Victor Hugo
Han z Islandii
Tytuł oryginału Han d’Islande
ROZDZIAŁ I
— Otóż, do czego to prowadzi miłość, sąsiedzie Niels; biedna Guth Stersen nie leża...
12 downloads
7 Views
1MB Size
Victor Hugo
Han z Islandii Tytuł oryginału Han d’Islande
ROZDZIAŁ I — Otóż, do czego to prowadzi miłość, sąsiedzie Niels; biedna Guth Stersen nie leżałaby na tym czarnym kamieniu jak gwiazda morska zapomniana przez odpływające fale, gdyby zajmowała się jeno zbijaniem barki lub naprawianiem sieci swego ojca, naszego starego towarzysza. Niechaj święty Usuf, rybak, pocieszy go w jego smutku. — A jej narzeczony. Gill Stadt — odpowiedział głos ostry i drżący — ten piękny młodzieniec, którego obok niej widzicie, nie byłby tu na pewno, gdyby zamiast kochać się w Guth i szukać szczęścia w tych przeklętych kopalniach w Roeraas, przepędził młodość na kołysaniu swego braciszka pod okopconymi belkami chaty. Sąsiad Niels, do którego pierwsze słowa były zwrócone, przemówił z kolei: — Wasza pamięć — rzekł — starzeje się razem z wami, matko Olly: Gill przecie nigdy nie miał brata i dlatego to właśnie straszna musi być boleść nieszczęsnej wdowy Stadt, bo chata jej dzisiaj jest zupełnie pusta. Jeżeli zechce spojrzeć w niebo, aby tam szukać pociechy, znajdzie między niebem a swymi oczyma dach starej chaty, gdzie wisi jeszcze kołyska osierociała po dziecku, co wyrosło na młodzieńca i zginęło tak marnie. — Biedna matka! — odparła stara Olly — bo co do jej syna, to on sam sobie winien: po co mu było szukać pracy w Roeraas? — Te przeklęte kopalnie — rzekł Niels — za każdą dobytą z nich bryłę miedzi w zamian biorą nam człowieka. Co wy o tym sądzicie, kumie Braal? — Górnicy to istni szaleńcy — odparł rybak. — Chcąc żyć, ryba nie powinna wychodzić z wody, a człowiek wchodzić do ziemi. — Ale jeżeli praca w kopalni — zapytał młody człowiek z tłumu — była dlań warunkiem poślubienia narzeczonej? — Nie należy nigdy narażać życia — przerwała stara Olly — dla uczuć, które mniej od niego są warte i nie mogą go zapełnić. Piękne mi to ślubne łoże, które Gill zgotował dla swojej Guth! — Czy ta młoda dziewczyna — zapytał jakiś ciekawy — utopiła się z rozpaczy po śmierci tego młodzieńca? — Kto wam to powiedział? — zawołał silnym głosem żołnierz, który przecisnął się przez tłum. — Ta dziewczyna, a znałem ją doskonale, była wprawdzie narzeczoną młodego górnika, którego niedawno zmiażdżył odłam skały w podziemiach Storwaadsgrube, w pobliżu Roeraas, ale była także kochanką jednego z mych kolegów. I kiedy właśnie przed dwoma dniami chciała cichaczem dostać się do Munckholmu, aby tam obchodzić z kochankiem śmierć narzeczonego, łódka, na której płynęła, rozbiła się o skałę, wskutek czego dziewczyna utonęła. Rozległy się okrzyki. — To niemożliwe, panie żołnierzu! — wołały stare kobiety; młodsze milczały, a sąsiad Niels powtórzył złośliwie rybakowi Braal swe głębokie zdanie: — Oto, do czego to prowadzi miłość!… Żołnierz już miał się rozgniewać poważnie na przeczące okrzyki kobiet, nazwał je bowiem starymi czarownicami z jaskini Quiragoth, a one nie myślały znieść spokojnie tak dotkliwej obelgi, gdy nagle głos ostry i rozkazujący słowami: — Cicho, cicho, gaduły! — położył koniec rozprawie. Wszyscy umilkli jak kury, kiedy pośród ich gdakania rozlegnie się pianie koguta. Przed przystąpieniem do dalszego opowiadania powyższej sceny, uważamy za niezbędne opisać miejsce, w którym się odbywała. Było to, jak czytelnik odgadł już zapewne, w jednej z tych posępnych budowli, które miłosierdzie i przezorność społeczna, przeznacza dla trupów nieznanych: w ostatnim przytułku zmarłych, którzy za życia byli przeważnie nieszczęśliwi.
Tłoczą się tu obojętni ciekawscy, posępni lub życzliwi widzowie, a często i przyjaciele lub zapłakana rodzina, której długi i nieznośny niepokój pozostawił tylko bolesną nadzieję. W epoce tak od nas odległej i w kraju mało jeszcze ucywilizowanym, dokąd przeniosłem czytelnika, nie powzięto jeszcze myśli urządzenia, jak w naszych miastach, z błota i złota składów nagrobków, wymyślnie złowieszczych i wykwintnie żałobnych. Światło dzienne nie przechodziło przez szerokie okna, nie rozrzucało promieni wzdłuż kunsztownie rzeźbionego sklepienia, nie oświecało kamiennych łożnic, które, jak gdyby mając udostępnić nieboszczykom niektóre wygody życia, mają nawet naznaczone wezgłowia, niby do snu służące. Gdy się otwierały drzwi do mieszkania dozorcy, wzrok, znużony widokiem nagich i ohydnych trupów, nie padał, jak dzisiaj, na eleganckie meble i wesołe dziatki. Śmierć panowała tu w całej swej brzydocie, w całej okropności; nie starano się przystroić jej wychudłego szkieletu w pompony i wstążki. Pomieszczenie, po którym przesuwał się tłum, było obszerne i ciemne, przez co zdawało się jeszcze obszerniejsze. Światło wkradało się z trudnością przez niskie, kwadratowe drzwi, wychodzące na port Drontheimu, lub przez wybity w suficie otwór, przez który, stosownie do pory roku, padał wprost na łoża umarłych deszcz, grad albo śnieg północny. Salę tę rozdzielały przez całą jej szerokość żelazne bariery. Publiczność wchodziła przez kwadratowe drzwi do pierwszej połowy; w drugiej zaś stało równoległym szeregiem sześć ław z czarnego granitu. Boczne drzwiczki, wiodące oddzielnie do każdego łoża, były przeznaczone dla dozorcy lub jego pomocnika; resztę zaś budynku, który jedną stroną o morze się opierał, zajmowało ich mieszkanie. Górnik i jego narzeczona leżeli na granitowych łożach; ciało młodej dziewczyny zaczęło się już psuć, purpurowe i sine plamy pokazały się w miejscach, gdzie były naczynia krwionośne. Rysy twarzy Gilla wydawały się szorstkie i ponure, ale zwłoki jego były tak okropnie pokaleczone, że nikt nie zdołałby osądzić, czy były kiedyś rzeczywiście tak piękne, jak mówiła stara Olly. Wobec tych zeszpeconych szczątków rozpoczęła się wśród milczącego tłumu rozmowa, którąśmy tutaj wiernie przytoczyli. W najciemniejszym kącie sali, na połamanym stołku, siedział ze skrzyżowanymi rękoma i zwieszoną głową wysoki i chudy starzec; zdawał się nie zwracać na gwar i hałas żadnej uwagi, aż do chwili, w której, podnosząc się nagle, zawołał: — Cicho, cicho, gaduły! — po czym ujął żołnierza za ramię. Wszyscy umilkli: żołnierz odwrócił się i parsknął głośnym śmiechem na widok szczególnego starca, którego wychudła twarz, włosy rzadkie i tłuste, długie palce i wreszcie obcisłe odzienie, ze skóry renifera uszyte, w zupełności usprawiedliwiały tak wesołe przyjęcie. Jednocześnie pomiędzy kobietami po chwilowym zmieszaniu odezwały się szepty: — To dozorca Spladgestu*! — Ten piekielny odźwierny umarłych! — Ten diabelski Spiagudry! — Przeklęty czarnoksiężnik… — Cicho, bajczarki, cicho! Jeżeli dzisiaj dzień sabatu, to spieszcie się do waszych mioteł, bo inaczej same polecą. Pozostawcie w spokoju tego godnego szacunku potomka boga Thora. Następnie Spiagudry, usiłując przybrać przyjemny wyraz twarzy, zwrócił się do żołnierza: — Mówiliście, mój zuchu, że ta nędzna kobieta… — Stary hultaj! — odezwała się półgłosem Olly — jesteśmy dla niego nędznymi kobietami, ponieważ nasze ciała, wpadając w jego pazury, przynoszą mu podług taksy tylko trzydzieści askalinów, wówczas kiedy dostaje czterdzieści za trupa każdego mężczyzny. — Cicho, stare baby! — powtórzył Spiagudry. — Te córy diabelskie są jak ich kociołki: jak tylko się rozgrzeją, zaraz śpiewać muszą. Powiedzcie mi, mój dzielny wojaku, wszak wasz kolega, którego Guth była kochanką, zabije się niechybnie z rozpaczy, że ją utracił? Po tych słowach wybuchło oburzenie długo powstrzymywane. *
Tak się nazywa dom umarłych w Drontheimie.
— Słyszycie go, tego starego poganina!? — zawołało na raz dwadzieścia ostrych i krzykliwych głosów — pragnąłby mieć jeszcze jednego trupa, aby zarobić czterdzieści askalinów, które mu śmierć przynosi. — A gdyby tak było? — odparł odźwierny Spladgestu. — Czyż nasz łaskawy król i pan, Krystian V, którego niechaj Bóg ma w swej świętej opiece, nie uznał się przyrodzonym protektorem i opiekunem wszystkich górników, ażeby pozostałe po ich śmierci nędzne mienie wzbogacało skarb królewski? — To za wiele honoru dla króla — rzekł rybak Braal — żeby porównywać skarb królewski do skrzyni w waszej kostnicy, a jego osobę do was, sąsiedzie Spiagudry. — Sąsiad? — odpowiedział dozorca obrażony tą poufałością — wasz sąsiad! Powiedzcie raczej, wasz gospodarz, bo bardzo być może, iż kiedyś, mości dziedzicu łódki, pożyczę wam na tydzień któreś z moich sześciu łóżek kamiennych. Zresztą — dodał ze śmiechem — jeżeli mówiłem o śmierci owego żołnierza, to dlatego tylko, że chciałbym widzieć rozszerzanie się fali samobójstw z wielkich i tragicznych namiętności, które te panie tak umieją wzbudzać. — A więc, stary trupie, dozorco umrzyków! — zawołał żołnierz — do czego zmierzasz ze swoim miłym grymasem, podobnym do ostatniego uśmiechu wisielca? — Wybornie, mój zuchu! — odparł Spiagudry — zawsze byłem zdania, że więcej znaleźć można dowcipu pod kaskiem żandarma Thurna, co zwyciężył diabła językiem i mieczem, aniżeli pod mitrą biskupa Isleifa, dziejopisa Islandii, albo pod rogatą czapką profesora Schoeninga, który opisał naszą katedrę. — W takim razie, jeśli mi chcesz wierzyć, ty stary skórzany worku, to porzuć dochody, które ci twoja kostnica przynosi, a idź i sprzedaj się do gabinetu rzadkości wicekróla, w Bergen. Przysięgam ci na świętego Belfegora, że kupuje się tam rzadkie zwierzęta na wagę złota. Ale powiedz, czego żądasz ode mnie? — Jeśli ciała, które nam przynoszą, znaleziono w wodzie, musimy połowę zapłaty odstępować rybakom. Chcę cię przeto prosić, dostojny spadkobierco żandarma Thurna, abyś dał radę swemu nieszczęśliwemu towarzyszowi. Niechaj się nie topi, lecz wybierze inny rodzaj śmierci; powinno mu to być wszystko jedno, a nie chciałby zapewne umierając skrzywdzić nieszczęśliwego chrześcijanina, który później da gościnę jego zwłokom, o ile oczywiście utrata Guth popchnie go do tego czynu rozpaczy. — W tym się właśnie mylisz, ty litościwy i gościnny dozorco. Kolega mój nie będzie miał honoru korzystać z gościny w twej zachęcającej oberży o sześciu łóżkach. Sądzisz, że on się jeszcze nie pocieszył z jaką inną Walkirią po śmierci swojej ostatniej kochanki? Co prawda, to mu się dawno ta wasza Guth sprzykrzyła. Na te słowa burza, którą Spiagudry ściągnął przez chwilę na swoją głowę, tym razem straszniejsza — wybuchła nad niefortunnym żołnierzem. — Jak to, nicponiu! — wołały stare baby — to w ten sposób nas zapominacie! I kochaj że tu teraz takich hukajów! Młode milczały jeszcze; niektóre nawet, mimo swej woli, zauważyły, że ów hultaj miał nader dzielną minę. — Ho, ho! — ozwał się żołnierz. — Czy to próba sabatu? Straszna musi być męczarnia Belzebuba, jeśli jest zmuszony bodaj raz na tydzień słuchać podobnego chóru! Nie wiadomo, jakby się ta nowa burza skończyła, gdyby w tej chwili nie zwrócił na siebie ogólnej uwagi hałas z zewnątrz pochodzący. Rumor zwiększał się ciągle i wkrótce rój chłopaków na wpół nagich, biegnących z wrzaskiem wokoło zakrytych mar przez dwóch ludzi niesionych, wdarł się bezładnie do Spladgestu. — Skąd to? — zapytał dozorca tragarzy. — Spod Urchtalu. — Oglypiglap! — zawołał Spiagudry.
Jedne z bocznych drzwiczek otworzyły się i na progu ukazał się małego wzrostu Lapończyk, ubrany w odzież ze skóry, i dał znak tragarzom, aby za nim podążali. Spiagudry towarzyszył im i drzwi zawarły się, zanim ciekawa tłuszcza zdążyła odgadnąć z długości ciała, leżącego na marach, czy przyniesiono mężczyznę, czy kobietę. Dało to powód do różnych przypuszczeń, kiedy Spiagudry i jego pomocnik zjawili się w drugiej połowie sali, niosąc zwłoki mężczyzny, które złożyli na jednym z granitowych łóż. — Dawno nie miałem w ręku tak pięknego ubrania — rzekł Oglypiglap; później, kiwając głową i podnosząc się na czubkach palców, zawiesił nad umarłym wykwintny mundur kapitański. Głowa trupa była okropnie zeszpecona, a całe ciało pomazane krwią; odźwierny zlał je kilkakrotnie wodą z rozbitego kubła. — Na świętego Belzebuba! — zawołał żołnierz — to oficer z mojego pułku, ale kto to jest? Byłżeby to kapitan Bollar… z rozpaczy, że wuja stracił? Ba, toż przecie spadek po nim dostał! — Baron Randmer, ten, co wczoraj przegrał swój majątek? Ale przecie jutro go odegra wraz z zamkiem swego przeciwnika. Czyżby to był kapitan Lory, którego pies się utopił? Albo skarbnik Stunck, którego żona zdradza? — Ależ, doprawdy, nie widzę w tym wszystkim powodu, ażeby sobie zaraz w łeb palnąć. Tłum bezustannie wzrastał. Gdy się to działo, jakiś młody człowiek, przejeżdżając koło portu, na widok tego zbiegowiska zsiadł z konia, oddał cugle służącemu i wszedł do Spladgestu. Ubrany był w skromny ubiór podróżny, z szablą przy boku, i w obszerny płaszcz zielonego koloru; czarne pióro, przyczepione do kapelusza brylantową spinką, spadało na szlachetną twarz nieznajomego, kołysząc się nad wyniosłym jego czołem, otoczonym długimi, ciemnymi włosami. Buty i ostrogi okryte błotem świadczyły, że przybywał z dalekiej drogi. W chwili, gdy wchodził, stojący w tłumie człowiek, krępy i niski, równie jak i on w płaszcz owinięty, z ogromnymi na rękach rękawicami, odpowiedział żołnierzowi: — I któż to powiedział, że on sam się zabił? Ten człowiek nie popełnił samobójstwa, ręczę wam za to, podobnie jak i dach waszej katedry nie zapalił się sam przez się. Jak miecz obosieczny dwie na raz może zadawać rany, tak słowa powyższe dwie wywołały odpowiedzi. — Naszej katedry! — rzekł Niels. — Właśnie pokrywają ją miedzianą blachą. Powiadają, że ją ten nędznik Han podpalił, aby dać robotę górnikom, w których liczbie znajdował się jego protegowany Gill Stadt, którego tu oto widzicie. — Do diabła! — zawołał żołnierz — któż to śmie utrzymywać wobec mnie, drugiego muszkietera z garnizonu munckholmskiego, że ten człowiek w łeb sobie nie wypalił? — Zamordowano go — odparł ozięble mały człowieczek. — Patrzcie, jaka wyrocznia! Twoje szare oczki nie widzą lepiej jak ręce, które, mimo lata, w grube oblekasz rękawice. W oczach niskiego człowieczka zajaśniała błyskawica. — Módl się do swego patrona, żołnierzu, aby te ręce nie zostawiły kiedyś śladu na twojej twarzy. — A więc chodźmy zaraz! — zawołał żołnierz uniesiony gniewem. Później, miarkując się nagle, dodał: — Nie, bo nie godzi się mówić o pojedynku wobec umarłych. Mały człowiek mruknął kilka słów w jakimś nieznanym języku i znikł. Ktoś zawołał: — Tak, tak, znaleziono go na ławicach Urchtalu! — Na ławicach Urchtalu? — rzekł żołnierz. — Tam właśnie kapitan Dispolsen miał wylądować, wracając dziś rano z Kopenhagi. — Kapitan Dispolsen nie przybył jeszcze do Munckholmu — odezwał się głos jakiś. — Powiadają, że Han z Islandii właśnie się tam włóczy — dodał drugi.
— W takim razie — rzekł żołnierz — może to być w istocie kapitan, jeśli Han jest zabójcą, bo przecie, jak to wszystkim wiadomo, Islandczyk zabija w sposób tak diabelski, że ofiary jego mają często wygląd samobójców. — Co to za człek ten Han? — spytano. — To olbrzym — rzekł jeden. — To karzeł — powiedział drugi. — Czyż nikt go nie widział? — zapytał ktoś z tłumu. — Cichoj tam — rzekła stara Olly — trzy tylko osoby, powiadają, słowa z nim ludzkie zamieniły: ten potępiony Spiagudry, wdowa Stadt i… — ale ten miał życie nieszczęśliwe i smutną śmierć — ten oto Gill Stadt, którego tutaj widzicie. Ale sza! — Sza! — powtórzono zewsząd. — Teraz — zawołał naraz żołnierz — jestem pewny, że to jest kapitan Dispolsen; poznaję bowiem stalowy łańcuch, który nasz więzień, stary Schumacker, podarował mu przed jego wyjazdem. Młodzieniec z czarnym piórem przerwał żywo milczenie. — A więc to na pewno jest kapitan Dispolsen? — zapytał. — Bez żadnej wątpliwości, klnę się na zasługi świętego Belzebuba! — odparł żołnierz. Młody człowiek wyszedł z pośpiechem. — Sprowadź łódkę — rzekł do swego służącego. — Ależ panie, a generał…? — Zaprowadzisz mu konie. Ja jutro pojadę. Czyż nie jestem panem siebie? No, dalej, słońce już zachodzi, a pilno mi; prędko łódkę. Służący był posłuszny i długo odprowadzał oczyma swego młodego pana, który się szybko oddalał od brzegu.
ROZDZIAŁ II Wiadomo już czytelnikowi, że jesteśmy w Drontheimie, jednym z czterech głównych miast Norwegii, aczkolwiek nie było ono rezydencją wicekróla. W czasie tych wydarzeń — w roku 1699 — królestwo Norwegii złączone jeszcze było z Danią i rządzone przez wicekrólów, zamieszkałych w Bergen, które to miasto jest daleko większe, bardziej wysunięte na południe i piękniejsze niż Drontheim, wbrew pogardliwym kpinom sławnego admirała Trompa. Drontheim przedstawia się dosyć miło, gdy się przybywa od strony zatoki, której miasto nadaje swą nazwę. Port jest dość rozległy, chociaż okręty nie o każdej porze mają doń łatwy dostęp; wygląda jak długi kanał, mający z prawej strony okręty duńskie i norweskie, z lewej statki cudzoziemskie, zgodnie z przepisanym porządkiem. W głębi, za portem, widać rozłożone w żyznej dolinie miasto, nad którym wznoszą się wysokie wieżyczki katedry. Świątynia ta, jedno z najpiękniejszych dzieł architektury gotyckiej — jak o tym można sądzić z książki profesora Schoeninga (niedawno wspomnianego przez Spiagudry), który ją opisał, zanim zniszczyły ją liczne pożary — miała na najwyższym szczycie wieżycy krzyż biskupi jako oznakę odróżniającą katedrę od arcybiskupstwa luterańskiego w Drontheimie. Niżej miasta rysowały się w oddali białe i wyniosłe szczyty gór Kole, podobne do ostrych liści starodawnej korony. Pośrodku portu, na strzał armatni od brzegu, na opoce, o którą rozbijają się morskie bałwany, wznosi się forteca munckholmska, ponure więzienie, w którym zamknięty był podówczas więzień sławny ze zmienności swego losu, znającego długie lata chwały i potęgi, jak i klęski, niełaski i upadku. Schumacker, człowiek niskiego pochodzenia, był swego czasu faworytem swego władcy, a potem ze stolca wielkiego kanclerza Danii i Norwegii strącony na ławę zdrajców i na szafot powleczony, tylko dzięki szczególnej łasce znajdował się dziś w samotnej celi, na ostatnim krańcu obojga królestw. Figuranci, których wyniósł wysoko, obalili go, a on nie miał nawet prawa narzekać na niewdzięczność. Czyż mógł się bowiem użalać, że załamały mu się pod nogami stopnie, które umieścił był wysoko, aby się sam wyżej wspinać? Założyciel szlacheckiego patrycjatu w Danii widział z głębi swojego wygnania, jak przez niego wyniesieni dygnitarze rozdzielali między sobą jego dostojeństwa i godności. Hrabia Ahlefeld, śmiertelny nieprzyjaciel Schumackera, odziedziczył po nim wielkie kanclerstwo, generał Arensdorf, jako wielki marszałek, rozporządzał awansami wojskowymi; biskup Spollyson pełnił obowiązki nadzorcy uniwersytetów. Jednym z nieprzyjaciół Schumackera, który nie jemu zawdzięczał swoje wyniesienie, był Ulryk Fryderyk Guldenlew, wicekról Norwegii, naturalny syn króla Fryderyka III; ten właśnie był ze wszystkich najwspaniałomyślniejszy. Ku tej smutnej skale munckholmskiego zamczyska kierowała się powoli łódka młodzieńca z czarnym piórem na kapeluszu. Słońce kryło się szybko poza odludną fortecą, co zatrzymywała jego promienie, już tak skośne, że włościanie na odległych wzgórzach Larsynu mogli widzieć pomiędzy krzakami niewyraźny cień wartownika, stojącego na najwyższej wieżycy munckholmskiego zamku.
ROZDZIAŁ III — Andrew, idź i powiedz, że za pół godziny zadzwonimy na gaszenie świateł. Sorsyll zastąpi Duckensa przy zwodzonym moście, a Maldivius pójdzie na taras wielkiej wieży. Ale czuwać mi uważnie od strony wieżyczki Lwa Szlezwickiego. Nie zapomnieć o siódmej godzinie wystrzelić z działa, aby podniesiono łańcuchy portu. Ale nie, bo jeszcze ma przybyć kapitan Dispolsen; trzeba raczej zapalić ogniska i sprawdzić, czy się pali latarnia morska na Walderhogu, jak to dzisiaj rozkazałem. Przede wszystkim przygotować wieczerzę dla kapitana. Ale, ale, zapomniałem… Toric Belfast, drugi muszkieter pułku, pójdzie na dwa dni do aresztu za to, że cały dzień dzisiaj był nieobecny. Tak mówił stary sierżant pod czarnym i okopconym sklepieniem kordegardy w Munckholmie, mieszczącej się w niskiej wieży ponad pierwszą bramą zamku. Żołnierze, do których słowa te były skierowane, porzucili grę albo łóżka, aby wykonać jego rozkazy, po czym nastała cisza. W tej chwili dobiegł z zewnątrz miarowy odgłos wioseł. — Otóż nareszcie i kapitan Dispolsen! — rzekł sierżant, otwierając zakratowane okienko, wychodzące na zatokę. W samej rzeczy, pod żelazne wrota przybiła łódka. — Kto idzie? — zapytał sierżant ochrypłym głosem. — Otwórzcie! — odpowiedziano. — Pokój i bezpieczeństwo. — Nie wolno wchodzić; czy macie na to pozwolenie? — Tak jest. — Zaraz ja to sprawdzę. Jeżeli kłamiesz, mój paniczu, to, klnę się na zasługi mego świętego patrona, poznasz się z wodą tej zatoki. Po czym, zamknąwszy okienko i obróciwszy się, rzekł: — To jeszcze nie kapitan. Zajaśniało światło za żelaznymi wrotami, zaskrzypiały zasuwy, podniesiono zastawy i nareszcie brama się otwarła. Sierżant zbadał pergamin, który mu podał przybysz. — Wejdź, waćpan — rzekł. — Zatrzymaj się jednak — dodał opryskliwie — pozostaw wpierw spinkę od swego kapelusza. Nie wchodzi się do więzienia stanu z klejnotami. Przepis w tym względzie mówi, że tylko „król i członkowie rodziny królewskiej, wicekról i jego rodzina, biskup i dowódca garnizonu są z tego wyłączeni”. A pan, zapewne, nie jesteś żadną z tych osób? Młody człowiek milcząc odpiął spinkę i rzucił ją jako zapłatę rybakowi, który go przywiózł. Ów, obawiając się, żeby nieznajomy nie cofnął swej hojnej ofiary, pospieszył oddalić się jak najbardziej od swego dobroczyńcy. Sierżant, zrzędząc na nieroztropność kanclerstwa, które szczodrze rozdawało przepustki, założył ciężkie zasuwy; po chwili powolny łoskot jego wysokich butów rozlegał się na schodach, wiodących do kordegardy. Nieznajomy zaś, zarzuciwszy płaszcz na ramię, przebiegł szybko pod czarnymi sklepieniami wieżycy przez obszerną salę broni i skład artylerii, gdzie leżało kilka starych rozebranych śmigownic, jakie dzisiaj widzieć można w Muzeum Kopenhaskim. Tam energiczny okrzyk placówki kazał mu się oddalić. Doszedł nareszcie do zwodzonego mostu, który podniesiono po rozpatrzeniu jego dokumentu. Dalej, mając za sobą żołnierza, przeszedł na ukos — bez wahania, jakby obznajmiony z miejscowością — jeden z czterech czworokątnych podwórców, otaczających niby bastiony główny, kolisty dziedziniec, pośród którego wznosiła się na szerokiej, obłej skale wieżyca, zwana Zamkiem Lwa Szlezwickiego, na pamiątkę uwięzienia Ioathama Lwa, księcia szlezwickiego, przez jego brata, Ralfa Karla. Nie mamy zamiaru opisywać wieży munckholmskiego zamku, tym bardziej że czytelnik, będąc tam zamknięty, mógłby się obawiać, iż nie zdoła uciec przez ogród. Omyliłby się
jednak, ponieważ Zamek Lwa Szlezwickiego, przeznaczony dla wybitniejszych więźniów, dostarczał im, oprócz innych wygód, możności spacerowania po dzikim, ale dość obszernym ogrodzie, gdzie gęste ostrokrzewy, kilka starych cisów, nieco sosen rosło między skałami wokół wysokiego więzienia, otoczone przez mury i olbrzymie wieże. Przybywszy do stóp obłej skały młody człowiek wdrapał się po stopniach, niedbale wykutych i prowadzących kręto aż do podnóża jednej z wież, którędy wchodziło się do więzienia przez furtkę. Tam zadął silnie w miedziany róg, który mu dał żołnierz strzegący zwodzonego mostu. — Otwórzcie, otwórzcie! — zawołał żywo głos od wewnątrz — to pewnie ten przeklęty kapitan. Furtka otworzyła się i pozwoliła przybyszowi spostrzec w głębi gotyckiej sali, słabo oświetlonej, młodego oficera, leżącego niedbale na kupie płaszczy i skór reniferów. Obok niego stała na ziemi jedna z tych lamp o trzech palnikach, które przodkowie nasi zawieszali u rozety sufitu. Bogata, elegancka i wyszukana odzież oficera dziwnie odbijała od nagości murów i z gruba skleconych mebli. Młody oficer trzymał w ręku książkę, usłyszawszy zaś wchodzącego, na wpół się ku niemu obrócił. — Ach, to kapitan? Witam cię, kapitanie! Nie spodziewałeś się zapewne, że kazałeś na siebie czekać człowiekowi, który nie ma zaszczytu znać go wcale. Ale wszak prędko się poznamy, nieprawdaż? Na początek racz pan przyjąć kondolencje, że wracasz do tego szanownego zamku. Jakkolwiek niedługo tu przebywam, stałem się wesół niczym sowa, którą jako straszydło przybija się do wrót wieży; skoro zaś powrócę do Kopenhagi na wesele mojej siostry, do diabła, na sto dam, chyba cztery mnie poznają zaledwie! Powiedz mi też, kapitanie, czy kokardy z różowych wstążek u dołu kaftana zawsze są w modzie? Czy przetłumaczono jaki nowy romans tej Francuzki, panny Scudery? Właśnie mam w ręku „Klelię”, zapewne czytają ją jeszcze w Kopenhadze. Dla mnie jest to kodeks galanterii, szczególniej teraz, kiedy marzę o tylu pięknych oczach… — bo jakkolwiek piękne są oczy naszej uwięzionej, do mnie jednakże nigdy nic nie mówią. Ach, gdyby nie rozkaz mego ojca… A w zaufaniu mogę ci powiedzieć, kapitanie, że mój ojciec… tylko nic o tym nie mów — zalecił mi względem córki Schumackera… rozumiesz mnie pan przecie; próżne jednak są moje starania, to posąg, nie kobieta — płacze tylko i nigdy na mnie nawet nie spojrzy. Młodzieniec, który nie zdołał jeszcze przerwać potoku słów oficera, wydał okrzyk zdumienia: — Jak to! Co pan mówi? Polecono ci uwieść córkę tego nieszczęśliwego Schumackera?!… — Uwieść? Niech i tak będzie, jeżeli to się tak nazywa dzisiaj w Kopenhadze; ale tego i sam diabeł nie potrafi. Onegdaj będąc na służbie wystroiłem się umyślnie dla niej w przepyszną kryzę francuską, sprowadzoną z samego Paryża. I czy uwierzy pan, że ani okiem na mnie nie rzuciła, chociaż kilka razy przeszedłem przez jej apartament, dzwoniąc nowymi ostrogami, których kółka są większe od dukatów lombardzkich? — Wszak takie są najmodniejsze, nieprawdaż? — Ależ to okropne! — zawołał nieznajomy, uderzając się w czoło — to nie do wiary! — Nieprawdaż? — odparł oficer, fałszywie tłumacząc sobie sens okrzyku. — Żeby na mnie nie zwrócić uwagi! To nie do wiary. A jednak tak jest w istocie. Młody człowiek, gwałtownie wzburzony, przemierzał salę wielkimi krokami. — Czy nie zechcesz się posilić, kapitanie Dispolsen? — odezwał się oficer. Nieznajomy ocknął się z zamyślenia. — Nie jestem kapitanem Dispolsen — rzekł. — Jak to! — zawołał oficer surowo, zrywając się ze swego siedzenia. — Kim więc pan jesteś, żeś śmiał wejść tutaj o tej godzinie? Zapytany rozwinął pozwolenie. — Pragnę widzieć hrabiego Griffenfeld… pańskiego więźnia, chciałem powiedzieć.
— Hrabiego! Hrabiego! — powtórzył kwaśno oficer. — Ale bądź co bądź przepustka jest w porządku; jest nawet podpis wicekanclerza Grummonda Knuda. „Okaziciel ma prawo zwiedzać o każdej porze i godzinie wszystkie więzienia królewskie”. Grummond Knud jest bratem starego generała Lewina Knuda, gubernatora Drontheimu. — Sądzę, poruczniku, że te szczegóły familijne są nieco zbyteczne. Czy pan myśli, żeś za mało mi ich jeszcze opowiedział? — Ten impertynent ma rację — rzekł do siebie porucznik, przygryzając wargi. — Hola! Odźwierny, odźwierny! Zaprowadź tego pana do Schumackera, tylko nie narzekaj, że zdjąłem twoją lampę o trzech palnikach i o jednym knocie. Chciałem zbadać tę sztukę, która pamięta zapewne Sciolda–Bałwochwalcę albo Hawara–Rozdwoiciela; a zresztą, teraz zawieszają u sufitów żyrandole kryształowe. To rzekłszy, podczas gdy przybysz i jego przewodnik przechodzili przez pusty ogród wieżycy, porucznik wziął się na nowo, jako prawdziwy męczennik mody, do czytania romansowych przygód amazonki Klelii i Horacjusza Jednookiego.
ROZDZIAŁ IV W tym samym czasie człowiek prowadzący dwa konie wszedł na dziedziniec pałacu gubernatora w Drontheimie. Zsiadając z konia, kiwał głową z niezadowoloną miną; miał już oba konie wprowadzić do stajni, gdy nagle chwycono go za ramię i głos jakiś zawołał: — Jak to! Jesteś sam, Poel! A gdzie twój pan? Gdzie jest twój pan? Był to stary generał Lewin Knud, który, zobaczywszy przez okno służącego nieznajomego młodzieńca i próżne siodło, zeszedł szybko i przyjrzał się lokajowi wzrokiem bardziej niespokojnym niż zapytanie. — Mego pana, ekscelencjo — rzekł Poel kłaniając się głęboko — nie ma już w Drontheimie. — A więc był i odjechał, nie zobaczywszy generała, nie uścisnąwszy starego przyjaciela! I kiedyż to? — Przybył dziś wieczorem i również dziś wieczorem odjechał. — Dziś wieczorem! Gdzież więc zatrzymał się i dokąd pojechał? — Był w Spladgeście, a stamtąd odpłynął do Munckholmu. — A ja myślałem, że jest gdzieś na antypodach; ale co on tam będzie robił w tym zamczysku? Po co był w Spladgeście? A to prawdziwy błędny rycerz! Choć moja to wina, po cóżem go tak wychował! Chciałem, żeby był wolny, pomimo swej rangi. — Toteż wcale nie jest niewolnikiem etykiety — rzekł Poel. — Zapewne, ale za to jest niewolnikiem swoich kaprysów. No, ale przecież powróci. Posil się czym, Poel. Powiedz mi tylko — i twarz generała przybrała błagalny wyraz — powiedz mi tylko, Poel, czyście ciągle wędrowali tędy i owędy? — Przybyliśmy prostą drogą z Bergen, panie generale. Pan mój ciągle był smutny. — Smutny! Czy zaszło więc co pomiędzy nim a jego ojcem? Czy mu się małżeństwo nie podoba? — Nie wiem tego. Ale powiadają, że jego dostojność nagli go do niego. — Nagli! Powiadasz, Poel, że wicekról nagli go do tego! Ale skoro nagli, to znaczy, że Ordener nie chce się na to zgodzić? — Nie wiem, ekscelencjo. Ale ciągle wydaje się smutny. — Smutny! Czy nie wiesz, jak go ojciec przyjął? — Za pierwszym razem było to w obozie w pobliżu Bergen. Jego dostojność rzekł: — Rzadko cię widzę, mój synu. — Tym lepiej dla mnie, ojcze mój i panie, żeś to raczył zauważyć — odrzekł mój pan. Później opowiedział jego dostojności szczegóły swoich wycieczek na Północ; na to dostojny jego ojciec rzekł: — To dobrze. — Nazajutrz pan mój powrócił z pałacu i mówi do mnie: — Chcą mnie ożenić, ale wpierw muszę widzieć mego drugiego ojca, generała Lewina. — Osiodłałem przeto konie i otóż jesteśmy. — I to prawda, mój dobry Poel — rzekł generał wzruszonym głosem — że on mnie nazwał swoim drugim ojcem? — Tak, ekscelencjo. — Biada mi więc, jeśli to małżeństwo nie jest po jego myśli, bo raczej wolę narazić się na niełaskę króla, aniżeli namawiać go do tego. Chociaż córka wielkiego kanclerza obojga królestw!… A czy Ordener wie, że jego przyszła teściowa, hrabina Ahlefeld, jest tutaj incognito od wczoraj i że hrabia również jest spodziewany? — Nie wiem, panie generale. — O tak! — powiedział do siebie stary generał — musi o tym wiedzieć, bo inaczej po cóż by rej terował zaraz po jej przybyciu? Po czym generał, kiwnąwszy życzliwie głową Poelowi i odsalutowawszy wartownikowi, który broń przed nim sprezentował, powrócił do pałacu równie jak i przedtem niespokojny.
ROZDZIAŁ V Kiedy nieznajomy przebiegł już kręte schodki i wysokie sale wieży Lwa Szlezwickiego i kiedy odźwierny otworzył nareszcie drzwi apartamentu, gdzie przebywał ten, którego szukali, wtedy o uszy jego odbiły się następujące słowa: — Czy to nareszcie kapitan Dispolsen? To pytał starzec, tyłem do drzwi siedzący, oparty łokciami o stół, z głową na dłonie zwieszoną, ubrany w długą szatę z czarnej wełny. Na drugim końcu pokoju można było dostrzec rozbitą tarczę herbową, dokoła której wisiały rozerwane łańcuchy orderów słonia i Danebroga; przewrócona korona hrabiowska i szczątki dwóch rąk, emblematycznych znaków sprawiedliwości, złożone na krzyż, dopełniały tych dziwacznych ozdób. Starcem tym był Schumacker. — Nie, panie — odpowiedział odźwierny. Następnie zwrócił się do nieznajomego: — Oto więzień — i, pozostawiając ich razem, zamknął drzwi, ale przedtem jeszcze usłyszał, jak starzec rzekł ostrym głosem: — Skoro to nie jest kapitan, to nie chcę widzieć nikogo. Nieznajomy na te słowa stanął nieruchomy u drzwi, więzień zaś sądząc, że jest sam, nie obrócił się ani na chwilę, zatonął ponownie w głębokim zamyśleniu. Po czym nagle zawołał: — Kapitan widać opuścił mnie i zdradził! O ludzie… Ludzie są jak ten kawałek lodu, który Arab wziął za brylant, schował starannie do worka, gdy zaś chciał go stamtąd wydobyć, znalazł zaledwie kilka kropel wody… — Ja nie jestem jednym z tych ludzi — rzekł nieznajomy. Schumacker zerwał się gwałtownie. — Kto tu jest?! Kto mnie podsłuchuje? Czy jaki nędzny ajent Guldenlewa?… — Nie mówcie źle o wicekrólu, panie hrabio. — Panie hrabio! Czyż dlatego mnie tak nazywasz, aby mi pochlebić? Daremne twoje trudy; nie jestem już potężny. — Ten, który mówi do ciebie, panie, nie znał cię nigdy potężnym, a mimo to jest twoim przyjacielem. — Bo jeszcze zapewne spodziewa się czegoś ode mnie. Pamięć, jaką zachowuje się dla nieszczęśliwych, jest częstokroć miarą pokładanej w nich nadziei. — To ja raczej mógłbym się żalić na was, szlachetny hrabio, ja bowiem pamiętałem o was, a wyście mnie zapomnieli! Jestem Ordener. Iskra radości zajaśniała chwilowo w oczach starca, a uśmiech, którego nie mógł powstrzymać, oddzielił jego siwą brodę od wąsów jak promień słońca, przedzierający się przez chmurę. — Ordener! Witaj mi, witaj, Ordenerze. Tysiączne życzenia dla podróżnego, który nie zapomina o więźniu. — Nie poznaliście mnie, panie — rzekł Ordener — zapomnieliście zapewne. — Zapomniałem cię — rzekł Schumacker, odzyskując posępność — jak zapomina się powiewu wiatru, który orzeźwił nas i uleciał, jeżeli, szczęściem, nie staje się huraganem, co nas przewraca. — Hrabio Griffenfeld — zapytał młody człowiek — nie spodziewaliście się więc, że powrócę? — Stary Schumacker nie liczył już na to; ale jest tu młoda dziewczyna, która dziś właśnie przypomniała mi, że ósmego maja minął rok twojej nieobecności. Ordener drgnął. — Jak to, wielki Boże! Czyżby to była wasza Ethel, szlachetny hrabio?
— A któż by inny? — Wasza córka, panie, raczyła liczyć miesiące od chwili mego odjazdu! O, ileż spędziłem smutnych dni! Zwiedziłem całą Norwegię, od Christianii aż do Wardhus, ale ze wszystkich wycieczek zawsze wracałem do Drontheimu. — Korzystaj z wolności, młodzieńcze, dopóki się nią cieszyć możesz. Ale powiedz mi wreszcie, kim jesteś? Chciałbym cię znać pod innym imieniem. Syn jednego z śmiertelnych mych nieprzyjaciół nazywa się także Ordener. — Ten śmiertelny nieprzyjaciel, być może, ma dla ciebie więcej życzliwości, aniżeli ty miałeś jej dla niego, panie hrabio. — Omijasz moje zapytanie; ale zachowaj swoją tajemnicę; dowiedziałbym się może, iż owoc, który mnie orzeźwia, jest trucizną, która mnie zabije. — Hrabio! — zawołał Ordener oburzonym głosem. — Hrabio! — powtórzył tonem wyrzutu i ubolewania. — Czyż mogę — mówił dalej Schumacker — zaufać tobie, skoro w mojej obecności bronisz zawsze nieubłaganego Guldenlewa?… — Wicekról — przerwał z powagą młody człowiek — rozkazał właśnie, aby hrabia na przyszłość był zupełnie wolny i pozostawał bez straży w obrębie wieży Lwa Szlezwickiego. Jest to nowina, o której zresztą wkrótce zapewne zostanie pan uwiadomiony. — Łaska to, jakiej nie śmiałem się nawet spodziewać, i zdaje mi się, że o tym życzeniu mówiłem tylko tobie. Zmniejszają ciężar moich kajdan w miarę, jak mi lat przybywa, a skoro wiek i słabość zupełnie mnie rozbroją, powiedzą mi zapewne: jesteś wolny. To rzekłszy, starzec uśmiechnął się gorzko i mówił dalej: — A ty, młodzieńcze, czy wciąż jeszcze snujesz szalone myśli o niezależności? — Gdyby myśli moje nie były szalone, czyżbym był tutaj? — A jak się dostałeś do Drontheimu? — Konno. — A do Munckholmu? — Łódką. — Biedny wartogłowie! I ty ważysz swą wolność, i z konia zsiadasz do łódki. Twoją wolę spełniają nie twoje własne członki, ale materia; i ty to nazywasz wolą! — Zmuszam materię do posłuszeństwa. — Kto rości sobie prawo do rozkazywania, upoważnia innych, aby mu rozkazywali. Niezależność jest możliwa tylko w osamotnieniu. — Nie kochacie ludzi, szlachetny hrabio? Starzec smutnie się roześmiał. — Boleję nad tym, że jestem człowiekiem, a śmieję się z tego, który mnie pociesza. Zrozumiesz to kiedyś. Nieszczęście rodzi nieufność, jak szczęście — niewdzięczność. Posłuchaj mnie. Ponieważ przyjeżdżasz z Bergen, powiedz mi przeto, co za wiatr pomyślny zawiał dla kapitana Dispolsena? Musiało mu się zdarzyć coś szczęśliwego, skoro o mnie zapomina. — Dispolsen, panie hrabio? — zapytał Ordener ponuro, z zakłopotaniem. — Przychodzę do was, aby właśnie o nim pomówić. O ile wiem, darzyliście go pełnym zaufaniem. — Skąd wiesz? — przerwał więzień niespokojnie. — Otóż mylisz się, jako żywo. Nikt na świecie nie posiada mego zaufania. Dispolsen jednak ma w swoim ręku papiery bardzo dla mnie ważne. W mojej to sprawie udał się do Kopenhagi, do króla. Przyznam się nawet, że na niego liczyłem więcej niż na kogokolwiek innego, ponieważ za czasów mojej potęgi i władzy nie wyświadczyłem mu żadnego dobrodziejstwa. — Otóż, szlachetny hrabio, widziałem go dzisiaj… — Twoje zmieszanie mówi mi resztę: zdradził mnie. — Kapitan Dispolsen nie żyje. — Nie żyje!
Mówiąc to, więzień złożył ręce na krzyż i opuścił głowę; po chwili, wpatrując się w młodzieńca, rzekł: — Czyż nie mówiłem, że mu się coś szczęśliwego zdarzyło? Potem skierował oczy na ścianę, na której wisiały oznaki jego minionej wielkości, i dał znak ręką, jak gdyby chciał oddalić świadka boleści, którą usiłował przezwyciężyć. — Nie jego to żałuję, wszak to tylko o jednego mniej na świecie. Nie siebie również; cóż ja mam do stracenia? Ale moja córka, moja nieszczęśliwa córka. Padnę ofiarą tego niegodziwego spisku; a cóż się z nią stanie, kiedy jej ojca zabiorą? Zwrócił się żywo do Ordenera. — W jaki sposób umarł? Gdzie go widziałeś? — Widziałem go w Spladgeście; nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, czy też został zamordowany. — To właśnie najważniejsze. Jeżeli go zamordowano, wiem, z czyjego rozkazu zginął, i wtedy wszystko jest stracone. Miał mi przywieźć dowody spisku, który przeciw mnie się knuje, te dowody mogły mnie ocalić, ich zaś zgubić. Zdołali je zniszczyć! — Nieszczęśliwa Ethel! — Powiem ci jutro, panie hrabio — rzekł Ordener — czy zginął z ręki własnej, czy też od ciosu mordercy. Schumacker, nie odpowiadając, powiódł za wychodzącym Ordenerem wzrokiem, w którym malował się spokój rozpaczy, straszniejszy niżeli spokój śmierci. Ordener wszedł do pustego przedpokoju, nie wiedząc, którędy ma się dalej udać. Noc już była, a salę zupełna zalewała ciemność; otworzył pierwsze drzwi, które napotkał, i znalazł się w długim korytarzu, oświetlonym jedynie promieniami księżyca, co przebijał się przez blade chmury. Jego posępne światło padało przez wysokie i wąskie okna, rysując na przeciwległej ścianie cały szereg widziadeł, zjawiających się i niknących w głębi. Młodzieniec przeżegnał się powoli i skierował swoje kroki w stronę czerwonego światełka, które płonęło na końcu korytarza. Któreś drzwi były lekko uchylone. Przez szparę widać było młodą dziewczynę, klęczącą w gotyckiej kaplicy, u stóp ołtarza. Odmawiała półgłosem litanię do Najświętszej Panny, modlitwę szczytną i prostoty pełną, w której dusza unosi się do Matki Siedmiu Boleści i prosi, aby wstawiła się za nią do Boga. Dziewczyna ta ubrana była w czarną krepę i białą gazę, jakby dla pokazania z pierwszego wejrzenia, że dni jej dotąd płynęły w smutku i niewinności. Nawet w tak pokornej postawie cała jej istota nosiła na sobie oznakę wyjątkowej natury. Jej oczy i włosy były czarne, rzecz nader rzadka na Północy; spojrzenie, wzniesione ku sklepieniu kaplicy, zdawało się raczej płonąć w ekstazie aniżeli tlić w skupieniu ducha. Klęcząc u stóp krzyża, wznoszącego się na kamiennym ołtarzu, wyglądała jak dziewczę z wybrzeży Cypru lub wiosek Tiburu, odziane w fantastyczny welon Osjana. Ordener zadrżał i o mało nie upadł, poznał ją bowiem. Modliła się za ojca, upadłego możnowładcę, za więźnia zapomnianego przez wszystkich i odmawiała głośno psalm wyswobodzenia. Modliła się jeszcze za kogo innego; ale Ordener nie usłyszał jego imienia; nie usłyszał, bo go nie wymówiła; powtarzała jeno hymn Sulamity, małżonki oczekującej powrotu oblubieńca. Ordener cofnął się w głąb galerii, nie chciał bowiem przerywać rozmowy dziewczęcia z niebem. Modlitwa jest wielką tajemnicą, a serce Ordener a mimo woli napełniło się zachwyceniem nieznanym, ale świeckim. Drzwi kapliczki z wolna się zamknęły. Kobieta w bieli, ze światłem w ręku, posuwała się w ciemnościach ku niemu. Zatrzymał się, bo doznał najgwałtowniejszego wzruszenia w
życiu; oparł się o ciemny mur, ciało jego osłabło, kości trącały się w stawach i pośród milczenia całej istoty bicie serca rozbrzmiewało w jego uszach. Dziewczyna, przechodząc koło niego, usłyszała szelest płaszcza i oddech gwałtowny i przyspieszony. — Wielki Boże! — zawołała. Ordener rzucił się ku niej, podtrzymał ją jedną ręką, a drugą starał się na próżno pochwycić lampę, która wypadła jej z rąk i zgasła. — To ja — rzekł łagodnie. — Ordener! — wyszeptała dziewczyna, bo dźwięk jego głosu, którego od roku nie słyszała, brzmiał jeszcze w jej uszach. Księżyc oświecił radość malującą się na czarującej jej twarzy. Po chwili, wyrywając się z wolna z rąk młodego człowieka, bojaźliwa i zmieszana, mówiła dalej: — To pan Ordener. — We własnej osobie, hrabianko Ethel. — Dlaczego nazywasz mnie hrabianką? — A dlaczego mówisz mi: panie? Dziewczę uśmiechnęło się i zamilkło, on również zamilkł i westchnął. Ona pierwsza przerwała milczenie: — Jakżeś się tu znalazł? — Przebacz, jeśli obecność moja zasmuca cię. Przybyłem tu pomówić z hrabią, twoim ojcem. — A więc — rzekła Ethel drżącym głosem — przyszedłeś tylko do mego ojca. Młody człowiek spuścił głowę, czując niesprawiedliwość tych słów. — Od dawna już zapewne — mówiła dalej Ethel tonem wyrzutu — przebywa pan w Drontheimie. Nie pomyślałeś może, że już tak długo nie byłeś w tym zamku… Ordener, dotknięty do żywego, milczał. — I słusznie pan czyni — mówiła córka więźnia głosem drżącym z boleści i gniewu. — Sądzę jednak — dodała z dumą — żeście nie słyszeli, panie Ordener, jakem się modliła. — Hrabianko — odparł wreszcie młodzieniec — słyszałem twoją modlitwę. — Nie godzi się, panie, podsłuchiwać w ten sposób. — Nie podsłuchiwałem, hrabianko — rzekł nieśmiało Ordener — słyszałem mimo woli. — Modliłam się za mego ojca — odparła ona, uważnie się w niego wpatrując i jakby oczekując odpowiedzi na swoje słowa. Ordener milczał. — Modliłam się także — mówiła dalej, niespokojnie i badawczo przypatrując się, jaki skutek wywołają te słowa — za kogoś, kto nosi imię pana: za syna wicekróla, hrabiego Guldenlewa. Albowiem trzeba się modlić za wszystkich na świecie, nawet za swoich prześladowców. I zarumieniła się, wiedziała bowiem, że kłamie; była rozgniewana na Ordenera, a zdawało się jej, że w modlitwie wspomniała jego imię, choć je tylko w swej myśli wymieniła. — Ordener Guldenlew byłby bardzo nieszczęśliwy, szlachetna pani, gdyby wiedział, że go zaliczasz do swoich prześladowców; cieszyć się jednak może, że znajduje miejsce w twoich modłach. — O! Nie — odpowiedziała Ethel zmieszana i przestraszona oziębłym wyrazem twarzy młodego człowieka — nie, ja nie modliłam się za niego… Nie wiem, co czyniłam, co czynię. Co do syna wicekróla, nienawidzę go, chociaż go nie znam. Nie patrz pan na mnie tak surowo: czy cię obraziłam? Czy nie możesz przebaczyć biednej uwięzionej, ty, panie, który pędzisz dni swoje obok jakiej pięknej i szlachetnej damy, wolnej i jak ty szczęśliwej. — Ja, hrabianko! — zawołał Ordener. Ethel zalała się łzami, on zaś do nóg jej się rzucił.
— Czyż nie powiedziałeś mi — mówiła dalej, uśmiechając się skroś łez — że twoja nieobecność zdawała ci się krótka? — Ja, hrabianko? — Nie nazywaj mnie tak — mówiła półgłosem — nie jestem już dla nikogo hrabianką, a szczególniej dla ciebie. Ordener powstał znienacka i nie mogąc się pohamować, przycisnął ją do serca swego w konwulsyjnym uniesieniu. — O, moja Ethel uwielbiana, nazwij mnie twoim Ordenerem. O, powiedz mi — tu utkwił palące spojrzenie w jej łzami zalanych oczach — powiedz mi, wszak zawsze mnie kochasz?… Nie wiadomo, co odpowiedziała młoda dziewczyna, ponieważ Ordener w uniesieniu porwał z jej ust, pospołu z odpowiedzią, ten pierwszy i święty pocałunek, który w oczach Boga zamienia dwoje kochanków w małżonków. Milczeli oboje, była to bowiem dla nich jedna z tych chwil uroczystych, tak rzadkich i krótkich na ziemi, kiedy dusza zdaje się doznawać błogości niebiańskiej. Są to chwile nie dające się określić; dwie dusze mówią ze sobą językiem dla nich tylko zrozumiałym. Wówczas, co jest ludzkiego — milczy, dwie istoty niecielesne jednoczą się tajemniczo na całe życie na tym świecie i na wieki na tamtym. Ethel wysunęła się z wolna z objęć Ordenera; i przy świetle księżyca patrzyli na siebie w upojeniu: on wzrokiem, w którym pałała męska duma i lwia odwaga; ona zamglonym spojrzeniem, pełnym owego zawstydzenia i anielskiej skromności, która w sercu dziewicy miesza się z każdą uciechą miłości. — Przed chwilą w tym korytarzu — rzekła na koniec — starałeś się mnie uniknąć, Ordenerze. — Nie unikałem cię, ale byłem jak niewidomy, który gdy po kilku długich latach odzyskuje wzrok, odwraca się na chwilę do światła. — Do mnie raczej porównanie to trzeba zastosować, ponieważ w twej nieobecności nie doznawałam innego szczęścia, prócz widoku mego ojca, równie jak ja nieszczęśliwego. Pędziłam długie dni, pocieszając go… i czekając na ciebie — dodała ze spuszczonymi oczyma. — Czytałam mu baśni Eddy, kiedy zaś wątpił o ludziach, Ewangelię, aby przynajmniej nie zwątpił o niebie; później mówiłam mu o tobie, a on milczał, co dowodzi, że cię kocha. Ale gdy wieczorami patrzyłam daremnie na drogę i dążących w dali podróżnych, na okręty, przybijające do portu, wtedy on kiwał głową z gorzkim uśmiechem, a ja rzewnie płakałam. Znienawidziłam więzienie, w którym dotąd pędziłam swoje życie. A jednak ojciec, którego widok, zanim ciebie poznałam, zapełniał moje dni, był wciąż jeszcze przy mnie; tylko że ciebie nie było. Pragnęłam więc tej wolności, której jeszcze nie zaznałam. W oczach Ethel, w naiwnej jej czułości, w słodkim wylaniu serca był jakiś wdzięk, jakiego nie wyrażą słowa ludzkie. Ordener słuchał jej w radosnym rozmarzeniu człowieka, którego z ziemi przeniesiono do idealnego świata. — Lecz ja — rzekł — nie pragnę już tej wolności, której ty ze mną dzielić nie możesz! — Jak to, Ordenerze — zapytała z żywością Ethel — już nas nie opuścisz? Słowa te przywiodły mu na pamięć wszystko, o czym był zapomniał. — O, moja Ethel, jeszcze tego wieczoru muszę cię opuścić. Zobaczę cię znowu jutro, ale jutro pożegnam cię także; przyjdzie jednak chwila, że się już nigdy nie rozłączymy. — Niestety! — przerwała boleśnie Ethel — znowu mnie porzucasz. — Powtarzam ci, moja Ethel ukochana, że przybędę tu wkrótce, aby cię wyrwać z tego więzienia albo wraz z tobą pozostać w nim na zawsze. — Być razem z nim! — wyrzekła słodko. — O, nie zwódź mnie! Czyż mogę spodziewać się takiego szczęścia?
— Jakiej żądasz przysięgi? — zawołał Ordener. — Powiedz mi, droga Ethel, czyż nie jesteś moją żoną? I w miłosnym uniesieniu przyciskał ją do piersi. — Jestem twoja — wyszeptała. Dwa te serca, szlachetne i czyste, biły z rozkoszą obok siebie, a miłość czyniła je bardziej szlachetnymi i czystszymi. Nagle rozległ się obok nich gwałtowny wybuch śmiechu. Jakiś człowiek w płaszczu wydobył ślepą latarkę, którą przedtem ukrywał, oświetlił przestraszoną i zmieszaną twarzyczkę Ethel i zdziwione a dumne oblicze Ordenera. — Odwagi, śliczna paro, odwagi! Ale zdaje mi się, że, tak krótko wędrując po krainie Czułości, nie szliście wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki Uczucia, lecz podążyliście manowcami, skoro doszliście tak prędko do gaju Pocałunku. Czytelnicy nasi poznali zapewne wielbiciela panny de Scudery. Porzuciwszy czytanie „Klelii” dla odbycia nocnego rontu, zaszedł i do wieżycy. Przechodząc korytarzem usłyszał rozmowę i przy świetle księżyca ujrzał dwa poruszające się cienie. Wówczas, ciekawy i zuchwały, ukrył pod płaszczem latarkę i na palcach zbliżył się do widziadeł, które następnie głośny jego śmiech tak nieprzyjemnie wyrwał z zachwycenia. Ethel poruszyła się, chcąc oderwać się od Ordener a, po chwili jednak, jakby szukając opieki i obrony, rozpaloną swą twarz ukryła na jego piersiach. On zaś stał nieporuszony i dumny jak król. — Biada — rzekł — biada temu, który cię przestraszył i zasmucił, moja Ethel! — Tak, tak — odezwał się porucznik — biada mi, żem tak niezręcznie przestraszył czułą Mandanę! — Mości poruczniku — rzekł wyniośle Ordener — radzę ci milczeć. — Mości śmiałku — odpowiedział oficer — odpowiadam ci taką samą radą. — Czy mnie pan słyszysz?! — zawołał Ordener grzmiącym głosem — milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie. — Tibi tua — odparł porucznik — radę swoją zachowaj dla siebie. Milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie. — Milczeć! — krzyknął Ordener głosem, od którego szyby zadrżały, a złożywszy młodą dziewczynę na stojącym opodal fotelu, potrząsnął energicznie ramieniem oficera. — No, no, parobasie! — rzekł porucznik na wpół ze śmiechem, na wpół z gniewem — czy nie widzisz waćpan, że mundur, który gnieciesz tak brutalnie, uszyty jest z najpiękniejszego aksamitu z Abingdonu. Ordener spojrzał na niego stanowczo. — Poruczniku — powiedział — moja cierpliwość krótsza jest aniżeli szpada. — Rozumiem cię, mój dzielny paniczu — odparł porucznik śmiejąc się ironicznie — chciałbyś, abym ci uczynił honor. Ale czy ty wiesz, kim ja jestem? Nie, nie, książę przeciw księciu, pasterz przeciw pasterzowi, jak mówił piękny Leander. — Jeżeli i tchórz przeciw tchórzowi — zawołał Ordener — to nie będę miał honoru zmierzyć się z panem. — Mógłbym się rozgniewać, gdybyś nosił mundur, mój szanowny skotopasie. — Nie mam galonów ani akselbantów, ale noszę szablę, mości poruczniku! To mówiąc, Ordener dumnie odrzucił do tyłu płaszcz, wsadził kapelusz na głowę i ujął za rękojeść szpady; ale Ethel, jakby oburzona na widok niebezpieczeństwa, chwyciła go za ramię i objęła za szyję z krzykiem prośby i przestrachu. — Rozsądnie pani robisz, moja piękna panno, że nie pozwalasz, aby młodzik ten został ukarany za swą śmiałość — rzekł porucznik, który na groźby Ordenera z zimną krwią przygotował się do obrony — albowiem Cyrus miał się zmierzyć z Kambyzesem, jeżeli tylko porównanie tego wasala do Kambyzesa nie przyniesie mu za wiele honoru.
— Na imię nieba, Ordenerze — prosiła Ethel — niechaj nie będę przyczyną i świadkiem podobnego nieszczęścia! — Później, wznosząc ku niemu swoje piękne oczy, dodała: — Ordenerze, błagam cię o to!… Ordener wsunął z wolna do pochwy brzeszczot na wpół już dobyty, porucznik zaś zawołał: — Na honor, rycerzu — nie wiem, czy nim jesteś, ale daję ci ten tytuł, bo zdajesz się nań zasługiwać — postępujemy obydwaj według praw brawury, ale nie podług praw uprzejmości damom przynależnej. Pani ma słuszność: sprawa, którą, jak sądzę, godzien jesteś mieć ze mną, nie może mieć damy za świadka, chociaż często, niechaj mi pani przebaczy, damy ją wywołują. Możemy więc mówić tylko o duellum remotum i jeżeli pan zechcesz, jako obrażony, wybrać czas, miejsce i broń, to moja szpada z Toleda lub puginał z Meridy mogą się zmierzyć z twoją siekierą z kuźni Ashyreuth lub myśliwskim nożem, hartowanym w jeziorze Sparbo. Odroczony pojedynek, zaproponowany Ordenerowi, był w zwyczaju na Północy, gdzie, wedle twierdzeń badaczy, miały powstać pojedynki. Najodważniejsi rycerze wyzywali i przyjmowali duellum remotum. Odkładano ją na miesiące, częstokroć na całe lata, a przez ten czas przeciwnikom nie wolno się było zajmować ani słowem, ani czynnie sprawą, która spowodowała wyzwanie. I tak, w miłości rywale wyrzekali się widoku swojej ukochanej, aby rzeczy pozostały w poprzednim stanie: polegano w tym względzie na prawości rycerskiej. Postępowano podług zwyczaju przyjętego na średniowiecznych turniejach: gdy sędziowie zapasów, stwierdziwszy naruszenie praw, rzucali w szranki swe laski, wówczas zapaśnicy natychmiast przerywali walkę, wszelako aż do chwili rozjaśnienia przypuszczalnego pogwałcenia prawa, piersi zwyciężonego pozostawały w tej samej odległości od miecza zwycięzcy. — A więc, rycerzu — odpowiedział Ordener po chwili zastanowienia — od dziś za miesiąc posłaniec mój zawiadomi cię o miejscu spotkania. — Niechaj i tak będzie — odrzekł porucznik — o tyle to dla mnie lepiej, że będę mógł być na ślubie mej siostry. Bo trzeba panu wiedzieć, że będziesz miał honor walczyć z przyszłym szwagrem wielce dostojnego pana, syna wicekróla Norwegii, barona Ordenera Guldenlew, który z powodu tak znamienitego hymenu, jak mówi Artamens, ma zostać hrabią Daneskiold, pułkownikiem i kawalerem orderu słonia: ja zaś, jako syn wielkiego kanclerza obojga królestw, otrzymam bez wątpienia stopień kapitana… — Bardzo dobrze, bardzo dobrze, poruczniku Ahlefeld — odparł niecierpliwie Ordener — ale nie jesteś jeszcze kapitanem ani syn wicekróla pułkownikiem — miecz zaś zawsze jest mieczem. — A gbur gburem, choćby nie wiem co robić, aby go podnieść do siebie — cedził przez zęby oficer. — Kawalerze — mówił dalej Ordener — znasz zapewne prawo honoru. Nie wejdziesz więc do wieżycy i zachowasz w sekrecie całą tę sprawę. — Co do milczenia, polegaj pan na mnie; będę niemy jak Mucius Scaevola, kiedy trzymał w ogniu swą rękę. Nie wejdę zaś do tej wieżycy ani ja, ani żaden argus z garnizonu; otrzymałem bowiem rozkaz, aby na przyszłość pozostawić Schumackera bez straży, co miałem mu właśnie oznajmić tego wieczoru. Uczyniłbym to na pewno, ale dużo czasu zajęło mi przymierzanie nowych butów z Krakowa. Rozkaz ten, mówiąc między nami, bardzo jest nierozsądny. Czy chce pan, abym mu pokazał moje buty? W czasie tej rozmowy Ethel, widząc ich uspokojonych, a nie wiedząc, co może znaczyć duellum remotum zniknęła, szepnąwszy jednak do ucha Ordenera: — Do jutra! — Prosiłbym cię, poruczniku Ahlefeld, abyś mi pomógł wyjść z tej fortecy. — Bardzo chętnie — odrzekł oficer — chociaż już bardzo późno albo raczej bardzo wcześnie. Ale gdzie pan znajdziesz jaką łódkę?
— To już moja rzecz — odparł Ordener. Po czym, rozmawiając ze sobą niczym przyjaciele, przeszli przez ogród, przez oba dziedzińce; Ordener, prowadzony przez oficera, nie napotkał najmniejszej przeszkody. Przeszli na koniec przez most zwodzony, skład artylerii, plac broni i przybyli do niskiej wieży, której żelazne wrota otwarły się na głos porucznika. — Do widzenia, poruczniku Ahlefeld! — rzekł Ordener. — Do widzenia — odpowiedział oficer. — Przyznaję, że pan jest dzielnym zapaśnikiem, chociaż nie wiem, kim jesteś i czy twoi towarzysze, których przyprowadzisz na miejsce spotkania, będą godni brać udział w walce jako sekundanci czy też jako zwyczajni świadkowie. Uścisnęli się za ręce, żelazne wrota znowu się zamknęły, a porucznik zawrócił, nucąc arię Lully’ego, aby podziwiać swoje polskie buty i francuski romans. Ordener, pozostawszy sam na progu, zrzucił ubranie, które, owinąwszy w płaszcz, przywiązał pasem do głowy; po czym, wprowadzając w czyn zasady niezależności głoszone przez Schumackera, skoczył do zimnej i spokojnej wody zatoki i począł płynąć pośród ciemności ku brzegowi; kierował się w stronę Spladgestu, dokąd musiał z pewnością dopłynąć, żywy czy umarły. Trudy całodzienne wyczerpały go, ledwie więc dobił do brzegu. Ubrawszy się pospiesznie, podążył do Spladgestu, który się zarysowywał na placu portowym jako czarna masa, księżyc bowiem od pewnego czasu skrył się za chmury. Gdy się zbliżył do samego budynku, zdawało mu się, że słyszy jakby ludzkie głosy; mdłe światełko jaśniało przez otwór nad drzwiami. Zdziwiony zapukał gwałtownie, głos ucichł, a światło zniknęło. Zapukał powtórnie — wtedy przy świetle, które znowu zaświtało, ujrzał jakąś czarną postać, wychodzącą przez jeden z górnych otworów i wdrapującą się na płaski dach domu. Ordener zapukał po raz trzeci rękojeścią swojej szabli i zawołał: — Otwórzcie, w imieniu jego królewskiej mości! Otwórzcie, w imieniu jego dostojności wicekróla! Drzwi z wolna się otwarły i Ordener ujrzał przed sobą bladą i wychudłą twarz starego Spiagudrego. Dozorca umarłych stał przed nim ledwie ubrany, z błędnym spojrzeniem, najeżonym włosem, trzymając w zakrwawionych rękach grobową lampę, której płomień, wiatrem poruszany, mniej drżał aniżeli całe jego ciało.
ROZDZIAŁ VI W godzinę po wyjściu młodego podróżnego z czarnym piórem ze Spladgestu, noc zapadła i tłum z wolna opuścił dom umarłych. Oglypiglap zamknął drzwi zewnętrzne, Spiagudry zaś zlewał wodą po raz ostatni nieboszczyków, powierzonych jego pieczy. Później obydwaj udali się do swego nędznego mieszkania, gdzie Oglypiglap zasnął wkrótce na swoim barłogu, niewiele się różniąc wyglądem od trupów. Tymczasem zaś cny Spiagudry zasiadł do kamiennego stołu, na którym leżało mnóstwo starych książek, zasuszonych roślin i kości, i pogrążył się w naukowym badaniu, jednającym mu u ludu, pomimo całej swej niewinności, opinię czarownika i czarnoksiężnika, co zresztą w owych czasach było przywilejem nauki. Kilka już godzin zagłębiony był w swoich rozmyślaniach i miał nareszcie porzucić książki, aby się udać do łóżka, kiedy nagle zastanowił się nad ponurym zdaniem Thormodusa Tortoseusa: „Kiedy człowiek zapala lampę, wtedy śmierć pojawia się w jego domu, zanim lampę gasi…” — Z przeproszeniem szanownego doktora — powiedział do siebie półgłosem — ale dziś wieczorem wcale tak nie będzie. I wziął lampę do ręki, aby ją zgasić. Wtem głos wychodzący z Sali umarłych zawołał donośnie: — Spiagudry! Stary dozorca zadrżał na całym ciele, chociaż nie sądził bynajmniej, jakby to każdy inny uczynił na jego miejscu, że śpiący snem wiecznym goście Spladgestu powstali przeciw swemu strażnikowi. Był dość wykształcony, aby nie ulegać urojonym strachom, ale przerażenie jego dlatego właśnie było tak wielkie, że zbyt dobrze znał głos, który go przyzywał. Powtórzyło się gwałtowne wołanie: — Spiagudry! Czy trzeba ci uszy oberwać, abyś słyszał? — Niechaj Opatrzność weźmie w opiekę nie duszę, ale ciało moje — rzekł przestraszony starzec. I krokiem, który bojaźń przyspieszała i zwalniała zarazem, skierował się ku drugim drzwiom bocznym i spiesznie je otworzył. Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że drzwi te prowadziły do kostnicy. Ledwie wszedł, lampa oświetliła widok okropny i dziwaczny. Z jednej strony Spiagudry, chudy, wysoki i pochylony nieco, z drugiej człowiek małego wzrostu, krępy, barczysty, odziany od stóp do głowy w skóry różnych zwierząt, na których krew zaledwie zaschła. Stał przed trupem Gilla Stadta, umieszczonym w głębi sali wraz z ciałem młodej dziewczyny i kapitana. Tych troje martwych świadków, leżących w półcieniu, mogło patrzeć, nie uciekając z przestrachu, na dwóch żywych ludzi, którzy mieli wszcząć rozmowę. Rysy przybysza, które światło dokładnie uwydatniało, miały w sobie coś nadzwyczaj dzikiego. Broda jego była gęsta i ruda, a czoło, okryte czapką z łosiowej skóry, zdawało się najeżone włosami tego samego koloru. Usta miał szerokie, grube wargi, zęby białe, ostre i rzadkie, a nos zakrzywiony jak dziób orli. Jego szare oczy, nadzwyczaj ruchliwe, rzucały na Spiagudrego spojrzenia spode łba, w których okrucieństwo tygrysa łagodziła przebiegłość małpy. Dziwny ten człowiek uzbrojony był w długą szablę, nóż bez pochwy i kamienną siekierę, a opierał się na długim jej toporzysku. Ręce jego pokrywały ogromne rękawice ze skóry niebieskiego lisa. — To stare widmo — mówił sam do siebie — długo mi każe czekać. I wydał głos podobny do ryku dzikiego zwierza. Spiagudry byłby zbladł na pewno, gdyby mógł zblednąć.
— Czy wiesz — mówił dalej mały człowiek, zwracając się wprost do niego — że przybywam aż z ławic Urchtalu? Masz widać ochotę, każąc na siebie czekać, zamienić swój barłóg ze słomy na jedną z tych kamiennych łożnic? Spiagudry zadrżał jeszcze silniej; dwa jedyne jego zęby gwałtownie o siebie uderzały. — Przebacz, panie — odezwał się zginając się w kabłąk do poziomu karła — spałem głębokim snem… — Czy pragniesz poznać sen jeszcze głębszy? Twarz Spiagudrego zmarszczyła się w dziwny grymas przestrachu, komiczniejszy nawet niż miny, jakie na niej wywoływała wesołość. — Cóż to ci jest? — mówił dalej nieznajomy — czy obecność moja nie sprawia ci przyjemności? — O, panie mój i władco! — odpowiedział stary dozorca — nie ma dla mnie większego szczęścia jak widok waszej ekscelencji. I gwałt, który sobie zadawał, aby swej przestraszonej fizjonomii nadać wyraz roześmiany, rozśmieszyłby każdego z wyjątkiem tych martwych świadków. — Moja ekscelencja, ty stary lisie, rozkazuje ci oddać mi odzież Gilla Stadta. Gdy wymawiał to imię, dzika i szydercza jego twarz pokryła się ponurym smutkiem. — Przebacz, panie, ale już jej nie mam — rzekł Spiagudry — wiadomo waszej łaskawej mości, że wszelkie pozostałości po górnikach musimy oddawać do skarbu, ponieważ król wszystko po nich dziedziczy, jako ich przyrodzony opiekun. Nieznajomy zwrócił się do trupa, skrzyżował ręce i rzekł głucho: — To prawda! Ci nędzni górnicy są jak edredony. Ściele się dla nich gniazda, aby im puch odbierać. Później, podnosząc trupa, trzymając go mocno w objęciu, począł wydawać dzikie pojęki miłości i bólu, podobne mruczeniu niedźwiedzia pieszczącego swoje małe. Śród tych dźwięków nieokreślonych padały niekiedy słowa dziwnej gwary, której Spiagudry nie znał. Na koniec położył trupa na kamiennym łożu i zwrócił się do dozorcy: — Czy wiesz, przeklęty czarowniku — zapytał — jak się nazywa żołnierz, zrodzony pod nieszczęśliwą gwiazdą, którego ta dziewczyna przeniosła nad Gilla? I uderzył nogą zimne zwłoki Guth Stersen. Spiagudry potrząsnął głową. — A więc, na siekierę Ingolfa, głowy mego rodu, wytępię wszystkich, którzy noszą taki mundur! — zawołał nieznajomy, wskazując ubranie oficera. — Ten, na którym chcę się zemścić, będzie między nimi. Spalę cały las, aby zniszczyć jadowity krzew, który śród niego rośnie. Przysiągłem to w dniu śmierci Gilla i dałem mu już towarzysza, z którego trup jego cieszyć się powinien. O Gillu! Oto leżysz bez siły i życia ty, coś fokę dogonił płynąc, dziką kozę biegnąc; ty, coś w walce wręcz zadusił niedźwiedzia z gór Koli — leżysz teraz nieruchomy. Przebiegałeś w jednym dniu Drontheimhus, od Orkelu aż do jeziora Smiasen; wdrapywałeś się na szczyty Dofre—Fieldu jak wiewiórka na dęby — a teraz, Gillu mój, leżysz milczący, ty, coś stojąc na wierzchołku przez burze nawiedzanej góry Kongsberg śpiewał głosem od gromów silniejszym. O, Gillu! Na próżno więc wysadziłem dla ciebie kopalnię w Faroer; daremnie spaliłem katedrę w Drontheimie; wszystkie moje trudy stracone — i na tobie się zakończy ród dzieci Islandii, potomstwa Ingolfa Tępiciela; nie odziedziczysz mojej kamiennej siekiery, ale przeciwnie, to ty pozostawiasz mi swoją czaszkę, abym odtąd pił z niej wodę morską i ludzką krew! Po tych słowach, chwytając trupa rzekł: — Spiagudry, dopomóż mi! I zrywając swoje rękawice, ukazał szerokie ręce, uzbrojone w długie pazury, twarde i zagięte jak u drapieżnego zwierza.
Spiagudry, widząc, że przybysz zamierza swoją szablą odciąć czaszkę trupa, zawołał z przerażeniem, którego nie mógł pohamować: — Sprawiedliwy Boże! Panie, przecież to umarły! — Wolisz więc — zapytał spokojnie mały człowiek — aby ostrze to przeciw żywemu tutaj się obróciło? — Och! Niech wasza wielmożność pozwoli… czy wasza ekscelencja może sprofanować?… Wasza łaska… panie, wasza dostojność nie zechce… — Skończyszże raz? Czyż potrzebuję wszystkich tych tytułów, ty żywy szkielecie, abym wierzył w twój głęboki szacunek dla mojej szabli? — Na świętego Waldemara, na świętego Usufa, w imię Opatrzności, oszczędź pan umarłego!… — Pomagaj mi i nie mów o świętych, do kaduka! — Panie — mówił dalej Spiagudry błagalnie — na twego sławnego przodka, świętego Ingolfa!… — Ingolf Tępiciel był takim jak ja potępieńcem. — W imię nieba — powiedział starzec, pochylając się — właśnie chciałbym, abyś pan uniknął tego potępienia. Mały człowiek zniecierpliwił się. Jego szare oczy zabłysły jak dwa rozpalone węgle. — Pomóż mi! — powtórzył, porywając się do szabli. Dwa te słowa powiedziane były głosem, jakim przemówiłby lew, gdyby miał dar mowy. Dozorca, na wpół żywy i drżący, usiadł na czarnym kamieniu i podtrzymywał rękoma zimną i wilgotną głowę Gilla, nieznajomy zaś nożem i szablą odrąbał czaszkę ze szczególną zręcznością. Skończywszy operację spoglądał przez chwilę na skrwawioną czaszkę, wymawiając jakieś dziwne wyrazy; później wręczył ją Spiagudremu do wymycia i oczyszczenia i rzekł wydając rodzaj wycia: — Ja już nie będę miał tej pociechy, aby spadkobierca duszy Ingolfa pił z mojej czaszki krew ludzką i morską wodę! Po chwili dzikiego zamyślenia mówił dalej: — Po huraganie następuje huragan, po lawinach śniegu idą inne lawiny, zasię ja będę ostatnim z mego rodu. O, czemuż Gill nie znienawidził jak ja wszystkiego, co nosi twarz ludzką. Jakiż szatan, wróg szatana Ingolfa, popchnął go do tych przeklętych sztolni w poszukiwaniu garści złota? Spiagudry przerwał mu, oddając z powrotem czaszkę Gilla. — Ekscelencja ma rację: nawet złoto — mówi Snorro Sturleson — często kupuje się za drogo. — Przypominasz mi — rzekł mały człowieczek — że chcę ci dać pewne polecenie. Oto żelazna szkatułka, znaleziona przy tym oficerze, po którym, jak widzisz, nie wszystko zagarnąłeś. Szkatułka ta zamknięta jest szczelnie, pewnie więc zawiera złoto, jedyną rzecz drogą w mniemaniu ludzkim. Oddaj ją wdowie Stadt we wsi Throctree jako zapłatę za jej syna. Wydobył z worka niewielką, żelazną szkatułkę. Spiagudry odebrał ją od niego i skłonił się głęboko. — Wykonaj wiernie mój rozkaz — rzekł przybysz, rzucając na niego przeszywające spojrzenie — wiedz bowiem, że dwa złe duchy z łatwością mogą się odnaleźć. Widzi mi się, że jesteś bardziej nawet tchórzliwy aniżeli chciwy, a wiedz, że odpowiesz mi za tę szkatułkę. — O panie! Na moją duszę… — Klnij się nie na duszę, ale na twoje kości i ciało. W tej chwili gwałtownie zapukano do zewnętrznych drzwi Spladgestu. Mały człowiek spojrzał ze zdziwieniem. Spiagudry zadrżał i ręką zakrył lampę.
— Co to jest? — zawołał nieznajomy mrucząc — trzęsiesz się cały, stary nędzniku, ale jakże zadrżysz, gdy usłyszysz głos trąby Sądu Ostatecznego?! Rozległo się powtórne, gwałtowniejsze pukanie. — To jakiś umarły, któremu pilno wejść tutaj — rzekł mały człowiek. — Nie, panie — wyszeptał Spiagudry — nie przynosi się umarłych po północy. — Umarły czy żywy, wypędza mnie jednak. Spiagudry, bądź wierny i milcz. Przysięgam ci na ducha Ingolfa i czaszkę Gilla, że w tej oberży trupów odbędziesz przegląd całego munckholmskiego pułku. I zatknąwszy za pas czaszkę Gilla, włożywszy rękawice, po ramionach Spiagudrego skoczył ze zręcznością kozy do jednego z otworów w dachu, gdzie zniknął po chwili. Nowe łomotanie wstrząsnęło Spladgestem, a z zewnątrz głos jakiś kazał otworzyć w imieniu króla i wicekróla. Wówczas stary dozorca, podwójną na raz miotany bojaźnią, z których jedną można by nazwać wspomnieniem, a drugą nadzieją, podążył do drzwi i z wolna je otworzył.
ROZDZIAŁ VII Powróciwszy po rozstaniu się z Poelem do swego gabinetu, gubernator Drontheimu zasiadł w szerokim fotelu i aby się rozerwać, zlecił jednemu ze swych sekretarzy odczytywać prośby podane do rządu. Ów przeto, skłoniwszy się, zaczął: — „1. Czcigodny doktor Anglyvius prosi, aby postarano się o następcę czcigodnego doktora Foxtippa, dyrektora biblioteki biskupiej, a to wskutek niezdolności tegoż. Niżej podpisany nie wie, kto mógłby zastąpić wymienionego doktora; podaje tylko do wiadomości Jego Ekscelencji, że przez długi czas piastował godność bibliotek…” — Odesłać nicponia do biskupa — przerwał generał. — „2. Ksiądz Anastazy Munder, kapelan więzienny, prosi, aby z okazji małżeństwa Jego Dostojności Ordenera Guldenlew, barona Thorvick, kawalera Danebroga, syna wicekróla, ze szlachetnie urodzoną damą Ulryką Ahlefeld, córką J. O. hrabiego wielkiego kanclerza obojga królestw, ułaskawiono dwunastu skruszonych więźniów”. — Odroczyć — rzekł generał. — Lituję się nad tymi więźniami. Sekretarz czytał dalej: — „3— Faustyn Prudens Detrombides, poddany norweski, poeta łaciński, pragnie ułożyć pieśń na cześć obojga wymienionych oblubieńców”. — Ach, ach! Dzielny wierszopis musi już być bardzo stary, bo wszak to on właśnie w roku 1674 napisał wiersz z okazji zamierzonego ślubu Schumackera, podówczas hrabiego na Griffentredzie, z księżniczką Luizą–Szarlotą de Holstein–Augustenburg, ślubu, który nie doszedł do skutku. Obawiam się — dodał przez zaciśnięte zęby — że Faustyn Prudens jest poetą nieudanych ślubów. Odroczyć podanie. Trzeba będzie poza tym w sprawie tego poety dowiedzieć się, czy nie ma wolnego łóżka w szpitalu. — „4. Górnicy z Guldbranshalu, z wyspy Faroer, z Sund–Moeru, Hubfallo, Roeraas i Kongsberga upraszają o zwolnienie ich spod opieki królewskiej”. — Ci górnicy są bardzo niespokojni. Powiadają nawet, że zaczynają szemrać, iż za długo czekają na odpowiedź na swoją prośbę. Trzeba ją więc starannie rozpatrzyć. — „5. Braab, rybak, powołując się na prawo majoratu, podaje do wiadomości, że trwa w zamiarze wykupienia swej ojcowizny”. — „6. Syndycy z Noes, Loewigu, Inalu, Skongen, Stodu, Sparbo i innych miast i wsi północnego Drontheimhusu wnoszą, aby na głowę rozbójnika, mordercy i podpalacza Hana, urodzonego — jak mówią — w Klipstadur w Islandii, wyznaczono nagrodę. — Sprzeciwia się tej prośbie Nychol Orugix, kat Drontheimhusu, dowodząc, że Han jest jego własnością. — Popiera prośbę Benignus Spiagudry, dozorca Spladgestu, któremu trup Hana powinien się dostać”. — To bardzo niebezpieczny bandyta — rzekł generał — nade wszystko dziś, kiedy spodziewać się można zamieszek między górnikami. Trzeba za jego głowę ogłosić nagrodę tysiąca talarów królewskich. — „7. Benignus Spiagudry, lekarz, antykwariusz, rzeźbiarz, mineralog, przyrodnik, botanik, prawnik, chemik, mechanik, fizyk, astronom, teolog, gramatyk…” — Czy to ten sam Spiagudry, który jest dozorcą Spladgestu? — przerwał generał. — Tak jest, wasza ekscelencjo — odpowiedział sekretarz. — „… odźwierny zakładu, zwanego Spladgest, w królewskim grodzie Drontheimie, stwierdza, że on, Benignus Spiagudry, odkrył, iż gwiazdy zwane stałymi nie są oświetlone przez gwiazdę zwaną słońcem; item, iż prawdziwe imię Odyna brzmi Frigge, syn Fridulfa; item, iż dżdżownik morski żywi się piaskiem; item, że zgiełk głosów ludzkich oddala ryby od wybrzeży Norwegii, wskutek czego środki utrzymania zmniejszają się proporcjonalnie do wzrostu ludności; item, że zatoka, zwana Otte Sund, dawniej nosiła nazwę Limfiordu, nazywa się zaś Otte Sund od czasu, jak Otto Rudy cisnął w nią swój oszczep; item, przypomina, że to z jego
rady i pod jego kierownictwem przemieniono stary posąg Frei w statuę Sprawiedliwości, obecnie zdobiącą rynek Drontheimu, jako też zamieniono w diabła, uosabiającego występek, dawnego lwa, który pod nogami wymienionego posążka się znajdował; item…” — Ach, daruję panu jego rozliczne zasługi. Czego on właściwie żąda? Sekretarz przewrócił kilka arkuszy i ciągnął dalej: — „… Wielce pokorny suplikant sądzi, że ma prawo, w nagrodę prac tak użytecznych dla nauk i sztuk, błagać Jego Ekscelencję o podwyższenie opłaty za trupy tak męskie jak i żeńskie, powierzone jego opiece, o dziesięć askalinów, co skądinąd zapewne bardzo będzie przyjemne dla umarłych, jako dowód wyższej oceny ich osób…” W tej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i służący donośnym głosem zameldował j.o. hrabinę Ahlefeld. Jednocześnie dama wysokiego wzrostu, z hrabiowską koroną na głowie, bogato ubrana w jedwabną, szkarłatną suknię z gronostajami i złotymi frędzlami, weszła do gabinetu i, ująwszy podaną przez generała rękę, usiadła obok jego fotela. Hrabina mogła mieć lat około pięćdziesięciu. Wiek usprawiedliwiał niejako zmarszczki, którymi troski dumy i ambicji przedwcześnie twarz jej poorały. Zmierzyła starego gubernatora wyniosłym spojrzeniem, a na jej usta zawitał fałszywy uśmiech. — No i cóż, panie generale, twój uczeń każe na siebie czekać. Powinien być tutaj przed zachodem słońca. — Byłby na pewno, pani hrabino, gdyby się nie udał zaraz po przyjeździe do Munckholmu. — Jak to, do Munckholmu? Ale przecież nie do Schumackera…? — Bardzo być może, że do niego. — Czyżby baron de Thorvick odwiedzał go przed wszystkimi? — Czemu nie, hrabino? Schumacker jest tak nieszczęśliwy! — Jak to, generale, syn wicekróla miałby wejść w stosunki z więźniem stanu? — Fryderyk Guldenlew, powierzając mi swego syna, prosił mnie, szlachetna pani, abym go wychował jak swe własne dziecko. Sądziłem, że znajomość z Suchmackerem może być użyteczna dla Ordenera, który kiedyś ma również zająć najwyższe w państwie stanowisko. W tym przeto celu, z upoważnienia wicekróla, prosiłem mego brata, Grumonda Knud, o przepustkę do wszystkich więzień i dałem ją Ordenerowi. Jasne jest, że z niej korzysta. — A od jak dawna, czcigodny generale, baron Ordener nawiązał tak użyteczną znajomość? — Dłużej niż od roku, pani hrabino. Towarzystwo Schumackera, jak widać, podobało mu się bardzo, skoro to właśnie zatrzymało go tak długo w Drontheimie, skąd z wielką niechęcią i jedynie na moje usilne życzenie wyjechał w zeszłym roku w podróż po Norwegii. — A Schumacker wie o tym, że jego pocieszyciel jest synem jednego z największych jego nieprzyjaciół? — Wie tylko, że jest jego przyjacielem, i to mu wystarcza, podobnie jak i nam. — Ale czy pan, panie generale — rzekła hrabina z badawczym spojrzeniem — zezwalając, a nawet wpływając na zawiązanie tego stosunku, wiedział o tym, że Schumacker ma córkę? — Wiedziałem o tym, pani hrabino. — I okoliczność ta zdawała się panu obojętna dla jego wychowańca? — Wychowanek Lewina Knuda, syn Fryderyka Guldenlew, jest człowiekiem honoru. Ordenerowi nieobca jest przepaść dzieląca go od córki Schumackera; nie zechce przeto uwieść młodej dziewczyny, nie mogąc się z nią połączyć, zwłaszcza że jest ona córką nieszczęśliwego ojca. Hrabina Ahlefeld zarumieniła się i zbladła. Odwróciła głowę, aby uniknąć spojrzenia starca, które zdawało się ją oskarżać. — W każdym jednak razie — mówiła z zakłopotaniem — pozwól zauważyć, generale, że stosunek ten, moim zdaniem, bardzo jest dziwny i nierozsądny. Nade wszystko dziś, gdy
mówią, że górnicy i ludy północne zamyślają powstać i że imię Schumackera zamieszane jest w tę sprawę. — Zadziwia mnie pani! — zawołał gubernator. — Schumacker dotąd spokojnie znosił swoje nieszczęście. Pogłoski te są niewątpliwie bezpodstawne. W tej chwili otworzyły się drzwi i służący zameldował, że posłaniec Jego Ekscelencji wielkiego kanclerza pragnie rozmówić się z j.o. panią hrabiną. Hrabina spiesznie powstała, pożegnała gubernatora, który zajął się dalszym przeglądaniem próśb, i udała się do swoich apartamentów, położonych w jednym ze skrzydeł pałacu, każąc sobie przysłać gońca. Siedziała już od kilku chwil na wspaniałej kanapie, otoczona swymi służebnymi, kiedy posłaniec wszedł do buduaru. Na jego widok drgnęła z odrazy, natychmiast jednak zamaskowała ten odruch życzliwym uśmiechem. Powierzchowność posłańca wszakże nie budziła wstrętu od pierwszego wejrzenia. Był to mężczyzna raczej niski niż wysoki, tusza jego zaś nie licowała z jego stanowiskiem. Twarz tego człowieka znamionowała szczerość posunięta aż do zuchwalstwa, a wesołość jego spojrzenia miała w sobie jakiś diabelski i złowieszczy wyraz. Skłonił się głęboko przed hrabiną i podał jej pakiet, owiązany jedwabnymi sznurkami. — Racz pozwolić, jaśnie wielmożna pani — rzekł — abym złożył u jej stóp szacowną przesyłkę dostojnego jej małżonka, a mego czcigodnego pana. — Czyż nie przybędzie tu osobiście i dlaczego to hrabia, mój małżonek, używa was jako posłańca? — spytała hrabina. — Ważne sprawy wstrzymały przyjazd jego ekscelencji; list ten zawiadamia was o tym, dostojna hrabino. Ja zaś, wedle rozkazu mego czcigodnego pana, będę miał wysoki zaszczyt prosić cię, pani, o chwilę rozmowy bez świadków. Hrabina zbladła i zawołała drżącym głosem: — Ja miałabym mieć potajemną rozmowę z wami, Musdoemonie? — Gdyby to miało sprawić przykrość jaśnie wielmożnej pani, jej niegodny sługa byłby w rozpaczy. — Przykrość… nie, bez wątpienia — odparła hrabina, zmuszając się do uśmiechu — ale czyż ta rozmowa jest tak konieczna? — Konieczna, pani hrabino. List, który pani raczyłaś przyjąć z moich rąk, zawiera zapewne wyraźne co do tego zalecenie. Dziwny to był widok: dumna hrabina Ahlefeld bladła i drżała przed służalcem, który okazywał jej tak głęboki szacunek. Otworzywszy z wolna pakiet, przeczytała list, po czym słabym głosem rzekła do swego fraucymeru: — Odejdźcie, zostawcie nas samych. — Niech czcigodna pani — rzekł posłaniec zginając kolano — raczy przebaczyć mi moją śmiałość i przykrość, którą zdaję się jej wyrządzać! — Przeciwnie, proszę mi wierzyć — rzekła hrabina — że widok wasz sprawia mi wiele przyjemności. Służebne wyszły. — Zapomniałaś, widzę, Elfegio, że był czas, kiedy nasze spotkania nie budziły w tobie takiego wstrętu? Tak przemówił posłaniec do czcigodnej hrabiny, a słowom jego towarzyszył zjadliwy śmiech. Można dama spuściła głowę upokorzona. — Och, czemuż tego nie zapomniałam w istocie! — wyszeptała. — Szalona! Jak możesz wstydzić się tego, czego oko ludzkie nie widziało? — Bóg widzi, czego ludzie nie widzą. — Bóg? Tchórzliwa niewiasto! Nie jesteś godna zwodzić swego męża, bo on ma mniej wiary od ciebie.
— Naigrawasz się bezecnie z mojej skruchy, Musdoemonie. — Jeżeli ta skrucha jest szczera, Elfegio, to czemuż sama obarczasz swe sumienie codziennie nowymi zbrodniami? Hrabina Ahlefeld ukryła twarz w dłoniach — goniec zaś mówił dalej: — Trzeba wybrać, Elfegio, albo wyrzuty sumienia i wyrzeczenie się zbrodni, albo zbrodnie bez wyrzutów. Uczyń jak ja: wybierz drugie, to lepsze, a przynajmniej weselsze. — Och! Oby na tamtym świecie — rzekła hrabina półgłosem — nie powtórzono ci tych słów, Musdoemonie! — Dość już, moja droga, porzućmy te żarty albo jeżeli wierzysz w nieśmiertelność, to bądź przekonana, że nieodwołalnie do piekła należysz. Na cóż się więc zda kilka lat pokuty na ziemi? Wieczność i tak nie będzie krótsza. Po czym, siadając obok hrabiny i obejmując ją za szyję, mówił dalej: — Elfegio, staraj się pozostać, jeżeli nie cieleśnie, to przynajmniej duchowo, tym, czym byłaś lat temu dwadzieścia. Nieszczęśliwa hrabina, niewolnica swego wspólnika, usiłowała odwzajemnić tę odpychającą pieszczotę. W występnym tym uścisku dwóch istot, które nienawidziły się i pogardzały sobą wzajemnie, było coś, co przejmowało odrazą nawet te dusze upadłe. Występne pieszczoty, dające im ongiś szczęście, do których dziś jeszcze, nie wiedzieć czemu, wciąż się przymuszali, były dla nich prawdziwą męczarnią. Hrabina, aby skrócić tę mękę, wyrwała się z objęć kochanka i zapytała go wreszcie, z jakim zleceniem przysłał go hrabia. — Ahlefeld — rzekł Musdoemon — widząc, że władza jego wzmocni się jeszcze przez małżeństwo Ordenera Guldenlew z naszą córką… — Naszą córką! — zawołała hrabina, a jej spojrzenie przybrało znowu wyraz dumy i pogardy… — Ależ — rzekł ozięble posłaniec — zdaje mi się, że Ulryka może być moją córką równie dobrze jak i jego. Mówiłem więc, że małżeństwo to nie zadowoli całkowicie twego męża, jeżeli jednocześnie Schurnacker nie zostanie ostatecznie zgnębiony. W zaciszu więzienia ten stary faworyt jeszcze jest tak groźny, jakby był w swoim pałacu. Ma on na dworze przyjaciół mało znaczących, to prawda, ale właśnie przez to potężnych, iż na pozór mało znaczących. A nawet król, dowiedziawszy się przed miesiącem, że negocjacje wielkiego kanclerza z księciem Holstein–Ploen idą niepomyślnie, zawołał z niecierpliwością: — Griffenfeld sam jeden prędzej by tego dokazał aniżeli wszyscy oni razem. — Jakiś intrygant, imieniem Dispolsen, przybyły z Munckholmu do Kopenhagi, odbył kilka sekretnych posłuchań, po których król zażądał od kanclerstwa dokumentów szlachectwa i własności dóbr Schumackera. Nie wiadomo, do czego może dążyć Schumacker, ale choćby pragnął tylko wolności, to chęć ta u więźnia stanu jest już pragnieniem władzy. Trzeba więc, aby umarł, ale trzeba też, aby śmierć ta nastąpiła z wyroku sądowego. Staramy się rzucić na niego jakieś poszlaki. Mąż twój, Elfegio, pod pozorem zwiedzenia incognito prowincji północnych, pragnie sprawdzić osobiście rezultat naszych knowań śród górników, których chcemy pobudzić do podniesienia buntu w imię Schumackera. Oczywiście bunt ten można będzie później z łatwością stłumić. Najbardziej niepokoi nas utrata różnych papierów, dotyczących tego planu, które, jak sądzimy, są w ręku Dispolsena. Dowiedziawszy się, że wyjechał z Kopenhagi do Munckholmu z pergaminami, dyplomami Schumackera, a może i dokumentami, które nas mogą zgubić, a przynajmniej skompromitować, urządziliśmy w wąwozach Kole zasadzkę, aby odebrać mu papiery, a jego sprzątnąć. Ale jeżeli, jak powiadają, Dispolsen przybył do Bergen morzem, daremne były nasze zabiegi. Słyszałem jednak, przybywszy tutaj, jakieś pogłoski o zabiciu kapitana Dispolsena. Zresztą, zobaczymy. Obecnie zaś poszukujemy głośnego rozbójnika, którego nazywają Hanem z Islandii, ponieważ chcielibyśmy postawić go na czele powstania górników. A ty, moja droga, cóż mi powiesz nowego? Czy piękny ptaszek
w Munckholmie wleciał już do klatki? Czy córka starego ministra stała się już ofiarą naszego kobuza, naszego syna Fryderyka? Hrabina, uniesiona znowu dumą, zawołała: — Naszego syna! — Ileż on lat mieć może? Dwadzieścia cztery, a znamy się już dwadzieścia sześć lat, Elfegio. — Bóg wie — zawołała hrabina — że mój Fryderyk jest prawym dziedzicem wielkiego kanclerza. — Chociaż Bogu wiadomo — odpowiedział ze śmiechem goniec — diabeł jednak może o tym nie wiedzieć. Zresztą, twój Fryderyk to roztrzepaniec, który mi wcale chluby nie przynosi, i doprawdy o taką drobnostkę nie warto się kłócić. On zdolny jest tylko dziewczyny uwodzić. Ale czy tym razem tego dokonał? — Jeszcze nie, o ile wiem. — Staraj się, Elfegio, grać czynniejszą niż dotąd rolę w naszych interesach. Ja i mąż twój, jak widzisz, nie zasypiamy gruszek w popiele. Jutro wracam do twego męża. Co do ciebie, nie ograniczaj się, jeśli łaska, do wznoszenia modłów za nasze grzechy, jak Madonna, której pomocy wzywają Włosi popełniając morderstwo. Ahlefeld musi pomyśleć o hojniejszym dla mnie niż dotąd wynagrodzeniu. Los mój złączony jest z waszym, ale znudziło mi się już być służalcem męża, kiedy jestem kochankiem żony, i nie chcę nadal być guwernerem, profesorem i pedagogiem, będąc prawie ojcem… W tej chwili północ wybiła i weszła jedna z służebnic hrabiny, przypominając jej, że zgodnie z tutejszymi zwyczajami o tej godzinie wszystkie światła winny być zgaszone. Hrabina, szczęśliwa, że może zakończyć tak przykrą rozmowę, przywołała swoje służebne. — Pani hrabina raczy zezwolić — rzekł Musdoemon wychodząc — abym żywił nadzieję, że jutro ją zobaczę i złożę u jej stóp moje najgłębsze uszanowanie.
ROZDZIAŁ VIII — Na honor, starcze — rzekł Ordener do Spiagudrego — zacząłem już myśleć, że w tym domu otwieranie drzwi należy do obowiązku umarłych. — Przebaczcie, panie — odpowiedział Spiagudry, w którego uszach brzmiały jeszcze tytuły króla i wicekróla, a powtarzając swoją banalną wymówkę dodał: — Spałem tak głęboko… — W takim razie twoi umarli nie spali widocznie, bo słyszałem przed chwilą wyraźnie, jak rozmawiali ze sobą. Spiagudry zmieszał się: — Jak to, panie nieznajomy, wyście słyszeli?… — Najdokładniej, ale co mnie to może obchodzić? Nie przyszedłem tu aby zajmować się twoimi interesami, owszem, zamierzam ciebie moimi zatrudnić. Wejdźmy więc. Spiagudry nie miał ochoty wprowadzić przybysza do sali, gdzie leżało ciało Gilla; atoli ostatnie słowa nieznajomego uspokoiły go nieco, a wreszcie, czyż mógł stawić jaki opór? Wpuścił przeto młodego człowieka i zamykając drzwi rzekł: — Benignus Spiagudry jest na rozkazy wasze we wszystkim, co tylko nauk ludzkich dotyczyć może. Wszakże, jeżeli pan sądzisz, że mówisz z czarnoksiężnikiem, jak to pańskie nocne odwiedziny zdają się znamionować, to mylisz się setnie. Jestem tylko uczonym. Wejdźcie zresztą, wielmożny panie, do mojego laboratorium. — O, nie — rzekł Ordener — nie do laboratorium, ale do zmarłych iść musimy. — Do umarłych! — zawołał Spiagudry, poczynając drżeć na nowo. — Ależ pan nie może ich widzieć. — Jak to nie mogę widzieć zwłok, które po to właśnie są tam złożone, aby je oglądano. Powtarzam ci, mości dozorco, że chcę żądać od ciebie pewnych wyjaśnień o jednym z nieboszczyków i jesteś wszak obowiązany mi ich udzielić. Bądź posłuszny, starcze, z dobrej woli, bo w przeciwnym razie zmuszę cię do tego przemocą. Spiagudry miał wielki respekt dla szabli, a ujrzał ją u boku Ordenera. — Nic nie zastąpi broni — mruknął i, wyszukawszy w pęku właściwy klucz, otworzył kratę, po czym wprowadził nieznajomego do drugiej przegrody sali. W tej chwili promień lampy oświecił skrwawione zwłoki Gilla Stadta. — Sprawiedliwy Boże! — zawołał Ordener — jakaż okropna profanacja! — Święta Opatrzności, miej litość nade mną! — wyszeptał dozorca. — Starcze! — mówił dalej Ordener groźnym głosem — czyż tak daleko jesteś od grobu, że ośmielasz się gwałcić należne poszanowanie, i czy nie obawiasz się, nieszczęśliwy, że żyjący pouczą cię odpowiednio, jak należy się odnosić do umarłych? — Łaski! — zawołał biedny dozorca — to nie ja… gdyby pan wiedział!… — tutaj zatrzymał się, bo przyszły mu na myśl słowa małego człowieka: bądź wierny i milcz. — Czy nie widzieliście, panie, człowieka, który wyszedł przez ten otwór? — zapytał po chwili przytłumionym głosem. — Tak jest. Czy to twój wspólnik? — O nie, panie, on sam tylko jest sprawcą tej zbrodni. Przysięgam na potępienie wieczne, na błogosławieństwo niebieskie, na to ciało nawet, tak niegodnie sprofanowane! Mówiąc to, Spiagudry rzucił się do nóg Ordenera. Jakkolwiek był odrażający, to jednak rozpacz, zaklęcia i wyraz prawdy w jego słowach zdołały przekonać młodego człowieka. — Powstań, starcze — rzekł — jeżeliś nie znieważył śmierci, nie kalaj swojej starości. Dozorca powstał. Ordener zaś mówił dalej: — Któż więc jest ten zbrodniarz? — Ani słowa więcej, szlachetny panie! Pan nie wie, o kim mówi! Cicho!
I Spiagudry powtarzał do siebie: — Bądź wierny i milcz! Ordener podjął ozięble: — Cóż to za tajemnica i groźna istota? Chcę ją poznać. — Na imię nieba, wielmożny panie! Nie mów pan tak, zamilknij z bojaźni… — Bojaźń ust mi nie zamknie, ciebie zaś zmusi do mówienia. — Przebacz, mój paniczu! — rzekł zrozpaczony Spiagudry — nie mogę. — Możesz, ponieważ ja tego chcę. Musisz wymienić świętokradcę! Spiagudry usiłował jeszcze użyć wybiegu. — A więc, szlachetny panie — powiedział — świętokradcą jest zabójca tego oficera. — Oficer ten został zamordowany? — zapytał Ordener, któremu zwrot ów przypomniał cel jego poszukiwania. — Tak jest, bez wątpienia, panie. — Ależ przez kogo, przez kogo? — Zaklinam cię, panie, na imię świętej, której matka twoja wzywała, na świat cię wydając, nie bądź ciekaw tego imienia, nie zmuszaj mnie, abym ci to powiedział. — Jeżeli o tę wiadomość, która jest dla mnie bardzo ważna, będę szczególnie zabiegał, to ty niemało do tego przyczyniłeś się swoimi słowami. Rozkazuję ci więc wymienić tego mordercę. — A więc, panie — powiedział Spiagudry — chciej zauważyć na ciele tego nieszczęśliwego głębokie rany, zadane ostrymi i długimi pazurami. One mówią jasno, kim jest zabójca. I starzec pokazał Ordenerowi długie i wyraźne zadrapania na nagim i obmytym trupie. — Jak to? — zapytał Ordener — a więc to jakieś dzikie zwierzę? Niedźwiedź lub… — O nie, mój młody panie. — Ależ, jeżeli nie diabeł. — Ciszej! Strzeż się pan, abyś nie odgadł zbyt dobrze. Czyż pan nigdy nie słyszał — mówił dalej dozorca cichym głosem — o człowieku czy potworze z ludzką twarzą, którego pazury są tak długie jak szpony Astarotha, który nas zgubił, lub Antychrysta, który nas zgubi w przyszłości. — Wyrażaj się jaśniej, starcze! — Biada! — mówi Apokalipsa… — Ja chcę znać nazwisko mordercy! — Mordercy?… Nazwisko?… Panie, zlituj się nade mną, miej litość nad sobą samym… — Nie nadużywaj dłużej mojej cierpliwości. — A więc, skoro chcesz tego, młody człowieku — rzekł Spiagudry, prostując się, donośnym głosem — tym mordercą, tym świętokradcą jest Han z Islandii. Straszne to imię nie było obce Ordenerowi. — Jak to? — zapytał — Han! Ten obmierzły rozbójnik! — Nie nazywajcie go, panie, rozbójnikiem; rozbójnicy zwykle w bandy się łączą, on zaś żyje samotnie. — Skądże ty go znasz, nędzniku? Jakież wspólne zbrodnie zbliżyły was do siebie? — Nie sądźcie z pozorów, szlachetny panie. Czyliż pień dębu ma być dlatego jadowity, że żmija znajduje w nim kryjówkę? — Dosyć tego próżnego gadania! Złoczyńca za przyjaciela może mieć tylko wspólnika zbrodni. — Nie jestem jego przyjacielem, a jeszcze mniej wspólnikiem; jeżeli zaś moje słowa nie przekonały cię, panie, to chciej się zastanowić, że ta ohydna profanacja za dwadzieścia cztery godziny, skoro przyjdą po ciało Gilla Stadt, narazi mnie na karę, dla świętokradców
naznaczoną, i uwikła w najstraszliwsze położenie, w jakim kiedykolwiek niewinny jak ja człowiek mógł się znajdować. Ta obawa dozorcy o własną skórę przekonała Ordenera bardziej niż wszystkie zaklęcia. Ona to przecież, w znacznej mierze zapewne, kazała mu przedtem tak patetycznie, choć bezskutecznie sprzeciwiać się zrazu świętokradztwu, którego dopuścił się mały człowiek. Ordener zastanawiał się chwilę, a przez ten czas Spiagudry starał się wyczytać z jego twarzy — czy przerwa ta zapowiada pokój, czy też nową burzę. Wreszcie młody człowiek rzekł głosem surowym, lecz spokojnym: — Starcze, mów prawdę. Czy znalazłeś przy tym oficerze jakie papiery? — Żadnych, klnę się na honor! — A czy Han nie znalazł ich przy nim? — Nie wiem, przysięgam! — Nie wiesz? A czy wiesz, gdzie się ukrywa ów Han z Islandii? — On się nie ukrywa, ciągle się włóczy po kraju. — Choćby i tak było, musi przecież mieć miejsca, gdzie czasami znajduje schronienie? — Poganin ten — mówił starzec półgłosem — ma tyle kryjówek, ile wyspa Hitteren ma skał podwodnych, ile gwiazda Syriusza promieni… — Proszę cię jeszcze raz, abyś mówił wyraźniej — przerwał Ordener — Dam ci dobry przykład, słuchaj: zostajesz w jakimś tajemniczym związku z tym bandytą, chociaż utrzymujesz, że nie jesteś jego wspólnikiem. Skoro go znasz, musisz przeto wiedzieć, dokąd się teraz udał. — Nie przerywaj mi. — Jeżeli nie jesteś jego wspólnikiem, w takim razie pomożesz mi go odszukać. Spiagudry nie mógł pohamować swego przerażenia. — Pan, szlachetny panie, pan, wielki Boże, który jesteś pełen młodości i życia, miałbyś szukać i wyzywać tego wcielonego diabła! Wprawdzie Ingjald zwalczył olbrzyma Nyktolma, ale miał przecież cztery ręce… — A więc — rzekł Ordener z uśmiechem — jeżeli potrzeba czterech rąk, to będziesz moim przewodnikiem… — Ja! Pańskim przewodnikiem? Jak pan może szydzić z biednego starca, który sam już niemal przewodnika potrzebuje. — Posłuchaj — przerwał Ordener — nie chciej tylko żartować sobie ze mnie. Jeżeli ta profanacja, w której, jak chcę wierzyć, nie brałeś udziału, wystawia cię na karę za świętokradztwo, w takim razie nie możesz przecie tutaj pozostać. Musisz zatem uciekać. Biorę cię więc pod swoją opiekę, ale pod warunkiem, że mnie zaprowadzisz do kryjówki tego rozbójnika. Bądź moim przewodnikiem, a ja będę twoim obrońcą: powiem ci więcej — jeżeli znajdę Hana, w takim razie — żywego czy umarłego, przyprowadzę go tutaj. Będziesz mógł udowodnić swoją niewinność, ja zaś ze swej strony przyrzekam ci, że powrócisz do swoich godności. A tymczasem, masz oto więcej talarów królewskich, aniżeli twój urząd przez cały rok ci przynosi. Ordener, wstrzymując się z sakiewką aż do końca, zachował w swoich argumentach stopniowanie, stosownie do zdrowych zasad logiki. Argumenty te jednak same przez się podziałały na Spiagudrego. Najpierw wszakże chwycił za worek. — Macie słuszność, szlachetny panie — powiedział następnie i oczy jego, spuszczone dotychczas, podniosły się na Ordenera. — Jeżeli z panem pójdę, narażę się któregoś dnia na zemstę strasznego Hana; jeśli zostanę, wpadnę jutro w ręce ceklarza Orugixa… A jak tracą świętokradców? Zresztą, mniejsza o to. W obydwóch wypadkach życie moje jest w niebezpieczeństwie; idąc jednak za słuszną uwagą Saemonda Sigfussona, zwanego Mędrcem, że inter duo pericula aeąualia, minus imminens eligendum est — będę ci, panie, towarzyszył. Tak, panie, będę twoim przewodnikiem. Nie zapomnij jednak, że robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby cię odwieść od tego niebezpiecznego zamiaru.
— Zgoda — rzekł Ordener. — Będziesz zatem moim przewodnikiem. Ale pamiętaj, starcze, że liczę na twoją uczciwość — rzekł Ordener, rzucając badawcze spojrzenie na dozorcę. — Ach, panie — odpowiedział tamten — uczciwość Spiagudrego jest tak czysta, jak złoto, które mi ofiarowałeś tak łaskawie. — Niech więc taka będzie nadal, bo inaczej dowiodę ci, że żelazo, które mam u boku, jest w równie dobrym gatunku jak i moje złoto. Ale przede wszystkim powiedz mi, mości Spiagudry, gdzie się obecnie ten Han z Islandii może znajdować? — Ponieważ cała południowa część Drontheimhusu zajęta jest przez wojska, które wielki kanclerz, nie wiem dlaczego, tu sprowadził, Han przeto musiał udać się do groty Walderhoga lub też do jeziora Smiasen. Trzeba więc udać się na Skongen. — Kiedy będziesz mógł puścić się w drogę? — Jutro, gdy tylko noc zapadnie i zamknę drzwi Spladgestu, sługa pana rozpocznie obowiązki przewodnika, dla których pozbawi umarłych swojej opieki. Przedtem wynajdziemy sposób ukrycia przez cały dzień przed oczyma ludu okaleczonego trupa tego górnika. — Gdzie więc znajdę cię dziś wieczór? — Na wielkim placu w Drontheimie, jeśli pan nic nie ma przeciw temu, przy figurze Sprawiedliwości, dawniej Frei, która osłoni mnie zapewne swoim cieniem, przez wdzięczność za pięknego diabła, wyrzeźbionego z mojej rady u jej stóp. Spiagudry powtórzyłby niechybnie treść swego podania do gubernatora, gdyby mu Ordener nie przerwał: — Zgoda. Umowa zatem zawarta? — Zawarta! — powtórzył dozorca. Zaledwie wymówił te słowa, kiedy nagle rozległo się mruczenie jakby ponad ich głowami. Spiagudry zadrżał. — Co to jest? — zapytał. — Czy nie ma tu — rzekł Ordener równie zdziwiony — oprócz nas innych żyjących istot? — Przypomina mi pan o moim pomocniku Oglypiglapie — rzekł Spiagudry uspokojony — który bez wątpienia śpi tak hałaśliwie. Lapończyk, wedle biskupa Arngrima, robi tyle hałasu we śnie, ile kobieta na jawie. Tak oto rozmawiając, zbliżyli się do drzwi Spladgestu. Spiagudry otworzył je powoli. — Żegnam was, młody panie — rzekł do Ordenera — niechaj was niebo radością obdarzy. Do widzenia dziś wieczór. Jeżeli w drodze waszej przechodzić będziecie koło krzyża, to pomódlcie się, panie, za waszego nieszczęśliwego sługę, Benignusa Spiagudrego. I pośpiesznie zamknąwszy drzwi, z obawy, aby go nie spostrzeżono, jako też, aby lampę zasłonić przed porannym wiatrem, Spiagudry powrócił do trupa Gilla i starał się go ułożyć w ten sposób, aby rana nie była widoczna. Trzeba było nader ważnych powodów, iżby tchórzliwy dozorca zgodził się na awanturniczą propozycję nieznajomego. Na postanowienie jego głównie wpływały — pierwsze: lęk przed Ordenerem i katem Orugixem; drugie: dawna nienawiść do Hana z Islandii, do której jednak nawet w duchu nie śmiał się przyznać, tak ją strach przytłumiał, trzecie: miłość dla nauki, która nader na tej podróży mogła skorzystać: czwarte: zaufanie do własnej przebiegłości, która mu bez wątpienia pomoże się ukryć przed Hanem; piąte: pociąg do pewnego metalu, wypełniającego sakiewkę młodego awanturnika jako też prawdopodobnie szkatułkę skradzioną kapitanowi, a przeznaczoną dla wdowy Stadt, która to szkatułka obecnie mogła snadnie zmylić drogę. Ostatnią wreszcie pobudką była nadzieja, że wcześniej czy później wróci do miejsca, które teraz opuszczał. Cóż go zresztą mogło obchodzić, czy młody podróżny zabije Hana, czy też Han podróżnego? W tej chwili nie mógł się powstrzymać od wymówienia na głos: — W każdym razie przybędzie mi jeden trup więcej.
Znowu rozległ się głośny pomruk; nieszczęśliwy odźwierny zadrżał. — To nie chrapanie Oglypiglapa — rzekł — głos ten z zewnątrz pochodzi. Po chwili jednak zastanowienia zawołał: — Jakżem nierozsądny, że się tak stracham, to pewnie brytan z portu obudził się i szczeka. Ułożywszy poranionego trupa Gilla i zamknąwszy wszystkie drzwi, rzucił się na swój tapczan, aby odpocząć po trudach kończącej się nocy i nabrać sił na noc, która dopiero miała nadejść.
ROZDZIAŁ IX Zgasła już latarnia munckholmskiego zamku, a na jej miejscu żeglarz, wjeżdżający do portu, widział z daleka hełm wartownika — jakby gwiazdę ruchomą — błyszczący we wschodzącym słońcu, kiedy Schumacker, oparty na ramieniu swej córki, zszedł jak zwykle do ogrodu otaczającego więzienie. Oboje spędzili niespokojną noc; starzec nie spał wcale, młode dziewczę przyjemnym oddawało się marzeniom. Przechadzali się jakiś czas w milczeniu; wreszcie starzec, zwracając na córkę poważne i smutne spojrzenie, rzekł: — Rumienisz się i sama do siebie uśmiechasz — rzekł — szczęśliwa jesteś, Ethel, bo nie rumienisz się za swoją przeszłość, a do przyszłości się uśmiechasz. Ethel zarumieniła się jeszcze bardziej, uśmiech zaś znikł z jej ust koralowych. — Panie i ojcze mój — rzekła zmieszana — przyniosłam księgę Eddy. — A więc czytaj ją, moja córko — rzekł Schumacker i pogrążył się w głębokim marzeniu. Po chwili ponury więzień, siedzący na czarnej skale, na którą ciemna jodła cień swój rzucała, słuchał słodkiego głosu dziewczyny i czerpał zeń rozkosz, jaką podróżny znajduje w szemraniu ożywczego strumyka. Ethel czytała o pasterce Allanga, co gardziła królem, dopóki nie dowiódł, że jest dzielnym wojownikiem. Książę Regner Lodbrog otrzymał jej rękę dopiero po zwycięstwie odniesionym nad zbójem z Klipstadur, Ingolfem Tępicielem. Nagle odgłos kroków po liściach przerwał czytanie, Schumackera zaś wyrwał z zamyślenia. Porucznik Ahlefeld wyszedł spoza skały, pod którą siedzieli. Ethel spuściła oczy, poznawszy tego, co tylko przeszkadzać umiał, oficer zaś zawołał: — Na honor, piękna panno, swymi czarującymi usteczkami wymówiłaś imię Ingolfa Tępiciela; słyszałem je i zdaje mi się, że naprowadził cię na ten temat jego potomek, Han z Islandii. Panny lubią bardzo rozmawiać o rozbójnikach. A właśnie o Ingolfie i jego rodzie wiadome mi są historie bardzo ciekawe, chociaż i przestraszające zarazem. Ingolf Tępiciel miał tylko jednego syna, zrodzonego z czarownicy Thoarki; syn ów również miał jednego tylko potomka, także z czarownicy. Od czterech wieków ród ten zawziął się na zgubę Islandii, wydając zawsze jedną tylko latorośl, z której wyrastała jedna tylko gałąź. Po tym szeregu jedynaków piekielny duch Ingolfa doszedł dziś zdrów i cały do słynnego Hana z Islandii, który zapewne przed chwilą miał szczęście zajmować dziewicze pani myśli. Oficer zatrzymał się chwilę. Ethel milczała z zakłopotania, Schumacker ze znudzenia. Ucieszony, że słuchają go przynajmniej, oficer mówił dalej: — Rozbójnik z Klipstadur nie zna innego uczucia prócz nienawiści do ludzi; innej troski poza chęcią dokuczania im… — To mędrzec! — przerwał nagle starzec. — Żyje zawsze sam jeden — ciągnął dalej porucznik. — Szczęśliwy! — rzekł Schumacker. Porucznik ucieszony był tą dwukrotną odpowiedzią, która zdawała się upoważniać go do dalszej rozmowy. — Niechaj nas strzeże bóg Mitra — zawołał — od takich mędrców i od takich szczęśliwych! Przekleństwo dla złośliwego wiatru, który przypędził do Norwegii ostatniego z szatanów Islandii. Niesłusznie wyraziłem się o wietrze, że jest złośliwy, w istocie bowiem, jak utrzymują, przybycie do nas Hana z Klipstadur zawdzięczamy jakiemuś biskupowi. Jeśli można wierzyć podaniu, kilku włościan islandzkich, znalazłszy na górze Bessested małego Hana, który był dzieckiem jeszcze, chciało go zabić, jak Astiages zabił lwiątko z Baktriany; aliści biskup Scalhat oparł się temu i wziął znajdę na wychowanie, ufając, że z diabła uczyni chrześcijanina. Dobry biskup użył wszelkich środków, aby rozwinąć tę piekielną duszę, zapomniawszy, że w cieplarni Babilonu cykuta nie zamieniła się bynajmniej w lilię. Toteż
szatański młodzieniec odpłacił mu się, uciekając pewnej pięknej nocy na pniu przez morze, postarawszy się wprzódy, aby mu przyświecał w podróży pożar biskupiego zamku. W taki to sposób, według starych prządek, Islandczyk ów, który dzięki swemu wychowaniu jest doskonałym potworem i skończonym bandytą przybył do Norwegii. Potem nastąpiło zawalenie kopalni w Faroer, przy czym trzystu robotników śmierć znalazło; pewnej nocy zrzucenie skały Golyn na wieś, ponad którą się wznosiła; zwalenie się ze skał mostu Broen, wraz z przechodzącymi podróżnymi; spalenie katedry w Drontheimie, gaszenie nadbrzeżnych latarni morskich podczas burzliwych nocy i mnóstwo zbrodni, i morderstw, o których najlepiej powiedzieć mogą jeziora Sparbo i Smiasen, groty Walderhoga i Rylassa albo wąwozy w Doreffield — oto dzieła wymownie świadczące o pobycie w Drontheimhus tego wcielonego Arymana. Stare baby twierdzą, że po każdej zbrodni jeden włos wyrasta mu na brodzie; gdyby tak było, broda ta musiałaby być gęstsza niż u najstarszego maga asyryjskiego. Piękna pani wie zapewne, że rząd niejednokrotnie usiłował zahamować niezwykły porost owej brody. Schumacker ponownie przerwał ciszę. — I wszystkie usiłowania pochwycenia tego zbója były daremne? — rzekł z triumfującym spojrzeniem i ironicznym uśmiechem. — Winszuję wielkiemu kanclerstwu! Oficer nie zrozumiał sarkazmu byłego wielkiego kanclerza. — Tak trudno dotąd było schwytać Hana, jak niegdyś Horacjusza nazwanego Koklesem. Starzy żołnierze, młodzi żandarmi, wieśniacy, górale — wszystko to ginie albo przed nim ucieka. To prawdziwy szatan, którego równie trudno uniknąć jak i dosięgnąć; największe to szczęście dla szukających, kiedy go nie znajdują. — Łaskawą panią — mówił dalej, siadając poufale obok Ethel, która przysunęła się do ojca — dziwią zapewne wszystkie szczegóły, dotyczące tej nadprzyrodzonej istoty. Podania te zebrałem nie bez kozery. Zdaje mi się i byłbym nader szczęśliwy, gdyby moja zachwycająca słuchaczka podzielała moje zdanie, że przygody Hana mogłyby dostarczyć treści do wybornego romansu, w rodzaju przepysznych utworów panny Scudery, jak Artamena albo Klelia, której przeczytałem dopiero sześć tomów, ale którą niemniej uważam za prawdziwe arcydzieło. Trzeba by, rozumie się, złagodzić nasz klimat, upiększyć klechdy, zmienić nasze imiona barbarzyńskie. Wtedy Drontheim, przemieniwszy się w Dartinianum, zobaczy, jak otaczające go lasy, na skinienie mej różdżki czarodziejskiej, staną się cudnymi gajami, poprzerzynanymi przez tysiące strumyków, daleko poetyczniejszych niż nasze brzydkie potoki. Czarne i głębokie jaskinie ustąpiłyby przed zachwycającymi grotami ze złoconych kamieni i muszli lazurowych. Jedną z tych grot zamieszkiwałby sławny czarnoksiężnik Hannus z Thule… Bo przyznasz, o pani, że imię Hana z Islandii wcale nie głaszcze uszu. Olbrzym ów (bo jakżeby bohater takiego dzieła nie był olbrzymem?), olbrzym ów pochodziłby w prostej linii od bożka Marsa… (Ingolf Tępiciel nie przedstawia nic dla wyobraźni) i od wróżki Theony (wszak zręcznie zmienione imię Thoarki?), córki Sybilli Kumejskiej. Hannus, wychowany przez wielkiego maga w Thule, uciekł z jego pałacu na wozie zaprzężonym w dwa smoki. Bo trzeba mieć bardzo ograniczoną wyobraźnię, aby poprzestać na prostym podaniu o pniu. Przybywszy pod łagodne niebo Dartinianum i upodobawszy sobie tę krainę czarującą, wybiera ją za siedlisko i teatr swoich zbrodni. Nie byłoby łatwo odmalować zbrodnie Hana, a dla złagodzenia okropności potrzeba by wymyślić jaki romans. Pasterka Alcippa, na przykład, pędząc swoje jagnięta przez gaj mirtów i drzew oliwnych, spotyka olbrzyma, który natychmiast ulega potędze jej oczu. Atoli Alcippa kocha pięknego Lycidasa, oficera milicji, stojącej na kwaterze w jej wiosce. Olbrzyma rozgniewa szczęście setnika, setnik zaś nie może ścierpieć natarczywości olbrzyma. Pojmuje pani, że wybujała wyobraźnia mogłaby otoczyć wielkim wdziękiem przygody Hannusa. Założyłbym się o moje buty krakowskie przeciw parze trzewików, że wątek ten, rozsnuty przez pannę Scudery, oczarowałby wszystkie damy w Kopenhadze…
Słowo to wyrwało Schumackera z ponurego zamyślenia, w którym był pogrążony przez cały ten czas, gdy porucznik popisywał się dowcipem. — W Kopenhadze? — zapytał nagle. — Panie oficerze, co w Kopenhadze zaszło nowego? — O ile wiem, to nic, na honor — odpowiedział porucznik — chyba to, że król zezwolił na ważne małżeństwo, zajmujące obecnie oba królestwa. — Jak to! — przerwał Schumacker — jakie małżeństwo? Zjawienie się czwartej osoby powstrzymało odpowiedź na ustach porucznika. Wszyscy troje zwrócili oczy na wchodzącego. Ponura twarz więźnia rozjaśniła się, płocha fizjonomia porucznika przybrała wyraz powagi, zaś słodkie oblicze Ethel, blade i zmieszane podczas długiego monologu oficera, zajaśniało życiem i radością. Westchnęła głęboko, jakby z jej piersi spadł jakiś ciężar nieznośny, a uśmiech jej, smutny i przelotny, wystąpił na spotkanie przybysza. Był nim Ordener. Starzec, jego córka i oficer byli względem Ordenera w szczególnym położeniu; każde z osobna łączyła z nim pewna tajemnica, dlatego przeszkadzali sobie wzajem. Powrót Ordenera do zamku nie zdziwił ani Schumackera, ani Ethel, którzy się go spodziewali, ale za to zdziwił porucznika, którego obecność była zresztą dla Ordenera niespodzianką. Ordener nadto lękał się niedyskrecji ze strony porucznika, chociaż prawa honoru, nakazujące milczenie, uspokajały go w tym względzie. Dziwił się przeto, widząc oficera siedzącego spokojnie obok więźniów. Wszyscy czworo jednak nie mogli nic sobie powiedzieć, dopóki byli razem, właśnie dlatego że zawsze mieli z sobą wiele do mówienia. Przyjęto zatem Ordenera milczeniem i porozumiewawczymi spojrzeniami. Porucznik parsknął śmiechem. — Na ogon królewskiego płaszcza, mój panie przybyszu, cisza ta podobna jest do milczenia senatorów galijskich, kiedy Rzymianin Brennus… Tylko nie wiem już, na honor, czy generał był Rzymianinem, a senatorowie Galiami, czy też na odwrót? Ale mniejsza o to. Skoro pan przybyłeś, pomóż mi więc objaśnić naszego szanownego więźnia, co się na świecie dzieje. Właśnie przed nagłym pańskim wejściem na scenę mówiłem o świetnym małżeństwie, które obecnie zajmuje i Medów, i Persów. — O jakim małżeństwie? — spytali jednocześnie Ordener i Schumacker. — Z kroju twego ubrania, panie nieznajomy — zawołał porucznik klaszcząc w dłonie — odgadłem już, że przybywasz z innego świata. Zapytanie to zmienia podejrzenie moje w zupełną pewność. Wczoraj zapewne wysiadł pan na brzegi Nidru z wozu ciągnionego przez dwa gryfy skrzydlate! Bo inaczej nie mógłbyś przejechać Norwegii, nie usłyszawszy o głośnym małżeństwie syna wicekróla z córką wielkiego kanclerza. Schumacker zwrócił się do porucznika. — Jak to — zapytał — Ordener Guldenlew zaślubia Ulrykę Ahlefeld? — Tak jest, panie. I to nastąpi prędzej, aniżeli w Kopenhadze odmieni się moda. — Syn Fryderyka musi mieć około dwudziestu dwóch lat, ponieważ byłem już od roku w fortecy w Kopenhadze, kiedy wieść o jego urodzeniu aż do mnie dotarła. Niechaj się żeni za młodu — mówił dalej Schumacker z gorzkim uśmiechem — w chwili niełaski nie będą mu przynajmniej wyrzucać, że marzył o kapeluszu kardynalskim. Była to aluzja do jego własnych nieszczęść, której zresztą porucznik nie zrozumiał. — Naturalnie, że nie — rzekł porucznik parskając śmiechem. — Baron Ordener otrzyma tytuł hrabiego, łańcuch orderu słonia i pułkownikowskie szlify, co wszystko nie bardzo się zgadza z kapeluszem kardynała. — Tym lepiej — odpowiedział Schumacker, po przerwie zaś dodał kiwając głową, jak gdyby swój odwet miał przed oczyma: — Kiedyś, być może, zamiast szlachetnego łańcucha, włożą mu na szyję obręcz od@ hrabiowską koronę, spoliczkują go. Ordener pochwycił ręce starca.
— Nie złorzeczcie w swej nienawiści, panie, szczęściu nieprzyjaciela, nie wiedząc, czy ono jest szczęściem dla niego. — Ale cóż obchodzić mogą barona Thorvick — rzekł porucznik — przekleństwa poczciwca? — Poruczniku! — zawołał Ordener. — Obchodzą go może więcej, aniżeli sądzisz. A wasze głośne małżeństwo — mówił po chwili — nie jest jeszcze tak pewne, jak myślicie, panie poruczniku. — Fiat quod vis — odparł oficer z ironicznym ukłonem — wprawdzie król, wicekról i wielki kanclerz życzą sobie i pragną tego związku, ale skoro on nie podoba się panu nieznajomemu, w takim razie mniejsza o kanclerza, wicekróla i samego króla nawet! — Może ma pan słuszność — rzekł poważnie Ordener. — Ależ, na honor! — zawołał porucznik, pokładając się od śmiechu — tego już zanadto. Chciałbym bardzo, aby baron Thorvick mógł słyszeć wróżbiarza, który tak dokładnie zna się na wszystkim i przesądza jego przeznaczenie. Wierzaj mi jednak, mości proroku, że jeszcze za małą masz brodę, abyś mógł być dobrym czarnoksiężnikiem. — Mości poruczniku — odpowiedział ozięble młody człowiek — nie sądzę, aby Ordener chciał zaślubić kobietę nie kochając jej. — Otóż są i morały książkowe. A któż wam powiedział, mości nieznajomy w zielonym płaszczu, że baron nie kocha Ulryki Ahlefeld? — A was, jeśli łaska, kto zapewnił, że ją kocha? Tutaj porucznik, jak to często bywa w zapale rozmowy, zaczął upewniać o rzeczy, której wcale nie był pewny. — Kto mnie upewnił? Zabawne pytanie! Na złość pańskiemu wróżbiarstwu jest to małżeństwo równie z wyrachowania, co i ze skłonności, i wszyscy o tym wiedzą. — Wyjąwszy mnie — rzekł Ordener poważnie. — Wyjąwszy pana, być może; ale pan nie zabronisz przecie synowi wicekróla kochać się w córce kanclerza. — Kochać się! — Kochać się szalenie! — Zapewne, że w takim razie musiałby chyba oszaleć. — Hola! Nie zapominaj pan, o kim i do kogo mówisz. Można by powiedzieć, że synowi wicekróla nie wolno się zakochać bez pozwolenia tego prostaka. To mówiąc oficer powstał. Ethel zaś, widząc pałające gniewem spojrzenie Ordenera, rzuciła się ku niemu. — Och, panie! — rzekła — na litość, uspokój się, nie słuchaj tych obelg; co nas to może obchodzić, że syn wicekróla kocha się w córce kanclerza? Słodka ręka, położona na sercu młodego człowieka, rozpędziła burzę; Ordener posłał swojej Ethel spojrzenie pełne upojenia. Nie słyszał po prostu porucznika, który, odzyskawszy humor, zawołał: — Wykonała pani z niewypowiedzianym wdziękiem rolę, jaką Sabinki odegrały między swymi mężami i ojcami. Słowa moje były nieumiarkowane, zapomniałem — mówił dalej, zwracając się do Ordenera — o istniejącym między wami związku braterstwa, i że my nie możemy się już wyzywać. Kawalerze, daj mi swą rękę. Pan również zapomniał, przyznaj to, że mówisz o synu wicekróla do jego przyszłego szwagra, porucznika Ahlefelda. Na to imię Schumacker, patrzący dotychczas na wszystko ze zniecierpliwieniem lub obojętnością — zerwał się ze swego kamiennego siedzenia, wydając okrzyk zgrozy: — Ahlefeld! Ahlefeld przy mnie! Żmija! Jakże mogłem nie poznać syna tego przeklętego ojca! Pozostawcie mnie samego w moim więzieniu, nie jestem przecież skazany na znoszenie waszego widoku. Nie brakowałoby już nic, gdybym obok syna Ahlefelda ujrzał syna Guldenlewa! — Podli! Zdrajcy! Czemuż oni sami nie przyjdą się cieszyć z łez mego
szaleństwa i wściekłości?! Rodzie, rodzie nienawistny! Synu Ahlefelda, opuść mnie natychmiast. Oficer, zmieszany z początku natłokiem jego wyrzutów, wnet odzyskał przytomność ducha i zawołał z gniewem: — Cicho, stary szaleńcze! Czy prędko skończysz swą litanię diabelską? — Niechaj przekleństwo moje spadnie na ciebie i niecny ród Guldenlewa, który się ma z twoim połączyć! — Do kroćset!! — zawołał rozwścieczony oficer — podwójną mi zadajesz obelgę!… Ordener powstrzymał oficera, który już nie umiał nad sobą zapanować. — W nieprzyjacielu swoim uszanuj starca, poruczniku; mamy i tak już dać sobie zadośćuczynienie, odpowiem wam przeto i za obelgi tego nieszczęśliwego. — Dobrze — rzekł porucznik — ale zaciągasz waćpan podwójny dług; walka będzie straszliwa, ponieważ pomścić muszę i siebie, i szwagra mojego. Zastanów się pan, że wraz z moją, podnosisz i rękawicę Ordenera Guldenlewa. — Poruczniku Ahlefeld — odpowiedział Ordener — stajesz w obronie nieobecnych z zapałem, który dowodzi twojej szlachetności. Czy nie byłoby więc równie wspaniałomyślne mieć litość nad starcem, któremu przeciwności losu dają prawo być do pewnego stopnia niesprawiedliwym? Ahlefeld był jednym z tych ludzi, w których pochwałą można wzbudzić cnotę. Ścisnął więc rękę Ordenera i zbliżył się do Schumackera, który, wyczerpany uniesieniem, upadł na skałę, w objęcia zapłakanej Ethel. — Panie Schumacker — rzekł — nadużył pan swojej starości, a ja byłbym może nadużył młodości mojej, gdybyś nie znalazł tego oto obrońcy. Wszedłem dzisiaj po raz ostatni do waszego więzienia jedynie po to, aby wam oznajmić, że odtąd, zgodnie z wyrażonym rozkazem wicekróla, jesteście wolni i bez straży w swojej wieżycy. Przyjmij więc pan tę dobrą nowinę z ust nieprzyjaciela. — Odejdź pan — rzekł więzień głucho. Porucznik skłonił się i wyszedł z ogrodu szczęśliwy, że zyskał uznanie w oczach Ordenera. Schumacker pozostał jakiś czas z założonymi rękami i spuszczoną głową, pogrążony w zamyśleniu; nagle spojrzał na Ordenera, który stał przed nim milczący. — No i cóż? — zapytał. — Panie hrabio, Dispolsen został zamordowany. Głowa starca opadła na piersi. Ordener zaś mówił dalej: — Zabójcą jego jest słynny rozbójnik, Han z Islandii. — Han z Islandii! — rzekł Schumacker. — Han z Islandii! — powtórzyła Ethel. — Kapitana ograbiono doszczętnie — dodał Ordener. — Nie słyszałeś więc nic — rzekł starzec — o szkatułce żelaznej z herbami Griffenfeldów? — Nic, panie. Schumacker spuścił głowę. — Przyniosę ci ją, panie hrabio, zaufaj mi. Morderstwo popełnione dopiero wczoraj, Han uciekł na północ. Mam przewodnika, który zna wszystkie jego kryjówki, sam również nieraz przebiegałem góry Drontheimhusu. Schwycę więc bandytę. Ethel zbladła. Schumacker podniósł się. Jego spojrzenie wypogodziło się, jak gdyby teraz dopiero zrozumiał, że istnieją na świecie dobrzy ludzie. — Szlachetny Ordenerze — rzekł — bądź zdrów! I wznosząc ręce ku niebu, zniknął za krzakami. Ordener, odwróciwszy się, ujrzał na omszałej skale bladą Ethel, podobną do alabastrowego posągu na czarnym piedestale.
— Sprawiedliwy Boże! — zawołał, rzucając się ku niej i chwytając w swoje objęcia — co ci jest, o Ethel moja? — Gdybyś odczuwał — odrzekło drżące dziewczę ledwie słyszalnym głosem — nie miłość, ale chociaż litość dla mnie, o panie, nie byłbyś mnie wczoraj zwodził nadaremnie — bo chyba po to, aby mnie zabić, przyszedłeś do tego więzienia. Panie Ordener, Ordenerze mój, wyrzeknij się, zaklinam cię na imię nieba, na aniołów świętych, zaniechaj swego nierozsądnego zamiaru! Ordenerze, ukochany mój Ordenerze, dla mnie uczyń tę ofiarę. I łzy polały jej się strumieniem z oczu. — Nie ścigaj tego rozbójnika — mówiła dalej — tego strasznego szatana, którego byś chciał zwalczyć. Dla kogo czynisz to, Ordenerze? Jakaż sprawa może być droższa dla ciebie nad życie nieszczęśliwej, którą wczoraj jeszcze nazwałeś swoją ukochaną małżonką?… Zamilkła, bo łkania wstrzymały jej oddech. Jej ręce oplotły szyję Ordenera, a w oczach jego utkwiła błagalne spojrzenie. — Na próżno się lękasz, moja Ethel, czynię to dla ciebie. Szkatułka owa zawiera… Ethel przerwała mu szybko: — Dla mnie? A cóż mnie tak obchodzić może, jak życie twoje? Jeżeli zginiesz, Ordenerze, cóż się ze mną stanie? — Dlaczegóż myślisz, że zginę, Ethel?… — Ach, ty nie znasz tego Hana, tego piekielnego zbójcy! Czy wiesz, przeciw jakiej dążysz poczwarze? Czy wiesz, że on rozkazuje wszelkim potęgom ciemności? Że góry strąca na miasta? Że pod jego krokami zawalają się lochy podziemne? Że tchnienie jego gasi latarnie morskie na wysokich skałach? I ty sądzisz, Ordenerze, że swymi białymi rękoma i wątłym swym mieczem zwalczysz tego olbrzyma, któremu szatan pomaga? — A modlitwy twoje, Ethel, a myśl, że walczę dla ciebie? Wierzaj mi, moja Ethel, że znacznie przesadzono ci siłę i potęgę tego rozbójnika. Jest to człowiek jak inni, który zadaje śmierć, dopóki sam nie stanie się jej łupem. — Nie chcesz więc mnie słuchać. Słowa moje nic dla ciebie nie znaczą? Pomyśl tylko, co się stanie ze mną, gdy odejdziesz, gdy błąkać się będziesz pośród niebezpieczeństw narażając, nie wiem czemu, dni swoje, które do mnie należą, i wystawiając je na łup tego potwora? Tutaj przyszło jej na myśl opowiadanie porucznika, a miłość spotęgowała jeszcze jej obawę. Mówiła więc dalej, a łkanie hamowało jej głos. — Wierzaj mi, ukochany mój Ordenerze, oszukano cię, mówiąc, że to tylko człowiek. Powinieneś przecież raczej mnie wierzyć, aniżeli wszystkim innym, bo wiesz, że ja nie chciałabym cię oszukać. Tysiąc razy już starano się go zabić lub schwytać, lecz on wyciął w pień całe bataliony. Pragnęłabym, aby inni ci to powiedzieli, uwierzyłbyś im wtedy i wyrzekł się pewnie swego zamiaru. Prośby biednej Ethel zachwiałyby może awanturniczym postanowieniem Ordenera, gdyby się był już tak daleko nie posunął. Słowa, które dnia poprzedniego rozpacz podyktowała Schumackerowi, przyszły mu na myśl i umocniły go w postanowieniu. — Mógłbym, droga Ethel, powiedzieć ci, że nie pójdę, a mimo to wykonać swoje zamiary; ale nie chcę cię zwodzić nawet gwoli uspokojenia twojego serca. Nie powinienem, powtarzam, wahać się między twymi łzami a tym, co cię obchodzić może. Idzie tu o los twój, o twoje szczęście, o życie nawet, o twoje życie, moja Ethel. I przytulił ją do swego serca. — A co mnie to wszystko obchodzić może? — odparła ze łzami. — Kochanku mój, radości moja, bo ty wiesz, że jesteś moją radością, nie przyprawiaj mnie o nieszczęście, straszne i nieuniknione — dla odwrócenia nieszczęść mniejszych i wątpliwych. Co mnie obchodzi mój los, moje życie?… — Idzie tu także, Ethel, o życie twojego ojca… Wyrwała się z jego objęcia.
— Mego ojca? — powtórzyła blednąc. — Tak, Ethel. Rozbójnik ten, opłacony bez wątpienia przez nieprzyjaciół hrabiego Griffenfelda, ma w swym posiadaniu papiery, których utrata naraża na niebezpieczeństwo życie twojego ojca. Papiery te wraz z życiem muszę mu wydrzeć. Ethel stała kilka chwil, blada i milcząca; łzy jej przestały płynąć, wzburzone piersi oddychały z trudnością, przyćmione oczy utkwiły w ziemi ponure i obojętne spojrzenie skazańca, nad którego głową wznosi się topór. — Mojego ojca! — wyszeptała. Później z wolna oczy skierowała na Ordenera. — To, co chcesz uczynić, będzie nadaremne; uczyń to jednak. Ordener przycisnął ją do piersi. — Szlachetna córko swego ojca — rzekł — pozwól, niechaj twoje serce bije tuż przy moim. O, wspaniałomyślna przyjaciółko, rychło powrócę do ciebie. Ty będziesz moja; ale chcę być zbawcą twego ojca, aby mieć prawo zostać jego synem. Moja Ethel, moja ukochana Ethel!… Któż zdoła opisać, co się dzieje w szlachetnym sercu, gdy czuje, iż jest rozumiane przez drugie, równie szlachetne serce? A jeżeli miłość łączy te podobne sobie dusze wiecznotrwałym węzłem, któż zdoła odmalować ich niewypowiedzianą rozkosz? Zdaje się wówczas, że całe szczęście i cała chwała skupiły się w jednej chwili uszlachetnione urokiem wspaniałomyślnego poświęcenia. — Idź więc, Ordenerze, a jeśli nie powrócisz, zabije mnie boleść beznadziejna. Ta jedyna zostaje mi pociecha. Powstali oboje. Ordener ujął Ethel pod ramię i jej dłoń uwielbianą ukrył w swojej dłoni. W ten sposób przeszli w milczeniu przez kręte aleje odludnego ogrodu i doszli wreszcie z niechęcią do drzwi, prowadzących do wieżycy. Tam Ethel, dobywając złotych nożyczek, ucięła promień swych czarnych włosów. — Weź tę pamiątkę, Ordenerze, niechaj ci towarzyszy, niechaj będzie szczęśliwsza ode mnie. Ordener przycisnął do ust jak relikwię podarunek swojej ukochanej. Ona zaś mówiła dalej: — Myśl o mnie, Ordenerze, ja zaś będę się modliła za ciebie. Modlitwa moja będzie może równie skuteczna u Boga jak broń twoja wobec szatana. Ordener schylił głowę przed nią. Dusza jego za wiele czuła, aby usta mogły mówić. Milczeli więc, słysząc wzajemnie serc swoich bicie. I w tej chwili, kiedy ją miał opuścić, może na zawsze, Ordener w smutnym uniesieniu doznawał niewysłowionego szczęścia, że raz jeszcze ukochaną Ethel trzyma w objęciach. Na koniec, składając czysty i długi pocałunek na pobladłym czole dziewczęcia, skoczył gwałtownie pod ciemne sklepienie schodów, a po chwili usłyszał za sobą słodkie, lecz tak smutne słowo: — Żegnaj!…
ROZDZIAŁ X Hrabina Ahlefeld po bezsennej nocy rozpoczęła bezsenny dzień. Siedziała albo leżała raczej na wspaniałej kanapie, rozważając gorzkie wspomnienia nieprawych uciech, rozmyślając o zbrodni, zużywającej życie przyjemnościami bez szczęścia i boleścią bez pociechy. Myślała o Musdoemonie, którego występne złudzenie przedstawiało jej kiedyś tak powabnym; o Musdoemonie, który dzisiaj, skoro go przeniknęła i przez ciało ujrzała duszę, tak był okropny i godny pogardy. Nieszczęsna płakała, nie dlatego jednak że się tak oszukała, ale że i nadal nie mogła się oszukiwać; był to żal, lecz nie skrucha: dlatego też łzy nie przyniosły jej ulgi. W tej chwili otwarły się drzwi; spiesznie więc otarła oczy i obróciła się gniewnie, rozkazała bowiem, aby ją zostawiono samą. Gniew jej zmienił się na widok Musdoemona w przestrach, który stłumiła w sobie, widząc wchodzącego również swego syna, Fryderyka. — Jakim cudem tu jesteś, moja matko? — zawołał porucznik. — Sądziłem, że bawisz w Bergen. Czyżby nasze piękne panie hołdowały znowu modzie ciągłego odbywania podróży? Hrabina powitała Fryderyka pocałunkami, na które on, jak zwykle wszystkie zepsute dzieci, odpowiedział dość zimno. Była to właśnie bo daj najdotkliwsza kara dla nieszczęśliwej matki. Fryderyk był jej ukochanym synem, jedyną na świecie istotą, dla której żywiła bezinteresowne przywiązanie; często bowiem wiarołomna kobieta, która skalała godność małżonki, pozostaje jednak matką. — Widzę, mój synu, że dowiedziawszy się o moim pobycie w Drontheimie, przybiegłeś natychmiast, aby mnie zobaczyć. — O, mój Boże, wcale nie. Nudziłem się w fortecy, przyjechałem więc do miasta, gdzie spotkałem Musdoemona, a on mnie tutaj przyprowadził. Biedna matka westchnęła głęboko. — Bardzo jednak jestem rad, moja matko, że cię mogę widzieć. Powiesz mi bowiem, czy kokardy z różowych wstążek u dołu kaftana są wciąż jeszcze w modzie w Kopenhadze? A czy mama pamiętała przywieźć mi słoik tego olejku młodości, od którego tak cera bieleje? Nie zapomniałaś także, kochana matko, najnowszego tłumaczonego romansu ani złotych galonów, o które prosiłem cię, do mojego kaftana, ognistego koloru, i tych małych grzebyków, które się wkłada pod fryzurę, aby się pukle lepiej trzymały, a wreszcie… Nieszczęśliwa hrabina nie przywiozła dla synalka nic prócz swej miłości, jedynej miłości, którą żywiło jej serce. — Byłam chora, mój drogi synu, a moje cierpienia nie pozwoliły mi myśleć o twoich przyjemnościach. — Byłaś chora, moja matko? No, ale teraz czujesz się przecież lepiej? A jak się też ma moja sfora psów normandzkich? Założyłbym się, że zapomniano kąpać co wieczór moją małpkę w wodzie różanej. Przekonacie się, że zapomniano kąpać co wieczór moją małpkę w wodzie różanej. Przekonacie się, że za powrotem zastanę swoją papugę Bilbao już nieżywą… Jak tylko wyjeżdżam, to nikt nie myśli o moich zwierzątkach. — Matka twoja jednak myśli o tobie, mój synu — rzekła hrabina wzruszonym głosem. Nawet anioł niszczyciel, o nieubłaganej godzinie, kiedy dusze występne rzuca na wieczne katusze, ulitowałby się niechybnie nad cierpieniem, które w owej chwili pożerało serce nieszczęśliwej hrabiny. Musdoemon śmiał się w głębi pokoju. — Panie Fryderyku — rzekł — widzę, że miecz stalowy nie chce rdzewieć w żelaznej pochwie. Nie stracił pan w wieżach munckholmskiego zamku salonowych zwyczajów Kopenhagi. Ale chciej mi powiedzieć, po co ten olejek młodości, te różowe wstążki i
grzebyki? Na co te przygotowania do oblężenia, jeżeli jedyna forteca niewieścia, która się znajduje w wieżach Munckholmu, jest niezdobyta? — Rzeczywiście niezdobyta, na honor — odpowiedział Fryderyk ze śmiechem. — Jeżeli mnie się nie powiodło, to i generał Schack z pewnością osiadłby na mieliźnie. Bo jakże zdobyć twierdzę, w której wszystko ciągle jest zakryte i strzeżone bez przerwy? Co poradzić przeciw tym mniszym rąbkom, które szyję tylko pozwalają widzieć? Przeciw rękawom okrywającym ramiona tak dalece, że tylko z twarzy i dłoni sądzić można, iż panna nie jest czarna jak cesarz maurytański? Kochany nauczycielu, byłbyś przy niej jak żak. Forteca, w której Skromność stanowi załogę, jest nie do zdobycia. — Zapewne! Ale gdyby jednak — rzekł Musdoemon — zmusić ową Skromność do poddania się, pchnąwszy Miłość do szturmu, zamiast oblegać błahymi Zalotami? — Daremne trudy. Miłość dostała się wprawdzie do tej twierdzy, ale ona właśnie Skromności w pomoc przychodzi. — A, to coś nowego, panie Fryderyku. Z miłością dla was… — A kto wam powiedział, panie Musdoemon, że to dla mnie? — Dla kogóż więc? — zawołali jednocześnie Musdoemon i hrabina, słuchająca dotąd w milczeniu, z którego wyrwały ją słowa porucznika, przywodząc na myśl Ordenera. Fryderyk miał już odpowiedzieć i przygotował się do dowcipnego opowiadania nocnej sceny z dnia poprzedniego, kiedy nagle uprzytomnił sobie obowiązek milczenia, nakazany przez prawo honoru, wesołość jego zamieniła się w zakłopotanie. — Na honor, nie wiem, dla kogo… pewno dla jakiego gbura… może… wasala… — Zwyczajnego żołnierza z załogi? — zapytał Musdoemon wybuchając śmiechem. — Czy być może, mój synu! — zawołała hrabina. — I jesteś tego pewny, że ona kocha chłopa, wasala?… Co by to było za szczęście, gdybyś tylko był pewny! — Ale najzupełniej jestem pewny. Nie jest to jednak żołnierz z załogi — dodał porucznik z niezadowoleniem. — Ale tak jestem pewny tego, co mówię, że proszę cię, moja matko, abyś mi skróciła czas tego bezużytecznego wygnania w tym przeklętym zamku. Twarz hrabiny rozjaśniła się na wiadomość o upadku młodej dziewczyny. Pobyt Ordenera Guldenlew w Munckholmie przedstawił się jej teraz w zupełnie innym świetle. Była wdzięczna synowi. — Opowiesz nam, Fryderyku — rzekła — szczegóły miłostek Ethel Schumacker; nie dziwią mnie one bynajmniej: córka chłopa — chłopa tylko mogła pokochać. Nie przeklinaj jednak tego zamku, dał ci bowiem wczoraj sposobność widzenia pewnej osoby, która zrobiła pierwsze kroki, aby cię poznać. — Jak to, moja matko — rzekł porucznik, wytrzeszczając oczy — któż to taki? — Nie żartuj sobie, mój synu. Czyż nikt cię wczoraj nie odwiedził? Widzisz, że wiem o wszystkim. — Ależ, na honor, nawet lepiej niż ja, moja matko. Niech mnie diabli wezmą, jeśli widziałem wczoraj inne twarze prócz maszkar, umieszczonych pod gzymsami tych starych wieżyc! — Jak to, nie widziałeś nikogo, Fryderyku? — Doprawdy nikogo, moja matko. Fryderyk, nie wspominając o swoim przeciwniku, czynił zadość powinności milczenia; a zresztą czyż tego prostaka można było za kogoś uważać? — Jak to — rzekła matka — czyż syn wicekróla nie był wczoraj wieczorem w Munckholmie? Porucznik parsknął śmiechem. — Syn wicekróla! Ależ doprawdy, moja matko, marzysz albo szydzisz sobie. — Ani jedno, ani drugie, mój synu. Kto był wczoraj na służbie? — Ja sam, moja matko.
— I nie widziałeś barona Ordenera? — Ależ nie! — powtórzył porucznik. — Zastanów się jednak, mój synu, że on mógł tam wejść incognito, żeś go nigdy nie widział, wychowywałeś się bowiem w Kopenhadze, on zaś w Drontheimie. Pomyśl, co mówią o jego kaprysach i fantazjach. Czy jesteś pewien, mój synu, żeś nikogo nie widział? Fryderyk zawahał się przez chwilę. — Nikogo! — zawołał — zresztą więcej powiedzieć nie mogę. — W takim razie — mówiła dalej hrabina — baron nie był w Munckholmie. Musdoemon, zdziwiony podobnie jak i Fryderyk, słuchał z uwagą. Przerwał hrabinie: — Pozwól, szlachetna pani — rzekł. — Panie Fryderyku, a jak jest na imię, jeśli łaska, wasalowi, którego kocha córka Schumackera? Pytanie to musiał powtórzyć, Fryderyk bowiem, pogrążony od pewnej chwili w zamyśleniu, nie słyszał go wcale. — Nie wiem… albo raczej… nie, nie wiem. — A skąd wiecie, panie, że ona kocha wasala? — Czyż ja to powiedziałem? Wasala? A tak, to wasal… Zakłopotanie porucznika wzrastało. To badanie, powstające w jego własnej głowie przypuszczenia i obowiązek zachowania tajemnicy wprowadzały go w zamęt, w którym zatracał przytomność ducha. — Na honor, Musdoemonie i pani, moja droga matko, jeżeli mania wybadywania jest teraz w modzie, to bawcie siebie wzajemnie w ten sposób. Co do mnie, nie mam już nic do powiedzenia. I otworzywszy gwałtownie drzwi, znikł pozostawiając ich pogrążonych w tysiącznych domysłach. Zbiegł tym spieszniej na dziedziniec, że usłyszał za sobą nawołujący głos Musdoemona. Wsiadłszy na koń, porucznik Ahlefeld podążył do portu z zamiarem popłynięcia do Munckholmu. Miał bowiem nadzieję, że zastanie tam jeszcze nieznajomego, który skłonił jeden z najbardziej płochych umysłów Kopenhagi do głębszych refleksji. — Gdyby to był Ordener Guldenlew — mówił do siebie porucznik — w takim razie moja biedna Ulryka… Ale nie, to być nie może! Byłby chyba szalony, gdyby miał przekładać córkę ubogiego więźnia stanu nad bogatą dziedziczkę potężnego ministra. Zresztą córka Schumackera mogłaby być tylko przelotną miłostką; mając żonę, można przecież mieć jednocześnie i kochankę: jest to nawet w dobrym tonie. Ale nie, to nie Ordener. Syn wicekróla nie ubierałby się w prosty i zniszczony kaftan. A to stare czarne pióro, bez sprzączki, wyblakłe od deszczu i wiatru! A płaszcz, z którego by namiot zrobić można! Te włosy w nieładzie, bez grzebyków i fryzury! Lub buty z żelaznymi ostrogami, zwalane błotem i kurzem! Nie, to nie on. Baron Thorvick jest kawalerem orderu Danebroga, ten nieznajomy zaś nie nosi żadnej oznaki honorowej! Gdybym ja był kawalerem Danebroga, to zdaje mi się, że sypiałbym w orderowym łańcuchu. On nawet nie czytał „Klelii”! Nie, to nie może być syn wicekróla.
ROZDZIAŁ XI — A… to ty, Poelu, po cóżeś przyszedł? — Ekscelencja zapomina, że na wyraźny wasz rozkaz. — Tak? — rzekł generał. — Prawda, przywołałem cię, abyś mi przyniósł tę tekę. Poel podał gubernatorowi tekę, po którą ów mógł sam łatwo sięgnąć, zaledwie rękę wyciągnąwszy. Jego ekscelencja położył ją machinalnie, nie otworzywszy nawet, później przejrzał z roztargnieniem kilka akt. — Chciałem cię zapytać, Poelu… która godzina? — Szósta rano — odpowiedział służący spojrzawszy na zegar, który wisiał na ścianie tuż przed oczyma generała. — To jest, chciałem zapytać cię, Poelu… co tam nowego słychać w pałacu? Zadawszy to pytanie generał przeglądał dalej papiery, na każdym kreśląc po namyśle słów kilka. — Nic, ekscelencjo, prócz tego, że czekam na mego szlachetnego pana, o którego, jak widzę, i pan generał jest niespokojny. Generał powstał od biurka i spojrzał na Poela z niezadowoleniem. — To bardzo źle widzisz — rzekł. — Ja miałbym być niespokojny! Znam bardzo dobrze powód jego nieobecności i wcale się go jeszcze nie spodziewam. Generał Lewin Knud tak zazdrośnie strzegł swojej powagi, że poczytywałby to sobie za ujmę, gdyby podwładny odgadnął którą z jego tajemnych myśli, albo sądził, iż Ordener mógł postąpić wbrew woli generała. — Możesz odejść, Poelu — dodał po chwili. Służący wyszedł. — Co prawda — zawołał generał, kiedy sam pozostał — Ordener używa i nadużywa nawet. Gnąc ostrze szpady, łamie się ją w końcu. No, proszę! Żeby mi kazać spędzić noc bezsenną i pełną niepokoju! Wystawić mnie, generała Lewina, na szyderstwa całej mojej kancelarii i domysły lokaja! I to dlatego tylko, aby dawnego wroga powitać wpierw uściśnieniem, należnym staremu przyjacielowi. Ordenerze! Ordenerze! Twoje kaprysy przechodzą miarę. Niech no tylko przyjdzie, a do kaduka, przyjmę go tak, jak proch ogień przyjmuje. Wystawiać gubernatora Drontheimu na domysły lokaja i szyderstwa kancelarii! Niech tylko przyjdzie… Generał zaczął dalej przewracać papiery nie czytając ich wcale, tak był gniewem przejęty. — Generale! Mój zacny ojcze! — odezwał się tak znany mu głos. Po chwili Ordener ściskał w swoich objęciach starca, który nie usiłował nawet powstrzymać okrzyku radości: — Ordenerze, mój Ordenerze! Do kroćset, jakże jestem szczęśliwy! Zastanowienie wstrzymało wybuch szczerości: — Szczęśliwy jestem, panie baronie, że umiesz panować nad swymi uczuciami. Zdaje się, że wizyta u mnie sprawia ci przyjemność; chciałeś więc, bez wątpienia, przezwyciężyć siebie samego, wyrzekając się mego widoku przez dwadzieścia cztery godziny, które upłynęły od chwili twego przybycia do Drontheimu. — Mówiłeś mi nieraz, mój ojcze, że nieszczęśliwy nieprzyjaciel winien być pierwszym od szczęśliwego przyjaciela. Powracam z Munckholmu. — Bez wątpienia — odpowiedział generał — ale wtedy tylko, kiedy jego nieszczęście jest widoczne i nieuniknione. Przyszłość zaś Schumackera… — Jest więcej zagrożona niż kiedykolwiek. Szlachetny generale, uknuto ohydny spisek przeciw temu nieszczęśnikowi. Ludzie, którzy byli jego przyjaciółmi, chcą go zgubić. Człowiek, co się nieprzyjacielem jego urodził, stanie w jego obronie… Twarz generała stopniowo łagodniała; na koniec przerwał Ordenerowi:
— Dobrze, mój drogi Ordenerze. Ale mów jaśniej: jacy ludzie? Co za spisek? Schumacker jest przecież pod moją opieką… Trudno byłoby Ordenerowi odpowiedzieć jasno na to zapytanie. Miał on bardzo niedokładne i niepewne dane o położeniu człowieka, dla którego narażał swoje życie. Niektórzy ludzie postępowanie jego nazwaliby szaleństwem; ale dusze, w młodość bogate, chętnie czynią to, co poczytują za dobre i sprawiedliwe, a czynią to odruchowo, nie z wyrachowania. Ordener był w wieku, kiedy się wierzy jeszcze i kiedy się budzi wiarę. Narażał życie swoje ufając; generałowi wystarczyły jego wyjaśnienia, które jednak nie zdołałyby wytrzymać zimnego rozważania. — Jakie spiski, jacy ludzie, pytasz, mój dobry ojcze. Za kilka dni zbadam to dokładnie; wówczas dowiesz się wszystkiego. Dziś wieczorem muszę odjechać. — Jak to! — zawołał starzec — pozostaniesz ze mną tylko kilka godzin? Dokądże i po co chcesz jechać, mój drogi synu? — Pozwoliłeś mi przecie, szlachetny ojcze, dobre uczynki spełniać w tajemnicy. — Tak, ale jedziesz, sam nawet nie wiedząc dobrze, w jakim celu. Tutaj zaś ważna sprawa wymaga twojej obecności. — Ojciec dał mi miesiąc czasu do namysłu, chcę go poświęcić dla dobra bliźnich. Dobry uczynek przyniesie mi dobrą radę. Zresztą po powrocie zobaczymy. — Jak to? — zapytał generał badawczo — małżeństwo to nie podoba ci się? Mówią, że Ulryka Ahlefeld jest bardzo piękna! Czy ją kiedy widziałeś? — Sądzę, że tak — odparł Ordener — zdaje mi się, że jest piękna w istocie. — A więc? — spytał gubernator. — A więc — rzekł Ordener — nie będzie moją żoną. To zimne i stanowcze słowo uderzyło generała jakby cios gwałtowny. Podejrzenia dumnej hrabiny stanęły mu w pamięci. — Ordenerze — powiedział, kiwając głową — muszę się poprawić, bo zawiniłem. Tak, jestem starym pomyleńcem, Ordenerze… więzień ma córkę… — Chciałem z tobą właśnie o niej mówić, generale! — zawołał młody pan. — Błagam cię, mój ojcze, o opiekę nad tą słabą i skrzywdzoną dziewczyną. — Jak widzę, to twoje błaganie jest trochę zbyt natarczywe. Ordener przyszedł nieco do siebie. — A jakie mogłoby być, gdy chodzi o nieszczęśliwą uwięzioną, której chcą wydrzeć życie, więcej nawet, bo honor?… — Życie! Honor! Ależ przecie ja tutaj rządzę i nic nie wiem o tych okropnościach. Wytłumacz się. — Życiu bezbronnego więźnia i jego córki grozi piekielny spisek. — To, co mówisz, jest bardzo ważne. Jakież masz na to dowody? — Starszy syn możnej rodziny przebywa obecnie w Munckholmie; przybył tam w celu uwiedzenia hrabianki Etheli. Sam mi to powiedział. Generał cofnął się o trzy kroki. — Boże! Mój Boże! Biedna sierota! Ordenerze. Ethel i Schumacker są pod moją opieką. Powiedz, co to za nędznik! Co to za rodzina? Ordener zbliżył się do generała i uścisnął mu rękę. — Rodzina Ahlefeld — rzekł. — Ahlefeld! — powtórzył stary gubernator. — Tak, to bardzo wyraźne, porucznik Fryderyk jest jeszcze w Munckholmie. Chcą cię połączyć z tym rodem; pojmuję twój wstręt, Ordenerze! Starzec, skrzyżowawszy ręce, zamyślił się przez chwilę, po czym nagle pochwycił Ordenera w swoje objęcia.
— Możesz jechać, młodzieńcze; podczas twej nieobecności protegowani twoi nie pozostaną bez opieki; ja tu ciebie zastąpię. Jedź więc. Zresztą dobrze postępujesz pod każdym względem. Ta piekielna hrabina Ahlefeld jest tutaj, wiesz może o tym? — Jaśnie oświecona pani hrabina Ahlefeld! — zameldował służący, otwierając drzwi. Na to imię Ordener cofnął się odruchowo w głąb komnaty, hrabina zaś weszła i nie zauważywszy go zawołała: — Wychowaniec pański żartuje sobie z was, generale; wcale nie był w Munckholmie. — Doprawdy? — rzekł generał. — Syn mój, Fryderyk, który dopiero co wyszedł z pałacu, był wczoraj w zamku na służbie i nie widział nikogo. — Czy istotnie, wielmożna pani? — powtórzył generał. — Tak więc — mówiła dalej hrabina z triumfem — nie wypatruj już, generale, swojego barona. Generał ciągle był poważny i zimny. — Nie wypatruję go w istocie, hrabino. — Sądziłam, generale — rzekła hrabina odwracając się — że jesteśmy sami… Kto to? Hrabina zmierzyła Ordenera badawczym spojrzeniem, on zaś skłonił się głęboko. — Wprawdzie — mówiła dalej — widziałam go raz tylko… ale ten ubiór… miałżeby to być… Panie generale, czy to syn wicekróla? — On sam, wielmożna pani — rzekł Ordener, kłaniając się powtórnie. Hrabina uśmiechnęła się. — W takim razie zezwól pan, aby kobieta, która wkrótce ma być czymś więcej dla niego, spytała — gdzie byliście wczoraj, panie hrabio? — Hrabio? Nie mam prawa do tego tytułu, sądzę bowiem, że nie spotkało mnie jeszcze to nieszczęście, abym utracić miał mego szlachetnego ojca, pani hrabino. — Ani myślę o czymś podobnym. Lepiej przecież zostać hrabią biorąc sobie małżonkę, aniżeli tracąc ojca. — Jedno niewiele więcej warte od drugiego, szlachetna pani. Hrabina, zmieszana nieco, uważała za właściwe wybuchnąć śmiechem. — Jak widzę, prawdę mi mówiono, że grzeczność pana jest trochę dzika. Oswoi się pan jednak z obecnością dam, skoro Ulryka Ahlefeld włoży mu na szyję łańcuch orderu słonia. — Rzeczywiście byłby to łańcuch! — rzekł Ordener. — Zobaczysz, generale Lewin — mówiła dalej hrabina, której śmiech stawał się nieco przymuszony — że niedostępny wychowaniec pana nie zechce także przyjąć z rąk kobiety stopnia pułkownika. — Ma pani słuszność, hrabino — odparł Ordener — człowiek, który miecz nosi, nie powinien swoich szlif zawdzięczać spódnicy. Twarz wielkiej damy zachmurzyła się groźnie. — Ho, ho! Skądże to pan baron przybywa? Czy w istocie wasza cześć nie był wczoraj w munckholmskim zamku? — Nie zawsze odpowiadam na czynione mi zapytania, szlachetna pani. Generale, wkrótce się zobaczymy. To rzekłszy, Ordener uścisnął rękę starca, skłonił się hrabinie i wyszedł pozostawiając ją — zdumioną tym wszystkim, czego nie rozumiała — oraz gubernatora — zgorszonego tym, co poznał dokładnie.
ROZDZIAŁ XII A teraz niechaj czytelnik przeniesie się myślą na gościniec z Drontheimu do Skongenu, na tę drogę wąską i kamienistą, która okalając zatokę, prowadzi aż do wsi Vygla. Idąc za naszą radą, napotka rychło dwóch podróżnych, którzy po zachodzie słońca wyszli przez bramę, zwaną Skongeńską, i wdzierają się dosyć spiesznie na piętrzące się wzgórza, po których wije się wężowa droga do Vygla. Obydwaj odziani są w płaszcze. Jeden z nich sunie krokiem żwawym i pewnym, trzymając się prosto, z głową do góry; koniec szabli wygląda spod płaszcza, a mimo ciemności widzieć można pióro kołyszące się na wietrze ponad jego beretem. Drugi podróżny wyższy jest nieco od swojego towarzysza, ale pochylony; na jego plecach widać jakby garb. Jest to niezawodnie tobołek nakryty płaszczem, którego postrzępione brzegi świadczą wymownie o długiej i wiernej służbie. Za całą broń ma tylko kij, którym pomaga sobie, idąc krokiem nierównym i przyspieszonym, jeżeli noc nie pozwala czytelnikowi rozpoznać rysów obu podróżnych, niechaj przeto pozna ich z rozmowy, którą jeden z nich wszczyna po godzinie milczącej i nudnej wędrówki. — Panie! Mój młody panie! Jesteśmy na miejscu, skąd widać i wieże Vygla, i dzwonnice Drontheimu. Przed nami ta czarna masa na horyzoncie — to wieża; poza nami oto katedra, której kopuły ciemniejsze od nieba zarysowują się jak żebra mamuta. — Czy z Vygla daleko jest do Skongenu? — zapytał drugi piechur. — Musimy jeszcze przejść przez Ordals, panie, i będziemy w Skongen dopiero o trzeciej z rana. — A która teraz bije? — Sprawiedliwy Boże! Słowa wasze, panie, strachem mnie napełniają. Tak, to dzwon drontheimski, którego dźwięki wiatr aż do nas przynosi. Jest to zapowiedź burzy. Wiatr północno–zachodni sprowadza chmury. — Gwiazdy w istocie znikły za nami zupełnie. — Przyspieszmy kroku, szlachetny panie. Burza nadchodzi, a może odkryto już pokaleczenie trupa Gilla i moją ucieczkę. Przyspieszmy kroku. — Bardzo chętnie. Ale wasz tobołek zdaje się ciężki; oddajcie mi go, jestem młodszy i od was silniejszy. — O, nie, szlachetny panie. Orzeł nie powinien nieść skorupy żółwia. Niegodny jestem, aby pan miał dźwigać moje rzeczy. — Ależ, starcze, to was znużyć może. Zdaje się ciężki. Cóż się w nim mieści? Przed chwilą potknęliście się i usłyszałem jakby podźwięk żelaza. Starzec odsunął się spiesznie od młodego człowieka. — Jakiego żelaza? O, nie, panie, omyliliście się. W tobołku tym nic nie ma oprócz żywności i ubrania. Nie, panie, to mnie wcale nie nuży. Życzliwa propozycja młodzieńca zdawała się przejmować lękiem jego starego towarzysza. — Skoro was ten ciężar nie nuży, to go sobie dźwigajcie. Starzec, uspokojony, zmienił jednak czym prędzej przedmiot rozmowy. — Smutno to jest mknąć nocą jako zbieg po drodze, którą byłoby tak przyjemnie przebiegać w dzień dla ciekawości. Na brzegach zatoki, z lewej strony, znajduje się mnóstwo kamieni runicznych, na których widzieć można napisy, skreślone, wedle podania, przez bogów i wielkoludów. Z prawej strony, poza skałami otaczającymi drogę, rozciągają się słone mokradła Sciold, które bez wątpienia łączą się z morzem jakimś kanałem podziemnym, skoro rybacy łowią w nich szczególną rybę morską, która, podług odkrycia pańskiego przewodnika i sługi, żywi się piaskiem. W wieży Vygla, do której się właśnie przybliżamy, pogański król Wermond przypiekał piersi św. Ethelderze, słynnej męczennicy, płonącym drzewem z
prawdziwego krzyża, przywiezionego do Kopenhagi przez Olafa, a zdobytego przez króla Norwegii. Powiadają, że później chciano nieraz już przerobić na kaplicę tę wieżę przeklętą, ale ilekroć umieszczono na niej krzyże, zawsze spalał je ogień niebieski… W tej chwili ogromna błyskawica oświetliła zatokę, wzgórza, skały, wieżę i znikła, zanim oko podróżnych mogło rozróżnić ich zarysy. Zatrzymali się mimo woli, w tejże chwili padł straszliwy grzmot, którego echo odbijało się o chmury na niebie i o skały na ziemi. Podnieśli oczy; wszystkie gwiazdy znikły; ciężkie chmury przesuwały się szybko jedna nad drugą, a burza jak lawina śniegu wzrastała ponad ich głowami. Wiatr, pędzący te czarne masy, przechodził ponad drzewami, których nie poruszył dotąd najlżejszy powiew i na które nie spadła jeszcze ani kropla deszczu. Pośród nocnej ciszy, przeraźliwszej jeszcze przy pomroce burzy, rozlegał się w górze jeno łoskot zawieruchy, z którym łączył się huk morza, rozbijającego się o wybrzeża zatoki. Zgiełkliwe to milczenie przerwał naraz, tuż obok podróżnych, głos do ryku podobny, który wprawił starca w drżenie. — Wszechmocny Boże! — zawołał chwytając za ramię młodego człowieka — to śmiech szatana albo głos… Nowa błyskawica i ogłuszający grzmot zamknęły mu usta. Burza, jak gdyby na dany sygnał, wybuchła z całą gwałtownością. Podróżni rozwiązali swoje płaszcze, aby się zasłonić od deszczu, lejącego z chmur potokami, jak i od kurzawy, którą wiatr unosił tumanami z suchej jeszcze ziemi. — Starcze — rzekł młodzian — przy świetle błyskawicy ujrzałem z prawej strony wieżę Vygla; zejdźmy więc z drogi i szukajmy w niej schronienia. — Schronienia w Przeklętej Wieży!? — zawołał starzec. — Niech nas Bóg uchowa! Zastanówcie się, panie, że ta wieża jest nie zamieszkana. — Tym lepiej; nie będziemy czekali, aż nam drzwi otworzą. — Pomyśl pan, jaka ją zbrodnia skalała! — A więc niech się oczyści, dając nam przytułek. No, dalej, chodźmy. Podczas takiej burzy szukałbym gościnności nawet w jaskini opryszków. I mimo przestróg starca, ująwszy go za ramię, młody człowiek skierował się ku budynkowi, który przy świetle błyskawic ujrzał w niewielki od siebie odległości. Zbliżywszy się, zobaczyli światełko w jednej ze strzelnic wieżycy. — Czy nie widzisz — rzekł młody człowiek — że ta wieża jest jednak zamieszkana. Powinno cię to przecie uspokoić. — Boże! Mój Boże! — zawołał starzec — dokądże mnie prowadzicie, panie? Niech mnie Opatrzność obroni, abym nie musiał wejść do tego siedliska szatana. Byli już u podnóża wieży. Młody podróżny zapukał mocno do nowych drzwi tych strasznych zwalisk. — Uspokój się, starcze, to pewnie jaki pobożny pustelnik zamieszkuje tę wieżę, aby swą obecnością niejako odkupić jej zbrodnię. — O, nie! — rzekł jego towarzysz — ja tam za nic nie wejdę. Żaden pustelnik nie może tu mieszkać, chyba że zamiast różańca ma jeden z siedmiu łańcuchów Belzebuba. Tymczasem światełko, przechodząc przez strzelnice, zniżało się stopniowo, aż nareszcie zabłysło przez dziurkę od klucza. — Strasznie późno powracasz, Nychol — odezwał się głos piskliwy — szubienicę wznosi się w południe, a dla powrotu ze Skongenu do Vygla sześciu tylko godzin trzeba. Czy więcej było roboty? Zapytanie to uczynione było w chwili, kiedy się drzwi uchyliły. Kobieta, która je otworzyła, zobaczywszy zamiast spodziewanej dwie obce twarze, wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się o kilka kroków.
Widok tej kobiety nie wzbudzał zbytnio zaufania. Była wysoka, ręka jej trzymała ponad głową żelazną lampkę, która wyraźnie oświetlała jej oblicze. Jej sine rysy, wychudłe i kościste, miały w sobie coś trupiego; w zapadniętych oczach migotały złowieszcze błyski, podobne do światła żałobnej pochodni. Ubrana była w czerwoną spódnicę, spod której wyglądały gołe nogi. Spódnica zdawała się mieć na sobie plamy również czerwone, ale ciemniejsze. Wychudłą pierś tej kobiety okrywał na wpół kaftanik męski tego samego co i spódnica koloru, z obciętymi po łokieć rękawami. Wiatr, wdzierający się przez otwarte drzwi, unosił ponad jej głową długie, siwe włosy, co nadawało jej twarzy, i tak już dzikiej, bardziej jeszcze przerażający wyraz. — Dobra pani — rzekł młodszy z nowo przybyłych — deszcz leje potokami, wy macie dach, a my mamy złoto. Stary towarzysz pociągnął go za płaszcz i rzekł z cicha: — O, panie! Co wy mówicie? Jeżeli to nie jest dom diabła, to zamieszkuje w nim z pewnością jakiś bandyta. Nasze złoto, zamiast nam po, móc, zgubi nas tylko. — Cicho! — rzekł młody człowiek, a wydobywszy sakiewkę, błysnął nią przed oczyma starej kobiety i jednocześnie powtórzył swą prośbę. Ona zaś, przyszedłszy nieco do siebie, utkwiła w nich dzikie spojrzenie. — Nieznajomi! — zawołała nareszcie, jak gdyby nie słysząc ich głosu — czyż was opuścili wasi aniołowie stróże? Czego przyszliście szukać u mieszkańców Przeklętej Wieży? Nieznajomi! Chybaż to nie ludzie wskazali wam, że w tych zwaliskach szukać można schronienia, bo wszyscy powiedzieliby wam: lepsze jest światło błyskawic aniżeli ognisko w wieży Vygla. Jeden jeno człowiek wchodzi tutaj, ale nie wchodzi do żadnego innego mieszkania, samotność swą porzuca tylko dla tłumu, a żyje przez śmierć. Jedyne dlań miejsce w przekleństwach ludzi, a służy tylko ich zemście i żyje przez ich zbrodnie. Najpodlejszy zabójca, w chwili kary, z siebie na niego zrzuca pogardę ogólną, a sądzi jeszcze, że ma prawo i swoją dodać. Nieznajomi i obcy w tych miejscach — noga bowiem wasza nie odepchnęła jeszcze ze wstrętem progu tej wieżycy — zostawcie w spokoju wilczycę i wilczęta, powróćcie na drogę, którą dążą inni ludzie, a jeśli chcecie, aby od was nie uciekali bracia wasi, nie mówcie im, że na wasze twarze padło światło lampy mieszkańców wieży Vygla. Po tych słowach, gestem wskazując drzwi, zbliżyła się do podróżnych. Starzec na całym ciele dygotał i spoglądał błagalnie na swego towarzysza. Ten zaś, nie zrozumiawszy słów kobiety z powodu jej nadzwyczaj szybkiej mowy, wziął ją za wariatkę, zresztą nie miał wcale chęci wyjść na ulewę. — Na honor, moja zacna gospodyni, odmalowaliście mi osobliwego człowieka; nie chcę więc tracić sposobności poznania tej ciekawej wielce osoby. — Bo nie wiesz, młodzieńcze, że znajomość z nim prędko się zawiera, a jeszcze prędzej kończy. Jeśli cię szatan do tego popycha, to zamorduj żywego albo sprofanuj trupa. — Sprofanować trupa! — powtórzył starzec drżącym głosem, chowając się za swego towarzysza. — Nie bardzo was pojmuję — rzekł tenże — wasze dowodzenie co najmniej nie jest jasne; daleko będzie rozsądniej pozostać. Trzeba być szalonym, aby w taki czas puszczać się w dalszą drogę. — A jeszcze bardziej szalonym, aby szukać schronienia w takim miejscu — szepnął starzec. — Nieszczęśliwi! — zawołała kobieta — nie pukajcie do drzwi istoty, która otwierać umie tylko drzwi grobu. ‘— Choćby i drzwi grobu, wraz z waszymi, otworzyły się dla mnie, nikt nie powie, żem się cofnął przed złowróżbnym słowem. Moja szabla ręczy mi za wszystko. Dalej, zamykajcie wieżę, bo strasznie zimny wiatr wieje, i bierzcie to złoto.
— Ech, co mi po waszym złocie — rzekła kobieta — cenne w waszym ręku, w moim staje się podlejsze od cyny. Dobrze, zostańcie więc za wasze złoto. Może ono ochronić od burzy zesłanej przez niebo, ale nie zasłoni od pogardy i nienawiści ludzkiej. Pozostańcie; płacicie za gościnność hojniej, niż inni płacą za morderstwo. Poczekajcie tu chwilę i dajcie mi wasze złoto. Pierwszy to raz do tego domu ręce ludzkie wnoszą złoto nie skalane krwią. Postawiwszy lampę i zaryglowawszy drzwi, zniknęła w głębi ciemnych schodów, prowadzących do sali. Zostali sami. Starzec drżał jak listek i wzywając pomocy Opatrzności przeklinał z całego serca, aczkolwiek po cichu, nieroztropność swego młodego towarzysza. Ów zaś, ze światłem w ręku, oglądał salę, w której się znajdowali. Na widok tego, co zobaczył na ścianie, zadrżał, starzec zaś, który prowadził za nim wzrokiem, zawołał: — Wielki Boże! Panie, to szubienica! I w samej rzeczy, ogromna szubienica oparta była o ścianę, wierzchołkiem dotykając wysokiego i wilgotnego sklepienia. — Tak jest — rzekł młodzieniec — a oto piły drewniane, żelazne, łańcuchy i pręgierz; dalej ława katowska i zawieszone nad nią kleszcze. — Wszyscy święci z raju! — zawołał starzec — gdzież my jesteśmy? Młodzieniec z zimną krwią odbywał dalszy przegląd. — Oto zwój sznurów konopnych, tygle i kociołki; na tej znów części ściany wiszą szczypce i skalpele; za nimi rzemienne baty ze stalowymi końcami, siekiera, maczuga… — Ależ to magazyn piekła! — zawołał starzec, struchlały od wyliczania tych strasznych przedmiotów. — Tu znów — mówił dalej młody człowiek — koła z brązowymi zębami, skrzynia nabijana gwoździami, winda. Co prawda, to strasznie złowieszcze umeblowanie. Żałuję bardzo, starcze, że moja nieroztropność tutaj cię sprowadziła. — Dopiero teraz pan o tym pomyślał! Starzec był na pół żywy. — Nie lękaj się jednak, mniejsza o miejsce, w którym się znajdujesz, skoro jestem z tobą. — Piękna mi obrona — szepnął starzec, w którego duszy strach wyparł bojaźń i poszanowanie dla młodego towarzysza. — Piękna mi obrona! Szabla trzydzieści cali długa przeciw szubienicy trzydzieści stóp wysokiej! Kobieta w czerwonej spódnicy zjawiła się ponownie i, wziąwszy lampę, dała znak podróżnym, aby za nią poszli. Wdrapywali się więc z ostrożnością po wąskich schodach, wybitych w murze wieży. Przy każdym otworze strzelnicy prąd wiatru i deszczu o mało nie gasił drżącego płomienia lampy, którą kobieta zasłaniała swymi długimi i przezroczystymi palcami. Potknąwszy się niejednokrotnie o chwiejne kamienie, które zaniepokojona wyobraźnia starca brała za kości ludzkie, rozrzucone po schodach, przybyli nareszcie na pierwsze piętro budowli, do komnaty okrągłej, w zupełności przypominającej tę, w której byli na dole. Pośrodku, według gotyckiego zwyczaju, stał ogromny komin, z którego dym wydobywał się przez otwór wybity w suficie, zaciemniając po drodze całą salę. Ten to palący się na kominie ogień, kłócący się ze światłem lampy, widzieli nasi podróżni. Nad ogniem tkwił rożen z surowym jeszcze mięsem. Starzec odwrócił się ze wstrętem. — Właśnie na tej przeklętej kuchni — rzekł do swego towarzysza — ogień z drzewa prawdziwego krzyża spalił członki świętej… Z gruba sklecony stół stał opodal kuchni. Gospodyni poleciła im zasiąść do tego stołu. — Nieznajomi — rzekła, stawiając przed nimi lampę — wieczerza wkrótce będzie gotowa, a mąż mój zapewne niedługo powróci. Będzie się spieszył, aby Duch Nocy nie schwytał go przy przejściu koło Przeklętej Wieży. Teraz dopiero Ordener (czytelnik bowiem poznał go już zapewne, równie jak i jego przewodnika, Benignusa Spiagudrego) mógł zbadać dokładnie dziwne przebranie, jakie tenże przywdział. Bojąc się, aby go nie poznano i nie ujęto, zbiegły dozorca wytężył całą swoją
wyobraźnię, aby się uczynić niepodobnym do siebie. Ubranie ze skóry renifera zamienił na strój zupełnie czarny, pozostały w Spladgeście po sławnym gramatyku z Drontheimu, który utopił się z rozpaczy, że nie mógł odgadnąć przyczyny, dla której imię własne Jupiter w drugim przypadku zmienia się na Jovis. Drewniane saboty zostały zastąpione przez wysokie buty po pocztylionie, stratowanym końmi. Buty te były dlań tak obszerne, że aby w nich chodzić, musiał obwinąć swoje chude gnaty w pół snopka słomy. Ogromna peruka młodego francuskiego podróżnika, ograbionego i zamordowanego u bram Drontheimu, pokrywała jego łysinę i spadała na nierówne ramiona. Jedno oko zakleił plastrem, dzięki słoikowi różu, znalezionemu w kieszeni jakiejś starej panny, zmarłej z miłości, policzki jego, zwykle blade i wychudłe, pokrywał rumieniec, który deszcz rozmazał aż na podbródek. Zanim usiadł, złożył tobołek niesiony na plecach; zawinął go w swój stary płaszcz i rzucał od czasu do czasu na pieczeń, którą gospodyni obracała, spojrzenie pełne niepokoju i wstrętu. Z jego ust wymykały się chwilami urywane słowa: — Mięso ludzkie… horrendas epulas!… Ludożercy!… Wieczerza Molocha!… Nec pueros coram populo Medea trucidet… Gdzież my jesteśmy?… Atreusz… — Druid… Irmensal… Diabeł raził piorunem Likaona… Na koniec zawołał: — Wielki Boże! Widzę ogon! Ordener, który oglądał go i słuchał z wielką uwagą, rozumiejąc bieg jego myśli, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. — Ten ogon jest w istocie niepokojący. Ani chybi: jesteśmy w kwaterze diabła. Spiagudry nie słyszał tego żartu; spojrzenie jego było utkwione w głębi sali. Drgał cały i nachylił się do ucha Ordenera: — Sprawiedliwe nieba! Panie, spojrzyjcie tam, w głąb sali, na tę kupę słomy w cieniu… — No i cóż tam jest? — zapytał Ordener. — Trzy ciała nagie i nieruchome… trzy trupy dzieci!… — Ktoś stuka do drzwi — rzekła kobieta. W istocie, pośród zgiełku wzrastającej ciągle burzy rozległo się silne i gwałtowne stukanie. — Teraz to już on! To Nychol! — zawołała kobieta i wziąwszy lampę spiesznie wyszła. Podróżni nie zdążyli jeszcze przemówić do siebie, kiedy z dolnej sali usłyszeli hałas; kilka słów, wyraźnie wypowiedzianych dzikim głosem, wprawiło Spiagudrego w drżenie. — Milcz, kobieto! Zostaniemy. Grom wejść umie, choć mu drzwi nie otwierają. Spiagudry przysunął się do Ordenera. — Panie! Panie! — rzekł słabym głosem — biada nam!… Za chwilę odgłos kroków rozległ się na schodach, po czym dwaj ludzie w duchownym stroju weszli do sali, a za nimi rozgniewana gospodyni. Jeden z nich był dosyć wysoki; miał na sobie czarne ubranie i włosy okrągło strzyżone na modłę protestanckich pastorów; drugi zaś, zupełnie niski, odziany był w habit mniszy przewiązany postronkiem. Zapuszczony kaptur pozwalał tylko widzieć czarną brodę, ręce zaś były schowane w długich rękawach sukni. Na widok obu księży Spiagudry ochłonął z przestrachu, którego nabawił go dziwny, dopiero co usłyszany głos. — Bądźcie zupełnie spokojni, moja pani — przemówił pastor do gospodyni. — Czy możemy szkodzić tym, którzy usługę oddają? Najpokorniej prosimy was o przytułek. Jeżeli szanowny brat, który mi towarzyszy, przed chwilą szorstko do was przemówił, to widać zapomniał o miarkowaniu głosu, nakazanym przez śluby nasze. Niestety, nawet najbardziej świątobliwi ludzie mogą zgrzeszyć. Szanowny brat, którego spotkałem, oddalony jak i ja od domu, pozwolił, abym z nim razem szedł do was. Chwalił mi bardzo waszą gościnność, zacna kobieto, i nie omylił się bez wątpienia. Nie mówcież więc jak zły pasterz: advena cur intras!
Przyjmijcie nas, dobra gospodyni, a Bóg wasze zbiory ochroni od wichrów, w czasie burzy trzodzie waszej da przytułek, tak jak wyście go dali zbłąkanym podróżnym! — Starcze — odpowiedziała kobieta — ja nie mam ani zbiorów, ani trzód. — Jeśli więc jesteście ubodzy, to wszak Bóg błogosławi ubogiemu przed bogaczem. Doczekacie starości ze swoim mężem, poważani nie dla majątku, ale dla cnót waszych; dzieci wasze róść będą otoczone szacunkiem ludzkim i będą tym, czym był ich ojciec. — Milczcie! — zawołała gospodyni. — Jeśli zostaną tym, czym jest ich ojciec, dzieci nasze dojdą do starości otoczone pogardą, która na nasz ród z pokolenia na pokolenie przechodzi. Milczcie, starcze! Błogosławieństwo dla nas w przekleństwo się zamienia. — O, nieba! — zawołał pastor — kimże wy jesteście? Pośród jakich zbrodni przechodzi życie wasze? — A co to są zbrodnie? Co to jest cnota? Korzystamy z przywileju; nie możemy mieć cnót ani popełniać zbrodni. — To obłąkana — rzekł pastor zwracając się do zakonnika, który suszył swój habit przy ognisku. — O nie, księże — odpowiedziała kobieta — dowiedzcie się, gdzie jesteście. Wolę wzbudzać wstręt niż litość. Nie jestem wariatką, ale żoną… Przeciągły odgłos gwałtownego kołatania nie pozwolił usłyszeć dalszych słów, ku wielkiemu niezadowoleniu Spiagudrego i Ordenera, którzy milcząc słuchali uważnie całej rozmowy. — Niechaj będzie przeklęty — wycedziła kobieta przez zęby — ten syndyk sprawiedliwości w Skongenie, że wyznaczył nam na mieszkanie te wieżę, tak bliską drogi. To może jeszcze nie Nychol. Wzięła jednak lampę, mrucząc: — A choćby to był i podróżny, mniejsza o to! Strumień może wpłynąć tam, kędy już potok przeszedł. Podróżni, pozostawszy sami, przyglądali się sobie wzajemnie przy słabym świetle ogniska. Spiagudry, zrazu przestraszony głosem zakonnika, później uspokojony widokiem jego czarnej brody, byłby znowu zadrżał, gdyby zauważył, jak badawczym spojrzeniem przyglądał mu się tenże spod swojego kaptura. Pośród ogólnego milczenia pastor zapytał: — Bracie pustelniku, sądzę bowiem, że jesteście jednym z tych kapłanów katolickich, którzy zdołali uniknąć ostatnich prześladowań, i że wracaliście do swego domu, kiedy was, na moje szczęście, spotkałem. Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się teraz znajdujemy? Połamane drzwi, prowadzące na również zrujnowane schody, otwarły się, zanim brat pustelnik zdążył odpowiedzieć. — Kobieto, cóż to za tłum napędziła zbliżająca się burza pod nasz dach złowieszczy i do naszego przeklętego stołu? — Nychol! — odpowiedziała kobieta — nie mogłam bronić… — A cóż mi przeszkadzają wszyscy ci goście, jeżeli tylko zapłacą? Złoto równie rzetelnie zarobić można, dając gościnność podróżnemu, jak i odbierając życie rozbójnikowi. Przybysz stanął we drzwiach, toteż podróżni mogli mu się dobrze przypatrzeć. Był to człowiek olbrzymiego wzrostu, w czerwonym ubiorze. Jego ogromna głowa zdawała się od razu z ramion wyrastać, jakby w przeciwieństwie do długiej i kościstej szyi jego nadobnej małżonki. Czoło miał niskie, nos spłaszczony, gęste brwi; oczy jego, otoczone czerwoną obwódką, błyszczały jak ogień pośród krwi. Dolną część twarzy przecinały szerokie i mięsiste usta. Ohydny uśmiech rozchylał wargi czarne jak brzeg nie zagojonej rany. Kędzierzawa broda, spadająca z policzków na szyję, nadawała całej tej twarzy formę kwadratu. Człowiek ten miał na głowie szary kapelusz, z którego teraz deszcz spływał, a którego, na widok czterech podróżnych, nie raczył nawet uchylić.
Ujrzawszy tego człowieka Benignus Spiagudry wydał okrzyk przestrachu, pastor zaś odwrócił się ze zdziwieniem i wstrętem. Przybysz jednak do niego zwrócił swe słowa: — Jak to, to wy, panie pastorze? Co prawda, nie spodziewałem się, że będę miał przyjemność widzieć dziś powtórnie waszą płaczliwą twarz i przestraszoną minę. Pastor powściągnął pierwsze uczucie wstrętu. Rysy jego twarzy przybrały wyraz powagi i spokoju. — Ja zaś, mój synu — rzekł — cieszę się, że traf sprowadził pastora do owieczki zbłąkanej, aby ją, bez wątpienia, nawrócić na drogę prawości i cnoty. — Na szubienicę Hamana! Pierwszy to raz w życiu zostałem porównany z owieczką. Wierzcie mi, panie pastorze, że jeśli chcecie pochlebić jastrzębiowi, nie nazywajcie go gołębiem. — Ten, przez którego jastrząb gołębiem się staje, pociesza, mój synu, ale nie pochlebia. Sądzicie, że ja się was lękam, ale ja was żałuję tylko. — Musicie więc, panie, posiadać wielki zapas litości; sądziłem bowiem, żeście go już pewnikiem dziś wyczerpali dla tego nieboraka, któremu pokazywaliście wasz krzyż, aby nim zasłonić moją szubienicę. — Biedak ten — odpowiedział pastor — mniej od was godny był litości; on bowiem płakał, a wy się śmiejecie. Szczęśliwy, kto w chwili odpokutowania win wyznaje, że ręka człowieka jest bezsilna wobec Boskiego słowa. — Dobrze powiedziałeś, ojcze — rzekł gospodarz z okropną, szyderczą wesołością. — Szczęśliwy, kto płacze! Dzisiejszy nasz pacjent zresztą popełnił tę jeno zbrodnię, że, serdecznie ukochawszy króla, nie mógł się powstrzymać od odtwarzania jego portretu na małych medalach z miedzi, które następnie złocił artystycznie, aby godniejsze były królewskiego oblicza. Nasz łaskawy monarcha, w nagrodę tak wielkiego przywiązania, ofiarował mu piękną wstęgę konopną, która, mam honor oświadczyć o tym moim szanownym gościom, nadana mu była dziś na rynku w Skongenie przeze mnie, wielkiego kanclerza Zakonu Szubienicy, w przytomności obecnego tutaj pana pastora, wielkiego jałmużnika tegoż samego zakonu. — Wstrzymaj się, nieszczęśliwcze! — przerwał pastor. — Czyż ten, co wymierza karę, może o niej zapomnieć? Słuchaj grzmotu… — No i cóż to jest grzmot? Wybuch śmiechu szatana i nic więcej. — Wielki Boże! Dopiero co był przy śmierci człowieka, a teraz bluźni! — Dosyć tych kazań, stary obłąkańcze! — zawołał gospodarz grzmiącym i niemal gniewnym głosem — bo inaczej mógłbyś przeklinać anioła ciemności, co nas w jednym dniu zbliżył dwa razy do siebie, na tym samym wozie i pod tym samym dachem! Naśladuj lepiej swego kolegę pustelnika, który milczy, bo miałby pewnie wielką chęć powrócić do swej groty w Lynrassie. Dziękuję wam, bracie pustelniku, za błogosławieństwa, które co rano, przechodząc koło wzgórza, dajecie Przeklętej Wieży; ale doprawdy, sądziłem dotąd, że jesteście słusznego wzrostu, a wasza broda, dzisiaj tak czarna, zdawała mi się białą. Pomimo to, wszak to wy jesteście pustelnikiem z Lynrassu, jedynym pustelnikiem w Drontheimhusie… — Jestem w istocie jedynym — odpowiedział zapytany przytłumionym głosem. — My więc obaj — mówił dalej gospodarz — jesteśmy dwoma samotnikami tej prowincji. — Hola! Bechlio, pospiesz no się z tą ćwiartką baraniny, bo głodny jestem. Zatrzymał mnie we wsi Burock ten przeklęty doktor Manryll, który za trupa chciał mi dać tylko dwanaście askalinów; temu piekielnemu dozorcy Spladgestu w Drontheimie dają aż czterdzieści. Hej, mości panie w peruce, co to panu? Strzeż się, bo upadniesz. Ale, ale, czyś wykończyła, Bechlio, szkielet truciciela Orgiwiusza, tego osławionego czarnoksiężnika? Czas by go już wyprawić do gabinetu osobliwości w Bergen. A czy posłałaś którego z twoich warchlaków do syndyka w Loewigu po moją należność, to jest cztery podwójne talary, za wrzucenie do kotła
czarownicy i dwóch alchemików, i zdjęcie łańcuchów z powały jego sali sądowej, dwadzieścia askalinów za zdjęcie z szubienicy Jomaela Tyfaina, Żyda, na którego się żalił szanowny biskup, i talara za przyprawienie nowego drewnianego ramienia do kamiennej szubienicy miejskiej? — Pieniądze te — odpowiedziała kwaśno żona — pozostały w ręku syndyka, ponieważ syn twój zapomniał wziąć drewnianą łyżkę, żaden zaś ze sług sędziego nie chciał dotknąć jego ręki. Mąż zmarszczył brwi. — Niech tylko ich karki wpadną w moje ręce, a zobaczą, czy będę potrzebował drewnianej łyżki, aby się ich dotknąć. Trzeba jednak być ostrożnym z tym syndykiem. Wpłynęła do niego skarga złodzieja Iwara, który był wzięty na tortury nie przez zwykłego ceklarza, ale przeze mnie; dowodzi on w niej, że, nie zostawszy osądzony, nie mógł być jeszcze pozbawiony czci. Nie pozwalaj też, żono, twoim małym bawić się cęgami i szczypcami; poniszczyli moje narzędzia tak, że dzisiaj nie mogłem ich użyć. Gdzież są te małe poczwary? — mówił dalej, zbliżając się do słomy, na której, jak się zdawało Spiagudremu, leżały trzy trupy. — A, oto leżą i śpią mimo hałasu, jakby ich kto dopiero co od szubienicy odczepił. Ze słów tych, tak pełnych okropności i tak nie licujących ze straszliwym spokojem i szatańską wesołością tego, który je wymawiał, czytelnik odgadł zapewne, kto był mieszkańcem wieży Vygla. Spiagudry, który na jego widok przypomniał sobie, że oglądał go często w smutnych uroczystościach na rynku w Drontheimie, ze strachu o mało nie stracił przytomności, ile że od wczoraj miał poważne powody obawiania się tego strasznego wykonawcy sprawiedliwości. Nachyliwszy się do Ordenera, rzekł doń stłumionym głosem: — To Nychol Orugix, kat prowincji Drontheimhus. Ordener, przejęty wstrętem, zadrżał i pożałował, iż go burza pod ten dach sprowadziła. Niebawem jednak owładnęło nim uczucie jakiejś niewysłowionej ciekawości; nie zwracając przeto uwagi na zakłopotanie i przestrach swego starego przewodnika, słuchał z taką bacznością mowy i obserwował tak pilnie maniery okropnego człowieka, którego miał przed oczyma, jak chciwie słuchamy wycia hieny lub ryku tygrysa, sprowadzonego z pustyni do miast naszych. Nieszczęśliwy Benignus natomiast wcale nie był usposobiony do robienia spostrzeżeń psychologicznych. Schowawszy się za Ordenera okrywał się płaszczem, poprawiał drżącą ręką plaster na oku i nasuwał na twarz perukę, nie śmiejąc zaś odetchnąć wzdychał tylko. Tymczasem gospodyni podała na stół gliniany półmisek z ćwiartką baraniny. Kat zasiadł naprzeciw Ordenera i Spiagudrego, pomiędzy dwoma księżmi, jego zaś żona, postawiwszy na stole dzban słodkiego piwa, kawał rindebrodu (chleba, zmieszanego z korą) i pięć talerzy drewnianych, zasiadła przed ogniem i zaczęła ostrzyć wyszczerbione szczypce swego męża. — Tak więc, szanowny pastorze — rzekł Orugix śmiejąc się — owca ofiaruje wam barana. Panie w peruce, czy to wiatr tak panu włosy na twarz nasunął? — Wiatr… panie, burza… — wybełkotał ze drżeniem Spiagudry. — No, no, ośmielcie się, mój stary. Widzisz pan przecie, że panowie księża i ja jesteśmy sobie poczciwymi ludziskami. Powiedz pan lepiej, kim jesteś i kto jest milczący towarzysz pana, pogadajże trochę. Musimy się zaznajomić. Jeśli zaś rozmowa pana taka będzie, jak można sądzić z jego powierzchowności, to się setnie zabawimy. — Pan sobie żartuje — rzekł Spiagudry wykrzywiając usta, pokazując zęby i mrugając okiem, co miało udawać śmiech — jestem biednym starym… — Tak — przerwał wesoły kat — jakimś starym uczonym albo czarnoksiężnikiem… — O, panie, jestem uczonym, ale nie czarnoksiężnikiem. — Tym gorzej. Czarnoksiężnik przydałby się do skompletowania naszego wesołego towarzystwa. Szanowni moi goście, wypijmy na cześć tego uczonego, który rozweseli naszą wieczerzę. Za zdrowie dzisiejszego wisielca, bracie kaznodziejo! A wy, bracie pustelniku, nie
chcecie mojego piwa? Pustelnik w samej rzeczy, dobył spod habitu tykwę pełną czystej wody i nalał ją w szklankę. — Do kroćset, pustelniku z Lynrass — zawołał kat — skoro nie chcecie spróbować mego piwa, to ja skosztuję tej wody, która wam lepiej smakuje. — Skosztuj — odparł pustelnik. — Zdejmcie wpierw waszą rękawicę, wielebny bracie — rzekł kat — nalewa się przecież tylko gołą ręką. Pustelnik uczynił odmowny gest. — To ślub — rzekł. — Więc nalej i tak — dodał kat. Zaledwie Orugix przytknął do ust szklankę, natychmiast ją oderwał, chociaż pustelnik swoją duszkiem wychylił. — Na czarę Jezusa, szanowny pustelniku, co to za trunek piekielny? Nie piłem takiego od czasu, kiedy o mało co nie utopiłem się płynąc z Kopenhagi do Drontheimu. Doprawdy, pustelniku, to wcale nie woda ze źródła w Lynrass; to woda morska. — Woda morska! — powtórzył Spiagudry, którego przestrach wzmógł się na widok rękawicy pustelnika. — Cóż to? — rzekł kat, zwracając się do niego ze śmiechem — wszystko tu was niepokoi, mości długowłosy Absalonie, a nawet napój świątobliwego pustelnika, który umartwienie sobie zadaje? — O, nie, panie… ale woda morska… jeden jest tylko człowiek… — Jak widzę, sam nie wiesz, co pleciesz, mości doktorze; wasz niepokój, między nami mówiąc, pochodzi albo z nieczystego sumienia, albo z pogardy… Słowa te, wypowiedziane gniewnym tonem, przekonały Spiagudrego, że powinien strach swój starannie ukrywać. Ażeby zjednać sobie strasznego gospodarza, wezwał na pomoc swoją dobrą pamięć i zebrał resztę przytomności umysłu, jaka mu jeszcze pozostała. — Z pogardy! Ja miałbym uczuwać pogardę dla was, panie, którego obecność w prowincji nadaje jej prawo merum imperium (prawo krwi, to jest utrzymywania kata)? Dla mistrza i wykonawcy wyroków sprawiedliwości, jej miecza, tarczy niewinności? Dla was, którego Arystoteles w szóstej księdze, w ostatnim rozdziale swojej Polityki, zalicza do urzędników, i któremu Paris z Puteo w swoim traktacie De Syndico wyznacza wynagrodzenie w wysokości pięciu talarów złotem, jak o tym świadczy ustęp: Quinque aureos manivolto? Z pogardy dla was, panie którego koledzy z Kronsztadu uzyskują szlachectwo po ścięciu trzechset głów; dla was, którego straszne, lecz zaszczytne obowiązki z dumą we Frankonii spełniają młodożeńcy, w Reutlingu najmłodszy z radców — w Stedienie ostatni z osiadłych tam mieszczan? A czyż ja o tym nie wiem, mój dobry panie, że we Francji koledzy pana mają prawo havadium na każdym z chorych w Saint–Ladre, na wszystkich wieprzach i ciastach w wigilię Trzech Króli? I ja nie miałbym dla pana szacunku skoro opat w Saint–Germain–de–Pres daje wam co roku, na św. Wincentego, głowę wieprza i prowadzi na czele procesji?!… Tu kat nagle powstrzymał zapał erudycji odźwiernego umarłych. — Na uczciwość, pierwszy raz o tym słyszę! Uczony opat, o którym pan mówisz, pozbawiał mnie dotąd tych pięknych praw, które malujesz pan tak powabnie. Wiecie jednak, panowie nieznajomi — mówił dalej Orugix — że choć nie przywiązuję żadnej wagi do tego, co mówił ten stary sowizdrzał, mogłem wszakże zajść znacznie dalej, niż zaszedłem. Dziś jestem jeno biednym katem ubogiej prowincji. Doprawdy, o mało co nie zrobiłem lepszej kariery niż Stillison Dicoy, osławiony kat moskiewski. Czy uwierzycie, że to ja właśnie naznaczony zostałem dwadzieścia cztery lata temu do stracenia Schumackera? — Schumackera, hrabiego Griffenfeld! — zawołał Ordener. — Zadziwia to was, milczku? Tak, tak, tego samego Schumackera, który jeszcze może się dostać w moje ręce, jeśli królowi spodoba się spełnić to, co tylko chwilowo odroczył.
Wypróżnijmy ten dzbanek, panowie, a tymczasem opowiem wam, w jak świetny sposób zacząłem swoją karierę, którą kończę tak nędznie. W roku 1676 byłem pomocnikiem Rhuma Stualda, królewskiego kata w Kopenhadze. Kiedy hrabia Griffenfeld został skazany na śmierć, pryncypał mój zachorował, mnie więc, dzięki usilnej protekcji, polecono go zastąpić w tej zaszczytnej egzekucji. Piątego lipca, nie zapomnę nigdy tego dnia, od piątej rano, przy pomocy cieśli stawiałem na placu cytadeli ogromne rusztowanie, które przez wzgląd na znaczenie i stopień skazanego obiliśmy czarnym kirem. O godzinie ósmej gwardia szlachecka otoczyła rusztowanie, a ułani szlezwiccy powstrzymywali tłum, cisnący się na rynek. Któż by na moim miejscu nie był upojony dumą? Stojąc z mieczem w ręku, czekałem na rusztowaniu. Spojrzenia wszystkich na mnie spoczywały. Byłem wówczas najważniejszą osobą w obu królestwach. Kariera moja, jak powiadam, była pewna; cóż bowiem znaczyli bez mojej pomocy wszyscy ci wielcy panowie, co się sprzysięgli na zgubę kanclerza? Widziałem się już królewskim katem stolicy, miałem pomocników, przywileje… Słuchajcie tylko! Zegar bije dziesiątą!… Skazany wychodzi z więzienia, przechodzi przez rynek wstępuje na rusztowanie krokiem pewnym, z obliczem zupełnie spokojnym. Chcę mu związać włosy; on mnie odpycha i sam sobie oddaje tę ostatnią przysługę. — Dawno już — rzekł do kapelana z uśmiechem — sam się nie czesałem. — Podaję mu czarną wstążkę; on ją odsuwa od swoich oczu, nie okazawszy mi jednak wzgardy ani wstrętu. — Mój przyjacielu — rzekł do mnie — pierwszy to raz zapewne na przestrzeni kilku stóp stoi dwóch urzędników stanowiących krańcowe stopnie w hierarchii sądowniczej: kanclerz i kat. — Słowa te wyryły się w mojej pamięci. Nie przyjął również czarnej poduszki, którą chciałem podłożyć pod jego nogi, uścisnął księdza i ukląkł, wpierw jednak powiedziawszy donośnym głosem, że umiera niewinny. Wówczas uderzeniem maczugi zgruchotałem jego tarczę herbową, wołając podług zwyczaju: — Nie dzieje się to bez słusznego powodu! — Ta zniewaga dotknęła go bardzo; zbladł, skwapliwie jednak wyrzekł: — Król mnie herbem obdarzył, król mi go odebrać może. — Potem położył głowę na pniu z oczami na wschód zwróconymi, ja zaś oburącz podniosłem miecz… Słuchajcie uważnie! W tej chwili dochodzi do mnie okrzyk: — Ułaskawienie, w imieniu króla! Ułaskawienie dla Schumackera! — Odwracam się… Był to adiutant, pędzący galopem ku rusztowaniu z pergaminem w ręku. Hrabia podniósł się z twarzą bynajmniej nie radosną, prawie niezadowoloną. Wręczono mu pergamin. — Sprawiedliwy Boże! — zawołał — wieczne więzienie! Ich łaska cięższa jest od samej śmierci. — Powiedziawszy to zszedł przygnębiony z rusztowania, na które wstąpił był z całym spokojem ducha. Dla mnie wszystko to już było jedno. Nie myślałem, aby ocalenie tego człowieka mogło być moją zgubą. Rozebrawszy rusztowanie, powracam do swego pryncypała, pełen jeszcze nadziei, niezadowolony tylko ze straty talara złotem, to jest wynagrodzenia za ścięcie głowy. Nazajutrz odbieram rozkaz wyjazdu i nominację na oprawcę prowincjonalnego do Drontheimhusu. Zostałem katem prowincji i to najgorszej w całej Norwegii! Posłuchajcie oto, jak błahe przyczyny sprowadzają wielkie nieszczęścia. Wrogowie hrabiego, chcąc tanim kosztem uchodzić za litościwych ludzi, postarali się, aby ułaskawienie przyszło za późno. Niewiele brakowało, a byłoby już po egzekucji; toteż wzięto mi za złe moją powolność, jak gdyby godziło się skracać takiemu dygnitarzowi ostatnie chwile jego życia! Dodajcie do tego jeszcze inną okoliczność. Miałem brata i, jak sądzę, mam go jeszcze. Zdołał on, zmieniwszy nazwisko, wkręcić się do domu nowego kanclerza, hrabiego Ahlefeld. Obecność moja w Kopenhadze przeszkadzała temu nędznikowi. Pogardza mną, ponieważ ja go pewnie kiedyś powieszę. Tutaj przerwał swoje opowiadanie, aby dać upust wesołości, po chwili zaś mówił dalej: — Jak widzicie, szanowni goście, pogodziłem się z moim losem. Na uczciwość, niech diabli porwą wygórowaną ambicję! Spełniam więc zaszczytne swoje obowiązki: sprzedaję trupy albo też Bechlia robi z nich szkielety, które kupuje ode mnie gabinet anatomiczny w Bergen. Śmieję się ze wszystkiego, nawet z tej biednej kobiety, która przedtem była Cyganką,
a dziś, osamotniona, aż wariacji dostaje. Trzech moich spadkobierców wyrasta w bojaźni diabła i szubienicy. Imię moje jest postrachem dla małych dzieci w całym Drontheimhusie. Syndycy dają mi wóz i strój czerwony. Przeklęta Wieża tak dobrze ochrania mnie od deszczu jak pałac biskupi. Starzy księża, których burza do mnie sprowadza, prawią mi kazania, uczeni pochlebiają. Słowem jestem szczęśliwy, jak każdy inny: jem, piję, wieszam i sypiam znakomicie. Kat przerywał swoje opowiadania popijaniem piwa i ciągłymi wybuchami śmiechu. — Zabija i sypia — wyszeptał pastor — nieszczęśliwy… — Jaki ten nędznik szczęśliwy! — zawołał pustelnik. — Tak, bracie pustelniku — rzekł kat — nędznik jak wy, ale pewnie, że od was szczęśliwszy. Zawód mój zresztą byłby bardzo dobry, ale cóż, kiedy są ludzie, którzy czerpią przyjemność z pozbawiania mnie słusznego profitu. Czy uwierzycie, że z okazji jakiegoś tam ślubu, niedawno mianowany kapelan przy więzieniu w Drontheimie wystąpił z prośbą o ułaskawienie dwunastu skazanych, którzy już do mnie należą!… — Którzy do was należą? — zawołał pastor. — Bez wątpienia, mój ojcze. Siedmiu z nich ma być smaganych rózgami, dwóch piętnowanych na lewym policzku, a trzech powieszonych; razem, jak powiedziałem, dwunastu. Tak jest, stracę dwanaście talarów i trzydzieści askalinów, jeśli będą ułaskawieni. Co też panowie sądzicie o tym kapelanie, który tak rozrządza się moją własnością? Ten przeklęty kapłan nazywa się Anastazy Munder. Och, gdybym go dostał w swoje ręce!… Pastor powstał z powagą i spokojnym głosem rzekł: — To ja właśnie, mój synu, jestem Anastazy Munder. Na to imię Orugix zerwał się gwałtownie z siedzenia. Twarz jego pałała gniewem. Jednakże, skoro wzrok jego spotkał spokojne i życzliwe spojrzenie jałmużnika, usiadł powoli z powrotem, milczący i zmieszany. Nastała chwila milczenia; Ordener, który wstał od stołu, aby w razie potrzeby bronić pastora, przerwał je pierwszy. — Nycholu Orugix — rzekł — oto trzynaście talarów jako odszkodowanie za ułaskawienie skazanych. — Nie wiadomo, niestety — przerwał pastor — czy je zdołam otrzymać. Musiałbym wprzód widzieć się z synem wicekróla, ponieważ zależy to od jego małżeństwa z córką kanclerza. — Otrzymacie je, księże kapelanie — odpowiedział młody człowiek pewnym głosem. — Ordener Guldenlew nie przyjmie pierścienia ślubnego, zanim protegowani pańscy nie będą ułaskawieni. — Pan mi w tym pomóc nie może, niech cię Bóg jednak wysłucha i wynagrodzi. Tymczasem trzynaście talarów Ordenera dokończyło tego, co rozpoczęło spojrzenie pastora. Twarz Nychola, zupełnie już spokojna, odzyskała poprzednią wesołość. — Wiesz pan, szanowny kapelanie, że jesteś dzielnym człowiekiem, godnym pełnienia obowiązków przy kaplicy św. Hilarego; doprawdy, że mówiłem o panu gorzej, niż myślałem. Idziesz pan prosto po swojej drodze, nie pańska przeto wina, że ona się z moją krzyżuje. Prawdziwą zawziętość zaprzysięgałem tylko dozorcy umarłych w Drontheimie, temu staremu czarnoksiężnikowi, odźwiernemu Spladgestu… Jakże to on się nazywa?… Spliugry?… Spadugry?… Panie doktorze, co jesteś prawdziwą wieżą Babel pod względem nauki, co umiesz wszystko, czy nie mógłbyś mi przypomnieć nazwiska tego czarownika, kolegi pana. Przecież musiał pan kiedykolwiek w dzień sabatu spotkać go, jak wędrował w powietrzu na miotle? Gdyby biedny Benignus mógł w tej chwili uciec jakimś napowietrznym pojazdem tego rodzaju, to opowiadający niniejsze przygody zupełnie nie wątpi, że odźwierny Spladgestu nie wahałby się ani chwili. Odkąd zewsząd widział groźne dla siebie niebezpieczeństwo, przywiązanie do życia odezwało się w nim z niezwykłą siłą. Wszystko, co widział wokoło
siebie, przejmowało go przerażeniem: podanie o Przeklętej Wieży, bezmyślny wzrok czerwonej kobiety, głos, rękawica i napój tajemniczego pustelnika, awanturnicza śmiałość młodego towarzysza, a nade wszystko kat, ten kat, do którego jaskini wpadł uciekając przed zbrodnią. Drżał tak silnie, że wszystkie jego ruchy były jakby sparaliżowane, zwłaszcza gdy rozmowa do niego się odnosiła, lub kiedy straszny Orugix zwracał doń swoje słowa. A że wcale nie miał chęci naśladować heroizmu pastora, język przeto jego długo nie był mu posłuszny. — No i cóż? — zapytał kat — czy pan wiesz, jak się nazywa dozorca Spladgestu? A może pańska peruka słuch panu przytępia? — Tak jest, trochę, panie… Zresztą — dodał po chwili — ja nie wiem, jak się on nazywa, przysięgam panu. — On tego nie wie! — odezwał się straszny głos pustelnika. — I jeszcze przysięga na to! Ten człowiek nazywa się Benignus Spiagudry. — Ja? Ja? Wielki Boże! — zawołał starzec z przestrachem. Kat parsknął śmiechem. — A któż tu mówi, że się pan tak nazywa? Mówimy przecie o tym poganinie odźwiernym. Ten jegomość lada czym się przestrasza. Co by to było, gdyby bojaźń jego miała słuszną pobudkę? Jakże pociesznie byłoby go wieszać! Tak więc, szanowny doktorze — mówił dalej kat, którego serdecznie bawił przestrach Spiagudrego — pan nie znasz tego Benignusa Spiagudrego? — Nie, panie — odpowiedział dozorca, uspokojony nieco swoim incognito — nie znam go, upewniam pana. Bardzo by mi nawet było przykro, gdybym znał tego człowieka, skoro on się panu nie podoba. — A ty, pustelniku — zapytał kat — zdajesz się go znać bardzo dobrze. — Znam go rzeczywiście — odparł pustelnik. — Jest to człowiek stary, wysoki, chudy, łysy… Spiagudry, słusznie zaniepokojony tą prognozą, poprawił naprędce swą perukę. — Ma on — mówił dalej pustelnik — ręce długie jak złodziej, który od tygodnia nie spotkał żadnego podróżnego; trzyma się pochyło… Spiagudry wyprostował się, o ile mógł. — Można by go zresztą wziąć za jednego z trupów, pieczy jego powierzonych, gdyby nie miał oczu tak przeszywających… Spiagudry poprawił swój plaster opiekuńczy. — Dziękuję wam, ojcze — rzekł kat do pustelnika — teraz już snadnie poznam tego starego kacerza. Spiagudry, jako dobry chrześcijanin, oburzony tą obelgą, nie mógł powstrzymać wy krzyku: — Kacerza! Lecz natychmiast zamilkł obawiając się, że za wiele powiedział. — Kacerza czy poganina, to wszystko jedno, skoro tylko ma stosunki z diabłem, jak powiadają. — Chętnie bym w to uwierzył — rzekł pustelnik z ironicznym uśmiechem, którego kaptur nie mógł ukryć — gdyby on tylko nie był takim tchórzem. Bo jakże by mógł układać się z diabłem, kiedy jest tyleż trwożliwy, co i zły. Gdy go strach przejmuje, nie zna nawet samego siebie — pustelnik mówił z wolna, jak gdyby chcąc zmienić swój głos, a powolność jego mowy nadawała jej szczególny wyraz. — Nie zna samego siebie! — powtórzył z cicha Spiagudry. — Szkoda — rzekł kat — że ten człowiek, tak zły, jest przy tym tchórzem, bo w takim razie nie warto go nawet nienawidzić. Z wężem trzeba walczyć, jaszczurkę depcze się tylko. Spiagudry ośmielił się powiedzieć kilka słów w swojej obronie:
— Lecz czy panowie jesteście pewni, że ów dozorca jest taki, jak mówicie? Czyżby taka o nim krążyła opinia?… — Opinia? — powtórzył pustelnik — ależ on ma najszkaradniejszą opinię w całej prowincji! Benignus, zbity z tropu, zwrócił się do kata. — Co mu pan ma do zarzucenia? — zapytał — ponieważ nie wątpię, że pańska uraza musi być słuszna. — Dobrze pan robisz, że o tym nie wątpisz; ponieważ jego zawód podobny jest do mego, Spiagudry przeto robi, co może, aby mi szkodzić. — O, panie, nie wierz pan w to! Jeżeli tak zaś jest w istocie, to jedynie dlatego, że człowiek ów nie widział pana, jak ja, otoczonego przez powabną małżonkę i zachwycające dziatki, przypuszczającego nieznajomych do swego domowego ogniska. Gdyby ten nieszczęśliwy doznał, jak my, waszej miłej gościnności, wtedy nie mógłby już być pańskim nieprzyjacielem. Zaledwie Spiagudry skończył swoją zręczną przemowę, kiedy żona kata, milcząca dotychczas, powstała i rzekła kwaśno, a zarazem sentencjonalnie: — Żądło żmii najbardziej bywa jadowite, kiedy jest miodem nasycone. Po czym usiadła z powrotem i zaczęła dalej czyścić kleszcze, co wydawało odgłos chrapliwy i piszczący, który wypełniał przerwy rozmowy i był dla uszu podróżnych jakby chórem greckiej tragedii. — Rzeczywiście, to wariatka — rzekł do siebie Spiagudry, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie złego skutku swoich pochlebstw. — Bechlia ma słuszność, mości doktorze jasnowłosy! — zawołał kat. — Ja sam będę uważał, że masz język żmii, jeśli zechcesz nadal usprawiedliwiać tego Spiagudrego… — A niechże mnie Bóg od tego zachowa! — zawołał ów — ja go wcale nie usprawiedliwiam. — No, to dobrze. Pan nie wie zresztą, jak daleko posuwa się jego zuchwalstwo. Czy pan uwierzysz, że ten bezwstydny człowiek ośmiela się rywalizować ze mną o prawo do osoby Hana z Islandii? — Hana z Islandii! — rzekł porywczo pustelnik. — Ależ tak. Czy brat zna tego sławnego rozbójnika? — Znam — rzekł pustelnik. — Każdy rozbójnik należy przecież do kata, nieprawdaż? Otóż, na jaki sposób bierze się ten piekielny Spiagudry: żąda, aby naznaczono nagrodę za głowę Hana… — Żąda naznaczenia nagrody za głowę Hana? — powtórzył pustelnik. — Tak jest, ośmielił się, a to dlatego tylko, aby mu się jego doczesna powłoka dostała i żeby mnie pozbawić mojej własności. — To niegodziwie, mistrzu Orugix. Jakże można wydzierać ci własność, która tak bezspornie do ciebie należy! Słowom tym towarzyszył złośliwy uśmiech, który dreszczem przejął Spiagudrego. — Tym nikczemniejszy jest ten postępek, że trzeba mi jakiejś głośnej egzekucji, na przykład Hana, aby wyjść z nędznego stanu, z którego mnie niedoszła egzekucja Schumackera nie wyprowadziła. — Czy doprawdy, mistrzu Nychol? — Tak jest, bracie pustelniku; przyjdź do mnie, skoro tylko schwytają tego Hana, a ubijemy tłustego wieprza z okazji mego powodzenia. — Bardzo chętnie; ale któż wam zaręczy, że ja będę wówczas wolny? Mówiłeś zresztą, że diabli mogą porwać wygórowaną ambicję. — To prawda, mój ojcze, bo widzę, że aby rozwiać moje najpewniejsze nadzieje, dość jest takiego jednego Spiagudrego i jednej prośby o naznaczenie nagrody za głowę.
— Tak więc — mówił pustelnik dziwnym głosem — Spiagudry tego żądał? Głos ten zrobił na biednym dozorcy umarłych takie wrażenie, jakie na ptaku wywiera wzrok ropuchy. — Panowie — rzekł — po co sądzić tak lekkomyślnie? To nie jest pewne, może to tylko fałszywa pogłoska. — Fałszywa pogłoska! — zawołał Orugix. — Ależ to nie ulega żadnej wątpliwości. Żądanie syndyka jest obecnie w Drontheimie, a poparł je swoim podpisem dozorca Spladgestu. Oczekują tylko decyzji jego ekscelencji gubernatora. Kat tak dobrze był uświadomiony, że Spiagudry nie śmiał się dalej usprawiedliwiać; musiał więc poprzestać na przeklinaniu w myśli, po raz setny, swego młodego towarzysza. Ale jakież było jego przerażenie, gdy pustelnik zawołał szyderczym głosem: — Mistrzu Nychol, jaka jest kara na świętokradców? Wydawało się Spiagudremu, że zerwano z niego plaster i perukę. Oczekiwał z niepokojem odpowiedzi Orugixa, który wpierw wypróżnił swą szklanicę. — To zależy od rodzaju świętokradztwa — odrzekł nareszcie. — Jeśli świętokradca dopuścił się profanacji trupa? Spiagudry, drżąc cały, spodziewał się co chwila usłyszeć z ust tajemniczego pustelnika swoje nazwisko. — Dawniej — rzekł kat — przestępcę tego rodzaju grzebano wraz z trupem przez niego zbezczeszczonym. — A dziś? — Dziś postępuje się daleko łagodniej. — Daleko łagodniej! — powtórzył Spiagudry, zaledwie oddychając. — Tak jest — odparł kat wesoło, z niedbałością artysty mówiącego o swej sztuce — wypala się żelazem literę B na jego obu łydkach… — A potem? — zapytał dozorca, na którym tę część kary byłoby bardzo trudno wykonać. — Potem — odparł kat — wiesza się go tylko. — Litości! — zawołał Spiagudry — jakże można wieszać? — Cóż to? Patrzysz na mnie, jak skazaniec na szubienicę. — Z przyjemnością widzę — rzekł pustelnik — że teraz postępują w tym względzie naprawdę po ludzku. W tej chwili rozległ się w oddaleniu donośny i przerywany głos rogu, że zaś burza zupełnie ucichła, przeto głos ten wyraźnie dochodził aż do wieży. — Nychol — rzekła kobieta — ścigają widać jakiegoś złoczyńcę: to głos rogu łuczników. — Rogu łuczników! — powtórzył każdy z obecnych innym głosem, Spiagudry zaś z największym przestrachem. Zaledwie wymówili te słowa, kiedy zastukano do drzwi wieżycy.
ROZDZIAŁ XIII Na północnym wybrzeżu zatoki drontheimskiej leży spore miasteczko Loewig, opierające się o łańcuch nagich wzgórz, dziwacznie upstrzonych różnorodną roślinnością, podobnych do mozaiki, rozpostartej aż po widnokrąg. Miasto bardzo smutny przedstawia widok; rybackie chałupy z drzewa i sitowia, stożkowe lepianki z ziemi i kamienia, gdzie wysłużeni górnicy dożywają swoich dni, które oszczędzony grosz pozwala im przepędzić w spokoju i wypoczynku, a wreszcie nędzne i opuszczone chaty — tworzą ciasne i kręte jego uliczki. Na jednym z rynków, gdzie dziś istnieją tylko szczątki wyniosłej wieży, stał wówczas starożytny zamek, zbudowany przez Hordę–Łucznika, pana na Loewigu, towarzysza broni pogańskiego króla Halfdana. W roku 1698 zamieszkiwał ów zamek syndyk grodu, który zajmował przeto najlepsze w całym miasteczku mieszkanie, jeśli nie liczyć srebrzystego bociana, którego co lato można było widzieć na spiczastej wieży kościoła niby białą perłę na ostrym końcu czapki mandaryna. W tym samym dniu, kiedy Ordener przybył do Drontheimu, jakiś nieznajomy, zachowujący również incognito, wylądował w Loewigu. Jego złocona, choć bez herbów, lektyka, wraz z czterema hajdukami, od stóp do głowy uzbrojonymi, była powodem rozmaitych przypuszczeń i ogólną wzbudziła ciekawość. Oberżysta spod Złotej Mewy, nędznej austerii, w której zamieszkał nieznajomy, robił tajemnicze miny, a na wszelkie zapytania odpowiadał: „Nie wiem”, z grymasem mówiącym jasno: „Wiem wszystko, ale nic nie mogę powiedzieć”. Hajducy milczeli jak ryby, a wyglądali posępniej niż otchłań podziemnej kopalni. Syndyk zrazu zamknął się w swej wieży, oczekując, z uwagi na swe stanowisko, odwiedzin nieznajomego; niebawem jednak mieszkańcy ujrzeli z zadziwieniem, jak dwukrotnie, i to na próżno, udawał się pod Złotą Mewę, a wieczorem czatował na ukłon nieznajomego, opartego o parapet wpółotwartego okna. Kumoszki wnioskowały stąd, że nieznajomy musiał wyjawić panu syndykowi swoją wysoką godność. Myliły się jednak. Jeden z hajduków, wysłany przez nieznajomego, był u syndyka dla zawizowania paszportu, przy czym tenże zauważył na pakiecie, niesionym przez posłańca, wielką pieczęć na zielonym wosku. Dostrzegł również, że pieczęć ta wyobrażała dwie ręce skrzyżowane, podtrzymujące płaszcz gronostajowy, a na nim wraz z hrabiowską koroną herb, otoczony łańcuchami orderów słonia i Danebroga. Spostrzeżenie to wystarczyło syndykowi, który pragnął gorąco otrzymać od wielkiego kanclerza nominację na syndyka prowincji Drontheimhus. Ale daremne były jego zabiegi, nieznajomy bowiem nie chciał przyjąć nikogo. Drugi dzień po przybyciu podróżnego do Loewigu miał się już ku schyłkowi, kiedy oberżysta wszedł do pokoju i zameldował, że posłaniec, przez jego cześć oczekiwany, właśnie przybył. — Niech wejdzie — rzekł nieznajomy. W chwilę potem posłaniec wszedł, a zamknąwszy starannie drzwi, kłonił się do ziemi przed nieznajomym, bokiem do niego odwróconym, i oczekiwał w uniżonym milczeniu, aż ten ostatni przemówić do niego raczy. — Spodziewałem się ciebie dzisiaj rano — rzekł nieznajomy — cóż cię zatrzymało? — Sprawy waszej miłości, panie hrabio: czyż ja się o co innego troszczę? — Co się dzieje z Elfegią? Z Fryderykiem? — Zdrowi są, Bogu dzięki. — Dobrze! Dobrze! Czy nic ciekawszego nie masz mi do powiedzenia? Co tam nowego w Drontheimie? — Nic, prócz tego, że baron Thorvick wczoraj tam przybył.
— Tak, bo miał zasięgnąć rady tego starego Meklemburczyka, Lewina, co do projektowanego małżeństwa. Czy nie wiesz, jaki był rezultat jego spotkania z gubernatorem? — Dziś do południa, to jest do chwili mojego wyjazdu, pan baron nie widział się jeszcze z generałem. — Jak to? Toż wczoraj przyjechał! Zadziwiasz mnie, Musdoemonie. A czy widział się z hrabiną? — Także nie, panie hrabio. — A więc tyś się z nim widział? — Nie, szlachetny panie, a zresztą ja go nie znam wcale. — Skoro go więc nikt nie widział, skądże wiesz, że jest w Drontheimie? — Od jego służącego, który przybył wczoraj do pałacu gubernatora. — A gdzież się on sam podział? — Jego służący twierdzi, że po przybyciu odpłynął zaraz do Munckholmu, uprzednio jednak zaszedł do Spladgestu. Spojrzenie hrabiego zapałało gniewem. — Do Munckholmu! Do więzienia Schumackera! — zawołał. — Czy jesteś tego pewny? Zawsze byłem zdania, że ten poczciwy Lewin zdradza nas. Do Munckholmu? Cóż mogło go do tego skłonić? Czyżby chciał zasięgnąć rady Schumackera? Czy… — Szlachetny panie — przerwał Musdoemon — jeszcze nie wiadomo, czy on tam był rzeczywiście. — Jak to? Przecież sam mówiłeś! Czy ty sobie żartujesz ze mnie? — Proszę mi przebaczyć, ja tylko powtórzyłem to, co powiedział służący pana barona. Pan Fryderyk jednak, który miał wczoraj służbę w wieżycy, nie widział barona Ordenera. — Piękny dowód! Przecież Fryderyk nie zna syna wicekróla. Ordener mógł wejść do fortecy incognito. — Tak jest, panie hrabio, ale pan Fryderyk utrzymuje, że nie widział nikogo. Hrabia się nieco uspokoił. — No, to co innego — rzekł — ale czy syn mój rzeczywiście tak twierdzi? — Trzy razy mnie o tym zapewniał; a przecież pan Fryderyk nie może mieć w tym żadnego interesu. Uwaga ta zupełnie uspokoiła hrabiego. — Ach! Rozumiem — rzekł. — Baron, przybywszy do Drontheimu, chciał zapewne przejechać się po zatoce, a jego służący z tego wnosił, że się udał do Munckholmu. A zresztą, co by on tam robił? Na próżnom się tylko zaniepokoił. Ta zaś opieszałość mojego zięcia co do spotkania się z Lewinem dowodzi, że nie jest doń tak silnie przywiązany, jak się tego obawiałem. Nie uwierzysz, kochany Musdoemonie — mówił dalej hrabia z uśmiechem — zdawało mi się, jakoby Ordener zakochany był w Ethel Schumacker, a z jego podróży do Munckholmu ułożyłem sobie najzupełniejszą intrygę miłosną. Bogu jednak dzięki, że Ordener nie jest taki wartogłów. Ale, ale, cóż się tam dzieje z tą młodą Danaidą od czasu, jak się dostała w ręce Fryderyka? Musdoemon posądził Ethel Schumacker o to samo, co i pan jego, ale nie potrafił wyzbyć się tych podejrzeń z taką łatwością. Zadowolony jednak z uśmiechu swojego pana, ani myślał zmącić pewności, przeciwnie, nawet starał się ją umocnić, z dobrego bowiem humoru magnatów najbardziej korzystają faworyci. — Szlachetny hrabio — rzekł — dostojny syn wasz nic nie wskórał u córki Schumackera; zdaje się jednak, że się znalazł ktoś inny, od niego szczęśliwszy. Hrabia przerwał mu żywo: — Ktoś inny! I któż to taki? — Jakiś chłop czy wasal…
— Czy naprawdę? — zawołał hrabia, którego surowa i ponura fizjonomia nagle się rozpromieniła. — Pan Fryderyk upewniał o tym zarówno mnie, jak i panią hrabinę. Hrabia powstał i zaczął szybko chodzić po pokoju, zacierając ręce. — Musdoemonie, mój drogi Musdoemonie! Jeszcze jeden wysiłek, a staniemy u celu. Latorośl już jest skalana: trzeba nam teraz całe drzewo obalić. Czy nie masz jeszcze jakiej dobrej nowiny? — Dispolsen został zamordowany. Twarz hrabiego stanowczo się wypogodziła. — A co! Po jednym triumfie, drugi. A czy zabrano jego papiery, nade wszystko zaś tę żelazną szkatułkę?… — Z przykrością oznajmić muszę, że zabójstwo nie przez naszych zostało dokonane. Zabito go i obdarto na ławicach Urchtalu, czyn zaś ten, jak mówią, popełnił Han z Islandii. — Han z Islandii! — powtórzył hrabia, którego twarz znowu się zachmurzyła. — Jak to! Ten słynny bandyta, któregośmy chcieli postawić na czele naszego buntu? — On sam, szlachetny hrabio, a z tego, co o nim słyszałem, obawiam się, że z trudnością będziemy go mogli odnaleźć; na wszelki tedy wypadek postarałem się o dowódcę, który przybierze jego imię i będzie go mógł zastąpić. Jest to półdziki góral, wysoki i silny jak dąb, a okrutny i śmiały jak wilk na śnieżnej pustyni. Niepodobna, aby straszny ten olbrzym nie był podobny do Hana z Islandii. — Czyż ten Han jest także wysoki? — Przynajmniej tak wszyscy utrzymują, panie hrabio. — Podziwiam zawsze, kochany Musdoemonie, zręczność, z jaką układasz swoje plany. A kiedy powstanie wybuchnie? — W bardzo krótkim czasie, a może już wybuchło. Opieka królewska od dawna zbyt ciąży górnikom; wszyscy oni z radością powitali myśl rokoszu. Wybuchnie on w Guld–Branshal, rozszerzy się na Sund–Moer i dojdzie aż do Kongsbergu. Dwa tysiące górników może być w pogotowiu w ciągu trzech dni; powstanie wybuchnie w imię Schumackera; w jego to imieniu działają między górnikami nasi emisariusze. Południowe rezerwy i załogi z Drontheimu i Skongenu na pewno cofną się przed nimi. Wasza cześć przeto będzie na miejscu, jakby umyślnie dla stłumienia buntu, przez to wyświadczy królowi nową i znakomitą usługę, a nadto uwolni go raz na zawsze od tego Schumackera, tak niebezpiecznego dla tronu. Na tych niewzruszonych podstawach wzniesie się budowa, którą uwieńczy małżeństwo szlachetnej Ulryki z baronem Thorvick. Poufna rozmowa dwóch zbrodniarzy nigdy nie trwa długo, ponieważ to, co jeszcze jest w nich ludzkiego, przeraża się rychło tego, co już w nich piekło zaszczepiło. Poufne rozmowy Musdoemona tym bardziej były przykre dla hrabiego, że służalec ten pana swego stawiał bez ceremonii jako wspólnika wszystkich zbrodni wykonanych i zamierzonych. Zwykle dworacy uważają za właściwe ochraniać swoich panów od pozoru niegodnych czynów, biorąc na siebie odpowiedzialność za wszelkie zło; czasami nawet dla uspokojenia drażliwości swoich rozkazodawców pozwalają im mieć tę pociechę, że oni niby przeciwni byli korzystnej zbrodni. Musdoemon, przez zręczne wyrachowanie, zupełnie przeciwną szedł drogą. Chciał na pozór rzadko być doradcą, a zawsze tylko wykonywać dane sobie rozkazy. Znał swojego pana tak samo, jak ów znał go nawzajem; narażał się więc nie inaczej, jak i hrabiego narażając. Jego też hrabia ze wszystkich ludzi, oprócz Schumackera, najchętniej byłby na tamten świat wyprawił; Musdoemon wiedział o tym aż nazbyt dobrze, zaś pan jego zdawał sobie z tego sprawę. Hrabia dowiedział się już o wszystkim, o czym chciał wiedzieć. Był rad z tych wiadomości. Teraz chciał już odprawić Musdoemona.
— Musdoemonie — rzekł więc do niego z łaskawym uśmiechem — jesteś najwierniejszym i najgorliwszym ze wszystkich moich sług. Wszystko idzie dobrze, a winien to jestem twoim zabiegom. Mianuję cię więc tajnym sekretarzem wielkiego kanclerstwa. Musdoemon skłonił się nisko. — To jeszcze nie wszystko — mówił dalej hrabia — po raz trzeci bowiem będę żądał dla ciebie orderu Denebroga; boję się wszakże, żeby twoje urodzenie i haniebne pokrewieństwo… Musdoemon zarumienił się, potem zbladł, lecz ukrył swoje zmieszanie, powtórnie się kłaniając. — Idź więc — rzekł hrabia, dając mu rękę do pocałowania — idź, panie tajny sekretarzu, zredagować swój placeat. Dostanie się on w ręce króla w chwili jego dobrego humoru. — Czy go jego królewska mość zatwierdzi, czy nie, zawsze będę dumny i szczęśliwy z przychylności mego pana. — Spiesz się tylko, mój drogi, ponieważ pilno mi odjechać. Trzeba także zebrać dokładne wiadomości o Hanie. Musdoemon, oddawszy trzeci ukłon, uchylił drzwi. — Ale, ale — rzekł hrabia — zapomniałem… Jako nowy sekretarz tajny, napiszesz do kanclerstwa, aby udzielono dymisji syndykowi z Loewig, który kompromituje swój urząd przez zbytnią uniżoność względem przejezdnych, których nie zna wcale.
ROZDZIAŁ XIV — Tak, tak, panie, powinniśmy odbyć pielgrzymkę do groty w Lynrass. Kto by to uwierzył, że ten pustelnik, którego przeklinałem niby jakiego piekielnika, będzie naszym aniołem wybawicielem i że lanca, która zdawała się nam grozić co chwila, posłuży nam za most do przejścia przepaści? W tych to śmiesznych nieco słowach Benignus Spiagudry okazywał wobec Ordenera swoją radość, swój podziw i wdzięczność dla tajemniczego pustelnika. Czytelnik odgaduje zapewne, że nasi dwaj podróżni wyszli już z Przeklętej Wieży. W chwili kiedy ich znowu spotkamy, daleko już za sobą pozostawiwszy wioskę Vygla, kroczą z trudnością po drodze górzystej, poprzecinanej kałużami błota i założonej kamieniami, które potoki powstałe w czasie burzy naniosły na wilgotną i lepką ziemię. Jeszcze nie dnieje, oko zaledwie rozróżnia przedmioty, które stopniowo zaczynają przybierać swoje właściwe kształty przy niepewnym świetle zorzy, przedzierającej się z trudnością przez gęstą mgłę poranku. Ordener milczał, od kilku bowiem chwil pogrążył się w słodkim półśnie, ogarniającym niekiedy człowieka podczas machinalnego i ciągłego ruchu. Nie spał wcale od wczoraj, a i poprzedniego dnia użył spoczynku w rybackiej barce, stojącej na kotwicy w Drontheimie, przez te kilka godzin, od wyjścia ze Spladgestu do powrotu do Munckholmu. Kiedy więc ciało jego zdążało do Skongenu, dusza pobiegła lotem ptaka ku zatoce Drontheimskiej, do smutnego więzienia, pod ponure wieże, zamykające jedyną na całym świecie istotę, z którą łączyła się dlań nadzieja i szczęście. — Panie — powtórzył Spiagudry bardziej podniesionym głosem, co wraz z potknięciem się o pień drzewa obudziło Ordenera — niech się pan niczego nie obawia. Łucznicy, wychodząc wraz z pustelnikiem z wieży, udali się na prawo, a my tak już jesteśmy od nich daleko, że możemy przecie głośniej rozmawiać. Przedtem jednak, co prawda, sama ostrożność nakazywała milczenie. — Chyba ostrożność za daleko posunięta — rzekł Ordener ziewając. — Już będzie przynajmniej trzy godziny, jakeśmy opuścili wieżę i łuczników. — To prawda, panie; ostrożność jednak nigdy nie bywa zbyteczna. Gdybym ja, na przykład, przyznał się, kim jestem, w chwili kiedy dowódca tego przeklętego oddziału zapytał o Benignusa Spiagudry głosem Saturna, domagającego się nowo narodzonego syna, aby go pożreć; gdybym w tej strasznej minucie nie uciekł się do ostrożnego milczenia to gdzież byłbym teraz, mój szlachetny panie? — Zdaje mi się, na honor, że w owej chwili nie wydobyto by z ciebie, nawet żelaznymi cęgami, twego nazwiska. — Czyliż źle uczyniłem? Gdybym przemówił, wtedy pustelnik (niech go Opatrzność i święty Usbald mają w swojej opiece) nie byłby mógł zapytać dowódcy łuczników, czy jego oddział składa się z żołnierzy załogi munckholmskiej; pytanie błahe, to prawda, ale pozwalające zyskać nieco czasu. A po twierdzącej odpowiedzi tego głupiego łucznika czy zauważył pan, z jakim dziwnym uśmiechem pustelnik kazał mu iść za sobą zapewniając, że zna kryjówkę zbiegłego Benignusa Spiagudrego? Tutaj dozorca zatrzymał się na chwilę, jak gdyby dla nabrania nowych sił, po chwili bowiem mówił dalej głosem pełnym płaczliwego zapału: — Dobry kapłan! Zacny i cnotliwy pustelnik, przestrzegający przepisów chrześcijańskiego miłosierdzia i ewangelicznej miłości bliźniego! A ja zrazu obawiałem się powierzchowności, dość dzikiej, co prawda, pod którą kryje się tak piękna dusza. A czy zauważyliście, szlachetny panie, jak on osobliwie powiedział mi: — Do widzenia! — gdy wyprowadzał łuczników? Innym razem mogłoby to mnie zaniepokoić; ale nie wina to owego pobożnego i zacnego pustelnika. Samotność nadaje widać głosowi ten dźwięk szczególny, znam bowiem — tutaj
Beningus mówił coraz ciszej — znam pewnego człowieka, który zawsze żyje w samotności, tego strasznego… Ale nie, przez uszanowanie dla czcigodnego pustelnika z Lynrass nie chcę robić tak ohydnego porównania. Jego rękawice także zdawały mi się niezwykłe, jest jednak tak zimno, że można je śmiało nosić; słony napój również mnie nie dziwi. Zakonnicy katoliccy zachowują częstokroć surowszą regułę, o piciu zaś morskiej wody wspomina sławny Urensius… — Czy mi się zdaje, że słychać za nami tętent konia? — przerwał Ordener. Odwrócili się, a że dnieć już zaczynało, mogli przeto rozróżnić człowieka czarno ubranego, dającego im znaki jedną ręką, drugą zaś poganiającego małego, szpakowatego konika, jakie często spotyka się w górach Norwegii. — Przez litość, panie! — zawołał tchórzliwy dozorca — przyśpieszmy kroku, bo ten czarny człowiek jakoś bardzo na łucznika wygląda. — Jak to, starcze, dwóch nas jest przecież i mielibyśmy uciekać przed jednym człowiekiem? — Niestety, panie, dwadzieścia krogulców ucieka przed jedną sową. Czyż przynosi jaką chlubę spotkanie ze sługą sprawiedliwości? — A któż ci mówi, że to łucznik lub pachołek syndyka? — odparł Ordener, któremu strach wzroku nie odebrał. — Uspokój się, mój dzielny przewodniku, poznaję tego podróżnego. Zatrzymajmy się. Chcąc nie chcąc, trzeba było usłuchać. W chwilę potem jeździec dogonił ich, a Spiagudry przestał dygotać dopiero na widok poważnego i pogodnego oblicza kapelana Anastazego Munder. Ów skłonił im się z uśmiechem i, zatrzymawszy swego wierzchowca, rzekł: — Dla was się wracam, moje dzieci, a Bóg nie pozwoli zapewne, aby nieobecność moja, wynikająca z dobroczynnego celu, przyniosła uszczerbek tym, dla których obecność moja może być tak pożyteczna. — Będzie to dla nas prawdziwe szczęście — rzekł Ordener — jeśli zdołamy przyjść wam w czym z pomocą, księże kapelanie. — Przeciwnie, to ja, szlachetny młodzieńcze, chcę wam wyświadczyć usługę. Czy raczycie mi powiedzieć, jaki jest cel waszej podróży? — Nie mogę tego uczynić, szanowny kapelanie. — Pragnąłbym szczerze, mój synu, aby to z twojej strony było wynikiem niemożliwości, a nie skutkiem braku ufności, bo inaczej biada mi! Biada temu, komu człowiek uczciwy odmawia swego zaufania, choćby go dopiero pierwszy raz widział! Pokora, uroczysty głos pastora głęboko wzruszyły Ordenera. — Mogę wam tylko powiedzieć, mój ojcze — rzekł — że zwiedzamy góry północne. — Tego się właśnie domyślałem, mój synu, i dlatego powracam do was. Po górach tych włóczą się watahy górników i myśliwych, a spotkanie z nimi nie zawsze jest bezpieczne dla podróżnych. — A więc? — rzekł Ordener. — Otóż wiem dobrze, że nie należy zawracać z drogi szlachetnego młodzieńca, który szuka niebezpieczeństw; szacunek jednak, jaki powziąłem dla ciebie, panie, pozwoli mi w inny sposób być ci użytecznym. Nieszczęśliwy fałszerz, któremu wczoraj niosłem ostatnią pociechę w imię Boga, był górnikiem. W chwili śmierci dał mi ten oto pergamin, na którym napisane jest jego imię, twierdząc, że gdy znajdę się w górach, karta ta ochroni mnie od wszelkiego niebezpieczeństwa. Niestety, na cóż ona może się przydać biednemu kapłanowi, który żyje i umrze między więźniami, i który zresztą nawet inter castra latronum winien szukać ucieczki tylko w swej cierpliwości i modlitwie, jedynej broni Boga! Jeżelim przyjął tę kartę, to dlatego że nie chciałem odmową zasmucić owego serca, które w kilka chwil potem nie mogło już nic przyjąć ani ofiarować na tej ziemi. Dobry Bóg raczył mnie natchnąć
szczęśliwą myślą, żebym dzisiaj dał ci, młodzieńcze, ten pergamin. Niech ci on towarzyszy we wszystkich przygodach drogi, a podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika. Ordener przyjął z rozrzewnieniem dar zacnego pastora. — Księże kapelanie — rzekł — niechaj Bóg spełni wasze życzenia. Dziękuję wam. Jednakże — dodał uderzając po szabli — miałem już glejt u swego boku. — Młodzieńcze — rzekł pastor — ten nędzny pergamin lepiej może będzie cię bronił aniżeli twój miecz żelazny. Jedno spojrzenie pokutnika potężniejsze jest niekiedy niż miecz samego archanioła. Żegnam was; więźniowie moi czekają na mnie. Pomódlcie się czasem za nich i za mnie. — Zacny kapłanie — odparł Ordener z uśmiechem — wszak już powiedziałem, że wasi skazańcy będą ułaskawieni; jeszcze raz więc to samo powtarzam. — Nie mów z taką pewnością, mój synu. Nie kuś Stwórcy swego. Nigdy człowiek nie może wiedzieć, co się dzieje w sercu jego bliźniego, nie wiesz i ty zatem, co postanowi syn wicekróla. Może, niestety, nie dopuści do siebie biednego kapelana. Żegnam cię, mój synu. Niechaj Bóg błogosławi twojej drodze, nie zapomnij o starym kapelanie, szlachetny młodzieńcze, a za biednych więźniów westchnij czasami do Boga.
ROZDZIAŁ XV W jednej z sal, przyległych do apartamentu gubernatora w Drontheimie, trzej sekretarze jego ekscelencji zasiedli do wielkiego stołu, zarzuconego pergaminami, papierami, pieczęciami i kałamarzami. Stojący przy stole czwarty stołek wymownie świadczył o opóźnieniu się czwartego skryby. Od pewnego czasu byli już zajęci rozmyślaniem lub pracą, kiedy nagle jeden z nich zawołał: — Czy wiesz, Waferney, że ten biedny bibliotekarz ma dostać dymisję od biskupa, a to na skutek listu polecającego, którym poparłeś podanie doktora Anglyviusza? — Cóż ty opowiadasz, Ryszardzie — rzekł ów z sekretarzy, do którego Ryszard się nie zwracał — Waferney nie mógł poprzeć Anglyviusza, skoro podanie tego człowieka tak oburzyło generała, kiedy mu je odczytałem. — Mówiłeś mi to, w istocie — podjął Waferney — jednak znalazłem na podaniu słowo tribuatur, nakreślone ręką generała. — To być nie może! — zawołał tamten. — Tak, mój drogi, poza tym wiele innych decyzji jego ekscelencji, o których mi mówiłeś, zostało zmienionych. Tak na przykład na prośbie górników generał napisał własnoręcznie: negetur… — Czy podobna! Wcale zresztą tego nie pojmuję. Generał przecież obawiał się rokoszu górników. — Chce ich może zastraszyć surowością, w co chętnie wierzę, prośba bowiem kapelana Mundera, co do ułaskawienia dwunastu skazanych, również została odrzucona. Sekretarz, do którego Waferney się zwrócił, nagle powstał. — W to już nigdy nie uwierzę, Ryszardzie — rzekł. — Gubernator jest tak dobry i zbyt wiele okazywał litości skazanemu, ażeby… — Czytaj więc sam, Arturze — odparł Waferney — skoro nie wierzysz. Artur wziął do ręki prośbę, na której znalazł fatalny znak odmowy. — Doprawdy — rzekł — ledwie oczom swoim wierzyć mogę. Prośbę tę jeszcze raz przedstawię generałowi. Kiedy jego ekscelencja przeglądał te papiery? — Zdaje mi się, że ze trzy dni temu. — Było to — odparł Ryszard półgłosem — owego poranku, kiedy baron Ordener zjawił się na tak krótko i znikł tak tajemniczo. — Patrzcie no — zawołał znowu Waferney, zanim Artur zdążył się odezwać — na śmiesznym podaniu tego Benignusa Spiagudry napisano: tribuatur… Ryszard parsknął śmiechem. — Wszak to ten dozorca trupów, Arturze, co zniknął w tak szczególny sposób? — Tak jest — odparł Artur — w jego trupiarni znaleziono pokaleczonego trupa, wskutek czego sprawiedliwość ściga go jako świętokradcę. Pozostały jednak w Spladgeście sługa dozorcy, mały Lapończyk, utrzymuje, a z nim i lud cały, iż go diabeł porwał jako czarnoksiężnika. — Oto osobistość — zawołał Waferney ze śmiechem — pozostawiająca po sobie piękną reputację. Zaledwie umilkł, wszedł czwarty sekretarz. — Na honor, Gustawie, strasznie późno dzisiaj przychodzisz. Czyś się przypadkiem wczoraj nie ożenił? — Ale gdzie tam! — przerwał Waferney — on tylko wybrał najdłuższą drogę, ażeby przejść pod oknami zachwycającej Rosity.
— Wolałbym, abyś odgadł, Waferney — rzekł nowo przybyły. — Opóźnienie bowiem moje nie ma tak przyjemnej przyczyny i wątpię czy nowy mój płaszcz zrobił jakie wrażenie na osobach, które odwiedziłem. — Skąd idziesz? — zapytał Artur. — Ze Spladgestu. — Bóg mi świadkiem — zawołał Waferney opuszczając pióro — żeśmy dopiero co o Spladgeście mówili! Jeżeli wszakże mówi się o tym dla spędzenia czasu, to jednak nie pojmuję, jak można tam wchodzić. — A jeszcze bardziej, jak można zatrzymywać się w tym domu nieboszczyków — podjął Ryszard. — Ale cóżeś tam widział, Gustawie? — Tak, tak, — odrzekł Gustaw — skoro nie możecie widzieć, to radzi byście, abym opowiedział przynajmniej; a srogo bylibyście ukarani, gdybym odmówił opisania wam okropności, których widok dreszczem by was przejął na pewno. Co słysząc trzej sekretarze poczęli prosić Gustawa, który nie od razu przystąpił do opowiadania, chociaż bardzo mu pilno było podzielić się z nimi wrażeniami. — Będziesz mógł, Waferney, opowiadanie moje powtórzyć swej młodej siostrze, która tak lubi straszne historie. Wepchnięty zostałem do Spladgestu przez tłoczącą się ciżbę. Przyniesiono tam właśnie trzech żołnierzy z munckholmskiego pułku i dwóch łuczników, znalezionych wczoraj na dnie przepaści w Cascadthymore. Niektórzy z obecnych utrzymywali, że nieszczęśliwcy ci stanowili oddział wysłany przed trzema dniami w kierunku Skongenu w celu ścigania zbiegłego dozorcy Spladgestu. Jeśli to prawda, to trudno jest pojąć, w jaki sposób tylu uzbrojonych ludzi dało się zamordować. Rany na ich ciałach wskazują, że musieli zostać strąceni w przepaść z wierzchołków skał. Aż włosy stają na głowie. — Jak to, Gustawie, widziałeś ich? — zapytał żywo Waferney. — Mam ich jeszcze przed oczyma. — A jakże mówią, kto jest sprawcą tej zbrodni? — Niektórzy sądzą, że to banda górników, i zapewniają, iż wczoraj słyszano w górach głosy rogów, którymi oni zwykle się zwołują. — Czy to być może? — spytał Artur. — Tak jest; jednakowoż jakiś stary włościanin zbił to przypuszczenie uwagą, że po stronie Cascadthymore nie ma ani kopalni, ani górników. — Któż by się więc tego dopuścił? — Nie wiadomo; gdyby wszakże ciała te nie były całe, można by przypuszczać, że to ofiary drapieżnych zwierząt, albowiem mają na sobie długie i głębokie zadrapania, jak gdyby szponami zadane. Toż samo widzi się na trupie siwobrodego starca, przyniesionym do Spladgestu przedwczoraj, po tej okropnej burzy, która szalała przed trzema dniami, pamiętasz, mój drogi Leandrze Waferney? Przeszkodziła ci ona odwiedzić twoją Hero z tamtej strony zatoki. — A któż jest ten starzec, Gustawie? — Z wysokiego wzrostu, długiej, białej brody i szkaplerza, który dotychczas jeszcze zaciska w ręku, chociaż znaleziono go zupełnie nagiego, poznano w nim jakiegoś pustelnika z okolicy; zdaje mi się, że nazywają go pustelnikiem z Lynrass. Nie ma żadnej wątpliwości, że biedny ten człowiek również został zamordowany; ale w jakim celu? Teraz przecie nie zabija się z powodu przekonań religijnych, stary zaś pustelnik nie miał nic, oprócz habitu z grubego sukna i przychylności ogólnej. — Powiadasz więc — spytał Ryszard — że ciało jego, równie jak i żołnierzy, podrapane jest jak gdyby pazurami dzikiego zwierzęcia? — Tak jest, mój drogi; a jakiś rybak utrzymywał, że podobne znaki widział na ciele oficera, zamordowanego i znalezionego przed kilku dniami na ławicach pod Urchtalem. — To osobliwe! — rzekł Artur.
— To przerażające! — odrzekł Ryszard. — Dosyć już tego, a teraz do pracy — rzekł Waferney — bo zdaje mi się, że generał wkrótce tu nadejdzie. Wiesz, Gustawie, że bardzo jestem ciekaw widoku tych trupów; jeśli chcesz, to wieczorem, wychodząc stąd, wstąpimy na chwilę do Spladgestu.
ROZDZIAŁ XVI W roku 1675, to jest dwadzieścia cztery lata przed wyżej opowiedzianymi przez nas wypadkami, cała wioska Thoctree świętowała radośnie dzień zaślubin słodkiej Lucy Pelnyrh z pięknym, młodym, powszechnie lubianym zuchem, Karolem Stadt. Mówiąc prawdę, kochali się oni od dawna; jakżeby więc wszystkie serca nie zajmowały się kochankami w dniu, w którym tyle gorących życzeń i niepewnych nadziei miało na koniec zamienić się dla nich w prawdziwe szczęście! Urodzeni w tej samej wiosce, wychowani na tych samych polach; dzieckiem jeszcze będąc, Karol częstokroć po zabawie zasypiał na kolanach Lucy; w młodzieńczym wieku Lucy, znużona pracą, opierała się na ramieniu Karola. Lucy była najskromniejszą i najładniejszą z dziewcząt całej wioski; Karol najodważniejszym i najszlachetniejszym z młodzieńców w kantonie. Kochali się, a tak samo nie mogliby sobie przypomnieć dnia, kiedy się ich miłość poczęła, jak i dnia, kiedy żyć zaczęli. Małżeństwo jednak nie przyszło im tak łatwo jak miłość. Były tam różne wyrachowania, nienawiść rodowa, krewni i inne przeszkody; rok cały byli rozłączeni, Karol wiele przecierpiał z dala od swej Lucy, a Lucy wiele wylała łez w oddaleniu od swego Karola, zanim nastąpił szczęśliwy dzień, który ich połączył, aby odtąd wspólnie cierpieć i płakać mogli. Karol otrzymał rękę Lucy dzięki temu, że ocalił ją od wielkiego niebezpieczeństwa. Pewnego dnia usłyszał on krzyki z sąsiedniego lasu; był to głos jego Lucy, którą napadł i chciał porwać rozbójnik, rzucający postrach na całą okolicę. Karol natarł śmiało na tego potwora o ludzkiej twarzy, któremu — z powodu szczególnego zwierzęcego ryku, jaki się czasem z piersi jego dobywał — nadano imię Hana. Tak jest, rzucił się na potwora, którego nikt nie śmiał zaczepić, lecz miłość natchnęła go lwią siłą. Uwolnił więc swoją Lucy, odprowadził do ojca, a ten dał mu ją w nagrodę. Dlatego też w dniu połączenia dwojga tych oblubieńców wieś cała cieszyła się ich szczęściem. Lucy tylko zdawała się smutna. Wszelako nigdy nie rzucała bardziej czułych spojrzeń na swego ukochanego Karola; spojrzenia te jednak równie były posępne, jak i czułe, a pośród ogólnej wesołości budziło to niemałe zdziwienie. Z chwili na chwilę, im bardziej zdawało się wzrastać szczęście narzeczonego, tym oczy jej większe wyrażały cierpienie i głębszą miłość. — O moja Lucy — rzekł do niej Karol po odbyciu świętego obrządku — więc pobyt w okolicy tego rozbójnika, stanowiący dla całego kraju prawdziwą klęskę, dla mnie jest powodem największego szczęścia! Wszyscy zauważyli, że ona skinęła głową i nie odpowiedziała ani słowa. Nadszedł wieczór: pozostawiono ich przeto samych w nowej własnej chatce, a tańce i zabawy ponowiły się na dobre na otwartym powietrzu dla uczczenia szczęścia młodej pary. Nazajutrz rano Karol Stadt znikł ze wsi, a wkrótce kilka słów, skreślonych jego ręką, oddał ojcu Lucy Pelnyrh jakiś strzelec z góry Kole, który nowożeńca spotkał przed świtem na brzegach zatoki. Tajemniczy ten wypadek pogrążył w smutku całą wioskę i był rozmaicie tłumaczony. Odprawiono nabożeństwo w tym samym kościele, w którym kilka dni przedtem on sam śpiewał dziękczynne pieśni za otrzymane szczęście. Nie wiadomo, co utrzymało przy życiu wdowę Stadt. Po dziewięciu miesiącach samotności i żałoby wydała ona na świat syna, a w tymże dniu na wioskę Golyn zwaliła się wznosząca się ponad nią skała. Narodziny syna nie rozproszyły ponurego smutku jego matki. Gill Stadt w niczym nie zdawał się podobny do Karola. Jego dzikość w dziecięcym wieku pozwalała wróżyć, że jego młodość jeszcze dziksza będzie. Niekiedy jakiś pokraczny dzikus (w którym widzący go z daleka górale poznawali słynnego Hana z Islandii) przychodził do opustoszałej chatki wdowy
po Karolu, a wtedy przechodnie słyszeli rozlegające się stamtąd jęki kobiece i ryk tygrysa. Ów człowiek uprowadzał małego i dopiero po upływie długich miesięcy oddawał go matce, jeszcze bardziej posępnego i przerażającego. Wdowa Stadt czuła do tego dziecka przywiązanie, ale i wstręt zarazem. Niekiedy przyciskała je do swego macierzyńskiego łona, jako jedyne dobro, wiążące ją z życiem; później znowu odpychała je od siebie, przywołując Karola, swego ukochanego Karola. Nikt na świecie nie mógł odgadnąć, co się działo w jej sercu. Gill rozpoczął dwudziesty trzeci rok życia; poznał Guth Stersen i pokochał ją gwałtownie. Guth była bogata, on zaś ubogi. Udał się więc do Roeraas, aby zostać górnikiem i zarobić trochę złota. Odtąd matka nie miała już o nim żadnych wiadomości. Pewnej nocy, siedząc przed kołowrotkiem, który dawał jej utrzymanie, czuwała przy gasnącej lampie wśród postarzałych jak i ona, w samotności i żałobie ścian, niemych świadków jej tajemniczej nocy poślubnej. Z niepokojem myślała o swoim synu, którego upragniona obecność mogła jednak tak wiele jej przypomnieć i tyle sprawić boleści. Biedna matka kochała go, choć on się jej wcale nie odwzajemniał. I jakże go kochać nie miała, kiedy tyle dla niego cierpień przeniosła? Wstała, aby wyjąć z głębi starej szafy zardzewiały i zakurzony krucyfiks. Popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem, lecz po chwili, odsuwając go z przestrachem, zawołała: — Modlić się! Czyż ja mogę się modlić?… O tak, nieszczęśliwa! Modlitwę swoją tylko do piekła zasyłać możesz, bo do piekła należysz. Zapadła ponownie w posępne marzenie, kiedy nagle zapukano do drzwi. Rzadki to był wypadek u wdowy Stadt; od wielu lat bowiem, wskutek niezwykłych przygód jej życia, cała wieś Thoctree posądziła ją o stosunki z piekielnymi duchami. Nikt przeto nie zbliżał się do jej chaty. Dziwna zaprawdę zabobonność owego wieku i kraju, pogrążonego jeszcze w ciemności! Zyskała ona przez nieszczęście tę samą opinię, jaką dozorca Spladgestu zjednał sobie przez naukę. — Gdybyż to był mój syn! Gdyby to był Gill! — zawołała i rzuciła się ku drzwiom. Niestety, to nie był jej syn. Skoro drzwi otworzyła, stanął przed nią pustelnik niskiego wzrostu, ubrany w habit, którego opuszczony kaptur pozwalał widzieć zaledwie czarną brodę. — Czego żądacie, świątobliwy ojcze? — rzekła wdowa. — Nie wiecie zapewne, do jakiego przyszliście domu. — Wiem to dobrze — odparł pustelnik chrapliwym i aż nazbyt jej znanym głosem. Po czym zrzuciwszy rękawice, czarną brodę i kaptur, pokazał twarz okrutną, długą brodę i ręce, uzbrojone w ohydne pazury. — O, Boże! — zawołała wdowa i twarz w dłoniach ukryła. — Cóż to? — rzekł przybysz — czyż po dwudziestu czterech latach nie przywykłaś do widoku twego małżonka, na którego całą wieczność musisz patrzeć? — Całą wieczność? — wyszeptała z przestrachem. — Słuchaj, Lucy Pelnyrh, przynoszę ci nowiny o twoim synu… — Moim synu! Gdzież on jest? Dlaczego tu nie przychodzi?… — Bo nie może przyjść. — Ale masz o nim wiadomości — mówiła dalej. — Dziękuję. Niestety, i ty więc możesz szczęście mi przynieść! — W samej rzeczy, przynoszę ci szczęśliwą nowinę — odrzekł mały człowiek głucho — ty bowiem słabą jesteś kobietą i dziwię się, żeś mogła urodzić takiego jak on syna. Pociesz się więc; obawiałaś się, aby syn twój nie poszedł moim śladem: teraz nie lękaj się już niczego. — Jak to! — zawołała matka z zachwytem — mój syn, mój ukochany Gill tak bardzo się odmienił? Pustelnik patrzył na jej radość ze złowieszczym uśmiechem. — O tak, bardzo się odmienił — rzekł nareszcie.
— Dlaczegóż więc nie biegnie w moje objęcia? Gdzieś go widział? Co on robił? — Spał. Nieszczęśliwa wdowa, w uniesieniu radości, nie widziała ani złowieszczego spojrzenia, ani szyderczego uśmiechu małego człowieka. — Dlaczegożeś go nie obudził, nie powiedział mu: Gillu, pójdź do swojej matki?! — Jego sen był bardzo głęboki. — Kiedyż więc przyjdzie? Powiedz mi, błagam cię, czy ja go prędko zobaczę? Fałszywy pustelnik dobył spod sukni czarę szczególnego kształtu. — A więc, wdowo, pij za prędki powrót twego syna. Wdowa krzyknęła z przerażenia: ową czarą była czaszka ludzka. Gestem tylko okazała swój strach, nie mogąc dobyć ani słowa. — Nie odwracaj oczu, kobieto! —zawołał nagle mały człowiek straszliwym głosem. — Chcesz widzieć swego syna?… Patrz więc, mówię ci — patrz, bo oto wszystko, co po nim zostało! I przy czerwonym świetle gasnącej lampy przysunął do bladych ust matki nagą i wyschłą czaszkę jej syna. Za wiele ta nieszczęśliwa kobieta przeniosła cierpień, aby jedno więcej nieszczęście mogło ją złamać. Utkwiła więc w dzikim pustelniku zastygłe i bezmyślne spojrzenie. — Śmierć — wyszeptała słabo — śmierć! O, pozwól mi umrzeć! — Umieraj, jeśli tego pragniesz!… Ale pamiętaj, Lucy Pelnyrh, o lesie Thoctree; nie zapomnij o dniu, w którym szatan, posiadłszy twe ciało, duszę oddał na własność piekłu. Teraz, jeśli chcesz, umieraj. W zabobonnym owym kraju wierzono powszechnie, że duchy piekielne zjawiają się niekiedy między ludźmi i pędzą życie, pełne zbrodni i ohydy; w liczbie innych słynnych zbrodniarzy Han z Islandii zjednał sobie tak straszną opinię. Wierzono również, że kobieta, która staje się, wskutek uwiedzenia albo gwałtu, łupem któregokolwiek z tych szatanów w ludzkiej postaci, musi być nieodwołalnie towarzyszką jego potępienia. Zdarzenie, które pustelnik przywołał jej na pamięć, zdawało się w niej budzić myśli. — Niestety! — rzekła z boleścią — nie mogę więc pożegnać się z życiem!… A cóżem zawiniła? Bo ty wiesz przecie, ukochany mój Karolu, że jestem niewinna. Ręka młodej dziewczyny nie ma tej siły, co ramię szatana. Mówiła dalej, a spojrzenie jej było obłąkane: słowa dziwne, bez związku, zrywały się z jej drżących warg. — O tak, Karolu, od owego dnia jestem skalana, lecz niewinna. A szatan pyta mnie — czy pamiętam ów straszliwy dzień! Karolu mój, nie zwiodłam cię! Ale przyszedłeś za późno; należałam wpierw do niego, zanim twoją zostałam. Biada mi! Będę potępiona na wieki. O, tak, nigdy się już nie połączę z tobą, którego tak opłakuję. Po cóż więc mam umierać? Pójdę z tym potworem w świat do niego podobny, w świat potępieńców! I cóżem zawiniła? Nieszczęścia mojego życia będą mi w wieczności poczytane za zbrodnie. Mały pustelnik patrzył na nią triumfującym wzrokiem. — Ach! — zawołała, nagle zwracając się do niego — powiedz mi, może to tylko sen okropny twoją obecność mi przynosi? O, bo wiesz, niestety, że od dnia, kiedy mnie zgubiłeś, wszystkie przeklęte noce, w których duch twój mnie odwiedzał, pamiętne mi są ze zjaw ohydnych, przerażających snów i groźnych widziadeł. — Kobieto, kobieto, bądź rozsądna! Taką samą prawdą jest to, że nie śnisz, jak i to, że syn twój nie żyje. Wspomnienie minionych cierpień zatarło niejako w sercu matki boleść nowego nieszczęścia: słowa te przypomniały cios, który ją dotknął przed chwilą. — O mój synu, mój synu! — wołała; dźwięk zaś jej głosu wzruszyłby każdego, tylko nie złośliwą istotę, która jej słuchała. — O tak — mówiła — on powróci; mój syn żyje jeszcze, ja nie mogę uwierzyć, żeby on już umarł.
— A więc zapytaj się skał w Roeraas, które go zmiażdżyły, zapytaj zatoki Drontheimskiej, której fale służą mu za grób. Nieszczęśliwa matka padła na kolana i zawołała z wysiłkiem: — Boże, mój Boże! — Milcz, niewolnico piekła! Umilkła. On zaś mówił dalej: — Nie powątpiewaj o śmierci twego syna. On tym właśnie został ukarany, w czym jego ojciec słabość okazał. Jego granitowe serce zmiękło pod spojrzeniem niewiasty. Ja posiadałem cię wprawdzie, ale cię nigdy nie kochałem. Nieszczęście twojego Karola spadło na jego głowę. Syn mój i twój zarazem zdradzony został przez swą narzeczoną, przez tę, dla której umarł. — Umarł! — powtórzyła — umarł! A więc to prawda? Nie mogła dalej mówić; zwiesiła nisko głowę i zalała się gorzkimi łzami. — Słaba kobieto! — rzekł po cichu pustelnik, a po chwili mówił dalej silniejszym głosem: — Pokonaj swą boleść, Lucy Pelnyrh, ja żartowałem sobie z mojej. Słuchaj, podczas gdy ty opłakujesz jeszcze swego syna, ja już mścić się za niego zacząłem. Jego narzeczona zdradziła go dla żołnierza z załogi munckholmskiej — cały przeto pułk zginie z moich rąk. Patrz, Lucy Pelnyrh. I odwinąwszy rękawy sukni pokazał swe potworne ręce, całe krwią zbroczone. — Tak — zawołał, wydając głos do ryku podobny — dzisiaj po ławicach Urchtalu i w wąwozach Cascadthymore duch Gilla przechadza się zapewne z radością. Cóż to, kobieto, czy nie widzisz krwi? Pociesz się więc… Później, jakby coś sobie przypomniawszy, zawołał nagle: — Czy nie oddano ci ode mnie żelaznej szkatułki? Jak to! Przysłałem ci złoto i przynoszę krew, a ty płaczesz jeszcze! Chyba nie jesteś z rodu ludzkiego? Wdowa, pogrążona w rozpaczy, milczała. — No, no! — rzekł śmiejąc się dziko — milcząca i niewzruszona! Ty widać i kobietą nie jesteś! Lucy Pelnyrh! — i wstrząsnął jej ramieniem, aby go usłyszała — czy posłaniec nie przyniósł ci opieczętowanej szkatuły! Wdowa potrząsnęła przecząco głową i pogrążyła się na nowo w ponurym marzeniu. — A, nędznik! — zawołał mały człowiek — przeniewierczy nędznik! Spiagudry, to złoto drogo cię będzie kosztować! I zrzuciwszy z siebie suknię pustelnika wybiegł z chaty z wyciem hieny, szukającej trupa.
ROZDZIAŁ XVII Ethel naliczyła już cztery długie i jednostajne dni od czasu, gdy błąkała się samotna w posępnym ogrodzie szlezwickiej wieży; samotna w kaplicy, co tylu łez i tajemnych jej zwierzeń była świadkiem; samotna w samotnym korytarzu, w którym raz jeden nie słyszała bijącej północy. Stary ojciec towarzyszył jej niekiedy, niemniej jednak czuła się samotna, nie było bowiem przy niej prawdziwego towarzysza jej życia. Nieszczęśliwa dziewczyna! Czymże zawiniło to dziecię młode i czyste, aby już doznać tylu boleści? Porwana ze świata, od zaszczytów, bogactw, uciech młodości, triumfów swej urody, była jeszcze w kolebce, gdy zawarły się za nią żelazne wrota ponurego lochu. Uwięziona wraz ze swoim ojcem, rosła patrząc na jego przygnębienie; i jak gdyby dla uwieńczenia jej cierpień, jakby po to, żeby żadna niedola nie była jej obca, miłość zawitała do niej aż w mury więzienne. Gdyby zresztą mogła mieć przy sobie swego Ordenera, cóż by dla niej wolność znaczyła. Czy wiedziała nawet, że istnieje świat, od którego ją odłączono? A zresztą, jej świat, jej niebo nie byłyżby wówczas z nią razem w tej wieżycy śród tych czarnych murów, pełnych żołdactwa, na które przechodzień rzuca litościwe spojrzenia? Lecz, niestety! Ordener po raz drugi odjechał; zamiast przeżywać przy jego boku godziny, które mijałyby jak chwile, ciągle się odradzające, w świętych pieszczotach i niewinnych uściskach, dziś spędza dni i noce, opłakując jego nieobecność i modląc się, aby uniknął niebezpieczeństw. Niewinne dziewczę ma bowiem tylko modlitwę i łzy. Niekiedy zazdrościła skrzydełek wolnej jaskółce, co przylatywała po okruszyny aż do krat jej więzienia. Czasami znowu myśl jej unosiła się na chmurze, pędzonej wiatrem ku północy; potem nagle odwracała głowę, zakrywała oczy, jakby obawiając się ujrzeć olbrzymiego zbója i rozpoczynającą się nierówną walkę na jednej z dalekich gór, której siny wierzchołek wznosił się na horyzoncie niby nieruchoma chmura. O! Jakże boleśnie jest kochać w oddaleniu od przedmiotu swej miłości! Niewiele serc doznało tej boleści w całej jej rozciągłości, niewiele bowiem poznało miłość w całej jej głębi. Wówczas zapomina się niejako o swej własnej istocie, tworzy się dla siebie posępną samotność, olbrzymią próżnię, a dla nieobecnej istoty jakiś świat straszny i niebezpieczny, zapełniony potworami i zdradą; rozliczne władze duszy rozpraszają się i giną w nieskończonej tęsknocie za ukochaną istotą; wszystko, co nas otacza, martwe jest dla nas. Jednakże oddycha się, działa, chodzi, ale wszystko to bez myśli. Jak zbłąkana planeta, która utraciła swoje słońce, ciało porusza się bezmyślnie: dusza jest gdzie indziej.
ROZDZIAŁ XVIII Wybrzeża Norwegii obfitują w wąskie zatoki, niewielkie porty, błotniste jeziora i w przylądki tak liczne, że nużą pamięć podróżnika i cierpliwość topografa. Dawniej, jeśli wierzyć klechdom ludowym, każdy przesmyk bywał nawiedzany przez swego diabła, każdy przylądek miał świętego, co się nim opiekował; każda przystań swoją wróżkę. Zabobonność bowiem miesza ze sobą wszystkie wierzenia, aby potęgować grozę. Na piaszczystym wybrzeżu Kelvel, kilka mil na północ od groty Walderhoga, znajdowało się miejsce, które, jak mówiono, miało być wolne od wszelkiej władzy duchów piekielnych, czyśćcowych i niebiańskich. Była to nadbrzeżna łączka, dotykająca skały, z której szczytu roztaczał się widok na szczątki ruin zamku Ralfa albo Radulfa Olbrzyma. Dzika ta łączka granicząca od zachodu z morzem i otoczona skałami, pełnymi krzaków, szczególny swój przywilej zawdzięczała władcy Norwegii. Gdyby wszakże w nocy, która nastąpiła po wielkiej burzy, rozhukane bałwany morskie i gwałtowny wiatr pozwoliły jakiemu zbłąkanemu żeglarzowi przybić do lądu w tej niegościnnej przystani, wtedy doznałby zapewne zabobonnego strachu na widok trzech ludzi, siedzących około wielkiego ognia, rozpalonego pośrodku łąki. Dwóch z nich miało na sobie ogromne, pilśniowe kapelusze i szerokie spodnie górników królewskich. Ręce ich były gołe aż do ramion, nogi obute w trzewiki z niewyprawionej skóry, u szerokich ich pasów wisiały zakrzywione szable i wielkie pistolety. Obaj mieli zawieszone u szyi rogi. Jeden był stary, drugi młody, a gęsta broda starca i długie włosy młodzieńca nadawały dziki wyraz i tak już twardym i surowym rysom obydwóch. Z niedźwiedziej czapki, skórzanego kaftana, muszkietu, zawieszonego na plecach, ze spodni krótkich i obcisłych, gołych kolan, drewnianych sandałów i z błyszczącej siekiery, którą trzymał w ręku, z łatwością można było poznać w towarzyszu górnika górala z północnej części Norwegii. Nie ma wątpliwości, że ten, kto by spostrzegł z daleka te trzy osobliwe postacie, na które płomień ogniska, poruszany powiewem morskiego wiatru, rzucał niepewne i czerwonawe światło, miałby zupełne prawo przestraszyć się, choćby nawet nie wierzył w widma i duchy; dość było, aby wierzył w istnienie złodziei i był nieco bogatszy od poety. Trzej owi ludzie zwracali często głowy ku ścieżce, ginącej w lesie, stykającym się z łąką Ralfa, a ze słów ich, których wiatr nie zagłuszał, można było wnosić, że czekają na kogoś czwartego. — Nieprawdaż, Kennybol — rzekł jeden z nich — że o tej porze nie czekalibyśmy tak spokojnie na posłańca hrabiego Griffenfeld na sąsiedniej łące: na łące kusiciela Tulbytilbeta, albo też tam, na wybrzeżu świętego Cuthberta? — Nie mówcie tak głośno, Jonaszu — odpowiedział góral staremu górnikowi — niech będzie błogosławiony Ralf—Olbrzym, który się nami opiekuje! A niebo niechaj mnie uchowa, abym miał kiedy stanąć nogą na łące Tulbytilbeta. Któregoś dnia poszedłem tam po tarninę, no i zebrałem mandragorę, która poczęła krwawić i krzyczeć, żem o mało nie oszalał. — Słusznie, Kennybol! Zdaje się, że mandragora dobrze się dała we znaki waszej łepetynie. — Biedna moja łepetyno! — rzekł góral wesoło — patrzajcie, Jonaszu, on śmiechy sobie robi z mandragory. Śmieje się jak wariat, który bawi się trupią czaszką. — Hm. Niechże odważy się pójść — odparł Jonasz — do groty Walderhoga, gdzie głowy ludzi, zamordowanych przez Hana, biesa z Islandii, przychodzą co noc i tańcząc wokół jego łoża, usłanego z liści, usypiają go szczękaniem zębów. — To prawda — rzekł góral.
— Ależ — odparł młody górnik — przecie pan Hacket, na którego czekamy, przyrzekł, że Han z Islandii stanie na czele naszego powstania? — Obiecał nam to rzeczywiście — odpowiedział Kennybol — a przy pomocy tego szatana możemy być pewni zwycięstwa nad wszystkimi zielonymi kaftanami z Drontheimu i Kopenhagi. — Tym lepiej! — rzekł stary górnik. — Ja jednak nie podejmuję się stać w nocy blisko niego na straży… W tej chwili chrzęst uschłych gałęzi pod krokami ludzkimi ściągnął na siebie uwagę mówiących; odwrócili się i przy świetle ogniska poznali przybysza. — Otóż i on! To pan Hacket! Witajcie, panie Hacket. Każesz długo czekać na siebie. Jesteśmy tutaj już blisko godzinę. Pan Hacket był to człowiek niskiego wzrostu, otyły, czarno ubrany, z wyrazem dobrodusznej chytrości na twarzy. — Moi przyjaciele — rzekł — spóźniłem się z powodu nieznajomości drogi i środków ostrożności, które wypadało mi przedsiębrać. Dziś rano opuściłem hrabiego Schumackera, a oto trzy woreczki złota, które mi polecił wam doręczyć. Dwaj starcy rzucili się na złoto z chciwością. Młody górnik odepchnął woreczek, podany mu przez Hacketa. — Zatrzymajcie, panie, swoje złoto — rzekł — skłamałbym bowiem, gdybym mówił, że powstaję dla waszego hrabiego Schumackera; należę do powstania, aby oswobodzić górników od opieki królewskiej; buntuję się po to, aby moja matka nie okrywała się łachmanem wystrzępionym jak brzegi naszego poczciwego kraju, Norwegii. Nie stropiony bynajmniej, pan Hacket odpowiedział z uśmiechem: — Waszej przeto biednej matce, kochany Norbith, poślę te pieniądze, aby się miała czym okryć w czasie ostrej zimy. Młody górnik zgodził się na to skinieniem głowy, poseł zaś, jako zręczny mówca, spiesznie dodał: — Nie powtarzaj jednak nigdy, jakeś to teraz wyrzekł nieroztropnie — że się bierzesz do broni nie dla sprawy Schumackera, hrabiego Griffenfeld. — Jednakże… Jednakże… — odezwali się starcy — wiemy dobrze, że uciskają górników, ale wcale nie znamy hrabiego, owego więźnia stanu. — Jak to! — podchwycił żywo posłaniec — czy możecie być tak niewdzięczni!? Jęczycie w waszych podziemiach, pozbawieni powietrza i dziennego światła, ogołoceni z wszelkiej własności, pod brzemieniem najuciążliwszej opieki! Któż więc przyszedł wam z pomocą? Kto rozbudził waszą odwagę? Kto wam dostarczył pieniędzy, broni? Czy to nie mój dostojny pan, szlachetny hrabia Griffenfeld, niewolnik jak wy, ale od was jeszcze nieszczęśliwszy? A teraz, obsypani jego dobrodziejstwy, nie chcecie walczyć za jego wolność i zarazem za waszą. — Masz słuszność — przerwał młody górnik — byłoby to nieszlachetne z naszej strony. — Tak, panie Hacket — rzekli obaj starcy — będziemy walczyli za hrabiego Schumackera. — Odważnie, moi przyjaciele! Powstańcie w jego imię i z jednego na drugi koniec Norwegii nieście hasło waszego dobroczyńcy. Słuchajcie, wszystko sprzyja waszej słusznej sprawie; będziecie uwolnieni od groźnego nieprzyjaciela, generała Lewina Knuda, który rządzi tą prowincją. Szlachetny mój pan, hrabia Griffenfeld, przez swoje tajemne wpływy wyprawi go na jakiś czas do Bergen. Powiedzcie mi więc, Kennybol, Jonaszu i ty, kochany mój Norbith, czy wszyscy wasi towarzysze są już gotowi? — Moi bracia z Guldbranshal — rzekł Norbith — oczekują tylko mojego rozkazu. Jutro, jeśli pan sobie życzy…
— Jutro i owszem. Trzeba, aby młodzi górnicy, którymi dowodzisz, powstali pierwsi. No, a ty, dzielny Jonaszu? — Sześciuset zuchów z wysp Faroer żywi się od trzech dni mięsem dzikich kóz i sadłem niedźwiedzim, oczekując w lesie Bennallag odgłosu trąbki swego starego wodza, Jonasza z miasta Loewig. — Bardzo dobrze. A ty, nieustraszony Kennybolu? — Wszyscy, co noszą siekiery w wąwozach Kole i bez nagolennic wdrapują się na skały, gotowi są złączyć się z braćmi górnikami, gdy ci będą potrzebowali ich pomocy. — Doskonale!… Oświadczcie więc swoim towarzyszom — rzekł wysłaniec podniesionym głosem — aby nie wątpili o zwycięstwie, gdyż Han z Islandii stanie na ich czele. — Czy to pewne? — zapytali wszyscy trzej głosem, w którym bojaźń łączyła się z nadzieją. Hacket odparł: — Za cztery dni, o tej samej godzinie, będę czekał na was i na wasze oddziały w kopalni Apsyl–Corh, blisko jeziora Smiasen, pod równiną Niebieskiej Gwiazdy. Han z Islandii będzie mi towarzyszył. — Znajdziemy się tam — odpowiedzieli trzej wodzowie. — Oby tylko Bóg nie opuścił tych, którym ma szatan dopomagać! — Nie lękajcie się niczego ze strony Boga — rzekł Hacket z szyderstwem. — Słuchajcie: znajdziecie w zwaliskach Crag sztandary dla waszych oddziałów. Pamiętajcie tylko hasło: „Niech żyje Schumacker! Uwolnijmy Schumackera!” Teraz musimy się rozłączyć, wkrótce bowiem zacznie świtać. Przedtem jednak przysięgnijcie, że zachowacie w najgłębszej tajemnicy wszystko, co zaszło między nami. Nie odpowiedziawszy ani słowa, każdy z dowódców ostrzem szabli otworzył sobie żyłę w lewej ręce, a później, chwytając za dłoń posła, nasączył na nią kilka kropel krwi. — Oto nasza krew — mówili po kolei. Po czym najmłodszy z nich zawołał: — Niechaj wszystka moja krew wypłynie jak ta, którą wytoczyłem w tej chwili; niechaj zły duch igra sobie z moimi zamiarami jak huragan ze słomką; niech moje ramię będzie z ołowiu, kiedy przyjdzie pomścić zniewagę; niech nietoperze gnieżdżą się w moim grobie; niech za życia nawiedzają mnie duchy, a po śmierci znieważają żyjący; niech oczy moje rozpłyną się w łzach jak oczy kobiety; jeśli kiedykolwiek wymówię choć słowo o tym, co się działo przed chwilą na łące Ralfa–Olbrzyma. Niechaj mnie w tym wszyscy święci wysłuchać raczą! — Amen! — dodali dwaj starcy. Po czym rozeszli się, a na łące pozostało tylko na pół zagasłe ognisko, którego niknące iskry wznosiły się chwilami aż do szczytu rozwalonych i opuszczonych wież Ralfa— Olbrzyma.
ROZDZIAŁ XIX Benignus Spiagudry daremnie się głowił, co mogło skłonić młodzieńca wielkiej urody i dzielności do poszukiwania straszliwego Hana z Islandii. Od początku przeto wędrówki bardzo często wszczynał rozmowę na ten temat, ale młodzieniec zachowywał uporczywe milczenie co do celu swojej podróży. Biedny ciekawski nie mógł również i pod innymi względami zaspokoić zainteresowania, które budził w nim jego szczególny towarzysz. Raz nawet zapytał nieśmiało o nazwisko. — Nazywaj mnie Ordenerem — odpowiedział zapytany, odpowiedź ta zaś, aczkolwiek niezbyt zadowalająca, wymówiona była tonem, który nie dopuszczał dalszych badań. Trzeba więc było wyrzec się ciekawości. Każdy ma swoją tajemnicę. Czyż sam poczciwy Spiagudry nie ukrywał starannie w tłumoczku pod płaszczem pewnej tajemniczej szkatułki, której zbadanie nie bardzo by mu przypadało do gustu? Opuścili Drontheim od czterech dni niewielką przebywszy przestrzeń, zarówno wskutek burzy, która uszkodziła drogi, jak i z powodu mnóstwa bocznych dróżek i manowców, przez które ostrożny dozorca umarłych prowadził, aby uniknąć osiedli ludzkich. Ominąwszy Skongen po prawej stronie, czwartego dnia wieczorem doszli do brzegów jeziora Sparbo. Ordener zatrzymał się, aby popatrzeć na stare uroczyska druidyczne, pokrywające górzyste brzegi jeziora niczym czupryna, i na malownicze chaty wsi Sparbo, rozrzucone na pochyłości jak rozpierzchła trzoda białych kóz. Słuchał z upojeniem odgłosu dalekich kuźni, zmieszanego z głuchym szmerem czarodziejskich lasów, z bezustannym świergotaniem dzikiego ptactwa i z poważną harmonią fal jeziora. Od strony północy — olbrzymia skała, oświetlona przez promienie zachodzącego słońca, wznosiła się majestatycznie ponad małą wioską Oelmoe; wierzchołek jej uginał się pod kupą zwalisk starego zamku, niby olbrzym strudzony, dźwigający swoje brzemię. Ordener marzył, milczący i nieruchomy, kiedy nagle towarzysz jego zawołał: — Wybornie, mój młody panie! Jakże przyjemnie jest marzyć nad norweskim jeziorem, które tyle w sobie zawiera pleuronektów*. Uwaga ta, jak również gest, który jej towarzyszył, rozśmieszyłyby każdego, tylko nie kochanka rozłączonego ze swoją umiłowaną, której już może nigdy nie miał zobaczyć. Uczony dozorca Spladgestu mówił dalej: — Pozwól pan jednak, abym ci przerwał twoje naukowe rozmyślanie przypomnieniem, że dzień ma się już ku schyłkowi, a więc powinni byśmy się śpieszyć, aby do wsi Oelmoe dojść przed zmrokiem. Rada była słuszna. Ordener ruszył dalej, Spiagudry szedł za nim, czyniąc nieustannie uwagi nad ciekawymi okazami fauny i flory, w którą obfitują okolice jeziora Sparbo. Ordener jednak nie słuchał jego uczonych popisów. — Panie Ordener — mówił Spiagudry — gdybyś pan ufał słowom życzliwego przewodnika, wyrzekłbyś się na pewno swego niebezpiecznego przedsięwzięcia i osiadł byś lepiej nad brzegami tego tak ciekawego jeziora, gdzie moglibyśmy się oddać wspólnie uczonym badaniom. Ordener, puszczając mimo uszu zrzędzenie dozorcy umarłych, podtrzymywał rozmowę pojedynczymi i nic nie znaczącymi wyrazami, które zwykle, niestety, gaduły biorą za odpowiedź. W ten sposób przybyli do osady Oelmoe, gdzie na rynku panował w tej chwili szczególniejszy ruch i ożywienie.
*
Gatunek ryb.
Mieszkańcy — strzelcy, rybacy, kowale, wychodzili ze swoich chat i zbierali się dokoła niewielkiego wzgórza, zajętego przez kilku ludzi, z których jeden trąbił na rogu, powiewając nad swą głową czarno—białą chorągiewką. — To pewnie jaki szarlatan — rzekł Spiagudry — nędznik, zamieniający złoto w ołów, a skaleczenia w rany. Popatrzmy, jaki też piekielny wynalazek sprzedawać będzie tym biednym wieśniakom. Spiagudry mylił się; zbliżywszy się do pagórka, po czarnej sukni, czapce okrągłej i spiczastej poznali syndyka, otoczonego przez kilku łuczników. Trąbiący na rogu był obwoływaczem wyroków. Zbiegły dozorca umarłych pobladł z przerażenia i szepnął: — Doprawdy, panie Ordener, że wchodząc do tej wioski, nie spodziewałem się spotkać z syndykiem. Niechaj Opatrzność ma mnie w swej opiece! O czym to będzie mówił? Jego niepewność trwała niedługo, ponieważ rozległ się nagle piskliwy głos obwoływacza wyroków, którego cały tłum mieszkańców wsi Oelmoe słuchał z namaszczeniem: — W imieniu jego królewskiej mości i z rozkazu jego ekscelencji generała Lewina Knuda, gubernatora, wysoki syndyk Drontheimhusu zawiadamia wszystkich mieszkańców miast, miasteczek i wsi w całej prowincji, że: 1–o „Za głowę Hana, urodzonego w Klipstadur w Islandii, mordercy i podpalacza, naznaczona jest nagroda tysiąca talarów królewskich”. Rozległ się głuchy szmer, obwoływacz zaś mówił dalej: 2–o „Za głowę Benignusa Spiagudry, czarownika i świętokradcy, byłego dozorcy Spladgestu w Drontheimie, naznaczona jest nagroda czterech talarów królewskich”. 3–o „Edykt niniejszy ogłoszony będzie w całej prowincji przez syndyków miast, miasteczek i wsi, którzy ułatwią wykonanie onego”. Po odczytaniu syndyk, odebrawszy edykt z rąk obwoływacza, dodał głosem ponurym i uroczystym: — Życie tym ludziom może odebrać każdy, komu się podoba. Czytelnik z łatwością wyobrazi sobie, z jakim wzruszeniem wysłuchał tego obwieszczenia nieszczęśliwy Spiagudry. Nie ma nawet wątpliwości, że nadzwyczajne oznaki przestrachu, których nie mógł pohamować, zwróciłyby zapewne na niego uwagę zgromadzenia, gdyby go nie zajęła pierwsza część edyktu. — Nagroda za głowę Hana! — zawołał stary rybak, który dopiero co nadszedł, wlokąc za sobą mokre jeszcze sieci. — Mogliby zarówno, na świętego Usufa, naznaczyć nagrodę za głowę Belzebuba! — Aby jednak zachować proporcję między Hanem i Belzebubem — rzekł strzelec, którego można było poznać po kurtce z koziej skóry — powinni by naznaczyć przynajmniej tysiąc pięćset talarów za rogatą głowę tego ostatniego. — Chwała Najświętszej Matce Boskiej! — dodała stara kobieta z trzęsącą się, łysą głową, zwijając swoje wrzeciono. — Chciałabym widzieć głowę tego Hana, aby się przekonać, czy zamiast oczu ma rzeczywiście, jak powiadają, rozpalone węgle. — Tak, tak — odpowiedziała druga — przecież swoim spojrzeniem spalił katedrę w Drontheimie. Ja jednak rada bym go zobaczyć całego, z jego wężowym ogonem, rosochatymi nogami i skrzydłami nietoperza. — Kto wam nagadał takich bredni, moja matko? — przerwał strzelec z pyszałkowatą miną. — Widziałem przecież Hana z Islandii w wąwozach Medsyhath; jest to człowiek taki jak inni, tyle tylko, że wysoki jak czterdziestoletnia topola. — Czy doprawdy? — odezwał się ze szczególnym naciskiem głos z tłumu. Głosem tym — na dźwięk którego zadrżał Spiagudry — przemówił człowiek niskiego wzrostu, w kapeluszu górniczym o szerokich skrzydłach, zasłaniających twarz całą, odziany w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia.
— Na uczciwość — odezwał się kowal w fałdzistym płaszczu — niech dają za jego głowę tysiąc albo dziesięć tysięcy talarów, niech ma cztery lub czterdzieści sążni wysokości, nie ja jednak pójdę go odwiedzić. — Ani ja! — rzekł rybak. — Ani ja! Ani ja! — przywtórzyły wszystkie głosy. — Kto by jednak miał chęć po temu — zawołał górnik niskiego wzrostu — może znaleźć Hana z Islandii jutro w zwaliskach Arbara, blisko Smiasen, pojutrze zaś w grocie Walderhoga. — Czy jesteś tego pewny, mój zuchu? Pytanie to zadał jednocześnie Ordener, przypatrujący się całej scenie z zaciekawieniem zrozumiałym dla każdego, prócz Benignusa, oraz niski, dość otyły, czarno ubrany, o wesołym obliczu jegomość, który na pierwszy głos rogu obwoływacza wyszedł z jedynej oberży we wiosce. Nieznajomy w wielkim kapeluszu zdawał się im obydwom przez chwilę przypatrywać, po czym rzekł głucho: — Tak jest. — Ale skądże wiesz o tym, że twierdzisz tak stanowczo? — zapytał Ordener. — Wiem, gdzie jest Han z Islandii, tak samo, jak wiem, gdzie jest Benignus Spiagudry. Jeden i drugi niedaleko są w tej chwili. Cała trwoga obudziła się ponownie w sercu biednego zbiega; nie śmiał spojrzeć na tajemniczego człowieka, sądził bowiem, że go niedostatecznie maskuje francuska peruka, i ciągnął Ordenera za płaszcz mówiąc doń szeptem: — Panie, na imię nieba, przez litość, idźmy stąd, uciekajmy z tego przeklętego przedmieścia piekieł. Ordener, równie jak i on zdziwiony, przypatrywał się uważnie małemu człowiekowi, który, odwróciwszy się tyłem do słońca, zdawał się ukrywać twarz swą starannie. — Co do Benignusa Spiagudrego — zawołał rybak — to widziałem go w Spladgeście w Drontheimie. Bardzo wysoki. Za niego dają cztery talary?! Strzelec parsknął śmiechem. — Cztery talary! Już ja tam nie myślę na niego polować. Lepiej przecie płacą za skórę niebieskiego lisa. Porównanie to, które by innym razem obraziło uczonego dozorcę umarłych, obecnie uspokoiło go nieco. Chciał jednak znowu poprosić Ordenera o wycofanie się z niebezpiecznego miejsca, lecz ów, dowiedziawszy się tego, co wiedzieć pragnął, uprzedził go wyszedłszy z tłumu, który już zaczął się przerzedzać. Chociaż więc, kierując się ku wsi Oelmoe, mieli zamiar noc tam przepędzić, opuścili ją przecież, jakby wskutek niemej umowy, nie spytawszy się nawet wzajemnie o powód nagłego odejścia. Ordener miał nadzieję wcześniej spotkać się z rozbójnikiem, Spiagudry zaś pragnął jak najprędzej oddalić się od łuczników. Ordener był w zbyt poważnym usposobieniu, aby się śmiać z przygód swego towarzysza. Dlatego też życzliwym głosem pierwszy przerwał milczenie. — W jakiej to ruinie można będzie znaleźć jutro Hana z Islandii, jak wspomniał ów mały jegomość, co zdaje się wiedzieć o wszystkim? — Nie wiem… Nie dosłyszałem, szlachetny panie — rzekł Spiagudry, który tym razem nie kłamał. — Trzeba więc będzie — mówił dalej młodzieniec — szukać go pojutrze w grocie Walderhoga. — W grocie Walderhoga? Tak, panie, to jest ulubiona kryjówka Hana. — Idźmy więc w stronę tej groty. — W takim razie zwróćmy się na lewo, poza skałę Oelmoe; trzeba przynajmniej dwóch dni, aby dojść do jaskini Walderhoga.
— A czy znasz, starcze — spytał Ordener ostrożnie — tego osobliwego człowieka, który, zdaje się, zna cię tak dobrze? Zapytanie to obudziło w Spiagudrym trwogę, słabnącą w miarę, jak się oddalali od wsi Oelmoe. — Nie, panie — odpowiedział z drżeniem. — Tylko głos jego jest bardzo dziwny. Ordener starał się go uspokoić. — Nie obawiaj się, starcze — rzekł — służ mi wiernie, a ja cię od wszystkiego obronię. Jeśli powrócę jako zwycięzca Hana, to nie tylko przyrzekam ci ułaskawienie, ale nadto ustąpię na twoją korzyść tysiąc talarów, naznaczonych za jego głowę. — Zacny Benignus nadzwyczajnie kochał życie, ale również niezwykle uwielbiał złoto. Obietnice Ordenera były dlań czarodziejskimi słowami, nie tylko bowiem rozproszyły jego obawy, ale nadto rozbudziły w nim śmieszną wesołość, wyrażającą się w długich rozprawach, dziwacznej gestykulacji i uczonych cytatach. — Panie Ordener — mówił — choćbym miał w tym przedmiocie odbyć spór z Owerem Bilseuthem, nazywanym Gadułą, przecie utrzymywać będę, że jesteś pan rozsądnym i zacnym młodzieńcem. Bo i cóż w istocie może być godniejszego i chwalebniejszego, quid cythara, tuba, vel campana dignius, nad szlachetne narażanie życia dla uwolnienia swego kraju od potwora, rozbójnika, szatana, w którego chyba wcielili się wszyscy szatani, rozbójnicy i potwory? Nikt nie może powiedzieć, że brudna chciwość prowadzi pana; szlachetny Ordener odstępuje nagrodę towarzyszowi swej podróży, starcowi, który mu towarzyszył o milę tylko od groty Walderhoga, bo pan przecie pozwoli, abym oczekiwał skutku waszego chwalebnego przedsięwzięcia we wsi Surb, położonej w lesie o milę od groty Walderhoga? A kiedy wszyscy dowiedzą się o zwycięstwie pana, wtedy cała Norwegia cieszyć się będzie jak Vermund–Banita, kiedy ze szczytu skały Oelmoe, którą teraz omijamy, spostrzegł wielki ogień, który jego brat Halfdan na znak wyzwolenia rozpalił na munckholmskim zamku… Po tych słowach Ordener żywo zapytał: — Jak to, z wierzchołka tej skały widać zamek munckholmski? — Tak jest, panie, w dwudziestu pięciu milach na południe, między górami, które ojcowie nasi nazywali Stołkami Friggi. W tej chwili doskonale zapewne widać latarnię zamkową. — Czy być może! — zawołał Ordener, z radością chwytając się myśli ujrzenia raz jeszcze miejsca, w którym zostało jego szczęście. — Starcze, musi być jaka ścieżka, co prowadzi na szczyt tej skały. — Jest ścieżka, rozpoczynająca się w lesie, do którego właśnie wchodzimy, i wznosząca się dosyć łagodnie aż do nagiego wierzchołka skały; dalej zaś prowadzą do zamku Vermunda–Banity stopnie wykute w skale. Ruiny te może pan widzieć przy świetle księżyca. — A więc, starcze, wskażesz mi tę ścieżkę; przepędzimy noc w ruinach, z których widać munckholmski zamek. — Czy pan to mówi na serio? — spytał Benignus. — Ależ trudy całodzienne… — Starcze, będę wspierał twoje kroki, ja zaś nigdy jeszcze nie szedłem tak pewnie, jak teraz. — Ależ ciernie zagradzające drogę, od tak dawna opuszczoną, poobruszane kamienie, noc… — Będę szedł pierwszy. — Może jaki zwierz drapieżny lub jaki potwór ohydny… — Przecież nie po to przedsięwziąłem tę podróż, aby unikać potworów. Myśl spędzenia nocy w pobliżu Oelmoe nie bardzo się podobała Spiagudremu; nadzieja ujrzenia latarni Munckholmu uradowała i popychała naprzód Ordenera. — Mój młody panie — rzekł wreszcie Spiagudry — zaniechaj tego zamiaru, wierzaj mi: mam przeczucie, że nam nieszczęście przyniesie. Lecz prośbą tą nic nie wskórał.
— No, dalej — rzekł Ordener niecierpliwie — pamiętaj, żeś się zobowiązał dobrze mi służyć. Pokaż mi ową ścieżkę, gdzie ona jest? — Rychło do niej dojdziemy — rzekł odźwierny umarłych widząc, że opór na nic się nie zda. I w samej rzeczy, wkrótce ujrzeli ścieżkę; weszli na nią, ale po chwili Spiagudry zauważył ze zdziwieniem i przestrachem, że wysoka trawa jest podeptana i że na starej ścieżce Vermunda–Banity widać ślady ludzkich kroków.
ROZDZIAŁ XX Nad rozrzuconymi na biurku papierami, wśród których można było spostrzec listy świeżo rozpieczętowane, siedział generał Lewin Knud, głęboko zamyślony. Jeden z sekretarzy, stojąc przed nim, oczekiwał rozkazu. Generał uderzał co chwila ostrogami po wspaniałym dywanie, leżącym pod jego nogami albo bawił się z roztargnieniem orderem słonia, zawieszonym na jego szyi na złotym łańcuchu. Od czasu do czasu otwierał usta, jakby chciał przemówić; później, zatrzymując się i pocierając czoło, rzucał nowe spojrzenia na zalegające stół depesze. — Cóż u kaduka! — zawołał na koniec. Po okrzyku tym znowu nastało milczenie. — Kto by to pomyślał — rzekł nareszcie — że ci szaleńcy górnicy posuną się do tego? Nie ma jednak wątpliwości, że jakieś tajemne podżegania pchnęły ich do tego rokoszu. Czy wiesz, Waferney, że to nie przelewki? Czy wiesz, że pięciuset czy sześciuset hultajów z wysp Faroer pod dowództwem starego bandyty imieniem Jonasz opuściło kopalnie? Że młody fanatyk Norbith stanął również na czele malkontentów z Guldbranshal? Że w Sund—Moer, Hubfallo i Konsbergu ci zapaleńcy oczekują tylko sygnału, a może już i powstali? Czy wiesz, że i górale wtrącają się do tego i że szczwany lis z Kole, stary Kennybol, dowodzi nimi? Czy wiesz wreszcie, że według pogłosek, w północnej części Drontheimhusu, jeśli można wierzyć temu, co mi donoszą syndycy, osławiony zbrodniarz, na którego głowę nałożyliśmy nagrodę, straszliwy Han stoi na czele buntu? No i cóż powiesz na to, mój drogi Waferney? — Wasza ekscelencja — rzekł sekretarz — wie, jakie środki… — Jest nadto w tej opłakanej sprawie okoliczność, której nie mogę sobie wytłumaczyć. Utrzymują, że nasz więzień, Schumacker, ma być sprawcą buntu. Zdaje się to nie dziwić nikogo, mnie zaś zadziwia najbardziej. Nie sądzę, aby człowiek, z którym Ordener tak lubił przebywać, mógł być zdrajcą. Utrzymują jednak, że górnicy powstają w jego imieniu, że jego nazwisko jest dla nich hasłem, że nadają mu nawet tytuły, których go król pozbawił… Wszystko to zdaje się być zupełnie pewne… Ale w jaki sposób hrabina Ahlefeld wiedziała o tych szczegółach jeszcze przed sześciu dniami, to znaczy wówczas, kiedy pierwsze dopiero oznaki buntu zaledwie się objawiły w kopalniach? To bardzo dziwne. Bądź co bądź, trzeba wszystkiemu zaradzić. Daj mi moją pieczęć, Waferney. Generał, napisawszy trzy listy, zapieczętował je i oddał sekretarzowi. — Poślij to do barona Voethauna, pułkownika muszkieterów, stojących załogą w Munckholmie. Rozkazuję mu, aby pułk jego natychmiast wyruszył przeciw zbuntowanym. Oto rozkaz dla komendanta w Munckholmie, aby jak najstaranniej pilnował byłego wielkiego kanclerza. Muszę sam widzieć i wybadać tego Schumackera. Wreszcie, ten oto list wyślij do Skongenu, do majora Wolhma, dowodzącego tamże, aby część swego garnizonu pchnął w kierunku ogniska buntu. Idź, Waferney, a rozkazy te niechaj szybko zostaną wykonane. Sekretarz wyszedł, zostawiając gubernatora pogrążonego w zamyśleniu. — To wszystko bardzo mnie niepokoi — mówił generał do siebie. — Zbuntowani górnicy tam — ta intrygantka kanclerzyna tutaj, ten postrzeleniec Ordener… nie wiadomo, gdzie! Może on teraz podróżuje sobie pośród tych zbirów, zostawiwszy tutaj pod moją opieką Schumackera, spiskującego przeciw rządowi, i jego córkę, gwoli której bezpieczeństwa kazałem usunąć z Munckholmu kompanię Fryderyka Ahlefelda; ponieważ Ordener go obwinia… Ale, ale, zdaje mi się, że ta kompania będzie mogła zatrzymać pierwsze oddziały powstańcze; w doskonałym właśnie znajduje się miejscu. Wahlstrom, gdzie stoi załoga, jest blisko jeziora Smiasen i zwalisk Arbara. Jest to jedno z miejsc, na które powstanie niechybnie się rozszerzy… W tej chwili rozmyślania generała przerwał łoskot otwierających się drzwi. — Czego chcesz, Gustawie? — Posłaniec chce się widzieć z waszą ekscelencją.
— Cóż to znowu? Czy jakie nieszczęście? Niechaj wejdzie. Po chwili posłaniec wręczył gubernatorowi opieczętowaną depeszę. — Wasza ekscelencjo — rzekł — to od jego dostojności wicekróla. Generał otworzył depeszę z pośpiechem. — Na świętego Jerzego — zawołał ze zdziwieniem — chyba wszyscy poszaleli! Wicekról wzywa, abym się udał do niego, do Bergen! Jest to — pisze mi — sprawa bardzo pilna, a nade wszystko z rozkazu króla… Sprawa ta najzupełniej w porę mi wypadła! „Wielki kanclerz, zwiedzający obecnie prowincję Drontheimhus, zastąpi pana podczas jego nieobecności…” Jest to zastępca, któremu bym nie bardzo ufał… Biskup będzie jego pomocnikiem…” Doprawdy, że Fryderyk dobrych wybrał rządców dla zbuntowanego kraju: „kanclerz i biskup”! Wezwane jednak bardzo jest wyraźne, rozkaz króla… trzeba więc jechać, przed wyjazdem wszakże muszę Schumackera zobaczyć i wybadać. Czuję, że chcą mnie pogrążyć w cały chaos intryg; ale, aby się dobrze kierować, mam busolę, która mnie nigdy nie zawiedzie… Jest nią moje sumienie!
ROZDZIAŁ XXI — Tak, panie hrabio, właśnie dzisiaj w zwaliskach Arbara możemy się z nim spotkać. Różne okoliczności potwierdzają prawdziwość tej ważnej nowiny, którą, jak to już mówiłem panu hrabiemu, słyszałem przypadkiem wczoraj wieczorem we wsi Oelmoe. — A daleko jeszcze jesteśmy od zwalisk Arbara? — Leżą one nad jeziorem Smiasen. Przewodnik upewniał mnie, że staniemy tam przed południem. W ten sposób rozmawiało dwóch jeźdźców, owiniętych w ciemne płaszcze. Obaj dążyli od wczesnego ranka po jednej z tysiąca krętych i wąskich dróżek, które przerzynają na wszystkie strony lesisty przesmyk między jeziorami Smiasen i Sparbo. Przewodnik z gór, opatrzony w trąbkę i uzbrojony w siekierę, poprzedzał ich na siwym koniu, za nimi zaś zdążało czterech innych jeźdźców, od stóp do głów uzbrojonych, ku którym obaj podróżni często się obracali, jakby bojąc się, aby kto nie usłyszał. — Jeżeli ten rozbójnik islandzki znajduje się rzeczywiście w zwaliskach Arbara — mówił podróżny, którego koń, snadź przez uszanowanie, szedł w pewnej odległości za wierzchowcem drugiego jeźdźca — tośmy wiele zyskali, najtrudniej bowiem było odnaleźć tę nieuchwytną stworę. — Tak sądzisz, Musdoemonie? A gdyby odrzucił nasze propozycje?… — Niepodobna, ekscelencjo! Złoto i bezkarność — jakiż zbrodzień mógłby się temu oprzeć? — Wiesz przecie o tym, że rozbójnik ten nie jest zwyczajnym zbrodniarzem. Nie sądź go zwykłą miarą. Jeśliby więc odmówił, jakże wtedy dotrzymać obietnicy, uczynionej przedwczoraj w nocy trzem przywódcom buntu? — Ależ w takim razie, szlachetny hrabio — choć nie przypuszczam tego, o ile go tylko znajdziemy — ekscelencja niech sobie przypomni że fałszywy Han z Islandii czekać na mnie będzie za dwa dni z trzema przywódcami na miejscu umówionym, to jest na równinie Niebieskiej Gwiazdy, skąd zresztą bardzo blisko do zwalisk Arbara. — Zawsze masz słuszność, kochany Musdoemonie — rzekł szlachetny hrabia, po czym obydwaj pogrążyli się w zamyśleniu. Wreszcie Musdoemon, któremu wiele na tym zależało, aby swego pana utrzymać w dobrym humorze, zapytał przewodnika: — Co to za krzyż kamienny, mój zuchu, co się wznosi tam wysoko, za tymi młodymi dębami? Przewodnik, z wytrzeszczonymi oczyma i głupią miną, odwrócił głowę i, kiwnąwszy nią kilkakrotnie, rzekł: — Och, panie, to nie krzyż, ale najdawniejsza szubienica w całej Norwegii. Święty król Olaf kazał ją wystawić dla sędziego, który wszedł w układy z rozbójnikiem. Musdoemon spostrzegł, że objaśnienie przewodnika wywarło na dostojnym towarzyszu dosyć niemiłe wrażenie. — Była to — mówił dalej przewodnik — niezwykła historia; moja matka Osja opowiadała mi ją. Oto rozbójnikowi kazano powiesić sędziego… Biedny przewodnik w swojej naiwności nie przeczuł tego, że opowieść, którą chciał zabawić podróżnych, była dla nich obelgą. Musdoemon przerwał mu: — Dosyć, dosyć — rzekł do niego — znamy tę historię. — Zuchwalec — wyszeptał hrabia — zna tę historię. Ach, Musdoemonie, drogo mi zapłacisz za twoją bezczelność. — Czy wasza ekscelencja raczy co mówić? — spytał Musdoemon uniżenie.
— Myślę o tym, jakby tu wyrobić ci nareszcie order Danebroga. Małżeństwo mojej córki z baronem Ordenerem najlepszą będzie po temu okazją. Musdoemon wystąpił z podziękowaniami. — Mówmy teraz — rzekł hrabia — o naszych interesach. Jak sądzisz, czy wysłany przez nas rozkaz z chwilowym odwołaniem doszedł już Meklemburczyka? Czytelnik przypomina sobie zapewne, że hrabia w ten sposób zwykle nazywał generała Lewina Knuda, który rzeczywiście pochodził z Meklemburga. — Mówmy o naszych interesach! — powtórzył w duchu obrażony Musdoemon. — Widać, że moje interesy nie są naszymi interesami. — Sądzę, panie hrabio — rzekł potem głośno — że posłaniec wicekróla musiał już przybyć do Drontheimu, a zatem generał Lewin wkrótce pewnie odjedzie. Hrabia odparł na to życzliwie: — Odwołanie to, mój drogi, jest mistrzowskim dziełem; jest to jedna z twoich intryg najlepiej obmyślonych i najzręczniej wykonanych. — Zaszczyt pomysłu jej należy równie do jego ekscelencji, jak i do mnie — odrzekł Musdoemon, który starał się pilnie mieć hrabiego za wspólnika wszystkich swoich knowań. Hrabia rozumiał tajemną myśl swego powiernika, udawał jednak, że jej nie odgaduje. Rzekł przeto z uśmiechem: — Zawsze jesteś zbyt skromny, kochany sekretarzu tajny; potrafię jednak ocenić twoje ważne usługi. Obecność Elfegii i wyjazd Meklemburczyka zapewniają mi triumf w Drontheimie. Niespodziewanie jestem rządcą prowincji i jeżeli Han z Islandii przyjmie dowództwo nad powstańcami, które mu sam ofiaruję, wtedy w oczach króla na mnie spadnie chwała uśmierzenia niebezpiecznego buntu i ujęcia tego strasznego bandyty. Rozmawiali w ten sposób szeptem, kiedy nagle przewodnik odwrócił się ku nim. — Na lewo — rzekł — na tym wzgórzu, Biord Sprawiedliwy kazał ściąć, wobec swojej armii, Velona o podwójnym języku, zdrajcę, który oddalił prawdziwych obrońców króla i nieprzyjaciela sprowadził do obozu, aby mniemano, że to on tylko ocalił Biordowi życie. Wszystkie te legendy starej Norwegii nie przypadały widać Musdoemonowi do gustu, przerwał bowiem nagle przewodnikowi: — No, no, poczciwcze — rzekł — idź dalej, nie odwracaj się; co nas mogą obchodzić te wszystkie głupie zdarzenia, które ci przywodzą na myśl te stare zwaliska lub uschnięte drzewa! Swoimi baśniami niepokoisz mojego pana. Miał słuszność.
ROZDZIAŁ XXII Cofnijmy się nieco. Zostawiliśmy Ordenera i Spiagudrego, gdy wdrapywali się z trudnością o wschodzie księżyca na garbaty wierzchołek skały Oelmoe. Skałę tę, zupełnie nagą koło wierzchołka, wieśniacy norwescy nazywali wówczas Szyją Sępa, co dość dobrze określa kształt tej olbrzymiej bryły granitu. W miarę jak nasi podróżni zbliżali się do nagiej części skały, las przechodził w zarośla. Po bujnych trawach widziałeś już tylko mchy, po dębach i brzozach dzikie róże, jałowce i ostrokrzewy. Oczywisty dowód stopniowego zubożenia roślinności, co na wysokich górach wskazuje zawsze bliskość szczytu i świadczy zarazem o zmniejszaniu się warstwy ziemi na kośćcu skały. — Panie Ordenerze — mówił Spiagudry, którego spostrzegawczy umysł tysiączne zajmowały myśli — spadzistość ta bardzo jest przykra i, aby iść za panem, trzeba dużego poświęcenia. — Ale ponieważ znasz Hana z Islandii — rzekł Ordener — to opowiedzże mi o nim jakie szczegóły. Dotychczas wyjaśniłeś mi tylko, że nie jest olbrzymem, jak to ogólnie utrzymują. Spiagudry przerwał mu: — Wstrzymaj się pan! Czy pan nie słyszysz stąpania za nami? — Słyszę — odpowiedział młodzieniec z zimną krwią. — Bądź jednak spokojny; to pewnie jakie dzikie zwierzę, które ucieka, spłoszone naszymi krokami, pomiędzy krzewy. — Masz pan słuszność, mój młody Cezarze; już tak dawno po tych lasach nie stąpała noga ludzka! Sądząc z ciężkości kroków, musi to być spore zwierzę. To pewnie łoś albo renifer; w tej części Norwegii jest ich bardzo wiele. Są tutaj także i dziki. Widziałem jednego przywiezionego do Kopenhagi; był potwornych rozmiarów. Muszę panu opisać to straszliwe zwierzę… — Wolałbym, kochany przewodniku — rzekł Ordener — abyś mi opisał innego potwora, nie mniej okrutnego, mianowicie straszliwego Hana… — O panie, mów ciszej! Jakże można tak spokojnie wymawiać to imię. Pan nie wie… O, Boże, niech pan posłucha! Co mówiąc Spiagudry zbliżył się do Ordenera, który słyszał bardzo wyraźnie krzyk, podobny do ryku, krzyk, co — jak czytelnik sobie przypomina — przestraszył tak bardzo trwożliwego dozorcę umarłych, kiedy to w czas burzliwy opuszczali Drontheim. — Czy pan słyszał? — zawołał tenże, ledwie oddychając z przestrachu. — Tak jest — odparł Ordener — i nie rozumiem, dlaczego drżysz. Jest to ryk dzikich zwierząt, a może nawet głos dzika, o którym dopiero co mówiłeś. Czy sądziłeś, że będziemy przechodzili podobne miejsca o tej godzinie, nie będąc niepokojeni przez ich mieszkańców? Ręczę ci, starcze, że oni są jeszcze więcej od ciebie przestraszeni. Spiagudry, widząc spokój swego młodego towarzysza, uspokoił się nieco. — Bardzo być może — rzekł — że pan znowu ma słuszność. Ale ten ryk tak jest podobny do głosu… Nieszczególna panu myśl przyszła, pozwól to sobie powiedzieć, żeby iść do zamku Vermunda. Lękam się, aby nam się co złego nie zdarzyło na Szyi Sępa. — Nie obawiaj się niczego, dopóki jesteś ze mną — odpowiedział Ordener. — Nic pana nie przestrasza, ale przecież tylko święty Paweł mógł brać do ręki żmije, nie lękając się ich ukąszenia. Chyba pan nie zauważył, kiedy wchodziliśmy na tę przeklętą ścieżkę, że widać na niej świeże ślady kroków i że zdeptana trawa nie miała jeszcze czasu podnieść się z powrotem? — Przyznam się, że mnie to wcale nie zastanowiło i że spokój mój zupełnie nie zależy od większego lub mniejszego stratowania trawy. Wkrótce zresztą wyjdziemy z krzaków i nie będziemy już słyszeli ani stąpania, ani ryku zwierząt; wtenczas nie będę pobudzał twojej
odwagi, lecz każę ci skupić swoje siły, droga bowiem po ścieżce wykutej w skale przykrzejsza będzie bez wątpienia niż ta, po której idziemy. — Nie jest ona, panie, bardziej stroma, ale, jak mówi uczony podróżnik Suckson, zawalają ją często odłamy skał i ciężkie kamienie, których unieść niepodobna, a po których przejść trudno. Pomiędzy innymi, niedaleko groty Malaer, do której się zbliżamy, leży ogromna trójkątna bryła granitu, którą bardzo pragnąłem widzieć. Schoening twierdzi, że znalazł na niej trzy rodzaje runicznego pisma pierwotnego… Śród uczonej gadaniny dozorcy umarłych postępowali z trudnością po ruchomych głazach i ostrych krzemieniach, porosłych krótką i śliską trawką, jaka niekiedy krzewi się po skałach. Ordener zapomniał o znużeniu na myśl, że zobaczy odległy Munckholm, gdy nagle Spiagudry zawołał: — Ach, ujrzałem ją! Ten widok wynagradza mi wszystkie moje trudy. Widzę ją, panie, ja ją widzę! — Kogo? — zapytał Ordener, który myślał właśnie o swojej Ethel. — Ach, panie, widzę trójkątną piramidę, o której mówi Schoening! Będę, licząc profesora Schoeninga i biskupa Isleifa, trzecim uczonym, który był tak szczęśliwy, że ją mógł obejrzeć. Szkoda jednak, że tylko przy świetle księżyca. Zbliżając się do słynnej skały, Spiagudry wydał okrzyk żalu i zarazem strachu. Ordener, zdziwiony, zapytał go z ciekawością, jaki jest powód jego nowego wzruszenia, ale dozorca— archeolog przez pewien czas nie mógł dobyć głosu. — Myślałeś przecie — mówił Ordener — że kamień ten tamuje drogę; powinieneś się więc cieszyć, że teraz jest wolna. — A to właśnie do rozpaczy mnie doprowadza! — rzekł Benignus żałosnym głosem. — Jak to? — Czy pan nie widzisz — odrzekł dozorca — że piramida ta została przewrócona, że podstawa, wznosząca się dotychczas na ścieżce, teraz jest na wierzchu, a skała spoczywa na ziemi właśnie tą stroną, na której Schoening odkrył ślady pierwotnego pisma runicznego?… Jakżem nieszczęśliwy! — Istotnie, to wielkie nieszczęście — rzekł młody człowiek. — Lecz dodaj pan do tego — podchwycił żywo Spiagudry — że przewrócenie tej skały świadczy o obecności jakiejś ludzkiej istoty. Jeśli więc tego nie uczynił diabeł, to w całej Norwegii jeden jest tylko człowiek, którego ramię mogłoby… — Widzę, kochany przewodniku, że znowu cię przejmuje ten strach paniczny. Któż wie jednak, czy ten kamień nie leży tak od wieków? — Jest temu, w samej rzeczy, sto pięćdziesiąt lat, jak go opisał ostatni jego badacz. Zdaje mi się wszelako, że został przewrócony niedawno: miejsce, które zajmował, jest jeszcze wilgotne. Proszę spojrzeć… Ordener, któremu pilno było dojść do zwalisk, odciągnął swego przewodnika od osobliwej piramidy i zdołał rozsądnymi słowy rozproszyć nowe obawy uczonego starca spowodowane zagadkowym przewróceniem skały. — Słuchaj, starcze — rzekł — będziesz mógł zamieszkać nad brzegiem tego jeziora i oddać się swym naukowym badaniom, skoro tylko otrzymasz tysiąc talarów królewskich, które ci przyniesie głowa Hana. — Macie słuszność, szlachetny panie, ale nie mówcie z takim lekceważeniem o zwycięstwie nader jeszcze wątpliwym. Muszę panu dać pewną radę, abyś łatwiej pokonał tego potwora… Ordener zbliżył się do Spiagudrego. — Radę? Jaką?
— Rozbójnik ten — mówił dozorca umarłych szeptem i rzucając dokoła siebie niespokojne spojrzenia — nosi u swego pasa czaszkę, z której pije zazwyczaj. Jest to czaszka jego syna, za którego zwłok sprofanowanie jestem niesłusznie ścigany… — Mów głośniej i nie lękaj się niczego, bo cię zaledwie słyszę. Tak więc czaszka? — Otóż — rzekł Spiagudry, nachylając się do ucha młodego człowieka — starajcie się, panie, porwać mu tę czaszkę. Przywiązuje on do niej zabobonne znaczenie. Skoro tylko czaszka jego syna dostanie się w ręce pana, będziesz mógł z nim zrobić, co ci się podoba. — To bardzo dobrze, mój zuchu; ale jakże dostać tę czaszkę? — Podstępem, panie, podczas snu tego potwora, może… Ordener przerwał mu. — Dosyć — rzekł. — Twoja dobra rada nie może mi być użyteczna; nie powinienem wiedzieć, kiedy śpi mój nieprzyjaciel. W walce znam tylko mój miecz. — Panie, panie, nie jest przecie dowiedzione, że Archanioł Michał nie użył podstępu, aby pokonać szatana… Tutaj Spiagudry zatrzymał się nagle i, wyciągnąwszy przed siebie obie ręce, zawołał głosem prawie zagasłym: — O nieba! Cóż to ja widzę? Patrzcie, panie, mały człowiek idzie po tej samej ścieżce przed nami… — Na honor — rzekł Ordener podnosząc oczy — nic nie widzę. — Jak to nic, panie? Zresztą, być może, ścieżka bowiem skręca, a on znikł za tą skałą. Nie chodźmy dalej, panie, zaklinam cię. — Ależ, mój kochany, jeśli ten urojony człowiek znikł tak prędko, to widać, że nie ma zamiaru na nas czekać; jeśli więc ucieka, to po cóż my uciekać mamy? — Niech Opatrzność czuwa nad nami! — rzekł Spiagudry, który we wszystkich niebezpieczeństwach nie zapominał używać tego ulubionego wykrzyknika. — Przelotny cień przestraszonego puszczyka musiał ci się wydać człowiekiem — dodał Ordener. — Zdaje mi się jednak, żem widział małego człowieka; chociaż, co prawda, światło księżyca jest niekiedy powodem dziwacznych złudzeń. Tymczasem dochodzili do Szyi Sępa i ujrzeli nareszcie szczyty ruin, które wyłoniły się spoza zakrywających je dotychczas skał. Zamek Vermunda–Banity, dokąd przybyli nasi podróżni, był jednym z miejsc, z którymi przesądy ludu łączyły mnóstwo zadziwiających historii i cudownych wydarzeń. Z jego murów z krzemieni i wapna, które stały się twardsze od granitu, można było poznać z łatwością, że zbudowano go w piątym albo szóstym wieku. Z pięciu wież jedna tylko stała w całej swej wysokości; cztery inne, mniej lub więcej rozwalone, gruzami swymi pokrywając wierzchołek skały, łączyły się ze sobą szeregiem zwalisk, wskazującym dawne granice dziedzińców w murach zamku. Przystęp do tego ogrodzenia utrudniały gruzy, odłamy skał i krzewy rozliczne, które pnąc się po ruinach, gałęzie swe wznosiły ponad mury, zwieszały aż do przepaści swe giętkie i długie ramiona. Podróżni nasi przeszli nie bez trudności mur zamkowy przez wyłom ponieważ dawna brama zawalona była gruzami. Jedyna wieża, która, jak powiedzieliśmy, stała jeszcze, znajdowała się na samym krańcu skały. Z jej to wierzchołka — jak mówił Spiagudry do Ordenera — można było widzieć latarnię munckholmskiego zamku. Skierowali się więc w tę stronę, aczkolwiek zupełnie się ściemniło. Księżyc skrył się za wielką czarną chmurą. Mieli przejść przez nowy wyłom w murze, aby się dostać na drugi dziedziniec, gdy Spiagudry zatrzymał się nagle i chwycił za ramię Ordenera ręką, która drżała tak silnie, że młodzian aż się zachwiał. — Cóż to? — zapytał zdumiony. Benignus, nie odpowiadając, mocniej jeszcze ścisnął jego ramię, jakby nakazując mu milczenie.
— Ależ… — odezwał się Ordener. Nowe ściśnięcie, któremu towarzyszyło na wpół stłumione syknięcie, skłoniło go do przeczekania tego nowego przystępu bojaźni. Na koniec Spiagudry odezwał się szeptem: — No i cóż pan mówi na to? — Na co? — zapytał Ordener. — Tak, panie — mówił dozorca umarłych tym samym tonem — zapewne żałujecie teraz, żeśmy tutaj przyszli. — Wcale nie, mój dzielny przewodniku, spodziewam się nawet, że jeszcze wyżej pójdziemy. Dlaczego miałbym żałować? — Jak to! Więc pan nie widział? — Nie rozumiem cię… — Pan nie widział? — powtórzył zacny uczony z oznakami wzrastającej obawy. — Doprawdy, że nie! — odparł Ordener zniecierpliwiony — nic nie widziałem i nie słyszałem oprócz twoich zębów, które ze strachu tak gwałtownie o siebie uderzają. — Za tym murem, w cieniu… nie widział pan tej pary oczu, błyszczących jak komety i na nas skierowanych? — Na honor, nie. — Nie widział pan, jak się błąkały, pojawiały wyżej, niżej i nareszcie znikły w zwaliskach? — Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi; zresztą mniejsza o to. — Panie Ordener, czy nie wiecie, że w całej Norwegii jeden tylko jest człowiek, którego oczy tak świecą w ciemnościach? — A cóż mnie to obchodzić może. Lecz któż jest ten człowiek z kocimi oczyma? Czy to Han, twój straszliwy Han? Tym lepiej, jeśli jest tutaj, oszczędzi nam bowiem drogi do Walderhoga. To „tym lepiej” zupełnie nie przypadło do gustu Spiagudremu, który swoją myśl tajemną wyjawił mimowolnym okrzykiem. — Ach, panie, obiecaliście przecie zostawić mnie we wsi Surb, o milę od miejsca walki! Dobry i szlachetny Ordener zrozumiał to i uśmiechnął się. — Masz słuszność, starcze; byłoby niesprawiedliwością z mej strony, gdybym narażał cię na niebezpieczeństwo. Zdaje ci się, że wszędzie widzisz tego Hana z Islandii. A czy w tych zwaliskach nie może się ukrywać jaki kot dziki, którego oczy błyszczą tak, jak i Hana? Piąty już raz Spiagudry zdołał się uspokoić, czy to wskutek tego, że przekonywały go wyjaśnienia Ordenera, czy też, że udzielał mu się spokój młodego towarzysza. — Bez pana już bym dziesięć razy był umarł, wdrapując się na te skały. Skądinąd, gdyby nie pan, nie pomyślałbym nawet o nich. Księżyc wypłynął spoza chmury, mogli więc widzieć wejście do najwyższej wieży, u której stóp właśnie się znajdowali. Weszli do niej usuwając gęste sploty bluszczu, z którego jak deszcz posypały się jaszczurki i stare gniazda nocnych ptaków. Dozorca umarłych wziął dwa krzemienie i wykrzesał kilka iskier na kupkę suchych liści i gałęzi, zebranych przez Ordenera. Wkrótce rozniecili ogień, który, rozpraszając ciemności, pozwolił im rozpatrzeć wnętrze wieżycy. Pozostały z niej tylko grube mury, pokryte bluszczem i mchami. Powały jej czterech pięter zapadły się stopniowo, tworząc stos gruzów. Schody wąskie i bez poręczy, w wielu miejscach bez stopni, szły wężowo, przyczepione do zewnętrznej strony muru, i kończyły się u szczytu. Na pierwsze błyski ognia chmary puszczyków i orłów zerwały się ciężko z żałosnym krzykiem, a wielkie nietoperze latały, co chwila dotykając płomieni swoimi popielatymi skrzydłami. — Gospodarze tych ruin niezbyt nas wesoło przyjmują — zauważył Ordener — nie przestraszy cię to znowu?
— Ja, panie — odparł Spiagudry siadając przy ognisku — ja miałbym się obawiać sów albo nietoperzy? Żyłem z trupami, a nie bałem się wampirów. Lękam się tylko żyjących. Nie mam odwagi, przyznaję, ale za to wcale nie jestem zabobonny. Wie pan co: śmiejmy się z tych pań czarnoskrzydłych i dzikich ich wrzasków, a pomyślmy lepiej o wieczerzy. Ordener marzył tylko o Munckholmie. — Mam trochę zapasów — mówił Spiagudry wydobywając spod płaszcza zawiniątko — jeśli jednak ma pan taki jak ja apetyt, to ten chleb i ser rychło znikną. Na szczycie tej wieży muszą być gniazda mew albo bażantów; ale jakże tam dojść po chwiejących się schodach, po których by tylko sylfy chodzić mogły? — Zdołają jednak i mnie utrzymać — rzekł Ordener — chcę bowiem dostać się na szczyt tej wieży. — Jak to, panie, dla gniazda mew?… O, nie bądźże pan tak nieroztropny! Nie wypada narażać życia, aby mieć lepszą wieczerzę. Zastanów się pan przy tym, że możesz się pomylić i wziąć gniazda orłów za gniazda mew… — Wcale mi o twoje gniazda nie chodzi. Czy nie mówiłeś mi, że z wierzchołka tej wieży widać zamek munckholmski? — To prawda, panie, na południe. Widzę teraz, że pragnienie oznaczenia tego punktu, ważne dla nauki geografii, było powodem naszej nużącej podróży do zamku Vermunda. Chciejcie się jednak zastanowić, szlachetny panie Ordenerze, że może być niekiedy obowiązkiem gorliwego uczonego narażać się na trudy, ale nigdy na niebezpieczeństwo. Błagam więc, nie chodźcie po tych rozwalonych schodach, na których kruk bałby się zawiesić. Benignus wcale nie miał ochoty pozostać sam na dole. W chwili, kiedy powstał, aby ująć za rękę Ordenera, zawiniątko, leżące na jego kolanach, stoczyło się na kamienie wydając głośny dźwięk. — Cóż to tak dzwoni w tym zawiniątku? — zapytał Ordener. Tak drażliwe zapytanie odebrało Spiagudremu chęć zatrzymywania młodego towarzysza. — Ha! — rzekł, nie odpowiadając na to pytanie — skoro pomimo moich próśb upiera się pan koniecznie, żeby wejść na tę wieżę, to niech się pan strzeże przynajmniej dziur w schodkach. — Ale co masz takiego w twoim zawiniątku — nie ustępował Ordener — co wydaje dźwięk metaliczny? Niedyskretne natręctwo nie podobało się staremu dozorcy umarłych; przeklinał w duszy pytającego. — Szlachetny panie — odrzekł — jak pan może zajmować się nędznym półmiskiem z metalowymi brzegami, który brzęknął uderzając o kamienie? Ponieważ zaś nie mogę pana przekonać — pośpieszył zaraz dodać — to przynajmniej niech pan wraca spiesznie, a idąc niech się pan trzyma bluszczów pokrywających ściany. Latarnię Munckholmu zobaczy pan między dwoma Stołkami Friggi, na południe. Spiagudry nie mógł nic zręczniejszego wynaleźć, aby wszelką inną myśl wyrugować z głowy młodego awanturnika. Ordener, zrzuciwszy płaszcz, skoczył na schody, dozorca umarłych zaś prowadził za nim oczyma, dopóki nie ujrzał go przesuwającego się jak cień u szczytu muru, słabo oświetlonego przez chwiejne błyski ogniska i mdłe promienie księżyca. Wówczas usiadł i podnosząc swoje zawiniątko mruknął do siebie: — Kochany Benignusie Spiagudry, kiedy oczy tego młodego ostrowidza nie patrzą na ciebie i dopóki sam jesteś, rozbij spiesznie fatalną szkatułkę, która nie pozwala ci wejść w posiadanie, oculis et manu, leżącego wewnątrz skarbu. Po wydobyciu z tego więzienia będzie i lżejszy, i łatwiejszy do ukrycia.
Uzbroiwszy się w wielki kamień, brał się już do rozbicia wierzchu szkatułki, kiedy promień światła, padając na żelazną pieczęć, która ją zamykała, zatrzymał nagle jego rękę. — Na świętego Willebroda Numizmatyka! Nie mylę się — zawołał ocierając żywo wierzch szkatułki — to herb Griffenfeldów. Byłbym popełnił ogromne głupstwo, gdybym rozbił tę pieczęć. To może jedyny model tego sławnego herbu, zgruchotanego w 1676 r. ręką kata. Do diabła, nie dotykajmy tego wierzchu. Jakąkolwiek miałyby wartość przedmioty mieszczące się w tej szkatułce — chyba że to są monety z Palmiry albo medale kartagińskie, o czym wątpię — to zawsze będą mniej od niej warte. Jestem więc jedynym posiadaczem zniesionego obecnie herbu Griffenfeldów. Ukryjmy starannie ten skarb. Znajdę zapewne sposób, aby otworzyć tę szkatułkę, nie dopuszczając się wandalizmu. Herb Griffenfeldów! O, tak! Oto dłoń sprawiedliwości na czerwonym polu… Co za szczęście! Po każdym nowym heraldycznym odkryciu, które czynił w miarę ścierania rdzy ze starej pieczęci, wydawał okrzyk radości lub zdziwienia. — Zdołam przecie otworzyć zamek nie nadwerężając pieczęci. Muszą to być skarby byłego kanclerza. — Jeśli ktoś, złakomiwszy się na cztery talary syndyka, pozna mnie i zatrzyma, wtedy nietrudno mi będzie się wykupić. Tak, zaiste, ta błogosławiona szkatułka musi mnie ocalić… Co mówiąc, podnosił oczy do góry. — Nagle na jego pociesznej twarzy wyraz wielkiej radości zamienił się w mgnieniu oka w przerażone osłupienie. Wszystkie jego członki zadygotały, czoło pokryło się zmarszczkami, usta rozwarły się szeroko, a głos zagasł w gardle, jak zdmuchnięte światło. Naprzeciw niego, z drugiej strony ogniska, stał człowiek niskiego wzrostu, z założonymi na piersiach rękoma. Z okrywających go skrwawionych skór, z kamiennej siekiery, rudej brody i z dzikiego spojrzenia nieszczęśliwy dozorca umarłych poznał od razu swego straszliwego gościa z drontheimskiego Spladgestu. — To ja! — rzekł ów mały człowiek z okropnym spojrzeniem. — Ta szkatułka ocali cię? — dodał z ironicznym uśmiechem. — Spiagudry, czy to tędy droga do Thoctree? Nieszczęśliwy uczony zdołał zaledwie wyjąkać słów kilka: — Thoctree!… Panie… panie mój… szedłem tam… — Szedłeś do Walderhoga! — przerwał nieznajomy głosem do grzmotu podobnym. Przestraszony Benignus zebrał wszystkie siły, ażeby głową uczynić znak przeczący. — Sprowadziłeś na mnie nieprzyjaciela — dziękuję ci! Będzie o jednego człowieka mniej na ziemi. Nie lękaj się, wierny przewodniku, pójdzie on za tobą. Zgnębiony Spiagudry chciał krzyknąć, ale zdołał zaledwie wydać słaby i niepewny jęk. — Dlaczego się mnie boisz? Szukałeś mnie przecie. Nie krzycz, bo zginiesz natychmiast. Mały człowiek obracał swą kamienną siekierą ponad głową dozorcy umarłych, po czym mówił dalej głosem, który wychodził z jego piersi, jak łoskot potoku wychodzi z jaskini: — Zdradziłeś mnie? No, przyznaj się — zdradziłeś mnie? — O nie, wasza łaskawości, nie, ekscelencjo… — rzekł wreszcie Benignus, wymawiając z trudnością te błagalne słowa. Nieznajomy wydał głuchy ryk. — Chciałbyś mnie znowu oszukać? Już ci się to nie uda. Słuchaj, byłem na dachu Spladgestu, kiedyś zawierał umowę z tym szaleńcem; mój to głos słyszałeś dwukrotnie. Mnie również słyszałeś na drodze w czasie burzy, to ja byłem w wieży Vygla i ja powiedziałem ci: do widzenia!… Zdjęty strachem Spiagudry rzucał dookoła błędne spojrzenia, jakby chciał wołać pomocy. Mały zaś człowiek mówił dalej: — Nie chciałem, żeby mi się wymknęli ścigający cię żołnierze. Byli oni z munckholmskiego pułku. O ciebie byłem spokojny. Spiagudry, to mnie widziałeś we wsi
Oelmoe w kapeluszu górniczym; idąc do tych zwalisk, moje słyszałeś kroki i głos, i moje ujrzałeś oczy. Spiagudry — to ja! Spiagudry aż nadto był tego pewny; rzucił się przeto do nóg straszliwego sędziego, wołając głosem rozdzierającym i stłumionym: — Łaski!… Mały człowiek patrzał nań wzrokiem krwawym i bardziej palącym niż płomień ogniska. — Proś tę szkatułę o ocalenie, którego się od niej spodziewasz — rzekł szyderczo. — Łaski, panie!… Łaski! — powtórzył Spiagudry, tracąc niemal przytomność. — Kazałem ci być wiernym i milczeć — nie umiałeś być wiernym; na przyszłość ręczę, że będziesz niemy. Dozorca umarłych, odgadując myśl zawartą w tych strasznych słowach, jęknął boleśnie. — Nie obawiaj się — dodał mały człowiek — nie rozłączę cię z twoim skarbem. Po tych słowach, odwinąwszy swój pas skórzany, przeciągnął go przez ucho szkatułki, po czym zawiesił ją na szyi Spiagudrego, który ugiął się pod jej ciężarem. — No, dalej — mówił — któremu z szatanów chcesz powierzyć swoją duszę? Wzywaj go spiesznie, ażeby go inny szatan nie uprzedził. Nieszczęśliwy starzec nie mogąc wymówić słowa padł na kolana, z błagalną i przestraszoną miną. — Nie, nie — rzekł mały człowiek — nie ma dla ciebie przebaczenia. Ale posłuchaj mnie, wierny Spiagudry, nie martw się, że swego młodego towarzysza zostawisz bez przewodnika. Przyrzekam ci, że i on pójdzie tam, dokąd ty teraz idziesz. Chodź za mną; ty mu tylko drogę wskażesz. No, dalej! I porwawszy nieszczęśliwego w swe żelazne objęcia, wyniósł go z wieży podobny do tygrysa, unoszącego długiego węża; w chwilę potem rozległ się w zwaliskach przerażający krzyk, z którym złączył się odgłos straszliwego śmiechu.
ROZDZIAŁ XXIII Ordener, który ze dwadzieścia razy omal nie spadł w przepaść, dotarł nareszcie do wierzchołka grubego i kolistego muru wieży. Spłoszone jego niespodziewanym wkroczeniem stuletnie czarne puszczyki zrywały się z ruin, lecąc na ukos, spoglądając nań złowrogo; ruchome kamienie, strącone jego nogą, staczały się na dół, uderzając po sterczących skałach z głuchym i rozlegającym się daleko gruchotem. Kiedy indziej Ordener rozglądałby się długo w ziejącej pod jego stopami głębokiej przepaści, straszniejszej jeszcze wśród ciemności nocy. Ale teraz inne zgoła zajmowały go myśli. Skoro stanął na szczycie wieży i oczy jego zwróciły się na południe, niewypowiedziana radość przeniosła go za góry, do światełka błyszczącego w oddali jak czerwona gwiazda Była to latarnia munckholmskiego zamku. Nieruchomy, z wytężonym wzrokiem, wpatrywał się w gwiazdę pociechy i nadziei. Zdawało mu się, że ten płomień światła, idący wśród nocy z miejsca, w którym znajdowało się całe jego szczęście, przynosił mu cząstkę jego ukochanej Etheli. Patrząc na odległą latarnię Munckholmu, Ordener pogrążył się w zamyśleniu. Po pierwszej radości nastąpiło zamyślenie, smutne i ironiczne; tysiące różnorodnych uczuć cisnęło się do jego wzburzonej duszy. — Tak jest — mówił do siebie — człowiek długo i z trudnością wdzierać się musi na górę, aby ujrzeć punkcik w niezmierzonej nocy. Ona jest tam! Śpi, marzy, a może o mnie myśli… Ale któż jej powie, że jej Ordener, samotny i smutny, stoi teraz w ciemnościach ponad przepaścią?… Ordener, który ma tylko na swoim łonie promień jej włosów i niepewne światełko na horyzoncie! Później, rzucając okiem na czerwony blask ogniska, płonącego w wieży, który wydobywał się na zewnątrz przez szczeliny muru, szepnął: — A może ona z okna swego więzienia rzuca obojętne spojrzenie na dalekie światełko tego ogniska… W tej chwili, jakby pod nim, na brzegu przepaści rozległ się krzyk i wybuch śmiechu; odwrócił się więc nagle i ujrzał, że wnętrze wieży świeci pustką. Wówczas, niespokojny o starca, spiesznie zaczął schodzić; ale przeszedł zaledwie kilka schodów, kiedy nagle dobiegł go głuchy łoskot, podobny do odgłosu, z jakim ciężkie ciało wpada do wody.
ROZDZIAŁ XXIV Słońce zachodziło; jego ostre promienie rysowały na wełnianej szacie Schumackera i żałobnej sukni Etheli czarny cień kraty więziennego okna. Siedzieli oboje przy wysokiej arkadzie okna, starzec w wielkim fotelu gotyckim, u jego nóg, na taborecie dziewczę. Więzień zdawał się pogrążony w swoim melancholijnym zwykłym marzeniu. Łyse i zmarszczkami zorane czoło wsparł na dłoniach, z całej twarzy widoczna była tylko siwa broda, spadająca w nieładzie na jego piersi. — Mój ojcze — rzekła Ethel, starając się go rozerwać — panie mój i ojcze, dzisiejszej nocy miałam sen o szczęśliwej przyszłości… Patrz, podnieś swe oczy, szlachetny ojcze, spojrzyj na to piękne niebo. — Widzę niebo — odpowiedział starzec — tylko przez kraty mego więzienia, podobnie jak na twą przyszłość, Ethelo, patrzę przez zasłonę własnych mych nieszczęść. Po tych słowach głowa jego, podniesiona przez chwilę, opadła znów na dłonie; oboje zamilkli. — Mój ojcze i panie — odezwała się po chwili Ethel nieśmiałym głosem — czy myślisz o Ordenerze? — O Ordenerze? — powtórzył starzec, jakby starając się przypomnieć sobie, o kim ona mówi. — Ach, wiem, o co pytasz. Więc? — Czy sądzisz, mój ojcze, że on prędko powróci? Tak dawno odjechał. Dziś już czwarty dzień. Starzec smutnie potrząsnął głową. — Zdaje mi się, że kiedy będziemy liczyli czwarty rok po jego odjeździe, to równie jak i dzisiaj będziemy bliscy jego powrotu. Ethel zbladła z przerażenia. — O, mój Boże! Czyż sądzisz, ojcze, że on nigdy nie powróci? Schumacker nie odpowiedział. Młode dziewczę powtórzyło swe pytanie błagalnym i drżącym głosem. — Czy nie przyrzekł, że powróci? — rzekł nagle więzień. — O tak, panie — odparła spiesznie Ethel. — A więc, jakże możemy liczyć na jego powrót? Czy on nie jest człowiekiem? Wierzę, że sęp może powrócić do trupa, ale nie wierzę w powrót wiosny w roku, który się kończy. Ethel, widząc, że ojciec znów wpada w melancholię, uspokoiła się nieco; w jej dziecięcym i dziewiczym sercu odzywał się głos, który zwycięsko przeczył smutnej filozofii starca. — Mój ojcze — rzekła pewnym głosem — Ordener powróci; on nie taki jak inni ludzie. — Skądże to wiesz, moja córko? — Ty sam wiesz o tym, ojcze mój i panie. — Nic o tym nie wiem — rzekł starzec. — Słyszałem od niego słowa człowieka, które zapowiadały czyny Boga. Później dodał z gorzkim uśmiechem: — Zastanawiałem się nad nim i znalazłem, że jego słowa były za piękne, aby w nie wierzyć. — A ja, panie, wierzyłam właśnie dlatego, że były tak piękne. — O, moje dziecię, gdybyś była tym, czym być powinnaś, to jest hrabianką Tongsberg i księżniczką Wollin, otoczoną przez cały dwór układnych zdrajców i interesownych wielbicieli, wtedy ta łatwowierność byłaby dla ciebie bardzo niebezpieczna. — Ojcze mój, to nie łatwowierność, lecz zaufanie. — Łatwo z tego odgadnąć, Ethel, że trochę krwi francuskiej płynie w twoich żyłach. Ethel myślała o czym innym. — Mój ojcze — rzekła — źle sądzisz szlachetnego Ordenera.
— Szlachetnego, moja córko? A jaką myśl nadajesz tym słowom? Ongi nadawałem szlachectwo ludziom, którzy wcale nie byli szlachetni. — Nie mówię, aby on był szlachetny tym szlachectwem, jakie się nadaje. — Sądzisz więc, że pochodzi od jarla albo hersy? * — Wyrokujesz zbyt lekkomyślnie, Ethel! Można by mniemać, iż nie wiesz, co to jest życie. — Czy źle uczyniłam, oddając sprawiedliwość szlachetnemu Ordenerowi? Schumacker zmarszczył brwi z niezadowoleniem. — Nie mogę cię pochwalić, moja córko, że wciąż głosisz swoje uwielbienie dla nieznajomego, którego już bez wątpienia nigdy nie zobaczysz. — Och! — rzekła Ethel, na którą te zimne słowa spadły jak ciężkie brzemię — nie mów tak, mój ojcze. Zobaczymy go jeszcze. Czy nie dla nas udał się w tę podróż? Czy nie dla nas naraża się na niebezpieczeństwo? — Wyznaję, że z początku, równie jak i ty, uwierzyłem w jego obietnicę. Ale nie — on nigdzie nie pójdzie, a zatem i do nas nie powróci. — Pójdzie, ojcze, pójdzie. Młode dziewczę wymówiło to z pewną urazą. Wątpienie w uczciwość i dobrą wolę Ordenera dotknęło ją do żywego. Niestety, była zbyt pewna tego, co mówiła! Więzień jednak trwał wciąż w sceptycznym usposobieniu. — Chociażby nawet pokonał owego rozbójnika — zaprzeczył z uporem — i nie cofnął się przed żadnym niebezpieczeństwem, to jestem przekonany, że nie wróci. Biedna Ethel! Jakże ciężko jedno słowo, wypowiedziane nieopatrznie, dotknąć może niespokojne i pełne obawy serce. Pochyliła głowę, ażeby ukryć przed zimnym spojrzeniem ojca bladą swą twarz i łzy z oczu płynące. — Mój ojcze — szepnęła — w chwili kiedy tak o nim sądzisz, ten szlachetny człowiek może umiera dla ciebie. Stary minister wstrząsnął głową na znak powątpiewania. — Ani w to wierzę, ani tego pragnę. Zresztą, czy wątpliwość moją można nazwać występkiem? Okazałbym się tylko względem tego młodzieńca tak niewdzięcznym, jak tylu innych okazało się niewdzięcznymi względem mnie. Głębokie westchnienie było jedyną odpowiedzią Ethel; Schumacker zaś, nachyliwszy się nad swoim biurkiem, przerzucał z roztargnieniem karty „Życiorysów sławnych ludzi” Plutarcha. Księga ta była zniszczona wskutek częstego użycia, marginesy jej upstrzone licznymi uwagami więźnia. W chwilę potem rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Schumacker, nie odwracając się, zawołał jak zwykle: — Proszę mnie zostawić w spokoju; niechaj nikt tu nie wchodzi. — To jego ekscelencja pan gubernator — odezwał się głos odźwiernego. I w samej rzeczy, przed Schumackerem, który na wpół się podniósł z fotela, stanął starzec w generalskim mundurze, z łańcuchami słonia, Danebroga i złotego runa na szyi i z mnóstwem zagranicznych orderów na piersiach. — Gubernator! Gubernator! — powtórzył po cichu Schumacker. Lewin Knud skłonił się z uszanowaniem Ethel, która, stojąc obok ojca, spoglądała na niego z obawą. Tu należy przypomnieć w paru słowach powody przybycia generała Lewina do Munckholmu. Wiemy, że zacnego gubernatora doszły pogłoski, które go mocno niepokoiły. Aczkolwiek nie mógł im uwierzyć, uważał za właściwe wybadać Schumackera, gdyż jego to głównie dotyczyły. Zdobył się na krok ten z prawdziwym wstrętem. Myśl dręczenia nieszczęśliwego, niegdyś tak potężnego więźnia, i tak już przygnębionego cierpieniem moralnym, surowe *
Dawni magnaci norwescy, zanim Griffenfeld wprowadził szlachectwo na zasadach gdzie indziej przyjętych, nosili tytuły jad (hrabia) i hersa (baron). Stąd angielskie earl (hrabia).
badanie tajemnic nieszczęścia, choćby nawet występnego, nie zgadzało się z jego dobrym i szlachetnym sercem. Jednakże obowiązki urzędu wymagały tego; nie powinien był opuszczać Drontheimu, nie otrzymawszy wyjaśnień od mniemanego sprawcy powstania górników. W przeddzień tego swego wyjazdu, po długiej i poufnej rozmowie z hrabiną Ahlefeld, zdecydował się odwiedzić więźnia. Obowiązki względem kraju, myśl o tym, jak mogą wykorzystać jego liczni nieprzyjaciele to rzekome niedbalstwo, a może i podstępne słowa wielkiej kanclerzyny sprawiły, że udał się do zamku z silnym postanowieniem. — Wszedł więc do wieży Lwa Szlezwickiego z surowymi zamiarami, przyrzekał sobie traktować spiskującego Schumackera, jak gdyby nigdy nie znał był kanclerza Griffenfelda, wyzuć się ze wszystkich wspomnień i przemawiać jak nieugięty sędzia do dawnego współtowarzysza w łaskach i znaczeniu. Tymczasem, zaledwie wszedł do komnaty byłego kanclerza, poważne choć ponure oblicze starca, a bardziej nawet łagodna choć dumna twarz Ethel, wzruszyły go niezmiernie; sam widok dwojga więźniów złagodził jego surowość. Zbliżył się do byłego ministra, podał mu mimo woli dłoń i przemawiając nie zauważył nawet, że ów nie odpowiedział na jego grzeczność. — Witam was, hrabio Griffen… Pomyłka ta była skutkiem dawnego przyzwyczajenia; poprawił się więc spiesznie, dodając: — Witam was, panie Schumacker. Po czym zatrzymał się, zadowolony i wyczerpany swoim wysiłkiem. Nastąpiła chwila milczenia. Generał szukał w swej głowie słów dość surowych, które by odpowiedziały na oschłą obojętność więźnia. — A więc — rzekł na koniec Schumacker — pan jest gubernatorem Drontheimhusu? Generał zdziwiony, że mu zadaje pytanie człowiek, którego właśnie przyszedł badać, skinął potwierdzająco głową. — W takim razie — mówił dalej więzień — muszę zanieść skargę do pana. — Skargę! Jaką? Jaką? — zapytał Lewin Knud z zainteresowaniem. Schumacker odpowiedział cierpko: — Według rozkazu wicekróla, powinienem zażywać wolności i spokoju w tej wieży. — Znam ten rozkaz. — A więc, panie gubernatorze, obcy ludzie pozwalają sobie niepokoić mnie, wchodzić do mego więzienia. — Wymień pan tego, który się ośmiela! — zawołał generał. — Któż to taki? — Pan, panie gubernatorze. Słowa te, wypowiedziane wyniośle, dotknęły generała. Odparł przeto prawie z gniewem: — Zapomina pan, że moja władza, kiedy spełniam swoje obowiązki, nie zna żadnych granic. — Oprócz uszanowania należnego nieszczęściu — rzekł Schumacker. — Ale ludzie nie znają się na tym. Ostatnie słowa były kanclerz wyrzekł tak, jakby mówił do siebie samego. Gubernator usłyszał je jednak. — To prawda, to prawda! Przepraszam was, hrabio Griff… panie Schumacker, chciałem powiedzieć; powinienem zostawić panu prawo gniewania się, skoro ja mam władzę. Schumacker milczał przez chwilę. — Jest coś — rzekł nareszcie — w waszej twarzy i w waszym głosie, panie gubernatorze, co mi przypomina człowieka, którego znałem ongi. Bardzo to już dawno. Ja tylko pamiętać o tym mogę. Było to w czasach mojej pomyślności. Człowiek ten nazywał się Lewin Knud z Meklemburga. Czy nie znał pan tego szaleńca? — Znałem go — odparł generał.
— A, przypomina go pan sobie. Sądziłem, że pamięta się o ludziach wtedy tylko, kiedy się doznaje przeciwności losu. — Wszak on był kapitanem gwardii królewskiej? — zapytał generał. — Tak jest, zwyczajnym kapitanem, chociaż król lubił go bardzo. Ale on nie okazywał zbytniej ambicji. Była to szalona pałka. Bo czy można pojąć ulubieńca króla, który ma mierne wymagania? — Czemu nie? — Lubiłem tego Lewina Knuda, nie potrzebowałem bowiem obawiać się go. Uważał się on za przyjaciela króla, jak i każdego innego człowieka. Można by powiedzieć, że był do niego przywiązany zupełnie bezinteresownie. Generał chciał przerwać Schumackerowi, ten jednak mówił dalej z pewnym uporem, czy to przez ducha przekory, czy też dlatego, że wspomnienie to sprawiało mu w istocie przyjemność. — Skoro znałeś kapitana Lewina, panie gubernatorze, musisz wiedzieć, że miał on syna, który umarł bardzo młodo. Ale czy pan przypomina sobie, co zaszło przy urodzeniu owego syna? — Lepiej pamiętam śmierć jego — odparł generał drżącym głosem, osłaniając oczy ręką. — Jest to fakt — mówił obojętnie Schumacker — znany nielicznym, a malujący dokładnie całe dziwactwo Lewina. Król chciał trzymać do chrztu jego dziecię. Czy pan uwierzy, że Lewin odmówił? Gorzej nawet: na ojca chrzestnego dla swego syna wybrał starego żebraka, stojącego zwykle u bram pałacu. Nie mogłem nigdy odgadnąć przyczyny tego szaleństwa. — Powiem ją panu — rzekł gubernator. — Wybierając protektora dla duszy swego syna kapitan Lewin sądził zapewne, że wobec Boga biedny żebrak więcej znaczy niż król. Schumacker, zastanowiwszy się przez chwilę, rzekł: — Ma pan słuszność. Gubernator chciał rozmowę przenieść na przedmiot swoich odwiedzin, Schumacker jednak uprzedził go. — Jeśli to prawda, że pan zna Lewina z Meklemburga, to pozwól mi o nim mówić. Ze wszystkich ludzi, których znałem w czasach swej wielkości, wspomnienie o nim tylko nie budzi we mnie wstrętu i odrazy. Chociaż dziwactwa swoje posuwał do szaleństwa, to jednak dzięki swoim szlachetnym przymiotom był człowiekiem, jakich niewielu znaleźć można. — Ja tak nie sądzę. Lewin był taki sam jak inni ludzie. A nawet wielu jest takich, co są od niego więcej warci. Schumacker skrzyżował ręce wznosząc oczy do góry. — Tacy są oni wszyscy! — Nie można wobec nich chwalić człowieka szlachetnego, bo natychmiast starają się go oczernić. Usiłują zatruć nawet przyjemność słusznej pochwały. A jednak jest ona tak rzadka! — Gdybyś mnie pan znał, nie zarzucałbyś mi, że chcę oczernić gen… to jest kapitana Lewina. — Daruj pan — rzekł więzień — ale pod względem prawości i szlachetności nie było nigdy człowieka równego Lewinowi Knudowi. Utrzymywać przeciwnie jest to zarazem spotwarzać i nad miarę chwalić przeklęty ród ludzki. — Ale zaręczam panu — uśmiechnął się gubernator starając się uspokoić Schumackera — że nie miałem nigdy przeciw Lewinowi Knudowi żadnej złej intencji. — Nie mów pan tego. Chociaż był szaleńcem, nikt jednak nie zdołał dorównać mu szlachetnością. Ludzie są fałszywi, niewdzięczni, zawistni, potwarcy. Czy pan wie, że Lewin Knud dawał na szpitale w Kopenhadze więcej niż połowę swego dochodu? — Nie przypuszczałem, aby pan mógł o tym wiedzieć.
— Otóż to! — zawołał starzec z triumfem. — Mniemałeś, że go możesz spokojnie oczerniać, i lżyłeś, przekonany, że nic nie wiedziałem o dobrych uczynkach biednego Lewina! — Ale nie, nie… — Czy pan sądzisz, że nie wiem i o tym, iż pułk, wyznaczony mu przez króla, odstąpił oficerowi, który go zranił w pojedynku, mówiąc, że ów jest odeń bardziej zasłużony? — Myślałem, że nikt nie wie o tym postępku. — Powiedz mi więc, panie gubernatorze Drontheimhusu, czy przez to postępek jego mniej piękny ci się wydaje? Że Lewin ukrywał swoje cnoty, to jeszcze nie powód, aby mu ich zaprzeczać. Jakże ludzie są wszyscy do siebie podobni! I któż ośmieli się porównywać ich ze szlachetnym Lewinem, który, nie mogąc ocalić żołnierza, sprawcy zamachu na niego, wyznaczył pensję dla wdowy po swoim niedoszłym mordercy? — A któż by postąpił inaczej? Schumacker wybuchnął z całym uniesieniem: — Kto? Pan! Ja sam! Wszyscy ludzie, panie gubernatorze! Że pan nosisz mundur generalski i honorowe odznaki na piersi, dlatego wierzysz w swoje zasługi? Pan jesteś generałem, a nieszczęśliwy Lewin umrze jako kapitan. Prawda jednak, że był szaleńcem i nie myślał o awansie. — Jeśli nie myślał o sobie sam, to król jednak w swej łasce pomyślał o nim. — Łaska? Powiedz pan raczej — sprawiedliwość! Jakąż więc świetną dano mu nagrodę? — Jego królewska mość wynagrodził Lewina Knuda ponad jego zasługi. — Wybornie! — zawołał stary minister, klaskając w ręce. — Zasłużony kapitan po trzydziestu latach służby został może majorem i ta oto wysoka łaska rzuca cień na jego osobę, szlachetny generale? Słusznie mówi przysłowie perskie, że zachodzące słońce zazdrości wschodzącemu księżycowi. Schumacker tak był rozdrażniony, że nie słyszał prawie odpowiedzi generała: — Ale pan mi ciągle przerywa… nie pozwalasz nawet wytłumaczyć sobie… — O nie! — przerwał mu więzień — z pierwszego wejrzenia, panie generale, zdawało mi się, że widzę pewne podobieństwo pomiędzy panem a cnym Lewinem; ale przekonywam się, żem to sobie tylko uroił. — Posłuchajcie, panie… — Mam pana słuchać? Może będziesz chciał wmówić we mnie, że Lewin Knud nie godzien jest jakiejś nędznej nagrody! — Przysięgam panu, że nie to… — Chcielibyście może dowodzić mi — bo odgaduję was, o ludzie podstępni! — że on jest taki jak wy wszyscy: oszustem, obłudnikiem, nędznikiem… — Ależ nie! Doprawdy! — Więc może zdradził przyjaciela, prześladował swego dobroczyńcę, jak to wszyscy czynicie? Może otruł swego ojca lub zamordował matkę? — Mylicie się, panie… wcale bym nie chciał… — Czy pan wie, że to on skłonił wicekanclerza Winda i również Scheela, Vindinga i Lassona, trzech moich sędziów, aby nie głosowali za karą śmierci? I chcesz, abym słuchał, jak go obmawiasz? Tak jest, w ten sposób postąpił względem mnie Lewin Knud, a jednak ja więcej mu złego niż dobrego zrobiłem, bo jestem jak i wy, nikczemny i zły. Szlachetny Lewin, podczas tej dziwnej rozmowy, doznawał szczególnego wzruszenia. Będąc jednocześnie przedmiotem bezpośrednich obelg i najszczerszej pochwały nie wiedział, jak się zachować wobec cierpkich komplementów i pochlebnych zniewag. Czuł się dotknięty i rozczulony. Raz chciał unieść się, to znowu dziękować Schumackerowi. Obecny a nieznany, z przyjemnością słuchał, jak Schumacker bronił rzekomo nieobecnego przyjaciela — jego samego i wbrew niemu; wolałby tylko, żeby jego adwokat swoje pochwały mniejszą
zaprawiał cierpkością i goryczą. W głębi jednak serca bardziej go wzruszały gwałtowne pochwały oddawane kapitanowi Knud, aniżeli raniły zniewagi zwrócone do gubernatora Drontheimhusu. Rzucając na faworyta w niełasce życzliwe spojrzenie postanowił pozwolić mu wynurzyć się, wypowiedzieć całe swe oburzenie i wdzięczność. Wreszcie Schumacker, po długich tyradach o niewdzięczności ludzkiej, upadł wyczerpany na fotel, w objęcia drżącej Ethel, kończąc z boleścią: — O ludzie, cóżem wam uczynił, żeście mi się tak poznać dali? Generał przeto nie mógł przystąpić do załatwienia sprawy, która go tu sprowadziła. Na nowo ogarnęła go cała niechęć do badania więźnia. Do współczucia i rozczulenia przyłączyły się dwie jeszcze przyczyny: gwałtowne wzruszenie Schumackera nie pozwoli mu chyba odpowiadać ściśle; po wtóre, zastanawiając się jeszcze raz nad całą sprawą, szlachetny Lewin powziął pewność, że taki człowiek nie może knuć jakichś spisków. Lecz czy można było wrócić do Drontheimu nie wybadawszy Schumackera? Przykra ta konieczność, wynikająca z obowiązków gubernatora, wreszcie pokonała jego chwiejność. Łagodząc więc ile możności głos swój zaczął w następujący sposób: — Chciejcie się uspokoić, hrabio Schumacker… Zacny gubernator, wiedziony niejako natchnieniem, użył tego tytułu. Jak gdyby chciał pogodzić uszanowanie dla wyroku, pozbawiającego więźnia dostojeństw i zaszczytów, ze względami, należnymi nieszczęściu: połączył więc tytuł hrabiowski z jego nieszlacheckim nazwiskiem. Potem mówił dalej: — Przykry obowiązek sprowadza mnie tutaj… — Przede wszystkim — przerwał więzień — pozwól, panie gubernatorze, abyśmy pomówili jeszcze o przedmiocie, który mnie zajmuje więcej niż wszystko, co mi wasza ekscelencja powiedzieć może. Mówił pan przed chwilą, że tego postrzeleńca, Lewina, wynagrodzono ponad jego zasługi. Bardzo bym pragnął wiedzieć — w jaki mianowicie sposób? — Jego królewska mość, panie Griffenfeld, mianował go generałem, i od dwudziestu lat postrzeleniec ów starzeje się spokojnie, zaszczycony tą godnością wojskową oraz życzliwością swego króla. Schumacker opuścił głowę. — Tak, tak — rzekł — ten szalony Lewin, któremu tak mało zależało na awansach, który do śmierci mógłby być kapitanem, umrze jako generał, mądry zaś Schumacker, żyjący nadzieją, że dokona dni swych jako wielki kanclerz, skona jako więzień stanu. To mówiąc starzec zakrył twarz dłońmi; westchnienie wyrwało się z jego piersi. Ethel, tyle tylko pojmująca tę rozmowę, ile ona zasmucała jej ojca, starała się go uspokoić. — Mój ojcze — przemówiła — czy widzisz tam na północy błyszczące światełko, którego poprzednio nigdy nie spostrzegłam? W samej rzeczy, pośród zupełnej nocy można było widzieć na horyzoncie dalekie światełko, zda się, płonące na wierzchołku wysokiej góry. Ale oko i myśl Schumackera nie zwracały się nieustannie ku północy jak oczy Ethel, nic przeto nie odpowiedział. Spostrzeżenie młodej dziewczyny zastanowiło natomiast generała. — Może to — rzekł do siebie — ogień przez powstańców zapalony? Myśl ta znów mu przypomniała cel jego pobytu w zamku, zwrócił się przeto do więźnia: — Panie Griffenfeld, przykro mi, że cię muszę niepokoić; zechce Pan jednak pozwolić, abym… — Rozumiem, panie gubernatorze. Jak widzę, nie dość wam tego, że pędzę dni swoje w tej wieży, zhańbiony i samotny; że pozostały mi tylko gorzkie wspomnienia wielkości i potęgi… Trzeba wam jeszcze naruszać mój spokój, aby wybadać moją boleść i cieszyć się z mego nieszczęścia. Ponieważ szlachetny Lewin Knud, którego przypomniały mi rysy twarzy pana, jest także generałem, wielkie przeto dla mnie byłoby szczęście, aby jemu dano stanowisko,
które pan zajmuje; on bowiem przysięgam panu, nie przyszedłby dręczyć nieszczęśliwego w jego więzieniu. Podczas całej tej dziwacznej rozmowy generał, chcąc jej kres położyć, kilkakrotnie chciał już wymienić swoje nazwisko. Wymówka Schumackera udaremniła i ten jego zamiar. Tak bardzo godziła się ona z jego przekonaniem, że zaczął się nieledwie wstydzić samego siebie. Starał się jednak odpowiedzieć na zarzut Schumackera. Rzecz dziwna! Różnica charakterów sprawiła, że zamienili się wzajem swymi rolami. Sędzia musiał niejako usprawiedliwić się przed obwinionym. Odezwał się przeto: — Gdyby jednak obowiązek tego wymagał, to z pewnością i Lewin Knud… — Bardzo wątpię, generale! — przerwał Schumacker — pan zaś może być pewny, że on rzuciłby ze szlachetnym oburzeniem urząd, który by mu kazał śledzić i powiększać tortury nieszczęśliwego więźnia! Znam go lepiej niż pan, w żadnym razie nie podjąłby się obowiązków kata. A teraz słucham was, panie generale. Chciej pan wypełnić to, co nazywasz swoim obowiązkiem. Wasza ekscelencja czego ode mnie żąda? Stary minister utkwił w gubernatorze dumne wejrzenie. Cała stanowczość tegoż od razu się rozwiała. Cała jego niechęć odżyła z nieprzepartą siłą. Ma słuszność — pomyślał — czy można dręczyć nieszczęśliwego z powodu pospolitego podejrzenia? Niechaj to komu innemu poruczą. Stało się to błyskawicznie. Zbliżył się do zdziwionego Schumackera, uścisnął go za rękę i wyszedł rzekłszy uroczyście: — Hrabio Schumacker, zachowaj zawsze szacunek dla Lewina Knuda.
ROZDZIAŁ XXV Podróżny, przebiegając za naszych czasów pokryte śniegiem góry, otaczające jakby białym pasem jezioro Smiasen, nie napotka nawet śladu tego, co Norwegowie w XVII wieku nazywali zwaliskami Arbara. Nigdy nie było wiadomo, z jakiego mianowicie gmachu, z jakiej budowli powstały te zwaliska, jeżeli tylko można im nadać takie miano. Wyszedłszy z lasu, dotykającego południowej części jeziora, i wspiąwszy się po pochyłości, pokrytej tu i ówdzie szczątkami murów i resztkami wieży, przybywało się na koniec do sklepionego otworu, wybitego w stoku góry. Otwór ów, dzisiaj całkowicie zawalony obsuwającą się ziemią, stanowił wejście do podziemnego korytarza wykutego w skale i przebijającego górę na wylot. Korytarz oświetlały stożkowe okienka, wybite w pewnych odległościach w sklepieniu, w końcu zaś korytarza znajdowała się owalna sala, w połowie wykuta w skale, a zakończona niejako cyklopowym murem. Dokoła sali, w głębokich framugach, widniały granitowe figury z gruba ociosane. Niektóre z tych tajemniczych posągów, zrzucone ze swoich podstaw, leżały na kamiennej posadzce, pospołu z mnóstwem innych bezkształtnych szczątków, trawą i mchami porosłych, pośród których przesuwała się jaszczurka, pająk i wszystkie zresztą ohydne gady i owady, gnieżdżące się w ziemi i zwaliskach. Opisana wyżej sala tworzyła wnętrze olbrzymiej wieży, która z daleka, od strony przepaści, wyglądała jak jeden ze szczytów góry. Wieża stała samotnie i, jakeśmy to już powiedzieli, nie wiadomo do jakiego budynku kiedyś należała. Wyżej tylko, na płaszczyźnie niedostępnej dla najśmielszego strzelca, można było widzieć mury, wyglądające z daleka jak krzywa skała albo szczątki kolosalnej arkady. Wieżę tę wraz z ruinami arkady wieśniacy norwescy nazywali zwaliskami Arbara. Pochodzenia tej nazwy również nikt wyjaśnić nie umiał. Na kamieniu, leżącym pośrodku owalnej sali, siedział odziany w skóry dzikich zwierząt człowieczek, któregośmy już kilkakrotnie spotkali. Zwrócony był tyłem do dziennego światła albo raczej do słabego brzasku, który wdzierał się do ponurej wieży o południu. Przy świetle tym, najsilniejszym, jakie mogło wtargnąć do wnętrza wieży, niepodobna było jednak rozpoznać przedmiotu, nad którym ów mały człowiek siedział pochylony. Słychać było niekiedy głuche jęki, a ze słabych poruszeń przedmiotu można było odgadnąć, że stamtąd pochodziły. Od czasu do czasu mały człowieczek powstawał, zbliżał do ust czarę podobną kształtem do ludzkiej czaszki, pełną dymiącego płynu, którego barwy również nie sposób było dojrzeć, i pił długimi łykami. Nagle powstał. — Zdaje mi się — rzekł — że ktoś idzie korytarzem… Czyżby to już był kanclerz obojga królestw? Po słowach tych nastąpił wybuch strasznego śmiechu, zakończonego dzikim rykiem, na który odpowiedziało wycie w głębi korytarza. — Ho, ho! — mówił dalej mieszkaniec zwalisk Arbara — to nie człowiek; zawsze jednak nieprzyjaciel. To wilk. W istocie, spod sklepienia korytarza wysunął się ogromny wilk, przystanął na chwilę, a potem zaczął się zbliżać do małego człowieczka czołgając się na brzuchu, wlepiwszy weń oczy błyszczące w ciemności. Ów zaś, stojąc z założonymi rękoma, patrzał na niego spokojnie. — A! — rzekł nareszcie — to wilk z szarymi kudłami, najstarszy w Smiaseńskich lasach. Dzień dobry, wilku; oczy twoje jarzą się, jesteś zgłodniały, a zapach trupów przynęca cię tutaj. Niedługo ty sam przywabiać będziesz zgłodniałe wilki. Witaj, wilku smiaseński; zawsze pragnąłem spotkać się z tobą. Tak jesteś już stary, iż utrzymują, że nigdy życia nie skończysz. Jutro już tego nie powtórzą. — Zwierz odpowiedział straszliwym rykiem, cofnął się i jednym
susem rzucił się na małego człowieka. Ten ani na krok nie ruszył z miejsca. Szybki jak błyskawica, prawą ręką uchwycił za brzuch wilka, który, stojąc na tylnych, przednie swe łapy zarzucił mu na ramiona — lewą ręką zasłonił twarz przed otwartą paszczą swego wroga i uchwycił go za gardło z taką siłą, że zwierz, podniósłszy łeb do góry, zdołał zaledwie wydać jęk chrapliwy. — Wilku smiaseński — zawołał mały człowieczek z triumfem — rozdzierasz moją opończę, ale ją twoja skóra zastąpi! W chwili, kiedy do tych słów zwycięskich dodawał kilka wyrazów jakiegoś dziwnego języka, wysiłki konwulsyjne duszonego wilka przewróciły go na kamienie, rozrzucone po sali. Upadli obydwaj i ryk ludzki złączył się z wyciem dzikiego zwierza. Puściwszy w upadku gardło wilka, mały człowieczek już uczuł ostre kły, zatapiające się w jego ramieniu, kiedy, taczając się po ziemi, potrącił białą kosmatą masę olbrzymiej wielkości, leżącą w najciemniejszej części sali. Był to niedźwiedź; zaczepiony, obudził się z głębokiego snu, mrucząc gniewnie. Skoro tylko jego zaspane ślepia otwarły się o tyle, że mógł dojrzeć toczącą się walkę, natychmiast rzucił się z wściekłością, nie na człowieka jednak, lecz na wilka, który właśnie w tej chwili brał przewagę; paszczą straszliwą schwycił go za kark i odciągnął od człowieka. Atoli człowiek wcale nie był zadowolony z tej usługi. Podniósł się zlany krwią i kopnął niedźwiedzia silnie nogą w brzuch, jak pan, który karci swego psa. — Kto cię wołał, Friend? Po co się tu wtrącasz? Słowom tym, wypowiedzianym z wściekłością, towarzyszył zgrzyt zębów. — Precz! — dodał z rykiem mały człowiek. Niedźwiedź, kopnięty przez człowieka i zarazem skaleczony przez wilka, zaskomlał żałośnie, po czym, nachylając swój ciężki łeb, puścił zgłodniałego zwierza, który z nową wściekłością rzucił się na swego jawnego przeciwnika. I podczas gdy wznowiła się walka, odpędzony niedźwiedź wrócił na miejsce, na którym spał poprzednio, i zasiadłszy tam poważnie, patrzył na walczących obojętnie i w milczeniu, głaszcząc niekiedy koniec swego pyska to jedną, to drugą łapą. Mały człowieczek w chwili, kiedy patriarcha smiaseńskich wilków powtórnie rzucił się na niego, uchwycił skrwawiony jego pysk i naraz, niezmiernie zręcznym a przy tym niesłychanie silnym ruchem, uwięził całą jego paszczę w swych dłoniach. Wilk wyrywał się, miotał z wściekłości i bólu; piana toczyła się z jego ściśniętego pyska, a krwią zaszłe ślepia zdawały się wychodzić ze swych dołów. Potem kości jednego z walczących zaczęły trzeszczeć, gruchotane przez ostre kły, jego ciało szarpały silne szpony — ofiarą tą jednak nie był człowiek, ale zwierz drapieżny; ze wspólnych ich ryków straszniejszy i dzikszy był ryk nie zwierza, lecz człowieka. W końcu człowiek, wytężywszy siły, wyczerpane przez długi opór starego wilka, oburącz ścisnął paszczę nieprzyjaciela z taką mocą, że krew trysnęła z nozdrzy zwierza, jego błyszczące oczy zgasły i na pół się zamknęły; wreszcie zachwiał się i padł u nóg swego zwycięzcy. Słabe poruszenia ogonem i konwulsyjne drgawki, przebiegające po całym jego ciele, świadczyły, że żyje jeszcze. Trwało to jednak zaledwie kilkanaście sekund, po czym wszelkie oznaki życia znikły. — Otóż nie żyjesz, stary wilku — rzekł mały człowieczek, odpychając wzgardliwie nogą martwego już zwierza. — Czy sądziłeś, że spotkawszy mnie na swej drodze, późniejszej doczekasz się starości? Nie będziesz już po śniegu biegał cichymi krokami, wietrząc i tropiąc swe ofiary; sam teraz staniesz się łupem wilków albo sępów. Wielu zbłąkanych podróżnych około Smiasen pożarłeś w ciągu twego długiego, pełnego mordów życia, a teraz sam już nie żyjesz, nie będziesz więcej pożerał ludzi. A szkoda! Wziąwszy do ręki ostry kamień, usiadł na ciepłym i drgającym jeszcze trupie wilka, porozcinał stawy, oderżnął głowę, przeciął skórę przez całą długość brzucha i zdjął ją, jak kaftan, z martwego cielska; ze straszliwego wilka Smiaseńskich lasów pozostał tylko kadłub,
nagi i skrwawiony. Następnie zwycięzca zdobytą skórę zarzucił na swe pokąsane ramiona, spodem, krwią zbroczonym, do góry. — Rad nierad — mruknął do siebie — muszę odziewać się w skóry dzikich zwierząt, gdyż skóra ludzka za cienka jest, aby ochronić mogła od zimna. Gdy mały człowieczek tak przemawiał do siebie, ohydniejszy jeszcze teraz, bo odziany w swój łup odrażający, niedźwiedź, znudzony widać bezczynnością, zbliżył się cichaczem do leżącego na środku sali, przy jednym z głazów przedmiotu, o którym mówiliśmy na początku tego rozdziału, i wkrótce rozległo się szczękanie zębów zwierza oraz przenikliwe i bolesne jęki. Mały człowieczek odwrócił się. — Friend! — zawołał groźnie — Friend! Tu, pójdź tu! I podniósłszy kamień, cisnął go w głowę zwierza. Odurzony tym ciosem niedźwiedź opuścił z wolna ucztę i oblizując swój pysk skrwawiony przywlókł się leniwie do nóg małego człowieka — podniósł ku niemu ogromną głowę i wykrzywił w kabłąk grzbiet, jak gdyby prosił o przebaczenie za swoją nierozwagę. Wtedy pomiędzy dwoma potworami, można bowiem śmiało nadać tę nazwę mieszkańcowi zwalisk Arbara, rozpoczęła się wymiana snadź pełnych znaczenia pomruków. Mruczenie człowieka wyrażało władzę i gniew, niedźwiedzia zaś prośbę i uległość. — Masz — rzekł na koniec mały człowiek, wskazując zakrzywionym palcem na obdarty zewłok wilka — to dla ciebie; tamtą zdobycz dla mnie pozostaw. Niedźwiedź, powąchawszy wilka, potrząsnął mordą z niezadowoleniem i spojrzenie swoje znów skierował na człowieka, który widocznie był jego panem. — Rozumiem cię — rzekł człowiek — to już dla ciebie nazbyt martwe, gdy tamto drga jeszcze. Jesteś wybredny w swoich ucztach, Friend, jakbyś był człowiekiem; chcesz, żeby twój kąsek żył jeszcze, kiedy go szarpiesz; przyjemność ci sprawia, kiedy ofiara przestaje żyć pod twoim kłem; to tylko, co cierpi, rozkoszy ci dostarcza. Jesteśmy do siebie podobni, Friend. Albowiem nie jestem człowiekiem, stoję wyżej od nędznego rodu ludzkiego, jestem jak i ty drapieżnym zwierzęciem. Chciałbym, abyś mógł mówić, przyjacielu Friend, powiedziałbyś mi bowiem, czy mojej rozkoszy dorównywa rozkosz, jakiej doznajesz, kiedy pożerasz wnętrzności ludzkie. Ale nie, nie chcę, żebyś mówił, bo lękam się, by głos twój ludzkiego nie przypominał mi głosu. To mówiąc, usiadł i rękę swoją oddał na pieszczoty zwierzowi, który, przewracając się na grzbiecie u jego nóg, bawił się z nim jak piesek igrający ze swoją panią. Najdziwniejsza była rozumna uwaga, z jaką niedźwiedź słuchał słów swego pana. Osobliwe monosylaby, którymi ten przeplatał swoje wyrazy zdawał się najlepiej rozumieć, a zrozumienie to okazywał nagłym podnoszeniem głowy albo głuchym chrapaniem z głębi gardzieli. — Ludzie powiadają, że uciekam od nich — ciągnął dalej mały człowieczek — przeciwnie, to oni uciekają ode mnie, robią przez bojaźń to, co ja bym czynił z nienawiści… Ty jednak wiesz, Friend, że z zadowoleniem spotykam człowieka, kiedy czuję głód albo pragnienie. Nagle spostrzegł w głębi korytarza czerwone światełko, które wzrastało stopniowo, oświetlając słabo wilgotne mury. — Otóż jeden z nich. Kiedy się mówi o piekle, szatan pokazuje swe rogi… Hola! Friend — dodał, odwracając się od niedźwiedzia — wstań! Zwierz powstał natychmiast. — No, no, trzeba wynagrodzić twoje posłuszeństwo zaspokajając twój głód. Co rzekłszy, mały człowieczek nachylił się nad przedmiotem, który leżał na ziemi; po chwili rozległo się jakby trzeszczenie kości, rąbanych siekierą; lecz nie było już słychać jęków.
— Jak widzę, to nas dwóch tylko żyje w tej sali Arbara. Masz, przyjacielu Friend, dokończ rozpoczętej uczty. I rzucił ku drzwiom odciętą część przedmiotu, który leżał u jego nóg. Niedźwiedź poskoczył do swego łupu z taką chciwością, że najbystrzejsze oko nie zdołałoby dostrzec, czy nie było nim w rzeczywistości ramię ludzkie, odziane w kawałek sukna, barwy munduru muszkieterów munckholmskiego pułku. — Otóż nadchodzą — rzekł mały człowieczek, wpatrując się w światło coraz wyraźniejsze. — Kamracie Friend, zostaw mnie na chwilę samego… dalej, precz! Posłuszny zwierz cofnął się ku drzwiom, zszedł tyłem po schodach i z rykiem zadowolenia znikł, unosząc w paszczy swoją odrażającą zdobycz. W tej chwili u wylotu korytarza, w którego zakrętach błyszczało jeszcze niepewne światło, stanął człowiek dość wysokiego wzrostu. Odziany był w długi, ciemny płaszcz, w ręku zaś trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na twarz małego człowieka. Ów, siedząc wciąż na kamieniu z założonymi rękoma, zawołał: — Biada ci, przybyszu, który wchodzisz tutaj, kierując się myślą, a nie instynktem! Nieznajomy, nie odpowiadając, przypatrywał mu się z uwagą. — Przyjrzyj mi się — mówił dalej mały człowieczek podnosząc głowę — za godzinę może nie będziesz miał już tyle głosu w swej piersi, aby się móc pochwalić, żeś mnie zobaczył. Przybysz, oświetlając po kolei całą postać małego człowieka, okazywał więcej zdziwienia aniżeli strachu. — Cóż się tak dziwisz? — odezwał się znów mieszkaniec zwalisk Arbara ze śmiechem, podobnym do trzeszczenia złamanej czaszki — mam ręce i nogi, jak i ty. Tylko że moje członki nie staną się, jak twoje, żerem jastrzębi i kruków. Nieznajomy odpowiedział na koniec głosem pewnym, lecz przyciszonym, jakby się obawiał, żeby go kto więcej nie usłyszał: — Nie przychodzę tutaj jako wróg, przeciwnie, przychodzę jako przyjaciel… Mieszkaniec zwalisk nie pozwolił mu dokończyć. — Dlaczego więc — rzekł — nie zrzuciłeś z siebie ludzkiej postaci? — Zamiarem moim jest oddać ci usługę, jeśli tylko jesteś tym, którego szukam… — To znaczy, że chcesz, abym ci był użyteczny. Człowieku, daremne są twe trudy. Umiem oddawać usługi tym tylko, którym się żyć sprzykrzyło. — Ze słów tych — odparł nieznajomy — widzę, że jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Ale twój wzrost… Han z Islandii jest olbrzymem, więc ty nie jesteś Hanem. — Pierwszy raz wątpią o tym w mojej obecności. — Jak to! Ty nim jesteś? — i nieznajomy zbliżył się do małego człowieka. — Ależ wszyscy mówią, że Han z Islandii ma postać olbrzyma… — Do postaci dodaj moją sławę, a będę wyższy od Hekli. — Doprawdy? Powiedz, proszę, czy rzeczywiście jesteś Hanem, urodzonym w Klipstadur w Islandii? — Nie odpowiadam słowami na to pytanie — odparł mały człowiek powstając i zmierzył go takim spojrzeniem, że nieznajomy cofnął się o trzy kroki. — Poprzestaję na odpowiedzi twego spojrzenia — zawołał prawie błagalnie nieznajomy, spoglądając na próg korytarza wzrokiem, w którym znać było żal, że go był przestąpił. — Twoje dobro sprowadza mnie tutaj. Wchodząc do sali, nie rozpoznawszy jeszcze należycie osoby tego, którego szukał, nieznajomy mógł zachować pewność siebie i zimną krew, ale skoro mieszkaniec zwalisk stanął przed nim ze swoją twarzą tygrysią, skrwawionymi ramionami, na wpół okrytymi skórą, zbroczoną jeszcze posoką, z rękoma zbrojnymi w długie pazury, z płomiennym
spojrzeniem — wtedy zadrżał jak nieświadomy podróżny, któremu zdaje się, że trzyma węgorza, a nagle czuje ukąszenie żmii. — Moje dobro? — powtórzył potwór. — Czy przychodzisz uświadomić mnie, że jest gdzieś źródło do zatrucia, wieś do spalenia, albo że można gdzie zamordować jakiego żołnierza z munckholmskiego pułku? — Być może. Słuchaj jednak. Górnicy norwescy buntują się. Wszak wiesz, jakie klęski bunt za sobą pociąga. — Wiem: mordy, gwałty, świętokradztwa, pożary, rabunki. — Ofiaruję ci to wszystko. Mały człowiek zaczął się śmiać. — Mogę to mieć bez twojej łaski. Towarzyszący tym słowom śmiech, dziki i szyderczy, przejął dreszczem nieznajomego. Rzekł jednak: — W imieniu górników proponuję ci, żebyś stanął na czele rokoszu. Mały człowiek milczał przez chwilę. Nagle ponure jego i straszne oblicze przybrało wyraz piekielnej złośliwości. — Czy rzeczywiście proponujesz mi to w ich imieniu? — zapytał. Nieznajomy zmieszał się; rychło jednak przyszedł do siebie i odparł: — Tak jest. — Dlaczego górnicy buntują się? — spytał znowu mały człowiek. — Chcą się uwolnić spod opieki królewskiej. — Czy tylko dlatego? — Chcą również wyswobodzić munckholmskiego więźnia. — I to jest jedyny cel tej ruchawki? — powtórzył mały człowieczek z szyderstwem, które dziwnie zaniepokoiło nieznajomego. — Nie znam innego — wybąknął. — A, ty nie znasz innego celu! Słowa te wypowiedziane były tym samym ironicznym tonem. Nieznajomy, chcąc już wreszcie rozegrać stawkę, wydobył spod płaszcza dobrze wypchaną sakiewkę i rzucił ją skwapliwie pod nogi potwora. — Oto nagroda za twoje dowództwo. Mieszkaniec zwalisk odepchnął worek nogą. — Nie chcę tego — rzekł. — Czy sądzisz, że gdybym pragnął twego złota albo twej krwi, to czekałbym na twoje pozwolenie, aby pragnienie to zaspokoić? Nieznajomy zadrżał ze zdumienia i zarazem z mimowolnego strachu. — Jest to podarunek, który górnicy królewscy polecili mi doręczyć ci. — Mówię ci, że go nie chcę. Złoto na nic mi się nie przyda. Ludzie sprzedają chętnie swą duszę, ale nie sprzedają życia. Trzeba im odebrać je siłą. — Oświadczyć więc przywódcom górników, że straszliwy Han z Islandii zgadza się przyjąć dowództwo? — Nie przyjmuję go! Słowa te, wypowiedziane stanowczo, wywarły na rzekomym pośle górników fatalne wrażenie. — Jak to? — zapytał. — Nie przyjmuję dowództwa! — powtórzył Han z Islandii. — Nie chcesz przyjąć udziału w wyprawie, która tyle ci daje korzyści! — Przecież mogę sam jeden rabować wioski, pustoszyć folwarki, mordować chłopów i żołnierzy. — Ależ pomyśl, że przyjmując propozycję górników, zapewniasz sobie zupełną bezkarność.
— Czy także w imieniu górników przyrzekasz mi bezkarność? — zapytał Han ze śmiechem. — Nie będę ukrywał — odpowiedział nieznajomy tajemniczo — że obiecuję to w imieniu pewnej potężnej osoby, która zajmuje się powstaniem. — A czy ta potężna osoba jest pewna, że jej samej nie powieszą? — Gdybyś ją znał, nie wahałbyś się ani przez chwilę. — Więc któż to jest taki? — Tego powiedzieć nie mogę. Mały człowiek postąpił naprzód i, uderzywszy po ramieniu nieznajomego, rzekł z tym samym szyderczym śmiechem: — Czy chcesz, żebym ja ci to powiedział? Nieznajomy mimo woli wzdrygnął się, czy to z przestrachu, czy to z powodu urażonej dumy; nie spodziewał się, że rozbójnik zwróci się do niego z tymi słowy, nie przypuszczał też tej dzikiej poufałości. — Bawię się tobą — mówił dalej Han. — Nie przypuszczasz, że wiem o wszystkim? Ta potężna osoba, to wielki kanclerz Danii i Norwegii — to ty. Tak było w samej rzeczy. Przybywszy do zwalisk Arbara, dokąd, jak wiemy, podążył z Musdoemonem, hrabia Ahlefeld zapragnął sam zjednać dla buntu rozbójnika, który przecież nie mógł go znać i oczekiwać; nigdy też nawet potem, całej swej przebiegłości i władzy, nie mógł dociec, jakim sposobem Han był tak dobrze poinformowany. Czyżby to była zdrada Musdoemona? Wprawdzie to Musdoemon poddał hrabiemu myśl, aby ten osobiście widział się z rozbójnikiem; ale jakąż mógł mieć korzyść ze zdrady? A może rozbójnik znalazł przy której ze swoich ofiar jakieś papiery, dotyczące zamiarów wielkiego kanclerza? Lecz oprócz Musdoemona, tylko Fryderyk Ahlefeld był jedynym żyjącym powiernikiem planów hrabiego, a chociaż lekkomyślny, nie zdradziłby jednak podobnej tajemnicy. Zresztą kwaterował w Munckholmie, przynajmniej wielki kanclerz tak sądził. Wkrótce przekonamy się, o ile ostatnie przypuszczenie można było uznać za prawdopodobne. Jednym z głównych przymiotów hrabiego Ahlefeld była przytomność umysłu. Usłyszawszy swoje nazwisko, wymienione tak niespodziewanie przez małego człowieka, nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia; w mgnieniu oka jednak z jego twarzy bladej i wyniosłej znikł wyraz obawy, ustępując przed spokojem i pewnością. — A więc, tak! — rzekł — chcę być z tobą szczery. Jestem w istocie kanclerzem. W zamian zaś i od ciebie wymagam szczerości. Gwałtowny wybuch śmiechu przerwał mu. — Czy potrzebowałeś mnie prosić, abym ci powiedział swoje albo twoje imię? — Powiedz mi więc z równą szczerością: skąd dowiedziałeś się, kim ja jestem? — Czy ci nie mówiono, że Han z Islandii widzi wskroś gór? Hrabia zamierzał jeszcze nalegać. — Uważaj mnie za przyjaciela. — Daj mi swą rękę, hrabio Ahlefeld! — rzekł opryskliwie mały człowieczek. Po chwili, wpatrując się w twarz ministra, zawołał: — Gdyby w tym momencie nasze dusze opuściły ciała, to zdaje mi się, że szatan długo by się wahał, zanimby orzekł, która z nich jest duszą rozbójnika. Dumny dygnitarz przygryzł wargi; obawa jednak przed rozbójnikiem z jednej strony, a z drugiej konieczność uczynienia z niego swego narzędzia, zmusiła go do stłumienia gniewu. — Nie lekceważ — rzekł — swej korzyści; obejmij kierownictwo powstania i licz na moją wdzięczność.
— Kanclerzu Norwegii, tak się spodziewasz powodzenia swego przedsięwzięcia jak stara baba, myśląca o sukni, którą zamierza sobie uprząść ze skradzionych konopi, a tymczasem pazury kota plączą jej wrzeciona. — Jeszcze raz proszę, zastanów się, zanim odrzucisz moją propozycję. — Jeszcze raz ja, rozbójnik, powtarzam ci, wielki kanclerzu obojga królestw — nie! — Po ważnej usłudze, którą mi oddałeś, spodziewałem się innej odpowiedzi. — Po jakiej usłudze? — zapytał rozbójnik. — Czy to nie ty zamordowałeś kapitana Dispolsena? — Być może, hrabio Ahlefeld, ale go nie znam wcale. Któż jest ten człowiek, o którym mówisz? — Jak to! Czyżby przypadkiem nie w twoje ręce wpadła żelazna szkatułka, którą on wiózł ze sobą? Zapytanie to zdawało się coś przypominać rozbójnikowi. — Poczekaj — rzekł — rzeczywiście pamiętam i tego człowieka, i jego żelazną szkatułkę. Było to na ławicach Urchtalu. — Gdybyś mógł oddać mi tę szkatułkę, wtedy wdzięczność moja byłaby bez granic. Powiedz mi, co się z nią stało, bo na pewno jest w twoim posiadaniu? Minister tak żywo nalegał, że to zdziwiło rozbójnika. — Ta skrzynka żelazna ma więc tak wielkie znaczenie dla ciebie, kanclerzu Norwegii? — Tak, tak! — Jakąż nagrodę otrzymam, jeśli ci powiem, gdzie ją możesz znaleźć? — Wszystko, czego tylko żądasz, mój drogi Hanie. — A więc, niczego się ode mnie nie dowiesz. — Żartujesz sobie! Pomyśl przecie, jaką mi przez to oddasz usługę. — Właśnie o tym myślę. — Zapewnię ci ogromny majątek, u króla wyjednam ułaskawienie. — U mnie lepiej wyjednaj je dla siebie! — rzekł Han. — Słuchaj mnie, wielki kanclerzu Danii i Norwegii — tygrysy nie pożerają hien. Wypuszczę cię stąd żywego, bo jesteś zły, bo każda chwila twojego życia, każda myśl twojej duszy rodzi nieszczęście dla ludzi, a zbrodnię dla ciebie. Ale nie powracaj tu więcej, bo cię przekonam, że moja nienawiść nie oszczędza nikogo, nawet zbrodniarzy. Co się zaś tyczy kapitana, to nie pochlebiaj sobie, że go dla ciebie zamordowałem; mundur, jaki nosił, wydał wyrok na niego, jak i na tego oto nędznika, którego zabiłem nie po to bynajmniej, aby ci oddać usługę. To rzekłszy ujął hrabiego za ramię i pociągnął do ciała leżącego w ciemności. W tej chwili właśnie światło latarni hrabiego padło na zwłoki. Był to pokaleczony trup w mundurze oficera muszkieterów munckholmskich. Kanclerz zbliżył się z uczuciem wstrętu. Nagle jego spojrzenie spoczęło na bladej i skrwawionej twarzy zamordowanego. Pomimo że usta trupa były sine i na wpół otwarte, włosy zmierzwione, policzki wybladłe i oczy zagasłe — hrabia poznał go natychmiast i krzyknął przeraźliwie: — O nieba! To Fryderyk! Mój syn! Hrabia Ahlefeld, nie wiedząc o tym, kochał swego syna. Mówimy: syna; nie wiedział bowiem o wiarołomstwie żony; Fryderyk, bezpośredni dziedzic jego imienia, był nim istotnie w jego oczach. Kanclerz sądził, że syn jest wciąż w Munckholmie, i nie mógł się spodziewać, że go zobaczy w wieży Arbara i to — nieżywego. A jednak ten trup skrwawiony, zsiniały — to był jego syn. Nie mógł o tym wątpić. Łatwo sobie wyobrazić, co się w nim działo, kiedy pewność, że go kochał, wdarła się do jego duszy razem z pewnością, że go już utracił. Powalony niejako zdumieniem, zgrozą i rozpaczą, rzucił się w tył i, załamując ręce, powtarzał żałosnym głosem: — Mój syn! Mój syn!
Rozbójnik zaczął się śmiać; strasznie brzmiał ten śmiech wobec jęków ojca nad trupem syna. — Na mojego przodka Ingolfa! — zadrwił potwór — możesz jęczeć, hrabio Ahlefeld, ale go już nie obudzisz. Nagle twarz jego okrutna zachmurzyła się; rzekł ponuro: — Opłakuj swego syna, ja się mszczę za mego. W tej chwili w korytarzu rozległ się odgłos kroków; kiedy Han obejrzał się z zadziwieniem, wpadło do sali czterech ludzi wysokiego wzrostu, z dobytymi szablami: za nimi podążał piąty, niski i otyły, ze szpadą w jednej, a z pochodnią w drugiej ręce. Odziany był w brązowy płaszcz, podobny do płaszcza wielkiego kanclerza. — Panie, usłyszeliśmy was — zawołał grubas — i przybiegamy z pomocą. Czytelnik poznał zapewne Musdoemona i czterech zbrojnych hajduków, którzy tworzyli straż przyboczną hrabiego. Skoro pochodnia oświetliła salę, przybysze stanęli jak wryci, przejęci zgrozą i zdumieniem. Straszliwy widok mieli przed oczyma. Z jednej strony skrwawione szczątki wilka; z drugiej zeszpecony trup młodego oficera; dalej jego ojciec z błędnymi oczyma, dziko krzyczący; obok niego okrutny rozbójnik, który zwrócił ku napastnikom swą ohydną twarz z wyrazem szczerego zdumienia, lecz bez cienia obawy. Na widok niespodziewanej pomocy hrabia powziął myśl zemsty; miejsce rozpaczy zastąpiła wściekłość. — Śmierć temu zbójowi! — zawołał dobywając miecza. — Zamordował mego syna!… Śmierć mu, śmierć! — Jak to, zamordował pana Fryderyka? — zapytał Musdoemon, a światło pochodni nie pokazało najmniejszego wzruszenia na jego obliczu. — Śmierć! Śmierć! — powtarzał hrabia z wściekłością, rzucając się wraz ze swymi ludźmi na Hana. Ów, nie przygotowany na napaść, cofnął się ku drzwiom, wychodzącym na przepaść, z dzikim rykiem, wyrażającym raczej gniew niż bojaźń. Sześć mieczów skierowało się ku niemu, lecz jego spojrzenie silniej błyszczało, rysy były groźniejsze, niż spojrzenie i rysy któregokolwiek z napastników. Pochwycił swój kamienny topór, a zmuszony przez tak znaczną przewagę nacierających do energicznego i bacznego oporu, obracał nim z taką szybkością, że koła zakreślane przez topór osłaniały go jakby tarczą. Z ostrzy mieczów sypało się tysiące iskier za każdym zetknięciem z toporem, ale żaden nie zdołał dotknąć rozbójnika. Wyczerpany jednak niedawną walką z wilkiem, musiał się ciągle cofać, aż doszedł do progu wyjścia. — Śmiało, przyjaciele! — wołał hrabia — zrzućmy w przepaść tego potwora! — Zanim mnie zrzucicie, gwiazdy tam wpierw spadną! — odparł rozbójnik szyderczo. Tymczasem napastnicy nacierali coraz gwałtowniej, zagrzani tym zwłaszcza, że mały człowiek cofnął się już na pierwszy stopień schodów, zawieszonych nad przepaścią. — Śmiało! Śmiało! — wołał wielki kanclerz — napierajmy, a musi stoczyć się w otchłań. Nie żałujcie rąk! Nędzniku, popełniłeś już ostatnią zbrodnię… Odważnie, przyjaciele. Prawą ręką wykonując błyskawiczne obroty, rozbójnik ręką lewą ujął za róg, wiszący u jego pasa, podniósł go do ust i wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwięków, na które z przepaści odpowiedziały groźne ryki. Niebawem, w chwili gdy hrabia i jego straż, nacierająca z coraz większym impetem, zmusili Hana do zejścia o jeden stopień niżej, z przepaści wynurzył się ogromny biały niedźwiedź. Widok strasznego drapieżnika przeraził napastników — cofnęli się natychmiast. Niedźwiedź z wolna wdrapał się po schodach, ukazując im swą skrwawioną paszczę i ostre kły.
— Dziękuję ci, mój dzielny Friend! — zawołał bandyta i, korzystając ze zdumienia napastników, skoczył na grzbiet niedźwiedzia, który zaczął schodzić tyłem, wyszczerzając wciąż straszne kliska na nieprzyjaciół swojego pana. Ochłonąwszy ze zdumienia i przerażenia patrzyli bezradni, jak niedźwiedź unosząc rozbójnika schodził w przepaść, czepiając się pni drzew i wypukłości skał. Chcieli go porazić odłamkami głazów, ale zanim zdołali podźwignąć bryły granitowe, leżące na ziemi od wieków, rozbójnik i jego osobliwy wierzchowiec zniknęli im sprzed oczu.
ROZDZIAŁ XXVI Nazajutrz po odwiedzinach w Munckholmie gubernator Drontheimu wczesnym rankiem rozkazał zaprząc swoją podróżną karetę, mniemając, że zdąży wyjechać, zanim hrabina Ahlefeld wstanie. Ale sen hrabiny był czujny. Generał podpisał właśnie ostatnie zlecenia dla biskupa, w którego ręce władza jego przechodziła tymczasowo. Wstał z krzesła i, włożywszy futrem podbity surdut, zbierał się do wyjścia, kiedy odźwierny zameldował kanclerzynę. Niespodziana wizyta zmieszała starego wojaka, przywykłego śmiać się śród kul i kartaczy, ale nie umiejącego walczyć z podstępami i przebiegłością kobiety. Z wymuszoną uprzejmością przywitał intrygantkę i dopiero wtedy okazał zły humor, kiedy ona, nachyliwszy się do jego ucha, zapytała poufale: — A więc, generale, cóż ci on powiedział? — Kto? Poel? Powiedział mi, że kareta wkrótce będzie gotowa — odparł generał dyplomatycznie. — Mówię o człowieku uwięzionym w Munckholmie, generale. — A!… — Czy badanie pańskie wypadło zadowalająco? — Tak, tak jest, pani hrabino — rzekł gubernator z zakłopotaniem — zupełnie zadowalająco. — Masz zatem dowody, że popchnął do buntu górników? Okrzyk oburzenia wyrwał się z piersi Lewina. — On jest niewinny, łaskawa pani! Nagle zatrzymał się, czuł bowiem, że słowa te podyktowało mu serce, ale nie rozum. — Niewinny! — powtórzyła hrabina ze stropioną, chociaż nieufną miną, obawiała się bowiem, żeby Schumacker, którego chciał oczernić kanclerz, nie dowiódł generałowi swej niewinności. Gubernator już zorientował się w położeniu; na nalegania wielkiej kanclerzyny odpowiedział tonem, który ją uspokoił, był bowiem jakby niepewny i zmieszany. — Niewinny… tak… jeśli pani pozwoli… — Jeśli ja pozwolę, generale? — powtórzyła intrygantka ze śmiechem. Śmiech ten dotknął generała. — Łaskawa pani — rzekł — pozwól, abym z mego spotkania z byłym wielkim kanclerzem zdał relację tylko wicekrólowi. Po czym, skłoniwszy się głęboko, zszedł na dziedziniec, gdzie już czekała kareta. — Tak — mówiła do siebie hrabina Ahlefeld, wróciwszy do swego apartamentu — jedź, błędny rycerzu, twój odjazd otwiera nam wolne pole: wrogowie nasi nie mają przy sobie groźnego obrońcy… Jedź, twój odjazd jest znakiem powrotu dla mego Fryderyka. Bo jakże było można najpiękniejszego kawalera Kopenhagi wysyłać w te okropne góry? Na szczęście, łatwo mi teraz będzie wyjednać jego powrót. Zwróciła się do swej zaufanej pokojówki: — Kochana Elżbieto — rzekła — każ sprowadzić z Bergen dwa tuziny małych grzebyków, jakie teraz nasi eleganci noszą we włosach: dowiedz się także o nowy romans słynnej Scudery, a nadto pilnuj, aby co rano myto różaną wodą małpkę mego drogiego Fryderyka. — Jak to, łaskawa pani — spytała Elżbieta — czy pan Fryderyk może już powrócić? — Tak jest, może i z pewnością powróci lada chwila. Dlatego też trzeba się postarać, żeby zastał wszystko w porządku. Nieszczęsna matka!
ROZDZIAŁ XXVII Ordener po zejściu z wieży, z której widział latarnię munckholmską, nadaremnie szukał swego przewodnika, Benignusa Spiagudrego. Długo go wołał, ale odpowiadało mu tylko echo, rozlegając się wśród zwalisk— Zdziwiony tym niepojętym zniknięciem, przypisywał je jakiejś panicznemu przestrachowi bojaźliwego dozorcy umarłych. Wyrzucał sobie szlachetnie, że go opuścił na chwilę, i postanowił przepędzić noc na skale Oelmoe, aby mu dać czas do powrotu. Posiliwszy się nieco i okrywszy płaszczem, położył się obok gasnącego ogniska i, ucałowawszy promień włosów Ethel, wkrótce zasnął; można bowiem spać z roztęsknionym sercem, jeśli tylko sumienie jest spokojne. O wschodzie słońca był już na nogach, ale po Spiagudrym znalazł tylko tłumoczek i płaszcz, pozostałe w wieży, co zdawało się świadczyć o jego szybkiej ucieczce. Wówczas, straciwszy nadzieję zobaczenia go na skale Oelmoe, postanowił wyruszyć sam, nazajutrz bowiem trzeba było dojść do Walderhoga, aby tam zastać Hana z Islandii. Szedł dzień cały przez góry, łączące się z głównym łańcuchem, który ciągnie się wzdłuż całej Norwegii, i w końcu, zniżając się stopniowo, schodzi ku morzu. Brzegi kraju obfitują w przylądki i zatoki, ląd zaś dalszy w góry i doliny. Z tych to względów topograficznych Norwegię porównuje się często do olbrzymiego szkieletu wieloryba. Podróż po takim kraju wcale nie jest łatwa. Raz trzeba kroczyć przez kamieniste łożysko wyschłego strumienia, to znów przechodzić po chwiejących się mostach z pni, przez drogi, które stały się korytem nowo utworzonych potoków. Ordener szedł całymi godzinami, nie spostrzegając śladu ludzkiej obecności w tych miejscach nieuprawnych — poza nagle wyłaniającymi się skrzydłami wiatraka na wierzchołku wzgórza albo odgłosem dalekiej kuźni, z której dym pochylał się od powiewu wiatru niby czarny pióropusz. Od czasu do czasu spotykał chłopa, jadącego na szpakowatym koniku, albo też handlarza futer, siedzącego na saniach, zaprzężonych w dwa renifery; do tyłu sani przywiązana była długa lina, której liczne węzły, uderzając po kamieniach, miały odstraszać wilki. Gdy Ordener pytał handlarza o drogę do groty Walderhoga, wędrowny kupiec, znający tylko nazwy i położenie miejsc, przez które gwoli swego zawodu musiał przebiegać, odpowiadał obojętnie: — Idąc ciągle w stronę północno—zachodnią dojdziesz do wsi Hervalyn, przejdziesz przez potok Dotlysax i tejże nocy będziesz w Surb, odległym tylko o dwie mile od Walderhoga. Gdy zaś to samo pytanie zadawał wieśniakowi, ten głęboko przejęty podaniami ludowymi i bajkami starych prządek, kiwał tylko głową i, zatrzymując swego szpakowatego wierzchowca, mówił: — Walderhog! Jaskinia Walderhoga! Tam kamienie śpiewają, kości tańczą, bo szatan z Islandii obrał ją sobie za siedlisko. Chybaż nie do samej jaskini Walderhoga łaskawy pan pragnie się dostać. — Właśnie tam — odpowiedział Ordener. — Hm… to zapewne łaskawy pan utracił matkę lub ogień spalił wasz dom, albo też kmotr ukradł wam tłustą świnię? — Wcale nie — zaprzeczył młodzieniec. — Widać, że jakiś czarownik rzucił urok na rozum łaskawego pana. — Mój poczciwcze, ja się pytam o drogę do Walderhoga. — Ja też na to właśnie odpowiadam pytanie. Niech pana Bóg prowadzi. Ciągle na północ! Wiem, jak pan dojdzie, ale nie wiem, w jaki sposób stamtąd powróci. Po tych słowach wieśniak odchodził żegnając się pobożnie.
Noc już była ciemna, kiedy młody podróżny, przeszedłszy przez las osik i brzóz, który stykał się z potokiem Dotlysax, przybył nareszcie do wsi Surb, w której Spiagudry chciał założyć swoją główną kwaterę. Zapach smoły i dym z torfu uprzedziły Ordenera, że zbliżył się do osiedla rybaków. Wszedł do pierwszej chaty, którą w ciemności zdołał dojrzeć. Niskie i ciasne wejście zamykała, według zwyczaju norweskiego, przezroczysta skóra rybia, zabarwiona w danej chwili czerwonym, zamglonym światłem ogniska. Ordener, stukając w drewniane ramy, otaczające te drzwi, zawołał: — Otwórzcie, jestem podróżny! — Wejdźcie, wejdźcie — odpowiedział głos z wewnątrz. Jednocześnie usłużna ręka podniosła rybią skórę, po czym Ordener wszedł do schroniska rybaka z norweskich wybrzeży. Był to rodzaj okrągłego szałasu, zbudowanego z drzewa i ziemi, pośrodku którego płonęło ognisko, to czerwonym płomieniem torfu, to znowu bladą jasnością sosny. Tuż obok ogniska rybak, jego żona i dzieci, licho odziani, siedzieli dokoła stołu, zastawionego drewnianymi talerzami i różnymi naczyniami z gliny. Z przeciwnej strony, pomiędzy sieciami i wiosłami, dwa renifery spały na barłogu z liści i skór; przedłużenie barłogu było snadź przeznaczone dla mieszkańców domu i gości, których by los tu sprowadził. Nie od razu jednak można było rozejrzeć się po wnętrzu chałupy, unoszący się tam bowiem dym ostry i ciężki, z trudnością wydobywający się przez otwór, wybity w szczycie szałasu, okrywał gęstą i ruchomą zasłoną wszystkie przedmioty. Skoro tylko Ordener próg przestąpił, rybak i jego żona wstali natychmiast i przywitali go serdecznie. Wieśniacy norwescy lubią podróżnych; bardzo są gościnni i niezmiernie ciekawi nowin ze świata. — Panie — rzekł rybak — chyba czujesz się głodny i zziębnięty. Oto ogień do osuszenia twego płaszcza i smaczny rindebrod dla zaspokojenia głodu. Łaskawy pan raczy następnie powiedzieć nam, kim jest, skąd i dokąd dąży, i jakie gadki chodzą między babami w waszych stronach. — Posilcie się, panie — dodała żona rybaka — oprócz smacznego rindebrodu, o którym mówił mój mąż i pan, jest doskonały sztokfisz, solony i zaprawiony tranem z wieloryba. Siadajcie, panie nieznajomy. — A jeśli łaskawy pan nie lubi zwierzyny świętego Usufa (patrona rybaków) — podjął znów rybak — w takim razie niechaj cierpliwie poczeka, a przyrządzimy mu pieczeń wyborną z sarny lub przynajmniej z królewskiego bażanta. Oczekujemy właśnie powrotu najzręczniejszego strzelca ze wszystkich trzech prowincji. Nieprawdaż, moja dobra Maase? Maase, imię, którym rybak nazwał swoją żonę, oznacza po norwesku mewę. Rybaczka wcale się na to miano nie oburzyła, może dlatego, że było to jej imię prawdziwe, a może też dlatego, że wyrażało pieszczotę. — Z pewnością jest on najzręczniejszym strzelcem — potwierdziła z dumą. — To mój brat, Kennybol. Niechaj Bóg błogosławi jego wyprawom. Przyjechał do nas na kilka dni, będziecie więc mogli, panie nieznajomy, wypić z nim kilka kubków piwa. On jak i pan jest w podróży. — Dziękuję wam, zacna gospodyni — odparł Ordener z uśmiechem — muszę jednak poprzestać na waszym wybornym sztokfiszu i kawałku nie mniej smacznego rindebrodu. Nie mogę czekać na waszego brata, sławnego strzelca. Muszę odejść natychmiast. Dobra Maase, niezadowolona z nagłego odejścia nieznajomego, ale szczęśliwa zarazem, że pochwalił jej rybę i jej brata, zawołała: — Bardzo pan łaskaw… ale czy podobna, żebyś nas tak prędko opuszczał? — Muszę. — Iść w góry o tak spóźnionej porze i przy takiej niepogodzie… — Czynię to dla sprawy bardzo ważnej.
Odpowiedzi młodzieńca nie tylko wzbudziły wrodzoną ciekawość gospodarzy, ale dziwiły ich zarazem. Rybak przeto powstał i rzekł: — Jest pan u Krysztofa Buldusa Braala, rybaka ze wsi Surb. Żona dodała: — Ja zaś jestem Maase Kennybol, jego żona i służka. Wieśniacy norwescy, chcąc zapytać nieznajomego o nazwisko, mają zwyczaj wymieniać mu swoje. — Ja — odpowiedział Ordener — jestem podróżny, który nie może być pewny ani swego imienia, ani drogi, po której dąży. Szczególna ta odpowiedź widocznie nie zadowalała rybaka Braala. — Na koronę Gormona Starego — rzekł — sądziłem, że w tej chwili jeden jest tylko człowiek w Norwegii, który nie może być pewny swego nazwiska. To szlachetny baron Thorvick, który, jak mówią, będzie się teraz nazywał Danneskiold dzięki małżeństwu z córką kanclerza. Taką przynajmniej wiadomość, moja droga Maase, przywiozłem z Drontheimu. Winszuję ci, panie nieznajomy, tego podobieństwa do syna wicekróla możnego hrabiego Guldenlew. — Jeśli łaskawy pan — dodała z zaciekawieniem żona rybaka — nie może nam nic powiedzieć, co dotyczy jego osoby, to przynajmniej czy nie raczy objaśnić, co się tam dzieje obecnie na świecie? Radzi byśmy coś więcej usłyszeć o tym słynnym małżeństwie, o którym właśnie mój mąż i pan napomknął. — Tak — rzekł znowu rybak z powagą — to najświeższa nowina. Zanim miesiąc upłynie, syn wicekróla zaślubi córkę wielkiego kanclerza. — Bardzo w to wątpię — odparł Ordener. — Pan w to wątpi? Ależ ja panu mogę zaręczyć, że to rzecz niewątpliwa. Mówił mi o tym człowiek, który to słyszał od pana Poela, ulubionego kamerdynera szlachetnego barona Thorvick, to jest raczej szlachetnego hrabiego Danneskiold. Czyżby jaka burza zamąciła wodę przez sześć dni? Ten głośny związek miałby być zerwany? — Tak sądzę — potwierdził młodzieniec z uśmiechem. — Jeśli tak, to myliłem się. Nie należy rozniecać ognia do smażenia ryby, dopóki nie ma jej w sieci. Ale czy to zerwanie jest tak pewne? Od kogo pan o tym słyszał? — Od nikogo — rzekł Ordener. — Ja tylko sam tak sobie układam w swojej głowie. Słysząc te naiwne słowa, rybak, pomimo wrodzonej Norwegom grzeczności, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. — Przebaczcie, panie. Ale łatwo odgadnąć, że pan jest podróżnym, a może i cudzoziemcem. Czy pan sobie wyobraża, że wypadki pójdą wedle pańskiego rozumowania, a na świecie wypogodzi się lub zachmurzy wedle jego woli? Tutaj rybak, wtajemniczony w sprawy publiczne, jak wszyscy zresztą wieśniacy norwescy, począł tłumaczyć Ordenerowi, z jakich powodów małżeństwo to musi dojść do skutku: że tego wymagały interesy rodziny Ahlefeld i że wicekról nie mógł odmówić królowi, który tego pragnął. Nadmienił także, że prawdziwa miłość łączy przyszłych małżonków. Słowem, rybak Braal nie wątpił, że związek ten musi dojść do skutku; chciałby być — jak powiadał — równie pewny, iż mu się uda nazajutrz ubić przeklętego psa morskiego, który wyrządził ogromne szkody w jeziorze Master–Bick. Ordener nie był usposobiony do prowadzenia rozmowy o sprawach publicznych z tak tęgim politykiem; na szczęście przybycie nowej osoby wybawiło go z kłopotu. — To on, mój brat! — zawołała stara Maase. Dopiero przybycie brata zdołało ją wyrwać z niemałego podziwu, z jakim słuchała słów swego męża. Dzieci radośnie witały wuja, rybak zaś, podając mu rękę, rzekł z powagą: — Witaj nam, bracie. Później, zwracając się do Ordenera, dodał:
— Panie, to nasz brat, sławny strzelec Kennybol z gór Kole. — Witam was wszystkich serdecznie — rzekł góral zdejmując czapkę z niedźwiedziej skóry. — Bracie, nie wiedzie mi się polowanie na waszych brzegach, jak zapewne tobie nie udałby się połów w naszych górach. Zdaje mi się, że łatwiej napełniłbym torbę polując na złe duchy w mglistych lasach królowej Maab*. Siostro Maase, ty jesteś pierwszą mewą, której dzisiaj z bliska mogę powiedzieć dzień dobry. Patrzajcie, moi przyjaciele, niech was Bóg zachowa w spokoju, oto dla tego nędznego cietrzewia pierwszy strzelec w Drontheimhus uganiał się dotychczas w taką pogodę po leśnych wzgórzach. To mówiąc, wydobył z myśliwskiej torby cietrzewia i położył go na stole. Stwierdził nadto, że ptak tak mizerny niewart był naboju i dobrej strzelby. — Wierna rusznico Kennybola — dodał półgłosem — będziesz wnet polowała na grubszą zwierzynę. Jeśli dziś nie przebiłaś skór kozic i łosi, jutro za to może przeszywać będziesz zielone kaftany i czerwone buty. Słowa te zastanowiły ciekawą Maase. — Co ty mówisz, mój dobry bracie? — zapytała. — Mówię, że zawsze jakiś diabełek tańczy pod językiem kobiecym. — Masz słuszność, bracie Kennybol! — zawołał rybak. — Te córki Ewy tak są wszystkie ciekawe, jak ich matka. Wszak mówiłeś o zielonych kaftanach? — Bracie Braal — odparł strzelec z niezadowoleniem — tajemnice swoje powierzam tylko memu muszkietowi, ponieważ pewny jestem, że ich nie powtórzy. — Mówią we wsi — ciągnął nie zmieszany rybak — o powstaniu górników. Bracie, czyżbyś co o tym wiedział? Góral nasunął czapkę na oczy i, rzucając na nieznajomego podejrzliwe spojrzenie, nachylił się do rybaka, po czym rzekł szeptem, lecz dobitnie: — Cicho! Rybak pokiwał głową. — Bracie Kennybol — rzekł — chociaż ryba milczy, to jednak wpada do sieci. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bracia spoglądali na siebie wymownie, dzieci skubały leżącego na stole cietrzewia, rybaczka nasłuchiwała, Ordener zaś przypatrywał się wszystkiemu z uwagą. — Jeżeli dzisiaj nieszczególną macie wieczerzę — rzekł nagle strzelec chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy — za to jutro będzie inaczej. Bracie Braal, możesz złowić króla ryb, a ja przyrzekam ci dać do przyprawy tłuszcz niedźwiedzi. — Niedźwiedzi tłuszcz! — zawołała Maase. — Czyż niedźwiedź pokazał się w okolicy? — Patrick, Curter, dzieci moje, zabraniam wam wychodzić z chaty… Niedźwiedź! — Uspokój się, siostro; jutro już nie będziesz miała się czego obawiać. Tak, w samej rzeczy, o dwie mile od Surb widziałem niedźwiedzia. Białego niedźwiedzia. Zdawało mi się, że unosił człowieka albo raczej jakieś zwierzę. Oddalenie zresztą nie pozwoliło mi odróżnić… To mnie tylko dziwi, że łup swój niósł na grzbiecie, a nie w zębach. — Czy doprawdy, mój bracie? — Tak jest i pewnie zwierzę to już nie żyło, nie broniło się bowiem. — Ależ — zapytał trafnie rybak — jeśli nie żyło, to w jakiż sposób trzymało się na grzbiecie niedźwiedzia? — Tego właśnie nie mogę zrozumieć. W każdym razie była to ostatnia uczta niedźwiedzia. Wchodząc do wsi, uprzedziłem sześciu tęgich towarzyszów. Jutro więc, siostro Maase, przyniosę ci najpiękniejsze białe futro, jakie kiedykolwiek widziano na śniegach gór. — Strzeż się, bracie — rzekła kobieta — widziałeś rzeczy dziwne. Ten niedźwiedź to może diabeł?… *
Królowa wieszczek.
— Czyś oszalała — przerwał góral ze śmiechem. — Diabeł miałby się przedzierzgnąć w niedźwiedzia! W kota, w małpę, to być może, bo to się przecie zdarzało; ale w niedźwiedzia! Na świętego Eldona Egzorcystę, nawet dzieci i stare baby mogłyby się litować nad twoją zabobonnością. Skarcona kobieta spuściła głowę. — Czcigodny bracie, byłeś moim panem, zanim szanowny mój mąż zwrócił na mnie swe oczy; czyń przeto tak, jak ci twój anioł stróż podszepnie. — A w której stronie spotkałeś tego niedźwiedzia? — zapytał rybak. — W kierunku Smiasen, około groty Walderhoga. — Walderhoga! — zawołała rybaczka żegnając się. — Walderhoga! — powtórzył Ordener. — Ależ, mój bracie — rzekł rybak — przecież, spodziewam się, nie szedłeś do groty Walderhoga? — Ja? Broń mnie, Boże!! To niedźwiedź tam szedł. — I jutro pójdziesz go tam szukać? — przerwała Maase z przestrachem. — Ależ nie. Zresztą, moi przyjaciele, niepodobna przypuścić, ażeby nawet niedźwiedź ośmielił się szukać schronienia w jaskini, gdzie…? Nie dokończył, a wszyscy troje przeżegnali się pobożnie. — Masz słuszność — potwierdził rybak — zwierzęta mają jakieś czucie, które je uprzedza o tych rzeczach. — Moi zacni ludzie — odezwał się Ordener — powiedzcie mi, co jest strasznego w tej grocie Walderhoga? Zapytani spojrzeli po sobie niemal osłupiali ze zdziwienia, jak gdyby nie mogli zrozumieć podobnego zapytania. — Wszak to tam jest grób króla Waldera? — dodał młodzieniec. — Tak — odparła rybaczka — grób wzniesiony z kamieni, które czasem śpiewają. — I to jeszcze nie wszystko — zauważył rybak. — O nie! — mówiła dalej rybaczka — w nocy widziano tam nieraz tańczące kości nieboszczyków. — A i to jeszcze nie wszystko — odezwał się góral. Potem zamilkli, jak gdyby nie śmieli mówić dalej. — No i cóż tam jest jeszcze nadprzyrodzonego? — zapytał znowu Ordener. — Młodzieńcze — rzekł poważnie góral — nie odzywaj się tak lekkomyślnie, skoro widzisz, że ja, stary i siwy wilk, drżę, kiedy o tym mówię. Na to Ordener odpowiedział z łagodnym uśmiechem: — Chciałbym jednak wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w grocie Walderhoga, ponieważ tam właśnie idę. Słowa te przejęły strachem słuchających. — Nieszczęśliwy młodzieńcze! — zawołała kobieta — urodziłeś się widać bez anioła stróża! — A jakiż cel — przerwał góral — może prowadzić łaskawego pana do tego straszliwego miejsca? — Mam zażądać od kogoś ważnej rzeczy — odpowiedział Ordener. — Panie nieznajomy — rzekł rybak — chyba nie znasz dokładnie tego kraju. Czy się nie mylisz? Bo być nie może, abyś miał zamiar iść do groty Walderhoga. — Jeśli przy tym — dodał góral — chce pan mówić z ludzką istotą, to nie znajdzie tam nikogo… — Oprócz szatana — dokończyła rybaczka. — Szatana! Jakiego szatana? — Tego, dla którego grób śpiewa i tańczą nieboszczyki.
— Pan widać nie wie — rzekł rybak głos zniżając i zbliżając się do Ordenera — że grotę Walderhoga zamieszkuje… — Mężu mój i panie — przerwała kobieta — nie wymawiaj tego imienia, ono przynosi nieszczęście. — Kto zamieszkuje? — spytał Ordener. — Belzebub wcielony — rzekł Kennybol. — Doprawdy, moi dobrzy ludzie, nie wiem zupełnie, o czym mówicie. Powiedziano mi przecie, że w grocie Walderhoga mieszka Han z Islandii. Podwójny okrzyk przestrachu rozległ się w chacie. — Jak to! Pan wie… To właśnie ten szatan! Rybak, ochłonąwszy nieco ze zdumienia, spojrzał uważnie na Ordenera, jak gdyby widział coś, czego nie mógł zrozumieć. — Mniemałem, panie podróżny — rzekł — że choćbym miał żyć dłużej jeszcze niż mój ojciec, który umarł mając sto dwadzieścia lat, to jednak nie będę wskazywał drogi do Walderhoga człowiekowi obdarzonemu rozumem i wierzącemu w Boga. — Niewątpliwie! — zawołała Maase — ale łaskawy pan nie pójdzie przecie do tej groty przeklętej, bo aby tam wejść, trzeba chyba wprzódy z diabłem zawrzeć umowę. — Pójdę, moi dobrzy ludzie, a największą możecie mi oddać usługę wskazując właściwą drogę. — Jeśli pan chce iść najkrótszą drogą — rzekł rybak — to rzuć się z wierzchołka skały do pierwszego lepszego potoku, gdyż to na jedno wychodzi. — Czy godzi się śmierć bezużyteczną stawiać na równi z ważnym, chociaż niebezpiecznym celem? — zapytał Ordener. Braal pokiwał głową, jego zaś szwagier zwrócił na młodzieńca badawcze spojrzenie. — Rozumiem — zawołał nagle rybak — chce pan zarobić tysiąc talarów królewskich, które wysoki syndyk naznaczył za głowę tego szatana z Islandii. Ordener uśmiechnął się. — Panie mój — mówił dalej rybak ze wzruszeniem — usłuchaj nas i wyrzeknij się tego zamiaru. Jestem biedny i stary, a jednak za pańskie tysiąc talarów nie dałbym resztki swojego życia, choćby to był dzień tylko jeden. Ordener spiesznie odparł: — Nader ważna sprawa zmusza mnie do szukania rozbójnika, którego wy nazywacie szatanem; robię to dla innych, a nie dla siebie… Góral, który ani na chwilę nie spuścił oczu z Ordenera, nie pozwolił mu dokończyć. — Teraz pana rozumiem — rzekł — i wiem, dlaczego szukasz szatana islandzkiego. — Chcę go zmusić do walki — rzekł młodzieniec. — Tak jest — potwierdził Kennybol — dano panu bardzo ważne zlecenie, nieprawdaż? — Jużem to powiedział. Po tych słowach góral zbliżył się do Ordenera z oznakami porozumienia i na widok jego zdziwienia rzekł mu półgłosem do ucha: — Wszak to dla hrabiego Schumackera Griffenfelda? — Skąd to wiecie? — zawołał Ordener. Trudno było w samej rzeczy zrozumieć, jakim sposobem góral norweski mógł wiedzieć o tajemnicy, której Ordener nie powierzył nikomu, nawet generałowi Lewinowi. Kennybol nachylił się ku niemu. — Życzę powodzenia — rzekł tym samym tajemniczym głosem — jest pan szlachetnym młodzieńcem, skoro służy pan sprawie uciśnionych. Zdziwienie Ordenera tak było wielkie, że ledwie mógł zapytać górala, skąd wiedział o celu jego podróży.
— Cicho — rzekł Kennybol kładąc palec na ustach — mam nadzieję, że pan otrzyma od mieszkańca Walderhoga to, czego żąda; moje ramię jak i pańskie poświęcone jest sprawie munckholmskiego więźnia. Następnie podnosząc głowę, zanim Ordener zdążył odpowiedzieć mówił dalej: — Bracie, siostro Maase, przyjmijcie tego zacnego młodzieńca jak własnego brata. No, a teraz zdaje mi się, że wieczerza już gotowa… — Co! — przerwała Maase — czy namówiłeś łaskawego pana, aby się wyrzekł zamiaru odwiedzenia szatana? — Siostro, módl się, żeby mu się nic złego nie przytrafiło. Jest to szlachetny i godny młodzieniec. A teraz, młody panie, posil się nieco i spocznij z nami. Jutro wskażę ci drogę i pójdziemy szukać — pan swego diabła, a ja mojego niedźwiedzia.
ROZDZIAŁ XXVIII Zaledwie pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłociły wierzchołki skał, leżących nad morzem, kiedy rybak, przybyły o świcie dla zarzucenia sieci w odległości kilku muszkietowych strzałów od brzegu, na wprost wejścia do groty Walderhoga, widział, jak jakaś postać, okryta płaszczem czy całunem, schodziła po zboczach i wreszcie znikła pod tajemniczymi sklepieniami jaskini. Przejęty strachem, duszę swą polecił świętemu Usufowi i pobiegł opowiedzieć rodzinie, że widział jedno z widm, zamieszkujących siedzibę Hana z Islandii, które o wschodzie słońca wróciło do groty. Widmem tym, przyszłym przedmiotem nieskończonych opowieści wieśniaków podczas długich wieczorów zimowych, był Ordener, który w chwili, kiedy oba królestwa mniemały, że się zaleca do swej dumnej narzeczonej, narażał życie dla tej, której oddał swe serce i przyszłość: dla córki nieszczęśliwego więźnia. Smutne przeczucia i złowieszcze wróżby towarzyszyły mu do celu jego podróży. Gdy opuszczał chatę poczciwego rybaka, wszyscy go błogosławili, dobra Maase długo modliła się za niego, stojąc na progu chaty. Góral Kennybol i jego sześciu towarzyszów, którzy mu wskazali drogę, rozeszli się z nim o pół mili od groty Walderhoga. Ordener wszedł do groty Walderhoga, jak się wchodzi do portu, od dawna upragnionego. Doznawał niewypowiedzianej radości na myśl, że ma spełnić tak święte zadanie i że za chwil kilka przeleje może krew dla ukochanej Ethel. Postępował z głową wzniesioną pod czarnymi sklepieniami, o które odbijały się odgłosy jego kroków rozchodząc się potem posępnym, długotrwałym echem wśród zalegających grotę ciemności. Szedł dalej pod krzywymi arkadami, słabo oświetlonymi przez rozpadliny na wpół zarosłe chwastem i krzewami. Stopy jego potrącały często o jakieś szczątki, które staczały się z głuchym podźwiękiem i wśród ciemności przybierały kształty rozbitych czaszek albo długich rzędów białych kłów. Nie czuł wcale obawy. Dziwił się tylko, że dotąd nie napotkał groźnego mieszkańca tej straszliwej groty. Przybył nareszcie do miejsca stanowiącego coś w rodzaju okrągłej sali, wykutej w skale. Tu kończyła się podziemna droga, po której szedł dotychczas, w ścianach zaś sali nie było otworu, poza szerokimi szparami, przez które widać było dalekie góry i lasy. Zdziwiony zupełną pustką, zaczął już tracić nadzieję spotkania rozbójnika. Naraz pomnik osobliwego kształtu pośrodku pomieszczenia zwrócił na siebie jego uwagę. Trzy wielkie, podłużne głazy, stojące na ziemi, podtrzymywały czwarty, szeroki i kwadratowy, co razem wyglądało jak trzy filary z dachem. Pod tym olbrzymim trójnogiem wznosił się ołtarz, utworzony z jednej bryły granitu, z otworem pośrodku. W pomniku tym Ordener poznał jeden z druidycznych zabytków, jakich wiele widział już podczas swych podróży po Norwegii. Młodzieniec, pogrążony w marzeniu, oparł się machinalnie o ołtarz, którego kamień sczerniał prawie zupełnie, tak nasiąkł krwią ludzkich ofiar. Nagle zadrżał — uszu bowiem jego doszedł głos, jakby wychodzący z kamienia: — Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, które już dotykają grobu… Usłyszawszy to Ordener zerwał się spiesznie, chwycił za szablę i wsłuchał się w echo, które powtarzało grobowo ponurą przestrogę w głębiach jaskini: „Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, które już dotykają grobu…” W tej chwili z drugiej strony druidycznego ołtarza wychyliła się straszliwa głowa z rudymi włosami. Głowa ta, śmiejąc się szatańsko, powtórzyła znów: — Tak, zaiste, młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, które już dotykają grobu.
— Nogi te przyniosły rękę, która dotyka miecza — odparł Ordener spokojnie. Spod ołtarza wysunęła się mała, potworna postać i Ordener dojrzał jej barki silne, rozrosłe, odzież ze skrwawionych skór zwierzęcych i ręce muskularne, uzbrojone w długie, zakrzywione pazury oraz ciężką siekierę kamienną. — To ja! — rzekł ów potwór z pomrukiem dzikiego zwierza. — To ja! — odpowiedział Ordener. — Czekałem na ciebie. — Zrobiłem więcej — rzekł nieustraszony młodzieniec — gdyż szukałem cię. Rozbójnik skrzyżował ręce na piersiach. — Czy wiesz, kim jestem? — Wiem. — I nie lękasz się? — Teraz już się nie lękam. — Bałeś się więc, idąc tutaj? — zapytał potwór podnosząc dumnie głowę. — Obawiałem się, że cię może nie spotkam. — Wyzywasz mnie, a nogi twoje potrącały przed chwilą o trupy ludzi, przeze mnie zabitych. — Jutro może potrącą o twojego trupa. Mały człowiek zatrząsł się z gniewu. Ordener zachował spokojną i pewną siebie postawę. — Strzeż się — wyszeptał wreszcie chrapliwie rozbójnik — runę na ciebie jak grad norweski na dach z sitowia. — Przeciw tobie nie potrzeba mi innego puklerza… W spojrzeniu Ordenera było coś, co imponowało potworowi i upokarzało go. Zaczął wydzierać pazurami sierść ze swego płaszcza jak tygrys, który szarpie trawę, zanim rzuci się na swą ofiarę. — Dajesz mi poznać, czym jest litość… — A ty, czym jest pogarda. — Dzieciaku, głos twój słodki, a twarz świeża, jak głos i twarz młodej dziewczyny. Jaką śmierć sobie wybierasz? — Twoją! Mały człowiek roześmiał się. — Nie wiesz, że jestem szatanem, że duch mój jest duchem Ingolfa Tępiciela? — Wiem, że jesteś rozbójnikiem, który popełnia morderstwa dla złota. — Mylisz się — przerwał potwór — nie dla złota, lecz dla krwi. — Czyż nie przekupił cię Ahlefeld, abyś zabił kapitana Dispolsena? — O czym mówisz? Co to za nazwiska? — Nie znasz kapitana Dispolsena, którego zamordowałeś na ławicach Urchtalu?… — Być może, ale zapomniałem o nim tak, jak i o tobie za trzy dni zapomnę. — Nie znasz hrabiego Ahlefelda, który zapłacił ci za wydarcie kapitanowi żelaznej szkatułki? — Ahlefeld! Poczekaj… Tak, znam go. Wczoraj piłem krew jego jedynaka z czaszki mojego syna. Ordener wstrząsnął się ze zgrozy. — Czyś nie był zadowolony z zapłaty? — Z jakiej zapłaty? — zapytał rozbójnik. — Twój widok wstrętem mnie przejmuje. Trzeba raz skończyć. Wszak przed tygodniem zrabowałeś żelazną szkatułkę oficerowi munckholmskiego pułku? Na te słowa rozbójnik żywo się poruszył. — Oficer munckholmskiego pułku! — szepnął, a po chwili, wpatrując się w młodzieńca płomiennym wzrokiem, zagadnął: — Może i ty także jesteś oficerem tego pułku?
— Nie! — odparł Ordener. — Tym gorzej! — mruknął rozbójnik, przy czym twarz mu się zachmurzyła. — Czy odpowiesz — dopytywał uporczywie Ordener — gdzie jest szkatułka, którą zrabowałeś kapitanowi? Mały człowieczek zdawał się przez chwilę zastanawiać. — A, na Ingolfa! Ta nędzna skrzynka żelazna tylu ludzi zajmuje… Upewniam cię, że o wiele krócej szukać się będzie trumny z twymi kośćmi, jeżeli tylko je kto do niej złoży, niż owej skrzynki. Z odpowiedzi tej Ordener wywnioskował, że rozbójnik wie, o jaką szkatułkę mu chodzi. Krzepił więc w sobie nadzieję, że ją zdobędzie. — Powiedz mi — rzekł — coś z tą szkatułką zrobił? Czy jest ona teraz w posiadaniu hrabiego Ahlefelda? — Nie. — Śmiejesz się, więc kłamiesz. — Myśl, co ci się podoba. Co mnie to obchodzi? Potwór odpowiadał szyderczo i urągliwie, budząc nieufność w Ordenerze, który rozumiał, że trzeba potwora rozjątrzyć lub, jeśli to możliwe, przestraszyć. Odezwał się więc podniesionym głosem: — Musisz oddać tę szkatułkę! Potwór wybuchnął dzikim chichotem. — Musisz mi ją oddać! — powtórzył młodzieniec nakazująco. — Czyś przywykł rozkazywać turom i niedźwiedziom? — zapytał potwór śmiejąc się wciąż urągliwie. Ordener dobył szabli, która zajaśniała w ciemnościach jak błyskawica. — Bądź posłuszny! — zawołał. — No, no — odparł mały człowieczek potrząsając siekierą — mogłem zdruzgotać kości i ssać twoją krew, gdy tylko tutaj przybyłeś, powstrzymałem się jednak, bo chcę zobaczyć, jak wróbel uderzy na sępa. — Nędzniku! — krzyknął Ordener — broń się! — Pierwszy raz słyszę tak zuchwałe słowa — zawołał rozbójnik ponuro. To rzekłszy, wdrapał się na ołtarz granitowy i skurczył się jak przyczajony lampart, kiedy ze szczytu skały przygotowuje się do skoku na myśliwego. Z owej wyniosłości bacznie śledził wzrokiem przeciwnika, snadź rozważając, z której go strony zaczepić. Ordener zginąłby niechybnie, gdyby się był ociągał choć chwilę. Ale nie dał rozbójnikowi czasu do namysłu i rzucił się nań kierując ostrze szabli w jego twarz. Rozpoczęła się walka straszliwa, przechodząca wszelkie wyobrażenie. Potwór, stojąc na ołtarzu jak posąg na piedestale, wydawał się jednym z tych bożyszcz straszliwych, które w wiekach pogańskich odbierały w tym samym miejscu ofiary i hołdy. Jego ruchy były tak zwinne i szybkie, że z którejkolwiek strony Ordener atakował, napotykał zawsze jego twarz potworną i ostrze jego siekiery. Przy pierwszym zaraz starciu byłby na pewno porąbany w sztuki, gdyby, natchniony szczęśliwą myślą, nie owinął był płaszczem swej lewej ręki; ten wątły puklerz zasłaniał go przecie od gwałtownych ciosów wroga. Przez kilkanaście minut bezskutecznie usiłowali ranić się wzajem. Siwe, błyszczące oczy potwora nieomal wychodziły z oczodołów. Zdziwiony, że z tak wielką siłą i odwagą walczy tak słaby na pozór przeciwnik, nie śmiał się już dziko; twarz jego przybrała wyraz posępnej wściekłości. Zastygłe okrucieństwo, malujące się na twarzy potwora, i nieustraszony spokój, którym jaśniało oblicze Ordenera, tworzyły rażącą sprzeczność z szybkością ich poruszeń i gwałtownością ataków.
Przez pewien czas nie słychać było innego odgłosu prócz szczęku oręża, gwałtownych kroków młodzieńca i ciężkiego oddechu obu zapaśników. Nagle potwór straszliwie ryknął. Ostrze jego siekiery zaplątało się w fałdach płaszcza Ordenera. Wyprężył się, szarpnął gwałtownie rękę, przez to bardziej jeszcze zaplątał swoją broń w płaszczu przeciwnika. Każde nowe szarpnięcie pogarszało jego położenie. Wreszcie poczuł, że żelazo młodzieńca dotyka jego piersi. — Zapytuję cię raz jeszcze — odezwał się zwycięski Ordener — czy oddasz mi szkatułkę, którą tak podle zrabowałeś zamordowanemu kapitanowi? Potwór milczał przez chwilę, po czym ryknął chrapliwie: — Jeszcze raz odpowiadam: nie — i bądź przeklęty! Ordener, nie zmieniając groźnej postawy, znów przemówił: — Zastanów się, nieszczęśliwcze! — Nie! Nigdy! — powtórzył z zawziętością rozbójnik. Młodzieniec opuścił szablę. — A więc — rzekł — odczep siekierę od fałd mego płaszcza, abyśmy mogli zacząć walkę na nowo. Pogardliwy śmiech był odpowiedzią potwora. — Dziecko, bawisz się we wspaniałomyślność, której wcale nie potrzebuję. I zanim zdziwiony Ordener zdołał odgadnąć myśl rozbójnika, ten skoczył przez jego ramię, a potem jednym susem znalazł się w głębi groty. Następnie rzucił się z błyskawiczną szybkością na Ordenera i zawisł na nim jak pantera — kiedy się czepia paszczą i szponami boku lwa. Jego długie pazury zatopiły się w ramionach młodzieńca; zgięte jego kolana ściskały biodra przeciwnika, a ohydna twarz zbliżała się do oblicza Ordenera z rozwartymi usty i wyszczerzonymi zębami, gotowymi do rozszarpania ofiary. Nie mówił nic — dyszał tylko ciężko, z jego zaś wezbranej wściekłością piersi wydobywały się głuche pomruki. Ordener zachwiał się pod ciężarem napastnika; byłby upadł, zaskoczony niespodziewanym naciskiem, gdyby się za nim nie znalazł jeden z druidycznych słupów, o który się zdołał oprzeć. Przyciśnięty do słupa, dusił się niemal w uściskach straszliwego rozbójnika. Jeśli sobie nadto uprzytomnić, że opisane wydarzenia odbywały się z szybkością, z jaką ledwie wyobraźnia potrafi za nimi nadążyć, musiała to być straszliwa walka. Jakeśmy już powiedzieli, Ordener zachwiał się, lecz nie zadrżał. Myślą żegnał swoją Ethel, a myśl ta stała się dla niego pokrzepiającą modlitwą, wróciła mu siły. Objął potwora oburącz, po czym, chwyciwszy swoją szablę, ostrze jej wbił prostopadle w jego plecy. Raniony zbój krzyknął przeraźliwie; jednym skokiem, który zachwiał Ordenerem, wyrwał się z rąk swego nieustraszonego przeciwnika i o kilka kroków dalej upadł, trzymając w zębach kawał zielonego płaszcza, który szarpał z wściekłości. Lecz zaledwie upadł, już w okamgnieniu był znów na nogach. Zerwał się bez cienia znużenia, zręczny i zwinny jak młoda koza, i walka rozpoczęła się po raz trzeci, z większą jeszcze zajadłością. Tuż koło niego leżał stos odłamów skalnych, wśród których mchy i ciernie krzewiły się bujnie od wieków. Dwaj ludzie zwykłej siły z trudem zdołaliby unieść najmniejszy z tych głazów. Rozbójnik chwycił bez żadnego wysiłku jeden z nich w obie ręce, podniósł nad głową, zamierzając się na Ordenera. Wreszcie głaz, rzucony gwałtownie, runął ciężko. Ordener ledwo zdołał się na czas usunąć. Odłam granitu rozbił się na szczątki z groźnym hukiem, który echo powtarzało długo w głębokich zakamarkach groty. Zaledwie Ordener ochłonął z odurzenia, a już nowa bryła chwiała się w rękach rozbójnika. Wyprowadzony z równowagi młodzian rzucił się ku wrogowi z podniesioną szablą, aliści w tej chwili wielka bryła spadła na ostrze jego szabli i strzaskała je, jak kawałek szkła. Jednocześnie dziki śmiech rozległ się pod sklepieniem groty. Ordener był rozbrojony.
— Czy przed śmiercią masz co do powiedzenia Bogu albo szatanowi? — zawołał potwór drwiąco. Jego oczy rzucały błyskawice, płonęły wściekłością i radością. Nie czekając odpowiedzi, skoczył po siekierę, zostawioną na ziemi w zwojach płaszcza… Biedna Ethel! Nagle daleki ryk rozległ się na zewnątrz jaskini. Potwór zatrzymał się. Tam, na zewnątrz jaskini, dzieje się coś niezwykłego. Słychać głosy ludzkie, zmieszane z żałosnymi rykami niedźwiedzia. Rozbójnik przysłuchuje się. Żałosne ryki trwają wciąż. Han z Islandii chwyta siekierę i biegnie, ale nie ku Ordenerowi, lecz ku jednej z rozpadlin w ścianach jaskini, przez którą wdziera się światło dzienne. Ordener, niewymownie zdziwiony tym zwrotem, szybko przesuwa się ku innej rozpadlinie i przez nią spostrzega na bliskiej łące wielkiego białego niedźwiedzia, otoczonego przez siedmiu strzelców, a wśród nich Kennybola, którego słowa tak go wczoraj zastanowiły. Po chwili odwraca się, rozbójnika nie ma już w jaskini, słyszy tylko jego głos straszny, wołający: — Friend! Friend! Idę do ciebie! Oto jestem!
ROZDZIAŁ XXIX Pułk muszkieterów munckholmskich dąży przez wąwozy leżące między Drontheimem a Skongenem. Raz maszeruje brzegiem strumienia i widać wówczas szereg bagnetów, wdzierających się na wzgórza, podobny do gada, którego łuski błyszczą na słońcu; to znowu wężykiem okrąża górę, podobną wówczas do triumfalnej kolumny, otoczonej tłumem postaci z brązu. Żołnierze idą ze spuszczoną bronią, w narzuconych płaszczach, z minami gniewnymi i znudzonymi, albowiem dzielni ci mężowie lubią tylko walkę albo wypoczynek. Rubaszne żarty i dowcipy, które wczoraj jeszcze tak ich ożywiały, dziś nie mogą ich rozweselić. Powietrze jest chłodne, a niebo, pochmurne. Wtedy tylko wybucha śmiech w szeregach, kiedy markietanka spada ze swego konika albo kociołek blaszany stacza się ze skały na dno przepaści. Aby urozmaicić sobie nudny marsz, porucznik Randmer, młody baron duński, zbliżył się do starego kapitana Lory, wysłużonego wojaka. — Co ci jest, kapitanie? Dlaczego jesteś tak smutny? — Widać, że mam powód do tego — odparł kapitan nie podnosząc głowy. — Do kata, precz ze smutkiem! Spójrz na mnie. Nie jestem smutny, chociaż mam powód do złego humoru. — Wątpię, baronie Randmer. Co do mnie, straciłem jedyne moje dobra, cały mój majątek. — Kapitanie Lory, widzę, że mamy jednakie szczęście. Nie dalej jak dwa tygodnie temu porucznik Alberik wygrał ode mnie jednym rzutem kości mój piękny zamek Randmer z przy legł ościami. Jestem zrujnowany, ale czy przez to mniej wesół? Kapitan odparł posępnie: — Poruczniku, straciłeś tylko swój piękny zamek, ja zaś straciłem psa. — Kapitanie, pociesz się: przecież ja, co straciłem mój majątek… — I cóż to znaczy? — przerwał kapitan. — A zresztą pan odegrasz swój zamek. — A pan dostaniesz innego psa. — Być może, ale nie odzyskam już mojego biednego Drake. Umilkł, a łzy spływały z jego oczu na twarz surową i ogorzałą. — Nie kochałem nigdy — mówił dalej — nikogo oprócz niego; nie znałem ojca ani matki; niechaj Bóg da im wieczny spoczynek. Poruczniku Randmer, on mi ocalił życie w czasie wojny na Pomorzu. Nazwałem go Drake, aby uhonorować sławnego admirała. Poczciwy pies! Nie zmienił się dla mnie nigdy, jakiekolwiek było moje położenie. Po bitwie pod Oholfen wielki generał Schack pogłaskał go mówiąc: — Pięknego masz psa, sierżancie Lory! — wówczas bowiem byłem tylko sierżantem. — Ach! — przerwał młody baron, machając rózeczką — niezbyt to miło być sierżantem. Weteran nie słyszał go; mówił jakby do siebie i tak niewyraźnie, że trudno było zrozumieć, co wypowiedział: — Biedny Drakę! Tyle razy wracał z wyłomów i przekopów, aż wreszcie utonął jak kot w przeklętej zatoce Drontheimskiej. Mój biedny psie, biedny przyjacielu, byłeś przecie godzien, jak ja sam, zginąć na polu bitwy! — Dzielny kapitanie — zawołał porucznik — nie przystoi nam się smucić, gdyż jutro może bić się będziemy! — Tak — odparł pogardliwie kapitan — z tęgimi nieprzyjaciółmi. — Jak to? Przecie z tymi rozbójniczymi górnikami i diabelskimi góralami! — Rębacze kamieni i złodzieje na publicznych drogach! Ludzie, którzy w bitwie nie potrafią nawet sformować trójkątnego szyku Gustawa Adolfa! I oto mam walczyć z taką hołotą ja, com odbył wojny na Pomorzu i Holsztynie, kampanie w Skanii i Dalekarlii, com
walczył pod dowództwem sławnego generała Schacka i pod dzielnym hrabią Guldeniewem!… — Ale pan wie — przerwał Randmer — że te bandy mają podobno strasznego wodza, olbrzyma silnego i dzikiego jak Goliat, pijącego tylko ludzką krew, prawdziwego szatana… — Kogóż to? — Ależ słynnego Hana z Islandii! — Ba, założę się, że ten groźny generał nie umie nawet odwieść na cztery tempa kurka z muszkietu ani nabić karabinu jak należy. Randmer parsknął śmiechem. — Tak, śmiej się, poruczniku — mówił dalej kapitan. — Bardzo będzie przyjemnie skrzyżować nasze dzielne szable z ich nędznymi motykami albo szlachetne lance z szuflami od pieców! Istotnie, godni nas przyjaciele! Mój biedny Drake nie chciałby ich nawet kąsać po nogach!… Kapitan energicznie wynurzał swoje oburzenie, gdy przerwało mu zjawienie się oficera, który przybiegł zdyszany. — Kapitanie Lory! Kochany Randmer! — wołał ów oficer z daleka. — Co? — zapytali obydwaj. — Moi przyjaciele… krew mi się ścina w żyłach… Ahlefeld, porucznik Ahlefeld, syn wielkiego kanclerza, znasz go przecie, kochany baronie Randmer, ten Fryderyk… tak elegancki, tak zakochany w sobie. — Tak — odpowiedział młody baron — bardzo elegancki! Jednak na ostatnim balu w Charlottenburgu mój strój był szykowniejszy niż jego… Ale cóż mu się stało? — Wiem, o kogo tu chodzi — mruknął Lory. — O Fryderyka Ahlefeld, porucznika trzeciej kompanii, co ma niebieskie wyłogi. Dość niedbale pełni swe obowiązki. — Nikt się już na to nie będzie żalił, kapitanie Lory. — Jak to? — spytał Randmer. — Wszak on pełni służbę w Wahlstrom? — zauważył ozięble stary kapitan. — Właśnie. Otóż pułkownik odebrał teraz wiadomość… Biedny Fryderyk! — Ale cóż mu się stało? Kapitanie Bollar, przestraszasz mnie… Bollar rzekł poważnie: — Kapitanie Lory, porucznik Ahlefeld został pożarty żywcem. Kapitan zmarszczył czoło, Randmer zaś, przez chwilę zdziwiony, zaczął się śmiać serdecznie. — Ach, kapitanie Bollar — zawołał — widzę, że się ciebie zawsze żarty trzymają. Ale tym razem nie dam się oszukać, upewniam cię. — Randmer — rzekł poważnie Bollar — zwariowałeś. Powtarzam raz jeszcze, że Ahlefeld nie żyje. Wiem to od pułkownika: nie żyje! — Jak on doskonale gra swoją rolę! — przerwał baron śmiejąc się ciągle — jakiż on zabawny! Bollar wzruszył ramionami i zwrócił się do starego Lory, który z zimną krwią zapytał go o szczegóły. — Tak, tak, kochany kapitanie Bollar — dodał śmieszek — opowiedz nam, przez kogo nieborak ten został zjedzony? Czy służył za śniadanie wilkowi, czy niedźwiedziowi na wieczerzę? — Pułkownik — rzekł Bollar — odebrał w drodze depeszę, w której zawiadamiają go przede wszystkim o tym, że załoga Wahlstromu cofa się ku nam przed znacznym oddziałem powstańców… Stary Lory pokręcił głową. — Następnie — mówił dalej Bollar — że porucznik Fryderyk Ahlefeld, udawszy się przed trzema tygodniami na polowanie w góry, w stronę zwalisk Arbara, napotkał tam jakiegoś potwora, który go uniósł do swej jaskini i pożarł. Tutaj porucznik Randmer podwoił okrzyki wesołości.
— Och! Och! Że też ten zacny Lory wierzy w dziecinne bajdy… Doskonale, zachowaj swoją powagę, kochany Bollar, jesteś niesłychanie zabawny. Ale czy nam powiesz, kim jest ten potwór, ludożerca, upiór, co porwał i pożarł porucznika jak sześciodniowe koźlątko? — Powiem to nie panu — rzekł Bollar zniecierpliwiony — ale kapitanowi Lory, który nie jest tak uporczywie nieufny. Kochany Lory, potworem, który wypił krew Fryderyka, jest Han z Islandii. — Dowódca rozbójników! — zawołał stary oficer. — No i cóż, kapitanie Lory — zapytał szyderczo Randmer — czy trzeba władać bronią, kiedy się tak dzielnie włada szczękami? — Baronie Randmer — rzekł Bollar — masz podobne usposobienie jak Ahlefeld; strzeż się więc, żeby cię taki sam los nie spotkał. — Doprawdy — zawołał porucznik — że najwięcej mnie bawi niewzruszona powaga kapitana Bollara. — A mnie — odparł Bollar — najbardziej przeraża niespożyta wesołość porucznika Randmera. W tej chwili do rozmawiających zbliżyło się kilku oficerów. — Do kroćset! — rzekł Randmer — muszę ich zabawić wymysłem Bollara. Koledzy — dodał zwracając się do przybyłych — czy wiecie, że nasz biedny Fryderyk Ahlefeld został pożarty żywcem przez barbarzyńskiego Hana z Islandii? Kończąc te słowa, znów wybuchnął śmiechem, który ku wielkiemu jego zdziwieniu oburzył przybyłych. — Śmiejesz się, poruczniku! — zawołał jeden z nich. — Nie sądziłem, żeby Randmer podobną nowinę mógł w ten sposób traktować. — Śmiać się z takiego nieszczęścia! — dodał drugi. — Jak to? — zapytał Randmer zmieszany — czyżby to była prawda? — Przecież sam to nam opowiadasz. Czy nie wierzysz w swoje własne słowa? — Sądziłem, że to tylko żarcik Bollara. — Żart taki byłby zupełnie niewłaściwy — odezwał się jeden ze starszych oficerów. — Lecz nie jest to wcale żart. Baron Voethaun, nasz pułkownik, otrzymał właśnie tę fatalną wiadomość. — Straszliwe zdarzenie, okropne nieszczęście! — powtarzano dokoła. Baron Randmer, który umilkł wreszcie i spoważniał, odezwał się z ubolewaniem: — To nie do uwierzenia! Fryderyk, który tak znakomicie tańczył! Uczyniwszy tę głęboką uwagę zapadł ponownie w milczenie. Kapitan Lory zaś wyraził ubolewanie nad śmiercią młodego porucznika i zwrócił uwagę Torikowi Belfast, drugiemu łucznikowi, iż pas jego nie błyszczy należycie.
ROZDZIAŁ XXX Po zachodzie słońca widok nagiego pola, ogołoconego z roślinności, ma w sobie coś złowieszczego, przejmującego głębokim smutkiem, zwłaszcza gdy się jest samotnym, kiedy się stąpa po zeschłej trawie przy monotonnym ćwierkaniu koników polnych i kiedy się widzi bezkształtne chmury, przesuwające się z wolna po niebie jak zwłoki zjaw. Takie właśnie wrażenie stapiało się ze smutnymi myślami Ordenera wieczorem, po jego bezowocnym spotkaniu z rozbójnikiem z Islandii. Zdziwiony przez chwilę jego nagłym zniknięciem, z początku chciał za nim pobiec; zbłądził jednak w zaroślach i szedł dzień cały przez okolice coraz bardziej zapuszczone, nie spotykając nigdzie ani śladu człowieka. O zmroku znalazł się na rozległej równinie, a wśród tej pustaci bezbrzeżnej, jak okiem sięgnąć, nie widać było nic takiego, co by mogło dać schronienie podróżnemu, wyczerpanemu trudami, głodem i pragnieniem. Lecz mniejsza o trudy i niewygody; niczym one były wobec udręczeń moralnych Ordenera. Odnalazł Hana z Islandii, ale nie dopiął celu. Stracił już nawet owe szaleńcze, ułudne nadzieje, które pchnęły go do pościgu za zbójem, i oto teraz, kiedy nic już nie krzepiło jego serca, tysiączne rozpaczliwe myśli poczęły oblegać jego duszę. I gdzie teraz będzie szukał rozbójnika? Co ma począć? Jak powrócić do Munckholmu z próżnymi rękoma, nie przynosząc przyrzeczonego ocalenia, które się mieściło w fatalnej szkatułce? Niebo było czarne; „lisia czapa” księżyca zjawiała się niekiedy spoza chmur jak przez żałobną zasłonę; zimny wiatr przebiegał pustkowie. Ordener nie zwrócił uwagi na te oznaki gwałtownej i bliskiej burzy. A zresztą choćby nawet znalazł schronienie przed burzą, gdzie by zarazem mógł wypocząć po trudach, czyżby zdołał się tym uwolnić od dręczących go natrętnie myśli? Nagle pośród groźnych poszumów wichru odróżnił głosy ludzkie. Zdziwiony uniósł się na wpół i oparł na łokciu, a po chwili spostrzegł w pewnej od siebie odległości niby cienie poruszające się w mroku i wytężył wzrok. Niebawem zabłysło tam światło i teraz Ordener mógł zauważyć ze zrozumiałym zdumieniem, że owe tajemnicze widziadła jak gdyby zapadły się pod ziemię. Po chwili wszystko znikło. Ordener wyższy był nad przesądy swego czasu i swego kraju. Do jego umysłu poważnego i dojrzałego nie miała przystępu naiwna łatwowierność i te dziwne strachy, jakie niepokoją zarówno ludy, jak i jednostki w ich dziecięctwie. Podniósł się, przeżegnał i skierował ku miejscu, gdzie widziadła znikły. Deszcz zaczął padać kroplisty; wiatr wzdymał płaszcz Ordenera jak żagiel, chybotał piórem kapelusza tak silnie, że uderzało młodzieńca po twarzy. Nagle zatrzymał się. Przy świetle błyskawicy ujrzał pod swymi nogami coś na kształt szerokiej i okrągłej studni. Runąłby tam niechybnie, gdyby nie dobroczynne światło błyskawicy. Zbliżył się do tej otchłani. Niewyraźne światełko błyszczało bardzo głęboko, rzucając czerwonawe blaski na górną część jej olbrzymiego cylindra, wyrytego we wnętrznościach ziemi. Nieustraszony młodzieniec, pochylony nad przepaścią, nasłuchiwał. Dochodził go szmer dalekich głosów. Nie wątpił już, że istoty, które tak dziwnie się zjawiły i znikły sprzed jego oczu, weszły do tej otchłani. Uczuł też nieprzezwyciężoną chęć — bo snadź nadzwyczajne przygody były jego przeznaczeniem — pójść ich śladem, choćby to miało go zaprowadzić do bram piekielnych. Zaczynała już zresztą szaleć burza, a w tej otchłani mógł się przed nią schronić. Ale jak tam zejść? Jaką drogą udali się ci, za którymi podążyć pragnął, jeśli to tylko nie były widma? Powtórna błyskawica przyszła mu na pomoc, pozwalając dostrzec koniec drabiny, wyzierający z głębokości. Była to długa belka, przez którą w równych odstępach
przechodziły żelazne szczeble, służące do wsparcia rąk i nóg tych śmiałków, którzy by mieli odwagę zapuścić się w studnię. Ordener nie wahał się ani chwili. Uczepił się olbrzymiej drabiny i zagłębił w czeluści, nie wiedząc, czy aż do dna dojść zdoła, nie pomyślawszy o tym, że już może nigdy nie ujrzy dziennego światła. Wkrótce skroś rozpostarte nad głową ciemności widział niebo tylko dzięki niebieskawym błyskawicom, które je często rozdzierały; niebawem zaś ulewny deszcz, który na ziemię padał wielkimi kroplami, do niego dochodził w postaci rozpylonej rosy. Prądy wichru, wpadając gwałtownie do studni, wydawały nad jego głową przeciągłe poświsty. Schodził coraz niżej, a zdawało się, że ani na krok nie zbliżył się do podziemnego światła. Zagłębiał się jednak nadal, nie tracąc odwagi i nie patrząc w głąb przepaści, aby nie narazić się na zawrót głowy. Rychło powietrze mniej gęste, głosy coraz wyraźniejsze i jaśniejsze blaski, oświetlające ściany studni, stwierdzały, że był już blisko otchłani. Przeszedłszy jeszcze kilkanaście szczebli, spostrzegł wyraźnie koniec drabiny, a tuż przy nim podziemne wejście, oświetlone przez czerwonawe i drżące blaski, ucho jego zaś złowiło słowa, które pochłonęły całą jego uwagę. — Kennybol nie przybywa — mówił ktoś z niecierpliwością. — Co go mogło zatrzymać? — powtórzył ten sam głos po chwili milczenia. — Nie wiemy, panie Hacket — odpowiedziano. — Spędził noc u swej siostry, Maase Braal, we wsi Surb — dodał ktoś inny. — Widzicie — mówił pierwszy głos — że ja dotrzymuję wszystkich moich obietnic… Przyrzekłem wam Hana z Islandii na dowódcę i otóż go przyprowadzam. Na te słowa odpowiedział szmer, którego znaczenie trudno było odgadnąć. Ciekawość Ordenera, wzbudzona nazwiskiem Kennybola, który go tak zdziwił wczoraj, podwoiła się, gdy usłyszał straszliwe imię Hana z Islandii. Ten sam głos mówił dalej: — Moi przyjaciele, Jonaszu i ty Norbith, mniejsza o to, że się Kennybol opóźnia, jest nas i tak już za wielu, żebyśmy się czego obawiać mogli. A czyście znaleźli wasze sztandary w zwaliskach Krąg? — Tak jest, panie Hacket — odpowiedziało kilka głosów. — A więc podnieście chorągiew, już czas! Oto złoto, a to wasz niezwyciężony dowódca. Odważnie idźcie uwolnić szlachetnego Schumackera, nieszczęśliwego hrabiego Griffenfeld! — Niech żyje Schumacker! — powtórzyło mnóstwo głosów, a imię to rozległo się echem we wszystkich załamaniach podziemnych sklepień. — Słuchajcie — mówił ciągle ten sam głos — widzicie przed sobą przyjaciela i powiernika szlachetnego hrabiego Griffenfeld… Głos ten był zupełnie obcy Ordenerowi. Mówił on dalej: — Zaufajcie mi tak, jak on mi zaufał. Wszystko wam sprzyja, przyjaciele; przybędziecie do Drontheimu nie spotkawszy ani jednego wroga. — Idźmy, panie Hacket — przerwał głos inny — ale Peters mówił mi, że widział cały pułk munckholmski, idący na nas. — Zwiódł cię — odpowiedział pierwszy głos stanowczo. — Rząd nie wie jeszcze o waszym powstaniu, a jego pewność tak jest wielka, że ten, co odrzucał wszystkie wasze słuszne skargi, wasz gnębiciel i gnębiciel sławnego i szlachetnego Schumackera, generał Lewin Knud, opuścił Drontheim i udał się do stolicy, aby tam uczestniczyć w godach ślubnych swego wychowańca, Ordenera Guldenlew z Ulryką Ahlefeld. Łatwo zrozumieć niepokój Ordenera. W tej okolicy pustej i dzikiej, w tym tajemniczym podziemiu słyszał nieznajomych, wymieniających bliskie mu nazwiska, a nawet jego własne! Straszliwe zwątpienie wstąpiło w jego serce. Czyżby to była prawda? Czy on rzeczywiście słyszał głos ajenta hrabiego Griffenfelda? Jak to, Schumacker, ten starzec szanowny,
czcigodny ojciec jego szlachetnej Ethel, miałby buntować się przeciwko swemu królowi, najmować rozbójników, rozpalać wojnę domową? I dla tego obłudnika, buntownika, on, syn wicekróla Norwegii, wychowanek generała Lewina, narażał swoją przyszłość, życie? Dla niego szukał walki i walczył z rozbójnikiem islandzkim, z którym Schumacker musiał się zmówić, skoro postawił go na czele tych buntowników! Czyżby mściwy więzień munckholmski zażartował sobie z niego? Może odgadł jego imię i — co byłoby najboleśniejsze dla wielkodusznego młodzieńca — może popchnął go do tej fatalnej wyprawy, pragnąc zguby syna swojego wroga? Myśli te tym boleśniej jątrzyły jego serce, że cisnęły się wszystkie naraz. Chwiał się stojąc na szczeblach drabiny, a jednak słuchał uważnie, często bowiem z niewytłumaczoną niecierpliwością i straszliwą chciwością przysłuchujemy się słowom obwieszczającym nieszczęście, którego się najbardziej obawiamy. — Tak jest — mówił dalej głos wysłańca z Munckholmu — zostajecie pod dowództwem groźnego Hana z Islandii. Któż z wami walczyć się ośmieli? Sprawa wasza jest sprawą waszych żon i dzieci, niegodnie obdzieranych z dziedzictwa; jest sprawą nieszczęśliwego więźnia, od dwudziestu lat jęczącego niesłusznie w hańbiącym zamknięciu. Naprzód, Schumacker i wolność czekają was! Śmierć tyranom! — Śmierć! — powtórzyło tysiąc głosów, a jednocześnie w podziemiu rozległ się szczęk broni i chrapliwe dźwięki rogów góralskich. — Stójcie! — zawołał Ordener schodząc spiesznie z drabiny. Pragnienie powstrzymania Schumackera od spełnienia zbrodni i uchronienia od strasznej klęski owładnęło nagle całą jego istotą. Ale skoro stanął u wejścia do podziemia, obawa zgubienia zbyt porywczym krokiem ojca Ethel, a może i jej samej, wyparła z jego serca wszelkie inne uczucia; i oto stał blady, spoglądając ze zdziwieniem na niezwykły widok, który się jego oczom przedstawił. Znalazł się jakby na wielkim placu podziemnego miasta, którego obszaru nie pozwalały mu objąć okiem liczne słupy podtrzymujące sklepienie. Słupy te, od świateł tysiąca pochodni, trzymanych przez tłum ludzi dziwacznie uzbrojonych i skupionych gromadkami, błyszczały jak kryształowe kolumny. Rozległ się okrzyk: — Nieznajomy! Śmierć mu! Śmierć! Sto rąk podniosło się już na Ordenera. On zaś sięgnął do boku, szukając tam szabli. Zacny młodzieniec w szlachetnym zapale zapomniał, że był sam jeden i bezbronny. — Powstrzymajcie się! — zawołał głos człowieka, którego Ordener uważał za posłańca Schumackera. Był to jegomość niski, otyły, czarno ubrany, o wejrzeniu pozornie dobrodusznym. — Kim jesteś? — zapytał młodzieńca. Ordener nie odpowiedział. Otoczony był ze wszystkich stron, a na jego piersi nie było ani jednego miejsca, którego by nie dotykało ostrze szpady albo lufa pistoletu. — Czy się boisz? — zapytał otyły jegomość ze złośliwym uśmiechem. — Gdyby zamiast tych oręży dotykała mojego serca twoja ręka — rzekł młodzieniec spokojnie — przekonałbyś się, że bije nie prędzej od twego, jeśli ty tylko masz serce. — Ho, ho! — rzekł tłuścioch — jaki hardy! Niech więc umiera! I odwrócił się tyłem. — Zadaj mi śmierć — odparł Ordener — nic innego nie chciałbym tobie zawdzięczać. — Chwilkę, panie Hacket — rzekł oparty na długim muszkiecie starzec z gęstą brodą. — Jesteście tutaj u mnie i ja tylko sam mam prawo wyprawić tego chrześcijanina do nieboszczyków, aby opowiedział im, co widział tutaj. Pan Hacket począł się śmiać. — Na uczciwość — rzekł — rób, jak ci się podoba, kochany Jonaszu. Niewiele mi na tym zależy, przez kogo ten szpieg będzie sądzony, byleby tylko został skazany.
Starzec zwrócił się do Ordenera z pytaniem: — No, dalej, powiedz nam, kim jesteś, ty, co tak zuchwale chciałeś się dowiedzieć, kim my jesteśmy? Ordener milczał. Otoczony stronnikami Schumackera, dla którego najchętniej byłby oddał całą krew swoją, uczuwał w tej chwili jedynie bezgraniczne pragnienie śmierci. — Łaskawy pan nie chce odpowiedzieć — rzekł starzec. — Lis kiedy go schwycą, już nie skomli. Zabijcie go. — Mój dzielny Jonaszu — odezwał się Hacket — pozwól, żeby śmierć tego człowieka była pierwszym czynem Hana z Islandii pomiędzy wami. — Zgoda! Zgoda! — zawołało mnóstwo głosów. Ordener zdziwiony, ale zawsze nieustraszony, szukał oczami owego Hana z Islandii, z którym tego samego rana tak długo walczył, i ujrzał, z większym jeszcze zdziwieniem, zbliżającego się człowieka ogromnego wzrostu, w góralskim ubiorze. Olbrzym ten utkwił w Ordenerze bezmyślne i okrutne spojrzenie i zażądał siekiery. — Ty nie jesteś Hanem z Islandii! — odezwał się Ordener z mocą. — Śmierć mu! Śmierć! — wołał Hacket wściekłym głosem. Ordener rozumiał, że trzeba będzie zginąć. Sięgnął ręką do piersi, aby wydobyć włosy Ethel i złożyć na nich ostatni pocałunek. Niebacznie wyrzucił papier tkwiący za pasem. — Co to za papier? — zawołał Hacket. — Norbith, podnieś go. Norbith był jeszcze bardzo młody. Jego twarz ogorzała i surowa miała szlachetny wyraz. Podniósł papier i rozwinął go. — Wielki Boże! — zawołał — to karta mego biednego przyjaciela Krzysztofa Nedlama, nieszczęśliwego kolegi, którego stracili przed tygodniem na rynku w Skongenie za fałszerstwo monety. — A więc — rzekł Hacket tonem zawiedzionym — zachowaj sobie ten papier. Myślałem, że to coś ważniejszego. No, a ty, kochany Hanie z Islandii, załatw się z tym człowiekiem. Młody Norbith stanął przed Ordenerem i zawołał: — Ten człowiek jest pod moją opieką! Wpierw mnie zabijcie, zanim spadnie jeden włos z jego głowy. Nie pozwolę, aby karta bezpieczeństwa mego przyjaciela, Krzysztofa Nedlama, miała być pogwałcona. Ordener, cudem uratowany, spuścił głowę i upokorzył się w duchu, przypomniał sobie bowiem, z jaką obojętnością przyjął wzruszające życzenia kapelana Anastazego Munder: „Podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika”. — Ba, ba! — rzekł Hacket — pleciesz głupstwa, mój dzielny Norbith. Człowiek ten jest szpiegiem, musi więc zginąć. — Dajcie mi siekierę — powtórzył olbrzym. — Nie zginie! — wolał Norbith. — Co by na to powiedział duch mego biednego Nedlama, którego tak niegodnie powiesili? Ja za to odpowiadam, że nie zginie, ponieważ Nedlam nie chce, aby zginął. — W samej rzeczy — rzekł stary Jonasz — Norbith ma słuszność, jakże chcecie, panie Hacket, żeby zabić tego nieznajomego, jeśli on posiada kartę Krzysztofa Nedlama? — Ale skoro jest szpiegiem? — odparł Hacket. Starzec stanął obok młodego górnika przed Ordenerem i obaj powtórzyli z powagą: — Ten nieznajomy ma kartę Krzysztofa Nedlama, którego powieszono w Skongenie. Hacket przekonał się, że trzeba ustąpić. — No — rzekł wreszcie przez zęby, tłumiąc swoją wściekłość — niechaj sobie żyje. Zresztą, to was tylko obchodzi. — Nie pozwoliłbym go skrzywdzić, choćby to był sam diabeł — rzekł Norbith z triumfem. Co rzekłszy, zwrócił się do Ordenera:
— Słuchaj — ciągnął dalej — musisz być prawdziwym naszym bratem, skoro masz kartę Nedlama, mego biednego przyjaciela. Jesteśmy górnikami królewskimi. Powstajemy, ażeby się uwolnić spod złej opieki. Pan Hacket, którego tu widzisz, twierdzi, że chwyciliśmy za broń dla jakiegoś hrabiego Schumackera, ja jednak nie znam go wcale. Nasza sprawa jest słuszna. Odpowiedz tedy, ale tak jak gdybyś odpowiadał twemu świętemu patronowi: czy chcesz przystać do nas? Nagła myśl zajaśniała w głowie Ordenera. — Zgoda! — odpowiedział. Wtedy Norbith podał mu szablę, którą on przyjął w milczeniu. W tej chwili pod sklepieniem kopalni rozległ się głos rogu, który znano zapewne dobrze, gdyż zaraz poczęto wołać: — Otóż i Kennybol!
ROZDZIAŁ XXXI Usłyszawszy krzyki, zwiastujące przybycie sławnego strzelca Kennybola, Hacket pospieszył na jego spotkanie, zostawiając Ordenera z dwoma przywódcami powstańców. — Na koniec przybywasz, kochany Kennybolu! — odezwał się Hacket do przybyłego. — Chodź więc ze mną, niech cię przedstawię waszemu strasznemu wodzowi, Hanowi z Islandii. Na to imię Kennybol, który przybył blady, z najeżonym włosem z twarzą zlaną potem i rękoma we krwi zbroczonymi, cofnął się o trzy kroki. — Hanowi z Islandii! — powtórzył. — No, no — rzekł Hacket — uspokój się! Przecież on przyszedł tutaj, aby wam pomagać. Powinieneś w nim widzieć przyjaciela, towarzysza… Kennybol nie słuchał go. — Han z Islandii tutaj? — zapytał. — Ależ tak — odparł Hacket powstrzymując dwuznaczny śmiech — pohamuj tylko strach, który jego imię… — Jak to! — przerwał strzelec po raz trzeci — pan mówi, że Han z Islandii jest w tej kopalni… Hacket zwrócił się do otaczających go górników z pytaniem: — Czyżby nasz dzielny Kennybol oszalał? Potem przemówił do Kennybola: — Jak widzę, to lęk przed Hanem z Islandii opóźnił twoje przybycie. Kennybol podniósł rękę do góry. — Na świętą Ethelredę, męczennicę norweską — rzekł — nie lęk przed Hanem z Islandii, panie Hacket, ale sam Han, przysięgam, przeszkodził mi przyjść tutaj wcześniej. Słowa te wywołały szmer zdziwienia śród tłumu górali i górników, na czoło zaś Hacketa sprowadziły taką samą chmurę, jaka pokryła je przed chwilą na widok i ocalenie Ordenera. — Jak to! Co ty mówisz? — zapytał zniżając głos. — Mówię, panie Hacket, że gdyby nie wasz przeklęty Han Islandczyk, byłbym tu jeszcze przed pierwszym krzykiem puszczyka. — Czy doprawdy? Ale cóż on ci uczynił? — Och! Nie pytaj mnie pan o to. Powiem tylko, że niech moja głowa w jeden dzień stanie się biała jak sierść gronostaja, jeśli się dam namówić jeszcze raz w życiu na polowanie na białego niedźwiedzia. — Zapewne niedźwiedź omal cię nie pożarł? Kennybol wzruszył wzgardliwie ramionami. — Niedźwiedź! — rzekł. — A to mi groźny nieprzyjaciel! Kennybol pożarty przez niedźwiedzia! Za kogóż to mnie bierzecie, panie Hacket? — Nie gniewaj się — odparł Hacket z uśmiechem. — Gdybyście wiedzieli, mój zacny panie, co mi się przytrafiło — przerwał stary strzelec zniżając głos — wtedy nie powtarzalibyście mi, że Han z Islandii jest tutaj. Hacket znów się zmieszał. Ujął nagle Kennybola za ramię, jak gdyby obawiając się, żeby strzelec nie zbliżył się do miejsca, skąd, ponad tłumem górników, wystawała ogromna głowa wielkoluda. — Kochany Kennybolu — rzekł poważnie — opowiedz, proszę cię, co jest powodem twego opóźnienia? Pojmujesz przecie, że obecnie każda drobnostka może mieć wielkie znaczenie. — To prawda — odparł Kennybol po chwili zastanowienia. I na naleganie Hacketa opowiedział swoją przygodę. Oto wczesnym ranem, wraz z sześciu towarzyszami, osaczył białego niedźwiedzia w okolicach groty Walderhoga, nie spostrzegłszy
nawet w zapale polowania, że był tak blisko tego strasznego miejsca. Żałosne ryki sprowadziły małego człowieczka, potwora, szatana, który uzbrojony w kamienną siekierę rzucił się na strzelców, aby bronić niedźwiedzia. Rozpoczęła się walka. Ostatecznie sześciu padło ofiarą potworów, Kennybol zaś zawdzięcza swoje ocalenie jedynie szybkiej ucieczce, która mu się udała, dzięki jego zwinności i zmęczeniu Hana. — Widzicie, panie Hacket — kończył Kennybol opowiadanie — widzicie, że jeśli późno przychodzę, to nie mnie trzeba o to obwiniać, a poza tym, że niepodobna, aby piekielnik z Islandii, który został ze swoim niedźwiedziem w gąszczach Walderhoga i pastwił się nad trupami moich biednych towarzyszy, mógł być obecnie, i to jako przyjaciel, w kopalni Apsyl– Corh, miejscu naszego zebrania. Znam go teraz, tego szatana wcielonego; widziałem go przecież na własne oczy i to z bliska. Hacket, który słuchał z uwagą opowieści, przemówił z kolei poważnie: — Mój dzielny Kennybolu, kiedy mówisz o Hanie z Islandii albo o piekle, nie wspominaj o niepodobieństwach. Wiedziałem już o wszystkim, coś mi teraz powiedział… Nadzwyczajne zdziwienie i naiwna łatwowierność odbiły się w surowych rysach starego strzelca z gór Kole. — Jak to? — zapytał. — Tak jest — ciągnął dalej Hacket, na którego twarzy baczniejszy spostrzegacz dojrzałby wyraz triumfu i szyderstwa — wiedziałem o wszystkim, z wyjątkiem tego, że ty byłeś bohaterem tego smutnego zdarzenia. Han z Islandii opowiedział mi to, kiedyśmy szli tutaj. — Czy być może! — rzekł Kennybol, a jego spojrzenie zwrócone na Hacketa wyrażało zabobonną obawę i szacunek. Hacket z tą samą zimną krwią podjął: — Niewątpliwie. A teraz zaprowadzę cię do tego straszliwego Hana. Kennybol krzyknął z przestrachu. — Ależ bądź spokojny — uśmiechnął się Hacket. — Powinieneś w nim widzieć jedynie waszego wodza i towarzysza. Strzeż się tylko wspominać mu o tym, co zaszło dziś rano. Rozumiesz mnie? Trzeba było ulec. Nie bez wstrętu jednak Kennybol zgodził się na to, aby go przedstawiono szatanowi. Podeszli więc do grupy, w której stali Ordener, Jonasz i Norbith. — Mój dobry Jonaszu, kochany Norbith — witał ich Kennybol — niechaj Bóg was wspiera! — Bardzo tego potrzebujemy, Kennybolu — rzekł Jonasz. W tej chwili spojrzenie Kennybola zatrzymało się na Ordenerze, który również mu się od chwili przypatrywał. — Ach, to pan — rzekł strzelec zbliżając się spiesznie do niego i podając mu swą dłoń, pomarszczoną i twardą — witajże nam. Jak widzę, śmiałość pana odniosła dobry skutek. Ordener, nie rozumiejąc tego, co góral zdawał się tak dobrze pojmować, chciał go prosić o wytłumaczenie, kiedy nagle Norbith zawołał: — To wy znacie tego młodzieńca, Kennybolu? — Na mojego anioła stróża, czy go znam! Ja go kocham i szanuję. On równie jest przychylny jak i my wszyscy sprawie, której służymy. I znów spojrzał porozumiewawczo na Ordenera, który właśnie zamierzał mu zadać pytanie, gdy Hacket wracając ze swoim olbrzymem, od którego wszyscy usuwali się z przestrachem, zbliżył się do nich mówiąc: — Dzielny Kennybolu, oto wasz wódz, sławny Han z Klipstadur! Kennybol, rzuciwszy wzrokiem na rzekomego rozbójnika, cofnął się zdumiony, a potem nachyliwszy się do ucha Hacketa, szepnął: — Panie Hacket, Han z Islandii, którego dziś rano zostawiłem w Walderhogu, był małego wzrostu…
Hacket odpowiedział mu również cicho: — Zapominasz, że to przecie szatan, Kennybolu. — Prawda — mruknął łatwowierny strzelec — widać teraz przybrał inną postać… Co rzekłszy odwrócił się drżąc i przeżegnał się cichaczem.
ROZDZIAŁ XXXII W odwiecznym lesie dębowym, dokąd z trudem się przedziera blady brzask poranku, człowiek niskiego wzrostu zbliża się do drugiego, który snadź go oczekiwał. Potem zaczyna się rozmowa, prowadzona szeptem: — Niech wasza miłość raczy mi przebaczyć opóźnienie; złożyły się na nie różne przygody. — Jakież? — Przywódca górali, Kennybol, przybył na miejsce zebrania dopiero o północy; a za to zostaliśmy zaniepokojeni niespodzianym zjawieniem się tajemniczej osobistości. — Któż to był? — Człowiek, który jak szalony wpadł do kopalni w czasie naszego zgromadzenia. Myślałem z początku, że to szpieg, i poleciłem go sprzątnąć. Okazało się jednak, że miał przy sobie kartę bezpieczeństwa jakiegoś wisielca, otoczonego szczególnym szacunkiem naszych górników; wzięli go więc pod swoją opiekę. Po rozważeniu doszedłem do wniosku, że to musi być jakiś ciekawy podróżnik albo głupi uczony. Na wszelki przypadek wszakże zarządziłem względem niego odpowiednie środki. — A z resztą czy wszystko dobrze idzie? — Jak najlepiej. Górnicy z Guldbranshal i Faroer, pod dowództwem młodego Norbitha i starego Jonasza, a także górale z Kole, prowadzeni przez Kennybola, w tej chwili są już zapewne w drodze. O kilka mil od Niebieskiej Gwiazdy połączą się z nimi ich towarzysze z Hubfallo i Sund–Moere. Górale z Konsbergu i oddział górali ze Smiasen, który zmusił garnizon wahlstromski do cofnięcia się, jak o tym wiadomo szlachetnemu hrabiemu, czekają o kilka mil dalej. Wszystkie te oddziały, połączywszy się, staną na nocleg dzisiejszej nocy o dwie mile od Skongenu, w wąwozach pod Czarnym Słupem. — A jakże przyjęli twego Hana z Islandii? — Z całą łatwowiernością. — Czemuż nie mogę na tym potworze pomścić śmierci mojego syna! Co za szkoda, że się nam wymknął! — Szlachetny panie, użyjcie najprzód imienia Hana z Islandii, ażeby się zemścić na Schumackerze; pomyślimy potem nad sposobem pomszczenia się na samym Hanie. Powstańcy będą szli cały dzień dzisiejszy i, jak mówiłem, noc przepędzą w wąwozach, o dwie mile od Skongenu. — Jak to! Pozwoliłbyś tak znacznym siłom dojść aż pod Skongen Musdoemonie? — Nie ma obawy, dostojny hrabio! Niech tylko wasza miłość raczy natychmiast wyprawić posłańca do pułkownika Voethauna, którego pułk musi być obecnie w Skongenie; trzeba go zawiadomić, że wszystkie siły powstańcze będą dzisiejszej nocy obozowały w wąwozie pod Czarnym Słupem, który jest jakby przez naturę przeznaczony do zasadzek… — Rozumiem cię. Ale po co było, mój kochany, zgromadzać umyślnie tak znaczne siły? — Im powstanie będzie groźniejsze, tym większa będzie zbrodnia Schumackera, a zasługa waszej ekscelencji. Zresztą bunt trzeba stłumić za jednym zamachem. — Dobrze! Dlaczego jednak mają obozować tak blisko Skongenu? — Ponieważ jest to jedyne miejsce w całych górach, gdzie obrona jest niemożliwa. Wyjdą stamtąd ci tylko, którzy mają stanąć przed trybunałem. — Doskonale! Coś jednak mówi mi, Musdoemonie, żeby jak najprędzej zakończyć całą tę sprawę. Jeśli z jednej strony jestem zupełnie spokojny, z drugiej za to bardzo się obawiam. Zarządziliśmy, jak wiesz, w Kopenhadze sekretne poszukiwanie papierów, które mogły wpaść w ręce tego Dispolsena. — I cóż, panie hrabio?
— Otóż dowiedziałem się przed chwilą, że intrygant ten był w potajemnych stosunkach z astrologiem Cumbysulsumem… — Z tym, co umarł niedawno? — Tak jest. Otóż ten stary czarnoksiężnik umierając oddał ajentowi Schumackera papiery… — Przekleństwo! On miał moje listy i cały nasz plan… — Twój plan, Musdoemonie? — Najmocniej przepraszam, szlachetny hrabio. Ale po co ekscelencja tak zaufał temu szarlatanowi Cumbysulsumowi?… Temu staremu zdrajcy? — Słuchaj, Musdoemonie. Nie należę do tych, którzy, jak ty, w nic i nikomu nie wierzą. I nie bez kozery, mój kochany, miałem zawsze zaufanie do wiedzy magicznej starego Cumbysulsuma. — Szkoda, że wasza miłość obdarzał zaufaniem jego wierność. Nie trwóżmy się jednak, szlachetny panie. Dispolsen umarł, a jego papiery zginęły. Za kilka dni nie będzie nawet mowy o tych, którym mogły być użyteczne. — Zdaje mi się, że żadne oskarżenie nie zdołałoby mnie dosięgnąć. — Również i mnie, protegowanego waszej miłości? — O tak, mój kochany, możesz liczyć na mnie. Spieszmy się jednak z zakończeniem tej sprawy. Natychmiast wyprawiam posłańca do pułkownika. Chodź — ludzie moi czekają poza tą gęstwiną. Musimy zawrócić do Drontheimu, skąd Meklemburczyk wyjechał już zapewne. Służ mi nadal wiernie, a pomimo wszystkich Cumbysulsumów i Dispolsenów możesz na mnie polegać zawsze! — Niech wasza miłość raczy być pewny… Ruszyli z miejsca i weszli w głąb lasu, z którego coraz słabiej dobiegały ich głosy, po chwili zaś słychać tylko było oddalający się tętent ich koni.
ROZDZIAŁ XXXIII Gdy w lesie, okalającym Smiasen, odbywała się rozmowa wyżej powtórzona, powstańcy podzieleni na trzy kolumny wyszli z kopalni ołowiu Apsyl–Corh przez główne wyjście, prowadzące do głębokiego wąwozu. Ordener pragnął zbliżyć się do Kennybola, lecz umieszczony został w oddziale Norbitha. Skoro słońce wzeszło, światło pochodni straciło siłę i stało się dymem tylko, Ordener mógł lepiej przypatrzeć się tej dziwacznej armii, maszerującej w nieładzie, z ochrypłymi śpiewami i dzikimi krzykami, podobnej do stada zgłodniałych wilków, szukających żeru. Dzieliła się ona na trzy zastępy albo raczej watahy. Na czele, pod dowództwem Kennybola, szli górale z Kole, podobni do niego ubiorem ze skór dzikich zwierząt i minami śmiałymi i surowymi. Za nimi postępowali młodzi górnicy Norbitha i starego Jonasza, w wielkich pilśniowych kapeluszach, szerokich szarawarach, z gołymi rękami i czarnymi twarzami, zwracającymi ku słońcu błędne spojrzenia. Ponad tymi gromadami, kroczącymi w nieładzie, powiewały chorągwie ognistego koloru, na których można było czytać różne napisy, jak: „Niech żyje Schumacker!” — „Wyswobodźmy naszego zbawcę!” — „Wolności dla górników!” — „Wolności dla hrabiego Griffenfelda!” — „Śmierć Guldenlewowi!” — „Śmierć ciemięzcom!” — „Śmierć Ahlefeldowi!” Sprowadzony przez Hacketa olbrzym szedł sam na czele, uzbrojony w maczugę i topór, a za nim w pewnej odległości i z widoczną obawą postępowały pierwsze szeregi Kennybola, który nie spuszczał oczu z olbrzyma, jak gdyby chciał ujrzeć swego szatańskiego wodza we wszystkich postaciach, jakie podobałoby mu się przybrać. Powstańcy nie spotykali na drodze żadnej istoty ludzkiej. Na ich widok pasterz zapędzał swoją trzodę do pierwszej lepszej jaskini, rolnik uciekał ze swej wioski. Mieszkańcy bowiem równin i dolin wszędzie są jednacy; zarówno lękają się trąbki bandyty, jak i rogu łuczników. Przebywszy w ten sposób wzgórza i lasy, upstrzone gdzieniegdzie miasteczkami, kroczyli dalej po krętych drożynach, gdzie łatwiej można było znaleźć ślad dzikiego zwierza niż człowieka, mijali jeziora, przeprawiali się przez potoki, wzgórza i bagniska. Ordener zupełnie nie znał tych miejsc. Raz tylko jego spojrzenie spotkało na horyzoncie odległy i niebieskawy widok zgarbionej skały. Nachyliwszy się tedy do jednego ze swych towarzyszy, zapytał: — Przyjacielu, co to za skała tam, na południu, z prawej strony? — To Szyja Sępa, skała Oelmoe — odparł zapytany. Ordener westchnął głęboko.
ROZDZIAŁ XXXIV Małpkę, papugi, grzebyki i wstążki — wszystko przygotowała hrabina Ahlefeld na przyjęcie porucznika Fryderyka. Kazała wielkim kosztem sprowadzić ostatni romans słynnej Scudery. Z jej rozkazu oprawiono go bogato w srebro i złoto, i położono między flaszeczkami wonnych esencji i puzderkami, na eleganckiej toalecie ze złoconymi nóżkami, wyłożonej mozaiką z drzewa, którą poleciła ustawić w buduarze swego ukochanego syna. Te macierzyńskie starania na chwilę przytłumiły nienawiść do Schumackera i Ethel. Lecz uporawszy się z nimi, wróciła znów do szatańskiego dzieła zgnębienia i wtrącenia nieszczęśliwych w otchłań zguby. Tym bardziej że wyjazd generała Lewina pozbawił ich ostatniej opieki. W ciągu ostatnich dni zaszło w munckholmskiej wieży wiele zdarzeń, o których hrabina nie mogła się dokładnie dowiedzieć. Kto był ten wasal czy chłop, którego według dwuznacznych i mętnych napomknień Fryderyka miała kochać córka byłego kanclerza? Jakie stosunki istniały pomiędzy Ordenerem i więźniami munckholmskimi? Dlaczego Ordener był nieobecny w chwili, kiedy oba królestwa zajmowały się tylko jego bliskim małżeństwem z Ulryką Ahlefeld, którą on zdawał się tak lekceważyć? Na koniec, co zaszło między Lewinem Knudem i Schumackerem podczas ich spotkania, o którym generał nie chciał jej udzielić żadnych szczegółów?… Umysł hrabiny gubił się w przypuszczeniach. Postanowiła wreszcie, dla wyjaśnienia wszystkich tych tajemnic, pójść za radą, którą podszepnęła jej ciekawość kobieca i nienawiść: udała się wprost do Munckholmu. Pewnego wieczoru, kiedy Ethel spędzając samotne chwile w ogrodzie zamkowym, po raz szósty co najmniej diamentem pierścionka ryła jakąś cyfrę tajemniczą na czarnym filarze bramy, za którą znikł już tak dawno Ordener, skrzydła bramy nagle się otworzyły. Dzieweczka zadrżała. To po raz pierwszy te wrota otwierały się, od czasu gdy się zamknęły za jej ukochanym. Wysoka i blada kobieta, biało ubrana, stanęła przed nią po chwili. Na ustach jej Ethel widziała uśmiech słodki jak zatruty miód, a poza jej rzekomo spokojnym i życzliwym spojrzeniem można było dostrzec wyraz nienawiści, złości i mimowolnego podziwu. — Moje dziecię — zapytała nieznajoma pieszczotliwie — wszak jesteś córką tutejszego więźnia? Ethel instynktownie odwróciła głowę; przeczuła w nieznajomej dwulicowość, obłudę, zdawało się jej, że ze słów pieszczotliwych płynie jad złości. Odparła jednak: — Jestem Ethel Schumacker. Ojciec mówi, że w kołysce nazywano mnie hrabianką Tongsberg i księżniczką Wollin. — Twój ojciec to mówił! — zawołała nieznajoma szyderczo, niezwłocznie jednak zapanowała nad sobą i znów dawnym zapytała tonem: — Wiele doznałaś nieszczęść, moje dziecię! — Od urodzenia nieszczęście chwyciło mnie w swoje żelazne ramiona — odpowiedziała dzieweczka. — Szlachetny mój ojciec mówi, że opuści mnie ono dopiero wraz z życiem. Na ustach nieznajomej zjawił się uśmiech złośliwy; po chwili badała dalej: — I nie szemrzesz przeciw tym, którzy na całe życie wtrącili cię do więzienia? Nie przeklinasz sprawców waszego nieszczęścia? — O nie, bo lękam się, aby nasze przekleństwa nie sprowadziły na nich męczarni, jakie oni nam zadają. — A czy znasz sprawców tych męczarni? Ethel myślała przez chwilę, po czym rzekła: — Wszystko się stało z woli nieba. — Czy ojciec nie mówi ci nigdy o królu? — O królu?… Za niego modlę się rano i wieczór, choć go nie znam wcale.
Ethel nie zrozumiała, dlaczego nieznajoma, usłyszawszy jej odpowiedź, przygryzła wargi. — Czy twój nieszczęśliwy ojciec nie wymienia ci w gniewie swoich nieubłaganych wrogów: generała Arensdorfa, biskupa Spolyson i kanclerza Ahlefelda? — Zupełnie nie znam tych nazwisk. — A czy znasz nazwisko Lewina Knuda? Wspomnienie sceny, która rozegrała się przed dwoma dniami między gubernatorem drontheimskim a Schumackerem, zbyt było świeże w umyśle Ethel, aby jej nie zastanowiło nazwisko Lewina Knuda. — Lewina Knuda? — powtórzyła. — Jest to człowiek, dla którego mój ojciec zdaje się mieć wiele szacunku i życzliwości. — Jak to? — Jego to właśnie mój ojciec i pan bronił gorąco onegdaj przed gubernatorem Drontheimu — objaśniła Ethel. Słowa te spotęgowały jeszcze zdumienie nieznajomej. — Przed gubernatorem Drontheimu! — rzekła — nie żartuj sobie ze mnie, moje dziecię. Przyszłam tu w pewnej sprawie. Twój ojciec miałby bronić przed gubernatorem Drontheimu generała Lewina Knuda! — Generała? Zdaje się, że kapitana… Ale prawda; ma pani słuszność. Mój ojciec — mówiła dalej Ethel — zdawał się zachowywać tyle życzliwości dla generała Lewina Knuda, ile okazywał nienawiści dla gubernatora Drontheimhusu. — A to szczególna zagadka — szepnęła do siebie blada kobieta, której ciekawość coraz bardziej wzrastała. — Moje dziecię — dodała głośno — cóż to zaszło takiego między twym ojcem a gubernatorem? Uporczywe badanie nieznajomej nużyło biedną Ethel. — Czy popełniłam przestępstwo, że mnie pani bada? — zapytała. Na te słowa, tak proste i szczere, nieznajoma zmieszała się; spostrzegła jak gdyby, że się zdradziła niebacznie; mówiła jednak dalej głosem lekko wzruszonym: — Nie odzywałabyś się tak, moje dziecię, gdybyś wiedziała, po co i od kogo przychodzę. — Jak to! — zawołała Ethel — czyżby to on panią tu przysłał? Pani przynosi mi wiadomość od niego?… Żywa fala krwi zarumieniła jej piękną twarzyczkę, serce silniej uderzyło, pobudzone obawą i niecierpliwością. — Od kogo? — spytała nieznajoma. Dzieweczka powstrzymała się w chwili, kiedy już miała wymówić uwielbiane imię. Ujrzała w oku nieznajomej błysk złowieszczej radości, podobny do piekielnego promienia; rzekła więc smutno: — Pani nie wie, o kim mówię? Zawiedzione oczekiwanie odmalowało się po raz drugi na twarzy nieznajomej. — Biedne dziecię! — zawołała — czy mogę co dla ciebie uczynić? Ethel nie słyszała jej. Myśl jej dążyła za północne góry śladem śmiałego podróżnika. Zwiesiła głowę i złożyła mimo woli dłonie. — Czy twój nieszczęśliwy ojciec ma nadzieję wydostania się z więzienia? — znów rozpoczęła badawczo nieznajoma. Pytanie to, drugi raz już powtórzone, obudziło Ethel z zamyślenia. — Tak — odparła i łza spłynęła z jej oka. Na te słowa oczy nieznajomej zamigotały złowrogo. — Ma nadzieję, powiadasz! Ale jak? W jaki sposób? Kiedy?… — Ma nadzieję opuścić to więzienie, ponieważ spodziewa się wkrótce pożegnać życie. W prostocie młodej i czystej duszy tkwi niekiedy potęga, która nie lęka się podstępów serca, zatwardziałego w złości. Myśl ta może zaniepokoiła nieznajomą, gdyż twarz jej
zmieniła się nagle; położyła swoją zimną rękę na ramieniu Ethel i rzekła niemal szczerym tonem: — Słuchaj mnie, dziecko. Czy wiesz, że twojemu ojcu grozi nowe śledztwo sądowe? Że podejrzewają go o podżeganie północnych górników do buntu? Słowo bunt i śledztwo niezrozumiałe były dla Ethel; zwróciła czarne swoje oczy na nieznajomą. — O czym pani mówi? — spytała. — Mówię, że ojciec twój spiskuje przeciw królowi i że zbrodnia ta pociąga za sobą karę śmierci… — Śmierć! Zbrodnia! — zawołała Ethel. — Zbrodnia i śmierć! — potwierdziła z naciskiem nieznajoma. — Mój ojciec! Mój szlachetny ojciec! On, który pędzi dni słuchając, jak mu czytam Eddę albo Ewangelię! On miałby spiskować? Ale cóż on pani uczynił takiego? — Nie myśl o mnie źle, moje dziecko. Powtarzam, że wcale nie jestem waszą nieprzyjaciółką. Uprzedzam cię tylko, że twego ojca podejrzewają o wielką zbrodnię. Zdaje mi się, że za taką przestrogę mam prawo do pewnej wdzięczności, a tymczasem ty mi okazujesz niechęć. Wyrzut ten dotknął Ethel. — O, przebacz mi, szlachetna pani — rzekła — ale dotąd widzieliśmy tutaj tylko wrogów… Nie ufałam ci, pani, z początku, przyznaję, ty jednak mi przebaczysz to, nieprawdaż? Nieznajoma uśmiechnęła się. — Jak to, moja córko, czy dotąd ani jednego nie znaleźliście przyjaciela? Twarz Ethel żywym zapłonęła rumieńcem; zawahała się przez chwilę. — O, tak — wyszeptała nareszcie — Bóg zna całą prawdę. Znaleźliśmy przyjaciela, szlachetna pani… Jednego tylko… — Jednego? — powtórzyła żywo blada kobieta. — Wymień go; nie wiesz nawet, jakie to ważne… To dla ocalenia twego ojca. Któż jest tym przyjacielem? — Nie wiem — rzekła Ethel. Nieznajoma zbladła. — Ja chcę wam dopomóc, ocalić was, a ty żartujesz sobie ze mnie. Pomyśl tylko, że tu chodzi o życie twojego ojca. Któż jest, powiedz mi, ten przyjaciel, o którym wspomniałaś? — Bogiem się świadczę, szlachetna pani, że znam tylko jego imię… Nazywa się Ordener. Ethel wypowiedziała to z przykrością, jaką uczuwamy, wymawiając wobec kogoś obojętnego imię najdroższe, najukochańsze. — Ordener! Ordener! — powtórzyła nieznajoma z dziwnym wzburzeniem, a ręce jej szarpały nerwowo wzorzysty haft białego woalu. — I utrzymujesz, że nie znasz jego nazwiska? — badała natrętnie, gorączkowo. — Nie znam — odparła dzieweczka. — Co mnie może obchodzić jego nazwisko i rodzina? Ordener, pani, jest najszlachetniejszym z ludzi. Ton głosu zdradził tajemnicę serca Ethel. Twarz nieznajomej przybrała teraz wyraz spokoju. Nie spuszczając badawczego spojrzenia z Ethel zapytała: — Czy słyszałaś, moje dziecię, o bliskim małżeństwie syna wicekróla z córką wielkiego kanclerza, Ahlefelda? Pytanie to musiała powtórzyć, gdyż myśli Ethel pobiegły gdzie indziej; dopiero przeto na powtórzone pytanie dzieweczka odpowiedziała: — Zdaje mi się, że słyszałam. Jej spokój i obojętność zdziwiły nieznajomą. — Cóż myślisz o tym małżeństwie? Niepodobna było spostrzec najmniejszego wzruszenia w wielkich oczach Ethel, gdy odpowiedziała:
— Cóż mogłabym myśleć? Życzę tej dostojnej parze szczęścia. — Hrabiowie Guldenlew i Ahlefeld, ojcowie narzeczonych, są przecież zawziętymi wrogami twojego ojca. Ethel powtórzyła z anielską słodyczą: — Związek ich dzieci niech mimo to będzie szczęśliwy! — Przychodzi mi myśl pewna — szepnęła podstępnie nieznajoma. — Jeżeli życiu twego ojca grozi niebezpieczeństwo, to mogłabyś z okazji tego małżeństwa wyjednać dla niego ułaskawienie przez syna wicekróla. — Niech święci z nieba wynagrodzą cię, szlachetna pani, za twoje dla nas starania! Ale w jaki sposób prośba moja do syna wicekróla dojść by mogła? Słowa te wypowiedziane były z taką szczerością, że z ust nieznajomej wyrwał się okrzyk zdumienia: — Jak to? Ty go nie znasz? — Tego potężnego pana? — pochwyciła Ethel. — Zapominasz, szlachetna pani, że spojrzenie moje nigdy nie wybiegło za mury tej fortecy. — Ależ doprawdy — szepnęła do siebie blada kobieta — nie rozumiem tego, co mi mówił ten stary szaleniec Lewin… Ona go widocznie nie zna. To jednak niepodobna! — dodała głośno — musiałaś widzieć syna wicekróla, on był tutaj. — Być może, szlachetna pani, ale ja widziałam tylko mego Ordenera… Nikogo więcej. — Twojego Ordenera! — przerwała nieznajoma. Po czym, nie zważając na rumieniec Ethel, mówiła gorączkowo: — A czy znasz, moje dziecię, młodzieńca o twarzy szlachetnej, pięknej, wysmukłego, z ruchami poważnymi i pewnymi, spojrzenie ma łagodne a zarazem pełne siły, cerę świeżą jak dziewczę, włosy ciemne? — Och! — zawołała Ethel — to on, to mój narzeczony, mój uwielbiany Ordener! Powiedz mi, szlachetna i dobra pani, czy mi przynosisz wiadomość od niego? Gdzie go widziałaś? Wszak on ci powiedział, że mnie kocha, nieprawdaż? Powiedział pewnie, że posiada całą moją miłość? Niestety, biedna uwięziona nie ma nic oprócz swej miłości… Szlachetny przyjaciel! Nie ma tygodnia, jak go widziałam tutaj, na tym samym miejscu, w jego zielonym płaszczu, pod którym biło tak szlachetne serce, z czarnym u kapelusza piórem, które z takim wdziękiem spadało na jego piękne czoło… Ethel nie dokończyła. Nieznajoma bowiem zadrżała blednąc i rumieniąc się na przemian, chwyciła ją za ramię i krzyknęła, już nie hamując wściekłości: — Nieszczęśliwa! Kochasz Ordenera Guldenlewa, narzeczonego Ulryki Ahlefeld, syna śmiertelnego nieprzyjaciela twego ojca! Kochasz syna wicekróla Norwegii! Ethel padła zemdlona.
ROZDZIAŁ XXXV — Czy wiesz, Guldonie Stayper, mój stary kamracie, że wiatr wieczorny zaczyna diabelnie sierść mojej czapki na twarz mi zdmuchiwać? Tak przemówił Kennybol, odwracając na chwilę spojrzenie od olbrzyma do jednego z górali, który podczas bezładnego marszu szedł koło niego. Ów pokiwał głową i sztandar, który niósł, przełożył na drugie ramię, sapiąc przy tym z utrudzenia. — Ja myślę, kapitanie — mruknął — że w tych przeklętych wąwozach Czarnego Słupa, gdzie wiatr wpada z siłą rwącego potoku, nie będzie nam tak ciepło tej nocy jak płomykowi, tańczącemu nad głownią. — Czy daleko jeszcze jesteśmy od Czarnego Słupa? — zapytał jakiś głos spośród strzelców. — Towarzyszu — odparł Kennybol — wejdziemy do wąwozu, gdy noc zapadnie; za chwilę staniemy u Czterech Krzyży. Nastało milczenie, podczas którego słychać było tylko odgłos kroków, jęk wiatru i daleki śpiew oddziału kowali znad jeziora Smiasen. — Przyjacielu Stayper — odezwał się znów Kennybol przestając gwizdać piosenkę strzelca Rollona — wszak spędziłeś kilka dni w Drontheimie? — Tak jest, kapitanie. Brat mój rybak, Jerzy Stayper, zachorował, czas więc jakiś zastępowałem go w jego barce, ażeby biedna rodzina nie umarła z głodu, zanim on umarł z choroby. — Skoro więc przybywasz z Drontheimu, to powiedz, czy nie miałeś sposobności widzenia tego hrabiego — więźnia… Stumachera… Gleffenhema… no, jak on się tam nazywa? Tego wreszcie człowieka, w imieniu którego powstajemy przeciw opiece królewskiej? Jego to herby zapewne muszą być na tej ognistej chorągwi, którą dźwigasz. — Diabelnie ciężka! — sapnął Guldon. — Mówisz, jak sądzę, o uwięzionym w munckholmskiej fortecy, o hrabi… mniejsza o nazwisko. Jakże chcesz, dzielny nasz kapitanie, żebym go widział? Musiałbym chyba — dodał, głos zniżając — mieć oczy tego szatana, co idzie przed nami, nie zostawiając jednak za sobą odoru siarki: tego Hana z Islandii, który widzi przez mury; albo też pierścień wieszczki Maab, co to umie przechodzić przez dziurkę od klucza. Między nami, jestem tego pewny, jeden jest tylko człowiek, który widział hrabiego… to jest owego więźnia, o którym mówiłeś. — Jeden?… A, to pan Hacket! Ale Hacketa nie ma między nami. Opuścił nas tej nocy, aby wrócić do… — Ja nie o panu Hacket chcę mówić, kapitanie. — O kim więc? — O tym młodzieńcu w zielonym płaszczu, o czarnym piórze, który wtargnął do nas dzisiejszej nocy. — Istotnie? — Istotnie — rzekł Guldon zbliżając się do Kennybola — on zna tak dobrze hrabiego… owego sławnego hrabiego, jak ja znam ciebie, kapitanie Kennybol. Kennybol spojrzał na Guldona, mrugnął lewym okiem, zgrzytnął zębami i uderzył go po ramieniu z triumfującym okrzykiem, jaki miłość własna wydobywa z naszej piersi, ilekroć jesteśmy zadowoleni z naszej przenikliwości: — Byłem tego pewny! — Tak jest, kapitanie — ciągnął dalej Guldon Stayper przekładając znów na drugie ramię swój sztandar ognisty — ręczę, że młody człowiek w zielonym płaszczu widział hrabiego… nie wiem, jak go tam nazywasz, no, ale tego, za którego bić się mamy… A widział go w
samym zamku munckholmskim. Dostał się do owego więzienia z taką łatwością, z jaką ja lub ty wślizgujemy się do królewskiego parku! — A skąd ty wiesz o tym, bracie Guldonie? Stary góral chwycił Kennybola za ramię i, uchylając swego kaftana z wilczej skóry, z podejrzliwą ostrożnością szepnął: — Patrz! — Na mego najświętszego Patrona! — mruknął Kennybol — toć to błyszczy jak diament! Jakoż istotnie prosty pas Guldona Stayper spinała kosztowna klamra diamentowa. Twarz Kennybola zachmurzyła się i zamiast zdziwienia wyrażała surowość; po chwili, patrząc w ziemię, odezwał się z powagą: — Guldonie Stayper ze wsi Chol–Soe, z gór Kole! Ojciec twój, Med–Prath Stayper, umarł przeżywszy sto lat, nic nie mając sobie do wyrzucenia, boć przecie nie jest przeniewierstwem zabicie, przez pomyłkę, daniela albo łosia królewskiego. Guldonie Stayper! Na twej siwej głowie dźwigasz pięćdziesiąt siedem lat, a wiek ten jest młodością chyba tylko dla sowy. Guldonie Stayper, towarzyszu nasz! Wolałbym dla ciebie, żeby te diamenty były ziarnkami prosa, jeśliś ich nie dostał po sprawiedliwości, tak jak bażant królewski po sprawiedliwości dosta ołowianą kulę z muszkietu. Głos przywódcy górali brzmiał zarazem groźnie i uroczyście. — Jak nasz kapitan Kennybol jest najśmielszym strzelcem z Kole — odparł Guldon bez najmniejszego uniesienia — a te diamenty są diamentami, tak samo prawdą jest, że je posiadam słusznie i sprawiedliwie. — Doprawdy! — zawołał Kennybol tonem, który wahał się między niedowierzaniem a ufnością. — Pan Bóg i święty mój Patron wiedzą najlepiej — odparł Guldon — że było to owego wieczora, kiedy wskazałem Spladgest w Drontheimie dzieciom naszej dobrej matki Norwegii, niosącym ciało oficera znalezione na ławicach Urchtalu. Będzie temu z osiem dni. Jakiś młodzieniec zbliżył się do mojej barki: — Do Munckholmu! — rzekł do mnie. Nie miałem chęci go słuchać, kapitanie, ptak bowiem niechętnie lata w pobliżu klatki. Ponieważ jednak ów młody pan miał postawę wyniosłą i szlachetną, za nim zaś szedł koniuszy, prowadzący dwa konie; ponieważ nadto wskoczył już do mej barki z miną rozkazującą — więc ująłem moje wiosło, to jest wiosło mego brata. Stało się to widać z woli mego anioła stróża. Przybywszy do twierdzy młody pan pomówił z sierżantem, który był zapewne dowódcą fortu, a potem rzucił mi jako zapłatę — Bóg świadkiem, kapitanie, że to prawda — tę oto spinkę diamentową, którą ci pokazałem i która należałaby niechybnie do brata mego Jerzego, a nie do mnie, gdyby w chwili, kiedy młody pan — niech go Bóg wspiera — wsiadł do mej barki, całodzienna praca, którą spełniałem za Jerzego, nie była się skończyła. Wszystko to szczera prawda, kapitanie Kennybol. — To dobrze. I z wolna twarz dowódcy górali wypogodziła się o tyle, o ile pozwalał jej na to zwykły wyraz ponury i ostry. Po chwili łagodniejszym już głosem zapytał Guldona: — Czy jesteś pewny, stary kamracie, że ów młody człowiek to ten sam, co idzie za nami z ludźmi Norbitha? — Najzupełniej. Pośród tysiąca poznałbym twarz człowieka, który mi byt zapewnił. Zresztą jest w tym samym płaszczu, ma to samo czarne pióro. — Wierzę ci, Guldonie. — Nie ulega przy tym wątpliwości, że płynął do Munckholmu, aby zobaczyć się z więźniem; gdyby w tym nie było jakiej tajemnicy, nie wynagradzałby tak przewoźnika, który go tam przywiózł. A zresztą, loro jest za nami… — Masz słuszność.
— Ja myślę, kapitanie, że młody pan ma pewnie więcej wpływu hrabiego, którego mamy uwolnić, aniżeli pan Hacket, bo ten, na mą duszę, zdolny jest tylko do miauczenia jak dziki kot. Kennybol kiwnął znacząco głową. — Kolego, mówisz to, co i ja chciałem powiedzieć. W całej tej sprawie wolałbym być posłuszny raczej temu młodemu nieznajomemu aniżeli wysłańcowi Hacketowi. Na świętego Sylwestra i świętego Olafa! Powództwo tego szatana islandzkiego, według mnie, druhu Guldonie, mniej pewnie zawdzięczamy gadatliwemu jak kruk Hacketowi aniżeli temu nieznajomemu. — Jak to, kapitanie? — zapytał Guldon. Kennybol otwierał już usta, aby odpowiedzieć, kiedy go uderzono po ramieniu. Był to Norbith. — Kennybolu, jesteśmy zdradzeni! — zawołał. — Gormon Woestroem przybył z południa. Cały pułk muszkieterów idzie na nas. Ułani szlezwiccy stoją w Sparbo; trzy kompanie dragonów duńskich czekają we wsi Loevig na konie. Przez całą drogę Gormon widział tyle zielonych mundurów, co krzaków… Spieszmy jak najprędzej do Skongenu bez odpoczynku… Tam przynajmniej będziemy się mogli bronić. Gormonowi zdaje się też, że w wąwozach Czarnego Słupa widział między krzakami świecące muszkiety. Młody wódz był blady i wzruszony, ale jego spojrzenie i głos tchnęły odwagą i niezłomnością. — Niepodobna! — zawołał Kennybol. — A jednak tak jest! — odparł Norbith. — No, a pan Hacket? — To zdrajca albo tchórz. Wierzaj w to, co mówię, towarzyszu Kennybol… Bo gdzież on jest, ten Hacket? W tej chwili do dwóch wodzów zbliżył się stary Jonasz. Z ponurego zniechęcenia, jakie malowało się na jego twarzy, łatwo było poznać, że wie o fatalnej nowinie. Spojrzenia obu starców, Jonasza i Kennybola, spotkały się i obaj zaczęli kiwać głowami, jakby zgadzając się wzajemnie. — No i cóż, Jonaszu? I cóż, Kennybolu? — zapytał popędliwie Norbith. Stary wódz górników z Faroer przesunął z wolna ręką po czole zmarszczkami pokrytym i odparł po cichu dowódcy górali z Kole na jego wymowne spojrzenie. — Tak, to prawda, na nieszczęście, to zupełna prawda. Przecie Gormon Woestroem widział ich wszystkich. — Kiedy więc tak się sprawy przedstawiają — rzekł Kennybol — cóż wypada czynić? — Co czynić? — powtórzył Norbith. — Ja myślę, Kennybolu, że najlepiej będzie zatrzymać się. — A jeszcze lepiej, bracie Jonaszu, zupełnie się cofnąć. — Zatrzymać się? Cofnąć? — zawołał Norbith. — Trzeba iść naprzód. Obaj starcy zwrócili na niego zimne i zdziwione spojrzenia. — Iść naprzód? — powtórzył Kennybol. — A muszkieterzy munckholmscy? — Myślę, że na próżno uciekniemy w góry jak lisy przed wilkami, boć przecie muszą znać nasze nazwiska i wiedzieć o naszym buncie; a jeśli tak czy owak przyjdzie umierać, to wolę zginąć od kuli muszkietu, aniżeli na stryczku. Jonasz kiwnął głową na znak zgody. — Do diabła — rzekł — opieka dla naszych braci, szubienica dla nas! Norbith może ma słuszność. — Podaj mi rękę, mój dzielny Norbith — odezwał się Kennybol — niebezpieczeństwo grozi z obu stron. Lepiej iść prosto do przepaści niż wpaść do niej tyłem. — Idźmy więc! — zawołał stary Jonasz, uderzając po rękojeści swej szabli.
Norbith uścisnął ich żywo za ręce. — Słuchajcie, bracia! — rzekł. — Bądźcie jak ja odważny, a ja będę przezorny jak wy. Nie zatrzymamy się dzisiaj aż dopiero w Skongenie. Tam garnizon jest słaby, pokonamy go łatwo. Przejdźmy, skoro trzeba, przez wąwozy Czarnego Słupa, ale przejdźmy w zupełnej cichości. Musimy je przebyć, choćby były strzeżone przez nieprzyjaciela. — Sądzę, że muszkieterzy nie doszli jeszcze do mostu Ordals pod Skongenem. Zresztą, mniejsza o to. Tylko cicho. — Cicho! — powtórzył Kennybol. — Teraz, Jonaszu — mówił dalej Norbith — wróćmy obydwaj na nasze stanowiska. Jutro będziemy w Drontheimie, mimo muszkieterów, ułanów, dragonów i wszystkich zielonych mundurów z Południa. Trzej wodzowie rozstali się. Wkrótce potem rozkaz: „cicho!” — rozszedł się po szeregach i cała gromada rokoszan, przed chwilą tak zgiełkliwa, teraz na tle tego odludzia, które noc pokrywała już mrokiem, wydawała się korowodem widm, sunących w głębokim milczeniu po krętych ścieżkach cmentarza. Droga, po której dążyli, wciąż się zwężała i coraz bardziej zagłębiała pomiędzy dwa szeregi skał, niezmiernie stromych. W chwili kiedy czerwonawy księżyc wypłynął zza chmur zmieniających ustawicznie swe fantastyczne kształty, Kennybol nachylił się do Guldona Staypera i szepnął: — Wchodzimy do przesmyku Czarnego Słupa. Cicho! Istotnie, słychać było groźny szum potoku, który płynął między górami tuż koło drogi, w południowej zaś stronie można było spostrzec olbrzymią piramidę z granitu, nazwaną Czarnym Słupem, która zarysowała się na szarym niebie i na śniegu sąsiednich gór. Z zachodniej strony widnokrąg, przesłonięty mgłą, kończył się lasem Sparbo i długim amfiteatrem skał, piętrzących się jakby stopnie olbrzymów. Powstańcy, zmuszeni wyciągnąć swoje kolumny na krętej i ściśniętej górami drodze, postępowali wciąż naprzód. Weszli w głęboki wąwóz nie zapalając pochodni, zachowując najgłębszą ciszę. Nie słychać było nawet odgłosu ich kroków, tłumił go bowiem ogłuszający szum wodospadów i świst gwałtownego wiatru, który wstrząsał odwiecznym lasem i otaczał tumanami śnieżycy wierzchołki gór, pokryte lodem i śniegiem. Światło księżyca, od czasu do czasu zasłaniane chmurą, rozpraszało się w głębokościach wąwozu. Pośród ogólnego milczenia stary Guldon trącił w ramię Kennybola kolbą swego muszkietu. — Kapitanie — rzekł — widzę coś błyszczącego poza tym gąszczem ostrokrzewów i janowców. — I ja to widzę — odpowiedział wódz górali — musi to być woda potoku, w której odbijają się chmury. Dokoła panowała cisza i oddziały powstańców, rozrzucone po wszystkich zakrętach wąwozu, zapomniały niebawem, w jak niebezpiecznym znajdują się miejscu. Po dwóch godzinach marszu, nader przykrego, bo przez pnie drzew i odłamy granitu, którymi droga była zawalona, przednia straż doszła do lasu jodłowego, porastającego wylot groźnego wąwozu. Nad nim wisiały czarne i mchem pokryte skały. Guldon Stayper zbliżył się do Kennybola i wyraził zadowolenie, że już wkrótce wyjdą z tej ponurej jaskini; dodał, iż wypadałoby złożyć dzięki świętemu Sylwestrowi za to, że Czarny Słup nie stał się miejscem ich zguby. Kennybol zaczął się śmiać zapewniając, że nie czuł wcale obawy; wyrzucał nawet staremu przyjacielowi „babskie tchórzostwo”.
Kennybol śmiał się jeszcze, gdy nagle uwagę jego zwróciły na siebie dwa okrągłe światełka, podobne do dwóch rozżarzonych węgli, które poruszały się wśród gęstwy jodłowego lasu. — Na zbawienie duszy — rzekł po cichu, wstrząsając ramieniem Guldona — to muszą być oczy najpiękniejszego żbika, jaki kiedykolwiek myszkował w tej gęstwinie. — Masz słuszność — odparł Stayper — ale gdyby nie to, że ten szatan z Islandii idzie przed nami, gotów byłbym pomyśleć, że to błyszczą się jego oczy… — Cicho! — przerwał Kennybol chwytając za strzelbę. — Nikt nie powie, że taka piękna sztuka uszła bezkarnie sprzed oczu Kennybola. I zanim Guldon Stayper zdołał powstrzymać nieroztropnego strzelca, rozległ się wystrzał… Ale na donośny huk strzelby nie odpowiedziało żałosne miauczenie dzikiego kota, lecz straszliwy ryk tygrysi, po którym nastąpił jeszcze straszliwszy wybuch ludzkiego śmiechu. Echo nie zdążyło powtórzyć odgłosu wystrzału; zaledwie bowiem błysnęło światełko, zaledwie fatalny huk prochu wstrząsnął powietrzem, tysiące głosów odezwały się nagle na górach, w wąwozach i w lasach, zlewając się w jeden okrzyk: — Niech żyje król! Okrzyk ten, potężny jak grzmot, zabrzmiał nad głowami powstańców, obok nich, przed i za nimi, błyskawice zaś morderczego ognia z muszkietów zajaśniały ze wszystkich stron. Rażąc niebacznych oświetlały zarazem przestrzeń i pozwalały dojrzeć skroś czerwonych chmur dymu za każdą skałą batalion, za każdym drzewem żołnierza.
ROZDZIAŁ XXXVI Musimy znów rozpocząć ten dzień, który upłynął, i przenieść się do Skongenu, dokąd — w chwili gdy powstańcy wychodzili z kopalń ołowiu Apsyl–Corh — wkroczył pułk muszkieterów, który widzieliśmy już poprzednio w marszu na górskich drogach. Po wydaniu rozkazów względem rozmieszczenia żołnierzy baron Voethaun, pułkownik muszkieterów, miał już przestąpić próg wyznaczonego mu na kwaterę domu w pobliżu bramy miejskiej, kiedy nagle ciężka ręka spoczęła poufale na jego ramieniu. Odwrócił się zdziwiony — przed nim stał człowiek niskiego wzrostu, z twarzą tak zasłoniętą szerokimi skrzydłami kapelusza, że zaledwie można było dostrzec kędzierzawą, rudą brodę. Był starannie otulony szarym płaszczem, który pierwotnie, sądząc z resztek kaptura, był zapewne habitem pustelnika. Spod płaszcza wyglądały tylko ręce w wielkich rękawicach. — Czego chcesz, u diabła, mój zuchu? — zapytał opryskliwie pułkownik. — Pułkowniku muszkieterów munckholmskich — przemówił nieznajomy dziwnym tonem — pójdź za mną na chwilę, mam ci coś do powiedzenia. Baron ze zdziwieniem wysłuchał dziwnego wezwania, lecz nie ruszył się z miejsca. — Coś bardzo ważnego, pułkowniku — powtórzył człowiek w wielkich rękawicach. Natarczywość ta skłoniła barona Voethauna do posłuchu. W tym czasie niespokojnym i ze względu na zadanie, jakie miał spełnić, nie mógł lekceważyć żadnej wskazówki. — Chodźmy więc! — rzekł. Mały człowieczek szedł przed nim i przystanął dopiero za miastem. — Pułkowniku — zapytał — czy chcesz za jednym zamachem wytępić wszystkich buntowników? Pułkownik począł się śmiać. — Byłby to wcale niezły początek całej kampanii — odpowiedział wesoło. — Każ zatem urządzić zasadzkę w wąwozach Czarnego Słupa, dwie mile od tego miasta. Bandy rokoszan będą tam obozowały tej nocy. Po pierwszym wystrzale rzuć się na nich ze swoimi ludźmi. Zwycięstwo będzie łatwe. — Rada bardzo dobra, mój zuchu, i dziękuję ci za nią. A skądże wiesz o tym? — Gdybyś mnie znał, pułkowniku, zapytałbyś raczej, czy mógłbym o tym nie wiedzieć. — Kimże ty jesteś? Mały człowiek tupnął nogą gniewnie. — Nie przyszedłem tutaj, aby ci się przedstawiać! — zawołał. — Nie lękaj się niczego. Kimkolwiek jesteś, usługa, jaką nam oddajesz, będzie dla ciebie obroną. A możeś sam należał do buntowników? — Nie chciałem łączyć się z nimi. — Po cóż więc ukrywać swoje imię, skoro jesteś wiernym poddanym króla? — Co cię to obchodzi? Pułkownik chciał szczegółowo wybadać tego osobliwego doradcę. — Powiedz mi — rzekł — czy to prawda, że tymi rozbójnikami dowodzi głośny Han z Islandii? — Han z Islandii? — powtórzył mały człowieczek, dziwnie głos zmieniając. Baron indagował go w dalszym ciągu, lecz nieznajomy odpowiadał mu tylko śmiechem, do potwornego ryku podobnym. Na zapytanie co do siły i przywódców rokoszan otrzymał szorstką, niemal brutalną odpowiedź: — Pułkowniku muszkieterów munckholmskich, oznajmiłem ci wszystko, co oznajmić miałem. Powtarzam: urządź dziś w wąwozie Czarnego Słupa zasadzkę, a wytępisz wszystkich buntowników.
— Nie chcesz wymienić swego nazwiska, pozbawisz się przeto wdzięczności królewskiej; słuszna więc, żeby baron Voethaun wynagrodził usługę, którą mu oddajesz. Co rzekłszy pułkownik rzucił mu pod nogi swoją sakiewkę. — Pułkowniku — odrzekł nieznajomy — schowaj swoje złoto. Ja go nie potrzebuję. A pokazując worek, zawieszony u swego pasa, mówił dalej: — Gdyby trzeba było nagrody za zabicie tych ludzi, w takim razie masz oto złoto, pułkowniku, które bym ci dał jako zapłatę za ich krew. Zanim pułkownik ochłonął ze zdumienia, w które go wprawiły zagadkowe słowa tajemniczej istoty, nieznajomy znikł we mgle. Baron Voethaun udał się z powrotem do miasta, zapytując samego siebie, czy można wierzyć nieznajomemu. W chwili, kiedy wchodził do domu, doręczono mu list, opatrzony pieczęcią wielkiego kanclerza. Było to istotnie polecenie hrabiego Ahlefelda, które, ku wielkiemu zdumieniu pułkownika, zgadzało się z radą udzieloną u wrót miasta przez tajemniczego człowieka w wielkich rękawicach i kapeluszu z łoziny.
ROZDZIAŁ XXXVII Nie będziemy opisywali straszliwego popłochu, jaki opanował powstańców, gdy znajdując się jeszcze w fatalnym wąwozie ujrzeli nagle wszystkie wzgórza, wszystkie pieczary obsadzone przez niespodziewanego wroga. Trudno było odgadnąć, czy przeciągły krzyk, z tysiąca powstały głosów, które rozległy się w szeregach tak znienacka napadniętych, był krzykiem rozpaczy, przestrachu, czy też wściekłości. Odsłonięte plutony armii królewskiej prażyły ich piekielnym ogniem, coraz straszliwszym. Zanim ze strony powstańców padł choć jeden wystrzał, oprócz nieszczęśliwego strzału Kennybola — widzieli wokoło siebie gęstą chmurę dymu, którą na oślep przebijały pociski śmierci. Każdy z powstańców, jakby naraz osamotniony, poznawał tylko siebie, a w oddaleniu zaledwie rozróżniał muszkieterów, dragonów i ułanów, którzy zjawiali się na skałach i na ścieżkach w gęstwinie, jakby szatani wśród płomieni. Skoro minęło pierwsze przerażenie, rozpacz porwała wszystkich tych ludzi, z natury dzikich i nieustraszonych. Rozwścieczony tym nieubłaganym mordem, cały tłum rokoszan wydał okrzyk jakby z jednych piersi, okrzyk, który przez chwilę zagłuszył zwycięskie wrzaski nieprzyjaciela. A skoro żołnierze ujrzeli tych ludzi bez dowódców, prawie bez broni, wdrapujących się w nieładzie pod straszliwym ogniem na strome skały, czepiających się rękoma i zębami krzaków, rosnących nad przepaścią, potrząsających młotami i żelaznymi widłami — wtedy waleczni ci żołnierze, tak świetnie uzbrojeni, skupieni w szeregach na bezpiecznych stanowiskach, żołnierze ci, którzy nie stracili jeszcze ani jednego ze swoich, nie mogli się oprzeć mimowolnej obawie. Wielu z tych strzelców zdołało po zwałach trupów albo po ramionach swoich towarzyszy, zawieszonych u skał i tworzących jakby żywe drabiny, dotrzeć aż do wierzchołków, na których stali oblegający; ale zaledwie zawołali: — Wolność! — zaledwie podnieśli swoje topory albo kręte maczugi, zaledwie pokazali swe twarze, czarne i wykrzywione wściekłością, zepchnięci, staczali się do przepaści, pociągając za sobą towarzyszów, których napotykali w swoim upadku, zawieszonych u krzaków albo trzymających się kurczowo występów skały. Nieszczęśliwi nie mogli bronić się ani uciekać. Ci, których Hacket przezornie uzbroił w liche muszkiety, nadaremnie strzelali na chybił trafił ku wzgórzom i otworom jaskiń, skąd nieustannie padał na nich istny grad kul. Ze straszliwą wrzawą, wśród której można było rozróżnić wyraźnie krzyki przywódców rokoszan i spokojne rozkazy oficerów, łączyła się owa piekielna kanonada. Ponad miejscem, gdzie się ta rzeź okropna odbywała, unosił się jakby krwawy tuman odbijając na górach fantastyczne zarysy. Spieniony potok rozdzielał nieprzyjacielskie oddziały unosząc na swych falach liczne ofiary. W pierwszych zaraz chwilach walki, a raczej rzezi, najwięcej ucierpieli górale, dowodzeni przez dzielnego, ale nieroztropnego Kennybola. Tworzyli oni, jak wiemy, przednią straż powstańców i byli już w sosnowym lesie, który się zaczynał u wylotu wąwozu. Zaledwie nieszczęsny Kennybol wystrzelił z muszkietu, kiedy w lesie zaroiło się niespodzianie, jakby na skinienie laski magicznej, od mnóstwa strzelców nieprzyjacielskich, którzy otoczyli jego oddział ognistym kołem; a jednocześnie z wysokiej płaszczyzny, ponad którą wznosiły się pochylone skały, batalion munckholmskiego pułku, w trójkąt sformowany, dziesiątkował go bezustannie swymi strzałami. W tej okropnej chwili Kennybol straciwszy głowę spoglądał na tajemniczego olbrzyma, spodziewając się ratunku tylko od nadludzkiej mocy mniemanego Hana z Islandii. Ale straszliwy szatan nie rozwinął olbrzymich skrzydeł i nie uniósł się nad walczącymi, ziejąc ogniem i piorunami na muszkieterów; nie wyrósł w jednej chwili aż do chmur, nie przewrócił całej góry na oblegających ani też jednym uderzeniem nogi nie otworzył przepaści pod batalionem stojącym w potrzasku.
Groźny Han z Islandii po pierwszych strzałach cofnął się razem z nim, przybiegł do niego zmieszany żądając strzelby, ponieważ, jak mówił, i to głosem zwyczajnym, topór w takiej chwili był mu równie nieużyteczny jak wrzeciono starej baby. Kennybol, zdziwiony, ale wciąż jeszcze wierzący, oddał olbrzymowi swój własny muszkiet z takim strachem, że zapomniał prawie o kulach, które jak grad padały koło niego. Ciągle oczekując czegoś nadzwyczajnego, spodziewał się, że broń stanie się w rękach Hana wielka jak armata albo też zamieni się w skrzydlatego smoka, który będzie zionął ogień ślepiami, paszczą i nozdrzami. Nic podobnego wszakże się nie stało. Skoro zaś ujrzał, że szatan nabija broń zupełnie zwyczajnie, prochem i ołowiem, że również zwyczajnie jak wszyscy śmiertelnicy przykłada ją do policzka i mierzy gorzej od niego, nie posiadał się ze zdziwienia. Patrzał przez chwilę na olbrzyma w ponurym osłupieniu, a przekonawszy się nareszcie, że nie doczeka się cudu, począł myśleć o wydobyciu siebie i swych towarzyszów z nieszczęśliwego położenia, w którym się znajdowali, jakim bądź ludzkim fortelem. Stary Guldon Stayper padł u jego nóg okryty ranami, górale, strwożeni, daremnie usiłujący uciekać, otoczeni ze wszystkich stron, stłoczyli się nie myśląc nawet o obronie i rozpaczliwe wydając okrzyki. Kennybol zrozumiał, że tłum stłoczony narażony był na pewną zgubę, gdyż każda salwa zabijała co najmniej dwudziestu górników. Rozkazał więc nieszczęśliwym rozbiec się, rzucić w szczelinę, która przylegała do drogi, w tym miejscu stosunkowo najszerszej, ukryć się w krzakach, odpowiadać, o ile można, na coraz bardziej morderczą kanonadę strzelców. Górale, w znacznej części dobrze uzbrojeni, ponieważ wszyscy byli myśliwymi, wykonali rozkaz swego dowódcy z uległością, której zapewne nie okazaliby w chwili mniej krytycznej; bowiem wobec niebezpieczeństwa ludzie na ogół tracą głowę i chętnie słuchają tego, kto podejmuje się mieć za nich zimną krew i przytomność umysłu. Rozsądny ten środek nie mógł jednak dać im zwycięstwa, a nawet ocalenia. Więcej już było górali niezdatnych do walki niż stojących na nogach; pomimo przykładu i zachęty ze strony ich przywódcy i olbrzyma, wielu z nich, opierając się na bezużytecznych muszkietach albo padając obok rannych, stanowczo chciało ponieść śmierć i zrezygnowało z obrony. Kennybol, otoczony stosami umierających towarzyszów, sam już zaczął tracić głowę, chociaż otrzymał lekką tylko ranę w ramię. Obejrzawszy się spostrzegł, że olbrzym, mniemany szatan, wciąż jeszcze strzela z jego muszkietu najzwyczajniej w świecie, nie uciekając się do sposobów nadprzyrodzonych. Nagle zauważył w stojącym na wzgórzu batalionie dziwne zamieszanie, którego z pewnością nie mógł wywołać słaby ogień, przez górali utrzymywany. Do jego uszu doszły krzyki rozpaczy, jęki umierających i trwożne nawoływania. Wydawał go oddział zwycięzców. Po chwili strzały ustały, a skoro dym się rozszedł, ujrzał wyraźnie, że olbrzymie złomy granitu spadały na muszkieterów munckholmskich z wierzchołka skały, która się wznosiła nad płaszczyzną, przez nich zajętą. Złomy owe spadały jeden za drugim z błyskawiczną szybkością; słychać było, jak się wzajem rozbijały i toczyły na żołnierzy, którzy opuszczając szeregi zbiegali z góry w nieładzie i rozpraszali się na wszystkie strony. Zdumiony niespodziewaną pomocą, Kennybol odwrócił głowę: olbrzym był przy nim! Zastanowiło go to bardzo, sądził bowiem, że to Han z Islandii przeniósł się cudownie na szczyt skały. Spojrzał na wierzchołek góry, skąd spadały straszliwe bryły, ale i tam nic nie zobaczył. Nie mógł przypuszczać, że część powstańców dostała się na to stanowisko; zresztą nie widać tam było błyszczącej broni ani nie słychać okrzyków zwycięstwa. Tymczasem ogień żołnierzy zupełnie ustał; szczątki batalionu ukryły się w gęstwie leśnej i tam się zapewne formowały. Salwy strzelców również ucichły. Kennybol, jako zręczny przywódca, nie omieszkał wyzyskać pomyślnej chwili. Wskazując towarzyszom stosy trupów żołnierskich leżące na płaszczyźnie między złomami granitu, które od czasu do czasu spadały jeszcze, tchnął w nich odwagę. Jakoż górale, z okrzykami radości, sformowali się w kolumnę
i, acz niepokojeni jeszcze przez strzelców rozrzuconych po krzakach, postanowili wydobyć się przebojem z fatalnego wąwozu. Oddział ich miał już wyruszyć powtarzając z otuchą hasło: — Wolność! Wolność! Precz z opieką królewską! — już nawet Kennybol dał znak na swoim rogu, kiedy nagle zabrzmiały trąbki i bębny dając sygnały do ataku; po chwili reszta batalionu z góry, wzmocniona przez oddział świeżych żołnierzy, ukazała się o strzał karabinowy na zakręcie drogi, najeżona pikami i bagnetami, w ścieśnionych szeregach, których ilości oko nie mogło objąć. Zbliżywszy się znienacka do oddziału Kennybola batalion zatrzymał się, a dowodzący nim postąpił ku góralom z białą chorągiewką w ręku, w towarzystwie trębacza. Nagłe zjawienie się wojska nie zmieszało Kennybola. Na pierwsze odgłosy trąbki i bębna stary lis z Kole zatrzymał swoich towarzyszów. Gdy batalion rozwijał się powoli, Kennybol kazał swoim nabić muszkiety i ustawił ich dwójkami, aby w ten sposób najmniej byli wystawieni na strzały nieprzyjaciela. Sam stanął na czele obok olbrzyma, z którym w czasie walki już się nieco oswoił. Skoro zaś ujrzał dowódcę muszkieterów, który zbliżał się jak gdyby z zamiarem złożenia broni, i stwierdził, że strzały zupełnie ucichły — chociaż strzelcy zwoływali się ze wszystkich stron, co świadczyło o ich obecności w lesie — wstrzymał na chwilę przygotowania do obrony. Tymczasem oficer z białą chorągwią doszedł do środka przestrzeni oddzielającej obie kolumny, tam się zatrzymał, towarzyszący zaś mu trębacz trzykrotnie zatrąbił. Następnie oficer zawołał silnym głosem: — W imieniu króla! Łaski królewskiej dostąpią ci wszyscy buntownicy, którzy złożą broń i wydadzą swoich dowódców. Zaledwie parlamentarz wymówił te słowa, kiedy z sąsiedniej gęstwiny padł strzał. Oficer zachwiał się i upadł wołając: — Zdrada! Nikt nie wiedział, z czyjej ręki padł ten cios śmiertelny. — Zdrada! Podłość! — powtórzył batalion muszkieterów z wściekłością i straszliwa salwa z muszkietów zdziesiątkowała górali. — Zdrada! — zawołali z kolei górale, rozwścieczeni widokiem padających obok nich braci i również rozpoczęli ogień morderczy. — Naprzód, wiara! Śmierć buntownikom! — komenderowali oficerowie muszkieterów. — Śmierć! Śmierć! — powtarzali górale. Obie strony rzuciły się na siebie zajadle i spotkały się niemal przy trupie nieszczęśliwego oficera. Szeregi zwarły się. Dowódcy powstańców, oficerowie królewscy, żołnierze, górale uderzyli na siebie bezładnie, chwytali się, obejmowali szarpali jak dwa stada zgłodniałych tygrysów. Długie piki, bagnety, halabardy były już bezużyteczne: szable tylko i topory błyszczały nad głowami, a wielu potykających się nie mogło użyć innej broni prócz sztyletu albo zębów. W owej chwili jakiś mały człowieczek, którego wielu z walczących, patrząc przez dym i wyziewy z krwi, wzięło zrazu za dziką bestię ze względu na okrywające go kudłate skóry zwierząt, rzucił się w sam środek rzezi z przerażającym śmiechem i jakby radosnym rykiem. Nikt nie wiedział, skąd się zjawił ani też po której walczył stronie, albowiem kamienna jego siekiera nie robiła wyboru w ofiarach, rozbijając z jednaką zapamiętałością czaszkę powstańca jak i żołnierza. Chętniej jednak, zda się, mordował muszkieterów munckholmskich. Jeden z górali, na którym zatrzymało się jego zabójcze spojrzenie, rzucił się do nóg olbrzyma, budzącego niedawno jeszcze taką nadzieję w Kennybolu. — Hanie z Islandii, ratuj mnie!
— Han z Islandii! — powtórzył mały człowieczek i podskoczył ku olbrzymowi. — Czy to ty jesteś Hanem z Islandii? — zapytał. Olbrzym za całą odpowiedź podniósł do góry swą żelazną siekierę. Mały człowiek cofnął się i oto ostrze siekiery spadając zagłębiło się w czaszce nieboraka, który błagał olbrzyma o ratunek. Nieznajomy począł się śmiać. — Ho! Ho! Na Ingolfa! Sądziłem, że Han z Islandii jest zręczniejszy. — W ten sposób — rzekł olbrzym — Han z Islandii ratuje tych, którzy go o to błagają. — Masz słuszność! Dwaj straszni przeciwnicy natarli na siebie z wściekłością. Siekiera żelazna i topór kamienny zetknęły się, a uderzyły o siebie tak silnie, że oba brzeszczoty rozpadły się w tysiące skrzących części. Szybszy niż myśl, mały człowieczek chwycił drewnianą maczugę, leżącą na ziemi, i uniknąwszy ramion olbrzyma, który się nachylił, aby go pochwycić, zadał oburącz maczugą potężny cios w czoło swemu kolosalnemu przeciwnikowi. Olbrzym wydał stłumiony okrzyk i runął. Wtedy mały człowiek kopnął go z triumfem nogą. — Za ciężkie dla siebie nosiłeś imię — rzekł. I potrząsając zwycięsko maczugą, pobiegł innych dla siebie szukać ofiar. Olbrzym nie był zabity. Gwałtowność ciosu odurzyła go tylko, po chwili otworzył oczy i poruszył się. Wtedy właśnie jeden z muszkieterów spostrzegł go i rzucił się nań wołając: — Han z Islandii ujęty, zwycięstwo! — Han z Islandii ujęty! — powtórzyły tysiące głosów z triumfem lub rozpaczą. Mały człowiek tymczasem zniknął. Górale przekonali się więc, że muszą ulec przeważającej sile, z muszkieterami bowiem połączyli się strzelcy z lasu oraz oddziały ułanów i dragonów pieszo nadciągające z głębi wąwozu. Poddanie się głównych wodzów powstańczych położyło kres rzezi. Dzielny Kennybol, raniony na początku walki, był również w niewoli. Ujęcie Hana z Islandii do reszty pozbawiło odwagi powstańców. Złożyli więc broń. Skoro pierwszy brzask dzienny oświecił szczyty pokrytych lodem gór, których niższą połowę spowijały jeszcze ciemności, w wąwozie Czarnego Słupa głucha panowała cisza, przerywana niekiedy słabymi jękami umierających. Czarne stada kruków zlatywały się na pobojowisko ze wszystkich stron, a pasterze, przechodzący o świcie po ścieżce wśród skał, wracali przerażeni do swych chat, utrzymując, że w wąwozie Czarnego Słupa widzieli straszliwe zwierzę o ludzkiej twarzy, które przykucnąwszy wśród stosu trupów chłeptało ludzką krew.
ROZDZIAŁ XXXVIII — Otwórz okno, moja córko, te szyby są tak ciemne, a ja chciałbym widzieć trochę światła dziennego. — Dziennego światła, mój ojcze? Już noc się zbliża. — Jeszcze widać promienie słońca na wzgórzach, otaczających zatokę. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem przez kraty mojego więzienia. Niebo jest tak czyste! — Mój ojcze, nadchodząca burza czai się za horyzontem. — Burza, Ethel? Gdzież ty ją widzisz?… — Właśnie dlatego, że niebo jest tak czyste, mój ojcze, sądzę, że będzie burza. Starzec spojrzał na młodą dziewczynę ze zdziwieniem. — Gdybym tak myślał w mojej młodości — rzekł — nie dostałbym się tutaj. Później dodał głosem mniej wzruszonym: — To, co mówisz, jest słuszne, ale niewłaściwe twemu wiekowi. Nie pojmuję, Jak to się dzieje, że twój młody rozsądek podobny jest do mego starego doświadczenia. Gdy mówił w ten sposób, głos jego surowy nabrał ojcowskiej czułości. Ethel stała przed nim milcząca: nagle odwróciła się, uklękła na kamieniach i ukryła twarz w dłoniach, jak gdyby dla stłumienia łez i łkań, które wyrwały się jej z piersi. Zbytek boleści przepełniał serce nieszczęśliwej dziewczyny. Cóż uczyniła złowieszczej nieznajomej, że ta odkryła jej tajemnicę, która złamała całe jej życie? Gdyż od czasu, jak poznała nazwisko Ordenera, oczy nieszczęsnej nie zaznały snu ani jej dusza spokoju. Biedna Ethel zalewała się łzami, bo zdawało się jej, że widzi przed oczyma Ordenera, który stał się jej bożyszczem, Ordenera, prowadzącego do ołtarza piękną swą małżonkę i zwracającego się do tamtej z uśmiechem, który niegdyś był całym szczęściem Ethel. Lecz ta niewypowiedziana rozpacz ani na chwilę nie zagłuszyła w jej sercu przywiązania do ojca. Szlachetna dzieweczka czyniła bohaterskie wysiłki, żeby swą boleść ukryć przed nieszczęśliwym starcem. Boleść bowiem najdotkliwsza się staje, gdy staramy się hamować jej wybuchy, ukrywane zaś łzy stokroć bardziej są gorzkie od tych, które wylewamy otwarcie. Od wielu już dni milczący starzec spostrzegł zmianę w swojej Ethel; życzliwe pytania, jakie jej zadawał, sprawiły na koniec, że z jej oczu trysnęły łzy, długo ukrywane w sercu. Ojciec patrzył czas jakiś z gorzkim uśmiechem na płaczącą córkę i potrząsając głową rzekł: — Ethel, nie żyjesz pośród ludzi, dlaczegóż więc płaczesz? Dzieweczka zdołała powstrzymać łzy w oczach i rzekła z mocą, na jaką ją tylko było stać: — Ojcze mój i panie, przebacz mi, była to chwila słabości. Co powiedziawszy rzuciła na niego uśmiechnięte spojrzenie, ale uśmiechem boleśniejszym od płaczu, i udała się w głąb komnaty po Eddę, wróciła, usiadła obok milczącego ojca i otworzyła księgę. Opanowując drżenie głosu zaczęła czytać; czytania tego jednak nie słuchał ani starzec, ani ona sama. Nareszcie ojciec skinął dłonią. — Dosyć, już dosyć, moja córko — rzekł. Ethel zamknęła książkę. — Ethel — zapytał Schumacker — czy myślisz czasami o Ordenerze? Dzieweczka zmieszana zadrżała. — Tak — mówił dalej — o Ordenerze, który udał się… — Ojcze mój i panie — przerwała Ethel — po co się mamy nim zajmować? Myślę, jak i ty, mój ojcze, że on już nigdy nie powróci. — Nie powróci, moja córko? Ja tego nie mogłem powiedzieć. Jakieś przeczucie mówi mi właśnie, że go jeszcze zobaczymy. — Nie tak jednak myślałeś niedawno, ojcze, bo mówiłeś o nim z nieufnością.
— Czyż tak rzeczywiście mówiłem? — Tak jest, mój ojcze, i ja także jestem twego zdania: mniemam, że on nas zwiódł tylko. — Że nas zwiódł, moja córko? Tak o nim sądząc postąpiłem jak wszyscy ludzie, co potępiają nie mając na to dowodów. Ordener okazywał mi zawsze tylko prawdziwą życzliwość. — A skąd wiesz, mój ojcze, że jego serdeczne słowa nie kryły w sobie podstępnych myśli? — Ludzie zazwyczaj niechętnie zbliżają się do nieszczęścia i niełaski. Gdyby Ordener nie był życzliwy, nie przychodziłby bez celu do więzienia. — Czy pewny jesteś, mój ojcze — zapytała Ethel drżącym głosem — że bywając tutaj nie miał on jakiego celu? — Jakiż? — podchwycił starzec żywo. Ethel milczała. Był to zbyt wyczerpujący wysiłek obwiniać dłużej ukochanego, którego zawsze broniła przed ojcem. — Nie jestem już hrabią Griffenfeld — mówił Schumacker. — Jestem nędznym więźniem stanu, wygnańcem, zadżumionym politycznie. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby mówić ze mną nie wzbudzając oburzenia we wszystkich tych ludziach, których kiedyś obsypywałem zaszczytami i bogactwami; trzeba poświęcenia, żeby przekraczać próg tego więzienia, jeśli się nie jest ani dozorcą, ani katem; trzeba bohaterstwa, moje dziecię, aby przestąpić ten próg mieniąc się moim przyjacielem. Nie, nie będę niewdzięczny jak cały ród ludzki. Ten człowiek zasłużył na moją wdzięczność, choćby dlatego, że widziałem jego twarz, zawsze mi życzliwą, i słyszałem głos jego, niosący pociechę. Słowa te kilka dni wcześniej, kiedy Ordener w jej sercu był tylko Ordenerem, uszczęśliwiłyby Ethel; dziś słuchała ich z niewypowiedzianą przykrością. Starzec po chwili mówił dalej uroczyście: — Słuchaj mnie, moja córko, to bowiem, co ci chcę powiedzieć, bardzo jest ważne. Czuję, że niknę powoli; życie ode mnie ucieka. Tak, moje dziecię, mój koniec nadchodzi. Ethel przerwała mu ze stłumionym jękiem: — Nie mów tak, mój ojcze! Ulituj się nad twą biedną córką! Czy i ty także pragniesz ją opuścić? Cóż się z nią stanie, samotną na świecie, bez twojej opieki? — Opieka wygnańca! — rzekł starzec potrząsając głową. — Zresztą o tym właśnie pomyślałem. Słuchaj mnie i nie przerywaj więcej. Ordener nie zasługuje na to, żebyś go tak surowo sądziła, moja córko; myślałem dotąd, że nie miałaś dla niego wstrętu. Jego powierzchowność jest szczera i szlachetna, co wprawdzie jeszcze niczego nie dowodzi, ale jednak muszę przyznać, że zdaje się nie pozbawiony różnych zalet, chociaż wystarczy mieć ludzką duszę, aby w niej ukryć zarodki wszelkich występków i zbrodni. Starzec zatrzymał się znowu i wpatrując się w córkę dodał: — Czując bliską śmierć, zastanowiłem się nad nim i nad tobą, Ethel. Jeśli powróci, jak się tego spodziewam… dam ci go za opiekuna i małżonka. Ethel zadrżała i zbladła. Milczała chwilę z obawy, że nie powstrzyma łez, które błyszczały w jej oczach. Ojciec czekał na odpowiedź. — Jak to! — rzekła nareszcie gasnącym głosem — przeznaczałeś mi go na męża, ojcze mój i panie, nie znając jego urodzenia ani nazwiska? — Nie przeznaczałem, ale ci go przeznaczam, moja córko. Starzec mówił prawie rozkazująco; Ethel westchnęła. — Przeznaczam ci go, mówię. Bo cóż mnie obchodzi urodzenie? Nie potrzebuję znać jego rodziny, skoro znam jego samego. Pomyśl tylko: jest to jedyna deska ratunku dla ciebie. Sądzę, że on, na szczęście, nie ma dla ciebie takiego wstrętu, jaki ty dla niego okazujesz. Biedna dzieweczka wzniosła oczy ku niebu. — Wszak mnie słyszysz, Ethel? Powtarzam, że wcale mnie nie obchodzi jego urodzenie. Jest on zapewne niskiego pochodzenia, ponieważ tych, co się rodzą w pałacach, nie uczą
bywania w więzieniach. Tak, moja córko, nie okazuj dumnego żalu; nie zapominaj, że Ethel Schumacker nie jest już księżniczką Wollin i hrabianką Tongsberg: spadłaś niżej stanu, z którego wywyższył się twój ojciec. Bądź więc szczęśliwa, jeżeli ten człowiek przyjmie twoją rękę, jakakolwiek jest jego rodzina. Tym lepiej nawet, jeśli jest niskiego pochodzenia: dni twoje bowiem będą wolne od burz, jakie niepokoiły życie twojego ojca. Będziesz pędziła, z dala od zazdrości i nienawiści ludzkiej, pod nieznanym nazwiskiem, życie ciche i odmienne od mego, życie, które skończy się szczęśliwiej, aniżeli zaczęło… Ethel padła na kolana. — O mój ojcze, litości! — Co ty mówisz? — spytał starzec ze zdziwieniem. — Na imię nieba, ojcze, nie mów o tym szczęściu, bo ono nie dla mnie! — Ethel — odparł starzec surowo — nie lekceważ sobie całego swego życia. Odrzuciłem rękę księżniczki krwi królewskiej, z domu Holstein–Augustenburg, a moja duma okrutnie została ukarana. Ty pogardzasz ręką plebejusza, zacnego człowieka; strzeż się więc, abyś równie smutnej nie doznała kary. — Och! — wyszeptała Ethel — gdyby ten człowiek rzeczywiście był plebejuszem i zacnym człowiekiem! Starzec powstał i pełen wzruszenia przeszedł się po pokoju. — Moja córko — rzekł — wszak to twój ojciec prosi cię o to i rozkazuje. Nie zostawiaj mnie przed moją śmiercią w niepokoju o twoją przyszłość; przyrzeknij mi, że go weźmiesz za małżonka. — Będę ci posłuszna, mój ojcze, ale nie spodziewaj się jego powrotu… — Rozważyłem wszystko i po głosie, jakim wymawiał twoje imię, sądzę… — Że mnie kocha? — przerwała Ethel z goryczą. — Nie wierz w to, mój ojcze. Starzec odpowiedział jej ozięble: — Nie wiem, czy — że użyję tego dziwnego wyrazu — kocha, ale to wiem, że powróci. — A gdyby ten człowiek, mój ojcze, którego uważałeś za pocieszyciela, w którym widziałeś podporę dla twojej córki, był synem jednego z twoich śmiertelnych nieprzyjaciół, synem wicekróla Norwegii, hrabiego Guldenlew?… Schumacker cofnął się zdumiony. — Co ty mówisz? Wielki Boże! Ordener! To niepodobna!… Wyraz niewysłowionej nienawiści, który zabłysł w przyćmionych oczach Schumackera, zmroził serce Ethel; w tej chwili pożałowała słów swoich, poniewczasie. Cios był zadany. Schumacker stał przez kilka chwil nieruchomy, z założonymi rękami; potem wstrząsnął się cały, nareszcie z jego ust zsiniałych wyrwało się słów kilka, lecz wypowiedziane były głosem tak słabym, jakby je mówił człowiek w głębokim śnie pogrążony. — Ordener!… Tak, to Ordener Guldenlew! Dalej, stary szaleńcze, otwórz swoje objęcia temu zacnemu młodzieńcowi, co cię przychodzi zasztyletować. Nagle tupnął nogą o ziemię i przemówił grzmiącym głosem: — Cały więc swój ród niegodny nasłali, aby mnie znieważał w upadku i niewoli! Widziałem już jednego z Ahlefeldów, uśmiechałem się prawie do syna Guldenlewa! Potwory! Któż by to powiedział, że ten Ordener podobną ma duszę i takie nosi nazwisko? Biada mi! Biada mu! Wyczerpany, upadł na krzesło, a gdy z jego zbolałej piersi wyrywały się westchnienia, biedna Ethel, drżąc z przestrachu, płakała u jego nóg. — Nie płacz, moja córko — rzekł do niej ponurym głosem — pójdź, o pójdź do mego serca. I uścisnął ją tkliwie. Ethel nie wiedziała, jak sobie wytłumaczyć tę pieszczotę w chwili uniesienia, on zaś przemówił:
— Ty przynajmniej lepiej widziałaś od twego ojca. Ciebie nie oszukały słodkie i jadowite spojrzenia węża. Pójdź, niechaj ci podziękuję za nienawiść, jaką okazałaś temu przeklętemu Ordenerowi. Na pochwałę tak niezasłużoną Ethel zadrżała. — Ojcze mój i panie — rzekła — uspokój się… — Przyrzeknij mi — przerwał Schumacker — że zawsze te same żywić będziesz uczucia dla syna Guldenlewa; przysięgnij mi to! — Bóg nie każe przysięgać, mój ojcze… — Przysięgnij, moja córko — powtórzył Schumacker z uniesieniem. — Czy mogę ci zaufać, że w swoim sercu zawsze to samo uczucie zachowasz dla Ordenera Guldenlew? Ethel nietrudno było odpowiedzieć: — Zawsze! Starzec przyciągnął ją do siebie. — Szczęśliwy jestem, moja córko, że nie mogąc zostawić ci bogactw ani zaszczytów, z których mnie wrogowie obdarli, zostawiam ci przynajmniej nienawiść dla ich rodu. Słuchaj — wydarli oni twemu staremu ojcu jego znaczenie i chwałę, powlekli go w kajdanach na rusztowanie i zarzucając mu wszelkie zbrodnie kazali przechodzić wszelkie kary. Nędznicy! Niechaj będą przeklęci w życiu, przeklęci w potomności! Umilkł na chwilę; po czym uścisnąwszy córkę, przerażoną jego złorzeczeniami, mówił dalej: — Ale ty, moja Ethel, powiedz mi, jakim sposobem miałaś lepsze niż ja przeczucia? Jak odkryłaś, że zdrajca ten nosi jedno z nienawistnych imion, które wypisane są żółcią w moim sercu? Jak odgadłaś tę tajemnicę? Ethel skupiała siły, aby odpowiedzieć, gdy nagle drzwi się otworzyły i na progu stanął człowiek czarno ubrany, z hebanową laską w ręku, ze stalowym łańcuchem na szyi, a za nim halabardziści również w czarnych strojach. — Czego chcesz? — zapytał więzień szorstko. Przybyły, nie odpowiadając i nie patrząc na niego, rozwinął długi pergamin, przy którym na długim sznurze jedwabnym wisiała pieczęć z zielonego wosku, i odczytał głośno: — W imieniu Jego Królewskiej Mości naszego miłościwego monarchy i pana, Krystiana V, króla! Poleca się Schumackerowi, więźniowi stanu w królewskiej fortecy w Munckholm, i jego córce udać się za okazicielem niniejszego rozkazu. Schumacker powtórzył zapytanie: — Czego chcesz ode mnie? Czarno ubrany człowiek jednako niewzruszony brał się już do powtórnego odczytania rozkazu. — Dość, dość! — przerwał starzec. Po czym wstał i gestem kazał zdziwionej i przestraszonej Ethel, aby wraz z nim udała się z tą złowróżbną eskortą.
ROZDZIAŁ XXXIX Noc przed chwilą zapadła; zimny wiatr świstał dokoła Przeklętej Wieży, a wszystkie drzwi zwalisk Vygla poruszały się na zardzewiałych zawiasach, jak gdyby ta sama ręka wszystkimi wstrząsała jednocześnie. Mieszkańcy wieży, kat i jego rodzina, zebrali się w izbie pierwszego piętra przy płonącym ognisku, które rzucało na ich ponure twarze i szkarłatne odzienie czerwonawe blaski. W rysach dzieci było coś równie okrutnego jak w śmiechu ich ojca i bezmyślnego jak w spojrzeniu matki. Oczy rodziny zwrócone były na Orugixa, który siedząc na drewnianym stołku zdawał się odpoczywać: nogi jego, okryte pyłem, świadczyły, że powracał z dalekiej wycieczki. — Słuchaj, żono, słuchajcie, dzieci. Nie było mnie w domu przez całe dwa dni, ale to nie znaczy, żebym wrócił ze złymi nowinami. Cieszcie się, moje wilczęta, wasz ojciec pozostawi wam może, jako dziedzictwo, szafot w samej Kopenhadze. — Więc jest coś nowego, Nychol? — zapytała Bechlia. — I ty, stara Cyganko — mówił dalej Nychol ze śmiechem — ciesz się także. Teraz możesz sobie kupić paciorki z niebieskiego szkła, ażeby ozdobić swą szyję, podobną do szyi zaduszonego bociana. Nasza umowa wkrótce się skończy; skoro jednak zostanę pierwszym katem w obu królestwach, zgodzisz się pewnie ze mną rozbić nowy dzbanek. Nychol czynił aluzję do zwyczaju tłuczenia garnka, według którego Cyganki zawierały śluby małżeńskie na tyle lat, na ile części garnek się rozlatywał. — Cóż to takiego, ojcze? — spytały dzieci, z których starsze bawiło się skrwawionym stołkiem katowskim, młodsze zaś wyrywało pióra pisklęciu, wyjętemu z gniazdka spod skrzydeł matki. — Co takiego, moje dzieci? Zabij no tego ptaka, Haspar, bo piszczy jak tępa piła. A zresztą, nie trzeba być okrutnym. Co takiego? Nic, bardzo mało doprawdy; chyba to, pani Bechlio, że przed upływem tygodnia były kanclerz Schumacker, uwięziony teraz w Munckholmie, ten stary, który mi się już tak dobrze przypatrzył w Kopenhadze, oraz słynny rozbójnik islandzki, Han z Klipstadur, przejdą może obydwaj przez moje ręce. Błędne oczy kobiety zajaśniały zdziwieniem i ciekawością. — Schumacker! Han z Islandii! Jak to, Nychol? — Tylko tyle. Wczoraj rano na drodze ze Skongenu, przy moście Ordals, spotkałem cały pułk muszkieterów munckholmskich, wracający do Drontheimu z radosnymi śpiewami i okrzykami. Zapytawszy jednego z żołnierzy, dowiedziałem się, że muszkieterowie ci powracali z wąwozów Czarnego Słupa, gdzie rozbili bandę rozbójników, to jest zbuntowanych górników. Trzeba ci wiedzieć, Cyganko Bechlio, że rokoszanie ci powstali dla Schumackera, dowodził zaś nimi Han z Islandii. Otóż, czyn Hana jest śliczną zbrodnią buntu przeciw władzy królewskiej, a pobudka do tego ze strony Schumackera zbrodnią zdrady stanu; zbrodnie te zaprowadzą obu tych szanownych jegomościów na szubienicę albo na szafot. Do tych dwóch wspaniałych egzekucji, z których każda przyniesie mi przynajmniej piętnaście dukatów złotem i największy zaszczyt w obu królestwach, dodaj jeszcze kilka innych, wprawdzie mniej ważnych… — Jak to? — przerwała Bechlia — więc Han z Islandii został ujęty? Żona i dzieci zbliżyły się żywo do Orugixa. — Widziałeś go, ojcze? — zapytały dzieci. — Cicho, dzieci! Krzyczycie jak hultaj, który chce udawać niewinnego. Widziałem go. Jest to prawdziwy olbrzym; szedł ze skutymi na plecach rękoma, z obwiązaną głową. Widać, że go raniono. Niech jednak będzie spokojny, wyleczę go niedługo z tej rany. Szło z nim czterech jego towarzyszów, również więźniów i również ranionych; wszystkich prowadzono
do Drontheimu, gdzie będą sądzeni wraz z byłym kanclerzem Schumackerem przez trybunał, w którym ma zasiadać wysoki syndyk, a prezydować wielki kanclerz. — Ojcze, a jak wyglądali inni więźniowie? — Dwaj to już starcy. Jeden miał kapelusz górniczy, a drugi czapkę góralską. Obydwaj wyglądali na pogrążonych w rozpaczy. Z dwóch innych, jeden był młodszym górnikiem, który szedł z głową do góry, pogwizdując, drugi zaś… Pamiętasz pewnie, przeklęta Bechlio, tych podróżnych, co to przed kilkunastu dniami zabłądzili do naszej wieży, w nocy, podczas gwałtownej burzy?… Czyś zauważyła pomiędzy podróżnymi młodego człowieka, który towarzyszył owemu staremu doktorowi w wielkiej peruce? Młodzieniec ten miał płaszcz zielony i kapelusz z czarnym piórem. — Zdaje mi się, że go jeszcze widzę, jak mówi do mnie: — Wy macie dach, a my mamy złoto… — Niech więc już nigdy w życiu, oprócz kogutów, nikomu karku nie skręcę, jeśli czwartym więźniem nie był ów młody człowiek. Jego twarz wprawdzie zasłaniało pióro, kapelusz, włosy i płaszcz; przy tym spuścił głowę; ale miał na sobie to samo ubranie, te same wielkie buty — tę samą minę… Niech połknę kamienną szubienicę w Skongenie, jeśli to nie on! No i cóż ty na to, Bechlio? Czy to nie będzie zabawne, że nieznajomy ten, który doznał mojej gościnności, teraz zręczności mojej spróbuje? W tej chwili pod wieżą rozległ się trzykrotny odgłos rogu. — Kobieto — zawołał Orugix zrywając się — to pewnie łucznicy wysokiego syndyka. Po tych słowach spiesznie wyszedł i wrócił niebawem, niosąc wielki pergamin, którego pieczęć natychmiast przełamał. — Patrz — rzekł do żony — co mi wysoki syndyk nadesłał. Przeczytaj to ty, co byś bazgraninę samego diabła odczytać umiała. Może to już moja nominacja. Bo skoro sąd będzie miał wielkiego kanclerza za przewodniczącego i wielkiego kanclerza jako obwinionego, toż przecie wypada, żeby kat, który ma wykonać jego wyrok, był katem królewskim. Żona wzięła pergamin, popatrzyła nań przez chwilę i zaczęła czytać głośno: — W imieniu wysokiego syndyka Drontheimhusu! Poleca się Nycholowi Orugix, katowi prowincji, aby natychmiast przybył do Drontheimu, zaopatrzony w honorowy topór, pień i czarne obicia. — Czy to wszystko? — zapytał kat zawiedziony. — Wszystko — odparła Bechlia. — Kat prowincji! — mruknął Orugix przez zęby. Przez chwilę milczał rzucając na pergamin syndyka gniewne spojrzenia. — Bądź co bądź — rzekł na koniec — trzeba być posłusznym. Żądają jednak honorowego topora i czarnego obicia. Bechlio, oczyść topór z rdzy i zobacz, czy kir nie jest krwią poplamiony. Zresztą, nie ma się co zniechęcać; chcą mnie widocznie zaawansować dopiero w nagrodę za te wspaniałe egzekucje. Tym gorzej dla skazanych, że nie będą mieli honoru zginąć z ręki królewskiego oprawcy.
ROZDZIAŁ XL Hrabia Ahlefeld przechadzał się z miną stroskaną po apartamencie swej żony. Poza obojgiem małżonków nie było tu nikogo. — No, już dziewiąta godzina — odezwał się — trybunał zaraz rozpocznie posiedzenie. Jest rzeczą konieczną, by wyrok zapadł dziś w nocy, a najpóźniej jutro rano został wykonany. Syndyk zapewnił mnie, że kat będzie tu jeszcze przed świtem. Czy kazałaś, Elfegio, przygotować statek, na którym pojadę do Munckholmu? — Czeka już przynajmniej od pół godziny — odparła hrabina podnosząc się z sofy. — A lektyka czy stoi przed drzwiami? — Tak jest, panie. — Powiadasz więc, Elfegio — zagadnął hrabia przesuwając dłonią po czole — że pomiędzy Ordenerem Guldenlew i córką Schumackera istnieje intryga miłosna? — Ręczę za to — odparła hrabina ze śmiechem pełnym gniewu i pogardy. — Któż by to pomyślał?… Jednakże, przyznam ci się, że ja też coś podejrzewałem… — I ja również — rzekła hrabina. — Jest to figiel tego przeklętego Lewina. — Stary hultaj — wyszeptał kanclerz — poczekaj, polecę ja ciebie Arensdorfowi. Gdyby mógł wypaść z łaski! Ale słuchaj no, przychodzi mi myśl… — Cóż takiego? — Wiesz o tym, że więźniów, których mamy sądzić w zamku munckholmskim, jest sześciu: Schumacker, którego, jak się spodziewam, już się jutro obawiać nie będę; olbrzymi góral, nasz fałszywy Han z Islandii, który przysiągł trzymać się w swej roli aż do końca, w nadziei, że Musdoemon, od którego otrzymał już znaczne sumy, ułatwi mu ucieczkę. Z czterech pozostałych obwinionych trzech to dowódcy powstańców, czwarty zaś, to nieznajomy, który się znalazł, nie wiadomo jakim sposobem, na zgromadzeniu w Apsyl– Corh, a wskutek zabiegów Musdoemona dostał się w nasze ręce. Według Musdoemona, musi to być szpieg Lewina Knuda. Istotnie, przybywając tutaj, więzień ten zaraz spytał o generała, dowiedziawszy się zaś o nieobecności Meklemburczyka, wyglądał na bardzo przerażonego. Przy tym nie chciał odpowiadać na pytania, które mu Musdoemon zadawał. — A dlaczegóż go sam nie wybadałeś, mężu mój i panie? — Czyż mogłem to uczynić wobec nawału zatrudnień, które mnie obarczają od samego mego przyjazdu? Sprawę tę poruczyłem Musdoemonowi, którego ona równie jak i mnie zajmuje. Zresztą, moja droga, człowiek ten sam przez się niewiele znaczy: pewnie to jaki biedny włóczęga. Możemy go tylko przedstawić jako agenta Lewina Knuda, a ponieważ został ujęty w szeregach buntowników, więc okoliczność ta będzie mogła świadczyć o występnej zmowie między Meklemburczykiem i Schumackerem, co może wywołać, jeżeli nie obwinienie, to przynajmniej niełaskę przeklętego generała. Hrabina rozważała przez chwilę. — Masz słuszność, panie — rzekła wreszcie. — Ale ta fatalna skłonność barona Thorvick dla Ethel Schumacker! Kanclerz raz drugi potarł czoło ręką, po czym wzruszając ramionami rzekł: — Ani ja, ani ty, Elfegio, nie jesteśmy nowicjuszami w życiu, a jeszcze nie znamy ludzi! Gdy na Schumackera po raz drugi zapadnie wyrok sądu o zdradę stanu, gdy na szafocie sromotną poniesie karę, a jego córka, na zawsze skalana publiczną hańbą jej ojca, spadnie poniżej ostatnich warstw społeczeństwa, czy myślisz, Elfegio, że wówczas Ordener Guldenlew wspomni choć na chwilę o tej dziecinnej miłostce, którą ty, sądząc ze słów egzaltowanej i głupiej dziewczyny, nazywasz skłonnością? Czy przypuszczasz, że w wyborze pomiędzy córką nędznego przestępcy a córką dostojnego kanclerza zawaha się choć chwilę?
— Pragnęłabym, abyś i tym razem miał słuszność. Zdaje mi się jednak, że uznasz za właściwe żądać od syndyka, by córka Schumackera obecna była przy procesie jej ojca i by ją umieszczono na trybunie, na której ja znajdować się będę. Chciałabym ją poznać dokładnie. — Wszystko, co sprawę tę może rozjaśnić, ma nader wielką wagę — rzekł kanclerz z flegmą. — Ale powiedz mi, czy wiadomo, gdzie jest teraz Ordener? — Nikt tego nie wie; jest to godny uczeń starego Lewina, jak i on, prawdziwy błędny rycerz. Sądzę, że musi zwiedzać obecnie Ward–Hus… — No, no, nasza Ulryka przywiąże go bardziej do domu. Ale zapomniałem, że trybunał na mnie czeka… Hrabina zatrzymała kanclerza. — Jeszcze jedno słowo, hrabio. Mówiłam już o tym wczoraj, ale byłeś bardzo zajęty, nie otrzymałam przeto odpowiedzi. Gdzie jest Fryderyk? — Fryderyk! — powtórzył hrabia posępnie, podnosząc rękę do czoła. — Tak jest, mój Fryderyk. Odpowiedzże mi. Pułk bez niego wrócił do Drontheimu.— Przysięgnij mi, że Fryderyk nie był w tych okropnych wąwozach Czarnego Słupa. Dlaczego na imię Fryderyka zmieniła się twarz twoja? Jestem śmiertelnie niespokojna. — Uspokój się, Elfegio. Przysięgam ci, że syn nasz nie był w wąwozie Czarnego Słupa… A zresztą ogłoszono przecież listę oficerów zabitych lub ranionych w tej bitwie… — Dodajesz mi otuchy — rzekła hrabina uspokojona. — Prawda, że dwóch tylko zginęło oficerów, kapitan Lory i młody baron Randmer, który tak szalał z moim Fryderykiem na balach w Kopenhadze. O, tak, kilkakrotnie odczytywałam listę. Powiedz mi więc, hrabio, czy syn mój został w Wahlstromie? — Tak jest — odparł Ahlefeld. — A więc, drogi przyjacielu — rzekła hrabina z uśmiechem, który chciała uczynić ponętnym — błagam cię tylko o jedną łaskę: niech Fryderyk jak najspieszniej powróci z tych okropnych miejsc. Kanclerz z trudnością uwolnił się od błagalnego uścisku. — Pani — rzekł — trybunał na mnie czeka. Żegnam cię; to, czego żądasz, nie zależy ode mnie. Co rzekłszy wyszedł z pośpiechem. Hrabina patrzyła za nim posępnie. — Nie zależy to od niego — rzekła do siebie — a jedno jego słowo mogłoby mi powrócić mojego syna. O tak, dawno już odgadłam, że ten człowiek nie ma wcale serca.
ROZDZIAŁ XLI Rozłączywszy drżącą Ethel z ojcem u wyjścia z wieży Lwa Szlezwickiego, straż poprowadziła ją przez ciemne korytarze, dotąd jej nie znane, do ponurej celki, której drzwi za nią zamknięto. Na wprost wejścia w celi tej był zakratowany otwór, przez który wdzierało się światło pochodni i kagańców. Przed otworem stała ławka, a na niej siedziała kobieta czarno ubrana i gęstym woalem okryta, która wchodzącej dzieweczce dała znak, aby obok usiadła. Ethel uczyniła to posłusznie. Zwróciwszy oczy ku zakratowanemu otworowi, ujrzała za nim posępny i wspaniały zarazem widok. W sali czarno obitej i słabo oświetlonej przez lampy, wiszące u sklepienia, stał czarny stół w kształcie podkowy, przy którym siedmiu siedziało sędziów, również w czerni. Jeden z nich, zajmujący wyższe krzesło, miał piersi okryte złotymi łańcuchami i diamentowymi gwiazdami. Sędzia z prawej strony wyróżniał się białym pasem i płaszczem gronostajowym, co stanowiło strój wysokiego syndyka prowincji. Również z prawej strony stołu było wzniesienie z baldachimem; zasiadał na nim starzec w pontyfikalnych szatach biskupich; z lewej stał stolik założony papierami, za którym widać było człowieka niskiego wzrostu, w ogromnej peruce i czarnej todze. Na wprost sędziów stała ławka otoczona halabardnikami z pochodniami w ręku. Światło odbijając się o lance, muszkiety i halabardy rzucało niepewne blaski na twarze licznych widzów, którzy cisnęli się do kraty, oddzielającej ich od sądu. Ethel widziała, jak przewodniczący wstał oznajmiając w imieniu króla, że „posiedzenie sądu rozpoczęło się”. Słyszała, jak człowiek stojący z lewej strony stołu czytał po cichu i szybko długie oskarżenie, w którym nazwisko jej ojca łączyło się z wyrazami: spisek, bunt górników, zdrada stanu. Wówczas przypomniała sobie, co jej mówiła złowróżbna nieznajoma w ogrodzie więziennym o obwinieniu, które groziło jej ojcu; zadrżała usłyszawszy, jak czarny człowiek mowę swą zakończył dobitnie wypowiedzianym wyrazem „śmierć”. Przerażona, zwróciła się do zakwefionej kobiety, która dziwną przejmowała ją obawą. — Gdzie my jesteśmy? Co to wszystko znaczy? — spytała trwożliwie. Nieznajoma skinieniem nakazała jej milczenie i uwagę. Zaczęła więc znowu patrzeć w głąb sali. W tej chwili powstał starzec w biskupich szatach i Ethel słyszała wyraźnie, jak mówił: — W imię Wszechmocnego i Miłosiernego Boga! Ja, Pamfelius–Eleutery, biskup królewskiego miasta Drontheimu i królewskiej prowincji Drontheimhus, witam dostojny trybunał, sądzący w imię króla, naszego pana po Bogu. Oświadczam, iż zważywszy, że obwinieni stawieni przed trybunałem są ludźmi i chrześcijanami, a nie mają obrońców, zamierzam przynieść im słabą moją pomoc w okropnym położeniu, w jakim spodobało się Niebu ich postawić. Co rzekłszy, zszedł ze swego pontyfikalnego tronu i zasiadł na ławce przeznaczonej dla obwinionych, podczas gdy szmer pochwalny rozległ się między ludem. Przewodniczący powstał i rzekł oschle: — Halabardnicy, zmusić izbę do milczenia! Księże biskupie, trybunał w imieniu obwinionych składa waszej ekscelencji podziękowanie. Mieszkańcy Drontheimhusu, nie uchybiajcie w szacunku wysokiej sprawiedliwości króla: trybunał sądzić będzie bez apelacji. Łucznicy, przyprowadźcie obwinionych! Zgromadzenie zaległa cisza, pełna oczekiwania i trwogi. Po chwili Ethel usłyszała głuchy rumor i jakiś ruch niezwykły w korytarzach prowadzących do sali sądowej; widzowie rozsunęli się z dreszczem niecierpliwości i zaciekawienia, rozległy się odgłosy licznych kroków, błysnęły halabardy i muszkiety, po
czym sześciu ludzi, okutych, z gołymi głowami, otoczonych strażą, weszło w ogrodzenie otaczające stół sądowy. Ethel ujrzała tylko pierwszego z więźniów: był nim starzec z siwą brodą, w czarnej szacie — jej ojciec. Mdlejąc prawie, oparła się o kamienną balustradę; wszystkie przedmioty zaczęły się obracać przed jej oczami jakby w tumanie, zdawało się jej, że serce jej bije w uszach. Wreszcie szepnęła: — Boże, zlituj się nade mną! Zakwefiona kobieta nachyliła się do niej i podała sole trzeźwiące, które wróciły jej przytomność. — Szlachetna pani — rzekła — przez litość, jedno twe słowo może mnie przekonać, czy nie jestem igraszką jakichś widm piekielnych… Nieznajoma, głucha na jej prośby, zwróciła głowę w stronę sądu i biedna Ethel, przyszedłszy już nieco do siebie, w milczeniu uczyniła to samo. Przewodniczący powstał i rzekł wolno, uroczyście: — Więźniowie, przyprowadzono was tutaj, abyśmy zbadali, czy jesteście winni zbrodni: zdrady stanu, spiskowania i zbrojnego buntu przeciw władzy króla, naszego monarchy i pana. Rozważcie to sobie dobrze w waszych sumieniach, ponieważ na waszych głowach ciąży straszne obwinienie o zbrodnię obrazy majestatu w pierwszym stopniu. W tej chwili promień światła padł na twarz jednego z obwinionych. Był to młody człowiek ze zwieszoną na piersi głową, jak gdyby chciał ukryć rysy swej twarzy w puklach długich włosów, co spadały na lica. Ethel zadrżała, zimny pot oblał jej czoło: zdawało się jej, że go poznaje… Ale nie, było to tylko okrutne złudzenie. Salę słabo oświetlały pochodnie, ludzie poruszali się jak cienie; zaledwie można było dojrzeć krucyfiks ze słoniowej kości, wiszący nad fotelem prezesa sądu. Obwinieni siedzieli na ławce, na której przedtem usiadł biskup. Schumacker zajmował jeden koniec ławki; od młodzieńca z ciemnymi włosami oddzielali go czterej towarzysze niedoli w pospolitych ubiorach, pomiędzy którymi znajdował się istny olbrzym; biskup siedział na drugim końcu ławki. Ethel spostrzegła, że przewodniczący zwrócił się do jej ojca. — Obwiniony — rzekł surowo — wymień nam twoje nazwisko, powiedz, kim jesteś. Starzec podniósł osiwiałą głowę. — Kiedyś — odpowiedział utkwiwszy w przewodniczącym dumne spojrzenie — nazywano mnie hrabią Griffenfeld i Tongsberg, księciem Wollin, księciem Cesarstwa Rzymskiego, kawalerem królewskich orderów Słonia, Danebroga, kawalerem Złotego Runa i Podwiązki, pierwszym ministrem, generalnym inspektorem uniwersytetów, wielkim kanclerzem Danii i… — Obwiniony — przerwał prezes — trybunał nie zapytuje się ani o to, jak cię nazywano, ani czym byłeś, lecz jak się teraz nazywasz i czym jesteś? — Teraz — odparł żywo starzec — nazywam się Jan Schumacker, mam sześćdziesiąt dziewięć lat i jestem tylko twoim dawnym dobroczyńcą, kanclerzu Ahlefeld. Przewodniczący osłupiał. — Poznałem cię, panie hrabio — dodał były kanclerz — a ponieważ zauważyłem, że ty mnie nie poznajesz, przeto ośmieliłem się przypomnieć waszej łaskawości, że jesteśmy starymi znajomymi. — Mości Schumacker — rzekł przewodniczący głosem, w którym czuć było hamowany gniew — oszczędzaj drogich chwil trybunału. Stary więzień przerwał mu znowu: — Zamieniliśmy role, szlachetny kanclerzu, ja to dawniej nazywałem cię po prostu: Ahlefeld, a ty mówiłeś mi: panie hrabio.
— Obwiniony! — krzyknął przewodniczący — szkodzisz swojej sprawie przypominając hańbiący wyrok, który już raz na cię zapadł. — Jeśli ten wyrok przyniesie komu hańbę, to pewno nie mnie, hrabio Ahlefeld. Co mówiąc starzec na pół się podniósł. Przewodniczący dał mu znak ręką. — Siadaj. Nie znieważaj wobec trybunału sędziów, którzy cię skazali, i króla, co tych sędziów wyznaczył. Przypomnij sobie, że jego królewska mość raczył darować ci życie i poprzestań tutaj na obronie. Schumacker za odpowiedź wzruszył ramionami. — Czy masz co wyjawić przed trybunałem w sprawie zbrodni, o którą jesteś obwiniony? Ponieważ Schumacker milczał, więc przewodniczący powtórzył pytanie. — Czy to do mnie mówisz? — rzekł nareszcie były wielki kanclerz. — Sądziłem dotąd, szlachetny hrabio Ahlefeld, że mówiłeś do siebie. O jakiej to wspominasz zbrodni? Czy dałem kiedy pocałunek Iskarioty przyjacielowi? Czy uwięziłem, potępiłem i zbezcześciłem dobroczyńcę lub obdarłem tego, któremu wszystko zawdzięczam? Nie wiem doprawdy, mości kanclerzu, po co mnie tu sprowadzono. Zapewne, abym podziwiał twą zręczność w strącaniu głów niewinnych. Zaledwie starzec wypowiedział gorzkie swoje szyderstwo, powstał urzędnik siedzący po lewej stronie sądowego stołu. — Panie prezesie i panowie sędziowie — rzekł skłoniwszy się głęboko — proszę odebrać głos obwinionemu Schumackerowi, jeśli nadal ma zamiar ubliżać jego łaskawości, prezesowi szanownego trybunału. W tej chwili odezwał się spokojny głos biskupa: — Panie sekretarzu tajny, nie można obwinionemu odbierać głosu. — Dostojny ksiądz biskup ma zupełną słuszność — zawołał prezes z pośpiechem. — Pragniemy pozostawić obwinionym jak największą możliwość obrony. Wzywam tylko obwinionego, aby miarkował się w tym, co mówi, jeżeli mu chodzi o własne dobro. Schumacker poruszył głową i rzekł ozięble: — Widać, że hrabia Ahlefeld pewniejszy jest siebie teraz aniżeli w roku 1677. — Proszę milczeć! — zawołał szorstko prezes, po czym zwracając się nagle do obwinionego, siedzącego obok starca, zapytał o jego nazwisko. Był to góral olbrzymiego wzrostu z obwiązaną głową. Powstał i rzekł: — Jestem Han z Klipstadur, z Islandii. Szmer przerażenia rozległ się w tłumie. — Hanie z Islandii — zapytał przewodniczący — co masz sądowi do powiedzenia? Ethel nie mniej od innych zaciekawiła obecność słynnego rozbójnika, którego od dawna widywała w chwilach bojaźliwych przywidzeń. Z trwożliwą przeto ciekawością spojrzała na potwornego olbrzyma, z którym jej Ordener zapewne walczył — i którego, być może, stał się ofiarą. Myśl ta stale powracała rozdzierając jej serce, pogrążone we wspomnieniach. Niezbyt zważała na odpowiedź Hana z Islandii, którego uważała już za mordercę Ordenera. Słyszała tylko, że rozbójnik uznał się za przywódcę band buntowniczych. — I czy to sam z siebie — badał przewodniczący — czy też z postronnej namowy przyjąłeś dowództwo nad powstańcami? — Wskutek namowy — odparł rozbójnik. — A któż cię popchnął do tej zbrodni? — Jakiś człowiek nazwiskiem Hacket. — Kim był ten Hacket? — Agentem Schumackera, którego nazywał także hrabią Griffenfeld. Przewodniczący zwrócił się do Schumackera. — Obwiniony — rzekł — czy znasz tego Hacketa?
— Uprzedziłeś mnie, hrabio Ahlefeld — odpowiedział starzec — ja chciałem to samo pytanie ci zadać. — Obwiniony Schumacker, źle czynisz, kierując się tylko nienawiścią. Trybunał sposób twej obrony weźmie pod uwagę. — Panie tajny sekretarzu — odezwał się biskup do człowieka niskiego wzrostu — czy ten Hacket znajduje się w liczbie moich oskarżonych? — Nie, wasza ekscelencjo — odpowiedział sekretarz. — A czy wiadomo, co się z nim stało? — Nie zdołano go uchwycić, umknął zapewne. Z mowy tajnego sekretarza mogło się wydawać, że się stara głos swój odmienić. — Ja myślę, że znikł zupełnie — rzekł Schumacker. — Panie sekretarzu — pytał dalej biskup — czy kazano ścigać tego Hacketa? Czy jest jego rysopis? Zanim tajny sekretarz zdołał odpowiedzieć, jeden z obwinionych powstał; był to młody górnik z twarzą surową i dumną. — Można go mieć z łatwością — rzekł silnym głosem. — Nędzny Hacket, agent Schumackera, jest to człowiek małego wzrostu, z twarzą okrągłą i niby dobroduszną, wszakże w tej dobroduszności wyczuwało się coś piekielnego. Jego zaś głos, księże biskupie, bardzo jest podobny do głosu tego pana, który pisze coś przy stole, a którego wasza ekscelencja nazywasz, jak mi się zdaje, tajnym sekretarzem. Nawet, gdyby ta sala była mniej ciemna, a panu tajnemu sekretarzowi włosy nie zakrywały twarzy, powiedziałbym, że w jego rysach jest dużo podobieństwa do zdrajcy Hacketa. — Nasz brat mówi prawdę! — zawołali dwaj sąsiedzi młodego górnika. — Wybornie! — szepnął triumfująco Schumacker. Sekretarz niespokojnie się poruszył, z obawy czy też z oburzenia, że przyrównano go do Hacketa. Przewodniczący, który również się zdawał zmieszany, spiesznie przemówił: — Obwinieni, nie zapominajcie, że macie mówić wtedy tylko, kiedy was trybunał zapytuje, a nade wszystko nie ubliżajcie sługom sprawiedliwości przez niegodne porównania. — Ależ, panie prezesie — rzekł biskup — idzie tu tylko o rysopis. Jeśli występny Hacket jest nieco podobny do sekretarza, to mogłoby się to przydać… — Obwiniony Hanie — przerwał przewodniczący — ty, który układałeś się z Hacketem, powiedz nam, aby zadowolić księdza biskupa, czy człowiek ten rzeczywiście jest podobny do naszego szanownego sekretarza? — Wcale nie — odparł olbrzym bez wahania. — A co, księże biskupie? — dodał przewodniczący. Biskup skinął głową na znak, że więcej tymczasem nie wymaga, przewodniczący zaś zwróciwszy się do następnego oskarżonego zadał mu zwykłe pytanie: — Jak się nazywasz? — Wilfryd Kennybol z gór Kole. — Czy należałeś do rokoszan? — Tak jest, panie: bo prawda więcej warta aniżeli życie. Zostałem wzięty do niewoli w przeklętych wąwozach Czarnego Słupa. Byłem dowódcą górali. — Co cię popchnęło do buntu? — Nasi bracia górnicy narzekali na opiekę królewską, to bardzo proste, nieprawdaż, wasza łaskawość? Gdybyś pan miał tylko lepiankę z błota i dwie nędzne skóry lisie, to przecież chciałbyś być tych rzeczy zupełnym panem. Rząd nie wysłuchał ich próśb. Wówczas pomyśleli o buncie i prosili nas o pomoc. Takiej małej przysługi nie odmawia się ludziom, co jednakie z nami mówią pacierze i obchodzą te same święta. Oto i wszystko. — A czy nikt — badał przewodniczący — nie podburzał was, nie zachęcał i nie kierował waszym powstaniem?
— Niejaki Hacket mówił nam ciągle o uwolnieniu hrabiego, uwięzionego w Munckholmie, który miał go do nas przysłać. Myśmy mu to przyrzekli, ponieważ wolność dla jeszcze jednego człowieka nic nam nie przeszkadzała. — A ten hrabia nazywał się Schumacker albo Griffenfeld? — Tak jest, wasza ekscelencjo. — Czyś go nigdy nie widział? — Nigdy. Ale jeśli to jest ten starzec, który przed chwilą tyle panu nazwisk wymienił, to muszę przyznać… — Że co? — przerwał z pośpiechem przewodniczący. — Że ma bardzo piękną siwą brodę, prawie tak piękną jak broda ojca męża mojej siostry Maase, z wioski Surb, który żył sto dwadzieścia lat. Panująca w sali ciemność nie pozwoliła dojrzeć niezadowolenia prezesa z naiwnej odpowiedzi górala. Rozkazał teraz łucznikom rozwinąć kilka chorągwi, które leżały przed stołem. — Obwiniony Wilfrydzie Kennybol — rzekł — czy poznajesz te chorągwie? — Tak jest, wasza ekscelencjo, dał je nam pan Hacket w imieniu hrabiego Schumackera. Hrabia kazał również rozdać broń górnikom, bo my, górale, co żyjemy z łowów, wcaleśmy jej nie potrzebowali. — Czy panowie sędziowie słyszą — zauważył sekretarz tajny — że obwiniony Schumacker przez Hacketa rozdał buntownikom broń i sztandary? — Kennybolu — przerwał mu przewodniczący — czy nie masz nic więcej do zeznania? — Nic, wasza ekscelencjo, chyba to, że doprawdy na śmierć nie zasługuję. Toć ja tylko, jako dobry brat, dałem pomoc górnikom, a mogę śmiało zapewnić, że ołów z mej strzelby, jakkolwiek już jestem starym myśliwym, nie dotknął nigdy królewskiego daniela. Przewodniczący, nie odpowiadając na obronę Kennybola, zaczął badać dwóch jego towarzyszów. Byli to dowódcy górników. Starszy z nich oznajmiwszy, że nazywa się Jonasz, powtórzył, w odmiennych tylko słowach zeznanie Kennybola. Drugi, młody górnik, którego oczy dostrzegły podobieństwo między sekretarzem tajnym a zdradzieckim Hacketem, powiedział, że się nazywa Norbith, przyznał się do uczestnictwa w buncie, nie chciał jednak wyjawić nic, co dotyczyło Hacketa i Schumackera. Mówił, że na zachowanie tajemnicy złożył przysięgę i że o niczym więcej nie pamięta, tylko o tej przysiędze. Na próżno przewodniczący używał gróźb i perswazji, uparty młodzieniec nie dał się nakłonić do zeznań. Zapewnił zresztą, że powstał nie dla Schumackera, ale jedynie dlatego, że jego matka cierpiała głód i zimno. Nie przeczył wcale, że na śmierć zasłużył, dodał jednak, że skazanie go byłoby niesprawiedliwością, ponieważ zabijając go zabito by i jego starą matkę, która na to wcale nie zasłużyła. Skoro Norbith przestał mówić, tajny sekretarz powtórzył w kilku słowach zarzuty, które do tej chwili ciążyły na obwinionych, a szczególniej na Schumackerze. Przeczytał także kilka buntowniczych napisów na chorągwiach i wskazał na jednomyślność odpowiedzi wszystkich wspólników co do byłego wielkiego kanclerza, podciągając pod to nawet milczenie młodego Norbitha, związanego fanatyczną przysięgą. — Teraz do zbadania — dodał w końcu — jeden nam tylko pozostał obwiniony, a mamy ważne powody uważać go za agenta władzy, która tak niedołężnie czuwała nas spokojem Drontheimhusu. Władza ta ułatwiła, jeżeli nie przez występne porozumienie, to przynajmniej przez fatalne niedbalstwo, wybuch buntu. Zgubi on wszystkich tych nieszczęśliwych, Schumackera zaś powtórnie wtrąci na szafot, z którego już raz go łaskawość króla sprowadziła. Ethel zadrżała na te złowieszcze słowa; obawy o losy ojca wyparły z jej serca lęk o Ordenera; z oczu jej łzy popłynęły strumieniem, zwłaszcza gdy ojciec jej powstał i zapytał spokojnie:
— Kanclerzu Ahlefeld, podziwiam to wszystko. Czy przezornie kazałeś sprowadzić kata? Nieszczęśliwa dzieweczka sądziła, że się przepełniła już czara jej boleści. Myliła się wszakże. Powstał szósty obwiniony: gestem szlachetnym i dumnym odgarnął włosy, które mu twarz zakrywały, i na zapytanie prezesa odpowiedział głosem pewnym i wyniosłym: — Jestem Ordener Guldenlew, baron Thorvick, kawaler Danebroga. Z piersi sekretarza wyrwał się okrzyk: — Syn wicekróla! — Syn wicekróla! — powtórzyli wszyscy ze zdumieniem. Przewodniczący cofnął się wraz ze swoim krzesłem; sędziowie, nawet najbardziej dotąd niewzruszeni, poczęli poruszać się niespokojnie jak drzewa miotane dwoma przeciwnymi wiatrami. Wśród publiczności jeszcze większe ujawniło się zamieszanie: wdzierano się na kamienne gzymsy i żelazne kraty; tłum cały mówił jakby jednym głosem i straż, zamiast zmuszać do milczenia, okrzykami zdziwienia powiększała zamęt ogólny. Nawet serce najbardziej przywykłe do nagłych wzruszeń nie potrafi pojąć, co się działo w sercu Ethel. On był przed nią, ona zaś nie była z nim razem. Widziała go, on zaś nie mógł jej zobaczyć! To był jej ukochany Ordener, którego uważała za umarłego, za straconego dla siebie; to był jej kochanek niewierny, którego jednak uwielbiała jakby nowym uwielbieniem. On był tam: tak, on był tam. Nie było to senne złudzenie; to był on, Ordener, o którym częściej marzyła, aniżeli go widzieć mogła! Ale czy się zjawił w tych murach jako anioł wybawiciel, czy też jako geniusz zguby? Czy powinna była mu ufać, czy też obawiać się go? Wszystkie te myśli, wszystkie wrażenia przebiegły przez jej umysł jak błyskawica w chwili, kiedy syn wicekróla Norwegii wymienił swoje nazwisko. Poznała go pierwsza, nim inni go poznali, i zemdlała. Rychło jednak, dzięki staraniom tajemniczej nieznajomej, powtórnie przyszła do siebie. Blada, otworzyła oczy, z których łzy już płynąć przestały. Rzuciła na młodzieńca, pełnego spokoju pośród ogólnego zamieszania, jedno z tych spojrzeń, które obejmują całą istotę; i nawet jeszcze wtedy, kiedy ustał zamęt na sali, imię Ordenera Guldenlew brzmiało w jej uszach. Zauważyła z bolesnym niepokojem, że jedno jego ramię jest obwiązane, ręce zaś okute w kajdany; że płaszcz w wielu miejscach jest rozdarty i wierna szabla nie wisi już u pasa. Z wolna wszystko ucichło. Przewodniczący uznał za właściwe rozpocząć badanie syna wicekróla. — Panie baronie — rzekł drżącym głosem. — Nie jestem tutaj baronem — odparł z godnością Ordener — nazywam się Ordener Guldenlew, jak ten, który kiedyś był hrabią Griffenfeld, dziś nazywa się tylko Janem Schumacker. Przewodniczący milczał przez chwilę osłupiały. — Dobrze więc! — rzekł nareszcie. — Ordenerze Guldenlew, zapewne nieszczęśliwym trafem stawiono cię tutaj przed nami. Buntownicy zapewne chwycili cię w podróży i zmusili, abyś szedł z nimi; w ten sposób, bez wątpienia, znaleziono cię w ich szeregach. — Szlachetni sędziowie — odezwał się sekretarz — samo imię syna wicekróla Norwegii jest dostateczną dla niego obroną. Baron Ordener Guldenlew nie może być buntownikiem. Nasz dostojny prezes doskonale wytłumaczył jego niefortunne zaaresztowanie w liczbie powstańców. Jedyną jest winą szlachetnego więźnia, że wcześniej nie wymienił swego nazwiska. Żądamy więc, aby natychmiast został uwolniony, odrzucając wszelkie względem niego obwinienia i wyrażając ubolewanie, że siedział na ławie skalanej przez występnego Schumackera i jego wspólników. — Co pan mówi?! — zawołał Ordener.
— Sekretarz tajny — rzekł prezes — żąda zaniechania wszelkiego śledztwa względem osoby pana. — Bardzo źle czyni — odparł Ordener głosem donośnym i dźwięcznym — ja bowiem sam tylko powinienem być tutaj oskarżonym, sądzonym i skazanym, ponieważ sam tylko jestem winowajcą. — Sam tylko jest winowajcą! — zawołał prezes. — Sam tylko winowajcą! — powtórzył sekretarz. Ponownie rozległy się okrzyki zdumienia. Ethel zadrżała; nie zastanowiła się nawet, że zeznanie to ocalało jej ojca. Widziała tylko śmierć, grożącą ukochanemu. — Halabardnicy, uciszyć ludzi! — zawołał prezes korzystając zapewne z chwili hałasu, iżby przyjść do siebie i skupić myśli. — Ordenerze Guldenlew — mówił potem — chciej się wytłumaczyć. Młodzieniec stał przez chwilę zamyślony, wreszcie westchnął i głosem stanowczym i zrezygnowanym zaczął: — Wiem, że mnie śmierć hańbiąca czeka; wiem, że życie moje mogłoby być piękne i pełne sławy. Ale Bóg czytać będzie w głębi mojej duszy — doprawdy, że Bóg tylko jeden! Spełnię pierwszy obowiązek mojego życia; poświęcę dla niego swoją krew, a może i cześć także; czuję jednak, że umrę bez żalu i bez wyrzutów. Niechaj moje słowa nie dziwią was, sędziowie; są bowiem w duszy i przeznaczeniu człowieka tajemnice dla was niezbadane, które niebo tylko sądzić może. Słuchajcie mnie więc, a skoro tylko uwolnicie tych nieszczęśliwych, nade wszystko zaś godnego litości Schumackera, który już w swym więzieniu więcej odpokutował zbrodni, aniżeli ich jeden człowiek popełnić zdoła, wtedy postąpicie ze mną według waszego sumienia. O, tak, sędziowie, ja tylko sam jestem winien, Schumacker jest niewinny; ci nieszczęśliwi są tylko zbłąkani. Sprawcą buntu górników jestem ja. — Pan?! — zawołali dziwnym głosem prezes i sekretarz tajny. — Ja! Nie przerywajcie mi, panowie. Chcę skończyć jak najprędzej, ponieważ obwiniając siebie, usprawiedliwiam tych nieszczęśliwych. Ja to, w imię Schumackera, zbuntowałem górników; ja kazałem rozdać im sztandary, ja nareszcie, w imieniu munckholmskiego więźnia, przysłałem im złoto i broń. Hacket był moim ajentem. Usłyszawszy nazwisko Hacketa sekretarz tajny poruszył się zdumiony. Ordener zaś mówił dalej: — Oszczędzam wasz czas, panowie. Zostałem schwytany do niewoli w szeregach górników, których popchnąłem do buntu. Sam jestem sprawcą tego wszystkiego. A teraz sądźcie. Jeżeli dowiodłem mojej zbrodni, dowiodłem również niewinności Schumackera i tych biedaków, których uważacie za jego wspólników. To mówiąc, młody człowiek wzniósł oczy ku niebu. Ethel, ledwie żywa, oddychała z trudnością; zdawało się jej tylko, że Ordener, usprawiedliwiając ojca, w duszy wymawiał z goryczą jej imię. Mowa jego zdumiewała ją i przestraszała, chociaż nie mogła jej zrozumieć. Ze wszystkiego, co słyszała, pojmowała jasno samo tylko nieszczęście. Podobne uczucie zdawało się również napełniać serce przewodniczącego. Można by powiedzieć, że nie chciał uwierzyć w to, co słyszał na własne uszy. Zwrócił jednak do syna wicekróla następujące słowa: — Jeśli pan rzeczywiście jest jedynym sprawcą buntu, to w jakimże celu go wywołałeś? — Tego nie mogę powiedzieć. Zimny dreszcz przejął Ethel, kiedy przewodniczący prawie z gniewem zapytał znowu: — Czy nie zawiązał pan miłosnej intrygi z córką Schumackera? Ordener postąpił ku trybunałowi i zawołał z oburzeniem: — Kanclerzu Ahlefeld, poprzestań na tym, że ci oddaję życie, lecz szanuj szlachetną i niewinną kobietę. Nie próbuj hańbić jej powtórnie.
Biedna Ethel czuła, że cała krew spływa jej po twarzy; nie mogła jednak pojąć, co znaczyło słowo: powtórnie, które jej obrońca ze szczególną wymówił energią; gniew, malujący się na twarzy przewodniczącego, stwierdził, że zrozumiał je dokładnie. — Ordenerze Guldenlew — rzekł — sam nie zapominaj o szacunku, jaki winieneś sprawiedliwości króla i jego najwyższym urzędnikom. Upominam pana w imieniu trybunału. A teraz wzywam powtórnie, abyś wyznał, w jakim celu dopuściłeś się zbrodni, o którą się obwiniasz. — Powtarzam, że tego powiedzieć nie mogę. — Wszak to — zapytał sekretarz — dla uwolnienia Schumackera? Ordener milczał. — Obwiniony Ordenerze, nie bądźże niemy — rzekł prezes — wiemy, że porozumiewałeś się z Schumackerem, wyznanie zaś twoje nie tylko nie usprawiedliwia, ale potępia raczej munckholmskiego więźnia. Bywałeś często w Munckholmie, a z wizytami tymi musiało się coś więcej łączyć oprócz zwyczajnej ciekawości. Ta oto sprzączka diamentowa świadczy o tym. To mówiąc prezes wziął ze stołu i pokazał Ordenerowi błyszczącą sprzączkę. — Czy przyznajesz, że do ciebie należała? — Tak jest. Ależ jakimże trafem?… — Jeden z buntowników, przed śmiercią, wręczył ją naszemu sekretarzowi tajnemu, wyznając, że otrzymał ją od pana jako zapłatę za przewiezienie z Drontheimu do munckholmskiej fortecy. Tak jest, panowie sędziowie, zapytuję was, czy podobna zapłata, dana prostemu rybakowi, nie świadczy, jak bardzo obwinionemu Ordenerowi Guldenlew zależało na przybyciu do więzienia, w którym Schumacker przebywał? — To, co jego ekscelencja mówi — przerwał Kennybol — jest zupełną prawdą. Poznaję tę sprzączkę; toż o niej opowiadał nasz biedny brat, Guldon Stayper. — Cicho! — ostrzegł go prezes — pozwólmy mówić obwinionemu Ordenerowi Guldenlew. — Nie będę ukrywał — odparł Ordener — że pragnąłem widzieć Schumackera. Ta sprzączka jednak nic nie oznacza. Nie wolno do fortecy wchodzić z kosztownościami, a że biedny rybak, który mnie tam przywiózł, podczas drogi narzekał na biedę, więc rzuciłem mu sprzączkę, której nie mogłem przy sobie zatrzymać… — Proszę wybaczyć, wasza ekscelencjo — przerwał sekretarz — ale ten przepis nie stosuje się do syna wicekróla. Mogłeś pan więc… — Nie chciałem wyznać, kim jestem. — Dlaczego? — zapytał prezes. — Tego powiedzieć nie mogę. — Stosunki pana z Schumackerem i jego córką jasno dowodzą, że uwolnienie ich było celem buntu. Schumacker, który dotychczas pogardliwie tylko wzruszał ramionami, powstał po tych słowach. — Uwolnienie mnie i mojej córki? — zawołał. — Ta piekielna intryga miała i ma za cel potępienie i zgubę moją. Czyż sądzicie, że Ordener przyznałby się do udziału w zbrodni, gdyby go nie schwytano w liczbie buntowników? Widzę dobrze, że odziedziczył po swym ojcu jego nienawiść ku mnie. Co zaś do stosunków ze mną i z moją córką, o które go podejrzewają, to niech wie ten przeklęty Guldenlew, że i moja córka odziedziczyła po mnie nienawiść do niego oraz do całego rodu Guldenlewów i Ahlefeldów! Ordener westchnął głęboko, Ethel zaś w duszy zaprzeczyła ojcu, który po wypowiedzeniu słów nienawiści upadł na ławkę, drżący jeszcze z oburzenia. — Trybunał to rozsądzi — rzekł prezes.
— Szlachetni sędziowie — przemówił Ordener — słuchajcie mnie. Macie sądzić według sumienia waszego: nie zapominajcie więc, że tylko Ordener Guldenlew jest występny; Schumacker jest niewinny. Ci inni nieszczęśliwi zostali zbałamuceni przez Hacketa, który był moim agentem. Reszty ja sam byłem sprawcą. — Jego ekscelencja mówi prawdę — przerwał Kennybol — on to bowiem podjął się sprowadzić nam sławetnego Hana z Islandii, którego imię bodaj mi nie przyniosło nieszczęścia. Wiem, że ten młody pan był u niego w jaskini Walderhoga z propozycją, aby został naszym dowódcą. Tajemnicę swojego zamiaru powierzył mi we wsi Surb, u mego brata Braala. I co do reszty, młody ten pan mówi także prawdę: zostaliśmy oszukani przez przeklętego Hacketa, a stąd wynika, żeśmy na śmierć nie zasłużyli. — Panie tajny sekretarzu — rzekł prezes — przesłuchanie sprawy skończone. Jakie są wasze ostateczne wnioski? Sekretarz powstał, skłonił się kilkakrotnie sędziom, ani na chwilę nie spuszczając oczu z przewodniczącego. Na koniec głuchym i posępnym głosem wyrzekł: — Panie prezesie i szanowni sędziowie! Obwinienie utrzymało się w mocy. Oskarżony Ordener Guldenlew, który na zawsze przyćmił blask swego chlubnego imienia, zdołał dowieść swej winy nie wykazując jednak niewinności Schumackera i jego wspólników: Hana z Islandii, Wilfryda Kennybola, Jonasza i Norbitha. Żądam więc od sprawiedliwości trybunału, aby wszyscy obwinieni byli uznani za winnych zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu. Głuchy szmer powstał w tłumie. Prezes miał już wypowiedzieć słowa, zamykające posiedzenie, kiedy nagle biskup zażądał głosu. — Szanowni sędziowie — odezwał się — słuszna, aby po oskarżeniu wysłuchać i obrony. Pragnąłbym, aby ona lepszego ode mnie miała przedstawiciela, ja bowiem jestem stary i słaby, nie mam już w sobie innej siły oprócz tej, jaką mnie Bóg natchnąć raczy. Dziwią mnie surowe wnioski pana sekretarza. Nic nie dowodzi zbrodni mojego klienta, Schumackera. Nie można mu dowieść żadnego bezpośredniego udziału w powstaniu górników; a ponieważ drugi mój klient, Ordener Guldenlew, przyznaje, że użył imienia Schumackera i że nadto sam jest sprawcą tego karygodnego buntu, wszystkie przeto ciążące na Schumackerze podejrzenia same przez się upadają. Powinniście go więc uniewinnić. Waszej chrześcijańskiej pobłażliwości polecam również i innych obwinionych, zbłąkanych tylko, jak owce Dobrego Pasterza, a nawet i młodego Ordenera Guldenlewa, który ma zasługę tak wielką wobec Boga, że wyznał swoją zbrodnię. Pomyślcie o tym, panowie, że jest on jeszcze w tym wieku, kiedy człowiek może się potknąć, a nawet i upaść, a jednak Bóg nie odmówi mu podpory albo pomocy do podniesienia się z upadku. Ordener Guldenlew przeżył zaledwie czwartą część tych lat, jakie ja dźwigam na swoich barkach. W sądzie waszym rzućcie na szalę jego młodość i niedoświadczenie, nie odbierajcie mu tego życia, które od Boga tak niedawno otrzymał. Starzec umilkł — i stanął obok Ordenera, który uśmiechał się tylko; jednocześnie na wezwanie prezesa sędziowie powstali i w milczeniu udali się do izby narad. Podczas gdy sędziowie rozstrzygali losy obwinionych, ci siedzieli nieruchomo na ławie między dwoma szeregami halabardników. Schumacker, zwiesiwszy głowę na piersi, pogrążył się w głębokiej zadumie; olbrzym rzucał dokoła spojrzenia, w których malowała się pewność siebie; Jonasz i Kennybol, złożywszy ręce, modlili się po cichu; towarzysz ich Norbith od czasu do czasu uderzał nogą o ziemię albo potrząsał gwałtownie kajdanami. Pomiędzy nim a biskupem, który czytał psalmy pokutne, siedział Ordener z rękoma założonymi i oczyma wzniesionymi w górę. Za nimi rozległ się gwar tłumu, ośmielonego nieobecnością sądu. Sławny więzień munckholmski, straszliwy szatan z Islandii, a nade wszystko syn wicekróla, byli przedmiotem
gorących rozpraw. Hałas tłumu to słabł, to wzrastał jak płomień podsycany lub tłumiony wichrem. W oczekiwaniu gorączkowym przeszło godzin kilka tak długich, że się aż wszyscy dziwili, iż jedna noc tyle ich liczyć może. Od czasu do czasu tłum spoglądał na drzwi izby narad, ale nie mógł dojrzeć nic oprócz dwóch żołnierzy z błyszczącymi halabardami, przechadzających się przed fatalnym progiem, podobnych do dwóch widm milczących. Pochodnie i lampy zaczęły blednąć, a przez wąskie okienka sali wdzierały się już pierwsze promienie porannego brzasku, kiedy otwarły się straszliwe podwoje. Nastało głębokie milczenie, pośród którego słychać było tylko ciężki oddech i głuche poruszenia niecierpliwie oczekującego tłumu. Sędziowie, wyszedłszy wolnym krokiem z izby narad, zasiedli na dawnych miejscach, z prezesem swoim na czele. Sekretarz, który podczas ich nieobecności zdawał się pogrążony w głębokim rozmyślaniu, skłonił się i zapytał: — Panie prezesie, jaki wyrok trybunał, sądzący bez apelacji, wydał w imieniu króla? Jesteśmy gotowi wysłuchać go z religijnym poszanowaniem. Sędzia, zasiadający z prawej strony prezesa, powstał z pergaminem w ręku. — Jego łaskawość, nasz dostojny prezes znużony długim posiedzeniem, raczył poruczyć nam, wysokiemu syndykowi Drontheimhusu, zwyczajnemu prezesowi prześwietnego trybunału, zastąpić go w odczytaniu wyroku, wydanego w imieniu króla. Spełniamy ten zaszczytny a zarazem przykry obowiązek oraz wzywamy słuchaczów, aby zachowali milczenie wobec nieomylnej sprawiedliwości króla. Dreszcz mimowolny przebiegł obecnych, i wysoki syndyk odczytał poważnym i uroczystym głosem: — „W imieniu naszego czcigodnego pana i prawego władcy, króla Krystiana Piątego! Oto wyrok, który my, sędziowie wysokiego trybunału prowincji Drontheimhusu, wydajemy według naszego sumienia w sprawie Jana Schumackera, Hana z Klipstadur z Islandii i Ordenera Guldenlew, barona Thorvick, kawalera Danebroga; wszystkich obwinionych o zdradę stanu i obrazę majestatu w pierwszym stopniu; przy czym Han z Islandii oskarżony jest o liczne zbrodnie, morderstwa, podpalania i rozboje. 1–o Jan Schumacker jest niewinny. 2–o Wilfryd Kennybol, Jonasz i Norbith są winni, ale trybunał uwzględnia ich nieodpowiedzialność, ponieważ byli zbałamuceni. 3–o Han z Islandii jest winien wszystkich zbrodni, które się mu zarzuca. 4–o Ordener Guldenlew jest winien zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu.” Tu sędzia zatrzymał się, jakby dla zaczerpnięcia tchu, Ordener zaś skierował na niego spojrzenie pełne radości. — „Janie Schumacker — czytał znowu sędzia — trybunał cię uwalnia i odsyła do twego więzienia; Kennybolu, Jonaszu i Norbicie, trybunał zmienia karę śmierci, na którą zasłużyliście, na dożywotnie więzienie i grzywny po tysiąc talarów królewskich od każdego. Hanie z Klipstadur, morderco i podpalaczu, dziś wieczorem będziesz zaprowadzony na Plac Broni w Munckholmie i powieszony za szyję aż do nastąpienia śmierci. Ordenerze Guldenlew, zdrajco, po odebraniu ci twoich tytułów wobec trybunału, dziś wieczorem zaprowadzony będziesz na to samo miejsce, z pochodnią w ręku, tam utną ci głowę, ciało twe będzie spalone, popioły rozrzucone na wiatr, a głowa wystawiona na widok publiczny. Rozejdźcie się. Taki wyrok wydała sprawiedliwość króla”.
Zaledwie wysoki syndyk skończył czytanie, w sali rozległ się bolesny krzyk, który wstrząsnął obecnymi więcej nawet niż straszliwa powaga wyroku śmierci; na krzyk ten zbladło na chwilę pogodne czoło skazanego Ordenera.
ROZDZIAŁ XLII Stało się więc. Wszystko ma się spełnić, albo raczej już się spełniło. Ocalił ojca tej, którą kocha, ocalił ją samą, zachowując dla niej opiekę ojcowską. Szlachetny podstęp młodzieńca, w celu uratowania Schumackera, udał się znakomicie; reszta jest już dla niego niczym: ma tylko umrzeć. — Niestety! Schumacker niewątpliwie jest winien — mówił do siebie — ale z uwagi na jego nieszczęście i niewolę, zbrodnie te trzeba mu wybaczyć. On tylko żąda swego uwolnienia, zabiega o nie, nawet przez zbrodnię. Zresztą cóż się stanie z moją Ethel, jeśli jej ojca zabiorą? Jeśli jej ojciec zginie na rusztowaniu, nowa hańba spadnie na jej imię, cóż się wtedy stanie z nią, bez opieki, bez pomocy, samą jedną w więzieniu albo błąkającą się pośród nieprzyjaciół? Myśl ta skłoniła go do poświęcenia się, do ofiary, którą ponosił z radością. Największym bowiem szczęściem dla kochającej istoty jest poświęcić życie swoje nie tylko dla ocalenia życia, ale dla jednego uśmiechu, jednej łzy przedmiotu swej miłości. Teraz, okuty w kajdany, siedzi w wilgotnym lochu, dokąd światło i powietrze wdzierają się z trudem przez posępne okienka; obok niego leży żywność na ostatnie chwile jego życia — czarny chleb i dzban wody. Jego ręce, nogi i szyję otaczają żelazne obręcze. Każda upływająca godzina więcej mu zabiera życia, aniżeli rok cały innym śmiertelnym. Lecz on marzy w upojeniu. — A może pamięć o mnie nie zginie wraz ze mną, przynajmniej w jednym z serc ludzkich! Może ona za krew moją jedną mi łzę poświęci! Może czasem wspomni z żalem o tym, który jej swe życie przyniósł w ofierze, i może w jej dziewiczych marzeniach zjawi się niekiedy postać jej kochanka! Gorzkie wszakże myśli łączyły się z tymi pocieszającymi marzeniami. Nienawiść, okazana mu przez Schumackera, właśnie w chwili poświęcenia, ciążyła mu na sercu. Bolesny okrzyk, który usłyszał wraz z wyrokiem śmierci, wzruszył go głęboko: on sam tylko poznał ten głos i odczuł boleść w nim drgającą. A przy tym, czy już nie zobaczy swojej Ethel? Czy ostatnie jego chwile upłyną w więzieniu, czy nie zdoła raz jeszcze dotknąć drogiej ręki, usłyszeć słodkiego głosu tej, dla której ma umrzeć; Pogrążony był w ponurym rozmyślaniu, które dla umysłu jest tym czym sen dla życia, kiedy nagle ostre skrzypienie starych ryglów uderzyło o jego uszy. Otworzyły się ciężkie drzwi więzienia. Młody skazaniec wstał spokojnie i prawie wesoło, sądził bowiem, że to kat przychodzi po niego: wyrzekł się już swego życia jak płaszcza, po którym deptał stopami. Omylił się: na progu więzienia stanęła postać biała i wysmukła, niby świetlane zjawisko. Ordener nie wierzył swoim oczom i zapytywał się w duszy, czyby już był w niebie? To była ona — to była Ethel. Ona zaś dopadła jego skutych ramion, ręce jego zrosiła łzami; całując kajdany skazanego, kaleczyła swe czyste usta. Nic nie mówiła, ale zdawało się, że serce wyrwie się z jej piersi z pierwszym wyrazem, który wypowie śród łkań. On zaś uczuwał niebiańską radość. Przyciskał Ethel do piersi, i wszystkie moce ziemi i piekła nie zdołałyby w tej chwili rozerwać rąk, którymi ją obejmował… Oczekiwanie bliskiej śmierci nadawało nastrój uroczysty jego uniesieniu, tulił ukochaną w swym objęciu, jak gdyby już ją posiadał na całą wieczność. Nie pytał, w jaki sposób zdołała tu przyjść. Była przy nim, mógłże więc myśleć o czym innym? Zresztą nie dziwił się temu. Nie zastanawiał się, w jaki sposób ta młoda dziewczyna, uwięziona, słaba, żyjąca w osamotnieniu, zdołała, pomimo potrójnych drzwi żelaznych i potrójnego szeregu żołnierzy, otworzyć więzienie swoje i jego; to mu się zdawało rzeczą naturalną. Czuł sam, do czego miłość jest zdolna.
Po cóż do siebie mówić głosem, jeżeli można przemawiać duszą? Milczeli więc oboje. Są wzruszenia tak święte, że tylko milcząc można je wypowiedzieć. Dzieweczka wreszcie podniosła głowę, opartą dotąd na silnie bijącym sercu kochanka. — Ordenerze mój — rzekła — przychodzę cię ocalić… Słowa te, tak pełne nadziei, z głęboką wypowiedziała goryczą. Ordener potrząsnął głową z uśmiechem. — Ocalić mnie, Ethel? Łudzisz się tylko: ucieczka jest niemożliwa. — Wiem to zbyt dobrze, niestety! Zamek ten pełen jest wojska, a każdych drzwi, przez które się przechodzi tutaj, strzegą łucznicy. Później dodała z wysiłkiem: — Przynoszę ci inny sposób ocalenia. — Próżna jest twoja nadzieja. Nie łudź się daremnie, Ethel: topór kata za kilka godzin rozproszy te rojenia zbyt okrutne. — Och, nie kończ! Ty nie umrzesz, Ordenerze! Usuń ode mnie tę myśl straszliwą, albo raczej przedstaw ją w całej okropności, aby mi dodać siły do ocalenia cię i spełnienia mej ofiary. W głosie młodej dziewczyny było coś nie dającego się opisać. Ordener spojrzał na nią łagodnie: — Twej ofiary! Co to ma znaczyć? Ethel zakryła twarz rękoma i wybełkotała śród łkań: — O, mój Boże! Słabość ta trwała krótko; otrząsnęła się z niej niebawem; oczy jej błyszczały, usta uśmiechały się. Piękna była jak anioł. — Słuchaj mnie, Ordenerze. Nie wzniosą dla ciebie rusztowania. Chcąc żyć masz mi tylko przyrzec, że zaślubisz Ulrykę Ahlefeld. — Ulrykę Ahlefeld! To imię na twoich ustach, Ethel! — Nie przerywaj mi — mówiła dalej ze spokojem męczennicy, która ostatnią przechodzi torturę — przysyła mnie tutaj hrabina Ahlefeld. Przyrzekają ci wyjednać u króla ułaskawienie, jeżeli w zamian rękę swą ofiarujesz córce wielkiego kanclerza. Przychodzę żądać od ciebie przysięgi, że poślubisz Ulrykę i że odtąd dla niej żyć będziesz. Poruczono mi to zlecenie w nadziei, że głos mój będzie miał pewien wpływ na ciebie. — Żegnam cię, Ethel — rzekł ozięble skazany — gdy wyjdziesz z więzienia, powiedz, aby przysłano tu kata. Ethel stała przed nim chwilę blada i drżąca; nagłe ugięły się jej kolana i padła na ziemię składając ręce. — Co ja mu zrobiłam? — szepnęła gasnącym głosem. Ordener milcząc utkwił spojrzenie w kamiennej posadzce. — Panie — mówiła czołgając się na kolanach do niego — nie odpowiadasz mi! Czy już nie chcesz do mnie mówić?… Więc pozostaje mi tylko umrzeć. W oku Ordenera zabłysła łza. — Już mnie nie kochasz, Ethel! — O, mój Boże — zawołała biedna, kolana więźnia ściskając — ja go nie kocham! Mówisz, że cię nie kocham, Ordenerze? Czy to prawda, żeś ty to powiedział? — Nie kochasz mnie już, ponieważ mną pogardzasz. W tej chwili żałował gorzkich słów swoich, tak straszliwie bowiem rozdzierający był głos Ethel, gdy ramiona zarzuciła mu na szyję, wołając przez łzy: — Przebacz mi, mój Ordenerze, przebacz, jak ja ci przebaczam. Ja miałabym tobą pogardzać? Wielki Boże! Czyliż ty nie jesteś moim szczęściem, moją dumą, bożyszczem moim? Twoje słowa tak mnie okropnie zraniły, a ja przecież przyszłam tu, aby cię ocalić, kochanku mój, sama się dla ciebie poświęcając.
— Ty zaś powiedz — rzekł Ordener, łzy Ethel osuszając pocałunkami — czy nie jest dla mnie uchybieniem prośba, abym okupił życie opuszczeniem mej Ethel, podłym zapomnieniem swych przysiąg, ofiarą ze swej miłości. — I wbijając spojrzenie w Ethel dodał: — Ze swej miłości, dla której dzisiaj wszystką krew wylewam? Długi jęk poprzedził odpowiedź Ethel. — Słuchaj mnie jeszcze, o mój Ordenerze, i nie obwiniaj tak spiesznie. Może mam więcej siły, aniżeli to jest zwykle udziałem biednej kobiety. Z wierzchołka naszej wieży widać, jak na Placu Broni wznoszą dla ciebie rusztowanie. O, Ordenerze, ty nie możesz sobie wyobrazić tej okropnej boleści, jaką sprawia widok powolnego przygotowywania śmierci dla człowieka, w którym się widzi wszystkie radości życia! Hrabina Ahlefeld, z którą byłam razem w sądzie, kiedy czytano wyrok śmierci na ciebie, przyszła do mnie do wieży, dokąd powróciłam z ojcem. Spytała, czy pragnę cię ocalić, i wskazała ten ohydny sposób… Ordenerze mój, trzeba było zniweczyć całą swoją przyszłość, wyrzec się ciebie, stracić cię na zawsze, oddać innej swego Ordenera — całe szczęście opuszczonej Ethel — albo też rzucić się w objęcia śmierci. Kazano mi wybierać nieszczęście albo śmierć: nie wahałam się wcale. Ordener ucałował jej ręce z głęboką czcią. — Ja również się nie waham, Ethel — rzekł. — Nie przyszłabyś tutaj, aby ocalić mi życie i ofiarować rękę Ulryki Ahlefeld, gdybyś wiedziała, dlaczego umieram. — Cóż to za tajemnica?… — Pozwól mi mieć przed tobą tajemnicę, ukochana moja. Chcę umrzeć tak, żebyś ty nie wiedziała, czy za moją śmierć powinnaś uczuwać dla mnie wdzięczność, czy nienawiść. — Chcesz umrzeć. Chcesz więc umrzeć. Boże! A więc to prawda! W tej chwili wznoszą rusztowanie i żadna moc ludzka nie może ocalić mego Ordenera, którego mi zabiją! Rzuć jedno spojrzenie na twoją niewolnicę, na twą towarzyszkę i przyrzeknij, ukochany mój Ordenerze, że mnie będziesz słuchał bez gniewu. Czy jesteś pewny — odpowiedz twojej Ethel, jakby samemu Bogu — że nie mógłbyś pędzić szczęśliwego życia obok tej kobiety, obok tej Ulryki Ahlefeld? Czy jesteś tego pewny, Ordenerze? Ona jest bez wątpienia piękna, dobra, cnotliwa. I może więcej warta od tej, dla której umierasz. Nie odwracaj się ode mnie, drogi mój Ordenerze. Ty jesteś tak szlachetny, tak młody i miałbyś wstąpić na rusztowanie? Zaczniesz z nią żyć w jakim wspaniałym mieście, gdzie nawet nie pomyślisz o tej smutnej wieży; dni twoje będą płynęły spokojnie, bez żadnej o mnie wiadomości; zgadzam się i na to, Ordenerze, że mnie usuniesz ze swego serca, a nawet ze swej pamięci. Ale żyj, zostaw mnie samą, to ja umrzeć powinnam. A gdy się dowiem, że jesteś w objęciach innej, wierzaj mi, nie będziesz potrzebował frasować się o mnie, bo niedługo cierpieć będę. Umilkła — łzy tłumiły jej głos. W spojrzeniu jej wszakże można było czytać bolesne pragnienie odniesienia zwycięstwa, które ją miało zabić. — Nie mów mi już o tym, Ethel — rzekł Ordener. — Niechaj teraz z ust naszych nie wychodzą inne imiona, jak tylko twoje i moje. — Więc chcesz umrzeć? — Muszę. Dla ciebie z radością wstąpię na szafot; dla innej do ołtarza szedłbym ze wstrętem. Nie mów już o tym, bo mnie zasmucasz i obrażasz. — On ma umrzeć, mój Boże! — mówiła Ethel ze łkaniem — i to śmiercią haniebną! Skazany odpowiedział jej z uśmiechem: — Wierzaj mi, Ethel, że w tej śmierci jest dla mnie mniej hańby, aniżeli w życiu, jakie mi zalecasz. W tej chwili spojrzenie jego napotkało starca w duchownej szacie, który stał w cieniu pode drzwiami więzienia. — Czego chcesz, ojcze? — zapytał opryskliwie. — Przyszedłem tutaj z osobą, przysłaną przez hrabinę Ahlefeld, i czekam w milczeniu, dopóki mnie nie spostrzeżesz.
W istocie, Ordener widział tylko Ethel, ona zaś, zobaczywszy Ordenera, zapomniała o swoim towarzyszu. — Jestem kapłanem — mówił dalej starzec — i polecono mi… — Rozumiem — przerwał młodzieniec — jestem gotów. — Pastor zbliżył się do niego. — Bóg też jest gotów przyjąć cię do swojej chwały, mój synu. — Twarz wasza, ojcze — rzekł Ordener — nie jest mi obca. Gdzieś cię widziałem. Pastor skłonił się. — I ja cię poznałem, mój synu. Spotkaliśmy się w wieży Vygla. W owym dniu przekonaliśmy się obaj, jak zamierzenia ludzkie są niepewne. Obiecałeś mi ułaskawienie dla moich dwunastu skazanych, ja zaś nie wierzyłem w twoje przyrzeczenie, nie domyślając się, iż jesteś synem wicekróla; zaś ty, panie, coś liczył na swoją władzę i znaczenie i przyrzekł… Ordener dokończył zdanie, którego Anastazy Munder nie śmiał wypowiedzieć. — Dziś nie mogę otrzymać ułaskawienia nawet dla samego siebie. Masz słuszność, ojcze. Lekceważyłem przyszłość i zostałem ukarany, przekonawszy się, że jej władza silniejsza jest od mojej. Pastor zwiesił głowę. — Bóg jest potężny — rzekł, a po chwili dodał: — Bóg jest dobry. Ordener, pogrążony w myślach, zawołał nagle: — Ojcze, chcę dotrzymać obietnicy, którą uczyniłem ci w wieży Vygla. Gdy już żyć nie będę, udaj się do Bergen, do mego ojca, wicekróla Norwegii, i powiedz mu, że ostatnią łaską, o którą błagał syn jego, jest ułaskawienie dla twoich dwunastu biedaków. Jestem pewny, że ci tego nie odmówi. Łza rozczulenia stoczyła się po twarzy kapłana. — Twoją duszę, mój synu, szlachetne zaiste napełniają myśli, skoro możesz jednocześnie odrzucać ułaskawienie dla siebie, a błagać o nie dla innych. Teraz pytam sam siebie: gdzie wina? Jakim sposobem człowiek, którego można by nazwać sprawiedliwym, mógł się skalać zbrodnią, za którą go skazano? — Nie wyznałem tego temu aniołowi, nie mogę więc i tobie się zwierzyć, mój ojcze. Zapewniam cię tylko, że nie popełniłem zbrodni, o którą mnie oskarżono. — Wytłumacz się, mój synu. — Nie wymagaj tego, ojcze — odparł młodzieniec stanowczo. — Pozwól mi zanieść do grobu tę tajemnicę. — On nie jest winien — wyszeptał do siebie pastor. Wyjąwszy potem spod sukni czarny krzyż, postawił go na ołtarzu, wykutym z kamienia i ustawionym pod wilgotną ścianą celi. Obok krzyża umieścił małą lampkę żelazną i otwartą Biblię. — Módl się, mój synu, i rozmyślaj. Za kilka godzin powrócę. Córko — dodał zwracając się do Ethel, która podczas ich rozmowy pogrążona była w myślach — musimy opuścić więźnia. Czas upływa… Podniosła się promieniejąca i spokojna, i jakiś wyraz niebiański jaśniał w jej spojrzeniu. — Nie mogę odejść, ojcze, dopóki nie połączysz błogosławieństwem ślubnym Ethel Schumacker z Ordenerem Guldenlew. Po czym przemówiła do Ordenera: — Gdybyś był jeszcze możny i wolny, płakałabym wtedy i oderwała swój los nieszczęsny od twego. Ale dziś, kiedy już nie lękasz się zetknięcia z moim nieszczęściem; kiedy jesteś, jak ja, uwięziony, słaby, uciskany; kiedy masz umierać: dziś przychodzę do ciebie w nadziei, że zechcesz przynajmniej, Ordenerze, panie mój, pozwolić tej, która nie może być twoją towarzyszką życia, zostać towarzyszką twej śmierci. Bo ty mnie kochasz chyba tak, że wątpić nie możesz, iż nie przeżyję twej śmierci. Skazany padł do jej nóg i całował brzeg jej sukni. Następnie rzekł do pastora:
— Ty, ojcze, zastąpisz nam rodziców i świadków, więzienie to będzie świątynią, a kamień ten — ołtarzem. Oto mój pierścień. Pobłogosław nas, ojcze, i odczytaj święte słowa, mające połączyć Ethel Schumacker z Ordenerem Guldenlew związkiem małżeńskim. Uklękli oboje przed kapłanem, który na nich patrzał ze zdziwieniem i litością. — Co wy czynicie, moje dzieci? — zapytał. — Ojcze — rzekło młode dziewczę — czas upływa. Bóg i śmierć na nas czekają. Kapłan podniósł oczy w górę i rzekł z westchnieniem: — Niechaj mi Bóg wybaczy, jeśli moja powolność jest występna! Kochacie się, niewiele zostaje wam czasu, żeby się kochać na ziemi, nie sądzę więc, abym uchybiał swoim świętym obowiązkom, uprawniając waszą miłość. Odbyła się ceremonia. Po ostatnim błogosławieństwie kapłana młodzi podnieśli się z klęczek: byli już małżonkami. — Czy nie prawda, Ordenerze mój — rzekła Ethel — że umierając teraz, jesteśmy szczęśliwi, skoro życie nie mogło nas połączyć? Ty nie wiesz, co zamierzam uczynić: oto usiądę w oknie wieżycy, aby widzieć, jak będziesz wchodził na szafot, a w ten sposób dusze nasze ulecą w niebiosa. Gdybym umarła, zanim ciebie dotknie topór kata, wtedy poczekam na ciebie. Ordener przycisnął ją do zbolałej piersi i zdołał tylko wyszeptać słowa, będące treścią całej jego duszy: — Jesteś moja, Ethel! — Dzieci — rzekł kapelan z rozrzewnieniem — pożegnajcie się. Już czas. Z piersi Ethel wydarł się jęk bolesny, lecz, spojrzawszy na ukochanego, odzyskała swą anielską siłę, rzuciła się przed nim na kolana, prosząc kornie: — Żegnaj, Ordenerze ukochany, panie mój, daj mi swe błogosławieństwo. Skazaniec spełnił to tkliwe żądanie, po czym odwrócił się, aby pożegnać kapłana. Starzec również ukląkł. — Co czynisz, mój ojcze? — zapytał zdziwiony Ordener. — I ja czekam na twe błogosławieństwo, mój synu — rzekł starzec pokornym i łagodnym głosem. Ordener przemówił uroczyście, głęboko wzruszony: — Niechaj cię niebo błogosławi, ojcze, niechaj ześle na ciebie błogości, jakie modlitwy twoje sprowadzają na tych, nad którymi zbawczą roztaczasz opiekę. W ponurej celi zaszemrały ostatnie pożegnania i ostatnie pocałunki, a po chwili zgrzytnęły ciężkie zasuwy — drzwi żelazne rozłączyły młodych małżonków, których wkrótce śmierć połączyć miała.
ROZDZIAŁ XLIII — Baronie Voethaun, pułkowniku muszkieterów munckholmskich! Który z żołnierzy, walczących pod twoimi rozkazami pod Czarnym Słupem, wziął w niewolę Hana z Islandii? Wymień nazwisko jego trybunałowi, gdyż należy mu się za to tysiąc talarów królewskich nagrody. Tak przemówił do pułkownika muszkieterów prezes trybunału. Sąd wciąż jeszcze zasiadał; według bowiem ówczesnego zwyczaju w Norwegii, sędziowie, wydający wyrok bez apelacji, nie mogli opuszczać miejsc swoich, zanim ten wyrok nie został wykonany. Przed nimi stał olbrzym z postronkiem na szyi, na którym wkrótce miał zawisnąć na szubienicy. Pułkownik, siedzący dotychczas przy stole sekretarza tajnego, powstał, złożył ukłon sędziom i biskupowi, który zasiadł znów na wzniesieniu pod baldachimem, po czym rzekł: — Panowie sędziowie! Żołnierz, który ujął Hana z Islandii, znajduje się w tej sali. Nazywa się on Torik Belfast i jest drugim muszkieterem mojego pułku. — Niechże więc zbliży się po przyrzeczoną nagrodę — powtórzył prezes. Na wezwanie wystąpił z tłumu młody muszkieter w mundurze munckholmskiego pułku. — Czy ty jesteś Torik Belfast? — zapytał przewodniczący. — Ja, wasza ekscelencjo. — I to ty schwytałeś Hana z Islandii? — Ja, przy pomocy Belzebuba, wasza ekscelencjo. Przyniesiono worek z pieniędzmi. — Poznajesz w tym człowieku Hana z Islandii? — wskazując na olbrzyma, znów zapytał prezes. — Znałem wprawdzie lepiej buziaka ślicznej Katty aniżeli Hana z Islandii, ale jednak klnę się na chwałę świętego Belfegora, że jeśli Han rzeczywiście istnieje, to chyba w postaci tego ogromnego diabła. — Oto tysiąc talarów, przyrzeczonych przez wysokiego syndyka. Weź je, Toriku Belfast — rzekł wówczas prezes. Żołnierz podszedł do stołu, gdy nagle spośród tłumu odezwał się głos: — Muszkieterze munckholmski, nie ty ująłeś Hana z Islandii! Żołnierz, założywszy ręce na piersiach, spoglądał po publiczności wyzywająco. — No, niechże się pokaże ten, co się odważył zarzucić mi kłamstwo! — To ja! — odezwał się człowiek małego wzrostu przeciskając się przez tłum. Ów nieznajomy odziany był w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia. Brodę miał czarną, również czarne gęste włosy, spadające na twarz, zasłaniały ją niemal zupełnie, można jednak było domyśleć się, że rysy jej nie mogły być miłe. Płaszcz otulał go tak szczelnie, że nie widać było rąk ani ramion. — A! To ty? — rzekł żołnierz parskając śmiechem. — Więc któż to, według ciebie, mości panie, miał honor ująć diabelskiego olbrzyma? — Ja! — odparł mały człowiek chrapliwie. Baronowi Voethaun dziwna ta istota przypominała zagadkowego człowieka, który go w Skongen zawiadomił o przybyciu powstańców; kanclerz Ahlefeld odgadywał w nim mieszkańca zwalisk Arbara; sekretarz tajny — włościanina z Oelmoe, który mu tak dobrze wskazał kryjówkę Hana z Islandii. Nie siedząc wszakże przy sobie nie mogli zwierzyć się wzajem ze swych domysłów. — Doprawdy? — podchwycił drwiąco muszkieter. — Gdyby nie odzież dwunożnej foki grenlandzkiej, to sądząc po twoim szatańsko błyszczącym spojrzeniu, wziąłbym cię za
śmiesznego karła, który także szukał ze mną kłótni w Spladgeście ze dwa tygodnie temu. Było to tego dnia właśnie, kiedy przyniesiono tam trupa górnika Gilla Stadt… — Gilla Stadt! — powtórzył mały człowiek otrząsnąwszy się dziwnie. — A tak, Gilla Stadt — potwierdził żołnierz obojętnie — pogardzonego wielbiciela dziewczyny, która była kochanką jednego z moich kolegów, i dla której ów głupiec Gill zginął. — Wszak to wówczas — zapytał ponuro nieznajomy — leżał także w Spladgeście oficer z twojego pułku? — Tak jest. Dzień ten całe życie pamiętać będę, zapomniałem bowiem w Spladgeście o capstrzyku, a za to, po powrocie do fortecy, o mało nie zostałem zdegradowany. Oficerem tym był kapitan Dispolsen… Usłyszawszy to nazwisko, tajny sekretarz powstał. — Dwaj ci osobnicy — rzekł — nadużywają cierpliwości sądu. Upraszam przeto pana prezesa, aby przerwał ich gadaninę, tak niewłaściwą i bezużyteczną. Żołnierz unosząc się zapewniał, że to on właśnie schwytał Hana z Islandii i to w chwili kiedy ten, leżąc raniony na polu bitwy, zaczął otwierać oczy. — Być może — odparł nieznajomy — żeś go ujął, ale ja go powaliłem; gdyby nie ja, nie dostałby się w twoje ręce; tysiąc talarów przeto do mnie należy. — To fałsz! — zawołał żołnierz — nie ty go powaliłeś, ale jakiś duch, odziany w skóry dzikich zwierząt… — Ja go powaliłem! — Kłamstwo wierutne! Przewodniczący nakazał im milczenie; następnie, zapytawszy powtórnie pułkownika Voethaun, czy rzeczywiście Torik Belfast przyprowadził Hana z Islandii jako jeńca, i odebrawszy potwierdzającą odpowiedź, oświadczył, że nagroda należy do żołnierza. Mały człowiek zgrzytnął zębami, muszkieter zaś chciwie wyciągnął rękę po worek. — Jeszcze chwilę! — zawołał mały człowiek. — Panie prezesie, suma ta, według edyktu wysokiego syndyka, należy tylko do tego, kto zdoła ująć Hana z Islandii. — No i cóż stąd? — zapytali sędziowie. — Ten człowiek nie jest Hanem z Islandii — rzekł nieznajomy wskazując na olbrzyma. Szmer zdziwienia rozległ się w sali. Prezes i sekretarz tajny poruszyli się na swoich miejscach. — Zaiste — powtórzył mały człowiek z mocą — pieniądze nie należą się muszkieterowi przeklętego munckholmskiego pułku, ponieważ ten człowiek nie jest Hanem z Islandii! — Halabardnicy — zawołał prezes — wyprowadzić tego szaleńca; widocznie rozum mu się pomieszał! — Pozwoli szanowny prezes uczynić sobie uwagę — odezwał się biskup — że, odmawiając wysłuchania tego człowieka, kruszymy deskę ocalenia skazanego. Żądam przeto sprawdzenia zarzutu. — Trybunał spełni żądanie księdza biskupa — zgodził się prezes i, zwróciwszy się do olbrzyma, zapytał: — Zeznałeś, że jesteś Hanem z Islandii, czy wobec śmierci obstajesz przy tym zeznaniu? — Tak — odparł skazany — jestem Hanem z Islandii. — Czy słyszysz, księże biskupie? Mały człowiek krzyknął zapalczywie: — Kłamiesz, góralu z Kole! Kłamiesz! Nie upieraj się przy nazwisku, które cię przytłacza; pamiętaj, że ci już nieszczęście przyniosło. — Jestem Hanem z Klipstadur z Islandii — powtórzył olbrzym z okiem wlepionym w sekretarza.
Mały człowiek zbliżył się znienacka do żołnierza, który ciekawie przysłuchiwał się nowej sprzeczce. — Góralu z Kole — rzekł groźnie — mówią, że Han z Islandii pije ludzką krew. Pij ją więc, jeśli nim jesteś — oto ją masz! To rzekłszy uchylił płaszcza, wysunął dłoń uzbrojoną w sztylet, zatopił go w piersi muszkietera, który padł trupem na miejscu, drgające zaś i broczące krwią ciało rzucił pod nogi olbrzyma. Okrzyk przerażenia rozległ się dokoła, żołnierze pilnujący olbrzyma cofnęli się. Mały człowiek, szybki jak błyskawica, rzucił się na odsłoniętego przez nich górala i pchnięciem sztyletu powalił go na ziemię obok żołnierza. Potem, zrzucając z siebie matę z sitowia, przyprawione włosy i czarną brodę, odsłonił swoją postać muskularną, odzianą w skóry dzikich zwierząt i pokazał ohydną twarz, która bardziej jeszcze przeraziła obecnych aniżeli sztylet krwią zmazany, którego ostrzem, skalanym przez podwójne morderstwo, wywijał przed ich oczyma. — I cóż, sędziowie, gdzie jest Han z Islandii? — zapytał szyderczo. — Łucznicy, ująć tego potwora! — zawołał prezes strwożony. Mały człowiek rzucił sztylet na ziemię. — Już mi niepotrzebny — rzekł — gdyż nie widzę tu więcej żołnierzy munckholmskiego pułku. Oddał się potem bez oporu w ręce halabardników i łuczników, którzy otoczyli go jak oblężoną fortecę. Ujętego potwora skrępowano i posadzono na ławie oskarżonych, dwie zaś jego ofiary, z których jedna, mianowicie góral, oddychała jeszcze, wyniesiono z sali. Biskup powstał. — Panowie sędziowie — przemówił. — Biskupie drontheimski — przerwał mu rozbójnik — jestem Hanem z Islandii: nie trudź się obroną. To rzekłszy, obryzgany krwią swych ofiar, obrzucił kolejno dzikim i zuchwałym spojrzeniem sędziów, łuczników i tłum; spojrzenie to budziło mimowolną trwogę, chociaż rzucał je człowiek bezbronny i skrępowany. Rozbójnik, trzymając salę w głębokim napięciu, odezwał się: — Słuchajcie, sędziowie. Nie spodziewajcie się ode mnie rozwlekłej mowy. Jestem szatanem z Klipstadur. Matką moją jest stara Islandia, wyspa wulkanów. Dawniej była ona tylko górą, ale spłaszczyła ją ręka olbrzyma, który, spadłszy z chmur, oparł się na jej szczycie. Nie potrzebuję wam mówić o sobie; wiecie chyba, że jestem potomkiem Ingolfa Tępiciela i że jego ducha noszę w swoim ciele. Więcej popełniłem morderstw i wznieciłem pożarów, aniżeli wy wszyscy razem wydaliście niesłusznych wyroków. Mamy wspólne tajemnice z kanclerzem Ahlefeld. Wypiłbym z rozkoszą wszystką krew z waszych żył. Natura moja to nienawiść do ludzi; złe im wyrządzać — to moje posłannictwo. Pułkowniku muszkieterów munckholmskich, to ja zawiadomiłem cię o marszu górników przez wąwozy Czarnego Słupa wiedząc, że tam mnóstwo zabijesz ludzi; ja to również zmiażdżyłem batalion twojego pułku odłamkami skał. Mściłem się za mego syna. Syn mój nie żyje — przychodzę przeto dobrowolnie szukać tutaj śmierci. Dusza Ingolfa ciąży mi, bo ją dźwigam sam jeden i nie mogę jej przelać w mojego potomka. Znudziło mi się żyć, ponieważ nie mogę służyć za przykład i naukę dla mojego następcy. Dosyć piłem krwi ludzkiej, nie mam już pragnienia. Teraz sam się oddaję, abyście moją krew chłeptali. Skoro przestał mówić, czas pewien trwało milczenie. Przerwał je biskup zapytując Hana: — Synu mój, w jakim celu popełniłeś tyle zbrodni? Rozbójnik odparł ze śmiechem:
— Klnę ci się, biskupie, na szatana, że nie w celu zbogacenia się, jak to czynił twój kolega, biskup z Broglum*. Jest we mnie coś, co mnie do tego popycha. Sędziowie wyszli i wrócili po krótkiej naradzie; przewodniczący donośnym głosem odczytał wyrok, który, podług przyjętej formuły, skazywał Hana z Islandii „na powieszenie za szyję aż do nastąpienia śmierci”. — To mi się podoba! — rzekł rozbójnik. — Kanclerzu Ahlefeld, tyle wiem rozmaitych rzeczy o tobie, że mógłbym ci to samo wyjednać. Żyj jednak, ponieważ ludziom złe wyrządzasz. Teraz jestem spokojny, że nie pójdę do Nifflheim*. Sekretarz tajny polecił straży, aby zaprowadziła tymczasem skazanego do wieży Lwa Szlezwickiego, zanim przygotują dla niego inne więzienie w koszarach muszkieterów munckholmskiego pułku, gdzie miał oczekiwać wykonania wyroku. — W koszarach muszkieterów munckholmskiego pułku! — mruknął do siebie potwór z dziką radością.
*
Niektórzy kronikarze utrzymują, że w roku 1525 biskup z Broglum zyskał rozgłos przez rozboje. Podobno utrzymywał korsarzy, którzy napadali na brzegi Norwegii * Podług dawnych wierzeń rozpowszechnionych w Norwegii Nifflheim to piekło dla Umierających z choroby lub starości.
ROZDZIAŁ XLIV O wschodzie słońca, tego samego dnia, w którym zaszły opisane wyżej wypadki, dokładnie w chwili, kiedy na Ordenera wydawano wyrok śmierci, nowy dozorca Spladgestu w Drontheimie, dawny pomocnik a obecnie następca Benignusa Spiagudrego, Oglypiglap został niespodzianie zbudzony silnym pukaniem do drzwi. Podniósł się ze swego barłogu niechętnie, wziął lampkę blaszaną, której słabe światło raziło jego zaspane oczy, i przeklinając wilgoć w sali umarłych, poszedł otworzyć tym, co go tak wcześnie ze snu wyrwali. Byli to rybacy znad jeziora Sparbo; na noszach, pokrytych sitowiem, wodnymi porostami i szlamem, dźwigali trupa, znalezionego w jeziorze. Pozostawszy sam w Spladgeście, dozorca począł rozbierać trupa, odznaczającego się wysokim wzrostem i niezmierną chudością. Najpierw zastanowiła go olbrzymia peruka. — Zdaje mi się, że ta peruka przechodziła już przez moje ręce. Ach, prawda, toć to tego eleganta Francuza… Ale otóż i buty pocztyliona Cransmera, którego konie zabiły i… cóż to u diabła może znaczyć? Oto czarny ubiór profesora Syngramtaksa, starego uczonego, co się utopił. Skądże ten umarły może mieć na sobie spuściznę po wszystkich moich starych znajomych? Przysunął lampę do twarzy umarłego, ale nie mógł rozpoznać rysów, które rozłożyły się zupełnie wskutek długiego leżenia w wodzie. Zaczął więc szukać po kieszeniach i wydobył kilka pergaminów, przesiąkniętych wodą i zabrudzonych błotem; obtarłszy jeden z nich swoim skórzanym fartuchem, zdołał przeczytać następujące słowa, nie mające ze sobą związku i na wpół zatarte: „Rudbeck Saksończyk, gramatyk; Arngrim, biskup z Holum. — W Norwegii dwa są tylko hrabstwa, Larwig i Jarlsberg, jedna baronia… — Kopalnie srebra znajdują się tylko w Kongbergu; magnezu — w Sundmoer, ametystu — w Guldbranshalu, chalcedonu, agatów i jaspisów — na wyspach Faroer”. — Nie śmiem wierzyć swym oczom! — zawołał Oglypiglap upuszczając pergamin — ale to pismo mego dawnego pana, Benignusa Spiagudrego. I na nowo rozpatrując trupa, poznał jego długie ręce, rzadkie włosy i wreszcie całą postać nieboraka. — Nie na próżno — mówił do siebie, kiwając głową — podejrzewano go o świętokradztwo i nekromancję. Widać diabeł go porwał i utopił w Sparbo. I któż by to pomyślał, że doktor Spiagudry, który tak długo pilnował umarłych w tej oberży śmierci, sam się do niej dostanie! Tak filozofując Lapończyk podniósł trupa, aby go ułożyć na granitowym łożu, gdy nagle spostrzegł, że coś ciężkiego przywiązane było rzemieniem do szyi topielca. — To pewnie kamień — rzekł — z którym go diabeł rzucił do jeziora. Mylił się jednak, była to bowiem niewielka szkatułka żelazna, na której, po bliższym zbadaniu i starannym obtarciu, ujrzał zamek z herbami. — Musi być coś diabelskiego w tym pudełku — mruknął do siebie — człowiek ten bowiem był świętokradcą i czarownikiem. Złóżmy tę szkatułkę u biskupa: ona może diabła w sobie zawiera. I odwiązawszy ją od trupa, którego złożył na łożu, udał się z nią pospiesznie do biskupa pałacu, odmawiając w drodze pacierze przeciw złej mocy, którą dźwigał.
ROZDZIAŁ XLV Wybiła fatalna godzina; już tylko połowę tarczy słonecznej widać było na horyzoncie. W fortecy munckholmskiej zdwojono straże; przed każdymi drzwiami przechadzały się milczące i posępne placówki. Do ponurych wieżyc, niezwykle ożywionych, dolatywał hałaśliwszy niż zwykle gwar miejski. Na dziedzińcach rozlegały się odgłosy bębnów, kirem okrytych, a od czasu do czasu wstrząsał powietrzem wystrzał armatni; ciężki dzwon na wieży kołysał się z wolna, wydając poważne i przeciągłe dźwięki, a ze wszystkich punktów portu łodzie, pełne ciekawych, dążyły do straszliwej skały. Na Placu Broni wznosiło się, wśród czworoboku żołnierzy, rusztowanie czarno obite, około którego cisnął się wzrastający nieustannie tłum ciekawych. Na rusztowaniu przechadzał się człowiek w czerwonym stroju, wspierając się toporem o długiej rękojeści; niekiedy przystawał, aby poprawić pień, stojący na tym żałobnym wzniesieniu. W pobliżu przygotowany był stos, przy którym płonęły nasycone smołą pochodnie. Między rusztowaniem a stosem stał słup z napisem: „Ordener Guldenlew — zdrajca”. Na szczycie wieży szlezwickiej powiewała czarna chorągiew. W owej właśnie chwili, przed zasiadającym wciąż sądem, stawiono raz jeszcze skazanego Ordenera. Biskupa tylko nie było, skończył już bowiem swój obowiązek obrońcy. Syn wicekróla był czarno ubrany, na szyi miał łańcuch Danebroga. Twarz miał bladą, lecz tchnącą dumą i godnością. Przyszedł sam, gdyż kazano mu udać się na miejsce kaźni, zanim kapelan Anastazy Munder wrócił do jego więzienia. Tłum, bardziej od skazanego wzruszony, pożerał go oczyma. Jego stanowisko i los okrutny wzbudzały zdumienie i litość. Nikt nie mógł wytłumaczyć sobie powodu jego zbrodni. Skoro ucichły szmery w zgromadzeniu, poruszonym przez jego przybycie, prezes rozkazał przynieść księgę heraldyczną obojga królestw i statuty orderu Danebroga, wezwawszy zaś skazanego, aby ukląkł na jedno kolano, i zaleciwszy obecnym, by zachowali milczenie, otworzył księgę kawalerów Danebroga i zaczął głosem wyniosłym i surowym: „My Krystian Piąty, z łaski i miłosierdzia Wszechmocnego króla Danii i Norwegii, Wandalów i Gothów, książę Szlezwiku, Holsztyna i Stormarii, i Dytmarsji, hrabia Oldenburg i Delmenhrist, oznajmiamy, że przywróciwszy, na wniosek naszego wielkiego kanclerza, hrabiego Griffenfelda (tutaj czytającego zaledwie słyszeć było można), order królewski Danebroga ustanowiony przez naszego dostojnego przodka, świętego Waldemara; i zważywszy, że order ten ustanowiony został na cześć chorągwi Danebroga zesłanej z nieba dla naszego błogosławionego królestwa; że byłoby zatem uchybieniem dla świętej instytucji orderu, gdyby który z kawalerów mógł bezkarnie sprzeniewierzyć się względem honoru i świętych praw Kościoła i państwa, rozkazujemy na klęczkach przed Bogiem, każdego z kawalerów orderu, który by swą duszę oddał szatanowi przez wiarołomstwo lub zdradę, po zgromieniu go publicznym przez sędziego, pozbawić na zawsze stopnia kawalera naszego królewskiego orderu Danebroga”. Po odczytaniu tej formuły prezes zamknął księgę. — Ordenerze Guldenlew, baronie Thorvick, kawalerze Danebroga, jesteś winien zdrady stanu; za tę zbrodnię głowa twoja spadnie na szafocie, ciało twe będzie spalone, a popioły rozrzucone na wiatr. Ordenerze Guldenlew, zdrajco, niegodzien jesteś należeć do liczby kawalerów Danebroga. Wzywam cię przeto, żebyś się upokorzył, ponieważ w imieniu króla pozbawię cię publicznie tego zaszczytu. To rzekłszy, prezes wyciągnął rękę po księgę orderu i przygotował się do wyrzeczenia nad Ordenerem fatalnej formuły, kiedy nagle otworzyły się boczne drzwi sądowej sali i wszedł woźny meldując jego ekscelencję biskupa Drontheimhusu.
On to był w istocie. Wszedł spiesznie do sali, w towarzystwie drugiego duchownego, na którym się wspierał. — Wstrzymajcie się, panie prezesie! — zawołał z mocą niezwykłą w tym wieku — wstrzymajcie się! Niebu niech będzie chwała, że jeszcze na czas przybywam! Zgromadzeni poruszyli się, przewidując jakąś nową niespodziankę, prezes zaś odezwał się do biskupa z niecierpliwością: — Wasza ekscelencja pozwoli sobie uczynić uwagę, że jego obecność jest tutaj bezużyteczna. Sąd właśnie ma pozbawić honorów skazanego, który wkrótce poniesie zasłużoną karę. — Strzeżcie się — rzekł biskup — dotknąć tego, który jest czysty wobec Pana. Ten młodzian jest niewinny. — Księże biskupie — rzekł prezes — w tej całej sprawie zbrodnia zdaje się nam wymykać, przechodząc z jednej głowy na drugą. Niech się wasza ekscelencja nie łudzi próżnym pozorem. Jeżeli Ordener Guldenlew jest niewinny, w takim razie któż jest winowajcą? — Wasza ekscelencja wkrótce się o tym dowie — odparł biskup, a pokazując sędziom szkatułkę, którą pachołek niósł za nim, dodał: — Szlachetni panowie, sądziliście pośród ciemności. W tej szkatułce jest cudowne światło; ono tę ciemność rozproszy. Widok tajemniczej szkatułki żywo zaniepokoił prezesa, sekretarza tajnego i Ordenera. Biskup zaś mówił dalej: — Chciejcie mnie posłuchać, szlachetni sędziowie. Dziś, w chwili kiedy wróciliśmy do naszego pałacu biskupiego, aby odpocząć po trudach nocy i modlić się za skazanych, oddano nam tę szkatułkę. Przyniósł ją rano do naszego pałacu, jak nam powiedziano, dozorca Spladgestu, który twierdzi, że musi ona zawierać w sobie jaką szatańską tajemnicę, ponieważ znaleziono ją przy trupie świętokradcy Benignusa Spiagudrego, wydobytym z jeziora Sparbo. Ordener podwoił uwagę. Wszyscy obecni słuchali w zbożnym milczeniu, prezes zaś i sekretarz pochylili głowy, jakby to oni byli skazańcami. — Pobłogosławiwszy tę szkatułkę — mówił znowu biskup — rozbiliśmy zamek, na którym, jak to jeszcze teraz widzieć możecie, był nie istniejący już herb Griffenfeldów. Istotnie, znaleźliśmy tam szatańską tajemnicę. Osądzicie to sami, szanowni panowie. Teraz natężcie uwagę, chodzi tu bowiem o krew ludzką, Pan zaś waży każdą jej kropelkę. Otworzył szkatułkę, wydobył pergamin i przeczytał wypisane na zewnętrznej jego stronie następujące oświadczenie: „Ja, Blakstam Cumbysulsum, doktor, zaświadczam w chwili śmierci, że kapitanowi Dispolsen, pełnomocnikowi byłego hrabiego Griffenfelda, doręczyłem niniejszy dokument, w całości napisany ręką Turiafa Musdoemona, dworzanina kanclerza Ahlefelda, ażeby tenże kapitan zrobił z niego użytek, jaki mu się podoba. — Przy tym proszę Boga, aby mi przebaczył moje zbrodnie. W Kopenhadze, 11 stycznia 1699 r. Cumbysulsum.” Sekretarz tajny trząsł się konwulsyjnie. Chciał mówić, ale nie mógł dobyć głosu. Biskup wręczył pergamin blademu i zmieszanemu prezesowi. — Co ja widzę? — zawołał ów, rozwijając pergamin. „Nota dla wielmożnego hrabiego Ahlefelda co do sposobu pozbycia się Schumackera!”… Przysięgam, księże biskupie… Tu pergamin wypadł z rąk prezesa. — Czytajcie, panie, dalej — rzekł biskup. — Nie wątpię, że niegodny sługa użył pańskiego imienia do bezecnych celów podobnie, jak użył imienia Schumackera. Ale zważcie, panie, tylko, jakie są skutki nieubłaganej nienawiści pana dla swego poprzednika.
Jeden z twoich dworzan działał podstępnie na jego zgubę, zapewne w nadziei, że tym zjedna sobie względy waszej ekscelencji. Prezes uspokoił się nieco, widząc, że podejrzenia biskupa nie dotyczą go osobiście. Ordener również odetchnął swobodniej. Przewidywał teraz, że niewinność ojca Ethel wyjdzie na jaw wraz z jego niewinnością. Dziwił go tylko szczególny zbieg okoliczności, że gdy ścigał straszliwego rozbójnika, aby mu odebrać szkatułkę, jego własny przewodnik, Benignus Spiagudry, miał ją przy sobie! Prezes, wysilając się na zimną krew, odczytał z dobrze udanym oburzeniem, szczerze podzielonym przez wszystkich słuchaczy, długą notę, w której sekretarz wyjaśniał szczegółowo szatański swój plan. Sekretarz kilkakrotnie usiłował się bronić, ale szemranie ogólne zmusiło go do milczenia. Wreszcie prezes skończył czytanie i zawołał, wskazując na swego powiernika: — Halabardnicy, aresztować tego człowieka! Zgnębiony nędznik opuścił zaszczytne miejsce i zasiadł na hańbiącej ławie oskarżonych. — Panowie sędziowie — rzekł biskup — zadrżyjcie i ucieszcie się zarazem! Prawda, którą wam przedstawiłem, poświadczona jeszcze będzie przez zeznanie obecnego tu kapelana więziennego, Anastazego Munder. O. Anastazy Munder przybył do sądu wraz z biskupem. Złożył on teraz ukłon swemu pasterzowi oraz sędziom; na znak prezesa przemówił w te słowa: — To, co mam powiedzieć, jest świętą prawdą. Niechaj mnie niebo ukarze, jeśli wymówię choć jedno słowo fałszywe! Przedtem już, sądząc z tego, com w więzieniu od syna wicekróla usłyszał, uwierzyłem w jego niewinność, chociaż został skazany wskutek własnych swych zeznań. Potem wezwano mnie do udzielenia pomocy duchownej nieszczęśliwemu góralowi, którego tak okrutnie zamordowano w waszych oczach, a którego wy, szanowni panowie, skazaliście jako Hana z Islandii. Otóż umierający tak do mnie przemówił: — Nie jestem Hanem z Islandii; za przybranie jego imienia srodze zostałem ukarany. Za odegranie tej roli zapłacił mi sekretarz tajny wielkiego kanclerstwa. Nazywa się on Musdoemon, a cały ten bunt urządził pod nazwiskiem Hacketa. Zdaje mi się, że on tylko jeden jest tu winien. — Co rzekłszy, prosił o błogosławieństwo i zalecił mi, abym jego słowa jak najspieszniej powtórzył przed sądem. Bóg jest świadkiem tego, co mówię. Umilkł i skłonił się powtórnie biskupowi i sędziom. — Wasza ekscelencja raczy mi przyznać — rzekł biskup — że jeden z moich klientów nie mylił się, znajdując dziwne podobieństwo między owym Hacketem a sekretarzem tajnym pana. — Turiafie Musdoemon — zapytał prezes obwinionego — co masz do przytoczenia na swoją obronę? Musdoemon rzucił na prezesa wymowne spojrzenie. Przejęło ono kanclerza dreszczem obawy, obwinionemu zaś wróciła cała pewność siebie. Wówczas prezes odezwał się głosem słabym i drżącym: — Wyznajesz więc, że jesteś winien zbrodni, którą ci zarzucają? Wyznajesz, że byłeś sprawcą spisku przeciw państwu, a jednocześnie przeciw Schumackerowi? — Tak, panie — odparł Musdoemon. — Panie prezesie — rzekł biskup wstając — aby uniknąć wszelkiej wątpliwości w tej sprawie, niechaj wasza ekscelencja spyta obwinionego, czy nie miał wspólników. — Wspólników! — powtórzył Musdoemon. Przez chwilę zdawał się zastanawiać. Twarz prezesa pokryła się trupią bladością. — Nie, księże biskupie — rzekł na koniec Musdoemon. Spojrzenia prezesa i obwinionego spotkały się. Nastąpiło snadź pomiędzy nimi tajemnicze porozumienie, gdyż Musdoemon dodał, jakby z rezygnacją:
— Tak jest, wcale nie miałem wspólników. Cały ten spisek ułożyłem przez przywiązanie do mego pana i zupełnie bez jego wiedzy, aby zgubić jego nieprzyjaciela Schumackera. — Wasza Ekscelencja — odezwał się biskup — raczy teraz przyznać, że baron Ordener Guldenlew zupełnie jest niewinny, skoro Musdoemon nie miał wspólników. — Gdyby był niewinny, księże biskupie, czyżby się przyznał do zbrodni? — Panowie sędziowie — przemówił Ordener — teraz mogę wam to powiedzieć, skoro prawdziwy zbrodzień został wykryty. Tak jest, obwiniłem się fałszywie dla ocalenia byłego kanclerza Schumackera, którego śmierć zostawiłaby jego córkę bez opieki. Prezes przygryzł wargi. — Żądamy od trybunału — rzekł biskup — uznania niewinności naszego klienta Ordenera. Prezes dał znak przyzwalający; na wniosek wysokiego syndyka przejrzano starannie szkatułkę, w której znajdowały się jeszcze dyplomy i tytuły Schumackera, wraz z kilku jego listami do kapitana Dispolsena. Listy te były pełne goryczy, ale nie miały w sobie nic występnego, mogły tylko przejąć obawą kanclerza Ahlefelda. Sąd wyszedł do sąsiedniej sali i po krótkiej naradzie prezes odczytał zaledwie dosłyszalnym głosem wyrok, skazujący na śmierć Turiafa Musdoemon i uniewinniający Ordenera Guldenlew, z przywróceniem mu jego honorów, tytułów i przywilejów. Gdy się to działo w sądzie, na placu kaźni tłum oczekiwał z niecierpliwością skazanego syna wicekróla, a kat niedbale przechadzał się po rusztowaniu.
ROZDZIAŁ XLVI Niedobitki z pułku muszkieterów munckholmskich wróciły do swych koszar, budynku stojącego pośrodku wielkiego dziedzińca w murach fortecy. Gdy noc zapadła, pozamykano, według zwyczaju, drzwi koszar, w których nikogo nie brakowało, oprócz wartowników rozrzuconych po wieżach i plutonu straży, stojącego przed więzieniem wojskowym, przylegającym do koszar. W tym to więzieniu, najbezpieczniejszym i najlepiej strzeżonym ze wszystkich więzień w Munckholmie, siedzieli Han z Islandii i Musdoemon, którzy nazajutrz rano mieli zginąć na szubienicy. Han z Islandii był sam w swojej celi. Leżał na ziemi okuty, z głową wspartą na kamieniu. Słabe światło dochodziło przez zakratowane okienko w grubych drzwiach dębowych, które oddzielały celę skazanego od izby dozorców, gdzie rozlegały się śmiechy, gwar, brzęk próżnych butelek i łoskot kości, rzucanych na bęben. Potwór poruszał się niespokojnie w mroku; dłonie jego otwierały się i zamykały, kolana kurczyły się i rozwierały, zęby jego gryzły zimne żelazo. Nagle zaczął wołać, a po chwili w zakratowanym okienku ukazała się twarz dozorcy, który zapytał: — Czego chcesz? — Kamracie — rzekł Han podnosząc się — zimno mi; moje kamienne łoże twarde jest i wilgotne. Daj mi snopek słomy, abym się mógł przespać i trochę ognia, przy którym się ogrzeję. — Nie należy — odparł strażnik — odmawiać pewnych wygód nieborakowi, który ma być jutro powieszony, choćby to nawet był szatan islandzki. Przyniosę ci więc, czego żądasz… A czy masz pieniądze? — Nie mam — mruknął rozbójnik. — Choćby z kilka talarów królewskich? — Mówię ci, że nie mam. — Ani kilku nędznych askalinów? — Wierzaj, że nawet tyle, żeby za to można było kupić skórę szczura lub duszę człowieka. — Kiedy tak, to co innego — rzekł strażnik kiwając głową. — Nie masz powodu uskarżać się. Twoja cela nie jest tak zimna jak ta, w której jutro spać będziesz, a jednak przysięgam ci, że nie będziesz narzekał na twarde posłanie. Po tych słowach wyszedł unosząc z sobą przekleństwo potwora, który zaczął gwałtownie potrząsać swymi łańcuchami; ich ogniwa wydawały coraz słabszy odgłos, jakby je z wolna kruszyły gwałtowne szarpania. Po chwili człowiek wysokiego wzrostu, w czerwonym stroju, z ślepą latarką w ręku, wszedł do więzienia w towarzystwie strażnika. Więzień zaprzestał mocować się z okowami. — Hanie z Islandii — rzekł przybysz — jestem Nychol Orugix, kat Drontheimhusu. Jutro o świcie będę miał zaszczyt, na placu w Drontheimie, powiesić twoją ekscelencję na ślicznej nowej szubienicy. — Czy zupełnie jesteś tego pewny, że mnie powiesisz? — spytał rozbójnik. — Chciałbym — rzekł kat ze śmiechem — żebyś był tak pewien, że wejdziesz do nieba po drabinie Jakuba, jak tego, że jutro pójdziesz na szubienicę po drabinie Nychola Orugix. — Doprawdy? — zapytał powtórnie potwór ze złośliwym spojrzeniem. — Powtarzam ci, panie rozbójniku, że jestem katem prowincji. — Gdybym nie był sobą, chciałbym być tobą — rzekł rozbójnik. — Więc ty sądzisz, kacie Drontheimhusu, że zdołasz bezkarnie wypędzić z ciała Hana z Islandii ducha Ingolfa Tępiciela? Że on nie porwie twej duszy? Kat wybuchnął głośnym śmiechem.
— Utrzymujesz, że dusza Ingolfa porwie moją duszę? — zapytał drwiąco. — No, no, zobaczymy to jutro. — Zobaczymy — powtórzył rozbójnik. — Ale ja tutaj nie przyszedłem rozprawiać o twoim duchu, tylko o twoim ciele. Słuchaj mnie. Po twojej śmierci trup twój do mnie należy; prawo jednak zostawia ci możność sprzedania mi go. Powiedz zatem, co chcesz za niego? — Co chcę za mego trupa? — Tak jest. Tylko mów rzetelnie. — A ty, towarzyszu — zapytał Han strażnika — powiedz, co chcesz za snopek słomy i trochę ognia? Strażnik namyślał się przez chwilę. — Dwa dukaty złotem — odparł nareszcie. — A więc za mego trupa — rzekł rozbójnik do Orugixa — dasz mi również dwa dukaty złotem. — Dwa dukaty złotem! — zawołał kat. — To okropnie drogo. Dwa dukaty za nędznego trupa? Tyle ci dać nie mogę. — To go mieć nie będziesz — rzekł potwór spokojnie. — Ha, w takim razie zostaniesz rzucony do kanału zamiast ozdabiać Muzeum w Kopenhadze lub Gabinet Osobliwości w Bergen. — Co mnie to obchodzi? — Jeżeli zrobimy z sobą interes, wówczas przez długie wieki tłumy będą oglądały twój szkielet, mówiąc: — Oto szczątki sławnego Hana z Islandii! — Kości twe zostaną starannie wygładzone, połączą je miedzianymi kółeczkami i umieszczą pod wielkim kloszem szklanym, z którego kurz co dzień będą ścierać. A zamiast tych honorów, pomyśl, co cię czeka, jeśli mi nie sprzedasz swego trupa… Oto rzucą cię, żebyś gnił w jakiejś kostnicy, gdzie będziesz pastwą robactwa i żerem dla sępów. — Będę więc podobny do żyjących, których bezustannie oskubują mali, a pożerają wielcy. — Dwa dukaty złotem! — powtórzył kat przez zęby — co za nadzwyczajne wymaganie! Jeżeli coś nie opuścisz, kochany Hanie z Islandii, to się nie zgodzimy. — Jest to pierwsza i zapewne ostatnia sprzedaż, której dokonywam w moim życiu, chcę zatem, żeby była dla mnie korzystna. — Nie mógłbyś poprzestać na dwóch talarach królewskich? Bo i co z nimi zrobisz? — Targuj się ze swoim kolegą — rzekł rozbójnik wskazując na strażnika — on to bowiem żąda dwóch dukatów za trochę słomy i ognia. — Na piłę świętego Józefa! — zawołał kat z gniewem — to naprawdę oburzające, żeby sprzedawać ogień i nędzną słomę na wagę złota. Dwa dukaty! — Bądź zadowolony, że nie żądam czterech — odparł kwaśno strażnik. — Wy to, mistrzu Nychol, jesteście zbyt skąpi, skoro nie chcecie dać biednemu więźniowi dwóch dukatów złotem za jego trupa, którego później doktorowi lub uczonemu za jakie dwadzieścia dukatów sprzedacie. — Nigdy za trupa nie zapłaciłem więcej nad piętnaście askalinów — zapewniał kat. — Za trupa nędznego kacerza albo złodzieja — być może; ale wszystkim wiadomo, że za ciało Hana z Islandii dostaniesz, ile zechcesz. Han pokiwał głową. — Po co się tu wtrącasz? — zawołał opryskliwie Orugix. — Czy ja się mieszam do twego zdzierstwa: do odzieży, do klejnotów, które kradniesz więźniom, do wody, którą rozcieńczasz ich chudy rosół, do różnych przykrości, jakie im wyrządzasz, żeby od nich wyłudzić pieniądze? Ani myślę dać dwóch dukatów złotem. — Bez dwóch dukatów nie będzie ognia i słomy — upierał się strażnik. — Bez dwóch dukatów nie będzie trupa — powtórzył rozbójnik niewzruszony.
Kat tupnął gniewnie nogą o ziemię. — Twoje szczęście, że się spieszę — rzekł. Wydobył potem ze skórzanego worka pieniądze i wręczając Hanowi dodał zgryźliwie: — Masz, przeklęty diable islandzki, twoje dwa dukaty. Szatan nie dałby z pewnością tyle za twą duszę, ile ja daję za ciało. Rozbójnik wziął dwie sztuki złota, po które natychmiast strażnik wyciągnął rękę. — Daj mi wpierw to, czego od ciebie żądałem. Strażnik wyszedł i wrócił po chwili niosąc snopek świeżej słomy i szufelkę pełną rozżarzonych węgli, którą położył opodal więźnia. — Otóż to — rzekł Han oddając mu dwa dukaty — teraz przynajmniej ogrzeję się tej nocy. Jeszcze jedno słowo — dodał dzikim głosem — wszak więzienie przylega do koszar muszkieterów munckholmskich? — Tak jest — potwierdził strażnik. — A wiatr z której strony wieje? — Zdaje mi się, że od wschodu. — To dobrze. — Co ci na tym zależy? — zapytał ciekawie strażnik. — E, nic takiego — odpowiedział Han. — Bądź zdrów do jutra — rzekł kat — do jutra rano. — Tak jest, do jutra — powtórzył rozbójnik dziwnym głosem. Łoskot zamykających się drzwi nie pozwolił katowi i dozorcy słyszeć dzikiego i szyderczego śmiechu, który towarzyszył tym słowom.
ROZDZIAŁ XLVII Rzućmy teraz okiem na celę wojskowego więzienia, w której siedział Turiaf Musdoemon. Czytelnik zdziwił się zapewne, że człowiek tak przebiegły i podły przyznał się dobrowolnie do zbrodni przed sądem, który go za to na śmierć skazał; że całą winę wziął wspaniałomyślnie na siebie, nie zdradzając swego niewdzięcznego pana, kanclerza Ahlefelda. Nie było to jednak nawrócenie, lecz nowy, bodaj najzręczniejszy w jego życiu manewr szatańskiej przebiegłości. Wykrycie całej jego piekielnej intrygi zmieszało go na chwilę i przestraszyło. Skoro jednak minęło pierwsze wrażenie, zmiarkował ze zwykłym sobie zdrowym rozsądkiem, że nie mogąc już zgubić swoich ofiar powinien pomyśleć o własnym ocaleniu. Dwie przedstawiały się drogi: albo zrzucić całą winę na hrabiego Ahlefelda, który go tak niegodnie teraz opuszczał, albo wziąć na siebie zbrodnię, w której hrabia miał udział. Umysł pospolity wybrałby pierwszą, ale Musdoemon wybrał drugą. Kanclerz był kanclerzem; nic zresztą nie kompromitowało go bezpośrednio w papierach, które świadczyły tylko przeciw jego sekretarzowi, nadto porozumiał się on wzrokiem z Musdoemonem. Skłoniło to intryganta do obarczenia siebie całkowitą winą, ufał bowiem, że hrabia Ahlefeld ułatwi mu ucieczkę, nie tyle przez wdzięczność za dotychczasową służbę, ile z potrzeby przyszłych jego usług. Przechadzał się więc w swoim więzieniu słabo oświetlonym małą lampą, spodziewając się lada chwila uwolnienia. Dziwiła go tylko drewniana podłoga, po której jego kroki rozlegały się tak donośnie, jakby pod nią był loch podziemny. Zastanowił go także przybity do arkady sklepienia wielki pierścień żelazny, u którego wisiał kawałek postronka. Czas upływał, a on przysłuchiwał się niecierpliwie, jak zegar wieżowy wybija z wolna i posępnie godziny. Na koniec usłyszał odgłos zbliżających się kroków; serce jego zabiło nadzieją. Skrzypnęły olbrzymie zamki, odsunęły się rygle, a kiedy drzwi się otworzyły, twarz więźnia zajaśniała radością. Na progu stał człowiek w czerwonym stroju, którego widzieliśmy w więzieniu Hana. W ręku trzymał zwój sznurów konopnych, towarzyszyło mu zaś czterech ludzi czarno ubranych, uzbrojonych w miecze i halabardy. Musdoemon miał jeszcze na sobie urzędową suknię i perukę. Strój ten jakby zdziwił czerwonego człowieka. Skłonił się więc z uszanowaniem. — Panie — zapytał więźnia z pewnym wahaniem — czy to z waszą łaskawością będziemy mieli do czynienia? — Nie inaczej — odparł Musdoemon z pośpiechem, pewny, że chodziło o ucieczkę, i nie zwracając uwagi na czerwony strój pytającego. — Nazywa się pan — rzekł ów człowiek patrząc w rozwinięty pergamin — Turiaf Musdoemon? — Tak, tak. Wy zaś, moi przyjaciele, przychodzicie od wielkiego kanclerza? — Tak jest, wasza ekscelencjo. — Skoro wykonacie wasze polecenie, nie zapomnijcie wyrazić jego ekscelencji całej mej wdzięczności. — Waszej wdzięczności? — Oczywiście. Sam bowiem, moi przyjaciele, nie będę mógł tego tak rychle uczynić. — Zapewne! — potwierdził jegomość w czerwieni z szyderczym uśmiechem. — A pojmujecie, że za podobną przysługę nie mogę się okazać niewdzięczny. — Na krzyż sprawiedliwego łotra, słuchając pana, można by pomyśleć, że kanclerz rzeczywiście oddaje waszej łaskawości jakąś ważną usługę. — To prawda, że oddaje mi tylko sprawiedliwość.
— Sprawiedliwość? Pierwszy raz słyszę podobne zeznanie przez czas dwudziestoletniego spełniania moich obowiązków. Ale czas upływa na gadaninie. Jest pan gotów? — Jestem, jestem! — odparł wesoło Musdoemon postępując ku drzwiom. — Proszę o chwilę cierpliwości — rzekł czerwony człowiek kładąc na ziemię zwój sznurów. — Po co te sznury? — spytał Musdoemon. — Wasza łaskawość słusznie zapytuje. Przyniosłem ich więcej, niż trzeba, gdyż sądziłem, że będę miał daleko większą liczbę skazanych. To mówiąc jegomość w czerwieni rozwijał sznury. — No, dalej, spieszmy się! — naglił Musdoemon. — Waszej łaskawości jakoś bardzo się spieszy. A czy nie macie, panie, już nic do powiedzenia? — Nic, oprócz tego, co ci już mówiłem, to jest, żebyś podziękował jego ekscelencji. Na Boga, spieszmy się; chciałbym stąd wyjść jak najprędzej. Czy długą mamy drogę przed sobą? — Drogę? — powtórzył człowiek w czerwonym stroju podnosząc się i mierząc rozwinięte sznury. — Podróż wcale nie utrudzi waszej łaskawości; wszystko skończymy nie wychodząc stąd wcale. Musdoemon zadrżał. — Co chcesz przez to powiedzieć? — A wy, panie, co myślicie? — Boże! — zawołał Musdoemon blednąc — kim jesteś? — Jestem katem. Musdoemon zatrząsł się jak zeschły liść poruszany wiatrem. — To wy nie przyszliście mi tu ułatwić ucieczki? — wyszeptał gasnącym głosem. Kat parsknął śmiechem. — Ot! — rzekł — ułatwimy panu ucieczkę w krainę duchów, gdzie z pewnością pana nie schwycą. Musdoemon padł twarzą na ziemię. — Łaski! Łaski! — zawołał — zlitujcie się nade mną! — Na uczciwość — mruknął ozięble kat — po raz pierwszy zwracają się do mnie z podobnym żądaniem. Cóż to, bierze mnie waćpan za króla? Musdoemon został na klęczkach, gorzko płacząc, z twarzą w dłoniach ukrytą. Tymczasem kat, wspiąwszy się na palcach, przeciągnął sznur przez ogniwo wiszące u sklepienia, potem spuścił go aż do podłogi i przy dolnym końcu uwiązał pętlicę. — Ja już skończyłem — rzekł do skazanego — a ty, czy już skończyłeś z życiem? — Nie — jęknął Musdoemon powstając — to być nie może! Dopuszczacie się jakiejś straszliwej pomyłki. Kanclerz Ahlefeld nie może być tak niegodziwy… Jestem mu zresztą zbyt potrzebny. On was nie do mnie przysłał. Pozwólcie mi uciec, strzeżcie się gniewu kanclerza. — Czy nie przyznałeś — zapytał kat — że jesteś Turiaf Musdoemon? Więzień milczał przez chwilę. — Nie — rzekł nagle — ja się nie nazywam Musdoemon, ja jestem Turiaf Orugix. — Orugix! — zawołał kat — Orugix?! Zerwawszy perukę, która zakrywała część twarzy skazanego, krzyknął zdumiony: — Mój brat? — Twój brat? — podchwycił skazany z zawstydzeniem i zarazem z radością. — Czyżbyś był?… — Jestem Nychol Orugix, kat Drontheimhusu, do twoich usług, bracie Turiafie. Skazany rzucił się na szyję oprawcy, nazywając go „swoim bratem” — „swoim ukochanym bratem”.
To poznanie się braci nie mogłoby bynajmniej wzruszyć serca postronnego świadka. Turiaf ściskał Nychola z wymuszonym i przerażonym uśmiechem — ten zaś na jego uściski odpowiadał posępnym i zakłopotanym spojrzeniem. — Co za szczęście, bracie Nycholu! Jakże jestem rad, że cię widzę. — Ja się z tego wcale nie cieszę, bracie Turiafie. Skazany udał, że tego nie słyszy, i mówił dalej gorączkowo, drżącym głosem: — Masz pewnie żonę i dzieci? Zaprowadzisz mnie do szanownej bratowej, żebym mógł uścisnąć kochanych synowców. — To tak, jakby się diabeł chciał przeżegnać! — szepnął kat. — Będę dla nich drugim ojcem. Słuchaj mnie, bracie, mogę bardzo wiele dokazać, mam wpływy… — Wiem, że je miałeś!… — odpowiedział brat dziko. — Teraz myśl tylko o wpływie, jaki możesz mieć u świętych. Skazany stracił nadzieję. — O Boże! — zawołał rozpaczliwie — co to ma znaczyć, drogi Nycholu? Jestem ocalony, skoro cię znajduję. Pomyśl przecie, że nas jedno nosiło łono, jedne karmiły piersi, w dziecięctwie zaś wspólne łączyły zabawy! Nie zapomnij, Nycholu, że jesteś moim bratem! — Ty dotąd wcale o tym nie pamiętałeś — odparł nieubłagany Nychol. — Nie mogę przecie umrzeć z ręki brata! — Twoja to wina, Turiafie. Ty to zniweczyłeś moją karierę, nie pozwalając mi zostać oprawcą królewskim w Kopenhadze i wysyłając mnie, jako kata prowincji, do tego nędznego zaścianka. Gdybyś nie postępował względem mnie jak niegodny brat, nie narzekałbyś na to, co cię dzisiaj oburza! Nie byłbym w Drontheimhusie i kto inny z tobą by się zabawił. No, jużeśmy się dosyć nagadali, mój bracie, teraz trzeba umrzeć. Skazaniec rzucił się na ziemię załamując ręce z rozdzierającym jękiem. — Miłosierdzie Boskie! Święci aniołowie z nieba, jeśli istniejecie, zlitujcie się nade mną! Nycholu, o mój Nycholu, zaklinam cię na naszą wspólną matkę, pozwól mi żyć! Kat pokazał mu pergamin. — Nie mogę — rzekł. — Rozkaz jest wyraźny. — Rozkaz ten mnie nie dotyczy! — wybełkotał więzień z rozpaczą. — On mówi o jakimś Musdoemonie, a ja nim nie jestem: jestem przecie Turiaf Orugix. — Żartujesz sobie — rzekł Nychol, wzruszając ramionami. — Wiesz dobrze, że tu chodzi o ciebie. Zresztą — dodał szorstko — wczoraj nie chciałeś być dla twego brata Turiafem Orugix, dziś więc jesteś dla niego tylko Turiafem Musdoemon. — Bracie mój, bracie! — błagał nieszczęśliwy — poczekaj chociaż do jutra! Niepodobna, żeby wielki kanclerz żądał mojej śmierci. To straszliwa pomyłka, hrabia Ahlefeld bardzo mnie lubi. Zaklinam cię, drogi Nycholu… Wkrótce znowu będę w łaskach i wywdzięczę ci się za twoją przysługę… — Jedną tylko możesz mi oddać przysługę, Turiafie — przerwał kat. — Straciłem już dwie egzekucje, na które najbardziej liczyłem, to jest byłego kanclerza i syna wicekróla. Wciąż mi się jakoś nie szczęści. Teraz pozostajesz mi tylko ty i Han z Islandii. Ta egzekucja, jako nocna i potajemna, przyniesie mi dwanaście dukatów. Pozwól mi więc czynić, co do mnie należy: oto jedyna przysługa, której od ciebie wymagam. — O, Boże!… — jęknął boleśnie skazany. — Jest to, co prawda, pierwsza i ostatnia przysługa; ale za to przyrzekam ci, że wcale cierpieć nie będziesz. Powieszę cię po bratersku. No, zdaj się na wolę Bożą. — Przekleństwo! Ocaliłem Ahlefelda, całowałem mego brata, a oni mnie zabijają! Nędzniku — mówił dalej, zwracając się do brata — chcesz więc być bratobójcą? — Jestem katem — odpowiedział Nychol obojętnie.
— Otóż nie! — zawołał skazany i rzucił się na kata, a z jego oczu trysnęły błyskawice i łzy jak z oczu rozwścieczonego byka. — Nie, ja tak nie umrę! Nie po to żyłem jak groźny wąż, żebym miał umrzeć jak zdeptany robak. Życie swe zakończę ukąszeniem, ale ono będzie śmiertelne. Mówiąc to dusił jak wroga człowieka, którego przed chwilą po bratersku całował. Przymilający się i pieszczotliwy Musdoemon pokazał teraz, kim był istotnie. Trudno zaprawdę byłoby rozstrzygnąć, który z tych braci bardziej był straszny w chwili, kiedy walczyli z sobą — jeden z bezmyślnym okrucieństwem dzikiego zwierza, drugi z posępną wściekłością szatana. Ale halabardnicy, dotychczas nieruchomi, wtrącili się do walki. Pospieszyli katowi na pomoc i wkrótce Musdoemon, czerpiący siłę tylko ze swojej wściekłości, musiał wypuścić z rąk przeciwnika. Po czym upadł twarzą na ziemię z wyciem i począł kamienie posadzki drapać paznokciami. — Umrzeć! — wołał przeraźliwym głosem — o szatani z piekła! Mam umrzeć, a głos mój nie przebije tych sklepień, moje ramię nie obali tych murów! Schwycono go, tym razem bez oporu. Bezużyteczne wysiłki wyczerpały go. Aby go skrępować, zdjęto z niego suknie. Wówczas opieczętowana paczka wypadła mu spod ubrania. — Co to jest? — zapytał kat. Piekielna radość zajaśniała w osłupiałym oku skazanego. — Jakże ja mogłem o tym zapomnieć? — wyszeptał. — Słuchaj, bracie Nycholu — dodał tonem poufnego zwierzenia — papiery te należą do wielkiego kanclerza; przyrzeknij mi, że mu je oddasz, a potem rób ze mną, co ci się podoba. — Skoro się już uspokoiłeś, to ci przyrzekam, że spełnię twoją ostatnią wolę, chociaż przed chwilą postąpiłeś sobie względem mnie jak niedobry brat. Papiery te zostaną doręczone kanclerzowi, klnę się na uczciwość Orugixa. — Oddaj mu je sam — prosił skazany. — Przyjemność, jaką one sprawią jego ekscelencji, może ci przynieść korzyść. — Czy doprawdy, bracie? — spytał Orugix. — No, to dziękuję ci. Może dostanę patent na oprawcę królewskiego, nieprawdaż? Więc rozstańmy się jako dobrzy przyjaciele. Przebaczam ci, żeś mnie podrapał; ty zaś przebacz mi, że przystrajam cię w naszyjnik ze sznura. — Kanclerz przyrzekł mi inną ozdobę na szyję. Po tych słowach halabardnicy poprowadzili skazanego na środek celi i kat założył mu na szyję zgubną pętlicę. — Czy jesteś gotów, Turiafie? — zapytał. — Jeszcze chwilkę — rzekł skazany, którego znów ogarnęła bojaźń — zlituj się, mój bracie, nie ciągnij za sznur, dopóki ci nie powiem. — Wcale za sznur ciągnąć nie potrzebuję — odpowiedział kat. Po chwili powtórzył zapytanie: — Czy jesteś gotów? — Jeszcze chwilę! Muszę zatem umrzeć koniecznie? — Turiafie, nie mogę dłużej mitrężyć. Co rzekłszy, Orugix dał znak halabardnikom, żeby się usunęli od skazanego. — Jeszcze słówko, bracie! Nie zapomnij oddać papierów hrabiemu Ahlefeldowi. — Bądź spokojny — odpowiedział brat i po raz trzeci zapytał: — Czy jesteś gotów? Nieszczęśliwy otwierał już usta, ażeby błagać jeszcze o minutę życia, atoli zniecierpliwiony kat, nachyliwszy się, obrócił miedzianą śrubę, wystającą z podłogi. Ta natychmiast usunęła się spod nóg skazanego, który też znikł w kwadratowym otworze. Kat przeciął sznur i w tej chwili rozległ się plusk ciała, które spadło do głębokiej wody, płynącej podziemną drogą do zatoki.
Kat zamknął klapę w ten sam sposób, jak ją otworzył, skoro zaś skończył swoją pracę, spostrzegł, że cela jest pełna dymu. — Co to jest? — zapytał halabardników — skąd się wziął ten dym? Halabardnicy, nie mniej zdziwieni, nie umieli odpowiedzieć. Otworzyli drzwi celi: korytarze również były pełne gęstego, gryzącego dymu. Zaniepokojeni, wydostali się przez tajemne przejście na dziedziniec, gdzie zobaczyli straszliwy widok. Więzienie wojskowe i koszary muszkieterów były ogarnięte pożarem, który silny wiatr wschodni podsycał. Płomienie pełzały po kamiennych ścianach, unosiły się ponad dachy, wybiegały, jakby z paszcz smoków piekielnych. Czarne wieże munckholmskiego zamku chwilami jaśniały czerwonym światłem, to znowu ginęły w gęstych chmurach dymu. Jeden ze strażników uciekających w popłochu objaśnił w kilku słowach, że ogień powstał podczas snu dozorców w celi Hana z Islandii, któremu nierozważnie dano trochę słomy i ognia. — Doprawdy, prześladuje mnie nieszczęście! — zawołał Orugix — pewnie mi się teraz wymknął i Han z Islandii. Nędznik spalił się niewątpliwie i nie będę miał nawet jego ciała, za które zapłaciłem dwa dukaty złotem. Tymczasem nieszczęśliwi muszkieterowie munckholmscy, zaskoczeni pożarem podczas snu, cisnęli się tłumnie do drzwi szczelnie zamkniętych; słychać było ich krzyki rozpaczliwe; można było widzieć przez okna, ogarnięte już płomieniem, jak załamywali ręce, wołając daremnie o pomoc. Niektórzy wyskakiwali na bruk dziedzińca: unikając śmierci w płomieniach, znajdowali ją na granitowych głazach. Pożar objął cały budynek, zanim nadbiegła reszta garnizonu. Wszelka pomoc była daremna. Na szczęście płonący budynek był odosobniony. Wyrąbano siekierami główne drzwi, ale już było za późno — w tej chwili właśnie całe wiązanie dachu runęło ze straszliwym hukiem na nieszczęsnych żołnierzy, pociągając w swym upadku szczyt i palące się piętra. Wówczas cała budowla zniknęła w tumanie kurzu i czarnego dymu. Niebawem rozpaczliwe jęki ucichły. Nazajutrz rano na kwadratowym dziedzińcu wznosiły się tylko poczerniałe i spalone mury, a wśród nich piętrzyły się stosy gorejących jeszcze szczątków budynku. Skoro ostygły nieco zgliszcza, znaleziono wśród nich mnóstwo zwęglonych trupów żołnierzy, strzelców pięknego pułku munckholmskiego, z którego ocalało zaledwie kilkunastu srodze pokaleczonych żołnierzy. W miejscu, gdzie była cela, w której zamknięto Hana z Islandii, a w której, jak się przekonano, pożar wybuchnął, znaleziono szczątki ludzkie i porozrywane łańcuchy. Znaleziono dwie czaszki i jednego tylko trupa.
ROZDZIAŁ XLVIII Hrabia Ahlefeld, blady i zgnębiony, przechadzał się wielkimi krokami po swojej komnacie; w rękach miał paczkę papierów dopiero co odczytanych; niekiedy gniewnie uderzał nogą o marmur posadzki i dywany ze złotymi frędzlami. Przy drzwiach stał w uniżonej postawie Nychol Orugix, w swej haniebnej czerwonej odzieży. — Oddałeś mi usługę, Musdoemonie! — szeptał kanclerz gniewnie przez zaciśnięte zęby. Kat ośmielił się zapytać: — Czy jego ekscelencja jest zadowolony? — A ty czego chcesz? — krzyknął kanclerz opryskliwie. Kat ucieszony, że zwrócił wreszcie na siebie uwagę dostojnika, uśmiechnął się ufnie. — Czego ja chcę, wasza ekscelencjo? Oto pragnę otrzymać urząd wykonawcy wyroków sprawiedliwości w Kopenhadze. Wasza ekscelencja tym wielkim dobrodziejstwem wynagrodzi mi sowicie pomyślne nowiny, które mu w tych papierach przyniosłem. Kanclerz przywołał halabardników, stojących na straży u drzwi jego apartamentu. — Chwytajcie tego łotra! On śmie drwić sobie ze mnie… Żołnierze pociągnęli zdumionego Nychola, który odważył się jeszcze przemówić: — Panie… — Nie jesteś już katem Drontheimhusu! Unieważniam twój patent! — przerwał mu kanclerz, groźnie tupiąc nogą. — Precz mi z oczu! Precz! Zamknąwszy drzwi gwałtownie, wziął się znów do odczytywania listów, które mu przyniósł kat. Odczytując je wpadał w coraz większą wściekłość, były to bowiem dawne listy hrabiny do Musdoemona. To pismo Elfegii. Przekonał się z nich, że Ulryka nie była jego córką; że opłakiwany Fryderyk również zapewne nie był jego synem. Hrabia ukarany został dotkliwie za swoje zbrodnie. Zemsta nie tylko wymknęła mu się z ręki, ale nadto rozwiały się jego ambitne marzenia. Swoją przeszłość ujrzał skalaną, zhańbioną, przyszłość zmarnowaną. Chciał zgubić nieprzyjaciół, a utracił swoje wpływy, znaczenie, doradcę, nawet prawa małżonka i ojca… Zapragnął widzieć raz jeszcze tę, która go zdradziła. Przeszedł przez wielkie sale szybkim krokiem, wstrząsając listami w ręce, jakby w niej trzymał pioruny. Otworzył z wściekłością drzwi apartamentu Elfegii — wszedł… Występna małżonka właśnie przed chwilą dowiedziała się od barona Voethauna o straszliwej śmierci swego syna Fryderyka. Nieszczęsna matka straciła bezpowrotnie rozum.
EPILOG Opisane wypadki od piętnastu dni były przedmiotem wszystkich rozmów w Drontheimie i Drontheimhusie. Ludność miasta, na próżno oczekująca siedmiu kolejnych egzekucji, zaczynała już tracić nadzieję i stare baby, na wpół ślepe, opowiadały, że owej nocy, kiedy się spaliły koszary, widziały Hana z Islandii, unoszącego się nad płomieniami, śmiejącego się wśród ognia i spychającego na muszkieterów munckholmskich dach budynku — kiedy po nieobecności, która tak dłużyła się Ethel, Ordener zjawił się w wieży Lwa Szlezwickiego w towarzystwie generała Knuda i kapelana Anastazego Munder. Schumacker, wsparty na ramieniu swej córki, przechadzał się właśnie po ogrodzie. Młodzi małżonkowie zaledwie zdołali się pohamować, aby się nie rzucić sobie w objęcia; musieli poprzestać na samych tylko spojrzeniach. Schumacker uścisnął serdecznie rękę Ordenera, a obu towarzyszących mu powitał życzliwie. — Młodzieńcze — rzekł do Ordenera — niechaj niebo błogosławi twemu powrotowi. — Panie — odparł Ordener — wracam właśnie od mojego ojca z Bergen, ażeby uścisnąć drugiego ojca w Drontheimie. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał starzec. — Że pragnę, abyś mi dał swoją córkę, szlachetny panie. — Moją córkę? — powtórzył więzień zwracając się do zarumienionej i drżącej Ethel. — Tak, panie, kocham waszą Ethel; poświęciłem jej swe życie; ona jest moja. Schumacker zasępił się. — Mój synu — rzekł po chwili — jesteś szlachetny i zacny; chociaż twój ojciec wiele mi wyrządził złego, jednak wszystko mu przebaczam dla ciebie i chętnie bym zgodził się na ten związek, ale jest ważna przeszkoda. — Jaka? — zapytał Ordener zaniepokojony. — Kochasz moją córkę, ale czyś pewien, że ona ciebie kocha?… Młodzi spojrzeli po sobie ze zdumieniem. — Tak jest — mówił dalej Schumacker. — Cenię cię i chętnie nazwałbym cię swym synem, ale moja córka na to się nie zgodzi. Właśnie niedawno wyznała mi, że czuje niechęć do ciebie. Od czasu twego wyjazdu milczy, kiedy jej o tobie wspominam, zdaje się nawet unikać myśli o tobie, jakby myśl ta przykrość jej sprawiała. Wyrzeknij się więc swej miłości, Ordenerze. Zresztą, z miłości można się tak samo wyleczyć jak i z nienawiści. — Panie! — zawołał Ordener zdumiony. — Mój ojcze!… — szepnęła Ethel składając ręce. — Bądź spokojna, moja córko — przerwał jej starzec — małżeństwo to bardzo by mnie radowało, ale tobie nie jest miłe. Nie chcę przeto uczynić przykrości twemu sercu, Ethel. Od piętnastu dni bardzo się zmieniłem. Nie będę cię przymuszał, jesteś wolna. — Już nią nie jest — zauważył Anastazy Munder z uśmiechem. — Mylisz się, mój ojcze — dodała Ethel ośmielona — ja wcale nie czuję wstrętu do Ordenera. — Jak to? — zapytał ojciec. — Jestem… — szepnęła Ethel, ale nie śmiała dokończyć. Ordener ukląkł przed starcem. — Ona jest już moją żoną, drogi ojcze! Przebacz mi, jak mi własny ojciec przebaczył, i pobłogosław twoim dzieciom. Schumacker, zdziwiony, pobłogosławił klęczącą przed nim młodą parę. Opowiedzieli mu wszystko. Starzec płakał z rozczulenia, z wdzięczności i miłości. — Uważałem się za mędrca — mówił — jestem stary i nie pojąłem serca młodej dziewczyny!
— A więc jestem żoną Ordenera! — zawołała Ethel z dziecięcą radością. — Ordenerze Guldenlew — odezwał się znów stary więzień — jesteś więcej wart ode mnie, gdyż ja, w czasach swej pomyślności, nie zniżyłbym się do tego stopnia, żeby zaślubić córkę nieszczęśliwego wygnańca. Tutaj generał ujął go za rękę i podał zwój pergaminów. — Panie hrabio — rzekł — nie mówcie w ten sposób. Oto prawa do waszych tytułów, które król przysłał wam już przez Dispolsena. Jego królewska mość dodaje do tego ułaskawienie i wolność. Taki jest posag hrabiny Danneskiold, waszej córki. — Hrabina Danneskiold! — powtórzył z kolei Schumacker. — Tak jest, hrabio — mówił generał — powracasz do swych honorów i wszystkie twoje dobra są ci także zwrócone. — Komuż to zawdzięczam? — zapytał wzruszony Schumacker. — Generałowi Lewinowi Knud — odpowiedział Ordener. — Lewinowi Knud! Czy ci nie mówiłem, panie gubernatorze, że Lewin Knud jest najlepszym z ludzi? Ale dlaczego on sam nie przyniósł mi wiadomości o moim szczęściu? Gdzie on jest? — Oto on! — rzekł Ordener, wskazując na generała, który uśmiechał się rozrzewniony do łez. Poznanie się dwóch starych przyjaciół odbyło się wśród radosnego wzruszenia. Zmiękło nareszcie serce Schumackera. Wkrótce ślub, w więziennej celi zawarty, uświetniły wspaniałe uroczystości. Młodym małżonkom, którzy wobec śmierci uśmiechać się umieli, życie teraz zaczynało się uśmiechać. Hrabia Ahlefeld spoglądał na ich szczęście, to zaś było dla niego najokropniejszą karą. Anastazy Munder dostał także zasłużoną nagrodę. Jego dwunastu skazanych otrzymało ułaskawienie. Ułaskawiono również — wskutek starań Ordenera — Kennybola, Jonasza i Norbitha; powrócili oni, swobodni i szczęśliwi, oznajmić uspokojonym górnikom, że król uwalnia ich od uciążliwej opieki. Schumacker niedługo był świadkiem pożycia Ethel i Ordenera. Umarł tegoż samego 1699 roku; cios ten głęboko zasmucił młodych małżonków; los chciał ich jak gdyby przekonać, że na ziemi nie ma zupełnego szczęścia. Pochowano go w kościele w Veer, majętności Ordenera w Jutlandii, a grób zachował mu wszystkie tytuły, których pozbawiło go więzienie. Ze związku Ordenera z Ethel powstał ród Danneskioldów.