ANTHONY E. ZUIKER i DUANESWIERCZYNSKI LEVEL 26 MROCZNE POCZĄTKI unkcjonariusze organów ścigania doskonale znają klasyfikację morderców opartą na dwudz...
11 downloads
13 Views
1004KB Size
ANTHONY E. ZUIKER
i DUANESWIERCZYNSKI
LEVEL 26 MROCZNE POCZĄTKI
F
unkcjonariusze organów ścigania doskonale znają klasyfikację morderców opartą na dwudziestopięciostopniowej skali okrucieństwa. Zaczyna się ona od naiwnych oportunistów z kategorii 1, a kończy na sprawcach dokonujących morderstw przemyślanych i szczególnie brutalnych, zaliczanych do kategorii 25. Jednak niewiele osób wie, że klasyfikacja ta została ostatnio poszerzona. Wyjątek stanowią członkowie elitarnej, tajnej grupy dochodzeniowo-śledczej powołanej do ścigania najgroźniejszych przestępców z całego świata - agenci, którzy nie figurują na żadnych oficjalnych listach płac. Znana im nowa kategoria odnosi się tylko do jednego mordercy. Potencjalne ofiary: przypadkowe Sposób zabijania: nie do przewidzenia Pseudomin: Sqweegel Klasyfikacja: level 26
prolog
Dar
Rzym, Włochy
A
gent specjalny wiedział, że wreszcie dopadł potwora, który zaszył się gdzieś w kościele. Mężczyzna zdjął buty najciszej jak potrafił i położył je pod drewnianym stołem ustawionym w przedsionku. Buty miały co prawda gumową podeszwę, ale śledczy nie był pewien, czy materiał całkowicie stłumi odgłos kroków na marmurowej posadzce. A potwór jeszcze się nie zorientował, że ktoś go śledzi tak przynajmniej zakładał agent. Pogoń za przestępcą zabrała mu trzy lata. Nie miał przy tym żadnych zdjęć ani innych materialnych dowodów istnienia potwora. Próby ujęcia go przypominały chwytanie dymu. Usilne poszukiwania sprawiały, że znikał i znienacka pojawiał się w innym miejscu. Pościg zagnał śledczego w różne zakątki świata, Niemcy, Izrael, Japonia. Potem Stany Zjednoczone. I wreszcie Rzym, a dokładniej siedemnastowieczny barokowy kościół pod wezwaniem Mater Dolorosa, co po łacinie znaczyło „Matka Bolesna". Trudno byłoby o trafniejszą nazwę dla świątyni tonącej w półmroku. Zacisnąwszy obydwie dłonie na pistolecie, mężczyzna bezszelestnie ruszył wzdłuż pożółkłych murów. Kartka na drzwiach informowała o zamknięciu kościoła z powodu remontu. Agent znał włoski na tyle, żeby zro-
zumieć, że odnawiano czterystuletni fresk zdobiący sklepienie. Rusztowanie. Mrok. Cień. Wszystko to stanowiło naturalne środowisko potwora. Nic dziwnego, że wybrał on tę budowlę, chociaż została ona poświęcona Bogu. Agent wiedział już, że morderca nie miał żadnych zahamowań. Przecież nawet w czasach wojny kościoły i świątynie zapewniały schronienie - były bezpiecznymi przystaniami dla tych, którzy w czarnej godzinie szukali ratunku w Panu. Kiedy tak błądził pod rusztowaniem i kluczył między metalowymi słupami konstrukcji, nie opuszczała go pewność, że przestępca jest gdzieś tutaj. Wyczuwał go. Nigdy nie wierzył w istnienie zjawisk nadprzyrodzonych ani nie uważał się za medium. Jednak im dłużej trwał pościg, tym lepiej potrafił się dostroić do makabrycznych rytmów, jakie rodziły się w głowie potwora. Umiejętność ta pozwoliła mu dotrzeć dalej niż jakiemukolwiek innemu śledczemu, który usiłował ująć przestępcę. Jednak sukces miał swoją cenę. Im pełniej agent pojmował niepoczytalność monstrum, tym bardziej oddalał się od tego, co normalne. Nie tak dawno mężczyzna zaczął się zastanawiać, czy ta obsesyjna pogoń nie przywiedzie go przypadkiem do śmierci, ale odegnał od siebie tę myśl. Determinacja powróciła, gdy zaledwie kilka kroków od kościoła ujrzał ostatnią ofiarę. Widok krwi, rozszarpanej skóry, wnętrzności parujących w nocnym chłodzie i grud tłuszczu przerastających obnażone mięśnie miał wywołać reakcję wymiotną u ratowników medycznych, którzy przybyli na miejsce. Ale sam śledczy zachował zimną krew. Nagły przypływ adrenaliny nastąpił, dopiero gdy, klęcząc nad ciałem, poczuł przez grube lateksowe rękawiczki, że było jeszcze ciepłe.
To znaczyło, że potwór znajdował się w pobliżu. Agent wiedział, że sprawca nie odszedł daleko. Morderca lubił kryjówki, z których mógł sekretnie rozkoszować się efektem swoich działań. Zdarzało się nawet, że chował się pod samym nosem policjantów, którzy przeszukując zabezpieczony teren, nie szczędzili mu wyzwisk. Mężczyzna wszedł na niewielki dziedziniec nieopodal miejsca, gdzie znalazł ciało ofiary, i pozwolił myślom płynąć swobodnie. Nie było w tym działaniu żadnej dedukcji, żadnych logicznych przypuszczeń, instynktownych domysłów czy przeczuć. Pomyślał po prostu: Dokąd bym poszedł, gdybym był nim? Potem jego wzrok powędrował w stronę dachów i padł na lśniącą kopułę. Wszystko stało się jasne. Tam właśnie bym poszedł. Przez jego głowę nie przemknął choćby cień wątpliwości. Dziś to się wreszcie zakończy. Teraz bezszelestnie przesuwał się między drewnianymi ławkami i słupami rusztowania. Broń w pogotowiu, zmysły postawione w stan najwyższej gotowości. Może i sprawca był niczym dym, ale nawet dym miał kształt, zapach i smak. Potwór wpatrywał się w czubek głowy myśliwego, zwisając z upstrzonego farbą drewnianego pomostu - długie, silne palce rąk i nóg wczepił w szpary między deskami. Niemal życzył sobie, żeby agent spojrzał w górę. Wielu go ścigało w ciągu tych lat, ale ten mężczyzna różnił się od reszty. Był wyjątkowy. Inny. I w pewnym sensie znajomy. Potwór chciał znów zobaczyć jego twarz, ale tym razem pragnął stanąć z nim oko w oko. W gruncie rzeczy doskonale znał wygląd myśliwych, którzy go ścigali. Miał pokaźną kolekcję zdjęć zrobionych z ukrycia i filmów o każdym
z nich - ujęcia w pracy, w przydomowym ogródku, w drodze na stację benzynową, gdy podwozili dzieci na szkolne mecze czy kupowali alkohol. Podchodził wystarczająco blisko, żeby zidentyfikować ich zapachy, rozpoznać płyn po goleniu, którego używali, i ulubioną markę teąuili. To stanowiło część jego gry. Do niedawna sądził, że nowy myśliwy to zwykły przeciętniak. Jednak agent zaczął go zaskakiwać postępami w śledztwie, jakimi wcześniej nikt nie mógł się pochwalić, dzięki czemu zbliżył się do niego bardziej niż inni. Zmniejszył dystans do tego stopnia, że potwór stracił zainteresowanie pozostałymi śledczymi i całą uwagę skupił na jedynym zdjęciu myśliwego, które posiadał. Wpatrując się w nie uparcie, usiłował odgadnąć słabe punkty przeciwnika. Ale fotografia przestała mu wystarczać. Pragnął na własne oczy zobaczyć twarz mężczyzny, dopóki ten jeszcze żył, poznać jego bliskich, poczuć w nozdrzach jego zapach. A potem go zabić. Agent podniósł wzrok. Mógł przysiąc, że wysoko w cieniu rusztowania coś się poruszyło. Kopuła nad jego głową nie była typowym przykładem siedemnastowiecznej architektury. Dziesiątki okalających ją witraży pochłaniały całe światło wpadające do środka i skupiały je w najwyższym punkcie sklepienia, sławiąc Boga Jego blaskiem. W dzień widok musiał zapierać dech w piersiach. Pełnia przypadająca tej nocy dodała witrażom upiornej poświaty, ale wszystko poniżej kopuły skrył złowieszczy cień, który przypominał o miejscu człowieka we wszechświecie - nisko, pośród niezbadanych ciemności. Sklepienie zdobiła panorama niebios, pełna skrzydlatych cherubinów, serafinów i chmur, potęgująca drwinę z rodzaju ludzkiego.
Zaraz. Kątem oka agent dostrzegł jasny refleks i rozpoznał ledwie słyszalny odgłos rozciąganej gumy. Tam, w górze. Nad ołtarzem. Ten gość jest nieeezły - pomyślał potwór ulokowany już w nowej kryjówce. - No, znajdź mnie. Pokaż mi swoją gębę, zanim ci ją wyrwę z czaszki. Nieprzenikniona cisza, która otulała kościół, pulsowała niczym serce żywego stworzenia. Agent poderwał się błyskawicznie i rozpoczął wspinaczkę po rusztowaniu, broń wetknięta w otwartą kaburę była gotowa do strzału w każdej chwili. Pod palcami wyczuwał nierówną, szorstką fakturę desek, metalowe opiłki oraz kurz pokrywający słupy. Ostrożnie, powoli przeszedł pomost i ruszył wyżej, wypatrując jakiegoś śladu monstrum, jakiejś wskazówki, ale brak światła utrudniał mu zadanie. Wziął szybki, urywany wdech, podciągnął się do następnego poziomu i nie zważając na ryzyko, wysunął głowę nad krawędź konstrukcji, choć w ten sposób wystawił się na cios. Gdyby tylko zdołał go dostrzec... Ja cię widzę - pomyślał potwór. - Ale czy ty widzisz mnie? I wtedy to się stało. Agent po raz pierwszy go zobaczył. Para świdrujących źrenic wyzierała z pustki, zupełnie jakby ktoś ujął gorące żelazko i rozprasował nim rysy twarzy, omijając jedynie oczy. Obraz zniknął. Chwilę później potwór wspinał się po rusztowaniu niczym pająk po swojej sieci. Agent zapomniał o rozsądku. Ruszył za celem z szybkością, która zadziwiła nawet jego samego, podciągał się na
trawersach, chwytając jedynie za krawędzie desek, jakby był na szkoleniu agentów FBI w Wirginii. Znów go dostrzegł. Blada, biała kończyna mignęła na końcu pomostu jakieś dwa poziomy wyżej. Ruchy agenta były teraz szybkie, gwałtowne, jeszcze bardziej gorączkowe. Tymczasem potwór zbliżał się do niebiańskiej kopuły. Tyle że tym razem droga do Królestwa Niebieskiego okazała się ślepym zaułkiem. Wszystkie wyjścia znajdowały się na dole. Po raz pierwszy od wielu lat potwora ogarnął prawdziwy strach. Jak to możliwe, że myśliwy go wyczuł? Skąd wziął tyle odwagi, żeby wspiąć się za nim aż tutaj? Twarz agenta miała teraz zupełnie inny wyraz. Nie był już tylko wiedzionym przeczuciem funkcjonariuszem organów ścigania, do którego uśmiechnął się los. Czaiło się w nim coś nowego, niezwykłego. Potwór zachichotałby pewnie z ekscytacji, gdyby nie obawa, że to utrudni wspinaczkę. Ta cudowna chwila, w której nie potrafił przewidzieć, co się stanie, przypomniała mu dzieciństwo. Wystarczy, że myśliwy skieruje pistolet pod odpowiednim kątem, a potem naciśnie spust. I już. Mimo licznych talentów potwór nie był odporny na kule. Czy to koniec? Czy to ty mnie zabijesz? Agent był coraz bliżej. Czuł, jak nad jego głową drży deska na ostatnim poziomie rusztowania, które sięgało niemal do szczytu. Pokonał dwa ostatnie trawersy i wyciągnął broń. I wtedy go zobaczył - leżącego płasko na najwyższym pomoście. Ich oczy pokonały ciemność i spotkały się na krótką chwilę. To trwało zaledwie ułamek sekundy, ale ożywiło
pierwotną więź, jaka rodzi się między łowcą a jego zwierzyną tuż przed rozwiązaniem, gdy jedno ma triumfować, a drugie - ponieść śmierć. Padły dwa strzały. Zamiast zacząć krwawić, potwór po prostu eksplodował. Brzęk tłuczonego szkła natychmiast uświadomił mężczyźnie, że pociski trafiły w lustro, które konserwatorzy wykorzystywali przy pracach remontowych. Mógł tę pomyłkę przypłacić życiem. Odwrócił się, żeby oddać kolejny strzał, ale potwora już nie było. Usłyszał, jak zbieg tłucze witraż, żeby wydostać się na dach. Kiedy strzelił na oślep w stronę rozbitego okna, jeden z kolorowych odłamków ugodził go koło oka. Kula poszybowała w niebo, nie dosięgając celu. Przez chwilę dał się słyszeć odgłos kroków na kopule... A potem wszystko ucichło. Mężczyzna pędem zbiegł po rusztowaniu, chociaż w głębi ducha wiedział, że nic już nie można zrobić. Potwór przemierzał teraz dachy Rzymu wolny, ulotny jak dym, znów nie pozostawił po sobie żadnego śladu.
część I
Morderca w kombinezonie Dwa lata później
Gdzieś w Stanach Zjednoczonych / Pracownia Piątek/21.00
W
ynędzniały, suchy jak wiór mężczyzna, którego agenci FBI przezwali Sqweegel, pochylał się nerwowo nad maszyną do szycia swojej babki. Terkot uporczywie pracującej igły wypełniał niewielką sypialnię na piętrze. Trakt akt akt aktaktakTAKTAK. TAK. TAK. TAK. Nieduża, bosa stopa Sqweegela napierała na pedał. Paznokcie miał krótko przycięte. Na jego skupioną twarz padało światło biurowej lampki. Delikatne dłonie mężczyzny przesuwały materiał do przodu, kierując część przy zamku dokładnie pod drgającą stopkę, która prowadziła igłę. Chciał to zrobić porządnie. Nie. Inaczej. Chciał to zrobić perfekcyjnie. Rozgrzane części maszyny cuchnęły spalonym kurzem. Smród mieszał się z metaliczną wonią krwi. Ciemnoczerwona plama na tworzywie wciąż się lepiła. Materiał był mocny, ale nie niezniszczalny. Wcześniej Sqweegel zahaczył suwakiem o ostrą krawędź i wyrwał dwuipółcentymetrowy czarny pasek łączący zamek z resztą lateksowego kombinezonu. Wokół rozdarcia nie było widać
krwi. Co najwyżej zdarł parę warstw naskórka. Ale nawet to było nie do przyjęcia. Z przybornika wyjął zapalniczkę, zbliżył płomień do metalowej krawędzi i odczekał chwilę, aż komórki, które na niej zostały, znikną bezpowrotnie. Musiał zatrzeć wszelkie ślady. Potem wrócił do domu. Teraz zaszywał rozdarcie. W drodze powrotnej z mieszkania tej żałosnej kurewki położonego na obrzeżach miasta, ani na chwilę nie przestawał myśleć o wpadce. Kiedy pakował kombinezon, bezskutecznie próbował wepchnąć skręcony kawałek materiału z powrotem na miejsce. Zamknął walizkę i usiłował skupić się na czymś innym, ale okazało się to trudniejsze, niż przypuszczał. Strzęp materiału utkwił w jego głowie niczym czarna flaga łopocząca na wietrze w księżycową noc. Sqweegel był tak przejęty, że chciał zjechać na pobocze, aby zajrzeć do bagażnika i kolejny raz postarać się naprawić rozdarcie. Ostatecznie oparł się pokusie. To nie byłoby mądre posunięcie. Wiedział przecież, że niedługo będzie w domu. Gdy tylko zatrzasnął frontowe drzwi, zaniósł kombinezon do pracowni. Naprawa nie mogła czekać. Sqweegel używał maszyny swojej babki, bo spisywała się równie dobrze jak w dniu, kiedy ją zamówiono z katalogu firmy Sears and Roebuck w 1956 roku. To był model Kenmore 58 w cenie osiemdziesięciu dziewięciu dolarów dziewięćdziesięciu pięciu centów z opcją ściegu wstecznego i wbudowaną lampką. Wystarczyło zapuścić parę kropli oleju do wnętrza mechanizmu i odkurzyć obudowę raz na parę tygodni. Zaopiekuj się czymś starannie, a posłuży ci przez lata. Podobnie rzecz się miała z kombinezonem. Niewielka stopa mężczyzny zamarła na pedale maszyny. Głowica zaczęła zwalniać, aż wreszcie całkiem się zatrzy-
mała. Sqweegel pochylił się nad materiałem i z nosem przy tkaninie podziwiał swoje dzieło. O, tak. - Po dziurze nie było śladu. Należało jeszcze zmyć krew tej brudnej suki.
Łazienka / Garderoba
Sqweegel szorował ręce mydłem, obserwując, jak różowy wir wody znika w odpływie białej porcelanowej umywalki. Kolejne żałosne życie spływało rurami. Ta ofiara miała być zwiastunem czegoś nowego. Niezwykłego. Sama myśl o tym napełniała go podnieceniem. Teraz nadszedł czas na bardziej prozaiczne czynności, na przykład na usuwanie owłosienia. Gorąca woda i czysta maszynka już czekały. Sqweegel zwilżył skórę olejem roślinnym. Nigdy nie używał kremu do golenia, zabieg przypominałby wówczas strzyżenie trawnika pokrytego piętnastocentymetrową warstwą śniegu, a on chciał dokładnie widzieć, co robi. Milimetr po milimetrze. Z góry na dół. Najpierw łatwo dostępne miejsca: głowa, twarz, kark, przedramiona, klatka piersiowa, nogi. Po każdym pociągnięciu przerywał, żeby opłukać ostrze pod bieżącą wodą. Czarne drobiny zarostu i mikroskopijne fragmenty naskórka tańczyły przez chwilę w umywalce i znikały. Potem przyszła kolej na pachy, wewnętrzne strony nóg i kostki. Pociągnięcie. Przerwa. Przepłukanie ostrza. Taniec drobin przy odpływie.
Następnie genitalia i odbyt - rejony, które sprawiały najwięcej kłopotu, ale dawały też sporo satysfakcji. Precyzyjne golenie wymagało, żeby moszna była mocno napięta w momencie kontaktu z maszynką. Przybieranie odpowiednich pozycji zajmowało pięć, sześć minut. W tych miejscach praca ostrza była zawsze przemyślana, niespieszna i ostrożna. Golenie odbytu wymagało jeszcze więcej zachodu. Sqwee-gel opierał stopy o pokryte kafelkami ściany industrialnej łazienki i pochylał się mocno, żeby mieć łatwiejszy dostęp. Jedną ręką trzymał się, by zachować równowagę, a drugą prowadził ostrze. Zdawało się, że w dolnym odcinku jego kręgosłupa znajduje się dodatkowy staw umożliwiający całkowite zgięcie ciała wpół. Rytuał był podobny: pociągnięcie, przerwa, przepłukanie ostrza w ciepłej wodzie. Nie spieszył się. Między jednym a drugim pociągnięciem potrafił zastygnąć w tej pozycji nawet na kilka minut. Im więcej włosów znikało z jego ciała, tym większy spokój odczuwał, tym łatwiej utrzymywał równowagę. Tym większego uczucia oczyszczenia doznawał. Tym bardziej zbliżał się do zbawienia. W pokoju obok Sqweegel otworzył zamek szyfrowy w lodówce z termostatem ustawionym na najwyższą dopuszczalną temperaturę. Wyjął z niej cztery i pół kostki masła. Próbował zmniejszyć liczbę do czterech, ale ta dodatkowa połówka okazała się niezbędna. Z kolei zużywanie całych pięciu sztuk było marnotrawstwem, które niczego nie ułatwiało. Cztery kostki byłyby idealnym rozwiązaniem, ponieważ tyle mieściło się w jednym opakowaniu. Kolejna cząstka zmuszała Sqweegela do zakupu kolejnej, dziewiątej paczki dla równości. Starał się jednak za wiele nie rozmyślać o dodatkowej połówce. Któregoś dnia na pewno znajdzie sposób, żeby poradzić sobie bez niej.
Ostrożnie rozpakował pierwszą kostkę, podzielił ją w dłoniach na dwie części, po czym natarł pierś i ramiona - zawsze zaczynał od korpusu, dopiero później zajmował się kończynami. Na każdą zużywał po pół kostki, podobnie na genitalia i odbyt. Warstwa tłuszczu musiała mieć podobną grubość na całym ciele, wgłębienia czy wypukłościbyły niedopuszczalne. Resztką - ćwiartką ostatniej połowy - pokrywał tę część kombinezonu, w której znajdowały się stopy. Oszacowanie odpowiedniej porcji tłuszczu zajęło mu sporo czasu. Pora na kombinezon. Zaczynał od wyrywkowej kontroli. W świeżo odkażonym pokoju na podłodze pokrytej folią rozkładał kostium. Szukał dziur i przetarć. Sprawdzał części trzech zamków: łańcuszki, ząbki, suwaki, końce taśmy, ograniczniki -wszystko musiało być w idealnym stanie. Wreszcie kombinezon także był gotowy. Teraz Sqweegel rozpoczynał wystudiowany, flegmatyczny i przemyślany rytuał wkładania stroju. Postronny obserwator mógł w nim widzieć chudego insekta o masie pięćdziesięciu sześciu kilogramów, mierzącego sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, który otula się w ciasny, biały kokon, skrojony specjalnie na jego owadzie ciało. Jednak mało kto wytrzymałby dwie godziny obserwacji, a tyle właśnie trwał cały proces. Zamiast odmierzać czas, potwór skupiał się na samym akcie, w którym ostatnia połowa kostki masła odgrywała tak ważną rolę. Toaleta. Tworzywo. Golenie. Cztery i pół kostki masła. Kombinezon. Wszystko prowadziło do tego celu. Mężczyzna wolno obracał się w stronę lustra, opóźniając jak tylko mógł moment spełnienia, choć to wcale nie było łatwe. Wreszcie wzniósł chude ręce w górę, jakby pozdrawiał coś zamieszkujące przestworza. Obrót, obrót, obrót, ciszę przerywało tylko serce tłukące się w jego piersi.
W końcu w lustrze pojawiło się jego odbicie. Oto on. Nikt.
Biblioteka / Sala projekcyjna
S
qweegel schodził po schodach do ciemnej, wilgotnej piwnicy. Gips pokrywający ściany ukruszył się w kilku miejscach i odsłonił cienkie, drewniane listwy, które Sqweegelowi, odkąd pamiętał, przypominały żebra sterczące z martwego cielska ogromnej bestii - zwierzęcia pokonanego przez inne, potężniejsze i bardziej zajadłe. Miał ochotę przeciągnąć ręką po drewnianym szkielecie tak, jak to robił, gdy był jeszcze dzieckiem, ale drzazga oznaczałaby powrót do pracowni, a chciał jak najszybciej obejrzeć nagranie, które sobie przypomniał. Choć wykonał je dziesięć lat temu, to fantazjował o nim od rana. Film tak po prostu pojawił się w jego głowie, bez żadnej konkretnej przyczyny. Później zrozumiał, dlaczego tak się stało. To był znak. Właśnie tak pracował umysł Sqweegela. Podświadomie odkrywał zależności, które mężczyzna wykorzystywał w swojej misji. W najważniejszym zadaniu, jakie miał do wykonania podczas ziemskiego życia. Poniżej poziomu gruntu powietrze przesycał zapach śmierci, odór wielu jej wcieleń zwalczających się zajadle. Słodka woń cierpienia wzbogacona o rozmaite aromatyczne nuty zbierane pieczołowicie przez całe dekady. Żadne inne
miejsce na ziemi nie pachniało podobnie. Nie mogło. Zapach piwnicy był odurzający. Sqweegel wszedł do niewielkiego pomieszczenia znajdującego się obok schodów. Pokój wypełniały drewniane regały, wykonane na zamówienie; zajmowały je ciasno upakowane puszki z taśmami 8 mm. Kościsty palec okryty lateksem ślizgał się po etykietach. Rudowłosa dziwka przed ślubem 17.04.92 Opis na puszce wystarczył, żeby przywołać okruchy wspomnień: falbaniasta suknia koloru ecru, podarta, brudna, zwinięta w kłębek w kącie lochu. Blada, dygocząca panna młoda szarpie więzy i błaga, żeby jej wyjaśnił, co złego zrobiła. Sqweegel odpowiada: „Nie wiesz, co to czystość. Twoja suknia to zwykła kpina. Teraz dowiesz się, jak to jest, gdy staje się nago przez Panem..." Kolejna etykieta, kolejna garść wspomnień. Próżna kurwa z telewizji 11.09.95 O, tę Sqweegel pamiętał dokładnie. Sądziła, że makabryczna seria niewyjaśnionych morderstw będzie przełomem w jej karierze. Jej notowania pójdą w górę. Wyda książkę. Przechwalała się w pracy, że gdy rozwiąże zagadkę, stanie się klasą sama dla siebie. Trzeba ją było nauczyć pokory i Sqweegel z radością udzielił tej lekcji - kamera wideo zgłębiła części jej ciała, których ta pizda nigdy wcześniej nie widziała. Wilgotne, brudne, ukryte miejsca zostały odpowiednio oświetlone i sfilmowane, a następnie przesłane do jej macierzystej stacji, żeby widzowie też mogli popatrzeć...
Egocentryczna matka zaniedbująca syna 30.03.97 Wydajesz na świat żywą istotę, a potem odwracasz się od niej? Pokażę ci, co się stanie, gdy Pan odwróci się od ciebie, moje dziecko... Wreszcie jego kciuk zatrzymał się na właściwej taśmie. Senatorska kurwa 28.07.98 Sqweegel zdjął puszkę z półki i zaniósł do sali projekcyjnej znajdującej się na niższym poziomie. Zbudował całkowicie dźwiękoszczelne kino domowe, zanim jeszcze takie pomieszczenia stały się popularne. Jednak nie było tu żadnych wymyślnych płyt DVD ani nawet kaset wideo: nic nie mogło się równać z surowym obrazem taśmy pędzącej z prędkością dwudziestu czterech klatek na sekundę. Mężczyzna założył rolkę na szpulę, włączył projektor, usadowił się w wysłużonym, skórzanym fotelu pośrodku pokoju i wpatrywał w obraz. Krótkie oczekiwanie przyspieszyło jego oddech. Oswobodził członek z gumowego kombinezonu i zaczął go głaskać. Najpierw powoli. W trakcie projekcji poruszał ręką w górę i w dół coraz szybciej, agresywniej, nawet na moment nie odrywając oczu od ekranu. Dawno nie widział tego nagrania i zapomniał, jakie było dobre. Zapomniał, jak wyglądała pochwa tej suki. Przewinął taśmę i zaczął oglądać od początku. Do świtu miał czas na kilkanaście powtórek. Przez ostatnie miesiące patrzył głównie na materiał z monitoringu i potrzebował
małej odmiany - czegoś, co w pewien sposób oczyściłoby jego umysł, przypomniało mu, kim był i co czynił w imię Boże. Na taśmie pojawiły się cyfry: 10, 9, 8...
Obejrzyj nagranie na taśmie 8 mm. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: snuff
Baza Korpusu Piechoty Morskiej w Quantico / Wydział Spraw Szczególnych / Centrum dowodzenia Poniedziałek / 7.30 czasu wschodnioamerykańskiego
Rolka filmu tańczyła przez chwilę wokół własnej osi, zanim taśma 8 mm rozwinęła się do końca i z powrotem pojawił się biały ekran. Chociaż od projekcji upłynął już jakiś czas, nikt nie odezwał się ani słowem. Na sali panowała grobowa cisza. Trudno było mieć o to pretensje. Tom Riggins przyglądał się twarzom zebranych. Jeszcze kilka minut temu zdradzały podniecenie. Wyjazd na koszt podatników na tajne zebranie w legendarnym wydziale w Quantico musiał zrobić wrażenie. Niektórzy próbowali udawać, że mają to gdzieś, ale Riggins nie dał się zmylić. Wszystkich bez wyjątku zżerała ciekawość. I na to właśnie liczył. Wcześniej przypominali mu studentów czekających na trudny egzamin. Skupionych. Pewnych siebie. Ale teraz... Funkcjonariusze zgromadzeni na sali nie byli zwyczajnymi glinami czy technikami kryminalistyki. Do siedziby najbardziej elitarnego wydziału ścigania w kraju wezwano tylko najlepszych z najlepszych. Jednak Riggins - szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce, o muskulaturze byłego mistrza wagi średniej widział w nich ledwie zgraję dzieciaków o wielkich oczach ze świeżo zaleczonym trądzikiem.
Nic nowego. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy Wydział Spraw Szczególnych zyskał na znaczeniu, pracownicy zaczęli wyglądać niedorzecznie młodo. Riggins zdał sobie wówczas sprawę, że spędzi w nim resztę swoich dni. - Właśnie obejrzeliście dzieło Sqweegela - poinformo wał. - Psychopaty, który w ciągu blisko trzydziestu lat za strzelił, zgwałcił, okaleczył, otruł, spalił, udusił lub zamę czył około pięćdziesięciu osób w sześciu krajach. Trzydzieści lat - powtórzył w myślach. Potwór działał już w czasach, gdy niektórzy z tu obecnych po raz pierwszy maszerowali do szkoły z tornistrem na plecach i drugim śniadaniem w worku. - Sqweegel jest niezwykle metodycznym mordercą kontynuował Riggins. - Działa z rozmysłem, przeznacza niewyobrażalną liczbę godzin na przygotowania. O jego skrupulatności możemy się przekonać, dopiero gdy uderza. W niektórych przepadkach do kolejnej zbrodni szykował się nawet kilka miesięcy. Riggins rozejrzał się po sali. Wydawało się, że wszyscy słuchają go w skupieniu. Albo po prostu wiedzą, w którym momencie skinąć. Był jednak pewny, że myślami wracają do obejrzanego nagrania. Niektórzy mrugali zapamiętale, jakby ruch powiek mógł usunąć obrazy z siatkówki. Nic z tego, smarkacze. Wydział Spraw Szczególnych wyłonił się w połowie lat osiemdziesiątych z Programu Ścigania Brutalnych Przestępców PSBP, utworzonego przez Departament Sprawiedliwości. PSBP to jednostka wykorzystująca najnowsze technologie do tropienia i profilowania seryjnych morderców. Zarówno zwykli gliniarze, jak i pracownicy dochodzeniowo--śledczy z całego kraju mogli korzystać z jej baz danych. Zdarzały się jednak sprawy, którym nie podołałby żaden
miejski wydział policji ani nawet FBI. Sprawy, których nikt nie chciał ruszać. Takie teczki podrzucano ludziom ze Spraw Szczególnych. Riggins najlepiej wiedział, że wskaźnik wypalenia zawodowego w wydziale był rekordowo wysoki - funkcjonariusze wytrzymywali średnio od czterdziestu ośmiu godzin do sześciu miesięcy służby. Rok czy dwa uznawano za spektakularny wyczyn, ale tak długi staż kończył się zwykle samobójstwem, życiem w izolacji lub lekomanią. Agenci Spraw Szczególnych rzadko kontynuowali karierę w innych zawodach. Najczęściej starali się po prostu przetrwać kolejny dzień. Obywatele Stanów Zjednoczonych prawie nic nie wiedzieli o wydziale. Niewielu dziennikarzy wspominało o prowadzonych tam śledztwach. Nigdy nie trafiały one do telewizyjnych dodatków specjalnych. O sprawach wydziału nie rozmawiano na koktajlach w Los Angeles, Waszyngtonie czy Nowym Jorku. O takich zdarzeniach zwykli ludzie nie mieli pojęcia. I nie chcieli mieć. W ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że podobne rzeczy mogą się zdarzyć naprawdę. Gdyby o nich wiedzieli, pewnie nie wychodziliby z domu. Choć dom wcale nie zapewniał im bezpieczeństwa. Ogromna część prawdziwej makabry rozgrywała się właśnie w domowych zaciszach na terenie całego kraju. Na przykład mężczyzna, który odkrył, że żona romansuje z sympatią ze studiów, chwycił za kij golfowy i przeszył nim ciało kobiety od odbytu aż po gardło. Technicy nie mogli się nadziwić, jak ogromną siłą dysponował sprawca, skoro zdołał przebić ciało ofiary stalowym kijem, naruszając strukturę mięśni i kości. Albo piętnastoletni ćpun przetrząsający dom w poszukiwaniu gry komputerowej Śmierć na drodze, w którą grał na-
wet po kilka godzin z rzędu, żeby złagodzić drżączkę. Chłopak szukał i szukał - bez rezultatu. Wreszcie wtrącili się jego dziadkowie. Powiedzieli, że pozbyli się tej okropnej gry dla jego dobra i znaleźli mu miejsce w specjalnym ośrodku przy plaży, w którym lekarze będą umielimu pomóc. Wnuk wybiegł z pokoju, a po chwili wrócił z wiertarką elektryczną i przewiercił staruszkom kanały słuchowe, w przypadku dziadka - weterana wojny w Korei przebił się przez aparat słuchowy. Nigdy nie słuchacie, co mówię. Wy mnie nigdy nie s ł u c h a c i e ! -krzyczał ponoć sprawca, gdy mózgi i krew bryzgały na prawo i lewo. Riggins mógł bez końca wymieniać podobne przypadki. Fragmenty ludzkiego ciała w słoikach po dżemie. Ciężarne niewolnice przetrzymywane w kopalni. Sperma znaleziona w pieluszce niemowlęcia. To były rzeczy, którym nikt przy zdrowych zmysłach nie poświęcał więcej niż kilka sekund. Riggins myślał o nich nieustannie. Żył dla mrocznej natury człowieka. Jednak ta sprawa i snuff film, który właśnie zobaczyli... Cóż, nawet on rozumiał, dlaczego zapadła cisza.
T
om Riggins nigdy nie przepadał za centrum dowodzenia Wydziału Spraw Szczególnych. Długie, laminowane biurka ustawione na czterech poziomach zbyt przypominały mu uniwersyteckie sale wykładowe. Stał na samym dole, a za plecami miał trzy monitory. Kolorowe ekrany HD, przystosowane do najnowszej technologii smart screen, umożliwiały za jednym dotknięciem przenoszenie plików, obróbkę zdjęć oraz nawiązanie łączności z agentami w terenie. Pięćdziesięciotrzyletni mężczyzna czuł się jak profesor na sali pełnej studentów, i w gruncie rzeczy tak wyglądał. Ciemne, stonowane ubrania świetnie współgrały z jego sposobem bycia. Jedynym jasnym akcentem był identyfikator zawsze zwisający z kieszeni marynarki. Nikt nie pracował w Sprawach Szczególnych dłużej niż on. I co z tego miał? Trzy byłe żony i dwójkę dzieci, które serdecznie go nie znosiły, do tego rzadko odwiedzane mieszkanie pełne nieprzeczy-tanych książek i nieprzesłuchanych płyt CD. A na dokładkę narastający problem alkoholowy. Riggins odchrząknął: - W typologii morderców, którą przyjęliśmy, Sqweegel został zaliczony do nowej, najwyższej kategorii 26. To pla-
suje go cztery stopnie powyżej skali uznawanej w większości krajów. Udało mu się przykuć uwagę zebranych. Pracownicy śledczy obecni na sali wiedzieli niemal wszystko o tak zwanej skali okrucieństwa. Dzieliła ona morderców na ponumerowane kategorie: od niższych, do których zaliczano sprawców zabójstw usprawiedliwionych, zabójstw w afekcie, a także nastoletnich uczestników bójek tragicznych w skutkach, po kategorie wyższe, obejmujące morderców brutalnych, terrorystów i sprawców morderstw na tle seksualnym. Zabójca Johna Lennona, Mark David Chapman, jako typowy przestępca narcystyczny otrzymał kategorię 7. Ed Gein, który zabijał, gotował i zjadał swoje ofiary, a z ich wygarbowanych skór sporządzał abażury, dostał 13. Teda Bundy'ego sklasyfikowano jako 17, podczas gdy Gary'ego Heidnika i Johna Waynea Gacy'ego zaliczono do kategorii 22. Na nich też kończyła się oficjalna skala. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat agenci Wydziału Spraw Szczególnych zetknęli się ze zbrodniami tak potwornymi, że dodali do klasyfikacji trzy kolejne kategorie przeznaczone dla sprawców, których możliwości i metody działania znacznie przewyższały te stosowane przez Heidnika i Gacy'ego. Ich mordercze upodobania wykraczały daleko poza tortury i gwałt. Uważali się za mściwe bóstwa, które zstąpiły na ziemię, by wymierzyć karę, i faktycznie, mieli niemal nadprzyrodzone zdolności do prześladowania ofiar, które uznawali za istoty niższe. Większość początkujących agentów mogła jedynie rozmyślać o zabójcach z kategorii 25. Zjawisko było nowe i zarazem tak rzadkie, że nie zostało jeszcze opisane w podręcznikach. Tymczasem Riggins właśnie oznajmił, że coś znacznie gorszego czaiło na wolności.
Morderca obdarzony zdolnościami, które pozwalały uznać go za prawdziwego nadczłowieka. Riggins poczekał aż numer 26 zapadnie słuchaczom w pamięć, a potem mówił dalej: - Próbowały go ująć grupy dochodzeniowo-śledcze z Izraela, Egiptu, Niemiec i Japonii. Quantico oddelegowało do sprawy dwadzieścia osób, ale nikt nie wykonał zadania. Stopień inteligencji tej bestii wychodzi poza skalę. Co więcej, Sqweegel nigdy nie pozostawił żadnych śladów. Te słowa spotkały się z łatwym do przewidzenia sceptycyzmem. Materiał dowodowy był chlebem powszednim zgromadzonych, na jego zbieraniu opierała się cała ich praca. Podobnie zareagowałby księgowy na wieść o tym, że liczby nie istnieją. Głos zabrała młoda agentka pracująca, jeśli Riggins dobrze pamiętał, w San Francisco: -Nie zostawił nawet najmniejszego śladu w ciągu trzydziestu lat? Jak to możliwe? -Sądzimy, że Sqweegel nosi kombinezon - coś w rodzaju wielkiej prezerwatywy, która zakrywa całe ciało i sprawia, że technicy są bezradni. -Wielkiej prezerwatywy? - powtórzyła kobieta. -Ale jakieś drobiny muszą przecież... -Nie - przerwał jej Riggins. - Za każdym razem, gdy podejrzewamy, że za morderstwem stoi Sqweegel, wysyłamy na miejsce armię ludzi, którzy pakują do worków, co tylko się da. Ale dotąd nie udało im się znaleźć żadnego materiału biologicznego - krwi, płynów ustrojowych, włosów, nawet komórek nabłonkowych. -Skoro nie zostawia śladów, jak w takim razie łączycie go z ofiarami? Czy FBI nie wymyśliło Sqweegela, żeby pozamykać kłopotliwe sprawy? - wtrącił inny śledczy, tym razem z Chicago.
-Chciałbym, żeby tak było - zapewnił Riggins. - Niestety, znamy jego poczynania, bo nas o nich uprzejmie informuje. A od czasu do czasu przysyła nam jakiś dowód. -Jest dumny i chce się pochwalić - rzuciła kobieta z San Francisco. -To prawda. Jednak w przeciwieństwie do innych seryjnych morderców Sqweegel nie zabiega o zainteresowanie mediów. Wystarcza mu, żerny wiemy, co robi. Tworzy dzieło życia i zrobił z nas - zwłaszcza z ludzi ze Spraw Szczególnych swoich kronikarzy. -Sqweegel - powtórzył śledczy z Filadelfii z nutą ironii w głosie. - Skąd to przezwisko? To jakiś wydziałowy żart? -Nie - zaprzeczył Riggins. - Nazwano go tak po jednym z pierwszych morderstw, które popełnił około 1980 roku. Wtedy jeszcze eksperymentował. Nic nie rajcuje go bardziej niż nietypowe miejsca zbrodni. Lubi uderzać tam, gdzie nikt się tego nie spodziewa. W tym przypadku zaatakował w słoneczny, letni dzień w podmiejskiej myjni samochodowej pełnej klientów. Oczy wszystkie zwróciły się ku Rigginsowi. Agenci czekali na dalszy ciąg opowieści jak przedszkolaki. Myjnia? - Matka zatrzymuje samochód - kontynuował Riggins. - Czteroletni brzdąc siedzi z przodu, obok kierowcy. Mały uwielbia to miejsce i nie może się doczekać widoku wyciera czek i olbrzymich, kosmatych szczotek. Mniej więcej w poło wie mycia obsługa słyszy krzyk. Okropny, agonalny wrzask zlewa się z odgłosem pracujących maszyn. Nikt nie potrafi powiedzieć, skąd dobiega. Pracownicy zatrzymują samocho dy na parkingu przed budynkiem i wyłączają urządzenia. Tuż przy wyjeździe znajdują auto kobiety z dzieckiem. Drzwi od strony kierowcy są uchylone. Spływa po nich mieszanina mydła i krwi. Kierownik zmiany jest w szoku. Każe obsłu-
dze zabezpieczyć wejścia - potwór musi być nadal w środku. Ktoś dzwoni na policję. Matki już nie ma. Została poszatkowana tak, że jeszcze po paru tygodniach odnajdowaliśmy fragmenty jej ciała w samochodzie. Chłopcu nic się nie stało. Przez cały czas siedział na przednim siedzeniu i obserwował rzeź. Tylko on wtedy widział Sqweegela i przeżył spotkanie. Przesłuchaliśmy go. Prosiliśmy, żeby opisał mężczyznę z myjni. Jedyne, co potrafił wyjąkać, to sqweegel. Sqweeeeee-g e 1. Naśladował dźwięk, który słyszał, gdy mordowano jego matkę. Riggins rozejrzał się po sali, a potem dodał: -Nazwa się przyjęła. -Powiedział pan, że obsługa zamknęła obydwa wejścia. Więc jak to możliwe, że sprawca wydostał się niepostrzeżenie? spytała agentka z San Francisco po chwili. -Nie wydostał się. -Został w środku? -Odkryliśmy, że ukrył się w budynku w noc poprzedzającą atak. Musiał wśliznąć się przed zamknięciem i przecisnąć między plątaniną rur i węży. Zdołał tak wygiąć ciało, że wywiódł w pole fotokomórki, które normalnie uruchomiłyby kolejny wąż albo szczotkę na jego drodze, nie wspominając o systemie alarmowym. Potem ulokował się na metalowej kracie podtrzymującej aplikatory i druciaki. Ledwie starcza tam miejsca dla kota, ale on jakimś sposobem zdołał się na nią wcisnąć. Czekał przez osiemnaście godzin, w całkowitym bezruchu, nawet wtedy gdy ruchome części wokół niego zaczęły się kręcić i buczeć. Riggins zrobił krótką przerwę, a potem ciągnął:
-Kobieta została zaatakowana po południu. Sądzimy, że Sqweegel czekał na samochód upatrzonej ofiary. -Nadal nie wiemy, jak się wydostał. Riggins zaczynał odczuwać pewną satysfakcję z obrotu, jaki przybrało spotkanie. Para młodzików z San Francisco i Filadelfii okazywała szczere zainteresowanie. - Ukrył się w bagażniku, w schowku na koło zapasowe. Przyjął pozycję embrionalną z nogami przyciśniętymi do piersi, kolanami pod brodą i stopami odgiętymi w nienatu ralny sposób. I tak czekał. Przypuszczamy, że minął co najmniej dzień, zanim opuścił kryjówkę w samym środku naszego garażu. Wiemy to tylko dlatego, że zostawił nam notatkę. Pełne konsternacji spojrzenia słuchających zaniepokoiły Rigginsa. Przemilczał fakt, że kartkę znalazł na swoim biurku i że wywarła na nim piorunujące wrażenie. Musiał przyznać, że ten efekt nie minął. Podobnie zareagował na inny detal, o którym miał teraz wspomnieć. - Wczoraj rano Sqweegel przysłał nam kolejną wiado mość.
iggins osobiście otworzył przesyłkę. Puszkę z taśmą 8 mm w klasycznym pudełku FedExu opatrzono nalepką: Senatorska kurwa 28.07.98. To właśnie ten film odtworzono parę minut wcześniej. Dokumentował on brutalne morderstwo Lisy Summers, którą pod koniec lat dziewięćdziesiątych podejrzewano o romans z amerykańskim senatorem. Przebrzmiała historia. Tak właśnie działał Sqweegel. Tworzył swoją opowieść w niechronologiczny sposób. Odręczne notatki, dowody rzeczowe, nagrania audio lub, jak w tym przypadku, film dobierał i przesyłał według sobie jedynie znanego klucza. Agentom z Quantico ta kolejność nie mówiła zbyt wiele. Wiedzieli jedynie, że dostarczenie rolki z nagraniem oznaczało, że Sqweegel zajął się już kimś innym. -Ostatnia przesyłka zawierała film, który przed chwilą obejrzeliście - wyjaśnił Riggins. - Niepokoi nas odstęp czasu. Pierwszy list otrzymaliśmy dwa tygodnie temu, a kolejny - już siedem dni później. Zwykle jedną przesyłkę od drugiej dzieliły miesiące. Z jakichś powodów Sqweegel przyspieszył. -Eskalacja działań. -Właśnie - potwierdził agent. - Przypuszczamy, że po kilku latach spędzonych za granicą morderca powrócił
R
do Stanów. Wszystkie ofiary zostały znalezione na Wschodnim Wybrzeżu, z tego trzy na Manhattanie, niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdujemy. Facet puka do naszych drzwi i chce zwrócić na siebie uwagę. Musimy się nim zająć, zanim znów pozbawi kogoś życia. Musimy się nim zająć najlepiej jak potrafimy. Riggins wołał przemilczeć fakt, że sprawa błyskawicznie odbiła się echem w najściślejszych kręgach Departamentu Sprawiedliwości i w rekordowym czasie zahaczyła o inne agendy rządowe. W ciągu kilku godzin sekretarz obrony zaczął osobiście wywierać presję na Wydział Spraw Szczególnych, domagając się natychmiastowego rozwiązania sprawy... Rigginsa nieco zaskoczył ten nacisk. Groźba była realna. Morderca kategorii 26 na wolności rzeczywiście mógł przerażać. Wydawało się, że Sqweegel dojrzał do czegoś dużo bardziej śmiałego i spektakularnego. Jednak potwór mordował od dawna. Riggins czuł, że nowa wiadomość przesłana przez Sqweegela nie tłumaczyła oferty, jaką miał złożyć zgromadzonym. Tak czy owak nie miał wyboru. Poranne spotkanie zorganizowano wyłącznie po to, żeby mógł ją przedstawić. - Jesteście elitą - zaczął. - Najlepszymi w tym kraju spe cjalistami w swoich dziedzinach. Mam dla was propozycję z samej góry. Schwytajcie go, a otrzymacie dożywotnią pen sję. Premię wysokości dwudziestu pięciu milionów dolarów. Do tego nową tożsamość. Nowy start. Możliwość prowadze nia życia, o jakim większość z nas może tylko pomarzyć. Zapewnicie sobie nie tylko awans, lecz także spokojną przy szłość. Pozwolił im chwilę nacieszyć się wizją. - Ktoś jest zainteresowany?
Riggins czekał niecierpliwie. Głucha cisza ponownie zaległa na sali. Śledczy nadal byli oszołomieni filmem, który niedawno obejrzeli, i wystąpieniem Rigginsa. Spoglądali niepewnie jeden na drugiego. Unikali wzroku agenta i patrzyli na kolegów, zupełnie jak uczniowie, którzy mają nadzieję, że ktoś zna prawidłowe rozwiązanie tego cholernego zadania z algebry. Modlili się, żeby znalazł się ktoś, chociaż j e d n a osoba, której nie przeraziło to, co zobaczyła na ekranie. Riggins jeszcze się łudził, ale domyślał się, co się stało. Rozniosło się. Kiedy ich wezwano z macierzystych wydziałów, zaczęli pewnie wymieniać uwagi z kolegami, chociaż surowo zabroniono im wspominać o wyjeździe. Niewykluczone, że padło nawet hasło „ Sqweegel" - współpracownik z wydziału albo szef mogli brać udział w śledztwie w sprawie któregoś z wcześniejszych morderstw. Wezwano ich właśnie dlatego, że mieli łeb na karku, i zapewne kilku z nich łatwo zorientowało się, o co chodzi. W ciągu ostatnich dwunastu godzin ktoś z nich pewnie odkrył, że wszyscy agenci, którzy prowadzili sprawę Sqwee-gela, skończyli albo na cmentarzu, albo podłączeni do aparatury podtrzymującej życie i ledwie przypominają ludzi. Riggins przewidział taką reakcję już w momencie, gdy jego szefowie polecili mu złożyć ofertę. Nikt się nie zgłosił. Agent miał ochotę ich zwymyślać albo rzucić kubkiem po kawie i rozwalić którąś z pryszczatych buziek wyedukowanych na Ivy League. Chciał zapytać, po jaką cholerę robią to, co robią, skoro tak naprawdę mają to gdzieś. Ale to by nic nie dało. Nawet on dostrzegał absurdalność propozycji. Rząd lubił kupować rozwiązania problemów, o których nie miał bladego pojęcia. Żadne pieniądze świata nie mogły przekonać
kogoś, kto w najlepszym razie kończył w foliowym worku. A zajęcie się sprawą Sqweegela czyniło tę ewentualność wielce prawdopodobną. To był drapieżca inny niż wszyscy. Był śmiertelny jak cios nożem w czaszkę i nieuchwytny jak widmo. Tylko jeden człowiek miał szanse zakończyć śledztwo sukcesem. Człowiek, który spojrzał Sqweegelowi w oczy i uszedł z życiem. Człowiek, który za żadne skarby świata nie podjąłby s i ę tego zadania.
ala opustoszała. Słuchacze wracali już do domów. Riggins zastanawiał się, czy aby własnoręcznie nie zdruzgotał pewności siebie wszystkich przyzwoitych pracowników śledczych w tym kraju. Nikt przecież nie lubił przyznawać, że coś nie leży w zakresie jego możliwości albo napawa go lękiem. Riggins od początku wiedział, że to był kiepski pomysł, ale wbrew swojemu przeczuciu musiał wykonać rozkazy przełożonych. Zresztą to nie ich wina. Oni też wypełniali czyjeś polecenia. Constance Brielle podeszła do Rigginsa, położyła mu dłoń na ramieniu i lekko ścisnęła. -Już czekają. -Dobrze - mruknął Riggins. - Zajebiście. Chyba tak teraz mówią dzieciaki? -Nie wiem, Tom. Przestałam być dzieckiem jakieś piętnaście lat temu. -Dla mnie nadal jesteś. - Dziwne, ale w twoich ustach brzmi to jakoś tak miło. Próbowała się do niego uśmiechnąć i Riggins przyjął gest z wdzięcznością. Lubił Constance. Przypominała Darka z czasów, zanim przydarzyło mu się to chore gówno. Była bystra. Twarda. Uwielbiała igrać z ogniem, ale miała na tyle
S
rozsądku, żeby się nie oparzyć. Lubiła być doceniana. Jedno małe słowo uznania, zwykłe „tak trzymać" wystarczało jej na całe miesiące pracy. Była też niesłychanie piękną kobietą. Każdy zwracał uwagę na jej pełne karminowe usta i drobne, kształtne dłonie. Włosy, spięte z tyłu skromną klamrą, odsłaniały regularne rysy twarzy. Jednak Rigginsowi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby spróbować ją poderwać. Już raz przeżył podobną historię z jedną z byłych żon - kobieta do dziś życzyła mu śmierci. - No, dobra - powiedział. - Miejmy to już za sobą. Międzynarodową telekonferencję zaplanowano na wpół do dziewiątej. Zespół psychiatrów sądowych pracujących dla czołowych agencji zwalczających przestępczość - między innymi z Włoch, Japonii i Francji - zdołał opracować profil mordercy kategorii 26. Sprawa nie mogła czekać. Wspomniane kraje wyasygnowały środki i chciały jak najszybciej poznać nazwisko i osiągnięcia agenta Wydziału Spraw Szczególnych, który stanie na czele grupy specjalnej, mającej za wszelką cenę ująć Sqweegela. Na wyraźne życzenie samego prezydenta Stanów Zjednoczonych miał być obecny również sekretarz obrony Norman Wycoff. A to znaczyło mniej więcej tyle, że Sqweegel trafił na listę osób zagrażających bezpieczeństwu narodowemu. Riggins miał świadomość, że za parę minut wszyscy będą patrzeć wyłącznie na niego, zostanie wystawiony na ataki jak nigdy wcześniej. Czuł, jak pot zaczyna mu spływać po karku, i wiedział, że to tylko kwestia czasu, zanim ciemne plamy pojawią się na czarnym garniturze. Constance pierwsza zajęła miejsce przed monitorami i nałożyła zestaw słuchawkowy. Riggins stojący za nią zbierał się w sobie.
Cały świat domagał się odpowiedzi na pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć. Jedyne, co w tej chwili słyszał, to odgłos ciężkich kroków Normana Wycoffa maszerującego korytarzem.
Obejrzyj telekonferencję. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: dark
Międzynarodowy Port Lotniczy Dulles 9.17
S
potkanie trwało krótko i okazało się kompletną porażką, dokładnie tak, jak przewidywał Riggins. Nie potrafił, a raczej nie mógł powiedzieć tego, co zgromadzeni chcieli usłyszeć, ponieważ nikt nie zamierzał podjąć się ścigania Sqweegela. Sekretarz obrony jeszcze pogorszył sprawę, publicznie nadużywając władzy wobec Rigginsa. Świadkami zajścia byli nie tylko Constance i personel pomocniczy wydziału. Widzieli je również generał Costanza z Włoch, generał St. Pierre z Francji i minister Yako z Japonii - sprawujący odpowiedzialne funkcje w organach ścigania w swoich krajach. Innymi słowy Riggins dostał reprymendę na oczach całego świata. W rezultacie hojna oferta dwudziestu pięciu milionów dolarów, na którą złożyły się Włochy, Francja i Japonia, została wycofana. Robert Dohman - pracujący dla sekretarza obrony facet od mokrej roboty - szedł z Rigginsem po betonowej płycie lotniska wprost do boeinga C-32 znanego jako Air Force Two. Albo Dohman rzeczywiście był tak beznadziejny w sztuce konwersacji, albo chciał po prostu dokuczyć Rigginsowi. - Nikt się nie zdecydował, co? - spytał. Riggins uśmiechnął się kwaśno:
-Jestem pewien, że doskonale zna pan przebieg konferencji. Smycz, na której trzyma pana szef, nie może być aż tak krótka. -Powiedział im pan o premii? -Raczej trudno byłoby przemilczeć kluczowy element oferty. -I nikt na to nie poszedł? Naprawdę żaden z pańskich agentów nie miał chrapki na dwadzieścia pięć milionów dolarów? Riggins skupił się na krzaczastych brwiach, żenującej zaczesce i plamach szpecących skórę Dohmana. Całości wizerunku dopełniała czarna, skórzana aktówka przypięta kajdankami do jego potężnego nadgarstka. Skurwiel dokładnie wiedział, co zaszło na niefortunnej telekonferencji. Ale Riggins przyznał, że nikt nie był zainteresowany propozycją, a rozmowy utknęły w martwym punkcie i wszyscy, włącznie z nim, opuścili salę w podłym nastroju. Oczywiście, generał Costanza - najlepszy śledczy, jakiego miały Włochy - nie omieszkał wspomnieć nazwiska Dark. Sekretarz obrony wpadł w histerię. Ile razy Riggins miał im jeszcze powtarzać, że Dark nie wchodził w grę? Dla Spraw Szczególnych był martwy. Riggins zdawał sobie sprawę, że Dark cudem uniknął aresztowania, zważywszy, co zrobił po odejściu z wydziału. Wycoff najwyraźniej nie ufał Rigginsowi. Gdyby było inaczej, nie poleciłby Dohmanowi eskortować go na lotnisko. Sekretarz obrony udawał się na Zachodnie Wybrzeże i zaoferował Rigginsowi wspólną podróż. Propozycję złożył tonem arbitra wysyłającego zawodnika na ławkę kar.
9.22
S
amolot Air Force Two z trudem dorównywał swojej legendzie, na którą składały się: połyskujące drewno, skórzane fotele, szkocka serwowana w szklaneczkach z ciętego szkła i wszechobecny zapach cygar Macanudo. W rzeczywistości bardziej przypominał mobilną salę konferencyjną dość chaotycznie zarządzanej korporacji. Wszędzie walały się dokumenty, akta, plastikowe kubki i torebki z cukrem typowe miejsce pracy grupki mężczyzn w garniturach i pod krawatami, z zapuchniętymi oczami, kawowym oddechem i spoconymi pachami. Riggins odkrył z rozczarowaniem, że jak w każdym innym biurze tu również obowiązywał zakaz palenia. W większości korporacji wyskakiwało się jednak na dymka. Tutaj można było liczyć jedynie na lot swobodny z wysokości dwunastu tysięcy metrów z ognikiem papierosa znaczącym jego trajektorię. Zresztą, nie zdążyłby zapalić, bo sekretarz obrony nie przestawał się na nim wyżywać. - Co to do cholery miało znaczyć? Pogrzebałeś nasze szanse na uziemienie tego chorego sukinsyna. Obywatele rzadko mogli poznać tę stronę natury Normana Wycoffa - najżarliwszego obrońcy Stanów Zjednoczonych
i okazjonalnego mściciela w jednej osobie. Media sporadycznie podejmowały temat jego trudnego charakteru, a nawet wtedy uznawały, że taki jest jego urok. Sekretarz Wycoff nie byłmściwy, on tylko gorliwie chronił kraj przedterroryzmem. Nie miał napadów agresji, po prostu bronił swojego zdania. Szkoda, że dziennikarze nie widzieli go w tej chwili - błękitne, nabrzmiałe żyły pulsowały na zwykle łagodnej twarzy, pod przenikliwymi oczami pojawiły się cienie. Sekretarz słynął z tego, że wyglądał jak uosobienie spokoju i pewności siebie, bez względu na to, czy występował przed jedną osobą, czy milionowym tłumem. Najwyraźniej spoiwo, które podtrzymywało tę misterną konstrukcję, p u ś c i ł o i całość zaczęła się walić. Riggins siedział w zagraconym sercu amerykańskiego imperium i zbierał cięgi za asekuranctwo. -Z całym szacunkiem, panie sekretarzu - próbował się bronić. Sądziłem, że to zostało wyjaśnione na spotkaniu. -Każdy pracownik wydziału, z którym rozmawiałem, uważa, że Dark najlepiej nadaje się do tej roboty - Wycoff nie dawał za wygraną. - Mogę wiedzieć dlaczego? I skąd ten cholerny upór? -Dark nie wchodzi w grę - obstawał przy swoim Riggins. -Rozumiem, że się przyjaźniliście. Ale mógłby go pan przekonać, gdyby tylko pan chciał. Agent miał ochotę zawyć. Niby w jaki sposób? Dzięki włożeniu rąk na jego głowę i wypędzeniu z niej demonów? Dzięki wskrzeszeniu jego rodziny? Właśnie dlatego bez względu na wszystko postanowił nie wspominać nazwiska Darka na konferencji. Raz przywołany wywołałby lawinę pytań, na które Riggins musiałby odpowiedzieć, a gdy już wszyscy poznaliby prawdę, chcieliby, żeby podjął się śledztwa. Zresztą, kto by nie chciał. Dark
był stworzony do prowadzenia tej sprawy. Ale to nie wchodziło w rachubę. Riggins po raz kolejny spróbował wyjaśnić sytuację w taki sposób, żeby coś wreszcie trafiło do zakutej pały sekretarza obrony. Pomyślał, że czas pokazać fotografie z oględzin. - To się zdarzyło dwa lata temu w Rzymie - zaczął agent. - Sprawę Sqweegela prowadził Dark. Wszystko wskazuje na to, że po raz pierwszy od trzydziestu lat prawie udało się go ująć. -Wskazuje? - powtórzył Dohman. -Nie mamy żadnego dowodu, ale wkrótce potem stało się jasne, że Dark porządnie wkurzył Sqweegela, bo ten nie pozostał mu dłużny. -Wiem, wiem - przerwał Wycoff zniecierpliwiony. - Zaatakował ludzi, którzy adoptowali Darka. To rzeczywiście tragedia, ale można by oczekiwać, że te wydarzenia jeszcze bardziej go zmotywują. -Pan nic nie rozumie - zaoponował Riggins. - Dark miał trudne dzieciństwo. Na szczęście niewiele z niego pamięta. Riggins przywołał w myśli informacje, które zdołał wyszperać na temat wczesnych lat Darka, kiedy ten po raz pierwszy pojawił się w wydziale. Rzeczy, o których nie wiedział sam Dark i, tak długo, jak to zależało od Rigginsa, miał się nigdy o nich nie dowiedzieć. - Dark pamięta lata spędzone w ciepłym, pełnym miło ści domu w Kalifornii, u ludzi, którzy go adoptowali. Typowa historia. Para przekonana, że nie może mieć własnych dzie ci, decyduje się na adopcję. Aż tu nagle... Niespodzianka! Kobieta zachodzi w ciążę i rodzi chłopca, potem znów, i na świat przychodzi dziewczynka. Ale kochali Darka miłością bezwarunkową, a on odwzajemniał to uczucie. Byli dla nie go wszystkim - szczęśliwym zakończeniem, o jakim marzy każda sierota. I wtedy stało się to...
Riggins sięgnął do torby, wyjął z niej szarą teczkę. - Niech pan sam zobaczy. Wręczył dokumentację Wycoffowi. - Proszę się dobrze przyjrzeć, co Sqweegel zrobił rodzi nie Darka. Matka - Laura, lat pięćdziesiąt cztery; ojciec Victor, lat pięćdziesiąt dziewięć; Rosę - matka Victora, lat osiemdziesiąt trzy; młodszy brat - Evan, lat trzydzieści dwa; młodsza siostra - Callie, lat dwadzieścia dziewięć i jej córeczka - Emma, osiem miesięcy. To pozwoli panu zrozu mieć, dlaczego Dark nie powinien mieć nic wspólnego z tym śledztwem. Wycoff otworzył teczkę i zaczął przeglądać zdjęcia z miejsca zdarzenia. Riggins nie spuszczał z niego oka. Może coś go wreszcie przekonało? Brat i siostra postrzeleni w twarz? Niemowlę znalezione w piekarniku? Ku zaskoczeniu Rig-ginsa Wycoff zaczął wycierać oczy i pociągać nosem. Potem zwrócił teczkę. Dobry Boże, czyżby sekretarz obrony troszeczkę się rozkleił? - Rozumiem sytuację - zapewnił Wycoff lekko drżącym głosem. - Ale zaistniały nowe okoliczności. Bob? Dohman pochylił się w stronę szefa. Na jego twarzy błąkały się jeszcze resztki złośliwego uśmieszku. - Ubiegłej nocy do biura prasowego Białego Domu tra fiło zakodowane nagranie wideo. Ludzie z Agencji Bezpie czeństwa Wewnętrznego złamali kod i niezwłocznie ode słali nagranie opatrzone klauzulą „do wyłącznej wiado mości". Dohman spoglądał na szefa z wyczekiwaniem. Gdy ten skinął przyzwalająco, mężczyzna przyłożył kciuk do czytnika zamka w aktówce. Wycoff umieścił swój kciuk obok. Rozległo się krótkie bip i zamek się otworzył. Wewnątrz torby, na specjalnym stelażu leżał pendrive. Dohman wyjął go z aktówki i podał Rigginsowi.
- Nagranie można zobaczyć tylko raz. Po odtworzeniu plik natychmiast sam się skasuje. Nie można go skopiować. Jasne, ta wiadomość ulegnie samodestrukcji, bla, bla, bla -pomyślał Riggins, ale nadal nie wiedział, dlaczego znalazł się w Air Force Two i rozmawiał w cztery oczy. -Macie tu jakiś laptop? Dohman zmarszczył brwi. -Zawartość jest przeznaczona wyłącznie dla Darka.
R iggins tracił cierpliwość. Mało go o b c h o d z i ł o, że ma do czynienia z sekretarzem obrony. Największym minusem tej roboty była, zdaniem Rigginsa, konieczność zadawania się z dupkami, którzy odznaczali się niespotykaną wprost zdolnością słyszenia wyłącznie tego, co chcieli usłyszeć, bez względu na to, jak mocno wbijało im się coś do głów. W końcu Riggins wziął tylko głęboki wdech. -Powiedziałem już. Dark odpadł z gry. Nie bierzemy go pod uwagę. Dark jest dla nas martwy. -W takim razie trzeba będzie go wskrzesić - zadecydował Wycoff. Riggins spuścił głowę. Sekretarz najwyraźniej nadal sądził, że to była kwestia wyboru. Ale się mylił. Po tym, jak Sqweegel własnoręcznie wymordował członków przybranej rodziny Darka, a potem podpalił ich dom w ostatecznym akcie zemsty, agent złożył wymówienie i zaczął żyć wedle własnych zasad. Zupełnie zapadł się pod ziemię. Początkowo Riggins sądził, że Dark chciał po prostu zniknąć, może nawet na zawsze. Jednak po jakimś czasie zaczęły napływać zgłoszenia od osób, które go widziały. Pojawił się w Tel Awiwie. Potem
w Glasgow. I w Pekinie. Podróżował po całym świecie, na własną rękę podążał tropem Sqweegela. Znajdował się zawsze blisko miejsc, w których dokonywano straszliwych zbrodni, mogły one stanowić dzieło potwora - mogły, choć w żadnym przypadku tego nie potwierdzono. Tylko sam Dark miał świadomość, jak blisko był za drugim razem, i, z tego, co wiedział Riggins, nie zamierzał się tym z nikim dzielić. Gdyby tylko w ciągu tamtego roku Riggins dostawał pięciocentówkę zawsze, kiedy informował oficera łącznikowego, że Dark nie jest agentem wydziału i don i e s i e n i e musi dotyczyć kogoś innego... Cóż, może należało to ukrócić wcześniej. Dark na pewno nie pracował dla Spraw Szczególnych ani formalnie, ani nieformalnie. Rigginsa doszły słuchy, że Dark, ignorując wszelkie policyjne procedury, uciekł się do przekupstwa i przemocy, by dotrzeć do członków międzynarodowych gangów, którzy mogli pomagać Sqweegelowi lub dostarczać mu potrzebne materiały. Riggins przypuszczał, że działania te nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Jakiś rok temu doniesienia na temat aktywności Darka ustały. Musiał zrezygnować. Dlaczego więc miałby angażować się teraz? Nie było na to szans. - Panie sekretarzu - zaczął Riggins z zamiarem zakoń czenia wypowiedzi słowami „niech się pan odpierdoli". Zamiast tego znów nabrał powietrza w płuca. Nie po to harował trzydzieści pięć lat, żeby zaprzepaścić wszystko w kilka sekund. Teraz wtrącił się Dohman: - Jest coś, o czym pan nie wie. To, co teraz powiem, jest informacją niejawną.
Wszystko jasne. To dlatego nie wyrażono zgody, żeby towarzyszyła mu Constance, choć Riggins miał do niej pełne zaufanie. -Słucham - powiedział Riggins. Niespokojna noc zaczęła się odbijać na jego nerwach. Miał dość jak na jeden dzień. Zaczął się rozglądać za kimś, kto napełniał kieliszki. -Nagranie na tym pendriwie dokumentuje brutalne morderstwo - wyjaśnił Dohman. - Każda sekunda została utrwalona w dużej rozdzielczości. -Sqweegel robił już wcześniej takie rzeczy - zauważył Riggins. - Lubi... -Nie, Tom. Nic nie rozumiesz. To nie przypomina niczego, co ten zwyrodnialec zrobił do tej pory. Riggins nagle stał się Tomem. Jakby byli starymi kumplami ze studiów. Tymczasem Wycoff z pięścią przyciśniętą do ust spoglądał przez okno. Nocne niebo wyglądało jak zabarwione najciemniejszym z dostępnych odcieni granatu. Rozświetlał je nikły blask zaledwie kilku gwiazd. Dohman zerknął na szefa, jakby szukał moralnego wsparcia, ale Wycoff nie reagował. Bobby D'oh, jak lubili nazywać Dohmana ludzie z wydziału, mógł liczyć tylko na siebie. -Ofiara wiele znaczyła dla prezydenta. -Że co? Kto to był? - spytał Riggins, a jego umysł już pracował na pełnych obrotach. Jezu Chryste, czy ten szalony łajdak wywiódł w pole ochronę Białego Domu i zgwałcił pierwszą damę? A może kogoś z prezydenckiej rodziny w Illinois? -Jakieś szczegóły? -Nic więcej nie mogę powiedzieć. Riggins westchnął. Marzył o galonie whisky z lodem. Zamiast tego tkwił w Air Force Two i grał w zgadywanki z facetem, który powinien mieć trochę więcej rozeznania.
-Nie macie pojęcia, jak taka postawa przeszkadza w śledztwie. Jeśli obawiacie się przecieków, to mogę zapewnić, że... -Nie chodzi o przecieki - odparł Dohman. -Więc o co? -Po prostu podrzuć pendrive Darkowi. Wierzymy, że podejmie się zadania, gdy zobaczy to nagranie. -Z całym szacunkiem, panowie. Panie sekretarzu - powiedział Riggins. - Odpieprzcie się od Darka. Powiedziałem to już kilkanaście razy, ale mogę powtarzać dalej, aż to wreszcie do was dotrze. -Wykluczone - powiedział Dohman. - Potrzebujemy go, bo... Wycoff odwrócił głowę i przerwał podwładnemu w pół zdania: - Dość - warknął. - Oczywiście, że to do nas dotarło, Rig gins. A teraz niech pan mnie posłucha: Nie pan tu decydu je. Mam nóż na gardle. W tym roku wybory. Jeśli ta sprawa ujrzy światło dzienne, jeśli najdrobniejszy szczegół wy płynie na jakimś blogu albo w prasie, prezydent może zapo mnieć o reelekcji. Nie wspominając o tym, jakie przesłanie niesie ta sprawa. Chce pan je poznać? To wielki, neonowy napis: Nie jesteście bezpieczni. Stworzyliśmy tę jebaną skalę okrucieństwa i co się okazuje? Że potwór gorszy niż Bundy, Gacy, Heidnik, Gein, Syn Sama i cała reszta tej zgrai, któ rą zwykliśmy straszyć dzieciaki, kiedy wracały za późno do domu, to pestka w porównaniu z nim. Ten mały kutas mor duje, kogo chce i kiedy chce, nawet bliskich głowy państwa. Riggins umierał z ciekawości, co takiego się stało. O kogo mogło chodzić, skoro nie pozwolono mu nawet rzucić okiem na nagranie? Przypomniał sobie o przysłanej wczoraj przez Sqweegela taśmie zatytułowanej Senatorska kurwa. Znali tożsamość tej
ofiary. Kobietę posądzano o długoletni romans z Thomem Jensenem - byłym senatorem odpowiedzialnym za dyscyplinę w Senacie. Jej zmasakrowane ciało znaleziono przed dziesięciu laty. Pojawienie się nowej taśmy sprawiło, że policjanci poprzednio zaangażowani w śledztwo, jeśli oczywiście wciąż żyli, musieli wrócić do akt i jeszcze raz przeanalizować makabryczną historię, znaną im aż nazbyt dobrze. Ale to nie wyjaśniało okoliczności nowej zbrodni, która uderzyła w Gabinet Owalny. A jeśli obydwa morderstwa łączyły się z Waszyngtonem i Sqweegel wysłał Wydziałowi Spraw Szczególnych wskazówkę? - W każdym razie - ciągnął Wycoff - taka jest oficjalna wersja. Nieoficjalnie dodam, że jeśli Dark nie weźmie sprawy, to czeka cię czapa. W kabinie zapadła cisza.
ekretarz obrony mógł z e t r z e ć z powierzchni ziemi każdego amerykańskiego agenta, cywila czy rezydenta. Nie było to może zgodne z konstytucją, ale konstytucyjność sama w sobie stała się kwestią interpretacji. Atak na World Trade Center usankcjonował podobne działania. Ułatwił tuszowanie kontrowersyjnych programów i operacji rządowych realizowanych od lat oraz funkcjonowanie podejrzanych wydziałów. Jednym z takich wydziałów była, podlegająca bezpośrednio sekretarzowi, samodzielna sekcja odpowiedzialna za likwidację niebezpiecznych ugrupowań, zwana pokątnie Mroczną Gwardią. Mroczna Gwardia nie figurowała w materiałach szkoleniowych ani w oficjalnej dokumentacji. Sekcja nie prowadziła ewidencji wydatków, natomiast kiedy oczyszczała społeczeństwo z niepożądanych elementów, swobodnie korzystała z miliardów dolarów gotówki zdeponowanych za murami Pentagonu. Mroczna Gwardia działała w duchu idei bezpieczeństwa narodowego, co oznaczało nieograniczoną licencję na zabijanie w interesie Stanów Zjednoczonych. W ciągu wielu lat Riggins jedynie kilkakrotnie natknął się na wzmianki o sekcji. Zdarzało mu się badać miejsca
S
zbrodni, które początkowo przypisywano nowemu seryjnemu mordercy, jednak poszukiwania szybko kończyła służbowa dyspozycja o treści: „Sprawa nie wymaga dalszego śledztwa. Dziękujemy za współpracę". I na tym koniec. Sekretarz obrony Norman Wycoff właśnie potwierdził istnienie Mrocznej Gwardii. Oszołomiony Riggins siedział bez słowa, choć po tylu latach w Sprawach Szczególnych niełatwo było go zaskoczyć. To, co usłyszał, wydawało się takie nierealne. Jak na zawołanie barczysta kobieta w eleganckiej koszuli i muszce dolała Rigginsowi whisky. -Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy? - upewnił się Wycoff. -Tak - potwierdził Riggins, nadal trochę odrętwiały. -To dobrze. Dohman przykuł aktówkę do nadgarstka Rigginsa, a potem przycisnął jego kciuk do czytnika w zamku. Usłyszeli kolejne bip. Teraz to był już problem Rigginsa. Jeśli nie nakłoni Darka do współpracy, to... - Powodzenia - rzucił Dohman. Zawsze wiedziałem, że moją karierę zakończy śmierć -pomyślał Riggins. - Nie sądziłem jednak, że wyrok wykonają ludzie z mojej drużyny. Tego nie potrafiłem przewidzieć. Nie miał teraz wielkiego wyboru. Namówi Darka - człowieka, który był dla niego jak przyjaciel albo syn - żeby wbrew sobie podjął się tego zadania, lub pożegna się z życiem. Riggins wziął jeszcze jeden łyk whisky i kolejny. Kostki lodu chłodziły mu usta przy każdym hauście. Nie minęła chwila, a kieliszek znowu był pusty. Jak zwykle.
Sekretarz obrony skierował się do prywatnej części samolotu, którą zwykle zajmował wiceprezydent. Asystenci gęsiego podążyli za nim. Dwaj groźnie wyglądający mężczyźni nie ruszyli się z miejsca. Rzucili Rigginsowi badawcze spojrzenia, a on nie pozostał im dłużny. Zauważył ich już wcześniej i założył, że pracują dla Secret Service. - Witam, panowie - zagadał. Jeden z nich, ten z krótko przyciętą, lśniącą czupryną, nie przestawał lustrować Rigginsa, ale nie podał mu ręki. Riggins nie wyciągnął więc swojej. -Jestem agent Nellis - powiedział mężczyzna. - Będę łącznikiem między panem a Departamentem Obrony. -Nellis, tak? - powtórzył Riggins, a po chwili dodał: -A twój przyjaciel? Drugi mężczyzna przedstawił się jako McGuire, ale nie wyjawił imienia czy stopnia. Wyjaśnił za to, że będzie pomagał Nellisowi w wykonywaniu zadania. Riggins dopiero teraz zauważył, że mężczyźnie brakowało dwóch palców u prawej dłoni - serdecznego i małego. Przez chwilę próbował odgadnąć, co to była za sprawa, ale szybko się zorientował, że zna odpowiedź. Po kilku godzinach samolot zaczął krążyć nad Los Angeles. Nellis i McGuire nie reagowali na sporadyczne próby nawiązania niezobowiązującej rozmowy, jakie czynił Riggins. Zawiódł nawet futbol, mimo że te dwa mięśniaki musiały grać w ataku drużyny uniwersyteckiej. Riggins dał wreszcie spokój i oddał się długiej, samotnej pijackiej sesji. Przekonał kobietę w eleganckiej koszuli, żeby zostawiła mu butelkę i kubełek z lodem. Na kilka minut przed lądowaniem Nellis pochylił się w stronę Rigginsa i wyjaśnił:
-Dark ma czterdzieści osiem godzin na podjęcie decyzji. Jeśli tego nie zrobi, wypadasz z gry. Czy to jasne? -Tak - potwierdził Riggins. Jasne jak słońce. Nellis i McGuire nie byli zwykłymi pracownikami Secret Service czy Departamentu Obrony. Riggins był przekonany, że właśnie poznał dwóch agentów Mrocznej Gwardii. Odchylił się w szerokim, wygodnym fotelu lotniczym, który ufundowali podatnicy, położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Sqweegel miał swoje filmy, a Riggins - swoje. Pod powiekami przemykały mu teraz obrazy z jego życia. Zastanawiał się, jakie ma szanse przekonać Darka i czy w ogóle chce to zrobić. Faceci z Mrocznej Gwardii z ich fałszywymi personaliami inspirowanymi nazwami baz lotniczych, jak się zdołał zorientować, nie byli podatni na perswazję. Z tymi zatwardziałymi służbistami nie sposób się targować ani grać na ich uczuciach. Mieli wykonać zadanie, a nie zgrywać miłosiernych samarytan. W normalnych okolicznościach Riggins pewnie by ich polubił. Ci goście nie owijali w bawełnę, tylko walili prosto z mostu. Zastanawiał się teraz, jak mocno walili. Spojrzał na zapięty na nadgarstku, wodoodporny cyfrowy zegarek, który dostał w prezencie od córki jakieś sześć lat temu. Nie wiedziała, co mu się spodoba, więc wybrała ten gadżet w hipermarkecie. Riggins zapewnił, że jest idealny. -To bez znaczenia - zareagowała. Riggins naciskał przycisk, aż dotarł do funkcji odliczania czasu i nastawił mechanizm na czterdzieści osiem godzin. Nacisnął START. 48.00... 47.59... 47.58...
Miał ochotę zaszyć się w niedrogim motelu z jakąś łatwą panną i tanią wódką i pozostać tam do ostatnich chwil. Chciał zapomnieć o pracy, bo to przez nią miał się pożegnać z życiem. Potem pozwolił powiekom opaść i przestał walczyć z ogarniającą go sennością. Dalszy opór nie miał sensu.
Poznaj los Rigginsa. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: 4shadow
Malibu Beach, Kalifornia Wtorek/6.00 czasu pacyficznego
F
ale raz po raz obmywały plażę w Malibu. Dark wziął kolejny łyk piwa, nie odrywając oczu od oceanu. Nigdy nie miał dość widoku wody i słonawych kropli na policzkach. To była mała dawka nieskończoności serwowana na piasku. Piwo też nie było bez znaczenia. Jego ogorzałą twarz pokrywały nieregularne zmarszczki, zdradzające wiek, szczególnie widoczne pod oczami. Z daleka wyglądał na niedożywionego, ale jego ciało składało się wyłącznie ze smukłych mięśni rozpiętych na rozłożystym, potężnym kośćcu. Sprawiało wrażenie wykutego w granicie. Zarost, nieco dłuższy pod nosem i wokół ust, był starannie przycięty wzdłuż linii szczęki. Za to włosów mężczyzna nie strzygł od dobrych paru miesięcy. Miał w zwyczaju związywać je z tyłu i zapominać o nich. Dark przychodził w to miejsce na plaży każdego ranka. Mrugał wolno i świadomie w takt bicia swojego serca, nie zważając na rytm fal i kropelki morskiej wody unoszące się w powietrzu. Jednak nie pragnął zjednoczyć się z niesamowitym widowiskiem, jakie rozgrywało się na jego oczach - ryczące fale plujące pianą na kamienisty brzeg, kraby pustelniki czmychające do wykopanych kryjówek. Wystarczyło, że patrzył.
Znów sięgnął po butelkę. Zawsze zaczynał od piwa, nigdy nie pił najpierw czegoś mocniejszego. Emerytura w wieku trzydziestu paru lat oznaczała, że trzeba było znaleźć sposób na rozpoczęcie kolejnego dnia. Nie chodziło przy tym o natychmiastową utratę świadomości, a raczej o balansowanie na granicy jawy i snu. Dla Darka była to granica morza i lądu skąpana w słonej mgle. Nagle dotarło do niego, że ktoś nadchodzi z tyłu. Nie miał słuchu nietoperza, ale odwiedzając plażę przez sto trzydzieści dni z rzędu, zdołał dokładnie poznać widoki, dźwięki i zapachy typowe dla tego miejsca. Zmiana jednego z tych elementów była równie niepokojąca jak kolorowa plama na czarno-białej fotografii. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze potrafił wskazać najdrobniejszy szczegół, który nie pasował do danej sytuacji. To dlatego był najlepszy. Kiedyś. Dark słyszał odgłos solidnych, skórzanych butów zapadających się w piasek. Kroki były wolne, lecz zdecydowane. Kiedy przybysz dotarł wreszcie na szczyt wydmy, jego oddech stał się nieco cięższy. Najwyraźniej nie był już pierwszej młodości. Dark wstał i odwrócił się w stronę gościa, którego sylwetka rysowała się na tle porannego słońca. Dobry Boże. Riggins. Dark zdążył jeszcze pociągnąć z butelki, zanim Riggins wyciągnął dłoń na powitanie. Dark podał mu butelkę. Gość spojrzał na etykietę i skinął z uznaniem. Wziął spory łyk, po czym zwrócił piwo właścicielowi. Dark spoglądał wyczekująco na byłego szefa. W myślach wykluczał kolejne przyczyny pojawienia się Rigginsa. Wizyta towarzyska? W żadnym wypadku. Riggins nie był nigdy przesadnie przyjacielski. Dark nie przypominał sobie ani jednej ich rozmowy, która nie dotyczyłaby pracy. Nawet gdy
składał mu życzenia urodzinowe, zamiast ozdobnej kartki dołączał szarą teczkę dokumentującą jakieś potworności. Nie przypuszczał też, że Riggins zjawił się, żeby przekonać go do wzięcia sprawy, ponieważ doskonale wied z i a ł , że nic by nie wskórał. Na odchodnym agent wyraźnie zaznaczył, że nic, co powie przełożony albo ktokolwiek inny, nie skłoni go do powrotu. Poza tym od tamtej pory Dark zdołał złamać tyle przepisów, że raczej nikt za nim nie tęsknił w organach ścigania. Był teraz jak wybrakowany towar. W wieku trzydziestu sześciu lat został emerytem. Znów łyknął piwa. Może, jeśli się doprawi, zły duch wróci do lampy. Jednak nie. Riggins nadal tu był i rozglądał się z uśmiechem. Dark bez trudu mógł zgadnąć, co teraz myślał: Rzeczywiście, miło tu. Trochę nudno, ale miło. - Piwo jest wyśmienite i w ogóle - powiedział Riggins. - Ale musiałem przetrząsnąć całą południową Kalifornię, żeby odnaleźć twój nowy adres. Nie było łatwo. Można się tu gdzieś napić dobrej, mocnej kawy?
Molo w Santa Monica
R
iggins zamówił filiżankę małej czarnej, a Dark szklankę wody, do której kelnerka wrzuciła plaster cytryny. Choć on wcale nie prosił o cytrynę, chciał po prostu wypić coś, co nie weszłoby w reakcję z piwem w jego krwi. Usiedli przy małym stoliku niedaleko okna w taniej knajpce na skraju molo w Santa Monica. Stąd nie było widać oceanu. Riggins zadbał o to, wybierając miejsce. - Kiedy odchodziłeś - zaczął - Sqweegel miał na koncie dwadzieścia dziewięć potwierdzonych morderstw. Znasz okoliczności kolejnych sześciu - Riggins urwał i spojrzał przenikliwie na słuchającego, ale ten nie reagował. - Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich paru lat, szacujemy, że do szedł do czterdziestu ośmiu czy pięćdziesięciu ofiar. I nikt nie potrafi ująć tego skurwiela, nikt nawet się o to nie otarł. Kilka ostatnich zabójstw wzbudziło nasz niepokój. Nawet góra zainteresowała się sprawą. Czyżby napomknięcie o górze miało sprawić, że Dark zacznie zadawać pytania? Uniesie brew lub zrobi coś podobnego? Zamiast tego mężczyzna sięgnął po słomkę i zaczął ugniatać cytrynę na dnie szklanki. Nie patrzył na Rigginsa. Nie musiał. Znał wyraz, jaki przybrała teraz jego twarz. - Stworzyli dla niego nową kategorię - brnął dalej Rig gins. - Pamiętasz, że skala kończyła się na numerze 25?
No więc Sqweegel został modelowym przedstawicielem kategorii 26. Dark milczał i dalej lustrował kawałek cytryny nadziany na plastikową rurkę. - Jest jeszcze coś. Dark usłyszał, jak Riggins kładzie na stole aktówkę. Potem dobiegł go podwójny trzask otwieranego zamka. Chociaż starał się skupić na cytrynie, którą z takim zapałem podtapiał, nie mógł nie dostrzec błyszczącego pendrive'a, który Riggins przesunął w jego stronę. - Do wyłącznej wiadomości. Nawet mnie nie pozwolili zobaczyć. Dark przeniósł wzrok na pamięć USB, ale jej nie dotknął. Zamiast tego napił się wody. - Co jest dosyć dziwne, prawda? - dodał Riggins. Dark milczał. - Chcesz wiedzieć, od kogo to mam? Pozwól, że ci po mogę. Ten ktoś walczy o reelekcję i ma nadzieję sprawować urząd przez kolejne cztery lata. Nadal nic. - Słuchaj - Riggins nie krył poirytowania. - To dla mnie sprawa życia lub śmierci. Pewnie to będzie moje ostatnie za danie. Głos Rigginsa nagle zmienił barwę. Dark podniósł wzrok. -Co chcesz przez to powiedzieć? -Obróć się. Trzy stoliki dalej, obok barierek. Dark nie wykonał żadnego ruchu. Nie było takiej potrzeby. Wiedział, że w pewnej odległości od nich dwaj mężczyźni raczyli się tostami z jajkiem. Nie mieli na sobie czarnych garniturów ostatecznie to nie był film noir z lat pięćdziesiątych - tylko typowe dla południowej Kalifornii stroje biznesowe. Wyglądali, jakby wpadli coś szybko przek ą s i ć przed ważnym zebraniem, ale Dark nie dał się
zwieść. Od razu dostrzegł zgrubienia od broni i noża. Mężczyźni byli agentami. Nellis wsłuchiwał się w chropowaty głos rozbrzmiewający w jego uchu. - No więc? - dopytywał się Wycoff. - Dark wchodzi w to czy pasuje? Sekretarz kontaktował się mniej więcej co godzinę, odkąd opuścili Air Force Two. Po wylądowaniu Riggins odkrył, że żaden ze znanych mu adresów Darka nie był aktualny. Wykonał więc kilka telefonów, zrobił parę nocnych rund po Los Angeles. -Co on teraz robi, do cholery? - dopytywał się Wycoff. -Jeździ tam i powrotem po Pacific Coast Highway, panie sekretarzu. Tego ranka Rigginsowi udało się wreszcie zdobyć aktualny adres Steve'a Darka. Poszedł za byłym agentem na plażę i siedzieli teraz razem w kawiarni. Wszystko wskazywało na to, że po osiemnastu godzinach oczekiwania Riggins niebawem usłyszy jakąś odpowiedź. - Czekam na potwierdzenie - powiedział Nellis do na dajnika umieszczonego w zegarku. Widziałem ich, kiedy wchodziliśmy. Myślałem, że są z tobą. -Bo to prawda - parsknął Riggins. - Są ze mną. W zasadzie nic poza mną ich nie interesuje. -To znaczy? Riggins przysunął się bliżej. -Mam jakieś trzydzieści godzin, żeby pchnąć śledztwo do przodu. -Aha - powiedział Dark. - Prawie dopiłem wodę i muszę jeszcze wyprowadzić psy na spacer, więc wykrztuś to wreszcie.
- Przecież mówię-odparł Riggins.- Zostało mi trzy d z i e ś c i godzin. Dark rzucił okiem na odbicie agentów w jednym z okien knajpki. Jeden udawał, że je, ale drugi, ten bez dwóch palców u prawej dłoni, lustrował Rigginsa podejrzanie długo. - Albo? - spytał Dark. Riggins nie odpowiedział. Ale Dark świetnie go zrozumiał. Jeśli Riggins nie namówi go do powrotu, pożegna się z życiem.
D
ark nie mógł pojąć tego wszystkiego - obecność Rigginsa, zbiry chodzące za nim krok w krok, ultimatum. Jeśli nawaliłeś, to kariera w Sprawach Szczególnych rzeczywiście kończyła się na jeden z trzech sposobów: przeniesieniem, zwolnieniem albo śmiercią. Zwykle chodziło jednak o śmierć z ręki szaleńca, którego się ścigało, a nie - szefostwa. Dark rozsiadł się w fotelu i spojrzał na dawnego przełożonego. Jakiej reakcji spodziewał się Riggins? Dark w żadnym razie nie zamierzał wracać do pracy w wydziale. Nawet za milion lat. A jeśli Riggins nie kłamał, mówiąc, że od tego zależy jego życie? Jak, do cholery, mógł odmówić? -Słuchaj, Riggins - odezwał się wreszcie. - Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie dam rady. Wiesz, że nie dam rady. Lepiej niż ktokolwiek inny. -Wiem, przez co przeszedłeś. Uwierz mi. Każdego dnia mam przed oczami twoją rodzinę. -Więc jak możesz oczekiwać, że zmienię zdanie? Jak w ogóle mogłeś tu przyjechać? -Przyjechałem przez wzgląd na ciebie. -Naprawdę? -Załóżmy, że się nie zgodzisz i mnie sprzątną - wyjaśnił Riggins. - Myślisz, że zostawią cię w spokoju? Wolne żarty.
Wrócą i poproszą o to samo jeszcze raz, osobiście. W bardziej przekonujący sposób. Na przykład uderzą w twoją żonę albo jej rodzinę. Nie cofną się przed niczym. Dark zwiesił głowę i zacisnął pięści. Sytuacja była chora. Jeszcze godzinę temu siedział na plaży, sącząc piwo i obserwując ocean. Teraz miał wrażenie, że ktoś zawiązał wokół jego szyi rzemień i wlókł go do wody w wiadomym celu. - Nie proszę cię, żebyś ratował moją skórę - wyjaśniał Riggins. - Awans, degradacja, śmierć, kopniak w tyłek mam to gdzieś. I tak przekroczyłem termin przydatności o parę dekad. Ale spójrz na to z mojej strony. Jeśli się zgo dzisz, możemy to zrobić na naszych warunkach, nie bę dziesz się musiał szczególnie angażować, zostaniesz kimś w rodzaju konsultanta. Jeśli teraz odmówisz, to mnie zabiją, a tobie i tak nie dadzą spokoju. Wszyscy wiedzą, że jesteś jedyną osobą, która ma jakiekolwiek szanse złapać tego cho rego sukinsyna. -Ale jednak go nie złapałem, pamiętasz? Riggins przez chwilę ważył słowa. -Tylko dlatego, że przestałeś próbować. Dark podniósł się z krzesła, oparł dłonie o tłusty blat i pochylił się w stronę Rigginsa. Myślał o straconym roku, o kościach, które pogruchotał, i krwi, którą przelał. Miał jednocześnie nieodpartą chęć, żeby zacisnąć ręce na szyi byłego szefa. Ostatecznie wycedził tylko: - Nawet nie próbuj oskarżać mnie o bezczynność. A potem z rękami w kieszeniach opuścił kawiarnię i pomaszerował wzdłuż molo, w stronę Ocean Avenue. Patrzył, jak dzieci biegają wokół matek sączących mrożoną kawę z wielkich kubków, jakby tylko ona ratowała je przed szaleństwem. Żar lejący się z nieba zdążył wysuszyć słonawą mgiełkę.
Kiedy Dark dotarł do końca molo, wymacał w kieszeni gładką krawędź pendrive'a. Był ciekaw, jak szybko Riggins zorientuje się, że zniknął.
Malibu, Kalifornia
S
ibby Dark brała prysznic. Woda spływała po jej nagich plecach, gdy rozmyślała o SMS-ie, który odebrała z rana. Od poprzedniej wiadomości upłynął jakiś czas. Może parę tygodni? Przestała zwracać na nie uwagę, mając nadzieję, że ustały. Jednak tego dnia, chwilę po tym, jak Steve wygramolił się z łóżka na poranne piwo na plaży, komórka zagrała melodię Personal Jesus Depeche Modę. Chociaż trwała jeszcze w półśnie, riff sprawił, że serce zabiło jej mocniej. Podniosła telefon leżący na nocnej szafce i przeczytała wiadomość: WKRÓTCE PAN BĘDZIE Z TOBĄ
Jak zwykle. Z jakichś powodów jej telefoniczny prześladowca lubił przysyłać dziwne teksty przypominające cytaty z Biblii. Właśnie dlatego przyporządkowała mu motyw z Personal Jesus. To miał być taki żart. Pomyślała, że autor SMS-ów był jej Osobistym Jezusem, który usiłował ją nastraszyć. Ojciec nauczył Sibby radzić sobie z podobnymi szkodnikami - należało ich zignorować lub wyśmiać. Zwykle takie osoby czekały na jakąś reakcję albo potwierdzenie własnej ważności. Ignorowanie czy kpina skutecznie im to uniemożliwiały.
Niemniej wiadomości stały się uciążliwe. Pierwsza z nich nadeszła chyba... osiem miesięcy temu? Początkowo odpisywała: „POMYŁKA". Osobisty Jezus nie dawał jednak za wygraną. Czasem wysyłał nawet do kilkunastu SMS-ów dziennie, a innym razem - tylko dwa czy trzy. PRZYSZEDŁEM DO CIEBIE JAKO ANIOŁ. CZUJESZ W SOBIE ŻYCIE, BŁOGOSŁAWIONA MATKO? Próbowała zablokować wiadomości z nieznanego numeru, ale parę minut później prześladowca już pisał z innego. W końcu poddała się i zaczęła je lekceważyć, usuwając, gdy tylko się pojawiły. Wszystkie przychodziły, kiedy Steve był nieobecny - zupełnie jakby Osobisty Jezus wiedział, że była sama. Trochę ją to niepokoiło. Nie zamierzała pozwolić, by te wiadomości zdominowały jej życie, a już na pewno nie chciała zanudzać nimi Steve'a. Jej mąż, były glina, nie spocząłby, dopóki nie namierzyłby nieudacznika i nie zagroził mu połamaniem wszystkich SMS-ujących palców. Wiedziała też, że Steve i ona zapłaciliby wysoką cenę za to polowanie. Mogła już nigdy nie zobaczyć męża. Steve zaczął nareszcie dochodzić do siebie. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęła, to by znów wpełzł do swojego kokonu śmierci, z którego tak starała się go wyciągnąć. Zakręciła wodę w momencie, gdy na podjeździe znajomo zacharczał silnik wozu GMC Yukon należącego do męża. Słyszała, jak Steve zatrzymuje się i parkuje. Odgłos samochodu mieszał się ze szczekaniem psów. Nareszcie, Steve był w domu. Zastanawiała się, gdzie się podziewał cały ten czas. Zwykle nie spędzał tylu godzin na plaży.
ark podszedł do frontowych drzwi domu położonego nad oceanem i wyjął klucze. Odczekał chwilę. Powoli wciągnął powietrze nosem, a następnie wypuścił je ustami. To go orzeźwiło. Kiedy przekręcił klucz w zamku, nastąpiła eksplozja. Nazywała się Max i Henry. Dwa wyrośnięte psy wypadły z budynku i kotłowały się wokół Darka, nie przestając merdać ogonami. Max w powitalnym geście przywarł do nogi mężczyzny. - Cześć, chłopaki - zagadał Dark łagodnie. - No, już wy starczy. Usłyszał szum prysznica w łazience na piętrze. To pewnie Sibby zaczynała dzień. - No, już - powiedział do psów, usiłując zrobić krok na przód, ale zwierzęta skutecznie go blokowały. W końcu padł na ziemię i chwilę się z nimi mocował. Rytuał powtarzał się każdego ranka, choć tego dnia trwał trochę dłużej niż zwy kle. Max i Henry zdawali się mieć tego świadomość. Ich za czepki i liźnięcia były bardziej natarczywe. Sama obecność w tym domu uświadamiała Darkowi, jak daleką drogę przebył w ciągu ostatnich kilku lat. Po masakrze przez wiele miesięcy nie opuszczał szarej sali w szpitalu, przez kilka kolejnych - pozostawał pod wpływem silnych
D
środków uspokajających, przykuty do łóżka. Większość tych dni zamazała się w jego pamięci. Potem nadszedł czas, żeby opuścić szpital. Przyjaciele gotowi byli mu pomóc, ale on nie bardzo wiedział, jak tę pomoc przyjąć. Rozpacz i ból wyniszczyły jego ciało jak śmiertelna dawka promieniowania. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł narazić na to kogoś jeszcze. Czemu mieliby przez to przechodzić? Wynajął zrujnowany, parterowy domek w Venice i wypełnił go tym, co zdobył podczas jednorazowego wypadu do komisu - kupił materac, stół, krzesło, garnek, łyżki i ręczniki. Jedynym reliktem dawnego życia była torba z ubraniami, które ktoś spakował i przywiózł z poprzedniego mieszkania. Dark nie potrafił się jednak przemóc, żeby je założyć. Żywność i alkohol zamawiał co tydzień. Jedzenie stało się jedynie czynnością podtrzymującą życie. Wśród nieustannie zmieniających się butelek z alkoholem poszukiwał trunku, który w najkrótszym czasie przyniósłby mu zapomnienie. Organizm szybko się adaptował i po kilku dniach zadowalających efektów whisky przestawała działać. Wtedy mężczyzna przechodził do potrójnie destylowanej wódki, a potem do jeszcze mocniejszych alkoholi. Próbował spacerować, ale dni upływały mu głównie na gapieniu się w sufit. Albo na ulicę. Albo na mały, zdziczały ogródek za domem. Jego jedyny cel stanowiło wytropienie potwora, który wyrządził krzywdę jego rodzinie. Wszystko inne stało się układem podtrzymującym machinę zemsty. Po przebudzeniu studiował opracowania dotyczące morderstw, nielegalnie skopiowane w wydziale. Szukał szczegółów, które mu umknęły, albo magicznej nici, która prowadziła od jednych zwłok do drugich i wreszcie do jego bliskich. Tę nić chciał odkryć i wykorzystać do przyduszenia tego szalonego skurwiela tak, żeby oczy wypłynęły mu z czaszki.
Wyobrażał sobie, że odnajduje Sqweegela i powoli zadaje mu śmierć. Gruchocze mu kości, aż przebiją skórę. Wyrywa żyły z kończyn, a następnie je przypala. Nie spieszy się. Tydzień tortur za śmierć każdej osoby... Chociaż tydzień to za mało. Chciał, żeby jego zemsta trwała całe lata... Po roku bezowocnych starań Dark uświadomił sobie, że niczego nie przeoczył, że nie było żadnej magicznej nici. Równie dobrze więzień mógł poświęcić całe lata na poszukiwania magicznego przycisku, który otworzyłby drzwi celi, ale to nie znaczyło, że taki przycisk w ogóle istniał. Zamiast uciszyć jego demony, rok spędzony na tropieniu mordercy tylko je rozwścieczył. Pod sam koniec, kiedy sięgnął dna, znalazł sobie miejsce, w którym zamierzał przeczekać resztę swojego życia. Miał nadzieję, że z Bożą pomocą nie potrwa ono długo. Niezależnie od tego, co utrzymywał Riggins, Dark próbował. Cholernie się starał. I ostatecznie poniósł porażkę. Wrócił więc do prostego egzystowania. Alkohol. Sen. I posiłek, jeśli był absolutnie niezbędny. Po jakimś czasie nie był nawet pewny, czy w ogóle jeszcze żyje. Tak wyglądały jego dni, zanim spotkał Sibby. No, i proszę, jak daleko zaszedł. Dom za milion dolarów z widokiem na plażę. Przestronne pokoje z ręcznie robionymi, drewnianymi meblami Thomasa Mosera. Designerska kuchnia Nicole Sassaman. Każdego dnia, gdy podnosił do ust łyżkę projektu Doriana O. Man-drellego i Massimiliana Fuksasa, nie mógł się powstrzymać od myślenia o jedynym naczyniu, z którego jadł przedtem wszystkie posiłki. Zanim nastała Sibby. Jego żona i miłość jego życia.
om z trzema sypialniami, który należał do Darka i Sibby, nie został urządzony na pokaz. Był bezpiecznym gniazdkiem utkanym z miłością, zapewniającym ucieczkę od zmartwień. Każdy jego element dobrano tak, by zachwycał zmysły. Dark prawie nigdy nie zabierał głosu w tej sprawie, ale Sibby bezbłędnie odgadywała, jakie kolory i faktury przynosiły mu ulgę. Działała intuicyjnie. Mężczyzna dziwił się temu za każdym razem, gdy wracał z samotnej porannej sesji. Sibby owinięta ręcznikiem weszła do pokoju i uśmiechnęła się do niego. - Nie było cię dłużej niż zwykle. Nieustannie zapierała mu dech w piersi. Sibby Dark była piękną kobietą o oliwkowej skórze, kruczoczarnych włosach i oczach tak przenikliwych, że nie dało się oderwać od nich wzroku. Dark niezmiennie ubóstwiał jej ciało, ale to jej wnętrze sprawiało, że czuł się szczęśliwy. Przestał się nawet obawiać, że zatruje ją swoją rozpaczą. Już od dawna o tym nie myślał - wydawała się na nią odporna. Za to wywierała korzystny wpływ na niego. Dark próbował poświęcić jej całą uwagę, podczas gdy psy raz po raz uderzały słodkimi pyskami o jego twarz. Uwielbiał chłonąć każdy jej detal.
D
-Wiem - powiedział. - Chyba straciłem poczucie czasu. -Przegapiłeś show. „Show" było częścią ich porannego rytuału: Dark wracał z plaży, chwilę baraszkował z psami na podłodze i szedł na górę, żeby zobaczyć, jak Sibby rozbiera się przed porannym prysznicem. Zaczęło się od żartu. Po tym, jak zamieszkali razem, pewnego razu Sibby uwodzicielsko naciągnęła elastyczną gumkę w majtkach i zsunęła je z długich nóg. Dark śmiał się i udawał, że szuka dolara. Striptiz ewoluował przez ostatnie półtora roku tak, że przez większość dni Sibby nie miała szans dotrzeć do łazienki. Mąż zamykał sypialnię, zostawiając na zewnątrz popiskujące psy, które drapały w drzwi i usiłowały dostać się do środka. Wreszcie zdołał się uwolnić od kotłującej się góry psiej miłości i wstał. Położył ręce na ramionach Sibby, wciągnął w nozdrza zapach jej świeżo umytych włosów. To była jedna z najbardziej odurzających woni, jakie znał. Cześć, kochanie - powiedziała Sibby i uśmiechnęła się. Dark pochylił się i pocałował żonę, uważając, żeby nie na pierać na jej brzuch. Była w ósmym miesiącu ciąży. No, proszę, jak daleko zaszedł.
Wtorek/ 22.00
B
yło już późno. Sibby zasypiała. Psy też układały się do snu. Dark ostrożnie rozsunął szklane drzwi oddalone o jakieś dwa metry od łóżka i wyszedł na balkon. W ciemności słyszał, jak wody Pacyfiku uderzają o brzeg. -Dokąd idziesz? - dobiegł go głos Sibby. -Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza - odpowiedział. -Wróć do łóżka. Chcę zasnąć w twoich ramionach. -To nie potrwa długo. Miniony dzień wydawał się idealny. Szybki, poranny seks, potem lekki lunch i lektura na balkonie. Późnym popołudniem wino (dla niego) i muzyka sącząca się w salonie - Sibby była dumną posiadaczką pokaźnego zbioru pierwszorzędnych jazzowych winyli. Przejęła po ojcu - będące w nienagannym stanie - płyty Charliego Parkera i Dextera Gordona. Pod wieczór Dark zafundował żonie masaż skroni, dłoni i stóp. Jak dotąd ciąża przebiegała prawidłowo, a Sibby zdołała utrzymać zaskakującą sprawność fizyczną. Jednak dziecko potrafiło osłabić nawet najsilniejszy organizm. Wkrótce kobieta zasnęła na kanapie, a Dark ostrożnie przeniósł ją do sypialni. Kończył dzień równie samotnie, jak go zaczynał. To był najtrudniejszy czas.
Początek dnia to wyzwanie, błogosławieństwo, zbieranie sił. Samotne poranki nie były straszne, bo wiedział, że Sibby czeka na jego powrót. Za to noce i niezliczone godziny, jakie dzieliły go od świtu... Oboje nadal trawił stłumiony ból, który przybrał na sile, gdy rozpoczął się ósmy miesiąc ciąży. Sibby była wyczerpana. Miała odpoczywać tak dużo, jak to możliwe. Dark uznał, że naleganie, by z nim czuwała, byłoby szczytem egoizmu. Zwykle próbował się czymś zająć. Czasem oglądał mecz koszykówki, sporadycznie - czarno-biały film, najczęściej sięgał po alkohol. Ten dzień był inny. Tego dnia miał coś innego do roboty. Kategoria 26, tak? Dark położył laptop na kolanach i odpalił. Pendrive znajdował się w lewej kieszeni jego kurtki. Leżał tam cały dzień, nietknięty. Dark robił, co mógł, żeby o nim zapomnieć. Rzucił się wraz z Sibby w wir domowych zajęć, rozkoszował się jej uściskami, zapachem, brzmieniem głosu. Wystarczyło, że błądziła palcami po jego twarzy, od czoła w stronę podbródka, a wszystko inne przestawało się liczyć. Mimo to pendrive nie dawał mu spokoju. Dark cały dzień wracał myślami do niespodziewanej wizyty Rigginsa. Nie potrafił rzucić kurtki do pralki i udawać, że zapomniał o niewielkim przedmiocie w kieszeni. Wpatrywał się teraz w ekran, nieświadomie przekręcając obrączkę na palcu. Jak mógłby tego nie obejrzeć?!
Obejrzyj nagranie na pendriwie. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: censored
Motel 6, Redondo Beach, Kalifornia Noc z wtorku na środę / 1.00
T
elefon komórkowy zaczął dzwonić i wibrować na szklanym blacie stolika. Riggins położył go tam celowo, żeby od razu usłyszeć dźwięk, gdziekolwiek by się znajdował, nawet gdyby właśnie odlewał się w ciasnej motelowej ubikacji, co zresztą robił, gdy rozległ się dzwonek, na który czekał. Strzepnął krople, wepchnął interes w spodnie, zapiął zamek i nierównym krokiem ruszył przez pokój, żeby odebrać. Omal nie strącił przy tym ze stolika butelki szkockiej. Na wyświetlaczu pojawił się napis: DARK. Riggins zastanawiał się chwilę, co powiedzieć, zanim przyłożył słuchawkę do ucha: - Cześć. Nikt się nie odezwał, ale Riggins doskonale wiedział, że Dark jest po drugiej stronie. Tyle że zbierał siły, grał na zwłokę, marudził - jakkolwiek by to nazwać. Dark nigdy się nie spieszył. Agenci z Wydziału Spraw Szczególnych żartowali, że był tak powolny, że właściwie cofał się w czasie o kilka dni. Jednak nikt nie mógł podać w wątpliwość jego skuteczności. Może i miał żółwie tempo, ale też liczba zajęczych główek zdobiących ściany jego salonu była imponująca. Kiedy skupiał się na sprawie, nic innego się nie liczyło. Wszystko, co nie wiązało się z postępowaniem, schodziło na dalszy
plan, gdy on sklejał misterną układankę, która nieubłaganie prowadziła do sprawcy. Szczególnie pasjonowała go osobowość graniczna i koncepcja nadczłowieka. Fakt, że Dark zdecydował się wziąć pendrive (z czego Rig-gins zdał sobie sprawę dopiero po dwudziestu minutach), zmieniał wszystko. Szef Wydziału Spraw Szczególnych mógł pozostać w swoim pokoju i koordynować śledztwo bez konieczności zerkania na cyfrowy zegarek co pół minuty. Rano miał przed sobą trzydzieści godzin życia, teraz zostało mu zaledwie jedenaście. Tak długo, jak Dark rozważał propozycję, była szansa, że uda mu się wywinąć. Czekał więc. Czekał już szesnaście godzin, zatem parę sekund więcej nie miało znaczenia. -Nie dam rady, Riggins - wycedził wreszcie Dark. - Dałem z siebie wszystko, próbując znaleźć tego świra, ale się nie udało. Nie widzę powodu, dla którego ten raz miałby być inny. -Dark... -Przykro mi, ale nie. Wiele się... zmieniło. -Rozumiem, naprawdę. Lepiej niż myślisz. -Nie potrzebujecie mnie. Macie niezłą ekipę w wydziale. Młodszych, bystrzejszych ludzi. Ktoś go złapie. -Jasne. Nie pozostało już nic do powiedzenia. Riggins pokiwał głową i się rozłączył. Spojrzał na pustą szklaneczkę z dwiema na wpół roztopionymi kostkami lodu na dnie. Zabawne, ale nie odczuwał strachu. W każdym razie nie reagował tak, jak to sobie wyobrażał. Właściwie, ku swojemu zaskoczeniu, czuł ulgę. Miał wybór: zrobić coś obrzydliwego albo zginąć. Spróbował pierwszej opcji - starał się wciągnąć człowieka bliskiego mu jak syn w spra-
wę, która niemal kosztowała go życie. Dark sam wykluczył to rozwiązanie. Zaoszczędził Rigginsowi kłopotliwych dylematów moralnych. Pozostało jedynie zaakceptować wyrok śmierci. Nellis i McGuire stali pewnie gdzieś na zewnątrz i ćmili papierosy albo porównywali blizny po nożu dla zabicia czasu. Riggins był przekonany, że jego rozmowy są nagrywane, więc ktoś w biurze Wycoffa wiedział już, co się stało. Ile czasu mogło mu zająć skontaktowanie się z pilnującymi go zbirami i wydanie im dyspozycji? Jakąś minutę, może mniej? Rozsunął tandetne, zakurzone zasłony i wyjrzał na ulicę, ale nie dostrzegł niczego oprócz kilku samochodów na opustoszałym parkingu i migoczących neonów na tle ciemnego kalifornijskiego nieba. Nigdzie nie widział Nellisa ani McGuire'a. Nie było też śladu ich czarnej furgonetki. Rozległo się pukanie do drzwi. Riggins szybko pomyślał o pistolecie wiszącym w szafie obok marynarki. Ale na nic by się to zdało. Nellis i McGuire byli podobni do niego - po prostu wykonywali swoją pracę. Nie było w tym nic osobistego. Jeśli ktoś zasługiwał na kulkę, to raczej Wycoff. Prosto między krzaczaste brwi. Riggins postanowił nie brać tego do siebie. Chciał pozostać profesjonalistą do samego końca. Znów spojrzał na zegarek. 11:05:43... 11:05:42... 11:05:41... 11:05:40... Sekundy uciekały jak piasek przesypujący się ziarnko po ziarnku przez wąskie gardło klepsydry. Podszedł do wątłych drzwi i otworzył. To była czysta kurtuazja. Agenci z łatwością wyważyliby je jednym kopnięciem. Nawet czwartoklasista dałby radę.
Nellis wbił wzrok w Rigginsa, za to nigdzie nie było widać McGuirea. Pewnie ubezpieczał kolegę. Nie. Riggins nie zamierzał się wygłupiać. Postanowił zachować twarz. Zostało mu jedenaście godzin życia i chciał je spędzić w przyjemny sposób. - Zapraszam do środka - powiedział. - Pogadajmy.
Gdzieś w Stanach Zjednoczonych
N
a ścianach lochu kładły się cienie. Były długie i poskręcane jak cienie węży splecionych w kształt przypominający człowieka. Ich rozmiar się podwoił, a potem potroił. Były coraz bardziej... Nagle zamarły w bezruchu. Sqweegel w zamyśleniu przyglądał się zarysowi swojej nieruchomej sylwetki na ścianie. Zastanawiał się, w jaki sposób uchwycić ludzki ruch. Jak powiązać go z czasem? Jak przyporządkować kogoś do konkretnego miejsca w przestrzeni i czasie? Kiedy zadawał sobie to pytanie, znów zaczął się poruszać, wyraźnie zadowolony z wężowych kształtów, jakie jego ciało rzucało na ścianę. Potem odwrócił się plecami do kamiennego muru i zastygł w gotowości. Wyobraził sobie, że tuż za nim znajduje się ogromny zegar, skierował łokieć na godzinę dziesiątą, a dłoń - na trzecią. Światło jarzeniówek nadawało kombinezonowi eteryczną, niemal anielską poświatę. Serce Sqweegela wybijało sekundy. Tik... Tak... Tik... Tak... Z każdym uderzeniem więcej krwi napływało żyłami do jego penisa, każdy nowy skurcz budził członek do życia.
Wyrastał z jego ciała jak trzecia wskazówka, podnosząca się z tarczy chudego, białego, ludzkiego zegara. Tik... Tak... Tik... Tak... I wtedy znalazł odpowiedź. Przeszedł do części lochu, w której stała drewniana skrzynia, wystarczająco duża, żeby zmieścić człowieka. Wybrał kombinację otwierającą zamek szyfrowy i odsunął zasuwę. W środku znajdowały się najróżniejsze drobiazgi, które zgromadził w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Odrzucił wieko na bok i ręką w gumowym kostiumie zaczął przeszukiwać zawartość kufra. To była jedyna słabość, jakiej ulegał. Poza filmami, oczywiście. Zgromadził tu pamiątki ze swojej krucjaty, przedmioty nadal pokryte krwią, nasieniem, łzami, kurzem, komórkami naskórka, żółcią, ekskrementami, uryną czy śliną; niektóre - mieszaniną tych wydzielin. Sama skrzynia, nawet gdyby ktoś ją znalazł, nie mogła stanowić dowodu winy, ponieważ nie odkryto by w niej jego materiału biologicznego. Choć bezpieczniej było zniszczyć te wszystkie rzeczy albo zostawić je przy zamordowanych. Nie mógł się jednak oprzeć. Wystarczyło r z u c i ć okiem na te eksponaty. Sqweegel sięgnął do środka i wydobył rozwieracz analny -niewielki przyrząd ze stali nierdzewnej, przypominający malutką harfę. Zdobycz była stosunkowo nowa i wciąż pokryta jakimś prowizorycznym lubrykantem. Uśmiechnął się pod maską i odłożył przedmiot na bok. Wyjął też pierścień na penisa z małym przełącznikiem na sprężynie, który uwalniał zestaw trójkątnych ostrzy. Uwię-
zienie w nim członka, groziło wykrwawieniem. Sqweegel od dawna nie używał tej zabawki. Czarne kajdanki z tytanu, które raz zamknięte nie dawały się otworzyć. Musiał je wykraść ze służbowej szafki na dowody rzeczowe, po tym jak policja zdjęła je ze zwęglonych zwłok. (Po prostu musiał je odzyskać.) Burdizzo - pięćdziesięciocentymetrowe ostre kleszcze kastracyjne, oryginalnie przeznaczone do operacji na bykach, ale w środowisku transseksualistów stosowane do aktów samokastracji. Tyle przedmiotów. Tyle skarbów, trofeów i urządzeń, które jego biografowie będą później analizować i opisywać. Wreszcie znalazł to, czego szukał - zepsuty zegarek, niewskazujący czasu od piętnastu lat. To był niedrogi timex, model 1967 Silver Viscount, z naciągiem samoczynnym. Miał srebrną bransoletę, zadrapane szkiełko i małe srebrne aplikacje wyznaczające godziny dwunastą, trzecią, szóstą i dziewiątą. Był już popsuty, gdy Sqweegel wyjął go z szuflady biurka jednej ze ofiar. Coś jednak sprawiło, że zapragnął go mieć. To był rodzaj zegarka, jaki ojcowie przekazywali synom - tak chyba było i w tym przypadku, biorąc pod uwagę młody wiek zamordowanego. Zegarek najprawdopodobniej działał bez zarzutu, kiedy chłopak go dostał, ale pozwolił mu niszczeć w szufladzie, a potem ani razu nie zadał sobie trudu, by naprawić mechanizm. Sqweegel przeniósł zegarek do warsztatu, sięgnął po niewielką plastikową skrzynkę z narzędziami i zabrał się do pracy. Elementy pod tarczą - rotor, balans, sprężyna włosowa i koła zębate zardzewiały. Mężczyzna rozebrał zegarek na części i zaczął je mozolnie oczyszczać wacikiem nasączonym najpierw butanem,
a następnie smarem. Potem umieścił elementy na niewielkim oczyszczaczu ultradźwiękowym i wreszcie zostawił je, żeby wyschły. Bransoleta wymagała szczególnej uwagi. Była na gumce i łatwo mogła zahaczyć o drobne włoski i naskórek. Każde ogniwo należało oddzielnie przetrzeć, opłukać i potraktować ultradźwiękami. Po jakimś czasie Sqweegel na powrót złożył timexa. Nawet nie musiał ściągać z Internetu instrukcji obsługi. To był solidny, łatwy w użytkowaniu model czasomierza, co stanowiło o jego niezwykłej popularności w połowie ubiegłego stulecia. Sqweegel pamiętał, co robić. Wkrótce nie musiał nawet spoglądać na ręce. Podczas pracy myślał o ojcu i synu, który nie docenił prezentu, choć tani zegarek najwyraźniej wiele znaczył dla staruszka. Może towarzyszył mu na wojnie lub w obozie jenieckim, a może był świadkiem miłosnego zawodu. Tymczasem syn wrzucił go na dno szuflady. Jego spotkanie ze Sqweegelem to całkiem inna historia, ale mężczyzna postanowił odszukać nagranie i przywołać wspomnienia. Potem spojrzał w dół i zobaczył, że mechanizm jest kompletny i znów tyka, a rotor pracuje sprawnie i płynnie. Zapiął zegarek wokół okrytego gumą nadgarstka.
Malibu, Kalifornia
D
ark rozłączył się i przemaszerował boso przez sypialnię. Zszedł po schodach i przez rozsuwane drzwi wyszedł do ogrodu otoczonego murem. Wszędzie wyczuwało się rękę Sibby. Od wiszących lampek po pękate świeczniki ze szkła i meble na tarasie - wszystko emanowało komfortem i spokojem. To miejsce rzeczywiście pozwalało uciec od zmartwień. Dark usiadł na ogrodowej kanapie i poczuł, jak ostra bryza wypełniała mu płuca, gdy wpatrywał się w małe punkciki świecące na nocnym niebie. Wyglądały jak tysiące gorejących oczu spoglądających na niego z góry. Usiłował się przekonać, że podjął właściwą decyzję. Niewątpliwie potwór znajdzie kolejną ofiarę. Może za tydzień, może nawet jutro. A może upatrzył kogoś już dzisiaj, przyczaił się w jakimś mrocznym zakamarku i właśnie odlicza czas do ataku. Niewykluczone że Dark mógł temu zapobiec... Nie. Nawet tak nie myśl. To już nie jest twój problem. Przestań wracać myślami do rudowłosej dziewczyny w błękitnej piżamie z bawełny, do strużek krwi spływających po jej brzuchu i nogach. Nie zastanawiaj się, kto płakał w kącie...
Czy naprawdę musiał wiecznie czuć się winny? To było chyba za dużo dla jednego człowieka? Dark próbował ująć Sqweegela. A Sqweegel zemścił się okrutnie... i wygrał. Zrobił coś, na co odważyłoby się niewielu. Zatarł wszystkie ślady. Upewnił się, że nie zostawił żadnej magicznej nici. Może w ten sposób zasłużył sobie na życie na wolności. Dark starał się go powstrzymać. Złamał niemal każde prawo, żeby go ująć, i nie dał rady. Nie można było go po prostu zostawić? Zamiast tego stworzono dla niego odrębną kategorię -coś, o czym prawdopodobnie od dawna marzył. Nie było za to skali, żeby opisać, przez co przeszedł Dark w ciągu ostatnich dwóch lat. W poczuciu bezsilności rzucił telefonem o ścianę budynku. W domu podniosło się szczekanie psów zaniepokojonych hałasem. Potem Dark usłyszał za plecami coś jeszcze. Sibby otworzyła drzwi balkonowe na piętrze i spojrzała na męża. - Wszystko w porządku, kochanie? Co to było? Cholera. To było głupie. Nie powinien był pozwolić, żeby to znów nim zawładnęło. W parę minut Sibby znalazła się w ogrodzie ze Steve'em. Usiadła naprzeciw męża na kominku z białej cegły. W takim stanie widziała go jedynie na samym początku ich związku - w czasach, kiedy jego demony były potężne, a on sam sprawiał wrażenie pokonanego. Sibby traktowała go wówczas z największą delikatnością. Podobnie postępowała teraz. Nie wywiera się presji na osobę, która znalazła się na krawędzi, należy ją najpierw zawrócić, a dopiero potem próbować zrozumieć. - Chcesz o tym pogadać? - spytała.
-To nic takiego - skłamał Steve. - Po prostu trochę mnie poniosło. Na plaży jest fatalny zasięg. -Do kogo dzwoniłeś? -Do nikogo ważnego. -No, dobrze. Już późno. Powinieneś być już w łóżku. -Za chwilę. Obiecuję. Sibby pomyślała o dawnych czasach i o jedynej rzeczy, jaka wtedy koiła mu nerwy. Jedynej rzeczy, która odganiała demony i choć na trochę przywracała go do życia. Powoli rozsunęła nogi. Widziała, że Steve uważnie ją obserwuje. Jedwabna koszula nocna opinała jej spory brzuch, ale on i tak pożerał wzrokiem każdy fragment jej ciała. Inicjatywa należała teraz do niej. Czekał, aż wykona kolejny ruch. Wiedziała, że mąż uwielbia seks i że on go odmienia. Właśnie tego teraz potrzebował, żeby zapomnieć o bólu. Nawet jeśli zapomnienie nie miało trwać zbyt długo.
Zobacz narastające pożądanie Sibby i Steve'a. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: sibby
W
szystko, co wiązało się z Sibby - jej dotyk, smak, zapach, widok jej ciała - działało na Darka silniej niż jakikolwiek narkotyk, którego miał okazję spróbować. Jego żona doskonale wiedziała, jak sprowadzić go z powrotem na ziemię. Jakimś sposobem potrafiła wyczuć, czego mu było trzeba. Nadal oddychali w przyspieszonym rytmie. Nie musieli nic mówić. Słowa nie były potrzebne. Wreszcie Sibby wyszeptała mu do ucha: - Chodź już spać. Mimo wszystko Dark nie odczuwał zmęczenia. Nadal targał nim niepokój. Nie przestawał myśleć o rozmowie, którą odbył wcześniej tego wieczoru. Ciągłe wracał do Sqweegela. Nie potrafił usunąć tych obrazów z głowy. Plamy krwi na bladych nogach. Pocięta brzytwą błękitna piżama. Płacz dochodzący z kąta... Sibby dotknęła jego policzka. - Hej, porozmawiaj ze mną - zaczęła nalegać. To właśnie była słaba strona narkotyków. Wystarczały na chwilę. W tym konkretnym momencie rzeczywiście potrafiły uśmierzyć ból. Ale nie dłużej. A potem ledwo co odnaleziony spokój ustępował miejsca tęsknocie za kolejną taką chwilą pragnieniu, żeby znów się w niej zatracić.
Udręczony umysł próbował utrzymać ten stan na zawsze... albo choć na kilka minut dłużej. Dark pocałował Sibby, a ona oparła głowę na jego ramieniu. Niedługo potem opuścili ogród i udali się do sypialni. Leżąc na pościeli, pozwalali bryzie owiewać ich ciała i osuszać pot. Ręce zetknięte, dłoń do dłoni. Sibby otoczyła Darka ramieniem i delikatnie przytuliła. W powietrzu unosił się zapach morskiej soli i stearyny z zapalonych wcześniej świeczek. Usłyszeli dzwonek telefonu stacjonarnego. Dziwne, że dzwonił o tej porze, właściwie dziwne, że w ogóle dzwonił. Większość osób znała numery ich komórek. Sibby planowała nawet pozbyć się aparatu, ale Dark nalegał, żeby go zatrzymać. Telefony komórkowe czasem się rozładowywały. Nadajniki telefonii potrafiły przerywać pracę z powodu najmniejszych wstrząsów. Telefon zadzwonił jeszcze raz. -Odbiorę - powiedziała Sibby. -Nie. To do mnie. - Dark westchnął i sięgając ręką ponad ciężarną żoną, podniósł słuchawkę. -Zostało dziesięć godzin - poinformował Riggins. - Za dziesięć godzin będę tylko wspomnieniem. -Niech cię diabli, Riggins. -Nie dzwoniłbym, gdyby to nie było ważne. Wziąłeś pendrive. Zakładam, że już obejrzałeś nagranie. Dark poczuł dłoń Sibby na swojej ręce. Przyjemny, chłodny podmuch wiatru musnął ich ciała. Fantastycznie byłoby nie ruszać się z łóżka przez parę tygodni. Najlepiej aż do narodzin dziecka. A potem przynieść tu maleństwo i znów leżeć. Do czasu, kiedy trzeba je będzie posłać do szkoły. Byłoby idealnie, ale Dark wiedział, że taka perspektywa była nierealna. - Gdzie? - spytał.
-Tam, gdzie ostatnio. -Knajpka jest już na pewno zamknięta. -W takim razie usiądziemy na zewnątrz i będziemy się rozkoszować wspaniałą kalifornijską nocą. -Już prawie rano. -Wszystko jedno. Dark obrócił się i spojrzał na żonę. Chciał powiedzieć, żeby odłożyła słuchawkę i wyrwała kabel z gniazdka. Brak zasięgu nie przestał mieć znaczenia. Nie było nikogo, do kogo mogliby teraz zadzwonić. Byli tutaj razem, i tylko to się liczyło. Zamiast tego usłyszał swój głos: - Dobra. Przyjdę.
Wreszcie nadszedł Moment, którego się obawiała, odkąd poznała Steve'a. Nie mogła uwierzyć, że żartowała z tego na początku znajomości. - Masz na nazwisko Dark, prawda? - dopytywała. - Wyglądasz na rozrywkowego faceta. Mroczny Steve Dark. Gdyby tylko wiedziała. Spotkali się przypadkiem w dziale monopolowym Von-sa w Santa Monica. Mężczyzna, który miał zostać jej mężem, był zajęty wypełnianiem wózka alkoholem - głównie whisky i szkocką, jeśli nie liczyć kilku butelek białego i czerwonego wina. Pomyślała, że urządza ostrą imprezę. Dużo później odkryła, że to były jego zwykłe cotygodniowe zakupy. Już samo to, że natknęła się na niego w miejscu publicznym było nietypowe. Przez kilka poprzednich miesięcy Dark składał zamówienia, nie opuszczając zaniedbanego domu w Venice, i tam je odbierał. Tamtej nocy wpadł w przedziwny nastrój i postanowił zrobić zakupy osobiście. Od jego ostatniego wyjścia upłynęło tyle czasu, że samochód zdążył pokryć się grubą warstwą kurzu. Wtedy Sibby tego nie wiedziała.
Steve wyglądał jak ostatnie nieszczęście, ale dla niej był to komunikat w rodzaju: „Późno poszedłem spać", a nie: „Mam za sobą ponury czas depresji". Mimo fryzury wyglądającej jakby właśnie wstał z łóżka, bladej skóry i niefrasobliwego podejścia do higieny osobistej Steve był nadal nieprzyzwoicie przystojnym facetem. Wystarczająco przystojnym, żeby Sibby zdecydowała się zatrzymać i rzucić infantylną uwagę, czego nie robiła od czasu college'u. Odważyła się, żeby potem sobie nie wyrzucać, że nie spróbowała. - To o której mam wpaść? - spytała. Dark obrócił się i uniósł brwi, jakby nie był pewny, czy kobieta mówi do niego. Podejrzewał, że może być duchem. Jak się później okazało, od miesięcy z nikim nie zamienił ani słowa. -Przepraszam? - zareagował. - Mówiłaś coś? -Twoja impreza - odparła Sibby, wskazując na wózek -o której się zaczyna? Widzę w koszyku butelkę cakebreada, a tak się składa, że to moje ulubione chardonnay. Sibby wspominała chwilę, która nastąpiła potem, jako najdłuższą w swoim życiu. Steve stał i zwyczajnie się na nią gapił, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Próbował się uśmiechnąć, ale nie wypadło to naturalnie. Może nawet odrobinę przerażająco. W owej chwili trwającej całą wieczność Sibby zaczęła się zastanawiać, w jakiż to nieznany świat właśnie wkroczyła. Jak to się stało, że zagadała w supermarkecie do obcego przystojniaka, który wyglądał, jakby się nie mył od tygodni? Wszystko wskazywało na to, że facet mógł być młodszą wersją Charlesa Mansona. Zanim się spostrzegła, ściskała lepki, plastikowy uchwyt wózka, wypatrując pierwszej lepszej alejki, w którą mogłaby skręcić, porzucić tam zakupy i opuścić sklep w nadziei, że mężczyzna nie zdąży się zorientować.
- Jutro wieczorem - powiedział Steve. - Około ósmej. Teraz jego uśmiech wydawał się szczery. Sibby również się uśmiechnęła i poluźniła uścisk na uchwycie. Zapisał jej swój adres na okładce powieści, którą znalazła w torebce -to był Azyl Faulknera. Nie była szczególnie zaskoczona, gdy zjawiwszy się u niego następnego dnia, zastała w małym domu jedną jedyną osobę Steve'a. W jadalni na prowizorycznym stole nakrytym tkaniną podejrzanie przypominającą prześcieradło czekały dwa nakrycia z różnych kompletów. -Inni nawalili - wyjaśnił jej przyszły mąż. Dyskretny uśmiech malował się na jego twarzy. -Jeśli cakebread też nawalił, to wychodzę - odpowiedziała z udawaną powagą. -Po naszym spotkaniu wróciłem i dokupiłem jeszcze trzy butelki. Rzeczywiście tak zrobił. Jeszcze tej samej nocy Sibby zaczęła powoli zgłębiać słodką tajemnicę, którą skrywał Steve Dark. Najważniejsze powiedział od razu - był gliną, a właściwie agentem federalnym, ale odszedł po tym, jak jego ostatnia sprawa przybrała bardzo zły obrót. Nie wchodził zbytnio w szczegóły. Na piątej randce wspomniał, że był adoptowany i że cała jego przybrana rodzina zginęła w tragicznym wypadku. Dopiero po ślubie cywilnym Sibby odkryła, że ostatnie śledztwo Darka, które zakończyło się tragedią, i nieszczęśliwy wypadek jego rodziny to jedna i ta sama historia. Zdawała sobie sprawę, że rok po śmierci bliskich stał się dla niego piekłem na ziemi. Chociaż nigdy o tym nie wspominał, było jasne, że nie zamierza wracać do pracy w FBI. W ogóle nie brał tego pod uwagę. Najwyraźniej coś się zmieniło. Steve'em za-
wsze targał niepokój, który teraz przybrał na sile. Coś bardzo konkretnego spędzało mu sen z powiek. Niech to nie będzie praca - prosiła w duchu Sibby. - Zniosę wszystko inne, tylko nie to. Cokolwiek wydarzyło się wtedy podczas bitwy, omal go nie zabiło, i nie mogę znieść myśli, że mogłabym go stracić. - Wydaje mi się, że całkiem zatraciłeś się w przeszłości. Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Steve milczał, ale Sibby nie dawała za wygraną. -Chcą, żebyś coś dla nich zrobił, prawda? - spytała. -Tak. -Twoi dawni przełożeni. -Tak. -I co im powiedziałeś? -Odmówiłem. Sibby odetchnęła z ulgą. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywała oddech. -Naprawdę? -Mój były szef Tom Riggins złożył mi wizytę dziś rano i próbował przekonać, żebym wrócił do czynnej służby. Facet będzie mi wiercił dziurę w brzuchu, aż dostanie to, czego chce. Nie sposób go ignorować. On i reszta nie dadzą za wygraną, więc zamierzam się tym zająć. Sibby spojrzała na niego, szukając najmniejszego dowodu na to, że kłamie. Kiedy ukrywał przed nią prezent urodzinowy albo nie chciał ranić jej uczuć, zwykle zdradzały go drobnostki. Nienaturalne gesty. Tym razem Sibby niczego nie zauważyła. -Dobrze - powiedziała. - Załatw to i wracaj natychmiast. -Jasne. Gdzie niby miałbym pójść? - uśmiechnął się, ale ona wiedziała, że zrobił to, żeby ją uspokoić.
Przez chwilę wpatrywał się w sufit. Potem wziął klucze ze stolika, zerknął na zegarek i wyszedł z domu. Sibby spojrzała na telefon leżący na kołdrze. Minęła doba. Znów była sama w domu. Brakowało tylko SMS-a. Nie musiała długo czekać.
Molo w Santa Monica 3.30
R
iggins obserwował, jak Dark zatrzymuje czarnego yuko-na na parkingu obok molo. Nie tylko żył w zwolnionym tempie, tak samo prowadził samochód. Powoli. Uważnie. Ktoś niewtajemniczony mógł pomyśleć, że za kółkiem siedzi jakiś stary zgred, który wlecze się Pacific Coast Highway, jakby to był 1939 rok, kiedy Santa Monica była sennym, nadmorskim miasteczkiem. Dark zawsze tak prowadził. Bez najmniejszego pośpiechu. Tym razem Riggins się cieszył, że mu się nie spieszy. Im więcej czasu potrzebował Dark, tym dłużej Riggins mógł się delektować papierosem. Tym większy dystans dzielił go od śmierci. Ile mu zostało? Spojrzał na zegarek - prezent od córki - odliczający czas do egzekucji: 8:24:08... 8:24:07... 8:24:06... 8:24:05... Gdzieś za plecami Rigginsa, może niedaleko wesołego miasteczka, może tuż obok karuzeli albo nawet pod samym molo, w ciemności czaili się Nellis i McGuire. Riggins był przekonany, że oni też sprawdzali zegarki.
Wcześniej w motelu zaproponował agentom Mrocznej Gwardii drinka, ale odmówili, co szczególnie go nie zaskoczyło. Postanowili jednak wysłuchać tego, co miał im do powiedzenia. Ostatecznie byli zawodowcami. - Pewnie już wiecie, że Dark się nie zgodził - zaczął Riggins, sadowiąc się na brzegu zapadniętego materaca. Krótko ostrzyżony Nellis skinął potakująco. McGuire nie wykonał żadnego gestu, być może rozmyślał o brakujących palcach. -Zostało mi trochę czasu i zamierzam wyciągnąć asa z rękawa. Potrzebuję jednak przestrzeni. Dark był jednym z naszych najlepszych agentów. Przejrzał was w kilka sekund. Nigdy szczególnie nie ufał obcym. Jeśli to, co zamierzam, ma się udać, Dark musi uwierzyć, że jesteśmy sami, że to jest sprawa między nim a mną. -Jeśli dasz nogę, znajdziemy cię. Tylko pogorszysz swoją sytuację - ostrzegł Nellis. -Nie mam zamiaru uciekać - zapewnił Riggins. - Mogę wam oddać kluczyki, jeśli to was uspokoi. Co innego mógłbym zrobić? Przecież nie wskoczę do oceanu i nie popłynę wpław do Japonii. Agenci przystali na prośbę Rigginsa. Powiedzieli jednak, że będą w pobliżu, w miejscu niewidocznym dla Darka. Do głowy im nie przyszło, że Riggins wcale nie zamierzał namawiać go do powrotu. Chciał po prostu spędzić ostatnie godziny życia w towarzystwie kogoś, kogo lubił. Dark był coraz bliżej. Spokojnie pokonywał schody prowadzące na molo. Riggins zaciągnął się i zaczął wypuszczać dym nosem jak byk z kreskówki. - Witaj - powiedział wreszcie.
Steve uśmiechnął się i bez uprzedzenia wyrwał papierosa z jego ust. Napełnił płuca dymem, a potem rzucił niedopałek za molo. - Rak płuc - powiedział. - Główny zabójca ludzkości. Cholera. Riggins chciał go dopalić. W paczce zostało jedenaście sztuk i postanowił umrzeć dopiero, gdy nacieszy się każdym z nich. -Jakbym nie wiedział. -Myślałeś, że film z dzieckiem załatwi sprawę, tak? Sprawi, że przybiegnę do was z wywieszonym jęzorem? Riggins spojrzał na Darka. Na jego twarzy malowało się szczere zaskoczenie. -Dziecko? -Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. -Słowo. Nie oglądałem nagrania. Otrzymałem wyraźny rozkaz dostarczenia go tobie. Do wyłącznej wiadomości. -Przestań pieprzyć. Przecież prowadzisz tę sprawę. Odkąd to nie pozwalają ci zapoznać się z materiałem dowodowym? -Wreszcie zaczynasz pojmować, z czym mam do czynienia. Dark, to już nie jest zwyczajne postępowanie. Rzecz zyskała wymiar polityczny, międzynarodowy. Ważniacy z Waszyngtonu dyktują warunki, naciskają na nas, zastanawiają się, dlaczego, u diabła, nie chodzimy po wodzie i nie pomnażamy chleba i ryb. -Kretyni. Myślą, że jak będą wywierać presję i zastraszać swoich najlepszych agentów, to przyspieszą ujęcie kogoś takiego jak Sqweegel? Powinni raczej zapewnić wam odpowiednie środki. -Może zadzwonisz do Normana Wycoffa i mu o tym powiesz? Na pewno z radością cię wysłucha.
Dark milczał. Mimo że nie czuł się pracownikiem Spraw Szczególnych, nie potrafił wyobrazić sobie funkcjonowania wydziału pod zwierzchnictwem Departamentu Obrony. Świat najwyraźniej oszalał, odkąd on zdecydował się go porzucić. - No więc, co jest na pendriwie? - zapytał Riggins.
D
ark przełknął ślinę. Nie bardzo miał ochotę wracać do obrazów, jakie zobaczył parę godzin wcześniej, jednak zaczął pobieżnie opisywać film. -Młoda dziewczyna. Siedemnaście, może osiemnaście lat mówił. - Rude włosy, jasna skóra, piegi. Śpi. Nie ma pojęcia, że Sqweegel leży pod łóżkiem i czeka, aż ona zapadnie w głębszy sen. Potem potwór wkracza do akcji. Wdrapuje się na nią. -O, kurwa - potrząsnął głową Riggins. -Dziewczyna budzi się na tyle szybko, żeby poczuć pierwsze uderzenie, które przecina jej błękitną koszulkę. Zaczyna walczyć, ale kiedy tylko podnosi rękę, napastnik zadaje cios brzytwą. Po chwili już się nie rusza. Potwór naciera z impetem, ale cały czas zerka w kąt pokoju. -W jakim celu? -Na początku nie byłem pewny. Sądziłem, że spogląda w kamerę albo zwyczajnie gapi się w przestrzeń. Potem się zorientowałem, że on popisywał się przed kimś, kto również był w pomieszczeniu. Riggins od razu się domyślił: -Ja pierdolę. Dziecko? -Leży w łóżeczku, z którego obserwuje, jak ktoś siecze jego mamę na kawałeczki. Czeka tam, Bóg jeden wie, jak
długo, i płacze. Chce, żeby je ktoś przytulił i nakarmił. I tu film się urywa. - Jezu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dark rozmyślał o szczegółach, jakie wyłowił z nagrania -przedmiotach codziennego użytku, które stały się częścią makabrycznej, nieludzkiej sceny. Różowa kołdra w kwiatki przesiąknięta krwią. Pluszowy miś z kokardką zawiązaną u szyi i futrzaną mordką w szkarłatne plamy. Niewielka, plastikowa wykałaczka cała we krwi. W pewnym sensie oglądanie ich było równie trudne jak patrzenie na zmasakrowane ciało dziewczyny. Rzeczy pochodzące z bezpiecznego, zwyczajnego świata wrzucono w sam środek koszmaru. -Nie miałem pojęcia - powiedział Riggins. -Domyślam się, że nie widziałeś tego przede mną. Nie sądzę, żebyś się tu zjawił i nakłaniał mnie do obejrzenia, gdybyś przedtem sam zobaczył nagranie. Ale to oznacza, że ktoś nad tobą uznał, że wie, jak mi namieszać w głowie. Może nawet wie o ciąży Sibby... -Zaraz... co takiego? - przerwał Riggins. - W takim razie spóźnione gratulacje, tato. Chyba powinienem czuć się urażony, że nie podzieliłeś się taką nowiną. Który miesiąc? -Sibby rodzi za parę tygodni - odparł Dark zły na samego siebie, że się wygadał. - Chodzi o to, że ktoś usiłuje mieszać w moim życiu. A dwa lata temu obiecałem sobie, że to się nigdy nie powtórzy. Byłem poza organizacją rano i jestem poza nią teraz. Riggins wyciągnął z pudełka kolejnego lucky strikea. - Pewnie myślisz, że jestem wkurzony. Dark wzruszył ramionami. Riggins obrócił się i poklepał go w ramię. - Nie jestem. Może zazdrosny. Masz kogoś, kto na ciebie czeka w ślicznym, małym domu w Malibu. I dziecko... a to
wszystko zmienia. Chyba chcę powiedzieć, że rozumiem. Wiele bym dał, żeby być teraz na twoim miejscu. Zapadła niezręczna cisza, a potem Riggins podał mu rękę. Zmarszczywszy czoło, Dark wyciągnął swoją i szybko potrząsnął dłonią Rigginsa. Kiedy ją trzymał, Riggins pochylił się w jego stronę: - Jest jeszcze ostatnia sprawa. Nie chcę zbyt wcześnie dać tym dupkom satysfakcji, więc spełnij życzenie skazańca i pospaceruj ze mną chwilę, dobrze? Nellis i McGuire siedzieli w furgonetce i na małym monitorze obserwowali, jak mężczyźni wymieniają uściski, a potem ruszają wzdłuż molo. - Dark i Riggins się przemieszczają - zakomunikował Nellis przez niewielki mikrofon. - Nadal nie mamy potwier dzenia współpracy. Furgonetkę wyposażono w kamery cyfrowe HD i wielokierunkowe mikrofony. Ich zasięg był jednak ograniczony i kiedy mężczyźni ruszyli, do Nellisa i McGuire'a docierały jedynie strzępy rozmowy. Musieliby podjechać bliżej, ryzykując zdemaskowanie. Prędzej czy później i tak się dowiedzą, co zamierza Dark. Jego zgoda ratowała Rigginsa od śmierci. Odmowa oznaczała pracowitą noc: strzykawki, noże, wanny z kwasem i myjki, cały stos myjek. Biorąc pod uwagę niekończącą się grę na zwłokę w wykonaniu Rigginsa, cóż... Nellis musiał przyznać, że nie mógł się już tego doczekać, choćby ze względu na ogarniającą go nudę.
Gdzieś w Stanach Zjednoczonych / otwarta przestrzeń
I iiiiiiiiiiiiiii... Ostrze wycinało w podwójnej szybie rowek o szerokości milimetra. Nacięcie utworzyło idealny okrąg, który został wypchnięty za pomocą uchwytu podciśnieniowego. Sqweegel zbliżył białą twarz do szyby, wetknął nozdrza w otwór i wciągnął powietrze. Spojrzał w prawo, potem w lewo. Uspokojony wsunął dłoń do środka i dosięgną! zamka. Otworzył go. Klik. Teraz było już łatwo. Drzwi przesunęły się bezszelestnie. Potwór znalazł się w środku. Po domu poruszał się bardzo wolno. Cicho. Pod stopami czuł miękki, kosztowny dywan doskonałej jakości. Deski podłogi ciasno przylegały do siebie. Tego się można było spodziewać po budynku wzniesionym zaledwie kilka lat wcześniej. W razie potrzeby Sqweegel umiał odpowiednio balansować ciałem, żeby uniknąć ewentualnych odgłosów. Potrafił zastygać bez ruchu i cierpliwie czekać, zanim wykonał kolejny krok. Wiedział, jak wywieść w pole psy.
Sunął obok nich niczym drobina kurzu, leniwie unosząca się w powietrzu. Był tak wolny, że nie zasługiwał na uwagę. Zatrzymał się przed schodami, nieopodal kredensu, na którym stała przepiękna cynowa misa, wypełniona po brzegi resorakami. Dziwne znalezisko w tak elegancko urządzonym domu. Sqweegel zwrócił na nią uwagę kilka miesięcy temu, podczas pierwszej wizyty. Już wtedy go korciło, żeby dołączyć jeden z samochodzików do kolekcji w skrzyni. Na małej drewnianej półce ściennej leżały baletki. Jakie delikatne a zarazem silne musiały być stopy, które w nich kiedyś tańczyły. O baletkach też marzył. Jednak podobna kradzież nie przeszłaby niezauważona. Zniekształciłaby wiadomość, którą zamierzał przekazać, a on mówił teraz do Darka i nie chciał zostać źle zrozumiany. Chciał, żeby myśliwy słyszał go głośno i wyraźnie. Wiadomość należało zostawić na piętrze. Kiedy Sqweegel pełzł po schodach, jego stawy i kości przypominały tłoki i przekładnie gumowej lokomotywy. Podążał powoli, niemal ospale, ale zdecydowanie. Nie poruszał się w żadnym określonym rytmie, po prostu płynnie sunął na górę. Gdy pokonał ostatni stopień, ruszył na czworakach korytarzem. Jego kręgosłup odginał się to w górę, to w dół, jakby był z gumy. Te ruchy nie przypominały ludzkich. Żaden człowiek nie potrafił poruszać się w podobny sposób. Nikt nigdy tego nie zarejestrował poza samym Sąwee-gelem, który we wczesnych latach nagrywał się nieustannie i uczył na własnych błędach. Ale gdyby śledzić ten marsz na filmie, po minucie każdy nacisnąłby klawisz przewijania, ponieważ w normalnym tempie nic by się nie działo. Potem okazałoby się, że mężczyzna niepostrzeżenie przeszedł trzy metry.
Po tej małej dawce nieskończoności Sqweegel stanął w drzwiach sypialni. Wystrój pokoju był jego sprzymierzeńcem chude, kościste ciało zlewało się z bielą ścian. Ciszę zakłócał jedynie oddech dochodzący z łóżka, w którym spała kobieta.
Pójdź za intruzem. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: sąweegel
Malibu, Kalifornia Środa / 6.30
O
świcie świat wydawał się najbardziej nierealny - skąpany w pierwszych promieniach słońca, jakie pojawiały się na horyzoncie. Ciemność została pokonana. Znowu wszystko miało się ułożyć. Dark był wyczerpany. Wczesne godziny ranne spędził w towarzystwie Rigginsa. Spacerowali ulicami Santa Moni-ca i rozmawiali. Około piątej natknęli się na jasno oświetloną knajpkę i kontynuowali rozmowę nad porcją smażonych ziemniaków, jajek na miękko i tostów, popijanych kawą. Tylko Riggins zjadł. Dark niczego nie przełknął. Agent sprzedał Darkowi garść plotek o pracownikach wydziału, a raczej informacji mogących uchodzić za plotki w organizacji, której członkowie nie mieli życia osobistego. Nie zabrało to wiele czasu, bo tylko kilka osób z czasów Darka nadal tam pracowało. Dziesiątki karier zdążyły się rozpocząć i zakończyć podczas jego dwuletniej nieobecności. Riggins sprowadził więc rozmowę na problemy swoich dzieci, a Dark udawał zainteresowanie. Ku jego zaskoczeniu Riggins nie powrócił już do sprawy Sqweegela. Nie wspomniał ani razu o dziecku, prezydencie czy kategorii 26... Dark ograniczył się do okazjonalnego kiwania głową i sączenia kawy. Kolejna filiżanka tego samego, zbyt mocnego
wywaru, jakim raczył się parę godzin wcześniej. Napój był teraz zimny i gorzki. Jednak dawka kofeiny w mózgu wystarczyła, żeby odegnać sen. Kiedy pierwsze promienie słońca zabarwiły niebo na głęboki, różowy kolor, Steve uznał, że pora się pożegnać. Poświęcił Rigginsowi parę godzin, a teraz nadszedł czas, żeby wrócić do Sibby. Ponownie wejść w spokojny rytm, jakim obecnie toczyło się jego życie. Zwykle o tej porze zatrzaskiwał drzwi yukona i stawał przed wejściem do domu. Psy witały go wybuchową mieszaniną miłości i śliny. Sibby już czekała. Dotykał jej oliwkowej gładkiej skóry, pochylał się i całował wrażliwe miejsce poniżej podbródka. Pochylał się... Zaraz. Gdyby tego nie zrobił i nie spojrzał na chodnik, coś uszłoby jego uwadze. Uszkodzony zegarek leżał parę centymetrów od krawężnika. To był tani, posrebrzany timex z rozbitym szkiełkiem. Dark wyciągnął z kieszeni długopis i przy jego pomocy podniósł zegarek z ziemi. Szkiełko stłukło się nad ranem o 3.14. Mężczyzna uważnie zlustrował budynek. Ptaki śpiewały. Zraszacze pracowały. Słychać było spokojne fale oceanu bijące o brzeg. Nie działo się nic niezwykłego. W samochodowym schowku znalazł podręcznik użytkowania pojazdu, obłożony w skórzany futerał. Wyjął broszurę, ostrożnie przeniósł kawałki potłuczonego zegarka do etui, a następnie je zapiął. Włożył klucz do zamka we frontowych drzwiach, przekręcił i otworzył. Psy zaczęły ujadać, gdy tylko znalazł się w środku. Usiłował je uspokoić w drodze na piętro.
- Sibby? Nie było odpowiedzi. Dark poczuł, jak pulsuje mu tętnica na karku. Wbiegł na górę, po dwa schody na raz, podpierając się rękami o ścianę. - Sibby! Z impetem otworzył drzwi do sypialni i zastał tam żonę całą i zdrową. Półprzytomną, ale żywą. Zamrugała, przejechała dłonią po włosach, a potem szybko usiadła na łóżku. - Kotku? Wszystko w porządku? Coś nie tak? Dark nie potrafił odpowiedzieć. Co właściwie było nie tak? To, że znalazł zepsuty zegarek przed domem? Nawet on uważał, że przesadził. Logicznie rzecz biorąc, wszystko było w porządku. A jednak nie mógł powstrzymać drżenia, jakie powstało w jego brzuchu i promieniowało na cały układ nerwowy. Mocno zacisnął prawą pięść, aż paznokcie wbiły się w podstawę dłoni. Potrzebował bólu, żeby rozładować napięcie, jakie płynęło pod jego skórą. Nie czuł takiej paniki, takiego strachu, odkąd... Nie. Niemożliwe, żeby to się znowu działo. A może jednak? Czy aby nie to powtarzałeś sobie ostatnim razem, Dark? Że jesteś niepoważny, że nie ma powodu, żeby się bać, że twoja rodzina jest bezpieczna, bo w rzeczywistym świecie nic złego nie przytrafia się rodzinom... Mama. Tata. Babcia. Evan. Callie. Emma. Sibby podtrzymywała swój pokaźny brzuch zmęczonymi rękami. Były jak z waty. Najwyraźniej zapadła w mocny, głęboki sen. - Do jasnej cholery, Steve! Powiedz mi, co się dzieje!
Ale Dark był zbyt zajęty otwieraniem szafy, rozsuwaniem poskładanych swetrów i zaciskaniem dłoni na dziewięciomilimetrowym glocku. Załadował magazynek. - Zostań tutaj - powiedział.
aczął od sprawdzenia dwóch szaf na parterze. Rozsunął ubrania i tupnął w podłogę obłożoną wykładziną. Sufity szaf opukał glockiem, nasłuchując głuchych odgłosów, które świadczyłyby o sekretnej skrytce czy pustej przestrzeni. Był już w salonie, kiedy naszły go wątpliwości. Wrócił do garderoby. Zdarł wykładzinę i na czworakach zbadał, czy w podłodze nie ma drzwi albo zawiasów. Ale nie. Niczego nie odkrył. Palcami sprawdził ściany, zwracając szczególną uwagę na załamania. Najmniejsza szczelina mogła zdradzać przejście albo... zwyczajne pęknięcie w murze. Kątem oka dostrzegł, jak w tylnych drzwiach prowadzących na taras zatrzepotały kotary. Przemierzył pokój z najwyższą ostrożnością, zaciskając dłonie na broni. Badał zasłony, jakby były piersią powalonej bestii. Wypatrywał najmniejszego znaku, że zwierzę jeszcze oddycha. Wepchnął pistolet między poły tkaniny, przesunął zasłonę wprawo i... Niczego nie znalazł. Choć wedle lokalnych standardów ich dom nie był duży, Dark sprawdzał go dobre trzydzieści minut, zanim wreszcie uznał, że przeszukał wszystko wystarczająco dokładnie. Skontrolował każdy pokój, szafkę, półkę, otwór wentylacyjny, wnękę z instalacją wodno-kanalizacyjną, rynnę.
Z
Zdawał sobie sprawę, że mógł przeoczyć coś oczywistego. Coś, co Sqweegel zauważyłby natychmiast i wykorzystał. Dark szukał elementów, które, podobnie jak roztrzaskany zegarek, nie pasowały do reszty, może nawet podrzuconych celowo. Coś było nie tak. Czuł, że jakiś drobny detal, który mijał w domu tysiące razy, nie leżał na swoim miejscu. Jeśli jednak przedmiot istniał rzeczywiście, mężczyzna nie potrafił go wskazać. Był wyczerpany. Niespodziewana wizyta Rigginsa, seks, kiepska kawa w knajpce, zegarek... wszystko zlało się w jego głowie. Miał nadzieję, że to tylko zły sen. Zaraz przewróci się na drugi bok, poczuje intensywny zapach szamponu do włosów, którego używała Sibby, i wszystko będzie dobrze. Dark wsunął broń z tyłu za pasek jeansów i oparł się o ścianę sypialni. Sibby siedziała na środku łóżka ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi opartymi na kolanach. Chyba liczyła, że uspokajająca asana pomoże zażegnać szaleństwo, jakie zalęgło się w jej domu. -Kochanie - powiedziała spokojnie. - Chcę, żebyś wiedział, że przeraża mnie to, co w tej chwili wyprawiasz. -Przepraszam - odparł po jakimś czasie. -Co się dzieje? Dark wpatrywał się w nią dość długo, jakby chciał sobie uświadomić, że ma przed sobą Sibby, a nie przybraną matkę, że nie przeniósł się w czasie i nie brał udziału w powtórce koszmaru. Był tu i teraz. Podszedł do komody i wyjął z niej skórzane etui, które wcześniej przyniósł do domu. Rozpiął je i podał Sibby. -Znalazłem go na podjeździe. Nie należy do mnie. Sibby zajrzała do futerału. -Więc do kogo?
-Nie wiem. Możliwe, że ktoś go upuścił. Tyle że czasem używa się ich do oznaczania godziny, o której obiekt opuścił dom. -Obiekt? Chcesz powiedzieć, że ktoś cię śledzi? -Nikt, kogo należałoby traktować serio. To stara sztuczka. Prawie jak żart. Sibby zamyśliła się. -Ktokolwiek go upuścił, już po niego nie wrócił. -Właśnie - potwierdził Dark. - Ktoś usiłuje ze mnie zakpić albo wyprowadzić mnie z równowagi. Chłodno spojrzał na żonę. Mierzył ją wzrokiem od stóp do głów bez cienia emocji. Szukał na jej skórze jakichś śladów, ale nie chciał jej niepokoić. -No, co? - spytała Sibby. Wyglądała na skrępowaną. -Niczego nie słyszałaś podczas mojej nieobecności? -Jeśli ktokolwiek zbliżyłby się do domu na odległość trzech metrów, Max i Henry by mnie zaalarmowali. -Fakt - przyznał Dark i podszedł do okna sypialni. - A poza tym, kto miałby na ciebie polować? Rzeczywiście. Kto? Riggins przywołał imię Sqweegela niecałe dwadzieścia cztery godziny temu, a Dark już widział go w każdym ciemnym kącie. Popsuty zegarek z podjazdu mógł być robotą dwóch agentów pilnujących Rigginsa. Może lubili takie oldskulowe metody. Może ich budżet też się skurczył i jedyne, na co mogli sobie pozwolić w walce z najgroźniejszymi wrogami Stanów Zjednoczonych, to worek tanich timexów. Akurat. Nie, to był ktoś, kto chciał mu przekazać wiadomość. Ale kto? I co właściwie usiłował powiedzieć? .
Prawdę powiedziawszy, Sibby czuła się dosyć dziwnie. Dokuczały jej zawroty głowy, jakby położyła się spać bez kolacji. Jej ciało było usztywnione w miejscach, na które jeszcze dzień wcześniej nie narzekała. Odczuwała ból stawów i suchość w ustach. Nie zamierzała mówić o tym mężowi. Wystarczyło, że Steve z powodu zepsutego zegarka patrolował dom z naładowaną bronią w ręku. Nic dziwnego, że nie wspomniała mu o Osobistym Jezusie. Jeśli uszkodzony timex znaleziony na ulicy wyprowadził go z równowagi, to co by się działo, gdyby mu powiedziała o telefonicznym prześladowcy? Poza tym sztywność była pewnie jeszcze jedną niespodzianką związaną z ciążą, która czyniła spustoszenie w jej organizmie przez ostatnie osiem miesięcy. Przyjaciele ostrzegali, że najgorsze nastąpi, gdy jej ciało zmieni się, żeby mogła urodzić dziecko. Stawy wypełnią się fizjologicznym środkiem zwiotczającym, który spowoduje rozszerzenie kości biodrowych i zmieni ją w żywy transformers. Może to właśnie się działo. Rzeczywiście, odczuwała dziwne napięcie miednicy.
Nie było sensu denerwować Steve'a. Wystarczyło, że zamartwiał się za nich dwoje, choć robił wszystko, aby to ukryć. Siedział teraz na brzegu łóżka, tuż obok niej, ale na nią nie patrzył. Powstrzymała napływające łzy. Przez całą ciążę jej emocje tworzyły jakiś wybuchowy koktajl, a im bardziej zbliżała się do dziewięciomiesięcznej cezury, tym było gorzej. W jednej chwili ogarnął ją smutek, w następnej kipiała z wściekłości. Walczyła z tym. -Jak mam ci pomóc, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać powiedziała. -Wsadziłem do pudła sporo osób - wyjaśnił Steve ze spokojem. - Ludzi, którzy pewnie chętnie złożyliby mi wizytę. -Chodzi o kogoś konkretnego, Steve? Ktoś chce cię dopaść? Nie odpowiedział. - To dlatego spotkałeś się wczoraj z twoim dawnym szefem? Nadal nic. Psy siedziały w gotowości. Z wywieszonymi językami czekały na spacer. Nie rozumiały, dlaczego ich przechadzka się opóźnia. Czy to nie była właściwa pora? W kontaktach ze Steve'em Sibby okazywała niewyczerpaną cierpliwość. Nie miała innego wyjścia. Jej mąż był powolny, metodyczny, pełen rezerwy, tajemniczy. Rzeczywiście, czasem można było od tego zwariować. Ale to właśnie pociągało ją w nim najbardziej. Steve był twardym facetem w pełnym tego słowa znaczeniu i Sibby dziwiła się, gdy udawało jej się przebić przez jego skorupę i poczuć ogień buzujący w środku. Niewielkie fragmenty życiorysu, jakie ujawniał w czasie ich związku - praca agenta federalnego, śmierć bliskich, po-
czucie winy z powodu tej tragedii - zwykle jej wystarczały. Nie zamierzała używać łomu, by odzierać męża ze wszystkich sekretów. Jeśli to miało coś znaczyć, musiało wyjść od niego. - Nie mówisz mi wszystkiego - powiedziała cicho. Steve nie znajdował odpowiednich słów. - Posłałem do więzienia mnóstwo ludzi, Sibby. Tacy jak oni bez wahania skrzywdziliby mnie albo ciebie, jeśli tylko nadarzyłaby się im okazja. No dobra, trochę spanikowałem. Przepraszam. Tulili się przez chwilę. Czuła na czole jego usta. Powrócił spokój. Znów było bezpiecznie. A potem coś uderzyło w okno na parterze. Podskoczyli jak rażeni prądem.
Dark wyciągnął glocka zza paska. - Zadzwoń na 911 - powiedział do żony. Schodził bokiem po schodach z bronią gotową do strzału. Przy tarasie wychodzącym na ocean poruszały się zasłony. Serce Darka waliło jak młotem przy każdym kroku. W jego głowie kotłowało się jedno słowo: S q w e e g e 1. Tyle że to nie było w jego stylu. Sqweegel nie marnowałby czasu, podtykając zegarki pod przejeżdżające samochody czy tłukąc szyby. Nie zapowiadałby swojego nadejścia. Radość polowania upatrywał w znalezieniu kryjówki, o której nikt by nie pomyślał, i w fakcie, że ofiara mogła go ujrzeć dopiero w ostatniej chwili, kiedy było już za późno. Dark zobaczył, co rozbiło szybę - na drewnianej podłodze leżał kamień wielkości piłki baseballowej, otoczony odłamkami szkła. Mężczyzna obszedł szkło, uważając, by nie przesunąć żadnego kawałka, i przebiegł wzrokiem brzeg oceanu tam i z powrotem. Niczego nie dostrzegł. Wyciągnął z kieszeni telefon i napisał wiadomość do Rigginsa. Treść SMS-a nie była skomplikowana: zawierała jego adres i polecenie „PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST".
Jeśli zajście miało związek ze Sqweegelem, to Riggins był osobą, którą Dark chciał mieć przy sobie. Wysłał wiadomość i znów wyjrzał przez rozbite okno. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się radiowóz biura szeryfa hrabstwa Los Angeles, z włączonym kogutem. Dwaj mundurowi rozmawiali z właścicielem sąsiedniej posesji. Mówiło się, że milioner pochodzący z Bronxu do wszystkiego doszedł własną pracą. Jakiś przełom w przemyśle tworzyw sztucznych zapewnił mu dostatnią emeryturę w najbardziej malowniczym zakątku na Zachodnim Wybrzeżu, na który nie przestawał narzekać. Otwarcie flirtował z Sibby nawet wtedy, gdy jej ciąża stała się widoczna. Sibby uważała, że jest uroczy. -Chcę, żebyście zastrzelili tych małych gnojków na miejscu mówił mężczyzna. - Możecie to dla mnie zrobić? A może przyprowadzilibyście ich tutaj, żebym mógł się przyglądać egzekucji? -Co się stało? - zapytał Dark. Sąsiad uniósł kamień, który trzymał w ręku - kształtem i rozmiarem przypominał ten, który Dark znalazł w swoim domu. Mężczyzna ze złością potrząsnął znaleziskiem. - Ty też oberwałeś? Dark pokręcił głową. - Świetnie, czyli tylko mnie się dostało - mruknął sąsiad, a następnie znów zwrócił się do przedstawicieli szeryfa. Panowie, możecie coś z tym zrobić? Na przykład wepchnąć w jakąś maszynę i uzyskać analizę DNA, jak w serialu CSU Dark wyraził nadzieję, że szybko złapią sprawców, i skierował się w stronę domu. Sibby stała na balkonie od frontu i czekała na jego powrót. Wyraz jej twarzy mówił: „Co do cholery?" Dark wzruszył ramionami. - To tylko dzieciaki - powiedział po wejściu do domu. Rzucają kamieniami w okna posesji.
-To nie do pomyślenia - fuknęła Sibby. - Możesz żyć w domu za milion dolarów, w porządnej dzielnicy, a i tak nie ominą cię podobne sytuacje. Co by było, gdyby w pokoju było dziecko? Gdyby bawiło się pod oknem? -Wiem - odparł cicho Dark. Sibby otworzyła z impetem schowek w kuchni i wyciągnęła miotłę. -Daj, ja posprzątam - zaproponował Steve. -Nie, ja to zrobię. Muszę się czymś zająć, inaczej sama popędzę za tymi bachorami. Jeszcze nie wiedzą, co to furia, nie widzieli kobiety w ciąży, której buzują hormony. Usłyszeli pukanie do drzwi. To był Riggins. -Cześć - powiedział. - Przyjechałem najszybciej jak mogłem. Wszystko gra? -Tak - potwierdził Dark. - Nic nam nie jest. Riggins przemierzył pokój, zbadał podłogę, ściany i zawieszone na nich przedmioty oraz sufit. Wreszcie podszedł do rozbitego okna wychodzącego na taras. -O co tu chodzi? -Jacyś smarkacze rzucili kamieniem. -To w Malibu są dzieci? -Najwyraźniej - Dark wyjrzał zza pleców Rigginsa. -A gdzie się podziali twoi kumple? -Moi faceci w czerni? Czekają na zewnątrz. Nadal sądzą, że prawie cię przekonałem do zajęcia się śledztwem. Zakładam, że będą trwać w nieświadomości aż do ostatniej minuty. Sibby pojawiła się za plecami Darka. - Dzień dobry. Pan to na pewno Tom. - Podała mu rękę. Steve mówił mi o panu... -Niewiele. Mam tego świadomość. Cieszę się, że wreszcie możemy się poznać.
Dark wspomniał Rigginsowi o Sibby tylko raz - poprzedniej nocy, kiedy wygadał się o jej ciąży. Trzeba było przyznać, że Riggins umiał się zachować. To był dziwny moment - spotkanie dwóch odrębnych światów. Riggins reprezentował przeszłość. Był niczym aktor z serialu, którego produkcję wstrzymano dawno temu. Sibby natomiast to teraźniejszość, jej esencja, sens jego życia. Te dwie postaci nie powinny podawać sobie rąk. Nawet nie powinny przebywać w jednym pokoju. To groziło końcem świata. Sibby rozładowała atmosferę: -Napije się pan kawy? -Poproszę. -Ja się nie skuszę - powiedział Dark. - Sprzątnę ten bałagan. Riggins spojrzał na odłamki rozrzucone po podłodze, a potem przeniósł spojrzenie na Darka i wyszeptał". - Myślisz, że to może być on?
ie mam pojęcia - odparł Dark. - Taka szczeniacka zabawa nie pasuje do jego profilu. Nie sądzisz? -Raczej nie. W każdym razie nie pojawiła się w żadnym z badanych przypadków. -Nawet jeśli to on - kontynuował Dark. - Dlaczego miałby rozbijać szybę mojego sąsiada? Sqweegel na pewno nie pomyliłby adresu. -Tego możemy być pewni. -Poza tym Sqweegel się nie anonsuje, on uderza. -Fakt. Riggins złożył ręce i ściągnął usta, jakby miał zagwizdać, ale nie wydał żadnego dźwięku. Jakaś część jego osoby czerpała przyjemność ze słuchania Darka, który nagle stał się nad wyraz gadatliwy. Wreszcie Dark zapytał: -Coś nie tak? -Nie, nic - zapewnił Riggins. - Po prostu to wszystko wydaje się jakieś podejrzane. -Całą noc byliśmy na nogach, zostało ci parę godzin życia. To zrozumiałe, że wszystko wydaje ci się podejrzane. Riggins nie musiał nawet sprawdzać zegarka. W samo południe będzie po nim.
N
- Niby tak - przyznał. - Ale ja to widzę trochę inaczej. Pojawiam się w twoim życiu, a parę godzin później ktoś ci rozbija okno na tarasie. Powiedz, do ilu aktów wandalizmu dochodzi w tym mieście tygodniowo? Chyba nie musicie nieustannie uchylać się przed kamieniami? Dark zignorował Rigginsa i spokojnie zmiatał kawałki szkła na plastikową szufelkę, żeby je wynieść do kosza na śmieci stojącego w kuchni. I wtedy coś w masie szklanych odłamków przykuło jego uwagę. Przerwał zamiatanie, ostrożnie wyciągnął pojedynczy kawałek i uniósł do światła. - Co tam masz? - zainteresował się Riggins. Dark powoli obracał odłamek w świetle słonecznym. Badał jego taflę, jakby była pokryta sanskrytem. - No więc? Jezu, nie trzymaj mnie w niepewności. Zanim się wreszcie odezwiesz, mogę już być trupem. - Chodzi o tę krawędź. Cięcie jest idealne. Spójrz tylko. Riggins przyznał mu rację. Brzeg szkła miał kształt idealnego półksiężyca, taka linia nie powstawała naturalnie po uderzeniu kamieniem w szybę. - Banner dalej pracuje dla policji w Los Angeles? - spytał Dark. Riggins przytaknął. - A co innego miałby robić? Zaraz, chcesz wykorzystać nowoczesne laboratorium kryminalistyczne w Los Angeles, żeby złapać grupkę nieletnich chuliganów z Malibu? Dark oznajmił Sibby, że Riggins wypije kawę w drodze, i obiecał wrócić za parę godzin. W rozsądnej odległości od posesji Darka Nelłis siedział w furgonetce na miejscu pasażera i kolejny raz wysłuchiwał warkliwych uwag sekretarza obrony: - Jaki jest stan sprawy?
-Riggins i Dark są teraz razem. Jacyś wandale obrali za cel domy Darka i jego sąsiada. -Wandale? W pierdolonym Malibu? -Rzucali kamieniami w okna. Sekretarz zastanawiał się przez chwilę. -Pewnie ten cholerny Riggins próbuje kupić trochę czasu. -To nie on - zapewnił Nellis. - Pilnowaliśmy go przez cały czas. -No, dobra - odburknął Wycoff. - Pieprzyć to. Jadę do ciebie. Jeśli Riggins nie potrafi wykonać zadania) zrobię to za niego. Dark zastukał do drzwi sąsiada. Riggins stał parę kroków za nim. To mogło być ciekawe - Dark nawiązujący kontakt z innymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego. W ciągu lat wspólnie spędzonych w wydziale jego podwładny dał się poznać jako osoba stroniąca od ludzi. Prowadził sprawy jak naukowiec, przedkładając materiał dowodowy w formie nasączonego barwnikiem preparatu umieszczonego między dwoma szkiełkami nad zeznania świadków. -Co znowu?! - burknął mężczyzna, zanim się zorientował, kto stoi przed drzwiami. - A, to ty. -Nie mam zamiaru przeszkadzać - powiedział Dark. -Chciałem tylko zapytać, czy masz jeszcze szkło z rozbitej szyby. -Do czego, u licha, jest ci potrzebne? -Mój przyjaciel, który przyszedł ze mną, pracuje dla Wydziału Policji w Los Angeles. - wyjaśnił Dark, wskazując kciukiem Rigginsa. - Wygląda na to, że grupa skatepunków dewastuje okolicę od jakiegoś czasu. Jeśli dasz nam odłamki, technicy poddadzą je analizie. -Po co? - zapytał sąsiad. - Żeby zebrać odciski palców? Te gnojki rzuciły w szybę pieprzonym kamieniem, a nie
własną dłonią. Powinieneś dać swojemu przyjacielowi kamień. Na nim trzeba szukać DNA. - Tak, ale szkło mogłoby nam pomóc. Starszy mężczyzna spojrzał na Rigginsa, a potem znów na Darka. -Nic nie kumam. Po co wam szkło? Oglądam te seriale. Wiem, co mogą, a czego nie mogą zrobić gliniarze. Co, do cholery, mieliby począć z garścią potłuczonego szkła? -To by naprawdę pomogło - nalegał Dark. -Pana godność? - sąsiad wycelował grubawy palec w Rigginsa. - Pan pracuje dla miasta, zgadza się? Powiem panu tak: może pan zabrać szkło, jeśli miasto wstawi mi nowe drzwi. -Nie ma sprawy - odparł Riggins. Wyciągnął portfel, odliczył pięćset dolarów i wręczył je mężczyźnie. -Co to ma być? -Pięćset dolców. -Pan naprawdę chce mi dać pięćset dolarów za resztki potłuczonej szyby? -Bardzo leży nam na sercu bezpieczeństwo Malibu, proszę pana. -Nie dziwne, że miasto ma problemy finansowe - wymamrotał milioner, a potem zaprosił ich do środka. -Dobra, wchodźcie. Dam wam to, czego chcecie. Kamień dorzucę ekstra. Riggins podchwycił spojrzenie Darka, kiedy wymijał go, przechodząc przez próg. Uśmiechnął się do siebie. Dark świetnie znał się na ludziach, ale w kontaktach z nimi bywał zupełnie bezradny.
Centrum Los Angeles 11.19
K
iedy w Los Angeles ktoś umierał nienaturalną albo zagadkową śmiercią, jego zwłoki lądowały w kostnicy, dobytek denata przejmowali bliscy, a dusza wędrowała pewnie do innego, lepszego świata. Natomiast cała reszta trafiała do Josha Bannera z policyjnego laboratorium kryminalistycznego. W przypadku gdy zgon wymagał śledztwa, najmniejsza drobina towarzysząca nieszczęśnikowi w ostatnich chwilach prędzej czy później docierała na biurko tego agenta. Los Angeles miało wysoki wskaźnik zabójstw, dlatego natura chomika pomagała Bannerowi w pracy. Riggins nienawidził odwiedzać jego królestwa, w którym każdy najdrobniejszy element zdawał się wionąć swoistą eau de macabre. Dark z kolei uwielbiał te wizyty. Banner był jedną z niewielu bratnich dusz, na jakie trafił w lokalnym Wydziale Policji. Przypominali dwóch trzynastolatków, których połączyła pasja do komiksów. -Myślałem, że przeszedłeś na emeryturę - odezwał się Banner. -Dobrze myślałeś - powiedział Dark. - Ale chciałem cię prosić o przysługę. -Nie ma sprawy. Zrobi się.
Riggins mógł jedynie przekazać dwa worki pełne potłuczonego szkła i patrzeć, jak chłopcy zabierają się do pracy. Rzucił okiem na zegarek, po czym w duchu wyraził życzenie, żeby Banner poskładał szyby jak najszybciej. Jego czterdziestoośmiogodzinne ultimatum wkrótce dobiegało końca. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Dwa worki szklanych odłamków. To mogło trochę potrwać. Dla Josha Bannera nie stanowiło to jednak żadnego problemu. Najszczęśliwszy był sam na sam z materiałem dowodowym. Ludzie bywali zmienni, humorzaści, irytujący. Materiał dowodowy pozostawał taki sam i niczego nie ukrywał. Nie miewał napadów złości, nie bawił się w żadne gierki. Po prostu leżał i cierpliwie czekał, aż ktoś go zbada. Banner włożył gumowe rękawiczki, założył okulary ochronne, z bocznej kieszeni białego laboratoryjnego fartucha wydobył pęsetę i zabrał się do pracy. Cierpliwie dopasowywał fragmenty szyby na wielkim podświetlanym stole, który nadawał przezroczystym odłamkom błękitny odcień. Dzięki temu mógł sobie wyobrażać, że układa gigantyczne puzzle, a przed nim leżą wszystkie brakujące kawałki. Jego układanka także miała odsłonić jakąś historię. Pracował pewnie, szybko. Dwie godziny później stwierdził, że jest w połowie. Niedługo potem trzy czwarte powierzchni rozbitych szklanych tafli zostało odtworzone. Coraz sprawniej układał puzzle. Kończył dopasowywać ostatnie elementy, więc mógł już odczytywać historię, jaką opowiadały szyby, kiedy Riggins i Dark weszli do gabinetu. - W samą porę - Banner powitał ich nerwowym uśmiechem. Z rękami w kieszeniach Riggins zbliżył się do podświetlanego stołu.
Zobacz sceny z laboratorium kryminalistycznego. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: shards
11.55
B
anner omawiał właśnie wyniki analizy, gdy do pokoju wkroczył Wycoff w towarzystwie agentów Secret Service. - Zbieraj się, Riggins. Dark z trudem powrócił do rzeczywistości, wciąż był oszołomiony rewelacjami Bannera. - Niech to szlag - wyjąkał. - Sprawdziłem każdy pokój. Każdą wnękę. Zajrzałem nawet pod dywan... Riggins oparł opuszki palców na podświetlanym stole, jakby zamierzał go zmiażdżyć samą tylko siłą rąk. Zerknął na Wycoffa, następnie na Darka. - Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Naprawdę. Ale Dark go nie słuchał, już dzwonił do Sibby. -Wszystko w porządku, kochanie - powiedziała. - Policjanci nadal tu są, mimo że nasz uroczy sąsiad grozi im procesem. A co u ciebie? -Okay - zapewnił Dark. -Nie okłamuj mnie. Coś się stało. Słyszę to w twoim głosie. Analiza przeprowadzona przez Bannera ujawniła, że, istotnie, kamienie uderzyły w obydwa okna. Jednak kawałki z szyby Darka znaczył okrągły wzór - dowód na to, że ktoś najpierw użył diamentu do szkła. Znaleziono też drobi-
ny pochodzące z uchwytu podciśnieniowego, który ułatwił wybicie w szkle niewielkiego krążka. W ten sposób intruz dostał się do środka. - Przysięgam, kochanie - skłamał Dark. - Wszystko dobrze. Niedługo znów zadzwonię, ale daj znać, jak tylko policja odjedzie. Dark rozłączył się i odwrócił, żeby stawić czoło zaistniałej sytuacji. Czas Rigginsa dobiegał końca. Nellis i McGuire czekali na korytarzu w pełnej gotowości. Kominiarki upchnęli w kieszeniach, sznury i strzykawki mieli przyszykowane. Mieszkanie konspiracyjne i miejsce, gdzie mogli pozbyć się zwłok, zostały wyznaczone. Instrukcje uległy pewnej zmianie parę minut temu, gdy przybył Wycoff. Sekretarz obrony zamierzał postawić Darkowi ostateczne warunki i poczekać na jego decyzję. „Tak" oznaczałoby, że misja Nellisa i McGuire'a dobiegła końca i po krótkiej przepustce zostaną oddelegowani do innych zadań. Nellis nie miał lepszego zajęcia, więc zastanawiał się, czy będą musieli wyjechać z Los Angeles. Perspektywa drzemki w samolocie niezbyt mu się podobała. Jeśli Dark by odmówił, wówczas czekała ich podwójna robota. Wycoff wyraził się jasno: ująć Darka i Rigginsa, obezwładnić i odstawić do mieszkania konspiracyjnego. Riggins miał już stamtąd nie wyjść, a Dark rozpocząłby swoje czterdzieści osiem godzin. Możliwe, że Dark dostałby tylko dwadzieścia cztery godziny albo nawet dwanaście. Wycoff wyraźnie zaczynał tracić cierpliwość. Niewykluczone, że będą musieli pojmać żonę Darka. Ten pomysł również nie przypadł Nellisowi do gustu, ale to sta-
nowiło część jego obowiązków zawodowych. Znał agentów, którzy stawiali warunek: żadnych kobiet i dzieci, ale oni po prostu nie traktowali pracy poważnie. Prawdę powiedziawszy, byli mięczakami. Riggins - odezwał się Wycoff, wskazując na swój zegarek. Riggins rzucił Darkowi spojrzenie pozbawione nadziei i westchnął. Na nadgarstku Wycoffa Steve zauważył MTM - ulubiony zegarek żołnierzy elitarnych oddziałów Navy SEALs. Nie ulegało wątpliwości, że facet robił wszystko, żeby wyglądać na twardziela. Dark niewiele wiedział o jego przeszłości, ale miał świadomość, że polityk nigdy nie postawił stopy w strefie ognia. Można więc było przypuszczać, że groźba jest realna i że pochodzi z samej góry. Sekretarz obrony pojawił się, żeby załatwić sprawę Rigginsa, a przy okazji zademonstrować swój zły humor i wpłynąć na Darka. Dark nienawidził takich skurwieli, każdego bez wyjątku. Odwrócił się w stronę Rigginsa. Riggins wiedział, że jego przypuszczenia były słuszne. Nawet po jego śmierci Dark nie zazna spokoju, choć pewnie Wycoff nie będzie go nękał osobiście. Wszystko, co sekretarz musiał zrobić, to wywrzeć presję na Darka. Czemu miałby nie spróbować? Facet był zepsutym gnojkiem w drogim garniturze, w dodatku zwykle dostawał to, czego chciał, niezależnie od sytuacji. Wycoff spojrzał na zegarek i zobaczył, jak wskazówka sekundnika zbliża się do dwunastej. Do diabła z Rigginsem, dostał swoją szansę. Sekretarz zrozumiał, że od razu powinien był przejść do bezpośredniego natarcia.
Postanowił nie opuszczać posterunku policji, dopóki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi. Odpowiedzi, której oczekiwał. Nellis, obserwujący sytuację z korytarza, rozważał w myślach możliwe scenariusze. Jeśli dojdzie do najgorszego, Riggins pewnie zareaguje pierwszy, chwyci ze stołu jakiś przedmiot i rzuci nim w napastników. Dark dołączy chwilę później i spróbuje zaatakować, może nawet weźmie sekretarza jako zakładnika. Sytuacja stanie się niezręczna, ale nietrudna do rozwiązania, choć może trzeba będzie użyć broni zamiast strzykawek. Nellis życzył sobie, żeby to się wreszcie rozstrzygnęło, w taki czy inny sposób, żeby coś się wreszcie zaczęło dziać. Umierał już z nudów. Ponieważ znajdowali się na posterunku, zatuszowanie zabójstwa nie byłoby łatwe, ale z drugiej strony Riggins i Dark usiłowaliby przecież zamordować sekretarza obrony. Ludzie z Wydziału Policji w Los Angeles będą musieli trzymać gęby na kłódkę. Nellis czuł rosnące podniecenie i wyższy poziom adrenaliny we krwi. To może być coś. To może być naprawdę coś. 00:03... 00:02... 00:01... Dark spojrzał na Wycoffa. Mógł zrobić tylko jedno. - Panie sekretarzu - zaczął. - Tom Riggins poinformował mnie o eskalacji działań mordercy. Chcę zapewnić, że jestem do pana dyspozycji, jeśli chodzi o tę sprawę. Jestem w...
Spojrzenia Darka i Rigginsa spotkały się. Kamień spadł Rigginsowi z serca. Dark zdał właśnie niepisany test lojalności, którego nijak nie można było ująć w słowa. Wycoff stał zaszokowany, wyglądał, jakby zadławił się pestką brzoskwini. Jego spec od mokrej roboty również nie krył zdziwienia, podobnie zresztą jak sam Riggins. -Dark, słuchaj... - zaczął Riggins. -Znaleźliśmy coś w moim domu. Zechce pan rzucić na to okiem? Dark dokładnie opisał materiał dowodowy. To było jedyne rozsądne wyjście z sytuacji. Jeśli rzeczywiście postanowili sprzątnąć Rigginsa z powodu tej sprawy, na pewno by na tym nie poprzestali. Nękaliby go dzień i noc, możliwe, że wykorzystaliby Sibby i jej rodzinę, dotarli do zeznań podatkowych sprzed lat, umów o pracę, dokumentacji medycznej i każdej innej rzeczy, jaką zdołaliby znaleźć. Prześladowaliby ich, naciskali, dręczyli, aż ich życie ległoby w gruzach. Co więcej, w Wydziale Spraw Szczególnych nie byłoby nikogo, komu Dark mógłby zaufać. Ocalenie Rigginsa stanowiło jedyny sposób na kontrolowanie śledztwa. Było jasne, że potwór znów zainteresował się Darkiem, więc ignorowanie go na nic by się zdało. Tym razem Dark postanowił, że nie spocznie, dopóki nie wpakuje w niego kulki. W niego, a nie odbicie w lustrze. Nellis i McGuire nie mieli już nic do roboty, więc wrócili do furgonetki. Przyszła pora na zasłużony sen, a potem dostaną kolejną sprawę. Nellis nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że nie mógł się doczekać momentu, w którym wbije igłę w potężny kark Rigginsa i będzie obserwował, jak życie ulatuje z jego oczu. Patrzyłby, jak uśmiech znika z jego twa-
rzy, a ciało stygnie i nieruchomieje. Tymczasem koniec okazał się dość rozczarowujący. Ale kto to mógł przewidzieć. Zresztą, nigdy nic nie wiadomo, może któregoś dnia wrócą, żeby posprzątać cały ten bajzel.
Gdzieś w Stanach Zjednoczonych
O
bnażony Sqweegel przechadzał się po piwnicy, dźwigając w lewej ręce strzelbę. Cynamonowy pył pokrywał jego spocone, żylaste ciało. Przemierzał pomieszczenie, nie odrywając wzroku od rzędu monitorów. Jednak obraz zbyt go ekscytował, żeby mógł usiedzieć w miejscu i spokojnie oglądać. Nerwy drżały mu z podniecenia, a wszystkie mięśnie domagały się ruchu. Oddychał głęboko, niespokojnie. Tyle było do zrobienia, teraz, kiedy myśliwy nareszcie zaczął słuchać. Ale wszystko w swoim czasie. Najpierw była pora karmienia gili. Mężczyzna zbliżył się do drewnianego stołu - tego samego, który jego babka trzymała na górze w kuchni. Ślady noża na blacie układały się w geometryczny wzór, który miał już kilkadziesiąt lat. Rowki były głębokie i czarne. Sqweegel czasem wsuwał w nie język, żeby sprawdzić, czy na dnie nie zachowały się przypadkiem resztki jedzenia. Badał, czy jego język potrafi odtworzyć zapomniane wrażenia zmysłowe. Ale nie dziś. Dziś zajął się przygotowaniem strzelby. Oparł broń na udzie, włożył nabój do magazynka, pociągnął czółenko i umieścił pocisk w komorze. Trzask odbił się echem od ścian piwnicy.
Odgłos sprawił, że uwięzione ziarnojady zaczęły w panice trzepotać skrzydłami i fruwać to w górę, to w dół. Sqweegel podszedł chwiejnym krokiem do prowizorycznej ptaszarni i wetknął palce między druciane pręty. Klatkę zbudował samodzielnie, wykorzystując półki z lodówki znalezione na złomowisku. Podstawę stanowiła wysłużona, stalowa forma do pieczenia. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie poklepie główki zwierząt, pogłaszcze drobne, miękkie piórka wczepione w malutkie czaszki, ale ptaki nigdy na to nie pozwalały. Najwyraźniej niezbyt lubiły swój dom. Na dnie niby-klatki poniewierało się kilkanaście potłuczonych jaj. Samce nie były zainteresowane gniazdowaniem. - Dlaczego latacie? - mruczał do nich Sqweegel. - Dla czego nie śpiewacie? Na wolności byście pomarły, a w klatce marniejecie. Jednym bardzo szybkim ruchem zbliżył naładowaną strzelbę do klatki i przytknął lufę do metalowych prętów. Nagły gest ponownie spłoszył ptaki. Sqweegel się zatrzymał. Opuścił broń. - Wiem - powiedział. - Jesteście głodne. Poślinił czubek serdecznego palca i natychmiast zanurzył go w pojemniku z karmą dla ptaków - mydelniczce z łazienki babki. Trzymał go obok klatki, żeby kontrolować częstotliwość jedzenia gili. Minął cały dzień, więc ptakom musiał doskwierać głód. Kilkanaście na wpół dojrzałych nasion trawy przylgnęło do paznokcia pokrytego śliną. Sqweegel delikatnie potarł palcem o czarną lufę strzelby, pozostawiając na niej kilka ziaren. Następnie oparł broń o pręty. - Cwir, ćwir, cześć, pora jeść - wyrecytował.
Najodważniejszy z ptaków przyjrzał się nasionom, po czym podszedł na skraj klatki. Palce zakończone pazurkami owinął wokół prętów i uniósł łepek w stronę lufy. Był wyraźnie zaciekawiony. Co to takiego? Nowy sposób jedzenia? Po kilku sekundach głód wygrał z lękiem i ptak zaczął dziobać ziarna. - O tak, maleńki. Właśnie tak. Sqweegel uśmiechnął się, obnażając poczerniałe zęby. Sam ich widok wystarczyłby, żeby przestraszony ptak wrócił w głąb klatki, ale gil nie stracił rezonu. Nie dostrzegał niczego niepokojącego. Traktował to jako nowy sposób jedzenia. Kiedy już zjadł wszystkie ziarna, wepchnął głowę głębiej w stalową rurę, żeby sprawdzić, czy aby... Klik. Bum. Wystrzał starł na proch gila, wielu jego towarzyszy i sporą część klatki, pióra i fragmenty metalowych prętów uderzyły o kamienną ścianę piwnicy, a drobne kawałki parującego ptasiego mięsa zastygły na resztkach klatki. Sqweegel pochylił się i podniósł kilka piór, po czym delikatnie potarł nimi policzek. Rzecz jasna, nie mógł być absolutnie pewny, ale... sądził, że gil nawet nie usłyszał kliknięcia.
Część II
Narastający mrok
Obserwatorium w Grifhth Park / Mount Hollywood Środa/18.30
Z
e wzgórza było widać wszystko - najdrobniejsze detale Los Angeles aż po sam Pacyfik. Dark nie zwracał uwagi na obserwatorium, dopóki Sibby nie zaciągnęła go tutaj kilka miesięcy po ich pierwszej randce. - Jak często - argumentowała - masz okazję, żeby poczuć się jak Bóg? Ku jego zaskoczeniu widok go zachwycił, mimo że dorastając w Los Angeles, skreślił to miejsce jako typową turystyczną atrakcję. Na wczesnym etapie znajomości Steve i Sibby mieli zwyczaj odwiedzać obserwatorium z koszykiem piknikowym i butelką wina. Popijali alkohol, a kiedy już byli podchmieleni, fantazjowali o byciu Bogiem i typowali osoby, które w pierwszej kolejności starliby z grzesznych ulic Los Angeles. Tym razem nie przyjechali na piknik. Tego wieczoru chodziło o coś zupełnie innego. Odkąd Dark zakomunikował Rigginsowi, że przyłączy się do polowania na Sqweegela, czuł, że dzień wymknął mu się spod kontroli. Po wyjściu Wycoffa wykonał jeszcze kilka rozpaczliwych telefonów do żony na komórkę i na numer stacjonarny - nie odbierała przez nieznośne pół godziny. Wreszcie oddzwoniła, żeby mu powiedzieć, że poszła na zakupy i nie słyszała dzwonka. Musiała na trochę wyjść z domu.
Dark chwilę analizował sytuację, a potem zasugerował: -Dobrze. Zostań na mieście całe popołudnie. Nie mów mi, dokąd idziesz, nikomu tego nie mów. Wybierz przypadkowe miejsce. -Mówisz poważnie? - zaśmiała się. -Zrób to dla świrniętego eksgliny - Dark skrzywił się na dźwięk tych słów. Tak właściwie to jego emerytura skończyła się trzydzieści pięć minut temu. Znowu był na służbie. -No dobrze, już dobrze - ustąpiła. - Do zobaczenia wieczorem w domu. -A może byśmy się spotkali w naszym dawnym miejscu? O wpół do siódmej? Na wzgórzach? Sibby już miała powiedzieć: „W naszym dawnym miejscu? Zaraz, masz na myśli ob..." -Właśnie - przerwał jej. - Kup coś dobrego. Kocham cię. -Ja też cię kocham, choć zachowujesz się dziwnie. Dark przybył na miejsce godzinę przed czasem - głównie po to, żeby dokładnie sprawdzić teren. Podświetlone mury i ciemnozłote kopuły obserwatorium sprawiały, że wzgórze bardziej przypominało miejsce kultu niż atrakcję turystyczną. Skojarzenie wydawało się trafne. Ludzie zbierali się tutaj, żeby patrzeć w niebiosa i kontemplować pozycję człowieka we wszechświecie, prawie jak w kościele dla ateistów. Sibby pojawiła się punktualnie o szóstej trzydzieści i szybko zaczęła torpedować próby zabawienia jej rozmową o niczym. Zbyt dobrze znała męża. - Już wystarczy - powiedziała. - O co właściwie chodzi? Ciągniesz mnie do jednego z naszych miejsc. Nie rozmawia liśmy całe popołudnie... Chcesz ode mnie odejść czy co? Dark popatrzył na żonę. To była cała Sibby - od razu do sedna, żadnego udawania, żadnych gierek.
- Tak - potwierdził. Sibby wybuchnęła śmiechem, ale gdy mu się przyjrzała, zrozumiała, że mówi poważnie. Odchodził od niej. Złość wymalowana na jej twarzy raniła jego duszę jak tysiące rozżarzonych igieł. Złapał oddech, dopiero gdy przeniosła wzrok na miasto leżące w kotlinie. -Jeśli to ma być żart... -To nie jest żart. Sibby znów odwróciła się do niego, szukała w jego zmęczonych oczach ledwie dostrzegalnych znaków, jakie odnaleźć mogą tylko kochankowie, bratnie dusze. Upewniła się, że Steve nie żartuje, i w tej samej chwili jej oczy stały się martwe, zimne. Dark dotknął jej ramienia. Było sztywne i nieruchome. - Dziś rano zawieźliśmy odłamki szyby z naszego domu do laboratorium. Twarz Sibby nawet nie drgnęła, przypominała zamarzniętą taflę jeziora. - Po ich złożeniu okazało się, że ktoś się do nas włamał, używając diamentu do szkła, a następnie rozbił okno, żeby to zatuszować. Nadal nic. Twarz kobiety była jak lodowa góra. Czy coś z tego, co mówił, w ogóle do niej docierało? -Ten mężczyzna... ten pokręcony sukinsyn... to on zostawił zegarek. To on zbił szybę. Przy pomocy diamentu dostał się do domu, ominął psy i przebywał w środku niezauważony przez ponad godzinę. Musiałaś przespać cały ten czas. Był jeszcze wewnątrz, kiedy wróciłem. -Niemożliwe - powiedziała chłodno. -Co jest niemożliwe? -Mam bardzo lekki sen. Wykluczone, żeby ktoś był wtedy w domu.
-Dowody nie kłamią, Sibby. Ktoś się włamał. Mógł nawet wejść do twojego pokoju. -Czy ty słyszysz, co mówisz, Steve? Twojego pokoju? Zupełnie jakbyś już ode mnie odszedł. Nie było czasu, żeby wszystko jej wyjaśniać. Dark zrozumiał teraz swój błąd. Chciał jej zostawić jakieś miłe wspomnienie, w każdym razie najmilsze z możliwych w tych okolicznościach. Wspomnienie ulubionego miejsca. Uznał, że potrafi przewidzieć przebieg spotkania, tymczasem mogło ono odbyć się gdziekolwiek indziej, a efekt byłby podobny: natychmiastowa konsternacja wyzwalająca gwałtowny, potężny mechanizm obronny. O sile Sibby stanowiła właśnie jej umiejętność tworzenia emocjonalnej tarczy, której nikt i nic nie było w stanie przebić. W taki sposób poradziła sobie z rozwodem rodziców, gdy miała trzynaście lat. I gdy została zgwałcona w akademiku w wieku lat sie demnastu. To dlatego potrafiła kochać Steve'a bezgranicznie i bezwarunkowo. Umiała się bronić, gdy świat wokół niej zaczynał się walić, a to najwyraźniej działo się w tej chwili. Sibby wstała, chociaż Dark jeszcze nie skończył. - Riggins spakuje nasze rzeczy i wyśle je w bezpieczne miejsce - mówił. - Znalazłem schronienie dla psów... Sibby nie zamierzała go słuchać. Zbierała się do odejścia. Zanim Dark się zorientował, zrobiła kilka kroków w stronę betonowych schodów. Poruszała się z zadziwiającą szybkością. Mąż dogonił ją i chwycił za rękę, ale ją wyrwała. - Sibby, posłuchaj mnie. Twoje życie jest w niebezpie czeństwie. Tylko dlatego to robię... Było już za późno. Pancerz działał, a Sibby zniknęła.
I
dź przed siebie - pomyślała Sibby. - Opuść teren obserwatorium, przejdź przez trawnik, wsiądź do samochodu i zjedź z tej przeklętej góry. Parę kroków dalej mało brakowało, żeby się potknęła i zwichnęła prawą kostkę, ale w ostatniej chwili odzyskała równowagę. Nie mogła sobie pozwolić na upadek. Musiała stąd jak najszybciej odjechać. Zaszyje się gdzieś na jakiś czas. Może u ojca. Mieszkał na wybrzeżu jakąś godzinę jazdy od miejsca, w którym się znajdowała. Zdziwiła się, jak szybko plan w jej głowie nabierał kształtów, gdy przemierzała parking w drodze do samochodu. Fakt, że Steve chciał separacji nie był prawdziwym źródłem jej niepokoju. Pragnął ją chronić i rozumiała to, wiedziała, jak pracuje jego umysł. Jego myślenie było błędne i miała ochotę go zwymyślać za to, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy, ale go rozumiała. Twoje ż y c i e jest w niebezpieczeństwie.Tak powiedział? Czy naprawdę nie docierało do niego, że w obliczu kryzysu ludzie powinni zbliżać się do siebie, a nie rozstawać? Ale tak naprawdę chodziło o to, że rano okłamała męża. Nie powiedziała mu o dziwnym, mocnym śnie, w jaki zapadła.
Usiadła za kierownicą i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nie potrafiła mu wyznać, że obudziła się z bólem bioder. Wrzuciła bieg i ruszyła w dół wzgórza. Całkowicie wyparła to z pamięci. Dopiero teraz, gdy próbowała ułożyć się w fotelu i poczuła obolałe mięśnie brzucha i pleców, zdała sobie sprawę z najgorszego - to nie był pierwszy raz. Dark odczekał chwilę i popędził przez trawnik. Wsiadł do samochodu i pospiesznie zjechał za Sibby po krętej Hollywood Drive. Nie miał zamiaru jej zatrzymywać ani przekonywać, żeby zmieniła zdanie. Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Chodziło tylko o jedno - należało wysłać Sibby jak najdalej z Los Angeles, ulokować poza zasięgiem świrniętego dziwoląga, któremu najwyraźniej odwaliło na jej punkcie. Spójrz na siebie, Sibby. Tak bardzo kontrolujesz swoje emocje, nawet gdy jesteś sama. Nie odpuszczasz sobie, choć nikt na ciebie nie patrzy. Cóż - pomyślał Sqweegel, wpatrując się w monitor w swojej kryjówce w piwnicy. - Właściwie to ja patrzę. No, ale ty o tym nie wiesz, prawda? Sibby pędziła drogą 101, zmieniając pasy przy każdej okazji. Choć był wieczór, jechała w godzinach szczytu, ale tak naprawdę godziny szczytu w Los Angeles trwały nieustannie. Sibby znajdowała lukę, dociskała pedał gazu, wjeżdżała w wolne miejsce i pędziła naprzód w poszukiwaniu kolejnego odstępu. Chciała się znaleźć jak najdalej od Steve'a, od obserwatorium, od wszystkiego. Myślenie odłożyła na później. Szczególnie myślenie o bólu i o tym, co oznaczał.
Dark podążał za żoną drogą 101, potem zjechał na śródmiejską 110, a następnie na 10, cały czas kierował się w stronę Pacific Coast Highway. Z tego miejsca Sibby mogła wybrać zjazd do ich domu w Malibu albo pojechać dalej na północ. Jeśli przejedzie zjazd, Dark będzie spokojniejszy. To będzie znaczyło, że jedzie prosto do ojca, który zawsze strzegł jej jak jastrząb. Przed Darkiem rozciągało się morze czerwonych oczu mrugających z różną intensywnością. Ruch uliczny w Los Angeles był jak żywa istota. Agent musiał przyznać, że jego żona znacznie lepiej radziła sobie z tym swoistym układem krążenia. Nadążanie za nią wymagało od niego sporej koncentracji. Sqweegel wlepił oczy w ekran, na którym ukazywała się twarz Sibby. Był urzeczony. Ludzie okazywali emocje nie tylko słowami, lecz także tikami i mimiką. Większość filmów można było oglądać z wyłączonym dźwiękiem, a mimo to bez trudu dało się śledzić wątek. Szczegóły nie miały znaczenia, liczyły się wahanie, strach, ból, zmieszanie i cierpienie, które malowały się na twarzach aktorów. To one opowiadały prawdziwą historię. Jednak gra aktorska nie mogła się równać z rzeczywistymi emocjami. Możliwość rozkoszowania się tym szczególnym pokazem wymagała sprytu. Nowoczesne akcesoria samochodowe znacznie ułatwiały sprawę. Systemy nawigacji GPS zyskiwały na popularności, a Sqweegel bez trudu potrafił zamocować na nich zdalną kamerę wykorzystującą połączenie satelitarne. Właśnie takie urządzenie miała w samochodzie Sibby Dark. Mężczyzna miał jednak dość oglądania. Uważał, że nadszedł czas, żeby sam pojawił się w kadrze.
Sibby zamarła, kiedy jej telefon odegrał melodię Personal Jesus. Właśnie teraz? Ten odrażający sukinsyn nie mógł znaleźć lepszego momentu na wysłanie SMS-a? Wiedziała, że powinna go zignorować i skupić się na drodze, ale nie mogła się oprzeć. Wyciągnęła telefon z torebki i zerknęła na ekran: MIŁO BYŁO CIĘ ZNOWU WIDZIEĆ MINIONEJ NOCY Sibby przeczytała wiadomość dwukrotnie, zanim pojęła jej sens. Za drugim razem aluzje utkwiły w jej głowie jak pociski. Minionej nocy? Znowu? Słowa sprawiły, że na kilka sekund zupełnie zapomniała o pulsującym, wijącym się korowodzie samochodów. Sekunda nieuwagi wystarczyła.
S
ibby mocno nacisnęła pedał hamulca, zrobiła to jednak zbyt późno. Siła uderzenia wygięła przedni zderzak wraz z okratowaniem, a chwilę później maska wyrwana z zawiasów trafiła w przednią szybę. Szkło rozprysło się w drobny mak. Kobieta instynktownie docisnęła hamulec, zmuszając go do dalszej pracy, jakby chciała zmniejszyć albo nawet cofnąć powstające uszkodzenia. Jednak samochód pędził dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, więc przy niezachowaniu odpowiedniej odległości układ hamowania przestał działać. W ułamku sekundy poduszka powietrzna eksplodowała Sibby prosto w twarz, miażdżąc nos i usta. Kierownica ugięła się pod naciskiem dłoni, stopa zsunęła z hamulca, a kolumna kierownicy odskoczyła, jakby chciała ją przebić. Siła zderzenia przesunęła ciało Sibby w lewo, dzięki czemu kolumna uderzyła kilka centymetrów od niej i dziecka. Przeszyła fotel pasażera, rozrywając materiał i zgniatając sprężyny. Przednie drzwi po obu stronach wyrwało z zawiasów, a tylne siedzenie wydarte z podstawy grzmotnęło w tył fotela kierowcy. Kobieta wypadła z samochodu na betonową zaporę oddzielającą pas ruchu od przerażonych kierowców jadących na wschód. To wszystko nie trwało nawet sekundy.
Sqweegel nie zdążył jeszcze zdjąć kciuka z klawisza telefonu. Dark znajdował się jakieś czterysta metrów od żony, ale równie dobrze mogło to być sto kilometrów. Docisnął pedał gazu i ruszył w dół dziesiątką jak pilot kamikadze, który postanowił za wszelką cenę dotrzeć do celu pierwszy. Manewrował między pojazdami, raz po raz błyskającymi czerwonymi światłami podczas zwalniania. Samochodem zarzuciło przy hamowaniu. Dark wyskoczył na jezdnię, zanim pojazd całkowicie się zatrzymał, i pobiegł na miejsce wypadku oddalone o kilkadziesiąt metrów. Przy każdym kroku miał wrażenie, że porusza się po elektrycznej bieżni nastawionej na wsteczny bieg. Podeszwy stóp paliły, gdy opadały na asfalt przed kolejnym zrywem. Zaczynał tracić oddech. Niezależnie od wkładanego wysiłku, ciągle przemieszczał się zbyt wolno. Proszę, niech to nie będzie samochód Sibby. Dark wiedział, że ta modlitwa odmawiana w myślach niczego nie zmieni. Czuł to całym sobą, jakby otrzymał informację bezpośrednio z miejsca wypadku: To był samochód Sibby. Parę sekund później dotarł na miejsce. Boże, zmiłuj się, to jednak ona. Pojazd przypominał roztrzaskaną zabawkę porzuconą przez roztargnione dzieci na środku placu zabaw. Kawałki plastiku, metalu i szkła rozsypały się na jezdni. Obok wraku leżała Sibby. Nie ruszała się. Nie oddychała. Dark przeskoczył przez tył samochodu i przykucnął obok żony. Z trudem opanował drżenie rąk, a potem odchylił jej głowę, objął jej usta swoimi, wdmuchnął pierwszą porcję powietrza i rozpoczął masaż serca. Wtedy dostrzegł wielką plamę, która rozlewała się po jej brzuchu. Boże, nie. Zdarł
z siebie koszulę. Usłyszał odgłos pękających szwów, które nie wytrzymały szarpnięcia. Przycisnął materiał do jej brzucha. Wiedział, że mięśnie otaczające płód są silne. Kobiety wykształciły cylindryczny pancerz, żeby chronić życie, jakie się w nich rozwijało i trzeba było nie lada nacisku, żeby zniszczyć ten kordon mocnych włókien. Krew nadal płynęła jak atrament z kałamarza przewróconego na nieskazitelnie biały obrus... Kamera w samochodzie Sibby uległa całkowitemu zniszczeniu. Sqweegel był na to przygotowany. Nacisnął kilka klawiszy i w krótkim czasie odnalazł właściwe kamery drogowe. Na ekranie ujrzał ambulans i wóz strażacki pędzące między samochodami na miejsce wypadku. - Nie martw się, Dark - powiedział Sqweegel miękko, wpatrując się w drobną sylwetkę agenta. - Do szpitala Socha Medical jest niedaleko. Zdążą ją dowieźć na czas. Wyciągnął palec okryty lateksem, dotknął rozmazanej, jasnej plamy, która była twarzą Sibby, i udawał, że ją uspokaja. - Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby uchro nić dziecko.
Malibu, Kalifornia 21.14
A
więc to wszystko mają ludzie, którzy prowadzą normalne życie - myślał Riggins. Mnóstwo ładnych rzeczy. Nie miałby nic przeciwko, gdyby podobne przedmioty stały się jego własnością. Nie chciał jednak, by pokrywały się kurzem w pustym mieszkaniu. Ekipa od przeprowadzek właśnie wynosiła ostatnie pudła. Riggins sam ją wynajął - była to znaleziona w Internecie miejscowa firma Głodujący Studenci. Podobne dziwactwo musiało iść w parze z uczciwością. Agent zadzwonił i uprzedził, że robota jest pilna, ale zaznaczył, że szybkość zostanie hojnie wynagrodzona. Jeśli pracownicy nie byli studentami, to jedno było pewne - tej nocy nie będą również głodni. Jakikolwiek związek firmy ze Sqweegelem był mało prawdopodobny. Riggins wybrał ich losowo z portalu Craigs-list. -To już wszystko? - zapytał. -Na to wygląda - odparł kierownik ekipy. -Dobrze. Jedźcie za tym wozem. Poprowadzi was. Nieoznakowany samochód należał do FBI. W środku siedziało dwóch agentów, których Riggins dobrze znał i którym ufał najbardziej, choć tak naprawdę nie ufał nikomu. Nie było to zresztą aż tak istotne, sprzęty przewożono do prywatnego magazynu również wybranego losowo przez
Rigginsa. Jeśli Sqweegel miał zamiar dopiąć swego i odnaleźć rzeczy Darka, czekał go dzień wytężonej pracy w terenie. Niech się trochę popodnieca ekskluzywnymi pierdołami spod znaku Crate and Barrel. Może sobie wsadzić w dupę jakiś drogi świecznik. Tylko w jednym, jedynym wypadku Dark miał odzyskać swój dobytek - po śmierci Sqweegela. Inną opcją była śmierć Darka, ale wówczas meble mało by go obchodziły. Chociaż z drugiej strony... Sibby mogło się to nie spodobać. Riggins nie czuł się do końca w porządku w związku z przeprowadzką, mimo że to był jego pomysł. Po części rzeczywiście miał na względzie dobro Darka i Sibby. Skoro ten maniak raz znalazł sposób, żeby się dostać do ich domu przy plaży, zrobiłby to jeszcze raz, a potem kolejny, i pewnie nie poniósłby żadnej kary. Nie było mowy o tym, żeby którekolwiek z nich spędziło tu choć jedną noc. Jednak Riggins chciał też, żeby Dark całkowicie skupił się na sprawie, bo tylko tak mógł uniknąć śmierci. Bliskość żony skutecznie mu to uniemożliwiała. Lepiej będzie, jeśli Sibby ukryje się u ojca, a Dark zajmie się śledztwem. Ciężarówka z rzeczami właśnie odjeżdżała. Riggins ostatni raz przeszedł się z latarką po domu, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył. Ale nie, nic nie zostało. Już miał zamknąć drzwi, kiedy usłyszał hałas na górze. Kapiąca woda. No, jasne. Żadna niespodzianka. To było do niego podobne. Przycupnąć w jakimś cholernym pudełku po butach, poczekać, aż wszyscy wyjdą, i wreszcie w ostatniej chwili... Pieprzony skurwiel - pomyślał Riggins i wyciągnął broń. Miał nadzieję, że ten sukinsyn jest na górze.
No, może nie do końca. Powoli ruszył po schodach, czując krew pulsującą w żyłach przy każdym uderzeniu serca. Coś, co początkowo wydawało się kapaniem, brzmiało teraz jak regularny strumień wody lejący się z kranu. Riggins szedł korytarzem. Był coraz bliżej źródła dźwięku. A co jeśli któryś z „głodujących studentów" wszedł na górę, żeby się odlać, odkręcił wodę i teraz mył ręce? Możliwe, że stracił kontakt z rzeczywistością, bo słuchał głośnej muzyki z ukochanego iPoda i pozwolił, żeby kumple odjechali bez niego. Nie zasłużył na kulkę tylko dlatego, że był pierdołą. - FBI! - krzyknął Riggins. Nie było żadnej odpowiedzi. W głębi korytarza mężczyzna zlokalizował miejsce, z którego dochodził hałas: łazienka. Szum wody był teraz wyraźniejszy. Strumień musiał być silny. Riggins przyłożył ucho do chłodnego drewna i zaczął nasłuchiwać. To brzmiało jak napełnianie wanny. Odgłos znajomy z czasów, kiedy Riggins był jeszcze żonaty. Wszystkie jego byłe żony uwielbiały chwile relaksu w wannie. Agent cofnął się o krok. Teraz albo nigdy. Kopnął w drzwi, mierząc na lewo od gałki. Otworzyły się z impetem. Wpadł do środka i wycelował broń kolejno w lewo, w prawo i przed siebie. Łazienkę wypełniała para snująca się wokół niczym mgła. Sprawdził szafkę - jedyną rzecz, jaka pozostała w pomieszczeniu. Nic. Zakręcił kurek z gorącą wodą i poczekał, aż para nieco opadnie. Woda rzeczywiście kapała do wanny. Kap. Kap. Kap.
Dźwięk sprawił, że Riggins spojrzał na posadzkę. Na białej, gładkiej terakocie dostrzegł niewielkie ptasie pióro. Steve i Sibby nie mieli ptaków. Psy pewnie by nie spoczęły, dopóki by ich nie zjadły. Skąd więc się wzięło to pióro? Riggins ostrożnie ujął w opuszki palców cienką, sztywną stosinę i uniósł na wysokość oczu. Pióro ziemistoszarej barwy otaczała brązowa obwódka z delikatnymi, różowymi refleksami. Riggins nie miał o ptakach bladego pojęcia - wiedział tylko, że niektóre latają, inne nie, a jeszcze inne wyśmienicie smakują faszerowane i polane sosem. W Sprawach Szczególnych byli jednak ludzie, którzy bez trudu potrafili określić rząd, rodzinę, rodzaj i gatunek tego osobnika. Ale to nie nazwa ptaka martwiła Rigginsa. Agent zastanawiał się, czy to robota Sqweegela. Coś tu nie grało. Świr, który nigdy nie pozostawia po sobie nawet jednej komórki naskórka, upuszcza ni mniej, ni więcej tylko ptasie pióro? Nie. To musiało być coś innego. Może ptak wleciał przez rozbite okno wychodzące na taras, szamotał się tu przez chwilę, po czym przefrunął do innej części domu. Ale jeśli tak się zdarzyło, Riggins powinien był znaleźć ślady jego obecności gdzie indziej, a przynajmniej - więcej piór. Przecież sam spakował wszystkie rzeczy Darka i Sibby. Może to jednak był Sqweegel. Może wreszcie zaczął popełniać błędy. Kiedy Riggins rozmyślał i szukał pierza, para zaczęła opadać. Gdy wreszcie ustąpiła, na lustrze pojawił się jakiś napis. To był numer telefonu wyglądający, jakby nabazgrał go dziecięcy palec. Riggins wstał, otworzył telefon i sfotografował lustro, zanim obraz zniknął, a potem zaczął wstukiwać cyfry.
Zadzwoń do mordercy. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: oneaday
Szpital Socha Medical / Los Angeles 22.05
D
ark siedział w poczekalni, kiedy pojawił się Riggins - był spocony i z trudem łapał oddech. Najwyraźniej pędził tu na złamanie karku po tym, jak otrzymał od Darka wiadomość o wypadku. W drodze do szpitala wykonał parę telefonów. - Dwaj policjanci będą jej pilnowali dzień i noc - poinformował. - Wysłałem już ekipę, żeby dokonała oględzin wraku. Dark sprawiał wrażenie nieobecnego, kiedy Riggins usiłował podnieść go na duchu. „Nie martw się. Wszystkim się zajęliśmy. Nic jej nie będzie. Wszystko będzie dobrze". Wyrecytował standardowe kłamstwa. Tymczasem myśli Darka zaprzątał zabieg odbywający się w innej części szpitala. Za roletami, ścianką działową, jeszcze jednym korytarzem i kolejną białą ścianą... ...leżała Sibby podłączona do kroplówki, z obandażowanymi nogami i plastikową rurką w gardle. Gdy tylko ją rozebrali, natychmiast zaczęli operację. Należało ustabilizować pracę wielu organów: mózgu, serca, płuc, zatrzymać krwawienie wewnętrzne... Miłość jego życia leżała na stole operacyjnym, a nad nią kotłowali się chirurdzy i pielęgniarki, którym przyświecał jeden cel: uratować Sibby i dziecko.
Dark z trudem nabrał powietrza w płuca. W nozdrzach czuł odór środka, którym szorowano szpitalne poczekalnie. Próbował się zmusić i towarzyszyć Sibby na sali, być przy niej, żeby wiedziała, że ktoś czuwa. Nie potrafił jednak wyrzucić z głowy nagrania, które przed chwilą usłyszał. Słowa, jakie popłynęły, gdy połączył się ze wskazanym numerem, odrywały go od Sibby. Dziecięcy, lecz złowrogi ton. Nigdy nie słyszał podobnego. Głos jego wroga. Jeden z życiem sią rozstaje. Dwójka szlochać nie przestaje. Trójka łgarstwem wykpić chce sią. Czwórki westchnień głos sią niesie... Potwór recytował przesłodzony, pełen szyderstwa wierszyk, jaki powtarzają dzieci na placu zabaw, gdy chcą kogoś przestraszyć, doprowadzić do łez albo sprawić, żeby uciekł do mamy. Rymowanka wydawała się dziwnie znajoma, choć Dark na pewno nie usłyszał jej w piaskownicy. Skąd więc ją znał? Kiedy zajmował się sprawą Sqweegela, Wydział Spraw Szczególnych posiadał wyłącznie relikwie drugiej klasy. Dark pamiętał podział z katolickiej podstawówki: relikwie drugiej klasy to przedmioty, których używał święty - Biblia lub krzyż, które trzymał w ręku, kawałek koszuli czy szaty. Relikwie Sqweegela były zgoła inne: pogruchotane, torturowane zwłoki, wiadomości pisane krwią ofiar, schowki, w których się zaczajał. Jednak nigdy nie pozostawił cząstki siebie. Był na to zbyt ostrożny, zbyt dokładny. Innymi słowy, brakowało relikwii pierwszej klasy, jakimi są szczątki świętych: kawałka kości, pukla włosów, fragmentu paznokcia u nogi, płata tkanki mięśniowej.
Teraz wreszcie zdobyli taką relikwię Sqweegela - próbkę jego głosu. Po przesłuchaniu nagrania Dark nie potrafił wyrzucić go z głowy. Słowa rymowanki wniknęły w labirynt jego mózgu, stworzyły własne kanały akustyczne. Nawet gdy już ucichły, pobrzmiewało ich zwielokrotnione echo. Pięć, dlaczego? - zapytuje. Szóstka ognia posmakuje. Zamiast marnować energię na rozmyślania o mordercy, powinien się teraz skupić na Sibby. Na ich dziecku. Riggins zapewnił, że osobiście uświadomił policjantom, do czego jest zdolny Sqweegel. Nie było mowy, żeby zdołał się wśliznąć do sali ukryty pod noszami albo w aparacie rentgenowskim. Polecono im sprawdzać wszystko, co było większe od kubka po kawie. Kubki po kawie też mieli kontrolować. Dla pewności. Dark przytakiwał, udając, że słucha Rigginsa, a w tym czasie usiłował przerwać wierszyk pobrzmiewający w jego głowie. Wydawało się, że głos Sqweegela został genetycznie zmodyfikowany w taki sposób, aby wywołać u Darka silną reakcję fizyczną. Przypominał wirusa grypy atakującego nosiciela. Zbyt wiele elementów trzeba było zablokować. A siódemka... słów brakuje! Riggins trącił Darka ramieniem. - Słuchaj, lekarze mówią, że to może długo potrwać. Przejdź się gdzieś, przewietrz trochę. Ja tu zostanę. Wreszcie Dark się zgodził i ruszył zatłoczonym korytarzem w kierunku wyjścia. Mógł pójść tylko w jedno miejsce.
Gdzieś w Los Angeles
S
qweegel odkręcił metalową nakrętkę i położył ją na podłodze. Potem odwrócił czerwony, blaszany pojemnik do góry dnem. Biały proszek - wodorowęglan sodu - głucho pacnął na ziemię, a następnie wzbił się w powietrze. Kilka szybkich ruchów ścierką i substancja niemal całkowicie zniknęła. Nie musiało być perfekcyjnie czysto. W normalnych okolicznościach Sqweegel obsesyjnie usuwałby najmniejszą drobinę pyłu, zamiatając wnętrze przez długie godziny. Ale nie dziś. Nie było na to czasu. Wytłumaczył sobie, że tak nakazuje rozwaga, i szybko przeszedł do kolejnego etapu. Do przerdzewiałej, metalowej beczki wprowadził wężyk, a jego wystający koniec umieścił w ustach. Pociągnął raptownie trzy razy, aż poczuł, jak ciecz zaczyna płynąć. Zatkał wylot kciukiem, skierował rurkę nad pojemnik i zdjął palec. Ciecz ściekała teraz swobodnie. Sqweegel uwielbiał ostry odgłos, jaki towarzyszył uderzaniu płynu o metalowe ścianki. Intensywne opary drażniły nozdrza. Przypomniał sobie, jak leżał z tyłu samochodu kombi i nasłuchiwał, jak ojciec, matka, student ostatniego roku albo jeszcze ktoś inny napełniał bak starego, rodzinnego wozu przed wyjazdem na autostradę, zanim udał się w długą podróż, której nie ukończył.
Wystarczy. Sqweegel wiedział, jak łatwo zatracał się we wspomnieniach. Odgłos, zapach czy faktura materiału wystarczały, żeby przywołać przeszłość. A czekały jeszcze cztery pojemniki. Kiedy skończył i na powrót zamocował pokrywy zaopatrzone we wskaźniki ciśnienia i węże, na ziemi stało pięć zmodyfikowanych gaśnic przeciwpożarowych. Sqweegel nadal czuł w ustach smak cieczy, pozostałość z ostatniego pojemnika. Wydobył z przybornika zapalniczkę marki Bic, nacisnął, splunął na płomień i... Szuuu... Kula ognia na krótko rozświetliła pomieszczenie, w którym się znajdował. Ukazała wózki inwalidzkie, metalowe gabloty, płytki podłogowe, drewniane fotele - ponure wnętrze zapomnianej piwnicy, nad którą rozgrywała się codzienna krzątanina. To był magazyn, w jakim zwykle trzymano stare gaśnice albo metalowe pojemniki z paliwem do generatorów. Składzik nie miał porządnych zamków, nie był też dobrze strzeżony.
Hollywood, Kalifornia 22.43
D
ark wpatrywał się w gigantyczny, podświetlony krzyż. Przez chwilę znów czuł się jak mały chłopiec, który dowiaduje się o istnieniu Boga. Pamiętał, że jako trzylatek stał między kościelnymi ławkami, a jego biologiczny ojciec wyjaśniał: „Zawsze módl się do Boga, wtedy wszystko będzie dobrze". Pomyślał o Sibby leżącej na stole operacyjnym i czuwającym przy niej Rig-ginsie. Zastanawiał się, gdzie jest teraz ojciec, którego nie widział od ponad trzydziestu lat. Wspomnienia z nim związane były nieliczne i zamazane, ale wiara staruszka przeszła na syna i Dark miał nadzieję, że o ojca upomniało się piekło, na które zasłużył. Przybrany ojciec Steve'a również zaliczał się do osób religijnych. Jak sam kiedyś wyznał, wiara była dla niego wszystkim. W Biblii znajdowało się wiele podobnych historii ukazujących potęgę wiary. Abraham bliski zabicia własnego syna. Jonasz w brzuchu niewyobrażalnie wielkiej bestii. Hiob znoszący niekończące się katusze. Ostatecznie wiara i modlitwa ocaliły ich wszystkich. Steve'a wychowano w poczuciu, że tak właśnie jest. Nie wspomniano ani słowem, że tkwi w tym pewien haczyk.
Z tym się czekało, aż dziecko podrośnie. Dark wysiadł z czarnego yukona, wcisnął guzik centralnego zamka i skierował się do frontowej bramy Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Hollywood położonego przy Franklin Street. Nie wychowano go w duchu tradycji metodystów, ale lubił odwiedzać to miejsce co jakiś czas. Ludzie ci trwali w wierze w samym środku Hollywood, zaledwie parę kroków od kina Grauman's Chinese, świateł reflektorów i otwartych pasaży handlowych ozdobionych wielkimi posągami słoni w stylu babilońskim postawionymi ku czci Wielkiego Bóstwa Kina. Na każdej fotografii napisu „Hollywood" wykonanej z tarasu widokowego pojawiała się również świątynia Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego. Już samo to wystarczało, żeby Dark docenił to miejsce. Kościół zapewniał mu całkowitą anonimowość. Jak wiele innych osób, które znał z widzenia, nie odwiedzał świątyni regularnie. Wybierał pory, kiedy nie odprawiano nabożeństw. Lubił siedzieć tu sam. Samotność pomagała mu poskładać myśli. W kościele panowała grobowa cisza. Odgłos każdego kroku odbijał się echem od ścian wyłożonych marmurem. W głębi budynku sześciu duchownych pogrążonych w modlitwie klęczało ze spuszczonymi głowami przed ołtarzem. Na lewo samotny mężczyzna w płaszczu stał przed rzędem świec i zapalał jedną po drugiej za pomocą wąskiej, drewnianej zapałki. Skończywszy, odłożył patyczek, skłonił się i po chwili opuścił kościół. Być może był ostatnim z ostatnich w Hollywood. Ostatnim prawdziwie wierzącym. Dark nadal wierzył. Wierzył szczerze. Nic, co go spotkało w życiu, nie zachwiało w nim fundamentalnej idei istnienia Boga. Nie był tylko przekonany o Jego dobroci.
Możesz się modlić. Możesz wierzyć. Możesz prowadzić życie, któremu przyświeca nadrzędny cel - czynienie dobra - i starać się go pogodzić z pragnieniem bycia przykładnym mężem i ojcem. Możesz czyścić zęby trzy razy dziennie szczoteczką i nicią dentystyczną, przeprowadzać staruszki przez jezdnię, trzymać się z dała od hazardu, narkotyków, dziwek i innych ekscesów. A Bóg i tak może ci wszystko odebrać. Lub, co gorsza - pozwolić, żeby ci to odebrano. To już nie był Bóg widziany oczyma trzylatka. To był Bóg prawdziwy, bez maski, która skrywała niebiańską obojętność. I to był właśnie haczyk. A jednak, Dark nadal się do Niego garnął. Wybrał miejsce przy jednej z ławek, klęknął i zaczął odmawiać Ojcze nasz, próbując się skupić na słowach modlitwy. Recytowanie pod nosem wyćwiczonego na pamięć tekstu trudno nazwać modlitwą. Gdyby tak było, wówczas nawet robot potrafiłby rozmawiać z Najwyższym. Jednak im mocniej Dark usiłował skoncentrować się na wersach, tym bardziej jego myśli wędrowały do Sibby. „Bądź wola Twoja". Jaka była Jego wola? Jej pogruchotane ciało leżące na parującym asfalcie w Los Angeles? „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I nie wódź nas na pokuszenie... Ale nas zbaw ode złego". Dark pomodlił się najlepiej jak umiał, a potem pozwolił, by jego umysł ogarnęła pustka. Może wreszcie Bóg się do niego odezwie. Uzna, że dość już było obojętności, zorientuje się, co się stało, a potem powie: „Ach, to ty. Nie zaprzątałem sobie tobą głowy, odkąd skończyłeś trzy lata..."
Tak się nie stało. Odpowiedziała mu ta sama głucha cisza co zawsze. Słyszał nawet delikatne trzeszczenie stawów, kiedy zmieniał pozycję na drewnianym klęczniku. Dziś Bóg był zajęty czymś innym. Dark podniósł się z klęczek i popatrzył na sześciu kapłanów, którzy nie przerywali czuwania. Może oni potrafili nawiązać z Nim bezpośredni kontakt. Być może należało ich naśladować. Agent przeszedł na tyły świątyni i spojrzał na rząd świec, które zapalił Ostatni Prawdziwie Wierzący. Ich płomienie oświetlały rzeźbę Jezusa Chrystusa konającego na krzyżu. Figura mierząca cztery i pół metra została wyrzeźbiona ręcznie. Czy o to chodziło? Naprawdę trzeba było znieść cierpienia, jakich nikt inny nie musiał doświadczać, żeby zasłużyć na upragniony znak od Ojca? Jeśli tak - pomyślał Dark - to warto poprosić Syna o wstawiennictwo. Niewiele myśląc, padł załamany na kolana. Nie odmawiał modlitwy, nie płakał, po prostu szeptał proste słowa. - Błagam, nie zabieraj mi jej - powiedział cicho. - Nie pozwól, żeby coś się stało dziecku. Oni w niczym nie zawinili. Jeśli musisz kogoś zabrać, weź mnie. Nie proszę, abyś ulitował się nad moją duszą. Ulituj się nad nimi. Jakiś czas wyrzucał z siebie słowa. A potem zamilkł. Przeżegnał się i opuścił kościół.
P
arę minut później nogi świętej figury stanęły w płomieniach. Wystarczyła jedna zapałka przytknięta do lewej boskiej stopy i farba, którą pomalowano drewno. Żaden cud. Najprostsza rzecz na świecie. Ogień powędrował wzdłuż strużki katalizatora do rzędu świec i z jeszcze większą siłą ogarnął podstawę rzeźby. Zgodnie z planem krzyż rozgorzał zaraz po wyjściu Darka. Gdyby mężczyzna poczuł dym, zawróciłby, żeby odnaleźć jego źródło i zapobiec temu, co nieuniknione. A przecież nie chodziło o to, żeby zmagał się z pożarem. Nie, Sqweegel chciał, żeby myśliwy zobaczył, co zdziałał piekielny ogień, który za nim podążał. Dlatego wrzucił zapałkę do metalowej puszki na datki, po czym wkradł się po marmurowych schodach na galerię, z której miał widok jak sam Pan Bóg. Zdjął płaszcz. Pragnął by Ojciec ujrzał go takim, jakim go stworzył: Wspaniałym. Kapłan stojący po lewej stronie pierwszy usłyszał trzask ognia. Spojrzał w prawo, potem nie wiedzieć czemu w górę i wreszcie... No proszę, wielebny. Wielka jest twa odwaga. Ten dziwny hałas dochodzi gdzieś z tyłu, od strony świec -świateł świata, jak się je nazywa.
Niezwykle łatwopalnych. Zanim kapłan zerwał się z klęczek i klepnął w ramię najbliższego towarzysza, ręcznie rzeźbioną figurę Jezusa już pożerał ogień. Oto wasz znak - pomyślał Sqweegel. Galeria zapewniała doskonały widok na paniczny taniec, jaki się właśnie rozpoczął. Trzej kapłani biegali wokół jednej ławki, dwaj - wokół innej. Coraz bardziej przekonani, że stali się świadkami cudu. Tylko jeden myślał praktycznie i pobiegł do zakrystii po gaśnicę. W tym czasie pozostałych p i ę c i u zbliżyło się do ognia, jakby wystarczyło kilka kropli wody święconej, żeby ugasić płomienie. Szósty duchowny biegł nawą główną, dźwigając dwie gaśnice. On jeden zachował trzeźwość umysłu. Krzyknął na towarzyszy i wcisnął gaśnicę w ręce jednego z nich. Wreszcie wiara, tajemnica i groza ustąpiły chłodnemu osądowi: należało wynieść figurę przed budynek, zanim świątynia, mieszcząca tony drewna, cała zajmie się ogniem. Szósty kapłan znów był szybszy. Ściągnął zawleczkę zabezpieczającą, skierował gumowy wąż na stopy Jezusa i nacisnął dźwignię. Zamiast wodorowęglanu sodu z węża trysnęła benzyna. Cieniutki język ognia pełzł po strumieniu paliwa z powrotem do gaśnicy... FUUUUCH. Metalowy zbiornik eksplodował w rękach mężczyzny, a kula ognia dosięgła dwóch innych, stojących najbliżej. Duchowny, który trzymał drugą gaśnicę, nie zrozumiał, co naprawdę zaszło. Widząc potężną eksplozję i ciała braci trawione ogniem, podejrzewał wybuch gazu lub bomby. Nie miał powodu przypuszczać, że coś jest nie tak z gaśnicą, którą miał w rękach. Była jedynym ratunkiem dla nie-
go i pozostałych. Mężczyzna zdjął zawleczkę i z krzykiem ruszył w kierunku najbliższego płonącego ciała. Modląc się, nacisnął dźwignię. Zdążył powiedzieć: Ojcze nasz, zanim wybuch rozerwał go na strzępy. Głowa i ręce poszybowały w stronę sklepienia, a korpus odrzuciło w kierunku nawy. Sqweegel przyglądał się temu z wysokości sześciu metrów. Żar owiewał mu twarz i oczyszczał ją. Pory w skórze chłonęły słodkawy zapach spalonego ciała. Było lepiej, niż to sobie wyobrażał. Patrzył teraz, jak dwaj kapłani, których ciała nie stopiły się jeszcze z kośćmi, usiłują odnaleźć drogę do wyjścia. Och, to było niesamowite, jak logika zawodziła pod presją i przegrywała z nieracjonalną paniką. Błyskawicznie rzucili się w stronę głównego wyjścia, co oczywiście miało swój sens. Po cóż biec z powrotem przez kościół do zakrystii, schodami w dół, dalej przez korytarz domu parafialnego do bocznego wyjścia, skoro można było wybrać drzwi znajdujące się zaledwie parę metrów dalej? Frontowe wrota zostały spięte mocnymi łańcuchami. Oto dlaczego. Sqweegel umieścił je tam zaraz po wyjściu Darka. Logika się teraz załamała. Po jednym szarpnięciu mężczyźni powinni byli zrozumieć, że drzwi się nie otworzą. Słychać brzęk łańcuchów, głuche uderzanie metalu o drewniane drzwi, i wszystko jasne. Tak, drzwi zostały zablokowane. Trzeba znaleźć inną drogę. Ale nie. Oni byli zbyt przerażeni, żeby wykonać tę prostą analizę. Szarpali drzwi, wyjąc w rytm łańcuchów bębniących o wrota. Jakby skrzeczący lament mógł wystarczyć za modlitwę i sprowadzić Boską interwencję. Jeden znak z nieba i łańcuchy opadną.
Jednak Bóg ich nie słyszał. Albo zwyczajnie nie zaprzątał sobie głowy ich prośbami. Łańcuchy oplatały ozdobne uchwyty z brązu równie mocno jak do tej pory. Zanim dwaj duchowni zrozumieli swoją głupotę i pobiegli znów w głąb kościoła, było już za późno. Sqweegel oddalał się od świątyni, mrucząc do siebie: I rozszerzyło piekło gardło swoje, A jego ogień był nienasycony.
Szpital Socha Medical 23.31
Z
godnie z obietnicą Riggins siedział w nieznośnie jasnej poczekalni i czuwał. Dark usiadł obok niego, głowę wsparł na dłoniach. -Coś już wiadomo? - zapytał. -Nie. Operacja trwa. Lekarz wyjrzał na chwilę, ale nie chciał mi nic powiedzieć. Puszczę mu ponownie sygnał na pager. -Okay. -A, Wycoff dzwonił. Pytał, czemu jeszcze nie złapaliśmy Sqweegela, skoro do nas dołączyłeś. Przysięgam, parę minut sam na sam z tym upierdliwym chujem i... -Spróbuj go olać - poradził Dark. - Musimy myśleć o zadaniu. -Jego nie da się olewać. Dzwoni co godzinę, a ja muszę z nim gadać. Dark wyciągnął się na krześle. W poczekalni nic się nie zmieniło. Te same twarze. Ten sam stos nieprzeczytanych magazynów plotkarskich. Ta sama mieszanina spalonej, słodkiej kawy i rozpaczy. Te same kanały w telewizji... Właśnie nadawano nocny program informacyjny. Białe litery u dołu ekranu pierwsze przykuły uwagę Darka:
ZJEDNOCZONY KOŚCIÓŁ METODYSTYCZNY W HOLLYWOOD Skupił się na komentarzu trzymającego mikrofon KCAL9 w dłoni komendanta policji z północnego Hollywood: - ...wiemy, że w budynku zginęło sześć osób. Strażacy ustalili, że drzwi zostały zamknięte. To powszechna prak tyka przy fali kradzieży nasilającej się ostatnio w okolicy, ale tym razem zamiast odstraszyć przestępców, uwięziono w środku niewinne osoby. Dark nic z tego nie rozumiał. Przecież właśnie stamtąd wrócił. Ile mogła mu zająć jazda do szpitala? O tej porze, nocą, jakieś dwadzieścia minut, góra pół godziny. - Z północnego Hollywood mówił... W tej chwili zadzwonił blackberry Darka. Jedna nowa wiadomość. Nacisnął przycisk i poczuł, jak cała krew odpływa mu z mózgu.
Odbierz wiadomość od Sqweegela. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: crossout
Szpital Socha Medical / Oddział Intensywnej Opieki Medycznej Czwartek/0.09
D
ark obserwował aparaturę, która nie przestawała szumieć, pulsować, monitorować, kalkulować, wstrzykiwać płynów i podawać wyników. Praca maszyn była skuteczna, beznamiętna i bezrefleksyjna. Ich zadanie polegało na utrzymaniu jego ukochanej przy życiu. Czasem chciał się zmienić w taką maszynę. To by wyglądało mniej więcej tak: dzień upływałby niemal wyłącznie na wykonywaniu podstawowych funkcji, bez zbędnych emocji, które kładły się cieniem na codziennych obowiązkach. Pracowałby, jadł, uprawiał sport, aż jego ciało by się rozpadło. Ale to nie byłaby wielka strata, bo nowe maszyny rodziłyby się każdego dnia. On jako on nie byłby istotny. W każdym razie nie w wielkim porządku takiego świata. Wrócił myślami do Sibby i przypomniał sobie, że tylko przy niej nie musiał ukrywać emocji ani udawać kogoś, kim nie był. I to było fantastyczne uczucie. Uzmysłowił sobie, że życie to coś więcej niż tylko ciąg podstawowych czynności wykonywanych przez anonimowe trybiki w maszynie zbyt ogromnej, żeby dało się ją ogarnąć. Ale bez Sibby... Bez niej Dark był gotów znów stać się taką maszyną. - Pan Dark? - główny neurochirurg o wydatnym torsie i nienaturalnie smukłych dłoniach przerwał mu rozmyślania energicznym pukaniem do drzwi.
- Tak - odpowiedział Dark. Zerknął w dół i zobaczył, że ściska palce żony. To był jedyny fragment jej rąk, z którym mógł mieć kontakt. Tylko one wystawały spod cewników pokrywających jej zgrabne dłonie. Jakąś godzinę wcześniej ten sam lekarz powiedział mu w poczekalni, że operacja się udała. Podobna deklaracja niezbyt pasowała do sytuacji. Chirurg wyjaśnił, że zdołano zatrzymać krwawienie wewnętrzne u matki, a stan dziecka jest stabilny... Przynajmniej na razie. Ale był jeszcze jeden problem, który wymagał uwagi - poziom toksyn w jej krwi. Więcej miał powiedzieć po przeprowadzeniu badań. Do tego czasu Dark mógł tylko czekać i się modlić. Może tak jak ci duchowni w kościele? Czy rzeczywiście zginęli, bo on tam zajrzał w poszukiwaniu chwili spokoju? Czy Sqweegel przyczaił się gdzieś w budynku, jak to zrobił w Rzymie, i czekał, aż Dark wyjdzie? A może ukrył się na zewnątrz i wywołał pożar za pomocą nadajnika, żeby potem spokojnie odhaczyć wers swojej upiornej rymowanki: Szóstka ognia posmakuje. Chirurg znów się pojawił i wyrwał Darka z zamyślenia. -Wyniki badań przyszły właśnie z laboratorium - poinformował lekarz. - Wątroba pańskiej żony jest w bardzo złym stanie. -Jak to? -Przypuszczamy, że została uszkodzona podczas wypadku. Dark zerknął na Sibby. Nie otwierała oczu. Otaczał ją krąg rurek, taśm i różnych urządzeń. - Zwykle w takiej sytuacji wykonujemy cesarskie cięcie ciągnął lekarz. - Dziecko jest na tyle rozwinięte, że ma spo re szanse, żeby przeżyć poza organizmem matki. Ale w tym
przypadku wykluczyliśmy zabieg. Z uszkodzoną wątrobą pana żona może sobie nie poradzić z trudami operacji. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wykrwawi się na śmierć. -Jakieś inne rozwiązania? - spytał Dark. -Obawiam się, że żadne nie jest idealne - powiedział lekarz. Nie mamy wiele czasu. Moglibyśmy wykonać cesarskie cięcie, a zaraz potem przeszczep wątroby, jeśli będziemy mieli szczęście i znajdzie się dawca. Muszę pana jednak uprzedzić, że to niezwykle skomplikowana procedura i wykonujemy ją w wyjątkowych sytuacjach. -A jeśli już się na nią decydujecie? Chirurg znacząco spuścił głowę. -Rzadko się udaje. Dark znów spojrzał na twarz nieprzytomnej żony. Wiedział, jaka byłaby jej wola: jak najszybciej wydostać dziecko i nie myśleć o niej, maleństwo było najważniejsze. Nie brał pod uwagę takiego rozstrzygnięcia, dopóki był chociaż cień szansy, że Sibby sobie poradzi. Chirurg nie sugerował, że to w ogóle możliwe, ale on jej nie znał, nie wiedział, jaka jest silna. -Czy mam umieścić żonę na liście biorców wymagających natychmiastowego przeszczepu? - zapytał chirurg. -Jeśli bierzemy tę opcję pod uwagę, muszę to zrobić natychmiast. -Ile mamy czasu? -Około siedemdziesięciu dwóch godzin, chyba że wcześniej zaczną się skurcze. -Proszę ją wciągnąć na listę - zadecydował Dark. Lekarz skinął głową i wyszedł z sali. Dark wrócił do poprzedniej czynności, czyli kontrolowania urządzeń, które monitorowały Sibby. Maszyny nigdy nie musiały podejmować podobnych decyzji. Dla nich wszyst-
ko było jedynką lub zerem, prostą kalkulacją pozbawioną aspektów moralnych i emocji. Mechanizmy nigdy nie musiały wybierać między ukochaną żoną a nienarodzonym dzieckiem. Ale mniejsza o urządzenia. Musiał się upewnić, że postępuje zgodnie z życzeniem Sibby. Ponownie ujął jej palce i zaczął ją delikatnie głaskać. Jej skóra była gładka, ale przerażająco zimna. - Cześć - szepnął. - To ja. Mam tyko parę minut i... chcia łem ci podziękować. Za to, że uczyniłaś mnie najszczęśliw szym człowiekiem pod słońcem. To, co się stało, to nie twoja wina. Zbudowaliśmy razem coś pięknego. Będziemy mieli cudowne dziecko. Pokonamy to. I zrobię wszystko, co w mo jej mocy, żeby ci to jakoś wynagrodzić. Na chwilę przerwał, żeby zebrać myśli. - Kocham cię. Dla ciebie jednej jestem gotów umrzeć. Tylko dla ciebie żyję. Sibby była gdzieś tam, wewnątrz tego ciała, i słyszała słowa wypowiadane przez Steve'a. Niemożność wykonania najmniejszego ruchu była nieznośna. Nie do końca wiedziała, gdzie się znajduje. Nie czuła nawet własnych rąk, nie umiała nad nimi zapanować. „Mam tylko parę minut i... Słuchała, jak szuka odpowiednich słów, i mogła odgadnąć wyraz jego twarzy. Pewnie na przemian otwierał i zamykał usta oraz przewracał oczami w obawie, że powie coś niewłaściwego. Był taki ostrożny, kiedy się do niej zwracał, a ona nie rozumiała jego zachowania. Chciała krzyczeć: „Steve, nigdy nie powiedziałeś nic niewłaściwego, po prostu do mnie mów". Ale ona też desperacko pragnęła mu coś wyznać.
Pomóż mi się obudzić. Tak bardzo chcę ci powiedzieć o wiadomościach od Osobistego Jezusa i o wszystkim, czym wolałam cię nie martwić... Dopiero teraz zrozumiałam, teraz wiem, że nie powinnam była tego ukrywać. Pewnie się zamartwiasz. Zastanawiasz się, co się wydarzyło na autostradzie. Jezu, jak mnie to dobija. Bo wiem, o co w tym chodzi. Ktoś mnie prześladuje, ale byłam zbyt uparta, żeby ci o tym powiedzieć. A teraz dopadł mnie i nasze dziecko...
Hancock Park, Los Angeles
S
qweegel czekał na parkingu przed supermarketem i pocierał palcami kierownicę. Kiedy zdejmował z niej dłonie, pokrywająca je lateksowa powłoka na moment przywierała do plastiku. Poprzedni właściciel samochodu, który teraz należał do Sqweegela, musiał się obżerać hamburgerami i oblizywać palce podczas jazdy, rozsmarowując tłuszcz na kierownicy. Kiedy Sqweegel podpalił później wóz na opustoszałym parkingu, po prostu wyzwolił go z brudu. Podobnie zamierzał wyzwolić nastolatków. Czterech chłopców od pół godziny szukało kogoś, kto by im kupił piwo. Bez większych rezultatów. Masa sztywnia-ków w drogich garniturach przemykała do 7-Eleven po fajki i wodę, mleko albo piwo. Nikt nie zatrzymał się na dłużej z wyjątkiem właściciela zdezelowanego forda pinto, stojącego na ostatnim stanowisku po lewej. Może jeżdżący nim kretyn zaparkował i zasnął. Albo wydoił piwo i stracił przytomność w drodze po kolejne. Ciul jeden. Rob wykonał skok na desce i pozwolił jej się potoczyć aż do krawężnika. Robiło się nudno. Jeśli mieli bezczynnie płaszczyć tyłki, mogli zostać w domu.
W końcu Rick stwierdził, że ma dość, bo to jest bez sensu, więc spada. Przybił piątkę z resztą, wskoczył na deskę i odjechał w stronę domu. Chłopcy powiedzieli, że jest cipą, ale to była tylko kwestia czasu, zanim i oni się zbiorą. Kogo niby chcieli oszukać? Rob wykonał jeszcze jeden skok. Totalna porażka. Wtedy drzwi forda pinto wreszcie się otworzyły i wyłoniła się z niego smukła postać. Jakiś niezły pojeb wyglądający jak Michael Jackson - na głowie miał kaptur, który zakrywał całą twarz. W zasadzie to mógł być Jackson. Może krążył po Hancock Park w poszukiwaniu nowych przyjaciół. Albo zaprosi ich do Neverlandu na napój czekoladowy i pozwoli im pobawić się z szympansem Bubblesem. A oni mu powiedzą, że mają w dupie napój czekoladowy i chcą, żeby skombinował browar. Rzecz jasna, to nie był Michael Jackson. Ale i tak nie zaszkodziło spróbować. Z dziwakami, amatorami marihuany czy twardszych narkotyków czasem się udawało. Byli bratnimi duszami. Świat uparcie ich ignorował, dopóki nie dorośli, nie oprzytomnieli, nie wytrzeźwieli i czegoś z sobą nie zrobili. Rob podszedł pierwszy. Włożył ręce głęboko w kieszenie spodni i zgrywając luzaka, pomaszerował w brudnych trampkach wzdłuż krawężnika, tak by omijać szkło z potłuczonych butelek. - Proszę pana, jak pan nam kupi piwo, to sfinansujemy panu sześciopak. Mężczyzna obrócił głowę w taki dziwny sposób, jakby kark stanowił jedyną ruchomą część jego ciała. Rob odczekał chwilę, a ponieważ nie było żadnej reakcji, pomyślał, że facet jest głuchoniemy. Może dlatego tak się maskował. Jego gardło i usta przegniły czy coś. I wtedy obcy się odezwał:
-Nie piję piwa, tylko dżin. -Dobra, więc... -Zawrzyjmy umowę - zaproponował obcy. - Kupię wam to piwo, jeśli zapłacicie za mój dżin. -Super - ucieszył się Rob, ale zaraz się opamiętał. Zbyt ci zależy, idioto. Fundujesz alkohol temu szpetnemu świrowi. Nie przesadzaj z tą wdzięcznością. - Zgoda - dodał szybko. Sqweegel wszedł do pobliskiego sklepu i odnalazł alejkę z piwem. Uwielbiał robić zakupy, a tak rzadko miał okazję. Jego biały kombinezon był całkowicie niewidoczny pod płaszczem, spodniami, rękawiczkami i kapeluszem. Z tyłu nie wydawał się ani trochę podejrzany - ot, zwykły facet. Z przodu mógł budzić lekki niepokój z powodu widocznych tu i tam niewielkich fragmentów białej gumy, ale w końcu to było Los Angeles. Metropolia pełna celebry-tów, którzy lubili załatwiać swoje sprawy incognito. Miasto okularów słonecznych i maskarady. Sqweegel pasował tu idealnie. Z zadowoleniem odkrył, że sklep oferował szeroki wybór popularnych i tanich piw w zakręcanych butelkach. Łatwo było je otworzyć, a potem znów zamknąć. Nawet gdy się nosiło gumowe rękawiczki. Sqweegel skontrolował kamery przemysłowe, następnie wybrał dwa sześciopaki piwa, które jak sądził, robiło największe wrażenie na nastolatkach. Odkręcił wszystkie butelki, a z małej kieszonki wszytej w bluzę wydobył zakra-placz wypełniony żółtawym płynem. Kap. Kap. Kap. Jedna kropla na butelkę. Końska dawka. Substancja była nie tylko nielegalna, lecz także niezwykle silna.
Sqweegel ponownie nałożył zakrętki, przekręcił je i docisnął. Dzieciaki nawet nie zauważą różnicy. Przeniósł butelki do kasy i podał banknot, nie zdejmując rękawiczek. Sprzedawca rzucił okiem na jego twarz, ale wziął pieniądze bez zbędnych komentarzy. Ostatecznie byli w Kalifornii. Po paru minutach dziwak znów się pojawił. W ręku miał szarą, papierową torbę. Dobra, jest. Mężczyzna zatrzymał się i zerknął do środka. - Nie mają tu mocniejszych trunków. Przejedziemy się? Znajdziemy jakiś porządny supermarket z alkoholem, żeby ście mogli dotrzymać swojej części umowy. Sqweegel podniósł wzrok i spojrzał na każdego z chłopców. Jego odrażające, czarne oczka przypominały szklane kulki. Rob usłyszał, jak któryś z jego kumpli mówił: „jasne, nie ma sprawy", ale nie był pewny, czy to dobry pomysł. - Stary - szepnął w stronę Chrisa. - Na serio mamy wsiąść do samochodu z tym dziwnym gościem? Chris rzucił mu miażdżące spojrzenie. -Ile ty masz lat? Pięć? A co, może się boisz, że ci zaproponuje cukierki? -Nie. Tylko że... Chris pochylił się w stronę Roba i położył mu rękę na ramieniu. - Nie bądź cipką. Kupimy facetowi dżin i spadamy. Olej go. Będzie niezła imprezka. W ten sposób Rob wylądował na siedzeniu zdezelowanego, zatęchłego forda pinto, obok wychudzonego mężczyzny w masce, który jak się okazało, nosił też gumowe rękawiczki. Chłopak nie zauważył ich wcześniej. Gdyby zwrócił na nie uwagę, pewnie nie dałby mu pieniędzy na piwo.
hris i Tom pajacowali na tylnym siedzeniu jak kretyni, śmiejąc się i szturchając nawzajem, aż sprężyny piszczały pod ich ciężarem. Wypili już po połowie piwa. Dobrze, że przynajmniej oni mogli się wyluzować. Rob trzymał swoją butelkę yuenglinga między nogami, a zakrętkę ściskał w dłoni. Piwo przechylało się to na lewo, to na prawo jak płyn w kapsułce poziomicy. Jeszcze się wahał, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego. Może przyczyną był odór w samochodzie, który nazbyt przypominał mu gnijące ścieki. Chłopak próbował odnaleźć przycisk otwierający okno, ale trafił na korbkę. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy zaprzestano produkcji okien z tymi upierdliwymi uchwytami. W latach osiemdziesiątych albo coś koło tego. Korbka nie działała. Podskakiwała wprawdzie centymetr w górę i w dół, ale była zablokowana. Pieprzyć to. Wziął duży łyk piwa. Nie chciał zepsuć innym zabawy swoim marudzeniem. Obserwował światła i wystawy sklepowe, które mijali, pędząc Olympic. Chłodne piwo smakowało fantastycznie. W niczym nie przypominało sikacza ze szkolnych dyskotek. Kierowca nie odezwał się dotąd ani razu. - O co chodzi z tą maską? - zagadnął Rob.
C
- Właśnie - odezwał się z tyłu Chris. - Pracujesz po nocach z Batmanem i oczyszczasz miasto ze zbrodniarzy i innych mętów? Chris i Tom zaczęli wyć na tylnym siedzeniu, złamasy jedne. W przeciwieństwie do Roba nie siedzieli z przodu. Nie dzieliło ich zaledwie kilkanaście centymetrów od niego. Nawet jeśli ich zachowanie przeszkadzało kierowcy, nie dawał tego po sobie poznać. Patrzył na drogę, co jakiś czas zatrzymywał się na światłach lub zmieniał pas. Potem powoli sięgnął do pokrętła i zwiększył ogrzewanie, jakby w samochodzie nie było wystarczająco duszno. Wreszcie odwrócił się w stronę Roba. Dwoje czarnych oczu przeszywało chłopca otworami w lateksie. -A więc sądzicie, że wkładam przebranie i sam wymierzam sprawiedliwość napotkanym złoczyńcom? -Ehe - skinął Rob. - Coś w tym rodzaju. -Cierpię na rzadką chorobę skóry - wyjaśnił Sqweegel i zawiesił głos. - Przerąbane - skomentował Rob. -Rzeczywiście, przerąbane. Jeśli wystawiłbym ciało na słońce, wyschłoby na wiór, a ptaki rozszarpałyby je dziobami żądnymi krwi. Na tyle samochodu momentalnie zrobiło się cicho. Ptaki? Rozszarpałyby ciało? Co takiego? Rob znów odwrócił się w stronę okna i skupił na widokach Los Angeles migających za szybą. Przymknął oczy. Powieki opadły na dłuższą chwilę. Jak wtedy, gdy człowiek na parę sekund zapada w drzemkę, zanim na dobre się wybudzi. Zaraz. O co chodzi, do cholery? Jeszcze nie było dziewiątej. Chłopak rozglądał się dookoła, kiedy nagle świat zaczął wibrować, jakby ktoś uderzył w wielki bęben basowy ukry-
ty głęboko pod powierzchnią ziemi. To nie było trzęsienie ziemi, prawda? Rob utracił ostrość widzenia, ale zaraz ją odzyskał. Na tylnym siedzeniu nieprzytomny Tom opierał głowę o ramię Chrisa, butelka wyśliznęła się z jego smukłej dłoni i uderzyła o podłogę, spieniając piwo. Tymczasem Chris nie mógł poruszać rękoma. Dotykał butelki spoczywającej na kolanach, ale nie potrafił jej podnieść. Rob właśnie miał go ostrzec. Stary, nie. Nie pij więcej tego piwa. Coś z nim jest nie tak... W tej samej chwili stracił przytomność i jego głowa zanurkowała między siedzenia. Sqweegel ostrożnie pchnął siedzącego obok chłopca z powrotem na miejsce. Jego skroń zatrzymała się na szybie. Ślina już zdążyła mu zebrać się w kącikach ust. Sqweegel dłonią pokrytą gumą odszukał pokrętło archaicznego radia. Chwilę mocował się z gałką, aż wreszcie wybrał stację nadającą klasykę. Jakiś napuszony, niemiecki utwór sączył się w eter, gdy wjeżdżali na autostradę. Czekała ich daleka droga i Sqweegel nie chciał tkwić w korkach dłużej, niż to było konieczne. Z bliska dało się zauważyć, że na białym tworzywie pokrywającym twarz mężczyzny, tuż obok miejsca, gdzie powinny znajdować się usta, pojawiło się dziwne załamanie. Sqweegel się uśmiechał.
Gdzieś w południowej Kalifornii
R
ob odzyskiwał przytomność. Najpierw uderzył go zapach obrzydliwy fetor z toalety. Następnie poczuł chłód betonu, na którym opierał policzek. Nic z tego nie rozumiał. Czy nie powinien być przypadkiem w samochodzie tego faceta? Co jest, do cholery?! Kiedy się zorientował, że ktoś go rozebrał, a ręce i nogi skrępował mu plastikową taśmą, jego skóra zrobiła się przeraźliwie zimna, w dole żołądka poczuł bryłę lodu. Jezu, gdziekolwiek się znajdował, jechało tu okropnie. Dałby wszystko, żeby móc cofnąć czas i powiedzieć Chrisowi i Tomowi: - Nie. Możecie uważać mnie za cipkę, leję na to. Nie powinniśmy wsiadać do samochodu z tym pieprzonym świrem. Nie powinniśmy naciągać ludzi na piwo. Powinniśmy siedzieć w domu i przygotowywać się do egzaminów, co nasi rodzice ciągle nam powtarzają. W pokoju panowała ciemność, ale Rob słyszał jęki rozlegające się obok. To chyba budził się Chris. Gdyby Rob był mniej przerażony, pewnie zacząłby go wyzywać i uświadamiać mu, jakim jest skończonym durniem. Nagle pokój wypełniło ostre światło. Szaleniec w masce stał obok lampy. Nie miał już na sobie jeansów ani bluzy z kapturem. Maska, którą Rob widział na
jego twarzy, okazała się częścią kombinezonu osłaniającego całe ciało. Prawie całe ciało. Z przodu kombinezonu coś wystawało spomiędzy rozpiętego zamka. Rob nie widział dotąd wielu nagich mężczyzn. Miał dopiero siedemnaście lat. Każdy, kogo za bardzo zżerała ciekawość i rzucał zbyt natarczywe spojrzenia w szkolnej szatni, mógł porządnie oberwać. Jednak nawet mało doświadczonemu Robowi wydawało się, że facet miał nienaturalnie wielkiego. Nieproporcjonalnego do jakiegokolwiek męskiego ciała, a już na pewno - do tak niedożywionego. Świr bezszelestnie zbliżał się do nich, dźwigając coś w obu dłoniach. Jego penis kołysał się lekko podczas marszu. Rob przechylił głowę, żeby lepiej widzieć - cholera, a co jeśli to broń?! Mężczyzna postawił przedmioty na ziemi przed chłopcami, po czym rozpiął zamek na ustach. Miotła. Kij baseballowy. Świr wyprostował się i zaczął masować członek, doprowadzając go do erekcji. -Co chcesz z nami zrobić? - zapytał Rob i niemal natychmiast pożałował, że otworzył usta. -Myślę, że doskonale wiesz, co chcę z wami zrobić - odparł szaleniec. - Ale zamierzam wam dać pewne pole manewru. Wybór jest taki: ja, rączka miotły albo kij baseballowy. Zdecydujcie we trzech. Co lub kogo wolicie. Czy może mam podjąć decyzję za was? Rob rzucił ukradkowe spojrzenie i zobaczył, że penis mężczyzny również został obciągnięty białym lateksem. Był owinięty tak ciasno, że dało się dostrzec naczynia krwionośne. Kurwa mać. O co mu chodziło, na litość boską? I co miał na myśli, mówiąc o wyborze? Co lub kogo wolą... Jezu,
wyciągnij nas stąd. Niech ktoś nas usłyszy, do kurwy nędzy, i wydobędzie stąd... -Co ty wyprawiasz, człowieku? - darł się Chris. - Przecież ci nic nie zrobiliśmy. -Podczas wzwodu mam dwadzieścia pięć centymetrów. Uchwyt miotły jest długi na dziewięćdziesiąt jeden centymetrów i szeroki na pięć. Drewniany kij ma długość siedemdziesięciu sześciu centymetrów, a jego obwód wynosi piętnaście, ale nie martwcie się. Mam narzędzia, które nam pomogą. Narzędzia? Kim był ten facet? - Jeśli nie potraficie się zdecydować - zaczął Sqweegel z dezaprobatą - zrobię to za was. Rob znienawidził się za słowa, które wyjąkał, ale wiedział, że musi zareagować pierwszy, zanim zrobią to koledzy. Starał się nie myśleć o tym, co nastąpiło później. O rozpaczliwych skargach Chrisa i Toma, którzy szybko zorientowali się, w jakiej sytuacji ich postawił. O dotyku chudej, zimnej, pokrytej gumą ręki na biodrach. Obrzydliwym oddechu, który czuł na ramieniu. Stękaniu. Po pewnym czasie, zaczęło mu się wydawać, że jego ciało zostało przepołowione na całej długości aż do rozdygotanej, udręczonej piersi. Po kolejnej porcji męczarni nagle wszystko ustało. Rob usłyszał, jak mężczyzna zaciera dłonie. - To była tylko rozgrzewka - powiedział dziwoląg. - Te raz zaczniemy prawdziwą zabawę. Znów się zaczęło. I wydawało się, że nigdy się nie skończy... Sqweegel pchnął pierwszego z chłopców - Roba - na ziemię i obserwował, jak dzieciak doznaje wstrząsu. Tej nauczki nigdy nie zapomni, i Sqweegel był dumny, że to on jej udzielił.
- A teraz wy dwaj. Co wybieracie? Chłopcy zwinęli się jak świeżo wylęgłe czerwie. Pełzali po posadzce lochu niczym bladobiałe, beznogie stworzenia, na próżno usiłujące uniknąć losu, jaki ich czeka. - Zakładam, że decyzję pozostawiacie mnie. Rob mocno zacisnął powieki i modlił się żarliwiej niż kiedykolwiek, żeby się okazało, że to najgorszy koszmar, jaki mu się przyśnił, i żeby się niedługo obudził. Rzecz jasna, tak się nie stało.
Liceum w Hancock Park Czwartek/15.00
IV ozległ się ostatni dzwonek tego dnia. Niektórzy uczniowie uczynili z powrotu do domu prawdziwą sztukę - najpierw pędzili do szafki (jeśli to było absolutnie konieczne), a zaraz potem do najbliższego wyjścia. Kto ostatni przy autobusie, ten ciota. Najszybsi z nich pierwsi zobaczyli trzech nagich, związanych i zakneblowanych nastolatków leżących na frontowych schodach szkoły. Początkowo sądzili, że to żart. Jeden z kawałów, jakie uczniowie starszych roczników zwykle wycinali pierwszoroczniakom, skutecznie kompromitując ich w oczach całej szkoły. Coraz więcej osób opuszczało budynek i gromadziło się przy schodach. Ktoś wskazał palcem i krzyknął. Krew. Chłopcy leżeli w kałuży krwi, wijąc się i trzęsąc. Ich oczy przepełniała rozpacz. Szpital Socha Medical
Riggins czekał na korytarzu, aż lekarze zakończą obdukcję. Chłopcy trafili tutaj, ponieważ szpital znajdował się najbliżej liceum.
Agent nawet nie próbował sobie wyobrażać, co musieli teraz czuć rodzice tych dzieciaków. Ich synowie zniknęli poprzedniej nocy. Rodzice pewnie nie zmrużyli oka, modląc się i targując z Bogiem, obiecując, że zrobią wszystko, jeśli zwróci im dzieci. Ich modlitwy zostały wysłuchane, choć raczej nie tego się spodziewali. Pytanie tylko, czy to zrobił Sqweegel. Riggins polecił, aby informowano go o wszelkich brutalnych napaściach i morderstwach na obszarze całego Southland, a ten przypadek niewątpliwie spełniał wyznaczone kryteria. Kiedy godzinę temu powiedział o tym Wycoffowi, sekretarz wpadł w szał: - Do diabła z nimi! Ten potwór nie porywa, tylko torturuje i zabija. Skup się na sprawie! Nic innego nie powinno cię obchodzić! Ale Riggins nie mógł odpuścić. Szpital Socha Medical powoli zmieniał się w filię Wydziału Spraw Szczególnych -najpierw Sibby, potem doniesienie o duchownych, a teraz ci chłopcy. Agent zaczynał się niepokoić. Dlaczego padło na uczniów z tej konkretnej dzielnicy? Czyżby chodziło o bliskość szpitala, który znajdował się zaledwie dziesięć minut jazdy West Third od miejsca ich znalezienia? A może mieli zwyczajnie pecha - natknęli się na mordercę, kiedy ten krążył po ulicach Los Angeles? Należało też pamiętać, że rodzina Darka mieszkała właśnie w Hancock Park i tu Steve chodził do liceum. Riggins miał nadzieję, że rozmowa z nastolatkami rzuci na sprawę nowe światło. Nawet najdrobniejszy szczegół dotyczący przestępcy lub miejsca, w którym byli przetrzymywani, mógł pomóc w jego ujęciu. Cała trójka wkrótce miała zostać przewieziona do najbliższego komisariatu. Riggins nie zamierzał kwestiono-
wać kompetencji lokalnej policji, błyskając odznaką FBI. Tego rodzaju konflikt był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Na szczęście wszystko poszło po jego myśli. Jack Mitchell potężnie zbudowany, rzeczowy glina - nie miał nic przeciwko temu, żeby on i Dark byli obecni przy przesłuchaniu. Riggins dał mu wyraźnie do zrozumienia, że tego typu sprawy są chlebem powszednim w Wydziale Spraw Szczególnych. Dark pojawił się nie wiadomo skąd: -I co? -Sekundę - powiedział Riggins. - Najpierw mi powiedz, co z Sibby. -Bez zmian - widać było, że chce zmienić temat i wrócić do omawiania sprawy. - A chłopcy? Coś już powiedzieli? Dark widział ich przed godziną, kiedy trafili na oddział pomocy doraźnej. Wyszedł właśnie trochę się przewietrzyć i zapytał jednego z umundurowanych policjantów, co się stało. Słodki Jezu, bez terapii się nie obejdzie. Rany fizyczne i psychiczne będą goić się miesiącami. Dark nie mógł uwierzyć, kiedy usłyszał, w jakim stanie ich znaleziono - nagich, krwawiących, podrzuconych przy wejściu do szkoły w Hancock Park. Jego liceum. Zbieg okoliczności? Tego nie można było wykluczyć, ale i tak poprosił Rigginsa, żeby to sprawdził. Po pożarze w kościele - jego kościele - i śmierci tych sześciu duchownych Dark przestał wierzyć w zbiegi okoliczności. - Dogadałem się z Jackiem Mitchellem z policji w Los Angeles - wyjaśnił Riggins. - Rodzice wyrazili pisemną zgo dę na naszą obecność podczas przesłuchania. A jeśli będzie trzeba, powdzięczę się trochę, żebyśmy mogli sami z nimi pogadać. Tym ludziom zależy, żeby gwałciciel ich dzieci
trafił za kratki, a jego jaja - jeśli to możliwe - znalazły się w słoiku po dżemie. - Wyobrażam sobie, jak się teraz czują - powiedział Dark.
Obejrzyj przesłuchanie. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: violated
Zachodnie Hollywood 19.09
ark wspiął się po wąskich, betonowych schodach, które prowadziły do frontowych drzwi mieszkania. To był jego nowy dach nad głową. Riggins zorganizował go, żeby miał gdzie trzymać najpotrzebniejsze rzeczy, przedmioty, do których musiał mieć szybki dostęp. Kiedy zatrzymał się przed wejściem z kluczem w ręku, przez jego głowę zaczęły przelatywać paranoiczne wizje. A jeśli Sqweegel śledził firmę przeprowadzkową albo Rig-ginsa, który sam wtaszczył pudła z jego rzeczami na trzecie piętro? Może potwór czaił się gdzieś w środku, w kącie albo pod zlewem? Właściwie Dark sobie tego życzył. Pragnął go dostać w swoje ręce, choć na parę sekund, nawet jeśli miałby przy tym zginąć. Chciał mu odpłacić za włamanie do ich domu -jedynego bezpiecznego miejsca. Schronienia, które stworzyli razem z Sibby. Zresztą mniejsza o to. Teraz najważniejsze było zadanie. Nadal miał na sobie koszulę, w której dotarł na miejsce wypadku. Była cała poplamiona krwią żony. Gdy siedzieli w poczekalni, Riggins spojrzał na niego z dezaprobatą i kazał mu iść do mieszkania, wziąć prysznic i przebrać się, zanim zacznie odstręczać ludzi. Trudno się było z nim spierać.
D
Tyle że to mogło poczekać. Przedtem Dark musiał załatwić coś innego. Coś, co nie dawało mu spokoju od paru godzin. Zaczął zrywać taśmy i szperać w brązowych, kartonowych pudłach. Riggins powiedział, że spakował rzeczy osobiście. Dark miał więc nadzieję, że gdzieś tutaj znajdował się jego laptop. Analityczne myślenie wymagało segregowania elementów w odpowiedni sposób i komputer był w tym niezastąpiony. W trzecim pudle, które otworzył, Dark znalazł prostokątny przedmiot zabezpieczony błękitną bibułą. Zdjął ją, a to, co zobaczył, wprawiło go w zadumę. Fotografia Sibby zrobiona, zanim się poznali, w czasach, kiedy jego żona była profesjonalną tancerką. To było pierwsze zdjęcie, jakie od niej dostał po usilnych prośbach. Dark uwielbiał patrzeć, jak Sibby tańczy. Zachwycała go, nawet gdy przechadzała się po pokoju. Kiedy wreszcie uległa i podarowała mu fotografię, przyglądał się jej godzinami, próbując zrozumieć, co go tak w tym ujęciu pociągało. Nie chodziło o żaden szczegół czy część jej ciała. Sibby w tańcu - to był najpiękniejszy widok, jaki mógł sobie wyobrazić. Lekko drżącymi palcami ponownie owinął ramkę. Uważał przy tym, żeby nie rozedrzeć bibuły. Nie chciał, żeby ktoś poznał, że była rozwijana. Włożył pakunek do pudła, przy okazji muskając stare baletki żony, które przypomniały mu o szczęśliwych chwilach, jakie razem spędzili. Potem zamknął pudło i zakleił taśmą. Kiedy przeszukiwał czwarty karton, natknął się na kolejną ramkę ze zdjęciem, tym razem przedstawiającym ich dwoje ubiegłego lata. Zrobionym niedługo po tym, jak zaczęli się spotykać. Sibby miała na sobie delikatną, żółtą sukienkę. Uwielbiał ją, uwielbiał ją na niej, wspaniale podkreślała
jej kształty, cudownie było ją z niej zdejmować wieczorem, po powrocie do domu... To samo ciało leżało teraz posiniaczone, poranione i obolałe w pobliskim szpitalu. Dark przywołał się do porządku. Przedmioty związane z żoną zbyt łatwo odrywały go od rzeczywistości. A w ten sposób na pewno jej nie pomoże. Musiał wrócić do sprawy, nawet jeśli chodziło tylko o to, żeby się czymś zająć, dopóki Sibby nie odzyska przytomności. Wreszcie odnalazł pudło z rzeczami, których szukał: laptopem, drukarką bezprzewodową, ryzą papieru i długopisami. Tak wyposażony usiadł po turecku na środku salonu oświetlonego jedynie lampką biurową. W tej chwili myślał tylko o tym. Był wyłącznie on i materiał dowodowy. Wiedział, że wyjaśnień należy szukać w rymowance Sqweegela.
D
ark wprowadził tekst do komputera, powiększył czcionkę i pospiesznie wydrukował plik.
Jeden z życiem się rozstaje. Dwójka szlochać nie przestaje. Trójka łgarstwem wykpić chce się. Czwórki westchnień głos się niesie. Pięć, dlaczego? - zapytuje. Szóstka ognia posmakuje. A siódemka... słów brakuje! Przekreślił jedną linijkę: Szóstka ognia posmakuje.. Oczywiście chodziło o duchownych ze Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego i o nastolatków z Hancock Park, których Sqweegel torturował: Trójka łgarstwem wykpić chce się. Mimo poważnych ran odbytu chłopcy trzymali się swojej wersji: jeździli na desce, nagabywali obcych o piwo. Jakiś
mężczyzna zaproponował, że kupi im parę butelek, jeśli zapłacą za jego dżin. W sklepie nie było dżinu, więc pojechali z nim do supermarketu z alkoholem. Nic więcej nie pamiętali. A przynajmniej tak twierdzili. Jack Mitchell przypomniał, że pielęgniarka w szpitalu stwierdziła u nich obecność krwi i rozległe obrażenia w okolicy genitaliów. Chłopcy nerwowo tłumaczyli, że to był efekt pijackich wygłupów - zgniatali tyłkami opakowania z ketchupem. W pewnym momencie jednemu z nich wymsknęło się coś o facecie w białym kostiumie. Mitchell natychmiast to podchwycił. Jakiego rodzaju biały kostium? Z jakiego materiału? Chłopak utrzymywał, że podobny do garnituru. Trzyczęściowy. Z kamizelką. Dwaj pozostali to potwierdzili. Tak, podobny do garnituru. Zapinany na guziki. Kłamali jak z nut. Tak, jak to przewidział Sqweegel. Trójka łgarstwem wykpić chce się. Dark wpatrywał się w pozostałe linijki wiersza, usiłując odgadnąć, co mogą znaczyć. Interesowała go nie tyle treść poszczególnych fragmentów, ile ogólny schemat. Czy Sqwee-gel odhaczał je losowo, czy według jakiegoś wypracowanego porządku? Czy to, że pierwsza była szóstka, a później trójka, czyli połowa pierwszej wartości, miało jakieś znaczenie? Czy zdążył już popełnić zbrodnie odpowiadające kolejnym wersom? Nie, to nie byłoby w jego stylu. Nie w tym przypadku. Tym razem chodziło o jakieś widowiskowe posunięcie. Fakt, że Sqweegel włamał się do domu Darka parę godzin przed wizytą Rigginsa, oznaczał, że potwór chciał
zwrócić na siebie uwagę. Więc słucham, ty porąbańcu. Słucham tylko ciebie. I pomyśleć, że jeszcze parę dni temu żył bez tych problemów. Wiedział, że ból po stracie rodziny nigdy nie minie, ale czasy, kiedy usiłował wejść w skórę potwora, stanowiły zamierzchłą przeszłość. To go przestało interesować. Jego bliskich już nie było i żadne profilowanie sprawcy ani próba odgadnięcia jego zamiarów nie mogły przywrócić im życia. A teraz znów tkwił w tym po uszy. Kolejny raz próbował wejść w chory umysł szaleńca. Zupełnie jakby po paskudnym złamaniu nogi postanowił złamać ją po raz kolejny, żeby sobie udowodnić, że pamięta, jak to zrobić. Starał się zobaczyć świat czarnymi, świdrującymi oczami Sqweegela. Oczami... Zaraz. Dark sięgnął po komórkę i zadzwonił po Rigginsa. -Co tam? Wszystko w porządku? -Serwer wideo z mojego domu. Zabrałeś go? Dark przypomniał sobie, że niewielki serwer miał wbudowany monitor umożliwiający odtworzenie materiału z wewnętrznego dysku twardego. Zupełnie o nim zapomniał po tym, co się dzisiaj stało. -Jeśli powiesz to jeszcze raz po ludzku, może będę mógł ci pomóc. -Kamery w moim domu - wyjaśnił Dark. - Po jednej w każdym pomieszczeniu. Wszystkie były podłączone do małej, białej skrzynki, która znajdowała się w górnej części frontowego schowka. Spakowałeś ją? -Jeśli wychodził z niej jakiś przewód, to pewnie tak. -I gdzie teraz jest?
- Może w pudle na badziewie z przewodami? Przykro mi, Dark. Pakowałem w pośpiechu. Mogę przyjechać i pomóc ci szukać... Dark rozłączył się i zaczął przetrząsać pozostałe kartony.
Nowy Jork / West River Drive Czwartek/ 23.00 czasu wschodnioamerykańskiego
S
qweegel zapłacił taksówkarzowi i pozwolił mu zatrzymać resztę. Chwilę później brudny żółty crown vic odjechał, pozostawiając pasażera na chodniku najbardziej wysuniętym na zachód na Manhattanie. Taksówkarz słuchał w radiu jakiegoś gówna. Gdyby nie to, że Sqweegel miał już inne plany, mężczyzna z pewnością zapłaciłby za swój występek. Mógł na przykład skończyć gdzieś skrępowany, z nawierconymi dodatkowymi otworami w uszach, co otworzyłoby je ponownie na Boski dźwięk. Boską ciszę. Ale nie było czasu. Konie już czekały, a na przeciwległym wybrzeżu jego myśliwy dreptał w miejscu i desperacko potrzebował kolejnej wskazówki. Po stronie Jersey, wysoko nad wodami rzeki Hudson migotały gwiazdy. Sqweegel lubił lekceważyć wieżowce Nowego Jorku, ponieważ zbyt wiele osób oddawało im bezmyślną cześć. Były jednak pożyteczne, bo oferowały mu niezliczone kryjówki. Gdyby tylko chciał, bez trudu mógłby zaszyć się wśród betonowych płyt Manhattanu na dziesięć albo nawet dwadzieścia lat i nikt nie zdołałby go odnaleźć. A on czuwałby przez cały czas. Jak anioł. Dzisiejszej nocy nie zamierzał się ukrywać. Zszedł z chodnika i pomaszerował dalej ubitą drogą. Przypominał żołnierza, który wrócił z Afganistanu na krót-
ką, weekendową przepustkę - wojskowe glany, spodnie moro, kamizelka kuloodporna, bluza z kapturem, czarna czapka i okulary przeciwsłoneczne. Zwyczajny Amerykanin. Typowy mieszkaniec Brooklynu. Nie zwróciłby niczyjej uwagi. Białe, prostokątne pudło, które niósł pod pachą, wyglądało równie niewinnie. Mogło zawierać kwiaty dla matki albo dziewczyny. Tuzin świeżo ściętych róż, które mówiły: „Mam nadzieję, że nie doprawiłaś mi rogów, gdy narażałem tyłek pod Hindukuszem". Ścieżkę przecinał drewniany płot zabezpieczony drutem kolczastym. Na ogrodzeniu umieszczono drewnianą tabliczkę. Żłobione litery wypełnione farbą w kolorze starego złota tworzyły napis: POLICJA KONNA WYDZIAŁ POLICJI MIASTA NOWY JORK Odrobina rustykalnego smaku pośród wyspy ze szkła, plastiku i połyskującego metalu. Nieco wbrew sobie Sqwee-gel odczuwał szczery podziw. Ludzie czasem potrafili go zaskoczyć. Pod najniższym szczeblem przepchnął pudło na drugą stronę płotu. Zdjął kamizelkę i zarzucił ją na drut. Błyskawicznie wspiął się na ogrodzenie, pokonał je i wylądował po przeciwnej stronie, jednocześnie ściągnął kamizelkę. Jego ruchy były tak płynne i szybkie, że gdyby ktoś mu się p r z y -glądał, musiałby przetrzeć oczy ze zdumienia i poprosić o powtórkę, by upewnić się, że widział to, co widział. Sqweegel zerwał taśmę zabezpieczającą wieko pudła. Dosyć już tej maskarady. Był na miejscu. Podniósł pokrywę. Wewnątrz kartonu leżały hakownica, amunicja i foliowa torba pełna marchwi.
Wszystko kupione na Brooklynie, podobnie jak karton. Pudło pochodziło z kwiaciarni przy Court Street, marchew była ze sklepiku przy Smith Street. A broń? Od drobnego handlarza z Red Hook, którego adres znalazł w Internecie. Zakupy nie zajęły więcej niż godzinę. Po minucie broń była załadowana. Srebrne kule jedna po drugiej ułożyły się w komorze: klik, klik, klik, klik, klik. Sqweegel podszedł do głównej stajni. Uderzył go ostry zapach łajna i mokrej słomy. To tutaj policja konna trzymała swoje wierzchowce. Policjanci rozsiani po Brooklynie, Qu-eens, Manhattanie, Jersey i Long Island raczyli się właśnie pizzą i piwem, podczas gdy ich rumaki nigdy nie opuszczały wyspy. Nieprzerwanie trwały na służbie na maleńkim skrawku zieleni, jaki Manhattan łaskawie im oferował. Każdy mógł odwiedzić stajnię i zobaczyć konie. Sqweegel złożył im wizytę przed rokiem. Wtedy też sporządził staranne notatki. Teraz wyciągnął notes z tylnej kieszeni spodni zaczął sprawdzać imiona zwierząt. Każdy koń miał przydomek, ale te na liście Sqweegela były szczególne: Dalia Runner Coach Beemer Sampson Najpierw Dalia. Imię kurwy - pomyślał Sqweegel.
Zachodnie Hollywood 20.02 czasu pacyficznego
C
ałkowicie biały ekran ze sporadycznymi cieniami na brzegach i ziarnistym obrazem. Dark oglądał film z sypialni zarejestrowany poprzedniej nocy. Co do cholery? Przewinął nagranie o jakieś dziesięć minut, zamknął okno i kliknął na plik z salonu. Tu z kolei materiał z monitoringu był nietknięty, a obraz - czysty. Oświetlenie nie było najlepsze, ale dało się zobaczyć, co się dzieje w pokoju - Sqweegel tak to zaplanował. Chciał, żeby Dark sobie uświadomił, jak łatwo się włamać do jego domu, przekraść przez pokój dosłownie pod samym nosem Maxa i Henry'ego, zdjąć ubranie tuż przed schodami i udać się do Sibby... Jestem w twoim domu, Dark. Widzisz, jakie to proste? Mimo całego twojego doświadczenia i przeszkolenia? Obiecałeś Sibby, że niezależnie od sytuacji będzie przy tobie bezpieczna? Czy los twojej przybranej rodziny nie nauczył cię niczego o bezpieczeństwie w domu? Czas na początku nagrania idealnie odpowiadał momentowi, w którym Dark zapalił silnik samochodu, by pojechać na spotkanie z Rigginsem w knajpce w pobliżu molo.
Najwyraźniej sukinsyn zaszył się w jakiejś wilgotnej szparze niedaleko domu i czekał na jego odjazd. A potem poszedł prosto do ich domu, do sypialni. Wystarczyło wejść po schodach. Oglądanie filmu do końca i w przyspieszonym tempie było do zniesienia. Jednak w czasie rzeczywistym robił on przerażające wrażenie. Nieludzkie ciało Sqweegela wolno sunęło przez pokój. Jego ruchy były tak spokojne i wystudiowane, że prawie niezauważalne - Dark musiał się długo przypatrywać, zanim stwierdził, że potwór rzeczywiście się porusza. Scena rozgrywała się, gdy siedział nad kubkiem zimnej kawy i wysłuchiwał paplaniny Rigginsa o pieniądzach, byłych żonach i życiu. Sqweegel zakrada się do pokoju, w którym śpi jego niczego nieświadoma żona... Biały ekran doprowadzał Steve'a do szału. To się nie trzymało kupy. Wszystkie kamery w domu działały bez zarzutu. Z wyjątkiem tej w sypialni? Która to była linijka? - przemknęło mu przez myśl. -Który wers pieprzonego wierszyka mógł odnosić się do Sibby? Na pewno nie pierwszy, bo wciąż żyła. Nietknięta, jak sama stwierdziła. Drugi? Czyżby chodziło o Sibby i dziecko? Chryste, może coś zrobił maleństwu? Dark dwukrotnie nacisnął guzik przewijania. Czy to możliwe, że kamera szwankowała od paru dni, a on tego nie zauważył? Mało prawdopodobne. System tworzył pętlę, więc jakakolwiek usterka zasilania zostałaby zasygnalizowana przez główny serwer głośnym pikaniem. Chodziło o coś innego. Nagle biel zniknęła i na ekranie pojawił się obraz. Dark nacisnął START.
Sqweegel znajdował się teraz obok komody i ustawiał jakieś niewielkie urządzenie na jej wypolerowanym blacie... Biały ekran. W jakiś sposób sukinsyn zdołał zakłócić przekaz. Nie chciał, żeby Dark zobaczył to, co się wydarzyło potem. A może chciał? Palec agenta na moment zawisł nad touch padem, zanim wybrał kolejną funkcję i przewinął nagranie do przodu. Licznik zaczął odmierzać minuty. Nagle zamiast białej plamy na ekranie znów pojawił się obraz. O Boże. O Boże, nie!
Nowy Jork
Konie były niespokojne. Do stajni wdarł się intruz i wyprowadził je z równowagi. Mężczyzna wyglądał inaczej. Pachniał inaczej. Zachowywał się w odmienny sposób. Nie przypominał człowieka. Zaniepokojone zwierzęta zaczęły rżeć i wierzgać w boksach. Te bardziej przestraszone oddawały mocz przerywanym strumieniem. - Cicho już, cicho - Sqweegel próbował je uspokoić. - Nic do was nie mam. Przyszedłem do Dalii. O, tutaj jest. Metalowa tabliczka, umieszczona na drzwiach boksu, informowała o okolicznościach, w jakich koń trafił na Manhattan: DALIA ZOSTAŁA PRZEKAZANA PRZEZ PANIĄ DAHL ZGODNIE Z ŻYCZENIEM JEJ POLEGŁEGO MĘŻA, PRACOWNIKA WYDZIAŁU STRAŻY POŻARNEJ MIASTA NOWY JORK, 11.09.2001 Koścista ręka intruza otworzyła zasuwę. Sqweegel wszedł do boksu. Jego ruchy były wystarczająco powolne i spokojne, żeby klacz się odprężyła. Nic, co poruszało się
tak wolno, nie mogło stanowić zagrożenia, prawda? Zresztą zwierzę nie zdążyło się jeszcze całkiem przebudzić. Kasztanka stojąca przed Sqweegelem miała w kłębie nieco ponad półtora metra. Jej czarne błyszczące oczy rzucały badawcze spojrzenia. Potwór sięgnął do torby i wyjął z niej marchew. -A co powiesz na pyszną, soczystą marchewkę, Dalio? Jest cała dla ciebie. Dalia obwąchała przysmak, następnie szybko odgryzła kawałek. Pozostała część wypadła z ręki Sqweegela na brudną podściółkę ze słomy. Kiedy pochylił się, żeby ją podnieść, koń znów się przestraszył, stanął dęba i zaczął wierzgać. Sqweegel znieruchomiał do czasu, aż zwierzę się wreszcie uspokoiło. Dopiero po paru minutach mężczyzna uniósł rękę i podszedł bliżej. Klacz pozwoliła się pogłaskać po głowie. Była taka ciepła. Sqweegel pochylił się i szepnął: - To nie twoja wina, maleńka. Dzieci nigdy nie są winne. To przez twoją matkę. To zawsze wina matki. Podniósł broń, zbliżył tłumik do boku klaczy i nacisnął spust. Nie miał wyrzutów sumienia. Przecież wszystko wyjaśnił zwierzęciu. Nogi Dalii natychmiast się ugięły. Jedna, druga, a potem dwie kolejne. Klacz nie mogła już utrzymać ciężaru własnego ciała, więc runęła na ziemię i biła kopytami w powietrzu. Próbowała oddychać, ale jej płuca już przestały pracować, a serce zaczynało słabnąć. Nawet nie zdążyła zarżeć. Powieki zrobiły się ciężkie. Słoma, na której leżało zwierzę, zalała się krwią. Dalia nie rozumiała, co się dzieje, dlaczego ciało odmawia jej posłuszeństwa. Pocieszające jest to - pomyślał Sqweegel - że to już długo nie potrwa. Czekał do samego końca, a potem sięgnął do głowy klaczy i zamknął jej oczy. Nawet przez gumę rękawiczek czuł,
jak ciepło ucieka z organizmu zwierzęcia. Już niebawem cisza pochłonie to wyczerpane ciało. - To nie ja - powiedział cicho Sqweegel. - To ta strażacka kurwa ci to zrobiła. Zostały jeszcze cztery konie. Teraz przyszła kolej na Runnera.
D
ark nie odrywał oczu od ekranu, na którym Sqweegel pochylał się nad ciałem jego śpiącej, ciężarnej żony. Jakaś część jego mózgu wiedziała, że to tylko obraz na monitorze LCD, ale inna, ta zwierzęca, ledwo opierała się chęci sięgnięcia w głąb ekranu, pochwycenia intruza i rozerwania go na strzępy, rozszarpania każdego mięśnia, stawu, kości. Jedyne, co mógł zrobić, to czekać na rozwój akcji niemego horroru. Najpierw Sqweegel rozpina zamek, odsłaniając dziwaczną, białą łatę z żółtą plamą pośrodku, która przypomina smażone jajko. Kiedy po nią sięga, okazuje się, że to niewielka szmatka. Przyciska materiał do twarzy Sibby. Kobieta budzi się na chwilę, wymachuje rękoma, ale tylko przez moment. Substancja na ścierce - najprawdopodobniej chloroform - działa błyskawicznie i wkrótce Sibby traci przytomność. Należy teraz do Sqweegela. Dark wiedział doskonale, że się nie przebudziła i nie zapamiętała niczego, a mimo to zaklinał postać na ekranie, żeby się ocknęła: - Nie pozwól mu na to. Proszę. Sqweegel zsuwa cienkie, wierzchnie prześcieradło i lekko naciskając z boku kolan, rozsuwa jej nogi. Palce okryte lateksem
wędrują pod gumkę w jej majtkach. Nagle potwór przerywa i wskakuje na łóżko. Trudno było powiedzieć, co Sqweegel zrobił ze swoim ciałem potem. Chyba wysunął coś z kombinezonu. Ekran znów stał się biały... Monitor śnieżył przez kilkanaście długich, nieznośnych minut, a Dark krzyczał z rozpaczy. Musiał się dowiedzieć, co się wtedy wydarzyło, ale sama myśl o tym, napełniała go grozą. Gdzieś w podświadomości szczegółowo odtwarzał prawdopodobny scenariusz. Zanim odszedł z wydziału, analizował akta sprawy Sqweegela przez trzy lata i miał wystarczająco dużo czasu, żeby się przekonać, że jego okrucieństwo nie znało granic. Ludzkie ciało było dla niego zabawką, niczym więcej. Znajdował szczególną przyjemność w łamaniu, dźganiu, rozrywaniu i gryzieniu każdej jego części, prezentowaniu każdego otworu. Pomyśleć, że Sibby znajdowała się sam na sam w pokoju z kimś zdolnym popełnić najbardziej odrażające czyny, jakie podsuwał mu chory umysł... Obraz znowu się pojawił. Sqweegel najwyraźniej wykonał to, co zamierzał, bo wycofał się i poszedł do łazienki. W toalecie nie było kamery, ale Dark wiedział już, co Sqweegel tam robił. Riggins powiedział mu o numerze na lustrze. Nie mieli jednak pojęcia, jakiej substancji użył, żeby napisać wiadomość... Aż do teraz.
S
qweegel bez żadnych trudności opuścił dom. To było dziecinnie proste. Dark patrzył, jak intruz przypominający zjawę schodzi na parter, sięga po ubrania pozostawione na podłodze i wkłada je całkowicie zrelaksowany. Jakby dom należał do niego, a on właśnie szykował się do wyjścia do biura. Potem wrócił do okna prowadzącego na taras i ostrożnie podniósł z podłogi gładki szklany okrąg. Z kieszeni na przedzie spodni wydobył niewielką butelkę. Dark domyślił się, że to klej. Sqweegel pokrył substancją brzegi szkła i włożył brakującą część szyby na właściwe miejsce. Otworzył zasuwkę, rozsunął drzwi prowadzące na taras i wyszedł. Dark przewinął nagranie o kolejne piętnaście minut. Potwór wraca. W ręce w gumowej rękawiczce trzyma kamień. Dark bez trudu rozpoznał kamień. Intruz ukrywa się za zasłoną, stoi bez ruchu jak sklepowy manekin. Kolejne trzydzieści pięć minut. Na horyzoncie majaczą pierwsze promienie słońca. Dark wchodzi do domu. Biegnie przez salon, nieświadomy, że zaledwie kilka metrów od niego znajduje się Sqweegel. Skurwiel był jeszcze w środku, kiedy on wrócił z nocnej eskapady z Rigginsem.
Agent nie krył podziwu. Sqweegel stoi tam, nieruchomo, chyba na wstrzymanym oddechu. Ręce ułożone wzdłuż ciała. Głowa opuszczona. Zupełnie jakby zajął upatrzoną pozycję, a potem nacisnął główny wyłącznik w swojej głowie i zablokował wszelkie funkcje fizjologiczne. Nikt inny nie miałby tyle cierpliwości i tupetu. Ta sytuacja doskonale pokazywała jego olbrzymią pewność siebie. Pewność... albo wiedzę. Sqweegel zorientował się, że Dark wyszedł. Wiedział, z kim poszedł się spotkać. Był świadomy, że po powrocie będzie chciał natychmiast zobaczyć Sibby i upewnić się, że jest bezpieczna. Ale skąd? W jaki sposób dowiedział się o tym wszystkim? Jak to możliwe, że wszechwidzące oko Sqweegela dostrzegało ich wszystkich - ludzi, którzy go ścigali, agenta, którego zwerbowano do pracy nad sprawą, jego żonę? Dark zaczął przypuszczać, że w jego zachowaniu kryło się coś więcej niż śmiałość. Sqweegel miał nad nimi przewagę. Wspólników? Niewykluczone. Z drugiej strony nagrania z monitoringu sugerowały, że działał w pojedynkę. Wystarczyło na niego spojrzeć. Jak rzuca kamieniem w okno. Przeskakuje bramę tarasu i maszeruje przez wspólny trawnik na teren sąsiedniej posesji, gdzie również wybija szybę. Co Dark powiedział Rigginsowi na miejscu zdarzenia? „Jakieś dzieciaki rzuciły kamieniem". Agent zrozumiał, że popełnił serię karygodnych błędów, interpretując działania Sqweegela - nie tylko go nie docenił, lecz także nie wykorzystał w pełni swojej umiejętności przyjęcia jego sposobu myślenia, czego nikt inny zrobić nie
potrafił. Wzbraniał się przed wejściem w jego umysł. Pojął teraz, że nie zdoła go ująć, polegając jedynie na chłodnej dedukcji. Nie chciał powtarzać scenariusza, jaki w ciągu tych lat stał się udziałem całej rzeszy agentów. Zamierzał schwytać Sqweegela, wykorzystując swój dar - dostroić się do rytmów szaleńca i podążyć za nim poza granice rozumu, w głąb najskrytszych fantazji, dokądkolwiek miałyby go zaprowadzić.
Szpital Socha Medical 21.00 czasu pacyficznego
R
iggins nadal siedział w poczekalni szpitala. Nie rozstawał się z kubkiem podłej kawy. Notatnik i długopis położył na kolanach. Właśnie wykonał serię telefonów, budząc jakieś dwa tuziny osób na Wschodnim Wybrzeżu, ale nie przejmował się tym. Taka była specyfika tej roboty. W ciągu następnych dwunastu godzin w funkcjonowanie Wydziału Spraw Szczególnych miał się wkraść prawdziwy chaos. Jakoś będą musieli sobie z tym poradzić. Przynajmniej Wycoff wydawał się zadowolony. „Mobilizacja" okazała się terminem, który sekretarz obrony potrafił zrozumieć. -Wreszcie - powiedział szyderczym tonem. - Trzeba było wszystkich ściągnąć już godzinę temu. Dark wszedł na salę i usiadł obok Rigginsa. Ten zerknął na niego i pokręcił tylko głową. -Nie wykąpałeś się - stwierdził. - Której części zdania: „Idź do domu i weź prysznic", nie zrozumiałeś? -Lekarz Sibby coś mówił? -Nie. Przycisnąłem pielęgniarkę jakiś czas temu. Obiecała, że jak tylko będą mieli coś nowego, natychmiast dadzą znać. -Dzięki. -Nie musisz mi dziękować.
Posiedzieli trochę w milczeniu i udawali zainteresowanie tą samą plamą na przeciwległej ścianie. W tym czasie ich umysły pracowały na pełnych obrotach, nie przestając analizować sprawy. - Mogę cię o coś zapytać? - odezwał się wreszcie Dark. -Tak? - Jak sądzisz, dlaczego nagle po dwóch latach ten skur wiel zaczął się mną tak interesować? Riggins westchnął: -Trochę nad tym myślałem. Znasz mnie i wiesz, że za trafne odpowiedzi uważam te najprostsze. -No, więc jaka jest ta prosta odpowiedź? -Właśnie sam jej udzieliłeś: nie zajmowałeś się śledztwem od dwóch lat - wyjaśnił Riggins. - Przeszedłeś na emeryturę... wycofałeś się... czy jak to nazwiemy. Myślę, że mu ciebie brakuje. Zdał sobie sprawę, że to już nie to samo. I teraz chce, żebyś wrócił do gry. -Ale to przez niego z niej wypadłem. -Może liczył na odwrotny efekt? Może zakładał, że po tym, co zrobił, będziesz... ścigał go z jeszcze większą z a c i ę tością? Dark potrząsnął głową: -Ale to jest bez sensu. Tabuny gliniarzy próbowały go złapać, więc dlaczego to właśnie mnie poświęca tyle uwagi? Czemu najpierw wysadza mnie z siodła, a potem chce, żebym wrócił? Jestem zwykłym facetem. -Byłeś najbliżej ujęcia go. -Być może. Nie mamy na to żadnego dowodu. -W każdym razie jesteś jedyną osobą, która go widziała, i to go pewnie podekscytowało. A teraz dostał napadu histerii, zupełnie jak małe dziecko, i usiłuje zwrócić twoją uwagę. -No, to znalazł świetny sposób.
Riggins obrócił się w stronę Darka. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. - Co chcesz przez to powiedzieć? Dark opowiedział o nagraniach z monitoringu. Riggins wbił wzrok w kubek, który przypominał teraz kartonowy pojemnik pełen płynnego gówna. Słuchał beznamiętnej relacji Darka o tym, co Sqweegel zrobił jego ciężarnej żonie. A to sukinsyn - pomyślał Riggins. I ta wiadomość na lustrze w łazience napisana jej... Dobry Boże. Gdyby Sqweegel zrobił coś takiego jego córkom czy nawet którejś z byłych żon, ogarnęłaby go furia. Nie mógł się nadziwić, że Dark przyjmował sytuację zupełnie spokojnie, że tak racjonalnie podchodził do całej sprawy. Z takim opanowaniem. Zupełnie jakby go nie dotyczyła. Gdyby to się przydarzyło Rigginsowi, pewnie znieczuliłby się wódką i zagroził, że wymaluje ściany krwią tego bydlaka. Dark był inny. Może właśnie dlatego Sqweegel chciał jego powrotu. Agenci, którzy źle znosili najmniejszą presję, nie stanowili pewnie żadnego wyzwania dla pełnoetatowego monstrum. Może Sqweegel chciał się zmierzyć z kimś twardszym, kimś, kto potrafił się podnieść po tym, jak zdrowo oberwał? Riggins nie zamierzał się dzielić tymi przemyśleniami z Darkiem. Kiedy zadzwonił blackberry, pierwszy sprawdził kieszeń spodni. To nie jego telefon dzwonił. Dark wyciągnął komórkę i spojrzał na wyświetlacz. Otrzymał nową wiadomość.
Przeczytaj e-mail od „przyjaciela". Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: headline
Wilshire Boulevard 11000 Piątek/2.00
O
d powstania w późnych latach osiemdziesiątych Wydział Spraw Szczególnych ani razu nie został przeniesiony poza macierzystą siedzibę w Quantico w stanie Wirginia. Do momentu, w którym Riggins wykonał serię telefonów z poczekalni szpitala Socha Medical. Parę godzin później agentka specjalna Constance Brielle siedziała w samolocie do Los Angeles w towarzystwie kilkunastu kolegów - techników kryminalistyki, informatyków i agentów. Najpierw upewniła się, że Riggins nie żartuje. Kiedy ją zapewnił, że jest od tego daleki, zapytała: - A nie byłoby prościej, gdybyś po prostu wrócił do Quantico? Riggins zaprzeczył. -Co się dzieje, Tom? - spytała. - Pytam poważnie. -Rymuje się z beagle - wyjaśnił. - Zadzwoń do linii lotniczych i przylatujcie. Constance wiele by dała, żeby poznać treść rozmów telefonicznych, które Riggins odbył z przełożonymi z Departamentu Sprawiedliwości, chociażby po to, żeby ustalić, jakim cudem zdołał ich przekonać o konieczności tymczasowego przeniesienia wydziału na drugi koniec kraju.
Upłynęły trzy dni od jej ostatniego spotkania z Riggin-sem na nieszczęsnej telekonferencji z udziałem sekretarza obrony, Roberta Dohmana i czołowych przedstawicieli policji z całego świata. Jeszcze tej samej nocy Riggins zniknął, zdążył jej jednak wysłać pospieszny e-mail o treści: „Con-stance, wracam za parę dni. Pilnuj maluczkich. Riggins". Zostawił też stos akt na jej biurku. Za to żadnej wskazówki, dokąd się udał albo dlaczego. Sytuacja zmieniła się po jego popołudniowym telefonie, kiedy polecił jej dołączyć do zespołu, który szykował się do podróży do Los Angeles. Samolot startował za godzinę. Constance znajdowała się obecnie w budynku FBI przy Wilshire Boulevard 11000, wciśniętym między Beverly Hills a betonowe wstęgi wjazdu na drogę 405. Riggins zorganizował tu centrum dowodzenia - skromną namiastkę ich siedziby w Wirginii. Jak dowiedziała się później, sala powstała na potrzeby prezentacji multimedialnych i miała imponować głównie wielbicielom Hollywood oraz zagranicznym dygnitarzom, którzy dopraszali się o wycieczkę po osławionym FBI. Wędrówka między prawdziwymi biurkami zastawionymi zniszczonymi aparatami telefonicznymi i powoli dogorywającymi komputerami, których systemy operacyjne były przestarzałe o jakieś sześć lat, byłaby przecież żenująca. Constance nie kryła zdziwienia, że Riggins zdołał zgromadzić tyle sprzętu po zaledwie kilku telefononach. Centralne miejsce zajmował olbrzymi monitor LCD z nowoczesnym pulpitem operatora - wszystko podłączone do sieci w Quantico w sposób gwarantujący skomplikowane kodowanie i najwyższe bezpieczeństwo. Aparatura pachniała jak nowy samochód. Constance zrozumiała przyczynę nagłej przeprowadzki, kiedy rozpoznała mężczyznę siedzącego za pulpitem.
Steve Dark. Mahomet nie chciał przylecieć do góry, więc góra przyleciała do Mahometa. Cóż, Mahomet przeszedł na emeryturę po tym, jak wymordowano całą jego rodzinę. Riggins skinął w jej stronę. -Cieszę się, że jesteś. -Nie ma sprawy, Tom. - Jakby miała jakiś wybór. Dark powoli obrócił się w fotelu, po czym przekręcił głowę, żeby na nią spojrzeć. W jego twarzy dostrzegła dziwną pustkę, jakby nie pamiętał, skąd ją zna. No dalej, Dark - pomyślała. - To przecież nie było aż tak dawno. Mężczyzna nie okazywał pogardy, gniewu, winy, zaskoczenia ani żadnych innych emocji. Constance miała wrażenie, że w porównaniu z nimi wszystkimi Dark znajduje się na jakimś wyższym poziomie egzystencji i powrót do normalności wymaga od niego świadomego wysiłku. -Cześć, Constance - przywitał się beznamiętnie. -Steve, bardzo mi przykro z powodu Sibby - powiedziała Constance. - Jak ona się czuje? -Nadal jest w stanie krytycznym. -Ach - Constance wierciła się przez chwilę, usiłując znaleźć słowa, które mogłyby go jakoś pocieszyć, sprawić, że się otworzy choć na moment. Zamiast tego usłyszała siebie powtarzającą: - Naprawdę, bardzo mi przykro. Jej żal był szczery. Czy Riggins zwrócił na to uwagę? Miała nadzieję, że nie, ale z nim nigdy nic nie było wiadomo. Czasami wydawało się, że jest myślami gdzie indziej, a potrafił dokładnie powtórzyć każde słowo, jakie padło podczas rozmowy, jak protokolant w sądzie. Constance usiłowała skupić się na sprawie zamiast na Darku. W ciągu zaledwie kilku dni Sqweegel nasilił swoją
aktywność, co było bardzo nietypowe. Co więcej, postanowił ograniczyć się do stosunkowo niewielkiego obszaru geograficznego Greater Los Angeles, a takie zachowanie również było bez precedensu. Oczywiście, należało pamiętać, że mieli do czynienia z nowym typem mordercy. Zwykle spędzali dnie i noce, rozpracowując przedstawicieli kategorii 24 i 25. Tym razem ścigali zupełnie nowy rodzaj bestii. Stare kryteria nie znajdowały tutaj zastosowania. Constance z trudem oddzielała sprawę od samego Darka. Jeśli porównać Sqweegela do profesora Moriarty'ego, to Dark z pewnością byłby jego Holmesem. Próba ujęcia Sqweegela w Rzymie stanowiła największy sukces w całym śledztwie. I teraz, nagle, Dark znów zasilił ich szeregi. Jak do tego doszło? Kiedy widziała go po raz ostatni, powiedział jasno, że to definitywny koniec. Nie zamierzał wracać. Miał dość. Tymczasem Riggins ze stanowczego: „Nie, nigdy, to absolutnie wykluczone", przeszedł do: „Constance, pamiętasz Steve'a, prawda?" Postanowiła odłożyć domysły na później. Patrzyła Darkowi przez ramię, gdy wpisywał do komputera: rzeź wierzchowców policji konnej Wybrał pierwszy artykuł z listy. To był tekst z „New York Timesa" zatytułowany: Wdowy po zmarłych jedenastego września przekazują konie nowojorskiej policji konnej. -Konie? -Zabił pięć - poinformował Dark. - Najpierw karmił je marchwią, a potem do nich strzelał z bliskiej odległości. Załatwił jednego po drugim. Boks za boksem. -Jezu. Wiemy na pewno, że to on?
Powiedział nam, że to zrobi. W pewnym sensie. Dark szybko wprowadził ją w temat makabrycznej rymo wanki. Constance natychmiast skupiła się na piątej linijce. Pięć, dlaczego - zapytuje. Pięć wierzchowców nieznających przyczyny, dla której spotkał je taki los. Czy o to chodziło w tym wersie? -To konie zadają pytanie? - drążyła Constance. - Czy może raczej chodzi o nas? -W przypadku Sqweegela nic nie jest jednoznaczne - powiedział Dark. - Zawsze znajduje się jakieś drugie dno. Pokazał jej doniesienie prasowe przysłane przez potwora. Przebiegła tekst wzrokiem. Zawsze szybko czytała. Ta umiejętność oraz pamięć fotograficzna umożliwiły jej ukończenie szkoły średniej i studiów z najlepszymi wynikami. Jako dziecko cieszyła się opinią geniusza. Ona sama uważała, że ma po prostu dużą łatwość przywoływania wcześniej przeczytanych lub usłyszanych informacji. Bardzo dobra pamięć, nic więcej. Komputer potrafił dokładnie to samo. Ludzie zbyt się tym ekscytowali i zapominali o innych jej talentach. Umiejętność łączenia faktów w sensowną całość miała dużo większe znaczenie. W tym również była niezła, czego nikt nie zauważał. Historia martwych koni nie miała dla Constance oczywistego związku ze sprawą. Agentka widziała w niej raczej zwykły akt okrutnego wandalizmu, zniszczenie mienia publicznego. Oczywiście, żaden nowojorczyk nie przyznałby jej racji. Miejscowe gazety o niczym innym nie pisały, dziennikarze wyrażali żal z powodu utraty pięciu wartościowych członków lokalnej społeczności. Czarno-białe fotografie przedstawiały umundurowanych jeźdźców, którzy nie kryli
łez na wieść o zdarzeniu. Zdjęcia wykonano godzinę po tym, jak incydent został odkryty przez stajennego. -Pytanie tylko, po co zabił konie - powiedział Dark. -Wszystko, co robi Sqweegel, ma znaczenie symboliczne. Co w takim razie usiłuje nam przekazać? -Nie mam pojęcia - mruknęła Constance. - Czym mu te wdowy zawiniły? Przecież chciały przekuć życiową tragedię w coś pozytywnego. -To się kłóci ze zwykłym modus operandi Sqweegela. -To on ma modus operandi? Dark obrócił się w jej stronę. -Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
R
iggins z trudem skupiał się na sprawie koni, mając świadomość, że Air Force Two jest już w drodze i wyląduje w ciągu najbliższych godzin. A z nim Król Dupków Norman Wycoff. Wycoff zakładał, że mobilizacja najbardziej elitarnej jednostki zwalczającej przestępczość, jaką był Wydział Spraw Szczególnych, pomoże usadzić sukinsyna. Tak się jednak nie stało. Wiadomość z Pentagonu była krótka... i dość dziwna. Sekretarz przylatywał do Los Angeles, aby osobiście dostarczyć materiał dowodowy pochodzący z mieszkania zamordowanej młodej matki, o której Riggins wiedział wyłącznie dzięki uprzejmości Darka. Wycoff nie chciał zdradzić, jakiego rodzaju materiał przywoził, ale najwyraźniej był on zbyt cenny, by go oddać w ręce FedExu czy chociażby podsekretarza obrony. Stwierdził tylko, że odnotowano „postęp w sprawie". Owa niewiadoma dobijała Rigginsa. Niepokoiła go też sama wizyta sekretarza obrony i jego zbirów. Wycoff najwyraźniej nie miał już ochoty tkwić w Waszyngtonie i cierpliwie czekać, aż śledztwo ruszy. Pewnie planował osobiście nadzorować działania operacyjne, co bez wątpienia popchnie sprawę do przodu. Riggins
liczył, że przeniesienie siedziby wydziału do Los Angeles wykluczy tego rodzaju duszący nadzór. Najwyraźniej się mylił. Co gorsza, jeśli przypuszczenia Darka były trafne, Sqwee-gel również zawitał na Wschodnie Wybrzeże. Dark odwrócił się w stronę Constance. Na monitorach za jej plecami kotłowały się dane. Kiedy jeszcze pracował w Sprawach Szczególnych, był kimś w rodzaju jej mentora. Nie tyle on zabiegał o tę rolę, ile ona nalegała. Od początku pracy w wydziale Constance nie miała złudzeń, doskonale znała wskaźnik wypalenia zawodowego. Dlatego też pierwszego dnia postanowiła trzymać się najlepszych. Szybko pojęła, że Dark nie był jednym z najlepszych, on po prostu był numerem jeden. Wiele się od niego nauczyła, a teraz pragnęła kontynuować naukę. -Zacznijmy od początku - zaproponował Dark. - Co wiemy o jego ofiarach? -Przyjrzałam się wszystkim przypisywanym mu morderstwom, począwszy od pierwszego, które popełnił w 1979 roku. Do niedawna nie tworzyły żadnego schematu. Zbrodni dokonywał w różnych miejscach. Nie spieszył się. Ofiary wybierał losowo. -A teraz? -Teraz mamy do czynienia z czymś innym. Widać pewną gorączkowość. I nowy cel. Elementy pozornie bez związku zaczynają się układać w całość. -Na przykład? - zapytał Dark. -Mam na myśli głównie duchownych - uściśliła Constance. Symbolizują zinstytucjonalizowaną religię. A ci chłopcy? To szkoła czy może raczej system edukacji. Konie - policja?
Dark skinął z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. -Też to widzisz. -Szczerze? Nie do końca. -Myślę, że staje w obronie jakiegoś porządku moralnego. -Tylko jak do tego doszedł? - Constance ściągnęła brwi. -Ludzie Kościoła molestują nieletnich chłopców, więc Sqweegel postanowił ich ukarać. -Ale podobnych czynów nie zarzucano żadnemu z zamordowanych. Sprawdziliśmy to. Jeśli takie były intencje Sqweegela, to są one efektem niemądrze przeniesionej agresji. -Może faktyczna wina nie ma dla niego znaczenia, a kilka incydentów świadczy o całości. W takim ujęciu cały Kościół zasługiwałby na karę. -Ale chyba chodzi tu o coś więcej niż zwykłe prawo zemsty? Constance widziała zdjęcia z miejsca zdarzenia. Ciała duchownych były tak zwęglone, że technicy identyfikowali je na podstawie analizy uzębienia. Rzecz jasna, zdjęcia miały się nijak do smrodu, którego śledczy obecni na miejscu musieli się nawdychać. Agentka Brielle miała już wcześniej do czynienia ze spalonymi zwłokami. Nigdy się nie zapomina słodkawego odoru, przyprawiającego o mdłości, który drażni nozdrza przy każdym oddechu. -Coś jak molestowanie versus ofiarowanie? -Tak - potwierdziła Constance. - Mimo wszystko to nie to samo. -Ale w tradycji chrześcijańskiej grzech śmiertelny jest karany ogniem piekielnym. -I to czyni Sqweegela diabłem? -W zasadzie - zaproponował Dark - na swój pokręcony sposób byłby raczej świętym Piotrem.
-No a co z wierzchowcami? Miałyby symbolizować skorumpowany światek wyścigów konnych? -Wiem, że to cię bawi, ale sama pomyśl. Co reprezentują te zwierzęta? Nowojorską policję. Może Sqweegel sądzi instytucję za jakieś uchybienia. -Chłopcy z Hancock Park również oznaczaliby coś innego Constance przyjęła jego tok myślenia. - Na przykład chciwość dorosłych albo brak rodzicielskiej troski. Powinniśmy wrócić i porozmawiać z nimi jeszcze raz. Może wpadlibyśmy na jakiś trop. -Riggins już tam kogoś posłał - odparł Dark. -Pozostaje sprawa liczb - zauważyła Brielle. -Śmiało. -W wierszu mamy: sześciu księży, pięć koni, trzech nastolatków. Morderca odlicza wspak. -Tak, ale nie po kolei. Jego schemat nie ma charakteru numerycznego. Określa go jakaś inna zasada. -Wiersz ma siedem wersów - powiedziała Constance. -Siódemka to liczba szczególna. Mamy przecież siedem grzechów głównych. -Nie wydaje mi się, żeby to było coś tak oczywistego. Za pomocą liczb usiłuje raczej coś zasygnalizować. Rzuca nam wyzwanie, sprawdza, czy jesteśmy wystarczająco bystrzy, żeby rozgryźć schemat. Constance zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej tych dyskusji. Pewnie by ją wyśmiano, gdyby przyznała to głośno, ale sprawiały jej przyjemność jak dobry seks. Dwa umysły próbujące osiągnąć jeden cel - złapać psychopatę lub dać sobie rozkosz. Obydwie aktywności zbliżały w podobny sposób. W pewnym sensie czuła, że znała Darka lepiej niż inni. Tym należało tłumaczyć to, co się kiedyś między nimi wydarzyło.
-Muszę lecieć do Nowego Jorku. Nie ma na co czekać -powiedział Steve. -Może on tego właśnie chce - rzuciła Constance. - Mógł zlecić zabicie koni komuś innemu. -Wątpię. Sqweegel działa osobiście. W ciągu trzydziestu lat nie było żadnej wskazówki, która pozwalałaby przypuszczać, że ma wspólnika albo że powierza komuś część zadań. Mam świadomość, że to mogło się teraz zmienić, ale nie wydaje mi się. Sqweegel ma obsesję na punkcie kontroli. W jego mniemaniu nikt nie jest godny, żeby z nim pracować. -Świr ma rację. Ale nadal sądzę, że nie powinieneś od razu wskakiwać do samolotu i... Zadzwonił telefon. Dark przyłożył aparat do ucha, po czym skinął. -Mhm. Dobrze. -Co się stało? - spytała Constance. Ale mężczyzna był już w połowie korytarza. -Hej! Dark! Co się stało, do cholery?! -Sibby - krzyknął wreszcie.
C
onstance biegła za Darkiem krętymi korytarzami gmachu przy Wilshire 11000. - Dark! Zatrzymał się i odwrócił: -Tak? - Podwiozę cię do szpitala. W drodze możemy pracować nad rymowanką Sqweegela. Jaki jest sens w wypożyczaniu szpanerskiego wozu, jeśli nie można się nim przejechać uli cami Beverly Hills? Dark chwilę rozważał propozycję. - Niech będzie. Samochód trudno było nazwać szpanerskim. Constance wybrała mało elegancki, wyeksploatowany minivan Chevy Uplander, ponieważ nie wiedziała, czy auto będzie służyło wyłącznie jej czy też grupie agentów. Nie przypuszczała, że będą pracować tylko we dwoje - ona i Dark. Teraz, kiedy wiozła go na spotkanie z żoną, kiedy byli sam na sam, z dala od szaleństwa centrum dowodzenia, musiała coś powiedzieć. Wreszcie. Po tylu miesiącach. -Powiedziałeś, że Sqweegel wymierza sprawiedliwość, a jego działania niosą jakieś przesłanie - zaczęła. - Chce zaprowadzić porządek moralny. Ukarać grzeszników. -Zgadza się - potwierdził Steve. -Więc muszę cię o coś zapytać.
-O co? -Za co karze ciebie? - Nie wiem. Razem z Rigginsem próbowałem to roz gryźć. Zakładamy, że to ma coś wspólnego z moim udziałem w śledztwie, ale to się nie trzyma kupy. Zresztą Riggins za bardzo się skupia na mojej relacji ze Sqweegelem. - Interesujący dobór słów - zauważyła Constance. Dark utkwił w niej wzrok. Zaczęła skręcać w prawo w Wilshire, ale jakiś SUV przyspieszył, zanim zakończyła manewr. Dziwne, chociaż był środek nocy, ruch uliczny wcale nie zelżał. Constance spojrzała na Darka i zdecydowała, że musi o tym wspomnieć, bo okazja może się nie powtórzyć. - Nie sądzisz, że to może mieć związek z nami? Dark nie odpowiedział od razu. Właściwie nie zrobił nic. Nawet nie było widać, czy odetchnął. Często się tak zachowywał, co doprowadzało Constance do szału. Oczekiwała, że jakoś zareaguje. Jakkolwiek. Zwłaszcza że zdecydowała się zagrać w otwarte karty. W końcu udało jej się skręcić w Wilshire. -Constance, to było dawno - powiedział wreszcie Steve. -Minął prawie rok. -I wiemy o tym tylko my, prawda? -Jasne. -Więc to nie to. I już po wszystkim, pomyślała Constance. Problem rozwiązany, sumienie uspokojone. Łatwo poszło. Powinna to była zrobić rok temu. W niedługim czasie dojechali do szpitala. Dark też o tym myślał. Męczyło go to, odkąd zadał Rigginsowi pytanie: „Dlaczego ja?".
Niejedno miał na sumieniu, ale jeśli targało nim poczucie winy, to właśnie z powodu Constance. Nie był wtedy sobą. Przypominał własny cień wyżęty z życia, chodzące zwłoki, które pewnej nocy próbowały się przekonać, czy są żywym człowiekiem. Ale to, co się wtedy wydarzyło, to była przeszłość, i tak miało pozostać. Prawda? Cześć - przywitała go Sibby. Trochę się obawiała, że po tym całym czekaniu struny głosowe odmówią jej posłuszeństwa i nie będzie mogła wydusić ani słowa. - Cześć - odpowiedział Steve i chwycił ją za rękę. Poprzedni dzień jak za mgłą, przypominał sen - lekarze, wyniki badań, kroplówki, piszcząca aparatura, a potem rozmowy o wypadku i próby ratowania dziecka. Miała wrażenie, jakby opuściła własne ciało i oglądała serial o lekarzach i jakimś fatalnym urazie, który przytrafił się komuś zupełnie innemu. Przestała sobie zaprzątać tym głowę, gdy tylko pojawił się Steve. Trzymała w dłoniach jego rękę i muskała ją palcami. Jego skóra wydawała się taka rzeczywista. Niesamowicie realna. Czuła zapach jego szamponu i płynu do tkanin, którego używali. -Witaj z powrotem - szepnął. - Lekarze mówią, że wszystko już w porządku, wątroba pracuje, dziecko ma się dobrze. Jak się czujesz? - Jakby wjechał we mnie samochód - powiedziała. Steve spojrzał na nią, marszcząc brwi, a potem wybuchł śmiechem.
Chociaż lekarze i pielęgniarki powiedzieli jej, co się wydarzyło na drodze, o uszkodzeniu wątroby i całej reszcie, nie pamiętała ani sekundy z wypadku czy pobytu w szpitalu. Zupełnie jakby jej mózg miłosiernie usunął cały ten czas z pamięci krótkotrwałej. Może za jakiś czas obrazy powrócą. Z drugiej strony to, co potrafiła sobie przypomnieć, było wystarczająco przerażające: wiadomości od prześladowcy. Pamiętała każde słowo. Wiedziała, że musi poinformować o tym Steve'a, bo to na pewno nie był przypadek. Chciała mu powiedzieć, gdy tylko się przebudziła. Ale to Steve nachylił się nad nią i otworzył usta, jakby miał do zakomunikowania jakąś ważną myśl, której nie potrafił ubrać w słowa. Widziała, jak się męczy. - Jest coś, o czym nie wiesz - wyjąkał. - To się wydarzyło, kiedy się poznaliśmy. Nigdy ci o tym nie mówiłem. Constance obserwowała ich przez szybę w drzwiach. Na widok Darka i Sibby wymieniających pierwsze słowa od wypadku, oczy jej zaszły łzami. Wiedząc, że nikt jej nie słyszy i że nikt poza Darkiem nie zrozumiałby, co ma na myśli, Constance wyszeptała jedno jedyne słowo w nadziei, że w jakiś magiczny sposób dotrze ono do Sibby: -Przepraszam.
ibby słyszała, co mówił mąż, a jednocześnie jego słowa całkowicie jej umykały. Myślała o SMS-ach i zastanawiała się, jak mu o nich wspomnieć, żeby go nie zdenerwować. -Nie musisz mi niczego wyjaśniać - zapewniła. - To nieważne. -Przeciwnie. Powinnaś wiedzieć. -Cokolwiek to jest, Steve, może zaczekać. Ja też ci czegoś nie powiedziałam. Sibby poczuła, że jego uścisk lekko słabnie, zupełnie jakby się od niej oddalał. -To znaczy? - spytał. -Skłamałam tamtego poranka. Myślałam, że przesadzam, a ty byłeś taki przestraszony... -Powiedz, o co chodzi - przerwał Steve. -Po przebudzeniu czułam się dziwnie. Byłam półprzytomna, obolała. Steve wstrzymał oddech i wpatrywał się w podłogę, co zupełnie zdezorientowało Sibby. Sądziła, że się wścieknie, a on sprawiał wrażenie, jakby o wszystkim wiedział. Naprawdę wiedział? Bez jej zgody zbadali, czy padła ofiarą gwałtu? Steve wyrwał rękę, ale zdążyła złapać jego kciuk. - Poczekaj. To nie wszystko. Były też wiadomości.
S
Teraz wyglądał na zaskoczonego: - Wiadomości? Sibby streściła tyle, ile pamiętała. Powiedziała, że przypominały trochę sprośne wersety z Biblii i przychodziły zawsze, kiedy nie było go w domu albo gdy była sama na zakupach. -Przepraszam, że ci nie powiedziałam. Nie chciałam cię martwić. Nie bądź zły, proszę. -Oczywiście, że nie jestem zły - zapewnił Steve. - Nawet tak nie myśl. -Nie wiem, czy to ma coś wspólnego ze śledztwem, które prowadzisz, ale jeśli... -Ma - przyznał cicho. -Ale czemu padło na nas? Dlaczego ja? Właśnie teraz? -Przeze mnie. To moja wina. Jesteś ze mną, więc krzywdzi też ciebie. I dziecko. I będzie to robił dalej. Nic go nie zatrzyma. Te słowa wywarły na niej piorunujące wrażenie. Przez cały czas, gdy byli razem, sądziła, że Steve jest urodzonym stoikiem. I teraz zaczynała rozumieć, że to nie była cecha jego osobowości, a jedynie strategia przetrwania. Mur wzniesiony, żeby oddzielić nowe życie od tego, które wiódł wcześniej. Teraz ta ściana zaczęła się kruszyć, a przeszłość pomału sączyła się w ich obecne życie, a on mógł tylko przyglądać się bezsilnie. Pieprzenie - pomyślała Sibby. -W takim razie możesz zrobić tylko jedno - powiedziała. -Co? - Zakończyć to. Steve wyglądał na zaskoczonego - przypominał dziecko, które właśnie dostało burę. Potem zebrał się w sobie i próbował odbudować swój mur.
-Nic nie rozumiesz - powiedział. - Nie wiesz wszystkiego. To się stało już wcześniej. -Nic mnie to nie obchodzi. Jesteś najlepszy w swoim fachu, nawet jeśli miałeś przerwę. W przeciwnym razie nie prosiliby, żebyś wrócił. Z jakich innych powodów FBI tak zabiegałoby o ciebie? -Już usiłowałem go złapać - starał się wyjaśnić. - Raz oficjalnie i raz nieoficjalnie. Obie próby zakończyły się podobnie. Nie dałem rady. To już nie jest zadanie dla mnie, niezależnie od tego, co myślą ludzie z FBI. -Więc co proponujesz? Mamy się gdzieś zaszyć i modlić, żeby to coś nas nie wytropiło? Możesz go powstrzymać, Steve... -Dalej nic nie rozumiesz. -Przestań to powtarzać. Po tym wszystkim nadal sądzisz, że nie znam twojego prawdziwego oblicza? Tego, które za wszelką cenę próbujesz ukrywać? -To nie to. -Więc co? -Żeby go złapać, trzeba się do niego upodobnić. To jedyna możliwość. Myśleć w sposób równie pokręcony jak on. Wedrzeć się do chorego umysłu i starać się go zrozumieć. Nie dam rady. Nie teraz, kiedy kładę się obok ciebie każdej nocy, kiedy czekamy na dziecko. Nie pomyślałaś o jednym. Jeśli spróbuję go złapać, prawdopodobnie nie wrócę z tego polowania taki, jakim mnie znasz. Sibby dotknęła ręką jego twarzy i zmusiła go, żeby na nią popatrzył. Chciała, żeby doświadczyli siebie tak, jak to wielokrotnie robili, jak dwie nagie dusze, kiedy słowa, kontakt fizyczny i wszystko inne przestają się liczyć, a dwa istnienia zrzucają przed sobą maski. - Znam cię - powiedziała spokojnie. - I wiem, że do tego nie dojdzie.
Przerwało jej energiczne pukanie do drzwi. Znowu pielęgniarki? Te r a z? - pomyślała Sibby. - Nie mogły poczekać na lepszy moment? Okazało się, że to nikt z personelu szpitala. W drzwiach pojawił się były szef Steve'a - Tom Riggins. - Przepraszam za najście - pokajał się. - Właśnie wylą dował samolot Wycoffa. Sekretarz życzy sobie, żeby natych miast zdać mu raport z przebiegu śledztwa. Steve znów poczuł, że opada z sił, ale Sibby mu na to nie pozwoliła. -Idź i powstrzymaj tego szaleńca - rozkazała. - Bez względu na to, co się stanie, będę tu na ciebie czekała. -Dark - ponaglił Riggins. - Wiem, że to nie jest odpowiedni czas, ale naprawdę musimy już iść. Steve przygarbił się, westchnął, a potem podniósł się powoli. Przypominał dziecko, które musi wstać z bezpiecznego, ciepłego łóżka i wejść do zimnego, niewygodnego szkolnego autobusu. Sibby ścisnęła jego dłoń po raz kolejny. - Kocham cię - zapewniła. Steve otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle zmienił zdanie i pochylił się tylko, żeby ją pocałować. - Nie martw się. Odstawię go tutaj całego i zdrowego usłyszała od Rigginsa. Steve obrócił się, spojrzał tęsknie na żonę, a potem wyszedł.
Prywatny pas startowy / Międzynarodowy Port Lotniczy w Los Angeles 3.55
S
ekretarz obrony Norman Wycoff oczekiwał Rigginsa i Darka w rozhermetyzowanej kabinie Air Force Two. Przypominał zamknięte w klatce zwierzę, które zamierza pokąsać swoich opiekunów, gdy tylko nadarzy się okazja. Dark przyglądał mu się uważnie. Facet wyraźnie nie był w formie. Zgoda, Dark nie znał go osobiście, ale nie trzeba kogoś znać, żeby stwierdzić, że miał kiepski dzień. Koszula Wycoffa wyglądała, jakby najpierw całkowicie przesiąkła potem, a następnie wyschła na ciele. Mężczyzna nerwowo mrużył podkrążone oczy. Włosy, uszy i czubek nosa miał lekko przetłuszczone - widać w ostatnim czasie nie zawracał sobie głowy myciem. Skóra o różowym, nierównym kolorycie wydzielała ostrą woń. Do tego suchość w ustach. Wycoff ciągle pił. Zawartość niewielkiego kosza na śmieci ustawionego obok siedzenia wskazywała, że sekretarz zaglądał do kieliszka przez całą drogę z Waszyngtonu. Nigdzie nie było widać kubków ani lodu, jedynie kilka niewielkich plastikowych butelek po alkoholu. Przywitał ich, grzebiąc kciukiem w zębach, jakby zamierzał z nich wydłubać kawał steku. - No, więc jak? - spytał. - Możemy wreszcie przyskrzy-nić tę bestię? Riggins westchnął.
-Ściągnąłem tu moich najlepszych ludzi i dokładnie sprawdzamy każdy trop... -Pieprzenie - przerwał Wycoff. - Nie pozwolę się wodzić za nos jak jakiś dziennikarzyna. Co właściwie macie? Zdobyliście cokolwiek, co można by wykorzystać? -Możliwe - powiedział Riggins. Nie chciał wspominać o ptasim piórze, dopóki nie miał pewności. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował, to żeby Wycoff je przejął, przekazał swoim ludziom i w efekcie opóźnił śledztwo. -Możliwe? - powtórzył Wycoff. - Riggins, Bóg mi świadkiem, że jeśli nie zacznę otrzymywać sensownych odpowiedzi... Dark zakaszlał. -Przepraszam, ale to była długa noc. Mógłbym prosić o szklankę wody? -Oczywiście - powiedział Wycoff i ponownie włożył palec między przednie zęby. Dark znalazł w lodówce małą butelkę wody mineralnej. Przez chwilę mocował się z nakrętką, aż w końcu upadła na podłogę. Pochylił się, podniósł ją i wrzucił do kosza. Wycoff nagle się wyprostował, jakby ktoś mu szepnął do ucha, że obiektyw kamery CNN zwrócił się w jego kierunku. - Posłuchajcie mnie uważnie. Nie spocznę, dopóki ten sukinsyn nie zostanie ujęty i stracony za to, co zrobił. A to oznacza, że do tego czasu nie ruszę się z Los Angeles. Będę brał aktywny udział w postępowaniu. Jedna ze stewardes podeszła i na chwilę odwróciła uwagę Wycoffa. Sekretarz objął ją i wyszeptał jej coś do ucha. Po chwili kobieta wróciła z wykałaczką, o którą prosił. W tym czasie Dark wsunął jakiś przedmiot do samolotowego worka na wymiociny i schował go w kieszeni spodni. Aktywny udział w śledztwie? Nie ma sprawy - pomyślał. Nawet nie wiesz jak aktywny.
Nowy Jork / Hell's Kitchen 6.37 czasu wschodnioamerykańskiego
W
ędrując ulicami budzącego się Manhattanu, Sqweegel robił drobne zakupy. Rzadko mógł sobie pozwolić na tę przyjemność. Nabył przez Internet ogromną liczbę akcesoriów, płacąc kartami kredytowymi na fałszywe nazwiska, podając numery skrytek pocztowych albo adresy, które wykorzystywał wyłącznie do odbierania przesyłek. To był nieodłączny element jego misji. W taki sposób zakupił większość rzeczy potrzebnych na wycieczkę do Nowego Jorku. Wypożyczenie białej furgonetki osobiście uznał za zbyt ryzykowne. Załatwił to przez Internet, a potem skorzystał z jednego z automatycznych kiosków, które zapewniały wynajmującym całkowitą anonimowość. Ale kilka przedmiotów z listy mógł kupić samodzielnie. Zwłaszcza że przebranie, jakie miał na sobie, upodabniało go do większości niczym nie wyróżniających się nowojorczyków czapka naciągnięta na czoło, lekka czarna kurtka i para adidasów. Tym razem postanowił skorzystać z okazji. Pierwsze kroki skierował ubiegłego wieczoru do prywatnego sklepu z artykułami żelaznymi położonego w Hell's Kitchen. Podłogę lokalu wykonano z desek. Zamiast użyć
typowych skomputeryzowanych półek z kodami kreskowymi, towar wystawiono w drewnianych beczkach. Sqweegel uśmiechnął się do sprzedawcy, po czym wybrał lampę lutowniczą, metalową zapalarkę, szpadel ogrodowy i sekator. Jeszcze jeden nowojorczyk wracający do domu, żeby pomaj-sterkować. Tego poranka odwiedził sklep spożywczy szykujący się na pierwszą falę klientów. Manhattan nadal był pełen małych sklepików, ponieważ duże sieci jeszcze nie znalazły sposobu na podbicie wyspy. Sqweegel błądził po wąskich alejkach zastawionych towarami, aż znalazł to, czego szukał: sól w kartonowych opakowaniach. Jeden z plastikowych pojemników, w jakich serwowano sałatki na wynos, napełnił koktajlowymi pomidorami. Ostatnie miejsce, które odwiedził, zanim zaszył się w swojej kryjówce na Manhattanie - miał podobne meliny na całym świecie - nie było sklepem. Poszedł nad rzekę Hudson w jedną z niewielu okolic wciąż opierających się prywatyzacji i komercjalizacji. Wyjął z torby szpadel i zaczął kopać. Po jakimś czasie dotarł do grubego, wijącego się znaleziska. Ułożył je na szczycie kopca, a potem opróżnił pojemnik z pomidorami. To była prawdziwa uczta dla roślinożerców znad rzeki. Sqweegel delikatnie umieścił ślimaka w pudełku. Mięczak zdawał się być oszołomiony nowym otoczeniem. Mężczyzna zauważył, że trafił na wyjątkowo piękny okaz. Wzór na jego muszli mienił się wieloma odcieniami brązu i zieleni. Co takiego zrobiłeś, że Bóg postanowił pogrzebać cię żywcem? Sqweegel wyciął sekatorem otwory w wieku pojemnika, a potem umieścił go w szarej papierowej torbie obok zakupionych produktów. Cieszył się, że ślimak nie umiał czytać.
W przeciwnym razie mógłby się zaniepokoić, szczególnie gdyby potrafił przewidzieć, jaki los zgotował mu ten człowiek. Z kolei jego myśliwy, Dark, potrafił czytać. Czytał wręcz doskonale. Sqweegel zerknął do torby i zobaczył, jak ślimak bezmyślnie pełza po plastikowym więzieniu. Pomyślał o Darku usiłującym pokonać różne ograniczenia, zwłaszcza te, które wynikały z działań Sqweegela. Agent był śmiertelnikiem obdarzonym zdolnością widzenia rzeczy, które niewielu potrafiło dostrzec. Ale czy pojął wreszcie wiadomość, jaką od niego otrzymał? Tak - stwierdził Sqweegel. - Chyba zaczyna rozumieć.
Pobaw się ze ślimakami. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: getout
Malibu, Kalifornia 4.38 czasu pacyficznego
P
od osłoną nocy dłoń w rękawiczce z małej torby, zapinanej na zamek, wyciągnęła diament do cięcia szkła i uchwyt podciśnieniowy. Uchwyt zassał taflę, a ostrze wycięło symetryczny okrąg. Potem wystarczyło jedynie wypchnąć szklany dysk. Ręka sięgnęła do zasuwki blokującej przesuwne drzwi. Mężczyzna wszedł do środka. Po raz kolejny. Wpełzł po schodach i skierował się do sypialni, pozostawiając za sobą ubranie jak motyl zrzucający kokon. Jego ruchy stały się nieznośnie wolne. Intruz zatrzymał się na chwilę w drzwiach i zajrzał do pustego pokoju, całkowicie pozbawionego mebli i innych przedmiotów, które świadczyłyby o tym, że kiedyś mieszkało tu dwoje ludzi. Pamiętał, jak wyglądał pokój, gdy był jeszcze umeblowany ogromne łóżko, płaski telewizor, śpiące psy - nic nie umknęło jego uwadze. Wyobraził sobie to wszystko, gdy przesuwał się po podłodze wsparty na palcach. Żadnej dedukcji, żadnych przypuszczeń logicznych, instynktownych domysłów czy przeczuć. Jestem potworem. O czym teraz myślę? Podpełzł do wyimaginowanego łóżka. Tkwił tam przez dłuższą chwilę, usiłując dostroić swój umysł.
Dark chciał zgłębić emocje, które towarzyszyły monstrum, gdy nachylało się nad bezbronną kobietą pogrążoną we śnie. Wyobraził sobie żonę leżącą na łóżku. Tylko że to nie była Sibby. Nie jego Sibby. To był ktoś ważny dla jego wroga. Kobieta, którą mógł wykorzystać. Kobieta, z którą mógł się trochę zabawić. Rozpiął nieistniejący zamek i wyciągnął wymyśloną szmatkę nasączoną chloroformem. Przycisnął ją do ust kobiety. Czuł, jak się szamoce, jak walczy. A potem ekran zrobił się biały. Co się teraz dzieje? Co potwór jej robi? Sama myśl o tym była dotkliwa, ale należało zignorować ból. Jeśli chciał złapać tego ohydnego sukinsyna, musiał myśleć jak on, a potem - szybciej niż on. Nie mógł się wycofać tylko dlatego, że to, co odczuwał, było torturą. Powstrzymaj tego szaleńca - powiedziała Sibby. - Bez względu na to, co się stanie, będę tu na ciebie czekała. Więc naprzód. Stań się potworem. Na łóżku przed tobą leży piękna, ciężarna, nieprzytomna kobieta. Jest naga i bezradna. Zakradłeś się do jej sypialni. Możesz robić, co tylko chcesz. Ale czego właściwie chcesz? Zamierzasz skrzywdzić dziecko? Dotykasz jej w środku z ciekawości? Nie, nie jesteś ciekawy. Wiesz o dzieciach wszystko, bo czasem zostawiasz je przy życiu. Nie skrzywdziłbyś dziecka w łonie, bo jest niewinne, wolne od grzechu. Jeszcze. A ta kobieta? Czym zgrzeszyła? Czemu dotykasz palcami jej wilgotnej łechtaczki, rozchylasz wargi sromowe i badasz ją jak lekarz? Nie zostawiasz żadnych widocznych wybroczyn, cięć czy zadrapań, ale wywołujesz ból. Przez cie-
bie poczuje się zdezorientowana. Następnego ranka będzie się zastanawiała, co się stało. Sprawisz, że okłamie męża. Czy to ona jest jedną z osób, które będą szlochać? A może należy do czterech, które westchną? Jesteś potworem, niesiesz światu przesłanie - co usiłujesz powiedzieć? Czego pragniesz bardziej niż zaspokojenia pierwotnej żądzy cięcia, gwałcenia, miażdżenia, rozrywania, łamania, ssania, lizania i okładania kobiety, która spoczywa przed tobą? Z jakiego powodu tu dzisiaj jesteś, potworze? Dark ostrożnie wszedł do łazienki i odkręcił ciepłą wodę. Pozwolił, aby para wypełniła pomieszczenie. Potem napisał na lustrze numer, dokładnie tak, jak to zrobił Sqweegel. Kiedy mgła opadła, zaczął szukać. Posadzka pokryta kafelkami. Ściany kabiny prysznicowej. Boki umywalki. Każdy element. Skrupulatnie. Potem usłyszał cichy sygnał telefonu, który zostawił przed schodami. Nowy SMS. Josh Banner miał już wyniki analizy.
5.45
R
iggins sprowadził do Los Angeles najlepszego specjalistę od analizy DNA, jakim dysponował wydział. Mimo to Dark ponownie skontaktował się z Bannerem. Z nim rozumiał się bez słów. Poza tym Banner wiedział, jak obejść oficjalne procedury, a w razie potrzeby mógł się całkowicie poświęcić zadaniu, rzucając w kąt inne rzeczy. Dla Bannera praca była wszystkim. Czekali teraz na wyniki. Banner zapewnił, że to potrwa jeszcze najwyżej minutę. Wcześniej przebadał już materiał z wykałaczki, potem nożyczkami chirurgicznymi odciął fragmenty wykładziny z sypialni, w której zamordowano siedemnastoletnią matkę z nagrania. Włożył kawałki do probówki i zalał roztworem soli fizjologicznej, żeby poluzować wiązania DNA, a potem umieścił materiał w spektrometrze mas. Probówka obracała się i wirowała w strumieniu światła. I wreszcie kilka godzin później: Ping. Dark nie był specjalnie zaskoczony, kiedy po porównaniu próbki z bazą danych w Quantico na ekranie zobaczyli migający napis: ZRODŁO POUFNE
WYMAGANE POŚWIADCZENIE BEZPIECZEŃSTWA -POZIOM 5 Banner spojrzał pytająco na Darka. Taki komunikat oznaczał, że materiał genetyczny pochodził od osoby zajmującej wysokie stanowisko rządowe. Żeby móc kontynuować procedurę, potrzebowali autoryzacji kogoś, kto w hierarchii znajdował się parę stopni wyżej. - Nic nie szkodzi - powiedział Dark. - Wiem, kto to jest. Chciałem jedynie wyeliminować osoby, które badały miejsce zdarzenia. Mam dla ciebie jeszcze coś. - Poważnie? - Ożywił się Banner. - Coś ciekawego? Dark sięgnął do kieszeni i wydobył niewielką butelkę dewar'sa zapakowaną w torebkę z samolotu. - Ach, to! - Banner nie krył rozczarowania. - Porównanie tej próbki z poprzednią trochę mnie uspo koi. Banner uśmiechnął się znacząco. -Masz w drużynie faceta, który nie stroni od alkoholu i utrzymuje wzorcową higienę jamy ustnej. To zdecydowanie typ zwycięzcy. -Nawet sobie nie wyobrażasz. Nie musieli długo czekać na wyniki. Tak, ten sam mężczyzna, który używał wykałaczki, opróżnił butelkę szkockiej. Nikt poza nim nie pozostawił śladów DNA na żadnym z przedmiotów. Należało porównać jeszcze jedną próbkę. To nie było trudne, ponieważ już została wprowadzona do systemu. Wystarczyło zaimportować ją z centralnej bazy danych Wydziału Spraw Szczególnych. Chodziło o próbkę krwi. - Nareszcie - ucieszył się Banner. Jego fascynacja płyna mi ustrojowymi była dość podejrzana. Krew też pasowała.
Dark podziękował Bannerowi i wyszedł na korytarz, gdzie otworzył akta, których nie mógł mu pokazać. Teczka zawierała fotografie z oględzin miejsca zbrodni. Riggins zdołał wreszcie wyszarpać je od ludzi Wycoffa. Dotyczyły morderstwa Charlotte Sweeney. Tak nazywała się nastolatka, której śmierć obserwował jej synek. Urocze nazwisko pomyślał Dark odruchowo, ale zaraz zmienił zdanie. - Imię Charlotte rymowało się z harlot*. Sweeney zaś brzmiało jak sweet**. Słodka nierządnica Charlotte. Pizda. Panna z dzieckiem, której trzeba było dać nauczkę. Dark przewertował zdjęcia - układały się w urywki historii: Drzwi prowadzące na taras podmiejskiej rezydencji w Waszyngtonie. Niezłe miejsce dla nastoletniej samotnej matki. Ekskluzywne meble z katalogu wysyłkowego. Jeden telefon i pozostaje czekać na dostawę. Żadnych książek, bibelotów, dziwacznych kolekcji. Ujęcie bliżej drzwi. Znajomy okrąg wycięty diamentem. Odłamki matowego szkła na podłodze. Ślady krwi wzdłuż dywanu. Prowadzą z przedpokoju do sypialni - pokoju Charlotte Sweeney. Widać kolejne plamy między podstawą łóżka a materacem, z którego ściągnięto prześcieradła. Korpus pokryty krwią, jego lewy bok cały zabarwiony na purpurowo. Krew nie płynęła jednostajnie, lecz tryskała rytmicznym, gwałtownym strumieniem. Krwawe ślady na kołdrze, pluszowym misiu, wykałaczce. Zwyczajne przedmioty wrzucone w środek koszmaru. Rzeczy, które były częścią tego domu... z wyjątkiem jednej. * harlot - ang. nierządnica (przyp. tłum.). ** sweet - ang. słodki, uroczy (przyp. tłum.).
Zaledwie kilka godzin wcześniej na pokładzie Air Force Two Dark widział Wycoffa dłubiącego w zębach. Facet robił to kompulsywnie. Siedemnastoletnia dziewczyna raczej nie używała wykałaczek. Ten fakt niepokoił Darka, odkąd obejrzał wideo po raz pierwszy kilka dni wcześniej, jednak olśniło go dopiero podczas dzisiejszego spotkania z Wycoffem. To było zaledwie przeczucie, dlatego zwędził butelkę po szkockiej i zabezpieczył ją torebką na wymioty. Test DNA potwierdził jego najgorsze przypuszczenia. Rozumiał teraz, skąd u Wycoffa ten pośpiech, groźby, furia. Chociaż to nie usprawiedliwiało zachowania sekretarza obrony w ciągu tych paru dni, łatwiej było je zrozumieć. Nadużywał władzy, bo szalał z rozpaczy. Zrobiłby wszystko, żeby ochronić swoją słodką nierządnicę Charlotte. I ukarać jej mordercę. Kolejny krok wymagał najwyższej ostrożności. A to oznaczało, że Dark nie mógł o nim poinformować ani Rigginsa, ani Constance. Wybrał numer i poczekał na połączenie. - Muszę natychmiast rozmawiać z sekretarzem Wycoffem powiedział. - Proszę mu przekazać, że znalazłem odpowiedź, której się domagał.
6.19
W
ciągu dwudziestu minut czarny SUV zabrał Darka sprzed budynku przy Wilshire 11000 i zawiózł do Beverly Hills. Dark wszedł do luksusowego, wyłożonego drewnem pokoju hotelu Beverly Wilshire zajmowanego przez Normana Wycoffa. Powietrze było przesycone zapachem tanich hamburgerów i tytoniu. Najwyraźniej sekretarz lubił znajdować się w centrum wydarzeń niezależnie od sytuacji, skoro jego wybór padł na najdroższą nieruchomość na Zachodnim Wybrzeżu. Po ich ostatnim spotkaniu w samolocie sekretarz zdążył wziąć prysznic. Wokół karku miał przewieszony ręcznik, a na jego rudawych włosach i potężnym ciele połyskiwały kropelki wody. Dark, który nigdy wcześniej nie widział go bez garnituru, stwierdził ze zdziwieniem, że Wycoff był doskonale zbudowany. -A gdzie Riggins? - spytał sekretarz. -Przyszedłem prosto do pana, panie sekretarzu. Zakładałem, że wolałby się pan dowiedzieć pierwszy. Wycoff nie bardzo wiedział, jak powinien zareagować. Wdzięcznością? Rozdrażnieniem? Ostatecznie okazał każdego po trochu. - Doceniam to, Dark. Ale dlaczego miałbym coś zatajać przed Rigginsem? Gramy przecież w tej samej drużynie.
-Naprawdę? -Co ma znaczyć to pytanie? -Riggins miał rację - wtrącił Dark. - Przez trzydzieści lat Sqweegel nie pozostawił żadnych śladów. Powinienem jednak sprecyzować. Nie pozostawił niczego w wyniku niedopatrzenia. Czasem jednak zostawiał coś celowo. -Więc podrzucił ją specjalnie? Moi ludzie prawie ją przeoczyli. -Tak właśnie myślę. -W jakim celu miałby to zrobić? -Chciał nas doprowadzić do pana. Wycoff zbladł i opadł na wyściełaną kanapę, ustawioną na środku pokoju. Spojrzał najpierw na swoje kciuki, a potem na Darka: - Proszę mówić, co pan wie. Dark chwilę mu się przyglądał, następnie przeszedł na drugi koniec pokoju, złapał za oparcie ciemnego, drewnianego krzesła ze skórzanym obiciem i postawił je metr czy dwa przed Wycoffem. Nie chciał, żeby rozmowa zmieniła się w przesłuchanie. Wolał pogadać jak równy z równym. - Riggins pokazał mi akta morderstwa Charlotte Sweeney. To była potworna zbrodnia, nawet jak na Sqweegela. Jej maleńki synek wszystkiemu się przyglądał. Polityk zadrżał, ale usilnie próbował zachować spokój. -Wiem, co jest w aktach - warknął ze złością. - Do czego pan zmierza? -To pana dziecko, panie sekretarzu, co wyjaśnia ten nagły nacisk na wydział i chęć znalezienia potwora, który zabił matkę chłopca, a pana kochankę, czy jakiego innego terminu pan używa. -Chyba masz nie po kolei w głowie. Ona miała zaledwie siedemnaście lat. -To prawda.
-Nie zamierzam wysłuchiwać tych pierdoł... -Sqweegel przycisnął pana, a pan nas - brnął Dark. -Czy pan niczego nie rozumie, panie sekretarzu? On pociąga za sznurki, a my tańczymy jak jakieś pierdolone marionetki. Nie robimy niczego, czego nie zaplanowałby wcześniej, wyprzedza nas o jakieś dziesięć ruchów. Pan każe nam grać w warcaby, a tymczasem Sqweegel rozgrywa partię trójwymiarowych szachów. -Mam dzieci - odezwał się Wycoff - ale nie z tą biedną dziewczyną. Mój syn i córka uczęszczają do Sidwell Friends razem z dziećmi prezydenta, na miłość boską. -Bez trudu potwierdziłem zgodność pańskiego DNA z materiałem znalezionym na wykałaczce. -Mojego DNA... - wymamrotał Wycoff, a potem zaatakował. Jak pan zdobył moje DNA? To są dane niejawne! -Niejawne? Nie ma czegoś takiego, panie sekretarzu. Każdy, kto nie nosi kombinezonu, jakiego używa Sqweegel - ja, pan czy ktokolwiek inny - w s z ę d z i e zostawia DNA. Z samej tylko szczoteczki do zębów mógłbym zebrać dość komórek, żeby pana sklonować. Wycoff znów wezwał imię Pana nadaremno, a potem zerwał się z kanapy. Agent niemal mu współczuł. Nie tak to sobie zaplanował. Ale z drugiej strony - do diabła z nim! Facet ukrywał się za plecami prezydenta i wykorzystywał ich wszystkich, żeby zrealizować jakiś wydumany plan zemsty na potworze, który torturował i zamordował jego kochankę na oczach jego bękarta. Dziecka, które z całą pewnością nie b ę d z i e uczęszczało do Sidwell Friends. W gruncie rzeczy Darka mało to obchodziło. Chciał jedynie, żeby wydział przestał tańczyć, jak zagra mu Sqweegel. A to wymagało całkowitej szczerości, przynajmniej w ramach grupy śledczej.
Sqweegel atakował częściej, ale nie zamierzał zostawiać agentom rządowym wolnej ręki co do wyboru metod śledztwa. Przeciwnie. Upewnił się, że odwet będzie szybki i miażdżący. Sięgnął na sam szczyt, omijając nawet Departament Sprawiedliwości. Potwór lubował się w wysyłaniu wiadomości. Przekaz dla Wycoffa był jasny: „Jeśli nie potrafisz zapanować nad swoją chucią, to jak zamerzasz kontrolować sprawy państwa?" -Gdzie jest teraz chłopiec? - spytał Dark. - Proszę mnie chociaż zapewnić, że objęliście go policyjną ochroną. -Dziecko Charlotte Sweeney ma się dobrze. -Nadal pan nic nie rozumie? - zaatakował Dark. - Muszę wiedzieć o wszystkim. Jak się z panem skontaktował? Co powiedział? To jedyny sposób, żeby go złapać. Chyba pan tego chce? Ująć i sprawić, żeby odpowiedział za popełnione zbrodnie, zanim zabije kolejne osoby. Z początku Wycoff milczał. Ściskał dłonie tak długo, aż jego kłykcie zrobiły się białe i dopiero wtedy je rozluźnił. Sekretarz obrony nie przywykł do sytuacji, w których brakowało mu słów albo planu działania. Nieczęsto też przyłapywano go na kłamstwie. Wreszcie bez słowa podszedł do telefonu. Wystukał jakiś numer. Dark obserwował go ze spokojem. -Przyszedł pan z tym prosto do mnie czy tak? - upewnił się Wycoff. -Tak, panie sekretarzu. -Dobrze. A teraz wynocha, ty bezczelny sukinsynu. Już dla nas nie pracujesz. Szepnij o tym komukolwiek choć słówko, a zetrę cię z powierzchni ziemi. Powiesz ludziom z zespołu, to ich też załatwię. Spytaj Rigginsa. Wyjaśni ci, że to kurewsko łatwe. Wystarczy jeden telefon.
Dark milczał, bo zdawał sobie sprawę, że sekretarz traktował groźbę poważnie. -Popełnia pan błąd. -Spójrz na mnie i powiedz, czy wyglądam, jakby mnie to obchodziło. Dark chwilę patrzył na sekretarza. Potem wstał i opuścił pokój bez słowa.
7.04
T
warz Darka rzadko zdradzała emocje, ale tym razem nawet Riggins widział, że coś poszło nie po jego myśli. - Co jest, do cholery? - dopytywał, kiedy wchodzili do centrum dowodzenia Wydziału Spraw Szczególnych. Dark podszedł do swojego biurka i bez słowa zaczął pakować rzeczy. -Co się stało? - ponowił pytanie Riggins. -Zostałem odsunięty od sprawy. -Przez kogo? Przez tego dupka Wycoffa? Posłuchaj... -Lepiej, żebyś o niczym nie wiedział. Rozegram to po swojemu. Odezwę się, jeśli trafię na coś nowego. -O, nie. - Riggins potrząsnął głową. - Jeśli odchodzisz, to ja razem z tobą. Ja cię w to wpakowałem i nie zostawię cię samemu sobie. -Potrzebuję cię tutaj - powiedział. - Nie dam rady bez kogoś wewnątrz, a nikomu innemu nie ufam. Problem z sekretarzem obrony polegał na tym, że jego rozumienie słowa „odsunięty" było dość ekstremalne. Chodziło nie tyle o odsunięcie Darka od śledztwa, ile o usunięcie go z tego świata. - Jasne, że możesz na mnie liczyć - zapewnił Riggins. Co zamierzasz teraz zrobić? Dokąd pójdziesz?
- Próbowałem załatwić to starymi metodami, bez naru szania przepisów - powiedział Dark. - Ale to nie ma sensu. Jeśli nie zacznę działać po swojemu, to się nigdy nie skoń czy. W rymowance Sqweegela zostało parę wersów. Zamie rzam mu poderżnąć gardło, zanim je odfajkuje. Constance złapała Darka, gdy opuszczał budynek przy Wilshire 11000. - Poczekaj chwilę. Właśnie się dowiedziałam, co się stało. Mężczyzna zatrzymał się na korytarzu. -Miło było znów z tobą pracować, Constance. Jestem przekonany, że ty i reszta złapiecie tego sukinsyna. -Nie sądzę. Bez ciebie na pewno nie. -Jeśli rozmawiałaś z Rigginsem, to wiesz, że już nie jestem w zespole. Constance podeszła i nachyliła się w jego stronę. Poraziło go nagłe wspomnienie: ostatni raz była z nim tak blisko w jego mieszkaniu w Venice, kiedy odsuwała od jego ust butelkę i przyciskała do nich swoje wargi... -Wiem, że tak naprawdę nie zrezygnowałeś - powiedziała cicho. - Chyba przyłapałam Sqweegela na fuszerce. -Masz jakiś trop? -Daj mi trochę czasu. Muszę to uporządkować, ale sądzę, że to przełom, na który czekaliśmy. -Nie wydaje mi się, żebym tu zabawił wystarczająco długo. -Po prostu nie znikaj jeszcze - powiedziała Constance. -Gwarantuję, że warto poczekać. Zadzwonię na pager, kiedy już wszystko uda mi się wyjaśnić. Dark chwilę patrzył jej w oczy, potem pożegnał się i wyszedł.
Constance zatrzasnęła drzwi wynajętego samochodu w chwili, gdy właściciel sklepu włożył klucz do solidnie wyglądającego, srebrnego zamka we frontowych drzwiach. To był niski, ruchliwy mężczyzna z łysiną na czubku głowy. Wydawało się, że włosy litościwie ustąpiły, aby przelatujące ptaki miały dogodny cel. Należało mu się, bo handlował nimi nielegalnie. Jeśli agentka się nie pomyliła, to facet w zupełności zasługiwał na gówno, w jakie zamierzała go wpakować. Mężczyzna przestał mocować się z zamkiem i otworzył drzwi, nad którymi wisiał napis: NEUROTYCZNA EGZOTYKA. Sklep zoologiczny specjalizował się w handlu rzadkimi, egzotycznymi gatunkami. Głównie ptakami. Zanim drzwi całkiem zamknęły się za handlarzem, Constance przytrzymała je i weszła do środka. Wnętrze było klaustro-fobicznym, zagraconym pomieszczeniem pełnym drobnych, trzepocących stworzeń, które ćwierkały nerwowo i biły delikatnymi skrzydłami o pręty klatek. - Eee - zaczął właściciel. - Jeszcze zamknięte. Constance uśmiechnęła się i podeszła bliżej. - Nie ma pan nic przeciwko, żebym się trochę rozej rzała? Ponieważ sprawiał wrażenie podenerwowanego, dotknęła jego przedramienia w uspokajającym geście. - Nie zajmę panu dużo czasu - zapewniła. - Już jestem spóźniona do pracy. Szukam prezentu dla mojej matki, ma kompletnego bzika na punkcie ptaków. Właściciel się zgodził z pewnymi oporami, zamruczał coś pod nosem, potem szybko poszedł za ladę i zajął się jakimiś dokumentami. Constance udawała, że się rozgląda, ale doskonale wiedziała, czego szuka. - O, ten tutaj - powiedziała. - Ten gil. Czy litery AZ ozna czają, że ptak pochodzi z Arizony?
Sprzedawca z trudem przełknął ślinę, jakby połykał małą, polną mysz. Papiery wypadły mu z dłoni. -Proszę opuścić sklep - rozkazał. - Już powiedziałem, że jeszcze zamknięte. -Ale on jest taki śliczny. Mężczyzna wydobył z kieszeni klucze i usiłował zagonić Constance w stronę drzwi. Nie protestowała. Zdobyła już dowód, którego potrzebowała. W drodze do samochodu powiadomiła Darka.
Dowiedz się, co odkryła Constance. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: finch
Upper East Side, Nowy Jork Piątek/18.45
C
hoć Manhattan nigdy nie zasypia, wieczorami w całej dzielnicy można znaleźć strefy martwej ciszy. Zwłaszcza w okolicach, w których życie zamiera, gdy tylko zegar wybije nocną godzinę. W okolicach takich ja ta. Dark skradał się uliczką obsadzoną drzewami. Dziwił się, że dotarł aż tutaj i uniknął zatrzymania. Constance zdołała wykraść wydziałowy identyfikator należący do agenta, który przebywał na urlopie opiekuńczym (czytaj: postradał zmysły i usiłował wrócić do normalności podczas długiej i kosztownej terapii). Mężczyzna nawet nieco przypominał Darka, choć pewnie nikt nie wziąłby ich za kuzynów, a tym bardziej - braci. Mimo to Darkowi udało się wylecieć z portu lotniczego LAX do Newark i dotrzeć prywatnym samochodem aż tutaj bez wzbudzenia podejrzeń. Głowa ciążyła mu po podróży. Ciało działało tak, jakby było późne popołudnie, choć otoczenie wskazywało na coś innego. Minęło sporo czasu od jego ostatniego lotu do Nowego Jorku i towarzyszącego mu zmęczenia. Zatrzymał się przed wejściem do trzypiętrowej kamienicy i nacisnął perłowy guzik dzwonka w nadziei, że prędzej czy później ktoś wpuści go do środka. Właśnie tak rozpoczę-
ła się jego kariera - od naciskania dzwonków i czekania, aż ktoś otworzy drzwi. Często nikt nie reagował. Tak jak teraz. Dark lekko pchnął drzwi czubkami palców. Zaskrzypiały i ustąpiły, odskakując na kilka milimetrów od framugi. Zły znak. Mieszkańcy Manhattanu nie zostawiali otwartych domów nawet przed przyłączeniem Brooklynu. - Pani Dahl? FBI! - krzyknął Dark i wszedł do budynku. Cisza. Mieszkanie wyglądało na zamieszkane przez kobietę, a w każdym razie na urządzone przez kobietę. Kwiaty w wazonach. Porcelanowe figurki zwierząt. Delikatny zapach niedawno wypalonych świec. Jedyny męski akcent w całym domu znajdował się w złotej ramce ustawionej na kredensie -fotografia krzepkiego strażaka. Napis na niewielkiej tabliczce brzmiał: POLEGLI NA ZAWSZE POZOSTANĄ W NASZEJ PAMIĘCI, a obok niego widniała data 11 września 2001. Dark znalazł w mieszkaniu więcej fotografii. Ściany były pokryte rzędami zdjęć przedstawiających scenki rodzajowe. Całujący się nowożeńcy - dojrzała panna młoda to zapewne Barbara Dahl. Nieupozowana fotka z meczu piłki nożnej między nowojorskimi wydziałami policji i straży pożarnej. Piknik w ogródku z dymiącym grillem i przenośną lodówką pełną zimnego piwa. Agent zaczął dostrzegać elementy wspólne, jakie stanowiły plamy czerwieni, bieli i granatu. Na niektórych zdjęciach to była flaga, na innych - wstęga. Stało się jasne, że wszystkie zdjęcia wykonano po 11 września, kiedy kraj tonął w barwach narodowych, bo tylko tyle można było zrobić. - Pani Dahl? Barbara Dahl ponownie wzięła ślub po tym, jak atak na World Trade Center odebrał jej męża. Wędrując po domu, Dark nigdzie nie natrafił na ślady poprzedniego małżeń-
stwa. Nawet jeśli nie potrafiła wymazać wspomnień, to skutecznie oczyściła z nich dom. Skręcił za róg i zobaczył drzwi prowadzące do piwnicy. Szybko i bezszelestnie zszedł po schodach z cementu do słabo oświetlonego pomieszczenia. Wtedy zrozumiał, dlaczego nikt nie odpowiedział na dzwonek. Najpierw uderzył go zapach. W głębi ujrzał ciało pani Dahl wiszące na skórzanym pasku przymocowanym do rury biegnącej przy suficie. Język wystawał z jej ust, jakby umarła w połowie zdania. Jelita się opróżniły i to stąd pochodził fetor. Jeden z butów leżał na posadzce, a drugi nadal tkwił na stopie jakieś pół metra nad podłogą. Dark nie miał zbyt wiele czasu na analizowanie makabrycznego widoku, bo z góry dobiegł go jakiś dźwięk - chyba skrzypnięcie drzwi wejściowych. Wykonał zwrot i z bronią gotową do strzału przemierzył piwnicę. Usłyszał odgłos trzech kroków, po czym zapadła cisza. Czy osoba na górze zatrzymała się, bo odkryła obecność Darka? Czy to był Sqweegel? Kiedy agent podszedł do schodów, znów rozległy się kroki. Tym razem ciche i ostrożne, tak że słychać było jedynie lekkie skrzypienie drewnianej podłogi pod naciskiem stóp. Dark przypomniał sobie dzień, w którym ostatni raz czaił się pod drewnianymi deskami. To było w kościele w Rzymie. Od tamtej pory prawie każdej nocy wyobrażał sobie, jak unosi broń i strzela w platformę. Cały magazynek wpakowany na oślep w rusztowanie byłby gwarancją, że któryś z pocisków dosięgnął potwora. Jeden celny strzał - to wszystko, czego potrzebował, żeby zakończyć ten koszmar.
Pokusa, żeby wypalić, była niewyobrażalna. Ale Dark nie zrobiłby tego, dopóki nie wiedziałby na pewno, że nad nim znajduje się bestia, na którą polował. Teraz musiał podejść jak najciszej, zaskoczyć intruza w połowie drogi i mieć nadzieję, że jego oczom ukaże się giętkie ciało pokryte białym lateksem... Kroki ucichły tuż przy schodach do piwnicy. Dark wycelował pistolet w pionowy prostokąt framugi. W drzwiach ukazał się zarys głowy. - Nie ruszaj się - krzyknął w stronę cienia. Cień pokiwał głową, potem pociągnął nosem i odchrząknął. - Ręce do góry, do cholery - ponaglił Dark, sięgając po wiszący luźno kabel, żeby zapalić żarówkę nad głową. Cień wykonał polecenie w tym samym momencie, w którym rozbłysło światło. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w granatowe spodnie strażaka i białą, bawełnianą koszulkę, zrobił krok w przód, nie opuszczając rąk. W dłoni trzymał niewielką kartkę papieru. Po jego zaczerwienionych policzkach spływały łzy. - Nie potrafiłem jej dotknąć - powiedział drżącym gło sem. - Nie byłem w stanie nigdzie zadzwonić ani jej dotknąć. O Boże, Barb... Dark opuścił broń, po czym cierpliwie wysłuchał wyjaśnień strażaka Jima Franksa - drugiego męża pani Dahl. Mężczyzna zakończył służbę na Bronksie i spieszył się do domu, do Barbary, która ostatnio przechodziła ciężki okres. Znalazł jej ciało, następnie list i doznał wstrząsu. Jako strażak znał objawy aż nazbyt dobrze. Wiedział, co się z nim dzieje. Zdołał wrócić na górę i wyjść na maleńkie podwórze za domem, żeby odetchnąć i poskładać myśli. Minęło sporo czasu - Franks nie potrafił powiedzieć ile dokładnie - zanim zdecydował się przeczytać list. A potem znów wpadł w rozpacz.
- Mogę zobaczyć ten list? - spytał Dark. Franks niechętnie wręczył Darkowi kartkę, którą tak kurczowo trzymał. „Tęsknię za mężem. Przepraszam, Jim. Pieniądze należą do ciebie". - Jakie pieniądze? - zapytał Dark.
Brooklyn, Nowy Jork
P
o przeciwległej stronie cieśniny East River cztery wdowy cierpliwie czekały w ogromnej, białej furgonetce zaparkowanej przed budynkiem brooklyńskiego szpitala. Na dziś zaplanowano coś nowego - wycieczkę. Ktoś zadzwonił do kobiet wcześniej tego dnia i poinformował, że grupa terapeutyczna wyjątkowo zbiera się przed szpitalem, a nie, jak zwykle, w suterenie. Większość uczestniczek przyjęła pomysł z zadowoleniem. To była jakaś odmiana po jasno oświetlonej sali cuchnącej środkiem dezynfekującym. Miały nadzieję, że wycieczka odwróci ich uwagę od tragedii związanej z końmi. Bezduszna rzeź dotknęła kobiety w różny sposób, ale żadna nie potrafiła się z niej otrząsnąć. Symbole zwykle żyją własnym życiem. Kiedy ktoś podnosi rękę na żywy symbol związany z kimś, kogo opłakujesz, sprawia, że przeżywasz tragedię na nowo. Miasto znów łączyło się z nimi w bólu. Dlaczego ktoś zabił te biedne zwierzęta? Ten czyn był czymś więcej niż tylko makabrycznym żartem, jednak w grę nie wchodziły korzyści materialne. Były tylko ofiary, żadnych beneficjentów. Kobietom nie powiedziano, dokąd pojadą, ale domyślały się, że chodzi o wizytę w stajni policji konnej. Terapeuta
chciał, żeby osobiście zmierzyły się z tragedią. Uważał, że byka trzeba łapać za rogi. Część pacjentek miała czasem ochotę złapać doktora Hauta, a potem mocno nim potrząsnąć. Ponieważ terapia zaczynała przynosić pożądane efekty, wdowy zdecydowały się mu zaufać. Dlatego cierpliwie czekały w dusznej furgonetce, aż się zjawi. Po jakimś czasie chudy, niepozorny mężczyzna z krótko przystrzyżonymi włosami otworzył drzwi po stronie kierowcy. Wsiadł do samochodu i odwrócił się w stronę pasażerek z serdecznym uśmiechem na ustach. - Witam panie. Nazywam się Ken Martin i będę waszym kierowcą. Doktor Haut poprosił mnie, żebym zawiózł panie na miejsce spotkania. Będzie tam na nas czekał. Możemy ruszać? Czy są jakieś pytania? Nie, nie było żadnych pytań. Kobiety domyślały się, co terapeuta dla nich zaplanował - czekało je kolejne całkowite zanurzenie w rozpaczy. Żadna nie paliła się do oglądania stajni czy tablic pamiątkowych, bo przypominały im o tragedii. Ale jeśli to miało sprawić, że poczują się lepiej... -W takim razie ruszamy - powiedział Martin, znany FBI jako Sqweegel, i włożył kluczyk do stacyjki. Nie chciałem tych pieniędzy - powiedział Franks. - Mówiłem jej, że nie chodziło mi o pieniądze. - Jakie znów pieniądze? - zapytał Dark. Franks spojrzał na Darka i westchnął. - Po jedenastym września zostałem razem z innymi od delegowany przez kapitana mojego batalionu. Polecono nam odwiedzić kobiety, które straciły wtedy mężów. Idea była chwalebna. Dzięki temu część z nas mogła odnaleźć spo kój, dla innych to była sześciomiesięczna katorga. Jeszcze inni...
-...znaleźli żony. Jak pan - dokończył za niego Dark. -Tak - potwierdził Franks. -Był pan wtedy żonaty? -Byłem. Mam nawet dwójkę dzieci. Małżeństwo to nie jest łatwa sprawa, szczególnie w naszej profesji. Jeśli zwiążesz się z kobietą, która nie rozumie wymogów tej pracy, to masz przechlapane, choćbyś nie wiem jak się starał. Nie da się zmusić drugiej osoby, żeby czuła się szczęśliwa. Aż tu spotykasz kogoś, kto pragnie odzyskać radość życia i komu mógłbyś w tym pomóc. Tak było ze mną i z Barb. Dark skinął głową. -A pieniądze? -Po wrześniowym ataku żonom poległych wypłacono po milionie dolarów z polis ubezpieczeniowych. To utrudniało odrzucenie szansy na nowe życie, zwłaszcza że stare było do dupy i człowiek przez cały czas usiłował wyjść na prostą. Rozumie pan? Kolejny element układanki Darka trafił na swoje miejsce. Znów porządek moralny. Sqweegel nie atakował policji, tylko instytucję małżeństwa. - Wiem, o czym pan mówi - zapewnił Dark. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wydrukowaną listę owdowiałych wtedy kobiet. Podał ją Franksowi. -Coś panu mówią te nazwiska? -Tak, znam te osoby. Barb się z nimi przyjaźniła. Razem należały do jakiejś grupy. Kiedy wymawiał imię żony, znów był krok od załamania. Darkowi zależało jednak, by wytrzymał jeszcze trochę. Potem będzie miał wystarczająco dużo czasu, żeby przemyśleć własne wybory. - Musimy się natychmiast z nimi skontaktować.
adzwonił telefon Debry Scott. Kobieta zaczęła przetrząsać torebkę - portmonetka, gaz łzawiący Mace, kilka małych zabawek, jakie ośmioletnia córka regularnie jej podrzucała dla żartu. „ Jeju, mamuś, nie wiem, jak się znalazły w twojej torebce... Może potrzebujesz większej... Ja bym wzięła tę starą". „Stara" torba Debry, marki Kipling, kosztowała trzysta pięćdziesiąt dolarów. Córka mogła o niej tylko pomarzyć. Wreszcie odnalazła aparat i przyłożyła do ucha. - Halo?
Z
Debbie, tu Jim. - Cześć, Jim - usłyszał jej głos. - Gdzie się podziewa Bar bara? Czekaliśmy tak długo, jak było można, aż wreszcie... Jej wypowiedź zagłuszył głośny lament Franksa, który nie potrafił powstrzymać łez. Dark sięgnął po telefon, ale mężczyzna miał oczy pełne łez i nawet tego nie zauważył. - Jimmy, jesteś tam? Co się stało? Zdesperowany Dark wyrwał słuchawkę z ręki strażaka i gestem nakazał mu milczenie. - Dzień dobry, pani Scott. Proszę mnie uważnie posłu chać. Nazywam się Steve Dark i pracuję dla FBI. To bardzo ważne, żeby pani...
- Dla kogo pan pracuje? Chwileczkę, coś przerywa. Zaraz do pana odzwonię. - Nie! Pani Scott, cokolwiek się stanie, proszę się nie... Chwilę później kobieta się rozłączyła. Debra nabrała podejrzeń, gdy tylko biała furgonetka skręciła ostro w prawo przy zjeździe z Mostu Brooklyńskiego - oddalali się od linii dachów na Manhattanie, kierując się w stronę nadbrzeża. -Chwileczkę, to nie jest droga do policyjnej stajni - powiedziała. - Proszę pana! Jedzie pan w złym kierunku. Proszę pana! Hej, człowieku! -Nie mówiłem, że jedziemy do stajni - odparł cicho Ken Martin. -To nie tam mamy się spotkać? -Nie - zaprzeczył. - Doktor Haut wszystko paniom wyjaśni. Ani Debra, ani trzy pozostałe kobiety nie wiedziały, co o tym myśleć. W tej części miasta nie było niczego poza autostradą East River Drive. Po co doktor Haut miałby je tutaj przywozić? Dark odwrócił się w stronę Jima Franksa, który ukrył twarz w dłoniach. -Panie Franks, niech pan się weźmie w garść i mi pomoże, chyba że chce pan mieć na sumieniu śmierć kolejnych czterech kobiet. -Przepraszam - wymamrotał Franks. - Wiem, jestem po szkoleniu, ale... To było kłamstwo typowe dla macho. Szkolenie podpowiadało, jak postępować wobec bólu i cierpienia innych, umożliwiało wykonywanie zadań, które miały ocalić życie osób trzecich. Ale absolutnie żaden trening nie uczył, jak
radzić sobie z widokiem kogoś bliskiego zwisającego z belki w wilgotnej piwnicy, z nogami utytłanymi we własnych ekskrementach, oraz z listem pożegnalnym zostawionym obok. Natomiast Dark potrzebował jego udawanej dzielności, jego wiary we własne kłamstwo. Najwyraźniej działała, bo Franks przestał szlochać i wziął uspokajający wdech. -Jeśli będziemy działać szybko, to złapiemy mordercę pańskiej żony - powiedział Dark. -Co mam robić? -Ma pan samochód?
D
ebra obserwowała kierowcę w lusterku wstecznym. Mężczyzna podchwycił jej spojrzenie, a potem szybko skierował oczy na drogę. Furgonetka zmierzała w stronę nadbrzeża. Początkowo Debra sądziła, że doktor Haut postanowił zabrać je na miejsce eksplozji, czemu była absolutnie przeciwna, mimo całej tej gadaniny o konieczności łapania byka. Nie czuła się na to gotowa i nie miała pewności, czy kiedykolwiek będzie. Spojrzała na telefon, z którym nie rozstawała się od jedenastego września. To była ostatnia rzecz, jaka łączyła ją z Jeffreyem. Starał się ją wtedy uspokoić, mówił, że wezwano go do wybuchu, żeby ratować, kogo się da, i że nie ma powodu do niepokoju. Musiał już kończyć, ale obiecał zadzwonić później. Kochanie -to było ostatnie słowo, jakie od niego usłyszała. Ściskała w dłoni aparat, kiedy waliły się wieże, mając nadzieję, że Jeffrey zdążył opuścić budynek i szukał telefonu, aby jej powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane i że ocalił wiele osób. Czekała na ten telefon... całe dni, potem tygodnie. Może to było niemądre, ale przysięgła sobie, że już nigdy nie rozstanie się z komórką.
Teraz cieszyła się z tego postanowienia, bo coś było nie tak z kierowcą i z kierunkiem, który obrał. Wysoko nad nimi zamajaczyła sylwetka Mostu Brooklyńskiego. Przepiękny widok, dobrze znany z niezliczonych filmów, tym razem napełnił ją przerażeniem. Doktor Haut nie miał powodu przywozić ich tutaj. Coś było nie w porządku. Czy mężczyzna, z którym rozmawiała przez telefon, nie powiedział czasem, że jest z FBI? Nieważne. Debra włączyła funkcję ponownego wybierania numeru. Uzyskała połączenie i usłyszała cichy głos: - Pani Scott? Odchrząknęła i powiedziała głośno: - Dlaczego doktor Haut wyznaczył spotkanie pod Mo stem Brooklyńskim? Czy ktoś coś z tego rozumie? Kierowca nie zwracał na nią uwagi. Prawą ręką zaczął majstrować przy klimatyzacji, a lewą zbliżył do twarzy. Co on kombinował? - W samochodzie jest duszno - powiedział stłumionym głosem. - Obniżę trochę temperaturę, skoro i tak musimy czekać na doktora. Chłodna mgła wystrzeliła z niezliczonych otworów wentylacyjnych, umieszczonych w suficie furgonetki. Powietrze pachniało słodkimi migdałami. - Pani Scott, jest pani tam? W głowie Debry kotłowały się najróżniejsze myśli - niecodzienność tej pospiesznej wycieczki, telefon od mężczyzny twierdzącego, że jest z FBI, Jeffrey, kochanie, migdały. Szybko zapomniała o wszystkim, gdy powietrze stało się gęste jak syrop. Nagle poczuła się bardzo, bardzo senna.
W
ystarczyła niewielka dawka gazu usypiającego. Dokładnie tyle, żeby Sqweegel miał czas zaparkować samochód, wynieść z niego ciała nieprzytomnych kobiet, ułożyć je na ziemi, rozebrać, spętać, przygotować lutlampę i poczekać, aż się obudzą. Sprawca czerpał perwersyjną przyjemność z oszczędnego gospodarowania materiałami. W tym przypadku ograniczył się do małej fiolki gazu, którą umieścił bezpośrednio w rurze wylotowej nawiewu. Testował ten gaz w różnych furgonetkach przez wiele lat, aż określił idealny stosunek dawki do masy ciała. Dopracowanie szczegółów zabrało mu sporo czasu, ale substancja nie była droga. Na sznur i lutlampę wydał około dwudziestu dolarów. Wzmacniana lina nie była konieczna. Wystarczyło zawiązać węzły w taki sposób, żeby zaciskały się przy każdym ruchu ofiary. Kobiety właśnie się ocknęły i zaczynały się szamotać, nie szczędząc wyzwisk jemu i sobie nawzajem. Póki co, niewiele widziały... Sqweegel przygotował lutlampę, wyciągnął zza paska metalową zapalarkę i wzniecił płomień. Wdowy mogły teraz zobaczyć miejsce, w którym się znajdowały. To był mały, wybetonowany placyk, położony pod
samym mostem, u stóp zbocza biegnącego od poziomu ulicy. Kawałek Manhattanu, o którym zapomnieli wszyscy. Były tam jedynie szczury i gołębie. Ich białe odchody pokrywały ziemię. Sqweegel zastanawiał się, czy kobiety czują brud i ekskrementy na nagich brzuchach i cyckach. - Gdzie my jesteśmy, do cholery! - krzyknęła jedna z nich. - Co nam zrobiłeś? Sqweegel wyjaśniał, lawirując między ciałami: - Wasi mężowie zawodowo walczyli z ogniem. Kochali was i urabiali sobie ręce po łokcie, żeby wam zapewnić od powiedni poziom życia. A kiedy zginęli - Sqweegel kopnął kolano najbliżej leżącej kobiety, zmuszając ją, żeby nieco rozchyliła uda - rozłożyłyście nogi przed obcymi mężczy znami, spieniężyłyście czeki na pokaźną sumę i rozbiłyście cudze rodziny. Teraz przyszedł czas, żebyście doświadczyły tego, czego doświadczyli wasi mężowie. Bez cienia nadziei. Wiedząc, że za chwilę spadną na was ognie piekielne. Sqweegel szedł wzdłuż ciał, wymachując błękitnym płomieniem lutlampy tuż nad głowami kobiet. Ogień świsnął i zyskał na sile. Wilgotne powietrze przesyciło się gorzkawym zapachem przypalonych włosów. Sqweegel popchnął stopą jedną z wdów - tę, do której wcześniej ktoś zadzwonił - i przewrócił ją na plecy. Oczywiście, leżenie na plecach z kostkami i nadgarstkami związanymi ze sobą było prawie niemożliwe. Kobieta oparła się więc na prawym boku i usiłowała przyjąć wygodniejszą pozycję, a rękami i nogami nie przestawała szarpać więzów. Sqweegel zauważył, że jej mleczno biała skóra zaróżowiła się od tego szamotanina. Mężczyzna unieruchomił ją, kładąc rękę pokrytą gumą na jej lewym łokciu. Jeśli kończyny zostały związane odpowiednio ciasno, przytrzymanie ofiary wymagało minimalnej siły.
Użył lutlampy jak światła punktowego; skierował płomień na ciało wdowy. Kobieta wierzgnęła, czując wzrastającą temperaturę. -Pieprz się - warknęła Debra. Jej głos odbił się echem od betonu i metalu. -Świat nie powinien tego oglądać - kontynuował Sqwee-gel, wkładając palec między jej nogi. - Niech więc ogień sprawiedliwości wypali te nieczyste części. Kobieta krzyczała, ale on był głuchy na jej błagania. Opuścił lutlampę tak, że płomień dosięgał przestrzeni między jej kolanami, a potem powoli zaczął go przesuwać w górę ciała. Czuł, jak ofiara opiera się i walczy, zupełnie bezradna... Gdzieś w pobliżu rozległ się dzwonek telefonu. Dochodził z wnętrza furgonetki zaparkowanej niedaleko placyku. - O - syknął Sqweegel. - Zostawiłaś włączony telefon? Tylko pogorszyłaś sprawę. Kto to może do ciebie dzwonić? - Odbierz i się przekonaj - powiedziała Debra. Ciekawość Sqweegela była tak wielka, że ciałopalenie mogło chwilę poczekać. Musiał sprawdzić, kto dzwonił, więc szybko ruszył w stronę auta. Odnalazł telefon na podłodze, gdy ten dzwonił po raz czwarty. Zbliżył aparat do ucha. To mogło być nawet zabawne. -Tak? - Sqweegel - powiedział głos. - Tu stary przyjaciel. Wi dzisz mnie? Zmieszanie rozlało się po twarzy potwora. Jego myśliwy? Gdzie? -Nie - wyszeptał. Nie potrafił się powstrzymać. -To dobrze. Nagie kobiety podniosły krzyk, kiedy odgłos wystrzału zagrzmiał pod mostem.
S
iła pocisku sprawiła, że Sqweegel stracił równowagę. Upuścił telefon i lutlampę, która potoczyła się po betonie. Plecami uderzył o bok furgonetki. W tym samym czasie kobiety zaczęły wzywać pomocy. W górze, na wysokości ulicy zamajaczyła sylwetka Darka z bronią w ręku. Myśliwy biegł w dół zbocza i strzelał. Sqweegel uskoczył w prawo, unikając dwóch kul, które utkwiły w furgonetce. Rozległ się głośny, metaliczny dźwięk, a potem posypało się szkło. Mężczyzna padł na ziemię i zaczął się wlec przed siebie, czuł dotkliwy ból w lewym barku. Zapomnij o bólu. To nic innego jak sygnał alarmowy wysyłany przez sieć przewodów oplatających ciało. Skup uwagę na ciele. To ono pozwoli ci uciec, nie ból. Ból jedynie rozprasza. Pełzł pospiesznie w stronę mostu, gdzie odnalazł kryjówkę, którą upatrzył wcześniej na wypadek problemów takich jak ten. Zawsze planował z wyprzedzeniem. Jednak nie musiał korzystać z kryjówek od dziesięciu lat. W jaki sposób Dark znalazł go tak szybko? Telefon. Ta suka zostawiła włączony telefon. Kiedy przemieszczał się wzdłuż bocznej ściany mostu niewidoczny - kolejne kule zaświszczały i przecięły przestrzeń tuż obok.
Szybko wprowadził w życie plan awaryjny, który miał zwieść myśliwego i zapewnić czas potrzebny na ucieczkę. W każdym razie na to liczył. Choć ramię rozrywał mu palący ból, Sqweegel objął palcami przerdzewiałą, metalową krawędź drzwi i pociągnął ze wszystkich sił. Wskutek wysiłku kolejna fala bólu przetoczyła się przez jego ciało. To tylko sygnał alarmowy wysyłany przez sieć przewodów... Pociągnął jeszcze raz. Ciało pozwoli ci uciec, nie ból... Szarpał dotąd, aż jego schronienie stanęło przed nim otworem. Kiedy Dark wyłonił się zza rogu, zdążył jeszcze dostrzec koliste kształty na wodzie. Wyhamował na skałach i ziemi, wycelował i posłał cztery naboje w stronę nieistniejącego zegara na rzece: na dziewiątą, jedenastą, pierwszą i trzecią. Zapadła cisza. Nie odrywając oczu od wody, szedł w dół zbocza i jednocześnie przeładowywał broń. Wiedział, że przynajmniej jeden pocisk dosięgnął sukinsyna. Gdzie on się podział, do kurwy nędzy? Przecież musi się kiedyś wynurzyć, żeby zaczerpnąć powietrza. Tymczasem powierzchnia East River pozostała niezmącona. Dark lustrował wodę, aż wreszcie uświadomił sobie swój błąd. Znów stał się racjonalnym agentem federalnym. Przestał myśleć jak potwór.
D
ark odwrócił się i spojrzał na kamienną podstawę mostu masywną płytę, która każdego dnia dźwigała tysiące samochodów i pieszych przemieszczających się z Manhattanu na Brooklyn i na odwrót. Konstrukcja sprawiała wrażenie ślepego zaułka, od którego każdy uciekinier trzymałby się z daleka. Ale nie potwór. Dark zdał sobie sprawę, że Sqweegel musiał dostrzec wypłowiały żółto-czarny znak informujący o schronie przeciwatomowym, jaki widniał na ceglanej ścianie niedaleko drzwi przeżartych rdzą. Śledczy przeładował broń, szarpnął drzwi i wszedł do środka. Natychmiast uderzył go odpychający odór pleśni. Wewnątrz panowały ciemności tak nieprzeniknione, że miał wrażenie, jakby zarzucono mu worek na głowę. Otoczyła go czerń całkowita i doskonała. Brnął przez nią z bronią w pogotowiu, pod butami krusząc szkło. Starał się nie myśleć o egipskich ciemnościach. Wmawiał sobie, że to mroczny kościół Mater Dolorosa w Rzymie. To nie sokoli wzrok doprowadził go wtedy do Sqweegela, ale zupełnie inny zmysł. I to na niego powinien się teraz zdać.
Sqweegel z trudem opanowywał euforię, jaka pulsowała w jego ciele, chociaż krew nie przestawała tryskać z barku. Wszedł w głąb piwnicy i przyczaił się koło solidnych pudeł z kartonu i metalowych beczek pokrytych rdzą. Nowojorczycy zapomnieli o starym schronie przeciwatomowym tuż po zakończeniu zimnej wojny, ale Sqweegel - zapalony miłośnik historii - pamiętał. Nigdy nie wypełniał swej świętej posługi bez dokładnego rozeznania terenu, a podstawa mostu zapewniała idealną kryjówkę. Nie przypuszczał, że Dark zjawi się tutaj tak szybko, ani że wejdzie za nim do tych wilgotnych lochów. Myśliwy rzeczywiście słuchał jego nauki. Wznosił się ponad ludzkie ograniczenia i wykorzystywał swój ogromny potencjał. Znów był interesujący. Dark miał ochotę sięgnąć po telefon i skorzystać z funkcji latarki. Ale potwór, który też tu był, jakoś nie potrzebował światła. Intuicyjnie wyczuwał, dokąd iść. Po kilku krokach agent poczuł, jak coś ostrego rozrywa mu koszulę na brzuchu. Nie, to nie był nóż. Wyciągnął rękę i wyczuł zaokrągloną krawędź metalowego pojemnika, a nieco bardziej na lewo -brzeg kartonowego pudła. Najwyraźniej znajdował się w jakimś magazynie. Przylgnął plecami do kartonów i podążał wzdłuż nich, starając się nie postrzegać otoczenia w racjonalny sposób. Zamiast tego wracał myślami do związanych kurw na zewnątrz. Brudne dziwki, które połasiły się na szmal i spermę, gdy mieszkańcy miasta nadal oddychali drobinami spopielonych ciał ich mężów. Muszą zapłacić za swoje grzechy...
Coś poruszyło się po prawej stronie. Coś drgnęło. Słychać było delikatny odgłos rozciąganego lateksu. - Jak ona się miewa? - zapytał głos. Dark odbił w prawo i uniósł broń, ale zwalczył pokusę oddania strzału. Tak duże pomieszczenie musiało mieć specyficzną akustykę i głos mógł dobiegać skądkolwiek, tymczasem błysk towarzyszący strzałowi od razu zdradziłby jego pozycję. Całkowita ciemność chwilowo mu sprzyjała i nie chciał zaprzepaścić tej przewagi. - Jak się miewa moje maleństwo? Dark był teraz bardzo blisko. Wywarł na Sqweegelu duże wrażenie, docierając aż tutaj. Ale misja zabójcy nie mogła się zakończyć w tych podziemiach, pośród spleśniałych krakersów, przeterminowanych leków i puszek z wodą. Schron był zaledwie przystankiem w drodze do miejsca przeznaczenia. Sqweegel w milczeniu wspiął się na stos pięciu pudeł i przez gumową rękawiczkę wyczuł róg kamiennej ściany. O tutaj, odszukał niewielki przewód wentylacyjny, który prowadził do samego serca mostu. Architekci nie przypuszczali pewnie, że ktoś się w nim zmieści, ale nie brali pod uwagę boskiego czynnika. Nie zważając na ból, mężczyzna uniósł ramiona i znalazł oparcie wewnątrz przewodu. Wspinaczka z postrzelonym ramieniem nie będzie łatwa, ale nie niemożliwa. Sqweegel już miał włożyć głowę w otwór, gdy schron wypełnił się światłem.
D
ark uniósł telefon i w jego świetle ujrzał dolną część ciała Sqweegela - dwie patykowate nogi wsparte na pudle z napisem: OBRONA CYWILNA - KRAKERSY UNIWERSALNE. Kończyny okrywała święta szata potwora, biały lateks osłaniał każdy ich fragment. Dark wymierzył i nacisnął spust. Nogi uniosły się w stronę sufitu i zniknęły. Pociski odbiły się od ściany, rozpryskując drobne kawałki cementu na wszystkie strony, a Dark posmakował stuletniego kurzu, jaki opadł na jego usta i nos. Agent biegł przez pomieszczenie, omijając beczki, pudła i deski, jakby brał udział w rozgrywkach futbolowych. Rozwinął taką prędkość, że wpadł na przeciwległą ścianę i zadrapał prawą dłoń, kiedy celował w górę, prosto w otwór wentylacyjny, w którym zniknął Sqweegel. Naciskał spust raz po raz, ale słyszał tylko głuche dzwonienie i widział iskry sypiące się w efekcie rykoszetów. Wypatrywał białego błysku. Czekał na rozbryzg czerwonej cieczy. Modlił się o charakterystyczny krzyk i zwielokrotniony echem głuchy odgłos ciała spadającego na ziemię. Nic takiego nie nastąpiło.
Potwór umknął po raz kolejny jak biały pająk czmychający w szczelinę niewidoczną gołym okiem. Na zewnątrz mostu Dark zobaczył Jima Franksa, który na chwilę zdołał zapomnieć o swoim nieszczęściu i znów działał jak strażak. Kobiety oswobodzone z więzów okrył strzępami ich ubrań i starymi kocami, wydobytymi z bagażnika samochodu. Wdowy pocieszały się nawzajem, jak to robiły we wrześniu 2001 roku. Płakały. Szeptały sobie słowa otuchy, szlochały, przypominały sobie nawzajem, że przeżyły i że tylko to się liczyło. Dark patrzył na nie, a wers rymowanki Sqweegela dźwięczał mu w głowie: Cztery westchną ze smutkiem. Tymczasem Sqweegel znajdował się teraz wysoko nad schronem, w przewodzie wentylacyjnym, gdzie kule Darka nie mogły go dosięgnąć. Na jego szczęście szczelina rozszerzała się ku górze, dając pewne pole manewru. Gdyby to był oryginalny przewód, a nie architektoniczna osobliwość w moście, jego święta misja zakończyłaby się w tej piwnicy. Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Dark rozwijał się błyskawicznie i Sqweegel musiał natychmiast ruszyć w drogę, jeśli miał się przygotować na ich ostateczne spotkanie. Musiał zdążyć na samolot, jednak przedtem należało zaszyć ranę po kuli. Czekało go też ważne spotkanie, którego nie mógł odwołać, ale najpierw trzeba było odebrać specjalne narzędzia.
Wejdź w umysł szaleńca. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: practice
Międzynarodowy Port Lotniczy w Newark Sobota / 8.00
D
ark zajął miejsce obok okna i próbował uspokoić oddech. Wsiadł w pierwszy samolot lecący do Los Angeles, który startował o 8.20. Rozsądek usiłował dojść do głosu. Postrzeliłeś Sqweegela kilka godzin temu. Widziałeś, jak pocisk wnika w jego ciało. Ktokolwiek ukrywałby się pod maską, na pewno nie poleci komercyjnymi liniami z raną postrzałową. Dotrzesz do Sibby, zanim jego stopa postanie w Los Angeles. Dlaczego więc nie mógł złapać tchu? Dlaczego jego serce tłukło się w piersi jak oszalałe? Ponieważ jego logiczne „ja" pieprzyło od rzeczy. Nie pomogło mu wytropić Sqweegela wtedy i nie pomoże teraz. Tymczasem potwór w jego głowie zadręczał go słowami: Jak ona się miewa? Jak się miewa moje maleństwo? Obsługa sprawdziła kabinę i samolot był gotowy do startu. Dark nie odrywał oczu od telefonu. Chwilę wcześniej wysłał Rigginsowi wiadomość z prośbą o bieżące informacje i nie mógł się doczekać odpowiedzi. Me martw się. Sibby jest bezpieczna. Riggins ma wszystko pod kontrolą. Dawniej byłeś gotów powierzyć Rigginsowi własne życie i teraz też musisz mu zaufać. Więc skąd ta kula lodu w żołądku? Skąd chęć przejęcia sterów, żeby lecieć szybciej, bez oglądania się na plan lotu, jak najprędzej na Zachodnie Wybrzeże?
Wiadomość nadeszła w chwili, gdy bardzo wysoka, właściwie za wysoka, stewardesa zatrzymała się przy jego fotelu. - Ogromnie mi przykro, ale zaraz startujemy i muszę pana prosić o wyłącznie telefonu. Dark spojrzał na ekran. To nie była wiadomość od Rig-ginsa. Nadawca był nieznany. Nacisnął OK. - Proszę pana? W pierwszej chwili nie wiedział, co myśleć o obrazie, który zobaczył. Krew i szwy... na ludzkim barku. Ale gdzie to było? Dach budynku za ramieniem wydawał się znajomy. Białe litery IAŁ RATUN ciągnęły się wzdłuż tarasu. SZPITALNY ODDZIAŁ RATUNKOWY. Szpital Socha Medical. O, kurwa! -Czy pan mnie słyszał? -Zamknij się. Dark wybrał numer Rigginsa, ale odpowiedziała mu poczta głosowa. Zaczął wyrzucać z siebie słowa. Szpital Socha Medical Trzydzieści minut później
Riggins szedł za agentami w cywilnych ubraniach. Mówił do małego mikrofonu. - Obiekt w ruchu. Odsunąć się od windy. Czekać na dal sze rozkazy. Nagle z niewyjaśnionych przyczyn żarówki zamigotały i zgasły. - Nie ma światła! - wrzasnął Riggins. - Na całym Od dziale Ratunkowym! Co się dzieje? Rozległo się głośne pstryknięcie, do którego dołączył szum urządzeń. Włączyły się generatory awaryjne i żarówki znów rozbłysły.
- Dalej. Wynosimy się stąd. Riggins nie potrafił powiedzieć, czy to była usterka - kolejna cholerna przerwa w dostawie prądu typowa dla Kalifornii - czy coś gorszego. Nie zamierzał jednak tracić czasu na rozmyślania. Trzeba było chronić Sibby. Dark musiał mieć pewność, że jest bezpieczna. Fakt, że Sqweegel okazał się człowiekiem z krwi i kości, dawał pewną nadzieję. Na Manhattanie Dark zdołał postrzelić tego popaprańca w ramię i po raz pierwszy mieli mikroskopijną próbkę jego krwi, która była już w drodze do centrum dowodzenia Wydziału Spraw Szczególnych w Los Angeles. Pewnie to nie wyjaśni wiele... ale zawsze to jakiś początek. Przekonali się, że monstrum było śmiertelnikiem, a nie jakąś nadprzyrodzoną istotą, która miała uprzykrzać im życie w nieskończoność. To wystarczyło, żeby Riggins poczuł się tak, jak nie czuł się od dawna. Odzyskał nadzieję. Zwłaszcza teraz, gdy Sibby znajdowała się pod ochroną trzech nieumundurowanych agentów, których sam wytypował. Mieli ją przewieźć do prywatnej rezydencji, znanej również tylko jemu, gdzie pozostanie pod opieką policji, aż to wszystko się skończy. Po raz pierwszy Riggins wierzył, że to mogło się skończyć. Nawet powiedział o tym Wycoffowi, któremu najwyraźniej ulżyło, bo z przesadną wylewnością obiecywał całkowite wsparcie władz Nowego Jorku. Wystarczy tylko słowo Rigginsa. Teraz patrzył, jak jego ludzie przenoszą Sibby do ambulansu. Dwaj agenci jechali z nią z tyłu, trzeci zaś zatrzasnął podwójne drzwi, po czym zajął miejsce kierowcy. Plan był prosty: Riggins miał ich eskortować do drogi 405 i dalej drogą 118 aż do rezydencji w Simi Valley. Miejsce, które wybrał, nie wiązało się bezpośrednio z nim, Dar-
kiem ani nikim innym. Agenci pilnujący Sibby również go nie znali. Dlatego właśnie musiał wskazać im drogę. Kiedy Dark się zjawi, pozbędą się tego skurwiela na dobre. Mamy twoją krew, ty kutasie - pragnął mu powiedzieć Riggins. Niebawem dołączą do niej twoje zwłoki. Pacjentka otworzyła oczy i wzdrygnęła się na widok czerwonych świateł ambulansu. - Wszystko w porządku, pani Dark - uspokoił ją sanitariusz. Zabieramy panią w bezpieczne miejsce. Mąż wkrótce do pani dołączy. Uspokoiła się i znów zapadła w sen. Sanitariusz pochylił się nad niską szafką ze stali nierdzewnej i zaczął wykładać czyste bandaże na wypadek, gdyby kiepskie zawieszenie starego gruchota spowodowało pęknięcie szwów pacjentki. To był dziwny dyżur. Pielęgniarz szczycił się tym, że nigdy nie opuszczał hrabstwa Los Angeles, a tymczasem podążał właśnie do Simi Valley nie tylko w towarzystwie chorej, lecz także podejrzanych federalnych, którzy szeptali coś między sobą, zupełnie go ignorując. Przynajmniej otrzyma podwójną stawkę za tę niedogodność. Kilka godzin w trasie, a potem pielęgniarki czekające na miejscu przejmą jego obowiązki. Może nawet zdąży do domu na mecz Dodgersów. Ponownie sprawdził stan pacjentki i znów pochylił się nad szafką. Dziwne, opatrunki leżały przed chwilą inaczej. A teraz zaczęły się ruszać. Coś mu się musiało przywidzieć. Stos bandaży na pewno nie miał dwojga czarnych, bezdusznych ślepiów. Zaraz, nie, coś po prostu odbijało się w błyszczących drzwiach ze stali...
Po tym, jak dwie blade ręce ujęły z boków jego głowę i przekręciły, sanitariusz usłyszał słabe trzaśniecie i odgłos kapiącej cieczy. Kiedy przygasało światło, zdał sobie sprawę, że to było pękanie jego kręgosłupa. Sibby przebudziła się, gdy ambulans podskoczył na wyboju przypuszczała, że właśnie to się stało, bo coś ciężkiego za jej placami upadło na podłogę. Szum silnika działał na nią uspokajająco. Riggins wytłumaczył jej pokrótce, jaki miał plan, ale wszystko wydawało się zamazane, jakby ze snu. Najważniejsze, że Steve już był w drodze do niej. Wyjechał w jakiejś ważnej sprawie, ale teraz wracał. Usłyszała szczęk metalu u podstawy noszy, ale nie widziała w tym nic szczególnego. Dopóki biała ręka nie wyłoniła się z nikąd i nie przyłożyła maski do jej twarzy. Po zaciśnięciu dwóch pasków maska przyssała się do skóry. Sibby wyciągnęła rękę, czuła, jak igła kroplówki wysunęła się z żyły na lewej dłoni. Usiłowała zedrzeć pasek, ale jej palce były nabrzmiałe, bezkształtne i jakby zdrętwiałe. Dlaczego to takie trudne? Niech to szlag! To się znowu działo, a ona nie potrafiła zrobić tak prostej rzeczy jak ściągnięcie z twarzy tej pieprzonej mas...
Szpital Socha Medical
S
qweegelowi wystarczyły zaledwie trzy sekundy ciemności, żeby zająć niewielką przestrzeń pod szpitalnymi noszami. Niczym pająk pokonał podłogę wyłożoną linoleum i dotarł na upatrzone miejsce, jeszcze zanim zapaliły się światła. Nie wzbudził niczyich podejrzeń. Wywołanie chwili mroku nie przedstawiało większych trudności. Wystarczyło umieścić niedrogie, zdalnie sterowane urządzenie w jednej ze skrzynek z bezpiecznikami, które znajdowały się na najniższym piętrze szpitala, i spowodować zwarcie. Jeszcze łatwiej było wśliznąć się do budynku. Należało zaopatrzyć się jedynie w jego plan i cierpliwość. Wyprawa na zachód przez cały kraj nie była ani tania, ani prosta, jednak Sqweegel docenił ultraszybkie podróżowanie dekady wcześniej. Posługując się fałszywymi nazwiskami, otworzył konta w kilku prywatnych firmach przewozowych. Dwadzieścia tysięcy dolarów rozwiązało problem błyskawicznego transferu z lotniska JFK do Burbank. Sqweegel dotarł na miejsce w niecałe cztery godziny. Wykorzystał ten czas na opatrzenie ramienia i przećwiczenie kilku nowych sztuczek. Załoga samolotu nie miała nic przeciwko. Osoba w odpowiednim ubraniu, machająca plastikową kartą z właściwą serią numerów miała świat u swoich stóp.
Wszystkie te działania umożliwiły mu zdobycie kobiety i cennego ładunku, jaki w sobie nosiła. Cała reszta była jedynie inscenizacją, którą wielokrotnie przećwiczył w myślach. Gdy tylko Sqweegel umieścił maskę na twarzy Sibby, rzucił pierwszy granat ogłuszający. Siła wybuchu powaliła obydwu strażników na kolana. Jęczeli chwilę z rękami przy uszach, a kiedy ambulans szarpnął, uderzyli o podłogę. Gaz spowodował trudności z oddychaniem i uniemożliwiał agentom użycie broni. Stan ten trwał kilka sekund. Sqweegel wykorzystał je, żeby opuścić kryjówkę i przygotować broń. Miał na sobie maskę i zatyczki do uszu. Kierowca ambulansu zdążył się już zorientować, że coś bardzo niedobrego dzieje się z tyłu, zwłaszcza że potężny wybuch granatu przywodził na myśl odgłos działa. Sqweegel poczuł, jak samochód zjeżdża z drogi. Na to właśnie czekał. Zanim wóz całkowicie się zatrzymał, potwór zdążył posłać po kulce w głowy obu strażników - bang-bang, nic nadzwyczajnego. Pociski małego kalibru pozostały w ranie i smażyły ich mózgi. Zostało więc wystarczająco dużo czasu, żeby strzelić w potylicę kierowcy. Nieduży kaliber był tym razem szczególnie istotny, ponieważ krew pryskająca na przednią szybę mogłaby przyciągnąć uwagę. Niewielki pocisk bezbłędnie wykonał swoje zadanie: roztrzaskał czaszkę kierowcy i spędził resztę krótkiego żywota, rozrywając jego mózg i oplatające go naczynia. Po wykonaniu tych czynności Sqweegel wrócił do kobiety i zdjął maskę z jej twarzy. Od razu zaczęła się krztusić. - Odpręż się - zamruczał spod swojej maski. - Spróbuj zasnąć. Przed nami długa droga.
...przed nami długa droga. Nie zamierzała spać. Nie zamierzała spać. Nie zamierzała spać. Sibby wbijała paznokcie w dłonie, aż skóra zaczęła piec, a z ranek wypłynęła krew. Postanowiła zwracać uwagę na drogę, by zapamiętać charakterystyczne obiekty i znaki. Znała autostrady południowej Kalifornii jak nikt inny. Nie będzie przestraszoną dziewczynką, leżącą bezradnie na tyle przeklętego ambulansu z potworem, odzianym w białą gumę, zamiast kierowcy. Nie mogła sobie pozwolić na luksus bycia małą, przestraszoną dziewczynką, bo niebawem miała zostać matką - osobą, której zadaniem jest chronić przed potworami. Wbijała paznokcie głębiej, dopóki nie poczuła, że rozerwała ciało aż do kości. Nie zamierzała zasypiać. Riggins nacisnął hamulec, wjechał na pas awaryjny i z wyciągniętą bronią popędził drogą 405... Niestety, było już za późno. Rozpędzony ambulans minął go w czerwonoszarych oparach spalin. Agent trzykrotnie strzelił w stronę samochodu i chybił, głównie dlatego, że obawiał się, iż kula mogłaby przeszyć metalową karoserię i trafić Sibby. Jezu, Sibby. Co mu umknęło? Jeśli Dark postrzelił Sqweegela w Nowym Jorku, to jakim cudem pojawił się on po paru godzinach w Los Angeles? Riggins zaczął myśleć, że Sqweegel jednak mógł być nadnaturalnym stworzeniem, odpornym na strzały i podróżującym przez kontynent dzięki parze grubych, skórzastych skrzydeł.
Biegnąc z powrotem do samochodu, Riggins wiedział, że jest za późno. Sqweegel dopadł Sibby i był już daleko. Dziesięć tysięcy pięćset metrów nad Pensylwanią Dark ściskał oparcie fotela, aż plastik ustąpił pod jego palcami. Dopiero za trzy godziny będzie mógł sprawdzić wiadomości. Coś się wydarzyło. Czuł to. I nie mógł nic zrobić.
Gdzieś w południowej Kalifornii Kilka godzin później
P
oczątkowo Sibby dostrzegła jedynie słabe czerwone światło w rogu pomieszczenia. Poczuła, że coś dotyka jej prawej stopy. Chciała się zerwać, ale odkryła, że została unieruchomiona. Pasy obejmowały jej nadgarstki i kostki. Kątem oka mogła je dostrzec w blasku czerwonej żarówki - potężne kajdanki ze skóry i metalu przypinały jej ręce do boków noszy, nogi miała zgięte w kolanach i mocno rozwarte. - Kto tu jest? Usłyszała chichot, a potem zimne, gumowe palce delikatnie dotknęły jej lewej kostki. Czyżby nadal była w szpitalu? Sibby spojrzała w dół ponad brzuchem i dostrzegła chudą postać przypominającą zjawę. Pomyślała, że to musi być halucynacja wywołana środkami przeciwbólowymi. Wszystko, co widziała, przeczyło logice. Zjawa zaczęła rozpinać pasy obejmujące jej prawą nogę. I wtedy wszystko wróciło. SMS-y. Migdałowy zapach. Obolałe ciało. Przecięte paznokciami dłonie. Punkty orientacyjne na drodze. Ambulans. Potwór za kierownicą. A więc to był on - łajdak, który ich prześladował. Przeraźliwie chudy mężczyzna zamarł w bezruchu, jakby ktoś nacisnął mu PAUZĘ w centralnym układzie nerwo-
wym. Żaden jego mięsień nie drgnął. Wydawało się, że potwór przestał oddychać. Obcisły kombinezon nie poruszył się nawet o milimetr - był całkowicie pozbawiony zagnieceń i fałd. Wreszcie mężczyzna wolno odwrócił głowę i spojrzał na Sibby. Okropne, martwe, czarne oczy wyzierały z otworów w masce. Kobieta próbowała nie zwracać na nie uwagi, ale było coś niebywale przerażającego w twarzy, która naumyślnie została zakryta. -Nie zbliżaj się do mnie - powiedziała. -Och, przecież o wiele milej spędza się czas razem, Sibby. Potwór wyciągnął rękę pokrytą gumą i położył na jej brzuchu. Wzdrygnęła się mimo woli. -Czujesz więź między nami? -Nie waż się mnie dotykać! - Nie robię nic, czego nie robiłbym wcześniej - odparł Sqweegel. - Mamy sporo spraw do omówienia. Musimy tyle nadrobić...
DOPADŁ SIBBY Serce Darka waliło jak oszalałe, kiedy biegł po płycie lotniska LAX. Treść ostatniej wiadomości od Rigginsa wyryła się w jego głowie. To nie był jedyny SMS. Riggins posłał ich kilka, jednego po drugim, i wszystkie pojawiły się w skrzynce odbiorczej podczas lądowania, kiedy tylko telefon odzyskał zasięg. Każdy był jak metalowy gwóźdź wbijany w serce, a przy okazji zadrapujący żebra. Pierwsza wiadomość zawierała ostrzeżenie: MASZ MG NA OGONIE
Czyli agenci Mrocznej Gwardii. Riggins nieustannie monitorował fałszywe nazwisko, którym posługiwał się Dark. Kiedy leciał do Nowego Jorku, wszystko było w porządku, jednak podczas lotu powrotnego obok danych Gregga Ri-dleya pojawiła się informacja, że pasażer znajduje się na liście osób ściganych przez Służby Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To mogło oznaczać tylko jedno: Wycoff odkrył jego fałszywą tożsamość i dał cynk swoim zbirom. Dark miał świadomość, że jego nowe nazwisko nie będzie mu służyło zbyt długo. Wypadek pod Mostem Brooklyńskim musiał naprowadzić ludzi Wycoffa na jego trop. Potem wystarczyło wytypować drogą eliminacji osoby, które w tym czasie leciały do Nowego Jorku i z powrotem, prześwietlić ich życiorysy i namierzyć mało wiarygodne tożsamości. Drugi SMS był krótki, ale niepokojący: SQ ZATRZYMAŁ AMBULANS NA 405 Kolejny: 3 ZABITYCH I wreszcie: DOPADŁ SIBBY O którą linijkę wiersza chodziło tym razem? Sqweegel porwał dwie najważniejsze dla niego osoby. Będą szlochać czy może rozstaną się z życiem? Dark miał wrażenie, że rymowanka towarzyszyła mu od lat, jakby była głosem w tle, który uparcie ignorował, aż zrobiło się za późno. I teraz nie potrafił już jej wyłączyć ani wyrzucić z pamięci, żeby odzyskać jasność myślenia. Pieprzo-
ne dziecięce szyderstwo. Głupi wierszyk wymyślony przez kreaturę, która udawała, że jej słowa mają jakąś magiczną władzę nad światem, a tymczasem nic nie znaczyły. On nic nie znaczył. Po jego śmierci rymy zostaną zapomniane. Głos wroga wciąż rozbrzmiewał w głowie Steve'a: Jeden z życiem się rozstaje. Dwójka szlochać nie przestaje.
Prześladowca rozciął czarną taśmę oplatającą nadgarstki i kostki Sibby, po czym szarpnął ją za ramię, zmuszając, żeby stanęła na spuchniętych nogach. Modliła się, żeby gwoździe spajające lewą kość udową i prawą kość strzałkową wytrzymały. Nie ruszała się od wypadku i poczuła nieprzyjemne zawroty głowy, gdy tylko znalazła się w pionie. Ból wnętrzności był nie do zniesienia. Cały jej tułów wydawał się pulsować. Opór nie miał sensu. Mogłaby upaść i zrobić krzywdę dziecku. -Idź - powiedział szaleniec w masce, zarzucając jej ramię na swój twardy, żylasty kark. Mimo lateksu, czy co tam miał na sobie, czuła obrzydzenie, kiedy go dotykała. -Idź - rozkazał ponownie bardziej zniecierpliwionym głosem. Nie była w stanie spełnić jego żądania. Ledwie mogła się poruszać. Kilka dni wcześniej przeszła poważną operację i długo nie stała o własnych siłach. Czuła się tak, jakby cztery betonowe płyty zostały przyczepione do jej kończyn. Szturchnięcie stopą w jej lewą nogę sprawiło, że zrobiła krok. Gdy utrzymywała ciężar ciała na lewej stronie, Sąwee-gel popchnął prawą nogę.
-Po co to robisz? -Chodzenie przyspiesza poród - wyjaśnił. -O, nie. Nie zamierzam urodzić mojego dziecka w tej ciemnej piw... -Idź! - wrzasnął i znów przesunął jej lewą stopę. A potem prawą. Sibby żałowała, że nie może roztrzaskać jednej z betonowych płyt, jakie wisiały u jej rąk, na twarzy szaleńca. Musiała jednak myśleć o tym, żeby nie upaść. - Właśnie tak - powiedział. Lewa noga. Potem prawa. - Skup się na krokach - powiedział Sqweegel. - To będzie długa noc dla nas obojga. Ale, jaka noc!
D
ark pospiesznie układał plan, pędząc przez terminal lotniska obok fast foodów, księgarń, kiosków z luksusowymi akcesoriami podróżniczymi i galerii sztuki popularnej. Zamierzał wybiec przed budynek, wskoczyć na tylne siedzenie taksówki i pojechać do garażu, w którym zostawił swojego yukona... Nie. Zaraz. Jego samochód to nie był dobry wybór. Miał system GPS łatwy do namierzenia. Będzie musiał ukraść jakieś auto. Najlepiej wóz, którego zniknięcie nie wyjdzie na jaw w ciągu najbliższych dwunastu godzin. I wtedy dostrzegł jednego z ludzi Wycoffa przyczajonego tuż przy wyjściu, za maszyną z wózkami bagażowymi. To na pewno był on. Dark pamiętał go z molo w Santa Monica, gdy krążył wokół niego jak mewa wokół skórki chleba porzuconej na plaży. Miał siwe włosy, ścięte na jeża. Gdzieś niedaleko czuwał pewnie jego kumpel bez dwóch palców. Tym razem mężczyzna nie miał na sobie garnituru. Dark przypuszczał, że w jego fachu trzeba być jak kameleon. Taj-niak narzucił swobodny strój biznesowy - koszulę z krótkim rękawem zapinaną na guziki i spodnie z zaszewkami. Wyglądał na typowego gryzipiórka, który przyjechał odebrać kolegę z lotniska i planował spędzić wieczór w jego to-
warzystwie w jakimś barze ze striptizem, racząc się piwem i skrzydełkami na ostro. Dark nie miał przy sobie broni ani czegokolwiek, co mogłoby ją zastąpić. Pistolet został w Nowym Jorku - zabrakło mu czasu, żeby go zadeklarować i odprawić jako broń służbową. Nie spodziewał się, że będzie go potrzebował zaraz po wyjściu z samolotu. Kiedy czekał obok pracującego taśmociągu bagażowego i obmyślał strategię, która pozwoliłaby mu bezpiecznie opuścić lotnisko, agent spojrzał w jego kierunku i uniósł brwi. Widać on t e ż miał pamięć do twarzy. Sqweegel pochylił się i postukał kłykciem w podbródek Sibby. Spacer dobiegł końca. Kobieta powoli zapadała w sen mimo usilnych starań, żeby nie stracić przytomności. - Inny sposobem wywołania porodu jest podanie oleju rycynowego - powiedział Sqweegel. Czuła na twarzy jego gorący oddech. - Powoduje skurcze jelit. Wypij to! Wręczył jej buteleczkę z ciemnego szkła, po czym usłyszał: -Nie. W odpowiedzi sięgnął po nóż leżący na stoliku tuż za nim i przystawił koniec ostrza do kącika jej oka, niedaleko kanalika łzowego. Jęknęła, ale zaraz się opamiętała. Nie daj mu satysfakcji. - Pij! - powtórzył. Czuła nóż tak wyraźnie, jakby już przebił oko i napierał bezpośrednio na mózg. Drżącymi palcami ujęła butelkę. - No, dalej. Odkręciła nakrętkę dopiero przy drugiej próbie. Przycisnęła butelkę do ust i zaczęła pić. Kilka kropel oleju spłynęło jej po podbródku, miała wrażenie, że połyka tłusty, płynny metal.
Sqweegel wydał radosny jęk i odsunął ostrze od jej oka. Wiedziała, że ją zaciął. Zadraśnięte nerwy tuż pod skórą wysłały sygnał w przypływie szalonej paniki, zanim jeszcze poczuła ból. Czekała, aż ciepła strużka potwierdzi jej przypuszczenia. - Wychyl do dna - zagroził Sqweegel. - Inaczej wykroję dziecko z twojej cipy. Krew zaczęła płynąć jej po twarzy wzdłuż kości policzkowej i dalej do kącika ust. Pij olej, a nie krew. Jeśli napijesz się własnej krwi, zrobi ci się niedobrze, a to może zaszkodzić dziecku. Połknij i zapomnij o tym, zamknij oczy i spróbuj się zastanowić, czy jest jakieś wyjście z tej koszmarnej sytuacji. Gdy agent obcięty na jeżyka był już blisko, Dark skupił się na metalowych półkolach, transportujących bagaże z jego lotu po niekończącej się pętli, dopóki właściciele ich nie odebrali. Miał doskonałą okazję, żeby poćwiczyć widzenie peryferyjne. Dostrzegł, jak mężczyzna dyskretnie wyciągnął coś z kieszeni, jakby to była paczka gumy do żucia albo coś równie niewinnego. Nie dał się nabrać. Palce Jeżyka zdjęły z igły plastikową osłonę i przygotowały strzykawkę do użycia. Mężczyzna chciał uniknąć zamieszania. Zamierzał w ciągu dwu sekund ukłuć Darka, nacisnąć tłok i poczekać na działanie ketaminy. Potem zaprowadzi „pijanego" przyjaciela do samochodu i podwiezie go do domu, a on obieca, że odtąd będzie się trzymał z daleka od alkoholu... Jeżyk znajdował się teraz zaledwie kilka kroków od Darka. Strzykawkę ukrył w dłoni. Dark sięgnął w dół i na chybił trańł chwycił okrągłą, materiałową torbę na kosmetyki z gumowym uchwytem na górze.
Jeżyk ruszył w jego stronę. Dark odwrócił się, błyskawicznie podniósł torbę i igła utkwiła w materiale. Następnie zaaplikował agentowi cios głową prosto w nos. Olej rozpływał się już po układzie trawiennym Sibby i jedyne, co powstrzymywało ją od wymiotów, to regularne kopanie dziecka. - Ostre potrawy - oznajmił Sqweegel po jakimś czasie. Przygotowałem coś, co będzie ci smakowało. Znów zmusił ją, by zeszła z noszy i zbliżyła się do stolika, nakrytego kremowym obrusem, obszytym koronką, który zupełnie nie pasował do sytuacji. Czy właśnie tak potwory zabawiają swoich gości? Okoliczności były absurdalne i Sibby miała ochotę się roześmiać, a jednak się powstrzymała. Gdyby zaczęła, śmiech szybko zmieniłby się w płacz, a płakać nie zamierzała. Nie w obecności tego świra. Ostry zapach pieprzu cayenne, gęstego sosu pomidorowego, tłustej fasoli i roztopionego sera sprawił, że ją zemdliło. Zwalczyła jednak ten odruch. Sqweegel zdążył zanurzyć widelec w masie przypominającej enchiladę i odkroić sporą porcję. - Spróbuj. Będzie ci smakowało. Zbliżył pełny widelec do jej ust. Splunęła mu w twarz. Szaleniec nawet nie drgnął. Zamiast tego dźgnął ją widelcem w drżącą dolną wargę. Przyprawy zmieszały się z krwią i zaczęły piec. - Mógłbym użyć metalowego rozwieracza jamy ustnej syknął. - Ale utrudnia żucie i sprawia, że jedzenie nie po zostaje zbyt długo na języku. Musisz czuć przyprawy, jeśli mają zadziałać.
Wzięła porcję do ust i usiłowała połknąć ją jak najszybciej, ale zacisnął palce na jej twarzy i poruszał żuchwą w górę i w dół. Wcześniej Sibby zastanawiała się, czy wystarczy jej sił, żeby wyrwać widelec i wbić mu go w oko, a potem działać bez planu. Jednak kiedy poczuła jego palce na twarzy i żuchwie, zdała sobie sprawę, jaki był silny. I szybki. A ona była nafaszerowana lekami, ciężarna i dochodziła do siebie po poważnej operacji. Nie miała wystarczająco szybkiego refleksu, żeby z nim wygrać. Musiała wymyślić coś innego. -Żuj - rozkazał. - Rozkoszuj się smakiem. Napracowałem się nad tą potrawą. Dark wyciągnął rękę i dotknął czoła, nie zwalniając biegu. Krew. Nie potrafił powiedzieć, czy była jego, czy Jeżyka. Może ich obu. Jednak on miał się nie najgorzej, a Jeżyk chwilowo wypadł z gry i jeździł niezgrabnie na taśmociągu. Napędził niezłego stracha turystom, którzy odwiedzili Los Angeles w poszukiwaniu słońca i zabawy. Dark pokonał wielkie, przesuwne drzwi i ruszył chodnikiem, wypatrując na jezdni jakiegokolwiek środka transportu, nawet autobusu, który pozwoliłby zwiększyć dystans między nim a ścigającym go tajniakiem. Z tyłu dobiegły go krzyki, którym zawtórował strzał z pistoletu.
Gdzieś w południowej Kalifornii
M
inęło trochę czasu, może kilka minut, może godzina. Sibby chciała zwymiotować, ale nawet na to nie miała sił. Nienawidziła tego, że jest taka słaba. W środku czuła ogień i furię, ale ani jedno, ani drugie nie wzmocniło jej bezwładnych kończyn. Szalona zjawa znów stała naprzeciwko niej i wyciągała rękę. Na otwartej dłoni leżało kilka tabletek kształtem przypominających owadzie koszyczki. - Pluskwica groniasta - oznajmił Sqweegel takim tonem, jakby prezentował danie dnia. - To zioło wywołuje skurcze. Weź trochę, a potem sprawdzę rozwarcie. Sibby sięgnęła po pigułki i szybko je połknęła, popijając wodą. Po chwili odzyskała nieco energii i rzuciła szklanką w głowę Sqweegela. Rozległo się głuche stuknięcie, a potem naczynie uderzyło o podłogę i się potłukło. Wiedziała, że to nie zadziała, ale nie mogła już dłużej czekać bezczynnie. Sqweegel złapał ją za włosy i gwałtownie pociągnął głowę do tyłu, odkrywając szyję. Postanowiła z nim walczyć jedynym sprawnym organem, jaki jej pozostał - mózgiem. - To numer cztery, kochanie, ale nie będziemy się nu dzili, czekając, aż tabletki zaczną działać. O nie, nie, nie.
Trzeba iść naprzód. Chcesz wiedzieć, co jest numerem pięć? -Nie. Czemu nie zawiążesz sobie fartuszka i nie usmażysz drugiej enchilady, cioto? -Tsss, numer pięć to, rzecz jasna, seks- poinformował, cedząc słowa jak czwartoklasista, który próbuje zaszokować kolegów. -Nawet się do mnie nie zbliżaj. -Przecież już to robiliśmy - zagruchał Sqweegel. - Przyznaję, że marzyłem o powtórce. -Tylko w ten sposób masz szansę, co? Szprycując i związując kobiety? -Więc jednak pamiętasz. Co prawda, już to robiliśmy, ale teraz, kiedy jesteś przytomna, to będzie znacznie bardziej interesujące. Możesz stawić opór. Szaleniec po raz kolejny zmusił ją do zmiany pozycji. Częściowo ściągnął ją z noszy, a potem odwrócił. Duży brzuch uniemożliwił jej wykonanie pełnego skrętu i znalazła się w niewygodnej pozycji, w której ciężar górnej części ciała spoczywał na jej prawym biodrze. Sqweegel zbliżył się i nachylił, jego palce muskały jej ramiona, zimny metal dotykał skóry. Ręce znów miała przykute do poręczy, a nogi - unieruchomione, bo musiały podtrzymywać ciało. Nagie stopy opierała na podłodze, palce wbiła w posadzkę, jakby w ten sposób zamierzała wykopać sobie drogę ucieczki. Nic więcej nie mogła zrobić. Nic poza rażeniem jedyną bronią, jaka jej pozostała. - Pieprzyłem cię i począłem to dziecko - powiedział Sqweegel. - A teraz będę cię ruchał, żeby je sprowadzić na ten świat. Sibby usłyszała chrobot rozpinanego zamka.
- Naprawdę w to wierzysz? - syknęła, próbując wykrze sać z siebie tyle szyderstwa, ile się dało. - Myślisz, że jesteś jego ojcem? Czuła w uchu gorący, cuchnący oddech mężczyzny. -Przecież znasz prawdę. -Ale z ciebie d z i e c i a k - zaśmiała się. - Nie masz pojęcia o więzi, jaka łączy matkę z nienarodzonym maleństwem. Wiem, że to dziecko nie jest twoje. Nie ma takiej możliwości. Moje ciało odrzuciłoby wszystko, co się z tobą wiąże, dokonałoby samoistnego poronienia, a ja spuściłabym płód w toalecie. Spojrzała przez ramię. Potwór zamarł, jakby ktoś znów nacisnął PAUZĘ. Jego oczy przeszywały ją z otworów w masce. Potem odchylił głowę w prawo. -To co, mamuśko? - szepnął Sqweegel. - Może cię przelecę i ci w tym pomogę? -Czekaj - powiedziała Sibby. - Zaczęło się. -Co znowu? -Dziecko. Już czas... Szaleniec w masce spojrzał na nią podejrzliwie. Ale Sibby nie kłamała. O Boże, właśnie teraz, w najkoszmarniejszym miejscu na ziemi... Ból towarzyszący skurczom był tak przejmujący, jakby ktoś zawiązał wokół jej żołądka gigantyczny rękaw do mierzenia ciśnienia krwi i pompował, pompował, pompował... - Chyba czas na numer sześć - powiedział Sqweegel. Oddzielenie błon płodowych. Sibby znów znalazła się na noszach z szeroko rozwartymi nogami i rękoma przypiętymi do krawędzi.
Sqweegel nie spuszczał z niej oczu, kiedy zakładał gumową rękawiczkę na lateksowy kombinezon. Czy on żartował? Kpił z niej w samym środku tych męczarni? -Oddzielenie błon polega na odklejeniu worka owodnio-wego od dolnej części macicy - wyjaśnił powoli i dokładnie, jakby czekał, aż potwierdzi, że zrozumiała. Może nawet spodziewał się podziękowań. -Nienawidzę cię, ty kupo gówna! - sapnęła Sibby. Skurcze były teraz tak silne, że ledwie mogła szeptać, ale nie przestawała walczyć, szukając słów, które pomogłyby jej się stąd wydostać. -Będziesz się za to smażył! -Tak myślisz? A ja mam nadzieję, że Darka stać na coś więcej.
Teren w pobliżu portu lotniczego LAX 13.00 czasu pacyficznego
Dark oberwał. Agent Nellis zbliżał się do niego ostrożnie, z bronią skierowaną w ziemię. Ludzie wokół chyba powariowali- Policja lotniska była już w drodze, najprawdopodobniej wspierana przez pluton Federalnej Służby Ochrony Lotnictwa. Sprawę należało zakończyć szybko, żeby uniknąć niepotrzebnego bałaganu typowego dla policji. Nellis musiał jak najszybciej zarekwirować taksówkę, wrzucić ciało Darka na tylne siedzenie i pozbyć się go w jakimś spokojnym miejscu. To był rozkaz samego Wycoffa. Agent miał około minuty na wykonanie zadania. Wiedział, że lepiej było nie strzelać. Podobne akcje w miejscach publicznych wiązały się z ogromnym ryzykiem, a podstawę działania sekcji stanowiła rozwaga - pracownicy zawsze działali w ukryciu. Tyle że historia z nosem nieźle go wkurzyła. Nieudana iniekcja stanowiła ryzyko zawodowe. Ale cios głową? Nos rwał, jakby go zmiażdżono pustakiem, a potem podpalono. Miał przesrane, jeśli będzie musiał pokazać się Wycoffowi w takim stanie i do tego podać jakieś kiepskie wyjaśnienie ucieczki Darka. Popchnął ciało nogą, gotowy strzelić jeszcze raz, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
W tym samym momencie zrozumiał, że popełnił dwa niewybaczalne błędy. Nie sprawdził, czy wokół Darka jest krew. Taki strzał musiał przecież narobić bałaganu. Zapomniał też o wyjęciu strzykawki ze środkiem usypiającym z czarnej torby pozostawionej na lotnisku. Gdyby poświęcił na to choć sekundę, zauważyłby, że strzykawka zniknęła. Znalazła się w rękach Darka. A teraz utkwiła w mięśniu udowym Nellisa i jej zawartość sprawiła, że stracił przytomność w dwie sekundy. Właściwie w sekundę. Gdzieś w południowej Kalifornii
Nadszedł moment, na który Sqweegel czekał, odkąd ta myśl poczęła się w jego głowie. Gra słów była jak najbardziej zamierzona. Sprawdził rozwarcie szyjki - sześć centymetrów. Powiedział o tym Sibby, ale najwyraźniej go nie słuchała. Zbliżył się do tacy z nowiutkimi narzędziami. Jedno z nich żarzyło się słabym błękitnym światłem. Jeszcze nie nadeszła jego pora. Podpełzł do kobiety. Finał wymagał odpowiednich działań. Uniósł kościsty palec, kilkakrotnie zanurzył go w maśle i dotknął sutka Sibby, obrysowując jego obwód. Dookoła. Dookoła. Dookoła. Dookoła. Odsunęła pierś i szarpnęła krępujące ją taśmy, próbując się oswobodzić. Ale on nie przestawał trzeć dookoła, dookoła, dookoła, dookoła.
Chciała przestać przeć. Chciała zatrzymać nieuniknione, ale Sqweegel nie zamierzał na to pozwolić. Po jakimś czasie przestał się wpatrywać w jej łono, wycofał się do kąta i tam spuścił głowę, jakby zamierzał się modlić.
Przekonaj się, że praktyka czyni mistrza. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasto: delivery
część III
Siedem cnót
14.30
Constance Brielle namierzyła Sqweegela. Była przekonana, że jej się udało. Poznała nazwę ptaka, którego pióro znaleziono w domu Darka. To był gil azorski - najrzadszy gatunek gila. Nie występował w Stanach Zjednoczonych, nie było go też w legalnej sprzedaży. W Czerwonej Księdze Gatunków został sklasyfikowany jako krytycznie zagrożony wyginięciem, zaledwie dwie kategorie od całkowitej zagłady. Na obszarze Southland handlowano tymi ptakami tylko w jednym miejscu. Dzięki internetowej grupie dyskusyjnej poświęconej gilom Constance ustaliła, że jest to sklep Neurotyczna Egzotyka położony w Woodland Hills. Oczywiście jego właściciel nie ogłaszał, że handluje zagrożonymi gatunkami, jednak agentka odkryła, że przemytnicy posługiwali się zakodowanymi nazwami. Na przykład: Gile pomorskie, Arizona, 1110$. Po wizycie w Neurotycznej Egzotyce w celu zidentyfikowania „gili pomorskich" Constance spotkała się z Darkiem
i powiedziała mu o swoim odkryciu. Kod był łatwy do rozszyfrowania dla każdego ptasiego fetyszysty. Skrót stanu Arizona brzmiał AZ. Po usunięciu cząstki pom- ze słowa „pomorskie" i dodanie liter AZ powstawał przymiotnik „azorskie". Potem wystarczyło połączyć go ze słowem gille i voila... Nazwa nielegalnego i niezwykle poszukiwanego gatunku. Należało jeszcze określić, kto dokonał zakupu „gili pomorskich" i czy zapłacił kartą kredytową. Wydział Spraw Szczególnych nie był uprawniony do przeprowadzania kontroli dokumentacji finansowej amerykańskich firm. Żadna agencja ścigania nie mogła tego robić bez nakazu. Jednak od przyjęcia ustawy Patriot Act szara strefa umożliwiająca podobne działania znacznie się poszerzyła i Constance lubiła wykorzystywać ten fakt od czasu do czasu. W wydziale pracował Ellis - doskonały specjalista do spraw bezpieczeństwa teleinformatycznego. Jego popisowy numer stanowiło sprawdzanie rozliczeń kart kredytowych. Coś jak: „Powiedz mi, co kupujesz, a powiem ci, kim jesteś". Wyciągi były niezwykle pomocne przy profilowaniu psychologicznym podejrzanych. -Ellis - zagadnęła Constance. -Connnstannnce - odpowiedział Ellis słabym głosem i Constance od razu się zorientowała, że była pierwszą kobietą od paru tygodni, do której otworzył usta. -Podam ci nazwę sklepu zoologicznego - powiedziała. -A ja mam złamać prawo - dokończył Ellis. - Wiem. Wiem. Dawaj. Constance podała nazwę i adres. W tej samej chwili palce Ełlisa zaczęły błyskawicznie uderzać w klawiaturę. Wkrótce poznali liczbę osobników „gili pomorskich" sprzedanych w ciągu ostatnich trzech miesięcy i dowiedzieli się, że wszystkie powędrowały do tego samego klienta.
-Pewnie chcesz, żebym sprawdził jego konto i ustalił adres? upewnił się Ellis. -Jeśli nie sprawi ci to kłopotu - odparła. -Żadnego. Ale powiedz, myślisz, że to Sqweegel? -Skąd ten pomysł? Ellis zwiększył tempo pisania, tak że przestała za nim nadążać. -No więc, facet ma skrytkę pocztową, ale ciebie pewnie interesuje adres? -Byłoby super - powiedziała Constance. -To on, mam rację? Mnie chyba możesz powiedzieć. -Jasne. I zamierzam cię do niego wysłać, jak już ustalisz jego miejsce zamieszkania. Daj spokój, to tylko wywiad. Przecież wiesz. Kiedy dostała to, czego chciała, podziękowała Ellisowi, zanim zdążył zaproponować jej kolację i parę kieliszków martini w hotelu Standard. Popełniła błąd, kumplując się z nim przez kilka pierwszych dni w pracy. Zakładała, że dziwak informatyk będzie niezłym sprzymierzeńcem. Nie myliła się. Tyle że Ellis nie rozumiał, że nie miała zamiaru robić kolejnego kroku. Z tego powodu ich kontakty zawodowe zmieniły się w jeden długi, niezręczny taniec. Jakby sama praca nie była dość stresująca. Ale zdobyła nazwisko: Kenneth Martin. Miała jego adres. Nieważne, co powiedziała Ellisowi. Czy to był Sqweegel?
Gdzieś w południowej Kalifornii 15.45
T
erkot uporczywie pracującej igły wypełniał ponury loch: TraktaktaktaktaktakTAKTAK. TAK. TAK. TAK. Stopa Sqweegela napierała na pedał. Delikatne ręce mężczyzny przesuwały materiał zamka do przodu dokładnie pod drgającą stopkę, która prowadziła igłę. Chciał to zrobić porządnie. W końcu to dla dziecka. Sqweegel pracował nago, podczas gdy suka karmiła noworodka. Nadal była przywiązana, ale ręce, na których trzymała dziecko, miała wolne. Obserwował ich przez jakiś czas, upewniając się, że dziecko bierze sutek. Niektóre noworodki tego nie robiły i wówczas trzeba było stosować inne metody karmienia. Jednak nic nie mogło się równać z kilkoma pierwszymi łykami mleka matki. Siara - pierwsze mleko - to potężny koktajl witamin i hormonów, ostatnia porcja boskości przed rozpoczęciem życia w bólu i znoju, na jakie zostali skazani śmiertelnicy. Mały łyk chwilowej niezniszczałności zapewniający anty-
ciała przeciw każdemu przeziębieniu, grypie i innym chorobom, jakie pokonała matka w całym swoim życiu. Sqweegel miał ochotę wziąć odrobinę na język, żeby się przekonać, co go ominęło po narodzinach. Ale nie. Dziecko potrzebowało sił, jeśli miało wytrzymać próby, jakim zostanie poddane. Spojrzał na noworodka i dostrzegł jego zadowolenie. Najwyraźniej boskość jeszcze go nie opuściła. Szok śmiertelnej egzystencji wciąż do niego nie dotarł. Sqweegel przeanalizował wygląd niemowlęcia i, tak, zdecydowanie dostrzegał podobieństwo. Postanowił skupić się na wykończeniu pierwszego prezentu dla malucha. Podniósł podarunek tak, aby noworodek też mógł podziwiać. Dziecięcy kombinezon. Dwa otwory na oczy, zamek w okolicy ust na wypadek, gdyby, za bardzo płakało, i dwie niewielkie szparki na nozdrza, żeby mogło cieszyć się zapachami. Zamek z tyłu biegł od czubka głowy aż do delikatnej pupy niemowlaka. - Chodź, kruszynko - powiedział Sqweegel. - Ubierzemy się.
qweegel nadchodził i Sibby nie potrafiła temu zapobiec. Mogła tylko starać się pozostać przy życiu i chronić dziecko. Jej kochane, słodkie maleństwo. Nadal była przywiązana do noszy. Na oswobodzonych rękach trzymała ukochaną córeczkę, która ssała pierś. Kobieta marzyła o tej chwili absolutnego spokoju, znanej do tej pory jedynie z książek i opowieści przyjaciół. Nigdy nie sądziła, że spędzi ją w wilgotnej, obrzydliwej piwnicy w towarzystwie psychopaty. Szaleńca, który stał teraz obok noszy i wyciągał ręce po jej dziecko. Jedyną bronią, jaką Sibby dysponowała, były głos i chęć przetrwania ze względu na noworodka. - Nie zbliżaj się do mojego dziecka - ostrzegła. -Mojego dziecka, mojego dziecka-zaczął ją przedrzeźniać. Słyszysz, jaka z ciebie egoistka, Sibby? Nawet nie wspomniałaś o ojcu. -Nie jesteś jej ojcem, świrze. Nie pozwolę ci jej zabrać. -Wiem, że tak właśnie myślisz - powiedział Sqweegel. -Ale rzeczywistość wygląda inaczej. Jeśli jej nie oddasz z własnej woli, odrąbię ci dłonie siekierą i wyjmę dziecko spomiędzy twoich zakrwawionych kikutów. Naprawdę chcesz, żeby
S
pierwszym odgłosem, jaki usłyszy mała, było twoje rozpaczliwe błaganie o litość? Chcesz, żeby wyciągnęła rączkę i posmakowała kropel matczynej krwi? Może to niespokojne, zmienne monstrum w białym kombinezonie było jednym z maltretowanych dzieci, które, gdy już dorosły, odreagowywały swoje krzywdy na innych? W takim razie pertraktowanie z nim nie miało sensu. Może jednak udałoby się go zastraszyć. - Skończ z tym w tej chwili - wrzasnęła, patrząc mu prosto w małe, czarne ślepia. - Nie przestraszą mnie twoje groźby. Znam takich jak ty. Czaicie się nieustannie, bo nor malny świat zwyczajnie was przeraża. Śmieszą mnie tacy ludzie. Nawet t e r a z się z c i e bi e ś m i e j ę . Potwór przyglądał jej się przez chwilę, po czym przechylał głowę w lewo tak długo, jakby jego mięśnie przeszły na jakiś zwolniony tryb. Bez żadnego ostrzeżenia uderzył ją w twarz ręką pokrytą gumą. Sibby nigdy nie doświadczyła tak okropnego, dotkliwego bólu. Cios był wystarczająco silny, żeby poluzować zęby. Do jej ust napłynęła krew. Poczuła też, jak ciężar na jej rękach zmniejsza się... a potem zupełnie znika. Boże, nie. Kiedy wróciła jej ostrość widzenia, zobaczyła, że potwór trzyma dziewczynkę. -Nie rób jej nic złego - poprosiła, czując na języku sło-nawy, metaliczny smak własnej krwi. Jej usta były grube i spuchnięte. Zaskoczył ją żal, jaki usłyszała w swoim głosie. Proszę, zrobię, co chcesz, tylko jej nie krzywdź. -Nie zabiję tego stworzenia - odpowiedział Sqweegel, potrząsając głową. - Gdybym chciał to zrobić, już byłoby martwe. -Nie dręcz mojego dziecka.
Zamaskowany szaleniec parsknął i odszedł, trzymając malucha w ramionach. Sibby patrzyła za nim. Zaskoczyło ją, jak delikatnie obchodził się z noworodkiem. Ten sam wychudzony człowiek owad, który ją pobił, dźgnął widelcem, zaciął nożem i próbował zgwałcić. Widać niemowlęta traktował zupełnie inaczej. Podszedł do małej lodówki i wyciągnął niewielką kostkę masła, którą położył na stole. Natarł nim całe różowe ciałko dziecka. Mała nie płakała. Spoglądała na mężczyznę z zaciekawieniem. Czy tak właśnie powinno być? To tak działał świat? - Widzisz? - Sqweegel zwrócił się do Sibby. - Lubi tatusia.
16.45
C
onstance wyszła na popołudniowe kalifornijskie słońce z butelką wody w ręku. Zdjęła zakrętkę, upiła łyk i ponownie zakręciła prawie pełną butelkę. Następnie wrzuciła ją do metalowego pojemnika na plastik i wróciła do budynku. Po minucie czy dwóch jakiś nastolatek przemknął na desce. Uderzył w zasuwkę pojemnika, podniósł plastikowe wieko, wyjął ze środka solidny worek i opuścił pokrywę, po czym odjechał ze śmieciami. Przypadkowy obserwator pomyślałby, że nastolatek kieruje się do maszyny do recyclingu, żeby dorzucić parę dolarów do funduszy na kolejne piwo, trawkę czy dopalacz. Tymczasem butelka dotarła do Darka, który odpalił dzieciakowi dwadzieścia dolarów za dwuminutową przejażdżkę. Suma czyniła zaplanowany przez chłopca zakup bardziej realnym. Ponieważ Wycoff i jego zbiry śledzili każdy ich ruch zarówno w Internecie, jak i poza nim, Riggins, Brielle i Dark uznali, że jedyną bezpieczną metodą kontaktu pozostały oldskulowe sztuczki, których nikt już nie stosował. Jak ta wiadomość w butelce z wodą. Opakowanie tak naprawdę nie było pełne. Miało fałszywy środek, który Constance błyskawicznie stworzyła przy pomocy drugiej butel-
ki, odrobiny kleju kauczukowego i nożyczek. Dolna i górna część butelki były napełnione wodą, ale wiadomość w środku pozostawała sucha. Dark zdjął nakrętkę i wyczuwając łączenie pod plastikową etykietą, wydobył odręczną notatkę zawierającą adres: Yucca 6206. Znał tę ulicę. Znajdowała się niedaleko Hollywood Boulevard. To miało sens. Budynek pod wskazanym adresem niemal sąsiadował z kościołem metodystów, który Sqweegel puścił z dymem. Czy cały czas ukrywał się pod ich nosem? To by tłumaczyło, dlaczego tak sprawnie poruszał się po mieście. Może Sqweegel nie przeprowadził się tu, żeby go dręczyć. Możliwe, że jego dom znajdował się tu już wcześniej.
17.10
D
ark wrócił do wynajętego mieszkania w kompleksie Super 8 przy Western i wszedł do toalety. Zamknął za sobą drzwi, a następnie wyłączył światło. W pomieszczeniu nie było okna, więc widoczność była minimalna. Wiedział, że czas ucieka. Constance wkrótce będzie musiała zdać raport w sprawie wyciągów z kart kredytowych i sekretarz obrony pozna adres, który udało jej się ustalić. Człowiek taki jak Wycoff nie byłby zainteresowany uratowaniem Sibby, bez względu na to, w jak dobrym świetle ukazałaby go ta akcja. Kształtowanie wizerunku w tej chwili go nie obchodziło. Chciał unicestwić swojego dręczyciela, a razem z nim każdego, kto o nim wiedział. To dotyczyło również Sibby i Darka. Agent słyszał nad głową serie z wyimaginowanych karabinów maszynowych przecinające ciepłe, wieczorne powietrze, gdy słońce zachodziło nad Pacyfikiem. Ludzie Wycoffa na pewno nie próżnowali, czekając na kolejne doniesienia. Dark musiał działać szybciej. Musiał myśleć szybciej. Constance i Riggins robili wszystko, co mogli, żeby mu pomóc. Na początek ukradł samochód - kilkuletni, gówniany wóz, za którym nikt nie będzie tęsknił. Porzucił go tuż za rogiem, przy Vista del Mar.
Na tym odcinku Yucca Street nie było zbyt wielu wolno stojących domów, przestrzeń zajmowały głównie aparta-mentowce i lofty wybudowane w sąsiedztwie sławnej siedziby Capitol Records. Niewątpliwie mieszkało tu sporo muzyków, którzy lubili od czasu do czasu rzucić okiem na budynek symbol, chociażby po to, żeby ocalić marzenia. Czy Sqweegel był właśnie takim niespełnionym muzykiem? Kimś, kto zamierzał przewyższyć Mansona? Makabryczna rymowanka pozwalała Darkowi przypuszczać, że potwór miał smykałkę do musicali. Nie, jemu nie chodziło o sławę. Był ponad trywialnymi sukcesami i marzeniami zwykłych śmiertelników. On realizował Boskie dzieło. Napominał ludzkość przy każdym kolejnym zabójstwie. Czy jego dom również skrywał jakąś naukę? Błękitny budynek przy Yucca 6206 rozpaczliwie potrzebował odnowienia. Na podjeździe nie było samochodu, a w środku panował mrok. Dark przesadził bramkę z kutego żelaza strzegącą posesji i w pośpiechu przemierzył wyschnięty trawnik. Dotarł do rzędu piwnicznych okien i padł na ziemię, dzięki czemu był zupełnie niewidoczny. Nasłuchiwał. Z budynku nie dochodziły żadne dźwięki. Otaczał go jedynie zwykły miejski gwar. W okna piwnicy wstawiono szyby z walcowanego szkła. Dark czuł narastający niepokój, gdy odliczał kolejne sekundy. Chciał rozbić taflę, otworzyć okno i wskoczyć do środka. Ale nie. Rozegraj to mądrze. Tak, jak on by to zrobił. Z niewielkiej torby przytroczonej do pasa agent wyciągnął diament. Wyrysował ostrzem okrąg, a potem wybił go uchwytem podciśnieniowym. Sięgnął do środka i przesunął zardzewiałą zasuwkę. Okno się otworzyło i Dark wśliznął się do wnętrza.
Cementową podłogę pokrywały zwierzęce odchody. W kątach wisiały pajęczyny. Na piętrze było podobnie, jeśli nie liczyć bogatego zestawu kart dań z chińskich knajp oraz pokaźnej kolekcji wizytówek agentów rynku nieruchomości. W kuchni mężczyzna nie znalazł niczego poza cuchnącą lodówką, pojemnikiem z solą pozostawionym na blacie i ogrodowym sekatorem. Jedynym wystrojem salonu były rzędy regałów wypełnionych zakurzonymi tomami. Jedno spojrzenie na idealnie ustawione grzbiety wystarczyło, by się zorientować, że niemal wszystkie pozycje wydano przed 1970 rokiem. Uwagę Darka przyciągnęła książka wysunięta o jakiś centymetr. Nosiła tytuł Grzesznicy i sadyści i była tandetną kompilacją krótkich tekstów poświęconych historiom sławnych morderców. Chora lektura dla chorych umysłów. Dark strzepnął kurz z okładki, otworzył książkę i zauważał, że jedna kartka miała zagięty róg. Zaznaczony fragment dotyczył Lizzie Borden kobiety oskarżonej o zamordowanie toporem ojca i macochy. Borden jednak nigdy nie została skazana. Była kimś w rodzaju O.J. Simpsona swoich czasów, bohaterką popkultury, zanim jeszcze popkultura doszła do głosu. Wszystko - od nieznacznie wysuniętej książki do zagiętego rogu i całej biblioteczki - było zbyt dziwaczne, żeby mogło uchodzić za przypadkowe. Ale czemu miało służyć? Co Sqweegel usiłował osiągnąć? Nigdy wcześniej nie był tak dosadny. Równie dobrze jakiś masowy morderca mógł zostawić egzemplarz Helter Skelter. Dark wrócił do przeszukiwania domu. Szafy, łazienki, sypialnie - wszystkie pomieszczenia były puste. Nie znalazł żadnych dowodów, że miejsce jest zamieszkane, z wyjątkiem pojedynczego łóżka pozostawionego w pokoju na piętrze na tyłach domu. Poza tym budy-
nek został kompletnie ogołocony z mebli. Prawdopodobnie miejsce pełniło inną funkcję. Może Sqweegel wcale tu nie mieszkał. W takim razie co tu robił? Myśl jak on. Chciałbyś żyć na widoku? A może traktowałbyś ten dom jako jedną ze swoich kryjówek? Niewykluczone. Dark dokładnie obejrzał każdą powierzchnię, jaka mogła ukrywać zawiasy albo jaką dało się podważyć. Nie było fragmentu sufitu czy podłogi, który nie wydał mu się podejrzany. Musiał go sprawdzić własnoręcznie, zbadać swoimi palcami. Żadna wnęka nie była zbyt mała. Nadal nic. Żadnych znaków czyjejś obecności. Serie z karabinu zdawały się przelatywać coraz bliżej jego głowy. Być może Constance nie mogła już dłużej wodzić za nos ludzi Wycoffa i niedługo tu wkroczą? Agent wrócił do sypialni na tyłach domu, ponieważ jako jedyna mogła zawierać wskazówkę. Pojedyncze łóżko? Przeznaczone dla dziecka? Wystarczająco małe? Ale po co? Dark przeciągnął ręką po cienkim, wytartym prześcieradle, którym został obciągnięty materac. Nie zauważył włosów ani plam. Uklęknął, żeby sprawdzić pod łóżkiem. I wtedy dostrzegł na książce niewielki kawałek pergaminu z maleńką, różową kokardką zawiązaną pośrodku. Wyobraził sobie, ile zachodu wymagało wykonanie tego urokliwego drobiazgu i ukrycie go w tak ohydnym miejscu. Zło tej klasy wymagało prawdziwego artyzmu. Dark pojął, że on sam nie był nikim więcej niż tylko uczestnikiem mistrzowskiego występu, dźwiękiem w musicalu, który nabiera znaczenia dopiero w zestawieniu z innymi dźwiękami, końcowym aktem upiornego crescendo odgrywanego przez setki instrumentów tworzących melodię złożoną z drobnych, nieistotnych nut. Nut, które zyskiwały znaczenie dopiero pod palcami mistrza.
Przeczytaj wiadomość o narodzinach. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: noprints
18.00
S
ibby niewiele widziała, jedynie jakieś srebrne błyski w ciemności. Potwór miał fioła na punkcie światła. Było go za dużo albo za mało. Nigdy w sam raz. Usłyszała metaliczny trzask, a potem kolejny i jeszcze jeden. Wreszcie dostrzegła jakiś kształt. To był statyw. Patykowate ręce umocowały na nim kamerę. W pewnym momencie potwór przerwał i obrócił głowę w jej stronę - jak zawsze zrobił to wolno, bardzo wolno. Jego przenikliwe, czarne oczy przyprawiły ją o dreszcze. Proszę, nie patrz na mnie. Wróć do swoich zajęć. Po prostu zostaw mnie w spokoju. Widać Sqweegel jeszcze z nią nie skończył. Wysadzany ćwiekami, skórzany pasek przymocowany do noszy oplatał jej szyję, a jego zimna, metalowa sprzączka kłuła ją w podbródek. Potwór zapiął go bardzo ciasno, żeby nie mogła przekręcić głowy. Ręce i nogi, które miała znów przywiązane do noszy, zaczęły drętwieć. Sqweegel nie skończył też z dzieckiem. Gdzie była mała? Co jej zrobił?
Potwór ustawiał teraz coś innego, wyższego niż on. Rozwinął brudny przedłużacz, wpiął go w urządzenie leżące na ziemi i wtedy... Ostre światło oślepiło Sibby.
Hollywood 18.20
D
ark właśnie opuszczał dom przy Yucca Street, kiedy furgonetka Mrocznej Gwardii zaparkowała od frontu. Trzech agentów ubranych na czarno wyskoczyło z samochodu. Steve wypatrywał wśród nich tajniaka ze złamanym nosem. Wyglądało na to, że zapłacił najwyższą cenę za nieudolność na lotnisku. Dark również miał na sobie ciemną odzież, dzięki czemu niepostrzeżenie przekradł się po trawniku i przeskoczył ogrodzenie. Nie upłynęło wiele czasu, a już siedział samotnie w laboratorium w piwnicy budynku przy Wilshi-re 11000, szukając śladów na pergaminie pozostawionym przez potwora. Jeden z życiem się rozstaje
Odciski palców? Żadnych. DNA? Nic. Płyny ustrojowe? Zero. Agent uderzył w blat biurka i niewiele brakowało, a strąciłby na betonową posadzkę mikroskop wart dziesięć tysięcy dolarów. Chciał krzyczeć, chciał działać, chciał znaleźć jakiś ślad, który by go doprowadził do Sibby. Zamiast tego po cichu opuścił piwnicę i wsiadł do samochodu pozostawionego na parkingu. Wiedział, że nie może
zbyt długo przebywać w laboratorium bez ryzyka, że nakry-je go Wycoff. Coś miało się wkrótce wydarzyć i nie chciał być uziemiony, kiedy to nastąpi. Gdy wkładał kluczyk do stacyjki, ktoś zadzwonił. Wyświetliło się imię Sibby, ale Dark nie miał złudzeń. -Jadę po ciebie - powiedział. -Wiem, Steeeeeeeve - odparł Sqweegel, przeciągając samogłoskę. - Znajdź jakiś laptop. Nasza ostateczna rozmowa niebawem się zacznie. - Słuchaj, skur... Połączenie zostało przerwane. Trzy sekundy później nadeszła wiadomość z adresem IP i informacją złożoną z dwóch wyrazów: „Trzydzieści minut". Nie było czasu na konspirację. Dark potrzebował pomocy Constance i Rigginsa teraz. Oczywiście, chodziło mu też o wydziałowe komputery i możliwość namierzenia sygnału, ale umysły współpracowników były równie istotne. Cokolwiek Sqweegel zaplanował, chciał, żeby Dark oglądał to w samotności, a on nie zamierzał już brać udziału w chorych gierkach potwora. Constance odebrała i świetnie grała swoją rolę: -Brielle. -To ja. -Mam tylko chwilę. Jesteśmy zawaleni robotą. -Prześlę ci adres IP - powiedział Dark. - Ukryj go, jeśli możesz, ale to nie jest takie ważne. Przede wszystkim spróbuj ustalić, skąd pochodzi sygnał, gdziekolwiek by to było. -Dobrze - powiedziała i na chwilę zawiesiła głos. - Zobaczę, co da się zrobić. Jak już powiedziałam, mamy tu straszny młyn. -Mnie też podłącz.
-Jasne. Czy u ciebie nie jest przypadkiem po północy? Powinieneś być już w domu. -Dzięki. -I przestań mi zawracać głowę. Do widzenia.
18.51
D
ark wrócił do ponurego wynajętego mieszkania, włączył laptop i otworzył przeglądarkę. Na ekranie natychmiast pojawiło się szare okno, po czym został połączony z serwerem Wydziału Spraw Szczególnych. Constance czekała, aż komputer Darka ukaże się na liście. Jeśli ktoś z Mrocznej Gwardii zauważyłby jego obecność, to odnalezienie go po sygnale zabrałoby mu kilka sekund. Dark miał nadzieję, że pracownicy byli zajęci czymś innym. Liczył, że pozostanie niezauważony chociaż przez jakiś czas. Wszystko zależało od tego, jak bardzo Wycoff i jego zbiry naciskali na wydział. Niestabilny obraz z kamery internetowej wypełnił okno przeglądarki. Materiał transmitowano w czasie rzeczywistym. Początkowo było widać jedynie pustą ścianę, migocące światła i jakieś zniekształcenia cyfrowego przekazu. Obraz zaczął drgać jeszcze bardziej i kamera w ujęciu panoramicznym pokazała drewniane krzesło. Po trzech minutach Dark śledził upływający czas na zegarze komputera - rozległ się hałas. Rozpaczliwy płacz. Płacz dziecka. Dłonie Darka zacisnęły się na komputerze. Musiał się pilnować, żeby nie połamać plastikowej obudowy, nie zepsuć urządzenia i nie utracić łączności. Musiał uważać, żeby nie postradać zmysłów.
Chociaż zawodzenie zyskało na sile, dało się też wyłowić jakiś szelest i odgłos kroków. Delikatne stąpnięcia na betonowej posadzce. Nie trzeba było długo czekać, by na ekranie pojawiła się biała sylwetka przypominająca zjawę. Sqweegel w swoim lateksowym kombinezonie. Na rękach trzymał dziecko ubrane w podobny, tylko mniejszy, biały strój. - Zrobię z tobą takie rzeczy, o jakich Bóg nie ma pojęcia. - zapowiedział Dark. Sqweegel potrząsnął głową i pochylił się do kamery. Jego głos rozbrzmiewał w małych głośnikach komputera: - Nie musisz krzyczeć, Steeeeeeve. Słyszymy cię dosko nale. Prawda, kochanie? Ta drwina, z jaką wymawiał jego imię. Tylko Sibby go tak nazywała. On to wie. Obserwował ich. Podsłuchiwał. Wie, w jaką strunę uderzyć, bo otworzył mu czaszkę i zbadał wszystkie nerwy. A więc ty otwórz jego czaszkę - powiedział Dark do siebie. - I wyrwij każdy zwój, jaki tam znajdziesz. Biała ręka na ekranie sięgnęła do kamery i przez chwilę Dark miał wrażenie, że potwór lada moment dosięgnie laptopa i zaciśnie zimne, kościste palce na jego gardle. Zamiast tego dłoń zasłoniła obiektyw. Między białymi palcami można było zobaczyć, jak potwór przenosi kamerę i kieruje ją na przywiązaną do noszy Sibby - nagą, bezradną, bladą, przerażoną, drżącą. - No, dalej kochanie - rozległ się głos Sqweegela stojące go poza kadrem. - Przywitaj się z mężem. Sibby wyglądała, jak naćpana. Sprawiała wrażenie zagubionej i złamanej bólem. Kręciła głową jak niewidoma, usiłując znaleźć coś, cokolwiek, na czym mogłaby skupić wzrok. Wreszcie spojrzała w kamerę - na Steve'a.
- Nie martw się o mnie - powiedziała. - Uratuj dziecko z rąk tego mani... Sqweegel szybko odwrócił kamerę ku sobie. Jego twarz wypełniła cały ekran. - Słyszałeś, co powiedziała, Steeeeeve. Nie myśl o niej. Skup się na maniaku z dzieckiem.
Wilshire 11000
C
onstance położyła dłonie na ramionach agenta, który nagrywał transmisję i równocześnie ją analizował. Mężczyzna najpierw się wzdrygnął, odprężył się jednak natychmiast, gdy się zorientował, że to ona. Był na nogach od wielu godzin, oczy bolały go od nieustannego wpatrywania się w monitor. - Co jest? - zapytał. - Zauważyłaś coś? Przewiń z powrotem do kobiety - poprosiła. Analityk zatrzymał nagranie, a potem cofnął je do krót kiego fragmentu pokazującego Sibby przywiązaną do noszy. -O, tutaj - powiedziała. - Zatrzymaj. -Cześć - wtrącił się Riggins, zaglądając Constance przez ramię. - Macie coś? -Tutaj... nad głową. Widzicie to? Riggins zmrużył oczy. -Na ścianie wisi obraz? - Nie - zaprzeczyła Constance. - Według mnie to okno. Można dostrzec naturalne światło, które przez nie wpada. Słabe, ale widoczne... W tym samym czasie reszta pracowników Spraw Szczególnych usiłowała na wszelkie sposoby rozpracować adres IP, namierzając dostawcę Internetu i przybliżone miejsce nadawania. Ktoś krzyknął:
- Jest w Los Angeles. I tu większość prób się kończyła. Żeby pójść dalej, należało zdobyć nakaz sądowy albo włamać się do plików dostawcy usługi. Jednak adres IP, nad którym teraz pracowali, był nietypowy. Najwyraźniej prowadził do fikcyjnego dostawcy, używającego pasma kilkunastu innych firm. Działał jak pracownik bankowy, który kradnąc parę centów z tysiąca kont osobistych, uzyskuje wystarczający kapitał, żeby otworzyć własny bank. -Gdzie w Los Angeles? - dopytywał Riggins. -Pracujemy nad tym... -Pracujcie szybciej - powiedział i zwrócił się do Con-stance. No i? Informatyk zrobił zbliżenie na okno i powiększył obraz. Można było dostrzec ośnieżony szczyt jakiejś góry. Riggins nic z tego nie rozumiał. -Chwila, przecież mówiliście, że sygnał jest nadawany z Los Angeles. -Bo jest - krzyknął ktoś. - To wiemy na pewno, - Gdzie znajduje się najbliższy ośrodek narciarski? Padło kilka nazw - Bear Mountain, Mount Baldy, Mountain High, Snów Valley i wreszcie Snów Summit - wszystkie na północny wschód od miasta, w górach za Antelope Valley. -Nie - powiedział jeden z agentów zajmujących się numerem IP. - To nie ten kierunek. Sądzimy, że jest gdzieś na południu. -Niemożliwe - zaprotestowała Constance. - Górę na pewno pokrywa śnieg. Jeśli zdołamy ustalić, jakie to wzniesienie, może dzięki triangulacji uda nam się określić współrzędne...
Hollywood Dark wpatrywał się w czarny ekran i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. To na pewno nie był koniec. Sqweegel przygotowywał się do rozegrania swojego małego finału. Skąd więc ta cisza? Nagle wśród czarnej cyfrowej mgły rozległ się jej głos. -Steve? -Sibby, jestem tu. Co się dzieje? Czy on tam z tobą jest? -Przesuwam się... jadę... -Jestem przy tobie. Pamiętaj. Nawet jeśli nas rozłączy i przestaniesz mnie słyszeć, jestem z tobą. Będę do ciebie mówił. Przyjdę po ciebie. -Wiem, że przyjdziesz - powiedziała. - A potem wybierzemy się na wycieczkę do Disneylandu. Wszyscy troje. -Tak, kotku. -O Boże, Steve, szkoda, że nie widziałeś dziecka. To najpiękniejsz... Znów cisza. Słychać było jedynie pisk kółek na betonowej posadzce. Dark przycisnął twarz do monitora, starając się dojrzeć jakiś obraz, coś, co podpowiedziałoby mu, co się zaraz wydarzy. Rozległ się rozradowany głos, który stopniowo przeszedł w rechot. Ten skurwiel się śmiał. A potem obraz zadrżał i zrobił się zupełnie czarny. Transmisja została przerwana. Darka to nie obchodziło, bo Sibby podrzuciła mu coś, czego nikt ze Spraw Szczególnych, żaden agent czy analityk, ani żaden protokół IP mu nie dał. Wskazówkę. Disneyland.
Znajdowali się w pobliżu Anaheim? Niezły początek, ale brak precyzji sprawiał, że wskazówkę trudno było wykorzystać. Gdyby ten sukinsyn się nie rozłączył, Sibby mogłaby przemycić kolejną informację. Ale to już było coś. Dark wysłał Constance wiadomość: SPRÓBUJ W OKOLICY ANAHEIM, KOŁO DISNEYLANDU. Wilshire 11000
Co się stało, do cholery? - spytał Riggins. -Straciliśmy połączenie... - wymamrotał mężczyzna pochylony nad klawiaturą. -To je przywróćcie. -Mam okno logowania, ale cały czas mnie wyrzuca. -Próbuj dalej. -Próbuję. -Postaraj się bardziej, na litość boską! W tym czasie Constance, stojąca po drugiej stronie sali, odczytała wiadomość od Darka i znów spojrzała na ekran. Góra pokryta śniegiem. Anaheim. I wtedy doświadczyła jednej z tych fantastycznych chwil, dla których się żyje, a które nie zawsze odpowiednio się ceni rozkosznego momentu objawienia. Ośnieżona góra nie była prawdziwa. Chodziło o szczyt Matterhorn w Disneylandzie. Rodzice zabierali ją do parku każdego lata, dopóki się nie rozwiedli. Dom Sqweegela znajdował się gdzieś w pobliżu najbardziej odjazdowego miejsca w południowej Kalifornii.
Hollywood 19.13
D
ark uderzył w ścianę pokoju. Cios spowodował, że okładzina się rozpadła, a pięść mężczyzny zagłębiła się w niej na jakieś trzydzieści centymetrów. To nie było zbyt mądre - właściciel wynajmowanego mieszkania pewnie będzie miał potem pretensje. Dark musiał jednak jakoś dać upust swojej wściekłości. Lepiej, żeby nie krążyła po jego ciele w nieskończoność. Miał ochotę kogoś zabić, a jego racjonalny zwykle umysł z trudem go od tego powstrzymywał. Nie czuł się tak od lat, od czasu, kiedy stracił rodzinę. W tamtym momencie jego serce rozpadło się w serii wybuchów, a dusza przeobraziła się w niezwykle gęstą grudkę, w nieczułą masę żelaza. Ciągał ten złom po całym świecie i tratował nim wszystko, co w jego mniemaniu odgradzało go od patykowatego monstrum, które go skrzywdziło. I po tym czasie - po trwającym rok krwawym, frustrującym, czarnym, chorym ciągu porażek wszystko w jego ciele wypaliło się do reszty, zmysły, najpierw rozgrzane do czerwoności, ostygły ostatecznie, obróciły się w nicość... Sibby przetrząsnęła popioły i odnalazła iskrę w miejscu, które on od dawna uważał za jałowe. Powoli ożywiała te zgliszcza, nieustannie podsycała w nich życie, aż zmieniła go na powrót w człowieka.
A teraz, kiedy ten maniak położył na niej łapy, Dark miał wrażenie, że ktoś wrzucił mu w pierś bombę atomową. Czuł, jak jego wnętrze stanęło w ogniu, zadrżało i legło w gruzach. Niczego nie pragnął bardziej niż zniszczyć Sqweegela... A jedyne, co mógł zrobić, to gapić się w puste okno przeglądarki i walczyć z pokusą, żeby nie rzucić laptopem o ścianę, nie zerwać z urządzenia pokrywy i nie wydrapać klawiszy gołymi rękami. Chwila... Do trzech razy sztuka. Jest połączenie! Riggins i Constance podbiegli do monitora. Całe okno wypełniała teraz twarz Sqweegela. Zamek w okolicy ust przypominał mechaniczne uszkodzenie ekranu. Wydawało się, że lada chwila ukaże się wilgotny, tłusty język potwora. - Constance Brielle - powiedział. - Wiem, że tam jesteś. To dotyczy również ciebie. Jak na zawołanie wszyscy odwrócili się w jej stronę, ale ona nawet nie zwróciła uwagi. Wpatrywała się w jego wargi, które niczym usta Boga były gotowe głośno nazwać jej grzechy. - Mamy sporo do omówienia - dodał Sqweegel. - Wszyscy. Biała twarz zniknęła i kamera znów pokazała Sibby. -Steve? -Jestem tu - szepnął Dark, kładąc palce na ekranie i wmawiając sobie, że ledwie wyczuwalne ciepło pikseli pochodzi z jej ciała. -A więc jesteśmy w komplecie? - zapytał Sqweegel, ponownie kierując obiektyw w swoją stronę. W prawej ręce trzymał dziecko ubrane w kombinezon jakby wyjęty z filmów sadomaso. -Zanim to się zakończy, musimy sobie wyjaśnić parę spraw.
Im dłużej Constance wpatrywała się w Sqweegela, tym bardziej rosło w niej przekonanie, że on ich obserwuje. W tysiącu drobnych gestów dostrzegała, że to nie był występ przed wymyśloną publicznością. On doskonale widział ich wszystkich. Musiał zamontować kamerę w tej sali. Może nawet kilka. Ale jak to zrobił? Constance znalazła długopis i nie odwracając twarzy od monitora, nabazgrała na karteczce: Namierzaj dalej TAK, ŻEBY NIKT NIE WIDZIAŁ. Trzeba to zrobić MIGIEM. Do mojej wyłącznej wiadomości. Wręczyła kartkę siedzącemu obok analitykowi i przytrzymywała ją palcami, dopóki się nie upewniła, że zrozumiał jej treść. Sqweegel wygładził nieistniejące załamania na swoim gumowym kombinezonie, a potem wyciągnął szyję przed kamerą niczym prezenter telewizyjny. Pewny siebie, wyprostowany, widownia wcale go nie onieśmielała. I do tej widowni się zwrócił.
Tuż po północy / Dzień Ojca
P
rzybyłem na ziemię, aby uwolnić ludzkość od grzechu i przypomnieć o siedmiu cnotach - oznajmił Sqweegel do kamery. - Chciwym, owdowiałym sukom, które porzuciły nadzieję i dupczyły się za pieniądze, jakimi rząd okupił ich milczenie. Pedałowatym kapłanom, bo zapomnieli o wierze i molestowali dzieci, myśląc, że spowiedź uchroni ich przed wiecznym ogniem. Rozpuszczonym nieletnim gnojkom, którzy poszukiwali wrażeń, ale nie zamierzali ponosić odpowiedzialności za swoje czyny. I hipokrytom chroniącym ten kraj, którzy nie potrafią obronić nawet własnego bękarta. - Zniszczę cię - wyszeptał Dark wpatrzony w monitor. Sqweegel podniósł wzrok i uśmiechnął się pod maską. Agent poznał to po sposobie, w jaki zmarszczył się lateks. -Albo wypalonemu agentowi FBI, który nie zdołał ochronić swojej rodziny przed tylko jednym śmiertelnikiem. -Nic na mnie nie masz - powiedział Dark. - Grzech widzisz wszędzie wokół siebie, ale nie dostrzegasz własnych występków. Chcesz wymordować cały świat? Posłać wszystkich do piekła? Proszę bardzo. Mam tylko nadzieję, że spakowałeś manatki, bo jak cię dorwę, to szybko do nich dołączysz.
Sqweegel przechylił głowę na bok. -Nie boję się, Steeeeeeve. Chciałem, żebyśmy pomówili dzisiejszego wieczoru z dwóch powodów. Po pierwsze, chcę ci odpuścić twoje winy. -Pierdol się - warknął Dark. -Wydaje mi się, że na wszystko masz jedną odpowiedź. Pierdolić to. Pierdolić mnie. Pierdolić ją. A wiesz, co się dzieje, kiedy pierdolisz? Twoja przybrana matka nie nauczyła cię tego? Nie włożyła ręki w twoje gatki, żeby ci to zademonstrować? Stanął ci wtedy troszeczkę? Zacząłeś o niej fantazjować, Steve? -Zmierzaj do sedna. -Kiedy pierdolisz, robisz dziecko. Przynajmniej tak to wymyślił Bóg. I rzeczywiście począłeś je. -Wiem. Jest w twojej piwnicy i przyjdę po nie, ty pojebany skurwielu. -To twoje dziecko? - Sqweegel zawiesił głos. - Jesteś pewny? Potwór zarżał. Po prostu nie mógł się powstrzymać. A kiedy już zaczął, trudno mu było skończyć. Ten zwierzęcy śmiech towarzyszył mu od dziecka. Rozbrzmiewał zawsze, gdy pozwolił emocjom wymknąć się spod kontroli. Tak trudno mu było się opanować. Już dekady wcześniej zdołał wypracować niezwykle wysoki poziom samokontroli, ale teraz jego ciało przeczuwało, że zbliża się koniec podróży. To była wielka chwila. Nie co dzień można zniszczyć śmiertelnego wroga zaledwie kilkoma słowami. -O czym ty mówisz? - spytał Dark. -To maleństwo nie jest twoje - oznajmił Sqweegel. - Jest moje. -Kłamiesz.
- Wcale nie. Widzisz, tej nocy, kiedy zapomniałeś o cnocie umiarkowania i wepchnąłeś swojego głodnego kutasa w Constance Brielle, uśpiłem Sibby. Krew Darka zamieniła się w lód. O, Boże. On wiedział.
C
onstance miała wrażenie, że stoi naga w pokoju nagrań, a otaczający ją mężczyźni widzą każdą jej niedoskonałość, każdą krągłość i wgłębienie. Jak się dowiedział? Przecież nie powiedziała nikomu, nawet matce mieszkającej w Filadelfii. Zamierzała ten sekret zabrać ze sobą do grobu i roztrząsać dopiero na Sądzie Ostatecznym. Wyglądało na to, że sądzono ją już teraz. - Ona usunęła dziecko, Steeeeeeve. - powiedział Sqweegel. - Ale ty o tym wiedziałeś, prawda? Nawet zapropo nowałeś czek. Zaraz, jak to było... A tak, czek numer 1183, żeby pokryć koszty... usługi. Tymczasem ona podarła go i wyrzuciła w miejscu, gdzie każdy mógł go znaleźć. A przynajmniej każdy, kto dysponował rolką taśmy i mnó stwem czasu. Constance przypomniała sobie całe zdarzenie. Rozzłościła ją wtedy obojętność Darka, jego chłód, jednak miała to już za sobą. Pozbierała się. Nie mogła widzieć twarzy Steve'a, więc zastanawiała się, czy Sqweegel wywołał u niego jakąś reakcję. - Nie miej jej tego za złe. Constance wolała to zatrzymać dla siebie. Nie chciała ci przysparzać kłopotów. No wiesz, jeszcze jedna istota nękająca cię i zabiegająca o twoją uwagę. To nie byłoby dla ciebie dobre, prawda Steeeve?
Constance usłyszała głos Darka rozlegający się w kryjówce Sqweegela. Krzyczał tak głośno, że niewielki mikrofon laptopa zniekształcił przekaz: -Zamknij mordę! - Niech skonam, jeśli kłamię - powiedział Sqweegel. Odetnę sobie język u samej nasady na oczach wszystkich. Poniosę karę za popełniony grzech i już nigdy nie powiem nieprawdy. Ale ja przecież n i e kłamię, czyż nie Dark? Szaleniec wygadywał bzdury. Nic więcej. Sibby próbowała puścić je mimo uszu i skupić uwagę na dziecku. Jedyne, na czym jej teraz zależało, to wydostać małą całą i zdrową z tego makabrycznego domu strachów. Poza tym nic się nie liczyło - ani ona, ani Steve, ani nikt inny. Ale słowa i tak znalazły drogę do jej świadomości. „Wepchnąłeś swojego głodnego kutasa w Constance Brielle... Ona usunęła dziecko, Steeeeeeeeve..." Przypomniała sobie noc, kiedy powiedziała Steve'owi o ciąży. Była wtedy niezwykle ostrożna, bardziej niż kiedykolwiek. Dopiero gdy dostrzegła radosny błysk w jego oczach, wiedziała, że wszystko będzie dobrze. - To cudownie - powiedział wtedy. - Sibby, próbowałem ci powiedzieć - odezwał się teraz. Potem usłyszała głos Constance: - To moja wina, Sibby. Ale to była tylko jedna noc. Wiem, że to i tak podłe. Zdecydowałam się na aborcję, bo nie chcia łam wchodzić między was. Ponoszę całkowitą odpowiedzial ność. I znów Steve: -Ja też. Sibby, próbowałem ci powiedzieć. -Zamknij się! Wszyscy się uciszcie i ratujcie moje dziecko z tego koszmaru! - krzyczała Sibby.
- Widzicie, jak okrutni potrafimy być dla siebie, kiedy zapomnimy o Boskich naukach? - nauczał Sqweegel do ka mery. - Wszyscy mamy swoje sekrety. Ja zabijam ludzi, wy zabijacie ludzi. Tylko że gdy ja działam, to przynajmniej nie robię z tego tajemnicy. Potwór zdjął kamerę ze statywu, na ekranie znów nie było widać nic poza jego bladą twarzą. - Każda osoba, którą posłałem do piekła, zasługiwała na to. Jednak ty i Constance usunęliście niewinne życie, więc ja i Sibby zrobimy to samo. Oko za oko i świat oślepnie. Choć muszę przyznać, że... będzie mi trudno pozbyć się tego stwo rzenia. Zdążyłem się przywiązać. Po tych słowach przerwał transmisję. Analitycy Wydziału Spraw Szczególnych podejmowali gorączkowe próby naprawienia usterki, jednak szybko się zorientowali, że przyczyną była fluktuacja zasilania, napięcie raz po raz spadało i wzrastało, jakby piorun uderzył w bezpieczniki i zakłócił ich działanie. Po kilku sekundach zasilanie wróciło na dobre i nowy czarnobiały ziarnisty obraz pojawił się na ekranie.
Zobacz transmisję „na żywo". Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: run4fun
T
o, co teraz ujrzeli, mogło z powodzeniem uchodzić za materiał z monitoringu samego serca piekła. Ręce odziane w lateks kładą dziecko do otwartej metalowej skrzynki. Maluch jest zziębnięty. Płacze. Wyciąga rączki do mamy... Obraz drga. Matka, oswobodzona z pęt na nadgarstkach, otrzymuje ciosy brzytwą. Potwór okalecza jej piersi, nogi, palce stóp. Działa okrutnie, bezlitośnie, jak rzeźnik znęcający się nad kurczakiem, któremu zamierza odrąbać głowę. Kobieta zamiera ze strachu, ale to go nie powstrzymuje. Oprawca już zdecydował. Obraz drga. Sibby ma uwolnione nogi, kopie potwora w twarz i ześlizguje się ze szpitalnych noszy, oślepiona, kulejąca, szamocząca się, plująca, jęcząca... Obraz drga. Matka krzyczy do kamery, krzyczy na wszystkich. Rzeźnik podąża za nią z brzytwą w ręku, zadaje ciosy, wije się i przega niają przez swoje potworne lochy, a potem dalej korytarzem, aż wreszcie ją dopada... Obraz drga. Sqweegel unosi brzytwę. Wydaje się, że zamierza zedrzeć skórę z ofiarnego zwierzęcia...
Obraz drga, jakby sprzęt nie potrafił znieść potworności, które musi nagrywać. Teraz napastnik trzyma dziecko w rękach skąpanych we krwi, unosząc je jak ofiarę składaną jakiemuś starożytnemu, zapomnianemu bóstwu... Co to, kurwa, j e s t ? Wszyscy obecni w centrum dowodzenia Wydziału Spraw Szczególnych spojrzeli na sekretarza obrony Normana Wy-coffa. Koszula wychodziła mu ze spodni, a pod oczami pojawiły się ciemne wory. Krótkie włosy sterczące na czubku głowy upodobniły go do kaczuszki, która przed chwilą wydostała się ze skorupki. Agent koordynujący namierzanie odezwał się pierwszy: - Sądzimy, że jest w Anaheim. Riggins tego się właśnie obawiał. Łudził się, że Wycoff postąpi tak, jak wszyscy figuranci postępować powinni - będzie się trzymał z daleka i pozwoli im robić swoje. Sekretarz od zawsze uwielbiał wydawać rozkazy, ale nigdy nie przychodziło mu do głowy, aby patrzeć ludziom na ręce i wtrącać swoje trzy grosze. Jego pojawienie się potwierdziło przypuszczenia Darka - sprawa miała dla niego cholernie osobisty charakter. A przy okazji nosiła znamiona nadużycia władzy. - Sądzicie? - spytał Wycoff. - Macie coś konkretnego czy on znów leci z nami w chuja jak w przypadku adresu przy Yucca Street? Agent szybko wprowadził Wycoffa w szczegóły, zwracając uwagę na fakt, że przełom z Matterhornem był jego zasługą. Constance wymamrotała w stronę Rigginsa coś o toalecie i zaczęła się wycofywać z pokoju, w czym skutecznie przeszkodził jej Wycoff. - Agentko Brielle, proszę na słówko.
Constance westchnęła, ale podeszła do sekretarza obrony. Wycoff przykleił się do niej tak, że gdyby nachylił głowę, mógłby jej odgryźć kolczyk, jeśli akurat naszłaby go ochota. -Powiedziałem przecież, że chcę znać każdą nową informację nanosekundę po was - syknął Wycoff. - Więc co pani, u licha, robi? -Swoją robotę - odpowiedziała mu. - Złożyliśmy to do kupy przed sekundą. Chce pan, żebyśmy złapali to monstrum czy nie? Wycoff przyglądał się jej przez chwilę. Zlustrował włosy, usta i cycki. Był już nieźle wstawiony. Czuła odór szkockiej parujący z porów. Oczy sekretarza poruszały się bezładnie, niezdolne zatrzymać się na żadnym obiekcie na dłużej. -Mamy go - ryknął agent. -O, cholera - pomyślała Constance. Może coś się da zrobić? -Dawaj to tutaj - polecił Wycoff, wyciągając telefon z kieszeni spodni. -Chcę się najpierw upewnić - powiedziała Constance i ruszyła w stronę agenta. Kazała mu szybko napisać adres na kartce, żeby mogła go zweryfikować. Potem odeszła z papierem i przy drugim biurku napisała coś zupełnie innego na małym świstku, który podała sekretarzowi. -No, już - powiedział. - Może pani odbębnić papierkową robotę, kiedy ten skurwysyn znajdzie się pod ziemią. -Proszę - podała mu notatkę. - Chcieliśmy mieć pewność, że nie sprowadzi pan gniewu Bożego na szarego obywatela i jego Bogu ducha winne dzieci, żyjących w cieniu Disneylandu, panie sekretarzu. -Disneylandu? - zdziwił się Wycoff i spojrzał na kartkę z adresem:
Playa Del Rey 1531 Anaheim Wycoff wypadł z sali, nie zaszczycając ich słowem pożegnania. Z telefonem przyciśniętym do ucha głośno przeczytał adres. - Masz? Poślij tam kawalerię. Zdejmij wszystkich. Tak, do kurwy nędzy, w tej chwili. Jeśli to coś ma puls, to już jest martwe. Agent, który ustalił adres, wyglądał na skołowanego: - Zaraz, agentko Brielle, sekretarz dostał chyba zły... Na szczęście Riggins przybył jej z pomocą. Położył rękę na ramieniu mężczyzny i odprowadził go z powrotem do fotela na kółkach. - Agentka Brielle wie co robi - zapewnił. - A teraz siadaj szybko do komputera i zdobądź mi jakieś nagrania domu pod tym adresem. Kilka minut później Constance weszła do damskiej toalety i skierowała się do kabiny na samym końcu. Uniosła spódniczkę, ściągnęła majtki i usiadła na sedesie. Po chwili przyłapała się na bezmyślnym gapieniu się w szare, metalowe drzwi. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że jej życie zawodowe znalazło się w tym konkretnym punkcie. Wreszcie wzięła się w garść i zadzwoniła do Darka. -Co jest? - zapytał tylko. -Zwróciłeś uwagę na małe okno w rogu ekranu? -Nie - przyznał Dark. - Co to takiego? -Najlepszy trop, na jaki kiedykolwiek trafiliśmy w tej sprawie. Namierzyliśmy to miejsce, mamy adres. Ale jest pewien problem. Ludzie Wycoffa już tam wyruszyli. -Potrzebuję więcej czasu.
-I masz go - mówiła dalej. - Podałam sekretarzowi błędną ulicę. Prawdziwy to San Martin Drive 1531 w Anaheim. Mogę ich zwodzić przez jakieś piętnaście minut, zanim się wreszcie zorientują. Spiesz się. -Dzięki, Constance. Jeślibym nie... -Ruszaj już. Dark docisnął pedał gazu w ukradzionym wozie. Pędził na południe drogą 405, prosto do Disneylandu.
San Martin Drive 1531, Anaheim, Kalifornia
D
om wyglądał, jakby przeniesiono go w czasie i przypadkowo postawiono przy San Martin Drive 1531, w samym środku współczesnego, spalonego słońcem przedmieścia. Ogromny wiktoriański budynek na tle pobliskich domów w stylu ranczerskim wyróżniał się wspornikami okapów i ozdobioną werandą frontową. Wzniesiono go, zanim mieszkańcy południowej Kalifornii rozstrzygnęli, jak powinna wyglądać miejscowa architektura, dlatego bardziej przywodził na myśl budownictwo z przełomu wieków charakterystyczne dla Nowej Anglii. Wnętrza utrzymano w odcieniach bieli - okna, ściany, sufity, nawet podłogi były tego koloru. Dark cały ubrany na czarno skradał się po białym dywanie. Pistolet z laserowym wskaźnikiem celu przypiął do prawego boku, a niewielką torbę ze sprzętem do lewego. Przyszedł mu do głowy fragment z Raymonda Chandlera: „wyglądał mniej więcej tak dyskretnie jak na przykład tarantula na biszkoptowym cieście"*. Sqweegel miał widać hopla na punkcie światła i mroku. Ale to już nie miało znaczenia. Wszystko, czego Dark po* Raymond Chandler, Żegnaj laleczko, przel. Ewa Życieńska, Warszawa 1978, s. 5.
trzebował, to wycelować małą, czerwoną kropką w ważną część jego ruchliwego ciała, na przykład w czoło. Potem wystarczy nacisnąć spust i będzie po sprawie. Na białych, drewnianych drzwiach, niedaleko gałki dostrzegł plamę krwi. Bardziej dosadny byłby tylko znak z napisem: KIERUNEK MARSZU. Najwyraźniej Sqweegel się go spodziewał. Agent schodził po białych, marmurowych schodach, podążając za krwawymi śladami stóp. Były przybrudzone i rozmazane, zwrócone w obydwu kierunkach, jakby ktoś doszedł do drzwi, a następnie się rozmyślił i zawrócił. Czy to ślady Sibby? Dark zatrzymał się w drzwiach. Na dole panował półmrok. Agent bezszelestnie wydobył lusterko na cienkim metalowym pręcie i wysunął je za róg. Podobnymi lusterkami sprawdzali zagrożenie snajperzy. Zobaczył odbicie Sibby przywiązanej do szpitalnych noszy, całej we krwi. Ran było tyle, że nie dało się określić, gdzie się kończyły, a gdzie zaczynały. Nie myśl o swojej rodzinie. Nie rozpamiętuj, co im zrobił. Sibby żyje i tylko to się liczy. Bez względu na to, jak ją skrzywdził, wyzdrowieje. Wszyscy wyjdziemy z tego cało. Musisz tylko uśmiercić bestię, zabrać stąd żonę i wrócić do domu. Dark upuścił lusterko, mając gdzieś ostrożność. Reguły przestały obowiązywać. Gierki nie miały już sensu. Wyciągnął broń i skręcił za róg, żeby ujrzeć Sqweegela. Potwór trzymał dziecko na wysokości piersi. - Byłem pewny, że nie będziesz chciał tego przegapić -powiedział. - Jesteś gotów wypełnić swoje przeznaczenie?
D
ark mierzył w czoło Sqweegela. Pomieszczenie było mroczne, ale nie na tyle, żeby nie mógł dostrzec jego bladego, obłego, poskręcanego ciała. Z perspektywy schodów biały kombinezon zdawał się fosforyzować, a wszystkie stawy potwora pracowały jak tłoki w takt melodii, która rozbrzmiewała wyłącznie w jego głowie. Niemowlę również otulała błyszcząca poświata, -Połóż dziecko bo... -Bo co, Steeeeeve? Zabijesz mnie? Nie odważysz się strzelić. Zbłąkana kula mogłaby trafić moje kochane maleństwo. -To nie jest twoje dziecko - syknął Dark. - Czemu nas nie zastrzelisz i sam się nie przekonasz? Zrób nam obojgu badanie krwi i zobacz, jak prawda wy chodzi na jaw. Prawda zawsze zwycięża. Zawsze. Ale ty już to wiesz. Zrozumiałeś, że Bóg nieustannie nas obserwuje. Dark usiłował wycelować, ale czerwona kropka wskaźnika bezładnie skakała po ciele potwora. Korciło go, żeby mimo wszystko nacisnąć spust. Jednak za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że trafi, Sqweegel cofał się i zmieniał pozycję dziecka, używając go jak żywej tarczy. Piwnica była za ciemna. Ryzyko pomyłki okazywało się za wysokie.
Na dodatek niemowlę zaczęło płakać. Nie zachwycało go nieustanne bujanie, unoszenie, opuszczanie. Piwnica była zimna i przesiąknięta trupim odorem. Co też ono musiało sobie myśleć? Chryste, Dark jeszcze nawet nie trzymał maleństwa na rękach. Większość ojców przytulała niemowlę niedługo po porodzie, tymczasem ich dziecko przyszło na świat w piwnicznym lochu jakiegoś szaleńca. Pierwszymi dźwiękami, jakie usłyszało, były krzyki torturowanej matki i kłamstwa tego porąbańca. A teraz doszło światło laserowego wskaźnika broni, którą trzymał jego ojciec. Witaj na świecie, maluszku. To miejsce paskudniejsze, niż można by przypuszczać. - Jakieś problemy? - szydził Sqweegel. - Może aż poświecić? Potwór trącił łokciem metalowy włącznik w szpitalnym stylu. W tej samej chwili loch zalało fluorescencyjne światło i włączyły się setki monitorów wiszących na ścianach. Rozjaśniały sekretne miejsce, które Sqweegel z powodzeniem ukrywał od trzydziestu lat. Miejsce, które przebudowywał i przekopywał przez całe dorosłe życie. Agenci Wydziału Spraw Szczególnych od dawna podejrzewali, że Sqweegel dysponował czymś w rodzaju bazy wypadowej, matecznikiem, do którego stosunkowo łatwo mógł przewozić swoje ofiary. Zakładali, że kryjówka musiała być doskonale wyposażona i niemal dźwiękoszczelna. Kiedy Dark ją wreszcie ujrzał, osłupiał z przerażenia.
ydawało się, że całe pomieszczenie powstało z dwóch rodzajów materiału: monitorów i ludzkich zwłok. Patrząc pod odpowiednim kątem, można było próbować skupić się wyłącznie na ekranach podłączonych do ukrytych kamer, które Sqweegel umieścił w różnych miejscach: Air Force Two, centrum dowodzenia Wydziału Spraw Szczególnych w Quantico, domu Darka w Malibu, sali szpitalnej, w której leżała Sibby, i dziesiątkach innych wnętrz - domach, mieszkaniach, biurach. Wszystkie monitorowały przestrzeń, którą Sqweegel zdążył skalać. Najwidoczniej lubił mieć na oku miejsca, które odwiedził. Przywoził też pamiątki. To one wypełniały przestrzeń między ekranami. Ludzkie szczątki - czaszki, kości, stawy, żyły, różowe mięśnie, mętne gałki oczne, gąbczaste, szare mózgi - utrwalone metodą plastynacji. Pełniły funkcję podstawek podtrzymujących komputery i monitory. Stanowiły ostateczny akt drwiny z formy ludzkiej. - Ty pierwszy oglądasz moje dzieło, Steeeeeeve - powiedział potwór. - Śmiało. Rozglądaj się. Analizuj. Może uda ci się rozpoznać fragmenty maleńkiej czaszki, która spoczywa gdzieś tutaj. Może nawet coś w tobie drgnie. Bardzo jestem ciekaw. Przerzuciłem tony odpadów medycznych, zanim
W
znalazłem ten właściwy. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem. -Zabiłeś... -...znacznie więcej ludzi, niż ktokolwiek przypuszcza -dokończył Sqweegel. - Ciała porzucam okazjonalnie, kiedy chcę przekazać wiadomość, tyle że mojej misji nie pojmuje nikt... poza tobą. Wiesz, że byłeś blisko, kiedy rozmawiałeś z Constance? Podobał mi się sposób, w jaki to ująłeś. Święty Piotr, tak? Nie trafiłeś idealnie, ale byłeś blisko. -Wszystko widziałeś? -Co? Za pomocą tego? A, nie, nie, nie. To tylko złożone oko muchy w porównaniu ze wzrokiem Najwyższego Ojca. Nie, Dark. Przyglądałem się jedynie tobie i osobom blisko ciebie. Nagrywałem cię od lat. Śledziłem każdy twój ruch. Słyszałem każdą rozmowę. Obserwowałem każdą sekundę każdej godziny każdego dnia twojego życia. Nie ma rzeczy, której bym o tobie nie wiedział, albo o Sibby, Rigginsie, Constance czy zdradzieckim sekretarzu Wycoffie. Dark zbliżył się do Sqweegela. -Nie jesteś Bogiem. -Nie - przyznał potwór. - Ale to On mnie przysłał. Czy jeszcze tego nie pojąłeś? -Masz cholerne urojenia. -Nie, po prostu opowiadam przypowieść. Odrzuć ziemską powłokę i słuchaj duszą - zachęcił Sqweegel. - Wiem, że jakaś cząstka ciebie mnie słyszy. Nie dotarłbyś tak blisko, gdyby było inaczej. Nie spotkalibyśmy się znowu w Rzymie. Spotkalibyśmy się znowu? - pomyślał Dark. - Nie. Rzym był pierwszy. Chce mi namieszać w głowie. Nie komplikuj. Otwórz czaszkę potwora. Idź po zwojach oplatających jego chory mózg. Wyrwij je, wyrwij wszystkie i uduś go nimi. - Próbujesz wskazać nam, grzesznikom, nasze błędy zaczął Dark.
- Nie. Nie interesuje mnie wymierzanie kary za grzechy - sprostował potwór. - Jestem światłem Boga i emanacją Jego cnót. Coś przyszło Darkowi do głowy. Siedem, tyle że nie grzechów. Wszyscy wiedzieli o grzechach, ale czy ktokolwiek poświęcał uwagę ich przeciwieństwom - siedmiu cnotom? - Ty musisz je pamiętać - powiedział Sqweegel. - W koń cu twoja przybrana rodzina posłała cię do tak zwanej katolic kiej szkoły. No, dalej. Wymieniaj ze mną. Roztropność... Mózg Darka analizował teraz przeszłość. Należało połączyć definicję cnoty z niedawną masakrą. Nie potrafił się powstrzymać. Nie mógł o tym nie myśleć. Roztropność oznaczała właściwy osąd. Jeśli Sqweegel dawał przykład roztropności, to na pewno nauczał tej lekcji w Nowym Jorku. -Kobiety owdowiałe jedenastego września - powiedział cicho Dark. -No, proszę. Wiedziałem, że słuchałeś. A sprawiedliwość? Winni zostaną ukarani, a kara będzie współmierna do winy. - Nastolatki kupujące piwo. -Wiara? - Duchowni. Sześciu kapłanów zapłaciło za grzechy tych, którzy porzucili wiarę i wykorzystywali dzieci. -Nadzieja? -Nie zabiłeś wdów, tylko konie. Oczekiwałeś poprawy. Pokładałeś nadzieję w tych kobietach. -Doskonale, Dark. A teraz przejdźmy do cnót tego wieczoru. Zacznijmy od miłości. -Odebrałeś poród Sibby. -Umiarkowanie? -Pozwoliłeś dziecku żyć.
-I wreszcie... Męstwo? - Ty i ja. W tej piwnicy. Stajemy oko w oko z naszymi lękami. Więc mamy się zmierzyć? Ty się mnie boisz, sukin synu? Dark stał teraz bliżej dziecka. Sqweegel zaczął wydawać dziwne syczące dźwięki i wykręcać ciało, jakby usiłował wycisnąć pomarańczę znajdującą się w jego klatce piersiowej. Czarna żółć zaczęła wypływać spomiędzy jego zębów i ska-pywać na zamaskowaną główkę dziecka. - Czekałem na ten moment tak długo - szepnął. - Nie masz pojęcia jak długo.
N
a monitorach nad głową Sqweegela Dark dostrzegł kłębowisko postaci w mundurach. Bez trudu je rozpoznał. Z furgonetek wyskakiwali uzbrojeni agenci Mrocznej Gwardii Wycoffa. Wkraczali, żeby zabić. Tyle tylko, że teraz było ich więcej niż dwóch. Z tego, co policzył, chyba sześciu. Dotarli na miejsce w czasie znacznie krótszym niż piętnaście minut. - Zmierz się ze swoim strachem, mój bracie - powiedział Sqweegel. -Nie! Ale było już za późno. Morderca chwycił dziecko w obie ręce i podrzucił je w stronę beczkowego sklepienia nad głową Darka. Me, nie, nie, nie, NIE... Agent upuścił broń, z rozłożonymi rękami wykonał obrót, a następnie dwa gigantyczne skoki. Niemowlę leciało za wysoko, za szybko, za daleko... Za plecami usłyszał energiczne szurnięcie i metaliczny szczęk. Zapomnij o tym, skup się na dziecku... ...które pikowało teraz wprost na cement. Dark rzucił się na oślep, wyciągając obie ręce, i nie zastanawiał się, jak zdoła wylądować - teraz nie to było najważ-
niejsze. Teraz chciał ocalić noworodka. Dziecko Sibby. Jego dziecko... Jego palce otoczyły delikatną główkę, zanim oboje uderzyli o posadzkę. Jakimś cudem dłonie mężczyzny uchroniły kruchą czaszkę przed urazem. Płuca Darka ledwie pracowały, upadek wytrząsnął z jego ciała całe powietrze. To też się nie liczyło. Oddychanie nie było istotne, pooddycha później. Teraz należało zabrać stąd Sibby i córeczkę. Podniósł noworodka i wstał. Obejmując dziecko jedną ręką, drugą chwycił broń. Gdzie był Sqweegel? Gdzie był ten oślizły sukin... Tam. Mężczyzna dostrzegł pełzający, wijący się biały błysk. Wymierzył i nacisnął spust. Czuł, jak maleństwo drgnęło w jego objęciach, odskakując od źródła hałasu. Nie trafił. Usłyszał, jak Sqweegel chichocze pod nosem. - Spudłowałeś - powiedział. Dark ruszył naprzód. Historia nie miała prawa się powtórzyć to nie kościół w Rzymie. Tu nie było rusztowania. Usidlił potwora w jego gnieździe i będzie kopał, strzelał, tropił i zadawał ciosy, aż go dopadnie, gdziekolwiek się przyczaił... Tam. Sqweegel skulił się pod czymś, co przypominało masywne, drewniane biurko. Pająkowata noga cofnęła się i znikła za drzwiami z paneli... Dark podbiegł i popychając obcasem krawędź mebla, przewrócił go na bok. Strzelił raz, potem kolejny, prosto w otwarte drzwiczki - w rozwartą paszczę bestii. Dziecko zaczęło płakać i...
Potwora nie było w środku. Cholera! I wtedy... Tam dalej. Biała zjawa nieludzko sunęła wzdłuż korytarza. Steve mocniej przycisnął dziecko do piersi - nie zamierzał go nigdzie kłaść, nie tutaj - i popędził za potworem, modląc się o jedną dogodną okazję do strzału, jedną celną kulę, która przeszyłaby lateks, ciało, nerwy, może nawet kości. To by wystarczyło, żeby go na chwilę zatrzymać, a Dark potrzebował właśnie chwili, aby... Zdążył zrobić trzy kroki, zanim nastąpił strzał. Ostry ból w bicepsie, sprawił, że agent się zachwiał. Gdy się obrócił, zobaczył Sqweegela idącego w jego kierunku z dymiącą strzelbą w ręku. Potwór także miał broń palną. - Uhuha! - krzyknął Sqweegel i wystrzelił po raz drugi. Tym razem pocisk utkwił w nodze i powalił Darka na podłogę. Mężczyzna upuścił dziecko, które poczerwieniało i zaczęło niemiłosiernie płakać. Prędko sięgnął do torby przypiętej do boku. Palcami szukał ostrego przyrządu, który był gdzieś na dnie... - Nie ma zabawy, jeśli nie walczysz - powiedział Sqweegel. No dalej, staw mi czoła. Cały świat będzie to oglądał. Agent obrócił się, słysząc za plecami żałosne zawodzenie noworodka leżącego na obrzydliwej podłodze. Sqweegel znajdował się teraz tuż przed nim, jego cuchnący oddech drażnił mu nozdrza, czarne ślepia znajdowały się kilka centymetrów od... - Stul pysk - warknął Dark, po czym wsunął trzy palce za zamek na twarzy i pociągnął. Kiedy szaleniec w kombi nezonie podszedł w jego stronę z potwornym uśmiechem
na ustach, Dark przejechał przez jego gardło bokiem diamentu. Ostrze przecięło lateks i szyję Sqweegela, otwierając paskudną ranę, z której wydobywały się jakieś piekielne opary. Czarna krew trysnęła na odległość kilku metrów. Sqweegel próbował krzyczeć, ale z jego gardła wydobywało się jedynie ciężkie, charkotliwe bulgotanie. Dark zerwał maskę z jego głowy, rozrywając tworzywo na wysokości karku. Lateks rozszedł się zgrabnie wokół kościstej szyi potwora i krew koloru ziemi spryskała dziewiczo biały kombinezon. Mężczyzna popatrzył na obnażoną twarz Sqweegela. I zobaczył, że była zupełnie... przeciętna. Mętne, czarne oczy nie wydawały się teraz ani trochę niebezpieczne. Ogolona, koścista głowa, wąskie czoło bez brwi, popsute zęby, skóra pokryta plamami - to był obraz wyrośniętego, klasowego dziwaka, maltretowanego małego chłopca, który nie potrafił poradzić sobie z nienawiścią wobec świata i przeniósł ją w dorosłe życie. Potężna agresja zamieniła jego krew w czarną ciecz. - Lubisz wierszyki, skurwielu? - zapytał Dark. - Mam jeden dla ciebie. Może już gdzieś go słyszałeś? Właściwie, jestem pewny, że tak. Potwór przycisnął palce do rany na karku, jakby to wystarczyło, żeby ją zamknąć. Niespokojnie przewracał czarnymi oczami. Jego ręce drżały. Dark podniósł się, ignorując potworny ból, jaki wywołały kule w nodze i bicepsie. Rozejrzał się po pokoju tortur i niemal natychmiast dostrzegł to, czego szukał. W odpowiedzi Sqweegel mógł jedynie krztusić się i kaszleć. Po chwili wrócił do poskręcanego ciała potwora i uniósł rękę, w której trzymał teraz srebrny toporek.
- Lizzy Borden topór wzięła - deklamował. - Jęła nim okładać matkę, a gdy straszny czyn pojęła, ścięła ojca na dokładkę... Przy słowie „dokładkę" ostrze toporka opadło i zagłębiło się w prawym ramieniu Sqweegela. Dark ponownie uniósł narzędzie. Tym razem uderzył w lewe ramię i sprawnie odciął od reszty ciała chudą rękę, która potoczyła się po ziemi, a potem zakołysała i zatrzymała. Czarna maź trysnęła z rany, oblewając ostrze toporka, zanim Dark znów go podniósł i zadał kolejny cios. Uderzył w prawą nogę, tuż poniżej stawu biodrowego. Potem w lewą. Patykowate kończyny potwora, które dotąd pozwalały mu skradać się i pełzać, czaić się i przestały być częścią jego ciała. Stały się bezużytecznymi kawałkami mięsa i kości. Nie przyrosną na nowo, tylko wykrwawią się i ostygną, a w końcu obrócą się w proch. Kiedy toporek znów przeszył powietrze, krople cuchnącej krwi opryskały twarz agenta. Odór był nie do zniesienia, jakby żyły potwora wypełniała płynna siarka. Dark spuścił wzrok i zobaczył, że Sqweegel przygląda mu się ze spokojem na twarzy. Czarne oczy wpatrzone w jego źrenice. Jakby tego właśnie się spodziewał. Masz! Masz to, na co c z e k a ł e ś ! O co błagałeś mnie... Dark usłyszał swój triumfujący okrzyk. ...cały... Przekręcił nadgarstek, żeby uzyskać lepszy kąt ...ten... i zatopił toporek w karku Sqweegela ...czas! Cios był tak potężny, że roztrzaskał kręgosłup potwora. Jego głowa potoczyła się po posadzce.
Sqweegel słuchał Darka recytującego wierszyk i czuł, jak zstępuje na niego niebiański spokój - nawet wtedy, gdy cios w staw barkowy pozbawił go prawej ręki. I gdy stracił drugie ramię. Mimo dwóch kul tkwiących w ciele Dark nie opadł z sił. Ostrze miękko wchodziło w tkanki i kości potwora. Sqweegel obserwował, jak porcja jego krwi wymyka się grawitacji i rozpryskuje w powietrzu nad jego głową. Potem topór odrąbał mu obie nogi, ale on c i ą gl e oddychał. Na szczęście. Nie chciał stracić ani minuty z tego widowiska. Chociaż ostrze przeszyło jego kark i dotarło do podłogi, nie od razu się poddał. To było dziwne uczucie - trzasku łamanego kręgosłupa słuchał czaszką, a nie uszami. Przytomność odchodziła i wracała przez jakiś czas. Sqweegel dalej walczył, żeby pozostać na tym padole śmiertelników jeszcze kilka chwil. Napracował się przy swojej niebiańskiej misji i zasłużył na odpoczynek, jednak kurczowo trzymał się życia, żeby zobaczyć finał. Szkoda, że Dark podciął mu gardło. Tego się nie spodziewał. W pierwszych chwilach konania Sqweegel starał się zatkać ranę i wypowiedzieć kilka ostatnich słów. Ale z jego ust wydobył się jedynie okropny, zwierzęcy kaszel. Naprawdę szkoda. Rozpaczliwie usiłował powiedzieć Darkowi coś jeszcze. Próbował mu podziękować.
Z
góry dobiegały odgłosy tłuczonych szyb i wyważanych drzwi oraz dudnienie butów na podłodze. Dark nasłuchiwał, żeby określić, ile minut mu zostało dla Sibby. Jak długo mogą szukać umazanej krwią gałki, marmurowych schodów? Samej Sibby też nie zostało wiele czasu. Szaleniec pociął i pokiereszował jej ciało z chirurgiczną precyzją - praktycznie nie miała piersi, a nogi i brzuch stały się jedną wielką raną. - Wyciągniemy cię stąd - skłamał Dark, kładąc dziecko na noszach i podchodząc do żony. Skóra wokół jej nadgarst ków i kostek była przeraźliwie biała. Ucałował obydwa prze guby - jedyne miejsca na jej ciele, które nie krwawiły. Sibby potrząsnęła tylko głową i spojrzała na męża. Próbowała coś powiedzieć, ale zamiast słów z jej ust popłynęła krew. -Hej, wszystko będzie dobrze - szeptał Dark, choć doskonale wiedział, że to nieprawda. Po jej zwężonych źrenicach poznał, że wchodzi we wstrząs. -Nie - odparła. - Nie będzie. Początkowo jej głos przypominał charczenie. Uśmiechnęła się do niego czule, a potem oczyściła gardło z krwi, jaka się w nim zebrała. - Nie mów tak.
- Spełnił się twój najgorszy koszmar - powiedziała. - Zo stałeś ojcem prześlicznej dziewczynki. Nawet on musiał się teraz uśmiechnąć. Żartowali z tego, kiedy Sibby dowiedziała się o ciąży. Dark powiedział jej, że modli się o syna, bo córka doprowadziłaby go do szaleństwa. Musiałby objąć stałą wartę przy drzwiach, żeby odstraszać potencjalnych konkurentów. - Jeśli będzie podobna do mamy, to znajdę się w tarapa tach - zażartował. Sibby uśmiechnęła się i znów oczyściła gardło. Patrzyli na siebie, póki żarty i pozory nie odeszły w cień i nie zostały jedynie dwie dusze, które rozumiały się bez słów. Rozmowa przestała się liczyć. Wiedzieli, kim byli i kim są teraz, zdawali sobie sprawę z tego, co się stanie. Połączyło ich całkowite i głębokie zrozumienie. Serce Darka jednocześnie ogarnęły szał i niemoc. - Dbaj o nasze dziecko - wyszeptała wreszcie Sibby. Mam nadzieję, że spodoba jej się pokój, który dla niej urzą dziłam. Ich córeczka przyszła wreszcie na świat. Steve był teraz tatą. - Myśl o mnie, kiedy będziesz ją trzymał w ramionach. Znów odetchnęła. I nastąpił koniec. A potem Mroczna Gwardia wpadła do piwnicy. Sibby Dark przyśniło się kiedyś, że w supermarkecie spotkała mężczyznę. I żyli razem nad oceanem, pobrali się i mieli dziecko. Pewnego dnia mężczyzna jej marzeń zaprosił ją na kolację do jej ulubionej restauracji. Uśmiechała się do niego w świetle świec i była wdzięczna za życie swoje i za to, które razem poczęli. Nic innego się nie liczyło. Sen nigdy się nie skończył.
Nawet, kurwa, o tym nie myślcie. Wszyscy się odwrócili, także Dark. Wcześniej, kiedy do środka wpadło dwóch agentów, nawet nie zareagował. Zgadywał, że to były zbiry Wycoffa - Jeżyk i jego kumpel bez palców - machający bronią i wykrzykujący za jego plecami: „Kładź się, na ziemię z rękami za głową!" Nie zareagował też, kiedy agenci, rozejrzawszy się po lochu, dostali torsji. Ciała. Monitory. Smród. Kałuża czarnej krwi wypływająca z porąbanego ciała potwora, który zwykł się zaczajać na ludzi pod łóżkami i w szafach. - Jezusie Miłosierny! Co to, kurwa, j e s t ? Zaraz potem doszedł go inny znajomy głos. Głos Rigginsa. To on mówił agentom Mrocznej Gwardii, żeby nawet, kurwa, o tym nie myśleli. Dopiero wtedy Dark się obrócił. Riggins stał z wysoko podniesionymi rękami i rozłożonymi dłońmi, pokazując, że nie jest uzbrojony. Wbijał wzrok w agentów. - Zanim zrobicie coś głupiego - powiedział - rozejrzyjcie się. Czy to wam wygląda na normalną akcję? Zerknijcie na dziecko, które trzyma ten facet. Na kobietę obok. Nazywa
się Sibby Dark i tego ranka zbudziła się, żeby stoczyć walkę o życie. Ten mężczyzna to jej mąż, a mała jest ich córeczką, która przyszła na świat w tym jebanym lochu zaledwie kilka godzin temu. Wiem, że macie rozkazy. Wiem, że taka jest wasza robota. Ja też w tym siedzę. Ale proszę was, żebyście się dobrze rozejrzeli i pomyśleli przez chwilę. Naprawdę chcecie to zrobić? Nellis spędził z tym podstarzałym agentem wystarczająco dużo czasu, żeby wiedzieć, że tamten raczej nie żartuje. Dostali rozkaz obrócenia w perzynę wszystkiego, co znajdą w budynku. Ale dziecko? Dziecko urodzone przez kobietę, którą uprowadzono i torturowano tu, w tej kostnicy? To były rzeczy zbyt ponure nawet dla Mrocznej Gwardii. I ten koszmar w piwnicy... Jasna cholera, to będzie cud, jeśli kiedykolwiek uda mu się wyrzucić z pamięci ten widok, nie wspominając o zniszczeniu samego miejsca. W całej sprawie było stanowczo za dużo pytań, zbyt wiele niedopowiedzeń. Poza tym w ciągu ostatnich dni Nellis polubił Rigginsa, choć nigdy by się do tego nie przyznał. - Wycofujemy się - powiedział do McGuire'a. Dark zobaczył, jak Constance podchodzi i wyciąga do niego ręce. Była niczym sen z poprzedniego życia. - Mogę? Nie od razu zrozumiał, czego od niego chciała. Potem opuścił wzrok i przypomniał sobie o dziecku. Swojej małej dziewczynce. Musiał ją podnieść z podłogi w którymś momencie, ale nawet nie pamiętał, kiedy to się stało. Zanim podszedł do Sibby? A może później, kiedy agenci Mrocznej Gwardii wtargnęli do budynku? Kilka ostatnich minut było jak za mgłą. Obraz się rozmywał.
Chociaż Constance wzięła dziecko z jego objęć, ciężar pozostał. Dark miał wrażenie, że ktoś położył mu na piersi wielki, granitowy blok. Zaczął się cofać, aż dotarł do ściany i osunął się po niej na ziemię. Agentka Brielle wyglądała z dzieckiem tak naturalnie. Powinna mieć własne. Ich. Jego. Nawet nie spojrzał na małą. Nie potrafił. Co będzie, jeśli coś dostrzeże w jej oczach? Coś, co wcale nie pochodziło od niego? Riggins dotknął jego ramienia. - Wynośmy się stąd.
ark przysiadł na skraju szpitalnego łóżka. Chociaż leki zaczęły wreszcie działać, wcale nie uśmierzyły bólu. A przynajmniej nie do końca. Raczej go stłumiły, tak że mógł się wreszcie skupić na czymś innym. O, na przykład na ogromnym szarym bezładzie. Czy to nie interesujące? Myśl o tym zamiast o bólu. Ból już cię nie opuści. W każdej chwili możesz do niego wrócić. Wkrótce mieli go wypisać. Nalegał. Wołał dochodzić do siebie w domu, szpital za bardzo przypominał mu o Sibby i koszmarze, jakiego doświadczyła. Nagle w samym środku szarego bezładu pojawiła się myśl, która nim wstrząsnęła. Napięte mięśnie szarpnęły szwy i wywołały ból, ale się nim nie przejął. - Dziecko - powiedział. Ku jego zdziwieniu ktoś odpowiedział. - Zajął się nim Wydział do spraw Dzieci - wyjaśniła agentka Brielle. - Nalegali na kompleksowe badania. Powie dzieli, że jutro będzie można je zabrać. W drzwiach sali stały właściwie dwie osoby - Constance i Riggins. Constance podeszła teraz do jego łóżka i uśmiechając się, położyła delikatną, chłodną dłoń na jego policzku. -Mała jest cała i zdrowa, prawda? - spytał Dark. - Chyba sobie tego nie wymyśliłem? -Nie, Steve. Masz śliczną, zdrową córeczkę.
D
A więc nie wszystko było jedynie szarym bezładem. Istniało coś jeszcze. Oprócz tej krwawej jatki, cierpienia, wierszyków, kłamstw i krwi było życie. Sibby nie umarła. Przetrwa w swojej córce. Tego potwór mu nie odebrał. Jednak wraz z tą myślą pojawił się też niepokój i wtedy Dark pojął, co doskwierało mu bardziej niż rany i szwy. Słowa martwego potwora pobrzmiewające gdzieś z tyłu głowy: „Czemu nas nie zastrzelisz i sam się nie przekonasz. Zrób nam obojgu badanie krwi i zobacz, jak prawda wychodzi na jaw. Prawda zawsze zwycięża. Zawsze". -Zrób coś dla mnie - powiedział nagle Dark. - Powiedz pielęgniarce, żeby mi pobrała krew. -Dlaczego? - zaniepokoił się Riggins. - Źle się czujesz? -Nie, to nie to. Chodzi o dziecko. Muszę się upewnić, że jest moje. - Powinieneś teraz odpoczywać. -Muszę wiedzieć. Riggins uległ. Dark widział, że Riggins zrozumiał, iż wszelka dyskusja była bezcelowa i że on wydobrzeje dopiero, gdy pozna prawdę. - Pójdę po pielęgniarkę.
Sprawdź wyniki testu na ojcostwo. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: father
azwyczaj w podobnych przypadkach postępowało się wedle określonych procedur. Zwłoki seryjnych morderców przetrzymywano w kostnicy przez określony czas. Nierzadko rozmaite agencje rządowe zwłaszcza niektóre sekcje naukowe - wyrażały zainteresowanie próbkami. Ludzkich drapieżców uznawano za trochę inny gatunek, wymagający dalszych badań. Wieści o śmierci Sqweegela migiem dotarły do środowisk naukowych i każdy chciał mieć kawałek potwora na własność. Sqweegel był przecież nowym rodzajem drapieżnika. Monstrum, jakiego świat wcześniej nie znał. Przedstawicielem kategorii 26. Dark nie zamierzał pozwolić na taki podział ciała potwora. Nie chodziło tylko o niepokojące koszmary. Obrazy odciętych dłoni w rękawiczkach biegających po podłodze piwnicy niczym białe tarantule i ciągnących pokawałkowane ramiona w kierunku korpusu. Żyły wijące się jak węże, usiłujące powrócić do wnętrza organizmu. Oczy - te okropne, czarne ślepia - znów spoglądające przez szpary w lateksie. Czy wreszcie reanimowane ciało Sqweegela, wypełzające spod dziecięcego łóżeczka i wyciągające ręce do małej, gaworzącej dziewczynki, która jeszcze nie rozumie zagrożenia...
Z
Koszmary nie były przyjemne. Chodziło jednak o to, że w ten sposób Sqweegel żyłby dalej, nawet jeśli byłaby to tylko egzystencja w słojach z formaliną porozrzucanych po rządowych laboratoriach. To nadal jakaś forma nieśmiertelności, czego Dark nie potrafił zaakceptować. Pragnął zniszczyć każdy kawałek ciała potwora, spalić tkanki, zwęglić kości. Chciał sprawić, żeby jego ostatnia komórka eksplodowała i obróciła się w nicość. Sqweegel spędził całe dorosłe życie, zacierając za sobą ślady. Dark zamierzał uczynić zadość tym upodobaniom również po jego śmierci. Z tego powodu on i Riggins znaleźli się w prywatnym krematorium, do którego dostarczyli solidne, kartonowe pudło ze szczątkami Sqweegela. Riggins złamał niemało przepisów, żeby doprowadzić plan do skutku, ale co niby miał powiedzieć: „Stary, nie da rady"? Zajął się tym bez zbędnej dyskusji czy narzekania. Dark podejrzewał, że Riggins równie mocno pragnął usmażyć skurwiela. Chociaż Sqweegel utrzymywał, że jest ojcem dziecka Sibby, test DNA temu zaprzeczył. Dziś świat miał zostać oczyszczony z najmniejszej drobiny potwora. Na ich znak pracownicy krematorium pociągnęli dźwignię. Pudło zaczęło powoli sunąć w stronę pieca, a gdy znalazło się już w środku, buchnęły płomienie. Początkowo personel podejrzliwie spoglądał na karton. Kto, u licha, przynosi zwłoki w kartonie? I jeszcze poćwiartowane ciało, wrzucone do środka, jakby to były kawałki mięsa: odrąbane ręce i nogi, pokawałkowany korpus, odcięta głowa z wciąż otwartymi oczami. Riggins błysnął odznaką i pracownicy zajęli się robotą. Pudło podskoczyło lekko przy wjeździe do pieca rozgrzanego do temperatury tysiąca ośmiuset stopni.
Płomienie łapczywie zagarnęły tekturę. Zwinęła się z sykiem i zaczęła palić, ale ciało wydawało się odporne na ogień. Pracownicy już mieli zatrzasnąć drzwi przy pomocy metalowych prętów, kiedy Dark zatrzymał ich gestem. Chciał patrzeć do końca. Musiał mieć pewność. Podszedł tak blisko, że czuł, jak żar z pieca opala mu skórę twarzy. Czarne, martwe oczy Sqweegela były zwrócone w jego stronę i jakby na złość opierały się językom ognia. Wreszcie uległy, zmieniając się w dwie niewielkie kałuże. Kawałki tkanek poczerniały pod wpływem silnego płomienia. Kości zwęgliły się i popękały od gorąca. Po godzinie obsługa poruszyła ciałem za pomocą metalowych grabi i prętów, żeby ułatwić kremację. Gdy upłynęła kolejna godzina, w piecu pozostały jedynie popiół i uparte, białe kawałki wapnia, które zagrabiono i zmielono na proszek. Sqweegel odszedł. Kategoria 26 zniknęła z tego świata... na zawsze. Jego loch dokładnie oczyszczono z DNA, nie wyłączając szczątków ofiar. Ostry fetor palonego mięsa utrzymywał się w nozdrzach pracowników krematorium całymi dniami, ile by nie zużyli sprayów, chusteczek i wreszcie soli fizjologicznej, żeby go wypłukać. Dark i Riggins mieli ten sam problem. Woń nie jest przecież mgłą ani dymem. To maleńkie drobiny wąchanych rzeczy, które wędrują do górnych dróg oddechowych i receptorów zapachu. Kiedy Dark karmił córeczkę, mył jej buzię, gapił się na swoje odbicie w lustrze w łazience, przykładał maszynkę do golenia do policzka... Wystarczył jeden wdech i Sqweegel powracał.
Kilka godzin po kremacji Dark zerwał się w środku nocy i zdał sobie sprawę z fatalnego błędu, jaki popełnił. Trzeba było zatrzymać próbki DNA potwora dla celów porównawczych, żeby je w przyszłości wykorzystać w sprawach zagadkowych morderstw. Jeśli świat miał się ostatecznie rozprawić ze Sqweegelem, jego zbrodnie powinny zostać zewidencjonowane, wyjaśnione i zarchiwizowane. Nie można było udawać, że potwór nigdy nie istniał, należało zawlec go pod soczewkę mikroskopu i pokazać światu, że był po prostu szaleńcem, niczym więcej. Po kilku godzinach wpatrywania się w sufit mężczyzna uświadomił sobie, że i s t n i a ł o jedno miejsce, z którego wciąż można było pobrać DNA Sqweegela. Riggins zaoferował pomoc. Widział wyraz twarzy Steve'a, gdy ten wyjaśniał mu, co musi zrobić. Dark próbował zachować spokój i dystans, ale Riggins domyślał się, co naprawdę czuł. Zamierzał pobrać materiał biologiczny z ciała zmarłej żony, a tego nie zniósłby nikt. Zwłaszcza ktoś, kto tyle przeszedł. Riggins wiedział, że musi to zrobić sam. W kostnicy uniósł rękę Sibby i delikatnie wprowadził igłę pod paznokieć, jakby wycierał łzę z kącika oka. Myślał o sile, jaką miała ta kobieta, która walcząc, pociągnęła w zaświaty małą część swojego oprawcy - wyniosła z piwnicy komórki Sqweegela, których tak bardzo teraz potrzebowali. Riggins zbadał próbkę i czekał w pustym laboratorium na rezultaty. Dzięki analizom były spore szanse na przykład na znalezienie krewnych potwora. Nadejście wyników oznajmił delikatny cyfrowy brzęczyk. Siedem z jedenastu alleli się zgadzało. O kurwa, nie - pomyślał Riggins. - Nie wierzę.
Jakiś czas potem Dark zapytał go o wyniki. - Nic nie znalazłem - skłamał. - Żadnych podobieństw. Ten skurwiel był rzeczywiście człowiekiem znikąd. Z wszystkich kłamstw, jakie Riggins powiedział w swoim życiu, to przyszło mu z największym trudem.
Cmentarz w Hollywood / Wilshire Boulevard
P
ogrzeb Sibby był feerią czarnych garniturów, białych krzyży, intensywnie pachnących kwiatów i unoszącego się kurzu; jego słodka woń na długo zawisła w letnim powietrzu. Z północnej Kalifornii przyjechała rodzina zmarłej. Dark nie miał odwagi spojrzeć tym ludziom w oczy. Zauważył, że przyszedł też Riggins razem z Constance i resztą ludzi z wydziału, ale mało go to obchodziło. Mógł myśleć jedynie o Sibby. O córeczce, która otrzymała imię po matce. Przy dziecku leżała róża, jednak nie miało ono pojęcia, co ten kwiat oznacza. Dark wiedział, że maleństwo czuje jej zapach, i to wszystko. Dzięki Bogu, jeszcze kilka dni po urodzeniu świat jawił się niemowlętom jako szalony bohomaz. Dziewczynka przytuliła buzię do piersi Darka, trącając nosem jego koszulę. Chwilę trwało, zanim się zorientował, co mała robi. Była głodna i szukała sutka. Na jego miejscu powinna stać Sibby. To jej potrzebowało dziecko. Dark nie słuchał, gdy ksiądz mówił o zbawieniu, miłości i Królestwie Niebieskim. Nie potrafił. Zagłębianie się w słowa i wydobywanie ich znaczenia skończyłoby się dla niego
katastrofą, a musiał zachować równowagę. Miał przecież na rękach małą Sibby. Zorientował się, że ksiądz zakończył mowę, kiedy oczy zebranych zwróciły się w jego stronę. Nadszedł czas. Dark stanął nad grobem na skraju zielonej, sztucznej trawy, którą obsługa cmentarza położyła, żeby żałobnicy nie pobrudzili sobie butów. Wyjął różę spod maleńkich rączek dziecka -bladych, pomarszczonych i delikatnych - i położył na trumnie. Późne poranne słońce przypiekało mu kark. - Spoczywaj w pokoju, Sibby. Dark spojrzał na córkę, która nadal przytulała buzię do jego piersi. Wiedział, że nic nie rozumiała z ceremonii i za rok nie będzie jej pamiętała. Za to on nigdy nie zapomni maleństwa patrzącego na powoli opadającą trumnę matki. Nie chciał zapomnieć tej chwili. - Przysięgam - powiedział miękko i spuścił głowę. Nie mówił tego ze względu na innych. Nawet Sibby. Chciał obie cać sobie samemu. Już raz złamano mu życie i odebrano wszystko. Wtedy zamknął się w skorupie jak zranione dziecko. Teraz nie mógł sobie na to pozwolić.
ondukt dotarł do czarnej, asfaltowej ścieżki, przy której żałobnicy zaparkowali samochody. Riggins szedł obok Darka bez słowa. Jedynie dotknął go delikatnie i skierował do właściwej limuzyny. Potem przedstawił mu plan dnia. Przetrwać stypę. Zostawić córkę z rodzicami Sibby, którzy już nie mogli się doczekać wnuczki. Pójść do najbliższej, cichej knajpy i urżnąć się w sztok. - Jeśli nie skończymy na plaży w Santa Monica w samej tylko bieliźnie i wymiocinach, będę rozczarowany - zade klarował Riggins. Dark nie odpowiedział. Nie miał nic przeciwko zostawieniu dziecka z dziadkami i pójściu na piwo, ale już nie chciał się znieczulać. Próbował tego wcześniej. Nie działało. Musiał być jakiś inny sposób. Ludzie, którzy przeszli przez to, co on, a może nawet gorsze rzeczy, potrafili zachowywać pozory. Dark zamierzał poznać ich sekret. Gdy tylko dotarli do limuzyny, Robert Dohman, prawa ręka Wycoffa, odłączył się od konduktu i podbiegł, żeby ich zatrzymać. - Dark, Riggins, Brielle, można na słowo? Twarz Rigginsa poczerwieniała.
K
-W tej chwili? Odbiło ci? Czy po prostu jesteś palantem? -Daliśmy wam czas, o który prosiliście - powiedział. -Pogrzeb już się skończył, a my mamy niedokończone sprawy. Riggins spojrzał na Darka. Jego twarz była wyzuta z wszelkich emocji. Nieważne. Niech facet powie to, co musi powiedzieć, i zakończmy to. - Tylko szybko - warknął Riggins. Dohman uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć, że zajmie im tyle czasu, ile mu się będzie podobało. -Prezydent jest wyrozumiałym człowiekiem. Jednak zostało popełnione przestępstwo federalne. Nie wymigacie się. Na waszym miejscu spodziewałbym się dożywocia. -Ale? - dokończył Riggins - Ale bierzemy pod uwagę również inne rozwiązanie. -Co to znaczy inne r o z w i ą z a n i e ? - zainteresował się Dark. -Odpracujecie swoje występki. Riggins potrząsnął głową. -Mowy nie ma. Już złożyłem wymówienie. Odchodzę. -Więc wylądujesz w więzieniu. -Jesteś takim samym dupkiem jak twój szef, wiesz o tym? -Przykro mi z powodu waszej straty - zapewnił Dohman. Postarajcie się jednak uporządkować wszystkie sprawy. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzymacie pierwsze zlecenie. Dohman z resztą świty z Departamentu Obrony opuścił cmentarz, a reszta żałobników udawała się na stypę. Dark, Riggins i Brielle zostali sami pośród nagrzanych nagrobków.
Georgetown, Waszyngton
M ieli przybyć lada moment. Wycoff lubił tę porę nocy. Porę, kiedy reszta świata leżała pogrążona we śnie - chodziło zwłaszcza o jego wiecznie niezadowolone dzieciaki i żonę, która nieustannie miała o coś pretensje. Wreszcie mógł być sobą. Nalewał sobie drinka, siadał przed komputerem i na chwilę zapominał, że jest sekretarzem obrony. Według oficjalnej wersji Wycoff wziął kilka dni urlopu, żeby „spędzić więcej czasu z rodziną" - wymówka doskonale kamuflowała niezliczone grzeszki i ekscesy. Z kolei żona sądziła, że dopadł go syndrom wypalenia zawodowego. Jeśli zaś chodzi o dzieci... Cóż, kogo próbował oszukać? Dzieci miały go gdzieś. Były na górze. Podłączyły się do iPodów albo rozmawiały przez Internet z równie rozpuszczonymi przyjaciółmi. Tak naprawdę Wycoff wziął parę dni wolnego, żeby zakończyć kilka spraw. Afera ze Sqweegelem mogła pogrzebać jego karierę, jeśli nie podjąłby odpowiednich kroków. Zerknął na zegarek. Mieli przybyć lada moment. Sekretarz obrony pomyślał o chłopcu, o którym nie wiedziała jego żona ani dzieci. Bękart nigdy się nie dowie,
że jego ojciec jest sekretarzem obrony najpotężniejszego państwa na ziemi... a matka była uczennicą liceum, zamordowaną przez maniaka. Dzieciństwo Wycoffa upłynęło w dostatku, życie jego syna od początku zostało naznaczone kłamstwem i tragedią. Nie można jednak wykluczyć, że chłopiec i tak przeżyje je lepiej niż on. Wycoff miał władzę i wpływy, a proszę, gdzie teraz był. Czekał, aż pojawią się zabójcy. Nie, nie pod jego drzwiami. Pod drzwiami Boba Dohmana, jego lojalnego asystenta. Przecież w Waszyngtonie zawsze zbierało się cięgi za błędy szefa. Wycoff zbyt wiele znaczył, żeby fiasko sprawy Sqweegela pozbawiło go stanowiska, ale biurokratyczna machina domagała się kozła ofiarnego i, niestety, jego pupil był idealnym kandydatem. To nie bolało tak bardzo. Dohman poczuje delikatne ukłucie w pobliżu tętnicy szyjnej, nic więcej. I o tej porze... Wycoff znów sprawdził godzinę. Tak, o tej porze zabójcy powinni już być w mieszkaniu Dohmana w Annapolis. Spoczywaj w pokoju, Bob. Falls Church, Wirginia
Riggins włożył klucz do zamka drzwi swojego mieszkania, po czym usłyszał piszczenie systemu alarmowego. Klawiatura, umieszczona na ścianie za drzwiami, emitowała nieznośne, czerwone błyski. Poostało dwadzieścia pięć sekund... Postawił torbę podróżną na wykładzinie i przymknął drzwi. Kod składał się z dziewięciu cyfr - nic szczególnie skomplikowanego - ale Riggins za nic nie potrafił ich zapamiętać. Dwie cyfry to rok zawarcia przez niego pierwszego
małżeństwa, tego był pewny. Problem w tym, że data wyleciała mu z głowy. Pamiętał tort, alkohol, orkiestrę... wszechogarniający chaos, jaki towarzyszył ceremonii. Ale nie cholerną datę. Pozostało dwadzieścia sekund... Od jego ostatniego pobytu w mieszkaniu upłynęło siedem dni. Dzięki Bogu, nie miał żadnych zwierząt. W połowie tygodnia byłyby martwe. Pozostało piętnaście sekund... Naprawdę musiał sobie przypomnieć. Żarty się skończyły. Pozostało dziesięć sekund... To będzie niezła żenada. Agent elitarnej agendy FBI pokonany przez własny system alarmowy. Pozostało pięć sekund... Riggins gapił się w klawiaturę bez efektu, zastanawiając się, jak to możliwe, że zapomniał coś tak istotnego jak rok, w którym wziął ślub. Data była kiedyś ważna. Firma ochroniarska pojawiła się w ciągu kilku minut. Riggins siedział na schodach z przygotowaną legitymacją. Wtedy zadzwonił telefon. Silver Spring, Maryland
Constance Brielle miała do nakarmienia kilka pyszczków. Sąsiadka twierdziła wprawdzie, że ją zastępowała, ale miski na karmę i wodę były puste, a koty kotłowały się wokół jej nóg, skarżąc się na swój los. Constance otworzyła cztery puszki drogiej karmy i wyłożyła ją na talerze, które dostała od babci. Miały trafić do jej rodziców, ale jakoś tak wyszło, że zostały u niej. Teraz koty delektowały się na nich pieczonymi gołąbkami. Nikt nie doceniłby ich bardziej.
Myślała o Darku, kilka razy podniosła nawet telefon i zaczęła wybierać jego numer, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Poza tym nie chciała obudzić dziecka. Siedziała więc na kanapie w swoim podmiejskim mieszkaniu ze słuchawką w ręku, zastanawiając się, co powinna była zrobić inaczej w ciągu minionego tygodnia. I czy to by coś zmieniło. Czy sprawiłoby, że nie siedziałaby teraz sama w swoim chłodnym, podmiejskim apartamencie? Usłyszała dzwonek telefonu. Zachodnie Hollywood, Kalifornia
Dark podniósł pudło i zaniósł je pod ścianę. Ze ściany już wystawał gwóźdź. Palcami wyczuł sznurek z tyłu ramki i zawiesił zdjęcie. To było zdjęcie zrobione przed rokiem na plaży w Malibu. Sibby miała na sobie delikatną, żółtą sukienkę. Bywało, że Dark długo się w nie wpatrywał i dociekał, czy właśnie tym jest życie po śmierci - egzystencją na starych fotografiach. To prawda, że zwykle jest się przypisanym do danej chwili, ale czasem ma się w oczach taki wyraz, jakby się dostrzegało coś więcej niż tylko najbliższe otoczenie. Patrzy się na teraźniejszość. Przygląda się przyszłości, nieważne, jak radosna czy ponura by była. Widzi się to, co było, to, co jest i co mogłoby być... Dark wrócił do pudła i wyciągnął z niego swoje drugie ulubione zdjęcie: czarno-białe ujęcie Sibby na plaży - ręce majestatycznie wzniesione nad głową, biodra odchylone w jedną stronę, cienie tak intensywne, że widać jedynie sylwetkę. Stoi na skraju Pacyfiku, który rozciąga się w nieskończoność. Gotowa do tańca.
Zobacz, jak mogłoby być. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: sunset
epilog
Podarunek
Dwa dni później Zachodnie Hollywood, Kalifornia
D
ark rozerwał zębami opakowanie mleka w proszku dla niemowląt i wsypał żółtawą zawartość do plastikowej butelki. Spojrzał na opis, próbując się zorientować, ile wody potrzeba. Powinni pisać trochę jaśniej. Napełnił naczynie do zaznaczonego miejsca i nałożył nakrętkę. Potrząsnął. Jedzenie dla małej Sibby przygotował w samą porę. Była głodna. Jego córeczka - z wielkimi, niebieskimi oczami, delikatna jak kwiat. Jej uporczywe łkanie łamało mu serce. Wydawało się, że nigdy nie jest najedzona. Dark usiadł na kanapie i zaczął karmić dziewczynkę w oślepiającym słońcu poranka. Riggins wybrał to mieszkanie przypadkowo, a Dark do tej pory odwiedzał je wyłącznie po zmroku. Po raz pierwszy siedział tu za dnia. Pomyślał, że to naprawdę dziwne. Jego życie z Sibby nierozerwalnie wiązało się ze słońcem, plażą, świtem. W nocy tulili się do siebie, próbując uciec od wszystkiego i wszystkich. Teraz spędzał czas z córką, która z zadowoleniem ssała lateksowy smoczek. Nie znalazł nawet czasu, żeby rozpakować pudła, jeśli nie liczyć zdjęcia, na którym żona miała żółtą sukienkę. Wskazał na fotografię i wyjaśnił dziecku, że to mamusia i że mamusia zawsze będzie ją kochała. Chciał kształtować pamięć
córki od najwcześniejszych dni. Obydwoje będą badaczami analizującymi życie Sibby Dark w najmniejszych szczegółach. Steve przestał uciekać od śmierci. Dla odmiany zdecydował zająć się życiem. Usłyszał pukanie do drzwi. Odgłos przestraszył małą. Butelka była już pusta - zawartość została wyssana do ostatniej kropli. Ktoś zapukał ponownie, bardziej energicznie. Dark ostrożnie położył córkę i zastanawiał się chwilę, czy otworzyć drzwi. Przyszły mu na myśl słowa Blaise'a Pascala: „Wszystkie ludzkie nieszczęścia biorą się stąd, że człowiek nie potrafi usiedzieć cicho sam w pokoju". Wiedział jednak, że pukanie nie skończy się samo z siebie. Rzucił okiem na dziecko leżące w miękkim, różowym łóżeczku, które złożył pospiesznie dwie noce temu, i wyciągnął z szuflady stolika dziewięciomilimetrowego glocka. -Kto tam? -Kurier - dobiegł go kobiecy głos. - Mam dla pana paczkę. Dark zerknął przez wizjer. Za drzwiami stała wysoka, smukła kobieta w uniformie posłańca, ciemne włosy miała upchnięte pod czapką. Trzymała szare pudło z logo firmy dostarczającej pieluszki. Dark zauważył na paczce nazwisko analityka ze Spraw Szczególnych, który przysłał ten prezent. Na kartce był napis: „To że odszedłeś, nie oznacza, że skończyliśmy żeglować po morzu gówna". -Chwileczkę - powiedział. Schował broń z tyłu za pasek jeansów, przekręcił zamek i otworzył drzwi. -Steve Dark? - upewniła się kobieta. -To ja. -Mogę to wnieść? I proszę jeszcze o podpis.
Zanim zareagował, kobieta podniosła z pudła komputerowy tablet i podała mu. Postawiła karton pełen pieluch na podłodze, zatrzasnęła nogą drzwi i zdjęła czapkę. Długie, ciemne włosy opadły jej na ramiona. Z uniformu kuriera wyciągnęła telefon, a potem zdjęła to ubranie i oczom Darka ukazał się garnitur. Transformacja zajęła zaledwie kilka sekund. W tym czasie Dark zdążył wycelować glocka w jej głowę. -Proszę się uspokoić - powiedziała. - Nazywam się Brenda Condor i reprezentuję Wydział do spraw Dzieci w Waszyngtonie. -A te pieluchy? -A otworzyłby pan drzwi, gdybym powiedziała, że pracuję dla rządu? Dark musiał przyznać jej rację. Jeśliby powiedziała prawdę, pewnie najpierw by strzelił, a dopiero potem otworzył drzwi. -Samochód będzie tu za siedem minut - wyjaśniła. -Zajmę się dzieckiem podczas pana nieobecności. -Poważnie? - spytał Dark. - A dokąd ja się niby wybieram? Condor minęła Darka, weszła do pokoju i ruszyła w stronę dziecka. Zrobiła dwa kroki, kiedy gospodarz przystawił jej broń do głowy i uprzejmym tonem poprosił o legitymację i referencje. -Nie musi pan używać broni. -A pani oddychać. Popatrzył w rozszerzone źrenice jej pięknych, błękitnych oczu i to rozproszyło go na tyle, że kobieta obezwładniła go chwytem, którego nigdy wcześniej nie widział, a już na pewno się nie spodziewał. Później tłumaczył to sobie brakiem snu. Zamiast użyć jego broni, Condor sięgnęła do torebki i podała mu legitymację i telefon.
Na pierwszy rzut oka jej uprawnienia wydawały się w porządku, ale Darka uspokoił dopiero głos Rigginsa w słuchawce. -Tak, mówi prawdę - potwierdził lekko zniecierpliwiony. - Ten pierdolony Wycoff zadzwonił do mnie parę godzin temu. U mnie dokładnie to samo gówno. Chciałem popracować na porządnego kaca, a tymczasem chcą nas zmusić do powrotu. -Najwyraźniej. -Do zobaczenia niedługo. Dark się rozłączył i rzucił okiem na nową nianię. - Nie musi się pan martwić - powiedziała Condor, odda jąc mu broń. - Zaopiekuję się nią. Polecono mi przywieźć ją do pana, choćby na drugi koniec świata, jeśli tylko będzie tam bezpiecznie. Niech pan pakuje rzeczy, bo ludzie z Departmentu Obrony nie będą czekać. Dark podszedł do ściany i zdjął z niej fotografię Sibby w żółtej sukience. - To jej mama. Proszę jej to pokazywać kilka razy w ciągu dnia. To dla mnie ważne. Condor wzięła zdjęcie i przyjrzała mu się. Nawet jeśli chciała coś powiedzieć, to w porę ugryzła się w język. Chwyciła dwukierunkowy mikrofon ukryty pod bluzką. - Steve Dark, kod cztery. Przejęłam dziecko. Odbiór.
Dark zdążył wyjąć z kartonów kilka drobiazgów i włożyć je do torby podróżnej, kiedy długa, czarna limuzyna zatrzymała się przed budynkiem. Towarzyszyły jej dwa policyjne motocykle. Gdy zgasły światła, z wozu wyłonili się dwaj mężczyźni w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. To była jego eskorta. Condor odprowadziła go do drzwi z małą na rękach. Sposób, w jaki trzymała dziewczynkę, nie wróżył nic dobrego. Sprawiała wrażenie, jakby na co dzień poklepywała i masowała karabin maszynowy, a nie dziecko. Dark postawił torbę na ziemi, wziął córkę na ręce, przytulił do piersi i przyłożył usta do jej uszka. - Nie wiem, czy dobry za mnie tata - wyszeptał. - Ale jednego jestem pewny. Kocham cię. I mama też cię kocha. Bądź grzeczna, dobrze? Potem oddał małą. -Proszę się nią dobrze opiekować. -Samochód czeka. Drzwi limuzyny otworzyły się. Parę godzin później Dark wylądował w Newark, gdzie miał przesiadkę. Riggins i Constance już czekali w sali odlotów. Ich torby stały obok.
- Znów się spotykamy - skwitował Riggins, a potem wy celował kciuk między swoje oczy. - Głowa mnie napieprza. - Wiecie może, dokąd lecimy? - zapytał Dark. Constance zaprzeczyła. -Pytałam mojego uroczego bodyguarda, co spakować, a on na to: „Coś oficjalnego". -Do Rzymu, ale pojęcia nie mam po co.
Lotnisko Leonarda da Vinci, Rzym
O
pony samolotu iskrzyły i dymiły, kiedy lądowali na lotnisku Leonarda da Vinci w Rzymie. Była noc. Podczas kołowania Dark dostrzegł błyskającą czerwonym kogutem, kanciastą furgonetkę z napisem CARABINIERI, zaparkowaną tuż obok zewnętrznych schodów. Kilka kroków od samolotu powitał ich generał Costanza -dowódca Arma dei Carabinieri. Dark wiedział, że chodziło o żandarmerię. Jeden z oficerów, którzy tłoczyli się wokół szefa jak pisklęta, miał do muskularnego nadgarstka przykutą brązową, skórzaną aktówkę:- Setki zabitych - powiedział Costanza łamaną angielszczyzną. - Zapraszam do środka. Gdy zatrzasnęły się za nimi drzwi furgonetki, samochód ruszył. Darkowi dokuczało nie tylko zmęczenie po podróży, lecz także brak snu typowy dla świeżo upieczonych ojców. Czy aby na pewno usłyszał „setki"? W pół godziny dotarli do jednej z fontann w Rzymie. Pomarańczowa taśma policyjna otaczała teraz zbiornik z wodą. Ujrzeli tłum ludzi płaczących i stąpających między... płachtami? Tak, płachtami narzuconymi na zwłoki.
Nie wszystkie zostały przykryte. Dark dostrzegł martwe oczy, purpurowe żyły, spuchnięte ciała i otwarte usta pełne zakrzepłej krwi. Na tylnym siedzeniu Constance przysłoniła usta. Riggins wydawał się co prawda niewzruszony, ale szybko zamknął oczy. Spotkało go niezwykle bolesne otrzeźwienie. - Co tu się stało? - zapytał Dark. Costanza sięgnął po teczkę przypiętą kajdankami do ręki asystenta i ją otworzył. Podniósł wieko, a potem obrócił torbę w stronę Darka. Gdy agent spojrzał na to, co znajdowało się w środku, jego serce zamarło. Jeszcze przed chwilą aktówka była zwyczajną teczką na dokumenty, umowy, foldery. Jednak kiedy Dark do niej zajrzał, zło w czystej postaci zaparło mu dech. - To niemożliwe - wykrztusił wreszcie. Sądził, że kategoria 26 była jedynie makabrycznym wspomnieniem, ale się mylił.
Poleć do Rzymu. Zaloguj się na LEVEL26.com i wprowadź hasło: zipper