedzierały się przez szkło i gigantyczne paprocie nad naszymi głowami, tworząc cieniste paski na włosach Joego koloru ciemny blond. – No mów. – Grymas sprawił, że jego pełne usta przemieniły się w cienką kreskę. Gdy udawałam, że nie wiem, o co mu chodzi, powtórzył: – Mów. Przecież wiem, że tego chcesz. Widzę to w twoich oczach. – Co mam powiedzieć? – odparłam z westchnieniem. – Że jesteś takim właśnie facetem? – Mów dalej. – Usiadł wygodniej i skrzyżował ręce. – Że zdradzasz? – Uśmiechnęłam się. – Że jesteś rozpustny i nie masz pojęcia, co znaczy wierność? Że zmieniasz kobiety jak rękawiczki? – Koniecznie dodaj, że jestem złotoustym diabłem, który powie wszystko, co trzeba, byle tylko dobrać się kobiecie do majtek. Że cipka to mój święty Graal. Że przeorałem więcej bruzd niż gwiazdor porno.
– Przeorałem więcej bruzd? – Zaśmiałam się. – To coś nowego. Joe jednak nie był rozbawiony. – No już, powiedz to, Sadie. Powiedz, że jestem męską dziwką. Że się puszczam. Patrzyłam na niego przez bardzo długą chwilę, wreszcie powiedziałam tylko: – Joe... – A on owinął kanapkę i wstał, po czym wrzucił ją do śmietnika tuż obok mnie. Poruszał się niczym marionetka tańcząca w dłoni niewprawnego lalkarza, nerwowo i gwałtownie. Był zły, naprawdę zły. Też wstałam. – Joe, przestań – niemal szepnęłam. Odwrócił się do mnie. Miał na sobie czarny garnitur i jasnoniebieską koszulę, a do niej czarny krawat w maleńkie niebieskie kropki. Oparł ręce na biodrach, psując linię marynarki, która zapewne kosztowała tyle, ile wynosiła rata za mój samochód. W jego niebieskozielonych oczach pojawiły się cienie, podobnie jak na kościach policzkowych i nosie. Patrzył na mnie wrogo, bez uśmiechu, lekko opuścił powieki. W kącikach oczu porobiły mu się zmarszczki, ale o dziwo, wyglądał przez to jeszcze lepiej, a nie starzej. – Wiem, że tak myślisz, więc równie dobrze możesz to powiedzieć. – Joe, przecież to prawda – odparłam łagodnie. – Nie zawsze tak będzie! – Jego krzyk rozniósł się echem po atrium. Miałam wrażenie, że rośliny wokół nas się wzdrygnęły, poruszone hałasem, który zakłócił ich spokój, do którego przywykły. Nie powinnam była kpić, ale gniewna reakcja Joego sprawiła, że też się wkurzyłam. – Daj spokój. Joe podszedł do mnie, a ja się nie wycofałam. Był zaledwie o kilka centymetrów wyższy ode mnie, lecz w złości wydawał się potężniejszy. Nawet nie drgnęłam, gdy pochylił się, a gdyby tylko chciał, mógłby mnie pocałować. Nadal odgrywałam rolę obojętnej obserwatorki, on zaś był beztroskim hulaką. Zachowywałam się jak gdyby nigdy nic, choć tak naprawdę z tej odległości mogłam policzyć rzęsy Joego, poczuć jego zapach, a także gorący oddech. W głębi duszy jednak się bałam. Bałam się i jednocześnie byłam podniecona. – To prawda, nie musi tak być – upierał się, zaciskając zęby. – Słyszałam to już wcześniej, ale co miesiąc wracasz tutaj i opowiadasz nową historyjkę o jakiejś kobiecie, czasem nawet więcej niż jednej. Wybacz zatem, że wizja twojej przyszłej wierności nie wydaje mi się szczególnie realna. Gwałtownie się cofnął, wycelował we mnie palec i oznajmił:
– A ty co miesiąc mnie wysłuchujesz! – Nie moja wina, że masz co opowiadać. – Znów zabrzmiało to jak drwina. Prychnął z niesmakiem i zamachał rękami, jakby próbował się czegoś pozbyć. Nie byłam pewna, czy przypadkiem nie chodzi o mnie. – Nie muszę niczego przed tobą udowadniać. – Nie, oczywiście, że nie. Więc dlaczego tak strasznie się starasz? Nigdy się nie kłóciliśmy. Kłótnie są dla ludzi, których łączą relacje o wiele bliższe niż nasza. Serce biło mi szybko, na policzkach wykwitły rumieńce. Poczułam ucisk w brzuchu, a ostry ból dłoni uświadomił mi, że zaciskam pięści i wbijam paznokcie w skórę. Tyle tytułem chłodnego opanowania. Zmusiłam się, żeby rozluźnić palce, co przyciągnęło do nich spojrzenie Joego. Popatrzył na moje dłonie, potem na twarz. – A co z tobą? Co ty chcesz udowodnić? – Ja? – Zdumiało mnie to pytanie. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Po co mnie słuchasz? Teraz ja pozbierałam śmieci i wrzuciłam je do kosza. Odwróciłam się plecami do Joego, świadoma, że choć go nie widzę, to on na mnie patrzy. – Już nie jest tak miło, kiedy ciebie ktoś przepytuje, co? – mruknął z przekąsem. Znów na niego popatrzyłam. – Słucham twoich opowieści od tak dawna, Joe. Zupełnie jakbym wpadła w nałóg. Nawet nie drgnął, ale lekko zmrużył oczy. – Z nałogami należy walczyć, prawda? – Odwrócił się na pięcie i odszedł. A mnie ogarnęła panika. Zniszczył nasz układ, unieważnił, zniszczył role, które odgrywaliśmy od dwóch lat. O co mu chodziło? Że już nie przyjdzie? A może nie będzie miał następnej historii? – Joe! Nie odwrócił się, a ja byłam zbyt dumna, żeby zawołać ponownie. Poczekałam, aż Joe zniknie za paprociami, a kiedy zostałam sama w całkowitej ciszy, usiadłam na ławce i położyłam obolałe dłonie na kolanach. Kwiaty próbowały mnie zawstydzić, ale ponieważ nie miały głosu, nie musiałam ich słuchać.
Rozdział drugi
Poznałam Adama na imprezie, gdy byłam na pierwszym roku college’u. Bawiliśmy się w domu literata, czyli dwupiętrowym wiktoriańskim monstrum przeznaczonym dla studentów i doktorantów, w którym od niepamiętnych czasów mieściło się pół wydziału anglistyki. Budynek trochę przypominał męski akademik, choć graffiti na ścianach piwnicy stanowiły cytaty z Wilde’a, Szekspira i Burnsa, a limeryki były nie tylko sprośne, ale i całkiem udane. Znalazłam się tam na zaproszenie mojej współlokatorki Donny, studentki anglistyki. Nie przepadałam za piwem, ale i tak krążyłam wokół z pełną szklanką. Donna porzuciła mnie dla przystojniaka ze swojej grupy. Przedzierałam się przez tłum w poszukiwaniu łazienki, a po drodze docierały do mnie strzępki pijackich dyskusji o pentametrze jambicznym i poetyckiej symbolice. Usiłując odnaleźć ubikację, w kuchni natknęłam się na opartego o blat szafki Adama. Jego niewiarygodnie długie nogi obleczone były spłowiałymi granatowymi sztruksami, olbrzymie stopy wcisnął w najbardziej sfatygowane brązowe półbuty, jakie kiedykolwiek widziałam, a na jego T-shircie widniała nazwa słynnej punkowej grupy. W uchu połyskiwał kolczyk, częściowo przysłonięty przez długie włosy. Adam trzymał w jednej dłoni papierosa, w drugiej piwo straub w zielonej butelce o krótkiej szyjce. – Chodzi o łazienkę? – Kiedy skinęłam głową, wskazał małe drzwi obok wejścia do piwnicy. – Nie ma zamka, ale popilnuję. – Wyszczerzył w uśmiechu idealnie białe zęby z lekko ukruszonym górnym siekaczem. Byłam oczarowana. Po skorzystaniu z ubikacji zobaczyłam, że Adam wdał się w dyskurs o przewadze twórczości Anaïs Nin nad współczesną erotyką. Nie wyszłam z kuchni przez resztę wieczoru. Wtedy po raz pierwszy się upiłam. Później, gdy zataczałyśmy się w drodze do domu, Donna zapytała mnie o Adama. – Nie wiem, kto to – odparłam bełkotliwie. – Ale wezmę z nim ślub. Dwa tygodnie później, gdy wychodziłam z pokoju na zajęcia, zobaczyłam, jak Adam zostawiał wiadomość w drzwiach doktorantki Rachael Levine, mojej opiekunki. Rachael uwielbiała robić nam wykłady na temat niebezpieczeństw związanych z upijaniem się i wynikłą z tego bezmyślną kopulacją. Do siebie przykładała jednak inną miarę, bo w wieku dwudziestu
dwóch lat nieustannie łaziła na studenckie imprezy, a w pokoju trzymała na widoku stos prezerwatyw. Uwielbiała również przechwalać się swoim błyskotliwym, jak to często powtarzała, facetem. Nazywał się Adam Danning. Odwrócił się, uśmiechnął do mnie tym swoim zniewalającym uśmiechem i powiedział: – Hej, ja cię znam. W jednej chwili moje życie przewróciło się do góry nogami. A on dodał: – Jesteś Sadie. Zapamiętał moje imię. Nie wiedziałam, jak rozmawiać z wysokim, przystojnym Adamem, genialnym znawcą różnic między erotyką a pornografią, koneserem piwa marki Straub i palaczem marlboro. Facetem Rachael. Okazało się, że niewiele musiałam mówić. Odprowadził mnie na zajęcia, opowiadając o pracy na anglistyce, uniwersytecie i filmie, który oglądał wczoraj wieczorem. Łatwo było przy nim milczeć, a ja chłonęłam jego słowa z większym entuzjazmem niż piwo. – W ten weekend znowu jest przyjęcie w domu literata – powiedział, gdy rozstawaliśmy się na szczycie wzgórza. On szedł do pracy, ja na zajęcia ze wstępu do psychologii. – Przyjdziesz? Pewnie, że zamierzałam przyjść. Pod koniec szóstego tygodnia pierwszego semestru trzy lub cztery razy w tygodniu jadaliśmy razem lunch, do tego Adam często odprowadzał mnie na zajęcia. Gadaliśmy o wszystkim – o polityce, filmach, sztuce, książkach, seksie, narkotykach i rock and rollu. Adam recytował mi poezje, to dzięki niemu poznałam siłę słowa. Nigdy nie rozmawialiśmy o Rachael, chociaż opowiadała o Adamie każdemu, kto chciał słuchać, tym, co nie chcieli, zresztą także. Choć Adam i ja nie ukrywaliśmy, że spędzamy razem sporo czasu, nie uważała mnie za zagrożenie. Przeciwnie, wychodziła z siebie, żeby wziąć mnie pod swoje skrzydła. Nieproszona udzielała mi dobrych rad i ukryła dla mnie papier toaletowy podczas otrzęsin, kiedy nowym studentom kazano ukraść papier ze wszystkich akademików, więc nie było go w żadnej kabinie. Traktowała mnie jak zabawną, może lekko opóźnioną w rozwoju młodszą siostrę. Nie uważała mnie za rywalkę, bo od liceum ciągnęła się za mną
opinia „tej bystrej”. Gdybym była „tą ładną”, pewnie bardziej by się przejmowała. Adam szybko stał się lustrem, w którym widziałam odbicie kobiety, jaką pragnęłam się stać. Nie mówił mi, co mam robić albo myśleć, nic tak oczywistego – po prostu łatwo było lubić to, co lubił on. Dzięki niemu odkryłam w sobie cechy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Gdy nie wiedziałam, kim zostać w przyszłości, on już specjalizował się w angielskiej literaturze. Był zagorzałym agnostykiem, a ja nadal chodziłam na niedzielne msze. Lubił Sex Pistols, za to ja słuchałam Top 40. Dzieliła nas różnica pięciu lat, co wtedy wydawało się przepaścią. Adam był znacznie dojrzalszy niż chłopaki z akademika, miał własne mieszkanie, motocykl i samochód, pracę. Myślał i kłócił się z prawdziwą pasją. Był błyskotliwy i kipiał energią w sposób, którego mu zazdrościłam i który pragnęłam naśladować. Palił, pił, szybko jeździł motorem po ciemnych ulicach i miał różne wariackie hobby, na przykład skoki na bungee. Był przebojowy i nieokiełznany. Był moim lordem Byronem, którego lady Caroline Lamb, zakochana w prawdziwym Byronie, nazwała „szalonym, złym i niebezpiecznym”. Jako że grałam rolę mózgowca, moje seksualne doświadczenie ograniczało się do jednego chłopaka z liceum, fana seksu oralnego, ale tylko w wersji biernej, a nie czynnej. To, że zachowałam dziewictwo, wynikało bardziej z okoliczności niż z mojej determinacji. Większość moich przyjaciółek już zrobiła ten krok w „kobiecość”, a kilka opowieści było na tyle frapujących, że sama zaczęłam rozważać utratę cnoty. Chodziłam z kilkoma chłopakami, jednak ominęły mnie histerie okresu dorastania, których doświadczyło wielu moich znajomych. Może i szkoda, bo byłoby to dla mnie pewne przygotowanie. Nie zmierzyłam się z charakterystycznymi dla tamtego wieku niezwykle silnymi i skrajnymi emocjami, które można by porównać do kolejki górskiej: gwałtownie w górę, gwałtownie w dół, i znów ten sam cykl. Aż natknęłam się na Adama. Nikomu nie mówiłam o tej mojej kolejce górskiej, ani Donnie, która została moją najlepszą przyjaciółką, ani młodszej ode mnie o dwa lata siostrze Katie, która przeżywała własne szkolne dramaty. Trzymałam tę miłość w sekrecie, nieustannie zastanawiając się nad nią i szukając sposobu, jak jej się pozbyć lub rozpracować, okiełznać, pochwycić wodze. Jak jednak miałam tego dokonać, skoro była niczym kostka Rubika czy też jeden z tych ukrytych obrazków, które dostrzega tylko niewielu, a ja do nich nie należałam. Nigdy jeszcze nie byłam tak zagubiona i ogarnięta rozpaczą, a jednocześnie uskrzydlona i pełna radości. Zakochałam się w Adamie Danningu, jednak nie miałam pojęcia, co on czuje do mnie.
Powinnam się wstydzić, że poprosiłam Rachael o kilka prezerwatyw, które tak dumnie eksponowała, skoro zamierzałam je wykorzystać do uwiedzenia jej faceta. Ale kiedy jest się szaloną, złą i niebezpiecznie zakochaną, wtedy wiele niewybaczalnych rzeczy wcale się takimi nie wydaje. Pierwszy semestr minął jak z bicza strzelił. Mając przed sobą perspektywę miesięcznej rozłąki, podczas której Adam będzie spędzał czas z Rachael, nie mogłam dłużej czekać. Dzień przed planowanym wyjazdem do domu uzbroiłam się w nowe majtki oraz garść prezerwatyw i poszłam do mieszkania Adama pod pretekstem wręczenia mu prezentu. Otworzył mi bez koszuli, z włosami mokrymi po prysznicu. Ścisnęło mnie w gardle, nerwy naprężyły się jak struny. Czułam pulsowanie w przegubach, w zagłębieniu szyi i między nogami. – Kupiłaś mi prezent? – Ucieszony moim sympatycznym gestem wziął paczkę, którą celowo zapakowałam w zwykły papier. – Sadie, co to jest? – Otwórz. Drżały mi kolana, ręce się pociły. Czułam, że dotarłam na skraj przepaści. Nie należałam do tych, które z radością rzucają się w otchłań, ale gotowa byłam skoczyć, niekoniecznie ze spadochronem czy na bungee. Innymi słowy, zamierzałam zaryzykować i pofrunąć. Adam wysoko uniósł książkę, a jego uśmiech wystarczył mi za podziękowanie. – „Wiersze wszystkie” E. E. Cummingsa. – Uśmiechnął się jeszcze promienniej. – Nie masz tego, prawda? – Już mam. – Z nabożną czcią zaczął przerzucać kartki, jak przystało na bibliofila, który po raz pierwszy dotyka nowego tomu. Zaznaczyłam jedną stronę wstążką ze szkarłatnego jedwabiu. W takim napięciu, że niemal zapomniałam o oddychaniu, patrzyłam, jak palce Adama, kartka po kartce, zbliżają się do zakładki. Każda chwila przypominała kroplę miodu skapującą z łyżki i tworzącą osobny wszechświat, powiązany z pozostałymi cienkimi nitkami czasu. Gdy znalazł wstążkę, szybko przeczytał wiersz, a potem popatrzył na mnie. Wtedy przypomniałam sobie, że muszę oddychać, więc zaczęłam łykać tlen niczym wino. Słyszałam w uszach bicie własnego serca, przypominało huk tłukących o brzeg fal. – „Każda z nieprzeliczonych gwiazd...”. To, jakim tonem przeczytał tytuł wiersza, powiedziało mi, że nie popełniłam błędu. Adam
odłożył książkę. Wpatrywaliśmy się w siebie bez słów, przecież nie były nam potrzebne. Wyciągnął do mnie rękę, ja ją przyjęłam. Nasze palce się połączyły – jego ciepłe, moje lodowate. Posadził mnie sobie na kolanach, a ja objęłam go nogami. Jego łopatki też były ciepłe, skóra gładka. Nie tylko objęłam go nogami, ale i ocierałam się... lubieżnie, tak, lubieżnie... o nagi brzuch Adama, a jego dłonie idealnie dopasowały się do moich bioder, jakby właśnie tam było ich miejsce. Całowaliśmy się długo, namiętnie. Ręce Adama wędrowały po mnie, czułam pod sobą jego erekcję. Dotykałam wszystkich krzywizn i zakamarków jego ciała, do których mogłam sięgnąć bez odrywania się od jego ust. Badałam zarysy żeber, sploty bicepsów. Obwiodłam palcami dwie okrągłe plamki sutków i opuszkami przeliczyłam wyrostki kręgosłupa. Gdy szliśmy do sypialni, byłam wilgotniejsza niż kiedykolwiek. Sutki stwardniały i stały się wrażliwsze. Miałam wrażenie, że z nadmiaru wrażeń zaraz eksploduję niczym fajerwerki w Dniu Niepodległości. Wszystko wydawało się spowolnione, świat się rozmył i stracił ostrość, zupełnie jakby ktoś pobrudził smarem obiektyw kamery. Adam odrzucił kołdrę i położył mnie na wygniecionym, przesiąkniętym jego zapachem prześcieradle. Ani na moment nie przestał mnie całować. Rozchyliłam nogi, a on oderwał się ode mnie tylko po to, by wynajdywać nowe miejsca na mojej twarzy i szyi, a potem niżej, gdy rozpiął mi bluzkę i odsłonił biust w nowym staniku z czarnej koronki. Rozpakował mnie jak upominek, nieśpiesznie poruszając palcami i pomrukując z aprobatą. Jego dłonie wędrowały po mnie, odpinał, rozsuwał, odgarniał warstwy ubrania. Gdy leżałam już zupełnie naga, ponownie się pochylił, aby pocałować mnie w usta, a wtedy nasze ciała przylgnęły do siebie niczym dwa elementy układanki. Pieścił mnie wargami i językiem. Stężałam, kiedy dotarł do brzucha, a potem do ud. Wkrótce opuszkiem palca rozchylił mi włosy, żeby pocałować łechtaczkę. Gdy ją lizał, od razu się wyprężyłam i poddałam dotykowi. Adam kochał się ze mną ustami, powoli, ale tak długo, że w końcu musiałam ulec i porwała mnie fala rozkoszy, od której zapominałam oddychać. Sprawnie nałożył prezerwatywę, dłonią wprowadził penisa do środka, najpierw zanurzając lekko główkę. Byłam tak mokra, że wypełnił mnie jednym pchnięciem. Oboje krzyknęliśmy. Pochylił się nade mną i wcisnął twarz w zgięcie mojego ramienia. Gdy poczułam na skórze jego zęby, zaczęłam drapać go paznokciami po plecach. Z początku wcale się nie poruszaliśmy, niemal sparaliżowani przez rozkosz. W pełni zdaliśmy sobie sprawę
z wagi tego, co robimy. To trwało jednak tylko chwilę. Potem Adam płynnie wysunął się ze mnie i wszedł ponownie na całą głębokość, a ja uniosłam biodra, wychodząc mu na spotkanie. Przez brak doświadczenia powinnam była zachowywać się nieporadnie, ale podniecenie pomogło nam obojgu. Poruszaliśmy się zgodnie, dzieląc się i sycąc miłością. Nie trwało to dostatecznie długo, żebym jeszcze raz doszła, zresztą wtedy nawet nie wiedziałam, że jestem do tego zdolna. Podczas orgazmu Adam wykrzyknął moje imię, a ostatnie pchnięcie zabolało mnie znacznie bardziej niż pierwsze, więc też krzyknęłam. Potem spałam w jego ramionach, aż w końcu nadeszła pora powrotu do domu. Dochodziłam do siebie przez trzy dni, aż nie czułam już skutków penetracji. Adam wydzwaniał do mnie dwa razy dziennie i tak sobie poukładał zajęcia, żeby przyjechać do moich rodziców. Nigdy nie zapytałam, jak załatwił sprawę z Rachael. Nic mnie to nie obchodziło. Od tamtego czasu byliśmy nierozłączni. Pobraliśmy się w czerwcu, po tym, jak ukończyłam studia z psychologii. Rok później, gdy pracowałam na praktykach podoktoranckich, żeby otrzymać licencję psychoterapeutki, zapięcie na lewej narcie Adama pękło z powodu wady fabrycznej. Rozpędzony uderzył głową o drzewo i doznał urazu piątego kręgu szyjnego, po czym przez trzy tygodnie leżał w śpiączce. Okazało się, że całkowicie stracił czucie oraz odruchy warunkowe od ramion w dół. Miał tylko trzydzieści sześć lat. Nie stałam się kobietą po utracie dziewictwa, tylko wtedy, gdy prawie straciłam męża. Mógł zginąć w tamtym wypadku. Czasami szlochałam z ulgi, że przeżył. Kiedy indziej żałowałam, że nie umarł. Tego wieczoru, gdy otworzyłam drzwi, od progu poczułam smakowity aromat, najprawdopodobniej zupy, ulubionego zimowego dania Dolly Lapp. – Pani D? Zawsze o to pytała. Niby kto inny miałby przyjść w porze kolacji? – Tak, to ja – odparłam. Wypadła z kuchni, wycierając ręce w fartuch. Jej schludny siwy koczek nieco się przekrzywił, a kosmyki opadały na zarumienioną twarz. Dolly Lapp gotowała i sprzątała jak marzenie, ale była nie tylko gospodynią, lecz również matką, pielęgniarką, przyjaciółką. Na pewno nie dałabym sobie bez niej rady. Odwiesiłam płaszcz i jak zwykle postawiłam aktówkę przy drzwiach wejściowych. W moim domu wszystko musiało znajdować się tam, gdzie powinno. Nie było tu miejsca na
bałagan, nic nie mogło zaczepić albo zahaczyć o kółka i zablokować drogi. – Zrobiłam zupę. Proszę wejść i usiąść, już się martwiłam. Jest pani dużo później niż zwykle. – Koszmarne korki – skłamałam bez mrugnięcia okiem. Nie było żadnych korków. Kłótnia z Joem do tego stopnia wytrąciła mnie z równowagi, że jeździłam bez celu po mieście. Nie mogłam znieść myśli o powrocie do domu. – Ale ma pani rację, jest późno. Sprawdzę, co u Adama. – Już jest w łóżku. Pomogłam mu jakąś godzinę temu. Zupa stoi w garnku elektrycznym, a ja już idę. Samuel jest tu ze mną od wpół do szóstej. Posadziłam go w kuchni z kubkiem kawy i gazetą, ale sama pani wie, jak go nosi, kiedy siedzi zbyt długo. Zrobiło mi się okropnie głupio z powodu mojego egoizmu. – Proszę iść. Przepraszam, że musiała pani czekać. – E tam, nie ma się czym przejmować. – Pomachała rękami. – Proszę tylko pamiętać, żeby resztę zupy schować do lodówki, będzie na rano. Aha, dzwoniła pani siostra. Zapisałam wiadomość obok telefonu. Naprawdę fantastycznie o nas dbała. – Dziękuję, pani Lapp. – Uśmiechnęłam się do niej. Skinęła mi głową, po czym ruszyła do kuchni i zniecierpliwionego męża. Choć burczało mi w brzuchu, postanowiłam odwlec kolację o jeszcze kilka minut. Wspięłam się po wąskich schodkach, opierając dłoń na rzeźbionej balustradzie, którą pani Lapp utrzymywała w nienagannej czystości. Na górze przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Po prawej rozciągała się krótsza część korytarza, z łazienką, pokojem dla gości, windą i schodami na drugie piętro. Po lewej, w dłuższej części, mieściły się jeszcze dwa pokoje, wejście na tylne schody oraz główna sypialnia z łazienką. Na górze usłyszałam szemranie telewizora oraz odgłos kroków. Po chwili Dennis przechylił się przez balustradę. Lubiłam Dennisa. Owszem, mógł przytłoczyć posturą, miał ponad metr dziewięćdziesiąt i co najmniej sto kilo żywej wagi, z wyglądu był rugbystą i w ogóle takim macho, jednak nie brakowało mu wrażliwości. Był z nami zaledwie od dwóch lat, ale nie poradziłabym sobie bez niego, tak jak nie poradziłabym sobie bez pani Lapp. – Cześć, Sadie. Późno wróciłaś.
– Korki, sam rozumiesz. – Za dwadzieścia minut wychodzę. Sprawdzę jeszcze, co u niego. Po chwili usłyszałam, jak coś mówi, a potem gdzieś dzwoni. Wszystko ma swoją cenę. Za życie z Dennisem i panią Lapp zapłaciłam prywatnością. Mogłam tylko powspominać czasy, gdy chodziłam po domu w bieliźnie i wyjadałam masło fistaszkowe ze słoika, ale to należało do przeszłości. Wprawdzie teściowa eufemistycznie nazywała Dennisa i Dolly Lapp pomocami, ja jednak wiedziałam, że są niezbędni. Nasza trójka pracowała niczym zsynchronizowana maszyneria, dzięki której funkcjonował dom. Bez nich kompletnie bym się pogubiła. Zatrzymałam się przed drzwiami pokoju Adama, żeby przybrać odpowiedni wyraz twarzy – pełen optymizmu półuśmieszek z odpowiednią dozą znużenia, który by poświadczał stoczone w korku boje. Do tego koniecznie życzliwe spojrzenie. Adam leżał już w łóżku i czytał coś na laptopie, ale kiedy weszłam, odwrócił głowę, żeby na mnie popatrzeć. – Zamknij program – polecił komputerowi. Większością urządzeń w pokoju sterował głosem. – Spóźniłaś się. – Czuję się niezwykle kochana, bo jesteś już trzecią osobą, która mi to mówi – odparłam żartobliwie, gładko wślizgując się w rolę żony. Odsunęłam stolik z komputerem i pochyliłam się, żeby pocałować męża na dobry wieczór. Jego wargi pod moimi wydały mi się zimne. Zamknęłam oczy, marząc o tym, by go rozgrzać. – Długi dzień? – spytał Adam, gdy się odsunęłam. – Wyglądasz na skonaną. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, zaburczało mi w brzuchu, więc odruchowo położyłam na nim rękę. – Pani Lapp zrobiła zupę. Zaraz coś zjem, ale najpierw chciałam się przywitać. Znów się uśmiechnął. Tak bardzo przypominał mężczyznę, w którym się zakochałam, że aż mnie to zabolało. – Cześć, witam. – Cześć. – Odgarnęłam mu włosy z czoła. Usta miał zimne, ale policzki i czoło zaczerwienione. – Jesteś rozgrzany. – Przyłapałaś mnie na czytaniu. – Poruszył sugestywnie brwiami.
Jak na mężczyznę, który nie mógł ruszyć niczym od szyi w dół, miał wyjątkowo bogatą ekspresję. Popatrzyłam na laptopa. – Znowu czytasz te sprośności? – Bardzo cię proszę – odparł wyniośle. – To literatura. – Na zajęcia czy dla rozrywki? – Ponownie dotknęłam dłonią jego czoła, udając, że to pieszczota, ale tak naprawdę sprawdzałam, czy przypadkiem nie ma gorączki. – Na zajęcia. Kiedyś poezje Adama zdobywały nagrody państwowe. Teraz przez internet wykładał literaturę angielską na Penn State University. Nie pisał już wierszy, przynajmniej nic o tym nie wiedziałam. – Poeci więzienni? – Wyprostowałam jego rękę, która krzywo opadła, a także lekko przygięte nogi. Szybko i sprawnie opatuliłam go kocem, przez co wyglądał jak mumia. – Markiz de Sade kontra Oscar Wilde. – Adam wodził za mną wzrokiem. – To już ciężkie zboczenie. Pochyliłam się, żeby poprawić koc z drugiej strony. Adam odetchnął głęboko, a jego usta otarły się o moją szyję. Natychmiast zrobiło mi się gorąco. Cóż, powróciły wspomnienia. – Tak ładnie pachniesz. – Jego głos był bardziej ochrypły niż jeszcze przed chwilą. Zamarłam. Przechylił głowę, by dotknąć wargami mojej skóry, i znowu odetchnął. Pieścił mnie nosem. Poczułam, jak twardnieją mi sutki i miękną kolana, gdy tą drobną pieszczotą rozbudził we mnie pożądanie. Adam wysunął język. – I dobrze smakujesz – dodał. Pocałowałam go z rozchylonymi ustami. Jego język pogłaskał mój i znowu przetoczyła się przeze mnie fala rozkoszy. Chwyciłam się jego ramienia, żeby nie stracić równowagi. Flanelowa piżama była miękka, gruby materiał okrywał kości Adama, więc nie wbijały się w moją dłoń. Chciałam całować go przez całą wieczność, stopić się z nim w jedność, ale przerwaliśmy pocałunek, oddychając ciężko. Znów się pochyliłam, jednak Adam zamknął usta. Od razu się cofnęłam. – Może obejrzymy jakiś film? – Nie odrywałam dłoni od jego policzka. – Zrobisz sobie
przerwę. – Nie mogę. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Przez chorobę już mam zaległości. Najzwyklejszy katar dawał mu się we znaki znacznie bardziej niż mnie. Rozumiałam to, ale i tak serce tłukło mi się w piersi, a uda drżały z pożądania nie tylko ze względu na opowieści Joego, ale i pocałunki Adama, jak zawsze. Zbliżyłam się, żeby odetchnąć przy jego uchu i przejechać ręką po torsie. – Nie pożałujesz. – Sadie – powiedział Adam po chwili. – Naprawdę muszę to skończyć. W milczeniu patrzyliśmy sobie w oczy. Nie miałam złudzeń. Wypadek, który odebrał mu władzę nad ciałem, nie zniszczył intelektu. Mój mąż znał każdą moją myśl, każdą emocję, każdy skrawek ciała. Tylko dlaczego tak często odnosiłam wrażenie, że o wszystkim zapomniał? Odsunęłam się i znów przywdziałam maskę na twarz. Nie pierwszy raz nie wykazywał zainteresowania fizyczną bliskością, i na pewno nie ostatni. Mogłabym go spytać, dlaczego woli czytać o seksie, niż go uprawiać. W przeszłości, w naszym dawnym życiu, tak bym właśnie zrobiła. To jednak było dawno temu, dawno i nieprawda. Niezadane pytania wisiały między nami. Byliśmy mocno pokiereszowani, nie musieliśmy znów ranić siebie nawzajem. – Lepiej idź coś zjeść – powiedział Adam. – Burczy ci w brzuchu. – Tak, oczywiście. Potrzebujesz czegoś? – Nie, wszystko w porządku. Skończę to i pójdę spać. Cały pokój został dostosowany do jego potrzeb. Adam mógł iść spać bez pomocy mojej czy Dennisa, chociaż nie zdołałby przewrócić się na bok, co było konieczne, by uniknąć odleżyn. Dziś był piątek, co oznaczało, że w nocy muszę wstawać co dwie godziny i sprawdzać, czy wszystko w porządku, bo Dennis miał wolny weekend. Znów go pocałowałam, ale już bez namiętności. – Wrzaśnij, jeśli będziesz mnie potrzebował – powiedziałam. Adam zdążył całkiem skupić się na pracy i było oczywiste, że o mnie nie myśli. – Dobranoc, skarbie. – Pa, pa. – Przymknęłam za sobą drzwi i z ręką na brzuchu oparłam się o ścianę. Dłonią podtrzymywałam łokieć drugiej ręki, którą zasłaniałam twarz. Bardzo starałam się nie trząść, ale nie do końca mi to wyszło.
– Sadie, wychodzę. Słysząc zatroskany ton Dennisa, natychmiast się wyprostowałam. – Dzięki, Dennis. – Chyba nie udało mi się przybrać neutralnej miny. – Baw się dobrze. Gdy na mnie patrzył, miałam wrażenie, że chce coś powiedzieć, coś, co ma związek z tu i teraz, ale usłyszałam tylko: – Mam taką nadzieję. W Niebieskim Łabędziu dziś jest „Mikrofon dla każdego”. Zaśmiałam się trochę pusto. – A co przeczytasz? – Nic. Będę tam jako wsparcie moralne dla Scotta i Marka, którzy zamierzają śpiewać. Poczułam, jak atakuje mnie zazdrość, wgryzając się w kark i wbijając kolec jadowy w kręgosłup. Też chciałam wychodzić z przyjaciółmi na drinki, chciałam... – Baw się dobrze, Dennis. – Na pewno tak będzie. Do zobaczenia w poniedziałek. Zbiegł po dwa stopnie naraz, i to cicho mimo swoich rozmiarów, a ja czekałam, aż usłyszę trzaśnięcie drzwi wejściowych, i dopiero wtedy zeszłam po schodach. Długo siedziałam nad miseczką zupy i kubkiem gorącej herbaty. Potem umyłam naczynia w zlewie, żeby nie uruchamiać zmywarki, nasypałam pokarm rybkom i nastawiłam minutnik na ekspresie do kawy. Posprawdzałam zamki w drzwiach, trzy na dole i jeden w piwnicy. Kiedy w końcu znowu wspięłam się po schodach, zrobiło się tak późno, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle warto się kłaść, skoro i tak musiałam się obudzić za dwie godziny. Choć bolały mnie wszystkie mięśnie i głowa, byłam zbyt niespokojna, aby zasnąć. Zajrzałam do Adama. Oddychał powoli i miarowo, a zielonkawe światło nocnej lampki rzucało na jego twarz nieziemską poświatę. Nie potrzebowałam lepszego oświetlenia, żeby sobie poradzić. Adam ledwie się obudził, gdy go odwracałam. Nie rozmawialiśmy ze sobą – robiliśmy to tylko w razie konieczności, jakby milczenie pomagało nam uwierzyć, że to tylko sen. Skończywszy, upewniłam się, że wszystko w porządku, po czym wymknęłam się z pokoju. Chociaż w weekendy, kiedy Dennis miał wolne, sypiałam w pokoju Adama, nie dzieliliśmy już sypialni. Pokój, który niegdyś należał do nas, był całkowicie zastawiony sprzętem, dzięki któremu Adam mógł funkcjonować. Na początku małżeństwa zmieniłam ten pokój w naszą prywatną przystań, podczas gdy reszta domu stanowiła chaotyczną mieszankę stylu końca lat siedemdziesiątych i niewyszukanego wystroju wnętrz z początku lat
osiemdziesiątych. Uwielbiałam naszą sypialnię oraz meble art déco, wyszperane w lumpeksach i na aukcjach. Uwielbiałam łazienkę z wanną na łapkach i wiktoriańską toaletkę z łańcuszkiem. Jedno i drugie zniknęło, w ich miejsce pojawiły się prysznic i sedes dla niepełnosprawnych na wózku. Łazienka zamieniła się z luksusowej w funkcjonalną. Obecnie moja sypialnia znajdowała się po drugiej stronie tylnych schodów. Była o wiele mniejsza niż główna sypialnia, ale wybiłam w ścianie łukowaty otwór drzwiowy prowadzący do sąsiedniego pokoju, dzięki czemu miałam salonik/gabinet oraz sporo przestrzeni. Pomieszczenie łączyło się z łazienką, do której można było wejść także z korytarza. Musiałam się nią dzielić tylko z gośćmi, bo Dennis miał własną łazienkę na drugim piętrze. Upewniłam się, że interkom działa, na wypadek gdyby Adam się obudził i mnie potrzebował, a następnie zaczęłam się rozbierać. Lustro usiłowało ściągnąć na siebie moją uwagę, ale je zignorowałam. Nie znałam już kobiety, która w nim się pojawiła. Odkręciłam wodę w wannie i dodałam do kąpieli olejek lawendowy, po czym przygasiłam światła. Zanurzyłam się w wodzie, która mnie otoczyła i ukołysała. Zsunęłam się głębiej, po samą brodę, a włosy rozpostarły się wokół mnie niczym wodorosty. Znalazłam schronienie w mrocznej ciszy, w jednym jedynym miejscu, gdzie nie musiałam być silna, optymistyczna i szczęśliwa. Nie musiałam być taka, jaką chcieli mnie widzieć inni. Nie musiałam udawać, że nie znam prawdy. Mąż mnie już nie kochał i nie wiedziałam, jak go do tego zmusić. Poznałam Joego dwa lata wcześniej. Byliśmy dwojgiem przypadkowych nieznajomych, którzy podczas przerwy na lunch dzielili ławkę w atrium pobliskiego biurowca. Lodowaty styczeń sprawił, że odosobniona ławka okazała się naszym skarbem. Skorzystaliśmy z niej z radością dzieciaków, które wpadły do sklepu z cukierkami, w którym rozdają za darmo słodycze. Rozmawialiśmy uprzejmie, o niczym poważnym ani głębokim. Zerkaliśmy na siebie ukradkowo, jak robią to mężczyźni i kobiety, gdy nie mają zamiaru flirtować, ale chcą sprawdzić, czy ewentualna gra byłaby warta świeczki. Najpierw zauważyłam jego uśmiech, dopiero potem kosztowny garnitur. Rozśmieszył mnie niemal od razu, a przecież już prawie zapomniałam, co to jest śmiech. Na wspomnienie uśmiechu Joego zanurzyłam ręce w gorącej wodzie. Olejek sprawił, że skóra była śliska i gładka. Przesunęłam dłońmi nad brzuchem i udami, a potem zanurzyłam się
jeszcze głębiej, zakrywając uszy i wysłuchując tajemniczego podwodnego szumu bijącego serca. Miałam urwanie głowy, więc wróciłam do atrium dopiero równo po miesiącu. Trzydzieści dni to jak magiczna liczba, i kiedy przewracałam kartkę w kalendarzu, przypomniał mi się mężczyzna z ławki. Stopy same mnie tam zaprowadziły, całkiem jakbym nie miała wyboru, jakby coś mnie zmusiło, bym sprawdziła, czy go zastanę. Zignorowałam serce, które podjechało do gardła, gdy ujrzałam, jak szedł w moim kierunku pod zwisającymi paprociami. W świetle słońca jego włosy lśniły złociście, a uśmiech był wręcz oślepiający. Wtedy po raz pierwszy Joe narzekał na pomidory na kanapce. Spędziliśmy na tej ławce półtorej godziny. Nie pytałam, czy musi wracać do pracy, sama spóźniłam się na pierwsze popołudniowe spotkanie. Połączyło nas coś niewypowiedzianego. W marcu przed spotkaniem pomalowałam usta szminką. W kwietniu wyszliśmy do parku, gdzie wierzba płacząca tłumiła nasz śmiech, jakby był tajemnicą. W maju podzieliliśmy się termosem lemoniady, w czerwcu Joe przyniósł mi muffinkę, a ja pożyczyłam mu książkę, o której rozmawialiśmy miesiąc wcześniej. W lipcu rozmowy nie były już takie ugrzecznione. Gdy po raz pierwszy opowiedział mi historię, siedziałam jak przyklejona do ławki. Nawet nie czułam smaku kanapki, którą zjadłam. Joe był wyśmienitym gawędziarzem, nie opuszczał najdrobniejszych zmysłowych detali. Oczarował mnie, zostałam wchłonięta przez jego opowieść. Twierdził, że kocha kobiety, ich kształty, zapachy, nastroje. Uwielbiał długie włosy, duże tyłki, mocne uda, wklęsłe brzuchy, piersi o maleńkich czerwonych sutkach, niebieskie, zielone i brązowe oczy. Kochał kobiety i kochał pieprzenie. W każdy pierwszy piątek miesiąca, kiedy spotykaliśmy się na lunchu, miał dla mnie nową opowieść. Był jak Szeherezada, tyle że ratował nie swoje życie, a moje. Ujęłam w dłonie piersi, lekkie pod wodą. Głaskałam je, przesuwałam dłonie po sutkach, które potem pieściłam palcami. Westchnęłam cicho, gdy stwardniały i poczułam znajome drętwienie w łechtaczce, w pochwie, w tyłku. Uda same mi się rozchyliły, kiedy wypchnęłam biodra. Pod wpływem tego ruchu wytworzyły się gorące wiry, czułam je na łechtaczce. Zakołysałam się mocniej, ale nacisk był za słaby, za delikatny. Pieszcząc sutek, wsunęłam drugą dłoń między nogi. Łechtaczka już się wychyliła i stwardniała, była gotowa do dotyku. Przygryzłam wargę, a gdy musnęłam się delikatnie, biodra znowu się uniosły. Atakowałam łechtaczkę tak samo jak sutek, drażniłam je na przemian. Woda
otaczała mnie i unosiła. Łopatkami uderzyłam o dno wanny, gdy dociskałam miednicę do palców. Łechtaczka nabrzmiała, pochwa się rozchyliła, czekając na wypełnienie, więc zostawiłam sutek w spokoju i wsunęłam w siebie trzy palce, ale to było za mało. Nie tego pragnęłam, potrzebowałam grubego i twardego kutasa, który by mnie pieprzył. Marzyłam o tym, żeby poczuć się pełna, mieć jednego w ustach, drugiego w pochwie, a trzeciego w tyłku. Pragnęłam dotyku dłoni, chciałam, żeby wzięli mnie mężczyźni, doprowadzając językami, kutasami i palcami do całej serii orgazmów, jeden po drugim, bez chwili przerwy, aż eksploduję i zniknę. Nie potrzeba było doktoratu z psychologii, żeby przeanalizować te pragnienia. Mogłam fantazjować o bezimiennych facetach, z którymi uprawiam seks, ale przed oczami miałam Joego. Tego też nie musiałam analizować. Moja skóra zaróżowiła się od gorącej wody i podniecenia. Opuściłam wzrok na piersi i brzuch, a także na dłonie poruszające się między nogami. Pragnęłam tam czegoś więcej. Chciałam, żeby Joe pieścił mnie ustami, żeby lizał miękką wilgotną szczelinę, pragnęłam poczuć jego uśmiech na mojej łechtaczce. Marzyłam o tym, żeby atakował mnie ustami tak długo, aż dojdę. Spowolniłam ruchy rąk. Palce wsuwały się i wysuwały z pochwy zupełnie bez tarcia. Ponownie ścisnęłam łechtaczkę, która przybrała purpurową barwę i wystawała ponad krótko przystrzyżone włosy łonowe. Pieściłam ją z góry na dół, a miednica znowu sama się uniosła. Przeszył mnie silny spazm. Rozkosz była tak wielka, że pragnęłam krzyczeć do zachrypnięcia. Miałam ochotę jęczeć i szlochać. Mocno przygryzłam wargę, żeby powstrzymać wrzask, bo przecież nie byłam sama. Nigdy nie byłam sama. Cofnęłam dłonie i zakołysałam biodrami, żeby woda opływała łechtaczkę. Było mi dobrze... no, prawie, bo nie aż tak dobrze, jak wtedy, gdyby ktoś mnie lizał. Woda muskała mnie tak długo, aż zadrżałam i uderzyłam łokciami o bok wanny. Mogłam doprowadzić się do orgazmu już za sekundę, byłam na krawędzi przez cały dzień, najpierw niecierpliwie oczekując lunchu, potem podczas opowieści Joego, a także w trakcie nieoczekiwanego pocałunku Adama. Przez tyle godzin byłam śliska od pożądania i czułam ciśnienie w łechtaczce. Wystarczyłaby jeszcze sekunda, jeden dotyk, a przekroczyłabym granicę.
Czekałam, oddychając ciężko z mocno walącym sercem. Woda zaczęła stygnąć. Chciałam dojść, ale chciałam też pozostać w tym zawieszeniu na zawsze. Chciałam czuć się żywa jeszcze przez krótką chwilę. Zamachałam ręką w wodzie nie dotykając siebie, ale pozwalając, by woda zrobiła to za mnie. Drobne fale dawały mi rozkosz, wyobrażałam sobie palce Joego, długie i silne, a także zadbane paznokcie. Pamiętałam jego dłonie, każdą zmarszczkę na każdym palcu, każdą żyłę i miejsce na nadgarstkach, gdzie zaczynała się linia włosów. Na myśl o tym stłumiłam następne jęknięcie i znów zaczęłam się dotykać. Chciałam zagłębić twarz w jego włosach na torsie, trzeć powieki szorstkimi włosami na rękach, czuć włosy na brzuchu podczas pieprzenia i kutasa w cipie. Nie mogłam dłużej wytrzymać, musiałam dojść. Zdawało mi się, że umrę, jeśli nie dokończę tego tu, w tej chwili. Kiedy to zrobiłam, też myślałam, że umieram. Wszystko się zatrzymało. A potem ruszyło, i to naraz – bicie serca, oddech przytrzymywany w płucach. Woda się rozlała, gdy przeszywały mnie silne dreszcze. Łechtaczka wcześniej nabrzmiała mi tak mocno, jakby miała wybuchnąć, a teraz kurczyła się w małych idealnych spazmach. Odbyt też się skurczył, kiedy wstrząsy przeszywały waginę, choć była całkiem pusta. Nie zdołałam powstrzymać jęku. Wygięłam plecy i woda zalała mi twarz, więc szybko zamknęłam usta, żeby się nie zachłysnąć. Trochę wody dostało mi się do oczu i zapiekło, jednak rozkosz była tak intensywna, że miałam to gdzieś. Gdy oprzytomniałam, oparłam rękę na brzegu wanny, żeby wstać. Było mi zimno i drżałam, moje sutki sterczały nie z podniecenia, ale z zimna. Zrobiło mi się niedobrze. Gdy wychodziłam, zakręciło mi się w głowie, więc musiałam stanąć i ją opuścić, zanim na tyle odzyskałam równowagę, żeby chwycić ręcznik z wieszaka na ścianie. Gdy poruszyłam się zbyt szybko, całe pomieszczenie zawirowało. Opadłam na ręce i kolana, mokre włosy przykleiły mi się do ramion i pleców. Drżałam, szczękając zębami, a potem wybuchnęłam płaczem. Ręcznik, który ściskałam w dłoni, pachniał lawendą. Przyłożyłam go do twarzy, żeby stłumić szloch, tak samo jak przygryzałam wargę, żeby nie było słychać moich jęków rozkoszy. Rozpłynęłam się na podłodze łazienki, poddając się ogromnemu i obezwładniającemu żalowi.
Kochałam męża, ale chciałam pieprzyć się z innym. Chciałam tego tak bardzo, że to mnie rozrywało. Żyłam dla opowiadanych przez Joego historii, dzięki nim wyobrażałam sobie, że jestem jedną z jego kobiet. Nawymyślałam mu dzisiaj, ale byłam w błędzie. Nie chodziło o Joego, tylko o mnie. To ja zdradzałam.
Rozdział trzeci
Luty W tym miesiącu moje imię zagubiło się w dudnieniu klubowych kolumn. Mam na sobie krótką obcisłą spódnicę, a zamiast bluzki dwa zawiązane na karku szaliki. Nie włożyłam stanika, więc cycki rozpychają się pod jedwabistym materiałem niczym dwa melony. Prawie nie drgną, kiedy tańczę, i jestem z nich bardzo dumna. Kosztowały mnie równowartość czesnego za studia, ale warto było. Faceci podchodzą do mnie przez cały wieczór. Pozwalam, by kupowali mi drinki, ale tańczę sama albo z koleżanką. Trzęsiemy tyłkami w rytmie dudniącej muzyki. Spódnica podjeżdża mi na opalone jędrne uda, jasne włosy błyszczą w stroboskopach. Składam się z bioder, cycków i włosów. Jestem płynnym ruchem. Jestem czystym seksem. Jakiś gość obserwuje mnie z drugiego końca parkietu. Dużo kolesiów mi się przygląda, ale ten jest inny. Przyszedł sam, nie z watahą, tylko stoi i patrzy. Jego ramiona i tors opina czarny sweter, który zlewa się z czernią spodni, przez co facet, który do tego stoi w cieniu, kojarzy mi się z... no właśnie, z cieniem. Dla niego staram się jeszcze bardziej. Kołyszę biodrami, tyłkiem i biustem, a także kiwam palcem: Chodź tu, nieznajomy. A on wychodzi z cienia i rusza przez tłum. Gdy znika mi z oczu, mój taniec nieco traci na energii, ale po chwili tłum się rozstępuje i facet staje przede mną. Uśmiecha się, ja też. Unoszę ręce nad głowę i zaczynam się wić, obracać, okręcać. Podoba mu się. Z niego też jest niezły tancerz, dopasowuje się do mnie, do mojego ciała. Jedną rękę kładzie na moim biodrze, drugą chwyta mnie za dłoń i kładzie na swoim karku. Opieram tył głowy na jego torsie, bo choć mam na sobie dziesięciocentymetrowe obcasy, nadal jest o kilkanaście centymetrów wyższy. Ruszamy się zgodnie, ignorując innych tancerzy, którzy tylko podskakują, jakby tańczyli pogo. Nasze ruchy są płynne jak woda w strumieniu. Jego dłoń na moim biodrze wędruje w dół, dotyka skraju spódnicy i nagiego uda. Twardnieją mi sutki. Facet jest subtelny, ale dobrze wiem, czego chce. Ja też tego chcę.
Nie przyszłam tutaj, żeby znaleźć kogoś na stałe, tylko kogoś na teraz. Piosenka się zmienia. Część ludzi schodzi z parkietu, inni na niego wchodzą. Odwracam się, pochylam głowę, uśmiecham do faceta. Cholera, ma ładne zęby. Nie możemy rozmawiać, za głośno grają, więc porozumiewamy się spojrzeniem i dotykiem. W tym też jest niezły. Naprawdę patrzy na moją twarz. Skoro nie będziemy tańczyć, musimy stąd zejść. Poza tym jest gorąco i pić mi się chce. Wskazuję bar, a on kiwa głową, więc łapię go za rękę i ciągnę w tamtym kierunku. Stawia mi margaritę, dla siebie zamawia butelkę wody. Moim zdaniem nie jest pijany, co wydaje mi się interesujące, skoro mamy sobotni wieczór i wszyscy w klubie, łącznie ze mną, są co najmniej wstawieni, a najczęściej urżnięci. Unoszę margaritę, a on butelkę wody, uśmiechamy się do siebie i pijemy. Tu jest odrobinę ciszej, ale i tak nie da się normalnie pogadać. – Chcesz gdzieś iść? Muszę krzyknąć to dwukrotnie, zanim odpowie. Pochyla się i mówi mi wprost do ucha: – A gdzie chciałabyś pójść? Tak właśnie lądujemy u mnie. Jest okej, bo on nie pił i zawozi nas do domu, więc nie muszę płacić za taksówkę. Mieszkam na drugim piętrze przerobionej kamienicy, a przez te wszystkie margarity schody wydają mi się za strome. Ze śmiechem zatrzymuję się i ściągam buty. On wpatruje się w moje palce, które odpinają zapięcie na kostce. Ma ciemne oczy, a gdy podnosi na mnie wzrok, dostrzegam, że wcale nie są ciemne, tylko rozszerzyły mu się źrenice. Na górze schodów otwieram mieszkanie, a w środku łapię go za klapy czarnej skórzanej kurtki i opieram o drzwi, jednocześnie je zamykając. Przyciskam się do faceta. Jestem rozgrzana od samego oczekiwania na ciąg dalszy, ale on jest chłodny od nocnego powietrza. Pachnie zimą, skórą i papierosami. Przyciągam go, żeby mnie pocałował, ale w ostatniej chwili odwraca głowę i jego usta lądują na moim policzku. Jego ręce bez trudu znalazły drogę do moich piersi. Czuję, że palce wciąż ma zimne, gdy przesuwa nimi po jedwabnych szalikach i stwardniałych sutkach. Ściągam z niego kurtkę i rzucam na podłogę, ale podnosi ją i wiesza na oparciu krzesła. – Oho, porządnicki – mówię, jakby to było urocze. Nie zaprzecza, jakby był z tego dumny, choć leciutko uśmiecha się z drwiną. Ściągam kurtkę i robię przedstawienie, demonstracyjnie lokując ją na wieszaku. Patrzy na mnie
z identycznym uśmieszkiem. – Jak masz na imię? – rzucam przez ramię, idąc do kuchni i otwierając lodówkę, skąd wyciągam butelkę cytrynowej wódki. – Joe. Wyjmuję kieliszek i cukiernicę, biorę cytrynę z koszyka na ladzie i dzielę ją na ćwiartki. – Joe, chcesz drinka z cytryną? Kiedy odwracam się do niego, widzę, że wszedł za mną do kuchni. – Jasne – mówi. Napełniam kieliszek wódką, zwilżam wierzch dłoni cytryną i sypię tam cukier. – Do dna. – Wypijam wódkę, zlizuję cukier, gryzę cytrynę. Joe też tak robi. Podoba mi się dźwięk, który z siebie wydaje podczas ssania, taki jakby warkot. Ciekawe, czy warczałby tak samo, gdybym mocno ssała mu kutasa. Chcę się tego dowiedzieć. Przysuwam się bliżej i łapię go za pasek. Nie jestem tak pijana, jak byłam godzinę temu, ale nadal szumi mi w głowie. Trzymając się paska, przynajmniej się nie chwieję. Cieszę się, że zdjęłam obcasy. – Chodź tu – mówię. – Bądź dla mnie miły. Czuję na biodrach ręce Joego. Nie próbuję go pocałować, tylko rozpinam mu pasek kilkoma szarpnięciami, przez co cały się chwieje. Już ma erekcję, którą głaszczę przez spodnie, od góry do dołu. Joe nadal się uśmiecha, ale rozpoznaję ten błysk w oczach. Chce się pieprzyć, wszyscy chcą. Rozpinam Joemu guzik i rozporek, ściągam spodnie i majtki na uda. Ma ładnego fiutka. Biorę go w dłoń i kilka razy mocno pociągam, a on kładzie rękę na mojej i przytrzymuje. Teraz ja uśmiecham się drwiąco. – Za mocno? – Chyba nie chcesz go połamać. Myśli, że jest zabawny. Muszę przyznać, że nie brak mu uroku, więc daruję mu ten dowcip, poza tym kiepsko mi się myśli. Znowu głaszczę fiutka, poruszając naszymi rękami, ale delikatniej. – Lepiej? – Wolałbym usta – mówi.
Moje serce na chwilę zamiera. – Tak? Patrzy na fiuta, na nasze ręce i znowu na mnie. – Tak. Właśnie dlatego, że spogląda mi w oczy, klękam. Kafelki są zimne i twarde, ale nie zwracam na to uwagi. Pewnie zwrócę jutro, kiedy wytrzeźwieje mi umysł, a na kolanach pokażą się siniaki, ale teraz skupiam się na tym, co mam w ustach. Moje gardło jest równie luźne jak obyczaje. Mogę wsunąć całego fiuta i jestem dumna z tej umiejętności. Zamykam usta wokół podstawy trzonu i ssę, poruszając wargami przez kilka sekund, a potem przesuwam się wyżej, żeby trochę possać główkę. Joe wpycha się mocno, więc zaciskam dłoń, żeby kontrolować to, co mam w ustach. Nie chcę się zakrztusić. Jestem pijana, więc mogłabym puścić pawia. Dzięki dłoni mogę jednocześnie głaskać i ssać fiuta, więc Joemu jest dwa razy przyjemniej. Za chwilę wydaje z siebie ten warkot, a ja się uśmiecham. Ssę jeszcze trochę i wczuwam się w rytm tak samo jak w klubie. To też taniec, tylko inny. Joe kładzie rękę na mojej głowie i ciągnie za włosy. Wzdrygam się i ssę trochę mocniej. Teraz porusza biodrami, a ja odsuwam usta i spoglądam na jego fiuta, który jest mokry od mojej śliny. Pompuję go jeszcze pięścią i zerkam na Joego. Nie patrzy na mnie, ma zamknięte oczy, ale po chwili je otwiera. – Wstań. Jestem trochę niezdarna po alkoholu i długim klęczeniu, ale Joe podtrzymuje mnie za łokcie. Śmieję się, kiedy ciągnie mnie do góry, a ten śmiech zamienia się w pisk zaskoczenia, bo odwraca mnie tak szybko, że aż kręci mi się w głowie. Opiera moje dłonie na blacie stołu. Zginam się w pasie. Jestem zdumiona, że Joe potrafi tak szybko się poruszać. Gdy zadziera mi spódnicę na biodra, chłodne powietrze pieści mnie pod stringami. Przejeżdża palcem po sznurku na krzyżu, a potem wyciąga materiał spomiędzy pośladków i ściąga ze mnie majtki, zanim zdążę choćby otworzyć usta. Rozsuwa mi nogi stopą, a ja pochylam się jeszcze bardziej. Moje dłonie ślizgają się po gładkim blacie. Przewracam jeden z kieliszków, który stacza się na podłogę, ale nie pęka. Działa w takim pośpiechu, że niewiele brakuje, bym się wściekła i zaprotestowała. Jestem pewna, że nie zabawi się wstępnie, tylko od razu się we mnie wpakuje. Ale nie, czuję palce Joego
na łechtaczce, która nie spodziewała się tego, tak jak i cała cipka. Szykowały się do brutalnej penetracji, a tu spotkała je pieszczota. Po chwili jestem wilgotna, wiem to na pewno, bo Joe wpycha palec, a potem znowu przysuwa go do łechtaczki, a z każdym ruchem jest coraz gładziej. Leżę na stole i wypinam się, by wszystko mu ułatwić. Fiutkiem trąca mnie w tyłek, na co rozchylam nogi jeszcze szerzej. Gdy wsuwa dwa palce, krzyczę głośno. Robi coś, co jest aż tak przyjemne, że cała drżę, porusza we mnie dwoma palcami, a drugą ręką pieści łechtaczkę. Potem wkłada do środka trzeci palec i mnie rozciąga. Wrażenie jest tak piorunujące, że podskakuję i jęczę, a także ni to pytam, ni komentuję: – Gdzieś ty się podziewał przez całe moje życie? Nie odpowiada, ale mam to w nosie, bo robi naprawdę niezłą palcówkę. Kołyszę biodrami i napieram na jego dłoń, chcę go w środku. – Pieprz mnie! – Szukam na ślepo torebki, którą zawiesiłam na oparciu krzesła, wyciągam prezerwatywę i podaję ją Joemu. – Moment – mruczy. Jęczę w proteście, ale sekundę potem on znowu robi mi podwójną palcówkę, a ja podryguję i podskakuję, zupełnie jakby podłączył mnie do gniazdka w ścianie. Jestem taka wilgotna, że po trzecim udaje mu się wepchnąć czwarty palec. Szarpie łechtaczkę w górę i w dół, poruszając nią przy tym w taki sposób, że zaczynam odchodzić od zmysłów. Zaczynam go błagać o więcej, choć tak naprawdę nie chcę, żeby przestawał robić to, co właśnie robi. Zupełnie znienacka zmieniam ton z „och” na „o tak!”. Nie ma siły, żebym mogła powstrzymać orgazm, nawet gdybym chciała. Łapię za krawędzie stołu i krzyczę. Mocno ściskam jego palce, czuję, jak się we mnie ruszają, łechtaczka drży spazmatycznie. Joe na chwilę nieruchomieje, kiedy podryguję, rzucam się pewnie dość niezbornie, ale to nie taniec, tylko wzmagający się szał. Wreszcie kładę policzek na stole i zamykam oczy. Jest mi dobrze, naprawdę dobrze. Zupełnie opadłam z sił, ledwie oddycham. Zabiera ręce, a ja jestem całkiem bezwładna. Kładzie dłoń na moim biodrze, trąca mnie tam, gdzie jego miejsce, a potem wpycha powoli fiuta, a ja mruczę sennie. Wypełnia mnie całą. Przesuwam ręce, żeby nie przygniatać cycków. Zaczyna powoli się ruszać, i niech robi, co chce. Już doszłam, jest mi wszystko jedno, wiem, że musi się spuścić, więc niech sobie pobryka we mnie. No, nie jestem taka zupełnie bezwolna i bezwładna, czuję lekkie wibrowanie w łechtaczce, ale trochę musi potrwać, bym była
gotowa na następny orgazm. – Tak, skarbie, wal mocniej – mówię, bo wydaje mi się, że powinnam, taki savoir-vivre podczas pieprzenia. Joe posuwa mnie w równym rytmie. Unoszę biodra wyżej, a on odpina broszkę spinającą na karku moją szalikową bluzkę, odrzuca ją i chwyta mnie za sutek, ciągnie go do góry. To też jest całkiem przyjemne. Łechtaczka coraz mocniej wibruje, znów zaczyna się jazda. Jestem taka mokra, że Joe wsuwa się we mnie jak w masło, a ja jęczę i jeszcze bardziej wypinam tyłek. Pewnie na to czekał, bo porusza się szybciej. Słyszę plaski, gdy nasze ciała się zderzają. Wali mnie tak mocno, że przesuwam się razem ze stołem, który ślizga się na wyłożonej kafelkami podłodze. Jęczę głośniej, gdy wykręca mi sutek, ale tak naprawdę potrzebuję palca na łechtaczce. Tylko w ten sposób mogę się znów podkręcić na ful. Nagle wzdrygam się, bo czuję wilgoć na plecach. Okazało się, że wycisnął na moją łopatkę cytrynę, a teraz sięga po cukier. Kryształki łaskoczą, a on dotyka mnie językiem i wylizuje do czysta. Teraz autentycznie jestem blisko. Potrzebuję naprawdę niewiele, Joe mi to daje. Ostrożnie głaszcze mnie po rowku między pośladkami, zaraz potem przyciska kciuk do samego środka tyłka, idealnie w tamtym miejscu. Jęk więźnie mi w gardle, a biodra same skaczą do przodu. O w mordę, nie tego się spodziewałam, ale cholera, dobrze mi, naprawdę dobrze... W mgnieniu oka dochodzę po raz drugi. Zatyka mnie z wrażenia, usiłuję oddychać, ale orgazm pozbawił mnie tchu, ledwie udaje mi się wessać odrobinę powietrza. Joe pakuje się we mnie ostro, brutalnie, na maksa, krzyczy chrapliwie, zastyga. Dochodzimy do siebie, ciężko dysząc. Moje nogi drżą, a brzuch mnie boli, bo ocierałam nim o krawędź blatu, ale niespecjalnie mnie to obchodzi, bo jestem absolutnie, totalnie zaspokojona. Joe wysuwa się ze mnie, a kiedy obciągam spódnicę i zerkam na niego, widzę, że zdążył już wyrzucić gumkę do kosza i zapiąć spodnie. Myje ręce w zlewie, a ja patrzę. Jestem zmęczona, ciągle pijana i ledwie widzę, ale uśmiecham się do niego szeroko. – Uff... – mówię zadowolona. Spogląda na mnie przez ramię z opóźnieniem, jakby po namyśle, ale też się uśmiecha. – A tak, dzięki. Podchodzę bliżej rozleniwiona, tkliwa, w nastroju na przytulanki, jak zawsze po dobrym seksie. Joe pozwala się uściskać, ale chociaż nadstawiam usta, nie całuje mnie.
– Hej – mruczę cicho. – Bądź dla mnie miły. Pochyla się i cmoka mnie w policzek, po czym delikatnie, ale stanowczo odpycha mnie i wychodzi z kuchni. Wkurzona idę za nim. – Hej! – Zdążył już włożyć kurtkę, odwraca się z ręką na gałce, a ja kładę ręce na biodrach i rzucam ze złością: – Wychodzisz? Tak po prostu? Joe kiwa głową z taką powagą, że już nie mogę się na niego wściekać. Przecież w sumie był to tylko... szybki numerek, rozumiem. Ale seks był rewelacyjny, taki, który wart jest przynajmniej śniadania. Milczy, więc znów zaczynam: – Ale... Kręci głową, ucisza mnie, to taki wymowny gest. Jeszcze wymowniejsze jest to, gdy otwiera drzwi i znika. Dopiero kiedy słyszę szczęk zamka, uświadamiam sobie, że nawet nie zapytał mnie o imię. Joe obracał w palcach papierek po słomce, aż zawiązał go na supeł. Odkąd usiadł na ławce, ani razu na mnie nie spojrzał. – Dlaczego nie zapytałeś jej o imię? Nic nie zjadłam, nawet nie otworzyłam torebki z lunchem. Choć siedziałam na ławeczce zaledwie parę centymetrów od Joego, równie dobrze mogłabym znajdować się wiele kilometrów dalej. Gdy powoli się odwrócił, spojrzeliśmy sobie w oczy. Patrzył na mnie tak, jakby rzucał mi wyzwanie. Aż wstrzymałam oddech. – Bo to nie miało znaczenia – odparł wreszcie. Może imię tej dziewczyny faktycznie nie miało znaczenia, ale powód, dla którego o nie nie zapytał, i owszem. Tak czy inaczej, ta historia mnie pokrzepiła. Znów był to dobrze mi znany Joe, gawędziarz i oracz bruzd, a nie obcy facet, który przed miesiącem chciał wprowadzić zmiany, co groziło zaburzeniem równowagi naszej relacji. – Co do zeszłego miesiąca... – powiedziałam w końcu. – Przykro mi. – Miałaś rację. – Wzruszył ramionami. Ostrożnie skinęłam głową. Od naszego pierwszego spotkania milczenie nigdy nie było aż tak niezręczne. Musiałam odwrócić wzrok w obawie, że moja twarz zdradza to, czego nie
mogłam powiedzieć. – Nawet nie planowałem iść do niej – dodał po chwili. – Ani do niej, ani do żadnej innej. W ogóle nigdzie z nikim. – To dlaczego poszedłeś? – Nie potrafiłam ukryć fascynacji. – Och, Sadie, przecież wiesz, jak to jest. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Joe głośno wypuścił powietrze. – Hej, zaraz! Ty nigdy...? – Wymownie zawiesił głos. – Nie, nigdy. – Pokręciłam głową na podkreślenie swoich słów. – Nigdy nie byłaś z nikim tylko raz? W jego głosie pobrzmiewało albo niedowierzanie, albo zazdrość. Nie miałam pewności, choć prawdopodobnie była to kombinacja tych dwóch emocji. – Byłam tylko z jednym mężczyzną. – To wyznanie wcale mnie nie zawstydziło, przecież powiedziałam prawdę. Jednak Joe wyraźnie był zaszokowany. Pewnie tak samo nie rozumiał moich doświadczeń, mojego stylu życia, jak ja jego. – Tylko z jednym? – powtórzył. – Tak. – Masz szczęście... – W zadumie pokiwał głową. – Próbujesz wykręcić się od odpowiedzi – wytknęłam ze śmiechem. – Więc powtórzę pytanie. Skoro nie zamierzałeś nigdzie z nikim, to po co do niej poszedłeś? – Bo mogłem. Bo mnie zaprosiła. Bo... zawsze tak robię. – Aha... – Po prostu tak sobie mruknęłam, bo co mogłabym dodać? Wreszcie rozpakowałam lunch. Joe cały czas patrzył na mnie, jednocześnie otwierając butelkę z gazowanym napojem. Pił długo i powoli, a ja wyobraziłam sobie, że smakuje cytryną i wódką. Wolałam nie odrywać oczu od kanapki. – Nie zrobiłaś nigdy niczego tylko dlatego, że tak było łatwiej? – Jasne, że tak. – Nie musiałam się zastanawiać nad odpowiedzią. – Opowiedz mi o tym. – To nie jest tak ekscytujące jak twoja historia, Joe.
– Nie? – Z uśmiechem pochylił się ku mnie. – Szkoda. Ale i tak mi opowiedz. Przywykłam do dawania ludziom tego, czego chcieli. Joe przywykł, że dostaje to, czego chce, więc mu powiedziałam: – Kiedy dorastałyśmy, pozwoliłyśmy się z siostrą zaszufladkować, chyba tak można to ująć. Ja byłam ta mądra, ona ta ładna. Nie wyszłyśmy z tych szuflad na studiach, pewnie tkwimy w nich do dzisiaj. To głupie, ale wiesz, jak to jest w rodzinie. – Przynajmniej nie utkwiłaś w szufladzie z napisem „rozczarowanie” – powiedział. Odchyliłam się na ławce, żeby mu się przyjrzeć. Jak zwykle był nienagannie ubrany. Włożył koszulę w ulubionym niebieskim kolorze, przez co oczy wydawały się jeszcze bardziej zielone. Był ucieleśnieniem eleganckiego biznesmena. Cokolwiek robił, robił to zbyt dobrze, aby kogokolwiek rozczarować. – Nie wierzę ci, Joe. To po prostu niemożliwe. Wystarczy tylko na ciebie spojrzeć. Na kilometr widać, że jesteś człowiekiem sukcesu. Z uśmiechem wzruszył ramionami. – Eleganckie garnitury i drogie krawaty nie robią wrażenia na moich rodzicach. Wiedziałam, że ma siostrę, mężatkę z dziećmi, miał też brata, który już nie żyje, jednak po raz pierwszy wspomniał o rodzicach. – Jeśli chodzi o krawaty, to ten jest bardzo ładny – stwierdziłam szczerze. – Nawet jeśli im się nie podoba, to mnie tak. – Tak? – Uśmiechnął się do mnie krzywo, co mnie rozbawiło. – Krawat robi na tobie wrażenie? – Nie zapominaj, że moja znajomość męskiej mody, a już szczególnie tej na wysokim poziomie, jest dość ograniczona. – Też go lubię. – Pogłaskał krawat. Tym razem milczenie nie było kłopotliwe. – Czasem po prostu łatwiej jest spełniać oczekiwania innych – odezwał się po chwili. – Nawet jeśli już nie jest się tą osobą co dawniej. Skinęłam głową, a on wstał, żeby wyrzucić śmieci do kosza. – Nie byłam pewna czy wrócisz po tym, co powiedziałam. – Nie mogłem nie wrócić, chociaż przez cały miesiąc myślałem, że się nie zjawię. – Więc dlaczego przyszedłeś?
Na jego ustach znów pojawił się leniwy, seksowny uśmiech. – Bo zawsze przychodzę. Próbowałam wybrać między dwoma kubkami w tym samym odcieniu, ale o różnych kształtach, i byłam na tym całkowicie skoncentrowana, kiedy nagle poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Uniosłam wzrok, ale człowiek w alejce wydawał się równie pochłonięty zakupami jak ja. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że tylko my robimy zakupy w dziale artykułów gospodarstwa domowego. Przekonana, że coś mi się przywidziało, znów zajęłam się kubkami i znowu poczułam, że ktoś na mnie patrzy. Tym razem jednak, zamiast unosić wzrok, powoli przesuwałam spojrzenie z boku na bok. I nic. Lekko odwróciłam głowę i okazało się, że drugi miłośnik AGD przysunął się nieco bliżej. Uniósł kubek w kwiatki, obejrzał go ze wszystkich stron, po czym postawił na półce. Popatrzyłam na wystawiony towar, ale nie mogłam się skupić. Chciałam coś nowego do łazienki. To nie była neurologiczna operacja czy problem z fizyki kwantowej, wystarczyło coś wybrać z półki i już, a jednak wszystkie zmysły miałam nakierowane na mężczyznę, który stał obok. W końcu chwyciłam jakiś kubek i włożyłam do koszyka, a następnie obejrzałam się przez ramię. Patrzył na mnie. – Przepraszam... – zaczął. Odwróciłam się, czekając na pytanie: „Która godzina?” albo „Czy pani tutaj pracuje?” czy coś w tym stylu, usłyszałam jednak coś bardziej wprost: – Umawia się pani na randki? – Co takiego? – Na mojej twarzy z pewnością odmalował się szok. Wtedy dostrzegłam szczegóły. Facet miał długie i bardzo rozczochrane włosy, a także bezkształtną, znoszoną kurtkę i lekko podarte stare spodnie. Mój Boże! Pewnie był pacjentem psychiatryka. – Nie widzę obrączki... – dodał po chwili. Odruchowo spojrzałam na palec lewej ręki, na którym, a jakże, widniała obrączka. Byłam tak zdumiona tą pierwszą od bardzo dawna bezpośrednią propozycją, że nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu, mogłam tylko się gapić, jak facet zbliża się do mnie z nadzieją na twarzy. – To co? Umawia się pani? – Nie... nie. Nie umawiam się.
Na co on gwałtownie odwrócił się i odbiegł. Patrzyłam za nim, a absurdalność tej sytuacji powoli zaczynała do mnie docierać. Zapłaciłam za zakupy, długo szukając drobnych i reagując zbyt głośnym śmiechem na niezbyt zabawne dowcipki kasjera. Od bardzo dawna zachowywałam się jak mężatka i byłam pewna, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by próbować ze mną jawnie flirtować, o nadziei na coś więcej nawet nie wspominając. Mężczyźni albo mnie nie zauważali, albo ja nie widziałam, że mnie dostrzegają. Jednak po tym, jak ten obszarpaniec, niezbyt elokwentnie zresztą, próbował mnie zagadnąć, miałam oczy szeroko otwarte. Czy mężczyzna w samochodzie też mi się przygląda? Czy facet przytrzymujący drzwi windy robił to z uprzejmości, czy też taksował mnie spojrzeniem, kiedy przyciskałam guzik piętra? Nawet jeśli nie, ewentualność, że być może szykował się do tego, by zaproponować randkę, wywoływała uśmiech na mojej twarzy. Adama jednak niespecjalnie to rozbawiło. – Co powiedział? – Przecież mówiłam. – Zamarłam w trakcie pokazywania mu kubka. – Zapytał, czy umawiam się na randki. – Zaprosił cię na randkę? Tak pośrodku sklepu? – Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że był trochę nienormalny. – Włożyłam kubek z powrotem do torby. Adam odjechał wózkiem od komputera, był tuż przede mną. – A co ty na to? – Powiedziałam, że nie. – Nawet teraz chciało mi się śmiać. – Naprawdę, gdybyś go widział... – Niby co? Opisałam mu tego mężczyznę, nieco ubarwiając opowieść, ale bez przesady. – Myślę, że to był pacjent psychiatryka. Tak właśnie wyglądał. Terapeuta pewnie kazał mu otworzyć się na ludzi, zaprosić jakąś kobietę na randkę, a ja go zgasiłam. Biedaczyna cofnie się w postępach o całe miesiące. Adama to nie rozśmieszyło. – Tak, jasne – wycedził. – Adam... – Westchnęłam. – To nic takiego. – Daj spokój. Jakiś facet podrywa mi żonę, i ma to być nic takiego? – Zdenerwowany
próbował zatoczyć kółko na wózku, który był duży i ciężki, więc choć Adam kierował nim z wielką zręcznością, nadal potrzebował przestrzeni. Uderzył o biurko i zaklął, kiedy pospadały papiery. Pochyliłam się, żeby je podnieść. Zerknęłam na kilka linijek tekstu, był to wykład Adama, i odłożyłam kartki do teczki. – Kochanie, on nie był nawet przystojny! Rzucił mi pełne ironii, może nawet złośliwe spojrzenie. – Aha, gdyby był przystojny, to byś się umówiła? Miałam ochotę warknąć coś w odpowiedzi, ale udało mi się utrzymać język za zębami. – Nie bądź niemądry – mruknęłam tylko. Adam odkaszlnął ze złością, po czym zaczął kołysać wózkiem w tę i z powrotem, zataczając małe łuki, co odpowiadało nerwowemu chodzeniu po pokoju. Na inne ruchy nie mógł sobie pozwolić, gdyż sypialnia była za mała, a wózek zbyt duży, żeby dało się zawracać i przemierzać z kąta w kąt. – To zabawna historia, więc pomyślałam, że ci się spodoba. Przepraszam, że ci o tym mówiłam. – Co to ma znaczyć, Sadie? – Oczy Adama rozbłysły. – Następnym razem mi nie powiesz? – Jestem pewna, że to się nie powtórzy – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Daj spokój, przecież to był kompletny przypadek. Znowu chrząknął i przestał kołysać wózkiem. – Byłaś ubrana w to co teraz? Popatrzyłam po sobie, po czym odparłam: – Owszem. Zawsze był mistrzem ekspresji, nie tylko zresztą słownej. Parsknięciem jasno dał do zrozumienia, co o tym wszystkim myśli. – Nic dziwnego, że cię podrywał. – Doprawdy? – Roześmiałam się głośno. – Bo ten strój jest taki seksowny? Moje ubranie do pracy nie mogłoby być mniej seksowne, podobnie jak ja. Może Beatlesi śpiewali o seksownej Sadie, ale na pewno nie chodziło im o mnie. – Nie podoba mi się, że faceci cię podrywają, i tyle. – Adam nie był już taki wściekły, za
to jeszcze bardziej naburmuszony. Seksownie naburmuszony. Pocałowałam go w policzek. – Nie masz się czym przejmować – oznajmiłam pogodnie. Nie dał się jednak przekonać, tylko drążył dalej: – Zdjęłaś obrączkę? Miałam tego dosyć. Nie umiałam już udawać miłej i pogodnej. Z irytacją założyłam ręce na piersi. – Nie, nie zdjęłam obrączki! Przestań się zachowywać, jakbym zawodowo wyrywała facetów! Może nie powinnam mu była opowiadać tej historii, ale nie dość, że była zabawna, to na dodatek mi pochlebiała. Niestety, nawet w najlepszych chwilach Adam był rozchwiany emocjonalnie. Nietrudno było się domyślić, dlaczego tak się dzieje, jak i dlaczego kiedyś miał o wiele bardziej wyrafinowane i mieniące się różnymi odcieniami poczucie humoru. Naprawdę wiele się zmieniło, można nawet powiedzieć, że wszystko. Spuentuję to tak: prawie już zapominałam, że to ten sam mężczyzna, którego uwiodłam szkarłatną wstążką wetkniętą w tomik wierszy. Tamto zdarzenie było jakby z innego świata. Zamilkł i wrócił do komputera, demonstracyjnie mnie ignorując. Zabrałam kubek i wyszłam. A ja miałam pewien dylemat do rozgryzienia. Gdyby facet był przystojny i gdyby nie był wariatem, czy dałabym się skusić? Umówiłabym się z nieznajomym, którego poznałam podczas kupowania kubka? Może poszłabym z nim do domu, może do hotelu, do samochodu, w ciemny zaułek, gdzie pchnąłby mnie na mur... i dwoje anonimowych przechodniów połączyłoby się na moment w akcie czystej seksualności? Można by to, być może z odrobiną przesady, zdefiniować następująco: Bez twarzy i bez imion wsobnie, egoistycznie przeżywana namiętność. Zdaniem Joego to działo się zawsze i wszędzie, a jednak nigdy mnie nie podrywał. Wysłuchiwałam tylko opowieści o jego przygodach, miesiąc za miesiącem, zastanawiając się, jak by to było, gdyby złożył mi propozycję, a ja wyraziłabym zgodę.
Rozdział czwarty
– Walentynki to pryszcz na dupie roku. Rozśmieszyła mnie ta obcesowa uwaga. Elle była moją pacjentką i znałam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że za poczuciem humoru kryje się brak pewności siebie, ale to nie miało znaczenia. Jej słowa i tak były zabawne. – Dlaczego tak mówisz, Elle? – Nalałam herbaty i sobie, i jej. – Bo to święto męczennika. – Wrzuciła do filiżanki cukier i dodała śmietanki. Nieraz wyczuwałam u pacjentów zakłopotanie, a nawet zawstydzenie faktem, że czuli tak mocną potrzebę spotykania się ze mną. Kiedy boli cię noga, idziesz do ortopedy, kiedy boli cię serce, idziesz do kardiologa, kiedy boli cię dusza, idziesz do psychoterapeuty, i to jest normalne, jednak przekroczenie pewnej granicy już nie, i mogło to wzbudzać niepokój jak wszystko, co odbiega od ogólnie przyjętej normy. Tak to sobie tłumaczyłam. W każdym razie niektórzy z pacjentów akceptowali mnie aż tak bardzo, że zakłócało to naszą relację. Szczęśliwie Elle, którą uważałam za bystrą, zabawną i empatyczną osobę, zdołała znaleźć złoty środek. Odnosiłyśmy się do siebie z sympatią, ale się nie zaprzyjaźniłyśmy. Przyjaciele dzielą się problemami, jednak w naszym przypadku z konieczności układ był jednostronny. Mimo to nasze spotkania bardziej przypominały babskie pogaduchy niż klasyczne sesje terapeutyczne z jasno rozpisanymi rolami lekarki i pacjentki. Wniosek był taki, że Elle czuła się swobodnie w moim towarzystwie, co bardzo mnie cieszyło. Wiedziałam przy tym, że nie przyszło jej to łatwo. – No tak. – Dodałam cytryny do herbaty. – Biedny święty Walenty, cesarz rzymski kazał go ściąć. Ale nikt o tym już nie pamięta, więc nie ma to nic wspólnego z walentynkami, świętem zakochanych. – Ma, jak najbardziej ma! – Elle upiła łyk herbaty i ze stukotem odstawiła filiżankę. – Bo to całe święto ma w sobie mnóstwo sadyzmu. Walenty ofiarował nam coś, co pasuje do męczennika, którym był, a nie patrona miłości, za którego próbuje uchodzić. Bo pomyśl tylko, na co nas skazał! Poszukiwanie idealnego prezentu... co za tortura! I ta straszna rozpacz, gdy się go nie dostało. No i ta okropna depresja, gdy nie ma się go komu kupić! Albo że musimy go kupić komuś, komu wcale nie chcemy nic dawać... – Wyczuwam niepokój związany z walentynkami.
Jak łatwo przywdziewałam szaty lekarki. Owszem, pozory mogły być inne, jednak Elle przyszła tu po to, by mówić, a ja po to, by słuchać i czasami coś jej przekazać. Choć nie zawsze korzystała z moich rad, ale też nie zawsze były to dobre rady. Postukała w oparcie krzesła, co oznaczało, że mam rację, ale nie naciskałam. Niektórzy koledzy po fachu wolą bardziej konfrontacyjne podejście, a moje metody nazywają „miękką i rozmytą szkołą psychologii”. Czasami ta moja „szkoła” się sprawdza, a czasami nie, jak to w psychoterapii. W każdym razie robię, co mogę. – Naprawdę go kocham. – Powiedziała to cicho, ale bez wahania. – Nie chodzi o to, że nie. Jeszcze rok temu nie wyznałaby mi tego. – No więc o co chodzi? – spytałam z uśmiechem – Boisz się coś mu kupić? – Bo to straszna presja. – Wzruszyła ramionami i zaczęła mieszać herbatę łyżeczką. – Myślę... Myślę, że on chce świętować. – Chodzi ci o coś więcej niż kwiaty i słodycze, tak? – Tak mi się wydaje. – Jeszcze bardziej spochmurniała. – Rozmawiałyśmy o tym. – Popiłam herbatę, patrząc na Elle. – Tak właśnie rozwijają się związki. Zmiana następuje za zmianą, to jedna z nich. – Wiem, pani doktor. – Roześmiała się smutno. – Przecież wiem. Wiedziałam, że wie. Elle była w związku już od ponad roku. Jej myśli krążyły wokół ślubu i macierzyństwa, stworzenia z mężczyzną, z którym mieszkała, tego czegoś, co nazywała prawdziwym życiem. Miała inne i na pozór poważniejsze problemy, ale i tak wszystko sprowadzało się do małżeństwa i dzieci, do tego, czy mogła przyjąć to, co partner jej ofiarowywał, i czy przeszłość miała prawo wpływać na jej przyszłość. W ciągu roku od naszego pierwszego spotkania przebyła długą drogę, bywa jednak, że bardziej przeraża nas słońce niż wielki czarny cień. – Po prostu jest trudno. – Wyczułam coś jakby wstyd w jej głosie. – A nie powinno. On jest taki... No, dzięki niemu wydaje się, że jest łatwo, ale i tak jest trudno. Nawet kiedy się z nim kłócę, wraca z czymś... nie wiem, jak to nazwać... z czymś tak idealnym, że nie potrafię go odepchnąć. – A chcesz? – Nie... – Westchnęła cicho. – Ale wie pani, jak trudno jest być z kimś, kto jest idealny?
– Nikt nie jest idealny, Elle. Popatrzyła na mnie wymownie, po czym oznajmiła: – Niektórzy są bardziej idealni niż inni, pani doktor. – To prawda – odparłam z uśmiechem. Znów zaczęła mieszać w filiżance, jakby mogła rozpuścić dręczące ją problemy tak samo, jak rozpuszcza się cukier. – Ciągle sobie myślę... – Tak? – zapytałam, kiedy milczenie się przedłużało. – A jeśli już do końca życia nie prześpię się z innym? Skupiłam się na piciu herbaty, żeby nabrać dystansu do pytania, które okazało się strzałem zbyt bliskim dziesiątki. – Czy to byłoby takie straszne? Elle postawiła filiżankę na krawędzi biurka i potarła poręcze fotela, odwracając głowę. – A nie byłoby? – spytała z rodzącą się agresją. – Tak, cholernie straszne. – Wiesz, co mi się wydaje? Wcale nie jesteś pewna tego, co mówisz. Posłała mi spojrzenie, w którym rozpoznałam dawną Elle Kavanagh, upartą, zamkniętą w sobie, drwiącą. – Spodziewam się, że reszta mojego życia będzie bardzo długa. – Jak stąd do Pana Boga. Obie wybuchnęłyśmy śmiechem, wreszcie Elle powiedziała: – Nie chcę zdradzać Dana, jednak się boję, że mogę to zrobić. Tak po prostu. – To nigdy nie dzieje się przypadkiem. – Wyczułam, że mój surowszy niż zwykle ton speszył ją trochę, a nawet zawstydził. Patrzyłam na nią w ciszy. Teraz była jej kolej, musiała się przemóc, coś odpowiedzieć, choćby jedno słowo. Nie mogła uciec w milczenie. – Wiem... – wyznała wreszcie cicho. Nastał moment, bym powiedziała coś niby ot tak, zwyczajnie, co jednak miało swoją wagę: – Moja propozycja wciąż jest aktualna, tylko musisz się zdecydować. – Spotkanie z nami dwojgiem. – Podniosła wzrok. – Tak, wiem. – Dan to cudowny mężczyzna i jest dla ciebie dobry we wszystkich odcieniach
znaczeniowych tego słowa. – Urwałam na moment, by mogła przetrawić to dość długie zdanie. – Wiesz, że przerzucanie na kogoś odpowiedzialności za swoje szczęście nie jest ani mądre, ani zdrowe. Tak samo jak niedopuszczanie do siebie kogoś, kto może ci pomóc je zdobyć. – Wiem, wiem, wiem! – Jęknęła, odchylając głowę i krzywiąc się. – Przecież wiem! Pieprzone walentynki! – Może trochę za bardzo się nakręcasz. Co przygotowałaś dla Dana? – Klopsa w kształcie serca. – Poprawiła się na fotelu. – Ze szparagami. I seks. Odpowiedź od razu pojawiła się na końcu języka, ale coś kazało mi się przymknąć. Znów nalałam herbaty, a imbryk zastukotał o filiżankę. Zmusiłam się, żeby zapanować nad drżeniem rąk. Potwornie zazdrościłam Elle klopsa, a także tego, że zamierzała uczcić znienawidzone święto seksem. Zazdrościłam jej strachu, że ma coś do stracenia. – Pani doktor? Przybrałam profesjonalną maskę. Byłam to winna Elle. Mogłyśmy się śmiać i popijać herbatę, mogłam znać jej najmroczniejsze, najgłębsze sekrety, ale nie byłyśmy przyjaciółkami. – To urocze. Na pewno się ucieszy. – Tak. – Pokiwała głową. – Też tak myślę. – Cokolwiek się zdarzy, Elle, zawsze o czymś pamiętaj. Dan robi to dlatego, że cię kocha, a ty masz prawo odwzajemnić tę miłość. Nie po raz pierwszy rozpłakała się przede mną, teraz jednak ze współczucia poczułam ucisk w gardle. A może chciałam zapłakać nad sobą, a nie dlatego, że współodczuwałam. Tak czy owak, kiedy wręczyłam jej pudełko chusteczek, sama też wzięłam jedną. – Kiedy to się skończy? – zapytała takim tonem, jakbym znała wszystkie odpowiedzi. – Nie wiem, Elle. Żałuję, ale nie wiem. Nie po raz pierwszy nie udzieliłam jej upragnionej odpowiedzi, ale po raz pierwszy poczułam, że ją zawiodłam. Elle wyszła, a ja zapadłam w głęboką zadumę. Kiedy to się skończy? To pytanie Elle wciąż brzęczało mi w uszach, tyle że w nieco zmienionej formie. Kiedy to się skończyło? Oto pytanie dnia, miesiąca, roku... Kiedy odszedł strach? Kiedy przestanę pragnąć czegoś, co jest niewłaściwe?
Łatwo mi było siedzieć w lekarskim gabinecie i pouczać Elle, żeby nie zdradzała ukochanego, ale jakie miałam prawo tak się wymądrzać? Dawałam pacjentom rady, sama jednak nie potrafiłam z nich skorzystać. Gdybym to ja siedziała przed sobą, przekonywałabym samą siebie do akceptacji faktu, że moje uczucia są normalne i naturalne. Że moje małżeństwo zostało poddane trudnej próbie, a jego istota uległa radykalnej zmianie z powodu kalectwa Adama. Że erotyczne potrzeby i tęsknota za seksem są czymś oczywistym, tak samo jak marzenia o przytulaniu... a nawet o ordynarnym pieprzeniu się z kim popadnie. A gdybym już sobie to wyjaśniła, dodałabym, że owszem, moje pragnienia są absolutnie normalne, ale to jeszcze nie znaczy, że dobre. Odczuwamy chciwość, zawiść i tak dalej, to też są naturalne emocje, ale zarazem złe. Dobrem jest umieć je zwalczyć, a w każdym razie zadbać o to, by ze sfery marzeń nigdy nie przeniosły się do realnego świata. Coś jeszcze bym sobie doradziła, a mianowicie zakończenie spotkań z Joem. Argumentowałabym, że emocjonalna zdrada jest równie zła jak fizyczna. Może nawet gorsza, bo samo zaspokojenie fizycznej potrzeby można sprowadzić do incydentu, natomiast tu wchodzą w grę znacznie poważniejsze i być może nawet nieuchronne konsekwencje. Owszem, Joe i ja nigdy się nie dotknęliśmy, nie oznaczało to jednak, że nie mamy romansu. Miałam tego pełną świadomość, ale wcale nie chciałam kończyć. Szczerze mówiąc, nie mogłam. Pierwszy piątek każdego miesiąca – nasze lunche, jego opowieści i ulga, którą mi przynosiły – był jasnym, błyszczącym punktem na monotonnie szarej palecie mojego życia. To było złe, jednak nie chciałam z tego rezygnować. Dzwonek komórki wyrwał mnie z samoanalizy. Od razu odebrałam, bojąc się jak zawsze, że to telefon od jednego z opiekunów Adama z informacją o jakimś problemie. – Sadie, to ja. Dzwoniła Katie, moja siostra. Wydawała się bardzo zmęczona, co ostatnio było normą. – Co u ciebie? – zapytałam. – W porządku. Odsłuchałaś moje wiadomości? Przez jeden zawstydzający moment chciałam zwalić na panią Lapp winę za mój brak odpowiedzi, ale w końcu przyzwoitość zwyciężyła nad instynktem samozachowawczym. – Tak, dostałam. Przepraszam, byłam bardzo zajęta.
– Wiem, co masz na myśli. Opowiedz dokładniej. Wcale nie wiedziała, tylko tak mówiła, wcale nie zachęcała mnie do zwierzeń. Dlatego mruknęłam niezobowiązująco: – Co się dzieje, Katie? – To co zawsze. Dawno się nie odzywałaś, więc się melduję. Innymi słowy, chciała pogadać. – Coś się stało? – Przed właściwą odpowiedzią rozległo się ciężkie westchnienie, zmarszczyłam brwi. – Nic nowego. Lily doprowadza mnie do szału, Evan nie jest lepszy. Nie ma go w mieście, wciąż podróżuje, nie potrafi zrozumieć, że siedzenie cały dzień w domu z kapryśnym maluchem raczej nie poprawia mi nastroju. Poza tym ciągle mam mdłości. Pierwszy trymestr jest do bani. – Mogę to sobie wyobrazić – powiedziałam jak najłagodniej. – Naprawdę chciałabym się wyrwać choć na jeden wieczór. – Katie była bliska łez. – Poszłabyś ze mną do kina? – Chciałabym, ale... Wyjście do kina wiązało się ze zmianą w grafiku opieki nad Adamem. Oznaczało siedzenie do późnej nocy i wstawanie o czwartej rano, żeby najpierw samej przygotować się do rutyny nadchodzącego dnia, a potem pomóc w jej rozpoczęciu Adamowi. A także oznaczało uśmiechanie się do siostry, która miała własne problemy i naprawdę nie potrzebowała moich. – Proszę, Sadie. – Katie, nie mogę. Po prostu nie mogę. Jej westchnienie omal nie rozerwało mi bębenka, jednak do siostry dotarło, że moja odpowiedź jest definitywna, bo zmieniła temat: – Co u Adama? – W porządku. – Jakieś wielkie plany na walentynki? Najpierw odkaszlnęłam, nim odparłam: – To samo co zawsze. – Wpadniecie na urodziny taty? – Przyjadę. – Już umówiłam się z Dennisem na kilka godzin w sobotę.
– Sama? Bez Adama? Zawsze potrafiła mnie sprowokować, stąd to pytanie. – Katie, jeśli będzie chciał, to przyjedzie – odparłam spokojnie. – Ale nie wiem, jak się będzie czuł. Nie wytknęła mi kłamstwa, choć mogła. Przecież było oczywiste, że Adam nie pojedzie z wizytą do moich rodziców. Nie chciał tam jeździć, tak naprawdę w ogóle nigdzie nie jeździł, kiedy nie musiał. – To może ja przyjdę i pooglądam z tobą film, skoro nie możesz wyjść – zaproponowała. – Po prostu muszę wydostać się z domu. Sadie, nie masz pojęcia, jak bardzo. – Kiedy nie odpowiadałam, też milczała, jakby się zawstydziła. Aż wreszcie dodała: – Hej, jeśli nie możesz, to w porządku. Dobra starsza siostra wsparłaby Katie. Chciałam być dobrą starszą siostrą, starać się tak jak kiedyś, ale koniec końców na samą myśl o tym czułam niechęć. – Może w przyszłym tygodniu, dobrze? – Dobra, jak chcesz. Pogadamy później. Chciałam wspierać Katie, jak kiedyś to robiłam. Chciałam wysłuchiwać jej skarg, służyć radą, pomóc coś zmienić, w ogóle chciałam zrobić dla niej coś dobrego. Pragnęłam wspierać Katie na wszelkie możliwe sposoby, tak jak wspierałam rodziców, ale kiedy przychodziło co do czego, nie mogłam. Po prostu nie mogłam. Bałam się. Tak naprawdę pewnie bym mogła, bo nie wątpiłam, że Katie potrzebuje kogoś, kto jej wysłucha i okaże współczucie. Bałam się jednak, że lamenty siostry skłonią mnie do ujawnienia własnych trosk, a aż tak nie mogłam ryzykować. Gdybym myśli, które każdego dnia zżerały mi sumienie, ubrała w słowa i wypowiedziała na głos, wówczas nabrałyby realnego kształtu, zmaterializowałyby się, a tego bardzo nie chciałam. Ostatnie cztery lata nosiłam maskę dzielnej kobiety, a przekonując innych, że wszystko jest w porządku, przekonywałam również samą siebie. Gdybym nie utrzymywała tej fasady, nie wiem, co by mi zostało. Joe miał rację. Łatwiej się nie zmieniać, nawet jeśli jedyną osobą, która tego oczekuje, jesteś ty sama. Adam i ja nie mieliśmy klopsa w kształcie serca. Pani Lapp przygotowała duszoną wołowinę w sosie własnym oraz ziemniaki z masłem i pietruszką. Zjedliśmy w pokoju Adama
przy stoliku ze świeczką. Pokroiłam jedzenie na malutkie cząsteczki i nakarmiłam męża kawałek po kawałku. – Szczęśliwych walentynek. – Uśmiechał się szeroko i czarująco. To był uśmiech, w którym się zakochałam. Spełniłam toast szampanem w kieliszku, który był naszym ślubnym prezentem. Rozmawialiśmy, jak nam minął dzień, a także o Dennisie, który wyszedł już na wielkie walentynkowe przyjęcie w Rainbow. – Mówiłem mu, że nie musi się śpieszyć z powrotem. – Adam wymownie poruszył brwiami. – I że mam śmiałe plany. – Doprawdy? – Usiadłam wygodniej. Przez szampan czułam się rozbawiona i lżejsza. – Tak myślisz? – Och, ja to wiem. – Popatrzył w kierunku szafy w kącie. Znalazłam ją na pchlim targu, całą w kurzu i w pajęczynach, z połamanymi uchwytami i drzwiami wyrwanymi z zawiasów. Naprawiłam drzwi, wypolerowałam drewno i zastąpiłam uchwyty identycznymi, kupionymi w internecie. To był mój ulubiony mebel w naszej sypialni. Dawniej trzymałam tam uroczą kobiecą bieliznę i piżamy, teraz szuflady były wypełnione sprzętem medycznym. – Zajrzyj tam. – Poruszył brodą. To był jedyny gest, jaki mógł wykonać. Wstałam i podeszłam do szafy. – Adam, co zrobiłeś? – Otwórz, to się przekonasz. W środku czekało na mnie pudełko owinięte w czerwoną folię. Wyciągnęłam je, a moje serce biło tak szybko jak za pierwszym razem, kiedy wręczył mi podobnie opakowany prezent. Pudło było duże, ale niezbyt ciężkie. Byłam bliska tego, by zachichotać. – Co to jest? – zapytałam. – Otwórz. Popatrzyłam na niego z wahaniem. Miał wzrok pełen nadziei, a zarazem trochę figlarny. Widziałam już tę kombinację, a było to wtedy, gdy klęczał, trzymając znacznie mniejsze pudełeczko. Nagle ogarnął mnie strach. Bałam się zobaczyć, co kupił mi mąż, tylko dotykałam gładkiej folii. Była chłodna i śliska. – Otwórz, Sadie.
Zaniosłam pudełko do krzesła i odsunęłam stolik tak, żebym mogła usiąść i położyć prezent na kolanach. Gdy poczułam go na nogach, wydał mi się znacznie cięższy niż wtedy, gdy trzymałam go w dłoniach. – No już – ponaglił. Nie chciałam wystawiać na dalszą próbę jego cierpliwości. Wsunęłam palec pod taśmę i papier się zsunął. W środku znajdowało się skromne białe pudełko bez żadnych napisów. Uniosłam wieczko. – Och, Adam... – Podoba ci się? – spytał roześmiany. Wyjęłam przezroczystą czerwoną tkaninę i przytuliłam ją do piersi. Miałam ochotę wybuchnąć płaczem, ale udało mi się zapanować nad sobą. – Dla kogo to kupiłeś, dla mnie czy dla siebie? – zapytałam z udawanym niezadowoleniem. – No wiesz? Nie robią takich na mój rozmiar. – Z uśmiechem podniósł zagłówek za pomocą pilota. – Wstawaj i wkładaj. Koszulka miała cienkie ramiączka i była w komplecie ze stringami. Nie wybrałabym tego dla siebie, ale mogłam zrozumieć, że mu się spodobało. – Skąd to masz? – Na myśl o tym, że Adam wysłał Dennisa po zakupy, zrobiło mi się gorąco. – Zamówiłem przez internet. Dennis opakował prezent, ale nie martw się, nie widział, co jest w pudełku. Trochę się bałem, że przez pomyłkę przysłali coś innego, ale za nic byś nie chciała, by Dennis to sprawdził, prawda? – I przysłali to, co zamówiłeś? – Wyjęłam koszulkę typu babydoll, obraca ją z boku na bok. – Tak, cholera. Od dawna się nie kochaliśmy. Prawie od roku, a ostatni raz przy okazji walentynek. Kiepsko się wtedy skończyło, obopólnym płaczem. Zastanawiałam się, co skłoniło go do tego wysiłku. Domyśliłam się, że chodziło o faceta ze sklepu, który nieporadnie próbował zaprosić mnie na randkę. – Włóż – polecił schrypniętym głosem Adam. Nie mogłam odmówić mężowi.
Widział mnie nago tysiące razy w półmroku i w świetle. Widział, jak zmieniam tampon i jak korzystam z ubikacji, odgarniał mi włosy z twarzy, kiedy rzygałam. Teraz jednak byłam pełna obaw. – Pójdę do łazienki – oznajmiłam z wahaniem. Ku mojej uldze skinął głową, a potem poparł to słowami: – Tak, idź. Unikając swojego odbicia, w łazience zdjęłam ubranie i poskładałam je schludnie na krześle. Przyłożyłam bieliznę do nagiej skóry i zadrżałam z nagłej tęsknoty. Kiedy ostatni raz nosiłam coś takiego? Kiedy ostatni raz wkładałam tak zaprojektowane stroje, by podniecały? Wolałam praktyczne bawełniane majtki i staniki, bieliznę, która miała zakrywać, a nie kusić. Znów poczułam się jak dziewica. Włożyłam stringi, koronkowy trójkącik podtrzymywany przez dwa paseczki. Gdy sznurek wsunął się pomiędzy pośladki, poczułam się dziwnie – trochę nieswojo, trochę przyjemnie. Koronka zakryła włosy łonowe, a paski przecięły biodra w miejscu, w którym kości nie wystawały już tak wyraźnie, jak w naszą noc poślubną. – Sadie? – Zaraz przyjdę! Włożyłam koszulkę przez głowę i poprawiłam ramiączka. Ledwie zakrywała piersi, była rozcięta z przodu, żeby się rozchylać przy każdym ruchu. Wprawdzie sięgała do połowy uda, ale tak naprawdę wszystko było widać. Ten komplet stworzono po to, by odsłaniał i zachęcał. Kiedy w końcu spojrzałam do lustra, zobaczyłam zarumienione policzki i błyszczące oczy. Sutki stwardniały, koronka między nogami ocierała się tak, że drżałam. Rzadko kiedy kobieta patrzy na siebie w lustrze w takim stroju i nie znajduje wad, ale mnie całkiem zadowoliło to, co zobaczyłam. Nie byłam już panną młodą, nie dało się tego ukryć, ale czas okazał się dla mnie łaskawy. Ciąże i porody nie porozciągały mi brzucha i piersi, dzięki diecie i ćwiczeniom nadal byłam w formie. Nie było powodu, bym nie pokazała mężowi zgrabnej dojrzałej kobiety ubranej w walentynkowy prezent. Jednak zbierałam się na odwagę przez całą minutę, zanim nacisnęłam klamkę i wyszłam. W blasku świec zawsze wygląda się lepiej, ale jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości co do reakcji Adama, zniknęły, gdy tylko weszłam do pokoju. Jego oczy lśniły, a pełen aprobaty gwizd sprawił, że zrobiło mi się gorąco. Podeszłam bliżej do łóżka, głupio zawstydzona, i okręciłam się powoli. Materiał zakołysał się wokół moich bioder i ud.
– Jesteś pieprzoną boginią – powiedział Adam. Na te słowa serce zaczęło mi mocniej bić. Dawno minęły czasy, kiedy pisał wiersze na cześć łuków moich brwi i pełnych ust. – Podoba ci się? – zapytałam. – A jak sądzisz? W przeszłości wystarczyłaby mi jego erekcja, żebym się zorientowała, teraz musiałam się zadowolić wygięciem wargi i tonem. Wstyd mi było, że uważam to za marne substytuty, robiłam, co mogłam, żeby o tym nie myśleć. – Chodź tutaj. Podeszłam bliżej do łóżka. Nagle déjà vu uderzyło mnie z taką siłą, że się zachwiałam i musiałam czegoś przytrzymać. Kiedy na krótką chwilę wyobraziłam sobie, że Adam po mnie sięga, wręcz poczułam na sobie jego dłonie – na piersiach, brzuchu, pochwie. Czułam jego usta na nagiej skórze, język na łechtaczce. – Pocałuj mnie – polecił zachrypniętym głosem. Jego wzrok krążył po moim ciele, dotykał wszystkie miejsca, które Adam kiedyś głaskał, lizał i skubał. Gdy spojrzał na koronkę pomiędzy moimi nogami, oczy mu rozbłysły, oblizał usta. W naszym wcześniejszym życiu Adam dobrze wiedział, czego chce i jak to dostać. Nigdy nie bał się prosić o to, czego nigdy nie wypowiedziałabym na głos. Lubił świntuszenie, sypialniane zabawy i nowe doznania, a ja chętnie brałam w tym udział, choć nigdy niczego nie proponowałam. Podczas pocałunku głaskał mój język swoim, aż jęknęłam. Pragnęłam poczuć na sobie jego dłonie, jednak musiałam się zadowolić dotykiem skóry. Zauważyłam, że wystają mu łopatki, przesunęłam ręce na nieruchome bicepsy. Z tej odległości niemal mogłam zapomnieć, że Adam się zmienił. Mogłam udawać, że jest tak jak kiedyś, gdy podnosił mnie jedną ręką i rzucał roześmianą na łóżko, gdzie następnie przykrywał mnie sobą i obdarzał orgazmami, jednym po drugim. – Tak bardzo cię pragnę – powiedział. – Masz mnie. Jego ciemnoniebieskie oczy znowu zamigotały, a ja zastanawiałam się, czy myślał o mężczyźnie, który zaczepił mnie w sklepie. – Będziesz dotykała się dla mnie?
Przełknęłam ślinę, słysząc tę prośbę. Masturbacja była bardzo intymną sprawą, jednoosobową przyjemnością. Dla mnie koniecznością, ulgą. Dzięki niej zachowywałam wierność, przynajmniej cielesną. – Sadie, zrobisz to? Pokiwałam głową i cofnęłam się o krok. Moje ręce powędrowały do piersi. Adam przyglądał im się, a na jego policzkach pojawił się rumieniec. Kciukami zaczęłam pocierać sutki, żeby znowu stwardniały. – Kocham twoje piersi – niemal wyszeptał. Tak właśnie musiało z nami być. Kochał się ze mną słowami, ja zaś wykonywałam jego polecenia, dostarczając sobie rozkoszy, której Adam nie mógł mi dać. – Wyjmij je z koszulki. Zrobiłam to, potem polizałam palce i zaczęłam pieścić sutki, zwilżając je. Adam jęknął, a ja wciąż igrałam z sutkami. Jego oczy zalśniły i pociemniały z podniecenia. – Tak, właśnie tak. Pogłaszcz je. Uwielbiam lizać twoje piersi, właśnie tak. Gdy usłyszałam jego słowa, oddech uwiązł mi w gardle. Dawniej szeptał tak do mnie, po czym brał sutek w usta i ssał. Na to wspomnienie sutki zesztywniały, a ja zatoczyłam na nich kółko palcami. – Chcę cię spróbować Sadie. Pokaż cipkę. Usiadłam na krześle i rozłożyłam nogi tak szeroko, że koronka stringów już mnie nie zakrywała. Odsunęłam ją na bok, ukazując łechtaczkę, pochwę, uda. Słowa Adama stały się rękami i językiem, a moje dłonie jego fiutem. Mówił, jak chciałby mnie lizać, wziąć łechtaczkę między wargi i ssać, aż zacznę krzyczeć. Rozłożyłam nogi jeszcze szerzej. Polizałam palce i zaczęłam zataczać kółka wokół łechtaczki, pocierałam ją, aż biodra same się wyprężyły do góry. Wepchnęłam palec, potem drugi, czując wilgoć i ciepło. Zamknęłam oczy i zatraciłam się w głosie Adama, w snutej przez niego historii naszej namiętności. – Jesteś taka ciasna i gorąca – powiedział. Miał rację. Pochwa zacisnęła się wokół palców, biodra ponownie się uniosły. Wyjęłam palce, a wilgoć wykorzystałam do drażnienia łechtaczki płynnymi ruchami. Ustaliłam szybkość, która mi najbardziej odpowiadała, taką samą, z jaką kiedyś Adam pieścił mnie językiem. – Jesteś piękna – powtarzał co chwila.
A ja chciałam wrzasnąć, żeby się zamknął i mnie wypieprzył, tak się zatracił, by zabrakło mu chęci do gadania. Doszłam, ale sama, a w ostatniej chwili ujrzałam między nogami nie twarz Adama, tylko Joego. Krzyknęłam w przypływie rozkoszy, lecz mój wrzask wyrażał również rozpacz. Było mi wstyd, że szczytuję, dręczyło mnie poczucie winy. Pocałowałam Adama, kiedy już mogłam normalnie oddychać. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Jak robiłam to dawniej, dotknęłam nosem jego szyi obsypałam pocałunkami twarz. Nasz uścisk był szczery, choć tylko ja mogłam obejmować. Kocham cię... Słowa, które kiedyś machinalnie wydobywały się z moich ust, teraz utkwiły w gardle. W takich chwilach, kiedy Adam był delikatny i ciepły, niemal wierzyłam, że wszystko układa się tak jak powinno, jutro będzie lepiej niż wczoraj, uda nam się ominąć przepaść, która z każdym dniem coraz bardziej pogłębiała się między nami. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego ludzie bez problemu wyrzucający niesprawny sprzęt kurczowo trzymali się małżeństwa, które straciło rację bytu. Teraz, siedząc obok jedynego mężczyzny, którego kiedykolwiek kochałam, jedynego, z którym się kochałam i z którym sypiałam, doszłam do wniosku, że chyba wiem, co nimi powoduje. Robili to, bo mieli nadzieję.
Rozdział piąty
Marzec W tym miesiącu mam na imię Brandy i wciąż chichoczę. To denerwuje Joego, który udaje, że wcale nie, bo chce mnie przelecieć. Podczas rozmowy robię balony z gumy i nie wiem, że Joe ma ochotę krzyczeć z rozpaczy. Nie da się tego poznać, tak szeroko się uśmiecha i pokazuje wszystkie zęby. Poznałam go jakiś czas temu w kafejce, gdzie pracuję. Joe wpada parę razy w tygodniu po kawę i muffinki do biura. Gadamy o nim i chichramy się, bo taki jest cudny. Tak uważają wszystkie dziewczyny, ja oczywiście też. To biznesmen. Lubię biznesmenów, takich pozapinanych, w garniturku i pod krawatem. Lubię fantazjować, jak wyglądają pod tymi ciuchami. Umawia się ze mną, dzięki Bogu nie na kawę. Niesamowite, ilu dupków to robi. Przecież pracuję w kafejce! I co sobie myślą, że nic innego nie robię, tylko na okrągło piję kawę? Na szczęście Joe zabiera mnie do bardzo miłego miejsca, Francja elegancja, obrusy, kwiatki i kelnerzy, którzy opisują dania takimi dziwnymi słowami, jakby grali w sztuce. Pożyczyłam kieckę od Cyndi, koleżanki z pracy. Strasznie jest zazdrosna, że Joe mnie zaprosił, ale bez przesady, przecież ma chłopaka, więc nie mogłaby umówić się z Joem, gdyby to ją zaprosił. Ale nie zaprosił Cyndi, zaprosił mnie. Mnie, Brandy. – Brandy jak piosenka? – pyta Joe po tym, jak kelner odszedł z naszym zamówieniem. – Co? – Nigdy nie słyszałam piosenki pod tytułem „Brandy”, chociaż wiem, że jest taka gorzała. – Nieważne. Tym jednym słówkiem kończy temat. Joe jest raczej małomówny, i dobrze, bo ja mówię za nas dwoje. Opowiadam o swoich zajęciach, i chyba go tym zaciekawiam. Nie jestem tylko kelnerką, uczę się, chcę pracować w mediach. Kiedyś zostanę prezenterką wiadomości, ale spoko, wiem, że nie od razu, najpierw porobię za pogodynkę. Od czegoś trzeba zacząć, jasna sprawa. Joe ze zrozumieniem kiwa głową, a ja się cieszę, bo ostatni facet, który mnie zaprosił, w ogóle mnie nie słuchał, tylko od razu chciał wskoczyć ze mną do łóżka, jakbym puszczała się
na lewo i prawo. A ja pracuję w kafejce i nie jestem żadną dziwką czy coś. Joe słucha przez całą kolację, która jest super. Jemy prawdziwe linguini i sos z małży. Pytam, czy chce trochę, ale on tylko kręci głową i mówi, że nie jada skorupiaków. I dobra, bo nie ma nic przeciwko, że podskubuję jego porcję. Może trzeba było spytać, zanim wzięłam gryza, ale Joe mówi, żebym się nie przejmowała i za niego skończyła, bo on już nie może. Takiej okazji za nic nie przepuszczę. W kafejce nie zarabiam kokosów, a za college trzeba płacić jak za zboże. Linguini bije na głowę chińskie zupki. – Miło popatrzeć na dziewczynę, która lubi jeść. – Joe poprawia się, bierze kieliszek wina i patrzy na mnie, a ja sztywnieję. Pewnie robi sobie ze mnie jaja, bo wiadomo, że mogłabym zrzucić parę kilo. Prostuję się, żeby nie było widać wałków tłuszczu nad paskiem, i wypinam cycki. Kiedy kelner pyta, czy chcemy deser, omal nie umieram, taką mam ochotę na czekoladowe ciasto, ale odmawiam. – Na pewno? – Joe unosi idealną złotą brew, a mnie się robi ciepło i przyjemnie. Jest taki śliczny. – Moglibyśmy zjeść na spółkę. Na spółkę można, więc mówię, że zgoda. Jak się uśmiecha, to mam wrażenie, że patrzę na słońce, i jeszcze bardziej się rozpływam. Straszny z niego przystojniak, do tego taki słodki. I naprawdę dobrze słucha. W życiu nie umówiłam się z milszym facetem. Kelner przynosi nam czekoladowe ciastko i dwa widelce, ale Joe podsuwa mi talerzyk. Super, że taki z niego dżentelmen, dla mnie pierwszy kęs... no i wszystkie pozostałe. Patrzy, jak jem. Wodzi wzrokiem za widelcem, z talerza do moich ust, i tam zostaje. Oblizuję wargi, bo się boję, że je wypaprałam czekoladą. Serce bije mi trochę szybciej, bo Joe cały czas się gapi, a ja nie wiem, co o tym myśleć. Patrzy na moje usta, jakby chciał je zjeść zamiast ciasta. Aż mi się uda trzęsą na tę myśl. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Joe chciał zlizać czekoladę z moich ust. To byłoby super sexy. Minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatnio się całowałam, prawie miesiąc. To był facet z zajęć z komunikacji medialnej, całowaliśmy się w barze Hardware, i tyle. Oczywiście chciał więcej. W sumie nie mam nic przeciwko kolegom od łóżka, tyle że najpierw trzeba się zakolegować, a ja ledwie go znałam. Zdążyłam już wsunąć całe ciastko, a Joe tylko liznął bitą śmietanę. Zjada też truskawkę. Teraz ja patrzę na jego usta i język, którym zlizuje śmietanę z czubka truskawki. Wyobrażam sobie, że to mnie liże, i tym razem czuję pulsowanie tam, w środku.
– Idziemy? – pyta Joe. Wcale nie jestem gotowa. Naprawdę posiedziałabym tu z nim jeszcze przez parę godzin. Nie chcę, żeby ta randka się kończyła, super się bawię. Ale nie wypada tego mówić, co nie? Więc kiwam głową i mówię: – Jeśli chcesz. Nadal mam nadzieję, że Joe powie: „Brandy, napijmy się jeszcze, bo super się bawię i nie chcę jeszcze wychodzić”. Tyle że taki elegancki facet nie mówi takich rzeczy. Wygląda jak gwiazda filmowa, ale to nie film, tylko życie. Pomaga mi włożyć kurtkę, a kiedy jego dłonie dotykają moich ramion, mam ochotę rzucić mu się w objęcia i od razu wpakować język do ust. Powstrzymuję się jednak, bo lokal ma klasę, poza tym Joe mógłby pomyśleć, że jestem łatwa. W drodze do mojego mieszkania słucha, jak gadam o tym i owym. Jeszcze nigdy nie byłam z facetem, który umie tak słuchać. Na dodatek naprawdę zwraca uwagę na to, co mówię, bo co rusz pomrukuje i kiwa głową. Mówię mu, jak dojechać do mojego bloku. Kiedy zatrzymujemy się przed nim, sprawdzam, czy w dużym pokoju pali się światło. Jest ciemno, co znaczy, że moja współlokatorka jeszcze nie wróciła. Tak bardzo nie chcę, żeby ten wieczór się skończył. Było cudownie, odkąd przytrzymał mi drzwi, gdy wchodziliśmy do lokalu, a na koniec bez wahania przyjął rachunek. Dżentelmen Joe płaci za damę, jasna sprawa. No, damą to ja raczej nie jestem, ale druga jasna sprawa jest taka, że zapraszam Joego do siebie. Przez chwilę myślę, że odmówi. Ma minę faceta, który gorączkowo obmyśla wymówkę, by mnie spławić, ale nagle znów się uśmiecha, aż cała się rozpływam na fotelu w jego samochodzie. – Pewnie – mówi Joe. – Bardzo mi miło. Ciekawe, czy będzie mu miło, kiedy wskoczę na niego i przelecę, aż będzie furczało. Nad tym się zastanawiam, kiedy prowadzę go do środka i pokazuję, gdzie ma powiesić płaszcz. Kurtkę też odwieszam, a kiedy odwracam się, żeby spytać, czy chce się czegoś napić, na jego widok kompletnie zasycha mi w gardle. Zdjął marynarkę, został w różowej koszuli. Cholera, to dopiero sexy. Ciemnoróżowa koszula z kasztanowym krawatem. Garnitur jest w kolorze ciemnoszarym w ekstrapaseczki, których nie zauważyłam w restauracji. Widzi, że gapię się na niego jak głupia, kiedy poluzowuje
krawat i rozpina kołnierzyk, więc szybko przytomnieję i kaszlę, jakby coś mi utkwiło w gardle. – Napijesz się czegoś? – skrzeczę, a policzki mi płoną. Joe nic nie zauważa albo po prostu udaje, wiadomo, dżentelmen. Znów się uśmiecha, a ja się czuję tak, jakby napompowali mnie helem. Mam ochotę podlecieć aż pod sufit. – Tylko wody – mówi. Widziałam, jak pije kawę, czasami herbatę albo kieliszek wina do kolacji, a teraz zachciało mu się wody. Nie mam butelkowanej i trochę mi głupio, ale mówi, że może być z kranu. Prosi jeszcze o lód. Mam lód. Mam też limonki i cytryny. Leżą w lodówce od wieków, tak naprawdę kupiła je moja współlokatorka Susie, ale nie będzie miała nic przeciwko, jeśli się poczęstuję. Kroję je na ćwiartki, a Joe bierze po jednej tego i tego i wrzuca do szklanki. Ja też. Nawet niezłe, myślę sobie, aż tu nagle trafiam na cytrynę i wykrzywia mi usta. – Kwaśne? – rzuca rozbawiony Joe. Uświadamiam sobie, że przysunął się do mnie. Pachnie równie dobrze jak wygląda, a już mówiłam, że wygląda cudnie. Właściwie to pachnie jeszcze lepiej. To nie Drakkar czy Polo, tylko coś innego. Nie jestem pewna, co to takiego, więc pytam. Znowu się śmieje i odstawia szklankę na blat. Opiera się o niego i jedną nogę krzyżuje na drugiej. Nawet buty ma ładne. Uświadamiam sobie, że nigdy go nie pytałam, gdzie pracuje. Właściwie nic o nim nie wiem, chociaż mówiłam mu mnóstwo o sobie. – Mydłem i wodą – odpowiada. – Nie używasz wody toaletowej? Kręci głową i przejeżdża dłonią po twarzy. – Drażni mi skórę. Chwyta mnie za rękę i przykłada sobie do policzka. Jest ciepły i gładki, ale już czuję wieczorny zarost. Jego włosy są koloru toffi, które sprzedajemy w kafejce, brwi też, trochę krzaczaste, ale świetnie wyregulowane. Włoski na brodzie lekko mnie drapią. – To niedobrze – mówię. – Znaczy się, niedobrze mieć podrażnioną skórę. Chcę, żeby mnie pocałował. Tak bardzo tego chcę, że już nadstawiam usta. Nie jest aż taki wysoki, ma pewnie z metr osiemdziesiąt, więc nie muszę stawać na palcach, żeby dotknąć jego ust. Pozwala mi się całować. Mówię: pozwala, bo się nie odsuwa, ale też nie przytula mnie.
Przywykłam, że faceci wtykają mi jęzor aż do gardła, ale ten pocałunek jest słodki. Nawet nie otwieramy ust. Odsuwam się. Kręci mi się w głowie od jego smaku i ze strachu, że zrobiłam z siebie idiotkę, ale uśmiech Joego dodaje mi odwagi. Nie złości się czy coś. – Brandy – mówi. – Jesteś bardzo miłą dziewczyną. – Ale? – Przewracam oczami. Z kolei on wzrusza ramionami i dodaje: – Ale nic. – Ale nie chcesz mnie pocałować? – Muszę o to spytać, choć jestem pewna, że odpowiedź mnie rozczaruje. Wcale tak nie jest. – Jest mnóstwo miejsc, w które mogę cię całować. Ojojoj, gorąco, gorąco. Robi mi się tak gorąco, że muszę powachlować twarz dłonią. Nie udaje mi się powstrzymać chichotu, który wydobywa się ze mnie jak bańki mydlane. Joe uśmiecha się i kładzie dłonie na moich biodrach. – Może zaprowadzisz mnie do sypialni? Jestem okropnie chętna i już wcale nie myślę o tym, że uzna mnie za łatwą. Nie czuję się łatwa, kiedy Joe bierze mnie za rękę i popycha drzwi do maleńkiej sypialni. Przez niego zapominam, że poprzysięgłam sobie nie godzić się na przypadkowe pijackie macanki, a także to, że nigdy nie zostanę koleżanką od łóżka. Cieszę się, że posprzątałam, zanim przyprowadziłam Joego do domu. Mam małą sypialnię, bo Susie pierwsza podpisała umowę. Łóżko zajmuje większość miejsca, dookoła jest tylko parę centymetrów, ale Joe znalazł się tutaj, żeby robić łubu-dubu w poziomie, a nie tańczyć cza-czę. Potrzebne nam łóżko i nic więcej. Stajemy u jego stóp. Ręce Joego znów lądują na moich biodrach. Opieram dłonie na jego gładkiej koszuli, rozplątuję węzeł krawata, ściągam go, rozpinam kilka guzików koszuli, a Joe tylko stoi. Nie patrzę mu w oczy, skupiam się na reszcie. Wyciągam koszulę zza paska, kończę odpinać guziki, rozchylam ją. Głaszczę dłońmi jego klatkę piersiową. Włosy są ciemniejsze niż toffi, karmelowe. Nagle cała się trzęsę i pochylam, żeby pocałować Joego w klatę. Włosy łaskoczą w policzki, zamykam oczy, bo chcę wdychać jego zapach. Mydło i woda nigdy tak ładnie nie pachniały.
Kiedy po chwili na niego patrzę, uśmiecha się do mnie. Uwielbiam ten jego uśmiech, gdy się rozpełza na całą twarz i marszczy kąciki oczu. Górna warga niknie, a kiedy Joe uśmiecha się jeszcze szerzej, widzę proste białe zęby. Pomagam mu zdjąć koszulę, stoi tylko w spodniach. Chcę go całego oblizać i połknąć jak bułeczkę cynamonową. Z tym mi się właśnie kojarzy, ze złocistym ciastkiem. Wygląda smakowicie, więc ulegam pokusie, liżę mu tors. Czuję bicie serca pod językiem. Chcę, żeby biło szybciej, chcę, żeby Joe pocił się i jęczał. Chcę, żeby drżał i krzyczał... i żeby doszedł. Delikatnie mnie popycha, a ja powoli osuwam się na łóżko. Joe całuje mnie po szyi, a ręce wędrują z moich bioder na piersi. Walę głową o pluszaki i poduszki, po czym zrzucam je, żebyśmy mieli więcej miejsca. Jestem dość duża, ale Joe dominuje nade mną, i to w taki fajny sposób, jak trzeba. Facet musi być większy niż dziewczyna. Przykrywa mnie całym sobą, a jego ręce i usta wędrują. Spodziewam się, że zaraz ściągnie ze mnie ciuchy i przejdzie do rzeczy, jak chłopaki w moim wieku, ale się nie śpieszy. Całuje mnie w szyję i w ramię, jednocześnie pocierając cycki przez bluzkę. Odpina ją powoli, guzik po guziku, a jego usta wędrują coraz niżej. Całuje czubki piersi, a potem zahacza palcem o zapięcie. Wstrzymuję oddech, kiedy odpina stanik i ściąga ze mnie koronkę. Tak bardzo pragnę, żeby moje ciało przypadło mu do gustu. Kiedy ssie sutek, nie mogę powstrzymać cichego jęku. Dobry jest, wie, jak poruszać językiem, a potem delikatnie ssać. Niektórzy faceci rzucają się na cycki, jakby usiłowali napić się mleka, ale nie Joe. Muska sutki, najpierw jeden, potem drugi, przerywa i zaczyna na nowo, aż nie mogę leżeć spokojnie i cała się wiercę. Przestaje, powoli ściąga ze mnie bluzkę, a potem znów opiera mnie o poduszki. Patrzy na mnie tak, jak patrzył wtedy, kiedy jadłam ciastko. W środku jestem cała rozpalona i mam dreszcze, kiedy mnie dotyka. Aż czuję to między nogami. Jestem mokra, mam wilgotne majtki, które ocierają się o nabrzmiałą landrynkę. Opieram się na łokciu, żeby popatrzeć, jak Joe rozpina sprzączkę paska. Kiedy odpina guzik spodni, oblizuję wargi. Podnoszę wzrok i widzę, że na mnie patrzy. – Jesteś tego pewna, Brandy? Że co? On mnie pyta? Żaden facet mnie jeszcze nie pytał, a już na pewno nie na tym etapie.
– Tak, Joe. Jestem pewna. Więcej niż pewna, marzę o tym. Susie powiedziała mi, jak to jest, kiedy jej chłopak wyjeżdża, jak robi się napalona i czuje się tak, jakby jej cipka krzykiem domagała się swojego. A ja tak naprawdę nie wiedziałam, co to znaczy. Znaczy się wiedziałam, jak to jest być napaloną, ale nigdy nie czułam, żeby moje ciało marzyło o fiutku tak jak wtedy, kiedy Joe się rozbierał. Nie ma problemu z nagością i nic w tym złego, nie musi się niczego wstydzić. Goły wygląda tak samo dobrze jak ubrany. Jest szczupły, ale muskularny, gęste włosy porastają nogi, tworzą gniazdko penisa, potem rosną na brzuchu aż do sutków. Jeszcze więcej ma ich na przedramionach. Dotąd nie podobali mi się włochaci, ale... Wcześniej bywałam tylko z chłopakami, a Joe to mężczyzna, na dodatek bardzo męski. Speszona waham się, kiedy tak zaciskam ręce na elastycznym pasku spódnicy. On się może rozbierać, bo wygląda jak z żurnala, a ja... – No, Brandy – ponagla mnie cicho. – Nie wstydź się. Dobra, co mi tam. Ściągam spódnicę i kładę się zadowolona, że włożyłam dobre majtki na tę randkę. Są ładne, koronkowe i zakrywają większość fałdek, a wcale nie wyglądają babciowo. Joe klęka przy moich łydkach i przesuwa ręce na uda. Ma długie palce, zero odcisków. Przycięte i kanciaste paznokcie lekko drapią mnie po skórze. Kiedy łączę uda, nie ma między nimi wolnej przestrzeni, ale kciuki Joego rozsuwają je z taką łatwością, jak nóż rozcina biały serek. Rozchyla mnie powoli i ostrożnie, a ja nawet nie próbuję się opierać. Głaszcze mi nogi, chwyta za kolanami i lekko ugina. Jego uśmiech podnosi mnie na duchu. Serce wali mi tak szybko, że czuję pulsowanie w bębenkach, u podstawy szyi i w nadgarstkach, a najbardziej między nogami. Podnosi moją nogę i całuje kostkę. Usta pozostawiają mokry ślad. W odpowiedzi unoszę biodra, ale Joe nie odrywa wzroku od nogi. Kostka, goleń, kolano – do uda dociera już na czworakach. Przesuwa usta wyżej i rozciąga się na łóżku. Za chwilę leży między moimi nogami, a ja wstrzymuję oddech. Joe opiera się na przedramieniu i palcem trze przód moich majtek. W górę i w dół, po landrynce i niżej. Koronka jest wilgotna, a niby jaka ma być? Materiał napiera na cipkę, wąski skrawek tkaniny zwęża się jeszcze bardziej, gdy się przesuwam. Nie mogę patrzeć na Joego, muszę odchylić głowę i zamknąć oczy, a on wodzi palcem po materiale między moimi nogami.
Głaszcze po skórze, a potem zahacza palcem o krawędź majtek i ściąga je. Znowu jęczę. Joe patrzy na mnie tam, w dole, na cipkę. Mogłabym próbować się odchudzać, martwić o tyłek, uda i brzuch, ale cipka zawsze będzie taka sama. Czekam bez tchu. Język Joego muska mój brzuch. Myślę o tym, jak zlizywał bitą śmietanę z truskawki, i szerzej, gościnnie rozchylam uda. On jednak mnie nie liże, tylko używa zwilżonego ustami palca, i z początku jestem rozczarowana. Za to kilka sekund później jest naprawdę dobrze, lepiej niż kiedykolwiek, więc jęczę i rzucam się jak szalona. Czasem, kiedy zabawiam się ze sobą, potrafię dojść bardzo szybko, ale z facetami to trudniejsze. Właściwie nigdy nie wiedzą, co robią – za szybko, za wolno, za mocno, za słabo. Naprawdę się starają i w ogóle, ale zwykle nie chce im się tracić czasu, żeby rozgryźć, jak mi zrobić dobrze. Oglądają za dużo pornoli, gdzie wystarczy, że gość parę razy potrze dziewczynę, a ta już dochodzi. W prawdziwym życiu to trwa o wiele dłużej. Joe nie ma takich problemów. Jego ręce poruszają się po moich udach, sięgają między nie, a nawet dalej, aż do tyłka. Nie mam czasu myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że dzięki niemu naprawdę mi dobrze. Tak bardzo chcę dojść, że myślę tylko o tym i wydaje mi się, że lepiej być nie może, ale wtedy Joe wsadza we mnie palce. Już kompletnie nie mogę, cała się trzęsę. Odrzucam głowę i wyginam plecy, wykrzykuję jego imię. Wszystko jedno, kto mnie usłyszy, nie obchodzi mnie, czy Susie wróciła do domu. Nie mogę być cicho. Ciśnienie w cipce rośnie. Podkurczam palce u stóp, wbijam je w łóżko i przyciskam się do ręki Joego. Chyba włożył we mnie trzeci palec. Mam orgazm. Wszystko we mnie się zaciska jak pięść, a potem eksploduję. Mija trochę czasu, zanim się uspokajam. Patrzę na Joego, który przetoczył się na bok, ma zamknięte oczy. Nie wiem, o czym myśli. – Joe? – pytam z wahaniem. Otwiera oko i przechyla głowę, żeby na mnie popatrzeć. – Tak? – Ekstra. – Oblizuję wargi, nie jestem pewna, co powiedzieć. Znów się uśmiecha. Superciacho z niego. Bałam się, że będę się wstydzić, ale nie wstydzę się ani trochę. Po prostu jest... o rany!
– Dobrze? – Głaszcze mnie po udzie z góry na dół. – Tak, naprawdę dobrze. – Opieram się na dłoniach. – Chciałabym... żebyś też się fajnie czuł. – To dobrze. – Uśmiecha się trochę krzywo. Porusza się bez pośpiechu, potem klęka. Fiutek mu nie stoi, co mnie martwi. Może go nie podniecam. To znaczy nigdy nie byłam z facetem, któremu akurat nie stał. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie widziałam miękkiego fiuta, nie z bliska. Inna rzecz, że Joego nie jest całkiem miękki, tak między miękkim a twardym. Siada, a ja nie wiem, co dalej. Może chce, żebym go trochę possała? Nie mam nic przeciwko temu. Głaszcze się, a ja patrzę zahipnotyzowana, jak wydłuża się i sztywnieje. Uda i tyłek ma jaśniejsze niż resztę, ale fiutek jest różowawy i ciemnieje w miarę głaskania. Pyta mnie, dlaczego tak patrzę, więc muszę powiedzieć prawdę. Nie widziałam zbyt wielu penisów z bliska. Jego usta znów się wykrzywiają, z jednej strony do góry, z drugiej do dołu, jakby nie był pewien, czy ma się roześmiać, czy nie. – Oczywiście widziałam kilka – wycofuję się pośpiesznie. – Tylko... – Nie z bliska. Rozumiem. – Joe porusza ręką na fiutku, a ja się znowu podniecam. Jest odprężony, w ogóle się nie wstydzi. Ja też nie, i super. Gdy jestem goła, zazwyczaj okropnie się denerwuję, bo nie należę ani do drobnych, ani do szczupłych, ale przy Joem fałdki nie za bardzo się liczą. Może dlatego, że się nie gapi, tylko... patrzy. – Nie byłam ze zbyt wieloma facetami – mówię. Wiem, że nie ma się czego wstydzić. Właściwie to powinnam się chwalić, bo mnóstwo dziewczyn w moim wieku to straszne puszczalskie. Dają dupy każdemu, kto ma na nie ochotę. – W porządku – mówi, jakby to nie miało dla niego znaczenia, jakby było mu wszystko jedno. Nadal się głaszcze, a ja się gapię. Ma cholernie sexy przedramiona, no nie mogę. Za każdym razem, kiedy wykręca nadgarstki, wyłażą żyły, a ja mam ochotę je lizać, tak jak wcześniej chciałam lizać klatę. Joe opiera się plecami o ścianę, bo nie mam zagłówka. Rozchyla nogi i pompuje fiutka w pięści. Teraz naprawdę mu stoi, aż widzę żyły. Jest dużo większy i trochę się boję, że się nie zmieści, ale chcę, żeby we mnie wszedł. – Chodź tu, Brandy.
Przysuwam się bliżej. Joe zabiera rękę z fiutka, który sterczy i trochę się kołysze, a ja przygryzam wargę, żeby się nie roześmiać. – Teraz sobie możesz popatrzeć. Spoglądam na niego, zastanawiając się, czy się zgrywa. Uśmiecha się, ale miło. Potem się odchyla i kładzie ręce na udach. Jest cały mój. Super. Przysuwam się bliżej, niczego się nie wstydzę. W pornolach fiuty to zawsze takie wielkie fioletowe paskudy. Z Joem jest inaczej, fiutek do niego pasuje. Kiedy tak patrzę, mam ochotę go dotknąć i posmakować. Chcę sprawdzić, czy mogę zrobić mu dobrze. Kładzie rękę na czubku mojej głowy, kiedy się przysuwam i biorę go do buzi. Na początku biorę za bardzo i trochę się krztuszę. Nie pakuje mi go od razu, no super, a ja trochę ssę. Skóra wydaje się cienka i przesuwa się razem ze mną. Pod spodem jest twardy, ale nie jak metal czy coś. Jest też trochę wygięty, co odkrywam, kiedy Joe syczy. – Przepraszam. – Cała jestem czerwona, ale on tylko kręci głową. – Rób to tak, jakbyś ssała lizaka – mówi. – W górę i w dół, i trochę mocniej na samym czubku. Dotąd nigdy żaden facet nie dawał mi wskazówek. Martwię się, że jestem do dupy. Dlatego następnym razem, kiedy zaczynam to robić, skupiam się na udawaniu, że jego fiutek to lizak. Wiśniowy, bo takie lubię najbardziej. Nie smakuje jak wiśniowy lizak, tylko bardziej ostro i mocno, ale jest smaczny. Muszę to robić dobrze, bo Joe zaczyna poruszać biodrami. Znów się krztuszę i odsuwam. Jeszcze raz się przysuwam i zmieniam pozycję, jakbym chciała na nim usiąść, bo myślę, że lepiej będzie, jeśli po prostu dam mu się wypieprzyć, ale Joe mnie powstrzymuje. – Brandy. – Patrzy mi w oczy. – Zaciśnij rękę u nasady i kieruj nim, przesuwając w buzi. W ten sposób, jeśli będę zbyt mocno wpychał, powstrzymasz mnie, żebym cię nie zadławił, a mnie też będzie przyjemniej. Nagle to wszystko zaczyna przypominać lekcję, ale Joe mówi w taki sposób, że mogę tylko potakiwać. Obejmuję penisa i dopiero wtedy wsuwam go do ust. Miał rację, teraz mam pełną kontrolę. Nawet kiedy Joe unosi biodra, powstrzymuję go, żeby nie pchał za mocno. Dzięki temu obciąganie zaczyna mi się podobać. Nie boję się, że się zadławię, a słuchanie stękania Joego dodatkowo mnie podnieca. – Drugą rękę połóż na jądrach.
Dotąd żaden facet tak do mnie nie mówił. Chce mi się śmiać. No to się śmieję, ale robię, jak kazał. Są miękkie i ciepłe, pokryte włosami, trzymam je delikatnie jak kurze jajka. Widzę, że mu się podoba, bo fiutek pulsuje mi w buzi, a Joe oddycha szybciej. Potem odgarnia mi włosy z twarzy, to bardzo miło z jego strony. Coraz szybciej ssę, a kiedy zaczynam jednocześnie poruszać dłonią, Joe głośno jęczy. Ręka, którą nie trzyma mi włosów, ląduje pomiędzy moimi nogami, a ja się trochę poruszam, żeby Joe dotknął cipki. Teraz mogę go wziąć głębiej do buzi, już się nie boję, bo wiem, jak to zrobić. Klęczę, zaciskam jedną rękę na fiutku, drugą na jajkach, a buzią robię jak należy. Joe trzyma rękę na moim karku, a drugą głaszcze landrynkę. Muska ją i uciska, a moje biodra podskakują. Muszę się ocierać o jego dłoń, i to mocno, bo ciało przejęło nade mną kontrolę. Ssę szybciej i pieprzę się z ręką Joego. Rzucam się na wszystkie strony, tak mi dobrze. Wszystko jest wilgotne. Cipka ocieka, fiutek i moja dłoń wariują. Naprawdę bardzo się staram pamiętać, że penis to lizak, ale kiedy Joe pociera kciukiem landrynkę, nie mogę myśleć o niczym poza tym, jak mi fajnie. Staram się dopasować do niego tempo, ale cała drżę i znowu dochodzę. O kurde, nigdy nie miałam dwóch orgazmów raz za razem. Mocno ssę, a Joe jęczy. Łapie mnie za włosy tak mocno, że prawie całkiem zsuwa mi usta z fiutka – i w tym samym momencie dochodzi. Strasznie rośnie, czuję, jak tryska. Jestem oszołomiona, kiedy sperma wypełnia mi buzię. Połykam ją, zanim w ogóle do mnie dociera, co robię. Z głośnym cmoknięciem wysuwam fiutka z ust. Cipka ciągle ociera się o dłoń Joego i znowu mam orgazm, może słabszy, ale i tak super. Ale numer. Joe właśnie spuścił mi się do buzi, a ja nie puściłam pawia. Doszłam przy nim trzy razy. Pociekło ze mnie aż na nogi, a jego krocze jest mokre od mojej śliny i ostatnich kropli spermy, które nie trafiły mi do ust. Chyba się zakochałam. – O rany. – Staczam się z Joego, leżę na plecach, rozkładam ręce i nogi. Widzę jego kolana przykryte moimi włosami. Mogłabym tak zasnąć, jestem totalnie zmachana. Przez kilka minut Joe też się nie rusza, a kiedy już to robi, spycha moją nogę z klaty, a ja siadam. – Nie jesteś taki, jak faceci, z którymi byłam – mówię. Ma zamknięte oczy, kiedy pyta: – To dobrze? – Super! – Znowu chichoczę i zwijam się obok niego. Chcę go całego dotykać, chcę się
do niego przykleić. – W ogóle nie jesteś koleżką. Lekko unosi powiekę i przechyla głowę, żeby spojrzeć na mnie z góry. – Nie jestem... koleżką? – Znaczy, nie jesteś chłopakiem. – Kręcę głową. – Taa... nie jestem. – Wysuwa się trochę spode mnie. Wzdycham z zadowoleniem, kładę się i opieram głowę na jego ramieniu. Chciałabym się jeszcze bardziej zbliżyć. Zarzucam mu rękę na tors, a on wydaje z siebie taki dziwny dźwięk, jakby „uf!”. – Cieszę się, że mnie zaprosiłeś, Joe. Tylko pomrukuje, przez kilka minut milczymy. Robi mi się trochę zimno, ale nie chcę jeszcze wstawać. Czuję to coś, co Susie nazywa „rozkosznym rozluźnieniem”, a czego wcześniej nie rozumiałam. – O kurde, to się nazywa superseks. – Cieszę się, że mogłem pomóc. – Trochę się odsuwa. Opieram się na łokciu, kładę głowę na dłoni i patrzę na Joego. Przygryzam wargę i dopiero potem dochodzę do wniosku, że nie zaszkodzi zapytać. – Byłam w porządku, Joe? – Tak, Brandy. – Znów zamyka oczy. – Byłaś w porządku. – Tylko... w porządku? Nie unosi powiek, ale się uśmiecha. – Byłaś dobra. Dzięki temu jest mi ciepło i miło. Faceci już mi mówili, że jestem niezła, ale w ustach Joego to taki lepszy komplement. Choć Joe dawał mi wskazówki i w ogóle, to jednak uważa, że jestem dobra. – Pewnie miałeś mnóstwo kobiet. – Zależy, co uważasz za mnóstwo – odpowiada dopiero po chwili. – Na pewno więcej niż ja facetów. Wreszcie spojrzał na mnie. – Jestem starszy od ciebie, Brandy. To akurat wiem, ale i tak pytam: – A ile masz lat? – W sumie jest mi wszystko jedno. Pocieram palcami jego włosy na
klatce, aż łapie mnie za rękę, żebym przestała. Potem trze czoło, jakby bolała go głowa. – Niedługo skończę trzydzieści pięć. – O kurde! – Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, ale samo mi się wymknęło. – Myślałam, że masz ze dwadzieścia siedem. – Nie, trzydzieści pięć. – O kurde. – Znowu siadam. Joe też siada i tworzy się między nami przestrzeń, której wcześniej nie było. – Dlaczego „o kurde”? Wzruszam ramionami, potem wyjaśniam: – No bo masz dwanaście lat więcej niż ja, i już. Nie wiem, co go tak wkurza, przecież nie udawałam starszej, niż jestem czy coś. A czego się spodziewał? Pracuję w kafejce i chodzę do college’u. Myślał, że ile mam lat? – To problem? – pytam, kiedy Joe opuszcza nogi na podłogę. – Nie, żaden. Nie przejmuj się tym – mówi tak jakoś na odczepnego. Nie trzeba dyplomu z fizyki kwantowej, by się domyślić, że właśnie się zmywa. – To... dlaczego wychodzisz? Spogląda na mnie przez ramię. – Rano idę do pracy, Brandy. – Och. – Nie chciałam, żeby to zabrzmiało, jakbym się obraziła, ale tak wyszło. – Ale zadzwonisz, tak? Od razu żałuję, że nie ugryzłam się w język. Widzę po jego wahaniu, że zaprzeczy albo potaknie i skłamie. Wolałabym, żeby nie kłamał. – Nie sądzę. To nie jest ani tak, ani nie, więc nie wiem, co myśleć. – Dlatego, że jestem gruba? – pytam Obraca się na pięcie, na jego twarzy widzę zdumienie. – Brandy, nie! Nie jesteś gruba. Wyciąga rękę, żeby odgarnąć mi włosy z ramion. Myślę, że mówi szczerze. – Dlatego, że masz mnie za puszczalską? Joe wzdycha ciężko i znowu trze czoło.
– Nie uważam, że jesteś puszczalska. – Na pewno? – Marszczę brwi. – Tak, na pewno. – Odwraca się do mnie cały. – Nie jesteś ani gruba, ani puszczalska. Jesteś miłą dziewczyną i dobrze się zabawiliśmy. To, że poszłaś ze mną do łóżka, nie robi z ciebie puszczalskiej. Nie znoszę, kiedy dziewczyny tak o sobie myślą. – Naprawdę? Powiedział to w taki sposób, że zaczynam myśleć o tej całej furze dziewczyn, z którymi był. Napad zazdrości nie jest tak przyjemny jak napad śmiechu. – Owszem. Nie ma nic złego w tym, że dwoje ludzi dobrze się bawi w łóżku, o ile są ostrożni i tego pragną. Mówi tak, jakby starał się przekonać siebie, a nie mnie. Gapimy się na siebie przez chwilę. Nie wiem, co myśleć. Przed chwilą wydawało mi się, że zostanie moim następnym chłopakiem, a teraz nawet nie jestem pewna, czy chcę go w ogóle widzieć. Joe wydaje się skomplikowany. Może dlatego, że jest stary. – No to o co chodzi? – pytam w końcu. – Jesteś młoda – mówi, jakby to miało sens, chociaż nie ma. – Hm? Znowu wzdycha, po czym wstaje, żeby się ubrać. – Jesteś młoda, Brandy. Bardzo młoda. – Jestem... jestem młoda? – Chyba powinnam się wkurzyć. – Bardzo młoda. A ja myślę, że nie chodzi mu tylko o mój wiek. – A ty jesteś stary! Już się ubrał, chociaż jeszcze niczego nie pozapinał i trzyma krawat w dłoni, jakby to był wąż, którego próbuje udusić. Przejeżdża ręką po włosach. Jest jakiś taki wymięty. – Nie gniewasz się? – pyta. – Nie. Chyba nie. – A co mam powiedzieć? Mogę przejść na dietę, ćwiczyć do upadłego, zmniejszyć dupę i zaciskać kolanka, a i tak nie zrobię się ani o jeden dzień starsza. Joe pochyla się, żeby pocałować mnie w czoło. – Do zobaczenia, Brandy. Wychodzi z sypialni, a po chwili słyszę trzaśnięcie drzwi. Podchodzę do okna i patrzę, jak
odjeżdża. Następnym razem, kiedy przychodzi do kafejki, proszę Cyndi, żeby go obsłużyła, i udaję, że go nie widzę. Joe siedział głęboko zamyślony. Przez kilka minut jedliśmy i piliśmy w milczeniu. Nie miałam nic do powiedzenia na temat tego, co właśnie usłyszałam. – To była laska w wykonaniu szczeniaka – oznajmił w końcu. – Mnóstwo śliny, mlasków i podskakiwania. Wybuchnęłam śmiechem, chociaż szkoda mi było biednej Brandy. – Och, Joe – rzuciłam z westchnieniem. – Naprawdę. – Uśmiechnął się do mnie chytrze. – Była... – Młoda – dokończyłam za niego. – Tak właśnie mi się wydawało. – Tak, była. – Bawił się napojem. – Może nie powinieneś umawiać się ze studentkami – zaryzykowałam. – Skoro ci to przeszkadza. Popatrzył na mnie, uniósł brwi, po czym odparł: – Nie przeszkadza. – Umilkł na moment. – Przynajmniej dotąd nie przeszkadzało. Jeszcze nie było na tyle ciepło, żebyśmy jedli poza atrium, ale przenikające przez szkło promienie słońca atakowały z prawdziwą furią. Wszystko wydawało się wilgotne i lepkie, ale też jakby pełne oczekiwania. Rośliny najwyraźniej przeczuwały, że nadchodzi wiosna, może nawet czekały na nią tak jak dzieci czekają na Gwiazdkę. Wypiłam duży łyk wody z butelki, ale pot nadal zbierał się na szyi i spływał po kręgosłupie aż do rowka między pośladkami. Nie wiedziałam, co myśleć. Nigdy nie byłam pewna, czy choć połowa opowieści Joego jest prawdą. Moja wyobraźnia dostarczała detali, o których nie mogłam wiedzieć, ale i on nie mógł. Sens naszych lunchów zasadzał się wyłącznie na zaspokajaniu fantazji. Jeśli nawet Joe kłamał, mówiąc o kobietach, które pieprzył, wolałabym o tym wiedzieć. Za to sporo wiedziałam o Joem. Nie lubił dzielić się jedzeniem ani piciem, nie lubił też pocałunków w usta. Stracił dziewictwo z najlepszą przyjaciółką matki. Miał słabość do kosztownych rzeczy. Wiedziałam, do którego liceum chodził. Zasłanialiśmy się opowieściami z przeszłości, bo dzielenie się teraźniejszością prowokowałoby do zbytniej poufałości. Wiedziałam o nim wszystko i jednocześnie nic. – Ale teraz ci przeszkadza? – zapytałam. Wpatrywał się w swoje ręce. Mankiety ciemnoróżowej koszuli, przypominające płatki
lilii, wystawały spod ciemnego garnituru. – Tak – przyznał po chwili. – Dlaczego? – Nawet lody kiepsko smakują, jeśli nie jada się nic innego. – Och, Joe. – Przez dwie godziny co miesiąc mogłam być kobietą, która potrafi się śmiać. – Nie mów mi, że na starość robisz się bardziej wybredny. Wystawił twarz do słońca. Korzystając z tego, że na mnie nie patrzył, podziwiałam jego profil. Zauważyłam, że niedawno się ostrzygł. Uszy odstawały w uroczy sposób, a odsłonięty kark budził we mnie opiekuńcze uczucia. Dostrzegłam błysk srebra w złocistych włosach, które po skróceniu wydawały się ciemniejsze. – Myślisz, że jestem stary? – zapytał. – Jeśli tak, to ja jestem wiekowym grzybem. Popatrzył na mnie spod jednej zmrużonej powieki, po czym mruknął: – Tak, prawdziwa babcia z ciebie. Ostatnia historia ujawniła jego prawdziwy wiek, czyli coś, czego dotąd nie wiedziałam. Nad tym też warto było się zastanowić. Żałowałam, że nie jest starszy albo młodszy, ale niestety okazało się, że jesteśmy prawie rówieśnikami. – Kiedy masz urodziny? – spytał nieoczekiwanie. Nie chciałam mu mówić, gdyż złamałoby to naszą niepisaną umowę głoszącą, że nie poruszamy bieżących kwestii. Z drugiej strony urodziny należały do przeszłości, nawet jeśli każdego roku powracały wraz z cyrkulacją kalendarza, więc mogliśmy o tym rozmawiać. Dlatego odparłam: – Dziewiętnastego kwietnia skończę trzydzieści pięć lat. – Jesteś starsza ode mnie – skomentował ze śmiechem. – Dzięki. – Też się roześmiałam. – Bo wiesz, urodziłem się dwudziestego czwartego kwietnia. Zagapiliśmy się na siebie. Poczułam, jak rumieniec wypełza mi na policzki, na gardło, nawet na palce, które pieczołowicie zgniatały papierową torebkę. – Czyli... – powiedziałam powoli. – Co to ma znaczyć? – To ma znaczyć... – Joe pochylił się do mnie – że nie jesteś młoda. Stukanie obcasów na terakocie sprawiło, że odskoczyliśmy od siebie niczym naprężone
gumki recepturki. Zza rogu wyłoniła się roześmiana parka. Co prawda nie zatrzymała się na nasz widok, ale czar prysł. Joe wstał i wyrzucił śmieci, po czym wyciągnął ręce po moje. Pozwoliłam mu je zabrać. Włożył odpadki do kosza, natomiast ja udawałam, że szukam czegoś w torebce. Znowu usłyszałam śmiech, a kiedy podniosłam wzrok, Joego już nie było.
Rozdział szósty
Większość znanych mi ludzi uwielbia weekendy i nie znosi poniedziałkowego powrotu do pracy. Ja stanowiłam ich przeciwieństwo. Weekendy były dla mnie znacznie trudniejsze niż robocze dni. W soboty i niedziele, na które ludzie czekali, żeby się wyspać, ja się budziłam z zapuchniętymi oczami, bo nocą musiałam non stop wstawać i zajmować się Adamem. Nie mogłam nigdzie iść ani nic zrobić bez zatrudnienia kogoś, kto się nim zaopiekuje. Rzecz w tym, że wyjście na kolację czy film nie było warte wysiłku związanego z załatwianiem opieki, o czym dobrze wiedzą rodzice małych dzieci. Przyzwyczaiłam się do siedzenia w domu. Zresztą nie chodziło tylko o niewygodę, ale i o wydatki. Przy naszych dwóch pensjach i rozsądnie zainwestowanym kapitale z ugody zawartej z firmą produkującą wiązania do nart, pod względem finansowym nasze życie było znacznie łatwiejsze niż wielu innych ludzi z urazem kręgosłupa, lecz i tak znalezienie kogoś, kto spędzałby z Adamem weekendy, kosztowałoby więcej wysiłku i pieniędzy, niż miałam ochotę wydawać. Znowu przyszedł piątkowy wieczór i już ziewałam, kiedy Dennis zapukał do drzwi. Czekał, aż Adam poprosi go do środka. Ta uprzejmość, ta chęć podarowania Adamowi chwili na przygotowanie się przed spotkaniem, była jedną z najmilszych cech Dennisa. – Na mnie już pora – powiedział – ale wpadnę jutro, kiedy będziesz gotowa do wyjścia, Sadie. – Dziękuję – odparłam z uśmiechem. – Świetnie wyglądasz. Rzeczywiście tak wyglądał w białej koszuli i w ciemnych spodniach. Jego mięśnie prężyły się pod materiałem, buty błyszczały. Byłam pewna, że wyczyścił je śliną. – Gorąca randka? – Wózek Adama obsługiwany był brodą, więc teraz ustawił się przodem do Dennisa. Zabawnie było patrzeć, jak ten ogromny mężczyzna się rumieni. – Tak jakby. Gotowy na sen? – Sadie? Właśnie usiłowałam ukryć ziewnięcie, więc uśmiechnęłam się ze skruchą. – Chyba obejrzymy kilka filmów, więc jeśli mógłbyś mi pomóc... – Zawiesiłam głos. – Bardzo chętnie. – Zawsze był chętny do pomocy.
Przenieśliśmy Adama z wózka do łóżka, a potem Dennis sprawdził, czy wszystko, co niezbędne mojemu mężowi do życia, jest na swoim miejscu. Doceniałam jego troskę. Sama mogłabym to zrobić, ale dzięki temu, że mnie wyręczał, miałam szansę pobyć żoną Adama, a nie jego pielęgniarką. To był drobny, ale ważny gest, choć wątpię, by postronny obserwator go zauważył. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – oznajmił Adam ze specjalnego łóżka, które można było ustawić w niemal każdej pozycji i które redukowało niebezpieczeństwo wystąpienia odleżyn. – To będzie ta gorąca randka czy nie? „Tak jakby” to nie odpowiedź, stary. Dennis popatrzył na mnie wymownie, ale najpierw z uśmiechem wzruszyłam ramionami, po czym poradziłam: – Lepiej mu powiedz, bo inaczej nie da ci spokoju. – Tak, mam gorącą randkę. – Dennis z wyjątkową starannością układał koce Adama. – Z Henrym. – Henry? To ten z siłowni? – Nie, tamten to był Alan. Henry to ten z kafejki. – Posłuchaj go tylko. – Śmiech Adama przyciągnął moją uwagę. – Donżuan. – Wcale nie, człowieku. – Dennis pokręcił głową. – Nieprawda. Znów się roześmiali. Na pewno nie zamierzali wykluczać mnie z rozmowy, ale patrzyłam na nich, nie mając bladego pojęcia, o czym mówią. To głupie być zazdrosną o opiekuna męża, zwłaszcza że nie zazdrościłam mu obowiązków, które wykonywał z taką łatwością. Zazdrościłam mu jednak, że mógł wyjść stąd, kiedy tylko chciał. Wyobrażałam sobie, że pewnie łatwo by mi było uśmiechać się szeroko i uszczęśliwiać Adama, gdyby opieka nad nim była dla mnie jedynie pracą, a nie całym życiem. Inna sprawa, że to było niesprawiedliwe w stosunku do Dennisa, który nigdy nie dał nam odczuć, że troska o Adama to tylko płatne zajęcie. – Baw się dobrze, Dennis – powiedziałam. – I bądź ostrożny – dodał Adam. – Przyjdę jutro. – Dennis pokazał Adamowi środkowy palec, gdy mój mąż rzucił coś obleśnego. – Tak, tak, gadaj zdrów. Potem zniknął, zostawiając nas z naszym nijakim piątkowym wieczorem. Włożyłam spodnie od dresu i T-shirt, a Adam zaczął oglądać jakiś program telewizyjny dla bezmózgowców. Posprzątałam pokój, odstawiłam biurko z komputerem i wózek, żeby nie wpaść na niego,
gdybym w nocy musiała wyjść do łazienki. W weekendy spałam na dużym rozkładanym fotelu, którego w nocy używał Dennis. Mówiliśmy o kupnie łóżka polowego, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. – Mam nadzieję, że Dennis będzie się dobrze bawił – powiedziałam po dłuższej chwili. – Będzie. Mówiłem mu, żeby umówił się z tym facetem. Usiadłam w fotelu. – Nawet nie wiedziałam, że ktoś go interesuje – zauważyłam. Adam zasłuchał się w jakieś plotki o celebrytach. – Tak – mruknął wreszcie. – Owszem. – Hm. Chwilę to potrwało, ale w końcu na mnie popatrzył. – Hm? – powtórzył. Wzruszyłam ramionami, udając zainteresowanie torbą z robótkami. Nigdy nie udało mi się zrobić na drutach więcej niż parę rzędów, ale trzymałam torbę pod ręką. Podniosłam wzrok, gdy dostrzegłam, że Adam wpatruje się we mnie. – Co? – Czasem po prostu o tym rozmawiamy. – Najwyraźniej postanowił przyjąć postawę obronną. – To jakiś problem? – Oczywiście, że nie. Po prostu nic nie wiedziałam. – Czasem nie mogę spać. – Zmarszczył brwi. – A Dennis tu jest. W przeciwieństwie do ciebie. Nie powiedział tego na głos, ale to właśnie sugerował. Znowu wbiłam wzrok w marną imitację szalika. Głosy z telewizji wwiercały mi się w mózg. Nigdy nie zapomniałam o tym, że obecnie nawet coś tak przyziemnego jak zakupy było dla Adama wielkim wyzwaniem. Rozmowy telefoniczne i wymiana mejli różniły się od bezpośredniego kontaktu. Jako człowiek, który dawniej uwielbiał życie towarzyskie, Adam miał problemy z izolacją, tym bardziej że właściwie sam ją sobie narzucił. To on uznał, że wysiłek związany z przygotowywaniem się i dyskomfort, który odczuwał poza swoim naturalnym środowiskiem, nie są warte zachodu. Złościł się, kiedy próbowałam przekonać go, że jest inaczej, więc w końcu machnęłam na to ręką. Po ciężkim wypadku łatwo się zorientować, kto jest prawdziwym przyjacielem. Dawni
znajomi Adama się wykruszyli. Dlaczego więc miałam mu za złe przyjaźń z Dennisem? – Debbie przysłała kilka zdjęć dziewczynek. – Adam wskazał biurko, na którym leżały rozrzucone kupki korespondencji. – Chce przyjechać z wizytą. – Świetnie – wydusiłam z nieszczerym entuzjazmem. Siostra Adama i jej dzieciaki... Nie, to nie byli mile widziani goście. Ta wizyta oznaczała nie tylko utratę odrobiny prywatności, ale i obowiązek zabawiania Debbie oraz jej córek. – Może w przyszłym miesiącu? W jego głosie słychać było tyle nadziei, że nie mogłam odmówić. W końcu chodziło o jego siostrę i siostrzenice. Ponieważ my nie mogliśmy jechać do nich, one musiały przyjechać do nas. Rozumiałam to, tylko zwyczajnie nie chciało mi się zawracać sobie głowy przygotowaniami do tej wizyty i późniejszym sprzątaniem. Większość takich ciężarów zwykle brała na siebie Dolly Lapp, ale wiedziałam, że na mnie spadnie obowiązek zapewniania gościom rozrywek. Siostra Adama była bardzo wymagająca, jej dzieciaki również. Byłoby miło, gdyby przyjechała pomóc w opiece nad Adamem, podarować mi odrobinę swobody, ale mogłam o tym tylko pomarzyć. Debbie siedziała z nim przez godzinę, podczas gdy jej córki biegały po całym domu, ale nie miała najmniejszego zamiaru towarzyszyć mu wieczorem, żebym mogła pójść do kina. – Wspomniała, że może mama przyjedzie razem z nią – dodał Adam. Milczałam, bo nawet za milion dolarów nie zareagowałabym entuzjazmem na tę nowinę, o czym Adam doskonale wiedział. Teściowa bez żadnych zahamowań udzielała mi rad na każdy temat, od temperatury prysznica począwszy, na wielkości kawałków, na jakie należy kroić mięso dla jej syna, skończywszy. Nigdy jednak nie kiwnęła palcem, żeby mi pomóc. Kiedyś, wyczerpana po nocy przerywanej ciągłym wstawaniem i po małym kryzysie zdrowotnym, stawiłam czoło Alice Danning. – Po prostu wiem, co jest dla niego najlepsze, Sadie – odparła z urazą w głosie. – W końcu jestem jego matką. Zrozumiałabyś, gdybyś sama miała dzieci. Matka zawsze wie, czego potrzeba jej dziecku. Nie byłam pewna, czy to prawda. Można by pomyśleć, że kobieta, która podcierała mu tyłek, kiedy był niemowlakiem, teraz też nie będzie miała żadnych obiekcji w tej kwestii, nigdy jednak nie odważyłam się z nią o tym porozmawiać. W końcu nie byłam matką i wyglądało na to, że nigdy nią nie zostanę.
Czy sprawy ułożyłyby się inaczej, gdybyśmy byli rodzicami? Czy gdybym nauczyła się opieki nad dzieckiem, zanim musiałam zająć się mężem, przychodziłoby mi to łatwiej? Może dzięki dzieciom byłabym bardziej skupiona na rodzinie, miałabym powód, by nie nienawidzić tego, że moje małżeństwo, niegdyś wielka radość, zamieniło się w wielki obowiązek. Dziecięce uściski i pocałunki oraz słodycz uśmiechu malucha mogłyby zaspokoić zapomnianą już potrzebę dotyku i czułości. A może dzieci okazałyby się tylko dodatkowym i zbyt dużym obciążeniem? I w końcu bym się załamała. Nigdy się nie dowiem, jak odmieniłabym się dzięki macierzyństwu. Adam i ja zakładaliśmy, że mamy mnóstwo czasu na prokreację. Praca i wzajemna fascynacja sprawiły, że w naszym związku nie było miejsca na nikogo innego. Dzieci pozostawały w sferze nieokreślonych planów, w niesprecyzowanej przyszłości. Właściwie nie było powodu, dla którego nie mielibyśmy myśleć o nich teraz. Mężczyźni z uszkodzonym rdzeniem kręgowym mogą się rozmnażać. Naturalnie wymaga to więcej wysiłku, pomocy i zapewne wiąże się z kosztami i kłopotliwą procedurą, ale nie to było powodem, że nigdy nie rozmawiałam o tym z Adamem. Nie chodziło też o mój wiek, który szybko zbliżał się do górnej granicy bezpiecznej ciąży. Mój całkowity brak zainteresowania macierzyństwem był spowodowany egoistycznymi względami. Nie chciałam takiej odpowiedzialności. Opieka nad Adamem pochłaniała cały mój czas poza pracą, więc nie miałabym nic do ofiarowania dziecku. – Dawno ich nie widziałem – zauważył Adam niepewnie, jakby czuł się zaatakowany. – Czy to jakiś problem, Sadie? – Oczywiście, że nie. Jakie filmy się pojawiły? – Zmieniłam szybko temat i poszłam do komputera sprawdzić, co ma nam dziś do zaproponowania internetowa wypożyczalnia. Adam pilnował naszej kolejki. Spędzał w internecie więcej czasu niż ja i bardziej go to interesowało. Rzucił kilka tytułów wysokobudżetowych hitów, w których ciągle coś wybuchało. Było mi wszystko jedno, wiedziałam, że i tak zasnę w połowie pierwszego filmu, jak zawsze. – To świetnie – mruknęłam. – Myślisz, że nie zaśniesz? – zapytał z uśmiechem. – Pewnie zasnę. Tym razem oboje się roześmialiśmy, a on popatrzył na mnie z czułością i przechylił głowę w oczekiwaniu na pocałunek, którym go chętnie obdarzyłam. Nasze lekko rozchylone usta
dotknęły się, zanim się odsunęłam i pocałowałam go w czoło. – Idę wziąć prysznic – oznajmiłam. – Przyniosę lody, a potem pogapimy się na wybuchy, dobra? – Mam dość lodów. – Wiesz co, ja też – powiedziałam po chwili. – Może pani Lapp zrobiła jakieś ciasto. – Zaraz sprawdzę. – Doskonale – oznajmił Adam, jakby ciasto rozwiązywało wszystkie problemy tego świata. Gdyby tylko. – Martwię się o twoją siostrę. Słysząc szept mamy, odruchowo rozejrzałam się w poszukiwaniu Katie. Roześmiana siedziała w kącie i karmiła Lily czekoladowym ciastem. Mąż Katie, Evan, siedział w fotelu obok nich i też się śmiał. Spojrzałam na mamę, która z troską zaciskała usta. – Dlaczego? – zapytałam. – Bo wydaje się zmęczona. – Pewnie jest. Mama zacmokała i pokręciła głową. Zastanawiając się, co ją tak przygnębiło, znów spojrzałam na Katie. Dawniej była ikoną mody, ale stroje od projektantów i nienaganny makijaż zniknęły. Jej brzuch zaczynał już rosnąć i miała na sobie luźną bawełnianą koszulkę popaćkaną czekoladą i spłowiałe spodnie, też z bawełny. Włosy, z natury kilka odcieni jaśniejsze od moich, związała w niedbały kucyk. Owszem, pod jej oczami widniały cienie, a policzki były lekko zapadnięte, ale wynikało to jedynie z braku snu i z porannych mdłości. Nosiła naszyjnik z makaronu i przędzy z taką dumą, jak wcześniej perły. – Moim zdaniem wygląda w porządku, mamo – odparłam. – Może powinnaś z nią porozmawiać. Od ilu lat już to przerabiałyśmy? Kiedy Katie kłóciła się z przyjaciółką albo traciła rolę w szkolnym przedstawieniu, rozmawiałam z nią. Kiedy chłopak w college’u złamał jej serce, rozmawiałam z nią. Kiedy szef w banku pominął ją przy awansie, bo posuwał jej rywalkę, też z nią rozmawiałam.
– Och, mamo – mruknęłam z większą irytacją, niż zamierzałam. Naturalnie od razu to zauważyła. – Jesteś jej siostrą, Sadie. Powie ci, co ją dręczy. Dobiegł nas śmiech Katie. Patrzyłam, jak Evan znienacka ją uścisnął, a ona pacnęła go w rękę. Lily zatańczyła przed rodzicami, a oni popatrzyli na nią z takim zachwytem, że aż się uśmiechnęłam. – Dlaczego uważasz, że coś ją dręczy? – Bo to widzę. Mama układała delikatesowe wędliny i sery na półmiskach rozstawionych na ladzie. Indyk leżał obok pieczeni i rozpychał się przy szynce. Widelcem trzymanym niczym sztylet przekładała plastry, by ułożyć je schludnie, jak pod sznurek. Nie chciałam się z nią spierać, tak samo jak nie chciało mi się kłócić z teściową o to, że tylko matka wie, czego potrzebują jej dzieci. I tak nie wygrałabym z żadną z nich, poza tym nie prosiła mnie o nic nowego. – Sama z nią porozmawiaj – burknęłam. Znów podniosła na mnie wzrok z widelcem zawieszonym w powietrzu. Nic nie przewraca żołądka równie skutecznie, jak wkurzenie własnej matki. Jednak mój szalał od tak dawna, że jej wymownie zaciśnięte usta nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Nie tylko matki znały swoje dzieci – córki również znały swoje matki. – Katie przydałaby się twoja pomoc – oświadczyła mama sztywno. – Evan bardzo dużo podróżuje, a dziecko jest w drodze, więc twoja siostra ma za dużo na głowie. Ta sama stara śpiewka, którą mama powtarzała od narodzin Katie: – Zajmij się siostrą. Nieważne, ile miałyśmy lat i co się działo w naszym życiu, zawsze ja byłam tą starszą, odpowiedzialną, bystrą... Nie tą, którą trzeba się zająć. Patrząc na siostrę z mężem i dzieckiem, nie miałam siły dłużej tego słuchać. – Mamo, nie mogę, rozumiesz? – Zabrzmiało to wyjątkowo ostro, bo się wzdrygnęła. – Daj mi już spokój. Nie mogę. – W porządku. – Wróciła do układania wędlin. – Chociaż muszę przyznać, że jestem bardzo rozczarowana. Katie powinna z kimś porozmawiać. Potrzebuje cię. Martwię się o nią. – Zawsze martwisz się tylko o nią.
Te słowa, niczym kwas, paliły mnie w gardle. Napiłam się, żeby usunąć gorzki posmak siostrzanej rywalizacji, ale dalej tam był. – Niby co to ma znaczyć? – Matka odwróciła się do mnie, nadal z widelcem w dłoni. – Nic. Kompletnie nic. Przeprosiłam i uciekłam do pokoju z telewizorem, chwilowo porzuconego dla miejsc, w których wystawiono jedzenie i picie. Małe pomieszczenie było dawniej częścią garażu, ale tata przerobił je na swoje królestwo, kiedy chodziłam do liceum. Pod jedną ze ścian stały sięgające od podłogi do sufitu regały pełne albumów z fotografiami i książek w miękkich okładkach. Rozpoznałam biały album ze sztucznej skóry wypełniony zdjęciami z mojego ślubu, i ściągnęłam go z półki. To była bardzo skromna ceremonia. Ze względu na niską pensję Adama i moje opłaty za uczelnię nie mieliśmy ani pieniędzy, ani chęci na organizowanie pełnego przepychu, tradycyjnego ślubu. Kupiłam sukienkę w lumpeksie i zatrudniłam się jako kelnerka, żeby zapłacić za fotografa. Oboje wyglądaliśmy cudownie. Wyglądaliśmy na szczęśliwych. Katie wyszła za mąż pięć lat po mnie. Jej ślub był zupełnie inny: druhny, eleganckie stroje, przyjęcie koktajlowe i msza w blasku świec. Zarówno ona, jak i Evan zarabiali bardzo dobrze i mieli podobne upodobanie do konsumpcji. Nie szczędzili wydatków ani sobie, ani rodzicom. Nawet ich podróż poślubna była egzotyczna i wystawna, bo pojechali na dwa tygodnie do Grecji. Adam i ja wyrwaliśmy się na weekend zobaczyć wodospad Niagara, a we wtorek po ślubie wróciliśmy do pracy i na uczelnię. Siostra i ja dokonałyśmy w życiu różnych wyborów. Nie zazdrościłam jej ani wielkiej i kosztującej krocie ceremonii, ani sukienki za pięć tysięcy dolarów. Takie rzeczy były dla mnie zupełnie nieistotne. Teraz jednak, gdy wyciągnęłam jej grubszy album ślubny i położyłam obok swojego, poczułam niechęć. Nie dlatego, że miała włosy i paznokcie przygotowane przez profesjonalistów i w ogóle wyglądała jak królewna, a moje zdjęcia nie były takie ładne jak jej. I nie dlatego, że podczas przyjęcia weselnego serwowali steki i homara, podczas gdy ja i Adam zadowoliliśmy się kurczakiem i rybą. Katie zawsze miała więcej. Więcej uwagi rodziców, więcej przyjaciół, więcej przyjęć, więcej ubrań, więcej wyczucia stylu, więcej pieniędzy, więcej przygód. Więcej wszystkiego poza smutkiem.
Nie, to nie było tak, że czułam do niej nienawiść, nic z tych rzeczy, jednak komentarz matki, nie pierwszy i na pewno nie ostatni, sprawił, że wpadłam w studnię, nad którą chwiałam się już od bardzo dawna. Czułam się z tego powodu do dupy. Odłożyłam albumy. Chciałam znaleźć tatę, życzyć mu wszystkiego dobrego i wrócić do domu. Dennis był świetny i najwyraźniej został najlepszym kumplem Adama, ale mimo wszystko brał półtorej stawki za weekendy, a ja chciałam przed końcem roku kupić nowe auto. Książki na półce się przesunęły, więc nie mogłam z powrotem wcisnąć tego, co wyjęłam. Zirytowana przepchnęłam je na bok, żeby albumy się zmieściły, i przy okazji rozcięłam kostki. Skaleczenie było płytkie, ale krwawiło, więc klnąc pod nosem, zaczęłam ssać palec. – Sadie, nic ci nie jest? – zapytała Katie, stając w progu. – Nic. – Zamrugałam, żeby odpędzić łzy wściekłości. Czułam, że zaraz zadławi mnie gniew. – Wszystko, kurwa, super. Siostra opanowała do perfekcji sztukę wymownego milczenia, dlatego dopiero po dłuższej chwili oznajmiła: – No to... w porządku... Nie mogłam na nią patrzeć. Nie mogłam patrzeć na jej zarumienione policzki i na mały brzuszek z dzieckiem w środku, z dzieckiem, którego ja nie miałam. Odgarnęłam włosy z twarzy i wyprostowałam ramiona. – Muszę wracać do domu – powiedziałam. – Ej, co się stało? Mama cię męczyła? – Nie. – Jezu, przepraszam, po prostu tak mi się wydawało. Sadie, co się z tobą dzieje? Matka oczekiwała, że o to samo spytam Katie. Popatrzyłam na nią. Uśmiechnęła się do mnie półgębkiem, trochę niepewnie. Gówno tam wiedziała. – Mama kazała mi z tobą porozmawiać – odparłam. – Martwi się o ciebie, jak zawsze. Katie przewróciła oczami. W innych okolicznościach pewnie poczułabym się lepiej, może nawet śmiałybyśmy się z nadopiekuńczości matki, ale dziś wkurzyło mnie to jeszcze bardziej. Wszyscy się nią przejmowali, a ona miała to gdzieś. – Tak, czepia się mnie – oznajmiła. – Myśli, że nie dbam o siebie czy coś. Czasem nawet przychodzi zająć się Lily, żebym miała trochę luzu.
Niewątpliwie opieka nad wnuczką bardzo się różniła od opieki nad niepełnosprawnym zięciem, tyle że ta świadomość w żaden sposób nie wpłynęła na falę niechęci, która mnie zalała. Była irracjonalna, ale nic nie mogłam na nią poradzić. – Hej, a może mama przypilnuje Lily i pójdziemy do kina w przyszłym tygodniu? – Mówiłam ci, że nie mogę. – Och... – Westchnęła. – No tak. Z powodu Adama. – Tak, z powodu Adama! – warknęłam. – Nie mogę go zostawiać samego, Katie! – Myślałam, że masz tam kogoś do pomo... – Pani Lapp wychodzi o wpół do szóstej, a Dennis zjawia się dopiero o dziewiątej – wpadłam jej w słowo. – Muszę sporo płacić, jeśli są przy nim w innych godzinach. Bardzo mi przykro, że nie wiodę tak wystawnego życia, do jakiego przywykłaś, ale tak właśnie jest. – Nie dając jej czasu na odpowiedź, przepchnęłam się obok niej. – Muszę już iść. – Co cię ugryzło w dupę? – wrzasnęła. – Boże, Sadie, myślałam, że przydałaby ci się chwila dla siebie. Adam i Katie to były jedyne osoby w moim życiu, które potrafiły mnie doprowadzić do białej gorączki, a jednocześnie nikogo nie kochałam bardziej niż tych dwoje. – Nic nie rozumiesz! – Może gdybyś mi opowiedziała, to bym zrozumiała! – Przecież nigdy nie pytasz! – Krzyczałyśmy coraz głośniej. – Bo nie chcesz o tym mówić! – Katie zacisnęła pięści. – Nigdy nie rozmawiasz z nami o nim! Pytamy, co u niego, a ty nas zbywasz jednym słowem. Adam nas nie odwiedza, a kiedy my do was przychodzimy, siedzi na górze. Lily ledwie go rozpoznaje! – Nie rozmawiam o nim, bo żadne z was nie chce o tym słyszeć! To was peszy i nie chcecie znać detali! Łatwiej wam udawać, że nic się nie stało. Łatwiej wam, kiedy zatrzymuję wszystko dla siebie! – Mój krzyk rozniósł się po pokoju. Na jej twarzy pojawił się wyraz skruchy. Widomy dowód, że mam rację. Jednak wiedziałam również i to, że jestem niesprawiedliwa. – Sadie, przepraszam. – Nic się nie martw. – Chciałam ochłonąć, ale było oczywiste, że nie mam na to szans. – Mnie też tak jest łatwiej. Wyszłam, a ona mnie nie zawołała. W drodze powrotnej natknęłam się na matkę.
– Sadie Frances, co się dzieje, na litość boską? – Przepraszam, mamo, ale muszę już iść. – Rozmawiałaś z Katie? – Mama zerknęła w kierunku pokoju ojca. – Nic jej nie jest, nie musisz się o nią martwić. – Oczywiście, że muszę. To moja córka. – Tak się składa, że ja też jestem twoją córką – zauważyłam sztywno. – Och, Sadie. – Mama poklepała mnie po ramieniu. – O ciebie nigdy nie muszę się martwić, bo potrafisz się sobą zająć. Nie wiedziałaś tego? Ta bystra i ta ładna. Role, które odgrywałyśmy, znowu boleśnie się na nas mściły. – Tak, mamo, w porządku. – Nie zdołałam powstrzymać westchnienia. Pragnęłam być taka, jaką mnie widziała, jaką byłam kiedyś. Powiedziałam Katie prawdę – koniec końców utrzymanie status quo było łatwiejsze dla nas wszystkich. Poza tym przecież przyszłam na przyjęcie. Przykleiłam do twarzy uśmiech, uściskałam mamę i życzyłam tacie wszystkiego najlepszego. Gdy wróciłam do domu, przez dziesięć minut stałam pod drzwiami Adama, słuchając, jak on i Dennis pękają ze śmiechu. I próbowałam nie znienawidzić całego świata. Dziś Elle milczała, co wcale nie było niezwykłe, tyle że nie posuwało terapii do przodu. Wierciła się w fotelu, bawiła palcami. Znów miała na sobie czarno-biały strój. Innymi słowy, zdecydowany krok do tyłu. – Chodzi o matkę Dana – powiedziała w końcu i znów umilkła. Bardzo rzadko mówiła o rodzinie Dana. – Co z nią? – Jest miła. Spodziewałam się skargi, więc musiałam przemyśleć odpowiedź. Wiedząc, że Elle ma zwyczaj skakać wokół tematu, zanim dotrze do sedna, zapytałam: – Chodzi ci o to, że jest naprawdę miła? Czy mówisz tylko tak z uprzejmości? Popatrzyła na mnie, jej uśmiech wyrażał skruchę. – Za dobrze mnie pani zna, pani doktor – powiedziała cicho. – Jak mi się zdaje, tak właśnie powinno być, prawda? – zażartowałam łagodnie. – Ta taktyka nie sprawdzała się w wypadku wszystkich pacjentów, ale w tym akurat była skuteczna. – Tak, chyba tak. – Napięła ramiona, po czym rozluźniła je z wyraźnym wysiłkiem. –
Nie, naprawdę jest miła, bardzo miła. Jest... dokładnie taka, jaka powinna być mama. Mama w wersji de luxe. Mama do kwadratu. – W przeciwieństwie do twojej matki. Zaśmiała się mimowolnie i natychmiast zakryła usta ręką, całkiem jakby nie chciała, aby to ją rozbawiło. – Tak, w przeciwieństwie do mojej matki – powtórzyła. – Elle, jeśli to wszystko, co mi powiedziałaś o swojej matce, nie było kłamstwem, mogę autorytatywnie stwierdzić, że przydałby się jej intensywny kurs w dziedzinie macierzyństwa. Znów się zaśmiała, tym razem nie zasłoniwszy ust. – Och, nie będę się z tym spierać. – Milczała przez chwilę. – Myśli pani, że kłamałam? – Nie, skądże. – To dobrze. – Jej twarz się rozpogodziła. – Bo nie kłamałam. – To dobrze – powtórzyłam za nią. Znów na mnie popatrzyła. – Matka Dana zabrała mnie na zakupy. Podsunęła mi swój sekretny przepis na mostek. Jest... Hm... Cholera, pani doktor, ona mnie lubi. Pozwoliłam, by te słowa wybrzmiały do końca, utrwaliły się, dopiero potem spytałam: – A dlaczego nie miałaby cię lubić? – Gdy Elle w odpowiedzi tylko coś mruknęła, dodałam: – Wierz mi, mnóstwo kobiet cieszyłoby się, że matka ich chłopaka je lubi. Przez moment wpatrywała się w sufit, po czym wyznała: – Dan nie ma sióstr, więc jego matka się cieszy, że w końcu znalazła córkę. Cytuję jej słowa. Domyślałam się, w czym problem, ale to Elle musiała mi o tym powiedzieć. Czekałam, aż się odezwie. Potarła czoło i znów poprawiła się w fotelu, aż w końcu oznajmiła z głębokim westchnieniem: – Nie wiem, jak to robić. Nadal czekałam. – Nie wiem, jak być córką – wyrzuciła z siebie i odetchnęła głęboko, jakby brakowało jej powietrza. – Myślisz, że ma wygórowane oczekiwania? – Tak!
Tak gwałtowna reakcja zaskoczyła mnie. Elle stukała palcami o poręcz fotela. Przyglądanie się, jak z wysiłkiem próbuje się rozluźnić, skojarzyło mi się z patrzeniem na rozwijający się motek przędzy. W końcu zdołała się odprężyć. – Dlaczego tak uważasz? – zapytałam. – Bo zawsze chciała córki, a teraz myśli, że ją ma. Nie uważa pani, że będzie oczekiwała długich matczyno-córczynych pogaduszek i chichotania nad butami? – Nie wiem. Nie znam matki Dana. – Ale ja znam – mruknęła Elle. – Ona lubi buty. – Może lubi też coś innego? Tak trudno byłoby znaleźć coś, co cieszy was obie i co mogłoby was połączyć? – Pewnie nie, ale nie jestem w tym dobra. – Skrzywiła się i sięgnęła po torebkę, skąd wyjęła zwinięty kawałek materiału. Gdy czekałam cierpliwie, oznajmiła: – To... to bluza. – Od matki Dana? – Tak... – Niechętnie skinęła głową. – Pokażesz mi? Westchnęła tak głęboko, jakby zaangażowała w tę czynność całe ciało, od czubka głowy po palce stóp w eleganckich czarnych czółenkach. Powoli rozwijała materiał, aż wreszcie zobaczyłam w jej rękach bluzę, w której mogłyby się zmieścić dwie dziewczyny jej postury. Wstała, żeby pokazać mi obrazek z przodu. – O mój Boże. – Przygryzłam dolną wargę, by nie urazić pacjentki śmiechem. – Kotki – powiedziała z rozpaczą. – Bawią się... włóczką. – Tak... kotki... – Przyłożyłam rękę do ust, ale i tak nie zdołałam stłumić parsknięcia. – Proszę bardzo, niech się pani doktor śmieje. Nic nowego, Dan ryczał ze śmiechu. Poddałam się i wybuchnęłam śmiechem. – Naprawdę? – Mówi, że nie muszę tego nosić. – Ale czujesz, że powinnaś, bo to był prezent. – No i za cholerę nie przyrządzę mostka! – Łypnęła na mnie ponuro. – A jak już próbuję, to trzeba wzywać straż pożarną. Z tego też się śmiał. – Wreszcie i Elle się uśmiechnęła. – Szkoda, że bluza się nie spaliła. – Może następnym razem.
Elle westchnęła, znów spojrzała na zegar i powiedziała: – Czas się kończy. – Mamy jeszcze kilka minut. Posłuchaj... ale zastanów się dobrze... lubisz ją? – Tak. Dlatego mnie to martwi. Uśmiechnęłam się. Ucieszyło mnie, że się do tego przyznała. – Bo nie chcesz jej zawieść? – Bo nie chcę zawieść jej, Dana, mnie, ani... mojej mamy. – Mówiła coraz ciszej, ostatnie słowa ledwie słyszalnie. A przez to bardzo słyszalnie. Wreszcie docierałyśmy do sedna. – Twojej matki? – Tak. – Powoli skinęła głową. – Może i córka ze mnie do dupy, ale jednak córka i... – Czujesz się nielojalna. – Tak. Bo naprawdę lubię mamę Dana. – Elle, masz prawo ją lubić – oznajmiłam łagodnie. – Nie musisz z tego powodu czuć wyrzutów sumienia. – Spędziłam sporo czasu na tym, by zachowywać się jak... postępować jak... no, po prostu być złą córką. Znam się na tym, wiem, jak to się robi. Za to nie wiem, jak być kimś innym. – Czy to wymówka, żeby nie próbować? Znów mruknęła coś niezrozumiale. Było to coś między jękiem a westchnieniem. – Nie. Po prostu łatwiej robić to samo co zawsze. Odgrywać swoją rolę i tyle. Słysząc te słowa, zamrugałam, bo przypomniała mi się jedna z moich niedawnych rozmów. – Nic nie zabrania ci zmiany. – Nawet jeśli przez to zmieni się wszystko inne? – Nawet wtedy. Elle wstała i wyciągnęła rękę. – Wiem, że ma pani rację, pani doktor. – Wiem, że wiesz, że mam rację. – Uścisnęłam jej rękę. – Ty też musisz wiedzieć, że masz rację. Powodzenia z kotkami. – Dzięki. – Prychnęła cicho. – Dam pani znać, jak poszło.
Po jej wyjściu chwyciłam za telefon, żeby zadzwonić z przeprosinami do siostry, a potem odłożyłam słuchawkę na widełki, niepewna, co właściwie chcę powiedzieć.
Rozdział siódmy
Kwiecień W tym miesiącu nazywam się Honey Adams. Serio, tak mam na imię. Tatuś mówi, że kiedy zobaczył mnie w ślicznym różowym kocyku na oddziale noworodków, od razu wiedział, że będę słodka jak miód, i miał rację. Moja siostra ma na imię Angel, bo tatuś mówi, że to istny aniołek. Dziś są chrzciny jej dziecka, mojego uroczego siostrzeńca Noaha. Ślicznie wygląda w malusim ubranku do chrztu, wszyscy nad nim skaczą i wzdychają z zachwytu. Tatuś jest strasznie dumy z wnusia, więc opłacił przyjęcie niemal tak samo wystawne jak wesele Angel i Johna. Jest wielki stół bufetowy, otwarty bar i nawet DJ, żeby lepiej się nam świętowało. Angel wygląda na zmęczoną, a John jest zdenerwowany, ale moim zdaniem powinni się uśmiechać i cieszyć, że ktoś za nich buli. W życiu nie byłoby ich stać na takie przyjęcie, nie za te grosze, które zarabia John, jak powiedział tatuś. Nie mogę się doczekać, kiedy przyjdzie moja kolej. Będę przepiękną panną młodą, a jak zacznę rodzić dzieci, będą jeszcze śliczniejsze niż mały Noah. Zostanę najlepszą mamusią pod słońcem i w życiu nie będę jęczeć i płakać jak Angel. No i nie zamienię się w „pączusia”, jak mawia tatuś. Który obnosi Noaha jak puchar. Mama stoi za barem i pilnuje ludzi od obsługi. Mam na sobie śliczną różową spódniczkę, za to nie mam z kim gadać. Nudzi mi się, więc gdy dostrzegam go po drugiej stronie pomieszczenia, od razu się uśmiecham i krzyczę: – Joey! Nasi ojcowie od lat razem polują, dlatego znam Joeya od maleńkości. Jest ode mnie starszy o siedem lat. W dzieciństwie to było bardzo dużo, ale teraz już mniej, przynajmniej tak myślę. Odrywa spojrzenie od jakiejś rudej, której nie znam. Ma w ręce drinka i super wygląda, jak zawsze. Podkochuję się w Joeyu od wakacji między czwartą a piątą klasą, kiedy przychodził do nas niemal codziennie, żeby pływać w basenie. Skakał z trampoliny i wyłaniał się z wody z włosami do tyłu i calutki był złoty.
Uśmiecha się na mój widok, a ja rzucam rudej triumfalne spojrzenie, kiedy się z nią żegna i idzie do mnie. – Cześć, Honey. Dawno się nie widzieliśmy. – A czyja to wina? – Patrzę na niego figlarnie. – Pewnie moja. – Znowu podnosi szklankę i pije. Nie mogę nie zauważyć, jak na mnie patrzy. – Dobrze wyglądasz. Pewnie, że tak. W końcu tysiące dolarów na ortodontę, operacje plastyczne i parę lat zaburzeń odżywiania się sprawiły, że gruba okularnica z krzywym zgryzem całkiem się odmieniła. Przerzucam włosy na bok i uśmiecham się do niego oślepiająco białym, idealnym uśmiechem. – Dzięki. Ty też. Gdybym się spiknęła z Joeyem, tatuś na pewno przestałby mnie nazywać „drugą córką” i wyprawiłby mi dwa razy huczniejsze weselisko niż Angel. Bankowo. Tatuś nie lubi Johna, ale Joey jest dla niego jak syn, którego nie ma. Gadamy przez chwilę o tym i owym, o pracy i życiu. Wiem, co robi i gdzie mieszka. Nasze matki są najlepszymi przyjaciółkami i możecie mi wierzyć, że znam wszystkie ploteczki. Joey ma superpracę, dom, ekstra furę – i nie ma dziewczyny. Wiem to na pewno, bo jego mama zaczyna się niepokoić, chociaż moja mówiła jej wiele razy, że na sto procent nie jest homo, więc nie ma się co martwić. Opowiadam mu o mojej pracy, która jest taka nudna, że no nie mogę. Joey kiwa w odpowiednich miejscach i wydaje takie dźwięki, jakby słuchał, ale i tak gapi się na mój biust. Jest znacznie większy niż kiedyś, lubię go pokazywać. Pod jego spojrzeniem sutki mi sztywnieją, co on zauważa. – No, Joey – mówię lekko zadyszanym głosem, tak jak to sobie ćwiczyłam, aż wreszcie zaczęło wychodzić. Pochylam się, łapię go za przegub i podsuwam jego drinka do ust. – Co pijemy? Kosztuję i już wiem, że to whisky. Fuj, ohyda. Przełykam, ale nie puszczam przegubu Joeya. – Jamesona. Widzę, że ty też. – Bierze mnie za drugą rękę i wciska w dłoń szklankę. – Hm... co? – Trochę jestem zdziwiona tym, co zrobił. – Zatrzymaj ją, a ja przyniosę nowego drinka. – Kiwa mi głową i rusza w stronę baru.
Mrugam, trzymam szklankę i myślę, że nie tak to miało wyglądać, psiakość. Podchodzę do niego, znowu się uśmiecham i mówię. – Chciałabym innego drinka. – Jasne, Honey. Jakiego? – Białego zinfandela. – Odstawiam szklankę z whisky. Po chwili upijam łyk wina, ale Joey tylko trzyma szklankę, wcale nie pije. Ruda gapi się na nas, nawet tego nie ukrywa. Ludzie w kącie wybuchają śmiechem, więc odwracamy się w tamtą stronę. To ojciec Joeya, Frank, i mój tatuś. Frank ściska rękę tatusia i klepie go po plecach. Wymieniają się cygarami. Joey patrzy na nich przez chwilę, a potem się odwraca. Ponieważ chcę, żeby dalej się mną interesował, też się odwracam. – Ale przyjęcie. – Unosi szklankę. Ma rację, ale nie chcę o tym gadać, bo to impreza Angel, nie moja. – Twój ojciec dobrze się bawi – zauważam. – Jak zawsze na imprezach. Moja mama powiedziała o Joeyu, że przez ten jego uśmiech nawet zakonnica rozłożyłaby kolana, ale teraz jest raczej drwiący grymas. – Wszyscy lubią przyjęcia, prawda? Zwłaszcza jeśli płaci ktoś inny. – Popijam wino i rozglądam się po zatłoczonym pomieszczeniu. – O, patrz! Mindy Heverling! – Z uśmiechem macham do niej. Chodziła do szkoły z Joeyem, Angel i z bratem Joeya, Eddiem. Mindy odwraca się z półuśmiechem, żeby mi pomachać, ale natychmiast poważnieje i odwraca się do mnie plecami. Czemu mnie olewa? To Angel kradła jej chłopaków, nie ja. Pieprzyć ją. Patrzę na Joeya, ale on patrzy na Mindy i wtedy już rozumiem, że ona wcale mnie nie olewa, tylko ignoruje jego. – Mindy chodziła z Eddiem, prawda? – pytam. – Tak. Ciągle się na nią gapi. Trochę mi głupio, że o tym wspomniałam. Eddie umarł, kiedy Joey był w liceum. Nikt o tym nie rozmawia. Szczerze mówiąc, też nie mam na to ochoty. Chwytam Joeya za łokieć i przechodzę do rzeczy: – Gorąco tu. Może pójdziemy na spacer? Wiem, że tatuś zabukował to miejsce, bo jest tu sala balowa na tyle duża, żeby pomieścić
wszystkich jego przyjaciół, ale ogrody też są ładne. Dużo tam dobranych kolorystycznie tulipanów i żonkili, patio w greckim stylu, dwie betonowe sadzawki z karpiami wielkości mojej ręki... a także labirynt. Niezbyt skomplikowany, ale można się ukryć. I właśnie tam chcę się dostać razem z nim. A kiedy już tam jesteśmy, mój język ląduje w uchu Joeya, a jego ręka pod moją spódnicą. – Honey – mówi, kiedy sięgam do jego paska. – Jesteś niegrzeczną dziewczynką? – A lubisz niegrzeczne? Ma twarde uda pod moim tyłkiem. Przyciskam kolana do metalowej ławeczki, kiedy siadam na nim okrakiem. Rozpinam rozporek i wsuwam rękę. Patrzę na Joeya, bo myślę, że będzie miał taki sam wyraz twarzy jak inni faceci tuż przed wzięciem się do roboty. Ale mina Joeya mnie zdumiewa, dlatego nieruchomieję. Jest poważny, a nawet zatroskany. Nie chcę, żeby tak wyglądał, chcę, żeby miał nieprzytomne z pożądania oczy. – Tak naprawdę to nie – odpowiada. Nieruchomieję z ręką zaciśniętą na jego interesie. I tak jest twardy, chociaż mówi, że nie lubi niegrzecznych dziewczynek. Podniecił się, przynajmniej mam taką nadzieję. – N...nie? – wyjąkałam. Joey kładzie ręce na moich biodrach, żebym się z niego nie ześliznęła. – Nie, tak naprawdę to nie. Lubię grzeczne dziewczynki. Grzeczne, znaczy się... dobre. Aha, podkpiwa ze mnie, bawi się w gierki słowne. Zawsze był w tym niezły, mózgowiec jeden. Nawet w liceum najlepiej się uczył. – Mogę być dobra, Joey. Lekko się wzdryga, a ja poluzowuję uścisk. Pewnie za mocno trzymałam. Twardy interes pulsuje mi w palcach. Może Joey się boi, że nas przyłapią, ale usłyszymy, jeśli ktoś wejdzie do labiryntu, i w razie czego zdążymy się pozapinać. – Jestem pewien, że możesz. Prześlizguje się kciukiem na moją mufkę. Pochylam się, żeby go pocałować. Gdy obraca głowę, ląduję ustami w kąciku jego ust, a potem zaczynam podskubywać policzek, szyję. Ma czystą i ciepłą skórę. Przebiega mnie dreszcz. To znany mi od lat Joey, ale też i obcy facet. Już nie podskubuję, a lekko przygryzam, a on znów się wzdryga. Wsuwa mi palec pod koronkę majtek, pakuje go we mnie, a wtedy wyjmuję jego interes i zaczynam mocniej i szybciej
głaskać. – Honey... Zwolnij... – mówi ochrypłym głosem. Jednak sam szybko, coraz szybciej porusza we mnie palcami, już nie jednym. – Eee... – Kręcę głową. – Chcę tego. – Jasne. – Wsuwa się we mnie i wysuwa, kciukiem naciska guziczek. – Och, Joey... – Zabrzmiało to jak pojękiwanie, a nie normalna ludzka mowa. – Mufka to lubi. – Napieram na jego rękę. Jakby z rozbawienia parsknął. Tak, tak, bo kiedy odwraca twarz, widzę, że się uśmiecha. – Na pewno? – Mhm. Och, jak cudnie... Joey! Mmm... Och, och! O Boże... – Byłam z facetami, nie jestem dziewicą, ale to Joey, więc chcę, żeby mu było naprawdę dobrze i miał ochotę wrócić po więcej. – Pieprz mufkę, och, och, och! – Nigdy nie krzyczę, kiedy mam prawdziwy orgazm, ale chłopaki lubią, gdy dziewczyna hałasuje i strasznie się wierci. Chcę, żeby Joey mnie lubił, i to bardzo. – O tak, tak! – Podskakuję na jego ręce i w końcu opadam, żeby ukryć twarz na ramieniu Joeya. Nadal trzymam interes w dłoni, ale nie jest taki twardy jak wcześniej. Podnoszę wzrok. – Chcesz, żebym wzięła do buzi? – pytam, ale on w milczeniu wyjmuje ze mnie palce. W tej pozycji robi mi się okropnie niewygodnie. – Podobało ci się? – pyta wreszcie. – Tak, było super, złotko. – Oblizuję usta. – Chcesz, żebym cię ssała? A może wolisz ręką? – Co chcesz ssać? – Ma lekko opuszczone powieki i nieprzeniknioną minę. Znowu bawi się słowami. – Twój interes. Twoje wiesz co. – Mojego kutasa? Chcesz ssać mojego kutasa, Honey? – Tak! – Nie tylko głośno potwierdzam, ale i kiwam głową. Tak naprawdę wcale nie chcę, ale zrobię to, bo chodzi o Joeya, w którym się superhiper podkochuję od zawsze, a chłopaki to lubią. Jednak ssanie kutasa jest trochę fuj. – Honey, twój tata raczej by cię nie pochwalił za to, że ssiesz mi kutasa. – Nie robię tylko tego, co pochwala tata. – Patrzę na niego krzywo. Zaczął mięknąć, więc biorę interes do buzi, ale Joey ciągnie mnie za łokieć i sadza na
swoich kolanach. – Okej, wiem, robisz, co chcesz... ale dlaczego akurat to robisz? – Daj spokój, Joey, przecież znamy się od zawsze. Jeszcze wtedy studiowałeś. Przyszedłeś do moich rodziców na Gwiazdkę. Pamiętasz? Jego interes... jego kutas znowu twardnieje. Joey odchyla głowę na oparcie ławki. Ma zamknięte oczy. Jego uda naprężają się pod moim tyłkiem. – Tak, pamiętam. – Jemiołę też? – Jezu, Honey... Zdarzyło się tak dawno temu, a ty byłaś dzieciakiem. – Ale mnie pocałowałeś – szepczę mu do ucha. Liżę po płatku, potem skubię. Jego interes drga w moich rękach. – Właśnie wtedy postanowiłam, że za ciebie wyjdę. Joey otwiera oczy, spycha mnie z kolan, a ja prawie ląduję na tyłku. Ledwie udaje mi się złapać równowagę, a wtedy Joey wyjmuje moją rękę ze swoich spodni. – Zaraz, zaraz. Moment. – Przygładza włosy i dziwnie się wierci, kiedy chowa interes. Potem przejeżdża rękami po sobie, jakby się upewniał, że nie pogniotło mu się ubranie. – Kto mówił o ślubie? Też doprowadzam się do porządku, przede wszystkim poprawiam spódnicę, po czym patrzę na Joeya i mówię: – Może nie od razu, ale... – Ale nic – wpada mi w słowo. – Ale nigdy. To boli. Marszczę brwi, zakładam ręce na piersi. – Ale wsadziłeś mi łapę pod spódnicę – oznajmiam mocnym głosem. – Jasna cholera, Honey. – Ma strasznie głupią minę. – Kurwa mać. – Co?! – wrzeszczę obrażona. – To taki szalony pomysł? Super byłoby nam razem. – Skąd niby to wiesz, Honey? Przecież w ogóle mnie nie znasz. – Nie znam?! Co jest? Przecież znam cię od zawsze! Moi rodzice znają twoich rodziców i bardzo by się cieszyli, gdybyśmy się spiknęli. Masz superpracę, mógłbyś mnie utrzymywać, a nasze dzieci byłyby takie śliczne... – Honey, kurwa, w którym ty wieku żyjesz? – Nie, nie krzyczy, pyta spokojnym tonem, w którym pobrzmiewa zdumienie. – Chyba nie mówisz poważnie. – Dlaczego nie? A co złego w tym, że chcę wyjść za mąż?
– Bo zwykle wychodzi się za kogoś, kogo się kocha z wzajemnością. – Przecież cię kocham! Co, może wolisz rude? – Pochylam się ku niemu i syczę: – Wolałbyś spiknąć się z tym śmieciem niż ze mną? A może z Mindy Heverling? Wiesz, chodziły o was plotki... – Znów sięgam do jego krocza. Jednak odsuwa się, zanim tam dosięgam. Ale się nie poddaję, posyłam mu spojrzenie, po którym zwykle dostaję to, co chcę. – Joey, oczywiście najpierw będziemy chodzili ze sobą przez jakiś czas. To był tylko przedsmak tego, co ci mogę dać. – Raczej nie. – Kręci głową. – Dlaczego nie? – Wstaję i opieram ręce na biodrach. – Nie jestem dla ciebie dość dobra? Jestem dość dobra, żeby ci obciągnąć, ale nie dość dobra, żebyś chodził ze mną na randki? – Honey, przestań. – Wstaje, podnosi ręce. – Kompromitujesz się. – Och, czyżby? – Łzy napływają mi do oczu, nawet już ściekają. – Odrzucasz mnie? – Wściekłym gestem ocieram twarz. – Tak. – A wiesz ilu facetów chciałoby się ze mną umówić? – Na pewno mnóstwo. Może wrócisz do środka i wybierzesz sobie jakiegoś? Przyjęcie wciąż trwa... – Jak śmiesz! – Policzkuję go tak mocno, że odskakuje mu głowa. Ślad po moich palcach jest najpierw biały, a potem powoli robi się czerwony. Oddycham ciężko, mam twarde sutki, rumieniec pokrywa szyję i policzki. Wreszcie jestem podniecona. No to tłukę go w drugi policzek. Joey przykłada rękę do śladów i powoli odwraca twarz, żeby na mnie popatrzeć. – Masz szczęście, że jestem dżentelmenem – mówi spokojnie. – Inaczej dostałabyś za to w skórę. – Spróbuj tylko! – rzucam agresywnie, podchodząc do niego. Uda mi drżą, mufka się rozgrzała i zmiękła. Myślę o palcach Joeya, które jeszcze przed chwilą były we mnie. Gdyby zrobił to jeszcze raz, byłabym mokra. Podnoszę rękę, żeby znowu go uderzyć. Tym razem jednak łapie mnie za przegub i ściska tak mocno, że aż jęczę. Uderzy mnie? Albo popchnie? Joey mnie puszcza. Odstępuję nieco, lekko się potykając, i patrzę na niego. On też na mnie patrzy – z czystą odrazą. A ja już wiem, że posunęłam się za daleko. Sięgam po jego rękę,
ale się cofa. – Joey, poczekaj. Poczekaj, przepraszam. Za bardzo naciskałam. Możemy trochę zwolnić... – Honey, nie będę się z tobą umawiał na randki ani w ogóle nic. Nie chcę ranić twoich uczuć, ale nie chcę być twoim facetem ani nie zamierzam się z tobą żenić. – Dlaczego nie?! – Czuję się bardziej goła niż wtedy, kiedy trzymał dłoń w moich majtkach. – Co ze mną nie tak? – Nic nie jest z tobą nie tak. – Wkłada ręce do kieszeni. – Ale przecież tak naprawdę nic o mnie nie wiesz. – Wiem wszystko, co muszę wiedzieć! – Przysuwam się do niego, a on się odsuwa. To jest jak taniec, ale nie taki, który by mi się spodobał. – Nie, Honey. Wcale nie. Zostawia mnie na środku labiryntu, więc sama muszę wrócić na przyjęcie. Kiedy tam docieram, Joeya już nie ma. Tak samo jak rudej. – Wyszedłeś z rudą? – Nie, choć byłby to niezły finał tej historii, prawda? Joe uśmiechnął się tak bezwstydnie, że nie mogłam nie odpowiedzieć uśmiechem. – Pan Adams wciągnął cię na listę celów? Już trenuje do tarczy z twoim wizerunkiem? To ostry tatuś, prawda? Wzruszył ramionami, po czym wystawił twarz ku ciepłemu wiosennemu słońcu, które rozjaśniło twarz Joego żółtymi promieniami. Od października był to nasz pierwszy lunch poza atrium, a świeże powietrze i kwiaty sprawiały, że panowała piknikowa atmosfera. – Wątpię, żeby mu powtórzyła. Bo niby co by mu powiedziała? – Fakt, ale i tak módl się, żeby Honey nie wspomniała panu Adamsowi o tym, jak dotykałeś jej mufki. Żarty żartami – dodałam ze zgrozą – ale wtedy tatuś z pewnością pojawi się na twoim progu z nabitą strzelbą, by pomścić zmierzwioną mufkę córeczki. – Joe uniósł powiekę, żeby na mnie spojrzeć, no i oczywiście wybuchnęliśmy śmiechem. Po chwili już nas skręcało. Słońce i śmiech! Czułam się świetnie. – Mufka – powtórzyłam, napawając się kretyńskim określeniem wiadomo czego. – Warto było żyć dla tamtej chwili – oznajmił Joe, a jego śmiech skojarzył mi się ze strumieniem spływającym po skałach, był taki szybki, mocny i dźwięczny. – Nawet nie miała
orgazmu. – Jesteś pewien? – Sadie, może nie zawsze potrafię powiedzieć, kiedy kobieta szczytuje, ale na pewno wiem, kiedy w ogóle nie dochodzi. Zaczęliśmy się śmiać jeszcze głośniej, aż rozbolały mnie mięśnie brzucha, i musiałam otrzeć łzę. Jednak gdy spojrzałam na Joego, spoważnieliśmy, a ja oznajmiłam: – Wygląda na to, że Honey nadal myśli o sobie jak o tej tłustej dziewczynce z aparatem ortodontycznym, choć sporo zrobiła, żeby uciec od tego wizerunku. – Czy to fachowa opinia, pani doktor? Rzadko rozmawialiśmy o pracy, szczerze mówiąc, nawet nie znałam jego profesji. Te słowa otrzeźwiły mnie i przywróciły do rzeczywistości, wyrywając ze świata fantazji. Odkaszlnęłam i umykając wzrokiem, powiedziałam: – Nie powinnam analizować kogoś, kogo nawet nie znam. – Lubiłem tamtą pulchną dziewczynkę z aparatem. – Zmiął serwetkę i rzucił w kierunku kosza. – To był dobry dzieciak. – W takim razie dlaczego się z nią nie umówiłeś? W ten sposób uszczęśliwiłbyś obie wasze rodziny, prawda? Spojrzał na mnie wymownie, nim odparł: – Owszem, tatuś byłby zachwycony, za to mamusię szlag by trafił. – Och. – O tym nie pomyślałam. – A poza tym jak ci się zdaje, czy mógłbym umawiać się z kobietą, która nazywa cipkę mufką? To znowu doprowadziło nas do histerii, choć było mi trochę głupio, że się śmiałam z biednej Honey, która zapewne ma poważne problemy, w tym spory kompleks Elektry. Ale bawiło mnie jeszcze coś innego. Jakie to typowe dla Joego, tak dać się obrabiać w ogrodzie podczas przyjęcia z okazji chrztu! – Jezu, Joe, gdziekolwiek się zjawisz, od razu dzieje się właśnie to – powiedziałam, kiedy przestaliśmy się śmiać. – Jak ty to robisz? – Jestem przystojny, to pomaga – odparł po chwili. Wpatrywałam się w jego profil, zafascynowana tym, jak cienie układają się na jego twarzy. Gdy przyłapał mnie na tym, że się gapię, odwróciłam głowę, mówiąc przy tym:
– Nie musisz za każdym razem się zgadzać, Joe. – Sadie, nic nie rozumiesz – odparł z westchnieniem. – Przecież nie zawsze się zgadzam. Opowiadam ci tylko o tych wypadkach, kiedy się zgodziłem. – I tak nie jest tego mało. – Znów się zaśmiałam, ale nieszczerze, jakbym już zgasła po tych naszych eksplozjach radości. Jak zawsze czułam się smutna i rozczarowana, że godzina minęła i nie mam już pretekstu, by dłużej zwlekać z pożegnaniem. – Są niczym żarłoczne rekiny, krążą wokół, wietrzą okazję. Przystojny singiel z dobrą pracą, domem i drogim samochodem, tylko tyle o mnie wiedzą. – Powiedział to lekkim tonem, ale z poważnym wyrazem twarzy. – Może dlatego, że tylko tyle im ujawniasz. – Może tylko tyle chcą wiedzieć? Wstałam, strzepnęłam okruszki z rąk. – Może potrzebujesz kolczugi albo klatki chroniącej przed rekinami? Lub po prostu nie rozrzucaj tak często przynęty. – A wtedy o czym byśmy rozmawiali podczas lunchu? – spytał z uśmiechem. A ja nie miałam na to odpowiedzi, o czym z pewnością doskonale wiedział. – Jakie plotki krążyły o tobie i Mindy Heverling? – Mindy była dziewczyną mojego brata. – Rozgrzebał żwir czubkiem buta. W tym też kryła się opowieść, problem w tym, że nie chciał się nią podzielić, jakbym nie miała prawa jej wysłuchać. – I? Przyczesał ręką włosy i poprawił się na ławce, jak zawsze, kiedy zbyt głęboko drążyłam. To zazwyczaj wystarczało, żebym się wycofała i zmieniła temat, tyle że akurat teraz nie chodziło o psychologiczną analizę, ale o coś więcej. – Nieważne – dodałam po chwili ciszy. – Nie musisz mi mówić. – Eddie był o rok młodszy ode mnie. Był tym bystrym, jeśli można tak powiedzieć. – Okrasił to śmiechem. – A ty byłeś tym ładnym? Wiedział, że się z nim drażnię, i sprawiało mu to przyjemność. – Owszem. – Co się stało? – Właściwie to już wiedziałam.
Pochylił się, oparł łokcie na kolanach i złączył palce. Wyglądało to tak, jakby żwir całkowicie przykuł jego uwagę. – Zaszła w ciążę – wyznał wreszcie. – Och... – A jednak nie wiedziałam. Ale ciąża to ciąża, zdarza się. – No właśnie – dodał z naciskiem, parząc na mnie. Trochę minęło, nim zrozumiałam. – Och... Och! – Raczej o kurwa – rzucił ponuro. – Co się stało? – Usunęła ciążę. Musiałem pożyczyć forsę od taty. Powiedział mi, że jestem jednym wielkim rozczarowaniem, zwykłym palantem, i miał rację. Eddie nigdy się nie dowiedział, zresztą wtedy już chorował. Miał białaczkę. No i... umarł. – Przykro mi. – To było dawno temu. – Joe – odezwałam się cicho i zaczekałam, aż na mnie spojrzy. – Dawno, niedawno... I tak jest mi przykro. – Delikatnie wyciągnęłam rękę, ale się nie dotknęliśmy. Nigdy się nie dotykaliśmy. Wstał. – Dzięki. – Opowiedział już historię, nasz czas minął. – Zaraz, omal nie zapomniałem. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki owiniętą w bibułkę paczuszkę i podał mi ją. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Sięgałam po nią, odruchowo podziękowałam jak ktoś, kto dostaje upominek, zawahałam się jednak. Urodziny... Kalendarz zakreślił kolejne koło... Zawiniątko nie trafiło do mojej dłoni, tylko spadło na ziemię. Natychmiast podniosłam prezent. – Przepraszam, Joe, straszna ze mnie niezdara – mówiłam pośpiesznie. – Nie musiałeś mi nic kupować. Mam nadzieję, że nic się nie połamało. – Na pewno jest w porządku. Otwórz. W środku była mała, ręcznie wyrabiana świeca z miejscowego butiku, w kolorze jasnego fioletu. – Skąd wiedziałeś? – zapytałam, napawając się mocnym lawendowym aromatem. – Mówiłaś mi. – Wydawał się zdumiony, jakby moje pytanie pozbawione było sensu. –
Wspomniałaś, że to twój ulubiony zapach. – Poważnie? – Owinęłam świecę w chusteczkę i mocno zacisnęłam na niej rękę. – Naprawdę? Rzeczywiście, to mój ulubiony zapach. – No właśnie. – Uśmiechnął się. – Tak czy owak, wszystkiego najlepszego, Sadie. – Dziękuję. – Sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej prezent, którego postanowiłam mu nie dawać, ale i tak dałam. To była książka bardzo znanego pisarza, najnowsze wydanie dreszczowca w twardej okładce. – Niespodzianka. Tylko nie mów, że już to masz, bo się pochlastam. Nie miał. Uśmiechaliśmy się do siebie, aż w końcu te uśmiechy stały się zbyt znaczące, więc odwróciliśmy wzrok. Joe cofnął się kilka kroków, po czym ruszył ścieżką przed siebie. Powiodłam za nim wzrokiem, czując zapach lawendy. Dużo się mówi o wybitnych jednostkach, mniej uwagi zwraca się na tych, którzy żyją obok tejże jednostki – małżonków, dzieci, asystentów. Jeśli ktokolwiek sobie o nas przypomni, to zwykle po to, by zauważyć, jakie mamy szczęście, że możemy grzać się w promieniach wyjątkowej persony. W pierwszych latach naszego wspólnego życia pławiłam się w blasku męża. Na przyjęciach z dumą przedstawiałam się jako żona Adama Danninga, żeby przyjmować komplementy w jego imieniu. Pytano mnie często, czy również jestem poetką. – Nie – zawsze mówił Adam z dumą. – Moja Sadie to lekarka. Nikt nie wydawał się ani trochę zdumiony, że nie jestem objawieniem literackim, ale lubiłam to wyczekiwanie w ich oczach, zanim dowiadywali się prawdy. Nigdy nie zazdrościłam mu twórczej błyskotliwości, jako że w naszym domu nie było miejsca na jeszcze jednego Adama. Wtedy bylibyśmy nieodróżnialni, jak jednojajowe bliźnięta. Sylvia Plath się zagazowała, Ernest Hemingway odstrzelił sobie twarz. Richarda Brautigana najwyraźniej znudziło łowienie pstrągów i też odebrał sobie życie za pomocą broni palnej. Czy szaleństwo wyzwala kreatywność, czy raczej kreatywność wywołuje szaleństwo? Czy artysta może tworzyć bez bardzo wysokich wzlotów i bardzo niskich upadków? Jako psychoterapeutka czułam, że powinnam znać odpowiedzi i rozumieć utalentowanego i błyskotliwego męża, a jednak go nie rozumiałam. Jego wahania nastrojów zbijały mnie z tropu. Kiedy musiałam pracować, szłam do gabinetu, czytałam, uczyłam się. Konsekwentnie osiągałam cele, każdy po kolei odfajkowywałam z listy.
Adam na długie godziny znikał w gabinecie, z którego wyłaniał się, klnąc i jęcząc, z przekrwionymi oczami, i twierdził, że nie może pisać. Czasem płakał i rzucał talerzami o ścianę, a potem ryczał ze śmiechu podczas oglądania durnego programu w telewizji. Mój brak zrozumienia dla jego kreatywnych impulsów doprowadzał go do szału. Ścieraliśmy się, walczyliśmy, kochaliśmy się błyskotliwie i kreatywnie, co czasem doprowadzało nas do płaczu. Znałam go, ale nie rozumiałam. Nauczyłam się ignorować nastroje Adama jako niezwiązane ze mną i z niczym, co robię, a także zostawiać go samego, kiedy się dąsał. Czytałam jego poezje po opublikowaniu, a publikowano je wszystkie, więc był coraz bardziej popularny i ceniony. Chodziłam z nim na przyjęcia, gdzie pochlebcy tłoczyli się wokół niego, zachwycali się nim, poili nas szampanem i karmili kawiorem, a plakaty z wizerunkiem Adama i okładki jego książek gapiły się na nas z każdego kąta pomieszczenia. Kochałam Adama, a on kochał mnie. Nasze życie było pełne wzlotów i upadków, ale jakoś się układało. Ja studiowałam, on tworzył. Ciągnął mnie za sobą, jednak nie byłam jego kotwicą, gdyż Adam nie dałby się zakotwiczyć. Byłam jego balastem, powstrzymywałam go od zbyt wysokich uniesień i zbyt twardych lądowań. Promocja jego pierwszej książki nie zapewniła mu miejsca w programie „Oprah” czy „The Tonight Show”. Wydawca zorganizował mu wykłady w college’ach i w księgarniach, gdzie Adam pojawiał się w skórzanej kurtce i z kolczykiem w uchu, i czytał swoje poematy przejętej publiczności złożonej z podmiejskich gospodyń domowych i absolwentów anglistyki. Mówiło się o nim jako o następnym kandydacie do tytułu Poety Narodowego Pensylwanii. Wydawca prawdopodobnie wymyślił to sobie w ramach pobożnych życzeń, ale Adam pławił się w tym przez kilka tygodni. Potem wjechał w drzewo i obudził się na szpitalnym łóżku. Wszystko przepadło. Jeśli nawet coś napisał po wypadku, to ja o tym nie wiedziałam. Bałam się sugerować. Pisanie było dla Adama równie niezbędne jak oddychanie, jedzenie czy pieprzenie. Teraz nie mógł już sam robić tych rzeczy. Prawdopodobnie nie mógł również pisać. Pisanie było jego nałogiem, jego narkotykiem. Bez wątpienia cierpiał, gdy je odstawił, ale nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Podobnie jak szewc, który bez butów chodzi, mąż psychoterapeutki obywał się bez terapii. Upierał się, że jej nie potrzebuje i na pewno się jej nie podda.
– Skoro wcześniej nie potrzebowałem psychoterapii, kiedy byłem na wpół pierdolnięty, to nie potrzebuję i teraz – mówił. – Jestem tetraplegikiem, Sadie, a nie wariatem. Nawet nie chciało mi się tłumaczyć mu, że nie zajmuję się terapią „wariatów”, podobnie jak moi koledzy. Adam już się zdecydował. Wypadek nie zmniejszył jego uporu. Więc skupiliśmy się na wózku, na starannej opiece medycznej, szczegółach dotyczących wypróżnień z pęcherza moczowego i jelit, a także na dbaniu o ciało, które nie potrafiło już chronić się nawet przed własnym ciężarem. Udawaliśmy, że nic się nie zmieniło, choć zmieniło się wszystko. Teraz go rozumiałam, ale już nie znałam. Adam zawsze był bystrzejszy, silniejszy, a mnie zadowalało krążenie po jego orbicie. To on mnie prowadził. Co się dzieje, kiedy ten słabszy staje się silniejszym? Gdy niezależność przestaje być wyborem i staje się koniecznością niezbędną dla przetrwania? Nasze dawne role już do nas nie pasowały. Tak jak biedna Honey, utknęliśmy w przeszłości, przestaliśmy się rozwijać, zamknęliśmy się w rytuałach, które sprawdzały się kiedyś, ale nie pozwalały nam ewoluować. Dawniej wystarczało być tym, czego Adam pragnął. Teraz starałam się być tym, czego potrzebował, a to dwie różne sprawy. Tamtej nocy, gdy zawiadomiono mnie telefonicznie, że Adam trafił do szpitala, najbardziej się bałam, że go straciłam. Cztery lata później zatraciłam samą siebie. Nie miałam szansy poznać kobiety, którą bym się stała, gdyby nie spotkanie z Adamem. Przed znajomością z Joem nawet się nad tym nie zastanawiałam. Kim byłam teraz?
Rozdział ósmy
Maj W tym miesiącu mam na imię Amy. Nie jestem stąd, przyjechałam do tego miasta, żeby być pierwszą druhną na ślubie współlokatorki ze studiów. Niepisany kodeks ślubny głosi, że albo sukienka druhny, albo drużba muszą być tak brzydcy, że aż się chce oślepnąć. Jednak Bonnie obiecała mi, że to, co włożę, będzie śliczne, a to, obok czego stanę do fotografii, jeszcze śliczniejsze. Brałam udział w tylu weselach, że mocno w to wątpiłam, ale na widok drużby jestem gotowa machnąć ręką na sukienkę. To prawnik. Ma proste białe zęby, a smoking nosi z taką swobodą, jakby to był dres. Jest bardzo wyluzowany. – A nie mówiłam? – szepcze Bonnie na tyłach kościoła, gdzie czekamy, aż zacznie się próba ślubu. – Świetny. – Wyciągam szyję, żeby lepiej go zobaczyć. – Jak się nazywa? – Joe Wilder. Próba okazała się katastrofą, ale ojciec Peck twierdzi, że to dobrze wróży. Cała nasza grupa zmierza do Angelina’s Riverside, gdzie rodzice Briana zapłacili za wykwintną kolację próbną. Udaje mi się usiąść obok Joego. – Jestem leworęczny – przeprasza, kiedy mnie trąca. – Wybacz. Zamieniamy się miejscami. Teraz on siedzi na samym końcu i nie muszę się nim dzielić z inną druhną, która siedziała po jego drugiej stronie. Ona niezbyt się z tego cieszy, ale mam to gdzieś, w końcu to ja jestem pierwszą druhną, a nie ona. Niech się zajmie własnym drużbą, pierwszy jest mój. – Denerwujesz się przed jutrzejszą uroczystością? – Nie, skądże. To mój piąty ślub w tym roku. Joe reaguje śmiechem, po czym popija wodę ze szklanki. Podobają mi się maleńkie zmarszczki w kącikach jego oczu, gdy się uśmiecha. – A mój pierwszy. – O, weselny prawiczek. – Przysuwam się do niego.
– Bądź delikatna. – On też się przysuwa. – Wiesz, to mój pierwszy raz. Rozbawieni zabieramy się do jedzenia, a po kolacji idziemy do baru pić. Jeszcze później tańczymy. Joe to świetny tancerz. Trzyma mnie na tyle blisko, żeby prowadzić, ale nie sprawiać wrażenia, że się do mnie przystawia. Myślę, że się przystawia, ale doceniam tę subtelność. Kodeks ślubny głosi również, że wszystkie podrywy muszą poczekać przynajmniej do wesela. To oznaka szacunku dla państwa młodych. Byłam na weselu, gdzie pierwszy drużba i druhna dostawiali się do siebie podczas próby uczty weselnej, a na prawdziwym przyjęciu zabawiali się z innymi weselnikami. Finał był taki, że obrzucili się kawałkami tortu i popsuli zdjęcia. Już mam powiedzieć z żalem, że muszę wracać do hotelu, jednak Joe mnie uprzedza. Mówi, że już jest spóźniony na spotkanie z innymi drużbami. Zamierzają zabrać Briana na drinka. – Do klubu ze striptizem? – pytam. – Może. – Uśmiecha się jak mały chłopiec przyłapany z ręką w słoiku z ciastkami. – Ale Brian obiecał Bonnie, że tego nie zrobi. – Ups. – Zachowuje się, jakby zdradził wielką tajemnicę. – Powtórzysz jej? Bonnie przysięgła, że mowy nie ma, aby piła i wygłupiała się w noc przed ślubem, skoro następnego dnia setki ludzi będą robiły jej zdjęcia. Miałyśmy nasz wieczór panieński miesiąc temu. Szczerze mówiąc, poszłyśmy do klubu z męskim striptizem. Osobiście nie wiem, co to za problem, że Brian zobaczy czyjeś cycki i dupę przed ślubem, no bo jeśli nie możesz wierzyć swojemu facetowi, to lepiej nie wychodź za niego. – Chyba nie – mówię. – Amy, pójdziesz ze mną? – Uśmiecha się szerzej, jakby łączył nas jakiś nieprzyzwoity sekret. – No jasne. Facetom bardzo się to spodoba. – Powiem, że przyszłaś dopilnować, bym miał oko na Briana. – Wtedy naprawdę mnie znienawidzą! – Niby z dezaprobatą kręcę głową, ale tak naprawdę się śmieję. – Brian za nic by nie chciał, żebym przyszła. Popsuję wam zabawę. – Wcale nie. Nie wyglądasz na taką dziewczynę, Amy. Poza tym doskonale znacie się z Brianem, prawda?
– Od college’u. – To co, nie chcesz, żeby ożenił się w wielkim stylu? Grunt jest trochę grząski, tyle że jaki mam wybór? Albo wracam do pustego pokoju hotelowego, albo idę z Joem. Nagle wszystkie ślubne zasady wydają mi się nieważne. – Joe, naprawdę chcesz, żebym poszła? W tańcu przyciąga mnie blisko, czuję jego oddech na uchu, drżę, kiedy mówi: – Tak, chcę. Pieprzyć zasady. Nawet zakonnica nie oparłaby się takiemu facetowi, a co dopiero ja. Sahara z zewnątrz wygląda jak pierwszy lepszy bar, tyle że w oknie wisi wielki napis, że nie podają alkoholu. Gdy idziemy po parkingu, dzwoni komórka Joego. Chichoczę, kiedy odbiera, a on uśmiecha się do mnie, po czym mówi bardzo niewiele, bo głównie słucha: – Wilder... Co? Niemożliwe... Cholera, ale co poradzisz, stało się... To nie brzmi dobrze. Joe wyciąga palec i szepcze niemal bezgłośnie: – Momencik. Mężczyźni rozmawiają inaczej niż kobiety. Krótkie urywane zdania bez żadnych ozdobników, które my dodajemy przy każdej okazji, bez względu na to, o czym rozmawiamy. Wreszcie zamyka telefon i wyjawia mi, w czym rzecz: – Bonnie dowiedziała się o planach Briana, więc nie ma co liczyć na jego obecność. – Och... Szkoda. – Dopiero teraz dociera do mnie, jak się cieszę na myśl o zobaczeniu striptizerek. – No nic. Rozumiem, że musi ją uszczęśliwiać. – Brian to pantoflarz – osądza Joe. Choć zgadzam się z tą opinią, muszę bronić przyjaciela, dlatego oznajmiam: – Przecież biorą ślub. – Tak. – Joe uśmiecha się promiennie. – Szczęściarz. – Poważnie? – Jestem w wieku, w którym moi przyjaciele konsekwentnie, jeden po drugim, wpadają w małżeńską otchłań. – Wcale nie jestem pewna, czy chciałabym wyjść za mąż. – Wszyscy tak mówią – odpowiada Joe – dopóki nie poznają odpowiedniej osoby. Serce zaczyna mi mocniej bić, ale przypominam sobie, że wcale nie mówi o mnie, przecież dopiero się poznaliśmy. Muszę też o czymś stale pamiętać. To prawda, że podczas ślubów wielu z nas wpada w romantyczny nastrój i idealizuje małżeństwo, ale nie ma to żadnego wpływu na realne życie, gdzie pary często się rozwodzą i w ogóle bywa do bani.
– Więc co robimy? – pytam. Joe patrzy na Saharę. Drzwi się otwierają, ze środka, skąd dobiega muzyka, wytacza się hałaśliwy tłum. Ludzie piją coś z papierowych toreb, są mocno narąbani. – Dlaczego nie podają tu alkoholu? – Wskazuję napis. – Takie prawo w Pensylwanii. – No tak, przecież Joe jest prawnikiem. – Tam, gdzie podaje się alkohol, nie można organizować pełnego striptizu. – Zaraz... To znaczy... że te dziewczyny są zupełnie nagie? – Tak – odpowiada z uśmiechem. – Ho, ho... Myślałam, że mają jakieś stringi czy coś. – Nie, kompletnie nic. Chcesz wejść? Mrugam nerwowo. Przyjście z grupą wygłupiających się facetów, którzy przyglądają się tańczącym dziewczynom w nakładkach na sutki i w stringach, to całkiem coś innego niż wejście z Joem do lokalu z tancerkami, które trzęsą gołymi tyłkami. – Jasne – mówię pewnym tonem, choć wcale tak się nie czuję. – Nic się nie martw, Amy. – Joe chwyta mnie za rękę. – Ja cię obronię. Śmieję się, ale i tak jest mi trochę głupio. – Jasne, Joe. Chodźmy – mówię. Czuję nerwowy ucisk w brzuchu, kiedy wchodzimy. Nie bardzo wiem, czego mam się spodziewać, ale na pewno nie tego. Wnętrze Sahary wygląda jak krzyżówka lobby taniego hotelu i piwnicy w domu studenckim. Przestrzeń zajmuje kilka małych scen z rurami pośrodku. Na widzów czekają zniszczone kanapy, na ścianach wiszą tandetne plakaty z niemal nagimi modelkami. Wokół krążą dziewczyny w typowo striptizerskich ciuchach. Zza podwiązek wystają im banknoty, zatrzymują się, żeby porozmawiać z siedzącymi na kanapach mężczyznami, a co jakiś czas któryś z nich wstaje i idzie z wybraną dziewczyną na zaplecze. Joe musi zapłacić za bilet dla siebie, ale ja wchodzę za darmo. Barman w ogóle nie reaguje zdziwieniem na mój widok, co dowodzi, że przychodzi tu więcej kobiet, niż się spodziewałam. W każdym razie już się tak nie denerwuję, gdy Joe bierze mnie za rękę i prowadzi do małej kanapy z przodu sali. Znajdujemy się tuż przed główną sceną wyposażoną w trzy rury i obręcze gimnastyczne. Podchodzi do nas jedna z pracujących tu dziewczyn i mówi:
– Cześć, złotko. Przy bliższych oględzinach okazuje się jednak, że już nie jest dziewczyną, z pewnością ma więcej lat ode mnie. Owszem, jest szczupła, ale ma rozstępy na udach i na bank nosi perukę. Od razu poprawia mi się nastrój. – Cześć – mówi Joe. – Co u ciebie? – Nie narzekam, złotko, nie narzekam. Któreś z was ma ochotę na prywatny pokaz? Patrzy na mnie, a ja zamieram. Nie wiem, co odpowiedzieć. Czy mam ochotę na prywatny taniec erotyczny, a jeśli tak, to czy chcę, żeby wykonała go striptizerka, która wygląda, jakby podczas owego erotycznego tańca jednocześnie myślała o zakupach? – Może później – mówi swobodnie Joe. – Dopiero weszliśmy. – Nie ma sprawy, złotko. – Mruga, a podczas uśmiechu pokazuje rażące braki w uzębieniu. – Mamy trzy dziewczyny. Zaczynają za moment, więc bawcie się dobrze, okej? – Idzie do następnego stolika, gdzie pyta o to samo. Joe patrzy na mnie. – Wybacz, Amy. Powinienem był spytać, czy masz ochotę na taki taniec. Masz? – Hm, nie, dziękuję. Rozbawiony pochyla się, by wyszeptać mi do ucha: – Może później. Prędzej mnie piekło pochłonie, niż zapłacę za taniec erotyczny w wykonaniu kobiety, ale niegrzecznie byłoby tak powiedzieć, przecież to specjalność zakładu, do którego przyprowadził mnie Joe. Nagle podskakuję, gdyż głośniki eksplodują ogłuszającą muzyką. Joe znów bierze mnie za rękę, gładzi kciukiem dłoń, a ja drżę. No cóż, obejrzenie filmu „Showgirls” w żaden sposób nie przygotowało mnie na to doznanie w Saharze. Trzy dziewczyny wiją się i kołyszą do świńskiej piosenki hiphopowej o seksie oralnym. Właściwie nie mają żadnego układu, po prostu okręcają się wokół rur, jednocześnie ściągając z siebie skąpe stroje. I po chwili są kompletnie gołe. Patrzę, jak jedna kładzie się na plecach z kroczem wycelowanym w krawędź sceny, i robi sztuczkę, to znaczy wagina wygląda jak jakieś podwodne stworzenie. Brzydzi mnie to, a zarazem fascynuje. Rozglądam się, patrzę na mężczyzn, którzy gapią się na cipę, jakby skrywała sekrety wszechświata. Potem patrzę na Joego i widzę, że spogląda na mnie.
– O rany – udaje mi się wykrztusić. Uśmiecha się, po czym patrzy na scenę, gdzie dziewczyny już kończą i idą zebrać dolce. Pojawiają się nowe striptizerki i zaczyna się nowy, choć łudząco podobny występ. Gdy dwie dziewczyny podchodzą do nas, robię wszystko, by nie wyglądać jak kretynka, chociaż są gołe, a ich cycki omal nie wykłują mi oka. – Dzięki, złotko – mówi jedna z nich do Joego, który wkłada jej banknot za podwiązkę. – Daj znać, jak będziesz miał ochotę na prywatny pokaz. Po mniej więcej piętnastu minutach uodparniam się na widok rozkołysanych cip oraz podskakujących cycków, i dopiero teraz dostrzegam, że Joe i ja przyciągamy powszechną uwagę. Albo dlatego, że bez wątpienia jest najprzystojniejszym facetem w lokalu, albo dlatego, że przyszedł ze mną, więc wydaje się mniej obleśny niż inni goście. Rozgrzewam się na tyle, że sama wsuwam kilka dolarów za podwiązki i żartuję niezłośliwie z dziewczyn, które traktują flirtowanie jak pracę, a nie jak przyjemność. Wszystkie pytają, czy mamy ochotę na prywatny pokaz. Joe odmawia, ale w fantastyczny sposób, bo w jego ustach brzmi to tak, jakby miał ogromną ochotę na taniec w wykonaniu każdej z nich. Po godzinie widzę, że wszystkie o nim gadają. Wiem to, bo znam kobiety. Wiem, jak się zbieramy i pochylamy głowy podczas dyskusji. Wiem, że striptizerki coś knują. Na scenę wychodzi nowa dziewczyna, mniej więcej w moim wieku i mojego wzrostu. Ma nawet włosy tego samego koloru, chociaż jej to chyba farba. Ma na sobie obcisłą jak skóra sukienkę, którą musi zdjąć, żeby wejść na rurę. Tańczy powoli i miękko do łagodnej piosenki, a nie do głośnego kawałka z nieprzyzwoitym tekstem. Może nie do końca jest subtelna, ale w porównaniu z innymi tancerkami jak najbardziej. Jest też ładniejsza niż większość z nich, choć nie najładniejsza, nie ma też najlepszego ciała. Mimo to coś w niej przyciąga moją uwagę, Joego również. Patrzymy, jak wyślizguje się z ubrania... aż wreszcie wiem, co w niej tak intryguje. Tańczy, jakby sprawiało jej to przyjemność. Uśmiecha się i nawiązuje kontakt wzrokowy z gośćmi lokalu. Tańczy, jakby uwodziła każdą z obecnych tu osób oczami, które są błyszczące i błękitne. Kiedy kończy i zbiera gotówkę, wstrzymuję oddech. Czekam, aż zniknie na zapleczu z jednym z tych śliniących się facetów. Na pewno ktoś zapłaci jej za prywatny taniec. – Dzięki, skarbie – mówi do Joego, kiedy wsuwa jej pieniądze za podwiązkę, po czym
odwraca się do mnie. – Może prywatny pokaz? – Tak – słyszę swój głos. Joe na mnie patrzy, ale jestem zbyt zajęta wpatrywaniem się w dziewczynę, by się nim przejmować. – No to chodźmy – mówi striptizerka ociekającym słodyczą głosem. Chwyta moją dłoń i macha do Joego. – Ty też, skarbie. Wstaje rozbawiony i bierze ją za rękę. Dziewczyna prowadzi nas do pokoju na tyłach, który jest pomalowany na granatowo i oświetlony ultrafioletowymi lampami, w których nasze uśmiechy i białka oczu jakby fosforyzują. – Trzy piosenki – mówi. – Czego lubisz słuchać, słoneczko? Wciąż trzyma mnie za rękę, skupiona jest wyłącznie na mojej osobie. Dotąd nigdy nie trzymałam żadnej kobiety za rękę – nie tak, ze splecionymi palcami, dotykając spodu dłoni. Mam nadzieję, że moja się nie spociła. – Co zechcesz. – Czuję się tak, jakbym mówiła przez gęstą watę. Czuję, jak przetaczają się przeze mnie fale gorąca, a dziewczyna kiwa głową i puszcza moją dłoń, po czym podchodzi do małego okienka w ścianie, którego wcześniej nie zauważyłam. Patrzę na Joego. Uśmiecha się i wyciąga do mnie rękę, a ja ją przyjmuję. Przygarnia mnie do siebie. – Dobry wybór – szepcze mi do ucha. Drżę, czując jej oddech. Nawet nie mogę tego zwalić na alkohol. Co ja robię, do cholery? Jest już jednak za późno, by się wycofać, bo dziewczyna do nas wraca, mówiąc przy tym: – Mam na imię Cherry. – Nie wątpię. – Joe uśmiecha się szeroko, radośnie. – W każdym razie dla was będzie Cherry – mówi rozbawiona dziewczyna. – Jasne, w porządku. – Usiądźcie. – Wskazuje dwa krzesła ustawione na środku. Siadamy naprzeciwko siebie. Między nami jest wystarczająco dużo miejsca, by striptizerka mogła zrobić swoje, nie obijając się o nasze kolana. – Jesteście parą? – pyta z uśmiechem. – Nie. – Joe kręci głową. – Pierwsza randka?
– Tak jakby. – Śmieję się nerwowo. – Jutro będziemy drużbami na ślubie. – To miło. – Chichot Cherry kojarzy się z bąbelkami szampana. Nagle słychać muzykę. To „No Ordinary Love” Sade. Lubię tę piosenkę. Jest powolna i seksowna, a Cherry zaczyna tańczyć jak na scenie, jakby chciała uwieść nas oboje. Joe pewnie przywykł do kobiet, które go podrywają, ja jednak nie. Siedzę sztywno na krześle, a Cherry rusza się między nami. Siada na kolanach Joego, przodem do mnie, i przesuwa się po nim w górę i w dół. Nie spuszcza ze mnie wzroku. Potem odwraca się i robi to samo ze mną. Ciepła, lekko spocona kobieta na moich kolanach to dla mnie szok. Coś pomrukuję nerwowo. Włosy Cherry pachną truskawkami i łaskoczą mnie w twarz. Nagle odwraca się i ociera o mnie z przodu. Przypomina mi to sposób, w jaki koty trącają głową dłoń, żeby je głaskać. Cherry odwraca się, ociera, wije, przemieszcza między mną a Joem. Nie wiem, co zrobić z rękami. Gdyby ktoś inny dotykał mnie w taki sposób, też bym go dotykała... ale rozumiem, że nam nie wolno. Cherry rozchyla mi uda i wślizguje się tam, po czym przyciska się do mnie. Krzesło ma wysokie, proste oparcie, więc nie mam się gdzie wycofać. Usta striptizerki lądują koło mojego ucha, w które delikatnie podmuchuje. Wzdrygam się, a ona wybucha śmiechem i odrywa ode mnie, po czym znowu patrzy mi w oczy, odwraca się i robi to samo z Joem. Kiedy pracuje nad nim, nareszcie zaczynam rozumieć określenie „pupa w kształcie serca”, bo Cherry taką ma. Jedno kolano trzyma na udzie Joego, a ręce na jego ramionach. Pochyliła się do przodu i w górę, więc widzę jej włosy łonowe, a przez moment także pochwę. W przeciwieństwie do ostentacyjnej demonstracji wszystkiego, co się da, ona tylko kusi, lekko odsłania dyskretne miejsce, kołysząc biodrami. Cherry wie to, co większość mężczyzn zdaje się ignorować. Rzecz w tym, że czasami tajemnica jest bardziej seksowna. No właśnie... Przecież sama mam pochwę, więc gdy inna pochwa próbuje mnie zaintrygować, uwieść, podniecić, kompletnie to na mnie nie działa. A tu... Trzy piosenki trwają około dziesięciu minut, ale wszystkie zlewają mi się w jedną. Są powolne, łagodne, przesycone nienachalnym erotyzmem. To najdłuższe dziesięć minut mojego życia. I najdroższe, bo kiedy ostatnia piosenka dobiega końca, Cherry wstaje, odrzuca włosy na plecy i mówi słodko:
– Równa stówka, skarbie, chociaż nie odmówię, jeśli dasz więcej. Nie mogę ruszyć się z krzesła. Nadal jestem obezwładniona tym, co widziałam i czułam. Mam nadzieję, że przyjmują tu karty kredytowe, no i mogę się pożegnać z lunchem na miesiąc lub dwa, ale warto było. Okazuje się jednak, że nie mam powodu do zmartwień. Joe wstaje i wręcza Cherry kilka banknotów z portfela, a potem jeszcze kilka. – O, dzięki! Możecie przyjść do mnie w każdej chwili, słyszycie? – Ładnie się uśmiecha i mruga. – Do zobaczenia. Kiedy odchodzi, uświadamiam sobie, że dla niej to praca. Jest w tym znakomita, ale to tylko praca, jak każda inna. Nie wiem, czy czuję ulgę, czy rozczarowanie, lecz nadal kręci mi się w głowie i uświadamiam sobie, że w życiu nie byłam taka napalona. – Gotowa do wyjścia? Joe dotyka mojego łokcia i pomaga mi wstać. Chcę spojrzeć w dół i sprawdzić, czy mu stoi, ale się nie ośmielam. Za to ze mną sprawa oczywista. Mam twarde sutki i czuję wilgoć między nogami. – Tak – odpowiadam ochryple i odkasłuję. – Tak, jestem gotowa. Liczę na to, że odzyskam kontrolę, kiedy dotrzemy do samochodu, ale nic mi z tego nie wychodzi. Dalej pocą mi się dłonie. Joe otwiera przede mną drzwi, ale zanim wsiądę, odwracam się do niego. Rzucamy się na siebie jak dwie zgłodniałe istoty. Całujemy się, ręce robią swoje. Joe ma erekcję, czuję ją. Gdy drzwi samochodu uderzają mnie w plecy, bez słowa obracamy się i wykręcamy tak, żeby Joe usiadł na miejscu dla pasażera, a ja ląduję mu na kolanach. Drzwi się zamykają. Jedną ręką przytrzymuję się deski rozdzielczej, drugą ściągam majtki i unoszę sukienkę. Słyszę zgrzyt metalu, kiedy Joe rozpina rozporek. Unoszę się i czekam. To trwa dłużej, niż zakładałam, więc patrzę przez ramię i widzę, że Joe wyciąga ze schowka małą srebrną paczuszkę, po chwili jest gotów na bezpieczny seks. Nie myślę o tym, jacy są ci faceci, którzy non stop mają przy sobie prezerwatywy, ale cieszę się, że je ma. Joe opiera dłonie na moich biodrach, usadawia się pode mną i wypełnia mnie, głośno oddychając, a ja cicho krzyczę. Samochód stoi w cieniu, ale i tak łatwo nas zobaczyć. A jednak w ogóle się tym nie przejmuję. Joe posuwa mnie mocno i szybko, ręką sięga do łechtaczki. Niewiele trzeba, żebym
się ostro podkręciła. Czubkiem palca pociera mnie w rytm pchnięć, a ja dochodzę z krzykiem, który usiłuję stłumić. Palcami opieram się o deskę rozdzielczą tak mocno, że robię w niej wgniecenia. Joe pompuje mnie jeszcze parę razy i dochodzi z jękiem. Cała akcja zajęła może trzy minuty. Joe odpręża się i rozpiera w fotelu, przyciągając moje biodra. Nadal jest twardy, kiedy tak we mnie tkwi. Na moment się relaksuję. Staram się nie myśleć zbyt dużo o tym, co właśnie zaszło. Po chwili porusza się i wręcza mi pudełko chusteczek, których używam, zsuwając się z penisa. Mamy mało miejsca i obijamy się o wnętrze samochodu oraz o siebie nawzajem, ale dzięki Joemu wszystko jest konkretne i proste, więc nie czuję się specjalnie zażenowana. Zrozumiałam, że Joe musi to często robić. Trochę mnie to zawstydza, ale tylko trochę, nie tak mocno, jak mogłabym się spodziewać. Po pierwsze, to był znakomity i bardzo, jeśli można tak to określić, efektowny seks, a po drugie... miałam na niego cholerną ochotę. Niewiele więc miejsca zostało na wstyd i żenadę. Poprawiamy ubrania, Joe przesiada się za kierownicę. W samochodzie czuć seksem, ale nie mogę opuścić szyby, dopóki Joe nie uruchomi silnika. Przez chwilę siedzi za kółkiem, jakby zbierał siły, potem spogląda na mnie z uśmiechem i pyta: – Amy, dobrze się bawiłaś? Nie wiem, czy chodzi mu o Saharę, czy o to, co stało się później, ale w obu wypadkach odpowiedź jest taka sama. – Tak – mówię. – Pewnie, że tak. – To dobrze. – Uruchamia silnik. – Cieszę się. Po raz pierwszy usłyszałam, jak Joe zarabia na życie i jakie nosi nazwisko. Te dwa szczegóły wydały mi się o wiele bardziej intymne niż opis seksu w samochodzie czy opowieść o tym, co się czuje, gdy striptizerka wije ci się na kolanach. – Jak było na ślubie? – Tylko o to mogłam zapytać. Nie wiedziałam, co myśleć o ostatniej historii, nie wiedziałam też, jak to się dzieje, że zawsze znajduje te kobiety. Ot, choćby w tym przypadku znalazł taką, która na pierwszej randce zamówiła u striptizerki prywatny taniec erotyczny, a po chwili pieprzyła się z Joem w samochodzie. Nie umiałam tego ugryźć, dlatego moje pytanie było ogólne i prościutkie, a Joe
odpowiedział: – W porządku. Za każdym razem, gdy patrzyłem na Amy, zaczynała chichotać. Nieźle trzymaliśmy się podczas uroczystości, ale na weselu Amy ostro się nawaliła i już po prostu nie potrafiła przestać się śmiać. – Tamtej nocy też wróciłeś z nią do domu? – Nie. – Nie? Dlaczego nie? Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Byłem, zaliczyłem. – Twierdzisz, że nie jesteś puszczalski – rzuciłam z irytacją – ale jakoś niczym tego nie potwierdzasz. – Sadie – powiedział cierpliwie – ona mieszka w innym stanie. To była tylko jednorazowa przygoda przy okazji cudzego ślubu. Takie rzeczy zdarzają się na okrągło. – Tobie – odparłam naburmuszona. – Nie wszyscy pieprzą się na ślubach. – A co, miałem wziąć od niej adres mailowy? Obiecać, że będziemy w kontakcie? Nawet nie udawała, że tego chce. Wydawał się strasznie pewny siebie, więc piorunując go wzrokiem, oznajmiłam: – Nie musiałeś pieprzyć jej w aucie, mogłeś oprzeć się pokusie. – Ale dlaczego? – spytał zdziwiony. – Sadie, ona tego chciała. Nikomu nie stała się krzywda. Byłem ostrożny, zawsze jestem. O co chodzi? Chodziło o zazdrość, tylko nie byłam do końca pewna, co konkretnie wzbudzało ją we mnie. Albo chodziło o to, że Joe nieustannie szukał przyjemności i ją znajdował, albo w grę wchodziła zawiść, że dziesiątki kobiet czuły go w sobie, a ja nigdy się nie dowiem, jak to jest. – Mówisz, że chcesz się ustatkować, znaleźć kogoś, ale pieprzysz jedną kobietę za drugą. O to właśnie chodzi. Moim zdaniem chrzanisz jak potłuczony. Przez ponad rok obywało się bez kłótni, a teraz pokłóciliśmy się już po raz drugi o to samo. Nie umknęło mojej uwadze, jak to świadczy o naszej relacji, bo kłótnie potrafią zbliżać równie mocno jak pieprzenie. – A ja myślę, że jesteś krytykancką pipą – powiedział Joe. Szczęka mi opadła i dopiero po sekundzie odzyskałam panowanie nad sobą na tyle, żeby głośno zamknąć usta. Rozparł się w ławce, wyciągnął ręce na oparciu i bardzo z siebie
zadowolony uśmiechnął do mnie. Odsunęłam się, chociaż wcale mnie nie dotykał. Nasze spojrzenia się spotkały i nie byłam aż tak ślepa, by nie zauważyć, że napięcie między nami nie wzięło się tylko z gniewu. – Nie krzywdzę ich, Sadie. Żadnej z nich. – Ty tak twierdzisz – mruknęłam. – Słyszę tylko twoją wersję. – Byłoby lepiej, gdybym udawał, że chodzi mi o coś, o co wcale mi nie chodzi? Gdybym zabierał je na mnóstwo randek, robił im nadzieje? Byłbym lepszym człowiekiem? – Poza Joego była typowo efekciarska, tak bardzo sprawiał wrażenie odprężonego. – Jak chcesz kogoś znaleźć, skoro poświęcasz kobietom najwyżej jedną noc? Jeśli wszystkie traktujesz zgodnie z zasadą: byłem, zaliczyłem? Przygładził ręką włosy i spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek. – Może szukam czegoś wyjątkowego. – No cóż – powiedziałam sztywno. – A niby jak masz to znaleźć, skoro skaczesz z łóżka do łóżka po całym Harrisburgu? – To było w samochodzie – sprostował kąśliwie. Jakoś mnie tym nie rozbawił. – Chodzi o to, Joe – nadawałam dalej – że podobno czegoś chcesz, ale nawet nie próbujesz zmienić swojego życia, żeby to dostać. Nawet z pacjentami nigdy nie rozmawiałam tak sztywno i z taką wyniosłą rezerwą, a już na pewno nie z nim. Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Wyprostował się. – Mówisz tak, jakbym pieprzył każdą napotkaną kobietę. – A nie? Wiedziałam, że nie mógłby uprawiać seksu z każdą kobietą. W zamierzeniu miał być to żart, ale nic z tego nie wyszło. Joe, podobnie jak ja przed chwilą, wcale się nie rozbawił. Popatrzył na mnie pociemniałymi oczami, usta miał wykrzywione do dołu. – Nie, Sadie. Nie każdą – powiedział cicho. Miał na myśli mnie, o czym doskonale wiedziałam. Jednak nie padło już ani jedno słowo na ten temat, po prostu wróciliśmy do kanapek i drinków. Skończyliśmy lunch tak, jakby cała ta rozmowa w ogóle się nie odbyła. Przyznam, że zawsze czułam się cudownie zregenerowana, kiedy wracałam do domu
w pierwszy piątek miesiąca. Niestety nie w ten piątek. W drodze do domu wpadłam po jedzenie na wynos, bo po kłótni z Joem naszła mnie ochota na coś, co sprawi mi przyjemność. – Cześć, przystojniaku – mruknęłam, otwierając drzwi biodrem. Adam leżał już w łóżku i oglądał telewizję. Ledwie raczył na mnie spojrzeć. Zerknęłam na ekran, żeby zobaczyć, co go tak wciągnęło. – „Słoneczny patrol”? Powinnam zacząć martwić się o ciebie? – zażartowałam, ustawiając na stoliku naszą kolację. – Dlaczego? – Wcale się nie roześmiał. – Bo lubię oglądać głupoty w telewizji? No tak, nie był w nastroju do żartów. Podeszłam do łóżka, żeby pocałować go w czoło, a on z niezadowoleniem odsunął głowę i mruknął: – Oglądam. – W porządku. Przyniosłam jedzenie z Drogi do Indii. Pomyślałam, że może coś zjemy i obejrzymy film. – Od kiedy lubisz hinduskie żarcie? To Joe zapoznał mnie z hinduską kuchnią. Przynosił na lunch pyszne curry i chlebki, które i ja pokochałam. Nie podzieliłam się jednak z Adamem tą informacją, kiedy otwierałam pojemniki i przekładałam jedzenie na talerze. – Pewnie od dawna – mruknęłam tylko. – Myślałem, że nie lubisz pikantnych dań. – Ale ty lubisz, poza tym gusta się zmieniają. Daj spokój, przyniosłam twoje ulubione potrawy. Skończ już z tym przesłuchaniem i bierzmy się do jedzenia. Gdy spojrzał na stolik, jego twarz złagodniała. – Dzięki, kochanie. To miłe. Pocałowałam go w policzek. Tym razem nie protestował. – Pomyślałam, że urządzimy sobie przyjemną randkę. – Ale randka – prychnął Adam. – Hej – powiedziałam cicho, zmuszając go, żeby spojrzał mi w oczy. – Taka jest najlepsza. Nie musimy się stroić ani nic. – Ty jesteś wystrojona. Popatrzyłam na swoje ubranie. – No, niezupełnie. Ciuchy do pracy.
– Ejże... – Pokręcił głową. – Włożyłaś jedwabną bluzkę, a to oznacza, że pod spodem masz stanik z Victoria’s Secret, a do niego na pewno figi od kompletu, no i pas do pończoch. Mam rację? Znów spojrzałam na swoje ubranie, a potem Adamowi w oczy. – Dobry jesteś. Uśmiechnął się tylko jednym kącikiem ust. – I na dodatek użyłaś perfum. Odwrócił twarz, żeby powąchać moją szyję. Rzeczywiście, tego ranka skropiłam się perfumami, choć już nawet ich nie wyczuwałam. – To te drogie – mruknął. – Zapach na specjalne okazje. Zrobiło mi się gorąco, rumieniec zaatakował policzki i uszy. Zaśmiałam się niefrasobliwie i obróciłam do stolika, żeby Adam nie dostrzegł, że tak naprawdę jestem okropnie zakłopotana. – Co to za okazja, Sadie? – dopytywał Adam. – Kurczak czy jagnięcina? – Przestawiałam pojemniki, jednocześnie próbując zapanować nad wyrazem twarzy, i po chwili z uśmiechem obróciłam się do Adama. – Sadie? Najtrudniej wykryć te kłamstwa, w których tkwi ziarno prawdy. W szkole dobierano nas w pary i kazano kłamać w odpowiedzi na przypadkowo zadawane pytania z listy. Próbowaliśmy za wszelką cenę wystrychnąć się na dudka. Najbardziej interesujące nie było jednak to, co zmyślaliśmy, lecz to, co było zgodne z prawdą. – Miałam ochotę się przebrać, i tyle. Czułam jego spojrzenie na sobie, gdy przyciągałam stolik na kółkach do łóżka i zaczęłam kroić jedzenie. – No cóż, wyglądasz pięknie. Odłożyłam sztućce i popatrzyłam na Adama. Poczułam miłość tak silną, że mogłabym się rozpłakać. Pogłaskałam go po policzku, jednym z niewielu miejsc, na których czuł mój dotyk. – Dziękuję, skarbie. – Zawsze tak wyglądasz, Sadie. – Pocałował mnie w spód dłoni. – A zwłaszcza w pierwszy piątek miesiąca. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. Jedzenie stygło, ale było mi wszystko jedno.
Nie spuszczałam wzroku z męża, tym razem nie musiałam kłamać. – Kocham cię, Adam. Tylko ciebie. – Wiem, że tak – odparł po długiej chwili milczenia. Pochyliłam się, żeby go pocałować. – Słyszałam, jak wychodził Dennis – powiedziałam. – Nie musimy nawet ryglować drzwi. Znacząco poruszyłam brwiami, mając nadzieję, że go to rozśmieszy. Uśmiechnął się, ale to był cień jego normalnego uśmiechu. – Umieram z głodu – powiedział z westchnieniem. – Jestem zmęczony. – Dobrze się czujesz? – Zaniepokojona przyłożyłam mu rękę do czoła. Westchnął z irytacją i szarpnął głową. – Dobrze. Jestem głodny i zmęczony. Mówiłem przecież. Podobno mieliśmy coś zjeść i obejrzeć film. – Tak, ale... – Chciałam zaproponować, żebyśmy się trochę zabawili, ale to już było nie na miejscu. Dawniej Adam czasami denerwował mnie swoim nieustannym pożądaniem. Wtedy jedzenie by poczekało, najpierw musielibyśmy zaspokoić inny głód. Ale to było wtedy, gdy moje ego nie było tak okrzepłe. Teraz jego odrzucenie mnie nie zabolało. – Dobrze – ustąpiłam. – Jedzenie, potem film. – Może najpierw się przebierzesz – zaproponował lodowatym głosem. – I weź prysznic, od tych perfum boli mnie głowa. A ja skończę oglądać „Słoneczny patrol”. Chciałam, żeby przestał się zgrywać i mnie oskarżył. Wtedy bym się obroniła przed zarzutami, ale nie mogłam zrobić nic z tym milczącym przekonaniem o mojej niewierności. Gdyby zapytał, powiedziałabym mu prawdę, całą prawdę. Ale nie zapytał, więc nie powiedziałam.
Rozdział dziewiąty
Czerwiec W tym miesiącu mam na imię Sassy. Tak naprawdę to Sara, ale Sassy też pasuje. Moje włosy są w wielu odcieniach błękitu i zieleni, lubię też pokazywać diable rogi palcem wskazującym i małym palcem. Noszę skarpety w paski do starych trampków firmy Converse i krótkie spódnice spinane agrafkami. Mam też mnóstwo kolczyków, które widać, i kilka takich, które są ukryte. Znam Joego już jakieś pół roku. Jestem informatyczką, obsługuję system komputerowy w jego kancelarii. Wygłupiam się, że muszę czyścić Joemu dysk z pornosów, a on żartuje, że na mój widok musi wkładać ciemne okulary, żeby go nie poraził mój fatalny gust. Lubię Joego, nawet bardzo, i jestem pewna, że on mnie też. To przystojny facet, bystry gość w garniaku, a do tego ma świetne poczucie humoru. To rzadkość w jego fachu, o czym go informuję. Raz na jakiś czas zostawia dla mnie pączka, ja czasem kupuję mu bajgla z białym serkiem i wędzonym łososiem. Kumplujemy się, jak ludzie kumplują się w pracy, i nic więcej, ale tego dnia to się zmienia. Gdy przychodzę do kancelarii, Joe siedzi przy kompie i tak bardzo marszczy brwi, jakby chciał wypalić dziurę w monitorze. – To wirus, nic osobistego. – Ustawiam skan i przygotowuję się do oczyszczenia twardego dysku. – Pół kancelarii to ma. Narzeka, że przepadł mu przez to dzień pracy, a ja zapewniam go, że zaraz wszystko odzyskam. – Jeśli to zrobisz, postawię ci kolację – mówi Joe. To nie tak, że pierwszy raz flirtujemy. W zasadzie flirtuję z każdym, kto się nawinie, bo to bez znaczenia. Tym razem jednak kusi mnie, żeby się wysilić. Jest dla mnie jasne, i to nie od dzisiaj, że Joe potrzebuje kogoś, kto się nim zajmie. Nie chodzi o seks, jestem pewna, że ma mnóstwo okazji. Po prostu Joe potrzebuje kogoś, kto zapyta go po powrocie, jak minął dzień, kogoś, kto mu ugotuje zupę. Joe potrzebuje dopieszczenia, czegoś, w czym jestem dobra, ale oczywiście nie mogę tego zaproponować ot tak. Oczywiście od razu coś sobie wmawiam: moja
reakcja bierze się stąd, że Joe tak bardzo przejął się komputerem, a gdy byłam tu ostatnio, też był przygnębiony. Więc lituję się nad nim, samarytanka jedna. Lecz takie wmawianie nie ma sensu, przecież wiem doskonale, dlaczego czuję potrzebę zaopiekowania się Joem. Oczywista i w sumie przyziemna prawda aż bije po oczach: Joe jest piękny. Wszystko w nim do siebie idealnie pasuje, jest nie tylko piękny, ale i śliczny – te dwa słowa, choć niby mają podobny sens, jednak niosą osobne znaczenia, które gdy się połączą, dają piorunujący, absolutny efekt. I tak jest z Joem. Mam ochotę go naszkicować. Jest zdumiony, kiedy mówię mu to później, przy kolacji. Już po kwadransie naprawiłam komputer, a Joe dotrzymał słowa. – Nie wiedziałem, że jesteś artystką. – Nie, nie, to moje hobby, nie zawód. – Nie musisz zarabiać sztuką na życie, żeby być artystką. – Joe pochyla się nad blatem i patrzy na mnie uważnie. Bardzo uważnie, intensywnie, jego spojrzenie ma ogromną moc, chciałoby się nawet powiedzieć, że ciężar. A to może oznaczać problemy. Przelotnie, jak to w pracy, flirtujemy od pół roku, ale dopiero teraz flirtujemy konkretnie. Zmiana jest zasadnicza. Coś przelotnego i umownego przemienia się w konkret. – No dobrze – zaczynam podczas deseru. Jest nim pyszny sernik, którym się dzielimy. Nie dlatego, że jestem z tych, które jęczą, że przytyją, po prostu tak się najedliśmy, że zmieści się nam tylko po połowie ciastka. – Kiedy nie marnujesz czasu należnego firmie na ściąganie porno z internetu, co lubisz robić? Pije kawę, ja herbatę. Miesza cukier i śmietankę w filiżance. Patrzę, jak ciemny płyn jaśnieje, kiedy Joe porusza łyżeczką. Z początku myślę, że mi nie odpowie, ale w końcu mówi, ale jakoś tak niechętnie: – Lubię czytać. – Co tak się z tym czaisz? To nic wstydliwego – podkpiwam. – Wynika z tego, że masz coś poza internetowym porno, tak? Rozbawiam Joego. Ma bardzo przyjemny śmiech, pasuje do uśmiechu, tego prawdziwego, którego rzadko używa, w przeciwieństwie do tego, którym czaruje otoczenie. – Tak, mam coś poza internetowym porno. – Wciąż się uśmiecha. Zaczynamy dyskusję o literaturze, wysokiej i niskiej. Wyznaję mu, że mam namiętność
do głupiego science fiction. Joe woli kryminały i dreszczowce, bo lubi rozszyfrowywać, kto jest sprawcą, zanim dotrze do końca książki. Ku mojemu zdziwieniu robi się bardzo późno. Kolacja minęła jak z bicza strzelił. Jesteśmy ostatnimi gośćmi, obsługa zerka na nas znacząco. Kończymy ciasto, dopijamy napoje i wychodzimy. Gdy już jedziemy samochodem, atmosfera staje się bardzo napięta. Joe nie próbuje jej rozładować, a ja się zastanawiam, czy chcę się z nim pieprzyć. Jednak w takich przypadkach rozum to głupi doradca, więc odsuwam go na bok i wczuwam się w siebie. I tak, zdecydowanie chcę się pieprzyć. Dopiero potem to racjonalizuję. Lubię seks i lubię Joego, nie mam chłopaka, a on ani nie wspomniał o tym, że ma dziewczynę, ani nie trzyma jej fotografii na biurku. Więc nie tylko chcę, lecz jak najbardziej mogę. Owszem, niby powinnam się martwić, że potem będzie niezręczna sytuacja w pracy, ale tylko niby. Sytuacja jest klarowna. Nie mam żadnych złudzeń, jestem absolutnie pewna, że on też ich nie ma, stąd ta klarowność. Moglibyśmy oboje wypisać na swoich sztandarach przewodnie hasło: „Seks bez żadnych zobowiązań”. Owszem, można mi nie uwierzyć, że tak tylko gadam, a w środku marzę o czymś więcej. Cholera, naprawdę nie szukam faceta na stałe! Nawet takiego przystojniaczka jak Joe. I kiedy tak o tym myślę, nagle coś do mnie dociera. Gdyby jednak naszła mnie ochota, by zapolować na faceta, to znaczy ustrzelić go dla siebie na całe życie, to Joe, choć taki śliczniutki, absolutnie odpada. Za bardzo z niego sztywniak jak na mój artystyczny gust. Kiedy zatrzymuje się pod moim domem, nie udaje mu się ukryć zdumienia. Mieszkam w okolicy, która kiedyś była kiepska, ale od niedawna stała się modna, w związku z czym czynsze poszybowały w górę. Rozbawiona jego miną, wysiadam. Gavin, mój sąsiad, macha do mnie, a drugą ręką obejmuje dziewczynę. Też do niego pomachałam. – Poprzednia właścicielka zamieszkała z synem – wyjaśniam. – Dom był w kiepskim stanie, ale go odnowiłam i sprzedam za rok albo dwa. Robi mi się miło, bo widzę, że Joe jest pod wrażeniem. Pokazuję podłogi, które sama cyklinowałam i pokryłam lakierem, otynkowane i pomalowane ściany, kuchnię, którą powoli zapełniam starymi meblami i sprzętem w stylu retro. No i tyle tak naprawdę mam do pokazania. Owszem, dom z każdym dniem nabiera ceny, już jest to sumka bardzo przyjemna, a będzie jeszcze przyjemniejsza, jak wynika z analizy rynku, ale w środku prawie niczego jeszcze nie ma.
Pewnie nie tego Joe się spodziewał. – Większość ludzi żyje na beżowo – mówię w pustym salonie, gdzie na pokrytej brezentem podłodze stoją puszki z farbą i pędzle. – Chcę sprzedać dom jakiejś miłej, awansującej społecznie parze japiszonów, o ile tacy ludzie jeszcze istnieją. Joe śmieje się, lecz wyczuwam w tym smutek i zawstydzenie, przez co lubię go jeszcze bardziej. – Istnieją – zapewnia po chwili, poluzowując krawat. Ma lekko potargane włosy, na policzkach dostrzegam delikatne rumieńce, a oczy mu błyszczą, pewnie od wina, którym poczęstowałam go w kuchni. – Zajmuję tylko część domu. Ale w sypialni... Nasze spojrzenia się krzyżują. Zabiorę go na górę i pozwolę się rozebrać. Dam mu rozkosz, zrobię to najlepiej, jak potrafię, i zakładam, że on postąpi tak samo. A nawet jestem tego pewna. Stoimy, wpatrujemy się w siebie, wreszcie Joe podnosi kieliszek, upija łyk i mówi: – Chętnie zobaczę. Znowu się uśmiecha tym uśmiechem, do którego przywykłam, tym flirciarskim. Dziwne, że przy przelotnym flircie Joe uśmiecha się prawie tak samo jak przy konkretnym. Może tylko mnie się wydaje, że mój uśmiech się różni, więc sprawdzam. Taksuję Joego spojrzeniem z góry na dół, powoli, a potem znów patrzę mu w oczy i lekko oblizuję dolną wargę. Unoszę brodę, przechylam głowę, i to wszystko mówi, że jestem śmiertelnie poważna. – No to chodźmy na górę – rzucam mu wyzwanie. Czuję, że narasta między nami napięcie – czyli flirt w moim wykonaniu nie jest na jedno kopyto. Kiwam na Joego, a on podchodzi i stawia kieliszek na słupku balustrady. Biorę go za rękę i prowadzę na górę. Zanim otworzę drzwi, zatrzymuję się, odwracam do Joego i patrzymy na siebie. On się uśmiecha, ja również. – Sassy. – Głaszcze mnie po włosach, które lśnią na niebiesko, zielono i fioletowo. – Joe – odpowiadam, lekko poruszając brwiami. – Może powinienem już iść. Stoję tyłem do drzwi. Trzymam rękę na gałce, przekręcam ją. Drugą ręką ściskam dłoń Joego. Otwieram drzwi, tyłem wchodzę do pokoju, ciągnąc go za sobą.
– Chcesz iść? – Nie. – No to nie idź. Jesteśmy już w środku. Joe jakby chciał coś powiedzieć, ale milczy, tylko się rozgląda. Ale cóż, ten pokój jest niesamowity. Ściany są granatowe, harmonizuje z nimi ciemnoniebieska wykładzina. Fosforyzującą farbą namalowałam konstelacje na ścianach i suficie. Łóżko to sterta materaców przykrytych granatowymi kocami. Mam też prostą drewnianą toaletkę w tym samym kolorze. Czuję się tak, jakbym wkraczała we wszechświat. – O rany. – Obraca się, nie puszczając mojej ręki, i patrzy na mnie. – Naprawdę jesteś artystką. – Dzięki. – Nie potrafię ukryć, że ten komplement mnie wzrusza. Joe przyciąga mnie do siebie. Jestem niższa, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, więc muszę zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć. Jego ręce pasują do moich bioder, których rozmiaru się nie wstydzę. Jeszcze bardziej rozluźniam krawat Joego, wyciągam go z kołnierzyka i rozpinam następny guzik koszuli. – Sassy, czekaj... – Kładzie dłoń na mojej dłoni. Dokładam drugą dłoń, patrzę Joemu w oczy i mówię uspokajająco: – Cii, wszystko w porządku. Będzie naprawdę fajnie, obiecuję. Zawsze mi się wydawało, że Joe ma w sobie coś z gracza, który siada za stołem, próbuje zgarnąć pulę, i znów próbuje, i znów. A jeśli już coś ugra, to zawsze nie to, zawsze za mało. Nie wiem, czy wyrażam się jasno, ale takiemu komuś coś nie styka w środku, pod jakimś względem jest popaprany. Jeśli ktoś taki jak Joe nie ma dziewczyny, to z konkretnego popaprania. Zwykle chodzi o problemy z zaangażowaniem lub obsesyjne szukanie czegoś lepszego. Albo nałogowe skakanie z kwiatka na kwiatek, czyli nieustające potwierdzanie własnej wartości z coraz to nową kobietą, lub też po prostu chorobliwa niemożność poukładania sobie życia. To najczęstsze znane mi przyczyny, a obejrzałam sporo takich facetów, więc wiem, o czym mówię. Ale mogła być jeszcze jedna przyczyna, przez którą Joe tak się waha. Czyżbym aż tak się pomyliła? By wyjaśnić sprawę, pytam: – Nie jesteś gejem, prawda? – I na widok jego zaszokowanej miny od razu wybucham śmiechem. – Skądże! – zaprzecza gwałtownie. – Dlaczego? Zachowuję się jak gej?
– Nie. – Rozpinam następny guzik. – Ale musiałbyś być gejem, żeby nie mieć na mnie ochoty. – Sassy, nie jestem gejem – mówi już ze śmiechem. Rozpięłam połowę guzików i widzę, że Joe ma apetyczną klatkę. To miłe, bardzo miłe. Szybko rozpinam resztę i rozchylam koszulę, żeby lepiej się przyjrzeć. – Posłuchaj, skarbie – mówię. – Nie wiem, do jakich kobiet przywykłeś, ale spróbuję zgadnąć, okej? – Jasne, zgaduj. – Mówi to z taką łatwością, jakby był pewien, że się pomylę. – Tak ogólnie to bardzo lubisz kobiety, dlatego nie jesteś aż tak wybredny, jak mógłbyś być, lecz to nie wada, tylko zaleta. Ale z tego też powodu nie masz ustalonego typu, podobają ci się i takie, i inne. – Wodzę palcem po jego mostku, potem dookoła sutków, które ładnie twardnieją. Urocze. – Jest jednak w tym drugie dno. Zależy ci na kimś szczególnym, a ty wciąż szukasz, prawda? Dotąd patrzył na mój palec, ale teraz spogląda mi w oczy. – Tak. Powoli wyciągam mu koszulę ze spodni, sunąc dłońmi po skórze aż do ramion. Joe ma gęsią skórkę, choć w pokoju jest ciepło. Uśmiecham się. Ta gęsia skórka jest od mojego dotyku, co bardzo mi pochlebia. – Nie jesteś graczem. Pomyliłam się. – Pochylam się i dotykam nosem jego skóry. Pachnie czystością. Zbyt wielu mężczyzn lubi zlewać się wodą po goleniu. – Nie jestem? – Kładzie dłonie na moich włosach i zbiera je na karku. Teraz ja drżę. Liżę jego skórę i się uśmiecham, kiedy Joe cicho syczy. – Nie. Gracz to ktoś, kto chce wypieprzyć jedną kobietę po drugiej i nic go nie obchodzą ich uczucia. Gracz podnieca się tym, że dostaje to, czego chce, i odchodzi, choć nigdy tak do końca tego nie dostaje. Rozumiesz? Ale i tak najbardziej kręci go ucieczka, a potem pogoń za tym, co chce dostać. I tak w kółko. Ale ty, ty... – Wędruję dłońmi do jego paska, pod którym Joe jest już prawie gotowy, na wpół twardy. Przesuwam się niżej i przez spodnie dotykam tam, gdzie powinnam, a w każdym razie gdzie mam ochotę. – Ty chcesz być przyłapany, prawda? Ciągnie za włosy, odchyla moją głowę. Syczę, bo nie jest tak delikatny, jak się spodziewałam. Jest zły, ale się nie boję, wiem, że mam rację. Głaszczę go przez spodnie, patrzymy na siebie, aż wreszcie Joe poluzowuje uścisk.
– To nie takie proste, Saro. – To nigdy nie jest proste. Rozpinam mu pasek i wsuwam do środka dłoń. Od razu dotykam rozpalonego fiuta, wyłuskuję ze slipów. Podoba mi się, że jest taki gorący, a do tego lekko pulsuje z napięcia. Kutas Joego jest na tyle gruby, że nie daję rady go objąć palcami, i tak twardy, że muszę wyciągnąć go ze spodni. Kojarzy mi się ze stalą. Lekko poruszam dłonią w górę i w dół, jednocześnie mocno zaciskając palce. Ma ładne przyrodzenie. Joe odchylił głowę i zamknął oczy. Mogłabym go zabić za te piękne rzęsy. Rzucają maleńkie drżące cienie na policzki. Rozchylił usta. Trochę mocniej poruszam ręką, nie tylko ściskam, ale i masuję. Wykręcam nadgarstek, a Joe jęczy, gdy pieszczę żołądź. To bardzo seksowny odgłos, więc natychmiast reaguję. Od dłuższego czasu nie poszłam z nikim do łóżka, i to wcale nie z braku propozycji. Nie oszukujmy się, każda dziewczyna może znaleźć faceta, jeśli bardzo chce i nie ma zbyt wygórowanych oczekiwań. Po pierwsze byłam zajęta, a po drugie... no cóż, akurat ja mam wygórowane oczekiwania. Joe to pierwszy mężczyzna od wielu miesięcy, którego zaprosiłam do domu, i pierwszy od jeszcze dłuższego czasu, którego zabrałam na górę. To, oraz niespotykana okazja, aby poznać człowieka ukrytego pod kosztownymi garniturami, sprawia, że żywię do niego ciepłe uczucia. Chcę, żeby się uśmiechał szczerze, a nie czarująco. Chcę, żeby był szczęśliwy choćby tylko przez tę jedną noc. Pragnę dać mu odrobinę tego, czego potrzebuje. Szepcze moje imię, a ja zwalniam. Na policzkach i szyi ma lekki rumieniec, co jest niewiarygodnie seksowne. Otwiera oczy i patrzy na mnie, a ja wyczuwam wahanie. Kładę jego rękę na swojej piersi, by kciukiem dotykał sutka, zataczał na nim kółka i sprawił, żeby zdrętwiał pod cienką tkaniną bluzki. Chcę przekonać Joego, że również ja tego pragnę, że mnie podnieca. Wycofujemy się ku mojemu łóżku. Joe przystaje, żeby ściągnąć spodnie i slipy. Zdejmuje też skarpetki, natomiast ja pozbywam się bluzki i rozpinam stanik. Jest równie ciepło jak wcześniej, ale drżę tak jak on, kiedy go dotykałam. Przykrywa mi piersi rękami, a ja mam twarde sutki i nie mogę się doczekać dotyku ust i na nich, i między nogami. Coś mi podpowiada, że Joe nie boi się seksu oralnego, a na samą myśl o tym drżę w oczekiwaniu na rozkosz. Już jesteśmy nadzy, a Joe uśmiecha się leniwie.
– Dostrzegam pyszałkowatość i aprobatę – mówię. – Może być. – Kładę dłoń na biodrze i je wypycham, a do tego wypinam piersi, odgrywając parodię uwodzenia. – Co takiego? – pyta i zdumiony, i rozbawiony zarazem. – Twój uśmiech jest pyszałkowaty i pełen aprobaty – wyjaśniam. – Masz mnóstwo uśmiechów, Joe. Widziałam już bezczelnie czarujące, szczerze rozbawione i niechętnie melancholijne. Teraz uśmiechasz się pyszałkowato i z aprobatą. Gdy to mówię, muska kciukami moje sutki. Czuję, że moje słowa dały mu do myślenia. Nie zaprzecza, nie wypiera się, tylko duma przez chwilę. Wreszcie cofa ręce i w ogóle troszkę się odsuwa, żeby znów mi się przyjrzeć uważnie, a w jego oczywistej aprobacie nie ma już pyszałkowatości. Wreszcie się uśmiecha, po czym pyta: – A jak ten? Jestem tak samo rozbawiona jak on, gdy stwierdzam: – Ten był bardzo miły. – Ty jesteś bardzo miła. – Znów zaczyna robótki ręczne, wędruje po mnie, dociera dłońmi do tyłka. – Nie bądź taki zdziwiony. – Lekko ściskam jego sutek. – Może nie jestem dziewczyną, do jakich przywykłeś... Przyciąga mnie jeszcze bliżej, wpada mi w słowo: – A czy ja jestem w twoim typie? Ta bliskość, ucisk twardego fiuta na mój nagi brzuch sprawiają, że mam lekko ochrypły głos, gdy przyznaję: – Nie, tak naprawdę to nie. – Za gładki? Za mało tatuaży? Wodzi palcami po tatuażu, który mam na brzuchu. To skomplikowany celtycki węzeł otaczający gwiazdę Dawida. – Zgadza się – odpowiadam niby szczerze. Niby, bo zdradzanie prawdziwych powodów, dla których nie jest w moim typie, gdy właśnie z moją czynną aprobatą dobiera się do mnie, byłoby ględzeniem bez sensu. Oboje chcemy sobie poużywać bez żadnych emocjonalnych więzi, a to, czy jesteśmy w swoim typie, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Popycha mnie na łóżko i pochyla się nade mną, oparty na dłoniach i kolanach. Jego usta
przesuwają się niżej, do piersi, i wreszcie bierze sutek do ust. – Dziwne, bo byłem przekonany, że jestem w typie każdej kobiety. Ssie mi sutki, a ja jęczę z rozkoszy. – Taki masz problem? – pytam, kiedy na chwilę odrywa się od mojej piersi i koncentruje na szyi. – Wszystkie uważają, że jesteś w ich typie? Kładzie się na mnie, ale nie przygniata całym ciężarem. Na chwilę przestaje pieścić ustami, a ręka, która głaskała moje biodro, nieruchomieje. – Tak – odpowiada po chwili. Nie widzę jego twarzy, nie wiem, jaki ma wyraz oczu, ale nie muszę. To była uczciwa odpowiedź, a podkreśla to fakt, że Joe na mnie nie patrzy. Przyczesuję palcami jego włosy. – Biedaku – szepczę. – Wszystkie cię chcą, ale żadna nie zna. Podnosi głowę, gapi się na mnie z lekko rozchylonymi ustami. Przytulamy się mocno do siebie, czuję twardego kutasa na brzuchu. Dotykam dłońmi policzków Joego, przytrzymuję, by spojrzeć mu w oczy, i pytam: – Dlaczego żadna z nich cię nie zna? – Kręci głową i lekko się odchyla, ale nie na tyle, żebym musiała puścić jego twarz. Czekam, aż na mnie popatrzy, a wtedy mówię coś, co dla mnie jest oczywiste, ale jego zapewne zdumiewa: – Skarbie, wszyscy tego pragną. Każdy chce kogoś, kto go zna. Spina się, jakby chciał uciec, a ja puszczam go, prawie pewna, że to zrobi. Po chwili znów się na mnie kładzie i przyciska usta do szyi. Leżymy tak przez dłuższą chwilę, aż nagle uświadamiam sobie, że oddychamy w tym samym rytmie – wdech, wydech. Na skórze Joego pojawia się gęsia skórka, tysiące maleńkich guzków, które drapią mnie w opuszki palców, kiedy głaszczę go po plecach. Obejmuje mnie najczulej, jak się da w takiej pozycji. Otaczam go nogami w pasie i zahaczam kostkę o drugą, żeby zatonął w moim uścisku. Nic nie mówi, ale czuję, jaki jest twardy i gotowy, a jego serce bije mocno. – Ile kobiet? – szepczę mu do ucha, pieszcząc oddechem. – Dużo. O wiele za dużo. Za mało. To naprawdę ma sens. Znów żal mi Joego. Owszem, jestem sama, ale nie przeszkadza mi to, bo nigdy nie jestem samotna. Oczywiście chcę, żeby kiedyś ktoś mnie poznał, ale wcale nie rozpaczam, że ten ktoś jeszcze mnie nie odnalazł. „Jeszcze” jest tu kluczowym słówkiem. Bo Joe, jak mi się zdaje, ma absolutną pewność, że nigdy nikogo takiego nie spotka.
– Kiedy ostatnio ktoś się tobą zajmował? – W milczeniu kręci głową, po czym tulimy się jeszcze mocniej. Mogę policzyć wyrostki na jego kręgosłupie, chociaż nie jest ani trochę chuderlawy. – Odwróć się – szepczę mu we włosy. Kładzie się na plecach, a ja gaszę lampę, żeby było mu łatwiej. Dopiero po chwili moje oczy przyzwyczajają się do ciemności. Kiedy tak się dzieje, gwiazdy zaczynają świecić na suficie. Z zewnątrz wpada odrobina światła, więc widzę zarys sylwetki Joego, ale niewiele więcej. Klękam nad nim okrakiem, opierając kolana po obu stronach bioder, a dłonie przy uszach. Wyczuwam ciepło kutasa, ale go nie dotykam. Rozpuszczam włosy i poruszam się tak, żeby głaskały Joego. Wzdycha, a gdy się lekko porusza i wypręża, łóżko się przesuwa. Przyciskam wargi do jego policzka. Ma smaczną skórę. Ledwie wyczuwalna szczecinka drapie mnie po ustach. Skubię, wysuwając koniuszek języka, i łaskoczę miejsca, których dotknęłam zębami. Joe głaszcze mnie po biodrach, tyłku i udach. Jeszcze nawet nie wsunął mi dłoni między nogi, żeby tam popieścić, ale nie szkodzi. Mamy dużo czasu. Nie zamierzam go poganiać. Przesuwam się w dół szyi, aż do twardego wzgórka na obojczyku. Gryzę, liżę i ssę tak długo, aż krzyczy. Wtedy uśmierzam ból pocałunkami. Kutas mocniej pulsuje mi przy brzuchu, co Joemu wyraźnie się podoba. Muszę to zapamiętać. Łaskoczę włosami jego twarz i ręce, wtykam nos we włosy na klatce piersiowej. Pachną jak cały Joe, tylko intensywniej. Gdy mocno chwytam zębami sutek, Joe aż podskakuje na łóżku. – Przepraszam. – Tak naprawdę nie przepraszam, tylko się śmieję. – Jezu, Sassy – mówi ochrypłym głosem. – Powinnam być delikatniejsza? – pytam, choć znam odpowiedź. Przy każdym ukąszeniu fiut staje się sztywniejszy, oddech chrapliwszy, ruchy bardziej spazmatyczne. Jestem pewna, że Joe wypieprzył wiele kobiet, a z niektórymi nawet kochał się w pełnym tego słowa znaczeniu, jednak z jego reakcji wnioskuję, że nawet te, których nie wypieprzył w przelocie, tylko kochał się z nimi prawdziwie, prawie zawsze oddawały mu tylko pieprzenie, nic więcej. A szkoda, bo ma ciało wprost stworzone do kochania, cudownie harmonijne, całe z gładkich, twardych mięśni. Ale cóż, mnóstwo kobiet, gdy już ma taką okazję, zupełnie nie wie, co robić z pięknym facetem. Nie przeszkadzają mi ciemności, nawet jeśli przez to jestem trochę niezdarna. To zabawne, że fiutek za pierwszym razem ląduje mi w oku zamiast w ustach. Wynagradzam to,
łapiąc go u nasady i całując czubek, a potem delikatnie głaszczę, obsypując kolejnymi pocałunkami. Czekam, aż Joe wsunie mi rękę we włosy i wypchnie biodra do góry. A gdy tak się dzieje, penis trafia wreszcie do mojej buzi. Ssanie fiuta to nie lada sztuka. Podobnie jak malowanie czy gra na pianinie, wymaga wprawy, ale także entuzjazmu i umiejętności. Lubię obciągać mężczyznom, którzy to doceniają i pozwalają mi rozwinąć skrzydła, a nie usiłują za wszelką cenę przejąć kontrolę nad sytuacją. Joe taki jest. Wpycha głębiej, kiedy trzeba, ale nie posuwa z chamską dominacją w gardło, tylko mnie wyczuwa, współgra. Podziwiam jego maestrię i samokontrolę, bo przecież jest strasznie napalony, zresztą jak i ja. Ale też uwielbiam maestrię i samokontrolę, kiedy jest na to pora, jak teraz. Kocham się z nim tak długo, aż zaczyna mnie boleć szczęka. Wtedy Joe jęczy już całą parą, a ja jestem taka mokra, że nawet nie muszę się dotykać, aby to wiedzieć. Swędzi mnie łechtaczka, więc na przemian mocno zaciskam i rozluźniam uda. To taka sztuczka, dzięki której szczytuję, jeśli robię to w odpowiedni sposób. Przesuwam się między nogi Joego i wypuszczam z ust fiuta, by zająć się jądrami. Znajduję czułe miejsce u nasady worka i przyciskam je językiem oraz palcami tak długo, aż Joemu tężeją uda, a jęki osiągają dobrze mi znany poziom. Wtedy znów zmieniam pozycję i drażnię najczulsze miejsce Joego moim najczulszym miejscem. Delikatna zabawa, a tak naprawdę diabelska igraszka przed oszałamiającą eksplozją. Sięgam do szuflady nocnej szafki po prezerwatywę, idealnie zgrywając to z inną czynnością, mianowicie już nie drażnię się z Joem, ale leciutko się na niego wsuwam. Joe zamarł, a ja się wysuwam i uzbrajam go w prezerwatywę. Opieram się dłońmi na jego barkach i powoli znów biorę go w siebie, lecz tym razem o wiele głębiej. Ruszam biodrami, kołyszę się, by lepiej się dopasować. Minęło sporo czasu, odkąd miałam w sobie mężczyznę, więc chcę delektować się każdą sekundą. Chociaż jestem mokra, a prezerwatywa śliska, Joe okazuje się na tyle duży, że mocno mnie rozciąga, a gdy szturcha czubkiem w szyjkę macicy, oddycham spazmatycznie, ale wszystko okej, cudnie, po prostu cudnie. Czekam, aż Joe się usadowi, po czym zmieniam nachylenie, by wszedł jeszcze odrobinę głębiej. Wtedy znów się poruszam, ale powoli, bo myślę, że tak będzie najlepiej. Kołyszemy się razem jak łódka na jeziorze. Łagodne fale przetaczają się w tę
i z powrotem, co jakiś czas nadciąga nieco większa, która przewraca łódź i przypomina nam, że woda jest głęboka, a my nie umiemy pływać. Długo pieprzymy się w taki sposób. Joe pozwala mi kierować, ale kiedy robi się niespokojny, przerywam. Gryzę go po szyi, ramieniu, sutku, a potem wylizuję pokąsane miejsca. Przy każdym pchnięciu ocieram się łechtaczką o jego brzuch. Zapominam o całym świecie, delektując się modulowanym, rozkosznym naciskiem. Szczytuję bardzo długo. Jest to naprawdę niesamowite. Joe zachowuje się fantastycznie, czeka, aż skończę, i dopiero wtedy przyśpiesza. Posuwa mnie energicznie, więc w niedługim czasie także on ma to z głowy. Osuwam się do przodu, a on mnie obejmuje. Ukrywam twarz w zgięciu jego ramienia. Moje włosy rozsypały się wokół i łaskoczą, ale jestem za bardzo wyczerpana, żeby je zebrać i jakoś ułożyć. Kiedy Joe mięknie i zaczyna się ze mnie wyślizgiwać, mogłoby być niezręcznie, ale nie jest. Sięgam do szuflady i wyciągam czysty ręczniczek, który właśnie dlatego tu trzymam. Wycieram nas oboje, po czym wyrzucam gumkę do śmietnika z taką łatwością, jakbym defragmentowała twardy dysk. Kładę się obok Joego, zarzucając nogę na jego nogę, i przykrywam nas kołdrą, bo zrobiło się trochę chłodno. Nic nie mówimy, jednak Joe nie wstaje i nie wychodzi. Nie chcę, żeby czuł się tak, jakby musiał iść, ale nie chcę też, aby pomyślał, że powinien zostać. Czekam parę minut w ciszy, po czym całuję go w ramię i podpieram się na łokciu, żeby na niego popatrzeć. Widzę tylko zarys twarzy. Może się uśmiecha, może piorunuje mnie wzrokiem, ale wydaje mi się, że tylko na mnie patrzy. – O co chodzi? – pytam. – Dlaczego jesteś singielką? – Oho, pytanie za milion dolarów. – Dotykam jego brody palcem. – Jak na nie odpowiedzieć? Może tak: teraz raczej nie chcę mieć chłopaka, a już na pewno nikogo nie szukam. To znaczy wcale bym się nie obraziła, gdyby spadł mi z nieba, ale nie rozglądam się zbyt uważnie. – Nie wiem, czy już kiedyś... Powiem inaczej: nie jesteś taka jak większość znanych mi kobiet. – Złotko, gdybym dostawała pięć centów za każdym razem, gdy ktoś mi to mówi,
mogłabym już przejść na emeryturę. Rozbawieni przytulamy się do siebie, to znaczy ja inicjuję to przytulango i głaszczę Joego po piersi, z góry na dół, raz za razem, i pieszczę tak, jak o tym myślałam dzisiaj w biurze. Gdyby Joe był kotem, pewnie by mruczał. Jest bardzo rozluźniony i ciepły, i chce mu się spać, co słyszę w jego głowie, gdy mówi: – Okej, wierzę ci, ale znane mi kobiety albo kogoś mają, i tyle mogę o nich powiedzieć, albo chcą mieć. Te, co nie mają, mogą sobie ględzić, że wisi im stały związek, ale wiem, że wcale im nie wisi, tylko wręcz przeciwnie. – Pewnie, że chcą mieć faceta. Jeśli popytasz tu i tam, to okaże się, że prawie każdy potrzebuje drugiej osoby. A to „prawie” tylko tak asekuracyjnie dodałam, bo prawda jest taka, że nikt nie lubi być sam. Banalne, co? – Nie do końca. Owszem, „nikt nie lubi być sam” to jak z kiepskiej sentymentalnej piosenki, ale chodzi mi o coś innego. Nie chcą być same, więc szukają, ale co potrafią tylko dostrzec, na co mają nastawione radary? Na garnitur, auto i pracę. Zastanawiam się, czy po wschodzie słońca będzie żałował tego, co mówi, i czy powiedziałby to przy kolacji, a nie tuż po ekstraseksie. Niemniej powiedział to, a ja doceniam jego szczerość. I muszę odparować: – A ty widzisz cycki, dupy i włosy. Joe sztywnieje, ale zaraz się rozluźnia i rzuca krótko: – Pewnie tak. – Mógłbyś poznać miłą dziewczynę... w kościele... – ryzykuję z uśmiechem. – Nie chodzę do kościoła – prycha. – Jak to? – Zawsze mnie interesuje, co powoduje ludźmi. – Jesteś Żydem, Joe? – Poprawiam się na łokciu. – Mój Boże, jeżeli jesteś miłym żydowskim facetem, to spełniły się moje marzenia. Ożeń się ze mną i zróbmy sobie dzieci! Rozbawiony znów głaszcze mnie po włosach. – Nie jestem Żydem. – Cholera jasna. Szkoda... Myślałam, że rozwiążę wszystkie twoje problemy. Jest zbyt miły, by mi powiedzieć, że za cholerę nie ożeniłby się z kimś mojego pokroju, ale i ja jestem zbyt miła na identyczne wyznanie. Śmiejemy się razem, to przyjemne. Joe ziewa i spogląda na zegarek. Jest już późno. Rano nie muszę wstawać, ale on pewnie tak.
– Powiem ci coś, króliczku – mówię. – Zostań na noc i się trochę prześpij, a rano dopilnuję, żebyś wcześnie wstał i wyszedł. Zdążysz wpaść do domu i przygotować się do pracy. Nawet zrobię ci jajecznicę. – Poważnie? – Odwraca głowę na poduszce, a w jego oczach odbija się srebrny blask księżyca. – Pewnie. – Znowu głaszczę go po piersi. – Odwróć się. Odwraca się z wahaniem, a ja przytulam się do niego od tyłu. Mój brzuch dopasowuje się do jego tyłka. Zarzucam rękę na Joego i znajduję jego rękę. Najpierw niemal wibruje z napięcia, jednak rozluźnia się powoli, aż w końcu oddycha głęboko, widomy znak, że zasnął. Nienawidziłam Sassy. Z radością bym jej wyrwała ze łba wszystkie niebieskie kłaki, ale ukryłam to, pozorując zainteresowanie kanapką. – I co, zrobiła ci jajecznicę? – spytałam, przełykając coś, co smakowało jak wyjątkowo gorzka pigułka. – Nie. Obudziłem się przed nią i wyszedłem. – Joe oparł się wygodnie na ławce i wyciągnął nogi. Próbowałam ukryć, jak bardzo usatysfakcjonowała mnie ta odpowiedź. – Zobaczysz się z nią jeszcze? Popatrzył na mnie, po czym odparł: – Widuję się z nią prawie każdego tygodnia. Staram się ukryć sama przed sobą, że przewraca mi się żołądek. – Czyli dobrze się wam układa. – Sassy wpada do pracy w kancelarii, i tyle. Nie umówiłem się z nią drugi raz. – Dlaczego? – Odkładam kanapkę i koncentruję się na napoju. Zasysam płyn tak mocno, że słychać grzechotanie kostek lodu. – Bo nie jest w moim typie, poza tym ona nie szuka faceta. To już wiedziałam, przecież Joe powtórzył jej słowa. Tyle że to nie było takie proste. Joe spędził noc z kobietą, czego nigdy wcześniej nie robił. Nie mogłam zapomnieć o tym, jak Sara go przytulała. – Lubię ją – powiedział po chwili. – Nic w tym złego – oświadczyłam oschle. – Wydaje się sympatyczna. Kątem oka zauważyłam, że uważnie mi się przygląda.
– A co ty widzisz, Sadie, kiedy na mnie patrzysz? – zapytał. – Garnitur, auto i pracę? Wiodłam wzrokiem za sekundową wskazówką mojego zegarka, dopiero gdy wykonała dwa pełne okrążenia, odparłam: – Nie. – Popatrz na mnie, Sadie. – Gdy tak zrobiłam, spytał: – Co widzisz? Niby delikatnie, ale jednak stanowczo pokręciłam głową i oderwałam od niego wzrok. – Muszę już wracać. Za pół godziny mam wizytę. Joe ma bardzo przyjemny śmiech, głęboki i serdeczny, którego słucha się z taką przyjemnością, jak szumu oceanu. Teraz też tak miało być, lecz wyszło inaczej. Coś się rozległo, lecz z pewnością nie był to śmiech. A gdy już to coś przestało się rozlegać, powiedział: – Do zobaczenia za miesiąc. Skinęłam głową, nadal na niego nie patrząc. Nie wstał z ławki, a jego spojrzenie przeszywało mnie na wylot. Zawsze się przyglądałam, jak Joe odchodzi, jednak dzisiaj to ja pierwsza wstałam i odwróciłam się plecami. Zostawiłam go na ławce i chociaż bardzo chciałam, nie zerknęłam na niego przez ramię.
Rozdział dziesiąty
Dostałam szlafrok, kluczyk do szafki i parę gumowych sandałów. Inne kobiety w szatni poprzychodziły dwójkami, trójkami, a nawet czwórkami i wszystkie jazgotały jak ptaki wokół rozsypanego ziarna. Otwarta przestrzeń obramowana szafkami wibrowała od hałasu babskich pogaduszek. Stałam w tym zgiełku zupełnie sama. Katie podarowała mi na Gwiazdkę bon do gabinetu odnowy, ale wciąż odkładałam wizytę. Ponieważ nie mogłam przyjść w weekend ani wieczorem, w końcu się złamałam i zamówiłam wizytę w roboczy dzień w godzinach pracy. No i miałam poczucie winy, bo pod jakimś pretekstem przepisałam pacjentów na inne terminy, a zrobiłam to po to, by dać się porozpieszczać. Radośnie uśmiechnięta asystentka wprowadziła mnie do sauny, jacuzzi i łaźni parowej, żebym tam zaczekała na masaż. We wpuszczonym w podłogę jacuzzi było tyle miejsca, że zmieściłoby się tam z dziesięć kobiet. Bulgocząca woda doskonale pasowała do modulowanego chichotu, zwierzeń oraz narzekań na mężów i dzieci. Nikt nie patrzył na mnie dziwnie z tego powodu, że przyszłam sama, ale nadal czułam się nie na miejscu, gdy odwieszałam szlafrok i wślizgiwałam się do jacuzzi. Przysiadłam obok otyłej i czerwonej na twarzy kobiety w kostiumie ze spódniczką w śmiałe lamparcie cętki. – Cześć, skarbie – powiedziała. – Posuniesz się trochę? Zaklepałam to miejsce dla siostry. Jest w łaźni parowej. Naturalnie odruchowo się odsunęłam, chociaż w jacuzzi było mnóstwo miejsca i ani śladu siostry. Kobieta odwróciła się do przyjaciółki, która siedziała po drugiej stronie, i kontynuowała głośną rozmowę o niesłychanych wymaganiach seksualnych swojego męża. – Ogląda nocne filmy w kablówce – oświadczyła, całkiem jakby była w domu i plotkowała nad kawą, a nie w miejscu publicznym, w obecności pół tuzina obcych kobiet. – Stamtąd bierze wszystkie te... pomysły! Jej przyjaciółka, mocno naciągnięta blondynka o karmazynowych paznokciach, westchnęła z emfazą, nim oznajmiła: – Mój mąż też ciągle chce mnie dotykać, trzymać za rękę albo spać tuż obok. Ciągle muszę mówić, żeby zjeżdżał!
Nie mogłam tego słuchać. Nie chodzi o to, że mówiły to złośliwie – wręcz przeciwnie, obie zdawały się lubić mężów i czerpać zadowolenie z faktu, że wciąż są kochane i pożądane na tyle, żeby ich partnerzy domagali się ich uwagi. Nie posługiwały się gorzkim tonem charakterystycznym dla kobiet, które twierdzą, że darzą mężów uczuciem, ale tak naprawdę czują już tylko znudzenie i niechęć, a nawet obrzydzenie i nienawiść. Owszem, te kobiety narzekały bez tamtego ukrytego jadu, wręcz dobrodusznie, a jednak, siedząc tu samotnie, czułam się bardzo niezręcznie, po prostu nie na miejscu. Jakbym waliła się patelnią po głowie. Nie dość, że boli, to jeszcze kompletnie pozbawione jest sensu. Trajkotanie trwało w najlepsze, kiedy ruszyłam do pustej łaźni. Tutaj przynajmniej mogłam posiedzieć sama i nie czuć się jak wyrzutek społeczny. Kafelki były ciepłe, a powietrze gęste od pary, która wiła się wokół mnie niczym macki zjawy. Usiadłam na ławeczce i głęboko odetchnęłam. W przeciwieństwie od szatni i jacuzzi, tu mogłam rozkoszować się ciszą, somnambuliczną, hiobową i elegijną. Zaśmiałam się cicho, zastanawiając się nad najbardziej kwiecistymi słowami na opisanie tego pomieszczenia. Dzięki temu nieco się rozpogodziłam, kiedy przyszła pora na spotkanie z masażystką. Przedstawiła się jako Marta i wyszła na chwilę, żebym mogła ułożyć się pod prześcieradłem. Trudno jednak powiedzieć, żebym czuła się swobodnie. Do masażu wymagano pełnej nagości, a kiedy ostatni raz rozebrałam się przed nieznajomą osobą? Cicho zapukała do drzwi i weszła, gdy wymamrotałam, że jestem gotowa. Najpierw zadała mi kilka pytań, potem przyciemniła światło. Z ukrytych głośników sączyła się łagodna muzyka. Marta ustawiła się od strony mojej głowy. – Proszę mówić, czy ma być mocniej, czy lżej. Przytaknęłam i zamarłam w oczekiwaniu na jej dotyk. Muzyka się zmieniła. Silne, zwinne palce Marty zacisnęły się na moim karku i potylicy. Chciałam zapytać, skąd wie, co mi było potrzebne oraz gdzie i jak dotykać, by usunąć bóle, z których istnienia nawet nie zdawałam sobie sprawy, ale na szczęście dla mojej godności te głupie pytania nie przeszły mi przez gardło, bo nie byłam w stanie wyartykułować ani jednego słowa. Wydawało mi się, że płynę w półmroku pomieszczenia wypełnionego muzyką oraz zapachem lawendy i rozmarynu. Po chwili zostawiła szyję i przeszła na bok, odkrywając mi rękę, wsuwając przy tym prześcieradło pode mnie, żebym nie czuła się skrępowana. Jej dłoń wędrowała po bicepsie
i przedramieniu, rozmasowując mięśnie, które nadwerężałam codzienną pisaniną, odręczną i na komputerze. Jęknęłam cicho, gdy natrafiła na szczególnie wrażliwy punkt pod nadgarstkiem. Przyciskała, ugniatała i masowała dłoń oraz palce, które machinalnie prostowałam i przyginałam, poddając się masażowi. Na moment ukryła moją dłoń w swoich, a następnie zabrała się do masażu skóry między palcami. Czułam gorycz i pieczenie w gardle. Kiedy ostatnio ktoś trzymał mnie tak za rękę, z podobną czułością i troską? Kiedy w ogóle ktokolwiek trzymał mnie za rękę? Z trudem przełknęłam, żeby powstrzymać łzy. Marta przeszła do drugiej ręki i pracowała nad nią z tą samą siłą. Kiedy dotarła do prawej dłoni, nie mogłam już nawet udawać, że nie płaczę. Łzy spływały po policzkach, zbierając się w uszach i skapując na szyję. – Proszę się odwrócić. – Uścisnęła moją dłoń, po czym poklepała mnie po ramieniu. Zadowolona, że mogę ukryć twarz i odzyskać kontrolę, szybko przewróciłam się na brzuch i położyłam twarz na poduszeczce w kształcie ringo. Gładkie, lekko szeleszczące przykrycie ochłodziło twarz i zasłoniło oczy. Nie musiałam nawet ich zamykać, żeby nic nie widzieć. Poczułam się jak w kokonie. Nikt mnie nie dotykał. Uścisk dłoni albo przypadkowe przytulenie z zachowaniem odpowiedniego dystansu już mi nie wystarczały. Tęskniłam za silnymi uściskami Adama, za jego nogami, udami przyciśniętymi do moich. Brakowało mi jego fizycznej bliskości. Konfrontacja z cudzymi łzami nigdy nie jest miła, nawet kiedy się ich oczekuje, więc próbowałam nie dawać po sobie poznać, że płaczę. Lecz jak mogłabym tego dokonać? Napinałam ramiona, powstrzymując szloch, więc Marta musiała się domyślić, ale nic nie mówiła, tylko pracowała w milczeniu. Płakałam bezgłośnie, bez łkania, bez wysiłku. Usłyszałam trzask otwieranej butelki i uświadomiłam sobie, ze Marta nalewa olejek na dłonie. Po chwili znowu poczułam je na skórze. Moje stwardniałe mięśnie ustąpiły, i ja też. Marta położyła dłoń na moich plecach, między łopatkami. – Skończyłam. Przyniosę pani szklankę wody. Za chwileczkę wracam. Dyskretnie zostawiła mi chusteczki. Poczekałam, aż zamkną się drzwi, po czym usiadłam, śliskimi od olejku rękami przyciskając prześcieradło do piersi. Wytarłam twarz i włożyłam szlafrok. Doszłam do siebie, zanim masażystka wróciła z papierowym kubkiem letniej wody, której wcale nie miałam ochoty pić.
– Przepraszam – powiedziałam, czując się jak szczeniak, który nasikał na dywanik. – Nie musi pani przepraszać. Masaż wyzwala endorfiny, więc to bardzo silne emocjonalne przeżycie. – Delikatnie uścisnęła mój bark. – Przez resztę dnia niech pani solidnie wypocznie, dobrze? Skinęłam głową, czując się nieco mniej głupio, niż przypuszczałam. Wśliznęłam się do cichego domu bez informowania kogokolwiek o powrocie. Mięśnie nadal miałam rozluźnione i miękkie, czułam się trochę jak tancerka, lekko stawiając stopy i zamaszyście rozpinając płaszcz. Powiesiłam go na wieszaku, podobnie jak aktówkę. Potem zamarłam, nasłuchując odgłosów domu, który się mnie nie spodziewał. Ciche tykanie wielkiego zegara w salonie zlało się z pomrukiem telewizji w kuchni oraz miarowym stukotem noża o deskę do krojenia. Chwyciłam się słupka balustrady, stanęłam na schodku i z zamkniętymi oczami delektowałam się spokojem, oddychając powoli. – Pani doktor? Natychmiast otworzyłam oczy. – Dzień dobry, pani Lapp. – Wcześnie pani wróciła – powiedziała z troską. – Jest pani chora? – Nie. Miałam spotkanie na mieście, skończyło się wcześniej, niż zaplanowałam, więc wróciłam do domu. Nadal była zaniepokojona. Najwyraźniej z mojej twarzy nie zniknęły oznaki stresu. Wytarła ręce w ściereczkę i skinęła głową, choć nie wydawała się przekonana. Jednak temat już został wyczerpany. – Tak, rozumiem... – Pani Lapp pokiwała głową. – Mam już iść? – Jeśli pani chce, proszę bardzo. – Zadzwonię do Samuela. Na parę dni przyjechały do nas wnuki, bo Emma z mężem są na wycieczce. – W takim razie niech pani koniecznie wraca do domu i spędzi z wnukami jak najwięcej czasu. Rozpromieniła się, zaraz jednak dodała, patrząc na mnie z uwagą: – Jutro wrócę. Zniknęła, a ja poszłam na górę. Tutaj cisza była wszechobecna. Dennis pewnie spał, bo zwykle nie wstawał aż do siedemnastej, a Adam pracował.
Cicho otworzyłam drzwi, stanęłam w progu jego pokoju i powiedziałam cicho: – Cześć... Nie pracował. Leżał w łóżku, na monitorze komputera zobaczyłam otwarty dokument. Był pusty, nie było choćby jednego słowa. Adam twarz miał odwróconą do okna, za którym widać było drzewo rzucające cień w popołudniowym słońcu. Długie szczupłe ciało męża przykryte było kołdrą i kocami, żeby nie zmarzł. Nie mógł już samodzielnie regulować temperatury. – Cześć – powtórzyłam bardzo cicho. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Kiedyś jego oczy albo mina od razu zdradzały, o czym myślał. Wyciągał rękę, szeptał moje imię i brał mnie do łóżka, gdzie godzinami się kochaliśmy. – Co robisz w domu? – Jego głos był ochrypły i trochę oschły. – Wykorzystałam bon podarunkowy od Katie. – Usiadłam na łóżku i odgarnęłam mu włosy z czoła. Znów były za długie. – Trzeba cię ostrzyc, kapitanie. – Jak było? – Przyglądał mi się uważnie, a ja się zastanawiałam, co widział. – Bardzo relaksująco. – Głaskałam go po włosach. Teraz były jakieś inne. Zawsze nosił długie, w dotyku przypominały jedwab, jednak w szpitalu musieli ogolić głowę, żeby położyć go na wyciągu chirurgicznym. Odrosły grubsze i bardziej szorstkie. – Ja ci je obetnę. – Są w porządku, Sadie. Jeszcze raz przyczesałam jego włosy palcami, a one pieściły wnętrze mojej dłoni. – Są za długie, wpadają do oczu. – No dobrze. – Westchnął cierpiętniczo. Pochyliłam się, żeby pocałować go w policzek i odetchnąć jego zapachem. Zapachem mojego męża. – Pójdę po nożyczki. W łazience stanęłam do konfrontacji z własnym odbiciem. Włosy wydostały się ze spinki i okoliły twarz zmierzwionymi falami. Miałam czerwone oczy i zarumienione policzki, a także wymięte ubranie. W spa nie skorzystałam z pryszniców ani z mleczka do ciała, bo nie byłam w stanie wysiedzieć dłużej, niż to było konieczne. Dlatego ubrałam się jak najszybciej i wyszłam, przez co wyglądałam tak, jakbym właśnie wstała z łóżka. Nic dziwnego, że pani Lapp patrzyła na mnie z taką troską. Teraz już wiedziałam, co widział Adam, kiedy na mnie patrzył. Co sobie
pomyślał? I czy mi uwierzył? Chwyciłam grzebień oraz fryzjerskie nożyczki i poszłam do niego. Ustawiłam łóżko w pozycji do siedzenia, zarzuciłam Adamowi ręcznik na szyję, po czym zaczesałam palcami jego włosy. Znowu opadły na oczy, przez co wyglądał łobuzersko, jak kiedyś. – Obetnij krótko – powiedział stanowczo. – Bardzo krótko. Zdziwiło mnie to żądanie, dlatego spytałam niepewnie: – Bardzo krótko? To znaczy dokładnie jak? – Prawie na zero – odparł z uśmiechem. – Jesteś pewien? – Uniosłam brwi. – Myślałam, że lubisz swoje włosy. – Każdy zabija kiedyś to, co kocha, Sadie. Z jego tonu nie mogłam wywnioskować, w jakim jest humorze, to znaczy żartuje czy mówi poważnie. Dlatego jeszcze raz przejechałam palcami przez włosy Adama. Naturalnie wychwyciłam aluzję do „Ballady o więzieniu w Reading” Oscara Wilde’a, ale nie wiedziałam, dlaczego ten utwór akurat teraz przyszedł mu do głowy. – Jesteś pewien? – powtórzyłam. Często zazdrościłam Adamowi elokwencji. Używał języka do wyrażania emocji w sposób nieosiągalny dla większości ludzi. Teraz czekałam na odpowiedź, patrząc mu w oczy i modląc się, by chociaż raz nic mi nie umknęło. – Obetnij mi włosy. – Adam... Tylko pokręcił głową i zacisnął usta, więc zamilkłam. Podniosłam grzebień oraz nożyczki, nie zdołałam się jednak zmusić, by zacząć ścinać. Adam nie był piękny. Miał zbyt śmiałe i zbyt asymetryczne rysy, zbyt głęboko osadzone oczy i krzywy nos, ślad po złamaniu, jednak włosy miał przepiękne, koloru jesieni, ciemnobrązowe z rdzawym odcieniem, miejscami wpadające w złoto. – Tnij – powiedział. Więc obcięłam. Nie było sensu strzyc kawałek po kawałku. Podobnie jak przy odrywaniu plastra, należało załatwić sprawę szybko i bez ceregieli. Pierwszy kosmyk opadł na ręcznik z przodu, wyraźnie odcinając się na tle białej tkaniny. Potem dołączył do niego następny i jeszcze jeden. Obcinałam włosy nierówno i niezdarnie, ale stawały się coraz krótsze, jak chciał mój mąż.
Trudno mi było poradzić sobie z tyłem, bo Adam opierał głowę na poduszce, ale jednak w końcu się udało. Nożyczki błyskały, ujawniając kształt głowy i urocze uszy, nierówną linię włosów i bezbronny kark. Uporałam się ze wszystkim w kilka minut. Przejechałam dłonią po tym, co zostało, czyli po szczecinie. Adam wyglądał młodziej i jakby... bardziej nago. Strzepnęłam pozostałe tu i ówdzie włoski, a potem zabrałam ręcznik. – Wyglądam jak więzień? Ujęłam jego twarz i odparłam: – Wyglądasz cudownie. – Gdy zamknął oczy i znowu zacisnął usta, pocałowałam go delikatnie, zapewniając przy tym: – Wyglądasz pięknie, jak zawsze. – Kiedy rozchylił usta, pogłębiliśmy pocałunek. Adam wypuścił powietrze, które ja wciągnęłam do płuc. Chciałam, żeby stał się częścią mnie. Wtedy otworzył oczy. Nadal trzymając jego twarz, pogłaskałam go kciukami po policzkach, mówiąc przy tym: – Kocham cię, Adam. – Tysiąc poetów mogłoby pisać przez tysiąc lat, ale żaden z nich nie byłby w stanie opowiedzieć, co czuję do ciebie – wyszeptał. Ściągnęłam buty i odchyliłam kołdrę, żeby położyć się obok niego. Nie było tam zbyt dużo miejsca, ale się udało. Przytuliłam się do męża i przykryłam nas kocami. Położyłam rękę na piersi Adama. Wyczuwałam rytmiczne bicie serca oraz oddech. – Nienawidzę być dla ciebie ciężarem – wyznał cicho. Niemal pękło mi serce. – Nigdy nie byłeś dla mnie ciężarem. – Przytuliłam go jeszcze mocniej, jednak czułam, że mój uścisk nie przynosi mu pociechy. – Nigdy, Adam. – Czekałam, aż coś powie, jednak milczał, dlatego dodałam: – Porozmawiaj ze mną. – A co mam powiedzieć? – Co tylko zechcesz. Po prostu porozmawiaj ze mną jak kiedyś, jak dawniej. – Jestem zmęczony, Sadie. Nie otwierał oczu. Przytulałam go jeszcze przez chwilę, a potem, choć wcale nie miałam ochoty wstawać, podniosłam się i poprawiłam koce, starannie okrywając Adama. Strzepnęłam z jego twarzy i szyi resztki obciętych włosów, ustawiłam łóżko i przysunęłam komputer. Na koniec wzięłam ręcznik z włosami. – Zdrzemnij się trochę. – Nie potrafiłam żonglować słowami tak zręcznie jak Adam, za to
umiałam trzymać emocje na wodzy, przynajmniej w jego obecności. – Chcesz czegoś, zanim wyjdę? – Wszystkiego. Musiałam się pochylić, by usłyszeć, gdy powtarzał to słowo, i nawet wtedy nie byłam pewna, czy się nie przesłyszałam. – Adam... – Umilkłam. Mój mąż miał zamknięte oczy, odizolował się ode mnie. Czekałam z nadzieją, ale trwał w tej milczącej izolacji. Wyciągnęłam rękę, żeby go dotknąć, jednak tylko poprawiłam koc. Nawet nie poczuł, że to zrobiłam. – Dziękuję, że obcięłaś mi włosy – usłyszałam już przy drzwiach. – Proszę bardzo – odparłam, czekając na coś więcej, ale milczał. Dopiero po godzinie udało mi się zebrać z ręcznika obcięte kosmyki. Włożyłam je do małego kartonowego pudełeczka i wstawiłam do dolnej szuflady komody. Nie musiałam na nie patrzeć, by wiedzieć, że tam są. Z okna mojego gabinetu widać rzekę Susquehanna. Oczywiście śnieg znikł już kilka miesięcy temu, jednak woda zachowała szarozielony zimowy odcień. W oddali widziałam City Island o równie przygaszonych kolorach. Boisko do bejsbolu tętniło letnim życiem, wokół wyspy jeździł mały pociąg. Jednak nie widok mnie tak pochłonął, nie przez niego nie usłyszałam pukania do drzwi. Sporządzałam listę spraw do załatwienia przed przybyciem gości, a także listę rutynowych zadań, jak zakupy i opłacenie rachunków. Może nie tyle sporządzałam, co powinnam sporządzać tę listę, spisywać długi ciąg drobiazgów zajmujących określony procent mojego życia, jednak sił starczyło mi tylko na gapienie się przez okno i obserwację śródmiejskiego gwaru w Harrisburgu podczas przerwy na lunch. Pogoda sprawiła, że zarówno biznesmeni, jak i osoby zajmujące się psami tłumnie wylegli na ulice. Zazdrościłam im. – Pani doktor... Błyskawicznie odwróciłam się w fotelu, by spojrzeć na drzwi. – Elle! Boże, już pora? – Było mi bardzo wstyd. – Przepraszam, wejdź. – Pukałam – oznajmiła z wahaniem – ale pewnie pani nie usłyszała. – Myślałam o niebieskich migdałach. Ot, wiosenne rozkojarzenie. – Coś o tym wiem... – Elle usiadła. Podczas pierwszego spotkania zaproponowałam jej kanapę dla pacjentów, którzy
uważają, że łatwiej im się zwierzać na leżąco, jednak Elle nigdy nie skorzystała z tej możliwości. Dzisiaj było to aż nadto widoczne, bo przycupnęła na skraju kanapy w taki sposób, jakby się bała, że ktoś zrobił jej superdowcip, czyli podłożył pierdzącą poduszkę albo szpilkę. Innymi słowy zachowywała się tak, jakby w każdej chwili była gotowa stąd uciec. – Mrożonej herbaty? Mam też lemoniadę i napoje gazowane – zaproponowałam. – Za ciepło na gorące napoje. Energicznie, aż zakołysał się ciemny warkocz, pokręciła głową, ale ta energia brała się nie z wyluzowania i pewności siebie, ale z nerwowego napięcia. Przebierała palcami na kolanach, a ja tylko na nią patrzyłam. W końcu i ona spojrzała na mnie, i to tak, jak nigdy dotąd. – Elle – powiedziałam łagodnie. – Co jest nie tak? – Nic – odparła. – „Nie tak” sugeruje coś złego albo nieprawidłowego. – To prawda. Odwróciła wzrok i zaczęła się wiercić. Jej policzki poczerwieniały. Co chwila zakładała nogę na nogę i ponownie je prostowała. Kiedy znów na mnie popatrzyła, jej uśmiech był umiarkowanie entuzjastyczny. – Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytałam również uśmiechnięta. – Tak, pani doktor. Chcę. – Gdy powoli uniosła rękę, na palcu zalśnił brylant. Jego piękno nie brało się z połysku czy z prostoty szlifu, ale z tego, co dla niej znaczył. – Poprosił mnie o rękę – szepnęła, jakby bała się powiedzieć to na głos. – I... ja się zgodziłam. Jest czas na lekarski dystans, ale też i na szczere gratulacje, tak jak teraz. Krzyknęłam radośnie i wyszłam zza biurka, żeby uściskać jej dłoń. – Gratuluję! To cudowna wiadomość! Z uśmiechem chwyciła mnie za rękę i zalała się łzami. Miałam przy sobie chusteczki, więc usiadłam koło niej, poklepując po ramieniu, podczas gdy Elle przeżywała mały napad histerii. Czułam się pokrzepiona tak absolutnie szczerą reakcją pacjentki. – Przepraszam – oświadczyła, kiedy przestała płakać. – Przepraszam. Wiem, że powinnam być szczęśliwa... Jestem szczęśliwa, ale nie mogę przestać płakać. Wytarła nos, kilka razy głęboko odetchnęła i znów wybuchnęła płaczem. Wręczałam jej chusteczkę i trzymałam ją za rękę, ale milczałam. Nie chciałam się powtarzać. Nie miałam okropnego, czy choćby tylko nieszczęśliwego dzieciństwa. Dobrze układało mi się z rodzicami i z siostrą. Lubiano mnie w szkole, wyszłam za mężczyznę moich marzeń.
Ominęły mnie wszystkie te tak zwane problemy, które biorą się z kłopotów psychicznych, a nie z trudnych realiów życiowych. Pod tym względem bardzo mi się poszczęściło. Poczuciem własnej wartości mogłabym obdarzyć kilka osób. Zostałam psychoterapeutką, żeby pomagać ludziom, którym powiodło się w życiu gorzej niż mnie. Nie umiałam sobie wyobrazić, że ludzie potrafią się nawzajem niszczyć, i to systematycznie, jakby działali zgodnie z długofalowym planem. Kiedyś myślałam, że coś zmienię swoimi radami, dam pacjentom pociechę, zniweluję szkody. Gdy widzę, że ktoś, kogo bardzo szanuję, ogromnie cierpi, czuję się bezradna i nic niewarta. Elle ciężko pracowała, nigdy nie sprzeciwiała się moim sugestiom, nawet gdy stawianie czoła demonom było trudniejsze niż ucieczka. Wprowadziła ogromne zmiany w swoim życiu, a ja, wyznam nieskromnie, bardzo jej w tym pomogłam. Już wiele razy płakała i wyła, wrzeszczała, darła się i miała napady złości albo siedziała w zupełnej ciszy. Do dzisiaj nie widziałam u niej tak kompletnego załamania, całkowitej utraty panowania nad sobą, z którego była bardzo dumna. Szlochała tak, jakby pękło jej serce, a ja mogłam tylko siedzieć obok, głaskać ją po plecach i wręczać chusteczki. Tak mocno ściskała moje palce, że straciłam w nich czucie. Łzy kapały na nie jak gorące krople kwasu. Cała się trzęsła, a każdy szloch był równie ostry jak rozbite szkło. – Nie ma nic złego w strachu – powiedziałam w końcu. Skinęła głową i wytarła twarz, a łzy zamieniły się w czkawkę zakończoną westchnieniem. Puściła moją rękę i wytarła twarz garścią chusteczek. Potem założyła kosmyk włosów za ucho i zapatrzyła się na dłonie. – Znowu liczę – wyznała. Poklepałam ją po ramieniu i podniosłam się, żeby nalać nam obu lemoniady z dzbanka w małej lodówce. Elle wypiła jednym haustem, więc nalałam więcej, po czym usiadłam obok i skomentowałam: – A to cię martwi, prawda? – Pewnie, że tak – odparła. – Ale i pomaga. W stresie Elle liczyła różne rzeczy: kafelki, liście, okna, cokolwiek było pod ręką. Można by to nazwać natręctwem, ja jednak miałam swoje zdanie na ten temat. – Jeżeli tylko rozumiesz powody, dla których to robisz – powiedziałam – to może być dobry sposób na uspokojenie, i tyle. Nie pijesz ani nic takiego, prawda?
– Nie, żadnych takich... Ale zamęczam biedaka Dana seksem. – Zaśmiała się, a ten śmiech sprawił mi przyjemność. – Mówi, że jest okej, ale... Trzy razy dziennie to chyba za dużo dla każdego faceta, prawda? Kiedyś pewnie wiedziałam, ale już od bardzo dawna nie musiałam się przejmować takimi sprawami. – Założę się, że nie ma nic przeciwko temu. Że to „okej” mówi szczerze, a nie z grzeczności. Znów się zaśmiała. Wypiła drugą szklankę lemoniady, otarła oczy i przycisnęła palce do spuchniętych powiek. – Mówi, że zrobi wszystko, byle tylko zaciągnąć mnie do ołtarza. Ożeni się ze mną, nawet gdyby ceną za to był odpadnięty fiutek. Skoro Elle odzyskała kontrolę nad sobą, wróciłam za biurko, i dopiero wtedy powiedziałam: – Ale nadal się boisz. Czego? Była znakomitą pacjentką z dwóch powodów: chętnie wdawała się w dyskusje oraz była świadoma swoich emocjonalnych problemów. Doskonale wiedziała, co je spowodowało i co musi zrobić, aby je przezwyciężyć. Z całych sił walczyła z brakiem pewności, czy da sobie radę, a nie z tym, że nie rozumie, co ma robić. – Tego, że małżeństwo zniszczy to, co nas łączy. Że nie podołam tym wszystkim domowym sprawom. – Przecież już mieszkacie razem. – Tak. – Znów się roześmiała. – Ku rozpaczy mojej mamy. – Ale przecież twoja mama lubi Dana, prawda? – Chce, żebym wyszła za mąż. – Wskazała palcem sufit. – Akceptuje Dana, bo wie, że z nim jestem, i nie ma możliwości temu przeciwdziałać, nawet gdyby go nie cierpiała, i gorąco się modli każdego dnia, bym znalazła szczęście w świętym związku małżeńskim. Natomiast los singielki, czyli starej panny, to dla niej coś okropnego, nawet gdy taka stara panna w szczęściu i radości żyje z kimś na kocią łapę. Wiele godzin spędziłyśmy na dyskusjach o matce Elle. Pewnie mogłyśmy spędzić dwa razy tyle i nigdy nie wyczerpać tematu. Na studiach powtarzano nam, żebyśmy nie analizowali czy oceniali życia pacjentów przez pryzmat własnych doświadczeń, ale kiedy Elle opowiadała mi
o swoich relacjach z matką, czułam wdzięczność do opatrzności, że moje nie były aż takie złe. – Boję się, że zgodziłam się na ślub z Danem, bo nadal staram się zadowolić matkę, a nie dlatego, że naprawdę chcę zostać jego żoną. – Hm. – Musiałam przyznać, że coś w tym było. – Walka z pragnieniem zadowolenia matki to coś, nad czym pracujesz od dawna. Myślisz, że nie zrobiłaś żadnych postępów? – A pani myśli, że zrobiłam? – Zręcznie skierowała pytanie z powrotem do mnie, ale jednocześnie uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że histeria nie powróci. – Tak. – Zawahałam się. – Jestem bardzo zadowolona z twoich postępów, Elle. Przeszłaś długą drogę. – Dłuższą, niż się pani spodziewała? – spytała dość ostro. – Myślę, że dłuższą, niż ty się spodziewałaś. – Tak, rzeczywiście – przyznała po chwili namysłu. – To coś dobrego w twoim życiu. – Doszłam do wniosku, że potrzeba jej afirmacji. Znowu przytaknęła, ściskając w dłoni chusteczki. – Serce tak mi mówi, ale głowa... – Pokręciła nią i uśmiechnęła się niewesoło. – Głowa pełna jest powodów, dla których to nie wypali. Ciągle zliczam za i przeciw, raz po raz, i jakoś nie potrafię znaleźć odpowiedzi. – Nie da się sprowadzić życia do zwykłej wyliczanki. Też bym chciała, żeby tak było, bo wszystko byłoby prostsze, ale sama wiesz... – Tak, cholera, wiem. – Znów się zaśmiała. Popatrzyłyśmy na siebie. Każda relacja lekarz – pacjent musi się kiedyś skończyć. Następuje to, kiedy uda się uleczyć pacjenta, albo gdy staje się jasne, że nic z tego nie będzie. – Chciałabym, żeby pani przyszła – powiedziała Elle. – Och, z wielką chęcią – zapewniłam. Jej uśmiech kojarzył mi się z promieniami słonecznymi rozszczepionymi przez pryzmat na różne odcienie jasności, ale widać było, że jest szczery, więc go odwzajemniłam. Otarła oczy, a ja wiedziałam, że nastała pora, by Elle odeszła na dobre. Obie to wiedziałyśmy. Wstała, wyciągnęła do mnie dłoń i powiedziała: – Dziękuję, pani doktor. – Powodzenia, Elle. – Uścisnęłam jej rękę.
– Niech pani się trzyma. – Jej słowa niby były banalne, zdawkowe, ale nie były. – Ty też się trzymaj. Dzielił nas dystans, tak jak wtedy, gdy zaczęła do mnie przychodzić. Niezbędny dystans. Patrząc za nią, myślałam tylko o tym, żeby jej się powiodło. Problem polega jednak na tym, że pewnych rzeczy nie da się przewidzieć.
Rozdział jedenasty
Lipiec W tym miesiącu mam na imię Priscilla. Pracuję w banku, zajmuję się inwestycjami. Mam blond włosy starannie zaplecione we francuski warkocz, w maleńkich, idealnych uszach noszę perłowe kolczyki. Wszystko we mnie jest bez skazy, smukłe i poukładane. Nie jestem piękna, ale nikt tego nie dostrzega. Przyjęcie u mojej przyjaciółki Tandy przebiega spokojnie, bez ekscesów. Rozmowa toczy się wokół akcji, obligacji, teatru i książek. W tle gra klasyczna muzyka na skrzypce i fortepian. Nawet nie zamierzam udawać, że interesuje mnie, co to za utwór i kto go skomponował. Trzymam kieliszek wina, nic jednak nie jem, choć stół pełen jest wyszukanych dań. – Ale kiedy porównamy utopijną przyszłość „Nowego, wspaniałego świata” Huxleya i ponurą przyszłość „Roku 1984” Orwella – mówi mężczyzna obok mnie – zgodzicie się chyba, że żaden z tych scenariuszy nie jest prawdopodobny, jeśli wziąć pod uwagę obecny klimat finansowy i moralny. – Ratunku – szepczę niemal bezgłośnie do mężczyzny, który przedziera się obok mnie w stronę bufetu. Jest o kilka centymetrów wyższy ode mnie, a mam całkiem spore obcasy. To również blondyn, o jasnych oczach, choć nie wiem dokładnie jakiego koloru. Podobieństwa się przyciągają i od razu widać, że doskonale do siebie pasujemy. No i rzuca swój komentarz: – Problem w tym, Benson, że obie te książki to fikcja, co znaczy tyle, że są wymyślone, rozumiesz? Autorzy nie odbyli podróży w czasie, by po powrocie zrelacjonować to, co zobaczyli, tylko po swojemu zdefiniowali aktualny stan społeczeństwa, i na tej podstawie próbowali rozwikłać tajemnice przyszłości. To tak, jakby ktoś z początku dziewiętnastego wieku, kiedy maszyny parowe odmieniały przemysł, ale nie było jeszcze silników spalinowych i elektroniki, próbował opisać gospodarkę początku dwudziestego pierwszego wieku. I stworzył wizję superdoskonałych maszyn parowych. Podobnie pomysły Huxleya i Orwella na to, jak będzie wyglądała przyszłość, są zupełnie inne niż to, co teraz możemy ekstrapolować. I najpewniej tak samo jak oni się pomylimy, bo możemy budować nasze koncepcje tylko na tym, co dzisiaj
widzimy. Jestem pod wrażeniem. Blondyn szybko myśli. Sięga nade mną, żeby chwycić dwie parówki w cieście, i kładzie dłoń na moim przedramieniu, jakby nie chciał niechcący się na mnie zatoczyć. Benson patrzy na tę rękę i natychmiast kontruje argumenty blondyna. Czy mężczyźni naprawdę uważają, że trzeba nieustannie rywalizować? Benson najwyraźniej tak sądzi, ponieważ pochyla się, unieruchamiając mnie pomiędzy nimi dwoma. – Wiem, że to fikcja, Wilder – cedzi. – Nie jestem kretynem. Wilder, który nie odsunął się ode mnie, chociaż mógł, wybucha śmiechem. – Jasne, że nie. Benson pewnie uważa, że Wilder się z niego nabija, bo marszczy brwi. – Posłuchaj, stary. Mówię, że w dzisiejszym społeczeństwie nie ma miejsca na utopijną przyszłość, ale też nikt nie oczekuje Wielkiego Brata. Wilder wrzuca do ust parówkę. Stoi obok mnie, a przy każdym ruchu ociera się o mnie ramieniem. – Wiesz co, Benson, jeśli mam czytać science fiction, to niech tam będą rozkoszoboty i mnóstwo seksu. Taka riposta zszokowała Bensona. Milczy, zarazem jednak lustruje mnie wzrokiem, jakby chciał sprawdzić, jak zareaguję. Owszem, i mnie skonsternował komentarz Wildera, zarazem jednak czuję fascynację, słysząc coś tak bezczelnego. Poza tym Benson mnie nudzi, a Wilder... nie. – A ty? – Wilder odwraca się do mnie, a kąciki jego stworzonych do uśmiechu ust unoszą się lekko. – Co lubisz czytać? Zazwyczaj nie czytam literatury pięknej, a kiedy to mówię, Benson prycha oburzony. Cieszę się z tego, bo najwyraźniej wśród tego wszystkiego, czego we mnie szukał, była również namiętność do czytania powieści. Odsuwa się o krok, rezygnując z zalotów, ale rzuca Wilderowi spojrzenie pełne niesmaku, jakby chciał powiedzieć, że nie został pokonany, tylko odstępuje z własnej woli. Nie jest mi smutno, kiedy odchodzi, za bardzo się narzucał. Natomiast Wilder... – Priscilla Eddings. – Wyciągam do niego wypielęgnowaną dłoń. – Joe Wilder. – Trzyma mnie za rękę nieco dłużej, niż to konieczne. Nie mam nic przeciwko temu, nie przeszkadza mi, że stoi tak blisko. Czuję jego zapach, to nieznana mi woda kolońska. Widzę też, że jego oczy nie są szare, jak mi się wydawało, tylko
zielonkawoniebieskie. Nieważne, nadal dobrze wyglądamy razem – oboje wysocy, smukli, dobrze ubrani i ze świetnymi fryzurami. Nawet kolorystycznie pasujemy do siebie, on jest w grafitowym garniturze, ja w bladoniebieskiej garsonce. – Co robisz, Joe, kiedy akurat nie ratujesz kobiet przed zbyt entuzjastycznymi dyskusjami o literaturze? – pytam. – Ratuję ludzi przed zbyt entuzjastycznymi dyskusjami o alimentach i utrzymaniu dzieci. – Jesteś adwokatem od rozwodów? – Ponownie uważnie patrzę na garnitur i dociera do mnie, że musiał kosztować o wiele więcej, niż można by orzec na pierwszy rzut oka. Podoba mi się to. Joe nie jest ostentacyjny. – Ściśle biorąc, mediatorem podczas rozwodów i spraw rodzinnych. To nawet bardziej interesujące. Adwokaci to na ogół straszne wały, obsesyjnie skupione na sobie kutasy, natomiast mediatorzy zawodowo skupiają się na innych, a zarabiają tyle samo. Nie to, żebym potrzebowała mężczyzny, który dobrze zarabia, bo sama się utrzymuję, mam naprawdę niezłą pensję. Lepiej jednak związać się z kimś podobnym do siebie, jako że biedowanie po pewnym czasie męczy. Czuję, że z Joem by mi to nie groziło. W zasadzie im więcej mówi, tym bardziej jestem przekonana, że właśnie takiego mężczyzny szukam. Uśmiecham się szeroko i lekko pochylam ku niemu. – Idę po drinka... – Ja pójdę. Co ci przynieść? – Spogląda na bar, a potem na mnie i unosi brwi. Zareagował więc doskonale. – Poproszę białe wino. Idzie do baru, gdzie mąż Tandy, Bill, nalewa drinki. Patrzę za Joem. Podoba mi się, jak chodzi. – Widzę, że poznałaś naszego Joego. – Tandy to cudowna przyjaciółka, ale za bardzo się stara być stylowa. Co do stylu, to albo się go ma, albo nie. Tego nie da się kupić, w przeciwieństwie do ciuchów. Przyglądam się, jak Joe rozmawia z Billem. – Dlaczego to „wasz” Joe?
Tandy również zbyt często głupkowato się uśmiecha. – Och, no wiesz – mówi – to nasz najlepszy kumpel, który jest singlem. „Najlepszy” to słowo klucz, bo przecież Benson też wydaje się singlem. – Postaram się zapamiętać. – Lecę, kochana. – Tandy wraca do roli gospodyni. Może brakuje jej stylu, ale na pewno nie cierpi na brak gustu. Kiedy Joe wraca z drinkami, już wiem, jak spędzę resztę wieczoru. Na rozmowie z nim. I tak się właśnie dzieje. Przywykłam do tego, że dostaję, czego chcę, i zawodowo, i prywatnie. Także pod tym względem Joe i ja wydajemy się idealnie dopasowani. Starannie dobieramy słowa, potrafimy grać w tę grę. Ja mówię, on słucha. On mówi, a ja zastanawiam się nad różnicą między tym, co mówi, a tym, co ma na myśli. Dochodzę do wniosku, że wychodzi niemal na jedno, co wzbudza mój szacunek. Przywykłam, że mężczyźni mnie pragną, ale zbyt się boją, by to powiedzieć, lub też przeżarci arogancją uważają, że owiną mnie wokół palca. Mnie się nie da owinąć wokół palca. Wiem, co mi się podoba i czego pragnę, nie interesuje mnie udawanie. Nie chodzę do łóżka z facetami, którzy nie potrafią mnie zainteresować ani nie spełniają moich podstawowych wymagań. Seks to nie tylko rozkosz, lecz również element biznesu. Nie kręcą mnie chaos ani komplikacje nieodmiennie towarzyszące namiętności. Seks musi być równie porządny i schludny, jak mój wygląd. Oczywiście, nie może być też odarty z emocji, w końcu nie jestem taką całkiem zimną rybą. – Benson patrzy na nas spode łba – szepcze mi Joe do ucha. Ma gorący oddech, a ja się odwracam i widzę, że po drugiej stronie pomieszczenia Benson faktycznie nas obserwuje. Prycham lekceważąco i znów spoglądam na Joego, który z uśmiechem popija bardzo dobrą whisky. – A niech sobie patrzy – mówię. – Całkowicie się zgadzam. – Podnosi szklankę. Negocjujemy za pomocą spojrzeń i przypadkowych dotyków. Joe wkracza w moją przestrzeń osobistą, a ja mu na to pozwalam. Reszta przyjęcia już się nie liczy, gdyż skupiam uwagę tylko na nim. Cieszę się, że nie rozgląda się nad moim ramieniem, szukając innych możliwości. Jego odpowiedzi na moje słowa są na temat i świadczą o zainteresowaniu. Ma sporo do powiedzenia, ale nie przytłacza mnie nieustanną gadaniną, także słucha.
Z upływem czasu przyjęcie robi się coraz bardziej hałaśliwe. Alkohol rozwiązuje języki, ludzie stają się przylepni albo nastawieni na konfrontację. Jutro rano mnóstwo biesiadników obudzi się z potwornym bólem głowy, żałując porozumień, które zawarli lub zerwali ze względu na przesadną konsumpcję alkoholu. Benson wreszcie zajął się czymś innym. Słyszymy jego żarliwą przemowę z drugiego końca pokoju, gdzie dopadł ewidentnie zaskoczoną brunetkę, która pracuje w moim banku. Para obok nas za chwilę zacznie całować się z języczkiem, chichoczą i są zarumienieni. Robię krok w stronę Joego, żeby się od nich odsunąć, jako że stracili wszelkie poczucie przyzwoitości. – Jeszcze? – Joe wskazuje mój pusty kieliszek. Odmownie kręcę głową. Wiem, że zapyta, czy może odprowadzić mnie do domu, a ja się zgodzę. – Muszę już iść – mówię. – Masz płaszcz? – pyta bez wahania. – Przyniosę ci. Tym razem uśmiecham się, gdy odchodzi. Zaraz się okaże, czy zerwie nasze dyskretne negocjacje, zachowując się jak wielu mężczyzn o nazbyt ochoczych rękach i ustach. Byłabym smutna, gdyby Joe tak postąpił, bo jest nie tylko przystojny i czarujący, lecz także bystry. Wie, o co chodzi. Przynosi mój trencz firmy Burberry, chwali go i pomaga włożyć. Ma prawie identyczny płaszcz, co też mnie satysfakcjonuje. Mieszkam tylko trzy ulice stąd, więc przyszłam piechotą. Gdy stoimy na ganku Tandy i owiewa nas nocne powietrze, chłodne, lecz nie lodowate, Joe mógłby bez trudu pożegnać się ze mną i odejść, ale wiem, że tego nie zrobi. – Mogę cię odprowadzić do domu, Priscillo? Żadne z nas nie udaje, że ta propozycja wynika wyłącznie z grzeczności. Negocjacje nieco postąpiły naprzód. Nie ukrywam, że mam motylki w brzuchu, podobnie jak wtedy, gdy uda mi się przeprowadzić szczególnie korzystną inwestycję albo sprytnie dobić targu w transakcji, na której wszyscy inni polegli. To przyjemne oczekiwanie, więc się uśmiecham. – Bardzo chętnie – mówię. Chodnik jest nierówny i chociaż potrafię na tych obcasach przejść wiele kilometrów, przyjmuję oferowane przez Joego ramię. Podczas spaceru Joe czaruje mnie opowieściami
o swojej menażerii z dzieciństwa, złożonej z nieustannie uciekających zwierząt. Ja opowiadam o ostatnich wakacjach. To nie są intymne zwierzenia, ale dzięki rozmowie robimy krok dalej po ścieżce, na którą oboje zamierzamy wkroczyć. Pod moimi drzwiami wyciągam klucze, ale nie marudzę przy zamku, żeby mógł mi „pomóc” i dał się zaprosić. Patrzymy na siebie z miłymi uśmiechami. Wóz albo przewóz. Choć mam nadzieję, że Joe stanie na wysokości zadania, pod moimi drzwiami często wszystko brało w łeb. – Dobranoc, Joe – mówię. Stoimy na tyle blisko, że przy najmniejszym poruszeniu brzegi naszych płaszczy się dotykają. Trzymam klucze w lewej ręce i spoglądam na zamek, a potem na niego. Lekko unoszę głowę i patrzę mu w oczy. – Dobranoc, Priscillo. Jego głos jest ciepły i przyjazny. Oboje milczymy, a atmosfera się zagęszcza. Czekam, zastanawiając się, czy jednak źle go odczytałam i czy zaraz okaże się taki jak inni. – Świetnie się dziś bawiłem. – Ja też. – Czekam, aż odpowie na mój uśmiech, i tak też się dzieje. Brzegi naszych płaszczy się całują, my jednak nie. Joe wyciąga rękę, wymieniamy uścisk dłoni. Nie mam już najmniejszych wątpliwości, że jeszcze się zobaczymy. Oszołomiona siedziałam w milczeniu. Nawet nie tknęłam sałatki, chociaż od rana burczało mi w brzuchu. Joe siedział wyprostowany na ławce, patrząc przed siebie. Obok przebiegła kobieta w bejsbolowej czapce, spod której wystawały przewody słuchawek. Odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć, a zrobiła to tak machinalnie, że z pewnością nieświadomie. Joe chyba nawet tego nie zauważył. Po kilku minutach, w których słychać było tylko ruch uliczny i od czasu do czasu szczekanie psów, Joe odwrócił do mnie głowę, sztywno i precyzyjnie niczym robot. – Spytaj, Sadie. – Gdy tylko pokręciłam głową, powtórzył: – Spytaj, Sadie. Spytaj, dlaczego jej nie wypieprzyłem. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy. Pomyślałam, że jeśli się uśmiechnie, odejdę i nigdy nie wrócę. – Sadie, naprawdę nie chcesz wiedzieć?
Nie chciałam wiedzieć. Złamał zasady, wprawdzie niespisane, a nawet niewypowiedziane, ale doskonale je rozumieliśmy i zaakceptowaliśmy. Joe musiał mieć historię dla mnie, musiało być coś, co mam wysłuchać. Bez tego nasze spotkania stają się bezcelowe. – Od tamtego razu widziałem się z nią trzy razy. – Nie mówił tego ani agresywnie, ani chełpliwie. Po prostu stwierdzał fakt. – Dziś też się z nią spotkam. Przełknęłam swoją odpowiedź jak niesmaczne lekarstwo, gorzkie i wzbudzające mdłości. Gdy milczałam, Joe znów wyprostował się na ławce i skrzyżował długie nogi. Spodnie podjechały do góry, odsłaniając ciemne skarpetki we wzory. Oglądanie wzgórka jego kostki wydało mi się zbyt poufałe, więc musiałam odwrócić wzrok. – Dlaczego jej nie wypieprzyłeś, Joe? – zapytałam w końcu. Znowu na mnie popatrzył, po czym odparł: – Bo jest inna. To, jak ją opisał i zrelacjonował ich rozmowę... Nie, w tym nie było nic takiego, co by wskazywało, że ta kobieta różni się w ten wyjątkowo szczególny sposób od tych wszystkich, o których mi opowiadał. Co więcej, o innych wyrażał się z większym podziwem, pożądaniem, a nawet z entuzjazmem, tyle że z żadną z tamtych nie spotkał się po raz drugi. A z Priscillą spotyka się regularnie! – Chcesz wiedzieć, dlaczego jest inna? – Nie, Joe. – Pokręciłam głową. – Nie chcę. Oderwał wzrok od pustej ścieżki przed nami. Wzruszyłam ramionami, lekko uniosłam brwi i wykrzywiłam wargi. Joe przyczesał palcami włosy, potarł oczy, po czym mruknął z niezadowoleniem i wstał. Na ścieżce pojawiła się młoda matka z dzieckiem, które trzymała za rękę. Chłopiec szedł z determinacją. Raz prawie się przewrócił, ale matka zręcznie go podtrzymała. Poczekaliśmy, aż nas miną i znikną za rogiem. – Baw się dobrze – oznajmiłam. Zabrzmiało to tak szczerze, że niemal przekonałam samą siebie, że tak właśnie jest. Nie byłam pewna, czy przekonałam Joego, ale nic nie odpowiedział, tylko skinął głową i odszedł. – Wygląda jak ty. – Patrzyłam na małą pomarszczoną twarz niemowlaka, którego trzymała w ramionach moja siostra. Katie, z twarzą ściągniętą zmęczeniem, uśmiechnęła się do mnie.
– Rany, dzięki. Chcesz powiedzieć, że wyglądam jak stary łysol? – Jasne, że nie, ale ma twój nos. – Dotknęłam mechatej główki śpiącego dziecka. – Kiedy wracają rodzice? – Evan musi na kilka godzin iść do pracy, więc przyprowadzą Lily z przedszkola. Za godzinę. – No to na mnie pora – oświadczyłam. – Odpocznij sobie. – Sadie... Oderwałam wzrok od siostrzeńca. – Tak? – Chcesz go potrzymać? Muszę siku. – Jasne. Oczywiście. Podała mi dziecko, po czym ostrożnie podniosła się z łóżka i zniknęła w łazience. Popatrzyłam na maleńkiego Jamesa Trevora Harrisa. Miał po dziesięć idealnych małych palców u rąk i nóg oraz maleńkie czerwone usteczka, teraz ściągnięte. Może śniło mu się mleko. Miał też cudowne złote rzęsy i słodkie gładkie policzki, a do tego perfekcyjne brewki, lekko zmarszczone od wysiłku związanego z aktualnie przerabianym kursem szkoły przetrwania poza macicą. Wszystko w nim było idealne. Poruszył się, kiedy moja łza opadła na maleńką buzię, ale się nie obudził. Wytarłam kroplę, zanim stoczyła się z czoła na policzek. Jego skóra była delikatna niczym płatek róży. Nagle gwałtownie nabrał powietrza, a ja zamarłam w oczekiwaniu na wrzask, który nie nastąpił. – Nie musisz wychodzić przed przyjściem mamy i taty – powiedziała cicho Katie i weszła do łóżka, krzywiąc się i jęcząc. – Wiesz przecież, że chcą cię zobaczyć. – Wiem. – Ale ja nie chciałam tu być i patrzeć, jak skaczą nad Katie. Owszem, było to samolubne, ale prawdziwe. – Pewnie. – Katie roześmiała się z wysiłkiem. – Porzucasz mnie bezlitośnie. Wielkie dzięki. – Przeżyjesz. Może skupią się na Jamesie. – Podałam jej synka. – Jest piękny. – Tak, jest. – Uśmiechnęła się wpatrzona w dziecko. – Gratuluję. – Na pewno musisz iść? – Znów spojrzała na mnie. – Tak, muszę...
– Wracać do Adama. Wiem – dokończyła za mnie. – W porządku. Uściskałam matkę i synka, po czym cicho wyszłam. – Wszystko wygląda nieźle, ale musimy uważać na odleżynę, która zaczyna się robić na lewym pośladku. Pielęgniarka była nowa i na moje oko miała nerwicę natręctw. Uśmiechała się tak gwałtownie, że przypominało to szczerzenie zębów. Odniosłam przy tym wrażenie, że u pacjenta z tego typu dolegliwością jest pierwszy raz. Do tego traktowała go jak przedmiot, a gdy mówiła, to tylko do mnie. – Tak się składa, że też tu jestem. – Adam nawet nie próbował silić się na grzeczność. Gdy pielęgniarka odwróciła się, by na niego spojrzeć, zaprezentował bardziej toporną wersję uśmiechu, w którym się zakochałam. To przypominało patrzenie na kukiełkę z twarzą mojego męża: niby ten sam wyraz twarzy, ale jednak tylko niby. – Słucham? Naprawdę musiała być nowicjuszką, chyba że należała do tych potwornie wkurzających opiekunek, które nie przyjmowały do wiadomości, że uszkodzenie kręgosłupa nie uszkadza mózgu. – Tu jestem. Może pani zwracać się wprost do mnie. – Adam siedział na wózku, jak miał to w zwyczaju, gdy pojawiała się dochodząca pomoc. Dzięki temu czuł, że ma kontrolę nad tym, co się dzieje wokół. – Przepraszam pana. Jak już mówiłam pańskiej żonie, wszystko dobrze wygląda, ale musimy... – Słyszałem za pierwszym razem – przerwał jej niecierpliwie. Milczałam. Byłam tu, żeby obserwować i odnotowywać w pamięci kolejny pielęgnacyjno-opiekuńczy akt, których Adam potrzebował każdego dnia. Byłam tu, bo jako żona musiałam wiedzieć, co się dzieje z jego zdrowiem, chociaż rzucony od niechcenia komentarz pielęgniarki zaniepokoił mnie bardziej niż zwykle. – Przepraszam. – Wydawała się szczerze zawstydzona. Adam zachowywał się dziwnie, a ona nie znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nastała pora, by zostawić go w spokoju. Jeszcze przez parę minut gadała o podstawowych sprawach, a ja się nie dziwiłam, że Adam czuł się urażony tym pouczaniem. A kiedy po raz drugi zaczęła tłumaczyć, jak ważne jest opróżnianie pęcherza co cztery do sześciu godzin, wpadł jej w słowo,
wprost ociekając ironią: – Wypadek zdarzył się ponad cztery lata temu. Wiem wszystko o szczaniu przez rurkę. – No dobrze – oznajmiłam wesołym tonem, który jeszcze bardziej go wkurzył. – Dziękujemy pani. Na pewno damy sobie radę. Wciąż jednak nic nie docierało do jej poczciwego rozumku, nadal trajkotała irytująco jak papużka. Mówiła o pracy jelit i o cewnikach, kiedy odprowadzałam ją po schodach i do wyjścia. Pożegnałam ją na werandzie i odgrodziłam się drzwiami od radosnych porad. Nie chciałam być niegrzeczna, ale przez nią Adam miał zły humor. Błyskotliwy umysł uwięziony w ciele, które nie funkcjonuje tak jak powinno, wyróżnia się pomysłowym okrucieństwem. Adam nie mógł bić pięściami, więc walczył za pomocą języka. Jeszcze zanim weszłam do pokoju, słyszałam, jak klnie. Omal nie stchórzyłam i nie uciekłam, ale Dennis miał przyjść dopiero za parę godzin. Adam mnie potrzebował, choć budziło to w nim obrzydzenie, a we mnie rozpacz. Umilkł, całkiem jakby słyszał, że jestem za drzwiami. Kiedy weszłam, patrzył w okno, a popołudniowe słońce oświetlało policzki. – Niech tu więcej nie wraca – powiedział. – Dobrze. Dopilnuję tego. – Nie jestem pieprzonym idiotą. – Jasne. Nigdy nie wiedziałam, co robić, kiedy się tak zachowywał. W poprzedniej epoce zostawiłabym go, żeby sobie popracował, teraz jednak nie mogłam. Nawet gdybym wyszła z pokoju, za parę minut by mnie zawołał do pomocy przy tym czy owym. Czasem robił to z czystej złośliwości. – Masz ochotę na lunch? – zapytałam. Wymamrotał coś, co uznałam za potwierdzenie. – Coś konkretnego? Znów usłyszałam mamrotanie. Nie nalegałam, tylko upewniłam się, że interkom działa, i przypięłam głośniczek do kieszeni, zanim zeszłam przygotować coś do jedzenia. Związki nieustannie się rozpadają z błahszych powodów niż nieoczekiwane kalectwo partnera. Trzeba sporo wysiłku i kompromisów, żeby utrzymać nawet zgrane małżeństwo, a nasze było po poważnych przejściach.
Gdy Adam miał wypadek, pracowałam na pół etatu jako młodsza asystentka w studenckim ośrodku zdrowia, czekając na licencję. Zarabiałam kiepsko, ale godziny pracy pozwalały spędzać dużo czasu w szpitalu. Gdy Adam obudził się ze śpiączki, bez mrugnięcia okiem przyjął informację o odniesionych obrażeniach. Postanowił błyskawicznie odzyskać pełnię zdrowia. Był przekonany, że wkrótce stanie na nogi. Choć wszystko wskazywało na coś wręcz przeciwnego, zamierzał znowu chodzić i funkcjonować jak należy. Mijały dni i Adam zaczął fizjoterapię, a ja mogłam spędzać więcej czasu poza szpitalem. Tych kilka godzin w domu stało się dla mnie wybawieniem, kryjówką przed smrodem środków odkażających i ludzkich odchodów. W tym cichym miejscu mogłam płakać albo wrzeszczeć tak głośno, jak tylko chciałam, nie musiałam udawać dzielnej żony. W domu się załamywałam, godzinami patrzyłam na nasze zdjęcia w albumach albo po prostu przygotowywałam posiłek, który nie smakował szpitalem. Zazdrośnie strzegłam tych kilku cennych godzin, gdyż tylko dzięki nim mogłam normalnie funkcjonować. Mieliśmy ubezpieczenie, Adamowi i mnie przyznano stypendia, ale dopiero po dwóch latach doszło do ugody z firmą, która wyprodukowała wadliwe wiązania narciarskie. Mogliśmy zapłacić za kilka godzin opieki dziennej, kiedy byłam w pracy lub w szkole, ale głównie to ja dbałam o Adama. W szpitalu byłam jego głosem, gdy nie miał siły mówić. Byłam kocem, który chronił go przed zimnem. Byłam pielęgniarką, pokojówką, rzeczniczką, drzwiami i oknem. Teraz stałam się ścianą, na której mógł się wyżywać, i rękami, którymi w nią bębnił. Myślałam, że byłam gotowa na jego powrót do domu. Gdy znów mógł mówić, nie rozmawialiśmy o niczym innym. Dyskutowaliśmy o tym, jak to będzie, kiedy wróci, jak to wszystko się ułoży, a także o tym, że będzie o wiele lepiej, kiedy znowu się znajdzie w swoim środowisku. Pragnęliśmy szczęśliwie żyć w odosobnieniu, w naszym własnym świecie, jak kiedyś. Chcieliśmy odzyskać prywatność. Lekarze zapewniali nas, że chociaż nasze życie na zawsze się zmieni, nie musi przypominać tragedii. Adam miał doskonałe nastawienie. Nie było powodu, by po wyzdrowieniu nie mógł pracować, kochać się i być człowiekiem, a nie tylko pacjentem. Płakałam, kiedy wyniosłam się z ukochanej sypialni, którą sama zaaranżowałam i wykończyłam. Płakałam, gdy robotnicy przystąpili do wprowadzania zmian w łazience i gdy musiałam zacząć sypiać samotnie w naszym łóżku, wpatrzona w nieznany sufit. Ale nie płakałam, kiedy Adam wrócił do domu. Byłam superżoną. Musiałam wszystko za
niego robić – to była moja praca, mój obowiązek i moja rola, w którą wcieliłam się bez protestów. Nigdy nie doświadczyliśmy tego, co Katie nazywała „niemowlęcym zamroczeniem”, czyli stanu umysłu spowodowanego budzeniem się każdej nocy. Adam nie był niemowlakiem, ale potrzebował podobnej, a nawet bardziej troskliwej opieki. Co dwie godziny trzeba go było przetoczyć na drugi bok, żeby nie zrobiły mu się odleżyny. Nie stać nas było na specjalne pneumatyczne łóżko, które samo się pompowało albo wypuszczało powietrze. Całonocna opieka była równie nieosiągalna. To ja musiałam nastawiać budzik i noc w noc zajmować się Adamem, aż już przestałam rozróżniać, czy właśnie śpię, czy funkcjonuję na jawie. Budziłam się i wlokłam do niego, by się upewnić, czy wszystko w porządku. Cała byłam obolała, ale nie ośmieliłam się narzekać, bo przynajmniej czułam ból. Adam nie czuł niczego. Wymagał nieustannej opieki. Nic nie był w stanie zrobić sam, przynajmniej do czasu, gdy za pieniądze z ugody kupiliśmy sterowany głosem i ustami sprzęt, dzięki czemu Adam zyskał odrobinę niezależności. Gdy tylko usiadłam do jedzenia albo czytania lub poszłam do łazienki, przywoływał mnie przez interkom. Przez dwa lata oboje się męczyliśmy, gdyż niemal całkowita niepełnosprawność męża bardzo nas ograniczała, jednak się udało. Ciężko oboje pracowaliśmy, Adam robił ogromne postępy i trudno było uwierzyć, że pewnego dnia nie wstanie i nie zacznie znów chodzić. Po ugodzie stać nas było na zatrudnienie pani Lapp i Dennisa, którzy zdjęli ze mnie część ciężaru, dzięki czemu mogłam wrócić do pracy. Wystarczyło też pieniędzy na sprzęt inwalidzki, co pozwoliło Adamowi cieszyć się namiastką niezależności. Jednak właśnie wtedy zaczął się zmieniać. Otoczony maszynami i gadżetami, dzięki którym mógł oglądać telewizję i czytać, a także jeździć na wózku i odbierać telefon, stopniowo zamykał się w sobie. Im więcej mógł zrobić, tym bardziej oczywiste się stawało, jak dużo było poza jego zasięgiem. Wtedy też zaczęły się wybuchy gniewu. Po czterech latach zbierania doświadczeń miałam znacznie więcej współczucia dla pacjentów niż wcześniej. Rozumiałam potrzebę zapomnienia, która wpędza ludzi w alkoholizm i narkomanię, rozumiałam też, dlaczego wdają się w romanse. Wiedziałam, jak zwykła potrzeba dotyku potrafi zapanować nad rozumem, jak pragnienie namiętności przesłania wszystko inne. Wiedziałam to wszystko... i nie chcę tego wiedzieć.
– Kurwa mać – powiedział Adam, kiedy przyniosłam tacę z warzywną zupą Dolly Lapp. – Jestem głodny, Sadie. Tym mam się najeść? Postanowiłam się nie denerwować. – Ale to właśnie przyniosłam. Zjedz, a jeśli nadal będziesz głodny, przyrządzę coś innego. – Nie chcę cholernej zupy! – Trzeba było mi powiedzieć, co chcesz, kiedy pytałam. – Starałam się mówić jak najspokojniej. – Wiesz, że nie lubię zupy – warknął. Zatrzymałam się z serwetką i łyżką w dłoni. – Od kiedy? – Jezus, Sadie – wycedził. – Od zawsze, kurwa. Kłamał, po prostu szukał pretekstu do awantury. Celowo na niego nie patrzyłam, mieszając zupę, żeby trochę ostygła, i usiadłam na krześle. – Nie chcę tego – powtórzył. – Adam, musisz coś jeść, a właśnie to zrobiłam. – Pieprz się, Sadie. Wepchnij se tę pieprzoną zupę w dupę! – To niegrzeczne. – Znieruchomiałam z łyżką w dłoni. – Dlaczego? – Jego oczy zabłysły. – Bo nie wolno mi się wkurzać, tak? – Jasne, że nie! – Odłożyłam łyżkę. Trzęsły mi się dłonie, więc zabrzęczała. – Powinienem być dzielnym i wesołym połamańcem, tak? Mam udawać, że nie jestem niepełnosprawny, tylko sprawny inaczej, no nie? Jego słowa były ostre jak brzytwa i ociekały jadem. Wykrzywił usta z goryczą, na bladych policzkach wykwitły rumieńce, a głowa podrygiwała na tyle, na ile pozwalały sprawne mięśnie szyi. Położyłam ręce na kolanach, żeby się uspokoiły. Burczało mi w brzuchu, czułam ucisk w gardle. – Powiedz coś, Sadie! Pokręciłam głową i zacisnęłam z całej siły usta, robiąc wszystko, żeby nie dać się wciągnąć w tę gierkę. – Co, nie możesz na mnie wrzasnąć? – wycedził pogardliwie. – Pozwolisz mi mówić tak do siebie? Będziesz tak siedziała i co? I brała to na klatę, bo nie chcesz denerwować połamańca?
– Przestań, Adam! – Wstałam i zaczęłam zabierać tacę. – Pierdol się, Sadie! Przecież to prawda, nie? Pierdolić ciebie, twoją zupę i tę pielęgniarę! Uniosłam miskę, zanim dotarło do mnie, co robię. Rozbiła się na ścianie, pozostawiając wielką plamę. Łyżka wylądowała na dywanie, od którego się odbiła i rozbłysnęła w promieniach słońca. – Ty się pierdol! – wrzasnęłam ile sił w płucach. – Możesz się, kurwa, zagłodzić na śmierć, sukinsynu! – Chciałabyś, nie? Chciałabyś, żebym się zagłodził na śmierć. Wtedy nie musiałabyś się tym wszystkim zajmować, co? Nie trzeba by było o mnie dbać... – Zamknij się wreszcie! – wywrzeszczałam mu w twarz. – Zamknij mordę, Adam, i przestań zachowywać się jak dupek! Jego oczy błyszczały z furią. – A ty przestań się zachowywać jak pierdolona cipa i powiedz prawdę! – Nie wiem, o czym mówisz – oznajmiłam zimno i pochyliłam się, żeby posprzątać. Odwrócenie się do niego plecami było najgorszą obelgą z mojego repertuaru, bo nie mógł mnie zmusić, abym na niego spojrzała. Zaczął obrażać mnie tak barwnie i obrzydliwie, że pewnie podziwiałabym jego kreatywność, gdyby nie była skierowana przeciwko mnie. Uderzał wszędzie, gdzie mogło zaboleć, naciskał wszystkie guziki, wywlókł każdy kompleks, do którego się przyznałam, i wiele takich, których się domyślał. W końcu doprowadził mnie do płaczu. Klęczałam obok jego wózka i chociaż wiedziałam, że robi to tylko z nienawiści do sytuacji, w której się znalazł, czułam się tak, jakby robił to z nienawiści do mnie. – Przyznaj się wreszcie – powiedział w końcu głosem ochrypłym od wrzasków. – Chciałabyś, żebym wreszcie umarł. Wstałam i znowu przybliżyłam twarz do jego twarzy z taką agresją, z jaką on mnie traktował. Nic nie mógł z tym zrobić, a zresztą pewnie i tak nic by nie zrobił, nawet gdyby mógł. – Tak – odparłam. – Czasem żałuję, że żyjesz. Bardzo długo wpatrywaliśmy się w siebie. – Ja też – powiedział. Nie wiedziałam, jak się zachować, kiedy płakał. Mogłam go tylko przytulić, pogłaskać po głowie, uciszyć, pocałować w usta, które smakowały łzami. Mogłam go przytulić, on jednak nie
mógł przytulić mnie. Mnie nikt nie przytulał, kiedy płakałam, nikt mi nie mówił, że wszystko będzie dobrze. W tym małżeństwie nie było już miejsca na egoizm. Właściwie nie było miejsca na nic poza walką. – Przepraszam – powtarzał raz za razem, a ja raz za razem powtarzałam, że wszystko w porządku. Nie wiedziałam, co mu ofiarować poza współczuciem, ale chyba było go we mnie za mało.
Rozdział dwunasty
Sierpień W tym miesiącu nadal mam na imię Priscilla. Joe i ja widujemy się regularnie, raz lub dwa razy w tygodniu. Byliśmy już w kinie, na kolacji i na koncercie, a dziś Joe zaproponował, żebyśmy się wybrali na jarmark rycerski. Zgodziłam się, bo rozumiem, że jeśli czegoś chcesz, od czasu do czasu musisz spełniać zachcianki drugiej strony. Przy bramie wejściowej wita nas człowiek w szkockiej spódniczce i z olbrzymim mieczem na plecach. Ze szkockim akcentem pyta mnie o imię i nazywa lady Priscillą, po czym całuje w dłoń. Zerkam na Joego, by sprawdzić, jak zareaguje na ten bezczelny flirt, ale tylko się uśmiecha, wcale go nie złości, że jakiś mężczyzna właśnie polizał mi rękę. Kobieta w wydekoltowanej chłopskiej bluzce i w gorsecie wypychającym piersi tak bardzo, że nie sposób oderwać od nich wzroku, wtyka kwiatek do kieszonki koszuli Joego. Flirtuje z nim, pyta o imię i proponuje swoje „usługi”. Inna, ruda z koszem wypranej bielizny na biodrze, podchodzi do niego i przedstawia się jako „najczystsza dziewka w hrabstwie”. Trzecia, brunetka, przyłącza się do tamtych dwóch i razem paradują przed Joem, przekomarzając się z nim tak długo, aż wybucha śmiechem. Najwyraźniej podoba mu się to, że jest w centrum zainteresowania trzech cycatych młodych kobiet, i chociaż nie mam mu tego za złe, denerwuje mnie, że nie zwraca na mnie większej uwagi. Fanfary obwieszczają przybycie królowej Elżbiety. Jej pojawienie się wprawia wszystkich w ekstazę. Cycate natychmiast nas porzucają, żeby padać plackiem przed orszakiem Jej Królewskiej Mości. Joe uśmiecha się szeroko i zakłada ręce na piersi. Mam okulary przeciwsłoneczne, on musi mrużyć oczy. Jeśli nie będzie uważał, dorobi się kurzych łapek. No cóż, mężczyznom takie rzeczy uchodzą płazem, prawda? Królowa rzuca dzieciom cukierki, a aktorzy wloką się za nią, entuzjastycznie pokrzykując. Praczki kręcą się w tłumie i zagadują ludzi. Nie chcę, żeby znowu podeszły do nas. Joe nadal nie zwraca na mnie uwagi, więc wsuwam dłoń w zgięcie jego łokcia i lekko pociągam, aż wyprostowuje rękę. Wtedy splatam nasze palce. Waha się, ale tylko przez moment,
a ja nie mogę powstrzymać triumfalnego uśmiechu, kiedy tak trzymamy się za ręce. To już nasza dziesiąta randka, a chcę, żeby ich było dużo więcej. Tak naprawdę to właśnie dzisiaj zamierzam przekonać Joego, że powinniśmy zostać parą. – Chcesz tam wejść? – Pokazuje bramę, w której znikał tłum. – Może coś zjemy? Kiwam głową, dając mu to, czego pragnie, żeby nieco później dostać to, czego ja pragnę. A pragnę jego. Dotąd Joe był dżentelmenem w każdym calu, co oczywiście doceniam, ale już czas przyśpieszyć sprawę. Wszyscy mężczyźni chcą seksu, a Joe, choć w zasadzie nie naciskał, nie różni się od innych. Prowadzi mnie przez bramę. Organizatorzy pikniku zrobili wszystko, żeby teren przypominał rycerską wioskę pełną sklepików, dróżek i straganów. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, którzy z tych ludzi to aktorzy, a którzy goście, gdyż wielu odwiedzających przebrało się w kostiumy i mówi z obcym akcentem. Niektórzy noszą bardzo wyszukane szaty, a inni ubrania, które wyglądają na kupione w sklepach ze starzyzną. Wszystko to jest fantazyjne, ale i byle jakie. W spodniach typu capri i uroczym podkoszulku bez rękawów cieszę się, że nie wystroiłam się stosownie do okazji. Jeszcze bardziej się cieszę, że Joe też ma na sobie współczesny strój. – Na co masz ochotę? – Nadal trzyma mnie za rękę i z wyczekiwaniem patrzy mi w oczy. Przyglądam się głównej uliczce, gdzie sprzedawcy zachwalają „befsztyka z patyka” i inne jarmarczne jedzenie. Nic nie wydaje się niskotłuszczowe ani niskowęglowodanowe, więc mimowolnie marszczę nos. – Na razie nie jestem głodna – odpowiadam. – Rozumiem. Joe rozgląda się jak dzieciak w cyrku, wciąż trzymając mnie za rękę. Nasze dłonie są spocone, bo słońce mocno przygrzewa, ale mówi się trudno. Znajdujemy stoisko z wędzonymi udkami indyka, na których widok robi mi się niedobrze. Joe zjada udko, ja tylko podskubuję kanapkę z grillowanym kurczakiem. Bułki nawet nie tykam. Joe chce spróbować haggisu, cokolwiek to jest, a ponieważ odmawiam, więc zjada cały talerz. Od słońca ma piegi na nosie i policzkach. – Powinieneś smarować się kremem z filtrem albo włożyć kapelusz – mówię. Pociera dłonią twarz, a potem patrzy na jeden ze straganów. – Chodź. – Ciągnie mnie w tamtą stronę.
Jest to stragan z kapeluszami, ale nie eleganckimi, tylko takimi z piórkami, koronką i barwnymi tasiemkami. Wielkie obwisłe okropieństwa oraz stożkowate nakrycia głowy dla księżniczek z długimi wstążkami na czubku. Joe bierze bezkształtne aksamitne paskudztwo z długim strusim piórem i wkłada je sobie na głowę. – Jak wyglądam? – Nie pasuje ci do stroju – odpowiadam. Śmieje się i wkłada coś innego. W głębi straganu wisi duże lustro, Joe krzywi się do swojego odbicia, po czym łapie jeden kapelusz dla księżniczki i zanim zdołam go powstrzymać, naciąga mi pod brodą elastyczną gumkę. – I co? – Ustawia się i patrzy na nasze odbicie. – Wyglądam idiotycznie. Próbuję ściągnąć to świństwo z głowy, ale Joe nie pozwala, łapiąc mnie za rękę i zmuszając, bym zrobiła krok, potem drugi. – Wyglądasz pięknie – mówi z uśmiechem, nawet nie patrząc, ale gapiąc się na mnie. Wyczuwam, że ma ochotę na całowanie, ale mnie coraz bardziej irytuje wpijająca się w brodę gumka, a pióro na kapeluszu Joego omal nie wydłubuje mi oka. Nie nadstawiam się więc, jego usta nie mogą się zetknąć z moimi. Joe patrzy do lustra, po czym zdejmuje kapelusz i go odwiesza. – Nie bardzo? – pyta. Z ulgą ściągam kapelusz księżniczki, mając nadzieję, że ostatnią osobą, która go mierzyła, nie był jakiś zawszony smarkacz. Poprawiam włosy, a kiedy się odwracam, widzę, że Joe na mnie patrzy. – Co? – pytam. – Nic. Tym razem daję mu się pocałować. Pocałunek jest szybki, przyzwoity i sprawia mi wielką przyjemność. Już po wszystkim Joe nadal obejmuje mnie w talii. Dziś bardzo często mnie dotyka. Trzymamy się za ręce, kładzie rękę na moim ramieniu, w pasie, a kiedy siadamy, żeby obejrzeć jedno z wielu przedstawień, trzyma rękę na moim kolanie. Dzień nie jest taki zły, chociaż mi się nudzi, natomiast Joe wciąż jest zainteresowany tym, co dzieje się wokół. Przekonuję go, żebyśmy napili się czegoś w cieniu, na ławce przed wielkim betonowym basenem. Kiedy tak sobie siedzimy, jedna z kobiet, które zaczepiły nas rankiem,
podchodzi i bierze się do prania ubrań w wodzie. Za chwilę dołączają do niej dwie następne, kłócą się o coś, wrzeszczą coś na temat przedstawienia. Ponieważ już tu siedzimy, zostajemy, żeby popatrzeć. To inteligentne przedstawienie z udziałem publiczności, opowieść w pigułce, poświęcona Antoniuszowi i Kleopatrze, z mnóstwem niemądrych, plebejskich żartów. Nawet się śmieję, kiedy ruda wchodzi między widzów i wyciąga Joego, żeby wziął udział w spektaklu. Joe idzie chętnie, zostawiając mnie samą, i chociaż wiem, że to tylko teatr, z irytacją krzyżuję ręce na piersiach. Ruda siedzi na murku za Joem, obejmując go rękami i nogami, i żąda, żeby wymyślił dobry tekst na podryw. Joe najpierw jej się przygląda, potem pyta: – Gdybym powiedział, że masz piękne ciało, byłabyś niezadowolona? Tekst jest beznadziejny, ale dziewka przybija Joemu piątkę i przedstawienie trwa dalej. Uważam, że dziewczyna, która go wybrała, zbyt dobrze się bawi. Odgrywanie roli to jedno, ale ona wciąż go dotyka. Bardzo mi się to nie podoba. Kiedy widowisko się kończy, dochodzę do wniosku, że pora wrócić do domu. Jednak Joe wcale się do mnie nie śpieszy, śmieje się i rozmawia z trzema dziewkami, które bezwstydnie stoją w sadzawce. Ruda popija wodę z kubka i zaczyna pluć, udając fontannę. Pozostałe się śmieją i opowiadają żarty, wciągając do rozmowy Joego i parę innych osób, które zgromadziły się w pobliżu. Odczekuję pełną minutę, zanim do nich dołączam. Nie da się nie zauważyć, jak zaborczym gestem chwytam go za rękę. Joe może nie zwraca na to uwagi, ale ruda owszem, bo od razu się wycofuje. Niewykluczone, że nie flirtowała z nim na poważnie, tylko w ramach przedstawienia. Mimo to Joe przyszedł tutaj ze mną i lepiej niech o tym nie zapomina. Spędzamy na pikniku resztę dnia, po czym wstępujemy na kolację do urokliwej knajpki. W drodze do mnie Joe rozprawia o tym, co się działo na pikniku. Kupił mi zapachową różę z metalu. Słońce opaliło mu nos i policzki na różowo, a włosy rozjaśniło na złoto. Trzyma mnie za rękę przez całą drogę, chyba że musi zmienić bieg. Zapraszam go do siebie i proponuję mrożoną herbatę. W kuchni przyciska mnie do lady, chwyta w pasie i całuje mocniej niż kiedykolwiek, a ja się nie sprzeciwiam. Czuję cukier i cytrynę z herbaty. Joe dobrze całuje. Kiedy kładzie mi rękę na karku, odsuwam się nieco, bo chcę zaczerpnąć powietrza. Usta Joego wiszą nad moimi. Przywiera do mnie, pachnie latem. Zimna sprzączka jego
paska dotyka nagiego brzucha, bo podwinęła mi się koszulka. Joe czeka na coś, być może na pozwolenie. Udzielam mu go, otwierając usta. Ten pocałunek jest głębszy. Ręce Joego przesuwają się z talii na moje pośladki, przyciska mnie jeszcze mocniej. Kładę dłoń na jego bicepsie, czuję, jak mięśnie tworzą twarde wybrzuszenie. Jest szczupły, ale bardzo silny, i oddech więźnie mi w gardle. Joe ustami pieści moje wargi, a potem policzek, próbuje odchylić mi głowę. Mam wrażliwą skórę na szyi, więc drżę, gdy przesuwa po niej zębami. Sutki mi sztywnieją. Jak daleko się posunie? Czego się spodziewa? Całuje mnie bez pośpiechu, bawi się w różne pieszczotliwe gierki, aż nagle czuję się bardziej jak przystawka niż jak kobieta. Odsuwam go od siebie. – Joe, przestań. Nieruchomieje i przez chwilę myślę, że wcale nie przestanie, że dalej będzie mnie całował, a może nawet zacznie się o mnie ocierać. Znowu patrzy na mnie jak mężczyzna, który przywykł do tego, że dostaje, co chce, i którego już zmęczyło czekanie. Potem bez słowa cofa głowę. Nie odsuwa się ode mnie, nasze ciała nadal się dotykają, ale teraz jest między nami dystans. Ręka na moim karku ześlizguje się do ramienia. Też kładę mu dłonie na ramionach. – Lubię cię, Joe – mówię. – Też cię lubię. Nie boję się prosić o to, czego chcę, nigdy się nie bałam. Więc kiedy głaszczę go po obojczyku, jestem pewna, że ta dyskusja też obejdzie się bez niespodzianek. – Wobec tego powinniśmy porozmawiać o tym, co jest między nami – dodaję. Joe kiwa głową, a ja już wiem, że spodziewał się czegoś w tym stylu. Nie umawiasz się z kimś dziesięć razy, nie oczekując, że w końcu porozmawiacie o tym, co się dzieje. – W porządku. – Kładzie dłonie na mojej talii. Wykładam, czego pragnę i czego od niego oczekuję. To negocjacje, tak jak wcześniej, a pod koniec ustalamy, co uda się nam zyskać na tej fuzji. Mam trochę oczekiwań i wymagań, ponieważ przestrzegam wysokich standardów. Jeśli obie strony nie osiągną porozumienia, układ będzie bez sensu. Tę rundę pertraktacji finalizujemy jeszcze jednym pocałunkiem, a ja czuję się świetnie, no taka... wspaniałomyślna. – Chodź ze mną na górę. – Biorę go za rękę.
Idziemy do sypialni. Czekałam, ale historia najwyraźniej dobiegła końca. Joe ugryzł kanapkę i zaczął pośpiesznie ją przeżuwać, popijając napojem, a ja zerwałam folię z batonika musli. Jedliśmy w milczeniu. Na twarzy Joego położył się cień rzucany przez liście drzewa. Rzeczywiście twarz miał obsypaną letnimi piegami. Słońce mu sprzyjało, dobrze wyglądał. Dziś ubrany był w lekki garnitur. Zdjął marynarkę, poluzował krawat i podwinął rękawy, dzięki czemu widziałam złote włosy na przedramionach. – To wszystko wydaje się... – Umilkłam, bo nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Profesjonalne? Chyba nie pasowało. Bezduszne? Kontraktowe? – Zdumiewające? – Popatrzył na mnie z uśmiechem. – To też. Wzruszył ramionami, po czym otarł usta serwetką. – Priscilla to kobieta, która wie, czego pragnie, i nie boi się o to prosić. To się rozumiało samo przez się, po prostu powtórzył to, co mówił przed chwilą. Szukałam odpowiednich słów, świadoma, że sprzeczne uczucia wpływają na to, co chcę powiedzieć. – A co ty na to? Wiele cech osobowości Joego uważałam za czarujące, ale najbardziej pociągała mnie w nim samoświadomość. Zawsze był szczery, teraz też nie próbował udawać, że nie rozumie niezręcznie sformułowanego pytania. – Pasujemy do siebie. – Zerknął spod zmrużonych powiek na drzewo, gdzie słońce przedzierało się przez gałęzie, a potem popatrzył na mnie. – Jesteśmy dwójką paradujących kucyków. Dobrze wyglądamy, ciągnąc ten sam wózek. – A ty właśnie tego chcesz? Tak bardzo chciałam, aby zaprzeczył i przyznał, że Priscilla go nie satysfakcjonuje. Że to, co zrobili na górze, nie przypadło mu do gustu. – Zacytuję ci Rolling Stonesów – odparł. – Nie zawsze ma się to, czego się chce. – Ale czy ona ma w sobie to... no, jest tym, czego potrzebujesz? – Przełknęłam ślinę, słysząc rozpaczliwy ton w swoim głosie. Joe złożył serwetkę na pół, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu powstał mały
gruby kwadrat, na którym zacisnął dłoń. Potem ją rozłożył, a papier rozpostarł się bardzo powoli, niczym kwiat na filmie wykonanym techniką poklatkową. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. – Tak myślę, Sadie. Nie. Nie, nie, nie, chciałam powiedzieć, ale tego nie zrobiłam, tylko pociągnęłam łyk letniej wody. Wszystko musi się skończyć, i dobre, i złe, a już na pewno to brzydkie. – Nie sądzisz, że dam sobie radę, prawda? – zapytał, ale w jego głosie nie dało się słyszeć oskarżycielskiego tonu. – Nie mnie to oceniać. – Znowu na niego popatrzyłam. – Być może właśnie tobie, Sadie. – Zaśmiał się niewesoło. – Wiesz więcej o moim życiu seksualnym niż ktokolwiek. W ogóle wiesz więcej o moim życiu niż ktokolwiek. – Jeżeli prosisz, żebym ferowała wyroki... – Nie, proszę tylko, żebyś powiedziała, czy mi się uda – wpadł mi w słowo. – Ale to nie zależy ode mnie, Joe! Popatrzyliśmy na siebie. Z tej odległości nawet nie zdołalibyśmy się dotknąć, ale nagle poczułam, że znajdujemy się zbyt blisko. Joe cierpliwie czekał, a ja zastanawiałam się nad odpowiedzią. Wiedziałam, że muszę jej udzielić, zaszliśmy zbyt daleko, bym mogła się wycofać. Pozostawało tylko pytanie, ile prawdy zdecyduję się ujawnić. – Nie – odparłam w końcu. – Wątpię, żeby ci się udało. Skinął głową, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Przesunął się na brzeg ławki, oparł łokcie na kolanach i popatrzył na złączone dłonie. Potem spojrzał na mnie i powiedział: – Myślę, że się mylisz. – Wstał, poprawił krawat i włożył marynarkę. Napawałam się jego widokiem, jakbym musiała się nim nasycić, bo byłam przekonana, że spotykamy się po raz ostatni. – Mam nadzieję, że się nie mylisz, Joe. Patrzył na mnie długo i nieprzyjaźnie. Zabolało. – No cóż, dowiemy się za miesiąc, prawda? – Opowiedz mi coś. Adam wyciągnął się na łóżku z ręką pod głową. Chciałam polizać gładką skórę między
brzegiem koszuli a paskiem, ale tylko przesunęłam po niej palcem. Czując mój dotyk, szybko przetoczył się na plecy, a koszula podjechała jeszcze wyżej. – Znowu? Sadie, wszystkie ci już opowiedziałem. – Na pewno nie. – Położyłam palce na jego twardym brzuchu i zaczęłam nimi poruszać. Westchnął z irytacją, ale wiedziałam, że tylko udaje. Uwielbiał opowiadać historie, a ja uwielbiałam ich słuchać. Poruszył się, gdy głaskałam go po brzuchu. Podciągnęłam jego koszulkę nad klatkę piersiową, a potem zdjęłam przez głowę. – Dobrze. Dawno, dawno temu były sobie trzy misie... – Nie! – zaprotestowałam ze śmiechem, trzymając rękę na sprzączce jego paska. – Adam, nie! – Dlaczego nie? Misie nie są seksowne? Wyciągnęłam koniec paska ze sprzączki i rozpięłam rozporek. Gdy wsunęłam dłoń w dżinsy Adama, poczułam, jak penis pulsuje. Zacisnęłam palce na obcisłej tkaninie, aby ściągnąć spodnie na uda. – Nie bardzo interesuje mnie zoofilia. – Dlaczego z góry zakładasz, że bohaterka będzie się pieprzyła z misiami? – Uniósł biodra, żebym go rozebrała. – A nie będzie? – Poczekaj, to się przekonasz. Nigdy nie usłyszałam końca tej historii, ponieważ wzięłam go do ust, a potem zajęły nas inne sprawy. Pamięć jest dziwna, czasem ulotna, ale tamten dzień zapamiętałam na zawsze. Kochaliśmy się po raz ostatni przed wypadkiem Adama. Gdybym wówczas wiedziała, że więcej nie będzie mnie trzymał w ramionach, zwracałabym większą uwagę na to, co się działo. Jednak tego nie wiedziałam. Żyłam w przekonaniu, że nic się nie zmieni i że jesteśmy nietykalni. Po ostatniej historii Joego dużo myślałam o tamtym wieczorze. Adam zawsze opowiadał mi historyjki, mieszał klasyczne bajki z erotyczną poezją i miejskimi legendami. Rozpraszałam go ustami i rękami, kiedy opisywał szklane wieże albo kreślił językiem słowa na łechtaczce, aż dochodziłam, gdy książę zjawiał się, by uratować piękną damę. Czasem Adam był królem, a ja królową wróżek, kiedy indziej on wcielał się w rolę wiernej bestii, a ja byłam piękną, która go
odmieniała. Potrafił pieprzyć mnie głosem równie sprawnie jak w tradycyjny sposób, robił to tak samo namiętnie. Teraz w ogóle mnie nie pieprzył i rzadko ze mną rozmawiał. Nie opowiadał historyjek, Joe też postanowił przestać. Nic nie mogłam na to poradzić. Nie rościłam sobie żadnych praw do Joego, nie miałam prawa oczekiwać, że będziemy się spotykali w nieskończoność. Wszystko dobiega końca, a to powinno było się skończyć dawno temu. W ogóle nie powinno było się zacząć, tak się jednak stało i nie mogłam przestać się zastanawiać, co bez tego zrobię. Nie chciałam widzieć się z Adamem po powrocie do domu, ale i tego nie mogłam uniknąć. Musiałam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i poświęcić mu uwagę, na której mu nie zależało i za którą nie był mi wdzięczny. Nasza kłótnia pozostawiła po sobie napięcie, którego nie dało się zignorować. W przeszłości pewnie byśmy się kochali, teraz mogliśmy tylko czekać, aż to minie. Dennis naturalnie od razu zauważył, co się święci. Wiedział, kiedy nastawić stare komedie i rozśmieszyć Adama, czego ja już nie potrafiłam. Pani Lapp też coś wyczuła, więc piekła ciasta oraz placki, na które żadne z nas nie miało ochoty. Poczekałam, aż pójdzie do domu, a potem wyrzuciłam nietknięte desery do śmieci i przykryłam je gazetami, żeby nic nie zauważyła. Zatrzymałam się na progu pokoju Adama, skąd dobiegł mnie szmer telewizora. Ze sztucznym uśmiechem na twarzy, który bardziej przypominał grymas, otworzyłam drzwi i weszłam. – Cześć, mała. Chodź tu. – Adam wydawał się tak samo skruszony jak po każdej kłótni. – Cześć. – Usiadłam na brzegu łóżka. – Przepraszam, Sadie. Zachowałem się jak dupek. W moim uśmiechu było nieco więcej szczerości. – Tak. Właśnie tak. – No to przepraszam. Przykro mi. Przejechałam ręką po szczecinie na jego głowie. – Mnie też jest przykro, że byłeś dupkiem – oznajmiłam. – Ej! Wybuchnęliśmy śmiechem, pocałowałam męża w policzek. Już nie pachniał jak dawny
Adam. – Chodzi o to, że czasem tak się wkurzam, a wtedy... – Umilkł gwałtownie. Milczałam, licząc na to, że może chociaż raz przestanie udawać, że wszystko jest w porządku. Wtedy i ja bym mogła przestać, a w rezultacie zapomnielibyśmy o narzuconych sobie rolach. Czekałam jeszcze chwilę, ale milczał, więc pogłaskałam go po policzku. – Adam, to naturalne, że jesteś zły. Poczułam, jak jego szczęka napina się pod moimi palcami. Odwrócił wzrok. Zachowywał się chłodno i stoicko, jak nigdy wcześniej. – Nie chcę o tym rozmawiać. – Chcę o tym porozmawiać... – odezwałam się jednocześnie. Natychmiast odwrócił głowę. – Mówiłem, że nie chcę o tym gadać! Jezu! Nie przeginaj! Cofnęłam rękę. Tak bardzo nie chciałam znowu się z nim kłócić. Odetchnęłam kilka razy, ale ciągle miałam w oczach łzy, które mogły spłynąć po policzkach. – Nie rób tego – ostrzegł. – Nie zaczynaj, kurwa. To było strasznie niesprawiedliwe, że nie pozwalał mi płakać. Rozumiałam, dlaczego nie chciał widzieć moich łez, ale to i tak było nie fair. – Wolałam, kiedy rzucałeś naczyniami – powiedziałam cicho, jakby do siebie. – Pewnie nie zauważyłaś, ale już nie mogę niczym rzucać – odparł głosem pełnym znienawidzonego przeze mnie sarkazmu. – Kiedyś nigdy nie dusiłeś niczego w sobie. Wyrzucałeś gniew, smutek czy radość, Adam. Pozwalałeś sobie na to, żeby odczuwać... – A ty tego nienawidziłaś! – wrzasnął ochrypłym głosem, a ja mimowolnie zaczęłam poprawiać koc. Adam zacisnął wargi. – Przestań, do kurwy nędzy, przestań, dobrze? Dennis może to zrobić. – Chcę się upewnić... – Powiedziałem, żebyś przestała. Patrzyliśmy na siebie wrogo, a ja czekałam, aż Adam znów obrzuci mnie obrzydliwymi inwektywami i doprowadzi do łez. Jednak zdołał się powstrzymać. Czułam się rozdarta między ulgą a rozpaczą. Założyłam ręce i mocno przycisnęłam dłonie do brzucha. Były lodowate.
– Nie nienawidziłam tego, jaki byłeś. – Te słowa wymknęły mi się, zanim zdołałam ugryźć się w język. – Tęsknię za tym. Tęsknię za tobą, Adam. Nie powinnam była tego mówić. Znów się ode mnie odwrócił, więc przeszłam na drugą stronę łóżka, żeby musiał na mnie patrzeć. – Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś ze mną porozmawiał. Musimy o tym porozmawiać. O tym i o nas. Już mi nie opowiadasz historii. – Wskazałam łóżko, wózek. – Ile masz lat? Trzy? Postanowiłam, że nie dam się zranić. – Już nie mówisz mi, co czujesz, Adam. – Bo nie chcę mówić – odparł z naciskiem na ostatnie słowo, jakby było nieprzyzwoite. – Można nasrać na kajzerkę i udawać, że to kanapka, ale gówno to gówno. – Właśnie o gównie powinniśmy porozmawiać. – Przestań mnie, kurwa, analizować! – Usiłował wrzeszczeć, ale to bardziej przypominało rzężenie. – Nie jestem twoją terapeutką, tylko żoną. – No to bądź moją pierdoloną żoną – warknął. – Nie próbuj włazić mi do głowy, nie mam czym się z tobą dzielić. To moja sprawa, Sadie, nie twoja. Przestań zachowywać się tak, jakby chodziło o ciebie. Męczysz mnie, kurwa, kiedy tak starasz się udowodnić, że wszystko się kręci wokół ciebie. To nie była najobrzydliwsza rzecz, jaką mi powiedział, ale najokrutniejsza. Wolałabym zostać nazwana pizdą albo idiotką. Zachwiałam się, całkiem jakby mnie uderzył, a on z kamiennym wyrazem twarzy znowu odwrócił głowę. Myślałam, że się popłaczę, ale poczułam, że moja twarz jest niczym wyrzeźbiona z marmuru. Zamrugałam, jednak w moich oczach nie pojawiły się łzy. Wyszłam z pokoju, a na korytarzu wpadłam na Dennisa. Poklepał mnie po ramieniu. Popatrzyliśmy na siebie i zanim zdołałam się powstrzymać, już byłam w jego ramionach. Płakałam w milczeniu, przyciskając twarz do jego piersi. Przez cały czas klepał mnie po plecach, a jego duże silne ręce przypominały kolumny. Adam wrzasnął na niego i po chwili rozległ się brzęczyk interkomu, więc wysunęłam się z krzepiącego uścisku Dennisa, choć nadal był mi potrzebny. Dennis jednak nie przychodził tu dla mnie. Wydawał się bardzo przejęty, więc zmusiłam się do uśmiechu.
– Idź. On cię potrzebuje. – To się zdarza, Sadie... – Wiem. – Otarłam łzy. – Wiem. Wszystko w porządku. Idź. Znowu skinął głową. Poklepał mnie po ramieniu, a potem zniknął w pokoju Adama. Pomyślałam, że może jeszcze trochę popłaczę, ale poszłam za przykładem Adama i zmusiłam się do stoickiego spokoju. Wrzesień W pierwszy piątek miesiąca spóźniłam się na lunch dwadzieścia minut. Powtarzałam sobie, że nie pójdę, ale wyszłam z gabinetu, w drodze na dół poprawiałam włosy i malowałam usta szminką, wpatrzona w błyszczące odbicie w drzwiach windy. Chwyciłam brązową torbę z lunchem niczym nagrodę, a obcasy stukały na chodniku, gdy szłam do ławeczki, o której myślałam jak o naszej ławce. Wrześniowe popołudnia nadal były na tyle ciepłe, żeby jadać na zewnątrz, chociaż chmury zasnuły niebo i wiał chłodny wiatr, więc musiałam wziąć sweter. Byłam świadoma, że moje serce zaczęło szybciej bić, gdy skręciłam za rogiem i ujrzałam ukryte miejsce, gdzie stała nasza ławka. Joe był na miejscu, w garniturze i krawacie, który kiedyś pochwaliłam. Popatrzył mi w oczy. Szkoda, że nikt mnie nie podtrzymał, bo w następnej chwili nastąpiłam na zabłąkany kamyk i niefortunnie straciłam równowagę. Joe tam był, ale nie sam. Od razu ją rozpoznałam. Jasne włosy we francuskim warkoczu i kolczyki z perłami wyjawiły, kto to taki, podobnie jak chłodne spojrzenie, które mi posłała, kiedy się potknęłam. Joe nie wstał, nawet się nie uśmiechnął. Wysunął rękę wzdłuż oparcia ławki i położył na ramieniu kobiety w żakiecie z poduszkami. Przysunęła się do niego, zerkając na ławkę, jakby chciała skarcić ją za to, że nie jest idealnie czysta. – Wszystko w porządku? – zapytał Joe obojętnie. To mnie zabolało bardziej, niż gdyby wycedził te słowa zimnym głosem. – Proszę uważać. – Naprawdę powinni częściej zamiatać chodniki – oznajmiła Priscilla. Niech to szlag, nawet jej głos był afektowany i idealny. – Mogła pani skręcić nogę. – Bardzo przepraszam – usłyszałam swój głos jakby z bardzo daleka. – Nie sądziłam, że ta ławka jest zajęta. Priscilla spojrzała na tę stronę ławki, której nie zajmował Joe.
– Możemy się przesunąć... – Nie, nie. – Pokręciłam głową. – Znajdę inną. – Na pewno? – spytał Joe, a ja patrzyłam, jak wodzi palcem po szyi Priscilli. – Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby. Obie na niego popatrzyłyśmy. Jeśli nasze miny były podobne, to dlatego, że pewnie poczułyśmy to samo. – Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową i ruszyłam przed siebie ścieżką, żeby się od nich oddalić. – Miłego lunchu. Sukinsyn. Pierdolony skurwiel. Dupek. Gdy odchodziłam, inwektywy po prostu cisnęły mi się na język. Za plecami słyszałam jego mamrotanie, a przyciszony śmiech Priscilli sprawił, że dopadły mnie mdłości. Za kierownicą nie wytrzymałam. Z moich oczu popłynęły pełne obrzydzenia łzy, ale nie sprawiły, że zelżało we mnie napięcie, wręcz przeciwnie, jeszcze tylko pogorszyły sytuację. Powstrzymałam je, przyciskając dłonie do oczu tak mocno, że aż ujrzałam barwne błyski. Nie mogłam pozwolić sobie na luksus rozpaczy, do której nie miałam prawa. Twarz w lusterku wstecznym na początku w ogóle nie wyglądała jak moja twarz. Otarłam ją pogniecionymi chusteczkami, które rozpadły się w dłoniach. Zbierając fragmenty podartego papieru, zajęłam czymś palce i uspokoiłam myśli. Kiedy oczyściłam spódnicę i wepchnęłam chusteczki do plastikowej siatki na śmieci, byłam już na tyle spokojna, że mogłam prowadzić. Nigdy nie przepadałam za poprawianiem makijażu, ale dziś było mi to potrzebne. Przez następny kwadrans malowałam usta i pudrowałam policzki. Nie miałam maskary ani kredki, żeby naprawić szkody poczynione przez łzy, ale i tak zrobiłam, co mogłam. Dławiąc szloch, czułam się tak, jakbym miała ciernie w gardle. Tak samo było z Joem – same kolce, żadnych róż. Przekonałam się o tym w bardzo bolesny sposób.
Rozdział trzynasty
Nawet nie starałam się ukryć ulgi, kiedy Adam oznajmił, że jego matka i siostra jednak nas nie odwiedzą. – Mówiły, że zjawią się w innym terminie? – Postawiłam na fotelu rozkładanym torebkę, w której były materiały do czytania, rzeczy z pracy i szalik, który robiłam na drutach od miliona lat. – Nie. Nie patrzyłam na niego, gdy przysuwałam stolik do fotela i składałam koc. To były piątkowe wieczorne rytuały, które nie angażowały moich myśli, gdyż ręce przywykły do ich wykonywania. Zauważyłam małą dziurkę w poręczy fotela, coś musiało zahaczyć o materiał obicia. Postanowiłam zaszyć to jak najszybciej, zanim otwór się powiększy. – Potrzebuję igły i nitki. – Już miałam się odwrócić, jednak spojrzenie Adama mnie powstrzymało. – Sadie... – Wypowiedział moje imię tak, że poczułam lodowaty chłód w sercu. – Poprosiłem, żeby nas nie odwiedzały. Druty w mojej dłoni zagrzechotały, gdy nieświadomie je ścisnęłam. Odłożyłam włóczkę. – Naprawdę? Dlaczego? – Bo nie dałbym rady stawić im czoła. Na wieść o tym, że się nie zjawią, ulżyło mi bardziej niż powinno. Kiedy usłyszałam, że to decyzja Adama, poczułam się odrobinę lepiej, ale nie bardzo. Podeszłam do niego i pogłaskałam po włosach. Miał cieplejszą skórę, niż należało, więc odsunęłam koce, żeby trochę ochłódł. Milczał, gdy się koło niego krzątałam, tylko wodził za mną wzrokiem tak ciężkim, jakby chciał mnie zmiażdżyć. Oparłam dłonie na śnieżnobiałym prześcieradle, głaskałam je machinalnie. To by zdenerwowało Adama, gdyby cokolwiek czuł. Nagle znieruchomiałam pod wpływem irytacji. Już samo to, że Adam patrzył na moje dłonie głaszczące prześcieradło, drażniło mnie, złościło. Spoglądał na mnie uważnie, jakby zdzierał ze mnie warstwy ochronne, aż wreszcie poczułam się zupełnie naga.
– Przykro mi, Sadie. – Nie ma powodu, żeby ci było przykro – oświadczyłam stanowczo, nie dopuszczając do kłótni. – Jest jak jest. Damy sobie radę, Adam, jak zawsze... – Nie. – Prawie wypluł to słowo. Pochyliłam się, nie zamierzając ustąpić. – Tak. W przeszłości gdy odnosiłam zwycięstwo w jakiejkolwiek kłótni, to tylko dlatego, że Adam mi ustępował. Nie potrafiłam lepiej od niego przedstawiać argumentów ani robić większej awantury. Nasze kłótnie bywały spektakularne, zdarzało się, że zostawał po nich straszny bałagan, ale to Adam hałasował i dostawał szału. Ja tylko czekałam, aż się uspokoi. Tym razem jednak nie. – Nie zrezygnuję z ciebie. – Pokręciłam głową, żeby to podkreślić. – Nawet jeśli będziesz nieziemskim dupkiem. Myślałam, że się uśmiechnie, ale tylko spochmurniał. – Nie żartuję, Sadie. To... To wszystko... – Co wszystko? – Zgniotłam w palcach prześcieradło. – Nasze małżeństwo, nasze życie? Co, Adam? Dobrze się czułam, gdy go atakowałam. Spiorunował mnie wzrokiem, sapnął gniewnie, zamruczał tak jakoś dziwnie. Też spojrzałam na niego wrogo. – Tak, to wszystko. – Co „to wszystko”? – nie ustępowałam. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby zabrakło mu słów. Albo szafował nimi bez umiaru, albo wydzielał je niczym cenne nagrody, ale zawsze miał je na podorędziu. Poczułam radość zwycięstwa i potworny smutek, gdy patrzyłam, jak się męczy. – Myślę... że chcę rozwodu. Poczułam się tak, jakbym nastąpiła na grabie. – Co takiego?! – Chcę rozwodu – powtórzył już bez żadnego wahania. – Absolutnie wykluczone! – Położyłam ręce na biodrach, żeby nie zaciskać pięści. – Idź do diabła! Ja pierdolę... – Właśnie w tym problem! – wrzasnął ochrypłym głosem. – Ty możesz, a ja nie! Ani
teraz, ani nigdy! Do końca tego pierdolonego życia! Nic nie powiedziałam, bo mówił prawdę. Czułam, że oboje jesteśmy rozpaleni. Napędzana wściekłością zaczęłam szybciej oddychać. – Możesz – wymamrotałam w końcu. – Ale nie chcesz, samolubny kutasie. Adam zamrugał. Zacisnął usta, jak gdyby próbował powstrzymać się od odpowiedzi, w następnej chwili jednak sobie odpuścił. – Chcę cię przyprzeć do ściany i tak posuwać, aż będziesz wrzeszczała, Sadie. Zabawne, prawda? – Popatrzył na swoje nieruchome ciało, a potem na mnie. – Nie potrafię nawet zająć się sobą, a co dopiero tobą. – Wiem – powiedziałam twardo, chociaż chciałam zmięknąć. – I to jest do dupy. Nawet bardzo. – Myślałem, że zawsze będę się tobą opiekować, Sadie. – Głos mu się załamywał. – Że zawsze będziesz potrzebowała mnie bardziej niż ja ciebie. A teraz ty wychodzisz codziennie i żyjesz życiem, w którym mnie nie ma. Już mnie nie potrzebujesz... Pocałowałam go. Złość całkiem ze mnie wyparowała. – Nadal cię potrzebuję – szepnęłam. – Nie. – Lekko pokręcił głową. Unieruchomiłam go jeszcze jednym pocałunkiem. – Tak, Adam. Nadal cię potrzebuję. – Ale nie mogę... – Możesz – przerwałam mu. Popatrzyliśmy sobie w oczy. Palcami głaskałam go po szyi, tam, gdzie czuł mój dotyk. Westchnął, a ja wsunęłam rękę pod kołnierzyk piżamy, żeby dotknąć obojczyka. Usta Adama się rozchyliły. Pocałowałam go, czekając, aż jego język zanurkuje w moich ustach. Wtedy sama zaczęłam go pieścić językiem. – Kocham cię – wyszeptałam. – To się nie zmieniło. Palce mi drżały, gdy odsuwałam kołdrę i rozpinałam koszulę Adama. Rozchyliłam ją, odsłaniając tors. Wiele razy widziałam ciało Adama, towarzyszyłam mu podczas pryszniców, przebierałam go. Zmiany już mnie nie przerażały jak wtedy, gdy leżał nieprzytomny, poraniony i krwawiący z miejsc, w których teraz widniały białe blizny. Zaczęłam wodzić palcem po największej z nich, gdzie gałąź drzewa przeorała Adama od
prawego sutka przez bok aż do wystającej kości biodrowej. Pochyliłam się, całując małą pomarszczoną gwiazdkę zabliźnionej tkanki, a wtedy Adam jęknął. Pogłaskałam go wargami po bliźnie, obsypałam delikatnymi pocałunkami. Minęły lata, odkąd go całowałam w cokolwiek poza ustami, szyją czy ręką. Nigdy nie mówiliśmy o tym, co czuł uwięziony w martwym ciele, a podczas rzadkich zbliżeń skupialiśmy się na tym, bym sprawiła rozkosz sobie, nie jemu. Głaskałam Adama i jednocześnie przesuwałam usta wyżej, ku wargom. Całowałam delikatnie, głaskałam po klatce piersiowej i bokach, a potem wsunęłam dłoń pod gumkę spodni od piżamy. Gdy moje palce dotknęły włosów łonowych, wstrzymałam oddech i poczułam, jak kolana miękną mi z pożądania. – Będziesz się dotykać? – wyszeptał Adam niskim głosem. – Chcę dotykać ciebie – odparłam. Opuścił powieki, a kiedy je rozchylił, zamarłam na widok pożądania w jego oczach. Znów się pocałowaliśmy otwartymi, wygłodniałymi ustami, a ja dotykałam każdego miejsca, którego mogłam dosięgnąć. Odkrywałam jego ciało na nowo, wszystkie kształty i krzywizny. Nie było tak samo jak dawniej, ale przecież wszystko się zmienia i jeśli nawet musiałam nieco się wysilić, żeby ściągnąć mu spodnie, to przecież mówi się, że nagroda jest tym słodsza, im więcej pracy włoży się w jej zdobycie. Adam roześmiał się, kiedy to powiedziałam głosem nieco zadyszanym od wysiłku, związanego ze ściąganiem spodni. – Optymistka z ciebie. – Zamknij się – oznajmiłam, na końcu łóżka podnosząc Adamowi stopy, żeby ściągnąć piżamę. Uniósł głowę i popatrzył na mnie. Wyobraziłam sobie, jak leżę między jego udami, i przesunęłam się w górę łóżka. Wcześniej zdążyłam się rozebrać. Potarłam jego nogi, szczuplejsze niż kiedyś, pocałowałam kolana i przykucnęłam między udami Adama, po czym sięgnęłam do panelu kontrolnego łóżka, żeby trochę podnieść zagłówek. – Chcę, żebyś patrzył. – Sadie... – Wydawał się zaniepokojony. – Chcę to zrobić. – Podniosłam wzrok.
Naprawdę bardzo chciałam. Choć ciało Adama się zmieniło, penis pozostał taki sam. Kiedy wyciągnęłam rękę, żeby go pogłaskać, Adam odwrócił głowę i zamknął oczy. Jednocześnie wykrzywił usta, jakby mój dotyk go ranił. Wyszeptałam jego imię i pochyliłam się, żeby dotknąć wargami włosów łonowych, miękkiego podbrzusza i ud. Pocałowałam penisa u nasady, szepcząc coś, a następnie wsunęłam dłoń pod jądra. Niewiele mogłam dla niego zrobić, ale nic nie stało na przeszkodzie, żebym głaskała i lizała, całując Adama i muskając włosami tak jak kiedyś. Usłyszałam swoje imię, a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam łzy w jego oczach. Adam oblizał usta. Penis w mojej ręce nadal był miękki i nieruchomy. To nie miało znaczenia. Naga przylgnęłam do Adama, po raz pierwszy od wypadku. Położyłam udo na jego udzie i przywarłam pochwą do jego nogi. Polizałam ramię w miejscu, w którym miał czucie, a wtedy Adam jęknął. – Brakuje mi tego, pragnę cię dotykać – wyznałam. – Brakuje mi twojego uścisku, owszem, ale bardzo chcę cię dotykać, a ty mi nie pozwalasz. Oddychał ciężko i pomyślałam, że pewnie nie odpowie. – Dotykasz codziennie – odparł w końcu. – Każdego dnia mnie karmisz, ubierasz, podcierasz tyłek. Twoje ręce ciągle mnie dotykają, a ja ich nie czuję. – Wiem. – Pieściłam jego obojczyk i barki. – Nie – wydusił przez zaciśnięte zęby. – Nie wiesz. Dostosowałam swój oddech do jego oddechu, nasze piersi unosiły się i opadały równocześnie. Znów pocałowałam go w ramię, czując ciepło skóry. Włosy splątały mi się pod policzkiem, więc musiałam unieść głowę, żeby je przygładzić. Adam popatrzył na mnie, po czym powiedział: – Wcale bym ci się nie dziwił, gdybyś miała kochanka. Poczułam, jak przeszywa mnie wstyd, zaraz jednak oświadczyłam: – Nie mam kochanka. Nagle dostrzegłam dawnego Adama, mężczyznę, który wyzwałby na pojedynek każdego, kto ośmieliłyby się spojrzeć na mnie z pożądaniem. To był tylko błysk, ale zrobiło mi się raźniej i pochyliłam się, żeby go pocałować. – To dobrze. Bo raczej nie mógłbym spuścić mu manta, co? Pokręciłam głową, odsuwając od siebie myśli o Joem.
– Nie musisz się tym przejmować. Adam lekko przechylił głowę, szukając moich ust, a ja zbliżyłam je do niego. – Wejdź na mnie. Gdy usłyszałam stanowczość w jego głosie, przeszył mnie dreszcz. Usiadłam i pogłaskałam go dłonią po brzuchu. – Chcesz, żebym... – Żebyś usiadła na mnie okrakiem – dokończył. – Na moim kutasie. Poczułam gwałtowne pożądanie. To były słowa znanego mi Adama, tego, który nigdy nie wahał się mówić, czego pragnie. Podniosłam się, przerzuciłam nogę przez jego brzuch i penis znalazł się między moimi udami. – Pocałuj mnie – zażądał, a ja się pochyliłam. Kontrolował pocałunek, pieścił mój język, aż jęknęłam. Bałam się, że za bardzo go przygniotę, ale jego pomruk przekonał mnie, abym się pochyliła jeszcze bardziej i otworzyła na pocałunki. – Przestań myśleć. – Znowu dotknął wargami moich warg. Chociaż jego ręce pozostały na swoim miejscu, niemal czułam je na sobie, zwłaszcza na karku. – Pocałuj mnie. Długo się całowaliśmy, jak za pierwszym razem, w mieszkaniu Adama. Przy uniesionym wezgłowiu mogłam siedzieć na jego udach z kolanami przyciśniętymi do boków Adama i ocierać się pochwą o penisa i brzuch. Całował mnie gwałtownie, wygłodniale. Dowodził, a ja nie miałam nic przeciwko temu. – Ocieraj się o mnie – zażądał. – Masz twarde sutki? – Tak... – Chcę je ssać. Podniosłam piersi do jego ust, najpierw jedną, potem drugą, a on je lizał i ssał, aż krzyknęłam i zadrżałam, już na granicy orgazmu. Jego usta zwolniły, a potem znowu zacisnęły się na sutku. Wyprężyłam się z rozkoszą, a Adam zamarł. Jęknęłam, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu. Potem zaczął ssać mocniej, coraz mocniej, aż wreszcie nie mogłam już usiedzieć. – Właśnie tak. Dojdź dla mnie, Sadie – wyszeptał. Ocierałam się o niego łechtaczką, coraz bliższa ekstazy. Słysząc jego słowa i czując język na piersiach, zaczęłam szczytować. Nie mogłam złapać tchu, kiedy świat wirował wokół mnie. Stężały mi wszystkie mięśnie,
a gdy się rozluźniły, poczułam gwałtowne skurcze pochwy, tak silne, że niemal bolesne. Odgłosy towarzyszące uprawianiu seksu nie są zbyt pociągające, ale nic mnie to nie obchodziło. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym stłumić jęków, które wydobywały się ze mnie. – Dojdź dla mnie, Sadie. Głos Adama się załamał, a ja otworzyłam oczy, żeby patrzeć na niego i jednocześnie przeżywać orgazm. Patrzenie sobie w oczy podczas szczytowania było bardziej intymne niż wszystko, co kiedykolwiek razem przeżywaliśmy. Nie chciałam niczego przed nim ukrywać. Po chwili Adam uśmiechnął się szeroko i oblizał wargi. – Następnym razem zamierzam cię spróbować – oznajmił. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza, bo przez moment zapomniałam o oddychaniu. – Najpierw dojdę do siebie, okej? – Mięczak – mruknął. Pocałowałam go powoli i czule. – Kocham cię – szepnęłam. – Też cię kocham, Sadie. Przytuliłam Adama, oparłam głowę na jego ramieniu. Czułam się usatysfakcjonowana i odprężona, ale gdy ziewnął, wiedziałam, że muszę się ruszyć. Zrobiłam to niechętnie, głaszcząc go tu i tam. – Przestań robić mi dobrze, bezwstydna rozpustnico – powiedział ze śmiechem. Miał zaczerwienione policzki. Od dawna nie widziałam go w takim stanie. Jego oczy błyszczały jak przed laty. Miłość powróciła do niego z taką mocą, że musiałam się przytrzymać krawędzi łóżka. To nie była pora na łzy, więc je przełknęłam. Adam zdawał się kipieć energią, kiedy przyniosłam ciepłe ręczniczki, aby go wytrzeć, i gdy poprawiałam mu piżamę. Dużo mówił o wykładach i studentach, rozmawialiśmy o planach na następny rok... i o wakacjach. – Poważnie? – Zamarłam podczas zapinania guzików koszuli. – Naprawdę chcesz wyjechać? – Mhm... Myślisz, że damy radę? Gdzieś, gdzie jest plaża? Mógłbym poszukać w necie ośrodków wypoczynkowych dostosowanych dla inwalidów. Nigdy nie odbierałam Adamowi prawa do opuszczania domu, to on upierał się, żeby w nim przesiadywać. Twierdził, że nawet wyjście do ogrodu to za duży problem. Teraz jednak
wyraził zainteresowanie prawdziwą podróżą, co mnie tak bardzo zdumiało, że nie wiedziałam, co powiedzieć. – Nie? Tak? – Patrzył na mnie, gdy poprawiałam mu ręce i nogi, a potem przykrywałam kołdrą. – Nie podoba ci się ten pomysł? O co chodzi? – Uważam, że to dobra myśl. Natychmiast zaczął z entuzjazmem nie tyle mówić, co trajkotać jak karabin maszynowy. Słowa zlewały się ze sobą, a ja słuchałam, przebierając się w nocną koszulę. Mówił, kiedy myłam zęby, wiązałam włosy, rozkładałam fotel i mościłam się na nim z kołdrą oraz poduszką, nastawiwszy alarm, żeby obudził mnie w nocy na przewracanie Adama z boku na bok. – Będziesz miała sporo roboty, Sadie – powiedział w końcu. – Może zabierzemy Dennisa? Wtedy byś odpoczęła, poszła do spa czy posiedziała na plaży. To mogłoby wypalić. – Zdecydowanie tak – przytaknęłam, z zadowoleniem wsłuchując się w jego entuzjastyczne słowa. – Robiłem, co mogłem, żeby cię od siebie odepchnąć, Sadie – wyznał niespodziewanie. – Ale ty mnie nie zostawiłaś. – Nie chcę cię zostawiać. – Pogłaskałam go po głowie. – I na pewno nigdy tego nie zrobię, Adam. Przez chwilę patrzył na mnie z powagą, wreszcie powiedział: – Od teraz będzie inaczej, Sadie. Obiecuję. Podniosłam się, by znów go pocałować, a potem stwierdziłam: – Tak... I mnóstwo rzeczy się zmieni. Przez pewien czas rzeczywiście tak było. Adam poweselał, emanował energią, flirtował ze mną, a nawet przebąkiwał o środkach wspomagających erekcję, co mnie zaintrygowało, ale jednocześnie zaniepokoiło ze względu na ewentualne skutki uboczne. – Pomyśl tylko – oświadczył pewnego wieczoru, gdy koło niego leżałam, i mrugnął porozumiewawczo. – Czterogodzinna erekcja. – Po co mi cztery godziny? – Przewróciłam oczami. – Jezu, Adam. – Hej, Sadie, jeśli go postawię, to jest szansa... Oparłam się na łokciu, żeby na niego popatrzeć. – Tak? – Moglibyśmy mieć dziecko.
Z przejęcia usiadłam i spytałam z niedowierzaniem: – Chcesz dziecka? – A ty nie? Nie miałam pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Nie wiedziałam, czy chcę, czy nie, ale wspomniał o tym, a to oznaczało, że sytuacja się zmieniła. Mogłam jednak tylko wzruszyć ramionami. – Sporo tetraplegików ma dzieci – mówił dalej. – Po prostu warto się nad tym zastanowić. Dziecko. Być może syn z przekornym uśmiechem Adama, być może odpowiedzialna i rzeczowa córka. Lata odpowiedzialności, pieluch i wymiotów. Słodkich dziecięcych uśmiechów i pocałunków. Część Adama, którą mogłabym zatrzymać na zawsze. – Ejże – oświadczył z niepokojem. – Sadie, kochanie, nie płacz! Natychmiast otarłam łzy i spytałam: – Naprawdę myślisz, że moglibyśmy mieć dziecko? – Naprawdę tak myślę. – W jego głosie nie było cienia wątpliwości. Tamtej nocy po raz pierwszy od wypadku wylizał mnie do orgazmu. Potem, gdy pokój pachniał seksem, Adam szeptał mi wiersze i rozmawialiśmy o tym, ile możliwości skrywa w sobie nasza przyszłość. W pierwszy piątek października nie zamierzałam powrócić na ławkę. Przyprowadzając Priscillę, Joe dał jasno do zrozumienia, co myśli o naszych spotkaniach, a dzięki nowemu początkowi z Adamem nie potrzebowałam już opowieści. Tamtego ranka pocałowałam Adama na do widzenia, a on powąchał moją szyję i popatrzył na mnie w sposób, którego znaczenia nie potrafiłam rozgryźć. – Miłego dnia – powiedział. Naprawdę chciałam, żeby okazał się miły. Świeciło słońce i było ciepło, ale nie gorąco, czyli pogoda w sam raz na lunch pod chmurką. Nie musiałam iść na tamtą ławkę, było mnóstwo innych miejsc, także nad rzeką, gdzie mogłam cieszyć się wczesnojesienną ładną pogodą. Miałam najlepsze intencje, jednak kiedy włożyłam rozpinany sweter i złapałam torbę z lunchem, moje nogi nie chciały iść w żadnym innym kierunku, tylko prosto do parku, w którym spędziłam wiele pierwszych piątków miesiąca w ostatnich dwóch latach. Powiedziałam sobie, że wszystko musi się skończyć. Wszystko potrzebuje rozwiązania. Już nie chciałam spotykać się z Joem, ale się spotkałam.
Rozdział czternasty
Październik W tym miesiącu mam na imię Kitten. To nie jest moje prawdziwe imię, ale tutaj nikt nie musi go znać. Poza tym Kitten znaczy kociak, a ja jestem kociakiem i chętnie daję się pieścić. Nikt nie musi wiedzieć o mnie więcej. Ten facet każe mówić na siebie Joe. Może to jego prawdziwe imię, a może nie, nic mnie to nie obchodzi. Joe jest czysty i ma własne zęby, a do tego portfel pęka mu w szwach, więc pójdę wszędzie, gdzie każe. To wystarczy, żeby dostał mnie na tę noc. Nie mam nic przeciwko temu. Wiadomo, wróbel w garści i tak dalej. Joemu chyba podoba się moja opaska z kocimi uszkami. Trąca je palcem, a potem głaszcze mnie po lśniących czarnych włosach. To peruka, ale naprawdę dobra, faceci z reguły się nie orientują. Większość i tak nie zwraca uwagi na to, co mam powyżej ramion. Z tym gościem jest inaczej. Patrzy mi w twarz tak, jakby chciał ją zapamiętać. Ktoś inny pewnie by mnie wystraszył, ale on wydaje się w porządku. Może chciałby wiedzieć, jaka jestem naprawdę. Nie mam pewności, ale jeśli... – No co? – pytam i jakoś mi głupio. – Jesteś bardzo ładna. – Dziękuję. – Przesuwam palcem po jego torsie i zahaczam o sprzączkę paska. – Może masz koleżanki, które chciałyby porozmawiać o książkach? Wiadomo, nie bierzemy pieniędzy za seks, bo to niezgodne z prawem. Panowie płacą mi za towarzystwo, na wszystko inne musimy się zgodzić albo nie. Jeśli na przykład powiemy, że okej i całkiem się rozbierzemy, a potem pieprzymy się jak króliki w klubie, gdzie pieprzy się kilkadziesiąt innych par, to... powiem tylko, że nikt mi nie płaci za seks. Dostaję pieniądze za towarzystwo. – Chyba tak. – Mrugam do niego. Jestem na najwyższych obcasach, więc prawie mogę popatrzeć mu prosto w oczy. – Mam cię którejś przedstawić? Kiwa głową, więc biorę go za rękę i prowadzę przez klub. Na górze dudni muzyka, ściany są pomalowane na czarno, więc czasem czuję się jak w kosmosie. Barbie odpoczywa na jednej
z kanapek i gada z Candy. Machają rękami, więc się domyślam, że trajkoczą o ostatnim odcinku serialu o więzieniu, który obie uwielbiają. Podnoszą wzrok, kiedy podchodzimy. – To Joe – mówię. – Lubi książki. Chętnie pracuję z Barbie, bo jest drobna i ma superciało. To blondynka z niebieskimi oczami. Wygląda jak wystrojona lalka, bo lubi falbanki i kokardki. Dobrze do siebie pasujemy, kiedy mam na głowie błyszczącą perukę jak u porcelanowej lalki i czarny kombinezon ze skóry. Candy lubi się robić na niegrzeczną uczennicę, więc tylko przewracam oczami, jak ją widzę. – Dzień dobry paniom – mówi Joe. – Dzień dobry, Joe – mruczy Barbie i zakłada nogę na nogę, żeby krótka różowa spódniczka podjechała wyżej na opalonych jędrnych udach. – Którą byś wziął? Żart jest kiepski, ale Joe i tak się śmieje. To szczery śmiech, nie jakiś wymuszony chichot. Podoba mi się ten cały Joe, a dzięki temu praca staje się znacznie prostsza. Faceci są czasami tak nerwowi albo podnieceni, że psują nam zabawę. – Jakie książki lubisz najbardziej, Joe? – Candy potrząsa kucykami, kiedy się prostuje. Trzyma głowę na wysokości jego krocza i moim zdaniem dobrze o tym wie. Joe też to zauważył, bo lekko porusza biodrami. To subtelny język ciała, który z czasem zaczyna się zauważać. No dobra, widać gość leci na niegrzeczne uczennice. Wymieniam z Barbie znaczące spojrzenia. Jest tutaj moją najlepszą przyjaciółką i czytamy sobie w myślach jak... jak w książkach, o których chciałby gadać Joe. – Niech zgadnę. – Splatam palce z jego palcami, dotykamy się wilgotnymi i ciepłymi spodami dłoni. – Romanse? Joe tylko się uśmiecha. – Opowiastki do poduszki – odzywa się Candy i niezbyt elegancko rozchyla nogi. Niektóre dziewczyny w ogóle nie mają pojęcia, jak się zachować w pewnych sytuacjach. – Nie – mówi Barbie poważnie i wstaje. Jest wyższa nawet ode mnie i patrzy mu prosto w oczy. – On lubi... książki z zagadkami. – To prawda – zgadza się Joe, nie wydaje się ani trochę zaskoczony. Barbie przysuwa się bliżej. Doskonale znam jej obfite, miękkie cycki, więc kiedy ociera się nimi o klatę Joego, nie dziwię się, że gość ściska mi dłoń. Barbie kładzie dłonie na jego ramieniu, przysuwa się do niego i szepcze do ucha, tego bliżej mnie, więc wszystko słyszę: – Co byś powiedział, gdybyśmy poszli w jakieś spokojne miejsce? Chętnie posłucham,
które to twoje ulubione... pozycje. – Powiedziałbym, że to dobry pomysł – mruczy Joe. – To dobrze. – Barbie cofa się o krok i wymieniamy uśmiechy. Lubię z nią pracować, i to jak. – Wiesz już od Kitten, jakie są reguły? Nie pytał o cenę za więcej niż jedną dziewczynę, więc musimy to ustalić, ale coś mi się widzi, że Joe się nie wycofa. – Rozmawialiśmy o tym – odzywam się. Joe głaszcze kciukiem moją dłoń i mówi: – Chciałbym całą waszą trójkę. Barbie unosi brwi i znowu patrzymy na siebie. Dwie dziewczyny to normalka, miałyśmy sporo okazji, żeby się zgrać. Dorzucenie Candy do zabawy trochę namiesza, ale skoro Joe tego chce, trzeba mu to dać. Candy wstaje i triumfalnie spogląda na mnie i na Barbie. Ani myślę reagować. W życiu bym jej nie wybrała do tej roboty, o czym Candy doskonale wie. Barbie też by jej nie chciała, ale jesteśmy profesjonalistkami, więc będziemy z nią współpracować, skoro klient sobie życzy. Tyle tylko, że Candy nie musi się zachowywać, jakby coś wygrała na loterii. Prowadzę Joego na górę, mijamy parkiet, na którym ludzie tańczą, zderzając się i ocierając o siebie. Gene kiwa do nas głową z krzesła u szczytu schodów. – Dobry wieczór paniom – mówi, otwierając nam drzwi. – Dobry wieczór panu. Joe się z nim wita. Większość klientów tak nie robi. Z reguły ignorują Gene’a, jakby udawanie, że go nie ma, cokolwiek zmieniało. Może chcą udawać, że mieli farta na parterze, choć przecież zawsze płacą dziewczynie, żeby zgodziła się iść z nimi na górę. Pokój na końcu korytarza to mój ulubiony, bo jest trochę większy od innych i ma największe łóżko. Do tego jest tam fotel i kanapa, czyli dodatkowe atrakcje. Po wejściu Candy od razu rusza do sprzętu stereo i puszcza spokojny jazz. Prawdę mówiąc, jestem pod wrażeniem. Barbie zamyka za nami drzwi i mówi Joemu, ile kosztuje godzina naszej „rozmowy”. Jeśli chce zapłacić z góry, to nie ma sprawy. Joe od razu wyciąga portfel i okazuje się, że ma w nim imponujący plik banknotów, więc znowu wymieniam z Barbie porozumiewawcze spojrzenie. Joe odlicza garść dwudziestek, a potem spogląda na nas, no i na Candy, i dorzuca jeszcze dwie stówki. Wręcza tę stertę kasy Barbie, a ona ją przelicza i wsuwa do kasetki na komódce. Raz jeden taki próbował mnie
wycyckać, ale dzięki kasetce to niemożliwe. Barbie unosi ręce, poluzowuje Joemu krawat i pyta: – Więc o czym porozmawiamy? To się może wydać dziwne, ale klienci naprawdę rozmawiają o książkach, przynajmniej na początku. Barbie też lubi czytać. Teraz jednak rozpina Joemu koszulę, a ja ściągam z niego marynarkę i ją odwieszam. Candy cofa się i patrzy. To jeden z problemów, kiedy w grupie są więcej niż trzy osoby. Jest tyle miejsca, ile jest, i więcej dłoni się nie zmieści. Barbie gada o jakiejś powieści, i razem ściągamy z Joego koszulę. Barbie na moment przerywa i sapie z zadowoleniem. Fajnie, że lubi swój fach. Ja też mruczę z aprobatą, głaszcząc Joego po plecach. Są gładkie jak aksamit, a tuż nad tyłkiem dostrzegam dwa śliczniutkie dołeczki po obu stronach kręgosłupa. Mam ochotę je polizać. Prawda jest taka, że większości facetów, którzy płacą za mój czas, nie da się nazwać ciachami, rzadko kiedy pachną tak ładnie, a czasami trzeba się nieźle przymusić, żeby odwalić z nimi robotę. Jakoś wątpię, żebym teraz miała taki problem. Patrzę Barbie w oczy, a ona rozpina mu pasek. Zanim zdąży sięgnąć do rozporka, Joe ją powstrzymuje. – Chciałbym, żebyś przez chwilę porozmawiała z Kitten o książkach – mówi. Słyszę, że się uśmiecha, a z uśmiechu Barbie wnioskuję, że Joe spodobał się jej tak samo jak mnie. – Jak rozumiem, ty będziesz patrzył? – pyta Barbie. – Jeśli to nie stanowi problemu. Nie musimy mu mówić, że nic, co sobie zażyczy, nie będzie stanowiło problemu, bo przecież to jego forsa trafiła do kasetki. Joe zna reguły gry, ale dzięki niemu i my się dobrze bawimy. Tak jest łatwiej. Barbie wyciąga do mnie rękę. – Najmniejszego. Lubię rozmawiać z Kitten o książkach. Całujemy się przed nim. Barbie ma miękkie i wilgotne usta. Smakuje trochę wiśniowo, bo taki ma błyszczyk. Przesuwa językiem po moich wargach, łaskocze mnie, a moje sutki od razu sztywnieją. Obejmujemy się i głaszczemy, a ja chwytam ją za miękkie zaokrąglone pośladki. Uwielbiam je pieścić, kiedy są okryte atłasem i koronką. Barbie nie nosi stringów, więc
opuszkami palców przesuwam po krawędzi majtek i pieszczę dolną część tyłka, aż przeszywa ją dreszcz. Całujemy się jeszcze trochę, na pokaz przed Joem, ale nietrudno nam wczuć się w rolę. Gdy odwracam głowę, żeby Barbie mogła possać mnie w szyję, widzę, że Joe siedzi, a Candy klęczy mu między nogami. Jej tyłek wystaje spod krótkiej plisowanej spódniczki. Nosi stringi, a w buzi trzyma wacka Joego. Jej głowa porusza się w górę i w dół, całkiem szybko, aż Joe wplata palce w jej włosy i mówi, żeby zwolniła. Barbie odwraca moją głowę i znów mnie całuje. Dotykamy się językami, a ona przesuwa ręce wzdłuż moich boków i obejmuje cycki. Ugniata mnie i ściska tak mocno, że ciężko oddycham. Wie, że właśnie tak lubię najbardziej. Barbie może sobie wyglądać delikatnie i słodko jak różowa wata cukrowa, ale tak naprawdę nie jest ani trochę niewinna. Rozpina zamek błyskawiczny przy moim kombinezonie, popycha mnie w stronę łóżka i kładzie. Chłodne powietrze owiewa mi skórę i lekko drżę, kiedy Barbie ściąga ze mnie ubranie. Jestem zupełnie goła, czuję pod sobą miękką pościel. Barbie dociska mnie, rozchyla moje kolana i wpycha się między nogi. Zamieram i trochę unoszę biodra, ale ona nie jest jeszcze gotowa, aby dać mi to, co chce zobaczyć Joe. Głaszcze mnie paznokciami po udach, drapiąc na tyle mocno, żebym pojękiwała. – Podoba ci się? – wyraźnie zadowolona pyta gardłowym głosem. – Tak, skarbie, podoba mi się. – Faceci lubią patrzeć, ale i słuchać. – To dobrze. Mam wylizać ci tę słodką cipkę? – Och, tak – mruczę i unoszę biodra na dowód, że nie kłamię. – Wyliż. Barbie wsuwa dłonie pod mój tyłek i sadowi się między nogami. Zamykam oczy w oczekiwaniu, a chwilę później dostaję swoją nagrodę. Czuję, jak Barbie liże łechtaczkę całym językiem. To przyjemne. Pojękuję i wypycham biodra. Pieści mnie powolnymi, łagodnymi ruchami, utrzymując jednostajną prędkość. Tylko druga kobieta w pełni rozumie, co należy robić w takiej sytuacji. Odwracam się i patrzę na Joego. Candy nadal klęczy między jego nogami, ale wygląda na to, że znalazła prędkość, która bardziej mu odpowiada. Joe jakby od niechcenia co chwila głaszcze ją po włosach. Może będzie chciał nas wypieprzyć, może nie, ale póki co leżę i delektuję się tym, jak Barbie obrabia mi cipkę. Jest specjalistką, używa języka, warg i palców w taki sposób, że nie
mam wyjścia, wiję się i jęczę, i to głośno. Jest mi coraz przyjemniej. – Nie daj jej dojść – rozkazuje Joe, a Barbie posłusznie nieruchomieje. Cicho protestuję, bo sutki mam twarde jak brylanty, a cipkę śliską od śliny Barbie i moich soków. Barbie wpakowała we mnie trzy palce i drażniła kciukiem dziurkę w tyłku, więc wystarczyłyby ze dwa dotknięcia języka, ale on tu jest szefem. Drżę, kiedy Barbie wyciąga ze mnie palce. Potem się pochyla i znowu mnie całuje. Tym razem czuję siebie w jej ustach, a mój smak jest przemieszany z zapachem wiśni. Gdy podnoszę wzrok na Joego, widzę, że Candy siedzi prosto. Już nie usta, ale jej dłoń porusza się po wacku. Patrzę, jak robi Joemu dobrze. Candy ma zmiętą bluzkę i potargane włosy, ale patrzy na niego z uwielbieniem. Może tylko udaje, ale jeśli tak jest, to opanowała tę sztukę do perfekcji. – Chodź tu. – Joe wskazuje na Barbie, która posłusznie podchodzi, a on bierze ją za rękę, która była w mojej pochwie, i zaczyna po kolei ssać palce. Ten widok oszałamia mnie jak cios belką w tył głowy. Poważnie, to najbardziej seksowny numer, jaki kiedykolwiek robił przy mnie facet, czy to klient, czy nie. Barbie też się podoba, bo słyszę jej przyśpieszony oddech i cichy jęk, który na pewno nie jest udawany. Joe się pochyla, nie wypuszczając jej palców z ust. Candy nadal masuje mu wacka, kiedy on kładzie dłoń między nogami Barbie. Widzę, jak porusza ręką, a Barbie rozkłada nogi i opiera się o jego ramię, żeby nie stracić równowagi. Gdy jej spódniczka podjeżdża do góry, Candy rusza z pomocą i podciąga obcisły materiał wyżej, odsłaniając śliczne różowe majteczki Barbie. Joemu nigdzie się nie śpieszy. Spokojnie porusza dłonią w górę i w dół, pieszcząc Barbie. Gdy widzę, jak jej uda lekko drżą, cipka sama mi się zaciska. Joe podnieca Barbie. Możemy udawać to i tamto, ale reakcji ciała nie da się symulować. Czułam ten delikatny dreszcz w jej kroczu tyle razy, że wiem, kiedy ktoś ją kręci. Candy pochyla się i całuje nogę Barbie, a potem wsuwa palce z przodu swoich stringów, nieustannie poruszając drugą ręką na wacku Joego. Ładnie wyglądają tak we troje. Znowu jednak zadaję sobie pytanie: gdzie tu miejsce dla czwartej osoby? Nie widzę twarzy Joego, ale mogę patrzeć, jak głaszcze, pieści i drażni Barbie między nogami. Moja przyjaciółka pochyla się mocniej, ciągle wsparta o ramię Joego, i spogląda w dół, a jej jasne włosy luźno zwisają. Porusza biodrami. Candy przesuwa usta po udzie Barbie, jednocześnie coraz szybciej dotykając swojej cipki. Ja trzymam rękę między nogami, ale się nie
pocieram. Mięśnie ud zaciskam na pięści i rozluźniam w rytm przyśpieszonego bicia serca. W ten sposób nie dojdę, ale, cholera, naprawdę mam ochotę. Joe rozchyla usta i oswobadza palce Barbie. – Zdejmij majtki. – Spogląda na Candy. – Ty też. Jak na razie tylko ja jestem goła. Siedzę na brzegu łóżka i patrzę, a Candy wstaje i ściąga stringi. Barbie sprawnie wyskakuje z majteczek. – Pocałuj ją. Joe rozwala się w fotelu i patrzy, jak Candy i Barbie zwracają się do siebie. Candy jest zbyt natarczywa i chce wymusić pocałunek. Barbie ma więcej cierpliwości, niż ja bym miała w takiej sytuacji. Czeka, aż Candy weźmie na wstrzymanie, a potem ją całuje. Widzę, że Joe dobrze się bawi. Gdy zauważa, że patrzę, kiwa na mnie palcem. Podchodzę, a on w tym czasie ściąga spodnie i skarpety, więc gdy staję przy nim, jest już nagi. Ma ładnego wacka. Oceniam go wzrokiem. I długość, i grubość całkiem w porządku. Właściwie tylko tyle mogę powiedzieć, bo Candy wykazała się bystrością umysłu i naciągnęła Joemu prezerwatywę. Kępa włosów u podstawy fiuta jest gęsta i ciemniejsza niż włosy na głowie i torsie Joego, ale wygląda schludnie. Gdy biorę go za rękę, przyciąga mnie delikatnie na kolana, więc siadam na nich ostrożnie. Na pewno czuje wilgoć z mojej cipki. Ciekawe, czy podnieca go świadomość, że Barbie tak mnie nakręciła. – Połóż dłoń na kutasie, Kitten. – Wypowiada moje imię tak, jakby go bawiło. Kurczę, mnie też bawi to imię. Robię, co Joe mi każe. Czuję przez lateks jego ciepło, wacek lekko pulsuje w moim uścisku. Patrzymy, jak Barbie i Candy się całują, Joe głaszcze mnie z przodu. Końcem palca zatacza kółko wokół łechtaczki. Po fantastycznej zabawie z Barbie jestem już totalnie podkręcona, więc pod wpływem dotyku Joego sama wpycham mu cipkę w dłoń. – Nie ruszaj się. Trudno mi nad sobą zapanować, kiedy nieustannie masuje mi landrynkę. – Wolniej – rozkazuje, gdy moja dłoń sama zaczyna się szybciej poruszać na jego erekcji. – Candy, chciałbym popatrzeć, jak liżesz cipkę Barbie. Wszystkie trzy jednocześnie cicho wzdychamy, jęczymy i pomrukujemy. Jedno muszę przyznać Joemu: świetnie wie, jak nami dyrygować. Bywałam z facetami, którzy ledwie sobie
uświadamiali, co robić z jedną dziewczyną, a co dopiero z trzema. Trafiali mi się też tacy, którzy jak tylko się podniecili mną i dziewczynami w akcji, od razu opróżniali magazynek. Nie brakowało też gości, którzy dostawali szału, kiedy czuli, że nie poświęca się im dość uwagi. Ale Joe jest inny. Głaszcze łechtaczkę tak przyjemnie, że balansuję na krawędzi, a jego wacek ani trochę nie wydaje się bliski zwiędnięcia czy wystrzału. Candy klęczy przed Barbie, rozwiera jej cipkę i chłepcze z większym zapałem niż wprawą, ale jak już wspomniałam, Barbie ma więcej cierpliwości ode mnie. Nachyla biodra, przysuwając się do ust Candy, i zachęca ją cichymi pomrukami. Jedną ręką sięga do głowy Candy i nakierowuje ją, a drugą skubie sobie sutki, które wyglądają jak małe twarde guziczki. Aż się proszą, żeby je ssać. – Zamierzasz dojść? Słowa Joego trochę mnie zaskakują, z trudem przełykam ślinę. – Chyba... chyba tak. Przerywa i kładzie rękę na mojej cipce, przyciskając łechtaczkę nasadą dłoni. – Czy zwykle dochodzisz ze swoim dżentelmenem? Chichoczę, bo bawi mnie, że użył słowa „dżentelmen”. Śmieję się i ocieram o jego rękę. – Czasami – przyznaję, nabierając powietrza. – Kiedy dobrze ci zapłacą? Candy nadal robi swoje, ale Barbie odwraca głowę i patrzy na nas. – To pomaga. – Czy zapłaciłem ci odpowiednio dobrze? – Tak, Joe – odzywa się Barbie, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć. – Tak myślę. Zerka na mnie, a ja na nią. Uśmiechamy się do siebie. Uwielbiam pracować z Barbie. Szkoda, że to nie ja spijam jej miodek, tylko Candy, która w gruncie rzeczy nie przepada za dziewczynami. Joe przyciska cipkę, a ja poruszam się na jego kolanie. – A teraz do łóżka – komenderuje. – Candy, na plecy. Barbie i Kitten, na czworakach. Tylko trochę chichoczemy i przesuwamy się, tworząc ten trochę niekomfortowy układ. Gdy jesteśmy gotowe, Candy leży na plecach, a Barbie i ja wypinamy tyłki, zwieszając stopy poza krawędź łóżka. Częściowo siedzimy na Candy okrakiem, z twarzami w kierunku cipki. Spoglądamy po sobie. Czegoś takiego z pewnością jeszcze nigdy nie robiłam, ale nie mogę się doczekać następnego polecenia. Czuję, że jestem miękka i rozwarta, a do tego śliska. Łechtaczka stwardniała i aż się prosi,
żeby ją dotykać. Czekam. Mam przeczucie, że będzie dobrze. Oddech Candy pieści mi pochwę i uda. Wpatruję się w jej ślicznie wystrzyżoną w kształcie serca cipkę. Może nie lubię Candy tak bardzo jak Barbie, ale muszę przyznać, że tej nocy dobrze się z nią pracuje. Dłoń Joego leży na moim krzyżu. Spoglądam na Barbie, która uśmiecha się od ucha do ucha. Gdy odwracam głowę jeszcze odrobinę, widzę, że Joe znajduje się między nami, a jego druga dłoń leży tuż nad tyłkiem Barbie. Odwracam głowę, żeby spojrzeć na twarz Joego. Patrzy na nas tak, jakby rozwiązywał tajemnicę w jednej z książek, za których omawianie nam zapłacił. Jego uśmiech nie dociera do oczu i przez sekundę przeszywa mnie dreszcz. Czuję się niepewnie. Joe nie wygląda tak jak ktoś, kto właśnie zamierza zluzować sobie klejnoty, choć sterczący wacek dobitnie świadczy o podnieceniu. Tylko raz wpadłam w tarapaty, było naprawdę okropnie. Polała się krew, trafiłam do szpitala. Powiedziano mi, że gość, który mnie zaatakował, był znany z takich wyczynów. Potem zabił jedną dziewczynę. Był trochę podobny do Joego... to znaczy jak Joe w tej chwili, taki nagle inny. Spinam się, a on na mnie patrzy i pieści mi tyłek. Pewnie wyglądam na wystraszoną, bo lekko kręci głową. Głaszcze mnie, jakby uspokajał spłoszonego kotka. – Ciii – szepcze. Barbie wie, co mi się przytrafiło. Odwraca się i też na niego spogląda. Widzę, że jej twarz pochmurnieje. W razie potrzeby Barbie umie nakopać facetowi, ale Joe i ją uspokaja. Obie patrzymy na siebie. Serce bije mi mocno, pot stygnie, drżę. Candy porusza się, jakby była znudzona, i rozprasza nastrój. Dłonie Joego wędrują po mnie i Barbie. – Teraz będziecie sobie wylizywać – oznajmia. Dwoje ust pochyla się nad wystrzyżoną w serduszko cipką Candy. Liżemy ją na przemian i całujemy. Języki wiją się jak węże, a Candy przysuwa się to do mnie, to do Barbie, też chłepcze nasze soki. Barbie odchrząkuje i unosi tyłek wyżej, a wtedy Joe zaczyna ją pieprzyć. Dłoń zaciska na jej biodrze, a palce drugiej ręki pakuje we mnie od tyłu. Czuję język Candy na łechtaczce i jego palce w cipce. Kołyszę tyłkiem, liżąc i ssąc Candy. Na chwilę robię sobie przerwę, żeby całować jej brzuch i uda, a w tym czasie Barbie robi użytek ze swojego doświadczenia. Wkrótce Candy
unosi biodra, pokazując rozwartą mokrą cipkę. Łechtaczka ma przyjemny różowy kolor i wystaje z maleńkiej kępki włosów łonowych u podstawy serduszka. Trącam guziczek językiem, a Candy krzyczy z zadowolenia. Widzę, jak jej łechtaczka się porusza, gdy nadchodzi orgazm. Uwielbiam patrzeć, jak kobiety dochodzą, jak się wiją, drżą i trzęsą. Gdybym teraz trzymała w niej palce, czułabym, jak pochwa zaciska się przy każdym skurczu. Moja cipka zaczyna się zachowywać podobnie, gdy Joe mnie wypełnia już nie palcami, ale wielkim fiutem. Jest dobrze, bardzo dobrze. Z początku pieprzy mnie powoli, ale potem przyśpiesza. Candy rzuca się jak ryba, więc razem z Barbie muszę ją przyszpilić. Popiskuje cicho, a ja samolubnie myślę, żeby ten jej orgazm wreszcie się skończył i mogła znowu zająć się wylizywaniem mojej cipki. Jestem już całkiem blisko. Każde pchnięcie wacka przybliża mnie do szczytowania, i to z pewnością tak silnego, jakby miał mi rozsadzić mózg. To nie zdarza się często. Dotąd raczej nie wierzyłam w takie historie. Myślałam, że to tylko taka męska fantazja o zaspokajaniu trzech kobiet jednocześnie, ale nie da się zaprzeczyć, że po prostu pędzę ku eksplozji. W końcu słyszę, jak Joe chrząka gardłowo, czuję, że wbija się we mnie wyjątkowo głęboko, i krzyczę. Mam taki orgazm, że rozpadam się na kawałki, jest mi niewiarygodnie dobrze. Szczytuję tak długo, jakbym miała przeżywać rozkosz do końca życia. Trzęsę się cała i drżę, gdy jego pchnięcia stają się wolniejsze i słabsze. Wyciąga ze mnie jeszcze jeden, lżejszy orgazm, bo zmienia kąt nachylenia i ociera się o mój punkt G. Candy głośno wciąga powietrze, zdumiona tym, co się właśnie wydarzyło, a ja usiłuję oddychać, lecz nie mogę. Gdy Joe wysuwa się ze mnie, opadam obok Candy i patrzymy, jak znowu przysuwa się do Barbie i pieprzy ją z całej siły, na co ona krzyczy chrapliwie i głośno. Nie jestem pewna, czy doszła, ale gdy otwiera oczy, widzę zamglone spojrzenie. Pewnie też nie może uwierzyć, że to się stało naprawdę. Joe finiszuje moment później. Super wygląda podczas szczytowania. Nie wykrzywia twarzy, nie robi głupich min, natomiast ja patrzę na niego zupełnie oszołomiona po orgazmie. Jest mi błogo. Joe nieruchomieje, przez chwilę dyszy, zaraz potem wyciąga wacka. Barbie osuwa się na łóżko obok mnie i Candy. Wszystkie leżymy plackiem, usiłując zebrać myśli. – Moje panie – odzywa się Joe od progu. Kiedy on zdążył ubrać się tak szybko? – To była dla mnie prawdziwa przyjemność. Wychodzi, a żadna z nas nie wie, co powiedzieć. Takie historie w kółko przytrafiają się
bohaterkom pornosów, ale w życiu nie wierzyłam, że spotka mnie coś takiego. Ciągle otępiała zastanawiam się, czy to było naprawdę. Może tylko to sobie wymyśliłam? Książka. Zagadka. Zerwałam się z ławki, zanim sobie uświadomiłam, co robię, i stanęłam dwa kroki dalej. Co mówiłam? Że mu nie wierzę? Że nie mogłabym? Popatrzył na mnie tak, jakby chciał, żebym oskarżyła go o kłamstwo, ale nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Gdybym uznała, że mu nie wierzę, czy musiałabym przyznać, że inne opowieści również były kłamstwami? A gdybym doszła do wniosku, że to prawda, co by to oznaczało? Dużo wiedziałam o Joem, jednak nie mogłam być pewna, czy to w ogóle prawda. Kiedy się odezwałam, choć próbowałam tego uniknąć, nie byłam w stanie ukryć triumfalnej nuty w głosie: – Chcesz, żebym powiedziała: „a nie mówiłam”? Uśmiechnął się z wysiłkiem, ledwie unosząc kąciki ust. – A chcesz to powiedzieć? – Nie – odparłam szczerze Przyszłam tu, by zakończyć nasz układ na własnych warunkach, nie na warunkach Joego. Duma to paskudna przywara, ale nie miałam złudzeń, że to właśnie ona przywiodła mnie tutaj. Joe złamał zasady, przyprowadzając Priscillę na naszą ławkę. Pomieszał prawdziwe życie z fantazją, którą dzieliliśmy. Nie udawałam, że znam powody, dla których to zrobił, ale nie mogłam dopuścić, by to on zakończył naszą znajomość. – Nie? – Przechylił głowę i uśmiechnął się szerzej. – Jesteś pewna? – A ty tego chcesz? – Przekonana o swojej wyższości, dodałam z drwiną: – Mam powiedzieć, że wiedziałam, że ci się nie uda? Że nie utrzymasz tego związku? Joe patrzył na mnie uważnie. Choć się uśmiechał, nie mogłam rozszyfrować wyrazu jego twarzy. Dopiero teraz zauważyłam, że włożył krawat, który kiedyś pochwaliłam. – W porządku – stwierdziłam lodowato. – A nie mówiłam, Joe? Wiedziałam, że ci się nie uda. Wiedziałam, że nie zdołasz dochować wierności. Ale to już bez znaczenia, bo z tym koniec. Już po wszystkim. Nie przyjdę tu więcej. – Gdy to mówiłam, kiwał głową, co mnie zirytowało. – Nie będzie więcej opowieści – dodałam szyderczo.
Gardło ścisnęło mi się od łez, które przełknęłam. Czułam natłok emocji, z którymi nie chciałam się zmierzyć. Jedną z nich niewątpliwie było poczucie winy, ale do tego dochodziły jeszcze inne, pożądanie i współczucie, które chciałam odsunąć jak najdalej od siebie. – Nie będzie więcej opowieści – powtórzył Joe. Jego spokojna reakcja nie usatysfakcjonowała mnie. Odgarnęłam włosy z twarzy, wyprostowałam się. Choć niechętnie, byłam mu wdzięczna, że pozwolił mi się wypowiedzieć i dał mi to, czego pragnęłam. To ja kończyłam to, co nas połączyło. – Powodzenia, Joe. – Dzięki, Sadie. – Wstał i popatrzył na mnie. – Będzie mi potrzebne. Chciałam o coś go spytać, ale się powstrzymałam, jednak Joe zrozumiał mnie bez słów. Włożył ręce do kieszeni w geście, który był mi bardzo bliski, choć się tego wstydziłam. Mówiłam jak ktoś bardzo z siebie zadowolony, a on zdawał się triumfować. Pochylił się i ściszył głos, jakby chciał zdradzić sekret, ważniejszy i bardziej ekscytujący niż wszystkie inne. Nim się jednak odezwał, wiedziałam już, że nie pozwoli mi tego skończyć. Chciałam go spoliczkować, zła na niego i wściekła na siebie, że daję mu okazję, aby zrobił to na własnych warunkach. Mogłam jednak tylko słuchać jego słów. – Poprosiłem ją, żeby za mnie wyszła, Sadie, a ona się zgodziła. Co było kłamstwem, co prawdą? I koniec końców, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? W swoich opowieściach Joe z równym powodzeniem odgrywał rolę księcia i złoczyńcy, ale ja nie należałam do jego opowieści. A gdyby tak było? Gdyby to była tajemnica, którą zatrzymałby tylko dla siebie? A może już opowiedział Priscilli o naszych lunchach i tych historyjkach? Doszłam do wniosku, że nigdy się nie dowiem. W tej powieści nie było już dalszych rozdziałów. Joe napisał „Koniec” i czekanie na epilog nie miało sensu. Historia się skończyła.
Rozdział piętnasty
Listopad Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić w pierwszy piątek listopada. Ubrania nie pasowały, włosy nie chciały się skręcić, a maskara zostawiała grudki na rzęsach. Powietrze pachniało śniegiem, a ja nie mogłam znaleźć rękawiczek. Auto śmierdziało cebulą. Cały wszechświat spiskował przeciwko mnie. Dusiłam się w świątecznej atmosferze biura, a każda moja komórka domagała się nakarmienia w dniu, w którym nie chciałam iść na lunch. I tak poszłam. Czasami nie pomoże nawet niezłomna siła woli, a do tego było mi niedobrze z głodu. Postanowiłam unikać atrium i parku, a właściwie całej tamtej części miasta, i poszłam do centrum handlowego przekąsić coś w małej kafejce, a także pocieszyć się zakupami. Adam lata temu wyrzucił Gwiazdkę z naszego domu, twierdząc, że nienawidzi pompy i atmosfery towarzyszącej świętom, w które nie wierzył, jednak moi bliscy i koledzy nadal oczekiwali prezentów. Jak się spodziewałam, centrum było kompletnie zatłoczone. Zrezygnowałam z zakupów po nabyciu jednego prezentu, czyli ramki na zdjęcia dla matki. Popychana i potrącana, w końcu ustawiłam się w kolejce do kasy w kafejce, złożyłam zamówienie, odebrałam latte i zaczęłam się rozglądać za wolnym miejscem. Dostrzegłam stolik pod ścianą z tyłu i ruszyłam w tamtym kierunku. Okazałam się jednak nie dość szybka. Dwie bogate panie, które wybrały się na lunch, najwyraźniej postanowiły porzucić elitarne kręgi i przekąsić coś w kafejce. Pierwsze dotarły do stolika otoczone obłokiem ciężkich i drogich perfum. Miałam ochotę kichnąć, ale nie zdążyłam, bo ktoś wstający z miejsca pchnął mnie tak mocno, że upadła mi torebka. Mężczyzna przy stoliku obok był szybszy ode mnie i ją podniósł, a wtedy nasze dłonie się dotknęły. Nieznajomy puścił torebkę, kiedy się wyprostowałam i przytuliłam ją do siebie. – Mam nadzieję, że się nie zniszczyła – powiedział. – Nic się nie stało. Miał nieco krzywy, ale przyjazny uśmiech. Wskazał puste krzesło naprzeciwko siebie. – Tu jest miejsce, jeśli nie ma pani nic przeciwko dzieleniu stolika. Rozejrzałam się, ale wszystkie krzesła były zajęte, więc usiadłam.
– Dziękuję – powiedziałam. Wpatrywaliśmy się w siebie przez chwilę. Z lekkim zakłopotaniem popijałam latte, niepewna, co powiedzieć. Mój nieznajomy towarzysz też milczał, ale nie był taki wsobny. Mimowolnie odwzajemniłam jego szeroki, miły uśmiech. – Przy okazji, jestem Greg. – Wyciągnął rękę, a ja ją uścisnęłam. – Sadie. – Miło cię poznać, Sadie. Miał bardzo ciepłą dłoń. Poczułam, że się rumienię, na szczęście ocaliło mnie przybycie zamówionej kanapki. Moment później Greg dostał sałatkę i zupę. Wokół słychać było odgłosy rozmów. Pomyślałam, że niegrzecznie jest tak milczeć, więc zagadałam do Grega. Nieważne, o czym rozmawialiśmy. Tak, jest ładna pogoda; tak, niedobrze, że w centrum wybuchł pożar; oczywiście, że nowe podatki potrzebne są miastu jak świni siodło. Greg bez wysiłku podtrzymywał rozmowę, skacząc z tematu na temat. Tłum w kafejce gęstniał i musieliśmy przesuwać krzesła coraz bliżej siebie. Kończąc posiłek, już niemal dotykaliśmy się udami. Nie robił tego specjalnie. Ewidentnie była to wina faceta siedzącego za nami, który śmiał się głośno i poruszał krzesłem, przez co noga Grega ocierała się o moją. Była to też wina pracownika kawiarni, który przeciskał się obok nas, więc Greg musiał się pochylać z ręką na moim ramieniu, żeby nie oberwać w głowę tacą. Nawet stojak na serwetki spiskował przeciwko nam, gdyż wydobycie jej wymagało męskiej ręki Grega. Siedzenie obok niego kojarzyło mi się z lizaniem baterii – było szokujące, elektryzujące i głupie. Każda delikatna pieszczota, każdy nonszalancki dotyk sprawiał, że twardniały mi sutki i czułam tarcie między udami. To przypominało taniec: nawet jeśli potykałam się z braku wprawy, Greg był na tyle zręcznym partnerem, by zamaskować moje niedociągnięcia. Nawet nie sądziłam, że tak łatwo jest dać się uwieść. Nie chciałam tego, lecz jednocześnie bardzo tego pragnęłam. Nie wolno mi było, ale mogłabym. Nie zrobiłam tego. Gdyby to był Joe, pewnie wylądowalibyśmy w pokoju hotelowym lub w ostateczności na kanapie jego samochodu. Ale... ten mężczyzna nie był Joem i to nie była opowieść. To było prawdziwe życie, dlatego flirt skończył się razem z lunchem. Tłum się przerzedził i zabrakło
pretekstu, żeby dłużej siedzieć, więc Greg wstał, ja także. Jego spojrzenie padło na obrączkę na moim palcu. Popatrzyłam na jego rękę i dostrzegłam niemal identyczne złote kółko. – Miło było cię poznać, Sadie – powiedział. – Ciebie też. Dziękuję, że udostępniłeś mi miejsce przy stoliku. Miał ładny uśmiech, ale seksualne napięcie między nami znikło. Być może istniało tylko w mojej wyobraźni. – Zawsze do usług. Nie zrobiłam nic złego, nawet mniej niż podczas spotkań z Joem, kiedy wysłuchiwałam opowieści o jego seksualnych podbojach. Mimo to czułam się dwa razy gorzej niż kiedykolwiek i musiałam się poważnie zastanowić dlaczego. Wszystko sprowadziło się do bardzo prostej rzeczy – nie uzależniłam się od historii, ale od samego Joego. Nieoczekiwany flirt nie był nieszkodliwy, bo próbowałam zastąpić nim coś, na czym bardzo mi zależało. Parking pod centrum handlowym nie był dobrym miejscem do głębokich rozważań, ale oparłam rękę na samochodzie i wreszcie zaczęłam myśleć o tym, czego unikałam przez cały dzień. Był pierwszy piątek listopada i nie spotkałam się z Joem. Być może nigdy więcej go nie zobaczę. Utraciłam coś, co było dla mnie cenne i niezależnie od zmiany sytuacji z Adamem, tęskniłam za tym, za czym nie miałam prawa tęsknić. – Pani doktor? Otworzyłam oczy i odwróciłam się mocno speszona, że przyłapano mnie w takiej sytuacji. – Cześć, Elle! – zawołałam. Jeśli zauważyła, że zaledwie kilka sekund wcześniej miałam zamknięte oczy i byłam zatopiona w myślach, nie dała tego po sobie poznać. – Jak się pani miewa? – Dobrze. – Zaśmiałam się, żeby zamaskować drżenie głosu, po czym wyciągnęłam rękę do towarzyszki Elle. – Dzień dobry, nazywam się Sadie Danning. – To moja mama. – Elle odetchnęła głęboko. – Byłyśmy na zakupach. – Naprawdę? – Uśmiechnęłam się. – Jak miło. – Miło? – prychnęła pani Kavanagh. – Nie, jeśli łazi się od sklepu do sklepu i nic nie kupuje. O tak, to wyjątkowo miłe. Elle nadal się uśmiechała.
– Mama uważa, że powinnam odświeżyć garderobę – wyjaśniła. Patrząc na nie, nie mogłam się z tym zgodzić. Matka Elle ubrana była kosztownie i w klasycznym stylu, ale Elle wyglądała o wiele lepiej w prostej czarnej spódnicy i jasnoniebieskim rozpinanym sweterku. – Bardzo ładny sweter – pochwaliłam ją. Owszem, zrobiłam to po to, żeby jej matka zazgrzytała zębami. Elle wyraźnie się rozpromieniła. – Dan mi go kupił. Pani Kavanagh znów prychnęła, Elle popatrzyła na nią spod zmrużonych powiek, na co matka rzuciła ostro: – O co ci chodzi? – A o to – Elle patrzyła na mnie – jak mama ocenia gust Dana. Uważa, że jest do dupy – powiedziała ze spokojem, który musiał wynikać z wieloletniej praktyki. – Ella, jak ty się wyrażasz! Na litość boską! Elle nadal uśmiechała się słodko i wzruszyła ramionami. Sama musiałam ukryć uśmiech. Rumieniec powoli schodził mi z policzków. – Czy Ella zwróciła się do pani „pani doktor”? – Pani Kavanagh najwyraźniej wyczuła, że nie może dokuczać córce w kwestii ciuchów, więc skupiła się na mnie. – A jakiej specjalizacji? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Elle dotknęła mojego ramienia. – Pani doktor tym była dla mnie. Moim ramieniem – odparła z autentyczną sympatią w głosie. Różnie mnie już nazywano, ale te słowa sprawiły mi wyjątkową przyjemność. – Dziękuję, Elle – powiedziałam. Skinęła głową. Jej matka wydawała się zmieszana, co zapewne nie przytrafiało się jej zbyt często. Ze zmarszczonymi brwiami popatrzyła na Elle. – A co to ma niby znaczyć? Nie zamierzałam mówić pani Kavanagh o roli, którą odegrałam w życiu jej córki, bo Elle mogłaby sobie tego nie życzyć. Przez chwilę żadna z nas się nie odzywała. To nie przypadło do gustu pani Kavanagh, której najwyraźniej wszystko trzeba było pakować łopatą do głowy. – Ella? – Pani doktor była moją lekarką.
Znowu zapadła cisza, dopiero po chwili pani Kavanagh zaczęła: – Twoją...? – Moją psychoterapeutką, mamo. – Elle wydawała się jednocześnie zniecierpliwiona i rozbawiona. Grymas na twarzy pani Kavanagh powinien mnie obrazić, podobnie jak jej spojrzenie. Nigdy wcześniej nie uświadamiałam sobie tak boleśnie, że należało wypolerować buty i że mam pozaciągane rajstopy. Matka Elle znowu prychnęła z pogardą. – No cóż. – Było to bardziej nacechowane znaczeniem niż długi monolog. – Moja mama nie ma dobrego zdania o psychologach – oświadczyła Elle z ledwie skrywaną uciechą. – Postaram się za bardzo tym nie przejmować. – Obie się roześmiałyśmy. Pani Kavanagh nie przyłączyła się do radosnego spektaklu. – Będę czekała na ciebie w Chińskiej Orchidei – wycedziła. – Jeśli chcesz... porozmawiać. W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby rozmowa była czymś równie okropnym jak mordowanie kotków. Elle westchnęła i zaczekała, aż jej matka zniknie nam z oczu. – Bardzo przepraszam – powiedziała. – Teraz chyba pani rozumie, o czym opowiadałam. – Nigdy nie wątpiłam, że mówisz prawdę. Co słychać, Elle? Zakryła usta ręką, ale jej śmiech i tak rozniósł się echem po całym parkingu. – Jest o wiele lepiej, chociaż pewnie trudno pani w to uwierzyć. Zbliża się ślub, więc matka wyżywa się na ekipie organizującej uroczystość, dzięki czemu mam jaki taki spokój. – No tak, wesele już niedługo. Pewnie bardzo się cieszysz. – Można tak to ująć. – Elle uniosła brwi. – Wolałabym powiedzieć, że jest mi niedobrze ze zdenerwowania i rwę sobie włosy, ale niech będzie, że bardzo się cieszę. Znów się zaśmiałyśmy, a jej uśmiech złagodniał. Raz jeszcze dotknęła mojego ramienia, co było ważne, gdyż Elle nie przepadała za dotykiem. – Brakuje mi naszych rozmów, pani doktor – wyznała. – Myślisz, że nadal potrzebujesz spotkań ze mną? – Zabrzmiało to bardzo profesjonalnie. – Nie. – Pokręciła głową. – Nie takich spotkań. Dobrze sobie radzę. Tylko że... przyjemnie było z kimś porozmawiać. Miło jest mieć kogoś, komu można się zwierzyć z sekretów. Znaczy się zwierzyć bez żadnego strachu. Wiedziałam, że pani mogę opowiedzieć
o wszystkim, a pani coś mi doradzi i nie będzie mnie osądzać ani złościć się na mnie. Dobrze było się wypłakać na pani ramieniu. Ze wzruszeniem pokiwałam głową. – Cieszę się, że mogłam ci pomóc. Elle przygryzła dolną wargę. – To ważne, żeby mieć kogoś takiego? – Wydawała się zakłopotana. – Jak pani myśli? – Tak właśnie myślę. – Patrzyłam na nią uważnie. – To znaczy rozmawiam z Danem, a on słucha, tylko tak sobie myślę, że pewnie by wolał, abym trochę mniej mówiła. To... interesujące. Ale słucha. – To dobrze. – Mówiłam szczerze, choć znowu poczułam zazdrość. – No dobrze, muszę wracać do matki. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu? – Oczywiście. Nie mogę się doczekać. – Cieszę się, że jest ktoś, kto nie może się doczekać – powiedziała ze śmiechem. – Och, Elle. Chyba nie mówisz poważnie, prawda? – Nie. – Znów pokręciła głową. – Chyba nie. Proszę mi coś powiedzieć, pani doktor. Czy to jest warte zachodu? Cały ten ślub? Gdybyśmy były w moim gabinecie i dzieliłoby nas biurko, pewnie odpowiedziałabym inaczej. Teraz jednak, na parkingu pod centrum handlowym i nie w relacji lekarz – pacjent, postanowiłam mówić wprost: – Kiedyś tak myślałam. Mruknęła cicho, ze zrozumieniem, a ja pokiwałam głową jak nakręcona laleczka z zardzewiałym mechanizmem. Elle cofnęła się, pomachała do mnie ręką i przeszła kilka kroków tyłem, po czym odwróciła się i zniknęła za rogiem. Najpierw nie mogłam się ruszyć, ale po chwili zdołałam otworzyć drzwi i wsunąć się za kierownicę, gdzie bardzo długo siedziałam bez ruchu, żałując, że nie mam z kim porozmawiać. Ciężko opłakiwać stratę, której w ogóle nie powinno się odczuwać. Mogłabym siedzieć i tęsknić za historiami Joego, ale tak naprawdę nie miałam na to czasu. Adam w dobrym nastroju był o wiele szczęśliwszy niż Adam ponury, ale dwa razy bardziej męczący. Przestał sypiać tyle co kiedyś, wolał siedzieć do późna, żeby gadać. Zamiast spędzać dni w łóżku, upierał się przy siedzeniu na wózku. Chciał wychodzić i robić rzeczy, których od lat nie robił. – Nie chcę oglądać tego filmu – zaprotestowałam bez przekonania. Rozwalona w fotelu,
przyglądałam się, jak Adam sprawdza w internecie seanse filmowe. Włosy mu odrastały, nadal jednak był bardzo blady. Na wózku wyglądał dużo bardziej krucho niż w łóżku. – Może po prostu pójdziemy na kolację? Albo najlepiej zostaniemy w domu? Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. – Myślałem, że chcesz iść do kina – burknął. – Ale... – Nie przychodził mi do głowy żaden przekonujący argument. – Jestem zmęczona, Adam, pracowałam przez cały tydzień. Dlaczego nie spróbujemy robić wszystkiego powolutku? – Też pracowałem przez cały tydzień, Sadie. Adam nigdy nie bawił się w dyplomację i nie prosił, ba, nawet nie próbował mnie przekonać, żebym i ja chciała tego, czego chciał on. Wystarczało mu, żebym się zgodziła spełniać jego zachcianki. – Nie lubię filmów o seryjnych mordercach. – Zdjęłam buty i wstałam, żeby ściągnąć pończochy. – Możemy zobaczyć coś innego. – Jutro, dobrze? – Wrzuciłam pończochy do kosza z praniem. – Pójdziemy na przedpołudniowy seans w sobotę. – Dobrze. – Odwrócił wózek i nakazał komputerowi zamknąć przeglądarkę. Westchnęłam ciężko. – Skarbie, bardzo się cieszę, że chcesz wyjść i robić rozmaite rzeczy, ale jestem zmęczona. Codziennie wstaję o czwartej rano... – Zapomnij. – Nie musiałam widzieć jego twarzy, by wiedzieć, że się krzywi. – Może zamówię chińszczyznę i obejrzymy Monty Pythona na DVD? Wiedziałam, że chciał wzruszyć ramionami, choć tylko drgnął mu bark. Znów westchnęłam i nagle Adam się wkurzył. – Najpierw stękałaś, że nic nie chcę robić, a teraz stękasz, kiedy chcę – warknął. To mnie zabolało. – Wcale nie stękam! – zaprotestowałam. – Pójdziemy do kina jutro. Przecież to nie jest takie ważne! – Powiedziałem – dobrze. W przeszłości próbowałabym go uspokoić albo dałabym się wciągnąć w kłótnię, tym
razem jednak po prostu zniknęłam, to znaczy poszłam do siebie, wzięłam książkę, którą od wielu miesięcy usiłowałam skończyć, i usiadłam w wielkim miękkim fotelu. Wrzasnął na mnie dopiero po kwadransie. Odłożyłam książkę i wcisnęłam przycisk interkomu. Adam strasznie przeklinał. – Te twoje pierdolone buty, Sadie! Zostawiłam je na podłodze, no i but zaklinował się pod kołem, blokując wózek. Wystarczyłoby, żeby Adam się wycofał i objechał przeszkodę, co mu wyjaśniłam, usuwając inne przedmioty z jego drogi. – Przepraszam – dodałam. – Powinnam być bardziej ostrożna. Natychmiast rozpoczął gniewną przemowę, więc wstałam i bez słowa wyszłam. Zostało mi tylko dziesięć stron do końca książki, zanim raz jeszcze mnie wezwał. Kazałam mu zaczekać, aż skończę, i dopiero potem wróciłam. – Do jasnej cholery, Sadie! Nie waż się wychodzić! – Znowu zaczął obrzucać mnie obelgami, a ja znowu wyszłam. Wywrzaskiwał inwektywy przez jakieś pół godziny, zanim wróciłam z dwiema miskami lodów oraz z DVD z Monty Pythonem. Adam wydawał się przygnębiony. Postawiłam lody na stole i zajęłam się płytą. – A gdybym cię potrzebował? – zapytał. Odwróciłam się do niego. – Potrzebujesz mnie nieustannie, ale nie jestem twoim popychadłem. Kocham cię, Adam, i chcę ci pomagać, jednak nie możesz mnie za to nienawidzić. – Nie nienawidzę cię – powiedział bardzo cicho. – Czyżby? Wcześniej nigdy o to nie pytałam, ale ta cała sytuacja z Joem sprawiła, że odechciało mi się udawać. – Nie. To, że nie patrzył mi w oczy, świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. Nadal bolało. Choć to rozumiałam, choć w odwrotnej sytuacji pewnie również spędziłabym sporo czasu na nienawiści do niego, nadal było mi przykro. – Nie nienawidzę cię – powtórzył. – Ale czasem... Czekałam. Lody się rozpuściły, a telewizor irytował paplaniną, więc w końcu go
wyłączyłam. – Czasem? – Czasem nie mogę cię znieść – wyznał. Siedziałam zupełnie nieruchomo. Nawet nie mogłam go winić za to, że podzielił się tym ze mną, przecież sama go o to prosiłam. – Nie mogę znieść tego, jak nade mną skaczesz, jak czekasz pod drzwiami, zanim wejdziesz – dodał po chwili. – Wiem, co robisz, Sadie, wiem, że zmuszasz się do uśmiechu. Nie mogę znieść tego, jak mnie usprawiedliwiasz przed ludźmi. – Robię to dlatego, że... – Wiem, dlaczego to robisz. Pieprzyć ludzi, nie musisz mnie usprawiedliwiać. Nie chcę wyglądać lepiej w ich oczach, rozumiesz? I nie chcę też być twoim pretekstem do tego, żebyś nie miała własnego życia. – Nie mów tak. Ja tak nie uważam. – Zamrugałam, spodziewając się łez, ale nie napłynęły. Adam spojrzał na mnie przeciągle. – Nikt nie będzie cię winił za to, jeśli od czasu do czasu gdzieś wyjdziesz – powiedział. – Nigdy nie mówiłam, że ktoś będzie mnie winił. – Tylko pracujesz, wracasz do domu i zajmujesz się mną. Nie spotykasz się już z przyjaciółmi. Czego się boisz? Że pomyślą, jaką jesteś beznadziejną żoną, jeśli mnie zostawisz na pięć minut? Nie powinnam się dziwić, że znowu obrócił to przeciwko mnie. Zawsze mu to wychodziło. – Boję się, że ty pomyślisz, jaką jestem beznadziejną żoną, jeśli wyjdę. – Nic nie rozumiesz. – Skrzywił się. – Chyba rzeczywiście nie. Patrzyliśmy na siebie. Nie mogłam nic wyczytać z jego spojrzenia. Wcześniej chciałam, żeby mówił, teraz marzyłam, żeby milczał. – W twojej obecności mogę myśleć tylko o tym, kim już nie jestem – oświadczył. – I o wszystkim, co kiedyś robiłem. – Sytuacja się zmieniła, ale... – Łatwo ci mówić, bo nie ty siedzisz na wózku!
Ten wybuch sprawił, że zamilkłam. Adam miał rację, nie mogłam osądzać jego uczuć, bo nie byłam na jego miejscu. – Widzisz? Mówiłaś, że chcesz mnie wysłuchać, ale tak naprawdę wcale nie chcesz. Rozłożyłam ręce, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Adam jęknął z niezadowoleniem. – Teraz wiesz, dlaczego milczałem. Nie chcesz słyszeć tego, co mam do powiedzenia. Nie chcesz wiedzieć, jak się czuję naprawdę. Chcesz się pieprzyć? Dobrze, nie ma sprawy. Chcesz wychodzić? W porządku, to też mogę zrobić. Ale kiedy mówisz, że chcesz, abym z tobą rozmawiał, to wiem, że kłamiesz. – Chcę, żeby było tak jak kiedyś! – krzyknęłam. – Ale tak nie będzie. – No to chcę, żeby jakoś się między nami układało. – Wyciągnęłam rękę, by go dotknąć, ale odwrócił głowę. – Adam, dlaczego nie możemy się postarać, żeby nam wyszło? – Czasem pewne rzeczy się psują – powiedział po sekundzie, która trwała milion lat. – I nie da się ich naprawić. – Chodzi ci o nas? Coś między nami pękło? – Sama mi powiedz. – Nie moja wina, że już za tobą nie nadążam – wyszeptałam. – Czy gdybym nie siedział na wózku, zostawiłabyś mnie? – Czy gdybyś nie siedział na wózku, byłbyś takim dupkiem? – odpowiedziałam pytaniem. Spiorunował mnie wzrokiem, a ja wzruszyłam ramionami. Odsunął się ode mnie, jednak nadal siedziałam nieruchomo. – Kochasz mnie, Adam? Niemal niezauważalnie pokręcił głową. – Nie wiem – szepnął. Wolałabym, żeby zaprzeczył. – W takim razie daj znać, kiedy się dowiesz. – Wstałam gwałtownie. Zostawiłam go samego do czasu, gdy znowu mnie potrzebował. Tym razem jednak nie rozmawialiśmy. – Chyba zacznę rozdawać podpisane zdjęcia – powiedział Adam, gdy zamknęłam drzwi vana. – I będę żądał pięć dolców za każde. Co ty na to? Popatrzyłam na ludzi przed nową meksykańską restauracją. Chociaż w dzieciństwie
powtarza się nam, że nieładnie się gapić, niewielu dorosłych o tym pamięta. Mnóstwo się gapiło, kiedy sprawdzałam, czy Adam siedzi bezpiecznie w wózku, i podchodziłam z nim do małego podjazdu przy chodniku. – Nie chcą być niegrzeczni. – Poczekałam, aż uda mu się pokonać wertepy na betonie. – A poza tym już nie pamiętam, kiedy razem poszliśmy na kolację. Cieszmy się tym. Kłótnia z poprzedniego wieczoru została zamieciona pod dywan, ignorowana przez nas ze względu na instynkt samozachowawczy. Chwilowo byliśmy nieprzygotowani na prawdę. – Państwo Danningowie, stolik dla dwojga? – Uśmiechnięta hostessa miała bardzo piękne oczy, którymi spokojnie popatrzyła na Adama, a potem na mnie. – Mają państwo rezerwację. Oczywiście wiedziała, kim jesteśmy. Dzwoniłam wcześniej, aby się upewnić, że restauracja jest przystosowana do obsługi niepełnosprawnych. Adam mnie uprzedził, zanim zdążyłam otworzyć usta. – Skąd pani wie? – zapytał. Hostessa wydawała się zdumiona, że się do niej odezwał. – No, cóż... Ja... Adam zawsze lubił flirtować. Dziewczyna, która czekała, żeby nas posadzić, nie bardzo wiedziała, co zrobić, kiedy jednak dotarliśmy do stolika, śmiała się i rumieniła. Całkowicie ją oczarował. Na odchodnym rzuciła nam spojrzenie przez ramię i widziałam, jak rozmawia z jedną z kelnerek, pokazując nas palcami. – No, zrobiłeś wrażenie – skomentowałam. – Jak zawsze, prawda? Znajomy uśmiech sprawił, że ścisnęło mi się serce. – Tak, Adam. Jak zawsze. – Co mają? – Wskazał menu brodą. – Mam ochotę na coś pikantnego. Zamówiliśmy drinki. Kelnerka wydawała się zdumiona, kiedy Adam zażądał corony. Popatrzyła na mnie, jakby oczekiwała potwierdzenia, co zirytowało Adama, chociaż powinien był do tego przywyknąć. – Nie przejmuj się, złotko, nie będę pił i prowadził – powiedział. Zawstydzona spisała zamówienie i uciekła. Popatrzyłam wymownie na Adama, on na mnie też. – Co?
– Musisz być taki wojowniczy? – Ej, nie jestem dzieckiem. – Zmarszczył brwi. – Jeśli chcę drinka, to mam go dostać, i już. – Nie powinieneś oczekiwać, że wszyscy na świecie będą rozumieli, Adam. – Spytaj mnie, gdzie mam wszystkich na świecie – odparł z obrzydzeniem. – Może powinnam spytać, gdzie masz wszystkich poza sobą? – powiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Kelnerka przyniosła nam drinki i zamówiliśmy jedzenie. Tym razem zapytała Adama, co zamawia, a nie mówiła do niego za moim pośrednictwem. Poczekałam, aż odejdzie, a potem odwróciłam się do niego. – Widzisz? – Oczywiście, że nie jest mi wszystko jedno. Co próbujesz powiedzieć? – rzucił ostro. – Próbuję powiedzieć, że masz wygórowane oczekiwania wobec otoczenia, a także, jak mi się zdaje, po prostu chcesz się rozczarować. Na to nic nie odpowiedział. Wepchnęłam limonkę do butelki. Picie piwa przez słomkę było studencką sztuczką, żeby uniknąć piany i upić się szybciej. Teraz jednak był to najprostszy sposób picia czegokolwiek. – Dlaczego miałoby zależeć mi na tym, by poczuć się rozczarowanym? – spytał, kiedy skończył popijać. – Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Może dzięki temu złości cię coś innego niż to, że tkwisz w wózku? Ty mi powiedz. Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni dyskutowaliśmy o filozofii i punk rocku. Kiedyś, gdy mieliśmy przed sobą całe życie, nie było zbyt trudnych tematów. Nadal jednak czułam się szczęśliwa, mogąc go słuchać. – Bo to właśnie widzą ludzie. Ten wózek. Chcesz powiedzieć, że nie powinienem oczekiwać od nich, żeby wyciągnęli sobie głowy z tyłków? – Nie, nie chcę. – Pokręciłam głową. – Ale mógłbyś być milszy i bardziej wyrozumiały, jeśli im to nie wychodzi. Adam najpierw parsknął, po czym zażądał: – Piwo. Podniosłam butelkę, a on znowu się napił.
– Brak mi twojej cierpliwości, Sadie. – No coś ty, naprawdę? W życiu bym się nie domyśliła. Uśmiechnęliśmy się w tej chwili bliskości, której już dawno nie czułam. Pojawiła się kolacja i ją zjedliśmy, a jeśli ludzie gapili się na nas z litością, bo musiałam kroić porcje Adama i go karmić, nic nas to nie obchodziło. Gadaliśmy tak jak kiedyś, o drobiazgach. Oczywiście było teraz inaczej niż dawniej, ale lepiej niż ostatnio. Wyjście z restauracji okazało się nieco trudniejsze niż wejście do niej. Zebrało się więcej ludzi, którzy zajęli wszystkie stoliki i zagrodzili przejścia. Często musieliśmy mówić: „przepraszam” i: „czy mogliby państwo się przesunąć?”, jednak Adam najwyraźniej wziął sobie moje słowa do serca, bo był pogodnie uprzejmy, nawet gdy ludzie gapili się na niego albo szeptali. Szłam za nim, żeby pomóc, jeśli o coś zahaczy, i nie odrywałam wzroku od kółek. W większym mieście spotkanie z kimś znajomym byłoby mało prawdopodobne, ale w Harrisburgu nie dało się tego uniknąć. Spodziewałam się ujrzeć w restauracji znaną twarz, jednak nie oczekiwałam widoku francuskiego warkocza i perłowych kolczyków. – Bardzo przepraszam – powiedziała Priscilla, przesuwając krzesło tak, aby Adam mógł przejechać, ale nie na nią patrzyłam, tylko na Joego. – Dzięki – powiedział Adam. Stałam nieruchomo przez wieczność, jak mi się wydawało, i gapiłam się na Joego, a on na mnie. Pierwsza odwróciłam wzrok, żeby oprzeć ręce z tyłu wózka Adama, czego nie lubił. Pomyślałam, że może popchnę go szybciej i mocniej, choć to było głupie, bo przecież sterował wózkiem i żadne popychanie nie zdołałoby przemieścić go przez zbyt wąską przestrzeń. – Sadie, poczekaj – mruknął z irytacją. – Poczekaj chwilę, ktoś musi się przesunąć. Z powodu tego zamieszania ludzie gapili się na nas jeszcze bardziej, ale Adam zachował spokój. To ja czułam się rozgorączkowana i zestresowana. Drżały mi ręce, miałam zarumienione policzki. Chciałam stąd iść, ale nie mogłam, zablokowana przez Adama z przodu i gości restauracji z obu stron. – Chwileczkę. – Joe wstał i z wrodzoną gracją podszedł do nieświadomego człowieka przy stoliku obok, po czym postukał go w ramię. – Przepraszam, czy mógłby się pan nieco przesunąć? Poprzestawiał krzesła i w niespełna pół minuty oczyścił nam drogę, nawet nie robiąc z tego wielkiej sprawy. Schylił się nawet, żeby podnieść poniewierającą się po podłodze
serwetkę. Co prawda w żaden sposób nie blokowała wózka Adama, ale i tak był to miły gest. Potem Joe się cofnął, żebyśmy mogli przejechać. – Dzięki, stary – powiedział Adam. – Nie ma problemu. – Usłyszałam, że Joe się uśmiecha, choć wcale na niego nie patrzyłam. – Miłego wieczoru. – Joe, skarbie – powiedziała Priscilla. – Siadaj. Popatrzyłam na nią. Też się uśmiechała tymi doskonałymi czerwonymi ustami, pokazując idealnie białe zęby. Miała idealne włosy, twarz i życie. Szybko skinęłam głową, po czym wyszłam za Adamem z restauracji. W domu w milczeniu pomagałam Adamowi przygotować się do snu. Powtarzaliśmy rutynę tak dobrze znaną, że nie musieliśmy o niej myśleć. Moje palce obsunęły się na kontrolkach podnośnika, który transportował Adama z wózka do łóżka, i przez moment byłam pewna, że upadnie. – Spokojnie – powiedział. Kilka minut później, kiedy już leżał i miał na sobie piżamę, dodał: – Wszystko w porządku? – Nie. – Rozpłakałam się i tym razem nie kazał mi się przymknąć. Płakałam bardzo długo, szlochałam tak, że zrobiło mi się niedobrze. Rozpaczliwie żałowałam, że nie ma nikogo, kto by mnie potrzymał za rękę. Adam nie mógł mi tego ofiarować, jednak położyłam twarz na jego ramieniu i płakałam, a on pocieszał mnie szeptem. Jego słowa musiały mi wystarczyć. – Jak do tego doszło? – Jego oddech poruszył mi włosy. – Myślałem, że zawsze będziemy się kochali. Czy to przez wypadek, Sadie? Czy to i tak by się stało? – Nie wiem. – Miałam zamknięte oczy, czułam miękkość flaneli pod policzkiem. Dzięki temu łatwiej mi się mówiło. – Już niczego nie wiem, Adam. – Kiedyś wiedziałem wszystko za nas oboje. – Dotknął ustami mojej skroni. – Dawno temu. Żałuję, że już tak nie jest. Uniosłam głowę, żeby na niego popatrzeć. – A ja nie. Wszystko się zmienia, Adam. Musi się zmieniać, jeśli mamy się rozwijać. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi co wtedy, gdy się poznaliśmy. – Nie? Więc kim jesteś teraz? Wyczułam, że chciał to obrócić w żart, ale i tak powiedziałam prawdę:
– Nie wiem, Adam. Próbuję to sobie poukładać. – Jesteś Sadie Danning. Jesteś moją żoną. Na chwilę zapadła cisza. – Jestem nie tylko żoną. – Wiem. – Myślę... że też muszę to wiedzieć. Adam westchnął ciężko. – I co teraz? – zapytał. – Będziemy dalej się starali? – A masz lepszy pomysł? Wiele się zmieniło, ale nie uśmiech Adama. – A gdzie tam. Chciałam pójść do łazienki i przemyć spuchnięte oczy, ale mnie powstrzymał. – Sadie, naprawdę cię kocham – powiedział. – Nadal. – Też cię kocham. Czerwona wstążka, wiersz. Nasza miłość, szalona, zła i niebezpieczna. Kiedyś to wystarczyło do zbudowania sobie życia. Teraz nie byłam tego pewna, oboje to wiedzieliśmy. Coś między nami pękło, coś, co było kruche i łamliwe, więc teraz musieliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nadal jesteśmy dla siebie cenni. A może wszystko, co nas łączyło, rozpadło się na kawałki?
Rozdział szesnasty
– Na pewno dasz sobie radę? – Niespokojnie obciągałam rękawy żakietu i poprawiałam włosy. Dostrzegłam w lustrze odbicie Adama. Przewracał oczami. Przestał, gdy się do niego odwróciłam, choć dobrze wiedział, że go przyłapałam. – A skąd to spojrzenie? – Położyłam ręce na biodrach. – Wszystko będzie dobrze. Podeszłam do wózka i przyjrzałam się Adamowi, wygładzając to i poprawiając tamto, aż zaczął pomrukiwać z niezadowoleniem. – Poczułabym się lepiej, gdyby Dennis... – Dennis miał plany od wielu miesięcy, Sadie – przerwał mi. – A poza tym ten ktoś z agencji na pewno będzie w porządku. Przecież wychodzisz tylko na kilka godzin. Miał rację, lecz jego spokojny, lekko zirytowany ton nie poprawił mi samopoczucia. – Ale... – Sadie – warknął naprawdę już wkurzony. – Dzień w dzień zostawiasz mnie na dłużej niż teraz. – No tak, wiem. Masz rację. – Wzruszyłam ramionami. – Ale nic na to nie poradzę. Przejmuję się. – Tak, wiem, że się przejmujesz. – Westchnął. – Ale nic mi nie będzie, poważnie. Nie powinnaś już iść? Popatrzyłam na zegar. – Ale facet z agencji jeszcze nie przyszedł. Spóźniał się. Miał się zjawić godzinę przed moim wyjściem, abym miała mnóstwo czasu na poinstruowanie go, jak się zająć Adamem. Chciałam dopilnować, żeby wszystko poszło jak trzeba. Dennis i pani Lapp rozpieścili mnie, więc byłam potwornie zdenerwowana perspektywą pozostawienia Adama z nieznajomym. Mimo spóźnienia mężczyzna, który się zjawił, od razu mnie uspokoił. Był ubrany profesjonalnie, uścisnęliśmy sobie dłonie. Patrząc mi w oczy, przedstawił się jako Randy. Był młody, ledwie po dwudziestce, jednak tak dobrze radził sobie ze sprzętem, że poczułam się
o wiele raźniej. – Dobrej zabawy, proszę pani – powiedział. – Mówiłam w agencji, że wrócę o piątej, ale myślę, że to będzie raczej koło drugiej. Ma pan mój numer... – Ma twój cholerny numer, Sadie! – ryknął Adam. Randy i Adam wymienili spojrzenia typowe dla mężczyzn, którzy dobrze wiedzą, jak frustrujące bywają kobiety. Wiedziałam, że pora się przymknąć. Pocałowałam Adama w policzek i wyszłam. Zanim dotarłam do samochodu, musiałam trzy razy powstrzymać się od powrotu do domu. Potem udało mi się powstrzymać od dzwonienia do nich przez pełne dwadzieścia minut. – Jeśli zadzwonisz jeszcze raz, to się rozłączę – zagroził Adam. – Baw się dobrze. Zobaczymy się po powrocie do domu. Po czym ten dupek rzeczywiście przerwał połączenie, zanim zdążyłam dodać choć słowo. – Jedno trzeba przyznać mojej matce – powiedziała Elle. – Dzięki niej słowo staje się ciałem. Przed chwilą była otoczona przez satelitki, które krążą wokół każdej panny młodej, zanim pójdzie do ołtarza. Kurczowo ściskała bukiet i nietrudno było się domyślić, że potrzebuje chwili dla siebie. Wytłumaczyła spokojnie matce i Marcy, w orszaku reprezentującej mężatki, że Elle musi porozmawiać ze mną na osobności. Teraz stałyśmy na korytarzu z widokiem na parking. – Moja matka żyje dla takich chwil – powiedziała po chwili. – Poważnie, gdyby nie ona, nadal wybieralibyśmy zaproszenia. To nie był dobry moment na terapię, nawet gdyby Elle nadal była moją pacjentką. Mimo to spytałam odruchowo: – Co w związku z tym czujesz? Uśmiech Elle wyglądał czasem tak, jakby nie była pewna, czy ma do niego prawo. – Wychodzę za mąż. Miała na sobie prostą, szytą na miarę garsonkę w kolorze écru i jeszcze nie włożyła welonu, który miał zakryć twarz do tradycyjnej żydowskiej ceremonii. Mimo to nikt nie mógłby mieć wątpliwości, że to panna młoda. – Jasne, że tak. – Dziękuję, że pani przyszła. – Zaśmiała się nieco niepewnie. – Przecież mówiłam, że przyjdę. – Uścisnęłam jej ramię.
Elle odetchnęła głęboko. – Chyba muszę się napić – wyznała. – Dasz sobie radę – powiedziałam szczerze. Wyprostowała ramiona i popatrzyła na wejście do świątyni, gdzie spacerowała jej matka. – Wiem – odparła. Uroczystość była krótka, ale urocza. Czułam się trochę nie na miejscu wśród rodziny i przyjaciół, którzy zgromadzili się tu, by dzielić radość Elle i Dana, ale nie żałowałam, że przyszłam. Rzadko zdarza się, abyśmy naprawdę czuli, że odcisnęliśmy piętno na czyimś życiu, a radość zawsze należy świętować. – Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę. Gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam. Twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem... Nie tylko ja ocierałam łzy, kiedy Elle Kavanagh wypowiedziała te słowa do Dana Stewarta i została jego żoną. Jej matka popłakiwała znacznie mniej teatralnie, niż się spodziewałam, a Dan miał podejrzanie błyszczące oczy, jednak tym razem Elle uśmiechała się tak, jakby czuła, że ma pełne prawo do radości. Wiedziałam, że zaproszenie było szczere, ale doszłam do wniosku, że nie wypada mi zjawić się na weselu. Zamiast tego złożyłam gratulacje, odstawszy swoje w kolejce do państwa młodych. Patrzyłam z samochodu, jak Elle i jej mąż pozują do fotografii na schodach przed wejściem do synagogi. Wydawali się bardzo szczęśliwi, ja też się cieszyłam. – Tylko się nie rozłączaj – powiedziałam do Adama, gdy odebrał telefon. – Jak tam ślub? – Piękny. Jak się czujesz? – Też pięknie. Przytrzymałam słuchawkę ramieniem, szukając portfela. – Posłuchaj, jeśli chodzi o to, co mówiłeś wcześniej... – Tak? – Wydawał się rozproszony i mogłam wyobrazić sobie wyraz jego twarzy. – Pomyślałam, że zadzwonię do Katie i spytam, czy ma ochotę na kawę. – Jasne, jasne. – Na pewno był zniecierpliwiony. Zachowywał się tak, jakbym coś mu przerwała. – Pracuję nad czymś. – Teraz mówił trochę przytomniej, jakby wreszcie zdołał się skupić na moich słowach. – Chcesz się umówić z Katie? Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Praca nad czymś najpewniej oznaczała pisanie. Uśmiechnęłam się, co było słychać
w moim głosie. – Nad czym pracujesz? – Nad czymś – odparł trochę nieobecnym tonem, co z całą pewnością oznaczało, że pisze. Nie chciałam naciskać, ale na wieść o tym, że Adam znowu pisze, zapragnęłam zrobić fikołka albo przynajmniej poskakać z radości. – Tak, pomyślałam, że zadzwonię do Katie. – Baw się dobrze. – Wszystko w porządku? Na pewno? – dopytywałam się. Tym razem jego wahanie nie wydawało się już spowodowane roztargnieniem. – Tak, w porządku – odparł. – A jak Randy? Najwyraźniej posunęłam się za daleko, bo Adam wrzasnął: – W porządku! Do cholery, Sadie, powiedziałem, że pracuję! Czego nie zrozumiałaś? Nawet nie byłam w stanie się obrazić. – Wybacz. Powtórzysz mu, że jednak będę o piątej, tak jak mówiłam na początku? – Tak. Do zobaczenia. – Kocham cię – oświadczyłam, ale odpowiedziało mi tylko buczenie sygnału w słuchawce. Adam się rozłączył. – Dupek – oświadczyłam pieszczotliwie, po czym wybrałam numer Katie. – Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo tego potrzebowałam. – Katie wzniosła toast kubkiem z latte. – Nie zrozum mnie źle, uwielbiam moje dzieci, tyle że wariuję, kiedy siedzę z nimi przez cały dzień. Evan jest cudowny, ale nic nie rozumie. No wiesz, że przekonujesz się, jak bardzo kogoś kochasz, dopiero kiedy sprzątniesz jego kupę. To dopiero miłość. – Musiała coś dostrzec w mojej twarzy, bo zaraz dodała wylęknionym tonem: – Och, skarbie, bardzo cię przepraszam, to było... – Nie, w porządku, masz rację. – Nie chciałam, żeby źle się z tym czuła. – Masz absolutną rację. – Nie powinnam narzekać. To znaczy... Moje dwie małpiatki to nic w porównaniu z tym, z czym ty musisz się zmagać. – Chciałam zbyć ten komentarz machnięciem ręki, ale dodała: – Wiesz, Sadie, jeśli chciałabyś o tym pogadać... Nagle coś się we mnie odetkało.
Naprawdę chciałam o tym pogadać. Opowiedziałam jej, jak to jest wtykać kawał gumowej rurki w penisa męża, żeby mógł się wysikać, albo jak to jest kroić mu jedzenie i karmić kęs po kęsie, i jak to jest bać się przez cały czas tego, co by się stało, gdyby się zakrztusił. Jak to jest leżeć nocą i nasłuchiwać, czy opiekun na pewno przewrócił go na drugi bok, żeby Adam nie leżał za długo w jednej pozycji. Opowiedziałam o bólu w rękach, nogach i krzyżu od obsługi podnośnika, za którego pomocą sadzałam męża w wózku i z niego wyciągałam. Opowiedziałam jej o Joem i o Gregu, i o tych wszystkich historiach, które pozwoliły mi przetrwać te długie miesiące. Opowiedziałam jej, jak to jest czuć dumę z Adama, bo każdego dnia wstawał, podczas gdy ja już dawno dałabym za wygraną. O tym, jak bardzo podziwiam jego siłę, choć czasem upadał. Jak bardzo żałuję, że nie mogę zrobić dla niego nic więcej. Powiedziałam jej również, jak bardzo go kocham, nawet teraz, gdy wszystko się rozpadało. Doszłam do wniosku, że być może to za dużo, bo kiedy w końcu zabrakło mi oddechu, Katie bez słowa wstała od stolika. Byłam pewna, że zamierza odejść, i wcale nie miałabym tego za złe. Zafundowałam siostrze straszne pół godziny. Skumulowałam w nich cztery lata żalu, bólu i cierpienia – i cały ten pocisk wystrzeliłam w Katie. Która nie uciekła, tylko przyniosła dwie największe czekoladowe babeczki, jakie w życiu widziałam. Postawiła je na blacie i podała mi widelec. – Polewa jest z czekolady Godiva – powiedziała. – A jeżeli ktokolwiek potrzebuje przedawkowania pysznej czekolady, to właśnie ty. Dobra siostra to taka, która nie będzie zażenowana, kiedy publicznie wybuchniesz płaczem. Jeszcze lepsza będzie podawała ci chusteczki, dopóki się nie uspokoisz. Najlepsza jednak jest taka, która pójdzie po jeszcze jedno latte, żebyś miała czym popić gigantyczną czekoladową orgię. – Dlaczego przez cały ten czas nic nie mówiłaś? – zapytała, celując we mnie widelcem. – Na litość boską, Sadie, przecież byłaś bliska szaleństwa! – Niełatwo jest o tym mówić. – Polewa smakowała niebiańsko. – Poza tym miałaś na głowie Evana i Lily, potem znów zaszłaś w ciążę i urodziłaś Jamesa... Nie musiałaś wysłuchiwać moich żalów. Katie skrzywiła się wymownie. – Wkurzyłam się na ciebie.
– Naprawdę? – Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust. – Za to, że myślałaś, że cię nie wysłucham. – Wiedziałam, że wysłuchasz, ale nie miałam prawa zmuszać cię do tego. Wyglądała, jakby miała ochotę zaprotestować, jednak tylko skinęła głową, a po chwili zadumy dodała: – Masz rację, na pewno nie słuchałabym cię uważnie. Przepraszam, jestem do dupy. Znowu poczułam, że łączy mnie z siostrą bliska więź. Byłyśmy niczym para starych rękawiczek. – Nie chciałam, abyś pomyślała, że go nie kocham – przyznałam. – A kiedy stracił ochotę na wychodzenie z domu, mówiąc ci o tym, czułabym się... – Nielojalna. – Pokiwała głową, jakby rozumiała. – Tak. Nielojalna. – Nikt by cię nie winił za to, że masz swoje życie. – Adam też tak mówił. Pomyślałam o jednym jedynym spotkaniu grupy wsparcia, w którym uczestniczyłam. Żony na wyprzódki chwaliły się swoim poświęceniem i próbowały prześcignąć się w męczeństwie. Katie ze zmarszczonymi brwiami przekłuła widelcem babeczkę, kiedy jej o tym powiedziałam. – To tak jak te świętojebliwe matki w moim przedszkolu – zauważyła. – Myślałby kto, że popełniam śmiertelny grzech, zatrudniając opiekunkę dla dzieciaków, żeby się wyrwać do fryzjera. – Katie, nie chodzi o to, że ich nie rozumiałam. To znaczy z zawodowego punktu widzenia wiem, że skupianie się na drobnych detalach to dla niektórych jedyny skuteczny sposób, by poradzić sobie z traumą. Tyle że rozumienie tych kobiet jeszcze bardziej utrudniało mi życie, bo wiedziałam, że nie powinnam czuć się winna za to, że czasami jestem zła albo zgorzkniała. – Wiedza o czymś nie załatwia sprawy – oświadczyła siostra. – Poza tym nie mam problemu z ludźmi, którzy uważają, że poświęcenie całego życia dla szczęścia i wygody kogoś innego, czy to męża, czy dziecka, czyni ich dobrymi. Problem pojawia się wtedy, gdy zachowują się tak, jakby te kobiety, które nie spędzają godzin na umieszczaniu w albumie najgłupszych szczegółów z wielkiego wydarzenia, jakim jest wypadnięcie pierwszego ząbka, były nie tylko
złymi ludźmi, lecz także beznadziejnymi matkami! Przez chwilę wpatrywałyśmy się w siebie, po czym wybuchnęłyśmy śmiechem, a na koniec Katie rzuciła jakże ważny komentarz: – Boże, jak dobrze było o tym wszystkim pogadać, ubrać w słowa, wypowiedzieć je na głos. – Przepraszam, że to tyle trwało, Katie. – Ja też. Nie rób tego więcej, bo skopię ci tyłek albo zeżrę babeczkę. Gwałtownym gestem zasłoniłam ciastko rękami i warknęłam: – Spróbuj tylko. Dzięki czekoladzie, kofeinie i szczerej babskiej rozmowie naprawdę się odprężyłam. Delektowałam się tym równie łapczywie jak babeczką. – Nie mów tego naszemu cerberowi, czyli kochanej mamuśce, ale myślę o powrocie do pracy – wyznała Katie. – Najpierw chciałabym pracować w domu, dopóki dzieciaki trochę nie podrosną. No wiesz, kredyty hipoteczne i takie tam. Tydzień temu wpadłam na Priscillę z banku. Wspomniała, że szukają kogoś na pół etatu. Zamrugałam i wbiłam wzrok w kawę, która nagle zrobiła się wyjątkowo interesująca. – Tak? – No. Och, i jeszcze coś. Pamiętasz, jak się wyśmiewałyśmy z ludzi, na których ślubnych zaproszeniach są portreciki małych dzieci? I napisy w rodzaju: „Wychodzę za najlepszego przyjaciela” czy coś takiego? – Mhm... – Owszem, pamiętałam. – Priscilla wychodzi za mąż i pokazała mi zaproszenie. Zgadnij, jak wyglądają? Czekolada podeszła mi do gardła, ale nie byłam w stanie stwierdzić, czy stało się tak z gorzkiej satysfakcji, gdyż wbrew sobie naprawdę byłam zafascynowana tą informacją. – Dziś wychodzę za przyjaciela? – próbowałam odgadnąć. – No właśnie! – Katie zapiała z radości i zaczęła klaskać. – W życiu nie widziałam takiego paskudztwa. Przecież babsko ma po trzydziestce, na litość boską! – A kiedy wychodzi za mąż? – Chyba w czerwcu. Ale wiesz, to taka, co musi mieć cały świat pod kontrolą. – Wzruszyła ramionami. – Wszystko zaplanowała co do milisekundy. Biedny ten jej narzeczony... Jestem pewna, że przechodzi piekielne męki.
– Pewnie mu wszystko jedno – skomentowałam w zadumie. – No cóż... Dam głowę, że facet, który się zgadza na zaproszenia z bobasami, jest słaby w łóżku. Nic na to nie odpowiedziałam, więc zmieniłyśmy temat. W samochodzie, gdzie kiedyś płakałam za kierownicą przez Joego, teraz zanosiłam się histerycznym śmiechem. Za każdym razem, gdy myślałam, że już mi przeszło, wyobrażałam sobie te zaproszenia i znowu wybuchałam śmiechem, aż w końcu zupełnie opadłam z sił. Adam był pochłonięty pracą na komputerze, co niespecjalnie mnie przejęło, jednak na widok drzemiącego przed telewizorem Randy’ego szlag mnie trafił. Potrząsnęłam nim gwałtownie, a kiedy się obudził, odprawiłam go na tyle obcesowo, że się obraził. Miał szczęście, że na do widzenia nie kopnęłam go w dupę. – Nie myśl sobie, że jutro nie zadzwonię do tej agencji i się nie poskarżę. – Przetrzepałam poduszki Adama przed położeniem go do łóżka. – Byłam tak wściekła, że nawet go nie poprosiłam, aby pomógł mi cię przenieść. – Sadie, kochanie – powiedział spokojnie Adam. – Dobrze bawiłaś się z Katie? Przestałam dręczyć łóżko i popatrzyłam na niego – Tak. Nawet bardzo dobrze. Świetnie się czułam. – Doskonale. – Zamknął dokumenty, a potem odjechał od komputera. – Cieszę się. Niech on ci tego nie zepsuje. – Adam, on miał cię pilnować, a nie spać! – Nic mi nie jest – odparł. – Sam kazałem mu wyjść. – To bez znaczenia. – Zdjęłam żakiet i przewiesiłam go przez oparcie fotela, po czym rozpięłam bluzkę. – Przynajmniej zajął się tobą, kiedy czegoś potrzebowałeś? – Gdy nie odpowiedział, spojrzałam na niego. Mąż strasznie zbladł i mrużył oczy, jakby coś go bolało. – Adam? Otworzył oczy, niezbyt szczerze uśmiechnął się do mnie i powiedział: – Boli mnie głowa, to wszystko. Pewnie się przepracowałem. Zaniepokojona zaczęłam sprawdzać, czy wszystko w porządku. Miał lepką twarz, a czoło całkiem mokre od potu. Kiedy wsunęłam dłoń pod koszulę, przekonałam się, że tors Adama jest suchy i rozpalony. – Adam, mów do mnie. – Rozpięłam koszulę i zaczęłam go obmacywać, rozpaczliwie
szukając niepokojących znaków. Pochyliłam się, żeby sprawdzić nogi. Wyprostowałam je i zaczęłam szukać na stopach wrośniętych paznokci, czegokolwiek, co mogło spowodować wstrząs. – Kiedy ostatnio cię cewnikował? – Wystraszona podniosłam wzrok. – Adam, popatrz na mnie. Głowa mu opadała, trzepotał powiekami, do tego drżał. I nie odpowiadał. Przerażenie sparaliżowało mnie na moment, zaraz jednak pognałam do łazienki, zmoczyłam ręcznik zimną wodą, wróciłam do Adama i położyłam okład na karku. Mąż lekko dyszał. Dysrefleksja autonomiczna, gwałtowna neurologiczna reakcja organizmu, zdarza się w rezultacie stresu, choćby takiego, jak zbyt rzadkie opróżnianie pęcherza. Jeśli od razu się jej nie zapobiegnie, może być fatalna w skutkach. – Od kiedy boli cię głowa? – zapytałam Ból głowy nastąpił na skutek wzrostu ciśnienia krwi. Mechanizmy obronne ciała są zdumiewające. Albo Adam miał wylew. Odsuwałam od siebie przerażenie niczym denerwującego psa, który gryzie po łydkach. Wiedziałam, jak się tym zająć. Potrafiłam to zrobić i zamierzałam sobie poradzić. Musiałam sobie poradzić. Nie myślałam, tylko działałam. Wyszarpnęłam szufladę, w której trzymaliśmy akcesoria do opróżniania pęcherza, i wyrzuciłam na podłogę wszystkie plastikowe paczuszki. Palce ślizgały się po opakowaniach, kiedy jedną ręką usiłowałam ściągnąć Adamowi spodnie, a drugą chwycić cewnik. Musiałam na chwilę przerwać i skupić się na tym, co robię. Trwało to zaledwie moment, jednak liczyła się każda sekunda. Rozpięłam spodnie, otworzyłam sterylne opakowanie i wyciągnęłam zwój cienkiej elastycznej rurki, która spadła na podłogę. Nie miałam czasu jej rozprostowywać. Chwyciłam inną paczkę, otworzyłam i wyciągnęłam cewnik. – Chwileczkę, Adam. Zostań ze mną, skarbie, proszę... Nieustannie powtarzałam jego imię, wyjaśniałam, co robię. Musiałam wsunąć rurkę do opróżniania pęcherza, aby zapobiec wstrząsowi. Nie miałam naczynia na mocz, tylko ręcznik przewieszony przez poręcz fotela. Nie było czasu na szukanie miski, nie było czasu na zastanawianie się, czy coś rozleję i narobię bałaganu. Musiałam uspokoić palce, aby sprawnie
zrobić to, co należało. – Zostań ze mną – mamrotałam raz za razem. – Zajmę się tym, Adam, tylko zostań ze mną. Niech cię szlag, tylko mi tu nie mdlej! Słabo sobie poradziłam z cewnikiem, popłynęła krew. Jednak w chwili, gdy go wsunęłam, rurka wypełniła się ciemnożółtym moczem, i to ogromną ilością. Uryna zalała mi dłonie. Poczułam kapiącą z góry wilgoć i pomyślałam, że Adam płacze. To nie były jednak ani łzy, ani pot, tylko ślina, długie srebrzyste pasmo śliny, które odsunęłam, zrywając się na równe nogi. Odchyliłam mu głowę i zajrzałam w oczy. Nie wiedziałam, co robić. – Nie zostawiaj mnie! – wrzasnęłam. – Niech cię szlag, Adam, nie teraz! Nie rób mi tego teraz! Powoli zamrugał, a każde otwarcie i zamknięcie oczu trwało zbyt długo. Chwyciłam telefon, wcisnęłam dziewięćset jedenaście, po chwili ktoś zapytał, o co chodzi, a ja z przerażenia nie byłam w stanie odpowiedzieć. – Proszę powiedzieć, co się dzieje – usłyszałam ponownie. Adam otworzył oczy. Zobaczył mnie, wiem, że tak. Chcę wierzyć, że się do mnie uśmiechnął. – Potrzebna karetka! Mój mąż jest tetraplegikiem i... – Nie mogłam tego powiedzieć, zresztą nie musiałam. – Zaraz ktoś przyjedzie. Oczywiście przyjechali, chociaż nie wiem, jak długo to trwało. Godziny czy minuty, tak naprawdę to bez znaczenia. Nawet wieczności nie wystarczy, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego mąż umiera na twoich oczach.
Rozdział siedemnasty
Nie wiem, dlaczego nasze społeczeństwo uważa, że żalem należy się dzielić, chociaż tak naprawdę każdy woli przeżywać żałobę w samotności. Bliscy mi ludzie siedzieli tuż obok na mszy, po czym bez przerwy mnie przytulali, choć pewnie odstręczało ich, że nie odwzajemniałam uścisków. Przynosili zapiekanki, przysyłali pocztówki i kwiaty albo wpłacali datki na Fundację Christophera Reeve’a. Na mojej sekretarce nagrywali wiadomości, w których prosili, żebym zadzwoniła, jeśli będę czegoś potrzebowała. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że ledwie jestem w stanie zorientować się, który but włożyć na którą nogę, a wybranie ich numeru i poproszenie o coś, czego akurat potrzebuję, było po prostu niemożliwe. Po wypadku Adama bardzo potrzebowałam takiego wsparcia, jednak choroba i odniesione obrażenia przerażają ludzi w inny sposób niż śmierć. Jakby mniej bali się śmierci niż połamanego kręgosłupa. Tak czy owak, kiedy pragnęłam tylko siedzieć w ciszy i pogrążyć się w żałobie, znalazłam się na łasce i niełasce przyjaciół i rodziny. A wszyscy mieli jak najlepsze intencje. Matka miała dobre intencje, gdy powiedziała: – A widzisz? Wiedziałam, że będziesz silna. Tak samo ojciec, który postawił kropkę nad i: – Tak będzie lepiej. Chwalili mnie za siłę, więc byłam silna. Komplementowali moje opanowanie, więc byłam opanowana. Sądzili, że nie słyszę, kiedy szepczą, jak dobrze wyglądam i jak dobrze to przyjęłam, więc dobrze wyglądałam i dobrze przyjęłam. Wszyscy wychodzili ze skóry, żeby być ze mną, a jednak cały czas byłam sama. Matka Adama też miała dobre intencje, kiedy wprowadziła się do mnie i odprawiła panią Lapp oraz Dennisa. Powiedziała potem, że przecież nie są mi już potrzebni, a rozwiązując z nimi umowę, wyręczyła mnie w przykrym obowiązku. Wiedziałam jednak swoje. Ich obecność w domu syna zawsze wyprowadzała ją z równowagi, bo przypominała, że Adam wymagał nieustannej opieki. Przestawiła szafki w kuchni, przynosiła mi pocztę i odbierała telefony. Dużo pomogła, właściwie nic nie robiąc, tylko brzęcząc wokół mnie niczym natrętna mucha, której nie miałam
siły odpędzić. Być może jak wszyscy inni czekała, aż powiem, czego tak naprawdę potrzebuję. Katie nie czekała. Zjawiła się tydzień po pogrzebie i ignorując mało subtelne protesty teściowej, która „właśnie się do tego zabierała”, wyprała, wysuszyła, poskładała i odłożyła na miejsce trzytygodniową stertę brudnych ubrań i pościeli. Do tego umyła podłogę, pokroiła na pojedyncze porcje i zamroziła górę zapiekanek, przylepiwszy na nich nalepki z datami, a także posortowała moją korespondencję. Na rachunkach, które już należało zapłacić, przykleiła kolorowe karteczki. A najwspanialsze było to, że potem od razu sobie poszła. Naprawdę nikt nie zrobił dla mnie więcej, choć wtedy mogłam tylko pokiwać głową. Katie to rozumiała. – Zadzwonię – oznajmiła. O dziwo, zadzwoniła, i to nie jeden raz. Telefonowała co kilka dni, żeby pytać, czego mi potrzeba. Przez trzy tygodnie słuchałam nocnych szlochów matki Adama, a sama nie mogłam uronić choćby jednej łzy. Nic nie mówiłam, kiedy wprosiła się do naszego domu, jakby dzięki obcowaniu ze mną mogła przywrócić Adama do życia. Widziałam ją przy śniadaniu, słuchałam narzekań, biadoleń, cierpiętniczych wyznań. Jej żal był potężny, wszechobecny i samolubny. Nie pozostawił żadnego miejsca na moją żałobę. Pozwoliłam jej zostać nie ze współczucia, ale dlatego, że zabrakło mi sił, by poprosić ją o to, by się wyprowadziła. Efekt był taki, że choć wszystko się we mnie skręcało, przez ten psychiczny bezwład tolerowałam i ją, i to wszystko, co mówiła i robiła. Załatwiło mnie dopiero Dzieciątko Jezus. Zeszłam na parter po ciężkiej nocy, nieprzytomna i złakniona kawy, żeby jakoś zacząć dzień. Potknęłam się o szopkę, a wtedy żłóbek wraz ze świętą zawartością rąbnął o podłogę. Wielbłądy wyraziły protest, tłukąc się na kawałki, a ja skomentowałam sytuację przy użyciu starannie wybranych i dosadnych słów, z których co drugie zaczynało się na „k”, a kończyło na „rwa”. Cały dom był zarzygany Bożym Narodzeniem. Dawno nieużywane dekoracje zaśmiecały większość pustej przestrzeni. Być może była to robota elfów, lecz to mało prawdopodobna koncepcja, skoro elfy nie istnieją. Natomiast realna koncepcja głosiła, że dokonała tego teściowa. Przestawienie szafek i oglądanie rachunków z karty kredytowej to jedno, teraz jednak padłam ofiarą skrajnie osobistej inwazji.
Zastałam teściową w sypialni jej syna, gdzie sortowała ubrania wyjęte z komody. – Musiałam się czymś zająć. – Tylko tyle powiedziała. – Wolałabym, żebyś nie dotykała rzeczy Adama – oznajmiłam. – Ja się nimi zajmę. – Ależ Sadie... – Urwała na moment, tak bardzo była zdumiona. – Jestem jego matką! Wstyd mi, że wybuchłam. Straciłam cierpliwość, rozum pewnie też. Ludzie często mówią coś w złości, a potem twierdzą, że wcale nie chcieli tego powiedzieć, ale ja powiedziałam dokładnie to, co chciałam. Nie po raz pierwszy się pokłóciłyśmy, ale jeszcze nigdy aż tak. Ona pragnęła być w domu, w którym żył jej syn. Ja chciałam, żeby wyniosła się z domu, w którym umarł. Koniec końców wygrałam, choć zwycięstwo podszyte było goryczą. Bez cienia satysfakcji oznajmiłam, że to ja zdecyduję, co zrobić z rzeczami Adama, a jej komentarze w ogóle mnie nie interesują. Pamiętałam przy tym, że też była w żałobie. Nie do końca pojmowałam, jak się czuję po utracie męża, tym bardziej więc nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co ona czuje po utracie syna. – Przecież potrzebujemy się nawzajem! – wykrzyczała zapłakana. – Przykro mi, ale przynajmniej teraz nie mogę służyć ci wsparciem – odparłam. W końcu jakoś udało się jej pozbierać. – No cóż, skoro mnie tu nie chcesz... – Nie chcę. – Grzeczniej już nie mogłam odpowiedzieć. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, miałam nadzieję, że nareszcie się rozpłaczę, a jednak nie było we mnie łez. Co się z nimi stało? Wiedziałam, że jestem zdolna do płaczu. Przecież płakałam, kiedy zabierali Adama do karetki, płakałam w szpitalu, gdy powiedzieli, że cały czas był nieprzytomny, nie przebudził się po udarze, który go zabił. Mimo to otoczona osobami, które traktowały moją żałobę niczym miarę wdowiej miłości, zachowałam kamienną twarz i suche oczy. Minęły trzy tygodnie od śmierci Adama, a ja sypiałam, jadłam, ubrana i wykąpana rozmawiałam z ludźmi, ale nie uroniłam ani jednej łzy. Próbowałam, podpierając się ręką o drzwi wejściowe. Westchnęłam długo i powoli, pozwoliłam sobie odpuścić. Miałam wrażenie, że zaraz kichnę albo, perwersyjnie, przeżyję orgazm. Czułam głęboko ukryty smutek i łzy czające się w środku, ale za nic nie chciały popłynąć. Wyobraziłam sobie, jak je wyciągam niczym hak wbity w gardło ryby. Wiedziałam, że to mnie rozerwie, kiedy się wydostanie na zewnątrz, ale przynajmniej zniknie.
Czekałam bardzo długo, ale doskwierał mi jedynie ból związany z pragnieniem czegoś, czego nie potrafiłam odnaleźć. Mój świat miał wiele różnych odcieni, a wszystkie były szare. Depresja jest zdradziecka i pojawia się pod postacią zmęczenia, bólów, dolegliwości i ogólnie złego samopoczucia. Łatwo byłoby poddać się tej szarości, zostać w łóżku, kiedy wiedziałam, że trzeba wstać, albo nosić te same ubrania zamiast wkładać świeże. Mogłam pozwolić rozpaczy, by mnie pochłonęła. Nie zrobiłam jednak tego, jak i nie klepałam się po plecach i nie chwaliłam, jak cudownie sobie radzę. Po prostu oddalałam od siebie smutek. Nie była to świadoma autoterapia, więcej w tym było bezrefleksyjnej bierności niż racjonalnego zaangażowania. Może gdybym przez kilka tygodni rwała sobie włosy z głowy, czułabym się lepiej, jednak instynktownie wybrałam inną drogę. Nie patrzyłam do tyłu, tylko posuwałam się krok za krokiem zgodnie ze wskazaniami zegara i kalendarza. Problem polega bowiem na tym, że jeśli człowiek ogląda się za siebie zamiast iść naprzód, zwykle na coś wpada i robi sobie krzywdę. Wstawałam więc z łóżka, brałam prysznic, ubierałam się, jadłam pożywne posiłki, kiedy o tym pamiętałam, albo owsiankę i tosty, kiedy zapominałam. Nawet jeśli moi pacjenci zauważyli, że nie odnoszę się do ich problemów tak samo życzliwie i z równie wielką troską jak kiedyś, to i tak nie narzekali. Dzień w dzień potrzeba płaczu zanikała, aż wreszcie zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób łzy mogłyby w ogóle poprawić mi samopoczucie. Tydzień po tygodniu próbowałam odzyskać życie, zaangażować się w pracę, płacenie rachunków, zakupy, no, wiadomo, w czym rzecz. Spodziewałam się, że święta będą trudne, ale czułam wyłącznie ulgę. Nie było choinki, żadnych dekoracji, nawet tych, które usiłowała mi narzucić teściowa. Nie musiałam niczego gotować, mogłam przyjąć zaproszenie od rodziców, nie martwiąc się, co zrobię z Adamem. Przez całe święta byłam gościem, jadłam u innych i usprawiedliwiałam się własnym smutkiem. Było cudownie. Niektórzy odwracali wzrok, czując się niezręcznie w obliczu mojej straty, ale po raz pierwszy od czterech lat byłam zdolna do rozmowy o Adamie, więc rozmawiałam – z rodzicami, z Katie, z jej mężem, ze znajomymi spotykanymi raz w roku przy świątecznym stole. Miałam wrażenie, że ludzie przyznali sobie prawo, by mnie żałować i nie czuć się przy tym niezręcznie. Adam umarł, a akurat to potrafili zrozumieć. Mogli złożyć wdowie kondolencje, klepać ją po ramieniu, ze zrozumieniem kiwać głową, kiedy o nim opowiadałam. Śmierć była mniej żenująca
niż kalectwo. Zresztą śmierć fascynuje tylko przez chwilę. Przyjęcia się skończyły, podobnie jak telefony, pocztówki też przestały napływać. Świat szedł naprzód i tylko ja, choć posuwałam się z biegiem zegara i kalendarza, zostałam z tyłu. Pewnego wieczoru Dennis zaprosił mnie na kolację. Spotkaliśmy się w małej knajpce, którą wiele razy mijałam, ale w której nigdy nie byłam. Jedzenie mi smakowało, rozmowa odpowiadała. Dobrze było pogadać o Adamie, nie czując przy tym na sobie współczujących spojrzeń. Dennis miał dość oleju w głowie, żeby więcej słuchać niż mówić. – Brakuje mi go – wyznał już po kolacji, gdy szliśmy przez parking. – Tylko on tak często wygrywał ze mną w szachy. – Cieszył się, że może z tobą grać. Ja jakoś nie potrafiłam się nauczyć. Zatrzymał się, otarł oczy i ku mojemu zaskoczeniu wyznał: – Czuję się winny, Sadie. Gdybym był wtedy w domu... – Mój Boże, Dennis, jak możesz... Ani ja, ani nikt ciebie nie obwinia! Znów otarł oczy, a ja z goryczą pomyślałam, że jemu płacz nie sprawia trudności. – Wiem, nie zostawiłem go na pastwę losu, wiem, nie można mnie oskarżyć o zaniedbanie, ale... – Przerwał na moment. – To był dobry człowiek. – Tak – przytaknęłam. – Był. – Po prostu czuję się winny. – Ja też, Dennis. Czuję się winna, że żyję, a Adam już nie. Na tym polega żałoba po bliskiej osobie, jak myślę... – Przerwałam na moment. Nie byłam pewna, czy tak właśnie jest z żałobą i wyrzutami sumienia, ale dla Dennisa mogło to być pocieszenie. – Nie czuję się jednak winna dlatego, że mogłam postąpić inaczej w krytycznej chwili albo zostać w domu tamtego dnia, nie umawiać się na mieście, być cały czas z Adamem. – Nie? – Kolczyk Dennisa zalśnił w świetle parkingowej latarni. – To dobrze, Sadie, bo to naprawdę nie była twoja wina. – Tak samo jak nie jest twoją winą, że byłeś na wycieczce i musieliśmy zostawić Adama z kimś, kto spieprzył sprawę. Pewność w moim głosie najpierw go zdumiała, po czym dostrzegłam na twarzy Dennisa ulgę. Mimo to zaczął: – Tak, wiem, ale...
– Posłuchaj – wpadłam mu w słowo. – Twoją i moją winą jest to, że nadal żyjemy, a Adam już nie. W ten sposób żegnamy się z nim, to nasza żałoba. – Życie, śmierć, żałoba... Dzięki, Sadie – powiedział wzruszony, a po chwili zadumy dodał: – Przynajmniej już nic go nie boli. – Słyszałam to dziesiątki razy. – Jest wolny. Też byłam wolna, ale nie mogłam powiedzieć tego Dennisowi, choć pewnie by zrozumiał, o co mi chodzi. Uściskał mnie, ten duży, krzepki mężczyzna, który od lat był częścią mojego życia, lecz nagle przestał. Chciał mnie pocieszyć, ale tak naprawdę bardziej pocieszył siebie. I to było nasze pożegnanie. Dennisowi udało się zrzucić ciężar z ramion, a ja dźwigałam jeszcze większy niż dotychczas. Spotkanie z panią Lapp było łatwiejsze. Po prostu wzięła mnie w ramiona i mocno przytuliła, a potem zaczęła wydziwiać nad moimi zwyczajami żywieniowymi, wychwalała wnuki i pokazywała zdjęcia z zeszłotygodniowej wycieczki. – Za tydzień jadę z Samuelem do Nowego Jorku – powiedziała. – Zobaczymy przedstawienie na Broadwayu! – Mąż się zgodził? – spytałam z uśmiechem. – Nigdy tam nie był. Pojedziemy autobusem razem z naszą grupą przykościelną. Wiele razy widziałam Samuela Lappa, kiedy przychodził wyciągnąć żonę z mojej kuchni. Był miły, ale milczący, i zawsze nosił spłowiałe ogrodniczki oraz koszulę w kratę. Nie mogłam go sobie wyobrazić na broadwayowskim musicalu. – Zapowiada się dobra zabawa – powiedziałam. Szczerze mówiąc, zamierzałam poprosić ją, żeby wróciła do mnie, bo sprzątanie domu i gotowanie posiłków zupełnie mnie nie pociągało. Kiedy jednak tak się rozpływała nad swoimi planami, wiedziałam, że nie mogę jej tego zrobić. – Jestem teraz bardziej zajęta niż wtedy, gdy pracowałam – oznajmiła, popychając ku mnie kawałek ciasta karmelowego własnego wypieku. – Od lat nie mogłam się doczekać emerytury. Zrobiłabym to już dawno, ale... – Zerknęła na mnie mocno zakłopotana. Umknęłam wzrokiem, dziobałam widelcem ciasto, żeby na nią nie patrzeć. – Doceniam wszystko, co pani dla nas robiła, pani Lapp – wyznałam cicho. – Na ogół było bardzo dobrze, nawet kiedy się nabzdyczał. – Och, potrafił się nabzdyczać... A teraz może pani jechać z Samuelem do Nowego Jorku
czy gdziekolwiek pani zechce. – Tak. – Spojrzała na mnie ciepło, serdecznie. – Pani doktor, przepraszam, że to mówię, ale pani też może. Chciałam odpowiedzieć, ale zamiast tego tylko ugryzłam ciasto. Zaczęłyśmy rozmawiać o telewizji, pogodzie i na inne bezpieczne tematy. Zjadłam trzy kawałki ciasta pani Lapp i wyszłam, czując lekkie mdłości. – Proszę zadzwonić, kiedy będzie pani chciała pogadać – oznajmiła przy drzwiach, machając mi na pożegnanie. Obiecałam, że zatelefonuję, obie jednak wiedziałyśmy, że tego nie zrobię. Katie nie przestała dzwonić, żeby sprawdzić, czego mi potrzeba. W dzieciństwie wiedziała, kiedy dać mi pół lizaka, teraz też potrafiła mnie pocieszyć. Przyniosła drogie wino, pyszną czekoladę i furę filmów dla kobiet. Cieszyłam się z nich tak samo jak kiedyś z resztki lizaka. Usiadła na kanapie, głośno westchnęła i zrzuciła buty. Obcięła włosy, była umalowana, i choć miała na sobie spodnie od dresu i T-shirt, były to stylowe rzeczy. Nie wydawała się też zmęczona. – Schudłaś – zauważyłam. – Żebyś wiedziała! – Uśmiechnęła się szeroko. – Od kiedy pracuję na pół etatu, stać mnie na siłownię. Więc kiedy Lily jest w przedszkolu, biorę Jamesa i ćwiczę, a potem pracuję, kiedy oboje śpią. Sama też ściągnęłam buty. Moje spodnie od dresu były o wiele mniej stylowe niż siostry, co akurat nikogo by nie zdziwiło. Dziwne było tylko to, że ani nie czułam się gorzej, ani nie porównywałam się do niej. – Cieszę się, że wpadłaś. Od stu lat chciałam obejrzeć „Moulin Rouge”. – Pochyliłam się, przeglądając filmy. – No tak... – odparła z wahaniem. – O co chodzi? – Popatrzyłam na nią. – Możemy obejrzeć coś innego. – Nie, w porządku. – Pokręciła głową z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Katie, mów. – Wyprostowałam się. Przygryzła dolną wargę, jednak nie wytrzymała i zachichotała. – Chodzi o mamę, i tyle.
– Co z nią? – Już chciałam się zaniepokoić, ale ze śmiechu Katie wywnioskowałam, że nie ma problemu. – To ona kazała mi tu przyjść. – Nie rozumiem. Jak to kazała? I co tak się chichrasz? Tym razem po prostu ryknęła śmiechem, dopiero po chwili odparła: – No, po prostu kazała mi tu przyjść i spędzić z tobą czas. Wszystko dlatego, że jak mi to wyznała, martwi się o ciebie. Przez chwilę siedziałam nieruchomo, aż nagle też zaczęłam chichotać, mówiąc przy tym: – Żartujesz, Katie. – Poważnie! – Znów zanosiła się od śmiechu. – Naprawdę! Śmiałyśmy się dobrych kilka minut, a gdy już trochę się uspokoiłyśmy, skomentowałam najprościej, jak mogłam: – Cuda cudeńka, i tyle. – Więc musiałam powiedzieć Evanowi, że nie mam wyboru. Muszę iść do starszej siostry, bo mama przetrzepie mi tyłek. – I co, nie narzekał? – Miałby sprzeciwiać się kochanej teściowej? Nie jest samobójcą. Popatrz tylko. – Z rozbawieniem uniosła komórkę. – Wyłączyłam. Evan nie ma wyboru, musi sam się nauczyć, jak radzić sobie ze strzelającą biegunką. – Brzmi przerażająco. – Nalałam wina i otworzyłam złote pudełko z czekoladkami. – Tatusiowie muszą umieć zajmować się pociechami, zwłaszcza kiedy powtarzają w kółko, że nie potrafią – oznajmiła z chytrym uśmieszkiem. – Poza tym Lily mu pomoże. – Biedny Evan – mruknęłam, wyobrażając sobie „pomoc” mojej siostrzenicy. – Jakoś przeżyje. – Katie powoli sączyła z kieliszka, a na jej twarzy malowała się błoga rozkosz. – Od lat nie piłam wina. Mój Boże, jak to dobrze, że znowu mam cycki tylko dla siebie. Kocham dzieci, Sadie, ale jasna cholera, cieszę się, że już niedługo przynajmniej w części odzyskam życie. Myślałam, że się śmieję, ale to był brzęk mojego kieliszka rozbijającego się o podłogę. Uklękłam wśród potłuczonego szkła i odruchowo wyciągnęłam rękę do błyszczących odprysków. – Też się cieszę, że odzyskałam życie. – Każde słowo było dla mnie niczym ość w gardle. – Naprawdę, Katie. Wiem, że nie powinnam, ale się cieszę.
Wiele razy pomagałam jej, gdy upadała, ale teraz to Katie musiała pomóc mi wstać. Oczyściła ranę na palcu i przykleiła plaster, po czym podała mi chusteczki, żebym otarła łzy, które nareszcie popłynęły. – Ale z ciebie mamuśka – wymamrotałam, kiedy szlochy zamieniły się w siąpanie nosem, a my wróciłyśmy do pokoju. Katie usiadła na sofie, podwinęła nogi pod siebie i odparła z uśmiechem: – Dziwne, nie? Kto by pomyślał? – Wskazała pudełko z czekoladkami i dodała stanowczym tonem: – Jedz. – Świetnie – mruknęłam. – Właśnie tego mi potrzeba, żebym się lepiej poczuła. Grubej dupy. – Pieprz grubą dupę, pipo jedna, i jedz – zażądała, sięgając po czekoladkę. Nie da się zaprzeczyć, że czekolada czyni cuda, zwłaszcza ta doskonała, która rozpuszcza się na języku. – Czuję się, jakbym miała w ustach skrawek nieba – oznajmiłam po chwili. – Ty tak twierdzisz. – Katie zrobiła z palców diable rogi. Pewnych rzeczy nie wiedział o mnie nikt, tylko młodsza siostra. Nawet Adam nie miał o nich pojęcia. – Brakuje mi go – wyznałam cicho. – Wiem, Sadie. Też mi brakuje szwagierka, ale ty... – Zlizała czekoladę z palców i popatrzyła na mnie z powagą. – Nikt nie oczekuje, że nie będzie ci go brakowało. – Po pracy poszłam do sklepu i po raz pierwszy nie musiałam dzwonić do domu. Nie musiałam sprawdzać, czy ktoś się nim zajmie. Nie musiałam się zastanawiać, czy nic mu nie jest, nie przejmowałam się, że jak tylko przekroczę próg, okaże się, że stało się coś złego. I nie martwiłam się, że mnie opieprzy, bo za późno wróciłam do domu. Do tego sypiam, Katie. – Przełknęłam łzy. – Sypiam przez całą noc, każdej nocy. I nie muszę się budzić. Jej ręka była niczym lina rzucona w morze smutku, które próbowało mnie pochłonąć, więc się jej uczepiłam. – Ale to nie oznacza, że go nie kochałaś, Sadie. Nie brzmiało to zbyt szczerze, chociaż bardzo tego pragnęłam. – Czasem zachowywał się jak totalny dupek! Wiem, że był przygnębiony i smutny, ale niekiedy wyłaziła z niego taka kurewska złośliwość! Całkiem jakbym poślubiła zupełnie innego
człowieka. Miałam wrażenie, że obudził się ze śpiączki jako całkiem inna osoba. – Ale to też nie oznacza, że go nie kochałaś – ponownie oznajmiła siostra. – Masz rację, bywał dupkiem, ale bywał nim jeszcze przed wypadkiem. Gdyby powiedział to ktoś inny, z oburzeniem zaczęłabym bronić dobrego imienia męża, ale przed Katie nie musiałam. – Tak, wiem, ale bywał również najlepszym facetem na świecie. Kiedy mu się chciało. – Nie twoja wina, że przestało mu się chcieć. – Uścisnęła moją rękę. Znowu pociekły mi z oczu łzy. – Nigdy nie miałam szansy tego naprawić. Nie miałam szansy przekonać się, czy znowu się uda. – Wiem. – Podała mi więcej czekoladek. – Wiem. I naprawdę wiedziała. Nie potrzebowałam siostry, żeby mówiła mi prawdę, ale uwierzyłam w nią dopiero wtedy, gdy słowa Katie stały się lustrem odbijającym to, co już wiedziałam. – To, że chcę iść do łazienki sama i włożyć wreszcie normalny stanik, nie oznacza, że nie kocham swoich dzieci – powiedziała. – A to, że chcesz odwiesić życie z kołka, wcale nie znaczy, że nie kochałaś Adama. – Dlaczego jesteś taka dobra w pocieszaniu? – zapytałam. – Nauczyłam się od starszej siostry – odparła z uśmiechem. No i obie się poryczałyśmy. Żałoba mija jak opryszczka, boli nawet wtedy, gdy znika, a czasem zostawia bliznę, która już zawsze o niej przypomina. Tęsknota za Adamem nie oznaczała, że go kochałam, tak samo jak brak tęsknoty nie był jednoznaczny z brakiem miłości. Wiedziałam, że z upływem dni moje emocje opadną. Musiałam tylko poczekać. Postanowiłam ruszyć z miejsca. Zaczęłam chodzić na siłownię. Zrezygnowałam z członkostwa w internetowej wypożyczalni filmów i zapisałam się do kółka czytelniczego. Zapełniałam czas drobiazgami, których tak długo musiałam sobie odmawiać, nie dawały mi jednak radości. Szczerze mówiąc, wkrótce zaczęłam nienawidzić siłowni jeszcze bardziej niż kiedyś tego, że nie mogę ćwiczyć. Czytanie i dyskusje o książkach wymagały więcej wysiłku niż gapienie się na filmy. Mimo to zadbałam o to, by cieszyć się z nowego życia, nie dałam się przytłoczyć poczuciu winy.
Wypełniałam życie rozmaitymi czynnościami, ale sama czułam się pusta. Czegoś mi brakowało. Coś było niedokończone. Świadomość niedosytu była tak namacalna jak dziura w pończosze i tak samo jak ona powiększała się z każdą chwilą. Pomyślałam, że może chodzi o pokój Adama, który pozostawiłam nietknięty po jego śmierci. Uznałam, że pora pozbyć się ostatnich pamiątek z jego życia po wypadku, a wtedy będę mogła się skupić na wspominaniu lepszych chwil. Ruszyłam korytarzem i zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami. Położyłam dłoń na gałce i znieruchomiałam. Nie potrafiłam jej przekręcić. I nagle coś do mnie dotarło. Moim problemem nie były zamknięte drzwi, przed którymi stałam, tylko drzwi, które pozostawiłam otwarte.
Rozdział osiemnasty
Luty Wiedziałam, że go zastanę, nie było powodu, dla którego miałby nie przyjść. Sama też zjawiłam się tu kierowana utrwalonym nawykiem. Niczym żaby powracające wiosną do stawu, w którym się wylęgły, Joe i ja znaleźliśmy się na ławce. Ktoś wymienił rośliny w atrium. Zwisające paprocie znikły, zastąpiły je zielistki, których ostro zakończone obwisłe liście rzucały całkiem inne cienie. Nie byłam pewna, czy mi się to podoba. Ubrałam się starannie, stosownie do okazji, w kolory, w których było mi do twarzy, i buty na wysokim obcasie. Usta umalowałam szminką w ulubionym odcieniu. To wszystko dodawało mi pewności siebie, ale siedząc i czekając, nie byłam przekonana, czy w ogóle będzie mi potrzebna. Gdy tylko go ujrzałam, rozwiały się wszystkie moje wątpliwości. Wcześniej nie wiedziałam, co poczuję na widok Joego – gniew, rozczarowanie czy przypływ niepohamowanego pożądania. Nie spodziewałam się jednak ulgi. Kiedy usiadł obok mnie, oddech uwiązł mi w gardle i splotłam ręce na kolanach. Czułam się jak ktoś, kto w tłumie traci z oczu towarzysza i przeżywa potworny strach, zanim dostrzeże znajomą twarz wśród nieznajomych ludzi i uświadomi sobie, że się odnaleźli. – Miło cię widzieć, Sadie. Skinęłam głową i zmrużyłam oczy, patrząc na słońce za szkłem. Paprocie dawały cień, a zielistki nie. Doszłam do wniosku, że jednak mi się nie podobają. – Myślałem, że nie wrócisz. – Mój mąż miał wylew – powiedziałam, spoglądając na niego. – Umarł. Sądziłam, że przywykłam do mówienia o tym. To było łatwiejsze niż mówienie: „Mój mąż jest sparaliżowany od szyi w dół”. Łatwiej było mi to mówić, a ludziom prościej było składać kondolencje po śmierci małżonka niż wyrażać żal z powodu jego inwalidztwa. Moje słowa brzmiały tak, jakbym wypowiedziała je bez trudu, ale nagle wszystko rozmazało mi się przed oczami i położyłam rękę na twarzy, żeby ukryć oczy. Poczułam dłoń
Joego na swoim ramieniu. Staliśmy się sobie bliżsi, chociaż żadne z nas się nie poruszyło. Po raz pierwszy mnie dotknął. Bałam się, że mnie nie usłyszy, kiedy zapytałam szeptem: – Masz dla mnie historyjkę, Joe? Bo naprawdę jej potrzebuję. W tym miesiącu nadal mam na imię Priscilla i na palcu noszę brylant, który informuje świat, że jestem zaręczona. Jest na tyle duży, że skłania nieznajomych do pochlebnych komentarzy. Uwielbiam go. Dziś idę z narzeczonym na lunch w towarzystwie jednej z siedmiu organizatorek przyjęcia weselnego, których zatrudnienie rozważam. Będziemy próbować potrawy z menu, między innymi tort. Mieliśmy do wyboru maślany tort truskawkowy i tort czekoladowy, oba wykwintne. Nie zamierzam kupować weselnego tortu w zwykłym sklepie. Też coś. W końcu kobieta tylko raz wychodzi za mąż, jeśli dokona trafnego wyboru. – Skarbie! – Jest mój Joe. Odwraca się, a ja cmokam, widząc, że stoi z rękami w kieszeniach. – Kochanie, znowu to robisz. Natychmiast je wyjmuje z pełnym skruchy uśmiechem, który uważam za absolutnie czarujący. – Przepraszam. – Jesteś zbyt przystojny, żeby wyglądać jak niechluj. – Dziś mam na sobie płaskie czółenka i muszę wspiąć się na palce, żeby pocałować go w policzek. Pachnie bardzo czysto. – Kupię ci wodę kolońską. Kładzie dłonie na moich biodrach, przyciąga mnie do siebie i patrzy mi w oczy. – Nie podoba ci się mój zapach? – Pachniesz bardzo ładnie, ale wolę wodę kolońską, i tyle. – Całuję go w policzek i odpycham. – No chodź. Nie możemy się spóźnić. – W żadnym razie. Boże broń, żebyśmy popsuli plan dnia – mówi. Nieruchomieję i wpatruję się w niego zmrużonymi oczami. Nabija się ze mnie? Czasami nie jestem tego pewna. Zazwyczaj dobrze się rozumiemy, ale od czasu do czasu wyskakuje z czymś idiotycznym. – Niegrzecznie jest kazać ludziom czekać. – Nie chcę, żeby zabrzmiało to oschle, za to stanowczo jak najbardziej. Znamy się na tyle dobrze, że Joe powinien już znać moją opinię w tej sprawie. Rozmawialiśmy o tym wiele razy.
Chwyta mnie za przegub i przyciąga do siebie. Nie chcę się z nim całować, ale pochyla się nade mną z takim wdziękiem, że w końcu i tak to robię. Smakuje miętówkami. – Przepraszam – mówi chyba szczerze. – Wiem, że nienawidzisz się spóźniać. Uśmiecham się na te słowa i całuję go z nieco większym entuzjazmem, a następnie biorę za rękę. – Chodź, Joe. W restauracji organizatorka częstuje nas kanapeczkami, kostkami sera, zawijasami mięsnymi z sałatą. Ma po trochu wszystkiego, a przekąski są ponadziewane na wymyślne wykałaczki z plastikowymi obrzeżami. Joe próbuje jeden smakołyk po drugim, przeżuwa i łyka. Wiem, że na pewno nie dostrzega różnic między kurczakiem teriyaki a grillowanym. Oczy ma tak szkliste jak szynka w miodzie. Organizatorka patrzy na niego wymownie, a na mnie ze współczuciem. – Tak jak mówiłam, panno Eddings, półmiski z hors-d’oeuvre wystarczą dla trzystu gości... – Trzystu! – To przykuło jego uwagę. Joe szeroko otwiera usta. – Cilla... Myślałem, że... Nienawidzę, kiedy tak się do mnie zwraca. – Joe, skarbie, lista, którą ci dałam, była już okrojona do absolutnego minimum. Przez chwilę mam wrażenie, że będzie się ze mną kłócił, i to na oczach organizatorki, która na szczęście ma dość przyzwoitości, żeby patrzeć w innym kierunku. Z pewnością widziała już niejedną małżeńską scysję, ale prędzej padnę trupem, niż dam jej pożywkę do plotek. Wyprostowuję się i rzucam Joemu spojrzenie, które mówi mu, żeby się opanował. Wzrusza ramionami, a ja powracam do rozmowy o cenach ptifurek i koreczków. To nie moja wina, że lista gości Joego składa się jedynie z członków rodziny oraz trzech lub czterech przyjaciół. Ja znam mnóstwo ludzi. Mam partnerów w interesach, krewnych, przyjaciół oraz ludzi, którzy nie są przyjaciółmi, ale trzeba ich zaprosić, bo za takich się uważają. Moje życie składa się z warstw, tak jak tort, którego dziś próbowaliśmy, i to wesele jest dla mnie bardzo ważne. Mówię organizatorce, że zadzwonię do niej pod koniec tygodnia. Gdy jesteśmy już w moim domu, Joe zdejmuje marynarkę i rozciąga się na kanapie, żeby oglądać telewizję, natomiast ja przygotowuję kolację. Jak zawsze jest prosta, to razowy makaron w lekkim sosie pomidorowym i sałata, ale pasuje do mojej ścisłej diety. Nie zamierzam wyglądać w sukni ślubnej jak nadmiernie wypchany fotel. Joe czasem narzeka, ale to nie on gotuje, więc
moim zdaniem nie ma prawa. Dziś nic nie mówi, po prostu je to, co mu podsuwam. Dobry z niego słuchacz, lepszy niż którykolwiek z mężczyzn, z którym się umawiałam. Milknę w połowie opowieści o tym, jak minął mi dzień, kiedy widzę, że Joe się we mnie wpatruje. – No co? – pytam, a on wstaje i obchodzi stół. Robi to po to, żeby mnie pocałować, a ja nie mogę nic poradzić na to, że szybciej bije mi serce. Czuję od Joego oliwę i czosnek, co oznacza, że ja też tak smakuję. Lekko się odsuwam. – Joe... – zaczynam. Ręką obejmuje mój kark, tuż pod włosami, i przechyla mi głowę, po czym dotyka moich ust. Głaszcze językiem mój język i wciąż trzyma mnie za kark, więc nie mogę się odsunąć. Poddaję się z westchnieniem. Drugą ręką pieści moją pierś. Sztywnieje mi sutek i chcę się zacząć wiercić, ale tego nie robię. Przy nim zawsze tak się czuję, nie mogę usiedzieć na miejscu, całkiem jakby dotykał mnie całej, a przecież tylko mnie całuje. – Chodźmy na górę. To nie prośba ani sugestia. Nie jest to też polecenie, ale i tak wstaję. Całuje mnie na schodach, rozpina mi bluzkę i spódnicę, otwiera drzwi i padamy na łóżko, gdzie kończy mnie rozbierać. W samym staniku i figach poddaję się jego pocałunkom i pieszczotom. Pozwalam, by rozpiął i zsunął ze mnie biustonosz, a on wpatruje się w nagie piersi. Moje ciało zdaje się interesować go znacznie bardziej niż próbki organizatorki, ale wcale mnie to nie dziwi. Ciężko pracuję, żeby zachować formę. Jego usta wędrują niżej. Ssie mi sutki, najpierw jeden, potem drugi, aż się lekko wyginam. Wie, jak mnie dotykać, co lubię, czego nie. Głaszcze mnie po udach i brzuchu, przez moment zatacza kółka przy pępku. Przyciska rękę do mojej skóry, jędrnej i sprężystej po wielu godzinach ćwiczeń. Odrobinę tężeję, spodziewając się, że powędruje niżej, między nogi. Jego pocałunki stały się jakby wolniejsze, spokojniejsze, aż wreszcie Joe odrywa się ode mnie i patrzy mi w oczy. Lubię to, bo zazwyczaj się uśmiecha, teraz jednak tylko patrzy i odgarnia mi włosy z twarzy. Pochyla się, ciepłym oddechem pieści mi skórę. Nadal czuć od niego czosnkiem, ale to ignoruję. Rozchylam wargi, czekam na pocałunek, który jednak nie nadchodzi. – Pocałuj mnie – żądam.
Całuje mnie w podbródek, potem w szyję. Skubie mnie lekko, więc protestuję. Upominam go, wypowiadając jego imię, ale pieszczoty sprawiają, że mam sztywne sutki. Mam ochotę poruszyć biodrami i przycisnąć się do dłoni Joego albo wcisnąć jego palce między swoje nogi, żeby mnie dotykał. W końcu tracę cierpliwość i to robię. Bez słowa wykonuje moje milczące polecenie. Jego palce obracają się i wykręcają, głaszcząc koronkowy przód fig. Przez kilka sesji w łóżku uczyłam Joego, jak ma mnie dotykać w odpowiedni sposób, to znaczy tak jak lubię. Teraz wie, że mam między nogami sekretny guziczek do seksu, który tylko on umie przełączać. Joe opiera się na łokciu i patrzy na swoją dłoń na moim kroczu. Z tej odległości widzę kurze łapki w kącikach jego oczu oraz maleńki wzgórek na czubku nosa. Wokół ust ma drobne zmarszczki, zastanawiam się, dlaczego marszczy brwi. Sama nie wiem, dlaczego wydaje mi się starszy niż wtedy, gdy go poznałam. – Tak, właśnie tak – potwierdzam chrapliwym głosem i rozchylam nogi. – Zdejmij mi majtki, skarbie. Posłusznie zahacza palcem o koronkę i ściąga ze mnie bieliznę, a potem zaciska dłonie na moich kostkach. Gdy dotyka mnie w taki sposób, zawsze jestem zdumiona, że ma tak duże ręce. Może całkiem objąć mi kostki. Potem przesuwa palce wyżej, na łydki, i głaszcze mnie po kolanach, drażniąc je od spodu, aż dociera do ud. – No dalej, skarbie, zdejmij ubranie. Joe podnosi na mnie wzrok, cały czas dotykając rękami moich nóg. Lekko kiwa głową i bez pośpiechu ściąga krawat oraz rozpina koszulę, a ja kładę rękę za głowę i patrzę, jak się dla mnie rozbiera. Jego skóra jest złocista, włosy na piersi przypominają miedź. Podziwiam kępki wokół brodawek i pod pachami. Ma elegancko przystrzyżone włosy wokół penisa. – Cieszę się, że o siebie dbasz. – Oblizuję usta. – Tylu mężczyznom w ogóle nie chce się poświęcić temu choćby chwili. Joe nieruchomieje w trakcie zdejmowania skarpetek. Wygląda jak posąg, jest smukły i zgrabny, chociaż pewnie po kryjomu podjada babeczki. Nadal ma wyraźne mięśnie brzucha, ale z boku jest trochę bardziej zaokrąglony niż przed paroma miesiącami. Będę musiała zaostrzyć nasze treningi. Kończy zdejmować skarpetki, wchodzi na łóżko i nieruchomieje nade mną. – Ilu mężczyzn?
Podoba mi się ciepło Joego i to, że jego ciało tak dobrze pasuje do mojego. Nie jest zbyt wysoki ani zbyt niski. Czuję jego twardy, gorący penis na udzie. Wolałabym czuć go w środku. – Ilu mężczyzn, Priscillo? Powtórzył pytanie, które uznałam za retoryczne. – Chyba większość. Tak mi się wydaje. Odpycham go nieco, żebyśmy mogli leżeć na boku i patrzeć na siebie. Jego erekcja ociera się o mój brzuch. Chcę poczuć ją niżej. – Większość mężczyzn na świecie? Czy większość mężczyzn, których znałaś? – Jedno i drugie. Dlaczego jesteś taki wojowniczy? – Nie jestem. Po prostu pytam. Chyba to nie jest niestosowne pytanie? Gada, a ja chciałabym, żeby się ze mną kochał. Teraz ja marszczę brwi. – O co właściwie pytasz? – Z iloma mężczyznami byłaś? Nie jestem pewna, czy to jego sprawa. W żaden sposób nie wpływa to na nasz związek. Nawet nie kontaktuję się z dawnymi kochankami, więc mu to mówię. – Priscillo. – Głos Joego jest niski i głęboki. Słyszę w nim lekkie rozbawienie. – Powiedz mi, z iloma mężczyznami byłaś. Chcę wiedzieć. – Z wystarczającą liczbą, aby wiedzieć, że z tobą chcę być do końca życia. To bardzo dobra odpowiedź, ale on nie wydaje się usatysfakcjonowany. Jego ręka wędruje pomiędzy moje uda, tam gdzie chciałabym ją czuć, ale chociaż się poruszam, wcale mnie nie głaszcze. Wzdycham z frustracją. – Dlaczego chcesz to wiedzieć? – Z ciekawości. – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Nawet mi nie wstyd, że mówię takie banały. – Albo do wtajemniczenia. – Z dziesięcioma – oznajmiam przez zaciśnięte zęby. – Zadowolony? Jego ręka zaczyna się poruszać, jakby nagradzała mnie za odpowiedź. – Tak – mówi Joe i popycha mnie, żebym położyła się na plecach. A gdy już tak leżę, opuszkiem palca zaczyna zataczać kółka na łechtaczce. Nie sprawia mi to przyjemności, ale mu nie przerywam. Cała jednak tężeję i wiem, że niełatwo mi będzie szczytować.
– Umawiałaś się z więcej niż dziesięcioma mężczyznami. – Całuje wzgórki moich piersi. – No tak. – Ale byłaś w łóżku tylko z dziesięcioma? Joe lekko ssie mój sutek, jednocześnie zanurzające we mnie palec. Po chwili go wyciąga i znowu pieści mi czubek łechtaczki. Czuję, jak robię się mokra. Szkoda, że podczas seksu trzeba się tak wypaprać. – Priscillo? – Tak! Przez następną minutę nic nie mówi, bo koncentruje się na lizaniu mojego brzucha. Rozkładam nogi nieco szerzej w oczekiwaniu na język. Nie jestem szczególną fanką obciągania, ale cieszę się, że Joe lubi mi robić dobrze. – Ze wszystkimi miałaś orgazm? Dźwięk, który wydobywa się z mojego gardła, w niczym nie przypomina jęku rozkoszy. – Przestań. – Chcę wiedzieć. – Liże mnie po żebrach, delikatnie muskając każde z nich językiem. – Robili ci to? Wymownie zerka na miejsce, w którym ciągle znajduje się jego dłoń. – Tak. – Podobało ci się? – Tak, kiedy robili to w odpowiedni sposób. – Czyli tak? – Zaatakował łechtaczkę kciukiem i palcem wskazującym, przyciskając i ściskając. Jak na mnie jest to dość brutalne, choć muszę przyznać, że Joe robi to umiejętnie. Oddycham głęboko i jęczę mimowolnie. Nie tak go uczyłam zajmować się mną. To jego własny wkład w nasz seks. – Nie... tak... Ponownie zatacza małe kółka. Jego usta pozostawiają wilgotne ślady na mojej skórze. Kiedy na nie dmucha, przenika mnie chłodny dreszcz i rozchylam wargi, łapczywie chwytając powietrze. – A dotykali cię tam ustami? O tak? Odsuwa palec i zastępuje go ustami. Z początku nie odpowiadam, bo uwielbiam pierwszy
kontakt języka z moją łechtaczką. Unoszę tylko biodra, żeby przybliżyć się do Joego. On jednak wciąż mówi: – Czy dochodziłaś w ten sposób? – Przy każdym słowie drażni mnie wargami i językiem, ale słyszę go całkiem wyraźnie. – Czasami... – Tylko czasami? Jego język naciska mocniej, a ja prawie podskakuję. – Tak! – Tylko z kilkoma? – To też – mówię niewyraźnie. Joe wsuwa dłonie pod moje pośladki i unosi mnie ku swoim ustom, ale na chwilę przestaje lizać. – To byli ci, którzy o siebie dbali? Czy nie? – Jeśli ktoś o siebie nie dba, to nie idę z nim do łóżka – odpowiadam z irytacją. – Dlaczego tyle gadasz? – Och, zapomniałem. Nie mówimy podczas seksu. – Nigdy tego nie powiedziałam. – Opieram się na łokciu, żeby spiorunować Joego wzrokiem. – Powiedziałam, że nie będziemy rozmawiali podczas seksu, bo nie mogę się skoncentrować. Mówienie jest w porządku. Skąd miałbyś wiedzieć, co lubię, gdybym ci tego nie mówiła? Nic nie odpowiada, tylko wraca do łechtaczki. Nie lubię patrzeć, jak mnie obsługuje, ale jakoś nie mogę oderwać od niego wzroku. Zamyka oczy i uprawia miłość oralną z moją pochwą. Gdy pieści językiem łechtaczkę, przeszywa mnie rozkosz, na którą nie jestem przygotowana. – Jęknij tak jeszcze raz – mruczy. Kręcę głową, bo chcę powiedzieć, że nie robię tego na żądanie, ale on znowu stymuluje mnie językiem, więc jęczę tak samo jak przed chwilą. Czuję, że się uśmiecha, i znowu nie mogę oderwać od niego wzroku. Joe otwiera oczy. – Czy jęczałaś tak przy kimkolwiek? – Nie. To prawda, Joe jest pierwszy.
Teraz się nie śpieszy, choć ja niemal się wiję. Plączą mi się myśli, niewiele widzę. Palcami i ustami dostarcza mi niewyobrażalnych rozkoszy. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, nie daje mi tego, czego chcę, tylko każe mi na to czekać. Przeciąga sprawę, a ja muszę błagać. – Proszę! – krzyczę. Dochodzę sekundę po tym, jak wślizguje się we mnie. Wypełnia mnie, a wtedy eksploduję ekstazą, czując silne pchnięcia. Gdy po chwili Joe przyciska wargi do mojej szyi, ssie i gryzie, dochodzę ponownie. Ten drugi orgazm zupełnie mnie zaskakuje. Mimowolnie wbijam paznokcie w plecy Joego. Syczy i zwiększa tempo. Jego głowa dobrze pasuje do zgięcia na moim ramieniu, ale chcę widzieć jego twarz, kiedy będzie dochodził. Popycham go, żeby się uniósł na rękach, a on to robi. – Otwórz oczy, skarbie. Popatrz na mnie – nalegam, ale nie rozchyla powiek. Kończy z jękiem, przygryzając dolną wargę. Pot skapuje mu z czoła na moje piersi. Szybko go wycieram, już myślę o prysznicu. Joe przetacza się na plecy. Jest odprężony i zrelaksowany, oczy wciąż ma zamknięte. Ziewa, a ja trącam go łokciem. – Przesuń się, bo chcę wziąć prysznic. – Za chwileczkę. – Otwiera jedno oko. – Nie za chwileczkę, Joe, tylko teraz. Nie rusza się jednak. Co się z nim ostatnio wyrabia, do diabła? Wszystko wymaga wysiłku. Siadam i marszczę brwi. – Co się z tobą dzieje? – pytam. – Nic. – Znowu ziewa. Tym razem szturcham go mocniej. – Nie zasypiaj tak. – Nie zamierzam spać. – Cudownie! – Przewracam oczami. – Więc wstawaj! Siada i znowu ziewa. Omijam go i chcę iść do łazienki, ale chwyta mnie za przegub. Zatrzymuję się, żeby na niego spojrzeć. Kiedy jest taki nagi na wilgotnej i pogniecionej pościeli, mam ochotę go pocałować. Robię to, a on przyjmuje pocałunek z zamkniętymi oczami. Nie otwiera ich, nawet gdy się
wyprostowuję. – Jesteś przygnębiony? – pytam cicho. – Chodzi ci o tych mężczyzn? Było ich zbyt wielu? – A ty uważasz, że miałaś ich zbyt wielu? – Patrzy na mnie. – Nie. Czy żałuję, że spałam z większością z nich? Owszem, ale tylko dlatego, że to była strata czasu. – No więc nie było ich zbyt wielu. Znów się pochylam, żeby go pocałować. Przy nim jestem rozflirtowana jak nigdy dotąd. – Nie czujesz się chyba zagrożony? – Nie. Chcę się z nim drażnić, ale najwyraźniej nie bawi go to tak jak mnie. – Jesteś przygnębiony. Wiedziałam! Dlatego nie chciałam nic mówić. Żaden mężczyzna nie lubi, kiedy okazuje się, że kobieta zebrała więcej doświadczeń niż on. Moje słowa wyraźnie go rozbawiły, choć nie wiem, dlaczego. – Jeden tak, drugi inaczej, Priscillo. To zależy od mężczyzny – mówi. – Proszę się niczym nie martwić, panie Wilder – oznajmiam. – Nauczę pana wszystkiego, co powinien pan umieć. – Och, w to nie wątpię. – Co to niby ma znaczyć? – Gdybym nie była taka zaspokojona, pewnie dużo bardziej bym się wkurzyła. – Nic. Patrzę na niego z ukosa i z założonymi rękami, siadam przy wezgłowiu i mówię zasadniczym tonem: – Unikasz odpowiedzi. – Boże broń. – Wzdycha ciężko. – Nie unikam. – Nie podoba mi się twój ton. Joe prycha, po czym wstaje z łóżka i idzie do łazienki. Słyszę wodę w zlewie. Nie podoba mi się również i to, że ode mnie odszedł. Wstaję i idę za nim. Myje zęby i widzę, że znowu nie zakręcił pasty. – O co ci chodzi? – pytam. – Jesteś zazdrosny? Kolejne parsknięcie sprawia, że zaciskam usta i kładę ręce na biodrach. Joe odkłada
szczoteczkę do uchwytu, po czym wyciera usta wierzchem dłoni. Odwraca się do mnie i mówi: – Nie, nie jestem. Lustruję go wzrokiem, próbuję rozgryźć mowę ciała, wreszcie pytam: – Co się z tobą dzieje, Joe? Nic z tego nie rozumiem. – Nic się ze mną nie dzieje. – No tak... – Milczę przez moment. – Wychodzisz? – Tak. Jutro muszę wstać z samego rana. – Myślałam, że zostaniesz. – Nie zaszkodzi, jeśli będę dla niego miła. – Nie mogę. Chyba że mi na to nie pozwoli. – Proszę bardzo. Tylko nie zapomnij, że jutro jemy kolację z moimi rodzicami, a w piątek spotykamy się z ojcem Harrisem – oświadczam ze złością. – Nie zapomnę. – To dobrze. Nie kłóćmy się, skarbie, to mnie przygnębia. – Staję na palcach i chcę pocałować go w usta, jednak Joe odwraca głowę. Moje wargi dotykają jego szczęki, a potem lądują na policzku. Odsuwam się. – Pocałuj mnie – żądam, a gdy nawet nie drgnie, niemal krzyczę: – Joe! – Owszem, wzdycha ciężko, ale nadal nawet nie drgnie. – Posłuchaj, Joe – mówię jak najspokojniej. – Bardzo mi przykro, że coś cię użarło, ale nie musisz zachowywać się jak dzieciak. – Wciąż milczy. Opiera się o umywalkę, zakłada ręce na piersi, a ja jestem tak zirytowana, że muszę tupnąć. Kafelki na podłodze są zimne, poczułam też ból w stopie. – Nie ignoruj mnie! – krzyczę już na cały regulator. – Jaki jest mój ulubiony kolor? – pyta. – Co... Co?! – Brakuje mi słów, a to rzadkość. – Jaki kolor najbardziej lubię? – powtarza Joe powoli i cierpliwie. – Dlaczego pytasz? – Zaciskam pięści na biodrach. – Twój ulubiony kolor to beż. Lubisz waniliowe lody z czekoladowym syropem, ale nienawidzisz orzechów włoskich w ciastkach czekoladowych. Twój rozmiar buta to siedem. Na drugie imię masz Anne. – I? – A jak mam na drugie imię?
Otwieram szeroko usta i nagle widzę się w lustrze. Przypominam sobie, że taki wyraz twarzy źle wygląda, więc natychmiast zaciskam zęby. Nie wiem, jak Joe ma na drugie imię. Nawet mi nie powiedział, że w ogóle je ma. Nie widnieje na zaproszeniach. – Philip – informuje mnie po chwili. Nie podoba mi się, dokąd zmierza ta rozmowa. – No i dobrze. Chodzi o zaproszenia? Bo jeżeli chciałeś umieścić na nich drugie imię, to trzeba było mi o tym powiedzieć. – Nie, Priscillo, nie chodzi o zaproszenia. Mam gdzieś zaproszenia, jedzenie i muzykę. – Wiedziałam! – krzyczę. – Wiedziałam, że masz to w nosie! Pociera oczy palcami, nie patrzy na mnie, gdy mówi: – Zależy mi na tym, co jest naprawdę ważne. Zapada długie milczenie, które w końcu przerywam, pociągając nosem i odpowiadając lodowato: – Skoro twierdzisz, że nie zależy mi na tym, co jest naprawdę ważne, może powinieneś sobie po prostu pójść. To ma być pogróżka, lecz on przyjmuje moje słowa jak wybawienie. Nic nie mówi, ale nie musi, bo jego twarz wszystko zdradza. Jestem tak bardzo oszołomiona, że nie mogę wydusić z siebie choćby słowa, kiedy Joe mnie mija. Odzyskuję głos, dopiero gdy widzę, że już się ubrał. – Jak możesz oczekiwać, że będę to wszystko wiedziała, skoro nigdy mi nie mówiłeś? – pytam, ale nie doczekuję się odpowiedzi. – Jeśli teraz wyjdziesz, nie myśl, że pozwolę ci wrócić! – Joe zatrzymuje się w drzwiach, ale się nie odwraca, a ja krzyczę: – Jeszcze pożałujesz! – Moje groźby padają coraz szybciej, rzucam nimi bez opamiętania, no ale jak to? Jak on śmie, jak śmie mnie zostawiać? Nawet jeżeli sama każę mu odejść? – Po prostu... wynoś się! – wrzeszczę. Więc się wynosi. – Teraz możesz powiedzieć: „A nie mówiłam?” – oznajmił Joe, gdy tylko skończył opowieść. – Nie chcę tego mówić. Siedzieliśmy w milczeniu, które nie było niezręczne. Nie pytałam, kiedy to wszystko się wydarzyło, bo nie miało to znaczenia. – Dlaczego jej nie powiedziałeś?
– Bo pasowało jej wszystko tak, jak było. Owszem, pewnych rzeczy nie wiedziała, ale nie miała z tego powodu poczucia, że czegoś jej brakuje. – Ale przecież... wiedziałeś to wszystko o niej. Opowiadała ci o tym? Czy też uważnie się wsłuchiwałeś w jej słowa i wychwytywałeś to i owo? Joe westchnął ciężko, po czym odparł: – Teraz to nie ma znaczenia. – Powiesz mi coś? – Sadie. ... – Popatrzył mi w oczy. – Z pewnością wiesz, że jestem gotów powiedzieć ci prawie wszystko. Oboje się roześmialiśmy. Sprawiało mi ogromną przyjemność, że nie muszę czuć tylko rozpaczy. – Chciałeś, żeby o tym nie wiedziała? – To znaczy pytasz, czy chciałem, żeby się nie udało? – Tak. – Nasze dłonie znajdowały się bardzo blisko na ławce, chociaż się nie dotykaliśmy. – Chciałeś? – Wtedy tak nie sądziłem. – Joe, któregoś dnia skończą ci się te opowieści. Zaśmiał się i pokręcił głową, po czym wstał. – Wątpię – mruknął. – To jak, do zobaczenia za miesiąc? – Nie wiem. – Tym razem ja pokręciłam głową. – Może nie. Joe wsunął ręce do kieszeni i zakołysał się na piętach. – Mam nadzieję, że tak, Sadie. Poważnie. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że się uśmiechał. Jak zawsze odpowiedziałam tym samym. – Dzięki. Zapadła niepokojąca cisza. Ta cisza była między nami, odczuwałam ją niemal fizycznie. Po chwili Joe cofnął się o krok, a ja wstałam. Patrzyliśmy na siebie. Tym razem nie dzieliła nas ławka, tylko powietrze i niepewność. – Dziękuję – powiedziałam. – Proszę bardzo. – Pochylił się lekko. Ruszyliśmy w tym samym momencie, ale w różnych kierunkach. Kiedy jednak
przechodziłam przez ulicę, Joe stał na rogu. Zaśmiałam się z zakłopotaniem i znów się rozstaliśmy, a ja próbowałam nie myśleć o tym, jak różne drogi doprowadziły nas do tego samego miejsca.
Rozdział dziewiętnasty
Marzec Ponury i deszczowy sobotni wieczór wydawał się idealny na długi gorący prysznic, nową koszulę nocną i imbryczek earl greya, a także nową książkę ulubionego pisarza. Właśnie lałam wrzątek na sypką herbatę w zamykanym sitku, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zaniepokojona zamarłam, a mój wzrok machinalnie powędrował do zegara. Minęła już jedenasta. I byłam sama. Po raz pierwszy od śmierci Adama poczułam się niepewnie, mając dom wyłącznie dla siebie. Odstawiłam czajnik na kuchenkę i w napięciu nasłuchiwałam. W końcu udało mi się przekonać samą siebie, że się przesłyszałam, kiedy dzwonek znów się odezwał. Na palcach przekradłam się przez hol i przez zasłonięte okna po obu stronach drzwi wejściowych ujrzałam zarys sylwetki nocnego intruza. Złapałam pogrzebacz z kominka i dopiero tak uzbrojona otworzyłam drzwi. Na zewnątrz deszcz chłostał uliczne drzewa, błyskawica na moment rozjaśniła niebo nad dachami, zagrzmiało. Latarnie uliczne oświetlały od tyłu mojego gościa. Wprawdzie twarz pozostawała w ciemności, ale i tak już wiedziałam, kto to taki. – Joe! Cofnęłam się o krok, a on wszedł. Był kompletnie przemoczony, deszczówka spływała po włosach na czoło i kapała z nosa. Mokre ubranie na nim wisiało, biała koszula zrobiła się przezroczysta, zamoczył cały dywanik. Miał przy sobie butelkę whisky. Nawet się nie przywitał. Nic nie wyjaśnił, tylko oddychał ciężko. Już wyciągałam do niego ręce, kiedy objął mnie w talii i mocno przytulił. Joe powinien być chłodny od zimnego deszczu, a jednak był rozpalony. Jakby płonął pod wilgotną skorupką, a butelka wbijała się między moje łopatki, kiedy mnie ściskał. Spijałam smak dymu i whisky z jego ust. Nie pachniał tak dobrze jak kiedyś, tylko lepiej, bo wyczuwałam nutę piżma pod wonią mydła i wody, której nie mógł zmyć nawet deszcz. Zamknął drzwi kopniakiem, ani na moment nie odrywając się od moich ust. Wystarczyły trzy kroki, żebyśmy dotarli do schodów, ale tam już pozostaliśmy. Joe
posadził mnie na stopniu, nieustannie wpijając mi się w usta. Był mokry, zimny i rozpalony, podobnie jak ja, kiedy drżałam pod jego dotykiem. Butelka osunęła się na schody i głośno stuknęła o drewno, ale zignorowaliśmy ten hałas. – Sadie, Sadie, Sadie... Jego dłonie były wszędzie. Obejmowały piersi, głaskały biodra, a po chwili dotarły do brzegu koszuli, którą uniosły powyżej ud. Jego dłoń zaborczo wędrowała po mojej nagiej skórze. Z przodu koszuli nocnej znajdowały się guziki, biegły od kołnierzyka do samego dołu, ale Joe uznał, że łatwiej będzie podciągnąć koszulę niż ją rozpinać. Tkanina, wilgotna po zetknięciu z jego odzieżą, zebrała się wokół mojej szyi i zahaczyła o tyłek. Joe pochylił głowę do moich piersi, a ja wyprężyłam się w oczekiwaniu. Nie zawiodłam się. Oddech Joego rozgrzewał skórę, którą zamoczyło jego ubranie. Lizał i ssał moje sutki, aż krzyknęłam. Nie musiałam się poruszać ani przesuwać. Nie było potrzeby, żebym przygotowywała się na niego w jakikolwiek sposób, bo wyręczał mnie we wszystkim. Gdy odsuwał się od piersi, jego dłonie już rozchylały moje uda i nawet schody, wbijające się w kark oraz plecy, nie mogły mnie powstrzymać. Wyprężyłam się cała, kiedy Joe wsunął twarz między moje nogi. Kciukami rozchylił mi włosy łonowe i językiem odszukał łechtaczkę. Było inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Lepiej. Rozkosz narastała we mnie, kiedy Joe wodził ustami po krzywiznach i zakamarkach mojego ciała. Czułam jego wargi, język, a także lekki dotyk zębów, który sprawił, że oddychałam głęboko i unosiłam biodra. Nie było ani delikatnie, ani czule. Natarł na mnie, a ja z radością mu się poddałam. Grzmoty rozbrzmiały coraz bliżej, a usta Joego pobudzały mnie niczym błyskawice. Nie, nie ma przesady w tym porównaniu, takie to było silne i niesamowite. Opuściłam wzrok, a Joe popatrzył w górę i oblizał usta. Przełknął ślinę i wstał. Byłam pewna, że zamierza odejść. Dostrzegłam to w jego oczach. Mimo to pozostał. Pochylił się z ręką na stopniu za moją głową. Drugą rękę ponownie wsunął między moje nogi i przycisnął otwartą dłoń. Pocałował mnie, a wtedy wyczułam swój smak przemieszany z jego zapachem. W jego oczach dostrzegłam drobiny złota wokół źrenic, które powiększyły się i pociemniały. Brwi wydawały się idealnie przystrzyżone, każdy włosek sterczał niczym złocisty
drucik. Na nosie miał ledwie widoczne piegi, niezauważalne z dystansu, za to rozkoszne z bliska. Przechylił usta, żeby znowu mnie pocałować, jednocześnie pieszcząc dłonią. Wstrzymałam oddech. Nie poruszaliśmy się. Patrzyłam mu w oczy, ciągle czując własny smak w ustach oraz jego woń, i dopiero po chwili bardzo powoli wypuściłam powietrze. Gdy znów napełniałam płuca, Joe ponownie przycisnął do mnie nasadę dłoni. To wystarczyło. Przetoczyła się przeze mnie fala rozkoszy, której nie zamierzałam powstrzymywać. Patrzyliśmy sobie w oczy, kiedy dochodziłam, żadne z nas nie odwróciło wzroku. Dopiero po chwili znów znalazłam się w realnym świecie. Na zewnątrz szalała burza, czułam ucisk schodów wbijających mi się w plecy. Butelka stoczyła się po stopniach i wciąż w jednym kawałku zatrzymała na podłodze. Minęło zaledwie dziesięć minut, odkąd otworzyłam drzwi. – Sadie. – Joe przycisnął swoje czoło do mojego. – Nie każ mi wychodzić. Nie był tak pijany, jak z początku sądziłam, może nawet wcale się nie upił, chociaż butelka była do połowy pusta. Wsunął dłoń między mnie a schody, gdy zorientował się, że jest mi niewygodnie. Ale po chwili wstałam, Joe też. Musiałam wspiąć się stopień wyżej niż on, by spojrzeć mu prosto w oczy. Miał poluzowany krawat, więc wystarczyło lekkie pociągnięcie, by się go pozbyć. Zapinka przy kołnierzyku wymagała większego wysiłku, ale i z nią uporałam się szybko, podobnie jak z resztą guzików. Marynarka osunęła się na podłogę z cichym pluskiem, na co nie zwróciliśmy uwagi, bo byliśmy zajęci pocałunkiem. Gdy prowadziłam go na górę, pozostawiliśmy po sobie szlak złożony z porzuconych ubrań. Nie zaprzątaliśmy sobie głowy rozpinaniem guzików nocnej koszuli, po prostu ściągnęłam ją przez głowę. W sypialni byłam już całkiem naga, a Joe miał tylko wilgotne bokserki. Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że mógłby się wahać, lecz nagle znieruchomiał. Pociągnęłam go, lecz zrobił tylko mały krok. Miał gęsią skórkę, a palce, których dotykałam, były lodowate. Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości w związku z tym, co robię, rozwiały się przez jego opór. – Joe – wyszeptałam, głaszcząc go po zmarzniętej ręce. – Chodź ze mną do łóżka. Tak będzie dobrze. – Gdy nadal się wahał, dodałam: – Twój ulubiony kolor to błękit. Nie cierpisz
pomidorów, ale przepadasz za ogórkami. Pijesz whisky, ale prawie nigdy się nie upijasz. Pachniesz mydłem i wodą. Znam cię. Wszystko będzie dobrze. Chodź ze mną do łóżka. Całymi miesiącami dręczyło mnie poczucie winy, bo chciałam przespać się z Joem, ale już nie musiałam się wstydzić. Potrzebowałam go i wydawało mi się, że on potrzebuje mnie. Granice między dobrem a złem, przyzwoitością a jej brakiem nie są wyraźne, gdy w grę wchodzą sprawy sercowe. Nikt, kto tego nigdy nie czuł, nie ma prawa osądzać innych, a ci, którzy tego doświadczyli, nie będą ferowali wyroków. Ujęłam twarz Joego i mocno pocałowałam w usta. Potem wzięłam go za rękę, poprowadziłam do łóżka i ułożyłam w miękkiej flanelowej pościeli, pod grubą kołdrą. Potem zdjęłam mu bokserki i rzuciłam na bok. Przytuliłam się do niego i pozostałam w tej pozycji tak długo, aż przestał drżeć. Nic nie mogło nam zakłócić spokoju. Poznawałam jego ciało, eksplorowałam wszystkie znane mi miejsca oraz te, których jeszcze nie miałam okazji widzieć i dotykać. Wodziłam palcami po obojczykach i barkach, szerszych niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Włosy porastające tors łaskotały moją twarz. Zamruczał z aprobatą, kiedy go polizałam, a jego serce mocniej zabiło. Dotykałam napiętych mięśni brzucha i całowałam wystającą kość biodrową, a potem mocne uda i solidne kolano. Penis idealnie pasował do mojej ręki. Usłyszałam ciche westchnienie, kiedy głaskałam go od główki do trzonu i ważyłam w dłoni duże jądra. Był ciepły, ożywiony, podekscytowany. Wreszcie miałam go dla siebie, nie był już nieodgadnioną tajemnicą ani wytworem wyobraźni. Stał się dla mnie rzeczywistym mężczyzną. Porozumiewaliśmy się westchnieniami i pomrukami. Jego palce wplotły się w moje włosy, ale nie próbował mną kierować, gdy poznawałam jego ciało. Wkrótce przestał dygotać i tylko od czasu do czasu wstrząsał nim lekki dreszcz. Wzięłam go do ust, skosztowałam językiem. Joe chwycił mnie za ramiona, unosząc biodra. Jego penis szturchnął mnie w gardło, na moment wciągnęłam go jak najgłębiej. Dopiero potem zaczęliśmy się poruszać, w górę i w dół. Ssałam go powoli, delikatnie, ale energicznie drażniłam językiem. Byłam wygłodniała, potwornie brakowało mi intymnego dotyku, rozkoszy, smaku i zapachu mężczyzny, ale nareszcie miałam go przy sobie. Joe w końcu trafił do mojego łóżka i było mi wszystko jedno, czy postępuję dobrze, czy źle. Spociłam się, brakowało mi tchu, więc musiałam odrzucić kołdrę. Blask księżyca rozświetlał jego twarz, przez co złocista cera stała się srebrna. Owiało nas chłodne powietrze,
które łapczywie chwytałam w krótkich przerwach między pocałunkami. Joe ujął mnie silnymi dłońmi i pociągnął na siebie. Stworzyliśmy jedność, stykając się ustami, piersiami, biodrami, pochwą i penisem. W plątaninie nóg i rąk nie byłam już pewna, gdzie ja się kończę, a on zaczyna. Joe odszukał delikatny, wrażliwy punkt w zgięciu mojej szyi i ssał go delikatnie, a ja jęknęłam z aprobatą. Po chwili przetoczył nas oboje i przykrył mnie sobą. Wyprężałam się i wiłam, pragnąc go coraz bardziej, lecz nadal nie wsuwał się we mnie. Sięgnęłam między nas, żeby go dotknąć, a wtedy wtulił głowę w moje ramię i cicho coś szepnął z zadowoleniem. Wyszeptałam jego imię, a potem wyznałam: – Pragnę cię. – Też cię pragnę... Ale... Wiedziałam, o co chodzi. Nawet w opowieściach Joe zawsze zachowywał ostrożność. Wiedziałam, dlaczego tak się dzieje, rozumiałam to doskonale. Pocałowałam go, palcami pompując penisa, który jeszcze bardziej stwardniał. – Poczekaj – szepnął. – Sadie, poczekaj. Zaczekałam. Nasze serca głośno waliły, oddechy się mieszały. W końcu Joe poruszył się, ocierając się lekko o mnie. – Daj mi chwilę – powiedział. – Po prostu się nie ruszaj... – Mam tego nie robić? – Zacisnęłam palce i znowu go pogłaskałam. – Och, Sadie... Penis cudownie pulsował na moim brzuchu. Powiodłam językiem po uchu Joego, położyłam dłonie na jędrnym, mocnym tyłku i zmusiłam, żeby otarł się o mnie. Wypchnął biodra do przodu. Oboje byliśmy spoceni, więc penis prześlizgnął się gładko po mojej skórze. Stanowczym ruchem przyciągnęłam do siebie Joego i zahaczyłam kostki z tyłu jego łydek. – Najbardziej na świecie pragnę być w tobie – wyznał. – Też tego pragnę. Seks rzadko kiedy bywa schludny. Ciała zwykle klaszczą o siebie, ludzie nieporadnie obmacują się, plączą im się ręce i nogi, a na koniec facet musi się spuścić kobiecie na brzuch, bo akurat nie ma prezerwatywy. W sumie chodzi o jak najlepsze wykorzystanie tego, co się ma do dyspozycji.
Ocierał się o mnie. Chociaż z całej siły pragnęłam, żeby mnie wypełnił, to jednak mimowolnie drgnęłam z rozkoszy, kiedy się poruszył mocniej i szybciej. Usłyszałam, jak wypowiada moje imię, a gdy ugryzł mnie w ramię, jęknęłam głośno. Penis wciąż drżał na moim brzuchu, czułam jego żar i energię. W pewnej chwili szarpnął się gwałtownie, po mojej skórze spłynął ciepły płyn, a nozdrza wychwyciły słodką i wyrazistą woń spermy. W tym samym momencie straciłam panowanie nad sobą i ze zdumieniem zorientowałam się, że również szczytuję. Przez kilka minut leżeliśmy sklejeni ze sobą, a nasze oddechy powoli się uspokajały. Joe odsunął się nieco, ale nadal miał nogę zarzuconą na moje udo. Jego ręka leżała na moim biodrze. Próbowałam nie uwierzyć w to, co się właśnie stało, ale nic z tego nie wyszło. Nic nie mogłam poradzić na to, że ciągle miałam w nozdrzach zapach pieprzenia, a nasienie lepiło mi się do skóry. Palce Joego wędrowały po moim boku. Zamarłam, oczekując łaskotania, ale ten dotyk był kojący. Odwróciłam głowę, a on na mnie popatrzył. Widząc jego uśmiech, sama się uśmiechnęłam. – Idę do łazienki – powiedziałam po chwili. Coś takiego nie zdarzało się w historiach Joego, ale musiałam jakoś dojść do siebie po seksie. Przesunął się, żeby mnie przepuścić. Nawet nie chciało mi się zapalać światła, kiedy odkręcałam gorącą wodę i moczyłam ręcznik, żeby się wytrzeć. Ochlapałam też twarz i wypłukałam usta, oczekując niedowierzania, które wciąż nie nadchodziło. Zatrzymałam się w przejściu pomiędzy sypialnią a salonem. Mimo ciemności widziałam, że łóżko jest puste, a do tego usłyszałam stukot kroków na schodach. Potem rozległo się szczęknięcie otwieranych i zamykanych drzwi frontowych. Gdy weszłam do łóżka, otoczył mnie zapach Joego. Kołdra i poduszka nie mogły zastąpić męskich ramion, ale doszłam do wniosku, że jakoś sobie poradzę. Właściwie nie mogłam być zdziwiona. Drzwi frontowe znów się otworzyły i zamknęły. Usłyszałam odgłos kroków na schodach, a po chwili Joe wśliznął się do łóżka. Był tak zimny, że aż jęknęłam, kiedy dotknął mnie nosem, a potem objął i przytulił. W dłoni trzymał małe płaskie opakowanie, które przycisnął mi do brzucha.
– Przezorny zawsze ubezpieczony – mruknął. Śmiech na golasa to dziwne doświadczenie. Roześmiałam się pierwsza, on dołączył do mnie chwilę później. Łóżko zaczęło się trząść, a nam zabrakło tchu, podobnie jak podczas seksu, który uprawialiśmy zaledwie kilka minut wcześniej. Musnęłam palcami jego twarz, a on mnie pocałował. Na myśl o tym, co oznacza przyniesione przez niego opakowanie, poczułam mocne bicie serca. Najpierw rozmawialiśmy. Pamięć często nie pozwala zapomnieć o tym, co chciałoby się wymazać. Nie da się pozostać tylko z tym, co pragnie się zapamiętać. Pamięć bywa nieodpowiedzialną suką, ale i najlepszą przyjaciółką, a najczęściej jednym i drugim. Pamiętam każde nasze słowo, każde westchnienie i spojrzenie. Przyczepiłam się do tych detali jak dawniej do historii Joego, pewna, że teraz opowie o mnie komuś innemu. Już nie mnie. Śmiech zmienił się w westchnienia, kiedy Joe znowu mnie pocałował, kiedy nieśpiesznie pieścił moje ciało ustami, a ja natychmiast reagowałam. Otworzyłam się przed nim, nie przejmowaliśmy się, ile czasu to zajmie. Ta noc trwała sto lat, a każdą sekundę spędziliśmy na odkrywaniu, jak dawać sobie rozkosz. Pod wpływem pocałunków Joego moja łechtaczka ponownie się rozbudziła i doszłam, wykrzykując jego imię. Po chwili przysunął się do moich ust, aby je pocałować, a ja odetchnęłam głęboko. Penis znowu mu stwardniał, czułam go na udzie. – Chcę być w tobie, Sadie – szepnął Joe. – Też tego chcę. Tym razem był zabezpieczony, więc wszedł we mnie. Pasowaliśmy do siebie idealnie, a na dodatek od bardzo dawna nie miałam w sobie mężczyzny, więc czułam się tak, jakbym zaczynała wszystko od nowa. Kochał się ze mną bardzo długo. Trochę się gubiłam w swoich doznaniach, ale zawsze mnie otrzeźwiał przyciszonym słowem albo czułym dotykiem. Chociaż księżyc zaszedł i ogarnęły nas zupełne ciemności, nie miałam problemu z zapamiętaniem, kto jest ze mną w łóżku. Joe przypominał mi o tym, szepcząc i głaszcząc. Gdy położyliśmy się na łyżeczkę, wziął mnie od tyłu, mocniej i głębiej niż dotąd. Jednocześnie pieścił łechtaczkę, delikatnie zataczając kółka palcem. Kołysaliśmy się tak bardzo
długo, od czasu do czasu przerywając, kiedy balansowałam na krawędzi orgazmu. Unosiłam się na falach rozkoszy, delektując się słowami, dłońmi i penisem Joego. W końcu nie mogliśmy już dłużej wytrzymać napięcia, więc zaczął mnie pieprzyć gwałtowniej, a jego oddech stał się chrapliwy. – Boże, Sadie. Tak bardzo chcę dojść w tobie... Rozmowy podczas seksu są nieeleganckie, ale na mnie działały. Straciłam rachubę, ile orgazmów już przeżyłam tej nocy, bo już po pierwszych dwóch moje ciało stało się odrętwiałe od nieustającej rozkoszy. Wyprężaliśmy się i przysuwaliśmy w taki sposób, żeby penetracja była jak najgłębsza. Pieprzyliśmy się coraz szybciej i mocniej. Lekki ból, który towarzyszył uderzeniom członka o szyjkę macicy, tylko potęgował doznania. Joe przyciskał dłoń do całej mojej pochwy, już nawet nie próbował celować w łechtaczkę. Szczytowałam i nie mogłam przestać nawet na chwilę, aby zliczyć skurcze towarzyszące orgazmowi. Pieściłam Joego, zaciskałam się na nim, przy każdym pchnięciu jęcząc z zachwytu i słuchając, jak szeptem wyznaje, że to cudowne być we mnie. Mówił, że ubóstwia mnie posuwać i czuć na języku mój smak, że jestem delikatna i rozkosznie pachnę. Opowiadał historię o tym, jak fantastycznie jest pieprzyć się ze mną, więc mogłam zatracić się nie tylko w miłości fizycznej, ale i w opowieści o niej. Gdy doszedł z moim imieniem na ustach, wbił mi penisa tak mocno, że wezgłowie łóżka waliło głośno o ścianę. Czułam, jak mięśnie jego brzucha prężą się przy moim podskakującym tyłku. Dłoń między moimi nogami poruszała się nieustannie, a palce Joego znowu odnalazły łechtaczkę, aby ją dopieścić. Nie miałam siły mówić, z trudem oddychałam po tym maratonie rozkoszy, który zawdzięczałam Joemu. Ostatni orgazm nie przetoczył się falami, lecz pochłonął mnie całkowicie, porwał ze sobą i wyniósł tak wysoko, że ujrzałam gwiazdy. Potem mogłam już tylko drżeć, próbując opanować zawroty głowy. Wtedy mnie objął. Nadal byliśmy złączeni, choć czułam, jak mięknie penis Joego, który wcisnął twarz w zagłębienie mojego ramienia i trzymał mnie kurczowo, jakby nigdy nie zamierzał zwrócić mi wolności. Zamrugałam kompletnie bezsilna i nieruchoma. Jak przez mgłę uświadamiałam sobie, że leżymy w zmiętej pościeli, na mokrym prześcieradle, ale i tak nie mogłabym wstać. Czekałam, aż Joe mnie puści, lecz zasnęłam, zanim to zrobił.
Obudziłam się, gdy świeciło słońce. Joe nadal przytulał się do mnie. Głęboki oddech świadczył o tym, że jeszcze się nie przebudził, a ja ostrożnie wyplątałam się z objęć i powlokłam się do łazienki. Rzeczywiście czułam się tak, jakbym przebiegła maraton. Weszłam pod parującą wodę i aż zamrugałam, gdy odkryłam, że cała jestem pokąsana. Wszystko mnie bolało, miałam ciało w siniakach. Patrząc na swoje odbicie podczas mycia zębów, czekałam, aż dopadnie mnie poczucie winy. Czekałam na nie nawet wtedy, gdy włożyłam szlafrok i kapcie i związałam mokre włosy w luźny kok na czubku głowy. Za to kiedy zeszłam na parter, żeby zrobić śniadanie, byłam gotowa olać poczucie winy, gdyby raczyło się objawić. Joe pokazał się w drzwiach w chwili, gdy nakrywałam do stołu. Pewnie wyciągnął go z łóżka zapach naleśników. Zdążył wziąć prysznic, zjawił się przepasany w talii ręcznikiem. W jasnym świetle poranka był równie piękny jak wczoraj. Podszedł do mnie od tyłu i pocałował w kark. Jego ręce rozchyliły szlafrok i odnalazły moje piersi. Nie oponowałam, kiedy mnie dotykał, jednak po chwili przestał i się odsunął. – Ładnie pachnie – powiedział. – Usiądź. Częstuj się. Zaparzyłam też kawę i nalałam po kubku. Mruknął z aprobatą, gdy zaczął jeść naleśnik, ale po kilku kęsach odłożył widelec. Popatrzyliśmy na siebie, wreszcie Joe powiedział cicho: – Co do tej nocy... Żałujesz? – Nie. A ty? – Nie, na pewno nie. – Pokręcił głową. Popijałam kawę, patrząc na niego. Spędził u mnie noc, całował mnie w usta, ale to wszystko i tak niewiele znaczyło. – Chcesz, żebym poszedł? – zapytał nagle, pochyliwszy się ku mnie. – A chcesz iść? – Nie patrząc na mnie, znowu pokręcił głową. – Joe – powiedziałam łagodnie i poczekałam, aż na mnie spojrzy. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdziesz. – Kiedy milczał, tylko zacisnął usta, wyjaśniłam: – Nie jestem gotowa na to, żeby to było coś więcej, niż było. – A co to było, Sadie? – Niby był zły, ale tak naprawdę smutny.
Milczałam, bo nie miałam dla niego odpowiedzi, a przynajmniej na poczekaniu nie potrafiłam żadnej wymyślić. Joe skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył brwi. – Co powinienem zrobić? – zapytał. – Udawać, że to się nie wydarzyło? – Może tak byłoby najlepiej. – Dla kogo? – Dla nas obojga. Wstał, a wtedy ręcznik lekko się osunął aż do kępki włosów. Odwróciłam wzrok, żeby na nią nie patrzeć. – Może dla ciebie – warknął Joe, nie kryjąc wściekłości. – Dobrze. – Z trudem zachowywałam spokój. – Tak. Dla mnie będzie najlepiej, jeśli sobie pójdziesz. Obszedł stół, jakby chciał wyciągnąć do mnie ręce. Dopóki tego nie zrobił, nie wiedziałam, jak zareaguję. Odepchnęłam krzesło tak gwałtownie, że nieprzyjemnie zapiszczało na linoleum. On zaś cofnął się, patrzyliśmy na siebie. – Dlaczego? – spytał w końcu. – Bo mój mąż właśnie zmarł, Joe, i nie jest to dobry moment na zaczynanie czegoś nowego. Grymas na jego twarzy się pogłębił, gdy wycedził: – To nie jest coś nowego. Wrzuciłam do śmietnika resztki jedzenia i wstawiłam talerz do zmywarki. Czułam, że Joe jest tuż za mną, tym razem jednak mnie nie dotknął. – Przykro mi – powiedziałam cicho. I usłyszałam w odpowiedzi: – Tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym sobie poszedł. Nadal stałam tyłem do niego. Nie odwracając się, podeszłam do zlewu i umyłam miskę oraz ubijaczkę, a kiedy już to zrobiłam, mruknęłam: – Co za absurd... – Dlaczego? Sadie, dlaczego to absurd? – Bo tak! – To nie jest odpowiedź.
– Lepszej nie mam, rozumiesz? – W końcu się odwróciłam. Patrzyliśmy na siebie z niewielkiej odległości. Przez te wszystkie miesiące, kiedy wyobrażałam sobie różne historie, Joe nie był częścią tego życia i tej rzeczywistości. Sytuacja jednak się zmieniła, i właśnie to mnie przerażało. – Chyba nie sądzisz, że moglibyśmy być razem. – Tylko patrzył na mnie spokojnie, więc dodałam szybko: – Bo to wszystko jest strasznie pochrzanione, Joe. Naprawdę pochrzanione. Nawet nie zacznę wymieniać, co jest nie tak. – Może spróbuj. – Nie, nie mogę. – Stanowczo pokręciłam głową i odwróciłam się. – Sadie... – Ponownie mnie objął od tyłu. Jego broda idealnie pasowała do mojego ramienia. Czułam ciepły oddech na twarzy. A po chwili doleciały do mnie słowa: – Znam cię lepiej, niż myślisz. Chciałam go odepchnąć, ale co mogłam zrobić, skoro było oczywiste, że nie ma zamiaru iść. Żałowałam, że się nie ubrał. Zasłaniał się tylko ręcznikiem, a ja miałam na sobie jedynie szlafrok, co boleśnie przypominało o ostatniej nocy. – Przykro mi, Joe. Nie mogę zrobić tego z tobą, nie teraz. – Ze względu na męża? Obróciłam się, a on nadal mnie trzymał. – Nie – odparłam. – Ze względu na siebie. Puścił mnie, a ja zrobiłam krok do tyłu. – Wczoraj w nocy... – zaczął w końcu z godnością człowieka, który stoi wyprostowany tylko dlatego, że mniej go to boli niż garbienie się. – Wczoraj mówiłaś, że tego chcesz. Cokolwiek to jest. – Ile historii mi opowiedziałeś? – zapytałam trochę schrypniętym głosem. – To nieważne. – Ważne. – A nie powinno być. – Chciałabym, żeby nie było, ale jest. Tak długo słuchałam twoich historii, a teraz jestem w środku jednej z nich. Tam gdzie chciałam. I nie bardzo wiem, co z tym zrobić. Joe westchnął i przyłożył dłoń do czoła, jakby bolała go głowa, po czym popatrzył na mnie uważnie i oświadczył z mocą: – Dla mnie nie jesteś kolejną historią.
Z trudem nabrałam powietrza w płuca, nim odparłam: – Chciałabym w to uwierzyć, naprawę bardzo bym chciała... – Ale nie wierzysz. Patrzyliśmy na siebie. Pragnęłam go dotknąć i pozwolić się dotykać, lecz nagle to wszystko zaczęło mnie przerastać. Dotąd chroniła mnie świadomość, że Joe jest dla mnie nieosiągalny, lecz ta bariera bezpieczeństwa już nie istniała, a ja nie wiedziałam, jak się zachować, co powinnam zrobić. – Przykro mi, Joe. – Nie chcę, żeby ci było przykro. Cholera, niech ci nie będzie przykro. – Zacisnął pięści. – Może zaczniemy jeszcze raz? Nie byłam pewna, co powiedzieć. On jednak mówił, zapełniając ciszę, więc mogłam milczeć. – Może zaczniemy od początku? – powtórzył. Nie wiedziałam, co zrobić z rękami, więc chwyciłam krawędź zlewu i patrzyłam na rozpuszczającą się pianę oraz brudną wodę. Oddychałam płytko, czując, że brakuje mi zbawczego tlenu. Nie odwróciłam się, chociaż Joe podszedł bardzo blisko. – Potrzebuję czasu – szepnęłam. – Muszę wiedzieć, kim jestem. Jak możesz mówić, że mnie znasz, skoro ja sama siebie nie znam? – Nie tylko ja opowiadałem historie, Sadie. Przez dwa lata widywałem cię co miesiąc. Nie tylko ja opowiadałem historie – powtórzył. – Po prostu używałem więcej słów, i tyle. Popatrzyłam na niego. Zatrzymał się tuż przede mną, a potem położył rękę na moim ramieniu. Przez chwilę słychać było tylko nasze oddechy. – Myślisz, że dlaczego wracałem? – zapytał. – Dlaczego miesiąc po miesiącu wciąż ci opowiadałem wszystko o sobie? Wszystko, czego nikt inny nie dostrzegał? Najpierw spojrzałam mu w oczy i nadal w nie patrzyłam, gdy powiedziałam: – Nie mogę być twoją odpowiedzią, Joe. Nie mogę ocalić cię przed samym sobą. Nie mam tego, czego szukasz. Przykro mi, ale nie będę twoim odkupieniem. Zabrał rękę i powoli skinął głową, a potem się cofnął. Znowu dzielił nas cały wszechświat. Ciężar z mojego ramienia znikł, ale wcale nie było mi lżej, bo przygnębiał mnie dystans między mną a Joem.
Umyłam wszystkie naczynia i patelnię pod wodą tak gorącą, że moje dłonie stały się szkarłatne aż do nadgarstków. W ogóle nie zwracałam na to uwagi. Nawet nie skończyłam, gdy usłyszałam stukot kroków oddalających się ku drzwiom. Nie odwróciłam się. – Od pierwszej chwili, kiedy się ze mną śmiałaś, a działo się to wiele miesięcy i wiele historii temu, byłaś dla mnie nimi wszystkimi – wyznał Joe. – Wszystkie były tobą. Zbyt długo zwlekałam z odwróceniem się, bo kiedy w końcu to zrobiłam, jego już nie było. Powrót do normalnego życia nie był łatwy, ale już się nie opierałam. Pielęgnowałam wspomnienia, te dobre i te złe, nie dyskryminując żadnych. Były dni, kiedy kochałam Adama każdą komórką ciała, i dni, w których go nienawidziłam za to, że mnie zostawił. Za to, że nie chciał się bardziej postarać. Za to, że uniemożliwił mi pamiętanie wyłącznie o dobrych chwilach. Za to, że przestał być rycerzem w lśniącej zbroi. Żałoba nie mija od razu. Podobnie jak łuszcząca się farba, schodzi po trochu, aż w końcu odsłania spodnią powierzchnię. Musiałam otrząsnąć się ze złuszczonych resztek, żeby zacząć myśleć o odnowie. Wiosna sprowadziła kwiaty i słońce. Pracowałam w ogródku i sadziłam kwiaty, które Adam tak kochał... ale posadziłam też takie, które podziwiałam, a których on nie lubił. Czasem zapominałam, że nie ma Adama, dopóki nie minęłam zamkniętych drzwi jego pokoju. Niekiedy tak za nim tęskniłam, że nie mogłam robić nic innego. Czasem zaś kładłam się do łóżka i śniłam o zapachu lawendy, smaku whisky i deszczu. Sporo czasu spędzałam na odnawianiu więzi z rodziną i z przyjaciółmi. Dużo pracowałam. Nie śpieszyłam się z zakończeniem żałoby po Adamie, wkrótce jednak przestałam odczuwać ją jak żałobę, gdyż stała się dla mnie etapem rozwoju. Dawno temu cieszyłam się, że mogę być tym, czego pragnął i potrzebował Adam, i wcale tego nie żałowałam, nawet teraz. Kochałam go z całego serca, ale nadszedł czas, żeby się przekonać, co ze mnie zostało po jego odejściu. Myślałam, że będę płakała podczas opróżniania pokoju Adama. Niektóre organizacje dobroczynne rozdawały używany sprzęt medyczny i cieszyło mnie, że ktoś skorzysta z rzeczy, które tak starannie wybieraliśmy, aby ułatwić Adamowi życie. Wózek, łóżko, sprzęty – wszystko to zapakowałam bez mrugnięcia okiem i przekazałam ludziom, którzy przyjechali ciężarówką. Ubrania powędrowały do pudeł, które trafiły do sklepów ze starzyzną. Książki rozdałam
przyjaciołom, którzy je doceniali. Wreszcie oczyściłam pokój, który był dla Adama więzieniem z wyboru, w końcu zostały tylko gołe podłogi i zielone ściany, a także wspomnienia o naszym wspólnym seksie i wspólnym śmiechu. Odpalając komputer Adama, poczułam się tak, jakbym znowu trzymała go za rękę. Tutaj pracował, tutaj pisał. Żartowałam, że pewnie poślubiłby ten komputer, gdyby mógł, a on nigdy nie zaprzeczał. Chciałam pozbyć się tych ostatnich cząstek Adama bez patrzenia na nie. Zaglądanie do jego dokumentów kojarzyło mi się ze zdradą największego kalibru, nawet gorszą niż comiesięczne wysłuchiwanie historii Joego. To pudło pełne drutów i obwodów było tak samo częścią mojego męża, jak kolor oczu czy uśmiech. Nie potrzebowałam żadnych danych z twardego dysku. Pliki z informacjami finansowymi przechowywałam w swoim komputerze. Wykłady Adama były w całości zachowane na dysku, a dane z płyt można było bez trudu przegrać z oryginałów. Ponieważ zamierzałam podarować komputer pobliskiemu przedszkolu, postanowiłam porządnie wyczyścić całą zawartość twardego dysku. Zrozumiałam jednak, że mimo wszystko nie mogę usunąć tego wszystkiego, co mi pozostało po Adamie. Chwyciłam garść pustych płyt i zaczęłam kopiować dokumenty. Wykłady i notatki usunęłam, podobnie jak katalogi pełne mejli. Korespondencja zmarłego męża mnie nie interesowała. Nie zapisałam też stron, do których porobił zakładki, ani kopii zamówień internetowych. Kiedy jednak doszłam do osobistych dokumentów, zamarłam. Przez długą chwilę patrzyłam na monitor, zanim otworzyłam folder zatytułowany „Sadie”. Adam zawsze pragnął informacji zwrotnej. Czytał mi po dziesięć lub dwadzieścia wersji swoich wierszy, które różniły się tylko przecinkiem albo doborem jednego słowa. Kiedy już przestał mówić o pisaniu, myślałam, że z niego zrezygnował. Okazało się jednak, że się myliłam, podobnie jak w wielu innych sprawach. Dwa szybkie kliknięcia myszką przeniosły mnie do tego miejsca w głowie Adama, do którego nie dopuszczał mnie przez bardzo długi czas. Tu zapisywał, skrupulatnie i boleśnie powoli, dziesiątki nieznanych mi wierszy. Pisał o swoim gniewie i frustracji. Pisał o radości i satysfakcji, że może pisać, i o rozpaczy, kiedy słowa nie przychodziły. Wypełniał dokument za dokumentem starannymi frazami, krótkimi haiku i długimi białymi wierszami, które kiedyś wyśmiewał jako udawaną
poezję. Pisał o tym, jak mnie kochał. Pisał również o tym, jak mnie nienawidził. Od wypadku nigdy nie był tak uczciwy wobec mnie, ale ukrył to przede mną. Poczułam wściekłość, chciałam to wszystko zniszczyć, zamazać jakikolwiek ślad. Przez chwilę trzymałam kursor nad przyciskiem „Opróżnij kosz”, ale w ostatniej sekundzie zmieniłam zdanie i przegrałam całość na płytę, którą podpisałam i pieczołowicie odłożyłam do pudełka ze specjalnymi rzeczami, takimi jak przycięte włosy Adama. To były myśli i marzenia mojego męża, jego spostrzeżenia oraz obserwacje. Nieważne, czy były prawdziwe. Miałam przed sobą obrazy i historie Adama. Nie moje. Nadeszła pora, bym przestała być taką kobietą, jaką byłam w oczach Adama. Albo może lepiej powiedzieć: jaką chciał mnie widzieć. Albo po prostu za jaką mnie uważał. A ja nabrałam przekonania, że taką właśnie kobietą powinnam być. Taką żoną, żoną Adama Danninga. Musiałam to skończyć, musiałam z tym zerwać, bo inaczej nie spełnię największego mojego pragnienia. A pragnęłam być taką kobietą, która by odpowiadała przechowywanemu w mym sercu i w marzeniach wizerunkowi Sadie Danning.
Epilog
Sierpień Jestem psychologiem i kocham swoją pracę. Lubię biegać i czytać, lubię miętowe lody na patyku i horrory, a mój ulubiony kolor to czerwień. Uwielbiam zapach lawendy. To nic nowego, choć część tych rzeczy od dawna była przede mną ukryta. Nie zdumiewa mnie już moja twarz w lustrze. Znam jej kształt, kolor oczu i włosów. Teraz moje odbicie to ktoś, kogo rozpoznaję, nawet jeśli nadal uczę się, kim jest ta kobieta. Właśnie siedzę wygodnie na drewnianej ławeczce. Kwiaty na ścieżce kołyszą na wietrze żółtymi płatkami, powietrze nadal pachnie latem. Sporo musiałam przemyśleć, zanim doszłam do wniosku, że powinnam znaleźć się na tej ławce. Długo to trwało. Wciąż jestem niepewna, co to znaczy, ale nie wątpię, że chcę się tego dowiedzieć. Nie mam dokąd iść i nie mam co robić. Mogę tylko siedzieć i czekać, a to czekanie jest na tyle miłe, że wcale mi nie przeszkadza. Mijają mnie matki z wózkami i ludzie wyprowadzający psy. Wiewiórki ganiają się po drzewach, a ptaki poszukują robaków w trawie. I nagle zjawia się on, skąpany w promieniach słońca, w których wygląda jak w złotej zbroi. Siada obok mnie, a ławka nieco drży. Pewnie należałoby sporo powiedzieć, ale oboje milczymy. Czas i okoliczności sprawiły, że jesteśmy dla siebie jak ludzie... nie, nie obcy, to złe słowo... jesteśmy dla siebie jak ludzie nowi. Patrzę na niego, ale on spogląda na swoje dłonie na kolanach. W końcu podnosi na mnie wzrok, mrużąc oczy, prostuje się i odwraca. Wyciąga rękę, a ja ją przyjmuję bez tchu. – Cześć. – Jego palce splatają się z moimi. – Nazywam się Joe Wilder. – Cześć, Joe – mówię i dodaję pewnym siebie głosem: – Jestem Sadie. – Miło cię poznać, Sadie. Jest wiele rzeczy, o których nic nie wiem, ale jest też sporo takich, o których wiem niemało. Wiem, że nie można się zgubić, jeśli wiadomo, na czym się stoi. Wiem, że życie jest pełne cennych i nietrwałych rzeczy, i że nie wszystkie są ładne. Wiem, że dzień następuje po nocy, a noc po dniu. Czas mija. Świat się kręci, a my razem z nim, i choć nigdy nie da się wrócić
do początku, czasem można zacząć od nowa. – Miło cię poznać, Joe – odpowiadam. Nie wiem, jak ta historia się skończy, ale kiedy tak siedzę w słońcu z ręką Joego w swojej, nie mam wątpliwości, jak się zaczyna. Istnieje tylko jedna prawda, której jestem pewna, i jedno, czego nic nie zdoła zmienić. W tym miesiącu mam na imię Sadie.