John le Carre Ludzie Smileya Przek ad Maciej wierkocki Tytu orygina u SMILEYS PEOPLE * * * Dwa pozornie nie zwi zane ze sob wydarzenia zwiastowa y odw...
16 downloads
19 Views
841KB Size
John le Carre Ludzie Smileya Przek ad Maciej wierkocki Tytu orygina u SMILEYS PEOPLE *** Dwa pozornie nie zwi zane ze sob wydarzenia zwiastowa y odwo anie pana Georgea Smileya z jego problematycznej emerytury. em pierwszego z nich by Pary , a czasem akcji wrz cy sierpie , kiedy mieszka cy tradycyjnie ju porzucaj miasto na pastw parz cego s ca i zat oczonych turystami autokarów. Tak wi c pewnego sierpniowego dnia - konkretnie czwartego sierpnia, dok adnie o dwunastej, bi bowiem w nie zegar ko cielny, a chwil wcze niej zabrzmia tak e dzwon w fabryce - w dzielnicy znanej niegdy z licznej populacji biedniejszych emigrantów rosyjskich, z mroku starej hurtowni wy oni a si nios ca torb na zakupy kr pa kobieta oko o pi dziesi tki, po czym jak zawsze pe na wigoru i zdecydowania ruszy a chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego. Ulica by a szara i w ska, spuszczone aluzje, dwa ma e hotels de passe i mnóstwo kotów. Nie wiedzie czemu, by o to miejsce odznaczaj ce si jakim szczególnym spokojem. Hurtownia pozosta a otwarta w czasie wakacji, poniewa sk adowano w niej atwo psuj ce si towary. Upa zapaskudzony spalinami i nie oczyszczony najl ejszym cho by wietrzykiem uderzy kobiet jak fala gor ca bij cego z szybu windy, ale na jej twarzy o s owia skich rysach nie pojawi y si adne oznaki niezadowolenia. Ani strój, ani budowa kobiety nie sprzyja y podejmowaniu wysi ku w upalny dzie , by a bowiem doprawdy wyj tkowo niska i oty a, musia a si zatem w ciwie toczy , eby w ogóle posuwa si do przodu. Jej czarna suknia o ko cielnej surowo ci pozbawiona by a zarówno wci cia, jak równie wszelkich innych ozdób z wyj tkiem pasemka bia ej koronki wokó szyi i du ego, adnego metalowego krzy a na piersi, nie maj cego jednak jakiej wi kszej warto ci. Pop kane buty, których noski podczas marszu skierowane by y na zewn trz, wygrywa y srogi, grzechocz cy werbel pomi dzy domami o spuszczonych aluzjach. Sfatygowana torba, pe na ju od rana, nadawa a jej lekkiego przechy u na praw burt i jasno wiadczy a o tym, e kobieta przywyk a do d wigania ci arów. By a w niej jednak równie pewna weso . Siwe w osy upi te mia a w kok, ale jeden niesforny kosmyk podskakiwa wci na jej czole w rytm kaczkowatych kroków. Br zowe oczy rozja nia y iskierki poczucia humoru, a usta, osadzone nad bokserskim podbródkiem, w ka dej chwili wydawa y si gotowe u miechn z byle powodu. Dotar szy do przystanku, postawi a torb na ziemi i praw zacz a masowa sobie plecy w miejscu, w którym krzy styka si z kr gos upem. Ostatnio cz sto wykonywa a podobne zabiegi, cho przynosi y jej niewielk ulg . Wysoki sto ek w hurtowni, gdzie pracowa a jako kontrolerka, pozbawiony by oparcia i jego brak dokucza kobiecie coraz bardziej. - Do diab a - zamrucza a pod adresem doskwieraj cej jej cz ci cia a. Uko czy a masa i zacz a teraz trzepota czarnymi okciami jak stary miejski kruk, gotuj cy si do lotu. - Do diab a powtórzy a. A potem, kiedy nagle zda a sobie spraw , e jest obserwowana, odwróci a si na pi cie i podnios a wzrok na jakiego pot nego m czyzn , wznosz cego si za jej plecami niczym wie a. By jedyn prócz niej osob czekaj na autobus, a w tym momencie tak e jedynym poza ni cz owiekiem na ulicy. Nigdy przedtem z nim nie rozmawia a, lecz jego wielka, o niepewnym wyrazie i spocona twarz by a jej sk znana. Widzia a j wczoraj, widzia a j przedwczoraj, i chyba tak e dwa dni temu mój Bo e, nie jest przecie chodz cym pami tnikiem. Od trzech lub czterech dni ten s aby, niespokojny olbrzym, czekaj cy na autobus czy kr cy si na chodniku przed hurtowni sta si dla niej niejako symbolem ulicy; i to symbolem reprezentuj cym pewien szczególny typ cz owieka, cho nie umia aby na razie okre li jaki. Uwa a, e wygl da na osaczonego - traque - podobnie jak wielu innych pary an ostatnimi czasy. Widzia a w ich twarzach tyle strachu; widzia a strach, kiedy mijali si na ulicy, nie miej c si pozdrowi . By mo e by o tak wsz dzie, sk d mog aby wiedzie . Ale czu a te niejeden raz, e ten m czyzna jest ni zainteresowany. Zastanawia a si , czy nie jest policjantem. Przysz o jej nawet do owy, eby go o to zapyta , mia a bowiem ten specyficzny, miejski tupet w obcowaniu z lud mi. Policj przywodzi jej na my l zarówno ponury wygl d m czyzny, jak równie jego przepocony garnitur i ca kowicie zb dny p aszcz przeciwdeszczowy, zwisaj cy mu z ramienia niczym strz p starego munduru. Je li ma racj i on jest rzeczywi cie policjantem, to - no, nareszcie ci idioci zaj li si fal kradzie y, które ju od miesi cy wprowadzaj tak straszliwy chaos w prowadzony przez ni spis towarów. Tym razem jednak nieznajomy przypatrywa si jej ju od szej chwili. I teraz przygl da si jej bez przerwy. - Mam nieszcz cie cierpie na bóle w plecach, monsieur przyzna a si w ko cu swoj powoln francuszczyzn o klasycznej wymowie. - Plecy mam niedu e, ale ból jest nieproporcjonalnie wielki. Czy jest pan lekarzem? Osteopat ?
Patrz c na niego, pomy la a, e mo e jest chory i e jej arty s nie na miejscu. Szyja i szcz ka m czyzny mieni y si ustawym blaskiem, a w jego bladych oczach da o si zauwa obsesj na w asnym punkcie. Zdawa o si , e spogl da poza ni ku jakim w asnym problemom. Zamierza a go zapyta : czy nie jest pan przypadkiem zakochany, monsieur? A mo e ona pana zdradza? Zastanawia a si nawet, czy nie zaprowadzi go do kafejki na szklank wody albo tisane, gdy nagle m czyzna odwróci si od niej, obejrza si , a nast pnie spojrza ponad jej g ow w przeciwnym kierunku. I wtedy pomy la a, e jest naprawd wystraszony, nie tylko traque: e jest wprost sparali owany ze strachu. A zatem mo e wcale nie jest policjantem, lecz odziejem, cho kobieta wiedzia a, e do cz sto ró nica mi dzy nimi bywa bardzo niewielka. - Nazywacie si Maria Andriejewna Ostrakowa? - powiedzia szybko, jak gdyby przera o go to pytanie. Mówi po francusku, ale domy li a si od razu, e i dla niego nie jest to j zyk ojczysty; natomiast poprawny sposób, w jaki wymówi jej nazwisko wraz z patronimikiem, zwróci uwag kobiety na jego rzeczywiste pochodzenie. Natychmiast rozpozna a charakterystycznie zlane g oski oraz tworz ce je drgania j zyka i wtedy z wewn trznym dreszczem zidentyfikowa a ów typ cz owieka, którego przedtem nie potrafi a okre li . - A je li tak, to kim pan jest, u licha? - spyta a w odpowiedzi, wysuwaj c doln szcz do przodu i przygl daj c mu si gniewnie. Przysun si o krok bli ej. Ró nica wzrostu pomi dzy nimi sta a si od razu absurdalna. Absurdalny by tak e stopie , w jakim twarz m czyzny zdradza a jego odpychaj cy charakter. Spogl daj c z do u, Ostrakowa widzia a równie wyra nie jego abo , jak i strach. Wilgotny podbródek olbrzyma zastyg w jakim grymasie, usta wykrzywi y si , by nada mu wyraz si y, ale ona wiedzia a dobrze, e nieznajomy pokrywa tylko w ten sposób nieuleczalne tchórzostwo. Wygl da jak cz owiek zbieraj cy si na odwag przed dokonaniem jakiego bohaterskiego czynu, pomy la a. Albo mo e przest pstwa. Jest niezdolny do jakichkolwiek spontanicznych reakcji, przysz o jej do g owy. - Urodzili cie si w Leningradzie ósmego maja tysi c dziewi set dwudziestego siódmego roku? - zapyta nieznajomy. Zdaje si , e odpowiedzia a twierdz co. Pó niej nie by a ju pewna. Zobaczy a, jak m czyzna unosi wzrok i spogl da na nadje aj cy w nie autobus. Spostrzeg a, e ogarnia go granicz ce z panik niezdecydowanie, i pomy la a sobie - co mia o si jeszcze okaza niemal aktem jasnowidztwa - e nieznajomy zamierza wepchn j pod pojazd. Nie uczyni tego, ale nast pne pytanie zada ju po rosyjsku - w dodatku brutalnym tonem, typowym dla moskiewskiej w adzy. - W tysi c dziewi set pi dziesi tym szóstym roku udzielono wam zezwolenia na opuszczenie Zwi zku Radzieckiego w celu podj cia opieki nad waszym chorym m em, zdrajc Ostrakowem? A tak e w pewnych innych celach? - Ostrakow nie by zdrajc - odpar a, wpadaj c mu w s owo. By patriot . - Unios a instynktownie torb , z ca ej si y zaciskaj c d na r czce. Nieznajomy zignorowa ten protest i bardzo g no mówi dalej, usi uj c przekrzycze oskot nadje aj cego autobusu: Ostrakowa, przywo wam z Moskwy pozdrowienia od waszej córki, Aleksandry, a tak e od przedstawicieli pewnych oficjalnych urz dów! Chc porozmawia z wami w jej sprawie! Nie wsiadajcie! Autobus w nie podjecha . Konduktor zna Ostrakow i wyci gn r po jej torb . Nieznajomy zni g os i doda jeszcze jedn , okropn informacj : - Aleksandra ma powa ne problemy, wymagaj ce pomocy matki. Konduktor krzykn , eby si rusza a. Wyra si z udawan szorstko ci , albowiem w ten sposób artowali mi dzy sob . Dalej, babciu! Dzi za gor co na mi ! Podaj torb i jed my! - wo konduktor. W autobusie rozleg si miech; potem kto rzuci z liwie: starucha, ca y wiat musi na ni czeka ! Poczu a, e d nieznajomego niezdarnie przesuwa si po jej ramieniu, jak gdyby nieudolny krawiec usi owa namaca guziki ubrania. Wyrwa a mu si . Usi owa a powiedzie co konduktorowi, ale nie mog a; otworzy a usta, zapomnia a jednak, jak si mówi. Uda o si jej jedynie pokr ci g ow . Konduktor znów co krzykn , a potem achn si i zamacha r kami. Obelgi mno y si : stara baba, pijana jak kurwa ju w po udnie. Nie ruszaj c si z miejsca, Ostrakowa obserwowa a, jak autobus znika, czeka a, a wróci jej znów ostro widzenia, a serce zaprzestanie swych szalonych wybryków. Teraz mnie potrzebna jest szklanka wody, pomy la a. Przed silnymi sama si obroni . Bo e, chro mnie przed abymi. Posz a w lad za nim do kafejki, mocno utykaj c. Dok adnie dwadzie cia pi lat temu, w obozie pracy przymusowej, z ama a nog w trzech miejscach na osuwisku w glowym. Teraz, czwartego sierpnia - data nie usz a bowiem jej uwagi - pod szczególnym naciskiem otrzymanej od nieznajomego wiadomo ci dawna wiadomo kalectwa powróci a. By a to ostatnia na ulicy, je eli nie w ca ym Pary u, kafejka pozbawiona neonu oraz szafy graj cej i w dodatku otwarta w sierpniu - cho by y w niej za to stukocz ce i migocz ce od witu do nocy stoliki do bagatelki. Poza tym wype nia j zwyk y, popo udniowy gwar rozmów o wielkiej polityce, o koniach, i o tym wszystkim, o czym gaw dz zazwyczaj pary anie; trio prostytutek jak zwykle mamrota o wy cznie mi dzy sob , a do stolika w rogu, zarezerwowanego za pomoc zat uszczonej reklamy campari, zaprowadzi ich m ody,
pos pny kelner w poplamionej koszuli. Nast pi a teraz nonsensownie banalna scena. Nieznajomy zamówi dwie kawy, ale kelner zaprotestowa , mówi c, e w po udnie nie rezerwuje si najlepszego stolika w lokalu tylko po to, eby napi si kawy; patron musi przecie p aci czynsz, monsieur! Ostrakowa musia a t umaczy , jako e nieznajomy nie zrozumia gwarowego potoku s ów kelnera. M czyzna zaczerwieni si , po czym zamówi dwa omlety z szynk i frytkami i dwa alzackie piwa, w ogóle nie pytaj c Ostrakowej o zdanie. Potem uda si do toalety, eby nabra odwagi - najwidoczniej by pewien, e Ostrakowa nie ucieknie. Przyczesa ry awe w osy i mia ju such twarz, ale kiedy wróci , bij cy od niego odór przypomina kobiecie teraz, w zamkni tym pomieszczeniu, moskiewskie metro, moskiewskie tramwaje i moskiewskie pokoje przes ucha . Ten jego krótki spacer z toalety do stolika potwierdzi obawy Ostrakowej znacznie dobitniej ni cokolwiek, co nieznajomy móg by jej powiedzie . By jednym z nich. T umiona pycha, wiadomie brutalny wyraz twarzy, niezgrabny ruch, jakim po ramiona na stole i z udan niech ci si gn do koszyka po kawa ek chleba, jak gdyby usi owa zamoczy pióro w ka amarzu - wszystko to przywodzi o jej na my l najgorsze wspomnienia z czasów, kiedy a jako zha biona kobieta pod presj wrogiej biurokracji moskiewskiej. - Tak - powiedzia , jednocze nie zaczynaj c je chleb. Wybra chrupi pi tk . Takimi apami móg j rozerwa w jednej chwili, wola jednak po damsku rozdrabnia chleb na okruchy czubkami swych pulchnych palców, jak gdyby tak w nie nale o je . Skubi c pi tk , uniós nieco brwi i wygl da teraz, jakby ala si nad sob : otom ja, obcy w obcym kraju. -Czy wiedz tu, e prowadzili cie w Rosji niemoralne ycie? - zapyta w ko cu. A mo e w mie cie pe nym kurew nikogo to nie obchodzi. Odpowied mia a na ko cu j zyka: "To nie moje ycie w Rosji by o niemoralne. To wasz system by niemoralny". Nie odezwa a si jednak, zachowywa a niez omne milczenie. Poprzysi a ju sobie, e pow ci gnie zarówno swój gwa towny charakter, jak i niewyparzony j zyk, i teraz zmusza a si fizycznie do dotrzymania owej obietnicy, chwytaj c w palce mi kk skór po wewn trznej stronie przegubu i ciskaj c j pod sto em przez r kaw z w ciek , niezmienn si , podobnie jak setki razy przedtem, w dawnych czasach, kiedy takie pytania stanowi y cz jej codziennego ycia. "Kiedy mieli cie ostatnio wiadomo ci od waszego m a, zdrajcy Ostrakowa? Wymie cie nazwiska wszystkich osób, z którymi kontaktowali cie si przez ostatnie trzy miesi ce!" Gorzkim do wiadczeniem okupi a tak e inne lekcje ledztwa. Powtarza a je teraz w duchu, i cho w sensie historycznym nale y do czasów poprzedniego pokolenia, to obecnie wydawa y si jej równie ywe i znacz ce jak wczoraj: nigdy nie odpowiadaj grubia stwem na grubia stwo, nie pozwól si sprowokowa , nie próbuj by b yskotliwa ani dowcipna, nie ujawniaj swojej wy szo ci, nie okazuj inteligencji, nie pozwól porwa si w ciek ci, rozpaczy albo fali nag ej nadziei, jak mog oby obudzi jakie przypadkowe pytanie. Odpowiadaj t pot na pot , szablonem na szablon. Ale g boko, g boko w duszy zachowaj te dwie tajemnice, które pozwalaj ci znosi wszelkie upokorzenia: swoj nienawi do nich i nadziej , e pewnego dnia, kiedy nieko cz cy si szereg kropli wody zrosi ska , zm czysz ich i jakim cudem, sprokurowanym mimowolnie przez ich w asn , gigantyczn biurokracj , uzyskasz wolno , której ci odmawiali. M czyzna wyci gn notes. W Moskwie by yby to jej akta, ale tutaj, w paryskiej kafejce by to l ni cy, oprawny w czarn skór notes; w Moskwie nawet wysoki urz dnik uwa by si za szcz ciarza, posiadaj c co takiego. Akta czy notes, wst p pozostawa bez zmian: - Urodzili cie si jako Maria Andriejewna Rogowa ósmego maja tysi c dziewi set dwudziestego siódmego roku w Leningradzie - powtórzy . Pierwszego wrze nia tysi c dziewi set czterdziestego ósmego roku, w wieku dwudziestu jeden lat, po lubili cie zdrajc Igora Ostrakowa, kapitana piechoty Armii Radzieckiej, urodzonego z matki Estonki. W tysi c dziewi set pi dziesi tym roku rzeczony Ostrakow, stacjonuj cy wówczas w Berlinie Wschodnim, dzi ki pomocy reakcyjnych emigrantów esto skich zbieg zdradziecko do faszystowskich Niemiec, pozostawiaj c was w Moskwie. Zamieszka w Pary u, gdzie przyj tak e pó niej francuskie obywatelstwo i gdzie nadal utrzymywa kontakty z elementami antyradzieckimi. W chwili jego ucieczki za granic nie mieli cie dzieci z tym cz owiekiem. Nie byli cie równie w ci y. Prawda? - Prawda - odpar a. W Moskwie odpowied brzmia aby: "Prawda, towarzyszu kapitanie" albo "Prawda, towarzyszu inspektorze", lecz we wrzaskliwej francuskiej kafejce tak oficjalny ton by by nie na miejscu. Straci a czucie w fa dzie skóry w przegubie. Zwolni a cisk, pozwoli a nap yn krwi z powrotem, po czym chwyci a skór w innym miejscu. - Jako wspólniczk w ucieczce Ostrakowa skazano was na pi lat odosobnienia w obozie pracy, ale zostali cie zwolnieni na mocy amnestii po mierci Stalina, w marcu tysi c dziewi set pi dziesi tego trzeciego roku. Prawda? - Prawda. - Wróciwszy do Moskwy, zwrócili cie si z pro o wydanie wam zagranicznego paszportu na podró do waszego m a do Francji, cho prawdopodobie stwo spe nienia tego yczenia by o nik e. Prawda? - Mia raka - powiedzia a. - Gdybym nie wyst pi a z tak pro , oznacza oby to lekcewa enie moich obowi zków ma skich. Kelner przyniós omlety, frytki i dwa alzackie piwa, i Ostrakowa poprosi a go jeszcze o the citron: chcia o jej si pi ,
ale nie mia a ochoty na piwo. Zwracaj c si do kelnera, próbowa a wzrokiem i u miechem nawi za z nim jaki kontakt, ale zniech ci j jego ch ód; zrozumia a, e jest jedyn kobiet w lokalu oprócz tych trzech prostytutek. Przyciskaj c notes do boku, jak gdyby to by zbiór hymnów ko cielnych, nieznajomy nabra na widelec najpierw jeden s, potem drugi, a Ostrakowa wzmocni a jeszcze u cisk na przegubie, bo imi Aleksandry pulsowa o w jej g owie jak nie zabli niona rana i kobieta rozwa a tysi c rozmaitych powa nych problemów, mog cych wymaga natychmiastowej pomocy ze strony matki. Nieznajomy jedz c, kontynuowa jednocze nie prostackie streszczenie dziejów jej ycia. Czy jad dla przyjemno ci, czy te dlatego, eby znów nie zwraca na siebie uwagi? W ko cu dosz a do wniosku, e m czyzna jest chorobliwym ar okiem. - Tymczasem... - oznajmi jedz c. - Tymczasem... - szepn a mimo woli Ostrakowa. - Tymczasem pomimo udanej troski o waszego m a, zdrajc Ostrakowa - ci gn dalej nieznajomy z pe nymi ustami wst pili cie w cudzo ny zwi zek z poznanym przez was w obozie tak zwanym studente muzyki, Józefem Glikmanem, ydem po czterech wyrokach za antyspo eczn postaw . Zamieszkali cie u niego. Prawda czy nie? - By am samotna. - W rezultacie waszego zwi zku z Glikmanem urodzili cie w szpitalu po niczym imienia Rewolucji Pa dziernikowej córk Aleksandr . wiadectwo urodzenia podpisali Józef Glikman i Maria Ostrakowa. Dziewczynk zarejestrowano na nazwisko yda Glikmana. Prawda czy nie? - Prawda. - Tymczasem ponawiali cie pro by o wydanie wam paszportu zagranicznego. Dlaczego? - Ju mówi am. Mój m by chory. Ponawianie pró b by o moim obowi zkiem. Znów jad , a czyni to w tak obrzydliwy sposób, e Ostrakowa widzia a ca y garnitur jego zepsutych z bów. - W tysi c dziewi set pi dziesi tym szóstym roku aktem aski wydano wam paszport pod warunkiem, e wasze dziecko, Aleksandra, pozostanie w Moskwie. Przekroczyli cie jednak okres, na jaki wydano wam zezwolenie na wyjazd, i pozostali cie we Francji, porzucaj c swoje dziecko. Prawda czy nie? Drzwi prowadz ce na ulic oraz ciany kafejki wykonane by y ze szk a. Przed lokalem zaparkowa a wielka ci arówka i w rodku zrobi o si ciemno. M ody kelner rzuci niemal na stó szklank z herbat , nie patrz c nawet na Ostrakow . - Prawda - powiedzia a znowu, i tym razem uda o si jej spojrze na przes uchuj cego j m czyzn ; wiedzia a, co nast pi, zmusza a si , eby mu pokaza , e przynajmniej w tej kwestii nie ma adnych w tpliwo ci i niczego nie uje. - Prawda powtórzy a wyzywaj co. - Warunkiem pozytywnego rozpatrzenia waszego podania o wyjazd by o podpisanie przez was zobowi zania wobec Urz du Bezpiecze stwa, dla którego mieli cie wykonywa pewne zadania podczas pobytu w Pary u. Po pierwsze, mieli cie nak oni waszego a, zdrajc Ostrakowa, do powrotu do Zwi zku Radzieckiego... - Mia am spróbowa go nak oni - odpowiedzia a ze s abym miechem. - Nie móg si jako przekona do tej propozycji. - Po drugie, zobowi zali cie si tak e do dostarczania informacji na temat dzia alno ci i charakterów osób nale cych do rewan ystowskich emigracyjnych ugrupowa antyradzieckich. yli cie dwa bezwarto ciowe raporty, a potem ju zupe nie nic. Dlaczego? - Mój m gardzi takimi ugrupowaniami i zerwa z nimi wszelkie kontakty. - Mogli cie nale do nich bez niego. Podpisali cie dokument i zaniedbali cie przyj te zobowi zanie. Tak czy nie? - Tak. - I dlatego pozostawili cie swoje dziecko w Rosji? ydowi? eby opiekowa si wrogiem ludu, zdrajc stanu? Dlatego zaniedbujecie obowi zki? Przekraczacie dozwolony czas, pozostajecie we Francji? - Mój m umiera . By am mu potrzebna. - A wasze dziecko, Aleksandra? Jej nie byli cie potrzebna? Umieraj cy m jest wa niejszy od yj cego dziecka? Zdrajca? Spiskowiec przeciwko ludowi? Ostrakowa pu ci a swój przegub, z namys em uj a szklank i przygl da a si , jak naczynie wznosi si ku jej twarzy, jak po powierzchni herbaty p ywa cytryna. Poza szklank widzia a czyst , mozaikow pod og , a jeszcze dalej ukochan , dzik i yczliw zarazem twarz Glikmana namawiaj cego i zaklinaj cego j , eby podpisa a, eby jecha a, eby przysi a im wszystko, czego za daj . Wolno jednego cz owieka to wi cej ni niewolnictwo trojga ludzi, szepta Glikman; dziecko takich rodziców jak my nie ma w Rosji szans bez wzgl du na to, czy wyjedziesz, czy zostaniesz; wyjed , a zrobimy co w naszej mocy, eby do ciebie do czy ; podpisz wszystko, wyjed , yj za nas wszystkich; je li mnie kochasz, wyjed ... - To by y wci jeszcze ci kie czasy - powiedzia a nareszcie takim niemal tonem, jak gdyby oddawa a si wspomnieniom. - Jest pan za m ody. By o ci ko, nawet po mierci Stalina: wci by o ci ko. - Czy przest pca Glikman nadal do was pisze? - zapyta z wy szo ci nieznajomy, tonem cz owieka dobrze poinformowanego. - Nigdy nie pisa - sk ama a. - Jak móg by pisa , on, dysydent, cz owiek podlegaj cy licznym ograniczeniom? Decyzja o
pozostaniu we Francji nale a wy cznie do mnie. Przedstaw si w jak najgorszym wietle, my la a; zrób wszystko, co mo liwe, eby os oni tych, którzy pozostaj w ich mocy. - Nie mia am adnych wiadomo ci od Glikmana od chwili, kiedy dwadzie cia lat temu przyjecha am do Francji - doda a, sil c si na odwag . Sk din d dowiedzia am si , e oburzy a go moja antyradziecka postawa. Nie chcia mnie wi cej zna . W g bi ducha pragn si zmieni ju wtedy, kiedy go opu ci am. - Nie pisa nic o waszym dziecku? - Nie pisa ani nie przesy adnych wiadomo ci. Mówi am ju . - Gdzie jest teraz wasza córka? - Nie wiem. - Utrzymywa a z wami jaki kontakt? - Oczywi cie, e nie. S ysza am tylko, e znalaz a si w pa stwowym sieroci cu i przyj a inne nazwisko. Przypuszczam, e nie wie nawet o moim istnieniu. Nieznajomy jedn r znów jad , w drugiej trzyma notes. Nabra pe ne usta, po troch , potem sp uka jedzenie piwem. Ale na jego ustach pozosta u mieszek wy szo ci. - A teraz przest pca Glikman nie yje - o wiadczy nieznajomy, ujawniaj c swoj ma tajemnic . Wci jad . Wtem Ostrakowa zapragn a, eby dwadzie cia lat zmieni o si w dwie cie. Wola aby, eby mimo wszystko nigdy nie pochyla a si nad ni twarz Glikmana, wola aby nigdy go nie kocha , nie troszczy si o niego, nie gotowa mu, nie upija si z nim dzie po dniu na jednopokojowym wychod stwie, gdzie yli z aski przyjació , ignorowani przez s siadów, pozbawieni prawa do pracy i w ogóle do wszystkiego poza muzykowaniem, uprawianiem mi ci, upijaniem si i spacerami po lesie. - Nast pnym razem, kiedy które z nas pójdzie do wi zienia, i tak j zabior - powiedzia kiedy Glikman. - Ale siebie mo esz jeszcze uratowa . - Zadecyduj , kiedy tam b - odpar a. - Zdecyduj si teraz. - Kiedy tam b . Nieznajomy odsun pusty talerz i raz jeszcze uj w d onie swój l ni cy, francuski notes. Przewróci kartk , jak gdyby zbli si do nowego rozdzia u. - A teraz je li idzie o wasz przest pcz córk , Aleksandr - zapowiedzia nieznajomy z pe nymi ustami. - Przest pcz ? - wyszepta a. Ku jej zdumieniu nieznajomy zacz cytowa nowy katalog zbrodni i Ostrakowa ca kowicie straci a ju kontakt z tera niejszo ci . Utkwi a wzrok w mozaikowej pod odze, widzia a skorupy langust i okruchy chleba. Ale duchem znajdowa a si znowu w moskiewskim s dzie, gdzie raz jeszcze rozgrywa si jej proces. A je li nie by to jej proces, to by to proces Glikmana - chocia nie, Glikmana tak e nie. W takim razie czyj? Przypomnia a sobie rozprawy, na które chodzili oboje jako nieproszeni widzowie. Procesy przypadkowych nawet przyjació : ludzi, którzy kwestionowali posiadany przez w adze absolutny monopol na uszno ; którzy czcili jakich niemo liwych do przyj cia bogów; albo malowali przest pczo abstrakcyjne obrazy; albo publikowali niebezpieczne politycznie wiersze mi osne. Gwarz cy w kawiarni go cie przeistoczyli si w rozwrzeszczan milicyjn klak ; stukot stolików do bagatelki, trzask elaznych drzwi. Takiego to a takiego dnia, za ucieczk z pa stwowego sieroci ca przy takiej to a takiej ulicy, tyle to a tyle miesi cy domu poprawczego. Takiego to a takiego dnia, za obraz funkcjonariuszy Urz du Bezpiecze stwa tyle to a tyle miesi cy dodatkowo za z e sprawowanie, a nast pnie tyle to a tyle lat zes ania. Ostrakowa poczu a, jak skr ca si jej w dku i pomy la a, e chyba zwymiotuje. Wzi a w d onie szklank z herbat i ujrza a na nadgarstku czerwone lady po uszczypni ciach. Nieznajomy recytowa dalej i Ostrakowa us ysza a, e jej córk skazano na kolejne dwa lata za odmow podj cia pracy w jakiej tam fabryce, Bo e dopomó , a dlaczego mia aby si zgodzi ? Gdzie ona si tego nauczy a? - z niedowierzaniem pyta a sam siebie Ostrakowa. Czego Glikman nauczy dziewczynk w tym krótkim czasie, zanim mu j zabrali, co ukszta towa o j na jego podobie stwo i zniweczy o wszelkie wysi ki systemu? Strach, uniesienie i zdumienie walczy y ze sob w duszy Ostrakowej, a wreszcie co , co powiedzia nieznajomy, zniweczy o ca kowicie te uczucia. - Nie s ysza am - wyszepta a po niesko czenie d ugiej chwili. - Jestem troch rozkojarzona. Prosz , niech pan b dzie tak dobry i powtórzy to, co pan powiedzia . Powtórzy , a ona podnios a wzrok i wpatrywa a si w niego, usi uj c przypomnie sobie wszystkie sztuczki, przed którymi j niegdy ostrzegano, ale by o ich zbyt wiele, ona za utraci a ju swój spryt. Brakowa o jej przebieg ci Glikmana - je li w ogóle kiedykolwiek mia a - pozwalaj cej mu rozszyfrowywa ich amstwa i uprzedza ich posuni cia. Wiedzia a jedynie, e aby ocali siebie i po czy si znowu ze swym ukochanym m em, pope ni a wielki grzech, grzech najwi kszy, jaki pope ni mo e matka. Nieznajomy zacz jej grozi , ale tym razem gro by wydawa y si pozbawione znaczenia. W przypadku gdyby odmówi a wspó pracy - mówi m czyzna - kopia podpisanego przez ni zobowi zania wobec w adz radzieckich trafi w r ce francuskiej policji. Kopie jej dwóch bezu ytecznych sprawozda
(sporz dzonych, jak dobrze wiedzia , wy cznie po to, eby nie dra ni zbirów z wywiadu) zostan rozprowadzone pomi dzy pozosta ych jeszcze w Pary u emigrantów - cho Bóg jeden wie, e niewielu ju ich dzi pozosta o! Dlaczego jednak trzeba by o a szanta u, eby nak oni j do przyj cia podarunku o tak nieoszacowanej warto ci, kiedy wskutek jakiego niezrozumia ego aktu aski ten cz owiek i ten system dawali jej szans wybawienia siebie i swojego dziecka? Zrozumia a, e jej dzienne i nocne modlitwy zosta y wys uchane, tysi ce wiec, tysi ce ez. Kaza a mu to powtórzy po raz trzeci. Zmusi a go, eby oderwa notes od swojej ry awej twarzy, ujrza a, e jego usta unios y si w pó miechu - i, cho to idiotyczne, e nieznajomy pragnie jej rozgrzeszenia, co by o jasne nawet wówczas, kiedy powtarza swoje szalone, dane od Boga pytanie. - Zak adaj c, e zdecydowano oczy ci Zwi zek Radziecki z takich aspo ecznych i warcholskich elementów, czy chcieliby cie, aby wasza córka Aleksandra przyjecha a do was do Francji? Jeszcze przez wiele tygodni po tym spotkaniu Ostrakowej wydawa o si , e to wcale nie ona podejmuje wszelkie skryte dzia ania, które okaza y si jego nast pstwem; e to nie ona odwiedza potajemnie radzieck ambasad , wype nia formularze, podpisuje o wiadczenia - certcats d hebergement -i w ogóle pokonuje ca y ten m cz cy szlak przez kolejne francuskie ministerstwa. Modli a si cz sto, ale konspiracyjn postaw przybiera a nawet przyst puj c do modlitw, które dzieli a mi dzy kilka rosyjskich ko cio ów prawos awnych, tak aby w adnym z nich nie da o si zauwa , e cierpi na niewczesny atak pobo no ci. Niektóre ko cio y by y po prostu prywatnymi domkami, rozrzuconymi po pi tnastej i szesnastej dzielnicy, przyozdobionymi charakterystycznymi podwójnymi krzy ami ze sklejki i umieszczonymi na drzwiach starymi, rozmoczonymi przez deszcz rosyjskimi og oszeniami, których dawcy poszukiwali tanich mieszka i oferowali lekcje gry na fortepianie. By a w ko ciele Rosjanina Na Obczy nie, w ko ciele Objawienia wi tej Dziewicy i w ko ciele wi tego Serafina z Sarowa. By a wsz dzie. Dzwoni a do drzwi, dopóki kto nie przyszed , ko cielny albo ubrana w czer kobieta o chorowitej twarzy; dawa a im pieni dze, a oni pozwalali jej kl cze w wilgotnym ch odzie przed iluminowanymi wiecami ikonami i wdycha g ste kadzid o niemal do upojenia. Czyni a Wszechmog cemu obietnice, dzi kowa a Mu, prosi a Go o rad , pyta a Go nawet, co On by uczyni , gdyby nieznajomy rozmawia z Nim w podobnych okoliczno ciach, przypomina a Mu, e i tak wywieraj przecie na ni nacisk i e zniszcz , je li nie b dzie im powolna. Jednocze nie jednak dawa zna o sobie jej nieposkromiony zdrowy rozs dek i Ostrakowa nieustannie zadawa a sobie pytanie: dlaczego to w nie ona, ona zdrajcy Ostrakowa, kochanka dysydenta Glikmana, matka - jak dano jej do zrozumienia - niesfornej i aspo ecznej córki - dost pi mia a tak wyj tkowego przecie rozgrzeszenia? W ambasadzie radzieckiej, gdzie z a swoje pierwsze oficjalne podanie, potraktowano j z takim szacunkiem, o jakim nie mia aby nawet marzy ; z szacunkiem nie nale nym uciekinierowi, zdradzieckiemu szpiegowi czy wreszcie matce niepohamowanej piekielnicy. Nie polecono jej niegrzecznie uda si do poczekalni, lecz zaprowadzono j do pokoju przyj , gdzie ody i przystojny urz dnik okaza Ostrakowej i cie zachodni uprzejmo , a nawet pomaga jej odpowiednio sformu owa podanie, je li tylko zawodzi o j pióro b odwaga. Nie opowiedzia a o tej historii nikomu, nawet swoim najbli szym - cho jej najbli si nie byli wcale tacy bliscy. Ostrze enie ry awego m czyzny dniem i noc d wi cza o jej w uszach: najmniejsza niedyskrecja, a nie wypu cimy waszej córki. A poza tym do kogo, oprócz Boga, mog aby si zwróci ? Do swojej przyrodniej siostry, Walentyny, która wysz a za m za sprzedawc samochodów i mieszka a w Lyonie? Na sam my l, e Ostrakowa zadaje si z tajnym wys annikiem z Moskwy, Walentyna pop dzi aby po sole trze wi ce. "W kafejce, Mario? W bia y dzie , Mario?" Tak, Walentyno, i to, co powiedzia , jest prawd . Mia am nie lubn córk z ydem. Najbardziej przera a j nico . Mija y tygodnie; w ambasadzie powiedziano Ostrakowej, e jej podanie rozpatrywane jest z "przychyln uwag "; w adze francuskie zapewnia y, e Aleksandra szybko uzyska francuskie obywatelstwo; ry y nieznajomy namówi j do podania wstecznej daty urodzenia Aleksandry, eby mog a wyst powa jako Ostrakowa, a nie jako Glikman; m czyzna powiedzia , e w adze francuskie przyjm to o wiele lepiej; zdawa o si , e tak w istocie jest, cho Ostrakowa nie napomkn a nawet o istnieniu dziecka podczas swoich rozmów naturalizacyjnych. A teraz nagle nie trzeba by o ju wype nia adnych formularzy, pokonywa adnych przeszkód, Ostrakowa za czeka a nie wiadomo na co. Na powrót ry awego nieznajomego? On ju nie istnia . Omlet z szynk i frytkami, troch alzackiego piwa i dwa kawa ki kruchego pieczywa najwyra niej zaspokoi y wszystkie potrzeby m czyzny. Nie mia a poj cia, jaki by jego zwi zek z ambasad : kaza jej si tam uda i powiedzia , e b jej oczekiwa ; mia racj . Ale kiedy wspomnia a im o "tym panu od was", a nawet kiedy opisa a go jako "tego blondyna, postawnego pana, który pierwszy nawi za ze mn kontakt", spotka a si jedynie z u miechni tym niezrozumieniem. I tak stopniowo to, na co czeka a, przestawa o istnie . By o to wpierw przysz ci , potem przesz ci , a ona nie wiedzia a nawet, kiedy przemin o i nie zazna a chwili spe nienia. Czy Aleksandra przyby a ju do Francji? Czy otrzyma a dokumenty i pojecha a dalej? A mo e gdzie si ukrywa? Ostrakowa zacz a przypuszcza , e jest to ca kiem
prawdopodobne. Poddana nowemu dla niej poczuciu rozczarowania, nie mog c znale ukojenia, wpatrywa a si w twarze dziewcz t na ulicach i zastanawia a si , jak te mo e wygl da Aleksandra. Kiedy wraca a do domu, niemal automatycznie spogl da a na wycieraczk w nadziei, e zobaczy napisan odr cznie karteczk , albo pneumatique: Mamo, to ja. Mieszkam w takim to a takim hotelu... Telegram podaj cy numer lotu, przylatuj Orly jutro, dzi wieczorem; a mo e to nie Orly, tylko Charles de Gaulle? Nie zna a si na pracy linii lotniczych, odwiedzi a zatem biuro podró y, eby tylko zasi gn informacji. Okaza o si , e w gr wchodz oba lotniska. Rozwa a mo liwo poniesienia kosztów, zwi zanych z za eniem sobie telefonu, eby Aleksandra mog a do niej zadzwoni . Ale czego, na Boga, spodziewa a si po tylu latach? zawych spotka z doros ym ju dzieckiem, z którym nigdy nie by a razem? Spó nionej o przesz o dwadzie cia lat odbudowy zwi zku, który wiadomie zlekcewa a? Nie mam do niej adnego prawa, surowo powtarza a sobie Ostrakowa; mam tylko d ugi i zobowi zania. Pyta a w ambasadzie, ale nie wiedzieli nic wi cej. Twierdzili, e formalno ci zosta y zako czone. To wszystko, co im wiadomo. A gdyby Ostrakowa pragn a wys córce pieni dze spyta a przebiegle - na przyk ad na bilety albo na wiz ? Czy mogliby poda jej adres albo skierowa j do urz du, który móg by odnale Aleksandr ? Tu nie poczta, powiedzieli. Ich niespodziewany ch ód przestraszy Ostrakow . Wi cej tam nie posz a. Potem z kolei zacz y j niepokoi tamte nieostre fotografie, które dali, eby do czy a je do swoich poda , Wszystkie zdj cia by y jednakowe. Zna a Aleksandr wy cznie z tych odbitek. owa a teraz, e nie porobi a sobie kopii, ale nie przysz o jej to do g owy; przypuszcza a niem drze, e nied ugo pozna orygina . Zreszt fotografii nie mia a w r ku d ej ni godzin ! Z ambasady pop dzi a z nimi wprost do ministerstwa, a kiedy stamt d wysz a, zdj cia przedziera y si ju przez kolejny g szcz biurokratycznych przepisów. Ale przyjrza a si im dobrze! Bo e, jak ona przygl da a si tym fotografiom, niewa ne, czy wszystkie by y identyczne czy nie! W metrze, w poczekalni ministerstwa, nawet na ulicy przed wej ciem wpatrywa a si uparcie w martwy wizerunek swojego dziecka, z ca ych si próbuj c w szarych cieniach bez wyrazu dojrze cho najmniejszy lad ubóstwianego przez siebie cz owieka. Ale bez powodzenia. Jak dot d zawsze, kiedy tylko miela a si o tym rozmy la , wyobra a sobie, e rysy Glikmana wypisane s na twarzy dorastaj cej ju córki równie wyrazi cie, jak przedtem na twarzy noworodka. By o chyba niemo liwe, eby czyzna tak krzepki i energiczny nie zaszczepi dziecku pi tna swej natury g boko i na zawsze. A mimo to Ostrakowa nie dostrzeg a na fotografii ani ladu Glikmana. Obnosi si ze swoim ydowskim pochodzeniem niczym ze sztandarem. By a to cz jego samotnej rewolucji. Nie by ortodoksem, w ogóle nie by religijny, a cichej pobo no ci Ostrakowej nie cierpia niemal tak samo, jak sowieckiej biurokracji - a jednak kiedy po yczy od Ostrakowej lokówki i wzorem chasydów zakr ci sobie pejsy, aby, jak twierdzi , uwidoczni wszystkim antysemityzm w adz. Ale w twarzy na zdj ciu Ostrakowa nie zdo a rozpozna ani kropli jego krwi, najmniejszej iskierki jego ognia - chocia ów ogie , jak twierdzi nieznajomy, p on w Aleksandrze z niezwyk moc . Nie zdziwi abym si , gdyby to zdj cie przedstawia o trupa, my la a g no Ostrakowa w swoim mieszkaniu. T szczer uwag po raz pierwszy da a wyraz narastaj cym w niej w tpliwo ciom. Haruj c w hurtowni i przesiaduj c samotnie d ugimi wieczorami w swoim male kim mieszkanku, ama a sobie g ow , komu mog aby zaufa ; kto nie przebaczy by jej i zarazem nie pot pi ; kto umia by dostrzec, co kryje si za kolejnymi zakr tami drogi, któr wyruszy a; a nade wszystko kto milcza by i nie zaprzepa ci by jej szans na po czenie si z Aleksandr przecie gro ono jej za niedyskrecj . A wreszcie pewnej nocy Bóg, a mo e wyt ona pami , podsun a jej odpowied . Genera pomy la a, siadaj c na ku i zapalaj c wiat o. Mówi jej o nim sam Ostrakow. Te grupy emigranckie -powiada - to tragedia, musisz ich unika jak zarazy. Mo esz zaufa jedynie Genera owi Vladimirowi: stary dra i kobieciarz, ale prawdziwy m czyzna, ma kontakty i potrafi trzyma j zyk za z bami. Jednak Ostrakow opowiada jej o nim jakie dwadzie cia lat temu, a przecie nawet starzy genera owie nie s nie miertelni. A poza tym -jaki Vladimir? Nie zna a jego nazwiska, a nawet imi Vladimir - jak jej powiedzia Ostrakow - Genera przybra dopiero w wojsku, albowiem jego prawdziwe esto skie imi nie brzmia oby odpowiednio w Armii Czerwonej. Mimo wszystko nast pnego dnia Ostrakowa posz a zasi gn j zyka do ksi garni ko o katedry w. Aleksandra Newskiego, gdzie zwykle uzyska mo na by o informacje na temat topniej cej coraz bardziej rosyjskiej spo eczno ci Pary a. Zdoby a nazwisko i nawet numer telefonu, ale nie adres. Telefon okaza si wy czony. Ostrakowa uda a si na poczt , obsypa a urz dników pochlebstwami i uzyska a w ko cu ksi telefoniczn z pi dziesi tego szóstego roku, w której znalaz a Ruch Na Rzecz Wolno ci Krajów Nadba tyckich wraz z adresem na Montparnasse. Nie by a g upia. Odszuka a adres i okaza o si , e wymieniono pod nim jeszcze co najmniej cztery inne organizacje; Grup Rysk , Stowarzyszenie Ofiar Sowieckiego Imperializmu, Komitet Czterdziestu O miu Na Rzecz Wolnej Litwy i Talli ski Komitet Wolno ci. Doskonale pami ta a uszczypliwe uwagi Ostrakowa o podobnych cia ach, cho w swoim czasie wiele dla nich przeszed . Tak czy
inaczej uda a si pod wskazany adres i zadzwoni a do drzwi; dom przypomina jeden z tych jej ko ció ków: mia osobliwy wygl d i sprawia wra enie pozamykanego na cztery spusty. W ko cu drzwi otworzy spozieraj cy z wy szo ci stary bia ogwardzista, ubrany w krzywo zapi ty sweter i wsparty na lasce. - Odjechali - powiedzia , wskazuj c lask w dó brukowanej ulicy. -Wyprowadzili si . Koniec. Zniszczy y ich wi ksze organizacje - doda ze miechem. Ich by o za ma o, ugrupowa za wiele, a ponadto sprzeczali si jak dzieci. Nic dziwnego, e pokonano cara! - Stary bia ogwardzista nosi le dopasowan sztuczn szcz i poprzyklejane do czaszki rzadkie w oski, maj ce zas oni ysin . - A Genera ? - zapyta a. - Gdzie jest Genera ? yje czy mo e... Stary Rosjanin u miechn si wymuszenie i zapyta , czy chodzi o interesy. - Ale nie - odpowiedzia a sprytnie Ostrakowa, i pami taj c kr o Generale opini flirciarza przywo a na usta u miech nie mia ej kobiety. Stary Rosjanin roze mia si , grzechocz c bami. Roze mia si znowu i powiedzia : - Ach, ten Genera ! - Potem odszed i wróci z jakim londy skim adresem, odbitym fioletowym tuszem na kartoniku, który wr czy Ostrakowej. - Genera nie zmieni si nigdy - powiedzia - bez w tpienia nawet w Niebie b dzie ugania si za anio ami, próbuj c je poderwa . I tej nocy, kiedy ca a okolica pogr a si we nie, Ostrakowa usiad a przy biurku swojego zmar ego m a i ze szczero ci , któr ludzie samotni zachowuj dla obcych, napisa a do Genera a list, stosuj c francuski zamiast rosyjskiego, eby uzyska jeszcze wi kszy dystans. Napisa a o swojej mi ci do Glikmana i pociesza a si my , e Genera kocha kobiety równie mocno, jak Glikman. Przyzna a si od razu, e przyby a do Francji jako szpieg i wyja ni a, w jaki sposób powsta y te dwa trywialne sprawozdania, stanowi ce plugaw cen jej wolno ci. Odby o si to a contre - coeur, jak napisa a; zreszt w raportach zawar a wy cznie wymys y i wybiegi, czyli nic. Ale raporty owe, podobnie jak podpisane przez ni zobowi zanie, jednak istniej i w powa nym stopniu ograniczaj jej swobod . Dalej pisa a Genera owi o swojej duszy i o modlitwach zanoszonych do Boga po wszystkich rosyjskich ko cio ach. Dni sta y si nierzeczywiste od czasu spotkania z ry awym nieznajomym; Ostrakowa czu a, e jej ycie pozbawione zosta o przyrodzonego wyja nienia, nawet je li mia oby ono by bolesne. Nie zatai a niczego, albowiem poczucie winy, jakie mog aby mie , nie odnosi o si do wysi ków, maj cych na celu sprowadzenie Aleksandry na Zachód, lecz raczej do decyzji pozostania w Pary u i sprawowania opieki nad Ostrakowem, dopóki nie umrze - przecie potem Sowieci i tak nie pozwoliliby jej wróci , bo wtedy i ona sta a si uciekinierk . Generale - pisa a - gdybym wszak e musia a stan dzi przed Stwórc i wyzna mu, co kryje si najg biej w moim sercu, to powiedzia abym Mu to samo, co dzi wyznaj panu. Moja ma a Aleksandra rodzi a si w bólach. Zmaga a si ze mn dniami i nocami, a ja broni am si przed ni . Ju w onie matki by a dzieckiem swego ojca. Nie mia am czasu, eby j kocha ; zna am j jedynie jako ma ego ydowskiego bojownika, podobnego do ojca. Ale wiem jedno, Generale: dziecko na fotografii nie jest ani moje, ani Glikmana. Podrzucaj mi do gniazda kuku cze jajo, a cho jest w starej kobiecie co , co chcia oby pozwoli si oszuka , to jest w niej te co silniejszego, co nienawidzi ich za ich oszustwa. Potem natychmiast zaklei a list w kopercie, eby go nie przeczyta i nie zmieni zamiaru. Naklei a na kopert mnóstwo znaczków, jak gdyby zapala a wiec ku czci kochanka. Dok adnie przez dwa tygodnie po wys aniu listu nic si nie wydarzy o, i to milczenie zgodnie z dziwn kobiec natur stanowi o dla niej niejak ulg . Po burzy przyszed spokój, Ostrakowa uczyni a tyle, ile mog a, cho nie by o to wiele wyzna a swoje s abo ci, swoje zdrady i swój wielki grzech reszta spoczywa a w r ku Boga; i w r ku Genera a. Nie przera y jej zak ócenia w pracy francuskiej poczty. Widzia a je raczej jako jeszcze jedn przeszkod , któr ludzie kszta tuj cy jej przeznaczenie b musieli pokona , je li starczy im po temu silnej woli. Chodzi a do pracy z przyjemno ci i przesta jej dokucza krzy , co potraktowa a jako dobry omen. Zacz a nawet znowu filozofowa . Mówi a sobie w ten czy inny sposób: albo Aleksandra jest ju na Zachodzie i dzieje si jej lepiej - je li rzeczywi cie by a to Aleksandra - albo pozosta a tam, gdzie by a, i przynajmniej nie dzieje si jej gorzej. Stopniowo jednak inna cz stka duszy kobiety przejrza a ten fa szywy optymizm. Istnia a trzecia mo liwo , któr Ostrakowa powoli zacz a uwa za najgorsz i zarazem najbardziej prawdopodobn : e pos ono si Aleksandr dla jakich owieszczych i niecnych celów; e w jaki sposób zmuszaj j do czego , dok adnie tak, jak kiedy zmusili j , Ostrakow , i e wykorzystuj jej odwag i dobro , które przekaza jej ojciec, Glikman. Wtedy czternastej nocy Ostrakowa uleg a silnemu atakowi aczu i ze zami sp ywaj cymi po twarzy przesz a pó Pary a w poszukiwaniu jakiego otwartego ko cio a, a wreszcie dotar a ni mniej, ni wi cej, tylko do katedry Aleksandra Newskiego. By a otwarta. Ukl a i przez d ugie godziny modli a si do w. Józefa, który by w ko cu ojcem, opiekunem i patronem, którego imi nosi Glikman, cho on wyszydzi by zapewne to skojarzenie. Nast pnego dnia po tych duchowych wysi kach jej modlitwa zosta a wys uchana. Dosta a list. Nie by o na nim znaczka ani stempla. Na wszelki wypadek poda a tak e adres do pracy i kiedy przysz a do
hurtowni, list ju na ni czeka , dostarczony prawdopodobnie w nocy przez pos ca. By niepodpisany, bardzo krótki i pozbawiony zarówno adresu, jak i nazwiska nadawcy. Napisano go odr cznie, podobnie jak list Ostrakowej, koturnow francuszczyzn , rozci gni tym pismem skre lonym starcz , w adcz d oni , w której Ostrakowa natychmiast rozpozna a d Genera a. Madame - brzmia o to niczym rozkaz - list pani dotar bezpiecznie do pisz cego te s owa. Zwolennik naszej sprawy odwiedzi pani wkrótce. Jest cz owiekiem honoru, a sw to samo odkryje, wr czaj c pani drug po ówk za czonej pocztówki. Usilnie prosz , aby nie rozmawia a pani z nikim o tej sprawie do chwili jego przyjazdu. Przyb dzie do pani do domu pomi dzy ósm a dziesi wieczorem. Trzykrotnie zadzwoni do drzwi. Cz owiek ów posiada moje pe ne zaufanie. Prosz polega na nim ca kowicie, a uczynimy wszystko, eby przyj pani z pomoc . Cho ogarn o j uczucie ulgi, melodramatyczny styl autora listu w g bi duszy rozbawi nieco Ostrakow . Dlaczego nie mo na by o po prostu dor czy listu do mieszkania? - my la a, i czemu mia abym czu si bezpieczna dlatego, e przys mi po ow angielskiej widokówki? Na kawa ku pocztówki wida by o bowiem fragment Piccadilly Circus, a kartka nie by a rozci ta, lecz rozerwana w poprzek z rozmy ln niedba ci . Ku jej zdumieniu wys annik Genera a przyjecha jeszcze tego wieczora. Zadzwoni trzykrotnie, jak napisano w li cie, ale z pewno ci wiedzia , e jest w domu, musia widzie , jak wchodzi i zapala wiat o, poniewa us ysza a jedynie szcz k skrzynki na listy, znacznie g niejszy ni zazwyczaj, a kiedy podesz a do drzwi, ujrza a kawa ek pocztówki le cy na wycieraczce, na tej samej wycieraczce, na któr spogl da a tak cz sto, wyczekuj c z ut sknieniem na jak wiadomo o Aleksandrze, swej córce. Podnios a widokówk i pobieg a do sypialni po Bibli , w której le a jej po owa kartki. I tak, kawa ki pasowa y do siebie, Bóg by po jej stronie, wi ty Józef wstawi si za ni . (Mimo wszystko jakie to jednak absurdalne!) Kiedy otworzy a drzwi, przemkn ko o niej jak cie : wygl da niczym chochlik, którego czarny p aszcz z aksamitnymi patkami na ko nierzu roztacza wokó aur jakiej operowej konspiracji. Jej pierwsz my by o, e przys ali jej kar a, aby schwyta olbrzyma. Mia ukowate brwi, pobru on zmarszczkami twarz oraz stercz ce nad spiczastymi uszami i podwini te ku górze ró ki czarnych w osów, które zacz przyg adza drobnymi d mi przed lustrem w przedpokoju, gdy tylko zdj kapelusz; by tak po yskliwy i mieszny, e przy innej okazji Ostrakowa mia aby si w g os z werwy, komizmu i nonszalancji tego cz owieka. Ale nie dzisiaj. Natychmiast poj a, e dzi wype nia go powaga, która zwykle jest mu obca. Dzi , jak ogromnie zaj ty handlowiec, który wysiad nie z samolotu, chcia jedynie robi interesy - wyczuwa a bowiem równie , e dopiero co przyby do miasta: by schludny i podró owa bez zb dnego baga u. - Czy mój list dotar do pani bez przeszkód? - Mówi szybko po rosyjsku z akcentem esto skim. - My la am, e to by list od Genera a - odpar a, mimowolnie przyjmuj c wobec niego surowy ton. - Dostarczy em go w jego imieniu - powiedzia powa nie. Grzeba w wewn trznej kieszeni i Ostrakow ogarn o straszne przeczucie, e podobnie jak ów olbrzymi Rosjanin wyci gnie stamt d l ni cy, czarny notes. Ale on zamiast tego wyj fotografi i wystarczy o jej tylko jedno spojrzenie: blada, yszcz ca twarz o wyrazie gardz cym nie tylko ni , lecz kobieco ci w ogóle; wygl d sugeruj cy pragnienie, którego tamten nie mia zaspokoi . - Tak - powiedzia a. - To ten nieznajomy. Widz c, jak ro nie jego rado , domy li a si od razu, e by kim , o kim Glikman i jego przyjaciele mówili: "jeden z naszych" - wcale nie musia by ydem, wystarczy o, e by dla Glikmana cz owiekiem z krwi i ko ci. Od tej chwili nazywa a go w duchu Czarodziejem. Pomy la a sobie, e ma kieszenie pe ne sprytnych sztuczek, a w jego weso ych oczach ukrywaj si magiczne iskierki. Rozmawia a z Czarodziejem przez pó nocy z takim nat eniem, jak nigdy z nikim od czasu rozstania z Glikmanem. Przede wszystkim opowiedzia a ca histori jeszcze raz, prze ywaj c j ponownie ze wszystkimi szczegó ami, i ku swojemu cichemu zdumieniu odkry a, jak wielu informacji nie uwzgl dni a w li cie, który Czarodziej wydawa si zna na pami . Wyja ni a mu natur swoich uczu , swoje zy, swój okropny wewn trzny nie ad: opisa a prostactwo jej przepoconego dr czyciela. By taki niekompetentny -powtarza a w zadumie - jak gdyby robi to pierwszy raz - nie by o w nim adnego sprytu ani pewno ci siebie. Jakie to dziwne my le o Szatanie jako o partaczu! Opowiedzia a o omlecie z szynk i frites, i o alzackim piwie, i Czarodziej mia si ; powiedzia a mu o swym przeczuciu, e jest to m czyzna wstydliwy i pe en kompleksów - przeciwie stwo lowelasa - i ma y Czarodziej na ogó przytakiwa jej uprzejmie, jak gdyby on i tamten ry awy cz owiek znali si dobrze od dawna. Zgodnie z tym, co jej przykaza Genera , zaufa a Czarodziejowi ca kowicie; podejrze mia a ju powy ej uszu. Pomy la a pó niej, e rozmawia a z nim tak szczerze, jak niegdy z Ostrakowem, kiedy byli jeszcze m odymi kochankami w jej rodzinnym mie cie i nocami, gdy wydawa o im si , e mog si ju nigdy nie zobaczy , przywierali do siebie pomimo trwaj cego obl enia, szepcz c w takt huku nadci gaj cych armat; albo tak jak z Glikmanem, kiedy oczekiwali na omot do drzwi, oznaczaj cy dla niego kolejny powrót do wi zienia. Przemawia a do jego uwa nego i rozumiej cego spojrzenia, do skrywanego w nim miechu,
do cierpienia, o którym wiedzia a od razu, e stanowi lepsz cz jego nieszablonowej i by mo e aspo ecznej natury. I gdy tak rozmawiali, kobieca intuicja stopniowo podpowiada a Ostrakowej, e ona rozbudza w nim nami tno -ale tym razem nie by a to mi , lecz ostra i szczególna nienawi , która ka demu jego pytaniu nadawa a uczucie i moc. Nie wiedzia a dok adnie, czego lub kogo nienawidzi , ale l ka a si o ka dego, nie tylko o ry awego nieznajomego, kto móg by ci gn na siebie ar gniewu male kiego Czarodzieja. Jak pami ta a, nami tno Glikmana by a nami tno ci ogóln , bezsenn , wymierzon po prostu przeciwko niesprawiedliwo ci, skierowan niemal na chybi trafi przeciw ca emu szeregowi jej bardziej lub mniej istotnych przejawów. Tymczasem nami tno Czarodzieja by a niczym pojedynczy snop wiat a, skierowany na okre lony punkt, którego Ostrakowa nie umia a jednak dostrzec. W ka dym razie jest faktem, e nim Czarodziej wyszed - mój Bo e, pomy la a, ju prawie znów pora do pracy - Ostrakowa opowiedzia a mu wszystko, co tylko mog a mie do powiedzenia, on natomiast zbudzi w niej uczucia, które przez lata ca e, a do tej nocy, nale y jedynie do przesz ci. Pomimo ca ej zawi ci swojego stosunku do Aleksandry, do samej siebie i do jej obu nie yj cych m czyzn, zdo a uprz taj c w oszo omieniu talerze i butelki, wybuchn miechem na my l o swojej kobiecej naiwno ci. - Przecie ja nawet nie znam jego nazwiska - powiedzia a no, drwi co kr c g ow . - "Jak mog si z panem skontaktowa ? - zapyta a, gdy wychodzi . - Jak mog pana uprzedzi , je li on wróci?" Czarodziej odrzek , e nie b dzie mog a tego uczyni . Ale gdyby w sprawie nast pi jaki prze om, mo e napisa znów do Genera a na jego angielskie nazwisko i na inny adres. - Pan Miller - powiedzia powa nie, wymawiaj c nazwisko z francuska, i wr czy jej wizytówk z wypisanym r cznie drukowanymi literami londy skim adresem. - Ale prosz zachowa ostro no . Niech pani u ywa okr nych sformu owa . Przez ca y ten dzie i przez wiele nast pnych Ostrakowa na pierwszym planie pami ci przechowywa a obraz odchodz cego Czarodzieja, który opuszcza j i rusza w dó s abo o wietlon klatk schodow . Jego ostatnie, arliwe spojrzenie, pe ne stanowczo ci i uniesienia: "Przyrzekam pani uwolni . Dzi kuj za wezwanie mnie pod bro ". Drobna, bia a d , zsuwaj ca si po szerokiej por czy schodów bieg a wci w ko o i w ko o po zmniejszaj cym si okr gu po egnania, niby chusteczka powiewaj ca z okna poci gu, a wreszcie znikn a ca kowicie w mroku tunelu. *** Drugie z wydarze , które przyczyni y si do powrotu Georgea Smileya z emerytury, mia o miejsce kilka tygodni pó niej, wczesn jesieni tego samego roku: jednak e wcale nie w Pary u, lecz w starodawnym, wolnym, hanzeatyckim mie cie Hamburgu, teraz niemal miertelnie powalonym eksplozj w asnego dobrobytu; pozostaje jednak prawd , e nigdzie lato nie odchodzi tak pi knie, jak na otych i pomara czowych brzegach jeziora Alster, którego jak dot d nie uda o si nikomu osuszy ani zala cementem. Nie trzeba dodawa , e George Smiley nigdy nie ogl da owych t sknych, jesiennych wspania ci. Owego dnia Smiley z takim przekonaniem, na jakie by o go tylko sta , mozoli si zapami tale przy swoim ulubionym stoliku w Bibliotece Londy skiej na St. Jamess Square, mog c przez rozsuwane okno przygl da si z czytelni parze wrzecionowatych drzew. Jedyny zwi zek Smileya z Hamburgiem, na jaki wtedy by by w stanie si powo - cho nigdy potem nie próbowa tego uczyni - dotyczy parnaskiego obszaru niemieckiej poezji barakowej. Smiley pracowa bowiem w nie nad monografi pewnego germa skiego barda, nazwiskiem Opitz, lojalnie usi uj c odró ni w jego twórczo ci prawdziw nami tno od m cz cej literackiej konwencji epoki. W Hamburgu by o wtedy par minut po jedenastej rano, a dró prowadz na nabrze e zdobi y c tki s ca i suchych li ci. Nad spokojnymi wodami Alster wisia a rozjarzona mgie ka, przez któr iglice na wschodnim brzegu wygl da y jak rozmazane na wilgotnym horyzoncie zielone plamy. Nad wod krz ta y si czerwone wiewiórki, przygotowuj ce zapasy na zim . Jednak e stoj cy na brzegu drobny i cokolwiek anarchistycznie wygl daj cy m odzieniec w dresie i trampkach wcale nie obserwowa zwierz t i w ogóle nie zaprz ta sobie nimi owy. Jego pust twarz zaciemni dwudniowy zarost, a zaczerwienione oczy ch opaka utkwione by y w nadp ywaj cym nie parowcu. Pod lew pach m odzieniec trzyma jak hambursk gazet , ale kto tak spostrzegawczy jak George Smiley zauwa by od razu, e nie by o to wydanie dzisiejsze, lecz wczorajsze. W prawej d oni ciska pleciony koszyk na zakupy, który pasowa by raczej do przysadzistej pani Ostrakowej ni do tego wiotkiego, rozczochranego ch opaka wygl daj cego tak, jak gdyby lada moment mia rzuci si do jeziora. Z koszyka wychyla y si pomara cze, na których spoczywa a ta koperta Kodaka z napisem w j zyku angielskim. Poza tym nabrze e by o puste, a mgie ka unosz ca si nad wod pog bia a jeszcze osamotnienie odego cz owieka. Towarzyszy mu jedynie rozk ad kursów parowca i archaiczne, pami taj ce czasy wojny og oszenie informuj ce, jak nale y ratowa niedosz ych topielców; jednak e my li ch opaka kr y wy cznie wokó otrzymanych od Genera a instrukcji, które powtarza sobie nieustannie niczym modlitw . Parowiec agodnie podp yn do brzegu i ch opak wskoczy na pok ad jak dziecko w tanecznej zabawie - grad kroków, potem bezruch, dopóki znów nie zacznie gra muzyka. Dniem i noc przez dwie doby nie my la o niczym, tylko o tej chwili: teraz. Prowadz c samochód, czujnie wpatrywa si w drog i pomi dzy
pojawiaj cymi si przelotnie postaciami ony i córeczki widzia te oczami wyobra ni wszystkie elementy tego nieszcz snego planu, które mog y zako czy si niepowodzeniem. Wiedzia , e posiada talent do prowokowania katastrof. Podczas rzadkich przerw na kaw przepakowywa i rozpakowywa pomara cze kilkana cie razy, k ad c kopert to wzd , to znów w poprzek koszyka - nie, ten k t jest lepszy, bardziej odpowiedni, tak b dzie atwiej po ni si gn . Na peryferiach miasta zaopatrzy si w drobne, aby starczy o mu dok adnie na bilet - a gdyby konduktor zatrzyma go na chwil i wda si z nim w pogaw dk ? Czasu na zrobienie tego, co mia zrobi , by o przecie tak ma o! Nie powie ani s owa po niemiecku, przemy la to sobie. B dzie mamrota , u miecha si , zachowa pow ci gliwo i b dzie przeprasza , ale nie odezwie si . Chyba e powie kilka s ów po esto sku -mo e jakie zdanie z Biblii, zapami tane z lutera skiego dzieci stwa, jeszcze zanim ojciec kaza mu nauczy si rosyjskiego. Ale teraz, kiedy owa chwila by a ju tak blisko, ch opak dostrzeg pewn luk w swym planie. Co b dzie, je li wspó pasa erowie przyjd mu z pomoc ? W wieloj zycznym Hamburgu, oddalonym od Wschodu ledwie o kilka mil, sze ciu przypadkowych ludzi mo e zna sze rozmaitych j zyków! Lepiej siedzie cicho, z oboj tn min . Szkoda, e si nie ogoli . Wola by mniej rzuca si w oczy. Nie patrzy na nikogo, znalaz szy si w g ównej kabinie parowca. Wzrok mia spuszczony: "Unikaj kontaktu wzrokowego" rozkaza Genera . Konduktor gaw dzi z jak starsz pani i nie zwraca uwagi na ch opca. Zak opotany, czeka , usi uj c sprawia wra enie opanowanego. Pasa erów by o oko o trzydziestu. Wydawa o mu si , e wszyscy czy ni i kobiety, ubrani jednakowo w zielone p aszcze i zielone, filcowe kapelusze, nastawieni byli do niego nieprzychylnie. Nadesz a jego kolej i m odzieniec wyci gn wilgotn d . Jedna marka, jedna pi dziesi cio-fenigówka, kilka mosi nych dziesi tek. Konduktor przyj pieni dze bez s owa. Ch opak niezdarnie, na o lep ruszy mi dzy siedzeniami w stron rufy. Brzeg zacz si oddala . Podejrzewaj , e jestem terroryst , pomy la . R ce mia powalane olejem silnikowym i owa teraz, e go nie zmy . By mo e mam go te na twarzy. "B nijaki - powiedzia Genera . Nie zwracaj na siebie uwagi. Nie u miechaj si i nie popatruj koso. B normalny". Sprawdzi , która godzina, próbuj c wykona czynno mo liwie powoli. Lewy r kaw podwin ju wcze niej, eby ods oni zegarek. Pochylaj c si , cho nie by wysoki, ch opak dotar wreszcie na ruf , os oni jedynie baldachimem. By a to kwestia sekund. Ju nie dni czy kilometrów; nawet nie godzin. Sekund. Sekundnik jego zegarka min z dr eniem szóstk . Gdy dosi gnie jej ponownie, ruszasz. Wia a bryza, ale ch opak niemal tego nie spostrzeg . Jego najwi kszym zmartwieniem by czas. Wiedzia , e kiedy jest przej ty, zupe nie traci poczucie czasu. Obawia si , e nim si zorientuje, sekundnik dwukrotnie obiegnie sw tras , zmieniaj c jedn minut w dwie. W cz ci rufowej wszystkie miejsca by y wolne. Skierowa si gwa townie w stron ostatniej awki, obiema r kami trzymaj c na brzuchu kosz z pomara czami i jednocze nie ciskaj c pod pach gazet : to ja, odbierzcie moje sygna y. Czu si jak g upiec. Pomara cze zdecydowanie zbyt wyra nie rzuca y si w oczy. Niby dlaczego, na Boga, nieogolony odzieniec w dresie mia by d wiga kosz pomara czy i wczorajsz gazet ? Z pewno ci ca y statek zwróci na niego uwag ! "Kapitanie - ten m ody cz owiek - tam - to zamachowiec! W koszu ma bomb , chce nas porwa albo zatopi prom!" Plecami do niego, rami przy ramieniu sta a oparta o reling jaka para, wpatruj ca si w mg . M czyzna by niezwykle drobny, ni szy ni kobieta. Nosi czarny p aszcz z aksamitnym ko nierzem. Oboje nie zwracali na niego uwagi. "Usi tak daleko z ty u, jak tylko to mo liwe, i pami taj, eby siedzia tu przy przej ciu" - mówi Genera . Usiad , modl c si , eby uda o si za pierwszym razem i eby nie trzeba by o stosowa adnych awaryjnych rozwi za . "To dla ciebie, Beckie" - wyszepta cichutko, my c o swojej córce i przypominaj c sobie s owa Genera a. Pomimo swojego lutera skiego pochodzenia nosi na szyi drewniany krzy , który kiedy podarowa a mu matka, zas ania go jednak zamek bluzy. Czemu ukry krzy ? eby Pan Bóg nie przejrza jego podst pów? Nie wiedzia . Chcia znowu jecha , po prostu jecha i jecha , dopóki nie padnie ze zm czenia albo nie znajdzie si bezpiecznie w domu. "Nie rozgl daj si " - przypomnia sobie s owa Genera a. Nie wolno by o mu patrze nigdzie, tylko przed siebie: "Jeste biernym partnerem. Ty masz jedynie stworzy okazj , to wszystko. adnego has a, nic; tylko koszyk, pomara cze, ta koperta i gazeta pod pach ". Nigdy nie powinienem si na to zgodzi , pomy la . Nara am Beckie, moj córk . Stella nigdy mi tego nie wybaczy. Strac obywatelstwo, ryzykuj wszystkim. Zrób to w imi naszej sprawy - powiedzia Genera . Generale, nie istnieje dla mnie taka sprawa: nie jest moja, to by a twoja sprawa, by a to tak e sprawa mojego ojca, i w nie dlatego wyrzuci em pomara cze za burt . Ale nie uczyni tego. K ad c gazet obok na zbitej z deseczek awce zauwa , e papier przesi kn potem - tam, gdzie go ciska , sp ywa y smugi druku. Popatrzy na zegarek. Sekundnik zatrzyma si na dziesi tce. Stan ! Min o pi tna cie sekund od chwili, kiedy ostatnio na niego patrzy em to po prostu niemo liwe! Szalone spojrzenie na brzeg przekona o go, e znajdowali si ju na rodku jeziora, Ponownie popatrzy na zegarek i zobaczy , jak sekundnik mija jedenastk .
G upcze, pomy la , uspokój si . Pochyli si nieco w prawo i udawa , e czyta gazet , jednocze nie ca y czas trzymaj c przed oczami tarcz zegarka. Terrory ci. Nic, tylko terrory ci, pomy la czytaj c nag ówki po raz dwudziesty. Nic dziwnego, e pasa erowie uwa aj mnie za jednego z nich. Grossfahndung. To oznacza u nich szeroko zakrojone poszukiwania. Zdumia o go, e pami ta a tyle z niemieckiego. "Zrób to w imi naszej sprawy." Koszyk z pomara czami u jego stóp przechyla si niebezpiecznie. "Gdy wstaniesz, postaw koszyk na awce, eby zaj sobie miejsce" - powiedzia Genera . A co dzie, je eli koszyk si przewróci? W wyobra ni ujrza tocz ce si po ca ym pok adzie pomara cze i le pomi dzy nimi do góry nogami kopert , wsz dzie zdj cia, a na wszystkich Beckie. Sekundnik mija w nie szóstk . Ch opak wsta . Teraz. By o mu zimno w brzuch. Obci gn bluz , eby si okry , i niechc cy ods oni drewniany krzy od swojej matki. Zapi zamek. "Nie spiesz si . Nie przygl daj si niczemu. Udawaj marzyciela - mówi Genera . -Twój ojciec nie waha by si ani chwili - powiedzia . Ty te si nie zawahasz". Ostro nie podniós i postawi koszyk na awce, przytrzyma go obiema r kami, nachyli go nieco ku ty owi, aby nada mu jeszcze wi ksz stabilno , a potem sprawdzi jeszcze, czy wszystko jest w porz dku. Zastanawia si , co zrobi z "Abendblattem". Zabra go czy zostawi tam, gdzie le y? A mo e jego cznik wci jeszcze nie dostrzeg sygna u? Wzi gazet i wsadzi j sobie pod pach . Wróci do g ównej kabiny. Na ruf przysz a jaka para, pewnie eby zaczerpn powietrza, starsi ludzie, bardzo spokojni. Tamci pierwsi byli seksowni, nawet widziani z ty u - drobny czyzna, adnie zbudowana dziewczyna, szczup ich obojga. By o im dobrze w ku, wystarczy o na nich popatrze . Ale ci tutaj wygl dali mu na policjantów; ch opak by pewien, e mi fizyczna nie dostarcza a im adnej przyjemno ci. Gdzie kr moje my li? -zauwa ob ka czo. Wokó mojej ony Stelli, brzmia a odpowied . Wokó d ugich, rozkosznych u cisków, których mo emy ju nigdy nie zakosztowa . Niespiesznie, tak jak mu przykazano, ruszy w kierunku wydzielonego na pok adzie miejsca, gdzie siedzia pilot. atwo by o mu nie patrze na nikogo; pasa erowie siedzieli zwróceni do niego plecami. Dalej wst p dla pasa erów by zabroniony. Pilot siedzia na wysokim pomo cie po jego lewej r ce. "Podejd do okienka pilota i podziwiaj widoki. Pozosta tam dok adnie minut ". Dach kabiny obni si w tym miejscu; ch opak musia si pochyli . Drzewa i budynki poruszaj ce si za szyb . Zobaczy sun obok ósemk bez sternika, a potem skiff z samotn bogini o blond osach. Pomnikowe piersi, pomy la . Chcia wyda si jeszcze bardziej oboj tny i postawi nog na skraju pomostu dla pilota. Dajcie mi kobiet , pomy la z rozpacz w krytycznym momencie: Dajcie mi moj Stell , senn i pe po dania w pó mroku wczesnego ranka. Lew r opar na relingu, zegarek ca y czas mia przed oczami. - Nie czy cimy tu butów - warkn pilot. Ch opak pospiesznie opu ci stop na pok ad. Teraz wie, e znam niemiecki, pomy la i poczu , jak twarz zak a go ze wstydu. Ale i tak przecie wiedz , my la g upawo, no bo dlaczego inaczej mia bym przy sobie niemieck gazet ? By a ju pora. Ch opak wyprostowa si ponownie, odwróci nieco za szybko i uda si w powrotn drog na miejsce, przy czym nie by o ju sensu pami ta o tym, eby nie przygl da si mijanym ludziom, poniewa to oni wpatrywali si w niego, z dezaprobat przygl daj c si jego dwudniowemu zarostowi, dresowi i dzikiemu wyrazowi jego twarzy. Wzrok ch opaka opuszcza oblicze jednego pasa era tylko po to, eby natrafi zaraz na twarz nast pnego. Pomy la sobie, e nigdy dot d nie spotka jeszcze takiego niemego chóru wrogo ci. Dres znów rozchyli mu si na brzuchu, ukazuj c pasmo czarnych w osów. Stella pierze w zbyt gor cej wodzie, pomy la . Raz jeszcze obci gn bluz i wyszed na powietrze, obnosz c si ze swoim krzy em niczym z orderem. I wtedy niemal jednocze nie wydarzy y si dwie rzeczy. Oto tu ko o koszyka na awce zobaczy znak, którego szuka ; wykonany kred i jaskrawy niby kanarek bieg przez dwie deszczu ki, informuj c go o tym, e przekazanie przesy ki zako czy o si sukcesem. Na ten widok wype ni o go poczucie wielko ci, czego podobnego nie dozna jeszcze nigdy w yciu, wyzwolenie doskonalsze od tego, którego mog aby dostarczy mu kobieta. "Dlaczego musimy to robi w nie tak? - pyta Genera a dlaczego to wszystko musi by tak skomplikowane?" "Poniewa przedmiot ów jest jedyny w swoim rodzaju na wiecie - odpar Genera . - To skarb nie posiadaj cy odpowiednika. Jego utrata by aby tragedi dla wolnego wiata". "I to mnie wybra na swojego kuriera, pomy la z dum ch opiec, cho w g bi duszy nadal uwa , e starzec co nieco przesadza. Spokojnie podniós kopert , wsun j do kieszeni bluzy, zapi zamek i przejecha palcem wzd spojenia sprawdzaj c, czy wszystkie z bki znajduj si na w ciwych miejscach. Dok adnie w tej samej chwili zda sobie spraw z tego, e jest obserwowany. Kobieta przy relingu wci sta a plecami do niego i ch opak znów spostrzeg , e ma bardzo zgrabne biodra i nogi. Ale jej ma y, seksowny towarzysz w czarnym p aszczu odwróci si ca kiem ku niemu, a wyraz jego twarzy pozbawi ch opca wszelkich doznawanych w nie przyjemnych uczu . Tylko raz widzia tak twarz, by o to wówczas, kiedy w ich
pierwszym angielskim domu, w pokoju w Ruislip umiera jego ojciec, zaledwie kilka miesi cy po przybyciu do Anglii. Nigdy przedtem nie widzia u nikogo podobnej rozpaczy, równie g bokiej powagi i bezbronno ci. Ponadto, co by o jeszcze bardziej niepokoj ce, wiedzia - tak jak i Ostrakowa - e by a to rozpacz wypaczaj ca naturalny uk ad rysów jego twarzy, twarzy komika czy te Czarodzieja, jak chcia a Ostrakowa. Rozpalone, pe ne ciek ego b agania spojrzenie ma ego nieznajomego o ostrym obliczu stanowi o tak e jawny wyraz jego komedianckiej duszy. "Ch opcze, poj cia nie masz, co tam niesiesz. Strze tego za cen ycia!" Parowiec zatrzyma si . Byli na drugim brzegu. Chwyciwszy koszyk ch opak zeskoczy na l d i niemal biegn c, potr ca zaaferowanych zakupami ludzi to na tej, to znów na innej bocznej uliczce, prowadz cej nie wiadomo dok d. W drodze powrotnej, kiedy kierownica obija a mu r ce, a w uszach rozbrzmiewa a omocz ca gama silnika, ch opak widzia t twarz na mokrej szosie i wraz z up ywem godzin zastanawia si , czy na skutek emocji, spowodowanych przekazaniem przesy ki, nie pojawi a si ona jedynie w jego wyobra ni. Najprawdopodobniej ciwym cznikiem by kto zupe nie inny, my la próbuj c si uspokoi . Jedna z tych grubych dam w zielonym filcowym kapeluszu - albo nawet konduktor. By em za bardzo zdenerwowany, powiedzia sobie. W decyduj cym momencie odwróci si ku mnie nieznany czyzna, spojrza na mnie, a ja od razu dorobi em mu ca histori , uroi em sobie nawet, e to mój umieraj cy ojciec. Doje aj c do Dover by ju niemal przekonany, e uda mu si przesta rozmy la o tym m czy nie. Przekl te pomara cze wyrzuci do kosza na mieci, a w kieszonce jego bluzy bezpiecznie spoczywa a k uj ca go spiczastym rogiem ta koperta i tylko to si teraz liczy o. A wi c stworzy sobie pewne teorie dotycz ce cichego wspólnika? Lepiej o nich zapomnie . A gdyby nawet, przez czysty przypadek, mia racj , i gdyby by a to tamta pusta, gro na twarz - no to co z tego? Tym bardziej nie nale y lecie w tej sprawie z j zorem do Genera a, którego troska o bezpiecze stwo mia a w sobie co z natchnionego uniesienia jasnowidza. My l o Stelli sta a si dla niego bolesn potrzeb . Jego po danie zaostrza o si wraz z ka ha liw mil . Wci jeszcze trwa wczesny poranek. Wyobrazi sobie, e budzi on pieszczotami; zobaczy , jak jej zaspany u miech powoli przeradza si w nami tno . Smileya wezwano jeszcze tej samej nocy. Dziwne - chocia uwa , e na tym pó nym etapie swego ycia wcale nie sypia dobrze, to telefon stoj cy ko o jego ka dzwoni chyba bardzo ugo, zanim go odebra . Wróci do domu prosto z biblioteki, a nast pnie spo lichy obiad w pewnej w oskiej restauracji na Kings Road, dok d na wszelki wypadek wzi ze sob Podró e Oleariusa. Pó niej pojecha do siebie na Bywater Street i z po wi ceniem cz owieka, który nie ma nic lepszego do roboty, zasiad ponownie do pracy nad swoj monografi . Po dwóch godzinach otworzy butelk czerwonego burgunda i wypi po ow , uchaj c jakiej kiepskiej sztuki radiowej. Zapad w drzemk , zmaga si z niespokojnymi snami, ale w chwili, kiedy us ysza os Lacona, odniós wra enie, e wywlekaj go z ciep ego, ukochanego miejsca, w którym pragn nie niepokojony pozosta na zawsze. A ponadto wydawa o mu si , cho w rzeczywisto ci krz ta si wawo, e ubiera si niezwykle powoli; zastanawia si , czy tak w nie reaguj starzy ludzie, dowiedziawszy si o czyjej mierci. *** Zna go pan osobi cie, czy nie tak, sir? - celowo ciszonym osem zagadn z szacunkiem nadinspektor policji okr gu. - A mo e nie powinienem pyta ? Przebywali razem ju od kwadransa, lecz by o to pierwsze pytanie nadinspektora. Przez moment zdawa o si , e Smiley nie yszy, ale jego milczenie nie by o obra liwe, posiada bowiem dar spokoju. A poza tym dwóch m czyzn przypatruj cych si nieboszczykowi musz przecie czy jakie wi zy kole stwa. Na Hampstead Heath pozosta a jeszcze godzina do witu, ociekaj ca wod , mglista, niczyja godzina, ani zimna, ani ciep a, o niebie zabarwionym przez po wiat Londynu na pomara czowo i drzewach ni cych niczym przeciwdeszczowe p aszcze. Stali rami w rami w bukowej alei; nadinspektor wy szy o g ow od Smileya: m ody, przedwcze nie posiwia y olbrzym, mo e nieco bufonowaty, ale odznaczaj cy si charakterystyczn delikatno ci olbrzyma, która czyni a go z natury przyjacielskim. Smiley zaciska swe pulchne d onie na brzuchu niby burmistrz przed symbolicznym grobowcem ofiar wojny i patrzy wy cznie na cia o, le ce u jego stóp w wietle latarki nadinspektora. Daleki spacer najwyra niej pozbawi go tchu, poniewa dysza nieco, przygl daj c si zmar emu. Z otaczaj cej ich ciemno ci dobiega skrzek policyjnych nadajników, pracuj cych w eterze nocy. Oprócz latarki nie by o w pobli u adnego innego ród a wiat a; nadinspektor rozkaza wszystko wygasi . - Pracowa em z nim, to wszystko - wyja ni Smiley po szej przerwie. - Dano mi to do zrozumienia, sir - powiedzia nadinspektor. Czeka z nadziej , ale nie pad o ju ani jedno s owo. "Nawet si do niego nie odzywaj - powiedzia mu zast pca cz onka komisji rz dowej (Wydzia Operacyjno - ledczy). - Wcale go nie widzia , to dwóch innych facetów. Poka mu, czego chce, i sp aw go. Szybko". Jak dot d nadinspektor ci le wype nia to polecenie. Wedle w asnej oceny dzia z pr dko ci wiat a. Fotograf fotografowa , lekarz wystawi wiadectwo zgonu, patolog zbada cia o in situ w ramach wst pu do pó niejszej sekcji zw ok - a wszystko to odby o si z po piechem obcym zwyczajnemu biegowi rzeczy i tylko dlatego, eby przygotowa
szlak dla goszcz cego u nich amatora, jak go nazywa zast pca cz onka komisji rz dowej (Wydzia Operacyjno - ledczy). Jak zauwa nadinspektor, amator przyby z pomp przys uguj stra nikowi odczytuj cemu liczniki parkingowe, po czym on sam osobi cie galopem oprowadzi go po ca ej trasie. Obejrzeli lady stóp i odtworzyli drog , któr przeby dot d starzec. Nadinspektor dokona rekonstrukcji zbrodni na tyle, na ile w tych okoliczno ciach pozwala y mu zdolno ci, a nadinspektor by uzdolnionym cz owiekiem. Teraz znajdowali si niczym w k pieli, w miejscu, gdzie aleja zakr ca a i gdzie faluj ca mg a stawa a si najg stsza. W snopie wiat a latarki trup by centralnym punktem ca ego wiata. Le twarz do ziemi z rozpostartymi niczym skrzyd a ramionami, jak gdyby ukrzy owano go na wirze, a plastikowa p achta podkre la a jeszcze jego martwot . By y to zw oki m czyzny starego, ale o ciele, które wiele bojowa o, znosi o liczne przeciwno ci i pozosta o nadal szerokie w barach. Bia e w osy starzec ostrzy one mia na je a, a jego ylasta, silna d wci dzier a masywn lask . Ubrany by w czarny p aszcz i kalosze. Obok na ziemi le czarny beret, czarny by równie wir wokó g owy zmar ego. Nieopodal poniewiera y si jakie drobne pieni dze, chusteczka do nosa i ma y scyzoryk, b cy chyba raczej sentymentaln pami tk ni praktycznym narz dziem. "Najprawdopodobniej zacz li go przeszukiwa , a potem zrezygnowali, sir" - powiedzia mu nadinspektor. "Najprawdopodobniej przeszkodzono im, panie Smiley". I Smiley zastanawia si , jak to jest, kiedy dotykasz ciep ego jeszcze cia a cz owieka, którego w nie zastrzeli . - Chcia bym jeszcze przyjrze si jego twarzy, nadinspektorze - powiedzia Smiley. Tym razem to nadinspektor si oci ga . - Jest pan tego pewien, sir? -W jego g osie pobrzmiewa o zak opotanie. - Istniej lepsze metody identyfikacji zw ok, naprawd . - Tak. Tak, nie w tpi - rzek Smiley z przekonaniem, jak gdyby po wi ci tej sprawie wiele namys u. Nadinspektor zawo co cicho w stron drzew, gdzie po ród samochodów z wygaszonymi wiat ami stali jego ludzie niby nast pne pokolenie, oczekuj ce na swoj kolej. - Wy tam. Hall. Sier ancie Pike. Do mnie na jednej nodze i odwróci denata. - Szybko - powiedzia zast pca cz onka komisji rz dowej (Wydzia Operacyjno- ledczy). . Z cienia wysun o si dwóch m czyzn. Starszy nosi czarn brod . Si gaj ce im do okci r kawice chirurgiczne po yskiwa y upiorn szaro ci . Byli ubrani w niebieskie kombinezony i wysokie po uda gumowe buty. Brodacz kucn i ostro nie rozwija plastikow p acht , natomiast m odszy konstabl po d na ramieniu zmar ego, jak gdyby chcia go obudzi . - To nie wystarczy, ch opcze - przestrzeg go nadinspektor ju o wiele ostrzejszym tonem. Ch opak szarpn mocniej, brodaty sier ant pomóg mu i cia o obróci o si niech tnie; jedna r ka zwisa a sztywno, druga wci ciska a lask . - Chryste - powiedzia konstabl. - Niech to jasna cholera zakry sobie d oni usta. Sier ant chwyci go za okie i odci gn na bok. Us yszeli, jak tamten wymiotuje. - Nie przepadam za polityk . - Ci gle wpatrzony w ziemi zwierzy si bez zwi zku Smileyowi. - Nie przepadam za polityk i nie przepadam za politykami. Moim zdaniem, wi kszo z nich to licencjonowani szale cy. Szczerze mówi c, dlatego wst pi em do policji. - ylasta mg a wi a si dziwnie w nieruchomym wietle jego latarki. - Nie wie pan przypadkiem, co to by o? Nie widzia em takiej rany od pi tnastu lat. - Obawiam si , e balistyka to nie moja dzia ka - odpar Smiley po kolejnej chwili namys u. - No tak, przecie pan si tym raczej nie zajmuje, prawda? Ju si pan napatrzy , sir? Smiley najwyra niej wcale si jeszcze nie napatrzy . - Ludzie spodziewaj si na ogó strza u w piersi, prawda, sir? - zauwa bystro nadinspektor. Wiedzia , e swobodna pogaw dka mo e rozlu ni czasem atmosfer przy takich okazjach. adna, okr glutka kula, pozostawiaj ca gustowny otwór Tego zwykle oczekuj ludzie. Ofiara delikatnie opada na kolana w takt pie ni chórów niebia skich. My , e to wp yw telewizji. Tymczasem, jak s ysza em od kolegów z wojska, porz dna kula urywa dzisiaj r albo nog . - Nadinspektor przybra teraz nieco bardziej praktyczny ton. - Czy on nosi jakie w sy, sir? Sier ant dostrzeg na górnej szcz ce lady zarostu. - W s wojskowy - powiedzia Smiley po d ugiej przerwie i ze wzrokiem ca y czas utkwionym w ciele starca kciukiem oraz palcem wskazuj cym nakre li z roztargnieniem jaki kszta t na swojej asnej wardze. - Panie nadinspektorze, czy móg bym obejrze zawarto jego kieszeni? - Sier ancie Pike. - Sir! - Zarzu cie t p acht z powrotem i powiedzcie panu Murgotroydowi, eby przygotowa w furgonetce to, co tamci zostawili mu w kieszeniach. Na jednej nodze - doda z przyzwyczajenia. - Tak jest! - I chod cie tutaj. - Nadinspektor delikatnie uj sier anta pod rami . -Powiedzcie m odemu konstablowi Hallowi, e nie mog mu zakaza wymiotowa , ale nie b tolerowa wulgarnego j zyka. - Tak si z o, e nadinspektor by na swoim terenie pobo nym
chrze cijaninem i wcale go nie obchodzi o, czy kto o tym wie czy nie. - T dy, panie Smiley - doda , odzyskawszy swój agodniejszy ton. W miar jak szli w gór alei skrzek odbiorników radiowych zanik , a zamiast niego us yszeli pomruk miasta i kr ce ciekle nad ich g owami gawrony. Nadinspektor maszerowa ra no, trzymaj c si lewej strony odgrodzonej linami strefy policyjnej. Smiley spieszy za nim. Pomi dzy drzewami sta a zaparkowana furgonetka bez okien, tylne drzwi by y otwarte, a w rodku pali o si przy mione wiat o. Weszli i usiedli na twardych awkach. Pan Murgotroyd mia siwe w osy i nosi szary garnitur. Kucn przed nimi z plastikowym workiem, wygl daj cym jak przezroczysta poszewka na poduszk . Worek mia u góry w ze , który pan Murgotroyd rozwi za . Wewn trz telepa y si jakie mniejsze paczuszki. Pan Murgotroyd wyjmowa je, nadinspektor za odczytywa nalepki w wietle latarki, po czym pokazywa poszczególne przedmioty Smileyowi. - Jedna zdarta skórzana portmonetka o kontynentalnym wygl dzie. Po owa w lewej kieszeni marynarki, po owa na zewn trz. Widzieli cie panowie monety wokó cia a - siedemdziesi t dwa pensy. To wszystkie pieni dze, jakie mia przy sobie. Czy on w ogóle nosi portfel, sir? - Nie wiem. - Przypuszczamy, e po akomili si na portfel, wzi li si do portmonetki, a potem uciekli. P k kluczy od domu i ró nych innych, prawa spodni... Ci gn dalej, ale uwa ne spojrzenie Smileya nie agodnia o. Niektórzy ludzie udaj , e posiadaj pami , a inni j po prostu maj . Dla nadinspektora pami stanowi a lepsz po ow inteligencji, ceni j najwy ej ze wszystkich w adz intelektu i wiedzia , e Smiley j ma. - Jedna karta biblioteczna z biblioteki dzielnicowej w Paddington na nazwisko V. Miller, jedno cz ciowo opró nione pude ko zapa ek swan vesta, lewa p aszcza. Jedna karta pobytu obcokrajowca, numer jak w raporcie, tak e na nazwisko Vladimir Miller. Jedna fiolka jakich tabletek, lewa aszcza. Na co mog by te tabletki, wie pan cokolwiek na ten temat, sir? Nazywaj si sustac, cokolwiek mia oby to znaczy , bra dwa do trzech razy dziennie? - Serce - powiedzia Smiley. - I rachunek na sum trzynastu funtów, wystawiony przez Straight and Steady Minicab Service, przedsi biorstwo taksówkowe z Islington, North. - Mog zobaczy ? - zapyta Smiley i nadinspektor wyci gn tak, eby Smiley móg odczyta dat i nazwisko kierowcy, J. Lamb, fantazyjnie podkre lone i wypisane banalnym charakterem pisma. Kolejne zawini tko zawiera o laseczk tej, cudem nie po amanej kredy szkolnej. Jej w ski koniec by usmarowany na br zowo, jak gdyby na skutek pojedynczego poci gni cia, grubszy koniec pozosta natomiast nietkni ty. - Na jego lewej d oni jest te ty py kredowy - rzek pan Murgotroyd, który odezwa si po raz pierwszy. Mia cer barwy szarego kamienia. Równie jego g os by szary i obny, jak g os grabarza. My leli my nawet, e mo e gdzie uczy - doda pan Murgotroyd, ale Smiley celowo, b te przez nieuwag , nie odpowiedzia na zasugerowane przez Murgotroyda pytanie, nadinspektor za nie podj tej kwestii. I jeszcze jedna bawe niana chusteczka, któr podawa teraz pan Murgotroyd, gdzieniegdzie czysta, gdzieniegdzie zakrwawiona, starannie zaprasowana w ostry trójk t, przeznaczony do górnej kieszonki marynarki. - My leli my, e mo e szed na przyj cie - powiedzia pan Murgotroyd, tym razem bez adnej nadziei. - Operacyjno - ledczy na linii, sir! - zawo jaki g os z przodu furgonetki. Nadinspektor bez s owa znikn w ciemno ciach, pozostawiaj c Smileya na pastw przygn bionego spojrzenia pana Murgotroyda. - Pan jest jakim specjalist , sir? - spyta pan Murgotroyd, poddawszy swego go cia ponurym i d ugim ogl dzinom. - Nie. Nie, obawiam si , e nie - rzek Smiley. - Home Office, sir? - Niestety, tak e nie - powiedzia Smiley, potrz saj c yczliwie g ow , co w jaki sposób uzupe nia o oszo omienie pana Murgotroyda. - Moi prze eni obawiaj si nieco o pras , panie Smiley powiedzia nadinspektor, wsuwaj c znowu g ow do wn trza furgonetki. - Zdaje si , e ju tu jad , sir. Smiley szybko wygramoli si z samochodu. Stan li w alei twarz w twarz. - By pan bardzo uprzejmy - powiedzia Smiley. - Dzi kuj . - To dla mnie zaszczyt - odpowiedzia nadinspektor. - Nie pami ta pan przypadkiem, w której kieszeni znajdowa a si kreda? - spyta Smiley. - Lewa p aszcza - odrzek nadinspektor z niejakim zdumieniem. - A jak go tamci obszukiwali - mo e mi pan powiedzie jeszcze raz, jak to si dok adnie pana zdaniem odby o? - Nie mieli czasu albo nie uwa ali za stosowne go odwróci . Ukl kli przy nim, wyci gn li mu portfel, potem zwin li portmonetk . Porozrzucali przy tym par rozmaitych przedmiotów. Ale wtedy mieli ju dosy . - Dzi kuj - powiedzia znowu Smiley. I w chwil pó niej znikn pomi dzy drzewami z wi ksz swobod ni mog aby to sugerowa jego przysadzista posta . Ale
przedtem nadinspektor szeroko o wietli latark jego twarz; nie uczyni tego wcze niej ze wzgl dów podyktowanych roztropno ci . Za to teraz rzuci przenikliwe, profesjonalne spojrzenie na to legendarne oblicze, cho by i po to, aby na staro móc opowiedzie wnukom, jak to George Smiley, by y szef wywiadu, wówczas ju w stanie spoczynku, pojawi si niespodziewanie pewnej nocy, eby rzuci okiem na tego jakiego tam obcokrajowca, zmar ego w wielce paskudnych okoliczno ciach. To w ciwie nie by a pojedyncza twarz, pomy la nadinspektor. "W ka dym razie nie wtedy, gdy tak pod wietli em j od do u, nie wprost. To raczej ca y szereg twarzy. Raczej mieszanina ró nych wieków, ró nych stara i ludzi. A nawet, my la nadinspektor, ró nych wiar". - Najlepszy fachowiec, jakiego zna em - powiedzia niedawno nadinspektorowi przy jakim przyjacielskim kufelku piwa stary Mendel, jego dawny zwierzchnik. Mendel by na emeryturze, jak Smiley. Ale wiedzia , co mówi, i wcale nie lubi Rysunkowych bardziej ni nadinspektor - w cibscy, w wi kszo ci lalusiowaci amatorzy, a w dodatku nieszczerzy. Ale nie Smiley. Smiley jest inny, powiedzia Mendel. Smiley jest najlepszy. To po prostu najlepszy oficer operacyjny, jakiego Mendel kiedykolwiek spotka , a stary Mendel wiedzia , co mówi. Opactwo, zdecydowa nadinspektor. Oto czym by - opactwem. Wplecie to w swoje kazanie, kiedy znów nadejdzie jego kolej. Opactwo, budowane w rozmaitych stylach, w ró nych epokach i wedle ró nych przekona . Im d ej my la , tym bardziej podoba a mu si ta metafora. Wypróbuje j na onie, kiedy przyjdzie do domu: cz owiek jako budowla Boga, kochanie, ukszta towana d oni przedwieczn , niesko czona w swej ró norodno ci i w swych eniach... Ale w tym momencie nadinspektor pow ci gn swoj retoryczn wyobra ni . A mo e mimo wszystko nie, pomy la . Mo e bujasz w ob okach ociupink za wysoko, przyjacielu. W twarzy Smileya by o jeszcze co , czego nadinspektor nie zdo zbyt szybko zapomnie . Rozmawia potem o tym ze starym Mendelem; zreszt rozmawia z nim potem o ró nych rzeczach. Wilgo . Pocz tkowo s dzi , e to rosa - ale je li by a to rosa, to czemu twarz nadinspektora jest sucha jak pieprz? To nie by a rosa i nie by to smutek, o ile nie myli o go przeczucie. By o to co , co od czasu do czasu przytrafia o si samemu inspektorowi i nawet najtwardszym z jego ch opaków; niczym sokó wypatrywa tego stanu, który zwykle ogarnia ich znienacka. Na ogó w zwi zku ze sprawami m odocianych, kiedy nagle pojmuje si bezsens tego wszystkiego - zn canie si nad dzie mi, napady rabunkowe, gwa ty na niemowl tach. I nie za amujesz si wtedy, nie bijesz si w piersi i nie wyprawiasz adnych podobnych histerii. Nie. Przyk adasz po prostu r do twarzy, okazuje si , e jest mokra, i wtedy zastanawiasz si , po jak choler Chrystus zadawa sobie tyle trudu, eby umrze , je eli rzeczywi cie kiedykolwiek umar . A kiedy ow adnie tob taki nastrój, powtarza nadinspektor z lekkim dreszczem, najlepszym wyj ciem jest wzi sobie ze dwa dni wolnego i zabra on do Margate, bo inaczej zanim si spostrze esz, staniesz si za szorstki wobec swoich ludzi - wi c dla swego w asnego dobra. - Sier ancie! - zawo nadinspektor. Zamajaczy a przed nim brodata posta . - W czcie wiat a i przywró cie wszystko do porz dku - rozkaza . I popro cie inspektora Hallowesa, eby si tu pokaza ; chc , eby co dla mnie zrobi . Na jednej nodze. tworzyli mu drzwi, zwalniaj c cuch, wypytywali go zwi le i z przej ciem - nawet zanim wzi li od niego p aszcz. Czy przy zw okach znaleziono jakie kompromituj ce materia y, George? Które wskazywa yby na zwi zek z nami? Mój Bo e, ale tam d ugo zabawi ! Pokazali mu, gdzie mo e si umy , zapominaj c, e przecie wie. Posadzili go w fotelu i Smiley utkwi w nim, skromny i niepotrzebny, podczas gdy Oliver Lacon, szef rz dowego departamentu do spraw s b wywiadowczych, przemierza wytarty dywan tam i z powrotem jak cz owiek niepokojony wyrzutami sumienia, Lauder Strickland powtarza za to samo przez stary telefon z tubk pi tnastu ró nym osobom na pi tna cie ró nych sposobów: Wi c daj mi z powrotem ten kontakt w policji, natychmiast, kobieto - asi si b terroryzowa ludzi w zale no ci od ich rangi i si y wp ywów. Nadinspektor, wydawa o si , zdarzy si ca e ycie temu, ale w rzeczywisto ci od tamtej pory min o dziesi minut. Mieszkanie znajdowa o si nieca e dwie cie jardów od Hampstead Heath na ostatnim pi trze spiralnego, edwardia skiego domu, i pachnia o starymi pieluszkami oraz st ch ym dymem papierosowym. Wizje rozdartej twarzy Vladimira miesza y si w umy le Smileya z bladymi twarzami obecnych tu ywych ludzi, jednak mier nie by a teraz dla niego szokiem, a potwierdza a jedynie, e kurczy si jego w asne istnienie; e yje, nie maj c szans. Siedzia , nie robi c sobie adnych nadziei. Siedzia jak stary cz owiek na wiejskiej stacji kolejowej, obserwuj cy przeje aj ce ekspresy. Obserwuj cy je mimo wszystko. I pami taj cy dawne podró e. Oto jak wygl da ka da krytyczna sytuacja, pomy la ; plebejska gadanina o niczym. Jeden wisi na telefonie, drugi nie yje, trzeci kr y tu i tam. Nerwowa bezczynno zwolnionego tempa. Rozejrza si , próbuj c skupi uwag na gnij cych wokó rzeczach. Wyszczerbione ga nice, zezwolenie ministerstwa pracy. uj ce, br zowe poplamione kanapy. Ale mieszkania - kryjówki w przeciwie stwie do starych genera ów nie umieraj nigdy, pomy la . Nawet nie znikaj . Spoczywa a przed nim na stole niepor czna aparatura szpiegowskiej go cinno ci, maj ca wskrzesi przybysza, którego
wskrzesi ju nie mo na. Smiley sporz dzi list . W wiaderku z roztopionym lodem butelka stolicznej, ulubiony gatunek Vladimira. ledzie solone, nadal spoczywaj ce w puszce. Kupione na sztuki ogórki kiszone, nieco ju zeschni te. Obowi zkowy bochenek razowca. Jak ka dy Rosjanin, którego zna Smiley, stary nie móg w ciwie pi bez niego wódki. Dwa kieliszki od Marksa & Spencera, mog yby by czystsze. Nienaruszona paczka rosyjskich papierosów: gdyby przyszed , wypali by wszystkie; nie mia przy sobie papierosów, kiedy zgin . Vladimir nie mia przy sobie papierosów, powtórzy Smiley, i jakby zaj kn si w my lach. Zawi za róg chusteczki na supe ek. Jego zadum przerwa jaki brz k. "To m ody Mostyn upu ci w kuchni talerz. Lauder Strickland odwróci si przy telefonie i poprosi o cisz , ale cisza zapad a ju ponownie. A tak na marginesie, to co ten Mostyn przygotowuje w kuchni? Obiad? niadanie? Ciasto kminkowe na pogrzeb? A czym by Mostyn? Kim by Mostyn? Smiley u cisn jego dr , wilgotn d i od razu zapomnia , jak wygl da, wiedzia tylko tyle, e by bardzo m ody. A jednak z jakiego powodu Mostyn by mu znany, cho by jako typ cz owieka. Mostyn to nasz smutek, zadecydowa arbitralnie Smiley. Lacon raptownie zatrzyma si w pó kroku. - George! Wygl dasz na zmartwionego. Nie przejmuj si . Nie zawinili my w tej sprawie. Nikt z nas nie zawini ! - Ja si nie martwi , Oliverze. - Wygl dasz tak, jakby robi sobie wyrzuty. Widz przecie ! - Kiedy gin agenci... - powiedzia Smiley, ale nie doko czy zdania, a zreszt Lacon i tak nie móg na niego czeka . Znów odszed , w drowiec maj cy jeszcze przed sob wiele mil. Lacon, Strickland, Mostyn, my la Smiley, a wokó nadal roznosi si terkot szkockiego akcentu Stricklanda, który pochodzi z Aberdeen. Totumfacki z ministerstwa, spec z Cyrku i jaki wyp oszony ch opak. Dlaczego nie s to prawdziwi ludzie? Dlaczego nie oficer, prowadz cy Vladimira, ktokolwiek to jest? Czemu nie ich szef, Saul Enderby? Z czasów, kiedy by w wieku Mostyna, powróci y do niego dwa wersy Audena: "Uczcijmy cz owieka pionowego, je li umiemy, chocia cenimy jedynie poziomego". Czy tak jako . A czemu Smiley? - my la . A nade wszystko, dlaczego ja? Akurat ja, kiedy dla nich jestem bardziej nie ywy ni stary Vladimir. - Panie Smiley, napije si pan herbaty, czy czego mocniejszego? - zawo Mostyn z otwartych drzwi kuchni. Smiley zastanawia si , czy on jest zawsze taki blady. - Pan Smiley napije si tylko herbaty, dzi kuj , Mostyn! wypali Lacon, wykonuj c gwa towny zwrot w ty . - Po doznanym szoku herbata jest o wiele bezpieczniejsza. Z cukrem, prawda, George? Cukier przywraca utracon energi . Czy to by o makabryczne, George? To naprawd musia o by dla ciebie straszne. Nie, to nie by o straszne, to by a prawda, my la Smiley. Zosta zastrzelony, a ja widzia em go martwego. Mo e ty te powiniene go zobaczy . Najwyra niej nie mog c pozostawi Smileya samego, Lacon znów przeszed przez pokój i przygl da mu si sprytnymi, nic nie rozumiej cymi oczami. By istot md , gwa town , ale pozbawion energii, o okropnie postarza ych m odzie czych rysach i nabrzmia ym, chorobliwym rumieniu wokó szyi, gdzie koszula ociera a skór . W religijnym wietle, mi dzy wschodem s ca a porankiem, jego czarna kamizelka i bia y ko nierzyk po yskiwa y niczym sutanna. - Prawie si z tob nie przywita em - poskar si Lacon, jak gdyby to by a wina Smileya. - George. Stary przyjacielu. Mój Bo e. - Cze , Oliver - powiedzia Smiley. Lacon jednak nie poruszy si ; wpatrywa si w niego z góry, sw d ug g ow przechyli na bok jak dziecko, przygl daj ce si jakiemu owadowi. Smiley powtórzy sobie w pami ci alarmuj cy telefon od Lacona, otrzymany przed dwiema godzinami: - Nag y wypadek, George. Pami tasz Vladimira? George, pisz? Pami tasz starego Genera a, George? Mieszka kiedy w Pary u? - Tak, pami tam Genera a - odpowiedzia . - Tak, Oliverze, pami tam Vladimira. - Potrzebny nam kto z jego przesz ci, George. Kto , kto zna jego zwyczaje, kto móg by go zidentyfikowa , zatuszowa mo liwy skandal. Jeste nam potrzebny, George. Teraz. George, obud si . Próbowa . Próbowa te prze s uchawk do ucha, na które lepiej s ysza , i usi na zbyt wielkim dla niego ku. Le rozwalony na zimnym miejscu, opuszczonym przez on , poniewa z tej strony sta telefon. - Mówisz, e zosta postrzelony? - powtórzy Smiley. - George, dlaczego nie s uchasz? miertelnie postrzelony. Dzisiejszego wieczora. George, na lito bosk , obud si , jeste nam potrzebny! Lacon znów odskoczy od niego, skubi c swój sygnet, jak gdyby pier cie by za ciasny. Potrzebuj ci , my la Smiley, patrz c jak Lacon si kr ci. Kocham ci , nienawidz ci , potrzebuj ci . Takie apokaliptyczne stwierdzenia przypomina y mu Ann , kiedy brakowa o jej pieni dzy albo mi ci. J drem zdania jest podmiot, pomy la . Nie czasownik, a ju na pewno nie dope nienie. To ego, domagaj ce si swojego po ywienia. "Do czego jestem im potrzebny?" - my la znowu. " eby ich pocieszy ?
Da im rozgrzeszenie? Co oni takiego uczynili, e potrzebna jest im moja przesz do zado uczynienia ich przysz ci?" W ko cu pokoju Lauder Strickland podniós rami w faszystowskim pozdrowieniu, zwracaj c si do W adzy. - Tak, Szefie, jest teraz u nas, sir... Powiem mu, sir... Oczywi cie, sir... Przeka ... Tak, sir... Dlaczego tajemny wiat tak poci ga Szkotów? Smiley nie po raz pierwszy w swej karierze zastanawia si nad tym. Mechanicy okr towi, zarz dcy w koloniach, szpiedzy... To heretycka, szkocka historia przyci ga ich do rozmaitych ko cio ów, zdecydowa . - George! - To Strickland, nagle znacznie g niej wykrzykuj cy imi Smileya niczym rozkaz. - Sir Saul le ci swe najcieplejsze, osobiste pozdrowienia, George - Odwróci si z uniesionym wci ramieniem. - W jakiej spokojniejszej chwili wyrazi ci sw wdzi czno w nieco w ciwszy sposób. - I powrót do telefonu: - Tak, Szefie, jest ze mn tak e Oliver Lacon, a jego odpowiednik w Home Office pertraktuje w tej chwili z dyrektorem Departamentu Policji w kwestii naszego dawnego zainteresowania zmar ym oraz w sprawie przygotowania oficjalnej pro by do prasy. Dawnego zainteresowania, zauwa w my lach Smiley. Obiekt dawnego zainteresowania z odstrzelon twarz i bez papierosów w kieszeni. ta kreda. Smiley otwarcie przypatrzy si Stricklandowi: ohydny zielony garnitur, wyszczotkowane buty ze wi skiej skóry udaj cej zamsz. Jedyna zmiana, jak w nim dostrzega , to rdzawy w s, nawet w po owie nie tak wojskowy jak s, który nosi Vladimir przed mierci . - Tak, sir, "zamar a sprawa o znaczeniu czysto historycznym", sir. - Strickland mówi dalej do s uchawki. Rzeczywi cie zamar a, pomy la Smiley. Zamar a, wygas a, wygaszona. - Tak dok adnie brzmi to okre lenie - ci gn dalej Strickland. - I Oliver Lacon proponuje zastosowa je s owo w s owo w pro bie do prasy. Dobrze mówi , Oliverze? - O charakterze czysto historycznym - poprawi go Lacon ze ci . Nie o znaczeniu historycznym. Tego nie chcemy w adnym wypadku "Historycznego znaczenia". - Przedefilowa majestatycznie wszerz pokoju pod pretekstem obejrzenia sobie przez okno nadchodz cego dnia. - A wi c Enderby nadal jest szefem, Oliverze? - zapyta Smiley pleców Lacona. - Tak, tak, to nadal Enderby, twój stary przeciwnik, w dodatku czyni cuda - zareplikowa niecierpliwie Lacon. Poci gn zas on , wyrywaj c j z abek. - Nie jest w twoim stylu, to prawda - a dlaczego mia oby by inaczej? To typ atlantycki. Próbowa si otworzy jedno skrzyd o okna. -Mówi ci, nie atwo pracowa pod takimi rz dami. - Raz jeszcze szarpn w ciekle klamk . Wokó kolan Smileya rozhula si lodowaty powiew. Trzeba sobie nogi uchodzi . Mostyn, gdzie ta herbata? Zdaje si , e czekamy ju ca wieczno . Ca e ycie, pomy la Smiley. Poprzez odg os wspinaj cej si na wzgórze ci arówki us ysza znów Stricklanda, bezustannie rozmawiaj cego z Saulem Enderby. - My , e je li chodzi o pras , to nie nale y go przesadnie bagatelizowa . W takiej sprawie jak ta, najwa niejsza jest nijako . Tu niebezpieczne jest nawet spojrzenie przez pryzmat jego ycia prywatnego. Chcemy pozbawi t spraw jakiegokolwiek znaczenia dla wydarze bie cych. Ale tak, to prawda, prawda, Szefie, racja... - I nudzi tak w kó ko, wazeliniarski, ale i czujny. - Oliver - zacz Smiley, straciwszy cierpliwo . - Oliver, pozwól, e... Ale Lacon mówi , nie s ucha : - Jak tam Anna? - zapyta niejasno, stoj c przy oknie i opieraj c okcie na parapecie. - Rozumiem, e jest z tob , i tak dalej? Nie w óczy si nigdzie, co? Bo e, jak ja nienawidz jesieni. - Dzi kuj , dobrze. Jak tam... - bez skutku usi owa przypomnie sobie imi ony Lacona. - Odesz a ode mnie, cholera. Uciek a z tym swoim parszywym instruktorem jazdy konnej, niech j szlag trafi. Zostawi a mnie z dzie mi. Dziewczyny s na szcz cie w internacie. - Lacon opar si na r kach i utkwi wzrok w ja niej cym niebie. - Czy to jest Orion, ten tam, wetkni ty pomi dzy kominy jak pi ka golfowa? A to kolejna mier , zauwa ze smutkiem Smiley, pozostaj c na chwilk my lami przy rozbitym ma stwie Lacona. Przypomnia sobie prost , adn kobiet i ca y cuszek córek, je cych na kucykach w ogrodzie ich niestylowego domu w Ascot. - Przykro mi, Oliverze - powiedzia . - A niby dlaczego? To moja ona, nie twoja. W mi ci ka dy dzia a na w asn r . - Prosz zamkn okno! - zawo Strickland, ponownie wykr caj c jaki numer. - Zrobi a si tu u mnie cholerna Arktyka! Lacon zatrzasn okno ze z ci i wyszed z powrotem na rodek pokoju. Smiley spróbowa po raz drugi: - Co tu si dzieje, Oliverze? Do czego jestem wam potrzebny? - Przede wszystkim jeste jedyn osob , która go zna a. Strickland, sko czy ju ? Jest jak ci spikerzy na lotniskach. Nigdy nie ko cz . Mo esz nie wytrzyma , Oliverze, pomy la Smiley, dostrzeg szy ch ód w oczach Lacona, gdy ten stan pod wiat o. Dosta za swoje, pomy la z nieoczekiwanym wspó czuciem. Obaj dostali my. Tajemniczy Mostyn wy oni si z herbat z kuchni: szczery, nowocze nie wygl daj cy dzieciak w rozkloszowanych spodniach i z
grzyw kasztanowych w osów. Widz c jak stawia tac , Smiley umiejscowi go nareszcie w odniesieniu do w asnej przesz ci. Anna mia a kiedy takiego kochanka, by z Wells Theological College. Podwozi a go kiedy gdzie na autostradzie M4 i twierdzi a pó niej, e ocali a ch opaka przed popadni ciem w homoseksualizm. - W której sekcji pracujesz, Mostyn? - cicho spyta go Smiley. - W mietniku, sir. - Przykucn na wysoko sto u, wykazuj c azjatyck uni ono . - W zasadzie od pa skich czasów, sir. To rodzaj banku operacyjnego. G ównie nowicjusze oczekuj cy na zagraniczne placówki. - Rozumiem. - S ucha em pana wyk adów w obku w Sarratt, sir. Na kursie dla nowych pracowników. Prowadzenie agenta w terenie. Najlepsze zaj cia, jakie mieli my przez te dwa lata. - Dzi kuj . Ale Mostyn nadal wpatrywa si w niego ciel cym wzrokiem. - Dzi kuj - powiedzia znów Smiley, jeszcze bardziej zaintrygowany. - Z mlekiem czy z cytryn , sir? Cytryna by a dla niego doda cicho na stronie, jak gdyby chc c poleci j w ten sposób. Strickland od s uchawk i zacz manipulowa przy pasku od spodni, luzuj c go i zaciskaj c na przemian. - Tak, dobrze, musimy z agodzi prawd , George! - rykn naraz Lacon, sk adaj c jakby wyznanie osobistej wiary. Okoliczno ci mog czasem sprawi , e ludzie niewinni zdaj si by winni. Z otego wieku nie by o nigdy. Jest tylko z oty rodek. Musimy o tym pami ta . Wypiszcie to sobie kred na lusterkach do golenia. , pomy la Smiley. Striekland chodzi marynarskim krokiem po pokoju: - Ty. Mostyn. Nigel, m odzie cze. Ty, sir! W odpowiedzi Mostyn podniós na niego swoje smutne, br zowe oczy. - Nie podawaj prasie absolutnie adnych informacji ostrzeg go Strickland pocieraj c w sy wierzchem d oni, jak gdyby zarost albo r ka by y mokre. - S yszysz? Rozkaz z góry. Do spotkania nie dosz o, wi c nie musisz wype nia karty spotkania ani niczego w tym rodzaju. Nie musisz nic robi , trzymaj tylko buzi na k ódk . Rozumiesz? Rozliczysz si z kosztów jak ze zwyczajnych wydatków z kasy podr cznej. Bezpo rednio przede mn . adnych notatek do akt. Rozumiesz? - Rozumiem - powiedzia Mostyn. - I adnych szeptów na uszko tym dziweczkom z Rejestracji, bo i tak si o tym dowiem. S yszysz? Daj nam herbaty. Co zasz o w duszy Georgea Smileya, kiedy us ysza t rozmow . W bezkszta tnej nieokre lono ci owych dialogów, w potworno ci tamtej sceny na Heath uderzy a go pewna szokuj ca prawda. Poczu , jak co szarpie go w piersi i mia wra enie, e chwilowo utraci kontakt z tym pokojem i z tymi trzema nawiedzonymi lud mi, których w nim napotka . Spotkanie? Spotkanie pomi dzy Mostynem a Vladimirem? Bo e jedyny, pomy la rozwi zuj c kwadratur tego ob kanego ko a. Panie zachowaj, chro nas i miej nas w swej opiece. Mostyn by oficerem prowadz cym Vladimira! Ten starzec, ongi nasza duma, a oni oddaj go pod opiek tego nieotrzaskanego ch opca. Kolejne szarpni cie, jeszcze bardziej gwa towne, gdy zdumienie zmiót wybuch skrywanej furii. Poczu , e trz mu si wargi, co cisn o go za gard o, powstrzymuj c owa i kiedy Smiley zwróci si do Lacona, jego okulary wygl da y jak zaparowane od gor ca: - Oliverze, zastanawiam si , czy nie powiedzia by mi nareszcie, co ja tu robi - us ysza sam siebie, przedstawiaj cego t propozycj po raz trzeci, g osem ledwie dono niejszym ni pomruk. Wyci gn r i wyj wódk z wiaderka. Nikt nie zg osi zamówienia, wi c Smiley zdj zakr tk i strzeli sobie luf . Lacon nawet teraz dygota , zastanawia si , strzela oczami, zwleka . W wiecie Lacona pytania bezpo rednie by y szczytem z ego smaku, ale bezpo rednie odpowiedzi by y jeszcze gorsze. Zaskoczony w pó gestu na rodku pokoju, sta przez chwil , wpatruj c si w Smileya z niedowierzaniem. Na wzgórze niepewnie wspina si samochód, przynosz c wie ci z rzeczywistego wiata za oknem. Lauder Strickland siorba swoj herbat . Mostyn energicznie mo ci si na sto ku od fortepianu, pozbawionym instrumentu. A Lacon gwa townymi gestami móg jedynie szuka s ów niejasnych na tyle, by mog y ukry swoje w ciwe znaczenie. - George - powiedzia . O okno uderzy y strugi deszczu, ale nie zwróci na to uwagi. - Gdzie jest Mostyn? - zapyta . Mostyn jeszcze nie usadowi si wygodnie, kiedy wymkn si cichaczem z pokoju za potrzeb . Us yszeli g ny niczym orkiestra ta huk spuszczanej wody i gulgotanie we wszystkich rurach budynku. Lacon podniós d i przesun j wzd nabrzmia ych na szyi plam. Rozpocz niech tnie: - Trzy lata temu, George, zacznijmy od tego, wkrótce potem, jak opu ci Cyrk, twój nast pca, Saul Enderby, twój godny nast pca, ulegaj c naciskowi zaniepokojonego Gabinetu, zaniepokojonego, czyli nowo uformowanego, zdecydowa si na daleko id ce zmiany w praktycznej dzia alno ci wywiadu. Przedstawiam ci tu t o, George - wyja ni , przerywaj c sam sobie. - Robi to, poniewa jeste tym, kim jeste , w imi minionych czasów, a tak e... - d gn palcem w szyb - z powodu tego, co za oknem. Strickland porozpina sobie kamizelk i le teraz,
podrzemuj c jak najedzony do syta pasa er w pierwszej klasie nocnego samolotu. Jednak jego ma e, czujne oczka ledzi y ka dy krok Lacona. Drzwi otworzy y si i zamkn y za Mostynem, który powróci na swoj grz na sto ku. - Mostyn, spodziewam si , e tego nie s yszysz. Mówi o wa nych, bardzo wa nych sprawach politycznych. Jedn z takich daleko id cych zmian, George, by a decyzja o utworzeniu mi dzyresortowego Komitetu Kierowniczego. Mieszanego komitetu - i ukszta towa go w powietrzu d mi - ludzie cz ciowo z Westminster, cz ciowo z Whitehall, w tym zarówno przedstawiciele Gabinetu, jak i g ównych klientów Whitehall, Znani jako M drcy. Ale usytuowani - George - usytuowani pomi dzy bractwem z wywiadu a Gabinetem. W charakterze kana u, filtra, hamulca. Rami Lacona pozosta o wyci gni te, rozdawa owe metafory niczym karty. - eby patrze Cyrkowi na r ce. eby sprawowa kontrol , George. Odpowiedzialno i czujno s w interesie bardziej otwartego rz du. Nie podoba ci si . Widz to po twojej minie. - Ja jestem poza tym wszystkim - odpowiedzia Smiley. - Nie czuj si powo any do wydawania ocen. Naraz Lacon przybra zatrwo ony wyraz twarzy i zni swój ton tak, e zdawa si by bliski rozpaczy. - Trzeba ich s ysze , George, tych naszych nowych w adców! Trzeba s ysze , jak oni mówi o Cyrku! Do diab a, jestem dla nich popychad em: wiem o tym, codziennie to samo! Szyderstwa. Podejrzenia. Nieufno na ka dym kroku, nawet ze strony tych ministrów, którzy powinni by m drzejsi. Jak gdyby Cyrk by jakim osamotnionym, narowistym zwierz ciem przechodz cym ich poj cie. Jak gdyby wywiad brytyjski by czym w rodzaju firmy pozostaj cej w ca kowitym posiadaniu konserwatystów. Jak gdyby wcale nie by ich sprzymierze cem, lecz niezale mij w ich socjalistycznym gnie dzie. Znów mamy lata trzydzieste. Czy wiesz, e oni zacz li nawet na nowo ca t dyskusj o Brytyjskim Akcie o Wolno ci Prasy na wzór ameryka ski? e to wysz o od cz onków Gabinetu? Otwarte przes uchania, ró ne rewelacje, a wszystko dla publicznej rozrywki? By by wstrz ni ty, George. Zasmuci by si . Pomy l, jak co takiego odbi oby si cho by tylko na morale ludzi. Czy Mostyn kiedykolwiek wst pi by do Cyrku, gdyby wszystkiemu nadawano tyle rozg osu w prasie i w ogóle wsz dzie? Wst pi by , Mostyn? Pytanie g boko chyba ugodzi o Mostyna, poniewa jego ponure oczy, których ciemny kolor podkre la a dodatkowo niezdrowa cera, sta y si jeszcze bardziej ponure. Ch opak przytkn kciuk i palec wskazuj cy do ust, nie odezwa si jednak. - O czym to ja mówi em, George? - zapyta Lacon, nagle zupe nie rozkojarzony. - M drcy - powiedzia wspó czuj co Smiley. Lauder Strickland rzuci z kanapy swoj w asn opini na temat tego cia a: - Tacy z nich m drcy jak ze mnie chi ski cesarz. Kupa lewicowych handlarzy flanel . Kieruj za nas naszym yciem. Mówi nam, jak mamy prowadzi swój sklep. Daj nam po apach, je eli nie zgadzaj si rachunki. Lacon spojrza na Stricklanda z wyrzutem, ale mu nie zaprzeczy - Jednym z mniej kontrowersyjnych zada M drców, George - jednym z ich pierwszych obowi zków - na onych na nich specjalnie przez naszych w adców - i u wi conym we wspólnie sporz dzonym statucie - by o przeprowadzenie inwentaryzacji. Spisanie wiatowych zasobów Cyrku i zestawienie ich z rozs dnymi, wspó czesnymi celami naszych dzia . Nie pytaj mnie, co to jest dla nich rozs dny, wspó czesny cel. To wielce sporna kwestia. Nie mog by jednak nielojalny. - Teraz powróci do swego tekstu. -W ka dym razie wiedz, e w ci gu sze ciu miesi cy dokonano spisu i zaraz potem obci to nam fundusze. - Urwa , przypatruj c si Smileyowi. - S uchasz mnie, George? - zapyta zak opotanym osem. Ale w tym momencie nie mo na by o stwierdzi , czy Smiley w ogóle s ucha kogokolwiek. Jego ci kie powieki niemal si zamkn y, a t cz jego oczu, któr nadal by o wida , przes ania y grube soczewki okularów. Siedzia wyprostowany, ale g owa opad a mu ku przodowi, a jego pulchny podbródek opar si na piersi. Lacon waha si jeszcze przez chwil , a potem ci gn dalej: - W wyniku obci cia funduszy - czy je li wolisz, w wyniku inwentaryzacji - dokonanej przez naszych M drców - pewne tajne operacje zosta y ipso facto zakazane. Verboten, Zgadza si ? Wyci gni ty na kanapie Strickland wypowiedzia niewypowiedziane zakl cia: - adnych kolarzy. adnych s odkich pu apek. adnych podwójnych. adnych prowokowanych ucieczek na Zachód. adnych emigrantów. Nic, kurwa. - Co takiego? - powiedzia Smiley, jak gdyby wyrwany z bokiego snu. Ale tak bezpo rednie postawienie sprawy nie przypad o do gustu Laconowi, który s owa Stricklanda pu ci mimo uszu. - Lauder, prosz , unikajmy nadmiernych uproszcze . Dochod my do wniosków organicznie. My lenie konceptualne to tutaj sprawa podstawowa, A zatem M drcy u yli kodeks. - Lacon zwróci si ponownie do Smileya. -Katalog zakazanych praktyk. Zgadza si ? Ale Smiley raczej czeka , ni s ucha . - Obejmowa on ca y zakres dzia : wykorzystanie i wykorzystywanie agentów, nasze prawa do po owów w krajach Wspólnoty albo brak takich praw - wszystko. Pods uchiwacze, inwigilacja za granic , operacje pod fa szyw flag - odwa nie podj te gigantyczne zadanie. - Ku zdumieniu wszystkich z wyj tkiem samego siebie Lacon splót palce razem, wykr ci d onie ku do owi i z wyzywaj cym staccato zachrz ci ko mi w stawach.
Ci gn dalej: - Na tej ich li cie zakazów - a jest to instrument brutalny, George, adnego poszanowania dla tradycji - umieszczono tak e takie praktyki, jak klasyczne wykorzystywanie podwójnych agentów. To jaka obsesja, z przyjemno ci stwierdzili w swoich konkluzjach nasi nowi w adcy. Dawne zabawy w kolarza - polegaj ce na werbowaniu i wykorzystywaniu po drugiej stronie szpiegów naszych przeciwników - które w twoim czasie stanowi y ulubion rozrywk kontrwywiadu - te gry, George, zosta y dzisiaj w zbiorowej opinii M drców uznane za zdezaktualizowane. Nieekonomiczne. Zrezygnowa z nich. Kolejna ci arówka posuwa a si z hukiem w dó albo mo e w gór wzgórza. S yszeli, jak jej ko a obijaj si o kraw nik. - Chryste - zamrucza Strickland. - Czy te , na przyk ad - uderzam znów na o lep - nadmierne zainteresowanie grupami uchod ców politycznych. Tym razem nie pojawi a si adna ci arówka: jedynie boka, oskar ycielska cisza, pod aj ca jej ladem. Smiley siedzia tak jak przedtem, s ucha nie oceniaj c, skupiony tylko na Laconie, s ysza go z wyrazisto ci w ciw niewidomym. - Grupy uchod ców, je li chcesz wiedzie - mówi dalej Lacon - czy raczej tradycyjne kontakty Cyrku z nimi - M drcy wol je okre la mianem zale no ci, ale s dz , e to odrobink za mocne; polemizowa em z nimi, jednak zlekcewa ono mnie - wi c owe grupy uznano za prowokacyjne, pod egaj ce, dzia aj ce przeciwko odpr eniu. Kosztowny na óg. Ci, którzy zadaj si z nimi, nara aj si na ekskomunik . Mówi serio, George. Oto, dok d zaszli my. Oto miara ich w adzy. Pomy l tylko. Lacon otworzy ramiona takim gestem, jak gdyby chcia obna pier na atak Smileya i sta tak, przygl daj c mu si z góry jak przedtem, a w tle szkockie echo Stricklanda powtórzy o raz jeszcze t sam prawd bardziej brutalnie. - Grupy wyrzucono na mietnik, George - powiedzia Strickland. Co do jednej. Rozkazy z góry. adnych kontaktów, nawet na dystans. Nawet z bohaterskimi artystami Vladimira. Na pi tym pi trze maj specjalne archiwum, zamkni te na dwa spusty. aden oficer nie ma do niego dost pu bez pisemnego zezwolenia Szefa. Kopia tygodniowych wydatków do wgl du M drców. Burzliwe czasy nasta y, George. Mówi , jak jest, burzliwe czasy. - Spokojnie, George - ostrzeg z za enowaniem Lacon, który us ysza co , co do tamtych nie dotar o. - Có za kompletny nonsens - powtórzy rozmy lnie Smiley. Podniós g ow i wbi wzrok w Lacona, jak gdyby podkre laj c otwarto swojego sprzeciwu. - Vladimir nie by kosztowny. I nie by naszym na ogiem. A ju w adnym razie nie by nieekonomiczny. Wiesz doskonale, e mierzi y go nasze pieni dze. Musieli my wciska mu je si , bo inaczej umar by z g odu. A je li chodzi o pod eganie - o dzia alno przeciwko odpr eniu, cokolwiek mia oby to znaczy - to istotnie od czasu do czasu nale o trzyma go w ryzach, jak wi kszo dobrych agentów, ale gdy przychodzi o co do czego, przyjmowa nasze rozkazy niczym jagni . By jego wielkim zwolennikiem, Oliverze. Wiesz równie dobrze jak ja, ile by wart. Cicho g osu Smileya nie by a w stanie ukry pobrzmiewaj cego w nim napi cia. A Lacon nie omieszka równie zauwa niebezpiecznych plamek rumie ców na jego policzkach. Lacon ostro zwróci si do najs abszego uczestnika spotkania: - Mostyn, spodziewam si , e szybko zapomnisz o tym wszystkim. S yszysz? Powiedz mu, Strickland. Strickland skwapliwie wype ni polecenie: - Mostyn, stawisz si dzi rano u Gospodarzy dok adnie o pierwszej trzydzie ci i podpiszesz w mojej obecno ci i osobi cie przeze mnie u one za wiadczenie o przebyciu szkolenia! - Tak jest, sir - powiedzia Mostyn po nieco przyd ugiej przerwie. Lacon dopiero teraz odpowiedzia Smileyowi: - George, podziwia em tego cz owieka. Nigdy jego Grup . To jest zasadnicza ró nica. Cz owieka, tak. Pod wieloma wzgl dami by a to bohaterska posta . Ale nie towarzystwo, które przy sobie trzyma : marzyciele, niechlujne ksi tka. Ani nie te wtyczki w Centrum Moskiewskim, które tak ciep o przygarniali do piersi. Nigdy. Nie mo esz zaprzeczy , e M drcy maj w tej sprawie racj . Smiley zdj okulary i zacz je czy ci ko cem krawata. W bladym wietle przedzieraj cym si teraz przez zas ony jego pulchna twarz zdawa a si wilgotna i bezbronna. - Vladimir by jednym z najlepszych agentów, jakich kiedykolwiek mieli my - powiedzia mia o Smiley. - Dlatego, e by twój? - zadrwi Strickland za plecami Smileya. - Dlatego, e by dobry - warkn Smiley i wokó zapad o przestraszone milczenie, podczas gdy Smiley dochodzi do równowagi. - Ojciec Vladimira by Esto czykiem i zagorza ym bolszewikiem, Oliverze - podj Smiley ju spokojniejszym tonem. - Wykonywa wolny zawód, by prawnikiem. Stalin odp aci mu si za jego lojalno , morduj c go w której z czystek. Vladimir urodzi si jako Valdomar, ale manifestuj c przywi zanie do Moskwy i do rewolucji zmieni nawet swoje imi na Vladimir. Wci chcia im wierzy , mimo tego, co uczynili z jego ojcem. Wst pi do Armii Czerwonej i tylko dzi ki asce Boga sam nie zgin w czystce. Walczy jak lew, wojna przynios a mu awans, a kiedy si sko czy a, Vladimir czeka na wielk rosyjsk liberalizacj , o której marzy , i na wolno dla swojego narodu. Nie nadesz a nigdy. Zamiast tego sta si wiadkiem bezwzgl dnych represji, stosowanych w jego ojczy nie przez rz d, któremu s . Do obozów pos ano dziesi tki tysi cy Esto czyków,
jego rodaków, w tym kilkoro krewnych Vladimira. - Lacon otworzy usta, eby mu przerwa , ale zaraz rozs dnie zamkn je z powrotem. - Ci, którzy mieli szcz cie, uciekali do Szwecji i do Niemiec. Chodzi tu o rozerwan na kawa ki populacj z on z oko o miliona trze wo my cych, ci ko pracuj cych ludzi. Pewnej nocy zaoferowa nam w rozpaczy swoje us ugi. Nam, Brytyjczykom. W Moskwie. Od tej pory przez trzy lata szpiegowa dla nas z samego serca stolicy. Codziennie ryzykowa dla nas wszystko. - I nie potrzeba dodawa , e to nasz George go prowadzi warkn Strickland, usi uj c nadal sugerowa , e ta okoliczno niejako dyskwalifikowa a Smileya. Ale Smileya nie mo na by o powstrzyma . Siedz cy u jego stóp m ody Mostyn s ucha niczym w transie. - Je eli pami tasz, to nawet dali my mu medal, Oliverze. Oczywi cie nie po to, eby go nosi albo w ogóle posiada . Ale gdzie na kawa ku pergaminu, na który pozwalano mu czasami spojrze , znajdowa si podpis przypominaj cy niezwykle podpis naszego Monarchy. - To ju historia, George - zaprotestowa s abo Lacon. - To nie jest dzie dzisiejszy. - Przez trzy d ugie lata Vladimir stanowi najlepsze, jakie kiedykolwiek mieli my, ród o informacji o sowieckich mo liwo ciach i zamiarach; i to podczas nasilenia zimnej wojny. By blisko ludzi z ich wywiadu i donosi nam tak e na ten temat. A potem pewnego dnia podczas s bowej wizyty w Pary u skorzysta z szansy i zosta , i Bogu dzi ki, e tak si sta o, bo w przeciwnym wypadku zosta by zastrzelony o wiele wcze niej. Lacon nagle przesta cokolwiek rozumie . - Co masz na my li? - zapyta . - Jak to wcze niej? O czym ty mówisz? - Mam na my li to, e w tamtych czasach Cyrkiem rz dzi w znacznej mierze agent Centrum Moskiewskiego - odpowiedzia Smiley z bezbrze cierpliwo ci . - To najczystsze szcz cie, e Bill Haydon przypadkiem rezydowa za granic , kiedy Vladimir pracowa dla nas. Jeszcze trzy miesi ce i Bill rozwali by go na kawa ki. Lacon nie znalaz adnej odpowiedzi, wi c zast pi go Strickland. - Bill Haydon to, Bill Haydon tamto - szydzi . - Tylko dlatego, e czy o ci z nim co wi cej... - Mia zamiar kontynuowa , ale rozmy li si . - Haydon jest martwy, do diab a zako czy nagle - podobnie jak ca a tamta epoka. - Jak Vladimir - powiedzia cicho Smiley i wtedy ponownie nast pi a przerwa w obradach. - George - zaintonowa uroczy cie Lacon, jak gdyby poniewczasie odnalaz w ciwe miejsce w swoim modlitewniku. Jeste my pragmatykami, George. Przystosowujemy si . Nie jeste my stra nikami wi tego ognia. Prosz ci , polecam ci, aby o tym pami ta . Milcz cy cho stanowczy Smiley nie zako czy jeszcze nekrologu starca; dobrze wiedzia , e nikt nigdy nie uhonoruje Genera a w taki sposób. - Kiedy si ujawni , zacz rzeczywi cie traci na warto ci, podobnie jak ka dy by y agent - ci gn dalej. - Nie inaczej - dopowiedzia Strickland sotto voce, pó osem. - Pozosta w Pary u i ca ym sercem odda si ba tyckiemu ruchowi na rzecz niepodleg ci. Dobra, to by a przegrana sprawa. Tak si sk ada, e po dzi dzie Wielka Brytania dejure nie uzna a sowieckiej aneksji trzech pa stw nadba tyckich - nie chodzi i o to. By mo e nie wiesz, Oliverze, ale Estonia utrzymuje najzupe niej legalne poselstwo oraz Konsulat Generalny na Queens Gate. Jak wida , nie mamy nic przeciwko popieraniu przegranych spraw, kiedy s ju przegrane z kretesem. Nie wcze niej. - Smiley raptownie zaczerpn powietrza. - No i istotnie, zorganizowa w Pary u Grup Ba tyck , która rozpad a si , tak jak zawsze rozpada si b grupy uchod ców politycznych wraz z ich przegranymi sprawami. - Pozwól mi mówi , Oliverze, rzadko zajmuj du o czasu - Mój drogi - powiedzia Lacon i zaczerwieni si . - Zajmij tyle czasu, ile tylko chcesz doda , t umi c kolejny j k ze strony Stricklanda. - Jego grupa podzieli a si , by y spory. Vladimir spieszy si i chcia po czy wszystkie jej od amy pod jednym kierownictwem. Poszczególne frakcje mia y jednak swoje w asne, ywotne interesy i nie wyra y na to zgody. Odby a si rozstrzygaj ca bitwa, rozbito par bów i Francuzi wyrzucili go z kraju. Zabrali my go do Londynu razem z jego dwoma porucznikami. Na staro Vladimir powróci do lutera skiej religii swych przodków, zamieniaj c marksistowskiego Zbawiciela na chrze cija skiego Mesjasza. Zdaje mi si , e i do tego mieli my ich zach ca . Chocia mo e nie nale y to ju do zasad naszej polityki. Teraz go zamordowano. Rozmawiali my o przesz ci, oto jest przesz Vladimira. No wi c dlaczego tu jestem? Dzwonek nie móg zabrzmie w korzystniejszej chwili. Lacon by nadal czerwony na twarzy, a Smiley ponownie czy ci swoje szk a. Akolita Mostyn z szacunkiem zwolni drzwi z cucha i wpu ci do rodka wysokiego pos ca - motocyklist , wymachuj cego p kiem kluczy, trzymanych w odzianej w r kawic oni. Mostyn z szacunkiem wr czy klucze Stricklandowi, który podpisa ich przyj cie i odnotowa ten fakt w swoim dzienniku. Pos aniec wyszed , rzuciwszy przeci e, a nawet tkliwe spojrzenie na Smileya, którego, pomimo specjalnego stroju, jaki mia motocyklista, dr czy y wyrzuty sumienia, e, cho powinien, nie rozpozna ch opaka. Ale Smiley musia rozstrzygn bardziej nagl ce problemy. Strickland bez adnego szacunku cisn klucze w otwart d Lacona.
- Dobrze, Mostyn, opowiedz mu - zagrzmia nagle Lacon. Opowiedz mu to w asnymi s owami. *** Mostyn siedzia dziwnie nieruchomo. Mówi cicho. Lacon wycofa si w róg pokoju, eby go dobrze s ysze , i splót d onie pod nosem niczym s dzia. Strickland natomiast siedzia sztywno, jakby po kn kij, i podobnie jak sam Mostyn wydawa si ledzi jego s owa w poszukiwaniu ewentualnych uchybie . - Vladimir zatelefonowa dzi do Cyrku w porze lunchu, sir zacz Mostyn, pozostawiaj c pewn niejasno co do tego, do kogo odnosi o si owo "sir". - Tak si z o, e to ja by em w nie oficerem dy urnym mietnika i odebra em telefon. Strickland poprawi go z nieprzyjemnym po piechem: - To znaczy wczoraj. B dok adny, dobrze? - Przepraszam, sir. Wczoraj - powiedzia Mostyn. - No to uwa aj - ostrzeg go Strickland. Mostyn obja ni , e do obowi zków dy urnego oficera mietnika nale a w ciwie tylko s ba podczas przerwy na lunch oraz sprawdzanie biurek i koszy na mieci przed zamkni ciem. Personel mietnika by zbyt niedo wiadczony, aby pe ni nocn s , odbywali zatem jedynie dy ury w porze lunchu i wieczorami. - A Vladimir - powtórzy - skontaktowa si z nami w nie w porze lunchu, u ywaj c linii ratunkowej. - Linii ratunkowej? - zapyta zdumiony Smiley. - Obawiam si , e niezupe nie rozumiem. - To taki system, który stosujemy, nawi zuj c kontakt z martWymi agentami, sir - odpowiedzia Mostyn, a potem dotkn palcami skroni i wymamrota : -O mój Bo e. - Po chwili zacz od nowa - Mam na my li agentów, którzy zako czyli ju karier , ale wci jeszcze op acani, sir - powiedzia ze smutkiem. - A wi c on zadzwoni , a ty odebra telefon - powiedzia yczliwie Smiley. - O której to by o? - Dok adnie o pierwszej pi tna cie, sir. mietnik przypomina troch jakby czytelni gazet na Fleet Street. Stoi tam dwana cie biurek i kojec szefa sekcji pod cian , oddzielony od nas szklanym parawanem. Linia ratunkowa znajduje si w zamkni tej budce, a klucz do niej ma zazwyczaj szef sekcji. Ale podczas lunchu oddaje go dy urnemu. Otworzy em budk i us ysza em jaki cudzoziemski g os mówi cy "halo". - Pospiesz si , Mostyn - warkn Strickland. - Odpowiedzia em "halo", panie Smiley. Nie mówimy nic wi cej. Nie podajemy numeru. Ten cz owiek powiedzia : "Gregory wzywa Maksa. Mam dla niego piln wiadomo . Prosz natychmiast da mi Maksa". Zapyta em, sk d dzwoni, taki jest zwyczaj, ale on powiedzia tylko, e ma du o drobnych. Ustalenie, spod jakiego numeru jest do nas telefon, nie le y w naszych kompetencjach, a poza tym i tak trwa to zbyt d ugo. Ko o telefonu linii ratunkowej jest elektryczny selektor, zawieraj cy wszystkie pseudonimy. Kaza em mu poczeka i wystuka em na klawiaturze imi "Gregory". To nast pna rzecz, jak robimy, spytawszy o to, sk d dzwoni . Selektor wy wietli odpowied : "Gregory to Vladimir, by y agent, by y genera radziecki, by y przywódca Grupy Ryskiej". Potem sprawdzi em akta. Wystuka em "Maks" i odnalaz em pana, sir. - Smiley lekko skin g ow . "Maks równa si Smiley". Potem wystuka em "Grupa Ryska" i okaza o si , e by pan ich ostatnim proboszczem, sir. - Ich proboszczem? - zapyta Lacon, jak gdyby odkry w nie jak herezj . - Smiley ich ostatnim proboszczem, Mostyn? Co u licha... - My la em, e ju to wszystko s ysza , Oliverze powiedzia Smiley, eby mu przerwa . - Znam tylko istot sprawy - odpar Lacon. - W sytuacjach krytycznych nale y zajmowa si jedynie kwestiami zasadniczymi. Nie spuszczaj c oka z Mostyna, Strickland swoim sprasowanym szkockim akcentem udzieli Laconowi danej informacji. - Takie organizacje jak Grupa tradycyjnie ju posiada y dwóch oficerów prowadz cych. Listonosza, który wykonywa dla nich rozmaite podstawowe prace, i proboszcza, stoj cego ponad bijatyk . Zast powa im ojca -powiedzia i niedbale skin g ow Smileyowi. - A kogo wyznaczono na ostatniego listonosza, Mostyn? zapyta Smiley, ca kowicie lekcewa c Stricklanda. - Pana Esterhasea, sir. Pseudonim Hektor. - I on go nie poprosi ? - Smiley zada pytanie, ponownie nie zwracaj c najmniejszej uwagi na Stricklanda. - S ucham, sir? - Vladimir nie prosi do telefonu Hektora? Swojego listonosza? Prosi mnie. Maksa. Tylko Maksa. Jeste tego pewien? - Chcia rozmawia tylko i wy cznie z panem, sir powiedzia z przej ciem Mostyn. - Robi notatki? - Linia ratunkowa jest automatycznie nagrywana, sir. Jest tak e pod czona do zegara, dzi ki czemu znamy dok adnie czas trwania rozmowy. - Niech ci szlag trafi, Mostyn, to sprawa poufna - wypali Strickland. -Pan Smiley mo e sobie by naszym wybitnym ekspracownikiem, ale nie nale y ju do rodziny. - I co zrobi potem, Mostyn? - zapyta Smiley. - Obowi zuj ce instrukcje dawa y mi bardzo niewielk mo liwo manewru, sir - odpar Mostyn, raz jeszcze, podobnie jak Smiley, okazuj c Stricklandowi zamierzone lekcewa enie. - Zarówno
"Smiley", jak i "Esterhase" znajdowali si na li cie zw oki, co oznacza o, e skontaktowa si z nimi mo na tylko przez pi te pi tro. Szef mojej sekcji wyszed na lunch i mia wróci nie wcze niej ni pi tna cie po drugiej. - Mostyn nieznacznie wzruszy ramionami. - Gra em na czas. Powiedzia em mu, eby zadzwoni jeszcze raz o wpó do trzeciej. Smiley zwróci si do Stricklanda. - Zdawa o mi si , e powiedzia , i wszystkie akta dotycz ce emigrantów znalaz y si pod specjalnym nadzorem? - Tak jest. - Czy na karcie selektora nie powinna pojawi si jaka tego rodzaju informacja? - Powinna si znale , ale si nie znalaz a - odpowiedzia Strickland. - W tym rzecz, sir - zgodzi si Mostyn, mówi c tylko do Smileya. - Na razie nic nie wskazywa o na to, e Vladimir albo Grupa s w jakim sensie zakazani. S dz c na podstawie karty, Vladimir sprawia wra enie zwyczajnego, emerytowanego agenta, dopominaj cego si o fors . Przypuszcza em, e chce troch pieni dzy albo potrzebuje towarzystwa, albo co w tym rodzaju. Wielu takich nam si trafia. Pomy la em sobie, e najlepiej b dzie zostawi go szefowi sekcji. - Który pozostanie bezimienny, Mostyn - powiedzia Strickland. - Zapami taj to sobie. W tym momencie przysz o Smileyowi do g owy, e pow ci gliwo Mostyna i sposób, w jaki przez ca y czas mówi , z obrzydzeniem omijaj c z daleka jak niebezpieczn tajemnic , mog y mie co wspólnego z ch ci os oni cia niedba ego prze onego. Ale kolejne s owa Mostyna uci y te domys y, poniewa stan wr cz na g owie, eby da do zrozumienia, i to nie jego szef ponosi za wszystko ca kowit odpowiedzialno . - S k w tym, e szef mojej sekcji wróci z lunchu dopiero o trzeciej pi tna cie, wi c kiedy Vladimir zadzwoni o wpó do trzeciej, musia em go znowu sp awi . By w ciek y - powiedzia Mostyn. - Vladimir, znaczy si . Spyta em, czy tymczasem móg bym co dla niego zrobi , a on powiedzia : "Znajd Maksa. Po prostu znajd mi Maksa. Powiedz mu, e skontaktowa em si z pewnymi przyjació mi, a poprzez przyjació tak e z s siadami". Na karcie by o kilka notatek dotycz cych jego szyfru s ownego i zrozumia em, e "s siad" oznacza radziecki wywiad. Twarz Smileya powlek a si kamienn oboj tno ci . Poprzednie napi cie znikn o ca kowicie. - I o tym wszystkim, jak nale o, zameldowa szefowi sekcji o trzeciej pi tna cie? - Tak, sir. - Da mu ta do przes uchania? - Nie mia jej czasu wys ucha - powiedzia bezlito nie Mostyn. - Musia bezzw ocznie wyjecha na d ugi weekend. Uparta lakoniczno Mostyna sta a si tak ostra, e Strickland najwyra niej uwa za stosowne uzupe ni powsta e luki. - Tak, naturalnie, nie ulega kwestii, e je li szukamy koz a ofiarnego, to ten szef sekcji Mostyna zrobi z siebie piramidalnego g upca, to w ogóle nie ulega kwestii - oznajmi bystro Strickland. - Zapomnia pos po papiery Vladimira które by oczywi cie nie nadesz y. Zapomnia zapozna si z obowi zuj cymi aktualnie wytycznymi post powania z emigrantami. Zdaje si , e uleg ponadto powa nemu atakowi weekendowej gor czki i ani jednym s owem nie powiadomi nikogo o miejscu swojego pobytu na wypadek, gdyby okaza si nam potrzebny. Niech Bóg ma go w swojej opiece w poniedzia ek rano, s owo daj . O tak. No, dalej Mostyn, przecie czekamy, ch opcze. Mostyn pos usznie podj opowiadanie. - Vladimir po raz trzeci i ostatni zadzwoni o trzeciej czterdzie ci trzy, sir - powiedzia jeszcze wolniej ni poprzednio. Powinien zadzwoni za kwadrans czwarta, ale pope ni dwuminutowy falstart. W tym czasie Mostyn otrzyma ju pobie ne instrukcje od szefa swojej sekcji i powtórzy je teraz Smileyowi. - Nazwa to nudziarsk robot . Mia em si dowiedzie , czy staruszek naprawd czego chce, je li tak, to czego, a gdyby wszystkie inne sposoby zawiod y, mia em umówi si z nim na spotkanie, eby go uspokoi . Mia em postawi mu drinka, poklepa po ramieniu i nie obiecywa niczego poza tym, e przeka dalej ka wiadomo . - A "s siedzi"? - zapyta Smiley. - Dla szefa twojej sekcji nie stanowili problemu? - Uwa chyba, e nale eli do odgrywanej przez agenta komedii, sir. - Rozumiem. Tak, rozumiem. - Ale na przekór tym s owom oczy Smileya przez chwil pozostawa y ca kowicie zamkni te. - Jak wygl da a rozmowa z Vladimirem za trzecim razem? - Z tego co mówi , wynika o, e ma to by spotkanie natychmiastowe albo nic, sir. Zgodnie z instrukcj wypróbowa em na nim wszystkie alternatywy: "Niech pan napisze nam list - czy chce pan pieni dzy? Z pewno ci mo e to poczeka do poniedzia ku" - ale wtedy wrzeszcza ju na mnie przez telefon. "Spotkanie albo nic. Dzi wieczorem albo nic. Regu y Moskiewskie. Nalegam na Regu y Moskiewskie. Powiedz Maksowi..." Przerywaj c sam sobie, Mostyn uniós g ow i nie mrugaj c powiekami odwzajemni si Lauderowi Stricklandowi wrogim spojrzeniem. - Co mia by powiedzie Maksowi? - spyta Smiley, szybko przerzucaj c wzrok to na jednego, to na drugiego z nich. - Rozmawiali my po francusku, sir. Karta mówi a, e francuski jest jego ulubionym obcym j zykiem, a ja mam tylko czwórk z rosyjskiego.
- Nieistotne - rzuci Strickland. - Co mia by powiedzie Maksowi? - nalega Smiley. Oczy Mostyna znalaz y sobie jak plam na pod odze o metr czy dwa od jego stóp. - Chodzi o mu o to: "Powiedz Maksowi, e chc koniecznie Regu Moskiewskich". - To wa ne, George. - Lacon, który przez kilka ostatnich minut siedzia : jak na niego dziwnie cicho, wtr ci si teraz do rozmowy. - To nie Cyrk rozpocz t spraw . To on. By y agent. To on naciska , on przej inicjatyw . Gdyby zgodzi si na nasze propozycje, gdyby sformu owa swoje informacje na pi mie, to wszystko wcale nie musia oby si sta . Zgotowa sobie ten los wy cznie sam. Chc , eby dobrze to zrozumia , George. Strickland zapala nowego papierosa. - A zreszt , do nag ej krwi, kto kiedy s ysza o Regu ach Moskiewskich w rodku Hampstead? - zapyta Strickland, gasz c zapa machni ciem d oni. - Rzeczywi cie, krwi - powiedzia cicho Smiley. - Ko cz ju , Mostyn - zakomenderowa Lacon, oblewaj c si szkar atnym rumie cem. - Uzgodnili godzin - podj na nowo Mostyn drewnianym osem, wpatruj c si teraz w lew d , jak gdyby chcia z niej wyczyta swoje przeznaczenie. - O dziesi tej dwadzie cia, sir. Przyj li Regu y Moskiewskie i tradycyjne metody kontaktowe, które Mostyn ustali ju przedtem, jeszcze po po udniu, korzystaj c z indeksu spotka mietnika. - A jak dok adnie wygl daj tradycyjne metody kontaktowe? spyta Smiley. - Spotkanie zeszytowe, sir - odpowiedzia Mostyn. - Tak jakbym znów odbywa ca y kurs przygotowawczy w Sarratt, sir. Intymno szacunku Mostyna sprawi a, e Smileyowi zrobi o si ciasno. Nie chcia by bohaterem tego ch opca, nie chcia , by pie ci go jego g os, jego spojrzenie, jego sir. Nie by przygotowany na klaustrofobiczny podziw ze strony tego obcego cz owieka. - Jest na Hampstead Heath taki blaszany pawilon, dziesi minut drogi od East Heath Road, góruj cy nad boiskiem le cym po po udniowej stronie drogi, sir. Znakiem bezpiecze stwa by a nowa pineska, wpi ta wysoko w pierwsz drewnian podpórk po lewej stronie, patrz c od wej cia. - A odpowied ? - zapyta Smiley. Ale odpowied ju zna . - Kreska wykonana kred , sir - powiedzia Mostyn. dz , e ty kolor by czym w rodzaju firmowego znaku Grupy, jeszcze z dawnych czasów. - Przyj taki ton, jak gdyby jego relacja dobiega a ju ko ca. - Wpi em pinesk , wróci em tutaj i czeka em. Kiedy si nie pojawi , pomy la em: Có , je li ma bzika na punkcie zakonspirowanego dzia ania, musia pój z powrotem do pawilonu i sprawdzi jego kontrsygna , bo wtedy dopiero b wiedzia , czy jest w pobli u i czy proponuje odwo si do planu rezerwowego". - A co to mia o by ? - Nale o podjecha samochodem w pobli e stacji metra na Swiss Cottage o jedenastej czterdzie ci, sir. Mia em w nie wyj , eby si rozejrze , kiedy zadzwoni pan Strickland, kaza mi zosta na miejscu i czeka na dalsze rozkazy. - Smiley myli si s dz c, e ch opak ju sko czy . Zdawa o si , e Mostyn zapomnia o wszystkich z wyj tkiem siebie samego i z wolna pokr ci swoj kszta tn g ow . - Nawet go nie spotka em powiedzia zdumiony. - By moim pierwszym agentem, nawet go nie spotka em i nigdy si nie dowiem, co usi owa mi powiedzie . Mój pierwszy agent nie yje. To nie do wiary. Przynios em mu nieszcz cie. - Mostyn zamilk , ale d ugo kr ci jeszcze g ow . Lacon ze swej strony dorzuci szybkie postscriptum: - No có , Scotland Yard ma ju dzisiaj komputer, George. Patrol na Hampstead znalaz cia o, ogrodzi miejsce zdarzenia, i kiedy tylko nazwisko wprowadzono do komputera, to zapali o si jakie tam wiate ko... pojawi o si mnóstwo cyferek czy co takiego. Dzi ki temu zorientowali si natychmiast, e ten cz owiek by na naszej specjalnej li cie obserwacyjnej. Potem wszystko sz o ju jak z p atka. Komisarz zadzwoni do Home Office, z Home Office zadzwonili do Cyrku... - A ty zadzwoni do mnie - powiedzia Smiley. - Dlaczego, Oliverze? Kto zaproponowa , eby wtajemniczy mnie w t spraw ? - Czy to wa ne, George? - Enderby? - Dobrze, skoro nalegasz, tak, to by Saul Enderby. George, pos uchaj mnie. Nadesz a nareszcie chwila Lacona. Kwestia zosta a postawiona, cho jeszcze w ciwie nie zdefiniowana. Zapomniano o Mostynie. Lacon stan mia o nad postaci siedz cego Smileya i przypisywa sobie prawa starego przyjaciela. - George, sprawy stoj tak, e móg bym teraz i do M drców i powiedzie : "Przeprowadzi em dochodzenie i r ce Cyrku s czyste". Mog tak powiedzie . "Cyrk nie popiera ani tych ludzi, ani ich przywódcy. Przez ca y rok nie op acano go i nie udzielano mu pomocy!" Zupe nie szczerze. Cyrk nie jest w cicielem jego mieszkania ani samochodu, nie p aci za niego czynszu, nie y na wykszta cenie jego bachorów, nie posy a kwiatów jego kochance i nie ma adnych dawnych - i po owania godnych - kontaktów ani z nim, ani z jemu podobnymi agentami. Genera zwi zany by jedynie z przesz ci . Prowadz cy go oficerowie zeszli ze sceny na dobre - ty i Esterhase, obaj jeste cie starzy, skre leni z ewidencji. Mog to powiedzie z r na sercu. M drcom, a i samemu ministrowi,
je eli b dzie trzeba. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedzia Smiley, udaj c upiego. -Przecie Vladimir by naszym agentem. Usi owa nam przekaza jak informacj . - Naszym by ym agentem, George. A sk d wiesz, e chcia nam przekaza jak informacj ? Nie dawali my mu instrukcji. Mówi , e to pilne - wspomina nawet o wywiadzie radzieckim - wielu by ych agentów tak robi, wyci gaj c czapki po datek! - Ale nie Vladimir - powiedzia Smiley. Jednak sofistyka stanowi a wy czn domen Lacona. By urodzonym sofist , oddycha sofistyk , umia w niej lata i ywa , nikt w Whitehall nie by w tym lepszy od niego. - George, nie mo emy ponosi odpowiedzialno ci za ka dego by ego agenta, który lekkomy lnie wybiera si na nocny spacer w coraz bardziej niebezpiecznym, nie zabudowanym rejonie Londynu. Lacon wyci gn r ce w b agalnym ge cie. - George. Co z tego dzie? Wybieraj. Ty wybieraj. Z jednej strony, Vladimir domaga si z tob pogaw dki. Emerytowani kumple -rozmowy o dawnych czasach - dlaczego by nie? A eby zdoby troch forsy Genera udaje, e ma co dla ciebie. Ka dy z nas móg by tak post pi . Udaje, e posiad jak bezcenn informacj . Dlaczego by nie? Oni wszyscy tak robi . W tej kwestii mój minister nas poprze. Nie trzeba cina adnych g ów, ob dzie si bez ataków ci i bez histerii w Gabinecie. On nam pomo e. Oczywi cie nie b dzie sprawy tuszowa . Ale zda si na swoje poczucie rozs dku. Je eli z api go w odpowiednim nastroju, by mo e zdecyduje, e w ogóle nie ma sensu niepokoi M drców. - Amen - odezwa si jak echo Strickland. - Ale z drugiej strony - upiera si Lacon, mobilizuj c ca sw si przekonywania w celu zadania ostatecznego ciosu - gdyby sprawa si wyda a, George, a minister wbi by sobie do g owy, e korzystamy z jego pomocy, aby usun lady po jakiej bezprawnej, poronionej przygodzie - znów spacerowa , przemierzaj c wyimaginowane trz sawisko - i gdyby nast pi skandal, a dowiedziono by, e Cyrk - twoje dawne miejsce pracy, któr wci kochasz, jestem tego pewien - jest aktualnie zwi zany z notorycznie rewan ystowskim ugrupowaniem emigracyjnym niesta ym, gadatliwym, ostro sprzeciwiaj cym si odpr eniu - o rozmaitych anachronicznych maniach - b cy kacem z najgorszych dni zimnej wojny - archetypem tego wszystkiego, czego polecili nam unika nasi mocodawcy - Lacon znów znalaz si w rogu pokoju, nieco poza kr giem wiat a - i gdyby wysz o na jaw, e kto zgin , George, i e próbowano zatuszowa spraw , bo bez tpienia tak by to okre lili - i towarzyszy by temu rozg os - no có , móg by to by o jeden skandal za du o. Nasza praca, George, to nadal dziecko s abe, chorowite, a ponadto w r kach tych nowych ludzi tak e nad wyraz wra liwe. W obecnym stadium swego odrodzenia mog oby umrze na przezi bienie. A je li umrze, to twoje pokolenie wcale nie b dzie najmniej winne. Masz obowi zki, tak jak i my wszyscy. Lojalno . Obowi zki wobec czego? - zastanawia a si ta cz duszy Smileya, która zdawa a si czasem gra wobec pozosta ych rol widza. Lojalno wobec kogo? "Bez zdrady nie ma lojalno ci", lubi a mu powtarza Anna w czasach ich m odo ci, kiedy usi owa jeszcze protestowa przeciwko jej zdradom. Przez chwil nikt si nie odzywa . - A bro ? - zapyta w ko cu Smiley tonem cz owieka sprawdzaj cego jak teori . - Jak to wyt umaczysz, Oliverze? - Jaka bro ? Nie by o adnej broni. Zosta zastrzelony. Pewnie przez swoich kumpli, jak znam ich intrygi. e nie wspomn tu o apetycie Genera a na cudze ony. - Tak, zosta zastrzelony - zgodzi si Smiley. - Strzelono mu w twarz. Z niezmiernie bliskiej odleg ci. Kul dum-dum. I przeszukano go pobie nie. Zabrali mu portfel. To wersja policji. Ale nasza wersja brzmia aby inaczej, prawda, Lauder? - W adnym wypadku - powiedzia Strickland, patrz c na niego gro nie poprzez chmur papierosowego dymu. - W ka dym razie moja by aby inna. - No to s uchamy, George - powiedzia szczodrobliwie Lacon. - Bro , z której zabito Vladimira, to standardowe narz dzie mordu Centrum Moskiewskiego - powiedzia Smiley. - Ukryte w aparacie fotograficznym, w aktówce, gdziekolwiek. Kula dum - dum wystrzelona zostaje z najbli szej odleg ci. eby unicestwi , ukara i zniech ci innych. Je eli dobrze pami tam, to by o kiedy nawet co takiego w Sarratt, w czarnym muzeum ko o baru. - Ci gle tam jest. Makabra - powiedzia Mostyn. Strickland askawie pos Mostynowi paskudne spojrzenie. - Ale , George! - zawo Lacon. Smiley czeka wiedz c, e w takim stanie Lacon móg by przekona nawet Big Bena. - Ci ludzie, ci emigranci - a ten nieszcz sny facet by jednym z nich -czy oni nie pochodz z Rosji? Czy po owa z nich nie by a w kontakcie z Centrum Moskiewskim - za nasz wiedz lub bez? A taka bro - nie mówi oczywi cie, e masz racj - w ich wiecie mo e by tak pospolita jak chleb. Nawet bogowie pró no walcz z g upot , pomy la Smiley: ale Schiller zapomnia o biurokratach. Lacon zwróci si teraz do Stricklanda. - Lauder. Jest jeszcze wa na sprawa tej pro by do prasy. To by rozkaz. - Mo e móg by spróbowa z nimi jeszcze raz, zobaczy , jak daleko to zasz o. Strickland pos usznie przedrepta bez butów przez pokój i wykr ci numer. - Mostyn, mo e powiniene wynie te rzeczy do kuchni? Nie chcemy chyba zostawia niepotrzebnych ladów, co? Poniewa Mostyn te zosta odprawiony, Lacon i Smiley nagle zostali sami.
- Tak albo nie, George - powiedzia Lacon. - Trzeba posprz ta . Musimy udzieli wyja nie politykom, zreszt czy ja wiem? Poczta. Mleko. Przyjaciele. Wszyscy znajomi, jakich miewaj tacy ludzie. Nikt si na tym nie zna tak dobrze jak ty. Nikt. Policja obieca a da ci fory. Nie b opieszali, ale zachowaj pewien przemy lany porz dek w dzia aniach i pozwol , eby post powanie toczy o si swoim normalnym trybem. - Nerwowym skokiem Lacon zbli si do krzes a Smileya i przysiad niezdarnie na por czy. - George. By ich proboszczem. Doskonale. Prosz , eby odprawi nabo stwo. Chcia ciebie, George. Nie nas. Ciebie. Strickland przerwa im ze swojego miejsca przy telefonie: - Prosz o podpis na tej pro bie, Oliverze. Chcieliby, eby to by twój podpis, je eli nie masz nic przeciwko temu. - Dlaczego nie Szefa? - zapyta ostro nie Lacon. - Uwa aj , e waga twojego b dzie ociupink wi ksza, jak mi si wydaje. - Popro , eby chwil poczeka - powiedzia Lacon i gestem przypominaj cym ruch wiatraka wsadzi r do kieszeni. - Mam ci da klucze, George? - Potrz sn nimi przed twarz Smileya. - Pod pewnymi warunkami. Dobrze? - Klucze trz y si nadal. Smiley wpatrywa si w nie i pyta mo e: "Jakie warunki?", a by mo e po prostu tylko patrzy ; ciwie nie by w nastroju do rozmowy. Rozmy la o Mostynie, o zaginionych papierosach; o telefonach dotycz cych s siadów; o agentach bez twarzy; o nie. Lacon liczy . Przypisywa ogromne znaczenie numerowaniu kolejnych akapitów. - Po pierwsze, jeste osob prywatn i dzia asz w interesie Vladimira, nie naszym. Po drugie, nale ysz do przesz ci, nie do tera niejszo ci, i tak te b dziesz si zachowywa . Do wyciszonej przesz ci. Polejesz wod oliw , nie b dziesz jej m ci . I oczywi cie st umisz swoje dawne zawodowe zainteresowanie tym cz owiekiem, bo twoje zainteresowanie znaczy nasze. Czy mog da ci klucze na takich warunkach? Tak? Nie? W drzwiach do kuchni sta Mostyn. Zwraca si do Lacona, ale jego uczciwe oczy zerka y nieustannie w stron Smileya. - O co chodzi, Mostyn? - zapyta Lacon. - Pospiesz si Przypomnia em sobie notatk na karcie Vladimira, sir. Mia on w Tallinie. Zastanawia em si , czy nie nale oby jej zawiadomi . Pomy la em, e powinienem panom o tym powiedzie . - Karta znów nie jest zbyt cis a - powiedzia Smiley, odwzajemniaj c spojrzenie Mostyna. - ona by a z nim w Moskwie, kiedy uciek , aresztowano j i wywieziono do obozu pracy przymusowej. Tam te umar a. - Pan Smiley musi robi to, co uwa a w takich wypadkach za stosowne - odezwa si szybko Lacon, staraj c si nie dopu ci do kolejnego wybuchu. Upu ci klucze w biern d Smileya. Nagle wszyscy si uaktywnili. Smiley na nogach, Lacon przeszed ju pó pokoju, Strickland wyci ga ju ku niemu s uchawk telefonu. Mostyn prze lizn si do ciemnego przedpokoju i zdj z wieszaka p aszcz Smileya. - Co jeszcze powiedzia ci Vladimir przez telefon? - zapyta cicho Smiley, wsuwaj c rami w r kaw. - Powiedzia : "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka. Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog przynie je ze sob . Mo e wtedy zechce si ze mn zobaczy ". Powiedzia to dwukrotnie. To by o na ta mie, ale Strickland skasowa . - Czy wiesz, co Vladimir chcia przez to powiedzie ? Mów cicho. - Nie, sir. - Nie by o nic na karcie? - Nie, sir. - Czy oni wiedz , o co mu chodzi o? - zapyta Smiley, szybko wskazuj c g ow Stricklanda i Lacona. - My , e mo e Strickland wie. Nie jestem pewien. - Czy Vladimir naprawd nie pyta o Tobyego Esterhasea? - Nie, sir. Lacon ko czy ju rozmow przez telefon. Strickland przej uchawk i dalej rozmawia sam. Widz c Smileya przy drzwiach, Lacon skoczy ku niemu przez ca y pokój. - George! Dobry cz owieku! Niech ci si wiedzie! S uchaj, chcia bym kiedy pogada o twoim ma stwie. Seminarium bez tajemnic. Licz , e zdradzisz mi wszystkie tajniki swej sztuki, George. - Tak. Musimy si spotka - powiedzia Smiley. Popatrzy na niego i zobaczy , e Lacon kr ci g ow . Dziwaczne postscriptum do tego spotkania przeczy jego konspiracyjnej atmosferze. Standardowa sztuka Cyrkowa wymaga, by w domach s cych jako kryjówki zainstalowane by y ukryte mikrofony. Swoim dziwnym zwyczajem agenci milcz co wyra aj na to zgod , chocia nie powiadamia ich si o pods uchu, a prowadz cy ich oficerowie udaj tylko, e robi jakie notatki. Przygotowuj c spotkanie z Vladimirem, Mostyn jak najbardziej prawid owo w czy pods uch w oczekiwaniu na przybycie starego, a wskutek powsta ej potem paniki nikomu nie przysz o do g owy, eby wy czy mikrofony. W drodze rutynowej procedury nagrane ta my trafi y do sekcji transkrypcji, gdzie w dobrej wierze utrwalono je w postaci tekstów, które dotar y nast pnie do r k masowego czytelnika Cyrku. Kopie otrzymali pechowy szef mietnika, Sekretariat oraz szef dzia u Osobowego, Operacji i Finansów. Bomba wybuch a jednak dopiero wtedy, gdy jedna z odbitek wyl dowa a w skrytce Laudera Stricklanda - niczemu niewinni odbiorcy tekstu musieli pod presj najrozmaitszych straszliwych gró b zaprzysi c, e dochowaj tajemnicy. Jako nagrania jest doskona a. S ycha niespokojne kroki Lacona i rzucane przez
Stricklanda sotto voce uwagi na stronie, niektóre z nich wulgarne. Mikrofonom umkn o tylko wzburzone wyznanie Mostyna w przedpokoju. Mostyn zreszt nie odegra ju adnej roli w tej sprawie. Kilka miesi cy pó niej na w asn pro zrezygnowa z pracy; kolejny punkt na krzywej wska nika zwolnie , które ostatnio tak bardzo wszystkich niepokoi y.
*** To samo niepewne wiat o, które powita o Smileya, kiedy z ulg wychodzi z mieszkania - kryjówki na wie e powietrze poranka w Hampstead, powita o tak e Ostrakow , chocia paryska jesie zasz a ju dalej i na nagich drzewach trzyma o si zaledwie kilka ostatnich li ci, przypominaj cych ciereczki do kurzu. Podobnie jak Smileyowi, i jej tak e noc nie przynios a odpoczynku. Wsta a w ciemno ci, ubra a si starannie, a poniewa poranek zdawa si zimniejszy, zacz a medytowa , czy nadszed ju dzie , w którym nale y wyci gn zimowe buty, jako e okrutne przeci gi w hurtowni najbardziej dawa y si we znaki jej nogom. Wci niezdecydowana wyj a buty z szafy, wytar a je i nawet wypucowa a, ale nadal waha a si , czy je za czy nie. Zawsze tak by o, kiedy musia a si zmaga z jakim powa nym problemem: mniejsze k opoty stawa y si wtedy nie do rozwi zania. Rozpoznawa a wszelkie objawy tego stanu, czu a, jak si zbli aj , ale nic na to nie mog a poradzi . Zapomina a, gdzie po a torebk , partaczy a ksi gowanie w hurtowni, zatrzaskiwa a drzwi od swojego mieszkania, nie maj c przy sobie klucza, a potem musia a wzywa t star , g upi dozorczyni , madame la Pierre, posapuj i wyci gaj szyj jak koza w szczu pokrzyw. Kiedy ogarnia j ten nastrój, z atwo ci mog a wsi w y autobus - po pi tnastu latach jazdy t sam tras - i wyl dowa w ciek a w nie znanej sobie okolicy. W ko cu wci gn a buty i mamrocz c pod swoim adresem ró ne wyzwiska, jak "kretynka" albo "stara idiotka", wzi a sw ci torb na zakupy, przygotowan jeszcze poprzedniego wieczoru, a potem wyruszy a na codzienny szlak, mijaj c jak zwykle po drodze trzy sklepy, nie wchodz c tym razem do adnego z nich i zastanawiaj c si , czy traci zmys y czy nie. Oszala am. Nie oszala am. Kto próbuje mnie zabi , kto próbuje mnie ochrania . Jestem bezpieczna. Jestem w miertelnym niebezpiecze stwie. I tak w kó ko. W ci gu czterech tygodni od czasu, kiedy Ostrakowa przyj a swojego esto skiego spowiednika, zauwa a w sobie wiele zmian, i za wi kszo z nich ywi a dla wdzi czno . To, czy si w nim zakocha a, nie by o istotne: pojawi si w sam por , a jego piracka natura obudzi a w niej ch sprzeciwu w nie wtedy, kiedy pragnienie owo niemal ju wygas o. Rozp omieni j na nowo, a mia w sobie wystarczaj co du o z podwórzowego kocura, eby przypomnie jej zarówno Glikmana, jak i w ogóle m czyzn ; nigdy nie by a szczególnie cnotliwa. A w dodatku - my la a sobie poniewa Czarodziej jest przystojny, zna kobiety i wkracza w moje ycie uzbrojony w zdj cie mojego ciemi cy z postanowieniem zlikwidowania go - to by oby po prostu nieskromno ci , jakem samotna, stara wariatka, gdybym si w nim z miejsca nie zakocha a. Jednak bardziej ni czary imponowa a jej jego powaga. "Nie wolno pani niczego upi ksza " - powiedzia z niezwyk u niego ostro ci , kiedy dla zabawy lub urozmaicenia pozwala a sobie odej nieco od tej wersji zdarze , któr przedstawi a w li cie do Genera a. "Niech pani nie pope ni b du i nie s dzi, e niebezpiecze stwo min o, tylko dlatego, e poczu a si pani swobodniej". Przyrzek a si poprawi . "Niebezpiecze stwo jest absolutne - powiedzia na odchodnym. - I nie le y w pani mocy zwi kszy je lub zmniejszy ". Mówiono jej ju niegdy o niebezpiecze stwie, ale kiedy mówi o nim Czarodziej, uwierzy a mu. - Czy niebezpiecze stwo zagra a mojej córce? - pyta a. - Czy zagra a Aleksandrze? - Pani córka nie odgrywa w tej historii adnej roli. Mo e by pani pewna, e ona nic nie wie o tym, co si tutaj dzieje. - A wi c kto znajduje si w niebezpiecze stwie? - My wszyscy, którzy znamy t spraw - odpowiedzia w momencie, kiedy Ostrakowa rado nie przyzwoli a, eby w drzwiach cho raz padli sobie w obj cia. - A przede wszystkim pani. A teraz, od trzech - a mo e dwóch? a mo e dziesi ciu dni? Ostrakowa mog aby przysi c, e niebezpiecze stwo otacza j niczym armia cieni wokó a mierci. Niebezpiecze stwo absolutne; nie le o w jej mocy zwi kszy je lub zmniejszy . I w ten sobotni poranek spostrzeg a je znowu, kiedy wymachuj c ci torb , sz a pow ócz c nogami w wypucowanych zimowych butach: znów ci sami dwaj m czy ni, ledz cy j , cho to weekend. Twardzi m czy ni. Twardsi ni ten ry y nieznajomy. M czy ni, którzy przesiaduj w centrali, przys uchuj c si przes uchaniom. I nie odzywaj si nigdy ani jednym s owem. Jeden z nich szed pi metrów za ni , drugi znajdowa si po drugiej stronie ulicy, nieco z przodu, i w tej w nie chwili mija wej cie do sklepu tego pró niaka Merciera, handlarza artyku ami gospodarstwa domowego, którego zielono - czerwona markiza wisia a tak nisko, e stanowi a zagro enie nawet dla kogo postury tak skromnej jak Ostrakowa. Z pocz tku, kiedy o mieli a si ich spostrzec, powiedzia a sobie, e s to ludzie Genera a. By o to w poniedzia ek albo mo e
w pi tek? Genera Vladimir przys mi ochroniarzy, my la a z niema ym zdumieniem i na najbli szy niebezpieczny poranek obmy la a sobie przyjacielskie gesty, jakie wykona, aby wyrazi tym ludziom swoj wdzi czno : po le im askawie porozumiewawcze miechy, kiedy nikt nie b dzie widzia ; przygotuje i zaniesie im zup , by pomóc im zabi czas, trawiony na czuwaniu w bramach. Dwóch wielkich, pot nych ochroniarzy dla jednej starej kobiety, my la a Ostrakowa. Ostrakow mia racj : Genera to prawdziwy czyzna! Drugiego dnia uzna a, e oni w ogóle nie istniej i e jej pragnienie powo ania ich do ycia jest jedynie projekcj pragnienia ponownego spotkania z Czarodziejem: szukam jakich cz cych mnie z nim wi zi, my la a; nie potrafi am si zmusi do umycia kieliszka, z którego pi wódk , ani do poprawienia poduszek, na których siedzia , pouczaj c mnie o niebezpiecze stwie. Ale trzeciego - a mo e by o to pi tego dnia? - zaj a inne, bardziej surowe stanowisko wobec swoich domniemanych obro ców. Przesta a udawa ma dziewczynk . Ka dego dnia, kiedy wychodzi a rano z domu, eby sprawdzi jak dostaw do hurtowni, opuszcza a azyl swych abstrakcji, wychodz c prosto na ulice Moskwy, które a za dobrze zapami ta a z lat sp dzonych z Glikmanem. S abo wietlona, brukowana droga by a opustosza a, jedynie dwadzie cia metrów od jej domu sta jaki czarny samochód. Najprawdopodobniej zaparkowa dos ownie przed chwil . Nieco pó niej Ostrakowej zdawa o si , e widzia a, jak samochód staje; przywióz zapewne wartowników na s . Staje raptownie, w nie wtedy, gdy wychodzi a. I gasi wiat a. Ruszy a mia o chodnikiem. "Jest pani w niebezpiecze stwie" - powtarza a - w niebezpiecze stwie jeste my my wszyscy, którzy znamy t spraw ". Samochód jecha za ni . Uwa aj , e jestem kurw , pomy la a pysza kowato, jedn z tych starszych, co to sprzedaj swój towar wcze nie rano. Nagle jej jedynym zamiarem sta o si wej do ko cio a. Jakiegokolwiek. Najbli szy ko ció prawos awny znajdowa si o dwadzie cia minut drogi dalej; by tak male ki, e modlitwa w nim przypomina a seans spirytystyczny - ju sama blisko wi tej Rodziny zapewnia a odpuszczenie grzechów. Ale dwadzie cia minut to ca e ycie. Ko cio ów innych ni prawos awne z zasady unika a - by y odst pstwem od jej poczucia przynale no ci narodowej. Jednak tego ranka, gdy wlók si za ni samochód, odrzuci a swoje uprzedzenia i da a nura do pierwszego napotkanego po drodze ko cio a, który okaza si nie tylko katolicki, ale w dodatku nowoczesny. Ostrakowa wys ucha a wi c dwukrotnie ca ej mszy, odprawionej w niepoprawnej francuszczy nie przez ksi dza robotnika, cuchn cego czosnkiem, a nawet jeszcze gorzej. Ale kiedy wysz a, m czyzn nigdzie nie by o wida i tylko to si liczy o - cho po przyj ciu do hurtowni musia a przyrzec, e zostanie dodatkowo dwie godziny d ej, eby naprawi straty, jakie wyrz dzi a przedsi biorstwu, spó niaj c si do pracy. Potem przez trzy - a mo e pi dni - nie dzia o si nic. Ostrakowa utraci a zdolno liczenia zarówno pieni dzy, jak i czasu. Trzy dni czy pi , min y, nigdy nie istnia y. To tylko jej sk onno do upi kszania, jak mówi Czarodziej, jej g upi obyczaj dostrzegania w rzeczach czego wi cej, spogl dania w oczy zbyt wielu ludziom, nadawania wydarzeniom zbyt szerokiego wymiaru. A do dzi , kiedy tamci wrócili. Tylko e dzisiaj by o mniej wi cej pi dziesi t tysi cy razy gorzej, poniewa dzisiaj by o teraz, a ulica by a tak pusta, jak ostatniego czy te pierwszego dnia wiata; cz owiek, który znajdowa si pi metrów za ni , zbli si coraz bardziej, a przez ulic przechodzi do niego m czyzna stoj cy dotychczas pod oburzaj co niebezpieczn markiz Merciera. To, co sta o si pó niej, powinno by o wedle znanych Ostrakowej opisów i wyobra rozegra si b yskawicznie. Oto dumnie idziesz sobie ulic , a tu po chwili w powodzi wiate i ku syren kto unosi ci na otoczony przez chirurgów w ró nokolorowych maskach stó operacyjny. Albo znajdujesz si w Niebie, przed obliczem Wszechmog cego, mamrocz c jakie wymówki dotycz ce grzeszków, których tak naprawd nie ujesz; i - je li Go w ogóle rozumiesz - których nie uje tak e On. A w najgorszym razie odzyskujesz przytomno i jako lekko rann odwo ci do mieszkania, a nudna przyrodnia siostra Walentyna rzuca wszystko, robi c wielk ask , eby przyjecha z Lyonu i bez ustanku zrz dzi nad tob przy ku. adna z tych ewentualno ci nie okaza a si prawdziwa. To, co si sta o, odby o si z powolno ci podwodnego baletu. M czyzna, który zbli si do niej, szed teraz po jej prawej stronie, czyli znajdowa si pomi dzy Ostrakow a mijanymi przez ni domami. W tej samej chwili cz owiek, który przeszed przez ulic , pojawi si po jej lewej r ce, krocz c nie po chodniku, lecz id c rynsztokiem i ochlapuj c j niechc cy wczorajsz deszczówk . Zgodnie ze swoim feralnym zwyczajem spogl dania ludziom w oczy, Ostrakowa przyjrza a si nieproszonym towarzyszom i ujrza a twarze, które pozna a ju kiedy i które zna a na pami . To oni cigali Ostrakowa, zabili Glikmana, i jej osobistym zdaniem od wieków mordowali naród rosyjski w imi cara, Boga albo Lenina. Odwróci a si od nich i zobaczy a, e pust ulic w jej kierunku posuwa si wolno czarny samochód, który jecha ju za ni w drodze do ko cio a. Uczyni a zatem to, co planowa a uczyni przez ca noc, kiedy le a, czuwaj c i puszczaj c wodze fantazji. a do torby stare elazko z dusz , kawa z omu, który kupi kiedy Ostrakow - umieraj cy nieszcz nik ubzdura sobie, e dzie móg dorobi kilka franków na handlu starociami. Torba
zrobiona by a z mocnej skóry w zielono - br zowe aty. Szarpn a czki i z ca ej si y zamachn a si na id cego rynsztokiem czyzn , celuj c w krocze, w najbardziej znienawidzony punkt jego cia a. M czyzna zakl - nie us ysza a, w jakim j zyku -i opad na kolana. W tym miejscu jej plan zawiód . Nie spodziewa a si , e tak e zjej drugiej strony znajdzie si jaki bandzior, i potrzebowa a nieco czasu, aby odzyska równowag i zamierzy si ponownie na drugiego m czyzn . Ten jednak nie pozwoli jej tego uczyni . Uj Ostrakow niczym p katy worek, który w istocie przypomina a, po czym uniós w powietrze. Ujrza a, jak torba wypada zjej d oni i us ysza a brz k elazka, spadaj cego na pokryw studzienki ciekowej. Wci spogl daj c w dó , zobaczy a swe nogi, ta cz ce dziesi centymetrów nad ziemi , jak gdyby powiesi a si jak jej brat Niki, którego stopy wygl da y dok adnie tak samo, wsparte o siebie niczym stopy g uptaka. Zauwa a, e nosek jej lewego buta zosta zadrapany podczas walki. Ramiona napastnika zacisn y si jeszcze mocniej wokó jej piersi i Ostrakowa zastanawia a si , czy p kn jej ebra, zanim si udusi. Poczu a, jak m czyzna odci ga j w ty i pomy la a, e zamierza wrzuci j do samochodu, który z du szybko ci nadje teraz ulic : s dzi a, e chc j porwa . Przerazi o j to przypuszczenie. Nic poza mierci nie mierzi o jej w tej chwili tak, jak my l, e te winie zabior j z powrotem do Rosji i tam wystawi na powoln , doktrynaln , wi zienn mier , która jej zdaniem z pewno ci zabra a Glikmana. Wyrywa a si z ca ych si , uda o si jej nawet ugry m czyzn w r . Ujrza a kilku gapiów, równie przera onych jak ona. A potem zda a sobie spraw , e samochód wcale nie zwalnia i e ci ludzie maj zupe nie inne zamiary: nie chc jej porwa ; chc j zabi . M czyzna rzuci j . Obróci a si , ale nie upad a, i kiedy auto skr ci o raptownie, eby j uderzy , Ostrakowa podzi kowa a Bogu i wszystkim wi tym, e zdecydowa a si w ko cu za zimowe buty, poniewa przedni zderzak waln j z ty u w ydki, a kiedy ponownie ujrza a swoje stopy, znajdowa y si na wysoko ci jej twarzy, a nagie uda kobiety rozchyli y si jak do porodu. Przez chwil lecia a w powietrzu, potem zderzy a si z ziemi wszystkim naraz - g ow , kr gos upem, pi tami - a potem toczy a si dalej po bruku niczym serdelek. Samochód przejecha obok i Ostrakowa us ysza a, jak auto staje z piskiem opon; zastanawia a si , czy nie wrzuc wstecznego biegu i nie przejad jej znowu. Spróbowa a si poruszy , ale by a zbyt senna. Dobieg y j jakie g osy i trzask zamykanych drzwi samochodowych, s ysza a te oddalaj cy si ryk silnika, a wi c albo auto odje o, albo traci a s uch. - Nie dotykajcie jej - powiedzia jaki g os. Nie dotykajcie, pomy la a. - To brak tlenu - us ysza a siebie. - Podnie cie mnie na nogi i wszystko b dzie w porz dku. Dlaczego u licha powiedzia a co takiego? A mo e to tylko jej my li? - Aubergines - powiedzia a. - Dajcie mi aubergines. Sama nie wiedzia a, czy mówi o zakupach, czy o policjantkach drogowych, które w gwarze paryskiej zwano w nie aubergines, czyli bak any. Potem jakie kobiece d onie nakry y j kocem i rozpocz a si gwa towna galijska k ótnia o to, co nale oby uczyni dalej. Chcia a zapyta , czy kto zapami ta numer rejestracyjny. Ale by a naprawd zbyt senna, eby si tym przejmowa , a poza tym brakowa o jej tlenu, którego pozbawi j ca kowicie upadek. Przed jej oczami pojawi si obraz postrzelonych ptaków, widzianych niegdy na rosyjskiej wsi, trzepocz cych si bezradnie na ziemi i czekaj cych, a dopadn je psy. Generale, pomy la a, czy otrzyma pan mój drugi list? Si woli odp ywaj c w nie wiadomo zmusza a i b aga a Genera a, by go przeczyta i odpowiedzia na zamieszczon w nim gor pro . Generale, niech e przeczyta pan mój drugi list. Napisa a go tydzie temu w chwili rozpaczy. I w chwili rozpaczy wys a go wczoraj. *** S takie wiktoria skie domy w pobli u Paddington Station, które pomalowane na bia o wygl daj z zewn trz równie pi knie jak luksusowe transatlantyki, natomiast w rodku s ciemne jak grobowce. Tamtego sobotniego poranka domy przy Westbourne Terrace ni y równie jasno, jak wszystkie domy w okolicy, ale droga wewn trzna wiod ca do budynku, w którym mieszka Vladimir, zablokowana by a z jednego ko ca stosem gnij cych materacy, z drugiego za strzaskanym bomem, przypominaj cym s up graniczny. - Dzi kuj , wysi tutaj - powiedzia uprzejmie Smiley i odprawi taksówk przy materacach. Przyjecha prosto z Hampstead. Bola y go kolana. Grecki kierowca zrobi mu podczas jazdy wyk ad o Cyprze i Smiley z grzeczno ci kl cza niemal na tylnym siedzeniu, eby dos ysze taksówkarza przez oskot silnika. Vladimir, powinni my lepiej ci traktowa , pomy la przygl daj c si za mieconym chodnikom i ubogiemu praniu, zwieszaj cemu si z balkonów. Cyrk powinien okaza wi cej szacunku swojemu pionowemu cz owiekowi. Sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka, pomy la . Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob . Wiedzia , e wczesnym rankiem atwiej niepostrze enie wyj z domu, ani eli wej , szed wi c powoli. Na przystanku autobusowym uformowa a si niewielka kolejka. Mleczarz i
gazeciarz rozpocz li ju swój obchód. Eskadra zawieszonych w lotach mew z wdzi kiem oczyszcza a przepe nione mietniki. Je li mewy ci gn do miasta, pomy la , to czy go bie polec nad morze? Przechodz c przez drog wewn trzn , zobaczy jakie sto metrów dalej motocyklist parkuj cego swego rumaka z czarn , urz dowo wygl daj przyczep . By o co w postawie tego cz owieka, co przypomina o mu owego wysokiego pos ca, który przyniós klucze do mieszkania - nawet z daleka da a si w nim dostrzec podobna niewzruszono ; pe na szacunku czujno niemal wojskowej natury. Trac ce li cie drzewa orzechowe ocienia y kolumnow klatk schodow , a Smileya obserwowa przezornie pokryty bliznami kocur. ciwy dzwonek znajdowa si najwy ej z trzydziestu pozosta ych, Smiley jednak nie nacisn go, lecz pchn po prostu dwuskrzyd owe drzwi, które otworzy y si a nazbyt atwo, ods aniaj c w rodku identyczne, ponure korytarze, pomalowane bardzo b yszcz farb , eby dokuczy autorom graffiti. Dalej bieg y wy one linoleum schody, skrzypi ce niczym szpitalny wózek. Pami ta to wszystko. Nic si nie zmieni o i nic ju si nie zmieni. Nigdzie nie by o prze cznika wiate i na schodach robi o si tym ciemniej, im wy ej wchodzi Smiley. Dlaczego mordercy Vladimira nie ukradli mu kluczy? - zastanawia si czuj c, jak z ka dym krokiem uwieraj go w udo. By mo e nie by y im potrzebne. By mo e mieli ju swój w asny komplet. Dotar na pó pi tro i przecisn si obok luksusowego wózka dziecinnego. Us ysza wycie psa, poranne wiadomo ci w j zyku niemieckim i odg os wody, spuszczanej we wspólnej toalecie. Us ysza dziecko wrzeszcz ce na matk , potem odg os klapsa i wrzeszcz cego na dziecko ojca. "Powiedz Maksowi, e sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka". Wokó unosi si zapach curry, taniego, sma onego t uszczu i rodka dezynfekuj cego. Ale czu by o tak e wo zbyt wielu niezamo nych ludzi st oczonych w sk pej ilo ci powietrza. To te pami ta . Nic si nie zmieni o. Nie dosz oby do tego, gdyby my go lepiej traktowali, my la Smiley. Zbyt atwo zabija si lekcewa onych, przysz a mu do g owy nie wiadomie zbie na my l z opini Ostrakowej. Pami ta dzie , kiedy go tu przyprowadzili, proboszcz Smiley i Toby Esterhase, listonosz. Pojechali po niego na lotnisko Heathrow. Wszechmocny Toby, z niejednego pieca chleb jad , jak sam o sobie mawia . Toby dzi jak wiatr, ale nawet wtedy o ma o si nie spó nili. Samolot ju wyl dowa . Pognali ku barierce, a on ju tam sta : majestatyczny, srebrzy cie posiwia y, góruj cy nieruchomo nad przep ywaj cym obok niego pospólstwem w tymczasowym korytarzu wiod cym z hali przylotów. Pami ta ich namaszczony u cisk: "Maks, stary przyjacielu, to naprawd ty?" "To ja, z czyli nas znowu". Pami ta , jak Toby ukradkiem prowadzi ich od ty u rozleg ymi korytarzami urz du imigracyjnego, poniewa poirytowani francuscy policjanci przed deportacj skonfiskowali staremu dokumenty. Pami ta wspólny lunch u Scotta, stary by tak podekscytowany, e nie móg nawet pi , ale za to wspaniale rozprawia o przysz ci, której, jak wszyscy wiedzieli, nie mia : "Znów b dzie jak w Moskwie, Maks. Mo e nadarzy si nawet okazja schwytania Piaskowego Dziadka". Nast pnego dnia poszli poszuka mieszkania, " eby da panu kilka mo liwo ci, Generale", jak wyja ni Toby Esterhase. By o Bo e Narodzenie i bud et przesiedleniowy zosta ju wyczerpany. Smiley odwo si do Dzia u Finansów Cyrku. Naciska Lacona i Departament Skarbu, eby przygotowa dodatkowy kosztorys, ale na pró no. "Haust rzeczywisto ci sprowadzi go na ziemi - oznajmi Lacon. Wp na niego, George. Od tego jeste ". Ich pierwszym haustem rzeczywisto ci by salon jakiej dziwki w Kensington, drugim mieszkanie z oknami wychodz cymi na dworzec przetokowy ko o stacji Waterloo. Westbourne Terrace by trzeci, i kiedy wchodzili na gór tymi samymi skrzypi cymi schodami, Toby na czele, starzec zatrzyma si nagle, odchyli sw wielk , pokryt sieci ek ow ku ty owi i teatralnie zmarszczy nos: "Ach, wi c je li zg odniej , wystarczy, e stan tylko w korytarzu, poci gn nosem i od razu zaspokoj g ód, o wiadczy sw niewyra francuszczyzn . W ten sposób b móg nie je przez ca y tydzie ". Nawet Vladimir zrozumia wtedy, e idzie w odstawk na dobre. Smiley powróci do tera niejszo ci. Kontynuuj c sw samotn wspinaczk zauwa , e kolejne pi tro by o niezwykle muzykalne. Spoza jednych drzwi s ycha by o d wi ki puszczonej na ca y regulator muzyki rockowej, a zza drugich s czy si Sibelius i zapach bekonu. Smiley wyjrza przez okno i pomi dzy drzewami orzechowymi zobaczy dwóch kr cych si podejrzanie m czyzn, którzy musieli pojawi si na dole ju po jego przyje dzie. Tak post puje zespó , pomy la . Zespó wystawia czujki, podczas gdy pozostali. Wchodz do rodka. Jaki to zespó , to ju inna kwestia. Moskiewski? Zespó nadinspektora? Saula Enderbyego? Nieco dalej siedz cy na swej maszynie wysoki motocyklista czyta zdobytego sk brukowca. Otworzy y si boczne drzwi i wysz a z nich starsza kobieta w koszuli nocnej, trzymaj ca na ramieniu kota. Jeszcze zanim odezwa a si do niego, Smiley wyczu w jej oddechu zapach wypitego wczoraj wieczorem alkoholu. - Jeste w amywaczem, kochasiu? - Obawiam si , e nie - odpar Smiley ze miechem. - Po prostu go ciem. - Mimo wszystko mi o jest si podoba , prawda, kochasiu? - Z ca pewno ci - odrzek uprzejmie Smiley. Schody na ostatnim pi trze by y strome i bardzo w skie,
wietlone wiat em wpadaj cym do rodka przez odrutowane okienko w nachylonej uko nie po aci dachu. Na górze znajdowa o si dwoje drzwi; by y zamkni te i bardzo w skie. Na drzwiach na wprost umieszczono wizytówk : MR V. MILLER, T UMACZENIA. Smiley przypomnia sobie k ótni na temat pseudonimu Vladimira, kiedy ten mia zosta londy czykiem i nie zwraca na siebie uwagi. Nazwisko "Miller" nie stanowi o problemu. Z jakiej przyczyny staremu Miller zdaje si przypad do gustu. "Miller, cest bien - zadecydowa . Podoba mi si Miller, Maks. Ale Mr by zupe nie do niczego. Vladimir nastawa na Genera a, potem obieca zgodzi si na Pu kownika. Ale Smiley jako proboszcz okaza si w tej kwestii nieprzejednany: uzna , e Mr oznacza o wiele mniej k opotów ni fa szywy stopie w niew ciwej armii. Zastuka mia o wiedz c, e delikatne pukanie wzbudza zainteresowanie cz ciej ni g ne. Odpowiedzia o mu tylko echo i nic wi cej. Nie s ysza kroków ani adnego urwanego nagle wi ku. "Vladimir"! - zawo przez skrzynk na listy jak stary przyjaciel, który wpad z wizyt . Spróbowa jednego klucza yale od kompletu i zamek zaci si ; spróbowa innego i ten zaskoczy . Smiley wszed do rodka i zamkn drzwi czekaj c, a otrzyma uderzenie w ty g owy, wola mie bowiem roztrzaskan czaszk ni odstrzelon twarz. Kr ci o mu si w g owie i zda sobie spraw , e powstrzymuje oddech. Ta sama bia a farba, zauwa ; dok adnie ta sama wi zienna pustka. Ta sama dziwna cisza, jak w budce telefonicznej; ta sama mieszanina obcych zapachów. Stali my tu, przypomnia sobie Smiley - w trójk , tamtego popo udnia. Toby i ja jak holowniki, ci gn ce mi dzy sob stary pancernik. Mieszkanie na dachu - powiada y papiery przedstawiciela agencji handlu nieruchomo ciami. - Beznadziejne - o wiadczy swoj w giersk francuszczyzn zawsze zabieraj cy g os jako pierwszy Toby Esterhase, który odwróci si , eby otworzy drzwi i wyj . - Znaczy to jest po prostu straszne. Znaczy powinienem by tu najpierw przyj i wszystko obejrze , idiota ze mnie -powiedzia Toby, gdy Vladimir sta wci nieporuszony. - Generale, prosz przyj moje przeprosiny. To po prostu obra liwe. Smiley dorzuci par s ów otuchy od siebie: - Wystaramy ci si o co znacznie lepszego, Vladi; musimy tylko zachowa cierpliwo . Ale wzrok starca utkwiony by w oknie, tak jak teraz wzrok Smileya, patrz cego na rozkwitaj cy za parapetem szalony las kalenic, kominów i spadzistych dachów. I nagle Vladimir opu ci sw ci ap w r kawiczce na rami Smileya: - Lepiej zachowaj pieni dze, eby strzela do tych wi w Moskwie, Maks - poradzi . Ze sp ywaj cymi mu po policzkach zami i z tym samym zdecydowanym u miechem Vladimir nadal wpatrywa si w moskiewskie kominy; i w swoje gasn ce marzenia o ponownym yciu pod rosyjskim niebem. - On reste ici - zakomenderowa wreszcie, jak gdyby zajmowa pozycje obronne w ostatnim okopie. Wzd jednej ciany ustawiona by a male ka otomana, kuchenka sta a na parapecie. Smiley pozna po zapachu szpachlówki, e stary sam odnawia mieszkanie, zamalowuj c wilgotne plamy i wype niaj c dziury w cianach. Na stole, przy którym jad i pisa , znajdowa si stary remington i dwa sfatygowane s owniki. Robota translatorska, pomy la : tych par dodatkowych groszy, tucz cych jego pensj . Smiley wyprostowa si na ca swoj skromn wysoko i zacz odprawia tak dobrze mu znane ceremonie obne nad zmar ym szpiegiem. Na sosnowej komódce ko o ka le a esto ska Biblia. Smiley najpierw sprawdzi , czy nie wyci to w jej stronicach jakich otworów, a potem potrz sn ksi do góry nogami w poszukiwaniu skrawków papieru albo fotografii. Wyci gn wszy szuflad komódki znalaz w niej fiolk patentowych pastylek na odm odzenie steranych seksem osób i trzy czerwonoarmiejskie odznaczenia za odwag , przymocowane do chromowego pr ta. No to tyle, je li idzie o jego incognito, pomy la Smiley i zastanawia si , jak u licha Vladimir i jego liczne kochanki radzili sobie na tak male kim ku. U wezg owia wisia a rycina, przedstawiaj ca Marcina Lutra, obok kolorowy obrazek zatytu owany "Czerwone dachy starego Tallina", który Vladimir musia wyci z jakiego pisma i naklei na kawa ek tektury. Kolejny obraz przedstawia wybrze e Kazari, a trzeci wiatraki i ruiny zamku. Smiley zajrza za ka dy z nich. Jego uwag zwróci a lampka nocna. Nacisn prze cznik, a poniewa nie zapali o si wiat o, wy czy lampk z kontaktu, wykr ci arówk i zacz grzeba w drewnianej podstawie, ale bez rezultatu. Przepali a si arówka, pomy la . Przera liwy, nieoczekiwany krzyk nakaza mu rzuci si pod cian , ale kiedy si pozbiera , zrozumia , e to tylko kolejne stado tych l dowych mew: okoliczne kominy obsiad a ca a kolonia ptaków. Przechyli si przez parapet i wyjrza znów na ulic . Dwa podejrzane typy znikn y. Id na gór , pomy la : ju nie mam nad nimi przewagi. To wcale nie s policjanci, pomy la ; to mordercy. Motocykl z czarn przyczep sta porzucony przez kierowc . Zamkn okno, rozmy laj c o tym, czy istnieje jaka specjalna valhalla dla umar ych szpiegów, gdzie Vladimir i on mogliby si spotka i wszystko naprawi ; wmawia sobie, e d ugo i e ta chwila jest równie dobra, jak ka da inna, eby sko czy ycie. Ale ani przez chwil w to nie wierzy . Szuflada sto u mie ci a kartki czystego papieru, zszywacz,
obgryziony o ówek, kilka gumek aptekarskich i nie zap acony rachunek telefoniczny za ostatni kwarta na siedemdziesi t osiem funtów, co by o sum dziwnie wysok , zwa ywszy skromny poziom ycia Vladimira. Otworzy zszywacz i nic w nim nie znalaz . Rachunek w do kieszeni, eby go pó niej przejrze , i szpera dalej, cho wiedzia , e prawdziwe przeszukanie zaj oby trzem ludziom kilka dni, zanim mogliby stwierdzi z pewno ci , i odnale li to, co by o do odnalezienia. Je eli szuka czego szczególnego, to mo e notatnika z adresami albo pami tnika, albo czego , co jako pami tnik s o, cho by mia to by jedynie skrawek papieru. Wiedzia , e starzy szpiedzy, nawet ci najlepsi, zachowywali si czasem jak starzy kochankowie; zaczynali si z wiekiem oszukiwa w obawie, e opuszczaj ich si y. Udawali, e wszystko pami taj , ale potajemnie usi owali zachowywa swoje m skie charaktery i potajemnie robili sobie notatki, czasami jakim domowym szyfrem, tak jakby nie wiedzieli, e rozwi zanie go jest kwesti godzin lub minut dla ka dego, kto zna si na tej zabawie. Nazwiska i adresy czników, sub agenci. Nie istnia o dla nich nic wi tego. Procedura kontaktowa, miejsca i godziny spotka , pseudonimy, numery telefonów, nawet kombinacje do sejfów zapisywane jako numery kart ubezpieczeniowych albo daty urodzin. W swoim czasie Smiley widzia , jak nara ano w ten sposób ca e siatki, poniewa jaki agent nie mia ju d ej ufa swojej g owie. Nie wierzy , eby Vladimir tak post pi , ale kiedy musia by przecie pierwszy raz. "Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog przynie je ze sob ... ". Sta w pomieszczeniu, które starzec zapewne nazwa by sw kuchni : kuchenka na parapecie, w asnej roboty male ka spi arka z otworami wentylacyjnymi. My, m czy ni, którzy sami sobie gotujemy, jeste my na wpó zwierz tami, my la Smiley, przegl daj c obie pó ki, wyci gaj c patelni i rondel, myszkuj c po ród papryki i tureckiego pieprzu. W ka dym innym miejscu w mieszkaniu - nawet w ku - mo na odci si od wiata, czyta ksi ki, k ama , e samotno jest najlepsza. Ale w kuchni oznaki ludzkiej nie-samowystarczalno ci s wyj tkowo przera liwe. Pó bochenka razowego chleba. Pó p ta taniej kie basy. Pó cebuli. Pó litra mleka. Pó cytryny. Pó paczki herbaty. Pó ycia. Otwiera wszystko, co da o si otworzy , sondowa nawet palcem papryk . Znalaz gdzie obluzowany kafelek i oderwa go zupe nie, odkr ci te drewnian czk patelni. W nie mia otworzy szaf , kiedy znów si zatrzyma , jakby nas uchiwa , ale tym razem powstrzyma o go co , co zobaczy , nie co , co us ysza . Na spi arce le ca y karton gauloises caporal, ulubionych papierosów Vladimira, kiedy nie móg akurat dosta swoich rosyjskich. Z filtrem, zauwa , czytaj c rozmaite napisy. Wolne od c a. Filtre. Exportation i made in France. Pude ka w celofanie. Wzi je do r ki. Brakowa o jednej paczki z dziesi ciu. W popielniczce le y trzy pety tego samego gatunku. A w powietrzu, teraz, kiedy poci gn nosem, unosi si poza zapachem jedzenia i szpachlówki w y aromat francuskich papierosów. I adnych papierosów w kieszeni, przypomnia sobie Smiley. Trzymaj c w d oniach niebiesk paczk i obracaj c j wko o, próbowa poj , co ona oznacza. Instynkt - a mo e raczej jaki podskórny zmys , który mia si dopiero uzewn trzni sygnalizowa natarczywie, e z tymi papierosami jest chyba co nie tak. Nie chodzi o o ich wygl d. Nie chodzi o o to, e s wypchane mikrofilmami, materia ami wybuchowymi, kulami dum - dum czy podobnymi zabawkami. By o po prostu co dziwnego w tym, e le sobie tutaj, nie tutaj i nigdzie indziej. wie utkie, nie zakurzone, brak jednej paczki, trzy papierosy wypalone. I adnych papierosów w kieszeni. Pracowa teraz szybciej, pragn ju wyj . Mieszkanie znajdowa o si za wysoko. By o za puste i prze adowane. Narasta o w nim poczucie, e co jest nie w porz dku. Dlaczego nie odebrali mu kluczy? Otworzy szaf . By y w niej zarówno ubrania, jak i papiery, ale ani jednych, ani drugich Vladimir nie mia zbyt wiele. Papiery stanowi y g ównie odbite na powielaczu pisemka w zyku rosyjskim, angielskim i, jak przypuszcza Smiley, w jednym z j zyków ba tyckich. Odkry te teczk z listami z dawnej kwatery g ównej Grupy w Pary u oraz plakaty z napisami: PAMI TAJCIE O OTWIE, PAMI TAJCIE O ESTONII, PAMI TAJCIE O LITWIE, przeznaczone zapewne do u ytku podczas publicznych demonstracji. Ponadto Smiley znalaz pude ko tej kredy, brakowa o kilku kawa ków. I ukochan kurtk Vladimira, która zsun a si z wieszaka i le a na pod odze. By mo e spad a, kiedy Vladimir zbyt gwa townie zatrzasn szaf . Ale Vladimir, on, taki pró ny? - my la Smiley. Tak dbaj cy o swój wojskowy wygl d? A porzuca w nie adzie swoj najlepsz kurtk na pod odze w szafie. A mo e to jaka bardziej nieuwa na d zapomnia a odwiesi z powrotem? Smiley podniós kurtk , obszuka kieszenie, a potem powiesi w szafie i z hukiem zamkn drzwi, eby zobaczy , czy spadnie. Spad a. Nie zabrali kluczy, nie przeszukali mieszkania, my la . Zrewidowali Vladimira, ale zdaniem nadinspektora przeszkodzono im. "Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob ". Powróci w okolice kuchni i stan wszy przed spi ark ponownie przygl da si z uwag le cej na górze niebieskiej paczce. Potem zajrza jeszcze do kosza na zb dne papiery. Potem znów do popielniczki, staraj c si wszystko zapami ta . Potem do kub a na mieci, licz c na to, e tam mo e w nie znajduje si pognieciona paczka papierosów, której brakowa o w kartonie.
Nie by o jej w mieciach, co nie wiadomo czemu sprawi o mu przyjemno . Pora wraca . Ale na razie nie wychodzi , jeszcze nie teraz. Jeszcze przez kwadrans nastawiaj c uszu, Smiley ry i sondowa , podnosi i przestawia ró ne przedmioty, poszukuj c jakiej obluzowanej klepki albo swej ulubionej wn ki za pó kami. Ale tym razem nie pragn niczego znale . Chcia tylko potwierdzi nieobecno czego . Dopiero wtedy, kiedy w miar mo liwo ci nabra ju odpowiedniego przekonania, wyszed cicho na schody i zamkn za sob drzwi. Pi tro ni ej napotka pomocnika listonosza z opask Poczty G ównej na r kawie, wy aniaj cego si z bocznego korytarza. Smiley delikatnie z apa go za okie . - Je li ma pan co do mieszkania 6B, to mog oszcz dzi panu wspinaczki - powiedzia uni enie Smiley. Listonosz pogmera w torbie i wydoby z niej br zow kopert . Stempel by paryski, sprzed pi ciu dni, z pi tnastej dzielnicy. Smiley wsun kopert do kieszeni. Na kolejnym pi trze znajdowa y si drzwi, zaopatrzone w otwieran jedynie od wewn trz zapadk . Prowadzi y na schody przeciwpo arowe. Smiley zapami ta je sobie, id c na gór . Drzwi pchni te ust pi y i Smiley zszed po paskudnych, betonowych schodach, przechodz c dalej przez wewn trzny dziedziniec w kierunku opustosza ych bloków i rozmy laj c nadal o nurtuj cym go niedopatrzeniu. Dlaczego nie przeszukali jego mieszkania? -my la . Centrum Moskiewskie, jak ka da du a biurokratyczna organizacja, ma ustalone metody dzia ania. Decydujesz si zabi cz owieka. A zatem obstawiasz jego dom, obstawiasz tras jego powrotu, wysy asz zespó , maj cy dokona zabójstwa i mordujesz go. Oto klasyczny sposób. A zatem dlaczego nie przeszuka tak e jego mieszkania? Pokoju Vladimira, kawalera, mieszkaj cego w domu bez przerwy roj cym si od obcych? Dlaczego nie wys ali ludzi, kiedy wyszed ? Poniewa wiedzieli, e ma to przy sobie, pomy la Smiley. Sk d to pobie ne, zdaniem nadinspektora, obszukanie cia a? Przypu my, e nikt im nie przeszkadza , wi c mo e znale li to, czego szukali? Przywo taksówk i poda kierowcy adres: - Bywater Street w Chelsea prosz , gdzie przy Kings Road. Jed do domu, my la . We k piel, przemy l to sobie. Ogól si . Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob . Naraz Smiley pochyli si do przodu, zastuka w oddzielaj go od kierowcy szyb i rzuci mu inny adres. Gdy zawracali, jad cy za nimi wysoki motocyklista z piskiem opon zatrzyma pojazd, zszed z siode ka i z namaszczeniem wmanewrowa swój wielki czarny motor z przyczep na biegn cy w przeciwnym kierunku pas ruchu. Lokaj, pomy la obserwuj cy go Smiley. Lokaj tocz cy wózek z herbat . Zgi ty w uk motocyklista z rozpostartymi okciami jecha za nimi niczym oficjalna eskorta na obrze ach Camden Town i dalej na wzgórze, wci zachowuj c przepisow odleg . Taksówka stan a, Smiley pochyli si , eby zap aci . I wtedy ciemna posta z wyci gni tym ramieniem o pi ci zaci ni tej w wojskowym pozdrowieniu przedefilowa a uroczy cie obok nich. *** Sta u wylotu alei, przypatruj c si szeregom buków, które niczym ust puj ca pola armia odsuwa y si od niego, pogr aj c we mgle. Ciemno odesz a niech tnie, pozostawiaj c za sob domowy pó mrok. W ciwie móg by ju zapa zmierzch; pora podwieczorku w starym, wiejskim domu. Latarnie po obu stronach drogi pali y si jak w e wiece i nie o wietla y niczego. Powietrze by o ciep e i ci kie. Smiley spodziewa si , e b dzie tu jeszcze policja i odgrodzony teren. Spodziewa si dziennikarzy i ciekawskich gapiów. To si w ogóle nie sta o, powiedzia sobie, ruszaj c w gór zboczem wzgórza. Ledwie st d odszed em, a Vladimir z lask w d oni weso o d wign si na nogi, star z twarzy ohydny makija i oddali si w podskokach wraz z kolegami aktorami na kufel piwa w komisariacie policji. Z lask w d oni, powtórzy Smiley, przypominaj c sobie co , co powiedzia mu nadinspektor. W lewej czy prawej d oni? Na lewej ce te ma ty py kredowy, powiedzia pan Murgotroyd w furgonetce. Na kciuku, na wskazuj cym i na rodkowym. Szed dalej, aleja wokó ciemnia a i g stnia a mg a. Dwadzie cia metrów wy ej br zowe s ce tli o si wolno niczym ognisko w swoim w asnym dymie. Ale tu, na dole w kotlince, zbi a si zimna i g sta mg a, a Vladimir by mimo wszystko martwy jak az. Zobaczy lady opon tam, gdzie parkowa y samochody policyjne. Dostrzeg brak zesch ych li ci i nienaturalnie czysty wir. Co oni zrobili? - pomy la . Sp ukali go wod ? Zmietli li cie do plastikowych worków? Zm czenie ust pi o nieobecnej dot d i zagadkowej jasno ci umys u. Szed dalej alej , ycz c Vladimirowi dobrego dnia i dobrej nocy, wcale nie czuj c si z tego powodu jak g upiec, i my la intensywnie o kredzie, francuskich papierosach oraz Regu ach Moskiewskich, szukaj c jednocze nie blaszanego pawilonu w pobli u boiska. Rozwa wszystko po kolei, powtarza sobie. Rozwa wszystko od pocz tku. Zostaw gauloises na pó ce. Dotar do miejsca, w którym przecina y si cie ki i przekroczy je, id c wci pod gór . Po jego prawej r ce pojawi y si s upki bramek, a dalej za nimi zielony pawilon ze skorodowanej blachy elaznej, najprawdopodobniej pusty. Ruszy wszerz boiska, woda przecieka a mu do butów. Z ty u za domkiem bieg stromy nasyp
ziemny, pobru ony dzieci cymi lizgawkami w b ocie. Smiley wspi si na nasyp, zanurzy w zagajnik i wspina si wy ej. Mg a nie wdar a si pomi dzy drzewa i sko czy a si , gdy tylko Smiley stan nad urwiskiem. Nadal nikogo nie by o wida . W drodze powrotnej zszed do pawilonu przez lasek. Pawilon okaza si po prostu zwyk ym pude kiem z blachy, otwartym z jednej strony na boisko. Jedyny mebel stanowi a tu twarda, drewniana awa, poci ta no ami i zdobiona wyr ni tymi w deskach napisami, a jedynym lokatorem by a wyci gni ta na awie, twarz do ziemi, jaka posta z kocem na owie i wystaj cymi spod niego z drugiej strony butami. Smiley by ciekaw, czy i ten cz owiek ma odstrzelon twarz. Dach podtrzymywa y d wigary, a uszcz si zielon farb o ywia y szczere wyznania natury moralnej: "Punk niszczy. Spo ecze stwo go nie potrzebuje". To stwierdzenie kosztowa o go chwil wahania. Ale potrzebuje, chcia odpowiedzie Smiley; spo ecze stwo jest zwi zkiem ró nych mniejszo ci. Pineska znajdowa a si dok adnie tam, gdzie pozostawi j Mostyn, na wysoko ci g owy doros ego cz owieka, wpi ta wedle najlepszych zasad obowi zuj cego w Sarratt porz dku. Mosi ny epek jej Cyrkowego egzemplarza pozosta równie nowy i nie zauwa ony jak ch opak, który j tam umie ci . "Id na spotkanie, mówi , nie ma adnego niebezpiecze stwa". Regu y Moskiewskie, pomy la znów Smiley. Moskwa, gdzie wys anie listu na bezpieczny adres mog o zaj agentowi trzy dni. Moskwa, gdzie wszystkie mniejszo ci s punkowe. "Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob ". Kredowe potwierdzenie odbioru przez Vladimira bieg o blisko pineski; wij ca si jak robak po ca ym s upie ta odpowied . Mo e stary niepokoi si deszczem, my la Smiley. Mo e obawia si , e woda rozmyje jego znak. A mo e w zdenerwowaniu przycisn kred zbyt mocno, tak jak zostawi swoj kurtk , le na pod odze. "Spotkanie albo nic... powiedzia Mostynowi -... Dzi wieczorem albo nic... Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob ..." Mimo wszystko tylko kto szalenie spostrzegawczy móg by zauwa pinesk czy te ów ty znak, cho by on tak wyra ny. Ale nawet wtedy nie powinno to wzbudzi niczyich podejrze , poniewa w Hampstead Heath ludzie nieustannie zostawiaj sobie w podobny sposób bileciki i ró ne wiadomo ci, i nie ka dy z tych ludzi okazuje si szpiegiem. Czasem s to dzieci, czasem w ócz dzy, czasem osoby wierz ce w Boga albo organizatorzy charytatywnych wycieczek, czasem ludzie, którym zgin o jakie zwierz , a czasem ci, którzy szukaj zró nicowania w mi ci i musz og asza swoje potrzeby ze szczytu wzgórza. I w adnym wypadku nie wszystkim z nich odstrzela si twarze z bardzo bliskiej odleg ci zabójcz broni Centrum Moskiewskiego. A jaki by cel potwierdzenia odbioru? Kiedy Smiley zza londy skiego biurka odpowiada ca kowicie za spraw Vladimira, opracowano w Moskwie specjalne znaki dla agentów, mog cych w ka dej chwili znikn : by y to ga zki krzewów z amane na cie ce, która zawsze mog a okaza si ostatni drog tych szpiegów. Nie widz niebezpiecze stwa i zgodnie z instrukcj zd am na umówione spotkanie - brzmia a ostatnia i tak feralnie nieprawdziwa wiadomo Vladimira dla wiata ywych. Opu ciwszy blaszany domek, Smiley cofn si nieco wzd drogi, któr przyszed . Skrupulatnie odtwarza w my lach podan mu przez nadinspektora rekonstrukcj ostatniej wycieczki Vladimira, wykorzystuj c przy tym swoj pami niczym archiwum. - Te kalosze to dar od Boga, panie Smiley - o wiadczy nabo nie nadinspektor - firma North British Century, podeszwa w romby, sir, i prawie nie u ywane. Gdyby by o trzeba, mo na by go ledzi nawet w t umie kibiców pi karskich. - Podam panu oficjaln wersj - doda szybko nadinspektor, poniewa mieli ma o czasu. - Gotów, panie Smiley? - Gotów - powiedzia Smiley. Nadinspektor zmieni ton. Rozmowa to jedno, a dowody drugie. W trakcie swoich wywodów co jaki czas o wietla latark wilgotny wir na odgrodzonym linami obszarze. Wyk ad z u yciem latarni magicznej, pomy la Smiley; w Sarratt robi bym notatki. - Jest tu, teraz schodzi ze wzgórza, sir. Widzi pan? Normalny krok, wdzi czne ruchy palców i pi t, wszystko jasne jak na d oni. Widzi pan, panie Smiley? Pan Smiley widzia . - A ten lad laski, sir, widzi pan, trzyma j w prawej ce? Smiley zobaczy i to, e obita gum laska pozostawia a przy co drugim kroku g boki otwór w ziemi. - Ale kiedy go zastrzelono, lask trzyma oczywi cie w lewej oni, prawda? Pan te to zauwa , sir, jak uda o mi si spostrzec. Czy wie pan przypadkiem, któr nog mia chor , sir, je li w ogóle mia jakie problemy z nogami? - Praw - powiedzia Smiley. - Ach. Zatem najprawdopodobniej nosi zwykle lask u prawego boku. Prosz tu, na dó , t dy, sir. Prosz spojrze , wci id c normalnie - doda nadinspektor, w zdenerwowaniu pope niaj c niezwyk y w jego ustach gramatyczny b d. Jeszcze przez pi kroków regularne romboidalne lady bieg y nie naruszone w blasku latarki nadinspektora. Teraz, przy wietle dziennym, Smiley dostrzega ledwie ich sm tne pozosta ci. Zatar je deszcz, lady innych stóp i lady opon bezprawnie przeje aj cych t dy rowerzystów. Ale noc , podczas latarniowego przedstawienia nadinspektora, Smiley widzia je wyra nie, tak wyra nie jak owini te w plastik cia o, le ce w kotlince poni ej, gdzie lad si urywa . - Tak - o wiadczy z zadowoleniem nadinspektor i zatrzyma
si , a sto ek wiat a latarki spocz na kawa ku rozoranej ziemi. - Mówi pan, e w jakim on jest wieku, sir? - zapyta nadinspektor. - Nic nie mówi em, ale przyznawa si do sze dziesi ciu dziewi ciu. - I pewnie do przebytego niedawno ataku serca, jak mniemam. Tak, sir. A wi c najpierw przystan . Raptownie. Prosz mnie nie pyta , dlaczego, mo e kto go zaczepi . Ja s dz , e co us ysza . Za plecami. Prosz zwróci uwag , jak skraca si krok, prosz zwróci uwag na u enie stóp w chwili, kiedy wykonywa pó obrót, ogl da si przez rami czy co w tym rodzaju. W ka dym razie odwraca si , dlatego powiedzia em za plecami. I cokolwiek zobaczy czy te nie, cokolwiek us ysza czy te nie - postanawia biec. I rusza, niech pan popatrzy. - Nadinspektor zach ca Smileya z niespodziewanym entuzjazmem sportowca. Szerszy krok, pi ty prawie wcale nie dotykaj ziemi. Zupe nie inny lad, biegnie ile si . Wida nawet, gdzie odpycha si lask , eby zyska dodatkowe oparcie. Przygl daj c si ladom przy wietle dziennym, Smiley nie mia adnej pewno ci, e widzi gwa towne, rozpaczliwe znaki gumowej ga ki, wrzynaj cej si w ziemi wpierw pionowo, potem pod tem, ale widzia je wczorajszego wieczora - a w my lach ogl da je ponownie dzi rano. - Problem polega na tym - zauwa nadinspektor, przybieraj c ponownie styl mówcy na sali s dowej - e to, co go zabi o, znajdowa o si z przodu, prawda? Wcale nie z ty u. I tak, i nie, my la teraz Smiley, posiadaj cy przewag minionych godzin. Podprowadzili go, pomy la , próbuj c bezskutecznie przypomnie sobie, jak nazywano t technik w gwarze Sarratt. Znali tras Genera a i podprowadzili go. Straszak z ty u p dzi obiekt przed siebie, a nie zauwa ony strzelec kr ci si z przodu czekaj c, a obiekt sam wpadnie mu w r ce. Bo i mordercze zespo y Centrum Moskiewskiego zna y t prawd , i nawet najbardziej do wiadczeni agenci godzinami obawiaj si o swoje plecy, o boki, o przeje aj ce i nie przeje aj ce samochody, o ulice, przez które przechodz , i o domy, które odwiedzaj . Ale w decyduj cej chwili nie udaje im si rozpozna niebezpiecze stwa, zagl daj cego im prosto w twarz. - Wci biegnie - powiedzia nadinspektor, posuwaj c si stopniowo w dó wzgórza i podchodz c do cia a. - Widzi pan, e jego krok wyd a si nieco, ze wzgl du na wi ksze nachylenie zbocza? Staje si te chaotyczny, widzi pan? Nogi rozbiegaj mu si we wszystkie strony. Biegnie o ycie. Dos ownie. A lask trzyma ci gle w prawej d oni. Widzi pan, jak si teraz kr ci, im bli ej urwiska? Straci orientacj , i nic dziwnego. Otó w nie. Prosz to wyja ni , je li pan potrafi wiat o latarki pad o na plam kilku zbitych ko o siebie ladów, pi ciu lub sze ciu, na bardzo ma ej przestrzeni, na skraju trawnika, pomi dzy dwoma wysokimi drzewami. - Znowu przystan - oznajmi nadinspektor. - No, mo e niezupe nie, mo e po prostu si waha . Niech mnie pan nie pyta, dlaczego. Mo e tylko le st pn . Mo e ba si znale tak blisko drzew. Mo e chwyci go ból serca, je eli, jak pan twierdzi, niedomaga . A potem rusza dalej tak samo jak przedtem. - Z lask w lewej d oni - powiedzia cicho Smiley. - Ale dlaczego? Sam sobie zadaj to pytanie, sir. Mo e wasi ludzie znaj na nie odpowied . Dlaczego? Czy by znów co us ysza ? Przypomnia co sobie? Dlaczego - je li ucieka, aby ratowa ycie - dlaczego mia by przystawa , drepta w miejscu jak kaczka, przek ada lask do drugiej r ki i wtedy dopiero ucieka dalej? Prosto w obj cia mordercy, który go w ko cu zastrzeli . No oczywi cie, chyba e ten osobnik z ty u wyprzedzi go, mo e wybieg spomi dzy drzew, mo e zrobi taki uk? Ma pan jaki inny pomys na wyja nienie tej zagadki, panie Smiley? I z tym pytaniem brzmi cym wci w uszach Smileya dotarli nareszcie do cia a, unosz cego si jak embrion pod plastikow powierzchni p achty. Ale teraz, nast pnego ranka, Smiley nie schodzi do kotlinki. Najlepiej jak umia próbowa ustawi swoje stopy w przemoczonych butach dok adnie na ka dym ze ladów, usi uj c na ladowa ruchy, które móg wykonywa stary. A poniewa Smiley czyni to wszystko w zwolnionym tempie i sprawia wra enie niezwykle skoncentrowanego, dwie obserwuj ce go damy w spodniach, spaceruj ce nieopodal ze swoimi wilczurami, uzna y go za zwolennika nowej mody w jakiej wschodniej sztuce walki, a co za tym idzie, za cz owieka szalonego. Najpierw Smiley postawi stopy ko o siebie i skierowa palce w dó zbocza. Potem wysun naprzód lew nog i odwróci praw stop , kieruj c palce w stron m odziutkiego zagajnika. W trakcie tej czynno ci w lad za nog w naturalny sposób przesun o si tak e jego rami i instynkt podpowiedzia Smileyowi, e by by to dla Vladimira odpowiedni moment, aby prze lask do lewej ki. Ale dlaczego? Jak pyta nadinspektor, po co w ogóle przek ada lask ? Po co, w tak wyj tkowej chwili ycia, z powag przek ada lask z prawej r ki do lewej? Na pewno nie po to, eby si broni -jak pami ta Smiley, Vladimir by prawor czny. eby si broni , po prostu mocniej uchwyci by lask . Albo cisn by j w obu d oniach, jak pa . Mo e zrobi to po to, eby oswobodzi praw r ? Ale w jakim celu? Smiley poczu , e jest obserwowany, niespodziewanie obejrza si za siebie i spostrzeg dwóch ma ych ch opców w blezerkach, którzy przystan li, eby przypatrze si okr glutkiemu cz owieczkowi w okularach, wyczyniaj cemu jakie cuda nogami.
Smiley niczym nauczyciel popatrzy na nich tak gro nie, jak tylko potrafi , i ch opcy pospiesznie odeszli. Po co chcia by uwolni praw r ? - powtarza Smiley. I dlaczego mia by zaraz potem znowu ucieka ? Vladimir odwróci si w prawo, powtarza Smiley, raz jeszcze my li przekszta caj c w czyn. Vladimir odwróci si w prawo. Sta twarz do zagajnika, prze lask do lewej r ki. Jak twierdzi nadinspektor, przez chwil sta nieruchomo. Potem pobieg dalej. Regu y Moskiewskie, pomy la Smiley, przygl daj c si swojej prawej r ce. Powoli wsun j do kieszeni p aszcza. By a pusta, podobnie jak prawa kiesze Vladimira. Mo e chcia zanotowa jak wiadomo ? - Smiley dra ni samego siebie teori , w któr nie bardzo wierzy . Na przyk ad kred ? Czy by rozpozna swojego prze ladowc i chcia zapisa gdzie kred jego nazwisko albo zostawi jaki znak? Ale na czym? Na pewno nie na tych mokrych pniach. Nie na glinie, nie na opad ych li ciach, nie na wirze. Rozejrzawszy si wokó , Smiley zda sobie spraw z do niezwyk ego charakteru otoczenia. Oto tu, pomi dzy dwoma drzewami, na samym skraju alei, w miejscu, gdzie mg a stawa a si najg stsza, Smiley by niemal niewidoczny. Aleja opada a, owszem, a dalej bieg a pod gór . Jednak droga tak e zakr ca a i z miejsca, gdzie sta Smiley, na linii wzroku po obu stronach le y drzewa i g szcz m odych krzaków. Smiley z rosn cym zadowoleniem spostrzeg , e na ca ym szlaku ostatniej, szalonej podró y Vladimira - na szlaku, który dobrze zna , pami ta , bo chadza nim przedtem na podobne spotkania - uciekaj cy cz owiek by w tym w nie miejscu niewidoczny dla osób znajduj cych si zarówno z ty u, jak i z przodu. I zatrzyma si . Uwolni sw praw d . W j - powiedzmy - do kieszeni. Po lekarstwo na serce? Nie. Podobnie jak kred i zapa ki, Vladimir trzyma pastylki w lewej kieszeni, nie w prawej. Po co - powiedzmy - czego nie by o ju w kieszeni, kiedy znaleziono cia o. A zatem po co? "Powiedz mu, e mam dwa dowody i mog je przynie ze sob ... Mo e wtedy zechce si ze mn zobaczy ... Gregory wzywa Maksa. Mam co dla niego, prosz ..." Dowody. Dowody zbyt cenne, eby wys je poczt . Vladimir co przyniós . Przyniós dwa "cosie". Mia je w kieszeni, nie tylko w g owie. I gra wedle Regu Moskiewskich. Regu , które wbijano mu do owy od dnia, kiedy zosta zwerbowany jako uchod ca polityczny. Ni mniej, ni wi cej, a przez samego Smileya, który sta si te od razu jego oficerem prowadz cym. Regu , które wymy lono dla jego ocalenia; i dla ocalenia jego siatki. Smiley poczu , e zdenerwowanie ciska go w dku jak md ci. Regu y Moskiewskie powiadaj , e je li masz przy sobie przesy , to musisz tak e opracowa metod pozbycia si jej. Wszystko jedno, jak jest ukryta b zamaskowana - czy to w postaci mikrofotografii czy pisma tajemnego, czy nie wywo anego filmu, czy w jaki inny z setek ryzykownych, wymy lnych sposobów -musi to by pierwsza i najdrobniejsza rzecz, która wpada w r , rzecz, która nie zwróci uwagi, kiedy j wyrzucisz Jak fiolka pe na pigu ek, pomy la , uspokajaj c si nieco. Jak pude ko zapa ek. Jedno pude ko zapa ek swan vesta, cz ciowo zu ytych, lewa aszcza, przypomnia sobie. Zapa ki palacza, pami taj. A w mieszkaniu - kryjówce, my la nieust pliwie Smiley zadr czaj c si , czeka a na niego na stole paczka papierosów, ulubiony gatunek Vladimira. A przy Westbourne Terrace na spi arce le o dziewi paczek gauloises caporal. Dziewi z dziesi ciu. I nie mia papierosów w kieszeni. Jak powiedzia by dobry nadinspektor, denat nie mia przy sobie ani jednego papierosa. A w ka dym razie nie wtedy, gdy go znaleziono. A wi c jak brzmi nasza przes anka, George? - Smiley zapyta sam siebie, na laduj c Lacona, oskar ycielsko wymachuj c palcem przed swoj nieruchom twarz - jak brzmi przes anka? Przes anka, Oliverze, jak na razie powiada, e palacz, na ogowy palacz, znajduj cy si w stanie powa nego napi cia nerwowego, wybiera si na potajemne, decyduj ce spotkanie zaopatrzony w zapa ki, ale bez pustej cho by paczki papierosów, mimo i wiadomo, e mia ich ca y zapas. A zatem to mordercy znale li i zabrali ów dowód czy te dowody, o których mówi Vladimir, albo - albo co? Albo Vladimir w por prze lask z prawej do lewej r ki. I w por praw r do kieszeni. A nast pnie wyj j w por akurat w tym miejscu, gdzie pozostawa niewidoczny. I pozby si dowodu lub dowodów, zgodnie z Regu ami Moskiewskimi. Zaspokoiwszy pragnienie uporz dkowania wydarze w logicznym ci gu, George Smiley ostro nie wkroczy w wysok traw , prowadz do lasku. Nogawki spodni natychmiast przemok y mu do kolan. Przez ponad pó godziny prowadzi poszukiwania, b dz c po omacku w ród listowia i traw, cofaj c si po w asnych ladach, przeklinaj c swoj nieudolno , rezygnuj c i zaczynaj c od nowa, odpowiadaj c na zadawane przez przechodniów rozmaite g upawe pytania, od wulgarnych po przesadnie troskliwe. Napotka nawet dwóch buddyjskich mnichów z pobliskiego seminarium, ubranych w pow óczyste, szafranowe szaty, wi zane buty z cholewkami i robione na drutach we niane czapeczki. Zaoferowali mu pomoc, ale Smiley grzecznie odmówi . Znalaz dwa po amane latawce i poka liczb puszek po coca-coli. Znalaz kolorowe i czarno - bia e skrawki kobiecych cia , powyrywanych z jakich czasopism. Znalaz czarny, sportowy but i resztki starego, spalonego koca. Znalaz cztery puste puszki po piwie i cztery puste paczki po papierosach, tak stare i przesi kni te wod , e odrzuci je ju na pierwszy rzut oka. A na ga zi, w rozwidleniu, w miejscu, w którym styka a si z pniem, znalaz
pi , a w ciwie dziesi paczk papierosów, która nie okaza a si pusta; by a to stosunkowo sucha paczka gauloises caporal, pochodz ca ze strefy wolnoc owej, ukryta wysoko na drzewie. Smiley si ga po ni , jak po zakazany owoc, ale jak zakazany owoc papierosy wci pozostawa y niedost pne. Podskoczy , eby je pochwyci , i poczu , jak p ka mu skóra na plecach: ostre, obezw adniaj ce rozdarcie tkanki, piek ce i k uj ce go jeszcze wiele dni pó niej. Powiedzia g no "cholera" i rozmasowa sobie bol ce miejsce, jak mog aby to zrobi Ostrakowa. Dwie maszynistki id ce do pracy doda y mu otuchy chichotami. Smiley znalaz jaki patyk, str ci paczk z drzewa i otworzy j . W rodku pozosta y jeszcze cztery papierosy. A za nimi na wpó zakryte i os oni te sw w asn celofanow skórk le o co , co Smiley od razu rozpozna , ale czego nie mia nawet dotkn wilgotnymi i rozdygotanymi palcami. Nie mia nawet obejrze znaleziska, dopóki nie oddali si z owego przera aj cego miejsca, gdzie Vladimir poniós mier , a gdzie jak gdyby nigdy nic szwenda y si teraz chichocz ce maszynistki i buddyjscy mnisi. Ja mam jeden dowód, oni maj drugi, pomy la . Podzieli em si spadkiem starca z jego mordercami. Nie zwa aj c na ruch, Smiley schodzi w skim chodnikiem ze wzgórza, a dotar do South End Green, gdzie mia nadziej znale jak kawiarni , w której podano by mu herbat . adna nie by a jeszcze otwarta o tak wczesnej porze, Smiley usiad wi c na awce naprzeciwko kina i przygl da si starej, marmurowej fontannie oraz dwóm czerwonym budkom telefonicznym, jednej paskudniejszej od drugiej. Pada ciep y kapu niaczek; paru cicieli sklepów rozwija o ju markizy; w delikatesach przyjmowano w nie dostaw chleba. Smiley siedzia przygarbiony, a mokre ko ce ko nierza jego p aszcza k y go w nie ogolone policzki za ka dym razem, kiedy odwraca g ow . "Na lito bosk , acz - krzykn a kiedy Anna, rozw cieczona pozornym spokojem Smileya po mierci kolejnego z jego przyjació . - Jak mo esz kocha ywych, je eli nie op akujesz umar ych?" Teraz siedz c na awce i obmy laj c swój nast pny krok, Smiley poda jej odpowied , której wtedy nie uda o mu si znale . - Mylisz si powiedzia z roztargnieniem. - Szczerze op akuj zmar ych i w tej chwili odczuwam g boki al po mierci Vladimira. Ale kochanie ywych sprawia mi niekiedy pewne trudno ci. Sprawdzi obie budki i w drugiej telefon dzia . Jakim cudem spis telefonów od S do Zet pozosta nienaruszony, a co by o jeszcze dziwniejsze, przedsi biorstwo przewozowe Straight and Steady z Islington North zap aci o za wyró nienie w ksi ce nazwy firmy t ustym drukiem. Wykr ci numer i kiedy zabrzmia sygna , Smiley wpad w pop och, e nie pami ta nazwiska osoby, która podpisa a rachunek, znaleziony w kieszeni Vladimira. Roz czy si , odzyskuj c swoje dwa pensy. Lane? Lang? Zadzwoni jeszcze raz. Znudzony kobiecy g os odpowiedzia piewnie: - Straight - and - Stead - ee Kiedy - i - dok d - prosz ? - Chcia bym rozmawia z panem J. Lambem, jednym z waszych kierowców - powiedzia uprzejmie Smiley. - Niestetyy, adnych rozmów prywatnych na tej li-niii za piewa a kobieta i od a s uchawk . Zadzwoni po raz trzeci. To wcale nie rozmowa prywatna, powiedzia rozdra niony, nieco ju pewniejszy siebie. Chce, eby wozi go pan Lamb, i nie chce nikogo innego. - Prosz mu powiedzie , e to daleka podró . Stratford - on - Avon - rzuci na chybi trafi . - Prosz powiedzie , e chc jecha do Stratford. Sampson, odpar Smiley, kiedy kobieta domaga a si jakiego nazwiska. Sampson przez p. Powróci na swoj awk , eby czeka dalej. Zadzwoni do Lacona? Po co? Pop dzi do domu, otworzy paczk , obejrze jej bezcenn zawarto ? By a to pierwsza rzecz, któr Vladimir wyrzuci , pomy la Smiley: w szpiegowskim fachu najpierw rozstajemy si z tym, co najbardziej kochamy. I tak trafi em lepszy towar ni oni. Naprzeciwko Smileya usadowi a si para staruszków. M czyzna nosi sztywny, filcowy kapelusz z szerokim rondem i wygrywa pie ni wojenne na blaszanym gwizdku. Jego ona u miecha a si bezmy lnie do przechodniów. Smiley przypomnia sobie o br zowej kopercie z Pary a i otworzy j , by nie napotka wzroku kobiety. Co spodziewa si znale ? Mo e rachunek albo objaw jakiego kaca z czasów, kiedy stary mieszka jeszcze we Francji. Albo jedno z tych powielonych wezwa bitewnych, które emigranci wysy aj sobie niczym kartki wi teczne. Jednak e nie by to rachunek ani aden okólnik, tylko list prywatny: szczególnego rodzaju pro ba. By nie podpisany i bez adresu zwrotnego. Napisano go odr cznie po francusku, w wielkim po piechu. Smiley zapozna si ju z jego tre ci i odczytywa w nie list po raz drugi, kiedy przed kinem, wychodz c z po lizgu, zatrzyma si szale czo pstrokaty ford cortina, prowadzony przez ch opaka w sweterku polo. Smiley na powrót schowa list do kieszeni, przeszed przez ulic i podszed do wozu. - Sampson przez p? - krzykn impertynencko przez okno ch opak i zamaszy cie otworzy od wewn trz tylne drzwi samochodu. George wgramoli si do rodka. Zapach p ynu po goleniu zmieszany ze st ch ym zapachem papierosów. Smiley trzyma w d oni dziesi ciofuntowy banknot tak, eby by dobrze widoczny. - Móg by pan wy czy silnik? - poprosi Smiley. Ch opak us ucha , ca y czas przygl daj c mu si w lusterku. Mia kasztanowe w osy, uczesane w stylu afro. Bia e, starannie utrzymane d onie. - Jestem prywatnym detektywem - wyja ni Smiley. - Wiem, e wielu z nas spotykacie zapewne w swojej pracy i e jeste my dla was nie lada utrapieniem, ale ch tnie zap ac za kilka drobnych
informacji. Podpisa pan wczoraj rachunek na sum trzynastu funtów. Pami ta pan klienta? - Wysoki go . Obcokrajowiec. Siwe w sy. Utyka . - Stary? - Bardzo. Mia lask i w ogóle. - Sk d pan go zabra ? - zapyta Smiley. - Z restauracji Cosmo, Praed Street, o wpó do jedenastej rano - powiedzia ch opak, celowo be kocz c. Praed Street znajdowa a si o pi minut drogi od Westbourne Terrace. - A dok d go pan zawióz , je li mo na wiedzie ? - Do Charlton. - Charlton w po udniowo - wschodnim Londynie? - Ko ció jakiego wi tego przy Battle - of the - Nile Street. Chodzi o mu o pub o nazwie Przegrana aba. - aba? - Znaczy Francuz. - Tam wysiad ? - Godzina postoju, potem z powrotem na Praed Street. - Stawali cie gdzie jeszcze? - Raz w sklepie z zabawkami w tamt stron , raz przy budce telefonicznej wracaj c. Go kupi drewnian kaczk na kó kach. Ch opak odwróci si i wspieraj c brod na oparciu siedzenia, lekcewa co roz r ce pokazuj c, jak du a by a zabawka. ta - powiedzia . - A telefon by miejscowy. - Sk d pan wie? - Chyba po yczy em mu dwupensówk , nie? Potem wróci i po yczy jeszcze dwie dziesi tki, tak na wszelki wypadek. - Zapyta em, gdzie dzwoni, ale powiedzia tylko, e ma du o drobnych, powiedzia Mostyn. Smiley poda ch opakowi dziesi funtów i uj klamk . - Mo e pan powiedzie w firmie, e si nie pojawi em. - Mog powiedzie , co mi si kurde podoba, nie? Smiley szybko wygramoli si z auta i ledwie zdo zamkn drzwi, nim ch opak odjecha z t sam zatrwa aj pr dko ci , co przedtem. Stoj c na chodniku, Smiley doko czy powtórn lektur listu i teraz dobrze go ju zapami ta . Kobieta, pomy la ufaj c swemu pierwszemu wra eniu. My li, e umrze. No có , wszyscy tak my i maj w dodatku racj . Symulowa przed sob oboj tno i roztargnienie. Ka dy cz owiek posiada tylko pewne kwantum wspó czucia, twierdzi , a ja swoje ju na dzi wyczerpa em. Ale list mimo wszystko go przestraszy i rozbudzi w nim na nowo przekonanie, e ma do czynienia ze spraw nie cierpi zw oki. Generale, nie chcia abym, eby to zabrzmia o dramatycznie, ale jacy ludzie obserwuj mój dom, i nie s dz , aby byli to moi lub pa scy przyjaciele. Dzi rano odnios am wra enie, e chc mnie zabi . Czy nie móg by pan raz jeszcze pos do mnie czarodziejskiego przyjaciela? Mia to i owo do ukrycia. Do zabezpieczenia, jak uparcie powiadali w Sarratt. Jecha kilkoma autobusami, przesiadaj c si wielokrotnie, rozgl daj c si , drzemi c. Czarny motocykl z przyczep nie pojawi si wi cej; Smiley nie zauwa , eby ledzi go kto inny. W sklepie papierniczym na Baker Street kupi du e pude ko z tektury, kilka gazet, papier pakowy i rolk ta my klej cej. Papierosy Vladimira wraz z listem Ostrakowej schowa do pud a, które wymo ci uprzednio gazetami. Paczk zawin w papier i lepka ta ma spl ta a mu palce. Nigdy nie umia da sobie rady z ta samoprzylepn . Wypisa na wierzchu swoje nazwisko: "Do odebrania". Odprawi taksówk ko o hotelu "Savoy", gdzie wraz z jednofuntowym banknotem powierzy pakunek szatniarzowi w m skiej szatni. - Za lekka na bomb , prawda, sir? - zapyta szatniarz, przyk adaj c artem ucho do pude ka. - Nie by bym tego taki pewny - odpar Smiley i obaj czy ni roze mieli si serdecznie. "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka". Vladimir, my la w zadumie Smiley, jaki by drugi dowód? *** Niski horyzont wype nia y d wigi i gazometry; leniwe kominy bluzga y brunatno tym dymem prosto w deszczowe chmury. Gdyby to nie by a sobota, Smiley pojecha by komunikacj miejsk , ale w soboty gotów by prowadzi , cho z silnikiem spalinowym zawsze w atmosferze wzajemnej nienawi ci. Rzek przekroczy na Vauxhall Bridge, pozostawiaj c Greenwich z ty u. Wyjecha na aski, podzielony przez zaborców teren portowych doków. Pióra wycieraczek dygota y, ale do wn trza jego smutnego, angielskiego samochodzika wpe za y du e krople deszczu. "Ca y czas prosto, szefie" -poinformowa y go jakie pos pne dzieciaki, szukaj ce schronienia na przystanku autobusowym. Ogoli si i wyk pa , ale nie spa . Rachunek telefoniczny Vladimira przes Laconowi, prosz c o ustalenie wszystkich mo liwych po cze w trybie pilnym. Podczas jazdy zachowa jasno umys u, ale ulega atwo anarchistycznym zmianom nastroju. Ubrany by w br zowy, tweedowy aszcz, w którym zazwyczaj podró owa . Po eglowa wokó ronda, wspi si na jakie wzniesienie i nagle znalaz si przed wspania ym, edwardia skim pubem, ozdobionym szyldem, wyobra aj cym wojownika o czerwonej twarzy. Battle - of the Nile Street bieg a st d pod gór ku sp achetkowi zadeptanej trawy, gdzie sta zbudowany z g azów i krzemiennych upków ko ció w. Zbawiciela, g osz cy s owo bo e rozpadaj cym si wiktoria skim magazynom. Jak g osi afisz, w nast pn niedziel kazanie mia a wyg osi cz onkini Armii Zbawienia w randze majora; przed plakatem sta a ci arówka z gigantyczn , karmazynow przyczep o d ugo ci sze dziesi ciu stóp i bocznych okienkach
udekorowanych proporczykami dru yn pi karskich oraz zagranicznymi nalepkami rejestracyjnymi. Ci arówka by a najwi kszym obiektem w zasi gu wzroku, wi kszym nawet od ko cio a. Gdzie z ty u dobieg go odg os najpierw zwalniaj cego obroty, a potem znów przyspieszaj cego silnika motocyklowego, ale Smileyowi nie chcia o si nawet obejrze . Znajoma eskorta towarzyszy a mu a z Chelsea; strach, jak osobi cie g osi w kazaniach w Sarratt, zawsze jednak pozostaje kwesti wyboru. cie ka zaprowadzi a Smileya na cmentarz bez grobów. Jego obwód stanowi y szeregi kamieni zwornikowych, w rodku sta a dzieci ca drabinka i trzy nowe domy o standardowej konstrukcji. Pierwszy dom nazwano Syjonem, drugi w ogóle nie mia nazwy, trzeci nazywa si Numer Trzeci. Wszystkie mia y szerokie okna, ale Numer Trzeci posiada koronkowe zas ony i kiedy Smiley pchn furtk , zobaczy na pi trze tylko jaki cie . Z pocz tku zastyg w bezruchu, ale po chwili skurczy si i znikn , jak gdyby jaka si a wessa a go w pod og , i Smiley przez moment zastanawia si z przera eniem, czy nie by w nie przypadkiem wiadkiem kolejnego morderstwa. Zadzwoni do drzwi i w rodku wybuch y d wi ki anielskich kurantów. Drzwi wykonane by y z falistego szk a. Smiley przy oko do szyby i uda o mu si dostrzec br zow wyk adzin na schodach oraz co , co wygl da o na wózek dzieci cy. Zadzwoni ponownie i us ysza przera liwy krzyk. Wrzask stawa si coraz g niejszy i Smiley my la najpierw, e to dziecko, potem, e kot, a potem, e czajnik z gwizdkiem. Wycie brzmia o przez chwil na swej najwy szej nucie, a pó niej urwa o si nagle, jak gdyby kto zdj czajnik z ognia, albo jak gdyby para zdmuchn a gwizdek. Smiley obszed dom od ty u. Wszystko wygl da o tak samo jak od frontu, jedyn ró nic stanowi y rury kanalizacyjne, ogródek warzywny i male ki staw dla z otych rybek, wykonany w specjalnie wylanej w tym celu p ycie betonowej. W stawie nie by o wody, a co za tym idzie, nie by o w nim tak e rybek, ale w betonowej misie le a na boku ta, drewniana kaczka. Mia a rozchylony dziób i szeroko otwarte oczy, zwrócone ku niebu, a jej dwa kó ka wci si obraca y. - Go kupi drewnian kaczk na kó kach - powiedzia kierowca taksówki i odwróci si , eby pokaza swymi bia ymi mi, jak du a by a ta zabawka. ta. Tylne drzwi zaopatrzone by y w ko atk . Smiley zastuka cichutko i poruszy klamk . Drzwi uchyli y si , Smiley wszed do rodka i ostro nie zamkn je za sob . Znalaz si w pomywalni naczy , prowadz cej do kuchni, w której pierwsz spostrze on przez niego rzecz by zdj ty z ognia czajnik z cienk smug pary, s cz si z milcz cego gwizdka. Na tacy sta y ponadto dwie fili anki, dzbanuszek z mlekiem i czajniczek do herbaty. - Pani Craven?! - zawo cicho Smiley. - Stella? Przeszed przez jadalni , stan w korytarzu na br zowej wyk adzinie obok dzieci cego wózka i w my lach uk ada si z Bogiem; nigdy wi cej mierci, nigdy wi cej Vladimirów, a b Ci czci przez reszt moich dni. - Stella? To ja, Maks - powiedzia . Pchn drzwi do salonu, Stella siedzia a w rogu na obszernym fotelu pomi dzy fortepianem a oknem i przypatrywa a mu si z zimn determinacj . Nie by a przestraszona i mog oby si wydawa , e pa a nienawi ci do Smileya. Mia a na sobie d ug , azjatyck sukni i by a bez makija u. Trzyma a na piersi dziecko; nie wiedzia i nie pami ta , ch opca czy dziewczynk . Przykry a mu buzi d oni , eby nie ha asowa o, przygarn a do ramienia zmierzwion g ówk dzieciaka i przygl da a si ponad ni Smileyowi z wyzywaj cym lekcewa eniem. - Gdzie Villem? - zapyta . Powoli unios a r i Smiley spodziewa si , e dziecko wrza nie, ale ono tylko przygl da o mu si na powitanie. - On ma na imi William - powiedzia a cicho. - Zapami taj to sobie, Maks. To jego wybór. William Craven, Brytyjczyk do szpiku ko ci. Nie Esto czyk, nie brytyjski Rosjanin. - By a pi kn kobiet , czarnow os i nieruchom . Siedz c tak w rogu i trzymaj c dziecko, wygl da a jak gdyby r ka malarza uwieczni a jej posta na ciemnym tle p ótna. - Chc z nim porozmawia , Stello. Nie wymagam, eby cokolwiek dla mnie robi . Mo e nawet b móg mu pomóc. - Ju to gdzie kiedy s ysza am, prawda? Nie ma go. Do pracy poszed , tam gdzie jego miejsce. Smiley prze kn te s owa. - W takim razie co jego ci arówka robi na ulicy? - spyta agodnie. - Pojecha do bazy. Przys ali po niego samochód. Smiley prze kn i to. - W takim razie dla kogo jest ta druga fili anka w kuchni? - Pojecha do bazy. Przys ali po niego samochód. Smiley poszed na gór . Nie próbowa a go zatrzyma . Na wprost by y jakie drzwi, po lewej i po prawej stronie równie , jedne i drugie otwarte, te prowadzi y do pokoju dziecka, tamte do ównej sypialni. Drzwi na wprost by y zamkni te, a kiedy Smiley zapuka , nie by o odpowiedzi. - Villem, tu Maks - powiedzia . - Musz z tob porozmawia , prosz ci . Potem sobie pójd i zostawi ci w spokoju, przyrzekam. Powtórzy to raz jeszcze s owo w s owo, a pó niej zszed po stromych schodach z powrotem do salonu. Dziecko zacz o znowu no krzycze . - Mo e zrobi aby tej herbaty - zaproponowa Smiley, wykorzystuj c przerw w p aczu dzieciaka. - Nie b dziesz rozmawia z nim sam, Maks. Nie pozwol , eby go znów otumani jak idiot . - Nigdy tego nie robi em. Nie na tym polega o moje zadanie. - Nadal ma o tobie jak najlepsz opini . To mi wystarczy.
- Chodzi o Vladimira - powiedzia Smiley. - Wiem, o co chodzi. Dzwonili przez pó nocy, nie? - Kto? - Gdzie jest Vladimir? Gdzie Vladi? Za kogo oni maj Williama? Za Kub Rozpruwacza? Nie s ysza i nie widzia Vladimira ju Bóg wie jak d ugo. Och Beckie, kochanie, b e cicho - Przesz a przez pokój, znalaz a pod stert brudnej bielizny puszk herbatników i si wcisn a dziecku ciastko do buzi. - Zazwyczaj nie zachowuj si w ten sposób. - Kto o niego pyta ? - nalega agodnie Smiley. - Mikhel, a któ by inny? Pami tasz Mikhela, naszego asa Radia Wolno ci, mianowanego premiera Estonii, konika sprzedaj cego bilety na wy cigach? Trzecia rano, akurat Beckie wyrzyna si z bek, dzwoni ten pieprzony telefon. To Mikhel po swojemu dyszy w s uchawk : "Gdzie Vladi, Stella? Gdzie nasz Wódz?" Mówi mu: "Przecie ty jeste stukni ty. My lisz, e trudniej pods ucha rozmow telefoniczn , kiedy ludzie mówi szeptem? Jeste kompletnie nienormalny, mówi . Zajmij si wy cigami konnymi i rzu t polityk . - Dlaczego by taki zaniepokojony? - zapyta Smiley. - Dlatego, e Vladi by mu winien pieni dze. Pi dziesi t funciaków. Pewnie przegrali je na wy cigach, nie pierwszy to przegrywaj cy ko , na jakiego stawiali. Obieca przynie Mikhelowi pieni dze i zagra z nim w szachy. W rodku nocy, uwa asz. Oprócz tego, e to patrioci, to cierpi tak e na bezsenno . Nasz wódz si nie pokaza . Dramat. "A sk d do cholery William mia by wiedzie , gdzie on jest? - pytam. - Id spa . I kto znowu dzwoni godzin pó niej? Dysz c jak przedtem? Nasz major Mikhel, bohater Esto skiej Kawalerii Królewskiej, stuka obcasikami i przeprasza. By w dziupli Vladimira, wali w drzwi, dzwoni . Nie ma nikogo w domu. "S uchaj, Mikhel, mówi , tu go nie ma, nie ukrywamy go na strychu, nie widzieli my go od czasu chrztu Beckie, nie mieli my z nim kontaktu. Jasne? William dopiero co przyjecha z Hamburga, musi si wyspa i nie mam zamiaru go budzi ". - Wi c znów od s uchawk - domy li si Smiley. - A diab a tam. Przyczepi si jak rzep. "Villem jest ulubie cem Vladiego", powiada. Jakim ulubie cem? - mówi . Chyba tylko o wpó do czwartej na wy cigach w Ascot. S uchaj, do jasnej cholery, id spa . "Vladimir zawsze mi powtarza , e je li co b dzie nie w porz dku, powinienem i do Villema", mówi. I co chcesz, eby zrobi Villem? - pytam. Pojecha do miasta ci arówk i razem z tob dobija si do drzwi Vladimira? O Jezu! Posadzi a dziecko na krze le. Dziewczynka z zadowoleniem skuba a tam swoje ciasteczko. Rozleg si odg os zatrza ni tych gwa townie drzwi, a potem by o s ycha , jak kto szybko zbiega po schodach. - William ju si w to nie wdaje, Maks - ostrzeg a Stella, patrz c prosto na Smileya. - Nie zajmuje si polityk , nie jest ju s ugusem i przebola ju fakt, e jego tatu by czennikiem. Jest teraz du ym ch opcem i musi sta na w asnych nogach. Jasne? Pytam, czy to jasne? Smiley przeszed w koniec pokoju, eby odsun si jak najdalej od drzwi. Villem, ubrany nadal w dres i sportowe buty, wszed zdecydowanym krokiem do rodka. By m odszy od Stelli o jakie dziesi lat i zdawa si zbyt drobny, by nawet samemu sobie zapewni bezpiecze stwo. Przycupn na kraw dzi kanapy, przygl daj c si z napi ciem to Smileyowi, to znów swojej onie, jak gdyby zastanawia si , które z nich poderwie si pierwsze. Jego wysokie czo o by o nienaturalnie bia e pod ciemnymi, zaczesanymi do góry w osami. Ogoli si i jego twarz wydawa a si teraz pe niejsza, przez co wygl da jeszcze m odziej. Nami tne, br zowe oczy Villema nabieg y krwi wskutek zm czenia d ug jazd . - Cze , Villem - powiedzia Smiley. - William - poprawi a go Stella. Villem z zaniepokojeniem skin g ow , przystaj c na obie formy. - Cze , Maks - powiedzia Villem. Jego d onie odnalaz y si na kolanach i splot y ze sob . - Jak leci, Maks? Gra muzyka, co? - S dz , e dotar y ju do ciebie ostatnie wie ci o Vladimirze - powiedzia Smiley. - Wie ci? Jakie wie ci, prosz ? Smiley nie spieszy si . Obserwowa go, wyczuwaj c w nim zdenerwowanie. - Znikn - ca kiem beztrosko odpowiedzia wreszcie Smiley. - Podobno jego przyjaciele dzwonili do ciebie o skandalicznej porze. - Przyjaciele? - Villem rzuci Stelli podda cze spojrzenie. - Starzy emigranci, pij herbatki, graj w szachy ca ymi dniami, polityka? Gadaj o szalonych marzeniach? Mikhel nie jest moim przyjacielem, Maks. Mówi szybko, zdradzaj c zniecierpliwienie w stosunku do obcego j zyka, który tak kiepsko zast powa mu j zyk ojczysty. Smiley natomiast rozmawia tak, jakby mia przed sob jeszcze ca y dzie . - Ale Vladi jest twoim przyjacielem - zaprotestowa . - A przedtem by przyjacielem twojego ojca. Mieszkali razem w Pary u. Towarzysze broni. Razem przyjechali do Anglii. Odparowuj c silny cios, jaki stanowi o to stwierdzenie, drobne cia o Villema przeobrazi o si w burz gestów. Jego d onie
roz czy y si i kre li y w powietrzu w ciek e pó kola, a kasztanowate w osy unios y mu si na g owie i zaraz potem opad y znów na p ask. - Oczywi cie Vladimir by przyjacielem ojca. Dobrym przyjacielem. I chrzestnym ojcem Beckie, w porz dku? Ale nie w polityce. Ju nie. - Spojrza na Stell , oczekuj c jej poparcia. - Ja, ja jestem William Craven. U mnie angielski dom, angielska ona, angielski dzieciak, angielskie nazwisko. W porz dku? - I angielska praca - wtr ci a cicho Stella, obserwuj c Villema. - Dobra praca. Wiesz jak zarabiam, Maks? Kupimy dom. Mo e auto, w porz dku? By o co w zachowaniu Villema - mo e potoczysto jego wymowy albo si a protestu - co zwróci o uwag jego ony, albowiem Stella przygl da a mu si teraz równie uwa nie jak Smiley. Dziecko trzyma a z roztargnieniem, niemal bez adnego zainteresowania. - Kiedy go ostatnio widzia , William? - zapyta Smiley. - Kogo, Maks? Widzia em kogo? Nie rozumiem ci , prosz . - Powiedz mu, Bill - nakaza a Stella swemu m owi ani na moment nie spuszczaj c z niego oka. - Kiedy ostatnio widzia Vladimira? - powtórzy cierpliwie Smiley. - Du o czasu, Maks. - Tygodnie? - Oczywi cie. Tygodnie. - Miesi ce? - Miesi ce. Sze miesi cy. Siedem. Na chrzcie. On by ojciec chrzestny, my robili my przyj cie. Ale adnej polityki. Milczenie Smileya wywo ywa o nienaturalnie nerwow atmosfer . - I nie widzia go od tamtej pory? - zapyta w ko cu. - Nie. - O której William wróci wczoraj do domu? - Wcze nie - odpowiedzia a Stella. - Jak wcze nie, o dziesi tej rano? - By mo e. Nie by o mnie. Pojecha am odwiedzi matk . - Vladimir przyjecha tu wczoraj taksówk - wyja ni Smiley, nadal zwracaj c si tylko do Stelli. - Przypuszczam, e spotka si z Williamem. Nikt nie przyszed Villemowi z pomoc , ani Smiley, ani jego ona. Nawet dziecko zamar o w bezruchu. - W drodze do was Vladimir kupi zabawk . Taksówka czeka a godzin na ulicy i potem zabra a go z powrotem do Paddington, gdzie mieszka Genera - powiedzia Smiley, wci bardzo uwa aj c, eby operowa czasem tera niejszym. Villem odzyska nareszcie g os. - Vladi chrzestny ojciec Beckie - zaprotestowa , znów wymachuj c r kami, poniewa powsta a gro ba, e jego angielszczyzna zupe nie go zawiedzie. - Stella go nie lubi , wi c musi tu przychodzi jak z odziej, w porz dku? Przynosi Beckie zabawk , w porz dku? To ju przest pstwo, Maks? Prawo jest, e stary cz owiek nie mo e córce chrzestnej zabawek przynosi ? I znów ani Stella, ani Smiley nie odezwali si . Oboje czekali, kiedy nast pi nieuniknione za amanie. - Vladi stary cz owiek, Maks. Kto wie, kiedy znów zobaczy swoj Beckie? Jest przyjaciel rodziny - Nie tej rodziny powiedzia a Stella. - Ju nie. - By przyjaciel mojego ojca. Towarzysz. W Pary u razem zwalczaj bolszewizm. Wi c przynosi Beckie zabawka. Czemu nie, prosz ? Czemu nie, Maks? - Mówi mi, e sam kupi t pieprzon kaczk powiedzia a Stella. Po ar na piersi i zapi a guzik, jak gdyby w ten sposób chcia a przerwa Villemowi. Villem raptem zwróci si b agalnie do Smileya: - Stella nie lubi starego, w porz dku? Boi si , e politykowa z nim b wi cej, w porz dku? Wi c nie mówi Stelli. Jedzie zobaczy si z matk w szpitalu Staines, a kiedy jej nie ma, Vladi wpada z ma wizyt odwiedzi Beckie, czemu nie, w porz dku? - Zerwa si na równe nogi w rozpaczy, wywijaj c r kami w ge cie obezw adniaj cego sprzeciwu. - Stella! - zawo . Pos uchajcie mnie. Wi c Vladi nie wraca wczoraj wieczorem do domu? Tak mi przykro, prosz . Ale to nie moja wina, w porz dku? Maks, ten Vladi to stary cz owiek. Samotny. Wi c mo e raz znalaz sobie kobiet . W porz dku? Nie mo e z ni wiele zrobi , ale przyjemno mu sprawia cho by jej towarzystwo. By z tego powodu awny, jak mnie si zdaje. W porz dku? Czemu nie? - A wcze niej? - zapyta Smiley po niesko czenie d ugiej przerwie. Villem zdawa si nie rozumie i Smiley jeszcze raz wycedzi pytanie: - Widzia si wczoraj z Vladimirem. Przyjecha taksówk i przywióz Beckie , drewnian kaczk . Na kó kach. - Oczywi cie. - wietnie. Ale wcze niej, nie licz c wczorajszego dnia, kiedy go ostatnio widzia ? S pytania ryzykowne, s instynktowne i s te takie, jak to ostatnie, które opieraj si na proroczym prze wiadczeniu, cym czym wi cej ni instynkt i czym mniej ni wiedza. Villem otar usta wierzchem d oni. - Poniedzia ek - powiedzia nieszcz liwym g osem. - Widz go poniedzia ek. Dzwoni do mnie, spotykamy si . Oczywi cie. Stella szepn a: - Och, Williamie - unios a wyprostowane dziecko ku górze
niczym ma ego nierza, i spu ci a wzrok na w ochaty, sznurowy dywan, czekaj c a uspokoj si walcz ce w niej uczucia. Zadzwoni telefon. Villem skoczy ku niemu jak rozw cieczone dziecko, podniós s uchawk , cisn j z powrotem na wide ki, rzuci aparat na ziemi i kopniakiem znów str ci z niego uchawk . Potem usiad . Stella zwróci a si do Smileya: - Chc , eby sobie poszed - powiedzia a. - Chc , eby st d wyszed i nigdy nie wróci . Prosz ci , Maks. Teraz. Przez chwil Smiley wydawa si rozwa t propozycj ca kiem serio. Spojrza dobrodusznie na Villema; potem popatrzy na Stell . Nast pnie poszpera w wewn trznej kieszeni i wyci gn ony egzemplarz pierwszego w tym dniu wydania "Evening Standard", który wr czy Stelli, nie Villemowi, mi dzy innymi dlatego, e domy la si , i Villem si za amie. - Obawiam si , e Vladi znikn na dobre, Williamie powiedzia tonem pe nym szczerego alu. - Pisz o tym w gazetach. Zosta zastrzelony. Policja b dzie zadawa wam pytania. Musz wiedzie , co si sta o, i poradzi wam, co macie mówi . Wtedy Villem powiedzia po rosyjsku co rozpaczliwego i Stella, poruszona nie tyle s owami, co raczej brzmieniem jego osu, zostawi a jedno ze swych dzieci i posz a utuli drugie, tak jakby Smileya w ogóle nie by o w pokoju. Siedzia wi c przez chwil ca kiem sam, rozmy laj c o nieczytelnym przed wykonaniem pozytywu negatywie Vladimira, spoczywaj cym w pude ku w hotelu "Savoy" wraz z anonimowym listem z Pary a, z którym Smiley nie by w stanie nic zrobi . Rozmy la te o drugim dowodzie, zastanawia si , co by to mog o by i jak to stary przenosi . Przypuszcza , e mo e Genera umie ci go w portfelu; ale w gruncie rzeczy by przekonany, e nigdy si tego nie dowie. Villem trzyma si dzielnie, jak gdyby uczestniczy ju w pogrzebie Vladimira. U jego boku siedzia a Stella, trzymaj c d na jego d oni, a dziecko zwane Beckie le o na pod odze i spa o. Od czasu do czasu w trakcie przemowy Villema po jego bladych policzkach bezwstydnie sp ywa y zy. - Innym nie daj nic - powiedzia Villem. - Vladiemu wszystko. Kocham ten cz owiek. - Villem rozpocz raz jeszcze: Po mierci mego ojca Vladi sta si dla mnie ojciec. Czasem mówi mu nawet: mój ojcze. Nie wujek. Ojciec. - Mo e zaczniemy od tego poniedzia ku - zaproponowa Smiley. - Od pierwszego spotkania. - Vladi zadzwoni - powiedzia Villem. - Po raz pierwszy od wielu miesi cy on czy kto inny z Grupy nawi za z nim kontakt. Vladi ni st d, ni zow d zadzwoni do Villema do bazy akurat wtedy, gdy Villem rozmieszcza adunek w samochodzie i sprawdza w biurze mi dzynarodowe dokumenty przewozowe przed odjazdem do Dover. - Tak by o umówione - powiedzia Villem - tak ustalono niegdy w Grupie. Nie zajmowa si ju tymi sprawami, tak jak i w pewnym sensie oni wszyscy, ale gdyby by kiedy pilnie potrzebny, mo na by o go z apa w poniedzia ek rano w bazie, nie w domu, ze wzgl du na Stell . Vladi by ojcem chrzestnym Beckie i jako ojciec chrzestny móg dzwoni do domu o ka dej porze. Ale nie w interesach. Nigdy. - Pytam si : Vladi, czego chcesz? S uchaj, jak si masz? Vladimir by w budce telefonicznej na ulicy, na której pracowa Villem. Chcia z nim natychmiast rozmawia w cztery oczy. Wbrew wszelkim zarz dzeniom pracodawców Villem podjecha po niego na rondo i Vladimir towarzyszy mu pó drogi do Dover: na czarno, czyli nielegalnie. Stary mia ze sob wiklinowy koszyk z pomara czami, ale Villem nie by w nastroju, eby wypytywa go o to, dlaczego objucza si tyloma funtami owoców. Pocz tkowo Vladimir mówi o Pary u, o ojcu Villema i o ich wielkiej, wspólnej walce; potem wspomnia o ma ej przys udze, jak móg by mu wy wiadczy Villem. Ma a przys uga w imi dawnych czasów. W imi Grupy, której tak wielkim bohaterem by niegdy jego ojciec. - Mówi mu: Vladi, niemo liwa jest dla mnie ta przys uga. Obieca em Stelli: to niemo liwe. D Stelli cofn a si i kobieta siedzia a teraz sama, rozdarta pomi dzy ch ci dodania otuchy Villemowi po mierci starego i bólem z powodu niedotrzymania przez niego obietnicy. - Tylko male ka przys uga - nalega Vladimir. - Male ka, bez problemu, bez ryzyka, ale bardzo dla naszej sprawy u yteczna: to twój obowi zek, Villem. - Potem Vladi wyj zdj cia, które zrobi Beckie na chrzcie. By y w tej kopercie Kodaka, odbitki w jednej przegródce, owini te w celofan negatywy w drugiej, a do opakowania przymocowany by jeszcze niebieski kwit z zak adu fotograficznego, wszystko czyste jak za. Podziwiali przez chwil zdj cia i wtem Vladimir powiada: - To dla Beckie, Villem. To, co robimy, robimy dla Beckie. S ysz c, jak Villem to powtarza, Stella zacisn a pi ci, a kiedy znów unios a wzrok, wygl da a stanowczo i jakby nieco starzej, z wysepkami drobniutkich zmarszczek pod oczami. Villem ci gn dalej swoj opowie : - Potem Vladimir mówi: Villem. W ka dy poniedzia ek je dzisz do Hanoweru i do Hamburga, wracasz w pi tek. Jak d ugo jeste w Hamburgu? Na co Villem odpar , e tak krótko, jak to mo liwe, w zale no ci od tego, ile czasu zajmuje nowy za adunek, czy towar dostarczany jest po rednikowi, czy odbiorcy, o której godzinie przyjecha i ile godzin wpisa ju w sw kart drogow . W zale no ci od tego, jaki ma adunek w drodze powrotnej i czy w
ogóle wiezie jaki towar. Pad o jeszcze wiele podobnie trywialnych pyta i Villem przytacza je teraz Smileyowi: gdzie Villem pi po drodze, gdzie je - i Smiley zrozumia , e stary w do potworny sposób robi to, co na jego miejscu uczyni by on sam; a mianowicie zap dza Villema do naro nika, zmuszaj c go do udzielania odpowiedzi przed wymuszeniem na nim pos usze stwa. Dopiero potem, u ywaj c ca ego swego wojskowego i rodzinnego autorytetu, Vladimir wyja ni Villemowi, czego od niego chce: - Powiada do mnie: Villem, zabierz dla mnie te pomara cze do Hamburga. We ten koszyk. Po co? - pytam. Generale, czemu zabieram ten koszyk? Wtedy daje mi pi dziesi t funtów. W razie nag ej potrzeby, powiada mi. W razie nag ej potrzeby, oto pi dziesi t funtów. Ale dlaczego zabieram ten koszyk? - pytam. O jak tu nag chodzi potrzeb , Generale? Wówczas Vladimir wyrecytowa Villemowi instrukcje, obejmuj ce plany awaryjne i nie przewidziane wypadki uwzgl dniaj ce nawet konieczno sp dzenia za granic dodatkowej nocy za owe pi dziesi t funtów -i Smiley spostrzeg , e stary nalega na Regu y Moskiewskie, dok adnie tak samo, jak podczas rozmowy z Mostynem, i e jak zawsze bra pod uwag zbyt wiele mo liwo ci; im bardziej posuwa si w latach, tym cz ciej pl ta si w gmatwaninie swoich w asnych planów. Villem mia po kopert Kodaka ze zdj ciami Beckie na pomara czach i nast pnie przej na przód kabiny - co te Villem, jak opowiedzia , uczyni . Koperta stanowi a skrzynk kontaktow ; sygna em wiadcz cym o tym, e umieszczono w niej wiadomo , mia by znak wykonany kred , jak koperta, bo to tradycja w naszej Grupie, powiedzia Villem. - A znak bezpiecze stwa? - spyta Smiley. - Znak, który powiada: Nie jestem ledzony? - To hamburska gazeta z wczoraj - odpar szybko Villem, ale przyzna , e w tej kwestii poró ni si nieco z Vladimirem, pomimo nale nego mu szacunku jako wodzowi, Genera owi i przyjacielowi ojca. - Powiada mi: Villem, nie t gazet w kieszeni, Aleja mówi mu: Vladi, patrz na mnie, prosz , mam tylko dres, bez kieszeni. Wi c on mówi: Villem, w takim razie nie gazet pod pach . - Bill - wykrztusi a z groz Stella. - Och, Bill, pieprzony upi idioto. -Zwróci a si do Smileya. - No bo dlaczego po prostu nie wrzucili tego czego do pieprzonej skrzynki pocztowej, eby mie to z g owy? Bo to by negatyw, a wedle Regu Moskiewskich dopuszczalne tylko negatywy. Bo Genera panicznie ba si zdrady, my la Smiley. Wsz dzie w szy zdrad , we wszystkich dooko a. I mia racj , je li to mier jest ostatecznym s dzi . - Uda o si ? - z wielk delikatno ci zapyta wreszcie Smiley. - Uda o si przekaza przesy ? - Oczywi cie. Wspaniale si uda o - skwapliwie zgodzi si Villem i pos Stelli wyzywaj ce spojrzenie. - A czy nie orientujesz si przypadkiem, kto móg by twoim cznikiem podczas tego spotkania? Z niema ym wahaniem i po licznych zach tach, tak e ze strony Stelli, Villem opowiedzia i o tym: mówi o cz owieku o pustej twarzy, wygl daj cej tak rozpaczliwie i przypominaj cej mu jego ojca; o ostrzegawczym spojrzeniu, które naprawd dostrzeg albo które sobie wyimaginowa , poniewa by taki zdenerwowany. Mówi o tym, e kiedy ogl da czasem w telewizji pi no , co nale y do jego ulubionych zaj , kamera rejestruje niekiedy czyj twarz lub grymas, pozostaj cy w pami ci przez ca reszt meczu, nawet je eli nie widzi si tej osoby powtórnie - i mówi , e tak nie by o z twarz , któr zobaczy wtedy na parowcu. Opisa ro ki stercz cych w osów i ko cami palców nakre li g bokie bruzdy na swoich g adkich policzkach. Opisa drobn postur czyzny, a nawet jego seksowno - powiedzia , e zna si na tym. Twierdzi , e mia wra enie, jakoby ten cz owiek go ostrzega , ostrzega go, eby pilnowa jakiego bezcennego przedmiotu. On sam patrzy by w ten sposób - powiedzia Stelli z nieoczekiwanym gestem tragedii - gdyby wybuch a kolejna wojna i trzeba by oby walczy , a on musia by powierzy Beckie opiece obcego m czyzny. Da o to sygna do kolejnych ez, pojedna i lamentów nad mierci starego, przy czym niema rol nieuchronnie odegra o tu równie nast pne pytanie Smileya. - A zatem przywioz kopert z powrotem i odda mu wczoraj, kiedy Genera przyszed z kaczk dla Beckie? podsun Smiley, jak umia najdelikatniej, ale up yn a jeszcze spora chwila, Zanim z chaosu wy oni a si jaka zrozumia a opowie . By o jego zwyczajem, ci gn Villem, e w pi tki przed przyjazdem do domu spa kilka godzin w bazie w samochodzie, po czym goli si i pi herbat z ch opakami, eby móc wróci do swoich w przyzwoitej formie, a nie roztrz siony i w z ym nastroju. By a to sztuczka, której nauczy si od starszych kolegów; nie nale y spieszy si do domu, mówi , cz owiek potem tylko tego uje. Ale wczoraj by o inaczej, a poza tym - Villem zacz nagle stosowa monosylabowe zdrobnienia - Stell zabra a Beck do szpitala, eby zobaczy si z mamci , Wi c on cho raz przyjecha wprost do domu, zatelefonowa do Vladimira i poda mu has o, które wcze niej mi dzy sob uzgodnili. - Gdzie zatelefonowa ? - zapyta Smiley, przerywaj c mi kko Villemowi. - Do mieszkanie. Powiedzia mi: Dzwo tylko do mieszkanie. Nigdy do biblioteka. Mikhel to dobry cz owiek, ale nie jest poinformowany. Nied ugo, ci gn dalej Villem, Vladimir przyjecha do niego radio - taxi, co nie zdarza o si przedtem, i przywióz kaczk dla Beck. Villem da mu kopert ze zdj ciami, Vladimir zaniós je do okna i odwrócony ty em do Villema bardzo powoli,
jak gdyby to by y wi to ci z ko cio a, po kolei ogl da je pod wiat o, a najwyra niej znalaz negatyw, którego szuka , po czym przygl da mu si jeszcze bardzo d ugo. - Tylko jeden? - zapyta szybko Smiley, znów my c o dwóch dowodach. - Jeden negatyw? - Oczywi cie. - Co to by o, jedna klatka, czy jeden film? Klatka: Villem by tego pewien. Jedna ma a klatka. Tak, trzydzie ci pi milimetrów, jak w jego w asnej automatycznej agfie. Nie, nie uda o mu si zobaczy , co to by o, tekst czy mo e co innego. Widzia jedynie Vladimira, to wszystko. - Vladi by czerwony, Maks. Szale stwo na twarzy, Maks, oczy mu wiec . To by stary cz owiek. - A w drodze - powiedzia Smiley, przerywaj c opowie Villema, eby zada mu zasadnicze pytanie. - A w drodze do domu z Hamburga ani razu nie przysz o ci do g owy, eby zajrze do koperty? - To by a tajemnica, Maks, Tajemnica wojskowa. Smiley spojrza na Stell . - Nie zrobi by tego - powiedzia a w odpowiedzi na nie wypowiedziane pytanie, - Jest na to za uczciwy. Smiley da wiar jej s owom. Villem podj opowiadanie na nowo. Vladimir schowa kopert do kieszeni, zabra Villema do ogrodu i dzi kowa mu, ciskaj c jego d obur cz i mówi c mu, e uczyni co wielkiego i wspania ego; e Villem jest synem swego ojca, e jest nawet lepszym od niego nierzem - e nale y do najprzedniejszego esto skiego gatunku ludzi solidnych, niezawodnych i sumiennych; e dzi ki tej fotografii b mogli sp aci wiele d ugów i powa nie da si we znaki bolszewikom; e to zdj cie jest dowodem, dowodem, który nie mo e spotka si z oboj tno ci . Nie wspomnia jednak, co to za dowód -powiedzia tylko, e Maks go zobaczy, uwierzy i wszystko sobie przypomni. Villem nie ca kiem rozumia , dlaczego musieli uda si do ogrodu, ale s dzi , e stary w zdenerwowaniu przestraszy si pods uchu, poniewa mówi nieustannie o zachowaniu ostro no ci. - Odprowadzam go do furtki, ale nie taksówka. Powiada, e mnie nie wolno do taksówka. Villem, ja stary, mówi do mnie. Po rosyjsku rozmawiamy. Mo e trupem padn w przysz ym tygodniu. Kogo to obchodzi? Dzi wygrali my wielk bitw . Maks wielce b dzie z nas dumny. Uderzony trafno ci ostatnich s ów Genera a, Villem z ogniem tl cym si w oczach z w ciek ci porwa si znów na nogi. - To Sowieci - zawo . - To szpiegi sowieckie, Maks, one go zabi y. Bo za du o wie. - Tak jak i ty - powiedzia a Stella, a potem zapad o niezr czne i d ugie milczenie. - Tak jak i my wszyscy - doda a, spogl daj c na Smileya. - Tylko tyle powiedzia ? - zapyta Smiley. - Nic wi cej, na przyk ad o warto ci tego, co zrobi ? Tylko e Maks uwierzy? Villem pokr ci g ow . - A o tym, e istniej jakie inne dowody? - Nic - powiedzia Villem - nic wi cej. - Nic, co t umaczy oby, w jaki sposób najpierw skontaktowa si z Hamburgiem, jak poczyni niezb dne ustalenia? Czy brali w tym udzia inni cz onkowie Grupy? Pomy l, prosz . Villem my la , ale bez rezultatu. - Komu oprócz mnie mówi o tym, Williamie? - zapyta Smiley. - Nikomu, Maks, nikomu - Nie mia na to czasu - powiedzia a Stella. - Nikomu. W drodze w szoferce spa em, oszcz dzam dziesi funtów dziennej diety. My dom za te pieni dze kupuj . Nikomu nie mówi w Hamburgu. Nikomu nie mówi w bazie. - A Vladimir mówi o tym komu - komu , kogo znasz, oczywi cie? - Z Grupy to nikomu, tylko Mikhelowi, co by a konieczna, ale te nie wszystko. Ja si go pytam: Vladimir, kto wie ja to robi dla ciebie? Tylko Mikhel male odrobink , powiada. Mikhel mi pieni dz po ycza, fotokopiark mi po ycza, to mój przyjaciel. Ale nawet przyjacielom nie mo na ufa . Wrogów bardzo si nie boj , Villem. Ale wielce boj si przyjació . Smiley zwróci si do Stelli: - Je eli policja w ogóle was odwiedzi - powiedzia . - Je eli przyjad , to b najwy ej wiedzieli, e Vladimir by tu wczoraj. Dorw tego taksiarza, tak jak ja. Stella przygl da a mu si swymi wielkimi, przebieg ymi oczami. - No wi c? - zapyta a. - No wi c nie mówcie im nic wi cej. Wiedz tyle, ile wiedzie powinni. Gdyby odkryli co wi cej, mog oby to wprawi ich w zak opotanie. - Ich czy ciebie? - spyta a Stella. - Vladimir przyjecha tu wczoraj zobaczy Beckie i przywie jej prezent. To wasza bajeczka, jak opowiada przedtem William. Vladimir nie wiedzia , e zabra dziecko na spotkanie z twoj matk . Zasta Williama, pogadali o starych czasach i pospacerowali po ogrodzie. Nie móg czeka zbyt d ugo, bo przyjecha taksówk , wi c wyszed , nie zobaczywszy si ani z tob , ani ze swoj córk chrzestn . To wszystko. - A ty by u nas? - Stella nadal nie spuszcza a z niego wzroku. - Je eli b o mnie pytali, to tak. Przyjecha em dzisiaj, eby przekaza wam niedobre nowiny. Policji wcale nie przeszkadza, e Villem by cz onkiem Grupy. Dla nich liczy si
tylko tera niejszo . Smiley znów zainteresowa si Villemem. - Powiedz, czy przywioz Vladimirowi co jeszcze? zapyta . - Oprócz tego, co znajdowa o si w kopercie? Mo e jaki podarunek? Co , co lubi , a czego sam nie móg sobie kupi ? Villem skoncentrowa si ze wszystkich si , zanim udzieli Smileyowi odpowiedzi. - Papierosy! - wykrzykn niespodzianie. - Na statek kupi em mu francuskie papierosy w prezencie. Gauloises, Maks. On bardzo lubi gauloises caporal, z filtrem. Oczywi cie. - A pi dziesi t funtów, które po yczy od Mikhela? - spyta Smiley. - Ja odda . Oczywi cie. - Wszystko? - Wszystko. Papierosy by y prezent. Maks, ja kocham tego cz owieka. Stella odprowadzi a go do drzwi, a przy drzwiach Smiley agodnie uj j za r i wywiód kilka kroków w g b ogrodu, eby jej m nie móg ich us ysze . - Jeste staro wiecki - powiedzia a. - Cokolwiek robicie, wcze niej czy pó niej jedna ze stron b dzie musia a przesta . Jeste jak tamci z Grupy. -B cicho i s uchaj - powiedzia Smiley. - S uchasz? - Tak. - Williamowi z nikim nie wolno rozmawia na ten temat. Z kim lubi sobie pogada w bazie? - Z ca ym wiatem. - Zrób, co mo esz. Czy dzwoni kto jeszcze oprócz Mikhela? Mo e jaka pomy ka? Kto zadzwoni , a potem od s uchawk ? My la a chwil , pó niej pokr ci a g ow . - Czy kto was nachodzi ? Domokr ca, ankieter rynkowy, misjonarze g osz cy jak religi . Tapicer. Nikt? Jeste pewna? Kiedy mu si tak przygl da a, w jej wzroku pojawi y si jakby oznaki pe nego zrozumienia i uznania. Potem znów pokr ci a ow , odmawiaj c mu siebie jako wspólniczki, o któr prosi . - Trzymaj si od nas z daleka, Maks. Ty i wy wszyscy. Bez wzgl du na to, co by si mog o wydarzy , oboj tnie jakie nieszcz cie. Jest ju doros y. Proboszcz nie jest mu wi cej potrzebny. Patrzy a, jak odchodzi, by mo e po to, eby si upewni , e naprawd odje a. Podczas jazdy przez chwil my l o spoczywaj cym w pude ku negatywie Vladimira m czy a go niczym my l o ukrytych pieni dzach - zastanawia si , czy zdj cie jest nadal bezpieczne, czy nie powinien zbada go dok adnie albo wykona odbitki, poniewa przeniesiono je przecie przez wrogie pozycje z nara eniem ycia. Ale kiedy zbli si do rzeki, zaprz ta y go ju inne my li i cele. Omijaj c Chelsea, w czy si do posuwaj cego si na pó noc sobotniego ruchu ulicznego, na który sk ada y si g ównie m ode rodziny w starych samochodach. Oraz jaki motocykl z czarn przyczep , wiernie wisz cy Smileyowi na ogonie przez ca drog a do samego Bloomsbury. *** Wolna Biblioteka Ba tycka mie ci a si na trzecim pi trze nad zapylonym antykwariatem, specjalizuj cym si w literaturze spirytystycznej. Male kie okna biblioteki wygl da y z ukosa na frontowy dziedziniec British Museum. Smiley dotar na miejsce kr conymi, drewnianymi schodami, mijaj c w trakcie mozolnej wspinaczki kilka starych, sporz dzonych r cznie tabliczek, obci aj cych podtrzymuj ce je pineski, oraz stos br zowych kartonów po artyku ach toaletowych, nale cych do w cicieli po onego obok sklepu chemicznego. Znalaz szy si na górze i stwierdziwszy, e brak mu tchu, Smiley rozs dnie odczeka moment przed naci ni ciem dzwonka. W tym stanie chwilowego wyczerpania nawiedzi a go pewna halucynacja. Zwidywa o mu si mianowicie, e nieustannie odwiedza jedno i to samo wysoko po one miejsce: mieszkanie - kryjówk w Hampstead, mansard Vladimira w Westbourne Terrace i teraz ten cichy zau ek z lat pi dziesi tych, niegdy punkt zborny tak zwanego Pospolitego Ruszenia z Bloomsbury. Wyobrazi sobie, e wszystkie te mieszkania stanowi jedno i to samo miejsce, jaki poligon badawczy dla nieokre lonych jeszcze ludzkich cnót. Iluzja prys a i Smiley zadzwoni trzy razy krótko, raz d ugo, zastanawiaj c si , czy nie zmienili przypadkiem sygna u, cho w ciwie w to tpi ; ponadto niepokoi si wci o Villema albo mo e o Stell , albo o dziecko. Us ysza skrzypi ce gdzie blisko klepki pod ogowe i odgad , e kto obserwuje go przez judasza z odleg ci najwy ej trzydziestu centymetrów. Drzwi otworzy y si szybko i Smiley wszed do ponurego holu, gdzie zamkn y go w cisku dwa ylaste ramiona. Poczu gor co bij ce od tego cia a, pot i dym z papierosów oraz nie ogolon twarz, przyciskaj si do jego twarzy - lewy policzek, prawy policzek, jak gdyby wr czali mu order -i jeszcze raz lewy policzek jako oznaka szczególnej czu ci. - Maks - zaszemra Mikhel g osem, który sam w sobie stanowi requiem. - Przyszed . Ciesz si . Mia em nadziej , ale nie mia em si spodziewa . Mimo wszystko na ciebie czeka em. Czeka em dzie ca y a do tej chwili. Kocha ci , Maks. By najlepszy. Zawsze tak mówi . By dla niego natchnieniem. Mówi mi. By wzorem. - Przykro mi, Mikhel - powiedzia Smiley. - Naprawd mi przykro. - Tak jak nam wszystkim, Maks. Tak jak nam wszystkim. Nieutuleni. Ale jeste my nierzami. By zwinny, lekko przygarbiony i szczup y, jak przysta o na
by ego majora kawalerii, którym mieni si by . W jego brunatnych oczach, zaczerwienionych wskutek nocnego czuwania, mo na by o dostrzec pewien smutek, z którym by o mu ca kiem do twarzy. Ubrany by w czarny blezer, zwisaj cy z ramion niczym peleryna, oraz wyglansowane czarne buty, które istotnie mog y s do konnej jazdy. Jego siwe w osy obci te by y z wojskow precyzj , s mia g sty, lecz starannie przystrzy ony. Na pierwszy rzut oka jego twarz wydawa a si m odzie cza i tylko uwa ne spojrzenie na pop kan w niezliczone, male kie rowki skór pozwala o okre li rzeczywisty wiek Mikhela. Smiley poszed z nim do biblioteki. Zajmowa a ca szeroko domu; nisze dzieli y j na pomieszczenia przeznaczone dla trzech nie istniej cych krajów: Litwy, otwy i oczywi cie Estonii - w ka dej za niszy sta stó z flag i kilka innych stolików, na których wy ono szachownice, ale nikt nie gra tam w szachy i nikt te nie czyta ; w bibliotece w ogóle nie by o nikogo z wyj tkiem postawnej, mniej wi cej czterdziestoletniej blondyny w spódniczce mini i w krótkich skarpetkach, si gaj cych kostek. Jej p owe, cho ciemniej ce przy skórze w osy, spi te by y z ty u w obfity kok, którego w cicielka na wpó le c ko o samowara, czyta a jakie pismo turystyczne, gdzie przedstawiono na zdj ciu las brzozowy zim . Mikhel podszed do niej, przystan i prawdopodobnie zamierza dokona prezentacji, ale na widok Smileya twarz kobiety zap on a niew tpliwym i g bokim gniewem. Spojrza a na niego, jej usta wygi y si w pogardliwym grymasie, a potem odwróci a wzrok w stron zasnutego deszczowymi smugami okna. Policzki kobiety b yszcza y od p aczu, a pod jej przes oni tymi ci kimi powiekami oczyma wida by o oliwkowe si ce. - Elwira równie bardzo go kocha a - zauwa wyja niaj co Mikhel, kiedy kobieta nie mog a ju ich s ysze . - By dla niej jak brat. Szkoli j . - Elwira? - Moja ona, Maks. Po wielu latach stali my si ma stwo. Opiera em si . To nie zawsze jest dobre w naszej robocie. Ale jestem jej winien to zabezpieczenie. Usiedli. Wokó nich na cianach wisia y wizerunki czenników zapomnianych ruchów niepodleg ciowych. Ten ju w wi zieniu, sfotografowano go przez druty. Tamten z kolei martwy i jak w przypadku Vladimira odci gni to prze cierad o, eby ods oni jego zakrwawion twarz. Trzeci mieje si , na g owie ma workowat czapk partyzanta i trzyma w d oniach karabin o d ugiej lufie. Z drugiego ko ca pokoju dobieg ich odg os niewielkiej eksplozji, a potem soczyste rosyjskie przekle stwo. To Elwira, po owica Mikhela, rozpala a samowar. - Przykro mi - powtórzy Smiley. "Wrogów si nie boj , Villem - pomy la Smiley. - Ale wielce obawiam si przyjació ". Siedzieli w osobistej niszy Mikhela, któr nazywa swym biurem. Na stole obok staromodnego telefonu sta a wysoka maszyna do pisania firmy Remington, taka sama jak ta w mieszkaniu Vladimira. Kto musia ich kiedy kupi ca e mnóstwo, pomy la Smiley. Ale centralny punkt pomieszczenia stanowi o wysokie, cznie rze bione krzes o z toczonymi spiralnie nó kami i wyhaftowanym z ty u na oparciu herbem królewskim. Mikhel usiad sztywno na krze le, kolana i buty z czone razem, zast pczy monarcha zbyt ma y jak na swój tron. Zapali papierosa, którego trzyma pionowo, od do u. W górze wisia nad nim ca un tytoniowego dymu, dok adnie tam, gdzie Smiley zawsze go pami ta . W koszu na mieci le o kilka porzuconych egzemplarzy pisma "Sporting Life". - By wodzem, Maks, by bohaterem - o wiadczy Mikhel. Musimy spróbowa wykorzysta jego przyk ad i odwag . - Przerwa , jak gdyby spodziewa si , e Smiley zanotuje t wypowied z zamiarem jej pó niejszej publikacji. - W takich wypadkach rzecz naturaln jest zada sobie pytanie, jak mo liwe jest dalsze dzia anie. Kto wart jest tego, by i w jego lady? Kto posiada jego postaw , jego honor, jego poczucie przeznaczenia? Na szcz cie nasz ruch wci trwa. Jest wi kszy ni jakakolwiek jednostka, a nawet jakiekolwiek ugrupowanie. Smiley s ucha wypolerowanych zda Mikhela, patrzy na jego wypolerowane buty i ze zdumieniem zastanawia si , ile ten cz owiek ma lat. Przypomnia sobie, e Rosjanie zaj li Estoni w roku tysi c dziewi set czterdziestym. Je li Mikhel by wówczas oficerem kawalerii, to nie mo e mie teraz ani dnia mniej ni sze dziesi t lat. Usi owa po czy w ca reszt burzliwej biografii Mikhela: d uga droga, wiod ca przez zagraniczne, wojny, pozbawione zaufania brygady narodowe, wszystkie rozdzia y historii obecne w tym drobnym ciele. By ciekaw, ile lat licz sobie buty. - Opowiedz mi o jego ostatnich dniach, Mikhel - zaproponowa Smiley. - Czy by aktywny do ko ca? - Bardzo aktywny, Maks, aktywny pod ka dym wzgl dem. Jako patriota. Jako cz owiek. Jako przywódca. Elwira z równie jak poprzednio pogardliw min postawi a przed nimi herbat , dwie fili anki, cytryn i ma e marcepanowe ciasteczka. Jej sposób poruszania si by zastanawiaj cy, ko ysa a p ynnie biodrami z nutk pos pnego wyzwania. Smiley próbowa przypomnie sobie tak e i jej yciorys, ale nie umia go jednak odtworzy , a mo e po prostu nigdy go nie zna . By dla niej jak brat, pomy la . Szkoli j . Ale co z jego asnego ycia ostrzega o go ju dawno temu, eby nie wierzy adnym wyja nieniom, a zw aszcza wyja nieniom mi ci. - A jako cz onek Grupy? - zapyta Smiley, kiedy zostali sami. - Te by aktywny? - Zawsze - powiedzia ponuro Mikhel.
Nast pi a krótka pauza, podczas której z uprzejmo ci czekali na siebie wzajemnie, a eby który z nich poprowadzi rozmow . - Jak my lisz, Mikhel, kto to zrobi ? Czy kto go zdradzi ? - Maks, wiesz równie dobrze jak ja, kto go zabi . Wszyscy ponosimy ryzyko. Wszyscy. Wezwanie mo e nadej w ka dej chwili. Wa ne, eby by na to przygotowanym. Je li chodzi o mnie, jestem nierz, jestem gotów, jestem przygotowany. Je li odejd , Elwira ma zabezpieczon przysz . To wszystko. Dla bolszewików my, wygna cy, pozostajemy wrogiem numer jeden. Anatema. Niszcz nas tam, gdzie tylko mog . Wci . Tak jak kiedy zniszczyli nasze ko cio y, nasze wsie, nasze szko y i nasz kultur . I maj racj , Maks. Maj racj , e si nas boj . Bo pewnego dnia ich pokonamy. - Ale czemu wybrali akurat ten moment? - zaoponowa agodnie Smiley po tym cokolwiek rytualnym o wiadczeniu. - Mogli zabi Vladimira ju dawno temu. Mikhel wyj p askie, blaszane pude eczko z przymocowanymi do niego dwoma male kimi wa eczkami, wygl daj cymi jak magiel, oraz paczk grubych bibu ek papierosowych. Poliza brzeg bibu ki, j na wa kach i nasypa tytoniu. Trzask, magiel przekr ci si , i oto na srebrnej powierzchni le gruby, lu no ubity skr t. W nie mia go zapali , kiedy nadesz a Elwira i odebra a Mikhelowi papierosa. Skr ci sobie nowego i i schowa pude eczko do kieszeni. - Chyba e Vladi co knu , jak przypuszczam - ci gn dalej Smiley po tych teatralnych manipulacjach. - Chyba e ich w jaki sposób sprowokowa ; co jak go znam, jest ca kiem mo liwe. - Kto to mo e wiedzie ? - powiedzia Mikhel i uwa nie wydmuchn dym ponad ich g owami. - Je li ktokolwiek, to chyba tylko ty. Vladimir na pewno ci si zwierza . By jego praw r przez przesz o dwadzie cia lat. Najpierw w Pary u, potem tutaj. Nie mów mi, e ci nie ufa powiedzia chytrze Smiley. - Nasz przywódca by skrytym cz owiekiem, Maks. Na tym polega a jego si a. Musia by taki. To by a wojskowa konieczno . - Ale nie by chyba skryty wobec ciebie? - naciska Smiley swym najbardziej przypochlebnym tonem. - Wobec swojego paryskiego adiutanta. Swego aide - de - camp. Swego zaufanego sekretarza. Ej e, jeste dla siebie niesprawiedliwy. Mikhel na tronie pochyli si nieco ku przodowi i po sw drobn d dok adnie na sercu. W jego niskim g osie pobrzmiewa teraz jeszcze g bszy ton. - Maks. Nawet wobec mnie. Nawet wobec Mikhela pod koniec. Chcia mnie ochroni . Oszcz dzi mi niebezpiecznych informacji. Powiedzia mi nawet: Mikhel, b dzie lepiej je li ty - nawet ty nie b dziesz wiedzia , co zwymiotowa a przesz . Zaklina em go. Na pró no. Którego wieczoru przyszed do mnie. Tutaj. Spa em na górze. Zadzwoni w ten nasz specjalny sposób: Mikhel, potrzebuj pi dziesi ciu funtów. Wróci a Elwira, tym razem z pust popielniczk , i kiedy stawia a j na stole, Smiley odczu przyp yw zdenerwowania jak niespodziewane dzia anie narkotyku. Zdarza o mu si prze ywa co podobnego, kiedy prowadzi samochód, oczekuj c kraksy, która nie mia a nast pi . I zdarza o mu si to prze ywa z Ann , kiedy patrzy , jak wraca z jakiego rzekomo niewinnego spotkania i wiedzia - po prostu wiedzia - e wcale nie by o niewinne. - Kiedy to by o? - zapyta , gdy Elwira znowu wysz a. - Dwana cie dni temu. Tydzie licz c od zesz ego poniedzia ku. Po sposobie jego zachowania pozna em od razu, e sprawa jest powa na. Nigdy przedtem nie prosi mnie o pieni dze. Generale powiadam do niego. Szykujesz spisek. Powiedz mi, o co chodzi. Ale on kr ci tylko g ow . S uchaj -mówi mu - je li to spisek, pos uchaj mojej rady i id do Maksa. Odmówi . Mikhel, powiada. Maks to dobry cz owiek, ale utraci zaufanie do naszej Grupy. Chcia by nawet, eby my ju zaprzestali walki. Ale kiedy z owi ju t grub ryb , któr mam nadziej schwyta , to pójd wtedy do Maksa, za dam zwrotu naszych kosztów i by mo e jeszcze wielu innych rzeczy. Ale uczyni to dopiero potem, nie teraz. Tymczasem nie mog przecie prowadzi interesów w brudnej koszuli. Mikhel, prosz . Po ycz mi pi dziesi t funtów. To najwa niejsza misja w ca ym moim yciu. Si ga daleko w nasz przesz . Dok adnie jego owa. Mia em w portfelu pi dziesi t funtów -na szcz cie tego dnia dokona em udanej inwestycji - i daj mu pieni dze. Generale - mówi . Niech pan we mie wszystko, co mam. To, co nale y do mnie, nale y do ciebie. Prosz - powiedzia Mikhel i chc c podkre li swój gest - albo mo e chc c nada mu znaczenie zaci gn si g boko swoim tym papierosem. W brudnym oknie powy ej Smiley dostrzeg odbicie Elwiry, stoj cej na rodku pokoju i przys uchuj cej si rozmowie. Mikhel zauwa j tak e i marszcz c brwi, pos nawet onie srogie spojrzenie, ale wydawa o si , e nie chce lub nie mo e nakaza jej odej . - To bardzo pi knie z twojej strony - powiedzia Smiley po odpowiedniej przerwie. - To by mój obowi zek, Maks. Z serca p yn cy. Nie znam innego prawa. Ona gardzi mn za to, e nie pomog em staremu, pomy la Smiley. Dopu cili j do tajemnicy, wiedzia a o wszystkim, a teraz gardzi mn za to, e nie pomog em mu, kiedy mnie potrzebowa . By dla niej jak brat, przypomnia sobie. Szkoli j . - A ta wizyta u ciebie, ta pro ba o fundusze operacyjne -
powiedzia Smiley. - Spad a jak grom z jasnego nieba? Nie dzia o si wcze niej nic takiego, co wskazywa oby na to, e Vladimir szykuje co wielkiego? Mikhel znów zmarszczy brwi, zwleka , i by o jasne, e nie przejmowa si zbytnio pytaniami. - Mo e jakie dwa miesi ce temu Vladimir dosta list powiedzia ostro nie Mikhel. - Tutaj, na ten adres. - Dostawa tak ma o listów? - Ten list by szczególny - powiedzia Mikhel z podobn przezorno ci , co poprzednio i Smiley nagle zda sobie spraw , e jego rozmówca znalaz si w miejscu, które oficerowie ledczy z Sarratt nazywali rogiem przegrywaj cych, poniewa Mikhel nie wiedzia - móg si jedynie domy la - czego Smiley zdo si ju przedtem dowiedzie . A zatem Mikhel b dzie zazdro nie ujawnia swoje informacje w nadziei, e mo e uda mu si okre li si r ki Smileya w trakcie rozmowy. - Od kogo by ten list? Mikhel odpowiedzia jak zwykle na nieco inne pytanie. - List by z Pary a, Maks, d ugi, wiele stron, pisany odr cznie. Zaadresowany do Genera a osobi cie, nie na nazwisko Miller. Do r k w asnych Genera a Vladimira. Na kopercie napisane by o po francusku: "Do r k w asnych". Przyszed list, zamkn em go u siebie w biurku; o jedenastej jak zawsze wchodzi Vladimir: Oddaj ci honory, Mikhel. Mo esz mi wierzy , e czasami nawet sobie salutowali my. Podaj mu list, siada - Mikhel wskaza t cz pokoju, gdzie przebywa a Elwira siada, otwiera go niedbale, jak gdyby niczego si po nim nie spodziewa , i widz , jak staje si stopniowo coraz bardziej przej ty. Zatopiony w lekturze. Rzek bym urzeczony. Rozogniony nawet. Mówi co do niego. Nie odpowiada. Znów si odzywam - znasz go przecie - w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Poszed si przej . Powróc - powiedzia . - List zabra ze sob ? - Naturalnie. Mia zwyczaj spacerowa , kiedy musia przemy le jak nies ychanie wa spraw . Gdy wróci , zauwa em, e jest niezwykle podniecony. Spi ty. Mikhel. Wiesz, jak on mówi . Wszyscy musieli s ucha . Mikhel, we fotokopiark . W do niej dla mnie troch papieru. Musz skopiowa pewien dokument. Spyta em go, ile chce kopii. Jedn . Pytam go, ile stron. Siedem. Sta prosz pi kroków ode mnie, kiedy b pracowa przy kopiarce, powiada. Nie mog wci ga ci w t spraw . Mikhel ponownie wskaza w ciwe miejsce, jak gdyby dowodzi o ono absolutnej prawdziwo ci tej historii. Czarna kopiarka sta a na osobnym stole niby stara lokomotywa parowa, pe na rolek i otworów, przez które wlewa si rozmaite chemikalia. Genera nie zna si na maszynach, Maks. Przygotowa em mu urz dzenie - sta em wtedy tutaj - o, tak i wykrzykiwa em polecenia na ca y pokój. Kiedy sko czy , posta chwil nad schn cymi kopiami, a potem z je i schowa do kieszeni. - A orygina ? - Orygina te schowa do kieszeni. - A zatem nigdy nie czyta tego listu? - powiedzia Smiley z niewyra nym wspó czuciem. - Nie, Maks. Ze smutkiem musz przyzna , e nie. - Ale widzia kopert . Mia j u siebie, eby odda list Vladimirowi, kiedy przyjdzie. - Mówi em ci, Maks. List by z Pary a. - Z której dzielnicy? Znów wahanie. - Z pi tnastej - powiedzia Mikhel. - Wydaje mi si , e z pi tnastej. Mieszka o tam niegdy wielu naszych ludzi. - A data? Móg by j jako bli ej okre li ? Powiedzia , e by o to mniej wi cej dwa miesi ce temu. - Na pocz tku wrze nia. Powiedzia bym, e na pocz tku wrze nia. Mo e pod koniec sierpnia. Gdzie tak sze tygodni temu. - Adres na kopercie by tak e napisany odr cznie? - Tak, Maks. Odr cznie. - Jakiego koloru by a koperta? - Br zowego. - A kolor atramentu? - Chyba niebieski. - By a zapiecz towana? - Prosz ? - Czy koperta by a zapiecz towana woskiem albo mo e wzmocniona ta samoprzylepn ? Czy by a tylko zwyczajnie zaklejona? Mikhel wzruszy ramionami, jak gdyby takie szczegó y nie mog y go obchodzi . - Ale nadawca umie ci chyba na kopercie swoje nazwisko? Smiley naciska go delikatnie. Je eli tak, to Mikhel nie mia zamiaru tego potwierdzi . Przez chwil Smiley pozwoli swoim my lom b dzi wokó ukrytej w szatni w "Savoyu" br zowej koperty i zawartej w niej arliwej pro by o pomoc. Dzi rano wydawa o mi si , e chc mnie zabi . Czy nie móg by mi pan raz jeszcze przys swego czarodziejskiego przyjaciela? Paryski stempel, pomy la . Pi tnasta dzielnica. Po pierwszym li cie Vladimir poda nadawcy swój adres domowy, my la Smiley. Tak jak poda Villemowi swój telefon do domu. Po pierwszym li cie Vladimir chcia mie pewno , e dalsza korespondencja nie trafi do Mikhela. Zadzwoni telefon i Mikhel odebra go natychmiast, rzucaj c krótkie "tak"? Potem ju tylko s ucha . - Dla mnie obstaw ka mo liwo po pi tce - zamrucza ,
odk adaj c s uchawk z w adcz godno ci . Smiley przeszed teraz do zasadniczego celu swojej wizyty i bardzo uwa , eby pod dalej z maksymaln rezerw . Pami ta , e Mikhel, który przy czaj c si do Grupy w Pary u zwiedzi ju wcze niej po ow aresztów ledczych w Europie Wschodniej, mia w zwyczaju zwalnia , kiedy go pop dzano, i w swoim czasie w ten sposób doprowadzi oficerów w Sarratt niemal do szale stwa. - Czy mog ci o co zapyta ? - powiedzia Smiley, wybieraj c drog okr w stosunku do g ównego kierunku dochodzenia. - Prosz . - Czy Vladimir zosta tutaj tego wieczoru, kiedy przyszed po yczy od ciebie pieni dze? Zrobi mu herbat ? Mo e zagrali cie w szachy? Móg by mi nieco bli ej opisa ten wieczór? - Grali my w szachy, ale nie byli my skoncentrowani. On by przej ty, Maks. - Mówi co wi cej o tamtej grubej rybie? Smutne oczy sentymentalnie zlustrowa y Smileya. - Prosz , Maks? - Gruba ryba. Operacja, któr , jak twierdzi , planowa . Ciekaw jestem, czy nie rozwin jako tego tematu. - Nic. Zupe nie nic. By absolutnie tajemniczy. - Czy mia wra enie, e sprawa dotyczy jakiego obcego kraju? - Wspomina tylko, e nie ma paszportu. Zrani o go - mówi ci to otwarcie, Maks - bola o go, e Cyrk nie ufa mu na tyle, aby wyrobi mu paszport. Po tylu latach s by z takim po wi ceniem - to go bola o. - Chodzi o o jego w asne dobro, Mikhel. - Maks, ja to rozumiem ca kowicie. Jestem m odszy, jestem cz owiekiem wiatowym, elastycznym. Genera bywa niekiedy impulsywny, Maks. Podejmowali my czasem z konieczno ci pewne kroki, maj ce okie zna jego zap dy, nawet ci z nas, którzy go podziwiali. Ale dla cz owieka jako cz owieka by o to niepoj te. Po prostu obelga. Smiley us ysza za sob g uchy tupot stóp Elwiry, która ci kim krokiem z pogard powróci a w swój róg pokoju. - A kto zdaniem Vladimira mia by za niego podró owa ? zapyta Smiley, ponownie nie zwracaj c na ni uwagi. - Villem - powiedzia Mikhel z widoczn dezaprobat . - Nie mówi mi tego wprost, ale zdaje mi si , e wysy a Villema. Takie mia em wra enie. e pojedzie Villem. Genera Vladimir z dum mówi o m odo ci i szlachetno ci Villema. A tak e o jego ojcu. Zrobi nawet odniesienie historyczne. Mówi o wprowadzeniu nowego pokolenia, które mia oby pom ci krzywdy starych. By bardzo wzruszony. - Dok d go pos ? Czy Vladi wspomina o tym w jakikolwiek sposób? - Nie mówi mi. Powiada tylko: Villem ma paszport, to odwa ny ch opak, dobry Ba t, zrównowa ony, mo e podró owa , ale trzeba go jednak ochrania . Nie wnikam w to. Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy. To nie w moim stylu. Wiesz o tym. - Mimo to wyrobi sobie chyba jakie zdanie na ten temat powiedzia Smiley. - Zawsze tak jest. Przecie nie ma znowu tylu miejsc na wiecie, gdzie móg by swobodnie pojecha . Zw aszcza za pi dziesi t funtów. A poza tym jest jeszcze praca Villema, prawda? Nie mówi c ju o jego onie. Nie móg tak po prostu ni st d, ni zow d wyskoczy gdzie sobie, kiedy mu przysz a ochota. Mikhel wykona bardzo wojskowy gest. Wyd wargi, wywracaj c niemal w s na drug stron , po czym dwoma palcami zacz bezlito nie mi tosi swój nos. - Genera prosi mnie jeszcze o mapy - powiedzia w ko cu. Waha em si , czy mam ci o tym powiedzie . Jeste jego proboszczem, Maks, ale nie jeste cz owiekiem naszej sprawy. A jednak mam do ciebie zaufanie, powiem ci. - Jakie to by y mapy? - Mapy uliczne. - Skin r w stron pó ek, jak gdyby wzywa je do siebie. - Plany miast: Gda ska, Hamburga, Lubeki, Helsinek. Wybrze a pó nocnego. Prosi em: Generale, sir. Prosz pozwoli mi pomóc: mówi em. Prosz . Jestem pana pomocnikiem do wszystkiego. Mam prawo. Vladimir. Prosz mi pozwoli pomóc. Odmówi . Chcia , eby to pozosta o jego prywatn spraw . Regu y Moskiewskie, pomy la znowu Smiley Mnóstwo map i tylko jedna z nich jest istotna. I raz jeszcze, jak zauwa Smiley, Vladimir zastosowa odpowiednie rodki wobec zaufanego adiutanta, a eby ukry przed nim prawdziwy cel swoich dzia . - Potem wyszed ? - Tak jest. - O której? - By o pó no. - Jak pó no? - Druga. Trzecia. Mo e nawet czwarta. Nie jestem pewien. Smiley poczu , e wzrok Mikhela unosi si ponad jego rami , zmierza gdzie dalej i pozostaje tam, i wtedy instynkt, którym jak si ga pami ci zawsze kierowa si w yciu, nakaza mu zapyta : - Czy Vladimir przyszed sam? - Oczywi cie, Maks. Kogo mia by przyprowadzi ? Przerwa im brz k naczy , poniewa w drugim ko cu pokoju Elwira niezdarnie zabra a si na powrót do wype niania swoich domowych zaj . O mieliwszy si spojrze na Mikhela w tym w nie momencie, Smiley spostrzeg , e Mikhel przygl da si jej z wyrazem twarzy, który by mu znajomy, ale którego przez u amek sekundy nie umia
okre li : wygl da na zrozpaczonego i zarazem pe nego czu ci, na cz owieka rozdartego pomi dzy zale no ci i obrzydzeniem. A nagle z ohydn empati Smiley zorientowa si , e patrzy w twarz o oczach równie przekrwionych jak oczy Mikhela, e patrzy w twarz samemu sobie, tak jak czyni to ju tylekro w adnych, poz acanych lustrach Anny w domu na Bywater Street. - Co zatem zrobi , skoro nie pozwoli ci pomóc? - zapyta Smiley z t sam udan niedba ci . - Siedzia , czytaj c do pó nego wieczora? Gra w szachy z Elwir ? Br zowe oczy Mikhela przygl da y mu si przez chwil , umkn y gdzie w bok i znów na niego spojrza y. - Nie, Maks - odpar z ogromn kurtuazj . - Da em mu te mapy. Pragn pozosta z nimi sam na sam. yczy em mu dobrej nocy. Spa em ju , kiedy wyszed . Ale Elwira pewnie nie spa a, pomy la Smiley. Czeka a na szkolenie u swego zast pczego brata. Aktywny jako patriota, jako cz owiek, jako przywódca, powtarza Smiley. Aktywny pod ka dym wzgl dem. - Jak cz sto kontaktowali cie si od tamtej pory? - zapyta Smiley i Mikhel powróci nagle do wczorajszego dnia. Nic si nie dzia o a do wczoraj, powiedzia . - Wczoraj po po udniu zatelefonowa do mnie. Maks, przysi gam, e od wielu lat nie s ysza em go tak podekscytowanego. By szcz liwy, powiedzia bym nawet, e nie posiada si z rado ci. Maks, on by zachwycony. Mia mnie odwiedzi tego wieczoru. Zesz ego wieczoru. Mo e i pó no, ale mia mi przynie te pi dziesi t funtów. Generale, mówi do niego. Co to jest pi dziesi t funtów? Jest pan zdrowy? Bezpieczny? Prosz mi powiedzie . Mikhel, by em na rybach i jestem szcz liwy. Nie k ad si spa , powiada. B o jedenastej albo troszk pó niej. Przynios pieni dze. Musz tak e wygra z tob w szachy, eby ukoi nerwy. Nie k ad si spa , robi herbat , czekam na niego. I czekam. Maks, jestem nierzem, nie boj si o siebie. Ale ba em si o Genera a, ba em si o tego starca, Maks. Dzwoni do Cyrku, nag y wypadek. Odk adaj s uchawk . Dlaczego? Maks, dlaczego to zrobi ? - Nie by em tego dnia na s bie - powiedzia Smiley bacznie obserwuj c Mikhela, na ile tylko pozwala a mu ostro no . Mikhel, powiedz mi -zacz Smiley. - Maks. - Jak my lisz, co Vladimir zamierza uczyni po waszej rozmowie telefonicznej, kiedy zadzwoni przekaza ci dobre nowiny - a przed przyj ciem do ciebie, kiedy to mia ci zwróci pi dziesi t funtów? Mikhel nie waha si . - Przypuszcza em oczywi cie, e pójdzie do Maksa powiedzia . - Z owi swoj grub ryb . Teraz pójdzie do Maksa, za da zwrotu kosztów, przedstawi mu wspania e wiadomo ci. Oczywi cie - powtórzy , patrz c Smileyowi w oczy nieco zbyt otwarcie. Oczywi cie, pomy la Smiley; a ty co do minuty wiedzia , kiedy wyjdzie z domu, i co do metra zna tras , któr b dzie szed do mieszkania w Hampstead. - Wi c nie pojawi si , zadzwoni do Cyrku, a my nie udzielili my ci pomocy - podj Smiley. - Przepraszam. Co zrobi potem? - Dzwoni do Villema. Po pierwsze dlatego, eby si dowiedzie , czy nic mu si nie sta o, a tak e po to, eby zapyta , gdzie jest nasz Genera . Ta jego angielska onka zwymy la a mnie. W ko cu poszed em do niego do domu. Nie chcia em - to by o naj cie - jego ycie osobiste to jego ycie osobiste ale poszed em. Zadzwoni em do drzwi. Nie otwiera . Wróci em do domu. Dzi rano o jedenastej dzwoni Jurij. Nie czyta em wczesnych wyda wieczornych gazet, nie przepadam za angielskimi gazetami. Jurij je czyta . Nasz przywódca Vladimir zgin - zako czy Mikhel. U jego boku stan a Elwira. Na tacy przynios a dwa kieliszki wódki. - Prosz - powiedzia Mikhel. Smiley wzi kieliszek, Mikhel uj drugi. - Za ycie - powiedzia bardzo g no Mikhel i wypi . zy nap yn y mu do oczu. - Za ycie - powtórzy Smiley. Elwira tymczasem obserwowa a ich obu. Posz a razem z nim, pomy la Smiley. Zmusi a Mikhela, eby poszed do mieszkania starego, zaci gn a go pod drzwi. - Mówi o tym komu , Mikhel? - zapyta Smiley, kiedy Elwira znów wysz a. - Jurijowi nie ufam - powiedzia Mikhel, wydmuchuj c nos. - Powiedzia mu o Villemie? - Prosz ? - Wspomina mu o Villemie? Zasugerowa w jakikolwiek sposób, e Villem by by mo e zwi zany z Vladimirem? Takiego grzechu Mikhel najwyra niej nie pope ni . - Nie powiniene ufa w tej sprawie nikomu - powiedzia Smiley nieco bardziej oficjalnym tonem, jak gdyby szykowa si ju do wyj cia. - Nawet policji. Takie s rozkazy. Policja nie mo e wiedzie , e Vladimir tu przed mierci podejmowa jakie dzia ania operacyjne. Jest to istotne dla bezpiecze stwa. Zarówno waszego, jak i naszego. A poza tym nie zostawi ci ju adnej wiadomo ci? Na przyk ad jakiej informacji dla Maksa? "Powiedz Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka", pomy la . Mikhel u miechem wyrazi swój al. - Czy Vladimir wspomina ostatnio o Hektorze, Mikhel? - Hektor nie móg mu si do niczego przyda . - Vladimir tak powiedzia ? - Maks, prosz . Nie mam nic przeciwko Hektorowi osobi cie.
Hektor to Hektor, nie jest d entelmenem, ale w naszej pracy musimy korzysta z ludzi rozmaitego pokroju. Tak mówi Genera . Nasz przywódca by starym cz owiekiem. Hektor - powiada Vladimir. Hektor jest do niczego. Nasz dobry listonosz Hektor jest jak banki w City. Ludzie twierdz , e kiedy pada, bank odbiera ci parasol. Taki sam jest nasz listonosz Hektor. Prosz . To mówi Vladimir. Nie Mikhel. Hektor jest do niczego.. - Kiedy to powiedzia ? - Mówi tak kilka razy. - Niedawno? - Tak. - Jak niedawno? - Mo e dwa miesi ce temu. Mo e mniej. - Po tym, jak dosta list z Pary a, czy przedtem? - Potem. Bez w tpienia. Mikhel jako d entelmen odprowadzi go do drzwi, cho Toby Esterhase d entelmenem nie by . Elwira pal c papierosa siedzia a na swoim miejscu przy samowarze nad tym samym zdj ciem brzozowego lasu. Kiedy Smiley j mija , us ysza b cy ostatnim wyrazem jej pogardy co jakby syk, wydany przez nos lub usta - albo jedno i drugie. - I co wy teraz poczniecie? - zapyta Mikhela tak, jak pyta si zazwyczaj ludzi, którzy utracili kogo bliskiego. K tem oka Smiley dojrza , jak na d wi k tego pytania Elwira unios a g ow i jak palce jej d oni rozpostar y si na stronicy pisma. Uderzy a go ostatnia my l: - I nie pozna charakteru pisma? - dopytywa si Smiley. - Charakteru czyjego pisma, Maks? - Na li cie z Pary a, I naraz nie mia ju czasu, eby czeka na odpowied ; naraz mia ju do wszelkich wybiegów. - Do widzenia, Mikhel. - Jed ostro nie, Maks. G owa Elwiry ponownie znikn a w ród brzóz. Nigdy si nie dowiem, pomy la Smiley, schodz c szybko po drewnianych schodach. Nie dowie si nikt z nas. Czy by Mikhelem Zdrajc , nienawidz cym starca, dziel cego z nim jego kobiet , i akn cym tak d ugo odmawianej mu korony? Czy by bezinteresownym oficerem i d entelmenem Mikhelem, wiernym na zawsze s ug ? A mo e, jak tyle innych lojalnych s ug, by jednym i drugim? My la o jego dumie kawalerzysty, równie delikatnej jak ka da s abostka ka dego bohatera. My la , e by dumny ze swej pozycji stró a i satrapy Genera a. My la o jego poczuciu krzywdy z powodu wykluczenia go z gry. I znów o jego dumie - jak e wiele posiada a odcieni. Ale jak szeroki by jej zasi g? Czy obejmowa a na przyk ad mo liwo szlachetnej s by dwóm panom? Panowie, s em wam obu wiernie, powiada idealny podwójny agent u schy ku swego ycia. I to powiada z dum , pomy la Smiley, który zna takich agentów bardzo wielu. My la o siedmiostronicowym li cie z Pary a. My la o drugim dowodzie. By ciekaw, dok d pow drowa a fotokopia - mo e do To byego? Zastanawia si , gdzie mo e znajdowa si orygina . A kto pojecha do Pary a? - my la . Je eli Villem pojecha do Hamburga, to kim by ma y Czarodziej? Smileya ogarn o potworne zm czenie. Uderzy o go jak atakuj cy nieoczekiwanie wirus. Czu je w kolanach, w biodrach, w ca ym swoim osuwaj cym si na ziemi ciele. Ale szed dalej, jego umys odmawia bowiem odpoczynku. *** Ostrakowa ledwie mog a chodzi , ale tylko na tym jej zale o. Móc chodzi i czeka na Czarodzieja. Nic sobie nie ama a. Nic sobie nie z ama a, cho kiedy j k pali, jej ma e beczu kowate cia o stawa o si coraz bardziej posiniaczone i plamiste, niby mapa syberyjskich z w glowych. A jej biedny krzy , który dokucza Ostrakowej w hurtowni, wygl da ju tak, jak gdyby wszystkie po czone tajne armie Rosji Sowieckiej kopa y kobiet z jednego ko ca Pary a na drugi: mimo to nic sobie nie z ama a. Prze wietlili ka dy kawa ek jej cia a, w poszukiwaniu oznak wewn trznego krwotoku obmacywali j jak po podejrzanego o nie wie mi sa. Ale w ko cu obwie cili ponuro, e Ostrakowa pad a ofiar cudu. Mimo wszystko chcieli j zatrzyma w szpitalu. Chcieli j uspokoi , pomóc jej wyj z szoku - zatrzyma j cho by na jedn noc. Policja odszuka a sze ciu wiadków, podaj cych siedem rozmaitych wersji zdarzenia (Czy samochód by szary, czy niebieski? Czy numery rejestracyjne by y marsylskie, czy te pochodzi y z zagranicy?). Policja odebra a jedno d ugie zeznanie od Ostrakowej i zagrozi a, e powróci po nast pne. A jednak Ostrakowa wypisa a si na w asn pro . Czy ma pani cho dzieci, które mog yby si pani opiekowa ? - pytali. - Ale mam ich ca e mnóstwo - odpar a Ostrakowa. Córki, które zaspokoj ka jej zachciank , synów, którzy dopomog jej schodzi i wchodzi na schody. Ma ich wiele - tylu, ilu tylko zapragn . Aby przypodoba si piel gniarkom, Ostrakowa wymy li a nawet yciorysy swoich dzieci, chocia hucza o jej w g owie jak w wojskowym b bnie. Pos a te kogo po ubranie. To, które mia a na sobie, by o w strz pach i sam Pan Bóg obla si chyba rumie cem, widz c, w jakim stanie j odnaleziono. Poda a im fa szywy adres, jak równie fa szywe nazwisko; nie yczy a sobie adnego dalszego ci gu, adnych odwiedzin. I kiedy tego wieczoru
wybi a szósta, Ostrakowa w jaki niepoj ty sposób, wy cznie si woli, sta a si jeszcze jednym bladym by ym pacjentem, schodz cym ostro nie i bole nie po rampie wielkiego, czarnego budynku szpitala, aby na nowo wkroczy w wiat, który tego samego dnia do przecie wszelkich stara , eby pozby si Ostrakowej na zawsze. Sz a w butach, poobijanych podobnie jak ona, w butach, które podobnie jak ona jakim tajemniczym zrz dzeniem losu unikn y zag ady; w skryto ci ducha Ostrakowa by a niezwykle dumna, e kamasze tak skutecznie os oni y jej nogi. Nadal nosi a te buty, niby w mundurze siedzia a w nich znów w pó mroku swego mieszkania. W mocno sfatygowanym fotelu Ostrakowa zmaga a si cierpliwie ze starym wojskowym rewolwerem i próbowa a poj , jak si go, do diab a, aduje, jak si odwodzi kurek i jak si strzela. Stanowi a jednoosobow armi . Zosta przy yciu: to by jej jedyny cel i im d ej uda oby si jej zachowa ycie, tym wspanialsze by oby zwyci stwo. Pozosta przy yciu, dopóki Genera nie przyjedzie albo nie przy le jej swojego Czarodzieja. Ucieka przed nimi jak Ostrakow? Có , uczyni a to przecie . Drwi z nich, jak Glikman, zap dzi ich w kozi róg, gdzie nie mieliby wyboru, jak tylko rozmy la nad swoj w asn pod ci ? Lubi a s dzi , e niegdy post powa a w ten w nie sposób. Ale przetrwa , co nie uda o si adnemu z jej m czyzn; uczepi si ycia, wbrew wszelkim wysi kom bezdusznego, nieogarnionego wszech wiata brutalnych funkcjonariuszy; by dla nich cierniem w ka dej godzinie dnia tylko dlatego, e yje, oddycha, je, porusza si i pozostaje przy zdrowych zmys ach - oto, zdecydowa a Ostrakowa, zaj cie godne jej ambicji, wiary i jej dwóch mi ci. Z w ciwym jej po wi ceniem, nie czekaj c wprowadzi a swój plan w ycie. Pos a ju t g upi dozorczyni po zakupy; niemoc fizyczna mia a swoje plusy. - Prze am ma y atak, madame la Pierre. - Nie wyjawi a jednak starej kozie, czy by to atak serca, w troby, czy tajnej policji radzieckiej. - Polecono mi uzyska kilkutygodniowe zwolnienie z pracy i wypoczywa . Jestem skrajnie wyczerpana, madame - s takie chwile, kiedy cz owiek pragnie by zupe nie sam. Ach, prosz to przyj , madame, nie jest pani tak chciwa i w cibska, jak inni. - Madame la Pierre zmi a w pi ci banknot i obejrza a jeden z jego rogów, zanim upchn a pieni dze gdzie na brzuchu. - I prosz pos ucha , madame, gdyby kto o mnie pyta , prosz odda mi przys ug i powiedzie , e wyjecha am. Nie b pali a wiat a od strony ulicy. Nam, kobietom wra liwym, nale y si troch spokoju, prawda? Ale, madame, prosz zapami ta , kim s go cie i powiadomi mnie o tym: czy by to kto z gazowni, czy ludzie z jakiej instytucji dobroczynnej. Prosz mówi mi o wszystkim. Chc wiedzie , e wokó mnie toczy si ycie. Dozorczyni nabra a przekonania, e Ostrakowa niew tpliwie oszala a, ale jej pieni dze nie nosi y pi tna szale stwa, pieni dze za by y tym, co dozorczyni lubi a najbardziej; a ponadto ona sama by a przecie szalona. W ci gu kilku godzin Ostrakowa sta a si jeszcze bardziej przebieg a ni w Moskwie. Przyszed na gór m dozorczyni - te zbój, gorszy nawet od tej starej kozy - ale zach cony dalszymi datkami przymocowa jej cuch do drzwi wej ciowych. Jutro mia za judasza, równie za odpowiedni zap at . Dozorczyni przyrzek a, e - za odpowiedni zap at - b dzie odbiera jej poczt i dostarcza j na gór tylko w pewnych okre lonych godzinach - dok adnie o jedenastej rano i o szóstej wieczorem, dwa krótkie dzwonki. Ostrakowa wyrwa a w drugiej toalecie male ki wentylator i teraz, kiedy tylko chcia a, mog a stoj c na krze le wygl da na podwórko i obserwowa wszystkich, którzy wchodzili i wychodzili z domu. Wys a do hurtowni zawiadomienie, e jest niedysponowana. Nie zdo a przesun swego dwuosobowego ka, ale wzi a poduszki i puchow ko derk i po cieli a otoman , ustawiaj c j tak, e skierowana by a niczym torpeda przez otwarte drzwi salonu ku drzwiom wej ciowym do mieszkania; wystarczy o teraz, eby po a si na otomanie, celuj c butami w ewentualnego intruza, i mog a do niego strzela wzd linii swoich nóg. Je li nie odstrzeli sobie w asnej stopy, zaskoczy go ju w pierwszej chwili, kiedy b dzie usi owa wtargn do rodka: dobrze to sobie obmy li a. W pulsuj cej g owie s ysza a szum, a kiedy porusza a ni zbyt gwa townie, jej oczy zachodzi y mg ; mia a te w ciek gor czk i chwilami niemal traci a przytomno . Ale obmy li a wszystko, wyda a odpowiednie polecenia, i dopóki nie przyjedzie Genera albo Czarodziej, dzie znów jak w Moskwie, - Jeste zdana sama na siebie, ty stara, g upia babo - powiedzia a na g os. - Nie masz nikogo poza sob , na kim mog aby polega , bierz si wi c do roboty. Na pod odze ko o ka po a po jednej fotografii Glikmana i Ostrakowa, pod ko dr ukry a natomiast ikon z Matk Bosk . Tak wyposa ona Ostrakowa rozpocz a sw pierwsz nocn wart , modl c si do ca ej armii wi tych, w tym oczywi cie do wi tego Józefa, aby raczyli zes jej zbawiciela, Czarodzieja. I nikt, stukaj c w rury, nie przeka e mi adnej wiadomo ci, pomy la a. Nie zbudz mnie nawet obelgi wi ziennego stra nika.
*** Wci trwa ten sam dzie ; bez ko ca, bez snu. Przez jaki czas po wyj ciu od Mikhela George Smiley szed tam, gdzie go nogi nios y, nie wiedz c dok d, zbyt zm czony, zbyt podenerwowany, eby bezpiecznie prowadzi samochód, lecz sprawny na tyle, aby
pilnowa swych pleców, aby nieznacznie, lecz nagle odwróci si i zaskoczy ewentualnych wrogów. pi cy, przemoczony Smiley czeka , a uspokoj si jego my li, próbuj c wyrwa si z niespokojnego ci gu dwudziestoczterogodzinnego maratonu. Dopad o go nabrze e Tamizy i pub przy Northumberland Avenue, nazywa si chyba Sherlock Holmes, Smiley uraczy si tam du whisky medytuj c, czy nie zadzwoni do Stelli - czy nic jej si nie sta o? Zdecydowa jednak, e nie ma to sensu - przecie nie b dzie móg do nich dzwoni co wieczór i pyta , czy Villem i Stella jeszcze yj . Pow drowa dalej, a znalaz si wreszcie w Soho, które w sobotnie wieczory by o jeszcze paskudniejsze ni zazwyczaj. Zwymy laj Lacona, pomy la . Za daj ochrony dla tej rodziny. Ale wystarczy o spróbowa wyobrazi sobie podobn scen , eby przekona si , e jest to poroniony pomys . Je li Cyrk nie przyj na siebie odpowiedzialno ci za Vladimira, to tym bardziej nie b dzie odpowiada za Villema. A poza tym, na lito bosk , jak mo na przydzieli zespó opiekunów kierowcy ci arówki, je cego na d ugich trasach po Europie? Jedyn pociech by o dla Smileya przypuszczenie, e zabójcy Vladimira najprawdopodobniej znale li to, czego szukali; nie trzeba by o im nic wi cej. Ale co z t kobiet w Pary u? Co z autork owych dwóch listów? Id do domu, my la . Dwukrotnie udawa , e telefonuje z budki, obserwuj c chodnik. Wszed raz w lep uliczk i wróci t sam drog , szukaj c jakiego zamazanego ladu, czyich oczu, unikaj cych jego wzroku. Zastanawia si , czy nie wynaj pokoju w hotelu. Robi to czasami, eby mie spokój w nocy. Czasami w asny dom by dla niego zbyt niebezpieczny. Pomy la o negatywie; czas otworzy pude ko. Instynkt ci gn go ku Cambridge Circus i Smiley odbi ostro na wschód, powracaj c znów do swego samochodu. Pewny ju teraz, e nikt go nie ledzi, pojecha do Bayswater, trzymaj c si z dala od swej utartej trasy, ale i tak wci spogl da uwa nie w lusterko. Od pakista skiego handlarza artyku ami elaznymi, który sprzedawa najrozmaitsze towary, kupi dwie plastikowe miski i prostok tny kawa ek szyby o wymiarach dziewi na trzyna cie centymetrów; a potem trzy domy dalej w tanim sklepie chemicznym naby jeszcze dziesi arkuszy powlekanego papieru drugiej klasy tej samej wielko ci oraz kieszonkow latark dzieci z kosmonaut na r czce i czerwonym filtrem, zsuwanym na obudow arówki za pomoc niklowego guziczka. Starannie wybieraj c drog , pojecha z Bayswater do hotelu "Savoy", zaje aj c od strony nabrze a. Nadal by sam. W m skiej szatni pe ni swe obowi zki ten sam szatniarz i nawet pami ta jeszcze ich wcze niejsze arty. - Ci gle czekam, e wybuchnie - powiedzia Smileyowi, oddaj c mu pude ko. - Zdawa o mi si , e s ysz jak tyka, no i w ogóle. Przy drzwiach wej ciowych do mieszkania wci tkwi y na swoich miejscach male kie ko ki, które Smiley umie ci tam przed wyjazdem do Charlton. W oknach s siadów zobaczy wieczorne wiat o sobotnich wiec i gadaj ce g owy; ale u niego w domu zas ony by y zasuni te, tak jak je zostawi , a w korytarzu w bokich ciemno ciach, które Smiley natychmiast rozproszy , powita go tylko zgrabny szafkowy zegar Anny. Cho by miertelnie zm czony, metodycznie przyst pi do pracy. Na pocz tku wrzuci do kominka trzy kawa ki atwopalnego koksu, zapali je, zasypa szufelk bezdymnego w gla i rozstawi w poprzek paleniska nale do Anny pokojow suszark do bielizny. Zamiast ubrania roboczego przywdzia stary kuchenny fartuch, na wszelki wypadek mocno zawi zuj c pasek na swym wydatnym brzuchu. Spod schodów wydoby rulon zielonej tkaniny do zaciemnienia okien i kuchenn drabink , któr zabra do piwnicy. Zas oni okno, wróci na gór , zdj papier z pude ka, otworzy je i... nie, to nie by a bomba, tylko list i paczka wymi tych papierosów, w której tkwi negatyw Vladimira. Wyj go, zszed znów do piwnicy, zapali czerwon latark i zabra si do roboty, cho Bóg jeden wie, e nie mia najmniejszych zdolno ci, je li idzie o wywo ywanie zdj , i móg - przynajmniej teoretycznie - uzyska odbitki o wiele szybciej, dzi ki pomocy Laudera Stricklanda i w asnej sekcji fotograficznej Cyrku. Albo móg te po prostu da film któremukolwiek z sze ciu kupców, jak nazywa si w argonie wywiadowczym wybranych, wykwalifikowanych wspó pracowników, zobowi zanych w razie potrzeby rzuci wszystko i nie zadaj c adnych pyta , s Cyrkowi swoimi umiej tno ciami. Jeden z takich kupców mieszka nawet w odleg ci rzutu kamieniem od Sloane Square; poczciwina, specjalizuj cy si w zdj ciach lubnych. Wystarczy by dziesi ciominutowy spacer i naci ni cie dzwonka u drzwi, by mie gotowe odbitki za pó godziny. Ale Smiley nie skorzysta z us ug kupca, wola samodzielnie, z trudem i niedoskonale wywo ywa stykow fotografi w zaciszu swego asnego domu, nie zwracaj c uwagi na dzwoni cy na górze telefon. Wola metod prób i b dów na wietla negatyw pod pokojow lamp zbyt d ugo lub zbyt krótko. U ywa niepor cznego kuchennego minutnika, który tyka i mrucza . Wola pochrz kiwa i kl z irytacji, poci si w ciemno ci i zmarnowa co najmniej sze arkuszy papieru, zanim wywo ywacz w misce wytworzy ledwie w po owie jako ciowo dostateczny obraz, który Smiley na trzy minuty umie ci zaraz w utrwalaczu. Wyp uka zdj cie. Przetar je obrusem, niszcz c go chyba bezpowrotnie; nie by tego pewien. Zabra odbitk na gór i za pomoc spinacza powiesi na suszarce. A mi ników uderzaj cych symboli zainteresuje zapewne historyczny fakt, e pomimo atwopalnego koksu ogie niemal ca kiem wygas , poniewa w giel sk ada si g ównie z wilgotnego
lu i George Smiley musia na czworakach rozdmuchiwa na nowo omienie. Móg zatem pomy le (cho nie przysz o mu to do g owy, rozbudzona ponownie ciekawo zniweczy a bowiem jego introspektywny nastrój), e wykonuje czynno dok adnie przeciwn poleceniu Lacona, który przecie nakazywa mu przygasi ogie . Kiedy odbitka wisia a ju bezpiecznie nad dywanem, Smiley podszed do licznego, intarsjowanego biurka, w którym Anna z kr puj otwarto ci trzyma a swoje rzeczy. Na przyk ad kartk papieru listowego, na którym napisa a tylko jedno s owo: "Ukochany", bo mo e nie by a pewna, do którego ukochanego ostatecznie napisa . Na przyk ad tekturowe zapa ki z restauracji, w których nigdy nie by , i listy pisane charakterem, którego nie zna . Spomi dzy takich bolesnych bibelotów Smiley wyci gn du e, wiktoria skie szk o powi kszaj ce z r czk z masy per owej, którego Anna u ywa a, odczytuj c has a do nie ko czonych nigdy krzy ówek. By przem czony i dlatego kolejno podejmowanych przez niego czynno ci pozbawiona by a by mo e logiki, albowiem uzbrojony w lup Smiley nastawi nast pnie p yt Mahlera, któr dosta niegdy w prezencie od Anny, i usadowi si w skórzanym fotelu, wyposa onym w mahoniowy blat na ksi ki, maj cy porusza si na brzuchu, zgodnie z ruchami siedz cego, podobnie jak taca, na której podaje si posi ki do ka. Znów poczu si miertelnie znu ony i nierozs dnie pozwoli sobie na zamkni cie oczu, s uchaj c muzyki, ciekaj cych niekiedy z fotografii kropli wody, i niech tnego trzaskania ognia. Kiedy ze strachem obudzi si trzydzie ci minut pó niej, odbitka by a ju sucha, a p yta Mahlera obraca a si milcz co na talerzu gramofonu. Przygl da si bacznie zdj ciu, jedn r podtrzymuj c okulary, drug powoli przesuwaj c szk o powi kszaj ce nad odbitk . Na fotografii wida by o grupk ludzi, ale nie by o to zebranie polityczne ani party na basenie, poniewa nikt spo ród zgromadzonych nie mia na sobie kostiumu k pielowego. Grupa sk ada a si z kwartetu, dwóch kobiet i dwóch m czyzn, spoczywaj cych na pikowanych kanapach wokó zastawionej butelkami i papierosami awy. Kobiety by y nagie, m ode i adne. Niewiele lepiej przyodziani m czy ni le eli wyci gni ci ko o siebie, dziewcz ta natomiast owin y si s bi cie wokó swoich partnerów. wiat o na zdj ciu by o md e i niesamowite, i cho Smiley nie zna si zbyt dobrze na tych sprawach, to jednak doszed do wniosku, e fotografi wykonano na szybkim filmie, poniewa na odbitce wida by o równie ziarno. Kiedy si nad tym zastanowi , przypomnia y mu si ogl dane a nazbyt cz sto zdj cia branych przez terrorystów zak adników, Tyle tylko, e czworo ludzi na jego fotografii zaj tych by o sob , podczas gdy zak adnicy wpatruj si zwykle w obiektyw, jak gdyby to by a lufa karabinu. W poszukiwaniu tak zwanych informacji operacyjnych zaj si teraz prawdopodobnym umiejscowieniem aparatu i zdecydowa , e musia znajdowa si gdzie wysoko ponad g owami fotografowanych osób. Le y jak gdyby po rodku jakiego lochu, a obiektyw aparatu spogl da na nich w dó . Ni ej na pierwszym planie bieg w poprzek kadru bardzo czarny cie - by mo e by a to balustrada, mo e parapet okienny, a mo e po prostu rami kogo stoj cego z przodu. Wygl da o na to, e pomimo dogodnego punktu obserwacyjnego obiektyw o mieli si wysun powy ej linii wzroku jedynie do po owy. Tu Smiley wysnu swój pierwszy ostro ny wniosek. By to krok, wprawdzie niewielki, ale Smiley zbyt wiele wielkich kroków mia ju na g owie. Krok techniczny; no, powiedzmy, skromny krok techniczny. Wszystko wskazywa o na to, e fotografia by a, jak powiadano w jego fachu, kradziona. A co wi cej, skradziono j z zamiarem przyci ni cia, czyli szanta owania kogo . Ale kogo? I w jakim celu? - Tak. Oliver? - zapyta ostro nie Smiley. - Ach, George. Próbowa em dodzwoni si do ciebie. Mam nadziej , e wróci bez przeszkód? - Sk d? - zapyta Smiley. Lacon wola nie odpowiada na to pytanie. - Pomy la em sobie, e jestem ci winien telefon, George. Rozstali my si w kwa nych humorach. By em arogancki. Za du o mam roboty. Przepraszam. Jak leci? Sko czy ? Za atwione? W tle Smiley s ysza , jak córki Lacona paplaj o tym, ile wynosi czynsz za hotel na Park Lane. Dosta je na weekend, pomy la Smiley. - Znów rozmawia em z Home Office - ci gn dalej Lacon ciszonym g osem, nie czekaj c wcale na odpowied . - Maj ju raport patologa i mo na odda cia o. Woleliby my, eby jak najszybciej dokona kremacji. My la em, e gdybym poda ci nazw firmy, zajmuj cej si tymi sprawami, mo e móg by powiadomi zainteresowane osoby. To oczywi cie nic zobowi zuj cego. Widzia sprawozdanie prasowe? Jak ci si podoba o? Ja my , e by o w sam raz. Dok adnie ten ton, o jaki chodzi o. - Wezm o ówek - powiedzia Smiley i raz jeszcze zacz grzeba w szufladzie, dopóki nie znalaz zawieszonego na kawa ku rzemienia plastikowego przedmiotu w kszta cie gruszki, który Anna nosi a czasem na szyi. Otworzy go nie bez trudno ci, a potem zapisa to, co mu dyktowa Lacon: firma, adres, znów firma i jeszcze jeden adres. - Masz? Powtórzy ci? A mo e ty mi to przeczytasz, eby upewni si podwójnie? - Dzi kuj , wszystko zanotowa em - powiedzia Smiley. Dopiero teraz za wita o mu, e Lacon jest pijany. - A wi c mamy randk , nie zapomnij. Seminarium na temat
ma stwa bez adnych tajemnic. Traktuj ci w tej sprawie jak starszego koleg . Jest tu na dole ca kiem przyzwoita restauracja, w której podaj befsztyki, i kiedy ty b dziesz mnie poucza , ja ci postawi ekspresowy obiad. Masz tam swój dzienniczek? Wpiszmy co do niego. Pe en z owieszczych przeczu Smiley uzgodni z nim wreszcie jaki termin. Cho ca e ycie sp dzi na wymy laniu k amliwych historyjek, nadal nie umia wymówi si od zaproszenia na obiad. - I nic nie znalaz ? - zapyta Lacon ju nieco ostro niej. - adnych przeszkód, haczyków, nowych punktów zaczepienia. Burza w szklance wody, tak jak podejrzewali my, nie? Przez g ow Smileya przelecia o wiele odpowiedzi, ale nie widzia mo liwo ci zrobienia u ytku z adnej z nich. - Co z tym rachunkiem telefonicznym? - spyta . - Z rachunkiem telefonicznym? Z jakim rachunkiem? Aaa, chodzi ci o jego rachunek. Zap i przy lij mi dowód wp aty. Nie ma problemu. Albo lepiej wy lij go poczt Stricklandowi. - Wys em go ju tobie - mówi cierpliwie Smiley. Prosi em, eby sprawdzi wszystkie mo liwe numery, z którymi si czy . - Natychmiast si tym zajm - odpar askawie Lacon. - Co jeszcze? - Nie. Nie, chyba nie. Ju nic. - Wy pij si . S dz c po g osie, musisz by skonany. - Dobranoc - powiedzia Smiley. Z lup Anny w swej pulchnej gar ci Smiley powróci do przerwanych bada . Na pod odze domniemanego lochu le chyba bia y dywan; pikowane kanapy ustawione wzd zwieszaj cych si po obwodzie pomieszczenia zas on tworzy y podkow . Z ty u wida by o pokryte tapicerk drzwi i zrzucone przez obu m czyzn ubrania - marynarki, krawaty, spodnie - rozwieszone ze szpitaln schludno ci . Na stole sta a popielniczka i Smiley usi owa odczyta widniej cy na jej brzegu napis. Po d szych manipulacjach szk em powi kszaj cym tkwi cy w Smileyu by y filolog podpowiedzia mu, e jest to niepe na (lub domniemana) forma s owa z onego z liter A - C - H - T -nie wiedzia jednak, czy jest to cz jakiego d szego s owa, czy te samoistny wyraz, mog cy mi dzy innymi oznacza osiem lub uwaga. Nie wysila si zreszt zbytnio, aby si tego dowiedzie , wola bowiem na razie zachowa zdobyte informacje g boko w pami ci, dopóki jaki nowy kawa ek uk adanki nie pozwoli mu ich wreszcie wykorzysta . Zadzwoni a Anna, By mo e raz jeszcze zapad w drzemk , bo wydawa o mu si potem, e wcale nie us ysza telefonu, tylko od razu jej g os, kiedy powoli podnosi do ucha s uchawk : George, George, jak gdyby wo a go przez d ugi czas, a on dopiero teraz zebra si y i zdoby si na to, eby jej odpowiedzie . Rozmow rozpocz li jak obcy sobie ludzie, tak jak zaczynali si zwykle kocha . - Jak si masz? - spyta a. - Dzi kuj , wietnie. A ty? Co mog dla ciebie zrobi ? - Mówi serio - naciska a Anna. - Jak si masz? Chc wiedzie . - Powiedzia em przecie , e mam si wietnie. - Dzwoni am dzi rano. Dlaczego nie odbiera ? - Nie by o mnie w domu. Zapad o d ugie milczenie, gdy Anna zastanawia a si nad t mizern wymówk . Nigdy nie przejmowa a si telefonami. Z jej punktu widzenia nie s y do za atwiania pilnych spraw. - Pracowa ? - Pewna administracyjna sprawa dla Lacona. - Wcze nie zaczyna ostatnio administrowa . - Rzuci a go ona - wyja ni Smiley. adnej odpowiedzi. - Zawsze mówi , e powinna to zrobi - ci gn dalej Smiley. - Mówi , e powinna si szybko wycofa , zanim stanie si kolejn gejsz w s bie pa stwowej. - Zmieni am zdanie. On jej potrzebuje. - Ale ona, jak s dz , nie potrzebuje jego - zauwa Smiley, uciekaj c w akademicki ton. - Niem dra kobieta -. Powiedzia a, po czym znów zapad o ugie milczenie, tym razem za spraw Smileya, który rozmy la o ca ych górach nie chcianego wyboru, jaki oferowa a mu Anna. By znowu razem, jak czasami mówi a. Zapomnie o ranach, o li cie jej kochanków; zapomnie Billa Haydona, który zdradzi Cyrk, którego cie wci pada na jej twarz, kiedy wyci ga do niej r ce, którego wspomnienie nosi w sobie jak nieustanny ból. Jego przyjaciel Bill, kwiat ich pokolenia, trefni , czarodziej, obrazoburczy konformista; Bill, urodzony oszust, którego poszukiwanie ostatecznej zdrady zaprowadzi o do ka z Rosjanami i z Ann . Zainscenizowa kolejny miodowy miesi c, polecie na po udnie Francji, jada razem posi ki, kupowa ciuchy i podejmowa wszystkie te dzia ania na niby, w które bawi si zakochani. I na jak d ugo? Ile czasu minie, zanim wyblaknie jej miech, nim spos pnieje jej wzrok, a ich mityczny zwi zek zmusi do leczenia mitycznych dolegliwo ci gdzie z dala od niego? - Gdzie jeste ? - zapyta . - U Hildy. - My la em, e w Kornwalii. Hilda by a rozwódk swobodnych obyczajów. Mieszka a w Kensington, jakie dwadzie cia minut drogi st d. - A gdzie ona jest? - zapyta , pogodziwszy si ju z t wiadomo ci . - Wysz a. - Na ca noc? - Jak znam Hild , to raczej tak. Chyba e przyprowadzi go do domu.
- W takim razie musisz bawi si sama, najlepiej jak potrafisz - powiedzia Smiley, ale jeszcze kiedy mówi us ysza , jak Anna szepce: - George. Serce Smileya ogarn g boki i gwa towny strach. Spojrza na fotel i na pulpicie zobaczy stykow odbitk , le obok jej szk a powi kszaj cego; w nag ym przyp ywie wspomnie odtworzy sobie wszystko to, co przez ca y ten nie sko czony dzie szepta a i podpowiada a mu pami ; s ysza werbel swojej przesz ci, wzywaj cy go do podj cia jeszcze jednego wysi ku, do uzewn trznienia i rozwi zania konfliktu, który kierowa jego yciem. "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka". Smiley zrozumia z pewno ci i jasno ci , któr zawdzi czamy czasem odowi, zm czeniu i zak opotaniu, e Anna nie powinna mie nic wspólnego z tym, co musi zrobi on. Cho stan zaledwie u progu tej sprawy to wiedzia , mimo wszystko wiedzia , e wbrew wszelkiemu prawdopodobie stwu teraz, kiedy by ju w powa nym wieku, otrzyma szans powtórzenia wszystkich odwo anych niegdy w jego yciu zawodów i wzi cia w nich udzia u. Je li tak by o, to w tych samotnych poszukiwaniach nie powinien przeszkadza mu nikt, adna Anna, aden fa szywy spokój, aden parszywy wiadek jego czynów. Przedtem nie wiedzia , o co mu chodzi. Teraz ju tak. - Nie mo esz - powiedzia . - Anno? Pos uchaj. Nie mo esz tu przyjecha . To nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek wyborem. Chodzi o sprawy czysto praktyczne. Nie wolno ci przyjecha . asne s owa brzmia y dla niego dziwnie. - No to ty przyjed do mnie - powiedzia a. Od s uchawk . Pomy la , e b dzie p aka , a potem wyjmie notesik z adresami, eby sprawdzi , kto z Pierwszej Jedenastki, jak ich nazywa a, móg by j pocieszy zamiast niego. Nala sobie porcyjk whisky - wyj cie Lacona. Poszed do kuchni, zapomnia , po co i powlók si dalej do gabinetu. Po wod sodow , pomy la . Za pó no. Obejdzie si . Chyba zwariowa em, pomy la . Goni widma, tam nic nie ma. Pewien zgrzybia y Genera mia marzenie i zgin za nie. Przypomnia sobie Wildea: "Sprawa nie musi by koniecznie s uszna tylko dlatego, e kto odda za ni ycie". Przekrzywi si jeden z obrazów. Wyprostowa go, przesun za du o, za ma o, za ka dym razem odchodzi od ciany. "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka". Wróci na fotel do swoich prostytutek, przez lup Anny wpijaj c w nie wzrok z zaciek ci , która w innej sytuacji bez w tpienia nakaza aby im pierzchn pod opiek swych alfonsów. Rekrutowa y si widocznie spo ród najwy szych warstw przedstawicielek swego zawodu, by y bowiem wie e, m ode i zadbane. Wydawa o si , cho mo e by to zbieg okoliczno ci, e kto wybiera te panienki tak, aby zdecydowanie ró ni y si od siebie. Dziewczyna z lewej strony by a zgrabn , a nawet klasycznie zbudowan blondynk o d ugich udach i wysoko osadzonych, drobnych piersiach, natomiast jej ciemnow osa towarzyszka odznacza a si roz ystymi biodrami, przysadzist figur i p omiennymi rysami twarzy Euroazjatki. Jak zauwa , blondynka nosi a kolczyki w kszta cie kotwic, co zda o mu si nieco dziwne, albowiem jego ograniczone do wiadczenie w tych sprawach mówi o, e kobiety zwykle najpierw zdejmuj w nie kolczyki. Wystarczy o, eby Anna wysz a bez nich z domu, a ju zamiera o mu serce. Poza tym nie mia nic szczególnie ciekawego do powiedzenia o adnej z dziewcz t, tote prze kn wszy kolejny du y yk czystej whisky zwróci ponownie uwag na m czyzn, bo to oni, prawd mówi c, zainteresowali go od samego pocz tku. Podobnie jak dziewczyny, wyra nie si od siebie ró nili, ale poniewa byli znacznie starsi, dziel ce ich ró nice wydawa y si by g bsze i zarazem czytelniejsze. M czyzna obejmuj cy blondynk mia jasne w osy i na pierwszy rzut oka sprawia wra enie t pego, natomiast cz owiek tul cy do siebie ciemn dziewczyn mia nie tylko smag cer , lecz tak e aci ski, a nawet lewanty ski temperament wypisany na twarzy wraz z zara liwym u miechem, który stanowi jedyny sympatyczny szczegó , element zdj cia. M czyzna o jasnych w osach by szeroki i zwalisty, ciemny m czyzna by drobny i bystry na tyle, by by trefnisiem tamtego: ot, taki ma y diabe ek z mi twarz i wystaj cymi zza uszu ró kami. Nag e zdenerwowanie, we wspomnieniach urastaj ce zapewne do roli przeczucia, kaza o Smileyowi zaj si najpierw blondynem. Tors mia krzepki, ale nie atletyczny, ko czyny ci kie, nie zdradzaj ce si y Jasna cera i w osy podkre la y jeszcze jego korpulentno . R ce blondyna by y grube i niezgrabne - jedna z nich wkr ca a si w pachwin dziewczyny, druga za obejmowa a j w pasie. Smiley powoli przesun szk o powi kszaj ce nad jego obna on piersi i dotar do g owy. Jak kto kiedy z owieszczo napisa , w wieku lat czterdziestu cz owiek ma nareszcie tak twarz, na jak sobie zas , ale Smiley wcale nie by tego taki pewien. Zna poetyckie dusze skazane na do ywotnie wi zienie za kratami surowych twarzy i recydywistów o aparycji anio a. Jednak niewiele mo na by o wyczyta z tej twarzy, a poza tym obiektyw nie uchwyci jej w jakiej szczególnie pe nej wyrazu chwili. Je li chodzi o charakter, to twarz tego cz owieka zdawa a si podzielona na dwie cz ci: ni sz , ci gni u mieszkiem prymitywnego entuzjazmu, kiedy z otwartymi ustami dzieli si jak uwag ze swoim towarzyszem, i wy sz , zdominowan przez par ma ych, bladych oczu, wokó których nie pojawi y si adne oznaki uciechy czy entuzjazmu, a które spogl da y ze swego ciastowatego otoczenia z zimn , nieruchom dobrotliwo ci dziecka. Nos mia p aski, fryzur , utrzyman w rodkowoeuropejskim stylu. Chciwy, powiedzia aby Anna, która z upodobaniem wydawa a
ostateczne wyroki na ludzi zaraz po zapoznaniu si z ich zdj ciami w prasie. Chciwy, s aby, bezwzgl dny. Unika go. Szkoda, e nie oceni a tak Haydona, pomy la ; w ka dym razie nie we w ciwym czasie. Wróci do kuchni, obmy sobie twarz i wtedy przypomnia o mu si , e przyszed po wod do whisky. Sadowi c si znów w fotelu, skierowa lup na drugiego m czyzn , na trefnisia. Whisky nie pozwala a mu zasn , ale i usypia a go jednocze nie. Dlaczego nie zadzwoni jeszcze raz? - pomy la . Pojad do niej, je eli zadzwoni. Ale w rzeczywisto ci koncentrowa si na tej drugiej twarzy, twarzy natarczywego wspólnika, poniewa jej znajomy wygl d nie dawa mu spokoju, podobnie jak przedtem Ostrakowej i Villemowi. Przygl da si jej i opu ci o go zm czenie; zdawa si czerpa z niej energi . Jak mówi dzi rano Villem, niektóre twarze znamy jeszcze, zanim je ujrzymy; inne widzimy tylko raz i potem pami tamy je przez ca e ycie; jeszcze inne ogl damy codziennie i nie zapami tujemy ich w ogóle. A jak jest z t twarz ? Jak u Toulouse - Lautreca, my la Smiley, przygl daj c si zdj ciu w zadumie - twarz uchwycona w chwili, gdy wzrok poch oni tego jak erotyczn zapewne zabaw m czyzny odp yn gdzie w bok. Annie od razu przypad by do gustu; by w nim pewien niebezpieczny rys, który lubi a. Twarz uchwycona, gdy jaki zab kany okruch wiat a dziennego rozpali jej wychudzony, postrz piony policzek. Twarz pobru ona, pe na dolin i gór, o zniszczonym przez te same sztormy czole, nosie i szcz ce. Twarz jak u Toulouse - Lautreca, wyrazista i porywcza. Twarz kelnera, w adnym razie nie biesiadnika. Z goreje w niej naj ywiej za zas on s alczego u miechu. Ta strona jego charakteru ju by si Annie tak nie podoba a. Smiley zostawi zdj cie, oci ale i niezgrabnie powsta , eby nie zasn , po czym j z trudem chodzi po pokoju, bezskutecznie próbuj c jako umiejscowi t twarz, zastanawiaj c si , czy nie ponios a go wyobra nia. Niektórzy ludzie s jak stacje przeka nikowe, my la . Niektórzy ludzie - rozpoznajesz ich, a oni niby przyrodzony dar przynosz ci swoj przesz . Niektórzy ludzie s sam intymno ci . Przystan przy biurku Anny, eby popatrze znowu na telefon. Jej telefon. Haydona i jej. Jej i wszystkich innych. Trimline, pomy la . A mo e Slimline? Dodatkowe pi funtów dla Poczty za tpliw przyjemno ogl dania jego niemodnych, futurystycznych kszta tów. Telefon mojej ladacznicy, mówi a o nim. Cichutki wiergot dla moich malutkich mi ci, dono ny ryk dla wielkich. Smiley zda sobie spraw , e dzwoni. Dzwoni ju od d szego czasu, wiergocz c cichutko dla malutkiej mi ci. Odstawi szklank , wpatruj c si wci w terkocz cy telefon. Przypomnia sobie, e kiedy s ucha a muzyki, stawia a go cz sto na pod odze pomi dzy p ytami. K ad a si z nim razem tam, tam dalej, przy kominku, unosz c niedbale udo, na wypadek gdyby Smiley jej zapragn . Id c spa , wy cza a aparat i zabiera a ze sob , eby dodawa jej otuchy w nocy. Smiley wiedzia , e gdy si kochaj , jest dla niej jedynie namiastk tych wszystkich m czyzn, którzy nie zadzwonili. Namiastk Pierwszej Jedenastki. Nawet Billa Haydona, chocia on ju nie . Telefon zamilk . Co ona teraz robi? Próbuje Drugiej Jedenastki? By pi kn Ann to jedno, powiedzia a mu niedawno; ale by pi kn Ann w moim wieku, to nied ugo b dzie inna sprawa. A by brzydalem w moim wieku to jeszcze inna sprawa, pomy la z w ciek ci Smiley. Chwyci odbitk i ze wie ymi si ami zabra si znów do jej badania. Cienie, my la . Smugi wiat a i ciemno ci, za nami, przed nami, którzy wleczemy si w asnymi drogami. Rogi diabe ka, rogi szatana, cienie tak znacznie wi ksze od nas. Kto to jest? Kim by ? Pozna em go kiedy . Nie, odmówi em. Ale je eli odmówi em, to sk d go znam? O co b aga , mia co do sprzedania - wi c co, by z wywiadu? Ze snów? Ju teraz rozbudzony, Smiley wyci gn si na kanapie - wszystko, byle tylko nie i na gór do ka. Trzymaj c przed sob zdj cie, zacz posuwa si z trudem po galeriach swojej zawodowej pami ci, unosz c lamp ku na wpó zapomnianym portretom najrozmaitszych szarlatanów, producentów ota, fa szerzy, po redników, domokr ców, chuliganów, otrów i czasem bohaterów, graj cych drugoplanowe role po ród niezliczonych aktorów, których zna ; szuka tej jednej u wi conej twarzy, która niczym tajny udzia owiec ujawni a si na ma ej stykowej odbitce, aby dokona aborda u jego chwiejnego sumienia. Snop wiat a lampy zamigota , zawaha si , powróci . Zwiod a mnie ciemno , pomy la . Pozna em go w pe nym wietle. Zobaczy upiorn , roz wietlon neonami hotelow sypialni : cicha muzyka z g ników, kwiaciasta tapeta i ten ma y nieznajomy przycupni ty z u mieszkiem w rogu i nazywaj cy go Maksem. Ma y ambasador - ale jak reprezentuj cy spraw , jaki kraj? Przypomnia sobie p aszcz z aksamitnymi patkami i ma e, twarde onie, podskakuj ce w jakim w asnym ta cu. Przypomnia sobie nami tne, roze miane oczy, otwieraj ce si i zamykaj ce wie e usta, ale nie s ysza s ów. Ogarn o go poczucie straty, chybienia celu, obecno ci jakiego innego cienia, majacz cego niewyra nie podczas ich rozmowy. By mo e, pomy la . Wszystko by mo e. By mo e Vladimira rzeczywi cie zastrzeli jaki zazdrosny m , pomy la Smiley i wtedy dzwonek do drzwi krzykn jak s p, odezwa si dwa razy. Jak zwykle zapomnia a klucza, pomy la . I ju by w korytarzu, mocuj c si z zamkiem. Zda sobie spraw , e jej klucz i tak nie przyda by si na nic; zamkn drzwi na cuch, jak
Ostrakowa. Ci gn cuch, nie czuj c palców i wo : - Anno! zaczekaj! - Z trzaskiem przesun blokad w korytku i us ysza , jak zadzwoni echem ca y dom. - Ju , ju ! - krzykn . - Zaczekaj! Nie odchod ! Z rozmachem otworzy szeroko drzwi, chwiej c si na progu, sk adaj c sw pulchn twarz w ofierze nocnemu powietrzu i po yskliwej, czarnej postaci z kaskiem pod pach , stoj cej przed nim niczym stra nik mierci. - Nie chcia em pana zaniepokoi , sir, naprawd - powiedzia nieznajomy. Smiley kurczowo trzyma si framugi i móg jedynie gapi si na intruza. By wysoki i krótko ostrzy ony, a w jego oczach wida by o nie proszon lojalno . - Ferguson, sir. Pami ta mnie pan, sir? Fergusona? Prowadzi em fundusz transportowy dla latarników pana Esterhase. Czarny motocykl z przyczep sta zaparkowany z ty u. Jego mi nie wypolerowana blacha b yszcza a w wietle latarni. - My la em, e sekcja latarników zosta a rozwi zana powiedzia Smiley, wpatruj c si nadal w Fergusona. - To prawda, sir. Musz z alem powiedzie , e rozp dzono j na cztery wiatry. Kole ska atmosfera, duch w naszej gromadzie, wszystko przepad o na zawsze. - Wi c kto ci teraz zatrudnia? - W ciwie nikt, sir. Mo na by powiedzie , e nieoficjalnie. Ale tak czy inaczej ci gle jestem jeszcze po stronie anio ów. - Nie wiedzia em, e s w ród nas jacy anio owie. - No nie, to prawda, sir. Zawsze powtarzam, e ludzie s omylni. Szczególnie w dzisiejszych czasach. - Poda Smileyowi jak br zow kopert . -Powiedzmy, e to od pa skich przyjació . O ile wiem, chodzi o jaki rachunek telefoniczny, o który si pan dopytywa . W zasadzie nasza wspó praca z Poczt uk ada si dobrze. Dobranoc, sir. Przepraszam, e przeszkodzi em. Pora chyba uderzy w kimono, prawda? Zawsze powtarzam, e ma o jest na wiecie dobrych ludzi. - Dobranoc - powiedzia Smiley. Ale jego go oci ga si nadal, jak gdyby oczekiwa napiwku. - Pan rzeczywi cie mnie pami ta , prawda, sir? To by a tylko chwilowa luka, nie? - Oczywi cie. *** Zamykaj c drzwi spostrzeg , e na niebie pojawi y si gwiazdy. Jasne gwiazdy, pokryte opuchlizn rosy. Smiley zadygota , wyj jeden z wielu fotograficznych albumów Anny i otworzy go w po owie. Kiedy podoba a jej si jaka fotka, mia a zwyczaj wtyka za ni negatyw. Wybra zdj cie ich obojga w Cap Ferrat: Anna w kostiumie k pielowym, on roztropnie okryty. Wyj negatyw i w na jego miejsce negatyw Vladimira. Sprz tn odczynniki i pozosta y sprz t, po czym wsun odbitk do dziesi tego tomu wydanego w tysi c dziewi set sze dziesi tym pierwszym roku Oxford English Dictionary - pod liter W, jak wczoraj. Otworzy kopert Fergusona, znu ony spojrza na jej zawarto , zobaczy notatki oraz s owo Hamburg, a potem wrzuci to wszystko do szuflady biurka. Jutro, pomy la ; jutro to kolejna zagadka. Wpe do ka, jak zwykle niepewny, po której stronie ma spa . Zamkn oczy i, tak jak przewidywa , pytania natychmiast zacz y bombardowa go szalonymi, nieskoordynowanymi salwami. Dlaczego Vladimir nie pyta o Hektora? - pomy la po raz setny. Dlaczego stary porówna Esterhasea alias Hektora do banków w City, które odbieraj ludziom parasole, kiedy pada deszcz? "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka". Zadzwoni do niej? Narzuci ubranie i pop dzi tam, eby przyj a go jak sekretnego kochanka, który chy kiem wymyka si z domu przed witem? Za pó no. Ju jest zaj ta. Nagle straszliwie jej zapragn . Nie móg znie otaczaj cej go pustki, w której nie by o Anny. T skni za jej dr cym cia em, kiedy krzycza a, nazywaj c go swoim jedynym, prawdziwym, najlepszym kochankiem, kiedy mówi a, e nigdy nie zechce nikogo innego. Kobiety s samowolne, George - powiedzia a mu kiedy , gdy le eli w rzadkim u nich spokoju. Wi c kim ja jestem? - zapyta , a ona odpar a: Moj wol . A kim by Haydon? Roze mia a si i powiedzia a: Moj anarchi . Zobaczy znowu male fotografi , odbit podobnie jak wizerunek ma ego nieznajomego w jego s abn cej pami ci. Ma y cz owiek o wielkim cieniu. Przypomnia sobie przedstawiony przez Villema opis drobnej postaci na hamburskim promie: ró ki stercz cych w osów, pobru ona twarz, ostrzegawczy wzrok. Generale, pomy la chaotycznie, czy nie móg by pan raz jeszcze przys mi swego czarodziejskiego przyjaciela? By mo e. Wszystko by mo e. Hamburg, pomy la . Wyskoczy szybko z ka i na szlafrok. Z powrotem przy biurku Anny powa nie zabra si do pracy, chc c si dowiedzie , dlaczego Vladimir przekroczy swoje telefoniczne konto, opisane kaligraficznym charakterem pisma przez jakiego pocztowego urz dnika. Wzi kartk papieru i zacz notowa na niej daty i uwagi. Fakt: na pocz tku wrze nia Vladimir otrzymuje list z Pary a i zabiera go Mikhelowi.
Fakt: mniej wi cej w tym samym czasie przeprowadza kosztown i niezwyk jak na niego zamiejscow rozmow z Hamburgiem, któr zamawia przez central , prawdopodobnie dlatego, aby móc pó niej domaga si zwrotu kosztów. Fakt: trzy dni pó niej, ósmego, Vladimir przyjmuje na swój koszt rozmow z Hamburga za dwa funty i osiemdziesi t pensów; numer telefonu, d ugo trwania rozmowy, dok adna godzina; telefonowano z tego samego numeru, pod który dzwoni trzy dni wcze niej Vladimir. Hamburg, pomy la Smiley, ponownie wracaj c my lami do diabe ka na zdj ciu. Ci y ruch na czach na koszt Vladimira usta dopiero trzy dni temu; dziewi telefonów, ogó em za dwadzie cia jeden funtów, wszystkie z Hamburga. Ale kto telefonowa do Vladimira? Z Hamburga? Kto? I nagle sobie przypomnia . Majacz niewyra nie postaci w hotelowym pokoju, ogromnym cieniem diabe ka by sam Vladimir. Widzia , jak stoj obok siebie, obaj w czarnych p aszczach, olbrzym i karze ek. Ten paskudny hotel z muzyk i kraciast tapet znajdowa si w pobli u lotniska Heathrow, a owa le dobrana para przylecia a nie na jakie spotkanie w takiej chwili w yciu Smileya, gdy nieoczekiwanie zacz a zanika jego zawodowa to samo . Maks, jeste nam potrzebny. Daj nam szans , Maks. Podniós s uchawk , wykr ci numer w Hamburgu i us ysza z tamtej strony m ski g os, wypowiadaj cy po niemiecku tylko jedno owo, tak. Potem zapad a cisza. - Chcia bym mówi z Herr Dieterem Fassbenderem - powiedzia Smiley, wybieraj c pierwsze lepsze nazwisko. Czasem niemiecki by drugim j zykiem Smileya, a czasem pierwszym. - Nie ma tu adnego Fassbendera - odpowiedzia po chwili ch odno ten sam g os, jak gdyby jego w ciciel sprawdza co w tym czasie. W tle Smiley us ysza cich muzyk . - Mówi Leber - nalega Smiley. - Musz pilnie porozmawia z Herr Fassbenderem. Jestem jego wspólnikiem. Kolejna pauza. - To niemo liwe - kategorycznie odpowiedzia po chwili g os, a potem m czyzna od s uchawk . To nie prywatny dom, my la Smiley, zapisuj c pospiesznie swoje wra enia - rozmówca mia zbyt wiele osób do wyboru. To tak e nie biuro, bo w jakim biurze gra dyskretna muzyka, a poza tym nie ma przecie biur czynnych w sobot o pó nocy. Hotel? Mo liwe, ale w najskromniejszym nawet hotelu po czyliby go z recepcj i wykazaliby cho minimum uprzejmo ci. Restauracja? Zbyt tajemnicza, zbyt dobrze strze ona - a ponadto przedstawiliby si chyba, odbieraj c telefon? Nie cz poszczególnych kawa ków uk adanki na si , przestrzeg samego siebie. Magazynuj je. Cierpliwo ci. Ale jak mo e zachowa cierpliwo , gdy ma tak ma o czasu? Wróci do ka, otworzy ksi Rural Rides Cobbetta i zacz czyta , rozwa aj c obok innych powa nych spraw swoje poczucie civitas i zastanawiaj c si , jak wiele lub jak ma o zawdzi cza Oliverowi Laconowi: Twój obowi zek, George. Ale kto móg by by na serio cz owiekiem Lacona? - zada sobie pytanie. Kto kruche argumenty Lacona móg by traktowa jako cesarsk nale no ? - Ci gle ci emigranci. Raz dobrzy, raz li - zamrucza no Smiley. Mia wra enie, e musia przez ca e swoje zawodowe ycie wys uchiwa podobnych b aze stw, oznaczaj cych rzekomo wielkie zmiany w rz dowej doktrynie; oznaczaj cych pow ci gliwo albo samopo wi cenie, b ce zawsze kolejnym powodem bezczynno ci. Widzia , jak Whitehall zadziera kieck , a potem znów j opuszcza, widzia , jak rozpina i zaciska pasek, rozpina i zaciska. By wiadkiem, ofiar , a mo e i mimowolnym prorokiem fa szywych kultów lateralizacji, paralelizmu, separatyzmu, operacyjnej dewolucji, a ostatnio integracji, je eli dobrze pami ta pokr tne wyja nienia Lacona. Ka mod obwo ywano nowym panaceum: Teraz zwyci ymy, teraz machina zadzia a. Za ka dym razem ko czy o si to skomleniem i znajomym angielskim ba aganem, w którym z perspektywy czasu Smiley widzia samego siebie jako wiecznego moderatora. Zachowywa wyrozumia w nadziei, e zachowaj j tak e i inni, ale przeliczy si . Mordowa si w garderobie, podczas kiedy na scenie wyst powali prymitywniejsi od niego aktorzy. Ba, nadal wyst puj . Jeszcze pi lat temu Smiley nie przyzna by si do podobnych uczu . Ale dzi , na zimno spogl daj c w swoje serce wiedzia , e si nie podporz dkowa i e by mo e w ogóle podporz dkowa si nie umia ; e kr powa y go jedynie wi zy asnego umys u i poczucia godno ci. Zarówno w ma stwie, jak i w s bie pa stwowej. Zainwestowa em ycie w instytucje pomy la bez alu - i wszystko, co mi zosta o, to ja sam. I Karla, przysz o mu do g owy; mój czarny Graal. Nic nie móg na to poradzi ; gor czkowe my li nie dawa y mu spokoju. Patrzy przed siebie w mrok i wyobrazi sobie, e stoi przed nim Karla, rozpadaj cy si i formuj cy na nowo w ruchomych tkach ciemno ci. Zobaczy , e taksuj go br zowe uwa ne oczy, tak jak wtedy, sto lat temu w mroku celi ledczej w Delhi: oczy, które z pocz tku wydawa y si wra liwe i przyjazne, a potem powoli twardnia y niczym ciek e szk o, stawa y si kruche, nieelastyczne. Zobaczy samego siebie wst puj cego na zapylony pas startowy lotniska w Delhi i krzywi cego si pod uderzeniem indyjskiego gor ca, bij cego ze smo owanej nawierzchni: Smiley alias Barraclough albo Standfast, czy jak tam si w tym tygodniu nazywa - nie pami ta . W ka dym razie by to Smiley z lat sze dziesi tych, komiwoja er, jak go nazywali, który z ramienia Cyrku przeczesywa wiat, przedstawiaj c warunki przesiedlenia
oficerom Centrum Moskiewskiego, maj cym ochot da drapaka. Centrum przeprowadza o w nie jedn ze swoich okresowych czystek i lasy roi y si wprost od radzieckich oficerów operacyjnych, boj cych si wróci do domu. Smiley, b cy m em Anny i koleg Billa Haydona, Smiley, którego ostatnie z udzenia pozostawa y wci nienaruszone. Lecz mimo to Smiley ju bliski wewn trznego kryzysu, poniewa w tym w nie roku Anna straci a serce dla pewnego tancerza baletowego: kolej Haydona mia a dopiero nadej . Wci w ciemno ci sypialni Anny na nowo prze ywa pe wi ku klaksonów i stukotu jazd do wi zienia, widzia roze miane dzieciaki, uwieszone tylnego zderzaka ich jeepa, wozy zaprz one w wo y, wieczne indyjskie t umy i chaty na brunatnym brzegu rzeki. Wyczuwa zapach ajna i nieustannie tl cego si ognia -ognia s cego do gotowania i oczyszczenia; ognia do kremacji zmar ych. Zobaczy , jak poch ania go elazna brama starego wi zienia i ujrza idealnie odprasowane brytyjskie mundury stra ników, brn cych ku niemu po kolana w wi niach: - T dy, wasza mi , sir. B dzie pan askaw pod za nami, ekscelencjo. Europejski wi zie , u ywaj cy nazwiska Gerstmann. Drobny, siwy cz owiek o br zowych oczach, ubrany w czerwon perkalow tunik ; w której przypomina ostatniego ocala ego kap ana jakiego wymar ego kultu. R ce mia skute kajdanami: - Prosz je zdj i przynie mu papierosy - powiedzia Smiley. Wi zie , zidentyfikowany przez Londyn jako agent Centrum Moskiewskiego, oczekuj cy obecnie na deportacj do Rosji. Nic nie znacz cy, jak si wydawa o, nierzyk zimnej wojny, który wiedzia - wiedzia z ca pewno ci - e powrót do Moskwy oznacza obóz, pluton egzekucyjny albo jedno i drugie; e wpa w ce wroga znaczy o w oczach Centrum, samemu sta si wrogiem: i wcale nie by o istotne, czy sypa , czy te zachowywa tajemnic . Przy cz si do nas, powiedzia mu Smiley przez elazny stó . Przy cz si do nas, a damy ci ycie. Pojed do domu, a oni dadz ci mier . Wtedy w wi zieniu Smileyowi poci y si r ce. Panowa straszliwy upa . Zapal sobie - prosz , we moj zapalniczk , powiedzia Smiley. By a z ota, z wygrawerowanym napisem. Prezent od Anny, maj cy wynagrodzi jaki jej wyst pek. Najukocha szemu Georgeowi od Anny. Lubi a powtarza , e s mi ci wielkie i ma e, ale t inskrypcj przyzna a :mu prawo do obu rodzajów mi ci. Uczyni a to chyba tylko raz, w nie przy tej okazji. Przy cz si do nas, powiedzia Smiley. Ratuj si . Nie masz prawa odmawia sobie ocalenia. Smiley powtarza znajome argumenty najpierw mechanicznie, potem z pasj , a na stó pada y jak deszcz krople jego potu. Przy cz si do nas. Nie masz nic do stracenia. Ci, którzy ci kochaj w Rosji, ju przepadli. Twój powrót tylko pogorszy ich sytuacj . Przy cz si do nas. B agam. Pos uchaj, pos uchaj naszych argumentów, naszej filozofii. I wci na pró no oczekiwa jakiejkolwiek reakcji na swoje coraz bardziej rozpaczliwe pro by. Czeka , a zamrugaj br zowe oczy, a jego surowe usta wypowiedz przez fale papierosowego dymu cho by jedno s owo: tak, przy cz si do was. Tak, zgodz si z dok adne sprawozdanie. Tak, przyjm wasze pieni dze, wasze obietnice azylu za granic i mo liwo sp dzenia reszty ycia w roli uciekiniera politycznego. Czeka , a oswobodzone z kajdan r ce przestan bawi si bez przerwy zapalniczk Anny, dla Georgea od Anny z mi ci . Jednak e im gor cej zaklina go Smiley, tym milczenie Gerstmanna by o coraz bardziej dogmatyczne. Smiley wciska mu odpowiedzi, ale Gerstmann nie mia na ich poparcie adnych pyta . Jego zdecydowanie stopniowo stawa o si przera aj ce. Przygotowa si na szubienic ; wola zgin z r k przyjació , ni jedz c z r ki wroga. Nast pnego ranka rozjechali si ku pisanemu im losowi: Gerstmann odlecia do Moskwy, wbrew wszelkiemu prawdopodobie stwu wyszed ca o z czystki i odt d powodzi o mu si znakomicie. Natomiast Smiley powróci z wysok gor czk do Anny i jej tpliwej ju mi ci; a potem dowiedzia si , e Gerstmann to nikt inny jak Karla, oficer, który zwerbowa i prowadzi Billa Haydona, który s mu rad i wepchn go do ka Anny - tego samego, w którym teraz le - pragn c zm ci wzrok Smileya, coraz wyra niej dostrzegaj cego powa niejsz zdrad Billa, spiskuj cego przeciw organizacji i jej agentom. Czego teraz chcesz ode mnie, Karla, my la Smiley, próbuj c przewierci wzrokiem ciemno ci. "Przeka Maksowi, e chodzi o Piaskowego Dziadka". Piaskowy Dziadku, dlaczego mnie budzisz, skoro powiniene raczej mnie usypia ? Uwi ziona w swoim paryskim mieszkaniu, um czona duchowo i ciele nie Ostrakowa nie mog aby zasn nawet, gdyby chcia a. Nie pomog yby jej wszystkie czary Piaskowego Dziadka. Przewróci a si na bok i jej nadwer one ebra odezwa y si bole nie, jak gdyby wci uciska y je ramiona mordercy, usi uj cego wepchn Ostrakow pod samochód. Spróbowa a po si na plecach, ale o ma o nie zwymiotowa a z powodu bólu w krzy u. W pozycji na brzuchu piersi rozbola y j tak jak wtedy, gdy jeszcze przed wyjazdem próbowa a karmi Aleksandr . Ostrakowa nienawidzi a tych ludzi. To kara boska, powtarza a bez wi kszego przekonania. Dopiero rano, kiedy z pistoletem na kolanach usiad a znów w fotelu, budz cy si wiat na godzin lub dwie uwolni j od niespokojnych my li.
*** Galeria mie ci a si na tak zwanym przez handlarzy dzie sztuki nieprzyzwoitym ko cu Bond Street. W poniedzia ek rano Smiley pojawi si na progu sklepu, zanim jeszcze jakikolwiek szanuj cy si marszand w ogóle wsta z ka. Niedziela up yn a mu w tajemniczym spokoju. Bywater Street budzi a si pó no, podobnie jak Smiley. Pami s a mu podczas snu, a i potem ujawnia a si agodnymi przeb yskami o wiecenia w ci gu dnia. Czarny Graal przybli si nieco, przynajmniej je li chodzi o pami . Telefon nie zadzwoni ani razu, a lekki, lecz uporczywy kac pozwala Smileyowi przez ca y czas utrzyma si w kontemplacyjnym nastroju. Na przekór rozs dkowi Smiley zapisa si kiedy do pewnego klubu w pobli u Fall Mall, gdzie wczoraj w cesarskiej samotno ci spo na lunch befsztyk i nerki w cie cie. Potem nakaza szwajcarowi przynie z klubowego sejfu swoj szkatu , z której dyskretnie wyj kilka niezbyt legalnych drobiazgów, w tym wystawiony na nazwisko Standfast swój stary brytyjski paszport s bowy, którego jako nigdy nie uda o mu si odda gospodarzom Cyrku; mi dzynarodowe prawo jazdy; a tak e poka kwot we frankach szwajcarskich, bez w tpienia b cych jego w asno ci , jawnie zachowan , jednak e wbrew ustawie o kontroli wymiany walutowej. Wszystkie te przedmioty spoczywa y teraz w kieszeni Smileya. Galeria odznacza a si o lepiaj bia ci , podobnie jak wywieszone w kuloodpornych witrynach p ótna: biel na bieli z najdelikatniejszymi tylko zarysami meczetu lub katedry w. Paw a - a mo e by to Capitol w Waszyngtonie, zarysowany palcem w stej farbie? Pó roku temu wisz cy tu nad chodnikiem szyld osi : Kawiarnia pod W druj cym limakiem. Dzi napis brzmia : ATELIER BENATI, GOUT ARABE, PARIS, NEW YORK, MONACO, a wywieszone dyskretnie na drzwiach menu zawiera o mi dzy innymi nazwy specjalno ci nowego szefa zak adu: Islam classique - moderne. Konceptualna dekoracja wn trz. Dostarczamy umowy. Sonnez. Smiley zrobi to, o co go proszono; rozleg si przera liwy brz czyk i szklane drzwi uchyli y si . Znad bia ego biurka przezornie przygl da a mu si na wpó u piona, zu yta platynowa blondynka. - Chcia bym si tylko rozejrze - powiedzia Smiley. Jej oczy z wolna wznios y si ku islamskiemu niebu. - Ma a czerwona plamka znaczy, e sprzedane - wycedzi a. Wr czy a Smileyowi wypisan na maszynie list cen, westchn a, po czym wróci a do swego papierosa i horoskopu. Przez kilka chwil nieszcz liwy Smiley, wlok c nogi za sob , chodzi od jednego p ótna do drugiego, a wreszcie znów przystan przed dziewczyn . - Chcia bym, je li to mo liwe, zamieni s ówko z panem Benati - powiedzia . - Och, obawiam si , e signor Benati jest teraz niezmiernie zaj ty. Tak to ju jest, kiedy prowadzi si mi dzynarodowe interesy. - Mo e mog aby mu pani powiedzie , e przyszed pan Angel zaproponowa w ten sam nie mia y sposób Smiley. - Tylko tyle. Angel, Alan Angel. Pan Benati mnie zna. Usiad na jakiej esowatej kanapie. By a wyceniona na dwa tysi ce funtów i pokryta ochronn p acht plastiku, który szele ci przy ka dym ruchu. Smiley us ysza , jak dziewczyna podnosi s uchawk i wzdycha. - Jaki anio do ciebie - wycedzi a tym swoim seksownym osem. -Angel, anio , tak jak w Raju, rozumiesz? W chwil pó niej Smiley schodzi ju gdzie w ciemno po spiralnych schodach. Zszed na sam dó i czeka . Rozleg si trzask i pó tuzina punktowych reflektorów o wietli o puste miejsca na cianach, na których powinny wisie obrazy. Otworzy y si drzwi i ukaza a si w nich nieruchoma posta wytwornie ubranego m czyzny. G ste, siwe w osy mia zawadiacko zaczesane do ty u. Nosi czarny garnitur z kamizelk i buty z gumowymi, baletowymi sprz czkami. Kamizelka by a na niego zdecydowanie za szeroka. Praw d trzyma w kieszeni marynarki, ale ujrzawszy Smileya, wyj j stamt d powoli i wycelowa wprost w niego, jak jak niebezpieczn bro . - Ach, pan Angel - zauwa z wyra nie rodkowoeuropejskim akcentem, spogl daj c ku schodom, by sprawdzi , czy kto ich przypadkiem nie s yszy. - Có za przyjemno , sir. Ile to czasu min o. Prosz , prosz wej . U cisn li sobie d onie, przez ca y czas zachowuj c w ciw rezerw . - Witam, panie Benati - powiedzia Smiley, przechodz c za nim do jednego, a potem drugiego pokoju w amfiladzie. Tu pan Benati zamkn drzwi i delikatnie opar si o nie plecami, pragn c by mo e w ten sposób zapobiec ewentualnej ingerencji z zewn trz. Potem przez chwil obaj milczeli, wol c przygl da si sobie w ciszy, wynikaj cej z wzajemnego szacunku. Pan Benati mia br zowe, ruchliwe oczy, które nigdzie nie zatrzymywa y si d ugo ani bezcelowo. Pokój przypomina nieco obskurny buduar: by tam szezlong i ró owa umywalka w k cie. - Jak interesy, Toby? - spyta Smiley. W odpowiedzi na to pytanie Toby Esterhase pos Smileyowi specyficzny u miech i w specyficzny sposób potrz sn sw ma oni . - Mieli my szcz cie, George. Dobry pocz tek, fantastyczne lato. Natomiast jesie , George - znów ten sam gest - jesie , powiedzia bym, idzie raczej niemrawo. Trzeba z zapasów, jak wielb d. Kawy? Dziewczyna zrobi. - Vladimir nie yje - powiedzia Smiley po kolejnej d szej
przerwie. -Zastrzelili go na Hampstead Heath. - Szkoda. To ten stary? Szkoda. - Oliver Lacon poprosi mnie, ebym posprz ta . Pomy la em sobie, e powinienem z tob pogada , skoro ty by listonoszem Grupy. - Jasne - powiedzia uprzejmie Toby. - A wi c wiedzia ? O jego mierci? - Przeczyta em w gazetach. Smiley rozejrza si po pokoju. Nigdzie nie by o wida adnych gazet. - Domy lasz si , kto móg to zrobi ? - spyta Smiley. - W jego wieku, George? Mo na by powiedzie , u schy ku pe nego rozczarowa ycia? Bez rodziny, bez perspektyw. Grupa gdzie si rozpierzch a: uzna em, e sam to zrobi . Oczywi cie. Smiley przysiad ostro nie na szezlongu i wzi niewielk , br zow statuetk tancerki, stoj na stole. Toby bacznie go obserwowa . - Czy nie powinna mie swojego numeru, je eli to Degas? zapyta Smiley. - Degas to nie atwa sprawa, George. Trzeba wiedzie , z czym ma si do czynienia. - Ale ten jest autentyczny? - spyta Smiley, jak gdyby naprawd go to interesowa o. - Ca kowicie. - Sprzedasz migo? - Co takiego? - Ot tak, z akademickiej ciekawo ci. Jest na sprzeda ? Nie potraktowa by mnie powa nie, gdybym chcia go kupi ? Lekko za enowany Toby wzruszy ramionami. - George, tu chodzi o grube tysi ce, je eli wiesz, co mam na my li. To prawie roczna emerytura. - Kiedy tak naprawd mia ostatnio do czynienia z siatk Vladiego? -zapyta Smiley, stawiaj c rze z powrotem na stole. Toby nie spieszy si z odpowiedzi . - Z siatk ?! - zawo w ko cu z niedowierzaniem. Powiedzia siatk , George? miech odgrywa zazwyczaj niewielk rol w repertuarze Tobyego, ale teraz uda o mu si wydoby z siebie krótki, nerwowy chichot. -T szalon Grup nazywasz siatk ? Dwudziestu stukni tych Ba tów, przecieki jak z dziurawego garnka, i to ju ma by siatka? - Musimy ich jako nazywa - zaoponowa spokojnie Smiley. - Jasne, musimy. Ale nie siatk , dobra? - Wi c jak brzmi twoja odpowied ? - Jaka odpowied ? - Kiedy ostatnio mia do czynienia z Grup ? - Wiele lat temu. Zanim mnie wyrzucili. Wiele lat temu. - Ile lat temu? - Nie wiem. - Trzy? - Mo e. - Dwa? - Chcesz przyprze mnie do muru, George? - Chyba tak. Tak. Toby ze smutkiem pokiwa g ow , jak gdyby spodziewa si tego od samego pocz tku: - Zapomnia ju , George, jak to z nami by o u latarników? Jak bardzo byli my przem czeni? Jak ja i moi ch opcy odgrywali my listonoszy dla po owy wszystkich siatek w Cyrku? Pami tasz? Ile spotka , ile aresztowa tygodniowo? Dwadzie cia, trzydzie ci? Raz, jak by dobry sezon, czterdzie ci? Id do Rejestracji, George, Je li stoi za tob Lacon, id do Rejestracji, wyci gnij sobie akta i posprawdzaj karty spotka . Wtedy wszystko zrozumiesz. Nie przychod tutaj apa mnie za s ówka, je eli wiesz, co mam na my li. Degas. Vladimir, nie podobaj mi si te pytania. Przyjaciel, dawny szef, mój w asny dom; to mnie nieco wyprowadza z równowagi, jasne? Poniewa ta przemowa trwa a znacznie d ej, ni si spodziewali, Toby przerwa , jak gdyby czekaj c, e Smiley wyja ni mu za chwil powody jego gadatliwo ci. Post pi krok do przodu i roz r ce w b agalnym ge cie. - George - powiedzia z wyrzutem. - Nazywam si Benati, dobra? Smileya ogarn o przygn bienie. Ponuro przypatrywa si wy wiechtanym katalogom, porozrzucanym po dywanie. - Nie nazywam si Hektor, a ju na pewno nie Esterhase naciska Toby. - Mam alibi na ka dy dzie roku: ukrywam si przed moim agentem bankowym. My lisz, e chc na sobie p tl na szyj ? Ci emigranci, a mo e i policja. To ma by przes uchanie, George? - Znasz mnie, Toby. - Jasne. Znam ci , George. Chcesz zapa ki, eby mi przypali stopy? Wzrok Smileya utkwiony by nadal w katalogach. - Vladimir dzwoni do Cyrku na krótko przed mierci . Mówi , e chce nam przekaza pewne informacje. - Ten twój Vladimir by starym cz owiekiem, George - nie ust powa Toby, który jak na gust Smileya zbyt ostro protestowa . - S uchaj, takich facetów jak on jest ca e mnóstwo. Bogaty yciorys, zbyt d ugo op acany; starzej si , dostaj rozmi kczenia mózgu, pisz jakie ob kane wspomnienia i wsz dzie sz ogólno wiatowe spiski, rozumiesz? Smiley bezustannie przygl da si katalogom, wspar szy sw okr g ow na zaci ni tych pi ciach. - Dlaczego w ciwie o tym mówisz, Toby? - zapyta krytycznie. - Nie nad am za twoim tokiem my lenia. - Co to znaczy, dlaczego o tym mówi ? Starzy uciekinierzy, starzy szpiedzy bywaj odrobin stukni ci. S ysz g osy,
rozmawiaj z ptaszkami. To normalne. - A Vladimir s ysza g osy? - Sk d mog wiedzie ? - O to ci w nie pytam, Toby - wyja ni rozs dnie Smiley, zwracaj c si w stron katalogów. - Mówi em, e Vladimir mia dla nas jakie informacje, a ty mi na to odpowiedzia , e dosta rozmi kczenia mózgu, Ciekaw jestem, sk d wiedzia . O tym rozmi kczeniu. Ciekaw jestem, czy masz wie e wiadomo ci, dotycz ce jego stanu zdrowia umys owego. I dlaczego lekcewa ysz to, co Vladimir móg by mie do powiedzenia. To wszystko. - George, grasz w bardzo star gr . Nie przekr caj moich ów. Dobrze? Chcesz mnie pyta , pytaj. Prosz bardzo. Ale nie przekr caj moich s ów. - To nie by o samobójstwo, Toby - powiedzia Smiley, nie patrz c na niego. - To z ca pewno ci nie by o samobójstwo. Wierz mi, widzia em cia o. I nie by to tak e zazdrosny m ; chyba e zaopatrzony w narz dzie zbrodni stosowane przez Centrum Moskiewskie. Jak to my je nazywali my, te rewolwery? Nieludzcy zabójcy, prawda? No i Moskwa tego w nie u a. Nieludzkiego zabójcy. Smiley znów popad w zadum , ale tym razem, nawet je li by o ju za pó no, Toby wykaza ze swej strony tyle sprytu, eby czeka w milczeniu. - Widzisz, Toby, kiedy Vladimir zadzwoni do Cyrku, prosi Maksa. Innymi s owy, mnie. Nie swego listonosza, czyli ciebie. Nie Hektora. Prosi proboszcza, którym by em ja, na dobre i na z e. Wbrew wszelkim zwyczajom, wbrew zasadom s bowym, wbrew tradycji. Nigdy przedtem tak nie post powa . Oczywi cie nie by o mnie, wi c zaproponowali mu zast pstwo, odego g uptasa nazwiskiem Mostyn. To zreszt niewa ne, bo w ko cu i tak si nigdy nie spotkali. Ale czy mo esz mi wyja ni , dlaczego Vladimir nie prosi o Hektora? - O rany, George. Gonisz widma. Sk d mam wiedzie , dlaczego nie prosi o mnie? Co to, raptem stajemy si odpowiedzialni za dy innych? Co to ma znaczy ? - Pok óci si z nim? O co? - Dlaczego mia bym si k óci z Vladimirem? Robi si dramatyczny, George. Ci starcy tacy si staj na emeryturze. Toby urwa , jak gdyby ta uwaga mia a dotyczy tak e s abostek Smileya. - Nudz si , t skni za prac , chc , eby ich dopieszcza , wi c wymy laj od czasu do czasu jakie bajeczki. - Ale nie wszyscy z nich gin , prawda, Toby? W tym w nie problem: przyczyna i skutek. Jednego dnia Toby k óci si z Vladimirem, drugiego dnia Vladimir ginie od kuli z radzieckiego rewolweru. W j zyku policyjnym to si nazywa dziwny zbieg okoliczno ci. Zreszt w naszym j zyku te . - Czy ty zwariowa , George? Jaka k ótnia, do jasnej cholery? Ju ci mówi em: nigdy w yciu nie k óci em si ze starym - Mikhel twierdzi, e si k óci . - Mikhel? Chodzisz gada z Mikhelem? - On powiada, e stary mia do ciebie wielki al. Powtarza mu ci gle: Hektor jest do niczego. Cytowa dok adnie s owa Vladimira. Hektor jest do niczego. Mikhel by bardzo zdziwiony. Vladimir zawsze wysoko ci ceni i Mikhel nie mia poj cia, co takiego zasz o mi dzy wami, e stosunek Vladimira do ciebie uleg tak znacznej zmianie. Hektor jest do niczego. Czemu by do niczego, Toby? Dlaczego Vladimir zapa do ciebie tak niech ci ? Wola bym, eby policja nie dowiedzia a si o niczym. Dla dobra nas wszystkich. W tym momencie gracz w Tobym Esterhas obudzi si ju jednak ca kowicie. Toby dobrze wiedzia , e w ledztwie, podobnie jak w bitwie, nie mo na zwyci . Mo na tylko ponie pora . - To jaki nonsens, George - o wiadczy raczej z alem ni z bólem. -Chodzi mi o to, e mnie oszukujesz, przecie to jasne jak ce. Rozumiesz? Jaki staruch buduje zamki na lodzie, a ty chcesz od razu lecie na policj ? Czy po to Lacon ci wynaj ? Masz posprz ta ? George? Tym razem d sza cisza spowodowa a, e Smiley podj chyba jak decyzj , bo kiedy znów si odezwa , jego g os brzmia tak, jak gdyby pozosta o mu ju bardzo niewiele czasu. Mówi z ywieniem, a nawet z pewn niecierpliwo ci . - Vladimir przyszed zobaczy si z tob . Nie wiem dok adnie kiedy, najdalej kilka tygodni temu. Spotka si z nim albo mo e rozmawiali cie przez telefon; dzwonili cie z budki do budki albo zastosowali cie jak inn metod , niewa ne. Prosi , eby co dla niego zrobi . Odmówi . Dlatego chcia rozmawia z Maksem, kiedy dzwoni do Cyrku w pi tek wieczorem. Uzyska ju odpowied od Hektora, a odpowied brzmia a "nie". To dlatego Hektor by do niczego. Odmówi mu. Tym razem Toby nie próbowa przerywa . - I chcia bym ci jeszcze powiedzie , e boisz si czego podj dalej Smiley, staraj c si nie patrze na wypchan kiesze marynarki Tobyego. -Wiesz akurat tyle o mierci Vladimira, by dzi , e jego zabójcy mogliby zamordowa i ciebie. Nie by nawet pewien, czy przyszed w ciwy pan Angel. - Przerwa , ale Toby nie poruszy si . Smiley przybra teraz agodniejszy ton. Pami tasz, co mówili my w Sarratt, Toby: e informacja, z któr nie ma co zrobi , to strach? e taki strach trzeba szanowa ?
Szanuj twój strach, Toby. Chc wiedzie o nim co wi cej. Sk d si wzi . Czy powinienem go dzieli ? To wszystko. Toby Esterhase sta przy drzwiach, przycisn swe ma e onie do p ycin i z najwy sz uwag przypatrywa si badawczo Smileyowi, nie zmieniaj c ani na moment wyrazu twarzy. Jego bokie, pytaj ce spojrzenie zdawa o si nawet sugerowa , e niepokoi si raczej o Smileya ni o siebie. Zrobi z zatroskan min jeden krok w g b pokoju, potem drugi, ale waha si , jak gdyby odwiedza chorego przyjaciela w szpitalu. Dopiero wtedy, przybieraj c postaw lekarza stoj cego przy u pacjenta, odpowiedzia na przedstawione mu zarzuty niezwykle przenikliwym pytaniem, które przypadkowo zadawa sobie przez ostatnie dwa dni sam Smiley. - George. B tak dobry i odpowiedz mi. Kto tu w ciwie mówi? George Smiley? Oliver Lacon? Mikhel? Kto mówi, co? - Nie uzyskawszy natychmiastowej odpowiedzi, Toby podszed do obitego at asem, lepi cego si od brudu sto ka i usadowi si na nim wymuskany niczym kocur, opieraj c d onie na kolanach. - Bo jak na osob urz dow , zadajesz cholernie nieoficjalne pytania. Mam wra enie, e zachowujesz si raczej nieoficjalnie. - Widzia si z Vladimirem i rozmawia z nim. Co si sta o? - zapyta Smiley, ani na jot nie zbity z tropu tym atakiem. - Opowiedz mi o tym, a powiem ci, kto mówi. W najdalszym rogu sufitu znajdowa si p at po ego szk a o powierzchni mniej wi cej jednego metra kwadratowego. Igraj ce na szybie cienie by y odbiciami stóp przechodniów na ulicy. Z niewiadomej przyczyny Toby utkwi wzrok w tym w nie dziwnym punkcie i zdawa o si , e szuka tam odpowiedzi wy wietlonej na ekranie niczym jaka instrukcja. - Vladimir przekaza mi sygna alarmowy - powiedzia Toby dok adnie takim samym tonem, jak poprzednio, nie zwierzaj c si i nie ust puj c. Jednak e moduluj c g os, uda o mu si zawrze w swojej wypowiedzi nutk przestrogi. - Poprzez Cyrk? - Poprzez moich znajomych - powiedzia Toby. - Kiedy? Toby poda dat . Dwa tygodnie temu. Spotkanie nadzwyczajne. Smiley zapyta , gdzie si odby o. - W Muzeum Nauki - odpar Toby w przyp ywie wie ej pewno ci siebie. - Kafejka na ostatnim pi trze, George. Pili my kaw i podziwiali my zwisaj ce z dachu stare samoloty. Doniesiesz o tym wszystkim Laconowi, George? Nie przejmuj si , dobrze? Prosz bardzo. Nie mam nic do ukrycia. - Przedstawi ci jak propozycj ? - Jasne. Przedstawi mi propozycj . Chcia , ebym si zabawi w latarnika. ebym zosta wielb dem. To taki nasz art z dawnych, moskiewskich czasów, pami tasz? Zabra przesy , przenie j przez pustyni , dostarczy na miejsce. Toby, nie mam paszportu. Aidez - mois. Mon ami, aidez - moi. Wiesz, jak on mówi . Jak de Gaulle. Tak go nazywali my: Ten drugi Genera . Pami tasz. - Co mia przewie ? - Nie okre li tego dok adnie. Jaki ma y dokument, nie trzeba by o go nawet ukrywa . Tylko tyle mi powiedzia . - To chyba du o jak na kogo , kto tylko wystawia czu ki i bada sytuacj . - No, da te cholernie du o - powiedzia spokojnie Toby i czeka na kolejne pytanie Smileya. - Dok d trzeba by o jecha ? - zapyta Smiley. - To te ci powiedzia ? - Do Niemiec. - Których? - Naszych. Na pó noc. - Przypadkowe spotkanie? Nie u ywana czy u ywana skrzynka kontaktowa? Jak to si mia o odby ? - W trasie. Kaza mi jecha poci giem z Hamburga w kierunku pó nocnym. Przesy mia em otrzyma w poci gu; gdybym si zgodzi , poda by szczegó y. - Sprawa za atwiana prywatnie. Ani Cyrku, ani Maksa? - To by a tymczasem bardzo prywatna sprawa, George. Smiley ostro nie dobiera s owa. - A wynagrodzenie za twój trud? W odpowiedzi Tobyego pobrzmiewa powa ny sceptycyzm. - Gdyby my zdobyli ten dokument... Tak to nazywa , dobra? Dokument. Wi c gdyby my zdobyli ten dokument i gdyby okaza si autentyczny, a Vladimir przysi ga , e jest autentyczny, to natychmiast zdobyliby my sobie miejsca w Raju. Najpierw pokazujemy dokument Maksowi i opowiadamy mu ca histori . Maks wiedzia by, jakie to nies ychanie wa ne, jak wielkie posiada dla nas znaczenie. Maks mia nas wynagrodzi . Awanse, podarunki, odznaczenia. Maks umie ci by nas w Izbie Lordów. Jasne. Problem polega na tym, e Maks poszed w odstawk , o czym Vladimir nie wiedzia , a Cyrk sta si zast pem skautów. - A wiedzia , e Hektor te poszed w odstawk ? - O tyle o ile, George. - Co to ma znaczy ? - Po chwili mrucz c co za ró nica, Smiley uniewa ni jednak swoje pytanie i znów na d sz chwil popad w zamy lenie. - George, daj sobie spokój z tym ledztwem - powiedzia arliwie Toby. -Pos uchaj mojej rady, daj spokój - powiedzia i czeka . By mo e Smiley wcale go nie us ysza . W chwilowym oszo omieniu rozwa skal pope nionego przez Tobyego b du. - Rzecz w tym, e go przegna - powiedzia pod nosem Smiley, patrz c wci przed siebie. - Zwróci si do ciebie o
pomoc, a ty zatrzasn mu drzwi przed nosem. Jak mog to zrobi , Toby? I to ty, w nie ty? Toby s ysz c te wyrzuty, poderwa si w ciekle na nogi; zreszt niewykluczone, e o to przede wszystkim Smileyowi chodzi o. Tobyemu zab ys y oczy, policzki pokry y si rumie cem, a drzemi ca w nim dot d w gierska dusza obudzi a si teraz na dobre. - A chcia by mo e wiedzie , dlaczego? Chcesz wiedzie , dlaczego powiedzia em: Vladimir, id do diab a, zejd mi z oczu, niedobrze mi si robi na twój widok? Chcesz wiedzie , kim jest ten jego kontakt? Kim jest ten zaszyty gdzie w pó nocnych Niemczech magik z garncem z ota, które w jedn noc uczyni z nas milionerów? Chcesz wiedzie , jak on si nazywa? Otto Leipzig, przypominasz sobie przypadkiem takie nazwisko? Wielokrotny zdobywca naszej nagrody Mendy Roku? garz, kupcz cy informacj kramarz, oszust, maniak seksualny, alfons i recydywista? Pami tasz tego wielkiego bohatera? Smiley zobaczy znów kraciaste ciany tamtego hotelu i okropne grafiki, przedstawiaj ce pana Jorrocksa na tropie zwierza na polowaniu; zobaczy dwie postacie w czarnych p aszczach, kar a i olbrzyma, i pokryt c tkami ogromn d Genera a, spoczywaj na drobniutkim ramieniu jego podopiecznego. Maks, to jest mój dobry przyjaciel, Otto. Przyprowadzi em go, eby sam ci o wszystkim opowiedzia . Smiley s ysza nieustanny huk l duj cych i startuj cych na lotnisku Heathrow samolotów. - S abo - powiedzia spokojnie Smiley. - Tak, s abo, ale wydaje mi si , e przypominam sobie niejakiego Otto Leipziga. Opowiedz mi o nim. Pami tam, e mia chyba do sporo ró nych nazwisk. Zreszt tak jak my wszyscy, prawda? - Mia ich ze dwie cie, ale ostatecznie zosta przy nazwisku Leipzig. Wiesz dlaczego? Leipzig we wschodnich Niemczech; podoba o mu si tamtejsze wi zienie. Taki z niego w nie stukni ty b azen. Pami tasz mo e informacje, którymi handlowa ? - Toby s dzi , e przej inicjatyw i sta teraz nad siedz cym biernie Smileyem, zalewaj c go z góry potokiem s ów: - George, nie pami tasz nawet tych nieprawdopodobnych i totalnych bzdur, które rok po roku ta menda, u ywaj c pi tnastu rozmaitych nazwisk, wciska a naszym zachodnioeuropejskim placówkom, przede wszystkim niemieckim? Nie pami tasz naszego eksperta od nowego porz dku spo ecznego w Estonii? Naszego najwa niejszego ród a informacji o transportach radzieckiej broni, wyp ywaj cej z Leningradu? Naszego pods uchu w Centrum Moskiewskim, ba, nawet naszego g ównego stró a Karli? Smiley nie poruszy si . - Nie pami tasz, jak wyko owa cho by naszego berli skiego rezydenta na dwa tysi ce marek, wciskaj c mu artyku ywcem przepisany ze "Sterna"? Jak wodzi za nos tego starego Genera a, przysysa si do niego niczym pijawka i papla ci gle: my, rodacy, Ba towie? Generale, mam dla pana klejnoty królewskie, tylko nie wystarczy mi na bilet lotniczy? Rany boskie! - Ale nie wszystko, co mówi , by o jednak garstwem, Toby zaoponowa agodnie Smiley. - Pami tam, e przynajmniej w niektórych sprawach jego informacje okaza y si kilkakrotnie ca kiem warto ciowe. - Takie przypadki mo esz policzy na jednym palcu jednej ki. - Na przyk ad jego materia z Centrum Moskiewskiego? Chyba nigdy nie z apali my go tam na oszustwie, co? - No dobra. Wi c Centrum podrzuca o mu od czasu do czasu jakie och apy, eby Leipzig móg nam potem wciska te swoje brednie Na lito bosk , przecie tak w nie gra podwójny agent. Smiley mia chyba ochot o tym podyskutowa , ale szybko si rozmy li . - Rozumiem - powiedzia w ko cu, jak gdyby ju uleg . - Tak, rozumiem, o co ci chodzi. Wtyczka. - Menda, nie adna wtyczka. Troch szpiega, troch ajdaka. Po rednik. adnych zasad, adnych skrupu ów. B dzie pracowa dla ka dego, kto posmaruje mu ap . - Zrozumia em - powiedzia ponuro Smiley tym samym przegranym tonem. - I oczywi cie zamieszka sobie teraz w pó nocnych Niemczech, tak? Gdzie ko o Travemunde. - Otto Leipzig nigdy sobie nigdzie nie zamieszka - rzek z pogard Toby. - George, ten facet jest w ócz , kompletnym degeneratem. Ubiera si jak Rotszyld, a ma tylko kota i rower. Wiesz, gdzie on ostatnio pracowa , ten wielki szpieg? By nocnym stró em w jakim parszywym magazynie w Hamburgu. Daj sobie z nim spokój. - Mia te wspólnika - powiedzia Smiley, jak gdyby to by o tylko mgliste, niewinne wspomnienie. - Tak, to te teraz sobie przypominam. Jakiego imigranta, Niemca z NRD. - Gorzej ni Niemca: Sakso czyka. Nazwisko Kretzschmar, imi Claus. Pisane przez C, nie pytaj mnie, dlaczego. Wiesz, e ci faceci nie maj ani krzty logiki. Claus te by mend . Razem kradli, zajmowali si sutenerstwem, fa szowali raporty. - To by o dawno temu, Toby - wtr ci cicho Smiley. - No i co z tego? Stanowili ma stwo doskona e. - W takim razie my , e musia o si rozpa - powiedzia do siebie na stronie Smiley. Ale by mo e tym razem Smiley przesadzi ze sw udawan agodno ci , a mo e Toby po prostu zbyt dobrze go zna , bo w jego bystrych, w gierskich oczach zapali o si naraz ostrzegawcze wiate ko, a dobrotliwy wyraz twarzy zm ci a podejrzliwa zmarszczka. Cofn si i przygl daj c si uwa nie Smileyowi,
adzi z namys em swoje nieskazitelnie bia e w osy. - George - powiedzia . - S uchaj, kogo ty chcesz oszuka , co? Smiley nie odpowiedzia . Wzi tylko do r ki rze Degasa, podniós j , odwróci i odstawi na miejsce. - George, pos uchaj mnie cho raz. Prosz . Dobrze, George? Mo e cho raz ja ci zrobi wyk ad. Smiley spojrza na niego, potem odwróci wzrok. - George, mam u ciebie d ug. Musisz mnie wys ucha . Dobra, wyci gn mnie kiedy z rynsztoka w Wiedniu, kiedy by em jeszcze tylko mierdz cym gnojkiem. By em Leipzigiem. Degeneratem. Za atwi mi prac w Cyrku. Wiele prze yli my razem, mogli my ze sob konie kra . Pami tasz pierwsz zasad , obowi zuj przy przej ciu w stan spoczynku? adnej lewej roboty. Nie bawi si adnymi starymi sprawami. adnych prywatnych dzia , nigdy? Pami tasz, kto g osi t zasad ? W Sarratt? Na korytarzach? George Smiley. Jak koniec, to koniec. Opu cie aluzje i id cie do domu. A teraz co ci nagle przysz o do g owy? Chcesz gra w koci, koci apci z takim b aznem o pi ciu twarzach, jak Otto Leipzig, i ze starym, zidiocia ym Genera em, który nie yje, ale nie chce si po do trumny? Co to ma by ? Ostatnia szar a kawalerii na Kreml? Jeste my sko czeni, George. Nie mamy prawa. Ju nas nie potrzebuj . Daj spokój. - Zawaha si , nagle zrobi o mu si g upio. - No dobrze, Anna i Bill Haydon zale li ci wtedy za skór . W dodatku jest jeszcze Karla, a Karla by moskiewskim szefem Billa. George, to si robi bardzo prymitywne, rozumiesz? Opu ci ramiona i wpatrywa si w siedz przed nim nieruchom posta . Powieki Smileya zamkn y si niemal zupe nie. G owa opad a mu na piersi, policzki obwis y, a wokó jego ust i oczu pojawi y si g bokie bruzdy. - Nigdy nie podwa yli my tych jego raportów o Centrum powiedzia Smiley, jak gdyby w ogóle nie s ysza ostatnich s ów Tobyego. - Pami tam dok adnie, e nie. Ani raportów dotycz cych Karli. Vladimir mia do niego bezwzgl dne zaufanie. My tak e, je li chodzi o materia y z Moskwy. - George, a kto kiedykolwiek podwa jaki raport o Centrum? Co? No dobrze, od czasu do czasu kto stamt d ucieka i mówi: To bzdura, a to mo e jest i prawda. A gdzie potwierdzenie, gwarancje? Gdzie twarde podstawy, jak sam mówi ? Jaki facet ci wciska, e Karla zbudowa w nie na Syberii nowe przedszkole dla szpiegów. No i kto powie, e tak nie jest? Trzymaj si ogólników, wtedy trafisz bez pud a. - Dlatego w ogóle go tolerowali my - ci gn dalej Smiley, jak gdyby nic nie s ysza . - Tam, gdzie chodzi o o wywiad sowiecki, Leipzig gra uczciwie. - George - powiedzia mi kko Toby, kr c g ow . - Obud si . Publiczno ju posz a do domu. - Opowiesz mi teraz ca reszt , Toby? Powiesz mi dok adnie, co mówi Vladimir? Dobrze? I wreszcie Toby w imi przyja ni niech tnie zrobi mu prezent i opowiedzia wszystko otwarcie i szczerze, jak cz owiek, który przegra . Rze ba, której autorem by mo e Degas, przedstawia a baletnic z uniesionymi nad g ow ramionami. Jej cia o wygi te by o ku ty owi, usta rozchyla y si w ekstazie, i nie ulega o kwestii, e bez wzgl du na to, czy jest to kopia, czy te orygina , mo na by o dopatrzy si w postaci baletnicy powierzchownego, lecz niepokoj cego podobie stwa do Anny. Smiley wzi znów rze i obraca j powoli w d oni, przypatruj c si statuetce to z tej, to z tamtej strony, nie wydaj c jednak jakiej zdecydowanej oceny. Toby powróci na swój at asowy sto ek. W oknie pod sufitem wida by o cienie krocz cych ra no stóp. Toby i Vladimir spotkali si w kafejce Muzeum Nauki na pi trze aeronautycznym. Vladimir by wielce podekscytowany i wci trzyma Tobyego za rami ; nie podoba o mu si to, rzucali si ludziom w oczy. Vladimir powtarza , e Leipzigowi uda o si dokona rzeczy niemo liwej. To wielka wygrana, jedna szansa na milion, Toby; Otto Leipzig z owi t grub ryb , o której zawsze marzy Maks, za atwi nam rekompensat w pe nym wymiarze, jak to okre li Vladimir. Gdy Toby do kwa no zapyta go, jakiego rodzaju rekompensat ma na my li, Vladimir nie móg lub nie chcia odpowiedzie : Zapytaj Maksa, nalega . Zapytaj Maksa, je li mi nie wierzysz, powiedz mu, e to wielka wygrana. - To co to za interes? - zapyta Toby, który wiedzia , e je li w spraw zamieszany jest Otto Leipzig, najpierw przychodzi rachunek, a towar dopiero du o, du o pó niej. Ile chce ten nasz wielki bohater? Toby przyzna , e by o mu trudno ukry swój sceptycyzm - co sprawi o, e spotkanie od samego pocz tku przebiega o w niedobrej atmosferze. Vladimir przedstawi warunki. Leipzig chcia im sprzeda pewn histori , ale mia równie materialne dowody na to, e historia owa jest prawdziwa. Przede wszystkim chodzi o o jaki dokument, który Leipzig nazywa vorspeise, czyli zak sk . Istnia tak e drugi dowód, a mianowicie list, znajduj cy si w posiadaniu Vladimira. Sam histori mo na by o odtworzy na podstawie innych materia ów, które Leipzig odda gdzie na przechowanie. Dokument wykazywa , w jaki sposób Otto dowiedzia si o ca ej sprawie, natomiast autentyczno samych materia ów nie podlega a podobno dyskusji. - A kto by bohaterem tej historii? - zapyta Smiley. - Tego nie ujawni - odpar krótko Toby. - Nie ujawni bohatera Hektorowi. Wci gnij w to Maksa i wtedy Vladimir ujawni bohatera. Ale tymczasem Hektor ma si zamkn i pos usznie wykonywa wszystkie polecenia.
Przez chwil wydawa o si , e Toby rozpocznie zaraz kolejn zniech caj przemow . - George, pos uchaj, ten stary by przecie kompletnie stukni ty - zacz . - Otto Leipzig robi go po prostu w konia. Toby zobaczy teraz twarz Smileya, tak skupion i niedost pn , e zadowoli si ju tylko przedstawieniem nies ychanych zupe nie da Otto Leipziga. - Vladimir musi osobi cie dostarczy dokument Maksowi, obowi zuj ca y czas Regu y Moskiewskie, adnych po redników, adnej korespondencji. Poczynili ju nawet pewne przygotowawcze kroki telefonicznie... - Chodzi o telefony na linii Londyn - Hamburg? - przerwa Smiley tonem, który wiadczy o tym, e by a to dla niego nowa i nieprzyjemna informacja. - Stosowali szyfr s owny, jak mi powiedzia Vladimir. Starzy kumple, znaj si na chytrych sztuczkach. Ale z dowodem adnych sztuczek nie b dzie, powiada Vladi. adnych telefonów, listów, kontaktów; musz mie wielb da i koniec. Vladi ma bzika na punkcie bezpiecze stwa, dobra, wiemy ju o tym. Od tej pory obowi zuj jedynie Regu y Moskiewskie. Smiley przypomnia sobie swój sobotni telefon do Hamburga i zacz si znów zastanawia , gdzie Otto Leipzig urz dzi sobie central telefoniczn . - Kiedy ju Cyrk wyrazi zainteresowanie - ci gn dalej Toby - wyp aci Leipzigowi zaliczk w wysoko ci pi ciu tysi cy franków szwajcarskich. George. Pi tysi cy franków. Tylko na pocz tek. eby wej do gry. A dalej - uwa aj dobrze, George - dalej Otto Leipzig ma zosta odstawiony samolotem gdzie w bezpieczne miejsce w Anglii na przes uchanie. Jezu, George, nigdy w yciu nie s ysza em takich idiotyzmów. Chcesz wi cej? Je li po przes uchaniu Cyrk zdecyduje si kupi materia y, b dzie musia zap aci ... chcesz wiedzie , ile? Smiley chcia . - Pi dziesi t tysi cy franków szwajcarskich. Mo e podpiszesz mi czek? Toby czeka na okrzyk zdumienia, ale nic takiego nie nast pi o. - Wszystko dla Leipziga? - Jasne. To by y jego warunki. A zreszt kto inny móg by by tak stukni ty? - O co prosi Vladimir dla siebie? Chwila wahania. - O nic - odpar z niech ci Toby. Po czym, jak gdyby nie chcia ju o tym wi cej mówi , da si znów porwa fali oburzenia. - Basta. Czyli wszystko, co ma teraz zrobi Hektor, to polecie na w asny koszt do Hamburga, wsi do jad cego na pó noc poci gu i by zaj cem w jakiej zwariowanej, podst pnej grze, któr zorganizowa sobie Otto Leipzig z Niemcami z NRD, z Rosjanami, Polakami, Bu garami, Kuba czykami i jako cz owiek nowoczesny bez w tpienia tak e z Chi czykami. Powiedzia em mu: uwa aj, George, powiedzia em: Vladimir, stary przyjacielu, przepraszam, pos uchaj mnie cho raz, Powiedz mi, na Boga, co to mo e by takiego wa nego, eby Cyrk by gotów zap aci pi tysi cy franków ze swego bezcennego donosicielskiego funduszu za jedno wszawe przes uchanie Otto Leipziga? Nawet Maria Callas w yciu tyle nie dosta a, a mo esz mi wierzy , do cholery, e ona piewa o wiele lepiej ni Otto. Vladi trzyma mnie za rami . O, tak. - Toby chwyci swój w asny biceps. - I ciska mnie tak, jakby to by a pomara cza. Wierz mi, stary mia jeszcze troch krzepy. Przywie mi ten dokument, Hektor. Mówi po rosyjsku. W muzeum jest bardzo cicho, wi c wszyscy przystaj , eby go pos ucha . Mia em z e przeczucia. Vladimir szlocha. Na lito bosk , Hektor, jestem starym cz owiekiem. Nie mam nóg, nie mam paszportu, nie mam nikogo, komu móg bym zaufa , oprócz Otto Leipziga. Jed do Hamburga i przywie mi ten dokument. Maks mi uwierzy, kiedy go zobaczy, Maks ma wiar . Próbuj go pocieszy , podpowiedzie mu to i owo. Powiadam mu, e emigranci s ostatnio le widziani, e zasz y zmiany polityczne, e mamy nowy rz d. Radz mu: Vladimir, jed do domu, pograj sobie w szachy. Wpadn kiedy do biblioteki, mo e zagramy partyjk . A on mi na to: Hektor, ja to zacz em. To ja kaza em Leipzigowi zorientowa si w sytuacji. Ja mu pos em pieni dze na przygotowanie gruntu, wszystko, co mia em. By ju starym, smutnym cz owiekiem. By zniedo nia y. Toby przerwa , ale Smiley nawet nie drgn . Esterhase wsta , podszed do kredensu, nala dwie szklaneczki niezwykle pod ej sherry i jedn z nich postawi na stole ko o rze by Degasa. - Zdrowie - powiedzia Toby i wypi , lecz Smiley nie poruszy si i teraz. Jego inercja podsyci a gniew Tobyego. - No wi c ja go zabi em, dobrze, George? Niech b dzie, e to wina Hektora. Hektor jest osobi cie i ca kowicie odpowiedzialny za mier starego. No, tylko tego by o mi potrzeba. -Toby wyci gn przed siebie ramiona otwartymi d mi ku górze. - George. Porad mi, George. Wi c na podstawie tej bajeczki mia em nieoficjalnie jecha do Hamburga bez obstawy, bez adnej opieki? Wiesz, gdzie jest granica NRD? Dwa kilometry od Lubeki? Mniej? Pami tasz? W Travemunde trzeba trzyma si lewej strony ulicy, eby przez pomy nie uciec z Niemiec. -Smiley nie roze mia si . - A gdybym jakim cudem wróci , powinienem zawiadomi Georgea Smileya, i z nim do Saula Enderbyego, zapuka do tylnych drzwi jak w ócz ga i powiedzie : Wpu nas, Saul, mamy gor ce i ca kowicie wiarygodne informacje od Otto Leipziga, kosztuj tylko pi szwajcarskich patyków i wedle skautowskiego prawa dotycz spraw absolutnie zabronionych? To mia em zrobi , George? Smiley wyci gn z wewn trznej kieszeni wymi paczk
angielskich papierosów. Wyj z pude ka wykonan w domu stykow odbitk i bez s owa po j na stole przed nosem Tobyego. - Kim jest ten drugi facet? - zapyta Smiley. - Nie wiem. - Czy to nie ten jego wspólnik, Sakso czyk, z którym niegdy krad ? Kretzschmar? Toby pokr ci przecz co g ow i nadal wpatrywa si w zdj cie. - No wi c kim jest ten drugi? - zapyta znów Smiley. Toby zwróci mu fotografi . - George, pos uchaj mnie, prosz - powiedzia cicho. uchasz? Mo e s ucha , mo e nie. Na razie wsuwa zdj cie z powrotem do paczki z papierosami. - Nie wiesz, e w dzisiejszych czasach ludzie fa szuj takie rzeczy? To bardzo proste. Je li chc umie ci czyj g ow na karku innej osoby i dysponuj odpowiednim sprz tem, to ca a operacja nie potrwa d ej ni dwie minuty. Nie znasz si na technice, nie rozumiesz tych rzeczy. Fotografii nie kupuje si od Otto Leipziga, tak jak nie kupuje si Degasa od signora Benati, jasne? - Fa szuj negatywy? - Oczywi cie. Fa szujesz odbitk , fotografujesz j i masz nowy negatyw - a czemu by nie? - A czy to zdj cie jest spreparowane? Toby d ugo si waha . - My , e nie. - Leipzig wiele podró owa . Jak mo na by o si z nim kontaktowa , je eli by potrzebny? - zapyta Smiley. - On by zawsze blisko. Tylko si gn r . Dos ownie. - No wi c jak? - Rutynowe spotkania to og oszenia matrymonialne w "Hamburger Abendblatt". Petra, lat dwadzie cia dwa, drobna blondynka, by a piosenkarka... takie tam bzdury. George, pos uchaj. Leipzig to niebezpieczna ajza, maj ca wiele paskudnych powi za , wi kszo z nich wci w Moskwie. - A w nag ych wypadkach? Mia jaki dom, dziewczyn ? - Leipzig nigdy w yciu nie mia adnego domu. Ale w nag ych wypadkach Kretzschmar gra klucznika. George, na mi bosk , wys uchaj mnie cho raz... - A jak kontaktowali my si z Kretzschmarem? - Ma par klubów nocnych. W ciwie burdeli. Tam zostawiali my dla niego informacje. Odezwa si ostrzegawczy brz czyk i z góry da y si s ysze podniesione w k ótni g osy. - Obawiam si , e signor Benati wyjecha dzi na konferencj do Florencji - mówi a blondynka. - Tak to ju jest, kiedy prowadzi si mi dzynarodowe interesy. Ale go nie dawa dziewczynie wiary; Smiley s ysza , jak fala jego protestów narasta. Na u amek sekundy br zowe oczy Tobyego unios y si ku górze, sk d dobiega nieznajomy g os, a potem Esterhase otworzy z westchnieniem szaf , z której wydoby lepi cy si od brudu p aszcz i brunatny kapelusz, cho w oknie na suficie wieci y promienie s ca. - Jak si nazywa? - zapyta Smiley. - Ten klub Kretzschmara - jak on si nazywa? - "B kitny Diament". George, nie rób tego, dobra? Daj sobie spokój, bez wzgl du na wszystko. Fotografia jest prawdziwa, no i co dalej? Leipzig udost pni Cyrkowi zdj cie jakiego faceta tarzaj cego si w po cieli. I to ma by nagle kopalnia z ota? My lisz, e Enderbyemu staje na ten widok? Smiley spojrza na Tobyego, próbowa go wspomina i przypomnia sobie, e informacja zawsze oznacza a dla niego pieni dze, e przez te wszystkie lata, kiedy spotykali si i pracowali razem, Toby nigdy nie mówi prawdy za darmo i nie pozbywa si jej nawet wtedy, kiedy uwa swoje wiadomo ci za bezwarto ciowe. - Co jeszcze powiedzia ci Vladimir o tej informacji Leipziga? - zapyta Smiley. - e to od a jaka stara sprawa. Ca e lata inwestycji. Jakie bzdury o Piaskowym Dziadku. Na mi bosk , zachowywa si jak dziecko, wspomina stare ba nie. Rozumiesz? - I co z tym Piaskowym Dziadkiem? - Mia em ci powiedzie , e sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka. Tylko tyle. Piaskowy Dziadek przygotowuje legend dla jakiej dziewczyny. Maks zrozumie. George, na mi bosk , on szlocha . Powiedzia by byle co. Chcia dzia . By starym szpiegiem, któremu si spieszy. Sam kiedy mówi , e tacy s najgorsi. Toby sta daleko przy drzwiach, jedn nog by ju za progiem. Zawróci jednak pomimo nadci gaj cego z góry stukotu, poniewa zaniepokoi o go co w zachowaniu Smileya - patrzy na mnie tak ostro - wspomina potem Toby - jak gdybym czym miertelnie go obrazi . - George? George, to ja, Toby, pami tasz? Je eli natychmiast nie pójdziesz st d do diab a, to ten facet na górze zasekwestruje ci na raty. S yszysz? Ale niewiele dociera o do Smileya. - Ca e lata inwestycji, a Piaskowy Dziadek uk ada dziewczynie legend ? - powtórzy . - I co jeszcze? Toby, co jeszcze - Znów zachowywa si jak szaleniec. - Kto? Genera ? Vladi? - Nie, Piaskowy Dziadek. George, pos uchaj. Piaskowy Dziadek zachowuje si znów jak szaleniec, Piaskowy Dziadek szykuje
legend jakiej dziewczynie, Maks b dzie wiedzia , o co tu chodzi. Finito. Kompletne brednie. Powiedzia em ci ju wszystko. Uwa aj na siebie, s yszysz? Z góry dobiega y odg osy coraz bardziej ha liwej k ótni. Trzasn y drzwi, us yszeli dudni ce ku schodom kroki. Toby po raz ostatni poklepa Smileya po ramieniu. - Do widzenia, George. Pos uchaj. Jak b dziesz kiedy potrzebowa w gierskiego opiekuna, zadzwo do mnie. S yszysz? Skoro zadajesz si z tak mend jak Leipzig, to powinna si tob opiekowa taka menda jak Toby. Nie wychod samotnie wieczorami, za m ody jeste . Wchodz c po stalowej drabince do galerii, Smiley po drodze o ma o nie przewróci rozw cieczonego wierzyciela. Ale nie zwa na nic; wychodz c na ulic nie zwróci nawet uwagi na bezczelne westchnienie platynowej blondynki. Wa ne by o to, e uda o mu si dopasowa nazwisko do drugiej twarzy na zdj ciu; e do nazwiska do czy tak e spraw , która niczym nie rozpoznany ból nie dawa a spokoju jego pami ci przez ostatnie trzydzie ci sze godzin. Toby powiedzia by zapewne, e by a to sprawa legendarna. I oto pojawia si dylemat ewentualnych kronikarzy, pragn cych ledwie kilka miesi cy po zako czeniu tej historii opisa zwi zek wiadomo ci i czynów Smileya. Toby zdradzi mu tyle, powiadaj , wi c Smiley tyle w nie uczyni . Albo inaczej: gdyby nie sta o si to i to, w ogóle nie dosz oby do pewnych rozstrzygni . Prawda jest jednak znacznie bardziej skomplikowana i znacznie mniej wygodna. Podobnie jak znajduj cy si jeszcze pod dzia aniem znieczulenia pacjent bada swoje cia o: porusza to jedn , to drug nog , sprawdza, czy mo e otwiera i zaciska d onie - tak i Smiley ostro nymi posuni ciami upewnia si o sprawno ci swojego cia a i umys u, rozpatruj c zarówno motywy post powania przeciwnika, jak i swoje. *** Jecha drog biegn wysokim p askowy em, wznosz cym si ponad lini drzew, poniewa sosny zasadzono nisko w szczelinie doliny. By wczesny wieczór tego samego dnia i pierwsze wiat a y w dole wilgotny mrok. Na horyzoncie le o uniesione bij od ziemi mg miasto Oxford, akademickie Jeruzalem. Widok z tej perspektywy by dla niego nowo ci i powi kszy jeszcze towarzysz ce mu poczucie nierzeczywisto ci, jak gdyby jecha , unoszony jak nieznan si , jak gdyby to nie on kierowa samochodem, jak gdyby znajdowa si w mocy nie podlegaj cych mu my li. Jego wizyta u Tobyego mie ci a si , z grubsza rzecz bior c, w granicach zakre lonych przez instrukcje Lacona; ale Smiley wiedzia , e ta podró wiedzie go na dobre i na z e w zakazane rejony jego tajemnych zainteresowa . Nie mia jednak i nie chcia mie innej alternatywy. Niczym archeolog, który ca e swoje ycie prowadzi bezskuteczne poszukiwania, Smiley b aga o jeszcze jeden dzie -który w nie nadszed . Pocz tkowo nieustannie spogl da w lusterko wsteczne, a znajomy motocykl trzyma si go uporczywie niby mewa statku. Ale kiedy zjecha z ostatniego ronda m czyzna o nazwisku Ferguson ju go nie ledzi , a gdy Smiley przystan , by spojrze na map , jego samochodu nie wymin aden pojazd; a zatem albo tamci odgadli, dok d jedzie, albo na skutek jakiego tajemniczego przepisu zabronili swojemu cz owiekowi przekracza granic hrabstwa. Chwilami ogarnia y go dreszcze. Niech sobie yje w spokoju. S ysza o niej to i owo; niewiele, ale wystarczy o, eby dopowiedzie sobie reszt . Niech sobie yje w spokoju, niech sama zapewni sobie spokój, na swój sposób. Ale Smiley wiedzia , e on jej spokoju nie zapewni, e walka, w jak si zaanga owa , musi trwa ci gle, je li w ogóle ma posiada jakie znaczenie. Szyld nad psiarni wygl da jak krzywy u miech: SCHRONISKO MERRILLEE DLA WSZYSTKICH ZWIERZ T, WIE E JAJKA. Niechlujnie nabazgrany ty pies w cylindrze wskazywa ap alejk dojazdow ; by a tak stroma, e jad c ni Smiley mia wra enie, e spada. Mijaj c s up sieci elektrycznej s ysza , jak gwi e wokó niego wiatr; wjecha na plantacj . Otoczy y go najpierw m ode drzewka, potem rozpostar y nad nim ciemno stare pnie i Smiley znalaz si w Czarnym Lesie swojego niemieckiego dzieci stwa, zmierzaj c ku nieznanemu wn trzu puszczy. W czy wiat a, wzi stromy zakr t, potem drugi i trzeci i by ju przed domkiem; tak go w nie sobie wyobra . By a to jej dacza, jak j kiedy nazywa a. Dawniej mia a jeszcze dom w Oksfordzie, sk d ucieka a na wie . Teraz pozosta a jej tylko dacza; miasto porzuci a na zawsze. Domek sta w przesiece pomi dzy drzewami, w rozdeptanym b ocku. Mia zrujnowan werand , kryty gontem dach i blaszany komin, z którego wydobywa si dym. Oszalowane ciany poczerniono kreozotem, a wej cie na ganek niemal zupe nie zatarasowywa zbiornik z galwanizowanego elaza. Na male kim trawniku sta wykonany metod cha upnicz karmnik zawieraj cy tyle chleba, e wystarczy oby go na wy ywienie ca ej arki Noego, a wokó przesieki niczym ogródki dzia kowe ustawiono tu ówdzie azbestowe szopy i ogrodzenia z drutu, bez adnej dyskryminacji ograniczaj ce zarówno swobod kurcz t, jak i wszelkich innych zwierz t domowych. Karla, pomy la Smiley. Szuka ci w takim miejscu. Zaparkowa samochód. Wokó podnios a si wrzawa, psy skomli y w udr ce, a cienkie cianki szop dudni y od desperackich uderze zwierz cych cia . Smiley szed do domu, butelki w torbie obija y mu nogi. W narastaj cym harmiderze us ysza szuranie swoich w asnych stóp na sze ciu schodkach werandy. Je li nikogo nie ma, nie pozostawiaj zwierz t bez opieki - g osi a tabliczka na drzwiach. Pod spodem
kto najwyra niej w ataku w ciek ci dopisa : " adnych cholernych ma p". eby zadzwoni , nale o poci gn za zalany plastikiem o li ogon. Smiley wyci gn r , ale drzwi ju si otworzy y i z ciemnego wn trza domku spojrza a na niego adna, drobna kobieta. Mia a nie mia e, szare oczy i t stylow , angielsk urod , któr niegdy odznacza a si Anna, pe afirmacji i powagi. Ujrzawszy Smileya, dziewczyna zamar a w bezruchu. O Bo e, wyszepta a. Ojej. Spojrza a na swoje chodaki, jednym palcem odgarniaj c z czo a pukiel w osów, a psy, obszczekuj ce Smileya zza ogrodzenia, ochryp y ju zupe nie. - Przepraszam, Hilary - powiedzia Smiley z wielk delikatno ci . -Zajm nie wi cej ni godzin , przyrzekam. To wszystko. Tylko godzin . Z mroku za plecami dziewczyny wydoby si niski, m ski, bardzo powolny g os. - Co tam, Hils? - warkn g os. - Wo ek zbo owy, papu ka czy yrafa? Rozleg o si ospa e dudnienie, jak gdyby kto przesuwa kawa ek materia u po jakim pustym naczyniu. - To cz owiek, Con! - krzykn a przez rami Hilary, po czym znów zacz a przygl da si swoim chodakom. - Samica, czy które z tych innych straszyde ? - To George, Con. Nie gniewaj si . - George? Który? George Ci arówa, ten, który moczy mój giel, czy George Och ap, co truje moje psy? - Chodzi mi tylko o kilka pyta - zapewni dziewczyn Smiley tym samym g boko wspó czuj cym tonem. - To stara sprawa. Nic szczególnego, s owo daj . - Niewa ne, George - powiedzia a Hilary ze wzrokiem utkwionym nadal w czubkach swoich butów. - Naprawd . Wszystko w porz dku. - Przesta cie tam flirtowa - rozkaza g os. - Pu j wolno, kimkolwiek jeste Poniewa dudnienie zbli o si stopniowo, Smiley nachyli si obok dziewczyny. - Connie, to ja! - zawo od progu. Brzmieniem g osu chcia raz jeszcze zasygnalizowa wszystkim swoj dobr wol . Najpierw przydrepta o stadko czterech szczeniaków, chyba chartów wy cigowych. Potem zjawi si stary, wyn dznia y kundel, któremu starczy o si jedynie na to, by dowlec si na werand i pa tam na ziemi . Nast pnie otworzy y si na o cie drzwi, ukazuj c ogromn jak góra kobiet , wisz krzywo pomi dzy grubymi, drewnianymi kulami, których na pozór w ogóle nie trzyma a. Bia e w osy mia a przyci te krótko jak m czyzna, a jej wodniste, przenikliwe oczy hipnotyzowa y Smileya p omiennym spojrzeniem. Szczera twarz, workowaty garnitur, w lewej r ce wisz ca lu no plastikowa torba i postawa cz owieka czekaj cego pos usznie na pozwolenie wej cia. Connie przypatrywa a mu si d ugo, spokojnie i tak dok adnie, e uzyska a nad nim niemal królewsk w adz , któr umacnia jeszcze jej urywany oddech, jej nieruchoma sylwetka i jej kalectwo. - O, jak rany - oznajmi a, wypuszczaj c strumie powietrza z uc i nadal uwa nie obserwuj c Smileya. - Niech ja skonam. Niech ci cholera we mie, George. Niech cholera we mie ciebie i wszystkich twoich kompanów. Witaj na Syberii. Potem Connie u miechn a si , a jej u miech by tak niespodziewany, tak wie y i dziewcz cy, e niemal zupe nie uniewa ni poprzedzaj ce go d ugie ledztwo. - Cze , Con - powiedzia Smiley. Pomimo u miechu nadal nie spuszcza a z niego wzroku. Jej oczy by y blade jak oczy noworodka. - Hils - odezwa a si wreszcie. - Powiedzia am, Hils. - Tak, Con? - Id nakarmi pieseczki, kochanie. A jak sko czysz, nakarm te paskudne kurczyd a. Zapchaj bydlaki. Potem, jak ju sko czysz je karmi , przygotuj pasz na jutro, a potem przynie mi troch tej humanitarnej trucizny, ebym mog a szybko pos tego tu intruza do Raju. Chod ze mn , George. Hilary u miechn a si , ale najwyra niej nie mog a si poruszy , dopóki Connie delikatnie nie popchn a jej okciem. - Fruwaj, kochanie. On ju ci nic nie mo e zrobi . Wypali si , tak jak ty, i, na Boga, podobnie jak ja. By to zarazem dom dnia i nocy. Na rodku, na sosnowym stole, pokrytym resztkami grzanek z marmolad , sta a stara lampa naftowa, rzucaj ca wokó kul tego wiat a, wzmagaj jeszcze otaczaj j ciemno . Wielkie okna w g bi wype nia y opromienione s cem kitne, deszczowe chmury. Posuwaj c si za bole nie powoln procesj Connie, Smiley z wolna zda sobie spraw , e jest tu tylko ten jeden drewniany pokój. Biuro stanowi rozk adany stolik, na którym wala y si stosy rachunków i proszek przeciw pch om; sypialni zast powa o kobietom mosi ne, dwuosobowe ko, w którym niczym martwi nierze le y pomi dzy poduszkami wypchane zabawki - zwierz ta; salon to nale cy do Connie fotel na biegunach i rozpadaj ca si wiklinowa kanapa, kuchni za stanowi zasilany z butli palnik gazowy - ca mieszkania zdobi y niemo liwe do usuni cia rupiecie staro ci. - Connie nie wraca, George! - zawo a ku tykaj c na przedzie. - Ko mi nie dam si zaci gn , cho by cie na g owie stawali; stara wariatka na zawsze zawiesi a buty na ko ku. Dowlok a si do swego fotela na biegunach i zacz a si niezgrabnie odwraca , a stan a do niego ty em. - Wi c je li o to ci chodzi, to mo esz powiedzie Saulowi Enderbyemu, eby si wypcha . - Wyci gn a do niego d onie i Smiley s dzi , e chce, aby j poca owa . - Nie, ty maniaku seksualny. Przytrzymaj mnie
za r ce Smiley spe ni jej pro i pomóg Connie usadowi si na fotelu. - Nie po to przyjecha em, Con - powiedzia . - Obiecuj , e nie b próbowa ci st d wyci gn . - Bo przede wszystkim to ona umiera - o wiadczy a stanowczo Connie, jak gdyby nie s ysza a s ów Smileya. - Stara wariatka nadaje si na mietnik, ju zreszt najwy sza pora. apiduch oczywi cie usi uje mnie wyrolowa . Dlatego, e jest tchórzem. Bronchit. Reumatyzm. Zmiana pogody To wszystko pierdo y. Jestem chora na mier i tyle. Powoli nadchodzi pani Kostucha. Co tam masz w torbie, gorza ? - Tak. - Pysznie. Pijmy, ile wlezie. Jak si ma ta diablica Anna? Na suszarce jak zwykle pe nej brudnych naczy Smiley znalaz dwie szklanki, które nape ni do po owy. - Przypuszczam, e wietnie - odpowiedzia Smiley. Sprawi jej widoczn przyjemno swoj wizyt , wi c odwdzi czaj c si Connie mi ym u miechem poda jej szklank , któr chwyci a w d onie obci gni te mitenkami. - Przypuszcza - powtórzy a jak echo. - Chcia abym, eby przypuszcza . Powiniene wreszcie przypu ci do niej zdecydowany atak, ot co. Albo dosypa jej do kawy sproszkowanego szk a. No dobra, o co chodzi? - powiedzia a to wszystko na jednym wydechu. - Wiem, e nigdy nie robisz nic bez powodu. Twoje zdrowie. - I twoje, Con - powiedzia Smiley. Musia a pochyli ca y swój korpus, eby si napi . Gdy jej olbrzymia g owa znalaz a si w wietle lampy, Smiley przekona si - a mia w tym wzgl dzie ogromne do wiadczenie - e Connie ani na jot nie mija si z prawd , jej cia o bowiem pokrywa a ju tr dowata blado mierci. - No ju , gadaj - nakaza a Connie swoim najtwardszym tonem. - I tak nie wiem, czy b mog a ci pomóc. Od kiedy si rozstali my, odkry am mi . Pobudza hormony. Przyt pia k y. Potrzebowa czasu, eby pozna j na nowo. Nie by jej pewien. - To jedna z naszych dawnych spraw, Con, to wszystko zacz przepraszaj co Smiley. - Znów wyp yn a, jak to si czasami zdarza. - Usi owa mówi wy szym g osem, eby nada mu brzmienie oboj tno ci. - Musimy pozna wi cej szczegó ów. Wiesz sama, jak podchodzi do wszystkich dokumentów - doda zaczepnie. Connie nie spuszcza a z niego wzroku. - Kirow - ci gn dalej Smiley, bardzo powoli wymawiaj c nazwisko. -Kirow, na imi mia Oleg. Przypominasz sobie? Sowiecka ambasada, Pary , trzy albo cztery lata temu, drugi sekretarz? dzili my, e by jako powi zany z Centrum Moskiewskim. - Bo by - powiedzia a, opieraj c si w fotelu i przygl daj c Smileyowi. Gestem pokaza a, e chce papierosa. W paczce na stole le o ich dziesi . Smiley wetkn jej jednego do ust i poda ogie , ale wzrok Connie nie opuszcza nadal jego twarzy. - Saul Enderby wyrzuci t spraw przez okno - powiedzia a, uk adaj c usta jak do gry na flecie i wydmuchuj c dym wprost pod swoje nogi, eby nie chucha Smileyowi w twarz. - Kaza j umorzy - poprawi Smiley. - Co za ró nica? Smiley nie spodziewa si , e b dzie broni Saula Enderbyego. - Zajmowali my si tym przez jaki czas, a potem, w okresie przej ciowym, pomi dzy moj i jego kadencj , Saul uzna , e sprawa jest bezproduktywna, to ca kiem zrozumia e - powiedzia Smiley, dobieraj c s owa z przemy lan staranno ci . - A teraz zmieni zdanie - powiedzia a Connie. - Mam strz py tej historii, Con. Potrzebna mi ca . - Jak zawsze - odpar a Connie. - George - mrukn a. - George Smiley. Bo e wielki. Bo e zachowaj nas i b ogos aw. George. - W jej oczach kry a si dezaprobata i zarazem ch posiadania, jak gdyby Smiley by jej ukochanym, b dz cym synem. Przygl da a mu si jeszcze przez chwil , a potem przenios a wzrok na okna i ciemniej ce za nimi niebo. - Kirow - powiedzia znowu, chc c jej o nim przypomnie . I czeka , zastanawiaj c si na serio, czy to ju rzeczywi cie koniec Connie; czy jej umys umiera wraz z cia em i czy to ju wszystko, co jeszcze jej pozosta o. - Kirow, Oleg - powtórzy a w zamy leniu. - Z jego paszportu wynika, e urodzi si w pa dzierniku tysi c dziewi set dwudziestego dziewi tego roku w Leningradzie, co oczywi cie nie oznacza niczego poza tym, e najprawdopodobniej nigdy w yciu nie przebywa nawet w pobli u Leningradu. - U miechn a si , jak gdyby tak w nie zwykle by o na tym nikczemnym wiecie. Przyjecha do Pary a pierwszego czerwca tysi c dziewi set siedemdziesi tego czwartego roku w randze drugiego handlowego sekretarza ambasady. Trzy, cztery lata temu, powiadasz? Wielki Bo e, równie dobrze móg by powiedzie dwadzie cia. Jasne, kochanie, by bandyt . Naturalnie, e tak. Zidentyfikowano go w Pary u, w siedzibie tej nieszcz snej Grupy Ryskiej, co nam zreszt wcale nie pomog o, zw aszcza tym na pi tym pi trze. Jak on si naprawd nazywa ? Kurski. Tak, oczywi cie. Tak, zdaje si , e kOlega Kirowa vel Kurskiego dobrze sobie przypominam. -Na jej ustach zago ci raz jeszcze niezwykle uroczy miech. - To ju chyba jedna z ostatnich spraw Vladimira. Jak e si miewa nasz stary gronostaj? -zapyta a, a jej m dre, wilgotne oczy czeka y na odpowied . - Ach, jeszcze si trzyma - powiedzia Smiley. - Nadal sieje pop och w ród dziewic z Paddington?
- Bez w tpienia. - Niech ci Bóg b ogos awi, kochanie - powiedzia a Connie. Odwróci a g ow profilem i zacz a znów wygl da przez okno. Otoczy j bardzo mroczny cie i na jej twarz pada a teraz tylko jedna delikatna smuga wiat a lampy naftowej. - Serce moje, id i zobacz, co robi ta szalona suka, dobrze? - poprosi a ciep o Connie. - Zobacz, czy nie rzuci a si przypadkiem do m ynówki albo czy nie wypi a uniwersalnego p ynu chwastobójczego. Smiley wyszed , przystan na werandzie i dostrzeg w stniej cym zmroku sylwetk Hilary, niezdarnie b dz cej po omacku pomi dzy klatkami. S ysza brz k ki o wiadro i strz py jej eleganckiego osu, rozchodz cego si w nocnym powietrzu, kiedy dziecinnymi imionami przyzywa a ptaki: - Bia asko, Niezdaro, Basiu, chod cie tu. - Wszystko w porz dku - powiedzia , wracaj c Smiley. - Karmi kury. - Powinnam jej powiedzie , eby spieprza a, prawda, George? - spyta a Connie, puszczaj c t wiadomo mimo uszu. - Hils, kochanie, id w wiat. Tak jej powinnam powiedzie . Nie wi si z takim starym, gnij cym wrakiem jak Con. Wyjd za m za jakiego cherlawego idiot , zrób sobie bachory, spe nij swe parszywe pos annictwo kobieco ci. - Smiley przypomnia sobie, e Connie zawsze mówi a za wszystkich; nawet za sam siebie. I robi a to nadal. - Niech mnie diabli, je li jej to powiem. Pragn jej. Pragn ka dego kawa ka jej cudownego cia a. Zabra abym j ze sob , gdybym tylko mog a. Sam kiedy spróbuj, jak to jest. - Pauza. - Jak tam wszyscy ch opcy i dziewczynki? Smiley przez moment nie potrafi zrozumie jej pytania; my lami by wci przy Annie i przy Hilary. - Jego Wysoko Saul Enderby wci jest na wierzchu, jak rozumiem? Mam nadziej , e dobrze si od ywia? Nie traci piórek? - Nie, kroczy od sukcesu do sukcesu, dzi kuj . - A ta ropucha, Sam Collins, nadal jest szefem Wydzia u Operacyjnego? W pytaniu d wi cza a zjadliwa nuta, ale nie mia innego wyj cia, jak tylko odpowiedzie . - Sam tak e ma si dobrze - powiedzia . - Toby Esterhase pa ta si jeszcze po korytarzach? - Wszystko wygl da mniej wi cej tak, jak zwykle. Jej twarz ogarn teraz taki mrok, e Smiley nie wiedzia , czy Connie chce mówi dalej. S ysza jedynie jej oddech i rz enie w p ucach, ale zarazem zdawa sobie spraw , e nadal mierzy go badawczym spojrzeniem. - Ty nigdy nie pracowa by dla tej ho oty, George - rzuci a w ko cu Connie, jak gdyby by to najbardziej oklepany bana . Nie ty. Nalej mi jeszcze. Zadowolony, e mo e si ruszy , Smiley ponownie pow drowa w b pokoju. - Mówi o Kirowie?! - zawo a Connie. - Tak jest - powiedzia weso o Smiley, powracaj c z na nowo wype nion szklank . - Pierwsz przeszkod do wzi cia na jego drodze by ten szpicelek, Otto Leipzig - zauwa a ze smakiem Connie, poci gn wszy g boki yk. - Pi te pi tro nie chcia o mu wierzy , prawda? Nie naszemu ma emu Ottonowi -ale sk d Otto by garzem i tyle. - Zdaje mi si jednak, e w sprawie moskiewskiej Leipzig nas nigdy nie ok ama - powiedzia Smiley, podchwytuj c jej wspomnieniow nutk . - Nie, kochanie, nigdy - powiedzia a z aprobat Connie. Mia swoje s abostki, oczywi cie. Ale w wa nych sprawach zawsze gra uczciwie. I musz przyzna , e rozumia to tylko ty jeden z ca ego twego plemienia. Ale nie mia wsparcia w ród innych magnatów, co? - Vladimira Otto te nigdy nie ok ama - powiedzia Smiley. - To zreszt kontakty Vladimira w ogóle umo liwi y mu ucieczk z Rosji. - Tak, tak - powiedzia a Connie po kolejnej d szej chwili milczenia. -Kirow vel Kurski, Ruda winia. Kirow vel Kurski powtórzy a ponownie; szydercze has o, wywo ane w jej przepastnej pami ci. Tymczasem Smiley oczyma duszy zobaczy raz jeszcze hotelowy pokój i dwóch dziwnych spiskowców, siedz cych przed nim w czarnych p aszczach: wielki i drobny m czyzna; stary Genera , ca ym cia em usi uj cy poprze sw b agaln pro ; i ma y Leipzig z p on cymi oczyma, waruj cy u jego boku niczym z y pies cuchowy. Connie zosta a uwiedziona. Blask naftowej lampy przybra teraz kszta t dymnej kuli wietlnej. Na jej obrze u siedzia a w swoim fotelu Connie. Mateczka Rosja, jak j niegdy nazywano w Cyrku, opowiada a histori jednego ze swych niezliczonych, b dz cych dzieci i jej odchodz w niebyt twarz otoczy a aureola wspomnie . Zawiesi a wszelkie w tpliwo ci, jakie mog aby ywi w zwi zku z przyczyn odwiedzin Smileya: po to w nie a; to jej pie , nawet je liby mia a by ostatni ; jej geniusz polega na niesamowitej umiej tno ci przypominania sobie dok adnie minionych zdarze . Smiley pami ta , e dawniej Connie dra ni aby si z nim, kokietowa aby go swoim g osem i pod aby szerokimi zakolami przez drugorz dne w tki historii Centrum Moskiewskiego, eby w ten sposób doprowadzi go do celu. Ale tego wieczora jej opowie pe na by a jakiej przera aj cej trze wo ci, zupe nie jakby
Connie wiedzia a, e pozosta o jej ju bardzo niewiele czasu. - Oleg Kirow przyjecha do Pary a prosto z Moskwy, powtórzy a - wtedy w czerwcu, tak jak ci mówi am, kochanie. Wtedy, co to tak la o, i la o i doroczny mecz krykieta w Sarratt trzeba by o przek ada trzy razy pod rz d. Gruby Oleg wymieniony by w papierach jako kawaler i nie przyjecha nikogo zast pi . Pracowa na drugim pi trze, okna jego pokoju wychodzi y na Rue Saint - Simon - ulic ruchliw , lecz adn , kochanie - natomiast rezydenci Centrum Moskiewskiego zapaskudzili trzecie i czwarte pi tro ku w ciek ci ambasadora, który czu si tak, jak gdyby nielubiani s siedzi wcisn li go po prostu do szafy. Pozornie na pierwszy rzut oka wygl da o zatem na to, e zwany Kirowem stwór nale y do rzadko spotykanych cz onków spo eczno ci dyplomatów sowieckich, czyli e istotnie jest po prostu zwyczajnym dyplomat . Ale w tamtych czasach - i o ile Connie wie, w dzisiejszych czasach te , s ce - panowa w Pary u zwyczaj rozsy ania fotografii nowo przyby ych pracowników ambasady sowieckiej pomi dzy wodzów rozmaitych emigranckich plemion. Zdj cie brata Kirowa znalaz o si rych o w r kach miejscowych uchod ców i niemal natychmiast Vladimir, ta stara bestia, zacz w stanie wzmo onego podniecenia dobija si do drzwi swojego oficera. Pary trzyma wtedy Steve Mackelvore, niech Bóg b ogos awi jego duszy, umar na atak serca wkrótce potem, ale to inna historia. W ka dym razie Vladimir twierdzi , e jego ludzie zidentyfikowali Kirowa jako by ego agent provocateur nazwiskiem Kurski, który b c jeszcze studentem Instytutu Politechniki w Tallinie, sformowa dysydenckie kó ko stoczniowców esto skich, tak zwany niezdyscyplinowany klub dyskusyjny, którego cz onków sprzeda potem tajnej policji. Informator Vladimira by w nie jednym z tych nieszcz snych robotników i przebywa wtedy w Pary u, a by to grzesznik, który blisko przyja ni si z Kurskim, a do momentu jego zdrady. I do tej pory wszystko sz o dobrze, tyle tylko, e - jak powiedzia a Connie - informatorem Vladimira by nie kto inny, jak ten ma y niegodziwiec Otto, a to znaczy o, e od samego pocz tku zanosi si na niew sk awantur . Connie snu a sw opowie , a pami Smileya raz jeszcze zacz a uzupe nia jej wspomnienia. Zobaczy , jak podczas ostatnich miesi cy swojej w adzy jako regencyjny Szef Cyrku wlecze si z pi tego pi tra po rozklekotanych, drewnianych schodach na poniedzia kow narad z plikiem pozaginanych na rogach akt. Przypomnia sobie, e w tamtych czasach Cyrk wygl da jak po bombardowaniu; oficerowie rozproszeni, bud et okaleczony, agenci spaleni, zabici lub zwolnieni. Zdemaskowanie Billa Haydona bola o ich wszystkich jak otwarta rana; nazywali to Upadkiem i dzielili si uczuciem odwiecznego wstydu. By mo e w skryto ci ducha obwiniali o wszystko Smileya, poniewa to on w nie wykry zdrad Billa, Zobaczy siebie prowadz cego posiedzenie i pier cie wrogich twarzy, zdecydowanych wyst pi przeciwko niemu, kiedy jedna po drugiej przedstawiano sprawy bie cego tygodnia i zadawano zwyczajowe pytania: b dziemy kwesti rozwija czy nie? A mo e poczeka jeszcze tydzie ? Miesi c? Rok? Czy to nie pu apka, czy mo na to podwa , czy to jest zgodne z naszym statutem? Jakie rodki b potrzebne i czy nie lepiej wykorzysta je gdzie indziej? Kto we mie na siebie odpowiedzialno ? Kogo zawiadomimy? Ile to b dzie kosztowa ? Przypomnia sobie, e samo tylko wspomnienie nazwiska albo pseudonimu Otto Leipziga prowokowa o natychmiast nie kontrolowane wybuchy tak chwiejnych s dziów jak Lauder Strickland, Sam Collins i im podobni. Spróbowa sobie przypomnie , kto jeszcze móg by tam by oprócz Connie i jej kohorty z Bada Sowieckich. Dyrektor finansów, dyrektor na Europ Zachodni , dyrektor Ataku Sowieckiego, w wi kszo ci ju ludzie Saula Enderbyego. No i oczywi cie on sam, Enderby, nominalnie ci gle jeszcze urz dnik Foreign Office, przebrany przez sw w asn stra pa acow za cznika z Whitehall, ale jego u miech by ju ich miechem, a mars na jego czole ich dezaprobat . Smiley widzia siebie, przys uchuj cego si propozycjom Connie, która powtarza a je teraz w niemal identycznym brzmieniu wraz z wynikami przeprowadzonych przez ni wst pnych ustale . Opowie Leipziga trzyma si kupy, twierdzi a Connie. Jak na razie, nie uda o si jej podwa . Connie przedstawi a wyniki swojej pracy: Jej Sekcja Bada Sowieckich potwierdzi a na podstawie pisemnych róde , e niejaki Oleg Kurski, student prawa, ucz szcza we wspomnianym czasie na Politechnik Talli sk . W archiwach Foreign Office, pochodz cych z tamtego okresu, wspomina si o zamieszkach w stoczniach. Pewien wschodni uciekinier podawa w udost pnionym przez Kuzynów z Ameryki raporcie, e jaki prawnik nazwiskiem Kurski lub Karski o imieniu Oleg uko czy w tysi c dziewi set siedemdziesi tym pierwszym roku w Kijowie kurs szkoleniowy Centrum Moskiewskiego. Z informacji uzyskanych u tego samego ród a wynika, e Kurski za rad swoich prze onych zmieni pó niej nazwisko ze wzgl du na sw uprzedni dzia alno operacyjn . Rutynowe francuskie sprawozdania wywiadowcze, co prawda notorycznie ba amutne, donosi y, e jak na drugiego handlowego sekretarza ambasady w Pary u Kirow w samej rzeczy cieszy si szczególnymi przywilejami; na przyk ad chodzi sam po zakupy i bywa na przyj ciach w rozmaitych placówkach krajów Trzeciego wiata bez zwyk ej asysty pi tnastu towarzyszy. Krótko mówi c, wszystko to potwierdza zarówno historyjk Leipziga, jak i podejrzenia, e Kirow jest agentem wywiadu sko czy a Connie o wiele za szybko jak na gust pi tego pi tra. Potem plasn a aktami o stó i porozdawa a fotografie - te same, które wykonali francuscy tajniacy i które spowodowa y ca e to
pierwotne zamieszanie w kwaterze g ównej Grupy Ryskiej w Pary u. Kirow wsiadaj cy do s bowego samochodu. Kirow wychodz cy z Narodowego Moskiewskiego z aktówk w d oni. Kirow przed witryn pornograficznej ksi garni, przypatruj cy si gniewnym wzrokiem ok adkom czasopism. Ale na adnej z tych fotografii, pomy la Smiley powracaj c do tera niejszo ci, nie by o Olega Kirowa i jego niegdysiejszej ofiary, Otto Leipziga, zabawiaj cych si z dwiema panienkami. - Wi c tak to wygl da o, kochanie - oznajmi a Connie, poci gn wszy d ugi yk. - Mieli my relacj ma ego Ottona i akta pe ne informacji potwierdzaj cych jego wiadectwo. Mieli my te nieco dodatkowych wiadomo ci z innych róde , nie by o tego jako potwornie du o, ale zawsze co . Kirow by bandyt , dopiero niedawno dosta nominacj , ale mogli my jedynie zgadywa , jaka jest jego bandycka specjalizacja. Dlatego w nie by tak interesuj cy, prawda, kochanie? - Tak - odrzek z roztargnieniem Smiley. - Tak, Connie. Pami tam. Tak by o w istocie. - Nie nale do g ównej grupy tamtejszych rezydentów, o tym wiedzieli my od pierwszego dnia. Nie rozje si ich samochodami, nie pracowa na nocn zmian , nie brata si z innymi znanymi nam bandytami, nie korzysta z pokoju szyfrantów, nie ucz szcza na te ich nabo ne, cotygodniowe zebrania, nie karmi placówkowego kota i w ogóle nic nie robi . A znów z drugiej strony Kirow nie by cz owiekiem Karli, prawda, s ce? Podejrzana sprawa. - Dlaczego Kirow nie móg by by cz owiekiem Karli? - Nie patrz c na ni zapyta Smiley. Ale za to Connie przygl da a si Smileyowi. Zamilk a na sz chwil , eby przypatrze mu si bez po piechu, a na dworze w ród umieraj cych wi zów gawrony roztropnie wybra y nag cisz , eby og osi szekspirowski omen wrzasków. - Poniewa Karla mia ju swojego cz owieka w Pary u, kochanie - wyja ni a cierpliwie. - I ty dobrze o tym wiesz. Tego starego pedanta Pudina, zast pc attache wojskowego. Pami tasz przecie , jak Karla uwielbia nierzy. O ile wiem, nadal ich kocha. - Connie urwa a, by raz jeszcze badawczym wzrokiem zmierzy jego oboj tn twarz. Smiley opar brod na r kach. Jego pó przymkni te oczy zwrócone by y ku ziemi. - Ponadto Kirow by idiot , a Karla nie znosi idiotów, prawda? Zreszt jak teraz o tym my , ty te nie by dla nich mi y. Oleg Kirow by gburem, poci si , cuchn i gdzie si nie ruszy , zwraca na siebie uwag jak go y ty ek wystaj cy zza krzaka. Karla pierzchn by w pop ochu, zanim zwerbowa by takiego ba wana. - Kolejna pauza. - Tak samo jak ty - doda a jeszcze Connie. Smiley po d na czole i skierowa palce ku górze, jak dziecko na egzaminie. - Chyba e... - powiedzia . - Chyba e co? Chyba e odbi aby mu szajba. Pr dzej mi tu kaktus wyro nie. - To by okres plotek - odezwa si Smiley gdzie z g bin swoich my li. - Jakich plotek? Plotki kr zawsze, o le jeden. - By y jakie raporty uciekinierów - powiedzia lekcewa co. - Opowie ci o dziwnych zdarzeniach na dworze Karli. Drugorz dne ród a, oczywi cie, ale czy nie... - Co? - Czy nie wskazywa y na to, e Karla zacz op aca jakich dziwnych ludzi? e g uch noc przeprowadza z nimi rozmowy? Wiem, to nie by y wysoce wiarygodne informacje. Mówi o tym niejako na marginesie. - A ponadto nakazano nam je zignorowa - powiedzia a twardo Connie. - Obiektem by Kirow, nie Karla. Zarz dzenie pi tego pi tra, i ty tak e przy do niego r . Przesta cie gapi si w gwiazdy i zajmijcie si ziemskimi sprawami, mówi . Wykrzywi a usta, przegi a g ow ku ty owi i z niepokoj cym podobie stwem zacz a na ladowa Saula Enderbyego: -Nasza s ba polega na gromadzeniu informacji - wycedzi a Connie. - A nie na wszczynaniu awantur przeciwko opozycji. I nie mów mi, kochanie, e Enderby inaczej teraz piewa. Zmieni si ? George? - wyszepta a. - Och, George, jaki ty pod y. Smiley przyniós jej kolejnego drinka, a wróciwszy ujrza , e oczy Connie rozb ys y szelmowsko. Skuba a k pki swojej siwizny tak jak dawniej, kiedy nosi a jeszcze d ugie w osy. - Rzecz w tym, e uprawomocnili my t operacj , Con powiedzia Smiley beznami tnym tonem, maj cym opanowa jej niepokój. - Przeg osowali my niedowiarków i udzielili my ci pozwolenia, eby wyci gn a Kirowa na rodek boiska. Co by o dalej? Alkohol, wspomnienia i prze ywany na nowo niepokój po cigu miota y Connie z si , której Smiley nie kontrolowa . Mia a przyspieszony oddech; dysza a niczym stary parowóz, niebezpiecznie pozbawiony hamulców. Smiley zda sobie spraw , e Connie relacjonuje mu opowie Leipziga w takim kszta cie, w jakim ten przekaza j Vladimirowi. Wydawa o mu si , e wci jest wraz ni w Cyrku, a operacja przeciwko Kirowowi rozpocznie si dopiero lada chwila. AIe Connie przeskoczy a w swojej wyobra ni do starodawnego miasta Tallin sprzed dwudziestu pi ciu lat. By a tam obecna nieprzeci tn inteligencj ; zna a Leipziga i Kirowa z czasów ich przyja ni. Ich mi ci, twierdzi a Connie. Ma y Otto i gruby Oleg. Oto sedno sprawy, mówi a; stara wariatka opowie ci, jak by o, a ty, George, rób tymczasem swoje, nikczemniku. - Byli jak w i zaj c, kochanie. Kirow to wielkie, smutne dziecko, rozczytuj ce si w swoich prawniczych ksi kach na uczelni i traktuj ce bestialsk tajn policj niczym tatusia; a
diabe w ciwy to nasz ma y Otto Leipzig, maczaj cy palce we wszystkich rozróbach, z krótkim wyrokiem na koncie, ca ymi dniami haruj cy w stoczni, nocami za pod egaj cy do buntu niezdyscyplinowanych. Spotkali si w barze i by a to mi od pierwszego wejrzenia. Otto za atwia dziewczynki, a Oleg Kirow pod jego ladem, korzystaj c z resztek. O co ci chodzi, George? Udajesz Dziewic Orlea sk ? Zapali dla niej nowego papierosa i w jej do ust w nadziei, e zdo a j tym uspokoi , ale Connie w trakcie swojej gor czkowej gadaniny pali a tak apczywie, e papieros zaczyna ju niemal parzy . Smiley szybko odebra jej niedopa ek i zgasi go w blaszanej zakr tce, której Connie u ywa a zamiast popielniczki. - Przez jaki czas dzielili si nawet jedn dziewczyn powiedzia a Connie, prawie krzycz c. - I nie wiem, czy zdo asz w to uwierzy , ale pewnego dnia ta g uptaska przysz a do ma ego Ottona, eby go ostrzec. Twój t usty przyjaciel jest o ciebie zazdrosny i jest s ugusem tajnej policji, powiada. Niezdyscyplinowany klub dyskusyjny dostanie za swoje. Strze si Id Marcowych. - Spokojnie, Con - upomnia j nerwowo Smiley. - Opanuj si . Connie mówi a coraz g niej: - Otto wyrzuci dziewczyn za drzwi, a tydzie pó niej zaaresztowano ca paczk . Naturalnie razem z grubym Olegiem, który ich przecie wystawi ; ale oni ju o tym wiedzieli. Och, wiedzieli dobrze. - Zawaha a si , jak gdyby zab dzi a. - A ta idiotka, która próbowa a go ostrzec, zgin a - powiedzia a Connie. - Znikn a gdzie , prawdopodobnie by a przes uchiwana. Otto w jej poszukiwaniu przewróci wszystko do góry nogami, wreszcie natrafi na kogo , kto siedzia z ni w celi. Martwa jak g az. Dwa g azy. Mnie te to czeka, i to ju cholernie szybko. - Id my dalej - powiedzia Smiley. W ciwie chcia j powstrzyma - zaparzy herbaty, pogada o pogodzie, zrobi co , co zahamowa oby narastaj w niej gwa towno . Ale Connie dokona a kolejnego zwrotu i by a ju z powrotem w Pary u, opowiadaj c o tym, jak to Otto Leipzig za niech tn zgod pi tego pi tra i z arliw pomoc Genera a rozpocz po owych wszystkich straconych latach przygotowania do spotkania z drugim sekretarzem Kirowem, któremu Connie nada a kryptonim Ry y Wieprz. Smiley przypuszcza , e tak go wtedy po prostu nazywa a. Zrobi a si purpurowa na twarzy, powietrze z charkotem umyka o zjej p uc i chocia ju zaczyna o brakowa jej tchu, zmusi a si jednak, eby doko czy sw opowie . - Connie - poprosi znowu Smiley, ale to nie wystarczy o, i by mo e nic nie mog oby jej powstrzyma . - Po pierwsze - powiedzia a Connie - ma y Otto podrepta w odwiedziny do siedzib rozmaitych towarzystw przyja ni francusko sowieckiej, w których, jak wiedzieli my, cz sto bywa Kirow. - Biedny Otto pewnie z pi tna cie razy obejrza film Pancernik Potiomkin, ale ani razu nie natkn si na Ry ego Wieprza. - Otrzymali my wiadomo , e Kirow zacz okazywa powa ne zainteresowanie rodowiskiem emigrantów; pozowa nawet na ich cichego sympatyka i jako m odszy dyplomata pyta , czy mo e co zrobi , by ul losowi ich rodzin w Zwi zku Radzieckim. Z pomoc Vladimira Leipzig usi owa stan Kirowowi na drodze, ale i tym razem nie mia szcz cia. A potem Kirow zacz podró owa : je dzi wsz dzie, kochanie, istny Lataj cy Holender - i Connie wraz ze swymi ch opakami zacz a si zastanawia , czy nie by po prostu jakim pe ni cym administracyjn funkcj urz dnikiem Centrum Moskiewskiego, a nie oficerem operacyjnym: móg to by na przyk ad rewident - ksi gowy pewnej grupy placówek w Europie Zachodniej z centralnym o rodkiem w Pary u - Bonn, Madryt, Sztokholm, Wiede . - Pracowa dla Karli, czy dla s b bardziej oficjalnych? zapyta cicho Smiley. - Licho wie - odrzek a Connie - ale na jej rozum dla Karli. Mimo, e w Pary u siedzia ju Pudin. Mimo i Kirow by idiot , a nie nierzem; musia pracowa dla Karli - twierdzi a Connie, perwersyjnie wycofuj c si z wyg oszonych uprzednio przeciwnych opinii. - Gdyby Kirow odwiedza oficjalne placówki, zabawialiby go i go cili znani nam oficerowie wywiadu. A on zachowywa swoje incognito, przebywaj c wy cznie z równymi mu rang urz dnikami z dzia ów handlowych. W ka dym razie powiod o si nam dzi ki tym podró om lotniczym, powiedzia a Connie. - Ma y Otto poczeka , a Kirow zarezerwuje sobie lot do Wiednia, upewni si , e podró uje samotnie, wsiad do tego samego samolotu i ju mogli my dzia . - Chcieli my go z apa w najzwyklejsz , podr cznikow s odk pu apk - wy piewa a niezwykle dono nie Connie. - Staro wiecki szwindel. Jaki wi kszy cwaniak móg by nas wy mia , ale przecie nie brat Kirow, szczególnie je li to Karla go op aca . Chcieli my wi skich fotografii i uzyskanych gro bami informacji. A kiedy ju by my z nim sko czyli i wiedzieliby my, co knuje, kim s jego parszywi przyjaciele i kto pozwala mu na tak uderzaj do g owy swobod , wówczas kupiliby my go jako azylanta albo wepchn liby my go z powrotem w bagno, w zale no ci od tego, ile jeszcze z niego zostanie. Urwa a nagle. Otworzy a i zamkn a usta, nabra a powietrza i poda a Smileyowi szklank . - Kochanie, nalej starej moczyg bie jeszcze jedn szklaneczk , ale migiem, co? Odzywaj si choróbska Connie. Albo nie. Zosta tam. Przez jedn fataln sekund Smiley nic nie rozumia . - George? - Tutaj, Connie. Co ci jest?
By szybki, ale nie do szybki. Zobaczy , e sztywnieje jej twarz i e jej dr ce r ce gwa townie wyci gaj si przed siebie. Connie wywróci a z obrzydzeniem oczy, jak gdyby by a w nie wiadkiem jakiego strasznego wypadku. - Hils, szybko! - krzykn a. - Och, mój kapelusz. Obj j i poczu , jak zaciska mu na karku ramiona, eby by bli ej niego. Mia a ch odn skór i dygota a, ale nie z zimna, lecz z przera enia. Przytuli si do niej, czuj c zapach whisky, lekarstw i staro ci, i usi owa j uspokoi . Policzki mia mokre od jej ez, czu ich s onawe uk ucia na twarzy i na j zyku, kiedy Connie nareszcie odepchn a go od siebie. Odszuka jej torebk , otworzy j i poszed szybko na werand , eby zawo Hilary. Wybieg a z ciemno ci z na wpó zaci ni tymi pi ciami, ko ysz c okciami i biodrami, co tak cz sto wy miewaj m czy ni. Przemkn a ko o niego z nie mia ym u miechem i Smiley pozosta na werandzie, czuj c, jak noc szczypie go w policzki; przygl da si nadci gaj cym w nie deszczowym chmurom i sosnom, posrebrzonym wiat em wschodz cego ksi yca. Ucich o wycie psów, tylko ko uj ce wysoko gawrony s y czasem na ziemi swoje chrapliwe ostrze enia. Jed , powiedzia sobie. Wyno si st d. Umykaj. Samochód czeka nieca e sto metrów st d, na dachu ju zaczyna gromadzi si szron. Wyobrazi sobie, e wskakuje do wozu, wje a na wzgórze, dzi przez plantacj i dalej gna przed siebie, by nigdy ju tu nie powróci . Wiedzia jednak, e nie mo e tego zrobi . - Ona chce, eby tam wróci , George - twardo powiedzia a od progu Hilary z tym szczególnym autorytetem, jaki zwykle posiadaj osoby piel gnuj ce konaj cych. Ale gdy Smiley wróci , wszystko by o ju w porz dku. *** Wszystko ju by o w porz dku. Upudrowana Connie siedzia a w bujanym fotelu z surow min i wpatrywa a si wprost w Smileya, jak wtedy, kiedy przyszed po raz pierwszy. Hilary uspokoi a j i ocuci a, a teraz sta a za ni , opar szy swoje zwrócone kciukami do rodka d onie na szyi Connie i delikatnie masowa a jej kark. - Ma y atak timor mortis, kochanie - wyja ni a Connie. apiduch przepisuje valium, ale stara wariatka woli go . Nie wspomnisz o tym Saulowi Enderbyemu, kiedy b dziesz si odmeldowywa , dobrze, s ce? - Nie, oczywi cie, e nie. - A tak nawiasem mówi c, to kiedy zameldujesz si u niego, kochanie? - Ju wkrótce - odpar Smiley. - Dzi wieczorem, kiedy wrócisz do domu? - To zale y, co b mu mia do powiedzenia. - Con to wszystko zapisa a, George. Raporty starej wariatki z tej sprawy by y, jak s dz , niezwykle obszerne. Niezwykle dok adne. Niezwykle szczegó owe, cho raz. Ale ty z nich nie skorzysta . - Smiley nie odpowiedzia . -Zagin y. Zosta y zniszczone. Zjad y je m czaki. Nie mia czasu. No, no. Ty, taki fanatyk pracy biurowej. Wy ej, Hils - rozkaza a, nie spuszczaj c ze Smileya swoich b yszcz cych oczu. - Wy ej, kochanie. Tam, gdzie kr gos up utkwi mi pomi dzy migda kami. Smiley usiad na starej wiklinowej kanapie. - Uwielbia am kiedy te zabawy - przyzna a marzycielsko Connie, kr c g ow i pieszcz c w ten sposób d onie Hilary. Prawda, Hils? By o w nich ca e ycie. Ale teraz ju by ci to nie zainteresowa o, co? Od kiedy straci cierpliwo . Wróci a do Smileya. - Chcesz, ebym mówi a dalej, kochaneczku? - zapyta a g osem dziwki z East Endu. - Mo e mog aby przedstawi mi rzecz ca w skrócie powiedzia Smiley. - Chyba e to dla ciebie... - Na czym to ja stan am? Aaa, ju wiem. Byli my w tym samolocie razem z Ry wini . Leci do Wiednia, racice trzyma w korycie z piwem. Unosi wzrok i kogo widzi przed sob niczym wyrzut sumienia, je li nie swojego starego kumpla sprzed dwudziestu pi ciu lat, czyli ma ego Ottona, u miechni tego szeroko jak sam diabe . Co te odczuwa brat Kirow vel Kurski? - zapytujemy sami siebie, oczywi cie pod warunkiem, e on ma jakiekolwiek uczucia. Czy Otto wie - zastanawia si Kirow - e to ja, szelma, sprzeda em go do gu agu? No i co robi w tej sytuacji? - I co robi w tej sytuacji? - spyta Smiley, nie reaguj c na jej kpiny. - Decyduje si odstawia milaska, kochaneczku. Prawda, Hils? Gwi e na obs ug , zamawia kawior i mówi: Dzi ki Bogu. - Connie powiedzia a co szeptem i Hilary nachyli a si , eby lepiej ysze , a potem zachichota a. - Szampana, da Kirow. I, na Boga, podaj im szampana, pij , Ry y Wieprz p aci, a potem razem jad taksówk do miasta i robi jeszcze kilka szybkich wódek w jakiej kafejce, zanim Ry y Wieprz zajmie si swoimi nie cierpi cymi zw oki sprawami. Kirow lubi Leipziga - upiera a si Connie. - Kocha go, prawda, Hils? Dobrana para szalonych g ów, zupe nie jak my. Otto jest seksowny, Otto jest dowcipny, ma wdzi k, nie uznaje autorytarnej adzy, jest zgrabny i - ach, jest wszystkim tym, czym nigdy nie mog aby by Ry a winia, cho by i za tysi c lat. Dlaczego pi te pi tro s dzi o zawsze, e ludzie musz mie tylko jeden motyw? - Ja na pewno nie by em tego zdania - odpowiedzia gor czkowo Smiley. Ale Connie wcale nie zwraca a si do Smileya, tylko znów do Hilary. - Kirow si nudzi , s ce. Otto przywraca mu ycie. Tak
jak ty mnie. Nadajesz mym krokom spr ysto , nie, skarbie? Oczywi cie nie przeszkodzi o mu to donie na niego policji, ale takie s prawa natury, co? Ko ysz c si wci za plecami Connie, Hilary skin a g ow z niepewn aprobat . - A czym by Kirow dla Otto Leipziga? - zapyta Smiley. - Nienawi ci , mój drogi - odpar a bez wahania Connie. Czyst , niczym nie rozcie czon nienawi ci . Nie cierpia go, nie znosi , jak Bóg na niebie. Nienawi i pieni dze. To by y atuty Ottona. Zawsze uwa , e nale y mu si forsa za te wszystkie lata, które sp dzi w pudle. Chcia te , eby Kirow zap aci za dziewczyn . Marzy o tym, e pewnego dnia sprzeda Kirowa vel Kurskiego za wielkie pieni dze. Wielkie, wielkie pieni dze. Które pó niej wyda. Z kelnera, pomy la Smiley, przypomniawszy sobie odbitk . I pokój z kraciast tapet w hotelu na lotnisku i cichy niemiecki g os Ottona o pieszczotliwym brzmieniu; jego nieruchome powieki i br zowe oczy, b ce niczym okna gorej cej duszy Leipziga. - Po wiede skim spotkaniu obaj postanowili zobaczy si ponownie w Pary u; Otto roztropnie rozgrywa t parti powoli. Nie zada w Wiedniu adnego pytania, o które Ry a winia mog aby si obrazi . - Otto to zawodowiec - stwierdzi a Connie. Czy Kirow jest onaty? - zapyta Leipzig. Kirow uniós ramiona i rykn miechem, daj c do zrozumienia, e w ka dej chwili gotów jest o tym zapomnie . onaty, ale ona w Moskwie, donosi Otto, co mog o zwi kszy skuteczno s odkiej pu apki. Kirow dopytywa si , co Leipzig teraz robi, a ten wspania omy lnie odpowiedzia , e jego robota to import - eksport, przedstawiaj c si jako sprytny i obrotny cz owiek interesu, taki co to jednego dnia jest w Wiedniu, drugiego w Hamburgu. W ka dym razie Otto odczeka ca y miesi c. Po dwudziestu pi ciu latach - powiedzia a Connie - nie musia si ju spieszy . W tym czasie Francuzi zauwa yli, e Kirow trzykrotnie próbowa nawi za kontakt ze starszymi wiekiem rosyjskimi emigrantami, zamieszka ymi w Pary u: jeden z nich by taksówkarzem, drugi prowadzi sklep, nast pny restauracj , a wszyscy trzej mieli na utrzymaniu kogo w Zwi zku Radzieckim. Kirow zaofiarowa si przekaza im listy, wiadomo ci, adresy, a nawet pieni dze i podarunki, je li tylko nie by yby zbyt du e. Obieca te us ugiwa im pó niej na tej samej trasie, ale w drodze powrotnej. Nikt nie przyj jego propozycji. Pi tego tygodnia Otto zadzwoni do niego do domu, powiedzia , e w nie przylecia z Hamburga i zaproponowa , eby si troch rozerwa . Wybieraj c odpowiedni chwil przy obiedzie, Leipzig powiedzia , e kusi go noc; zrobi w nie niew ski interes na pewnym transporcie do pewnego kraju i chcia by pu ci troch forsy. - Tak obmy lili my dla niego przyn , kochanie - wyja ni a Connie, zwracaj c si nareszcie wprost do Smileya. - I Ry y Wieprz po kn j jak oni wszyscy, prawda, niech im Bóg ogos awi, jak zawsze, jak oso much . Co to za transport? zapyta Kirow. Co to za kraj? W odpowiedzi Leipzig dorysowa sobie w powietrzu zakrzywiony nos i wybuchn miechem. Kirow te si roze mia , ale ta wiadomo wyra nie go zainteresowa a. Izrael? - zapyta ; no to jaki to transport? Leipzig wycelowa w niego palec wskazuj cy i uda , e poci ga za cyngiel. Bro do Izraela? - zapyta zdumiony Kirow, ale Leipzig to zawodowiec i nie powiedzia ju nic wi cej. Pili, poszli na striptease i gaw dzili o starych czasach. Kirow wspomina nawet ich wspóln dziewczyn i pyta , czy Leipzig nie wie przypadkiem, co si z ni sta o. Leipzig odpar , e nie. Wczesnym rankiem Otto zaproponowa , eby poderwali jakie panienki i pojechali do niego, ale ku jego rozczarowaniu Kirow odmówi : w Pary u nie, to zbyt niebezpieczne. W Wiedniu albo w Hamburgu nie ma adnego problemu. Ale w Pary u nie. Wypili co do niadania i po egnali si , a Cyrk sta si o sto funtów ubo szy. - Wtedy zacz y si cholerne walki i k ótnie - powiedzia a Connie, przeskakuj c nagle na zupe nie inne tory. - Wielka Debata G ównego Urz du, takiego wa a. Ciebie nie by o, Saul Enderby umoczy w tej sprawie swoje wymanicurowane kopyto, a reszta szybko zw cha a, o co chodzi oto, co si sta o. - Znów rozleg si jej g os: -Otto Leipzig robi nas w konia... Nie skonsultowali my operacji z abojadami... Foreign Office martwi si o reperkusje... Kirow jest podstawiony... Grupa Ryska stanowi absolutnie zbyt kruch podstaw przedsi wzi cia na tak skal . Gdzie ty wtedy by ? W tym upiornym Berlinie, tak? - W Hongkongu. - Ach, tam - powiedzia a s abym g osem, osun a si w fotelu i przymkn a powieki. Smiley pos Hilary, eby zrobi a herbat , i dziewczyna dzwoni a teraz naczyniami w drugim ko cu pokoju. Obrzuci j wzrokiem, zastanawiaj c si , czyjej nie zawo , i widzia jej posta tak samo, jak wtedy po raz ostatni w Cyrku, tej nocy, kiedy po niego pos ali - przyci ni te do ust pi ci powstrzymuj ce niemy krzyk. Pracowa do pó na w nocy - tak, to by o wówczas, kiedy przygotowywa si do wyjazdu do Hongkongu - i nagle zadzwoni wewn trzny telefon i us ysza bardzo zdenerwowany ski g os prosz cy, aby natychmiast przyszed do pokoju szyfrantów, panie Smiley, sir, to pilne. W kilka chwil pó niej gna ju pustym korytarzem, maj c na skrzyd ach dwóch zaniepokojonych dozorców. Otworzyli mu drzwi, wszed do rodka, tamci zostali z ty u. Ujrza rozbite urz dzenia, akta, fiszki i telegramy rozrzucone po pokoju jak mieci na boisku futbolowym i obsceniczne graffiti nabazgrane na cianie. A po ród tego wszystkiego ujrza winowajczyni , Hilary, wygl daj dok adnie tak, jak teraz. Wpatrywa a si przez grube a urowe zas ony w bia e, swobodne niebo za oknem: nasza westalka Hilary, tak dobrze
ona; Hilary, nasza Cyrkowa oblubienica. - Co ty tam do cholery robisz, Hils? - rzuci a ostro Connie ze swojego fotela. - Zaparzam herbat , Con. George chce herbaty. - Do diab a z tym, czego chce George - odparowa a, wybuchaj c gniewem. - George to pi te pi tro. George kaza odwali spraw Kirowa, a teraz graj c solo na stare lata, próbuje to naprawi . Prawda, George? Prawda? Naopowiada mi nawet k amstw o starym Vladimirze, który nadzia si na kul gdzie na Hampstead Heath, jak chc gazety. Ale on widocznie nie czytuje gazet, tak samo jak nie czyta moich sprawozda . Wypili herbat . Zanosi o si na burz . Pierwsze grube krople ju omota y o drewniany dach. Smiley j oczarowa , obsypa pochlebstwami, namówi , eby ci gn a dalej. Nitk z k bka odwin a ju dla niego do po owy. Upar si , aby wysup a j do ko ca. - Musz mie wszystko, Con - powtórzy . - Musz wys ucha wszystkiego, tak jak to spami ta , nawet je li koniec jest bolesny. - A eby wiedzia , koniec jest cholernie bolesny odpowiedzia a Connie. Lecz jej g os, jej twarz, a nawet blask jej pami ci zacz y ju blakn i Smiley zrozumia , e jest to wy cig z czasem. - Teraz by ruch Kirowa - powiedzia a Connie znu onym osem. - Miesi c pó niej podczas ich nast pnego spotkania w Brukseli Kirow nawi za do historyjki o transporcie broni do Izraela. Powiedzia Leipzigowi, e wspomnia o tej rozmowie pewnemu znajomemu z sekcji handlowej ambasady, który prowadzi specjalne badania nad izraelsk ekonomik wojskow i posiada nawet odpowiednie fundusze na ten cel. Czy Leipzig nie móg by no nie, powa nie, Otto - pogada z tym facetem albo jeszcze lepiej opowiedzie wszystko tu i teraz swojemu staremu kumplowi Olegowi, który móg by wtedy to i owo zapisa tak e i na swoje konto? Otto odpar : Pod warunkiem, e mi si to op aci i e nikomu nie stanie si krzywda. Potem z powag wcisn Kirowowi torb papki przygotowanej dla niego przez Connie i ludzi z sekcji Bliskiego Wschodu: informacje by y oczywi cie prawdziwe i jak najbardziej sprawdzalne, nawet je li nikomu nie mog y si na nic przyda . Kirow zanotowa je skwapliwie, cho obaj doskonale wiedzieli, e ani Kirow, ani jego mocodawca, kimkolwiek by nie by , w najmniejszym stopniu nie jest zainteresowany ani dostawami broni, ani Izraelem, ani tym bardziej jego ekonomik wojskow - a w ka dym razie nie w tym wypadku. Kirow stara si natomiast stworzy konspiracyjn atmosfer wokó ich spotka , jak to si okaza o nast pnym razem w Pary u. Kirow nie posiada si z zachwytu nad raportem Leipziga i nalega , eby Otto przyj w zamian pi set dolarów, dokonuj c jedynie drobnej formalno ci, jak mia o by z jego strony podpisanie pokwitowania. A kiedy Otto z podpis i wpad ju na dobre, Kirow z ca swoj brutalno ci - a mia jej w sobie niema o, zauwa a Connie - zacz wypytywa Ottona, w jakich pozostaje stosunkach z miejscowymi emigrantami rosyjskimi. - B agam, Con - wyszepta Smiley. - Jeste my niemal u celu. - By a ju blisko, ale on czu , e odp ywa coraz dalej i dalej. Hilary le a na pod odze z g ow opart o kolana Connie, która d mi w mitenkach bezwiednie bawi a si jej w osami, niemal ca kowicie zamkn wszy oczy. - Connie - powtórzy . Unosz c powieki, pos a mu zm czony u miech. - To by a tylko tajemnica poliszynela, kochanie. On wie, e ja wiem, e ty wiesz. Po prostu - powiedzia a pob liwie, zamykaj c znowu oczy. - Co odpowiedzia Leipzig? - Leipzig zrobi to, co my zrobiliby my na jego miejscu, kochanie -mrukn a. - Gra na zw ok . Przyzna , e jest w dobrych kontaktach z grupami emigracyjnymi, a z Genera em za pan brat. Potem gra na zw ok . Powiedzia , e nie bywa zbyt cz sto w Pary u. Czemu nie wynaj kogo z tutejszych? - mówi . Hils, kochanie, widzisz, dra ni si z nim. Raz jeszcze zapyta : Czy nikomu nie stanie si krzywda? A w ogóle o jak robot chodzi? Ile z tego mo na mie ? Daj mi troch gorza y, Hils. - Nie - powiedzia a Hilary. - Przynie . Smiley nala jej whisky na dwa palce i patrzy , jak popija. - Czego Kirow chcia od emigrantów? - zapyta . - Chcia legendy - odpar a Connie. - Szuka yciorysu dla dziewczyny. W zachowaniu Smileya nic nie wskazywa o na to, e s ysza to samo od Tobyego Esterhasea przed zaledwie kilkoma godzinami. Cztery lata temu Kirow szuka legendy - powtórzy a Connie. Tak jak dzi , wedle Tobyego i Genera a, Piaskowy Dziadek, pomy la . Kirowowi potrzebny by fa szywy yciorys dla agentki, któr mo na by umie ci we Francji. Tu by pies pogrzebany - powiedzia a Connie. - Kirow naturalnie nic na ten temat nie wspomnia i przedstawi spraw w ca kowicie innym wietle. Powiedzia Leipzigowi, e Moskwa przekaza a wszystkim swoim ambasadom tajny okólnik g osz cy, i w pewnych okoliczno ciach rozdzielone rodziny rosyjskie mog yby po czy si za granic . Je li znalaz aby si odpowiednia liczba rodzin, pragn cych skorzysta z takiej mo liwo ci, wówczas Moskwa og osi aby sw inicjatyw publicznie, co w oczach wiata przyczyni oby si do polepszenia obrazu Zwi zku Radzieckiego w kwestii praw cz owieka. Najbardziej zale oby im na przypadkach o wzbudzaj cym lito wyd wi ku: powiedzmy, córki w Rosji, odci te od swoich rodzin na Zachodzie, panny, ale ju mo e w odpowiednim wieku do zam pój cia. Dyskrecja jest tu absolutnie niezb dna, mówi Kirow, dopóki nie
zgromadzi si pe nej listy odpowiednich przypadków. Pomy le tylko, jaki rejwach by si podniós , gdyby sprawa wyda a si przed czasem. Ry y Wieprz zagra tak niedobrze, ci gn a Connie, e Otto pocz tkowo musia wyszydzi jego propozycj po prostu ze wzgl du na jej realno : za szalone to by o, zbyt tajemnicze: tajne listy, có za nonsens. Dlaczego Kirow nie skontaktowa si bezpo rednio z organizacjami emigracyjnymi i nie kaza im przysi c, e dochowaj tajemnicy? Dlaczego wynajmowa do brudnej roboty zupe nie obcego cz owieka? Leipzig dra ni si z nim, a Kirow coraz bardziej si rozpala . Leipzigowi nie wolno si wy miewa z tajnych polece Moskwy powiedzia Kirow. Zacz na niego wrzeszcze . - Connie te znalaz a w sobie do energii, by krzykn albo chocia podnie nieco g os powy ej zwyk ego znu onego tonu, nadaj c mu tak e gard owe, rosyjskie brzmienie, z jakim jej zdaniem musia mówi Kirow. - Nie masz lito ci? - pyta. Nie chcesz pomóc ludziom? Dlaczego drwisz z mi osiernego gestu tylko dlatego, e pochodzi z Rosji? Kirow mówi , e nawi za osobisty kontakt z kilkoma rodzinami, ale nie pozyska ich zaufania i nie poczyni adnych post pów. Zacz wywiera na Leipziga presj , najpierw natury osobistej (Nie chcesz pomóc mi w karierze?), a gdy to zawiod o, podpowiedzia mu, e skoro ju przekaza ambasadzie tajne informacje za pieni dze, to mo e by oby roztropnie czyni tak nadal, bo w adze zachodnioniemieckie mog yby si dowiedzie o jego powi zaniach ze s bami wywiadowczymi i wydali go z Hamburga - a mo e nawet w ogóle z Niemiec. Czy Otto by by z tego zadowolony? Wreszcie Kirow zaoferowa pieni dze, i by a to imponuj ca propozycja. Za ka de pomy lne po czenie rodzin dziesi tysi cy ameryka skich dolarów - oznajmi a Connie. - A za ka odpowiedni kandydatk bez wzgl du na to, czy po czenie dojdzie do skutku czy nie, tysi c dolarów p atne natychmiast. yw gotówk . Oczywi cie - ci gn a Connie - w tym momencie pi te pi tro zdecydowa o, e Kirow jest niespe na rozumu i nakaza o natychmiast przerwa operacj . - A ja wróci em z Dalekiego Wschodu - powiedzia Smiley. - Tak, jak nieszcz sny król Ryszard z wyprawy krzy owej, kochanie - zgodzi a si Connie. - Zasta w kraju powstanie ch opskie i z ego brata na tronie. Dobrze ci tak. - Connie ziewn a. - Sprawa w koszu na mieci - o wiadczy a. -Szwabska policja da a wydalenia Leipziga z Francji; mogliby my go z atwo ci przed nimi usprawiedliwi , ale nie uczynili my tego. Nie b dzie s odkiej pu apki, nie b dzie zysków, niczego, psiakrew, nie b dzie. Impreza odwo ana. - A jak Vladimir przyj to wszystko? - zapyta Smiley, jak gdyby naprawd nie wiedzia . Connie z trudem otworzy a oczy. - Co przyj ? - Odwo anie imprezy. - Grzmia , a jak my lisz? Grzmia , grzmia . Mówi , e zrezygnowali my z najwi kszej zdobyczy stulecia. Poprzysi dalej prowadzi wojn innymi rodkami. - Jakiej zdobyczy? Nie dos ysza a pytania. - To nie jest ju wojna na pistolety, George - powiedzia a Connie, znów zamykaj c oczy. - W tym problem. Jest szara. Pó diabl ta walcz ce z pó anio ami. Nikt nie wie, któr dy przebiega granica. adnego pif paf! Smiley ponownie ujrza kraciaste ciany hotelowej sypialni, dwa czarne p aszcze i Vladimira prosz cego go o wznowienie sprawy: Maks, wys uchaj nas raz jeszcze, pos uchaj, co wydarzy o si od czasu, kiedy kaza nam zaprzesta . Przylecieli z Pary a na w asny koszt, poniewa Sekcja Finansowa na polecenie Enderbyego zablokowa a konto operacji. Maks, wys uchaj nas, prosz , b aga Vladimir Wczoraj wieczorem Kirow wezwa Ottona do swego mieszkania. Odby o si jeszcze jedno spotkanie. Kirow si upi i opowiada nies ychane rzeczy. Ujrza siebie w swym dawnym gabinecie w Cyrku, Enderby urz dzi si ju przy jego biurku. By o to tego samego dnia, kilka godzin pó niej. - Wygl da na to, e to ostatnia desperacka próba ma ego Ottona, eby wyrwa si z r k Hunów - powiedzia Enderby, wys uchawszy Smileya. -Za co oni go tam poszukuj , za kradzie czy za gwa t? - Za oszustwo - odpar z rozpacz Smiley, bo by a to osna prawda. Connie nuci a co pod nosem. Próbowa a za piewa , potem jaki limeryk. Chcia a si jeszcze napi , ale Hilary zabra a jej szklank . - Chc , eby sobie poszed - powiedzia a mu dziewczyna prosto w oczy. Pochylaj c si na wiklinowej kanapie, Smiley zada swoje ostatnie pytanie. Mo na by pomy le , e uczyni to niech tnie, niemal z niesmakiem. Rysy jego agodnej twarzy stwardnia y na skutek zdecydowania, ale mimo to nie zdo ukry oznak dezaprobaty. - Con, pami tasz t histori , któr opowiada Vladimir? Której nigdy nie powtórzyli my nikomu? Któr przechowywali my jak nasz prywatny skarb? Która g osi a, e Karla mia podobno jak ukochan kobiet ? - Swoj Ann - powiedzia a znu onym g osem. - e by a dla niego wszystkim na tym wiecie, e przez ni zachowywa si czasem jak szaleniec? Unios a powoli g ow i Smiley wyra nie zobaczy jej twarz, a jego g os przybiera teraz na mocy i pr dko ci. - Pami tasz t plotk , która kr a w ród dobrze poinformowanych ludzi w Centrum Moskiewskim? e by a jego tworem - jego dzieckiem, Con? e znalaz j podczas wojny, kiedy by a jeszcze ma dziewczynk , b kaj si w jakiej spalonej
wiosce? e j zaadoptowa , wychowa i e si w niej zakocha ? Obserwowa Connie i zauwa , e pomimo whisky, pomimo miertelnego wyczerpania ostatnia iskra podniecenia rozja ni a jej oblicze jak ostatnia kropla alkoholu w butelce. - Przebywa wtedy gdzie na ty ach niemieckiego frontu powiedzia a. - By y to lata czterdzieste. Ca grup próbowali wznieci powstanie w ród narodów ba tyckich. Budowali siatki, organizowali dru yny dywersantów. Operacja na du skal . Karla by szefem. A ona sta a si ich maskotk . Wsz dzie j ze sob wozili. By a dzieckiem. Och, George! Wstrzyma oddech, eby s ysze jej s owa. oskot na dachu narasta . Ich twarze niemal si styka y; obie wyra y jednakowe ywienie. - Co by o potem? - zapyta . - Potem j za atwi , kochanie. To by o potem. - Dlaczego? - przysun si jeszcze bli ej, obawiaj c si jak gdyby, e s owa zawiod j w decyduj cym momencie. Dlaczego, Connie? Dlaczego mia by j zabija , skoro j kocha ? - Zrobi dla niej wszystko. Znalaz jej rodzin zast pcz . Zapewni jej wykszta cenie. Mia a by dla niego idealn bab . Odgrywa tatusia, kochanka, odgrywa Boga. By a jego zabawk . Ale pewnego dnia buntuje si i przychodz jej do g owy rozmaite nieodpowiednie my li. - Jakie my li? - Flirtowa a z rewolucj . Zadawa a si z ró nymi cholernymi intelektualistami. Chcia a, eby rozpad a si Ojczyzna. Zadawa a wa ne pytania: Dlaczego? i dlaczego nie? Kaza jej milcze . Nie us ucha a. Mia a w sobie diab a. Zamkn j do pud a. Zrobi a si jeszcze gorsza. - I by o te dziecko - podpowiedzia Smiley, bior c w d onie jej r . Mia z ni dziecko, pami tasz? - D Connie by a pomi dzy nimi, pomi dzy ich twarzami. - Bada t spraw , prawda, Con? Którego miesznego roku da em ci woln r . Rozpracuj to, Con - powiedzia em. Bez wzgl du na to, dok d zajdziesz. Pami tasz? Pod wp ywem s ów gor cej zach ty Smileya opowie Connie nabra a aru ostatniej mi ci. Mówi a szybko, wylewaj c potoki ez. Cofa a si po w asnych ladach, kr a po wszystkich zakamarkach swej pami ci. - Karla mia t bab ... tak, kochanie, to ta historia, yszysz mnie? - Tak, Connie, s ysz , mów dalej. - Wi c s uchaj. Wychowa j , uczyni j swoj kochank , by te bachor i k ótnie dotyczy y bachora. George, kochanie, kochasz mnie jak dawniej? - Och, doko cz, Con, oczywi cie, e tak. - Oskar j o to, e wypaczy a dusz dziecka niebezpiecznymi poj ciami, jak na przyk ad wolno . Albo mi . To by a dziewczynka, wierne odbicie swej matki, podobno niezwyk a pi kno . W ko cu mi starego tyrana zmieni a si w nienawi , kaza wi c swój idea zabra i u pi , i tyle. Wpierw us yszeli my o tym od Vladimira, potem jeszcze kilka plotek, ale nigdy nic pewnego. Nazwisko nieznane, kochanie, poniewa Karla nakaza zniszczy wszystkie dokumenty i zamordowa ka dego, kto móg by co na ten temat s ysze , takie ma obyczaje, niech go Bóg ogos awi. Prawda, kochanie, on zawsze by taki? Inni powiadali, e wcale jej nie zabito, e historia jej morderstwa od pocz tku do ko ca s a dezinformacji. Tak, a wi c uda o si , stara wariatka pami ta. - A dziecko? - zapyta Smiley. - Dziecko, b ce wiernym obrazem swej matki? By jaki raport uciekiniera, o co tam chodzi o? - Connie nie zrobi a adnej pauzy. To te pami ta a, jej umys wyprzedza j tak samo, jak jej g os wyprzedza jej oddech. - Pewien belfer z Uniwersytetu Leningradzkiego - powiedzia a Connie. -Twierdzi , e kazano mu przyj jak pomylon dziewczyn na specjalne kursy polityczne, udzielane wieczorami. By a kim w rodzaju prywatnego pacjenta, wykazuj cego sk onno ci antyspo eczne, córka jakiej wysoko postawionej osobisto ci. Tatiana, zna j tylko jako Tatian . Rozrabia a po ca ym mie cie jak jasna cholera, ale jej ojciec by du ym wa niakiem w Moskwie i nie wolno by o jej tkn . Dziewczyna usi owa a go uwie , co pewnie jej si uda o, a potem opowiedzia a mu, jak to tatu kaza zabi mamusi za to, e nie wykazywa a odpowiednio silnej wiary w proces historyczny. Nast pnego dnia zatelefonowa do niego jego profesor, mówi c, e je li kiedykolwiek powtórzy cho jedno s owo, które pad o podczas spotkania, to mo e si po lizn na bardzo du ej skórce od banana... Connie p dzi a dalej, przedstawiaj c wiod ce do nik d tropy i ród a informacji, znikaj ce ju w momencie ich odkrycia. Zdawa o si niemal niemo liwe, aby jej zniszczone i przesi kni te alkoholem cia o mog o raz jeszcze zebra tyle si . - Och, George, kochanie, zabierz mnie ze sob . Ju wiem, o co ci chodzi. Wiem, kto zabi Vladimira i dlaczego. Ujrza am to w twojej szkaradnej twarzy, kiedy tylko przyszed . Nie by am pewna, co to jest, ale teraz ju wiem. Masz w oczach Karl , Vladi otworzy na nowo, wi c Karla kaza go zabi . To twój sztandar, George. Widz , jak maszerujesz. Zabierz mnie ze sob , George, na lito bosk . Zostawi Hils, wszystko zostawi , ani kropli go dy wi cej, przysi gam. Zabierz mnie do Londynu, a znajd ci t bab , nawet je eli nie istnieje, nawet gdybym mia a zdechn . - Dlaczego Vladimir nazwa go Piaskowym Dziadkiem? - zapyta Smiley, cho odpowied ju zna . - artowa sobie. Niemiecka ba , któr Vladi us ysza w
Estonii, od którego ze swoich szwabskich przodków. Karla to nasz Piaskowy Dziadek. Ka dy, kto zanadto zbli y si do niego, zapada w sen. Nigdy nie mieli my pewno ci, kochanie, no bo sk d? Kto spotka na ubiance m czyzn , który zna kobiet , która zna a j . Kto inny pozna kogo , kto pomaga j pochowa . Ta baba by a wi tyni Karli, George. I zdradzi a go. Mówili my, e ty i Karla byli cie jak dwa bli niacze, zaprzyja nione miasta, jak dwie po ówki tego samego jab ka. George, kochanie, nie. Prosz . Urwa a i zda a sobie spraw , e spogl da na niego z przera eniem i e jej twarz zakryta jest jakby jego twarz ; Smiley sta , przypatruj c si jej z góry. Oparta o cian Hilary krzycza a: "Przesta cie, przesta cie". Sta nad ni , wzburzony nieuczciwym i niesprawiedliwym porównaniem, wiedzia bowiem, e nie stosowa metod Karli i e jego absolutyzm by mu obcy. Us ysza , jak mówi: "Nie, Connie" i zorientowa si , e uniós sztywno skierowane ku ziemi d onie na wysoko piersi, jak gdyby wpycha co w pod og . Zorientowa si te , e przerazi j sw pasj ; nigdy dot d nie okaza wobec niej takiego zdecydowania ani takiego uczucia. - Starzej si - mrukn a, posy aj c mu jagni cy u miech. Odpr si i wtedy zwiotcza o tak e cia o Connie i znikn jej sen. R ce, które ciska y go jeszcze sekund wcze niej, spoczywa y teraz na jej onie jak cia a w okopach. - Wszystko to bujdy - powiedzia a ponuro Connie. Ogarn o j bokie i ostateczne przygn bienie. - Znudzeni emigranci, lej cy zy do wódki. Daj sobie spokój, George. Karla pokona ci na wszystkich frontach. Wykiwa ci , okpi twój czas. Nasz czas. - Pi a, nie dbaj c ju o to, co mówi. G owa opad a jej znów na piersi i Smiley przez chwil my la , e Connie naprawd zasn a. - Wykiwa ciebie, wykiwa mnie, a kiedy zacz si czego domy la , Krwawy Bill Haydon na jego polecenie wykiwa Ann i straci trop. - Unios a z trudem ow , eby popatrze na niego po raz ostatni. - Jed do domu, George. Karla nie zwróci ci przesz ci. B taki, jak stara wariatka. Za atw sobie okruszek mi ci i czekaj na Armagedon. Znów zacz a rozpaczliwie kaszle , jej cia em jeden po drugim szarpa y suche wstrz sy. Deszcz usta . Smiley wyjrza przez okno i ujrza na klatkach ksi ycowe promienie, dotykaj ce pokrytych szronem drutów; zobaczy oszronione korony jode , wspinaj cych si na wzgórze ku czarnemu niebu; zobaczy wiat na opak, jasne przedmioty okry y si cieniem, a przedmioty ciemne odcina y si od bia ej ziemi niczym wietlne boje. Zobaczy nieoczekiwanie ksi yc, który wysun si przed chmury, zapraszaj c go w kipi ce prze wity. Zobaczy biegn alejk posta w kaloszach i chustce i zrozumia , e to Hilary; pewnie nie zauwa , jak wymkn a si z domu. Pami ta , e s ysza trza ni cie drzwi. Wróci do Connie i usiad przy niej na kanapie. Connie ka a i mówi a co chaotycznie o mi ci. - Mi to si a pozytywna - powiedzia a niejasno - zapytaj Hils. Ale Hilary nie by o w pobli u. - Mi to rzucony w wod kamie i je li by oby dosy kamieni, a wszyscy kochaliby my razem, to kr gi na wodzie sta yby si w ko cu tak pot ne, e przekroczy yby morze, zalewaj c wszystkich nienawistników i cyników - nawet straszliwego Karl , kochanie - zapewnia a go Connie. - Tak powiada Hils. Bujdy, co? To bujdy, Hils! krzykn a. Potem Connie znów zamkn a oczy i s dz c po jej oddechu, zapad a w drzemk . A mo e tylko udawa a, eby unikn bólu po egnania. Na paluszkach wyszed na spotkanie mro nego wieczoru. Samochód jakim cudem zapali ; jecha pod gór alejk , rozgl daj c si za Hilary. Ujrza j w wiat ach za zakr tem. Kuli a si pomi dzy drzewami czekaj c, a Smiley odjedzie, nim ona powróci do Connie. Unios a d onie ku twarzy. Smileyowi zdawa o si , e widzi krew; mo e pokaleczy a si paznokciami. Min j i obserwowa w lusterku, jak spogl da w lad za nim w blasku tylnych wiate ; przez chwil przypomina a mu owe zab ocone zjawy, b ce zawsze prawdziwymi ofiarami konfliktów: wy aniaj ce si na chwiejnych nogach z wojennych dymów, zmaltretowane, zag odzone i pozbawione wszystkiego, co posiada y i kocha y. Zwleka , dopóki nie zacz a schodzi ze wzgórza w stron wiate ich daczy. Na Heathrow kupi sobie na jutro rano bilet lotniczy, a potem wyci gn si na hotelowym ku, by mo e w tym samym pokoju, chocia ciany nie by y tu kraciaste. Hotel nie spa przez ca noc, a Smiley wraz z nim. S ysza szcz k rur kanalizacyjnych, dzwonki telefonów i g uche post kiwania kochanków, którzy nie chcieli albo nie mogli zasn . Maks, wys uchaj nas raz jeszcze, powtarza sobie; to sam Piaskowy Dziadek pos Kirowa pomi dzy emigrantów, eby mu znalaz legend . *** Smiley przylecia do Hamburga wczesnym przedpo udniem i specjalnym autobusem pojecha z lotniska do centrum. W powietrzu wisia a mg a; by o bardzo zimno. Pomimo wielu pocz tkowych niepowodze znalaz nareszcie na placu Stacyjnym stary, lichy hotel z wind przystosowan do przewozu trzech osób jednorazowo. Zameldowa si jako Standfast, potem poszed piechot do biura wynajmu samochodów, wypo yczy ma ego opla i zaparkowa go w jakim podziemnym gara u, w którym agodnie s czy si z ników Beethowen. Samochód stanowi jego awaryjne wyj cie. Nie wiedzia , czy go b dzie potrzebowa , ale wiedzia , e powinien go mie . Poszed w stron jeziora Alster, odczuwaj c wszystko z
niebywa ostro ci : szalony ruch, sklepy z zabawkami dla dzieci milionerów. Zgie k miasta uderzy go jak burza i spowodowa , e nie zwa na zimno. Niemcy by y jego drug natur , drug dusz . W m odo ci literatura niemiecka stanowi a jego pasj i g ówn dziedzin bada . Móg jak w mundur przebra si w niemiecki j zyk i mia o si nim pos ugiwa . A jednak z ka dym krokiem wyczuwa niebezpiecze stwo, poniewa jako m odzieniec sp dzi tu pó wojny w samotnym przera eniu szpiega i wiadomo obecno ci na terytorium wroga zakorzeni a si na dobre w jego duszy. W dzieci stwie pozna Hamburg jako wdzi czne i bogate miasto portowe, ukrywaj ce sw swawoln natur za mask angielsko ci; w dojrza ym yciu widzia je wtr cone w redniowieczne mroki na skutek nalotów tysi cy bombowców. W pierwszych latach pokoju widzia nie ko cz ce si pogorzelisko po bombardowaniach i pozosta ych przy yciu ludzi, orz cych gruz jak pole. I widzia Hamburg teraz, p dz cy ku anonimowo ci muzycznych nagra , betonowych drapaczy chmur i dymnego szk a. Dotar szy do Alsteru, poszed adn cie na molo, z którego Villem wsiada na statek. Zapami ta , e w dni powszednie pierwszy prom odp ywa o siódmej zero jeden, ostatni o drugiej pi tna cie, a Villem by tu w nie w dzie powszedni. Nast pny parowiec odchodzi za pi tna cie minut. Czekaj c na niego, Smiley obserwowa wio larzy i rude wiewiórki, tak jak Villem, a kiedy przyp yn parowiec, tak jak Villem usiad na rufie, na wie ym powietrzu pod baldachimem. Towarzysz cy mu wspó pasa erowie sk adali si z t umu dziatwy szkolnej i trzech sióstr zakonnych. Siedzia , niemal ca kiem zamkn wszy oczy pod wp ywem lepiaj cego wiat a, i przys uchiwa si ich paplaninie. Po przebyciu po owy drogi Smiley wsta , przeszed wzd kabin ku szybie dziobowej, wyjrza przez ni , najwyra niej chc c potwierdzi swoje przypuszczenia, spojrza na zegarek i powróci na miejsce, pozostaj c tam a do przybycia do Jungfernstieg, gdzie zszed na l d. Opowie Villema mia a r ce i nogi. Smiley nie spodziewa si , eby mia o by inaczej, ale w wiecie odwiecznego zw tpienia rozs dnie by o upewni si o wszystkim. Zjad lunch, a potem uda si na Poczt G ówn , gdzie przestudiowa stare ksi ki telefoniczne, podobnie jak czyni a to Ostrakowa w Pary u, cho z zupe nie innych przyczyn. Uko czywszy poszukiwania, usadowi si wygodnie w holu hotelu "Cztery Pory Roku" i czyta gazety a do zapadni cia zmroku. W hamburskim przewodniku po miejscowych domach rozkoszy "B kitny Diament" nie by wymieniony pod has em klub nocny, lecz pod has em amour, gdzie opatrzono go trzema gwiazdkami ze wzgl du na ekskluzywno i wysokie ceny. "B kitny Diament" mie ci si w St. Pauli, po ony by jednak z dala od zgie ku centrum w pochy ej, ciemnej, brukowanej alejce, cuchn cej rybami. Smiley zadzwoni i zwolni a si elektryczna blokada, otwieraj c drzwi. Wszed i znalaz si w schludnym przedpokoju, pe nym jakiej szarej maszynerii, obs ugiwanej przez eleganckiego m odzie ca w szarym garniturze. Na cianach powoli obraca y si szare kr ki ta my magnetofonowej, cho muzyka, któr odtwarzali, rozbrzmiewa a g ównie gdzie indziej. Na biurku migota i tyka skomplikowany system telefonów. - Chcia bym sp dzi u was troch czasu - powiedzia Smiley. To tutaj odebrali mój telefon, kiedy dzwoni em do hamburskiego korespondenta Vladimira, pomy la Smiley. M ody elegant wyci gn z biurka drukowany formularz i konfidencjonalnym szeptem obja ni mu obowi zuj procedur niczym prawnik, którym zreszt zapewne rzeczywi cie by za dnia. Cz onkostwo kosztuje sto siedemdziesi t pi marek, powiedzia spokojnie. By a to dwunastomiesi czna subskrypcja, uprawniaj ca Smileya do darmowego korzystania z klubu przez ca y rok tyle razy, na ile mia ochot . Pierwszy drink b dzie go kosztowa dodatkowe dwadzie cia pi marek, ale dalej ceny, chocia wysokie, nie by y nieprzyst pne. Pierwszy drink jest obowi zkowy, a op at za , podobnie jak op at za cz onkostwo, nale y wnie jeszcze przed wej ciem. Za pozosta e przyjemno ci nie pobiera si op aty, cho dziewcz ta ch tnie przyjmuj drobne podarunki. Formularz mo na wype ni na dowolne nazwisko. M ody cz owiek osobi cie wci gnieje do akt. Wszystko, co b dzie musia zrobi nast pnym razem, to zapami ta nazwisko, pod którym wst pi do klubu, a wówczas zostanie wpuszczony bez adnych formalno ci. Smiley wyci gn pieni dze i do tuzinów fa szywych nazwisk, których u ywa w yciu, doda jeszcze jedno. Zszed po schodach w stron drugich drzwi, które równie otworzy y si elektronicznie, ods aniaj c w ski korytarz, prowadz cy do szeregu pustych jeszcze kabin, poniewa w tym wiatku noc si dopiero zacz a. W ko cu korytarza znajdowa y si trzecie drzwi, za którymi otoczy a Smileya ca kowita ciemno , wype niona graj na ca y regulator muzyk z magnetofonów eleganckiego m odzie ca. Przemówi do niego ski g os, dyskretna lampka zaprowadzi a go do stolika. Otrzyma list drinków. "W ciciel C. Kretzschmar", przeczyta napis wydrukowany ma ymi literami u do u strony. Zamówi whisky. - Chc zosta sam. adnego towarzystwa. - Powiadomi obs ug , prosz pana - z poufa godno ci odpowiedzia kelner, przyjmuj c napiwek. - Herr Kretzschmar. Czy on przypadkiem nie jest z Saksonii? - Tak, prosz pana. "Gorzej ni enerdowiec - powiedzia Toby Esterhase. Sakso czyk. Razem kradli, zajmowali si sutenerstwem, fa szowali raporty. Tworzyli ma stwo doskona e". Popija whisky czekaj c, a oczy przyzwyczaj si do wiat a. S cz cy si sk niebieski blask upiornie wydobywa z
mroku ko nierzyki i mankiety. Smiley zobaczy bia e twarze i bia e cia a. Pomieszczenie mia o dwa poziomy. Ni szy, gdzie siedzia Smiley, zastawiony by stolikami i fotelami. Wy szy sk ada si z sze ciu chambres comperes, wygl daj cych jak teatralne lo e, wype nione pojedynczo niebieskim blaskiem. To w której z tych kabin ów kwartet wiadomie lub nie wiadomie pozowa do fotografii, zdecydowa Smiley. Przypomnia sobie k t, pod którym wykonano zdj cie. Zrobiono je z góry -ze znacznej wysoko ci. Ale znaczna wysoko oznacza a czer górnych partii cian, której nie by o w stanie przenikn adne oko, nawet oko Smileya. Muzyka umilk a i przez te same g niki zapowiedziano wyst py kabaretowe. Jak powiedzia comperes, przedstawienie nosi o tytu Dawny Berlin i tak e g os konferansjera w istocie brzmia staroberli sko: by zawadiacki, nosowy i przekonuj cy. Elegancki m odzieniec zmieni ta , pomy la Smiley. Kurtyna rozsun a si , ukazuj c w g bi niewielk scen . W bij cym z niej wietle Smiley ponownie szybko zerkn ku górze i tym razem spostrzeg to, czego szuka : ma e okienko obserwacyjne z dymnego szk a, osadzone bardzo wysoko w cianie. Fotograf musia stosowa specjalne aparaty, pomy la mgli cie; mówiono mu, e w dzisiejszych czasach ciemno nie stanowi ju przeszkody. Powinienem by zapyta Tobyego, on zna te zabawki na pami . Na scenie rozpocz o si mi osne przedstawienie, mechaniczne, bezcelowe, przygn biaj ce. Smiley zacz si przygl da innym cz onkom klubu, rozproszonym po pokoju. Dziewcz ta by y pi kne, nagie i m ode, podobnie jak tamte dziewczyny z fotografii. Te, które mia y partnerów, tuli y si do nich, najwyra niej zachwycone ich brzydot i staro ci . Te, które by y same, siedzia y w milcz cej grupce jak ameryka scy futboli ci, oczekuj cy na wej cie na boisko. Ha as z ników sta si bardzo g ny; mieszanka muzyki i histerycznej narracji. A w Berlinie graj pewnie Dawny Hamburg, pomy la Smiley. Para na scenie zdwoi a wysi ki, ale z mizernym skutkiem. Zastanawia si , czy rozpozna by dziewczyny z fotografii, gdyby przypadkiem gdzie si tu pojawi y. Doszed do wniosku, e nie. Zas oni to kurtyn . Smiley z ulg zamówi kolejn whisky. - Czy Herr Kretzschmar jest dzi w klubie? - zapyta kelnera. Herr Kretzschmar jest bardzo zaj tym cz owiekiem, wyja ni kelner. Herr Kretzschmar zmuszony jest dzieli swój czas pomi dzy kilka zak adów. - Niech pan b dzie tak dobry i powiadomi mnie, je li przyjedzie. - B dzie tu punktualnie o jedenastej, prosz pana. Przy barze zacz y ta czy nagie pary. Wytrzyma jeszcze pó godziny, zanim powróci do biura przy wej ciu, przechodz c obok cz ciowo zaj tych ju kabin. Elegancki m odzieniec zapyta , kogo mam zapowiedzie . - Niech pan powie, e chodzi o specjalne yczenie - poprosi Smiley. Elegancki m odzieniec nacisn guzik i mówi niezwykle cicho, jak przedtem do Smileya. Biuro na górze by o czyste jak gabinet chirurgiczny - sta o w nim wypolerowane, plastikowe biurko i mnóstwo rozmaitych urz dze , o wiele wi cej ni na dole. Telewizja wewn trzna przekazywa a transmisj scen z ni szego poziomu. Okienko obserwacyjne, które wcze niej zauwa Smiley, umieszczone by o bezpo rednio nad separees. Herr Kretzschmar by kim , kogo Niemcy nazywaj powa osobisto ci . Kr pej budowy cia a, mia oko o pi dziesi tki, ubrany schludnie w ciemny garnitur i blady krawat. Jak na dobrego Sakso czyka przysta o, by blondynem o osach koloru s omy, a jego dobrotliwa twarz nie by a ani serdeczna, ani odpychaj ca. Ra no u cisn Smileyowi d i gestem wskaza mu krzes o. Sprawia wra enie osoby przywyk ej do wype niania specjalnych ycze . - Prosz - powiedzia Herr Kretzschmar i na tym zako czy y si wst pne negocjacje. Nie by o dok d i , jedynie do przodu. - O ile wiem, by pan kiedy wspólnikiem jednego z moich znajomych, nazwiskiem Otto Leipzig - powiedzia Smiley, swoim zdaniem nieco za g no. - Tak si sk ada, e jestem w nie w Hamburgu i chcia bym zapyta , czy nie móg by mi pan powiedzie , gdzie on teraz jest. Nie mog em nigdzie znale jego adresu. Kawa Herr Kretzschmara sta a w srebrnym imbryku z r czk owini papierow serwetk , eby nie poparzy palców. Kretzschmar napi si i uwa nie odstawi fili ank , chc c unikn stukni cia. - Kim pan jest, prosz ? - zapyta Herr Kretzschmar. Sakso ski, nosowy akcent nadawa jego g osowi matowe brzmienie. Drobna zmarszczka na czole wzmaga a jeszcze roztaczaj si wokó niego aur szacunku i powa ania. - Otto zwa mnie Maks - powiedzia Smiley. Herr Kretzschmar nie zareagowa na t wiadomo , ale nie spieszy si z zadaniem kolejnego pytania. Jego wzrok, jak zauwa Smiley, by dziwnie niewinny. Otto w yciu nie mia adnego domu, powiedzia Toby. Ale w nag ych wypadkach Kretzschmar gra klucznika.- A jaki interes ma pan do Herr Leipziga, je li wolno spyta ? - Reprezentuj pewne du e przedsi biorstwo - powiedzia Smiley. -Oprócz innych rzeczy prowadzimy w asn agencj literack i fotograficzn dla pracuj cych na w asn r reporterów.
- Tak? - W odleg ej przesz ci moje macierzyste przedsi biorstwo mia o przyjemno przyjmowa od czasu do czasu ró ne materia y od Herr Leipziga przez po redników. Potem przekazywali my je naszym klientom do obróbki i syndykalnej produkcji. - Tak? - powtórzy Herr Kretzschmar. Uniós nieco g ow , ale wyraz jego twarzy nie uleg adnej zmianie. - Ostatnio stosunki handlowe cz ce moje macierzyste przedsi biorstwo i Herr Leipziga zosta y przywrócone. - Smiley przerwa beztrosko. -Najpierw telefonicznie - powiedzia , ale Herr Kretzschmar móg o telefonie nic nie wiedzie . - Wi c znów przys nam przez po redników próbki swojej pracy, które z przyjemno ci wykorzystali my. Przyjecha em omówi warunki i przedstawi nowe zamówienia. Oczywi cie pod warunkiem, e Herr Leipzig b dzie je w stanie wykona . - A przepraszam, Herr Maks, jakiego rodzaju by y te prace, które przys wam Herr Leipzig? - By to negatyw fotografii o tre ci erotycznej. Moja firma zawsze da negatywów. Herr Leipzig oczywi cie o tym wiedzia . Smiley ostro nym gestem wskaza co po drugiej stronie pokoju. Jestem sk onny przypuszcza , e zdj cie wykonane zosta o z tego okna. Natomiast niezwyk fotografii polega na tym, e Herr Leipzig pozowa do niej osobi cie. A zatem mo na by mniema , e aparat obs ugiwa jego wspólnik lub przyjaciel. Spojrzenie niebieskich oczu Herr Kretzschmara pozosta o równie bezpo rednie i niewinne, jak poprzednio. Smileyowi jego dziwnie beznami tna twarz wyda a si odwa na, cho sam nie wiedzia , dlaczego. "Zadajesz si z tak mend jak Leipzig, wi c musi si tob opiekowa taka menda jak ja", powiedzia Toby. - Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy - powiedzia Smiley. - Tak? - Na nieszcz cie ów d entelmen, który pe ni rol po rednika, uleg powa nemu wypadkowi wkrótce potem, gdy powierzono nam negatyw. W ten sposób przerwana zosta a nasza tradycyjna linia komunikacyjna z Herr Leipzigiem. Herr Kretzschmar nie stara si ukry niepokoju. Mówi ostrym tonem i zmarszczka prawdziwej troski zachmurzy a jego adk twarz. - Jak to wypadkowi? Jakiemu wypadkowi? - miertelnemu. Przyjecha em ostrzec Ottona i porozmawia z nim. Herr Kretzschmar by posiadaczem pi knego, z otego o ówka. Niespiesznym ruchem wyj go z wewn trznej kieszeni, wysun ko cówk i wci marszcz c brwi narysowa w le cym przed nim notatniku idealny okr g. Potem doda na górze krzy , poprowadzi przez swoje dzie o lini prost , cmokn z niezadowoleniem, powiedzia szkoda, a potem wyprostowa si i rzuci zwi e polecenie w dyktafon: - Nie przeszkadza . - G os szarego recepcjonisty potwierdzi pomrukiem odbiór instrukcji. - Powiedzia pan, e Herr Leipzig by starym wspó pracownikiem waszego przedsi biorstwa? - podj rozmow Herr Kretzschmar. - Przypuszczam, e podobnie jak pan, dawno temu, Herr Kretzschmar. - Prosz to wyja ni nieco bli ej - powiedzia Herr Kretzschmar, powoli obracaj c o ówek w d oniach, jak gdyby sprawdza jako z ota. - Mówimy przecie o dawnych czasach - powiedzia Smiley z niezadowoleniem. - Rozumiem. - Kiedy Herr Leipzig uciek z Rosji, przyjecha najpierw do Szlezwika - Holsztynu - powiedzia Smiley. - Organizacja, która dopomog a mu w ucieczce, mia a sw siedzib w Pary u, ale on jako Ba t wola zamieszka w pó nocnych Niemczech. Kraj znajdowa si nadal pod okupacj i by o mu trudno zarobi na ycie. - Wszystkim by o trudno - poprawi Herr Kretzschmar. Wszystkim by o trudno zarobi na ycie. To by y niesamowicie trudne czasy. Dzisiejsza m odzie nie ma o tym poj cia. - adnego - zgodzi si Smiley. - A by y to szczególnie ci kie czasy dla uchod ców. Oboj tne, czy pochodzili z Estonii, czy z Saksonii, wiedli ci kie ycie. - wi ta prawda. Uchod com by o najtrudniej. Prosz kontynuowa . - W tamtym okresie mo na by o znale niez prac , gromadz c informacje. Wszelkiego rodzaju. Wojskowe, przemys owe, ekonomiczne, polityczne. Zwyci skie mocarstwa gotowe by y p aci znaczne sumy za wnikliwe materia y na swój temat. Moje macierzyste przedsi biorstwo równie prowadzi o podobne interesy, utrzymuj c w tym kraju swojego przedstawiciela, którego zadaniem by o zbieranie odpowiednich materia ów i przekazywanie ich nast pnie do Londynu. Herr Leipzig i jego wspólnik byli naszymi sporadycznymi klientami. Pracowali jako wolni strzelcy. Pomimo wie ci o miertelnym wypadku Genera a po twarzy Herr Kretzschmara, niczym powiew wiatru, przemkn szybki i nieoczekiwany u miech. - Wolni strzelcy - powiedzia , jak gdyby podoba y mu si te owa i jakby wypowiada je po raz pierwszy. - Wolni strzelcy powtórzy . - Tak, byli my wolnymi strzelcami. - Takie zwi zki maj zwykle nietrwa y charakter - ci gn dalej Smiley. - Ale jako Ba t Herr Leipzig mia tak e inne zainteresowania i przez d ugi czas korespondowa z moj firm przez po redników z Pary a. - Smiley przerwa na chwil . ównie przez pewnego Genera a. Kilka lat temu wskutek nieporozumienia Genera by zmuszony przenie si do Londynu, ale Otto pozostawa z nim w kontakcie. Genera ze swej strony
nadal grywa mi dzy nami rol po rednika. - Dopóki nie uleg wypadkowi - wtr ci Herr Kretzschmar. - W nie - odrzek Smiley. - Czy to by wypadek samochodowy? Starszy, nieco nieuwa ny cz owiek? - Zosta zastrzelony - powiedzia Smiley i zobaczy , e twarz Kretzschmara wykrzywi raz jeszcze grymas niezadowolenia. To znaczy zamordowany - doda Smiley, jak gdyby pragn go upewni . - Nie by o to samobójstwo ani wypadek, ani nic w tym rodzaju. - Naturalnie - powiedzia Herr Kretzschmar i pocz stowa Smileya papierosem. Poniewa Smiley odmówi , zapali sam, zaci gn si kilkakrotnie i zgasi niedopa ek. Jego blada cera by a teraz odrobin bledsza. - Zna pan Ottona? Widzia go pan kiedy ? - zapyta Herr Kretzschmar tonem cz owieka, rozpoczynaj cego beztrosk rozmow . - Widzia em go raz. - Gdzie? - Tego nie wolno mi powiedzie . Herr Kretzschmar zmarszczy brwi, raczej ze zdziwieniem ni z dezaprobat . - Prosz mi powiedzie jedn rzecz. Jakie kroki podejmowa a pa ska firma - no dobrze, Londyn - kiedy chcieli cie si skontaktowa bezpo rednio z Leipzigiem? - zapyta Herr Kretzschmar. - Mieli my pewn umow dotycz "Hamburger Abendblatt". - A je li by wam pilnie potrzebny? - Wtedy by jeszcze pan. - Jest pan z policji? - zapyta cicho Kretzschmar. - Ze Scotland Yardu? - Nie. - Smiley wpatrywa si w Kretzschmara, który odwzajemni mu si przeci ym spojrzeniem. - Ma pan co dla mnie? - zapyta Herr Kretzschmar. Zaskoczony Smiley nie odpowiedzia od razu. - Mo e list polecaj cy? Albo wizytówk ? - Nie. - Nic mi pan nie poka e? Szkoda. - Mo e lepiej zrozumiem pa skie pytanie, kiedy si z nim zobacz . - Ale t fotografi chyba pan widzia ? Ma pan j mo e przy sobie? Smiley wyj portfel i podsun mu stykow odbitk . Trzymaj c zdj cie za brzegi, Herr Kretzschmar przygl da mu si przez chwil z uwag , ale widocznie chcia si tylko w czym upewni , bo odrzuci zaraz fotografi na plastikowy blat. Jaki szósty zmys podpowiedzia Smileyowi, e Herr Kretzschmar z y za chwil o wiadczenie w sposób w ciwy Niemcom, wypowiadaj cym si na tematy filozoficzne, pragn cym dokona ekspiacji, chc cym si podoba albo oczekuj cym dla siebie lito ci. Zacz podejrzewa , e przynajmniej w swoich w asnych oczach Herr Kretzschmar jest sympatycznym i niew ciwie ocenianym cz owiekiem; cz owiekiem serdecznym, wr cz dobrym. Jego pierwotny ch ód by jakby cz ci s bowego ubrania, niech tnie noszonego przez Herr Kretzschmara w wiecie nie wykazuj cym adnego zrozumienia dla jego wra liwej natury: - Pragn wyja ni , e prowadz przyzwoity zak ad - zauwa Herr Kretzschmar, raz jeszcze spojrzawszy na odbitk le na jego biurku w wietle lampy. - Nie mam zwyczaju fotografowa klientów. Inni sprzedaj krawaty, ja sprzedaj seks. Prowadzenie interesów w uporz dkowany i w ciwy sposób jest dla mnie rzecz wa . Ale to nie by interes. To by a przyja . Smiley mia do rozs dku, eby milcze . Herr Kretzschmar zmarszczy brwi. Jego g os sta si cichszy i poufny: - Zna go pan, Herr Maks? Starego Genera a? Pozostawa pan z nim w kontakcie osobistym? - Tak. - Jak rozumiem, to nie by byle kto? - Rzeczywi cie. - Lew, co? - Lew. - Otto wci szaleje na jego punkcie. Na imi mam Claus. Claus, powiada do mnie. Ten Vladimir, ja kocham tego cz owieka. Rozumie pan? Otto jest bardzo lojalny. A Genera ? - By lojalny - powiedzia Smiley. - Wielu ludzi nie wierzy o w Ottona. Pa ska firma tak e nie zawsze w niego wierzy a. Ale to zrozumia e. Nie czyni nikomu wyrzutów. Za to Genera wierzy w Ottona. Nie we wszystkich drobiazgach. Ale w wa nych przypadkach tak. - Herr Kretzschmar uniós rami , zacisn pi i okaza o si , e jest doprawdy ogromna. - Kiedy zaczyna y si k opoty, Genera wierzy w Ottona bez zastrze . Ja te w niego wierz . W wa nych przypadkach. Ale jestem Niemcem, nie zajmuj si polityk , jestem biznesmenem. Je li o mnie chodzi, to koniec z tymi uchod czymi historiami. Rozumie pan? - Oczywi cie. - Ale nie Otto. Nigdy. Otto to fanatyk. Mog u tego owa. Fanatyk. To jedna z przyczyn, dla których nasze drogi si rozesz y. Mimo to Otto pozosta moim przyjacielem. Je li kto go skrzywdzi, dzie mia z Kretzschmarem do czynienia. - Jego twarz okry a na chwil chmura zadumy. -Jest pan pewien, e nic pan dla mnie nie ma, Herr Maks? - Nic oprócz fotografii. Herr Kretzschmar raz jeszcze niech tnie przyj te s owa do
wiadomo ci, ale troch to trwa o; by niespokojny. - Starego Genera a zastrzelono w Anglii? - spyta wreszcie. - Tak. - Ale mimo to uwa a pan, e Otto równie znajduje si w niebezpiecze stwie? - Owszem, ale my , e od pocz tku zdaje sobie z tego spraw . Ta odpowied zadowoli a widocznie Herr Kretzschmara, bo dwukrotnie energicznie skin g ow . - Ja te tak s dz . Ja tak e. Zawsze robi na mnie takie wra enie. Tyle razy mówi em mu: Otto, powiniene by zosta linoskoczkiem. Moim zdaniem, Otto uwa a, e nie warto prze cho by jednego dnia, je li przynajmniej z sze ciu ró nych powodów nie móg by to by zarazem jego dzie ostatni. Pozwoli pan, e poczyni pewne spostrze enia, dotycz ce mojej znajomo ci z Ottem? - Prosz - rzek uprzejmie Smiley. Herr Kretzschmar opar r ce na plastikowej powierzchni biurka i usadowi si w wygodnej do spowiedzi pozycji. - By taki czas, kiedy Otto i Claus Kretzschmar wszystko robili razem; konie my kradli, jak to si mówi. By em z Saksonii, Otto pochodzi ze W schodu. By Ba tem. Nie Rosjaninem, podkre la , lecz Esto czykiem. Wiele przeszed , przestudiowa wn trza wi cej ni kilku wi zie , a jaki podlec zdradzi go kiedy , jeszcze w Estonii. Zgin a jaka dziewczyna i Otto strasznie si w ciek z tego powodu. Mia wujka ko o Kilonii, ale on okaza si wini . Wolno mi to powiedzie . Nie mieli my pieni dzy, byli my towarzyszami i wspólnie kradli my. To by o wtedy normalne, Herr Maks. Smiley przyj t pouczaj uwag do wiadomo ci. - Zajmowali my si mi dzy innymi sprzedawaniem informacji. Mia pan s uszno mówi c, e w tamtych czasach informacja stanowi a cenny towar. Dowiadywali my si na przyk ad o jakim wie o przyby ym do kraju uchod cy, którego alianci jeszcze nie zd yli przes ucha . Albo o radzieckim dezerterze. Albo o kapitanie statku handlowego. Zdobywali my o nim informacje i brali my go na spytki. Je li byli my sprytni, to udawa o nam si sprzeda ten sam raport w ró nych wersjach dwóm albo i trzem rozmaitym kupcom. Amerykanom, Francuzom, Anglikom. Tak, nawet Niemcom, siedz cym ju z powrotem w siodle. Czasami, je eli raport by niedok adny, mogli my mie i pi ciu kupców. - Za mia si soczy cie. - Ale tylko wówczas, kiedy by niedok adny, jasne? W innych przypadkach, gdy byli my pozbawieni odpowiednich róde informacji, fabrykowali my materia y - to prawda. Mieli my mapy, bujn wyobra ni , dobre kontakty. Prosz mnie le nie zrozumie : Kretzschmar jest wrogiem komunizmu. Mówimy o dawnych czasach, jak to ju pan zauwa , Herr Maks. Trzeba by o utrzyma si przy yciu. Otto mia pomys y, Kretzschmar wykonywa robot . Powiedzia bym, e Otto nie mia szczególnych zdolno ci do pracy Herr Kretzschmar zrobi marsow min . - Ale pod pewnym wzgl dem by szalenie powa nym cz owiekiem. Mia do sp acenia d ug. Cz sto o tym mówi . By mo e by to d ug wobec faceta, który go zdradzi i zamordowa jego dziewczyn , by mo e wobec ca ego rodzaju ludzkiego. Sk d móg bym wiedzie ? Otto musia by aktywny. Aktywny politycznie. Dlatego wyje wielokrotnie do Pary a. Wielokrotnie. Herr Kretzschmar pozwoli sobie na krótk chwil refleksji. -B szczery - oznajmi . - A ja uszanuj okazane mi zaufanie - powiedzia Smiley. - Wierz panu. Pan jest Maks. Genera by pa skim przyjacielem, Otto mówi mi o tym. Raz pana spotka , podziwia pana. Doskonale. B z panem szczery. Wiele lat temu Otto Leipzig poszed za mnie do wi zienia. Wtedy nie by em jeszcze szanowanym obywatelem. Teraz sta mnie na to, mam pieni dze. Ukradli my co , z apali go, sk ama i wzi ca win na siebie. Chcia em mu zap aci . Powiedzia : - Po jak choler ? Je li jest si Otto Leipzigiem, to rok w wi zieniu jest jak wakacje. Odwiedza em go co tydzie , przekupi em stra ników, eby dostarczali mu specjalne jedzenie - raz nawet sprowadzili mu kobiet . Gdy wyszed , znów próbowa em mu zap aci . Odrzuci moj ofert . Pewnego dnia poprosz ci o co , powiedzia . Mo e o twoj on . B dziesz j mia , odrzek em. aden problem. Herr Maks, przypuszczam, e jest pan Anglikiem. Zdaje pan sobie spraw z tego, w jakim znajdowa em si po eniu. Smiley powiedzia , e tak. - Dwa miesi ce temu - zreszt nie wiem, mo e wi cej, mo e mniej -dzwoni stary Genera . Pilnie poszukuje Ottona. Nie jutro, lecz dzi . Czasem dzwoni w podobnych okoliczno ciach z Pary a, ywa kryptonimów i wszystkich tych bzdur. Stary Genera to tajemniczy cz owiek. Otto te . Jak dzieci, wie pan, co mam na my li? Niewa ne. Herr Kretzschmar z ulg przesun sw ogromn d oni po twarzy, jak gdyby odgarnia z czo a paj czyn . - S uchaj, powiadam mu. Nie wiem, gdzie jest Otto. Jak ostatnio s ysza em, znalaz si w powa nych tarapatach w zwi zku z jakim swoim interesem. Musz go odszuka , a to troch potrwa. Mo e do jutra, mo e dziesi dni. Wtedy stary mówi: Przysy am dla niego list. Niech go pan strze e jak swojego ycia. Nast pnego dnia przychodzi ekspres dla Kretzschmara, stempel londy ski. W rodku druga koperta. Pilne i ci le tajne dla Ottona. ci le tajne, jasne? Stary zwariowa . Niewa ne. Zna pan jego charakter pisma, mocny jak na rozkazach wojskowych? Smiley powiedzia , e tak. - Znalaz em Ottona. Ukrywa si , by w k opotach, bez pieni dzy. Mia jeden garnitur, ale ubiera si jak gwiazda
filmowa. Da em mu list starego. - Pewnie gruby - podpowiedzia Smiley, my c o siedmiu stronach papieru do kopiarek. My c o czarnej maszynie Mikhela, zaparkowanej w bibliotece niczym stary czo g. - Oczywi cie. D ugi list. Otworzy go przy mnie... Herr Kretzschmar urwa i zmierzy Smileya wzrokiem, a w jego twarzy nie bez trudu mo na by o wyczyta , e co go powstrzymuje. - D ugi list - powtórzy . - Wiele stron. Przeczyta go i strasznie si zapali . Claus, powiada. Po ycz mi troch pieni dzy. Musz jecha do Pary a. Po yczy em mu pieni dze, pi set marek, aden problem. Potem nie widzia em go przez d szy czas. By tu przy paru okazjach, eby zatelefonowa . Nie s ucha em. Miesi c temu przyjecha zobaczy si ze mn . - Znów urwa i Smiley znów wyczu , e co nie pozwala mu mówi . Jestem szczery -powiedzia , jak gdyby chcia na nowo zobowi za Smileya do dyskrecji. -By ... powiedzia bym, e by rozentuzjazmowany. - Chcia wykorzysta pa ski klub nocny - podpowiedzia us nie Smiley. - Claus, powiada. Zrób, o co ci prosz , a sp acisz swój ug wobec mnie. Nazywa to s odk pu apk . Mia przyprowadzi do klubu pewnego m czyzn , Ruska, kogo , kogo dobrze zna i nad kim pracowa od wielu lat, jak twierdzi , wyj tkow wini . Ten facet to obiekt. Obiekt, tak go nazywa . Twierdzi , e to jego yciowa szansa, e na to w nie czeka . Najlepsze dziewczyny, najlepszy szampan, najlepszy pokaz. Na jeden wieczór, na koszt Kretzschmara. To, jak mówi , ostateczny efekt jego stara . Szansa wyrównania starych d ugów, a tak e zarobienia pieni dzy. Kto by mu co winien, mówi Otto. Teraz odbierze nale no . Przyrzek , e sprawa nie b dzie mia a adnych nast pstw. Nie ma problemu, powiedzia em. Claus, chcia bym tak e, eby nas sfotografowa , powiada. Nie ma problemu, mówi mu znowu. Wi c przyjecha . I przywióz swój obiekt. Opowie Herr Kretzschmara sta a si nagle niezwykle oszcz dna. Smileyowi uda o si w przerwie zada jedno pytanie, którego cel wykracza daleko poza jego kontekst: - W jakim j zyku rozmawiali? Herr Kretzschmar zawaha si , zmarszczy brwi, ale w ko cu odpowiedzia : -Z pocz tku obiekt udawa Francuza, ale dziewcz ta nie zna y zbyt dobrze francuskiego, wi c mówi do nich po niemiecku. Z Ottonem natomiast rozmawiali po rosyjsku. Paskudny by ten jego obiekt. Cuchn , poci si i nie by d entelmenem jeszcze pod kilkoma innymi wzgl dami. Dziewczyny nie chcia y z nim zosta . Przysz y do mnie na skarg . Odes em je, ale nadal szemra y. Herr Kretzschmar wydawa si zak opotany. - Jeszcze jedno male kie pytanie - powiedzia Smiley, kiedy tamtego znowu ogarn o skr powanie. - Prosz . - Jak Otto Leipzig móg przyrzeka , e sprawa nie b dzie mia a adnych nast pstw, skoro najprawdopodobniej zamierza szanta owa tego cz owieka? - Obiekt nie by ostatecznym celem - powiedzia Herr Kretzschmar, zaciskaj c usta, eby podkre li intelektualne znaczenie tej uwagi. - By jedynie rodkiem. - rodkiem umo liwiaj cym dost p do kogo innego? - Tego Otto nie okre li dok adnie. Szczebel na drabinie Genera a, mawia . Mnie wystarczy obiekt, Claus. Najpierw obiekt, potem pieni dze. Ale dla Genera a ten facet jest tylko szczeblem na drabinie. Tak jak i dla Maksa. Z niewiadomych dla mnie powodów pieni dze zale y od tego, czy Genera , a mo e i pan, b dziecie usatysfakcjonowani. - Przerwa w nadziei, e mo e Smiley go wieci. Ale Smiley nie o wieci go. - Nie chcia em zadawa pyta ani stawia warunków - ci gn dalej Herr Kretzschmar, dobieraj c owa ze znacznie wi ksz surowo ci . - Otto i jego obiekt weszli tylnym wyj ciem i bezzw ocznie zaprowadzono ich do separee. Wszystko tak urz dzili my, eby nie by o nigdzie wida nazwy zak adu. Niedawno zbankrutowa pewien klub na naszej ulicy powiedzia Herr Kretzschmar tonem pozwalaj cym mniema , e nie by tym wydarzeniem szczególnie przygn biony. - Nazywa si Freudenjacht. Kupi em na wyprzeda y troch ich wyposa enia. Zapa ki. Talerze. Roz yli my je w separee. - Smiley przypomnia sobie widoczny na fotografii napis ACHT. - Czy mo e mi pan powiedzie , o czym rozmawiali? - Nie. - Po chwili poda inn odpowied : - Nie znam rosyjskiego. - Wykona r przecz cy gest. - Po niemiecku rozmawiali o Bogu i o wiecie. O wszystkim. - Rozumiem. - To wszystko, co wiem. - A jak zachowywa si Otto? - spyta Smiley. - Nadal by pe en entuzjazmu? - Nigdy w yciu nie widzia em go przedtem w takim stanie. mia si jak szalony, mówi trzema j zykami naraz, nie by pijany, ale nadzwyczaj o ywiony, piewa , opowiada dowcipy, sam nie wiem, co jeszcze. To wszystko - powtórzy z zak opotaniem Herr Kretzschmar. Smiley zerkn ukradkiem na okienko obserwacyjne i na szare pud a maszynerii. W cianie naprzeciwko na ma ym ekranie telewizyjnym znowu zobaczy zwijaj ce si i rozdzielaj ce bezd wi cznie bia e cia a.
Wiedzia , jakie na koniec chce zada pytanie, dostrzega jego logik i przeczuwa zapowiadan przeze zdobycz. Ale mimo to towarzysz cy mu przez ca e ycie instynkt, który przywiód go a tutaj, teraz nakaza mu si pohamowa . Nic, aden krótkoterminowy zysk nie by w tym momencie wart ryzyka zra enia Kretzschmara do siebie i zamkni cia sobie drogi do Otto Leipziga. - I Otto nie poda panu adnej innej charakterystyki obiektu? - zapyta Smiley, byle tylko o co zapyta ; byle pomóc mu zako czy jako t rozmow . - Tamtego wieczora przyszed do mnie tylko raz. Tu na gór . Przeprosi swoje towarzystwo i przyszed na gór , eby sprawdzi , czy wszystko idzie tak, jak ustalili my. Spojrza na ten ekran i roze mia si . Teraz wci gn em go w przepa i nie ma ju odwrotu, powiedzia . O nic wi cej nie pyta em. To wszystko, co si tu wtedy wydarzy o. Herr Kretzschmar zapisywa instrukcje dla Smileya w notatniku oprawnym w skór ze z oconymi rogami. - Otto mieszka w niedobrych warunkach - powiedzia . - Nie da si tego zmieni . Wsparcie pieni ne nie poprawi jego pozycji spo ecznej. Jest wci -Herr Kretzschmar zawaha si - w g bi duszy jest wci cyganem. Cyganem, Herr Maks. Prosz mnie le nie zrozumie . - Uprzedzi go pan, e przyje am? - Umówili my si , e nie b dziemy korzystali z telefonu. Oficjalnie zerwali my ze sob wszelkie kontakty. - Herr Kretzschmar poda mu kartk . -Szczerze radz panu uwa powiedzia . - Otto b dzie bardzo z y, kiedy dowie si o mierci starego Genera a. - Odprowadzi Smileya do drzwi. - Ile od pana wzi li tam na dole? - S ucham? - Na dole. Ile od pana wzi li? - Sto siedemdziesi t pi marek za cz onkostwo. - Razem z drinkami w rodku to b dzie co najmniej dwie cie. Ka je panu zwróci przy wyj ciu. Wy, Anglicy, klepiecie teraz bied . Za du o macie zwi zków zawodowych. Podoba si panu pokaz? - Bardzo artystyczny - powiedzia Smiley. Herr Kretzschmarowi odpowied Smileya sprawi a znowu wielk przyjemno . Poklepa go po ramieniu: - Mo e powinien pan wi cej si bawi w yciu. - Tak, mo e powinienem by si bawi - zgodzi si Smiley. - Niech pan pozdrowi ode mnie Ottona - powiedzia Herr Kretzschmar. - Pozdrowi - obieca Smiley. Herr Kretzschmar zawaha si i ponownie ogarn o go chwilowe zdumienie. - I nic pan dla mnie nie ma? - powtórzy . - adnych papierów, na przyk ad? - Nie. - Szkoda. Kiedy wychodzi , Herr Kretzschmar wisia ju na telefonie, zajmuj c si specjalnymi yczeniami innych go ci. Wróci do hotelu. Drzwi otworzy mu pijany portier nocny, sypi cy propozycjami dotycz cymi wspania ych dziewcz t, które móg przys Smileyowi do pokoju. Je eli w ogóle spa , to obudzi o go bicie ko cielnych dzwonów i niesiony wiatrem d wi k okr towych syren w zatoce. Istniej jednak koszmary, które nie znikaj w wietle dnia, i kiedy Smiley przez moczary jecha na pó noc wynaj tym oplem okaza o si , e we mgle czatuj na te same strachy, które dr czy y go noc . *** Drogi by y równie puste jak pejza . Przez szczeliny we mgle udawa o mu si czasem dostrzec p at obsianego zbo em pola albo czerwon farm , przykucni nisko pod wiatr. KAI - g osi jaki niebieski znak. Skr ci ostro z autostrady, zjecha dwa poziomy ni ej i zobaczy przed sob nabrze e, kompleks niskich, szarych baraków, pomniejszonych przez pok ady statków handlowych. Wjazdu strzeg czerwono - bia y s up z tabliczk urz du celnego i napisami w kilku j zykach, ale woko o nie by o ywego ducha. Smiley zatrzyma samochód, wysiad i swobodnie podszed do barierki. Czerwony guzik by wielko ci spodka. Nacisn go i jego przera liwy d wi k poderwa par czapli, trzepocz cych skrzyd ami w bia ej mgle. Po lewej r ce mia wie kontroln na cylindrycznych nogach. Us ysza trza ni cie drzwi, brz k metalu i ujrza brodat posta w niebieskim mundurze, schodz niepewnie po elaznych schodkach. - Czego pan tu szuka?! - zawo czyzna. Nie czekaj c na odpowied , podniós zapor i machn na Smileya, eby jecha . Tarmakadam wygl da jak powierzchnia zabetonowana po bombardowaniu, przygnieciony bia ym, mglistym niebem i obstawiony d wigami. W tle wida by o nisko morze, chyba zbyt delikatne na tak liczb adunków. Zobaczy w lusterku wie e nadmorskiego miasteczka, odbite niczym stary drzeworyt na po owie strony. Na wodzie poprzez mg zobaczy szereg boi i pomruguj cych wiate , wyznaczaj cych granic morsk z NRD i pocz tek rozci gaj cego si na przestrzeni siedmiu i pó tysi ca mil imperium sowieckiego. Tam polecia y czaple, pomy la . Wlók si pomi dzy czerwono - bia ymi pacho kami ku parkingowi dla kontenerowców, zawalonemu oponami samochodowymi i drewnianymi klocami. Przy parkinga kontenerowców w lewo, powiedzia Herr Kretzschmar. Smiley pos usznie powoli skr ci w lewo, szukaj c starego domu, cho stary dom na tym
hanzeatyckim mietniku zdawa si by fizyczn niemo liwo ci . Ale Herr Kretzschmar powiedzia : "Niech pan poszuka starego domu z napisem Biuro", a Herr Kretzschmar si nie myli . Samochód podskoczy na torach kolejowych i skierowa si w stron statków handlowych. Snopy wiat a porannego s ca przerwa y mg , przydaj c blasku pomalowanym na bia o kad ubom. Wjecha w alejk z on z d wigowych kabin kontrolnych, wygl daj cych jak nowoczesne budki nastawcze na kolei, z zielonymi dr kami i wielkimi oknami. Na ko cu alejki, dok adnie tak, jak zapewnia Herr Kretzschmar, sta stary blaszany domek z blaszanym szczytem, r ni tym niby sufitowa sztukateria i zwie czonym uszcz cym si masztem flagowym. Wydawa y si go podtrzymywa prowadz ce do przewody elektryczne; obok wida by o star , ciekn pomp wodn z blaszanym kubkiem przytwierdzonym do podstawy. Na drewnianych drzwiach wyblak ym gotykiem wypisano wedle regu francuskiej, a nie niemieckiej ortografii, tylko jedno s owo: Biuro; wy ej widnia nieco nowszy szyld g osz cy: P. K. BER GEN, IMPORT - EXPORT. Pracuje tam jako stró nocny, powiedzia Herr Kretzschmar. I tylko Bóg i Diabe wiedz , co robi za dnia. Nacisn dzwonek i cofn si na znaczn odleg od drzwi, eby go by o dobrze wida . R ce mia te widoczne, trzyma je bowiem z dala od kieszeni. P aszcz pozapina po szyj . Nie w kapelusza. Samochód zaparkowa bokiem do domu tak, eby mieszka cy widzieli, e w aucie nikogo nie ma. Jestem sam i jestem nie uzbrojony, próbowa powiedzie Smiley. Nie jestem ich cz owiekiem, jestem twój. Zadzwoni jeszcze raz i krzykn : Herr Leipzig! Na górze otworzy o si okno i wyjrza a z niego adna kobieta z zaspanymi oczami i zarzuconym na ramiona kocem. - Przepraszam - zawo grzecznie Smiley. - Szukam Herr Leipziga. To dosy wa na sprawa. - Nie ma - powiedzia a i u miechn a si . Podszed do niej m czyzna. By m ody i nie ogolony, jego ramiona i piersi zdobi y tatua e. Przez chwil rozmawiali, jak dzi Smiley, po polsku. - Nix hier - potwierdzi ostro nie m czyzna. Otto nix hier. - Jeste my tylko tymczasowymi lokatorami! - krzykn a dziewczyna. -Kiedy Otto bankrutuje, przeprowadza si do swojej willi na wsi, i wtedy wynajmuje nam mieszkanie. Powtórzy a to swojemu m czy nie, który tym razem wybuchn miechem. - Nie ma pieni dzy - powtórzy . - Nikt nie ma pieni dzy. Radowa ich zarówno rze ki poranek, jak i towarzystwo. - Kiedy go ostatnio widzieli cie? - zapyta Smiley. Wznowili konferencj . Czy tego, czy mo e tamtego dnia? Smiley mia wra enie, e stracili rachub czasu. - W czwartek - oznajmi a dziewczyna, u miechaj c si znowu. - W czwartek - powtórzy m czyzna. - Mam dla niego dobr wiadomo - wyja ni weso ym tonem Smiley, przystosowuj c si do jej nastroju. Poklepa si po bocznej kieszeni. - Pieni dze. Wszystko dla Ottona. Zarobi za zlecenia. Obieca em przywie mu je wczoraj. Dziewczyna przet umaczy a jego s owa, m czyzna sprzecza si z ni o co , a potem dziewczyna znów si roze mia a. - Mój przyjaciel mówi, eby mu ich nie dawa , bo Otto wróci i ka e nam si wyprowadzi , i wtedy nie b dziemy mieli gdzie si kocha . Spróbuj na obozowisku, podsun a dziewczyna, wskazuj c kierunek nagim ramieniem. Dwa kilometry g ówn drog , przez tory kolejowe, potem obok m yna, potem w prawo - spojrza a na swoje ce, a pó niej jedn z nich skin a wdzi cznie ku partnerowi tak, w prawo; i prosto w stron jeziora, chocia jest niewidoczne, dopóki si do niego nie dojedzie. - Jak si nazywa to miejsce? - spyta Smiley. - Nie ma nazwy - odpar a dziewczyna. - Po prostu jest. Spytaj o domki letniskowe do wynaj cia, a potem jed prosto do ódek. Znajd Walthera. Je eli Otto gdzie tam jest, Walther b dzie wiedzia , gdzie go szuka . - Dzi kuj . - Walther wie wszystko! - zawo a. - Jest jak profesor. To te przet umaczy a, ale tym razem jej przyjaciel wydawa si rozz oszczony. - Z y profesor! - krzykn . - Walther z y cz owiek! - Ty te jeste profesorem? - zapyta a dziewczyna. - Nie. Nie, niestety nie. - Za mia si i podzi kowa im, a oni patrzyli, jak wsiada do samochodu, niczym dzieci podczas jakiego festynu. Ca y ten dzie , rozlane wokó s ce, wizyta Smileya - wszystko sprawia o im rado . Opu ci okno, eby si po egna i us ysza , e dziewczyna mówi co , czego nie zrozumia . - Co takiego? - zawo do niej, u miechaj c si ci gle. - Powiedzia am: No to Otto dla odmiany mia teraz dwukrotnie szcz cie - powtórzy a dziewczyna. - Dlaczego? - zapyta Smiley i wy czy silnik. - Dlaczego mia dwukrotnie szcz cie?. Dziewczyna wzruszy a ramionami. Koc zsuwa si z jej ramion, a nie mia a na sobie nic innego. M czyzna dla przyzwoito ci otoczy j ramieniem i podci gn koc. - W zesz ym tygodniu ta niespodziewana wizyta ze Wschodu powiedzia a - a dzisiaj pieni dze. - Roz a r ce. - Cho raz Otto jest jak urodzony w niedziel . To wszystko.
Zobaczy a twarz Smileya i miech zamar w jej g osie. - Mia go cia? - powtórzy Smiley. - Kto to by ? - Kto ze Wschodu - powiedzia a. Widz c jej konsternacj i obawiaj c si , e dziewczyna zniknie, Smiley z trudem przywo z powrotem na twarz pozory dobrego humoru. - Przypadkiem nie jego brat, co? - zapyta weso o, pe en entuzjazmu. Wyci gn r , kurcz c d nad g ow mitycznego brata. Taki ma y facet? Okulary jak moje? - Nie, nie. Wysoki go . Bogaty. Mia szofera. Smiley pokr ci g ow , udaj c niefrasobliwe rozczarowanie. W takim razie nie znam go - powiedzia . - Brat Ottona z ca pewno ci nie by nigdy bogaty. - Uda o mu si szczerze roze mia . - Chyba e to on by tym szoferem - doda . Jecha dok adnie wedle uzyskanych informacji, ow adni ty sekretnym spokojem sytuacji krytycznej. Pozwoli si st d unie . Nie mie w asnej woli. Pozwoli si st d unie , modli si , uk ada si ze Stwórc . O Bo e, nie pozwól, eby to si sta o, nie chc jeszcze jednego Vladimira. Brunatne pola sta y si z ote w s cu, ale pot na plecach Smileya by jak zimna d , dl ca ch odem jego skór . Jecha dok adnie wed ug uzyskanych od dziewczyny informacji i przygl da si wszystkiemu, jak gdyby by to ostatni dzie jego ycia; wiedzia bowiem, e du y go z szoferem by tam ju przed nim. Zobaczy farm ze starym p ugiem konnym w stajni, uszkodzony, pomruguj cy neon reklamuj cy piwo, w oknach skrzynki z pelargoniami jak krew. Zobaczy m yn jak ogromny m ynek do pieprzu i pole pe ne bia ych g si, biegn cych razem z porywistym wiatrem. Zobaczy czaple sun ce jak agle nad bagnami. Jecha za szybko. Powinienem cz ciej prowadzi , pomy la ; wyszed em z wprawy, nie panuj nad wozem. Droga z asfaltowej sta a si wirowa, ze wirowej piaszczysta, a piach wirowa wokó samochodu jak podczas burzy piaskowej. Wjecha pomi dzy sosny i za nimi zobaczy og oszenie: DOMKI LETNISKOWE DO WYNAJ CIA, dalej rz d rozpadaj cych si bungalowów z azbestu, oczekuj cych na letnie malowanie. Przejecha obok i w oddali dostrzeg zagajnik masztów, a poni ej brunatn wod w basenie. Skierowa si wprost na maszty, wpad w dziur na drodze i spod podwozia samochodu dobieg go straszliwy trzask. Przypuszcza , e to rura wydechowa, bo nagle silnik zacz pracowa bardzo g no, a przyjazd Smileya wyp oszy po ow populacji wodnego ptactwa Szlezwiku - Holsztyna. Przejecha obok farmy i znalaz si w ochronnej ciemno ci pod drzewami, a potem wy oni si w ograniczonym i przepi knym kadrze, obramowanym biel , w którym strzaskane molo i kilka oliwkowych trzcin stanowi o pierwszy plan, natomiast t o tworzy o ogromne niebo. odzie mia po prawej r ce, tu ko o zatoczki. Zniszczone przyczepy campingowe sta y wzd wiod cej do nich alejki; pomi dzy antenami telewizyjnymi wisia o niechlujne pranie. Min namiot, stoj cy na poletku warzywnym, i kilka zrujnowanych chatynek, nale cych niegdy do armii. Na jednej z nich namalowano psychodeliczny wschód s ca, z którego uszczy a si farba. Obok sta y trzy stare samochody i zgarni te na kup mieci. Zaparkowa samochód i b otnist cie ruszy przez trzciny ku brzegowi. W trawiastej przystani przymocowano wiele odzi s cych jako domki, niektóre by y przystosowanymi do tego celu odziami desantowymi jeszcze z czasów wojny. By o tu zimniej i nie wiadomo dlaczego ciemniej. odzie, które widzia , s y za mieszkanie jedynie w dzie . Cumowa y bez adnie, w wi kszo ci pod brezentowymi p achtami. Gra y radia, ale z pocz tku Smiley nikogo nie zauwa . Potem spostrzeg cichutk zatoczk i uwi zan tam niebiesk dinghy, a w niej s katego starca w marynarce z p ótna aglowego i czarnej, spiczastej czapce. M czyzna masowa sobie kark, jak gdyby dopiero si obudzi . - Czy Walther to pan? - zapyta Smiley. Wydawa o si , e starzec nadal masuj cy sobie kark skin lekko g ow . - Szukam Otto Leipziga. Na nabrze u powiedziano mi, e mog go tu znale . Oczy Walthera otoczone pomarszczon , br zow papierow skór mia y kszta t migda ów. - "Isadora" - powiedzia . Wskaza rozklekotane molo dalej od brzegu. Na jego kra cu sta a "Isadora", nieszcz sna motorówka o d ugo ci dwunastu metrów "Grand Hotel" oczekuj cy na rozbiórk . Iluminatory zas oni te by y firankami, jeden wietlik by rozbity, inny sklejony ta samoprzylepn . Deski na molo ust powa y niebezpiecznie pod krokami Smileya. Raz o ma o nie upad , a dwukrotnie pokonuj c dziury musia , jak na jego krótkie nogi, stawia o wiele za ugie kroki. Na ko cu mola zorientowa si , e "Isadora" swobodnie dryfuje. Cumy na rufie zsun y si i ód odp yn a na jakie trzy metry od brzegu, co by o zapewne najd sz podró , jak mia a kiedykolwiek odby . Drzwi kabin by y zamkni te, okna zas oni te. ódki ratunkowej nie by o. Starzec siedzia w dinghy sze dziesi t metrów dalej, opar szy si na wios ach. Wyp yn z zatoczki, eby wszystko obserwowa . Smiley zwin d onie przy ustach i krzykn : - Jak si tam dosta ? - Niech pan go zawo a, je eli chce si pan z nim spotka odrzek starzec, na pozór w ogóle nie podnosz c g osu. Smiley zwróci si ku motorówce i krzykn ! - Otto! - Krzycza najpierw z cicha, potem nieco g niej, ale nic nie porusza o si na Isadorze. Obserwowa zas ony. Obserwowa t ust wod , rozbijaj si o rdzewiej cy kad ub. Nas uchiwa i wyda o mu si , e s yszy muzyk podobn do tej z klubu Herr Kretzschmara, ale mog o to by po prostu echo z innej
odzi. Walther o br zowej twarzy nadal obserwowa go ze swojej dinghy. - Niech pan go zawo a jeszcze raz - warkn . - Niech pan wo a, je eli chce si pan z nim zobaczy . Ale instynkt podpowiada Smileyowi, eby nie s ucha starego. Wyczuwa jego autorytet i pogard , i nie móg cierpie ani jednego, ani drugiego. - Jest tutaj czy nie?! - zawo Smiley. - Pytam, czy on tu jest? Starzec nawet nie drgn . - Widzia pan, jak wchodzi na pok ad? - dopytywa si Smiley. Zauwa , jak br zowa g owa odwraca si i zrozumia , e starzec spluwa do wody. - Ta dzika winia przyje a i odje a - us ysza Smiley. Co to mnie, do cholery, obchodzi? - Kiedy by tu ostatni raz? Na d wi k ich g osów unios o si kilka g ów na innych odziach. Przygl da y si Smileyowi bez wyrazu: jaki ma y grubas stoi na ko cu rozbitego mola. Na brzegu utworzy o si zbiegowisko: dziewczyna w szortach, stara kobieta, dwóch jednakowo ubranych nastoletnich m odzie ców. Pomimo ca ej odmienno ci co ich jednak czy o, jaki wi zienny wygl d; podporz dkowanie temu samemu z emu prawu. - Szukam Otto Leipziga! - zawo do nich Smiley. - Mo ecie mi powiedzie , czy tu jest? - Na jednej z mieszkalnych odzi brodaty m czyzna spuszcza wiadro do wody. Smiley wybra go wzrokiem. - Jest kto na pok adzie "Isadory"? - zapyta . Wiadro zabulgota o, nape niaj c si wod . Brodacz wyci gn je, ale nie odpowiedzia . - Niech pan obejrzy jego samochód! - przera liwie krzykn a z brzegu jaka kobieta; a mo e by o to dziecko. - Zabrali go do lasu. Las z ony z m odych krzewów i brzóz znajdowa si oko o stu metrów od brzegu. - Kto? - zapyta Smiley. - Kto go tam zabra ? Ktokolwiek przemówi przed chwil , wola ju teraz tego nie robi . Starzec wios owa w kierunku mola. Smiley obserwowa , jak si zbli a i podp ywa ruf ku drewnianym schodkom. Bez wahania wdrapa si na ponton. Stary kilkoma poci gni ciami wiose skierowa dinghy ku burcie "Isadory". Pomi dzy jego starymi, sp kanymi wargami tkwi papieros, który podobnie jak oczy m czyzny nienaturalnie wieci w owieszczym mroku ogorza ej twarzy. - Z daleka? - zapyta stary. - Jestem jego przyjacielem - odpowiedzia Smiley. Trap "Isadory" pokrywa a rdza i wodorosty, pok ad za by liski od deszczu. Rozgl da si w poszukiwaniu jakich oznak ycia, ale niczego nie zauwa . Bezskutecznie szuka w rosie ladów stóp. Do wody zwisa o kilka w dek, przymocowanych do zardzewia ego relingu, ale mog y tam przecie tkwi od tygodni. Nastawi uszu i znów us ysza bardzo s abe d wi ki powolnej muzyki. Z brzegu? Czy z jakiego bardziej jeszcze oddalonego miejsca? Nie. Muzyka dobiega a spod jego stóp i brzmia a tak, jak gdyby kto odtwarza p yt na siedemdziesi t osiem obrotów z pr dko ci trzydziestu trzech obrotów na minut . Spojrza w dó na starca rozpartego w dinghy z czapk naci gni na oczy i dyryguj cego z wolna do taktu. Drzwi kabiny okaza y si zamkni te, ale nie wygl da y zbyt pot nie - jak wszystko na tej odzi - wi c Smiley rozejrza si po pok adzie, znalaz zardzewia y rubokr t, mog cy mu pos jako om. Wcisn go w szczelin , szarpn tam i z powrotem, i nagle ku jego zdumieniu pu ci y ca e drzwi, framuga, zawiasy, zamek, wszystko; rozleg si huk jak przy eksplozji adunku wybuchowego, a potem spad deszcz czerwonego py u z przegni ego drewna. Wielka, ospa a ma uderzy a go w policzek, który dziwnie piek potem jeszcze przez d szy czas, a Smiley zacz si zastanawia , czy nie by a to przypadkiem pszczo a. W kabinie panowa y egipskie ciemno ci, ale muzyka sta a si nieco niejsza. Sta na najwy szym stopniu drabinki, lecz nawet pomimo wdzieraj cego si z ty u wiat a dziennego ciemno poni ej pozostawa a nieprzenikniona. Nacisn prze cznik wiat a. Nie dzia , wi c cofn si i rzuci do starca w dinghy: - Zapa ki. Smiley o ma o nie straci cierpliwo ci. Spiczasta czapka nie drgn a, nie ustawa o te dyrygowanie. Krzykn , i tym razem u jego stóp wyl dowa o pude ko zapa ek. Wzi je do kabiny, zapali jedn i ujrza wyczerpane radio tranzystorowe, resztkami si nadal wydzielaj ce z siebie d wi ki muzyki. W zrujnowanym wn trzu by to chyba jedyny ca y jeszcze i funkcjonuj cy przedmiot. Zapa ka zgas a. Zanim zapali drug , zaci gn zas ony, ale nie od strony l du. Nie chcia , eby stary zagl da do rodka. W dobiegaj cym z boku szarym wietle Leipzig by niedorzecznie podobny do siebie z fotografii wykonanej przez Herr Kretzschmara. By nagi, le tam, gdzie go skr powali, cho nie by o przy nim ani Kirowa, ani dziewczyny. Ciosana twarz jak z Toulouse Lautreca, posiniaczona i zakneblowana kilkoma kawa kami sznura, wygl da a na równie przepit i wyrazist , jak Smiley pami ta za ycia Leipziga. Pewnie g no nastawili muzyk , eby zag uszy krzyki, kiedy go torturowali, pomy la . W tpi jednak, aby sama muzyka wystarczy a. Wpatrywa si w radio jak w punkt odniesienia, co , dok d móg powróci wzrokiem i s uchem, kiedy nie by ju w stanie
patrze na cia o, zanim zgas a zapa ka. Japo skie, zauwa Smiley. Dziwne. Zastanów si nad t dziwaczno ci . Jakie to dziwne, e tak rozwini ty pod wzgl dem techniki naród, jak Niemcy, kupuje japo skie radia. By ciekaw, czy Japo czycy odwzajemniaj ów komplement. Zastanawiaj si dalej, nak ania sam siebie gor co; skoncentruj si ca kiem na tym intryguj cym zjawisku ekonomicznym wymiany towarów pomi dzy wysoko uprzemys owionymi pa stwami. Nadal wpatruj c si w radio, Smiley przyci gn sobie sk adany sto ek i usiad . Powoli z powrotem skierowa wzrok na twarz Leipziga. Niektóre martwe twarze maj taki t py, g upawy wyraz jak twarze pacjentów pod narkoz , pomy la . Inne zachowuj jaki pojedynczy aspekt barwnej niegdy natury - oto nie yj cy cz owiek jako kochanek, jako ojciec, jako kierowca, bryd ysta, tyran. A s te i takie twarze, jak twarz Vladimira, które przestaj wyra cokolwiek. Ale w twarzy Leipziga nawet i bez przecinaj cych j sznurów wida by o pewien grymas, a by to grymas z ci, wzmo onej bólem i przemienionej we w ciek ; z ci, która ros a i ca kowicie wype nia a cz owieka w miar , jak jego cia o traci o si y. Nienawi , powiedzia a Connie. Smiley zacz metodycznie bada otoczenie, my c tak wolno, jak tylko umia i usi uj c odtworzy kolejno zdarze , które doprowadzi y do powstania takich zniszcze . Najpierw walka, zanim go powalili, co wydedukowa na widok rozbitych nóg sto owych, krzese , lamp, pó ek i wszelkich innych przedmiotów, które da o si wykorzysta w walce wr cz lub cisn . Potem przeszukanie, które nast pi o, kiedy go ju zwi zali, i powtarza o si w przerwach w przes uchaniu. Ich zawiedzione nadzieje wypisane by y wsz dzie dooko a. Otto Leipzig nadal nie chcia mówi , zerwali wi c klepki ze cian i z pod ogi, wyrwali szuflady z szafki, wyci gali ubrania, materace i wszystkie inne przedmioty, które pozwala y si rozszczepi , które nie stanowi y samoistnej, dalej nierozk adalnej ca ostki. Smiley spostrzeg , e krew pojawia a si w do niezwyk ych miejscach: nad kuchenk , w zlewie. My l, e nie jest to tylko krew Otto Leipziga, sprawi a mu przyjemno . W ko cu zabili go w rozpaczy, poniewa takie by y rozkazy Karli, bo takie by y jego obyczaje. Najpierw si zabija, dopiero potem przes uchuje - mawia Vladimir. Ja te wierz w Ottona, pomy la g upio Smiley, przypominaj c sobie s owa Herr Kretzschmara. Nie je li chodzi o ka dy drobiazg, ale w wa nych przypadkach tak. Ja te , pomy la . W tym momencie wierzy w niego tak mocno, jak w mier , jak w Piaskowego Dziadka. Z Leipzigiem by o to samo, co z Vladimirem: mier pokaza a, e mówili prawd . Od strony brzegu us ysza wo anie jakiej kobiety: - Co on tam znalaz ? Znalaz co ? Kto to jest? Wróci na gór . Starzec wci gn wios a i pozwoli pontonowi dryfowa . Siedzia plecami do trapu, z g ow wci ni w roz yste ramiona. Sko czy ju papierosa i zapali sobie cygaro, jakby to by a niedziela. W tej samej chwili, kiedy Smiley zobaczy starego, zobaczy te lad kredy. Znajdowa si wprost w polu jego widzenia, ale bardzo blisko, rozp ywaj c si w zaparowanych szk ach okularów. Musia pochyli g ow i spojrze nad oprawkami, eby mu si dobrze przyjrze . Wyra ny lad tej kredy. Pojedyncza kreska, poprowadzona starannie poprzez rdz relingu i trzydzie ci centymetrów dalej ko owrotek od w dkarskiej linki, przywi zany eglarskim w em. Obserwowa go starzec, a prawdopodobnie tak e i rosn ca grupa ludzi na brzegu, ale Smiley nie mia innego wyj cia. Poci gn w dzisko i poczu jaki ci ar. Ci gn równomiernie, najpierw jedna r ka, potem druga, a w dka zmieni a si w i Smiley teraz j wyci ga z wody. Nagle ka napr a si . Ci gn ostro nie. Ludzie na brzegu zastygli w oczekiwaniu; wyczuwa ich zaciekawienie nawet na odleg . Stary znów wyci gn szyj i obserwowa Smileya przez czarny cie swej czapki. Wtem zdobycz wyskoczy a z pluskiem z wody i widzowie rykn li gromkim miechem: stara, zielona tenisówka, z tkwi cym jeszcze w dziurkach sznurowad em, a na ogromny haczyk, na który by a nadziana, mo na by oby z owi rekina. miech powoli zamar . Smiley odczepi but. Potem, jak gdyby mia jeszcze inne sprawy do za atwienia, zszed oci ym krokiem do kabiny, znikaj c obserwatorom z oczu i zostawiaj c szeroko otwarte drzwi, eby wpu ci do rodka wiat o. Ale zabra te ze sob tenisówk . W czubek buta wszyto owini w cerat paczuszk . Wyci gn . By to kapciuch, zaszyty u góry i kilkakrotnie zwini ty. Regu y Moskiewskie, pomy la beznami tnie. Przez ca y czas Regu y Moskiewskie. Ile spadków odziedzicz jeszcze po zamordowanych? Chocia cenimy tylko cz owieka poziomego. Smiley rozpru szew. W kapciuchu znajdowa o si kolejne zawini tko, tylko e tym razem by a to zawi zana na supe prezerwatywa. W rodku schowano zwitek elastycznej tekturki, mniejszy ni pude eczko tekturowych zapa ek. Smiley rozwin go. By a to po ówka pocztówki. Nawet nie kolorowa, czarno - bia a. Po ówka nieciekawego zdj cia pejza u Szlezwiku - Holsztyna, po ówka stada fryzyjskiego byd a, pas cego si w szarym s cu. Pocztówk celowo rozerwano nierówno. Z ty u nie by o adnego tekstu, adresu ani znaczka. By a to tylko po ówka nieinteresuj cej, nigdy nie wys anej pocztówki; ale tamci torturowali go dla niej, zabili go w ko cu i nie znale li ani jej, ani te adnych skarbów, do których by a kluczem. Smiley
schowa j wraz z opakowaniem do wewn trznej kieszeni marynarki i wróci na pok ad. Starzec na dinghy podp yn do burty "Isadory". Smiley bez owa powoli zszed z drabinki. Zgromadzony na brzegu t um ludzi z obozowiska urós tymczasem jeszcze bardziej. - Pijany? - zapyta stary. - Odsypia? Smiley zszed do dinghy i kiedy starzec odbija od motorówki, spojrza jeszcze raz na "Isador ". Widzia rozbity wietlik, pomy la o zniszczeniach w kabinie i o jej cienkich jak papier ciankach, przez które s ysza tupot nóg na brzegu. Wyobrazi sobie walk i wrzaski Leipziga, wype niaj ce ca y obóz. Wyobrazi sobie milcz grup ludzi, stoj cych w tym samym miejscu, gdzie teraz, i nikt spo ród nich nie odezwa si ani nie udzieli mu pomocy. - By o przyj cie - powiedzia niedbale starzec, przywi zuj c dinghy do mola. - Ci gle muzyka, piew. Przestrzegli nas, e dzie g no. - Zawi za w ze . - Mo e si posprzeczali? No to co z tego? Mnóstwo ludzi si k óci. Poha asowali troch , pos uchali jazzu. No to co z tego? Jeste my muzykalni. - To by a policja - zawo a z grupy na brzegu jaka kobieta. - Jak policja robi swoje, obowi zkiem obywatela jest trzyma k apacz na k ódk . - Poka cie mi jego samochód - poprosi Smiley. Ruszyli gromadnie, nikt nie szed z przodu. Stary kroczy u jego boku, na po y jak stra nik, na po y jak ochroniarz, toruj c mu drog z facecyjn ceremonialno ci . Wsz dzie doko a rozbieg y si dzieci, które trzyma y si jednak z dala od starca. Volkswagen sta w zagajniku i by tak rozpruty, jak kabina na Isadorze". Wyk adzina dachowa w strz pach, siedzenia wyci gni te i rozerwane. Brakowa o kó , ale Smiley domy li si , e zabrano je ju po tym wszystkim, Ludzie z obozowiska stan li wokó z szacunkiem, jak gdyby by o to ich przedstawienie. Usi owano podpali samochód, ale ogie nie chcia p on . - Ten facet to cierwo - wyja ni stary. - Oni wszyscy tacy. Niech pan na nich spojrzy. Kryminali ci, podludzie. Opel Smileya sta tam, gdzie go zostawi , na skraju dró ki, w pobli u puszek na mieci. Dwóch jednakowo ubranych ch opców o jasnych w osach pochyla o si nad baga nikiem, wal c m otkami w klap . Id c ku nim, Smiley widzia , jak przy ka dym uderzeniu podskakuj im loczki na czo ach. Nosili d insy i czarne buty, ozdobione stokrotkami. - Niech im pan powie, eby przestali wali w mój samochód odezwa si do starca Smiley. Ludzie z obozu pod ali za nimi w pewnej odleg ci. Znów ysza ich energiczne kroki, niczym armii uchod ców. Dotar do samochodu, trzyma w d oni kluczyki, a dwaj ch opcy stali nadal nad baga nikiem, t uk c we z ca ych si . Podszed bli ej i okaza o si , e wybili klap baga nika z zawiasów, wygi li j i znów wyklepali, tak e le a teraz na dnie kufra jak niezgrabna paczka. Rzuci okiem na ko a, ale wszystko wydawa o si w porz dku. Nie wiedzia , co jeszcze móg by odkry . Dopiero potem spostrzeg , e ch opcy do tylnego zderzaka przywi zali kosz na mieci. Stan z boku i chcia zerwa sznurek, ale linka nie pu ci a. Próbowa j przegry , ale bez skutku. Starzec poda mu scyzoryk i Smiley przeci sznurek, trzymaj c si z dala od ch opców z m otkami. Ludzie z obozowiska utworzyli pó kole i na po egnanie unie li dzieci na r kach. Smiley wsiad do auta, a stary z ogromnym zamachem zatrzasn za nim drzwi. Kluczyk tkwi w stacyjce, ale zanim Smiley go przekr ci , jeden z ch opców wdrapa si leniwie na mask jak modelka w autosalonie, drugi z nich natomiast zapuka grzecznie w szyb . Smiley otworzy okno. - Czego chcesz? - zapyta . Ch opiec wyci gn d . - Naprawa - wyja ni . - Pana baga nik nie zamyka si jak nale y. Czas i materia y. Koszty globalne. Parking. - Wskaza paznokie kciuka. - Kolega skaleczy si w r . Rana mog a by powa na. Smiley spojrza na twarz ch opaka i nie zobaczy w niej adnego ludzkiego uczucia, które potrafi by zrozumie . - Niczego nie zreperowali cie. Narobili cie szkód. Popro swojego koleg , eby zszed z samochodu. Ch opcy naradzali si i wygl da o na to, e zdania s podzielone. Rozmawiali na oczach t umu w pe ni wywa ony sposób, popychaj c si i czyni c retoryczne gesty, nie k óc ce si ze owami. Gaw dzili o przyrodzie i o polityce, i ten plato ski dialog móg by ci gn si tak w niesko czono , gdyby siedz cy na samochodzie ch opak nie wsta , eby tym dobitniej przedstawi swoje stanowisko w dyskusji. Jednocze nie zerwa wycieraczk i poda j staremu, jak gdyby by to kwiat. Odje aj c, Smiley spojrza w lusterko i ujrza skupiony wokó starca pier cie twarzy gapi cych si w lad za nim. Nikt nie pomacha mu na po egnanie. Jecha bez po piechu, rozpatruj c kolejno wszystkie mo liwo ci, a samochód klekota jak stary wóz stra acki. Przypuszcza , e co jeszcze przy nim zmajstrowali; co , czego nie uda o mu si zauwa . Bywa ju przedtem w Niemczech, przyje i wyje nielegalnie, polowa uciekaj c i cho teraz by ju stary i bawi w ciwie w innym kraju, to jednak czu si tak, jak gdyby znalaz si z powrotem w dzikiej g uszy. Nie móg wiedzie , czy kto z obozu zatelefonowa na policj , ale uzna , e to oczywiste. Tajemnica odzi Leipziga zosta a rozwi zana. Ci, którzy przedtem udawali, e niczego nie widz , wyst pi teraz w roli lojalnych obywateli. Zna takie sytuacje. Wjecha do jakiego nadmorskiego miasteczka. Baga nik -
je li istotnie by to baga nik - wci klekota z ty u samochodu. Chyba e to rura wydechowa, pomy la ; ta dziura, w któr wpad em, jad c do obozu. Poranne mg y zast pi o teraz gor ce, nietypowe jak na t por roku, s ce. I adnych drzew woko o. Otworzy a si przed nim zdumiewaj ca jasno . By o jeszcze wcze nie i puste powozy konne oczekiwa y na pierwszych tego dnia turystów. Piach zdobi y kratery, wykopane latem przez umykaj cych przed wiatrem czcicieli s ca. S ysza blaszany odg os swego pojazdu, odbijaj cy si pomi dzy odmalowanymi witrynami i jakby wzmagany przez s ce. Widzia , jak mijani po drodze ludzie unosz g owy, eby przyjrze mu si bli ej ze wzgl du na ha as, jaki czyni auto. Rozpoznaj samochód, pomy la . Nawet je eli nikt w obozie nie zapami ta numerów rejestracyjnych, zdradzi go zmia ony baga nik. Zjecha z g ównej ulicy. S ce naprawd wieci o wyj tkowo jasno. - Przyjecha jaki cz owiek, Herr Wachtmeister poinformuj policyjny patrol. - Dzi rano, Herr Wachtmeister. Powiedzia , e jest jego przyjacielem. Buszowa na odzi, a potem odjecha . O nic nas nie pyta ; panie kapitanie. Wydawa si niewzruszony. Wy owi z wody but, Herr Wachtmeister. Niech pan sobie wyobrazi: but. Skierowa si w stron stacji kolejowej, uwa aj c na znaki i poszukuj c miejsca, w którym mo na by oby zostawi samochód na ca y dzie . Dworzec by masywny, z czerwonej ceg y, zdaniem Smileya jeszcze przedwojenny. Przejecha obok i po lewej znalaz wielki parking. Bieg o przez niego pasmo nagich drzew i na niektórych samochodach le y zesch e li cie. Maszyna przyj a pieni dze, wydaj c mu kwit, który powinien wsadzi za wycieraczk . Wjecha ty em w szereg samochodów naprzeciwko ziemnego nasypu, eby baga nik zbytnio nie rzuca si w oczy. Wysiad , a niezwyk e s ce wymierzy o mu policzek. Powietrze by o zupe nie nieruchome. Zamkn samochód i w kluczyki do rury wydechowej; nie wiedzia dlaczego, ale odczuwa skruch w stosunku do firmy, w której wynaj auto. Nog zagarn li cie i piach, a niemal ca kiem zas oni przednie numery. Za godzin tego lata w rodku zimy przyb dzie na parking ponad sto samochodów. Zauwa na g ównej ulicy sklep z m skimi ubraniami. Kupi w nim p ócienn marynark i nic wi cej, zapami tuje si bowiem ludzi kupuj cych kompletne stroje. Nie za marynarki, niós w plastikowej torbie. Na pe nej butików bocznej ulicy naby paradny, s omkowy kapelusz, a potem map turystyczn okolicy i rozk ad jazdy poci gów dla okolic Hamburga, Szlezwiku - Holsztyna i Dolnej Saksonii. Smiley kapelusza tak e nie za , trzyma go w torbie razem z marynark . Poci si pod wp ywem nieoczekiwanego upa u, który psu mu humor; by równie absurdalny, jak nieg w lecie. Wszed do budki telefonicznej i ponownie sprawdzi spis miejscowych numerów. W Hamburgu nie by o adnego Clausa Kretzschmara, ale jedna z ksi ek Szlezwiku - Holsztyna wymienia a Kretzschmara mieszkaj cego w miasteczku, o którym Smiley nigdy w yciu nie s ysza . Poszuka na mapie i na trasie linii kolejowej do Hamburga znalaz mie cin o tej nazwie. Sprawi o mu to niebywa przyjemno . Kr puj c inne my li elaznymi wi zami, Smiley raz jeszcze podsumowywa wnioski. Policja b dzie rozmawia z hambursk firm wynajmuj samochody w kilka chwil po odnalezieniu pojazdu. Zaraz potem, uzyskawszy nazwisko i rysopis, wezm pod obserwacj lotnisko i inne mo liwe etapy jego podró y. Kretzschmar to nocne stworzenie i pewnie b dzie d ugo spa . Miasto, gdzie mieszka , oddalone by o st d o godzin jazdy poci giem. Wróci na dworzec. Hala g ówna okaza a si wagnerowsk fantazj gotyckiego dworku z ukowato sklepionym dachem i wielkimi witra ami, lej cymi kolorowe promienie s ca na wy on kafelkami pod og . Zadzwoni z budki na lotnisko w Hamburgu, podaj c si za pana Standfasta, inicja J., Czyli ywaj c nazwiska wpisanego w paszporcie, który zabra ze swego londy skiego klubu. Najbli szy lot do Londynu mia dzi wieczorem o szóstej, ale zosta y ju tylko miejsca w pierwszej klasie. Dokona rezerwacji mówi c, e dop aci do biletu klasy turystycznej po przyje dzie na lotnisko. W takim razie prosimy przyby na pó godziny przed odpraw , powiedzia a dziewczyna. Smiley przyrzek , e zjawi si na czas chcia pozostawi po sobie dobre wra enie - ale nie, niestety, pan Standfast nie dysponuje telefonem, pod którym mo na by si z nim tymczasem skontaktowa . W tonie urz dniczki nie by o s ycha niczego, co mog oby zasugerowa , e stoi za ni oficer s by wewn trznej i z teleksem w r ku szepcze jej do ucha instrukcje. Smiley odgad jednak, e najdalej za dwie godziny rezerwacja miejsca na nazwisko Standfast spowoduje niema e zamieszanie, poniewa to w nie pan Standfast wynaj przedtem opla. Wróci do g ównej hali, pomi dzy smugi wiat a. Dwie kasy i dwie krótkie kolejki. Przy pierwszej kasie obs a go jaka bystra dziewczyna i Smiley kupi sobie bilet drugiej klasy do Hamburga. By to jednak rozmy lnie m cz cy zakup, pe en niezdecydowania i nerwowo ci, a kiedy Smiley nareszcie go dokona , nakaza zapisa sobie godziny przylotu i odlotu, a ponadto po yczy od kasjerki ugopis i notatnik. W toalecie przebra si w s omkowy kapelusz i p ócienn marynark , prze ywszy do niej zawarto swoich kieszeni, pocz wszy od bezcennego kawa ka pocztówki, znalezionego na odzi Leipziga. Potem uda si do drugiej kasy, gdzie bez wi kszych ceremonii kupi bilet na poci g osobowy do miasteczka, w którym mieszka Kretzschmar. Tym razem w ogóle nie patrzy na urz dnika, koncentruj c si jedynie na bilecie i reszcie, na któr zerka spod ronda swego krzykliwego, s omkowego kapelusza. Przed wyj ciem zabezpieczy si na jeszcze jeden sposób. Wykr ci
rzekomo przez pomy numer telefonu Herr Kretzschmara i us ysza od jego oburzonej ony, e to szczyt wszystkiego dzwoni do kogo o tak wczesnej porze. Nast pnie podejmuj c ostatni rodek ostro no ci, posk ada jeszcze swoje plastikowe torby i wsun je do kieszeni. Miasteczko by o pokryte li mi i le o na uboczu. Du e trawniki, starannie ogrodzone domy. Wiejski styl ycia dawno ju pad pod naporem podmiejskich armii, ale wspania e s ce czyni o pi knym wszystko doko a. Numer osiem le po prawej stronie; poka na, dwupi trowa willa ze stromymi, skandynawskimi dachami, podwójnym gara em i odymi drzewkami rozmaitych gatunków, posadzonymi zdecydowanie zbyt blisko siebie. W ogrodzie hu tawka o plastikowym siedzeniu w kwiatki i nowy staw rybny, utrzymany w stylu romantycznym. Ale g ówn atrakcj domu i dum Herr Kretzschmara by odkryty basen, znajduj cy si na patio z krzycz co czerwonych kafelków. Tutaj w nie odnalaz go Smiley owego niezwyk ego jesiennego dnia, na onie rodziny, bawi cego kilku s siadów na zaimprowizowanym przyj ciu. Herr Kretzschmar w szortach piek na ruszcie mi so, ale kiedy Smiley zwolni zatrzask w furtce, gospodarz porzuci swoje zaj cie, eby zobaczy , kto przyszed . Zmyli go jednak nowy, s omkowy kapelusz i p ócienna marynarka, zawo wi c po prostu swoj on . Frau Kretzschmar kroczy a cie z kieliszkiem szampana w oni. Ubrana by a w ró owy kostium k pielowy i przezroczyst peleryn , której pozwala a powiewa mia o po bokach. - A któ to taki? Co to za mi a niespodzianka? - pyta a figlarnie, jak gdyby mówi a do swojego pieska. Przystan a na wprost niego. By a opalona, wysoka i znakomicie zbudowana, podobnie jak jej m . Twarzy nie widzia zbyt dobrze, poniewa ma onka Kretzschmara nosi a ciemne okulary z bia , przeciws oneczn os on na nos. - Oto rodzina Kretzschmarów przy zabawie - powiedzia a niepewnie, bo Smiley ci gle si jeszcze nie przedstawi . - Co mo emy dla pana zrobi ? Czym mo emy panu s ? - Musz porozmawia z pani m em - powiedzia Smiley. Odezwa si po raz pierwszy od chwili, kiedy kupowa bilet, wi c jego g os brzmia grubo i nienaturalnie. - Clauschen nie robi interesów w dzie - powiedzia a stanowczo, wci si u miechaj c. - Na mocy rodzinnego dekretu ch zysku w ci gu dnia pogr ona jest w u pieniu. Czy mam na Clausowi kajdanki, by udowodni panu, e pozostanie naszym niewolnikiem a do zachodu s ca? Kostium by dwucz ciowy, a jej g adki, pe ny brzuch l ni od olejku do opalania. Wokó bioder nosi a z oty cuszek, maj cy prawdopodobnie stanowi kolejn oznak jej naturalno ci. Na nogach mia a z ote sanda ki na bardzo wysokich obcasach. - Prosz powiedzie m owi, e tu nie chodzi o interesy rzek Smiley. - Chodzi o przyja . Frau Kretzschmar wypi a yk szampana i zdj a przeciws oneczne okulary, jak gdyby ods ania a twarz na bal masque. Mia a zadarty nos. Jej twarz, cho sympatyczna, by a o wiele starsza ni jej cia o. - Jak mo e chodzi o przyja , skoro nie znam pa skiego nazwiska? -zapyta a wyzywaj co, ju niepewna, czy ma by ujmuj ca, czy wynios a. Tymczasem cie nadchodzi w nie Herr Kretzschmar. Zatrzyma si , spogl daj c to na swoj on , to na Smileya, potem znów na Smileya. I by mo e jego wyraz twarzy, zachowanie i niewzruszono wzroku powiedzia y Kretzschmarowi, z jakiego powodu przyjecha . - Id zaj si jedzeniem - rzuci szorstko. Ujmuj c Smileya pod rami , Herr Kretzschmar zaprowadzi go do salonu z mosi nymi yrandolami i oknem, zastawionym tropikalnymi kaktusami. - Otto Leipzig nie yje - powiedzia bez wst pów Smiley, gdy tylko zamkn y si drzwi. - Zabi o go dwóch ludzi w obozowisku nad wod . Herr Kretzschmar bardzo szeroko otworzy oczy, a potem bez za enowania odwróci si plecami do Smileya i ukry twarz w oniach. - Zrobi pan nagranie - powiedzia Smiley, nie zwracaj c najmniejszej uwagi na to przedstawienie. - Jest fotografia, któr panu pokaza em, i jest gdzie jeszcze nagrana ta ma, któr pan dla niego przechowuje. - Po plecach Herr Kretzschmara nie by o wida , eby cokolwiek s ysza . - Sam pan mi o niej mówi wczoraj wieczorem - ci gn dalej Smiley tym samym tonem. - Powiedzia pan, e rozmawiali o Bogu i o wiecie. Powiedzia pan, e Otto mia si jak szalony, e mówi naraz trzema j zykami, piewa , opowiada dowcipy. Zrobi pan dla niego zdj cie, ale nagra pan równie ich rozmow . Przypuszczam, e ma pan tak e list, który otrzyma pan dla niego z Londynu. Herr Kretzschmar odwróci si i spojrza na Smileya wzburzony. - Kto go zabi ? - zapyta . - Herr Maks, pytam pana jak nierza. Smiley wyj z kieszeni kawa ek pocztówki. - Kto go zabi ? - powtórzy Herr Kretzschmar. - Niech pan mi powie. - Oto, czego oczekiwa pan ode mnie wczoraj - powiedzia Smiley, nie zwa aj c na jego pytanie. - Ten, kto to panu przyniesie, otrzyma ta my i wszystko, co jeszcze pan dla niego przechowuje. Tak si umówili cie. Kretzschmar wzi pocztówk . - Nazywa to Regu ami Moskiewskimi - powiedzia Kretzschmar
- Nastawali na nie i Otto, i Genera , cho mnie osobi cie wydawa o si to absurdalne. - Ma pan drug po ow pocztówki? - zapyta Smiley. - Tak - odpar Kretzschmar. - Wi c niech pan sprawdzi, czy pasuj , i da mi te materia y. Wykorzystam je w ca kowitej zgodzie z zamiarami Ottona. Musia powtórzy to dwukrotnie, nim Kretzschmar w ogóle odpowiedzia . - Przyrzeka pan? - zapyta . - Tak. - A mordercy? Co pan z nimi zrobi? - Najprawdopodobniej s ju bezpiecznie za morzem powiedzia Smiley. - Mieli do przejechania tylko kilka kilometrów. - No to jaki b dziemy mie po ytek z tych materia ów? - Kompromituj cz owieka, który nas morderców powiedzia Smiley i by mo e w tej chwili Herr Kretzschmar zorientowa si , e elazny spokój jego go cia oznacza, i Smiley czuje si równie przygn biony jak on, a mo e nawet jest osobi cie jeszcze g biej przybity. - Czy doprowadz do jego mierci? - spyta Herr Kretzschmar. Smiley d ugo oci ga si z odpowiedzi . - Spotka go co gorszego ni mier . Przez chwil wydawa o si , e Herr Kretzschmar zamierza zapyta , co jest gorsze od mierci, ale nie uczyni tego. Wyszed z pokoju sztywno trzymaj c pocztówk w d oni. Smiley czeka cierpliwie. Wieczny, mosi ny zegar pod pracowicie sw niewolnicz tras . Z akwarium spogl da a na Smileya jaka czerwona rybka. Kretzschmar wróci . W d oni trzyma bia e, tekturowe pude ko. W jego wy onym higieniczn chusteczk wn trzu spoczywa zwitek papieru do fotokopiarek, pokryty znanym ju Smileyowi pismem, oraz sze miniaturowych kaset z niebieskiego plastiku - z tych, które preferuj m czy ni nowocze ni. - Powierzy mi je - powiedzia Herr Kretzschmar. - Post pi roztropnie - odrzek Smiley. Herr Kretzschmar po Smileyowi d na ramieniu. - Je eli b dzie pan czego potrzebowa , prosz da mi zna powiedzia . - Mam swoich ludzi. yjemy w czasach przemocy. Smiley raz jeszcze zadzwoni z budki na lotnisko w Hamburgu, eby potwierdzi rezerwacj pana Standfasta na lot do Londynu. Nast pnie zakupi znaczki i mocn kopert , na której wypisa fikcyjny adres w Adelajdzie w Australii. W do rodka paszport Standfasta i wrzuci kopert do skrzynki. Potem podró uj c ju jako zwyczajny pan George Smiley, urz dnik, powróci na dworzec i bez adnych przygód przekroczy granic z Dani . Podczas jazdy uda si do toalety i tam przeczyta list od Ostrakowej, wszystkie siedem stron, odbite przez Genera a na starodawnej kopiarce Mikhela w male kiej bibliotece tu obok British Museum. To, co przeczyta , i to, co dzi prze , nape nia o go narastaj cym i nieodpartym niemal niepokojem. Poci giem, promem i wreszcie taksówk przyjecha na lotnisko Castrup w Kopenhadze. Zd z apa popo udniowy samolot do Pary a i chocia lot trwa tylko godzin , w wiecie Smileya ci gn si przez ca e ycie, unosz c go poprzez rozmaito wspomnie , uczu i oczekiwa . T umiona do tej pory z i obrzydzenie, wywo ane morderstwem Leipziga, znalaz y teraz uj cie tylko po to, eby ust pi miejsca obawie o Ostrakow : skoro obeszli si w ten sposób z Leipzigiem i Genera em, to kto wie, co jej mogliby uczyni . Pogo w Szlezwiku - Holsztynie przywróci a mu refleks odzyskanej m odo ci, ale teraz, podczas ucieczki, zaatakowa a go nieuleczalna oboj tno staro ci. Jaki jest sens walki, skoro mier stoi tak blisko, skoro jest zawsze obecna? My la znów o Karli i o jego absolutyzmie, który nadawa przynajmniej sens wiecznemu chaosowi, b cemu warunkiem ycia; sens przemocy i mierci; Karli, dla którego zabijanie nie by o nigdy niczym wi cej, ni tylko koniecznym dope nieniem wielkiego planu. Jak mog zwyci ? - pyta ; sam, kr powany w tpliwo ciami i poczuciem przyzwoito ci - jak mogliby my odnie zwyci stwo skoro nie ustaje bezlitosna strzelanina? L dowanie i zapowied kolejnego po cigu przywróci y mu równowag ducha. Jest dwóch Karlów, my la przypominaj c sobie stoick twarz, cierpliwe oczy i ylaste cia o, oczekuj ce filozoficznie na w asny rozk ad. Jest Karla zawodowiec, tak opanowany, e móg by zaczeka i dziesi lat, a jaka operacja przyniesie owoce; w przypadku Billa Haydona czeka lat dwadzie cia; to Karla stary szpieg, pragmatyk, gotów przehandlowa tuzin pora ek za jedno wielkie zwyci stwo. Ale jest jeszcze inny Karla, Karla o mimo wszystko ludzkim sercu, Karla ska ony ludzko ci . Nie powstrzyma mnie, je eli ucieknie si do zawodowych metod, by broni swych s abo ci. Si gaj c na pó po s omiany kapelusz, Smiley wspomnia przypadkiem rycersk obietnic , jak niegdy z w zwi zku z ewentualnym upadkiem Karli. - Nie - odpowiedzia wtedy na pytanie bardzo podobne do tego, jakie postawi teraz sam sobie. - Nie, Karla nie jest aroodporny. Dlatego, e jest fanatykiem. I pewnego dnia, o ile tylko móg przy do tego r , ten brak umiarkowania przyniesie mu kl sk . Biegn c na postój taksówek, przypomnia sobie, e wyg osi powy sz uwag w obecno ci niejakiego Petera Guillama, a tak si o, e cz owiek ten akurat teraz szczególnie zaprz ta jego my li. *** Ostrakowa, le c na otomanie, wpatrywa a si w zmierzch i ca kiem serio my la a, czy nie zwiastuje on przypadkiem ko ca
wiata. Przez ca y dzie wisia nad podwórzem szary mrok, oddaj c jej male ki wszech wiat we w adanie wiecznemu wieczorowi. O brzasku pog bi go jeszcze sepiowy blask; przed po udniem, zaraz po wizycie tych ludzi, nast pi a awaria w niebia skiej elektrowni i w oczekiwaniu swojego ko ca ciemno przesz a w jamist czer . A teraz, wieczorem, mg a jeszcze mocniej zwar a chwyt ciemno ci na rejteruj cych si ach wiat a. Tak samo jest i z Ostrakow , zdecydowa a bez goryczy kobieta: z moim poobijanym, posiniaczonym cia em, z moim obl eniem, z moimi nadziejami na powtórne przyj cie odkupiciela; dok adnie to samo, zmierzch mojego asnego dnia. Dzi rano po przebudzeniu czu a si tak, jakby by a zwi zana. Spróbowa a poruszy nog i natychmiast wokó jej piersi, ud i brzucha zacisn y si p on ce sznury. Unios a rami , ale odczu a tylko, jak kr puj j elazne wi zy. Min o ca e ycie, zanim si doczo ga a do azienki, i potem znów zanim si rozebra a i wesz a do wody. Przerazi a si , e zemdleje, tak strasznie bola o j obite cia o w miejscach, w których zetkn o si z ziemi . Us ysza a omot i pomy la a, e ha as rozlega si w jej g owie; dopiero pó niej zda a sobie spraw , e to robota rozjuszonego s siada. Jak policzy a, ko cielny zegar bi cztery razy, a zatem nic dziwnego, e grzmot wody w starych rurach wywo protesty wspó mieszka ca. Wyczerpa y j trudy parzenia kawy, ale pozycja siedz ca nagle okaza a si nie do zniesienia, a le Ostrakowa te nie by a w stanie. Odpoczywa a jedynie, pochylaj c si do przodu i opieraj c okcie na suszarce. Mog a st d obserwowa podwórze, dla rozrywki i tak na wszelki wypadek, i st d te widzia a tych m czyzn, te dwa duchy ciemno ci, jak nazywa a ich teraz w my lach; klarowali co konsjer ce, a konsjer ka, ta stara koza, madame la Pierre, co klarowa a im, trz c sw g upi g ow : "Nie, nie ma Ostrakowej, nie ma". Powtarza a to na dziesi ró nych sposobów - nie ma - s owa odbija y si po podwórzu echem jak aria operowa, zag uszaj c odg osy trzepanych dywanów, gwar dzieci cych zabaw i plotki dwóch starych matron z r cznikami na g owach, wychylaj cych si przez okna na trzecim pi trze dwa metry od siebie - nie ma. Nawet dziecko by jej nie uwierzy o. Kiedy chcia a czyta , musia a po ksi na suszarce, gdzie po wizycie tych ludzi trzyma a tak e pistolet, a wreszcie zauwa a okr tk na jego kolbie i z kobiec praktyczno ci za pomoc kuchennego sznurka zmajstrowa a sobie marynarski w ze . Uwi zawszy w ten sposób pistolet na szyi, obie r ce mia a wolne, kiedy chcia a si czo ga po pokoju. Jednak gdy bro obija a si jej na piersiach pomy la a, e zwymiotuje z bólu. Gdy m czy ni odeszli, zacz a mówi do siebie na g os, krz taj c si wokó drobnych codziennych czynno ci, które przyrzek a sobie wykonywa podczas dobrowolnego odosobnienia. - Jeden wysoki, skórzany p aszcz, kapelusz typu Homburg pomrukiwa a Ostrakowa, racz c si poka porcj wódki, eby pokrzepi cia o. -Drugi barczysty, ysa pa a, szare buty z dziurkami. - Pisz piosenki twoich wspomnie , my la a; wy piewaj je Czarodziejowi, Genera owi - ach, czemu nie odpowiadaj na mój drugi list? Znów by a dzieckiem, spada a z kucyka, a kucyk wraca i tratowa j . Znów by a kobiet , usi uj zosta matk . Przypomnia a sobie trzy noce niezno nego bólu, kiedy to Aleksandra gwa townie sprzeciwia a si swoim narodzinom w szarym i gro nym wietle niedomytej moskiewskiej kliniki po niczej - w takim samym wietle, które by o teraz wida za jej oknem i które niczym sztuczny kurz k ad o si na wypolerowanych pod ogach mieszkania. ysza a, jak wo a Glikmana: "Sprowad cie go do mnie, sprowad cie go do mnie". Pami ta a teraz, jak wydawa o si jej czasem, e rodzi swojego kochanka, Glikmana, a nie ich wspólne dziecko - jak gdyby to mocne, ow osione cia o m czyzny walczy o, eby z niej wyj - a mo e wej w ni jak gdyby urodzi , znaczy o wtr ci Glikmana w niewol , której tak strasznie si dla niego obawia a. Dlaczego nie ma go tutaj, dlaczego nie przyjecha ? zastanawia a si , myl c Glikmana zarówno z Genera em, jak i z Czarodziejem. Dlaczego nie odpowiadaj na mój list? Doskonale wiedzia a, dlaczego Glikman nie przyszed , podczas gdy ona zmaga a si z Aleksandr . B aga a go, eby trzyma si z dala. Masz odwag , by cierpie , i to wystarczy - powiedzia a mu. Ale nie masz odwagi, eby przygl da si cierpieniom innych, i kocham ci tak e i za to. Chrystusowi by o atwo - powiedzia a. Móg uzdrawia tr dowatych, przywraca lepcom wzrok i wskrzesza zmar ych. Za godn spraw móg nawet umrze . Ale ty nie jeste Chrystusem, jeste Glikman, i nie mo esz ul mi w bólu, mo esz si tylko przygl da i cierpie wraz ze mn , a to nikomu nie przyniesie nic dobrego. Ale Genera i jego Czarodziej to inna sprawa, twierdzi a z pewn niech ci Ostrakowa; ustanowili si lekarzami mojej choroby i mam do nich prawo. O wyznaczonej godzinie przysz a na gór ta krety ska, porykuj ca jak o lica konsjer ka, razem ze swoim m em troglodyt i ze rubokr tem. Byli ogromnie podekscytowani i pe ni rado ci, e przynosz jej tak pomy lne wie ci. Ostrakowa opanowa a si na czas odwiedzin, nastawi a muzyk , umalowa a twarz i roz a ksi ki wokó otomany, eby stworzy atmosfer introspektywnego relaksu. - Go cie, madame, m czy ni... Nie, nie chcieli poda swoich nazwisk... Przyjechali na krótko z zagranicy... znali pani m a, madame. To emigranci, tak jak pani... Nie, chcieli, eby to by a
niespodzianka... Mówili, e maj dla pani prezenty od krewnych, madame... to tajemnica, madame, a jeden z nich by taki wielki i silny, i przystojny... Nie, przyjd kiedy indziej, przyjechali w interesach, mówili, e maj wiele spraw do za atwienia... Nie, taksówk , i kazali jej czeka - jakie to koszty, niech pani sobie tylko wyobrazi Ostrakowa roze mia a si i po a r na ramieniu konsjer ki, niemal fizycznie wci gaj c j w swe tajemnice, a troglodyta sta i owiewa je obie oddechem pe nym papierosowego dymu i zapachu czosnku. - Prosz pos ucha - powiedzia a. - Pos uchajcie, pa stwo. uchajcie uwa nie, monsieur i madame la Pierre. Doskonale wiem, kim oni s , ci bogaci i przystojni go cie. To s zepsuci siostrze cy mojego m a z Marsylii, leniuchy i w ócz gi. Je li przywie li mi prezent, to mo ecie pa stwo by pewni, e za daj tak e ek, a mo e nawet i obiadu. B cie tak mili i powiedzcie im, e pozostan na wsi jeszcze kilka dni. Bardzo ich kocham, ale nale y mi si tak e troch spokoju. Jakiekolwiek w tpliwo ci czy zawiedzione nadzieje nie pozosta yby w ich ko lich g owach, Ostrakowa wykupi a si pieni dzmi i znów zosta a sama, z w em na szyi. Le a rozci gni ta na otomanie, unosz c biodra w pozycji, która na po y tylko okaza a si zno na. Trzyma a w d oni pistolet, wycelowany w drzwi, i s ysza a zbli aj ce si po schodach kroki dwóch osób; jedna z nich st pa a lekko, druga oci ale. - Jeden wysoki, skórzany p aszcz... Drugi barczysty, szare buty z dziurkami... - powtarza a. Rozleg o si pukanie, nie mia e, jak dziecinna propozycja mi ci. A potem nieznajomy g os, mówi cy po francusku z nieznajomym akcentem, powoli i klasycznie jak jej m , Ostrakow, z t sam powabn czu ci . - Madame Ostrakowa. Prosz mnie wpu ci . Przyjecha em pani pomóc. Czuj c, e wszystko si ko czy, Ostrakowa niespiesznie odbezpieczy a pistolet swego zmar ego m a i kilkoma pewnymi, cho bolesnymi krokami, podesz a do drzwi. Posuwa a si bokiem, by a bez butów i nie ufa a judaszowi w drzwiach. Nic nie by o w stanie jej przekona , e nie mo na przez niego podgl da w obie strony. Wybra a okr drog wokó pokoju, eby zej z linii wzroku ewentualnego obserwatora, przesun a si obok niewyra nego portretu Ostrakowa i strasznie zacz a owa , e jej m by na tyle samolubny, by umrze tak szybko, zamiast i broni jej przed z em. Potem pomy la a: Nie. Zmieni am si przecie . Mam w asn odwag . Rzeczywi cie mia a odwag . Sz a na wojn , ka da minuta mog a by ostatni chwil jej ycia, ale bóle gdzie znikn y, jej cia o by o gotowe, jak kiedy dla Glikmana. Zawsze, oboj tne kiedy, czu a jego wzmacniaj energi , wst puj w jej cz onki. Glikman by przy niej i Ostrakowa przypomnia a sobie jego si , wcale sobie tego nie ycz c. Pojawi a si w jej g owie biblijna my l, e nieustannie uprawiaj c z ni mi . Glikman doda jej si na t w nie chwil . Mia a spokój Ostrakowa i honor Ostrakowa; a tak e jego pistolet. Ale jej rozpaczliwa, samotna odwaga nale a ju tylko do niej, a by a to odwaga matki wstrz ni tej, poni onej i rozw cieczonej: Aleksandra. Ludzie, którzy przyszli j zabi , na miewali si z jej sekretnego macierzy stwa, zabili Glikmana i Ostrakowa i zabij ten ca y, biedny wiat, je eli ona ich nie powstrzyma. Chcia a tylko wycelowa przed strza em i poj a, e dopóki judasz jest na miejscu, a drzwi s zamkni te na cuch i na zamek, mo e wymierzy z bardzo bliskiej odleg ci - a im bli ej, tym lepiej, Ostrakowa bowiem realnie ocenia a swoje umiej tno ci strzeleckie. Zas oni a palcem judasza, eby tamci nie mogli patrze , a potem sama przy a oko do szkie ka, chc c sprawdzi , kim s ci ludzie - i kogó to ujrza a najpierw, je li nie sw g upi dozorczyni , stoj bardzo blisko drzwi, okr jak cebulka w zniekszta caj cej obraz soczewce; w poblasku kafelków na pi trze jej w osy wydawa y si zielone, na twarzy mia a gumowy u miech i nochal, stercz cy niczym kaczy dziób. Ostrakowa s dzi a, e lekkie kroki nale y w nie do niej albowiem lekko , tak jak ból czy szcz cie, jest zawsze wzgl dna w stosunku do przesz ych lub przysz ych wydarze . Dalej Ostrakowa ujrza a ma ego jegomo cia w okularach, który przez judasza wydawa si tak gruby, jak cz owieczek ze znaku firmowego Michelina. Kiedy tak mu si przygl da a, z namaszczeniem zdj omiany kapelusz, pochodz cy prosto z jakiej powie ci Turgieniewa, i sta przyciskaj c go do boku, jak gdyby s ucha nie swojego hymnu narodowego. Domy li a si na podstawie tego gestu, e ma y jegomo chce jej powiedzie , i wie, e Ostrakowa si boi, wie, e najbardziej boi si zas oni tej twarzy, i e odkrywaj c g ow w pewnym sensie ujawnia wobec niej uczciwe zamiary. Jego niewzruszono i powaga roztacza y wokó atmosfer jakiej obowi zkowej uleg ci, co podobnie jak jego g os przypomina o kobiecie Ostrakowa; by mo e przez judasza istotnie wygl da jak aba, ale szk o nie mia o wp ywu na jego zachowanie. Ostrakowa przypomina jej te okularami, niezb dnymi mu tak, jak niezb dna jest laska kulawemu. Ostrakowa d ugo przypatrywa a si wszystkiemu z bij cym sercem, lecz bardzo spokojnie, trzymaj c luf przyci ni do drzwi i palec na cynglu, rozwa aj c, czy nie zastrzeli go tutaj i teraz, wprost przez drzwi: - To za Glikmana, to za Ostrakowa, to za Aleksandr . W swojej podejrzliwo ci gotowa by a bowiem uwierzy , e wybrali takiego w nie cz owieka ze wzgl du na jego szlachetny wygl d; wiedzieli dobrze, e Ostrakow, cho gruby, umia wygl da dystyngowanie.
- Nie potrzebuj pomocy - odkrzykn a wreszcie Ostrakowa i z przera eniem patrzy a, jakie wra enie wywr na nim jej s owa. Ale akurat w tej chwili ta g upia konsjer ka postanowi a zacz wrzeszcze na w asn odpowiedzialno . - Madame, to d entelmen. Jest Anglikiem. Martwi si o pani . Jest pani chora, madame, ca a ulica si o pani niepokoi. Madame, nie mo e si tak pani d ej zamyka . - Pauza. - On jest lekarzem, madame: prawda, monsieur? To renomowany lekarz, specjalista od chorób duszy. - Potem Ostrakowa us ysza a, jak ta idiotka szepcze: - Niech pan jej powie, monsieur. Niech pan jej powie, e jest pan lekarzem. Ale nieznajomy z dezaprobat pokr ci g ow i odpar : - Nie. To nieprawda. - Madame, prosz otworzy , bo wezw policj - krzykn a konsjer ka. - Rosjanka i robi taki skandal. - Nie potrzebuj pomocy - powtórzy a znacznie g niej Ostrakowa. Ale wiedzia a ju , e pomoc potrzebna jest jej bardziej ni cokolwiek innego; e bez pomocy nigdy nie b dzie w stanie zabi , podobnie zreszt jak Glikman. Nawet gdyby sam Diabe by w pobli u, nie umia aby nigdy zabi dziecka innej kobiety. Tymczasem Ostrakowa czuwa a nadal, a ma y cz owiek podszed powoli bli ej, a kobieta widzia a w soczewce tylko jego twarz, niewyra jak twarz ogl dana pod wod ; po raz pierwszy dostrzeg a w niej wtedy zm czenie i przekrwione, podbite ci kimi si cami oczy za szk ami okularów; wyczu a w nim arliw trosk o siebie, trosk , która nie mia a nic wspólnego ze mierci , lecz z ocaleniem; wyczu a, e spogl da na oblicze pe ne niepokoju, a nie na twarz, która na zawsze wyzby a si wspó czucia. M czyzna zbli si jeszcze bardziej, ale wystarczy szcz k skrzynki na listy i Ostrakow ogarn o przera enie, bo o ma y w os nie poci gn a przez pomy za cyngiel. Poczu a konwulsje w d oni i powstrzyma a r dopiero w ostatniej chwili; potem przystan a, eby podnie kopert z wycieraczki. By to jej w asny list, adresowany do Genera a - ten drugi, napisany po francusku, zawieraj cy s owa: "Kto próbuje mnie zabi ". W ostatnim odruchu oporu zacz a si zastanawia , czy ten list to nie jaka sztuczka, czy tamci go przypadkiem nie przej li, nie kupili lub nie uczynili czego , co czyni zwykle z oczy cy. Jednak e widz c swój list, rozpoznaj c rozpoczynaj ce go s owa i ich rozpaczliwy ton, poczu a si nagle okropnie znu ona fa szem i nieufno ci , znu ona próbami odnalezienia z a tam, gdzie przede wszystkim pragn a znale dobro. Znów us ysza a g os grubego cz owieka, starannie wyuczona francuszczyzna, cho nieco kulawa, i przypomnia y si jej strz py zapami tanych ze szko y wierszyków. A je li k ama , to by o to najbardziej przebieg e k amstwo, jakie kiedykolwiek w yciu ysza a. - Czarodziej nie yje, madame - powiedzia , pokrywaj c judasza mgie oddechu. - Przyjecha em z Londynu, eby go zast pi i s pani pomoc . Jeszcze przez wiele lat pó niej, a by mo e nawet przez ca e ycie, Peter Guillam opowiada mniej lub bardziej szczerze histori swojego powrotu do domu owego wieczoru i zawsze podkre la wyj tkowe okoliczno ci, towarzysz ce tamtym wydarzeniom. Po pierwsze, przez ca y dzie by w z ym humorze. Po drugie, ambasador wy aja go publicznie za wyg oszenie niestosownej i lekkomy lnej uwagi na temat stanu brytyjskiego bud etu. Po trzecie, niedawno si o eni , a jego m odziutka ona by a nie w ci y. Po czwarte, zadzwoni a akurat w chwil po tym, kiedy odszyfrowa d ugie i nieprawdopodobnie nudne zawiadomienie z Cyrku, przypominaj ce mu po raz pi tnasty, e na francuskiej ziemi nie b podejmowane adne, powtarzamy adne operacje, bez uprzedniego pisemnego zezwolenia z Kwatery G ównej. I po pi te - le tout Paris wpad w nie w kolejn okresow panik z powodu fali porwa . A wreszcie pozycja g ównego rezydenta Cyrku w Pary u znana by a szeroko jako rodzaj kostnicy dla oficerów oczekuj cych rych ego pochówku i nie oferowa a wiele wi cej ponad mo liwo konsumpcji nie ko cz cych si lunchów z wyj tkowo przekupnymi i niezwykle nudnymi szefami konkurencyjnych francuskich s b wywiadowczych, którzy wi cej czasu sp dzali, szpieguj c wzajemnie siebie ani eli domniemanych wrogów. Nale y wzi pod uwag wszystkie te okoliczno ci, twierdzi pó niej Guillam, zanim oskar y si go o zapalczywo . Dodajmy, e Guillam by sportowcem i pó - Francuzem, cho ze wzgl du na zainteresowania mo na by go uzna raczej za Anglika; by szczup y i w ciwie przystojny - lecz cho stawia czasowi za arty opór, nie zbli si do pi dziesi tki, stanowi cej próg, poza który wykraczaj kariery ju tylko niewielu oficerów operacyjnych. Guillam by tak e w cicielem nowiutkiego porschea, którego naby nieco wstydliwie po specjalnej cenie dla dyplomatów i trzyma wbrew zdecydowanej niech ci ambasadora na parkingu dla pracowników ambasady. A zatem Marie - Claire Guillam zadzwoni a do m a punktualnie o szóstej, gdy Guillam zamyka swoje ksi ki kodowe. Mia na biurku dwa telefony, jeden, przynajmniej teoretycznie, operacyjny i bezpo redni, drugi natomiast po czony z central w ambasadzie. Marie - Claire dzwoni a na linii bezpo redniej, a ma onkowie uzgodnili, e b jej u ywa jedynie w nag ych wypadkach. Mówi a po francusku, który by wprawdzie jej ojczystym zykiem, ale ostatnio porozumiewali si g ównie po angielsku, eby poprawi wymow Marie - Claire. - Peter - zacz a. Od razu wyczu napi cie w jej g osie. - Marie - Claire? Co si sta o? - Peter, jest kto u nas. Chce, eby natychmiast
przyjecha . - Kto to jest? - Nie mog ci powiedzie . To wa ne. Prosz , przyjed natychmiast -powtórzy a Marie - Claire i od a s uchawk . Kierownik biura Guillama, niejaki pan Anstruther, sta pod drzwiami skarbca, kiedy zadzwoni telefon, i czeka , a Guillam otworzy cyfrowy zamek, zanim obaj schowaj swoje klucze. Pan Anstruther zobaczy przez otwarte drzwi, jak Guillam z trzaskiem odk ada s uchawk na wide ki, a po chwili ujrza , e szef ni st d, ni zow d rzuca mu - z du ej odleg ci, co najmniej czterech metrów - wi ty osobisty klucz G ównego Rezydenta, niemal symbol jego funkcji, który pan Anstruther jakim cudem pochwyci : wzniós lew d i z apa klucz nachwytem, niczym ameryka ski baseballista. Przyzna si potem Guillamowi, e nie zdo by tego uczyni ponownie, cho by próbowa nawet sto razy. - Nie ruszaj si st d, dopóki nie zadzwoni ! - krzykn Guillam. - Usi przy moim biurku i odbieraj telefony. S yszysz? Anstruther s ysza , ale w tym czasie Guillam by ju w po owie absurdalnie eleganckich, spiralnych schodów ambasady, roztr caj c maszynistki, stra ników s dowych i bystrych odzie ców, wybieraj cych si na seri wieczornych koktajli. Kilka chwil pó niej siedzia ju za kierownic porschea, grzej c silnik jak kierowca wy cigowy, którym by mo e by rzeczywi cie w poprzednim yciu. Guillam mieszka w Neuilly i zazwyczaj te sportowe rajdy w godzinie szczytu stanowi y dla niego rozrywk , przypomina y mu bowiem dwa razy dziennie, e - jak to ujmowa bez wzgl du na codzienn nud pracy w ambasadzie ycie wokó jest pe ne niebezpiecze stw, czadu i rado ci. Lubi nawet mierzy czas przejazdu. Je eli jecha Avenue Charles de Gaulle i mia szcz cie na wiat ach, dwadzie cia pi minut przy wieczornym ruchu nie by o niemo liwo ci . Pó no wieczorem albo wcze nie rano móg dzi ki pustym drogom i tablicom korpusu dyplomatycznego skróci tras do kwadransa, ale w godzinie szczytu trzydzie ci pi minut stanowi o niez y wynik, czterdzie ci za norm . Tego popo udnia, dr czony wizjami Marie - Claire trzymanej na muszce przez band szalonych nihilistów, pokona drog do domu w osiemna cie minut. Przekazane pó niej ambasadorowi raporty policyjne g osi y, e Guillam trzykrotnie zlekcewa wiat a i e na ostatniej prostej rozwin blisko sto czterdzie ci kilometrów na godzin ; ale by a to z konieczno ci jedynie prawdopodobna wersja wydarze , nikt bowiem nie przejawia ochoty, eby dotrzyma mu tempa. Sam Guillam pami ta z tej jazdy jedynie niedosz e zderzenie z samochodem meblowym i jakiego ob kanego rowerzyst , któremu wpad o do g owy, eby skr ci w lewo, kiedy on znajdowa si akurat jakie sto pi dziesi t metrów za nim. Mieszka na trzecim pi trze w willi. Jeszcze przed domem przyhamowa ostro, zgasi silnik, tocz c si podjecha do kraw nika i stan na ulicy. Potem pop dzi do drzwi na tyle bezszelestnie, na ile tylko pozwala mu po piech. S dzi , e zobaczy gdzie w pobli u zaparkowany samochód, prawdopodobnie z gotowym do ucieczki kierowc , ale ku chwilowej uldze Guillama w okolicy nie by o wida adnego auta. Jednak e w sypialni pali o si wiat o, wi c widzia teraz zakneblowan i przywi zan do ka Marie - Claire, nad któr siedzieli oczekuj cy na przyjazd Guillama porywacze. Je eli to jego chcieli dosta , nie mia zamiaru ich rozczarowa . Przyjecha bez broni, nie mia innego wyboru. Gospodarze Cyrku bali si broni jak diabe wi conej wody, a jego nielegalny rewolwer spoczywa w szafce nocnej, gdzie, bez tpienia tamci ju dawno go znale li. Wszed po cichutku na trzecie pi tro, przy drzwiach zdj marynark i rzuci j pod nogi na pod og . Klucz trzyma w r ce, wsun go w zamek tak delikatnie, jak tylko umia , a potem przez skrzynk na listy zawo : Facteur -listonosz - i pó niej jeszcze Expres. Czeka z kluczem w d oni, a us ysza zbli aj ce si kroki, o których wiedzia od razu, e nie nale do Marie - Claire. By y powolne, a nawet oci e i, jak si wyda o Guillamowi, znamionowa y nadmiern pewno siebie. Ponadto zbli y si od strony sypialni. Potem Guillam robi ju wszystko jednocze nie. Wiedzia , e aby otworzy drzwi od wewn trz, trzeba wykona dwie czynno ci: najpierw nale y zwolni cuch, a pó niej przesun zamek zatrzaskowy. Na wpó przykucni ty Guillam odczeka , a us yszy opadaj cy cuch, po czym wykorzysta swoj jedyn bro - zaskoczenie. Przekr ci klucz, ca ym ci arem rzuci si na drzwi i w tej samej chwili zobaczy ku swej ogromnej satysfakcji jak jaka pulchna posta odrzucona gwa townie ku ty owi wpada na wisz ce w przedpokoju lustro i str caje ze ciany. Guillam chwyci nieznajomego, raptownym chwytem za mu d wigni na rami -i wtedy zobaczy przestraszon twarz swojego d ugoletniego przyjaciela i nauczyciela, Georgea Smileya, który spogl da na niego bezradnie. Epilog tego spotkania Guillam zrelacjonowa do mgli cie; oczywi cie nie by uprzedzony o przyje dzie Smileya, który niewiele wyja ni mu w mieszkaniu, by mo e z obawy przed pods uchem. Marie - Claire by a w sypialni, ale nie zosta a skr powana ani zakneblowana; na ku, wskutek jej nalega , po a si natomiast Ostrakowa, nadal ubrana w swoj czarn sukni . Marie - Claire us ugiwa a Rosjance, jak tylko mog a, podsuwaj c jej to pier kurcz cia w galarecie, to herbat mi tow , a to znów inne specja y, które zapobiegliwie przygotowa a na ten cudowny, cho niestety wci odleg y dzie , kiedy tak e i Peter b dzie wymaga jej opieki. Guillam spostrzeg , e Ostrakowa - której nazwiska jeszcze wtedy nie zna - wygl da a na pobit . Wokó ust i oczu mia a rozleg e, szare siniaki, a palce jej d oni poszatkowane zosta y na kawa ki, najprawdopodobniej podczas próby obrony Smiley pozwoli
Guillamowi przez chwil przygl da si tej scenie - m odziutka, zdenerwowana ma onka roztaczaj ca opiek nad pokiereszowan dam - a potem zaprowadzi Petera do jego w asnego salonu, gdzie bez zw oki przedstawi mu swoje dania z ca ym autorytetem jego dawnego szefa, którym zreszt istotnie niegdy by . Teraz dopiero wcze niejszy po piech Guillama otrzyma jakie uzasadnienie. Ostrakowa - Smiley wyra si o niej jedynie jako o naszym go ciu - musi opu ci Pary dzi wieczorem. Kryjówka w pobli u Orleanu, któr Smiley nazywa wiejsk posiad ci , nie jest wystarczaj co bezpieczna; Ostrakowej potrzebne jest miejsce, w którym znajdzie ochron i opiek . Guillam przypomnia sobie francuskie ma stwo, mieszkaj ce w Arras, pewnego emerytowanego agenta wraz z on , który kilkakrotnie zapewnia ju schronienie ró nym przelotnym ptakom Cyrku. Ustalono, e Guillam zatelefonuje do nich, ale nie z mieszkania; Smiley pos go do budki telefonicznej. Zanim Guillam za atwi wszystko i wróci , Smiley napisa kilka zda na kartce ozdobionej okropnym wizerunkiem pas cych si króliczków, wyrwanej z notatnika Marie - Claire. Chcia , eby Guillam natychmiast przekaza do Cyrku wiadomo : Saul Enderby, do r k w asnych, odszyfrowa osobi cie. Za namow Smileya Guillam przeczyta (ale po cichu) tekst, zawieraj cy uprzejm pro o spotkanie w mieszkaniu Bena dok adnie za czterdzie ci osiem godzin, a to w zwi zku z kolejnym zgonem, o którym ju ci z pewno ci doniesiono. Guillam nie mia zielonego poj cia, o jakiego Bena chodzi. - Aha, Peter. - Tak, George - odrzek wci nieco oszo omiony Guillam. - Przypuszczam, e istnieje co takiego, jak oficjalny rejestr akredytowanych w Pary u dyplomatów. Nie masz go przypadkiem w domu? Guillam przypadkiem go mia . W ciwie Marie - Claire wr cz a wed ug niego. Nigdy nie pami ta a nazwisk, wi c spis le ko o jej telefonu w sypialni, by mog a z niego skorzysta w ka dej chwili, kiedy telefonowa jaki pracownik obcej ambasady z kolejnym zaproszeniem na drinka, na obiad lub - co najstraszniejsze - na obchody jakiego narodowego wi ta. Guillam przyniós ksi i w chwil pó niej zagl da ju Smileyowi przez rami . -Kirow - ledz c kciuk Smileya przeczyta Guillam, ale i tym razem po cichu. - Kirow, Oleg, drugi handlowy sekretarz ambasady. Kawaler - Dalej nast powa adres w getcie ambasady radzieckiej w Siódmej Dzielnicy. - Natkn si kiedy na niego? - spyta Smiley. Guillam pokr ci g ow . - Przygl dali my si mu kilka lat temu. Ma adnotacj przy nazwisku: r ce przy sobie. - Kiedy sporz dzono t list ? - spyta Smiley. Odpowied by a wydrukowana na ok adce: w grudniu zesz ego roku. - Có , a zatem gdy wrócisz do biura... - powiedzia Smiley. - Obejrz jego akta - obieca Guillam. - Jest jeszcze to - powiedzia ostro Smiley i poda Guillamowi zwyk , plastikow torb , zawieraj , jak pó niej zobaczy Guillam, kilka miniaturowych kaset i grub , br zow kopert . - Pierwsz poczt dyplomatyczn jutro - powiedzia Smiley. Ten sam stopie tajno ci i ten sam odbiorca, co w przypadku telegramu. Pozostawiwszy obie kobiety zamkni te w sypialni i wci cz cego nad list Smileya, Guillam pogna z powrotem do ambasady, gdzie zwolni z telefonicznej warty oszo omionego Anstruthera, odda mu torb i przekaza odpowiednie instrukcje. Guillamowi udzieli o si zdenerwowanie Smileya i ca y oblewa si potem. Powiedzia pó niej, e przez te wszystkie lata znajomo ci z Georgem nigdy przedtem nie widzia go tak skoncentrowanego, zdeterminowanego, skrytego i zrozpaczonego. Otworzy skarbiec, osobi cie zaszyfrowa i wys telegram, czekaj c jedynie na potwierdzenie odbioru z Kwatery G ównej, po czym bezzw ocznie wyci gn akta pracowników ambasady sowieckiej i j przegl da stare listy osób pozostaj cych pod obserwacj . Nie musia daleko szuka . W serii trzeciej, przekazanej do Londynu, znalaz wszystko, co mog o by mu potrzebne. Kirow, Oleg, drugi handlowy sekretarz ambasady figurowa ju tutaj jako onaty, okaza o si jednak, e ona nie przebywa wraz z nim na placówce, a sam Kirow powróci do Moskwy dwa tygodnie temu. W rubryce przeznaczonej na rozmaite uwagi dodatkowe umieszczono notatk francuskich s b wywiadowczych g osz , e wedle dobrze poinformowanych róde sowieckich Kirow zosta odwo any w trybie pilnym przez radzieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w celu obj cia nieoczekiwanie zwolnionego wy szego stanowiska. W tej sytuacji wyprawienie Kirowowi zwyczajowego przyj cia po egnalnego nie okaza o si mo liwe. Po powrocie Guillama do Neuilly Smiley wys ucha jego sprawozdania w ca kowitym milczeniu. Nie wydawa si zaskoczony, raczej przera ony, a kiedy nareszcie przemówi , co sta o si dopiero wtedy, gdy wszyscy troje siedzieli ju w p dz cym w stron Arras samochodzie, w jego g osie pobrzmiewa niemal beznadziejny ton. - Tak - powiedzia , jak gdyby Guillam zna ca spraw na wylot. - Tak, oczywi cie, on dok adnie tak w nie by post pi , prawda? Odwo by Kirowa pod pretekstem awansu, aby uzyska pewno , e naprawd przyjedzie. Guillam orzek , zapewne w przyp ywie spó nionego ol nienia, e George nie mówi takich rzeczy od czasu, kiedy zdemaskowa Billa Haydona jako kreta Karli i kochanka Anny. Równie w pami ci Ostrakowej nie zachowa o si wiele logicznie spójnych wspomnie z owej nocy; ani z podró y samochodem, podczas której uda o jej si zasn , ani z cierpliwego, lecz uporczywego ledztwa, jakiemu podda j ten ma y, pulchny cz owieczek, gdy obudzi a si pó nym rankiem
nast pnego dnia. By mo e chwilowo utraci a zdolno doznawania wra -a co za tym idzie, tak e zdolno zapami tywania. Odpowiada a na jego pytania, by a mu wdzi czna, poda a mu - bez zapa u czy zb dnej ornamentyki - te same informacje, które poda a przedtem Czarodziejowi, cho Smiley wi kszo z nich wydawa si ju zna . - Czarodziej - powiedzia a w pewnym momencie Ostrakowa. Nie yje. Mój Bo e. Spyta a o Genera a, ale ledwie zwróci a uwag na niezobowi zuj odpowied Smileya. My la a o Ostrakowie, potem o Glikmanie, teraz o Czarodzieju - a nie pozna a nawet jego nazwiska. Gospodarze byli mili, lecz jak na razie nie wywarli na niej wi kszego wra enia. Pada deszcz i Ostrakowa nie widzia a odleg ych pól. A jednak mimo wszystko wraz z up ywem tygodni zapada a pomale ku w idylliczn hibernacj . Surowa zima nadesz a wcze nie i Ostrakowa pozwoli a otuli si jej niegom; spacerowa a troch , potem znacznie cz ciej, wcze nie sz a na spoczynek, odzywa a si rzadko, a wraz z jej cia em regenerowa si tak e duch. Z pocz tku w jej g owie panowa wybaczalny chaos i czasem apa a si na tym, e my li o córce w kategoriach, w których przedstawi ry y nieznajomy, e Aleksandra jest chuliga sk dysydentk i nieposkromion buntowniczk . Pó niej Ostrakowej powoli ujawni a si logika tej ca ej historii. Wyt umaczy a sobie, e gdzie tam mieszka prawdziwa Aleksandra, wiod ca swoje ycie i posiadaj ca w asny charakter, tak jak przedtem. Albo, tak jak przedtem, nie posiadaj ca asnego charakteru. W obu wypadkach k amstwa ry ego nieznajomego dotyczy y zupe nie innej osoby, któr tamci wymy lili sobie dla swoich celów. Ostrakowej uda o si nawet znale pociech w nie pozbawionym podstaw przypuszczeniu, e jej córka, je eli w ogóle yje, pozostaje ca kowicie nie wiadoma prowadzonych wokó niej machinacji. By mo e rany, które zadano zarówno jej cia u, jak i duszy, uczyni y to, czego nie zdo y dokona lata modlitw i trwogi, i oczy ci y j z poczucia winy wobec Aleksandry. Op akiwa a czasem Glikmana, poj a, e jest na wiecie zupe nie sama, ale na tle zimowego pejza u samotno nie by a jej niemi a. Pewien emerytowany brygadier poprosi j o r , lecz Ostrakowa odmówi a. Okaza o si pó niej, e prosi o r wszystkie kobiety. Co najmniej raz w tygodniu odwiedza j Peter Guillam i wtedy spacerowali razem godzin lub dwie. Peter opowiada jej bezb dn francuszczyzn o ogrodnictwie krajobrazowym, a wiadomo ci Guillama na ten temat by y wprost niewyczerpane. W okresie, jaki obejmuje ta historia, tak w nie wygl da o ycie Ostrakowej. Prze a je do ko ca, nie maj c najmniejszego poj cia o wydarzeniach, którym nada bieg jej pierwszy list do Genera a.
*** A wiesz, e on si naprawd nazywa Ferguson? - wycedzi Saul Enderby z owym klubowym akcentem z Belgravii, stanowi cym szczyt chamstwa w ród wy szych warstw spo ecze stwa angielskiego. - Nigdy w to nie w tpi em - odrzek Smiley. - To wszystko, co pozosta o z ca ej stajni latarników. drcy nie s ju zwolennikami nadzoru wewn trznego. To antypartyjne czy co w tym gu cie. - Enderby nadal studiowa jaki p katy dokument, który trzyma w d oni. - Wi c jak ci zwa , George? Sherlockiem Holmesem, tropi cym nieszcz snego, starego profesora Moriarty? Kapitanem. Lhabem w pogoni za wielkim, bia ym wielorybem? Kim jeste ? Smiley nie odpowiedzia . - Chcia bym mie wroga, jak pragn zdrowia - zauwa Enderby, przewracaj c kartki. - Szuka em go ca ymi latami. Prawda, Sam? - Dniem i noc , szefie - przytakn ochoczo Sam Collins, posy aj c swojemu panu porozumiewawczy u miech. Mieszkanie Bena by o pokojem na ty ach mrocznego hotelu w Knightsbridge, gdzie wszyscy trzej spotkali si godzin temu. ZARZ D, OSOBOM OBCYM WST P WZBRONIONY, g osi a tabliczka na drzwiach. W rodku mie ci a si poczekalnia, mo na by o w niej zostawi p aszcze i kapelusze i odseparowa si od wiata. Dalej znajdowa si obity d bow boazeri gabinet, pe en ksi ek i zapachu pi ma, wychodz cy na prostok t zagrabionego parkowi i otoczonego murem ogrodu z marmurowym anio em, stawem rybnym i cie do kontemplacyjnych spacerów. To samo Bena, je li w ogóle j kiedykolwiek posiada , zgin a gdzie w niepisanych archiwach mitologii Cyrku. Ale pozosta o po nim mieszkanie, nie udokumentowany, uboczny przywilej stanowiska zajmowanego przez Enderbyego, a wcze niej Georgea Smileya - miejsce spotka , które si nigdy nie odby y. - Przeczytam jeszcze raz, je eli nie masz nic przeciwko temu - powiedzia Enderby. - O tej porze troch wolniej my , Uwa am, e ponowna lektura mog aby si okaza niezwykle pomocna, szefie - powiedzia Collins. Enderby przesun okulary, eby móc spogl da ponad nimi, ale skryta teoria Smileya g osi a, e i tak by y po prostu ze zwyk ego szk a. - Gada Kirow. To ju potem, jak Leipzig dobra mu si do skóry, prawda, George? - Smiley s abo skin g ow . - Siedz jeszcze w bajzlu ze spuszczonymi spodniami, ale jest pi ta rano i dziewczyny odes ano do domu. Najpierw mamy tu zawe ale Kirowa: "Jak mog mi to zrobi ? My la em, e jeste moim przyjacielem, Otto". Potem sk ada o wiadczenie, prze one niepoprawn
angielszczyzn przez t umaczy. Zawarli porozumienie - tak to si mówi, George? St kania i pochrz kiwania opuszczono. Bez wzgl du na to, czy tak si mówi o, czy nie, Smiley nie udzieli Enderbyemu adnej odpowiedzi. By mo e zreszt nikt jej nie oczekiwa . Siedzia nieruchomo w skórzanym fotelu, pochylony nad zaci ni tymi d mi, i nie zdj nawet br zowego, tweedowego aszcza. Z boku le maszynopis sprawy Kirowa. Smiley wygl da mizernie i Enderby powiedzia pó niej, e musia by chyba na diecie. Sam Collins, szef Wydzia u Operacyjnego, siedzia dos ownie w cieniu Enderbyego; wytworny m czyzna z w sikiem i cym zawsze w pogotowiu wyrazistym u miechem. Dawniej Collins nale do wojowników Cyrku, których lata praktycznej pracy operacyjnej nauczy y pogardza argonem pi tego pi tra. Obecnie z usownika sta si stra nikiem, pracuj cym na swoj emerytur i bezpieczn przysz , tak jak pracowa dawniej nad swymi siatkami wywiadowczymi. Ogarn a go wiadoma bezmy lno ; wypala br zowe papierosy do po owy, a potem gasi je w pop kanej muszli, wiernie patrz c psim wzrokiem na swojego pana, Enderbyego. Ten ostatni sta za oparty o filar wielkiego okna, gdzie jego sylwetka rysowa a si ostro w padaj cym z zewn trz wietle. uba w z bach kawa kiem zapa ki, a z lewego r kawa wystawa a mu chusteczka do nosa. Lekko zgi te kolano wysun w przód, jak gdyby znajdowa si w lo y cz onkowskiej w Ascot. W ogrodzie niczym delikatna gaza ad y si na murawie strz py mg y. Enderby uniós g ow i odsun dokument, jak gdyby to by jad ospis. - No to jedziemy. Jestem Kirow. Jako oficer finansowy pracuj cy w Centrum Moskiewskim od tysi c dziewi set siedemdziesi tego do siedemdziesi tego czwartego roku mia em obowi zek wykrywa wszelkie nieprawid owo ci w ksi gowo ciach zagranicznych placówek i poci ga winnych do odpowiedzialno ci. Przerwa i znowu uniós wzrok znad okularów. - To wszystko dzia o si jeszcze, zanim wys ano Kirowa do Pary a, tak? - Jak najbardziej - odrzek skwapliwie Collins i zerkn na Smileya spodziewaj c si poparcia, którego jednak nie uzyska . - Próbuj to jako rozgry , rozumiesz, George - wyja ni Enderby. -Nie mam tych twoich szarych komórek. Sam Collins u miechn si promiennie s ysz c, jak skromno ci wykaza si jego szef. Enderby ci gn dalej: - W wyniku prowadzonych przeze mnie niezwykle delikatnych i poufnych dochodze , które w niektórych przypadkach ko czy y si karami dla wysokich oficerów Centrum Moskiewskiego, pozna em znanego w Centrum jedynie pod pseudonimem Karla szefa niezale nego Trzynastego Departamentu Wywiadu, podlegaj cego bezpo rednio Komitetowi Centralnemu Partii. Karla to imi skie i stanowi o podobno kryptonim pierwszej siatki, któr prowadzi ten cz owiek. To prawda, George? - Podczas wojny domowej w Hiszpanii - powiedzia Smiley. - Wielki plac zabaw. Tak, tak. Id my dalej. Trzynasty Departament jest wydzielon jednostk Centrum Moskiewskiego, poniewa jego g ównym zadaniem jest nabór, szkolenie i umieszczanie g boko zakonspirowanych agentów, zwanych tak e kretami, w pa stwach faszystowskich... bla... bla... bla... Niejednokrotnie mija wiele lat, nim kret znajdzie sobie odpowiednie miejsce w kraju docelowym i rozpocznie sw tajn dzia alno . Cienie Krwawego Billa Haydona. Obowi zek kierowania prac takich kretów nie jest powierzany zwyczajnym placówkom zagranicznym, lecz, jak si okre la, wys annikowi Karli, b cemu zazwyczaj oficerem wojskowym i pe ni cemu oficjalnie funkcj attache ambasady. Tacy wys annicy s jak najstaranniej dobierani osobi cie przez Karl i stanowi swoist elit ... bla... bla... ciesz si zaufaniem i swobod , jakiej s pozbawieni inni oficerowie Centrum. Otrzymuj ponadto wysokie wynagrodzenie i maj mo liwo podró y. Z tego te powodu bywaj obiektem zazdro ci pozosta ych pracowników wywiadu. Enderby uda , e wzdycha: - Chryste, ci t umacze! - zawo . - A mo e to Kirow jest takim piekielnym nudziarzem. Wydawa oby si , e cz owiek dokonuj cy wyznania na u mierci powinien by na tyle taktowny, eby wyra si zwi le, co? Ale nie nasz Kirow. Jak tam u ciebie, Sam? - wietnie, szefie, wietnie. - No to wracamy do rzeczy - powiedzia Enderby, na nowo uderzaj c w swój obrz dowy ton: W toku moich bada nadu finansowych pojawi a si mi dzy innymi kwestia uczciwo ci lizbo skiego rezydenta Karli, niejakiego pu kownika Or owa. Karla zwo z ony ze swoich ludzi trybuna , eby rozpatrzy spraw . Na skutek przedstawionych przeze mnie dowodów pu kownik Or ow zosta zlikwidowany w Moskwie pierwszego czerwca tysi c dziewi set siedemdziesi tego trzeciego roku. Zgadza si , Sam? - Jeste my w posiadaniu nie potwierdzonego raportu pewnego azylanta, który utrzymuje, e pu kownik Or ow zosta rozstrzelany przez pluton egzekucyjny - powiedzia z zapa em Collins. - Moje gratulacje, towarzyszu Kirow, przyjacielu malwersanta. Jezu. Istne k bowisko mij. Oni s gorsi od nas. - Enderby ci gn dalej: - Co do mnie, to Karla osobi cie z mi gratulacje za przekazanie przest pcy Or owa w r ce sprawiedliwo ci, a tak e nakaza mi zaprzysi c dyskrecj , s dzi bowiem, e nadu ycia pu kownika Or owa s ha dla departamentu i podwa aj jego pozycj w ramach Centrum Moskiewskiego. Karla jest znany jako towarzysz o wysokich walorach moralnych i z tej przyczyny ma wielu wrogów w szeregach ludzi, którzy s dla siebie pob liwi.
Enderby przerwa specjalnie po to, eby raz jeszcze spojrze na Smileya znad okularów. - Wszyscy kr cimy sobie sznur na w asn szyj , co nie, George? - Jeste my grup samobójczych paj ków, szefie - powiedzia ochoczo Collins i b ysn jeszcze szerszym u miechem gdzie pomi dzy Enderbym i Smileyem. Ale Smiley zatopiony by w lekturze wyzna Kirowa i nie trzyma y si go arty. - Opu my nast pny rok ycia i przygód brata Kirowa i przejd my do jego nast pnego spotkania z Karl - zaproponowa Enderby, nie zra ony mrukliwo ci Smileya. - Nocne wezwania... to normalne, jak s dz . - Przewróci kilka stron. Na laduj c Enderbyego, Smiley zrobi to samo. - Wi c pod oknami moskiewskich apartamentów Kirowa zatrzymuje si samochód; czemu, na Boga, nie mog mówi mieszkanie, jak wszyscy? Wyci gaj go z ka i wioz w nieznanym kierunku. Dziwne ycie maj ci goryle z Centrum Moskiewskiego, nie? Nigdy nie wiedz , czy dostan medal, czy kul . - Zajrza znów do raportu. - Wszystko pasuje, George? Podró i ca a reszta? Pó godziny samochodem, potem ma y samolot i tak dalej? - Trzynasty Departament posiada trzy lub cztery obiekty, w tym du y o rodek szkoleniowy w okolicach Mi ska - odrzek Smiley. Enderby przewraca nast pne kartki. - A wi c Kirow jeszcze tej samej nocy stan znów przed Karl gdzie , gdzie diabe mówi dobranoc. Karla i Kirow s zupe nie sami. Ma a drewniana chatka, adnych ozdób, adnych wiadków: a w ka dym razie nikogo nie wida . Karla od razu przechodzi do sedna. Czy Kirow chcia by pojecha na placówk do Pary a? Oczywi cie, sir, Kirow bardzo pragn by wyjecha ... Enderby odwróci kartk . - Kirow zawsze podziwia Trzynasty Departament, sir, bla... bla... by zawsze wielkim zwolennikiem Karli; wazeliniarz, wazeliniarz, p aszczy si . To co tak jak ty, Sam. Ciekawe, e Kirowowi Karla wydawa si zm czony; zauwa ? I nerwowy. Zestresowany Karla, kopci jak komin. - Zawsze to robi - powiedzia Smiley. - Co? - Zawsze za du o pali - powiedzia Smiley. - Na Boga, doprawdy? Tak? Enderby odwróci kolejn kartk . - Teraz instrukcje dla Kirowa - powiedzia . - Karla jasno mu je wyk ada. "Oficjalnie otrzyma mia em stanowisko pracownika sekcji handlowej naszej ambasady, natomiast moim specjalnym zadaniem by a kontrola i prowadzenie ksi g finansowych we wszystkich placówkach Trzynastego Departamentu w nast puj cych krajach..." Tu Kirow je wymienia. Jest Bonn, ale Hamburga nie ma. Kapujesz, Sam? - Absolutnie, szefie. - Nie zginiesz mi w tym labiryncie? - Nie ma obawy, szefie. - Cwane ch opaki z tych Rusków. - Jak diabli. - Znowu Kirow: "Da mi do zrozumienia, jak nies ychanie wa ne jest moje przedsi wzi cie... bla... bla..." Przypomnia , e w sprawie Or owa spisa em si wy mienicie i powiedzia , e "ze wzgl du na ogromn delikatno mojej funkcji b meldowa si bezpo rednio w prywatnym biurze Karli oraz otrzymam osobny zestaw szyfrów..." Znajd cie stron pi tnast . - Jest strona pi tnasta, szefie - powiedzia Collins. Smiley odszuka j ju wcze niej. - Karla ostrzeg mnie ponadto, e oprócz mojej normalnej pracy w charakterze ksi gowego rewidenta na placówkach Trzynastego Departamentu w Europie Zachodniej, b musia po wi ci si tak e tajnej dzia alno ci w celu znalezienia tak zwanych legend, czyli yciorysów dla naszych przysz ych agentów. Wszyscy cz onkowie Trzynastego Departamentu bior udzia w wykonywaniu podobnych zada , jednak e praca nad yciorysami jest mimo to ci le tajna i Karla rozkaza , abym pod adnym pozorem z nikim na ten temat nie rozmawia . Ani z ambasadorem, ani z majorem Pudinem, który by sta ym operacyjnym przedstawicielem Karli w naszej ambasadzie w Pary u. Oczywi cie przyj em propozycj i uko czywszy specjalny kurs wywiadowczy oraz czno ciowy obj em swoje nowe stanowisko. Nied ugo po przyje dzie do Pary a otrzyma em osobi cie od Karli wiadomo , e potrzebna jest pilnie legenda dla pewnej agentki w wieku oko o dwudziestu jeden lat". Jeste my w domu - skomentowa z zadowoleniem Enderby. "Karla poda mi nazwiska rodzin kilku emigrantów, których mo na by zmusi do zaadoptowania naszej agentki, jako e Karla o wiele ch tniej pos uguje si technik szanta u ni przekupstwem". Jak jasna cholera - potwierdzi z zapa em Enderby. - Przy obecnym poziomie wzrostu inflacji chyba tylko szanta zachowuje jeszcze jak pieprzon warto . Sam Collins pospieszy us nie z perlistym miechem uznania. - Dzi kuj , Sam - powiedzia uprzejmie Enderby. - Dzi kuj ci bardzo. Cz owiek mniejszego formatu ni Enderby - albo mniej gruboskórny -opu ci by by mo e kilka nast pnych stron, poniewa zawiera y g ównie pochodz ce sprzed trzech lat uzasadnienie aga Smileya i Connie Sachs o wykorzystanie znajomo ci Leipziga z Kirowem. - Kirow pos usznie zarzuca sieci na emigrantów, ale bez rezultatu o wiadczy Enderby, jak gdyby czyta napisy w kinie. Karla zach ca Kirowa, by zdwoi wysi ki, ten stara si jak mo e i znów nawala. Enderby urwa i spojrza na Smileya, tym razem zupe nie
otwarcie. -Kirow by ca kiem do bani, prawda, George? - Tak - odpar Smiley. - Chodzi ci o to, e Karla nie móg zaufa swoim ludziom. Musia daleko szuka i zaanga owa takiego amatora jak Kirow. - Tak. - To ba wan. Facet, który nigdy nie dosta by si do Sarratt. - Tak jest. - Innymi s owy Karla utworzy t swoj machin , nauczy j akceptowa swoje elazne regu y i mo na by powiedzie , e nie mia jej w tej sprawie wykorzysta . O to ci chodzi? - Tak - odrzek Smiley. - O to mi chodzi. - A zatem gdy Kirow natkn si na Leipziga w samolocie do Wiednia podj na nowo Enderby, parafrazuj c teraz relacj Rosjanina - pomy la sobie, e samo niebo zes o mu Esto czyka. Niewa ne, e mieszka w Hamburgu, niewa ne, e kiedy w Tallinie zrobi o si nieco nieprzyjemnie: Otto by emigrantem, zna wszystkie ugrupowania. Otto, Z oty Ch opak. Kirow wys Karli piln wiadomo z propozycj , eby zaanga owa Leipziga jako owc emigrantów i informatorów. Karla wyrazi zgod . - Co te jest do dziwne, kiedy si nad tym zastanowi zauwa Enderby. - Jezu, czy kto trze wy i przy zdrowych zmys ach stawia by na konia z przesz ci Leipziga? Zw aszcza kiedy chodzi o tak robot ? - Karla dzia pod presj - powiedzia Smiley. - Wiemy o tym od Kirowa, ale tak e z innych róde . Spieszy si . Musia podj ryzyko. - Na przyk ad rozwalaj c ró nych ludzi? - To dopiero pó niej - powiedzia Smiley tonem tak niedba ego usprawiedliwienia, e Enderby pos mu ostre spojrzenie. - Jeste co ostatnio cholernie mi osierny, no nie? - rzuci podejrzliwie. - Doprawdy? - Smiley wydawa si zak opotany pytaniem. - By mo e masz racj , Saul. - I cholernie agodny. - Enderby wróci do swoich papierów. - Strona dwudziesta pierwsza i mamy koniec. - Czyta powoli, eby kolejnemu fragmentowi nada odpowiedni wag . - Strona dwudziesta pierwsza - powtórzy . - "Po zwerbowaniu Ostrakowej oraz wydaniu przez w adze francuskie formalnego zezwolenia pobytu dla jej córki Aleksandry natychmiast nakazano mi pobiera miesi cznie ze bowej kasy dziesi tysi cy ameryka skich dolarów na obs ug tego nowego kreta, który otrzyma tymczasem kryptonim KOMETA. Zwanej KOMET agentce przyznano równie w departamencie status najwy szej tajno ci, co oznacza, e wszelkie informacje jej dotycz ce nale y bez po redników przekazywa osobi cie dyrektorowi, stosuj c unikalne szyfry. Oczywi cie by oby lepiej, gdyby te wiadomo ci przesy ano przez kurierów, albowiem Karla jest przeciwnikiem nadu ywania czno ci radiowej". Jest w tym cho ziarno prawdy, George? - zapyta zdawkowo Enderby. - Tak w nie z apali my go w Indiach - powiedzia Smiley, nie podnosz c g owy znad maszynopisu. - Z amali my szyfr i poprzysi potem, e nigdy ju nie b dzie u ywa radia. Jak wi kszo przysi g i ta podlega a rewizji. Enderby odgryz kawa ek zapa ki i roztar go na wierzchu oni. - Nie chcia by mo e zdj p aszcza, George? Sam, zapytaj go, czego si napije. Sam spyta , ale Smiley by zbyt poch oni ty tekstem, eby odpowiedzie . Enderby znów zacz czyta na g os: "Nakazano mi tak e, aby adna wzmianka o KOMECIE nie pojawia a si w corocznych rozliczeniach finansowych dla Europy Zachodniej, które jako rewident musia em podpisywa i przedstawia Karli do akceptacji przez Kolegium Centrum Moskiewskiego pod koniec ka dego roku finansowego... Nie, nigdy nie pozna em agentki o kryptonimie KOMETA, nie wiem, co si z ni dzieje ani w jakim kraju dzia a. Wiem tylko, e u ywa nazwiska Aleksandra Ostrakowa, córka naturalizowanych francuskich rodziców..." Znów przewróci kilka kartek. - "P atna co miesi c suma dziesi ciu tysi cy dolarów nie by a podejmowana przeze mnie, lecz przelewana do banku w Thun, w szwajcarskim kantonie Berno. Zgodnie z obowi zuj cymi rozkazami, pieni dze przelewane s na konto niejakiego doktora Adolfa Glasera. Jest on jego nominalnym w cicielem, ale s dz , e nazwisko Glaser jest tylko pseudonimem pracuj cego w radzieckiej ambasadzie w Bernie wys annika Karli, naprawd nazywaj cego si Grigoriew. Przypuszczam tak dlatego, e kiedy gdy wysy em pieni dze do Thun w moim banku pope niono jak omy i dolary nie dotar y do Szwajcarii; Karla dowiedziawszy si o tym, nakaza mi natychmiast wys potrzebn sum bezpo rednio Grigoriewowi, poniewa w banku trwa y jeszcze wyja nienia. Wype ni em polecenie i odzyska em pó niej ten podwójny przelew. To wszystko, co wiem. Otto, przyjacielu, b agam, zachowaj te zwierzenia dla siebie, oni mnie mog zabi ". - Racja, do cholery. Zabili go. -Enderby z g nym pla ni ciem cisn maszynopis na stó . - Mo na by rzec, ostatnia wola i testament Kirowa. To tyle. George? - Tak, Saul. - Naprawd nie chcesz drinka? - Nie, dzi kuj . - I tak wy jeszcze kaw na aw , bo jestem t py. Sprawdzaj, czy dobrze kombinuj . Nawet w przybli eniu nie jestem tak dobry jak ty. led mój ka dy ruch. - Przypominaj c Lacona; podniós bia d i rozcapierzy palce tytu em wst pu przed rozpocz ciem rachunków. - Po pierwsze, Ostrakowa pisze do Vladimira. Wiadomo od niej przypomina mu dawne zdarzenia. Prawdopodobnie Mikhel przej i przeczyta list, ale tego nie dowiemy si nigdy. Mogliby my go
przycisn , ale w tpi , eby to co da o, a poza tym z ca pewno ci porz dnie przep oszyliby my ludzi Karli. - Chwyci drugi palec. - Po drugie, Vladimir wysy a Leipzigowi kopi listu Ostrakowej nalegaj c, eby ten bez zw oki odgrza znajomo z Kirowem. Po trzecie, Leipzig gna do Pary a, spotyka si z Ostrakow , przykleja si do swego starego, drogiego kumpla Kirowa i zwabia go do Hamburga, gdzie Kirow i tak mo e swobodnie jecha , bo w ksi gach Karli Otto wci figuruje jeszcze jako agent Kirowa. Ale w tym co jest, George. Smiley czeka . - W Hamburgu Leipzig dobiera si Kirowowi do skóry. Tak? Dowody mamy tu, w naszych spoconych r kach. Ale chodzi mi o to, jak on to zrobi ? Czy Smiley naprawd nie rozumia , czy chcia po prostu zmusi Enderbyego do ci szej pracy umys owej? W ka dym razie wola potraktowa jego pytanie jako retoryczne. - Jak on go naprawd za atwi ? - naciska Enderby. - Na czym mia by polega ten szanta ? wi skie fotki - no dobra. Karla jest purytaninem, Kirow te . Ale, na lito bosk , przecie to nie lata pi dziesi te, nie? Chyba ka demu wolno dzisiaj troch si zabawi ? Smiley powstrzyma si od komentarza na temat systemu moralnego Rosjan; za to w kwestii szanta u okaza si tak samo wnikliwy jak Karla: - To zupe nie inna etyka ni nasza. Nie toleruj g upców. Uwa amy, e nas atwiej z ama ni Rosjan. To nieprawda. Po prostu nieprawda. - Zdawa si by tego absolutnie pewien, Prawdopodobnie ostatnio wiele rozmy la o tej sprawie: - Kirow by niekompetentny i niedyskretny. Karla zniszczy by go ju tylko za sam niedyskrecj . Leipzig mia dowody. Pami tasz mo e, e kiedy prowadzili my nasz pierwsz operacj przeciwko Kirowowi, ten upi si i zacz papla o Karli. Powiedzia Leipzigowi, e to Karla osobi cie kaza mu przygotowa legend dla agentki. Wtedy nie da wiary tej historii, ale by a to prawda. Enderby nie nale do ludzi, którzy oblewaj si rumie cem, by jednak na tyle taktowny, eby u miechn si kwa no, nim zacz grzeba w kieszeni w poszukiwaniu kolejnej zapa ki. - "A kamie wraca na tego, co go toczy", zauwa z zadowoleniem, cho nie wiadomo, czy mia na my li zaniedbania zawinione przez siebie czy przez Kirowa. - "Powiedz nam reszt , stary, albo opowiem Karli, czego dowiedzia em si od ciebie", mówi ma y Otto do swojej muchy. Jezu, masz racj , Leipzig naprawd z apa Kirowa za jaja. Sam Collins odwa si wtr ci koj uwag . - Wydaje mi si , szefie, e spostrze enia Georgea zgadzaj si z t notatk na stronie drugiej - powiedzia . - Jest tam fragment, w którym Leipzig rzeczywi cie wspomina o naszej rozmowie w Pary u. Otto wierci mu no em w ranie, bo Kirow wygada si o Karli, na pewno. Prawda, George? Ale Sam Collins móg równie dobrze przemawia w innym pokoju, bo nikt w ogóle nie zwraca na niego uwagi. - Leipzig mia tak e list Ostrakowej - doda Smiley. - Jego tre nie by a zbyt pochlebna dla Kirowa. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedzia Enderby. - Tak, Saul? - Cztery lata, tak? Min y ca e cztery lata, od kiedy Kirow po raz pierwszy rzuci si na Leipziga. Nagle dopada Ostrakow i da od niej tego samego. Cztery lata pó niej. Sugerujesz, e przez ca y ten czas p ta si po wiecie z tymi samymi instrukcjami i nikt go nie pogania ? Odpowied Smileya by a dziwnie biurokratyczna. - Mo emy jedynie przypuszcza , e legenda najpierw okaza a si zb dna, a potem znów potrzebna - odpowiedzia sztucznie, a Enderby mia do rozwagi, eby go dalej nie wypytywa . - Rzecz w tym, e Leipzig przykr ci rub Kirowowi i zawiadomi o tym Vladimira - podj na nowo Enderby, rozcapierzaj c znów palce, eby liczy . - Vladimir wysy a Villema w charakterze kuriera. Tymczasem na ranczo w Moskwie albo Karla co zw cha , albo sypn Mikhel, pewnie to drugie. Tak czy owak, Karla odwo uje Kirowa do domu pod pretekstem awansu i wiesza go za uszy. Kirow szybko wszystko wy piewuje, ale na jego miejscu ja te nie post pi bym inaczej. Tymczasem Karla próbuje wszystko naprawi . Morduje Vladimira, udaj cego si na umówione spotkanie i uzbrojonego w list Ostrakowej. Morduje Leipziga. Próbuje stukn starsz pani , ale partaczy robot . Co robi teraz? - Siedzi w Moskwie i czeka, a dopadnie go Holmes albo kapitan Ahab -rzuci aksamitnym g osem Sam Collins, znów zapalaj c jednego z tych swoich br zowych papierosów. Enderbyego wcale to nie rozbawi o. - No to dlaczego Karla nie wykopie swojego skarbu, George? I nie przeniesie go gdzie indziej? Je eli Kirow powiedzia mu to samo, co Leipzigowi, to pierwszym posuni ciem Karli powinno by zatarcie za sob wszelkich ladów - By mo e skarbu nie da si przetransportowa - odpar Smiley. - By mo e Karla nie ma ju alternatywy. - Ale dalsze utrzymywanie tego konta to czyste szale stwo Czystym szale stwem by wybór takiego idioty jak Kirow powiedzia Smiley z niezwyk szorstko ci . - Szale stwem by werbunek Leipziga i pertraktacje z Ostrakow . Szale stwem by o wierzy , e zabijaj c trzech ludzi mo na powstrzyma przeciek. Nie mamy adnych podstaw, eby wierzy w jego zdrowie psychiczne. Zreszt dlaczego mieliby my tak my le ? -Smiley przerwa na moment. - Ale Karla uwa a chyba, e mu si uda o, bo w innym wypadku Grigoriew nie bawi by nadal w Bernie. Gdzie, jak powiadasz, ci gle mieszka? - Przelotny rzut oka na Collinsa. - Z tego co wiemy wynika, e siedzi na miejscu - powiedzia Collins ze swym u miechem na ka pogod .
- W takim razie przeniesienie konta gdzie indziej raczej nie by oby logicznym posuni ciem - zauwa Smiley. - Nawet jak na szale ca - doda po chwili. To dziwne, ale jak zgodnie twierdzili potem Collins i Enderby, wszystko, co mówi Smiley, zdawa o si przep ywa przez pokój niczym ch ód; w sposób, którego nie rozumieli, znale li si gdzie na wy szym poziomie ludzkiej wiadomo ci i nie umieli si odpowiednio zachowa . - No to kim jest jego czarna dama? - dopytywa si Enderby. - Kto wart jest dziesi ciu patyków miesi cznie i ca ej cholernej kariery Karli? Kto zmusza go do wynaj cia jakich cymba ów zamiast zwyczajnych zawodowych bandziorów? Musi to by nie lada kobieta. Kolejn tajemnic stanowi decyzja Smileya, eby nie odpowiada na to pytanie. Wyja nia j , by mo e, jedynie jego zamierzona nieprzyst pno ; chyba e mamy tu do czynienia z upart niech ci urodzonego wywiadowcy do wyjawienia prze onemu tego wszystkiego, co nie jest dla ich wspó pracy konieczne. U podstaw jego decyzji le a niew tpliwie pewna filozofia. W g bi duszy Smiley uwa , e nie odpowiada ju przed nikim poza sob : dlaczego zatem mia by udawa , e jest inaczej? By mo e rozumowa tak: - Nici sprawy prowadz ich wszystkich w moje ycie. Czy powinienem je odda w r ce mojego przeciwnika tylko dlatego, eby móg mn manipulowa ? Sk din d Smiley mia prawo przypuszcza , e Enderby zna przesz Karli równie dobrze jak on; a je li nawet nie, to kaza by przecie swojej Sekcji Bada Sowietologicznych grzeba si w niej przez ca noc, a wreszcie znale liby potrzebne odpowiedzi. W ka dym razie jest faktem, e Smiley zachowa milczenie. - George? - zapyta wreszcie Enderby. Nisko nad domem przelecia samolot. - Wszystko sprowadza si do tego, czy chcesz otrzyma towar - powiedzia w ko cu Smiley. - Nie wydaje mi si , eby inne sprawy mia y tu jakiekolwiek znaczenie. - Doprawdy, na Boga - powiedzia Enderby, odejmuj c od ust wraz z zapa . - No jasne, e go chc - ci gn dalej, jak gdyby sz o mu jeszcze o co wi cej. - Chc mie Mon Liz i Pierwszego Sekretarza Chi skiej Republiki Ludowej i przysz orocznego zwyci zc Loterii Irlandzkiej. Chc , eby Karla siedzia w Sarratt na krze le dla przes uchiwanych i wydusi z siebie histori swojego ycia przed naszymi ledczymi. Chc , eby Ameryka scy Kuzyni jedli mi potem z ki przez wiele lat. Chc mie wszystko, oczywi cie, e chc . Ale to w niczym nie zmienia mojej sytuacji. Smiley dziwnym trafem nie przejmowa si jako dylematem Enderbyego. - Braciszek Lacon opowiedzia ci o pszczó kach i motylkach, tak? O naszej patowej sytuacji? - zapyta Enderby. - M ody, idealistyczny gabinet, ca ym sercem za odpr eniem, g osz cy otwarto rz du i inne tam pierdo y? Koniec z odruchami warunkowymi zimnej wojny? e w sz konspiracj torysów pod ka dym kiem w Whitehall, a zw aszcza pod naszym? Mówi ci o tym? Mówi ci, e proponuj rozpocz cholernie wielk anglobolszewick inicjatyw pokojow , jeszcze jedn inicjatyw pokojow , któr naturalnie b dzie mo na o dup pot uc, nim minie nast pne Bo e Narodzenie? - Nie. Nie, tego mi nie powiedzia . - No, a takie w nie maj zamiary. I nie wolno nam ich pokrzy owa , tra - la - la. Ale, uwa asz, ci sami faceci, którzy wal w pokojowe b bny, wrzeszcz jak jasna cholera, kiedy im nie dostarczamy towaru. Zdaje mi si , e to oczywiste. Nawet teraz ju nas pytaj , jak zachowaj si Sowieci. Zawsze tak by o? Smiley nie odpowiada tak d ugo, e móg by w tym czasie przeprowadzi S d Ostateczny. - Tak. My , e tak. My , e w takiej czy innej formie by o tak zawsze - powiedzia w ko cu, jak gdyby ta odpowied mia a dla niego g bokie znaczenie. - Szkoda, e mnie nie uprzedzi . Enderby niespiesznie przeszed na rodek pokoju i nala sobie zwyk ej wody sodowej, któr wzi z kredensu. Przygl da si Smileyowi z pozornie szczerym niezdecydowaniem. Przygl da mu si , przechyli g ow i znów na niego patrzy , stan wszy wedle wszelkich oznak przed, nierozwi zywalnym problemem. - Trudny orzech, szefie, naprawd - powiedzia Sam Collins, ale nikt go nie s ucha . - I jeste pewien, e to wszystko nie jest pod ym spiskiem bolszewików, maj cym nas doprowadzi do ostatecznego upadku? - Obawiam si , e ju nie jeste my tego dla nich warci, Saul - powiedzia Smiley z przepraszaj cym u miechem. Enderby nie yczy sobie, aby przypominano mu o granicach brytyjskiej pot gi i jego usta ci gn y si na chwil w kwa nym grymasie. - No dobra - powiedzia w ko cu. - Chod my do ogrodu. Szli rami przy ramieniu. Enderby skin Collinsowi g ow , eby pozosta w domu. Powolny deszcz marszczy powierzchni stawu i po yskiwa w mroku na marmurowym aniele. Chwilami powiewa wiatr i ze zwisaj cych nisko ga zi sp ywa a struga wody, mocz c którego z nich. Enderby by jednak prawdziwym angielskim entelmenem i gdyby nawet boski deszcz pada na wszystkich ludzi na wiecie, to on nie zgodzi by si za nic, by pada tak e i na niego. Nap ywa y ku nim okruchy wiat a. te prostok ty z okien mieszkania Bena k ad y si w poprzek stawu. Widziane znad ceglanego muru mia y chorobliwy, zielony poblask dzisiejszych latarni ulicznych. Uko czyli spacer, nim Enderby przerwa milczenie. - Wodzi nas za nos, George, tyle ci powiem. Villem,
Mikhel, Toby, Connie. Biedny Ferguson ledwie mia czas zg osi si po zwrot kosztów, a ju znów by w drodze. Czy on nigdy nie sypia? - pyta . - Nigdy nie pije? - Przykro mi - powiedzia Smiley, eby co powiedzie . - Wcale ci nie jest przykro - odpar Enderby, przystaj c nagle. - Przekl te sznurowad a - zamrucza pochylony nad butami. - Z zamszem jest zawsze ta sama historia. Za ma o dziurek, w tym problem. Nie przysz oby ci do g owy, e nawet przekl tym Angolom uda si gdzie posk pi dziurek, co? Enderby zawi za but i uniós drug nog . - Chc go mie , George, s yszysz? Daj mi tu ywego, gadaj cego Karl , a przyjm go i dopiero potem b si usprawiedliwia . Karla poprosi o azyl? No có , ostatecznie mo e go dosta . Zanim M drcy za aduj bro , eby wymierzy j we mnie, wycisn z niego tyle, e zamkn im usta na dobre, Chc mie ywego Karl albo nic, rozumiesz? Znowu spacerowali, Smiley wlók si nieco z ty u, ale Enderby, cho mówi , nie odwraca g owy. - I niech ci si nie zdaje, e oni sobie pójd - ostrzega . - Gdy ty i Karla znajdziecie si nad wasz przepa ci przy wodospadzie Reichenbach i kiedy ci niesz go ju za gard o, braciszek Lacon b dzie sta tu za tob , trzymaj c ci za po y i dzie ci powtarza , eby nie by okrutny dla Rosjan. Zrozumia ? Smiley powiedzia , e tak, e zrozumia . - Co tam tymczasem na niego masz? Nadu ycie stanowiska, jak dz . Oszustwo. Sprzeniewierzenie pa stwowych pieni dzy, czyli co , za co zniszczy tamtego faceta z Lizbony. Nielegalne operacje za granic , w tym dwa morderstwa. Jakby si dobrze zastanowi , jest tego ca a cholerna ksi ga, Plus wszyscy ci zazdro ni gorliwcy w Centrum, czyhaj cy tylko na okazj , eby go zasztyletowa . Ma racj : szanta jest, psiakrew, o ca e niebo lepszy ni przekupstwo. Smiley powiedzia , e tak, e chyba tak. - B dziesz potrzebowa ludzi. Opiekunów, latarników, wszystkich zabronionych zabawek. Nie rozmawiaj o tym ze mn , znajd ich sobie sam. Pieni dze to inna sprawa. Te b azny w finansach tak pracuj , e mog ci schowa w ksi gowo ci na ca e lata. Powiedz tylko kiedy, gdzie i ile, a ja zabawi si dla ciebie w Karl i podfa szuj rachunki. Co z paszportami i ca t reszt ? Potrzebne ci jakie adresy? - Dzi kuj , chyba dam sobie rad . -B mia ci na oku dniem i noc . Je eli sprawa padnie i dzie skandal, nie znios , eby mi mówiono, e powinienem by ci wzi pod sta obserwacj . Powiem, e podejrzewa em, i mo esz urwa si z cucha w sprawie Vladimira i postanowi em ci sprawdzi tak na wszelki wypadek. Powiem, e ta ca a katastrofa to jakie idiotyczne, prywatne przedsi wzi cie zgrzybia ego szpiega, któremu brak pi tej klepki. Smiley stwierdzi , e jego zdaniem to doskona y pomys . - Nie mog mo e wystawi zbyt wielu ludzi na ulic , ale wci mog kontrolowa twoje telefony, otwiera ci listy nad par i, je li zechc , za ci pods uch w sypialni. I tak pods uchujemy zreszt ju od soboty. Nie mamy nic, ale czego mo na by si po tobie spodziewa ? Smiley ze wspó czuciem pokiwa g ow . - Je li twój wyjazd za granic wyda mi si nazbyt pospieszny albo tajemniczy, donios im o tym. Potrzebuj tak e jakiej bajeczki, t umacz cej twoje odwiedziny w Rejestracji Cyrku. Pójdziesz w nocy, ale kto i tak móg by ci rozpozna , a nie pozwol , eby czono mnie z t spraw . - By kiedy taki pomys , eby przygotowa histori naszych b do " u ytku wewn trznego - pospieszy z pomoc Smiley. Oczywi cie nie do publikacji, ale mia a to by zachowuj ca ci kronika, przeznaczona dla ; nowych roczników i dla pewnych sekcji czno ciowych. - Przy ci oficjalny list - powiedzia Enderby. - I podam w nim wsteczn dat , niech mnie cholera. Je eli zdarzy ci si nadu zezwolenia podczas pracy w naszym gmachu, to nie moja wina. Ten facet w Bernie, o którym wspomina Kirow. Grigoriew, radca handlowy. Ten facet, który odbiera gotówk ? Smiley wydawa si pogr ony w my lach. - Tak, tak, oczywi cie - powiedzia . - Grigoriew? - S dz , e to b dzie twój nast pny przystanek, co? Po niebie przemkn a spadaj ca gwiazda i przez chwil obaj obserwowali. ; Enderby wyci gn z wewn trznej kieszeni kawa ek zwyk ego papieru. - Masz, to jego dossier, tyle, na ile je znamy. Czysty jak za. Prawdziwa rzadko . By y spec od ekonomii na jakim bolszewickim uniwersytecie. Ma on wied . - Dzi kuj ci - powiedzia grzecznie Smiley. - Bardzo dzi kuj . - Tymczasem masz moje b ogos awie stwo, którego zawsze mog si wyprze - powiedzia Enderby, kiedy ruszyli z powrotem w stron domu. - Dzi kuj - powiedzia znowu Smiley. - Przykro mi, e sta si narz dziem brytyjskiej hipokryzji, ale tyle jej teraz woko o. - Nic nie szkodzi - rzek Smiley. Enderby przystan , by Smiley móg si z nim zrówna . - Jak tam Anna? - Ach, dzi kuj . - Ile... - By najwyra niej zbity z tropu. - Pozwól, e ujm to tak, George - zaproponowa Enderby, rozkoszuj c si przez chwil nocnym powietrzem. - Jeste w tym dla przyjemno ci czy dla
interesów? O co ci chodzi? Odpowied nie pad a szybko i nie by a tak e bezpo rednia: - Nigdy nie mia em w pracy poczucia przyjemno ci powiedzia . -A mo e inaczej: nie odczuwa em ró nicy pomi dzy interesem a przyjemno ci . - Karla ma wci t zapalniczk , któr od niej dosta ? To prawda, co? Wtedy, gdy go przes uchiwa w Delhi - kiedy próbowa go namówi , eby poprosi o azyl - podobno zwin ci zapalniczk . Ci gle j ma, co? U ywa jej? Strasznie wnerwiaj ce, postara bym si j odzyska , gdyby by a moja. - To tylko zwyk y ronson - powiedzia Smiley. - Z drugiej strony, to jednak dobre, trwa e zapalniczki, prawda? Rozstali si bez po egnania. Przez kilka nast pnych tygodni po spotkaniu z Enderbym George Smiley znajdowa si podczas wykonywania rozmaitych zada przygotowawczych w skomplikowanym i zmiennym nastroju. By niespokojny; krótko mówi c nie mo na go by o traktowa jako cz owieka o jednej tylko twarzy, a jego kolejne wcielenia czy a jedynie si a zdecydowania. My liwy, odludek, kochanek, samotnik w poszukiwaniu swojego dope nienia, przebieg y gracz w Najwi kszej Grze, m ciciel, niedowiarek w poszukiwaniu pewno ci -Smiley by nimi wszystkimi, czasami wi cej ni jedn osob naraz. Wspominali go potem ró ni ludzie - stary Mendel, emerytowany policjant, jeden z niewielu powierników Smileya; niejaka pani Gray, w cicielka skromnej stancji dla panów w Pimlico, gdzie Smiley ze wzgl dów bezpiecze stwa za swoj tymczasow kwater g ówn ; Toby Esterhase alias Benati, znany handlarz dzie sztuki arabskiej - i prawie wszyscy mówili na swój sposób o tym, e ze Smileyem dzia o si wówczas co z owrogiego, e sta si niezwykle cichy, e szcz dzi ludziom s ów i spojrze . Opisów tych dokonywano rozmaicie, wedle stopnia za ci wiadków ze Smileyem i ich pozycji spo ecznej. Mendel, sprawny, zimny, spostrzegawczy m czyzna, rozmi owany w hodowli pszczó , powiedzia od razu, e George po prostu koncentrowa si przed wielk walk . Swego czasu Mendel walczy na amatorskim ringu, boksowa w wadze redniej w dru ynie ligowej i twierdzi , e rozpoznaje oznaki nastroju, ogarniaj cego zawodnika w dniu meczu: trze wo umys u, oczyszczaj ca samotno , i co , co nazywa zapatrzonym wyrazem twarzy, wiadcz cym o tym, e Smiley rozmy la o swoich d oniach. Mendel zdaje si go ci go kilkakrotnie w domu i przygotowywa mu posi ki. By jednak zbyt spostrzegawczy, eby nie zauwa w jego zachowaniu jeszcze innych rzeczy, jak zak opotanie spowite w szaty towarzyskiej nie mia ci czy zwyczaj wymykania si cichaczem z domu pod byle pretekstem, jak gdyby bezczynno stawa a si dla niego zbyt d uga, jak gdyby potrzebowa ruchu, by uciec od siebie samego. Pani Gray, jego gospodyni, s dzi a, e Smiley jest po prostu pogr ony w smutku. Nie wiedzia a o nim nic jako o cz owieku poza tym, e nazywa si Lorimer i e jest emerytowanym bibliotekarzem. Innym pensjonariuszom mówi a jednak, e czuje, i Smiley utraci kogo i e dlatego porzuci prac , dlatego cz sto, lecz zawsze samotnie, wychodzi na miasto, i dlatego spa zawsze przy zapalonym wietle. Zachowaniem przypomina jej ojca po odej ciu matki. By o to ze strony pani Gray przenikliwe spostrze enie, albowiem nast pstwa dwóch okrutnych morderstw niezwykle ci y pionej duszy Smileya, cho w adnym wypadku nie spowolnia y jego dzia . Pani Gray mia a tak e racj twierdz c, e Smiley jest jakby rozdwojony, e ci gle zmienia zdanie, decyduj c o rozmaitych drobiazgach; podobnie jak Ostrakowej i Smileyowi coraz trudniej przychodzi o podejmowa drugorz dne postanowienia yciowe. Z drugiej strony, Toby Esterhase, który styka si z nim nader cz sto, wyra znacznie lepiej ugruntowane opinie, które w naturalny sposób rozpromienia o jeszcze podniecenie Tobyego z powodu powrotu do czynnej s by. Perspektywa gry z Karl przy wielkim stole, jak to uparcie okre la , uczyni a ze nowego cz owieka. Pan Benati rzeczywi cie zacz prowadzi mi dzynarodowe interesy. Przez dwa tygodnie obje boczne uliczki co paskudniejszych miast europejskich, czyni c zaci gi do swej dziwacznej armii nie chcianych specjalistów - werbowa tropicieli, mistrzów od pods uchu, kierowców, fotografów - i co dzie , gdziekolwiek by , u ywaj c ustalonego has a, telefonowa do Smileya pod ró ne numery, mieszcz ce si w niewielkiej odleg ci od pensjonatu, zawiadamiaj c Georgea o poczynionych post pach. Je eli Toby przeje akurat przez Londyn, Smiley pojawia si w hotelu na lotnisku i udziela mu instrukcji w której ze znanych nam ju sypialni. Jak twierdzi Toby, George dokona Flucht nach vorn, czego nikomu nie uda o si w ciwie przet umaczy . Dos ownie wyra enie to oznacza ucieczk naprzód i zak ada niejak desperacj , lecz sugeruje tak e s abo zabezpieczone ty y, je li nie w ogóle spalone mosty. Toby nie umia dok adnie wskaza s abego punktu pozycji Smileya. - S uchaj - powiada - George by zawsze wra liwy, kapujesz? Je eli du o i uwa nie patrzysz, rozbol ci oczy. By mo e George za wiele widzia . - A potem u ywaj c okre lenia, które znalaz o sobie skromne miejsce w historii Cyrkowego folkloru, Toby dodawa : - George nosi za wiele g ów pod kapeluszem. - Mimo to Esterhase nie mia najmniejszych w tpliwo ci co do przywódczych umiej tno ci Smileya. Skrupulatny a do przesady twierdzi z szacunkiem Toby. I nawet je li przesad by o sprawdzenie jego bowych wydatków co do ostatniego szwajcarskiego centyma, to Esterhase przyjmowa narzucon mu przez Smileya dyscyplin z ponurym wdzi kiem. Mówi , e George by zdenerwowany jak wszyscy; a jego niepokój si gn szczytu, gdy Toby rozpocz koncentracj
swych si w dru ynach po dwie, po trzy osoby w mie cie b cym obiektem ataku, w Bernie, a potem bardzo, bardzo ostro nie zaczyna podchodzi zwierzyn . - Zna zbyt wiele szczegó ów narzeka Toby. - Tak jakby chcia by razem z nami w trasie. Oficerowi operacyjnemu trudno kierowa lud mi, kapujesz? Nawet kiedy poszczególne dru yny zosta y ju zebrane, uwzgl dnione i poinstruowane, Smiley ze swej londy skiej kwatery nalega jeszcze na trzy dni praktycznej bezczynno ci, eby wyczu temperatur miasta, naby miejscowe ubrania i rodki transportu, prze wiczy system czno ci. - To koronkowa kurtyna od pocz tku do ko ca - powtarza nerwowo. -Ka dy tydzie spokoju utwierdza Karl w przekonaniu, e jest bezpieczny. Ale je li cho raz sp oszymy zwierzyn , Karla wpadnie w panik i wtedy koniec z nami. Po pierwszych operacyjnych posuni ciach Smiley wezwa do siebie Tobyego, eby z mu raport: - Jeste pewny, e nie nawi zano kontaktu wzrokowego? Czy dzia acie w odpowiednio urozmaicony sposób? Potrzebujesz mo e wi cej ludzi, wi cej samochodów? - A potem, jak mówi Toby, musia z u yciem planu miasta i zdj obstawionego domu raz jeszcze dok adnie obja ni mu ca akcj , wskaza , gdzie dok adnie usytuowane zosta y stanowiska obserwacyjne, gdzie wymieniaj si poszczególne zespo y. - Zaczekajcie, a poznacie jego tryb ycia - powiedzia Smiley, kiedy si egnali. Przyjad , kiedy poznacie jego tryb ycia, jego zwyczaje. Wcze niej nie. Toby twierdzi, e wcale si , cholera, nie spieszy . Nie istniej oczywi cie oficjalne wspomnienia z nie atwego okresu odwiedzin Smileya w Cyrku. Wchodzi tam jak swój w asny duch, przelatuj c niby niewidzialna istota przez znajome korytarze. Zgodnie z propozycj Enderbyego przyje kwadrans po szóstej wieczorem, zaraz po zako czeniu pracy przez dzienn zmian , ale jeszcze zanim rozpoczyna dy ur personel nocny. Spodziewa si przeszkód; mia mdl ce przeczucia, e dozorcy, których zna od dwudziestu lat, b dzwonili na pi te pi tro, eby uzyska dla niego zezwolenie. Ale Enderby zorganizowa wszystko inaczej i kiedy Smiley stan bez przepustki przed prowadz dalej pa dzierzow budk kontroln , jaki nie znany mu zupe nie ch opak beztrosko wskaza g ow otwart wind . Zjecha do sutereny przez nikogo nie niepokojony. Wysiad i pierwsz rzecz , któr zobaczy , by a tablica og oszeniowa, a na niej zawiadomienia, pochodz ce s owo w s owo jeszcze z jego czasów: kotki oddam za darmo w dobre r ce; w pi tek w kantynie zespó teatralny z ony z m odszych pracowników przeczyta Wspania ego Krichtona (z b dem ortograficznym). Ten sam turniej squashowy, w którym gracze ze wzgl dów bezpiecze stwa wyst puj pod pseudonimami. Te same niespokojnie szumi ce wentylatory. Tak wi c w chwili, kiedy Smiley pchn zbrojone drutem oszklone drzwi Rejestracji i poczu zapach farby drukarskiej oraz bibliotecznego kurzu, spodziewa si niemal ujrze sw w asn , beczu kowat posta pochylon nad biurkiem w rogu w wietle wyszczerbionej, zielonej lampy, jak to bywa o cz sto w czasach, gdy odnotowywa kolejne szale stwa i zdrady Billa Haydona, i próbowa za pomoc opacznej logiki wskaza s abe punkty w pancerzu Centrum Moskiewskiego. - Ach, wi c jak s ysza am, pisze pan o naszej wspania ej przesz ci -za piewa a pob liwie nocna archiwistka, wysoka, wiejska dziewczyna, poruszaj ca si jak Hilary. Nawet siedz c, wydawa a si ko ysa . Rzuci a na stó stare blaszane pude ko na dokumenty. - To od pi tego pi tra z najgor tszymi pozdrowieniami - powiedzia a. - Niech pan da g os, je eli trzeba b dzie panu co odszuka , dobrze? Kartka na r czce pude ka g osi a: Pami tki. Smiley uniós wieczko i ujrza pakiet starych, sp owia ych akt, przewi zanych zielonym sznurkiem. Delikatnie rozwi za i otworzy pierwszy wolumin, eby zobaczy zamglon fotografi Karli, wpatruj cego si w niego jak trup z wn trza trumny. Ca noc czyta niemal bez ruchu. Wczytywa si w sw w asn przesz równie g boko, jak w przesz Karli, i czasem wydawa o mu si , e ycie jednego z nich po prostu dope nia o ycie drugiego; e byli przyczynami tej samej, nieuleczalnej choroby. Jak tyle razy przedtem zastanawia si , kim by by dzisiaj, gdyby prze dzieci stwo Karli, gdyby wypalono go w tych samych piecach rewolucyjnej zawieruchy. Wbrew sobie, jak ju tylekro przedtem, nie potrafi si oprze asnemu zafascynowaniu rozleg skal rosyjskiego cierpienia, beztroskiemu okrucie stwu, przyp ywom bohaterstwa. W jego obliczu czu si ma y i delikatny, cho nie uwa , by w yciu zabrak o mu bólu. Kiedy nocna zmiana zako czy a prac , Smiley wci tkwi na swoim miejscu, wpatrzony w po e kartki niby pi cy na stoj co ko , jak powiedzia a pó niej ta sama nocna archiwistka, która bra a udzia w konkursach hippicznych. Nawet gdy zabra a ju akta, eby odnie je na pi te pi tro, Smiley spogl da wci przed siebie, dopóki dziewczyna nie dotkn a delikatnie jego okcia. Przyszed tak e nast pnej nocy i kolejnej; potem znikn i powróci tydzie pó niej bez adnych wyja nie . Sko czywszy z Karl , wyci gn dalej akta Kirowa, Mikhela, Villema oraz ca ej Grupy, aby solidnie udokumentowa wspomnieniami wszystko, co ysza i pami ta z historii Leipziga i Kirowa. Istnieje bowiem jeszcze jedna strona osobowo ci Smileya, pedanta czy naukowca, jak chcecie, dla którego prawd zawieraj jedynie akta, reszta za , dopóki si jej nie uwzgl dni i nie odnotuje w archiwach, jest jedynie zwyczajn ekstrawagancj . Wydoby równie akta Otto Leipziga i Genera a, a oddaj c niejako cze ich pami ci, do czy do papierów sprawozdanie, zdaj ce rzeczow relacj z prawdziwych okoliczno ci mierci obu m czyzn.
Na ko cu si gn po teczk Billa Haydona. Wahali si najpierw, czy mu j udost pni , i oficer dy urny pi tego pi tra, ktokolwiek to by tej nocy, wywo Enderbyego z prywatnego przyj cia w ministerstwie, eby zapyta go o pozwolenie. Nale y zapisa na korzy Enderbyego, e wpad wtedy we w ciek : "Bo e wi ty, cz owieku, przecie on sam to napisa , nie? Kto mia by czyta raporty Georgea, je li nie on sam?" Ale Smiley i tak w ciwie go nie czyta , jak donosi a archiwistka, maj ca polecenie sekretnego obserwowania Smileya podczas lektury. Mówi a, e raczej przegl da po prostu te papiery - i opisywa a, jak powoli i z namys em przewraca kartki, niby kto , kto szuka zdj cia, które kiedy widzia , i nie mo e go znale . Zatrzyma akta tylko na mniej wi cej godzin , pó niej odniós je z uprzejmym: "Dzi kuj pani bardzo". Wi cej ju nie przyszed , ale dozorcy powiadaj , e par minut po jedenastej tego samego wieczoru, kiedy pozbiera papiery, uprz tn biurko i od kilka nabazgranych notatek do kosza na tajne mieci, mo na by o go zobaczy stoj cego przez d szy czas na tylnym dziedzi cu. Ponure miejsce - bia e kafle, czarne rynny, smród kotów. Smiley wpatrywa si stamt d w budynek, który mia w nie opu ci , i w jarz ce si s abo wiat o w swym dawnym pokoju, jak starzy ludzie patrz cy na domy, w których si urodzili, na szko y, w których pobierali nauki, i na ko cio y, gdzie zawierali zwi zki ma skie. Ale potem Smiley zaskoczy wszystkich, albowiem z Cambridge Circus - a by o ju wtedy wpó do dwunastej - pojecha taksówk na dworzec Paddington, sk d z apa sleeping do Penzance, odchodz cy kilka minut po pó nocy. Nie kupi wcze niej i nie zamówi telefonicznie biletu; nic te ze sob nie wzi , nawet maszynki do golenia, cho rano zdo po yczy no yki od konduktora. Dopiero wówczas uda o si Samowi Collinsowi zgromadzi napr dce zespó tropicieli, zespó , przyznajmy, nieco amatorski, którego cz onkowie zauwa yli jedynie, e Smiley zadzwoni gdzie z budki, lecz oni nie mieli do czasu, a eby cokolwiek w zwi zku z tym przedsi wzi . - Cholernie dziwny okres wybra sobie na urlop, nie? zauwa Enderby z rozdra nieniem, kiedy otrzyma informacj o wyje dzie Smileya wraz z ca seri skarg od personelu: na nadgodziny, na wyd ony czas podró y i na diety za roz z rodzinami. Potem co sobie przypomnia i rzek : - O mój Bo e, pojecha zobaczy si z t swoj puszczalsk bogini . Nie ma do problemów, wyst puj c w pojedynk przeciw Karli? - Ca a ta historia do dziwnie zirytowa a Enderbyego. Piekli si przez ca y dzie i obrazi przy wszystkich Sama Collinsa. Jako by y dyplomata, wielce pogardza abstraktami, cho sam nieustannie poszukiwa w nich schronienia. Dom sta na wzgórzu, w zagajniku nagich wi zów, oczekuj cych wci na mier . By du y, granitowy i ju si rozpada . Grupka ciennych szczytów, skupiona w ki cie jak czarne, podarte namioty, wystawa a ponad wierzcho ki drzew. Do domu prowadzi y ca e akry rozbitych szklarni; poni ej w dolinie le y zrujnowane stajnie i nie uprawiany ogród warzywny. Wzgórza by y oliwkowe i go e i niegdy sta y na nich wojskowe forty. Nazywa a je kornwalijskimi stosami Harryego. Pomi dzy wzgórzami bieg a linia morza, które pod obni aj cymi si brzegami chmur zdawa o si tego rana tak twarde jak dachówka. Wyboist drog wioz a go taksówka, stary humber, jak samochód sztabowy z czasów wojny. To tutaj sp dzi a swoje dzieci stwo, my la Smiley; i tu zaadoptowa a moje. Droga by a niebywale wyboista; korpusy powalonych drzew le y po jej obu stronach niczym te grobowce. B dzie w domu, my la . Chatka, w której sp dzali razem wakacje, le a za wzgórzem, ale kiedy by a sama, mieszka a w domu, w pokoju, który zajmowa a jako dziecko. Powiedzia kierowcy, eby nie czeka , po czym ruszy w kierunku ganku, londy skimi butami wydeptuj c sobie drog pomi dzy ka ami, którym po wi ca tymczasem ca uwag . To nie jest ju mój wiat, my la . Jest jej, jest ich. Wzrokiem do wiadczonego obserwatora omiata liczne okna frontonu, usi uj c uchwyci w przelocie jej cie . Przyjecha aby po mnie na stacj , tylko e pomyli a jej si godzina, pomy la , obdarzaj c j dobrodziejstwem w tpliwo ci. Ale w stajni sta jej samochód, pokryty nadal porannym szronem; zauwa wóz jeszcze wówczas, kiedy p aci za taksówk . Zadzwoni do drzwi i us ysza jej kroki na kamiennych p ytach, ale otworzy a mu pani Tremedda, zapraszaj c go do jednego z salonów palarnia, salonik, salon, nigdy nie wiedzia , który jest który. Na kominku p on ogie . - Zawo am j - powiedzia a pani Tremedda. Przynajmniej nie musz rozmawia z szalonym Harrym o komunizmie, my la Smiley czekaj c. Przynajmniej nie musz wys uchiwa historii o tym, jak to chi scy kelnerzy w Penzance czekaj tylko na rozkaz z Pekinu, eby pozatruwa swoich klientów. Albo o tym, e wszystkich strajkuj cych nale oby postawi pod cian i rozstrzela - gdzie ich poczucie obowi zku, na lito bosk ? Albo o tym, e Hitler mo e i by obuzem, ale nie myli si , je li chodzi o ydów. Albo jakiej równie potwornej, lecz z ca powag wyg aszanej opinii. Rodzinie kaza a trzyma si z daleka, pomy la . Poprzez dym z kominka poczu zapach miodu i jak zawsze zacz si zastanawia , sk d on si bierze. Z pasty do mebli? Czy mo e by tu gdzie w podziemiach pokój miodowy, tak jak by pokój z broni , pokój w dkarski, pokój na pud a i by mo e pokój mi osny? Szuka wisz cego niegdy nad kominkiem rysunku Tiepola, przedstawiaj cego scen z ycia mieszka ców Wenecji. Sprzedali go, pomy la . Za ka dym razem, gdy przychodzi , kolekcja pomniejsza a si o jaki kolejny adny przedmiot. Na co Harry
wydawa pieni dze, nie wiedzia nikt - ale na pewno nie na renowacj domu. Sz a do niego przez pokój i Smiley by zadowolony, e to nie on musi i , bo po drodze na pewno na co by wpad . Mia wyschni te usta i k uj kluch w dku; nie chcia jej blisko ci, jej rzeczywisto nagle sta a si nie do zniesienia. Wygl da a pi knie i celtycko, jak zawsze tutaj, i podchodz c do niego mierzy a go swoimi br zowymi oczami badaj c, w jakim jest nastroju. Poca owa a go w usta, k ad c palce z ty u na jego szyi, by móc nim atwiej kierowa , i wtedy cie Haydona wpad mi dzy nich jak miecz. - Nie przysz o ci do g owy, eby kupi porann gazet na stacji, co? -spyta a. - Harry znów ich powstrzyma . Zapyta a, czy jad niadanie, a Smiley sk ama i powiedzia , e jad . W takim razie mo e pójdziemy na spacer, zaproponowa a, jak gdyby by kim , kto chcia by obejrze posiad . Zabra a go do magazynu broni, gdzie szukali odpowiedniego obuwia. By y tam buty l ni ce jak kasztany i buty, które wygl da y jak gdyby wiecznie by y mokre. cie ka nadbrze na prowadzi a z zatoki w obu kierunkach. Od czasu do czasu Harry przerzuca przez dró zapory z drutu kolczastego albo ustawia na niej znaki nast puj cej tre ci: "Niebezpiecze stwo min". Prowadzi nieustaj bitw z lokalnymi w adzami o pozwolenie na budow kempingu, a ich odmowy doprowadza y go niekiedy do w ciek ci. Wybrali pó nocn odnog i wiatr, i Anna wzi a Smileya pod r , eby lepiej s ysze . Na pó nocy by o wietrzniej, ale na po udniu musieliby przedziera si g siego przez janowiec. - Wyje am na troch , Anno - powiedzia , usi uj c swobodnie operowa jej imieniem. - Nie chcia em ci nic mówi przez telefon. - By to jego g os z czasów wojny i Smiley u ywaj c go czu si jak idiota. Powinien by powiedzie : - Wyje am szanta owa kochanka. - Wyje asz w jakie szczególne miejsce czy po prostu daleko ode mnie? - Mam pewn robot za granic - powiedzia , usi uj c nadal bezskutecznie wypa z roli Walecznego Pilota. - Uwa am, e nie powinna pokazywa si na Bywater Street podczas mojej nieobecno ci. Splot a swoje palce z jego palcami, ale taka w nie by a: ze wszystkimi obchodzi a si swobodnie. Poni ej w rozszczepionych ska ach p o morze, tworz c z w ciek ci ró norodne desenie w wiruj cej pianie. - I przyjecha taki kawa drogi tylko po to, eby powiedzie mi, e mam nie wraca do domu? - spyta a. Smiley milcza . - Pozwól mi wy to inaczej - zaproponowa a, gdy uszli jeszcze kawa ek. - Czy gdyby mo na by o odwiedza Bywater Street, namawia by mnie, abym tam pojecha a? Czy chcia by raczej powiedzie , e ju nigdy nie wolno mi wróci do domu? Przystan a i spojrza a na Smileya, nieznacznie odpychaj c go od siebie i usi uj c odgadn jego odpowied . "Na lito bosk " - wyszepta a i wtedy zobaczy w jej twarzy jednocze nie zw tpienie, dum i nadziej . Zastanawia si , co Anna widzi w jego obliczu, sam bowiem nie wiedzia , co czuje, poza tym, e nie tu jest jego miejsce, nie blisko niej; by a jak dziewczyna na dryfuj cej wyspie, odp ywaj cej od niego szybko razem z cieniami gromadz cych si wokó niej kochanków. Kocha j , by a mu oboj tna, obserwowa j z przekle stwem oddalenia, ale ona od niego odchodzi a. Jak mog ci powiedzie , kim jeste , skoro nie znam samego siebie? Zobaczy w jej rysach krechy bólu, wieku i wysi ku, które umie ci o tam ich wspólne ycie. By a wszystkim, czego pragn , by a niczym, przypomina a mu kogo , kogo zna bardzo dawno temu; by a mu daleka, lecz zna j na wskro . Ujrza w jej twarzy powag i najpierw zastanawia si , jak kiedykolwiek móg dostrzega w niej bi , a ju po chwili gardzi jej zale no ci od niego i chcia si po prostu od niej uwolni . Chcia zawo : "Wró ", ale nie zrobi tego; nie wyci gn nawet r ki, eby j zatrzyma . - Powiedzia kiedy , ebym nigdy nie przestawa szuka wiadczy . Wygl da o to na wst p do jakiego pytania, ale adne pytanie nie nast pi o. Czeka a, a potem przedstawi a mu w asne o wiadczenie. Jestem komediantk , George - powiedzia a. - Potrzebuj uczciwego czyzny. Potrzebuj ci . Ale Smiley przygl da si jej z bardzo daleka. - To ta praca - powiedzia . - Nie umiem z nimi. Nie umiem bez nich. Przypuszcza , e mówi znowu o swoich kochankach. - Jedna tylko rzecz jest gorsza od zmiany, a jest ni status quo. Nienawidz wyborów. Kocham ci . Rozumiesz? Nast pi a pauza, w której Smiley napewno co powiedzia . Nie polega a na nim, ale wspiera a si na jego ramieniu p acz c, poniewa p acz odebra jej si y. - Nie wiedzia nigdy, jak bardzo by wolny, George - us ysza . -Musia am by wolna za nas oboje. Zrozumia a chyba, jak absurdalnie zabrzmia y jej s owa i roze mia a si . Pu ci a jego rami i znów zacz li i , a Anna próbowa a ratowa sytuacj , zadaj c zwyczajne pytania. Mówi , e kilka tygodni, mo e d ej. W hotelu, powiedzia , ale nie wyja ni , w jakim mie cie czy kraju. Ponownie odwróci a si do niego twarz i nagle wsz dzie lecia y jej zy, rz si ciej ni przedtem, ale wci nie wzrusza y go tak bardzo, jak by tego chcia .
- George, nie ma nic wi cej, przysi gam - powiedzia a staj c, eby przedstawi sw pro . - Ani w moim, ani w twoim wiecie nie ma ju na co czeka . Jeste my skazani na siebie. Nic wi cej nie ma. Bior c pod uwag wiatow redni , jeste my najbardziej zadowolonymi z ycia lud mi na wiecie.. Skin g ow , wydaj c si rozumie , e Anna przebywa a gdzie , gdzie nie by o jego, ale nie przyj owego stwierdzenia jako ostateczne. Pospacerowali jeszcze i Smiley zauwa , e kiedy nic nie mówi a, potrafi si z ni identyfikowa , ale tylko w tym sensie, e by a po prostu inn yw istot , id t sam cie co on. - Sprawa ma zwi zek z lud mi, którzy doprowadzili do upadku Billa Haydona - powiedzia Smiley, eby j pocieszy albo eby usprawiedliwi si ze swej ucieczki. Ale jednocze nie pomy la : Chodzi o ludzi, którzy doprowadzili do upadku ciebie. Spó ni si na poci g i pozosta y mu jeszcze dwie godziny czekania. By odp yw, wi c przeszed si brzegiem ko o Marazion, wystraszony w asn oboj tno ci . Dzie by szary, a mewy odcina y si jaskraw biel od kamiennego morza. Dwójka bohaterskich dzieci pluska a si w falach. Jestem z odziejem ducha, my la pogr ony w beznadziejno ci. Nie mam wiary, a cigam przekonania drugiego cz owieka; usi uj ogrza si przy cudzym ogniu. Obserwowa dzieci i przypomnia sobie jaki fragmencik poezji z czasów, w których j jeszcze czyta : Jak p ywacy w czysto skacz cy, odwróci si Od znu onego, wiekowego i zimnego wiata. Tak, pomy la ponuro. To ja. - S uchaj, George - indagowa go Lacon. - Czy uwa asz, e my za wysoko cenimy swoje kobiety, czy w tym tkwi nasz b d, b d facetów nale cych do klasy redniej? Czy s dzisz - pozwól, e ujm to w ten sposób - e my, Anglicy, obci eni tradycj i szko ami, za du o wymagamy od naszych kobiet, a potem winimy je za to, e w ogóle nie spe niaj pok adanych w nich nadziei rozumiesz? Widzimy je jako poj cia, nie jak istoty z krwi i ko ci. Czy na tym polega nasza pomy ka? Smiley odpar , e jest to mo liwe. - Bo je li nie, to dlaczego Val zakochuje si zawsze w jakich gówniarzach? - warkn zaczepnie Lacon ku zdziwieniu jakiej pary siedz cej przy s siednim stoliku. Smiley i na to pytanie nie zna odpowiedzi. Zjedli ohydny obiad w wybranej przez Lacona restauracji. Wypili podanego w karafce hiszpa skiego burgunda, a Lacon ca y czas rozwodzi si zaciekle nad politycznymi dylematami Brytyjczyków. Teraz dostali kaw i jakie podejrzane brandy. Antykomunistyczna fobia zosta a wyolbrzymiona, Lacon o wiadczy , e jest tego pewien. W ko cu komuni ci to po prostu ludzie. Nie ju potworami o czerwonych z biskach. Chc tego samego, co wszyscy: dobrobytu oraz odrobiny ciszy i spokoju. Szansy wytchnienia od ca ej tej przekl tej nienawi ci. A je li nie s tacy, no to co my mo emy na to poradzi ? - pyta . Niektóre problemy, jak na przyk ad problem Irlandii, s nie do rozwi zania, ale Amerykanów nigdy nie uda si przekona , e istniej nierozwi zywalne kwestie. Nie da si rz dzi Wielk Brytani ; za kilka lat b dzie mo na powiedzie to samo o innych krajach. Przysz to sprawa zbiorowo ci, ale ocalenie nale y do jednostki, ten w nie paradoks zabija nas ka dego dnia. - A wi c jak ty to widzisz, George? W ko cu pozby si jarzma. Masz obiektywny pogl d na spraw , patrzysz z ogólnej perspektywy. Smiley us ysza , jak odmrukuje co bezsensownego na temat ró norodno ci. A teraz poruszyli w ko cu temat, którego Smiley ba si panicznie przez ca y wieczór: rozpocz o si ich seminarium ma skie. - Zawsze uczono nas adorowa kobiety - oznajmi z alem Lacon. - Wariowa y, je eli nie czu y si kochane w ka dej chwili. Ale ten go , z którym jest teraz Val... jak ona go wkurzy albo jak powie co niestosownego, facet z atwo ci podbije jej oko. My nigdy by my tak nie post pili, prawda? - Na pewno nie - odpowiedzia Smiley. - Pos uchaj. My lisz, e gdybym poszed zobaczy si z ni ... gdybym stawi jej czo o u niego w domu... postawi spraw twardo... zagrozi s dem i tak dalej... my lisz, e mog oby to przewa szal ? Jestem przecie wa niejszy od niego, jak mi Bóg mi y. Mam pewne wp ywy, cokolwiek by o tym my la . Stali na chodniku pod gwiazdami, czekaj c na taksówk dla Smileya. - Ach, przynajmniej urz dzimy sobie porz dne wakacje. Nale ci si -powiedzia Lacon. - Jedziesz do ciep ych krajów? - Pomy la em sobie, e rusz po prostu w tras troch si pow óczy . - Szcz ciarzu. Mój Bo e, jak ja ci zazdroszcz wolno ci. No có , bardzo mi pomog . Skorzystam z twojej rady co do joty. - Ale Oliverze, przecie ja ci nie udziela em adnych rad zaprotestowa lekko zaniepokojony Smiley. Lacon nie zwróci na niego uwagi. - S ysza em, e tamta sprawa te jest podobno za atwiona powiedzia z powag . - Wszystko zrobione, adnego ba aganu. To adnie z twojej strony, George. Lojalnie. Zobacz , czy uda mi si jako ci za to wynagrodzi . Dosta ju co , bo zapomnia em? Jaki facet mówi wczoraj w Ateneum, e nale y ci si order. Przyjecha a taksówka i ku zak opotaniu Smileya Lacon upiera si , eby u cisn mu d . - George. Niech ci Bóg b ogos awi. Bracie. Jeste my jednej krwi, George. Patrioci, dajemy, zamiast bra . Wyszkoleni w naszym fachu. eby s ojczy nie. Musimy za to zap aci . Gdyby Anna
by a twoj agentk , a nie twoj on , zapewne wietnie by j poprowadzi . Nast pnego popo udnia Smiley pod nazwiskiem Barraclough wyjecha cichaczem do Szwajcarii, otrzymawszy od Tobyego telefon z wiadomo ci , e interes jest ju niemal ubity. Z Zurychu pojecha autobusem szwajcarskich linii lotniczych do Berna i uda si prosto do hotelu "Bellevue Palace", olbrzymiego i urz dzonego z przepychem budynku o dojrza ym, edwardia skim spokoju. W bezchmurne dni z okien hotelu wida by o zza podnó a gór yszcz ce Alpy, ale tego wieczora "Bellevue Palace" spowija a przecukrzona, zimowa mg a. Bra pod uwag ró ne mniejsze hotele; bra tak e pod uwag któr z kryjówek Tobyego. Toby jednak przekona go, e najlepszy b dzie hotel "Bellevue". Mia kilka wyj , sta w centrum miasta i by o to pierwsze miejsce w Bernie, gdzie nale oby Smileya szuka , a zatem ostatnie, w którym spodziewa by si go zasta Karla, je eli rzeczywi cie interesowa o go miejsce jego pobytu. Wchodz c do ogromnego holu, Smiley czu si tak, jak gdyby wst powa na pok ad pustego liniowca gdzie daleko na otwartym morzu. *** Jego pokój przypomina male ki, szwajcarski Wersal. Biurko bombe, mosi ne inkrustacje, marmurowy blat, nad niepokalanymi, podwójnymi ami rycina Bartletta z Childe Harolda lorda Byrona. Za oknem mg a uformowa a szar cian . Rozpakowa si i zszed znów na dó , gdzie stary pianista gra wi zank przebojów z lat pi dziesi tych; Anna niezmiernie lubi a te utwory i Smiley mniema , e on te . Zjad troch sera i wypi szklank fendant, my c: Teraz. Teraz rozpoczynamy. Od tej chwili nie wolno si ju cofa , nie ma miejsca na niezdecydowanie. O dziesi tej poszed na stare miasto, które uwielbia . Brukowane ulice, mro ne powietrze pachnia o pieczonymi kasztanami i cygarami. Stare fontanny zbli y si ku niemu poprzez mg , a redniowieczne kamienice stanowi y t o dla sztuki, w której Smiley nie gra adnej roli. Wszed pod arkady, mijaj c galerie sztuki i antykwariaty, przechodz c przez drzwi tak wysokie, e móg by nimi przejecha ko . Przystan na mo cie Nydegg i wpatrzy si w rzek . Tyle nocy, pomy la . Wci tyle tu ulic. Wspomnia Hessego: dziwnie w óczy si we mgle... gdzie nie znaj si drzewa. Zmro ona mg a wi a si nisko nad p dz cymi wodami; zapora na rzece pali a si kremowymi, tymi barwami. Z ty u podjecha du y, pomara czowy volvo combi, gasz c na moment wiat a. Smiley ruszy w kierunku wozu, kto otworzy drzwi od wewn trz i wtedy w wietle samochodowej lampki spostrzeg za kierownic Tobyego Esterhasea, a na tylnym siedzeniu surow dam w stroju berne skiej gospodyni domowej, bawi na kolanach dziecko. U ywa ich jako zas ony, pomy la Smiley; tropiciele nazywaj takie osoby sylwetkami. Odjechali i kobieta zacz a rozmawia z dzieckiem. W jej szwajcarskiej niemczy nie pobrzmiewa a stale nutka oburzenia: - Widzisz d wig, Edwardzie... Teraz przeje amy obok wykopu, Edwardzie... Spójrz, Edwardzie, tramwaj... - Tropiciele nie s nigdy zadowoleni, przypomnia sobie; to los ka dego podgl dacza. Macha a r kami, kieruj c wzrok dziecka na wszelkie mo liwe przedmioty. Rodzinny wieczór, panie w adzo, mówi scenariusz. Je dzimy tu sobie naszym adnym pomara czowym volvo, panie w adzo. Jedziemy do domu. A m czy ni, panie w adzo, siedz oczywi cie z przodu. Wjechali do Elfenau, dyplomatycznego getta Berna. Smiley dostrzeg poprzez mg spl tane ogrody pobielone mrozem i zielone portyki willi. wiat a auta wy uska y mosi p ytk z nazw jakiego arabskiego pa stwa i dwóch pilnuj cych jej ochroniarzy. Min li angielski ko ció i szereg kortów tenisowych; potem wjechali w alej obramowan nagimi bukami. Latarnie uliczne wygl da y w ród nich jak bia e balony. - Numer osiemnasty znajduje si o pi set metrów st d po lewej stronie - powiedzia mi kko Toby. - Grigoriew wraz z on mieszkaj na parterze. - Jecha powoli, usprawiedliwiaj c si mg . - Mieszkaj tu bardzo bogaci ludzie, Edwardzie wy piewywa a z ty u kobieta. - Wszyscy z ró nych zagranicznych krajów. - Wi kszo tych zza elaznej kurtyny mieszka w Muri, nie w Elfenau ci gn dalej Toby. - To jak komuna, robi wszystko w grupach. Chodz w grupach po zakupy, na spacery, wsz dzie. Grigoriewowie s inni. Trzy miesi ce temu wyprowadzili si z Muri i wynaj li to mieszkanie prywatnie. Trzy i pó tysi ca miesi cznie, George. Grigoriew osobi cie aci czynsz gospodarzowi. - Gotówk ? - Co miesi c, w banknotach stufrankowych. - A jak p aci si za inne lokale, wynajmowane przez ambasad ? - Z konta misji. Ale nie w przypadku Grigoriewa. Grigoriew jest wyj tkiem. Wyprzedzi ich samochód policyjny, jad cy z szybko ci barki rzecznej; Smiley ujrza , jak g owy trzech policjantów odwracaj si ku nim. - Popatrz, Edwardzie, policja! - krzykn a kobieta, próbuj c zmusi dziecko, by pomacha o funkcjonariuszom. Tak e i Toby uwa , eby nie przesta mówi . - Ch opcy z policji obawiaj si bomb - wyja ni . - S dz , e Palesty czycy zamierzaj wysadzi w powietrze ca okolic . To dla nas i dobrze, i le, George. Je li b dziemy niezdarni,
Grigoriew mo e pomy le , e nale ymy do lokalnych anio ów stró ów. Ale policja b dzie innego zdania. Sto metrów, George. Poszukaj na podje dzie czarnego mercedesa. Reszta personelu je dzi s bowymi samochodami ambasady. Ale Grigoriew nie. Grigoriew ma w asnego mercedesa. - Kiedy go kupi ? - spyta Smiley. - U ywany, trzy miesi ce temu. Wtedy, gdy wyprowadzi si z Muri. To by dla niego wielki skok. Dosta prezentów jak na urodziny. Samochód, dom, awans z pierwszego sekretarza na radc . Willa by a ozdobiona sztukateri , sta a w wielkim ogrodzie, pozbawionym ty u przez mg . W wykuszowym oknie Smiley dostrzeg ysk pal cego si za zas onami wiat a. W ogrodzie znajdowa a si dzieci ca zje alnia i chyba pusty basen. Na wirowym podje dzie sta czarny mercedes na numerach rejestracyjnych korpusu dyplomatycznego. - Wszystkie numery samochodów ambasady sowieckiej ko cz si na siedemdziesi t trzy - powiedzia Toby. - Angole maj siedemdziesi t dwa. Dwa miesi ce temu Grigoriewa zrobi a prawo jazdy. W ich ambasadzie umiej prowadzi tylko dwie kobiety. Jedna z nich to nie Grigoriewa; jest okropnym kierowc , George. Naprawd okropnym. - Kto zajmuje reszt domu? - Gospodarz. Profesor Uniwersytetu Berne skiego, taka tam menda. Jaki czas temu dopadli go Kuzyni. Powiedzieli, e chcieliby za na parterze dwa mikrofony pods uchowe, zap acili mu. Profesor wzi pieni dze i doniós na nich na Bundespolizei jak dobry obywatel. Policjanci si sp oszyli. Obiecali Kuzynom, e przymkn na nich oczy, je li podziel si z nimi towarem. Operacj zarzucono. Wydaje mi si , e Kuzyni nie interesowali si szczególnie Grigoriewem, to tylko rutynowe post powanie. - Gdzie s dzieci Grigoriewów? - W Genewie, w szkole przy misji sowieckiej, pi dni w tygodniu. Wracaj w pi tki wieczorem. Podczas weekendów rodzina je dzi na wycieczki. po lesie, biegaj , graj w badmintona. Zbieraj grzyby. Grigoriewa ma fio a na punkcie wie ego powietrza. Zacz li tak e uprawia kolarstwo - doda Toby ze znacz cym spojrzeniem. - Grigoriew je dzi z rodzin na te wycieczki? - W soboty pracuje, George; jestem przekonany, e robi to tylko po to, eby si od nich uwolni . - Smiley spostrzeg , e Toby wyrobi ju sobie zdanie na temat ma stwa Grigoriewów. Zastanawia si , czy znalaz w nim echa swego w asnego zwi zku. Opu cili alejk i wjechali w jak boczn drog . - Pos uchaj, George. - Toby opowiada ci gle o weekendach Grigoriewów. - Dobra? Tropiciele fantazjuj . Musz to robi , to ich zawód. W sekcji wizowej ambasady pracuje dziewczyna. Brunetka, i jak na Rosjank , seksowna. Ch opcy nazywaj j ma Natasz . Naprawd nazywa si jako inaczej, ale dla nich jest Natasz . Przychodzi do ambasady w soboty. Do pracy. Grigoriew odwozi j kilka razy do Muri. Zrobili my kilka niez ych zdj . Wysiada z samochodu jakie pi set metrów od swego mieszkania i idzie dalej piechot . Dlaczego? Innym razem zabra do nik d - poje dzili sobie dooko a Gurten, ale bardzo przyjemnie im si rozmawia o. Ale mo e ch opcy tylko yczyliby sobie, eby tak by o, ze wzgl du na Grigoriew . Lubi tego faceta, George. Wiesz, jacy s tropiciele. Zawsze mi albo nienawi . Lubi go. Hamowa . We mgle zamigota y ku nim wiat a ma ej kafejki. Na parkingu sta zielony, dwudrzwiowy citroen na genewskiej rejestracji. Kartonowe pud a, pi trz ce si na jego tylnym siedzeniu, wygl da y na handlowe próbki jakich towarów. Z anteny powiewa a lisia kita. Toby wyskoczy z auta, otworzy w e drzwiczki i wepchn Smileya na przednie siedzenie; potem poda mu filcowy kapelusz, który Smiley od razu za . Dla siebie Toby mia ju przygotowane rosyjskie futro. Odjechali, a Smiley zobaczy , jak ich berne ska matrona gramoli si za kierownic pomara czowego volvo, z którego w nie wysiedli. Kiedy ruszali, dziecko zacz o macha do nich rozpaczliwie przez tyln szyb . - Jak tam wszyscy? - spyta Smiley. - wietnie. Nie mog si ju doczeka . Zachorowa o dziecko jednego z braci Sartorów i musia wróci do domu, do Wiednia. Z alu prawie mu serce p o. Poza tym wszystko wietnie. Jeste dla nich Numer Jeden. Tam po prawej idzie Harry Slingo. Pami tasz Harryego? By kiedy moim pomocnikiem w Acton. - Czyta em, e jego syn dosta stypendium w Oksfordzie powiedzia Smiley. - Z fizyki. Wadham, Oksford. Ch opak jest geniuszem. Patrz przed siebie, George, nie ruszaj g ow . Min li niebiesk furgonetk z wymalowanym rozwichrzonymi literami napisem "Auto - Schnelldienst" i drzemi cym za kierownic szoferem. - Kto w odwodzie? - spyta Smiley, kiedy znajdowali si ju w bezpiecznej odleg ci. - Pete Lusty, by y owca skalpów. By o bardzo ci ko tym facetom, George. Nie mieli pracy, nic si nie dzia o. Pete zg osi si do armii rodezyjskiej. Zabi paru go ci, nie podoba o mu si , wróci . Nic dziwnego, e ci kochaj . Znów przeje ali obok domu Grigoriewów. W drugim oknie
pali o si wiat o. - Wcze nie chodz spa - powiedzia jakby zdziwiony Toby. Z przodu sta a zaparkowana limuzyna na konsularnych numerach z Zurychu. Kierowca czyta jak kieszonkow ksi . - To Canada Bill - wyja ni Toby. - Grigoriew wychodzi z domu, skr ca w prawo, mija Petea Lustyego. Skr ca w prawo, mija Billa. Dobre ch opaki. Bardzo czujni. - A kto jest za nami? - Siostry Meinertzhagen. Wi ksza wysz a za m . Dzi ki mgle mogli si porusza swobodnie i bardzo cicho. Zjechali z agodnego wzgórza, mijaj c po prawej rezydencj ambasadora brytyjskiego i jego zaparkowanego na podje dzie rolls - roycea. Droga zaprowadzi a Tobyego na lewo. Wtedy jad cy z ty u samochód wyprzedzi ich i dla wygody Tobyego w czy wiat a. W blasku reflektorów Smiley zobaczy poro ni drzewami lep uliczk , ko cz si dwiema wysokimi bramami, strze onymi przez umek m czyzn. Reszt ca kowicie zas ania y drzewa. - Witaj w ambasadzie sowieckiej, George - powiedzia cichutko Toby. -Dwudziestu czterech dyplomatów, pi dziesi ciu innych pracowników - szyfranci, maszynistki i paru kiepskich kierowców, wszyscy mieszkaj tutaj. Placówka handlowa mie ci si w innym budynku, na Schanzeneckstrasse Grigoriew cz sto tam chodzi. Mamy tak e w Bernie TASS i "Nowosti", w wi kszo ci zwyczajni bandyci. Centralna rezydencja mie ci si w Genewie, pod os on O.N.Z, siedz tam w sile oko o dwustu osób. To miejsce to prowincjonalne przedstawienie: dwana cie, pi tna cie osób. Liczba osób personelu ro nie, ale bardzo powoli. Konsulat uwiesili na ty ach ambasady. Wchodzi si przez furtk w p ocie, jakby to by bajzel albo palarnia opium. Maj detektory w poczekalni i kamery telewizji wewn trznej zainstalowane na cie ce. Spróbuj cho raz z podanie o wiz . - Daruj sobie, dzi kuj - powiedzia Smiley i rzadko objawiaj cy weso Toby g no si roze mia . - Teren ambasady - powiedzia Toby, gdy wiat a samochodu omiot y po ony na stromych wzgórzach lasek, teraz przesuwaj cy si na prawo. -Tu Grigoriewa gra w siatkówk i udziela instrukcji politycznych swoim dzieciom. Wierz mi, George, to bardzo niewygodna kobieta. Przedszkole przy ambasadzie, zaj cia z indoktrynacji, klub pingpongowy, kobieca sekcja badmintona - rz dzi wszystkim. Jak my lisz, e przesadzam, to pos uchaj, co mówi o niej moi ch opcy. - Gdy opuszczali lep uliczk , Smiley uniós wzrok ku górnemu oknu w naro nym domu i zobaczy , jak najpierw zgas o, a potem znów zapali o si w nim wiat o. - A tak Pauli Skordeno powiada: "Witamy w Bernie" - rzek Toby. -W zesz ym tygodniu uda o nam si wynaj górne pi tro. Jest korespondentem Reutera. Zdo ali my wyrobi mu nawet fa szyw akredytacj . Karty depeszowe i ca y ten kram. Toby zaparkowa przy Thunplatz. Zegar na nowoczesnej wie y ratuszowej bi jedenast . Pada drobny nieg, ale jak na razie nic nie rozproszy o mg y. Na chwil obaj zamilkli. - Dzi ogl da schemat z ubieg ego tygodnia, a ubieg y tydzie by tak e schematem z ubieg ego tygodnia - powiedzia Toby. - Ka dy czwartek wygl da identycznie. Po pracy jedzie mercedesem do warsztatu, uzupe nia olej i paliwo, sprawdza akumulator, prosi o rachunek. Wraca do domu. Par minut po szóstej przed drzwi jego domu podje a s bowy samochód z ambasady i wysiada z niego Krasski, sta y, czwartkowy kurier z Moskwy. Sam. Bardzo gorliwy facet, zawodowiec. We wszelkich innych sytuacjach Krasski nigdzie si nie rusza bez Bogdanowa, swojego towarzysza. Razem lataj , przewo przesy ki, jedz . Ale eby odwiedzi Grigoriewa, Krasski amie regu y i idzie do niego sam. Siedzi pó godziny, odje a. Czemu? Kurierzy rzadko tak post puj , George. Nie maj c wsparcia, nara a si na powa ne niebezpiecze stwo, mo esz mi wierzy , George. - No i jak widzisz tego Grigoriewa, Toby? - spyta Smiley. Co to za jeden? Toby w charakterystycznym dla siebie ge cie pokiwa wyci gni r . -Wyszkolonym bandyt to on nie jest. adnej fachowo ci, w ciwie to kompletna fujara. Ale nie jest tak e zwyk ym dyplomat . To mieszaniec, George. Tak samo jak Kirow, pomy la Smiley. - My lisz, e do na niego mamy? - spyta Smiley. - Z technicznego punktu widzenia nie ma adnego problemu. Bank, fa szywe nazwisko, nawet ta ma a Natasza: z technicznego punktu widzenia mamy w kartach same asy. - I s dzisz, e p knie - powiedzia Smiley tonem potwierdzenia raczej ni pytania. D Tobyego znowu przechyla a si w ciemno ci to w t , to w tamt stron . - Szanta , George, to zawsze jest ryzyko, kapujesz? S tacy, którzy robi si nagle bohaterscy i chc umiera za ojczyzn . Inni przewracaj si na grzbiet i przestaj wierzga w momencie, kiedy si ich dotknie. Szanta wywo uje upór niektórych ludzi. Kapujesz? - Tak. Tak, s dz , e tak - powiedzia Smiley. I znów przypomnia sobie Delhi i milcz twarz, obserwuj go przez mg tytoniowego dymu. - Tylko spokojnie, George. Dobra? Od czasu do czasu trzeba sobie odpu ci . - Dobranoc - odpar Smiley. Z apa ostatni tramwaj jad cy do centrum. Kiedy dotar do "Bellevue", pada ju g sty nieg: wielkie p atki kot owa y si w tym wietle, by y zbyt wilgotne, eby le na ziemi. Budzik
nastawi na siódm . *** M oda kobieta zwana Aleksandr nie spa a ju dok adnie od godziny, kiedy rozleg si poranny dzwonek na zbiórk , ale ysz c go, dziewczyna natychmiast podkuli a kolana w swojej perkalowej koszuli nocnej, zacisn a powieki i przysi ga a sobie, e nadal pi, niczym potrzebuj ce wypoczynku dziecko. Dzwonek na zbiórk zabrzmia punkt siódma, jak budzik Smileya, ale Aleksandra ju o szóstej s ysza a bicie zegarów w dolinie, najpierw w ko cio ach katolickich, potem protestanckich, potem na wie y ratusza miejskiego, nie wierzy a jednak w aden z nich. Nie wierzy a ani w tego, ani w tamtego Boga, a nade wszystko nie wierzy a w mieszczan o twarzach rze ników, którzy stawali na dorocznym festynie na baczno , wypinaj c brzuchy, podczas gdy chór stra y po arnej zawodzi jakie patriotyczne pie ni w miejscowym dialekcie. Wiedzia a o istnieniu festynu, poniewa by on celem jednej z niewielu Dozwolonych Wycieczek, a ca kiem niedawno, w drodze wyró nienia, zezwolono jej po raz pierwszy na wzi cie udzia u w owej ceremonii, która ku jej niebotycznemu zdumieniu po wi cona by a zwyczajnej cebuli. Sta a pomi dzy siostr Urszul i siostr Beatitude i wiedzia a dobrze, e strzeg jej pilnie na wypadek, gdyby próbowa a uciec albo nie wytrzyma i dosta spazmów, wi c przez godzin przys uchiwa a si najpierw najnudniejszym na wiecie przemówieniom, a potem piewom do wtóru monotonnej muzyki wojskowej w wykonaniu orkiestry d tej. Potem obserwowa a pochód miejscowych mieszka ców, ubranych w ludowe stroje i nios cych na ugich kijach warkocze cebuli. Na czele, wymachuj c flag , szed wioskowy wodzirej, który kiedy indziej przynosi mleko do stró ówki, a czasem, uda o mu si przemkn , a pod same drzwi sanatorium, sk d mia nadziej ujrze przez okno dziewczyn ; a mo e to po prostu Aleksandra usi owa a na niego zerka . Kiedy zegary we wsi wybi y szóst , Aleksandra zdecydowa a z przepastnej g bi ka liczy minuty do kresu wieczno ci. W narzuconej sobie roli dziecka przyst powa a do tego, odliczaj c szeptem ka sekund : Tysi c i jeden, tysi c i dwa. Dwana cie po szóstej, wedle jej dziecinnych oblicze , us ysza a na drodze warkot paradnego mopedu matki Felicity, powracaj cej z porannej mszy i opowiadaj cej ka demu, e tylko Felicity - Felicity - prr prr -i nikt inny - prr prr - jest nasz Kierowniczk i Oficjaln Starterk Dnia; nikt inny - prr prr - si do tego nie nadaje. By o to mieszne, bo ona wcale nie nazywa a si Felicity; przybra a to imi dla pozosta ych sióstr. Jak powiedzia a Aleksandrze w sekrecie, w rzeczywisto ci mia a na imi Nadie da, czyli Nadzieja. Zreszt Aleksandra powiedzia a Felicity, e ona nazywa si Tatiana, a nie Aleksandra. Jak wyja ni a, Aleksandra by a nowym imieniem, przyj tym specjalnie na czas pobytu w Szwajcarii. Ale Felicity Felicity odpowiedzia a ostro, eby nie by a niem dra. Po przyje dzie matki Felicity Aleksandra unios a do oczu bia e prze cierad o i uzna a, e czas wcale nie p ynie, e znajduje si w bia ym wi zieniu dziecka, gdzie wszystko jest pozbawione cieni, nawet Aleksandra, nawet Tatiana. Bia e arówki, bia e ciany, bia y, elazny szkielet ka. Bia e grzejniki. Przez wysokie okna wida bia e góry na tle bia ego nieba. Doktorze Ruedi, pomy la a, b mia a dla ciebie nowy sen, kiedy odb dziemy nasz czwartkow , czy mo e wtorkow pogaw dk ? Niech pan uwa nie s ucha, doktorze. Zna pan na tyle rosyjski? Czasem udaje pan, e rozumie wi cej ni naprawd . No dobrze, zaczynam. Nazywam si Tatiana, stoj w bia ej koszuli nocnej przed bia ym alpejskim pejza em, usi uj c pisa na zboczu góry kawa kiem bia ej kredy Felicity - Felicity, która naprawd ma na imi Nadie da. Pod koszul nie mam na sobie nic wi cej. Udajesz, e takie rzeczy s ci oboj tne, ale kiedy opowiadam ci, jak bardzo kocham swoje cia o, s uchasz bardzo uwa nie, prawda, doktorze Ruedi? Bazgrz kred po zboczu góry. Wciskam j w ska , jak gdybym gasi a papierosa. Przychodz mi do g owy najbardziej wi skie wyrazy, jakie znam - tak, doktorze Ruedi, to owo, tamto s owo - ale obawiam si , e pa ski rosyjski s ownik ich raczej nie zawiera. Próbuj je tak e napisa , ale biel na bieli, co mo e zdzia ma a dziewczynka, pytam pana, doktorze? Doktorze, to straszne, nie wolno panu posiada moich snów. Wie pan, e by am kiedy kurw o imieniu Tatiana? e nie mog wyrz dzi nikomu adnego z a? e cho bym sta a si podpalaczk , cho bym usi owa a nawet dokona samospalenia albo oczernia ojczyzn , to i tak m drcy u w adzy nie zdecyduj si mnie ukara ? Raczej wypuszcz mnie tylnymi drzwiami: -Id , Tatiano, id sobie. - Wiedzia pan o tym? S ysz c kroki na korytarzu, Aleksandra ukry a si jeszcze biej pod ko dr . Prowadz Francuzk do toalety, pomy la a. Francuzka jest tu naj adniejsz dziewczyn . Aleksandra kocha a j za sam tylko urod . Dzi ki niej by a w stanie zwyci tutejsz adz . Nawet kiedy zak adali jej kaftan -za to, e si zanieczy ci a albo co st uk a, albo podrapa a kogo - nawet wtedy jej anielska twarz spogl da a na zakonnice jak jedna z ich asnych ikon. Nawet kiedy nosi a bezkszta tn koszul nocn , pozbawion guzików, jej piersi unosi y si , tworz c soczysty mostek, i nikt - z Felicity - Felicity o tajnym imieniu Nadzieja na czele - nie móg nic poradzi na to, e wygl da a jak gwiazda filmowa. Kiedy zdziera a z siebie ubranie nawet zakonnice wpatrywa y si w ni z czym w rodzaju skrywanego przera enia. Jedynie Amerykanka dorównywa a jej urod , ale Amerykanka by a tak niepos uszna, e musieli j st d zabra . Francuzka te by a
niepos uszna; obna a si w napadach z ego humoru, usi owa a przeci sobie y i w atakach sza u rzuca a si na Felicity Felicity, ale by o to nic w porównaniu z zachowaniem Amerykanki tu przed jej wyjazdem. Siostry musia y wezwa Kranka ze stró ówki, eby pomóg j przytrzyma i eby mog y dziewczyn uspokoi . Musia y wtedy zamkn ca rekreacyjn cz budynku, ale kiedy Amerykank zabra a furgonetka, odczu y to jak mier w rodzinie i siostra Beatitude ka a przez ca y czas podczas wieczornych modlitw. A potem, gdy Aleksandra nak oni a j do wyzna , nazywa a j zdrobnia ym imieniem Sasza, co stanowi o jawn oznak strapienia. - Amerykanka pojecha a do Untersee - mówi a przez zy, gdy Aleksandra nak oni a j do wyzna . - Och Sasza, Sasza, przyrzeknij mi, e nie pojedziesz nigdy do Untersee. - Tak, jak w jej yciu, o którym nie mog a wspomina , b agali j niegdy inni ludzie: Tatiano, nie czy takich szalonych i niebezpiecznych rzeczy Od tej pory Untersee budzi o w Aleksandrze najstraszliwsze przera enie, stanowi o gro , która uspokaja a j zawsze, nawet, kiedy by a wyj tkowo niegrzeczna: Je eli b dziesz si nie adnie zachowywa , pojedziesz do Untersee, Sasza. Je eli b dziesz dra ni si z doktorem Ruedi, zadziera spódnic i krzy owa przy nim nogi, matka Felicity ka e wys ci do Untersee. B cicho albo po ci do Untersee. Kroki w korytarzu powróci y. Zabierali Francuzk , eby j ubra . Czasem bi a si z nimi i wtedy ko czy a w kaftanie. Czasem posy ali Aleksandr , eby j uspokoi a - w kó ko czesa a wtedy jej w osy i nic nie mówi a, a wreszcie Francuzka odpr a si i zaczyna a ca owa jej d onie. Wtedy Aleksandr znowu zabierano, poniewa mi ci nie by o, nie by o w rozk adzie dnia. Drzwi otworzy y si gwa townie i Aleksandra us ysza a dworny os Felicity - Felicity, dr cz cej j niczym stara piel gniarka rodem z jakiej rosyjskiej sztuki: - Sasza. Musisz natychmiast wsta . Sasza, obud si natychmiast. Obud si , Sasza. Sasza. Podesz a o krok bli ej. Aleksandra zastanawia a si , czy zakonnica nie ci gnie z niej ko dry i nie postawi jej szarpni ciem na nogi. Pomimo swojego arystokratycznego pochodzenia matka Felicity umia a by szorstka jak nierz. Nie by a tyranem, lecz weredyczk , któr nietrudno by o sprowokowa . - Sasza, spó nisz si na niadanie. Inne dziewcz ta b ci si przygl da , b si mia i powiedz , e my, g upie Rosjanki, zawsze si spó niamy. Sasza? Sasza, chcesz spó ni si na modlitw ? Pan Bóg b dzie si bardzo gniewa na ciebie, Sasza. dzie smutny i rozp acze si . By mo e b dzie zmuszony pomy le , jak ma ci ukara . - Sasza, chcesz pojecha do Untersee? Aleksandra jeszcze szczelniej zacisn a powieki. Mam sze lat i potrzebny mi sen, matko Felicity. - Sasza, zapomnia , e dzi twój wyj tkowy dzie ? Zapomnia , e b dziesz dzi mia a go cia? Bo e, uczy mnie dwiema osobami, Bo e, uczy mnie jedn osob , Bo e, uczy mnie nie narodzon i nico ci . Nie, nie zapomnia am o swoim go ciu, matko Felicity. Pami ta am o nim, zanim posz am spa . ni mi si , nie my la am o nikim innym od chwili, kiedy si obudzi am. Ale matko Felicity, nie chc widzie mojego go cia ani dzisiaj, ani adnego innego dnia. Nie umiem, nie umiem k amstwem, nie wiem, jak si to robi, i dlatego nie pozwol , nie pozwol , nie pozwol , eby rozpocz si dzie . Aleksandra pos usznie wygramoli a si z ka. - No - powiedzia a matka Felicity i obdarzy a j rozkojarzonym poca unkiem, zanim pospiesznie wypad a z powrotem na korytarz wo aj c: -Znów si spó nicie! Znów si spó nicie! - Klaska a w onie: - Szuu, szuu - jak gdyby zagarnia a stadko g upich kwok. *** Podró poci giem do Thun trwa a pó godziny, a w drodze ze stacji Smiley w óczy si tu i ówdzie, ogl da wystawy sklepowe, wybiera okr ne trasy. Niektórzy staj si bohaterscy i chc umiera za ojczyzn , pomy la ... Szanta wywo uje czasem ludzki upór... By ciekaw, co wywo by w nim. By to dzie ciemniej cej nico ci. Nieliczni przechodnie stanowili powolne cienie na tle mg y, a jeziorne parowce pozamarza y w luzach. Chwilami nico rozwiera a si na tyle, by Smiley móg gdzie uchwyci wzrokiem fragment zamku, drzewa lub murów miejskich. Potem luka szybko si zamyka a. nieg le na kocich bach i w rozwidleniach guzowatych drzew uzdrowiska. Nieliczne samochody je dzi y na wiat ach, mlaszcz c oponami w na wpó stopnia ym niegu. Kolorowo by o jedynie na wystawach sklepowych: z ote zegarki, kombinezony narciarskie jak narodowe flagi. "B na miejscu najwcze niej o jedenastej - powiedzia Toby. - Jedenasta to i tak za wcze nie, George, nie przyjad przed dwunast ". By o dopiero wpó do jedenastej, ale Smiley chcia mie czas, chcia kr po okolicy, zanim znajdzie sobie miejsce; jak powiedzia by Enderby, potrzebowa czasu, eby ustawi sobie zwierzyn . Wszed w w sk uliczk i ujrza wznosz cy si bezpo rednio przed nim zamek. Arkady przesz y w zwyczajny chodnik, potem w schody, a potem w strome wzniesienie, którym wspina si Smiley. Min Angielsk Herbaciarni , Bar Ameryka ski i Klub Nocny Oaza, nawet pod wzgl dem ortografii sterylne kopie orygina ów o wietlone neonami, ale nic nie mog o w nim jednak zabi mi ci do Szwajcarii. Znalaz si na placu i
zobaczy bank, w nie ten, o który chodzi o, a naprzeciwko po drugiej stronie ulicy hotelik, wygl daj cy dok adnie tak, jak opisa go Toby, z restauracj i kawiarni na parterze i z barakowymi pokojami na górze. Zobaczy furgonetk pocztow , parkuj mia o w zatoczce, gdzie obowi zywa zakaz postoju, i domy li si od razu, e jest to jedna ze sta ych pozycji obserwacyjnych, obsadzonych przez ludzi Tobyego. Toby przez ca e ycie wierzy w furgonetki pocztowe; krad je, gdziekolwiek by nie by , twierdz c, e nikt nie zwraca na nie uwagi i nikt ich nie zapami tuje. Za nowe tablice rejestracyjne, wygl daj ce starzej ni samochód. Smiley przeszed przez plac. Wywieszka na drzwiach banku g osi a: OTWARTE OD PONIEDZIA KU DO PI TKU W GODZINACH 7.45-17.00, W PI TKI 7.45-18.15. Grigoriew lubi por lunchu, bo w Thun nikt nie chce traci przerwy, eby pój do banku, wyja ni Toby. Ca kowicie pomyli spokój z ostro no ci , George. Pusto, adnego ruchu, Grigoriew tak rzuca si w oczy, e to wprost enuj ce. Pokona mostek dla pieszych. By a za dziesi jedenasta. Przeszed na drug stron ulicy i skierowa si do hoteliku, sk d roztacza si niczym nie zak ócony widok na bank Grigoriewa. Napi cie w pró ni, pomy la , przys uchuj c si szuraniu swoich stóp i gulgotowi sp ywaj cej ciekami wody; dla tego miasteczka sko czy si sezon i sko czy si czas. Szanta , George, to zawsze ryzyko. Zastanawia si , jak zrobi by to Karla. Co takiego uczyni by w adca absolutny, czego nie robimy my? Smileyowi nie przychodzi o do g owy nic poza zwyczajnym porwaniem. Karla skompletowa by dane operacyjne - my la - a potem przyst pi by do dzia ania, podejmuj c ryzyko. Pchn drzwi kawiarni i ciep e powietrze westchn o na jego widok. Skierowa si ku stolikowi przy oknie, oznaczonemu napisem ZAREZERWOWANE. Czekam na pana Jacobi, powiedzia dziewczynie. Skin a z dezaprobat g ow , unikaj c jego wzroku. Odznacza a si klasztorn blado ci i brakiem jakiegokolwiek wyrazu twarzy. Poprosi o ca e - creme w szklance, ale kelnerka o wiadczy a, e je li poda napój w szklance, Smiley b dzie musia zamówi do tego jaki alkohol. - W takim razie poprosz o kaw w fili ance - powiedzia , kapituluj c. Dlaczego w ogóle za da najpierw szklanki? Napi cie w pró ni, pomy la znowu, rozgl daj c si wokó . Ryzyko w pustce. Kawiarnia urz dzona by a meblami stylizowanymi na antyki. Na stiukowych filarach wisia y skrzy owane, plastikowe lance. Z ukrytych g ników dobiega a jaka niewinna muzyka; poufny g os ka zapowied wyg asza w innym j zyku. Czterech m czyzn w cie gra o w milczeniu w karty. Wyjrza przez okno na pusty plac. Znów zacz pada deszcz, zmieniaj c biel w szaro . Na rowerze przejecha obok jaki ch opak w we nianej, czerwonej czapeczce, mkn c w da ulic jak pochodnia, dopóki nie wygasi a jej mg a. Jak zauwa , drzwi banku by y dwuskrzyd owe, otwierane fotokomórk . Spojrza na zegarek. Jedenasta dziesi . Mrucza a kasa. Zasycza ekspres do kawy. Karciarze rozpocz li nowe rozdanie. Na cianach wisia y drewniane talerze: pary taneczne w kostiumach ludowych ró nych narodów. Czemu jeszcze mo na by si tu przygl da ? Lampy wykonano z kutego elaza, ale niezwykle surowe wiat o pochodzi o z pier cienia jarzeniówek, rozmieszczonych wokó sufitu. Przypomnia sobie Hongkong i bawarskie piwiarnie w piwnicach na pi tnastym pi trze, to samo poczucie oczekiwania na wyja nienia, które nie zostan nigdy udzielone. A dzisiejszy dzie to tylko przygotowania, pomy la ; dzisiejszy dzie to jeszcze nawet nie próba. Rzuci znów okiem na bank. Nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi. Pami ta , e ca e ycie czeka na co , czego nie potrafi ju okre li , powiedzmy, e na jakie rozwi zanie. Pami ta Ann i ich ostatni spacer. Rozwi zanie w pró ni. Us ysza skrzypni cie krzes a i ujrza wyci gni do u cisku szwajcarskim zwyczajem d Tobyego, a potem jego jasn i tak roziskrzon twarz, jak gdyby uko czy w nie d ugi bieg. - Grigoriewowie pi minut temu wyjechali ze swojego domu w Elfenau - powiedzia cicho. - Prowadzi Grigoriewa. Najprawdopodobniej zgin w wypadku, zanim dotr tutaj. - A rowery? - zaniepokoi si Smiley. - Wszystko normalnie - odpar Toby, przysuwaj c sobie krzes o. - W zesz ym tygodniu te ona prowadzi a? - I tydzie przedtem te . Upiera si . George, powa nie mówi , ta kobieta to potwór. - Dziewczyna nie proszona przynios a mu kaw . - W zesz ym tygodniu dos ownie wyci gn a Grigoriewa zza kierownicy, po czym wjecha a prosto w s upek przy bramie, odci a jedno skrzyd o. Pauli i Canada Bill tak si miali, e obawiali my si zak óce na czach. - Toby po mu na ramieniu przyjazn d . - Pos uchaj, to b dzie przyjemny dzie . Uwierz mi. Przyjemne wiat o, przyjemna scenografia, musisz tylko rozsi si wygodnie i cieszy si przedstawieniem. Zadzwoni telefon i dziewczyna zawo a: "Herr Jacobi". Toby podszed swobodnie do lady. Kelnerka poda a mu s uchawk i zaczerwieni a si , s ysz c uwag , jak rzuci jej szeptem Esterhase. Z kuchni wy oni si kucharz z ma ym synkiem: "Herr Jacobi". Chryzantemy na stoliku Smileya by y z plastiku, ale do wazonu kto nala wody. - Ciao - zawo weso o w s uchawk Toby i wróci na miejsce. - Wszyscy gotowi, wszyscy pe ni rado ci - oznajmi z zadowoleniem. - Zjedz co , dobra? Baw si , George. To przecie Szwajcaria.
Toby ra nym krokiem wyszed na ulic . Ciesz si przedstawieniem, pomy la Smiley. Tak jest, ja napisa em scenariusz, producentem jest Toby, i wszystko, co mog teraz zrobi , to tylko ogl da realizacj . Nie, poprawi si w my lach: scenariusz napisa Karla. I by y takie chwile, kiedy ten fakt niepokoi Smileya ogromnie. Do banku przez podwójne drzwi wchodzi y w nie dwie dziewczyny w strojach wycieczkowych. Jeszcze chwila i Toby pod za nimi. Chce zrobi t ok w banku, pomy la Smiley. Ka dy kantor obstawi podwójnie. Po nim jaka m oda para, rami w rami , potem przysadzista kobieta z dwiema torbami. ta furgonetka tkwi a na swoim miejscu: nikt nie o mieli si przestawi samochodu pocztowego. Smiley dostrzeg budk telefoniczn i ci ni te w niej dwie osoby, które by mo e schroni y si przed deszczem. Trudniej zauwa dwie osoby ni jedn , jak mawiano w Sarratt, a trzy osoby zauwa jeszcze trudniej ni dwie. Ulic przejecha pusty autobus turystyczny. Zegar wybi dwunast i na ten sygna wynurzy si z mg y czarny mercedes, jego wiat a yszcza y na bruku. Wtoczy si niezgrabnie na kraw nik i stan przed bankiem, pó tora metra od pocztowej furgonetki Tobyego. Numery samochodów ambasady sowieckiej ko cz si na siedemdziesi t trzy, powiedzia Toby. Wysadza go i kilka razy obje a w kó ko ci g najbli szych ulic, dopóki Grigoriew nie wyjdzie. Ale dzisiaj, podczas paskudnej pogody, Grigoriewowie najwyra niej zdecydowali si zignorowa zakaz parkowania oraz instrukcje Karli, maj c widocznie nadziej , e tablice rejestracyjne korpusu dyplomatycznego wybawi ich z ewentualnych opotów. Drzwi samochodu otworzy y si i ku drzwiom banku pop dzi a z aktówk w d oni kr pa posta w ciemnym garniturze i okularach. Smiley mia tylko tyle czasu, by zauwa g ste, siwe w osy i okulary bez oprawek ze zdj Grigoriewa; potem jego pole widzenia przes oni a ci arówka. Gdy odjecha a, Grigoriew znikn , ale Smiley mia teraz doskona y widok na pot ny korpus rudow osej Grigoriewej, siedz cej samotnie za kierownic z marsow min ucz cego si jeszcze je dzi kierowcy. Uwierz mi, George, to bardzo niewygodna kobieta. Widz c j teraz, widz c jej mocno osadzon szcz i spojrzenie rozsierdzonego byka, Smiley po raz pierwszy, chocia ostro nie, zacz podziela optymizm Tobyego. Je eli strach jest nieod cznym sk adnikiem udanego szanta u, to Grigoriewa z pewno ci by a osob , której nale o si ba . Oczami duszy Smiley zobaczy teraz scen rozgrywaj si w banku dok adnie wed ug planu, który opracowa wraz z Tobym. Bank by ma y, móg go wype ni siedmioosobowy zespó . Toby otworzy tu sobie prywatne konto: Herr Jacobi, kilka tysi cy franków. Mia wybra jeden kantor i zaj urz dnika drobnymi transakcjami. Kasa wymiany walut równie nie stanowi a problemu. Dwóch ludzi Tobyego uzbrojonych w wachlarze rozmaitych banknotów mog o trzyma w szachu personel przez d szy czas. Wyobrazi sobie, jak harmider wywo any weso ci Tobyego zmusza Grigoriewa, eby podniós g os. Wyobrazi sobie dwie turystki wyst puj ce razem, jeden z plecaków niedbale rzucony u stóp Grigoriewa nagrywa wszystko, co mówi Rosjanin do kasjera; a z toreb podró nych, plecaków, teczek, materaców i innych schowków trzaskaj migawki aparatów fotograficznych. To tak jak z plutonem egzekucyjnym, George, wyja ni Toby, gdy Smiley obawia si szmeru migawek. Wszyscy s ysz trzask z wyj tkiem fotografowanej osoby. Drzwi banku rozsun y si . Wysz o dwóch biznesmenów, poprawiaj cych na sobie p aszcze przeciwdeszczowe, jak gdyby byli przed chwil w ubikacji. Ich ladem pod a kr pa kobieta z dwiema torbami, a potem Toby, zagaduj cy ze swad m ode turystki. Grigoriew by nast pny. Niepomny na nic, wskoczy do czarnego mercedesa i wycisn poca unek na policzku swojej ony, zanim ta zd a si odwróci . Smiley spostrzeg w jej twarzy niezadowolenie z m a i pojednawczy u miech odpowiadaj cego na jakie pytanie Grigoriewa. Tak, pomy la Smiley, z pewno ci jest co , co wzbudza w nim poczucie winy; tak, pomy la , przypominaj c sobie s abo tropicieli do tego cz owieka: tak, rozumiem to i ja. Grigoriewowie jednak nie odje ali; jeszcze nie. Ledwie Grigoriew zamkn drzwi, kiedy ulic nadesz a wysoka i jakby sk znajoma Smileyowi kobieta w zielonym, lodenowym p aszczu, która gwa townie zapuka a w szyb i najprawdopodobniej wyg osi a homili na temat grzechu parkowania na chodnikach. Grigoriew stropi si , Grigoriewa natomiast wyci gn a si nad nim i zacz a wrzeszcze - Smiley us ysza nawet wypowiedziane ci niemczyzn s owo "Diplomat", wznosz ce si ponad uliczny gwar. Ale kobieta nie ruszy a si z miejsca, pod pach trzyma a torebk i ci gle pomstowa a na odje aj cych Grigoriewów. Zrobi a im zdj cia w samochodzie z drzwiami banku w tle, pomy la Smiley. Fotografuje si przez perforacje: wystarczy sze wykonanych szpilkami otworów, eby obiektyw widzia wszystko idealnie. Toby wróci i usiad obok niego przy stoliku. Zapali ma e cygaro. Smiley czu , e trz sie si niczym pies po po cigu. - Grigoriew wyj jak zwykle dziesi tysi cy - powiedzia . Jego angielszczyzna sta a si teraz nieco chropawa. - Jak w zesz ym tygodniu, jak tydzie przedtem. Mamy go, George, ca y ten kram. Ch opcy s bardzo szcz liwi, dziewczyny te . Oni s wspaniali, George. Najlepsi absolutnie. Nigdy nie mia em takich dobrych. Co o nim my lisz? Zaskoczony pytaniem Smiley za mia si . - Rzeczywi cie jest pod pantoflem - zgodzi si . - A poza tym to mi y go , rozumiesz? Rozs dny. I s dz , e
dzie si zachowywa rozs dnie. Oto mój pogl d, George. Ch opcy my tak samo. - Dok d jad st d Grigoriewowie? Przerwa im ostry, m ski g os: - Herr Jacobi". " Ale by to tylko kucharz, wznosz cy szklaneczk sznapsa, by wypi zdrowie Tobyego. Esterhase odwzajemni toast. - Na lunch do bufetu na stacji, pierwsza kategoria. Grigoriewa je kotlety wieprzowe i frytki, a Grigoriew zamawia befsztyk i szklank piwa. Czasem wypijaj jeszcze kilka wódek. - A po lunchu? Toby ywo skin g ow , jak gdyby pytanie nie wymaga o dalszych wyja nie . - Jasne - powiedzia . - Jad w nie tam. G owa do góry, George. Facet p knie, wierz mi. Nigdy nie mia takiej ony. A ta Natasza to mi y dzieciak. - Toby zni g os. - Karla to jego talon na posi ki, George. Czasami nie rozumiesz najprostszych rzeczy. My lisz, e ona pozwoli aby mu utraci nowe mieszkanie? Albo mercedesa? Przyjecha cotygodniowy go Aleksandry, jak zawsze punktualnie i jak zawsze o tej samej porze, czyli po pi tkowej sje cie. Lunch by o pierwszej -w pi tki podawano zimne mi sa, rosti i kompot z jab ek albo liwek, w zale no ci od pory roku. Aleksandra nie mog a je i czasem urz dza a przedstawienia wymiotuj c, biegaj c do ubikacji albo przyzywaj c Felicity Felicity i skar c si szczególnie plugawym j zykiem na jako potraw. Irytowa o to niezmiennie zakonnic . Personel sanatorium by niezwykle dumny z w asnych sadów, a broszury reklamowe w biurze Felicity - Felicity zawiera y mnóstwo bez adnych fotografii owoców, kwiatów, strumieni alpejskich i gór, jak gdyby to Bóg albo siostry, albo doktor Ruedi hodowa to wszystko specjalnie dla pensjonariuszek zak adu. Po lunchu nast powa a godzinna sjesta i ta codzienna godzina by a dla Aleksandry w pi tki najstraszniejsz godzin ca ego tygodnia, musia a bowiem le wtedy na bia ym, elaznym ku bez materaca i udawa , e odpoczywa, podczas gdy w rzeczywisto ci modli a si do pierwszego lepszego Boga, który zechcia by jej wys ucha , eby wuj Anton wpad pod samochód albo dosta ataku serca, albo - co by oby najlepsze - eby przesta w ogóle istnie ; le a zamkni ta ze swoj przesz ci , z tajemnicami i z w asnym imieniem Tatiana. My la a o jego pozbawionych oprawek okularach i w wyobra ni wbija a mu je w g ow , a wychodzi y z drugiej strony wraz z oczami, tak e teraz zamiast napotka jego wilgotne spojrzenie, mog a wygl da na wiat wprost przez jego czaszk . Sjesta sko czy a si wreszcie i Aleksandra ubrana w swój najlepszy szlafrok sta a w pustej jadalni, przypatruj c si przez okno stró ówce, podczas gdy dwie Marty szorowa y wy on kafelkami pod og . Aleksandrze zrobi o si niedobrze. Miej wypadek. Miej wypadek na tym swoim g upim rowerze. Inne dziewcz ta tak e odwiedzali go cie, ale oni przychodzili w soboty i nie by o w ród nich wuja Antona, zreszt m czyzn w ogóle nie by o wielu, przyje y tu g ównie ró ne wymizerowane ciotki i znudzone siostrzyczki. A poza tym adna inna dziewczyna nie mog a zamyka si w prywatnym gabinecie Felicity - Felicity sam na sam ze swoim go ciem; by to wy czny przywilej wuja Antona i Aleksandry, jak niespo ycie podkre la a siostra Beatitude. Aleksandra jednak ch tnie odda aby zarówno ten, jak i kilka innych przywilejów, za przywilej ca kowitej rezygnacji z odwiedzin wuja Antona. Otworzy a si brama przy stró ówce i Aleksandra rozmy lnie zacz a si trz , r ce dr y jej, jak gdyby zobaczy a mysz albo paj ka, albo podnieconego jej widokiem m czyzn . Drog jecha a na rowerze bary kowata posta w br zowym garniturze. Nie by urodzonym kolarzem, widzia a to po jego za enowaniu. Nie przypeda owa z daleka, cho przywozi z sob tchnienie wiata zewn trznego. Z nieba móg la si ar, ale wuj Anton nie by nigdy zgrzany albo spocony. Mog o la , ale p aszcz i kapelusz wuja Antona by y ledwie wilgotne, kiedy pojawia si u drzwi, a jego buty nigdy nie by y zab ocone. Tylko gdy przed trzema tygodniami - albo przed trzema laty - spad ogromny nieg, otulaj cy martwy zamek dodatkow warstw puchu metrowej grubo ci, wuj Anton zacz wygl da jak prawdziwy cz owiek, yj cy w ród prawdziwych ywio ów przyrody; id c z trudem skrajem sosnowego lasku w grubych, wysokich do kolan butach, kurtce z kapturem i futrzanej czapce przybywa prosto ze wspomnie , których nie wolno by o jej wspomina . A kiedy obj j i nazwa swoj ma córeczk , rzucaj c r kawice na wypucowany stó Felicity Felicity, ogarn j taki przyp yw uczu rodzinnych i nadziei, e apa a si potem na u miechu jeszcze przez wiele dni. - By taki ciep y - zwierzy a si siostrze Beatitude sw marn francuszczyzn . - Obj mnie jak przyjaciel. Dlaczego nieg czyni go tak mi ym? Ale dzi pada nieg z deszczem, by a mg a i wielkie, mi kkie p atki nie mog y ule na tym wirze. - Przyje a samochodem, Sasza, - powiedzia a jej kiedy siostra Beatitude - z kobiet , Sasza. - Beatitude widzia a ich. Dwukrotnie. Oczywi cie obserwowa a t par . Rowery mieli przytroczone do góry nogami na dachu samochodu, a prowadzi a kobieta, wielka, silna kobieta, przypominaj ca nieco matk Felicity, cho nie ca tak dobr chrze cijank i o tak czerwonych w osach, e mog aby rozdra ni byka. Gdy dojechali na skraj wioski, zaparkowali auto za stodo Andreasa Gertscha, a wuj Anton
odwi za rower i pojecha na nim do stró ówki. Ale kobieta zosta a w samochodzie, pali a i czyta a "Schweizer Illustrierte", robi c czasem do lustra gro ne miny, jej rower za wcale nie opu ci dachu; tkwi na samochodzie jak le ca na grzbiecie winia, kiedy kobieta czyta a tymczasem swoje pismo. - I wiesz co? Rower wuja Antona by nielegalny. Nie mia tablicy rejestracyjnej ani zezwolenia. - Jako lojalna obywatelka szwajcarska siostra Beatitude zwróci a na to uwag w sposób zupe nie naturalny. Wuj Anton by przebywaj cym na swobodzie przest pc , podobnie jak ta kobieta, cho ona i tak by a prawdopodobnie za gruba, eby je dzi na rowerze Ale Aleksandry nic a nic nie obchodzi y nielegalne rowery. Chcia a dowiedzie si czego o samochodzie. Jakiej marki? Dla biednych czy dla bogatych? Jakiego jest koloru, a nade wszystko, sk d si tu wzi ? Czy by z Moskwy, czy z Pary a, sk d? Siostra Beatitude by a jednak prost , wiejsk dziewczyn , i wszystkie kraje w le cym za górami wiecie by y dla niej jednakowe. Oj, g upia, wi c jakie by y litery na tablicy rejestracyjnej, na lito bosk ? Aleksandra rozp aka a si . Siostra Beatitude na takie rzeczy nie zwraca a uwagi. Siostra Beatitude potrz sa a g ow jak t pa mleczarka, któr zreszt by a. Rozumia a si na krowach i rowerach. Samochody przekracza y zdolno jej pojmowania. Aleksandra obserwowa a przyjazd Grigoriewa, czeka a na t chwil , kiedy pochyla g ow nad kierownic , unosi w powietrze usty zadek i zamaszy cie przek ada krótk nog przez ram , jak gdyby schodzi z kobiety. Widzia a, e od jazdy poczerwienia a mu twarz, patrzy a, jak z baga nika nad tylnym ko em zdejmuje teczk . Pobieg a do drzwi i spróbowa a go poca owa , najpierw w policzek, potem w usta, bo przysz o jej do g owy, eby na powitanie wsun mu w usta j zyk, ale Grigoriew umkn jej ze spuszczon g ow , jak gdyby wraca ju do swojej ony. - Witaj, Aleksandro Borysowna - us ysza a podniecony szept; wymawia jej patronimik, jak gdyby to by sekret wagi pa stwowej. - Witaj, wuju Antonie - odpar a; wtedy siostra Beatitude chwyci a j za rami i szepn a, e po uje, je eli nie b dzie zachowywa si przyzwoicie. Gabinet matki Felicity by jednocze nie surowy i urz dzony z przepychem. Ma y, nagi i niezwykle higieniczny. Marty codziennie pucowa y go i szorowa y tak, e pachnia niczym basen p ywacki. A mimo to jej nieliczne pami tki z Rosji po yskiwa y jak szkatu y. Posiada a ikony, a w bogatych ramkach tkwi y te sepiowe fotografie ksi niczek, które kocha a, i biskupów, którym a. W dniu swojego wi tego patrona - czy mo e na swoje urodziny, albo na urodziny biskupa - zdejmowa a je wszystkie i urz dza a z nich wystaw wraz ze wiecami i wizerunkami Matki Boskiej z Dzieci tkiem. Aleksandra wiedzia a o tym, poniewa wtedy Felicity zaprasza a j do siebie, czyta a jej na g os stare rosyjskie modlitwy, intonowa a fragmenty pie ni liturgicznych w rytmie wojskowego marsza i cz stowa a j s odkim ciastem i szklank odkiego wina tylko po to, eby mie rosyjskie towarzystwo w dniu wi tego patrona -a mo e by a to Wielkanoc albo Bo e Narodzenie? Rosjanie s najlepsi na wiecie, mawia a. Cho Aleksandra po kn a przedtem sporo tabletek, stopniowo zda a sobie spraw , e Felicity - Felicity by a kompletnie pijana, unios a wi c jej nogi, pod a jej pod g ow poduszk , poca owa a j we w osy i pozwoli a jej usn na tweedowej kanapce, gdzie siadywali rodzice, zapisuj cy do sanatorium nowe pacjentki. By a to ta sama kanapa, na której siedzia a teraz Aleksandra, wpatruj c si w wuja Antona, który w nie wyci ga z kieszeni niewielki notatnik. Zauwa a, e by to jeden z jego br zowych dni: br zowy garnitur, br zowy krawat, br zowa koszula. - Powiniene kupi sobie br zowe noski do roweru powiedzia a po rosyjsku. Wuj Anton nie mia si . Notes spi ty by przypominaj podwi zk czarn gumk i Grigoriew odpina j z przebieg , niech tn min , zwil aj c j zykiem urz dowe wargi. Aleksandra my la a czasem, e wuj Anton jest policjantem, czasem, e przebranym ksi dzem, prawnikiem, nauczycielem albo nawet jakim specjalnym lekarzem. Kimkolwiek by , najwyra niej usi owa da jej do zrozumienia za pomoc gumki, notesu i objawów nerwowej yczliwo ci, e istnieje pewne Wy sze Prawo, za które nie odpowiada osobi cie ani ona, ani on, e wcale nie zamierza by jej wi ziennym dozorc , e chcia , aby mu przebaczy a - a mo e, eby go nawet pokocha a - za to, e pozostaje w zamkni ciu. Wiedzia a równie , i chcia , aby zrozumia a, e jest mu smutno, e jest samotny oraz e bardzo j lubi, i e w lepszym wiecie by by dla niej wujkiem, który wiernie przynosi urodzinowe i gwiazdkowe prezenty i co roku skrobie dziewczyn pod brod : "Ojej, Sasza, ale ty wyros . - Potem klepie j wstrzemi liwie w jak zaokr glon cz cia a, co znaczy: Ojej, Sasza, nied ugo b dziesz ju nadawa si do garnka". - Jak idzie ci lektura, Aleksandro? - zapyta , wyg adzaj c przed sob notatnik i przewracaj c kartki w poszukiwaniu swojej listy. Ale to tylko bzdurki. To nie jest Wy sze Prawo. To jak rozmowa o pogodzie, jak gdyby powiedzia , e ma adn sukienk albo e dzisiaj Aleksandra wydaje si radosna -jest ca kiem inna ni w ubieg ym tygodniu. - Mam na imi Tatiana i pochodz z ksi yca - odpar a. Wuj Anton zachowywa si tak, jak gdyby s owa te w ogóle nie pad y, wi c mo e powiedzia a je jedynie do siebie, milcz co, w duchu, jak to si cz sto zdarza o przy innych okazjach. - Sko czy t powie Turgieniewa, któr ci da em? zapyta . - Czyta chyba Wiosenne wody. - Czyta a mi je matka Felicity, ale rozbola o j gard o -
odpar a Aleksandra. - Ach tak. By o to k amstwo. Felicity - Felicity przesta a czyta jej ksi za kar , e rozrzuca jedzenie po pod odze. Wuj Anton odnalaz w notatniku kartk z list , odnalaz te swój srebrny o ówek ze spr ynowym guziczkiem; wydawa si by niezwykle dumny z posiadania takiego przedmiotu. - Tak - powiedzia . - A wi c tak, Aleksandro. Nagle Aleksandra nie mia a ju ochoty czeka na jego pytania. Nagle nie mog a. Przysz o jej do g owy, eby mu ci gn spodnie i kocha si z nim. Przysz o jej do g owy, eby napaskudzi w k cie, jak Francuzka. Pokaza a mu krew na pogryzionych r kach. Musia a mu wyja ni poprzez swoj bosk krew, e nie chce s ysze jego pierwszego pytania. Wsta a, wyci gaj c ku niemu d i jednocze nie wbijaj c by w drug r . Pragn a raz na zawsze pokaza wujowi Antonowi, e pytanie, które chce jej zada , jest dla niej obra liwe, bezwstydne, szalone i nie do przyj cia, i w tym celu wybra a przyk ad Chrystusa jako najbli szy i najlepszy: czy On nie wisi na cianie u Felicity - Felicity, na wprost niej, i czy z przegubów nie cieka mu krew? Rozla am j dla ciebie, wuju Antonie, wyja ni a, my c teraz o Wielkanocy i o kr cej po zamku Felicity - Felicity, która t uk a gotowane jajka. Prosz . Oto moja krew, wuju Antonie. Rozla am j dla ciebie. Ale z drug r wepchni w usta mog a zdoby si jedynie na szloch. Usiad a wi c w ko cu, marszcz c brwi, ze splecionymi na onie mi, z których w ciwie nie lecia a krew, lecz które by y jednak wilgotne od liny. Wuj Anton dzier otwarty notatnik w prawej r ce, a w lewej trzyma o ówek z guziczkiem. By pierwsz lewor czn osob , jak zna a, i czasem gdy pisa , zastanawia a si , czy nie jest tylko lustrzanym odbiciem swojego prawdziwego ja, siedz cego w samochodzie za stodo Andreasa Gertscha. Pomy la a sobie, jaki by by to cudowny sposób manipulowania tym, co doktor Ruedi nazywa rozdwojon natur - jedn po ówk mo na by wyprawi gdzie na rowerze, podczas gdy druga pozosta aby w samochodzie wraz z siedz za kierownic rudow os kobiet . Felicity - Felicity, je eli po yczysz mi swój pyrkaj cy rower, to niedobr po ówk siebie ode precz. Wtem us ysza a, jak mówi. By y to cudowne d wi ki. Czyni y Aleksandr jednym z otaczaj cych j mocnych, zdrowych g osów: osów polityków w radio czy pochylaj cych si nad jej kiem lekarzy. - Wuju Antonie, prosz , powiedz mi, sk d przyje asz? us ysza a swoje pytanie, zadane z umiarkowan ciekawo ci . - Wuju Antonie, zwró na mnie uwag , kiedy co mówi . Odmawiam odpowiedzi na wszelkie pytania, dopóki nie powiesz mi, kim jeste , czy jeste moim prawdziwym wujem i jaki jest numer rejestracyjny twojego wielkiego, czarnego samochodu. Przykro mi, ale to konieczne. A poza tym, czy ta rudow osa kobieta jest twoj on czy mo e to po prostu Felicity - Felicity z ufarbowanymi osami, jak twierdzi siostra Beatitude? Ale jak e cz sto g owa Aleksandry u ywa a s ów, których nie wypowiada y jej usta, i wtedy s owa miota y si tylko w jej wn trzu, a ona stawa a si ich mimowolnym stra nikiem, tak jak wuj Anton, który udawa , e jest stra nikiem dziewczyny. - Kto daje ci pieni dze, eby móg p aci Felicity Felicity za przetrzymywanie mnie tutaj? Kto op aca doktora Ruedi? Kto dyktuje co tydzie pytania do twojego notatnika? Komu przekazujesz odpowiedzi, które zapisujesz tak pieczo owicie? Ale i tym razem s owa t uk y si w jej czaszce jak ptaki w cieplarni Kranka w sezonie owocowym i Aleksandra w aden sposób nie mog a zmusi ich do tego, eby wydosta y si na zewn trz. - A wi c? - powiedzia po raz trzeci wuj Anton z wilgotnym miechem, który przybiera doktor Ruedi, kiedy przyst powa do zrobienia jej zastrzyku. - Najpierw musisz mi powiedzie swoje pe ne nazwisko, prosz , Aleksandro. Aleksandra unios a trzy palce i zacz a na nich liczy jak grzeczne dziecko. - Aleksandra Borysowna Ostrakowa - powiedzia a infantylnym g osem. - Dobrze. A jak si czujesz w tym tygodniu, Sasza? Aleksandra u miechn a si uprzejmie w odpowiedzi: - Dzi kuj , wuju Antonie. W tym tygodniu czuj si du o lepiej. Doktor Ruedi powiada, e kryzys dawno ju min . - Czy otrzyma w jakikolwiek sposób - poczt , telefonicznie lub ustnie - jak wiadomo od osób spoza zak adu? Aleksandra uzna a, e jest wi . Splot a r ce na onie i przechyli a na bok g ow , wyobra aj c sobie, e jest jedn z prawos awnych wi tych Felicity - Felicity, wisz cych na cianie za biurkiem. Wiera, czyli wiara; Liubow, czyli mi ; Sofia, Olga, Irina, czy Ksenia - wszystkie imiona, których nauczy a jej matka Felicity tego wieczora, kiedy zwierzy a si jej, e sama nosi imi Nadzieja - lecz Aleksandra mia a na imi Aleksandra lub Sasza, a nigdy, przenigdy Tatiana, i prosz o tym pami ta . miechn a si do wuja Antona i wiedzia a, e jej u miech jest wynios y, pob liwy i pe en m dro ci; i e oto s yszy g os Boga, a nie wuja Antona; wuj Anton te o tym wiedzia , bo westchn boko, od notes i si gn r do dzwonka, eby wezwa matk Felicity na ceremoni zap aty. Matka Felicity zjawi a si pospiesznie i Aleksandra odgad a, e by a gdzie niedaleko za drzwiami. W d oni trzyma a przygotowany rachunek. Wuj Anton przyjrza mu si i jak zawsze zmarszczy brwi, po czym j pojedynczo odlicza niebieskie i pomara czowe banknoty na stó tak, e ka dy z nich stawa si na chwil przezroczysty w
wietle nocnej lampy. Potem wuj Anton poklepa Aleksandr po ramieniu, jak gdyby mia a lat pi tna cie, a nie dwadzie cia pi czy dwadzie cia, czy ile tam mia a, kiedy wymaza a ze swojego ycia zakazane epizody. Patrzy a, jak Grigoriew znów ko ysz c si w biodrach wychodzi i wsiada na rower. Patrzy a, jak pr y zadek, nabiera rytmu i odje a od niej, przez stró ówk , mija Kranka i zmierza dalej w dó wzgórza ku wiosce. Patrzy a, patrzy a i nagle spostrzeg a co dziwnego, co , co si nigdy przedtem nie zdarzy o; a w ka dym razie nie wujowi Antonowi. Oto zjawi y si znik d dwie niezwykle energiczne osoby, kobieta i m czyzna, pchaj cy motocykl. Siedzieli pewnie na aweczce z drugiej strony stró ówki, ukryli si , by mo e po to, eby si kocha . Wyszli na drog i przygl dali si Grigoriewowi, ale na razie nie wsiadali jeszcze na motor. Odczekali, a wuj Anton niemal zniknie im z oczu, zanim ruszyli jego ladem w dó wzgórza. Wtedy Aleksandra zdecydowa a si przera liwie krzykn i okaza o si , e tym razem jej g os i wrzask rozp ata y ca y dom od pod ogi po dach, nim siostra Beatitude rzuci a si , eby uciszy j pot nym policzkiem. - To ci sami ludzie! - krzykn a Aleksandra. - Kto? - zapyta a siostra Beatitude, odsuwaj c r na wypadek, gdyby musia a u jej ponownie. - Kim s ci sami ludzie, ty niegrzeczna dziewczyno? - To ludzie, którzy ledzili moj matk , zanim wywlekli j gdzie , eby j zabi . Siostra Beatitude parskn a z niedowierzaniem. - I przyjechali pewnie na czarnych koniach - zadrwi a. - A jak e, powlekli j na saniach, hen, przez ca Syberi . Aleksandra nieraz ju snu a podobne opowie ci. O tym, e jej ojciec by jakim tajemnym ksi ciem, pot niejszym od samego cara. e rz dzi noc , jak rz dzi noc sowa, kiedy odpoczywaj soko y. e jego tajemne oczy ledzi y j , gdziekolwiek by nie by a, a jego tajemne uszy s ysza y jej ka de s owo. I e pewnej nocy, kiedy pods ucha , jak matka modli si przez sen, pos po ni swoich ludzi, którzy zaci gn li j w niegi i od tej pory nikt jej ju nigdy nie widzia : nawet Bóg jeszcze wci jej szuka .
*** Szanta Sprytnego Antosia - takim dziwacznym kryptonimem ochrzcili Grigoriewa tropiciele - wszed do mitologii Cyrku jako jedna z tych rzadkich operacji, gdzie szcz cie, czas i przygotowania idealnie zbieg y si ze sob . Wszyscy od dawna wiedzieli, e najtrudniej b dzie z apa Grigoriewa samego w takim momencie, który pozwoli mu potem w czy si na nowo w normalne ycie po up ywie kilku godzin. Jednak e a do nast pnego weekendu po akcji w banku w Thun najbardziej nawet skrupulatne badania nie pozwoli y im znale wskazówek co do tego, kiedy mog aby nast pi ciwa chwila. Skordeno i de Silsky, dwaj wojownicy Tobyego, wymy lili w rozpaczy szalony plan porwania Grigoriewa w drodze do pracy, gdzie na kilkusetmetrowym odcinku drogi pomi dzy jego domem a ambasad . Toby natychmiast wybi im to z g owy. Jedna z dziewcz t zaoferowa a si jako przyn ta: a nu uda si jej sk oni go jako , eby j podwióz ? Jej altruistyczna postawa spotka a si z powszechnym aplauzem, ale pomys nie spe nia adnych wymaga praktycznych. G ówny problem tkwi w tym, e Grigoriew znajdowa si pod podwójn stra . Mia a go na oku nie tylko s ba bezpiecze stwa ambasady, lecz równie jego ona. Tropiciele nie ywili adnych tpliwo ci, e podejrzewa ona Grigoriewa o s abo do ma ej Nataszy. Ich obawy potwierdzi y si , kiedy pods uchiwacze Tobyego spróbowali dobra si do skrzynki z mi dzycentralowymi czami telefonicznymi na rogu ulicy. Podczas jednej tylko ca odziennej warty Grigoriewa bez adnego widocznego powodu dzwoni a do m a nie mniej ni trzy razy jedynie po to, aby upewni si , e rzeczywi cie przebywa w ambasadzie. - George, chodzi mi o to, e ta kobieta to kompletny potwór - zagotowa si na t wiadomo Toby. - No dobrze, rozumiem; mi . Ale posiadanie dla samego posiadania pot piam stanowczo. Takie ju mam zasady. Jedyn luk stanowi y czwartkowe wyprawy Grigoriewa do warsztatu, kiedy jecha swoim mercedesem na przegl d. Je eli do wiadczony samochodziarz, jak na przyk ad Canada Bill, zdo by w rod wieczorem wywo jak usterk silnika, która nie unieruchomi aby auta kompletnie, to czy nie da oby si pochwyci Grigoriewa w warsztacie, gdy b dzie czeka , a mechanik odnajdzie uszkodzenie? Plan ten pe en by jednak znaków zapytania. Nawet je li wszystko pójdzie dobrze, to jak d ugo b dziemy mieli Grigoriewa dla siebie? A w czwartki Grigoriew musi wróci do domu na czas, eby jak co tydzie przyj kuriera Krasskiego. Mimo to by a to jedyna koncepcja, jaka im pozosta a - najgorszy plan z wyj tkiem wszystkich innych, powiedzia Toby. Przygotowali si zatem na pi dni niecierpliwego oczekiwania. Toby za i jego zespó opracowywali tymczasem awaryjne metody zniwelowania rozmaitych nieprzyjemnych konsekwencji, jakie mog y ich spotka , gdyby plan si nie powiód : ka dy musi wymeldowa si z hotelu i spakowa rzeczy; zawsze nale y przy sobie nosi pieni dze i dokumenty, spreparowane na wypadek ucieczki; sprz t radiowy trzeba spakowa i ukry w sejfie którego z wi kszych banków na nazwisko jakiego Amerykanina, eby wszelkie pozostawione tropy wskazywa y raczej na Kuzynów, ani eli na nas; nie wolno spotyka si inaczej ni tylko podczas ulicznych spacerów; d ugo fal nale y zmienia co cztery godziny.
- Dobrze znam policj szwajcarsk , powiedzia Toby, który ju tu kiedy polowa . Je eli wybuchnie bomba, to im mniej naszych ch opców i dziewcz t b dzie pod r , eby odpowiada na pytania, tym lepiej. Idzie mi o to, e na szcz cie Szwajcaria jest tylko neutralna, rozumiecie? Szukaj c nieco beznadziejnej pociechy i dla wzmocnienia morale tropicieli Smiley i Toby nakazali swym ludziom wzi Grigoriewa pod baczn obserwacj na kilka pozosta ych dni oczekiwania. Punkt obserwacyjny w Brunnadernain mia by obs ugiwany przez dwadzie cia cztery godziny na dob ; postanowiono tak e wzmocni patrole samochodowe i motocyklowe, a ka dy winien by przygotowany na ma o prawdopodobn mo liwo , e w jakim najmniej spodziewanym momencie Bóg oka e ask sprawiedliwym. A Bóg tymczasem zes w niedziel cudown pogod i rzeczywi cie okaza a si ona decyduj cym w ca ej sprawie czynnikiem. Ju o dziesi tej rano zrobi si taki dzie , jak gdyby alpejskie s ce zst pi o z Oberlandu, aby rozja ni ycie um czonych mg mieszka ców nizin. W hotelu "Bellevue", gdzie w niedziele panuje zawsze przyt aczaj cy spokój, kelner rozpostar nie serwetk na kolanach Smileya, który popija spokojnie kaw , próbuj c skoncentrowa si na sobotnim wydaniu "Herald Tribune". Nagle uniós wzrok i ujrza szlachetn posta Franza, szefa hotelowych portierów. - Przepraszam, panie Barraclough, sir, telefon do pana. Niejaki pan Anselm. Kabiny telefoniczne znajdowa y si w holu g ównym, g os nale do Tobyego, a nazwisko Anselm sygnalizowa o, e sprawa jest pilna: - Biuro genewskie poinformowa o nas przed chwil , e dyrektor znajduje si w nie w drodze do Berna. Biuro genewskie by o kryptonimem punktu obserwacyjnego w Brunnadernain. - Czy towarzyszy mu ona? - spyta Smiley. - Niestety, madame musia a uda si z dzie mi na wycieczk odpar Toby. Czy móg by pan przyjecha do biura, panie Barraclough? Biuro Tobyego mie ci o si w oszklonym pawilonie, po onym na terenie ozdobnego ogrodu w pobli u Bundeshaus. Smiley by na miejscu w pi minut. Poni ej le parów zielonej rzeki. W oddali pod niebieskim niebem wznosi y si majestatycznie szczyty berne skiego Oberlandu. - Grigoriew przed pi cioma minutami opu ci samotnie ambasad , ubrany w p aszcz i kapelusz - powiedzia Toby, gdy tylko Smiley wszed . - Kieruje si piechot w stron miasta. Tak jak w pierwsz niedziel , kiedy wzi li my go pod obserwacj . Idzie do ambasady, a dziesi minut potem rusza do miasta. George, nie ma w tpliwo ci, e wybiera si na mecz szachowy. Co ty na to? - Kto z nim jest? - Skordeno i de Silsky pieszo, z ty u ubezpieczenie w samochodzie i jeszcze dwa auta z przodu. Jeden zespó udaje si nie na teren katedry. George, jedziemy czy nie? Toby po chwili zda sobie spraw , e w my li Smileya zawsze wkrada si chaos, kiedy tylko operacja zaczyna nabiera szybko ci: najpierw mniej niezdecydowania, a potem tajemnicza niech do dzia ania. - Zielone wiat o, George? Czy nie? - naciska Toby. George, prosz ci . Ka da sekunda jest droga, - Czy dom b dzie nadal obstawiony, kiedy powróci Grigoriewa z dzie mi? - Ca kowicie. Smiley waha si jeszcze przez chwil . Przez moment rozwa skutki podj tych przez niego dzia , przeciwstawiaj c je spodziewanej nagrodzie, i wtedy zobaczy , e szara, odleg a posta Karli udziela mu upomnienia. - A wi c zielone wiat o - powiedzia Smiley. - Tak. Do dzie a. Ledwie sko czy mówi , gdy Toby sta ju w budce telefonicznej, znajduj cej si nieca e dwadzie cia metrów od pawilonu. Z sercem omocz cym jak totalny parowóz - twierdzi pó niej Esterhase. Ale tak e z bitewnym b yskiem w oku. W Sarratt istnieje nawet model teatru dzia , który od czasu do czasu dowództwo wydobywa na wiat o dzienne, zdradzaj c szczegó y tamtej akcji. Jak wykazuje model, berne sk starówk okre li mo na najlepiej jako gór , fortec i zarazem pó wysep. Pomi dzy mostami Kirchenfeld i Kornhaus rzeka Aare wije si w kszta cie podkowy, wci tej w zawrotn rozpadlin , w której niczym na grz dzie zosta o przezornie osadzone stare miasto z wznosz cymi si wzgórzami redniowiecznych uliczek, osi gaj cych wreszcie niezrównan wie pó nogotyckiej katedry, b cej szczytem i chwa góry. Obok na wysoko ci wi tyni znajduje si taras, po po udniowej stronie nieostro ny turysta mo e znale si nagle na skraju stustopowej ciany litej ska y, spogl daj c wprost w wiruj poni ej rzek . Miejsce to kusi, eby odebra sobie ycie, i niew tpliwie nieraz pope niano tutaj samobójstwa. Popularna opowie g osi, e str cono tu z konia pewnego pobo nego m a, który dzi ki opiece boskiej prze jednak upadek z owej przera aj cej wysoko ci, s jeszcze Ko cio owi przez kolejnych trzydzie ci lat i umar spokojnie, do ywszy prawdziwie dziwego wieku. Pozosta a cz tarasu to spokojny zak tek, pe en aweczek i ozdobnych drzew. Mie ci si te tutaj plac zabaw dla dzieci, a ca kiem od niedawna bywaj tu rozgrywane mecze szachowe na wolnym powietrzu. Figury maj co najmniej dwie stopy wysoko ci i s na tyle lekkie, eby mo na by o je przesuwa , ale z drugiej strony ich ci ar jest wystarczaj cy, by mog y oprze si po udniowemu wiatrowi, zrywaj cemu si czasem od okolicznych
wzgórz. Model starego miasta, znajduj cy si w Sarratt, zaopatrzony jest nawet w kopie tych szachów. Kiedy owej niedzieli na miejsce przyjecha Toby Esterhase, nieoczekiwane s ce przyci gn o ju niewielk , ale zwart grupk entuzjastów królewskiej gry, siedz cych lub stoj cych wokó zamienionego w szachownic chodnika. A po rodku, ledwie sze stóp od Tobyego, sta jak na yczenie, zapomniawszy o bo ym wiecie, Anton Grigoriew, radca handlowy radzieckiej ambasady w Bernie, wagarowicz, który wymkn si zarówno z domu, jak i z pracy, i teraz przez swoje pozbawione ramek okulary z uwag ledzi ka dy ruch graj cych. Za nim stali obserwuj cy go Skordeno i de Silsky. Gracze byli m odymi, brodatymi i swawolnymi lud mi - je eli nawet nie byli to studenci akademii sztuk pi knych, to z pewno ci za takich pragn li uchodzi . I w pe ni zdawali sobie spraw , e prowadz pojedynek na oczach publiczno ci. Toby znajdowa si ju przedtem w bezpo redniej blisko ci Grigoriewa, ale nie wtedy, kiedy co tak niepodzielnie poch ania oby uwag Rosjanina. Toby otaksowa go wzrokiem ze zwyk ym przed nadci gaj bitw spokojem i jego obserwacje potwierdzi y g oszon przeze do tej pory opini : Anton Grigoriew nie by oficerem operacyjnym. Jego napi ta uwaga i nie kontrolowana szczero zmieniaj cego si wraz z ka dym nast pnym ruchem wyrazu twarzy Grigoriewa odznacza y si swoist niewinno ci , której nigdy nie zdo by zachowa po ostrym wspó zawodnictwie w Centrum Moskiewskim. Kolejny szcz liwy traf tamtego dnia stanowi strój Tobyego. Z szacunku dla berne skiej niedzieli za ciemny p aszcz i czarn , futrzan czapk . A zatem w zasadniczej dla tej improwizacji chwili wygl da dok adnie tak, jak chcia by wygl da , gdyby zaplanowa wszystko do ostatniego szczegó u: oto cz owiek na wysokim stanowisku korzysta z niedzielnego wypoczynku. Ciemne oczy Tobyego wznios y si ku dziedzi cowi katedry. Samochody maj ce s do ucieczki sta y na swoich miejscach. Rozleg a si kaskada miechu. Jeden z brodatych graczy szerokim gestem uniós swego hetmana i udaj c, e figura ma przera aj cy wprost ci ar, zatoczy si z ni kilka kroków i w ko cu opu ci j z westchnieniem. Twarz Grigoriewa nachmurzy a si i pociemnia a, kiedy rozwa to niespodziewane posuni cie. Toby skin g ow i na ten znak Skordeno i de Silsky przysun li si z obu stron do Rosjanina, a stali tak blisko, e Skordeno potr ca ramieniem rami obiektu, Grigoriew jednak nie zwraca na nic uwagi. Tropiciele Tobyego potraktowali to jako sygna dla siebie i weszli w t um formuj c drugi zespó za plecami Skordena i de Silskyego. Toby nie czeka ju d ej. Stan wprost przed Grigoriewem, u miechn si i uchyli czapki. Grigoriew niepewnie odwzajemni u miech, jak gdyby mia do czynienia z na wpó zapomnianym koleg - dyplomat , i ze swej strony równie uchyli kapelusza. - Jak pan si dzisiaj miewa, panie radco? - zapyta po rosyjsku Toby artobliwym tonem. Zupe nie zaskoczony Grigoriew podzi kowa i odpar , e miewa si dobrze. - Mam nadziej , e pi tkowa wycieczka na wie dostarczy a panu mi ych wra - powiedzia Toby tym samym, ale bardzo cichym osem, wsuwaj c d pod rami Grigoriewa. - Stare miasto w Thun jest, jak s dz , niedoceniane w ród szacownych cz onków naszej tutejszej spo eczno ci dyplomatycznej. Mniemam, e Thun warto poleci zarówno ze wzgl du na jego starodawne pochodzenie, jak i liczne mieszcz ce si tam banki. Zgodzi si pan ze mn ? Ju ten ci ty wst p okaza si wystarczaj co d ugi i niepokoj cy, eby Grigoriew bez oporu pozwoli si wyprowadzi z umu. Tu za nimi pod ali Skordeno i de Silsky. - Nazywam si Kurt Siebel, prosz pana - Toby nachyli si poufnie do ucha Grigoriewa, trzymaj c go wci pod rami . Jestem naczelnym wywiadowc w Berne skim Banku Powszechnym w Thun. Mamy do pana kilka pyta dotycz cych prywatnego konta doktora Adolfa Glasera. By oby dobrze, gdyby pan udawa , e mnie pan zna. - Szli dalej. Za nimi nieregularn lini posuwali si tropiciele, niczym rugbi ci gotowi zablokowa raptowny atak. - Nie ma powodu do niepokoju - ci gn dalej Toby, licz c kroki, poniewa Grigoriew nie zatrzymywa si . - Gdyby zechcia pan po wi ci nam godzink , prosz pana, to jestem przekonany, e uda si za atwi spraw w sposób nie zagra aj cy ani pa skiemu yciu rodzinnemu, ani pa skiej karierze zawodowej. Prosz , pana. W wiecie tajnych agentów bariera pomi dzy bezpiecze stwem i wyj tkowym ryzykiem jest niebywale cienka, jak membrana, która mo e p kn w ka dej chwili. Mo na wdzi czy si do kogo ca ymi latami, zmi kczaj c go przed akcj . Ale sama akcja - zasadnicze pytanie tak czy nie? - to skok w zwyci stwo lub kl sk , i przez chwil Toby dzi , e stoi w nie w obliczu kl ski. Grigoriew w ko cu zatrzyma si jak wryty i odwróci , eby przypatrze si Tobyemu. By chorobliwie blady. Poruszy szcz i otworzy usta, chc c zaprotestowa przeciwko tak potwornym oszczerstwom. Szarpn uwi zion r , eby si uwolni , ale Toby przytrzyma go mocno. W pobli u kr yli Skordeno i de Silsky, ale do samochodu pozosta o jeszcze pi tna cie metrów, co zdaniem Tobyego stanowi o zbyt du odleg , eby ci gn kr pego Rosjanina si . Tymczasem mówi dalej; tak nakazywa mu instynkt. - Zaistnia y pewne nieprawid owo ci, panie radco. Powa ne nieprawid owo ci. Posiadamy informacje, dotycz ce pana dostojnej osoby, które stanowi doprawdy osn lektur . Gdybym zdecydowa
si przedstawi te dokumenty szwajcarskiej policji, to nawet protesty dyplomatyczne ca ego wiata nie uchroni yby pana przed wyj tkowo dotkliw publiczn kompromitacj , nie mówi c ju o yn cych z tego konsekwencjach dla pana kariery zawodowej. Prosz , pana. Powiedzia em, prosz . Grigoriew nadal ani drgn . Wydawa si sparali owany niezdecydowaniem. Toby usi owa go pchn , ale Grigoriew sta jak wkopany w ziemi i najprawdopodobniej w ogóle nie zauwa , e kto stosuje wobec niego fizyczn przemoc. Toby napar jeszcze mocniej, Skordeno i de Silsky przysun li si bli ej, ale Grigoriew obdarzony by si szale ca. Otworzy usta, prze kn lin i wbi swój g upawy wzrok w Tobyego. - Jakie nieprawid owo ci? - zapyta w ko cu. Jedynie wstrz s, jakiego dozna , i cichy ton jego g osu pozwala y zachowa jeszcze nadziej . Grube cia o Rosjanina twardo opiera o si wszelkim próbom ruszenia go z miejsca, - Kim jest ten Glaser, o którym pan mówi? - zapyta chrapliwie wci zaskoczonym g osem. - Nie jestem Glaser. Jestem dyplomat . Grigoriew. Konto, o którym pan mówi, prowadzone jest w ca kowitej zgodzie z prawem. Jako radc handlowego chroni mnie immunitet. Mam równie prawo mie konta w zagranicznych bankach. Toby wykorzysta ostatni pocisk, jaki mu jeszcze pozosta . Pieni dze i dziewczyna, powiedzia Smiley. Wystarczy, jak dziesz manipulowa pieni dzmi i dziewczyn . - Pozostaje tak e delikatna kwestia pa skiego ma stwa, prosz pana podj Toby, okazuj c niejakie wahanie. - Powinienem pana ostrzec, e romans w ambasadzie wystawia pa skie ycie rodzinne na powa ny szwank. -Grigoriew drgn i by o s ycha , jak zamrucza pod nosem s owo: "bankier" -cho nie dowiemy si nigdy, czy wypowiedzia je z niedowierzaniem, czy z pogard . Zamkn oczy i znów da o si ysze , jak powtarza to s owo, ale tym razem, jak twierdzi Skordeno, towarzyszy o mu wyj tkowo plugawe przekle stwo. Zacz jednak i . Tylne drzwi samochodu by y otwarte. Dalej czeka o auto ubezpieczenia. Toby bredzi co o podatku dochodowym od naros ych odsetek na kontach w szwajcarskich bankach, ale wiedzia , e Grigoriew w ciwie go nie s ucha. De Silsky wysforowa si naprzód i wskoczy na tylne siedzenie, a Skordeno wrzuci za nim Grigoriewa, usiad obok niego i zatrzasn drzwi. Toby siedzia obok kierowcy; prowadzi a jedna z sióstr Meinertzhagen. Toby po niemiecku nakaza jej zachowa spokój i na lito bosk pami ta , e jest berne ska niedziela. Ani s owa przy nim po angielsku, powiedzia Smiley. Gdzie w pobli u stacji Grigoriew chyba si rozmy li , bo w samochodzie nast pi a krótka szarpanina i kiedy Toby spojrza w lusterko, Rosjanin obiema r kami zas ania sobie krocze, a twarz mia wykrzywion grymasem bólu. Pojechali na Langassstrasse, ug , nieciekaw ulic za uniwersytetem. Otworzy y si drzwi domu, przed którym przystan samochód. Na progu czeka a na nich szczup a dozorczyni. By a to Millie McCraig, dawny nierz Cyrku. Widz c jej u miech, Grigoriew achn si i teraz refleks liczy si bardziej ni ostro no . Skordeno wyskoczy na chodnik, chwyci Grigoriewa za rami i niemal wyrwa mu je ze stawu; de Silsky musia go znów uderzy (cho przysi ga potem, e to by przypadek), bo Grigoriew wyszed z auta zgi ty wpó - potem obaj przenie li Grigoriewa przez próg niczym pann m od i wszyscy razem wpadli do pokoju. Smiley oczekiwa ich, siedz c w k cie. By to pokój perkalu i koronek. Drzwi si zamkn y, porywacze pozwolili sobie na krótki objaw rado ci. Skordeno i de Silsky z ulg wybuchn li miechem. Toby zdj futro i otar pot z czo a. - Ruhe - powiedzia mi kko, nakazuj c cisz . Us uchali go natychmiast. Grigoriew masowa sobie rami i chyba nie odczuwa niczego poza bólem. Smiley bada Rosjanina wzrokiem i ten jego gest troski o samego siebie dodawa mu otuchy: Grigoriew pod wiadomie przedstawia im si jako yciowy nieudacznik. Smiley przypomnia sobie Kirowa, jego spartaczon akcj wokó Ostrakowej i wym czony werbunek Otto Leipziga. Spojrza na Grigoriewa i w nim równie dostrzega wsz dzie nieuleczaln przeci tno : czai a si w jego nowym, ale le dobranym pasiastym garniturze, który podkre la tusz Grigoriewa; w jego ukochanych szarych butach, zaopatrzonych w zapewniaj ce dop yw powietrza otwory, ale za ciasnych i niewygodnych; w jego wymuskanych, faluj cych w osach. Wszystkie te drobne, bezu yteczne objawy pró no ci wskazywa y na aspiracje do wielko ci, która, jak wiedzia Smiley i o czym zdawa si wiedzie Grigoriew, nie mia a sta si nigdy jego udzia em. By y nauczyciel akademicki, przypomnia sobie jaki dokument, który da mu Enderby w mieszkaniu Bena. Prawdopodobnie porzuci uniwersytet dla szerszych przywilejów w s bie pa stwowej. Podszczypywacz, powiedzia aby Anna, szacuj c jego seksualizm jednym spojrzeniem. Odprawi go. Ale Smiley nie móg go odprawi . Grigoriew by jak ryba, która po kn a haczyk: Smiley mia tylko kilka chwil na to, eby zdecydowa , kiedy najlepiej j podci i wyci gn . Nosi okulary bez oprawek, a podbródek zaczyna obrasta mu t uszczem. ój na jego w osach, rozgrzany ciep em cia a, wydawa cytrynowe opary. Wci mi tosz c rami , zacz przygl da si swoim porywaczom. Z twarzy cieka mu pot jak krople deszczu. - Gdzie ja jestem? - rzuci zaczepnie Grigoriew, ignoruj c Smileya i wybieraj c na przywódc Tobyego. G os mia chrapliwy i wysoki. Mówi po niemiecku ze s owia skim akcentem. Trzy lata jako pierwszy sekretarz handlowy w misji
radzieckiej w Poczdamie, przypomnia sobie Smiley. Prawdopodobnie w aden sposób niezwi zany z wywiadem. - dam, aby mi powiedziano, gdzie si znajduj . Jestem wysokim rang radzieckim dyplomat . Domagam si umo liwienia mi natychmiastowej rozmowy z moim ambasadorem. Nieustanne ruchy d oni po obola ym ramieniu pohamowa y nieco jego oburzenie. - Zosta em uprowadzony. Jestem tu wbrew swojej woli. Je eli natychmiast nie wróc do ambasady, dojdzie do powa nego incydentu na skal mi dzynarodow . Grigoriew mia ca scen dla siebie, ale nie móg jej zape ni w pojedynk . Jedynie George zadaje pytania, zapowiedzia Toby swojemu zespo owi. I jedynie George udziela odpowiedzi. Ale Smiley siedzia bez ruchu jak grabarz; wydawa o si , e nic nie jest go w stanie poruszy . - Chcecie okupu?! - zawo do nich Grigoriew. Przysz a mu chyba do g owy okropna my l. - Jeste cie terrorystami? wyszepta . - Ale je eli tak, to dlaczego nie zawi ecie mi oczu? Dlaczego pozwalacie mi ogl da swoje twarze? - Popatrzy na de Silskyego, potem na Skordeno. - Powinni cie zakry sobie twarze. Zakryjcie je. Nie chc was zna . Sprowokowany nieustannym milczeniem Grigoriew, uderzy pulchn pi ci w otwart d i dwukrotnie krzykn " dam! ". W tym momencie Smiley z min wyra aj oficjalne ubolewanie otworzy na kolanach notatnik, jak pewnie zrobi by to Kirow, po czym wyda agodne i niezmiernie urz dowe westchnienie: - Grigoriew, radca ambasady radzieckiej w Bernie? - zapyta mo liwie najbardziej monotonnym g osem. - Grigoriew. Jestem Grigoriew. Tak, dobra robota, jestem Grigoriew. A pan to kto? Al Capone? Kim pan jest? Dlaczego grzmi pan na mnie jak komisarz? Smiley istotnie zachowywa si jak komisarz; by niemal oboj tny. - A zatem, panie radco, poniewa nie mo emy pozwoli sobie na zw ok , zmuszony jestem poprosi pana, eby przyjrza si pan tym kompromituj cym fotografiom, le cym za panem na stole powiedzia Smiley z t sam wyszukan jednostajno ci w g osie. - Fotografie? Jakie fotografie? Jak mogliby cie skompromitowa dyplomat ? dam, eby pozwolono mi zatelefonowa do ambasadora. - Radzi bym jednak panu radcy przyjrze si najpierw fotografiom - powiedzia Smiley ponurym, nijakim niemieckim. Kiedy im si pan przyjrzy, b dzie pan móg zatelefonowa do kogo tylko pan zechce. Prosz zacz od lewej strony - poradzi . Zdj cia u one s od lewej do prawej. Szanta owany cz owiek posiada godno naszych wszystkich abo ci, pomy la Smiley, obserwuj c ukradkiem Grigoriewa, który wlók si wzd sto u, jak gdyby dokonywa inspekcji kolejnego bufetu na przyj ciu dyplomatycznym. Cz owiek szanta owany to ka dy z nas przytrza ni ty drzwiami podczas próby wymkni cia si z pu apki. Smiley osobi cie przygotowa uk ad fotografii; wyobrazi sobie, jak zdj cia w oczach Grigoriewa tworz instrumentalny ci g nieszcz . Grigoriewowie parkuj mercedesa przed bankiem. Grigoriewa ze swoj marsow min , wyra aj bezustanne niezadowolenie, czeka samotnie w samochodzie, ciskaj c w oniach kierownic na wypadek, gdyby kto usi owa j jej wyrwa . Grigoriew i ma a Natasza z daleka, siedz na awce bardzo blisko siebie. Grigoriew w banku, kilka fotografii, ko cz cych si wykonanym mu przez rami wspania ym zdj ciem, na którym podpisuje rachunek w kantorze i na linii powy ej jego podpisu wida wyra nie wypisane na maszynie pe ne imi i nazwisko: Adolf Glaser. Dalej Grigoriew, nie czuj cy si zbyt wygodnie na rowerze, wje a w nie do sanatorium; i obra ona na wszystko Grigoriewa siedzi znów jak kwoka w samochodzie, tym razem ko o stodo y Gertscha, a rower Rosjanki tkwi wci przywi zany na dachu. Ale Smiley spostrzeg , e zdj cie, które najd ej przyku o uwag Grigoriewa, to zamazana fotografia, wykonana z wi kszej odleg ci przez siostry Meinertzhagen. Jako odbitki nie by a wysoka, ale bez trudu da o si rozpozna dwie z czone ustami owy w samochodzie. Jedna z nich nale a do Grigoriewa. W cicielk drugiej, napieraj cej na niego z góry, jak gdyby dziewczyna chcia a po re go ywcem, by a ma a Natasza. - Telefon jest do pa skiej dyspozycji, panie radco powiedzia cicho Smiley, kiedy Grigoriew sta wci nieruchomo. Ale Rosjanin zastyg nad t ostatni fotografi i s dz c po wyrazie jego twarzy, czu si ca kowicie zdruzgotany. By nie tylko cz owiekiem zdemaskowanym, pomy la Smiley, lecz tak e czyzn , którego okryty do tej pory tajemnic sen o mi ci sta si nagle publiczny i absurdalnie mieszny. Pos uguj c si nadal ponurym tonem urz dowej konieczno ci, Smiley przyst pi do udzielania wyja nie w kwestii tych czynników, które Karla nazywa by elementami nacisku. Toby powiada, e ka dy inny ledczy zaoferowa by Grigoriewowi wybór, nieuchronnie budz c w nim w ten sposób rosyjski upór i pend do autodestrukcji: wywo uj c te impulsy, które doprowadzi yby wprost do katastrofy. Ka dy inny ledczy, twierdzi Toby, pos ugiwa by si gro bami, podnosi by g os, posuwa by si do teatralnych gestów, a nawet do zastosowania przemocy fizycznej. Ka dy, tylko nie George: nigdy. George zagra drugorz dnego, urz dowego ugusa, a Grigoriew, jak wszyscy Grigoriewowie na ca ym wiecie, potraktowa go niczym nieodwracalne zrz dzenie losu. George zlekcewa wybór ca kowicie, powiada Toby. Wyt umaczy spokojnie Grigoriewowi, dlaczego ten w ogóle nie ma wyboru: - Rzecz w tym, panie radco - mówi Smiley, jak gdyby
przedstawia mu roszczenia podatkowe - e najpierw nale y zastanowi si , jakie reakcje wzbudz owe fotografie w miejscach, gdzie zostan rych o zbadane, je li nie uczyni si nic, a eby nie dopu ci do ich ujawnienia. Przede wszystkim chodzi tu o w adze szwajcarskie, które by yby z pewno ci wielce oburzone nadu yciem szwajcarskiego paszportu przez akredytowanego w ich kraju dyplomat , nie wspominaj c ju o powa nym naruszeniu przepisów bankowych -mówi Smiley. - Szwajcarzy wystosowaliby szczególnie ostry protest, a Grigoriewów odwo ano by do Moskwy w ci gu dwudziestu czterech godzin i nigdy nie zasmakowaliby ju rozkoszy placówki zagranicznej. Ale w Moskwie Grigoriew te nie by by mile widziany - wyja ni Smiley. - Jego prze eni w Ministerstwie Spraw Zagranicznych bardzo nieprzychylnie oceniliby post powanie Grigoriewa, zarówno w sferze osobistej, jak i zawodowej. Oznacza oby to dla niego koniec perspektyw dalszej kariery urz dniczej. Wraz z ca rodzin zosta by banit we w asnym kraju - powiedzia Smiley. - Z ca rodzin . Smiley w ciwie mówi mu w ten sposób: Niech pan sobie tylko wyobrazi, e jest pan nara ony na gniew Grigoriewej przez dwadzie cia cztery godziny na dob gdzie na pustkowiach zewn trznej Syberii. Wtedy Grigoriew osun si na krzes o i z apa za g ow , jak gdyby ba si , e co rozsadzi mu czaszk . - No i w ko cu... - powiedzia Smiley, podnosz c na moment wzrok znad notesu, cho jak powiada Toby, Bóg jeden wie, co on tam wyczyta , bo kartki by y co prawda poliniowane, ale poza tym zupe nie czyste. - W ko cu, panie radco, musimy tak e rozwa , jakie wra enie uczyni te fotografie w pewnych komórkach radzieckiej by bezpiecze stwa. Tu Grigoriew pu ci swoj g ow , z górnej kieszonki marynarki wyci gn chusteczk i zacz ociera pot z czo a, ale im mocniej je tar , tym bardziej si poci . Pot la si z niego tak obficie, jak niegdy ze Smileya w celi ledczej w Delhi, gdy siedzia twarz w twarz z Karl . Ca kowicie poch oni ty rol biurokratycznego wys ca losu, Smiley ponownie westchn i pedantycznie przewróci kolejn kartk w notesie. - Panie radco, pozwoli pan, e zapytam, o której godzinie pa ska ona i dzieci powróc z pikniku? Przyk adaj cy sobie wci chusteczk do czo a Grigoriew, by chyba nazbyt przej ty, eby us ysze pytanie. - Grigoriewa uda a si z dzie mi na piknik do lasu Elfenau przypomnia Smiley. - Mamy do pana kilka pyta , ale by oby niedobrze, eby pa ska nieobecno wzbudzi a w domu zaniepokojenie. Grigoriew od chusteczk . - Jeste cie szpiegami? - wyszepta . - Jeste cie zachodnimi szpiegami? - Panie radco, lepiej, eby pan nie wiedzia , kim jeste my powiedzia otwarcie Smiley. - Takie informacje to niebezpieczny ci ar. Je eli zrobi pan to, o co prosimy, odejdzie pan st d wolno. Zapewniam pana. Ani pa ska ona, ani nawet Centrum Moskiewskie nie dowiedz si o niczym. Prosz mi powiedzie , o której pa ska rodzina ma wróci z Elfenau... - Smiley nagle urwa . Grigoriew bez wi kszego przekonania spróbowa jeszcze ucieczki. Wsta i skoczy w stron drzwi. Paul Skordeno jak na wojownika by do oci y, ale zamkn uciekiniera w u cisku, jeszcze zanim Grigoriew zrobi drugi krok, po czym delikatnie zaprowadzi go z powrotem na krzes o, uwa aj c, eby nie pozostawi na jego ciele adnych ladów. Grigoriew st kn teatralnie i wyrzuci w gór r ce w bezbrze nej rozpaczy. Jego obwis a twarz poczerwienia a i wykrzywi a si , a szerokie ramiona unosi y si i opada y w osnym potoku obelg, miotanych pod swoim adresem w poczuciu winy. Mówi troch po rosyjsku, troch po niemiecku. Przeklina siebie z powolnym i wi tym zapa em, a potem przeklina swoj matk , on i swojego pecha, a tak e straszn lekkomy lno , któr okaza jako ojciec. Powinien by zosta w Moskwie, w Ministerstwie Handlu. Nigdy nie powinien by da si wyci gn z akademii tylko dlatego, e jego g upiej onie zachcia o si zagranicznych ubra , muzyki i przywilejów. Dawno powinien by si z ni rozwie , ale nie potrafi porzuci dzieci; jest g upcem i aznem. To on powinien znale si w zak adzie dla ob kanych, a nie dziewczyna. Trzeba by o odmówi , kiedy pos ano po niego w Moskwie, trzeba by o opiera si naciskom, trzeba by o po powrocie zameldowa o wszystkim ambasadorowi. - Ach, Grigoriew! - zawo . - Ach, Grigoriew. Jaki ty aby, jaki s aby. Nast pnie wyg osi tyrad przeciwko konspiracjom. Konspiracja to dla niego przekle stwo, a w swojej karierze kilkakrotnie musia kolaborowa ze znienawidzonymi s siadami w ró nych zwariowanych sprawach i za ka dym razem wszystko ko czy o si kl sk . Ludzie z wywiadu to przest pcy, szarlatani i g upcy, to masoneria potworów. Dlaczego Rosjanie s tak w nich zakochani? Ach, ta zgubna skaza tajemniczo ci w rosyjskiej duszy. - Konspiracje zast pi y religi - j cza do nich Grigoriew po niemiecku. - To taki nasz mistyczny rodek zast pczy. Jego agenci to nasi jezuici, niszcz wszystko, winie! Zacisn wszy pi ci, Grigoriew wepchn je w policzki i zacz pod wp ywem wyrzutów sumienia ok ada si po twarzy, a Smiley poruszy na kolanach notatnikiem i zimno zwróci znów uwag Rosjanina na spraw zasadnicz : - Pomy lmy o Grigoriewej i o pa skich dzieciach, panie radco - rzek Smiley. - Naprawd musimy koniecznie wiedzie , kiedy maj wróci do domu.
Jak z namaszczeniem podkre la Toby Esterhase, podczas ka dego uwie czonego sukcesem przes uchania uchwyci mo na jaki nieodwracalny b d; nie mia y albo bezpo redni gest, cho by tylko pó miech czy przyj cie zaoferowanego papierosa, które oznacza rezygnacj z oporu i zgod na wspó prac . Jak twierdzi Toby, Grigoriew teraz w nie pope ni swój najgrubszy b d. - ona wróci o pierwszej - zamrucza , unikaj c wzroku zarówno Tobyego, jak i Smileya. Smiley popatrzy na zegarek. Ku cichemu uniesieniu Tobyego, Grigoriew zrobi to samo. - Ale mo e si spó ni? - zapyta Smiley. - Ona si nigdy nie spó nia - odpar w zadumie Grigoriew. - A zatem prosz zacz od pa skiego zwi zku z dziewczyn nazwiskiem Ostrakowa - powiedzia Smiley, wal c, jak mówi Toby, prosto z mostu, lecz usi uj c zarazem sugerowa , e to pytanie stanowi logiczne nast pstwo kwestii punktualno ci pani Grigoriewej. Smiley trzyma pióro w pogotowiu w taki sposób, e jak opowiada Toby - cz owiek pokroju Grigoriewa po prostu czu by si zobowi zany powiedzie mu co , co móg by zanotowa . Pomimo to duch oporu nie opu ci jeszcze ca kiem Grigoriewa. Jego amour propre da a jeszcze cho jednej szansy ekspresji. Grigoriew roz zatem r ce i zwróci si do Tobyego: - Ostrakowa - powtórzy z przesadzonym wyrzutem. - Pyta mnie o jak kobiet o nazwisku Ostrakowa? Nie znam nikogo takiego. Mo e on j zna, ale ja nie. Jestem dyplomat . Prosz mnie natychmiast wypu ci , mam wa ne sprawy do za atwienia. Ale jego protesty, jak i logika s ab y ju teraz w szybkim tempie. Grigoriew wiedzia o tym równie dobrze jak wszyscy. - Aleksandra Borysowna Ostrakowa - zaintonowa Smiley, czyszcz c okulary szerokim ko cem krawata. - Rosjanka z francuskim paszportem. -Smiley na okulary. - Zupe nie jak pan, panie radco: jest pan Rosjaninem, ale ma pan szwajcarski paszport. Wystawiony na fa szywe nazwisko. Ciekawi mnie, jakie by y pocz tki waszego zwi zku? - Zwi zku? On mówi mi teraz, e istnieje mi dzy nami zwi zek. My licie, e jestem tak obrzydliwy, eby sypia z ob kanymi dziewcz tami? Szanta owano mnie. Szanta owano mnie tak, jak teraz wy mnie szanta ujecie. Szanta . Ci gle szanta , zawsze Grigoriew. - A zatem prosz mi powiedzie , jak pana szanta owali zaproponowa Smiley, ledwie na niego patrz c. Grigoriew zajrza w swoje r ce, podniós je, a potem pozwoli im znów opa na kolana. Jego d onie cho raz przez chwil pozostawa y bezczynne. Otar usta chusteczk . Pokiwa g ow nad nikczemno ci tego wiata. - By em akurat w Moskwie - powiedzia , i te s owa, jak twierdzi pó niej Toby, zabrzmia y w jego uszach jak pie ni anielskich chórów. George przyst pi do akcji i rozpocz y si wyznania Grigoriewa. Z drugiej jednak strony, Smiley nie zdradza adnej rado ci ze swojego sukcesu. Przeciwnie, grymas irytacji przeszy jego pulchn twarz. - Prosz o dat , panie radco - powiedzia , jak gdyby miejsce nie by o istotne. - Prosz poda dat pa skiego pobytu w Moskwie. I od tej pory prosz za ka dym razem podawa mi daty. To tak e klasyczny chwyt, obja nia ch tnie Toby: m dry ledczy zawsze podsuwa przes uchiwanemu kilka fa szywych tropów. - We wrze niu - powiedzia zaskoczony Grigoriew. - Którego roku? - zapyta Smiley, notuj c. Grigoriew znów p aczliwie popatrzy na Tobyego. - Którego roku. Mówi , e we wrze niu, a on mnie pyta, we wrze niu którego roku. Jest historykiem? My , e jest historykiem. We wrze niu tego roku -powiedzia nad sany Smileyowi. - Wezwano mnie do Moskwy na piln konferencj handlow . Jestem ekspertem w kilku szczególnie w sko wyspecjalizowanych dziedzinach ekonomii. Taka konferencja beze mnie by aby zupe nie pozbawiona sensu. - Czy ona towarzyszy a panu w tej podró y? Grigoriew za mia si g ucho. - A teraz my li, e jeste my kapitalistami. - Jego komentarz skierowany by do Tobyego. - My li, e fundujemy onom przeloty na dwutygodniowe konferencje pierwsz klas szwajcarskimi liniami. - "We wrze niu bie cego roku rozkazano mi polecie do Moskwy na dwutygodniow konferencj ekonomiczn " - zaproponowa Smiley, jak gdyby czyta na g os zeznanie Grigoriewa. - "Moja ona pozosta a w Bernie". Prosz nam przybli cel tej konferencji. - Temat naszej dyskusji na wysokim szczeblu by ci le tajny - odrzek zrezygnowany Grigoriew. - Moje ministerstwo pragn o rozwa sposoby zaostrzenia oficjalnego stanowiska rz du radzieckiego wobec krajów, sprzedaj cych bro Chi czykom. Mieli my przedyskutowa sankcje, jakie nale y zastosowa wobec tych przest pców. Nijaki styl Smileya i jego zachowanie wyra aj ce po owania godn , biurokratyczn konieczno nie by y ju po prostu udawane, jak powiada Toby, ale zosta y jeszcze udoskonalone: Grigoriew kupi je hurtem z filozoficznym i bardzo rosyjskim pesymizmem. Co do reszty obecnych, to trudno by o im potem uwierzy , e Grigoriew nie przyszed od razu w gadatliwym nastroju. - Gdzie odbywa a si konferencja? - spyta Smiley, jak gdyby tajne wiadomo ci obchodzi y go mniej ni wszelkie szczegó y formalne.
- W Ministerstwie Handlu. Na czwartym pi trze... w sali konferencyjnej. Naprzeciwko ubikacji - odpar Grigoriew z beznadziejn weso ci . - Gdzie pan mieszka ? - W hotelu dla wysokich urz dników pa stwowych odpowiedzia Grigoriew. Poda adres, a w przyp ywie sarkazmu tak e i numer pokoju. Czasami nasze dyskusje trwa y do pó nej nocy - powiedzia , swobodnie podaj c teraz informacje z w asnej woli - ale poniewa panowa a jeszcze gor ca, letnia pogoda, wi c w pi tek sko czyli wcze niej, eby wszyscy ch tni mogli wyjecha na wie . Grigoriew mia jednak e inne plany. Chcia zosta w Moskwie, i to nie bez powodu: - Umówi em si , e sp dz dwa dni u pewnej dziewczyny imieniem Jewdokia, mojej by ej sekretarki. Jej m wyjecha na wiczenia wojskowe wyja ni Grigoriew, jak gdyby po ród wiatowców by to najnormalniejszy w wiecie uk ad, który zrozumia by przynajmniej Toby, jako bratnia dusza, je li nie zaakceptowaliby go bezduszni komisarze. Potem, ku zdumieniu Tobyego, Grigoriew bez zw oki ci gn dalej. Od figlów z Jewdoki przeszed wprost do sedna przes uchania: - Niestety, nie mog em dotrzyma umowy na skutek interwencji Trzynastego Departamentu Centrum Moskiewskiego, znanego tak e jako Departament Karli. Nakazano mi stawi si natychmiast na rozmow . W tym momencie zadzwoni telefon. Odebra Toby, potem od s uchawk i zwróci si do Smileya. - Ona jest ju w domu - powiedzia po niemiecku. Smiley bez wahania odwróci si wprost do Grigoriewa: - Panie radco, powiadomiono nas, e pa ska ona wróci a do domu. Musi pan teraz do niej zadzwoni . - Zadzwoni do niej? - Grigoriew rzuci si ku Tobyemu. Mówi mi, ebym do niej zadzwoni . I co jej powiem? Grigoriewa, tu twój kochaj cy m . Porwali mnie zachodni szpiedzy. Wasz komisarz oszala . Oszala . - Prosz powiedzie , e si pan spó ni - powiedzia Smiley. Jego spokój rozp omieni tylko oburzenie Grigoriewa: - Ja mia bym powiedzie onie co takiego? Grigoriewej? My licie, e mi uwierzy? Natychmiast doniesie na mnie ambasadorowi. "Panie ambasadorze, mój m uciek . Niech go pan odnajdzie". - Kurier Krasski przywozi panu co tydzie rozkazy z Moskwy, prawda? - spyta Smiley. - Komisarz wie wszystko - powiedzia Tobyemu Grigoriew i potar d oni podbródek. - Skoro wie wszystko, to czemu sam nie porozmawia z Grigoriew ? - Niech pan rozmawia z ni urz dowym tonem, panie radco poradzi mu Smiley. - Prosz nie wymienia nazwiska Krasskiego, ale prosz da jej do zrozumienia, e poleci panu spotka si z nim na tajnej rozmowie gdzie w mie cie. Nag y wypadek. Krasski zmieni plany. Nie ma pan poj cia, kiedy pan wróci, ani czego on od pana chce. Je eli Grigoriewa zacznie protestowa , niech j pan przywo a do porz dku. Prosz jej powiedzie , e to tajemnica pa stwowa. Widzieli, e si martwi, widzieli, e si zastanawia. I wreszcie ujrzeli, jak na jego twarzy pojawi si drobny mieszek. - Tajemnica - powiedzia do siebie Grigoriew. - Tajemnica pa stwowa. Tak. Podszed mia o do telefonu i wykr ci numer. Toby stan nad Grigoriewem, dyskretnie trzymaj c w pogotowiu wyci gni , eby trzasn w wide ki, gdyby Rosjanin próbowa jakich sztuczek, ale Smiley gestem nakaza mu odej . Us yszeli, jak Grigoriewa pyta po niemiecku: Tak? Potem rozleg a si odwa na odpowied Grigoriewa i g os jego ony (wszystko jest na ta mie), pytaj cy ostro, gdzie jest. Zobaczyli, e Grigoriew sztywnieje, porusza szcz i przybiera urz dow min ; us yszeli, jak rzuca kilka krótkich zda oraz zadaje jakie pytanie, pozostaj ce najwyra niej bez odpowiedzi. Widzieli, jak z zaró owion z rozkoszy twarz i rozpromienionymi oczami odk ada s uchawk i z zadowoleniem wyrzuca w gór krótkie ramiona, jak gdyby strzeli w nie bramk . Po chwili nieoczekiwanie wybuchn miechem, d ugie, soczyste porywy owia skiego miechu, w druj ce w gór i w dó muzycznej skali. Ich te ogarn wtedy nieopanowany miech - miali si Skordeno, de Silsky i Toby. Grigoriew u cisn Tobyemu d . - Bardzo podoba mi si dzisiaj konspiracja! - wo Grigoriew w przerwach pomi dzy dalszymi wybuchami katartycznego miechu. - Konspiracja jest dzi bardzo dobra. Smiley nie bra jednak udzia u w tym powszechnym wi cie. Wyst puj c wiadomie w roli psuj cego innym zabaw malkontenta, siedzia przewracaj c kartki notesu i czekaj c, a objawy weso ci ustan . - Mówi pan, e przyszli do pana cz onkowie Trzynastego Departamentu - powiedzia Smiley, kiedy znowu zapad a cisza. Znanego tak e jako Departament Karli. Bardzo prosz , niech pan kontynuuje opowie , panie radco. *** Czy Grigoriew wyczu wokó siebie napi ponownie uwag dyskretnie powstrzymane gesty? Czy zauwa , jak oczy Skordeno i de Silskyego znalaz y niewzruszon twarz Smileya i zmierzy y j wzrokiem? Jak Millie McCraig wymkn a si w milczeniu do kuchni, eby raz jeszcze sprawdzi magnetofony, tak na wszelki wypadek, gdyby jakie z liwe bóstwo sprawi o, e nawali jednocze nie
zestaw g ówny i zapasowy? Czy zauwa orientaln ju niemal pokor Smileya - przeciwie stwo zainteresowania - ucieczk ca ego jego cia a w obfite fa dy br zowego tweedowego p aszcza podró nego i cierpliwy gest, jakim oblizywa kciuk i palec wskazuj cy, przewracaj c kolejn kartk w notesie? Toby w ka dym razie zauwa to wszystko. W ciemnym k cie ko o telefonu mia swoje miejsce jak na trybunie, z której móg obserwowa obecnych, samemu pozostaj c w ciwie niewidocznym. Nawet gdyby przez pokój przelecia a mucha, uwa ne oczy Tobyego zarejestrowa yby jej ca odysej . Toby opisuje tak e ogarniaj ce go objawy zmiany nastroju - mówi, e poczu , jak parzy go ko nierzyk na szyi, jak co ciska mu krta i dek -nie tylko znosi te dolegliwo ci, ale wiernie je ponadto zapami ta . Inna sprawa, czy Grigoriew te podda si panuj cej w pokoju atmosferze. Najprawdopodobniej by zbyt zaabsorbowany swoj g ówn rol w tej sprawie. Uwie czony sukcesem telefon do ony pobudzi go i przywróci mu pewno siebie; i jest rzecz wielce znamienn , e kiedy Grigoriew ponownie odzyska g os, jego pierwsze wiadczenie nie dotyczy o Departamentu Karli, lecz jego wysokich umiej tno ci w roli kochanka ma ej Nataszy: - Facetom w naszym wieku potrzebne s takie dziewczyny wyja ni , mrugaj c okiem do Tobyego. - Robi z nas m odzie ców, jakimi niegdy byli my. - Doskonale, polecia pan do Moskwy sam - powiedzia do zgry liwie Smiley. - Konferencja trwa, poproszono pana na rozmow . Prosz od tego zacz . Nie mamy ca ego popo udnia. - Konferencja rozpocz a si w poniedzia ek - zgodzi si Grigoriew -podejmuj c pos usznie swoje oficjalne zeznanie. W pi tek po po udniu wróci em do hotelu po swoje rzeczy, eby zabra je do mieszkania Jewdokii, gdzie mieli my sp dzi razem weekend. Sta o si jednak inaczej, bo po drodze spotka em trzech czyzn, którzy kazali mi wsi do samochodu, udzielaj c jeszcze mniej wyja nie ni pan. - Rzut oka na Tobyego. Powiedzieli mi, e jestem im potrzebny do wykonania specjalnego zadania. Podczas jazdy wyja nili, e s cz onkami Trzynastego Departamentu Centrum Moskiewskiego, a wszyscy urz dnicy w Moskwie wiedz , e tacy ludzie zaliczani s do cis ej elity. Odnios em wra enie, e s inteligentni i wybijaj si w swoim zawodzie ponad przeci tny poziom, który, prosz mi wybaczy , prosz pana, zwykle nie jest zbyt wysoki. Odnios em wra enie, e s chyba oficerami, nie zwyk ymi lokajczykami. Mimo to nie denerwowa em si przedwcze nie. Przypuszcza em, e jest im potrzebna moja ekspertyza w jakiej tajnej sprawie, i tyle. Byli uprzejmi, a nawet schlebiali mi nieco... - Jak d ugo trwa a jazda? - przerwa Smiley, notuj c bez przerwy. - Jechali my przez miasto - odpar niejasno Grigoriew. Przez miasto, a potem dalej, dopóki nie zapad zmrok. W ko cu przyjechali my do takiego ma ego cz owieczka, przypominaj cego mnicha, który najprawdopodobniej by ich panem. W tym miejscu Toby ponownie nalega, by da wiadectwo wyj tkowemu wr cz mistrzostwu Smileya, jakie wykaza prowadz c spraw Grigoriewa. Otó podczas rozwlek ego opowiadania Rosjanina George ani razu nie wypad ze swojej przybranej na czas ledztwa roli urz dnika bez twarzy, nie zada ani jednego pochopnego pytania uzupe niaj cego, nie zmieni ani razu tonu g osu. By to, jak twierdzi Toby, najpowa niejszy jak dot d dowód wysokich kwalifikacji zawodowych Smileya, który bez reszty podporz dkowa sobie Grigoriewa. Usuwaj c si w cie , twierdzi Toby, George panowa subtelnie nad sytuacj , jak gdyby trzyma w d oni kruche jajo drozda. Nawet najl ejszy nieostro ny ruch z jego strony móg zniszczy wszystko, ale Smiley nie robi adnych nieostro nych ruchów. Koronnym przyk adem, jaki najch tniej przytacza w swych wywodach Toby, jest zwykle w nie ów kulminacyjny moment, w którym po raz pierwszy pojawia si posta samego Karli. Ka dy inny ledczy na samo wspomnienie ma ego cz owieczka, przypominaj cego mnicha, który najprawdopodobniej by ich panem, za da by dok adniejszego opisu - informacji na temat jego wieku, stopnia wojskowego, wygl du. Ka dy, tylko nie Smiley. Smiley bowiem ze st umionym okrzykiem irytacji stukn d ugopisem w notes i cierpi tniczym g osem poprosi Grigoriewa, eby zarówno teraz, jak i w przysz ci, askawie nie próbowa pomija istotnych szczegó ów: - Pozwoli pan, e postawi pytanie ponownie. Jak d ugo trwa a jazda? Prosz opisa podró tak dok adnie, jak j pan zapami ta , i zaczniemy jeszcze raz od tego miejsca. Zbity z tropu Grigoriew nawet go przeprosi . - Powiedzia bym, e je dzili przez jakie cztery godziny z du szybko ci , prosz pana; a mo e i troch d ej. Przypominam sobie teraz, e stawali dwukrotnie za potrzeb . Po czterech godzinach wjechali na teren strze ony. Nie, prosz pana, nie widzia em przy drodze adnych znaków, stra nicy chodzili po cywilnemu - a potem jechali my dalej jeszcze przez pó godziny. Koszmar, prosz pana. Zdecydowany utrzyma mo liwie najni sz temperatur przes uchania Smiley znów zaoponowa . Dlaczego koszmar, skoro Grigoriew twierdzi przed chwil , e nie by wcale przestraszony? No, mo e nie ca kiem koszmar, to by o raczej jak sen. Grigoriew mia wra enie, e zabieraj go przed oblicze dziedzica - u rosyjskiego okre lenia, i Toby musia je t umaczy - a on zaczyna czu si coraz bardziej jak ubogi ch op. I dlatego nie ba si , bo nie mia przecie adnej kontroli nad tym, co si dzieje, a zatem nie mia te powodów, eby czyni sobie wyrzuty.
Ale kiedy samochód w ko cu stan , a jeden z m czyzn po mu d na ramieniu i wystosowa ostrze enie pod jego adresem, to wtedy jego postawa uleg a ca kowitej zmianie: "Za chwil poznacie wielkiego radzieckiego bojownika i pot nego cz owieka - powiedzia mu m czyzna. Je eli nie oka ecie mu szacunku albo spróbujecie k ama , mo ecie ju nigdy nie zobaczy swojej ony i dzieci". - Jak si nazywa ten cz owiek? - zapyta Grigoriew. Ale tamci odpowiedzieli mu bez u miechu, e ów wielki radziecki bojownik nie ma nazwiska. Grigoriew spyta , czy jest to sam Karla; wiedzia bowiem, e Karla to pseudonim szefa Trzynastego Departamentu. M czy ni powtórzyli mu tylko, e wielki bojownik nie ma nazwiska. - I wówczas sen sta si koszmarem, prosz pana - powiedzia pokornie Grigoriew. - Oznajmili mi tak e, e nici z mojego mi osnego weekendu. Ma a Jewdokia b dzie musia a poszuka sobie rozrywki gdzie indziej, powiedzieli. Potem który z nich si roze mia . Grigoriewa, jak mówi ; ogarn teraz wielki strach, a kiedy wszed do pierwszego pokoju i zbli si do drugich drzwi, ba si ju tak strasznie, e trz y si pod nim nogi. Mia nawet czas, eby si ba o swoj ukochan Jewdoki . Zastanawia si zdumiony, kim mo e by ta nadprzyrodzona osoba, która wiedzia a nieomal wcze niej od niego samego, e by umówiony z Jewdoki na weekend? - A wi c zapuka pan do drzwi - powiedzia Smiley, pisz c. - I kazano mi wej - ci gn dalej Grigoriew. Rós jego entuzjazm dla czynionych wyzna i podobnie wzrasta o uzale nienie Rosjanina od przes uchuj cego go ledczego. Mówi g niej i gestykulowa swobodniej. Wygl da o to tak, powiada Toby, jak gdyby usi owa niemal fizycznie zmusi Smileya do porzucenia pow ci gliwej pozy; tymczasem w rzeczywisto ci to w nie udawana oboj tno Smileya sk oni a Grigoriewa do wyp yni cia na szerokie wody. - I oto wcale nie znalaz em si w ogromnym i wspania ym biurze, jak przysta o na wysokiego dygnitarza i wielkiego radzieckiego bojownika, lecz w tak sk po umeblowanym pokoju, e móg by s jako cela wi zienna, z nagim drewnianym biurkiem na rodku i twardym krzes em, przeznaczonym dla go ci. - Niech sobie pan wyobrazi, prosz pana, wielki radziecki bojownik i cz owiek pot ny. I wszystko, co mia , to nagie biurko, o wietlone jedynie wyj tkowo s abym wiat em A za biurkiem siedzia jaki ksi dz, prosz pana, cz owiek nie zmanierowany i bezpretensjonalny, rzek bym o wielkim do wiadczeniu, cz owiek z ko ci i krwi swojego narodu, o ma ych, uczciwych oczach i krótkich, siwych w osach. Mia zwyczaj sk ada d onie, kiedy pali . - Co pali ? - spyta Smiley. - Prosz ? - Co pali ? Pytanie jest chyba oczywiste. Fajk , cygara, papierosy? - Papierosy, ameryka skie, ca y pokój pe en by ich aromatu. Jakbym by znów w Poczdamie, kiedy prowadzili my rokowania z ameryka skimi oficerami z Berlina. Skoro ci gle pali amerykany, pomy la em sobie, to bez w tpienia musi by znacz cym cz owiekiem. - Podekscytowany Grigoriew zwróci si znów do Tobyego i powiedzia mu to samo po rosyjsku. - Pali amerykany, jednego po drugim: wyobra cie sobie tylko koszty i wp ywy, jakie trzeba posiada , eby zdoby tyle papierosów. Smiley, zgodnie z udan pedanteri , poprosi wtedy Grigoriewa, eby pokaza , co ma na my li mówi c, e tamten mia zwyczaj sk ada d onie, kiedy pali . A potem patrzy niewzruszony, jak Grigoriew wyjmuje z kieszeni br zowy, drewniany ówek, trzymaj c go w obu d oniach sk ada je przy ustach i na laduj c Karl , ssie drewienko jak kto , kto dzier c kufel obur cz, próbuje si z niego napi . - W nie tak - wyja ni , i znów zmieniaj c nastrój, krzykn co ze miechem po rosyjsku do Tobyego, czego Toby nie uwa wówczas za rzecz godn t umaczenia, a co w przek adzie pisemnym okre lono jedynie jako wyra enie spro ne. Ksi dz nakaza Grigoriewowi usi i przez dziesi minut przedstawia mu najbardziej intymne szczegó y jego zwi zku mi osnego z Jewdoki , a tak e zdrad pope nionych z dwiema innymi dziewcz tami, jego sekretarkami z Poczdamu i z Bonn, które dzieli y z nim ko bez wiedzy Grigoriewej. Je eli wierzy Grigoriewowi, wykaza si wówczas odwag , podnosz c si na nogi i pytaj c, czy przewieziono go przez pó Rosji po to, eby postawi go przed s dem moralnym: - Powiedzia em, e sypianie z sekretarkami nie jest zjawiskiem nie znanym nawet w Biurze Politycznym. Zapewni em te , e nie zadawa em si z zagranicznymi dziewcz tami, tylko z Rosjankami. O tym tak e wiem, powiada. Ale Grigoriewa zapewne nie doceni tej ró nicy. Wtedy ku nieustaj cemu zdumieniu Tobyego, Grigoriew da upust kolejnej kaskadzie gard owego miechu; i cho dyskretnie przy czyli si do niego zarówno Skordeno, jak i de Silsky, weso Grigoriewa trwa a najd ej, tak e musieli zaczeka , a wygasn jej objawy. - Prosz nam askawie powiedzie , po co cz owiek, którego nazywa pan ksi dzem, wezwa pana do siebie - powiedzia Smiley z bin br zowego p aszcza. - O wiadczy , e ma dla mnie specjalne zadanie w Bernie z ramienia Trzynastego Departamentu. Twierdzi , i sprawa jest tak tajna, e nie wolno mi informowa o niej kogokolwiek, nawet mojego ambasadora. Ale, powiada ksi dz, poinformuje pan o wszystkim swoj on . Pa ska sytuacja rodzinna uniemo liwia panu pe nienie tajnej s by bez wiedzy pa skiej ony. Wiem o tym, Grigoriew. Wi c niech jej pan powie. I mia racj - skomentowa
Grigoriew. - To bardzo m drze z jego strony. W ten sposób dowiód , e zna si na ludzkiej naturze. Smiley przewróci kartk i pisa dalej. - Prosz , niech pan kontynuuje - powiedzia . Najpierw, powiedzia ksi dz, Grigoriew musi otworzy konto w szwajcarskim banku. Wr czy mu tysi c franków w banknotach stufrankowych i kaza mu ich u jako pierwszej wp aty. Nie powinien otwiera konta ani w Bernie, gdzie jest osob znan , ani w Zurychu, gdzie mie ci si radziecki bank handlowy. - Wozhod - wyja ni bez pytania Grigoriew. - Bank ten jest miejscem wielu oficjalnych i nieoficjalnych transakcji. A zatem nie w Zurychu, lecz w ma ym miasteczku Thun, kilka kilometrów od Berna. Konto otworzy na nazwisko Glaser, jako obywatel szwajcarski: - Ale ja jestem radzieckim dyplomat - zaprotestowa Grigoriew. - Nie nazywam si Glaser, tylko Grigoriew. Nie zniech cony ksi dz wr czy mu szwajcarski paszport, wystawiony na niejakiego Adolfa Glasera. Na konto b co miesi c nap ywa y pieni dze, kilka tysi cy franków, czasem nawet dziesi albo pi tna cie. Za chwil Grigoriew zostanie poinformowany, jaki dzie z nich musia zrobi u ytek. Sprawa jest ci le tajna, powtórzy cierpliwie ksi dz, a za tajno ci kry a si zarówno nagroda, jak i gro ba. Podobnie jak przed godzin Smiley, ksi dz mia o przyst pi do przedstawienia mu kolejno korzy ci, jak i niebezpiecze stw. - Prosz pana, szkoda, e pan nie widzia , jak on zachowywa zimn krew - powiedzia Grigoriew Smileyowi z niedowierzaniem. - Co za spokój, niezachwiany autorytet bez wzgl du na sytuacj . W szachy wygra by ka dy mecz sam si nerwów. - Ale on nie gra w szachy - zaoponowa sucho Smiley. - Nie, prosz pana, nie gra - zgodzi si Grigoriew i smutno kiwaj c g ow , podj opowiadanie na nowo. Nagroda i gro ba, powtórzy . Je li chodzi o gro , to macierzyste ministerstwo Grigoriewa mia o zosta poinformowane, e jako kobieciarz jest on cz owiekiem niepewnym, a co za tym idzie, nale oby zabroni mu pe nienia jakichkolwiek urz dowych funkcji za granic . Zniszczy oby to karier Grigoriewa, jak równie jego ma stwo. Tyle w kwestii gró b. - By oby to dla mnie szczególnie okropne - uzupe ni niepotrzebnie Grigoriew. Dalej sz a nagroda, a by a ona znaczna. Je eli Grigoriew spisze si dobrze i zachowa spraw w absolutnej tajemnicy, kariera stanie przed nim otworem i przymknie si oczy na jego mi ostki. W Bernie uzyska mo liwo przeniesienia si do wygodniejszego mieszkania, co sprawi przyjemno Grigoriewej; otrzyma tak e rodki na zakup okaza ego samochodu, który wielce przypadnie onie do gustu; uniezale ni si ponadto od kierowców ambasady, z których wi kszo by a s siadami, to prawda, ale nie dopuszczonymi do owej wielkiej tajemnicy. Wreszcie, powiedzia ksi dz, przyspieszy si jego awans na stanowisko radcy, co wyt umaczy popraw jego warunków yciowych. Grigoriew popatrzy na stos szwajcarskich franków, le cych pomi dzy nimi na biurku, potem na szwajcarski paszport, potem na ksi dza. Zapyta , co by si sta o, gdyby oznajmi , e woli nie bra udzia u w tym spisku. Ksi dz pokiwa g ow . Zapewni Grigoriewa, e i on tak e rozwa t trzeci mo liwo , ale niestety, pilny charakter sprawy wyklucza podobn alternatyw . - A zatem prosz mi powiedzie , co mam zrobi z pieni dzmi powiedzia Grigoriew. - To zwyk a formalno - odpar ksi dz, zreszt jest to kolejny powód, dla którego wybrano Grigoriewa. - Mówiono mi, e jest pan znakomity w sprawach formalnych, powiedzia . Grigoriewowi pochlebi a ta pochwa a, cho s owa ksi dza na wpó sparali owa y go ze strachu. - Dostawa na mój temat dobre raporty - wyja ni z zadowoleniem. Potem ksi dz powiedzia Grigoriewowi o ob kanej dziewczynie. Smiley nawet nie drgn . Oczy mia niemal zamkni te, kiedy pisa , ale pisa bez przerwy - cho Bóg jeden wie, co pisa , mówi Toby, bo Georgeowi nigdy nie wpad oby do g owy, eby powierzy notesowi cokolwiek, co cho przypomina oby tylko poufne informacje. Od czasu do czasu, twierdzi Toby, g owa Smileya wychyla a si zza ko nierza jego p aszcza na tyle, eby móg obserwowa d onie i twarz opowiadaj cego Grigoriewa. Pod ka dym innym wzgl dem wydawa si odci ty od wszystkiego i wszystkich w pokoju. W progu sta a Millie McCraig, Skordeno i de Silsky tkwili na miejscach nieruchomo jak pos gi, a Toby modli si tylko, eby Grigoriew opowiada dalej, za wszelk cen , wszystko jedno. uchali my przecie informacji o rzemio le Karli prosto z pierwszej r ki. Ksi dz zapewni Grigoriewa, e nie zamierza niczego ukrywa - co, jak od razu domy lili si wszyscy w pokoju z wyj tkiem Grigoriewa, stanowi o oczywi cie wst p do ukrycia czego . - Otó - jak mówi ksi dz - w pewnej prywatnej klinice psychiatrycznej w Szwajcarii przebywa m oda Rosjanka, cierpi ca na zaawansowan schizofreni : W Zwi zku Radzieckim nie rozumie si tej choroby w wystarczaj cym stopniu - powiedzia . Grigoriew wspomnia , e dziwnie poruszy go kategoryczny ton w g osie ksi dza. - Diagnoz i leczenie komplikuj nazbyt cz sto wzgl dy natury politycznej - ci gn dalej ksi dz. - Podczas czterech lat leczenia w naszych szpitalach lekarze oskar ali ma Aleksandr o wiele rzeczy. O z udne idee paranoidalno - reformistyczne... o zawy on samoocen osobowo ci... O s abe przystosowanie spo eczne... o przecenianie swoich mo liwo ci... O bur uazyjn
dekadencj w zachowaniach seksualnych. Lekarze radzieccy wielokrotnie nakazywali jej odrzuci te niew ciwe pogl dy. Ale to nie jest medycyna, ze smutkiem powiedzia Grigoriewowi ksi dz. To polityka. W szpitalach szwajcarskich obowi zuje znacznie nowocze niejsze podej cie do podobnych przypadków. Sta o si tedy konieczne, by wys ma Aleksandr do Szwajcarii. Dla Grigoriewa sta o si jasne, e ów wysoki dygnitarz zna ka dy szczegó wszystkich problemów dziewczyny i jest nimi osobi cie zainteresowany. Grigoriew równie zaczyna si nad ni litowa . - Jest córk radzieckiego bohatera - powiedzia ksi dz by ego oficera Armii Czerwonej, który w n dznych warunkach yje ród kontrrewolucyjnych zwolenników caratu w Pary u w przebraniu rosyjskiego zdrajcy. Jego nazwisko - powiedzia ksi dz, dopuszczaj c Grigoriewa do najwi kszej tajemnicy - brzmi pu kownik Ostrakow. Jest jednym z naszych najlepszych i najaktywniejszych tajnych agentów. W sprawach dotycz cych kontrrewolucyjnych spiskowców w Pary u polegamy na nim ca kowicie. Toby powiedzia , e nikt w pokoju nie okaza najmniejszego zdziwienia, s ysz c o tej nag ej deifikacji zmar ego radzieckiego dezertera. Jak oznajmi Grigoriew, ksi dz zwi le przedstawi mu teraz histori ycia bohaterskiego agenta Ostrakowa, wtajemniczaj c go jednocze nie w szczegó y s by wywiadowczej. Aby unikn inwigilacji imperialistycznych kontrwywiadów, nale o znale agentowi legend , czyli fa szyw biografi , która by aby do przyj cia dla elementów antyradzieckich. Ostrakow udawa zatem dezertera z Armii Radzieckiej, który uciek do Berlina Zachodniego, a stamt d do Pary a, pozostawiaj c w Moskwie on i córk . Ale by zabezpieczy pozycj Ostrakowa w ród emigrantów paryskich by o logiczn konieczno ci , e jego ona powinna ponie kar za zdradzieckie dzia ania ma onka. - Bo przecie mimo wszystko - powiedzia ksi dz - gdyby imperialistyczni szpiedzy donie li, e Ostrakowa, ona renegata i dezertera, yje sobie dostatnio w Moskwie i na przyk ad otrzymuje pensj m a albo mieszka nadal w ich wspólnym mieszkaniu, to niech pan sobie tylko wyobrazi, jaki wp yw mog aby mie podobna wiadomo na wiarygodno Ostrakowa. Grigoriew odpar , e mo e to sobie doskonale wyobrazi . Ksi dz, wyja ni jakby nawiasem Grigoriew, nie zachowywa si wobec niego wynio le, lecz traktowa go raczej jak równego sobie, niew tpliwie ze wzgl du na jego wysokie kwalifikacje naukowe. - Niew tpliwie - powiedzia Smiley i co sobie zanotowa . - A zatem - powiedzia nieco gwa townie ksi dz, za pe zgod m a Ostrakowa wraz z córk zosta a przeniesiona na dalek prowincj , gdzie obie kobiety otrzyma y dom i nowe nazwiska, a tak e z wrodzon pokor przyj y nawet przygotowane dla nich legendy. Taki jest bolesny los tych, którzy po wi caj si zadaniom specjalnym. I pomy lcie tylko, Grigoriew - ci gn dalej ksi dz z przej ciem - pomy lcie tylko, jak taka strata, taki podst p, powiedzmy nawet: ob uda, mog y odbi si na wra liwej i by mo e ju niezrównowa onej psychicznie córce Ostrakowa: oto zabrak o jej ojca, którego imi wymazano z ycia dziewczyny. I matka, która przed przewiezieniem w bezpieczne miejsce musia a przyj na siebie ca e odium publicznej ha by. Przedstawcie sobie wy, którzy jeste cie ojcem - nalega ksi dz -jakiemu stresowi poddana zosta a m oda i delikatna natura dorastaj cej dziewczyny. Chyl c g ow przed tak przekonuj retoryk , Grigoriew szybko przyzna , e jako ojciec z atwo ci jest w stanie przedstawi sobie podobne stresy. Tobyemu, podobnie zreszt jak chyba wszystkim obecnym w pokoju, wyda o si wtedy, e Grigoriew by rzeczywi cie tym, za kogo si podawa : ludzkim i przyzwoitym cz owiekiem, schwytanym w sie wydarze , rozgrywaj cych si poza jego rozumieniem i kontrol . - Przez kilka ostatnich lat - kontynuowa ksi dz ci kim od alu g osem - ma a Aleksandra, czy te Tatiana, jak si sama nazywa a, da a si pozna w okr gu, w którym mieszka a, jako kobieta rozwi a i spo eczny wyrzutek. Na skutek niekorzystnej sytuacji yciowej pope ni a wiele rozmaitych przest pstw, w tym podpalenia i kradzie e. Zwi za a si z pseudo intelektualnymi kryminalistami i najgorszymi elementami antyspo ecznymi, jakie mo na sobie tylko wyobrazi . Bez enady oddawa a si m czyznom, czasem kilku jednego dnia. - Z pocz tku, kiedy j aresztowano, ksi dzu i jego wspó pracownikom uda o si powstrzyma rami prawa. Ale stopniowo ze wzgl du na bezpiecze stwo kraju trzeba by o wycofa protekcj i Aleksandra bywa a niejednokrotnie przetrzymywana w pa stwowych klinikach psychiatrycznych, specjalizuj cych si w leczeniu chorych od urodzenia spo ecznych malkontentów - ze wszystkimi zreszt negatywnymi skutkami, które ksi dz opisa ju przedtem. - Aleksandra kilkakrotnie przebywa a tak e w pospolitym wi zieniu -powiedzia cicho ksi dz. Potem, jak twierdzi Grigoriew, podsumowa swoj opowie w nast puj cy sposób: - Mój drogi, jako naukowiec, ojciec i wiatowiec z atwo ci zdacie sobie spraw , jak tragiczny wp yw mia y coraz gorsze wie ci o nieszcz ciach córki na skuteczn dzia alno naszego bohaterskiego agenta Ostrakowa, przebywaj cego na samotnym wygnaniu w Pary u. Grigoriew znalaz si znów pod wra eniem wyj tkowego wr cz poczucia troski o dziewczyn , a nawet bezpo redniej, osobistej odpowiedzialno ci, jak przejawia ksi dz w swojej opowie ci. Smiley ponownie przerwa mu ja owym jak zwykle g osem. - A gdzie przebywa teraz jej matka, panie radco, wedle pa skiego ksi dza? - spyta . - Nie yje - odpar Grigoriew. - Umar a na prowincji. Tam, dok d j pos ano. Pochowano j oczywi cie pod innym nazwiskiem.
Zgodnie z tym, co mi opowiedzia , p o jej serce. To tak e stanowi o dodatkowy cios dla tego bohaterskiego agenta w Pary u dorzuci Grigoriew. - I dla rosyjskich w adz. - Naturalnie - powiedzia Smiley, a jego powag dzieli y jeszcze cztery osoby, stoj ce nieruchomo w pokoju. W ko cu ksi dz przeszed do bezpo redniego powodu, dla którego wezwano Grigoriewa. mier Ostrakowej w po czeniu z okropnym losem, jaki spotka Aleksandr , wywo a g boki kryzys w yciu bohaterskiego agenta Moskwy za granic . Przez krótki okres kusi o go nawet, eby porzuci sw najwy szej wagi prac , wróci do Rosji i zaopiekowa si ob kan i pozbawion matki córk . Wybrano jednak inne rozwi zanie. Poniewa Ostrakow nie móg powróci do Rosji, nale o pos na Zachód jego córk i umie ci j pod fachow opiek w jakiej prywatnej klinice, gdzie ojciec móg by si z ni widywa za ka dym razem, kiedy tylko przysz aby mu ochota j odwiedzi . Francja by a zbyt niebezpieczna, ale po drugiej stronie granicy, w Szwajcarii, mo na by o podda dziewczyn leczeniu z dala od podejrzliwych spojrze kontrrewolucyjnych przyjació Ostrakowa. Jako obywatel francuski, ojciec mia upomnie si o Aleksandr i wyrobi jej niezb dne dokumenty. Zlokalizowano ju odpowiedni klinik , po on w pobli u Berna. Grigoriew musi teraz zadba o byt materialny dziewczyny od chwili jej przybycia do Szwajcarii. Musi j odwiedza , p aci klinice i co tydzie przesy do Moskwy raporty, dotycz ce stanu jej zdrowia, aby mo na by o natychmiast przekaza te informacje ojcu. Po to w nie za ono wspomniane ju konto i za atwiono Grigoriewowi szwajcarsk to samo , jak to okre la ksi dz. - I zgodzi si pan - powiedzia Smiley, kiedy Grigoriew urwa i wszyscy us yszeli gorliwy chrobot d ugopisu na papierze. - Nie od razu. Zada em mu najpierw dwa pytania - powiedzia Grigoriew w dziwnym przyp ywie pró no ci. - Rozumiecie chyba, e nas, naukowców, nie tak atwo wyprowadzi w pole. Po pierwsze, spyta em go oczywi cie, dlaczego zadania tego nie móg by si podj jeden z wielu przedstawicieli naszej s by bezpiecze stwa w Szwajcarii. - Znakomite pytanie - powiedzia Smiley z tak rzadkim u niego uznaniem. - Jak brzmia a odpowied ? - e sprawa jest zbyt tajna. "Tajno - powiedzia ksi dz to kwestia odpowiedniego podzia u pracy". Nie chcia , eby nazwisko Ostrakowa kojarzy o si z lud mi zwi zanymi blisko z Centrum Moskiewskim. "A tak jak rzeczy stoj - mówi ksi dz dzie wiedzia , e za jakiekolwiek przecieki odpowiedzialny jest wy cznie sam Grigoriew". Wcale nie by em mu wdzi czny za takie wyró nienie - powiedzia Grigoriew, u miechaj c si sztucznie i blado do Nicka de Silskyego. - A pa skie drugie pytanie, panie radco? - Dotyczy o przebywaj cego w Pary u ojca: pyta em o cz stotliwo jego odwiedzin. Je eli mia by przyje cz sto, to oczywi cie moja rola zast pczego ojca okaza aby si zb dna. Klinice mo na by oby p aci bezpo rednio, a ojciec móg by przyje co miesi c z Pary a i troszczy si o byt swojej córki osobi cie. Ksi dz odpar , e ojciec b dzie w stanie odwiedza Aleksandr bardzo rzadko, a ponadto nigdy nie nale y o nim wspomina w rozmowach z dziewczyn . Potem niezbyt konsekwentnie doda , e temat córki jest równie wielce bolesny dla ojca, który najprawdopodobniej w ogóle nie b dzie jej odwiedza . Powiedzia mi, e powinienem czu si zaszczycony, wykonuj c tak donios e zadanie w imieniu tajnego bohatera Zwi zku Radzieckiego. Sta si surowy. Powiedzia , e stosowanie amatorskiej logiki w rzemio le zawodowców nie jest z mojej strony post powaniem w ciwym. Przeprosi em go. Powiedzia em, e oczywi cie czuj si zaszczycony. e jestem dumny, mog c w miar moich mo liwo ci dopomaga w zmaganiach z imperializmem. - Ale mówi pan bez wewn trznego przekonania? - podsun Smiley, podnosz c znowu g ow i przerywaj c na chwil pisanie. - Tak w nie. - Dlaczego? Grigoriew z pocz tku chyba nie by pewien, dlaczego. By mo e nigdy przedtem nie poproszono go, eby ujawni swoje prawdziwe uczucia. - Mo e nie wierzy pan ksi dzu? - podsun Smiley. - Jego opowie zawiera a wiele niekonsekwencji - powtórzy Grigoriew, marszcz c brwi. - Niew tpliwie w tajnej s bie by o to nieuniknione. A jednak wiele z tego, co mówi , wyda o mi si nieprawdopodobne albo nieprawdziwe. - Czy mo e pan wyja ni , dlaczego? W oczyszczaj cym nurcie wyznania Grigoriew raz jeszcze zapomnia o gro cym mu niebezpiecze stwie i u miechn si z wy szo ci . - By poruszony - powiedzia . - Zadawa em sobie wiele pyta . Ju potem, b c z Jewdoki , nast pnego dnia, le c u jej boku i omawiaj c z ni t spraw , zada em sobie pytanie: co czy ksi dza i tego Ostrakowa? Czy by byli bra mi? Starymi towarzyszami? Ten wielki bojownik, do którego mnie zabrali, tak pot ny, tak zakonspirowany - organizuje spiski na ca ym wiecie, szanta uje ludzi, podejmuje specjalne akcje. Jest bezwzgl dnym cz owiekiem w bezwzgl dnym zawodzie. A jednak kiedy ja, Grigoriew, siedz razem z nim, rozmawiaj c o ob kanej córce jakiego faceta, to ogarnia mnie uczucie, jak gdybym czyta jego najintymniejsze listy mi osne. Powiedzia em mu: "Towarzyszu. Mówicie mi za du o. Nie mówcie tego, o czym nie musz wiedzie . Powiedzcie mi tylko, co mam robi ". Ale on powiada: "Grigoriew, musicie zosta przyjacielem tego dziecka. Wtedy b dziecie i moim przyjacielem. Skomplikowane
ycie ojca mia o na ni fatalny wp yw. Nie wie, kim jest, ani gdzie jest jej miejsce. Mówi o wolno ci, nie odwo uj c si do jej znaczenia. Pad a ofiar zgubnych, bur uazyjnych roje . U ywa plugawego j zyka, który nie przystoi m odej dziewczynie. Jest szalonym geniuszem k amstwa. Ale to wszystko nie jest jej win ". Spyta em go wtedy: "Czy zna pan t dziewczyn ? A on mi na to tylko: Grigoriew, musicie by dla niej ojcem. Jej matka pod wieloma wzgl dami tak e nie by a prost kobiet . Cechuje was wspó czucie dla takich ludzi. A ona, zgorzknia a na staro , nawet wspiera a sw córk w jej niektórych antyspo ecznych rojeniach". Grigoriew umilk na chwil i Toby Esterhase, któremu nadal kr ci o si w g owie na my l, e Grigoriew omawia propozycj Karli ze swoj kochank zaledwie kilka godzin pó niej, by mu wdzi czny za zw ok . - Czu em, e jest ode mnie zale ny - podj Grigoriew. Czu em, e ukrywa nie tylko fakty, ale i uczucia. Pozosta y jeszcze szczegó y techniczne - powiedzia Grigoriew. Wyja ni mu je ksi dz. Nadzorczyni kliniki by a Bia a Rosjanka, zakonnica, poprzednio nale ca do spo eczno ci prawos awnej w Jerozolimie, ale kobieta dobrego serca. "W takich sprawach nie powinni my by zbyt rygorystyczni politycznie - mówi ksi dz. Ta zakonnica pozna a Aleksandr jeszcze w Pary u i towarzyszy a jej w drodze do Szwajcarii. Na us ugach kliniki pracowa tak e lekarz, w adaj cy j zykiem rosyjskim. Ze wzgl du na germa skie pochodzenie matki dziewczyna zna a równie niemiecki, ale niejednokrotnie odmawia a prowadzenia rozmowy w tym j zyku. Wszystkie te czynniki zadecydowa y o wyborze wspomnianego sanatorium, które posiada o ponadto t zalet , e po one by o na uboczu. Pieni dze, które wp yn na konto w banku w Thun, wystarcz na op acenie kosztów pobytu dziewczyny w klinice i opieki lekarskiej (do tysi ca franków miesi cznie), a tak e stanowi b ukryte ród o utrzymania Grigoriewa, prowadz cego ycie o wy szym standardzie. Je eli Grigoriew uzna to za konieczne, mo na b dzie jeszcze podnie fundusze; nie powinien przechowywa adnych rachunków ani kwitów; ksi dz szybko si zorientuje, je li Grigoriew dopu ci si oszustwa. Powinien odwiedza klinik co tydzie , eby op aci rachunki i zasi gn informacji o stanie zdrowia dziewczyny; radziecki ambasador w Bernie zostanie poinformowany, e powierzono Grigoriewom tajn misj i e nale y pozostawi im swobod ruchów". Potem ksi dz przeszed do sprawy utrzymania czno ci z Moskw . - Znacie kuriera Krasskiego? - zapyta . Odpowiadam, e naturalnie znam tego kuriera; raz, a czasem dwa razy w tygodniu Krasski przyje a do ambasady w towarzystwie obstawy. Jak by dla niego mi ym, to mo e przywie bochenek razowego chleba prosto z Moskwy. Ksi dz oznajmi , e w przysz ci Krasski podczas swoich rutynowych wizyt w Bernie b dzie regularnie kontaktowa si z Grigoriewem prywatnie w ka dy czwartek, u Grigoriewa w domu albo w jego s bowym pokoju w ambasadzie, najlepiej jednak w domu. adne konspiracyjne rozmowy nie b mia y miejsca, natomiast Krasski przeka e Grigoriewowi kopert , zawieraj pozornie osobisty list od zamieszka ej w Moskwie ciotki Grigoriewa. Grigoriew umie ci list w bezpiecznym miejscu i potem w odpowiedniej temperaturze podda go dzia aniu trzech roztworów chemicznych, szeroko dost pnych obecnie na wolnym rynku - tu ksi dz wymieni nazwy chemikaliów, które Grigoriew teraz powtórzy . W uzyskanym w ten sposób tek cie, mówi ksi dz, Grigoriew znajdzie list pyta , które powinien zada Aleksandrze podczas swojej nast pnej wizyty w klinice. W trakcie spotkania z Krasskim Grigoriew winien dostarczy mu list, przeznaczony rzekomo dla ciotki, w którym niby to przedstawi szczegó owo aktualny stan psychiczny i fizyczny swojej ony, ale w rzeczywisto ci b to informacje o ma ej Aleksandrze, do wy cznej wiadomo ci ksi dza. Nazywa o si to szyfrem s ownym. Gdyby zasz a taka potrzeba, to ksi dz dostarczy Grigoriewowi materia y niezb dne do zastosowania bardziej utajnionych form czno ci, ale tymczasem wystarczy pisany szyfrem s ownym list do ciotki Grigoriewa. Ksi dz wr czy Grigoriewowi za wiadczenie lekarskie, podpisane przez pewnego wybitnego moskiewskiego lekarza. - Podczas pobytu w Moskwie przeszli cie lekki atak serca na skutek stresu i przepracowania - powiedzia ksi dz. - Zalecono wam uprawianie turystyki rowerowej w celu poprawienia waszej kondycji fizycznej. W wiczeniach b dzie wam towarzyszy ona. Przyje aj c do kliniki rowerem lub przychodz c piechot , Grigoriew b dzie móg ukry dyplomatyczne tablice rejestracyjne samochodu, wyja ni ksi dz. Potem upowa ni Grigoriewa do zakupu dwóch u ywanych rowerów. Pozosta a jeszcze do rozstrzygni cia kwestia odpowiedniego dnia, w którym Grigoriew mia by odwiedza klinik . Zwyk ym dniem odwiedzin by a sobota, ale sobota mog aby okaza si zbyt niebezpieczna; kilku pacjentów pochodzi o z Berna i zawsze istnia o ryzyko, e Glaser mo e zosta rozpoznany. Powiadomiono zatem kierowniczk placówki, e soboty nie wchodz w gr , i zakonnica w drodze wyj tku zgodzi a si na sta e wizyty w pi tkowe popo udnia. Ambasador nie b dzie mia nic przeciwko temu, ale jak Grigoriew pogodzi urz dowanie w ambasadzie z nieobecno ci w pracy w pi tki? - aden problem - odpar Grigoriew. - Zawsze mo na by o zamieni wolne soboty na pi tki, wi c zg osi si po prostu do pracy w soboty; wtedy pi tki b dzie mia wolne. Sko czywszy swoje wyznania, Grigoriew obdarowa s uchaczy
bystrym i przesadnie jasnym u miechem. - Tak si sk ada, e w soboty w sekcji wizowej pracuje równie pewna m oda dama - powiedzia , puszczaj c oko do Tobyego. - Dzi ki temu mogli my razem sp dza troch czasu w samotno ci. Tym razem ogólny miech nie zabrzmia ju tak serdecznie. Ko czy si czas, podobnie jak opowie Grigoriewa. Znale li si z powrotem w punkcie wyj cia i nagle pozosta im tylko Grigoriew, o którego musieli si k opota , którym musieli kierowa , któremu nale o zapewni bezpiecze stwo. Rosjanin siedzia z wymuszonym u miechem na kanapie i opuszcza a go powoli arogancja. Splót pokornie d onie i przygl da si kolejno obecnym w pokoju ludziom, jak gdyby spodziewaj c si rozkazów. - Moja ona nie potrafi je dzi na rowerze - zauwa ze smutnym u mieszkiem. By chyba szalenie przej ty brakiem jej umiej tno ci kolarskich. - Ksi dz napisa mi z Moskwy: Zabierzcie on ze sob . Mo e Aleksandra potrzebuje tak e matki. - W oszo omieniu potrz sn g ow . - Nie potrafi je dzi na rowerze powiedzia Smileyowi. - Taka ogromna konspiracja, to jak ja mam powiedzie Moskwie, e Grigoriewa nie umie je dzi na rowerze? By mo e najwy szym sprawdzianem kwalifikacji Smileya jako prowadz cego spraw funkcjonariusza by sposób, w jaki niemal mimochodem przeistoczy Grigoriewa - informatora w Grigoriewa kolaboranta. - Panie radco, jakiekolwiek by yby pa skie d ugofalowe plany, pozostanie pan w ambasadzie jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie - oznajmi Smiley, zamykaj c starannie notatnik. - Je li przyjmie pan moj propozycj , spotka pana ciep e przyj cie, o ile zdecyduje si pan rozpocz nowe ycie gdzie na Zachodzie. Smiley wsun notes do kieszeni. - Ale w nast pny pi tek nie odwiedzi pan ma ej Aleksandry. Powie pan onie, e tego w nie dotyczy o pa skie dzisiejsze spotkanie z Krasskim. Kiedy kurier Krasski przywiezie panu list w kolejny czwartek, odbierze go pan jak zwykle, ale b dzie pan potem utrzymywa , e nie nale y wi cej odwiedza Aleksandry. Niech pan b dzie tajemniczy wobec swej ony. O lepi j pan tajemnic . Grigoriew przyj instrukcje do wiadomo ci i niespokojnie skin g ow . - Jednak e musz pana ostrzec, e je li pope ni pan najmniejszy b d, lub, z drugiej strony, b dzie pan próbowa jakich sztuczek, ksi dz dowie si o tym i zniszczy pana. Zniweczy pan równie swoje szanse na przyjazne przyj cie na Zachodzie. Czy jest to dla pana jasne? Podano Grigoriewowi numery telefonów, pod które mia dzwoni , pozosta y tak e do wyja nienia regu y obowi zuj ce podczas telefonowania z jednej budki do drugiej, i wbrew prawom szpiegowskiego rzemios a Smiley pozwoli Grigoriewowi wszystko zapisa , wiedzia bowiem, e w przeciwnym wypadku niczego nie zapami ta. Po tym wszystkim Grigoriew wyszed w nastroju zamy lonego przygn bienia. Toby osobi cie odwióz go w bezpieczne miejsce, a pó niej wróci do mieszkania i zarz dzi krótkie, po egnalne posiedzenie. Smiley siedzia na tym samym krze le ze z onymi na kolanach r kami. Reszta na polecenie Millie McCraig skrz tnie usuwa a lady swojej obecno ci, poleruj c, odkurzaj c, opró niaj c popielniczki i kosze na mieci. Wszyscy oprócz mnie i Smileya wyje aj dzisiaj, powiedzia Toby, tak e ludzie z zespo ów tropicieli. I to nie dzi wieczór, nie jutro. Natychmiast. Powiedzia , e siedz na wielkiej bombie zegarowej: w tej w nie chwili Grigoriew pod wp ywem impulsu nieustaj cego wyznania opowiada by mo e ca t histori swojej onie. Skoro Jewdokii opowiedzia o Karli, to kto mo e im zagwarantowa , e o dzisiejszym spotkaniu z Georgeem nie opowie Grigoriewej albo i cho by ma ej Nataszy? Nikt nie powinien czu si zbyteczny ani lekcewa ony, powiedzia Toby. Wykonali wspania robot i wkrótce znów si spotkaj , eby j ukoronowa . ciskano sobie d onie, spad a nawet jedna czy dwie zy, ale perspektywa rozegrania ostatniego aktu radowa a serca ich wszystkich. A co czu Smiley, siedz cy tak spokojnie, tak nieruchomo, podczas gdy spotkanie wokó niego dobiega o ko ca? Mog oby si wydawa , e jest to dla niego chwila wielkiego sukcesu. Osi gn wszystko, co zamierzy , a nawet wi cej, cho musia w tym celu uciec si do metod Karli. Zrobi to sam; a dzisiaj, jak wyka dokumenty, w ci gu dwóch godzin z ama i sk oni do wspó pracy agenta wybranego osobi cie przez Karl . Ci, którzy wezwali go z powrotem do s by, nie tylko mu nie pomogli, a nawet kr powali jego ruchy, lecz mimo to walcz c uporczywie, Smiley znalaz si w miejscu, z którego móg zupe nie szczerze powiedzie , e uda o mu si zerwa ostatni wa k ódk . By ju w podesz ym wieku, ale jego kunszt zawodowy nigdy dot d nie osi gn równie wysokiego poziomu; po raz pierwszy w karierze uzyska przewag nad swoim starym przeciwnikiem. Z drugiej znów strony, ów przeciwnik przybra tymczasem ludzk twarz o niepokoj cej wyrazisto ci. To nie robota, nieokrzesanego bydlaka czy niekompetentnego fanatyka ciga z takim mistrzostwem Smiley. ciga cz owieka; cz owieka, o upadku którego, je eli Smiley zdecyduje si do niego przyczyni , zadecyduje jedynie z owieszcza, niepohamowana mi , a zatem abo , z któr Smiley sam mia okazj zapozna si bli ej w swym popl tanym yciu. *** Mitologia powiada, e na ka tajn operacj sk ada si wi cej dni oczekiwania ni dni pisanych cz owiekowi w Raju.
Georgeowi Smileyowi i Tobyemu Esterhaseowi istotnie wydawa o si , chocia ka demu inaczej, e liczba dni dziel cych pi tek od niedzielnego wieczora jest niesko czona, lecz okres ten z pewno ci nie kojarzy im si z yciem pozagrobowym. yli nie tyle wed ug Regu Moskiewskich, mówi Toby, lecz wedle wojennych regu Smileya. Jeszcze tego samego wieczoru w niedziel zmienili to samo i hotele; Smiley przeniós si do ma ego hotel garni na starym mie cie zwanym Arca, Toby zamieszka natomiast w jakim ohydnym motelu poza miastem. Od tej pory obaj porozumiewali si , dzwoni c do siebie z budek telefonicznych wedle ustalonej wcze niej kolejno ci, a je li musieli si spotka , wybierali rozmaite t umnie ucz szczane miejsca na wolnym powietrzu i spacerowali troch przed po egnaniem. Toby powiedzia , e postanowi zatrze za sob lady i stara si jak najrzadziej korzysta z samochodów. Jego zadaniem by a obserwacja Grigoriewa. Toby przez ca y tydzie uporczywie trzyma si swojego przekonania, e skoro Grigoriew tak niedawno posmakowa rozkoszy jednego wyznania, to z pewno ci rych o zafunduje sobie drugie. Chc c temu zapobiec, Toby trzyma Grigoriewa tak krótko, jak tylko móg , ale dotrzymanie mu kroku okaza o si w ogóle koszmarem. Grigoriew ka dego ranka wychodzi na przyk ad z domu za pi tna cie ósma i szed pi minut piechot do ambasady. Doskonale: dok adnie za dziesi ósma Toby przeje ulic . Je eli Grigoriew niós teczk w prawej r ce, Toby wiedzia , e nie dzieje si nic z ego. Lewa d oznacza a jednak alarm, a co za tym idzie pilne spotkanie w ogrodach pa acu Elfenau albo gdzie w mie cie, je li z jakiego powodu rozmowa w Elfenau nie dosz aby do skutku. W poniedzia ek i we wtorek Grigoriew szed do ambasady, nios c teczk w prawej r ce. W rod jednak pada nieg, Grigoriew chcia przeczy ci sobie okulary, przystan wi c, eby poszuka chusteczki i Toby zobaczy aktówk w jego lewej d oni, lecz kiedy yskawicznie przejecha jeszcze raz ulic , eby si upewni , Grigoriew u miecha si szeroko jak szaleniec i macha ku niemu trzyman ju w prawej r ce teczk . Toby, jak sam powiedzia , prze totalny atak serca. Nast pnego dnia, owego krytycznego czwartku, Tobyemu uda o si zaaran owa samochodowe spotkanie z Grigoriewem we wsi Allmendingen, tu za miastem, chcia bowiem porozmawia z Rosjaninem w cztery oczy. Godzin wcze niej przyjecha kurier Krasski, przywo c cotygodniowe rozkazy od Karli: Toby widzia Krasskiego wchodz cego do rezydencji Grigoriewów. "Wi c jak brzmi instrukcje z Moskwy?" - zapyta Toby. Grigoriew by troch podpity i w k ótliwym usposobieniu. Za da dziesi ciu tysi cy dolarów za list, co tak rozw cieczy o Tobyego, e grozi Grigoriewowi natychmiastowym zdemaskowaniem; grozi , e dokona obywatelskiego aresztowania, zabierze go prosto na posterunek policji i osobi cie oskar y o podawanie si za obywatela szwajcarskiego, nadu ywanie statusu dyplomaty, obchodzenie szwajcarskich praw podatkowych i oko o pi tna cie innych wykrocze , w tym lubie no i szpiegostwo. Bluff odniós skutek, Grigoriew wyci gn poddany ju wcze niej obróbce chemicznej list, na którym pomi dzy wypisanymi odr cznie wierszami widnia o tajne pismo. Toby wykona kilka fotografii, po czym zwróci list Grigoriewowi. Nades ane z Moskwy pytania Karli, które Toby pokaza Smileyowi w pewnej wiejskiej gospodzie pó nym wieczorem podczas jednego z ich rzadkich spotka , posiada y b agalny wyd wi k:... opiszcie pe niej wygl d Aleksandry i stan jej ducha... Czy odzyskuje wiadomo ? Czy si mieje, i czy jej miech sprawia wra enie radosnego czy smutnego? Czy zachowuje higien , czy czy ci paznokcie, szczotkuje w osy? Jak brzmi ostatnia diagnoza lekarza; czy nie zaleca jakiej nowej kuracji? Ale podczas spotkania w Allmendingen okaza o si , e g ównym problemem Grigoriewa nie by ani Krasski, ani list, ani tak e jego autor. Oto moja przyjació ka z sekcji wizowej za da a otwarcie, ebym wyt umaczy jej, dok d wyje am w pi tki, powiedzia Grigoriew. Dlatego jest taki przygn biony i pijany. Grigoriew udzieli jej niejasnej odpowiedzi, ale zacz podejrzewa , e jest szpiegiem Moskwy, podsuni tym mu przez ksi dza, albo co gorsza, przez jaki inny przera aj cy organ radzieckiej S by Bezpiecze stwa. Tak si z o, e Toby by tego samego zdania, uwa jednak, e mówi c o tym Grigoriewowi, niczego nie zmieni. - Powiedzia em jej, e nie b si z ni kocha , dopóki nie nab do niej ca kowitego zaufania - wyja ni szczerze Grigoriew. - I nie zdecydowa em jeszcze, czy b dzie mog a mi towarzyszy , kiedy rozpoczn nowe ycie w Australii. - To dom wariatów, George - powiedzia Smileyowi Toby za pomoc piorunuj cej mieszanki metafor, podczas gdy Smiley nadal studiowa troskliwe pytania Karli, cho napisane by y po rosyjsku. - Pos uchaj, jak d ugo jeszcze mo emy utrzyma tam ? Ten facet to kompletny wirus. - Kiedy Krasski wraca do Moskwy? - zapyta Smiley. - W sobot po po udniu. - Grigoriew musi umówi si z nim na spotkanie przed wyjazdem. Powie Krasskiemu, e ma dla niego specjaln wiadomo . Piln . - Jasne - rzek Toby. - Jasne, George. - I tyle. Co on zamy la? - zastanawia si Toby patrz c, jak George znów znika w t umie. Zdawa o si , e instrukcje Karli dla Grigoriewa zupe nie nie wiadomo dlaczego zmartwi y Smileya. Znalaz em si nagle pomi dzy totalnym szajbusem z jednej strony i kompletnym melancholikiem z drugiej - tak oto wspomina Toby ostatnie chwile przed startem. Kiedy Toby móg si przynajmniej zadr cza wybrykami swojego szefa i swojego agenta, Smileyowi czas wype nia y znacznie mniej
powa ne problemy i by mo e to w nie wp ywa o na niego tak niekorzystnie. We wtorek pojecha poci giem do Zurychu i zjad spokojny lunch w towarzystwie Petera Guillama, który przylecia po drodze do Londynu z polecenia Saula Enderbyego. Rozmowa by a niezwykle pow ci gliwa, i to nie tylko ze wzgl dów bezpiecze stwa. Guillam podj si porozmawia w Londynie z Ann i chcia wiedzie , czy ma jej przekaza jak wiadomo . Smiley odpowiedzia lodowato, e nie b dzie adnej wiadomo ci i o ma o nie zwymy la Guillama, co nigdy dot d mu si nie zdarza o. Zaproponowa , eby nast pnym razem Guillam by tak dobry i nie wsadza swojego cholernego nosa w sprawy Smileya. Guillam szybko zmieni temat i zacz rozmawia o interesach. Je li chodzi o Grigoriewa, to Saul Enderby wpad na pomys , eby sprzeda go na pniu Kuzynom, zamiast obrabia Rosjanina w Sarratt. Co na to George? Saulowi wydaje si , e wysoki rang radziecki azylant przyda tak wielce potrzebnego blasku wizerunkowi Waszyngtonu, nawet je eli Grigoriew nie b dzie mia nic do powiedzenia, natomiast radca w Londynie móg by, by tak powiedzie , zepsu markowe wino, na które czekamy; no i co na to w ciwie George? - S usznie - powiedzia Smiley. - Saul jest te bardzo ciekawy, czy twoje plany na pi tek s absolutnie koniecznie - powiedzia Guillam z widocznym wahaniem. Smiley wzi ze sto u nó i przygl da si ostrzu. - Ona warta jest dla niego karier - powiedzia w ko cu z wyj tkowo parali uj cym napi ciem. - Kradnie dla niej, k amie dla niej, nadstawia dla niej karku. Musi wiedzie , czy czy ci sobie paznokcie i czy szczotkuje w osy. Nie uwa asz, e uczciwo nakazuje z jej wizyt ? Uczciwo wobec kogo? - my la nerwowo Guillam, lec c zameldowa si w Londynie. Czy Smileyowi chodzi o o uczciwo w stosunku do siebie? Czy mo e do Karli? Ale Guillam by zbyt ostro ny, eby ujawni te teorie Saulowi Enderbyemu. Z daleka mo na by o ten budynek wzi za zamek albo jedn z wielu ma ych farm, przyklejonych do szczytów wzgórz na pe nej winnic wsi szwajcarskiej - wie yczki i fosy z zadaszonymi mostkami prowadz tam zwykle na wewn trzne dziedzi ce. Z bli szej odleg ci sanatorium przybiera o nieco bardziej utylitarny wygl d: by tam piec do spalania mieci, sad i nowoczesne zabudowania z rz dami osadzonych do wysoko ma ych okien. Zak ad wskazywa stoj cy na skraju wioski drogowskaz, wychwalaj c jego odosobnione po enie, wygod i troskliwo personelu. Miejscow spo eczno przedstawiono jako mi dzywyznaniow grup chrze cija skich teozofów, a specjalno zak adu stanowili pacjenci zagraniczni. Ci ki, stary nieg zalega na dachach i polach, ale droga, któr jecha Smiley, by a czysta. Dzie by ca y bia y; niebo i nieg utworzy y jedn , nie zbadan pustk . Srogi dozorca zatelefonowa ze stró ówki, eby zaanonsowa jego przybycie, i uzyskawszy od kogo zezwolenie, machni ciem ki nakaza mu przejecha . Dalej by y dwie zatoczki, jedna oznaczona napisem LEKARZE, druga napisem GO CIE, i Smiley zaparkowa w tej drugiej. Nacisn dzwonek; drzwi otworzy a mu pos pnie wygl daj ca kobieta w szarym habicie, która zaczerwieni a si jeszcze, zanim zd cokolwiek powiedzie . S ysza naraz krematoryjn muzyk , brz k kuchennych naczy i ludzkie g osy. Dom o nagiej posadzce pozbawiony by tak e zas on. - Matka Felicity oczekuje pana - powiedzia a nie mia ym szeptem siostra Beatitude. Krzyk wype ni by ca y ten dom, pomy la Smiley. Spostrzeg kwiaty doniczkowe, umieszczone poza zasi giem r k. Jego przewodniczka energicznie zastuka a do drzwi z napisem BIURO, potem otworzy a je pchni ciem. Matka Felicity by a pot kobiet o gniewnym wygl dzie i niepokoj cym przywi zaniu do spraw ziemskich w oczach. Smiley usiad naprzeciwko niej. Na roz ystych piersiach zakonnicy spoczywa ozdobny krzy , który jej ci kie r ce kilkakrotnie tuli y podczas rozmowy. Niemczyzna Matki Felicity by a powolna i dostojna. - A wi c - powiedzia a. - A wi c to pan jest Herr Lachmann, a Herr Lachmann jest znajomym Herr Glasera, Herr Glaser za jest w tym tygodniu niedysponowany. - Bawi a si nazwiskami, jak gdyby wiedzia a równie dobrze jak on, e to k amstwa. - Nie by na tyle niedysponowany, eby nie móc zatelefonowa , ale czu si le na tyle, e nie móg by jecha na rowerze. Czy tak? Smiley powiedzia , e tak. - Prosz nie zni g osu tylko dlatego, e jestem zakonnic . Prowadzimy tu ha liwy dom i nikt z tego powodu nie sta si mniej pobo ny. Jest pan blady. Czy ma pan gryp ? - Nie. Nie, jestem zdrów. - Wi c czuje si pan lepiej ni Herr Glaser, który zapad na gryp . W ubieg ym roku mieli my tu gryp egipsk , rok wcze niej azjatyck , ale teraz malheur jest chyba wy cznie miejscowego pochodzenia. Mog zapyta , czy Herr Lachmann posiada dokumenty, które potwierdza yby jego to samo ? Smiley wr czy jej szwajcarsk kart osobist . - Prosz . Dr y panu r ka. Ale nie ma pan grypy. Z zawodu profesor -przeczyta a na g os. - Herr Lachmann skromnie ukrywa swe umiej tno ci. Jest profesorem. Profesorem czego, je li wolno zapyta ? - Filologii. - Ach tak. Filologii. A Herr Glaser, czym on si zajmuje? Nigdy mi tego nie ujawni . - Z tego, co wiem, jest biznesmenem - powiedzia Smiley. - Biznesmen mówi cy znakomicie po rosyjsku. Czy pan te tak
dobrze zna rosyjski, profesorze? - Niestety, nie. - Jeste cie jednak przyjació mi. - Odda a mu kart . Szwajcarsko - rosyjski biznesmen i skromny profesor filologii s przyjació mi. Có . Miejmy nadziej , e jest to owocna przyja . - Jeste my tak e s siadami - powiedzia Smiley. - Wszyscy jeste my s siadami, Herr Lachmann. Pozna pan ju kiedy Aleksandr ? - Nie. - M ode dziewcz ta przyje aj tutaj w ró nych rolach. Mamy córki chrzestne. Dzieci znajduj ce si pod kuratel . Siostrzenice. Sieroty. Kuzynki. Kilka ciotek. Kilka sióstr. A teraz profesor. Ale by by pan zdumiony, gdyby pan wiedzia , jak niewiele córek jest na wiecie. Jakie na przyk ad wi zy rodzinne cz Herr Glasera z Aleksandr ? - O ile wiem, Herr Glaser jest przyjacielem monsieur Ostrakowa. - Który przebywa w Pary u. I jest niewidzialny. Podobnie jak madame Ostrakowa. Te niewidzialna. Podobnie jak dzi Herr Glaser. Pojmuje pan, jak trudno jest nam zrozumie wiat, Herr Lachmann? Skoro same w ciwie nie wiemy, kim jeste my, to jak mo emy mówi im, kim s one? Musi pan by z ni bardzo ostro ny. - Zabrzmia dzwonek, oznajmiaj cy koniec popo udniowej ciszy. Czasami yje w mroku. Czasami za du o widzi. Jedno i drugie jest bolesne. Wychowa a si w Rosji. Nie wiem, dlaczego. To skomplikowana historia, pe na kontrastów, pe na luk. Je li nie to jest przyczyn choroby, jest to z pewno ci jej, powiedzmy, fundament. Nie s dzi pan na przyk ad, e to Herr Glaser jest ojcem dziewczyny? - Nie. - Ja te nie. Widzia pan kiedy niewidzialnego Ostrakowa? Nie. Czy niewidzialny Ostrakow istnieje? Aleksandra upiera si , e to widmo. Aleksandra pochodzi z zupe nie innej rodziny. Zreszt , tak jak wielu z nas. - Czy mog wiedzie , co jej pani o mnie powiedzia a? - Wszystko, co wiem. Czyli nic. e jest pan przyjacielem wuja Antona, którego ona nie chce zaakceptowa jako swojego wuja. e wuj Anton jest chory, co wydaje si sprawia jej rado , ale prawdopodobnie wielce j niepokoi. Powiedzia am jej, e jest yczeniem ojca, by kto odwiedza j co tydzie , ale ona powiada, e jej ojciec jest bandyt i ciemn noc zepchn matk ze ska y. Powiedzia am, eby mówi a po niemiecku, ale mo e sobie wmówi , e najlepszy b dzie rosyjski. - Rozumiem - powiedzia Smiley. - No to ma pan szcz cie - odpar a Matka Felicity. - Bo ja nie. Wesz a Aleksandra i najpierw zobaczy tylko jej oczy: tak czyste, tak bezbronne. W wyobra ni nie wiadomo dlaczego wydawa a mu si nieco wi ksza. Usta mia a w rodku pe ne, ale w k cikach ju zw one i nazbyt ruchliwe, a jej u miech odznacza si niebezpiecznym blaskiem. Matka Felicity kaza a jej usi , powiedzia a co po rosyjsku i poca owa a j w p ow g ow . Wysz a i s yszeli brz k jej kluczy, kiedy kroczy a korytarzem, wrzeszcz c po francusku na jedn z sióstr, eby posprz ta a ten ba agan. Aleksandra ubrana by a w zielon tunik z zebranymi w przegubach d ugimi r kawami i rozpinany z przodu sweter, narzucony jak peleryna na ramiona. Zdawa o si , e d wiga ubranie, zamiast je nosi , jak gdyby to kto inny odzia j na spotkanie. - Czy Anton nie yje? - spyta a, i Smiley spostrzeg , e nie istnieje aden naturalny zwi zek pomi dzy wyrazem jej twarzy i my lami w jej g owie. - Nie - odpowiedzia . - Anton ma ci gryp . - Anton twierdzi, e jest moim wujem, ale to nieprawda wyja ni a. Mówi a dobrze po niemiecku i Smiley by ciekaw, czy pomimo tego, co Karla powiedzia Grigoriewowi, Aleksandra rzeczywi cie odziedziczy a niemiecki po matce, czy mo e zdolno ci j zykowe po ojcu, czy te jedno i drugie. -Udaje tak e, e nie ma samochodu. - Jak niegdy jej ojciec, przygl da a mu si bez emocji i bez adnego zaanga owania. - Gdzie twoja lista? - spyta a. - Anton zawsze przywozi list . - Ja mam pytania w g owie. - Nie wolno zadawa pyta bez listy. Pyta z g owy absolutnie zakaza mój ojciec. - Kim jest twój ojciec? - spyta Smiley. Przez chwil znów widzia tylko jej oczy, przygl daj ce mu si z ich prywatnej samotni. Wzi a z biurka Matki Felicity rolk ta my klej cej i delikatnie wodzi a palcem po jej b yszcz cej powierzchni. - Widzia am twój samochód - powiedzia a. - BE oznacza Berno. - Tak - powiedzia Smiley. - Jaki samochód ma Anton? - Mercedesa. Czarnego. Wspania e auto. - Ile za niego zap aci ? - Kupi u ywanego. My , e jakie pi tysi cy franków. - W takim razie dlaczego przyje a mnie odwiedza na rowerze? - By mo e musi uprawia jaki sport. - Nie - odpar a. - Kryje jak tajemnic . - Czy i ty kryjesz jak tajemnic , Aleksandro? - spyta Smiley. Us ysza a jego pytanie i u miechn a si , kiwaj c
kilkakrotnie g ow do kogo , kto znajduje si bardzo daleko. - Moja tajemnica ma na imi Tatiana. - To adne imi - powiedzia Smiley. - Tatiana. Sk d ci przysz o do g owy? Unios a g ow i u miechn a si promiennie do ikon na cianie. - Nie wolno mi o tym mówi - powiedzia a. - Je eli si o tym mówi, to nikt w to nie wierzy i umieszczaj cz owieka w klinice. - Przecie ju jeste w klinice - zauwa Smiley. Nie podnios a g osu, mówi a po prostu szybciej. Siedzia a tak nieruchomo, e wydawa o si , i nie nabiera powietrza w p uca pomi dzy kolejnymi s owami. Jej przytomno umys u i uprzejmo by y przera aj ce. Odpowiedzia a, e szanuje jego dobro , ale e wie, i jest szalenie niebezpiecznym cz owiekiem, bardziej niebezpiecznym ni nauczyciele czy policja. Twierdzi a, e doktor Ruedi wymy la w asno prywatn , wi zienia i wiele jeszcze innych argumentów, za pomoc których wiat usprawiedliwia swoje k amstwa. Matka Felicity jest zbyt blisko Boga i nie rozumie, e Bóg to kto , kogo trzeba uje i kopa jak konia, eby wióz ludzi w po danym kierunku. - Ale pan, Herr Lachmann, jest reprezentantem aski w adz. Tak, obawiam si , e tak. Westchn a i obdarzy a go u miechem przebaczenia, ale kiedy spojrza na biurko, zobaczy , e chwyta swój kciuk i wygina go ku ty owi tak, e wygl da jak zwichni ty. - A mo e jest pan moim ojcem, Herr Lachmann - zasugerowa a z miechem. - Nie, niestety, nie mam dzieci - odpar Smiley. - Czy jest pan Bogiem? - Nie, jestem zwyk ym cz owiekiem. - Matka Felicity powiada, e w ka dym zwyczajnym cz owieku tkwi cz stka Boga. Tym razem nadesz a kolej Smileya, eby odczeka d sz chwil przed odpowiedzi . Otworzy usta, a potem z niezwyk ym u niego wahaniem zamkn je z powrotem. - Te o tym s ysza em - odpowiedzia i nie patrzy na ni przez chwil . - Powiniene mnie zapyta , czy nie czuj si lepiej. - Lepiej si czujesz, Aleksandro? - Mam na imi Tatiana - odpar a. - A zatem, jak si czuje Tatiana? Roze mia a si . Jej oczy sta y si rado nie jasne. - Tatiana to córka cz owieka, który jest zbyt wa ny, eby istnie - powiedzia a. - Sprawuje kontrol nad ca Rosj , ale nie istnieje. Kiedy j aresztuj , ojciec za atwia jej zwolnienie. Nie istnieje, ale wszyscy si go boj . Tatiana te nie istnieje - doda a. - Jest tylko Aleksandra. - A co z matk Tatiany? - Ukarano j - powiedzia a spokojnie Aleksandra, zdradzaj c informacj raczej ikonom ni Smileyowi. - Nie by a pos uszna historii. To znaczy uwa a, e historia przybra a niew ciwy obrót. Myli a si . Ludzie nie powinni próbowa zmienia biegu historii. To raczej zadaniem historii jest zmienia ludzi. Chcia abym, eby mnie st d zabra . Chc opu ci t klinik . Jej r ce walczy y w ciekle ze sob , a ona tymczasem nadal miecha a si do ikon. - Czy Tatiana pozna a kiedykolwiek ojca? - zapyta . - Jaki ma y cz owieczek pilnowa id cych do szko y dzieci odpar a. Smiley czeka , ale ona nie powiedzia a ju nic wi cej. - I co dalej? - zapyta . - Z samochodu. Otwiera okno, ale tylko po to, eby popatrze na mnie. - A ty patrzy na niego? - Oczywi cie. Inaczej sk d bym wiedzia a, e na mnie patrzy? - Jak wygl da ? Jak si zachowywa ? U miecha si ? - Pali . Zreszt prosz , je li masz ochot . Matka Felicity sama lubi sobie zapali od czasu do czasu. Ale to przecie normalne, prawda? Mówiono mi, e palenie uspokaja sumienie. Nacisn a dzwonek: wyci gn a r i przyciska a d ugo guzik. Us ysza znowu brz k kluczy Matki Felicity, zbli aj cej si korytarzem, a potem szuranie jej stóp, kiedy zatrzyma a si przed drzwiami, eby je otworzy . Wyda o mu si , e to d wi ki dobiegaj ce z pierwszego lepszego wi zienia na wiecie. - Chcia abym odjecha twoim samochodem - powiedzia a Aleksandra. Smiley zap aci jej rachunek i Aleksandra patrzy a, jak George niczym wuj Anton odlicza banknoty w wietle lampy. Matka Felicity spostrzeg a badawcze spojrzenie Aleksandry i by mo e wyczu a zaistnia y problem, poniewa obrzuci a Smileya ostrym spojrzeniem, jak gdyby spodziewa a si po nim jakiego nietaktu. Aleksandra odprowadzi a go do drzwi i pomog a otworzy je siostrze Beatitude, potem z szalon elegancj u cisn a mu d , unosz c na zewn trz okie i chyl c wysuni te ku przodowi kolano. Usi owa a poca owa go w r , ale powstrzyma a j siostra Beatitude. Patrzy a, jak wsiada do samochodu i zacz a macha Smileyowi, który odje ju , kiedy us ysza , jak Aleksandra przera liwie krzyczy z bardzo bliska, zobaczy , e chc c z nim jecha , usi uje otworzy drzwi wozu, ale siostra Beatitude oderwa a j od nich i wci krzycz , wci gn a z powrotem do domu. Pó godziny pó niej w tej samej kawiarni w Thun, z której przed tygodniem obserwowali wizyt Grigoriewa w banku, Smiley w milczeniu wr czy Tobyemu przygotowany wcze niej list. Grigoriew
mia odda go Krasskiemu dzi wieczorem albo podczas najbli szego spotkania, powiedzia Smiley. - Grigoriew chce dzi poprosi o azyl - zaprotestowa Toby. Smiley krzykn . Krzykn po raz pierwszy w yciu. Bardzo szeroko otworzy usta i krzykn , a ca a kawiarnia wzdrygn a si i usiad a prosto - to znaczy barmanka unios a wzrok znad swoich og osze matrymonialnych, a co najmniej jeden z czterech karciarzy w k cie odwróci g ow . - Jeszcze nie! Potem, chc c pokaza , e ca kowicie panuje nad sob , powtórzy to samo po cichu: - Jeszcze nie, Toby. Wybacz mi. Jeszcze nie. Nie istnieje kopia listu, który Smiley wys Karli przez Grigoriewa, co by o by mo e intencj Smileya, ale trudno mie tpliwo ci co do tre ci pisma, albowiem Karla tak czy inaczej by zaprzysi onym zwolennikiem sztuki, zwanej przez niego szanta em. Smiley zapewne przedstawi mu nagie fakty: wiedz , e Aleksandra jest jego córk , któr mia z nie yj ju kochank o wyra nie antyradzieckich pogl dach, i e umo liwi dziewczynie nielegalny wyjazd ze Zwi zku Radzieckiego utrzymuj c, e jest jego tajnym agentem; e sprzeniewierzy spo eczne rodki i pieni dze; e w celu ochrony swojego zbrodniczego planu zorganizowa dwa morderstwa i prawdopodobnie tak e oficjalnie zatwierdzon egzekucj Kirowa. Smiley wskaza by tak e niechybnie, e bior c pod uwag chwiejn pozycj Karli w Centrum Moskiewskim, jego towarzysze w Kolegium z pewno ci zdecydowaliby si go zlikwidowa ; i e gdyby to wszystko rzeczywi cie si zdarzy o, to przysz jego córki na Zachodzie, gdzie mieszka a na fa szywych papierach, stan aby co najmniej pod znakiem zapytania. Nie otrzymywa aby ju adnych pieni dzy i sta aby si wieczn , chor tu aczk , przewo on z jednego publicznego szpitala do drugiego, pozbawion przyjació , odpowiednich dokumentów i bez grosza przy duszy. A w najgorszym razie sprowadzono by j z powrotem do Rosji, gdzie spotka by j gniew wrogów ojca. Potem, po kiju, Smiley zaoferowa Karli t sam marchewk , któr zaproponowa mu dwadzie cia lat temu w Delhi: ocal skór , przyjed do nas, powiedz nam, co wiesz, a urz dzimy ci dom. Szybka powtórka, powiedzia Saul Enderby, który lubi czasem pos si porz dn metafor . Smiley zapewne obieca Karli zwolnienie od odpowiedzialno ci za wspó udzia w morderstwie Vladimira; s tak e dowody, e Enderby przez swoje kontakty niemieckie uzyska podobne ust pstwa ze strony tamtejszych w adz w sprawie zabójstwa Otto Leipziga. Nie ulega w tpliwo ci, e Smiley napomkn tak e o ogólnych gwarancjach w kwestii przysz ci Aleksandry na Zachodzie - opieka lekarska, godne warunki bytowe, a nawet obywatelstwo, je eli oka e si konieczne. Czy próbowa i rodzinn drog , jak niegdy w Delhi? Czy mo e odwo ywa si do ludzkich uczu Karli, tak wyra nie wydobytych teraz na powierzchni ? A mo e doda sprytnie troch przypraw, pragn c oszcz dzi Karli upokorzenia i, znaj c jego dusz , chc c go uchroni przed aktem samozniszczenia? Z ca pewno ci pozostawi mu niewiele czasu na decyzj . Jak Karla dobrze wiedzia , by to jeden z aksjomatów szanta u: czas do namys u stanowi niebezpiecze stwo, cho w tym wypadku mo na by o przypuszcza , e zagra a tak e Smileyowi, lecz z ca kiem innych powodów; móg wzruszy si w ostatniej chwili. Mitologia Sarratt g osi, e jedynie natychmiastowe dzia anie zmusza zwierzyn do pozbycia si kr puj cych j wi zów i wyp yni cia na pe ne morze wbrew wszystkim wrodzonym lub wyuczonym bod com. Ale w tym przypadku powy sza teoria odnosi a si te i do my liwego. *** o tak, jak gdyby wszystkie pieni dze postawi na czarne, my la Guillam, wygl daj c przez okno kawiarni: stawiasz wszystko, co tylko masz na wiecie - on , nie narodzone jeszcze dziecko. A potem z godziny na godzin czekasz, a krupier zakr ci ko o ruletki. Zna Berlin z czasów, kiedy to miasto by o jeszcze wiatow stolic zimnej wojny, kiedy na ka dym przej ciu granicznym ze Wschodu na Zachód panowa o takie napi cie, jak podczas powa nej operacji chirurgicznej. Pami ta podobne noce, gdy grupki policjantów berli skich i nierzy wojsk alianckich gromadzi y si w wiat ach ukowych lamp, przytupuj c i przeklinaj c mróz, przek adaj c bro z ramienia na rami i chuchaj c sobie nawzajem w twarze zamarzni tymi oddechami. Pami ta stoj ce w gotowo ci czo gi, które powarkiwa y podgrzewanymi silnikami, szukaj c lufami celów po drugiej stronie i demonstruj c sw pozorn si . Pami ta raptowny j k klaksonów alarmowych i pogo na Bernauerstrasse czy mo e gdzie indziej, gdzie w nie podj to kolejn prób ucieczki. Pami ta sun ce w gór drabiny wozów stra ackich; rozkazy odpowiadania ogniem na ogie ; rozkazy zabraniaj ce odpowiada ogniem na ogie ; pami ta zabitych ludzi, w tym tak e agentów b wywiadowczych. Ale wiedzia , e nim up ynie dzisiejsza noc, zapami ta Berlin ju tylko w jednej postaci: by taki mrok, e chcia oby si zabra ze sob latark na ulic , panowa a taka cisza, e mo na by o us ysze repetowany karabin po drugiej stronie rzeki. - Jak to samo przybierze? - spyta . Smiley siedzia naprzeciwko niego przy ma ym, plastikowym stoliku, z fili ank wystyg ej kawy obok opartego na blacie okcia. W g bi p aszcza wygl da nie wiedzie czemu na bardzo drobnego m czyzn . - Co skromnego - powiedzia Smiley. - Co , co nie wzbudzi
podejrze . O ile wiem, ci, którzy przekraczaj tu granic to w wi kszo ci emeryci. - Pali papierosa Guillama i ta czynno zdawa a si poch ania ca jego uwag . - Czego, na Boga, szukaj tu emeryci? - zapyta Guillam. - Niektórzy pracy. Niektórzy maj tam kogo na utrzymaniu. Obawiam si , e nie wypytywa em o to bardziej szczegó owo. Odpowied nie zadowoli a Guillama. - My, emeryci, nie zadajemy si raczej z innymi lud mi doda Smiley, sil c si na dowcip. - Co ty powiesz - rzek Guillam. Kawiarnia mie ci a si w dzielnicy tureckiej, bo Turcy stali si teraz najbiedniejszymi bia ymi mieszka cami Berlina, za najgorsze i najta sze nieruchomo ci znajduj si w pobli u Muru. Smiley i Guillam byli tu jedynymi obcokrajowcami. Przy d ugim stole siedzia a ca a rodzina Turków, uj c swój p aski chleb, popijaj c kaw i coca - col . Dzieci mia y ogolone g owy i szerokie, zdumione oczy uchod ców. Ze starego magnetofonu dobiega a wschodnia muzyka. Znad ukowatej, orientalnej framugi z yty pil niowej zwisa y paski kolorowego plastiku. Guillam przeniós znów wzrok na okno i na most. Na pierwszym planie wida by o filary wiaduktu kolejowego, a potem stary ceglany dom, który Sam Collins dyskretnie wynaj ze swoim zespo em na centrum obserwacyjne. Jego ludzie ukradkiem wprowadzali si tam przez ostatnie dwa dni. Dalej widnia a bia a aureola sodowych lamp ukowych, potem zapory, bunkier i wreszcie most. Przeznaczony by wy cznie dla pieszych, a mo na by o po nim przej jedynie ogrodzonym stalowym korytarzem, przypominaj cym wybieg dla kur o zmiennej szeroko ci, w niektórych bowiem miejscach mog o w nim naraz stan obok siebie trzech m czyzn, w niektórych za zmie ci by si tylko jeden. Od czasu do czasu kto nim pokornie przechodzi miarowym krokiem, eby nie zaalarmowa wie y stra niczej, a potem wkracza ju po zachodniej stronie w sodow aureol . W wietle dziennym wybieg by szary; w nocy nie wiedzie czemu wydawa si ty i dziwnie jaskrawy. Bunkier, którego dach si ga tu nad barykad , znajdowa si metr albo dwa po zachodniej stronie granicy, ale nad wszystkim górowa a wie a stra nicza, stoj cy po rodku mostu samotny s up z czarnego elaza. Unika go nawet nieg. Le natomiast na betonowych z bach, uniemo liwiaj cych ruch pojazdów na mo cie, wirowa wokó bunkra i aureoli, i teatralnie osiada na mokrym bruku; lecz wie a stra nicza pozostawa a nietkni ta, jak gdyby nawet nieg nie chcia zbli si do niej dobrowolnie. Tu przed aureol ptasi zagon zw si , przechodz c w ostatni bram i dalej w bydl zagrod . "Ale bram - powiedzia Toby - mo na by o na sygna natychmiast zamkn elektronicznie z wn trza schronu". By o wpó do jedenastej, ale mog a to by równie dobrze trzecia w nocy, bo wzd swych granic Berlin Zachodni k adzie si spa wraz z zapadni ciem zmroku. Dalej w g bi to miasto wyspa gaw dzi, pije, kurwi si i wydaje pieni dze; reklamy Sony, odbudowane ko cio y i sale konferencyjne b yszcz niczym weso e miasteczko, ale wzd wybrze y terenów przygranicznych od siódmej panuje cisza. W pobli u wietlnej aureoli sta a wi teczna choinka, ale lampki pali y si jedynie w górnej cz ci jej korony i jedynie jej górna cz widoczna by a z drugiej strony rzeki. To bezkompromisowe miejsce, pomy la Guillam, pozbawione trzeciego wyj cia. Bez wzgl du na to, jakie wysuwa czasami zastrze enia pod adresem zachodnich swobód to tu, na tej granicy, gdzie umiera o niemal wszystko, ko czy y si tak e jego tpliwo ci. - George? - powiedzia cicho Guillam, rzucaj c Smileyowi pytaj ce spojrzenie. W aureol wkroczy jaki robotnik. Zdawa o si , e wzniós si w kr g wiat a, niby zrzucaj c z ramion nieznany ci ar, jak zreszt wszyscy, którzy opuszczali kurzy zagon. Niós w r ce ma aktówk i co , co z daleka wygl da o na kolejow latark . By drobnej budowy cia a. Ale Smiley, je eli w ogóle zauwa tego cz owieka, powróci ju do wn trza ko nierza swojego br zowego aszcza i swoich samotnych, odleg ych my li. "Je eli przyjdzie, przyjdzie na czas" - powiedzia Smiley. W takim razie po co przyjechali my tu dwie godziny wcze niej? - chcia zapyta Guillam. Czemu siedzimy jak dwóch obcych sobie ludzi, czemu sk pani w oparach paskudnej tureckiej kuchni pijemy s odzon kaw z male kich fili anek i rozmawiamy o g upstwach? Ale Guillam i tak zna ju odpowied . Poniewa jeste my mu to winni, powiedzia by Smiley, gdyby znajdowa si w rozmownym nastroju. Jeste my mu winni trosk i czekanie, winni my sprawowa piecz nad wysi kami cz owieka, próbuj cego uciec systemowi, który pomaga zbudowa . Tak d ugo, jak b dzie usi owa do nas dotrze , jeste my jego przyjació mi. Nikogo innego nie ma ju po swojej stronie. Przyjdzie, my la Guillam. Nie przyjdzie. Mo e przyjdzie. Co to jest, je eli nie modlitwa? - Jeszcze kawy, George? - Nie, dzi kuj , Peter. Nie, raczej nie. Nie. - Maj tu chyba jak zup . Chyba e to by a kawa. - Dzi kuj . Zjad em i wypi em ju wszystko, co mog em powiedzia Smiley normalnym g osem tak, e ka dy móg go us ysze . - No to mo e zamówi byle co, eby mieli na czynsz powiedzia Guillam. - Czynsz? Przepraszam. Oczywi cie. Bóg jeden wie, z czego oni tu yj . Guillam zamówi jeszcze dwie kawy, za które zap aci w biegu, na wypadek, gdyby musieli nagle wyj . Przyjd dla Georgea, my la ; przyjd dla mnie. Przyjd dla wszystkich, do jasnej cholery, i pozwól nam zebra niwo, o
którym marzyli my tak d ugo. - To kiedy ma si urodzi twoje dziecko? - W marcu. -- Ach. W marcu. Jak mu dacie na imi ? - W ciwie jeszcze nie my leli my o tym. Po drugiej stronie ulicy w wietle lamp sklepu z meblami, sprzedaj cego tak e kopie kutych w elazie ozdób, Guillam rozpozna okutan posta Tobyego Esterhasea, ubranego w futrzan ba ka sk czapk i usi uj cego ogl da towary na wystawie. Toby wraz z zespo em dosta ulic , Sam Collins obsadzi stanowisko obserwacyjne: taka by a umowa. Toby upar si , eby do odwrotu taksówek, i oto w mroku stacyjnych arkad sta y trzy odpowiednio podniszczone samochody z zatkni tymi za wycieraczki napisami AWARIA; kierowcy kr cili si ko o budki z daniami barowymi, jedz c kie baski w s odkim sosie na papierowych talerzach. - To miejsce to totalne pole minowe, Peter - ostrzega Toby. - Turcy, Grecy, Jugos owianie, masa obuzów - nawet koty nosz tam, cholera, mikrofony, bez adnej przesady. - Ani s óweczka - rozkaza Smiley, - Ani mru - mru, Peter. Powiedz Collinowi. Przyjd , my la niecierpliwie Guillam. Wszyscy ci kibicujemy. Przyjd . Guillam powoli podniós wzrok znad pleców Tobyego na górne okno starego domu, w którym mie ci si punkt obserwacyjny Collinsa. Guillam odpracowa ju swoje w Berlinie, by tu ze dwana cie razy. Teleskopy i aparaty fotograficzne, mikrofony kierunkowe, wszystkie te bezu yteczne urz dzenia, które podobno u atwiaj czekanie; trzaski w eterze, odór kawy i tytoniu; pi trowe ka, Pomy la o bior cym tak e udzia w akcji zachodnioniemieckim policjancie, który nie mia zielonego poj cia, po co go tu sprowadzono, a musia pozosta na s bie, dopóki operacja nie zostanie odwo ana lub nie zako czy si sukcesem - chodzi o wszak o cz owieka, znaj cego most na pami , umiej cego odró ni nierzy zawodowych od rezerwistów i zauwa najdrobniejszy nawet z y znak natychmiast, kiedy tylko si pojawi: milcz zmian warty, snajperów zajmuj cych mi kko swoje pozycje. A je li go zastrzel ? - my la Guillam. Je eli go zaaresztuj ? Je eli zostawi go, jak tylu innych, je eli b chcieli, eby si wykrwawi na mier , le c twarz do ziemi w tym kurzym zagonie nie wi cej ni dwa metry od aureoli? Przyjd , my la ju mniej pewnie, zanosz c swoje mod y do czarnego nieba na wschodzie. Mimo wszystko przyjd . Niewielkie, bardzo jasne wiat o punktówki przesun o si w poprzek wychodz cego na zachód okna w wykorzystywanym jako punkt obserwacyjny domu i Guillam na ten widok zerwa si na nogi. Odwróci si i ujrza Smileya, ju w pó drogi do wyj cia. Na ulicy czeka na nich Toby Esterhase. - To tylko mo liwo , George - powiedzia agodnie takim tonem, jak gdyby chcia ich przygotowa na rozczarowanie. Male ka szansa, ale to mo e by nasz cz owiek. Bez s owa ruszyli za Tobym, Panowa okrutny mróz. Min li pracowni krawieck ; dwie ciemnow ose dziewczyny szy y co na wystawie. Min li rozwieszone na murach plakaty, proponuj ce tanie urlopy na nartach, mier faszystom i szachowi. Zimno zapiera o im dech w piersiach. Odwracaj c twarz od wiruj cego niegu, Guillam dostrzeg plac zabaw dla dzieci, zbudowany ze starych kolejowych wagonów sypialnych. Szli pomi dzy martwymi, czarnymi budynkami, potem skr cili w prawo, przeszli na drug stron brukowanej ulicy i w zmro onej, nieprzeniknionej ciemno ci dotarli na brzeg rzeki, sk d mogli obserwowa most na ca ej d ugo ci ze starego, drewnianego schronu z otworami strzelniczymi. Po lewej stronie, czarny na tle nieprzyjaznej rzeki, sta wysoki, drewniany krzy , przystrojony drutem kolczastym, upami tniaj cy jakiego nieznanego cz owieka, któremu niezupe nie uda o si uciec. Toby w milczeniu wyci gn spod p aszcza lornetk polow i poda j Smileyowi. - George. S uchaj. Powodzenia, jasne? D Tobyego zacisn a si na chwil na ramieniu Guillama. Potem Esterhase pomkn znów gdzie w ciemno . Schron cuchn wilgoci i gnij cymi li mi. Smiley przykucn przy otworze strzelniczym, po y jego tweedowego aszcza wala y si w b ocku, a on przygl da si rozci gaj cemu si przed nim widokowi, jak gdyby mie ci y si w nim granice jego ycia. Rzeka by a szeroka i powolna, zasnuta zimnem. Na jej powierzchni igra y ukowe wiat a, w blasku których ta czy nieg. Most wspiera si na sze ciu lub o miu grubych, kamiennych filarach, które w wodzie rozrasta y si w plebejskie buciory. Most pomi dzy filarami mia kszta t uku, kwadratowy by wy cznie rodek, co umo liwia o swobodn eglug , ale jedyn jednostk na rzece by a przycumowana na wschodnim brzegu szara ód patrolowa, a jedynym towarem, jakim handlowa a, by a mier . Dalej za mostem, niczym jego wyolbrzymiony cie , sta pusty jak rzeka kolejowy wiadukt, po którym nie je dzi y adne poci gi. Magazyny na odleg ym brzegu wygl da y jak jakie potworne ruiny dawnej, barbarzy skiej cywilizacji, a spomi dzy nich wy ania si mostek z tym zagonem dla kur, niby fantastyczna cie ka wiat a, bij ca z ciemno ci ku górze. Smiley ze swojego punktu obserwacyjnego widzia go przez lornetk na ca ej d ugo ci, od zalanego wiat em bia ego baraku na wschodnim brzegu, przez czarn wie stra nicz w najwy szym punkcie, potem ni ej ku stronie zachodniej a po bydl zagrod , bunkier panuj cy nad bram i wreszcie aureol . Guillam sta zaledwie metr za nim, ale dla Smileya móg by
równie dobrze by w Pary u: Smiley zobaczy bowiem, jak samotna, czarna posta rusza w drog ; zobaczy b ysk niedopa ka, kiedy czyzna zaci gn si po raz ostatni i nad elaznym ogrodzeniem kurzego zagonu wyrzuci do wody jarz cego si jak kometa papierosa. Jaki drobny cz owieczek w redniej d ugo ci roboczej kufajce i z robociarsk torb przewieszon przez pier nie szed ani wolno, ani szybko -szed jak kto , kto wiele przeszed . Jaki drobny cz owieczek, pomimo padaj cego niegu bez czapki, o odrobin za d ugim tu owiu w stosunku do nóg. To tylko tyle, my la Smiley; jaki ma y cz owieczek idzie przez most. - Czy to on? - zaszepta Guillam. - George, powiedz mi. Czy to jest Karla? Nie przychod , my la Smiley. Strzelajcie, mówi w my lach do ludzi Karli, nie do swoich. By o nagle co okropnego w przeczuciu, e ta male ka istota wyrzeknie si za chwil pozostawionego z ty u czarnego zamku. Strzelajcie z wie y stra niczej, strzelajcie z bunkra, z bia ego baraku, z bocianiego gniazda na wi ziennym magazynie, zatrza nijcie przed nim bram , za atwcie go, zabijcie, on was zdradzi . Widzia wszystko w rozp dzonej wyobra ni: Centrum Moskiewskie w ostatniej chwili odkrywa nikczemno Karli; telefony na granic : - Zatrzyma go za wszelk cen . I strzelanina, nigdy nie za wielka - wystarczy trafi raz albo dwa i czeka . - To on - wyszepta Guillam. Wyj lornetk z d oni nie stawiaj cego oporu Smileya. - To ten sam cz owiek. To zdj cie, które wisia o na cianie w twoim pokoju w Cyrku, George, ty cudotwórco. Ale Smiley wyobra sobie tylko, jak wiat a reflektorów Vopo krzy uj si na Karli jak wiat a samochodu na zaj cu, ciemniej cym na tle niegu; ogl da beznadziejn , starcz ucieczk Karli, dopóki kule nie zbi y go z nóg jak szmacian lalk . Smiley, podobnie jak Guillam, widzia ju przedtem takie sceny. Spojrza znów w ciemno przez rzek i dozna niesamowitego zawrotu g owy, jak gdyby z o, z którym przez ca y czas walczy , dosi o go, ogarn o i zaw adn o nim pomimo jego wysi ków, nazywaj c go w dodatku zdrajc ; drwi o z niego, oklaskuj c równocze nie jego zdrad . Przekle stwo mi osierdzia Smileya spad o na Karl ; przekle stwo fanatyzmu Karli spad o na Smileya. Zniszczy em go broni , której si brzydzi em, i by a to jego bro . Przekroczyli my dziel ce nas granice, jeste my niczyimi lud mi na niczyjej ziemi. - Po prostu id - zamrucza Guillam. - Po prostu id , niech nic ci nie powstrzyma. Zbli aj c si do czerni wie y stra niczej, Karla post pi kilka krótszych kroków i Smiley przez chwil naprawd my la , e mo e zmieni zdanie i odda si w r ce enerdowców. Potem zobaczy koci j zor ognia, gdy Karla zapala nowego papierosa. Zapa czy zapalniczk ? - zastanawia si Smiley: "Najukocha szemu Georgeowi od Anny". - Chryste, ale ma zimn krew - powiedzia Guillam. Male ka posta ruszy a znowu, ale tym razem wolniej, jak gdyby zm czona. Zbiera odwag na ostatni krok, my la Smiley, albo mo e próbuje j ostudzi . Przypomnia sobie Vladimira, Otto Leipziga i nie yj cego Kirowa; pomy la o Haydonie i o zrujnowanej pracy swego ca ego ycia; pomy la o Annie, któr przebieg Karli splami a dla niego na zawsze, i o intryganckim cisku Haydona. W rozpaczy powtarza sobie ca list zbrodni tortur, morderstw, niesko czonego kr gu pod ci - sk adaj c je wszystkie na w ych barkach przechodnia na mo cie, które nie mog y jednak podtrzyma oskar : Smiley nie pragn zdobytego w taki sposób upu. Poszarpane jak przepa niebo ponownie na niego skin o, a wiruj cy nieg zamieni horyzont w piek o. Nad brzegiem tl cej si rzeki Smiley pozosta jeszcze przez sekund . Poszli flisack cie , Guillam przodem, za nim niech tnie Smiley. Z przodu jarzy a si aureola, rosn ca w miar , jak podchodzili bli ej. "Niby dwóch zwyczajnych przechodniów powiedzia Toby. - Podejd cie po prostu pod most i poczekajcie, to normalne". W otaczaj cej ich ciemno ci Smiley s ysza szepty i szybkie, st umione odg osy nerwowych ruchów. - George - kto szepn . - George. - Jaka nie znana mu posta w tej budce telefonicznej unios a d w dyskretnym pozdrowieniu i Smiley uchwyci przemycane dla niego w marzn cym, wilgotnym powietrzu s owo triumf. nieg zas ania mu okulary, nie widzia dobrze. Stanowisko obserwacyjne mieli po prawej, w oknach domu nie pali o si ani jedno wiat o. Dostrzeg zaparkowan przy wej ciu furgonetk i zda sobie spraw , e to berli ska furgonetka pocztowa, jeden z ulubionych pojazdów Tobyego. Guillam marudzi z ty u. Smiley us ysza , e kto mówi co o odebraniu nagrody. Dotarli na skraj aureoli. Pomara czowy wa zas ania most i budk stra nicz . Znale li si poza zasi giem wzroku nierzy z wartowni. Toby Esterhase sta z lornetk na platformie obserwacyjnej powy ej choinki, spokojnie udaj c zimnowojennego turyst . Towarzyszy a mu jaka pulchna tropicielka. Stara tablica informacyjna ostrzega a, e przebywaj tu na asn odpowiedzialno . Z ty u na rozbitym, ceglanym wiadukcie Smiley zauwa jaki herb. Toby wykona nieznaczny ruch r : wszystko w porz dku, teraz to ju nasz cz owiek. Zza wa u dobieg y Smileya lekkie kroki i dr enie elaznego ogrodzenia. Poczu zapach ameryka skiego papierosa, kiedy niesiony lodowatym wiatrem dym wyprzedzi palacza. Jeszcze elektroniczna brama, pomy la ; czeka , a furtka zamknie si z trzaskiem, ale nic takiego nie nast pi o. Przysz o mu do g owy, e nie zna nawet prawdziwego nazwiska swojego wroga, nie wie, jak si do niego
zwraca ; zna tylko jego pseudonim, i to b cy w dodatku imieniem kobiety. Tajemnic stanowi nawet jego stopie wojskowy. I Smiley wci si oci ga , nie chc c wej na scen . Guillam przysun si bli ej i usi owa chyba wypchn go naprzód. S ysza mi kkie kroki tropicieli Tobyego, gromadz cych si kolejno na skraju aureoli, skrytych w cieniu wa u, oczekuj cych z zapartym tchem na pojawienie si zwierzyny. I nagle jest, jak cz owiek, który niepostrze enie w lizn si do zat oczonego holu. Niczym nie os oni ta prawa d zwisa a mu bezw adnie z boku, w lewej trzyma wstydliwie papierosa na wysoko ci piersi. Jaki ma y cz owieczek, bez czapki, z torb . Post pi krok naprzód i Smiley zobaczy w aureoli jego twarz, s dziw , zm czon i steran , zobaczy krótkie, pobielone niegiem w osy. Nosi lepk od brudu koszul i czarny krawat: wygl da jak n dzarz id cy na pogrzeb przyjaciela. Szczypi cy mróz wyci gn mu obwis e policzki, postarzaj c go jeszcze bardziej. Stali twarz w twarz; mo e metr od siebie, jak w wi zieniu w Delhi. Smiley us ysza kolejne kroki i tym razem by to Toby, schodz cy cicho z platformy po drewnianych stopniach drabiny. ysza st umione g osy i miech; wyda o mu si tak e, e rozlegaj si ciche oklaski, ale nie mia wcale pewno ci; wsz dzie by o pe no cieni, a kiedy Smiley znalaz si ju wewn trz aureoli, nie atwo by o mu rozpozna ludzi i przedmioty, pozostaj ce poza kr giem wiat a. Paul Skordeno wysun si naprzód i stan przy Karli; z drugiej strony stan Nick de Silsky. Smiley us ysza , jak Guillam ka e komu podjecha tu tym cholernym samochodem, zanim tamci przejd przez most, eby go odbi . Us ysza brz k padaj cego na oblodzony bruk metalowego ; przedmiotu i domy li si , e jest to zapalniczka Anny, ale oprócz niego nikt jej nie zauwa . Wymienili jeszcze jedno spojrzenie i by mo e przez t ; sekund Smiley widzia w nim naprawd cz stk samego siebie. Us ysza chrz st opon samochodowych i odg os otwieranych drzwi; silnik pracowa przez ca y czas. De Silsky i Skordeno ruszyli do samochodu i Karla poszed z nimi, chocia go nawet nie dotkn li; zdawa o si , e przyj ju uleg postaw wi nia; uczy si jej w twardej szkole. Smiley przystan i tamci trzej , cichutko przemaszerowali obok niego, nazbyt przej ci ca t ceremoni , by zwróci na niego uwag . Aureola by a pusta. Us ysza , e drzwi zatrzaskuj si cicho i auto odje a. Us ysza , e razem z nim, a mo e w chwil potem, ruszaj dwa pozosta e samochody. Nie patrzy , jak odje aj . Poczu , e Toby Esterhase obejmuje jego ramiona i zobaczy jego oczy pe ne ez. - George - zacz . - Przez ca e ycie. To fantastyczne. , Potem ch ód Smileya odepchn Tobyego i Smiley opu ci szybko aureol , mijaj c po drodze zapalniczk Anny. Le a na samym skraju aureoli, lekko przechylona i b yszcz ca na bruku jak tombak. Przysz o mu do g owy, eby j podnie , ale jako nie by o po co, prawdopodobnie i tak nie spostrzeg jej nikt inny. Kto ciska mu d , kto klepa go po ramieniu. Toby powstrzyma ich spokojnie. - Uwa aj na siebie, George - powiedzia Toby. - Powodzenia, yszysz? Smiley s ysza , jak ludzie z zespo u Tobyego odchodz jeden po drugim, a pozosta ju tylko Peter Guillam. W krótkiej drodze powrotnej wzd nabrze a, nieomal z miejsca, w którym sta krzy , Smiley raz jeszcze rzuci przeci e spojrzenie na most, jak gdyby chcia si przekona , e nic si nie zmieni o, ale najwyra niej wszystko by o jak dawniej, i chocia wiatr wydawa si teraz nieco silniejszy, to p atki niegu nadal wirowa y we wszystkich kierunkach. Peter Guillam dotkn jego ramienia. - Chod , stary przyjacielu - powiedzia . - Pora si przespa . Smiley z przyzwyczajenia zdj okulary i w zamy leniu zacz je czy ci cho musia go szuka g boko pomi dzy fa dami tweedowego p aszcza. : - Zwyci , George -- powiedzia Guillam, kiedy szli wolnym krokiem do samochodu. ; - Naprawd ? powiedzia Smiley. - Tak. Tak, my , e chyba tak.