JAMES PATTERSON MICHAEL LEDWIDGE TERROR NA MANHATTANIE Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI Tytuł oryginału: RUN FOR YOUR l-IFE Copyright © J...
6 downloads
14 Views
2MB Size
JAMES PATTERSON MICHAEL LEDWIDGE
TERROR NA MANHATTANIE Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
Tytuł oryginału: RUN FOR YOUR l-IFE Copyright © James Patterson 2009 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012 Polish translation copyright © Krzysztof Sokołowski 2012 Redakcja: Anna Magierska Ilustracja na okładce: Jim BarPer/Shutterstock Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-875-8 Dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk sp- z o.o, sp, k.-a. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t/f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.corn www.fabryka.pl Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A- KURYŁOWICZ Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com 2012. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Dla Kathy, Eileen i Jean
Prolog Precz z władzą
1.
Utkwić w nowojorskim autobusie to doświadczenie frustrujące nawet w normalnych okolicznościach. Ale gdy autobus ten należy do jednostki wsparcia taktycznego miejskiej policji, gdy stoi przy barykadzie, na której aż roi się od gliniarzy, i gdy ty jesteś jedyną osobą na świecie mogącą ocalić życie grupie zakładników, możesz spokojnie zmienić plany na wieczór. W ten, poniedziałkowy, nigdzie się nie wybierałem. Gorsze okazało się jednak to, że na razie także nigdzie nie dotarłem. ‒ Gdzie moja forsa, Bennett?! ‒ wrzasnął wściekły głos w słuchawkach. Przez siedem i pół godziny poznałem ten głos naprawdę dobrze. Należał do dziewiętnastoletniego członka gangu i jego płatnego zabójcy D-Raya, prawdziwe nazwisko Kenneth Robinson, głównego podejrzanego w sprawie trzech morderstw powiązanych z handlem narkotykami. Właściwie jedynego podejrzanego. Kiedy 9
dziś, przed paroma godzinami, przyjechali po niego gliniarze, ukrył się przed nimi w odgrodzonej w tej chwili policyjną barykadą kamienicy w Harlemie i zagroził zabiciem pięciorga zakładników. Członków własnej rodziny. ‒ Pieniądze są już w drodze, D-Ray ‒ powiedziałem do mikrofonu łagodnym głosem. ‒ Przecież mówiłem ci, że skłoniłem Wells Fargo do wysłania z Brooklynu opancerzonej furgonetki. Sto tysięcy dolarów w nieoznakowanych dwudziestkach jedzie na przednim siedzeniu. ‒ Gadasz i gadasz, a ja nie widzę żadnej furgonetki. ‒ Bo to nie jest takie proste, jak ci się wydaje ‒ skłamałem. ‒ Jeżdżą zgodnie z wymaganiami banków. Nie możesz ich zamówić jak taksówki. Normalnie nie przewożą też takich sum. Żeby je dostać, musieli przejść przez specjalne procedury. No i korki. Nie są pojazdem uprzywilejowanym. Sprawy z zakładnikami wymagają wystudiowanego spokoju, a ja potrafię go nieźle udawać. Gdyby nie kilkunastu chłonących każde moje słowo umundurowanych gliniarzy ESU* i oddziału specjalnego z północnego Manhattanu, można byłoby przysiąc, że jestem księdzem i słucham spowiedzi. * ESU ‒ Emergency Service Unit ‒ oddział szybkiego reagowania.
Tak naprawdę furgonetka Wells Fargo przyjechała dobre dwie godziny temu. Stała zaparkowana w pobliżu, ale poza zasięgiem wzroku porywacza. Walczyłem jak lew, by tam pozostała. Konieczność przejechania tych kilku ostatnich przecznic byłaby dowodem mojej klęski. 10
‒ Pogrywasz sobie, co? ‒ warknął D-Ray. ‒ Ze mną nikt nie będzie pogrywał. Nie udawaj, dobrze wiesz, że czeka mnie dożywocie. Co mam do stracenia? Jak zechcę, mogę sobie kogoś kropnąć, czemu nie? ‒ Wiem, że ty ze mną nie pogrywasz, więc też nie mam zamiaru tego robić ‒ uspokoiłem go. ‒ To ostatnie, na co miałbym ochotę. Pieniądze są w drodze... A na razie może czegoś chcesz? Pizza, cola, coś z tych rzeczy? Hej, tam u was musi być gorąco, więc może lody? Dla siostrzenicy i siostrzeńca? ‒ Lody?! ‒ Wrzask w słuchawkach był tak przeraźliwy, że aż się wzdrygnąłem. ‒ Lepiej weź dupę w troki, Bennett. Albo za pięć minut będzie tu opancerzona furgonetka, albo zobaczysz wytaczającego się na ulicę trupa! Połączenie zostało przerwane. Otarłem pot z twarzy, zdjąłem słuchawki, podszedłem do okna policyjnego autobusu zaparkowanego tak, by dobrze było z niego widać kamienicę D-Raya stojącą przy Sto Trzydziestej Pierwszej Ulicy niedaleko Frederick Douglass Boulevard. Przyłożyłem lornetkę do oczu, spojrzałem przez kuchenne okno. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę na widok magnesiku fundacji Eracism przytrzymującego na drzwiach lodówki dziecięce rysunki wraz z fotografią Mai Angelou. Siostrzenica D-Raya miała sześć lat, siostrzeniec osiem. Rówieśnicy moich dzieciaków. Na początku mogłem jeszcze mieć nadzieję, że będzie łatwiej, ponieważ facet wziął krewnych jako zakładników. Wielu kryminalistów, owszem, ucieknie się do tego rodzaju desperackiego 11
blefu, ale cofną się w ostatniej chwili, by nie skrzywdzić bliskich, zwłaszcza małych dzieci. Przetrzymywana z innymi osiemdziesięciotrzyletnia babcia D-Raya, pani Carol, była w sąsiedztwie człowiekiem instytucją, rządziła nim żelazną ręką, wszyscy ją szanowali. Prowadziła centrum rekreacji i wspólny ogród. Jeśli w ogóle ktoś miał go skłonić do wysłuchania głosu rozsądku, to tylko ona. Ale nie skłoniła, a był to bardzo zły znak. D-Ray zdążył już udowodnić, że jest mordercą. Rozmawiałem z nim godzina po godzinie, wyczuwałem rosnącą wściekłość idącą w parze ze słabnącą samokontrolą. Nie wątpiłem, że przez cały czas wspomaga się crackiem, methem czy czymś tam i że w tej chwili jest już na pół szalony. Że czepia się nierealnego marzenia o ucieczce. Że jest gotów dla niego zabijać. Pomogłem mu ożywić to marzenie, używałem wszystkich znanych mi sposobów, by nie rozwiało się jak dym, byśmy mogli wyciągnąć nieszczęsnych zakładników żywych. Próbowałem stworzyć więź, występowałem w charakterze wyrozumiałego przyjaciela, powiedziałem mu nawet, jak mam na imię, ale teraz zabrakło mi i sztuczek, i czasu. Opuściłem lornetkę, przyjrzałem się najbliższemu otoczeniu autobusu. Za barierą z zapór i migających światłami policyjnych radiowozów stało kilka wozów transmisyjnych i kilkudziesięcioosobowy tłumek gapiów. Ludzie pożywiali się chińszczyzną na wynos, nagrywali zdarzenia kamerami telefonów komórkowych, 12
dzieciaki w wieku szkolnym przemykały tu i tam na hulajnogach. Panowała atmosfera niecierpliwego oczekiwania, jak na pikniku, gdy opóźnia się pokaz sztucznych ogni. Odwróciłem się od okna. Do autobusu wszedł Joe Hunt, komendant północnego Manhattanu. Opadł na kręcone krzesło za moimi plecami i ciężko westchnął zrezygnowany. ‒ Odezwali się ci z ESU ‒ powiedział. ‒ Snajperzy twierdzą, że są duże szanse na zdjęcie go przez jedno z tylnych okien. Nie odpowiedziałem, ale Joe i tak wiedział, co myślę. Obrzucił mnie zmęczonym, niemal smutnym spojrzeniem piwnych oczu. ‒ Może sobie być gówniarzem, ale z całą pewnością jest niebezpiecznym socjopatą. Musimy przekazać sprawę specjalnym, póki ci biedacy w środku mają jeszcze jakieś szanse przeżycia. Za chwilę wezwę gości z Wells Fargo. Ty masz się połączyć z D-Rayem i kazać mu ich obserwować. Con Ed odetnie zasilanie i snajperzy zdejmą faceta, posługując się noktowizorami. ‒ Joe wstał z wysiłkiem, klepnął mnie w ramię. ‒ Przykro mi, Mike. Zrobiłeś więcej, niż ktokolwiek miał prawo oczekiwać, ale gówniarz po prostu nie chce żyć. Przeczesałem włosy palcami, przetarłem zmęczone oczy. Miasto Nowy Jork cieszy się doskonałą opinią, jeśli chodzi o rozwiązywanie sytuacji kryzysowych z udziałem zakładników metodami pokojowymi. Jedną z najlepszych na świecie. Cholernie mi się 13
nie podobało, że ta wspaniała tradycja zostanie naruszona przeze mnie, nie mogłem się jednak sprzeczać z logiką Hunta. D-Ray zdecydowanie nie pomagał mi w dążeniu do tego szlachetnego celu, jakim było uratowanie mu życia. Skinąłem głową pokonany. Teraz wszyscy musimy myśleć wyłącznie o jego rodzinie. Nic więcej nie da się zrobić. Wyszliśmy z autobusu odetchnąć świeżym powietrzem. I tak musieliśmy czekać.
2.
Stanąłem na chodniku i od razu zwróciłem uwagę na okrzyki wznoszone przez inny tłumek, zgromadzony przy końcu przecznicy przed czynszówką z tanimi mieszkaniami do wynajęcia, stojącą już na Frederick Douglass Boulevard. Mój mózg dopiero po chwili rozróżnił słowa: „Precz z władzą!”. Wymieniliśmy z Huntem zdumione spojrzenia. My, gliniarze, przybyliśmy ratować życie przyjaciół i sąsiadów tych ludzi, wśród nich dwójki małych dzieci oraz uwielbianej staruszki, pani Carol, a zrobiono z nas złych facetów? To tyle, jeśli chodzi o społeczności sąsiedzkie potrzebujące nowych wzorców osobowych. ‒ Precz z władzą! Precz z władzą! Rozglądałem się, ale nie dostrzegłem opancerzonej furgonetki. Rytmicznie wykrzykiwane słowa odbijały się ode mnie jak fala. Nowe wzorce osobowe ‒ odpowiadał mój mózg. 15
I nagle dwie myśli połączyły się w jedną. ‒ Zatrzymaj furgonetkę, szefie! ‒ krzyknąłem do Hunta. Wskoczyłem do autobusu, chwyciłem słuchawki, skinąłem głową na umundurowanego technika TARU*, każąc mu połączyć się z kamienicą. * TARU ‒ Technical Assistance Response Unit ‒ jednostki wsparcia technicznego.
‒ Tu Mike Bennett ‒ powiedziałem, gdy tylko D-Ray podniósł słuchawkę. ‒ Masz dwie minuty, glino. Gówniarz był tak podniecony, że chyba toczył już pianę z pyska. ‒ Spokojnie, spokojnie. Zrób coś dla mnie, posłuchaj tych ludzi za oknem. Oni cię uwielbiają. ‒ Co za gówno mi teraz wciskasz, Bennett? ‒ Żadne gówno, D-Ray. Otwórz okno i słuchaj. Myślisz, że nie masz po co żyć, ale bardzo się mylisz. Siedzący w autobusie gliniarze i technicy jak jeden mąż oderwali się od swoich zajęć i utkwili wzrok w kamienicy. Po bardzo długich trzydziestu sekundach dolna połowa jednego z okien przesunęła się o kilka centymetrów w górę. Nie widzieliśmy D-Raya, krył się z boku lub pod nią, ale wiedzieliśmy, że jest tam i słucha. ‒ I co, słyszysz? ‒ rzuciłem do mikrofonu. ‒ „Precz z władzą!”. Ci ludzie mówią do ciebie, D-Ray. Dla nich jesteś pieprzonym twardzielem, bo trzymasz nas w szachu. I nie tylko to. 16
Wiesz, co powiedziała mi pewna przyjaciółka twojej babci? Razem chodzą do kościoła. Stwierdziła, że wyświadczyłeś sąsiedztwu wielką przysługę, załatwiając Drew Boyz z ich handlem narkotykami, z ich przemocą. Ludzie nienawidzili Drew Boyz. Bali się, a teraz już się nie boją. ‒ Hej, człowieku, mówisz prawdę? Po raz pierwszy po głosie D-Raya dało się poznać, że to przestraszony, niepanujący nad sobą i sytuacją, w jakiej się znalazł, dziewiętnastoletni dzieciak. ‒ Samą szczerą prawdę. Co więcej, podzielam ich uczucia ‒ łgałem jak najęty, ale z największą przyjemnością sprzedałbym mu nawet most Jerzego Waszyngtona razem z mostem Brooklyńskim, gdyby mogło to uratować komuś życie. Tu, w autobusie, wszyscy się na mnie gapili. Przetarłem spoconą twarz rękawem i zaryzykowałem kolejne kłamstwo. ‒ Możemy rozegrać to tylko na dwa sposoby, D-Ray. Możesz zatrzymać zakładników i starać się zniknąć z forsą, ale daleko nie uciekniesz, dobrze o tym wiesz. Zapewne zginiesz, może nawet razem z babcią i dzieciakami. Albo możesz się zachować jak bohater, którym już dla tych ludzi jesteś, i uwolnić zakładników. Nagle serce przestało mi bić, a może to zatrzymał się czas? Ni z tego, ni z owego połączenie zostało przerwane. ‒ D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ Cholera, odezwij się, człowieku! Nic. Zerwałem słuchawki z głowy i wybiegłem z rozgrzanego, jaskrawo oświetlonego wnętrza autobusu w chłodną ciemność ulicy.
3.
Podbiegłem do barykady przed kamienicą, czekając w napięciu na suchy trzask rozlegających się wewnątrz strzałów, a potem obrzydliwy łomot spychanego ze schodów wejściowych bezwładnego ciała. Zebrani w grupy przy obu wylotach przecznicy ludzie ucichli, jakby wyczuli, że jest to chwila krytyczna. Drzwi wejściowe do kamienicy otworzyły się powoli. Pierwsza pojawiła się w nich potężna starsza dama, babcia D-Raya, pani Carol... i szła o własnych siłach. Dobra wiadomość, ale jeszcze lepszą był widok dwójki dorosłych: jego ciotecznej babci i ciotecznego dziadka, idących po jej obu stronach, a najlepszą: dwie częściowo ukryte za nimi sylwetki małych dzieci. Zaryzykowałem i sztuczka się udała: zakładnicy żyli, właśnie odzyskiwali wolność. Do tej chwili nie byłem w stanie oddychać przez zaciśnięte gardło, teraz wypuściłem powietrze ze spragnionych płuc i natychmiast napełniłem je po brzegi. Ale ciesząc się, jednocześnie 18
doznałem szoku, bo zakładnicy trzymali się za ręce, formując krąg. Z własnej woli uczynili z siebie ludzkie tarcze, własnymi ciałami osłaniali D-Raya. ‒ Nie strzelajcie do mojego chłopca! ‒ krzyknęła pani Carol piskliwie, ale jej głos zabrzmiał wyraźnie w zapadłej nagle ciszy. Nierzeczywiste było to wszystko, nawet bardziej nierzeczywiste niż tłum robiący z D-Raya bohatera. Najpierw szalone wzorce osobowe, a teraz jeszcze szalony do kwadratu syndrom sztokholmski. Gestem poleciłem komendantowi Huntowi odwołać stan pogotowia dla rozlokowanych na dachu snajperów, założyłem słuchawki i pobiegłem w stronę tej przedziwnej ludzkiej tarczy schodzącej powoli po schodach. ‒ To ja, D-Ray! ‒ krzyknąłem. ‒ To ja jestem Mike Bennett. Postąpiłeś właściwie. Jesteśmy z ciebie dumni. Ale teraz rodzina musi się od ciebie odsunąć. ‒ Tylko nie zróbcie mu krzywdy! ‒ Pani Carol przemówiła równie donośnie jak poprzednio. Widziałem łzy w jej oczach. ‒ Ze mną będzie bezpieczny, obiecuję. ‒ Uniosłem ręce wysoko, rozłożyłem je, pokazałem, że są puste, a potem odwróciłem się i gestem uspokoiłem nadal nerwowych policjantów. ‒ D-Ray, jeśli masz przy sobie broń, rzuć ją na ziemię ‒ poleciłem nieco bardziej stanowczym głosem. ‒ Nie obawiaj się, nic ci nie będzie. Minęła kolejna chwila, która wydawała się wiecznością... I w środku ludzkiego kręgu rozległ się trzask. Na chodniku leżał 19
pistolet wyglądający na glocka kalibru czterdzieści, może czterdzieści pięć, z magazynkiem na dziesięć lub trzynaście pocisków. Kupa śmierci w opakowaniu mniejszym od paperbacka. ‒ Bardzo dobrze, D-Ray ‒ pochwaliłem chłopaka. ‒ Teraz podejdę do ciebie i razem pójdziemy do samochodu. Członkowie rodziny, poczynając od pani Carol, puścili ręce. Rozstąpili się, ukazując stojącego pośrodku kręgu przysadzistego młodego człowieka w sięgających za kolana spodenkach gimnastycznych i bejsbolówce nasadzonej na głowę daszkiem w bok. Przeszedłem przez zapory, byłem coraz bliżej. I nagle rozległ się dźwięk tak straszny, że omal nie wyskoczyłem z butów. Za moimi plecami huknął strzał. D-Ray padł w rynsztok jak ścięte drzewo. Rodzina gapiła się na niego zamarła z przerażenia. W następnej chwili wszystko się zmieniło. Gliniarze upadli na asfalt z bronią gotową do strzału, ludzie zaczęli biegać w kółko, przepychać się w panice. ‒ Nie strzelać! ‒ krzyknąłem. Uderzyłem barkiem w panią Carol, ta potrąciła sąsiedniego krewnego i wszyscy poprzewracali się jak kostki domina. Na kolanach dopełzłem do chłopaka. Nie mogłem mu już pomóc, ani ja, ani ktokolwiek inny. Z dziury po kuli pomiędzy oczami ciekła strużka krwi. ‒ To nikt z nas, Mike, nie podnoś się ‒ poinformował mnie przez radio porucznik Steve Reno z ESU. ‒ Więc kto?! ‒ zawołałem. 20
‒ Naszym zdaniem ktoś z tłumu po stronie Frederick Douglass. Już wysłaliśmy tam ludzi. Strzelec w tłumie, a nie glina? Chryste! Co tu się właściwie dzieje? ‒ Potrzebna pomoc medyczna ‒ zwróciłem się do Reno, przekrzykując okrzyki w radiu. Wstałem. Wiedziałem, że ma rację, że strzelec być może poszukuje nowych celów, ale nie mogłem tak po prostu leżeć pośrodku rosnącego wokół chaosu. Natychmiast poczułem się tak, jakbym pływał w lotnych piaskach. Ludzie widzieli, jak D-Ray pada, no i oczywiście uznali, że załatwiła go policja. Zaczęli robić się nieprzyjemni, atakować barykady, twarze mieli skrzywione z wściekłości. Gliniarze już poderwali się na równe nogi, zbiegali w miejscu zagrożenia, formowali linię, by nie dopuścić ich dalej. ‒ Zabili chłopca! Zamordowali go! ‒ wrzeszczała jakaś kobieta. Nacisk ciał przewrócił fragment bariery, pod jego ciężarem upadła policjantka. Kilku gliniarzy pospieszyło jej na pomoc, inni naparli na tłum, wymachując pałkami. Powietrze przeszyło przeraźliwe wycie syren dwóch radiowozów, które wjechały na chodnik, łatając dziurę w kordonie pomiędzy nami a rodzącymi się właśnie poważnymi ulicznymi zamieszkami. Obserwowałem to wszystko, ale też dachy budynków. Obawiałem się, że lada chwila mogą paść kolejne strzały. Nagle dostałem w tył głowy czymś, co wydawało mi się kijem bejsbolowym nabijanym ćwiekami. Cios obrócił mnie wokół własnej osi. 21
‒ Ty zakłamana świnio, zabiłeś mojego chłopca! ‒ krzyknęła pani Carol. Podskoczyła do mnie bardzo szybko jak na kobietę jej wieku i wagi. Oberwałem w pierś, straciłem oddech. ‒ Nie, to nie my ‒ wycharczałem, ale pani Carol właśnie wyprowadziła cios, który by mnie położył, gdybym nie zdążył się uchylić. Niemal w tej samej chwili wynędzniały wujek D-Raya złapał mnie za klapy i spróbował strzelić z byka. Wyrwałem mu się, owszem, lecz jego równie wynędzniała żona dała mi laską po plecach. Nie żebym nigdy nie dostał lania, ale coś aż tak dziwnego przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Cofałem się rozpaczliwie, świadomy tego, że kamery telewizji nie celowały już w tłum, tylko we mnie i moich geriatrycznych oprawców. Ludzi jeszcze bardziej to zdenerwowało, atak z obu stron przecznicy nabrał siły i zdecydowania, przewracano bariery, skakano po dachach radiowozów. Paru mundurowych podbiegło mi pomóc, odparło napastników, a John Hunt chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą do policyjnego autobusu. ‒ Wezwijcie wsparcie! ‒ krzyczał. ‒ Dwa pięć, dwa sześć, trzy zero! Wezwijcie wszystkich, mają tu być na wczoraj! Gdzieś daleko zawyły syreny. Wsparcie przybywało.
Część pierwsza Nauczyciel
Rozdział 1
Dopiero przed trzecią rano mundurowemu, który był mi winien przysługę, udało się przeszmuglować mnie z Harlemu. Przedzieraliśmy się przez ciasny labirynt wozów transmisyjnych telewizji, zapór i gotowych do akcji konnych oddziałów prewencji, nie mając pojęcia, podobnie jak inni, kto zabił D-Raya. Impas prowadzący do śmierci to już fatalna sprawa, ale ta nieszczęsna strzelanina była spełnieniem naszych najgorszych koszmarów. Niezależnie od tego, jak dobrze udowodnimy, że policja nie miała z tym nic wspólnego, wystarczy, że tak to wyglądało. Tych, którzy zawsze wiedzą lepiej, specjalistów od teorii spiskowych i ich licznych przyjaciół w nowojorskich mediach, czekało kilka wspaniałych dni. Jakby samo to nie wystarczało do podwojenia dawki tabletek na wrzody żołądka, rano czekała na mnie jeszcze góra raportów i innych biurokratycznych rozkoszy. Już wolałbym, żeby cioteczna babcia D-Raya znów sprała mnie tą swoją laską. 25
Mundurowy podrzucił mnie pod dom na West End Avenue. Byłem tak zmordowany, roztrzęsiony od nierozładowanego napięcia i pełen obaw przed tym, co przyniesie jutro, że z trudem dotarłem pod drzwi wejściowe. Marzyłem o paru godzinach spokojnego snu jak o oazie, której wypatruje człowiek przez wiele długich dni przemierzający pustynię. Ale ta oaza okazała się fatamorganą. Jedna cholera wie, dlaczego nasz szalony dozorca Ralph z Dominikany uznał za wskazane zachować się tak, jakby miał do mnie pretensje, że go budzę. Lubiłem Ralpha, ale nie byłem w nastroju sprzyjającym tolerowaniu głupawej opryskliwości. Moje spojrzenie nie pozostawiało co do tego żadnych wątpliwości. ‒ Gdy tylko zechcesz zamienić się ze mną na pracę, wystarczy jedno słowo ‒ powiedziałem. Ralph opuścił wzrok zmieszany. ‒ Ciężka noc, co, panie Bennett? ‒ Przeczytasz o tym jutro w „Timesie”. Dotarłem jakoś do własnego ciemnego mieszkania. Deptałem po produktach Crayoli i Polly Pocket zgrzytających pod podeszwami butów. Dziwne, ale od razu poczułem się lepiej. Resztek energii wystarczyło mi na zamknięcie służbowej broni wraz z zapasową amunicją we wbudowanym w szafę korytarzową sejfie. Całkowicie wyczerpany usiadłem na wysokim stołku w otwartej kuchni. Gdyby moja żona Maeve nadal tu była, stałaby teraz przy kuchence. Dostałbym zimnego buda, a w piecyku piekłoby się coś wspaniałego, na przykład skrzydełka albo cheeseburger z wielką ilością bekonu. Boska z natury mądrość żony gliniarza mówiła jej, 26
że lekarstwem na ponurą rzeczywistość ulicy jest niezdrowe jedzenie, zimne piwo, prysznic i łóżko, w którym można mocno się do niej przytulić. Przedziwny w sytuacji skrajnego zmęczenia moment niezwykłej jasności pozwolił mi uświadomić sobie, że Maeve była nie tylko miłością mego życia, lecz także jego podporą. Wieczorami takimi jak ten, kiedy było naprawdę źle, jeśli chciałem mówić, słuchała mnie godzinami, a jeśli wolałem milczeć, rozumiała. Nie żyła prawie od roku. Przez cały ten czas szukałem jakiegoś sposobu na pogodzenie się z jej śmiercią... i nie znalazłem żadnego. Mogłem tylko tęsknić, z każdym dniem mocniej. Byłem kiedyś na pogrzebie ofiary morderstwa. Jej matka cytowała wiersz Edny St. Vincent Millay. Prześladował mnie ostatnio jak piosenka, której nie możesz przestać nucić. Odchodzą w ciszy, piękni, delikatni, łagodni... Wiem. Ale się nie zgadzam. Ani nie poddaję. Nie mam pojęcia, jak długo uda mi się bez ciebie żyć, pomyślałem. Poczułem, jak głowa opada mi na kuchenny bar. Złożyłem dłonie, żeby ją podeprzeć. I nagle się poderwałem. Lewą ręką trafiłem w coś lepkiego. Powąchałem to, polizałem. Dżem z winogron. Najlepszy firmy Welch's. Miałem go nie tylko na dłoni, ale także na rękawie marynarki. ‒ Nie tylko życie bez ciebie jest niemożliwe ‒ powiedziałem Maeve. Wstałem, prostując obolałe nogi. Zacząłem szukać papierowego ręcznika. ‒ Jak mam się zaopiekować dzieciakami, skoro jedynie ty to potrafiłaś?
Rozdział 2
Jeśli chodzi o domowe obowiązki, byłem beznadziejny, bez dwóch zdań. Nawet papierowego ręcznika nie umiałem znaleźć. Zmyłem dżem wodą najlepiej, jak potrafiłem, a potem odwiesiłem marynarkę do szafy pełnej rzeczy przeznaczonych do prania na sucho. Szczęście zaczęło mi dopisywać przy przeszukaniu lodówki. Znalazłem w niej owinięty folią talerz pieczonego ziti, a w szufladzie na napoje, pod w połowie pełną zgrzewką soków Capri Sun, puszkę piwa Coors Light. Włączyłem mikrofalówkę i już miałem ją otworzyć, gdy z ciemnego wnętrza mieszkania dobiegł mnie jeżący włosy na głowie dźwięk, coś pomiędzy jękiem i wyciem, po czym rozległo się długie, potworne bębnienie. Dźwięk się powtórzył, lekko tylko zmieniając ton. Powoli odłożyłem nietknięte piwo. Nawiedziła mnie jedna z tych krótkich jak błyskawica chwil, o których do tej pory tylko czytałem. Nie miałem pojęcia, skąd ten hałas, ale głęboko ukryty 28
instynkt mówił mi, że oznacza niebezpieczeństwo, przed którym każdy normalny człowiek uciekłby najszybciej, jak potrafi. Wbrew ostrzegającemu mnie rozsądkowi powlokłem się korytarzem. Wyszedłem zza rogu. Pod drzwiami łazienki dostrzegłem wąski snop światła. Podszedłem do nich cichutko, obróciłem gałkę i zamarłem oniemiały z nagłego przerażenia. Instynkt mnie nie mylił. Powinienem uciec, póki miałem szansę. Nie jedno, nie dwójka, lecz trójka moich dzieci rzygała do wanny. Zupełnie jakby oglądać Egzorcystę, widząc potrójnie. Cofnąłem się instynktownie, bo Ricky, Bridget i Chrissy zaczęli od nowa, prowokując się nawzajem do wymiotów, jakby zamiast śpiewać, puszczali pawia wokół ogniska. Wezuwiusz, Krakatau i Góra Świętej Heleny wybuchały w melodyjnej kolejności. Popełniłem błąd, nie zdążyłem opanować odruchu, no i odetchnąłem przez nos. Żołądek ścisnął mi się niebezpiecznie. Podziękowałem mej szczęśliwej gwieździe za to, że nie jadłem podczas oblężenia w Harlemie i że nie zdążyłem spróbować ziti, bo w przeciwnym razie do trzech dołączyłbym swą własną, czwartą erupcję. Nasza irlandzka niania Mary Catherine pilnowała dzieciaków. Złote kręcone włosy wymykały się jej spod czerwonej chusty. Uwijała się, energicznie zmywając mopem to, czym brudziły. Bardzo mądrze założyła sięgające łokci rękawice z grubej Sumy, a usta wraz z nosem zasłoniła drugą chustą, jednak po jej oczach, 29
zazwyczaj jasnoniebieskich, teraz wilgotnych i spłowiałych, poznałem, że była tak zmęczona jak ja. Podniosła na chwilę rękę w powitalnym geście, zsunęła chustę z ust i powiedziała ze śpiewnym irlandzkim akcentem: ‒ Mike, pamiętasz, nim wyszedłeś do pracy, powiedziałam ci, że moim zdaniem Chrissy jest bardzo blada? Skinąłem głową w milczeniu. Ciągle starałem się ogarnąć jakoś ogrom tej strasznej sytuacji. ‒ No więc wygląda na to, że krążąca po szkole grypa zapukała wreszcie do naszych drzwi. Pokutujcie, bo oto nawiedziła nas zaraza. Przeżegnałem się uroczyście, podnosząc jej żart poziom wyżej, żebyśmy oboje lepiej się poczuli. Ale nerwowa część mojego ja wcale nie żartowała. Biorąc pod uwagę wszystko, co się działo, może to rzeczywiście była zaraza? ‒ Zastąpię cię ‒ powiedziałem, wyjmując jej z ręki mopa. ‒ Zostajesz oficjalnie zwolniona z obowiązków. ‒ Z całą pewnością nie ‒ odparła oburzona Mary. ‒ No więc paracetamol jest jeszcze w szafce nad umywalką, ale kończy się nam syrop na kaszel i... ‒ I to koniec. ‒ Gestem wskazałem schody prowadzące do jej pokoju na górze. Kiedyś sypiały tam pokojówki. ‒ Nie potrzeba mi więcej pacjentów. ‒ Tak? A skąd pewność, że ty nie zachorujesz? ‒ Skrzyżowała ramiona na piersiach uparta, lecz lojalna jak zawsze. Taką ją znałem. ‒ Bo jesteś wielkim, ważnym gliną? 30
Westchnąłem ciężko. ‒ Nie. Bo nie mam czasu chorować. Prześpij się, rano zaczniesz od nowa. Będę cię potrzebował. Mary Catherine zawahała się, a potem obdarzyła mnie zmęczonym, lecz słodkim uśmiechem. ‒ Nikogo nie oszukasz, Mike... ale niech będzie.
Rozdział 3
Drzwi zamknęły się za nią. Jęknąłem. Moje dzieci też jęczały. To nie tak, że ich nie kocham. Wręcz przeciwnie, kocham, i to bardzo. Ale jestem opiekunem z gatunku tych, którzy wysłaliby Matkę Teresę do kilku lekarzy jednocześnie tylko po to, żeby wskazali właściwe lekarstwo. Jak prezentuje się rodzinka Bennetta? Juliana ma trzynaście lat, Brian dwanaście, Jane jedenaście, Ricky dziesięć, Eddie dziewięć, bliźniaczki Fiona i Bridget osiem, Trent sześć, Shawna pięć i Chrissy cztery. Razem dziesiątka, w tym dwoje Latynosów, dwoje Murzynów, jedna Azjatka, reszta biała. Wszystkie adoptowane. Wiem, to robi wrażenie. Niewiele rodzin jest w stanie wystawić własną wielokulturową drużynę baseballową z jednym rezerwowym. W zasadzie był to pomysł Maeve. Zaczęliśmy zgarniać jej „bezpańskie aniołki”, bo tak nazwała dzieci, długo przedtem, nim 32
na scenie pojawili się Brangelina. Które z nas mogło przewidzieć koszmar jej śmierci na raka w wieku trzydziestu ośmiu lat? Na szczęście nie zostałem całkiem sam. Maeve umierała, gdy na horyzoncie objawiła się Mary Catherine niczym dar wprost z nieba. Z jakiegoś niepojętego powodu nie uciekła do tej pory z krzykiem. A mój drażliwy dziadek przemieniony w duchownego, Seamus, został księdzem kościoła Świętego Imienia stojącego tuż za rogiem. Załatwił sobie tę robotę, żeby móc pomagać przy dzieciach, wyrażając przy tym dezaprobatę wobec mej osoby, lecz była to niska cena za jego pomoc. Zapanowanie nad dzieciakami było zadaniem niemal niewykonalnym, nawet gdy ich matka żyła, a one były zdrowe. Co mam zrobić z mieszkaniem zmienionym w salę chorych dziecięcego szpitala? Tysiąc problemów naraz zagnieździło się w mojej i tak obolałej od problemów głowie. Jak mam dowieźć zdrowe dzieciaki do szkoły? Jak zabrać chore do lekarza? Ile dni zwolnienia na opiekę jeszcze mi zostało? Czy zapłaciłem na czas comiesięczną składkę ubezpieczenia kosztów leczenia? Jak mam poradzić sobie z zaległościami w nauce? Przed oczami niczym upiór pojawiła mi się postać stanowczej, perfekcyjnie dokładnej dyrektorki, siostry Sheilah. Przetarłem dłonią czoło, wziąłem głęboki oddech. Pocieszyłem się, że umiem przecież rozwiązywać problemy. Tego mnie uczono. Zawsze sobie radziłem, to i tym razem sobie poradzę. Nie stało się przecież nic nieodwracalnego; przeżywamy trudne chwile, ale w końcu to tylko chwile. Gdy gra idzie o przetrwanie, największym wrogiem człowieka zawsze jest panika. 33
Chrissy, najmłodsza, zaczęła krzyczeć ile sił w małych płucach. Pochyliłem się nad nią. Przez cienki materiał piżamki czułem żar rozgrzanego gorączką ciała. Gorączkę mieli też Ricky i Bridget. Cała trójka błagała o piwo imbirowe. Ja też bym się napił, pomyślałem, rozpaczliwie szukając wzrokiem zapasowej chusty Mary Catherine. Może być piwo imbirowe... byle z dużą ilością jacka daniel'sa.
Rozdział 4
Mężczyzna w przepięknie skrojonym garniturze Givenchy z marynarką na dwa guziki wykonał wyznaczoną na ranek pracę z właściwą sobie szybkością i biegłością. Po tym jak doznał objawienia, jego życie znacznie się zmieniło. Stał się nowym człowiekiem, ale wyjątkowa inteligencja i umiejętności służyły mu jak dawniej. Zszedł do garażu swego majestatycznego domu stojącego w Locust Valley, słysząc szmer włączających się zraszaczy na trawniku. Spojrzał na czarną tarczę rolexa explorera. Dokładnie siódma rano. Doskonale. Wyprzedził plan, tak jak lubił. Otworzył lśniące drzwiczki bmw 720Li, położył teczkę Vuittona na siedzeniu pasażera, wsunął długie, muskularne nogi pod kolumnę kierownicy. Ustawiając wsteczne lusterko, uchwycił w nim swe odbicie. Chuda twarz o ostrych, niemal okrutnych rysach, proste, sięgające kołnierzyka czarne włosy i przenikliwe spojrzenie 35
intensywnie niebieskich oczu czyniły z niego idealnego modela do reklamy w „Vanity Fair”. Uśmiechnął się, przyjrzał dołkom w policzkach i idealnie równym białym zębom. Mam wszystko, czego potrzebuję, prawda? ‒ pomyślał. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik VI2 ożył z eleganckim stłumionym rykiem. Niestety, „wszystko, czego potrzebuję”, to zdecydowanie za mało. Podczas gdy silnik się rozgrzewał, Nowy Człowiek wyjął smartfona z jedwabnej wewnętrznej kieszeni marynarki. Palm treo 750 potrafił wszystko; umożliwiał prowadzenie rozmów telefonicznych, wysyłanie i odbieranie poczty elektronicznej, surfowanie po sieci. Wywołał Microsoft Tasks. Otworzył plik, nad którym pracował. Był to manifest misji, krótkie pisemne podsumowanie celów, do których dążył, jego filozofii i ambicji. Może wydawać się to niezwykłe, ale sam pomysł zaczerpnął z filmu Jerry Maguire. Bohater, grany przez Toma Cruise'a, rozsyła w nim manifest misji, doprowadzając wszystkich do szału. Dziś Nowy Człowiek miał zamiar zrobić właśnie to. Tyle że nie w filmie, a w rzeczywistości. Nadal lubił Cruise'a, choć Tom zrobił z siebie durnia u Oprah z tym idiotycznym skakaniem po kanapie. Być może chodziło o to, że byli do siebie dość podobni, ale Nowy Człowiek uważał go za wzór do naśladowania, niemal psychicznego brata. Cruise był perfekcjonistą, niezrównanym zawodowcem, urodzonym zwycięzcą... Jak on sam. 36
Przeczytał tekst po raz chyba setny i uznał, że jest doskonały. Pozostał tylko jeden problem: jak go podpisać? Nie użyje prawdziwego nazwiska, nie ma mowy, a „Nowy Człowiek” nie brzmi wystarczająco godnie. Czuł, że właściwe imię czai się gdzieś na granicy świadomości, ale jakoś nie potrafił go uchwycić. No cóż, uda się we właściwym czasie, pomyślał. Wyłączył smartfona, schował go do kieszeni. W ważnych sprawach zawsze mu się udawało. Odtworzył garaż pilotem wyjętym zza osłony przeciwsłonecznej beemki. Cofnął się wprost w jasne światło dnia wlewające się do środka przez podnoszącą się bramę. Jego wędrujące po wnętrzu samochodu spojrzenie trafiło przypadkiem na wsteczne lusterko... W ostatniej chwili. Dostrzegł w nim potężną maskę lincolna navigatora zaparkowanego na podjeździe wprost na jego drodze. Natychmiast wcisnął hamulec, dzięki czemu udało mu się nie zmiażdżyć kraty wlotu powietrza SUV-a, nie zmienić jej w kawał zgniecionego metalu. Gotując się z gniewu, z sykiem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Szarpnął dźwignię biegów, ustawiając ją w pozycji „park”. Niech diabli wezmą Ericę! Musiała zostawić tego potwora właśnie tutaj, prawda? Dokładnie w tym jednym, jedynym miejscu, gdzie nie mógł go ominąć. No i teraz musi wrócić do domu, znaleźć kluczyki, przesunąć grata, a potem zacząć od początku wszystko, co robił w beemce. Jakby wcale mu się nie spieszyło! Jakby nie miał ważnych spraw do załatwienia! Erica nie była w stanie tego zrozumieć, ona nigdy nie załatwiała ważnych spraw. 37
I już nigdy nie będzie miała okazji. Ta myśl odrobinę poprawiła mu samopoczucie, ale gdy trzy minuty później znów znalazł się przy navigatorze, jego gniew wybuchł z podwójną siłą. Bezcenny margines czasu niebezpiecznie się zmniejszał. Obrócił kluczyk w stacyjce tak mocno, że aż go wygiął, wcisnął gaz do dechy, wrzucił wsteczny. Siedemnastocalowe koła zapiszczały przeraźliwie, lincoln wyrwał do tyłu, pozostawiając pasy roztopionej gumy na podjeździe z ułożonych w jodełkę płyt wapienia. Zamiast skręcić wraz z jego biegiem, Nowy Człowiek jechał prosto. Ślizgające się opony wyryły głębokie bruzdy w nienagannie utrzymanym trawniku. Wysiadł z SUV-a, nie wyłączając silnika. O wiele ostrożniej zaparkował bmw na pustej podmiejskiej ulicy. Zdążył się już uspokoić, przynajmniej częściowo. Niemal kończył z tym gównem, stał prawie na starcie i ciągle jeszcze miał czas. Gdy wsiadał do navigatora, żeby przestawić go na właściwe miejsce, strumień zimnej wody przeleciał mu po plecach, mocząc idealnie skrojoną marynarkę od ramion do pasa. Niebieskie oczy dosłownie zapłonęły z furii. Nowy Człowiek omal nie zaczął walić w kierownicę nasadą dłoni. Powstrzymało go jednak wspomnienie z sesji opanowywania gniewu, w których przed kilkoma laty zmuszony był uczestniczyć. Terapeuta skoncentrował się na technikach rozładowywania destruktywnej wściekłości: liczeniu wstecz od dziesięciu, głębokich oddechach, zaciskaniu w pięściach wyobrażonych pomarańczy. 38
„Zgnieć pomarańcze”. Niemal słyszał teraz uspokajający głos. „A potem strząśnij, strząśnij, strząśnij sok”. Spróbował. Zgniótł pomarańczę, strząsnął sok. Zgniótł pomarańczę, strząsnął sok. Strumień wody ze spryskiwacza uderzył w karoserię SUV-a i przez otwarte okno wprost w jego twarz. ‒ Ja ci pokażę opanowywanie gniewu, głupia suko! ‒ warknął, wciskając gaz. Pryskając spod kół trawą i odłamkami kamienia z podjazdu, lincoln przeleciał przez garaż. Uderzył w jego tylną ścianę z prędkością prawie sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przypominało to jako żywo wybuch bomby w budce telefonicznej; podpory szkieletu konstrukcyjnego popękały, w powietrze uniosła się chmura gipsu. Nowy Człowiek zdołał wyłączyć silnik, sięgając ręką naokoło nadętej poduszki powietrznej, po czym z trudem wysiadł z wozu. W tej chwili znów było cicho i spokojnie, jeśli nie liczyć potrzaskiwania stygnącego silnika, na który wylał się płyn z chłodnicy, i szumu wody ze spryskiwaczy. ‒ To ją czegoś nauczy ‒ powiedział Nowy Człowiek... i zamarł. Nauczy. Nauczyciel. Tego mu było potrzeba. Oto idealny pseudonim, którego tak długo szukał. ‒ Erico, wreszcie zrobiłaś coś użytecznego ‒ rzekł cicho. Wyjął smartfona z kieszeni przemoczonej marynarki. Włączył go i pod manifestem misji i słowami: „Z najlepszymi życzeniami” wypisał na świecącym ekranie: „Nauczyciel”. 39
Po raz ostatni sprawdził, czy prawidłowo wpisał adres „New York Timesa”, po czym wcisnął „wyślij”. Schował smartfona do kieszeni i skręcającym eleganckim łukiem podjazdem pobiegł do czekającego na niego bmw. Nie potrafił w pełni uwierzyć własnemu szczęściu. Dzieło zostało wreszcie dokonane. Był nauczycielem, świat składał się z uczniów, a lekcja dopiero miała się zacząć.
Rozdział 5
Nauczyciel zaparkował siedemsetdwudziestkę na parkingu dla mieszkańców Locust Valley przy stacji kolejowej Long Island Rail Road, pomiędzy mercedesem SL600 kabrioletem i range roverem HSE. Pomyślał, że tu, w Locust Valley, nawet samochody szukają sobie bogatego sąsiedztwa. Wyłączył silnik. Sprawdził stan marynarki. Rozłożył ją na tylnym siedzeniu, żeby wyschła. Ciepła, słoneczna pogoda zrobiła swoje i wytworny materiał wyglądał całkiem nieźle. Był wprawdzie nieco wilgotny, ale tego nikt nie miał prawa zauważyć. Wrócił mu dobry humor. Prawdę mówiąc, czuł się wspaniale. Wszystko znów działo się tak, jak tego chciał. Panował nad otaczającym go światem. Pogwizdując pierwszą arię z Idomeneo Mozarta, wziął miękką jak masło teczkę Vuittona z siedzenia pasażera i wysiadł z beemki. Wchodząc na peron, zauważył wysoką kobietę w ciąży próbującą wciągnąć po schodach dziecinny wózek. 41
‒ Pani pozwoli... ‒ powiedział. Złapał wózek za przednią oś i pomógł wnieść go na górę. Był to jeden z tych skomplikowanych na oko modeli Bugaboo, drogi jak wszystko tutaj. Łącznie z matką, trzydziestokilkuletnią blondynką, za którą głowa obracała się automatycznie, z tenisową bransoletką z drobnych diamencików na przegubie prawej ręki. Czy jest świadoma tego, że jej piersi omal nie wyskoczą spod obcisłej koronkowej bluzeczki na ramiączkach, kończącej się sporo ponad wypukłym brzuchem? ‒ pomyślał i uznał, że owszem, jest świadoma. Wyglądała bardzo podniecająco, na swój perwersyjny sposób. A jemu właśnie to się podobało. Uśmiechnął się, widząc, jak rzutem oka ocenia jego garnitur Givenchy, buty od Prady i opaloną twarz o ostrych rysach. Oczywiście była pod wrażeniem. W końcu przystojny z niego mężczyzna, a w dodatku otaczała go atmosfera wyrafinowania niemożliwego bez pieniędzy, bezbłędnego gustu i jaj. Nieczęsto trafia się na taką kombinację. ‒ Bardzo dziękuję ‒ powiedziała i z wyrzutem spojrzała na śpiącego w wózeczku jak aniołek małego chłopca. ‒ Aż trudno uwierzyć, ale wczoraj przylecieliśmy z Malediwów, umówiłam się dziś na lunch, na którym po prostu muszę być, a nasza niania rzuciła pracę w samolocie! Nie powinnam zabierać jej z powrotem. ‒ Zniżyła głos i żartobliwie konspiracyjnym tonem spytała: ‒ Mam do sprzedania roczne dziecko. Co pan na to? Nauczyciel patrzył jej w oczy przez długą, przyjemną chwilę, dając tym spojrzeniem do zrozumienia, że uosabia wszystko, co 42
sobie wyobraziła, i więcej, o wiele więcej. Kobieta zamarła. Gapiła się na niego z rozchylonymi wargami. ‒ Z przyjemnością wypożyczyłbym je na godzinę lub dwie, gdybym razem z nim mógł wypożyczyć mamę. Kształtna piękność przeciągnęła się jak kot, obdarzając go przy tym szelmowskim uśmiechem. ‒ Przystojny z ciebie chłopiec... i niegrzeczny ‒ powiedziała. ‒ Jeżdżę do miasta dwa, trzy razy w tygodniu, zazwyczaj właśnie o tej porze, więc może jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, niegrzeczny chłopcze. Istna personifikacja elity współczesnego macierzyństwa puściła do niego oczko i odeszła, prezentując urodę stóp w czółenkach z odkrytymi palcami, smukłych łydek i kołyszących się bioder. Nauczyciel nawet nie drgnął. Był zdziwiony. Niegrzeczny chłopiec? Przecież jego uwaga miała obrazić dziwkę. Miała zawstydzić, dając jej do zrozumienia, jak wielkim obrzydzeniem napełniło go tak manifestacyjne lekceważenie ludzkiej godności. Czyżby sarkazm nie był wystarczająco czytelny? Bo najwyraźniej pozostawił ją niewzruszoną. Mówił jasno. Wystarczająco jasno. Problem w tym, że najwidoczniej nie sposób zawstydzić kogoś, kto nie wie, co to wstyd. Jakiś czas temu, nie tak znowu dawno, użyłby całego swego niebagatelnego wdzięku, by dostać jej ‒ jak to mówią ‒ „cyferki”, a potem poszedłby z nią do hotelu i tam dał ujście swej sadystycznej żądzy, pobudzonej ciążą tej kobiety. Ale nie był już tym człowiekiem. Tego człowieka zostawił na drodze, u której końca 43
stał się Nauczycielem. Potrafił doskonale wyobrazić sobie, jak zabija ją tym cholernym wózkiem Bugaboo. Pociąg do Nowego Jorku wjechał z hukiem na stację, swym ciężarem ledwie wyczuwalnie uginając beton pod jego stopami. ‒ Proszę wsiadać! ‒ krzyknął konduktor. Od drzwi wagonu dobiegł dzwonek. Nauczyciel wszedł do środka w grupie pasażerów. Następna stacja, pomyślał, nazywa się Objawienie.
Rozdział 6
Mniej więcej godzinę później stał już na peronie stacji metra przy Trzydziestej Czwartej Ulicy, tym, na który wjeżdżały pociągi linii drugiej i trzeciej. Była ósma trzydzieści pięć, sam szczyt komunikacyjny, więc stłoczeni tu ludzie reprezentowali całe spektrum naszego gatunku, od jednego ponurego krańca po drugi. Podszedł do wymalowanej na cemencie ostrzegawczej linii; znajdował się teraz przy południowym krańcu peronu dla pociągów jadących do śródmieścia. Po prawej miał bezdomnego śmierdzącego jak otwarta kloaka, po lewej chudą dziewczynę rozmawiającą głośno przez telefon komórkowy. Nauczyciel robił, co w jego mocy, by zignorować oboje. Miał nieprawdopodobnie ważne sprawy do przemyślenia. Z bezdomnym mu się udało, ale w wypadku bezwstydnej młodej dziwki, torturującej wszystkich w zasięgu słuchu szczegółami swego nudnego, bezsensownego życia, poniósł sromotną klęskę. 45
Obserwował ją kątem oka. Wysoka, chuda, miała jakieś osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Piskliwy głos pasował do niej doskonale i widać było, że chodzi jej tylko o to, by zwrócić na siebie uwagę. Nienaturalnie białe włosy kontrastowały z ciemną opalenizną, nosiła przesadnie wielkie okulary przeciwsłoneczne, a na sobie miała drogą bluzę z kapturem przyciętą tak, by dobrze widać było diamentowy kolczyk w pępku i jeden z tych jakże oryginalnych tatuaży na plecach, tuż nad linią spodni. Zmuszony wysłuchać opowieści o przepuklinie jej rasowego jamnika, wygłaszanej z ustami pełnymi cebulowego bajgla, Nauczyciel ze zdziwieniem stwierdził, że przesuwa się coraz bliżej śmierdzącego nurka śmietnikowego. W wylocie tunelu zabłysły małe na razie iskry świateł nadjeżdżającego pociągu. Nauczyciel odetchnął z ulgą, oto zbliżał się kres tej pomniejszej tortury. Ale ludzka wersja laleczki Bratz podeszła bliżej krawędzi peronu, przy okazji ocierając się o niego, a kulka topionego sera z jej śniadania spadła wprost na czubek jego buta od Prady. Spojrzał z niedowierzaniem najpierw na obuwie za sześćset dolców, a potem na dziewczynę. Nie doczekał się przeprosin, była tak zajęta tym swoim wulgarnie płytkim czymś, co zapewne nazywała życiem, że albo nie zauważyła, co się stało, albo nie obeszło jej, że obraziła bliźniego. Nauczyciel poczuł nagły uścisk w żołądku, nienawiść i pogardę znacznie przekraczające granicę zwykłego gniewu. Uczucia te jednak znikły równie szybko, jak się pojawiły, ustępując litości. Przecież właśnie takich jak ona zamierzał edukować. 46
Zrób to teraz! To doskonała okazja! Rozpocznij misję! ‒ wyrecytował głos w jego głowie przemawiający w tempie karabinu maszynowego. Ale Plan ‒ zaprotestował. Czy nie muszę się trzymać Planu? Nie potrafisz skorzystać z okazji? Nawet kiedy spada ci jak z nieba? Cholerny dupek! Improwizuj, zwyciężaj, pamiętasz? No już! Nauczyciel zamknął oczy. Czuł zstępujące na niego natchnienie, które mógł określić tylko jako święte. Doskonale, pomyślał. A więc niech tak będzie. Dziewczyna ważyła najwyżej pięćdziesiąt kilogramów. Wystarczyło delikatnie otrzeć się o nią biodrem, by wypadła za krawędź peronu. Szok odebrał jej głos, nie była w stanie krzyczeć, w absolutnej ciszy przeleciała dzielące ją od torów niewiele ponad metr i wylądowała niezdarnie na tyłku. W cudownej harmonii z jej lądowaniem w tej samej sekundzie na tory upadł z trzaskiem telefon komórkowy. Pociąg był coraz bliżej. Tak! ‒ pomyślał Nauczyciel. To znak. Znak doskonałego początku. Teraz to dopiero wrzeszczała. Usta miała otwarte tak szeroko, że można byłoby wsadzić w nie piłkę tenisową. Po raz pierwszy w życiu zamiast głupich bzdur wydobywało się z nich coś prawdziwie ludzkiego. Gratulacje, pomyślał jeszcze. Nie sądziłem, że cię na to stać. Okazywanie rozbawienia nie pasowało jednak do sytuacji. ‒ O mój Boże, skoczyła! ‒ krzyknął. 47
Dziewczyna próbowała się wydostać spomiędzy szyn, pracując rękami, jakby nogi nie chciały jej słuchać. Być może upadając, uszkodziła sobie kręgosłup. Jej ostatnie słowa niezagłuszone jeszcze przez ryk wpadającego na stację pociągu brzmiały: „Ratunku! Boże, niech mi ktoś pomoże...”. Szkoda, że upuściłaś komórkę, mogłabyś przez nią wzywać pomocy! ‒ miał ochotę wrzasnąć. Wiedział, że powinien się oddalić jak najszybciej, ale jej żałosne próby czołgania się i ten przerażony tłum... Widok był zbyt piękny, by po prostu się odwrócić i odejść. I nagle znikąd pojawił się przyzwoicie ubrany Latynos w średnim wieku. Rozgarnął ludzi, skoczył na tory. Zarzucił sobie dziewczynę na ramię strażackim chwytem tak swobodnie, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Co oznaczało, że mógł być gliniarzem. Niemal w tej samej chwili ktoś w tłumie krzyknął: ‒ Ona nie skoczyła! Popchnął ją ten w garniturze! Głowa Nauczyciela obróciła się błyskawicznie w kierunku głosu. Stara, zgarbiona, powykręcana reumatyzmem babcia w chustce na głowie wskazywała go drżącym palcem. Przy granicy peronu kilka osób przyklękło na betonie. Pomocne ręce wyciągnęły się do bohatera i ofiary, którą tak dzielnie ratował z opresji. Sygnał pociągu ryknął przeraźliwie, spod kół posypały się iskry; maszynista rozpaczliwie próbował niemożliwego: zatrzymania składu na czas. Mężczyzna i kobieta znaleźli się bezpiecznie na peronie, gdy od śmierci dzieliło ich niewiele ponad pięć metrów. 48
‒ Ty! Ty ją popchnąłeś! ‒ krzyczała staruszka, mierząc palcem w Nauczyciela. To jakieś żarty! ‒ pomyślał wściekły. Nie tylko nagle, znikąd, lecz w samą porę pojawia się rycerz na białym koniu, ale w dodatku stara żebraczka łapie go na gorącym uczynku! Palce go zaswędziały, nabrał ochoty, by teraz ją wrzucić pod ciągle jeszcze jadący pociąg. Ale niebezpieczeństwo minęło już i głowy zaczęły się obracać w jego kierunku. Nauczyciel przybrał swój najlepszy, rozbrajający uśmiech i postukał palcem w głowę. ‒ Zwariowała ‒ powiedział, cofając się o krok. ‒ Ma świra. Nie wsiadł do pociągu. Odwrócił się i odszedł spokojnie, bez pośpiechu. Ludzie odprowadzali go wzrokiem, ale nikt nie kwapił się do pościgu za kimś, kto wyglądał jak on. Nie wtedy, gdy oskarżenia wysuwał ktoś wyglądający jak ta starucha. Na schodach przyspieszył jednak kroku. I oglądał się. Sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie, ot tak, na wszelki wypadek. Nie do wiary, myślał, kręcąc głową. Co się stało ze starą, dobrą nowojorską apatią? Co za cholerny wrzód na tyłku! A jednak eksperymenty czegoś uczą. Wiedział już, że nie wolno mu odstąpić od Planu choćby na krok. Niezależnie od tego, jak wielka byłaby pokusa. Wszedł w inny świat, na powierzchnię. Zamrugał oczami. Pocięty pasami na przemian słońca i cienia wąwóz Siódmej Alei był pełen ludzi. Tysięcy, dziesiątek tysięcy ludzi. Dzień dobry, uczniowie ‒ powiedział, nie wymawiając słów, i skierował się w stronę gejzeru światła: na Times Square.
Rozdział 7
Przeszło godzinę zajęło mi doczyszczenie dzieciaków, dopilnowanie, by uzupełniły niedobór płynów, wydzielenie lekarstw i ułożenie do snu. Padłem na łóżko już po czwartej nad ranem. Przez okno sypialni widziałem, jak powoli jaśnieje niebo nad East Side. Czy nocne zmiany naprawdę kiedyś mnie bawiły? ‒ spytałem sam siebie i natychmiast zapadłem w sen. Miałem wrażenie, że przespałem tyle czasu, ile potrzeba na pstryknięcie palcami. Obudziła mnie wpadająca przez otwarte drzwi sypialni sonata kaszlów, kichów i głośnych krzyków. I jakoś nie chciała ucichnąć. Ktoś tu potrzebuje budzika? Życie samotnego rodzica jest wymagające na wiele sposobów, ale teraz, leżąc na wznak i patrząc w sufit, uznałem, że wiem już, który z nich jest najgorszy: nie ma przy tobie nikogo, kogo mógłbyś trącić łokciem i powiedzieć: „Twoja kolej”. Jakimś cudem udało mi się wstać. Padła kolejna dwójka: Jane i 50
Fiona na zmianę korzystały z rzygowiska Bennettów. Przez głowę przeleciała mi niewyraźna, lecz bardzo przyjemna myśl: może po prostu mam koszmar? Wrażenie to przetrwało zaledwie kilka nanosekund. Z sypialni sześcioletniego Trenta dobiegł jęk, a chwilę później mrożące krew w żyłach ostrzeżenie z gatunku tych najgorszych, jakie może usłyszeć rodzic. ‒ Zdaje się, że zaraz będę wymiotował ‒ oznajmił drżący dziecięcy głos. Popędziłem do kuchni, powiewając połami szlafroka jak Batman peleryną. Wyrwałem worek na śmieci z wiadra, pobiegłem z pustym kubłem do pokoju Trenta i otworzyłem drzwi. Wtedy zobaczyłem, jak wymiotuje obficie z górnego łóżeczka. Mały miał rację, tylko nie docenił swych możliwości. Stałem w progu bezradny, zastanawiając się, co gorsze: czy to, że obfite wymioty pod ciśnieniem unicestwiły piżamkę, pościel i wykładzinę, czy to, że zostałem zmuszony do obejrzenia kolejnej sceny jak z Egzorcysty. Ostrożnie wziąłem synka pod pachy, podniosłem, strząsnąłem wymiociny na i tak nienadającą się już do niczego podłogę. Zaniosłem go płaczącego do mojej łazienki pod prysznic. W tym momencie poważnie rozważałem możliwość rozpłakania się rzewnymi łzami. Oczywiście nic by to nie dało, ale uznałem, że jeśli popłaczę wystarczająco długo i głośno, to może nie będę się czuł tak strasznie samotny. Przez kolejne pół godziny rozdawałem dzieciom ibuprom, piwo imbirowe i wiaderko do rzygania, zastanawiając się przy tym, 51
jakie są procedury ogłoszenia stanu klęski żywiołowej. Wiedziałem, że dotyczy on zwykle określonego terenu geograficznego, ale rodzinę miałem prawie tak liczną jak populacja Rhode Island. Co kilka minut sprawdzałem stan naszej małej Chrissy. Promieniowała ciepłem lepiej od grzejnika. To chyba dobry znak? Ciało walczy z wirusem... czy jakoś tak. A może jest odwrotnie? Im wyższa temperatura, tym większe powody do zmartwienia? Gdzie Maeve, która w tej chwili na swój słodki, lecz rzeczowy sposób powiedziałaby mi, jak wielkim jestem idiotą? Kaszel małej, suchy jak zgrzyt szkła, wydawał mi się głośny niczym grzmot, ale kiedy próbowała mówić, głosik miała słabiutki, ledwie szeptała. ‒ Chcę do mamy ‒ pisnęła i się rozpłakała. Ja też, pomyślałem, po czym zrobiłem jedyną rzecz, która w tej chwili przyszła mi do głowy: przytuliłem ją mocno. Ja też chcę do mamy.
Rozdział 8
‒ Tatusiu? Pięcioletnia Shawna przyglądała mi się, stojąc w drzwiach kuchni. Chodziła za mną cały ranek, wierny porucznik przekazujący wieści z frontu skazanemu na klęskę generałowi. „Tatusiu, skończył się nam sok pomarańczowy”. „Tatusiu, Eddie nie lubi masła orzechowego”. Uniosłem dłoń w uspokajającym geście. Mrużyłem oczy, próbowałem odczytać zapisaną mikroskopijnym sanskrytem instrukcję na butelce syropu dla dzieci. Dla którego to z moich pacjentów? Nie od razu sobie przypomniałem, że dla Chrissy. Jedna łyżeczka dla dziecka od dwóch do pięciu lat ważącego poniżej dwudziestu dwóch kilogramów. Tyle udało mi się odcyfrować. Nie miałem zielonego pojęcia, ile waży moja córeczka, ale była normalnie zbudowaną czterolatką, więc uznałem, że wszystko już wiem. 53
‒ Tatusiu? ‒ przerwała mi Shawna. Szumiąca za moimi plecami kuchenka mikrofalowa zapiszczała jak reaktor atomowy, którego rdzenie właśnie zaczynają się topić. Opiekowałem się dziećmi chorymi, a przynajmniej próbowałem, usiłowałem też wyprawić zdrowe do szkoły, co sprawiło, że nasze mieszkanie osiągnęło trzeci stopień gotowości bojowej. ‒ Tak, kochanie? ‒ odpowiedziałem jej, przekrzykując hałas. Szukałem wzrokiem łyżeczki do lekarstwa. Najwyraźniej postanowiła zniknąć z powierzchni ziemi. ‒ Eddie ma skarpetki różnego koloru. Omal nie upuściłem syropu. Zwalczyłem atak szaleńczego śmiechu. Shawna była tak przejęta, że po prostu musiałem zachować powagę. ‒ A jakie to kolory? ‒ spytałem. ‒ Czarny i niebieski. Wreszcie mogłem odpowiedzieć bez zastanowienia. ‒ W takim razie w porządku. To najnowsza moda. Ustanawia trendy. Dałem sobie spokój z poszukiwaniami łyżeczki, minęło trochę czasu i w tej chwili mogła już być w dowolnym punkcie naszej planety. Rozważałem alternatywne rozwiązanie. Rozbiegany wzrok trafił na mojego najstarszego syna Briana zajadającego płatki śniadaniowe zaledwie metr ode mnie. ‒ Hej! ‒ zaprotestował, kiedy wyrwałem mu łyżkę z ręki. ‒ W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. 54
Zwłaszcza na wojnie ‒ pouczyłem go, wycierając łyżkę o szlafrok. ‒ Na wojnie? Jezu, tato, ja chcę tylko zjeść śniadanie. ‒ Siorbanie wprost z talerza doskonale się sprawdza w wypadku płatków. Szczerze radzę spróbować. Odmierzałem właśnie dawkę syropu, więc nie od razu zorientowałem się, że w kuchni zapadła pełna oczekiwania cisza. Oho! ‒ Dzień dobry, Mike, miło cię widzieć ‒ przemówiła zza moich pleców Mary Catherine. ‒ Co ty wyprawiasz? ‒ No... łyżeczka to łyżeczka, prawda? ‒ Niekoniecznie. Nie w wypadku lekarstw. ‒ Mary Catherine postawiła torbę na kuchennym blacie. Wyjęła z niej nowiuteńką, nietkniętą buteleczkę syropu na kaszel Vicks. ‒ Cywilizowani ludzie używają tego. ‒ Podniosła rękę, w której trzymała małe plastikowe coś do odmierzania dawki. ‒ Tatusiu... ‒ nie wytrzymała Shawna. ‒ Tak, kochanie? ‒ powtórzyłem po raz chyba tysięczny tego ranka. ‒ Jesteś do niczego! ‒ zawołała i śmiejąc się, pobiegła korytarzem. Może byłem do niczego, może nie, ale chyba nic nigdy nie ucieszyło mnie tak jak teraz widok niani. ‒ Ty odwalisz intelektualną robotę ‒ powiedziałem, biorąc swe nieodłączne wiaderko na wymioty ‒ Ja zajmę się fizyczną. ‒ Jasne. ‒ Mary Catherine ostrożnie odmierzyła dawkę syropu. Podała mi ją, uśmiechając się szelmowsko. ‒ Nie masz 55
ochoty na porcyjkę? To cię wzmocni. ‒ Pewnie, że mam. Dobrze by mi zrobiła. Z piwem. ‒ Bardzo mi przykro, ale na piwo jest zdecydowanie za wcześnie. Mogę zaparzyć kawę. ‒ Mary, jesteś cudem tego świata. Przecisnąłem się obok niej przez wąski kuchenny korytarzyk. Uświadomiłem sobie nagle, że bardzo ciepły z niej i bardzo miły cud. Być może czytała mi w myślach, w każdym razie zaczerwieniła się wyraźnie i szybko odwróciła głowę. Oprócz syropu wzbogaciła nasze zapasy między innymi o maski chirurgiczne. Uzbroiliśmy się w nie i zaczęliśmy uzdrawiać chorych. Mówię „my”, ale tak naprawdę ona wzięła na siebie ten obowiązek. Ja zajmowałem się nietrudnymi zadaniami: opróżniałem wiadro, zmieniałem pościel, a tymczasem ona wydzielała leki, a ocalałe niedobitki wyprawiała do szkoły. Nie minęło dwadzieścia minut, a jęki konających ucichły, żywi zaś stali w przedpokoju porządnie, w szeregu, domyci, uczesani, nawet w skarpetkach do pary. Moja prywatna Florence Nightingale dokonała niemożliwego. Opanowała szaleństwo świata. Prawie. Już niemal w drzwiach mój najstarszy syn Brian chwycił się nagle za brzuch i złożył jak scyzoryk. ‒ Ojej ‒ jęknął. ‒ Kiepsko się czuję. Mary Catherine nie wahała się ani sekundy. Sprawdziła temperaturę przez dotknięcie grzbietem dłoni jego czoła, a potem niegroźnie pstryknęła go palcami w ucho. 56
‒ Wymówka, i tyle. Co ty sobie myślisz, że nie wiem o klasówce z matematyki? Ruszaj się, symulancie. I bez ciebie mam w tym domu aż za wiele roboty. Dzieciaki wyszły, a ja zrobiłem coś, co jeszcze przed chwilą uważałem za niemożliwe. Uśmiechnąłem się wesoło. Szczerze. Można odwołać Gwardię Narodową, pomyślałem. Do likwidacji zagrożenia wystarczyła drobna, ładniutka Irlandka.
Rozdział 9
Do Bryant Park za Nowojorską Biblioteką Publiczną Nauczyciel wszedł o jedenastej, nadal dysponując zapasem czasu. Po drodze wpadł do swego punktu dowodzenia, wynajętego mieszkania w Hell's Kitchen, i tam odmienił powierzchowność od stóp do głów. Znikł rolex zastąpiony sportowym zegarkiem Casio. Znikł garnitur Givenchy. Pojawiły się zachodzące głęboko na skronie przyciemniane okulary, czapeczka Jetsów, pomarańczowa bluza treningowa Metsów, taka w odcieniu kamizelek dla robotników drogowych, i workowate koszykarskie szorty. Nikt nie rozpoznałby w nim eleganckiego biznesmena spychającego bezwartościową dziwkę wprost pod pędzące metro. I o to właśnie chodziło. Kluczem do sukcesu misji była szybkość działania, zaskoczenie. Musiał uderzać jak kobra, atakować i wycofywać się, nim ktokolwiek zauważy, że w ogóle był na miejscu. Wtapiać się w tłum, gdzie ludzie osłonią go jak żywe tarcze. Wykorzystywać 58
skomplikowany, wielopoziomowy labirynt ulic Manhattanu. Odmieniać wygląd i atakować ponownie. W parku znalazł wolne składane krzesełko, wyjął smartfona z tylnej kieszeni szortów, wywołał kolejne zapisane w nim niezwykle ważne dokumenty. W dodatku do manifestu misji Plan zawierał czternastostronicową strategię działania. Przewinął tekst do jego najważniejszej, ostatniej strony, na której znajdowała się wypunktowana lista. Niemal w transie odczytał ją powoli, rozważając w pamięci wszystkie możliwości, wyobrażając sobie, jak dokona czynów spokojnie, poważnie, doskonale. O potędze wyobraźni, wizualizacji, przekonał się jako miotacz drużyny z Princeton. Nie miał szczególnego talentu, ot, taki sobie praworęczny z mocnym rzutem poniżej stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ale trener nauczył go dokonywania przeglądu graczy przeciwnika przed każdym meczem i wyobrażania sobie, jak będzie wykluczał każdego z nich. Ten sam trener ułatwił mu też opanowanie paru prostych, niewyrafinowanych technik. Jedna dotyczyła płynności ruchu, przez co piłka wydawała się szybsza niż w rzeczywistości, inna rzutu w wybijającego, co wyrobiło mu zasłużoną reputację łowcy głów. I z tego powodu na trzecim roku wyleciał z drużyny. Trafił pewnego blond lalusia z Dartmouth tak mocno, że piłka rozwaliła mu kask, powodując wstrząśnienie mózgu. Jego drużyna założyła, że zrobił to umyślnie, bo chłopak wybił trzy na trzy. Kibice wpadli na boisko, zaczęła się bójka. 59
Mieli rację o tyle, że Nauczyciel specjalnie tak rzucił, ale mylili się co do jego motywów. Wkurzyła go nie klasa przeciwnika, tylko jego seksowna dziewczyna siedząca w pierwszym rzędzie trybun, podskakująca i kibicująca mu głośno, gdy tylko wchodził do gry. Pedał nie zasługiwał na taką dziewczynę. Uśmiechnął się do tego wspomnienia. To była jego ostatnia gra, ale też najlepsza. Złamał nos trenerowi trzeciobazowych Dartmouth, kołkami butów omal nie urwał ucha ich łapaczowi. Jeśli już musisz odejść, robisz to właśnie tak. Szkoda, że już nigdy nie spotkał tej dziewczyny, no ale z pewnością zapamiętała go do końca życia. Nauczyciel otrząsnął się, wrócił do rzeczywistości, schował treo do kieszeni na tyłku szortów. Wstał, wykonał kilka ćwiczeń na rozciągnięcie, po czym przyjął postawę sprintera na starcie z palcami wsuniętymi w żwir ścieżki. Był poważny, bo sytuacja wymagała powagi. Czas przystąpić do pracy. Wyobraził sobie, że słyszy strzał z pistoletu startera. Trysnął żwir wyrzucony w powietrze silnymi nogami. Nauczyciel pobiegł.
Rozdział 10
Punkt pierwszy Planu zakładał stworzenie zasłony dymnej. Właściwie okazja pojawiła się, gdy Nauczyciel biegł wzdłuż krawężnika między ulicami Czterdziestą Pierwszą a Czterdziestą. Biznesmen w średnim wieku przechodził właśnie przez Szóstą Aleję w niedozwolonym miejscu. Uderzaj jak kobra, pomyślał, błyskawicznie skręcając w jego kierunku. Wpadł na faceta jak wspomagający w futbolu, unieruchomił mu głowę pod pachą i zaciągnął go na chodnik. ‒ Hej, co, do diabła! ‒ zaprotestował facet ledwie słyszalnie. ‒ Przechodź na zielonym w miejscu dozwolonym ‒ wyrecytował śpiewnie Nauczyciel, rzucając facetem o beton. ‒ Jak człowiek, a nie jakieś bezwartościowe zwierzę. Odwrócił się i w ciągu kilku sekund osiągnął poprzednią prędkość. Pracował ramionami, rozglądając się za kolejnym celem. Dostrzegł go w dostawcy azjatyckiej restauracji spieszącym 61
się gdzieś, roztrącającym idących przeciwległym chodnikiem ludzi. Znów zawrócił niemal w miejscu. Przebiegł przez ulicę przy akompaniamencie symfonii, na którą składały się pisk opon, ryk klaksonów i głośne przekleństwa. W pełnym biegu uderzył dostawcę wyciągniętymi ramionami w pierś i szyję; torebki z jedzeniem na wynos pofrunęły w powietrze niczym stado wystraszonych gołębi. ‒ Gdzieś się pali, przyjacielu? ‒ ryknął. ‒ To chodnik, nie tor wyścigowy. Zachowuj się grzecznie. Chwytasz? Odbiegł, zaledwie muskając stopami ziemię. Czuł się nieprawdopodobnie wręcz dobrze. Był niezwyciężony. Mógł wbiec po szklanych ścianach na sam szczyt biurowców otaczających z obu stron kanion ulicy i zbiec po drugiej stronie. Mógł biec wiecznie! ‒ We will, we will rock you! ‒ wrzasnął wprost w zaskoczone twarze. Nienawidził tego kawałka zespołu Queen, ale niech to diabli, w tej chwili pasował do jego samopoczucia. Pasował jak ulał! Ludzie zatrzymywali się, gapili na niego. Spryciarze znający prawa ulicy, sprzedawcy hot dogów, czekający na radiowe wezwanie taksówkarze i kurierzy na rowerach mądrze schodzili mu z drogi. Trudno jest wzbudzić zainteresowanie na zblazowanym Manhattanie, ale jeśli o to chodzi, wykonywał znakomitą robotę. Promienie słońca odbite od ciemnych szklanych ścian monstrualnych budynków spłynęły na niego niczym łaska boża podczas chrztu. Nauczyciel uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach zabłysły łzy szczęścia. 62
Wreszcie działał. Opracował Plan, przezwyciężył przeszkody, czas rozpocząć przedstawienie! Pobiegł przy krawężniku szerokiej alei, kierując się na sylwetki drzew Central Parku.
Rozdział 11
Dwadzieścia minut później Nauczyciel wybiegł z Central Parku na Upper East Side. Miał za sobą dystans ponad trzydziestu przecznic, ale nawet tego nie zauważył. Nie oddychał ani odrobinę szybciej niż zazwyczaj. Przebiegł przez szykowną Piątą Aleję, kierując się Siedemdziesiątą Drugą na wschód. Zatrzymał się wreszcie na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i Madison przed bajecznie zdobnym, trzypiętrowym budynkiem w stylu francuskiego chateau: flagowym sklepem sieci Ralph Lauren. To był jego cel, pierwszy, który się naprawdę liczył. Spojrzał na zegarek, sprawdzając, czy nadal wyprzedza Plan, po czym dokładnie przyjrzał się zarówno alei na całej jej długości, jak i ulicy. Nie zauważył ani jednego gliniarza, lecz to go wcale nie zaskoczyło. Sklep znajdował się niemal dokładnie pośrodku najgęściej zaludnionej dzielnicy miasta. Nie więcej niż pięćdziesięciu 64
funkcjonariuszy, a pewnie mniej, uwzględniając zwolnienia lekarskie i urlopy, miało chronić dwieście tysięcy ludzi. Życzę szczęścia, pomyślał. Pociągnął do siebie lśniące mosiężne drzwi. Wszedł. Rozejrzał się po perskich dywanach, żyrandolach, olejnych obrazach zdobiących trzymetrowej wysokości ściany wyłożone mahoniową boazerią. Niezbyt przypominało to lokalny Kmart. Pomiędzy antykami i kompozycjami kwiatowymi leżały w artystycznie swobodnych stosach kaszmirowe swetry robione ściegiem warkoczowym oraz oksfordzkie koszule z kołnierzykami dopinanymi na guziki. Ogólne wrażenie było takie, że przypadkowo trafiło się na Vanderbiltów wracających z letnich wakacji w Europie. Czyli po prostu obrzydliwość. Nauczyciel wbiegł po mahoniowych schodach na piętro do działu męskiego. Sprzedawca o przylizanych włosach, wystrojony w nienagannie skrojony garnitur z kamizelką, stał za antyczną ladą ze szklanym blatem dumnie prezentującą kolekcję krawatów. Na widok klienta lekko uniósł brwi, tylko w ten sposób demonstrując, że ma do czynienia z komediantem, i to w dodatku niechlujnym. ‒ Czy mogę panu w czymś pomóc, szanowny panie? ‒ spytał tak protekcjonalnie, że było to wręcz obraźliwe. Nauczyciel nie wątpił, że odpowiedź „tak” wywołałaby wybuch wesołości. Więc tylko się uśmiechnął. ‒ Czyżby szanowny pan miał drobne problemy językowe? ‒ Głos sukinsyna ociekał złośliwą słodyczą, ale facet zaraz przestał 65
udawać i dodał szorstkim, lecz brzmiącym znacznie naturalniej brooklyńskim: ‒ Saszetki do paska właśnie się nam skończyły. Radzę spróbować w Mo's. Nauczyciel się nie odzywał. Rozsunął zamek błyskawiczny saszetki i wyjął z niej dwie sztuki czegoś przypominającego chrupki kukurydziane. W rzeczywistości były to zatyczki do uszu, jakich używa się na strzelnicach. Nie spiesząc się, włożył jedną do lewego ucha. Sprzedawca sprawiał wrażenie lekko wytrąconego z równowagi. I znów zrobił się taki cholernie, wkurzająco elegancki. ‒ Bardzo mi przykro, proszę szanownego pana. Doprawdy, aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego, że pan nie dosłyszy. Jeśli jednak nie ma pan zamiaru zrobić u nas zakupów, będę zmuszony prosić pana o opuszczenie sklepu. Nauczyciel zamarł. Drugą zatyczkę trzymał w palcach lekko uniesionej ręki. ‒ Właściwie to przyszedłem tu udzielić panu lekcji ‒ przemówił wreszcie. ‒ Udzielić lekcji mnie? ‒ Lekcji sprzedaży ‒ wyjaśnił, naśladując wytworną wymowę fiuta. ‒ O ileż większe sukcesy odnosiłby szanowny pan, gdyby traktował wszystkich swych klientów z należnym im szacunkiem. Zaraz zademonstruję, jak powinno się to robić właściwie. Wsadził w ucho drugą zatyczkę, po czym znów sięgnął do saszetki, tylko tym razem wyciągnął z niej naoliwiony pistolet. ‒ A tu ‒ oznajmił głosem, który jemu wydawał się stłumiony 66
‒ mamy półautomatycznego colta M-tysiąc dziewięćset jedenaście, czterdziestkępiątkę. Zechciałby pan może wypróbować go, szanowny panie? Jestem więcej niż pewny, że zrobiłby na panu wielkie wrażenie. Odbezpieczył pistolet, napiął kurek. Usta sprzedawcy ułożyły się w wielkie O. Poruszały się, jakby próbował wykrztusić jakieś ledwie słyszalne słowa. ‒ O mój Boże... baaaardzo przepraszam... ‒ Miękka wymanikiurowana dłoń spoczęła na kasie, wysunęła półkę z pieniędzmi. ‒ Proszę... proszę wziąć wszystko... Ale druga ręka też się przesuwała, opadła pod ladę, gdzie niewątpliwie czekał na nią przycisk alarmu. Nauczyciel niczego innego się nie spodziewał. Spoczywający na spuście palec lekko drgnął. Szkło gabloty rozsypało się na okruchy z trzaskiem głębokim jak ton cymbałów. Sprzedawca wrzasnął. Cofnął się, tuląc do ciała okaleczoną, krwawiącą dłoń. ‒ Nie jestem tu po to, by brać ‒ powiedział Nauczyciel cicho. ‒ Jestem tu, by dać ci to, o czym marzyłeś przez całe życie, lecz bałeś się o to poprosić. Odkupienie ‒ dokończył, opróżniając magazynek. Pociski trafiły prosto w pierś. Sprzedawca poleciał do tyłu, rozpaczliwie wymachując rękami, niczym uderzony przez wielki młot pneumatyczny. Ta pełna napięcia, elektryzująca chwila napełniła Nauczyciela satysfakcją tak wielką, jakiej nie odczuł jeszcze nigdy w życiu. Ale już wkrótce przeżycie to miało się powtórzyć. I to niejeden raz. 67
Zbiegając po schodach, przeładował colta szybkimi, wypraktykowanymi ruchami. Już przy drzwiach dostrzegł jeszcze jednego sprzedawcę skulonego za obitym kaszmirem klubowym fotelem. Trząsł się jak galareta, szok odebrał mu głos, uniemożliwił wezwanie pomocy. Zatrzymał się przy nim na chwilę wystarczająco długą, by przyłożyć mu lufę do policzka. Ale zaraz zakręcił pistoletem na palcu, wyrzucił go w powietrze, chwycił i schował do saszetki. ‒ Jesteś świadkiem historii ‒ powiedział i poklepał po głowie szlochającego dupka. ‒ Zazdroszczę ci. Uchylił drzwi, rzucił okiem w górę i w dół Siedemdziesiątej Drugiej, wyszedł i natychmiast wtopił się w przelewający się nią tłum; ot, jeszcze jeden mały, anonimowy fragmencik. Od razu przeszedł na zachodnią stronę ulicy, zatrzymał pierwszą przejeżdżającą taksówkę i kazał kierowcy w turbanie wieźć się na dworzec autobusowy Port Authority. Usiadł wygodnie, wyjął z kieszeni treo. Na ekranie pojawiły się następujące słowa: „Sprzedawca u Ralpha Laurena”. Wymazał je z listy. Spojrzał na zegarek. Operacja trwała niespełna dwie minuty, licząc od początku do samego końca, a na dodatek udało mu się od razu złapać taksówkę. Nie spodziewał się, że pójdzie mu aż tak gładko. Był Nauczycielem, ale i więcej: prawdziwym mężczyzną.
Rozdział 12
O dziewiątej rano zadzwoniłem do biura, by wziąć dzień zwolnienia z powodu problemów osobistych. Zero kłopotów, nic wielkiego. Jeśli pół tuzina chorych dzieciaków nie jest problemem osobistym, to co może nim być? Potem razem z Mary Catherine doliczyliśmy się podwładnych, a następnie dopilnowaliśmy, by zostali właściwie potraktowani. No i wreszcie mogłem zrobić coś, czego nie robiłem od tygodnia. Włożyłem spodnie od dresu, podkoszulkę z napisem „Full-Blooded Irish” i wyszedłem pobiegać. Jak zwykle potruchtałem na Sto Dwudziestą Drugą przy Riverside pod grób Granta, aby złożyć generałowi wyrazy szacunku. Trzeba byłoby cudu, bym upodobnił się do szczupłego śródpolowego Jasperów z Manhattan College, którym kiedyś byłem, ale przez całą drogę utrzymywałem niezłe, stałe tempo. Przemyślnie unikałem przy tym kiosków z gazetami, które z całą 69
pewnością naplułyby mi w oczy wczorajszą klęską. Nikt nie próbował do mnie strzelać. Milszego niż ten poranka nie potrafiłem przypomnieć sobie tak od razu. Wróciłem do domu. Sprawdziłem listę rzeczy do zrobienia. Pozycja pierwsza, a więc najważniejsza: wymienić na dolara ząb, który wypadł Fionie i czekał na zamianę pod poduszką. Przez tę ostatnią, burzliwą noc zupełnie o tym zapomniałem. Ocena wypełnienia obowiązków wróżki poszła ostro w dół, jak wszystko w tym domu od dnia, w którym straciliśmy Maeve. Załatwiwszy tę sprawę, zaparzyłem sobie kawę, po czym zająłem się sprawami mniejszej wagi, takimi jak płacenie rachunków przez Internet. Nie spieszyłem się, pozwalałem myślom wędrować swoimi drogami. Jakie to wspaniałe raz na jakiś czas pozwolić sobie na takie wagary! Może i czułem odrobinę wyrzutów sumienia z powodu zaniedbanych raportów DD5 z incydentu w Harlemie, ale w gruncie rzeczy, jeśli o mnie chodzi, formularze mogą się wypełnić same. Siedziałem w domu z najbliższymi mi ludźmi na świecie, czułem ich miłość, a prawdziwy zachwyt budziło we mnie to, że poświęcam się dla kogoś, kto nie chce mnie za to zabić. Jak milion razy wcześniej, teraz też nie mogłem nie zadać sobie pytania, dlaczego ostatnio spalam się z obu końców, po prostu spalam. To z kolei przypomniało mi o ofertach pracy sypiących się jak z rękawa po poważnym kryzysie z wzięciem zakładników, do którego doszło parę miesięcy temu w katedrze Świętego Patryka i który zrobił ze mnie swego rodzaju policyjną sławę. Najlepsza z nich wydawała się pozycja szefa ochrony ABC. Miałbym koordynować zabezpieczenia ich lokalnych studiów wiadomości 70
mieszczących się na Columbus Avenue przy Sześćdziesiątkach. Łatwy dojazd, ludzkie godziny pracy i pensja mniej więcej dwukrotnie wyższa od obecnej. Ale od emerytury za przepracowane dwadzieścia lat ciągle dzieliło mnie ich pięć, a poza tym, szczerze mówiąc, wcale nie byłem pewien, czy chcę się już pożegnać z odznaką. Problem w tym, że kochałem robotę gliniarza, zwłaszcza gliniarza w wydziale zabójstw. Byłem gliną, nikim więcej, ale i nikim mniej. Z drugiej strony... kochałem rodzinę. Rodzina potrzebowała mnie bardziej niż kiedykolwiek. Praca z gwarancją, że każdy wieczór i każdy weekend będę spędzał z bliskimi, wydawała się darem bożym. Do tego dochodziły większe pieniądze. Co robić? Jak zwykle nie byłem w stanie podjąć jasnej, jednoznacznej decyzji. Zapłaciłem rachunki, załatwiłem kilka pomniejszych spraw, sprawdziłem stan chorych i usadziłem ich przed telewizorem do gry Harry Potter: Scene It? W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy. Przyjąłem rozmowę z nieodpartym wrażeniem, że nie będzie miła. Ale też nie mogłem tak po prostu nie odebrać. ‒ Mike Bennett ‒ przedstawiłem się. ‒ Cześć, Mike, tu Marissa Wyatt. Łączę z komisarzem Dalym. Zaczekaj, dobrze? Usiadłem, mrugając nerwowo. Zdawałem sobie sprawę z tego, że dzień zwolnienia po chaosie poprzedniej nocy może wywołać pomruki niechęci, ale żeby zaraz telefon z biura komisarza? Czego mógł ode mnie chcieć? Czyżby fiasko w Harlemie tak szybko okazało się czymś aż tak złym? 71
‒ Mike? ‒ usłyszałem głos Daly'ego. Z komisarzem zetknąłem się kilkakrotnie na tych spotkaniach szefów wyższego stopnia, na które mnie zaproszono. Wydawał się całkiem normalnym facetem, a przynajmniej na tyle normalnym, na ile to możliwe w tym pałacu dziwów, jakim jest One Police Plaza. Uznałem, że równie dobrze mogę od razu przejść do rzeczy. ‒ Dzień dobry, komisarzu. Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co stało się w nocy... ‒ O tym porozmawiamy później ‒ przerwał mi Daly brutalnie. ‒ Tymczasem potrzebuję cię tutaj. Już, natychmiast. Dziwne rzeczy dzieją się tego pięknego ranka. Ataki, najwyraźniej szaleńca. Ktoś próbował wepchnąć dziewczynę pod metro. Przed kwadransem mieliśmy dość okropną strzelaninę w sklepie Polo na Madison. Wygląda na to, że szykuje się nam niezła katastrofa, a że ty jesteś w wydziale jedynym byłym szefem sekcji CRU*, wyznaczam cię na koordynatora zespołu. * CRU ‒ Catastrophic Response Unit ‒ jednostka badania przyczyn katastrof.
Cholera, pomyślałem, to nie w porządku. Komisarz musiał przejrzeć moje akta osobowe. Kiedyś, w innym życiu, gdy byłem jeszcze kawalerem, przez jakiś czas rzeczywiście pracowałem dla CRU, federalnego zespołu szybkiego reagowania udzielającego pomocy i prowadzącego śledztwa w wypadku katastrof, zwłaszcza jeśli zaistniało podejrzenie, że mają one podtekst kryminalny. Ale nazwanie mnie szefem sekcji zakrawało na dowcip. Mam irlandzkie gadane, owszem, więc wystawiano mnie do pierwszego 72
szeregu, podczas gdy prawdziwi bohaterowie, zespół antropologów kryminalnych, inżynierów środowiska i psychologów klinicznych, pilnowali, żebym dobrze wypadł. ‒ No nie, komisarzu, przecież to było dawno temu. Straciłem głowę i przez parę lat pracowałem dla federalnych. Nie może pan użyć tego przeciw mnie ‒ powiedziałem do telefonu i zaraz pomyślałem: a co, dziewiętnasty posterunek nie zatrudnia już detektywów? ‒ Owszem, mogę. Jesteś moją gwiazdą, Mike, czy ci się to podoba, czy nie, a tu mamy do czynienia z czymś naprawdę dużym i gorącym. Pokaż mnie w najlepszym świetle, dobrze? Tobie też sprawa się opłaci: dostałeś zadanie, więc nie musisz pisać raportów o tej hecy z Harlemu i ocierać się o szakali z mediów. Prośby o wywiad z tobą dosłownie zawalają nasze biuro informacyjne. Szczerze mówiąc, wiedziałem doskonale, że Daly nie dopuści nikogo do rozmów z prasą, póki sam nie pozna wszystkich faktów. Wykorzystał sytuację, bo dzięki niej mógł udawać, że wyświadcza mi przysługę. Pomyślałem, że do katalogu jego umiejętności należy dodać jeszcze kreowanie wizerunku. ‒ Wskakuj na konia i jedź wprost na Siedemdziesiątą Drugą. Najszybciej jak potrafisz. W sprawę wprowadzi cię szef detektywów McGinnis. Na co mam wskoczyć? ‒ spytałem sam siebie, słuchając sygnału. Nic dziwnego, że facet został komisarzem. Manipuluje 73
ludźmi z wprawą prawdziwego zawodowca. Nie tylko nie okazał żadnego szacunku dla mojego zwolnienia, ale jeszcze nie dał mi szansy poinformowania go o chorobie dzieci. Odłożyłem telefon. Byłem wściekły na Daly'ego i wszystkich bez wyjątku idiotów używających broni do rozwiązywania swych problemów, lecz przede wszystkim rozpaczliwie żałowałem odebrania mi tych kilku bezcennych chwil, które miałem spędzić z dzieciakami. Tyle dobrego, że na miejscu była Mary Catherine, nie dość, że więcej niż gotowa do przejęcia moich obowiązków, to jeszcze ‒ nie ma co ukrywać ‒ będąca niewątpliwie znacznie bardziej interesującym towarzystwem. Tak czy owak, przegrywałem. Uznałem, że szybki prysznic to wcale nie najgorszy pomysł. Nie zmyłem jeszcze z siebie warstewki potu po joggingu, a przez parę kolejnych dni mogę nie mieć na to okazji. Z niechęcią myśląc o czekających na mnie miejscach zbrodni, wszedłem do wanny i pod nogi spojrzałem dopiero wtedy, kiedy palce u nóg grzęzły mi w zatkanym wymiocinami odpływie. Nie udały się służbowe wagary, to co tu mówić o wagarach domowych, pomyślałem, sięgając po papier toaletowy.
Rozdział 13
Nauczyciel siedział na swym rowerze Frejus z dziesięciobiegową przerzutką, trzymając się ręką tylnego zderzaka autobusu miejskiego numer pięć pędzącego Piątą Aleją. Przy skrzyżowaniu z Pięćdziesiątą Drugą puścił go i skręcił w boczną ulicę. Mocno naciskając na pedały, zdołał przemknąć między limuzyną a wielkimi drewnianymi kołami powoziku z Central Parku. Z Port Authority, do którego dojechał taksówką, pobiegł z powrotem do mieszkania. Przebrał się w strój w niczym niepodobny do wcześniejszego: wystrzępione kolarskie szorty Bianchi, spłowiała koszulkę Motta, rowerowy kask. Na swym rowerze wyglądał na kolejnego słabo opłacanego kuriera, tanią imitację Lance'a Armstronga. Ukłuj i zniknij, pomyślał, podrywając rower i przeskakując zręcznie nad niską barierką odgradzającą roboty drogowe. To szczególne przebranie miało w sobie coś wyjątkowego. 75
Aż puchło od ironii i symboliki. Oto niczym goniec miał dziś do dostarczenia wiadomość najważniejszą z ważnych. Do: Świat Od: Nauczyciel Temat: Życie, wszechświat, bezsensowność istnienia. Jak podkład muzyczny do jego myśli ryknęły unisono klaksony samochodów unieruchomionych nagle w wąskim kanionie ulicy. Ciężarówka dostawcza zatrzymała się równolegle do rzędu już zaparkowanych aut. ‒ Zamknijcie się, pieprzone sukinsyny! ‒ ryknął przez otwarte okno kierowca z gębą małpy. I nawzajem, miłego dnia, pomyślał Nauczyciel, lawirując zręcznie wśród tego chaosu. W nos uderzył go smród odpadków i moczu bijący prawdopodobnie ze wznoszącego się przy krawężniku, sięgającego pasa stosu plastikowych toreb. A może ze stojącego obok nich wózka sprzedawcy hot dogów? Trudno powiedzieć. Minął oznaczenie parkingu z sympatycznym powitalnym napisem: „Niech ci się nawet nie śni wolne miejsce”. Jezu, czemu nie oszczędzić na takim gównie i nie wywiesić szyldu: „Popełnij samobójstwo”? Z niedowierzaniem wpatrywał się w stado tchórzliwych sekretarek i biznesmenów kotłujących się na rogu, czekających bezmyślnie jak owce na zmianę rządzących ich życiem świateł. Jak mogli nawet udawać, że piekło, które przemierzali niczym zombie, jest życiem wartym zachodu? Legiony żywych trupów, tak bezmyślnych, że aż nie mieściło się to w głowie. 76
Zaraz, chwileczkę, to przecież niekoniecznie bezmyślność czy głupota, nie należy sądzić bliźnich zbyt surowo. Są ignorantami. Nikt ich nigdy niczego nie nauczył. Dlatego jest tu on, Nauczyciel. Ma wskazać właściwą drogę. Nagle z poślizgiem i piskiem opon zatrzymał rower naprzeciw restauracji znajdującej się po północnej stronie ulicy. Druga tego dnia poranna lekcja miała być znacznie bardziej imponująca od pierwszej. Pod aroganckim spojrzeniem szeregu figur dżokejów z balkonu nad Klubem 21 przypiął swego frejusa do pręta ogrodzenia z kutego żelaza. Przeciskając się wśród gromadki stojących pod markizą biznesmenów, wdychał całkiem inne niż przed chwilą zapachy: dymu kosztownych cygar, soczystych steków, drogich perfum. Wejście do środka było jak wkroczenie w inny wymiar, świat przyciemnionych świateł, pierwszorzędnego jazzu, kominków, draperii i foteli z wysokim, profilowanym oparciem. Przez jedną krótką chwilę Nauczyciel się wahał, jego silna wola omal go nie zawiodła. Kusiła go możliwość przejścia wprost do znajdującego się z tyłu, wyłożonego dębową boazerią baru, zamówienia mocnego alkoholowego drinka, złożenia dźwiganego na barkach ciężaru na miękko wyściełanej ławce, odsunięcia kielicha przeznaczenia. Zebrał się w sobie. Kielich był ciężki, owszem. Większość ludzi ugięłaby się pod tym ciężarem. Tylko determinacja równie niezłomna jak jego własna pozwalała unieść go do ust. Nie zachwieje się, o nie. 77
‒ Zaraz, chwileczkę ‒ rozległ się jakiś głos. Nauczyciel się odwrócił. Kierownik sali pędził ku niemu jak inteligentna bomba. ‒ Od klientów wymagamy marynarek, toalety dostępne są tylko dla nich. Jeśli to dostawa, proszę użyć wejścia służbowego. ‒ To Klub Dwadzieścia Jeden, prawda? Usta mężczyzny skrzywiły się w zimnym jak lód uśmiechu. ‒ Doskonale. Dla jakiej firmy pracujesz? Skorzystam z niej następnym razem, kiedy będę potrzebował naprawdę sprytnego gońca. Nauczyciel zignorował kpinę, jakby w ogóle jej nie dosłyszał. ‒ Przesyłka dla pana Joego Millera ‒ powiedział, odchylając klapę kurierskiej torby Chrome. ‒ Ja jestem Joe Miller. Na pewno? Nie oczekuję przesyłki. ‒ To może ktoś chce pana zaskoczyć? ‒Nauczyciel puścił do niego oko. W ręku trzymał już dużą kopertę. ‒ Może wywarł pan na którejś z waszych klientek większe wrażenie, niż pan sądzi? Miller najwyraźniej uznał to za kuszącą możliwość. ‒ W porządku, dziękuję. Ale następnym razem skorzystaj ze służbowego wejścia, dobrze? Nauczyciel poważnie skinął głową. ‒ Z całą pewnością ‒ odparł i pomyślał: Jasne, przyjacielu. Jakby miał być jakiś następny raz. ‒ Proszę. ‒ Miller wyciągnął z portfela kilka dolarów. ‒ Nie, nie, dziękuję, nie wolno mi przyjmować napiwków. Ale mam zaczekać na odpowiedź. ‒ Wręczył kierownikowi 78
kopertę, jeszcze raz puszczając do niego oko. ‒ Być może wolałby pan nie otwierać jej przy tych wszystkich ludziach... Jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Przy wejściu tworzyła się już kolejka gości czekających na doprowadzenie do stolika, ciekawość okazała się jednak silniejsza nawet od nich. Przeszedł do małego pokoiku za recepcją. Nauczyciel ruszył za nim. Stanął w drzwiach. Obserwował Millera rozdzierającego kopertę, wyjmującego zapisaną kartkę papieru. ‒ „Twoja krew jest mą farbą ‒przeczytał Miller. ‒ Twoje ciało moją gliną”. Co to za gówno? ‒ Podniósł wzrok na Nauczyciela. Zaczynał być zły. ‒ Kto mi to przysłał? Nauczyciel wszedł do pokoju. ‒ Prawdę mówiąc... ‒ powiedział, wyciągając z torby colta woodsmana kaliber dwadzieścia dwa z tłumikiem. Przyłożył lufę do pustego serca cmokiera. ‒ Ja. Odczekał ułamek sekundy. Gdy w oczach jego ofiary zabłysła iskierka zrozumienia, ale nim zdążył choćby mrugnąć, nacisnął spust. Dwukrotnie. Nawet w tak małym wnętrzu strzały wydały się czymś bez znaczenia. Brzmiały tak, jakby ktoś odchrząknął. Nogi ugięły się pod martwym mężczyzną. Nauczyciel podtrzymał go, posadził na krześle i szybko wyrównał stos zsuwających się z półki menu. Zakrwawioną korespondencję umieścił na podłodze między jego nogami. Ktoś, kto tylko zajrzałby do pokoju, pomyślałby, że Miller usiadł na chwilę, by przeczytać list. 79
Ukrywając broń za plecami, Nauczyciel odwrócił się i wyjrzał przez otwarte drzwi. Wolał nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, ale z radością utorowałby sobie drogę, strzelając, gdyby okazało się to konieczne. Klienci pełnej jadalni i równie pełnego baru nadal jednak śmiali się, jedli i pili jak bezmyślne marionetki, którymi zresztą byli. Diabelski młyn kręcił się nieprzerwanie, nikt niczego nie zauważył. Po staremu. Schował ciepłego colta do torby. Wystarczyło kilka kroków i już siedział na rowerze. Nadal nikt nie zwracał na niego uwagi. Wzruszył ramionami. Równie dobrze może teraz uaktualnić listę. Wyjął treo, wywołał na świecący ekran swój Plan i wymazał zapis: „Zadowolony z siebie fiut w 21”. ‒ Hej, czy to siedemsetpięćdziesiątka? ‒ rozległ się męski głos. Szczupły, odstawiony jak nie wiem co typ z Wall Street obracający w gębie hawanę za setkę wyciągnął smartfona z kieszeni prążkowanej marynarki. ‒ Treo kopie ich wszystkich po dupie, chłopie. „Chłopie”? Nawet zaczytani w „Wall Street Journal” maklerzy z Ivy League* mówili dziś jak byle handlarze crackiem. Czy to za mało, że społeczeństwo zdegenerowało się do bandy amoralnych dupków umiejących wyłącznie gnać za pieniędzmi? Czy oni wszyscy chcą teraz zostać gangsterami? * Ivy League ‒ Liga Bluszczowa, skupia osiem najbardziej prestiżowych i najstarszych uczelni w USA.
‒ Wiesz, dobrze powiedziane, słodziutki. ‒ Nauczyciel pokazał facetowi uniesione kciuki. Wyjechał na ulicę.
Rozdział 14
Mój służbowy policyjny wóz był akurat w warsztacie, więc musiałem skorzystać z prywatnego samochodu rodzinnego, solidnego, sprawdzonego w bojach dodge'a vana, używanego, kupionego przed kilkoma miesiącami. Chociaż biorąc pod uwagę moje szczęście, lada chwila zacznie trąbić jak volkswagen w Małej Miss. Dojeżdżałem do Siedemdziesiątej Drugiej, jedną ręką prowadziłem, drugą wiązałem krawat, no i w tym właśnie momencie odezwała się komórka. Dzwonił szef detektywów McGinnis. ‒ Gdzie ty się podziewasz, Bennett? ‒ spytał głosem tak mocnym, że mógł łatwo przerywać naczynia krwionośne. ‒ Jadę do was najszybciej, jak to możliwe, szefie ‒ powiedziałem. ‒ Będę za pięć minut. ‒ Ktoś właśnie załatwił kierownika sali z Klubu Dwadzieścia Jeden. 81
Poczułem aż nazbyt dobrze mi znany skurcz żołądka. Sklep Polo, a teraz Klub 21 ? Dwa morderstwa w dwóch z najbardziej znanych miejsc w Nowym Jorku? W ciągu godziny? Zaczęło to wyglądać co najmniej tak fatalnie jak wczorajszy wieczór, a może nawet gorzej. ‒ Coś już wiecie? ‒ spytałem. ‒ Możliwe, że Donaldowi Trumpowi odbiło i zaczął mordować w miejscu pracy. Może jest gdzieś oszalały zabójca, a może jest ich dwóch, działających w porozumieniu. Zmobilizowaliśmy oddział antyterrorystyczny, na wypadek gdyby o to chodziło. To twoja specjalność, terroryzm, tak? A nie, przepraszam, katastrofy. Pokręciłem głową. No i wyszło szydło z worka. Wszyscy już wiedzą, że kiedyś pracowałem w CRU, prawda? Niedługo cała nowojorska policja pozna moje brudne sekrety. Michael Bennett był kiedyś federałem. ‒ Nie nazwałbym tego moją specjalnością ‒ zaprotestowałem. ‒ Nie obchodzi mnie, jak nazywasz i co. Komisarz wybrał cię na swego prywatnego eksperta. Więc z łaski swojej bierz dupę w troki. Masz załatwić dla mnie tę sprawę, jasne? Zatem dlatego McGinnisowi portki same związały się w kostkach, pomyślałem. Jeśli o niego chodzi, to nie była moja sprawa, ale komisarz Daly zdecydował inaczej. ‒ Sądzisz, że zgłosiłem się na ochotnika, szefie? ‒ nie wytrzymałem, ale na nic mi się to nie przydało, bo już odłożył słuchawkę. Wcisnąłem gaz. Leżące od dawna na podłodze po stronie pasażera buty piłkarskie i resztki zestawu Happy Meal zaklekotały głośniej.
Rozdział 15
Madison Avenue przed sklepem Polo wyglądała jak okazyjna wyprzedaż pojazdów policyjnych: motocykli, ciężkich furgonetek ratunkowych ESU, no i oczywiście radiowozów, których pełno było dosłownie wszędzie. Widywałem już miejsca zbrodni, ale to przerastało wszystko. Zaskoczony uświadomiłem sobie, że to pewnie ta nowa taktyka policyjnych jednostek antyterrorystycznych oparta na zmasowaniu środków; słyszałem już o niej, ale po raz pierwszy widziałem ją w działaniu. Reakcją na pierwsze, choćby najsłabsze oznaki zagrożenia miało być wysłanie na miejsce nie mniej niż dwustu gliniarzy, pokrycie nimi podejrzanego terenu, zaskoczenie, zdumienie, wręcz zszokowanie skalą reakcji. Być może Daly miał rację, pomyślałem przelotnie. Migające światła, gliniarze, chaos i wezbrana fala adrenaliny usztywniły mi 83
kręgosłup. To, na co patrzyłem, bardzo przypominało miejsca katastrof, na których zdarzało mi się pracować. Imponujące, bez dwóch zdań. Migając odznaką, mijałem facetów z ESU, nieufnie zerkając na zwisające im z ramion przycięte M16. Weszły do uzbrojenia po jedenastym września, ale ja nie potrafiłem jakoś się do nich przyzwyczaić i podejrzewałem, że nigdy się nie przyzwyczaję. Pozwoliłem sobie na chwilę marzeń: gdyby tylko powróciły stare dobre czasy, kiedy bronią szturmową posługiwali się wyłącznie handlarze narkotyków. Wnętrze reprezentacyjnego sklepu sieci Polo sprawiało wrażenie szatańsko przytulnego, zwłaszcza na facecie robiącym zakupy głównie w Old Navy i Children's Place. Jasnowłosy mężczyzna stojący u szczytu mahoniowych schodów wyszedł mi na spotkanie. Był to Terry Lavery, wyjątkowo kompetentny detektyw z dziewiętnastego posterunku. Przyjemnie było zobaczyć kogoś, z kim da się współpracować, a w dodatku cwanego jak rzadko kto. ‒ Co sądzisz o tej armii tam, na ulicy, Mikey? ‒ spytał. ‒ Tylu glin nie widziałem od czasu konwencji demokratów. Pstryknąłem palcami, jakby coś właśnie przyszło mi do głowy. ‒ To dlatego od razu chciałem się rozebrać do golasa i zjechać po tej poręczy ‒ powiedziałem. ‒ Hej, człowieku, daj sobie siana. Chcę, żebyś wiedział, że to nie był mój pomysł, by tak zadeptywać wam ogródek. Tak w ogóle to właśnie wziąłem sobie dzień wolny, ale komisarz mnie nacisnął. Usuwa mnie z drogi, żeby ludzie nie mieli kogo pytać o to wczorajsze nieszczęście w Harlemie. 84
‒ Jasne, jasne. ‒ Lavery przewrócił oczami. ‒ Kiedy następnym razem będziesz z nim jadł lunch w Elaine's, wspomnij, że go pozdrawiam, dobrze? Uznał, że obraził mnie wystarczająco i może przejść do rzeczy. Otworzył notes. ‒ Na razie udało się nam ustalić personalia ofiary. Kyle Devens, czterdzieści sześć lat, homoseksualista, mieszka w Brooklynie, pracował tu jedenaście lat. Poza tym jest jeden świadek zdarzenia, drugi sprzedawca. Zdążył wyszeptać do nas kilka słów, po czym popadł w katatonię, więc nie mamy opisu sprawcy. Z tego, co udało się nam poskładać, mogło to wyglądać tak: sprawca wszedł tutaj przed południem, wyciągnął półautomatyczny pistolet, wpakował w naszego chłopca cały magazynek i wyszedł. ‒ To wszystko? Żadnych śladów rabunku, walki, czegoś w tym rodzaju? ‒ zainteresowałem się. ‒ Jeśli zamierzał coś ukraść, spaprał sprawę, bo absolutnie nic nie zginęło. Jeśli miał jakiś inny powód, to nic o nim nie wiemy. ‒ Może jacyś przyjaciele? Mimo reakcji jak na atak terrorystyczny musieliśmy prowadzić śledztwo tak, jakbyśmy mieli do czynienia ze zwykłym morderstwem, przynajmniej dopóty, dopóki nic nie wskazywało inaczej. ‒ Od kierownika dowiedzieliśmy się, że przed paru laty żył z jednym gościem, ale to nie wypaliło, więc wrócił do matki. Nadal próbujemy się z nią skontaktować. Nic jednak nie wskazuje na 85
coś w rodzaju, powiedzmy, kłótni kochanków, a stosunki z pracownikami miał poprawne. Żadnych zaszłości ani wskazówek świadczących o tym, że mógł się zadawać ze złymi facetami. Jak pech, to pech, na całej linii. Było jasne, że to nie będzie prosta sprawa. Mój wzrok przyciągnęły spinki oświetlone blaskiem lampy policyjnego fotografa. Wydawały się ornamentem drogiego dywanu, tylko że wśród nich widać było też grube łuski pocisków do czterdziestkipiątki. Technik z jednostki zabezpieczenia miejsca przestępstwa, stary przyjaciel John Cleary, zauważył kierunek mojego spojrzenia. ‒ Tylko za wiele się nie spodziewaj, Mike ‒ ostrzegł mnie. ‒ Już je sprawdziliśmy. Żadnych odcisków palców. Chcesz usłyszeć kolejną dobrą nowinę? Nie ma ran wylotowych. Przy czterdziestcepiątce i strzałach oddanych niemal z przyłożenia. Nie jestem patologiem, ale moim zdaniem oznacza to pociski półpłaszczowe z wgłębionym wierzchołkiem. No jasne. Kolejna dobra nowina. Nie dość, że psychopatyczny morderca, to jeszcze uzbrojony po zęby i posługujący się wyjątkowo groźną amunicją. Ciało Kyle'a Devensa też ciągle leżało na drogim dywanie. Upadł w ten sposób, że odbijało się w trzymetrowym lustrze narożnej przymierzalni. Kompozycja krwi, śmierci i strzaskanego szkła pomnożona przez trzy. Gapiłem się na dziury ziejące w jego piersi. 86
‒ Jeśli występujesz przeciw nieuzbrojonemu sprzedawcy krawatów, to oczywiście najważniejsza jest siła ognia. Ale bardziej od wyjątkowej agresji niepokoiła pedantyczna dokładność mordercy. Był nie tylko szybki i skuteczny, pamiętał też o rękawiczkach przy ładowaniu broni. Pomyślałem o zabójstwie w Klubie 21. Miałem niejasne, ale niepokojące wrażenie, że chodzi o tego samego człowieka. Nie było jednak nic niejasnego we wrażeniu, że czeka mnie cholernie długi dzień. Przekonanie to otuliło mnie jak przemoczony do suchej nitki płaszcz.
Rozdział 16
Małe zamieszanie na parterze sklepu sygnalizowało przybycie patologa. Zszedłem mu z drogi, po czym zadzwoniłem do Midtown South, by sprawdzić, czy pojawiły się jakieś nowe informacje o atakach, o których wspominał w rozmowie komisarz Daly. Detektywem prowadzącym sprawę była świeżo awansowana policjantka. Nazywała się Beth Peters. Nigdy się nie spotkaliśmy. ‒ Dziewczyna z metra twierdzi, że ktoś ją popchnął. Kilkunastu świadków widziało stojącego obok niej mężczyznę. Starsza kobieta przysięga, że specjalnie trącił biodrem ofiarę, kilka osób uważa to za możliwe. ‒ Opisz faceta ‒ poleciłem. ‒ Wyglądał zupełnie inaczej, niż byłbyś skłonny sądzić. Biznesmen, doskonale ubrany, cytuję, w „cudownie skrojony” szary garnitur. Biały mężczyzna około trzydziestki. Czarne włosy. 88
Wzrost metr dziewięćdziesiąt. Waga około dziewięćdziesięciu kilo. Innymi słowy: typowy metroseksualny socjopata. To znaczy typowy dla dwudziestego pierwszego stulecia. Mam rację? Detektyw Peters wyrażała się konkretnie, jasno i odpowiednio ironicznie. Uznałem, że będzie mi się z nią dobrze pracowało. ‒ Niestety, masz ‒ przyznałem. ‒ Jest coś na taśmach wideo? Na przykład to, w którą stronę odszedł? ‒ Zebraliśmy taśmy z Macy's i jeszcze paru miejsc przy Herald Square. Świadkowie właśnie je oglądają, ale na twoim miejscu bym się tym nie ekscytowała. Trzydziesta Czwarta przy Siódmej w godzinie szczytu to jak wyjścia ze stadionu Jankesów po dogrywce. I znów przez głowę przemknęła mi pewna myśl. Z jednej strony mężczyzna doskonale ubrany i zadbany, z drugiej supermodny sklep z męską odzieżą, w którym właśnie stałem. Czyżby był tu jakiś związek? Coś z wyższych sfer? ‒ Twoi świadkowie przydadzą się nam przynajmniej do identyfikacji sprawcy, kiedy go już złapiemy ‒ westchnąłem. ‒ Dzięki, Beth. Bądźmy w kontakcie, gdyby któreś z nas czegoś się dowiedziało. Po zakończeniu rozmowy wziąłem sześćdziesiąt sekund wolnego i zrobiłem siusiu. Toaleta pana kierownika, choć mała, była niemal tak luksusowa jak reszta sklepu. Poza tym nie śmierdziała rzygami. Dałem jej cztery gwiazdki. Skorzystałem z okazji i zadzwoniłem do domu. ‒ Bardzo cię przepraszam ‒ powiedziałem, gdy tylko usłyszałem 89
głos Mary Catherine. ‒ Wiesz, że chciałem wziąć wolny dzień i jakoś ci pomóc, ale pojawił się szaleniec... czy może szaleńcy... no i... no dobrze, krótko: przez jakiś czas nie będzie mnie w domu. ‒ Poradzę sobie, Mike. Szczerze mówiąc, wolę, żebyś nie pałętał mi się teraz pod nogami. Może i nie był to komplement, ale dziewczyna umiała być twarda, to jej musiałem przyznać. ‒ Dziękuję ci milion razy, Mary. Zadzwonię, kiedy znowu pojawi się okazja. ‒ Jeszcze chwila. Ktoś chce z tobą porozmawiać. ‒ Tatusiu? ‒ odezwała się Chrissy, moja najmłodsza. Jej „gardziołko z bólem”, jak to nazywała, chyba mniej ją bolało. Dzięki niech będą Bogu za te drobne dary. ‒ Tatusiu, powiedz Ricky'emu, żeby przestał mi dokuczać. To moja pora na telewizję. Kolejna korzyść z wdowieństwa, pomyślałem. Och, jakie to cudowne być telefonicznym ojcem. ‒ Daj mi go, myszko. W tym momencie ktoś jeszcze zechciał skorzystać z toalety. Otworzył drzwi z takim rozmachem, że walnął mnie nimi w plecy. Miałem jednak szczęście, bo lecący łukiem telefon udało mi się złapać, nim wpadł do urynału. ‒ Ocupado, dupku! ‒ wrzasnąłem, zamykając drzwi kopniakiem. Co za dzień, pomyślałem. Ale... dzień? O czym ja mówię, do cholery! Co za życie!
Rozdział 17
Następnym punktem na mojej liście było porównanie opisów podejrzanych w różnych sprawach. Problem w tym, że dysponowałem wyłącznie opisem Beth Peters, a informacja z Klubu 21 jeszcze do mnie nie dotarła. Od Lavery'ego dowiedziałem się, że przeszukanie ulic i przesłuchanie portierów w okolicy niczego nam nie dało. Nadal czekaliśmy na jakieś sensowne zeznanie sprzedawcy, który widział, jak zastrzelono jego kolegę. Uznałem, że najwyższy czas na odrobinę łagodnej perswazji. Nazywał się Patrick Cardone. Opiekowali się nim sanitariusze karetki nadal stojącej przed sklepem na Madison Avenue, zaparkowanej na drugiego. Podszedłem bliżej, zobaczyłem go przez otwarte tylne drzwi. Siedział na noszach i płakał. Nie lubię czepiać się ludzi, którzy właśnie przeżyli tragedię, ale jeśli o niego chodzi, ktoś musiał ‒ i była to moja robota. Wziąłem się do niej najdelikatniej, jak potrafiłem. Odczekałem 91
na chwilę między szlochami, zapukałem w karoserię karetki, jednocześnie uniesioną ręką dając sanitariuszom do zrozumienia, że przejmuję inicjatywę. ‒ Cześć, Patrick. Mam na imię Mike. ‒ Błysnąłem odznaką, wszedłem do karetki i zamknąłem za sobą drzwiczki. ‒ Mogę tylko próbować wyobrazić sobie, jak fatalnie się czujesz. Przeżyłeś straszne, traumatyczne chwile. Ostatnie, czego bym chciał, to pogorszyć twój stan. Ale potrzebuję pomocy... ja i wszyscy mieszkańcy tego miasta. Czujesz się na siłach zamienić ze mną kilka słów? Facet przetarł zapłakaną twarz dłońmi; był zbyt roztrzęsiony, by zauważyć leżące tuż obok niego pudełko chusteczek higienicznych. ‒ Masz. Położyłem mu je na kolanach. Spojrzał na mnie z wdzięcznością. ‒ Opowiedz mi o Kyle'u ‒ poprosiłem go. ‒ Był twoim przyjacielem? ‒ O tak! ‒ potwierdził zdecydowanie, wycierając oczy chusteczką. ‒ W soboty rano jeździliśmy razem do pracy i kiedy podjeżdżał po mnie do Brooklyn Heights, zawsze częstował mnie kawą. Wiesz, ilu jest w tym mieście tak miłych gości jak on? Powiem ci: dokładnie zero. I ten... ten sukinsyn w bluzie Metsów zastrzelił go tak po prostu. Wszedł, zastrzelił go i... ‒ Zaraz, sekundkę ‒ przerwałem mu. ‒ Co zabójca miał na sobie? ‒ Pomarańczową bluzę Metsów z wypisanym na plecach 92
nazwiskiem „Wright”, okropne koszykarskie szorty i... zieloną czapeczkę Jetsów. ‒ To bardzo ważne ‒ powiedziałem z naciskiem. ‒ Jesteś pewien? ‒ Jeśli w ogóle na czymś się znam, to na ubraniach. ‒ W głosie Cardone'a brzmiała urażona godność. ‒ A on wyglądał po prostu śmiesznie. Jak komiczna reklama Sport's Authority. A więc tu mamy sprawcę w zupełnie innym stylu. Cóż, zdarzenie w metrze i strzelaninę w Polo dzieliło ładnych parę godzin, więc całkiem możliwe, że jeden facet po prostu zmienił ubranie. Czy też może mieliśmy dwóch szaleńców? Dwuosobowy zespół, jeden atakuje, drugi się kryje? Może jednak ma to coś wspólnego z terroryzmem? Jak lubiła mawiać Mary Catherine: „O guuuzik”. Właśnie tak. ‒ Zauważyłeś może coś jeszcze? ‒ spytałem. ‒ Kolor włosów? Coś w tym rodzaju? ‒ Miał na oczach wielkie okulary przeciwsłoneczne i nisko opuszczony daszek czapki. Powiedziałbym: ciemne włosy, biały, dość wysoki. Poza tym wszystko wydaje mi się takie... niewyraźne. Oprócz tego stroju oczywiście. I pistoletu, który przyłożył mi do głowy. Takiego srebrnego, kanciastego. Biały, ciemne włosy, dość wysoki ‒ to pasowało do podejrzanego z metra. ‒ Powiedział coś? Patrick Cardone przymknął oczy. Skinął głową. ‒ Powiedział: „Jesteś świadkiem historii. Zazdroszczę ci”. Niepokojące wrażenie, którego raz już doznałem, powróciło. 93
Wrażenie, że mamy do czynienia z szaleńcem, być może bardzo cwanym. Wstałem i poklepałem Patricka po ramieniu. ‒ Wspaniała robota ‒ powiedziałem. ‒ Pomogłeś swojemu kumplowi Kyle'owi w najlepszy możliwy sposób. Nie, wcale nie żartuję. Złapiemy tego faceta, wiesz? Daję ci moją wizytówkę, kładę ją o tu, tuż obok ciebie. Jeśli coś ci się przypomni, dzwoń. Godzina jest mi całkiem obojętna. Podziękowałem mu raz jeszcze i zeskoczyłem z karetki na ulicę, po drodze wyjmując komórkę. ‒ Szefie, mam rysopis zabójcy z Polo ‒ oznajmiłem, gdy tylko usłyszałem głos McGinnisa. ‒ Ten sam typ fizyczny co facet z metra, tyle że ubrany był w pomarańczową bluzę Metsów. ‒ Pomarańczowe co? ‒ wściekł się McGinnis. ‒ Właśnie dzwonili do mnie z Klubu Dwadzieścia Jeden. Twierdzą, że sprawca był ubrany jak kurier i odjechał na rowerze. Poza tym on też przypominał gościa ze stacji metra. ‒ Jest jeszcze gorzej, szefie. Drugiego sprzedawcę, z którym właśnie rozmawiałem, nazwał „świadkiem historii”. ‒ Chryste Przenajświętszy! W porządku, puszczę to wszystko w świat. Ty sprawdzisz szczegóły, dokładnie, a potem pojedziesz na ten piknik w Dwadzieścia Jeden i zobaczysz, czy nie da się poskładać czegoś z sensem. No to teraz wkraczamy w królestwo koszmaru, pomyślałem.
Część druga Rzygi na litry
Rozdział 18
Mary Catherine zebrała pocztę, po czym przystanęła na chwilę w cichym ‒ dzięki niech będą Panu ‒ foyer przed mieszkaniem Bennetta. Jakie to miłe, przytulne miejsce, pomyślała. Przyglądała się oprawionym szkicom architektonicznym, antycznym lampom, koszykowi na parasolki z matowej miedzi. Sąsiedzi, Underhillowie, zaaranżowali na stoliku na pocztę róg obfitości ze złotych liści młodych dyń i kabaczków. Przyjemna chwila spokoju trwała oczywiście zbyt krótko. Mary Catherine podeszła do drzwi mieszkania, odetchnęła głęboko, zebrała siły i przekroczyła próg. Dźwięk przygniótł ją z siłą padającej ściany. W pokoju dziennym Trent i Ricky hałaśliwie spierali się o prawa do PlayStation. Nie chcąc się okazać gorsze, Chrissy i Fiona na śmierć i życie walczyły o to, która wsunie DVD do napędu komputera w ich 97
sypialni. Stara, przepracowana pralka pohukiwała im do wtóru z kuchni, zupełnie jakby w mieszkaniu odbywała się próba musicalu Stomp. Nagle odskoczyła nerwowo, bo między jej stopami prześlizgnął się niewielki obiekt w kolorze wymiocin. Gapiła się na niego, nie chcąc uwierzyć świadectwu swych oczu. Ale musiała. Któreś z dzieci obrzygało przed chwilą kota o imieniu Socky. W całym tym zgiełku z trudem usłyszała sygnał telefonu. Przez głowę przeleciała jej myśl: niech go odbierze pralka. Ostatnie, czego potrzebowała, to kolejny problem. Ale zaraz podjęła decyzję. Niech to diabli wezmą, przecież gorzej już być nie może. Podeszła do ściennego telefonu, podniosła słuchawkę. ‒ Mieszkanie Bennetta! ‒ niemal w nią wrzasnęła. Dzwoniła kobieta o ostrym, rzeczowym głosie. ‒ Mówi siostra Sheilah ze Świętego Imienia. O Boże, pomyślała Mary Catherine. Dyrektorka dzieciaków. To nie mogła być dobra nowina. Cóż, zasłużyła sobie na to, niepotrzebnie drażniła los. Hałas wydał się jej nagle znacznie głośniejszy, jakby w ogóle było to możliwe. Rozejrzała się bezradnie, nie miała pojęcia, jak go uciszyć w krótkim czasie, którym dysponowała. Raptem wpadła na doskonały sposób. ‒ Tak, siostro? Mówi Mary Catherine, opiekunka dzieci. Czy siostra może chwileczkę zaczekać? Spokojnie odłożyła słuchawkę, wyjęła ze spiżarni drabinę, wspięła się na nią i sięgnęła do skrzynki elektrycznej nad drzwiami. 98
Wykręciła wszystkie cztery bezpieczniki jeden po drugim. Hałas ustał: telewizja, gra komputerowa, pralka i na końcu dzieci umilkły. Przyłożyła słuchawkę do ucha. ‒ Przepraszam, siostro, ale mam właśnie bunt na pokładzie. Co mogę dla siostry zrobić? Wysłuchała dyrektorki z zamkniętymi oczami. Shawna i Brian, połowa tej części rodziny Bennettów, którą udało się jej wypchnąć rano za drzwi, „źle się poczuli” i w tej chwili w pokoju pielęgniarki szkolnej czekają, by ktoś ich zabrał. „Natychmiast”. Nie mogło być lepiej, pomyślała. Mike zajmuje się czymś wystarczająco poważnym, by nie móc się oderwać od pracy, a ona nie może przecież zostawić maluchów samych. Zapewniła siostrę Sheilah, że ktoś zgłosi się po najnowsze ofiary grypy tak szybko, jak to tylko po ludzku możliwe, po czym zadzwoniła do dziadka Mike'a, Seamusa. Tym razem los ustąpił. Dziadek mógł jechać po dzieciaki natychmiast. Ledwie skończyła z nim rozmawiać, Ricky, Trent, Fiona i Chrissy wmaszerowali do kuchni, skarżąc się chórem: ‒ Telewizor nie działa. ‒ Mój komputer też. ‒ No właśnie... nic nie działa. ‒ Co znaczy, że wyłączono prąd ‒ wyjaśniła, wzruszając ramionami. ‒ Na to nic nie możemy poradzić. ‒ W kuchennej szufladzie znalazła talię kart. ‒ Dzieciaki, czy któreś z was grało kiedyś w oczko? 99
Dziesięć minut później kuchenna wyspa stała się zielonym stolikiem, Trent został rozdającym, a reszta w skupieniu wpatrywała się w karty. Hałas ograniczał się teraz do dziecięcych głosików liczących z wysiłkiem i usiłujących poznać zasady gry. Mary Catherine się uśmiechnęła. Nie należała do zwolenniczek hazardu, ale wielką przyjemność sprawiało jej obserwowanie, jak podopieczni bawią się czymś, czego nie zasila się prądem. Uznała, że powinna najpierw wyłączyć ich elektryczne zabawki, a potem wkręcić bezpieczniki, dokończyć pranie, ugotować zupę. Są w tej chwili zbyt zajęci, by zwrócić na nią uwagę. Ale najpierw to, co najważniejsze. Socky nadal skarżył się żałośnie, próbując oczyścić ubrudzoną wymiotami sierść o jej nogi. Podniosła go niezręcznie za luźne futerko na karku. ‒ Potem mi podziękujesz ‒ powiedziała i wsadziła rozpaczliwie usiłującego drapać kociaka do kuchennego zlewu.
Rozdział 19
‒ Musisz być gliniarzem, bo z całą pewnością nie wyglądasz na klienta ‒ zawołała do mnie młoda kobieta. Zatrzymałem się na progu sklepu Polo. Niech mnie diabli, pomyślałem, jeśli to nie Cathy Calvin, nieustraszona reporterka policyjna „Timesa”, a dla nas wszystkich wrzód na tyłku. Nie była kimś, z kim chciałbym rozmawiać akurat teraz. Miałem dość swoich problemów, a poza tym nadal irytowało mnie to, jak nieprzyjaźnie zachowywała się podczas oblężenia katedry Świętego Patryka. Niemniej przywołałem na usta uśmiech, po czym podszedłem do bariery, przy której stała. Powinniśmy dopieszczać przeciwników, których nie możemy zabić; pamiętałem, że podstęp jest narzędziem prowadzenia wojny. Dzięki niech będą Bogu za klasyczne wykształcenie odebrane u jezuitów w liceum Regis. Otarcie się o tę szczególną damę grozi śmiercią tym, 101
którzy nie odkurzyli swego Machiavellego i Sun Tzu. ‒ Dlaczego spotykamy się wyłącznie przy barierach i policyjnej taśmie? ‒ spytała, uśmiechając się do mnie równie promiennie jak ja do niej. ‒ Chyba dlatego, że mocne ogrodzenie poprawia stosunki między sąsiadami, Cathy ‒ odparłem. ‒ Chętnie bym z tobą pogadał, ale jestem strasznie zajęty. ‒ Ej tam, daj spokój, Mike. Przynajmniej krótkie oświadczenie ‒ powiedziała, włączając cyfrowy magnetofon. Przez cały czas patrzyła mi w oczy. Po raz pierwszy zauważyłem, że jej są zielone, piękne, a jednocześnie wesołe. No i ładnie pachniała. Prosiła mnie o coś? A tak, oświadczenie. Wygłosiłem je posłusznie, krótkie i niekonkretne, jak z podręcznika. Zastrzelono sprzedawcę, nazwiska nie podajemy do momentu zawiadomienia rodziny. ‒ Hej, prawdziwa z ciebie fontanna mądrości. Jak zawsze, detektywie Bennett. A co ze strzelaniną w Dwadzieścia Jeden? Jakieś związki? ‒ W tej chwili nie możemy sobie pozwolić na domysły. ‒ A co to ma właściwie znaczyć? Szef McGinnis nie dopuszcza cię do tej sprawy? ‒ Nieoficjalnie? ‒ Oczywiście. Cathy wyłączyła magnetofon. Pochyliłem się do jej ucha. ‒ Bez komentarza ‒ wyszeptałem. Włączyła go z powrotem, a jej szmaragdowe oczy nie patrzyły już na mnie tak figlarnie. ‒ Więc porozmawiajmy o wczorajszym wieczorze w Harlemie 102
‒ powiedziała, nagle zmieniając temat. ‒ Świadkowie twierdzą, że policyjni snajperzy zastrzelili nieuzbrojonego mężczyznę. Stałeś tuż obok ofiary. Co widziałeś? Agresywne dziennikarstwo to dla mnie nie nowina, ale teraz zacząłem się zastanawiać, gdzie jest mój gaz pieprzowy. ‒ Cathy, nie marzę o niczym innym niż o przeżyciu tych chwil jeszcze raz przy twoim boku, ale jak widzisz, właśnie prowadzę śledztwo, więc jeśli mi wybaczysz... ‒ Dlaczego nie miałbyś opowiedzieć mi o tym przy lunchu? Przecież musisz jeść, prawda? Ja stawiam. I nie włączę magnetofonu. Pstryknąłem palcami, udając rozczarowanie. ‒ Jak to, nie wiesz? Jestem już umówiony. W Dwadzieścia Jeden. ‒ Bardzo śmieszne. ‒ Spojrzała na mnie z kpiną i wzruszyła ramionami. ‒ No dobrze. Dziewczyna musi próbować. Pewnie nie powinnam tego mówić, woda sodowa uderzy ci do głowy, ale potrafię sobie wyobrazić gorsze towarzystwo przy lunchu. Jeśli kiedyś przyjdzie ci do głowy, żeby dać ogłoszenie matrymonialne, chętnie pomogę je napisać. Wysoki, dobrze zbudowany, gęste brązowe włosy, zdecydowanie przystojny. Poczułem się zaskoczony, nie sądziłem, że może mnie tak widzieć. Być może tylko prawiła komplementy, żeby wyciągnąć jakieś informacje, ale nie, wydawała się szczera. ‒ Nie mam takich planów, ale dzięki ‒ wykrztusiłem. ‒ A ten żart, że nie wyglądasz na klienta Polo... był poniżej pasa. Bo tak naprawdę potrafisz się ubrać. 103
Machinalnie podniosłem ręce, poprawiłem krawat. Chryste, czyżby naprawdę próbowała mnie poderwać? Czy też jestem beznadziejnym idiotą, w ogóle wyobrażając sobie coś takiego? Ona sama była cholernie interesującą dziewczyną, a ubrana tak jak teraz: w krótką, obcisłą czarną spódniczkę, jeszcze bardziej obcisłą bluzkę i czółenka z lakierowanej skóry, budziła również cholerne pożądanie. Jeśli potrafiło się zapomnieć, że jest też cholerną suką na rolkach. Ale czy rzeczywiście aż taką suką? Warto się nad tym zastanowić. Może lepiej opisywało ją określenie: właściwie zmotywowana profesjonalistka próbująca jak najlepiej wykonać swą robotę, niebojąca się flirtu. Mnie zaś określenie: beznadziejny stary zrzęda rozumiejący wszystko na opak. Cofnąłem się zmieszany jak gimnazjalista. Cathy patrzyła na mnie, podpierając się pod boki, z lekko przekrzywioną głową, jakby właśnie wyzwała mnie na pojedynek i teraz czekała, co zrobię. ‒ Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy, Cathy ‒ powiedziałem cicho ‒ ale wiesz, ja też potrafię sobie wyobrazić gorsze towarzystwo przy lunchu.
Rozdział 20
Resztę popołudnia spędziłem w Klubie 21, głównie przesłuchując świadków ‒ gości obecnych na miejscu, gdy zastrzelono kierownika sali Joego Millera. Kiedy skończyłem, opadłem na czerwoną skórzaną ławkę w głębi baru. Ziewnąłem. Mnóstwo było tych gości. Nikt nie widział momentu śmierci ofiary, ale wydawało się pewne, że mordercą był kurier na rowerze, który pojawił się znikąd we właściwym czasie, a potem znikł. Między butami ofiary znaleziono zakrwawioną kartkę papieru. Wiadomość. Wszyscy twierdzili zgodnie, że kurier był białym mężczyzną, dość wysokim, w wieku około trzydziestu lat. A potem była już zabawa w dobrą i złą wiadomość. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, od najbardziej wpływowych klientów po pomocników kelnerów, potwierdzili, że miał na sobie jasną koszulę kojarzącą się ze strojem służbowym, a nie pomarańczową 105
bluzę Metsów. Na dodatek kask i okulary. Tak jak w sklepie Polo nikt nie przyjrzał się bliżej jego twarzy, nie potrafił nawet dokładnie określić koloru włosów. Nie mieliśmy więc ani jednego szczegółu koniecznego, by porównać sprawców różnych ataków. Oprócz tego drobnego problemu był też poważniejszy, bardziej kłopotliwy. Kierownik sali zginął od kul z dwudziestkidwójki, całkiem innej niż czterdziestkapiątka, która załatwiła Kyle'a Devensa. Z drugiej strony w tym wypadku również nie znaleźliśmy odcisków palców. W praktyce istniało niemal nieskończenie wiele możliwości. Ale mimo wyraźnych sprzeczności zaciśnięty żołądek kazał mi coraz głębiej wierzyć, że przynajmniej te dwie strzelaniny były jakoś ze sobą powiązane. Wiek i ogólny opis sugerowały jednego sprawcę. Obie zbrodnie popełniono w luksusowych miejscach publicznych. Najważniejsza wydawała się jednak drukowana wiadomość zostawiona przy ciele ofiary. Podniosłem do oczu torebkę na dowody rzeczowe. Przeczytałem ją jeszcze raz. „Twoja krew jest mą farbą. Twoje ciało moją gliną”. Było w niej jakieś odrażające podobieństwo do słów wypowiedzianych do Patricka Cardone'a: „Jesteś świadkiem historii. Zazdroszczę ci”. Przeczucie mówiło mi, że mamy do czynienia z facetem, który dostał szóstkę za najbardziej zwariowane wypracowanie i chciał, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Podzielili z nim jego chorobliwe poczucie wyższości. Tego rodzaju uwagę potrafił jednak skupić na 106
sobie wyłącznie dokonanymi z zimną krwią, brutalnymi morderstwami. Jeśli miałem rację, to niestety facet jest także sprytny i ostrożny. Różne ubrania, różna broń, trudna do zobaczenia twarz, żadnych odcisków palców. Bez odpowiedzi pozostawało pytanie, czy ten sam wariat zepchnął dziewczynę pod pociąg metra na Penn Station. Nie użył broni, nie zostawił żadnej kokieteryjnej wiadomości, dał się obejrzeć. Mimo to ogólny opis postaci pasował jak ulał. Cóż, w każdym razie przez ostatnie kilka godzin na Manhattanie nikogo nie zabito. Być może szczęście nam dopisze i wkrótce dowiemy się, że nasz głupek popełnił samobójstwo? Najprawdopodobniej nie. Facet był za dobrze zorganizowany jak na samobójcę. Poza tym moje urodziny wypadają w przyszłym miesiącu. Zamknąłem notes. Przyjrzałem się kaskom futbolistów, instrumentom muzycznym i innym kiczowatym bibelotom zwisającym ze słynnego sufitu w Klubie 21. Barman powiedział mi, że te ‒ jak to ujął ‒ „zabawki” otrzymywali przez lata w podarunku od gwiazd filmowych, gangsterów i prezydentów. Myśl o tym, że Bogie mógł leczyć kaca, popijając z Hemingwayem przy stoliku, przy którym właśnie siedziałem, sprawiła, że nabrałem ochoty na szybkiego hamburgera przed wyjściem. Zajrzałem do menu. Uwierzyłem świadectwu swych oczu dopiero po dwukrotnym sprawdzeniu cen. Trzydzieści dolców? ‒ Twoje zdrowie, mała* ‒ mruknąłem, wstając. * Cytat z Casablanki z Humphreyem Bogartem, zwanym Bogie. 107
Wychodząc, przyjrzałem się jeszcze zdjęciom na ścianie za książką rezerwacji. Na każdym z nich nieżyjący kierownik, „miły facet” Joe Miller, uśmiechał się w towarzystwie celebryty klasy A. Ronalda Reagana, Johnny'ego Carsona, Toma Cruise'a, Shaqa, Dereka Jetera. ‒ Każdy dobry szef sali potrafi bez problemu posadzić cię tam, gdzie chce ‒ oświecił mnie menedżer klubu. ‒ Ale Joe miał rzadki dar: umiał cię przekonać, że jego wybór jest lepszy od twojego własnego. Miller nie wziął ani jednego dnia wolnego od czasu, gdy przed trzydziestu trzema laty rozpoczął karierę od posady pomocnika kelnera. Trzydzieści trzy lata i dziś wieczorem dwie dziewczyny z Columbii i wdowa będą musiały zadać sobie pytanie: co, do diabła, poczniemy teraz? Za oknem Pięćdziesiąta Druga Ulica powoli pogrążała się w mroku. Choć byłem zmordowany, nie potrafiłem uwierzyć, że ten żałosny dzień przeleciał tak szybko. Wygląda na to, że czas mija prędko nie tylko wtedy, kiedy się dobrze bawisz. Zadziwiło mnie też, że Klub 21 otworzy się jak zwykle. Na chodniku już ustawiła się kolejka bardzo zamożnych, pięknych ludzi niecierpliwie oczekujących chwili, gdy wreszcie znajdą się w środku. Być może morderstwo było dla nich tylko dodatkową atrakcją. Menedżer sali machał na mnie niecierpliwie od drzwi; czekał, kiedy pozwolę usunąć policyjną taśmę. Chwila ciszy po zamordowanym brutalnie pracowniku trwała nowojorską minutę. To tyle, jeśli chodzi o powagę śmierci, pomyślałem. Gruby glina w plastikowym kombinezonie usuwa z drogi trupa, likwidując w ten 108
sposób przygnębiająco niewielki problem, i życie toczy się dalej. Obserwowałem menedżera. Zgniótł taśmę w rękach i znikł pod markizą. Opuściłem klub, bawiąc się makabryczną myślą: może powieszają u sufitu w barze wraz z innymi „zabawkami” i tak oto nowojorska policja wniesie swój wkład w styl życia sławnych i bogatych. Ruszyłem przed siebie, próbując sobie przypomnieć, gdzie zaparkowałem vana.
Rozdział 21
Od chwili odebrania telefonu od komisarza Daly'ego gnębiło mnie pytanie, dlaczego osobiście przydzielił mi tę sprawę. Po drodze do domu znów wypłynęło na powierzchnię po raz chyba tysięczny. Musiałem przyznać sam przed sobą, że cholernie mnie to wszystko denerwuje. Choć wydawało się bardzo prawdopodobne, że złapiemy faceta, zwłaszcza jeśli nie przestanie zabijać. Dokładnie na tym polegał problem. Ile osób zginie, nim dopadniemy sprawcę? Znalazłem się między młotem a kowadłem. Na razie nie bardzo miałem nad czym pracować, ale nie mogłem przecież zawieść komisarza i miasta. Otworzyłem drzwi mieszkania. Od progu powitał mnie silny zapach lizolu, dzięki czemu przypomniałem sobie o wszystkich problemach czekających na mnie także w tym świecie. ‒ Tatusiu, tatusiu, popatrz! ‒ krzyknęła Fiona. Podbiegła do 110
mnie, śmiesznie powiewając kucykami. W dłoni ściskała pozostawionego przeze mnie dolara. ‒ Wróżka o mnie nie zapomniała! Jednak przyszła. Czytałem gdzieś, że ośmioletnich dziewczynek nie obchodzą już zabawki czy inne tego typu dziecinne sprawy, tylko makijaż, stroje i elektronika. Mnie jednak los pobłogosławił córką nadal wierzącą w magię. Odwzajemniłem jej mocny uścisk i zdenerwowanie opadło ze mnie jak stara skóra. Coś udało mi się zrobić dobrze. Fiona pociągnęła mnie do pokoju dziennego. Po drodze wpadł mi w oko mop w plastikowym wiaderku. Dopiero teraz pomyślałem o tym, jak spędziła dzień Mary Catherine. Kim byłem, żeby się nad sobą użalać? Jeśli mnie było ciężko, to o ile ciężej musiało być jej? Chwilę później ona sama wpadła jak burza po mopa. Złapaliśmy go w tym samym momencie. Wolną ręką wskazałem schody na drugie piętro, do jej pokoju. ‒ Zejdź mi z oczu ‒ powiedziałem. ‒ Cokolwiek jest tu do zrobienia, to będzie moja robota. Ty idź się zabawić z kimś wystarczająco dorosłym, by głosować. To rozkaz. ‒ Mike, przecież dopiero co wszedłeś do domu. Musisz się choć trochę odprężyć ‒ zaprotestowała. ‒ Mogę zostać jeszcze kilka minut. Ciągnęła mopa do siebie, a ja mocno go trzymałem, i tak się szarpaliśmy, aż wywróciliśmy wiadro. Drewniany parkiet zalała woda. Nie wiem, które z nas pierwsze zachichotało, ale po króciutkiej chwili oboje śmialiśmy się tak serdecznie, że aż rozbolały nas brzuchy. 111
‒ I tak musiałem wymyć podłogę ‒ wydusiłem z siebie. ‒ A teraz po raz ostatni wydaję ci policyjny rozkaz: masz się wynieść z tego lokalu. Mam kajdanki i nie zawaham się ich użyć. Mary Catherine nagle przestała się śmiać. Puściła mopa i odwróciła się szybko, tak jak wtedy, kiedy otarliśmy się o siebie w kuchni. Tym razem nie było wątpliwości, że się rumieni. ‒ Nie chodziło mi o to... ‒ powiedziałem ostrożnie. ‒ Tylko... ‒ Oboje mieliśmy długi dzień, Mike. Czeka nas następny, więc lepiej będzie, jeśli oboje trochę odpoczniemy. ‒ Nadal odwracając ode mnie twarz, ruszyła w stronę drzwi, ale zatrzymała się jeszcze przy niskim stole. Postukała palcem w leżące na nim kartki papieru. ‒ To z pewnością ci się przyda. Dobranoc. Właśnie ustanowiłem nowy rekord w konkurencji żalu za tym, ile razy nie ugryzłem się w język w rozmowie z kobietami, choć powinienem. Na dziś wystarczy. Uznałem, że mogę zwalić to na wyczerpanie. A może ja też zachorowałem na grypę? Przejrzałem papiery: wydruk komputerowy ze szczegółowymi instrukcjami, prawdziwą kartę medyczną mojej objętej kwarantanną rodziny. Dowiedziałem się, kto potrzebuje lekarstwa, którego, kiedy, ile. Z niedowierzaniem kręciłem głową. Ta kobieta dokonała niemożliwego. Chyba powinienem ją spytać, gdzie kryje się nasz psychopatyczny morderca.
Rozdział 22
Nauczyciel wyszedł z łazienki swego mieszkania, energicznie wycierając włosy ręcznikiem. Zatrzymał się, słysząc dziwny dźwięk dobiegający zza okna sypialni. Zgiętym palcem rozchylił firankę i wyjrzał. Trzydziestą Ósmą woźnica powoziku prowadził wynędzniałego siwego konia do znajdującej się po sąsiedzku kamienicy zamienionej na stajnię. Obok mieścił się brudny garaż taksówek i punkt realizacji czeków ze stalowymi kratami na oknach i mnóstwem nigdy niesprzątanej szklanej stłuczki zaściełającej chodnik od frontu. Nauczyciel roześmiał się cicho. Róg Trzydziestej Ósmej Ulicy i Jedenastej Alei był miejscem wyjątkowo nędznym i gównianym, nawet jak na standardy Hell's Kitchen. Może należało to uznać za szaleństwo, ale i tak je kochał. Jeśli nie za nic innego, to za autentyczność. 113
Nadal naładowany na maksa po dzisiejszym przypływie adrenaliny położył się na ławce przy łóżku. Sztanga ważyła sto trzydzieści kilogramów. Bez wysiłku zdjął ją z podstawy, opuścił na piersi i podniósł aż do zablokowania wyprostowanych łokci. Zrobił to dziesięć razy wyjątkowo powoli, aż zadrżały obolałe mięśnie, a do oczu napłynęły mu łzy. O wiele lepiej, pomyślał, siadając. Co za dzień. Co za pieprzony dzień. Namoczył ściereczkę, przyłożył ją do czoła i położył się na ławce. Przechodził teraz okres wyciszenia. Jak każdy miał szansę na uspokojenie się, zrównoważenie, jak kiedyś przy starym kineskopowym telewizorze, kiedy czekał, aż mama i tata wrócą z pracy do domu. Ćwiczenia pomogły mu się pozbyć nadmiaru energii, zimna, wilgotna ścierka na czole uspokajała. Przymknął oczy. Krótka drzemka przed obiadem byłaby czymś naprawdę słodkim. Obudziłby się odświeżony, gotów przejść do następnego etapu. Odpływał już, gdy nagle usłyszał ostry śmiech i ciężki, monotonny rytm rapu. Wstał. Wściekły podszedł wielkimi krokami do okna, szarpnął firankę. Na jasno oświetlonym strychu z oknem pozbawionym zasłon mały Azjata robił zdjęcia dwóm wysokim, anorektycznym białym dziewczynom w długich sukniach. Dziewczyny zaczęły tańczyć jak głupie do bezmózgiego hałasu robionego przez 50 Centa, chwalącego się, jaki z niego alfons w piosence P.I.M.P. Co, u diabła? Kiedy ostatnim razem zwrócił uwagę na dom naprzeciwko, był on rodzajem magazynu, w którym beznogi grubas o imieniu Manny przechowywał wózki do hot dogów. Awansował do jakiegoś gównianego studia mody? Pieprzona okolica schodziła na psy. 114
W pierwszej wojnie irackiej Nauczyciel służył w jednostce rozpoznawczej piechoty morskiej wyposażonej w eksperymentalną, przypominającą bazookę broń znaną pod nazwą SMAW. Dostali do niej nowe, paliwowo-powietrzne ładunki wybuchowe. Mikrosekundy przed zapłonem ładunek taki rozpylał w powietrzu gaz. Nie tylko niszczył konstrukcje budowlane, ale także zapalał tlen w granicach objętych wybuchem. Oddałby wszystko, by w tej chwili mieć pod ręką SMAW. Palec wskazujący zaswędział go, gdy przypominał sobie, jakie to uczucie dotykać jednego z takich megaładunków. Włączyła się wyobraźnia, pod stojący naprzeciwko dom podkładając obrazy budynków, które wówczas niszczył kulą ognia i falą uderzeniową. Z tego swobodnie oderwałaby kilka górnych pięter. Ale i tak pod ręką miał sporo broni. Kilka sztuk krótkiej, taktyczna strzelba śrutowa Mac-9 z przyciętą lufą, colt AR-15 z wyrzutnikiem granatów M203, kolekcja tłumików. Do tego właściwa amunicja w ustawionych porządnie kartonowych pudełkach. Po kilka sztuk granatów odłamkowych, dymnych i rozbłyskowo-ogłuszających spoczywało w stojącym pod warsztatowym stołem pudle niczym przerośnięte, śmiercionośne jaja. Ale nie. Próby wymordowania irytujących głupców byłyby jak szczanie w aktywny wulkan. Musi się trzymać Planu, zabijać tych, którzy się liczą. Przeszedł do pokoju, w którym urządził sobie pracownię. Usiadł w biurowym fotelu retro z Pottery Barn, włączył przykrytą zielonym abażurem bankierską lampę biurkową. Na ścianie za biurkiem nie było kawałka wolnego miejsca, przykrywały ją całą 115
plany linii metra i ulic, zdjęcia foyer budynków biurowych oraz stacji metra, pośrodku zaś znajdował się oprawiony plakat Toma Cruise'a z Top Gun. Na liście twórców filmu przyczepione były portrety Marka Aureliusza, Henry'ego Davida Thoreau i Travisa Bickle'a z Taksówkarza. Na biurku leżały sfatygowane notesy w okładkach w marmurek, był tu też laptop i skaner radiowy do podsłuchiwania policyjnych częstotliwości podłączony do magnetofonu. Obok biurka stał ciężki stół ‒ warsztat wyglądający jak te, które gliniarze zawsze fotografują po nalocie. Stał na nim telefon z automatyczną sekretarką. Ostatnio mało go obchodziła i nawet jej nie sprawdzał, ale zerknął na nią i zdumiał się, widząc, że ma nagranych trzydzieści sześć wiadomości. Zamrugał ze zdziwienia. Przecież to niemożliwe. I nagle przypomniał sobie, gdzie miał być dziś rano. No tak, oczywiście, teraz nabrało to sensu. Te spotkania wydawały się tak niezwykle ważne, kiedy je umawiał, ale po tym, jak doznał objawienia, przestały znaczyć cokolwiek. Ta myśl poprawiła mu humor. Z uśmiechem na ustach skasował wiadomości bez odsłuchiwania. Wrócił do sypialni. Włożył relaksacyjną płytkę CD do odtwarzacza przy ławce i wcisnął „play”. Szum fal łagodnie załamujących się na brzegu i ciche krzyki mew zagłuszyły hałas dobiegający z przeciwnej strony ulicy. Wyciągnął się na ławce, chwycił sztangę i opuścił ją na pierś.
Rozdział 23
Nauczyciel obudził się nieco po dziesiątej wieczorem. Umierał z głodu. Poszedł do kuchni, włączył piekarnik, wyjął z lodówki owiniętą brązowym papierem paczkę. Dwadzieścia minut później kotlety jagnięce skwierczały w sosie port-rosemary demi-glace. Na próbę dotknął gorącego mięsa palcem. Uśmiechnął się, czując jego miękkość. Było prawie gotowe. Wyciągnął frytki, pokropił je olejem truflowym. Nałożył dymiące danie na talerz i postawił je na przykrytym lnianym obrusem stole w małej jadalni mieszkania. Otworzył wartą czterysta pięćdziesiąt dolców butelkę wina Chateau Mouton Rothschild rocznik '95. Rzucił korek przez ramię. Nalał wina do dużego kieliszka. Jagnięcina dosłownie rozpływała się w ustach. Przełknął pierwszy kęs, popił go łyczkiem wybornego bordeaux. Doskonale 117
zrównoważone garbniki, zapach kwiatów, posmak cynamonu i lukrecji. Prawdopodobnie potrzebowało jeszcze około sześciu miesięcy, by osiągnąć doskonałość absolutną, ale nie mógł przecież tyle czekać. Zamknął oczy, rozkoszując się frytkami z olejem truflowym i parmezanem, soczystym mięsem, wspaniałym cabernetem. Odwiedził chyba wszystkie słynne restauracje Nowego Jorku i Paryża, ale ten posiłek dorównywał najlepszym, a może je przewyższał. A może smakował tak dobrze ze względu na to wszystko, czego udało mu się dziś dokonać? Zresztą czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Osiągnął gastronomiczną nirwanę. Dokładnie to, czego chciał. Przeciągał kolację tak długo, jak to tylko możliwe, lecz kiedyś ku jego wielkiemu żalowi musiała się skończyć. Nalał sobie resztkę wina z butelki, po czym przeszedł do mrocznego pokoju dziennego. Opadł na kanapę, znalazł pilota i włączył wiszący na ścianie sześćdziesięciocalowy plazmowy telewizor Sony. Na ekranie pojawił się krystalicznie czysty obraz prezenterki CNN Roz Abrams. Gadała jak najęta. Poinformowała widzów, że w mieście panuje epidemia grypy. Żartujesz? Jakby go to obchodziło. Nauczyciel zniósł jakoś jeszcze kilka minut kompletnej myślowej pustki z dodatkiem reklam, aż wreszcie przyszedł czas na główną informację dnia. W mieście szalał nieuchwytny morderca. Naprawdę, Rozzy, malutka? No nie, kurwa, nie mów. Jak ci się podoba taka wiadomość z rzeczywistego świata? 118
Wyprostował się na kanapie, pochylił do przodu, wysłuchał relacji bardzo uważnie. Jeśli chodzi o dwa zabójstwa z użyciem broni palnej, nadal panowało zamieszanie. Policja ciągle nie była pewna, czy są ze sobą powiązane lub czy istnieje jakiś związek między którymś z nich a przedziwnym incydentem: wepchnięciem młodej kobiety na tory metra. Nie wiedziała, czy ma szukać jednego, czy też więcej niż jednego sprawcy. Istniała obawa, że wydarzenia te mogą mieć coś wspólnego z terroryzmem. Nauczyciel uśmiechnął się szeroko, rozparł na kanapie. Policja i media nadal drapały się po głowie. A jemu w to graj. Nie było wzmianki o manifeście misji, który wysłał do „Timesa”. Ciekawe, pomyślał, czy to policyjna sztuczka ‒ nieupowszechnianie informacji z jakiegoś tam powodu ‒ czy może istnieje jakieś inne wytłumaczenie. Być może gazety nie dostrzegły jeszcze związku? Mniejsza z tym. Dostrzegą... i to szybko. Informacja o zabójcach dobiegła końca. Roz Abrams wróciła do banalnego gówna interesującego wyłącznie bezmózgie ludzkie stado na ulicach. Nauczyciel wyłączył telewizor i wstał. Trzymając w ręku kieliszek z resztką bordeaux, wszedł do ostatniego, dodatkowego pokoju. Przyciskiem w ścianie włączył jaskrawe żarowe światło. Na łóżku dla gości leżała postać przypominająca pogrążonego we śnie człowieka. Tylko że cała była przykryta, wraz z głową. Nauczyciel delikatnie odsłonił jej twarz. ‒ Zaczyna się, przyjacielu ‒ powiedział. 119
Trup odpowiedział mu spojrzeniem; twarz pokrytą miał zakrzepłą krwią. W prawej skroni widać było małą ranę wlotową, w lewej znacznie większą wylotową. ‒ Za zwrócenie na siebie ich uwagi. ‒ Nauczyciel puścił do niego oko, uniósł nad ciałem kieliszek rubinowego wina. ‒ I za jutro, kiedy obaj rozpętamy prawdziwe piekło.
Rozdział 24
O wpół do siódmej rano ławki kościoła Świętego Imienia w Upper West Side były puste i ciche. Ze swymi ciemnymi witrażowymi oknami kościół mógł się ubiegać o tytuł najbardziej uroczystego miejsca na Manhattanie. I dokładnie na tym polega problem, pomyślał ukryty pod ołtarzem ojciec Seamus Bennett. Nie uprawiał bynajmniej nowej formy modlitwy, wręcz przeciwnie. Siedział w zasadzce. Od dwóch tygodni złodziej okradał puszki na ofiary dla biednych umieszczone z przodu kościoła. Seamus był zdecydowany: złapie winnego na gorącym uczynku. Rozdzielił zwisające z ołtarza fałdy obrusa i wyjrzał, przykładając do oczu lornetkę. Już za kilka godzin wnętrze wypełni wspaniałe światło wpadające przez wielobarwne szkło witraży, na razie było jednak tak ciemno, że ledwie widział frontowe drzwi. Czekał już niemal godzinę... i nie doczekał się niczego. 121
Ale miał do czynienia z cwaniakiem. On ‒ lub ona ‒ zawsze zostawiał w puszce trochę drobnych, prawdopodobnie w nadziei, że dzięki temu kradzież nie zostanie odkryta. Mimo to Seamus doskonale wiedział, co się dzieje. Łączna dzienna suma datków spadła o przeszło połowę. Niestety, wskazywało to, że złodziej umie być niemal niewidoczny, swobodnie myszkuje po pogrążonym w mroku budynku bez jego wiedzy. Seamus nie chciał włączać elektrycznych świateł, których zazwyczaj rankami nie używano. Każda zmiana codziennej rutyny mogła przecież zdradzić pułapkę. Opuścił... zaraz, jak żołnierze nazywali w swej gwarze lornetki? A tak, „oczy”. Nalał do kubka trochę kawy z termosu, który miał przy sobie. Musi być lepszy sposób załatwienia sprawy takiej jak ta. Następnym razem weźmie ze sobą wentylatorek ‒ w niewielkiej zamkniętej przestrzeni panowała nieznośna duchota. I poduszkę, a może nawet składane krzesełko. Dawno stracił czucie w pośladkach i nogach zdrętwiałych od siedzenia po turecku na zimnej kamiennej podłodze. Dobrze byłoby też mieć partnera, móc się z kimś zmieniać. Może wtajemniczyć któregoś z diakonów? Wszystko przez tego mojego egoistycznego wnuka, pomyślał Seamus zrzędliwie. Mike nie chciał załatwić ani zbadania miejsca przestępstwa przez specjalistów z nowojorskiej policji, ani sporządzenia profilu sprawcy przez FBI. Jakby mało było samej odmowy, wydawał się nawet rozbawiony prośbą. Czy rzeczywiście wymagał od niego zbyt wiele? W imię chwały bożej? 122
‒ A zdawałoby się, że gliniarz w rodzinie może się kiedyś przydać ‒ wymruczał Seamus niewyraźnie, bo właśnie wziął łyk gorącej kawy. Sygnał telefonu komórkowego zaskoczył go. Drgnął, uderzył głową w spód ołtarza, zaczął się macać w poszukiwaniu komórki. Dzwonił sam Mike, nikt inny. I co można na to powiedzieć? O wilku... ‒ Jesteś mi potrzebny, monsignor. Tu. Teraz. Proszę i bardzo dziękuję. ‒ Och, oczywiście ‒ powiedział Seamus. ‒ Kiedy poprosiłem cię o drobną przysługę, usłyszałem: „Bardzo mi przykro, ojcze”. Ale teraz, kiedy potrzebujesz mnie... Mike jednak zdążył już przerwać połączenie. Seamus zamknął swoją komórkę z trzaskiem. ‒ Myślisz, że wszystko ujdzie ci na sucho, bo jesteś uprzejmy? Ale stary ksiądz potrafi przejrzeć twoje podstępne serce. Wypełzł spod ołtarza. Wyprostował się powoli, masując obolałe krzyże. ‒ Proszę księdza, czy to ksiądz? ‒ spytał jakiś głos. Odwrócił się. Pod wotami wiszącymi naprzeciw wejścia do zakrystii stał Burt, kościelny, gapiąc się na niego w zdumieniu. ‒ Nie bądź głupi, Burt ‒ warknął Seamus. ‒ Przecież widzisz, że żaden ze mnie ksiądz. Jestem jego złym bratem bliźniakiem.
Rozdział 25
Wiesz z pewnością, że czeka cię ciężki dzień, kiedy budzisz się stłamszony przez rzeczywistość. Niemal wypadłem z łóżka, po czym chwiejnie przespacerowałem się po mieszkaniu, licząc ciała. Z każdego kąta dobiegały mnie jęki i stęknięcia. Nie miałem wątpliwości: mojej rodzince znów się pogorszyło. Pojęcie oddziału szpitalnego nie miało już zastosowania, bardziej pasowało MASH: wojskowy szpital polowy pod ostrzałem artyleryjskim. Udało mi się nawet całkiem sprawnie postawić rosół z kury na kuchence, a galaretki wstawić do lodówki. Jednocześnie biegałem od dziecka do dziecka z wilgotną ściereczką w jednej ręce, elektronicznym termometrem do ucha w drugiej i pięciolatką na plecach. Mierzyłem temperaturę, rozgrzane, spocone ofiary poiłem, a te, które akurat miały dreszcze, próbowałem rozgrzać. Gdzieś wśród nich kryły się pewnie jednostki zdolne pójść do szkoły, ale 124
byłem zbyt zajęty, by zajmować się jeszcze i tym. Tego ranka zdrowi mieli się martwić sami o siebie. Miałem za sobą zaledwie kilka godzin nieprzynoszącego ulgi półsnu, więc nie wiedziałem, ile jeszcze będę w stanie znieść. Dlatego ‒ choć niechętnie ‒ zadzwoniłem do Seamusa. Cholernie nie podobał mi się pomysł niepokojenia go tak wcześnie, ale dwadzieścia minut zmagania się z epidemią w rodzinie doszczętnie odarło mnie z manier. Poza tym czy na polu bitwy może zabraknąć kapłana? ‒ Tato? ‒ Widząc mnie w drzwiach jej pokoju, Jane natychmiast sięgnęła po notes leżący na stoliku przy łóżku. ‒ Jak ci się podoba: „Plaga nie ustępowała. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Co takiego zrobił Michael, głowa rodziny Bennettów, że nieszczęście to spadło na barki jego niewinnych dziatek?”. Potrząsnąłem tą swoją obolałą głową. Jedenastoletnia Jane wyrastała na rodzinnego pisarza. Czas wolny uznała za stosowne przeznaczyć na stworzenie psychologicznie głębokiej historii rodziny. Wyglądało na to, że na jej styl wpływ mają w równych proporcjach gotyckie romanse i nad wiek rozwinięte poczucie winy. ‒ Bardzo to ładne, Jane ‒ powiedziałem i przymknąłem oczy. Trent leżący w pokoju po przeciwnej stronie korytarza kichnął soczyście, po czym wytarł ręce o bezradnego Socky'ego. ‒ Ale chyba powinnaś dodać coś takiego: „I wówczas ich ojca olśnił wspaniały pomysł gwarantujący wyzdrowienie chorych: lanie dla wszystkich bez ograniczeń”. Moja córka zmarszczyła brwi. 125
‒ Przykro mi, tatusiu, ale w to nikt by nie uwierzył. ‒ Pośliniła palec, przerzuciła kilka stron. ‒ Chciałam cię jeszcze zapytać o kilka faktów z rodzinnej historii. Pierwszy dotyczy dziadka Seamusa. Myślałam, że księżom nie wolno się żenić. Czy wiąże się z tym jakiś gorszący skandal? ‒ Nie! ‒ niemal krzyknąłem. ‒ Żadnych gorszących skandali! Dziadek Seamus został księdzem późno, kiedy zmarła babcia Eileen. Po tym, jak założył rodzinę. Rozumiesz? ‒ Jesteś pewien, że to dozwolone? ‒ spytała, patrząc na mnie podejrzliwie. ‒ Jestem pewien ‒ odparłem stanowczo i wycofałem się, nie czekając, co jeszcze wpadnie jej do głowy. Święty Jezu, jak zwykli mawiać starzy Irlandczycy, tego mi jeszcze potrzeba ‒ kolejna reporterka szukająca na mnie haka.
Rozdział 26
Mary Catherine zastałem w kuchni. Zdjęła z kuchenki garnek z rosołem, który właśnie zaczął się gotować. Zamarłem. Zauważyłem coś leżącego na kuchennej wyspie za jej plecami. Ludzie zastanawiają się, dlaczego nowojorczycy nie uciekają z Nowego Jorku mimo przerażająco wysokich statystyk przestępstw i równie wysokich podatków. No więc właśnie patrzyłem na jeden z ważniejszych powodów. Prawdziwe bajgle. Mary Catherine wyszła z domu i przyniosła ich chyba z tuzin, a para na wewnętrznych ściankach plastikowej torebki dobitnie świadczyła, że ciągle są ciepłe. Obok nich stała kartonowa tacka z dwiema kawami. Przyjrzałem się temu obrazowi podejrzliwie. Pięć minut po obudzeniu pożegnałem się z pomysłem zjedzenia śniadania. Moja sytuacja była rozpaczliwa i mało brakowało, a uznałbym to, co 127
widzę, za fatamorganę. ‒ Otrzymałem wsparcie? ‒ Wraz z zaopatrzeniem. Wręczyła mi kawę, uśmiechając się dzielnie. Wziąłem bajgla i wbiłem zęby w przesiąknięty masłem mak. Nie od razu zauważyłem worki pod jej oczami. Wyglądała tak mizernie, jak ja się czułem. Co ona jeszcze tu robi? To pytanie zadawałem sobie chyba po raz tysięczny od czasu, gdy zaczęła dla mnie pracować. Wiedziałem, że wielu znacznie ode mnie zamożniejszych sąsiadów, widząc, jak nieprawdopodobnie świetnie, profesjonalnie radzi sobie z moją gromadką, płaciłoby jej chętnie czekami in blanco, gdyby udało im się ją ukraść. Na Manhattanie opiekunki do dzieci to naprawdę wielka sprawa. Dodatki do pensji w postaci funduszy reprezentacyjnych, służbowych samochodów i letnich wakacji w Europie wcale nie uchodziły za niesłychane. A przecież większość dzieci milionerów była jedynakami. Nie miałbym do dziewczyny najmniejszej pretensji, gdyby wzięła, co jej, i zwiała. Biorąc pod uwagę, jak nędznie jej płaciłem, można powiedzieć, że naszą żałosną jedenastką zajmowała się naprawdę dobroczynnie. Czyżby czuła się zobowiązana? Wiem, przyszła do nas na życzenie rodziny Maeve, by pomóc nam w ostatnich tygodniach jej życia. Ale Maeve odeszła. A Mary Catherine miała ile...? Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat? I całe życie na przyjęcie na swe wątłe barki ciężaru odpowiedzialności, nie za kogoś w dodatku, lecz za siebie. Szukałem właściwych słów na wyrażenie troski o dziewczynę, 128
kiedy kuchnię wypełniła banda moich rannych, tych zdolnych się poruszać o własnych siłach. Otoczyła ją, głośnym krzykiem manifestując uczucia. Dzieciaki miałem chore, owszem, ale przecież od grypy nie zgłupiały i doceniały człowieka, który dla odmiany wiedział, co robi. Shawna zeskoczyła mi z pleców i uczepiła się jej nogi jak kleszcz. Nie zamierzałem się na nią za to obrazić. Mary Catherine śmiała się i żartowała z nimi, a ja dostrzegłem coś, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Choć wyglądała na bardzo zmęczoną, policzki miała zarumienione, a w jej niebieskich oczach płonęła determinacja. Stałem nieruchomo ogłuszony i oniemiały. Mógłbym się założyć, że dziewczyna pragnie być tu, gdzie właśnie jest. Rzeczywistość znów mnie przytłoczyła, lecz nagle w dobrym znaczeniu tego słowa. Skąd biorą się tacy cudowni ludzie? ‒ pomyślałem. Krótka chwila zachwytu minęła jak nożem uciął, gdy tylko przez frontowe drzwi wpadł mój dziadek Seamus. ‒ Przed chwilą dowiedziałem się od kościelnego, że znów okradziono puszki dla biednych! ‒ wrzasnął w zatłoczoną kuchnię. ‒ Czy na świecie nie ma już nic świętego? ‒ Zupełnie nic ‒ powiedziałem z udanym oburzeniem. ‒ A teraz pospiesz się, zjedz bajgla, a potem bierz mop i umyj podłogę w łazience dzieciaków. Jeśli mogę księdza prosić.
Rozdział 27
Dzięki przybyłej w porę kawalerii zdołałem, o cudzie, wziąć prysznic, a nawet się ogolić. Przed wyjściem zdążyłem chwycić jeszcze jednego bajgla, tym razem jajecznego, po czym omal nie zbiłem z nóg sąsiadki Camille Underhill czekającej na windę w naszym wspólnym foyer. Wielkie, naprawdę luksusowe mieszkanie dostaliśmy w spadku po mojej zmarłej żonie, która pracowała jako pielęgniarka jego poprzedniego właściciela ‒ milionera. Pani Underhill, starszy redaktor magazynu „W”, robiła wszystko, byśmy nie mogli go przejąć. Więc chyba nie powinno nikogo dziwić, że dotąd nie zaprosiła mnie na żadne ze swych słynnych cocktail party, o których „Post” pisze później na szóstej kolumnie*. Chociaż parę lat temu snobizm nie powstrzymał jej przed zapukaniem do moich drzwi o trzeciej nad ranem. Wydawało się jej, że jakiś podejrzany 130
facet czai się na schodach przeciwpożarowych. Nie do pojęcia! * Plotkarska strona „New York Post”.
‒ Dzień dobry, Camille ‒ mruknąłem z pełnymi ustami. Elegancka dama udała, że mnie nie słyszy, i tylko jeszcze raz szturchnęła palcem guzik windy. Omal nie spytałem: „Pojawili się ostatnio pod twoim oknem jacyś podejrzani osobnicy?”, ale miałem dość na głowie i bez sąsiedzkich sporów. Podniosłem leżącego na wycieraczce „Timesa”, dzięki któremu miałem nadzieję nie jechać z nią windą. Zadziałało wspaniale. Drzwi windy otworzyły się i dama znikła jak wystrzelona z katapulty. Pierwsza kolumna sekcji miejskiej była pognieciona. Ktoś zakreślił główny materiał zatytułowany: „Seria morderstw na Manhattanie”. Na marginesie mój zawsze pomocny dziadek napisał: „Na twoim miejscu bym się tym przejął, jeśli chcesz wiedzieć”. Dzięki, wielebny, pomyślałem. Czekałem na windę, miałem czas przejrzeć artykuł. Mniej więcej w połowie kolumny rozdziawiłem usta, aż wypadł mi z nich niedojedzony bajgiel. Dziennikarz stwierdzał autorytatywnie, że „źródło zbliżone do sprawy” potwierdziło, jakoby zepchnięcie kobiety na tory metra i dwa zabójstwa z użyciem broni palnej były ze sobą blisko związane, a morderca użył różnych rodzajów broni oraz zmienił strój, by „uniknąć zdemaskowania”. Nie musiałem patrzyć na podpis, by wiedzieć, że to moja ulubiona reporterka Cathy Calvin znów zaatakowała uzbrojona w jadowite pióro. Chryste! Jakby nie wystarczyło jej, że sieje panikę, 131
musiała jeszcze mnie w to wmieszać. „Źródło zbliżone do sprawy”! Mogła równie dobrze wielką czerwoną czcionką wydrukować moje nazwisko. Poza tym ‒ choć rzeczywiście myślałem o czymś takim ‒ przecież nic jej nie powiedziałem. Więc od kogo się dowiedziała? Mieliśmy przeciek w wydziale? Kogoś, kto umie czytać w myślach? Wsiadłem do windy. Pomachałem gazetą, by rozproszyć chmurę zapachu Chanel No. 5. Jak ci się to podoba? ‒ spytałem sam siebie. Podcięto mi skrzydła, nim zdołałem w ogóle wyjść z domu. Środa zapowiadała się po prostu wspaniale.
Rozdział 28
Głośny szczęk pociągu linii jeden naziemnej kolei miejskiej obudził mnie skuteczniej niż druga filiżanka kawy. Odbierałem mojego chevroleta; czekał już na mnie przed budynkiem wydziału zabójstw w północnym Manhattanie, na rogu Sto Trzydziestej Trzeciej i Broadwayu. Mechanicy doprowadzili go do porządku, owszem, ale z niewyjaśnionych powodów nie założyli zagłówka pasażera odstrzelonego ze śrutówki w strzelaninie sprzed paru miesięcy. Uznałem za dobry znak, że silnik zapalił i pracował. Odjeżdżałem już, kiedy odezwał się mój telefon komórkowy. Na widok wyświetlonego numeru komisarza humor trochę mi się poprawił. Wcześniej odebrałem e-mail zawiadamiający o spotkaniu o wpół do dziesiątej w centrali. Wyglądało na to, że chce jak najwcześniej dostać relację z wczorajszych strzelanin z pierwszej 133
ręki. Zaczynałem znów czuć się potrzebny. Spodziewałem się sekretarki i prośby, żebym zaczekał na połączenie, ale nie, komisarz zadzwonił bezpośrednio. Miłe. ‒ To ty, Bennett? ‒ Tak jest ‒ odpowiedziałem służbowo. ‒ Co mogę dla pana zrobić? ‒ Dla mnie?! ‒ wrzasnął komisarz. ‒ Po pierwsze, mógłbyś zamknąć tę swoją wielką gębę i nie otwierać jej zwłaszcza przy ludziach z „Timesa”. Nawet ja nie rozmawiam z prasą bez pozwolenia burmistrza. Jeszcze raz wykręcisz taki numer i ani się obejrzysz, a wylądujesz w pieszym patrolu gdzieś na najdalszym zadupiu Staten Island. Rozumiesz? Hej, komisarzu, pomyślałem z goryczą, nie baw się w piękne słówka, tylko powiedz mi, co naprawdę czujesz. Miałem ochotę się bronić, ale Daly wydawał się taki napalony, że pewnie tylko pogorszyłbym sytuację. ‒ To się już nie powtórzy, panie komisarzu ‒ burknąłem w telefon. Wymanewrowałem chevy'ego na ulicę, włączyłem się w ruch i w porannym korku popełzłem w kierunku śródmieścia. Dziesięć minut później byłem już na rogu Osiemdziesiątej Drugiej i Piątej, gdy telefon zadzwonił znowu. ‒ Pan Bennett? Tym razem był to kobiecy głos, którego nie rozpoznałem. Prawdopodobnie kolejna przedstawicielka prasy próbująca się dowiedzieć czegoś nowego o sprawie. Cóż, trudno winić dziennikarzy. Biorąc pod uwagę, jak sportretowała mnie na pierwszej stronie dzisiejszego porannego wydania Cathy Calvin, zacząłem 134
pewnie robić za ich nowego najlepszego przyjaciela i policyjnego konsultanta. ‒ Czego chcesz? ‒ warknąłem. Po krótkiej chwili lodowatego milczenia kobiecy głos oznajmił: ‒ Mówi siostra Sheilah, dyrektorka szkoły Świętego Imienia. No tak, cholera. ‒ Siostro, bardzo przepraszam, ale byłem pewien, że... ‒ To nie ma znaczenia, panie Bennett. ‒ Spokojny, cichy głos sugerował ogrom niechęci do mej osoby przewyższający wszystko, co zademonstrował komisarz. ‒ Wczoraj przysłał pan do szkoły dwójkę dzieci, które okazały się chore. Jeśli pozwoli mi pan odświeżyć sobie pamięć, na stronie jedenastej Przewodnika dla rodziców i uczniów napisane jest: „Chore dzieci należy zatrzymać w domu”. Tu, w Świętym Imieniu, robimy, co w naszej mocy, by nie dosięgły nas skutki panującej w mieście epidemii grypy. Lekceważenie zastosowanych przez nas środków zapobiegawczych nie może być i nie będzie tolerowane. Sięgnąłem do repertuaru usprawiedliwień. Miałem jedno skuteczne: kiedy wysyłałem je z domu, dzieciaki wyglądały dobrze. Ale negatywna energia płynąca ku mnie od siostry przełożonej powstrzymała formujące się na ustach słowa skutecznie jak betonowa ściana. Poczułem się tak, jakbym wrócił do piątej klasy. ‒ Tak, siostro, to się więcej nie powtórzy ‒ wybełkotałem. Nie przejechałem nawet trzech przecznic na południe, kiedy komórka odezwała się ponownie. Tym razem interes do mnie miał szef detektywów McGinnis. 135
Po cholerę mi to ustrojstwo? ‒ pomyślałem, podnosząc telefon do ucha. Byłem gotów wysłuchać tyrady i bynajmniej się nie zawiodłem. ‒ Posłuchaj mnie, Bennett! Właśnie odezwał się Daly! ‒ ryczał w słuchawkę McGinnis. ‒ Próbujesz pozbawić mnie roboty? Zamiast się migdalić z dziennikarkami „Timesa”, może zrobiłbyś przysługę nam obu i wziął się do roboty, za którą ci płacą. A dokładniej: znalazł tego seryjnego zabójcę! Twój lekceważący stosunek do tej sprawy zaczyna mnie cholernie wkurzać. Podobnie sposób, w jaki traktujesz tę katastrofę, panie ekspercie. Powoli zaczynam rozumieć, dlaczego ludzi tak ruszył huragan Katrina. To było to. Miałem dość. Dwie kapitulacje wyczerpywały mój limit na ten ranek. Miałem dosyć obrażania pełnych poświęcenia zawodowców z CRU, z którymi pracowałem. Czy McGinnis znalazł się kiedyś pierwszy na miejscu katastrofy lotniczej? Czy musiał pracować w przenośnej kostnicy, dzień po dniu mieć do czynienia z ludzkimi nieszczęściami na masową skalę? Ostro zajechałem przed autobus linii Liberty i z piskiem opon zatrzymałem się na środkowym pasie Piątej Alei. Korek za mną rozciągnie się zaraz pewnie aż do Harlemu, ale w tej chwili nic mnie to akurat nie obchodziło. ‒ Hej, mam pomysł, szefie! ‒ odwrzasnąłem. ‒ Od tej chwili prawnie zmieniam nazwisko na Mike „Lekceważący” Bennett. Jeśli ci się to nie podoba, jeśli chcesz, żebym złożył rezygnację, musisz mi tylko o tym powiedzieć. A może wolisz postawić mnie przed komisją wydziału? Migdalenie się pierwszego stopnia? 136
Zniosłem chwilę lodowatego milczenia. ‒ Nie kuś mnie, Bennett ‒ powiedział wreszcie McGinnis i odwiesił słuchawkę. Siedziałem przez chwilę w milczeniu zaczerwieniony, z mocno bijącym sercem. Nagadać mi to jedno, ale sugerować, że naraziłem sprawę dla jakiejś dziennikarki, to już cios poniżej pasa. To oni prosili, żebym się nią zajął. Jakim idiotą byłem, dumnym z tego, że to właśnie mnie spotkał zaszczyt, zamartwiającym się, że zawiodę drużynę. A teraz drużyna kopała mnie w zęby. Zdaje się, że syna Wilhelma Tella też specjalnie wybrano. A potem położono mu jabłko na głowie. ‒ Już, już, już! ‒ wrzasnąłem, próbując przekrzyczeć ryk klaksonów. Dodałem własny do chóru i powoli ruszyłem z miejsca.
Rozdział 29
W sali konferencyjnej na dwunastym piętrze One Police Plaza przy stoliku z kawą po raz pierwszy spotkałem się twarzą w twarz z detektyw Beth Peters. Miała czterdzieści parę lat, była niewysoka, drobna i w ogóle bardziej przypominała prezenterkę telewizyjnych wiadomości niż gliniarza. Sprawiała wrażenie miłej, a przy tym bystrej i znów doznałem wrażenia, że dobrze się nam będzie współpracowało. Nie mieliśmy jednak czasu na pogawędki. Byliśmy członkami grupy badającej ostatnie zabójstwa stworzonej przez detektywa McGinnisa. Po naszej porannej rozmowie niemal się zdziwiłem, że w ogóle mnie tu wpuszczono. Było nas ze dwadzieścia osób i w sali zrobiło się tłoczno. Przeważali gliniarze, ale dostrzegłem też paru agentów FBI i kilku cywilów. Beth i ja zajęliśmy miejsca w ostatnich rzędach. Pierwszy 138
zabrał głos Paul Hanbury, psycholog sądowy i profesor Uniwersytetu Columbia. ‒ Sądząc z wagi, jaką człowiek ten przywiązuje do szczegółów, uważam, że możemy wykluczyć możliwość, iż mamy do czynienia ze schizofrenikiem paranoidalnym. Gdyby słyszał głosy, pewnie już byśmy go mieli. Wydaje się jednak, że może cierpieć na urojenia, a biorąc pod uwagę zmiany ubrań i użycie dwóch różnych rodzajów broni, nie wykluczałbym także podwójnej osobowości. W tej chwili mogę tylko zgadywać motyw, ale nasz sprawca wydaje się typem samotnika, źle czującego się wśród ludzi. Być może we wczesnym dzieciństwie przeżył traumę i teraz szuka zemsty, oddając się zabójczym fantazjom. Następnym mającym nam coś do powiedzenia był Tom Lamb, chudy, sprawiający wrażenie wiecznie znękanego specjalista od profilowania przestępców z FBI z Federal Plaza 26. ‒ Nasz człowiek jest niemal na pewno mężczyzną, prawdopodobnie trzydziestokilkuletnim. Nie wiem, czy godzę się z uznaniem go za samotnika, bo najwyraźniej nie ma nic przeciwko zbliżeniu się do ofiar, traktuje je jako osoby. To, że użył dwóch różnych pistoletów, skłania do przypuszczeń, że jest żołnierzem lub fanatykiem. Osobiście przychylam się do tej drugiej możliwości, więc może powinniśmy poświęcić trochę uwagi zwykłym podejrzanym w wypadku przestępstw z użyciem broni palnej. ‒ Jak sądzisz, czy możemy mieć do czynienia z więcej niż jednym zabójcą? ‒ spytała go Beth Peters. ‒ Może nawet zespołem, jak w wypadku Malvo w Waszyngtonie. 139
Agent ścisnął mocno swą spiczastą szczękę. Koncentrował się. ‒ Bardzo interesujący pomysł. Powiedzmy sobie szczerze, facet nie działa w sposób pasujący do modelu stworzonego na podstawie wcześniejszych morderstw. Ale jak wspomniał Paul, na razie możemy tylko zgadywać. Wstałem, głowy obróciły się w moim kierunku. ‒ W takim razie dlaczego nie mielibyśmy zwolnić odrobinę ‒ zaproponowałem ‒ i rozważyć możliwość, że naszego strzelca coś jednak wiąże z ofiarami. Facet jest twardy i pewny siebie, a nie wściekły czy niezrównoważony emocjonalnie jak większość sprawców. Odpowiedział mi Paul Hanbury. ‒ Masowi mordercy często planują swe zbrodnie całe lata, detektywie. To im przynosi pociechę, kiedy są w defensywie albo czują się skrzywdzeni. Stare dobre: „Pewnego dnia im dokopię i zyskam należny mi szacunek”. Tego rodzaju nagromadzenie frustracji może prowadzić do zdumiewających rezultatów. ‒ Rozumiem ‒ powiedziałem, mierząc wzrokiem szefa McGinnisa. ‒ Mimo to nie jestem w stu procentach przekonany, że mamy do czynienia ze zwykłym, normalnym, przeciętnym seryjnym mordercą. Nie powinniśmy przypadkiem już skontaktować się z prasą? ‒ Chcesz powiedzieć, że on może tylko zachowuje się jak szaleniec? ‒ Jeśli udaje ‒ odezwał się siedzący za stołem detektyw Lavery ‒ chciałbym być pierwszym, który nominuje go do Oscara. 140
‒ Chcę powiedzieć, że jeśli facet działa według jakiegoś planu, może to dać nam pewien punkt zaczepienia ‒ stwierdziłem spokojnie. ‒ Inaczej co niby mielibyśmy zrobić? Zarzucić Manhattan glinami? Zaciskać kciuki, żeby któryś z nich znalazł się wystarczająco blisko gościa, kiedy znów mu odbije? Sam wielki McGinnis poderwał się na równe nogi. ‒ I to właśnie mamy zamiar zrobić, Bennett. Nazywa się to przejęciem inicjatywy. Proszę wyjaśnić zasady waszego planu, agencie Lamb. Usiadłem. Facet z FBI zarekomendował wysłanie wzmocnionych patroli, przede wszystkim oddziałów antyterrorystycznych, w wybrane, szczególnie zamożne miejsca: Rockefeller Center, Harvard Club, New York Athletic Club, Lincoln Center, Carnegie Hall i Tiffany. Tiffany, pomyślałem. Jakby potrzebna im była dodatkowa ochrona. A co z Muzeum Sztuki Współczesnej, co z najmarniej połową restauracji w przewodniku Zagata? Mówimy przecież o Nowym Jorku. W policji nie ma po prostu wystarczająco wielu gliniarzy, by obstawić wszystkie reprezentacyjne instytucje. ‒ Pragnę także przypomnieć wszystkim, że to informacja poufna. ‒ McGinnis zakończył przemówienie, patrząc mi wprost w oczy. Ani na chwilę nie spuścił wzroku z mojej twarzy. Spojrzałem w niebo, znów pomyślałem, że może warto byłoby się bronić, i znów zdecydowałem, że do diabła z tym. Nalałem sobie kolejny kubek gorącej, kwaśnej kawy, wypiłem łyk. Z okna sali konferencyjnej miałem zapierający dech w 141
piersiach widok na most Brooklyński. Być może morderca wyświadczy mi osobistą przysługę i dziś sterroryzuje jakąś inną dzielnicę.
Rozdział 30
Oczami ukrytymi za okularami przeciwsłonecznymi Diesel Nauczyciel spojrzał na słońce, którego jaskrawe promienie oświetliły go, gdy wyszedł z Ósmej Alei na Czterdziestą Drugą Ulicę. Niczym kameleon przeszedł kolejną przemianę. Miał na sobie kurtkę z jagnięcej skóry Piera Tucciego, pod nią postarzony podkoszulek z graffiti, dżinsy Morphine i kowbojki od Lucchese; strój wyglądający na swobodny, ale nieukrywający przed oczami ludzi znających się na tego rodzaju rzeczach, że kosztował więcej niż niejedna miesięczna pensja. Nie ogolił się; modna szczecina na policzkach nadawała mu wygląd gwiazdy rocka lub filmu. Idąc w stronę Times Square w tłumie otumanionych, niczego niepojmujących uczestników wyścigu szczurów, miał ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem. Robił to wszystko w pełnym 143
świetle dnia. Jakie to szalone... i jakie śmiałe. Czuł się jak po najwspanialszym, wymarzonym narkotyku. Wreszcie mógł wylać z siebie gromadzony przez lata jad. Od najwcześniejszego dzieciństwa ludzie próbowali sprzedać mu kłamstwa, tylko kłamstwa. Jakie to wszystko jest piękne, jakim świętym przywilejem jest życie. A najgorsza z nich była obrzydliwa, doprowadzająca do furii matka. Powtarzała, że życie to dar od Boga, że jest cenne, że trzeba z wdzięcznością przyjmować niezliczone dary boże. Kochał ją oczywiście, ale, Chryste, czasami miał wrażenie, że nigdy nie przestanie kłapać dziobem. Nie żyła od trzech lat. Odeszła wraz ze swą beznadziejną filozofią rodem z Uniwersytetu Hallmark. Tuż przed śmiercią, siedząc przy jej łóżku, musiał całą siłą woli powstrzymywać się, by nie odgarnąć przewodów kroplówek obrastających ją jak liany i nie spytać: „Jeśli życie jest tak cennym darem, do dlaczego, cholera, jego Dawca daje i odbiera?”. Naturalnie nie zrobił tego. Przy wszystkich swych wadach była jego matką. Poświęcała się dla niego. Przynajmniej mógł pozwolić, by umarła w takiej ułudzie, w jakiej żyła. Teraz już nie musiał się bawić w żadne gierki. Powiedzmy sobie otwarcie: uważał, że w tym szalonym współczesnym bajzlu zwanym społeczeństwem wyrażanie sprzeciwu i antyspołeczne zachowania to coś jak najbardziej właściwego. Nie zamierzał choćby statystować w pozbawionej sensu jednej wielkiej pomyłce, jaką stała się ludzkość. No bo popatrzmy tylko na to, co się dzisiaj dzieje. Jest środa, dzień popołudniówek na Broadwayu. Gdzie tylko spojrzał, 144
bezsensownie kręciły się w kółko tłumy idiotów. Przybyli z przedmieść i miasteczek, entuzjastycznie pozbywając się setki dolców, by zobaczyć jeszcze większego od nich idiotę w halloweenowym kostiumie śpiewającego wyświechtane, ckliwe piosenki o miłości. Czy to sztuka? Czy to najlepsze, co życie ma nam do zaoferowania? Ale nie chodziło tylko o wieśniaków i baranów z przedmieść, skądże znowu. Zaraz za rogiem, na Czterdziestej, podobno bardzo na czasie i bardzo dobrze poinformowani dziennikarze i fotografowie znikali w trzewiach nowego gmachu „New York Timesa”. Czekała ich kolejna niewolnicza szychta w służbie Ministerstwa Prawdy. Miał ochotę krzyknąć do nich: „Bądźcie czujni! Służcie partyjnej linii demokratów, towarzysze. Niech żyje Wielki Brat i jeszcze większy od niego liberalny rząd”. Zwolnił kroku, był już blisko Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Tłum turystów kłębił się wokół zdobiącego front budynku Spidermana naturalnych rozmiarów. Nauczyciel pokręcił głową z obrzydzeniem. Szedł przez krainę trupów. ‒ Pięćdziesiąt dolców? Za rolexa? ‒ krzyknął z wyraźnym południowym akcentem ktoś ukryty w tłumie. ‒ Jasne, że biorę, człowieku. Jakieś trzy metry przed nim chudy chłopak z ogoloną głową wyciągał właśnie rękę z pieniędzmi do faceta z Afryki Zachodniej siedzącego za składanym stołem, na którym piętrzyły się podróbki zegarków. Nauczyciel uśmiechnął się do siebie. Wielu żołnierzy jego oddziału pochodziło z Południa i byli to dobrzy ludzie z małych miasteczek, ciągle wierzący w proste prawdy: patriotyzm, 145
maniery i to, że mężczyzna musi zrobić, co do niego należy. Nie zamierzał się zatrzymywać, ale kiedy na ramieniu chłopaka zobaczył wytatuowanego buldoga Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, po prostu nie miał wyboru. ‒ Hej, daj spokój, kolego ‒ powiedział do południowca. ‒ Chyba nie wierzysz, że gdzieś można dostać rolexa za pięćdziesiąt dolców? Młody marine spojrzał na niego podejrzliwie, lecz także z wyraźną ulgą. Doceniał radę płynącą od kogoś, kto najwyraźniej czuł się tu jak ryba w wodzie. Nauczyciel ściągnął z przegubu ręki swego explorera i podał mu go, jednocześnie odbierając kiepską imitację. ‒ Czujesz ciężar? ‒ spytał. ‒ Tyle waży prawdziwy. A ten ‒ rzucił podróbką w pierś oszusta ‒ jest gówno warty. Mocno zbudowany, przysadzisty Afrykanin zaczął się podnosić, ale ciężar spojrzenia Nauczyciela rzucił go z powrotem na krzesełko. Chłopak z Południa uśmiechnął się z zażenowaniem. ‒ Boże, jak można być takim idiotą ‒ powiedział. ‒ Zaledwie dwa tygodnie temu wróciłem z Iraku. Myślałby kto, że człowiek uczy się tam tego i owego. Wyciągnął rękę, ale Nauczyciel nie przyjął oddawanego mu zegarka. Stał nieruchomo i mu się przyglądał. Pamiętał, jak go kupował. Miał wówczas dwadzieścia osiem lat. Pieprzyć to, pomyślał i podjął decyzję. Przecież nie możesz go zabrać ze sobą. ‒ Jest twój ‒ powiedział głośno. ‒ Nie obawiaj się, nie stawiam żadnych warunków. 146
‒ Co? ‒ wyjąkał chłopak. ‒ Hej, dziękuję panu, ale... ‒ Posłuchaj mnie, żołnierzu. Mieszkałem tu, kiedy runęły wieże. Gdyby obywatele tego miasta nie byli wszyscy gówno warci, świętowaliby powrót każdego z was nadstawiających dupy na Bliskim Wschodzie jak amerykańskiego bohatera, bo też jesteście amerykańskimi bohaterami. Mogę przynajmniej odpłacić tej brudnej dziurze za wasze krzywdy. Popatrz, popatrz, pomyślał. Objawił się we mnie pan Wielkoduszny. Zachowuję się jak jakiś harcerz. Miał ochotę przewrócić stolik, wywalając lewiznę na kolana handlarza, ale to nie była właściwa chwila. Być może kiedyś tu wrócę, pomyślał i odszedł.
Rozdział 31
Dwadzieścia minut później, trzymając w ręku kupiony przed chwilą za sto siedemdziesiąt pięć dolców bukiet łososiowych i żółtych róż, Nauczyciel wszedł do ogromnego holu hotelu Platinum Star na Szóstej Alei. I omal nie przyklęknął z szacunku dla całego kamieniołomu białego marmuru pokrywającego teraz podłogę i dziesięciometrowej wysokości ściany. Sufit zdobiły wzorowane na renesansowych obrazy na płótnie do spółki z rozsiewającymi promienie światła kryształowymi kandelabrami wielkości holowników. Pokręcił głową z podziwu: wypukłe profile sztukatorskie wyglądały jak zrobione z czystego złota. Od czasu do czasu, choć rzadko, dupki potrafią jednak zrobić coś, jak należy. Sprawiając wrażenie mocno podenerwowanego, pospieszył wprost do recepcji. Kunsztowną kompozycję położył na marmurowej ladzie przed ładniutką brunetką. Dziewczyna nie starała się nawet ukryć, jakie wrażenie zrobiły na niej kwiaty. 148
‒ Proszę mi powiedzieć, że nie przyszedłem za późno ‒ powiedział, przykładając do piersi złożone dłonie. ‒ To róże dla Martine Broussard. Nie wymeldowała się jeszcze, prawda? Rola nerwowego zalotnika spodobała się ładnej recepcjonistce. Wcisnęła kilka klawiszy komputera. ‒ Ma pan szczęście ‒ oznajmiła. ‒ Pani Broussard nadal jest naszym gościem. Nauczyciel znakomicie odegrał wielką ulgę. ‒ Dzięki Bogu ‒ szepnął i zaraz dodał głośniej z wielką powagą: ‒ Jak pani sądzi, spodobają się jej? Nie są przypadkiem zbyt ostentacyjne? Nie chciałbym sprawić wrażenia desperata. ‒ Oczywiście, że się jej spodobają, może mi pan wierzyć ‒ uspokoiła go recepcjonistka. ‒ To piękne róże. Nauczyciel udał, że obgryza paznokieć kciuka. ‒ Spotkaliśmy się zaledwie dwa dni temu ‒ wyznał ‒ i wiem, że wygląda to na szaleństwo, ale dziś rano obudziłem się z przekonaniem, że jeśli nie zdążę powiedzieć jej, co naprawdę czuję, nigdy sobie tego nie wybaczę. Ale... chcę ją zaskoczyć. Proszę mi powiedzieć, gdzie powinienem czekać, żeby jej z całą pewnością nie przeoczyć? Recepcjonistka uśmiechnęła się jeszcze serdeczniej. Stała się już jego wspólniczką, uczestniczyła we wspaniałym dziele rodzącej się miłości. ‒ Kanapy przy windzie ‒ powiedziała, wskazując palcem kierunek. ‒ Życzę szczęścia. Nauczyciel usiadł, kładąc bukiet na kolanach. Schowaną pod 149
marynarką rękę przesunął powoli na plecy, to tam za paskiem trzymał oba pistolety. Wybrał colta dwudziestkędwójkę, po chwili już miał go przed sobą. Niespełna pięć minut później melodyjne „ding” oznajmiło przyjazd windy. Nauczyciel wstał. Lśniące mosiężne drzwi rozsunęły się przed pięcioma stewardesami Air France ze znaczkami linii lotniczych wpiętymi w zawiązane na szyi jedwabne chusty. Dziewczyny mogły być modelkami, a może raczej aktorkami filmów tego rodzaju, za które hotel każe płacić ekstra. Na ich widok Nauczyciel poczuł się nagle tak, jakby hel wypełnił jego żołądek. Zakręciło mu się w głowie na myśl o tym, czego dokona za chwilę. Martine Broussard wyszła z windy pierwsza. Miała przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu i była agresywnie piękna ze swymi długimi blond włosami powiewającymi niczym jedwabna fala. Szła po marmurowej posadzce hotelowego lobby, jakby na wybiegu prezentowała kolekcję Victoria's Secret. Nauczyciel przysunął się do niej szybko, trzymając przed sobą bukiet róż. ‒ Martine! Proszę, to z okazji urodzin. Posągowa blondynka zatrzymała się, zaskoczona spojrzała na róże. ‒ Urodziny? ‒ W jej ustach słowo to zabrzmiało jak „uhroziny”. ‒ O czym pan mówi? Przecież to dopiero za trzy miesiące. ‒ Podniosła wzrok na twarz stojącego przed nią mężczyzny. ‒ Czy my się znamy, monsieur? ‒ W jej oczach zabłysły iskierki zainteresowania. Podobnie jak recepcjonistce i jej spodobało się to, co zobaczyła. 150
Nauczyciel wstrzymał oddech. Wsunął dwudziestkędwójkę w bukiet lufą do przodu. Nagle wokół niego zapanowała cisza, wydarzenia toczyły się wolno i nieprawdopodobnie wręcz gładko. Czy kiedykolwiek czuł taki spokój? Czy był aż tak wolny? Czuł się jak nieważki płód w łonie matki. Nacisnął spust, w powietrze wyleciał kłąb płatków róż. Kula trafiła Martine Broussard tuż pod lewym okiem. Dziewczyna upadła na marmurową podłogę. Nie drgnęła nawet, tylko po jej twarzy krew płynęła strumieniem. ‒ Czyżbym powiedział „urodziny”? ‒ warknął. ‒ Pomyliłem się, bardzo mi przykro. Miałem na myśli pogrzeb. Dwa kolejne pociski ugodziły wyjątkowej urody biust. Cztery stewardesy cofnęły się z krzykiem. Nauczyciel rzucił bukiet na zwłoki ich koleżanki, wsunął colta za pasek na plecach i ruszył w stronę wyjścia.
Rozdział 32
Stojący na chodniku hotelowy odźwierny wypełnił swe obowiązki i grzecznie otworzył przed nim drzwi. Najwyraźniej nie słyszał stłumionych strzałów, ale teraz znieruchomiał nagle i zagapił się na wrzeszczące Francuzki. ‒ Wezwij policję! ‒ krzyknął do niego Nauczyciel. ‒ Jakiś szaleniec ma broń! Odźwierny wbiegł do środka. Nauczyciel szedł przed siebie szybkim, lecz równym krokiem, oddalając się od hotelu, ale nie zwracając na siebie uwagi. Minął stojącą przed budynkiem fontannę, wyjął treo z kieszeni dżinsów, wywołał listę. Słowa „Stewardesa Air France” znikły pod najlżejszym dotykiem kciuka. Nagle, pojawiając się jakby znikąd, za jego plecami rozległ się pisk opon gwałtownie hamującego samochodu. Trzasnęły drzwi, zatrzeszczało radio, bez wątpienia policyjne. Nawet nie próbuj się odwrócić, napomniał sam siebie Nauczyciel. 152
Nie zwalniaj. Wtop się w tłum. Gliny nie mogły jeszcze mieć jego rysopisu. Nie ma mowy. ‒ To on! ‒ krzyknął ktoś. Nauczyciel zerknął przez ramię. Hotelowy odźwierny po przeciwnej stronie placu wskazywał wprost na niego. Dwaj umundurowani miejscy policjanci wyciągali broń. Do diabła. A był pewny, że jak wszyscy i ten gość będzie zbyt oszołomiony, by odzyskać przytomność tak szybko. W porządku, nie dzieje się nic wielkiego. Plan ucieczki, wariant drugi: wejście do stacji metra Rockefeller Center po południowej stronie placu. Zaczął biec. Raptem dosłownie wszędzie pojawiły się dziesiątki pojazdów policyjnych, blokując ulicę przy obu końcach. Po jego prawej ręce ciężki wóz ESU hamował w poślizgu i zatrzymał się dopiero na chodniku. Gliniarz z oddziału SWAT wyskoczył z niego, przyklęknął, podrzucił M16 na ramię. Niech to wszyscy diabli! Co oni, rodzili się z powietrza? Dopiero teraz Nauczyciel uświadomił sobie, że to wszystko przez jedenasty września. Nie zdawał sobie sprawy, jak dalece zmieniły się reakcje policji. Zmusił się do jeszcze szybszego biegu. Postąpił w jedyny dostępny mu sposób: rzucił się głową naprzód ku prowadzącym na stację schodom. Szczęście mu dopisywało. Zamiast wylądować na kanciastym betonie, zderzył się z wychodzącą na powierzchnię starszawą parą. Siłą pędu zbił oboje z nóg, rozpłaszczył i zjechał na nich w dół jak na ludzkim toboganie. Na dole, nie poświęcając uwagi dzikim 153
wrzaskom, wbił nogi w poranione ciała, poderwał się i pobiegł. Skręcił za róg, skoczył nad kołowrotem, popędził peronem. Stacja Rockefeller Center, jedna z największych w całym systemie metra, była też istnym podziemnym labiryntem tuneli, przejść i wyjść. Cztery tory, dwa oddzielone perony, czternaście wyjść do miasta, a jako premia specjalna przejścia do hali Rockefeller Center: sklep na sklepie, istne miasto w mieście ciągnące się wiele przecznic w każdym kierunku. Nie zwalniając kroku, Nauczyciel wyrwał podkoszulek z dżinsów, tak by zakrył pistolety za pasem, a kurtkę Tucciego zdjął i rzucił w jeden z korytarzy. Nie musiał się martwić, że zostawia ślad, ktoś z pewnością złapał ją i prysnął w ciągu dosłownie sekundy. Zbiegł kolejnymi schodami po cztery stopnie. Słyszał już metaliczny zgrzyt hamującego pociągu linii V. Dopadł drugiego wagonu akurat w momencie otwarcia drzwi. Tak! ‒ pomyślał, wskakując do środka. Łomot ciężkich kroków na schodach, z których sam przed chwilą korzystał, kazał mu odwrócić głowę. ‒ Zatrzymać pociąg! ‒ krzyknął gliniarz. Dołączyli do niego pasażerowie. ‒ Hej! Hej, motorniczy, zatrzymaj pociąg! „Bing, bang”. Motorniczy siedzący na stanowisku w pierwszym wagonie zamknął drzwi, jakby nie działo się nic niezwykłego. Co za cholerne miasto, nie sposób go nie kochać. Wszyscy tu poszaleli. 154
Metro ruszyło, nabierając prędkości. Nauczyciel otarł pot z czoła. Rozejrzał się po w połowie wypełnionym wagonie. Pasażerowie, ale to wszyscy bez wyjątku, pogrążeni byli w lekturze gazet i paperbacków. Byle się nie wychylić. Cholerna racja. Odwrócił się, przyglądał światłom tunelu za oknem, błyskającym i gasnącym w rytmie pędzącego składu; konstelacja błękitnych spadających gwiazd. Aż trudno uwierzyć, lecz nie stracił wolności! Nic nie było w stanie go powstrzymać. Więc to prawda, że prowadziła go ręka przeznaczenia. Nie istniało przecież inne wytłumaczenie. Doszedł do tego wniosku dokładnie w chwili, gdy z trzaskiem otwarły się drzwi z tyłu wagonu. Stanęło w nich dwóch ciężko dyszących gliniarzy z policji metra: tęgi, starszy biały facet i Murzynka tak młoda, że musiała dopiero zaczynać służbę. Oboje trzymali dłonie na rękojeściach glocków. Nie wyjęli pistoletów z kabur. ‒ Nie ruszać się! ‒ krzyknął stary piernik, ale nadal nie wyciągnął broni. Na co czekał, do diabła? Na grawerowane zaproszenie? Sięgnięcie za plecy po pistolety nie zabrało Nauczycielowi nawet jednej sekundy. Stał, trzymając dwudziestkędwójkę w prawej dłoni, a czterdziestkępiątkę w lewej. Teraz już przyciągnął uwagę pasażerów. Gapili się na niego szeroko otwartymi oczami, niektórzy rozpłaszczyli się na siedzeniach, inni rzucili na podłogę, jeszcze inni wrzeszczeli przeraźliwie. ‒ Posłuchajcie mnie! ‒ krzyknął Nauczyciel. ‒ Lubię gliniarzy! 155
Przysięgam! Nie mam nic przeciwko wam i nie chciałbym, żeby spotkało was coś złego. Puśćcie mnie. Tylko na tym mi zależy. Pociąg dojeżdżał do stacji przy Pięćdziesiątej Pierwszej i Lexington. Motorniczy zapewne zorientował się już, że coś jest nie tak, ponieważ wagonem nagle szarpnęło. Pozbawieni równowagi mundurowi wreszcie zdecydowali się sięgnąć po broń. ‒ Przecież mówiłem „nie”, do cholery! ‒ wrzasnął Nauczyciel. Z czterdziestkipiątki w lewej ręce trafił faceta w kolano, podbrzusze i głowę. Jednocześnie z dwudziestkidwójki w prawej ręce wpakował ostatnie cztery kule w brzuch dziewczyny tuż nad policyjnym pasem. Trzeba jakoś obejść te uprzykrzone kevlarowe kamizelki. Miał wrażenie, że jego uszy krwawią od huku strzałów z czterdziestkipiątki, jakby w głowie wybuchły mu petardy, ale też poczuł w niej prawdziwą burzę endorfin. Co za kop! Nic w świecie nie może się z nim równać. Pociąg zatrząsł się i zatrzymał. Drzwi otwarły się automatycznie. Czekający na peronie biznesmen postawił nogę w wagonie, zobaczył, co się dzieje, znieruchomiał, a potem odwrócił się i uciekł. Nauczyciel miał zamiar skorzystać z dobrego przykładu, ale usłyszał huk strzału i przenikliwy świst rozbrzmiewający obok jego lewego ucha. Obejrzał się z niedowierzaniem. Ta dziewczyna. Leżała na podłodze wagonu z brzuchem przerobionym na szwajcarski ser, a jednak próbowała wymierzyć w niego, choć glock w jej ręku drżał. Co za odwaga pod ostrzałem! 156
‒ Coś wspaniałego ‒ powiedział do niej najzupełniej szczerze. ‒ Powinni cię odznaczyć. Bardzo mi przykro, że muszę to zrobić. Podniósł czterdziestkępiątkę i wycelował wprost w przerażoną twarz policjantki. ‒ Naprawdę bardzo mi przykro. Nauczyciel pociągnął za spust.
Rozdział 33
Nie potrafiłem w to uwierzyć! Co się porobiło z tym światem, niech go wszyscy diabli! Kończyliśmy spotkanie grupy specjalnej, gdy przyszła wiadomość, że w śródmieściu doszło do dwóch strzelanin. Nie jednej, lecz dwóch! Wstępne raporty podawały, że ich ofiarą padły osoba cywilna oraz dwóch policjantów metra. Zdarzyło się to w bezpośredniej bliskości Rockefeller Center. Ten sam sprawca. Nasz sprawca. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Włączyłem syrenę, ale i tak przebicie się przez korki między One Police Plaza a miejscem przestępstwa na rogu Pięćdziesiątej Pierwszej i Lexington zajęło mi niemal czterdzieści minut. Na miejscu panowało gorączkowe zamieszanie. Po pierwsze, nie sposób było nie zauważyć wiszącego nad budynkiem Citicorp policyjnego helikoptera. Przepychałem się przez tłum kłębiący się 158
wokół zamkniętej Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy, a łomot wirnika współgrał z biciem mego serca. Sierżant przepuścił mnie pod taśmą tuż przy zejściu do stacji metra. Jego twarz, śmiertelnie poważna, jakby cierpiał na ciężki przypadek raka, powiedziała mi coś, czego nie chciałem wiedzieć. Schodziłem po schodach wąskiego, rozgrzanego wejścia, mając wrażenie, że metaliczne trzaski policyjnych krótkofalówek i syreny radiowozów dobiegają mnie ze wszystkich stron jednocześnie. Pociąg metra zatrzymano w tunelu. Na peronie przy jednym z przednich wagonów stało ze dwudziestu gliniarzy. W samym wagonie zobaczyłem łuski na zakrwawionej podłodze. Wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć, że oddano kilka strzałów. Gliniarze rozstąpili się przed sanitariuszami wysuwającymi nosze z wagonu. Ręce automatycznie sięgnęły po nakrycia głowy. Stojący obok mnie potężny funkcjonariusz ESU się przeżegnał. Gdy nosze przejeżdżały obok mnie, poszedłem za jego przykładem. Potrząsnąłem głową, próbując w ten sposób pozbyć się wrażenia, że serce zaciska mi się w piersi. Ofiarą była młodziutka, początkująca policjantka metra. Wiedziałem o niej tylko tyle, że nazywa się Tonya Griffith i że nie żyje. Nie dostrzegłem nawet jej twarzy. Tyle krwi... Spytałem innego policjanta metra o jej partnera. Dowiedziałem się, że właśnie wiozą go do Bellevue. ‒ Marne szanse? ‒ zagadnął ten wielki, który się przeżegnał. Jak „marne szanse przeżycia?”. Gliniarz nie odpowiedział. Czyli tak, marne. ‒ Sukinsyn ‒ warknął wielki, zaciskając pięści. ‒ Pieprzony sukinsyn. 159
Sam lepiej bym tego nie ujął. Godzinę temu wszystko się zmieniło. Sprawca zabił na pewno jednego, a najprawdopodobniej dwoje naszych. Zaczęła się gra o naprawdę wysoką stawkę. Bo teraz była to sprawa osobista.
Rozdział 34
Szedłem obok noszy. Sanitariusze wynieśli ciało Tonyi Griffith na powierzchnię i wsunęli do karetki. Kierowca zamknął tylne metalowe drzwi, usiadł za kierownicą, włączył migające światła na dachu. Potem chyba zastanowił się, co robi, bo wyłączył je i powoli ruszył od krawężnika. Nie ma co się spieszyć do kostnicy. Odprowadziłem wzrokiem karetkę jadącą w stronę gmachu Chryslera. Rozmyślałem nad propozycją pracy w ABC. Miałem dość strzelanin i śmierci. A już z pewnością miałem ich dość w tej chwili. Detektyw Terry Lavery wyszedł za mną po schodach. ‒ Właśnie skończyłem rozmawiać z kapitanem posterunku ‒ powiedział. ‒ Sprawca znikł. Przeczesali teren pod i nad ziemią, zatrzymywali autobusy i taksówki zarówno na Pięćdziesiątej Pierwszej, jak i na Lexington. Nie złapali żadnego śladu. 161
Wielki gliniarz znalazł właściwe słowa. Pieprzony sukinsyn. ‒ Świadkowie? ‒ spytałem. ‒ Będzie ich kilkunastu. Prawie wszyscy, słysząc strzały, usiłowali się wtopić w ściany wagonu, ale opisy podają podobne. Wysoki biały mężczyzna o czarnych włosach, w ciemnych okularach przeciwsłonecznych, ubrany w dżinsy i podkoszulek z rysunkami. Użył dwóch rodzajów broni, czterdziestkipiątki i dwudziestkidwójki. Strzelał z obu rąk jak Jesse James. Zdumiony tylko pokręciłem głową. Jeden facet załatwia dwójkę wyszkolonych, uzbrojonych funkcjonariuszy policji jednocześnie, używając dwóch pistoletów różnego kalibru? To się jeszcze nie zdarzyło poza spaghetti westernami i filmami Johna Woo. Wyciągnąć broń, wymierzyć i strzelić pod ogniem; samo to wymaga nieprawdopodobnie wysokiego poziomu wyszkolenia oraz równie niezwykłych zdolności. A mówię tylko o jednym pistolecie. ‒ Ten gość ma za sobą przeszłość żołnierza jakichś jednostek specjalnych ‒ powiedziałem ‒ albo jest durniem, któremu dopisuje nieprawdopodobne szczęście. Módlmy się, żeby zachodził ten drugi przypadek. ‒ Aha, mam dla ciebie jeszcze coś. Zanim zaczął strzelać, krzyknął, że lubi policjantów. Próbował ich ostrzec, zniechęcić, a Tonyę Griffith nawet przeprosił za to, co robi. Chryste! I jeszcze fan glin. Nie za dużo tego naraz? ‒ Boże, chroń mnie przed przyjaciółmi, bo z wrogami sam sobie poradzę ‒ mruknąłem pod nosem, a głośno powiedziałem: ‒ 162
W porządku, pozbieraj taśmy wideo z kas z żetonami, z ulicy i w ogóle skąd się da. Ja jadę na miejsce kolejnej zbrodni. Skręciłem za róg. Stary Jamajczyk sprzedający hot dogi z wózka przywołał mnie gestem ręki. Podszedłem do niego z nadzieją, że może czegoś się dowiem, ale okazało się, że tylko rozdaje wodę i napoje chłodzące wszystkim biorącym udział w akcji. ‒ Moja córka jest sanitariuszką karetki w Bronxie, człowieku ‒ wyjaśnił, krzywiąc się w zaraźliwym uśmiechu. ‒ Chociaż tyle mogę zrobić dla takich klasa gości jak wy. Nie chciał wziąć ode mnie pieniędzy, ale w końcu przyjął wizytówkę Związku Policjantów. Może wyciągnie go kiedyś z jakichś kłopotów? Potem musiałem jeszcze znaleźć samochód. Rutyna. Przy okazji przez głowę jak błyskawica przeleciała mi myśl, że ilekroć mam zamiar rzucić ręcznik jako glina, jak łbem w wyrastającą na mej drodze ścianę walę w kolejny powód, dla którego zostałem policjantem.
Rozdział 35
Od hotelu Platinum Star przy Szóstej, na zachód stąd, dzieliło mnie zaledwie pięć przecznic. Jadąc tam powoli, próbowałem poukładać sobie w głowie to, co wiedziałem. Najprostszy wzór, jaki się z tego wyłaniał, wyglądał tak: po każdym morderstwie sprawca kryje się, a potem znów atakuje, ale w innym stroju, i znów zabija. Czyli musi mieć jakąś kryjówkę gdzieś w okolicy. Mieszkanie? Pokój hotelowy? No i te wykrzyczane przez niego ‒ według świadków ‒ słowa o tym, że lubi gliniarzy. Może i bredził, ale z drugiej strony jawił się przecież jako człowiek bardzo opanowany, systematyczny. Miałem nieodparte wrażenie, że wie, co mówi. Zabił tych dwoje, ponieważ uznał, że nie ma wyboru. Musiał uciec. A to oznaczało, że nie zabija przypadkowo. Że wybiera ofiary. Poza tym hotel Platinum Star był trzecim luksusowym miejscem. Z trzech. 164
Wyglądało na to, że moje wstępne założenie trzyma się całkiem nieźle. Morderca miał plan i ten plan miał coś wspólnego z bogactwem. W odróżnieniu od typowych seryjnych morderców nie działał w tajemnicy, lecz w pełnym blasku dnia. Pozwalał się zobaczyć. Czy próbował przekazać jakąś wiadomość? Tego rodzaju sprawcy próbują zwykle wykazać, że są sprytniejsi od policji. Chcą sobie z nas zadrwić, pokazać nam, że mogą zabijać bezkarnie, że nigdy nie zostaną złapani. Więc dlaczego nie skontaktował się z nami ani z prasą? Na tym skończyłem z myśleniem, bo właśnie podjechałem pod hotel. Co najmniej setka gliniarzy kłębiła się wewnątrz strefy wyznaczonej łamaną linią żółtej policyjnej taśmy obejmującej dwie pełne miejskie przecznice z hotelem usytuowanym pośrodku. Po drugiej stronie stali pracownicy biurowi, gapiąc się na nich w milczeniu, zszokowani przemocą, zbierający siły w oczekiwaniu na to, co ma jeszcze nastąpić. Osobiście wolałem już idiotyczną ciekawość zwariowanych gapiów, których zwykle pełno jest wszędzie tam, gdzie popełniono przestępstwo. Najwyraźniej w świecie ludzie zaczynali się bać. I niby dlaczego nie? Trup słał się gęsto, nawet jak na standardy nowojorskie. Detektyw Beth Peters znalazłem w środku przy recepcji. Nadal wydawała się chłodna i rzeczowa, lecz także jakby przybita. Po białym marmurze podłogi poprowadziła mnie do wind. Ciało zdążono już przykryć. Przykucnąłem, odsłoniłem twarz. 165
Martwa kobieta wciąż wyglądała pięknie z okalającą twarz blond grzywą, wrażenie psuły jednak małe czarne rany wlotowe w twarzy i piersi oraz plama lepkiej krwi zastygającej na podłodze. Przyglądałem się bukietowi róż leżącemu na piersi dziewczyny. Opadłe płatki na marmurze sprawiały wrażenie darów w rytuale składania ofiary z człowieka. Niczym okienko wyskakujące na ekranie komputera w mym umyśle błysnął obraz kartki z Klubu 21. „Twoja krew jest mą farbą. Twoje ciało moją gliną”. ‒ Rozumiesz coś z tego, Mike? Domyślasz się, co chce powiedzieć? Bo ja nie ‒ przyznała Beth. Przykryłem twarz zamordowanej. ‒ Jestem całkiem pewien, że mówi nam: „Złapcie mnie”.
Rozdział 36
‒ Ofiara nazywa się Martine Broussard ‒ poinformowała mnie Beth Peters. Staliśmy, niemal tuląc się do siebie przy recepcji. ‒ Była stewardesą Air France, dziś o drugiej po południu miała lecieć do Paryża. Około jedenastej do hotelu wszedł wysoki mężczyzna o czarnych włosach. Miał ze sobą bukiet kwiatów. Pracownica recepcji poinformowała go, że może poczekać na kanapie przy windzie. Kiedy Martine wysiadła, postrzelił ją z bliska z broni, którą miał ukrytą w różach. Raz w głowę, dwa razy w pierś. Prawdziwy czaruś z niego. Odetchnąłem głęboko, z rezygnacją. ‒ Ale jest też dobra nowina. Chodź ze mną. Poprowadziła mnie do dużego pokoju biurowego za recepcją i przedstawiła szefowi ochrony hotelu, siwemu byłemu agentowi FBI Brianowi Navrilowi. Witając się ze mną, sprawiał wrażenie 167
zdenerwowanego. Przypuszczam, że, biorąc pod uwagę to, co się stało, obawiał się, iż właśnie został byłym szefem ochrony hotelu. ‒ Zdaje się, że znalazłem coś, co może się wam przydać ‒ powiedział, gestem zapraszając nas do biurka. ‒ Przynajmniej taką mam nadzieję. Przełączył nagrania licznych rozmieszczonych w hotelu kamer bezpieczeństwa na swego laptopa. Kliknął ikonę tej zainstalowanej w recepcji, a kiedy pojawił się obraz, włączył zbliżenie, a potem pauzę. Na ekranie pojawił się w miarę wyraźny portret mężczyzny w okularach przeciwsłonecznych i drogiej skórzanej kurtce, trzymającego bukiet róż, uśmiechniętego, zapewne rozmawiającego z recepcjonistką. Wymieniliśmy z Beth zadowolone spojrzenia. Bingo! Wreszcie jakiś przyzwoity trop. Z tymi przeciwsłonecznymi okularami portret nie należał do najlepszych, ale nie był też najgorszy, bez dwóch zdań. Navril zdążył już nawet przygotować stos wydruków tylko czekających na rozprowadzenie. ‒ Gdzie recepcjonistka? ‒ spytałem. ‒ Muszę z nią porozmawiać. Nazywała się Angie Hamilton, była drobna, atrakcyjna, ciemnowłosa, miała dwadzieścia kilka lat. Beth wprowadziła ją do biura. Minęło trochę czasu, ale nadal wydawała się wstrząśnięta. ‒ Cześć, Angie ‒ przywitałem ją. ‒ Jestem detektyw Bennett. Wiem, że dla ciebie to teraz bardzo trudne, ale musimy się dowiedzieć wszystkiego o mężczyźnie, który zastrzelił panią Broussard. Rozmawiałaś z nim, prawda? 168
‒ Spytał mnie, czy pani Broussard opuściła już nasz hotel. Powiedział, że spotkali się niedawno i że przyniósł jej kwiaty, bo... bo... ‒ Angie Hamilton się rozpłakała. Beth objęła ją, wyszeptała jej do ucha kilka dodających odwagi słów, wyjęła chusteczkę z kieszeni. Angie wytarła nią łzy i zacinając się, podjęła opowieść. ‒ Powiedział, że nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie powie jej teraz, co czuje. Pomyślałam sobie, że to takie romantyczne... Drugie trafienie. Wymieniliśmy z Beth krótkie spojrzenie. Zabójca wybrał sobie ofiarę. Pytał właśnie o nią. Znał Martine Broussard. Wreszcie zdobyliśmy dowód, że nie zabija na chybił trafił. No i zdecydowanie wzrosły szanse, że to morderstwo łączy się jakoś z poprzednimi. Kolejna szansa. Kolejna droga, którą możemy pójść. ‒ Jak się zachowywał, Angie? Wydawał się zdenerwowany? Przesadnie pewny siebie? ‒ Nie, nie był pewny siebie. Raczej zdenerwowany, troszeczkę, ale poza tym... słodki... uroczy. Dlatego to wszystko wydaje się jeszcze okropniejsze. Powiedziałam, że może usiąść na kanapie, to na pewno zobaczy dziewczynę, kiedy będzie wysiadała z windy. A on ją zastrzelił. Angie znów zaczęła płakać. Pochyliła się, szlochała rozpaczliwie. Tym razem ja też ją objąłem, pocieszałem. ‒ Nie zrobiłaś nic złego, Angie ‒ zapewniłem ją. ‒ Ty chciałaś jedynie pomóc. Zły jest tylko ten szaleniec krążący po mieście i zabijający niewinnych ludzi.
Rozdział 37
Kilku policjantów spośród tych, którzy pierwsi pojawili się w hotelu, odwiozło koleżanki ofiary na posterunek Midtown North. Stewardesy Air France dostały ataku paniki. Histeryzowały do tego stopnia, że nie sposób było wyciągnąć z nich niczego oprócz francuskiego bełkotu. Typowi gliniarze po francusku umieli powiedzieć: Voulzez-vous coucher avec moi ce soir i nic więcej. Posłano po tłumacza, lecz nikt się jeszcze nie zjawił. Na szczęście nie byłem takim całkiem typowym gliniarzem. ‒ Je suis vraiment désolé pour votre amie ‒ zwróciłem się do dam, wchodząc do pokoju przesłuchań na piętrze. ‒ Je suis ici pour trouver le responsible, mais je vais avoir besoin de votre aide. W zasadzie miało to znaczyć, że potrzebuję ich pomocy, by złapać zabójcę. W każdym razie miałem nadzieję, że znaczy właśnie to. Przed wielu, wielu laty posługiwałem się francuskim 170
całkiem nieźle, ale zdążył mi już zardzewieć. Nie zdziwiłbym się, gdybym w rzeczywistości powiedział: „Czy nie widziałyście rosomaka mojej siostry?”. Cokolwiek to było, wokół mnie zgromadziły się prześliczne i mocno podekscytowane panie. Nigdy w życiu nie tuliłem się zbiorowo do francuskich supermodelek czworaczków. Jakoś to zniosłem, myśląc o dziekanie do spraw studenckich z Regis namawiającym mnie, bym uczył się hiszpańskiego jako znacznie bardziej praktycznego. Pokazałem im zdjęcie zabójcy, stopklatkę z nagrania hotelowej ochrony. Jedna ze stewardes, Gabriellé Monchecourt, przyglądała się jej coraz większymi oczami, a potem zaczęła mówić tak szybko, że nic z tego nie pojąłem. Skłoniłem ją w końcu, żeby zwolniła. To zmieniło sytuację. Gabrielle wydawało się, że kiedyś już widziała mężczyznę ze zdjęcia! Nie była w stu procentach pewna, ale może przed rokiem na przyjęciu British Airways w Amsterdamie? Było na nim wielu pilotów z tuzina różnych linii lotniczych. Kolejny przełom w sprawie! Pilot! Kolejna poszlaka dowodząca prawdziwości tego, co zakładałem od początku... w co nigdy nie zwątpiłem. No, może na krótką chwilę. Jak wam się to podoba? Talent dyplomatyczny plus kiepska francuszczyzna na coś się jednak przydały. Niech żyje Regis! Mielimy wreszcie coś wystarczająco solidnego, by można było wbić w to zęby. Wyjąłem telefon komórkowy i z holu zadzwoniłem do McGinnisa, informując go o tym, co udało się nam osiągnąć. 171
‒ Dobra robota, Mike ‒ powiedział najpierw, ogromnie mnie tym zaskakując. Potem udało mu się zaskoczyć mnie po raz drugi. Okazało się, że dostałem biuro w Akademii Policyjnej przy Dwudziestej Ulicy i detektywów mających pracować nad odkrytymi przeze mnie tropami. Jadąc do swojej nowej kryjówki, mocno drapałem się w głowę. Skąd taka zmiana u szefa?
Rozdział 38
Mając ręce pełne toreb z zakupami, Nauczyciel musiał nogą zamknąć za sobą odrapane drzwi swego mieszkania w Hell's Kitchen. Torby postawił na kuchennym blacie, pistolety rzucił na lodówkę i bez chwili przerwy płynnym ruchem zawiązał troczki fartucha na zgrabną kokardę. Umierał z głodu, tak samo jak wczoraj po pracy. Po południu na targu po północnej stronie Union Square Park nie bardzo było z czego wybierać, ale udało mu się znaleźć trochę świeżej belgijskiej cykorii sałatowej i borowiki. Zamierzał użyć ich jako dodatku do pięknie żyłkowanego filetu z wołowiny Kobe. Miał szczęście dostać go w Balducci's na ósmej Alei. Dla smakosza jak on sprawdzenie, co świeżego można dostać na targu, było jedynym akceptowalnym sposobem wyboru dania na obiad. 173
Podsmażył stek, po czym nie mogąc się powstrzymać, uznał, że pozwoli sobie na obejrzenie wiadomości. Umył ręce, wszedł do pokoju dziennego, włączył telewizor. Pierwsze, co zobaczył na ekranie, to wiszący w powietrzu policyjny helikopter i z milion kłębiących się na ulicach gliniarzy. Dziennikarze ganiali jak wściekli, przeprowadzali wywiady z ludźmi wyglądającymi tak, jakby się czegoś bali. Potrząsnął głową, odetchnął głęboko, w pamięci jeszcze raz odtworzył strzelaninę z gliniarzami. Mimo wyszkolenia i funkcjonującego bezbłędnie instynktu tak łatwo mógł wówczas zginąć. Była to kolejna wskazówka, że postępował słusznie, że szedł jedyną właściwą drogą. Chrzest ognia zwiększył nawet jego zaangażowanie, jego pasję. Wrócił do kuchni. Postawił żeliwną patelnię na kuchence Viking i zwiększył temperaturę. Kiedy pojawił się dym, wlał oliwę z oliwek, po czym położył stek. Rozległo się bardzo zadowalające skwierczenie. Charakterystyczny zapach przypomniał mu dzień, kiedy po raz pierwszy spotkał swego ojczyma w Peter Luger Steak House w Brooklynie. Było to już po rozstaniu się rodziców, miał wówczas dziesięć lat. Pozostał z matką, a teraz chciała, by poznał jej nowego przyjaciela. Ta piękna kobieta była sekretarką w banku inwestycyjnym Goldman Sachs, a przyjacielem okazał się jej szef Ronald Meyer, absurdalnie bogaty i absurdalnie stary specjalista od transakcji kupna ze wspomaganiem finansowym. Niski staruch o twarzy żaby, sztywny jakby kij połknął, próbował traktować go jak kumpla. 174
Nauczyciel pamiętał, jak siedział przy stoliku, patrzył na trzęsącego się finansistę, przez którego rozpadła się jego rodzina, i walczył z przemożną ochotą, by wbić mu nóż do steku we włochate prawe nozdrze. Niedługo potem mama została jego żoną na pokaz. Oboje przeprowadzili się do apartamentu na Piątej Alei. Z dnia na dzień, jak w bajce, przeniósł się do obcego mu do tej pory świata sztuki, opery, country clubów, służących, Europy. Jak szybko zgasł gniew będący pierwszą, instynktowną reakcją. Z jaką obrzydliwą łatwością, jak całkowicie dał się uśpić, ogłupić jak baran luksusem nowego, lepszego stylu życia. A jednak teraz wiedział już, że gniew nigdy go nie opuścił. Wręcz przeciwnie, rósł i nabrzmiewał w ukryciu, z dnia na dzień większy, gwałtowniejszy, czekający tylko, by móc się wyrwać na wolność. Przewrócił stek na drugą stronę. Otworzył butelkę wina Daumas Gassac rocznik '78; zachowywał je na specjalną okazję. Napełnił duży kieliszek, zakręcił nim, podniósł na wysokość oczu i przyjrzał się jego zawartości w dobrym świetle płynącym z okna wychodzącego na zachód. Na wspomnienie zrzędliwego ojczyma jednocześnie uśmiechał się i kulił. Facet nie szczędził forsy: ubrania, samochody, wakacje, edukacja na najwyższym poziomie. Ale było też absolutorium w Princeton. Niezdarny uścisk, który musiał jakoś znieść. Obrzydliwe: „Jestem z ciebie taki dumny, synu”, padające z bezkrwistych warg dziewięćdziesięciolatka. Do dziś dostawał gęsiej skórki na samą myśl o tym, że był dzieckiem przerażającego, upiornie 175
czerwonego szkieletu, z którego matka zrobiła sobie źródło utrzymania. ‒ Powinienem cię zabić przy pierwszej okazji, ty śmierdzące gówno ‒ powiedział i westchnął. ‒ Powinienem cię zabić, gdy tylko cię zobaczyłem.
Rozdział 39
Postanowiłem pojechać do Bellevue i sprawdzić, czy jest jakaś szansa na rozmowę z rannym gliniarzem. Po drodze uderzyła mnie pewna myśl. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia po jedenastym września mieszkańcy Gotham przejęli się własnym bezpieczeństwem. Dmuchają na zimne, pomyślałem. Turyści skuleni pod markizami hoteli w Central Park South z obawą przyglądali się ulicom. Bliski utraty zmysłów tłum czekał na najnowsze informacje, przepychając się przed gigantycznymi telebimami CBS po drugiej stronie Plaza. Chodniki wzdłuż Lexington zapchane były pracownikami biurowymi ze stojących po jej obu stronach szklanych wież. Gadający przez telefony komórkowe i gorączkowo stukający w klawisze blackberry sprawiali wrażenie, jakby czekali na ewakuację. Wydawało mi się nawet, że 177
godziny szczytu przyszły wcześniej, bo rzeka ludzi nikła w wejściach na Grand Central Station. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może właśnie o to chodziło? Może morderca chciał nas jak najbardziej wystraszyć. Jeśli się nie myliłem, miał prawo być z siebie bardzo zadowolony, bo udało mu się chyba nawet lepiej, niż przypuszczał. Nie miałem zamiaru dodać mojego służbowego chevroleta do skrzepu policyjnych wozów, już blokującego podjazd na oddział pomocy doraźnej Bellevue. Zaparkowałem przy rampie załadunkowej i wszedłem od tyłu. Ed Korzenik, postrzelony gliniarz weteran, nadal był operowany. Miał kupę szczęścia, bo kula, która miała mu rozwalić czaszkę, tylko się o nią otarła. To tkwiący w jego pęcherzu pocisk kalibru czterdzieści pięć, półpłaszczowy z wgłębionym wierzchołkiem, skupiał teraz na sobie uwagę chirurgów. Ed miał liczną rodzinę, a jej duża część siedziała w poczekalni: żona, matka, bracia, siostry. Widok ich żalu i rozpaczy sprawił, że nagle zapragnąłem zadzwonić do domu. Słuchawkę podniósł mój najstarszy syn Brian. Oczywiście nie miał pojęcia, czym się zajmuję, nie wiedział nawet, co się dzieje na ulicach, z czego byłem akurat bardzo zadowolony. Pogadaliśmy o sporcie, o szansach Jankesów na play-off i o tym, co się dzieje w obozie Jetsów. Pomyślałem, że niedługo skończy trzynaście lat. Nie do wiary! Mój Boże, wkrótce będę miał dom pełen nastolatków! Skończyłem rozmowę z szerokim uśmiechem na ustach. Przeżyłem właśnie najlepsze tego dnia dwadzieścia minut.
Rozdział 40
Postanowiłem zrobić to, co planowałem od samego rana: zawadzić o „New York Timesa”, pogadać z Cathy Calvin. Przyszła pora na powiedzenie sobie paru słów od serca. Choć niekoniecznie tylko paru i niekoniecznie od serca. W każdym razie chciałem się dowiedzieć paru rzeczy, przede wszystkim tego, co ją tak podnieca w wymyślaniu głupich teorii i sugerowaniu, że to ja jestem ich źródłem. Najpierw przebiłem się przez jak zwykle zatłoczone miasto na Czterdziestą Drugą Ulicę, a potem zdałem sobie sprawę, że „Timesa” już tam nie znajdę. Musiałem wysilić pamięć, by przypomnieć sobie, że ich nowiutka siedziba mieści się przy Czterdziestej. Poinformowałem ochroniarza w lśniącym nowością lobby, że przyjechałem się zobaczyć z niejaką Calvin. Poszukał, znalazł i 179
powiedział mi, że zastanę ją na dwudziestym pierwszym piętrze. ‒ Chwileczkę ‒ próbował zatrzymać mnie, gdy szedłem do wind. ‒ Muszę dać panu identyfikator. Pokazałem mu złotą odznakę przypiętą do krawata. ‒ Mam własny ‒ oświeciłem go. Dwudzieste pierwsze piętro to było głębiej, niż kiedykolwiek zapuściłem się na teren nieprzyjaciela. Na korytarzach widok mojego znaczka ściągał na mnie spojrzenia zszokowane, nerwowe i niechętne. Znalazłem Calvin w jej pokoiku z furią walącą w klawisze komputera. ‒ Kolejne kłamstwa do wiadomości miasta? ‒ spytałem. Obróciła się z krzesłem i zaczerwieniła. ‒ Mike, cześć, fajnie cię widzieć. ‒ Uśmiechała się przyjacielsko, ale zgasiłem ten uśmiech. ‒ Nie rób tego ‒ powiedziałem. ‒ Nie mów mi, na jakiego dżentelmena ci wyglądam. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego tak się starasz, żebym wyleciał z roboty. Jesteś wściekła, bo nie wylałem ci swych żali? Dziewczyna natychmiast spoważniała. ‒ Nie chcę... nie próbuję pozbawić cię pracy ‒ wyjąkała. ‒ Nie obchodzi mnie, że wymyślasz nieujawnione źródła. To twoja sprawa. Ale jeśli sugerujesz, że tym źródłem jestem ja, sprawa robi się moja. ‒ Jak śmiesz oskarżać mnie, że coś wymyślam! Choćbym nie chciał, musiałem przyznać jej jedno: wiedziała, kiedy najlepszą obroną jest jak najgwałtowniejszy atak. 180
‒ Więc twierdzisz, że powiedziałem ci o mordercy? A kiedy, jeśli wolno spytać? Może masz nagranie lub przynajmniej notatki, żeby mi odświeżyć pamięć? ‒ Boże, jaki ty jesteś zarozumiały. ‒ Przeszyła mnie piorunującym spojrzeniem. ‒ Nigdy nie przyszło ci do głowy, że być może na świecie istnieją inne źródła informacji niż ty? ‒ Więc kto? Kto jeszcze mógł ci przekazać te rewelacje: „jest tylko jeden morderca” i „zmienia stroje, by uniknąć zdemaskowania”? Sądząc po wyrazie twarzy, dziennikarka nie była już taka pewna siebie. ‒ Słuchaj, nie wiem, czy mogę o tym rozmawiać. ‒ Wstała. ‒ Chyba muszę uzgodnić to... Położyłem jej dłoń na ramieniu. Pchnąłem ją na krzesło niezbyt mocno, ale i nieprzesadnie delikatnie. ‒ Próbuję załapać mordercę ‒ odezwałem się cicho ‒ więc lepiej powiedz mi, co wiesz. Wszystko. I to teraz. Calvin przygryzła wargi. Przymknęła oczy. ‒ To był on. ‒ On? A to co ma, do cholery, znaczyć? ‒ Zacisnąłem dłonie na oparciach fotela, zbliżyłem twarz do jej twarzy. ‒ No, gadaj, Cathy. Moja cierpliwość została mocno nadwyrężona przez te ostatnie kilka dni. Z ponurą satysfakcją odnotowałem, że jest teraz wstrząśnięta. ‒ Morderca ‒ wyszeptała. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Czułem się tak, jakbym przed chwilą dostał po pysku. 181
‒ Wczoraj po południu dostałam od niego e-mail. Pisał, że chce wszystko wyjaśnić, żeby nie było żadnych nieporozumień. Najpierw pomyślałam, że to jakiś świr, ale potem zaczął wszystko opisywać. Co, kiedy, gdzie, nawet dlaczego. Powstrzymałem gniew na czas wystarczająco długi, by wyciągnąć z niej trochę informacji. ‒ Powiedz mi dlaczego. Przecież wiedziałem już co, kiedy i gdzie. ‒ Wepchnął dziewczynę pod metro, zabił sprzedawcę z Polo i kierownika sali z Dwadzieścia Jeden, ponieważ jest tu, „by nauczyć tę cholerną dziurę manier”. Napisał też, że zwykli, uczciwi ludzie nie mają się czego bać, ale jeśli jesteś dupkiem, twoje dni są policzone. ‒ Za kogo wy się uważacie, że pozwalacie sobie na nieinformowanie policji? Nie do uwierzenia, że jesteś aż tak głupia. ‒ Uspokój się, Mike. Moi szefowie przez cały dzień dyskutują, czy powinniśmy was wtajemniczyć, czy nie. Ostatnio słyszałam, że chcą wszystko ujawnić. Masz, to ci osłodzi życie. ‒ Wzięła z biurka zadrukowany arkusz papieru, podała mi go. ‒ To „manifest misji”, jak go nazywa. Chce, żebyśmy go opublikowali. Wyrwałem jej kartkę z rąk.
Rozdział 41
PROBLEM Niektórzy twierdzą, że dziś problemem jest materializm. Nie zgadzam się. Rzeczy nie są złe z natury, nie ma nic złego w posiadaniu pieniędzy albo w byciu pięknym, lub w umiejętności docenienia piękna. Złe jest popisywanie się rzeczami, pieniędzmi, pięknem. To właściwa nazwa choroby. Kocham nasze społeczeństwo, nasz kraj. Jeszcze nigdy w historii ludzkości nie było narodu czyniącego wolność człowieka swym głównym celem. Ale wolność człowieka wymaga godności, szacunku dla siebie i dla tych, którzy nas otaczają. Jeśli o tym mowa, to rażąco zboczyliśmy z kursu. Większość z nas wie w duszy, że postępujemy źle, ale ponieważ rzadko ponosimy konsekwencje, codziennie 183
popełniamy czyny haniebne świadczące o braku szacunku. To dlatego postanowiłem zadbać o właściwą motywację. Karą za obrzydliwe zachowania jest teraz śmierć. Mogę być każdym. Osobą siedzącą obok ciebie w metrze, gdy włączasz swojego iPoda, osobą siedzącą za tobą w restauracji, gdy wyjmujesz telefon komórkowy. Zastanów się, nim coś zrobisz, choć jesteś pewien, że nie powinieneś tego robić. Ja patrzę. Z najlepszymi życzeniami Nauczyciel Przeczytałem ten tekst trzykrotnie, po czym odłożyłem kartkę na biurko. Zaledwie sekundę zabrało mi podjęcie decyzji, co powinienem teraz zrobić: wstrząsnąć Cathy Calvin tak, by zapamiętała to sobie do końca życia. Odpiąłem więc kajdanki od pasa, chwyciłem ją za ramiona, wykręciłem je za plecy i do góry. ‒ Co robisz?! ‒ krzyknęła. W jej głosie brzmiała panika. ‒ Dokładnie to, o czym myślisz. Prawa odczytają ci na posterunku. Popiskiwała cienko, a kiedy zatrzaskiwałem kajdanki na jej kruchych nadgarstkach, na korytarzu pojawiła się grupka truchtających oficjeli w koszulach z podwiniętymi rękawami i muszkach. ‒ Jestem kierownikiem działu miejskiego ‒ przedstawił mi się jeden z nich. ‒ Co tu się, do diabła, dzieje? 184
‒ A ja jestem gliną miejskim. Aresztuję tę osobę za utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości. ‒ Nie może pan tego zrobić. ‒ Drogę zastąpił mi jeden z młodszych absolwentów ekskluzywnego uniwersytetu. ‒ Słyszał pan kiedyś o czymś, co się nazywa Pierwsza Poprawka? ‒ Niestety, słyszałem. Osobiście jej nienawidzę. A ty słyszałeś o czymś, co się nazywa furgonetką policyjną? Nawet jeśli nie, zawrzesz z nią bliską znajomość, jeśli w tej chwili nie zejdziesz mi z drogi. Hej, a może pojedziecie ze mną wszyscy i dokończycie spotkanie w celi aresztu tymczasowego? Wstrząsnąłem nimi, byli wściekli, ale też potrafili trzeźwo ocenić sytuację. Cofnęli się, a ja przemaszerowałem przed nimi, trzymając Calvin jak każdego przestępcę. ‒ Zamknij się i idź spokojnie ‒ ostrzegłem ją ‒ albo dodam do listy stawianie oporu przy aresztowaniu. Była sprytna przynajmniej na tyle, że nie próbowała mnie dalej prowokować. Pociągnęła nosem. Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi, błyszczącymi od łez oczami, ale już się nie kłóciła. Ochroniarz w holu zobaczył nas i zdumiony poderwał się na równe nogi. ‒ Znalazłem ją. Dzięki ‒ rzuciłem. Przytrzymałem dziennikarce głowę, wsadziłem ją do samochodu, odszedłem kilka kroków, by nie mogła mnie słyszeć, zadzwoniłem w parę miejsc. Sprawdzałem tylko, co nowego w sprawie, ale chciałem, żeby wyglądało to tak, jakbym załatwiał jej zatrzymanie. Potem z ogromnym żalem zdjąłem jej kajdanki. 185
‒ Myślisz, że to wszystko jest czymś w rodzaju gry, ale się mylisz ‒ powiedziałem. ‒ Twoja zawodowa decyzja kosztowała prawdopodobnie życie kilku ludzi. Mam nadzieję, że cię za to awansują. Och tak, byłbym zapomniał... i mam nadzieję, że potrafisz z tym żyć. Odjeżdżając od krawężnika, spojrzałem we wsteczne lusterko. Stała nieruchomo na chodniku z twarzą ukrytą w dłoniach.
Rozdział 42
Moje nowe biuro w kompleksie Akademii Policyjnej okazało się przerobioną komórką na trzecim piętrze, ale kim byłem, by protestować? Od razu dostrzegłem dwa najważniejsze elementy wyposażenia: składane krzesełka i gniazdko telefoniczne. Postarano się nawet o oryginalny element wystroju wnętrza: na tablicy ogłoszeń ktoś powiesił zdjęcie Nauczyciela, stopklatkę z taśm ochrony, z wyrysowanym na jego twarzy krzyżem celownika. Biznes kręcił się dalej. Najpierw telefonicznie przekazałem McGinnisowi najnowsze wiadomości z frontu, potem zebrałem mój zespół detektywów, wśród których ‒ co sprawiło mi wielką przyjemność ‒ była także Beth Peters. Poprosiłem, by skserowała manifest misji Nauczyciela i rozdała go ludziom. 187
‒ Musimy włączyć linie lotnicze, Beth ‒ postanowiłem. ‒ Wyślij im zdjęcie z kamer ochrony, a oni niech nam przyślą podpisane zdjęcia ich pilotów. Mademoiselle Monchecourt będzie miała sporo roboty. Skup się na przewoźnikach międzynarodowych, przede wszystkim British Airways. Jeśli uznasz, że będziesz potrzebowała federalnej pomocy prawnej, dzwoń do Toma Lamba z FBI. No i spróbuj znaleźć kwiaciarza, który sprzedał naszemu mordercy ten bukiet. ‒ Oui, oui, szefie. ‒ Betty kpiąco zatrzepotała powiekami. Moje następne słowa skierowane były do całej grupy. ‒ Słuchajcie, są tu sami gliniarze, więc może wreszcie uda się nam zrobić coś sensownego. Zacząłem przydzielać zadania. Nie byłem przyzwyczajony do dowodzenia, czułem się dziwnie, ale ludzie mnie słuchali i widać było, że chcą działać. Ale nowina, ktoś robi coś, o co go proszę! Uznałem, że powinienem spróbować tego w domu. Detektywów z dziewiętnastego posterunku posłałem z powrotem do sklepu Polo i Klubu 21 z poleceniem powtórnego przeczesania terenu. Uzbrojeni w zdjęcie mieli je pokazać wszystkim odszukanym pracownikom, nawet tym, którzy w dniu morderstwa nie pracowali. Być może Nauczyciel odwiedził ich wcześniej, może komuś uda się dopasować nazwisko do twarzy? Wrócili z informacją, że ponieśli klęskę na dwóch frontach. Obie instytucje miały aż za dużo niezadowolonych pracowników i nieprzyjemnych klientów, tylko że żaden z nich nie pasował do opisu. Ja tymczasem zjechałem na dół do balistyki, by sprawdzić, czy patolog przysłał im do analizy kule, które zabiły funkcjonariuszkę Tonyę Griffith. 188
‒ Mamy je, jasne ‒ poinformował mnie starszy technik Terry Miller. ‒ Dwudziestkadwójka uległa spłaszczeniu, ale i tak znalazłem pięć bruzd, pięć wyniesień i lewoskrętny gwint. Te same cechy ma pocisk, który zabił tego kierownika z Klubu Dwadzieścia Jeden. Teraz już mógłbym identyfikować je przez sen. Znów zdobyliśmy punkt. Kiedy tylko zgarniemy faceta, będziemy mieli gotowe dowody przeciw niemu. Podczas przerw, gdy nie miałem akurat nic pilnego do roboty, czytałem manifest, który dostałem od Cathy Calvin. Karą za obrzydliwe zachowania jest teraz śmierć? A ja myślałem, że siostry zakonne w podstawówce były surowe. Gość mógł myśleć o sobie jako o nauczycielu, ale w rzeczywistości był raczej samozwańczym stróżem bezprawia. Co takiego skierowało go na ten kurs? Sam fakt, że są ludzie mający więcej pieniędzy od niego? Nie, pomyślałem, to nie to. Nie wybierał sobie ofiar z kapelusza. Musiał kiedyś się z nimi zetknąć, inaczej nie wprawiłyby go w taką furię. A więc sam musiał mieć pieniądze. Dużo czasu spędziłem też, przyglądając się fotografii. Facet nie wyglądał na niezrównoważonego umysłowo samotnika wiecznie na skraju załamania. W niczym nie przypominał Berkowitza ani strzelców z Columbine czy z Virginia Tech. Uśmiechał się, był pewny siebie, dobrze zbudowany, przystojny mężczyzna. Podrapałem szorstkie policzki, dochodziła piąta po południu. O co, do diabła, chodzi z tym facetem?
Rozdział 43
Około szóstej zostałem w biurze sam na sam z nowo zainstalowanym komputerem. Detektywów wysłałem na ulice. Usłyszałem pukanie do drzwi. I niech to diabli, na moim progu stała Cathy Calvin, dosłownie wyłamując sobie palce ze zdenerwowania. ‒ Żeby mnie tu znaleźć, musiałaś się wykazać prawdziwym talentem wywiadowczym. Jestem pod wrażeniem ‒ powitałem ją. ‒ Przestań, Mike. Proszę. Przyszłam, żeby... nie powiem „przeprosić”, bo wiem, że to się na nic nie zda. Miała rację, chciałem jej to nawet powiedzieć, ale uświadomiłem sobie, że dziennikarka mówi szczerze. Uświadomiłem sobie też, że zmieniła swój polowy mundur kobiety interesów na lekką, letnią sukienkę i dzięki niej wydaje się... miększa. Bardziej kobieca. I całkiem ładna. 190
‒ Wypuściłem cię, co nie znaczy, że to już koniec ‒ powiedziałem tylko. ‒ Wydział zamierza przycisnąć twoich redaktorów. ‒ Zasługują na to. Ale nie tylko oni są winni temu, co się stało. Wiem, jak źle sama postąpiłam. Tylko... ‒ Weszła do środka, zamykając za sobą drzwi, choć nie do końca. Czułem zapach jej perfum w ciepłym, nieruchomym powietrzu. ‒ Od tej pracy można zwariować. Konkurencja jest wręcz nieprawdopodobna. Zmieniła mnie w potwora. Zaczęłam myśleć o tym, co zrobiłam, i wszystko się rozsypało. Podeszła do mnie powoli. Jasne było, że oczekuje pociechy, i muszę przyznać, że miałem wielką ochotę pozwolić jej się do mnie przytulić, położyć mi głowę na piersi. Ale łatwo tę ochotę przezwyciężyłem. ‒ Moja robota też nie uczyniła ze mnie sympatycznego faceta, Cathy. Trzeba jednak wiedzieć, gdzie jest granica, a to idzie w parze z pracą. Mam wrażenie, że w dniu, kiedy przestanę rozpoznawać tę granicę, oddam odznakę. Sympatyczne słowa wypowiadałem równie sympatycznym tonem. Calvin stanęła jak wryta. ‒ Zostawiam ci ofertę pokoju ‒ powiedziała, wyjmując kopertę z torebki. Rzuciła ją na biurko. ‒ Proszę bardzo, możesz mnie nienawidzić, jeśli chcesz. Mnie zależy tylko na tym, żebyś zrozumiał, że nie jestem taka. Nie jestem! Z tymi słowy znikła. Oczywiście, że nie jest taka, pomyślałem. I nie będzie... póki znów nie zobaczy na horyzoncie czegoś do ugrania. 191
W kopercie znajdowała się kopia adresowanego do niej oryginalnego e-maila Nauczyciela. Na dole kartki widniał pozostawiony przez niego identyfikator w programie Yahoo Messenger: NAUCZ 1. Przez zaciśnięte zęby wysyczałem „suka”; należało się jej za to, że nie dała mi tego e-maila od razu. Może mnie w tyłek całować z taką ofertą pokoju. Usiadłem przy biurku. Musiałem zdecydować, co dalej. Tropienie internetowych połączeń to śliska sprawa. Żeby zyskać pomoc dostawcy usług, trzeba najpierw wywalczyć nakaz sądowy, a nawet wówczas może się okazać, że nadawca skorzystał z biblioteki publicznej albo uczelni. Uznałem, że nie mamy czasu na taką zabawę. Postanowiłem zagrać w ciemno. Szybko wybrałem sobie nazwę w Yahoo Messenger. I wysłałem wiadomość Nauczycielowi: MIKE10: Dostałem twój manifest misji. To, co zdarzyło się chwilę później, sprawiło, że omal nie wyleciałem w powietrze. Króciutka przerwa i: NAUCZ1: I co myślisz? To był on! MIKE10: Bardzo interesujące. Możemy się spotkać? NAUCZ1: Jesteś gliną, co? 192
Przez głowę przeleciała mi myśl, żeby go oszukać, ale ją odrzuciłem. Uznanie faceta za durnia donikąd by nas nie zaprowadziło. MIKE10: Tak, jestem detektywem nowojorskiej policji. NAUCZ1: Nie chciałem zabić tych gliniarzy, Mike. Lubię policję. Policjanci to jedni z niewielu pozostałych na świecie ludzi, którzy rzeczywiście wierzą w dobro i zło. Ale musiałem uciec. To, co robię, jest ważniejsze nawet od życia dwójki dobrych ludzi. MIKE10: Może będę mógł pomóc ci nagłośnić twoją sprawę. NAUCZ1: Dobrze sobie radzę, Mike. Śmierć i morderstwo zwracają uwagę. Ludzie słuchają. Nadstawiają uszu. Stawiają je na sztorc!
Rozdział 44
Napięty, pochylony nad klawiaturą spróbowałem innego podejścia. MIKE10: Może gdybyś z kimś porozmawiał, podszedłbyś do swojego problemu z innej strony. NAUCZ1: Nawet nie próbuj w ten sposób. Ja nie mam problemów, ja je rozwiązuję. Ludzie myślą, że mogą bezkarnie pieprzyć innych. Dlaczego? Bo mają pieniądze. Pieniądz to kawałek papieru z nadrukowanym numerem. Nie uwalnia cię od zwykłej ludzkiej odpowiedzialności. MIKE10: Sprzedawca, kierownik sali i stewardesa nie mieli pieniędzy. Na nich zwróciłeś uwagę z innego powodu. Naprawdę chcę cię zrozumieć, więc powiedz, proszę: dlaczego ich zamordowałeś? NAUCZ1: Zamordowałem? MIKE10: To ty strzelałeś do tych ludzi? 194
NAUCZ1: Jasne, że ja. Nie podoba mi się tylko słowo „morderstwo”. Sugeruje, że zwierzęta, które załatwiłem, były ludźmi. Rodziny powinny zmówić modlitwę i podziękować mi, że wyzwoliłem te żałosne robaki z upokarzającej niewoli, jaką było ich życie. Pomyślałem, że wreszcie do czegoś dochodzimy. MIKE10: Twoje dzieło jest bożym dziełem? NAUCZ1: Czasami tak sądzę. Nie roszczę sobie pretensji do wiedzy, jak Bóg ingeruje w ten świat, więc może ingerować i przeze mnie. Kto wie? Nauczyciel? Jedyny przedmiot, którego facet mógł uczyć, to „Jak być szalonym”. Za to na poziomie zaawansowanym. MIKE10: Nie wierzę, by Bóg chciał, żebyś zabijał ludzi. NAUCZ1: Niezbadane są ścieżki Pana. MIKE10: Co zamierzasz zrobić teraz? NAUCZ1: Wy idioci! Pewnie, że chcielibyście wiedzieć. Powiedziałem to tym gliniarzom, teraz mówię tobie: zejdź mi z drogi. Wiem, myślisz, że musisz mnie złapać, ale na twoim miejscu dobrze bym się zastanowił, Bennett. Ponieważ ktoś, kto stanie między mną a tym, co musi zostać zrobione, ty lub ktokolwiek inny, przysięgam na Boga wszechmogącego, zginie, nim zdąży mrugnąć. 195
Chryste, facet wiedział, kim jestem! Musiał się domyślić po artykule w „Timesie”! Czemu Calvin nie podała mojego adresu domowego, skoro posunęła się tak daleko? MIKE10: Chyba jednak muszę zaryzykować. NAUCZ1: To niebezpieczny sposób myślenia, Bennett. Tak myślało tych dwoje w metrze. Tuż przedtem, nim wymazałem ich ze świata. Kiedy ukaże się mój manifest misji? Przeczesałem włosy palcami, jakbym w ten sposób mógł skłonić mój niespokojny umysł do szybszej pracy. Przekazanie wiadomości szerokiemu światu najwyraźniej było dla niego czymś ważnym. Czy da się to jakoś wykorzystać? Może nawet wyciągnąć go z kryjówki? MIKE10: Nie możemy do tego dopuścić. Przynajmniej póki nie dostaniemy czegoś w zamian. NAUCZ1: Mogę zagwarantować ci życie. To moja ostateczna oferta. Do tej pory udawało mi się jakoś hamować gniew, ale nie byłem w stanie powstrzymywać go w nieskończoność. Wściekłem się na tę cholernie zadowoloną z siebie kupę gówna, mordercę policjantów. Nim zdołałem się opanować, dostałem napadu internetowego szału. 196
MIKE10: W takim razie zamiast na pierwszą stronę twój manifest nonsensu trafia do mojego kosza na śmieci, jeśli rozumiesz, co mam na myśli, ty naiwny kretynie. NAUCZ1: Właśnie skazałeś na śmierć kolejnego człowieka, glino. Będę zabijał dwie osoby dziennie, póki moja wiadomość nie ujrzy światła dziennego. Nie masz najmniejszego pojęcia, z kim zadzierasz. To, co mam do powiedzenia, dotrze do ludzi, nawet gdybym musiał to wydrukować twoją krwią. TTYL. TS! Siedziałem, gapiąc się w ekran. TTYL oznacza talk to you later, pogadamy później. To wiedziałem, w końcu mam w domu czwórkę prawie nastolatków. Ale TS? Ty skur...? Odwróciłem się, spojrzałem na twarz na ścianie przekreśloną krzyżem celownika i wyobraziłem sobie, że naciskam spust. Jasne. Prędzej ty oberwiesz, NAUCZ 1.
Część trzecia Szkoła życia
Rozdział 45
Nauczyciel siedzący w cichym, pogrążonym w mroku pokoju dziennym swego mieszkania za zasuniętymi firankami rzucił treo na kanapę, a potem dopił wino. Uśmiechnął się, czując, jak w żołądku wybucha kula słodkiego ognia. Włączył telewizor, przesurfował po kanałach. Nie tylko na NY1, ale nawet w wiadomościach krajowych mówiono wyłącznie o strzelaninie w hotelu i w metrze. Ludzie na ulicach wydawali się poważni, zachowywali się wręcz paranoicznie. Boże, co za zabawa! ‒ pomyślał. Pieprzenie im w głowach może się stać nałogiem. Na widok dziennikarki przepytującej bardzo zatroskanego gliniarza dostał ataku śmiechu. Czy ten gliniarz to MIKE 10? Dupek, który przed chwilą niezdarnie próbował go zatrzymać? Złapał się za brzuch; komizm sytuacji okazał się nagle nie do zniesienia. Do oczu napłynęły mu prawdziwe łzy. 201
‒ Lepsze to niż Disney World czwartego lipca ‒ oznajmił telewizorowi, ocierając policzki. Wyłączył telewizor. Rozłożył kanapę, myśląc o Francuzce, którą zamordował. Była piękniejsza od najpiękniejszej modelki. Bardziej kobieca, mniej plastikowa, roztaczała aurę prawdziwego wyrafinowania. Dosłownie rozświetliłaby pokój swą kobiecością i seksualnością. A teraz była martwa jak ci faceci pod piramidami. Martwa jak ciemna strona Księżyca. Nie żyje, odeszła na zawsze, amen. Na nic lepszego nie zasłużyła, ona i te jej koleżanki, pewne, że można się prześlizgnąć przez życie dzięki urodzie i ilości pieniędzy na koncie bankowym. Duma poprzedza upadek. W tym wypadku naciśnięcie spustu. Naiwny kretyn? ‒ pomyślał Nauczyciel, przypominając sobie bijące z ekranu słowa gliniarza. Ojej, czy to nie nazbyt brutalne określenie? W końcu kto dla jednych jest naiwnym kretynem, ten dla innych stanie się mścicielem, ręką sprawiedliwości: szybkiej, ostatecznej, całkowitej.
Rozdział 46
Wiadomości o dwudziestej trzeciej poświęcone były wyłącznie strzelaninom. Reporterzy i prezenterzy równie krytycznie wypowiadali się o tym, jak nowojorska policja prowadzi sprawę. ABC przepytywała nawet ludzi na ulicy. Zadawano im jedno pytanie: czy ich zdaniem policja działa skutecznie? Widziałem, jak czekający na autobus chudy uczciwy obywatel skrzywił się i skierował kciuki w dół. ‒ Nic nie robią ‒powiedział. ‒ Moja czteroletnia córeczka złapałaby faceta. ‒ Więc na co czekamy? ‒ warknąłem. ‒ Niech ktoś przywiezie tu dzieciaka. Zmiąłem celofan, w który opakowana była kanapka, rzuciłem nim w nadal kłapiącego dziobem dupka, odwróciłem się i potarłem oczy tak mocno, jakbym chciał wcisnąć je w czaszkę. 203
Manifest misji Nauczyciela i naszą internetową rozmowę wysłałem już do agenta Toma Lamba z nadzieją, że dział dokumentów FBI coś z tego wyciśnie, ale odpowiedzi jeszcze się nie doczekałem. Gabrielle Monchecourt, stewardesa, przyjaciółka Martine Broussard, gotowa była przejrzeć zdjęcia personelu linii lotniczych, licząc na to, że znajdzie wśród nich Nauczyciela jako pilota, którego widziała na przyjęciu, ale nadal czekaliśmy na albumy, a ona miała rano odlecieć do Paryża. A jeśli nasz strzelec dotrzyma danego słowa, nowy dzień przyniesie nam więcej niż tylko wschód słońca. Czas to czynnik niezwykle istotny, co lubiła powtarzać moja nauczycielka z siódmej klasy, siostra Dominie. Uznałem, że najwyższy czas przejść do działania pełną parą. Wysłałem paru posterunkowych z Midtown North z zadaniem odwiezienia panny Monchecourt na lotnisko Kennedy'ego, a potem zacząłem dzwonić do szefów ochrony linii lotniczych. Rozmawiałem z nimi po raz enty, ale tym razem nie owijałem w bawełnę: jeśli albumy nie będą już na nią czekać, nowojorska policja założy, że ktoś od nich chroni mordercę, i ci, którzy nie wykonają polecenia, dostaną zakaz lotów, póki sytuacja się nie wyjaśni. Co zajmie prawdopodobnie ładnych kilka dni. Coś wreszcie do nich dotarło. Przed północą nasi chłopcy z Kennedy'ego poinformowali mnie, że świadek pracowicie przegląda fotografie. Uznałem, że pora odpocząć, nim się przewrócę. Wszystkich znajdujących się w zasięgu słuchu powiadomiłem, że telefon 204
komórkowy będę miał włączony, po czym pojechałem do domu sprawdzić stan chorych. Dojechałem wręcz błyskawicznie. Wszedłem do kuchni i od razu zobaczyłem Seamusa nalewającego jamesona do plastikowego kubeczka z Ciekawskim George'em. ‒ Wstyd, wielebny ‒ powiedziałem. ‒ Szklanki dla dużych chłopców są w szafce nad lodówką. A skoro już przy tym jesteśmy, to mnie też możesz nalać. ‒ Bardzo śmieszne. Jakby to było dla mnie! Mały biedny Ricky ma tak obolałe gardło, że pomyślałem, iż chłopcu należy się odrobina lekarstwa z Galway, jak to mówią. Nie ma nic, czego by nie wyleczyła kropla jamesona z ciepłym mlekiem i cukrem. Nie wierzyłem własnym uszom. ‒ Spadłeś ze schodów ołtarza? ‒ spytałem, wyrywając mu butelkę. ‒ Odrobina twojego lekarstwa z Galway może nas doprowadzić przed sąd rodzinny. Doprawdy, nie spodziewałem się, że będę musiał wypowiedzieć kiedyś głośno te słowa: Dzieciom nie daje się whisky! ‒ No dobrze. ‒ Przez Seamusa przemawiała urażona godność. Chwycił płaszcz. ‒ Niech będzie po twojemu, oczywiście głupio. Powiedz Ricky'emu, żeby zniósł to jak mężczyzna. Ja się stąd wynoszę. Niechętnie, ale zdecydowałem, że się jednak nie napiję. Odstawiłem butelkę i znowu skontaktowałem się z moimi ludźmi na lotnisku Kennedy'ego. Stewardesa Air France przejrzała już albumy Delty i Air Lingus. Nikogo nie rozpoznała. British Airways nie przysłało swojego. Album pilotów mieli 205
gotowy, ale czekali na pozwolenie dyrektora, który był akurat na urlopie gdzieś we włoskich Alpach. ‒ Jasne, oczywiście ‒ powiedziałem. ‒ Ostatnio wszyscy wolą włoskie, Saint Moritz odeszło w przeszłość. Powiedzcie mu, że jeśli jeszcze ktoś zginie, wyślemy mu zdjęcia z miejsca zbrodni. Dostanie je z poranną kawą. Odłożyłem słuchawkę. Podjąłem strategiczną decyzję: zostanę i prześpię się pod własnym dachem. Poszedłem do łazienki wziąć krótki, rozkoszny prysznic, ale kiedy odsunąłem zasłonę, omal nie dostałem ataku serca. W wannie spała moja najmłodsza, Shawna. ‒ Co tu robisz, kwiatuszku? ‒ spytałem, biorąc ją na ręce. ‒ Kiedy to poduszki stały się zabawkami do kąpieli? ‒ Nie chciałam nabrudzić, żebyś znowu nie musiał sprzątać, tatusiu ‒ wychrypiała. Kiedy pakowałem ją do łóżka, drżała na całym ciele. Przyglądałem się jej, zadając sobie pytanie powracające do mnie od czasu do czasu przez cały ostatni rok. Co zrobiłaby Maeve? Wziąłem latarkę ze spiżarni, wróciłem do pokoju Shawny i cichutko czytałem jedną z jej ukochanych książeczek o magicznym domku, póki nie zasnęła. ‒ Jak sobie radzę, Maeve? ‒ spytałem, wychodząc na korytarz. ‒ Nie martw się, kłamstwo rzecz ludzka.
Rozdział 47
Wziąłem prysznic, poszedłem do kuchni i zastałem w niej Mary Catherine wyciągającą pościel z suszarki. ‒ Na litość boską, dziewczyno, jest pierwsza w nocy! ‒ krzyknąłem. ‒ Ale jest też robota do wykonania ‒ odpowiedziała, starając się zachować tak typową dla niej werwę. Nie potrafiła jednak całkiem ukryć zmęczenia. Zastąpiłem ją przy składaniu pościeli, a ona zajęła się listą chorych. ‒ W tej chwili wszystko wydaje się mniej lub bardziej w porządku ‒ oznajmiła. ‒ Dzięki Bogu wymioty, zdaje się, ustały, za to zajęte są płuca i nosy. Wygląda na to, że jutro około południa zabraknie nam chusteczek. ‒ Załatwione. 207
Rano wyślę Seamusa do naszego ulubionego Costco w Jersey. Załaduje vana po brzegi. Jezu, odźwierny kochał ten widok. Skończyło się pranie. Wyjąłem koszyk z rąk Mary Catherine. ‒ A może byś się tak przespała? ‒ zaproponowałem. Ale nie udało mi się jej przekonać, by poszła do siebie. Uparła się spać w fotelu w pokoju dziennym, na wypadek gdyby ktoś jej potrzebował. Zbyt zmęczony, by się z nią kłócić, zdjąłem marynarkę i padłem na fotel naprzeciwko. Do diabła z tym, przynajmniej byłem już ubrany i gotowy na nadejście nowego dnia. Będę wygniecionym detektywem. Cathy Calvin by się to nie spodobało, ale musiałem przecież być gotów do akcji, gdyby dotarło do mnie coś nowego. Wszystko mnie bolało. Wyczerpanie sprawiło, że mimo stresu, adrenaliny i oczekiwań na przełom w sprawie powieki opadły mi jak ołowiane. ‒ Zawsze wiedziałam, że wyjazd do Ameryki bardzo mi się opłaci ‒ powiedziała po chwili Mary Catherine. ‒ Jakże słodkie są te korzyści dodatkowe. Na przykład: czy to dziecięce rzygi, czy też Yankee Candle wymyślili coś nowego? ‒ Ani jedno, ani drugie, dziewczyno. ‒ Uśmiechnąłem się, nie otwierając oczu. ‒ Ten orzeźwiający zapach to moje skarpetki Jankesów, w których biegałem i których zapomniałem wrzucić do pralki. Widzisz, jak dobrze ci radziłem: uciekaj, kiedy masz jeszcze szansę. Dobranoc.
Rozdział 48
Nauczyciel gwałtownie drgnął, obudził się i usiadł na łóżku. Gorączkowo chwytał powietrze ustami, a serce mocno waliło mu w piersi. Spokojny sen nigdy nie był dla niego problemem, ale teraz nie mógł spać. Gdy tylko zamykał oczy, słowa gliniarza: „manifest nonsensów” rozbrzmiewały w głowie z siłą gongu. Bennett próbuje tylko zbić cię z tropu, upewniał się z naciskiem. Mimo to ogarniały go wątpliwości, napełniały niepokojem, uniemożliwiały odpoczynek. A jeśli nie wyraził się wystarczająco jasno? Głowa mu pękała, nie potrafił zdecydować, co i jak. Spojrzał na budzik, zacisnął zęby. Pierwsza w nocy. Jak może sprawdzić się jutro po bezsennej nocy? Uklepał poduszkę, zaniknął oczy. Przewracał się z boku na bok, szukając wygodnej pozycji. Przez pięć minut koncentrował się na oddychaniu. Nic. Beznadzieja. 209
Glina jakoś do niego dotarł. I mocno mu dopiekł. Usiadł. Wstał z łóżka. Musi się jakoś pozbyć negatywnej energii. Przez wychodzące na południe okno pokoju dziennego widział Empire State Building oświetlony czerwonymi reflektorami. Po drugiej stronie ulicy w agencji modelek zabawa właśnie rozkręciła się na całego. Nie sposób się nudzić w mieście, tu zawsze jest okazja do zaspokojenia zachcianki... jeśli się pojawi. Może spacer? ‒ pomyślał Nauczyciel. Mała przechadzka wokół domu? Ubrał się, już miał przekręcić klamkę, gdy nagle uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. O broni. Nie do wiary! Dobitny dowód tego, jak jest wstrząśnięty. Wrócił do gabinetu. Przeładował oba colty, po czym nakręcił na lufy tłumiki, szwajcarskie, najnowocześniejsze, najlepsze modele Brügger & Thomet. Umocował broń w talii, włożył płaszcz. Niezbyt tu bezpiecznie w okolicy, pomyślał, zbiegając po schodach. Nigdy nie wiesz, kogo możesz spotkać.
Rozdział 49
Schodzący tylnymi schodami swej agencji West Side Models Pierre Lagueux, fotograf mody doskonały, czuł się wypełnionym radością bąblem. I to nie byle bąblem. Naćpany po uszy MDMA, narkotykiem znanym pod nazwą ecstasy, miał wrażenie, że jest très chic bąbelkiem szampana Cristal. To niemal nie w porządku, że los aż tak mi sprzyja, rozmyślał. Ma zaledwie dwadzieścia siedem lat i już jest bogatym, przystojnym, heteroseksualnym Francuzem, utalentowanym fotografikiem. Najtrudniejsze w jego życiu to ‒ pomyślał i zachichotał ‒ obudzić się. Mówili, że ma dobre oko. Mówili to ci, którzy w świecie mody naprawdę się liczyli. Mimo młodego wieku tu i ówdzie słyszało się już słowo „ikona”. Jego nazwisko wymieniano obok Rittsa, Newtona, Mapplethorpe'a. Przykro mi, ludzie, ale zejdźcie mi z drogi. Narodziło się nowe enfant terrible. 211
Najlepsze ze wszystkiego były przyjęcia. To, co już się dziś zdarzyło, było jak piękny sen, a ile takich snów jeszcze go czeka? Prawie widział je przed sobą ciągnące się w długiej, eleganckiej linii, ciemnej jak rząd garniturów od najlepszych projektantów świata wiszących w szafie rozmiaru w sam raz dla szatni klubu sportowego, stojącej w jego pracowni na strychu przy Broome Street. Otaczający go świat westchnął: „Tak”. Wyszedł na ulicę. Noc była jeszcze młoda, tak młoda jak jego ulubione dziewczyny. Jak zaledwie prawnie dorosła, jasnowłosa, niebieskooka blondynka, z którą właśnie „miał spotkanie” na schodach od tyłu. Mógłby się w niej nawet zakochać... gdyby tylko udało mu się zapamiętać jej imię. ‒ Pierre? ‒ rozległ się kobiecy głos. Spojrzał w górę, zwracając pokrytą krótkim zarostem twarz w stronę, z której dobiegł go głos. To była ona, jego bezimienny cud, posągowa jak figura na dziobie statku wikingów. Stała nad nim na schodach przeciwpożarowych. A może miał do czynienia z latającą Walkirią? Znajdowała się nad nim tak wysoko, że doprawdy trudno było powiedzieć. ‒ Chwytaj! W jego kierunku spłynęło coś ciemnego, półprzezroczystego. Osiadło na jego wyciągniętej dłoni, ciepłe, delikatne, niemal nic nieważące. Pióro ze skrzydeł anioła? Nie, coś znacznie lepszego. Stringi. Co za cudownie amerykański pożegnalny prezent. Girls Gone Wild na żywo! 212
Posłał jej całusa, wyjął jedwabną chusteczkę z kieszeni na piersi kaszmirowej sportowej marynarki Yves Saint Laurenta, na jej miejscu umieścił stringi, po czym ruszył w stronę Dziesiątej Alei i taksówki mającej zabrać go tam, gdzie czekały kolejne rozrywki. Szedł po wschodniej stronie ulicy i był mniej więcej w jej połowie, kiedy zauważył stojącego przy estakadzie metra samotnego mężczyznę. Najpierw pomyślał, że facet bawi się jak on, ale zmienił zdanie, dostrzegłszy jego poważną twarz. Gapił się na niego jawnie, wcale tego nie ukrywając. Zawsze szukał dobrego tematu, ćwiczył oko. Być może właśnie z tego powodu stanie się nieśmiertelny. A ta postać... było coś tragicznego w jej wizerunku na ciemnej, pustej ulicy. Wydawała się esencją noir. Malowniczość Dennisa Hoppera. A dokładniej ‒ chodziło o coś w jej spojrzeniu, jakąś zaskakująco wielką tęsknotę. Choć wpatrzony w mężczyznę, niemal nim zahipnotyzowany, Pierre dopiero po dobrych trzydziestu sekundach dostrzegł, że w opuszczonych wzdłuż ciała rękach trzyma on dwa pistolety z tłumikami. Co...? Ogłupiony narkotykiem mózg mozolnie szukał wyjaśnienia tego, co widziały oczy. Pierwsze, na co wpadł, to dziewczyna na schodach. Czyżby zazdrosny rywal? ‒ Chwileczkę. ‒ Podniósł ręce uspokajającym gestem. ‒ Powiedziała mi, że nie jest z nikim związana! Proszę, monsieur, proszę mi uwierzyć! A może jest pan ojcem? Taka młoda... ale upewniam pana, że to prawdziwa kobieta... 213
Nauczyciel postrzelił go dwa razy w krocze z dwudziestkidwójki i raz w gardło z czterdziestkipiątki. ‒ Pudło w obu wypadkach, żabojadzie ‒ powiedział, patrząc, jak bezwartościowy hedonista pada na chodnik twarzą w dół. Ukląkł obok ciała, odsunął włosy mężczyzny, odsłaniając czoło, zębami zdjął osłonę markera i zaczął pisać.
Rozdział 50
Ostatnią osobą, jaką spodziewałby się zobaczyć wracający do domu Nauczyciel, była niewysoka, ładna blondynka, która na jego widok poderwała się wściekła z frontowych schodów. ‒ Znalazłam cię wreszcie, ty sukinsynu! ‒ krzyknęła. O cholera. Nauczyciel poczuł panikę. Była to jego agentka z poprzedniego życia, które porzucił nagle dwa dni temu, gdy rozpoczął swą misję. ‒ Wendy ‒ powiedział uspokajająco ‒ właśnie miałem się do ciebie odezwać. ‒ Jakie to z twojej strony szarmanckie! ‒ awanturowała się dziewczyna. ‒ Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że dzwoniłam do ciebie trzydzieści sześć razy. Nikt nie lekceważy sobie Today, a ty nie pojawiłeś się bez słowa wyjaśnienia. Jesteś skończony! 215
Nauczyciel rozejrzał się wokół nerwowo. Stać tak i kłócić się na ulicy... nie, to nie było cool. Nawet jeśli nikt nie znalazł jeszcze martwego Francuza, musiało się to zmienić, i to szybko, za chwilę. Nagle uświadomił sobie, że Wendy jest zalana w trupa. Miała podkrążone oczy, zalatywała browarem. W jego głowie natychmiast rozkwitł plan. Plan doskonały. ‒ Mogę więcej, niż tylko przepraszać. ‒ Posłał jej swój najbardziej czarujący uśmiech. ‒ Wynagrodzę ci to dziesięciokrotnie! Dostałem e-mail, od którego zagotuje ci się w głowie! ‒ Wynagrodzisz? Jak masz zamiar odbudować mój zrujnowany biznes? Wiesz, jak ciężko pracowałam, żeby cię zaprosili? Na tym poziomie nie ma drugich okazji. Jestem skończona. ‒ Ja mówię o Hollywood, mała! Tonight Show się ze mną skontaktował ‒ skłamał Nauczyciel. ‒ Leno chce mnie mieć. Koniecznie. To wszystko naprawi, Wendy. Obiecuję. Hej, może pójdziemy na górę? Zrobię ci śniadanie. Poprzednim razem ci się podobało, prawda? Zrobię ci prawdziwe belgijskie gofry, co? Blondynka odwróciła głowę, udając złość. Bezskutecznie. Z pijacką szczerością niewyraźnie powiedziała: ‒ Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłam. Po naszej wspólnej nocy... a ty nie odezwałeś się, nie zadzwoniłeś i... Nauczyciel położył palec na jej wargach. Opierała się jeszcze chwilę, a potem ugryzła go lekko. ‒ Dzisiejsza noc będzie jeszcze lepsza ‒ obiecał. ‒ Jeśli będziesz dla mnie bardzo dobra... a może raczej powinienem powiedzieć „bardzo zła”... to nawet podgrzeję syrop. 216
Znów uśmiechnął się zabójczo. Tym razem Wendy odpowiedziała mu uśmiechem. Wyjęła z torebki puderniczkę, musnęła włosy, poprawiła makijaż. Potrząsnęła głową i poszła z nim do jego mieszkania. Kiedy weszli, od razu zamknął drzwi. ‒ Co ma być pierwsze? ‒ spytał. ‒ Jedzenie czy e-mail? ‒ Żartujesz? Jasne, że e-mail. ‒ Wendy zrzuciła szpilki. Była wyraźnie podekscytowana. ‒ Nie mogę się doczekać! ‒ No to chodź ze mną. Weszli do gościnnej sypialni. Prześlizgnęła się wzrokiem po trupie spoczywającym na łóżku, zrobiła jeszcze dwa kroki i dopiero wtedy zesztywniała, po czym odwróciła się, gapiąc na ten niezwykły obraz. ‒ O mój Boże ‒ westchnęła. ‒ Co to? Co się dzieje? Nic nie rozumiem. Bez dodatkowych formalności Nauczyciel strzelił jej w tył głowy z dwudziestkidwójki z tłumikiem. Ciało zaniósł do szafy w przedpokoju, wrzucił za nią jej buty od Manolo Blahnika i zamknął drzwi. ‒ No tak ‒ westchnął, wycierając dłonie. ‒ Ale to długa historia. Upadł na łóżko. Jego powieki stały się nagle ciężkie jak pokrywy studzienek, oddech zwolnił do swego normalnego, spokojnego tempa. Kto potrzebuje ciepłego mleka? ‒ pomyślał, zapadając w sen.
Rozdział 51
Nie od razu usłyszałem sygnał mojego telefonu komórkowego zagłuszany przez donośne kasłanie pacjentów oddziału chorych Bennettów. Poszukałem go po omacku, zauważając przy okazji, że jest parę minut po trzeciej w nocy. Wbrew moim wielkim nadziejom spałem może dziesięć minut. ‒ Mike, słuchaj, tu Beth Peters. Przykro mi cię budzić, ale czegoś się przed chwilą dowiedziałam. Fotograf mody zastrzelony na chodniku w Hell's Kitchen. Wygląda jak robota sam wiesz kogo. ‒ Nie mogę się doczekać, kiedy poślę sama wiesz kogo sama wiesz gdzie. Dostawą ekspresową. ‒ Mój głos brzmiał ponuro. ‒ Świadkowie? ‒ Chyba nie. Ale jeden z mundurowych powiedział, że sprawca zostawił coś w rodzaju wiadomości. Nie do końca go zrozumiałam. Jeśli chcesz, żebym... 218
‒ Nie, pilnuj sklepiku. Ja mam bliżej. Podaj adres. Po tej rozmowie zadzwoniłem do szefa McGinnisa z nadzieją, że los się do mnie uśmiechnie i da mi szansę obudzenia go i osobistego przekazania najnowszych radosnych wieści, ale musiałem się zadowolić pocztą głosową. Nie do wiary, pomyślałem, odkładając słuchawkę. Zabójca najwyraźniej przyspieszał, zmniejszał odstęp czasu między kolejnymi ofiarami, tym samym skracając czas, którym dysponowaliśmy na rozwiązanie sprawy, a to ostatnie, czego byśmy chcieli. ‒ Tylko mi nie mów, że musisz wracać do pracy ‒ powiedziała Mary Catherine skulona w fotelu naprzeciw mnie. ‒ Miasto nigdy nie śpi i to samo widocznie dotyczy naszego najnowszego psychopaty. Wstałem z wysiłkiem. Miałem szczęście, po krótkich poszukiwaniach przeprowadzanych po omacku w ciemnym pokoju udało mi się namacać klucze do skrytki, w której trzymałem glocka. ‒ Poradzisz sobie? ‒ spytałem. Głupie pytanie. Co zamierzałem zrobić, gdyby powiedziała „nie”? ‒ Wszystko będzie dobrze ‒ odparła. ‒ A ty lepiej na siebie uważaj. ‒ Uwierz mi, kiedy znajdę się blisko tego faceta, nie dam mu szansy, żeby mi coś zrobił. ‒ Uważaj za kierownicą. To mnie martwi. Wyglądasz jak coś, co właśnie wypełzło z grobu. ‒ Jezu, dziękuję za komplement. Jeśli to dla ciebie jakaś pociecha, czuję się jeszcze gorzej. 219
Dowiodłem tego, wpadając na frontowe drzwi. Zapomniałem, że przed wyjściem powinienem je otworzyć. Za to w windzie udało mi się przestawić na dostrzeganie świata w jaśniejszych barwach. Tym razem morderca wykazał się jakąś elementarną przyzwoitością i zabił na West Side, czyli znacznie bliżej mnie.
Rozdział 52
Przyjechałem na Trzydziestą Ósmą Ulicę, gdy technicy badający miejsca przestępstwa oznaczali je żółtą taśmą. ‒ Dobra robota ‒ powiedziałem do jednego z nich. ‒ Fajna ta taśma. Skąd wytrzasnęliście nową rolkę? Odrobina zgrywy przy mundurowych i technikach to coś, czego spodziewają się po detektywie z wydziału zabójstw, a ja, choć niezbyt przytomny z niewyspania, chętnie dostosowałem się do tradycji. ‒ Opłaca się znać właściwych ludzi ‒ odparł tęgi, wąsaty facet. ‒ Tędy, detektywie. Podniósł biegnącą na wysokości pasa taśmę, ułatwiając mi przedostanie się pod nią jak podczas karaibskiego tańca. ‒ No, to rozumiem. To dopiero miejsce zbrodni ‒ powiedziałem z uznaniem. ‒ Śmieci na ulicy? Zgadza się. Jeden martwy obywatel? Zgadza się... 221
‒ Przemądrzały detektyw? Zgadza się ‒ zawołała stojąca za wyznaczoną taśmą granicą Cathy Calvin. ‒ Dziennikarze gotowi wbić ci nóż w plecy obecni w komplecie. ‒ Nawet na nią nie spojrzałem. Amtrak w drodze gdziekolwiek, byle nie tu, nie do Hell's Kitchen, zawył przeraźliwie, przejeżdżając pod estakadą, na której staliśmy. Nagle naszła mnie chęć skoczenia na wagon. Zawsze chciałem pojechać pociągiem gdzieś bez celu... ‒ Mamy nawet nastrojowe efekty dźwiękowe à la film noir. ‒ Z satysfakcją pokiwałem głową na użytek publiczności. ‒ Wiecie, ile hollywoodzki producent musiałby zapłacić za tego rodzaju autentyczność? Panowie, po prostu przeszliście samych siebie. Nie mógłbym prosić o więcej. Beth Peters krótko wtajemniczyła mnie w szczegóły. Ofiara była potęgą w świecie mody. Zacząłem się zastanawiać, czy nie ma tu jakichś związków z morderstwem Gianniego Versace, czy Nauczyciel nie jest przypadkiem pacanem przebijającym się do sławy i bogactwa, który chce wykorzystać swoje piętnaście minut, nawet jeśli oznaczałoby to dążenie do celu po trupach. Trupach niewinnych ludzi. Przykucnąłem, przyjrzałem się zabitemu. Nagle aż podskoczyłem i cofnąłem się gwałtownie. Oprzytomniałem, jakby nigdy w życiu nie chciało mi się spać. Na jego czole markerem wypisano: „Dla Ciebie, Mike, TS”. Spojrzałem najpierw w jeden koniec przecznicy, potem w drugi. Uświadomiłem sobie, że ręce mi się trzęsą. Pragnęły wyciągnąć glocka i zabić sukinsyna. Zacisnąłem je w pięści, tylko 222
tak dały się uspokoić. Opuściłem wzrok na rozciągnięte u mych stóp zwłoki młodego człowieka. Aż się skuliłem na widok jego zakrwawionego krocza. Przekląłem się za sprowokowanie Nauczyciela, ale niemal natychmiast przestałem się znęcać nad sobą. Nauczyciel i tak by zabił. On tylko wykorzystał tani, obrzydliwy pretekst, okazję do zwalenia winy na mnie. Zaczekam, aż stanę z nim twarzą w twarz. To będzie dobra okazja, by wreszcie się wściec.
Rozdział 53
Wróciłem do domu. Nawet zaprzyjaźniony odźwierny Ralph wolał ze mną nie zaczynać. To pewnie przez ten wyraz mojej twarzy. Pojechałem na górę. W mieszkaniu przede wszystkim sprawdziłem zamki drzwi i okien, a potem dobrnąłem jakoś do sypialni. Obudzenie mnie rano będzie wymagało zastosowania soli trzeźwiących, ale w tej chwili nic mnie to nie obchodziło. Nie miałem zamiaru myć zębów ani nawet zdjąć butów, chciałem tylko paść na łóżko i spać, póki ktoś nie zerwie mnie z niego siłą. Ledwie zdążyłem przytulić do piersi moją ukochaną poduszkę body pillow, a już usłyszałem chichot. Nie byłem w łóżku sam. Mogłem się tylko pomodlić. ‒ Nie... błagam, Panie, nie... Poduszka została mi brutalnie wyrwana. Całkiem przytomna 224
Shawna wlepiała we mnie wzrok, uśmiechając się wesoło. ‒ Kochanie, to nie jest twoje łóżko ‒ powiedziałem cicho, błagalnie. ‒ Ani nawet wanna. Chciałaś mieć kucyka, Shawno? Tata kupi ci tabun kucyków, tylko pozwól mu teraz pospać. Pokręciła głową, natychmiast podejmując tę nową grę. Omal się nie rozpłakałem. Mój los był przypieczętowany. Nie miałem szans. Z najmłodszymi dziećmi w dużych rodzinach jest ten problem, że kiedy już do nich dotrzesz, orientujesz się, o ile łatwiej jest zrobić coś za nie, niż czekać, czekać i czekać, aż same to zrobią. Instynktownie doskonale to pojmują. Wyczuwają nieskuteczność pogróżek jak szkolone psy materiały wybuchowe. Opór nie ma sensu. Jesteś zdany na ich łaskę i niełaskę. Takie myśli przelatywały mi przez głowę, kiedy usłyszałem kolejny chichocik i ktoś wdrapał się w nogi łóżka. Nie musiałem patrzyć, z góry wiedziałem, że to Chrissy wchodzi w rolę. Ona i Shawna były jak papużki nierozłączki. Malutkie dłonie rozdzieliły dwa największe paluchy mojej prawej stopy. ‒ Ćwiczenia wrażliwości, ćwiczenia wrażliwości! ‒ krzyczały moje córeczki, łaskocząc mnie paluszkami. Nie byłem w stanie znieść tego ani chwili dłużej. Usiadłem, zamierzając polecić im stanowczo, by wracały do łóżek, ale zawahałem się, widząc na ich buziach wyraz najczystszego zachwytu. Co tam, do diabła, przynajmniej nie rzygały. A poza tym jak tu się kłócić z promieniem światła i aniołem? ‒ W porządku, już ja wam pokażę, jaki jestem wrażliwy ‒ zagroziłem. 225
Szczęśliwe wrzaski dziewczynek mogłyby skruszyć szkło. Pokazałem im obu naraz wolkański ucisk na nerw rodem ze Star Treka. Kilka minut później, odprawiwszy skomplikowany rytuał układania przytulanek, ułożyłem jakoś córeczki w moim łóżku. ‒ Tata, opowiedz nam bajkę ‒ poprosiła Chrissy, gdy padłem obok nich. ‒ Oczywiście, skarbie. ‒ Zamknąłem oczy. ‒ Dawno, dawno temu był sobie bardzo zmęczony policjant mieszkający w pudełku do butów...
Rozdział 54
‒ Bennett? Jesteś tam? Podskoczyłem nerwowo, usiadłem na łóżku, po omacku szukałem służbowej broni. Piskliwy głos wiercił mi dziurę w głowie przez prawe ucho. Po sekundzie zdumiony uświadomiłem sobie, że jestem we własnej, prześwietlonej promieniami słońca sypialni, a nie mrocznej, przesyconej smrodem śmierci alei koszmarów. Otwarta komórka leżała na poduszce tuż obok miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą była moja głowa. Któreś z dzieciaków odebrało telefon i pragnąc mi pomóc, przyniosło go śpiącemu tatusiowi. Podniosłem komórkę drżącą dłonią. ‒ Tak? ‒ O dziewiątej spotkanie w Plaza. I nie mam na myśli Oak Room ‒ warknął szef McGinnis, po czym zakończył rozmowę tak raptownie, jak ją zaczął. 227
Nie tylko dojechałem na miejsce moim nieoznakowanym chevym dokładnie po dziesięciu minutach, ale byłem nawet ogolony i ubrany. Prowadząc jedną ręką, drugą wyciągnąłem ze skrytki golarkę Norelco. Czułem się, jakbym umarł i poszedł do nieba. Zaliczyłem niemal pięć godzin wspaniałego, głębokiego snu. Przeszedłem przez drzwi One Police Plaza z zapasem czterdziestu sekund do spotkania. Pojechałem windą na dwunaste piętro do tej samej ciasnej sali konferencyjnej, w której zbierała się już nasza grupa. Siedzieli w niej ci sami co poprzednio gliniarze, zmęczeni i napięci. Wziąłem sobie kawę i pączka w czekoladzie, po czym zająłem miejsce wśród nich. Dokładnie o dziewiątej do sali wpadł jak bomba McGinnis, powiewając nad głową płachtą „Post” z wielkim nagłówkiem CZY KTOŚ WIDZIAŁ TEGO CZŁOWIEKA? nad przedstawiającą Nauczyciela stopklatką z wideo. ‒ Odpowiedź brzmi „tak” ‒ oznajmił, ciskając gazetę na stół konferencyjny. ‒ Mamy faceta. Przed godziną rozpoznała go ze zdjęcia stewardesa Air France. Sala wybuchła spontanicznym entuzjazmem. Dzięki ci, Boże, pomyślałem, wyrzucając w górę zaciśnięte pięści. Obok mnie podobnie cieszyła się Beth Peters. Byłem taki szczęśliwy, że postanowiłem nawet zignorować treść oświadczenia McGinnisa, który powiedział „my”, ale już nie dodał, o kogo chodzi. W każdym razie warto było pójść naszym tropem. Zwierzę wyszło nam na strzał. ‒ Podejrzany nazywa się Thomas Gladstone. ‒ McGinnis rozdawał wydruki z trzymanego w rękach grubego pliku. ‒ Były 228
pilot British Airways. Mieszka w Locust Valley na wyspie. Wcześniej był pilotem wojskowym. Locust Valley? Czy to nie tam nazwiska mieszkańców brzmią Thurston J. Howell III lub co najmniej podobnie? ‒ myślałem. Piloci zarabiają bardzo przyzwoicie, ale daleko im do tak wysokiej pozycji w łańcuchu pokarmowym. Może w jakiś sposób wyjaśnia to wybór ekskluzywnych ofiar? Może Gladstone'owi przytarto nosa w Polo czy w Klubie 21 i uznał, że zmniejszenie napiwku niewystarczająco dobitnie podkreśli jego rozczarowanie obsługą? ‒ Mamy także możliwy czynnik wyzwalający agresję ‒ mówił dalej McGinnis. ‒ W zeszłym tygodniu Gladstone miał lecieć z Heathrow do Nowego Jorku, ale złapali go po kielichu i wyrzucili z roboty. I jeszcze: niedawno znaleźliśmy jego samochód. Na parkingu przy stacji Locust Valley. W środku była kupa mandatów za złe parkowanie. Skinąłem głową. Wreszcie do czegoś dochodziliśmy. Utrata pracy jest bardzo wysoko na liście przyczyn, które doprowadzają ludzi do szału. ‒ Mamy nakaz aresztowania? ‒ spytałem. ‒ Będziemy mieli, nim przydupimy cholerę. ESU czeka na dole. Kto ma ochotę na wycieczkę na Złote Wybrzeże? Skoczyłem na równe nogi wraz ze wszystkimi moimi sąsiadami. Uśmiechałem się szeroko. Nie ruszyłem kawy, ale z jakiegoś powodu czułem się całkowicie wypoczęty.
Rozdział 55
Rynek Locust Valley otaczały kryte łupkiem sklepy z antykami, butiki i salony. Na bazę wyznaczono nam parking przy Forest Avenue obok czegoś, co nazywało się Warsztaty Powozów i Pojazdów Mechanicznych. Nazwijcie mnie filistrem, ale w moich oczach miejsce to było podejrzanie podobne do stacji benzynowej. Czekali już na nas ludzie z Biura Operacji Specjalnych hrabstwa Nassau w towarzystwie kilku funkcjonariuszy ESU hrabstwa Suffolk. Kiedy ginie gliniarz, różne departamenty współpracują ze sobą jak się patrzy. ‒ Witam, panowie ‒ powiedziałem i zebrałem ludzi przy moim vanie na odprawę. Zespół z Nassau już sprawdził czteroakrową posiadłość Gladstone'a. Nie stwierdzono śladów aktywności, nikt nie wchodził, nikt nie wychodził. Na telefony odpowiadała automatyczna sekretarka. Gladstone miał żonę o imieniu Erica i dwie studiujące 230
córki, ale jeszcze ich nie zlokalizowano. Tom Riley, porucznik operacji specjalnych z Nassau, rzucił na dach mojego chevroleta cyfrowe zdjęcia domu zrobione od frontu i od tyłu. Utrzymany w stylu Tudorów rozległy dom był wspaniały, z krytym patio i basenem. Otaczał go doskonale utrzymany ogród: klony japońskie, chryzantemy, trawy ozdobne. Z całą pewnością nie wyglądał na coś, co automatycznie kojarzy się z maniakalnymi mordercami. Studiując plany, uzgadnialiśmy strategię wejścia do środka. Nie zamierzaliśmy próbować negocjacji. Dostaliśmy nakaz aresztowania, to załatwiało sprawę. Musieliśmy jednak wziąć pod uwagę siłę ognia, którą dysponował Gladstone, oraz to, że jednego gliniarza już załatwił, a drugi leżał w śpiączce. Ostrożności nigdy za wiele. Ustaliliśmy, że zespół uderzeniowy wejdzie od frontu, a snajperzy pokryją wąskie frontowe okna. Jeśli Gladstone pokaże się w jednym z nich, będzie to oznaczało jego koniec. Ponieważ była to moja sprawa, wziąłem na siebie honor wkroczenia do środka po oddziale i sprawdzenia piętra. ‒ Te drzwi wyglądają dość solidnie ‒ zauważyłem. ‒ Czego zamierzacie użyć? Tarana? Młody, potężnie zbudowany sierżant nowojorskiego ESU podniósł obrzyna. Zaklekotał zamkiem. ‒ To mój klucz uniwersalny. ‒ Uśmiechnął się, nie wypluwając prymki tytoniu. Wyglądał, jakby się świetnie bawił. Cieszyłem się, że mam go po swojej stronie. Mieliśmy ruszać, ale przedtem wyjąłem z kieszeni marynarki i rzuciłem na maskę samochodu jeszcze jedno zdjęcie. Przedstawiało 231
Tonyę Griffith, młodą policjantkę z metra, ofiarę naszego gościa. ‒ Żebyście nie zapomnieli, dlaczego dziś rano zerwano was z łóżek ‒ powiedziałem. ‒ No, pora zadzwonić na pogrzeb palanta. Od domu Gladstone'a stojącego przy ulicy o nazwie Lattingtown Ridge Court dzieliły nas trzy przecznice. Pojechaliśmy tam z normalną szybkością, nie włączając syren ani świateł. Na miejscu przez radio dałem swoim sygnał do ataku. Dwa potężne wozy ESU błyskawicznie skręciły na podjazd, a potem na trawnik. Za nimi biegło sześciu gliniarzy SWAT. Po sekundach rozległy się dwa suche wybuchy: to odstrzelono zawiasy drzwi frontowych. Policjanci odepchnęli skrzydło drzwiowe i wbiegli do środka, krzycząc i rzucając granaty obezwładniające. Wyskoczyłem z samochodu, popędziłem za nimi. Wbiegłem na piętro, pokonując po dwa stopnie, trzymając w dłoni glocka. Serce biło mi w tempie lampy stroboskopowej. ‒ Policja! ‒ wrzasnąłem, wykopując pierwsze na mej drodze zamknięte drzwi. Wpadłem do łazienki. I niczego w niej nie znalazłem. Szarpnąłem zasłonę prysznica, zadzwoniły uchwyty. Ukrywał się za nią tylko pojemnik wypełniony buteleczkami szamponu. Do diabła! ‒ zakląłem w myśli, wybiegając na korytarz. Obracałem pistolet w prawo i w lewo. Gdzie, do diabła, jest Gladstone?
Rozdział 56
Biegłem przed siebie. Zabrzęczały wiszące na ścianach oprawione zdjęcia dobrze ubranych, uśmiechniętych ludzi. ‒ Policja! ‒ krzyknąłem powtórnie. ‒ Mamy cię, Gladstone. Policja! W głębi korytarza znajdowały się drugie drzwi, lekko uchylone. Zacisnąłem dłoń na rękojeści glocka, uderzyłem w nie barkiem. Wpadłem do wielkiej małżeńskiej sypialni z sufitem kasetonowym. Przeszukałem wzrokiem kąty, spojrzałem na łóżko i... Głowa mi drgnęła, odskoczyła jak po ciosie w szczękę. Omal nie upuściłem pistoletu, ale jakoś zdołałem wcisnąć go do kabury. Poczułem ostry zapach krwi i śmierci, przykryłem dłonią nos wraz z ustami. Spóźniliśmy się. To ten facet, pomyślałem. ‒ O mój Boże ‒ szepnął kobiecy głos. 233
Za moimi plecami w korytarzu stała Beth Peters, zszokowana, nieruchoma. Nasz facet. Wyszedłem na korytarz, sięgnąłem po radio. ‒ Na górę ‒ powiedziałem słabym głosem. ‒ Piętro. ‒ Macie go?! ‒ krzyknął McGinnis. ‒ Nie. Nie jego. Mieliśmy związaną, leżącą w łóżku półnagą kobietę owiniętą przesiąkniętym krwią prześcieradłem. Przez otwarte drzwi łazienki widziałem stopę kobiecej nogi przewieszonej przez krawędź wanny. Kolejna kobieta, młoda, niemal dziecko, leżała przy toalecie twarzą w dół w kałuży krwi, z rękami i nogami skrępowanymi sznurem do lampy. Potrząsnąłem głową. Podszedłem do ciał, by przyjrzeć się im bliżej. Kobiety z łazienki miały niewiele ponad dwadzieścia lat, obie były nagie. Na łóżku leżała starsza, zapewne ich matka, Erica Gladstone. Moją uwagę zwróciła leżąca w kącie ślubna fotografia z pękniętym szkłem. Podniosłem ją, zbliżyłem do twarzy kobiety poranionej do tego stopnia, że dobrą minutę zajęło mi potwierdzenie podobieństwa. Nie wierzyłem własnym oczom. Gladstone zamordował żonę i obie córki. Swe ciało i krew. Do sypialni wpadali kolejni gliniarze, słyszałem okrzyki przestrachu i niedowierzania. Ja stałem jak wrośnięty w ziemię, gapiąc się na przesiąknięty krwią dywan, zakrwawioną pościel. Było to przestępstwo najgorsze z możliwych, potworność, zbrodnia przeciw całej ludzkości. Boże, jak chciałem dostać w swe ręce tego chorego fiuta, a jeszcze lepiej ‒ zobaczyć go w celowniku glocka.
Rozdział 57
O wpół do dwunastej w południe Nauczyciel zatrzymał się przed sklepem elektronicznym na rogu Pięćdziesiątej Pierwszej i Siódmej. Wszystkie widoczne przez wielką taflę okna wystawowego telewizory nastawione były na kanał Fox News. Na górnym pasku przewijał się napis: „Najnowsze informacje o Szalonym Strzelcu”, na dolnym: „Na żywo z Locust Valley, Long Island”. Hej, przecież znam to miejsce, Nauczyciel uśmiechnął się do siebie, patrząc, jak gliniarze biegną frontowym chodnikiem. Więc jednak go wyczuli. A już zaczynał myśleć, że to się im nigdy nie uda. Zresztą co za różnica? Może będzie musiał trochę bardziej uważać, ale i tak wykona zaplanowaną robotę. Oni grali w warcaby, on prowadził mistrzowską rozgrywkę szachową. ‒ Mamo, mamo, popatrz! ‒ krzyczał mały Hindus, przyciskając buzię do szyby. Gapił się na konsolę Xbox 360. ‒ Pokemony. Pikachu! Squirtle! 235
Jego matka w tradycyjnym sari dała mu klapsa w pupę i pociągnęła za sobą Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicą. Nauczyciel odprowadził ich wzrokiem, wspominając dzień, dawno temu, kiedy wraz z matką pojechał po resztę rzeczy do nędznego szeregowego domku, w którym dorastał. Ojciec stał na progu, popijając z butelki millera i przytrzymując jego młodszego braciszka wyrywającego się do mamy. ‒ Nie, mały ‒ powtarzał ojciec. ‒ Pamiętaj, teraz jesteś chłopcem tatusia. Zostaniesz ze mną. Tak jest w porządku. Ale tak nie było w porządku, pomyślał Nauczyciel. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Pamiętał, jak siedział w kabinie wozu meblowego. Początkowo wstydził się, pewny, że zobaczą go sąsiedzi, ale potem zrozumiał, że przecież już nie są sąsiadami, i poczuł się w zasadzie szczęśliwy. Musiał mieszkać z głupim młodszym bratem, ale teraz odjeżdżał z mamą i będzie miał własny pokój. Uznał brata za gówniarza. Wydął policzki w długim westchnieniu. Nie, przecież to nie było w porządku, pomyślał, otrząsając się ze wspomnień. Ale to się naprawi. Już wkrótce wszystko będzie tak w porządku, jak to tylko możliwe. Przyjrzał się swemu odbiciu w szybie wystawy. Był porządnie ogolony, miał na sobie sweter od Armaniego opinający jego smukłą sylwetkę, a pod nim białą jedwabną koszulę rozpiętą pod szyją. Dżinsy Dolce and Gabbana uciskały mu krocze. Wyzywająco stylowy, wyzywająco bogaty, prawdziwy Tom Ford. Pieprzyć tego niedogolonego gościa w typie Unabombera figurującego na okładkach „Daily News” i „Post”. Jeśli ktoś się za nim oglądał, 236
to tylko wygłodniałe czterdziestoletnie panie i jeszcze bardziej od nich wygłodniali homoseksualiści. Nic się nie zmieniło. Parł przed siebie jak burza. Wyjął z kieszeni treo, sprawdził kolejny cel, poprawił pistolet za paskiem spodni na plecach i włączył się w tłum na chodniku. Wziął na cel kogoś wyjątkowego, kogoś wyjątkowo zasługującego na karę, czekającego na nią już od dłuższego czasu. Nauczyciel idący na wschód przyspieszył kroku. Tłum był dla niego doskonałą osłoną.
Rozdział 58
Wystarczyło pół godziny po szturmie na posiadłość Gladstone'a, by wozy transmisyjne mediów na Lattington Ridge Court przewyższyły liczebnością range rovery. Wzdłuż barykady ustawiły się co najmniej cztery ekipy, mierząc w nas przenośnymi kamerami wyglądającymi jak rakiety ziemia-powietrze. Miałem wielką ochotę wezwać wsparcie powietrzne. Zostaliśmy oblężeni. Z radością przekazałem sypialnię technikom kryminalistycznym z hrabstwa Nassau. ‒ A więc to prawda? Trójka na Złotym Wybrzeżu? ‒ powiedział jeden z nich, potrząsając głową. ‒ Poznałem Dominica Dunne'a. Stał tam, obok skrzynki pocztowej. Na dole przedstawiciele sił prawa i porządku stali w grupkach, palili, pili kawę i dowcipkowali jak kiepscy goście na najgorszym na świecie cocktail party. Przeszedłem pomiędzy nimi, chciałem obejrzeć zdjęcia na ścianach pokoju rodzinnego. 238
Wziąłem trzy, które najlepiej mogły się przysłużyć wytropieniu Gladstone'a. Wyglądał na pilota: przystojny facet z płaskim brzuchem i stalowym spojrzeniem. Nawet jego uśmiech wydawał się muskularny, jak u człowieka, który zawsze dostaje, czego chce. ‒ Cześć, ty chory sukinsynu ‒ powiedziałem. Nie mogłem się nie przyjrzeć reszcie zdjęć. Małe dziewczynki na pikniku, jedenasto-, dwunastolatki na plaży, młode damy kończące gimnazjum. Córki Gladstone'a były piękne, ale nie tak piękne jak ich matka. Erica, ciemnowłosa, jasnooka, o wysokich kościach policzkowych, wyglądała jak królowa z bajek. Ale krata wlotu powietrza lincolna navigatora sterczała ze zgruchotanej ściany sypialni tuż obok jej studyjnego fotograficznego portretu. Szkoda, że Sofokles zdążył na ostatnią chwilę i dopisał zakończenie bajki. Znalazłem domowy gabinet za przeszklonymi drzwiami na froncie budynku. Przesłałem faksem zdjęcia zastępcy komisarza do spraw kontaktów z prasą, by rozesłał je do właściwych redakcji, a potem usiadłem przy antycznym biurku. Przejrzałem zawartość szuflad. Pierwsze znalezione wyciągi z karty American Express dosłownie mną wstrząsnęły. Czterysta dolarów za wizytę w salonie fryzjerskim, trzy tysiące dla Bergdorfa Goodmana. Pan Gladstone zapłacił za kosmetyczki więcej niż ja za studia. Bycie bogatym musi cholernie dużo kosztować. Po kilku minutach poszukiwań znalazłem to, czego szukałem: 239
dowody płatności zarówno w Klubie 21, jak i sklepie Polo. A w najniższej szufladzie coś, co wziąłem początkowo za jakąś umowę. Rzeczywiście, była to umowa rozwodowa. Świetnie! - ucieszyłem się. Dokument ten wiele wyjaśniał. Są dwa główne powody wywołujące u ludzi atak szału: rozwód i wyrzucenie z pracy. Gladstone doświadczył obu w krótkim odstępie czasu. Tak naprawdę potrzebowałem jednak czegoś innego: wskazówki, gdzie się ukrywa i gdzie teraz uderzy. Kontynuowałem poszukiwania. Dwadzieścia minut później na jednej z półek znalazłem album z wycinkami prasowymi. Prawie wszystkie pochodziły z kolumny towarzyskiej lokalnej gazety. Erica na spotkaniach dobroczynnych, czasami z księciem małżonkiem, ale częściej bez niego. Najnowsze zdjęcie ukazywało ją udrapowaną w atłasy, tiule i diamenty na imprezie charytatywnej dla ofiar AIDS odbywającej się w Manhattan's Custom House. Jej niemal nagą talię obejmował starszy mężczyzna o srebrzystych włosach, którego podpis identyfikował jako Gary'ego Cargilla. Skojarzenie nie było trudne i nie zabrało mi wiele czasu. Nazwisko Cargill widniało w nagłówku papierów rozwodowych. Ego Gladstone's dostało trzeci nokautujący cios: jego żona związała się z prawnikiem przeprowadzającym rozwód. I nagle szeroko otworzyłem oczy. Gdybym oszalał jak Gladstone, gdyby i mnie przeciągnięto przez rozpalone węgle, to komu chciałbym za to zapłacić? 240
Rzuciłem album, odwróciłem się w fotelu i chwyciłem słuchawkę telefonu. ‒ Proszę podać miasto i nazwę abonenta ‒ odezwał się automat z centrali telefonicznej przeraźliwie spokojnym głosem. Mojego nie dałoby się określić w ten sposób. ‒ Manhattan! ‒ krzyknąłem. ‒ Prawnik o nazwisku Cargill!
Rozdział 59
‒ A więc uznał pan, że pora się rozstać z żoną - powiedział adwokat rozwodowy śmietanki towarzyskiej Gary Cargill z uroczystą powagą, jakiej wymagały zarówno treść oświadczenia, jak i pięćsetdolarowe honorarium za samą konsultację. ‒ Ale nie z moim funduszem hedgingowym ‒ odparł z uśmiechem pan Savage, najnowszy klient Cargilla. W drogim, ale swobodnym stroju w stylu „niech was wszyscy diabli” wyglądał na dzianego, na prawdziwego zwycięzcę. Gary miał niejasne wrażenie, że widział już gdzieś tę twarz, lecz nie potrafił powiedzieć gdzie. W „Fortune”? Ach, fundusz hedgingowy, pomyślał. Dwa najsłodsze słowa współczesnej angielszczyzny. ‒ Dlatego przyszedłem właśnie do pana ‒ mówił dalej Savage. ‒ Słyszałem, że jest pan najlepszy. Nic mnie nie obchodzi, ile to będzie kosztowało, ważne, żeby suka nie dostała ani centa. 242
Powoli, z zastanowieniem, odchylił się na obrotowym fotelu obitym kaszmirem. Jego aranżowane z troską o najdrobniejszy detal, wyłożone dębem biuro przypominało bibliotekę domu w starej angielskiej rezydencji na wsi, ale kilkoma szczegółami się od niej różniło, choćby szklaną ścianą, dzięki której z wysokości czterdziestego piętra można było podziwiać gmachy MetLife, Chryslera i Empire State. ‒ Mogę pana zapewnić, że trafił pan we właściwe miejsce ‒ powiedział z namaszczeniem. Zmarszczył brwi; na jego biurowym telefonie Merlin błyskało światełko. A przecież tak dobitnie wytłumaczył tymczasowej sekretarce główną obowiązującą ją zasadę: nigdy, przenigdy nie przerywać mu podczas pierwszego spotkania z klientem! Biorąc pod uwagę rachunki dla grubych ryb, nie wolno im było choćby sugerować, że ma się innych. Nie rozumiała, że ma szansę zahaczyć wieloryba? Zawibrował blackberry, którego nosił u pasa. Kolejne zaskoczenie. Co tu się, do diabła, dzieje? Wściekły zerknął na wyświetlacz. Sekretarka wysłała mu wiadomość z tytułem „911”. ‒ Bardzo mi przykro, panie Savage ‒ przeprosił uniżenie. ‒ Pozostawiłem instrukcje, by nam nie przeszkadzano. ‒ Przewrócił oczami, ważny człowiek komunikujący innemu ważnemu człowiekowi, że w dzisiejszych czasach nie sposób znaleźć dobrą służbę. ‒ Wybaczy pan, to zajmie tylko chwilę. Wcisnął przycisk, odczytał wiadomość. „Dzwoniła nowojorska policja. Pana klient może być mordercą! Niech pan ucieka!”. 243
Usłyszał dziwny dźwięk, jak stłumione kaszlnięcie, i blackberry nagle wyfrunął z jego dłoni. Ocierając z twarzy okruchy plastiku i szkła, usiłował skupić spojrzenie na kliencie. Pan Savage stał. Schował długi pistolet za pas, odwrócił się, po czym chwycił stojący za nim stolik do kawy z alabastru egipskiego. Choć ważył on dobre pięćdziesiąt kilo, podniósł go bez wysiłku i rzucił nim w wielkie okno. Huk niczym wybuch i deszcz odłamków szkła skłoniły prawnika do padnięcia na kolana, szukania schronienia za biurkiem. ‒ Ejże, Gary, nie mów mi, że nie zdarzyło ci się wyobrażać sobie, jak to, co zrobiłeś, powróci i będzie cię straszyć! ‒ zawołał gość, przekrzykując ryk wiatru, który nagle rozszalał się w gabinecie. Sparaliżowany strachem Cargill przyglądał się prawniczym dokumentom sfruwającym z jego biurka, opadającym chmurą na Park Avenue. ‒ Nieeee! ‒ wrzasnął nieoczekiwanie. Próbował uciec. Dotarł nie dalej niż do krawędzi biurka. Nauczyciel postrzelił go w oba kolana z dwudziestkidwójki z tłumikiem. Ból był tak straszny, że wcześniej nie potrafiłby go sobie nawet wyobrazić. Zatoczył się, omal nie wypadł przez wybite okno. W ostatniej chwili zdołał chwycić metalową framugę. Trzymał się jej kurczowo, jakby od siły uścisku zależało jego życie, gapiąc się sto dwadzieścia metrów w dół na beton i tłum na Park Avenue. ‒ Hej, pozwól, że podam ci rękę ‒ powiedział Nauczyciel, 244
robiąc krok w jego stronę. ‒ Nie, mam lepszy pomysł. Nie rękę, a nogę. ‒ Z tymi słowami podłożył obcas drogiego buta od Prady z dziurowanym noskiem pod brodę drżącego prawnika. ‒ Nieeeee! ‒ Cargill puścił framugę, zaczął spadać, krzycząc. ‒ Już to od ciebie słyszałem, dupku. Nauczyciel śmiał się, patrząc, jak bezwładne ciało koziołkuje, dożywając swych ostatnich sekund. Uderzyło w beton z hukiem eksplodującego telewizora raczej niż czegoś z krwi i kości. Nauczyciel podszedł do drzwi, otworzył je bez wahania. Po korytarzu biegali w panice jacyś ludzie, ale większość pozostała przy biurkach, drżąc jak złapane w pułapkę zające. Nie zwalniając kroku, poszedł do tylnych schodów, zastanawiając się, czy napotka na swej drodze kogoś wystarczająco głupiego, by próbował go zatrzymać.
Rozdział 60
Wróciłem do miasta, gnając ponad sto czterdzieści na godzinę. Nadal nie potrafiłem uwierzyć, że zdarzyło się to rzeczywiście. Kiedy dzwoniłem do kancelarii Cargilla, prawnik właśnie przyjmował mordercę. Dopadłbym go, gdybym był szybszy zaledwie o kilka sekund. Zahamowałem z piskiem opon przed biurowcem na Park Avenue. Na chodniku za taśmą otaczającą miejsce przestępstwa leżało mnóstwo potłuczonego szkła i jeden całkiem martwy prawnik. ‒ Najpierw postrzelił go w kolana, a potem musiał wyrzucić przez okno ‒ powiedział na mój widok Terry Lavery. ‒ Ja też nie kocham prawników, ale to... Powiodłem oczami za jego spojrzeniem kierującym się w górę aż do prostokątnej dziury w szklanej fasadzie niemal na samym jej szczycie. 246
‒ Wiemy, jak uciekł? ‒ Zszedł tylnymi schodami. Znaleźliśmy tam kilka sztuk odzieży. Na samym dole miał już spory wybór, siedem wyjść z piwnicy i cztery z holu. Przebrał się i zwiał, nim podjechał tu pierwszy radiowóz. To jest gorsze niż seria przegranych Jankesów. Ile szczęścia może mieć jeden facet? Przyłączyła się do nas Beth Peters. ‒ Znacie najświeższe nowiny? W ciągu ostatniej godziny Gladstone'a widziało kilkanaście osób. Od Queens do Staten Island. Pewna kobieta twierdzi nawet, że stał przed nią w kolejce do Statui Wolności. ‒ W radiu mówili, że kilku klubów na Dwudziestej Siódmej w Queens nie otworzono wczorajszego wieczoru, bo ludzie boją się wychodzić z domu ‒ uzupełnił jej relację Lavery. ‒ By już nie wspomnieć o kelnerze z Union Square Cafe, który ugodził nożem podejrzanego klienta, bo wziął go za mordercę. Beth pokręciła głową. ‒ Miasto nie było tak niespokojne od czasu administracji Dinkinsa. Odezwała się moja komórka. Wyjąłem ją, spojrzałem na wyświetlacz. Dzwonił McGinnis. Wziąłem głęboki oddech i przyjąłem rozmowę. Mocno podejrzewałem, że nie spodoba mi się to, co usłyszę. Miałem rację.
Rozdział 61
Nauczyciel dotarł do mieszkania w Hell's Kitchen dopiero w godzinach szczytu. Na widok stłoczonych, trąbiących bezradnie samochodów czekających w korku na wjazd do tunelu Lincolna poczuł coś, co mogło być tylko litością. Bo też widok był tak bolesny, że wręcz trudny do zniesienia. Tępe twarze za przednimi szybami. Jaskrawe billboardy wiszące nad tym piekłem jak marchewki, nagroda dla bezmyślnych, zmuszanych do pracy nad siły osłów. Klaksony hond i volkswagenów muczące w zatrutym powietrzu, stado owiec prowadzone do rzeźni. Scena jak z Dantego, pomyślał smutno. Albo gorzej, z powieści Cormaca McCarthy'ego. Prześlizgując się wśród plastikowych zderzaków i przegrzanych kratownic SUV-ów, pragnął krzyczeć: „Nie wiecie, że zostaliście stworzeni do wielkości? Nie wiecie, że znaleźliście się na tym świecie po coś więcej niż... to?”. 248
Pokonał schody, wszedł do mieszkania. Miał na sobie zwykłe, granatowe robocze ciuchy z Dickies, które włożył, uciekając. Wiedział, że to kiepskie przebranie, ale sedno w tym, że wcale nie musiało być dobre. Miliony ludzi, miliony wejść, miliony wyjść, metro, autobusy, taksówki... Policja po prostu nie była w stanie opanować tego chaosu. Schodząc ze schodów w biurowcu, słyszał pisk opon hamujących przed gmachem policyjnych radiowozów, więc najzwyczajniej w świecie przeszedł przez bank na parterze i jego wyjściem wydostał się na ulicę. Westchnął. Przygnębiała go nawet łatwość, z jaką wydostał się z czegoś, co miało być pułapką. Bezpieczny w mieszkaniu przysunął fotel do okna. Usiadł. Spacer zmęczył go, owszem, ale było to dobre zmęczenie, męskie, prawe, właściwe u człowieka, który właśnie wykonał kawał dobrej roboty. Słońce zachodziło już nad rzeką Hudson, oświetlając złotymi promieniami podniszczone bloki mieszkalne i magazyny. Nauczyciel wyglądał przez okno i wspominał. Wspinaczki na ogrodzenia z zardzewiałej siatki. Ciepło betonu pod tenisówkami. Podwórkowy baseball, podwórkowa koszykówka. On i brat bawiący się na jednym z zaniedbanych placów zabaw przy Rockaway Beach. Okruchy dawnego życia, prawdziwego życia, które skradziono mu, gdy porwała go matka i zabrała ze sobą, by gnił na Piątej Alei. Poczucie nieodwracalności tego, co się mu zdarzyło, przeszyło go jak rozgrzana do czerwoności igła. Nie mógł się już cofnąć, niczego nie mógł powtórzyć. Jego życie, po brzegi wypełnione 249
gównem mającym podobno uczynić go szczęśliwym, ostatecznie okazało się absolutnie bezwartościowe. Zapłakał. A potem wytarł oczy. Wstał. Miał jeszcze sporo do zrobienia. W łazience odkręcił kran nad wanną. Poszedł do pokoju gościnnego, wziął trupa na ręce, podniósł go z łóżka. ‒ Jeszcze raz ‒ szepnął do niego. ‒ Już prawie koniec. Uśmiechając się łagodnie, z czułością, zaniósł go do łazienki.
Rozdział 62
Pół godziny później Nauczyciel poszedł do kuchni. Z półki nad zlewem wyjął półlitrową butelkę whisky Canadian Club. Niosąc ją w obu dłoniach, niemal ceremonialnie, wszedł do jadalni. Trup leżał troskliwie ułożony na kuchennym stole. Nauczyciel wykąpał go w wannie, nawet użył szamponu, by zmyć mu z włosów krew i tkankę mózgową, nim ostrożnie ubrał go w granatowy garnitur oraz krawat. On sam także włożył garnitur, gustownie czarny, odpowiedni na pogrzeb. Włożył butelkę whisky do kieszeni marynarki trupa. ‒ Tak mi przykro ‒ szepnął, pochylił się i pocałował go w blade, bezkrwiste czoło. Wrócił do kuchni. Zdjął z blatu colty, załadował je, schował za pas. Gliny mogły się tu pojawić w każdej chwili. Spod zlewu wyjął kanister wypełniony benzyną. Zaniósł go do jadalni. Polał nią ciało znakiem krzyża: zaczął od czoła, przez 251
klatkę piersiową i krocze, by następnie przesunąć kanistrem od jednego ramienia do drugiego. W mieszkaniu uniósł się silny, lekko słodki zapach. ‒ W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego ‒ wyrecytował uroczyście. Po raz ostatni spojrzał na twarz martwego: smutne niebieskie oczy, lekkie skrzywienie zastygłe na wargach. Szlochając cicho, cofnął się ku drzwiom wejściowym, lejąc za sobą strumień benzyny na drewnianą podłogę. Wyjął z kieszeni zapalniczkę Zippo ozdobioną emblematem piechoty morskiej. Otarł łzy z policzków, wziął głęboki oddech. Przyłożył chłodny mosiądz do czoła. Zastanawiał się przez chwilę: czy o niczym nie zapomniałem? Kopnął pusty już kanister w głąb jadalni. Zapalił zapalniczkę. Rzucił ją na podłogę z wystudiowaną obojętnością. Zwycięska karta w grze o wielką stawkę. Nie zapominam o niczym, pomyślał. Rozległo się głębokie, basowe „łup”. Podmuch powietrza zaczesał mu włosy do tyłu. Kula ognia wystrzeliła w głąb mieszkania niczym meteor. Pokój zapłonął jak paczka zapałek. Jeszcze przez kilka sekund nieruchomo, jak zaczarowany, obserwował czarny dym wypływający przez otwarte drzwi niczym pociąg towarowy, po czym zamknął je wyjętymi z kieszeni kluczami.
Rozdział 63
Odźwierny domu przy Piątej Alei 1117 ubrany był w garnitur oraz kapelusz w tym samym odcieniu zieleni co markiza. ‒ W czym mogę panu pomóc? ‒ spytał, gdy zobaczył mnie w holu. ‒ Detektyw Bennett ‒ przedstawiłem mu się, okazując legitymację. ‒ Chciałbym się zobaczyć z panią lub panem Blanchette. Okazało się, że Erica Gladstone, zamordowana w posiadłości w Locust Valley, pochodziła z tych Blanchette'ów. Jej ojciec Henry rządził Blanchette Holdings, prywatną firmą wykupującą i przejmującą inne firmy, przed którą drżały nawet fundusze hedgingowe. Przyszedłem poinformować rodziców o śmierci córki i może nawet zdobyć informacje pozwalające wytropić ich oszalałego zięcia. Ściany windy wiozącej mnie do ich penthouse'u wyłożone 253
były drewnianą boazerią, z sufitu zwieszał się kryształowy żyrandol. Drzwi otworzył mi autentyczny lokaj w porannej marynarce. Za szklaną ścianą po jego prawej ręce widziałem parę unoszącą się ze zbudowanego na dachu basenu olimpijskich rozmiarów, który ‒ jak się wydawało ‒ sięgał aż po horyzont, gdzie rozciągała się widziana z wysokości dwudziestego piętra perspektywa Central Parku. ‒ Pan i pani Blanchette przyjmą pana za chwilę, detektywie ‒ powiedział lokaj z angielskim akcentem. ‒ Zechce pan przejść ze mną do pokoju dziennego? Wszedłem do wytapetowanego jedwabiem pokoju rozmiaru lotniczego hangaru. Na ścianach wysokości dwóch pięter wisiały profesjonalnie podświetlone obrazy, królując nad specjalnie zaprojektowanymi meblami oraz rzeźbami. Zagapiłem się na Pollocka wielkości pola golfowego, a następnie wymieniłem spojrzenie z masywnym kamiennym chińskim smokiem. Nie miał prawa zmieścić się w windzie. Czegoś tak bogatego, tak luksusowego i wykwintnego jak to dwupoziomowe mieszkanie jeszcze nie widziałem, nawet bez basenu. A przecież czytuję „Architectural Digest”. Dobra, za każdym razem, kiedy robię zakupy w Barnes and Noble. ‒ Tak? Detektyw Bennett, jeśli się nie mylę? Jestem Henry Blanchette. Co mogę dla pana zrobić? Tymi słowami zwrócił się do mnie przekraczający właśnie próg niewysoki, sprawiający wrażenie bardzo pogodnego mężczyzna w spodenkach gimnastycznych i przepoconym podkoszulku New 254
York Road Runners. Miło zaskoczyło mnie, że wydaje się raczej sympatycznym księgowym niż wcieleniem Gordona Gekko. Spodziewałem się spotkać kogoś właśnie w tym typie. ‒ Co tu się dzieje? ‒ spytała ostro atrakcyjna platynowa blondynka po pięćdziesiątce, pojawiając się za jego plecami. Na jedwabnym szlafroku koloru melona miała śliniaczek, jaki wkładają kobiety robiące sobie makijaż. Pojawienie się pani Blanchette i jej zachowanie całkiem nieźle pasowało do moich oczekiwań. Wziąłem głęboki oddech i nastawiłem się na najgorsze. Nie ma prostego sposobu, by powiedzieć rodzicom, że ich dziecko nie żyje. ‒ Doszło do strzelaniny i państwa córka Erica padła jej ofiarą ‒ oznajmiłem. ‒ Zginęła na miejscu. Bardzo mi z tego powodu przykro. Henry otworzył oczy i usta tak szeroko, że powiększyły się co najmniej trzykrotnie. Zapatrzył się na mnie, jakby moje słowa do niego nie dotarły, cofnął się i potknął o siedzenie pluszowego fotela klubowego, na oko w stylu art déco. Jego żona bezwładnie opadła na zabytkowy szezlong. ‒ A dziewczynki? ‒ spytał cicho Henry. ‒ Nie widziałem ich od lat. Są dorosłe. Wiedzą? ‒ Jessica i Rebecca także zostały zamordowane. Bardzo państwu współczuję z powodu tej straty. Pani Blanchette sapnęła jak uderzona, a jej oczy wypełniły się łzami. Pan Blanchette uniósł rękę, jakby chciał coś powiedzieć, jednak opuścił ją bez słowa. 255
‒ Obawiam się, że najgorsze jeszcze przed państwem ‒ zrzuciłem trzecią bombę w mym arsenale. Im szybciej skończę i pozwolę im pogrążyć się w żalu, tym lepiej. ‒ Mamy podstawy przypuszczać, że zastrzelił je państwa zięć Thomas Gladstone. I że to on odpowiedzialny jest za serię popełnionych ostatnio w mieście zbrodni. Pani Blanchette przestała płakać tak błyskawicznie, jakby ktoś zakręcił kran, a jej twarz wyrażała tylko jedno uczucie: wściekłość. ‒ Mówiłam ci! ‒ wrzasnęła na męża. ‒ Mówiłam, że ślub z tym śmieciem... ‒ Opadła na szezlong niezdolna dokończyć zdania. Miliarder zwiesił głowę. Gapił się na orientalny dywan między swymi stopami, jakby próbował odczytać coś z jego wzoru. ‒ Pokłóciliśmy się... ‒ powiedział. Miałem wrażenie, że mówi do siebie.
Rozdział 64
‒ To nie w porządku, Henry ‒ jęknęła jego żona. ‒ Poświęciłam się... Czym sobie na to zasłużyliśmy? Z najwyższym trudem przyszło mi uwierzyć świadectwu swych uszu. Ale bywa, że ludzie dziwnie radzą sobie z tragedią. ‒ Czy wiedzą państwo o jakimś miejscu, w którym mógłby się ukrywać państwa zięć? ‒ spytałem. ‒ Może ma mieszkanie w mieście? Albo letni dom na wakacje? ‒ Mieszkanie w mieście! Ma pan pojęcie, za ile kupiliśmy Erice dom w Locust Valley? Najwyraźniej w jej głowie nie mogło się pomieścić, że ktoś mojego pokroju może cokolwiek wiedzieć o tego rodzaju rzeczach. ‒ Co to była za kłótnia? ‒ spytałem Henry'ego. Pani Blanchette wstała z szezlonga jak bokser po gongu na następną rundę. 257
‒ Uważa pan, że to pańska sprawa? ‒ spytała, przeszywając mnie gniewnym spojrzeniem. ‒ Jak pan widzi, detektywie, moja żona jest wytrącona z równowagi ‒ powiedział pan Blanchette, nie odrywając oczu od dywanu. ‒ Ja także. Czy mógłby pan przesłuchać nas później? Może po pewnym czasie będzie nam łatwiej... ‒ Oczywiście. ‒ Położyłem wizytówkę na niskim kredensie. ‒ Jeśli przypomni się państwu coś, co mogłoby nam pomóc, albo zechcą państwo dowiedzieć się czegoś więcej, proszę dzwonić. Zrobię dla państwa, co w mojej mocy. Wysiadłem z windy na parterze. Ubrany na zielono odźwierny rozmawiał po hiszpańsku z jedną z pokojówek. Śmiał się, dałbym głowę, że flirtował. Oboje ucichli, gdy się do nich zbliżyłem i znów pokazałem odznakę. ‒ Detektyw Bennett, pamiętasz? Mogę ci zadać kilka pytań? Zajmie nam to tylko chwilę. Pokojówka wycofała się, a odźwierny wzruszył ramionami. ‒ Jasne. Jestem Petie. W czym mogę panu pomóc? ‒ Znałeś Ericę Gladstone? Petie momentalnie stał się zielony jak jego marynarka. ‒ A nie, o tym to ja już nic nie wiem, amigo. Musisz ich zapytać, rozumiesz? Ja tylko tu pracuję. Położyłem mu dłoń na ramieniu przyjacielskim gestem. ‒ Słuchaj, doskonale znam tę waszą zasadę: nigdy nie rozmawiać o lokatorach. Odpręż się, nie musisz zeznawać jawnie, przed sądem. Potrzebuję twojej pomocy, żeby dorwać tego szaleńca, który gania po mieście i strzela do ludzi. Naszym zdaniem jest nim mąż Eriki, Thomas Gladstone. 258
‒ Chingao! ‒ Odźwierny szeroko otworzył oczy. Ta informacja wyraźnie nim wstrząsnęła. ‒ O mój Boże! Naprawdę? ‒ Naprawdę. To jak, Petie, dorwiemy faceta? ‒ No tak, jasne, oczywiście. Erica. No tak. Takie trochę szalone dziecko. Właściwie to naprawdę szalone. Narkotyki. Kuracje odwykowe. I to zanim skończyła szesnaście lat. Kiedy wróciła z Sarah Lawrence College, mieliśmy przykazane nie wpuszczać jej do domu, jeśli nikogo tam nie było. A potem jednak się pozbierała. Wyszła za jakiegoś arystokratycznego chłopaka z firmy taty, urodziła dwie córki. I nagle barn! Rozwiodła się z nim i znalazła sobie drugiego męża, tego Gladstone'a. Podobno był pilotem służbowego samolotu jej ojca, tak słyszałem. Rodzice dosłownie wybuchli, a szczególnie „Pani na Włościach”, tak ją między sobą nazywamy. Doprowadziła do tego, że Gladstone wyleciał z roboty, i odcięła Ericę od korzeni. ‒ Odźwierny znacząco pokiwał głową. ‒ Hera, kiedy masz trzynaście lat, to jedno, ale Boże, jak już śpisz ze służbą, jesteś ugotowany. ‒ Czy oni w ogóle tu przychodzili, Gladstone i Erica? Z jego twarzy łatwo było odczytać, że nie cieszyła go konieczność udzielenia odpowiedzi na to pytanie, ale mimo to, choć opuścił wzrok i gapił się na marmurową szachownicę podłogi w holu, skinął głową. ‒ Byli raz, na Święto Dziękczynienia... nie pamiętam dokładnie, ale jakieś trzy łata temu. Oni i córki, wystrojeni jak się patrzy, szampan, uśmiechy. Pomyślałem, że pewnie dostali zaproszenie, i puściłem ich na górę. Zjechali pięć minut później, 259
dziewczynki płakały, no... jak małe dzieci. A potem ta stara wiedźma chciała mnie wywalić, bo do nich nie zadzwoniłem. Jasne, przepraszam. Niewybaczalny błąd pomyśleć, że może chciała zobaczyć jedyną córkę i wnuczki, skoro to Święto Dziękczynienia... Skinąłem głową. ‒ Dzięki, Petie. Właśnie powiedziałeś mi coś, co bardzo chciałem wiedzieć. Po prostu czułem, że Gladstone uderzy właśnie tutaj. Na koniec zostawił sobie Blanchette'ów, przede wszystkim matkę. Miał zamiar jej odpłacić, dopilnować, by w całej pełni uświadomiła sobie, że on istnieje. Niepokoiło mnie, że w ogóle o tym pomyślałem, nie chciałem zapeszyć, ale co tam... byłem całkiem pewny, że wreszcie o krok wyprzedziłem mordercę. Wyszedłem i natychmiast zadzwoniłem z komórki do Beth Peters. ‒ Dobra wiadomość ‒ poinformowałem ją. ‒ Złap ESU. Macie się stawić w komplecie na Piątej pod numerem tysiąc sto siedemnaście. Pora zastawić pułapkę.
Rozdział 65
Idąc Dziesiątą Aleją, rozglądając się za taksówką, Nauczyciel minął bar reklamujący się podrobionym kołem do powozu przed wejściem i stojącym przed nim rzędem harleyów. Z otwartych drzwi wylewały się na ulicę tony smutnej irlandzkiej piosenki Streets of New York. On także nie otrząsnął się jeszcze ze smutku po „pogrzebie”, uznał więc, że warto zajrzeć do środka. Może łyk czegoś mocniejszego jest właśnie tym, czego potrzebuje? Młoda kobieta za porysowanym sosnowym barem ramiona miała jak futbolista. Jej twarz zdobiły wiszące w różnych miejscach kolczyki. Nauczyciel zamówił buda i szklaneczkę Canadian club. Skinął głową grupie hutników świętujących przejście na emeryturę w mrocznej salce od tyłu. Wypił podaną mu whisky. To za ciebie, przyjacielu, pomyślał i omal znowu się nie rozpłakał. 261
Telewizyjne wiadomości rozpoczęły się, gdy popijał drugą whisky i buda. Chciał poprosić barmana, żeby podkręcił głos, ale uznał, że to kiepski pomysł. Lepiej nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. ‒ Pieprzone gliny ‒ powiedział nagle ktoś stojący tuż obok niego. Nauczyciel się odwrócił. Głos należał do gigantycznego hutnika o oczach tak czerwonych jak jego długie włosy wikinga. ‒ Coś wam powiem, palanty. Gdybyście wyjęli nosy z własnych tłustych od pączków dup, już dorwalibyście tego chorego sukinsyna. ‒ Chorego? ‒ powtórzył Nauczyciel. ‒ Powiedziałbym raczej, że facet ma jaja. Załatwia tylko bogatych dupków, takich japiszonów. Jest jak obrońca zwykłych ludzi. Robi miastu przysługę. O co tyle hałasu? ‒ Obrońca zwykłych ludzi? A ty co? Wynajął cię, żebyś mu robił reklamę? ‒ spytał złym głosem wytatuowany spawacz. ‒ Pieprzony świr. Zaraz przemodeluję ci gębę. Przysięgam na Boga! Pewnie jesteś chory jak on. ‒ Jezu, co ja wygaduję. ‒ Nauczyciel schował twarz w dłoniach, udając rozgoryczenie. ‒ Wracam wprost z pogrzebu, chyba ciągle nie jestem sobą. Masz rację. Przepraszam. Nie powinno się traktować tak lekko tragedii, która dotknęła miasto. Pozwól, że postawię ci piwo. ‒ Pogrzeb, co? No to niefajnie. ‒ Wielki hutnik wyraźnie złagodniał. Nauczyciel skinął na Władczynię Pierścieni, zamówił dwa piwa, a kiedy się pojawiły, postawił jedno przed spawaczem. Udał, że się potyka, przewrócił barowy stołek. 262
‒ No nie ‒ jęknął. ‒ Przepraszam. Zdaje się, że trochę za dużo wypiłem. ‒ Racja. Lepiej zwolnij tempo ‒ przytaknął spawacz i pochylił się, żeby podnieść stołek. Nauczyciel rozbił jedną butelkę na jego potylicy, powalając go na podłogę, a drugą uderzył go w twarz. Zalany krwią facet ledwo zdołał krzyknąć, nim jego ręka, leżąca w poprzek masywnego mosiężnego pręta ‒ podpórki dla nóg pijących przy barze ‒ została złamana z przeraźliwym trzaskiem, takim, z jakim zderzają się bilardowe kule. To tyle, jeśli chodzi o niezwracanie na siebie uwagi, pomyślał Nauczyciel, cofając się do drzwi. ‒ Powtórz za mną, ty ruda małpo! ‒ krzyknął już na progu. ‒ Nie chory, tylko ma jaja!
Rozdział 66
Chłopcy z ESU podjechali pod dom Blanchette'ów w ciągu pięciu minut. Razem ze Steve'em Reno sprawdziliśmy wszystkie wyjścia i wejścia. Uznaliśmy, że jednego z naszych przebierzemy za odźwiernego, drugi stanie w szatni holu, a oddział komandosów ukryje się w nieoznakowanej furgonetce zaparkowanej po drugiej stronie ulicy na granicy parku. Trzykrotnie sprawdziłem, czy wszystko gra, powierzyłem dowodzenie Reno, po czym postanowiłem szybko zrobić coś, co powinienem zrobić jakiś czas temu. Słońce zachodziło już nad Jersey, kiedy parkowałem swego nieoznakowanego vana przy Riverside Park, z tyłu domu, w którym mieszkaliśmy. Przeszedłem ścieżką, potem przez puste boisko i wreszcie przykucnąłem przy małym dąbku zasadzonym na kawałku ziemi wychodzącym na Hudson. Zebrałem kilka niedopałków 264
papierosów i butelek po aquafínie leżących pod drzewkiem, wrzucając je do przyniesionej specjalnie torby. Usiadłem na ziemi. To drzewko posadziłem z dzieciakami, kiedy zmarła moja żona Maeve. Pochowaliśmy ją na cmentarzu Gates of Heaven w Westchester, ale ilekroć chciałem z nią porozmawiać, czyli całkiem często, przychodziłem tutaj. Przeważnie po prostu siedziałem i po jakimś czasie odnosiłem wrażenie, że Maeve jest tu ze mną, gdzieś z tyłu, tuż za granicą postrzegania, jak to często bywało na bardzo wielu piknikach, które organizowaliśmy w tym miejscu dla nieprawdopodobnej zbieraniny naszych wspólnych przyjaciół. Spojrzałem przez ramię na nasz blok. Przez kuchenne okno przyglądała mi się dwójka dzieci. Fiona i Bridget, byłem tego niemal pewny. Może tęskniły za mamą tak bardzo jak ja? Pragnęły, by nadal się nimi opiekowała, pocieszała je, naprawiała to, co poszło nie tak. Pomachałem do nich, a one odpowiedziały tym samym. ‒ Jakoś się trzymamy, mała ‒ przemówiłem na wiatr. ‒ Ledwie, ledwie, może i tak, ale jaki mamy wybór? Kocham cię, jeśli to dla ciebie jakaś pociecha. Otworzyłem drzwi mieszkania. Mary Catherine czekała na mnie na progu. Coś było zdecydowanie nie tak. Spojrzenie jej zwykle tak spokojnych niebieskich oczu wydawało mi się zatroskane. ‒ O co chodzi, Mary Catherine? ‒ spytałem. ‒ Seamus ‒ odparła poważnie. Poszedłem za nią do mojej sypialni. Seamus padł na zasłane łóżko. Oczy miał zamknięte, był nawet bledszy niż zazwyczaj. 265
Przez chwilę, przysięgam na Boga, byłem pewien, że nie żyje, ale na szczęście rozkaszlał się, chwycił oddech, a jego wątła pierś poruszyła się spazmatycznie pod koloratką. O Boże, pomyślałem, naprawdę nie jest dobrze. Biedak złapał wreszcie naszą grypę. Która dla takiego jak on osiemdziesięciokilkulatka mogła być naprawdę niebezpieczna. Uderzyła mnie nagle myśl, że byłem idiotą, pozwalając mu do nas przychodzić. Na chwilę wpadłem w panikę. Co zrobię, jeśli i jego stracę? I tak go stracisz, nie dziś, to jutro ‒ szepnął mi w ucho cichy, zły głos. Prawda? Odpędziłem od siebie tę myśl, poszedłem do kuchni, wyciągnąłem z szafki butelkę jamesona. Nalałem whisky do kryształowej szklanki Waterford, wypełniając ją niemal po brzegi. Dodałem do niej mleka i cukru. Seamus duszkiem wypił kilka łyków. ‒ Bóg cię kocha, synu ‒ oznajmił. ‒ A teraz pomóż mi wstać z łóżka, dobrze? Wracam na plebanię. ‒ Tylko spróbuj, staruszku. Lepiej zrobisz, leżąc, popijając lekarstwo i czekając na karetkę.
Rozdział 67
Nie zdążyłem się nawet odwrócić od łóżka Seamusa, kiedy do sypialni wbiegł mój najstarszy, Brian. Co teraz? ‒ Tato! Mary Catherine! Do kuchni! Szybko! Pobiegłem za nim przez korytarz. W kuchni było ciemno. Akurat to było nam teraz potrzebne. W tych cholernych przedwojennych budynkach instalacja rozpadała się jak wszystko inne. Lada dzień możemy mieć pożar. Powęszyłem, sprawdzając, czy nie czuć przenikającego przez ściany dymu, po czym spróbowałem przypomnieć sobie, gdzie chowam bezpieczniki. Zapłonęło światło. ‒ Niespodzianka! ‒ wrzasnęły dzieciaki. Chórem. Wszystkie. Na kuchennej wyspie stały dwa talerze z pizzą Tombstone. Same zrobiły sałatkę! Trent nalewał do szklanek dietetyczną colę z przerzuconą przez ramię serwetką jak mały sommelier. 267
‒ Hej, chwileczkę! ‒ zaprotestowałem prowadzony wraz z Mary Catherine do czekających na nas krzeseł. ‒ Powinniście już być w łóżku. I co zrobiliście z tymi wszystkimi brudnymi naczyniami? ‒ Spokojnie, tato, wszystkim się zajęliśmy ‒ zapewniła mnie Jane, podsuwając mi krzesło. ‒ Już czujemy się lepiej. Uznaliśmy, że należy się wam odpoczynek, tobie i Mary Catherine. Za ciężko pracujecie. Powinniście się nauczyć, jak się zrelaksować. Zjedliśmy, dostaliśmy kawę i przeszliśmy do pokoju dziennego. To, co się tam zdarzyło, było w najwyższym stopniu nieprawdopodobne. Skądś pojawił się odkurzacz. Zabawki, kredki, farby i zeszyty jakimś magicznym sposobem unosiły się z podłogi i mebli, wracając na właściwe miejsce. Jeden z moich małych dowcipnisiów, czyszczący papierowym ręcznikiem podłogę z resztek wymiocin, zaczął podśpiewywać It's the Hard-Knock Life z musicalu Annie, a reszta chętnie do niego dołączyła. Siedziałem sobie wygodnie na moim starym rozkładanym fotelu, popijając przesłodzoną kawę i czując, jak ciężar spada mi z serca. Maeve odeszła, ale przedtem dokonała cudu. Udało jej się wszczepić moim lekkomyślnym dzieciakom to, co było w niej najlepsze: poczucie humoru, radość życia, zdolność dawania siebie innym. Uświadomiłem sobie, że ta jej część nie umrze nigdy. Nikt jej im nie odbierze. ‒ Przestań, tato. Przecież chcieliśmy ci zrobić przyjemność ‒ odezwała się Juliana. ‒ A myślisz, że co zrobiliście? Jestem zachwycony! ‒ Otarłem wilgotne policzki. ‒ Wszystko przez ten środek do czyszczenia. Po nim zawsze łzawią mi oczy.
Rozdział 68
Pod dom Blanchette'ów przy Piątej Alei wróciłem parę minut przed ósmą wieczorem. Zaparkowałem przy hydrancie od strony Central Parku i nim przeszedłem przez ulicę, walnąłem na powitanie w karoserię wynajętej furgonetki, w której czekali gliniarze z ESU. Mój kumpel, odźwierny Petie, zobaczył mnie, gdy tylko wszedłem pod markizę, i zaraz mi pomachał. Miał nowego partnera; dostrzegłem jego twarz pod komicznym zielonym kapeluszem i nie mogłem się nie uśmiechnąć. Okazał się nim porucznik ESU Steve Reno. ‒ Dobry wieczór panu ‒ przywitał mnie grzecznie, dotykając ronda kapelusza dłonią w białej rękawiczce. ‒ Czy mam panu dostarczyć psychopatę? ‒ Szkoda, że do tej pory nikomu się to jakoś nie udało ‒ odparłem. ‒ Ani śladu, co? 269
‒ Jeszcze nie, ale zarobiłem dziesięć dolarów napiwku. Mike, wiedziałeś, że ci Blanchette'owie urządzają dziś przyjęcie dobroczynne ze zbiórką funduszy na jakiś tam szczytny cel? Jaki to ma sens? Przecież jedyną radością życia naszego faceta jest załatwianie obrzydliwie bogatych nowojorczyków. Spojrzałem na niego zdumiony. ‒ Żartujesz? Zbiórka funduszy? Czy to prawda, Petie? ‒ Jasne. Planowali to od paru miesięcy. Już za późno, żeby odwołać. Pokręciłem głową. Ciągle nie potrafiłem w to uwierzyć. ‒ Której części zdania: „Wasz psychopatyczny zięć pojawi się, żeby was zastrzelić” nie rozumieją? Jak sądzisz? ‒ spytałem, zmierzając już w kierunku windy. Nie wspomniałem, że właśnie dowiedzieli się o brutalnym zamordowaniu córki i dwóch wnuczek. Lokaj otworzył mi drzwi apartamentu. Panią Blanchette zauważyłem od razu przy basenie. Towarzyszyła jej pokojówka, a starszy Latynos w uniformie obsługi siedział na jego krawędzi, najwyraźniej gotów się zanurzyć w wodzie. ‒ Co się stało? ‒ spytałem. ‒ Pani Blanchette zgubiła kolczyk. W głębszej części. ‒ Dlaczego nie osuszycie basenu? ‒ Nie zdążono by z jego ponownym napełnieniem przed dziewiątą. Pani Blanchette nalega, by koktajle przed kolacją pito przy pływających w basenie świecach. ‒ Ależ oczywiście. Koktajle przy świecach. Jak mogłem zapomnieć. Lokaj miał dziwny, jakby bolesny wyraz twarzy. 270
‒ Detektywie, może powinien pan porozmawiać z panem B.? ‒ oznajmił. ‒ Czy mogę go przyprowadzić? Skinąłem głową, zastanawiając się, co też miał na myśli. Zostawił mnie samego, więc skorzystałem z okazji, podszedłem do pani Blanchette i spróbowałem przemówić jej do rozsądku. ‒ Proszę pani... Odwróciła się błyskawicznie jak ustrojona cekinami kobra. Martini z kieliszka, który trzymała w dłoni, chlapnęło na strój pokojówki. Po jej oczach i oddechu poznałem, że miała ich za sobą już kilka. Może picie wraz z szukaniem sobie zajęcia było jej sposobem na opanowanie żalu? ‒ Jeszcze jeden ‒ powiedziała niecierpliwie, wpychając kieliszek w ręce przerażonej pokojówki. Teraz już miała czas dla mnie. ‒ To znowu pan? O co chodzi tym razem? ‒ Niestety, chyba niedostatecznie podkreśliłem, na jakie niebezpieczeństwo są państwo narażeni. Wasz zięć, przepraszam, Thomas Gladstone, poluje na państwa nawet teraz, kiedy my tu sobie rozmawiamy. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To niezbyt dobry czas na przyjmowanie gości. Jestem zmuszony nalegać na przełożenie terminu przyjęcia. ‒ Przełożenie terminu? ‒ powtórzyła z furią. ‒ Przyjęcie dobroczynne Przyjaciół Konga ze zbiórką na ofiary AIDS? Planowaliśmy je przez rok! Steven przylatuje z wybrzeża tylko na ten jeden wieczór. Sumner skrócił wakacje! Mam wymieniać kolejne nazwiska? Niczego nie będziemy przekładać! ‒ Pani Blanchette, stawką jest ludzkie życie... 271
Zamiast mi odpowiedzieć, wyrwała z torebki telefon komórkowy. Wybrała numer. ‒ Diandra? Witaj, tu Cynthia ‒ przedstawiła się. ‒ Dasz mi Morty'ego? Morty? O Boże, mogłem tylko mieć nadzieję, że to nie ten Morty, o którym myślę. Nie chciałem mieć do czynienia z człowiekiem o tym imieniu. Ani przez chwilę. Odeszła, cały czas mówiąc. Starszy Latynos wynurzył się z wody, odetchnął i wypluł hiszpańskie słowo, którego nie używa się w przyzwoitym towarzystwie. ‒ Słyszałem, amigo ‒ poinformowałem go. Pani Blanchette podeszła i wręczyła mi telefon z triumfem wyraźnie wymalowanym na twarzy. ‒ Z kim mówię? ‒ spytał szorstki męski głos. ‒ Detektyw Michael Bennett ‒ uświadomiłem rozmówcę. ‒ Posłuchaj mnie, Bennett. Tu burmistrz Carlson. Nie będzie więcej mowy o idiotycznym pomyśle odwołania tego przyjęcia. Nie wolno nam ustępować terrorystom. ‒ W tym wypadku nie chodzi raczej o ustępowanie terrorystom, panie burmistrzu. ‒ Ale na to może wyglądać. Poza tym jesteśmy z żoną zaproszeni, więc koniec dyskusji. Proszę zadzwonić do komisarza i zażądać wzmocnienia ochrony. Czy wyrażam się wystarczająco jasno? Miałem ochotę powiedzieć mu, że jasne, demonstracyjna obecność policji niewątpliwie poprawi skuteczność pułapki. Ale czym jest życie kolejnych kilku obywateli miasta w porównaniu z tańcem przy basenie w objęciach aktualnej gwiazdy? 272
Ale tego rodzaju myśli, choć nie chciałem, musiałem zatrzymać dla siebie. ‒ Jak pan sobie życzy, ekscelencjo.
Rozdział 69
Wróciłem do domu i niemal w tej samej chwili pojawił się lokaj w towarzystwie Henry'ego Blanchette'a. Nie widziałem jeszcze człowieka wyglądającego równie nieszczęśliwie. ‒ Jestem pewien, że zachowanie mojej żony wydaje się panu dziwne, detektywie. ‒ Nie czuję się powołany do jego oceny, proszę pana. Henry westchnął. ‒ Przeżyła bardzo trudne chwile, próbując walczyć ze stresem. W przeszłości zdarzało się, że o wiele drobniejsze przeżycia doprowadzały ją do załamania. Uruchamia mechanizm wyparcia, pije, ucieka się do środków medycznych, bardzo trudno z nią wytrzymać. Wkrótce znów się załamie, a ja zabiorę ją do dyskretnej kliniki, gdzie jest już dobrze znana. Gdyby więc zechciał pan zdobyć się na odrobinę cierpliwości... ‒ Zrobię, co w mojej mocy ‒ obiecałem. 274
Było mi naprawdę żal faceta. Pogrążony w żalu, świadomy niebezpieczeństwa, musiał jeszcze pilnować zwariowanej żony. Przez następne pół godziny wykonywałem rozkazy burmistrza. Zadzwoniłem do McGinnisa i w ciągu kilku minut windą towarową wjechało na górę kilkunastu gliniarzy w towarzystwie dostawców firmy organizującej przyjęcie. Od lokaja wyciągnąłem listę gości, dałem ją dwóm swoim ludziom przy drzwiach, chociaż nie powinni mieć kłopotów z dopasowaniem twarzy i nazwisk, biorąc pod uwagę, że zaproszono samych celebrytów z Hollywood, Waszyngtonu i Wall Street. Kolejni moi ludzie przejęli obowiązki kelnerów, dwóch detektywów stanęło nawet przy basenie, bo z tym szaleńcem kto wie. Może spróbować się wspiąć po budynku jak Spiderman, może sfrunąć na dach paralotnią... Następnie sprawdziłem posterunki i przespacerowałem się po ogromnym apartamencie. Nawet moja rodzina wygodnie by się tu pomieściła i jeszcze zostałoby parę wolnych pokoi. Minąłem główne sypialnie, jej i jego, łazienki w marmurach ‒ nawet rzymski cesarz uznałby je za luksusowe ‒ urządzoną w odcieniach bieli bibliotekę inspirowaną francuskim chateau, z ozdobnym kasetonowym stropem. Spodziewałem się lada chwila trafić gdzieś za rogiem na złoto i klejnoty tak po prostu rzucone na dywan jak piracki skarb. Mijając kolejną sypialnię, usłyszałem czyjeś głosy. Pewnie rozmawiały pokojówki, była ich tu armia, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wyjąłem glocka, trzymałem go w opuszczonej, przyciśniętej do uda dłoni. Ale przez uchylone drzwi dojrzałem nie pokojówkę, lecz samą panią Blanchette. Siedziała na małym łóżku z baldachimem. Płakała. 275
Mąż podszedł, objął ją, policzki miał mokre od łez. Pani Blanchette kołysała się w przód i w tył, zawodząc, zaciskając i szarpiąc leżącą na łóżku pościel. Mąż szeptał jej coś do ucha. Pomyślałem, że to był kiedyś pokój ich córki. Schowałem glocka do kabury. Pożałowałem, że myślałem o tej kobiecie aż tak źle. Mimo pozorów, które stworzyła, mimo jej gwałtownego temperamentu powinienem zrozumieć, że przechodziła przez prywatne piekło. Czyli miejsce, które znałem aż za dobrze. Wycofałem się najciszej, jak potrafiłem. U szczytu schodów zauważyłem wiszące na ścianie zdjęcie Eriki z mężczyzną, zapewne jej pierwszym mężem. Szli wraz z córkami olśniewająco białą plażą na samej granicy ciemnoniebieskiej wody, roześmiani, a wiatr rozwiewał im włosy. Przyglądałem się fotografii, myśląc o tych wszystkich zdjęciach Maeve z dzieciakami; szczęśliwe sekundy zaklęte w czasie, na zawsze niezmienne. O to chodzi, prawda? Na tym polega życie. Liczy się tylko to, czego nie mogą ci odebrać. Chwile dzielone z rodziną, z ludźmi, których kochasz.
Rozdział 70
Koordynowałem ochronę z kuchni wielkiej jak w dobrym hotelu, najdyskretniejszej, najcichszej części mieszkania, jaką udało mi się znaleźć. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem, to spotkanie z burmistrzem w drzwiach apartamentu i wysłuchiwanie, co jeszcze jego ekscelencja ma mi do powiedzenia. Mieliśmy mało czasu, ale wzmocnienie ochrony udało się nam doskonale. Na szczęście pracownicy wynajętej przez Blanchette'ów luksusowej firmy cateringowej obsługiwali Organizację Narodów Zjednoczonych i prezydenckie imprezy dobroczynne, więc podstawowe dotyczące ich dane dostaliśmy od federalnych bez niepotrzebnego zamieszania. Za to prawdziwym wrzodem na dupie okazali się goście. Nalegaliśmy na sprawdzenie torebek przy wejściu. Kiedy się dowiedzieli, myślałem, że przynajmniej niektórym będziemy musieli podać środki uspokajające. Osiągnęliśmy 277
kompromis, dopiero sprowadziwszy wykrywacz metali z sądu karnego na Manhattanie. Jednym krótkim rozkazem załatwił nam go burmistrz, przyjaciel od serca pani Blanchette. Jedyną prawdziwie przyjemną niespodziankę sprawiła nam szefowa kuchni, pochodząca z Luizjany babcia Josephine. Kiedy usłyszała, że jeden z detektywów z Midtown North zgłosił się na ochotnika do pracy w Nowym Orleanie po przejściu huraganu Katrina, w mgnieniu oka zasypała wszystkich gliniarzy gumbo, krewetkami i kukurydzianym chlebem w ilościach, spod których nie sposób było się szybko wygrzebać. Pierwsza godzina przyjęcia, kolacja, na którą zaproszeni zostali szczególnie cenieni goście, minęła w groźnej ciszy. Oczywiście czułem ulgę, nikomu nie groziło niebezpieczeństwo, ale z drugiej strony miałem nadzieję, że Gladstone jednak spróbuje, a my rzucimy go na podłogę. Jego nieprzewidywalność szkodziła mi na żołądek. To albo kreolska jambalaya z tabasco, dzieło nieocenionej Josephine. Po raz setny sprawdziłem przez radio, co u śmiertelnie znudzonych chłopców z furgonetki na ulicy, i nagle odezwała się moja komórka. Dzwoniła Beth. ‒ Nie uwierzysz ‒ powiedziała wyraźnie podekscytowana. ‒ Co? Dopadliśmy gościa? ‒ Przyjedź na Zachodnią Trzydziestą Ósmą przy Jedenastej Alei. Może ja dowiem się czegoś od ciebie. Co to, do diabła, miało znaczyć? I jeszcze Zachodnia Trzydziesta Ósma? To tam oberwał ten francuski fotograf. ‒ Daj spokój, Beth, bez tych gierek. Co się dzieje? 278
‒ Nie jestem pewna. Szczerze. Po prostu bardzo cię tu potrzebuję. Bez problemu rozpoznasz gdzie, przed budynkiem stoi mnóstwo wozów straży pożarnej. Aha, uważaj na konie. ‒ Konie?
Rozdział 71
Zaparkowałem mojego chevy'ego na chodniku za wozem straży pożarnej. Wierzchołek czynszówki w Hell's Kitchen nadal płonął. Beth Peters znalazła mnie, nim zdążyłem wysiąść. Gapiłem się przez szybę na doprawdy zdumiewającą scenę. ‒ Uprzedzałam, że nie uwierzysz własnym oczom ‒ powiedziała na powitanie. Rzeczywiście, nie przesadzała. Na chodniku za linią ognia kłębił się tabun przerażonych koni. Poprzedzani przez strażaka ruszyliśmy w stronę wejścia do budynku. Od niego dowiedzieliśmy się, że po sąsiedzku znajdowały się stajnie dla koni ciągnących powozy w Central Parku. Jasne, pomyślałem, tylko koni nam brakowało. Mamy złoczyńcę, mamy strzelaniny, muszę pożyczyć sobie od kogoś biały kapelusz. Może od tego szaleńca Nagiego Kowboja z Times Square? 280
Ściany mieszkania na najwyższym piętrze były czarniejsze nawet od luizjańskich krewetek, którymi posilałem się jeszcze przed chwilą. W jednym ze spalonych pokoi Beth porozmawiała chwilę z technikiem kryminalistycznym, po czym wręczyła mi maskę przeciwpyłową i poprowadziła do kupki popiołu pośrodku. Żołądek zacisnął mi się boleśnie. Patrzyłem na niemal całkowicie zwęglone ciało, skurczone, prawie jak z filmowego horroru. ‒ Technicy już zrobili zdjęcia uzębienia, a dentysta Gladstone'a z Locust Valley przysłał nam rentgeny ‒ poinformowała mnie Beth. ‒ Patolog jest całkiem pewny, że pasują. Zaskoczenie widokiem koni było niczym w porównaniu z tym. Szczęka opadła mi na pierś. ‒ Chcesz mi powiedzieć, że to jest Gladstone? ‒ We własnej osobie. Wiem, że martwym powinno się okazać szacunek, ale nie będę zaprzeczał, ucieszyłem się. Wreszcie skończyła się sprawa, od której za chwilę dostałbym wrzodów. Prawdę mówiąc, nawet się uśmiechnąłem. Odetchnąłem z ulgą, jakby ktoś zdjął mi z pleców fortepian. ‒ I bądź tu mądry ‒ powiedziałem. ‒ Sam się załatwił, co? Odszedł dosłownie w płomieniach chwały. No i dzięki Bogu. Ale chyba trochę się pospieszyłem, bo Beth pokręciła głową. Przykucnęła przy trupie. Palcem dłoni w rękawiczce przejechała po małej, okrągłej dziurce w skroni, po czym pokazała mi większą po drugiej stronie; poszarpaną ranę wylotową. 281
‒ Zastrzelić się jest łatwo, ale najpierw się zastrzelić, a potem podpalić, to już niezła sztuczka ‒ zauważyła. ‒ A może kolejność była odwrotna? ‒ spróbowałem raczej rozpaczliwie. ‒ Najpierw podpalił mieszkanie, a potem się zastrzelił? ‒ A co się stało z bronią? Gdyby się nawet stopiła, pozostałyby mikroślady, a technicy na nic takiego nie trafili. Poza tym Cleary znalazł larwę muchy w lewym ramieniu, co znaczy, że facet nie żyje od dwóch, trzech dni. A to oznacza... ‒ Że Gladstone nie mógł zabić tych ludzi ‒ skończyłem za nią. Przetarłem oczy nasadą dłoni. ‒ Przykro mi, Mike, ale on nie jest naszym mordercą. Przekląłem pod nosem. Jeśli nie Thomas Gladstone zabijał, to kto? ‒ Jest jeszcze coś. Beth wyprostowała się, po czym poprowadziła mnie do szafy z opalonymi ściankami i drzwiami. Skrzywiłem się na widok wciśniętego w nią ciała drobnej jasnowłosej kobiety. Ogień nie wyrządził mu wielkiej krzywdy, w odróżnieniu od kuli w tył głowy. ‒ Znaleźliśmy jej torebkę ‒ ciągnęła Beth. ‒ Nazywała się Wendy Stubb, lat dwadzieścia sześć. Wizytówki służbowe mówią, że była specjalistką od reklamy w Stoa Holdings, dużej, znanej firmie PR z siedzibą na Park Avenue South. Reklama? Był tu jakiś związek? Słuchałem strażaka wyrąbującego w ścianie przejście do następnych pokoi i zastanawiałem się, czy w straży pożarnej nie znalazłby się przypadkiem jakiś wolny etat. Zmiana zawodu w 282
wieku średnim wydała mi się nagle doskonałym sposobem na życie. A może stajniom na tej ulicy przydałby się zaklinacz koni? Biedne stworzenia muszą dojść do siebie po traumie, którą przeżyły. Beth patrzyła na mnie pytająco. ‒ I co teraz? ‒ Myślisz, że wiem?
Rozdział 72
Godziny szczytu trwały w najlepsze, gdy wioząca Nauczyciela taksówka zatrzymała się za policyjnym radiowozem zaparkowanym naprzeciw hotelu Pierre. Ten radiowóz trochę go zaniepokoił, ale Vinny, odźwierny, wypadł spod markizy i otworzył mu drzwi, jakby nie działo się nic niezwykłego. Gliniarze nie podjeżdżali w miejsca takie jak to, by zatrzymywać ludzi, lecz żeby ich chronić. Mimo to wysiadając, Nauczyciel przezornie patrzył w inną stronę, a rękę trzymał na rękojeści czterdziestkipiątki. ‒ Witamy w domu, panie Meyer ‒ przywitał go Vinny. ‒ Był pan w Paryżu, prawda? Jak tam podróż? Wszystkim w Pierre powiedział, że leci do Paryża, ale w rzeczywistości poleciał znacznie dalej. W inny wymiar. A teraz wrócił do domu, bo właśnie tu przemieszkał ostatnie trzy lata. ‒ Wspaniała, Vinny. A przede wszystkim wspaniałe było jedzenie. 284
Nauczyciel uśmiechnął się mimo woli. Polubił odźwiernego od razu, gdy tylko postanowił się wprowadzić do tego słynnego hotelu. Podjął tę decyzję zaraz po śmierci matki, kiedy został jedynym spadkobiercą dwudziestoczteromilionowej fortuny Ronalda Meyera. Uznał, że pamięci tej dupy ojczyma winien jest przynajmniej przepuszczenie pieniędzy do ostatniego parszywego centa. Mieszkanie w Hell's Kitchen było jego punktem dowodzenia. ‒ O co chodzi z tymi glinami? ‒ spytał, udając obojętność. ‒ Jezu, pan rzeczywiście nic o tym nie słyszał. Mamy tu w mieście pieprzonego... no nie, przepraszam... przeklętego szaleńca. Od kilku dni chodzi po ulicach i strzela do ludzi. Zabił stewardesę w hotelu na Szóstej i kierownika sali z Klubu Dwadzieścia Jeden. Piszą o tym wszystkie gazety. Zdaje się, że to jakiś bogaty facet, któremu pomieszało się w głowie. No i gliniarze są wszędzie tam, gdzie bogaci ludzie. Czyli tu, w okolicy, praktycznie wszędzie. Mój kuzyn jest sierżantem w Village. Mówi, że wszyscy tam są tak napaleni, że niedługo sam wzbogaci się na nadgodzinach. Czy ten świat nie jest szalony? ‒ Z tym zgadzam się na sto procent ‒ powiedział Nauczyciel, rozluźniając uścisk dłoni na rękojeści pistoletu. ‒ Hej, jest coś nowego w sprawie Food Network? Emeril znudził mi się do mdłości z tym swoim „bam!”. ‒ Cierpliwości, Vinny. Cierpliwość jest podstawą sukcesu. ‒ Skoro pan tak twierdzi, panie Meyer. Jak to? Nie ma pan bagażu? ‒ Coś się im pomieszało na lotnisku Kennedy'ego, ale to 285
przecież żadna niespodzianka. Powiedzieli, że dostarczą go w późniejszym terminie. W tej chwili potrzebuję tylko dobrego drinka. ‒ No to jest nas dwóch. Życzę miłego dnia. Wszedł do środka. Konsjerż Michael powitał go tak serdecznie jak Vinny: „Pan Meyer! Witam, witam!”. Nauczyciel lubił go prawie tak jak Vinny'ego. Był niskim, jasnowłosym, powściągliwym w zachowaniu mężczyzną o cichym, dyskretnym głosie, umiejącym pomóc dosłownie w każdej sytuacji, ale nigdy niewiążącym klientowi w dupę. Oznaka klasy. Nie siląc się na ostentację, Michael poszedł do gabinetu za ladą recepcji i wrócił z pocztą gościa. ‒ Ach tak, proszę pana, póki pamiętam... Przed godziną dzwonili z Barneys z wiadomością, że są gotowi do ostatniej przymiarki, gdy tylko pan będzie gotowy. Nauczyciel poczuł zimny dreszcz, jakby po jego kręgosłupie przesunął się szybko lodowaty wąż. Garnitur był gotów. Garnitur, w którym umrzesz. To będzie nazywał „ostatnią przymiarką”. ‒ Doskonale. Dziękuję ci, Michaelu ‒ rzucił, przeglądając listy. Zatrzymał się na dłużej przy kopercie dużego formatu. W środku znajdowało się tłoczone zaproszenie od „Pana i Pani Blanchette”. Z satysfakcją skinął głową. Ktoś, kogo znał z poprzedniego życia, załatwił wpisanie go na listę gości. Blanchette'owie nie mieli pojęcia, kim jest pan Meyer. ‒ Michaelu... ‒ powiedział, idąc już w stronę windy i stukając kantem koperty w brodę. 286
‒ Tak, proszę pana? ‒ Muszę natychmiast trafić na fotel fryzjera waszego salonu. To nagły wypadek. ‒ Załatwione, panie Meyer. ‒ I przyślij mi na górę butelkę szampana, dobrze? Myślę, że najlepszy będzie rosé. ‒ Dom Pérignon? Veuve Clicquot? ‒ Michael doskonale pamiętał ulubione marki stałych gości. ‒ Może i to, i to? ‒ Nauczyciel obdarzył go swym najbardziej uroczym uśmiechem, nazywał go „Tom Cruise na specjalne okazje”. ‒ Żyje się tylko raz, Michaelu. Żyje się tylko raz.
Rozdział 73
Godzinę i czterdzieści pięć minut później w Barneys Nauczyciel stał przed potrójnym lustrem biegnącym przez całą szerokość ściany. ‒ Czy szanownemu panu podoba się to, co widzi? ‒ spytał sprzedawca. Granatowy kaszmirowy garnitur, który miał na sobie, to Gianluca Isaia, co podkreślił cholerny wazeliniarz cichym, pełnym miłości i szacunku głosem, jakim święty wypowiadałby imię Boga. Jedwabna koszula to Battistoni, sznurowane półbuty z przeszywanym noskiem to Bettanin and Venturi. Nauczyciel musiał przyznać, że wygląda znakomicie. Naturalnie elegancko, niczym James Bond. Jak ten najnowszy grający go aktor, zwłaszcza z włosami przyciętymi i rozjaśnionymi u fryzjera na blond. 288
‒ Szanownemu panu podoba się to, co widzi ‒ powiedział z uśmiechem. ‒ Proszę mi przypomnieć, ile płacę. Rozległ się stuk klawiatury kasy. ‒ Osiem tysięcy osiemset dwadzieścia sześć dolarów... razem ze skarpetkami. Ach, razem ze skarpetkami za trzysta dolców. Też mi okazja. ‒ Jeśli dodatki wydają się szanownemu panu zbyt drogie, mogę poszukać czegoś innego ‒ oznajmił sprzedawca, nie starając się nawet, by słowa te nie zabrzmiały protekcjonalnie. Kątem oka Nauczyciel dostrzegł, że ten doskonały mały włazidupa ośmielił się nawet przewrócić oczami! Ci subiekci luksusowych sklepów nigdy się niczego nie nauczą, pomyślał Nauczyciel. Na końcu języka miał pytanie: „A kiedy to ostatnio wystawiłeś czterocyfrowy rachunek za garnitur?”, ale zdecydował, że odpuści tej chodzącej kupie gówna. Jak wielu innych facet aż prosił się o kulę wprost w puste miejsce między uszami. Odetchnął głęboko, uspokoił się. Nie tak ostro, pomyślał. O tak, dobry chłopiec. To nie pora na durne ataki gniewu. Linię przyłożenia masz na wyciągnięcie ręki, niedługo wszystko będzie, jak powinno być. ‒ Biorę ‒ powiedział, sięgając za lustro po torbę Vuittona. Przesunął palcami po kraciastej stalowej kolbie jednego z dwóch pistoletów maszynowych Intratec Tec-9 z magazynkami na pięćdziesiąt pocisków, drzemiących w torbie z miękkiej jak masło jagnięcej skóry. Ach, lojalni przyjaciele... Niechętnie przesunął rękę wyżej, zamiast pistoletu wyjął portfel, a z niego czarną kartę kredytową American Express. ‒ Razem ze skarpetkami.
Rozdział 74
‒ Pański śliczny piesek... jak się wabi? ‒ spytał kierowca taksówki, facet w turbanie mówiący z wyraźnym akcentem. Właśnie zatrzymali się przed frontem Muzeum Sztuki Współczesnej. ‒ Ostatni Szlif ‒ odparł Nauczyciel. Zapłacił kierowcy i wyciągnął białego maltańczyka na chodnik. Kupił psa w drogim butiku tuż przed zatrzymaniem taksówki. Potrzebował rekwizytu usprawiedliwiającego sprawdzenie otoczenia domu Blanchette'ów. Nienagannie wręcz ubrany metroseksualny mężczyzna na spacerze z salonowym pieskiem w tej części Upper East Side zwracał na siebie tyle uwagi co tapeta w pokoju. Szedł Piątą od strony parku; mały nerwowy piesek szarpał się na smyczy. Całą przecznicę na południe od domu zatrzymał się i 290
sprawdził, co dzieje się przed wejściem. A działo się sporo. Stały przed nim dwa rzędy bentleyów i limuzyn, odźwierni uganiali się tam i z powrotem, towarzysząc nadzianym facetom i równie nadzianym damom w drodze od samochodu pod markizę. Coś uderzyło go jednak, wydało mu się niepokojące. Spodziewał się zaostrzonych procedur bezpieczeństwa, ale oprócz odźwiernych nie dostrzegł nikogo. No cóż, tym lepiej. Skrzywił wargi w uśmiechu. Przeznaczenie było dla niego łaskawe. Był już prawie na miejscu, lada chwila dołączy do grona zwycięzców. Jego plan zakładał wejście na przyjęcie dzięki zaproszeniu, które udało mu się wyłudzić. Jeśli zostanie zatrzymany do przeszukania, wyciągnie pistolety wiszące teraz w kaburach pod ramionami i zacznie strzelać. Zabije tych, którzy zastąpią mu drogę do windy, wjedzie na górę i pozałatwia głupców stojących między nim i Blanchette'ami. Szczerze mówiąc, miał nadzieję, że napotka opór. Blanchette'owie usłyszą go, będą mieli o czym myśleć, podczas gdy on będzie się zbliżał do nich nieubłaganie... Przygotowywał się psychicznie do akcji. Minął zaparkowaną od strony parku furgonetkę... i usłyszał dobiegające ze środka charakterystyczne trzaski. Radio! Radio w wozie firmy cateringowej? A więc gliny jednak zastawiły pułapkę. Lodowaty wąż znów przepełznął mu w dół kręgosłupa. Nauczyciel oddychał ciężko. Opanował się wyłącznie dzięki wielkiej sile woli. Szedł spokojnie, ciągnąc pieska, jakby wyprowadzał go tu codziennie. Co powinien zrobić, jeśli go zatrzymają? Strzelać? Uciekać? Być może miał ostatnią szansę, może powinien zaatakować 291
właśnie teraz, przebiec przez ulicę, wpaść do ich domu, strzelając z obu luf... Palcami dotknął chłodnej kolby teca pod lewym ramieniem. Przesunął bezpiecznik. Cokolwiek ma się zdarzyć, nie zginie sam. Cholerne gliny. Dlaczego nie mogli pozostać bezczynni jeszcze przez nędzne pięć minut! Zaryzykował szybkie spojrzenie przez ramię. Nikogo! Nie ściągnął ich na siebie. Odetchnął spokojniej. Chryste, ale miał szczęście! Dwie przecznice dalej na północ skręcił ostro w lewo. Niemal wbiegł do Central Parku. Ciągnięty ciemną ścieżką kundel rozszczekał się, grając mu na i tak napiętych nerwach. Uspokój się, rozkazał sam sobie. Jesteś bezpieczny. Zabezpieczył teca. Teraz musiał pomyśleć. W Pierre było inaczej, tam gliniarz pozostał na widoku. Demonstracyjny brak ochrony takiego przyjęcia powinien dać mu do myślenia. Sukinsyny zastawiły na niego pułapkę. Robota tego dupka Bennetta, bez dwóch zdań. Facet jakoś się domyślił, co jest grane. Ale w swoim czasie Nauczyciel przeczytał wiele książek o wojnie i strategii: Sztukę wojny, Księgę pięciu kręgów, Księcia. Wszystkie one doradzały jeden sposób działania, z pozoru bardzo prosty. Domyśl się, czego przeciwnik się po tobie spodziewa, a potem zrób coś innego. Na wojnie zwycięża się podstępem. Był już w połowie obiegającej jezioro ścieżki dla joggerów, kiedy do głowy wpadł mu pewien pomysł. Natchniony, umożliwiający obejście pułapki Bennetta. Drobny fortel. Tak, to było to. Tak, tak, tak! Przycisnął drżącą dłoń do skrzywionych w 292
uśmiechu ust. Doskonały plan, o wiele lepszy od oryginalnego. Zadał zwycięski cios niemal równo z gongiem na koniec walki. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyobrażając sobie gębę tego tępaka, detektywa Bennetta. ‒ Miałeś szansę, Bennett ‒ szepnął do siebie. Puścił smycz, kopniakiem pogonił maltańczyka w otaczającą ich ciemność. ‒ Teraz moja kolej.
Część czwarta Złodziej datków dla ubogich
Rozdział 75
Siedzący w ciemnym konfesjonale kościoła Świętego Imienia ojciec Seamus Bennett cicho wysmarkał nos, po czym podniósł do ust dyktafon Sony. ‒ Zasadzka przy puszkach na datki, dzień drugi ‒ szepnął do mikrofonu. Chory, akurat, pomyślał, pociągając nosem. Nie przechorował w życiu ani jednego dnia. Leżeć w łóżku? Czy Mike naprawdę nie wie, że w jego wieku łóżko to niebezpieczeństwo, którego należy unikać za wszelką cenę? Kto wie, czy człowiek, który się już położył, będzie kiedyś zdolny wstać? Trzymaj się i czymś się zajmuj, to pożyjesz dłużej. Poza tym musiał się opiekować parafią. By już nie wspomnieć o konieczności złapania na gorącym uczynku tego łobuza okradającego biednych. Było jasne, że tylko on może się tym zająć. Przereklamowana nowojorska policja nie nadaje się do niczego. 297
Dwadzieścia minut później Seamus Bennett zapadł w drzemkę. Obudził go jakiś dźwięk, cichy, ledwie słyszalny trzask. Powstrzymując kichnięcie, powoli odchylił stopą aksamitną zasłonę konfesjonału. Tajemniczy dźwięk dolatywał od drzwi frontowych w nawie głównej! Otwierały się powolutku, centymetr po centymetrze. Pojawiła się w nich ludzka sylwetka niewyraźnie widoczna w słabym świetle lampek oświetlających wota. Serce Seamusa zabiło w szalonym tempie. Nieruchomy, jak zaczarowany, przyglądał się złodziejowi, który zatrzymał się przy ostatnim rzędzie ławek, wsadził rękę aż po ramię w puszkę na datki dla ubogich i wyciągnął z niej coś przypominającego teczkę. A więc tak to robi, pomyślał Seamus, patrząc, jak złodziej przesypuje z teczki do ręki monety i kilka banknotów. Zakłada w puszcze coś w rodzaju pułapki zatrzymującej wszystko, co do niej wrzucano. Pomysłowe. Jak na złodzieja datków dla ubogich gość był niemal geniuszem. Tyle że dał się złapać na gorącym uczynku. Seamus zdjął buty. Wstał cicho. Pora aresztować przestępcę. W samych skarpetkach przesuwał się powoli boczną nawą. Niespełna trzy metry dzieliły go od bandyty, gdy nagle poczuł nieprzyjemne mrowienie w zatokach. Pojawiło się tak niespodziewanie i było tak dokuczliwe, że nie zdołał się powstrzymać. W ciszy pustego kościoła kichnięcie zabrzmiało jak strzał z karabinu. Zaskoczony złodziej obrócił się błyskawicznie i pobiegł w stronę drzwi. Seamus dopadł go w dwóch susach, poślizgnął się i na pół skoczył, a na pół przewrócił się, wyciągając ramiona. \ ‒ Mam cię! ‒ krzyknął triumfalnie, obejmując złodzieja w pasie. 298
Zabrzęczały padające na marmurową posadzkę monety. Po krótkiej szarpaninie złodziej nagle znieruchomiał... i się rozpłakał. Rozpłakał? Seamus chwycił go mocno za kołnierz koszuli, przyciągnął do ściany i włączył światło. Nie od razu uwierzył własnym oczom. Udało mu się złapać dzieciaka. I to nie byle jakiego. Skarbonki okradał... Eddie. Dziewięcioletni syn Mike'a. ‒ Na miłość boską, Eddie, jak mogłeś? ‒ spytał załamany. ‒ Za te pieniądze kupujemy jedzenie dla biednych, ludzi, którzy niczego nie mają. A ty mieszkasz w pięknym apartamencie, dostajesz wszystko, o czym zamarzysz... i jeszcze kieszonkowe. Nie mów mi, że jesteś za mały, żeby zrozumieć, jakim złem jest kradzież. ‒ Ja... wiem ‒ chlipnął chłopak. Wpatrzony w podłogę wycierał łzy z oczu. ‒ Tylko... nie potrafię się powstrzymać. Może moi prawdziwi rodzice byli kryminalistami? Może w moich żyłach płynie zła krew? Złodziejska krew. Seamus prychnął. Był wściekły. ‒ Złodziejska krew? ‒ Puścił kołnierz koszuli, chwycił młodego człowieka za ucho, poprowadził go do drzwi kościoła. ‒ Bzdury gadasz. Biedna Mary Catherine pewnie teraz umiera ze strachu. Powinieneś być w domu. Kiedy ojciec dowie się, co robisz, przez tydzień nie usiądziesz na swym złodziejskim tyłku!
Rozdział 76
Wróciłem na Piątą Aleję do Blanchette'ów i od razu dostrzegłem, że zabawa nieźle się rozkręciła. Muzykę usłyszałem, gdy tylko otworzyły się drzwi windy. W wyłożonym boazerią holu oślepiły mnie lampy błyskowe. To olśniewający panowie dyrektorzy ze swymi egzotycznie pięknymi żonami robili sobie zdjęcia do kolumny towarzyskiej. Bycie gliniarzem w tym mieście to jednak coś wręcz niewiarygodnego, pomyślałem. Od piekła spalonego mieszkania i spalonych trupów wprost do Fajerwerków próżności w równe dziesięć minut. Lokaj oznajmił, że pan i pani Blanchette nie mogą dotrzymać gościom towarzystwa ze względu na ważne sprawy rodzinne, ale życzą im dobrej zabawy. I goście złapali ich za słowo. Olśniewająco, choć ledwie, ledwie ubrani młodzi bywalcy salonów szaleli w sali balowej, ciemnej, przeszywanej błyskami stroboskopowych 300
lamp. Minąłem posąg, transwestytę udającego Bettie Page, kobietę w stroju tancerki z Las Vegas i faceta przebranego za ptaka. Przeleciał obok mnie, machając skrzydłami, a ja mogłem tylko pokręcić głową. Czyżby był przedstawicielem zagrożonego gatunku, który tu próbowano ratować? Nie, zdaje się, że nie temu poświęcone było przyjęcie. Jakoś nie mogłem sobie przypomnieć czemu. ‒ Kto jest twoim dermatologiem?! ‒ krzyknął mi wprost w ucho ktoś z tłumu, przez który się przeciskałem. ‒ Te białe trufle tak trudno przyrządzić, a jednocześnie tak łatwo ‒ oznajmił ktoś inny. Klepnięto mnie po ramieniu, więc odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę w średnim wieku w czarnym garniturze, ze śladami podejrzanego białego proszku pod nosem. ‒ Hej, na początku cię widziałem, a potem gdzieś mi znikłeś. Jak tam Majorka? ‒ Wspaniale ‒ powiedziałem i spróbowałem się wycofać w stronę kuchni. Przy basenie dostrzegłem nawet faceta z „New York Timesa”, jednego z tych, których omal nie aresztowałem wcześniej, pogrążonego w dyskusji z kilkoma niewątpliwymi ważniakami. Być może decydowało się właśnie, jakie wiadomości będą jutro najważniejsze. Trafiłem jakoś na swoje miejsce w centrum dowodzenia w kuchni. Usiadłem i na moment oparłem czoło o zimny, kojący granit blatu. Najnowsza informacja, od której ciągle dzwoniło mi w głowie, nie miała za grosz sensu. Thomas Gladstone nie może nie być 301
poszukiwanym przez nas człowiekiem. Czy coś tu trzyma się kupy? Próbowałem z całych sił, ale nic mi się nie zgadzało. Gladstone rozwodzi się, traci pracę, a potem ktoś inny zabija jego rodzinę? I co z drobnym, nic nieznaczącym faktem: stewardesa Air France, nasz naoczny świadek, rozpoznała go na zdjęciu. Kłamała? Jeśli tak, to dlaczego? Powinniśmy przesłuchać ją ponownie? Zrobiłem sobie przerwę w dziwieniu się, żeby sprawdzić ochronę przez radio. Wszystko wydawało się w porządku. Żadnej aktywności na ulicy. Drzwi i okna na parterze budynku zostały sprawdzone, a potem skontrolowane jeszcze raz. ‒ Tu u nas wszystko zapięte ‒ przyszła informacja z holu od Steve'a Reno ‒ na ostatni guzik. ‒ A ja mam nerwy napięte. Na ostatni guzik ‒ odpowiedziałem. ‒ Nie przejmuj się, Mike, wypij kieliszek cristala ‒ poradził mi porucznik SWAT. ‒ Albo sztachnij się parę razy przy kielichu z którąś z tych debiutantek. Nic nikomu nie powiemy. Od czasu do czasu każdy musi się zrelaksować. ‒ Cudownie byłoby zatańczyć do tej muzyczki ‒ powiedziałem mu przez radio. ‒ Na szczęście mam przed sobą prostą drogę do celu. Wystarczy przejść na emeryturę.
Rozdział 77
Nauczyciel klęczał na chodniku przed innym luksusowym apartamentowcem. Podważał łomem kratę w chodniku. Tu nie było śladu gliniarzy, specjalnie się upewnił. Pięć minut i mógł już odsunąć kratę na bok. Zeskoczył na dół, przeciągnął ją na miejsce. Był to brudny, wręcz ohydny sposób osiągnięcia celu, ale jeśli chciałeś się dostać do któregoś chronionego jak Fort Knox przedwojennego budynku na Manhattanie, nie miałeś wyjścia, musiałeś się poświęcić. Światło trzymanej w ustach małej latarki oświetliło fragment betonu, nad którym przykucnął. Breja sięgała mu do kostek, oblepiając skarpetki za trzysta dolarów: góry niedopałków papierosów i papierków po gumie do żucia, wilgotne, przegniłe, nierozpoznawalne śmieci, wśród nich pusta fiolka po cracku. Nauczyciel zrzucił marynarkę, zwinął ją i przycisnął do zakurzonej szyby ukrytego pod kratą piwnicznego okna. Jednym 303
zdecydowanym, mocnym uderzeniem strzaskał szkło i zamarł, nasłuchując sygnału alarmu albo czyjegoś krzyku. Nic nie usłyszał. Sięgnął przez wybitą szybę, namacał zasuwkę, otworzył okno i wślizgnął się do ciemnej piwnicy. Przeszedł szybko korytarzem zastawionym zakurzonymi skrzynkami wypełnionymi starymi walizkami, drewnianymi nartami, rowerami treningowymi, ośmiościeżkowymi magnetofonami. Wyższe sfery przywiązują się do takiego gówna tak samo jak większość idiotów, pomyślał. Zwolnił, zbliżając się do drzwi, zza których dobiegła go hiszpańska muzyka. Mieszkanie ciecia, oczywiście. Przeszedł cicho i drzwi pozostały zamknięte. Dalej po prawej znajdował się szyb starej, obsługiwanej ręcznie windy. Wszedł do kabiny, odczekał, aż zewnętrzne drzwi zasuną się cicho, po czym powoli zamknął wewnętrzną kratę. Dopiero wówczas zauważył krew na dłoni. Szkarłatne krople spływały mu po kciuku, kapały na wytarte linoleum. Skrzywił się, podwinął rękaw koszuli. Chryste, wybijając szybę, rozciął sobie ramię! Ale jazda. Był tak podniecony, że nawet nie zauważył skaleczenia. No i co z tego? Odrobina krwi nic przecież nie znaczy, pomyślał, odbezpieczając pistolety. Podciągnął dźwignię, winda ruszyła do góry. Wkrótce będzie jej znacznie więcej.
Rozdział 78
Nauczyciel puścił dźwignię. Winda towarowa zadrżała dziwnie; wstrzymał oddech i czekał, aż ucichnie buczenie elektrycznego silnika i kabina stanie z cichym trzaskiem. Nadal nic. Żadnej reakcji. Uniesienie, dotąd zaledwie odczuwane, wypełniło go teraz całego w szalonym tempie i z szaloną siłą, jakby połknął balonik Macy's z parady w Święto Dziękczynienia. Ileż lat zmarnował, zaprzeczając sobie, uciekając przed prostą prawdą: kochał prowadzić wojnę z każdym i ze wszystkimi. Towarzyszący jej dreszcz emocji był lepszy od seksu, narkotyków i rock and rolla razem wziętych. Pora się pospieszyć, pomyślał, cicho odsuwając wewnętrzną kratkę. Z widny wysiadało się na wąski tylny podest, wejście służbowe 305
obstawione kilkoma pojemnikami na śmieci prowadzące do pary drzwi. Przyłożył ucho do bliższych. Usłyszał szum lecącej wody, brzęczenie garnka wkładanego do piekarnika i głosy, chyba dziecięce. Przycisnął guzik dzwonka kciukiem skaleczonej ręki. Usłyszał zbliżające się kroki. Miał przygotowaną gadkę o przesyłce dla pana Bennetta. Gdyby drzwi uchyliły się tylko kilka centymetrów na łańcuchu, zamierzał wybić je zdrowym ramieniem. Ale nie, trzasnęły zamki i drzwi zaczęły swobodnie otwierać się do środka. To chyba jakiś żart, pomyślał. Nikt nie spytał nawet: „Kto tam?”. Ludzie tu nie wiedzą o rosnącej fali przestępczości? Serce zabiło mu szybko, mocno. Droga stała otworem.
Rozdział 79
Jakieś dziesięć minut później wystawiłem głowę z kuchni. Przyjęcie Blanchette'ów osiągnęło apogeum. Burmistrz tańczył techno z czyjąś żoną na pokaz, śmiejącą się jak hiena, tylko mniej przytomnie. Oboje tonęli w tłumie gości zachowujących się bardziej jak rozbrykane nastolatki niż szacowni dorośli, którymi za dnia, w pracy, niewątpliwie byli. Wymieniłem zdumione spojrzenia z udającym kelnera tajniakiem z Midtown North. ‒ Party się chyba nie liczy, póki facet przebrany za ptaka nie zacznie didżejki pod twoim Pollockiem ‒ powiedział tajniak. W tym momencie odezwała się wetknięta w moje ucho słuchawka. ‒ Mike? Mike, słuchaj... mógłbyś tu przyjść? ‒ Wydawało mi się, że rozpoznaję głos Jacobsa, detektywa z Midtown North. 307
‒ Gdzie jest to „tu”? ‒ Przyjdź do kuchni. ‒ O co chodzi? ‒ No... no, lepiej, żebyś przyszedł, dobrze? Sam zobaczysz. Koniec. Co tym razem? ‒ pomyślałem, wracając do kuchni Blanchette'ów. Jacobs rozmawiał ze mną jakoś dziwnie, wydawał się wręcz zdenerwowany. No cóż, do tej pory wszystko szło gładko, coś wreszcie powinno nawalić. Niemal wbiegłem do środka. I zamarłem. Jacobs stał przy tylnych drzwiach nad rozciągniętym na podłodze młodym człowiekiem. Rozpoznałem w nim detektywa Genellego z dziewiętnastego posterunku. ‒ O mój Boże! ‒ powiedziałem, podchodząc bliżej. ‒ Co mu się stało, do cholery? Ktoś go pobił? Czy nasz zabójca jakoś tu jednak trafił? Genelli spróbował podnieść głowę, ale tylko zakołysała się i znów stuknęła o podłogę. ‒ Nic mu nie będzie ‒ uspokoił mnie Jacobs. ‒ Cholerny gówniarz, jest kompletnie zielony. Znudził się przy basenie, zaczął popijać piwo i grać w ćwiartki z kilkoma studentkami. A potem zaraz jedna z nich przyszła do mnie z informacją, że stracił przytomność. Przepraszam, że byłem taki tajemniczy, Mike, ale oprócz wezwania cię nic nie przyszło mi do głowy. Musimy go stąd zabrać, bo jeśli burmistrz go zobaczy, chłopak straci pracę. ‒ Ja też. ‒ Złapałem Genellego za ramię. ‒ Otwórz drzwi i wezwij windę towarową, nim ktoś nas zauważy.
Rozdział 80
Mary Catherine usłyszała dzwonek do drzwi, kiedy wycierała ręce ściereczką. Założyła, że to doręczyciel i że został sprawdzony na dole; zdarzało się to dość często. Nie można było dostać się na górę, omijając dozorcę. Patrzyła na stojącego w otwartych drzwiach mężczyznę; zapomniana ściereczką powoli spływała na podłogę. Najpierw dostrzegła zakrwawioną dłoń, potem dwa wyglądające złowrogo pistolety, które trzymał w rękach, a na końcu szeroki uśmiech na jego twarzy. ‒ Mieszkanie pana Bennetta, jak sądzę ‒ powiedział, przyciskając krótką lufę jednego ze swych pistoletów maszynowych do czubka jej nosa. Krew ciekła mu po nadgarstku tuż przed jej oczami. O mój Boże, pomyślała dziewczyna, rozpaczliwie próbując zachować spokój. Co mam teraz zrobić? Krzyczeć? Ale krzyk 309
może go rozzłościć, a kto mnie tu usłyszy? Jezu... ten facet... A najgorsze, że wszystkie dzieci są w domu. Nadal uśmiechnięty mężczyzna schował groźną broń w fałdy marynarki. ‒ Nie zaprosisz mnie? ‒ spytał. Mary Catherine cofnęła się powoli. Nie mogła zrobić nic innego. ‒ Dziękuję ‒ powiedział z kpiącą uprzejmością. Przy kuchennej wyspie siedziały Shawna i Chrissy. Na ich widok mężczyzna opuścił rękę, w której trzymał drugi pistolet, i ukrył go za udem. Dzięki Bogu przynajmniej za to. Dziewczynki przyglądały mu się z zainteresowaniem, ale bez strachu. W ich wieku nagłe pojawienie się w domu zupełnie obcego człowieka było tylko jednym więcej z tysięcy tajemniczych zjawisk. Grypa, która zatrzymała bandę małych Bennettów w domu, rozregulowała także ich porę snu. ‒ Hej. Kim jesteś? ‒ Chrissy zsunęła się ze stołka i podeszła do gościa przepełniona przyjacielskimi intencjami. Mary Catherine przełknęła ślinę. Zwalczyła nagłą ochotę rzucenia się na małą, porwania jej w ramiona. Zrobiła ku niej krok i złapała ją za rękę. ‒ Jestem jednym z przyjaciół twojego taty ‒ powiedział mężczyzna. ‒ A ja nazywam się Chrissy. Ty też jesteś policjantem? Dlaczego krwawi ci ręka? Co chowasz za nogą? ‒ Ucisz małą ‒ powiedział cicho Nauczyciel, zwracając się do Mary Catherine. ‒ Całe to gówno typu „dlaczego niebo jest niebieskie?” zaczyna mnie irytować. 310
‒ Idźcie pooglądać telewizję ‒ poleciła dziewczyna. ‒ Ale chyba sama mówiłaś, że Harry Potter jest dla nas za straszny. ‒ Shawna spojrzała na nią niepewnie. ‒ Ten jeden raz będzie okay. Rób, co mówię. Siostry pobiegły do pokoju. Przestraszył je raczej ton głosu opiekunki niż nagłe pojawienie się człowieka, który mógł je zabić. Nauczyciel wziął marchewkę z kuchennego blatu. Odgryzł kawałek. ‒ A teraz weźmiesz telefon, zadzwonisz do Mike'a i każesz mu wracać do domu. Natychmiast. ‒ Przełknął. ‒ Nie skłamiesz, mówiąc, że to ważna sprawa rodzinna.
Rozdział 81
‒ W porządku, młody człowieku, Dzień Sądu jest blisko. ‒ Seamus uchylił frontowe drzwi mieszkania Bennettów, pchnął chłopaka... Ktoś po drugiej stronie szarpnął drzwi, wyrywając mu klamkę z ręki. ‒ No nie, miły sposób witania... ‒ zaprotestował oburzony, ale głośne kliknięcie tuż przy uchu skutecznie go uciszyło. Kątem oka zerknął w lewo. Dostrzegł pistolet, duży i groźnie wyglądający. Jego lufę przyciskał mu do skroni wysoki jasnowłosy mężczyzna. ‒ Jeszcze jeden dzieciak? ‒ spytał, przyglądając się Eddiemu. ‒ Co to jest, cholerny ośrodek opieki? I ksiądz na dodatek? No, jego przynajmniej można się było spodziewać. Teraz rozumiem, dlaczego Bennett siedzi w robocie po godzinach. Ja bym pracował siedem dni w tygodniu po dwadzieścia cztery godziny na dobę, byle się wyrwać z tego oddziału chorych na głowę. 312
Seamus natychmiast pojął, o co chodzi, i żołądek ścisnął mu się w kulę. To ten seryjny morderca, którego Mike właśnie próbuje złapać. Musiał dostać fioła na jego punkcie. Szaleniec jak się patrzy. Może powinienem uspokoić faceta? ‒ pomyślał. Udzielić mu kilku ojcowskich rad? Przecież ojcowskie rady to część mojej pracy. ‒ Widzę, że coś cię trapi, synu ‒ powiedział do faceta prowadzącego ich do pokoju dziennego. ‒ Trosk można się jednak pozbyć, a chętnie ci w tym pomogę. Zrzuć przygniatający ciężar, wyznaj przede mną swe grzechy. Na to nigdy nie jest za późno. ‒ Zwracam ci uwagę na jeden mały problem, stary, śliniący się imbecylu: Boga nie ma. Więc jeśli chodzi o twoją propozycję, to dziękuję, może kiedy indziej. Śliniący się? ‒ pomyślał Seamus autentycznie wściekły. No tak, pora na plan B. ‒ No i świetnie. ‒ Odwrócił się, ignorując broń, spojrzał mordercy w oczy. ‒ W takim razie cieszę się niewymownie, że pójdziesz wprost do piekła, gdzie twoje miejsce. Dzieciaki westchnęły chórem. ‒ Uważaj, ojczulku. Strzelanie do dzieci nie jest sprzeczne z moją religią. A skoro przy tym jesteśmy, do osób duchownych też. ‒ Dla ciebie Wasza Wielebność, i wyjmij palec z dupy. ‒ Seamus patrzył facetowi w oczy jak bokser szykujący się na piętnaście rund. Usłyszał kolejne, chóralne i jeszcze głośniejsze westchnienie. Zawstydzony uświadomił sobie, że morderca ma rację, a on 313
zachowuje się jak stary dureń. Pora opanować temperament, zająć się losem dzieci. Psychopata się uśmiechnął. ‒ Podoba mi się, że jesteś taki twardy, dziadku, ale jeszcze raz mi odpyskujesz, a najbliższą mszę odprawisz przed białymi wrotami w parze ze świętym Piotrem. Nagle Fiona stojąca w grupie rodzeństwa, ale najbliżej gościa, stęknęła dziwnie i złożyła się wpół. Nim zaskoczony intruz zdołał uświadomić sobie, co się dzieje, i uskoczyć, zwymiotowała mu obficie wprost na buty. Dobra dziewczynka, pomyślał Seamus. Skrzywiony, z wyrazem największego obrzydzenia na twarzy morderca próbował wytrzeć drogie buty. ‒ Jesteście wszyscy naprawdę wyjątkowi ‒ mruknął cicho. ‒ Skrócę Bennettowi męki. Jeszcze mi za to podziękuje.
Rozdział 82
Zażegnaliśmy „kryzys Genellego”, a zaraz potem zadzwoniła do mnie Mary Catherine z informacją, że Jane czuje się bardzo źle i że to poważna sprawa: temperatura około trzydziestu dziewięciu stopni, nieopanowane wymioty. Mary Catherine nie wiedziała, czy mają wieźć do szpitala, czy nie. Prosiła, żebym natychmiast wrócił do domu. Nie miałem wyboru. Na szczęście tutaj nie działo się nic szczególnego. Mianowałem Steve'a Reno dowódcą. Burmistrz pozujący w holu do zdjęć spojrzał na mnie wściekle, gdy go mijałem w drodze do drzwi. Wkurzyło go, że morderca się nie pojawił? Wyszedłem na ulicę. Cisza po przyprawiającej o ból głowy tanecznej muzyce i zimne powietrze podziałały na mnie jak uzdrawiający tonik. Przeszedłem przez ulicę, kierując się do mojej 315
impali. Oddychałem głęboko, kręciłem głową, rozluźniając napięte mięśnie szyi. Włączyłem silnik, depnąłem na gaz i z piskiem opon ruszyłem Osiemdziesiątą Piątą. Jechałem przez pogrążony w mroku nocy Central Park, a w głowie wirowały mi myśli. Dlaczego ktoś miałby zabijać Thomasa Gladstone'a, jego rodzinę i paru najwyraźniej przypadkowych, nadętych nowojorczyków? Szaleństwo? Jasne, facet miał nie po kolei w głowie, ale był zorganizowany, sprytny i najwyraźniej doskonale nad sobą panował. Nie wierzyłem, żeby zabijał ot, tak sobie, kiedy najdzie go ochota. Miał jakiś powód, żeby to robić. Zemsta? Może i tak, ale za co? Brakowało mi podstaw, by choć zacząć zgadywać. Może liczyły się oba czynniki i Bóg jeden wie co jeszcze? Ale przede wszystkim byłem pewien, że musi to być ktoś związany z Gladstone 'em. Przyciszyłem policyjne radio w chevrolecie, pogłośniłem to normalne. Miałem nadzieję, że pomoże mi na ból głowy, ale gdzież tam. Stacja 1010 WINS nadawała program o nowojorskim seryjnym zabójcy. CBS 880 także, więc przełączyłem się na ESPN, na rozmowy o sporcie. Ale i tu nie znalazłem ucieczki. ‒ Naszym następnym rozmówcą na temat przyszłości Gigantów jest Mario ze Staten Island ‒ oznajmił prowadzący. ‒ Co ci chodzi po głowie, Mario? ‒ Moja mama ‒ odparł dzwoniący głosem Rocky'ego Balboa. ‒ Mieszka w Little Italy i boi się otworzyć drzwi. Czy gliniarze złapią kiedyś tego przeklętego mordercę? Jeeeezu! 316
‒ Pracuję nad tym, Mario ‒ powiedziałem głośno i wyłączyłem cholerne pudło. Odezwała się moja komórka. Beth. ‒ Mike, mam nadzieję, że siedzisz. Właśnie przyszła informacja. Mieszkanie zostało wynajęte na nazwisko William Meyer. Okazuje się, że to facet z Cobalt Partners, firmy pracującej dla armii. Wiesz, tej, która miała ochraniać Amerykanów w Iraku. Po ostatniej strzelaninie wpadli w gówno. Po uszy. Częściej dostarczałem informacji, niż ich słuchałem, ale coś tam zdołałem sobie przypomnieć. Ostrzelano konwój z przedstawicielami Departamentu Stanu, ochrona Cobaltu odpowiedziała ogniem w tłum. Zginęło jedenaście osób, w tym czworo dzieci. Lada chwila miano postawić firmę w stan oskarżenia. ‒ Ten William Meyer jest głównym podejrzanym. Miał zaproszenie na dziś do Today, ale się nie zjawił. A przed Cobaltem służył w marines. Operacje specjalne. Doskonale pasuje to do jego znajomości taktyki i zręczności w posługiwaniu się bronią. ‒ Wiemy, co robił w jego mieszkaniu Gladstone? ‒ Nie mamy pojęcia. Ale znamy przynajmniej nazwisko. Próbujemy jakoś poskładać wszystko w całość. Dorwiemy go. To tylko kwestia czasu.
Rozdział 83
William Meyer, myślałem w windzie wiozącej mnie do mieszkania. Biorąc pod uwagą, jak załatwia ludzi, powinien się raczej nazywać Michael Myers, jak szaleniec z filmu Halloween. Wiele pytań ciągle pozostawało bez odpowiedzi. Pamiętałem, że Gladstone służył w lotnictwie. Czy on i Meyer byli kumplami z dawnych czasów? Zapytałbym o to jakiegoś przyjaciela Gladstone'a, kogoś z rodziny, ale nikt z jego bliskich nie żył. Wymordował ich Meyer, jeśli nasza najnowsza teoria była słuszna. Czy Gladstone czymś go wkurzył? No i jak to się mogło stać, że Meyer został zidentyfikowany jako Gladstone? Czyżby wyglądali tak samo? W foyer przed wejściem do mieszkania unosił się zapach jabłek. Na staroświeckim stoliku na pocztę, który dzieliliśmy z sąsiadami, królowała srebrna misa wypełniona po brzegi jabłkami, 318
kalebasami i ślicznymi małymi dyniami. Na drzwiach sąsiadów wisiał wieniec z pokrytych złotym i szkarłatnym lakierem suchych liści. Podczas gdy ja zajmowałem się ściganiem psychopatów i podziwianiem spalonych ciał, nasz klon Marthy Stewart, Camille Underhill, ustroiła wnętrze we wspaniałej jesiennej tonacji. Muszę pamiętać, żeby jej za to podziękować... kiedy to wszystko wreszcie się skończy. Podniosłem wzrok i dostrzegłem swe odbicie w lustrze nad stolikiem. Znieruchomiałem. Byłem blady jak śmierć, pod oczami wisiały mi worki wielkości torby na garnitur, na brodzie miałem plamę popiołu ze spalonego mieszkania, wyglądającą jak odcisk kciuka. Ale najgorszy był ten ponury grymas osiągający już stan permanencji. Pomyślałem, że najwyższy czas poszukać sobie innej pracy. Im szybciej, tym lepiej. Po wejściu do mieszkania natychmiast poszedłem korytarzem w stronę pokoju Jane, ale po sekundzie zorientowałem się, że w pokoju dziennym niebieskim światłem pobłyskuje telewizor. Było późno, dzieciaki powinny spać, ale może Mary Catherine usadziła je tam, żeby mieć chwilę spokoju i móc się zająć Jane? Nie słyszałem kaszlu, nikt nie wymiotował. Czyżby koniec epidemii? Wszedłem do pokoju. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że miałem rację. Na ekranie Harry i Ron biegali po korytarzach Hogwartu, a dzieciaki gapiły się na nich usadzone na poduszkach i rozkładanych krzesłach. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że są tu wszystkie, łącznie ze śmiertelnie chorą Jane. A także, co wydawało się jeszcze dziwniejsze, Seamusem i samą Mary Catherine. Oboje wpatrywali się we mnie z dziwnym napięciem. 319
‒ Co tu się dzieje, dlaczego nie śpicie? ‒ spytałem. ‒ J.K. Rowling wydała kolejną książkę czy co? No, panie i panowie, najwyższy czas sprawdzić, czy nie ma was w łóżkach. ‒ Nie. Najwyższy czas, żebyś wyjął broń z kabury i kopnął ją w moją stronę ‒ powiedział głos dobiegający zza moich pleców. Jednocześnie w pokoju zapaliło się światło. Natychmiast dostrzegłem, że Mary Catherine i Seamus zostali przywiązani sznurem od lampy do krzeseł, na których siedzieli. Co? Nie, nie tu! O mój Boże! Sukinsyn! ‒ Powtarzam: broń. Wyjmij ją z kabury i kopnij w moją stronę ‒ odezwał się głos. ‒ Ośmielę się zasugerować, byś zrobił to bardzo ostrożnie. Doskonale wiesz, jak dobrze strzelam. Odwróciłem się powoli i wreszcie stanąłem twarzą w twarz z mym koszmarem. Świadkowie wykonali dobrą robotę, pomyślałem. Był wysoki, atletycznie zbudowany, miał przystojną chłopięcą twarz i jasne włosy, bez wątpienia farbowane. I rzeczywiście wyglądał jak Thomas Gladstone. Zrozumiałem, jak to się stało, że stewardesa go rozpoznała. Facet wyglądał jak starsza, szczuplejsza wersja pilota. Czy to był Gladstone? Czy Meyer? Czy dane dotyczące uzębienia człowieka znalezionego w spalonym mieszkaniu mogły być błędne? Nie mogłem nie zauważyć, jak mocno dociska palcem spust nieruchomego, wycelowanego wprost w moją pierś pistoletu maszynowego. Pilnując, by moje dłonie były przez cały czas widoczne, wyciągnąłem glocka z kabury przy pasie, położyłem na drewnianym 320
parkiecie i kopnąłem. Podniósł go, schował za pas, ukazując przy tym kolbę jeszcze jednego pistoletu maszynowego. Uzbrojony po zęby, co? Chryste, tego faceta można było się bać. ‒ Pora na męską rozmowę, Mike ‒ powiedział, wskazując brodą kuchnię. ‒ Mamy sobie wiele do powiedzenia, ty i ja.
Rozdział 84
‒ A wy, dzieciaki, nie zróbcie przypadkiem jakiegoś głupstwa. Nie ruszajcie się z miejsca. ‒ Jego głos brzmiał sztucznie, fałszywie wesoło, protekcjonalnie. ‒ Będę słuchał i jeśli usłyszę coś, co mi się nie spodoba, zmusicie mnie do wpakowania tatusiowi kulki w łeb. Definitywnie popsułoby mu to dzień. Widziałem, jak dzieci aż kulą się z przerażenia. Mała Shawna siedząca na kolanach Juliany płakała, a siostra próbowała ją pocieszyć. Chryste, nie na takie słowa czekały po utracie matki przed niespełna rokiem. Chętnie rozwaliłbym sukinsyna. Tylko za to, że przekroczył próg mojego domu. Czując dotyk lufy na plecach, przeszedłem do kuchni i usiadłem przy wyspie, na miejscu, z którego miałem najbliżej do stojaka z nożami obok piecyka. Gdyby udało mi się sprawić, że się rozluźni, spróbuję złapać któryś i zaatakować. Tak postanowiłem. 322
Do diabła, niech mnie nawet postrzeli, bylebym był pewien, że go dostanę. Jeśli mi się nie uda, wszyscy jesteśmy już martwi. Ale morderca trzymał się po drugiej stronie wyspy, nie siadał i cały czas mnie obserwował. ‒ Słyszałem, że mnie szukasz ‒ powiedział z pyszałkowatą wyższością. ‒ No więc jestem. Co mogę dla ciebie zrobić? Odmówiłem w myśli krótką modlitwę dziękczynną za lata pracy negocjatora. Potrafiłem zachować spokój mimo wrzącej mi w żyłach adrenaliny. Niech przemówią przeze mnie szkolenie i lata praktyki. Może uda mi się jakoś gadaniem zapewnić bezpieczeństwo rodzinie. Może? Czy ja w ogóle myślę i o czym? „Może” to nie jest wyjście. Muszę! I kropka. ‒ To sprawa między tobą a mną ‒ powiedziałem spokojnie. ‒ Dopóki obaj się na to godzimy, zrobię, co zechcesz. Zabierz mnie stąd, uwolnij dzieciaki. Rozkażę im, żeby nic nikomu nie mówiły. Posłuchają mnie. Jak stwierdziłeś, nie chcą, żeby coś mi się stało. ‒ Powiem ci szczerze, że to sprawa między mną i każdym, z kim zechcę mieć sprawę. Banda Bennettów zostaje tutaj. ‒ W porządku ‒ zgodziłem się. ‒ W takim razie wyjdźmy obaj. Zrobię, co zechcesz, i niczego nie będę próbował. ‒ Zastanowię się nad tym. ‒ To może powiesz, co mogę dla ciebie zrobić. Chcesz zniknąć? Mogę ci to załatwić. Pokręcił głową. Cały czas uśmiechał się szyderczo. Sięgnął do mojej lodówki, wyjął dwie puszki piwa. Otworzył jedną, podał ją mnie, a drugą wziął dla siebie. 323
‒ Budweiser? Puszkowany? Jezu, Mike... ‒ Kpiąco przewrócił oczami. ‒ Gdzie trzymasz ziemniaki na wasz siedmiodaniowy irlandzki obiad? Wypił łyk, palcem wskazał moje piwo. ‒ No dawaj, Mike. Ugnij rękę w łokciu. Rozluźnij się trochę. Długo mnie szukałeś i pewnie przez cały czas chciało ci się pić. Że już nie wspomnę o tej bandzie gówniarzy z dziennego pokoju. ‒ Skoro nalegasz. Napiłem się zimnego piwa. Smakowało wspaniale. ‒ Widzisz? Pomogło. Odrobina luzu i daleko zajdziemy, zobaczysz. Wiedziałem, że możemy zostać przyjaciółmi. Że jesteś facetem, któremu mogę wszystko wyjaśnić. Wypiłem jeszcze trochę buda. Nerwy miałem tak napięte, że i dwunastopak by mnie nie wziął. Odstawiłem puszkę, spojrzałem na faceta z troską i zrozumieniem. Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby wyglądało to przekonująco. Oprah byłaby ze mnie dumna. ‒ Wyjaśniaj. Będę szczęśliwy, mogąc wysłuchać, co masz mi do powiedzenia, Williamie. Bo tak masz na imię, prawda? Jesteś William Meyer? ‒ Powiedzmy. Kiedyś nazywałem się Gladstone, ale potem rodzice się rozwiedli. Podzielili rodzinę. Mnie wzięła matka, a później zostałem adoptowany przez ojczyma i zmieniłem nazwisko na Meyer. 324
A więc dlatego nie znaleźliśmy rodziny Gladstone'a, pomyślałem, kręcąc głową. ‒ Można chyba powiedzieć, że od tego wszystko się zaczęło. Porzuciłem nazwisko i brata. Niczego nie pragnąłem bardziej, niż zobaczyć tego psychopatę, tego mordercę gliniarzy, tę chodzącą śmiertelną chorobę na sekcyjnym stole, ale negocjator we mnie zwyciężył. Meyer chciał mi opowiedzieć swoją historię, a im pilniej będę go słuchał, tym dłużej będzie gadał. Mogę kupić czas i szansę, że kiedyś wreszcie przestanie uważać. ‒ Mogę ci mówić Billy? ‒ spytałem głosem zdolnym wbić w dumę mojego terapeutę. ‒ Pracowałem przy tysiącach spraw, ale o czymś takim nawet nie słyszałem. Opowiedz mi. Wszystko. Tak jest. No, gadaj. Chwal się, że jesteś sprytniejszy od całego świata, cholerny fiucie.
Rozdział 85
Dokładnie tak jak przypuszczałem, Billy Meyer nie potrzebował zachęty. ‒ Już wiesz, że moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem dziesięć lat. Mama powtórnie wyszła za mąż za bardzo bogatego finansistę. Wzięła mnie ze sobą, a mój młodszy brat Tommy został z ojcem. Tata był fajnym facetem, ale i pijakiem. Zarabiał, myjąc wagony kolejowe Transit Authority, i to był szczyt jego ambicji. Byle mieć na butelkę. Meyer napił się piwa. Dobrze, doskonale, pij, pomyślałem. Może uda mi się nawet wyciągnąć jamesona. Będziemy pić, on szklaneczkę, ja szklaneczkę, upije się i straci przytomność. Albo lepiej, dam mu w łeb butelką. Na to akurat byłem więcej niż gotów. ‒ Moje życie bardzo się zmieniło. Uczyłem się w snobistycznej Collegiate, a studiowałem na jeszcze bardziej elitarnym 326
Princeton. Skończyłem studia, ale zamiast pójść wprost na Wall Street, jak chciał ojczym, zbuntowałem się i wstąpiłem do piechoty morskiej. Zacząłem jako szeregowiec, skończyłem w operacjach specjalnych. Zostałem pilotem. Jak brat. I pewnie byłeś pierwszy na liście, pomyślałem, pamiętając, jak zręcznie facet posługuje się bronią krótką. ‒ Wyszedłem z wojska. Zatrudniłem się w międzynarodowej firmie Cobalt zapewniającej ochronę na najwyższym poziomie. To była wspaniała praca. Właśnie zaczynał się Irak. Było jak w operacjach specjalnych, tylko jeszcze lepiej. Działo się, ile chciałeś, i więcej, ani chwili nudy. Ale to się kończy. Do Cobaltu zaczęto się ostatnio dobierać. Śledzisz wiadomości, Mike? ‒ Robię, co mogę. ‒ FBI właśnie próbuje oskarżyć mnie o morderstwo. Jasne, zabiłem tych ludzi. Strzelasz do moich ludzi, to tłum czy nie tłum, dostajesz, o co się prosiłeś, i jeszcze trochę. Federalni chcą nas załatwić za to, że przeżyliśmy? Pieprzyć ich. Wróciłem, żeby walczyć z tą bzdurą. Wspomnieć o pewnym przeoczonym drobiazgu: byliśmy na terenie, na którym toczyły się walki. Cobalt wynajął firmę PR. Miała nas reprezentować. Mieliśmy występować w porannych programach, w telewizyjnych dyskusjach. Wszystko było gotowe. Przerwał, napił się piwa. ‒ I nie wyszło? ‒ zaryzykowałem pytanie. ‒ No, to wszystko zdarzyło się, nim wróciłem do kraju. Pojechałem do domu, żeby zostawić bagaże. Był tam mój brat. Psychopata nagle opuścił wzrok, na jego twarzy pojawiło się 327
napięcie i smutek. A ja założyłbym się, że nie zna tych uczuć, chyba że z opowiadań. ‒ Mój brat palnął sobie w łeb, Mike. Jego mózg opryskał niski stolik, zniszczył dywan. Zostawił list pożegnalny, całe trzy strony. Okazało się, że kiedy mnie nie było, życie całkiem mu się rozpadło. Miał romans ze stewardesą, dowiedziała się o tym jego żona Erica, no i wystąpiła o rozwód. Duże pieniądze, piękny dom... to wszystko należało do niej, więc został na lodzie. A potem dostał nokautujący cios. Wypił trochę przed lotem z Londynu do Nowego Jorku. Wystarczyło, żeby stracić pracę. Tym razem ja uciekłem się do buda, by jakoś zamaskować dezorientację. ‒ Na trzeciej stronie była lista ludzi, którzy go skrzywdzili. Napisał, że przez nich „musiał to zrobić”. Billy Meyer odetchnął głęboko. Machnął dłonią, w której trzymał pistolet, gestem mówiącym: „No i masz”. Patrzył na mnie, jakby wyjaśnił już wszystko. Skinąłem powoli głową, bardzo starając się sprawić wrażenie, że to, co powiedział, było dla mnie jasne. ‒ Stojąc nad ciałem mojego biednego brata, doznałem objawienia. Porzuciłem go, kiedy był jeszcze bardzo mały. Nie dzwoniłem, nie pisałem, nic mnie nie obchodził. Byłem egoistycznym fiutem. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewny, że to ja go zabiłem, jakbym sam pociągnął za spust. Najpierw chciałem po prostu podnieść pistolet i też się zabić. Aż tak pomieszało mi się w głowie. Gdybyś tylko poszedł za odruchem, pomyślałem. Bardzo chciałem powiedzieć to głośno. Im dłużej myślisz, tym, głupiej. 328
‒ A potem podjąłem decyzję. Pieprzę obronę, żeby nie dać się postawić w stan oskarżenia. Pieprzę karierę, życie, wszystko. Zawsze chciałem mieć jakąś misję. Uznałem, że naprawienie zła wyrządzonego mojemu bratu będzie tą ostatnią. Mojemu bratu należał się pożegnalny prezent. Może nie potrafił się odegrać na ludziach, którzy spieprzyli mu życie, może nie miał jaj... ale ja mam. Bracia Gladstone'owie mieli odejść z hukiem. A więc mieliśmy rację, pomyślałem. Ofiarami byli ludzie, którzy w jakiś sposób narazili się Thomasowi Gladstone'owi. Tylko że nie on zabijał swych wrogów, załatwił to za niego brat. Pomyliliśmy kolejność. Nie mieliśmy serii zabójstw zakończonych samobójstwem, lecz samobójstwo, które sprowokowało serię morderstw. ‒ Więc to wszystko, co napisałeś o społeczeństwie, to były takie sobie bzdury? ‒ spytałem. ‒ No, można chyba powiedzieć, że w to wierzę, ale chodziło mi głównie o zasłonę dymną. Na liście było sporo ludzi. Potrzebowałem czasu. Chodziło o to, żeby ofiary wyglądały na przypadkowe. Podstawy taktyki: popieprzyć przeciwnikowi w głowie. I to działało, póki ty się nie pojawiłeś i nie stanąłeś między mną a dwiema ostatnimi osobami z listy. Kiwnął lufą pistoletu. Kazał mi wstać. ‒ I to nas prowadzi do powodu mojej wizyty, Mikey. Przeszkodziłeś mi, przez ciebie nie mogłem załatwić rodziców Eriki. Musisz mi to teraz wynagrodzić. Na szczęście mam alternatywny plan. Pomożesz mi go zrealizować. Dopij więc to swoje królewskie piwo, przyjacielu, bo za chwilę nie będziesz już miał szansy. Wybieramy się na przejażdżkę. 329
Rozdział 86
Dzięki Bogu, pomyślałem. Wyniesiemy się stąd i moja rodzina znów będzie bezpieczna. Tylko tego chciałem. Pod groźbą pistoletu Meyer zaprowadził mnie z kuchni z powrotem do pokoju dziennego. Wtedy nieoczekiwanie wolną ręką zgarnął z kanapy Chrissy ubraną w piżamkę z Barbie. ‒ Nie! ‒ krzyknąłem. Zdołałem się powstrzymać i nie zaatakowałem go. Bałem się, że zacznie strzelać. Za to Eddie wrzasnął: „Zostaw ją!” i skoczył, próbując przewrócić faceta. Równie szybko poleciał wstecz kopnięty w pierś. ‒ Kontroluj swoją bandę, Bennett, albo ja się tym zajmę. ‒ Zostańcie na miejscach ‒ poleciłem dzieciakom, po czym odwróciłem się i spojrzałem mordercy w oczy. ‒ Uspokój się, Billy. Obiecałem, że ci pomogę, i dotrzymam obietnicy. Nie musimy brać ze sobą małej. Poza tym jest chora. 331
‒ I jeszcze się jej pogorszy, jeśli nie będziesz robił, co ci każę. Dotyczy to was obojga. Wystarczy, że zobaczę policyjny wóz, a jutro przy śniadaniowym stole zostaną dwa wolne miejsca. ‒ Trzymając pod pachą moją próbującą się wyrwać córeczkę, machnął pistoletem w kierunku kuchni. ‒ No już, Mikey. Zjeżdżamy windą towarową. Mijając stojak z nożami, zawahałem się na ułamek sekundy, ale poszedłem dalej. ‒ Mądra decyzja, kolego ‒ pochwalił mnie Meyer i wbił mi lufę w ucho. ‒ Od początku wiedziałem, że się do siebie przyzwyczaimy. Zjechaliśmy na dół. Wyszliśmy z domu od tyłu, na Dziewięćdziesiątą Piątą Ulicę. Dotarliśmy do mojej impali; na ulicy nie było żywego ducha. Usiadłem za kierownicą, a Meyer z Chrissy ulokowali się na tylnym siedzeniu. ‒ Mała nie zapięła pasów, Mikey, więc na twoim miejscu prowadziłbym ostrożnie. Jedź na Broadway, a potem do miasta. I zrób mi przysługę, dobrze? Podkręć to policyjne radio. Ruszyliśmy, kierując się do Washington Heights. ‒ Skręć w lewo ‒ polecił przy Sto Sześćdziesiątej Ósmej. Nad domami widziałem stalową siatkę wieży mostu Jerzego Waszyngtona. ‒ Kieruj się ku wyjazdowi z miasta ‒ szepnął mi do ucha. ‒ Jedziemy przelotem. Dlaczego zmierzaliśmy do New Jersey? Nie po to, żeby zatankować tanią benzynę, to z pewnością. Meyer realizował plan ucieczki? Nie sposób było się zorientować, jakie myśli chodzą mu po tym chorym łbie. 332
We wstecznym lusterku udało mi się nawiązać kontakt wzrokowy z Chrissy. Wyglądała na przestraszoną, ale nie panikowała i w ogóle trzymała się nieprawdopodobnie dobrze, o wiele lepiej, niż mogłem przypuszczać. Poruszyła wargami: „Kocham cię, tato”. Odpowiedziałem jej tak samo: „I ja cię kocham. Nie obawiaj się”. Niewiele wiem, ale wjeżdżając na most, jednego byłem pewien. Ten chory sukinsyn nie skrzywdzi mi córki. Nie ma mowy.
Rozdział 87
Kiedy wraz z Maeve przywiozłem do domu naszą najstarszą córkę, Juliane, nocami zaczął mnie nawiedzać powtarzający się koszmar. Karmiłem siedzącą przy stole na wysokim dziecięcym krzesełku dziewczynkę, a ona nagle zaczynała się dławić. Wsadzałem jej palec w usta, stosowałem chwyt Heimlicha, ale nic to nie pomagało. Budziłem się spocony, zdyszany. Nie mogłem się oprzeć. Szedłem do jej pokoju, przykładałem lusterko do policzka córki, widziałem, jak pokrywa się mgiełką, i dopiero wówczas byłem w stanie wrócić do łóżka. Bo bez wątpienia właśnie to napełnia rodziców największym strachem. Bezradność. Niemożność poradzenia sobie z krzywdą własnego dziecka. Spojrzałem we wsteczne lusterko na Meyera siedzącego obok mojej córki. Na ciężki, naoliwiony pistolet maszynowy, który położył sobie niedbale na kolanach. Przełknąłem ślinę. Miałem 334
wrażenie, że gardło wypełnia mi suchy pył. Całe ciało miałem pokryte zimnym potem. Z trudnością utrzymywałem w dłoniach śliską od potu kierownicę. Jeśli żyjesz wystarczająco długo, pomyślałem, skręcając się w udręce przeszywającej mi ciało jak prąd elektryczny, to w końcu sprawdzą się najgorsze twoje koszmary. Znów zerknąłem we wsteczne lusterko i tym razem w oczach Chrissy dostrzegłem ból. Patrzyła na mnie tak samo jak wtedy, kiedy po raz pierwszy czytałem jej Aksamitnego królika. Zaczynała rozumieć, że ta przejażdżka nie jest taką sobie przygodą. Za nic nie mogła się rozpłakać i zirytować tym siedzącej obok niej bomby z opóźnionym zapłonem. W Akademii FBI w Quantico uczono mnie, że jeśli staniesz się ofiarą porwania, przede wszystkim nie zwracasz na siebie uwagi i współpracujesz najlepiej, jak potrafisz. ‒ Chrissy ‒ powiedziałem, bardzo starając się, by w moim głosie nie było słychać strachu. ‒ Opowiedz nam dowcip, proszę. Nie słyszałem dzisiejszego dowcipu. Moja córka poweselała. Odchrząknęła teatralnie. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie doskonale wiedziała, co to takiego występ przed publicznością. ‒ Jak nazywasz małpkę po zabraniu jej banana? ‒ Nie wiem, skarbie. Jak? ‒ odparłem, grając według reguł. ‒ Wściekła małpka! ‒ zawołała Chrissy i zaczęła chichotać. Śmiałem się razem z nią, a jednocześnie obserwowałem oczy Meyera. Czekałem na jego reakcję. 335
Nie doczekałem się. Patrzył przed siebie nieruchomym, szklanym wzrokiem człowieka kupującego gazetę, jadącego windą, czekającego na metro. Przeniosłem spojrzenie na drogę dosłownie w ostatniej chwili, bo jadąca przede mną wielka ciężarówka z naczepą wyhamowała do zera. Serce przestało mi bić. Krwistoczerwone światła stopu w stalowej ścianie jakby nas atakowały brutalnie. Wypełniały przednią szybę. Stanąłem na hamulcach, opony zapiszczały i zadymiły. To, że zdołałem się zatrzymać parę centymetrów od gotowego zmiażdżyć mi głowę tylnego zderzaka ciężarówki, zakrawało na cud. Otarłem spocone czoło, myśląc, że do listy tych, nad którymi czuwa Bóg, trzeba dodać rozhisteryzowanych gliniarzy. ‒ Pozbieraj się, Bennett ‒ ostrzegł mnie Meyer. ‒ Wpakujesz nas w kłopoty, to będę musiał wydostać się z nich, strzelając. Sam wiesz, od kogo zacznę. Miałem ochotę odszczeknąć: „Tak, jasne, to wszystko moja wina”. Trochę trudno się skoncentrować na prowadzeniu, kiedy nerwy masz tak napięte, że tylko cudem nie pękają. ‒ Następnym zjazdem na zachód opuszczamy między stanową ‒ padł rozkaz. ‒ Najwyższy czas, sądząc z tego, jak ci idzie za kółkiem. Pojechaliśmy drogą 46, zniszczoną, biegnącą wśród przemysłowej zabudowy. Gapiłem się na stare motele i magazyny, pomiędzy którymi przez niezabudowane działki widać było plamy bagien New Jersey. Próbowałem ocenić, czy mniejsza prędkość 336
i brak ruchu mogą działać na moją korzyść. Gdybym nagle wcisnął hamulce, zahamował w poślizgu, czy wytrąciłoby to Meyera z równowagi na wystarczająco długą chwilę, żebym zdążył chwycić Chrissy i uciec? Z broni krótkiej trudno trafić cel, zwłaszcza ruchomy. No ale facet potrafił dokonywać z nią cudów. Co do tego akurat nie miałem wątpliwości. Mój pech. Uciekać czy walczyć? Kiepski wybór, ale tylko taki miałem. Boże, modliłem się, pomóż mi ocalić życie córki. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty. ‒ Tato, patrz! ‒ krzyknęła Chrissy. Sekundę później samochodem wstrząsnął potężny ryk. Ogłuszony, oszołomiony, przez chwilę byłem pewien, że tym razem jednak w coś uderzyłem, w głowie zaświtała mi nawet szalona myśl o bombie pułapce. Potrzebowałem paru sekund, by uświadomić sobie, że to ryczały silniki przelatującego nisko samolotu. Pojawił się przede mną i wówczas zauważyłem, że to mały, luksusowy firmowy odrzutowiec podchodzący do lądowania na pasie za wysokim ogrodzeniem z siatki rozciągającym się po mojej lewej ręce. Skąd tu lotnisko? Od Newark na południu dzieliły nas całe kilometry. Nie od razu przypomniałem sobie o Teterboro, małym prywatnym lotnisku, z którego chętnie korzystały bogate firmy i właściciele prywatnych samolotów odwiedzających Nowy Jork. Kosztowało to fortunę, ale do miasta jechało się stąd zaledwie dwadzieścia minut, nikt nie przeprowadzał przeszukań na pasie, nie czekało się w kolejkach. 337
‒ Zwolnij i skręć! ‒ polecił mi Meyer. Dokładnie spełniłem jego polecenie, ocierając szczypiący mnie w oczy zimny pot. Cokolwiek sukinsyn planował, sąsiedztwo lotniska z jakiegoś powodu czyniło to coś tysiąc razy gorszym.
Rozdział 88
Po obu stronach drogi dojazdowej do lotniska, noszącej nazwę Industrial Avenue, mieściły się siedziby firm obsługujących prywatne samoloty: małe piętrowe budynki. Za nimi znajdowały się hangary, a przed nimi ogrodzone, strzeżone parkingi. Zauważyłem, że w budkach strażniczych siedzą umundurowani gliniarze Port Authority. Czy nadszedł właściwy czas? Mam wykonać swój ruch? Czy zorientują się, co jest grane, nim padniemy trupem: Chrissy, ja i całkiem możliwe, że oni też? Znowu się powstrzymałem. Uznałem, że jeśli dowiem się, co zamierza Meyer, mogę na tym tylko zyskać. ‒ Zatrzymaj się ‒ powiedział, kiedy skończyła się ulica. ‒ Posłuchaj mnie uważnie, Bennett, bo dam ci tylko jedną szansę. Zawrócisz i wjedziesz do pierwszego mijanego hangaru. Mają tylko jednego ochroniarza i właśnie dlatego cię tu przywiozłem. 339
Sprawdzisz na nim tę waszą gliniarską gadkę. Błyśnij odznaką, niech nas wpuści. ‒ I co właściwie mam mu powiedzieć? ‒ spytałem, zawracając. ‒ Wysil wyobraźnię, glino. Postaraj się. Od tego zależy życie twojej córki. Strażnik, który wychylił się ze swej budki na nasze powitanie, był młodym Azjatą. Błysnąłem mu w oczy odznaką. ‒ Policja miejska ‒ powiedziałem. ‒ Szukamy podejrzanego o dokonanie zabójstwa. Uważamy, że mógł przejść przez ogrodzenie od Czterdziestej Szóstej i ukryć się na tym terenie. ‒ Co? ‒ Chłopak przyjrzał mi się dokładniej, mrużąc oczy. ‒ Nic o tym nie słyszałem. Po jedenastym września Departament Bezpieczeństwa Krajowego kazał nam zainstalować sensory. Powinny wyłapać intruza. Przesunął spojrzenie na siedzących z tyłu Meyera i Chrissy. Czułem, jak napinają mi się wszystkie mięśnie. W myśli modliłem się, żeby odmówił mojej dziwacznej prośbie, a jeszcze lepiej ‒ przestał udawać i sięgnął po broń. Mój chevy wyglądał na to, czym był, na nieoznakowany wóz policyjny. Pasażer na tylnym siedzeniu sam budził poważne podejrzenia, by już nie wspomnieć o towarzystwie mojej czteroletniej córeczki. Glina odwróci uwagę Meyera, a ja skoczę przez oparcie przedniego siedzenia. Osłonię Chrissy własnym ciałem, a jeśli się uda, spróbujemy ucieczki. Zwiejemy w pełnym pędzie gdzieś tam, byle gdzie. Ten plan nie był bynajmniej doskonały, ale wyglądało na to, że nic więcej nie da się zrobić. 340
Młody gliniarz tylko się zmieszał. ‒ A kim jest ta mała dziewczynka? ‒ spytał. ‒ To jej ojciec zginął ‒ wtrącił Meyer. ‒ Skończ z tą zabawą w dwadzieścia pytań, facet, dobrze? Chodzi o zabójstwo, a my tu tracimy czas. ‒ Nie wierzę, że mnie o tym nie poinformowano ‒ mruknął strażnik, jakby mówił do siebie. Pokręcił głową. ‒ No dobra, wjeżdżajcie. Zaparkujcie przy hangarze, a ja spróbuję się dowiedzieć czegoś od mojego sierżanta. Brama podniosła się powoli, a Meyer pochylił się do mojego ucha. ‒ Dobra robota, Mikey ‒ szepnął. ‒ Doceniam wszystko, co dla mnie robisz. Masz u mnie dodatkowe pięć minut życia. Twoja gówniara też. Od hangaru dzieliło nas może dwadzieścia metrów. Ledwie ruszyliśmy, z tylnego siedzenia usłyszałem potężne kichnięcie. Mój pasażer otarł nos grzbietem zranionej dłoni. ‒ Musiałem się zarazić od tych twoich cholernych dzieciaków! Ledwie skończył, żołądek wywrócił mi się na drugą stronę. Pochyliłem się i zwymiotowałem w nogi siedzenia po stronie pasażera. A więc wysuszone gardło i zimne poty nie wzięły się tylko z przenikającego mnie panicznego strachu. Otarłem brodę rękawem. Grypa dopadła i mnie. ‒ Jest nas dwóch ‒ powiedziałem. ‒ Jasne, niech będzie. Tak czy inaczej, przedstawienie musi się toczyć dalej. Wysiadamy: ty, ja i dziewczynka. Bądź posłuszny, to może jakoś się z tego wykaraskacie. 341
Wyprostowałem się, uchwyciłem wzrok Meyera we wstecznym lusterku. Pokręciłem głową. ‒ Nie ma mowy ‒ zaprotestowałem. ‒ Chcesz, żebym poszedł z tobą, w porządku. Ale ona zostaje. ‒ Nie zostawiaj mnie samej, tatusiu ‒ zaprotestowała Chrissy płaczliwie. ‒ Jesteś aż tak złym ojcem, Bennett? Przecież widzisz, że chce być przy tobie. ‒ W głosie Meyera znów zabrzmiała ta ohydna kpina. Daleko dotarł, zapewne poczuł się bezpieczny. ‒ A może wolisz, żebym was wykończył tu i teraz? ‒ Gadasz tak, jakby ten glina był jedyny na całym lotnisku. Strzel, a będziesz tu miał kawalerię, nim ucichnie echo tego strzału. Wiesz równie dobrze jak ja, że mają tutaj SWAT. Jesteś dobry, Billy, ale ich nie przeskoczysz. Meyer milczał przez kilka długich sekund. ‒ Cholernie mi się to nie podoba ‒ powiedział w końcu ‒ ale muszę przyznać, Bennett, że niegłupio gadasz. Wyświadczyłeś mi kolejną przysługę i za nią ci się odwdzięczę. Zostawiamy ją. Od teraz jesteśmy tylko ty i ja.
Rozdział 89
Wysiadłem z samochodu. Zimny pot na ciele wydał mi się jeszcze zimniejszy, może przez to świeże powietrze, a może dlatego, że zdążyłem się już nabawić gorączki. Żołądek wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że nie pozbył się wszystkiego, a ma zamiar. Ryk silników kolejnego, tym razem startującego samolotu na kilka chwil zagłuszył wszystko. Echo cichło powoli, a ja usłyszałem inny, rozdzierający serce dźwięk. Chrissy płakała. Chłopak z Port Authority wyszedł ze swej budki. Zbliżał się do nas powoli z ręką na kaburze, przyglądając się nam uważnie. ‒ Przed chwilą rozmawiałem z sierżantem ‒ oznajmił. ‒ Zaraz tu będzie. Otwierałem właśnie usta, żeby poczęstować go kolejnym wymyślonym ad hoc łgarstwem, kiedy Meyer strzelił. Niczym się nie zdradzając, bez ostrzeżenia, po prostu barn! Kula trafiła 343
gliniarza w policzek, z jego potylicy trysnęła krew, a on sam padł jak zepchnięta ze stołu waza zupy. ‒ Naprawdę? ‒ Meyer przykucnął, odpiął kajdanki od paska ofiary. ‒ I co powiedział pan sierżant? ‒ Ty sukinsynu! Rzuciłem się na niego. Zaatakowałem. Była to straszna głupota, ale nie myślałem, tylko reagowałem. Uderzyłem go mocniej niż kogokolwiek w całym moim życiu. Prawy hak w skroń odrzucił go. Meyer potknął się o trupa swej ofiary, przewrócił na asfalt. Ale... niech go diabli...! Błyskawicznie poderwał się na równe nogi i ciągle trzymał w ręku pistolet. Trząsłem się jak osika, czułem ciepłą jeszcze lufę wbijającą się w miękkie ciało za dolną szczęką, lecz on wydawał się raczej rozbawiony niż wściekły i nawet się uśmiechał. ‒ Nieźle, glino, ale nie będziesz miał drugiej okazji. Obiecujesz poprawę czy mam wrócić do samochodu? Sprawdzić, jak się ma twoja mała dziewczynka? ‒ Przykro mi... ‒ mruknąłem, opuszczając wzrok. ‒ Nie. Wcale nie jest ci przykro. ‒ Kopnął mnie mocno w tyłek. Nadał mi właściwy kierunek: w stronę głównego budynku lotniska. ‒ Dopiero będzie. Sala recepcyjna lotniska przypominała hol czterogwiazdkowego hotelu: na ścianach boazeria z lśniącego drewna, skórzane meble, niskie marmurowe stoliki zarzucone egzemplarzami „Fortune”, „BusinessWeek”, „Vanity Fair”. Okna wychodziły na pas startowy. Bardzo ładna recepcjonistka w zaawansowanej ciąży rozmawiała przez telefon, ale na nasz widok zamarła z otwartymi ustami. 344
Słuchawka wypadła jej z rąk, wylądowała ze stukiem na blacie recepcji. ‒ Przepraszam, że wdarliśmy się tu niezaproszeni ‒ zwrócił się do niej Meyer swobodnie, mierząc w jej wydęty brzuch. ‒ Zaraz wyjdziemy na pas. Zgoda? Nie wtrącaj się, to nie będziesz miała kłopotów. Przez drzwi po lewej weszliśmy do dyrektorskiej poczekalni. Więcej skórzanych foteli plus stucalowy telewizor na ścianie ryczący pierwszą dziesiątkę ESPN. Huknął strzał. Podskoczyłem na metr. To Meyer wywalił dziurę w ekranie. ‒ Tylko Elvis ma się dobrze bawić? ‒ krzyknął. Wepchnął mnie w kolejny korytarz. ‒ Pięćdziesiąt siedem kanałów HD i ciągle nie ma na co popatrzeć. Kopnięciem otworzył drzwi oznaczone „Sala pilotów”. Minęliśmy siłownię, prysznice, małą kuchnię. I znów poczułem chłód. Przez kolejne drzwi weszliśmy do oświetlonego jaskrawym światłem hangaru. Wiatr hulał wśród stalowych schodów i pomostów. Dostrzegłem wózki narzędziowe, niewielki ruchomy dźwig, przenośną kołyskę do pracy na wysokości, ale dzięki Bogu nie zauważyłem ludzi. Czego szukał ten facet? Samolotu? Samolotu też tu nie było. Jeszcze raz: dzięki ci, Panie Boże. ‒ Ruszaj się, Bennett. Meyer mnie szarpnął. Przez wielką dwuskrzydłową bramę widać było błyszczące światła pasa. ‒ Tam idziemy? ‒ spytałem. ‒ Czy to nie jest przypadkiem niebezpieczne? 345
Skrzywił się pogardliwie. ‒ Daj spokój, glino. Nie masz jaj? Z jednego z prywatnych hangarów wytoczyła się mała, pomarańczowo-biała cessna. Dwa śmigła, po jednym na każdym skrzydle, bzyczały donośnie. Zbliżała się do nas powoli drogą kołowania. ‒ Dawaj odznakę, już! I zostań tutaj. Jeden krok i twoja córka nie żyje. Wyrwał mi odznakę z dłoni. Potruchtał w stronę cessny, po drodze chowając broń za pasek. Stanął przed nią, uniósł odznakę, a drugą ręką zaczął machać jak rozgniewany glina kierujący ruchem. Przez szybę widziałem pilota, młodego chłopaka z szopą rozczochranych jasnych włosów. Wydawał się zaskoczony, ale samolot się zatrzymał. Meyer obszedł skrzydło. Kilka sekund później otworzyły się drzwiczki kabiny. Meyer wszedł do środka. Nie słyszałem słów, zagłuszały je silniki, ale widziałem, jak szybkim, płynnym mchem wyciąga coś z kieszeni, potrząsa dłonią. Stalowa składana pałka błysnęła niczym ostrze wielkiego sprężynowca. Musiał ją zabrać martwemu strażnikowi przy budce. Gówniarz dostał dwa razy w skroń z siłą tak wielką, że ja sam niemal ją poczułem. Meyer sięgnął do środka, odpiął pasy i bezceremonialnie zwalił na ziemię bezwładne ciało o przesiąkniętych krwią jasnych włosach. ‒ Pożyczył nam samolot! ‒ krzyknął do mnie Meyer. ‒ Mamy szczęście, nie? Bierz dupę w troki! Stałem na lodowatym, wznieconym śmigłami cessny wietrze i 346
zastanawiałem się, czy nie nadeszła wreszcie właściwa chwila. Mogę przecież spróbować pobiec do samochodu, do Chrissy. Ale morderca miał już w ręku pistolet. Zobaczyłem błysk, usłyszałem świst kuli przelatującej tuż obok mojego lewego ucha. Nim zdążyłem mrugnąć, druga odbiła się od betonu, rykoszetując mi między nogami. ‒ No, chodź, Mikey. Brak mi twojego towarzystwa. Pięknie proszę. Odetchnąłem głęboko i podszedłem do samolotu.
Rozdział 90
Kabina cessny okazała się ciasna jak trumna. I mniej wygodna, pomyślałem, próbując wcisnąć długie nogi pod kanciastą konsolą po stronie pasażera. Nie pomogło mi skucie rąk kajdankami i mocne przywiązanie do fotela pasami, które unieruchomiły mnie w talii i ramionach. Z niedowierzaniem przyglądałem się zdumiewającej liczbie wyglądających na bardzo skomplikowane wskaźników, przełączników i dźwigni umieszczonych na wielkiej desce rozdzielczej, ale Meyer posługiwał się nimi szybko i pewnie. Przesunął jedną z sześciu sterczących z podłogi dźwigni, oba silniki zaryczały głośniej. Podciągnął drugą i zaczęliśmy się poruszać. Skręcając na pas, zobaczyliśmy wóz strażacki, monstrualnie wielki, jaskrawożółty, migający światłami, ryczący syreną, pędzący środkiem pasa i najwyraźniej próbujący zablokować nam 348
drogę. Rozpoznałem w nim jednostkę ratunkową i przeciwpożarową Port Authority. Zaraz, jak ich nazywano? Jakieś tam szlauchy...? Przez boczne okno poleciała ku nam seria strzałów z broni maszynowej. Beton przed kołami cessny zadymił wzniesionym przez kule pyłem. Strzały ostrzegawcze. O cholera! „Strzelające szlauchy”. Ci ludzie byli szaloną krzyżówką strażaków i policjantów. Mieli radzić sobie z pożarami i porwaniami samolotów. Mierzcie w pilota, próbowałem przekazać im telepatycznie, kuląc się na siedzeniu, jak się tylko dało. Chociaż w tej chwili dałbym się postrzelić, gdyby oznaczało to skończenie z Meyerem raz na zawsze. A on tymczasem zrobił coś z pedałami w podłodze. Zawróciliśmy zgrabnie na drogę kołowania. Nagle przesunął manetkę przepustnicy maksymalnie w górę. Popędziliśmy przed siebie niebezpiecznie blisko hangarów. Przestałem oddychać. Zobaczyłem wóz do odmrażania pasów zagradzający nam drogę. Nie sposób było go ominąć, przy tej prędkości każda próba skrętu samolotem doprowadziłaby tylko do tego, że zaczęlibyśmy się niekontrolowanie kręcić. W myśli odmówiłem ostatnią modlitwę. Lada chwila mieliśmy się rozbić o jego burtę. W ostatniej chwili Meyer ściągnął dźwignię do siebie. Kołami niemal otarliśmy się o dach pojazdu, ale byliśmy w powietrzu.
Rozdział 91
Nabieraliśmy wysokości. Choć otępiały z przerażenia, czułem, jak serce wali mi rozpaczliwie, wcale nie w piersi, ale w całym ciele. Pracowałem w CRU, więc parę razy oglądałem miejsce katastrofy lotniczej. Aż za dobrze wiedziałem, co dzieje się z ludzkim ciałem, gdy uderzy o przeszkodę z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Wydawało się, że cessna stoi na ogonie. Wspinała się w niebo niemal pionowo. Sparaliżowany strachem i gorączką patrzyłem na wirujące światła ziemi. Myśli w głowie też mi wirowały. Nie miałem pojęcia, co zaplanował siedzący za sterami mężczyzna. Dokąd polecimy? Za granicę? Zresztą co to dla mnie za różnica? Ale przede wszystkim myślałem o Chrissy. W Bogu nadzieja, że nie widziała, jak ginie strażnik, że ktoś ją już znalazł i skontaktował się z rodziną. 350
‒ Wiesz, jakie to gówno stracić brata, i to nie raz, lecz dwa razy? ‒ Meyer podniósł głos, próbując przekrzyczeć ryk silników. Otrząsnąłem się z ogłupienia. Nagle poczułem się całkiem wolny. I tak zginę, więc nie mam nic do stracenia. Niech mnie diabli, jeśli mam zamiar odejść z tego świata, słuchając czyjegoś pieprzenia. ‒ Nawet bym ci współczuł, dupku ‒ odwarknąłem ‒ tylko że ciężko to jest całej kupie ludzi, ale oni nie czują jakoś potrzeby zabijania niewinnych i bezbronnych, porywania małych dziewczynek. ‒ Co za gówno! Kiedy byłem na szkoleniu pilotów, powiedzieli mi: „Chłopcze, widzisz tych ludzi tam, na pustyni? Wyglądają jak mrówki. No więc chcemy, żebyś strzelał do nich pociskami wielkości noży do masła, tysiąc noży na minutę. Nie przejmuj się, że zmienisz ich w kupy zakrwawionych szmat. Ten fakt możesz ignorować”. I co? Mam ignorować także prawdziwych dupków tu, w Stanach? Tych, którzy zatruwają ludziom życie, nie przejmują się, że swoim traktowaniem popychają ich do samobójstwa, te egoistyczne fiuty zmieniające świat w piekło? Mam dać im spokój? ‒ Meyer pokręcił głową. ‒ Nie, nie sądzę. Jest albo tak, albo tak. Uczono mnie zabijać dla mojego kraju, no to właśnie to robię. Tym razem według swoich zasad. Myślałem, że to z gorączki robi mi się niedobrze, a tu proszę: facet używa traumy weterana, by usprawiedliwić instynkt mordercy. ‒ No właśnie. Prawdziwa tragedia ‒ powiedziałem. 351
‒ Że zabijałem dla kraju? ‒ Nie! ‒ wrzasnąłem mu do ucha. ‒ Że nie zapłaciłeś za to głową!
Rozdział 92
Odwróciłem się do niego plecami. Wyjrzałem przez okno, chciałem wiedzieć, gdzie się znajdujemy. Nie sposób było powiedzieć, wiedziałem tylko, że po starcie skierowaliśmy się na wschód. Lot samolotem nie sprzyjał bynajmniej mojemu żołądkowi. A w dodatku umiejętności Meyera jakby nieco zardzewiały. Co kilka sekund przechylaliśmy się na któreś skrzydło, spadaliśmy kilkadziesiąt metrów i wracaliśmy na pułap. Po kilku minutach ten taniec ustał i lecieliśmy w miarę prosto. ‒ W porządku, Bennett, no to jestem gotów na ostatni akt ‒ warknął na mnie. ‒ Pora skończyć, co zacząłem. Pora złożyć Blanchette'om krótką wizytę. Wpaść do ich sypialni z szybkością pięciuset kilometrów na godzinę. Będziesz mi towarzyszył. A mówiłem, żebyś nie wchodził mi w drogę. Cholerny idiota! Gdzieś z tyłu głowy przez cały czas tkwiła mi myśl, że zamierza 353
zabić nas obu, ale do tej pory nie chciałem jej rozważać. Teraz już wiedziałem. I powiedziałem sobie: nie ma mowy. Dłonie miałem skute, ale palce wolne. Spróbowałem ukradkiem popracować nad pasem. Minęło parę minut. Lecąc niebezpiecznie nisko i niebezpiecznie szybko, zbliżaliśmy się już do jaskrawo oświetlonych, gigantycznych wież Manhattanu. Rozpoznałem ogromny, ciemniejszy prostokąt Central Parku z jego ścieżkami wśród drzew i lśniącym odbitym światłem jeziorem. Zadrżałem na całym ciele, rozpoznając nasz cel: dom Blanchette'ów przy Piątej Alei. Był tuż przed nami, zbliżał się z oszałamiającą szybkością. Jeszcze chwila i mogłem dostrzec świeczki unoszące się na podstawkach na powierzchni basenu. Szarpnąłem się, pas puścił. Rzuciłem się całym ciałem w lewo, najmocniej, jak potrafiłem, uderzyłem Meyera z byka. Zobaczyłem gwiazdy, przez głowę przeleciała mi myśl, że oberwałem nie gorzej, niż przyłożyłem, ale potem zobaczyłem jego broczący krwią, zmiażdżony nos wbity w twarz. Wydając z siebie ciche, zwierzęce jęki, sięgnął po leżący mu na kolanach pistolet. Cofnąłem się, zaparłem o drzwi, wyrwałem nogi spod konsoli. Obiema stopami kopnąłem go w brodę. Trafiłem. Głowa mu odskoczyła, pistolet wyleciał z ręki i znikł gdzieś z tyłu. Cessna oszalała, skręciła szerokim łukiem, zaczęła opadać. Nic mnie to nie obchodziło. Ważne było tylko, ile razy jeszcze go trafię: w głowę, w twarz, w szyję i pierś. Najdosłowniej w świecie starałem się wykopać go z kabiny. Zadając każdy kolejny cios, wrzeszczałem jak szaleniec. 354
Być może nawet by mi się udało, ale Meyer zdołał jakoś rozłożyć stalową pałkę. Dostałem nią precyzyjnie, dokładnie między nogi. Znowu wrzasnąłem, ale tym razem z bólu. Skuliłem się, oczy uciekły mi w głąb czaszki. On tymczasem zdołał opanować samolot, wyciągnął go z nurkowania, skierował w przerwę między budynkami prowadzącą do Central Parku. Potem uderzył mnie w czoło. Miałem wrażenie, że zmasakrował mi całą twarz. Wystarczyło lekkie pchnięcie i wylądowałem na siedzeniu. Świat przed oczami widziałem jak przez mgłę. Ostatni, dokładnie wymierzony cios odrzucił mi głowę z taką siłą, że potylicą wybiłem okno. Zobaczyłem wirujące światła i krew tryskającą do wnętrza kabiny niczym ciemna kurtyna wodna, a potem ciało rozluźniło mi się, a oczy zamknęły. Niemal straciłem przytomność. Niemal, bo gdzieś głęboko w mojej głowie drobniutka iskierka życia ciągle nie chciała zgasnąć.
Rozdział 93
Burmistrz Carlson przemierzał piąty kilometr na swej owalnej sztucznej bieżni, był blisko celu, który stawiał sobie przed snem. Przerwał mu Patrick Kipfer, jeden z jego zastępców. Wsadził głowę w drzwi siłowni w piwnicy Gracie Mansion. ‒ Komisarz ‒ oznajmił. ‒ Przekierowałem rozmowę na pańską komórkę. Burmistrz zatrzymał bieżnię, przyciszył dźwięk wiszącego na ścianie telewizora. ‒ Komisarzu? ‒ Przykro mi, że sprawiam ci kłopoty, Mort ‒ usprawiedliwił się komisarz Daly. ‒ Niestety, doszło do porwania. Jednego z naszych detektywów z wydziału zabójstw, Mike'a Bennetta. Rodzina twierdzi, że do ich mieszkania wtargnął mężczyzna, a następnie uprowadził go razem z czteroletnią córką. 356
Bennett? ‒ zastanowił się burmistrz. Czy to nie ten gliniarz od Blanchette'ów? Był u nich, chciał odwołać przyjęcie. ‒ Powiedz mi, że to nie jest nasz oszalały zabójca. ‒ Musimy założyć, że owszem. Carlson otarł twarz podkoszulką New York University. ‒ Do diabła! Wiemy, dokąd ich zabrał? Zażądał okupu? Kontaktował się w ogóle? ‒ Dotychczas nie ‒ przyznał Daly. ‒ To się stało przed niecałą godziną. Nieoznakowany samochód policyjny Bennetta znikł. Zawiadomiliśmy stanowych i naszych ludzi. ‒ Wiem, że robisz wszystko, co w twojej mocy, komisarzu. Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, skontaktuj się ze mną natychmiast. ‒ Jasne. Burmistrz odłożył komórkę. Z głębokim namysłem przyglądał się przyciskowi „pause” swej bieżni. Pora kończyć? Nie, zdecydował i uruchomił ją. Żadnych usprawiedliwień. Zły cholesterol miał jak stąd do samego nieba, nie mówiąc już o tym, że garnitury zrobiły się jakieś ciasnawe od wszystkich tych dobroczynnych imprez. Trzeba pchać swój wózek i tak dalej, i tak dalej. A poza tym jeśli dostanie ataku serca, jaki pożytek będzie miało z niego miasto? Ledwie wyregulował właściwe tempo marszu, a w drzwiach znów pojawiła się głowa Patricka. Tym razem Daly wcisnął „stop”. I sięgnął po komórkę. ‒ Komisarz...? ‒ Ale nie ten. Frank Peterson z Port Authority Police. 357
Burmistrz spojrzał na niego zaskoczony. Chryste, jak się wali, to już wszystko. Czego może od niego chcieć komisarz Port Authority? ‒ Frank? Cześć. Co mogę dla ciebie zrobić? ‒ Jeden z naszych ludzi, młody chłopak Tommy Wi, został właśnie zastrzelony na lotnisku Teterboro ‒ powiedział Peterson bardzo poważnie. Daly pokręcił głową z niedowierzaniem. Zszedł z bieżni. Najpierw porwanie, teraz morderstwo? ‒ To przecież... ‒ Przerwał. Nie znajdował właściwych słów. ‒ Co się stało? ‒ Krótko przed śmiercią funkcjonariusz Wi poinformował, że detektyw nowojorskiej policji miejskiej zażądał pozwolenia na wejście na pas. Dwie minuty później dwaj mężczyźni porwali dwusilnikową cessnę. W bezpośrednim sąsiedztwie znaleźliśmy nieoznakowany samochód policyjny, w którym była mała dziewczynka. Twierdzi, że jej ojcem jest detektyw Mike Bennett. ‒ Panie burmistrzu... ‒ Patrick znów się pojawił. W dłoni trzymał telefon komórkowy. ‒ To ważne. Chryste, jeszcze jedna rozmowa? A ja mam tylko dwoje uszu. ‒ Przepraszam cię, Frank, możesz zaczekać? ‒ poprosił i zastanawiając się: „Co teraz?”, zamienił się na komórki z zastępcą. ‒ Dzień dobry, panie burmistrzu ‒ powiedział suchy, rzeczowy męski głos. ‒ Mówi Tad Billings, zastępca dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Słyszał pan o porwaniu na Teterboro? 358
‒ Właśnie usłyszałem ‒ potwierdził Daly. ‒ Radar Federalnej Administracji Lotnictwa śledzi lot cessny nad rzeką Hudson. Samolot kieruje się na wschód i zbliża do miasta. Dyżurny F-piętnaście właśnie wystartował z Bazy Sił Lotniczych McGuire w południowym New Jersey. ‒ Co? F-piętnaście? ‒ Należy to do nowego zakresu obowiązków Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Teterboro zameldowało Federalnej Administracji Lotnictwa, ta zgłosiła to Dowództwu Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej, które poderwało myśliwiec. Przed chwilą rozmawiałem telefonicznie z generałem Hotchkissem. Pilot dostał uprawnienia do zestrzelenia cessny. ‒ To jakiś żart! Według posiadanych przeze mnie informacji w tym samolocie jest detektyw wydziału zabójstw! Padł ofiarą porwania! ‒ Siły powietrzne zostały o tym poinformowane. Spróbują nawiązać kontakt radiowy z cessną, ale ramy czasowe i nieprzewidywalność porywacza są czynnikami decydującymi. Mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem miasta. Choć może się to wydawać okrutne, a nikt nie lubi kłaść na szali życia niewinnego człowieka, musimy niestety przygotować się na najgorsze. A on się obawiał ataku serca? Byłby cudowną rozrywką w porównaniu z tym szaleństwem nie do zrozumienia i nie do opanowania. ‒ Czy nasza rozmowa jest nagrywana? ‒ spytał Daly po długiej chwili milczenia. 359
‒ Przyznaję, panie burmistrzu, że tak. ‒ Więc stwierdzam oficjalnie, że wy wszyscy jesteście bandą sukinsynów bez serca. ‒ Przyjmuję do wiadomości pańską opinię, ekscelencjo ‒ odparł bez wahania Billings. ‒ Dopilnuję, by był pan informowany o wszystkim na bieżąco.
Rozdział 94
Major James Vickers włączył dopalacze swego myśliwca F-15 Strike Eagle około półtora kilometra od Bazy Sił Lotniczych McGuire. Szafirowo-błękitny płomień trysnął z silników odrzutowych Pratt and Whitney F100 i nagle stan New Jersey zakręcił się pod nimi jak kierat na najwyższych obrotach. Znajdująca się trzydzieści kilometrów na południe od Trenton baza służyła przede wszystkim samolotom transportowym C-17 i tankowcom powietrznym KC-10, ale po jedenastym września w celu zapewnienia Nowemu Jorkowi pełnej ochrony przed możliwymi przyszłymi zagrożeniami sto kilometrów na północ od niego rozlokowano po cichutku kontyngent 336. Eskadry Myśliwskiej. Przy prędkości maksymalnej maszyn przekraczającej tysiąc czterysta kilometrów na godzinę setka to jak mgnienie oka. Co też zdarzyło się chwilę po włączeniu dopalaczy. Podwójny huk oznajmił przekroczenie bariery dźwięku. 361
To jak otwieranie puszki kruchych ciasteczek, pomyślał Vickers, kręcąc głową zamkniętą w hełmie pilota. Wiesz, że zaraz trzaśnie, ale zawsze jesteś zaskoczony. ‒ W porządku, mamy go ‒ powiedział kapitan Duane Burkhart, operator systemów obrony; nazywali ich opcio. Siedział w kokpicie za pilotem. ‒ Transponder cessny ciągle jest włączony. Ekran naszego LANTRIN świeci jak choinka. LANTRIN to nocny system nawigacji i namierzania celu w locie na małej wysokości. Transponder awionetki funkcjonował, więc teoretycznie mogliby już wystrzelić rakietę. Gdyby chcieli. ‒ Słyszałeś, co mówił dowódca ‒ powiedział Vickers. ‒ Mamy najpierw nawiązać z nimi kontakt radiowy, przynajmniej spróbować, a w najgorszym razie potrzebujemy kontaktu wzrokowego. ‒ Tak jest! ‒ W głosie Burkharta brzmiało bardzo dla niego nietypowe zdenerwowanie. ‒ Ja tylko informuję. Nic dziwnego, że Duane jest taki roztrzęsiony, pomyślał major Vickers. Sam po skończeniu Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych przed sześcioma laty wielokrotnie wyobrażał sobie przeróżne misje bojowe, ale żadnej z nich nie odbywał nad płatną autostradą stanową New Jersey. ‒ Kompletne szaleństwo, nie? ‒ zauważył Burkhart. Po ich prawej stronie pojawiła się i zaczęła zbliżać w błyskawicznym tempie panorama Nowego Jorku, łatwa do rozpoznania z pułapu przeszło dwóch kilometrów. ‒ Zaciągnąłem się przez tych sukinsynów po ataku na wieże. ‒ Prawdziwy z ciebie patriota ‒ zakpił Vickers, obniżając lot. 362
Minęli Statuę Wolności. ‒ Mnie osobiście zwabiła subsydiowana hala do gry w kręgle. Nie muszę za nie płacić. ‒ Powinieneś już ich widzieć. ‒ Potwierdzam. Na wyświetlonym na owiewce elektronicznym obrazie bojowego systemu ostrzegawczego i namierzania powietrze‒ powietrze pojawił się pulsujący punkt. Cessna leciała na południe wzdłuż rzeki Hudson jakieś pięć do sześciu i pół kilometra przed nimi. Zbliżali się do niej szybko. Vickers przesunął przełącznik na drążku. Umieszczone pasami pod skrzydłami pociski AIM Sparrow i AIM Sidewinder zamruczały, budząc się do życia. Bojowe psy wielkiej mocy szarpiące krępującym je łańcuchem. Rozkaz otwarcia ognia dostali w bazie, nim zdążyli na dobre zapiąć pasy. Pilot nie musiał wiedzieć, kto lub co znajduje się w awionetce. Miał tylko strącić ją z nieba. ‒ Cessna Bravo Lima Siedem Siedem Dwa. ‒ Burkhart wywołał awionetkę przez radio. ‒ Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych. Zawróć i wyląduj w Teterboro, w przeciwnym razie zostaniesz zestrzelony. To jedyne ostrzeżenie. W słuchawkach zatrzeszczał głos pilota cessny. ‒ Nie pieprz mi tu, asie. Latałem jedną z tych twoich zabawek. Nie zaryzykujesz. Mógłbyś załatwić pół Manhattanu. ‒ Jesteśmy gotowi podjąć to ryzyko. Powtarzam, to jedyne ostrzeżenie. Tym razem nie było żadnej odpowiedzi. 363
Facet rzeczywiście był pilotem wojskowym? ‒ zastanowił się Vickers. Jeśli tak, sprawa robiła się odrobinę ciekawsza. Obrócił głowę, słysząc sygnał ostrzegawczy radaru celowniczego oznajmiający uchwycenie celu. ‒ Przynajmniej nie powiesz, że cię nie ostrzegaliśmy ‒ mruknął. Alarm ucichł jak ucięty nożem. Cessna skręciła ostro w lewo, na zachód, wlatując między szklane wieże. Znajdowała się w tej chwili w przestrzeni powietrznej Manhattanu, gdzieś koło Osiemdziesiątej Ulicy. ‒ Nie! ‒ krzyknął Burkhart. ‒ O cholera. Spóźniliśmy się. ‒ Nie wyskakuj z majtek. Vickers pochylił drążek między kolanami w prawo. Matowo-srebrzysta maszyna przeleciała nad West Side. Nadlatywali nad Central Park. Ich cel pojawił się wysoko nad Columbus Circle, by zaraz zniknąć znowu. Przemykał między wieżowcami, używając ich jako osłony. Znów rozległ się sygnał radaru celowniczego, ale pilot wiedział już, że nie wolno mu zaryzykować odpalenia rakiety. Sukinsyn w cessnie miał rację. Jeśli chybi, ładny kawałek środkowego Manhattanu przejdzie do historii. Zmrużył oczy pod osłoną lotniczego hełmu, dłonią w rękawicy sięgnął do spustu dwudziestomilimetrowych działek Gatlinga. Czekał na swoją szansę.
Rozdział 95
Słyszałem rozmowę Meyera z pilotem myśliwca. Odzyskałem przytomność, choć doprawdy wolałbym jej nie odzyskiwać. Nie wiedziałem, co boli mnie bardziej: głowa czy jaja. ‒ Do diabła z Blanchette'ami. ‒ Meyer mówił sam do siebie. Ignorował mnie, założywszy, że jestem nieprzytomny lub martwy. ‒ Po co marnować tak wspaniałą okazję na jakichś durnych staruchów? Uderzymy ten pieprzony kraj tam, gdzie go zaboli najbardziej, w dumę i radość kochanego Nowego Jorku. Wtedy przeczytają mój Manifest Nonsensu! Nadal siedziałem bezwładnie, ale rozchyliłem powieki. Tylko na tyle, by dostrzec, że lecimy na południe wzdłuż Piątej Alei. Wprost na zbocze lśniącej, zwieńczonej iglicą, wzniesionej ludzką ręką góry Empire State Building. Ostatnia szansa, pomyślałem, zaciskając z bólu zęby. I tak 365
miałem zginąć w gwałtownej eksplozji, ale może uda mi się zapobiec śmierci innych ludzi... z wyjątkiem siedzącego obok mnie psychopaty. Meyer nie pofatygował się, by przypiąć mnie z powrotem do fotela. Jak najciszej nabrałem powietrza w płuca, a potem z największą siłą, jaką mogłem jeszcze z siebie wykrzesać, lewym łokciem uderzyłem go w grdykę. Uderzenie rzuciło nim do tyłu. Jedną ręką złapał się za gardło, drugą sięgnął do mojej twarzy. Przechyliłem się, całym ciężarem ciała przycisnąłem go do drzwi i po omacku znalazłem wolant. ‒ Lecimy nad zatokę! ‒ krzyknąłem w mikrofon, który miał przy ustach. ‒ Zestrzelcie nas! Jeszcze przez kilka sekund miałem przewagę zaskoczenia, udało mi się nawet skierować cessnę szerokim łukiem na zachód. W groźnym przechyle na skrzydło minęliśmy północno-zachodni narożnik Empire State nie więcej niż o kilkaset metrów. Ale Meyer był silny, doszedł do siebie, zaczął bić mnie po twarzy. Próbował odzyskać kontrolę nad maszyną. Cessna zygzakowała niebezpiecznie, a my walczyliśmy jak dwie zamknięte w klatce pantery, warcząc na siebie, uderzając się pięściami i głowami, obaj ranni i obaj zdesperowani. I znów szybko traciliśmy wysokość. Tym razem jednak lecieliśmy nad zatokę. Trzymałem wolant z całej siły, bylebyśmy tylko utrzymali ten kurs. Mięśnie pleców napięły mi się w oczekiwaniu na kulę ognia, którą w każdej sekundzie mogliśmy się stać z łaski lecącego za nami myśliwca. ‒ Ojcze nasz, któryś jest w niebie... ‒ syknąłem przez zęby. 366
Na moje spotkanie z szaloną prędkością zbliżała się pustka, ostatnie, co miałem zobaczyć w życiu. A potem usłyszałem rozdzierające wycie. Słodki Jezu, to jest to, pomyślałem. Chwilę później rozległa się długa seria rozdzierających uszy eksplozji, zrywających dach kabiny i odrywających część ogonową cessny tak łatwo, jakby zrobione były z mokrej bibułki. A ja ciągle siedziałem wśród szczątków maszyny. Wciąż żyłem. Widziałem rozciągający się za nami jaskrawy ogon ognia, ale było to tylko płonące paliwo. Cessna nie wybuchła. Mój biedny mózg próbował poukładać sobie jakoś to, co się zdarzyło. Uświadomiłem sobie nagle, że szybujący upadek zmienił się w bezwładne spadanie. Trzęsło mną strasznie, uchwyty mojego fotela jęczały z wysiłku, pasy wbijały mi się w pierś tak boleśnie, że czułem je jak uderzenia batem. Dziwne, lecz jednocześnie poczułem wszechogarniający spokój. Nie zobaczyłem świetlistego tunelu opisywanego czasami przez ludzi, którym wydaje się, że umarli. Był tylko spokój. Ułamek sekundy później uderzyliśmy w powierzchnię zatoki, wyrzucając fontannę wody jak powracający na ziemię statek kosmiczny NASA.
Rozdział 96
Wstrząs był wręcz miażdżący, szarpnął całym moim ciałem, ale poruszaliśmy się nie tylko w dół, lecz także do przodu i dzięki temu jeszcze przez kilka sekund ślizgaliśmy się po powierzchni morza; gdyby nie coś w rodzaju awaryjnego lądowania, rozbilibyśmy się jak przy uderzeniu w beton. To i fakt, że byłem wtulony między ścianę kokpitu i Meyera, najprawdopodobniej ocaliło mi życie. Starałem się jakoś przyjąć do wiadomości, że jeszcze żyję. Poczułem, że coś jest nie tak z moją szyją. Postanowiłem poruszyć palcami, sprawdzić, czy nie jestem przypadkiem sparaliżowany. Nie bardzo mnie słuchały, ale okazało się, że powód był prozaiczny: miałem złamany nadgarstek. Połowa wskaźników z deski rozdzielczej wylądowała mi na zakrwawionych kolanach. Ale kark miałem tylko nadwyrężony, cała reszta wyszła z kraksy nieźle. 368
Udało mi się poruszyć rękami, potem nawet nogami. Na czarnych wodach zatoki unosiły się płonące odłamki. Do kabiny wlewała się woda, już sięgała mi do kostek. To, co pozostało z cessny, tonęło. Szybko. Nagle rozbłysło oślepiające pomarańczowe światło, a za nim od skrzydła po stronie pilota napłynęła fala nieznośnego gorąca. Twarz owiał mi czarny dym, śmierdzący nieznośnie spalonym plastikiem. Najpewniej wybuchł kolejny zbiornik paliwa. Żarłoczne, wściekłe płomienie wdzierały się do kabiny. Pochłoną ją za nie więcej niż pół minuty, a mnie razem z nią. Meyer przypięty do fotela się nie poruszał. Albo stracił przytomność, albo już nie żył. Nie miałem zamiaru sprawdzać. Używając zdrowej ręki i wszystkich pozostałych mi sił, wydostałem się przez dziurę po wyrwanych drzwiach. Wpadłem do lodowatej wody. Dysząc gwałtownie, podkulając i prostując nogi, próbowałem odpłynąć od wraku tak szybko, jak to możliwe. Przez zasłonę dymu dostrzegłem jakiś ruch w kabinie... coś się paliło? Nie! Meyer! Ubranie płonęło na nim żywym ogniem. Wytoczył się przez dziurę po mojej stronie, spadł do wody i znikł. Ogień zgasł z sykiem. I wynurzył się tuż obok mnie. Odepchnąłem się nogami, próbowałem go kopnąć, on sięgnął mi do oczu poparzoną dłonią, wydając przy tym jakiś zwierzęcy wrzask. Zdarzyło się wówczas coś tak dziwnego, że niczego dziwniejszego nie doświadczyłem. Poczułem euforię jak po narkotyku. Uśmiechnąłem się szeroko. Oplotłem mu ręką szyję, unieruchomiłem 369
głowę, obróciłem się tak, że miałem go pod sobą, i... pozwoliłem nam obu się zanurzyć. Odgłosy świata nagle ucichły. Wciągałem go coraz głębiej w zimne, mroczne wody. Z siłą, z której istnienia nie zdawałem sobie dotąd sprawy, zwiększałem nacisk, dusiłem mordercę z nadzieją, że zmiażdżę mu gardło o kręgosłup. Co za wspaniałe uczucie. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zdeterminowany, tak pewny siebie jak w tej chwili. Jeśli o czymś byłem w życiu przekonany, o czymkolwiek, kiedykolwiek, to tylko o tym, że to wcielenie zła, które w tej chwili unieruchamiałem w uścisku, ten sukinsyn, ten morderca, który zagroził mojej rodzinie i omal mnie nie zabił, nigdy już nie wróci do świata żywych. Ja też, ale i tak było to najlepsze możliwe rozwiązanie. Czas się nie liczył. Nie miałem pojęcia, ile to trwało, nim przestał walczyć. Ale wreszcie zabrakło mi powietrza w płucach, a wraz z nim także siły. Nie puszczałem go do ostatniej chwili, lecz w końcu wreszcie puściłem. Zostałem sam. Poruszałem się w górę czy w dół? Nie wiedziałem i nie miało to znaczenia. Wykończony nie byłem już zdolny się ratować. Obolałe, palące płuca domagały się tlenu. Jeszcze kilka sekund i zmuszą ciało do zaczerpnięcia zimnej, słonej wody. Za to, czego dokonałem, zapłaciłem najwyższą cenę. Spokój był we mnie nadal. Nagle w głębinie zobaczyłem zbliżającą się ku mnie jakąś postać. To musiała być halucynacja! Przeszedłem przecież przez koszmar ponad ludzką wytrzymałość. 370
Przerażony obserwowałem, jak do mnie podpływa, lecz po chwili wiedziałem już z całą pewnością, że wszystko jest w porządku. Była to bowiem moja żona. Maeve. Nareszcie zrozumiałem. To ona sprawiła, że nie zginąłem w katastrofie. Ona, mój anioł stróż. Opiekowała się mną, a o to przecież się modliłem. Wyciągnąłem rękę, chciałem dotknąć jej promieniującej światłem dłoni, ale tylko smutno pokręciła głową... i znikła. A potem jakby znikąd pojawiły się wokół mnie inne ludzkie sylwetki, wielkie i ciemne, nie było w nich nic eterycznego. Chwyciły mnie mocne dłonie, poczułem, jak ktoś wsuwa mi coś gumowego między zęby. Zmusili mnie do otwarcia ust. Nie mogłem już dłużej wstrzymywać oddechu. Tama pękła, płuca rozpaczliwie domagały się wypełnienia. Ale zamiast brudnej wody, której się spodziewałem, poczułem słodkie, czyste powietrze. Dar z akwalungu ratownika Straży Przybrzeżnej, należącego do zespołu ‒ jak mi powiedziano nieco później ‒ który wyleciał helikopterem na miejsce upadku cessny i którego członkowie skoczyli do zimnych wód zatoki, by mnie uratować. Kiedy bohaterowie ci wyciągnęli mnie na powierzchnię, na miejscu pojawiło się jeszcze kilka helikopterów, łódź Straży Przybrzeżnej i funkcjonariusze służb miejskich, których zadaniem było opanowanie płomieni i odszukanie rozbitków. Dzięki Bogu do tej kategorii zaliczyłem się tylko ja. 371
Ale szaleństwo jeszcze się nie skończyło. Ludzie ze straży wciągnęli mnie na pokład kutra, a ja wstałem i spróbowałem... wskoczyć z powrotem do wody. Krępowało mnie dwóch sanitariuszy. Musieli użyć siły, by wrzeszczącego i kopiącego położyć mnie jednak na noszach. ‒ Spokojnie, detektywie ‒ powiedział jeden z nich, wierząc, że w ten sposób do mnie dotrze. ‒ Pilot nie żyje. To już koniec. ‒ Do diabła z pilotem! ‒ wrzasnąłem. Napięte mięśnie twarzy i gardła niemal pękały, kiedy krzyczałem w szalejące na wodzie płomienie. ‒ Maeve! Maeve!
Epilog Hokejowy kij
Rozdział 97
Oprócz nadgarstka złamałem także kostkę i trzy żebra, w związku z czym spędziłem aż tydzień w szpitalu. Nowojorscy gliniarze nie zarabiają tak znów wiele, ale ubezpieczenia zdrowotnego niejeden może nam pozazdrościć. Pilot F-15, który nas zestrzelił, major Vickers, odwiedził mnie wieczorem dzień przed opuszczeniem szpitala. Przyszedł z przeprosinami. ‒ Chyba żartujesz. ‒ Poklepałem po ramieniu tego dwudziestoośmiolatka o dziecinnej twarzy. ‒ Z tym szaleńcem za sterami powinienem kazać wam zestrzelić nas wcześniej. Niemal dokładnie miesiąc później wszedłem, nadal o kulach, do kościoła Świętego Imienia. Ołtarz wyglądał jak francuski ogród. Organy brzmiały Muzyką na wodzie Haendla. Maeve ją kochała. 375
Postanowiliśmy, że uroczystość będzie afirmacją życia i tak dalej. Odbywała się nawet w jej urodziny, a nie rocznicę śmierci. Więc dlaczego czekając, aż wypełnią mnie słodkie, smutne tony, czułem, że każda komórka mego ciała pragnie szlochać? Usłyszałem dobiegające z westybulu chrząknięcie. Obejrzałem się i zobaczyłem mojego syna, Briana, w białej komży, z mosiężnym krzyżem w ręku. Dwaj inni ministranci, Eddie i Ricky, stali tuż za nim. Nieśli świece. Ojciec Seamus podszedł do nas. Spojrzał na zegarek. ‒ Gdybyś był tak uprzejmy ‒ powiedział, przeszywając mnie wzrokiem. ‒ Jeśli ty jesteś gotów, to ja też. ‒ Chwileczkę, Mike. Ksiądz poprowadził mnie do wnęki, w której stała chrzcielnica. Jego głos brzmiał bardzo poważnie. Sądziłem, że wiem, co za kazanie od niego usłyszę. Powie mi, jakim draniem byłem przez ostatni rok, przesadnie sarkastycznym, złośliwym, wiecznie wkurzonym. Powie, że powinienem pokonać gniew, nim stanę się jego ofiarą. I będzie miał rację. Muszę przestać. Zapomnieć o nienawiści. Życie jest na nią za krótkie. Jeśli Nauczyciel czegoś mnie nauczył, to właśnie tego. ‒ Posłuchaj, Mike. ‒ Seamus położył mi na ramieniu ciepłą dłoń. ‒ Minął prawie rok. Powinieneś wiedzieć, że jestem z ciebie dumny, nie dopuściłeś do rozpadu rodziny. Maeve też. Wiem, że ona też jest z ciebie dumna. Co? ‒ pomyślałem. ‒ Zajmij miejsce, chłopcze. Msza musi się zacząć. 376
Pospieszyłem przejściem między ławkami pełnymi przyjaciół i członków rodziny. Usiadłem w pierwszej. Chrissy uśmiechnęła się do mnie. Zrobiła coś, co nazywała „przytulanką”, wtuliła głowę w moje ciało gdzieś na wysokości talii, a potem wzięła mnie za rękę. Z nią wszystko już było w porządku. W pierwszych dniach po porwaniu aż za często widziałem łamiący mi serce cień smutku przesuwający się po jej dziecięcej buzi, zwłaszcza wtedy, gdy razem z całą bandą odwiedzała mnie w szpitalu. Ostatnio wypogodziła się jednak i jak każde dziecko po prostu żyła dalej. Także z tego płynęła dla mnie jakaś nauka. Po ewangelii wstała Jane. Przeczytała wiersz Anne Bradstreet O jej dzieciach. Znalazła go na karteczce zwiniętej i włożonej do jednej z książek kucharskich matki. Wszystko, co dobre, i wszystko, co złe, To, co ratuje życie i co kończy je. Odeszłaś, ale możesz między nimi żyć, Żyć i przemawiać, i pomocą być. Żegnajcie, me ptaszki, pożegnania czas, Jestem szczęśliwa, zawsze pośród was. To przepełniło czarę. Nie potrafiłem się powstrzymać. Zapłakałem. Możecie być pewni, że nie ja jeden w kościele. Przytuliłem mocno wracającą do ławki Jane. Po ceremonii dziewczyny zaskoczyły mnie, urządzając zamiast lunchu piknik w Riverside Park. Patrzyłem na rzekę, pamiętając, 377
jak Maeve ukazała mi się głęboko w wodzie w postaci świetlistego anioła. Jeśli była to tylko halucynacja, w porządku, oby więcej takich. Ale coś... to, co we mnie najlepsze... nie wierzyło w halucynację. Pewnego dnia znowu ją zobaczę. Kiedyś mogłem tylko mieć nadzieję, teraz wiedziałem, że tak będzie. Przyglądałem się Eddiemu i Brianowi, którzy rzucali sobie piłkę futbolową. Lekarze powiedzieli mi, że dopiero za parę tygodni kostka będzie w stanie utrzymać ciężar ciała. Ale co oni wiedzą? Odrzuciłem kule, pokuśtykałem zagrać z chłopakami. Przechwyciłem podanie. Chrissy i Shawna zareagowały natychmiast. Pozwoliłem się przewrócić, a wtedy wszyscy się na mnie rzucili, łącznie z Seamusem. To on wyrwał mi piłkę, a potem radośnie wylądował mi na piersi. Usłyszałem głos Meyera wymawiającego te obrzydliwe słowa: „Tylko tyle warte jest życie? To dlatego wstajesz rano z łóżka”. A tak. I lepiej w to uwierz, sukinsynu, pomyślałem. Gdziekolwiek jesteś, mam nadzieję, że nadal płoniesz.
Rozdział 98
Wróciliśmy do domu. Przed wejściem coś się działo, odbywała się jakaś demonstracja. Ludzie otoczyli kamerzystę News 4 i dziennikarzy z mikrofonami. Jeden z protestujących trzymał we wzniesionej ręce tablicę z napisem: „Gliniarz morderca”. Co? Znalazła się grupa ludzi wściekłych, że Meyer zginął? Zaraz, chwileczkę, w końcu mówimy o Nowym Jorku. Tu wszystko jest możliwe. A potem na innej tablicy zobaczyłem zdjęcie młodego czarnego mężczyzny, a pod nim wielkimi, grubymi literami wypisane słowa: „Kenneth Robinson został zamordowany. Precz z nowojorską policją!”. Oniemiałem ze zdumienia. Ci ludzie protestowali przeciw śmierci zabitego w Harlemie płatnego zabójcy na usługach gangów. Mnie się wydawało, że od tamtej chwili minęło dobre dziesięć lat. 379
Nim zdążyłem podciągnąć opadłą do ziemi szczękę, w tłum wbiegły moje dzieci. Poszalały czy co? Bezradny patrzyłem, jak przedzierają się przez manifestantów wprost do faceta z kamerą. I tam dopiero poszły na całość. ‒ Tata jest bohaterem! ‒ To najlepszy człowiek na świecie. ‒ Tata jest fajny. A ty nie! Nie ma mowy! Eddie przez kilka sekund stał nieruchomo w milczeniu, a potem krzyknął: ‒ A wsadźcie sobie w tyłek hokejowy kij! Dziennikarze okrążyli mnie, wykrzykując pytania. Trzymałem się, nic nie powiedziałem, tylko kręciłem głową. Heroiczne wysiłki mojego odźwiernego Ralpha pomogły zagonić moją bandę szaleńców do budynku. ‒ Słuchajcie, nie powinniście się tak zachowywać ani tak wyrażać ‒ powiedziałem. Za to Seamus krzyknął radośnie i każdemu z nich przybił piątkę. Ralph dopadł nas już przy windzie. ‒ Panie Bennett, proszę ‒ odezwał się błagalnie. ‒ Dziennikarze chcą tylko oświadczenia. Potem odejdą. Widać było, że bardzo chce się ich pozbyć sprzed domu. ‒ W porządku, Ralph. Zajmę się tym. Wróciłem do frontowych drzwi. Dziennikarze natychmiast podsunęli mi pod brodę aluminiowy wieniec mikrofonów. Odchrząknąłem głośno. 380
‒ Pozwolicie, że jednak złożę oświadczenie ‒ oznajmiłem. ‒ Zgadzam się z moimi dziećmi na sto pięćdziesiąt procent. Do widzenia państwu. Aha, byłbym zapomniał. Wsadźcie sobie w tyłki, wszyscy razem i każdy z osobna, hokejowy kij.
Spis treści
Prolog Precz z władzą
7
Część pierwsza Nauczyciel
23
Część druga Rzygi na litry
95
Część trzecia Szkoła życia
199
Część czwarta Złodziej datków dla ubogich
295
Epilog Hokejowy kij
373