18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK 14.30. Właśnie zadzwoniła Talitha i tym swoim głosem jak zwykle pełnym równocześnie przesadnej teatralności i osobliwego apelu o dyskrecję perorowała: — Kochana, ja tylko z informacją, że dwudziestego czwartego maja urządzam sześćdziesiąte urodziny. Oczywiście oficjalnie nie są to żadne sześćdziesiąte. I ZATRZYMAJ to dla siebie, bo nie wszystkich zapraszam. Chciałam tylko, żebyś sobie zarezerwowała ten dzień. Spanikowałam. — To cudownie! — wykrztusiłam nieprzekonująco. — Bridget. Po prostu nie możesz nie przyjść. — Ale chodzi o to, że… — Że co? — Że tego dnia przypadają trzydzieste urodziny Roxstera. Po drugiej stronie — milczenie. — Chciałam powiedzieć, że wtedy pewnie już nie będziemy razem, ale gdybyśmy jednak byli, to i tak… — Pogubiłam się. — Na zaproszeniach jest napisane „Bez dzieci”. — Przecież on wtedy będzie już miał trzydziestkę! — zauważyłam z oburzeniem. — Tylko tak sobie żartuję, kochana. Naturalnie musisz przyprowadzić swojego chłopczyka. Zdobędę gdzieś dmuchany zamek! Wracam na wizję. Muszę-leciećcałusy-pa! Próbowałam włączyć telewizor, żeby sprawdzić, czy Talitha — jak to ma w zwyczaju — faktycznie zadzwoniła do mnie ze studia w czasie programu na żywo, korzystając z przerwy na reklamę. Wciskałam na chybił trafił te przyciski jak małpa,
której dali do łapy telefon komórkowy. Dlaczego w dzisiejszych czasach telewizor potrzebuje aż trzech pilotów z dziewięćdziesięcioma przyciskami? No dlaczego? Pewnie dlatego, że telewizory projektują trzynastoletni geniusze techniki, którzy siedzą w swoich nigdy niesprzątanych pokoikach i udowadniają jeden drugiemu, kto lepszy, skutkiem czego są defekty psychiczne na masową skalę, bo każdy normalny człowiek myśli, że to on jest jedynym na świecie, który nie rozumie, do czego te przyciski służą. Pieniąc się ze złości, cisnęłam piloty na kanapę i w tym momencie telewizor ni z gruszki, ni z pietruszki ożył, ukazując nieskazitelną Talithę. Siedziała z jedną nogą założoną seksownie na drugą i robiła wywiad z ciemnowłosym piłkarzem Liverpoolu, który nie radzi sobie z napadami gniewu na boisku i gryzie. Miał zresztą taką minę, jakby w Talithę też chciał się wpić zębami, tyle że z zupełnie innych powodów niż napad gniewu. Słusznie. Tylko bez paniki — dylemat przyjęcia: Roxster czy Talitha należy rozwiązać poprzez rozważenie wszystkich za i przeciw, na spokojnie, jak przystało na osobę dojrzałą:
Argumenty przemawiające za zabraniem Roxstera na przyjęcie: * Nieobecność u Talithy byłaby czymś potwornym. Jest moją przyjaciółką od czasów Sit Up Britain. Ona była wtedy nieprawdopodobnie olśniewającą prezenterką wiadomości, a ja nieprawdopodobnie niekompetentną reporterką. * Z Roxsterem na przyjęciu mogłoby być zabawnie, a poza tym poczułabym się pewniej, już choćby dzięki temu, że zestawienie „trzydzieste urodziny — sześćdziesiąte urodziny” uciszyłoby wszelkie protekcjonalne biadolenia nad „samotnymi kobietami w pewnym wieku”, który to stan jest niby ich cechą dożywotnią, podczas gdy samotni mężczyźni w tymże samym wieku są brani na pniu, zanim jeszcze zdążą złożyć papiery rozwodowe. Poza tym Roxster jest taki przystojny i rozkoszny, że proces starzenia się zdaje się iluzją w jego obecności.
Argumenty przemawiające przeciw zabraniu Roxstera na przyjęcie:
* Roxster jest mężczyzną niezależnym i na bank zaprotestuje przeciwko traktowaniu go jako zabawki albo środka odmładzającego. * Sprawą zasadniczą jest to, że Roxster mógłby się zniechęcić, gdyby mnie zobaczył w otoczeniu starców na przyjęciu zorganizowanym z okazji sześćdziesiątych urodzin. Po co mam się postarzać w ten sposób w jego oczach? Przecież jestem o niebo młodsza od Talithy. Zresztą, szczerze mówiąc, nie zamierzam przyjmować do wiadomości, ile tak naprawdę mi już stuknęło. I już. Jak powiedział Oscar Wilde, trzydzieści pięć lat to znakomity wiek dla kobiety i dlatego tyle kobiet przez całe życie jest w tym wieku. * Roxster prawdopodobnie urządza własną imprezę z udziałem młodzieży, która cisnąc się na balkonie, będzie grillować i słuchać muzyki dyskotekowej z lat 70. z ironicznymi uśmiechami retro-rozbawienia na twarzach. I właśnie się zastanawia, jak tu mnie nie zaprosić, żeby jego znajomi nie dowiedzieli się, że jest z kobietą, która na dobrą sprawę mogłaby być jego matką. Albo wręcz, technicznie rzecz biorąc, babką, bo przecież mamy teraz do czynienia z przyspieszeniem okresu dojrzewania płciowego za sprawą hormonów obecnych w mleku. Boże, Boże. Skąd w głowie lęgną się takie myśli? 15.10. Grrr! Za dwadzieścia minut powinnam odebrać Mabel, a jeszcze nie mam kanapek z wafli ryżowych. Grr! Telefon. — Brian Katzenberg chciałby z panią mówić. Mój nowy agent! Prawdziwy agent. Ale jak się teraz zatrzymam i zacznę gadać, to Mabel w życiu się mnie nie doczeka. — Czy mogę oddzwonić do Briana później? — odćwierkałam, usiłując równocześnie (jedną ręką!) smarować wafle substytutem masła, składać je z sobą i pakować do torebki strunowej. — Chodzi o pani scenariusz. — Jestem… jestem teraz… na spotkaniu! Jak niby mogę mówić przez telefon, że jestem na spotkaniu, skoro gdybym była na spotkaniu, to przecież nie rozmawiałabym przez telefon? Po to są asystentki, żeby
wyjaśniać dzwoniącym, że ich szefowe akurat są na spotkaniu i nie mogą odebrać telefonu. Wzięłam udział w zwyczajowym wyścigu, w którym nagrodą są miejsca parkingowe w pobliżu szkoły, przez cały czas nękana desperackim pragnieniem, żeby oddzwonić i dowiedzieć się, czego dotyczył ten telefon. Jak dotąd Brian wysłał scenariusz do dwóch wytwórni i obie go odrzuciły. Może wreszcie ryba połknęła haczyk? Pokusa, żeby oddzwonić do Briana i wyjaśnić, że „spotkanie” niespodziewanie dobiegło końca, była przemożna, ale zwalczyłam ją, przekonując samą siebie, że znacznie ważniejsze jest zdążyć po Mabel. Bo jestem troskliwą matką i wiem, jakie trzeba mieć priorytety. 16.30. Przed szkołą chyba jeszcze większy chaos niż zazwyczaj — jak obrazek z Gdzie jest Wally? Miliony pań z ogromnymi pomarańczowymi lizakami, których zadaniem jest pilnować przejścia przez ulicę, niemowlęta w wózkach, gburowaci faceci w furgonetkach w klinczu z wyrafinowanymi pańciami w terenówkach, rowerzysta z kontrabasem przytroczonym do pleców, ekomamuśki na rowerach z koszykami pełnymi dzieci. Cała ulica zakorkowana. Aż tu nagle na sam jej środek wybiega jakaś rozgorączkowana kobieta. — Z DROGI! Z DROGI! No co z wami? Potrzebna pomoc! — darła się co sił w płucach. Obawiając się, że właśnie zdarzył się jakiś straszliwy wypadek, wszyscy zaczęliśmy jak oszalali cofać auta na chodniki i do okolicznych ogródków, żeby zrobić przejazd dla służb ratunkowych. Kiedy droga była już wolna, zerknęłam bojaźliwie przed siebie, spodziewając się widoku karetek pogotowia na tle krwawej jatki. Tam tymczasem nie było ani jednej karetki, tylko jakaś nieziemsko wyfiokowana baba — wskoczyła żwawo do czarnego porsche, po czym z wściekłym rykiem silnika odjechała opustoszałą ulicą, wioząc na przednim siedzeniu zadowolonego z siebie malucha wystrojonego w mundurek. Gdy dotarłam wreszcie do oddziału przedszkolnego, Mabel była ostatnim dzieckiem siedzącym na schodkach… no, przedostatnim… Dwójki maruderów
dopełniał Thelonius, który właśnie zbierał się do odejścia ze swoją mamą. Mabel spojrzała na mnie wielkimi poważnymi oczyma. — Nieładnie, staluszko! — powitała mnie dobrotliwie. — Zastanawialiśmy się, gdzie cię posiało! — odezwała się mama Theloniusa. — Znowu zapomniałaś? — Nie! — zaprotestowałam. — Wszystko się kompletnie zakorkowało. — Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat! — znienacka zaszczebiotała Mabel. — Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat. Mówi, że ma trzydzieści pięć, ale naplawdę ma pięćdziesiąt jeden. — Ćśś. Ha, ha, ha! — Roześmiałam się w reakcji na spojrzenie matki Theloniusa. — Lepiej zmywajmy się stąd, Billy czeka. Nachyliwszy się nad fotelikiem w tradycyjny i tradycyjnie bolesny, akrobatyczny sposób, wraz z wiekiem coraz bardziej pozbawiony gracji, zdołałam wsadzić do samochodu Mabel, wciąż pokrzykującą: „Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat!”, po czym z bajzlu między tylnym siedzeniem a fotelikiem wygrzebałam klamrę i zapięłam pasy. Podjechałyśmy pod oddział juniorów, do którego uczęszcza Billy, a tam w otoczeniu roztrajkotanej gromadki pozostałych matek zobaczyłam Matkę z Klasą, czyli Perfekcyjną Nicolette (perfekcyjny dom, perfekcyjny mąż, perfekcyjne dzieci — jedyna nieznaczna skaza to imię, przypuszczalnie z czasów, kiedy jeszcze nie wynaleziono pewnego popularnego substytutu papierosów). Perfekcyjna Nicorette była oczywiście perfekcyjnie ubrana, perfekcyjnie uczesana, w ręku dzierżyła perfekcyjnie gigantyczną torebkę. Choć zziajana, zdobyłam się na przymilny uśmiech, w nadziei, że uda mi się usłyszeć jakieś rewelacje związane z najnowszymi Przedmiotami Rodzicielskiego Zatroskania, a Nicolette ze swej strony gniewnie zarzuciła włosami, omal nie wykłuwając mi oka rogiem swej torebki olbrzymki. — Spytałam pana Wallakera, dlaczego Atticus ciągle gra w drużynie piłki nożnej jedynie w obronie, no bo Atticus wciąż wraca do domu dosłownie zalany łzami, a tymczasem on powiedział zwyczajnie: „Bo do niczego innego się nie nadaje. Jeszcze coś?”. Zerknęłam na Przedmiot Rodzicielskiego Zatroskania, czyli nowego nauczyciela
WF-u: wysportowany, wysoki, odrobinę młodszy ode mnie, ostrzyżony na jeża, z wyglądu taki trochę Daniel Craig. Patrzył ponuro na grupę niesfornych chłopców, po czym nagle dmuchnął w gwizdek i ryknął: — E! Wy tam! Do szatni, albo nagana. — Widzicie? — podjęła Nicolette, gdy tymczasem chłopcy, utworzywszy nierówny szereg, starali się biegiem dotrzeć do szkoły, pokrzykując: „Raz-dwa, razdwa”, niczym grupka przestraszonych buszmenów zmuszonych do udziału w jakiejś Wiośnie Ludów. Pan Wallaker groteskowymi dmuchnięciami w gwizdek podawał im rytm. — Za to jest seksowny — uznała Farzia. Farzia to moja ulubiona szkolna mama, która zawsze wie, jakie powinno się mieć priorytety. — Seksowny, ale żonaty — warknęła Nicolette. — I ma dzieci, choć trudno w to uwierzyć. — Słyszałam, że się kumpluje z dyrektorką — wtrąciła się jeszcze jedna matka. — No właśnie. Czy on w ogóle ma jakieś studia? — spytała Nicolette. — Mamo. Odwróciłam się i zobaczyłam Billy’ego w jego kusym blezerze, z potarganą ciemną czupryną i koszulką wystającą mu ze spodni. — Nie przyjęli mnie do drużyny szachowej. Te same oczy, te same ciemne oczy pełne bólu. — To nieważne, czy cię przyjmą, i nieważne, czy wygrasz — powiedziałam, przytulając go ukradkiem. — Liczysz się tylko ty. — A właśnie, że to ważne. — Grrr! Oto nasz pan Wallaker we własnej osobie. — Musi ćwiczyć. Musi sobie zasłużyć. — Odwrócił się, a ja usłyszałam wyraźnie, jak pod nosem jeszcze burczał: — To przechodzi ludzkie pojęcie, co te matki sobie wyobrażają. Czego im jeszcze trzeba? — Ćwiczyć? — spytałam pogodnie. — Że też o tym nie pomyślałam! Pan musi być niesamowicie inteligentny, panie Wallaker. To znaczy, chciałam powiedzieć: „panie profesorze”. Wbił we mnie spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.
— Co szachy mają wspólnego z zajęciami sportowymi? - podjęłam słodziutkim tonem. — To ja prowadzę kółko szachowe. — To cudownie! Też używa pan tam gwizdka? Pan Wallaker przez chwilę sprawiał wrażenie zakłopotanego. — Eros! — krzyknął, odzyskując rezon. — Złaź z tego klombu. No już! — Mamo — odezwał się Billy, ciągnąc mnie za rękę. — Ci, których przyjęto, będą mieli dwa dni wolnego, kiedy pojadą na turniej szachowy. — Ja będę z tobą ćwiczyła. — Ale mamo, ty jesteś beznadziejna z szachów. — Wcale nie! Jestem naprawdę dobra w szachach. Wygrałam z tobą! — Nie wygrałaś! — Wygrałam! — Nie wygrałaś! — No dobrze, dałam ci wygrać, bo jesteś dzieckiem — wybuchłam. — Poza tym to nie fair, bo ty masz zajęcia z szachów. — Może pani też się zapisze, pani Darcy? O BOŻE! Jakim prawem ten Wallaker się tu jeszcze wałęsa i nas podsłuchuje? — Jest wprawdzie ograniczenie wiekowe siedmiu lat, ale jeśli potraktujemy te siedem lat nie metrykalnie, tylko jako wskaźnik poziomu rozwoju umysłowego, to z pewnością znakomicie sobie pani poradzi. Czy Billy przekazał już pani pozostałe wieści? — Aha! — wykrzyknął Billy, znienacka rozpromieniony. — Mam wszy! — Wszy?! — Zagapiłam się na niego ze zgrozą, odruchowo sięgając dłonią do swojej głowy. — Tak, wszy. Wszyscy je mają. — Pan Wallaker spojrzał na głowę Billy’ego z lekkim błyskiem rozbawienia w oczach. — Zdaję sobie sprawę, że to wywoła stan alarmowy wśród królowych matek z północnego Londynu i Powszechny Ruch Ratowania Fryzur, ale wszy wystarczy wyczesać grzebieniem. Paniom, rzecz jasna, również się to zaleca.
O Boże. Billy ostatnio dziwnie się drapał po głowie, ale jakoś przymknęłam na to oko — jeszcze jedna sprawa w oceanie tych, których i tak nie sposób ogarnąć. Czułam, że już zaczyna swędzieć mnie czaszka, a tymczasem myśli wirowały jak szalone. Jeśli Billy ma wszy, to w takim razie Mabel pewnie też ma wszy i ja pewnie mam wszy, a to z kolei oznacza, że… że również Roxster ma wszy. — Wszystko w porządku? — Tak. Nie. Super! — odparłam. — Jest cudownie, wręcz bosko, a więc żegnam pana, panie Wallaker. Kiedy stamtąd odchodziłam, ciągnąc Billy’ego i Mabel za ręce, usłyszałam sygnał swojej komórki. Pospiesznie włożyłam okulary, żeby odczytać SMS-a. Roxster. Aj! Nie mogę dziś pozwolić Roxsterowi na przyjazd, skoro trzeba będzie wszystkich wyczesać i wyprać poszewki od poduszek. Czy to normalne, że człowiek wymyśla jakieś fałszywe wymówki, żeby nie spotkać się ze swoim chłopczykiem, ponieważ wszyscy w domu mają wszy? Dlaczego ja się stale pakuję w taki pasztet? 17.00. Całą trójką wpadliśmy do naszego szeregowca, uginając się pod zwyczajową stertą plecaków, wymiętych malowanek i zmiażdżonych bananów, do której tym razem doszła jeszcze wielka torba preparatów na wszy zakupionych w aptece. Z rumorem pokonaliśmy hol na parterze zaadaptowany częściowo na biuro (i w tej postaci jakby coraz bardziej niepotrzebny, jeśli nie liczyć rozkładanej kanapy i pustych pudeł od Johna Lewisa) i zeszliśmy na dół do ciepłej, zagraconej sutereny, gdzie spędzamy większość czasu, bo mamy tam kuchnię skrzyżowaną z salonem. Usadziłam Billy’ego do odrabiania lekcji, a Mabel do zabawy z jej króliczkami z Ob-Leśnej Rodziny, a sama zabrałam się do robienia spaghetti po bolońsku. Ale w tej chwili jestem w kropce, bo nie wiem, co odpisać Roxsterowi w związku z wieczorem i czy zdradzić mu prawdę o wszach. 17.15. Lepiej chyba nie.
17.30. O Boże. Ledwie co wysłałam SMS-a , aż tu nagle Mabel poderwała się z miejsca i zaczęła śpiewać nad głową Billy’ego piosenkę, której on wprost nie cierpi: „Zapomnij o szmalu, szmalu, szmalu!”. I w tym momencie odezwał się telefon. Rzuciłam się w jego stronę, słysząc równolegle wrzask Billy’ego: — Mabel, nie śpiewaj Jessie J! — Brian Katzenberg do pani — zagruchała mi do ucha asystentka. — Eee… czy mogłabym oddzwonić do Briana za jakieś… — „Blabla blabla…” — śpiewała dalej Mabel, goniąc się z Billym dookoła stołu. — Brian właśnie czeka na linii. — Nieee! Czy nie mogłabym… — Mabel! — zawył Billy. — Zamknij się! — Ciszej! Rozmawiam przez TELEFON! — Hej! — usłyszałam rześki i radosny głos Briana. — No więc wspaniałe wieści! Greenlight Productions chcą kupić opcję na twój scenariusz. — Co? — spytałam, czując, jak serce przyspiesza rytm. — To znaczy, że zrobią z niego film? Brian roześmiał się serdecznie. — To jest przemysł filmowy, Bridget! Dostaniesz trochę pieniędzy za dalsze przeróbki i… — Maaamo! Mabel ma nóż! Zakryłam dłonią mikrofon słuchawki. — Nie! Jestem, jestem! — rzuciłam, goniąc Mabel, która ścigała Billy’ego, wymachując nożem. — Chcą się umówić na wstępne spotkanie. W poniedziałek w południe. — W poniedziałek! Znakomicie! — wyrzęziłam, wyrywając nóż z ręki Mabel. — Czy wstępne spotkanie to coś takiego jak rozmowa kwalifikacyjna? — Maaaamo! — Ćśśś! — Zagnałam ich oboje na kanapę i rozpoczęłam walkę z pilotami od telewizora.
— Mają kilka wątpliwości związanych ze scenariuszem, które musisz im wyjaśnić, zanim zadecydują, czy chcą w to wejść na poważnie. — Jasne, jasne. Nagle poczułam się dotknięta, wręcz oburzona. Wątpliwości związane z moim scenariuszem? Już, od razu? Co to niby miałoby być? — Więc pamiętaj, że nie będą… — Maaamo! Ja krwaaawię! — Czy mam oddzwonić za chwilę? — Nie! Wszystko w porządku! — odkrzyknęłam rozpaczliwie, prawie zagłuszając wrzask Mabel: — Zadzwoń po kaletkę! — Powiedziałeś, że „nie będą”…? — Nie będą chcieli debiutantki, która stwarza problemy. Musisz im jakoś pokazać, że jesteś gotowa zastosować się do ich sugestii. — Jasne, jasne. Nie wyjść na upierdliwą? — Załapałaś! — ucieszył się Brian. — Mój blat umiela! — załkała Mabel. — Ehm, czy wszystko… — Nie, świetnie, super, poniedziałek, dwunasta w południe! — potwierdziłam, gdy tymczasem Mabel krzyknęła: — Zabiłam swojego blata! — Okej — powiedział Brian, wyraźnie wytrącony z równowagi. — Laura prześle ci maila ze szczegółami. 18.00. Kiedy ucichło wreszcie larum, mikroskopijne nacięcie na kolanie Billy’ego zostało zaklejone plastrem z Supermanem, na tablicy motywacyjnej Mabel pojawiły się czarne znaczki, a w brzuchach obojga wylądowało spaghetti, moje myśli zaczęły czepiać się gorączkowo przeróżnych spraw — jak tonący brzytwy — tyle że w moim przypadku były to rzeczy znacznie bardziej optymistyczne. Co włożyć na to spotkanie? Może dostanę Oscara za najlepszy scenariusz? Czy Mabel przypadkiem
nie kończy w poniedziałek wcześniej? Jak wtedy odbiorę dzieci? Co włożę na ceremonię rozdania Oscarów? Czy powinnam powiedzieć ekipie z Greenlight Productions, że Billy ma wszy? 20.00. Liczba znalezionych wszy 9, z czego liczba dorosłych insektów 2, liczba gnid 7 (tak dla przykładu). Wykąpałam dzieciaki, a potem je wyczesałam — wyszła nam z tego świetna zabawa. U Billy’ego znalazłam dwa żywe insekty we włosach oraz siedem gnid za uszami — dwie za jednym i ogromne grono pięciu za drugim. Nieziemska satysfakcja: zobaczyć małe, czarne kropki pojawiające się na białym grzebieniu. Mabel się zmartwiła, bo sama nic nie miała, ale potem poweselała, bo pozwoliłam jej wyczesać siebie i odkryć, że ja też nic nie mam. Billy wymachiwał grzebieniem i piał z zachwytu: „Ja mam siedem! Ja mam siedem!”, ale kiedy Mabel zalała się łzami, wielkodusznie wsadził trzy swoje gnidy w jej włosy, więc musieliśmy ją wyczesać ponownie. 21.15. Dzieci już śpią. Czuję się strasznie nabuzowana w związku z oczekującym mnie spotkaniem. Znowu jestem profesjonalistką i mam spotkanie! Włożę sukienkę z granatowego jedwabiu, pójdę do fryzjera, żeby wymodelować włosy — i niech się cholerny Wallaker schowa ze swoimi lekceważącymi komentarzami na temat fryzur. Przy okazji jakoś udawało mi się lekceważyć błąkające się w głębi duszy podejrzenia, że coraz bardziej modne modelowanie włosów upodabnia dzisiejsze kobiety do mężczyzn z osiemnastego (czy siedemnastego?) wieku, którzy w sytuacjach publicznych czuli się swobodnie dopiero wtedy, gdy mieli na głowach upudrowane peruki. 21.21. Tak, tylko czy aby wizyta u fryzjera z włosami, które, być może, kryją niewidoczne jaja wszy u zarania ich siedmiodniowego cyklu życia, nie jest przypadkiem moralnie naganna? 21.25. Tak. Jest moralnie naganna. A Mabel i Billy pewnie nie powinni się bawić z innymi dziećmi.
21.30. Powoli utwierdzam się też w przekonaniu, że powinnam wyznać Roxsterowi prawdę o wszach, gdyż nie można budować związku na kłamstwach. Z drugiej strony, to przecież tylko malutkie kłamstewko: może jednak lepiej nie wiesz” niż „wesz”? 21.35. Wszy najwyraźniej są źródłem niekończących się współczesnych dylematów moralnych. 21.40. Grrr! Właśnie przetrząsnęłam całą swoją garderobę (tj. stertę ciuchów leżących na rowerze treningowym) i zajrzałam do wszystkich szaf, ale nie udało mi się namierzyć granatowej jedwabnej sukienki. A więc nie mam co włożyć na spotkanie. Nic, ale to nic. Jak to jest, że mam tony ciuchów, a tymczasem tylko ta granatowa kiecka nadaje się do włożenia na jakąkolwiek ważną okazję? Postanowienie na przyszłość: zamiast marnować wieczory na opychanie się tartym serem i walkę z ochotą na kolejny kieliszek wina, muszę spokojnie przejrzeć wszystkie swoje ubrania, po czym oddać na biednych to, czego od roku nie włożyłam ani razu, a z reszty stworzyć „garderobę elementarną” uwzględniającą rozmaite style, dające się dowolnie łączyć w harmonijne kombinacje. A potem pedałować przez dwadzieścia minut dziennie na rowerze treningowym. Bo to przecież nie szafa, tylko urządzenie do ćwiczeń. 21.45. Ale może jednak nie? Może przy każdej okazji nosić sukienkę z granatowego jedwabiu, niczym Dalajlama te swoje szaty. Tylko gdzie ona jest? Dalajlama ma przypuszczalnie kilka kompletów szat, względnie dysponuje własną pralnią chemiczną, a jego szafy nie są zawalone ciuchami z Topshop, Oasis, ASOS, Zary etc., których w ogóle nie nosi. 21.46. I jego rower treningowy też nie jest niczym zawalony. 21.50. Chwilę temu byłam na górze zajrzeć do dzieci. Mabel spała, jak zawsze z twarzą zakrytą włosami, przez co jej głowa wyglądała jak obrócona tyłem do przodu, i przyciskała do siebie Spalinę. Spalina to lalka Mabel. Billy i ja sądzimy, że jakimś cudem udało jej się w ten sposób przekręcić imię Sabriny, nastoletniej czarownicy,
niemniej Mabel się podoba — uważa, że imię jest idealne. Pocałowałam Billy’ego w rozgrzany policzek wtulony w Maria, Horsia i dwa puffle, a w tym samym momencie Mabel uniosła głowę i wymruczała: „Piękną mamy pogodę”, po czym spokojnie wróciła do swoich snów. Przyglądałam się im obojgu, dotykając ich delikatnych policzków, wsłuchując się w ich posapywanie — a potem naszła mnie ta straszna myśl: „Gdyby tylko…”. Gdyby tylko… Mrok, wspomnienia, wzbierający smutek, zalewający mnie jak tsunami. 22.00. Zbiegłam z powrotem do kuchni. Jeszcze gorzej: wszystko milczące, samotne, puste. „Gdyby tylko…” Przestań. Nie można sobie na to pozwalać. Wstaw wodę. Nie przechodź na ciemną stronę. 22.01. Dzwonek do drzwi! Dzięki Bogu! Tylko kto to może być o tej porze?
SAMI BEZMÓZGOWCY
18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK (CIĄG DALSZY) 22.45. A to byli Tom i Jude, kompletnie skuci — chichocząc, wtoczyli się przez drzwi. — Możemy skorzystać z twojego laptopa? Właśnie siedzieliśmy w Dirty Burger i… — Miałam załadowane PlentyofFish na iPhonie, ale nie umieliśmy go zmusić, żeby ściągnął fotkę z Google’a, więc… Jude przemknęła obok w służbowej garsonce, po chwili jej wysokie obcasy zastukały na schodach wiodących do sutereny. Tymczasem Tom, po swojemu jak zawsze opalony, wyczesany, przystojny i bajecznie gejowski, pocałował mnie z namaszczeniem. — Mua! Bridget! ALEŻ schudłaś! (Powtarza mi to od piętnastu lat za każdym razem, gdy się widzimy. Nawet jak byłam w dziewiątym miesiącu ciąży). — Hej, masz może jakieś wino? — dobiegł z dołu głos Jude. Okazało się, że Jude — która obecnie kieruje właściwie całym City, ale wciąż z uporem godnym lepszej sprawy swoją miłość do finansowej huśtawki kompletuje huśtawką w swoim życiu miłosnym — została wczoraj zidentyfikowana na internetowym portalu randkowym przez swego byłego męża: Podłego Richarda. — I oczywiście nie mogło być inaczej! — gorączkował się Tom, kiedy z kolei my szliśmy po schodach wiodących do sutereny. — Richard Podły i Bezmózgi, który nie dość, że pogrywał sobie z tą cudowną kobietą przez całe WIEKI, bo w swoim popapraniu nie potrafił się zdecydować, czy chce z nią być, a potem się z nią ożenił, żeby ją zostawić po paru miesiącach, to teraz ma CZELNOŚĆ wysyłać jej obraźliwe wiadomości, bo się zarejestrowała na Plentyof… znajdź to, Jude… znajdź to…
Jude nerwowo manipulowała przy telefonie. — Nie mogę znaleźć. Cholera, on to skasował. Czy można skasować własną wiadomość już po tym, jak się ją… — Och, daj mi to, skarbie. Tak czy siak, chodzi o to, że Podły Richard wysłał obraźliwą wiadomość, a potem ZABLOKOWAŁ Jude, więc… — Tom zaczął się śmiać. — Więc… — Wymyśliliśmy sobie, że stworzymy fikcyjny profil na PlentyofFish — dokończyła za niego Jude. — Bo to nie portal randkowy, tylko dupkowy — parsknął Tom. — Czy raczej portal bezmózgowy, dlatego też postanowiliśmy stworzyć profil zmyślonej dziewczyny i potem nim go dręczyć! — dokończyła Jude. Wcisnęliśmy się we trójkę na sofę i Tom z Jude natychmiast zabrali się do przeglądania fotografii dwudziestopięcioletnich blondynek na Google Images — wyglądających w swej masie niczym jakaś policyjna kartoteka — próbując załadować którąś na stronę portalu randkowego i równocześnie wpisując dość frywolne odpowiedzi w rubryki profilu. Przez chwilę pożałowałam, że nie ma tu Shazzer z jej feministycznymi wstawkami, ale ona jako geniusz internetowego biznesu aktualnie siedziała w Dolinie Krzemowej razem ze swoim mężem, też z internetowego biznesu, co było dość nieoczekiwanym zwieńczeniem jej wieloletniego wojującego feminizmu. — Jakie ona lubi książki? — zapytał Tom. — Wpisz: „Serio, kogoś to obchodzi?” — odparła Jude. — Pamiętaj, że mężczyźni lubią suki. — Albo: „Książki? A co to takiego?” — zaproponowałam, ale wtedy mi się przypomniało. — Czekajcie! Czy to nie jest całkowicie wbrew Regułom Randkowania? Zasada numer cztery? Posługuj się prawdziwymi, racjonalnymi informacjami? — Tak! To jest BAJECZNIE złe i nieuczciwe — zgodził się Tom, który jest psychologiem, obecnie z całkiem już niezłym stażem — ale w przypadku bezmózgowców to nie ma znaczenia.
Czułam wobec nich taką wdzięczność, że wyrwali mnie ze szponów Tsunami Ciemności i wciągnęli w tworzenie Dziewczyny Mścicielki na PlentyofFish, że na śmierć zapomniałam o najważniejszym. — Greenlight Productions zrobią mój film! — wypaliłam, znienacka sobie przypomniawszy. Spojrzeli na mnie z początku zupełnie oniemiali, potem zarzucili pytaniami, a na koniec zalali falą pochwał. — Wymiatasz, dziewczyno! Najpierw chłoptaś, teraz scenariusz, odtąd wszystko już pójdzie z górki! — nie przestawała się entuzjazmować Jude, gdy wreszcie zdołałam ich wyrzucić z domu, ponieważ oczy mi się już kleiły. Jude wytoczyła się już na ulicę chwiejnym krokiem, ale Tom zatrzymał się jeszcze w przejściu i obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem. — Wszystko okej? — Tak — zapewniłam go. — Tak myślę, tylko… — Uważaj na siebie, złotko — powiedział, znienacka trzeźwiejąc i nabierając profesjonalnego tonu głosu. — Dużo na siebie bierzesz: te wszystkie trudne spotkania, nieprzekraczalne terminy, takie rzeczy. — Wiem, ale sam mówiłeś, że powinnam wziąć się do pracy, zacząć pisać i… — Tak mówiłem. Ale potrzebna ci będzie jakaś pomoc przy dzieciach. Teraz wszystko widzisz na różowo. Jest wspaniale, nareszcie zaczęło ci się układać, sama też jesteś wspaniała, ale w głębi wciąż pozostajesz tą samą kruchą dziewczyną i… — Tom! — zawołała Jude, truchtem goniąc taksówkę, którą wypatrzyła na głównej ulicy. — Wiesz, że ci zawsze pomożemy. Tylko powiedz — obiecał Tom. — O dowolnej porze dnia i nocy. 22.50. Te „prawdziwe, racjonalne informacje” jakoś nie mogły mi wyjść z głowy, więc postanowiłam zadzwonić do Roxstera i powiedzieć mu o wszach. 22.51. Uznałam, że jest już trochę za późno.
22.52. Uznałam też, że nagły i niespodziany telefon wdzierający się w naszą normalną komunikację esemesową da efekt nazbyt dramatyczny. Lepiej to napisać. Nie musiałam długo czekać na odpowiedź. <*Spontaniczny płacz, histeryczne drapanie się po głowie.* Nie… wszy!!!> Chwila ciszy i zaraz po niej odgłos przychodzącego SMS-a. Oszołomiona pogodną galanterią Roxstera, odpisałam:
SZTUK A KONCENTRACJI
19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK 60,5 kilo, 3482 kalorie (niedobrze), liczba inspekcji przeprowadzonych na głowie Roxstera w poszukiwaniu wszy 3, liczba wszy znalezionych na głowie Roxstera 0, liczba insektów znalezionych w jedzeniu Roxstera 27, liczba insektów odkrytych w domu dotkniętym zarazą 85 (niedobrze), SMS-ów do Roxstera 2, SMS-ów od Roxstera 0, maili przeznaczonych dla wszystkich rodziców dzieci dotkniętych zarazą 36, minuty spędzone na odczytywaniu poczty 62, minuty spędzone na obłąkańczym myśleniu o Roxsterze 360, minuty zajęte podejmowaniem decyzji, czy przygotować się na spotkanie w sprawie filmu 20, minuty zajęte przygotowaniami na spotkanie w sprawie filmu 0. 10.30. No dobra, zastanówmy się. Muszę się zabrać do przygotowania prezentacji mojego scenariusza, który jest wersją słynnej norweskiej tragedii Hedda Gabbler napisanej przez Antoniego Czechowa, tyle tylko, że osadzoną we współczesnym Queen’s Park. Przygotowywałam się z Heddy Gabbler do końcowych egzaminów z literatury angielskiej na Uniwersytecie w Bangor, które niestety zdałam na tróję. Może chodzi o to, żeby teraz zrobić to dobrze! 10.32. Najważniejsze: skoncentrować się. 11.00. Właśnie zaparzyłam kawę i zjadłam resztki ze śniadania dzieci, ale potem zaczęłam nurzać się we wspomnieniach z odwiedzin Roxstera w nocy: jak stanął w drzwiach o 23.15, prawdziwy cud w dżinsach i ciemnym swetrze, oczy błyszczące, uśmiech na twarzy, w dłoniach zapiekanka pasterska, dwie puszki fasoli i jamajskie ciasto imbirowe. Mmmm. Ten wyraz jego twarzy, kiedy on leży na mnie, delikatny cień zarostu na pięknej linii szczęki, drobna szczelina między przednimi zębami, którą można
dostrzec tylko w tej pozycji, nagie, muskularne ramiona. Kiedy budzę się w środku nocy i czuję, jak Roxster całuje mnie delikatnie, bardzo delikatnie: moje ramiona, moją szyję, moje policzki, moje usta, czuję jego wzwód na udzie… Och, Boże, jest taki piękny i tak wspaniale całuje, i tak wspaniale… Mmm, mmm. No dobra, ale trzeba myśleć o feministycznych, prefeministycznych i antyfeministycznych motywach w… O Boże, co mi tam! Te wspomnienia są takie rozkoszne, jestem taka szczęśliwa, jakby otaczała mnie mydlana bańka czystego szczęścia. No dobra, trzeba się brać do roboty. 11.15. Znienacka wybuchłam śmiechem, przypomniawszy sobie naszą dętą rozmowę podczas seksu w nocy. — Och, och, och, jesteś taki twardy. — Twardy, bo tak cię pragnę, kochanie. — Taki twardy… — To przez ciebie robię się taki twardy, kochanie. A wtedy z jakiegoś powodu mnie poniosło i jęknęłam: — JA się przez ciebie robię twarda. — Co? — wyrwało się Roxsterowi, a po chwili wybuchnął śmiechem. Oboje śmialiśmy się jak głupi, a potem zaczęliśmy od nowa. W sposób charakterystyczny dla swego pogodnego usposobienia Roxster najwyraźniej zupełnie nie przejmował się wszami, choć oboje zgodziliśmy się, że Odpowiedzialny Seks wymaga, abyśmy wpierw wyczesali się nawzajem. Roxster był taki zabawny, kiedy czesał moje włosy, udawał, że znajduje wszy i potem je zjada, równocześnie całując mnie po karku. Gdy przyszła moja kolej, jakoś mało zabawne wydało mi się wkładanie okularów, i gdy pieczołowicie rozczesywałam jego cudowne gęste włosy, tak naprawdę nic nie byłam w stanie dojrzeć. Na szczęście Roxsterowi tak bardzo zależało, żeby mieć to za sobą i jak najszybciej iść do sypialni, że raczej nie zauważył mojej ślepoty. Zresztą na pewno nic mu się nie zalęgło, przez ten testosteron. Z drugiej strony, to chyba nie jest normalne być tak próżną, żeby wstydzić się założyć okulary na czas wyczesywania wszy z włosów swojego chłopczyka?
11.45. No dobra. Mój scenariusz! Wiadomo, że Hedda Gabbler jest sztuką naprawdę aktualną, ponieważ opowiada o niebezpieczeństwach związanych z losem kobiety, która układa swoje życie w brutalnym świecie zdominowanym przez mężczyzn. Dlaczego Roxster jeszcze nie przysłał SMS-a? Mam nadzieję, że to nie przez ten incydent z robakami. Dzięki temu, że Chloe, nasza niania, zawiozła dzisiaj dzieci do szkoły, Roxster i ja mogliśmy zjeść razem śniadanie, co udaje nam się rzadko. Chloe, która podjęła u mnie pracę zaraz po tym, jak wydarzyło się tamto, jest jakby lepszą wersją mnie samej: młodsza, szczuplejsza, wyższa, ładniejsza, z lepszym podejściem do dzieci, a na dodatek ma partnera życiowego w odpowiednim wieku o imieniu Graham. Niemniej na tym etapie naszej znajomości uznałam, że lepiej, aby Roxster nie pokazywał się jeszcze ani jej, ani dzieciom, toteż schował się w sypialni, póki dom nie opustoszał. Przygotowałam mu muesli; zabrał się ochoczo do jedzenia, ale już pierwszą łyżkę spazmatycznie wypluł na stół. Oczywiście jestem względnie przyzwyczajona do takiego zachowania, ale zdecydowanie nie spodziewałam się tego po Roxsterze. A tymczasem on jednym ruchem podsunął mi miskę przed nos. W muesli kłębiły się drobne robaczki, wiły się i topiły w mleku. — To wszy? — zapytałam zdruzgotana. — Nie — odparł ponuro. — Wołki zbożowe. Zareagowałam chyba niezbyt inteligentnie, bo zachichotałam. — Masz pojęcie, jak to jest włożyć sobie do ust łyżkę pełną żywych insektów? — zapytał. — Mogłem umrzeć. I co gorsza, one z pewnością by tego nie przeżyły. Wstał, żeby wyrzucić zawartość miski do właściwego pojemnika na recyklingowane śmieci, i nagle usłyszałam jego krzyk: — Mrówki! Od drzwi do piwnicy ku pojemnikowi na odpadki organiczne wędrowała czarna kolumna. Kiedy Roxster odsunął zasłonę, żeby coś zrobić z tymi mrówkami, wyleciała zza niej chmara moli. — Uch! To jak Dziewięć plag egipskich! — powiedział.
I choć mimo wszystko śmiał się, choć pożegnał mnie bardzo seksownym pocałunkiem w korytarzu, to słowem nie zająknął się na temat najbliższego weekendu, a ja mam poczucie, że coś jest nie tak — i to nie tylko dlatego, że jakimś sposobem dostało się naraz trzem wielkim miłościom jego życia: owadom, jedzeniu i recyklingowi. Południe. Ups! Już południe, a ja jeszcze w polu z moimi Przemyśleniami. 12.05. Roxster jeszcze się nie odezwał. Może ja powinnam do niego napisać? Poradniki etykiety nie pozostawiają tu wątpliwości — po stosunku seksualnym to dżentelmen powinien się pierwszy odezwać do damy, ale być może plaga insektów wywraca do góry nogami cały kodeks społeczno-obyczajowy? 12.10. No dobra. Hedda Gabbler. 12.15. Właśnie wysłałam do niego SMS-a: 12.20. No dobra. Świetnie. Hedda Gabbler. Roxster nie odpowiedział. 12.30. Roxster wciąż milczy. Zupełnie jak nie on. Może sprawdzę skrzynkę mailową. Czasami Roxster popisuje się i bez słowa wyjaśnienia przerzuca się z jednego medium elektronicznego na drugie. Skrzynka odbiorcza pęka w szwach i nie tylko od reklam Ocado, ASOS, Snappy Snaps, Cotswold Holiday Cottages, linków do zabawnych klipów na YouTube czy ofert z meksykańską viagrą, bo znajduję także zaproszenie na przyjęcie u Cosmaty, na którym ma się odbyć zbiorowe tworzenie pluszowych zwierzątek, oraz bogatą korespondencję między rodzicami w sprawie zagubionych butów Atticusa. Nadawca: Nicolette Martinez Temat: Buty Atticusa Atticus dotarł do domu w jednym bucie Luigiego, ale drugi but również nie
jest jego, a ponadto nie jest w żaden sposób oznaczony. Byłabym wdzięczna za zwrot obu butów Atticusa, z których oba są wyraźnie oznaczone. 12.35. Postanowiłam przyłączyć się do tej wymiany korespondencji, zarówno po to, żeby wyrazić swoją solidarność, jak i znaleźć wymówkę, żeby nie pracować. Nadawca: Bridget Mama Billy’ego Temat: Re: Buty Atticusa Chciałabym tylko zapytać o jedną rzecz — czy Atticus i Luigi wrócili do domu z pływalni każdy w jednym bucie? 12.40. He, he, udało mi się wywołać prawdziwą lawinę zabawnych maili: anegdoty na temat dzieci, które wracały do domu bez spodni, majtek itp. Nadawca: Bridget Mama Billy’ego Temat: Ucho Billy’ego Wczoraj wieczorem Billy wrócił z piłki nożnej, mając tylko jedno ucho. Czy ktoś ma może drugie ucho Billy’ego? Było BARDZO wyraźnie oznaczone, a ja będę wdzięczna za jego szybki zwrot. 12.45. Hi, hi. Nadawca: Nicolette Martinez Temat: Re: Ucho Billy’ego Niektórzy z rodziców najwyraźniej uważają, że chłopcy dbający o swoje rzeczy oraz rodzice, którzy te rzeczy oznaczają, aby im w tym pomóc, mogą stanowić przedmiot żartów. A przecież to są ważne sprawy, działania, które pomagają w rozwoju poczucia odpowiedzialności za siebie. Zapewne gdyby to ich dziecko straciło buty, inny byłby ich pogląd na te sprawy. 12.50. Och, nie, och, nie. Obraziłam Mamę z Klasą i zapewne przejęłam grozą pozostałych rodziców. Muszę wysłać do wszystkich zbiorowe przeprosiny.
Nadawca: Bridget Mama Billy’ego Temat: Buty Atticusa, uszy Billy’ego itp. Przepraszam, Nicorette. Właśnie próbuję pracować, znudzona jestem i tylko sobie żartuję. Kajam się. 12.55. Uch! Nadawca: Nicolette Martinez Temat: Bridget Jones Bridget. Zakładam, że błąd, który zrobiłaś w pisowni mojego imienia, jest freudowską pomyłką. Wszyscy wiemy, że trudno ci rzucić palenie. Jeżeli jednak zrobiłaś to świadomie, wiedz, że było to bardzo niegrzeczne i obraźliwe. Być może powinniśmy to wszystko omówić razem na spotkaniu ze szkolnym pedagogiem. NicoLette Cholera! Naprawdę napisałam: Nicorette! Trzeba uważać i nie wkopywać się bardziej. Zostawić całą sprawę, skoncentrować się na pracy! 13.47. To jakiś absurd! Mam CAŁKOWITY blok pisarski. 13.48. Wszystkie klasowe matki mnie nienawidzą, a Roxster nie odpowiedział. 13.52. Załamałam się, głowa opada mi na stół. 13.52. Trzymaj się, Bridget. Nie wolno przechodzić na ciemną stronę. Sprzątaczka Grazina będzie tu lada moment i nie mogę jej się pokazać w takim stanie. Zostawię jej kartkę w sprawie inwazji robaków, a sama pójdę do Starbucksa. 14.16. W Starbucksie. Jem panini z serem i szynką. Pięknie. 15.16. Banda wyfiokowanych mamuś z dziecięcymi wózkami opanowała Starbucksa, nieznośnie głośno trajkoczą o swoich mężach. 15.17. Straszny hałas. Nienawidzę ludzi, którzy rozmawiają przez telefon w
kawiarniach… och, telefon, może to Roxster! 15.30.To była Jude, najwyraźniej dzwoniła z jakiegoś spotkania, ponieważ mówiła ukradkowo i półgłosem: — Bridget. Podły Richard całkowicie oszalał na punkcie Isabelli. — Kto to jest Isabella? — odparłam półgłosem. — Dziewczyna, której profil wymyśliliśmy na PlentyofFish. Podły Richard za wszelką cenę chce się z nią umówić na jutro. — Ale ona nie istnieje. — No właśnie. Ona jest mną. Umówił się ze mną, to znaczy z nią, w Shadow Lounge, a ona wystawi go do wiatru. — Genialne — wyszeptałam, gdy tymczasem Jude przemówiła rozkazującym tonem głosu: — To złóż stop order na dwa miliony jenów po sto dwadzieścia pięć i zaczekaj na raport o zyskach kwartalnych. — Za moment znowu wyszeptała: — A równocześnie facet, którego poznałam na DatingSingleDoctors, spotyka się ze mną… z prawdziwą mną… dwie ulice dalej w Soho Hotel. — Niesamowite! — wyszeptałam, skołowana. — Co nie? Muszę-lecieć-pa. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że facet z DatingSingleDoctors nie okaże się fikcyjną osobą stworzoną przez Podłego Richarda. 15.40. Wciąż żadnego SMS-a od Roxstera. Nie mogę się skoncentrować. Wracam do domu. 16.00. W domu unosił się okropny zapach, jaki zazwyczaj panuje w mieszkaniach starych ludzi. Grazina skrupulatnie zastosowała się do moich pisemnych instrukcji, wyrzuciła całe jedzenie, wyczyściła i wypsikała, co się dało, nakładła naftaliny do wszystkich otworów, przez które spod desek, zza ścian, z drzwi i zza mebli mogłoby się wydostać jakieś paskudztwo. Przez cały weekend, a może i przez resztę życia będę usuwać tę naftalinę. Żaden mol tego nie przeżyje, a z pewnością, co
najważniejsze, żaden chłopczyk. Co zresztą w obecnej sytuacji chyba nie ma znaczenia, ponieważ WCIĄŻ ŻADNEGO SMS-A. 16.15.Ach! Rumor, łomotanie i głosy wracających do domu. Jest piątkowe popołudnie, Chloe zaraz mnie opuści, a ja wciąż w polu ze swoimi Przemyśleniami. 16.16.Dlaczego Roxster się nie odzywa? Przecież mój ostatni SMS zawierał pytanie. A może nie? Muszę sprawdzić. Słaniam się, zdruzgotana. Nie tylko pytanie tam było, nie tylko zakończyłam mojego SMS-a pytaniem, ale też zawarłam w nim aroganckie przekonanie, że jednak znowu się zobaczymy. 18.00. Zeszłam na dół, chyba po to, żeby ukryć przed Billym i Mabel emocjonalną katastrofę i przygnębienie, które mnie zaczynało ogarniać (na szczęście, ponieważ weekend się już rozpoczął, oboje bez reszty zatopili się w swoich grach komputerowych i filmach, odpowiednio: Plants vs. Zombies i Cziłała z Beverly Hills 2), a przy okazji przygotować spaghetti po bolońsku (tak naprawdę było to spaghetti po bolońsku bez spaghetti, czyli sam ser do spaghetti, ponieważ Grazina wyrzuciła wcześniej cały makaron). Po kolacji, kiedy wkładałam naczynia do zmywarki, poczułam, jak coś we mnie pękło, i wysłałam Roxsterowi pełnego fałszywej wesołości SMS-a, w którym napisałam: Potem ogarnął mnie taki napad paniki, że musiałam zostawić Billy’ego bez końca mordującego rośliny przy udziale zombi i Mabel po raz siódmy oglądającą Cziłałę z Beverly Hills 2, żeby niczego nie zauważyli. Wiedziałam, że to nieodpowiedzialne zachowanie, że jestem niedbałą rodzicielką, ale uznałam, że to i tak lepiej, niż kazać im oglądać matkę porażoną emocjonalną katastrofą w związku z kimś, kto bardziej zbliżony jest wiekiem… Ach! Naprawdę Roxster jest bardziej w wieku Mabel niż moim? Nie, ale podejrzewam, że z Billym bardziej są
równolatkami niż ze mną. Boże, Boże. Co ja tu wymyślam? Nic dziwnego, że przestał SMS-ować. 21.15. Wciąż żadnego SMS-a. Nareszcie mogę się pogrążyć w otchłani rozpaczy, niepewności, pomstować, że wyrwano mi spod nóg emocjonalny grunt itd. Kiedy wchodzisz w związek z młodszym mężczyzną, to zaczynasz odnosić wrażenie, że w cudowny sposób udało ci się cofnąć czas. Czasami, kiedy robiliśmy to na krześle w łazience i migało mi w lustrze, jak wyglądamy, nie potrafiłam uwierzyć, że w moim wieku robię to z Roxsterem. Ale teraz wszystko przeminęło, a ja rozsypałam się niczym paczka makaronu. Może robię to wszystko tylko po to, żeby okiełznać egzystencjalną rozpacz związaną ze starością, strach, że może będę miała zawał, a wtedy co się stanie z Billym i Mabel? To i tak nic w porównaniu z czasami, gdy byli zupełnie maleńcy. Nieustannie się bałam, że niespodziewanie umrę we śnie albo spadnę ze schodów i nikt nie przyjdzie, a one zostaną całkiem same i na koniec zjedzą mnie z głodu. W końcu jakoś mnie uspokoiła uwaga Jude, że „lepiej tak, niż umrzeć w samotności i zostać zjedzoną przez owczarka alzackiego”. 21.30. Nie wolno zapominać, o czym mówi Zen i sztuka zakochiwania się: kiedy się pojawia w naszym życiu, powitajmy, kiedy odchodzi, pozwólmy odejść. A ponadto kiedy uczniowie zen siedzą na macie i medytują, zaprzyjaźniają się z Samotnością, która jest czymś zupełnie innym niż Osamotnienie. Samotność jest Ulotnością, czyli sposobem, w jaki ludzie, których kochamy, pojawiają się w naszym życiu, a potem z niego znikają, co jest nieusuwalną cechą samego Życia… a może to dotyczy Osamotnienia, a tymczasem Samotność jest… Nadal żadnego SMS-a. 23.00. Nie mogę zasnąć. 23.15. Och, Mark, Mark. Pamiętam to całe szaleństwo z „Zadzwoni, nie zadzwoni?”, kiedy się z nim umawiałam, jeszcze zanim wzięliśmy ślub. Ale nawet wtedy to było jakoś inaczej. Bo znałam go tak dobrze, znałam go od czasów, gdy biegałam nagusieńka po trawniku jego rodziców.
Przez sen prowadziłam z nim rozmowy. Dzięki temu wiedziałam, co w głębi duszy czuje. — Mark? Ta jego smagła, przystojna twarz śpiąca na poduszce. — Jesteś kochany? Wzdychał przez sen, krzywił się smutno, z zawstydzeniem kręcił głową. — Mamusia cię kocha? A on z ogromnym smutkiem przez sen próbował wykrztusić swoje „nie”. Mark Darcy, gruba ryba w świecie legalistycznej walki o prawa człowieka, a wewnątrz mały, skrzywdzony chłopiec, którego w wieku siedmiu lat posłano do szkoły z internatem. — Może ja cię kocham? — pytałam. A wtedy on uśmiechał się przez sen, szczęśliwy, dumny, twierdząco kiwał głową, przytulał mnie, obejmował ramieniem. Znaliśmy się na wylot, jak łyse konie. Mark był dżentelmenem, a ja ufałam mu bez zastrzeżeń, opuszczałam tę bezpieczną przystań i ruszałam w szeroki świat. Czułam się, jakbym badała groźne dno oceanu, mając za plecami nasz maleńki bezpieczny batyskaf. A teraz… teraz wszystko wokół jest groźne i nic już nigdy nie będzie bezpieczne. 23.55. Co ja robię? Co ja robię? Dlaczego to wszystko zaczęłam? Dlaczego nie poprzestałam na tym, co mam? Smutna, samotna, bez seksu, ale przynajmniej matka dwójki dzieci, wierna… wierna ich ojcu.
CIEMNA NOC DUSZY
19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY) Pięć lat. Naprawdę minęło już pięć lat? Najpierw nie miałam czasu się zastanawiać, najważniejsze było, żeby przeżyć jakoś kolejny dzień. Na szczęście Mabel była zbyt mała, żeby cokolwiek rozumieć, ale jak żywy staje mi przed oczyma obraz Billy’ego, jak biega po całym domu, krzycząc: „Straciłem tatusia!”. Za drzwiami Jeremy i Magda, za ich plecami policja i ten wyraz ich twarzy! Pamiętam, jak odruchowo pobiegłam do dzieci, przytuliłam je, zdjęta grozą. „Co się dzieje, mamusiu? Co się dzieje?” Ludzie z jakiejś rządowej instytucji w salonie, ktoś przypadkiem włączył telewizor, akurat leciały wiadomości, a na ekranie twarz Marka i podpis:
Mark Darcy 1956-2008 Wspomnienia zlewają się z sobą. Przyjaciele, rodzina, wśród których czuję się niczym w łonie, prawnicy, przyjaciele Marka, którzy zajmują się wszystkim, testamentem, formalnościami pogrzebowymi, niewiarygodne — to jak film, który kiedyś musi się skończyć. Sny, w których wciąż nawiedza mnie Mark. Poranki, kiedy budzę się o piątej, przez ułamek sekundy jeszcze otumaniona od snu, przekonana, że wszystko wciąż jest po staremu… i wtedy sobie przypominam, i potem przychodzi ból, i czuję się, jakby mi wbito kołek w serce, przyszpilono mnie nim do łóżka, i boję się ruszyć, na wypadek gdyby ból miał się rozlać po całym ciele, bo wiem, że za pół godziny dzieci się obudzą i wszystko się zacznie od nowa: pieluchy, butelki, udawanie, że jest OK, ogarnianie rzeczy do czasu, aż będę mogła się zamknąć w łazience i tam wyć, a potem trochę tuszu do rzęs i znowu branie się w garść. Niemniej, kiedy ma się dzieci, jedno jest pewne: nie można sobie do końca
odpuścić, nie można się rozpaść na kawałki, trzeba ciągnąć to dalej. TKW: Trzeba Kurwa Walczyć. Zastępy psychologów i terapeutów od żałoby pomogły Billy’emu, a później Mabel wypracować „możliwą do przyjęcia wersję prawdy”, „szczerą”, „komunikowalną”, „pozbawioną tajemnic” i „bezpieczną bazę”, dzięki której potrafili poradzić sobie ze stratą. Ale dla tzw. bezpiecznej bazy — czyli (nie należy się śmiać!) mnie — sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Zasadniczą rzeczą, jaką zapamiętałam z tych sesji, był ich wspólny mianownik: „Poradzisz sobie?”. A przecież nie było wyboru. I wszystkie te myśli, które kłębiły się w mojej głowie… nasze ostatnie chwile spędzone razem, szorstki dotyk materii garnituru Marka na mojej skórze osłoniętej tylko koszulą nocną, ostatni pocałunek na pożegnanie, o którym nie wiedzieliśmy, że jest ostateczne, próby wydobycia z pamięci spojrzenia, jakim mnie wówczas obrzucił, dzwonek do drzwi, obcy ludzie na progu, myśli: „Już nigdy…”, „Gdyby tylko…” — to wszystko musiałam od siebie odepchnąć. Starannie zaaranżowany proces żałoby, nadzorowany przez specjalistów o łagodnych głosach i troskliwych uśmiechach wyższości, okazał się znacznie mniej pomocny niż wymyślanie, jak zmienić pieluszkę, równocześnie podgrzewając w mikrofali paluszki rybne. Uważałam wtedy, że dziewięćdziesiąt procent zwycięstwa to utrzymać się na powierzchni, byle jak, aby tylko się utrzymać. Mark o wszystko zadbał: o najdrobniejsze finansowe szczegóły, o polisy ubezpieczeniowe. Wyprowadziliśmy się z naszego wielkiego domu pełnego wspomnień, zamieszkaliśmy w naszym domku w Chalk Farm. Czesne za dzieci, opłaty za dom, rachunki, dochód, nie musiałam się o nic troszczyć, wszystko było załatwione — nie musiałam więc pracować, zostawała mi tylko opieka nad Mabel i Billym — moim maleńkim Markiem — czyli wszystkim, co mi po nim pozostało i co miało mnie utrzymać przy życiu. Matka i wdowa, takie dwie przypisano mi role, nie pozostawało mi nic innego, jak się z nich pieczołowicie wywiązać. A jednak w środku czułam się wypalona — ruina tego, kim byłam niegdyś. Nim jednak minęły cztery lata, moi przyjaciele mieli już tego powyżej uszu.
CZĘŚĆ PIERWSZA DZIEWICA ODRODZONA ROK TEMU… Są to fragmenty dziennika, który prowadziłam przez ostatni rok, zaczynające się dokładnie w czwartą rocznicę śmierci Marka; jest w nich szczegółowo opisane, w jaki sposób się wpakowałam w to obecne szaleństwo.
DZIENNIK 2012
19 KWIETNIA 2012, WTOREK 79 kilo, jednostki alkoholu 4 (nieźle), 2822 kalorie (ale lepiej jeść prawdziwe jedzenie w klubie niż resztki starego sera i rybnych paluszków w domu), szanse na seks lub choćby tylko na ochotę na seks 0. — Ona MUSI się z kimś przespać — oznajmiła stanowczym tonem Talitha, popijając wódkę z martini i rozglądając się po wnętrzu Shoreditch House takim wzrokiem, jakby już szukała kandydatów. Poczułam niepokój, jakby rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. To było jedno z naszych w miarę regularnych spotkań z Talithą. Tom i Jude upierali się, żebym brała w nich udział, w ramach „wyciągania mnie z domu”, co skądinąd przypominało zabieranie babci nad morze. — Powinna — zgodził się Tom. — Mówiłem wam, że na LateRooms.com znalazłem apartament w Chedi w Chiang Mai za jedyne dwieście funciaków. Na Expedii był apartament typu „komfort” za sto siedemdziesiąt dziewięć, ale nie miał tarasu. Tom na starość zupełnie sfiksował na punkcie wakacji w butikowych hotelach i próbował również nas wciągnąć w życie zdefiniowane treścią bloga Gwyneth Paltrow. — Tom, zamknij się — mruknęła Jude, odrywając na moment wzrok od ekranu iPhone’a, na którym wyświetlała się strona DatingSingleDoctors. — To jest poważna sprawa. Musimy coś zrobić. Ona się stała „dziewicą odrodzoną”. — Nic nie rozumiecie — wtrąciłam. — Ja sobie tego zupełnie nie wyobrażam. Nie chcę nikogo innego. A nawet gdybym chciała, to i tak jestem do niczego, jestem kompletnie aseksualna i nikt mnie już nie zechce nigdy, nigdy, nigdy. Spuściłam wzrok, mój brzuch pęczniał pod czarnym topem. Nie ma co
zaprzeczać. Stałam się „dziewicą odrodzoną”. Problem ze współczesnym światem polega na tym, że zewsząd bombardowani jesteśmy seksem i seksualnie naładowanymi obrazami — billboardy i te wszystkie dłonie spoczywające na pośladkach wbitych w dżinsy, pary miziające się na plaży w reklamach sandałów, pary w prawdziwym życiu wtulone w siebie na parkowych ławkach, prezerwatywy przy kasie w aptece — cały magicznie cudny świat seksu, do którego przestałam należeć dożywotnio. — Nie mam zamiaru się przeciwko temu buntować, rozumiem doskonale, że na tym polega bycie wdową i że w ten sposób człowiek oswaja się z nieuchronnym losem starszej pani — oznajmiłam dramatycznie, spodziewając się ich protestów i zapewnień, że skąd, no jakże, przecież jestem jak Penelope Cruz albo Scarlett Johansson. — Kochanie, przestań pieprzyć bzdury — skwitowała Talitha, równocześnie gestem zamawiając u kelnera następny koktajl. — Prawdopodobnie wystarczyłoby, gdybyś zrzuciła trochę wagi, skorzystała z botoksu i zrobiła coś z włosami, ale… — Botoks? — oburzyłam się. — Boże! — wykrzyknęła znienacka Jude. — Ten facet nie jest żadnym doktorem. Widziałam go na DanceLoverDating. To jest to samo zdjęcie! — Może jest doktorem, a równocześnie miłośnikiem tańca i po prostu korzysta z jednego i drugiego? — zażartowałam. — Jude, zamknij się — powiedział Tom. — Pogubiłaś się już zupełnie w tym gąszczu mglistych, internetowych osobowości, z których większość zapewne w ogóle nie istnieje i które się pojawiają i znikają, ot tak, jak im się podoba. — Od botoksu można umrzeć — stwierdziłam posępnie. — W botoksie jest jad kiełbasiany. Od krów. — I co z tego? Lepiej umrzeć od botoksu niż z samotności, będącej skutkiem niepotrzebnie wyhodowanych zmarszczek. — Na miłość boską, Talitha, zamknij się — powtórzył Tom. Nagle znów zatęskniłam za Shazzer i w uszach jak żywe zabrzmiały mi jej słowa, które bez wątpienia by teraz padły: „Niech wszyscy przestaną, kurwa, mówić wszystkim pozostałym, żeby się, kurwa, zamknęli”.
— Tak, Talitha, zamknij się — powiedziała Jude. — Nie każdemu odpowiada rola monstrum z gabinetu osobliwości. — Kochana — zaczęła Talitha, przykładając dłoń do czoła. — Ja NIE jestem żadnym monstrum. W trakcie żałoby Bridget po prostu straciła, czy precyzyjniej mówiąc, zagubiła swoje seksualne ja. A naszym obowiązkiem jest pomóc jej je odnaleźć. I ruchem głowy odrzuciwszy do tyłu swoje bujne, lśniące loki, rozparła się w fotelu. Wszyscy troje przyglądaliśmy się jej w milczeniu, sącząc przez słomki koktajle niczym gromada pięciolatków. Ale Talitha tymczasem nie wytrzymała. — Walcząc z objawami starzenia się, dostarczamy sobie „znaków drogowych”. Ciało trzeba zmuszać, aby nie godziło się na typowy dla wieku średniego rozkład tłuszczu, zmarszczki nie są zupełnie do niczego potrzebne, a bujne, lśniące i zdrowe włosy… — Kupione za marne grosze od ubogich, młodych Hindusek — wtrącił Tom. — …nieważne, jakim sposobem pozyskane i doczepione… to wszystko, czego trzeba, żeby cofnąć wskazówki zegara. — Talitha — odezwała się Jude — słyszałaś samą siebie, jak zaakcentowałaś słowa „wieku” i „średniego”? — Tak czy siak, to nie dla mnie — powiedziałam. — Posłuchaj samej siebie. To, co mówisz, jest takie smutne — kontynuowała Talitha. — Kobiety w naszym wieku… — W twoim wieku — mruknęła Jude. — …tylko siebie mogą winić, jeśli przez ciągłe gadanie o tym, jak to od czterech lat z nikim się nie umawiały, przylgnie do nich łatka „do niczego”. „Niewidzialną kobietę” Germaine Greer trzeba brutalnie zamordować i pogrzebać. Dla siebie i dla innych, powinnyśmy otoczyć się atmosferą poczucia własnej wartości i tajemniczego powabu, zmienić się, odkryć na nowo… — Jak Gwyneth Paltrow — wtrącił radośnie Tom. — Gwyneth Paltrow nie jest w „naszym wieku”, a poza tym ma męża — ucięła
Jude. — Nie, chodziło mi o to, że nie mogę bzykać się z pierwszym lepszym — próbowałam wyjaśnić. — To byłoby nie w porządku wobec dzieci. Tyle jest do roboty, a mężczyźni to stworzenia absorbujące czasowo. Talitha obrzuciła mnie pełnym bezdennego smutku spojrzeniem: moje typowe luźne w talii spodnie i długi top litościwie okrywający ruinę tego, co kiedyś nazywałam swoją figurą. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinna tak mówić — w końcu miała trzech mężów, a od czasu, gdy ją poznałam, zawsze pałętał się wokół niej jakiś beznadziejnie zakochany facet. — Kobieta ma swoje potrzeby — prychnęła dramatycznie Talitha. — Cóż dobrego przyjdzie biednym dzieciaczkom z matki, która cierpi na niską samoocenę i frustracje seksualne? Jeżeli wkrótce się z kimś nie prześpisz, to już nigdy tego nie zrobisz. I cała się pomarszczysz. I zgorzkniejesz. — To bez znaczenia — powiedziałam. — Co? — Przede wszystkim chodzi o to, że to nie byłoby w porządku wobec Marka. Na chwilę zapadła cisza. Jakby prosto w radosny nastrój wieczoru ktoś wrzucił wielką mokrą rybę. Niemniej później mocno już pijany Tom odprowadził mnie do damskiej toalety, gdzie musiał oprzeć się o ścianę, podczas gdy ja walczyłam z designerskim kurkiem, starając się go odkręcić metodą prób i błędów. — Bridget — zaczął Tom, gdy ja tymczasem macałam przestrzeń pod umywalką w poszukiwaniu jakichś przycisków. Uniosłam głowę. — Co? Tom znowu przybrał ten swój mentorski ton. — Mark chciałby, żebyś kogoś sobie znalazła. Nie chciałby, żebyś dała sobie spokój… — Nie dałam sobie spokoju — powiedziałam, prostując się z niejakim trudem. — Powinnaś znaleźć sobie coś do roboty — kontynuował. — Musisz jakoś żyć. I
potrzebujesz kogoś, kto by z tobą był i cię kochał. — Żyję przecież — odparłam opryskliwie. — I nie potrzebuję mężczyzny, mam dzieci. — No tak, może nikogo i niczego nie potrzebujesz, ale z pewnością przydałby ci się ktoś, kto nauczyłby cię odkręcać kurek. — Sięgnął dłonią do kwadratowego korpusu baterii, przekręcił coś u podstawy i woda bystro popłynęła. — Zajrzyj, co piszą na Goop — powiedział znienacka, w jednej chwili znów stając się tym zabawnym, prześmiewczym Tomem. — Poczytaj, co Gwyneth ma do powiedzenia na temat seksu i wychowania dzieci na francuską modłę! 23.15. Właśnie życzyłam Chloe dobrej nocy, starając się udawać całkowicie trzeźwą. — Przepraszam, trochę się spóźniłam — wymamrotałam z zakłopotaniem. — Co to jest pięć minut — zauważyła uprzejmie, marszcząc lekko nos. — Cieszę się, że się trochę zabawiłaś! 23.45. Już w łóżku. Trzeba powiedzieć, że zamiast zwykłej piżamy w pieski, identycznej, jak mają dzieci, włożyłam koszulę nocną z tych, które w odległy choćby sposób kojarzą się z seksem, a w którą byłam w stanie się wcisnąć. Jakoś znienacka udzielił mi się optymistyczny nastrój. Może Talitha ma rację! Jaki dzieci będą miały pożytek z tego, że się pomarszczę i zgorzknieję? Żadnego. Wszystko będzie się kręcić wokół ich dzieciństwa, jak Ziemia wokół Słońca, one same zmienią się w wymagających Królewskich Potomków, a ja stanę się kłótliwą starą wiedźmą, która przyklejona do butelki sherry drze się: „DLACZEGO WY NIC NIE CHCECIE DLA MNIE ZROBIĆ?”. 23.50. Może po prostu szłam długo przez ciemny tunel, na którego końcu jednak widać światełko? Może ktoś mógłby mnie jednak pokochać? Właściwie nie ma powodów, dla których nie mogłabym tu sobie sprowadzić mężczyzny. Zainstaluję haczyk w drzwiach sypialni, aby dzieci „nas” nie zaskoczyły, budując tym samym dorosły, zmysłowy świat… Oj! Płacz Mabel. 23.52. Pobiegłam do pokoju dziecięcego, gdzie na dolnym łóżku zobaczyłam małą
postać ze zmierzwionymi włosami, która usiadła, a potem szybko pochyliła się, składając na płask, co zawsze robi w takiej sytuacji, jako że nie powinna się przecież budzić po nocy. Teraz jednak Mabel znowu się wyprostowała i spojrzała na swoją piżamę poznaczoną strumieniami biegunki, otworzyła usta i zaczęła wymiotować. 23.53. Zaniosłam Mabel do łazienki i, próbując sama nie zwymiotować, rozebrałam ją z piżamy. 23.54. Umyłam Mabel, wytarłam do sucha, postawiłam na podłodze, potem poszłam poszukać nowej piżamy, zdjąć pościel i spróbować namierzyć świeżą. Północ. Płacz dobiegający z dziecięcego pokoju. Wciąż z zapaskudzoną pościelą w rękach skręciłam w tamtą stronę, gdy tymczasem w łazience rozległ się konkurencyjny płacz. Wezbrała we mnie nieprzeparta ochota na wino. Musiałam sobie kilka razy powtórzyć, że jestem odpowiedzialną matką, a nie jakąś laską, która się szlaja po barach typu All Bar One. 0.01. Miotałam się w jakimś epileptycznym prawie stanie między pokojem dziecięcym a łazienką. Płacz dobiegający z łazienki przybrał na sile. Pobiegłam tam, oczyma wyobraźni widząc, jak Mabel zjada nożyk do maszynki do golenia, truciznę albo coś w tym stylu, a ona tymczasem robiła kupę na podłogę, patrząc na mnie wzrokiem pełnym równocześnie poczucia winy i niedowierzania. Zdjęła mnie bezgraniczna miłość do Mabel. Wzięłam ją na ręce. Biegunka i wymiociny już nie tylko na pościeli, macie łazienkowej, na Mabel itd., ale również na odlegle kojarzącej się z seksem koszuli nocnej. 0.07. Z Mabel i całym tym biegunkowym zestawem na rękach poszłam do dziecięcego pokoju, a tam stał Billy z przepoconymi, potarganymi włosami i patrzył na mnie, jakbym była miłosiernym Bogiem, który spełnia wszystkie prośby. Tak sobie patrzyliśmy w oczy, podczas gdy jemu odbijało się okropnie, jak temu dziecku w Egzorcyście, tyle że on stał nieruchomo, a nie kręcił się wściekle dookoła własnej osi.
0.08. Napad biegunki splamił piżamę Billy’ego. Jego ogłupiałe spojrzenie wywołało u mnie napływ bezgranicznej miłości. Wszystko skończyło się na biegunkowowymiotnym „zbiorowym uścisku” w stylu hollywoodzkim, w którym udział wzięła nasza trójka, zabrudzone pościele, mata z łazienki, piżamki i odlegle kojarząca się z seksem koszula nocna. 0.10. Tak strasznie brakowało mi Marka. Przed oczyma zamajaczyła mi jego postać, jak stoi tu z nami po nocy w swoim prawniczym garniturze, gdzieś tam mignęła owłosiona pierś, wyobraziłam sobie jego żarty na temat dziecięcego chaosu, pomyślałam, że zapewne natychmiast zacząłby wszystko organizować w wojskowy sposób, jak przy wybuchu przygranicznych zamieszek, póki nie zrozumiałby absurdalności swojego podejścia, i oboje śmialibyśmy się w głos. Brakuje mi go w tych wszystkich najdrobniejszych sprawach. Tak strasznie żal, że nie może przyglądać się, jak jego dzieci dorastają. Z nim nawet to byłoby zabawne, a nie męczące i z lekka przerażające. Teraz na przykład jedno z nas by zostało z dziećmi, podczas gdy drugie zajęłoby się pościelą, a potem moglibyśmy się wpakować do nich na piętrowe łóżko i śmiać się ze wszystkiego… jak ktoś inny mógłby się tak cieszyć z ich istnienia, tak je kochać, nawet gdy wszystko zabrudzone jest ich kupą…? 0.15. — Mamo! Głos Billy’ego przywołał mnie do rzeczywistości. Sytuacja nie była łatwa, co tu dużo mówić, skoro wszyscy byli brudni od biegunki i wymiocin, przerażeni i wciąż szarpani odruchami mdłości. Najlepiej byłoby rozebrać dzieci z poplamionych ubranek, potem wsadzić je do ciepłej kąpieli i znaleźć dla nich nową pościel. A jeśli wymioty i biegunka nie ustaną? Co wtedy? Woda w kąpieli może stać się trująca, niewykluczone, że zaplączą się do niej zarazki cholery, niczym w jakimś obozie dla uchodźców. 0.16. Znalazłam rozwiązanie doraźne: umieścić na podłodze w łazience plastikową matę, a na niej poduszki, ręczniki itd., żeby były pod ręką.
0.20. Postanowiłam zejść na dół, do pralki (tzn. do lodówki, gdzie wino…). 0.24. Zamknęłam drzwi i zbiegłam po schodach. 0.27. Pokrzepiłam się łykiem wina, od razu rozjaśniło mi się w głowie i zrozumiałam, że pranie pościeli itd. nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko to, jasna sprawa, żeby utrzymać dzieci przy życiu do rana, najlepiej unikając przy tym załamania nerwowego. 0.45. Dotarło do mnie, że wino wprawdzie rozjaśnia w głowie, ale na żołądek działa wręcz przeciwnie. 0.50. Zwymiotowałam. 2.00. Billy i Mabel spali już na podłodze w łazience, przykryci ręcznikami, jakoś tam umyci. Zdecydowałam się spać obok nich w pokrytej odchodami i wymiocinami odlegle kojarzącej się z seksem koszuli nocnej. 2.05. Przepełniało mnie przyjemne poczucie triumfu, jakbym była generałem, któremu udało się wymyślić pokojowe rozwiązanie konfliktu i — ledwo, ledwo — powstrzymać masakrę, rozlew krwi i co tam jeszcze: w uszach brzmiała mi melodia z Gladiatora, wyobrażałam sobie siebie jako Russella Crowe’a, częściowo przysłoniętą napisem „Bohater powstanie”. Równocześnie nie potrafię opędzić się od myśli, że próba wdrażania dowolnego scenariusza erotycznego, kiedy dzieją się takie rzeczy, to raczej nie najlepszy pomysł.
NOWY POCZĄTEK — NOWA JA
20 KWIETNIA 2012, PIĄTEK 78 kilo, minuty przeznaczone na medytację 20, minuty spędzone na medytacji 0. 14.00. No dobra. Podjęłam decyzję. Mam zamiar całkowicie zmienić swoje życie. Znowu zabiorę się do zen/New Age/poradników i do jogi itd., bo trzeba zacząć od tego, co wewnątrz, a nie od tego, co na zewnątrz, medytować regularnie i zrzucić nadwagę. Wszystko już sobie zorganizowałam w łazience: świece, mata do jogi i teraz pozostało mi tylko spokojnie medytować i oczyścić umysł, zanim rano zawiozę dzieci do lekarza, pamiętając jednak, że w międzyczasie trzeba zarezerwować czas na: a) zjedzenie czegoś i b) znalezienie zgubionych kluczyków do samochodu.
Ponadto planuję jeszcze robić następujące rzeczy: * Zrzucę 15 kilo. * Zamiast czuć się stara i wyrzucona poza nawias, zarejestruję się na Twitterze, Facebooku, Instagramie i WhatsApp, ponieważ wszyscy oprócz mnie są na Twitterze, Facebooku, Instagramie i WhatsApp. * Przestanę się bać telewizora, a zamiast tego po prostu poszukam instrukcji obsługi TV i DVD, dowiem się, jak działają te wszystkie piloty i przyciski, żeby telewizja stała się dla mnie w życiu źródłem przyjemności, a nie kolejnym przyczynkiem do katastrofy. * Regularnie będę sobie urządzać w życiu Life Loundry i jak w tym reality show usuwać z domu wszystko, czego nie potrzebuję, zwłaszcza zawartość szafy pod schodami, żeby mieć na wszystko miejsce i żeby wszystko miało swoje miejsce w stylu buddyjskiego zendo, ewentualnie domu Marthy Stewart.
* Mając to na względzie, poproszę mamę, żeby przestała mi przysyłać niepotrzebne jej torebki, etole, wazy Wedgwooda itp., zwracając jej uwagę, że epoka racjonowania skończyła się już jakiś czas temu, a teraz cierpimy raczej na niedostatek przestrzeni niż przedmiotów (przynajmniej w świecie Zachodu). * Zabiorę się do pracy nad adaptacją Heddy Gabbler, żeby znowu mieć jakieś życie zawodowe, jak przystoi osobie dorosłej. * Naprawdę napiszę ten scenariusz, zamiast przez pół dnia zabierać się do szukania czegoś, a potem wędrować bez celu z pokoju do pokoju, zamartwiając się mailami, na które nie odpowiedziałam, SMS-ami, rachunkami, umówionymi zabawami u innych dzieci, wyprawami na imprezy gokartowe, woskowaniem nóg, wizytami u lekarza, wywiadówkami, rozkładem dyżurów opiekunki do dzieci, dziwnymi odgłosami wydawanymi przez lodówkę, szafą pod schodami, przyczynami, dla których telewizor nie działa — żeby na koniec zorientować się, iż nie pamiętam już, czego w ogóle szukałam. * Nie będę nosić przez cały czas tych samych trzech elementów ubrania, a zamiast tego przejrzę garderobę i stworzę sobie modny „look”, opierając się na wyglądzie celebrytów na lotniskach. * Wysprzątam szafę pod schodami. * Jakimś sposobem dojdę do tego, dlaczego lodówka robi tyle hałasu. * Będę poświęcała przynajmniej godzinę dziennie na korespondencję mailową, zamiast tracić cały dzień w cybernetycznym błędnym kole maili, newsów, kalendarza, Google’a, odwiedzania stron z ofertą komercyjną i wakacyjną, co kończy się tym, że nie odpowiadam na żadne listy. * Nie będę włączać Twittera, Facebooka, WhatsApp i czego tam jeszcze do błędnego cybernetycznego koła, oczywiście kiedy już się na nich zarejestruję. * Mailami zajmę się od razu, tak żeby stały się skutecznym narzędziem komunikacji, a nie Niewybuchem Skrzynki Odbiorczej pełnej pułapek poczucia winy i niezdetonowanych, wampirycznie-zegarowych bomb.
* Stanę się lepszą opiekunką dla dzieci niż Chloe. * Ureguluję dzieciom rozkład zajęć, tak żeby każdy — a zwłaszcza ja — wiedział dokładnie, gdzie są w danym momencie i czym się powinny akurat zajmować. * Przeczytam poradniki dla rodziców, w tym Raz, dwa, trzy… Lepsze i łatwiejsze wychowanie dzieci oraz Francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem, żeby lepiej opiekować się dziećmi niż Chloe. * Będę milsza dla Talithy, Jude, Toma i Magdy w zamian za dobroć, jaką mi okazali. * Raz w tygodniu będę chodzić na pilates, dwa razy w tygodniu na zumbę. Trzy razy w tygodniu siłownia, cztery razy joga.
A oprócz tego planuję nie robić następujących rzeczy: * Nie będę piła tyle dietetycznej coli przed jogą, ponieważ wtedy każda sesja zamienia się w mękę, gdy dokładam wszelkich starań, żeby nie puszczać bąków. * Nigdy nie przegram w wyścigu po miejsca parkingowe przed szkołą. * Żadnemu z uczestników tegoż wyścigu nie będę pokazywała palcami znaku „V”. * Nie dam się wyprowadzić z równowagi zmywarce do naczyń i kuchence mikrofalowej, które w ten swój natarczywy sposób oznajmiają, że zakończyły cykl swej pracy, a przede wszystkim nie będę marnować czasu, tańcząc po kuchni i udając zmywarkę, śpiewać: „Oj, joj, patrzcie na mnie, jestem zmywarka i właśnie zmyłam naczynia”. * Nie pozwolę się wyprowadzić z równowagi mamie, Unie i Perfekcyjnej Nicolette. * Nie będę na Nicolette mówić „Nicorette”. * Nie będę żuć więcej niż dziesięć gum Nicorette dziennie. * Nie będę chować przed Chloe pustych butelek po winie.
* Nie będę jeść tartego sera prosto z lodówki, zasypując nim całą podłogę. * Nie będę wrzeszczeć ani warczeć na dzieci, tylko zawsze będę do nich mówić tonem spokojnym i wyważonym, jakbym była tą osobą, która odzywa się w poczcie głosowej. * Nie będę piła więcej niż jedną puszkę red bulla i dietetycznej coli dziennie (to znaczy po jednej z każdego). * Nie będę piła więcej niż dwa bezkofeinowe cappuccino dziennie. No, trzy. * Nie będę jadła więcej niż trzy Big Maki w McDonaldzie albo trzy panini z szynką i serem w Starbucksie. Też dziennie. * Nie będę powtarzała dzieciakom ostrzegawczym głosem: „Liczę do trzech! Raz… dwa…”, jeśli z góry nie będę wiedziała, co zrobię, gdy powiem „trzy”. * Nie będę zalegała rankiem w łóżku, oddając się ponurym albo erotycznym rojeniom, tylko wstanę od razu o szóstej i przygotuję się do wyścigu po miejsca parkingowe pod szkołą, jak to robią Stella McCartney, Claudia Schiffer i im podobne. * Nie będę się miotać histerycznie, kiedy coś mi nie idzie — zamiast tego osiągnę spokój umysłu i stan akceptacji wszystkiego, co mi się przydarza. Będę niczym wielkie drzewo, nieporuszone pośród całej tej zawieruchy. Ale jak niby mam akceptować wszystko, co mi się przydarza? Na Boga, przecież nie mogę… Jejku! Już czas jechać do lekarza, a ja jeszcze nie zrobiłam nic do jedzenia, nic nie napisałam, nie medytowałam i nie ustaliłam, gdzie się podziały PIEPRZONE KLUCZYKI DO SAMOCHODU! KURWA!
SPOŁECZNOŚCIOWA DZIEWICA
21 KWIETNIA 2012, SOBOTA 78 kilo, minuty spędzone na rowerze stacjonarnym 0, minuty spędzone na sprzątaniu szafy 0, minuty przeznaczone na rozgryzienie, jak działają piloty 0, dotrzymane postanowienia 0. 21.15. Dzieci już śpią, dom jest ciemny i cichy. Boże, Boże, CZUJĘ SIĘ TAKA SAMOTNA. Wszyscy w Londynie bawią się doskonale w pubach w towarzystwie przyjaciół, a potem uprawiają seks. 21.25. Nie ma się co przejmować. To całkiem normalne, że w sobotę wieczorem jest się samą. Wezmę się w garść i wysprzątam szafę pod schodami, a potem wsiądę na rower. 21.30. Właśnie zajrzałam do szafy. Może jednak nie. 21.32. Potem zajrzałam do lodówki. Może jednak naleję sobie kieliszek wina i wezmę torebkę tartego sera. 21.35. Już lepiej. Postanowiłam wejść na Twittera! Od momentu powstania serwisów społecznościowych nikt już nie musi czuć się odizolowany i osamotniony. 21.45. Weszłam na stronę Twittera, ale niczego nie zrozumiałam. To jakiś niepojęty strumień bełkotu, urwane kawałki rozmów z @tamtym i @owamtym. Skąd człowiek ma wiedzieć, co tu jest grane?
22 KWIETNIA 2012, NIEDZIELA 21.15. OK. Już się zarejestrowałam na Twitterze. Teraz muszę wymyślić sobie nick.
Coś młodzieżowego: Zajefajna Bridget? 21.46. Może lepiej nie. 22.15. JoneseyBJ! 22.16. Ale dlaczego wpisało mi @JoneseyBJ? Małpa JoneseyBJ? Czemu małpa?
23 KWIETNIA 2012, PONIEDZIAŁEK 80 kilo (o Boże), śledzących mnie na Twitterze 0. 21.15. Nie umiem rozgryźć, jak wstawić tam swoje zdjęcie. Wciąż mam tam tylko szablon graficzny w kształcie takiego jakby jajka. Świetnie! Wstawię swoją fotografię sprzed poczęcia! 21.45. No dobra. Poczekamy, aż ktoś zacznie mnie śledzić. 21.47.Nadal nikogo. 21.50. Raczej nie będę czekała, aż się ktoś pojawi. Woda w czajniku nigdy się nie chce zagotować, jak się obserwuje czajnik. 22.00. Ciekawe, czy ktoś mnie już obserwuje. 22.02. Wciąż nikogo. 22.12. Dalej nikogo. Hm. Cała sprawa z Twitterem polega na tym, że to narzędzie, które służy do rozmawiania z ludźmi, ale tu nie ma z kim rozmawiać. 22.15. Śledzących mnie 0. Czuję, jak powoli wzbierają we mnie wstyd i strach: może oni wszyscy twittują między sobą, a mnie ignorują, bo mnie nie lubią? 22.16. Może nawet twittują między sobą, za moimi plecami, na temat tego, jak mnie nie lubią?
22.30. Pięknie. Nie tylko jestem odizolowana i osamotniona, ale najwyraźniej również nielubiana.
24 KWIETNIA 2012, WTOREK 79 kilo, kalorii 4827, liczba minut spędzonych na wściekłych zmaganiach z urządzeniami technicznymi 127, liczba urządzeń technicznych, które udało mi się zmusić do robienia tego, do czego są przeznaczone 0, liczba minut spędzonych na przyjemnych czynnościach (nie licząc pochłonięcia 4827 kalorii i zmagań z urządzeniami technicznymi) 0, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 7.06. Właśnie sobie przypomniałam, że jestem na Twitterze. I poczułam się taka z siebie dumna, że omal nie pękłam! Jestem częścią rewolucji społecznej, jestem młoda. Wczoraj wieczorem po prostu za mało się postarałam! Może przez noc pojawiły się tysiące tych, którzy chcą mnie śledzić. Miliony! Stanę się internetowym memem. Nie mogę się doczekać, żeby sprawdzić, jak mi idzie i ile osób mnie śledzi!! 7.10. No nie. 7.11. Wciąż nikt mnie nie śledzi.
25 KWIETNIA 2012, ŚRODA 80,5 kilo, liczba logowań na Twittera, żeby sprawdzić, ile osób mnie śledzi 87, śledzących mnie na Twitterze 0, kalorie 4832 (niedobrze, ale to wina moich niematerializujących się znajomych z Twittera). 9.15. Wciąż nikogo. Zjadłam, co następuje: * 2 czekoladowe croissanty * 7 serków Babybel (w tym jeden tylko do połowy) * ½ torebki tartej mozzarelli * 2 dietetyczne cole
* półtorej parówki ze śniadania dzieci * ½ cheeseburgera z lodówki * 3 ciepłe lody Tunnock Tea Cake * 1 tabliczka Cadbury Dairy Milk (duża)
1 MAJA 2012, WTOREK 11.45. Znalazłam się właśnie na białej liście Twittera za sprawdzanie sto pięćdziesiąt razy na godzinę, ile osób mnie tam śledzi.
2 MAJA 2012, ŚRODA 79,5 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 21.15. Nie będę już więcej zajmować się Twitterem ani sprawdzać, czy ktoś mnie na nim śledzi. Może przeniosę się na Facebooka. 21.20. Przed chwilą zadzwoniłam do Jude i zapytałam, jak wejść na Facebooka. — Uważaj — przestrzegła mnie. — Facebook jest dobry, żeby być w kontakcie, ale ostatecznie tylko wgapiasz się w miliony fotek, na których twoi byli ściskają się ze swoimi nowymi dziewczynami, a potem jeszcze się okazuje, że cię wykluczyli z grona znajomych. Phi. Mnie raczej to nie grozi. Muszę spróbować z tym Facebookiem. 21.30. Może jednak trochę zaczekam, zanim spróbuję. Jude tymczasem oddzwoniła i śmiejąc się, mówiła: — Lepiej daj sobie na razie spokój z Facebookiem. Przed chwilą mi się wyświetliła informacja, że Tom właśnie przegląda profile randkowe. Musiał przez pomyłkę coś wcisnąć. I teraz wszyscy wiedzą, co robi, włączając w to jego rodziców i byłych wykładowców z psychologii.
LUŹNA PRZEPONA
9 MAJA 2012, ŚRODA 79 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 9.30. Ratunku! Coś się stało z moimi plecami! To znaczy nigdzie nie zniknęły, wciąż je mam, w tym sensie, że mam coś, co łączy ramiona z tyłkiem. Ale właśnie sprawdzałam liczbę śledzących mnie na Twitterze, a potem z trzaskiem zamknęłam pokrywę laptopa i odrzuciłam lekceważąco głowę do tyłu, mówiąc: „Phi!” — i wtedy znienacka schwycił mnie kurcz w lewej górnej części pleców. Jest tak, jakbym dotąd żyła sobie spokojnie, nie wiedząc w ogóle, że mam plecy, a potem one znienacka stały się źródłem niewyobrażalnych cierpień — i co ja mam teraz zrobić? 11.00. Właśnie wróciłam od osteopatki. Osteopatka wytłumaczyła mi, że to nie wina Twittera, tylko skutek wieloletniego podnoszenia dzieci, i że powinnam się już schylać nie z pleców, tylko z nóg — tzn. kucać jak afrykańskie kobiety. Wyobraziwszy to sobie, uznałam, że to trochę niezgrabne, przez co nie twierdzę tutaj bynajmniej, że kobiety afrykańskich plemion są niezgrabne, ponieważ oczywiście są bardzo zgrabne i pełne wdzięku. Zapytała, czy nie mam jeszcze jakichś innych objawów, więc powiedziałam: — Zgaga. Przez chwilę ugniatała mój brzuch, a potem wykrzyknęła: — Kurczę! To jest najluźniejsza przepona, z jaką się w życiu zetknęłam. Okazało się, że w moim wieku to, co mam w brzuchu, nie wraca już w naturalny sposób na swoje miejsce i wszystkie moje wnętrzności swobodnie sobie zwisają w środku. Nic dziwnego, że wylewają się znad moich czarnych spodni od dresu niczym kipiąca owsianka. — Co mam robić?
— Musi pani trochę popracować nad brzuchem — poradziła. — I zrzucić trochę tego tłuszczu. Przy Szpitalu Świętej Katarzyny otworzyli nową, świetną klinikę dla otyłych. — KLINIKA DLA OTYŁYCH!? — obruszyłam się, zeskakując ze stołu i wkładając z powrotem ubranie. — Może i po dzieciach mam trochę tłuszczyku na sobie, ale nie jestem otyła! — Nie, nie — pospiesznie zaczęła mnie uspokajać. — Nie jest pani otyła. Chciałam tylko powiedzieć, że zbędne kilogramy najskuteczniej zrzucać pod okiem profesjonalisty. Samej jest trudno, zwłaszcza kiedy ma się maluchy. — Któż to może wiedzieć lepiej ode mnie — paplałam. — Powszechnie wiadomo, że należy jeść, ale kiedy o piątej po południu toniesz w resztkach paluszków rybnych i chipsów i nie masz innego wyjścia, jak je zjeść, a potem jesz jeszcze własną kolację… — No właśnie. W klinice karmią pożywieniem zastępczym, więc nie ma się takich problemów — wyjaśniła osteopatka. — Po prostu nic więcej się nie wkłada do ust. Hmm, hmm. Słowo daję, już widzę, jak by na to zareagowali Tom, Jude i Talitha. Wyszłam stamtąd szybko, ale za drzwiami coś mnie tknęło, więc wróciłam i zapytałam: — Może chciałaby mnie pani śledzić na Twitterze? 21.15. Wróciłam do domu i z przerażeniem przyjrzałam się sobie w lustrze. Naprawdę zaczynam przypominać czaplę. Ręce i nogi zostały takie same, ale moje ciało przypomina sylwetkę ptaka z wielkim wałem tłuszczu wokół brzucha. Kiedy jestem ubrana, ptak sprawia wrażenie, jakby można było go podać na świąteczny stół, z żurawinową galaretką i sosem, za to kiedy jestem rozebrana, wygląda, jakby przez całą noc gotował się w garze wypełnionym słomą, jak to robią w Szkocji, i miał być podany na śniadanie wielopokoleniowej rodziny następnego dnia po tym szalonym szkockim sylwestrze, który tam nazywają Hogmanay. Talitha miała rację. Cały sekret polega na tym, żeby nie dopuścić do automatycznego odkładania się
tłuszczu cechującego (uwaga, zbliża się niedopuszczalne i niemodne określenie) Wiek Średni.
10 MAJA 2012, CZWARTEK 79 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 10.00. Przed chwilą rozmawiałam z Kliniką dla Otyłych. Rozmowa przebiegała w pogodnej atmosferze, już choćby dlatego, że pojawiły się wątpliwości, czy jestem dość otyła, żeby się zakwalifikować! Po raz pierwszy w mym życiu przyłapałam się na tym, że kłamię na temat swojej wagi, zawyżając ją! 10.10. Zamierzam całkowicie przebudować swoje ciało i uczynić z niego jeden szczupły mięsień, z tarką na brzuchu, która utrzymywać będzie wnętrzności na ich miejscu. 10.15. Właśnie przyłapałam się na tym, że odruchowo wpycham w siebie resztki ze śniadania dzieci.
17 MAJA 2012, CZWARTEK 79,5 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 9.45. Zbieram się do wyjazdu do Kliniki dla Otyłych. Nastrój mam w niskiej strefie stanów niskich. Będę wyglądać jak ci ludzie pokazywani w wiadomościach o tematyce medycznej, którzy ewidentnie wstydzą się za siebie — siedzą w szpitalnych strojach, mierzą im ciśnienie, a tymczasem stojący przed nimi wysmukły reporter o aerodynamicznej sylwetce zatroskanym tonem rozwodzi się na temat „epidemii otyłości”. 22.00. W Klinice dla Otyłych było SUPER. Po wstępnych wstydliwych przejściach, kiedy musiałam recepcjonistce kilkakrotnie, za każdym razem coraz głośniej powtarzać: „Klinika dla otyłych”, w końcu trafiłam na miejsce, gdzie na wejściu ujrzałam człowieka tak grubego, że autentycznie musiał pchać swój tłuszcz przed
sobą na wózku. Obok niego szła kobieta o niewiele mniejszych gabarytach, która zdaje się, próbowała z nim flirtować, pytając uwodzicielskim głosem: — Czy cierpiałeś na otyłość dziecięcą? Ludzie oglądali się za mną wzrokiem pełnym podziwu, którego nie czułam na sobie, od kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i biegałam w zupełnie psychodelicznej z mojego dzisiejszego punktu widzenia koszulce zawiązanej na węzeł i odsłaniającej płaski jak deska brzuch. Zrozumiałam, że zapewne widzą we mnie żywą reklamę skuteczności kliniki pod koniec „programu”. Poczułam, jak wzbiera we mnie dawno nieodczuwana pewność siebie. Po chwili zrozumiałam, że to nie w porządku, że w ten sposób okazuję brak szacunku współpacjentom. Poza tym dzięki temu, że na własne oczy zobaczyłam tłuszcz, który jest czymś zupełnie osobnym od ciała, czymś, co trzeba pchać przed sobą na wózku, po raz pierwszy dostrzegłam w nim coś rzeczywistego. Zrozumiałam, że dotąd był dla mnie całkowicie niepojętym, przypadkowym dopustem bożym, a nie bezpośrednim skutkiem tego, co się wkłada do ust. — Nazwisko? — zapytał mnie mężczyzna stojący za kontuarem recepcji, który, co niepokojące, sam był raczej dość gruby. Przecież niemożliwe, żeby pracownicy kliniki się nim jeszcze skutecznie nie zajęli. Cała sprawa przebiegała w atmosferze bardzo medycznej i była zadziwiająco skomplikowana: badania krwi, seria EKG, wywiady, konsultacje. Raz tylko zrobiło mi się nieprzyjemnie, kiedy próbowali wpisać do mojej kartoteki „późne macierzyństwo”, a poza tym było zupełnie odjazdowo. Wyszło na to, że ciągłe ważenie się nie ma większego sensu. Powinno się raczej zwracać uwagę na zmniejszający się rozmiar sukienek. A ludzie, którzy są naprawdę bardzo, ale to bardzo grubi — mają, powiedzmy, jakieś dwadzieścia pięć czy pięćdziesiąt kilo nadwagi — potrafią też dużo i szybko zrzucić, nawet i do dziesięciu kilo w ciągu tygodnia! I chodzi tu o prawdziwy tłuszcz. Natomiast kiedy człowiek stara się zrzucić dziesięć, piętnaście procent wagi ciała, to wszystko, co traci ponad parę kilogramów, to już nie jest tłuszcz, tylko inne (raczej ponure) rzeczy. Chodzi o to, że kluczową kwestią nie jest sama waga ciała, ale stosunek masy mięśni do masy tłuszczu. Kiedy przechodzi się na drakońską dietę, a równocześnie,
na przykład, nie podnosi ciężarów, kończy się na tym, że traci się mięśnie, których człowiek posiada więcej niż tłuszczu. Tym sposobem traci się wagę, ale bynajmniej się nie chudnie. Czy coś w tym stylu. W każdym razie wniosek był taki, że mam zacząć chodzić na siłownię. Moja dieta składać się będzie z proteinowego budyniu o smaku czekoladowym i proteinowych czekoladowych batoników, dopiero wieczorem będę mogła zjeść niewielką porcję białka i warzyw, poza tym nie wolno mi brać do ust niczego innego. (Nie licząc penisów, dodałam w myślach… Jakim cudem w mojej głowie zrodziło się coś takiego? Z drugiej strony, byłoby fajnie… co więcej, po dzisiejszych osiągnięciach cała sprawa zaczęła się nagle wydawać jakby bardziej realna).
ODNOWA!
24 MAJA 2012, CZWARTEK 81 kilo, stracone kilogramy 0, liczba śledzących mnie na Twitterze 0, skonsumowane czekoladowe batoniki proteinowe 28, skonsumowane czekoladowe budynie proteinowe 37, liczba posiłków, zamiast których zjadłam czekoladowe batoniki proteinowe lub budynie 0, średnia ilość kalorii dziennie liczonych łącznie dla normalnych posiłków i produktów proteinowych 4798. Właśnie dotarłam do Kliniki dla Otyłych na pierwszą tygodniową ocenę postępów. — Bridget — powiedziała pielęgniarka — masz jeść produkty proteinowe zamiast normalnych posiłków, a nie na dokładkę. Objęłam ponurym spojrzeniem moją kartę pacjenta, a potem wypaliłam: — Chciałabyś może śledzić mnie na Twitterze? — Nie jestem na Twitterze — odparła. — Mniejsza o to, zapomnij na tydzień o Twitterze i po prostu jedz te produkty. I nic więcej. Okej? 21.15. Dzieci już śpią. Och, Boże, Boże, czuję się taka samotna: nieśledzona na Twitterze, gruba, głodna i chora od pieprzonych preparatów dla otyłych. Nienawidzę tych chwil, kiedy dzieciaki śpią. Powinnam się wtedy relaksować, a zamiast tego po prostu nurzam się w samotności. No dobra. Nie będę sobie na to pozwalać. W ciągu najbliższych trzech miesięcy zamierzam: * Zrzucić 35 kilo. * Pozyskać 35 twitterowców. * Napisać 35 stron scenariusza. Albo lepiej dwa razy tyle. * Nauczyć się obsługiwać telewizor. * Znaleźć sobie przyjaciółkę z dziećmi w wieku moich, która mieszka gdzieś
niedaleko i dzięki której wieczory stałyby się czymś rozrywkowym, a nie kolejną otchłanią rozpaczy zakończoną opychaniem się tartym serem. Tak! Tego mi właśnie trzeba. To nienaturalne, że dzieci zamyka się w domach, gdzie tylko jedno lub dwoje rodziców nadmiernie troszczy się o ich szczęście, i nawet nie wypuszcza na ulicę ze strachu przed pedofilami. Przecież kiedy myśmy dorastali, też musieli być jacyś pedofile, jednak dopiero teraz zaindukowany przez środki masowego przekazu strach przed pedofilem zmienił całe oblicze rodzicielstwa. Muszę znaleźć sobie jakichś innych rodziców, z którymi będę mogła spontanicznie pogadać i napić się wina, podczas gdy dzieci będą się bawić… i razem będziemy jak wielopokoleniowa włoska rodzina spożywająca obiad pod drzewem. Ponieważ jak mówi przysłowie: „Trzeba całej wioski, żeby wychować dziecko”. Poza tym jako przyszła celebrytka muszę się wprawiać w chodzeniu po czerwonym dywanie. Po prawdzie to mieszka tu naprzeciwko taka miła kobieta, która, zdaje się, ma dzieci — chociaż „miła” to raczej nie jest właściwe słowo. Jest szalenie w stylu boho-chic, z burzą czarnych włosów zwieńczonych rzeczami, które znacznie lepiej czułyby się w centrum ogrodniczym lub w sklepie dla zwierząt niż na głowie. Z tym wszystkim sprawiałaby dość dziwne wrażenie, gdyby nie jej egzotyczna, mroczna uroda, jaką zwykliśmy kojarzyć z bohemą. Widziałam ją wiele razy w towarzystwie osób, które do niej przychodzą albo od niej wychodzą: dzieci, nastolatki płci obojga — opiekunowie do dzieci? kochankowie? — jakiś przystojny, bardzo męski mężczyzna, który może być jej mężem albo zaprzyjaźnionym artystą, od czasu do czasu widuję tam niemowlę. Może ma dzieciaki w tym samym wieku co moje? Poweselałam. Jutro będzie lepiej.
31 MAJA 2012, CZWARTEK 79 kilo. Hura! Zrzuciłam dwa kilo od ostatniego tygodnia! Wróciłam do wagi, którą miałam, gdy przechodziłam na dietę. Choć pielęgniarka mówi, że tak naprawdę straciłam nie
tłuszcz, tylko te „inne rzeczy”. Mówi też, że powinnam zacząć coś robić, np. jeździć na rowerze, a nie siedzieć cały dzień na dupie.
7 CZERWCA 2012, CZWARTEK 77,5 kilo. 10.00. Opanowałam system wypożyczania rowerów opracowany przez naszego ekscentrycznego (czytaj: racjonalnie myślącego) burmistrza, Borisa Johnsona — kupiłam klucz dostępu do rowerów Borisa, wypożyczyłam rower Borisa i gotowe! Nagle poczułam się częścią tego wyluzowanego Londynu, który jeździ na rowerach — jedną z tych młodych beztroskich osób, które wyrzekły się samochodów, gromadzenia przedmiotów i są eko! Będę jeździć na rowerze do Kliniki dla Otyłych. 10.30. Właśnie wróciłam do domu po traumatycznej przejażdżce rowerem. Kompletna makabra. Cały czas miałam wrażenie, że zapomniałam zapiąć pasy, a za każdym razem, gdy mijał mnie samochód, zsiadałam z siodełka. Może powinnam raczej pojeździć ścieżką rowerową nad kanałem. 11.30. Właśnie wróciłam do domu z przejażdżki po ścieżce rowerowej nad kanałem. Było zupełnie nieźle, póki ktoś nie rzucił we mnie jajkiem z mostu. A może to był jakiś ptak, któremu w zupełnie nieodpowiedniej chwili zachciało się rodzić? Wyczyszczę ubranie z jajecznicy, raczej na pewno dam sobie spokój z rowerem Borisa, a do Kliniki dla Otyłych będę jeździła autobusem. Siedząc na dupie, będę przynajmniej żywa i czysta, zamiast martwa i utytłana w jajecznicy.
14 CZERWCA 2012, CZWARTEK 75,5 kilo! Wciąż się rozbieram i wchodzę na wagę, a potem zdejmuję zegarek, bransoletkę itd. i z uwielbieniem wpatruję się w wyświetlacz. Tylko tego mi trzeba, żeby chcieć więcej i więcej tej diety.
20 CZERWCA 2012, ŚRODA 13.00. Właśnie wróciłam z siłowni — co było doświadczeniem jak najbardziej dobrym, choć oczywiście odrażającym. Jakie prawo stanowi, że kiedy w szatni jest oprócz człowieka jakakolwiek inna osoba, to akurat musi mieć szafkę tuż nad moją? Teraz wejdę na Twittera i poszukam ludzi. 13.30. <@DalaiLama: Jak wąż zrzuca skórę, tak my musimy wciąż zrzucać z siebie przeszłość.> No i co? DalaiLama i ja mamy ten sam cyberumysł. Zrzucam tłuszcz jak wąż skórę.
27 CZERWCA 2012, ŚRODA 9.30. Zabrałam się do scenariusza Heddy Gabbler. Tam są naprawdę ważne sprawy, ponieważ sztuka opowiada o dziewczynie mieszkającej w Norwegii — ja ją ulokuję w Queen’s Park — która dochodzi do wniosku, że „dni tańca minęły” i nikt fajny już się z nią nie ożeni, więc trzeba się zdecydować na jakiegoś nudziarza — jak podczas gry w „gorące krzesła”, kiedy muzyka przestaje grać i trzeba starać się zająć wolne miejsce. Może każę jej też radykalnie zrzucać wagę i dam miliony fanów na Twitterze. 10.00. A może jednak nie. Liczba śledzących mnie na Twitterze 0.
28 CZERWCA 2012, CZWARTEK 72 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 7! O mój Boże. Zrzuciłam 7 kilogramów! Najdziwniejsze jest to, że tam, gdzie zawiodły setki diet, na które przez lata przechodziłam — nie mówię tu o tych, które trwały krócej niż pięć dni — ta naprawdę…
…działa! Musi tu chodzić o to, że co tydzień jestem w klinice, gdzie mnie ważą i mierzą stosunek tłuszczu do mięśni, i że wiem, iż nie mogę oszukiwać, jak wtedy, gdy jak miałam ochotę na pieczonego ziemniaka, to sobie wmawiałam, że jestem na diecie Haya, a kiedy chciało mi się batonika, to byłam na diecie Weightwatchers. Niedawno odkryłam też, że mieszczę się już w sukienkę, którą nosiłam, zanim byłam w ciąży (choć muszę szczerze przyznać, że jest raczej rozkloszowana), co napełniło mnie prawdziwą lawiną optymizmu.
12 LIPCA 2012, CZWARTEK 70 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 9, liczba napisanych stron scenariusza 10, liczba śledzących mnie na Twitterze 0. 21.15. O Boże, Boże, czuję się taka samotna. No dobra. Muszę się na poważnie zabrać za Twittera. 21.20. Dalajlamę śledzą na Twitterze dwa miliony fanów, za to on nie śledzi nikogo.
To całkiem słuszne. Bóg nie może śledzić zwykłych śmiertelników. Zastanawiam się, czy on sam to pisze, czy ma jakiegoś asystenta? 21.30. Kompletna załamka. Lady Gaga ma trzydzieści trzy miliony fanów! Czym ja się w ogóle przejmuję? Twitter to po prostu wielki turniej na popularność, w którym dla mnie z góry przeznaczono ostatnie miejsce. 21.35. Właśnie wysłałam SMS-a do Toma, w którym go poinformowałam, że Lady Gagę śledzą na Twitterze trzydzieści trzy miliony ludzi, a mnie nikt. 21.40. 22.00. @TomKat37 ma 878 śledzących. Jak mu się to udało?
13 LIPCA 2012, PIĄTEK 22.15. Zdobyłam kogoś, kto mnie śledzi! Jasna sprawa. Ludzie zaczynają doceniać mój styl. 22.16. Och. <@TomKat37: Widzisz? Znalazł się ktoś, kto cię śledzi. Tylko tak dalej.> To tylko Tom.
17 LIPCA 2012, WTOREK 69 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 1. Południe. Dzień chwalebny i historyczny. Właśnie wróciłam z zakupów w H&M, gdzie poprosiłam sprzedawczynię o rozmiar 16, a ona spojrzała na mnie, jakby miała do czynienia z obłąkaną, i powiedziała:
— Przecież pani potrzebuje czternastki. — Nigdy nie nosiłam czternastki — a ona ją wtedy przyniosła, i pasowała. Noszę 14! I mam kogoś, kto mnie śledzi. Praktycznie rzecz biorąc, jestem już internetowym memem.
26 LIPCA 2012, CZWARTEK 67,5 kilo, liczba stron scenariusza 25, liczba osób śledzących mnie na Twitterze 1. Jupi! Przebiłam się przez niedosiężny próg 68 kilo (choć, przyznaję, może trochę stałam na jednej nodze i opierałam się o umywalkę). Poza tym jestem w stanie pisarskiego natchnienia. Zdecydowałam się dać mojemu scenariuszowi tytuł Liście w jego włosach, co jest najbardziej znaną kwestią z Heddy Gabbler. Nawet jeśli popularność swoją zawdzięcza temu, że nikt nie rozumie, co ona chce przez to powiedzieć.
30 LIPCA 2012, PONIEDZIAŁEK 67 kilo, liczba śledzących mnie na Twitterze 50 001. 21.15. Mam następną osobę, która mnie śledzi! Ale to jest dziwna osoba. Mojego nowego fana śledzi pięćdziesiąt tysięcy osób. 21.35. O co tu chodzi? Ten ktoś tak jakby wisi nade mną jak jakiś statek kosmiczny, śledząc mnie w milczeniu. Mam do niego strzelać czy co? 21.40. Nazywa się XTC Communications. 22.00. Przetwittowałam cały ten mój scenariusz z dziwnym śledzącym do Toma, który odtwittował: <@TomKat37 @JoneseyBJ: To jest spambot, kochanie. Czyli zwykła reklama.> 22.30. Hi, hi. Właśnie mu odpowiedziałam:
<@JoneseyBJ @TomKat37: Ja już mam spambota. Szkoda, że go nie widziałeś dzisiaj, jak lśni w ostrych promieniach porannego słońca.>
31 LIPCA 2012, WTOREK Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 50 001. 14.00. PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY I JEDNA OSOBA ŚLEDZĄ MNIE NA TWITTERZE. Czuję się niesamowicie! Właśnie kupiłam sobie błyszczyk powiększający usta! Wrażenie dość dziwnie, ale chyba naprawdę działa. 15.00. Ciekawe, czy miałabym grube palce, gdybym posmarowała dłonie tym błyszczykiem?
1 SIERPNIA 2012, ŚRODA Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 1 (znowu). 7.00. Hm. Spambot po prostu wziął i zniknął sobie, ot tak, zabierając ze sobą swoich pięćdziesiąt tys. śledzących. Grr! Dzieciaki się budzą. 9.15. Sprawdzę tylko, co na Twitterze. 9.20. Tom przetwittował mój twitt o spambocie i zaraz siedem osób zaczęło mnie śledzić. 9.50. Tylko co ja mam teraz z nimi zrobić? Pozdrowić? Przywitać gorąco? 9.51. Śledzić? 10.00. Zamilkłam, sparaliżowana społecznościowym skrępowaniem. Chyba już nigdy w życiu nie wejdę na Twittera.
2 SIERPNIA 2012, CZWARTEK 64 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 15, przyrost mięśni 5% (cokolwiek to znaczy).
13.00. Jestem pijana ze szczęścia! Właśnie wróciłam z Kliniki dla Otyłych, gdzie pielęgniarka powiedziała, że moje wyniki są lepsze od przewidywanych i że jestem wzorcową pacjentką. Potem znowu poszłam do H&M, żeby sprawdzić rozmiar, i okazało się, że noszę 12. Jestem szczupła i przestałam być czaplą. Jestem jak Uma Thurman! Jestem jak Jemima Kahn! 14.00. Wpadłam tylko na chwilę do Marksa & Spencera, żeby rzecz całą uczcić ciastkiem z musem czekoladowym, a potem zjadłam je sama, w całości, jak niedźwiedź polarny, który szufluje pożywienie do paszczy swoją wielką łapą.
3 SIERPNIA 2012, PIĄTEK 65,5 kilo (alarm). 10.00. Przysięgłabym, że ciastko czekoladowe powędrowało prosto z moich ust do brzucha i teraz tam sobie siedzi, pod skórą, jak torba foliowa w skrzynce po tanim winie. Muszę zapomnieć o scenariuszu, karierze itd. i wybrać się na siłownię. Południe. Nigdy, za żadne skarby świata już nie pójdę na siłownię. I nigdy już nie zrzucę zbędnych kilogramów… ale mam to w dupie. Dostałam ataku furii, kiedy leżałam na brzuchu z wypiętym do góry tyłkiem i próbowałam podnieść ciężar zawieszony na kostkach. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam ludzi uwięzionych w maszynach, absurdalnie powykręcanych jak ci z obrazów Hieronima Boscha. Dlaczego ciała są takie niesforne? Dlaczego? „Ach, ach, popatrz na mnie, jestem ciało i będę jak dzikie obrastać tłuszczem, chyba że na przykład zaczniesz SIĘ GŁODZIĆ i odwiedzać różne upokarzające KATOWNIE, i nie będziesz nic jadła, i nic piła”. Nienawidzę diety. To wszystko wina SPOŁECZEŃSTWA. Jak mi się będzie chciało, to będę stara i tłusta i NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDĘ UPRA- WIAŁA SEKSU, I BĘDĘ WOZIŁA MÓJ TŁUSZCZ NA WÓZKU.
5 SIERPNIA 2012, NIEDZIELA
Waga nieznana (nie odważyłam się sprawdzić). 23.00. Spożyłam dzisiaj następujące rzeczy: * 2 muffinki „na dobry początek” (tj. 482 kalorie każda) * klasyczne angielskie śniadanie z kiełbaskami, jajecznicą, bekonem, pomidorami i grzankami * pizzę z Pizza Express * Banana Split * 2 opakowania czekoladek Rolo * pół sernika z czekoladą z Marksa & Spencera (jeśli mam być uczciwa, to cały sernik z Marksa & Spencera) * 2 kieliszki chardonnay * 2 opakowania sera i chipsów cebulowych * 1 opakowanie tartego sera * 1 trzydziestocentymetrowego żelkowego „węża” kupionego w kinie Odeon * 1 torbę popcornu * 1 hot doga (dużego) * resztki 2 hot dogów (dużych) HE, HE, HE, JAK JASNA CHOLERA, HE, HE. Ludzkość może to sobie wsadzić wiadomo gdzie i wypchać się tym!
9 SIERPNIA 2012, CZWARTEK 69 kilo, wzrost wagi od ostatniego tygodnia: 5 kilo (chociaż może to po prostu wciąż ten czekoladowy sernik, który zamieszkał na dobre w moim brzuchu?). 14.00. Musiałam się bardzo zmuszać, żeby dotrzeć wreszcie do Kliniki dla Otyłych. Bo tak się wstydziłam.
Pielęgniarka tylko raz rzuciła okiem na wagę, po czym natychmiast zagnała mnie do lekarza, a stamtąd zaraz na terapię grupową, gdzie ludzie rozmawiali właściwie wyłącznie o „recydywach objadania się”. Ale tak naprawdę było super. Moją „recydywę” wszyscy uznali za najlepszą i wyraźnie byli pod wrażeniem. 21.15. Mimo kazania, którym poczęstowała mnie pielęgniarka („wyrobienie w sobie nawyku zabiera trzy dni, trzeba trzech tygodni, żeby go zwalczyć”) — a może właśnie, żeby udowodnić jego głęboką prawdę — mam ochotę powtórzyć tę orgię serowo-ciastkową, żeby za tydzień wszystkim jeszcze bardziej zaimponować. 21.30. Przed chwilą zadzwonił Tom; z ust leciały mi okruchy tartego sera, kiedy zwierzałam się mu ze swojego pomysłu. — Nieee! Ani mi się waż być lepszą recydywistką niż ta cała gromada grubasów! — zaprotestował. — Co z Twitterem? Śledziłaś tych, którzy cię śledzą? Śledź Talithę. 21.45. Tom właśnie przetwittował mi adres Talithy na Twitterze.
21.50. @Talithafarciara ma 146 tysięcy śledzących. Nienawidzę jej. Nienawidzę Twittera. Mam ochotę zjeść jeszcze trochę sera… albo Talithę. 21.52. Napisałam do Toma: <@JoneseyBJ @TomKat37: Talithę śledzi 146 tys. osób.> <@TomKat37 @JoneseyBJ: Nie przejmuj się, kochanie, w większości są to ludzie, z którymi się przespała, albo byli mężowie.> 22.00. Talitha odtwittowała: <@Talithafarciara @TomKat37 @JoneseyBJ: Kochanie, to naprawdę OKROPNIE wulgarne prowadzać się po Twitterze z jakimś zielonookim potworem.>
10 SIERPNIA 2012, PIĄTEK Liczba osób śledzących mnie na Twitterze 75, później 102, jeszcze później 57, a obecnie najprawdopodobniej 0. 7.15. Przez noc w tajemniczy sposób zaczęło mnie śledzić 75 osób. 21.15. Teraz jest już ich 102. Czuję spoczywający na mnie ciężar odpowiedzialności: jakbym została przywódczynią jakiegoś kultu, a oni na mój rozkaz gotowi byliby potopić się w jeziorze czy co tam. Najlepiej mi zrobi kieliszek wina. 21.30. Koniecznie muszę sprostać obowiązkom przywódczyni i przemówić do śledzących mnie wyznawców. <@JoneseyBJ: Witajcie, wyznawcy. Jam waszą przywódczynią. Mój kult otwiera przed wami podwoje.> <@Jonesey BJ: Ale dopraszam się, nic róbcie żadnych dziwnych rzeczy w stylu topienia się w jeziorze, choćbym nawet wam kazała, ponieważ mogę być ździebko pijana.> 21.45. <@JoneseyBJ: Grr! 41 z was śledzących mnie wyznawców zniknęło w onej samej chwili, gdy tylko ukazałam się wam.>
<@JoneseyBJ: Wracajcież!>
16 SIERPNIA 2012, CZWARTEK 62 kilo, liczba napisanych stron scenariusza 45, liczba osób śledzących mnie na Twitterze 97. 16.30. Śledzący mnie na Twitterze wrócili, ich liczba urosła jak nos Pinokia. To bez wątpienia jakiś omen lub znak. Znowu tracę wagę, skończyłam pisać drugi akt scenariusza — no, z grubsza — i właśnie widziałam moją sąsiadkę w stylu boho. Próbowałam zaparkować samochód. Co jest przedsięwzięciem niewykonalnym, ponieważ nasza ulica jest wąska, zakręcona i po obu stronach stoją samochody. Czternaście razy próbowałam się jakoś wpasować, aż w końcu uciekłam się do „parkowania brajlem”, tzn. wywalczyłam sobie miejsce siłą, uderzając kolejno w zderzaki samochodów stojących z przodu i z tyłu. Na naszej ulicy nikt nie ma nic przeciwko „parkowaniu brajlem”, ponieważ wszyscy to robią, a zresztą od czasu do czasu przejeżdża ciężarówka, rysując wszystkie karoserie, i wtedy ktoś zawsze spisze jej numer, a potem ubezpieczenie płaci za naprawę uszkodzeń… — Mamooo! — zawołał Billy. — Ktoś jest w tym samochodzie, w który uderzyłaś. Bohemiasta sąsiadka siedziała na przednim siedzeniu i darła się na dzieciaki z tyłu. Od razu zobaczyłam w niej bratnią duszę. Chwilę później wysiadła z samochodu, za nią wygramoliła się dwójka ciemnowłosych dzieci o zdziczałym wyglądzie. Zupełnie jak Billy i Mabel: w tym samym wieku, a poza tym starszy chłopiec i młodsza dziewczynka! Potem sąsiadka zerknęła na zderzak swego auta, wyszczerzyła się do mnie i bez słowa zniknęła za drzwiami swego domu. Nawiązałyśmy pierwszy kontakt! Dałyśmy pierwszy krok na drodze do przyjaźni! Wszystko będzie dobrze, pod warunkiem że nie zacznie się zachowywać jak spambot.
23 SIERPNIA 2012, CZWARTEK
61 kilo, liczba zrzuconych kilogramów 18 (niewiarygodne), rozmiar sukni: w dół o 3. Dzień historyczny i radosny. Nie mam już tłuszczu, nigdzie. Klinika dla Otyłych twierdzi, że to jest moja zdrowa waga i że powinnam raczej ją „utrzymywać”, a dalsze zrzucanie kilogramów może być motywowane wyłącznie względami estetycznymi — ich zdaniem wymagania zdrowotne zostały zaspokojone! Żeby tego dowieść, od razu poszłam do H&M i okazało się, że mam rozmiar 10! Napisałam już połowę scenariusza i ustaliłam, że faktycznie mam sąsiadkę z dziećmi w wieku moich, i na Twitterze śledzi mnie 79 osób, i jestem częścią „zalogowanego” pokolenia serwisów społecznościowych, I NOSZĘ ROZMIAR 10. No i proszę! Może jednak nie jestem tak zupełnie do niczego.
27 SIERPNIA 2012, PONIEDZIAŁEK Liczba napisanych aktów scenariusza 2,25, liczba osób śledzących mnie na Twitterze 87.
Mabel jest taka zabawna. Siedziała sobie z dziwnym wzrokiem wbitym przed siebie. — Co robisz? — zapytał Billy, przyglądający się jej z kolei uważnie i z lekka rozbawiony. Mark Darcy. Mark Darcy, a właściwie jego kopia zaklęta w postaci dziecka. — Plowadzę pojedynek na spojrzenia — odpowiedziała Mabel. — Z kim? — Z kledensem? — odparła Mabel, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Billy i ja roześmialiśmy się, i wtedy on znienacka umilkł, spojrzał na mnie i zapytał: — Znowu zaczęłaś się śmiać, mamo?
PIEKŁO Z TRIUMFUJĄCYMI STADŁAMI
1 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA 61 kilo, pozytywne myśli 0, romantyczne rokowania 0. 22.00. Gigantyczny krok w tył. Właśnie wróciłam z dorocznej rytualnej imprezy, czyli wspólnych urodzin Magdy i Jeremy’ego. Spóźniłam się, bo dwadzieścia minut zajęło mi zapinanie zamka od sukni, mimo całego tego czasu poświęconego na ćwiczenia z jogi, podczas których próbowałam się nauczyć chwytać rękoma za plecami i nie puszczać przy tym bąków. Na progu znowu wezbrała fala wspomnień: te wszystkie lata, kiedy razem z Markiem stałam w tym miejscu, a jego dłoń spoczywała na mych plecach; tamten rok, gdy właśnie się zorientowałam, że jestem w ciąży z Billym, i chcieliśmy zaraz wszystkim o tym powiedzieć; rok, gdy zabraliśmy ze sobą Mabel, razem z jej fotelikiem samochodowym. Imprezy z Markiem były takie przyjemne. Nie musiałam się martwić zawczasu, co na siebie włożę, bo on przyglądał się, jak przymierzałam wszystko, co mam w szafie, potem pomagał wybrać, zapewniał, że bynajmniej nie wyglądam grubo, i jeszcze dopinał wszystkie zamki. Kiedy robiłam jakieś kolejne głupstwo, zawsze umiał powiedzieć coś miłego i śmiesznego, zawsze zagłuszał wszelkie meduzowate uwagi (tzn. takie, które potrafią podstępnie porazić w samym środku ciepłego morza konwersacji). Słyszałam dobiegające zza drzwi odgłosy muzyki i śmiechu. Walczyłam z pokusą, żeby się odwrócić i uciec. Ale w tym momencie drzwi się otworzyły i ukazał się Jeremy. Widziałam, że on czuje to, co ja czuję: tę ziejącą przepaść pod stopami. Bo gdzie Mark, jego wieloletni przyjaciel? — Ach, tu się czaisz! Świetnie — powiedział, zagadując nasz wspólny ból, jak to czynił konsekwentnie, od kiedy to się stało. Takie są skutki wychowania w
prywatnej szkole. — Chodź, chodź. Wspaniale. Jak dzieci? Rosną? — Nie — skądś zrodził się we mnie odruch sprzeciwu. — Uginają się i garbią pod brzemieniem żałoby, więc pewnie do końca życia pozostaną karłami. Jeremy najwidoczniej nie czytał żadnych książek o zen i nic nie wiedział o tym, że trzeba po prostu być w swoim tu i teraz i pozwolić innym ludziom być, kim są. Na ułamek sekundy to pustosłowie zamarło na jego ustach i byliśmy oboje po prostu sobą, czyli dwoma osobami bezgranicznie zasmuconymi tym samym. Po chwili jednak on odkaszlnął i zaczął od nowa, jakby nic się nie stało. — Chodź! Wudżitsu z tonikiem? Daj, wezmę twój płaszcz. Wyglądasz bardzo elegancko. Zaprowadził mnie do znajomego salonu, gdzie siedziała Magda, która zaraz mi pokiwała radośnie zza stołu zastawionego drinkami. Magdę poznałam na Uniwersytecie w Bangor i tak naprawdę jest moją najstarszą przyjaciółką. Oprócz niej w salonie byli i inni: rozejrzałam się po twarzach znanych mi od młodości — dawniej prawdziwa złota młodzież, obecnie nieco już podstarzała. Wszystkie pary, które jedna po drugiej brały śluby jak przewracające się kostki domina, od momentu gdy ukończyliśmy trzydzieści jeden lat, wciąż były razem: Cosmo i Woney, Pony i Hugo, Johnny i Mufti. A kiedy o tym pomyślałam, opadło mnie to poczucie, które dręczyło mnie już od dawna — jakbym była tu rybą wyrzuconą na piasek, niezdolną przyłączyć się do ich pogaduszek, ponieważ jestem na innym etapie życia, mimo że wszyscy mamy tyle samo lat. A jednak rozdzielił nas czasowy wstrząs sejsmiczny i moje życie działo się daleko od ich życia, zostałam od nich oderwana. — Bridget! Cholernie dobrze cię widzieć. O matko, ależ ty schudłaś! Jak leci? A potem ten nagły błysk w oczach, bo przypominają sobie o moim wdowieństwie. — Jak dzieciaki? Jak im idzie? Ale nie odnosiło się to do wszystkich. Cosmo, mąż Woney, okrąglutki z wyglądu, świetnie prosperujący i pewny siebie menedżer funduszy inwestycyjnych, ruszył na mnie jak walec drogowy. — Hej! Bridget! Wciąż sama? Wyglądasz rozkosznie. Kiedy planujesz wyjść znowu za mąż?
— Cosmo! — skarciła go Magda. — Przymknij się. Jedną z korzyści wynikających z bycia wdową — w przeciwieństwie do bycia trzydziestoletnią singielką, który to stan człowiek w całości zawdzięcza sobie, co z kolei pozwala członkom Triumfujących Stadeł pleść co ślina na język przyniesie — jest to, iż ów stan wymusza choć odrobinę taktu. — Ale przecież minęło już trochę czasu, sama powiedz? — nie odpuszczał. — Nie możesz do końca życia nosić żałoby. — No nie, ale problem polega na… Woney postanowiła się włączyć do dyskusji: — Niełatwy jest los kobiety w średnim wieku, która znienacka zostaje sama. — Błagam, unikajcie słów w rodzaju „w średnim wieku” — wymruczałam, starając się naśladować głos Talithy. — …No bo na przykład weźcie takiego Binko Carruthersa. Niby żaden z niego cud-miód, a jednak od czasu, gdy Rosemary go rzuciła, nie może się opędzić od bab! Prześladują go! Biegają za nim z wywieszonymi językami. — Rzucają się na niego — entuzjastycznie dokończył Hugo. — Kolacje, teatr, bilety. Jak u Pana Boga za piecem. — Tak, ale one wszystkie są jednak „w pewnym wieku”, nieprawdaż? — zauważył Johnny. Grrr. „W pewnym wieku” jest jeszcze gorsze niż „w średnim wieku” przez swoją, zawsze skierowaną pod adresem kobiet, protekcjonalną aluzyjność. — To znaczy? — zapytała Woney. — Cóż, sama wiesz — katował nas dalej Cosmo. — Skoro facet otrzymał nowe życie, to pewnie znajdzie sobie coś młodszego, nie? Zieleńsze i bardziej żyzne pastwiska… Dostrzegłam przelotny cień bólu w oczach Woney. Woney ewidentnie nie ukończyła tej samej szkoły kreowania wizerunku co Talitha i pozwoliła na swobodne działanie procesów alokacji tłuszczu cechujących wiek średni, to znaczy odkładanie się z tyłu i pod biustonoszem. Zmarszczki mimiczne i luźne fałdy skóry nietknięte były zabiegami kosmetycznymi, peelingiem lub choćby rozświetlającym podkładem
pod makijaż. Dała też posiwieć swoim długim niegdyś i lśniącym włosom — teraz ścinała je krótko, co tylko podkreślało zanik linii szczęki (czemu, w opinii Talithy, można zaradzić za sprawą profesjonalnego wycieniowania, które udatnie zarysuje owal twarzy), a ubierała się w czarne suknie od Zary z szerokim, wysokim kołnierzem w kształcie kryzy, podobne do tych, które z upodobaniem nosi Maggie Smith w serialu Downton Abbey. Wyczuwam, że Woney robi to — albo nie robi, gdy patrzeć na sprawę od strony „zmiany wizerunkowej” — nie z powodu jakichś „feministycznych” poglądów, tylko z powodu tego, że żyje zgodnie ze zwykłym, czysto brytyjskim poczuciem uczciwości osobistej, po części dlatego, żeby nie robić z siebie idiotki, po części z poczucia własnej wartości i również dlatego, że nie utożsamia się ze swoim wyglądem i seksualnością. No i zdaje się przede wszystkim dlatego, że czuje się bezwarunkowo kochana taką, jaka jest, choćby przez Cosmo, który mimo zaokrąglonej sylwetki, pożółkłych zębów, braku włosów na głowie i krzaczastych brwi również wierzy, że zasługuje na bezwarunkową miłość dowolnej kobiety, która miała to szczęście, że obdarzył ją swymi względami. Wtedy jednak, gdy zobaczyłam cień bólu w jej oczach, przez sekundę czułam współczucie, które natychmiast zniknęło, gdy podjęła temat: — Chcę powiedzieć, że dla samotnych mężczyzn w wieku Bridget to jest rynek nadmiernej podaży. Tymczasem przed drzwiami Bridget jakoś nie ustawiają się kolejki, nieprawdaż? Gdyby była mężczyzną w średnim wieku, ze swoim domem, pieniędzmi i dwójką bezradnych dzieci, uganialiby się za nią ochotnicy do zajęcia się tym wszystkim. A jak jest? Sami na nią spójrzcie. Cosmo obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów. — Cóż, no tak, powinniśmy jakoś ją wyreperować — powiedział. — Ale ja po prostu nie mam pojęcia, rozumiecie, kto w pewnym wieku… — Świetnie, świetnie — wybuchłam. — Mam już tego dość! Co to ma właściwie znaczyć „w średnim wieku”? W czasach Jane Austen nikt z nas by już nie żył. A tak dociągniemy do setki. Więc nasz wiek to dopiero połowa naszego życia. Ale owszem. Jak się tak nad tym zastanowić, to nasz wiek rzeczywiście jest „średni”. W tym sensie, że te słowa nasuwają określone skojarzenia z określonym wyglądem. —
Pogubiłam się, spanikowałam, zerknęłam na Woney i tak się poczułam, jakbym beznadziejnie grzęzła w jakiejś coraz to głębszej dziurze. — …Albo z jakąś, jakąś… minioną przeszłością, z upływającym życiem. A przecież wcale nie musi tak być. Poza tym niby skąd wiecie, że nie mam faceta? Bo nie paplam na ten temat? A może mam? Może mam nie jednego, a kilku! Gapili się na mnie tak, że jeszcze trochę, a ślina by im pociekła z tych rozdziawionych ust. — A masz? — zapytał w końcu Cosmo. — Masz kilku facetów? — dodała Woney takim tonem, jakby pytała: „Sypiasz z kosmonautą?”. — Tak — skłamałam gładko na temat moich bezspornie mitologicznych facetów. — W takim razie gdzie ich chowasz? — zdziwił się Cosmo. — Dlaczego nigdy ich nie przyprowadzasz? Już chciałam odwarknąć: „Nie zamierzam ich tutaj przyprowadzać, ponieważ uznaliby was za zbyt starych, stetryczałych i gburowatych”. Ale, choć zdało mi się to ironiczne, powstrzymałam się przez wzgląd na te co najmniej dwadzieścia lat znajomości. Zamiast tego skorzystałam z genialnego obyczajowego gambitu, którego doskonaleniem zajmuję się od ostatnich dwudziestu lat, oznajmiając: — Muszę do toalety. Siedząc na muszli klozetowej, powtarzałam sobie: — Okej. Okej. Wszystko w porządku. — Potem posmarowałam sobie usta błyszczykiem powiększającym i wróciłam do moich przyjaciół. Minęłam Magdę w drodze do kuchni, która niosła — symboliczny! — pusty półmisek po kiełbaskach. — Nie słuchaj tego przeklętego Cosmo i przeklętej Woney — pocieszyła mnie. — Oni się ostatnio bez przerwy żrą. Wszystko przez to, że Max poszedł na uniwersytet, a Cosmo wkrótce odejdzie na emeryturę, więc przez następne trzydzieści lat będą musieli gapić się na siebie ponad stołem, który w latach siedemdziesiątych kupili w Conran Shop.
— Dzięki, Mag. — Łatwo się cieszyć z cudzego nieszczęścia. Zwłaszcza gdy ci, którym się ono przytrafiło, właśnie byli dla ciebie niemili. Magda jak zawsze była uosobieniem uprzejmości. — Dobra, Bridget — podsumowała. — Nie przejmuj się nimi. Ale naprawdę ci powiem, że musisz się wziąć do kupy, to znaczy jako kobieta. Znajdź sobie kogoś. Nie możesz dalej tak tego ciągnąć. Znam cię od niepamiętnych czasów. Dasz radę. 22.25. Dam radę? Jakoś nie potrafię wykrzesać w sobie takiej wiary. Przynajmniej nie w tym momencie. Wiadomo, że twój dobrobyt nie zależy od tego, jak się czujesz od zewnątrz, tylko jak ci jest w środku. No masz! Telefon! Może… przyszły kochanek? 22.30. — Och, witaj, kochanie. To moja matka. — Tak tylko dzwonię na szybko, żeby się dowiedzieć, co robimy z Gwiazdką, bo Una nie chce mieć zabiegu na twarzoczaszkę w spa, ponieważ właśnie wyszła od fryzjera i to by miało być za piętnaście minut, choć nie potrafię pojąć, dlaczego w ogóle zrobiła sobie objętość, skoro się umówiła na twarzoczaszkę i miała iść na aqua zumbę. Zamrugałam zupełnie zbita z tropu, próbując wyłowić z jej słów jakikolwiek sens. Od czasu, gdy mama z ciocią Uną przeprowadziły się do Domu św. Oswalda, odbieram od nich telefony nieodmiennie podobnej treści. Dom św. Oswalda jest luksusowym domem spokojnej starości niedaleko Kettering, choć oczywiście nie możemy mówić na niego „dom spokojnej starości”. Pensjonat nie-spokojnej nie-starości wybudowano na terenie pewnej wiktoriańskiej posiadłości, o ile wręcz nie arystokratycznej rezydencji. Na stronie internetowej pyszni się jeziorem, terenami, na których można „spotkać wielką różnorodność dzikiej zwierzyny” (tj. wiewiórek), „WINIARNIĄ” (tj. barem/bistro), „ZACHCIANKIEM” (tj. czymś bardziej już podobnym do normalnej restauracji) oraz „CHATKĄ” (czyli barkiem kawowym), do tego pomieszczeniami funkcyjnymi
(służą do organizowania spotkań, a nie w charakterze toalet), „apartamentami gościnnymi” dla odwiedzających rodzin, szeregiem „luksusowo wyposażonych” domków i bungalowów, a nade wszystko „ogrodem w stylu włoskim zaprojektowanym przez Russella Page’a w 1934 roku”. I do tego jest jeszcze „VIVA”, czyli centrum odnowy biologicznej — z basenem, spa, siłownią, salonem piękności, fryzjerem i kursami fitness — inaczej mówiąc, źródło większości problemów. — Bridget? Jesteś tam? Nie zatapiasz się w sobie, co? — Tak! To znaczy nie! — odpowiedziałam, starając się mówić tonem radosnym i pozytywnym, jak przystało na kogoś, kto żadną miarą nie zatapia się w sobie. — Bridget. Zatapiasz się w sobie. Słyszę to po twoim głosie. Grrr. Wiem, że mama też nie miała łatwo po śmierci ojca. Rak płuc zostawił mu tylko sześć miesięcy życia, od diagnozy do pogrzebu. Jedyną jasną stroną całej sprawy, o ile w ogóle można tu o takich mówić, był fakt, że ojciec tuż przed swoją śmiercią zdążył jeszcze potrzymać nowo narodzonego Billy’ego w ramionach. Kiedy Una wciąż jeszcze miała Geoffreya, mamie żyło się naprawdę ciężko. Una i Geoffrey byli przez pięćdziesiąt lat najlepszymi przyjaciółmi rodziców i jak to mi do znudzenia powtarzano, znali mnie od czasów, gdy biegałam nagusieńka po trawniku. Ale po zawale Geoffreya nic już nie stało między mamą a Uną. Jeżeli nawet jeszcze tęskniły mama za tatą, a Una za Geoffreyem — to prawie nigdy tego nie okazywały. W tym wojennym pokoleniu jest coś takiego, co im każe zawsze radośnie maszerować przed siebie i brać się z życiem za bary. Może zawdzięczają to tym jajkom w proszku i filetom z wieloryba w cieście? — Jesteś wdową, ale to nie znaczy, że musisz snuć się z kąta w kąt, kochanie. Powinnaś się zabawić! Może przyjedziesz i razem z Uną skoczymy do sauny? Zaproszenie padło ze szczerego serca, ale jak ona sobie to wyobraża? Że zostawię dzieci, wybiegnę z domu jak stoję, półtorej godziny samochodem, a potem zrzucę ciuchy, zrobię sobie włosy i „wskoczę do sauny”? — Ale do rzeczy! Co z Gwiazdką? Una i ja chciałybyśmy wiedzieć, czy wy przyjedziecie do nas, czy też… (Ciekawe, nieprawdaż, że kiedy ludzie stawiają cię przed wyborem, zawsze na
drugim miejscu znajduje się ta możliwość, na której im zależy?) — …Cóż, chodzi o to, że Święty Oswald urządza w tym roku rejs statkiem! I tak sobie myślałyśmy, że może chciałabyś popłynąć? Oczywiście z dziećmi! Płyniemy na Wyspy Kanaryjskie, ale, rozumiesz, nie tylko sami starzy ludzie. Po drodze zawija się do miejsc, które są bardzo trendy. — Dobrze, dobrze, rejs, świetnie — mamrotałam, ponieważ nagle przyszło mi do głowy, że skoro w Klinice dla Otyłych mogę poczuć się szczupła, to być może wśród ludzi po siedemdziesiątce poczuję się młoda. I równocześnie w mojej głowie wykwitła wizja, w której gonię Mabel po pokładzie liniowca w gąszczu trwałych ondulacji i elektrycznych wózków inwalidzkich. — Będziesz się czuła całkiem swobodnie, ponieważ ten rejs jest dla ludzi po pięćdziesiątce — dodała mama, tym samym w ułamku sekundy dusząc rojący się w mej głowie plan. — Widzisz, tak chyba na to wychodzi, że mamy swoje plany! Oczywiście, chętnie byśmy was widzieli u siebie, niemniej to będzie chaos, ale jeżeli jedyną alternatywą jest rejs statkiem w upale, to… — O, nie, kochanie. Nie możemy zostawić was samych na święta. Przecież wiesz, że Una i ja o niczym innym nie marzymy jak o przyjeździe do was. Byłoby super spędzić Gwiazdkę z maluchami, bo przecież święta to dla nas taki smutny okres. Grrr! Jak niby miałabym poradzić sobie z mamą, Uną i dzieciakami, bez pomocy Chloe, która razem ze swoim chłopakiem Grahamem udaje się do klasztoru tai-chi na Goa? Nie chciałam, żeby to się skończyło tak jak w zeszłym roku, kiedy pękało mi serce, gdy zamiast Marka udawałam Świętego Mikołaja i łkałam za kuchennym blatem, a mama i Una utyskiwały na grudki w sosie, komentowały mój styl wychowywania dzieci i prowadzenia domu, jakbym bynajmniej nie zaprosiła ich na święta, tylko wezwała sobie konsultantki od tych spraw. — Daj mi się zastanowić… — powiedziałam. — Cóż, chodzi o to, kochanie, że do jutra musimy zarezerwować miejsca na
statku. — A więc zarezerwujcie, ale tylko dla siebie, mamo. Szczerze mówiąc, jeszcze nie przemyślałam… — Cóż, rezerwację można odwołać z czternastodniowym wyprzedzeniem — poinformowała mnie pomocnie. — Wobec tego niech będzie — powiedziałam. — Okej. Wspaniale, świąteczny rejs statkiem w towarzystwie ludzi po pięćdziesiątce. Świat nagle zdał mi się mrocznym i ponurym miejscem. 23.00. Wciąż nosiłam swoje maskujące okulary słoneczne. Bo tak jest lepiej. Może po prostu płynęłam na szczycie wznoszącej się fali, która teraz załamała się i nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na następną! Ponieważ, jak mówi książka Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus , kobiety są jak fale, a mężczyźni jak jo-jo i uciekają do swoich jaskiń, żeby wrócić. Tyle że mój nie wrócił. 23.15. Weź przestań. Ponieważ, jak mówi Dalajlama na Twitterze: <@DalaiLama: Nie da się uniknąć bólu, nie da się uniknąć straty. Źródłem pogody ducha jest swoboda i elastyczność, z jaką się zmieniamy.> Może pójdę na jogę i stanę się bardziej elastyczna. A może pójdę z przyjaciółmi do baru i się skuję.
PLAN
2 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA Jednostki alkoholu 5 (chociaż w przypadku mojito trudno to stwierdzić — może 500?). — Najwyższy czas — powiedział Tom, oswajając się ze swoim czwartym mojito w Quo Vadis. — Zabieramy ją do Fortecy. Forteca, którą prowadzi pacjent z jego grupy psychoterapeutycznej, stała się ostatnimi czasy nieodłączną częścią mikroświata Toma. Lokal znajduje się w Hoxton i jest urządzony na modłę amerykańskiego nielegalnego baru z czasów prohibicji. — Tam jest jak na planie niesamowicie dobrze zrobionego teledysku — entuzjazmował się Tom. — Wszyscy, w każdym wieku: młodzi, starzy, czarni, biali, geje i hetero. Nawet Gwyneth tam ponoć kiedyś widziano! Poza tym to zupełnie świeże miejsce. — Daj spokój — skrzywiła się Talitha. — Ile czasu mija, zanim zupełnie „świeże” rzeczy znienacka się starzeją? — Poza tym — dodała Jude — kto jeszcze chce się spotykać z ludźmi w realu? — Ale Jude, tam są prawdziwi, żywi ludzie. I kapele grające americana, i kanapy… możesz sobie siedzieć i gadać, możesz tańczyć, możesz pobyć wśród ludzi. — Po co miałabym z kimś gadać, jeżeli za pomocą jednego kliknięcia dowiem się, czy ten ktoś jest rozwiedziony, czy w separacji, czy z dziećmi, czy samotny, czy woli skakać na bungee, czy chodzić do kina, czy zna się na ortografii, czy wie, że bez specyficznej ironii nie wolno używać określeń z rodzaju „lol” albo „ktoś szczególny” i czy uważa, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby ludziom z niskim IQ nie pozwalano się rozmnażać?
— Cóż, wiesz przynajmniej, że nie masz do czynienia ze zdjęciem sprzed piętnastu lat — zauważył Tom. — Idziemy — zarządziła Talitha. Stanęło na tym, że w czwartek wybieramy się do Hoxton, do Fortecy.
5 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA Napisane akty scenariusza 2,5, próby znalezienia opiekunki do dzieci 5, znalezione opiekunki do dzieci 0. 21.15. Katastrofa. Zapomniałam wczoraj poprosić Chloe, żeby przyszła, a dzisiaj okazało się, że wybiera się oglądać Grahama podczas półfinałów Mistrzostw Południowej Anglii w Tai-Chi. — Wiesz, że chętnie bym została, Bridget, ale dla Grahama tai-chi jest strasznie ważne. Zdecydowanie natomiast mogę odwieźć je w piątek rano, więc sobie pośpisz. Co robić? Nie mogę poprosić Toma, bo z nim idę do Fortecy, to samo z Jude i Talithą, a poza tym Talitha nie zajmuje się dziećmi; mówi, że to już ma za sobą i dla swoich znajduje zastosowanie wyłącznie w charakterze chodzika, gdy wybiera się na aukcję charytatywną. 21.30. Przed chwilą rozmawiałam z mamą. — Och, kochanie, z radością, ale jutro mam kolację w Vivie! Będzie szynka w coca-coli. Wszyscy ostatnio robią wszystko w coca-coli! Głowa mi opadła na blat kuchennego stołu. Nawet nie próbowałam myśleć o tym, że wszyscy robią wszystko w coca-coli. W spa, które nazywa się Viva. To takie NIESPRAWIEDLIWE. Robię, co mogę, żeby znowu stać się kobietą, i ląduję w dupie bez… Och! A może Daniel?
DANIEL W LŚNIĄCEJ ZBROI
5 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA (CIĄG DALSZY) Jones, ty mała diablico — mruknął Daniel, gdy do niego zadzwoniłam. — W co jesteś ubrana, jakiego koloru są twoje majtki i co z moimi dziećmi chrzestnymi? Daniel Cleaver, mój były emocjonalnie popaprany „chłopak” i były arcywróg Marka, robił dla mnie, przyznaję, co mógł, po tym, jak Mark zginął. Po latach zawziętej rywalizacji, kiedy Billy przyszedł na świat, obaj się ostatecznie jakoś pogodzili i skończyło się na tym, że Daniel jest ojcem chrzestnym dzieci. Z tym że w wydaniu Daniela „co mógł” oznacza coś nieco innego niż w przypadku pozostałych ludzi: ostatnim razem, gdy podrzuciłam mu dzieciaki, okazało się, że chciał jakiejś lasce zaimponować swoimi dziećmi chrzestnymi i… wystarczy powiedzieć, że spóźnił się trzy godziny, odwożąc je do szkoły, a kiedy je odebrałam, Mabel miała na głowie niebywale skomplikowany kok. — Mabel, jaka wspaniała fryzura! — powiedziałam wtedy, wyobrażając sobie, że Daniel o wpół do ósmej rano sprowadził do swego domu samego Johna Friedę, żeby uczesał Mabel i zrobił jej pełny makijaż. — Pani mi w przedszkolu zlobiła — odparła Mabel. — Bo Daniel wyczesał mi włosy widelcem, na któlym był sylop klonowy. — Jones? Jesteś tam, Jones? — Tak — odparłam zaskoczona. — Dzwonisz w sprawie opieki nad dziećmi, Jones? — Czy mógłbyś… — Pewnie. Kiedy? Skuliłam się w sobie i odpowiedziałam: — Jutro? Chwila ciszy po drugiej stronie. Daniel najwyraźniej coś robił.
— Jutro wieczorem jak najbardziej. I tak nie mam co robić, bo zostałem odrzucony przez wszystkie kobiety podobne do człowieka w wieku poniżej osiemdziesiątki. Ooooch. — Wróciłabym dość późno. Nie przeszkadza ci to? — Najdroższa, jestem nocnym stworzeniem. — Nie… Chciałabym tylko wiedzieć, czy nie przyprowadzisz sobie jakiejś modelki albo… — Nie, nie i nie, Jones. Ja będę modelem. To znaczy modelową opiekunką do dzieci. Gra w chińczyka. Tylko zdrowe pożywienie pełne witamin. A tak przy okazji… — Tak? — nagle obudziły się we mnie niejasne podejrzenia. — Jakie masz na sobie majtki? W tej chwili? Mamusine barchany? Ukochane przez mamusię mamusine barchany? Pokażesz je jutro tatusiowi? Wciąż kocham Daniela, ale nie w takim stopniu, żebym dała się wciągać w te jego kretynizmy.
IDEALNA OPIEKUNK A DO DZIECI
6 WRZEŚNIA 2012, CZWARTEK 60 kilo (bdb), jednostki alkoholu 4, spełnienia seksualne w ciągu ostatnich pięciu lat 0, spełnienia seksualne w ciągu ostatnich pięciu godzin 2, niewydarzone spełnienia seksualne w ciągu ostatnich pięciu godzin 2. Nadszedł dzień naszej wyprawy do Fortecy. Billy strasznie się podniecał wizytą Daniela. — Amanda też tu będzie? — Jaka Amanda? — Ta pani z wielkimi cycuszkami, która tu była ostatnio. — Nie! — odparłam. — Mabel, czego szukasz? — Mojej szkotki do włosów — wyjaśniła ponuro. Mimo całego tego podniecenia udało mi się przed przyjściem Daniela jakoś je wykąpać i położyć spać, a samej przygotować się do wyjścia. Postanowiłam włożyć dżinsy (budzącej dreszcz marki To nie dżinsy mojej córy ) oraz kowbojską koszulę, zakładając, że w ten sposób wpasuję się w nurt americana. Daniel pojawił się późno, jak zawsze w garniturze, włosy miał przycięte krócej niż niegdyś, ale po dawnemu zniewalał swoim uśmiechem. Nie spodziewałam się jednak, że przyniesie całe naręcze prezentów: plastikowe karabiny, półnagie Barbie, wielkie torby słodyczy, pączki Krispy Kreme oraz jakieś podejrzane DVD, częściowo zakamuflowane, któremu nie miałam czasu się przyjrzeć, jako że byłam już kosmicznie spóźniona. — Bim-bom, Jones! — powiedział. — Jesteś na diecie? Takiej cię chyba jeszcze nie widziałem. Przerażająca jest ta różnica, z jaką niektórzy ludzie traktują cię wtedy, gdy jesteś
gruba, w porównaniu z tym, kiedy nie jesteś. Czy też kiedy jesteś zrobiona albo naturalna. Nic dziwnego, że kobietom brakuje poczucia bezpieczeństwa. Wiem, że mężczyznom też. Ale jak się jest kobietą i ma się do dyspozycji wszystkie narzędzia nowoczesnej kobiety, to w ciągu pół godziny można się przemienić w zupełnie inną osobę. Jednak nawet wtedy człowiek uważa, że wcale nie wygląda tak, jak powinien. Wystarczy czasem spojrzeć na billboardy i piękne modelki, a potem na prawdziwych ludzi na ulicy, żeby dojść do wniosku, że żyjemy na planecie pełnej kosmitów, którzy są mali, grubi i zieloni. Wyjąwszy garstkę, która jest wysoka, szczupła i żółta. A reklamy zajmują się wyłącznie tymi wysokimi i żółtymi, na dokładkę z tak wymodelowanymi fryzurami, żeby się wydawali jeszcze wyżsi i bardziej żółci. I tym sposobem mali zieloni kosmici przez cały czas żyją w smutku, ponieważ nie są wysocy, szczupli i żółci. — Jones? Jesteś tam, w tej swojej głowie? Pytałem, czy jakieś dymanko zupełnie nie wchodzi w grę? — Nie! — odpowiedziałam i drgnęłam, wracając do rzeczywistości. — Nie wchodzi. Chociaż nie powinieneś odbierać tego jako brak wdzięczności za opiekę nad dziećmi. — W ekspresowym tempie przekazałam mu wszystkie instrukcje i wypadłam z domu jak bomba, czując się równocześnie — jako feministka — urażona wycieczkami Daniela w stronę kompleksu grubaski i — jako kobieta — podniesiona na duchu. Kiedy dotarłam do domu Talithy, Tom na mój widok wybuchnął śmiechem. — Jaja sobie robisz? Dolly Parton? — W twoim wieku już się nie ma tyłka do dżinsów — rzuciła raźnie Talitha, wchodząc z tacą mojito. — Trzeba stosować inne knyfy. — Nie chciałam wyglądać jak połeć słoniny — odpowiedziałam. — Albo prostytutka. — Cóż, może i tak, ale musisz mieć coś, co by nasuwało seksualne skojarzenia. To mogą być nogi albo cycki. Ale nie jedno i drugie. — A może jedna noga i jeden cycek? — podsunął Tom. Ostatecznie skończyło się na bardzo drogiej krótkiej, czarnej tunice Talithy i
sięgających ud kozaczkach na kosmicznie wysokich szpilkach od Yves Saint Laurenta. — Ale ja nie dam rady w tym chodzić. — Kochanie — uspokoiła mnie Talitha — nie będziesz musiała chodzić. W taksówce wyobrażałam sobie, jak Markowi podobałyby się te kozaczki. — Przestań — powiedział Tom, spoglądając mi w oczy. — On chciałby, żebyś miała jakieś życie. W następnej kolejności zaczęłam martwić się o dzieci. Talitha, która znała Daniela z czasów Sit Up Britain, wyciągnęła telefon i wysłała mu SMS-a: Brak odpowiedzi. Siedzieliśmy nerwowo, wpatrując się w telefon. — Daniel nie pisze SMS-ów — oznajmiłam w pewnym momencie, przypomniawszy sobie. Potem dodałam: — Jest za stary. Talitha ustawiła telefon tak, żebyśmy wszyscy mogli słyszeć, i zadzwoniła do Daniela. — Talitha! Dziewczyno! Na samą myśl o tobie robię się niewytłumaczalnie, nadmiernie podniecony. Co teraz robisz i jakiego koloru są twoje majtki? Grrr. Miał OPIEKOWAĆ SIĘ DZIEĆMI. — Jestem z Bridget — odpowiedziała sucho Talitha. — Jak leci? — Okej, wszystko w najlepszym porządku. Dzieci śpią jak zabite. A ja sprawdzam drzwi, okna i korytarze, jak żołnierz na warcie. Obiecuję zachowywać się nieposzlakowanie. — To dobrze. — I tu się rozłączyła. — Widzisz? Wszystko będzie dobrze. Więc natychmiast przestań się martwić.
FORTECA
Forteca mieściła się w jakimś dawnym magazynie, prowadziły do niej nieoznakowane metalowe drzwi, obok nich był domofon. Tom wstukał kod, a ja w swoich kosmicznych szpilkach wdrapałam się po betonowych schodach — pachniało, jakby ktoś tu palił zielsko. Kiedy jednak znaleźliśmy się w środku, a Tom dopisał nasze nazwiska do listy gości, poczułam przypływ beztroskiego podniecenia. Ściany były z surowej cegły, pod nimi rozłożono bele słomy — na widok których pożałowałam przelotnie, że zrezygnowałam z roli Dolly Parton — a na środku stały podniszczone kanapy. Grał jakiś zespół, w rogu był bar obsługiwany przez młodzieńców, którzy wzbogacali atmosferę, rozglądając się nerwowo po wnętrzu, jakby za chwilę miał przyjechać szeryf, uwiązać konia i wejść do środka w kowbojskim kapeluszu, żeby rozpędzić całe towarzystwo. Twarze gości trudno było dostrzec w artystycznie przyciemnionym świetle, ale udało mi się zorientować, że z pewnością nie ma tu nastolatków, natomiast paru… — …są tu niezłe towary — zauważyła półgłosem Talitha. — Chodźcie, dziewczyny — powiedział Tom. — Dosiądziemy tego konia. — Jestem za stara! — zaprotestowałam. — I co z tego? Praktycznie rzecz biorąc, jest tu ciemno jak w grobie. — I o czym mam gadać? — paplałam zdenerwowana. — Nie jestem otrzaskana w tej muzyce, która jest teraz na topie. — Bridget — poinformowała mnie Talitha — zebraliśmy się tutaj, żeby ci pomóc odkryć w sobie wewnętrzną zmysłowość i kobiecość. To nie ma nic wspólnego z gadaniem. Poczułam się, jakbym znowu była nastolatką i przeżywała te napady zwątpienia na przemian z zachłystywaniem się nowymi możliwościami. Przypomniały mi się imprezy, na które chodziłam, jak miałam szesnaście lat, kiedy — właściwie
natychmiast po tym, jak rodzice podrzucili nas na miejsce — gasły światła i wszyscy lądowali na podłodze, migdaląc się z tymi, z którymi udało im się wcześniej nawiązać bodaj zdawkowy kontakt wzrokowy. — Spójrz na tamtego — rzucił Tom. — On na ciebie patrzy! On na ciebie patrzy! — Tom, zamknij się — zgasiłam go półgębkiem, splatając ramiona na piersiach, a zaraz potem próbując obciągnąć tunikę, żeby sięgała do butów. — Weź się w garść, Bridget. ZRÓB COŚ. Zmusiłam się, żeby spojrzeć, starając się równocześnie nie buzować ze złości. Ale przystojny facet już rozmawiał z oszałamiającym kociakiem w króciutkich szortach i sweterku odsłaniającym ramiona. — O mój Boże, to jest obrzydliwe… ona jest jeszcze w wieku embrionalnym — powiedziała Jude. — Nazwiecie mnie może człowiekiem starej daty, ale czytałam w „Glamour”, że krótkie spodnie powinny sięgać niżej niż wagina — mruknęła Talitha. Załamaliśmy się, nasza pewność siebie rozsypała się jak domek z kart. — O Boże. Naprawdę wyglądamy jak grupa podstarzałych transwestytów? — zapytał Tom. — Stało się to, czego się od początku obawiałam — oznajmiłam. — Skończyliśmy jako banda starych durniów, przekonanych, że wikariusz się w nas kocha, ponieważ wspomniał coś o swoim organie. — Kochani! — odezwała się Talitha. — Zabraniam wam ciągnąć dalej w tym stylu. Talitha, Tom i Jude poszli na parkiet, a ja ponuro przysiadłam na beli słomy, przy czym po głowie krążyły mi takie oto myśli: „Chcę do domu, chcę ukochać moje maleństwa, chcę posłuchać ich spokojnych oddechów i wiedzieć, kim jestem i o co mi chodzi w życiu”. Ano tak, bezwstydnie wykorzystywałam swoje dzieci, żeby jakoś upiększyć fakt, że jestem stara i życie już minęło. I wtedy obok mnie, na tej samej beli słomy, przysiadła para dżinsów. Poczułam woń MĘŻCZYZNY, ujmując to słowami Talithy, kiedy nachylił się do mego ucha:
— Zatańczymy? Tak po prostu. Nie musiałam układać żadnego planu, zastanawiać się, co powiedzieć, ani nic; wystarczyło spojrzeć w jego atrakcyjne piwne oczy i skinąć głową. Ujął mnie za rękę i zdecydowanym ruchem podźwignął z miejsca. Kiedy szliśmy na parkiet, obejmował mnie w talii i dzięki Bogu, biorąc pod uwagę kozaczki. Na szczęście taniec akurat był wolny, bo inaczej pewnie skręciłabym kostkę. Kiedy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się zmarszczki i w ogóle w tych ciemnościach wyglądał jak człowiek, który mógłby wystąpić w reklamie jakiegoś auta terenowego. Miał na sobie skórzaną marynarkę. Objął mnie ręką w pasie i przyciągnął do siebie. Kiedy położyłam mu dłoń na ramieniu, znienacka zrozumiałam, co Talitha i Tom chcieli mi powiedzieć. Seks to po prostu seks. Przez moje ciało zaczęły przelatywać rozbłyski i prądy dawno zapomnianego pożądania, jakby ktoś podłączył prąd do potwora doktora Frankensteina, tylko że to było bardziej romantyczne i zmysłowe — przyłapałam się na tym, że odruchowo sięgam palcami do włosów nad kołnierzem mojego obcego i gładzę skórę na jego karku. Przytulił mnie jeszcze mocniej, dając jednoznacznie do zrozumienia, że chodzi mu o seks, może nawet ze mną? Kiedy powoli obracaliśmy się w rytm muzyki, widziałam, jak Tom i Talitha popatrują na mnie z mieszaniną zdumienia i podziwu. Czułam się jak czternastolatka, która wyrwała swojego pierwszego chłopaka. Strzelałam do nich miny, żeby powstrzymać ich przed zrobieniem czegoś głupiego, a równocześnie powoli, niepowstrzymanie, na modłę harlequinowej heroiny, szukałam ustami jego ust. I w jednej chwili już się całowaliśmy. A wtedy świat wokół oszalał. To było niczym jazda szybkim samochodem w wysokich szpilkach. Nic się we mnie nie popsuło, mimo lat spędzonych w garażu. W jednej chwili blokowało mnie zupełnie na zakrętach, w następnej nie miałam już żadnych hamulców — co ja wyprawiam? Co z dziećmi, co z Markiem i w ogóle kim jest ten bezczelny facet? — Chodźmy w jakieś spokojniejsze miejsce — szepnął. To wszystko to jakiś spisek. W przeciwnym razie czemu by mnie poprosił do tańca? Zaplanował sobie, że mnie zamorduje i zje!
— Przepraszam, muszę iść! Natychmiast! — Co? Spojrzałam na niego, przerażona. Była północ. Byłam Kopciuszkiem i musiałam wracać do dziecięcych kołysek, opiekunek do dzieci, bezsenności i tego poczucia, że jestem kompletnie aseksualna. I już po kres swoich dni miałam się wpatrywać w tunel życia samotnej kobiety… ale czy to nie lepsze niż bycie zamordowaną? — Strasznie przepraszam! Muszę iść. Przyjemności! Dzięki! — Iść? — zdziwił się. — O Boże. Co za twarz! Mimo iż z trudem gramoliłam się po pachnących ziołem schodach, jakoś zdołałam znaleźć w sobie urażoną dumę i międliłam w głowie jego ostatnie słowa: „Co za twarz!”. Przecież ja to Kate Moss! Cheryl Cole! Która to koncepcja została poniekąd obalona nieco później w taksówce, gdy w trakcie tłumaczenia tamtym, co się stało, zerknęłam do lusterka i zobaczyłam ten dziki wyraz, opuchliznę od alkoholu, tusz rozmazany pod oczyma… — Chciał wyrazić swoją udrękę na widok twarzy geriatrycznej matki, której się uroiło, że on chce ją zamordować, ponieważ go pocałowała! — nakrzyczał na mnie Tom. — A potem ją zjeść — dodała Talitha i wszystkich skręciło ze śmiechu. — Co ci przyszło do głowy? — zapytała Jude, chichocząc histerycznie. — Był naprawdę gorący! — Nic się nie stało — powiedziała Talitha, która pierwsza odzyskała panowanie nad sobą i próbowała przybrać w miarę elegancką pozycję na tylnym siedzeniu taksówki, w której pachniało curry. — Mam jego numer telefonu. 0.10. Właśnie przyjechałam do domu i zakradłam się do środka. Wszędzie było cicho i ciemno. Gdzie Daniel? 0.20. Na palcach zeszłam na dół i zapaliłam światło. Suterena wyglądała, jakby wybuchła w niej bomba. Xbox wciąż chodził, od ściany do ściany pokotem stały i leżały: króliczki z Leśnej Rodziny, Barbie, pluszowe dinozaury, karabiny maszynowe, poduszki, kartony po pizzy, torby po pączkach Krispy Kreme oraz
sreberka i złotka po czekoladkach; na kanapę wylewały się z pojemnika topniejące lody czekoladowe Häagen-Dazs. Dzieci pewnie będą w nocy wymiotować, ale przynajmniej się zabawiły. Tylko gdzie Daniel? Zakradłam się do ich pokoju. Spały słodko, z buziami umazanymi czekoladą, ale oddychały miarowo. Wciąż nigdzie Daniela. Zaczynałam już panikować. Szybko sprawdziłam rozkładaną kanapę w salonie — pudło. Pospieszyłam do sypialni, otworzyłam drzwi i jęknęłam głośno. Daniel leżał w moim łóżku. Obudził się, podniósł głowę i zmrużył oczy, próbując coś dostrzec w ciemnościach. — Dobry Boże, Jones — powiedział. — Czy to możliwe, żebyś miała na sobie… seksowne kozaczki? Mogę się bliżej przyjrzeć? — Odgarnął pościel. Był prawie nagi. — Połóż się obok, Jones — zaproponował. — Obiecuję, że cię palcem nie tknę. Cała ta mieszanina lekkiego upojenia, podniecenia niedawnym pocałunkiem i widoku półnagiego Daniela, dziko atrakcyjnego w mroku sypialni, spowodowała, że zmieniłam się nagle w tamtą trzydziestoparoletnią singielkę, którą kiedyś byłam. Ułamek sekundy później, chichocząc, wskoczyłam do łóżka w kozaczkach. — Dobra, Jones — zaczął Daniel — to są bardzo, ale to bardzo niegrzeczne buciki, a to jest bardzo, ale to bardzo głupiutka tuniczka… …a ja tymczasem w następnym ułamku sekundy wróciłam do teraźniejszości i przypomniałam sobie… cóż, wszystko sobie przypomniałam. — Grrr! Nie mogę tego zrobić! Strasznie mi przykro. Miłych snów — wybełkotałam, wyskakując z łóżka. Daniel zagapił się na mnie, potem wybuchnął śmiechem. — Jones, Jones, Jones, jak zwykle jesteś kompletnie walnięta. Poczekałam za drzwiami, aż wstanie i się ubierze, a wtedy — pośród moich przeprosin i podziękowań za opiekę nad dziećmi — nadeszła chwila, gdy znów mi się wszystko pomieszało i tak się nakręciłam, że o mały włos, a byłabym znowu się na niego rzuciła i zaczęła go kąsać jak jakieś zwierzę. A potem zadzwonił jego telefon. — Przepraszam, bardzo przepraszam — powiedział do telefonu. — Nie, moja kuleczko, po prostu utknąłem w pracy, słuchaj, wiem, KURWA! — Oto wkurzony
Daniel. — Posłuchaj! Jezu! Powiedziałem, że mam prezentację. To jest poważny, wielki projekt… Okej, okej, będę za piętnaście minut, tak… tak… hm… tęsknię za blaskiem twoich sfer… Blask twoich sfer?? — …tak chciałbym się zanurzyć… Westchnąwszy z ulgą, że udało mi się oprzeć nawrotowi starych nawyków, wypchnęłam go za drzwi, a potem wreszcie uwolniłam się od kozaczków Talithy. Ogarnęłam salon na tyle, żeby Chloe nie wręczyła mi rano wypowiedzenia, a potem zapadłam w puste łóżko. 0.55. Ale teraz czuję się niespokojna i podniecona seksualnie. Jakbym w ciągu jednego wieczora wyszła z bezludnej pustyni na świat, gdzie mężczyźni rosną na drzewach.
NAZAJUTRZ
7 WRZEŚNIA 2012, PIĄTEK 7.00. Zupełnie naga z koszmarnym bólem głowy, a muszę wystartować w wyścigu o miejsca parkingowe pod szkołą. 7.01. Nie! Przecież nie muszę. Dzisiaj rano miałam sobie pospać w nagrodę — a i tak się obudziłam. 7.02. Grrr! Przypomniały mi się wszystkie wydarzenia wczorajszego wieczora, począwszy od Faceta w Skórzanej Marynarce, a skończywszy na Danielu. 7.30. Skręcam się w udręce, słysząc dobiegające z dołu odgłosy pracy Chloe, która zajmuje się tym, co sama powinnam robić: jeden batonik Weetabix dla Mabel, która ma też prawo do łyżeczki cukru, dwa plasterki bekonu dla Billy’ego z ketchupem, ale bez chleba. 7.45. Mam straszne poczucie winy: czuję się jak któraś z postaci granych przez Joan Crawford, tyle że skacowana, w poranniku, ze szminką rozmazaną na twarzy, która przysypiając na stojąco, pyta dzieci: „Cześć, skarby, jestem waszą mamą. Pamiętacie? Przypomnijcie mi, jak macie na imię”. 8.00. Drzwi trzaskają, odgłosy milkną. 8.01. Drzwi trzaskają, odgłosy pojawiają się znowu — trwają poszukiwania tornistra Mabel. 8.05. Znowu trzaskają drzwi. 8.15. Cisza. Chłodna, nieskazitelnie biała pościel — jak miło wylegiwać się w niej
nago i nic nie robić. Czuję się tak, jakby zdjęto ze mnie zaklęcie, jakby Śpiącą — cóż, nie do końca Królewnę — jakby Śpiącą Staruszkę z Dwójką Dzieci obudził pocałunek. Jakby wiosna musnęła ogołocone na zimę gałęzie. A teraz po prawej, po lewej i w środku wybijają pączki, z których rozwijają się liście i pączki kwiatów. 8.30. Sygnał SMS-a. Może Talitha! Przysyła mi numer Faceta w Skórzanej Marynarce! A może nawet to sam Facet w Skórzanej Marynarce, żeby zbyć żartem całą sytuację i umówić się ze mną! Czuję się pełnowartościowa seksualnie. To oddział przedszkolny.
KOBIETA ZMIENNĄ JEST
8 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA Liczba irytujących urządzeń elektronicznych w domu 74, liczba urządzeń elektronicznych, które piszczą 7, liczba urządzeń elektronicznych, które umiem obsługiwać 0, liczba urządzeń elektronicznych domagających się hasła 12, liczba haseł 18, liczba pamiętanych haseł 0, minuty spędzone na myśleniu o seksie 342. 7.30. Właśnie się obudziłam z cudownego, zmysłowego snu, w którym był i Daniel, i Facet w Skórzanej Marynarce i wszystko się pięknie ze sobą łączyło. Czuję się całkiem inną osobą — zmysłową, kobiecą — choć wciąż nie mogę się opędzić od poczucia winy i wrażenia, że zdradzam Marka, mimo to… to takie zmysłowe czuć się zmysłową kobietą, odzyskać tę zmysłową stronę, która jest zmysłowo… och. Dzieci się obudziły. 11.30. Przez cały ranek czułam się pełna zmysłowości i spokoju. Początek dnia spędziliśmy wszyscy razem w moim łóżku, przytulając się i oglądając telewizję. Potem śniadanie. Potem zabawa w chowanego. Potem kolorowanki Moshi Monsters, na koniec bieg z przeszkodami cały czas w piżamach, podczas gdy piekący się kurczak rozsiewał wokół rozkoszne wonie. 11.32. Jestem i idealną matką, i kobietą zmysłową, która ma przed sobą szerokie zmysłowe perspektywy. Chodzi mi o to, że w scenariusz naszego rajskiego poranka znakomicie wpasowałby się ktoś jeszcze, na przykład Facet w Skórzanej Marynarce… 11.33. Billy: — Mogę do komputera? Dzisiaj sobota…
11.34. Mabel: — Chcę oglądać Kanciastopoltego SpongeBoba. 11.35. Nagle poczułam się zmęczona i przytłoczona, ogarnęła mnie ochota na lekturę gazety w wielkiej, cichej, pustej sali. Choćby tylko dziesięć minut. — Mamooo! Telewizol się popsuł. Zdjęta grozą zrozumiałam, że Mabel dobrała się do pilotów. Odebrałam je jej i zaczęłam nerwowo wciskać przyciski, czego skutkiem był śnieg na ekranie i przeszywające trzaski w głośnikach. — Śnieg! — ucieszyła się Mabel i w tym samym momencie zadźwięczała zmywarka do naczyń. — Mamo! — powiedział Billy. — Komputer się rozładował. — No to podłącz go do gniazdka! — poradziłam, zanurzając głowę do pełnego kabli wnętrza szafki telewizyjnej. — Noc! — poinformowała mnie Mabel, kiedy obraz zupełnie zniknął, a równocześnie do koncertu urządzeń dołączyła suszarka. — Zasilacz nie działa. — No to włącz sobie xboxa! — Nie działa. — Może Internet wysiadł. — Mamo! Wyłączyłem AirPort i nie umiem go znowu włączyć. Popatrzyłam na swój wewnętrzny termostat i zobaczyłam, że wskazówka niebezpiecznie prędko zmierza w kierunku czerwonego pola, więc uciekłam po schodach na górę, rzuciwszy na odchodnym: — Czas się ubierać, zaraz będzie ekstra jedzenie! Przyniosę wam rzeczy. — A potem pobiegłam do swojej sypialni, gdzie wybuchłam: — Nienawidzę tej pierdolonej techniki. Dlaczego wszyscy się, KURWA, NIE ZAMKNĄ I NIE DADZĄ MI W SPOKOJU PRZECZYTAĆ GAZETY? Nagle z przerażeniem odkryłam, że elektroniczna niania jest włączona! O Boże, Boże. Należało się jej pozbyć już wiele lat temu, ale paranoja samotnej matki, strach
przed śmiercią itd., itd. Zbiegłam na dół, a tam siedział Billy i zanosił się od płaczu. — Och, Billy, tak mi przykro, przepraszam, nie chciałam. Usłyszałeś coś z elektronicznej niani? — Nieeeeeeeeee! — załkał. — Xbox się sfrizował. — Mabel, może ty słyszałaś mamusię z niani? — Nie — odparła spokojnie, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. — Telewizol się naplawił. Ekran wyświetlał stronę logowania do Virgin TV. — Billy, jakie jest hasło do Virgin? — zapytałam. — Nie takie samo jak twój PIN do karty: 1066? — Okej, ja zajmę się xboxem, a ty wpisz hasło — powiedziałam i w tym momencie odezwał się dzwonek do drzwi. — Hasło nie pasuje. — Mamooo! — wrzasnęła Mabel. — Cicho, oboje! — zgrzytnęłam zębami. — KTOŚ DZWONI DO DRZWI! Pobiegłam na górę, w głowie kłębiły mi się myśli czarne od poczucia winy — „Jestem okropną matką, przez śmierć ojca mają w sercach pustkę, którą próbują wypełnić elektronicznymi zabawkami” — i otworzyłam drzwi. Za nimi zobaczyłam Jude — wyglądała bajecznie, choć była skacowana i miała łzy w oczach. — Och, Bridget — jęknęła, rzucając mi się w objęcia. — Nie wytrzymam następnej samotnej soboty. — Co się stało… opowiedz mamusi — powiedziałam, ale zaraz sobie przypomniałam, że Jude jest dorosłą, grubą rybą ze świata finansów. — Ten facet, którego poznałam na portalu Match i z którym się umówiłam poprzedniego dnia, przed naszym wypadem do Fortecy? Ten, z którym się przespałam? — Tak? — Bezowocnie usiłowałam sobie przypomnieć, o którego faceta chodzi. — Nie zadzwonił. A wczoraj wieczorem dostałam SMS-a, którego wysłał zbiorczo do wszystkich znajomych i tam było napisane, że jego żona właśnie
urodziła dziewczynkę, równe trzy kilo. — O mój Boże. To obrzydliwe. To nieludzkie. — Przez wszystkie te lata nie chciałam mieć dzieci, ale ludzie mówili, że jeszcze zmienię zdanie. I mieli rację. Mam zamiar kazać rozmrozić swoje komórki jajowe. — Jude — powiedziałam. — Dokonałaś wyboru. Tylko dlatego, że jakiś facet okazał się popaprany, nie musisz zaraz tego wyboru kwestionować. Dla ciebie to był właściwy wybór. Dzieci są… są… — Zerknęłam w dół schodów z mordem w oczach. Wyciągnęła telefon, weszła na Instagram i pokazała mi zdjęcie popaprańca z dzieckiem na rękach. — …przytulaśna, słodziutka, różowiutka, trzy kilo, za to ja tylko pracuję, puszczam się na lewo i prawo, a w sobotę rano jestem sama. I… — Chodźmy na dół — powiedziałam mrocznym tonem. — Pokażę ci, co znaczy „przytulaśny” i „słodki”. Zlazłyśmy na dół. Billy i Mabel czekali na nas niczym para aniołków, trzymając przed sobą kartkę, na której było napisane: „Kochamy Cię, Mamusiu”. — Postanowiliśmy wyjąć naczynia ze zmywarki, mamo — powiedział Billy. — Żeby ci pomóc. Cholera! Co im się stało? — Dziękuję wam, dzieci — wymruczałam i wygnałam Jude z powrotem na górę, a potem za drzwi, zanim dzieciakom przyjdzie do głowy coś jeszcze bardziej potwornego, na przykład wyniesienie śmieci. — Mam zamiar rozmrozić komórki jajowe — łkała Jude, kiedy już usiadłyśmy na schodkach. — Wtedy technologia była prymitywna. Wręcz barbarzyńska. Ale może się udać, jeżeli… to znaczy, chcę znaleźć dawcę spermy… Nagle otworzyło się okno na piętrze w domu po drugiej stronie ulicy i wyleciały przez nie dwa piloty od xboxa, lądując z charakterystycznym trzaskiem obok pojemników na śmieci. Kilka chwil później otworzyły się frontowe drzwi i ukazała w nich moja awangardowa sąsiadka w pantoflach z różowego futerka, wiktoriańskim szlafroku i meloniku na głowie; na rękach niosła stertę laptopów, iPadów i iPodów. Zbiegła po
schodach, podeszła do śmietnika i wrzuciła całą elektronikę do środka — za nią biegł jej syn z dwoma kolegami, drąc się wniebogłosy: — Nieeeeee! Jeszcze nie przeszedłem poziooooomu! — I dobrze! — odkrzyknęła. — Kiedy decydowałam się na dzieci, częścią umowy NIE było, że stanę się niewolnicą martwych czarnych skrzynek i bandy TECHNONAŁOGOWCÓW, którzy od rana do wieczora nie robią nic innego, tylko wgapiają się w ekrany i dziobią kciukami w klawisze, równocześnie wymagając, bym ich OBSŁUGIWAŁA niczym skrzyżowanie technika komputerowego z konsjerżką w luksusowym hotelu. I wiecie, co jeszcze? Urodziłam was. Wychowałam was. A teraz ZMIENIŁAM ZDANIE. Przyglądałam się jej, myśląc: „Muszę się zaprzyjaźnić z tą kobietą”. — W Indiach sieroty w waszym wieku wychowuje ulica — kontynuowała. — A więc teraz posiedzicie sobie na schodach i zamiast MYŚLEĆ TYLKO o przejściu na następny poziom, pokombinujecie, co zrobić, żebym ZMIENIŁA ZDANIE i wpuściła was z powrotem do środka. I nie ważcie się zaglądać do śmietnika, bo wystawię was w IGRZYSKACH ŚMIERCI. A potem zadarła głowę nakrytą melonikiem, weszła do domu i trzasnęła drzwiami. — Mamooo! — Tym razem wrzaski i krzyki dobiegały z mojej sutereny. — Mamooo! — Zostaniesz jeszcze? — zapytałam Jude. — Nie, nie, już nie muszę — powiedziała, wyraźnie poweselawszy. Wstała. — Masz całkowitą rację. Dokonałam właściwego wyboru. To tylko kac przeze mnie mówi. Zjem śniadanie w Soho House, do tego Krwawa Mary, gazeta i będę jak nowa. Dzięki, Bridget. Kocham cię. Pa! I umknęła w wiązanych do kolan sandałach od Versace — uosobienie wszystkiego, co w kacu piękne. Zerknęłam, co dzieje się po drugiej stronie ulicy. Trzej chłopcy nadal siedzieli na schodkach. — Wszystko w porządku? — zawołałam.
Ciemnowłosy syn sąsiadki uśmiechnął się do mnie szeroko. — Tak, jest okej. Ona tak ma czasami. Zaraz po nas przyjdzie. Obejrzał się za sobie, jakby chciał sprawdzić, czy drzwi są wciąż zamknięte, a potem wyciągnął z kieszeni iPoda. Wszyscy pochylili się nad ekranem i po chwili chichotali wesoło. W tym momencie zalała mnie fala ogromnej ulgi. Radośnie wróciłam do domu, ponieważ przypomniałam sobie właśnie, że hasłem do wszystkiego jest „1890”, czyli rok, w którym Czechow napisał Heddę Gabbler. — Mamooooo! Chwyciłam pilota od xboxa, pilota od Virgin i wstukałam na jednym i drugim „1890”, a potem patrzyłam, jak w cudowny sposób oba ekrany budzą się do życia. — Macie! — oznajmiłam. — Macie wasze ekrany. Ja nie jestem wam do niczego potrzebna. Potrzebujecie tylko ekranów. Idę sobie. Zrobić. Filiżankę. Kawy. Rzuciłam piloty na fotel i demonstracyjnie, zamaszyście, w stylu bohemiarskiej sąsiadki ruszyłam w kierunku kuchenki, a Billy’ego i Mabel skręciło ze śmiechu. — Mamo! — śmiał się Billy. — Znowu wszystko wyłączyłaś. 20.30. Cała sprawa skończyła się dobrze i szczęśliwie, Billy miał swojego xboxa, a Mabel oglądała Kanciastoportego SpongeBoba przytulona do mnie na kanapie, a potem wszyscy poszliśmy do parku Hampstead Heath, gdzie myślałam o Facecie w Skórzanej Marynarce i o tym, jak cudownie było znów się całować i czuć się seksy, i o tym, że może Tom ma rację, mówiąc, że powinnam na powrót być kobietą i mieć kogoś w życiu, co wcale nie byłoby takie złe, i jeszcze o tym, że może zadzwonię do Talithy i wezmę od niej jego numer telefonu.
ZAŁAMUJĄCA SIĘ FALA
9 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA 61 kilo, liczba kalorii 3250, ilość razy, gdy sprawdzałam, czy nie przyszedł SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce 27, liczba SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, liczba myśli obciążonych poczuciem winy 47. 14.00. Wszystko źle. Wysłałam SMS-a do Talithy. Okazało się, że nie tylko wzięła numer telefonu od Faceta w Skórzanej Marynarce, ale również DAŁA MU MÓJ NUMER. Poczułam ukłucie niepewności w żołądku. Skoro ma mój numer, to czemu nie dzwoni? 17.00. Nigdy, przenigdy nie będę się już zadawać z mężczyznami. Najwyraźniej na śmierć zapomniałam, na czym polega koszmar pod hasłem: „Dlaczego on nie dzwoni?”. 21.15. Dzieci już śpią, wszystko jest gotowe na poniedziałkowy poranek. Ale ja jestem w zupełnej rozsypce. Dlaczego Facet w Skórzanej Marynarce nie napisał? Dlaczego? Najwyraźniej uznał mnie za starą wariatkę. Co jest moją winą. Powinnam być po prostu matką, tylko matką i nikim więcej — dzieci wracałyby każdego dnia do domu, w którym pachnie zapiekanką i unosi się zapach świeżo zrobionego puddingu. Czytałabym im do snu Jaskółki i Amazonki, otulałabym kołderkami, a potem… Potem co? Kolejny odcinek Downton Abbey, kolejna seria rojeń na temat seksu z Matthew i kolejny poranek z batonami zbożowymi Weetabix? 21.16. Przed chwilą zadzwoniłam do Talithy i wszystko jej opowiedziałam. Zaraz tu przyjedzie. 21.45. — Daj mi się czegoś napić, proszę.
Zrobiłam jej to, co zwykle: wódkę z wodą sodową. — Znowu zaczynasz szaleć, ponieważ facet, z którym tańczyłaś przez pięć minut, nie przysłał ci żadnego SMS-a. Udało nam się otworzyć cię na życie, a teraz najwyraźniej chcesz wszystko zmarnować. Dlaczego ty do niego nie napiszesz? — Nie należy się uganiać za facetem, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie — odparłam, cytując naszą mantrę z czasów, gdy byłyśmy trzydziestoletnimi singielkami. — Anjelica Huston nigdy nie dzwoniła do Jacka Nicholsona, za żadne skarby świata. — Kochana, musisz zrozumieć, że nie masz pojęcia, o czym mówisz. Od tamtych czasów wszystko się zmieniło. Wtedy nie było SMS-ów. Nie było maili. Ludzie porozumiewali się przez telefon. Poza tym teraz młode kobiety są znacznie bardziej agresywne seksualnie, a mężczyźni przez to zrobili się bardziej leniwi. Przynajmniej powinnaś go jakoś zainspirować. — Niczego nie wysyłaj — krzyknęłam, rzucając się do telefonu. — Nie mam zamiaru. Ale wszystko jest dogadane. Kiedy wymieniałam się z nim twoim numerem, pogadałam też trochę i powiedziałam mu, że jesteś wdową… — Co ZROBIŁAŚ? — Lepiej niż rozwódką. W sumie to takie romantyczne i oryginalne. — A więc praktycznie rzecz biorąc, wysługujesz się śmiercią Marka, żeby mi naraić faceta? U dołu schodów rozległy się jakieś hałasy. Potem pojawił się Billy w swojej piżamie w paski. — Mamo, nie odrobiłem matematyki. Talitha uniosła na chwilę wzrok, wyraźnie rozkojarzona, po czym pochyliła się znowu nad ekranem telefonu. — Powiedz: „Dzień dobry, miło cię znowu widzieć” do cioci Talithy i patrz jej przy tym w oczy — skarciłam go odruchowo. Dlaczego rodzice to robią? „Powiedz: proszę”, „Powiedz: dzień dobry!”, „Powiedz: dziękuję, że mnie urodziłaś”. Jeżeli nie udało się ich tego nauczyć, zanim życie zaczęło od nich wymagać praktycznego stosowania tej wiedzy, wówczas jaki sens…
— Dzień dobry, Talitha. — Cześć, kochanie — odparła Talitha, nie unosząc wzroku. — On jest przeuroczy. — Odrobiłeś matematykę, Billy. Nie pamiętasz tych zadań? Rozwiązaliśmy je w piątek, zaraz po twoim powrocie ze szkoły. — Okej, a co ty na to? — Talitha uniosła wzrok, a potem znowu skupiła się na telefonie. — Ale był jeszcze jeden arkusz — upierał się Billy. — Zobacz tutaj. Wychowanie plastyczne. Tylko nie wychowanie plastyczne. Przez ostatnich sześć tygodni Billy zajmował się tworzeniem myszy ze skrawków filcu, a potem dostał „arkusze”, na których znajdowały się tajemnicze pytania teoretyczne. Zerknęłam na ostatni arkusz: „Co chciałeś osiągnąć, tworząc mysz?”. Billy i ja popatrzyliśmy sobie z rozpaczą w oczy. Jak ogólna powinna być odpowiedź na takie pytanie, to znaczy w filozoficznym sensie? Podałam Billy’emu ołówek. Usiadł za stołem w kuchni, zaczął pisać, po chwili podał mi kartkę. „Chciałem stworzyć mysz”. — Dobrze — pochwaliłam. — Bardzo dobrze. Teraz zaprowadzę cię do łóżka. Skinął głową i podał mi rękę. — Dobranoc, Talitha. — Powiedz Talicie „dobranoc”. — Mamo, właśnie powiedziałem. Mabel spała smacznie na dolnym łóżku plecami do ściany, ściskając w ręku Spalinę. — Przytulisz mnie na dobranoc? — zapytał Billy, wspinając się na górne łóżko. Przed oczyma stanęła mi Talitha, która zapewne coraz bardziej się niecierpliwiła na dole, ale wspięłam się na łóżko z nim, z pufflem numer jeden, Mariem i Horsiem. — Mamo? — Tak, kochanie? — zapytałam, a serce mi zadrżało, bo bałam się, że chodzi o tatę lub śmierć.
— Ilu ludzi mieszka w Chinach? — O Boże, wygląda zupełnie jak Mark, który też stawiał sobie takie pytania. I co ja robię, szalejąc na punkcie SMS-a od jakiegoś nieogolonego obcego faceta w skórzanej marynarce, który zresztą najpewniej… — Mamo? — Czterysta milionów — skłamałam gładko. — Och. Dlaczego Ziemia się zmniejsza o centymetr rocznie? — Hm… — To mi przemówiło do wyobraźni. Naprawdę świat się zmniejsza o centymetr rocznie? To znaczy cała planeta czy tylko lądy? Może ma to coś wspólnego z globalnym ociepleniem? Albo niezmierzoną potęgą fal czy… I wtedy okazało się, że mogę odetchnąć z ulgą, bo Billy już śpi. Zbiegłam na dół tak szybko, że aż się zadyszałam. Talitha spojrzała na mnie z wyrazem zadowolenia na twarzy. — Okej. Mam nadzieję, że docenisz. A nie było to łatwe. Podała mi telefon. — Wysłałaś to? — Jeszcze nie. Ale jest dobre. Musisz dopieścić jego ego. Jak ci się wydaje, co sobie może pomyśleć biedny facet, kiedy bez słowa wyjaśnienia tak mu uciekasz sprzed nosa? — Ale czy to nie… — To jest pytanie i zachęta do odpowiedzi. Nie kombinuj tyle, po prostu… Wzięła mój palec i nacisnęła nim „Wyślij”. — Nieee! Powiedziałaś, że nie… — To nie ja. Sama wysłałaś. Mogłabym dostać jeszcze tycio-tycio tej wódeczki? Z zamętem w głowie poszłam do lodówki, ale gdy tylko ją otworzyłam, rozległ się sygnał powiadomienia o przychodzącym SMS-ie. Talitha porwała telefon. Uśmiech pełen samozadowolenia rozciągnął jej idealnie wymodelowane rysy.
— Dobra, Bridget — oznajmiła Talitha surowo, widząc emocje malujące się na mojej twarzy — musisz być dzielna, musisz wskoczyć na to siodło, przez wzgląd na innych, a zwłaszcza… — Skinęła głową w górę. W końcu wyszło na to, że Talitha miała rację. Ale cała sprawa z Facetem w Skórzanej Marynarce gorzej się chyba nie mogła skończyć. Jak też sama Talitha przyznała, gdy siedziałyśmy dużo później na mojej kanapie pośrodku krwawego pobojowiska: — To wszystko moja wina. Zapomniałam cię ostrzec. Kiedy po naprawdę długim związku angażujesz się w następny, to on się zawsze paskudnie kończy. Chodzi o to, że zbyt wiele próbujesz w nim zmieścić. Wydaje ci się, że to ma być dla ciebie ratunek. A tak nie jest. Wydaje ci się, że to test na to, czy jeszcze się do czegokolwiek nadajesz. Oczywiście, że się nadajesz, ale w ten sposób sobie tego nie udowodnisz. Z Facetem w Skórzanej Marynarce złamałam wszystkie — co do jednej — Zasadnicze Reguły Randkowania. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że wówczas nie wiedziałam, że Reguły Randkowania w ogóle istnieją.
JAK NIE UMAWIAĆ SIĘ NA RANDKI
12 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA 60 kilo (straciłam kilogram skutkiem intensywnej pracy kciuków podczas wysyłania SMS-ów), minuty spędzone na fantazjach o Facecie w Skórzanej Marynarce 347, ilość razy, gdy sprawdzałam, czy nie przyszedł SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce 37, liczba SMS-ów od Faceta w Skórzanej Marynarce 0, ilość razy, gdy w Niewybuchu Skrzynki Odbiorczej sprawdzałam, czy nie przyszedł mail od Faceta w Skórzanej Marynarce, choć Facet w Skórzanej Marynarce nie ma mojego adresu mailowego 12 (czyste szaleństwo), zbiorcza suma minut spóźnienia w wyścigu o miejsca parkingowe pod szkołą 27. 14.30. Mmm. Przed chwilą wróciłam z lunchu z Facetem w Skórzanej Marynarce w Primrose Hill. W świetle dnia jeszcze bardziej przypominał modela z reklamy samochodów, tym razem miał na sobie brązową skórę i okulary przeciwsłoneczne. Dzień był niezwykle ciepły jak na tę porę roku — pogodny, jesienny dzionek, błękitne niebo, prażyło słońce, a myśmy siedzieli w ogródku przed kawiarnią.
Dobrze Kocham go. Kocham go.
Źle Jest mniej więcej w moim wieku, rozwiedziony, z dwójką dzieci. I ma na imię Andy — jakie fajne imię…
Andy??
Kiedy usiedliśmy przy stoliku, zdjął okulary. Oczy miał jak dwa wielkie stawy. Stawy pełne jasnej, przejrzystej wody, jaką widuje się w morzach tropikalnych…
Hamuj się, dziewczyno …tylko brązowe. Kocham go. Bogowie Randek okazali mi swą życzliwość.
Próbuj zachować przynajmniej odrobinę obiektywizmu On NAPRAWDĘ rozumie, jak to jest, kiedy się jest samotnym rodzicem. Pyta o rzeczy w stylu: „Ile lat mają twoje dzieciaki?”. Przez cały lunch czułam się jak zabójczo podniecony szczeniak, który zaraz zacznie kopulować z jego nogą.
Nie wyciągaj przedwczesnych wniosków, nie popuszczaj wodzy fantazji Wyobrażałam sobie, jak super byłoby teraz się z nim kochać, w niedzielę rano, a potem śniadanie z czwórką naszych dzieciaków — śmiech, decydujemy się zamieszkać razem, sprzedajemy nasze domy i kupujemy taki, z którego dzieci mogą chodzić do szkoły piechotą. Kiedy dotarłam do momentu, w którym planowałam, że „…moglibyśmy mieć tylko jeden samochód i uniknąć problemów z pozwoleniem na parkowanie”, w tok moich myśli wdarły się jego słowa: — Masz ochotę na kawę? Zamrugałam, zdezorientowana i tylko w ostatniej chwili zdążyłam się ugryźć w język, żeby nie spytać: „Myślisz, że wystarczy nam jeden samochód?”.
Na pierwszej randce pozwól mu zapłacić rachunek Kiedy pojawił się rachunek, zrobiłam wielkie zamieszanie z szukaniem karty kredytowej i paplaniem: „Nie, pozwól, że ja…” oraz „Może po połowie?”. — Ja zapłacę — oświadczył, przyglądając mi się dziwnie… może już zrozumiał, że też mnie kocha?
Reaguj na to, co się naprawdę dzieje, a nie na to, co sobie wyobrażasz Po lunchu jakoś nie potrafiłam się z nim rozstać i zaproponowałam spacer po Hill. Było pięknie. Kiedy w końcu wróciliśmy do jego samochodu, przez głowę przemknęła mi absurdalna nadzieja, że zaraz mnie pocałuje — jak wtedy — ale on tylko cmoknął mnie w policzek i powiedział: — Trzymaj się. Spanikowałam. — Myślisz, że się jeszcze spotkamy? Może trochę przesadziłam, ale MOIM ZDANIEM miałam prawo zapytać.
Nie miałam — Jasne — uśmiechnął się lekko. — Nic nie mówiłem, bo czekałem, aż uciekniesz z wrzaskiem. Po czym błysnął uśmiechem niczym z reklamy terenówek i poszedł do auta. Jaki zabawny!
Nie pozwól, by związek z nim zakłócał ci życie lub wewnętrzną równowagę Och, wszystko wydaje się takie beznadziejne. Nie mogę leżeć w łóżku i MASTURBOWAĆ SIĘ przez cały dzień, kiedy czeka na mnie scenariusz, a dzieciaki potrzebują mamy.
13 WRZEŚNIA 2012, CZWARTEK Nie pogrążaj się w myślach i fantazjach podczas prowadzenia samochodu 8.30. Hm. Chodzi o to, że kiedy zapytałam: „Myślisz, że się jeszcze spotkamy?”, on nie odpowiedział: „Nie”, tylko „Jasne”.
A więc miał na myśli, że tak, że się spotkamy, nieprawdaż? Dlaczego więc przy pożegnaniu nic nie powiedział o następnym razie? Albo dlaczego nie przysłał mi SMS-a? GRRR! 9.30. Skręciłam za róg, a tam tuż przede mną ni stąd, ni zowąd zatrzymała się taksówka, zupełnie nie zważając na panujący ruch. Za mną zaraz utworzył się długi korek. Wyminęłam taksówkę, obrzuciłam złym spojrzeniem kierowcę. Potem spojrzałam przed siebie i zobaczyłam pędzący na mnie samochód, którego kierowca wskazywał coś dłonią i mówił słowa, które odczytałam z ruchu jego warg: — Cofnij się. No już. Do. Tyłu. „No wiadomo, mężczyźni za kierownicą!” — pomyślałam, pokazując mu znak „V”. (Oczywiście nie odnosiło się to do Faceta w Skórzanej Marynarce, który na pewno zachowuje się na drodze z odpowiednim szacunkiem dla innych). „Och, och, popatrzcie na nas! Jesteśmy samcami alfa! Będziemy grozić bezbronnym kobietom, zmuszając je do cofania”. — Mamo — powiedział Billy. — Taksówka się zatrzymała po to, żeby tamten samochód mógł nas wyminąć. W jednej chwili mnie oświeciło i zrozumiałam, o co Billy’emu chodzi. Jadący na mnie samochód BYŁ TU WCZEŚNIEJ, a taksówkarz, który w końcu jest doświadczonym kierowcą, wcale nie zatrzymał się po to, żeby go przepuścić. I to ja wyszłam na samicę alfa w SUV-ie (tyle tylko, że nie w SUV-ie), która próbowała wyminąć doświadczonego taksówkarza i wymusić pierwszeństwo na nadjeżdżającym, jakbym miała pod sobą wściekły pług śnieżny, a za sobą Pierwszą Lokatę w Oksfordzie (zamiast trzeciej z Bangor). Postarałam się ułożyć wargi w wyraźne: „Przepraszaaam!”, a równocześnie wrzuciłam wsteczny bieg, ale tamten tylko popatrzył na mnie z tym pełnym zdumienia wyrazem twarzy, za którym kryje się bezradne pytanie: „Co się dzieje z tym światem?”, a którym sama często szafowałam w wyścigach o miejsce parkingowe pod szkołą. — No dobra! — rzuciłam raźnie, kiedy już skręciliśmy za róg. — Billy, jakie
masz dzisiaj lekcje? Wuef? — Mamo. Spojrzałam na niego. Te same oczy. Ten sam ton, kiedy wychodzi na jaw, że sobie nie radzę. — Co? — zapytałam. — Mówisz tak, bo czujesz, że się wygłupiłaś?
14 WRZEŚNIA 2012, PIĄTEK Nie dopuść, żebyś przez niego stała się roztrzepana, i nie wariuj Właśnie nawiązałam kontakt wzrokowy z Motywacyjnie Bohemiastą Sąsiadką, co mnie tak roztrzepało, że wszystko kompletnie spieprzyłam. Szłam sobie od samochodu, kiedy zobaczyłam, jak ona wychodzi z domu, mając na sobie: wełnianą czapkę ozdobioną włochatymi kuleczkami, glany i płaszcz, który był czymś pośrednim między szynelem niemieckiego ofi cera z czasów II wojny światowej a krynoliną obszytą na dole falbaną. — Cześć — powiedziała niespodziewanie. — Jestem Rebecca. Ty tu mieszkasz, prawda, po drugiej stronie ulicy? — Tak — odparłam uszczęśliwiona, a potem rozpoczęłam natychmiast nerwowy monolog: — Masz dzieci, które są chyba w tym samym wieku co moje? Ile mają lat? Jaka ładna czapka!… Wszystko poszło znakomicie, a na koniec Rebecca powiedziała: — Cóż, może wpadniesz kiedyś do mnie i umówimy dzieciaki na zabawę… jak myślę o tym, że teraz trzeba dzieci „umawiać”, to mam ochotę się zastrzelić… — Ha, ha, ha! No, tak — odparłam i udałam, że strzelam sobie w głowę. — Byłoby super. Cześć! — A potem przeszłam przez ulicę i wspięłam się na swoje schodki, myśląc sobie: „Super! Może zostaniemy przyjaciółkami i może przedstawię ją Facetowi w Skórzanej Marynarce, i… — Czekaj! — zawołała za mną Rebecca. Odwróciłam się.
— To nie jest przypadkiem twoja córka? Cholera! Zupełnie zapomniałam o Mabel. Stała zdumiona na chodniku pod domem Rebekki, sama, porzucona jak pies.
Zastanów się, jak się przy nim czujesz. Gdzieś na tej liście — między „podniecona” a „przerażona tak, że musisz łykać tabletki na uspokojenie” — powinno się znaleźć słowo „szczęśliwa” 21.15. Wciąż żadnego SMS -a. Cała ta sprawa z Facetem w Skórzanej Marynarce powoduje, że mnie mdli z nerwów.
ZASADNICZA REGUŁA RANDKOWANIA NUMER JEDEN
15 WRZEŚNIA 2012, SOBOTA Nie pisać SMS-ów po pijanemu 20.15. Jupi! Telefon! 21.00. — Och, witaj, kochanie! — to moja matka, cholera! Zupełnie wytrącona z równowagi zastanawiam się gorączkowo, czy SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce dojdzie na mój telefon, mimo że właśnie rozmawiam. — Bridget? Bridget? Jesteś tam? Postanowiłaś, co z wycieczką? — Hm, no cóż, myślę, że to może być trochę… — Chciałabym cię zapewnić, że większość osób ze Świętego Oswalda będzie tam ze swoimi wnukami. To jest jedyny taki czas w roku, który ludzie naprawdę powinni spędzać z wnukami. Julie Enderbury i Michael zabierają całą rodzinę na Cape Verde. — A co z wnukami Uny? — spróbowałam skontrować. — Teraz jest kolej teściów. — Racja, racja. Teściowie. Admirał Darcy i jego żona Elaine są dla Billy’ego i Mabel uroczy, a na dodatek nadzwyczaj taktownie układają swoje stosunki z nimi, bo zapraszają każde oddzielnie na odpowiednio przemyślane i krótkie poczęstunki. Nie sądzę jednak, że byliby w stanie ugościć nas na Gwiazdkę. Jeszcze za życia Marka to my ich zapraszaliśmy do naszego wielkiego domu w Holland Park, ale świąteczną kolację zawsze przygotowywał wynajęty kucharz, co nie było — jak twierdził Mark — złośliwym komentarzem pod adresem mojego gotowania, ale chęcią uwolnienia
nas od obowiązków, dzięki czemu w swobodnej atmosferze mogliśmy cały czas poświęcić sobie. No nie wiem. A czemu niby moje gotowanie miałoby zakłócić „swobodną atmosferę”? Może jednak chodziło o moje kompetencje kulinarne? — Bridget? Jesteś tam? Ja tylko nie chcę, żebyś była sama — mówiła mama. — Dzwonię, żeby ci przypomnieć, że masz jeszcze trochę czasu na podjęcie ostatecznej decyzji. — Świetnie! Coś wymyślimy — odparłam. — Do świąt jeszcze daleko. I poszła sobie na aqua zumbę. Szkoda, że ojca już nie ma, on potrafiłby jakoś nad mamą zapanować, on umiał się ze mną śmiać, umiał mnie przytulić. Mam ochotę wypić całą butelkę wina i skuć się do nieprzytomności. 21.15. Uch, właśnie usłyszałam, że Chloe wróciła z wieczornego wypadu do Camden. Pozwoliłam jej przespać się u mnie na kanapie, żeby mogła rano zdążyć na tai-chi. 21.30. Skoro ona już tu jest, nie zaszkodzi kieliszeczek wina dla poprawy nastroju.
Alarm! Alarm! Nawet nie bierz butelki do ręki, zanim nie nakleisz na telefonie kartki z napisem: „żadnych SMS-ów” i nie schowasz go gdzieś wysoko 21.45. Znacznie lepiej. Włączę sobie jakąś muzykę. Może Play the Game Queen. Gejowski obraz świata zawsze jest OK, zwłaszcza w postaci muzycznej. Mmm. Facet w Skórzanej Marynarce. Szkoda, że do mnie nie napisał, moglibyśmy się spotkać i mieć zmysłowe… 22.00. Może jeszcze kieliszeczek.
This is your life… don’t play hard to get… „To twoje życie… nie napinaj się tak…” 22.20. Czysta prawda. Love runs… pumping through my veeeeiiiins! „Miłość krąży… pulsuje mi w żyłach!” Kocham Faceta w Skórzanej Marynarce. Wogle nidzie zie nie ruszam i gniiiję w defetyźmie. A miłoźć jezd jak rzeeeka.
Nie pozwól, by teksty popowych piosenek kierowały twoim zachowaniem, zwłaszcza gdy jesteś pijana 22.21. I co? Nieee napinać zie? To może ezemesik do nieeego…? Grrr! No i na tym właśnie polega problem z nowoczesnym światem. W czasach, gdy pisało się listy na papierze, nawet nie byłabym w stanie znaleźć pióra, kartki, koperty, znaczka oraz adresu domowego Faceta w Skórzanej Marynarce, nie wspominając już o zostawieniu dzieci samych i wyjściu na dwór o 23.30 w poszukiwaniu skrzynki pocztowej. A SMS wymaga tylko kilku muśnięć palcami — jak eksplozja bomby atomowej lub pocisku rakietowego Exocet. 22.35. Właśnie wcisłam WYŚLIJ. Jezd gites, nieee?
Nie pisz SMS-ów po pijanemu
CIĄG DALSZY R ANDKOWEGO NIEDOŁĘSTWA
16 WRZEŚNIA 2012, NIEDZIELA 60 kilo (czuję się napchana). — Nie! — powiedziała Talitha, siedząc w moim salonie wraz z Tomem i Jude. — Nie jest „gites”. — Dlaczego? — zapytałam, wpatrując się z grozą w SMS-a, którego napisałam. — Cóż, po pierwsze, byłaś kompletnie pijana — wyjaśniła Jude, odrywając się na moment od portalu randkowego OkCupid. — Po drugie, tu jest godzina: jedenasta trzydzieści w nocy — dodał Tom. — Po trzecie, już mu powiedziałaś, że chcesz się z nim znowu spotkać, i ten SMS nabiera przez to dość rozpaczliwego charakteru. — Po czwarte, użyłaś wykrzyknika — ostro podsumowała mnie Jude. — A to jest nieautentyczne emocjonalnie — wyjaśnił Tom. — Sprawia, że cały tekst brzmi, jakby pisała go rozemocjonowana, sztucznie wesoła nastolatka, której udało się namówić kapitan swojej drużyny siatkówki, żeby usiadła przy niej podczas lunchu, i która próbuje się z nią na siłę zaprzyjaźnić, a równocześnie udaje, że jej nie zależy. — A on nie odpowiedział — podsumowała Jude. — Wszystko zniszczyłam? — Potraktujmy to jako naiwność nowo narodzonego króliczka pośród stada drapieżnych kojotów — powiedział Tom. W tym momencie rozległ się sygnał SMS-a. Powiodłam po nich wzrokiem aktywisty działającego przeciw wojnie irackiej,
który właśnie się dowiedział, że nie było żadnej broni masowego rażenia. Potem przez moment pozwoliłam sobie żeglować na oparach — bynajmniej nie chemicznych — uniesienia. — Jak twój harmonogram opieki nad dziećmi? — podśpiewywałam, tańcząc wkoło. — Jest taki TROSKLIWY. — Próbuje wleźć ci do majtek — zauważyła Jude. — Nie stój tak — dopingował mnie Tom. — Odpowiedz zaraz! Zastanawiałam się przez chwilę, po czym odpisałam: — nadeszła natychmiast odpowiedź. — Jest zabawny — uznał Tom. — I masz tu aluzję do sadomaso. Miłe. Popatrzyliśmy po sobie uradowani. Triumf jednego był triumfem wszystkich nas. — Otwórzmy następną butelkę — zaproponowała Jude w workowatym kombinezonie i wielkich puszystych skarpetach, ruszając w kierunku lodówki. Po drodze pocałowała mnie w czubek głowy. — Dobra robota, kochani, dobra robota.
ESKALACJA RANDKOWEGO NIEDOŁĘSTWA
Na pierwszej randce — po prostu zgadzaj się na to, co on mówi
19 WRZEŚNIA 2012, ŚRODA 60,5 kilo, przybrane kilogramy 0,5, złamane Reguły Randkowania 2. 21.15. Chloe jest zajęta w sobotę wieczorem, a ja zamiast zająć się poszukiwaniem kogoś innego, tak głęboko pogrążyłam się w obsesyjnych myślach i fantazjach na temat kolacji i tego, co na siebie włożę i jak on będzie na mnie patrzył, kiedy wystąpię w granatowej jedwabnej sukni, że nic nie zrobiłam. Grr! SMS od Faceta w Skórzanej Marynarce. 21.17. Na Argo? Na Operację Argo? Film to nie jest PORZĄDNA RANDKA. A poza t y m Operacja Argo to film dla facetów! I nie mogę iść do kina w sukni z granatowego jedwabiu, bo będę zbyt elegancka. Tak czy siak, Chloe w sobotę jest zajęta, więc… 21.20. Właśnie wysłałam SMS-a: