O książce Odkrycie Portera Stone’a - słynnego archeologa i poszukiwacza skarbów - może być przełomowe dla badań nad sta...
17 downloads
12 Views
1MB Size
O książce Odkrycie Portera Stone’a - słynnego archeologa i poszukiwacza skarbów - może być przełomowe dla badań nad starożytnym Egiptem. Udaje mu się bowiem ustalić miejsce pochówku faraona Narmera, założyciela I egipskiej dynastii. Jedyną metodą na dotarcie do grobowca znajdującego się na nieprzebytych mokradłach w górnym biegu Nilu jest zbudowanie supernowoczesnej pływającej stacji archeologicznej. Uczestników ekspedycji wkrótce zaczyna prześladować pech. Pożar, wybuchy, tajemnicze zjawy... Na szczęście w wyprawie bierze udział Jeremy Logan, specjalista od rozwiązywania zagadek historycznych, zarówno czysto naukowych, jak i tych, które z nauką mają niewiele wspólnego. Wszystko wskazuje na to, że tym razem chodzi o zjawiska paranormalne, a nad ekspedycją wisi klątwa faraona Namera.
LINCOLN CHILD Amerykański pisarz, autor i współautor powieści sensacyjnych i horrorów. Po ukończeniu studiów pracował w wydawnictwie St. Martin’s Press jako redaktor, a od 1987 r. jako analityk w firmie ubezpieczeniowej MetLife. W 1988 r. nawiązał współpracę literacką z Douglasem Prestonem. Jej owocem było kilkanaście powieści m.in. przeniesiony na duży ekran Relikt i Kult. W 2002 r. ukazała się pierwsza samodzielna powieść Childa, Utopia, a wkrótce potem kolejne - Eden, Głębia, Terminalny mróz i Grobowiec. www.prestonchild.com
Tego autora EDEN GŁĘBIA UTOPIA TERMINALNY MRÓZ GROBOWIEC
Z Douglasem Prestonem LABORATORIUM KRĄG CIEMNOŚCI KULT
Dla Luchie
Prolog Doktor nalał sobie w dyżurce kawy ze służbowego dzbanka, sięgnął po stojący na ladzie pojemnik ze śmietanką w proszku, zawahał się i zamiast śmietanką doprawił kawę odtłuszczonym mlekiem z lodówki. Mieszając kawę plastikową szpatułką, podszedł po wyblakłym
linoleum
do
skupiska
identycznych
foteli.
Zza
drzwi
dochodziły
charakterystyczne dla szpitala odgłosy: turkot inwalidzkich wózków i noszy na kółkach, popiskiwanie aparatury medycznej i skrzeczenie szpitalnego interkomu. Na dwóch z tych wytartych foteli wyciągał swe patykowate kończyny trzecioroczny rezydent Deguello. Normalka, pomyślał doktor - rezydent zasypiający na zawołanie czy to na stojąco, czy na leżąco, czy w jeszcze jakiejś innej niewygodnej pozycji. Kiedy siadał w fotelu obok, rezydent przestał pochrapywać i uchylił powiekę. - Siemanko, panie doktorze - wymamrotał. - Która godzina? Doktor zerknął na ścienny zegar nad szafkami. - Dwudziesta druga czterdzieści pięć. - O żeż ty! - wyjęczał Deguello. - Znaczy tylko dziesięć minut kimki zaliczyłem. - Nie kwękaj - mruknął doktor, upijając łyczek kawy. - Noc dzisiaj spokojna jak rzadko. Deguello zamknął oko. - Dwa zawały. Jeden rozbity czerep. Jedno cesarskie cięcie. Dwie ofiary strzelaniny, w tym jedna w stanie krytycznym. Poparzenie trzeciego stopnia. Rana kłuta z penetracją nerki. Jedno złamanie proste i jedno z przemieszczeniem. Staruszek odwalający kitę na noszach. Przedawkowania koki, alkoholu, amfy... - tu urwał. - I to wszystko przez ostatnie półtorej godziny. Doktor upił łyk kawy. - Wiem, co mówię, nockę mamy dziś spokojną. Patrz na życie od tej jaśniejszej strony. Niewiele brakowało, a mógłbyś teraz zbierać na tacę podczas sumy. - Myślę tak sobie i myślę - wymamrotał po chwili milczenia rezydent - i nijak pojąć nie mogę. Dlaczego pan to robi? Dlaczego co drugi piątek składa pan siebie w ofierze na ołtarzu urazówki. Ja, wiadomo, nie mam wyboru. Ale pan, taki wybitny anestezjolog? Doktor dopił kawę i wrzucił pusty plastikowy kubek do kosza na śmieci. - Trochę mniej dociekliwości wobec starszych i wybitniejszych, jeśli łaska. - Wstał z fotela. - No to pchamy dalej ten wózek. Wyszedł z dyżurki i skręcił w kierunku stanowiska pielęgniarek na końcu korytarza.
Względny spokój. I nagle coś ten spokój zburzyło. Na spotkanie wybiegła mu siostra oddziałowa. - Wypadek samochodowy! - wołała już z daleka. - Jedna ofiara, zaraz tu będą! Zarezerwowałam już dwójkę. Doktor skierował się natychmiast do wskazanego ambulatorium. W tym samym momencie rozsunęły się drzwi oddziału urazowego i zespół ratowników medycznych wtoczył nosze. Za nimi wbiegli dwaj policjanci. Po nerwowych ruchach tych ludzi, zaaferowanych minach, krwi na fartuchach i twarzach doktor zorientował się od razu, że to poważny przypadek. - Kobieta, trzydzieści parę lat! - krzyknął jeden z ratowników. - Brak reakcji! Doktor zamachał do nich, a do stojącego obok stażysty rzucił: - Skocz po wózek chirurgiczny. Stażysta kiwnął głową i oddalił się truchtem. - I wezwij tutaj Deguella i Corbina! - zawołał za nim doktor. Ratownicy wtaczali już nosze do ambulatorium numer dwa i ustawiali je przy stole. - Głową do mnie - zakomenderowała pielęgniarka. - Uwaga na kołnierz usztywniający. Raz, dwa, iii trzy! Pacjentka została przeniesiona na stół, odsunięto nosze. Doktorowi rzuciły się w oczy blada skóra, cynamonowe włosy, bluzka, wcześniej biała, teraz zakrwawiona. Rozpryski krwi na posadzce znaczyły trasę, którą wtaczano do ambulatorium nosze. Coś go tknęło, poczuł jakiś nieokreślony niepokój. - Staranował ją pijany kierowca - mruknął mu do ucha jeden z ratowników. - Mało nam po drodze nie zeszła. Do ambulatorium wbiegli stażyści, za nimi Deguello. - Znacie grupę krwi? - spytał doktor. Ratownik kiwnął głową. - Zero minus. Zakotłowało się. Podłączano monitory, zawieszano butelki z kroplówkami, wtaczano wózki z aparaturą reanimacyjną. - Dzwoń do banku krwi - rzucił doktor do stażysty. - Niech tu dają trzy jednostki... albo nie, cztery - skorygował, spoglądając na zakrwawione linoleum. Do ambulatorium wbiegł Corbin. Deguello podszedł do wezgłowia stołu i pochylił się nad nieprzytomną ofiarą. - Wygląda mi na sinicę.
- Wytamponować - warknął doktor, wskazując na brzuch kobiety, obnażony już i cały we krwi. Zerwał szybko prowizoryczny opatrunek założony przez ratowników. Jego oczom ukazała się straszna, otwarta, obficie krwawiąca rana. Spojrzał znacząco na pielęgniarkę, pokazując palcem. Przyłożyła tampon. Kiedy go odjęła, obejrzał znowu ranę. - Ciężki uraz jamy brzusznej - orzekł. - Możliwa odma opłucnowa. Nie obejdzie się bez nakłucia. - Obejrzał się na ratownika. - Jak, u licha, mogło do tego dojść? Samochód nie miał poduszki powietrznej? - Ześliznęła się pod nią - wyjaśnił mężczyzna. - Deska rozdzielcza pękła na dwoje jak suchy patyk i pewnie kobieta o nią zahaczyła. Ranną musieli wycinać nożycami przez dach. Kurczę, strasznie to wyglądało. Ten pijany sukinsyn praktycznie zmiażdżył swoim SUVem jej porsche. Porsche. Znowu ten nieokreślony niepokój, tym razem silniejszy. Doktor wyprostował się, żeby spojrzeć na twarz kobiety, ale widok zasłaniał mu Deguello. - Poważny uraz głowy - powiedział Deguello. - Trzeba będzie zrobić tomografię. - Ciśnienie spada; teraz osiemdziesiąt na trzydzieści pięć! - zawołała pielęgniarka. Puls siedemdziesiąt dziewięć. - Kontynuować masaż serca! - zaordynował Deguello. Wykrwawienie, silny wstrząs pourazowy: mieli najwyżej dwie minuty, żeby ją uratować. Weszła jeszcze jedna pielęgniarka i zaczęła zawieszać torebki z krwią na stojaku. - To nie wystarczy - warknął doktor. - Ona za szybko się wykrwawia. - Miligram epi - rzucił Corbin. Pielęgniarka odwróciła się do wózka, chwyciła większą igłę i uniosła bezwładną rękę kobiety, żeby się w nią wkłuć. Kiedy to robiła, doktorowi rzuciła się w oczy dłoń - wąska i bardzo blada - a zaraz potem pierścionek na serdecznym palcu: platynowa obrączka ślubna z osadzonym w niej szafirem gwiaździstym w kolorze whiskey na czarnym tle. Bardzo droga, lankijska. Wiedział to, bo sam ją kupował. - Zatrzymanie akcji serca! - krzyknęła pielęgniarka. Doktor stał jak słup soli, sparaliżowany zgrozą i niedowierzaniem. Kiedy Deguello wyprostował się i odwrócił do jednego ze stażystów, zobaczył wreszcie twarz kobiety: włosy w nieładzie, pozlepiane, oczy szeroko otwarte, usta i nos przykryte maską respiratora. - Jennifer - wychrypiał przez ściśniętą krtań. - Zanikają funkcje życiowe! - krzyknęła pielęgniarka. - Lido! - zawołał Corbin. - Lido! Cito! I paraliż, jak ręką odjął, ustąpił.
- Defib! - wrzasnął doktor do pielęgniarki. Podbiegła do stojącego w kącie wózka z defibrylatorem i przyciągnęła go do stołu. - Ładowanie. Podskoczył stażysta, wstrzyknął lidokainę, odstąpił. Doktor porwał drżącymi rękoma paletki. Nie może być. To jakiś senny koszmar. Obudzi się zaraz w dyżurce, w fotelu, obok pochrapującego z cicha Deguella. - Naładowany! - zawołała pielęgniarka. - Odsunąć się! - Doktor wychwycił we własnym głosie nutę desperacji. Kiedy wszyscy obecni cofnęli się na bezpieczną odległość, przyłożył paletki do obnażonej, zakrwawionej klatki piersiowej kobiety i włączył prąd. Ciało Jennifer wyprężyło się, wygięło w łuk i opadło z powrotem na stół. - Brak tętna! - krzyknęła pielęgniarka obserwująca monitory. - Przeładować! - rzucił. Ponownie rozległo się basowe, natarczywe buczenie. - Wstrząs hipowolemiczny - wymruczał Deguello. - Nie było szans. Oni nie wiedzą, przemknęło przez myśl doktorowi. Niczego nie rozumieją. Poczuł, jak jedna z łez napływających mu do oczu zaczyna się toczyć po policzku. - Przeładowany! - zameldowała pielęgniarka obsługująca defibrylator. Przyłożył ponownie paletki. Ciało Jennifer znowu podskoczyło. - Brak reakcji - zakomunikował beznamiętnie stojący obok stażysta. - To już koniec - westchnął Corbin. - Odpuść sobie, Ethan. Doktor nie posłuchał. Odrzucił paletki i przystąpił do ręcznego masażu serca. Czuł jej zimne ciało, które nie reagowało, przelewało się pod dłońmi jak zakalcowate ciasto. - Źrenice nieruchome, rozszerzone - zameldowała pielęgniarka. Ale doktor, jakby głuchy na te słowa, z jeszcze większym zaangażowaniem i desperacją kontynuował masaż. W ambulatorium wrzącym dotąd aktywnością zaległa cisza. - Zatrzymanie akcji serca - dorzuciła pielęgniarka. - Daj spokój, Ethan - mruknął Corbin. - Nie! - warknął doktor. Rozpacz w jego głosie sprawiła, że wszyscy dziwnie nań spojrzeli. - Co z tobą, Ethan? - spytał zaskoczony Corbin. Doktor pokręcił tylko głową i się rozpłakał. Obecni w salce albo patrzyli ze zdumieniem, albo zakłopotani odwracali wzrok. Tylko
jeden stażysta otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Płaczący wciąż doktor wiedział, z czym zaraz wróci. Z czystym prześcieradłem do zakrycia zwłok.
1 TRZY LATA PÓŹNIEJ Jeremy Logan urodził się i dorastał w Westport, obecnie wykładał na Uniwersytecie Yale, wydawało mu się więc, że dobrze zna Connecticut, swój ojczysty stan. Ale okolica, przez którą teraz jechał, była dla niego objawieniem. Kierując się wskazówkami przesłanymi mu emailem, za Groton skręcił na wschód, kawałek dalej na US1, a zaraz za Stonington w szosę odbiegającą od autostrady. Pędząc wzdłuż wybrzeża szarego Atlantyku, minął Wequetequock, przejechał przez most, chyba równie stary jak sama Nowa Anglia, i skręcił ostro w elegancko wyasfaltowaną, ale nieoznakowaną boczną drogę. Nie było przy niej ani jednego ze wszechobecnych minimarketów i moteli. Minął senną zatoczkę, gdzie kołysały się na kotwicy łodzie poławiaczy homarów, i wjechał do równie sennej osady czy raczej małej wioski ze sklepem wielobranżowym, warsztatem naprawy takielunku, kościółkiem episkopalnym, nad którym górowała przesadnie wysoka dzwonnica, oraz z krytymi szarym gontem domkami, każdy ogrodzony płotkiem z pomalowanych na biało sztachet. Żadnych klocowatych SUVów, żadnych tablic rejestracyjnych spoza stanu. Machali do niego ludzie siedzący na ławeczkach przed domami albo wyglądający przez okna. Kwietniowe słońce przygrzewało mocno, oceaniczne powietrze było czyste i rześkie. Tablica nad drzwiami budynku poczty informowała, że wioska nazywa się Pevensey Point i liczy 182 mieszkańców. Kojarzyła się Loganowi nieodparcie z Hermanem Melvillem1. - Och, Karen - wymruczał - gdybyś wcześniej zobaczyła to miejsce, nie naciskałabyś tak wtedy na kupno letniskowego domku w Hyannis. Jego żona zmarła przed laty na raka, lecz on nadal od czasu do czasu rozmawiał z nią na głos. Naturalnie były to najczęściej monologi, nie rozmowa. Z początku krył się z tym. Zanim zaczął, upewniał się, czy nikt go nie usłyszy. Ale potem - kiedy to, co traktował zrazu jako intelektualne hobby, przekształciło się w profesję - przestał się krygować. Teraz, zważywszy na to, czym się zawodowo zajmował, miał prawo uchodzić za nieszkodliwego dziwaka. Zgodnie ze wskazówkami zawartymi w emailu trzy kilometry za wioską zobaczył wąską drogę odbiegającą od szosy w prawo. Skręcił w nią, przeciął lasek karłowatych sosen i wjechał między bure wydmy. Zaraz za wydmami jego oczom ukazał się metalowy most łączący stały ląd ze sporą, płaską wyspą omywaną przez wody cieśniny Fishers Island Sound. Nawet z tej odległości wypatrzył na wyspie kilkanaście zabudowań z czerwonobrązowego kamienia. Pośrodku stały, jeden przy drugim, trzy duże pięciopiętrowe bloki przypominające
akademiki. Po drugiej stronie wyspy, przesłonięty częściowo przez budynki, ciągnął się pusty pas startowy, dalej był już ocean, a na horyzoncie majaczyła ciemnozielona krecha Rhode Island. Logan pokonał ostatnie półtora kilometra dzielące go od wjazdu na most i zatrzymał się przy wartowni. Pokazał kartkę z wydrukiem emaila strażnikowi, ten przebiegł wzrokiem treść, uśmiechnął się i podniósł szlaban. Na stylowej, ale nierzucającej się w oczy tablicy obok wartowni widniał napis CBPM. Logan przejechał przez most i za pierwszym z brzegu budynkiem skręcił na zadziwiająco rozległy parking. Stało na nim co najmniej sto samochodów, a parking pomieściłby ich o wiele więcej. Logan wprowadził wóz na wolne miejsce, zgasił silnik i jeszcze raz przeczytał emaila. Jeremy! Cieszę się, że jesteś zainteresowany. Kamień spadł mi z serca. Rad jestem również, że dysponujesz akurat wolnym czasem, bo jak już wcześniej wspomniałem, nie sposób przewidzieć, ile może potrwać rozwiązywanie tej zagadki. W każdym razie dostaniesz wynagrodzenie za minimum dwa tygodnie w zaproponowanej przez Ciebie wysokości. Żałuję, że nie mogę Ci w tej chwili podać bliższych szczegółów, ale Ty jesteś pewnie do tego przyzwyczajony. I muszę Ci powiedzieć, że nie mogę się doczekać, kiedy po tylu latach znów się zobaczymy. Wskazówki, jak dotrzeć do Centrum, w załączniku. Czekam na Ciebie rano, osiemnastego. Gdzieś między dziesiątą a południem. I jeszcze jedno: kiedy już dołączysz do tego projektu, będziesz może miał trudności z dodzwonieniem się dokądkolwiek, załatw więc zawczasu, co masz do załatwienia. Do zobaczenia 18! Pozdrowienia, E.R. Logan spojrzał na zegarek; jedenasta trzydzieści. Przeniósł wzrok z powrotem na kartkę. Będziesz może miał trudności z dodzwonieniem się dokądkolwiek. Co to niby ma znaczyć? Czyżby maszty telefonii komórkowej kończyły się na malowniczej Prevensey Point? Tak czy inaczej on „był do tego przyzwyczajony”. Przyciągnął do siebie worek marynarski leżący na fotelu pasażera, wsunął do niego kartkę z wydrukiem emaila i wysiadł. Skromnie urządzona recepcja mieszcząca się w jednym z przypominających akademiki budynków skojarzyła się Loganowi ze szpitalną rejestracją: kilka niezajętych krzesełek, stoliki z czasopismami, parę olejnych obrazów na beżowych ścianach i biurko, a za nim kobieta po trzydziestce. W ścianę za jej plecami wpuszczone były litery CBPM,
cokolwiek mogło się kryć pod tym akronimem. Logan podał recepcjonistce swoje nazwisko. Spojrzała na niego z mieszaniną zaciekawienia i zakłopotania. Usiadł na krzesełku, przygotowując się na dłuższe oczekiwanie. Ledwie jednak zdążył sięgnąć po ostatni numer „Harvard Medical Review”, otworzyły się drzwi naprzeciwko recepcjonistki i do recepcji wmaszerował Ethan Rush. - Witaj, Jeremy! - zawołał od progu, uśmiechając się i wyciągając rękę. - Miło cię widzieć. - Cześć, Ethan - powiedział Logan i ścisnął mu dłoń. - Kopę lat. Od czasu, kiedy odbywali wspólnie praktykę w szpitalu klinicznym imienia Johnsa Hopkinsa w Baltimore - on w ramach specjalizacji, Rush jako student ostatniego roku medycyny - tych lat upłynęło już chyba ze dwadzieścia, a Ethan jakby w ogóle się nie postarzał. No, może tylko te kurze łapki w kącikach oczu. Witając się z nim, Logan odniósł wrażenie, że w życiu tego człowieka zaszło coś szokującego, przełomowego, i że ogarnęła go na tym punkcie obsesja. Doktor Rush rozejrzał się po recepcji. - A gdzie twój bagaż? - W samochodzie. - Daj kluczyki, zaraz kogoś po niego poślę. - Lotus Elan S czwórka. - O, la la. - Rush zagwizdał. - Ten kabriolet? Z którego roku? - Z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego. - Dobry rocznik. Zaznaczę, żeby obchodzili się z nim jak z jajkiem. Logan wręczył Rushowi kluczyki, które ten przekazał recepcjonistce, wydając jej szeptem jakieś instrukcje. Potem odwrócił się do Logana, wskazał głową drzwi i ruszył przodem. Wjechali windą na ostatnie piętro i Rush poprowadził Logana długim korytarzem, w którym zalatywało środkami dezynfekcyjnymi i innymi chemikaliami. Skojarzenie ze szpitalem stawało się coraz silniejsze, ale gdzie w takim razie pacjenci? Tych kilka osób, które po drodze napotkali, ubranych było zwyczajnie i najwyraźniej nic im nie dolegało. Logan zerkał z zaciekawieniem w otwarte drzwi mijanych pomieszczeń. Salki konferencyjne, duża, pusta sala wykładowa na co najmniej stu słuchaczy, laboratoria naszpikowane aparaturą, biblioteka pełna papierowych czasopism oraz specjalistycznych czytników. Jego uwagę zwróciło też kilka z pozoru identycznych pokoi, każdy z jednym wąskim łóżkiem, od którego dziesiątki, jeśli nie setki kabli biegło do przyrządów monitorujących. Reszta drzwi
była pozamykana, a małe okienka w nich zasłonięte od wewnątrz. Minęła ich grupka mężczyzn i kobiet w białych fartuchach laboratoryjnych. Zerknęli na Logana, kiwnęli głowami Rushowi. Rush zatrzymał się przed drzwiami opatrzonymi tabliczką DYREKTOR, otworzył je i gestem ręki zaprosił Logana do środka. Przez zastawiony pełnymi książek półkami sekretariat, w którym siedziały dwie kobiety, przeszli do prywatnego gabinetu. Był urządzony ze smakiem i, w odróżnieniu od zagraconego sekretariatu, minimalistycznie. Na trzech ścianach wisiało kilka postmodernistycznych obrazów w zimnych odcieniach błękitów i szarości; czwarta ściana, cała ze szkła, przesłonięta była opuszczonymi żaluzjami. Pośrodku stał wypolerowany na wysoki połysk stolik z drewna tekowego, a po obu jego stronach skórzane fotele. Rush zajął jeden i wskazał Loganowi drugi. - Napijesz się czegoś? - zapytał. - Kawy, herbaty, mineralnej? Logan pokręcił głową. Rush założył nogę na nogę. - Będę z tobą szczery, Jeremy - zaczął. - Nie miałem pewności, czy zgodzisz się podjąć tego zadania, zwłaszcza że tak ogólnikowo ci je nakreśliłem... no i chyba nie narzekasz ostatnio na brak zleceń. - Nie miałeś pewności, pomimo honorarium, jakiego zażądałem? - To prawda - przyznał z uśmiechem Rush - wysoko się wyceniłeś. Ale to zrozumiałe, zważywszy na powszechne zainteresowanie, jakie ostatnimi czasy wzbudza to, czym się zajmujesz. - Zawahał się. - Możesz mi przypomnieć, jak nazywasz swoją profesję? - Jestem enigmatologiem. - A, tak. Enigmatologia. - Rush spojrzał z zaciekawieniem na Logana. - I to prawda, że zdołałeś udokumentować istnienie potwora z Loch Ness? - Z tym pytaniem musiałbyś się zwrócić do mojego klienta, Uniwersytetu Edynburskiego, który zlecił mi to zadanie. - Nie omieszkam. - Rush zawiesił na chwilę głos. - A skoro już mowa o uniwersytetach, to jesteś teraz wykładowcą, prawda? - Historii średniowiecza. Na Yale. - I co myślą na Yale o twoim obecnym zajęciu? - Rozgłos nigdy nie zaszkodzi. Przyciąga kandydatów na studia. - Logan rozejrzał się po gabinecie. Zdarzało mu się często, że nowi klienci wypytywali go o dotychczasowe dokonania. Odwlekali w ten sposób wyłuszczenie problemu, o którego rozwiązanie sami chcieliby się do niego zwrócić.
- Pamiętam te... dochodzenia, które jeszcze na studiach prowadziłeś w Peabody Institute i w Laboratorium Fizyki Stosowanej - powiedział Rush. - Kto by pomyślał, że z czasem zajmiesz się takimi sprawami zawodowo. - Na pewno nie ja. - Logan poprawił się w fotelu. - Tak. Zechciej mi zdradzić, co się kryje pod tym akronimem CBPM, bo nigdzie tutaj nie widzę jego rozwinięcia. - Staramy się nie wykładać kart na stół. Centrum Badań nad Powstawaniem z Martwych. - Nad Powstawaniem z Martwych - powtórzył Logan. Rush kiwnął głową. - Założyłem CBPM przed dwoma laty. Logan spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Ty założyłeś to Centrum? Rush odetchnął głęboko, sposępniał. - Widzisz, Jeremy, to było tak. Trochę ponad trzy lata temu miałem dyżur w szpitalu na urazówce i późnym wieczorem karetka przywiozła tam moją żonę Jennifer. Miała straszny wypadek i zupełnie nie reagowała. Próbowaliśmy wszystkiego - masaż serca, defibrylator ale bez skutku. To był najgorszy moment mojego życia. Nie tylko nie byłem w stanie uratować żony... do moich obowiązków należało jeszcze potwierdzenie jej zgonu. Logan pokręcił ze współczuciem głową. - Ale ja tego nie zrobiłem. Nie potrafiłem się przemóc. Nie słuchając asystujących mi lekarzy, kontynuowałem reanimację. - Pochylił się. - I, Jeremy... ściągnąłem ją w końcu z powrotem. Przywróciłem do życia czternaście minut po ustaniu wszystkich funkcji mózgu. - Jakim sposobem? Rush rozłożył ręce. - To był cud. Przynajmniej tak to wówczas wyglądało. Coś niesamowitego. Rewelacja, przełom. Ściągnąć ją znad krawędzi... - Zawiesił na chwilę głos. - Łuski opadły mi wtedy z oczu. Zwolniłem się z Rhode Island Hospital, porzuciłem praktykę anestezjologa i od tamtego czasu badam przypadki NDE2. No wiesz, doświadczeń śmierci, inaczej mówiąc, wrażenia osób, które niemal umarły albo znalazły się w stanie śmierci klinicznej i wróciły. A więc to jest to przełomowe wydarzenie, przemknęło przez myśl Loganowi. - Badania nad powstawaniem z martwych, powiadasz - wymruczał. - Właśnie. Dokumentowanie rozmaitych przypadków, próba analizy i skodyfikowania tego zjawiska. Nie uwierzyłbyś, Jeremy, ile osób doświadczyło NDE i jak podobne do siebie są ich relacje. Człowiek powraca znad krawędzi odmieniony. Jak się pewnie domyślasz,
przenosi się to również na jego bliskich. - Szerokim gestem ogarnął cały gabinet. - Bez problemu zebrałem fundusze na stworzenie tego Centrum, na to wszystko. Mnóstwo ludzi, którzy doświadczyli śmierci, pragnie się podzielić swoimi wrażeniami i dowiedzieć czegoś więcej o znaczeniu tego, co ich spotkało. - Czym się tu konkretnie zajmujecie? - spytał Logan. - Stanowimy małą społeczność lekarzy i naukowców, przy czym większość z nas ma krewnych lub znajomych, którzy „przeszli na tamtą stronę”. Zapraszamy tu na kilka tygodni lub miesięcy tych, którzy doświadczyli śmierci i przeżyli, żeby dokładnie udokumentować to, co im się przydarzyło, i poddać ich rozmaitym zestawom testów. - Testów? - spytał Logan. Rush kiwnął głową. - Chociaż działamy dopiero od osiemnastu miesięcy, przeprowadziliśmy już sporo badań - i dokonaliśmy wielu odkryć. - Ale, jak wspomniałeś, utrzymujecie wszystko w tajemnicy. Rush się uśmiechnął. - Wyobrażasz sobie reakcję poczciwych mieszkańców Pevensey Point dowiadujących się, kto i w jakim celu przejął dawną bazę szkoleniową Straży Przybrzeżnej o rzut beretem od ich wioski? - Owszem, wyobrażam. - Zarzuciliby wam nieczyste praktyki, pomyślał Logan. Podejrzane konszachty z ludźmi, którzy zmartwychwstali. Zaczynał się już domyślać, po co go tutaj wezwano. - A konkretnie, co tu się dzieje takiego, w czym mógłbym wam pomóc? Przez twarz Rusha przemknął cień zakłopotania. - Och, źle mnie zrozumiałeś. Tutaj nic się nie dzieje. Logan się zawahał. - Masz rację... źle cię zrozumiałem. Ale w takim razie, po co mnie tu ściągnąłeś? - Przepraszam, Jeremy, że mówię ogródkami. Więcej będę mógł ci wyjawić, kiedy znajdziemy się w powietrzu. - W powietrzu? Nie rozumiem. Rush wstał i podszedł do ściany naprzeciwko. Jednym zdecydowanym szarpnięciem rozsunął żaluzje. Przez szybę za nimi widać było pas startowy, który Logan zauważył już wcześniej, dojeżdżając do kompleksu Centrum. Ale wtedy był pusty, a teraz stał na nim smukły i połyskujący w promieniach południowego słońca learjet 85. Rush pokazał go palcem. - Na pokładzie tej maszyny.
2 Samolotem leciało w sumie pięć osób: dwaj członkowie załogi, Logan, Rush oraz pracownik CBPM, który wchodził na pokład obładowany dwoma laptopami i kilkoma pękatymi teczkami, chyba z wynikami badań laboratoryjnych. Kiedy po starcie maszyna wyrównała lot, Ethan Rush przeprosił Logana i przeniósł się na ogon, gdzie siedział jego podwładny. Logan wygrzebał z worka marynarskiego ostatni numer „Nature” i zaczął go przeglądać, szukając doniesień o jakichś nowych odkryciach - albo anomaliach - które mogłyby go zawodowo zainteresować. Po jakimś czasie ogarnęła go senność. Odłożył czasopismo i przymknął oczy, żeby zdrzemnąć się kilka minut. Kiedy się obudził, na zewnątrz było już ciemno, a z fotela po drugiej stronie przejścia przyglądał mu się Rush. - Gdzie jesteśmy? - spytał zdezorientowany. - Dolatujemy do Heathrow. - Rush wskazał ruchem głowy siedzącego wciąż z tyłu pracownika. - Przepraszam za to, ale, podobnie jak ty, nie wiem, jak długo potrwa nasza eskapada, a są w Centrum sprawy, które nie mogą czekać do mojego powrotu. - Nie ma sprawy. - Logan wyjrzał przez okno. Pod nimi, niczym ogromny roziskrzony żółty dywan, rozpościerały się światła Londynu. - To jest cel naszej podróży? Rush pokręcił głową i się uśmiechnął. - Wiesz, zaimponowałeś mi, wsiadając do samolotu bez dopytywania się, dokąd ani po co lecimy. Myślałem, że będziesz bardziej dociekliwy. - W moim zawodzie często się podróżuje. Nie rozstaję się z paszportem. - Tak, czytałem o tym w poświęconym ci artykule. Dlatego nie prosiłem, żebyś go ze sobą zabrał. - W ciągu ostatnich sześciu miesięcy chyba z sześć razy wyjeżdżałem za granicę: Sri Lanka, Irlandia, Monako, Peru, Atlantic City. - Atlantic City to nie zagranica - roześmiał się Rush. - Dla mnie owszem. Wylądowali i podkołowali do prywatnego hangaru, gdzie pracownik CBPM, obładowany dwoma laptopami i teczkami, wysiadł, żeby złapać komercyjny lot z powrotem do Nowego Jorku. W przerwie na tankowanie learjeta Rush z Loganem zjedli lekką kolację. Kiedy znaleźli się znowu w powietrzu, Rush z czarnym neseserem w ręku usiadł obok Logana. - Pokażę ci pewne zdjęcie - powiedział. - Myślę, że wyjaśni potrzebę zachowania tajemnicy. - Odpiął zatrzaski nesesera, uchylił wieko. Pogrzebał na ślepo w walizeczce,
wyciągnął numer „Fortune” i pokazał Loganowi okładkę. Widniała na niej pociągła twarz mężczyzny po pięćdziesiątce. Gęste, przedwcześnie posiwiałe włosy z przedziałkiem pośrodku: osobliwie anachroniczne uczesanie ucznia angielskiej wiktoriańskiej szkoły publicznej - Eton, Harrow albo Rugby. Miękkie, niemal kobiece rysy twarzy kontrastowały mocno z ogorzałą od słońca i wiatru cerą. Mężczyzna nie uśmiechał się, ale w jego niebieskich oczach tliły się iskierki rozbawienia, tak jakby szykował w sekrecie jakąś psotę, która wprawi świat w konsternację. Logan znał tego człowieka i, jak zapowiedział Rush, zrozumiał teraz, skąd ta cała tajemniczość. Był to H. Porter Stone, bez wątpienia najsłynniejszy - i zdecydowanie najbogatszy - łowca skarbów na świecie. Chociaż zdaniem Logana nazywanie go „łowcą skarbów” było chyba nietrafione i nie fair. Stone, absolwent archeologii, prowadził wykłady z tej dziedziny wiedzy na UCLA do czasu, kiedy odkrył dwa statki z hiszpańskiej floty skarbów, które w roku 1648, w drodze powrotnej z kolonii do Hiszpanii, zatonęły na wodach międzynarodowych. Statki te - wyładowane po brzegi złotem, srebrem i drogimi kamieniami z dnia na dzień uczyniły Stone’a niewyobrażalnie bogatym, ale jednocześnie przysporzyły mu złej sławy. Tę złą sławę utrwaliły tylko kolejne odkrycia: inkaskiego mauzoleum i ukrytego w nim skarbu na górskiej przełęczy trzydzieści kilka kilometrów od Machu Picchu; potem kryjówki z ogromnym zbiorem rzeźbionych w steatycie figurek ptaków, zwierząt i ludzi pod wzgórzami w pierwotnych ruinach Wielkiego Zimbabwe. Odkrycia następowały jedno po drugim z niebywałą częstotliwością. Którą starożytną cywilizację ten człowiek złupi jako następną? - pytał nagłówek na całą szerokość okładki. - Tam się udajemy? - spytał z niedowierzaniem Logan. - Szukać skarbów? Czy może brać udział w wykopaliskach archeologicznych? Rush kiwnął głową. - I jedno, i drugie. To nowe przedsięwzięcie Stone’a. - To znaczy? - Wkrótce się dowiesz. - Rush otworzył ponownie neseser i wsunął czasopismo pod cienki plik kartek papieru. Logan rzucił na nie okiem. Pierwsza z wierzchu pokryta była znakami przypominającymi hieroglify. Rush zamknął walizkę. - Mogę ci tylko zdradzić, że to ekspedycja największa z dotychczasowych. I najtajniejsza. Do zwyczajowej zasady unikania rozgłosu dochodzą tu pewne... niezwyczajne problemy logistyczne. Logan skinął głową. Nie był ani trochę zaskoczony: ekspedycje Stone’a wzbudzały
coraz większe zainteresowanie. Przyciągały uwagę zarówno mediów, jak również rozmaitej maści hochsztaplerów. Teraz, zamiast nadzorować prace osobiście, Stone kierował swoimi ekspedycjami à la distance, często z drugiego końca świata. - Mam pytanie. Jaka w tym twoja rola? Przecież to nie ma nic wspólnego z badaniami prowadzonymi przez twoje Centrum. Ciała, na które być może natrafi Stone, będą zdecydowanie martwe. Martwe od dawien dawna. - Jestem konsultantem medycznym tej ekspedycji. Ale nie tylko. - Rush zawahał się. Słuchaj, nie chcę cię wprowadzać w błąd. Dowiesz się wszystkiego z pierwszej ręki, kiedy znajdziemy się na miejscu. Powiem ci tylko, że przed mniej więcej tygodniem na terenie tych wykopalisk zaczęło się dziać coś bardzo, hmmm, osobliwego. I tu wkraczasz ty. - Okay. Teraz pytanie, na które będziesz mi może potrafił odpowiedzieć. W swoim gabinecie wspomniałeś, że przed założeniem Centrum byłeś anestezjologiem. Co w takim razie robiłeś na szpitalnym oddziale ratunkowym w dniu, w którym przywieziono tam twoją żonę? Przecież to nie twoja działka. Rush spoważniał. - Wciąż mnie o to pytano. Znaczy, przed wypadkiem Jennifer. Odpowiadałem zawsze wymijająco. A prawda jest taka, Jeremy, że specjalizowałem się w ratownictwie medycznym. Ale jakoś nigdy nie potrafiłem oswoić się ze śmiercią. - Pokręcił głową. - Ironia losu, nieprawdaż? Zgony z przyczyn naturalnych - na raka, na płuca, na zapalenie nerek - nie robiły jeszcze na mnie takiego wrażenia. Ale nagła, gwałtowna śmierć... - Dla lekarza z oddziału ratunkowego to rzeczywiście utrapienie - przyznał Logan. - Sam widzisz. Ten lęk przed śmiercią, a ściślej, przed obcowaniem z nią, sprawił, że zmieniłem specjalizację z ratownictwa medycznego na anestezjologię, ale ów lęk nadal mnie prześladował. Nie udawało mi się przed nim uciec. A przecież jako lekarz musiałem się jakoś oswoić z umieraniem. No i brałem co drugi tydzień dyżury w szpitalu na urazówce. To było jak noszenie włosienicy. - Mitrydates się kłania - zauważył Logan. - Kto taki? - Mitrydates Szósty, król Pontu. Bał się panicznie, że zostanie otruty. Miał na tym punkcie obsesję, w związku z czym zażywał codziennie niewielkie, bezpieczne dawki rozmaitych trucizn, żeby się na nie uodpornić. - Uodparniać się trucizną na truciznę - wymruczał Rush. - Fakt, to by do mnie nawet pasowało. W każdym razie po doświadczeniu z żoną porzuciłem praktykę lekarską, założyłem ten ośrodek i zamiast walczyć ze swoją awersją do śmierci, zająłem się badaniem ludzi,
którzy wyrwali się z jej objęć. - Mam pytanie. Po co zakładałeś własny ośrodek? Przecież istnieje już kilka organizacji studiujących przypadki doświadczania śmierci. Udziela się w nich wielu absolwentów wyższych uczelni. - To prawda. Ale żadna z tych organizacji nie jest tak duża, scentralizowana i ukierunkowana jak CBPM. A do tego poszerzyliśmy zakres naszych zainteresowań. To powiedziawszy, Rush przeprosił, zamknął oczy i odpłynął w sen. Logan spojrzał w ciemność za oknem samolotu. Wystarczył mu rzut oka na konstelacje rozsiane po bezchmurnym niebie i już wiedział, że lecą na wschód, ale konkretnie dokąd? Porter Stone rozsyłał swoje ekspedycje po całym świecie: Peru, Tybet, Kambodża, Maroko. Ten człowiek był jak król Midas - czego dotknął, zamieniało się w złoto. No i te kartki z hieroglifami w neseserze Rusha... Logan nawet nie wiedział, kiedy zasnął. Gdy się obudził, był już poranek. Przeciągnął się, poprawił w fotelu i wyjrzał znowu przez okno. Zobaczył w dole szeroką, mulistą rzekę z wąskimi pasmami zieleni ciągnącymi się wzdłuż brzegów. Dalej rozpościerał się pustynny krajobraz. I nagle zmartwiał. Na horyzoncie rysowała się charakterystyczna kamienna budowla w kształcie ostrosłupa: piramida. - Wiedziałem - wyszeptał. Siedzący po drugiej stronie przejścia Rush spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Jesteśmy w Egipcie - stwierdził Logan. Rush skinął głową. Logan poczuł dreszczyk podniecenia. - Zawsze chciałem pracować w Egipcie. Rush westchnął - ni to z rozbawieniem, ni z jakimś żalem. - Przykro mi, doktorze Logan, ale muszę cię rozczarować - powiedział. - To nie będzie taki zwyczajny Egipt.
3 Logan był wcześniej w Kairze tylko raz, jako doktorant. Dokumentował wtedy ruchy wojsk fryzyjskich podczas piątej krucjaty. Kiedy jechali teraz z lotniska Cairo International do centrum, odnosił wrażenie, że drogą ekspresową pomykają nadal te same auta, które widział tutaj przed dwudziestu laty. Rozpędzone leciwe, poobijane fiaty i mercedesy z potłuczonymi reflektorami zajeżdżały sobie drogę albo wyprzedzały się poboczem. Mijali zdezelowane, pordzewiałe autobusy bez drzwi obwieszone winogronami pasażerów. Od czasu do czasu w tej rzece złomu na kółkach z ubiegłego wieku mignął najnowszy model jakiegoś europejskiego sedana wypolerowany na błysk i nieodmiennie czarny. Logan z Rushem siedzieli z tyłu renaulta tylko trochę młodszego od reszty otaczającej ich rozklekotanej graciarni i w milczeniu wyglądali, każdy przez swoje okno. Bagaż Logana został w samolocie. Miejscowy kierowca z wprawą pokonał labirynt dróg dojazdowych do lotniska
i zbliżali
się
już
do
Kairu,
mijając
blokowiska
niemal
identycznych,
sześciopiętrowych betonowych budynków w musztardowym kolorze. Na balkonach suszyło się pranie; okna ocieniały płócienne markizy w przyprawiających o oczopląs wzorach i kolorach. Lasy talerzy anten satelitarnych porastały płaskie dachy, a między budynkami zwisała plątanina kabli. Nad tym wszystkim unosiła się jasnopomarańczowa mgiełka. Słońce prażyło niemiłosiernie. Logan wystawił głowę przez otwarte okno i wdychał zawiesiste, gęste od dieslowskich spalin powietrze. - Czternaście milionów ludzi - odezwał się doktor Rush, wyglądając przez okno stłoczonych na pięciuset kilometrach kwadratowych miasta. - Skoro Egipt nie jest naszym miejscem przeznaczenia, to co tutaj robimy? - To tylko krótki przystanek. Przed południem znowu będziemy w powietrzu. W pobliżu centrum zjechali z drogi ekspresowej na ulice miasta, gdzie ruch był jeszcze większy. Każde skrzyżowanie przypominało Loganowi wjazd do tunelu Lincolna: dziesiątki samochodów starających się wcisnąć na jeden lub dwa pasy. Tłumy przechodniów z narażeniem zdrowia, a nawet życia, przedzierające się na drugą stronę ulicy między stojącymi w korku autami. Budynki w śródmieściu nie były wyższe od tych na peryferiach, ale ciekawsze pod względem architektury, dziwnie przypominały Rive Gauche3. Rzucało się w oczy, że wzmożono środki bezpieczeństwa: w budkach ustawionych na każdym skrzyżowaniu czuwali ubrani na czarno policjanci; przed hotelami i sklepami piętrzyły się zapory z betonowych bloków, mające chronić przed skutkami ewentualnych eksplozji samochodów pułapek. Minęli ambasadę USA, fortecę najeżoną gniazdami karabinów
maszynowych kaliber 50. Kilka minut później renault zjechał do krawężnika i się zatrzymał. - No, jesteśmy na miejscu - oznajmił Rush, otwierając drzwiczki. - Znaczy gdzie? - Pod Muzeum Egipskim. - Rush wysiadł z samochodu. Logan poszedł za jego przykładem i też wysiadł na zatłoczoną pieszymi i pojazdami ulicę. Spojrzał na okazałą fasadę z różowego kamienia budynku stojącego naprzeciwko wjazdu na plac. Tutaj też już był, prowadząc swoje doktoranckie badania. Dreszczyk podniecenia, który poczuł w samolocie, powrócił, ale tym razem był silniejszy. Przecięli plac, opędzając się od sprzedawców pamiątek wciskających im podświetlane od środka piramidki i wielbłądziki na baterie. Uszy Logana atakował ze wszystkich stron trajkot prowadzonych po arabsku rozmów. Mijali właśnie posterunki ochrony przed głównym wejściem do muzeum, kiedy nagle ponad zgiełk ulicy wzbił się monotonny, wzmocniony przez megafon śpiew muezina z meczetu po drugiej stronie placu Tahrir, wzywającego wiernych do modlitwy. Logan zatrzymał się i słuchał. Po chwili śpiewne zawodzenie podchwycił muezin z innego meczetu, potem z następnego. Pieśń rozchodziła się po całym mieście niczym echo. Rush pociągnął zasłuchanego Logana za łokieć. Weszli do środka. Choć było jeszcze wcześnie, zabytkową budowlę wypełniały już tłumy spoconych zwiedzających, ale jej kamienne mury nie zdążyły się jeszcze nagrzać. Po wejściu z zalanego słońcem placu odnosiło się wrażenie, że jest tu ciemno, choć oko wykol. Ale w miarę jak wzrok przyzwyczajał się do nowych warunków, ciemność rozpraszała się do półmroku. Szli przez parter między wyeksponowanymi posążkami i kamiennymi tablicami. Pomimo wywieszek zakazujących dotykania eksponatów niektóre nosiły wyraźne ślady obmacywania, a hermetyczne gabloty, w których przechowywano te najwrażliwsze, były rozszczelnione. Szerokimi schodami na końcu galerii weszli na pierwsze piętro. Ciągnęły się tu rzędy kamiennych postumentów, na których spoczywały sarkofagi przywodzące na myśl strażników świata cieni. Pod ścianami stały przeszklone szafki z precjozami ze złota i fajansu pochodzącymi z grobów, zabezpieczone prostymi pieczęciami z ołowiu i drutu. - Mógłbym rzucić okiem na artefakty z grobowca Ramzesa Trzeciego? - spytał Logan, wskazując na boczny korytarzyk. - To chyba tam. Czytałem niedawno w ”Journal of Antiquarian Studies” o jakiejś alabastrowej kanopie, za pomocą której można było przywoływać... Rush uśmiechnął się przepraszająco, popukał wymownie palcem w szkiełko zegarka
i szedł dalej. Kolejnymi schodami - węższymi i bez poręczy - wspięli się na drugie piętro. Było tu o wiele ciszej, a ekspozycja przeznaczona dla znawców: ryte stele, spłowiałe i murszejące fragmenty papirusów. Półmrok i ciemne kamienne ściany. Rush zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni kartkę papieru z ręcznie nakreślonym planem piętra. Logan zajrzał ciekawie do pomieszczenia za uchylonymi drzwiami. Zobaczył stosy papirusowych zwojów poukładanych na wysokich od podłogi do sufitu półkach, jak butelki wina w piwniczce sommeliera. W sąsiednim pomieszczeniu znajdowała się kolekcja masek starożytnych egipskich bogów: Seta, Ozyrysa, Tota. Sama liczba artefaktów i bezcennych skarbów, widok tylu antyków zgromadzonych w jednym miejscu wprost przytłaczały. Skręcili za róg i Rush zatrzymał się przed zamkniętymi drewnianymi drzwiami. Archives III: Tanis - Sehel - Fayum informował napis ułożony z wyblakłych, ledwie czytelnych złotych liter. Rush zerknął na Logana, a potem obejrzał się przez ramię. Upewniwszy się, że na korytarzu nikogo nie ma, otworzył drzwi i wepchnął Logana do środka. W pomieszczeniu było jeszcze ciemniej niż na korytarzu. Małe, zarośnięte brudem okienka pod wysokim sufitem prawie nie przepuszczały dziennego światła. Innego oświetlenia tu nie było. Wzdłuż wszystkich czterech ścian ciągnęły się rzędy półek zapchanych
bez
ładu
i składu
starymi
czasopismami,
rękopisami
w okładkach,
staroświeckimi, oprawnymi w skórę notatnikami i grubymi plikami papirusów zszytych rzemieniami wyschniętej skóry. Logan przestąpił próg, Rush zamknął za nimi drzwi. W powietrzu unosił się intensywny zapach wosku i niszczejącego papieru. Logan znał dobrze takie miejsca, sam często w nich przesiadywał: izby rozrachunku z zamierzchłą przeszłością, kopalnie tajemnic, zagadek i osobliwych kronik czekających cierpliwie na ponowne odkrycie i wyświetlenie. Spędził już w takich pomieszczeniach mnóstwo czasu, choć znajdowały się one w murach średniowiecznych opactw, w kryptach katedralnych albo w niedostępnych dla ogółu strefach uniwersyteckich bibliotek. Zgromadzone tutaj artefakty, historie i opowieści spisane w większości w martwym języku były o wiele, wiele starsze. Pośrodku pomieszczenia stał długi, wąski stół otoczony sześcioma krzesłami. Panujące tu ciemność i bezruch sugerowały zrazu, że są sami. Ale po chwili, kiedy oczy przywykły do mroku, Logan zobaczył człowieka w arabskiej szacie, siedzącego plecami do nich przy stole i pochylonego nad jakimś starożytnym zwojem. Nie drgnął nawet, kiedy wchodzili, teraz też się nie poruszał. Był pogrążony bez reszty w lekturze.
Rush stanął obok Logana i cicho odchrząknął. Przez długą chwilę postać nadal trwała w bezruchu. Potem odwróciła się powoli w ich kierunku. Starzec - bo dla Logana nie ulegało wątpliwości, że to jakiś posunięty w latach uczony - nie próbował nawet nawiązać kontaktu wzrokowego; dawał jedynie do zrozumienia, że przyjął do wiadomości ich obecność. Miał na sobie tradycyjną, lekko wystrzępioną szatę, spłowiałe bawełniane spodnie i płócienną burkę z kapturem, który zakrywał częściowo prostą, czarnobiałą kefiję. Obok starca, na podstawce z wypalanej gliny stała filiżanka tureckiej kawy. Nie wiedzieć czemu,
Logana zirytowała obecność tego człowieka. Rush
przyprowadził go tu najwyraźniej po to, żeby skonsultować z nim treść jakiegoś dokumentu. A jak mają się do tego zabrać, skoro ten tu siedzi? I nagle, ku zaskoczeniu Logana, starzec odsunął się z krzesłem od stołu i powoli wstał. Na nosie miał stare okulary do czytania o spękanych oprawkach i dawno nieprzecieranych szkłach. Poznaczoną bruzdami twarz ocieniał mu kaptur. Patrzył na nich przez te zapyziałe okulary. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział Rush. Mężczyzna kiwnął głową. - Nie szkodzi. Zainteresował mnie właśnie ten zwój. Logan spoglądał zdezorientowany to na jednego, to na drugiego. Nieznajomy posługiwał się idealną angielszczyzną - amerykańską angielszczyzną, jeśli chodzi o ścisłość, z leciutką naleciałością bostońskiego akcentu. Mężczyzna ściągnął powoli z głowy kaptur wraz z kefiją, odsłaniając bujną, starannie zaczesaną czuprynę śnieżnobiałych włosów. Zdjął okulary, złożył je i schował do kieszeni burki. Spojrzał znowu na Logana. Oczy miał błękitne jak woda w basenie kąpielowym w pierwszy słoneczny dzień letnich wakacji. I do Logana nagle dotarło. Miał przed sobą Portera Stone’a.
4 Logan cofnął się odruchowo, odtrącając rękę Rusha, który próbował go przytrzymać. Pierwszy szok już mijał, zastępowała go konsternacja. - Przepraszam, doktorze Logan, za konfuzję, w jaką być może pana wprawiłem. Jednak, co pan zapewne rozumie, zmuszony jestem zachowywać incognito. Uśmiechnął się, lecz ten uśmiech nie objął oczu. Były to oczy o wiele bardziej przenikliwe, jaśniejsze niż te na zdjęciu z okładki „Fortune”. Płonęła w nich nie tylko diabelna inteligencja, ale i niezaspokojony głód - głód czy to antyków, czy bogactwa, czy czystej wiedzy, tego Logan nie potrafił określić. Stone był wyższy, niż można było wnosić na podstawie prasowych fotografii, ale tak samo jak na nich chudy. Arabski strój wisiał na nim jak na wieszaku. Dał znak głową Rushowi i ten zaryglował drzwi. Stone podał Loganowi rękę i wskazał krzesło. Ten uścisk dłoni nie wywołał u Logana żadnego szczególnego wrażenia wyczuł tylko niespożytą energię tryskającą z tego chudzielca o niemal zniewieściałych rysach twarzy. - Nie spodziewałem się tu pana spotkać, doktorze Stone - powiedział, siadając. Słyszałem, że ostatnio kieruje pan swoimi przedsięwzięciami na odległość. - Dokładam starań, aby tak właśnie sądzono - odparł Stone. - I na ogół tak jest. Ale starych nawyków trudno się wyzbyć. Bywa, na przykład w tym wypadku, że nie mogę się oprzeć pokusie chwycenia za szpadel, pobrudzenia sobie rąk. Logan kiwnął głową. Doskonale to rozumiał. - Poza tym wolę, kiedy to tylko możliwe, kontaktować się osobiście z kluczowymi członkami każdej nowej ekipy - zwłaszcza zaangażowanej w tak ważne jak to przedsięwzięcie. No i, rzecz jasna, bardzo chciałem pana poznać. Logan miał świadomość, że te niebieskie oczy wciąż go taksują. Było w nich coś niemal bezlitosnego; ten człowiek oceniał już wielu, wielu ludzi. - Czyli jestem kluczowym członkiem ekipy? - spytał Logan. Stone skinął głową. - Oczywiście. Chociaż, jeśli mam być szczery, początkowo nie przewidywałem pana w jej składzie. Jest pan czymś w rodzaju przybudówki. Rush usiadł po drugiej stronie stołu. Stone odsunął zwój, który studiował, kiedy tu weszli. Pod spodem leżała cienka kartonowa teczka. - Znam, rzecz jasna, pańskie osiągnięcia. Czytałem pańską monografię o Chodzącym
Draugenie4 z Trondheim. - Tak, to była bardzo interesująca sprawa. I doczekałem się nawet publikacji, co nieczęsto się zdarza. Stone uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Wygląda na to, że coś nas łączy, doktorze Logan. - Proponowałbym przejść na ty. Jestem Jeremy. Niby co nas łączy? - Kurhan w Pembridge. Logan zrobił wielkie oczy. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że czytałeś... - A czytałem - wpadł mu w słowo Stone. Logan spojrzał na łowcę skarbów z większym szacunkiem. Kurhan z Pembridge w Walii był jednym z pośledniejszych, ale spektakularnym historycznie odkryciem Stone’a: większość naukowców nie miała wątpliwości, że jest to miejsce pochówku Boadicei królowej Anglii z pierwszego wieku naszej ery. Jej szczątki spoczywały w starożytnym rydwanie bojowym w otoczeniu oręża, złotych naramiennych bransolet i innych ozdób. Dokonując tego odkrycia, Stone rozwiązał tajemnicę, z którą angielscy historycy borykali się od stuleci. - Jak zapewne wiesz - ciągnął Stone - elita uczonych była zawsze zdania, że Boadicea zginęła w bitwie z legionami rzymskimi pod Exeter, ewentualnie pod Warwickshire. Dopiero twoja praca magisterska, w której utrzymywałeś, że uszła z tych bitew z życiem i została pochowana ze wszystkimi honorami należnymi wojownikowi, zaprowadziła mnie do Pembridge. - No to jestem zaszczycony - mruknął Logan. Był pełen podziwu dla dociekliwości Stone’a. - Ale nie po to cię tu ściągnąłem, żeby o tym rozmawiać. Chciałem ci uświadomić, w co się angażujesz. - Stone się pochylił. - Nie zamierzam ci podsuwać żadnego cyrografu do podpisania własną krwią ani melodramatyzować w jakikolwiek inny sposób. - Kamień spada mi z serca. - Zresztą, trudno podejrzewać o niedyskrecję człowieka zajmującego się zawodowo tak jedyną w swoim rodzaju dziedziną nauki. - Stone odchylił się z powrotem na oparcie krzesła. - Słyszałeś o Flindersie Petriem? - Tym egiptologu? Odkrył między innymi Nowe Królestwo w Tell elAmarna, tak? I stelę Merneptaha. - Zgadza się. Bardzo dobrze. - Stone wymienił z Rushem znaczące spojrzenie. - Wiesz
więc zapewne, że zaliczał się do wybitnych egiptologów - rasowych naukowców o nienasyconym głodzie wiedzy. Pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy wszyscy w poszukiwaniu skarbów gorączkowo przekopywali Egipt bądź penetrowali piramidy i świątynie, on szukał czegoś innego - właśnie wiedzy. Stronił od popularnych stanowisk archeologicznych i wyprawiał się daleko w górę Nilu, by poszukiwać tam skorup naczyń i glinianych tabliczek z piktogramami. Swoją postawą przyczynił się do tego, że egiptologia przestała się w końcu kojarzyć z bezmyślnym plądrowaniem i zyskała status poważnej nauki. Logan kiwnął głową. Jak dotąd były to informacje powszechnie znane. - W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim Petrie był już niekwestionowanym nestorem brytyjskiej archeologii - podjął Stone. - Został pasowany przez króla na rycerza. Zapisał w testamencie swoją głowę Królewskiemu Kolegium Chirurgicznemu, by fenomen jego niespotykanej inteligencji mógł być badany po wsze czasy. Po przejściu na emeryturę przeprowadził się z żoną na stałe do Jerozolimy, bo chciał spędzić jesień życia wśród starożytnych ruin, które tak ukochał. I można by pomyśleć, że to już koniec jego historii. W pokoju zapadło milczenie. Stone zdjął z nosa zapyziałe okulary, bawił się nimi przez chwilę, po czym odłożył na stół. - Ale tak nie jest. Bo w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym - po kilku latach osiadłej emeryckiej egzystencji - Petrie wyjeżdża nagle z Jerozolimy i udaje się do Kairu. Swoim dawnym kolegom z Brytyjskiego Towarzystwa Archeologicznego nie wspomniał słowem o tej nowej ekspedycji - nie ulegało zaś wątpliwości, że była to ekspedycja. Zabrał ze sobą tylko dwie czy trzy osoby, a podejrzewam, iż i to tylko z uwagi na swój podeszły wiek i postępujące zniedołężnienie. Nie występował o żadne granty; wygląda na to, że dla sfinansowania podróży spieniężył kilka ze swoich najcenniejszych artefaktów. To wszystko nie było w stylu Petriego - ale najdziwniejszy był ten pośpiech. Miał zawsze opinię rozważnego, sumiennego uczonego. Jego wyprawa do Egiptu, kiedy cała Afryka Północna była już pogrążona w ogniu wojny, stanowiła jednak przeciwieństwo tych cech. Graniczyła z szaleństwem, ze skrajną desperacją. Stone zawiesił głos i upił łyczek kawy z małej filiżanki. W pokoju zapachniało qahwa sadą. - Dokąd konkretnie udał się Petrie - po co się tam udał - nie wiadomo. Wiadomo tylko, że po pięciu miesiącach wrócił do Jerozolimy, sam, bo skończyły mu się pieniądze. Nie powiedział, gdzie był. Nadal sprawiał wrażenie zdesperowanego, ale wyprawa bardzo osłabiła jego i tak już nadwątlony organizm. Zmarł niedługo potem w Jerozolimie, w roku tysiąc dziewięćset czterdziesty drugim, w trakcie zbierania funduszy na powrót do Egiptu.
Stone odstawił filiżankę na glinianą podstawkę i spojrzał na Logana. - W źródłach historycznych nic o tym nie ma - zauważył Logan. - Gdzie wygrzebałeś te informacje? - W stary, sprawdzony sposób, doktorze Logan. - Stone rozłożył ręce. - Zaglądając w ciemne kąty, których innym nie chce się przeszukiwać. Przeglądam publiczne i prywatne archiwa, szukając zagubionych dokumentów upchniętych gdzieś za innymi i zapomnianych. Czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce - w tym mało znane prace magisterskie. Logan przyłożył dłoń do serca i skłonił się kpiąco. - Ludzie podejrzewają, że posiadłem dar króla Midasa. - Stone wypowiedział te słowa z pogardą. - Brednie. To nie żadne nadprzyrodzone moce, lecz ciężka, mozolna praca. Fortuna, jaką zbiłem na odkryciu zatopionej hiszpańskiej floty skarbów, przyniosła mi środki na prowadzenie badań po swojemu: rozsyłam naukowców i badaczy we wszystkie zakątki świata, by szukali zastanawiającej luki w zapisach historycznych, strzępu jakiejś starożytnej pogłoski, która może się okazać interesująca - a być może więcej niż tylko interesująca. Rozgoryczenie ulotniło się z głosu Stone’a tak samo nagle, jak się w nim pojawiło. - W przypadku Flindersa Petriego wśród staroci nabytych na aleksandryjskim bazarze znalazłem sfatygowany dziennik obejmujący okres, kiedy Petrie mieszkał w Jerozolimie, dożywając tam swych dni. Prowadził go asystent Petriego - młody człowiek, którego Petrie nie zabrał na tę ostatnią wyprawę. Chłopak był tym tak zdruzgotany, że zaciągnął się do wojska. Zginął w bitwie na przełęczy Kasserine. Mnie, rzecz jasna, zainteresowała treść tego dziennika. Co mogło opętać Petriego - człowieka, który nie dbał o skarby, który w środowisku naukowym cieszył się ugruntowaną sławą i uznaniem, nie wspominając już o prawie do spokojnej starości - że mając blisko dziewięćdziesiąt lat porzucił wygody swojego domu i zapuścił się w strefę wojny? To była tajemnica. - Stone zawiesił głos. Powiem jedno, doktorze Logan: w archiwach swojego laboratorium badawczego w hrabstwie Kent przechowuję sto, może dwieście takich tajemnic. Niektóre wypłynęły na światło dzienne same, dotarcie do innych słono mnie kosztowało. Wszystkie są interesujące. Ale mój czas jest ograniczony. Nie wezmę żadnej na warsztat, dopóki nie będę miał pewności, że wiem na dany temat na tyle dużo, by gwarantowało to sukces. Dar króla Midasa, pomyślał Logan, a na głos powiedział: - Wnoszę zatem, że na zapiskach asystenta Petriego tutaj się nie skończyło. Stone uśmiechnął się i spojrzał taksująco na Logana. - Pojawiła się jeszcze gospodyni Petriego. Jeden z moich asystentów dowiedział się o istnieniu tej kobiety, ustalił miejsce pobytu i na krótko przed jej śmiercią rozmawiał z nią
w hospicjum dla starców w Hajfie. To było sześć lat temu. Odpowiadała na pytania nieskładnie, ledwie kontaktowała. Podpytywana z wyczuciem przypomniała sobie jednak w końcu pewne szczególne popołudnie w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku, kiedy Petrie prezentował jakiemuś gościowi część swojej ogromnej kolekcji antyków. Nie był to żaden ważny gość, ale Petrie często takich zapraszał. Tak czy inaczej, gospodyni przypomniało się, że w tym konkretnym dniu Petrie ze swoim bezimiennym gościem przeglądali zawartość drewnianej skrzyni ze znaleziskami z jednej z wcześniejszych wypraw egiptologa w górę Nilu. W pewnym momencie Petrie drgnął i znieruchomiał, jakby porażony prądem. Bełkotał coś przez chwilę. Potem, pod jakimś naprędce wymyślonym pretekstem, pozbył się gościa, zamknął się w swoim gabinecie i zaryglował drzwi, czego nigdy wcześniej nie robił. To właśnie sprawiło, że ten incydent zapadł w pamięć gospodyni. Kilka dni później Petrie wyruszył w swoją ostatnią podróż do Egiptu. - Znalazł coś w swoich zbiorach artefaktów - stwierdził Logan. Stone kiwnął głową. - Coś, co tam przez cały czas leżało na widoku. Albo, co bardziej prawdopodobne, nie zostało wcześniej dokładnie zbadane - Petrie zgromadził tak ogromną liczbę eksponatów, że właściwie sam nie wiedział, co ma. - Zakładam, że skoro tu jesteśmy, ty ten artefakt znalazłeś. - Znalazłem - przyznał Stone. - Mogę wiedzieć, jakim sposobem? - Nie możesz. - Jeśli miał to być żart, to wcale nieśmieszny. - Moje metody są, jak by to określić... zastrzeżone? Zdradzę tylko, że było to zadanie żmudne, trudne, nużące, kosztowne i zabrało mi wiele czasu. Sporo wydałem na odnalezienie dziennika i namierzenie gospodyni, ale ustalenie, na co natrafił Petrie tamtego popołudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kosztowało mnie dwadzieścia razy więcej. Pokażę ci ten artefakt. - Stone uniósł do ust filiżankę. Logan czekał, przekonany, że Stone postawi zaraz na stole jakąś starannie zapieczętowaną szkatułkę albo każe doktorowi Rushowi wyjąć rzeczony artefakt z jakiegoś tajnego schowka w kącie zakurzonego pokoju. Ale Stone pociągnął tylko łyczek z filiżanki i wskazał ruchem głowy podniszczoną podstawkę, na której odznaczyło się wilgotne kółko po kawie. - Obejrzyj to sobie - powiedział.
5 Logan zawahał się. Nie miał pewności, czy dobrze zrozumiał. Stone, trzymając w ręku filiżankę, patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Logan sięgnął po podstawkę i podniósł ją ostrożnie. I natychmiast stwierdził, że nie jest to bynajmniej wypalana glina, lecz cienka płytka wapienia mocno wyszczerbiona po brzegach. Odwrócił ją i jego oczom ukazały się spłowiałe piktogramy wyrysowane jasnobrązowym tuszem. - Nie jest to, naturalnie, oryginał - odezwał się Stone. - To dokładna kopia. - Zawiesił głos. - Wiesz, co to jest? Logan obrócił tabliczkę w dłoniach. - Wygląda na ostrakon. - Brawo! - Stone spojrzał na Rusha. - Ten człowiek, Ethanie, z minuty na minutę coraz bardziej mi imponuje. - Przeniósł wzrok z powrotem na Logana. - Skoro wiesz, że to ostrakon, to orientujesz się też zapewne, do czego służył. - Ostrakony to skorupy rozbitych naczyń ceramicznych, odłamki kamieni, niemal wszystko wykorzystywane do mało istotnych zapisków. Antyczny odpowiednik dzisiejszego notesu. - Właśnie. Z naciskiem na „mało istotne”. Spisywano na nich kwity zastawne albo listy zakupów. I dlatego wykorzystuję ten w charakterze podstawki pod filiżankę. Melodramatyczne to trochę, ale oddaje wartość artefaktu. Dla kogoś takiego jak Flinders Petrie ostraki były niewiele warte: niektóre rzucały trochę światła na obyczaje, na codzienność starożytnego świata, ale większość nic znaczącego nie wnosiła. - I dlatego Petrie nie zwrócił na nią wcześniej uwagi. - Logan spojrzał na wyblakłe, naniesione na wapień inskrypcje. Piktogramy były tam w sumie cztery, wszystkie pozacierane, spłowiałe, ledwie czytelne. - Nie znam się za bardzo na hieroglifach. Co w tych takiego specjalnego? - Podam ci skróconą wersję. Słyszałeś o królu Narmerze? Logan się zastanowił. - To ten faraon, który zdaniem wielu zjednoczył Egipt? - Ten sam. Przed nastaniem Narmera były dwa królestwa: Egipt Górny i Dolny. „Górny” znaczy położony w górze Nilu, na południu. Każdy miał swojego władcę noszącego własną koronę. Korona królów Egiptu Górnego była biała, stożkowa, przypominająca kształtem kręgiel, królowie Egiptu Dolnego nosili koronę czerwoną ze wzniesieniem z tyłu.
Około trzy tysiące dwóchsetnego roku przed naszą erą Narmer - władca Egiptu Górnego najechał północ, zabił króla Egiptu Dolnego, zjednoczył kraj i został jego faraonem. Według mnie był pierwszym z długiej linii królówbogów, którzy zasiadali na tronie po nim; i kto wie, może tylko bóg był w stanie zjednoczyć oba Egipty. W każdym razie wierzono, że sprawuje władzę zarówno nad życiem, jak i śmiercią. - Stone zawiesił głos. - Zjednoczył także coś jeszcze. Mianowicie korony obu królestw. Bo widzisz, doktorze Logan, korona egipskiego faraona była ważnym symbolem władzy. Narmer, rzecz jasna, dobrze o tym wiedział. Kiedy więc Egipt stał się niepodzielnym królestwem, Narmer zaczął nosić podwójną koronę kombinację koron białej i czerwonej, symbolizującą jego władzę nad Egiptem Górnym i Dolnym. I przez trzy tysiące lat to samo czynił każdy z faraonów, którzy nastąpili po nim. Stone dopił kawę i odstawił filiżankę na stół. - Ale wracając do Narmera. Zjednoczenie Egiptu upamiętnione zostało na wielkiej kamiennej tablicy przedstawiającej jego zwycięstwo nad królem Egiptu Dolnego. Uczeni uznają tę Paletę Narmera za „pierwszy historyczny dokument w dziejach”. Stanowi ona najstarszą z kiedykolwiek znalezionych reprezentację egipskich królów. Zawiera również prymitywne - i bardzo charakterystyczne - hieroglify. Stone wyciągnął rękę i Logan oddał mu odłamek wapienia. - W hieroglifach widniejących na tym ostrakonie Petrie rozpoznał znaki pisarskie z tamtego wczesnego okresu. - Stone pokazał je kolejno palcem. - Co znaczą? - spytał Logan. - Wybacz, że niechętnie wdaję się w szczegóły. Niech ci wystarczy, że nie jest to mało znacząca lista rzeczy do prania. Wprost przeciwnie. Ten ostrakon jest kluczem do największej - powtarzam, największej - archeologicznej tajemnicy w dziejach. Mówi nam, co król Narmer zabrał ze sobą w podróż do podziemnego świata. - Znaczy, co zostało złożone w jego grobowcu? Stone kiwnął głową. - Ale widzisz, coś tu się nie zgadza. W grobowcu Narmera - wiemy, gdzie się znajduje, to niepozorna, niewielka, dwukomorowa budowla w Abydos, a ściślej w Umm elQa’ab - nie ma żadnego z wymienionych na ostrakonie przedmiotów. - Czyli co... - Logan urwał. - Chcesz powiedzieć, że to, co uznajemy za grobowiec, to nie grobowiec? - Nie, to jak najbardziej grobowiec, tylko nie ten. Może to być wczesny przykład cenotafu - grobowca symbolicznego. Ale ja skłaniam się do opinii, że to atrapa. A kiedy Flinders Petrie zobaczył ten ostrakon - i uświadomił sobie, że... cóż, nic dziwnego, że bez
zastanowienia rzucił wszystko, machnął ręką na wygody emeryckiego życia i ryzykując zdrowie, bezpieczeństwo oraz całą swoją fortunę, podjął próbę odnalezienia rzeczywistego grobowca Narmera. Logan się zastanowił. - Ale co mogłoby być tak cenne... Stone przerwał mu, unosząc rękę. - Tego ci nie powiem. Ale kiedy poznasz położenie grobowca - wyjaśnienie tego pozostawiam doktorowi Rushowi - zrozumiesz dlaczego, hipotetycznie, nawet jeśli nie wiemy, co konkretnie się w tym grobowcu znajduje, będziemy przekonani o niebywałej wadze jego odkrycia. Stone pochylił się, złączył czubki palców. - Moje metody, doktorze Logan, są, jak już mówiłem, niestandardowe. Decydując się na jakieś nowe przedsięwzięcie, poświęcam większość przeznaczonego na nie czasu i wydaję co najmniej połowę funduszy tylko na same przygotowania. Nie wbiję szpadla w ziemię, dopóki nie będę miał pewności, że szanse na sukces są murowane. Nie zaskoczę cię chyba zatem, jeśli powiem, że dałem projektowi zielone światło dopiero, kiedy do moich rąk trafił ten ostrakon ze swoim przesłaniem. To teraz mój priorytet. Odchylił się z powrotem na oparcie krzesła i zerknął na Rusha. Doktor po raz pierwszy zabrał głos: - Petriemu się nie udało, ale my mieliśmy więcej szczęścia. Namierzyliśmy położenie grobowca. Mamy wszystko, czego nam trzeba. Prace postępują. - I to bardzo szybko - wtrącił Stone. - Działamy pod presją czasu. Logan poprawił się na krześle. Nadal próbował ogarnąć w pełni ogrom odkrycia. - Dowiedzieliście się o istnieniu prawdziwego grobowca. Wiecie, gdzie się znajduje. Rozpoczęliście wykopaliska. Do czego zatem ja jestem wam potrzebny? - Wolałbym, żebyś sam to ocenił, na miejscu. Nie ma sensu, żebym teraz wyłuszczał przyczynę, bo nie chcę ci niczego sugerować. Powiem tylko, że wystąpiły pewne komplikacje z gatunku tych, w których jesteś ekspertem. - Innymi słowy na stanowisku archeologicznym dzieje się coś dziwnego, być może niewytłumaczalnego i prawdopodobnie przerażającego. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to wisząca nad tym miejscem klątwa. - Czyż klątwa nie wisi nad wszystkim? - spytał cicho Stone. Zapadła cisza. - Te komplikacje trzeba zanalizować, wyjaśnić i zrobić z nimi porządek - podjął po
chwili Stone. - W drodze na stanowisko Ethan może ci wstępnie przybliżyć aktualną sytuację. - A gdzie konkretnie znajduje się to stanowisko? - To, mój drogi doktorze, jest chyba najdziwniejszym elementem tej bardzo dziwnej historii. Ale dosyć o tym. - Stone wstał i podał Loganowi rękę. - Miło było cię poznać. Teraz przekazuję cię Ethanowi. Ma pełne zaufanie do twoich wyjątkowych talentów - a ja, poznawszy ciebie, również. Był to znak, że spotkanie skończone. Logan kiwnął głową i odwrócił się do drzwi. - I jeszcze jedno, doktorze Logan. Logan się obejrzał. - Proszę się sprężać. Czas pogania.
6 Samolot wystartował z kairskiego lotniska, nabrał szybko wysokości i przechylił się na skrzydło, skręcając w stronę Nilu. Lecieli na południe nad wijącą się łagodnymi meandrami i toczącą leniwie swoje czekoladowe wody rzeką. Z wysokości niewiele ponad tysiąc metrów widać było wyraźnie arabskie jednomasztowce i statki rzeczne pośród unoszących się na wodzie łach czerwonych kwiatów lotosu. Wzdłuż brzegów, poprzecinane siecią kanałów nawadniających, ciągnęły się plantacje bananów i granatów. Rush przeprosił i pomaszerował do kokpitu porozmawiać z pilotami. Loganowi było to nawet na rękę: potrzebował trochę czasu na przetrawienie w samotności tego, co dzisiaj usłyszał. Chudy, na pierwszy rzut oka wymizerowany Porter Stone zrobił na nim ogromne wrażenie. Trzeba było nie lada pasji i determinacji, żeby na podstawie tak szczątkowych informacji osiągnąć cel. Imponujące było też samo odkrycie: rzeczywisty grobowiec pierwszego egipskiego faraona, królaboga Narmera, i jego tajemnicza zawartość... kto wie, czy to nie Święty Graal egiptologii. Zieleń wzdłuż brzegów stopniowo rzedniała, bujne palmy i trawy ustępowały miejsca papirusom. Z kokpitu wrócił Rush. - Okay - powiedział z uśmiechem. - Obiecałem sobie, że nie zapytam. Ale nie mogę się oprzeć. Jak ty to, u licha, robisz? - Co jak robię? - spytał skromnie Logan. - No wiesz. To, co robisz. Jak, na przykład, przepędziłeś egzorcyzmami tego „ducha”, który od sześciuset lat nawiedzał Exeter University? I jak... Logan uniósł rękę, żeby powstrzymać kolejne pytania. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie - zawsze tak było. - No, cóż... - zastanowił się. - Ale musisz mi przysiąc, że dochowasz tajemnicy. - Przysięgam. - Że nikomu nie piśniesz słówka. Rush pokiwał gorliwie głową. - No więc tak. - Logan rozejrzał się konspiracyjnie, potem pochylił w przód, jakby gotując się do wyjawienia wielkiej tajemnicy. - Ząbki czosnku i osikowe kołki nie mają tu nic do rzeczy. Niezbędna jest rozległa wiedza z rozmaitych dziedzin - historia i teologia porównawcza to podstawa, ale nie zaszkodzi znać się również na astrologii i... eee... sztukach
tajemnych. No i mieć otwarty umysł. Słyszałeś o brzytwie Ockhama? Rush kiwnął głową. - Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem5. Najprostsze wyjaśnienie jest najczęściej tym właściwym. Ale ja kieruję się innym mottem. Właściwe wyjaśnienie jest często tym najmniej oczekiwanym, najniezwyklejszym - przynajmniej dla ludzi takich jak my: nowoczesnych, wykształconych na Zachodzie, żyjących w rozbracie z naturą, gardzących dawnymi rytuałami i wierzeniami. - Urwał. - Weźmy wspomnianego przez ciebie ducha z Exeter. Poślęczałem trochę nad starymi kronikami miasta, wypytałem miejscowych o stare legendy i już wiedziałem, że w roku tysiąc czterechsetnym lokalna społeczność dokonała tu samosądu na domniemanej czarownicy. Kiedy ustaliłem miejsce jej pochówku, wystarczyło mi odprawić rytuały z zastosowaniem pewnych chemikaliów. - Chcesz przez to powiedzieć... - Rush sprawiał wrażenie skonsternowanego. - Chcesz powiedzieć, że to naprawdę był duch? - Naturalnie. A cóż by innego? Na jakiś czas zapadło milczenie. Potem Logan poprawił się w fotelu i podjął: - Wróćmy do sprawy, którą teraz mamy się zająć. Opowieść Stone’a jest niezwykła, ale rodzi wiele pytań - i to nie tylko o to, co znajduje się w grobowcu. Na przykład, jak Stone ustalił jego lokalizację? Ten ostrakon to fascynujący artefakt, ale z pewnością nie mapa drogowa. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że Rush błądzi gdzieś myślami. Szybko jednak zszedł na ziemię. - Sam nie znam wszystkich szczegółów. Wiem tylko, że w to przedsięwzięcie zaangażował ogromne środki zarówno finansowe, jak i organizacyjne - z zachowaniem jak najdalej idącej dyskrecji, rzecz jasna. I wiem jeszcze, że zaczął od studiowania marszrut Petriego. Skąd ten stary egiptolog, po odczytaniu ostrakonu, wiedział, gdzie szukać? Nie wyjechałby przecież w takim pośpiechu do Egiptu w ciemno. Tak więc Stone zaczął składać znane fakty w jedną całość. I rozpoczął poszukiwania w okolicach świątyni Horusa w Hierakonpolis. - Gdzie? - W stolicy Egiptu Górnego. Siedzibie króla Narmera, z czasów zanim ten najechał żyzne ziemie na północy i zjednoczył kraj. Tam na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku znaleziono Paletę Narmera. I wiadomo, że Petrie w swoich wczesnych ekspedycjach zapuszczał się na południe aż do Hierakonpolis. - Stolica Narmera - wymruczał Logan. - Miejsce odnalezienia Palety Narmera oraz,
jak przypuszczam, tego ostrakonu. A na dodatek obiekt zainteresowań Petriego. To tam znajduje się grobowiec Narmera - w Hierakonpolis? Rush pokręcił głową. - Tam znajdował się tylko dokument opisujący jego lokalizację. Logan nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Faktycznie - przyznał w końcu. - Hierakonpolis odpada. Przecież powiedziałeś, że to nie będzie taki zwyczajny Egipt. - Zerknął z ukosa na doktora. - Co to niby miało znaczyć? Rush zachichotał. - Ciekaw byłem, kiedy zapytasz. Porozmawiamy o tym na łodzi. - Na łodzi? Rush kiwnął głową i w tym momencie Logan poczuł, że samolot zaczyna wytracać powoli wysokość. Wyjrzał przez okno i zobaczył Nil rozszerzający się w Jezioro Nasera. Piętnaście minut później wylądowali tuż za jeziorem, na małym lotnisku polowym: pojedynczym, wyboistym pasie startowym, który otaczała jałowa pustynia. Przesiedli się z samolotu do czekającego na nich jeepa. Kierowca przeniósł torby Logana oraz dużą, nieoznakowaną, metalową skrzynię na tył samochodu, po czym wsiadł za kierownicę i ruszyli na zachód, w stronę rzeki. Nisko nad wodą leciało stado ibisów. Gdzieś w oddali zaryczał hipopotam. Jeep zatrzymał się przy długim, drewnianym molo. Rush wysiadł i ruszył przodem w kierunku najosobliwszej jednostki pływającej, jaką Logan w życiu widział, przycumowanej do pomostu. Miała co najmniej dwadzieścia pięć metrów długości, i jak na tę długość była bardzo wąska. Zanurzenie też było zadziwiająco małe i nie przekraczało osiemdziesięciu centymetrów. Większą część pokładu zajmowała dwupoziomowa nadbudówka. Z obu stron dziobu wystawały nad wodę dwa małe, otwarte pomosty. Ale najdziwniejsze było to, co znajdowało się na rufie: masywna, stożkowa klatka ze stali skierowana węższym końcem do przodu, wielka jak kapsuła kosmiczna Gemini i z grubsza tego samego kształtu. Mieściła wielkie, pięciołopatowe śmigło. Cały zespół zamocowany był na stałe na rufowej części pokładu. - Boże drogi - wykrztusił Logan. - Ślizgacz wodny na sterydach. - Trafne określenie. - W drzwiach od przodu nadbudówki pojawił się mężczyzna. Miał pięćdziesiąt kilka lat, głęboko osadzone oczy, obcięte na zapałkę siwe włosy i był średniej budowy ciała. Podszedł do trapu i zaprosił ich gestem na pokład. - To James Plowright - wyjaśnił Rush. - Starszy pilot ekspedycji. - Fajna łajba - powiedział Logan.
- No. - Mężczyzna kiwnął głową. - Jak się sprawuje? - spytał Logan. - Ujdzie. - Plowright miał szkocki akcent i jak to Szkot był oszczędny w słowach. Logan obejrzał się na zespół śmigła. - Co je napędza? - Podrasowana turbina gazowa Lycoming P pięćdziesiąt trzy ze śmigłowca Huey. Logan gwizdnął z podziwem. - Za mną - powiedział Rush, a zwracając się do Plowrighta, dorzucił: - Jak jesteś gotów, Jimmy, to możesz odbijać. Plowright kiwnął głową. Rush skierował się w stronę rufy. Ze względu na gabaryty nadbudówki przejście było bardzo wąskie i gdyby nie reling, Logan nie odważyłby się chyba podążyć za doktorem. Minęli kilkoro zamkniętych drzwi i Rush skręcił w pierwsze otwarte. Logan za nim. Znaleźli się w skąpo oświetlonym pomieszczeniu. Kiedy wzrok przywykł do półmroku, Logan stwierdził, że to gustownie urządzony salonik umeblowany sofami i wyściełanymi ławami. Na ścianach wisiały oprawione w ramki fotografie o tematyce żeglarskiej i sportowej. W powietrzu unosił się zapach pastowanej skóry i środka owadobójczego. Kierowca jeepa złożył w kącie torby Logana i metalową skrzynkę, ukłonił się i wrócił na pokład. - Co w niej jest? - spytał Logan, wskazując na skrzynkę. Rush się uśmiechnął. - Twarde dyski z plikami spraw prowadzonych przez Centrum. Nie mogę na czas pobytu tutaj odciąć się całkowicie od swoich zawodowych obowiązków. Po chwili Logan usłyszał stłumiony wizg dochodzący od strony rufy - silnik wszedł na obroty, ślizgacz zadrżał, odbił od molo i skierował się w górę rzeki w kierunku Sudanu. - Mamy dwie takie jednostki, zbudowano je na potrzeby ekspedycji - powiedział Rush, kiedy siadali na wyściełanej ławie pod ścianą. - Wykorzystujemy je do transportu zaopatrzenia na stanowisko. Głównie obiektów zbyt masywnych albo podatnych na uszkodzenie, by zrzucać je na spadochronach - na przykład, nowoczesny sprzęt. Albo specjaliści. - Trudno mi sobie wyobrazić stanowisko archeologiczne, które potrzebowałoby takiej łodzi. - Kiedy je zobaczysz, zrozumiesz. Obiecuję. Logan oparł się o ścianę.
- No dobrze, Ethanie. Poznałem Stone’a. Wiem już, czego szukacie. Najwyższy czas, żebyś mi wreszcie powiedział, dokąd płyniemy. Rush się uśmiechnął. - Znasz określenie „piekło na ziemi”. - No pewnie. - No to się przygotuj. Bo właśnie tam zmierzamy.
7 Rush pochylił się na ławeczce, wspierając łokcie na kolanach. - Słyszałeś o Suddzie? Logan się zastanowił. - Coś mi się chyba obiło o uszy. - Ludzie myślą, że Nil to po prostu długa, szeroka rzeka, która leniwie toczy swe wody od źródła gdzieś w sercu Afryki ku morzu, nie napotykając po drodze żadnych przeszkód. Nic bardziej mylnego. Przekonali się o tym na własnej skórze pierwsi angielscy podróżnicy - Burton, Livingstone i inni - kiedy natknęli się na Sudd. Ale zerknij na to - opisze ci to miejsce wymowniej, niż ja bym to zrobił. - Rush wskazał na książkę leżącą na pobliskim stoliku. Logan dopiero teraz ją zauważył. Był to podniszczony egzemplarz Białego Nilu6 Alana Mooreheada, historia eksploracji rzeki; pamiętał jak przez mgłę, że przeglądał ją w dzieciństwie. - Strona dziewięćdziesiąta piąta - powiedział Rush. Logan przekartkował książkę, znalazł tę stronę i zaczął czytać. Nil... to niezwykła rzeka. Płynie zrazu przez pustynię szeroka, w miarę spokojna... I nagle skręca na zachód, wilgotność powietrza wzrasta, brzegi robią się bardziej zielone, i to jest pierwsze ostrzeżenie przed wielką przeszkodą, która leży na jej kursie, a zwie się Sudd. Nie ma na świecie mokradeł budzących większą grozę. Sam Nil gubi się w tym ogromnym morzu papirusowych paproci i gnijącej roślinności, a w cuchnącej duchocie, jaka tu panuje, pleni się tropikalne życie, które niewiele się zmieniło od początku świata; jest prymitywne i wrogie człowiekowi jak Morze Sargassowe... region ten to ani ląd, ani woda. Rok po roku nurt nanosi tu coraz więcej pływających roślin i upycha je w zestalone grudy grube nawet na dwadzieścia stóp i na tyle wytrzymałe, że może po nich stąpać słoń. Ale co jakiś czas te grudy rozdzielają się na wysepki, a potem scalają znowu w innym miejscu, w zupełnie innym kształcie, i tak w nieskończoność... Tutaj nie było nigdy teraźniejszości, o przeszłości już nie wspominając; czasami powstają bardziej trwałe wyspy twardego gruntu, ale pośród tego pustkowia dryfujących wodorostów i błota nie przeżyłby nikt, nawet najprymitywniejszy dzikus. Niższe formy życia czują się tu jak w raju, ale człowiekowi Sudd oferuje tylko głód, chorobę i śmierć. Logan odłożył książkę. - Boże. Takie miejsce naprawdę istnieje?
- A istnieje, istnieje. Zobaczysz je przed zmrokiem. - Rush poprawił się na ławce. Wyobraź
sobie:
obszar o powierzchni
dobrych dwustu
pięćdziesięciu
kilometrów
kwadratowych, nie tyle bagno, co labirynt papirusowego gąszczu i nasiąkłych wodą pni. I błoto. Wszędzie błoto, błoto bardziej zdradliwe niż ruchome piaski. Sudd nie jest głęboki, miejscami ma tylko dziewięć, dziesięć metrów, ale jest tak zarośnięty plątaniną wodorostów i tak zamulony, że nurek nie widzi dalej swego nosa. Za dnia roi się w nim od krokodyli, w nocy - od moskitów nad nim. Żaden z pierwszych podróżników nie odważył się przez niego przejść; woleli go okrążyć. Sudd nie jest może dzisiaj tak nieprzystępny i nieprzebyty jak w czasach, kiedy opisywał go Moorehead, ale nadal nie ma z nim żartów. Znajduje się w rozległej, płytkiej dolinie. I z roku na rok się rozrasta. Niewiele, ale rośnie. Jest jak żywe stworzenie - i dlatego potrzebna nam taka wąska łódź. Przepłynąć przez Sudd to jak przebijać igłą korę drzewa. Wysyłamy codziennie helikopter zwiadowczy, który dokumentuje przemieszczanie się wirów, nanosi na mapę nowe szlaki między nimi. A te szlaki codziennie się zmieniają. - To by znaczyło, że ta łódź to coś w rodzaju lodołamacza - stwierdził Logan. Rush kiwnął głową. - Małe zanurzenie pomaga jej unikać podwodnych przeszkód, a śmigło na rufie dostarcza mocy wystarczającej, by przebić się przez największą gęstwinę. - Masz rację - stwierdził Logan. - To piekło na ziemi. Ale dlaczego... - urwał. - O, nie. Rush pokiwał głową. - Tak, tak. - Boże drogi. - Logan podrapał się po głowie. - I tam znajduje się grobowiec Narmera? Ale jak to możliwe? - Pamiętasz, co powiedział Stone? Pomyśl tylko. Narmer przedsięwziął nadzwyczajne środki, by utrzymać w tajemnicy położenie swojego grobowca. Wyjechał z właściwego Egiptu aż za szóstą kataraktę, do Nubii - niebezpieczna podróż przez wrogie kraje. Biorąc pod uwagę, jak wcześnie w dziejach Egiptu to było - pamiętaj, że to okres archaiczny, Pierwsza Dynastia - jest to dokonanie na miarę Wielkiej Piramidy. Poza tym Narmer jest jedynym faraonem, którego nie pochowano w Egipcie - wszyscy faraonowie po nim grzebani byli w egipskiej ziemi. Logan kiwnął głową. - Czyż biorąc to wszystko pod uwagę, Jeremy - ciągnął Rush - ten niewiarygodny wysiłek, koszt i ryzyko, można mieć wątpliwości, że grobowiec Narmera musi zawierać coś cennego?
- Ale te nieprzebyte mokradła... - Logan pokręcił głową. - Wyobraź sobie, jakie logistyczne wyzwania pociągała za sobą budowa grobowca - zwłaszcza w tamtych prymitywnych czasach, na wrogim terytorium. - I w tym właśnie całe szatańskie piękno tego przedsięwzięcia. Pamiętasz, jak mówiłem, że Sudd z roku na rok rozlewa się coraz szerzej? Narmer o tym wiedział. Mógł zbudować swój grobowiec na obrzeżach Suddu, zachowując w tajemnicy jego lokalizację. Pod powierzchnią doliny Suddu rozciąga się ogromny system wulkanicznych jaskiń. Przewidywał, że po jego śmierci rozlewające się mokradła pochłoną z czasem grobowiec i nie pozostanie po nim najmniejszy ślad. Że natura już o to zadba. - Rush pokręcił głową. I zadbała. Aż za dobrze. - Co to znaczy? - Słyszałeś, co mówił Stone. Stanowisko jest już gotowe i prace na nim ruszyły. Idzie jak w zegarku. Wszyscy eksperci, technicy, archeologowie, mechanicy i cała reszta są na miejscu. Tylko... - tu się zawahał. - Tylko ustalenie dokładnego położenia grobowca okazało się trochę trudniejsze, niż przewidywali eksperci Stone’a. - Rush westchnął. - Naturalnie trzeba, jak zwykle, unikać rozgłosu - może nie do tego stopnia, co na typowym stanowisku archeologicznym, ale trzeba. Poza tym jest to najgorszy okres na prowadzenie takich badań pora deszczowa. Sudd jest teraz jeszcze bardziej nieprzyjazny, niebezpieczny i niezdrowy. Logan przypomniał sobie słowa Stone’a: Czas pogania. - To po co się tak śpieszyć? Nie lepiej zaczekać na porę suchą? Grobowiec stoi tam już pięć tysięcy lat - może jeszcze poczekać sześć miesięcy na odkrycie. W odpowiedzi Rush wstał i skinąwszy na Logana, ruszył do drzwi. Wyszli na pokład i skręcili w stronę dziobu. Słońce - wcześniej bezlitosna, rozpalona do białości kula, teraz gniewny pomarańczowy bąbel - zniżało się ku horyzontowi. Cięty dziobem łodzi Nil rozbiegał się na dwie strony grubymi, pofałdowanymi bruzdami. Krzyk wodnego ptactwa cichł, przybierały za to na sile dziwne porykiwania dolatujące z obu brzegów. Rush rozłożył ręce. Logan, rozglądając się, zobaczył pasma wzgórz ciągnące się wzdłuż brzegów, tworzące przed nimi ogromny amfiteatr, który rozpościerał się jak okiem sięgnąć. - Widzisz? - spytał Rush. - Za tymi wzgórzami, po sudańskiej stronie granicy, powstaje zapora Af’ayalah. Kończą już jej budowę. Za pięć miesięcy wszystko to - cała ta zakazana kraina - znajdzie się pod wodą. Logan patrzył w zapadające ciemności. A więc stąd ten pośpiech. Leniwy prąd niósł paprocie, pierwsze pojedyncze kępki papirusów. Ale te kępki
zaczną zaraz tworzyć małe wysepki, łączyć się z wystającymi nad wodę, przypominającymi miniaturowe wulkany wzgórkami błota. - Ta zapora to dla nas doskonała przykrywka - ciągnął Rush. - Podajemy się za zespół badający tutejszy ekosystem, dokumentujący go, zanim na zawsze zniknie. Ale zachowanie tych pozorów na dłuższą metę pociąga za sobą dodatkowe koszty i z czasem staje się coraz trudniejsze. Śmieci na wodzie gęstniały, łódź zaczęła zwalniać. Logan widział ogromne kłody sczepione ze sobą jakby w tytanicznej walce, obwieszone mchem i rozkładającymi się wodorostami. W powietrzu gęstniał odór zgnilizny i zbutwiałych roślin. Z nadbudówki wyszli dwaj marynarze, każdy z dziwaczną, przypominającą harpun dzidą, za którą ciągnął się wąż pneumatyczny. Zajęli stanowiska na platformach po obu stronach dziobu, pochylili się nad wodą i czekali z tymi dzidami w gotowości. Nagle na nadbudówce rozbłysnął reflektor i zapadające ciemności przebił snop surrealistycznego, błękitnego światła. Obroty turbiny spadły jeszcze bardziej. Zaczynało mżyć. Na wodzie unosił się i otaczał ich już zewsząd coraz grubszy i zbity, niemal nieprzebyty kożuch wodorostów, papirusów, gałęzi sklejonych obrzydliwym błockiem. Mężczyźni na dziobie dzidami pneumatycznymi zaczęli odpychać z drogi co większe kłody i grudy roślinnych zlepków. Łódź płynęła dalej oczyszczonym na chwilę wąskim torem wodnym. Logan wypatrzył kołyszące się wśród mokradeł światełko, połyskujące odbitym blaskiem reflektora łodzi. Jeden z marynarzy wyłowił je, kiedy przepływali obok. - Helikopter rozpoznawczy krążący za dnia nad Suddem zrzuca boje świetlne znaczące nową drogę przez to piekło - wyjaśnił Rush. - Łódź tylko tędy może się przebić. Pełzli przed siebie w coraz grubsze warstwy unoszącej się na wodzie roślinności. Odgłosy dochodzące z brzegów - jeśli te mokradła w ogóle miały jakieś brzegi - ścichły. Otaczało ich teraz cmentarzysko martwych albo umierających roślin zbitych w jeden kolosalny kłąb. Stali na dziobie łodzi podążającej szlakiem wytyczonym świetlnymi bojami, mało co się odzywając. Loganowi wydawało się czasami, że zabrnęli w ślepą uliczkę, ale za każdym razem, po wykonaniu zwrotu, śmierdzący, wypiętrzony miejscami do wysokości nadbudówki kożuch znowu rozstępował się przed dziobem. Jednak po pewnym czasie dotarli do miejsca, przez które nie dało się przepłynąć. Kapitan Plowright w sterówce podbił obroty turbiny; łódź wspięła się na zlepioną kępę i zaczęła po niej sunąć ze straszliwym zgrzytem szorującego po podłożu dna. Logan domyślał się teraz, dlaczego zespół napędowy z tym ogromnym śmigłem zamontowano na pokładzie rufowym - normalna śruba nie zdałaby w tym środowisku egzaminu. Dwaj marynarze na
pomostach dziobowych pracowali wytrwale swoimi pneumatycznymi drągami. Lepka duchota i smród rozkładającej się roślinności stawały się nie do zniesienia. - To był długi dzień - odezwał się nagle Rush. - Jutro poznasz kilku najważniejszych członków ekipy. I dostaniesz to, na co chyba najbardziej czekasz. - Czyli co? - Ostatni element tej układanki. Ten, który odpowie na jeszcze jedno twoje pytanie: co wy wszyscy tutaj robicie? Tutaj? Logan spojrzał przed siebie. I nagle zrozumiał. Łódź wykonała ostry zwrot, przebiła się przez ogromną kurtynę splątanych gałęzi i papirusów, i oczom Logana ukazał się najniezwyklejszy z niezwykłych widok. Przed nimi na platformie ułożonej na co najmniej sześciu wielkich pontonach unosiło się małe miasteczko. Spod niezliczonych moskitier prześwitywał blask lamp elektrycznych. Rozpostarte nad nadbudówkami brezentowe płachty wielkości boisk futbolowych czyniły kompleks niewidocznym z powietrza. Słychać było cichy szum pracujących generatorów ledwie wybijający się ponad brzęczenie owadów i wrzaski rybitw unoszących się nad ich łodzią. Coś nieprawdopodobnego - przyczółek cywilizacji tutaj, na tym odludziu, w tej upiornej okolicy, która równie dobrze mogłaby być powierzchnią któregoś z księżyców Jowisza. Byli na miejscu.
8 Ślizgacz zwolnił i dał sygnał syreną. Niemal natychmiast pod jedną z brezentowych płacht zapłonął prostokąt świateł. Pomimo zmęczenia Logan obserwował z fascynacją, jak moskitiera podjeżdża w górę niczym kurtyna w teatrze. Wśliznęli się powoli pod brezent, do krytej mariny. Po lewej cumował jeszcze jeden wielki ślizgacz, identyczny z tym, którym płynęli, po prawej, przy krótkich pływających pomostach - liczne mniejsze łodzie i skutery wodne. Plowright wprowadził ślizgacz na przyporządkowane mu stanowisko i pomostem nadbiegł ktoś w szortach i kwiecistej koszuli, żeby odebrać cumy. Moskitiera opadła z powrotem z cichym poszumem. Logan się obejrzał. Sudd oglądany z zalanej światłem mariny spowijała nieprzenikniona czerń. - Za mną - rzucił doktor Rush, schodząc pierwszy po metalowym trapie na pomost, którym dotarli na wielką, podobną do barki konstrukcję pod przypominającą cyrkowy namiot kopułą z nieprzezroczystego mylaru. - Siódma wieczór lokalnego czasu - powiedział Rush. Nawet teraz było parno, nieprzyjemnie.
Z ciemności
za
moskitierami
dolatywał
szum
deszczu
zmieszany
z brzęczeniem owadów, rechotem żab i odgłosami wydawanymi przez jakieś inne, niezidentyfikowane stworzenia. Logan się rozejrzał. - To coś ma jakąś nazwę? Rush się roześmiał. - Oficjalnej nie. Dla większości pracujących tu ludzi jest to po prostu Stacja. Składa się z sześciu pływających struktur - „modułów” - oznakowanych kolorami. Ten, na który teraz weszliśmy, to Zielony. Znajduje się tutaj zaplecze ekspedycji - kontakt z dostawcami, koordynowanie transportu, konserwacja sprzętu i łodzi, i tym podobne. Moduł ten pełni również funkcję oficjalnej wizytówki ekspedycji. Szli teraz wąskim, brudnym, obdrapanym korytarzem, mijając pootwierane drzwi. Było tu trochę chłodniej niż na zewnątrz i Logan zauważył, że ściany faktycznie pomalowane są na zielono. Zaglądał ciekawie do pomieszczeń po obu stronach. W każdym zatrzęsienie komputerów, kamer wideo na trójnogach oraz tablice z wykresami i legendami do nich. Zabałaganione laboratoria - na pierwszy rzut oka ekologiczne i biologiczne - z pełnym wyposażeniem do badania pobranych próbek. Wszystkie te pomieszczenia miały jedną cechę wspólną - było w nich ciemno i głucho.
- Co to wszystko ma znaczyć? - spytał Logan, wskazując głową jedne z otwartych drzwi. - Oficjalna wizytówka, jak już wspomniałem. Logan pokręcił głową. - Wizytówka wizytówką, ale nikt was nie pyta, jaki sens ma badanie tej zakazanej okolicy? Rush zachichotał. - Miejscowe władze pewnie się dziwią - a my chcemy, żeby tak było. Po co badać mokradła przeklinane powszechnie od czasu ich odkrycia? Ale głośno o to nigdy nie zapytali, zarobili na wydaniu stosownych zezwoleń i to im wystarcza. To chyba jedyny plus takiego usytuowania stanowiska - nikt nie wpadnie do nas z niezapowiedzianą wizytą. Mieliśmy tu oficjalnego przedstawiciela władz, kiedy uruchamialiśmy stanowisko. Wieźliśmy go okrężną drogą, a na czas, przez który bawił na terenie kompleksu, wyłączyliśmy klimatyzację. Więcej podobnych odwiedzin się nie spodziewamy - ale w razie konieczności te atrapy laboratoriów i biur można w ciągu pięciu minut uruchomić. Szli dalej centralnym korytarzem modułu Zielonego, mijając teraz rzeczywiste biura w jednym ktoś pisał coś na klawiaturze terminala, w innym ktoś rozmawiał przez krótkofalówkę. Skręcili w boczny korytarz, który doprowadził ich do ciemnego, okrągłego otworu przesłoniętego od sufitu do podłogi szerokimi, półprzezroczystymi pasami plastiku. Loganowi przypominał wejście do sali lotniskowej karuzeli bagażowej. Rush odgarnął te pasy plastiku i przeszedł, Logan za nim. Znaleźli się znowu na zewnątrz, w wąskim tunelu z moskitier wspartym na pontonach. Było ciemno, choć oko wykol, a brzęczenie chmar owadów jeszcze się nasiliło, zagłuszając buczenie generatorów. Loganowi przemknęło przez myśl, że nie zmrużyłby chyba oka, gdyby przyszło mu spędzić noc pod gołym niebem w tym piekielnym hałasie. Korytarz kołysał się, kiedy nim szli, i słychać było kląskanie i plusk dolatujące spod ich stóp. Najwyraźniej przechodzili z jednej z tworzących kompleks barek na inną. - Wszystkie te struktury są zakotwiczone do dna Suddu - wyjaśnił Rush. - I to zakotwiczone bardzo precyzyjnie - nie mogą się przesunąć nawet o metr. Nasza praca jest uzależniona od nawigacji GPS. Ale wkrótce sam się o tym przekonasz. - Nadzwyczajne. - Najbardziej nadzwyczajnej części jeszcze nie widać. Jak się pewnie domyślasz, mokradła takie jak Sudd wydzielają mnóstwo metanu. Pod każdym modułem znajduje się zespół urządzeń. Metan jest sprężany i przetwarzany w specjalnych komorach na ekologiczne
paliwo. Następnie przesyła się go rurociągami do dwóch zewnętrznych generatorów. Wykorzystujemy go również jako paliwo do wszystkiego, od silników łodzi po palniki Bunsena. Jeśli chodzi o energię, jesteśmy całkowicie samowystarczalni. - Coś niebywałego. Dlaczego wszędzie się tak nie robi? - No cóż, gnijąca zieleń nie pokrywa, dzięki Bogu, całej planety. - Faktycznie. - Logan roześmiał się. - Czy to nie stwarza zagrożenia? - Instalacja gazowa w twoim mieszkaniu też stwarza zagrożenie. To system zamknięty, monitorowany przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a nad wszystkim czuwa w pełni automatyczny system bezpieczeństwa. Poza tym regularne sprowadzanie tutaj tysięcy galonów ropy i gazu mogłoby wzbudzić podejrzenia. A Stone nie tylko nie lubi zwracać na siebie uwagi, ale również pozostawiać śladów swojej działalności, stara się jak najmniej szkodzić środowisku. Takie rozwiązanie temu sprzyja. Przeszli przez kolejną zasłonę z plastikowych pasów i znaleźli się w drugiej, ogromnej, pomalowanej na jasnoniebiesko strukturze zwieńczonej kopułą rozpiętą nad skupiskiem kabin. - To moduł Niebieski - wyjaśnił Rush. - Kwatery załogi. Tutaj chociaż coś się działo. Minęli świetlicę z elektrycznymi bilardami i planszami do gry w shuffleboard; potem minibibliotekę z wygodnymi krzesłami, czasopismami i półkami pełnymi książek; następnie pomieszczenie, w którym przy małych stolikach siedziało kilka czteroosobowych grupek pochłoniętych grą w karty. Logan słyszał wybuchy śmiechu oraz strzępki rozmów prowadzonych po francusku, niemiecku i angielsku. - Brydż stał się już tradycją na stanowiskach archeologicznych Stone’a - powiedział Rush. - Grywa się w niego w czasie wolnym. Stone uważa, że pomaga się odprężyć po trudach dnia, nie dopuszcza do rozpamiętywania izolacji i rozłąki z bliskimi, a jednocześnie wyostrza umysł. - Ile osób pracuje na tej stacji? - Dokładnej liczby sobie nie przypominam. Ale gdzieś około stu pięćdziesięciu. Zatrzymali się przed drzwiami ni to kantyny, ni mesy. - Chcesz coś przegryźć, zanim pokażę ci twoją kwaterę? - spytał Rush. Logan pokręcił głową. - Nie, dziękuję. - Pozwól jednak, że na wszelki wypadek coś ci stąd wezmę - Rush wszedł do środka. Logan został na korytarzu. W mesie przebywało kilkanaście osób. Wszyscy jedli kolację. Towarzystwo było mocno przemieszane: naukowcy w laboratoryjnych fartuchach
siedzieli ramię w ramię z prostymi, utytłanymi w błocku, powalanymi olejem silnikowym robotnikami. Rush wrócił z papierową torbą. - Masz tu kanapkę z boczkiem, sałatą i pomidorem, jabłko i puszkę mrożonej kawy powiedział. - Na wypadek, gdybyś jednak zgłodniał. Za zakrętem korytarza znajdowały się sypialnie. Panował tu większy gwar - rozmowy, śmiechy, głośna muzyka z cyfrowych odtwarzaczy, ścieżki dźwiękowe filmów odtwarzanych na laptopach albo tabletach. Rush zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami oznaczonymi numerem 032. - To twój pokój - powiedział, otwierając drzwi i przepuszczając Logana przodem. Pokój był urządzony po spartańsku, ale schludny. Stały tu biurko, łóżko, dwa krzesła, szafka i wpuszczona w ścianę komódka z szufladami. - Zaraz przyniosą ci twój bagaż - podjął Rush. - A jutro oficjalnie cię przeszkolimy i zapoznamy z rozkładem kompleksu. Teraz jesteś pewnie zmęczony. - Raczej oszołomiony. Rush się uśmiechnął. - Ja muszę jeszcze zajrzeć do ambulatorium. Zjemy razem śniadanie? Powiedzmy o ósmej rano? - Też pytanie. - No to jesteśmy umówieni. - Rush ścisnął go za ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Izolacja akustyczna była tu lepsza, niż Logan się spodziewał - niemal całkowicie wytłumiała panujący na korytarzu harmider. Przestawiał właśnie zegarek na lokalny czas, kiedy rozległo się pukanie do drzwi i młodzieniec z wiechciem farbowanych na marchewkowy kolor włosów wniósł jego bagaże. Logan podziękował mu, zamknął drzwi i wyciągnął się na łóżku. Właściwie to zmęczony nie był, ale musiał poukładać sobie w głowie ten natłok informacji i wrażeń, jakimi był bombardowany przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. Nie do wiary - był tutaj, w ogromnym kompleksie połączonych kładkami platform osłoniętych brezentowymi płachtami i moskitierami, a wszystko to pływające pośród posępnych mokradeł, setki mil od cywilizacji... Po pięciu minutach spał już kamiennym snem i śniło mu się, że stoi sam, samiuteńki, na czubku piramidy otoczonej bezkresnym morzem rozfalowanych, parujących ruchomych piasków.
9 Ranek następnego dnia był bardzo pracowity. Logan, zgodnie z umową, zjadł z Rushem śniadanie. Potem Rush zaprowadził kolegę z powrotem do modułu Zielonego, gdzie go oficjalnie przeszkolono, wydano kartę identyfikacyjną, a rzeczowa kobieta z podlondyńskim akcentem zrobiła mu dwudziestominutowy wykład z topografii kompleksu. Wszystko szło sprawnie, bez zgrzytów, z niemal wojskową precyzją: widać było, że to maszyneria oliwiona i dopieszczana podczas wielu wcześniejszych misji. Po wykładzie z topografii kobieta poprosiła go o oddanie telefonu komórkowego, zapewniając, że dostanie aparat z powrotem, kiedy będzie wyjeżdżał. Kiedy już dołączysz do tego projektu, będziesz może miał trudności z dodzwonieniem się dokądkolwiek, pisał Rush w swoim emailu. Logan już wiedział dlaczego - przez obsesję Stone’a na punkcie tajności. Chociaż było mało prawdopodobnym, żeby ktokolwiek złapał swoją komórką zasięg na takim odludziu. - Po lunchu masz spotkanie z Tiną - poinformował go Rush, kiedy wychodzili na wąski korytarz. - Z jaką Tiną? - Z doktor Christiną Romero. Jest egiptologiem. Pomoże ci wypełnić resztę formularzy i wprowadzi w obowiązki. Czasami potrafi być trochę humorzasta i ma opinię zdecydowanej przeciwniczki rabowania grobów, ale w tym, co robi, jest najlepsza. - Zawahał się na chwilę, jakby chciał dorzucić coś jeszcze. - Ale to dopiero po lunchu. I tak sobie myślę, że w międzyczasie nie zaszkodziłoby ci pokazać, czym się tutaj zajmujemy. - O niczym innym nie marzę - odparł Logan. - Może się wreszcie dowiem, po co mnie tu ściągnięto. Ruszyli korytarzem. Logan szybko stracił orientację w tym labiryncie biur, laboratoriów i magazynów sprzętu. Mijali naukowców w laboratoryjnych fartuchach, mechaników w kombinezonach, a w pewnym momencie - o dziwo - tęgiego brodacza w kowbojskich butach i kapeluszu. - Fizyczny - mruknął Rush, jakby to coś wyjaśniało. Wkroczyli na kolejny ułożony na pontonach, osłonięty mylarem i moskitierami, biegnący kilkanaście centymetrów nad powierzchnią mokradeł pomost. Na jego końcu doktor przeszedł przez kolejną zasłonę z plastikowych pasów. Postępujący za nim Logan zatrzymał się jak wryty. Byli w ogromnej hali. Pod jedną z żółtych ścian stał rząd kilkudziesięciu pomalowanych na szaro szafek. Pod przeciwległą ścianą ciągnęły się stelaże ze specjalistyczną aparaturą - serwerami, oscyloskopami, sondami głębinowymi, sonarami
i dziesiątkami rodzajów jeszcze bardziej egzotycznego sprzętu. Posadzkę pomieszczenia zaściełała plątanina przewodów i kabli zasilających, które niknęły w dużym okrągłym otworze wyciętym pośrodku. Ten przypominający studnię otwór otoczony był barierką i obstawiony aparaturą. - Oto moduł Żółty - wyjaśnił z dumą w głosie Rush, zataczając krąg ręką. - Przodek prac wykopaliskowych. Ruszył ku centrum pomieszczenia, Logan za nim, spoglądając pod nogi, żeby nie potykać się o kable. Wokół otworu pośrodku posadzki zebrało się kilka osób - jedni obserwowali wskazania instrumentów, inni, w skafandrach nurków, siedzieli na ławkach i rozmawiali przyciszonymi głosami. Przy małym punkcie medycznym siedziała kobieta w stroju pielęgniarki i pisała coś na laptopie. Logan zbliżył się do otworu i zajrzał do niego ostrożnie. Dziura miała dobre dwa i pół metra średnicy. Widział przez nią, jakieś pół metra pod swoimi stopami, brązowozieloną powierzchnię Suddu. W nozdrza uderzył go smród unoszącego się nad nią, cuchnącego oparu. W mroczną głębię opuszczone były dwie drabinki i kilka grubych kabli. Rush wskazał ruchem głowy otwór. - To nasz interfejs z mokradłami. Nazywamy go Paszczą. - Paszczą? Rush uśmiechnął się ponuro. - Nawet pasuje, prawda? Logan musiał przyznać mu rację. Po drugiej stronie Paszczy stał ogromny, płaski monitor podłączony do zespołu jednostek centralnych. Wyświetlany na nim obraz przypominał skrzyżowanie szachownicy i kuponu na jakąś loterię - podzielony był na sto - dziesięć w pionie, dziesięć w poziomie różnokolorowych kwadratów. Część z nich zawierała dziwne symbole, część małe loga i linijki tekstu. Reszta była pusta. Obok tego monitora stała przemysłowa drabina na kółkach, taka jakich używa się w magazynach do układania towaru na półkach. A na jej szczycie, z rękoma założonymi na szerokiej piersi, stał mężczyzna z cygarem w ustach, pomimo wiszących wszędzie tabliczek z napisem ZAKAZ PALENIA. Był łysy, czaszka lśniła mu w blasku wielkich podsufitowych lamp, i widać było od razu, że spędził wiele lat na słońcu, bo jego skóra miała kolor przeżutego tytoniu. Nie miał więcej jak metr sześćdziesiąt wzrostu, ale biła od niego pewność siebie i autorytet. Doktor Rush obszedł Paszczę i zatrzymał się przy drabinie.
- Witaj, Frank - zwrócił się do stojącego na niej mężczyzny. - Chciałbym ci kogoś przedstawić. Mężczyzna spojrzał na nich z góry. Potem rozejrzał się bacznie po pomieszczeniu, tak jakby upewniał się, czy wszystko na pewno jest pod kontrolą. Na koniec, puszczając z cygara obłoczki dymu, zszedł z drabiny. - Jeremy, to Frank Valentino - powiedział Rush. - Nasz boss od nurkowania i prac wykopaliskowych. Valentino wyjął z ust cygaro, popatrzył w zadumie na przeżuty koniec, wsunął je z powrotem do ust i wyciągnął mięsiste łapsko. - Frank, przedstawiam ci Jeremy’ego Logana - podjął Rush. - Przywiozłem go wczoraj. W oczach Valentino zamajaczył cień zainteresowania. - A, słyszało się, słyszało - odezwał się. Głos miał zadziwiająco głęboki i pozbawiony jakiegokolwiek akcentu. - Doktor duchołap. Logan znieruchomiał na chwilę, a potem ni z tego, ni z owego wyrzucił przed siebie ręce, rozczapierzył palce i nachylając się do Valentino, huknął: Buuu! Valentino odskoczył. - Panienko Przenajświętsza - wymruczał, żegnając się. Logan zauważył kątem oka tłumiony uśmiech błąkający się po wargach Rusha. W ciche rozmowy techników i nurków wdzierał się od czasu do czasu zniekształcony, skrzekliwy głos z krótkofalówki. Teraz znów się odezwał: - Romeo Foxtrot Dwa, na zejściu. - Zrozumiałem, Romeo Foxtrot - powiedział mężczyzna siedzący obok wielkiego monitora, przy konsoli łączności radiowej. - Twój sygnał na piątkę w pięciostopniowej skali. Rush pokazał na Paszczę: - Do czasu zlokalizowania grobowca to stąd prowadzone są wszystkie prace rozpoznawcze i kartograficzne. - Ale przecież Sudd jest ogromny - zauważył Logan. - Skąd wiedzieliście, gdzie założyć to stanowisko? - Tina Romero ci to wyjaśni. Wyznaczony wstępnie obszar poszukiwań miał około dziesięciu kilometrów kwadratowych. Potem za radą naukowców, no i... z innych względów... zawęziliśmy go do kwadratu o boku półtora kilometra. - Dwa i pół kilometra kwadratowego - powtórzył Logan, kręcąc z podziwem głową.
Rush wskazał na ogromny monitor. - Widzisz tutaj odwzorowanie kształtu dna Suddu - to teren pod nami podzielony na siatkę dziesięciu pól na dziesięć. Badamy każde po kolei, posiłkując się nawigacją satelitarną GPS. Nurkowie schodzą na dół, oczyszczają pole po polu i badają je centymetr po centymetrze. - Echo Bravo, Romeo Foxtrot - powiedział radiowiec. - Co u was? - Tu Romeo Foxtrot - zaskrzeczało radio. - Minus dziewięć metrów, wciąż schodzimy. - Jak saturacja? - Osiemdziesiąt dwa procent. - Obserwuj to wskazanie, Romeo Foxtrot. - Zrozumiałem. - Słyszysz rozmowę z aktualnym zespołem nurków - wyjaśnił Rush. - Dla bezpieczeństwa nurkują parami. I korzystają ze specjalistycznego sprzętu, żeby nie stracić orientacji. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak jest pod powierzchnią Suddu - zewsząd, jak duszący koc, otaczają cię kompletna czerń, muł i ruchome piaski. Nie wiesz, gdzie góra, gdzie dół... - urwał. - Wspominałeś coś o oczyszczaniu pól i ich badaniu - przypomniał Logan. - Tak. - Rush spojrzał na niego. - Widzisz, kiedyś, w czasach prehistorycznych, znajdował się tu wulkan. Jeszcze w czasach Narmera dawno wygasły. Ale pozostały po nim ślady w postaci podziemnych kominów wulkanicznych. Uważamy, że faraon wybrał jeden z tych kominów na swój grobowiec i kazał robotnikom odpowiednio go poszerzyć i umocnić. Reszty, po zamknięciu i uszczelnieniu, miały dokonać muł i woda rozlewającego się Suddu. Tak czy inaczej, oględziny każdego nowego pola zaczynamy od usunięcia mułu, który się na nim przez lata osadził. - To zadanie dla Wielkiej Berty - wtrącił z uśmiechem Valentino, pokazując kciukiem za siebie. Pod ścianą wielkiej hali stała ogromna maszyna przypominająca trochę zamboni 7, trochę skuter śnieżny. - Narmer myślał, że jego grobowiec pozostanie nieodkryty po wsze czasy - ciągnął Rush. - Nie przewidział rozwoju techniki - radarów, sprzętu do nurkowania, nawigacji satelitarnej. - Tu Romeo Foxtrot - przerwał mu skrzekliwy, metaliczny głos. - Miernik saturacji coś szwankuje. Wskazuje czterdzieści trzy procent. Radiowiec spojrzał na Valentino, ten kiwnął głową. - Głębokość? - rzucił do mikrofonu.
- Dziesięć i pół metra. - Obserwuj uważnie to wskazanie - powiedział radiowiec. - Jeśli spadnie poniżej dwudziestu pięciu procent, wracajcie. - Zrozumiałem. - Kwadrat siatki oczyszcza Wielka Berta - podjął Rush. - Potem szuka się na jego obszarze dziur albo tuneli. Jeśli nie ma żadnych, kwadrat taki zaznaczany jest jako zbadany i zabieramy się za następny. Jeśli tunele zostaną znalezione, oznacza się je i pozostawia do zbadania następnemu zespołowi nurków. - Mogą znaleźć skalny otwór odpływowy - wtrącił Valentino. - Mogą nic nie znaleźć. Ale sprawdzamy każdy. Czasami tunele się rozgałęziają. Wtedy musimy sporządzić ich dokładną mapę. - A wyniki są nanoszone tam. - Rush znowu wskazał głową wielki monitor. - Oraz z archeologiczną precyzją na główny ekran kartograficzny w Centrum Operacyjnym. - Znaleźliście już coś? Rush pokręcił głową. - A jaki obszar siatki już przebadaliście? - Czterdzieści pięć procent - odparł Valentino. - Do wieczora, z pomocą Przenajświętszej Panienki, dobijemy do pięćdziesięciu. - Szybko wam idzie - powiedział Logan. - Myślałem... Przerwał mu głos z radia: - Tu Echo Bravo. Mam problem z regulatorem. - Sprawdź zawór odpowietrzający - doradził radiowiec. - Już to zrobiłem. I nic. Logan zerknął na Rusha. - To prawdopodobnie nic takiego - powiedział doktor. - Jak się pewnie domyślasz, nurkowanie w takich warunkach to wyzwanie dla sprzętu. W każdym razie respiratory są tak skonstruowane, że będą dostarczały powietrze, nawet jeśli jeden szwankuje. - Echo Bravo do bazy - odezwało się znowu radio. - Nie dostaję powietrza! Valentino podszedł do radia i sięgnął po mikrofon. - Tu Valentino. Przejdź na awaryjny drugi stopień. - Już przeszedłem! I dalej nic. Coś się chyba przytkało! - Panikę w głosie mężczyzny wyczuwało się nawet przez radio. - Romeo Foxtrot - rzucił do mikrofonu Valentino - widzisz Echo Bravo? Regulator mu nawala i najwyraźniej octopus8 mu się odczepił. Musisz podzielić się z nim powietrzem.
Widzisz go? Odbiór! - Tu Romeo Foxtrot - odezwał się inny głos. - Ani widu, ani słychu. Chyba się wynurza... - O Jezu - jęknął Rush. - Forsyth panikuje. Nie stosuje się do procedur. - Zwrócił się do pielęgniarki: - Wzywaj ratowników ze sprzętem i z uszczelką wodną. Migiem. - Jakiś problem? - spytał Logan. - Jeśli człowiek pamięta, co mu wbijano do głowy na szkoleniu, to żaden. Jeśli jednak spanikował, wstrzymał oddech i się wynurza... - Rush zawiesił głos. - Podczas nurkowania powietrze w płucach pod wpływem rosnącego ciśnienia traci co dziesięć metrów połowę swojej objętości. Meldowali ostatnio, że są na głębokości dziesięciu i pół metra. Jeśli on wynurzy się teraz z całym tym powietrzem w sobie... - To ono zwiększy dwukrotnie swoją objętość - wpadł mu w słowo Logan. - I rozerwie mu płuca. - Rush podbiegł ze ściągniętą twarzą do punktu medycznego, gdzie zaaferowana pielęgniarka rozmawiała już przez telefon.
10 Zgromadzili się wszyscy - spięci, zdenerwowani - wokół ciemnego, okrągłego otworu Paszczy. Na polecenie Valentino włączono dodatkowe górne oświetlenie i w jego blasku rozedrgana, drżąca breja poniżej zmieniła się w ostry relief. Patrząc na nią, Logan odnosił wrażenie, że Sudd to żywy byt, że ta brązowa powierzchnia jest skórą jakiejś ogromnej bestii, a przysiadanie na niej, tak jak oni ze swoją bazą, to akt profanacji i czyste szaleństwo... I nagle jeden z kabli zanurzonych w grzęzawisku drgnął spazmatycznie, a z radia wydobył się dziwny gulgot. Valentino podbiegł do stanowiska łączności. - Echo Bravo? Echo Bravo! - To Romeo Foxtrot - odezwał się znowu odcieleśniony głos. - Nadal go nie widzę. Nic nie widzę, ciemno tu jak w dupie u Murzyna. Dał się słyszeć głośny turkot i dwaj odziani na biało mężczyźni wtoczyli do Żółtego wózki ze sprzętem medycznym. Znowu drgnął kabel i odezwało się radio: - Romeo Foxtrot do bazy, widzę go. Mam go. Wynurzamy się. Plamista powierzchnia wody i rozkładającej się roślinności zakotłowała się nagle i rozkołysała. Chwilę później wynurzyła się z niej dłoń w rękawicy i chwyciła szczebel jednej z drabinek. Za nią pojawiły się neoprenowy kaptur i maska. Pomimo nerwowej atmosfery kryzysu Logana sparaliżował na chwilę ten widok - wynurzający się nurek wyglądał jak insekt gramolący się z jakiejś pierwotnej brei. Stojący obok niego doktor Rush nie odzywał się. Czekał w napięciu. Nagle doskoczył do Paszczy i z pomocą jednego z techników zaczął wyciągać nurka z objęć Suddu. Nurek wolną
ręką
obejmował
w pasie
drugiego
obleczonego
w neopren,
podrygującego
spazmatycznie mężczyznę. Wywleczonych z Paszczy mężczyzn położono na posadzce. Obu, od stóp do głów, pokrywała maź o konsystencji owsianki. Po hali rozszedł się smród zdechłych, gnijących ryb. - Opłukać ich - zakomenderował Valentino. Ale doktor Rush był szybszy. Zanim zdążyli podbiec ludzie ze szlauchem, on dźwigał już poszkodowanego na nosze. Ułożywszy go na nich, ściągnął mu kaptur z głowy i maskę z twarzy, po czym rozciął skalpelem neoprenowy kombinezon od szyi po pępek. Mężczyzna jęknął i rzucił się na noszach, na usta wystąpiła mu krwawa piana. Rush przyłożył stetoskop do jego obnażonej klatki piersiowej.
- Spanikował - wystękał drugi z nurków, dochodząc do siebie i wycierając ręcznikiem twarz i włosy. - Szkolny błąd. Ale nurkując w tym gównie, człowiek zapomina... Rush uciszył go uniesieniem ręki. Jeździł stetoskopem po klatce piersiowej nurka, słuchając. Ruchy miał rwane, niemal gwałtowne. W końcu się wyprostował. - Wynaczynienie powietrza - orzekł. - I w rezultacie odma opłucnowa. - Doktorze - odezwała się pielęgniarka - możemy go przewieźć do ambulatorium i tam... - Nie ma na to czasu! - warknął Rush, naciągając lateksowe rękawiczki. Mężczyzna na noszach szarpnął się, chwycił za szyję, coś zabełkotał. Rush zwrócił się do ratowników medycznych: - Odsysanie igłą może nie wystarczyć. Otwieramy klatkę piersiową. Rurka tracheotomijna, szybko! Logan patrzył na to z mieszaniną zdumienia i uznania. Ethan Rush był do tej pory uosobieniem spokoju i pewności siebie. Teraz miał przed sobą Rusha, jakiego nigdy wcześniej nie widział - zniecierpliwionego, wywarkującego polecenia. Kiedy jeden z sanitariuszy odwrócił się do wózka ze sprzętem, Rush przemył miejsce pod lewą ręką nurka jodyną i środkiem znieczulającym, po czym wykonał skalpelem pięciocentymetrowe nacięcie między żebrami. - Szybciej z tą rurką! Sanitariusz mu ją podał, odwinąwszy ze sterylnego opakowania. Rush ukląkł obok rzucającego się mężczyzny i ostrożnie wprowadził rurkę w nacięcie. Sprawdził, czy dobrze siedzi, odchrząknął i wstał na równe nogi. - Dreb - wychrypiał. Podbieg drugi sanitariusz, pchając przed sobą wózek z niebieskobiałym urządzeniem przypominającym monitor ciśnienia krwi. Miało kilka suwakowych potencjometrów na płycie czołowej, z pokrywy wychodziły dwie przezroczyste, plastikowe rurki. - Zawór ssania? - warknął Rush. - Otwarty. - Dwa milimetry wody do uszczelki. - Tak jest. W miarę jak sanitariusz napełniał urządzenie wodą, komora zbiornika robiła się coraz bardziej niebieska. Rush tymczasem podłączył jedną z plastikowych rurek urządzenia do tej, którą wprowadził do klatki piersiowej nurka. Logan spojrzał na mężczyznę - już się tak nie miotał, ruchy miał niezborne.
- Cewnik na miejscu - powiedział Rush. - Zaczynamy odsysanie. Ciśnienie na minus dwadzieścia H20. - Włączył urządzenie i przekręcił zawór na obudowie. Ciecz w komorze kontroli odsysania wypełniły pęcherzyki powietrza. Rush przekręcił zawór dalej i pęcherzyków zrobiło się więcej. Rurkę wystającą z nacięcia w boku nurka zaczęła wypełniać woda zmieszana z krwią. - Jeśli uda nam się dostatecznie szybko usunąć wodę z klatki piersiowej, płuca powrócą może same do normalnej objętości - zwrócił się Rush do sanitariusza. - Na operację nie ma czasu. W hali zrobiło się cicho jak makiem zasiał; słychać było tylko szum pracującego urządzenia i bulgotanie wody spływającej z rurki. Rush z coraz większą nerwowością przenosił wzrok z mężczyzny na uszczelkę wodną i z powrotem. - Sinieje - stwierdził w pewnej chwili. - Podnieść podciśnienie do minus pięćdziesięciu milimetrów. - Ależ przy takim podciśnieniu... - Wykonać, do jasnej cholery! - wydarł się Rush na sanitariusza, podszedł szybko do noszy, rozchylił nieruchome już wargi nurka i przystąpił do zabiegu sztucznego oddychania. Upłynęło tak piętnaście sekund, potem trzydzieści... i nagle kończyny nurka drgnęły; odkaszlnął krwią i wodą, wziął głęboki, rwany oddech. Rush wyprostował się powoli. Spojrzał na nurka, potem na uszczelkę wodną. - Zjechać z powrotem na minus dwadzieścia - wymruczał. Rozejrzał się po twarzach obecnych, ściągnął rękawiczki. - Proszę mieć oko na komorę odbieralnika - zwrócił się do pielęgniarki. - Wpadnę potem do ambulatorium przebadać dokładnie pacjenta. - To powiedziawszy, odwrócił się na pięcie i wyszedł. ··· Przed samym lunchem Logan, wędrujący po bazie, by zapoznać się z jej topografią, trafił nieoczekiwanie do sekcji wyglądającej na centrum medyczne. Jeśli w bazie naprawdę pracowało tylko sto pięćdziesiąt osób, to jego zdaniem z tym centrum medycznym grubo przesadzono - ale zaraz przypomniał sobie, że na pomoc z zewnątrz raczej nie mają tu co liczyć. Było tu cicho, niemal sennie. Logan szedł głównym korytarzem, zaglądając przez pootwierane drzwi do sal z łóżkami i wyłączoną aparaturą. Kobieta na stanowisku pielęgniarek notowała coś na podkładce z klipsem. Minął dużą salę z tabliczką
OBSERWACJA na drzwiach. Leżał tu poszkodowany nurek otoczony sprzętem diagnostycznym. Logan zatrzymał się przed następnymi drzwiami. Był to gabinet Rusha; doktor był u siebie, siedział plecami do drzwi i dyktował coś do cyfrowego dyktafonu. - Cewnik został wprowadzony do klatki piersiowej i odma opłucnowa zaczęła ustępować, zanim zdążyło dojść do zmian w śródpiersiu albo do zatoru powietrznego, co mogłoby pociągnąć za sobą fatalne skutki, zważywszy, że w tych warunkach nie można by było przeprowadzić... Rush wyczuł chyba, że ktoś za nim stoi, bo wyłączył dyktafon i się obejrzał. Logana zszokowało to, co zobaczył - doktor był szary na twarzy, oczy miał podkrążone i zaczerwienione. Wyglądał tak, jakby płakał. - A, to ty, Jeremy. - Uśmiechnął się blado. - Siadaj. - Niezła robota - stwierdził Logan. Uśmiech spełzł z twarzy doktora. - Interesujący początek twojego pobytu. Logan kiwnął głową. - Prawda. Być świadkiem takiego wypadku... - Wypadku? - żachnął się Rush. - Kolejnego z całej serii podobnych. - Zamyślił się na moment, potem trochę wypogodniał. - Przepraszam, że musiałeś oglądać mnie... no, oglądać w takim stanie. - Ratowałeś człowiekowi życie. Rush machnął niecierpliwie ręką. - Od tamtego doświadczenia z moją żoną miałem już tylko do czynienia z pacjentami, którzy wcześniej uciekli śmierci spod kosy. To pierwszy przypadek z gatunku wóz albo przewóz od czasu... chyba od czasu, kiedy przywieźli ją na oddział ratunkowy szpitala w Providence. Nie wiedziałem, że tak to na mnie podziała. - Urwał, spojrzał na Logana. Nikomu jeszcze tego nie mówiłem, Jeremy, ale mam nadzieję, że Porter Stone nie popełnił błędu, kontraktując mnie na ordynatora centrum medycznego. - Nie popełnił. Ma wspaniałego lekarza. I przekonasz się - to będzie jedyny medyczny kryzys, z jakim miałeś tu do czynienia. Od tej chwili wypływamy na spokojne wody. A zmieniając temat - może byśmy tak coś przekąsili, zanim stanę przed obliczem Tiny Romero? Twarz Rusha rozjaśnił kolejny, tym razem bardziej szczery uśmiech. - Daj mi pięć minut. Dokończę ten raport i jestem do twojej dyspozycji.
11 Christina Romero miała gabinet w module Czerwonym, kontenerze, w którym mieściły się również centrum medyczne i rozmaite laboratoria naukowe. Gabinet przypominał Loganowi jego własny na Uniwersytecie Yale - schludny, czysty, z rzędami posortowanych według autorów i dziedzin wiedzy książek, ustawionych na długich metalowych półkach. Wielkie biurko pośrodku pomieszczenia, choć zawalone artefaktami i notatnikami, jakimś cudem nie wyglądało na zabałaganione; więcej artefaktów przechowywanych było w starannie opisanych plastikowych pojemnikach, których stos piętrzył się pod jedną ze ścian. Na pozostałych trzech wisiały dyplomy i oprawione w ramki reprodukcje - fotografia egipskiego fresku; odbitka Regulus Turnera i, o dziwo, bardzo dziecinny rysunek Sfinksa. Gabinet, owszem, wyglądał znajomo, za to doktor Romero zupełnie inaczej sobie Logan wyobrażał. Nie była wcale zasuszoną staruszką w tweedach, żeńskim odpowiednikiem Flindersa Petriego, lecz wprost przeciwnie - szczupłą, bardzo młodo wyglądającą trzydziestolatką w niebieskich dżinsach i czarnym golfie z rękawami podciągniętymi po łokcie. Miała mocno kręcone czarne włosy do ramion z przedziałkiem pośrodku, odstające na końcu daleko od twarzy, przywodzące na myśl egipską perukę. Siedziała właśnie za biurkiem zaabsorbowana napełnianiem wiecznego pióra granatowym atramentem z buteleczki. Logan zapukał lekko we framugę. Romero podskoczyła zaskoczona, omal nie wypuszczając pióra z ręki. - Cholera! - fuknęła, sięgając po serwetkę, żeby wytrzeć rozchlapany atrament. - Przepraszam - mruknął Logan, nie przekraczając progu. - Pobrudziła się pani? - Nieważne - powiedziała. - Ale mało brakowało, a zniszczyłabym to. - Pokazała mu pióro. - Wie pan, co to jest. Parker Senior Duofold w mandaryńskiej żółci z tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego - pierwszego roku produkcji. Bardzo rzadki egzemplarz. Pan spojrzy, ma nawet żółty gwint. Dopiero później zaczęli je wytwarzać z czarnym. - Pogroziła mu piórem jak policyjną pałką. - Ładne. Chociaż ja zawsze wolałem watermany. Odłożyła pióro i na niego spojrzała. - Ze srebrną powłoką? - Nie. Patriciany. - Aha. - Zakręciła pióro, wsunęła je do kieszeni dżinsów, wstała i wyciągnęła rękę. Uścisk dłoni powiedział Loganowi o Romero więcej niż sztafaż gabinetu. Przedłużył go nieco ponad normę.
- Pan w jakiej sprawie? - spytała. - Nie widziałam tu jeszcze pana. - Bo ja tu jestem dopiero od wczorajszego wieczora. Nazywam się Jeremy Logan. - Logan. - Ściągnęła brwi. - Byliśmy umówieni. - Ach tak, rzeczywiście - ożywiła się. - Pan jest tym duchoła... - W porę ugryzła się w język, ale w jej zielonych oczach migotały iskierki rozbawienia. Znowu te głupie stare żarciki. Ale Logan do nich przywykł. - Wolę, kiedy nazywają mnie enigmatologiem. - Enigmatolog. Tak, to brzmi trochę poważniej. - Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Jej mina wyrażała sceptycyzm i źle skrywaną niechęć. - No... i gdzie pan to ma? W tym marynarskim worku, który pan taszczy? - Co gdzie mam? - Swoje akcesoria. No, wie pan - wykrywacz ektoplazmy, kryształową kulę... i różdżkę. Różdżkę na pewno gdzieś przy sobie pan ma. - Nigdy jej nie noszę. A co do kryształowej kuli, to może być bardzo użyteczna niekoniecznie do wspomagania jasnowidztwa, bardziej do oczyszczania umysłu ze zbędnych myśli i wszystkiego, co przeszkadza w skupieniu przed medytacjami. Jej skuteczność zależy, rzecz jasna, od stopnia zanieczyszczenia i współczynnika załamania światła kryształu, z którego jest wykonana. Romero rozważała to przez chwilę. - Pan wchodzi i siada. - Dzięki. - Logan wszedł do gabinetu i usiadł przed biurkiem, rzucając na podłogę marynarski worek. - Przepraszam, nie chciałam pana urazić. Ja po prostu nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z... z enigmatologiem. - Niewiele osób miało. Pokręciła głową i odchyliła ją na oparcie krzesła. - Czym się pan konkretnie zajmuje? - Badam zjawiska, których natura wykracza poza granice ludzkiego pojmowania. - Na przykład, poltergeisty? - Zdarza się. Ale głównie fenomeny naukowe bądź psychologiczne, których przy obecnym stanie wiedzy oficjalnymi metodami wyjaśnić się nie da. Przymrużyła oczy. - I tylko tym pan się zajmuje?
- Wykładam też historię na Yale. To chyba obudziło jej ciekawość. - Historię Egiptu? - Nie. Głównie historię średniowiecza. Zainteresowanie zgasło tak samo szybko, jak się obudziło. - Aha. - Skoro już się bawimy w dwadzieścia pytań, to może dla odmiany powiedziałaby mi pani coś o sobie. - Proszę bardzo. Ukończyłam egiptologię na Uniwersytecie Kairskim. - Pokazała na dyplomy. - Studiowałam pod kierunkiem Nadrima i Chartere’a. Asystowałam im, kiedy szukali grobowca Chefrena Szóstego. Logan pokiwał głową. Były to bardzo dobre referencje. - Po raz pierwszy współpracuje pani z Porterem Stone’em? - Drugi. Logan poprawił się na krześle. - Doktor Rush powiedział mi, że wprowadzi mnie pani w temat. Co znaleźliście w Hierakonpolis, szukając świątyni Chorusa. Jak zdołaliście ustalić, że grobowiec znajduje się w tym właśnie miejscu. Romero wsunęła ręce do kieszeni. - Po co to panu wiedzieć? Logan domyślał się, co chciała przez to powiedzieć: Szkoda mojego czasu, żeby ci to wyjaśniać. - Mogłoby mi to pomóc w moim dochodzeniu - odparł. Milczała przez chwilę, potem powoli nachyliła się do niego. - Krótko mówiąc, Porter Stone natrafił na coś, co nazywamy ostrakonem... - Wiem, pokazywał mi replikę. - Skoro tak, to mogę się streszczać. Na podstawie tego, co odczytał z ostrakonu, oraz informacji pozyskanych z paru innych źródeł Stone ustalił, że Narmer kierował budową swojego grobowca z Hierakonpolis. - Romero spojrzała na Logana. - Pan wie, kto to był Narmer, prawda? Logan kiwnął głową. - To pierwszy władca zjednoczonego Egiptu. - Na ten temat dotąd trwają spory. Dawniej naukowcy byli zdania, że zjednoczenie Egiptu należy przypisywać królowi Menesowi.
- Ale wielu naukowców - w tym ja - uważa, że Narmer i Menes to jedna i ta sama osoba. Romero znowu na niego spojrzała. - A więc zna pan historię starożytnego Egiptu. Logan wzruszył ramionami. - To należy do moich obowiązków. W moim zawodzie dobrze wiedzieć o wszystkim choć po trochu. - I jak daleko w przeszłość sięga ta pana cząstkowa wiedza? Logan wskazał głową na oprawioną w ramki reprodukcję egipskiego fresku. - Na tyle daleko, bym wiedział, że to ścienne malowidło pochodzi z okresu amarneńskiego. - Doprawdy? Z czego pan to wnioskuje? - Z dynamizmu sceny, z nakładających się na siebie postaci. Z uwypuklenia kobiecych cech: bioder, biustu. Nie ma tego we wcześniejszej sztuce egipskiej. Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu. Potem na jej twarz wypłynął uśmiech. - Nieźle, panie Pogromco Duchów. Widzę, że jest pan czymś więcej niż twarzą z okładek czasopism. Poddaję się. Logan odwzajemnił się jej uśmiechem. Romero wyprostowała się na krześle. - No dobrze. Z pomocą analizy geofizycznej i zdjęć lotniczych zlokalizowaliśmy rejon wyglądający na kamieniołom pogrzebowy. Niezwykłe to było, bo pradawni Egipcjanie grzebali zwykle swoich zmarłych - nawet możnych i królów - w piasku. I w rezultacie March zarządził ukierunkowane wykopaliska. - March? - Fenwick March. Główny archeolog projektu. On tu przewodzi pod nieobecność Portera Stone’a. - I co znaleźliście? - Z początku to, czego można się było spodziewać. Placki skamieniałego asfaltu o zwęglonych krawędziach, zwały wulkanicznego popiołu, paleozoologiczne szczątki. Ale w miarę postępowania prac wychodziło stopniowo na jaw, jak wielki to obszar. - Na tyle wielki, by pomieścić miasto, w którym mieszkali budowniczowie i architekci grobowca. - Bingo. A potem znaleźliśmy to. - Wstała, podeszła do szafki na akta i wysunęła jedną z szuflad. Wyciągnęła z niej dwa zwinięte w rulony arkusze, wróciła do biurka
i wręczyła mu jeden. Logan go rozwinął. Była to kolorowa fotografia wyrytej w kamieniu i pomalowanej starożytnej egipskiej inskrypcji. Przedstawiała siedzącego władcę oraz linie, strzałki i rozmaite wczesne piktogramy. - Wie pan, co to jest? - spytała Romero. Podniósł na nią wzrok. - Jakiś rodzaj steli. - Bardzo dobrze. To stela płytkowa. Wie pan, co jest na niej napisane? Logan się uśmiechnął. - Moja wiedza nie sięga tak daleko. - To mapa drogowa. - Mapa drogowa? I dokąd prowadzi? Romero uniosła rękę z wyprostowanym palcem wskazującym, po czym bardzo wolno ją opuściła, wskazując pod swoje nogi. - Boże - mruknął Logan. - Wie pan zapewne, jak biegli byli starożytni Egipcjanie w astronomii, zwłaszcza w sporządzaniu map nieba. Ta stela była mapą wskazującą budowniczym i architektom drogę do powstającego grobowca Narmera. Bez wątpienia po zakończeniu budowy miała zostać zniszczona, starta na proch. Na szczęście dla nas tak się nie stało i na jej podstawie udało nam się namierzyć wstępnie lokalizację grobowca z dokładnością do paru kilometrów. A mając już punkt odniesienia, zawęziliśmy jeszcze bardziej obszar poszukiwań z wykorzystaniem analizy geologicznej i naukowej. Loganowi przypomniała się siatka wyświetlana na monitorze w module Żółtym. - Niewiarygodne. Porter Stone to geniusz. - Żeby pan wiedział. Ale Stone znalazł coś jeszcze. Po drugiej stronie tego stanowiska. - Co takiego? - Gigantyczny sześcienny blok czarnego bazaltu. Najwyraźniej przeznaczony na cokół pod jakiś posąg - być może samego Narmera. Został wypolerowany i lśni niczym agat nawet po tylu stuleciach. I zawiera coś. - Podała mu drugi rulon. Logan go rozwinął. Była to fotografia innej, nieco krótszej inskrypcji. - Co to? - spytał. - Powód, dla którego tu pana ściągnięto. - Nie rozumiem. Uśmiechnęła się, ale tym razem ten uśmiech nie objął oczu.
- To klątwa.
12 - Klątwa - powtórzył Logan. Christina Romero kiwnęła głową. Loganowi przypomniało się teraz, że Porter Stone robił jakieś aluzje do klątwy. - Ma pani na myśli taką, jaka rzekomo ciąży na grobowcu króla Tuta9? Śmierć przybędzie na chyżych skrzydłach i tak dalej? To tylko niczym niepoparte pogłoski rozsiewane przez wielbicieli sensacji. - W przypadku króla Tuta może ma pan i rację. Ale rzucanie klątw - nie tylko na prywatne grobowce - było w Starym Królestwie powszechne. Narmer, jako pierwszy władca zjednoczonego Egiptu, wolał nie ryzykować. Jego grobowiec nie mógł zostać sprofanowany mogłoby to doprowadzić do rozpadu królestwa. Rzucił więc tę klątwę jako ostrzeżenie. Zawiesiła głos. - I to jakie ostrzeżenie. - Co tu jest napisane? Romero odebrała mu fotografię inskrypcji i przebiegła ją wzrokiem. - Każdego, kto waży się wejść do mego grobowca - zaczęła - albo dopuści się jakiejś niegodziwości wobec miejsca spoczynku mojej doczesnej powłoki, spotka pewna i szybka śmierć. Jeśli przejdzie przez pierwsze wrota, zawalą się fundamenty jego domu, a jego nasienie będzie padało na jałową glebę. Jego krew i członki obrócą się w proch, a język przyschnie do podniebienia. Jeśli przejdzie przez drugie wrota, ogarnie go ciemność, w której ścigany będzie przez węża i szakala. Dłoń, która dotknie mojego nieśmiertelnego ciała, spłonie w nieugaszalnym ogniu. A ten, kto w swej zuchwałości przejdzie przez trzecie wrota, pojmany zostanie przez czarnego boga najgłębszej otchłani i jego członki rozrzucone zostaną po najdalszych zakątkach ziemi. I ja, Narmer Wiecznie Żywy, dręczyć go będę za dnia i w nocy, na jawie i we śnie, dopóki szaleństwo i śmierć nie staną się jego wieczną świątynią. Odłożyła arkusz na biurko. W gabinecie na chwilę zaległa cisza. Pierwszy przerwał ją Logan: - Nadaje się na opowieść do poduszki. - Niezłe, prawda? Tylko taki pierwszej klasy, żądny krwi tyran jak Narmer mógł coś podobnego wymyślić. Chociaż jeśli dobrze się zastanowić, autorką mogła być też jego żona. Niethotep. - Romero pokręciła głową. - Niethotep? - Było z niej lepsze ziółko. To przypuszczalnie jedna z tych psycholek, które brały kąpiele w krwi setki dziewic. Narmer sprowadził ją ze Scytii, pochodziła z królewskiego
rodu. - Romero spojrzała znowu na fotografię. - Ale wracając do klątwy. To najdłuższy z tego rodzaju tekstów, na jakie się dotąd natknęłam. I najbardziej szczegółowy. Zwrócił pan uwagę na odwołanie do boga najgłębszej otchłani? Logan kiwnął głową. - Proszę zwrócić uwagę, że nie wymienia jego imienia. Nawet Narmer, bóg na własnych prawach, nie miał odwagi tego czynić. A to imię brzmi An’kavasht - Ten, Który Patrzy Za Siebie. Bóg koszmaru i zła, którego najdawniejsi Egipcjanie śmiertelnie się bali. An’kavasht mieszkał w Pozaświecie, w krainie wiecznej nocy. Wie pan, co znaczy Pozaświat? - Nie wiem. - To Sudd. - Urwała na chwilę, żeby dać mu czas na przyswojenie tej informacji. Potem zrolowała obie fotografie i schowała je z powrotem do szafki na akta. - W ciągu jakichś pięćdziesięciu lat wzbierające wody Suddu miały na zawsze pochłonąć jego grobowiec. - Spojrzała na Logana. - Ale wie pan? Nie sądzę, żeby Narmer troszczył się zbytnio o utrzymanie w tajemnicy miejsca swojego pochówku. Proszę pamiętać, że uważano go za boga i to nie tylko w sensie ceremonialnym. A każdy, kto śmie zbezcześcić grobowiec boga, sam prosi się o kłopoty. Bóg ma armię umarłych - i tę klątwę - by go strzegły. Nikt, nawet najzatwardzialszy rabuś grobowców, nie waży się zignorować takiej klątwy. - A o co chodzi z tymi trzema wrotami? - Te wrota to zapieczętowane drzwi królewskiego grobowca. Można stąd wnioskować, że grobowiec Narmera ma trzy komory - a przynajmniej trzy najważniejsze. Logan poprawił się na krześle. - I ściągnięto mnie tu tylko z powodu tej klątwy? - Od czasu rozpoczęcia prac na stanowisku doszło tu już do kilku - jak to je określił March? - odbiegających od normy wydarzeń. Psuje się sprzęt. Giną rozmaite przedmioty, a potem znajduje się je nie tam, gdzie powinny leżeć. Zdarza się niezwykła liczba dziwnych wypadków. - I ludzie zaczynają się bać - dokończył Logan. - Nie powiedziałabym, że bać. Owszem, są zaniepokojeni. Może obniżyło się trochę ich morale. Widzi pan, nie dość, że tkwią na tym odludziu, unosząc się na powierzchni najwstrętniejszych mokradeł świata, to jeszcze te dziwne zdarzenia... nie muszę panu chyba tłumaczyć, jak to wpływa na psychikę. Może świadomość, że pan tu jest, że węszy, wpłynie na nich uspokajająco. Węszy. Początkowy sceptycyzm, jeśli nie zwyczajna niechęć, powracały powoli do jej
tonu. - Jak zrozumiałem, mam odstawiać szamana - stwierdził. - Wątpliwe, żebym coś zdziałał, ale przynajmniej podniosę ludzi na duchu. - Zerknął na nią. - Teraz wiem, na czym stoję. Dzięki za szczerość. Uśmiechnęła się, ale jakoś tak bez przekonania. - Ma pan coś przeciwko szczerości? - Ależ skąd. Szczerość oczyszcza atmosferę. I może być bardzo ożywcza - nawet inspirująca. - To znaczy? - Weźmy, na przykład, panią. - Mnie? - spytała ostro. - Nic pan o mnie nie wie. - Wiem, wiem, i to dosyć sporo. Chociaż przyznam, że to po części domysły. - Patrzył jej prosto w oczy. - Była pani najmłodszym dzieckiem w rodzinie. Rodzeństwo pani to sami bracia. Ojciec zajmował się głównie nimi - skauting i tak dalej. Pani wiele czasu nie poświęcał, a bracia, jeśli w ogóle panią zauważali, to tylko, żeby pani dokuczać. Stąd u pani ta instynktowna wrogość, to szukanie rekompensaty w nauce. Romero otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba się rozmyśliła, bo z powrotem je zamknęła. - Kilka pokoleń temu w pani rodzinie była sławna albo przynajmniej wybitna kobieta może archeolog, może himalaistka. Sposób, w jaki wiesza pani dyplomy na ścianie, trochę krzywo, sugeruje nieformalne podejście do akademickich trofeów - jesteśmy wielką, szczęśliwą rodziną bez względu na to, czy dorobiliśmy się doktoratów, czy nie. A jednak sam fakt, że zabrała pani te dyplomy ze sobą, każe domniemywać, że nie jest pani pewna swojej pozycji w tej misji. Młoda kobieta, jedna pośród samych mężczyzn na wymagającej wielkiego hartu ducha i tężyzny fizycznej ekspedycji w surowe, nieprzyjazne środowisko obawia się pani, czy będzie tu traktowana poważnie. Aha, a pani drugie imię zaczyna się na A. Wlepiała w niego płonący wzrok. - A skąd pan to, u diabła, wie? Wskazał kciukiem za siebie. - Z tabliczki na drzwiach. Wstała. - Proszę wyjść. - Dzięki za rozmowę, doktor Romero. - Logan odwrócił się i wyszedł z gabinetu.
13 Do następnego ranka Logan miał wolne. Przez resztę popołudnia wałęsał się więc po Stacji, starając się wczuć w atmosferę tego miejsca i w nastroje jego mieszkańców. Ponieważ biura, pomieszczenia mieszkalne i halę Paszczy już widział, postanowił tym razem odwiedzić laboratoria w module Czerwonym. Było ich kilka - oprócz archeologicznego, również geologiczne, chemii organicznej, paleobotaniczne, paleozoologiczne i jeszcze parę innych. Wszystkie mieściły się w stalowych kontenerach złożonych z modułów o powierzchni około półtora metra kwadratowego. Niektóre znajdowały się w użyciu, inne tylko na to czekały. Widocznie Porter Stone wychodził z założenia, że od przybytku głowa nie boli. Następnie odwiedził moduł Biały, w którym znajdowały cię centra dowodzenia oraz sterowania. Pomimo że były to rejony obligatoryjnie chronione, dostępne tylko dla upoważnionych, panowała tam nieformalna atmosfera. Strażników dało się policzyć na palcach jednej ręki, a ci, których spotkał, byli przyjaźni i bezpośredni. Nie mówił nic o klątwie ani przyczynie, dla której go tu sprowadzono, ale z zaciekawionych, przechwytywanych przez niego spojrzeń wynikało, że niektórzy to wiedzą. Ośrodkiem nerwowym modułu Białego było wielkie pomieszczenie. W jego kącie, przed terminalem, siedział samotny technik. Zwrócony był plecami do Logana i otoczony tyloma monitorami, że przywodził na myśl pilota w ciasnym kokpicie. - Nakrył pan już jakiegoś sklepowego złodziejaszka? - spytał Logan. Zaskoczony technik obrócił się na krześle. Książka, którą trzymał na kolanach, spadła na posadzkę i zatrzymała się pod ścianą. - Wszelki duch Pana Boga chwali! - wykrztusił mężczyzna, szarpiąc kołnierz laboratoryjnego fartucha. - Chce pan człowieka przyprawić o zawał serca? - Bynajmniej. Doktor Rush i bez tego ma co robić. - Podszedł do technika i z uśmiechem wyciągnął rękę. - Jeremy Logan jestem. - Cory Landau. - Ze zmierzwionej szopy brudnych czarnych włosów technika i niedbałej pozycji, w jakiej rozwalał się na krześle, Logan już od drzwi wywnioskował, że ten jest młody. Ale nie że aż tak młody. Teraz, patrząc na niego z bliska, dawał mu dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Młodzian miał błękitne oczy, świeżą, brzoskwiniową cerę cherubina i nosił - ni przypiął, ni przyłatał - sumiasty wąs w stylu Zapaty. Na biurku przed nim stała puszka winogronowego jolta, obok leżała gruba paczka gumy do żucia. - No i co pan tu porabia? - spytał Logan.
- A nie widać? - odparł z nonszalancją młodzian, odchylając się na oparcie obrotowego krzesła. Ochłonął już z zaskoczenia. - Zawiaduję całym tym przybytkiem. Pociągnął łyk jolta. - Co pan miał na myśli, wyjeżdżając z tym sklepowym złodziejaszkiem? Logan wskazał ruchem głowy na otaczającą chłopaka baterię monitorów. - Wśród tych ekranów wygląda pan na dyżurnego w centrum monitoringu supermarketu. - Supermarketu? Boże, słyszysz i nie grzmisz. Tutaj wszystko się zaczyna i wszystko kończy. - Nagle Landau ściągnął podejrzliwie brwi. - A pan to w ogóle kto? - Spokojnie. Swój. - Logan machnął mu przed nosem identyfikatorem. - W takim razie niech pan zerknie na to. - Landau wskazał na las monitorów i kilka ustawionych pod nimi klawiatur. - Tutaj spływają wszystkie dane przetwarzane następnie przez autonomiczne programy. - Myślałem, że to wszystko załatwiane jest w Paszczy. Landau machnął lekceważąco ręką. - Pan raczy żartować! Oni tam tylko stroją fortepian. Artystą, który na nim gra, jestem ja. Pan patrzy. Landau przebiegł palcami po klawiaturze i ekran jednego z monitorów ożył. - Widzi pan? Odbieramy teraz sygnały z czujnika, z sonaru, i obraz z kamery filmującej aktualne zejście nurków pod wodę. Wszystko to ładowane jest do programu, który na tej podstawie tworzy mapę dna. A oto rezultat. Pokazał na ekran. Widniał na nim pofałdowany, niemal księżycowy krajobraz gęsto podziurawiony wylotami naturalnych tuneli wulkanicznych i otworami odwiertów. - Tak to wygląda dwanaście metrów pod nami - wyjaśnił Landau. - Każde nurkowanie wzbogaca naszą wiedzę o ukształtowaniu dna mokradeł i o rozkładzie jaskiń pod nim. Zademonstrował, jak można manipulować obrazem, powiększać go, panoramować i obracać w osiach współrzędnych X, Y i Z. - Wspomniał pan o Paszczy. Widział ją pan już? Logan skinął głową. - A siatkę pan tam widział? - Ten ekran wyglądający jak karta do bingo? - Tak. A więc to, co mam tutaj, to druga połowa równania. Siatka jest dwuwymiarowym odwzorowaniem tego, co dotychczas przebadano. A to przedstawia dokładną topologię terenu. - Landau z niemal ojcowską dumą poklepał monitor. - Kiedy znajdziemy coś ciekawego, na tym to mapujemy i badamy. Logan pokręcił z uznaniem głową.
- Pan pierwszy raz współpracuje z Porterem Stone’em? - Drugi - skorygował młodzieniec. Logan zatoczył krąg ręką. - Czy to nie przesada? Tyle aparatury, narzędzi, kosztownego sprzętu - i to wszystko na potrzeby jednej ekspedycji? - Nie jednej. Stone ma magazyn gdzieś w południowej Anglii. Może nawet niejeden. Tam wszystko trzyma. - Znaczy, pojazdy i elektronikę? Przenośne laboratoria? - Tak mówią. Wszystko, co może mu być potrzebne na stanowisku, niezależnie od charakteru prac. Logan kiwnął głową. To by się nawet trzymało kupy - na przykład te niewykorzystywane laboratoria. Takie rozwiązanie organizacyjne oszczędza Stone’owi czas. Po prostu pakuje, co mu potrzebne na danym stanowisku archeologicznym, z uwzględnieniem panujących na miejscu warunków klimatycznych i terenowych, i przenosi się tam bez potrzeby przygotowywania wszystkiego za każdym razem od początku. Dobrze się gawędziło z kimś, kto jeszcze o nim nie słyszał i nie zasypywał pytaniami. Logan podziękował Landauowi uśmiechem. - Miło się z panem rozmawia. - Dzięki. Odrzuci mi pan tę książkę, jak będzie wychodził? Logan schylił się po książkę, która spadła technikowi z kolan. Była to wyjątkowo niesamowita powieść Williama Hope’a Hodgsona Dom na granicy światów. Wręczył ją Landauowi. - To na pewno gatunek literacki, jakim chce pan sobie umilać tutaj czas? - Nie rozumiem. - Landau przytulił książkę do piersi. - Sudd sam w sobie jest dostatecznie koszmarny. Poza tym czytanie takich rzeczy może panu namieszać w głowie. - Hmmm. Kto wie, czy to nie wyjaśnia sprawy. - Landau odwrócił się do klawiatury i znowu nad nią pochylił. ··· Z modułu Białego Logan przeszedł kolejną pływającą rurą do Kasztanowego, gdzie, jak informowała tabliczka nad wejściem, znajdowały się archiwa historyczne oraz dział nauk egzotycznych. Logan nie miał pojęcia, czym są „nauki egzotyczne”, ale zaczął się tego domyślać, zajrzawszy do paru dodatkowych kontenerowych laboratoriów zainstalowanych w module. Jedno, zaciemnione, zawalone było starymi księgami i rękopisami o alchemii
i transmutacji; na ścianach innego wisiały mapy Egiptu i Sudanu oraz fotografie piramid i innych budowli pocięte plątaniną linii i okręgów przecinających się pod najrozmaitszymi kątami. Najwyraźniej Stone zgłębiał każdą gałąź wiedzy, nawet najbardziej ezoterycznej, wychodząc pewnie z założenia, że nigdy nie wiadomo, co może mu pomóc w dokonywaniu odkryć. Loganowi przemknęło przez myśl, czy nie powinien się aby poczuć urażony, że właśnie tutaj przygotowano mu gabinet. Zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami jakiegoś pomieszczenia. Jak dotąd w Kasztanowym nie spotkał jeszcze nikogo, ale w tej skąpo oświetlonej salce ktoś był. Stało tam szpitalne łóżko, od którego, do baterii przyrządów monitorujących w nogach, biegły dziesiątki przewodów. Przypomniały mu się podobne puste salki, które widział w Centrum Badań nad Powstawaniem z Martwych. Ale łóżko tutaj nie było puste. Leżała na nim kobieta, chyba najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział. Zamurowało go. Było w niej coś nieziemskiego, coś, czego nie potrafił określić. Włosy miała niespotykanego koloru, gęste, ciemnocynamonowe. Leżała z zamkniętymi oczami, sondami w skroniach, nadgarstkach i kostkach stóp. Na ścianie obok wisiał wielki, lśniący monitor. Odbijał się w nim rój kolorowych lampek kontrolnych aparatury medycznej. Logan stał zahipnotyzowany tym widokiem - eteryczna kobieta w bladej poświacie rzucanej przez baterię aparatury medycznej. Leżała nieruchomo; nie widać było nawet, czy oddycha. Można było pomyśleć, że przekroczyła granicę między życiem a śmiercią. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że gdzieś już ją widział. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego; przy swoim niezwykle wyostrzonym zmyśle percepcji Logan często doświadczał déjà vu. Tym razem jednak było to wrażenie niezwykle silne. Przy monitorach w nogach łóżka ktoś się krzątał. Logan wytężył wzrok i ze zdumieniem rozpoznał w tym człowieku doktora Rusha. Kręcił jakimś potencjometrem wpatrzony we wskaźnik. I nagle - jakby tknięty jakimś szóstym zmysłem - odwrócił się do drzwi i zobaczył Logana. Ten uniósł rękę w powitalnym geście, ale z miny Rusha, z języka jego ciała wyczytał, że to nie jest odpowiednia pora i nie jest tu mile widziany. Odwrócił się zatem i ruszył dalej korytarzem szukać swojego gabinetu.
14 Znalazł go na samym końcu działu nauk egzotycznych. Był to kontener z biurkiem, dwoma krzesłami, laptopem i pustą półką na książki. I to wszystko. Rzucił pokaźnych rozmiarów worek marynarski na krzesło dla gościa, wydobył z niego i ustawił na półce kilkanaście książek. Potem wyłożył na biurko kilka sztuk sprzętu. Na koniec wyjął dwa oprawione w cienkie ramki cytaty i przypiął je pinezkami do ściany. Zasznurował pusty już worek i włączył laptopa. Zalogował się, wprowadzając hasło i nazwę użytkownika z identyfikatora, który dostał rano. Po lokalnej sieci łatwo było nawigować, szybko znalazł skrzynkę pocztową, a w niej trzy czekające na niego emaile. Pierwszy zawierał zwyczajowe powitanie, plan Stacji oraz lokalizację jej ważnych punktów (centrum medyczne, kafejka). Drugi pochodził od kobiety, która go szkoliła, i zawierał kilka podstawowych zasad (nie oddalać się ze stanowiska, nie korzystać bez zezwolenia z telefonu satelitarnego). Nadawcą trzeciego emaila był niejaki Stephen Weir, asystent doktora Portera Stone’a. Logan znalazł w wiadomości podsumowanie wszystkich dziwnych, niespodziewanych albo niefortunnych zdarzeń, do jakich doszło na stanowisku od rozpoczęcia na nim prac - innymi słowy powodów, dla których postanowiono powołać go na konsultanta. Przeczytał ten wykaz dwukrotnie. Część zawartych w nim pozycji można było spokojnie zbagatelizować - migotanie świateł, reakcje ogólnoustrojowe, jak nudności i zawroty głowy - ale reszta dawała do myślenia. Włączył zainstalowany w laptopie edytor tekstu i przystąpił do sporządzania listy tych ostatnich. Dzień 2: Podczas rutynowego rekonesansu silnik jednego ze skuterów wodnych zbiesił się i nie dawał się wyłączyć. Kierujący, żeby ratować życie, musiał zeskoczyć z maszyny i złamał sobie nogę. Kiedy skuter znaleziono, silnik nie chciał zaskoczyć. Jednak następnego dnia działał już normalnie. Dzień 4: Trzy osoby korzystające późnym wieczorem z biblioteki zgłosiły, że słyszały oschły głos szepczący do nich w jakimś nieznanym języku. Dzień 6: Kucharz zameldował, że ze spiżarni zniknęły dwie porcje wołowiny ważące w sumie ponad sto kilogramów. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Dzień 9: Cory’ego Landaua znaleziono wałęsającego się po zmroku poza obrębem stanowiska. Wypytywany powiedział, że zobaczył obcą postać przywołującą go z oddali. Hmmm - powiedział niecałe pół godziny temu Cory. - Kto wie, czy to nie wyjaśnia sprawy.
Dzień 10: O godzinie 3.15 nad ranem wszystkie zasilane prądem elektrycznym urządzenia, w tym komputery, w module Zielonym przestały działać. Próby ich ponownego uruchomienia nie powiodły się. O godzinie 3.34 same z siebie podjęły normalną pracę. Incydentu nie udało się wyjaśnić. Dzień 11: Tina Romero zgłosiła, że z szafki w jej gabinecie znikły szaty wysokich egipskich kapłanów. Dzień 12: Kilku klientów barku Oasis zgłosiło, że widziało dziwne kolorowe światełka mrugające tuż nad horyzontem, czemu towarzyszył złowieszczy, ledwie słyszalny śpiew. Dzień 13: Pracownik działu łączności zgłosił dziwne odgłosy i samorzutne włączenie się maszyny pozostającej w stanie uśpienia. Dzień 14: Mechanik zgłosił, że widział po zmroku obcą kobietę w egipskim stroju idącą w oddali przez Sudd. Dzień 15: Niewyjaśnione dotąd problemy ze sprzętem sprawiły, że nurek wpadł w panikę i wynurzył się z pominięciem obowiązujących procedur; przypłacił to poważnymi obrażeniami. Logan oderwał wzrok od ekranu. Sam był naocznym świadkiem tego ostatniego zdarzenia. Wrócił myślami do klątwy króla Narmera. Każdego, kto waży się wnijść do mego grobowca, spotka pewna i szybka... Jego krew i członki obrócą się w proch, a język przyschnie do podniebienia... I ja, Narmer Wiecznie Żywy, dręczyć go będę za dnia i w nocy, na jawie i we śnie, dopóki szaleństwo i śmierć nie staną się jego wieczną świątynią. Wymienione przypadki miały ze sobą coś wspólnego. Oprócz nurka i kierującego skuterem wodnym nikt nie ucierpiał. Nie zgadzało się to z treścią klątwy. Z drugiej strony, pomyślał Logan, nikt jeszcze nie wszedł do grobowca Narmera, bo go, jak dotąd, nie odnaleziono... Ciekawe, co tam się też może znajdować. Dlaczego faraon zadał sobie tyle trudu, złożył tyle ofiar ze złota i ludzi, rzucił taką klątwę, żeby jego szczątki mogły spoczywać w spokoju i nikt nie tknął skarbu, który zabrał ze sobą w swoją ostatnią podróż? Czegóż to nie powiedział mu Porter Stone? Co bóg mógł zabrać ze sobą na tamten świat? Logan usłyszał za sobą cichy szmer. Oderwał oczy od ekranu laptopa i się obejrzał. W progu stał Ethan Rush. - Mogę wejść? - spytał z uśmiechem. Logan przeniósł worek marynarski z krzesła dla gościa na podłogę.
- Siadaj. Rush wszedł i rozejrzał się ciekawie. - Warunki raczej spartańskie. - Wasi dekoratorzy wnętrz chyba nie bardzo wiedzieli, jak wymościć legowisko enigmatologowi. - Na to wygląda. - Rush usiadł i spojrzał na półkę z książkami. - Ciekawy wybór pozycji - Aleister Crowley, Jessie Weston, Chemia organiczna i Księga cieni Stowcrofta. - Mam eklektyczne zainteresowania. - A to co? - Rush wskazał szczególnie starą, nadgryzioną przez mole, oprawną w skórę książkę. Pochylił się, żeby odczytać tytuł. - Nekro... - Wyciągnął rękę. - Nie dotykaj jej - powiedział cicho Logan. Rush cofnął rękę. - Przepraszam. - Przeniósł uwagę na cytaty w ramkach. - Najpiękniejsze, czego możemy doświadczyć, to tajemnica - przeczytał. - Jest źródłem wszelkiej sztuki i nauki. Kto tego nie wie i nie potrafi się już niczym dziwić, ani zachwycać, jest praktycznie martwy. Einstein. - Spojrzał na Logana. - Przesłanie? - Tylko to w miarę poprawnie podsumowuje moją profesję. Można powiedzieć, że jedną nogą stoję w świecie nauki - świecie Einsteina - a drugą - w świecie ducha. Rush kiwnął głową i odczytał drugi cytat: - Forsan et haec olim meminisse iuvabit10. - To Wergiliusz. Z Eneidy. - Nie znam łaciny. Nie doczekawszy się przetłumaczenia cytatu, pokazał na przedmioty leżące na biurku. - A to co? - Ty, Ethan, używasz skalpeli, szczypiec i mierników zawartości tlenu we krwi, ja trójzakresowych detektorów pola elektromagnetycznego, kamer wideo, termometrów na podczerwień i - a jakże - wody święconej. Aha, coś mi się przypomniało - możesz mi skombinować klucz do szuflady tego biurka? - Pogadam z zaopatrzeniem. - Rush pokręcił głową. - To ci dopiero. Nie wiedziałem, że używasz jakichś przyrządów. - To nie wszystko, czego używam. Ale każdy z nas ma swoje zawodowe sekrety. Na chwilę zaległo milczenie. Pierwszy przerwał je Rush. - To pewnie aluzja do tego, co widziałeś kilka minut temu w moim pokoju badań. - Niekoniecznie. Ale zaintrygowało mnie to, nie przeczę.
- Powiedziałbym ci, ale nie mogę. To sprawa raczej... eee... delikatnej natury. - To samo tyczy się mojego dochodzenia. - Może świadomość, że pan tu jest, że węszy, wpłynie na nich uspokajająco, powiedziała dzisiaj Romero. - Jestem teraz tutaj. Jeśli mam coś zdziałać, nie możecie niczego przede mną zatajać. Znowu zaległo milczenie, tym razem dłuższe. - Cholera jasna - wybuchnął nagle Rush. - Masz rację. Wszystko przez to, że Stone jest taki nieufny, on żyje i oddycha tajemnicą... - Zawiesił na chwilę głos. - Słuchaj. Powiedziałem ci, czym zajmujemy się w Centrum. - Pobieżnie. Badacie ludzi, którzy doświadczyli śmierci i powrócili do życia. I sugerowałeś, że dokonaliście jakichś bardzo interesujących odkryć. Rush kiwnął głową. - A z tych odkryć interesuje nas głównie jedno: że doświadczenie przejścia na tamtą stronę i powrotu w wielu przypadkach wywiera bezpośredni wpływ na... na predyspozycje psychiczne człowieka. - Doprawdy? A czym się to manifestuje? Rush uśmiechnął się. - Manifestacji jest całe spektrum. W CBPM staramy się je usystematyzować. To właśnie odróżnia nas od innych organizacji i uniwersytetów badających NDE. To nie jest jakaś pseudonauka ani żaden newage’owy bełkot, Jeremy - do kwantyfikacji tego fenomenu wykorzystujemy ekstremalnie złożone algorytmy statystyczne. Opracowaliśmy metodę bardzo precyzyjnego klasyfikowania predyspozycji psychicznych danej osoby. Nazywamy ją skalą KleineraWechsmanna od nazwisk jej twórców, badaczy z naszego Centrum. Przypomina trochę test na inteligencję, ale jest bardzo subtelna i skomplikowana. Bierze pod uwagę cały zestaw testów wrażliwości psychicznej: wróżbiarstwo, telekineza, zimny odczyt, postrzeganie pozazmysłowe, astrologia, telepatia i wiele innych. Naturalnie kompensowane są w niej takie czynniki, jak standardowe odchylenia, prawdopodobieństwo i zwyczajny szczęśliwy traf. Rush wstał i zaczął krążyć po małym pokoiku. - Oto przykład, jak to działa. Załóżmy, że mam w kieszeni pięć banknotów - jedno, pięcio, dziesięcio, dwudziesto - i pięćdziesięciodolarowy. Wyciągam na chybił trafił jeden i proszę cię, żebyś odgadł jego nominał. Przyjmując hipotezę zerową - to znaczy zakładając, że nie masz żadnych nadzwyczajnych predyspozycji psychicznych - prawdopodobieństwo, że udzielisz prawidłowej odpowiedzi, jest jak jeden do pięciu, czyli wynosi dwadzieścia procent. Na skali KleineraWechsmanna to dwadzieścia punktów - wynik dla przeciętnego człowieka.
Na tej samej skali osoba o jakich takich predyspozycjach psychicznych plasuje się na poziomie... powiedzmy... czterdziestu punktów. Osoba z wyraźnymi predyspozycjami psychicznymi to już sześćdziesięciopunktowiec. Komuś obdarzonemu nadzwyczajną siłą umysłu przypisuje się nawet osiemdziesiąt punktów - taki ktoś odgaduje trafnie cztery na pięć razy. Rush zatrzymał się i odwrócił do Logana. - Ale odkryliśmy coś jeszcze. U przebadanych przez nas ludzi, którzy przeszli na tamtą stronę i powrócili, średnia punktacji wynosi sześćdziesiąt pięć. - To niemożliwe... - zaczął Logon, ale zaraz ugryzł się w język. Rush pokręcił głową. - Wiem. Nawet tobie trudno w to uwierzyć. Dlaczego doświadczenie śmierci miałoby wpływać na predyspozycje psychiczne? Ale takie są fakty, Jeremy - mamy na to niezbite dowody. Naturalnie, nie zawsze tak się dzieje. No i rodzaj pozyskiwanych predyspozycji psychicznych nie jest we wszystkich przypadkach jednakowy. Nie każdy nimi obdarowany będzie potrafił odgadnąć, o jakim nominale banknot wyciągnąłem z kieszeni. Niektórzy są lepsi w postrzeganiu pozazmysłowym. Inni w jasnowidzeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że dane z testów przeprowadzonych na ponad dwustu osobach, które doświadczyły śmierci, wskazują, że średnia ich predyspozycji psychicznych plasuje się teraz w skali KW na niezwykle wysokim poziomie. Usiadł z powrotem. - I odkryliśmy coś jeszcze. Im dłużej dana osoba pozostaje w stanie śmierci klinicznej, tym wyżej plasuje się potem w skali ze swoimi nowo nabytymi predyspozycjami psychicznymi. - Urwał. - U mojej żony Jennifer zatrzymało się serce, ustały wszystkie funkcje mózgu, przywołałem ją z powrotem do życia dopiero po czternastu minutach. To przypadek najdłuższego okresu pozostawania po tamtej stronie z tych, z jakimi mieliśmy dotąd do czynienia w Centrum. Jej punktacja w skali KleineraWeschmanna też jest najwyższa z dotychczas zanotowanych - wynosi sto trzydzieści pięć punktów. - Sto trzydzieści pięć? - Logan się żachnął. - Przecież to niemożliwe. Z kryteriów, o których wspomniałeś, wynika, że już osoba osiągająca na skali sto punktów, udzieli na twój test z banknotami samych prawidłowych odpowiedzi. - Nie potrafię tego wyjaśnić, Jeremy - przyznał Rush. - Zresztą sami nie jesteśmy pewni uzyskanego wyniku. To nowa nauka. Mogę cię tylko zapewnić, że po wielokroć powtarzaliśmy ten pomiar. To już nie tylko odgadywanie nominału banknotu, który wyciągasz z kieszeni - to odgadywanie nominału tego banknotu, kiedy nie zdążyłeś jeszcze
wsunąć ręki do kieszeni. - Pokręcił głową, jakby mimo wszystko sam w to do końca nie wierzył. - I ona od czasu do czasu to demonstruje. Zdolność, jaką została obdarzona, to retropercepcja. - Retropercepcja - powtórzył Logan. Zamyślił się na moment, potem spojrzał na Rusha. - I ta kobieta tam, w sali badań, to była twoja żona? Rush kiwnął głową. - A co ona tu właściwie robi? Do czego Porter Stone może wykorzystać jej podwyższone predyspozycje psychiczne - nawet te w niespotykanym stopniu podwyższone? Rush odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią. - Przepraszam. Są rzeczy, w które nie powinienem cię chyba wtajemniczać przynajmniej na razie. - Rozumiem. To, czego się od ciebie dowiedziałem, i tak było bardzo interesujące. Bardziej niż interesujące, dodał w myślach. Może przyjrzę się temu bliżej na własną rękę. I w tym momencie wszystko wokół zadrżało, zupełnie jakby jakiś olbrzym pochwycił cały kompleks w swoje łapska i gwałtownie nim potrząsnął. Z oddali doleciał huk eksplozji. Logan z Rushem patrzyli na siebie przez chwilę zaskoczeni. Potem w korytarzu rozległo się wycie klaksonu. - Co to było? - Logan zerwał się na równe nogi. - Alarm. - Rush też już stał i sięgał po popiskującą krótkofalówkę przypiętą do paska spodni. Uniósł ją do ust. - Doktor Rush - rzucił do mikrofonu. Słuchał przez chwilę. - Boże - jęknął. - Zaraz tam będę. Idziemy - powiedział do Logana, przypinając radio z powrotem do paska. - Co się dzieje? - Pali się generator numer dwa. - Rush wybiegł z gabinetu, a za nim Logan.
15 Wypadli z Kasztanowego, przemknęli plątaniną korytarzy przez Zielony i znaleźli się na przystani. Pomosty, wczoraj takie senne i opuszczone, roiły się teraz od ludzi. Ponad ogólny harmider wybijały się wywrzaskiwane komendy. W zawiesistym powietrzu unosił się gryzący swąd spalenizny. Dochodziła trzecia po południu, słońce prażyło niemiłosiernie. Przez moskitierę rozciągniętą nad przystanią widać było kłęby gęstego, czarnego dymu wzbijające się w błękitne niebo. Skręcili za róg Zielonego i niecałe trzydzieści metrów przed sobą Logan ujrzał generator. Była to wielka, klocowata konstrukcja, zawieszona nad mokradłami na wbitych w dno palach. Płomienie wydobywały się z okratowania na jej bliższym boku i strzelały w górę, pokrywając metalową obudowę smolistą sadzą. Platformę otaczali ludzie na skuterach wodnych, oblewając ją strumieniami wody z przenośnych zbiorników umieszczonych na plecach. Nawet z tej odległości Logan czuł piekielny żar docierający stamtąd falami. Obejrzał się, słysząc za sobą tupot stóp. To nadbiegał Valentino z dwoma mężczyznami, wszyscy w ochronnych kombinezonach. Jeden z mężczyzn taszczył ciężką przemysłową pompę, drugi zwój strażackiego węża przewieszony przez ramię. Cała trójka minęła ich bez słowa, kierując się ku grupce pracowników zgromadzonych na krańcu pomostu. - Szybciej z tą pompą! - zakomenderował Valentino. Postawili pompę na skraju pomostu, pierwszy technik ukląkł przy niej i wrzucił rurę zasysającą do Suddu, drugi przymocował koniec strażackiego węża do zaworu po stronie wylotowej. Podsuwając się ostrożnie bliżej płonącego generatora, wycelował weń wylot węża. Pierwszy uruchomił pompę. Silnik zaskoczył i z węża pociekła cienka strużka brązowej mazistej cieczy, nie dosięgając płomieni. - Affanculo!11 - wrzasnął Valentino. - No, co jest? - To bagno - odkrzyknął jeden z techników. - A do tego cholernie zawiesiste! - Psiakrew - mruknął Valentino. - Leć po filtr numer trzy! Na jednej nodze! Mężczyzna odrzucił wąż i pognał pomostem. Valentino
odwrócił
się
do
wysokiego
mężczyzny
pod
sześćdziesiątkę
o przerzedzających się blond włosach, który kierował chyba akcją gaśniczą. - Co z instalacją metanową? - spytał. - Sprawdzałem. Zawory nadmiarowe w każdym module zgodnie z przepisami
bezpieczeństwa zamknięte. - Dzięki Ci, Boże, chociaż za to - odetchnął Valentino. Rush ruszył w kierunku grupki na końcu pomostu, Logan podążył instynktownie za nim. I nagle zatrzymał się jak wryty, wyczuwając czyjąś obecność nad płonącym generatorem - obecność czegoś wstrętnego, wrogiego, złego, starożytnego i nieprzejednanego. W duchocie mokradeł i żarze bijącym od płonącego generatora przeszedł go zimny dreszcz. Nozdrza wypełnił mu odór kostnicy. Wyczuwał, że to coś - byt, duch, siła natury - wie o jego obecności, wie o obecności wszystkich tu zebranych i żywi do nich głęboką, bezwzględną nienawiść, nienawiść niemal namacalną w swej sile i głębi. Cofnął się instynktownie, ale szybko wziął się w garść. Odetchnął głęboko i stłumił tę nagłą reakcję; dawno już zauważył, że jego zdolności parapsychiczne wzbudzają u innych albo śmiech, albo lęk. Skupił się na wsłuchiwaniu się w toczone wokół niego rozmowy. - Jezu! - krzyczał Valentino. - Zbiornik pomocniczy! - Rogers! - wrzasnął kierownik do jednego z mężczyzn na skuterach wodnych - odłącz zbiornik pomocniczy i odholuj go, zanim się zajmie! Mężczyzna kiwnął głową, wypuścił z rąk szlauch i podpłynął swoim skuterem wodnym do zbiornika po drugiej stronie generatora. Ale kiedy sięgał do niego bosakiem, powietrzem wstrząsnął potężny wybuch i w stronę Rusha i Logana popłynęła chmura gęstego dymu. Pomost zadrżał gwałtownie i wstrząs rzucił Logana na klęczki. Podnosząc się z nich, usłyszał przeraźliwy wrzask. Dym zaczynał się rozwiewać i zobaczył Rogersa. Mężczyzna oblany był płonącą ropą, paliło się na nim ubranie i włosy. Kilku ludzi skoczyło z pomostu w mokradło i popłynęło w jego stronę, ale on zsunął się z wrzaskiem ze skutera i wciąż płonąc, zaczął tonąć, niknąc pod mętną, brązową powierzchnią Suddu.
16 Jedyna knajpka na Stacji - ni to kantyna, ni barek koktajlowy - znajdowała się w module Niebieskim i nazywała się Oaza. Jej wychodzące na bezkresny, posępny Sudd okna zasłonięte były bambusowymi żaluzjami, żeby oszczędzić klientom tego przygnębiającego widoku. Logan wszedł i się rozejrzał. W barku panował półmrok - ciemności rozpraszał jedynie niebieskofioletowy neon - i było prawie pusto. Nic dziwnego. Po pożarze generatora nastroje na Stacji siadły. Tego wieczoru nikt nie grał w brydża, mesy nie wypełniał wesoły gwar. Większość załogi zaszyła się w swoich kwaterach, żeby w samotności przeżywać to, co się wydarzyło. Z Loganem było odwrotnie. To wszechogarniające zło, które wyczuł nad palącym się generatorem, zaniepokoiło go i wytrąciło z równowagi. W tym stanie ducha nie wysiedziałby w pustym gabinecie ani w cichej sypialni. Podszedł do barku i usadowił się na stołku. Z niewidocznych głośników leciał Charlie Parker. Pojawił się barman - młody mężczyzna o krótko ściętych ciemnych włosach, z wąsikiem à la sierżant Pepper. - Co podać? - spytał, kładąc na ladzie wykrochmaloną serwetkę. - Macie Lagavulina? Mężczyzna wskazał z uśmiechem za siebie, na imponujący wybór jednosłodowych szkockich wyeksponowany na tle lustrzanej ściany. - Fajnie, dzięki. Poproszę nierozcieńczonego. Barman napełnił szczodrze szklankę o grubym dnie i postawił ją na serwetce. Logan upił łyk, delektując się torfiastym posmakiem whiskey. Pociągnął drugi i czekał, aż zatrze się wspomnienie pożaru, swędu przypiekanego ciała. Rogers doznał poparzeń trzeciego stopnia na dwudziestu pięciu procentach powierzchni skóry. Został, rzecz jasna, ewakuowany, ale do najbliższego centrum leczenia poparzeń były setki kilometrów, a jego stan szybko się pogarszał. - Postawisz dziewczynie drinka? Logan odwrócił głowę. Obok niego siedziała Christina Romero, która nie wiadomo kiedy weszła do baru. - Dobre pytanie. A mogę? - To już nie jest kobieta, która niedawno wyprosiła cię z gabinetu. To jej aktualizacja. Christina Romero, wersja dwazero.
Logan zachichotał. - No dobrze. W takim razie z miłą chęcią. Co to ma być? - Daiquiri poproszę - zwróciła się do barmana Christina. - Z lodem? - spytał barman. Romero wzdrygnęła się. - Nie. Ale wstrząśniętą. - Się robi. - Może przeniesiemy się do stolika? - zaproponował Logan i kiedy Romero kiwnęła głową, poprowadził ją do stolika pod oknami. - Na początek pragnę złożyć oświadczenie - powiedziała, kiedy usiedli. - Przepraszam za swoje zachowanie tam, w gabinecie. Ludzie często mi wypominają, że jestem arogancka, ale zazwyczaj staram się nad sobą panować. Nie wiem, co dzisiaj we mnie wstąpiło. Chyba chciałam pokazać, że twoja sława nie robi na mnie wrażenia. Przeholowałam. Zdecydowanie. - Zapomnijmy o tym. - Logan machnął lekceważąco ręką. - Nie próbuję się usprawiedliwiać. To przez.. no, wiesz... przez ten stres. Nikt tego głośno nie mówi, ale szukamy tu już dwa tygodnie i na nic jeszcze nie natrafiliśmy. To się staje frustrujące. A do tego te... te dziwne zdarzenia. Jakieś zwidy, sprzęt psujący się ni z tego, ni z owego. No a teraz ten pożar i wypadek Rogersa. - Pokręciła głową. - To może z czasem zszarpać nerwy. Nie powinnam się wyżywać na tobie. - W porządku. Zapłacisz rachunek i jesteśmy kwita. - Tutaj wszystko jest za darmo - odparła ze śmiechem. Przez chwilę sączyli drinki w milczeniu. - Co sprawiło, że zostałaś egiptologiem? - przerwał je Logan. - Ja też w dzieciństwie, po obejrzeniu filmu Mumia, postanowiłem nim zostać. Ale potem, kiedy stwierdziłem, jak trudno odczytywać hieroglify, przeszło mi. - Jak już wiesz, chociaż nie mam pojęcia skąd, archeologiem była moja babcia. Pracowała chyba na wszystkich ważniejszych stanowiskach archeologicznych od New Hampshire po Nineveh. Była dla mnie zawsze wzorem do naśladowania. Podejrzewam, że od tego się zaczęło. Ale bakcyla złapałam dopiero za sprawą króla Tuta. Logan spojrzał na nią. - Króla Tuta? - Tak. Pochodzę z South Bend. Kiedy w Field Museum otwarto wystawę znalezisk z grobowca króla Tuta, pojechaliśmy do Chicago całą rodziną. Boże jedyny. Rodzice nie mogli mnie oderwać. Te maski pośmiertne, te złote skarabeusze, ten skarbiec. Chodziłam
wtedy do czwartej klasy i to, co zobaczyłam, stało mi przed oczami przez miesiące. Czytałam potem każdą książkę o Egipcie i archeologii, jaka wpadła mi w ręce. Bogowie, groby i uczeni; Pięć lat wykopalisk w Tebach Cartera i Carnarvona... mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Coraz bardziej się ożywiała, aż w końcu jej zielone oczy płonęły podnieceniem. Właściwie to nie była ładna, ale miała w sobie jakiś entuzjazm i pasję, które intrygowały Logana. Dopiła drinka jednym haustem. - Teraz twoja kolej. - Moja? No więc... historią zainteresowałem się na pierwszym roku Dartmouth. - Do rzeczy. Wiesz, co mnie interesuje. Logan się roześmiał. Rzadko na ten temat rozmawiał. Ale mimo wszystko ona mu o sobie opowiedziała, przeprosiła... - To się chyba zaczęło od nocy spędzonej w nawiedzonym domu. Romero skinęła na barmana, prosząc o następnego drinka. - Ale nie będziesz mi tu wciskał kitu? - Skądże znowu. Miałem wtedy dwanaście lat. Rodzice wyjechali na weekend, a mną miał się opiekować mój starszy brat. - Logan pokręcił głową. - No i się zaopiekował, oj, zaopiekował. Podpuścił mnie do spędzenia nocy w starym domu Hackety’ego. - Stary, nawiedzony dom Hackety’ego. - Tak. Przez lata stał pusty, ale dzieciaki z okolicy mówiły, że mieszka tam czarownica. Ludzie widzieli dziwne światła o północy, psy omijały tę posesję szerokim łukiem. Brat wiedział, jaki ze mnie charakterniak, wiedział, że nigdy nie krewię. I tak wziąłem śpiwór, latarkę, książkę, którą dał mi brat do poczytania na wypadek, gdybym się nudził, pomaszerowałem ulicą do tego opuszczonego domu i wśliznąłem się do środka przez okno na parterze. Logan zawiesił głos, sięgając pamięcią do tamtej nocy. - Z początku szło jak z płatka. Rozłożyłem śpiwór w pokoju, który był kiedyś living roomem i czekałem. Kiedy zapadł zmrok, rozległy się jakieś trzaski i jęki. Starałem się bagatelizować te odgłosy, czytając książkę od brata, ale zawierała same opowiadania o duchach, więc ją odłożyłem. I wtedy to usłyszałem. - Co? - Kroki. Na schodach z piwnicy. Barman postawił przed Romero koktajl. - Mów, mów.
- Chciałem uciekać, ale nie mogłem poruszyć ręką ani nogą. Nie mogłem nawet podnieść się z podłogi. Udało mi się tylko zapalić latarkę. Kroki zbliżały się, dochodziły już z kuchni. I po chwili w drzwiach zamajaczyła jakaś postać. Logan upił łyk szkockiej. - Nigdy
nie
zapomnę,
co
ujrzałem
w świetle
latarki.
Staruchę
o siwych,
rozwichrzonych włosach i wpadniętych oczach. Serce podeszło mi do gardła. Ruszyła ku mnie. I wtedy zacząłem płakać. Tylko na to było mnie stać, nie licząc zmoczenia się w spodnie. Wyciągnęła zasuszoną rękę. I wtedy już wiedziałem, że zaraz umrę. Wiedźma rzuci na mnie urok, a ja skurczę się, uschnę i skonam. Urwał. - No i? - ponagliła go Romero. - Nie umarłem. Ujęła moją rękę w dłonie. I nagle... nagle zrozumiałem. Trudno... trudno to wyjaśnić. Ale uświadomiłem sobie, że to żadna czarownica. Że to po prostu samotna, wystraszona staruszka ukrywająca się w piwnicy, żyjąca o chlebie i wodzie. Wyczuwałem jej lęk przed światem zewnętrznym, jej marną egzystencję w chłodzie i ciemności, czułem jej ból po stracie wszystkich bliskich. Dopił drinka. - Tak to było. Wycofała się w mrok piwnicy. Ja zwinąłem śpiwór i wróciłem do domu. Kiedy przyjechali rodzice, wszystko im opowiedziałem. Brat dostał na miesiąc szlaban, a policja przeszukała dom Hackety’ego. Okazało się, że staruszka to Vera Hackety, upośledzona umysłowo kobieta, którą zajmowała się rodzina. Ostatni z jej opiekunów zmarł przed osiemnastoma miesiącami. Od tamtej pory mieszkała w piwnicy. Logan spojrzał na Romero. - Ale zaszło coś dziwnego. To spotkanie mnie zmieniło. Zaczęły mnie fascynować opowieści o prawdziwych duchach, nawiedzonych posiadłościach, skarbach, na których ciąży klątwa, o Wielkiej Stopie i w ogóle o wszystkim, co tylko można sobie w tym temacie wyobrazić. A książką o duchach, którą złośliwie dał mi do poczytania brat, żeby mnie jeszcze bardziej przestraszyć, był Flaxman Low, Occult Psychologist12 E. i H. Heronów, zbiór opowiadań o detektywie, badaczu zjawisk nadprzyrodzonych. - O badaczu zjawisk nadprzyrodzonych - powtórzyła Romero. - Tak. O kimś w rodzaju Sherlocka Holmesa, kto rozwiązuje zagadki ze świata duchów. Przeczytałem ją od deski do deski i już wiedziałem, czym chcę się w życiu zajmować. Naturalnie, od kiedy zostałem wykładowcą, nie jest to moje jedyne zajęcie. - Ale jak rozwinąłeś swoje... swoje zdolności? - spytała Romero. - Przecież na
uniwersytetach nie ma wydziałów enigmatologii. - Nie ma. Ale istnieje wiele traktatów na ten temat. I jak znalazł jest tutaj historia średniowiecza. - Masz na myśli Malleus Maleficarum13? - Poniekąd. Oraz wiele innych, wcześniejszych i bardziej radykalnych manuskryptów. - Logan wzruszył ramionami. - Tak jak w przypadku wszystkich innych profesji, i tutaj człowiek uczy się przez całe życie. Na twarz Romero zaczął powracać sceptycyzm. - Traktaty. Tylko mi nie mów, że wierzysz w te wszystkie banialuki o wiedźmach, astrologii i kamieniu filozoficznym. - To przykłady z samej tylko Europy Zachodniej. Każda kultura ma swój własny zasób mitów i wierzeń obfitujących w zjawiska nadprzyrodzone. Przestudiowałem chyba wszystko, co zostało udokumentowane - i część tego, co nie zostało. Przeanalizowałem wspólne dla wszystkich elementy. - Urwał. - Jestem przekonany, że obok naturalnego, widzialnego świata istnieją od zawsze i istnieć będą wiecznie pierwotne siły - jedne dobre, inne złe - które wzajemnie się uzupełniają. - Jak klątwa grobowca mumii - zauważyła Romero. Pokazała na szklankę Logana. Ile takich już wychyliłeś, zanim tu weszłam? - Weź takie atomy ciemnej materii; nie widzimy ich, ale wiemy, że istnieją. Dlaczego nie miałyby istnieć byty albo stworzenia, których jeszcze nie spotkaliśmy? Albo, dajmy na to, siły, których nie nauczyliśmy się jeszcze ujarzmiać? Sceptycyzm w spojrzeniu Romero się pogłębił. Logan zawahał się na moment. Potem wyłowił z drinka Romero plastikową słomkę i położył ją na lnianej serwetce między nimi, a po obu jej stronach dłonie na płask, poduszkami do dołu, rozczapierzając nieco palce. Wziął głęboki oddech i zaczął powoli wypuszczać powietrze z płuc. Z początku nic się nie działo. Nagle słomka lekko drgnęła, drgnęła znowu, tym razem mocniej, i uniosła się ze stolika. Przez kilka sekund wisiała w powietrzu centymetr nad blatem, potem spadła i znieruchomiała. - Jezu! - wykrztusiła Romero, patrząc z niedowierzaniem na słomkę. Potem ostrożnie, tak jakby bała się poparzyć, wzięła ją w dwa palce. - Jak to zrobiłeś? To jakieś czarymary? - Trochę treningu i też byś pewnie tak potrafiła - zapewnił ją Logan. - Ale wcześniej musiałabyś uwierzyć, że to żadne czarymary. Popatrzyła z powątpiewaniem na słomkę, odłożyła ją na stolik i upiła łyk drinka.
- Jeszcze tylko jedno pytanie - powiedziała. - Wszystko, co o mnie powiedziałeś w moim gabinecie, to prawda. Nawet to, że byłam najmłodsza z rodzeństwa. Skąd tyle o mnie wiesz? - Jestem empatą - odparł Logan. - Empatą? A co to znaczy? - To ktoś potrafiący chłonąć odczucia i emocje innych. Ściskając twoją dłoń, odebrałem strumień - a tak naprawdę rzekę - bardzo wyrazistych wspomnień, poglądów, przemyśleń, lęków, pragnień. Nie da się ich posegregować - nie mam kontroli nad wrażeniami, jakie odnoszę. Wchodząc w fizyczny kontakt z drugą osobą, wiem tylko, że odbiorę jakieś silniejsze albo słabsze bodźce. - Empatia - mruknęła Romero. - Kojarzy mi się z aromaterapią i kryształowymi kulami. Logan wzruszył ramionami. - No to mi wytłumacz, skąd to wszystko wiedziałem? - Nie potrafię. - Spojrzała na niego. - Jak zostałeś tym empatą? - Empatia jest dziedziczna. Ma też aspekt zarówno biologiczny, jak i duchowy. Czasami drzemie w ludziach przez całe życie; często budzi się na skutek jakiegoś traumatycznego przeżycia. W moim przypadku był to chyba dotyk Very Hackety. - Bawił się pustą szklanką. - Z całym przekonaniem mogę ci tylko powiedzieć, że okazała się przełomem w moim życiu. Romero się uśmiechnęła. - Lewitacja, czytanie w myślach... przyszłość też potrafisz przepowiadać? Logan kiwnął głową. - Teraz, na przykład, przepowiadam, że jeśli za dziesięć minut nie znajdziemy się w mesie, to przepadnie nam kolacja. Romero spojrzała na zegarek. - W taką przepowiednię jestem jeszcze w stanie uwierzyć - powiedziała ze śmiechem. - Chodźmy, Svengali14. Wstając od stolika, wzięła plastikową słomkę i schowała ją do kieszeni dżinsów.
17 Nazajutrz, na godzinę dziewiątą, zwołano naradę poświęconą analizie przyczyn wypadku z poprzedniego dnia. Logan nie został oficjalnie zaproszony, ale na salę konferencyjną A w module Białym wprowadził go doktor Rush. Sala była duża, bez okien, z fotelami dla licznego audytorium. Jedną ścianę pokrywało kilka białych tablic; na drugiej wisiały podwójne ekrany projektora cyfrowego. Z sufitu zwisała ogromna satelitarna mapa Suddu upstrzona kolorowymi pinezkami i karteczkami z ręcznie wypisanymi uwagami. Logan wypatrzył kilka znajomych twarzy, między innymi Christiny Romero i Valentino; szefa prac wykopaliskowych otaczała grupka jego podwładnych - techników i pracowników fizycznych. Logan nalał sobie kawy do plastikowego kubka, po czym zajął miejsce w drugim rzędzie foteli, za Rushem. Zaraz potem starszy mężczyzna o przerzedzonych blond włosach ten, którego widział poprzedniego dnia przy generatorze - odchrząknął i zabrał głos. - No więc tak - zagaił. - Porozmawiajmy o tym, co nam wiadomo. - Spojrzał na mężczyznę w białym kombinezonie. - Campbell, w jakim stanie jest sieć energetyczna? Campbell pociągnął nosem. - Podkręciliśmy generator numer jeden na
dziewięćdziesiąt
osiem
procent
maksymalnego obciążenia, ale wydajność całej sieci i tak spadła do sześćdziesięciu pięciu procent nominalnej. - Stan systemu gromadzenia i przetwarzania metanu? - W porządku. Działa bez zakłóceń. Po odłączeniu generatora numer dwa musieliśmy nawet zmniejszyć produkcję paliwa. - Dzięki Bogu, że chociaż z nim nie ma problemów. - Mężczyzna zwrócił się teraz do niskiej kobiety z tabletem na kolanach. - Czyli wydajność spadła o trzydzieści pięć procent. Jak to się przekłada na funkcjonowanie Stacji? - Ograniczyliśmy pobór energii dla wszystkich mniej istotnych usług, doktorze March - odparła. Logan spojrzał na mężczyznę z nowym zainteresowaniem. A więc to jest doktor March. Słyszał o nim: główny archeolog stanowiska. Romero mówiła, że zastępuje Stone’a pod jego nieobecność - i widać było, że dobrze się czuje w tej roli. - A co z poszukiwaniami? - dociekał March. - Bez wpływu. Gdzie było trzeba, przekierowaliśmy zasilanie i ludzi. March spojrzał na kolejnego mężczyznę z pierwszego rzędu.
- Montoya? Co z wymianą? Montoya poprawił się w fotelu. - Przygotowujemy zapotrzebowanie. March się skrzywił. - Dopiero przygotowujecie? - Musimy działać taktownie. Niełatwo tu o generator o mocy sześciu tysięcy kilowatów, a nie możemy zwracać na siebie uwagi w Chartumie, bo... - Jasna cholera - wpadł mu w słowo March - nie tłumacz się! Ten generator potrzebny nam na gwałt! - Rozumiem, doktorze March - wybąkał mężczyzna, spuszczając głowę. - Czasu mamy mało, nie stać nas na żadne opóźnienia, a tym bardziej na utratę połowy mocy zasilania. - Rozumiem, doktorze March - powtórzył mężczyzna, jeszcze niżej zwieszając głowę, tak jakby w ogóle chciał zniknąć. March rozejrzał się, zatrzymał wzrok na Valentino. - Sprawdzałeś, co zostało z generatora numer dwa? Valentino kiwnął głową. - No i? Valentino wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie czuł respektu przed głównym archeologiem i March to chyba wyczuwał. - No więc? - ponaglił go March. - Potrafisz mi wyjaśnić, co spowodowało eksplozję? - Trudno powiedzieć. Generator rozerwało, część się stopiła. Może coś ze stojanem, może przebicie w którejś ze zwojnic. Tak czy owak, przegrzały się szczotki i pierścienie kolektora, a od nich pomocniczy zbiornik. - Pomocniczy zbiornik. - March, jakby dopiero teraz coś sobie przypomniał, zwrócił się do Rusha. - Są jakieś wiadomości o stanie Rogersa? Rush pokręcił głową. - Z tego, co wiem, leży w Coptic Hospital i jest w stanie krytycznym. Czekam właśnie na najświeższy komunikat. March odchrząknął i spojrzał znowu na Valentino. - Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy spowodowała to usterka mechaniczna, czy błąd konstrukcyjny, czy... czy jakiś czynnik zewnętrzny? Christina Romero spojrzała z półuśmieszkiem na Logana. - Czynnik zewnętrzny? - powtórzył Valentino. - Ma pan na myśli sabotaż?
- Nie można tego wykluczyć - mruknął March. Valentino się zastanowił. - Jeśli to był sabotaż - tak, całkiem możliwe, że maczała w tym paluchy jakiś figlio di puttana - to ogień zatarł wszelkie dowody. - Skąd to podejrzenie o sabotaż, Fenwick? - spytał cicho Rush. - Kto jak kto, ale ty najlepiej powinieneś wiedzieć, jak dobierano całą załogę. - Tak, wiem - odparł March, spuszczając oczy. - Ale nigdy nie brałem udziału w ekspedycji, gdzie tyle rzeczy idzie nie tak. Zupełnie jakby... - Zawiesił głos. - Jakby komuś zależało, żeby nam się nie udało. - Nawet gdyby - ciągnął Rush - to jest na to wiele skuteczniejszych sposobów niż zdemolowanie generatora. March spojrzał znacząco na Rusha. - Masz rację - powiedział. - Całkowitą rację.
18 Jack Wildman unosił się dziesięć metrów pod powierzchnią Suddu, śledząc każdy ruch swojego partnera, Mandelbauma, przygotowującego się do odpalenia Wielkiej Berty. Z tym śledzeniem każdego ruchu to była lekka przesada - w mulistym horrorze, jaki ich otaczał, Mandelbaum jawił się jako nieco ciemniejsza, rozmazana czarna plama na czarnym tle, jako smuga widoczna tylko dzięki temu, że się poruszała. - Able Charlie do bazy - rzucił do mikrofonu Mandelbaum. - Jesteśmy gotowi do zamiatania pola G trzy. - Zrozumiałem, Able Charlie - dobiegł z góry skrzekliwy głos. - Jaki poziom saturacji? - Osiemdziesiąt dziewięć procent. Wildman spojrzał na cyfrowy wyświetlacz przyrządu przypiętego do przedramienia. - Tu Whiskey Bravo - powiedział do mikrofonu swojego radia. - Poprawka. Saturacja dziewięćdziesiąt jeden. - Zrozumiałem - padła odpowiedź z bazy. - Do dzieła. Mandelbaum uruchomił Wielką Bertę. Dało się słyszeć ciche buczenie i Wildman poczuł napór gęstego szlamu znoszonego w jego kierunku strugą sprężonego przez maszynę powietrza. Odnosił wrażenie, że stoi w kadzi z melasą. A tak naprawdę było jeszcze gorzej. Bo otaczające ich muł i błoto były zdradliwe. Musiał nieustannie uważać pod nogi - wszędzie walały się patyki i paprocie, często ostre, mogące przedziurawić skafander. Sudd był tak cholernie zawiesisty, że każdy ruch sprawiał trudność porównywalną z operowaniem w warunkach przeciążenia sięgającego 10 gramów. - Able Charlie do bazy - odezwał się Mandelbaum. - Zamiatanie w toku. Wildman włączył reflektorek przymocowany do prawego ramienia i opadł bliżej oczyszczonego przed chwilą i na chwilę skalnego dna Suddu. Mandelbaum obsługiwał Wielką Bertę, jego zaś zadaniem było szukanie na oczyszczonej przez nią powierzchni śladów jaskiń, kominów wulkanicznych albo starożytnych budowli. W ciężkim skafandrze nurka, z silnym reflektorkiem na ramieniu, kamerą wideo zainstalowaną na hełmie i aparatem oddechowym na plecach czuł się jak astronauta na planecie gazowej. Gdyby nie pęcherzyki powietrza wydobywające się z aparatu oddechowego i unoszące ku powierzchni, szybko straciłby w tej zupie orientację. A tak wiedział przynajmniej, gdzie góra, a gdzie dół. Wciąż myślał o tym, co spotkało Forsythe’a - zaciął mu się regulator, chłopak spanikował, zaczął się wynurzać... dreszcz go przeszedł. Jak człowiek traci w tej czarnej mazi orientację, gubi kabel prowadzący - lepiej nie myśleć. Jedyna nadzieja w tym, że
znajdzie cię partner, z którym nurkujesz. Bo jak nie, to po tobie... Pośliznął się na błotnistym szlamie, zrobił instynktownie krok w tył i w łydkę uderzyło go coś twardego. Schylił się, pomacał. Patyk. Uniósł go do oczu i obejrzał. Zgadza się. Cholerny Sudd. Szczęście, że ten patyk nie przebił mu skafandra. Kiedyś mu się to przytrafiło i smród był taki, że musiał wziąć trzy prysznice, żeby się go pozbyć. Rozpoczął oględziny oczyszczonego obszaru. - Tu Able Charlie - dobiegł z radia głos Mandelbauma. - Trzeba będzie chyba przeczyścić Wielką Bertę. Nierówno pracuje. - Zrozumiałem - odpowiedział głos z powierzchni. Wildman, ocierając wizjer maski ze szlamu i błota, przesunął się w prawo i przygotował do kontynuowania oględzin. Czuł, jak strugi mułu zdmuchiwanego pod ciśnieniem przez maszynę omywają mu ręce i nogi. Obrzydliwe to było. - Tu Able Charlie - rozległ się znowu głos Mandelbauma. - Chyba będziemy musieli się wynurzyć. Mam kłopoty z Wielką Bertą. I w tym momencie silnik Wielkiej Berty ryknął, wchodząc na najwyższe obroty. Mandelbaum szybko przykręcił przepustnicę, ale fala czarnego mułu wzbitego przez dysze maszyny zdążyła jeszcze zepchnąć Wildmana o krok w tył, w gęstą zupę Suddu. I znowu poczuł uderzenie czegoś twardego, tym razem w pośladek. Cholera. Sięgnął za siebie, chwycił to coś, ścisnął w dłoniach i uniósł do maski. Zaraz przyfasoli tym badylem Mandelbaumowi w jego durny globus za te głupie żarty. Uśmiechnął się, oglądając znalezisko, ale uśmiech szybko spełzł mu z twarzy. To wcale nie był badyl. To była kość.
19 Późnym popołudniem w salce prosektoryjnej schludnego szpitalika Rusha zebrało się kilka osób - sam Rush, jego asystentka, Tina Romero oraz Jeremy Logan. Na widok wchodzącego Logana Rush, mając pewnie na względzie zasadę zachowania poufności, której hołdował Porter Stone, otworzył usta, żeby zaprotestować, ale po chwili wzruszył tylko ramionami, uśmiechnął się blado i gestem ręki zaprosił Jeremy’ego do środka. Archeolodzy zbadali już wstępnie szkielet znaleziony przez parę nurków, teraz Rush miał przeprowadzić oględziny pośmiertne. Niebieski plastikowy worek z zebranymi z dna kośćmi leżał na stalowym wózku na kółkach. Rush założył lateksowe rękawiczki, przyciągnął do siebie mikrofon na końcu przymocowanego do sufitu wysięgnika, nacisnął klawisz nagrywania w dyktafonie i zaczął: - Oględziny szczątków znalezionych w płytkim zagłębieniu, w rejonie pola G 3, w szesnastym dniu od rozpoczęcia prac na stanowisku. Oględziny prowadzi Ethan Rush, asystuje mu Grail Trapsin. - Pauza. - Muł i szlam, w którym spoczywały szczątki, odegrał, jak widać, rolę konserwującą i szkielet znajduje się w stosunkowo dobrym stanie jak na swój wiek. Jednak ślady postępującego rozkładu są wyraźne. Zaczął wyjmować kolejno i ostrożnie kości z plastikowego worka i układać je na stole autopsyjnym. - Kości czaszki i twarzy są nietknięte, tak samo żebra, kości rąk oraz kręgosłup. Zespoły nurków bezskutecznie szukały reszty szkieletu. Znaleziono jedynie kilka skórzanych fragmentów czegoś, co mogło być kiedyś sandałami. Archeolodzy przypuszczają, że zachowała się tylko zagrzebana w mule górna część szkieletu, dolna zaś uległa całkowitemu rozkładowi i już nie istnieje. Układał kości na stole w z grubsza anatomicznym porządku. Logan przyglądał się im z zaciekawieniem.
Były
ciemnobrązowe,
prawie
mahoniowe,
jakby polakierowane
w trwającej pięć tysięcy lat błotnej kąpieli. W miarę jak Rush wyciągał kolejne piszczele, w salce zaczynało coraz bardziej zajeżdżać Suddem - torfem, gnijącą roślinnością oraz dziwną słodkawą wonią, która przyprawiała o mdłości. - Z datowania węglem - podjął Rush - przeprowadzonego spektrografem mas wynika, że kości mają około pięciu tysięcy lat z dwuprocentowym marginesem błędu, jeśli uwzględnić zanieczyszczenia, jakie mogły do nich przeniknąć z mułu, w którym spoczywały. - Współczesne Narmerowi - mruknęła pod nosem Romero, bawiąc się swoim wiecznym piórem.
- Przy szkielecie znaleziono okrągłą tarczę w bardzo złym stanie oraz resztki czegoś przypominającego maczugę. - Wyposażenie osobistego ochroniarza faraona - dorzuciła Romero. - Chociaż tarcza jest, jak już wspomniałem, w bardzo złym stanie - ciągnął Rush - to archeologom udało się odtworzyć metodami komputerowymi ornament na jej licu. Archeolodzy twierdzą, że to serech zawierający dwa symbole - ryby i jakiegoś narzędzia. - Sum i dłuto - orzekła Romero. - Fonetyczna reprezentacja imienia Narmer. Przynajmniej ja tak zakładam. Gdyby tak March pozwolił mi rzucić okiem na to diabelstwo. Rush wyłączył mikrofon. - Christina, mogłabyś się powstrzymać ze swoimi komentarzami do czasu, kiedy skończę raport? - Przepraszam. - Romero spuściła głowę i przyłożyła palce do czoła, udając skruchę. Rush włączył znowu mikrofon. - Co do samych kości, to czaszka znajduje się w stosunkowo dobrym stanie. Brakuje tylko kości skroniowych. Gorzej jest z żuchwą, kością gnykową i obojczykiem. W szczęce brak większości zębów, a te, które się zachowały, zaatakowane są powszechną w tamtym czasie próchnicą. - Urwał, żeby obejrzeć resztę kości. - Kręgosłup, im bliżej lędźwi, coraz bardziej uszkodzony i zniszczony. Ostatni zachowany kręg to L 2 - kręgu krzyżowego i kości ogonowej brak. Zachowały się żebra od pierwszego do ósmego. Na żebrze szóstym widnieją wyraźne zadrapania... - urwał znowu i pochylił się nad szóstym żebrem -...coś jakby ślady po pchnięciu nożem lub mieczem. To mogłoby znaczyć, że przyczyną śmierci było zabójstwo. - Wiedziałam! - krzyknęła tryumfalnie Romero. Rush znowu wyłączył mikrofon i spojrzał na nią z irytacją. - Christina, jestem zmuszony... - Ale mylisz się co do przyczyny śmierci - wpadła mu w słowo Romero. - To nie było morderstwo. To było samobójstwo. Na twarzy Rusha pojawiło się niedowierzanie. - Niby skąd wiesz... - A to nie wszystko. Niedaleko stąd, jakieś pięćdziesiąt, może sto metrów od miejsca, gdzie leżał ten szkielet, znajdziemy ich więcej. Całe cmentarzysko szkieletów. Lecę powiedzieć Valentino, gdzie ma skierować swoich nurków. - Odwróciła się i zdecydowanym krokiem wyszła ze szpitalika. Rush i Logan popatrzyli na siebie z konsternacją.
20 Znalezienie szkieletu nie tylko podniosło na duchu załogę Stacji i oczyściło atmosferę, ale było również zapowiedzią przybycia samego Portera Stone’a. Zjawił się jeszcze tego dnia, późnym wieczorem, po zmroku, i zwołał na następny dzień zebranie całego zespołu w największym na Stacji pomieszczeniu, czyli w warsztatach usytuowanych w module Zielonym. Wszystkie prace - z nurkowaniem włącznie - miały na czas zebrania zostać zawieszone. Logan wszedł tam punktualnie o dziesiątej rano i rozejrzał się ciekawie. Pod trzema ścianami stały metalowe stelaże z częściami zamiennymi, narzędziami i podzespołami. Na podnośnikach spoczywało kilka skuterów wodnych w rozmaitych stadiach demontażu, a na dwóch metalowych stołach warsztatowych naprawiane silniki oraz sprzęt do nurkowania. Z kąta okopconymi bokami straszyło to, co zostało ze spalonego generatora. Logan przeniósł wzrok na czekających na Stone’a zebranych. Było to bardzo zróżnicowane towarzystwo - naukowcy w laboratoryjnych fartuchach, technicy, nurkowie, pracownicy fizyczni, kucharze, elektrycy, mechanicy, inżynierowie, historycy, archeolodzy, piloci - w sumie jakieś sto pięćdziesiąt osób zwołanych tutaj przez człowieka z krystalicznie czystą wizją tego, czego chce dokonać, i żelazną wolą urzeczywistnienia tej wizji. Chwilę później do hali warsztatowej wkroczył Stone. Zebrani zgotowali mu spontaniczny aplauz. Stone szedł przez rozstępujący się tłum, ściskając ręce i wymieniając zdawkowe uwagi z tymi, którzy go zagadywali. Arabski strój zmienił na lniany garnitur, ale nawet w skórzanej lotniczej kurtce i korkowym hełmie nie wyglądałby bardziej na poszukiwacza przygód - jego opalona na brąz, ogorzała twarz i kocie ruchy mówiły same za siebie. Doszedł do przeciwległej ściany hali, odwrócił się twarzą do załogi, uśmiechnął i uniósł ręce. Gwar cichł stopniowo, aż zaległa pełna wyczekiwania cisza. Stone, wciąż uśmiechnięty, rozejrzał się, budując dramatyzm. W końcu odchrząknął i zagaił: - Poszukiwaczem skarbów zostałem w wieku jedenastu lat. W mieście Colorado, z którego pochodzę, krążyła legenda o szczepie Indian koczującym niegdyś na podmiejskich łąkach. Chłopaki takie jak ja, studenci college’ów, nawet profesjonalni archeolodzy wydeptywali niestrudzenie te łąki, kopali na chybił trafił dziury i rowy, badali teren wykrywaczami metalu - a wszystko, co udało im się znaleźć, to jeden marny paciorek. Byłem jednym z tych poszukiwaczy. Sam nie wiem, ile razy przemierzyłem te łąki wzdłuż i wszerz, zawsze ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Aż pewnego dnia oderwałem wzrok od ziemi. I po raz pierwszy rozejrzałem się dookoła. Za łąkami teren opadał łagodnie ku przepływającej niecałą milę dalej Rio Grande. Nad brzegiem rzeki rosły topole, trawa była tam bujna i gęsta. Oczyma swej młodzieńczej wyobraźni przeniosłem się w czasie dwieście lat wstecz. Zobaczyłem obóz Indian nad rzeką. Mieli tam wodę do picia i gotowania, mnóstwo ryb, soczystą trawę dla koni oraz cień i schronienie pod drzewami. Potem spojrzałem na spaloną słońcem, zrudziałą łąkę, na której stałem. I zadałem sobie pytanie, dlaczego rdzenni Amerykanie mieliby rozbijać obóz tutaj, skoro rzut kamieniem dalej mieli miejsce o wiele bardziej się do tego nadające? Złapałem więc okazję, przejechałem z półtora kilometra w dół rzeki i zacząłem tam myszkować nad brzegiem w trawie i piasku. Nie minęło dziesięć minut, jak znalazłem to. Wyciągnął coś z kieszeni i pokazał zebranym. Był to grot strzały wykonany z idealnie odłupanego kawałka obsydianu - istne cudo. - Wracałem w to miejsce wiele razy - podjął Stone. - Znalazłem więcej takich grotów, glinianą fajkę, kamienny tłuczek i mnóstwo innych przedmiotów. Ale żadne z moich znalezisk, ani wcześniej, ani później, nie wprawiło mnie w taką euforię, jak ten pierwszy grot strzały. Nigdzie się teraz bez niego nie ruszam. Schował grot z powrotem do kieszeni i rozejrzał się po twarzach obecnych. - To nie była zwyczajna duma z dokonanego odkrycia - podjął. - To nie była satysfakcja ze znalezienia czegoś pięknego i wartościowego. W tę euforię wprawiło mnie uświadomienie sobie, że zagadki przeszłości mogę rozwiązywać, robiąc użytek wyłącznie z własnego intelektu, bez oglądania się na to, co na ich temat myślą inni. Wszyscy przede mną przyjmowali za dobrą monetę opowieści, gdzie obozowali tamci rdzenni Amerykanie. Ja na początku również, ale do czasu. Lekcji, którą przerobiłem wtedy, nad Rio Grande, nigdy nie zapomnę. Wsunął ręce do kieszeni i zaczął się przechadzać tam i z powrotem. - Wykopaliska
archeologiczne,
przyjaciele
-
ciągnął
-
są
jak
powieść
detektywistyczna. Przeszłość lubi skrywać swoje tajemnice. Zazdrośnie ich strzeże. Przypada mi zatem rola detektywa. A każdy dobry detektyw wie, że najskuteczniejsza metoda na rozwikłanie tajemnicy to rozpoczęcie od zgromadzenia jak największej liczby faktów, dowodów, informacji. Zatrzymał się nagle, przejechał dłonią po siwych włosach. - Robiłem to już, jak wiecie, nieraz - z rezultatami, które mówią same za siebie. Robię to znowu tu i teraz. Nie skąpię na badania ani na sprzęt, na ludzi również nie. Każdy z tu
zebranych jest najlepszy w swojej specjalności. Ja swoje zrobiłem, a po znalezieniu tego szkieletu - bez wątpienia osobistego gwardzisty faraona Narmera - znajdujemy się znowu na prostej drodze do sukcesu. Jestem przekonany, że za kilka dni, krótkich dni, natrafimy na grobowiec i dowiemy się więcej o tych tajemnicach, które przeszłość tak bardzo stara się przed nami ukryć. Przesunął znowu wzrokiem po zebranych. - Ja, jak już powiedziałem, swoje zrobiłem. Teraz - kiedy jesteśmy już tak blisko kolej na was. Czasu mamy niewiele. Liczę, że dacie z siebie wszystko. Obojętne, jaka jest tutaj wasza pozycja - czy kierujecie zespołem nurków, czy zmywacie talerze w mesie stanowicie integralną, najważniejszą część tej maszynerii. Sukces zależy od każdego z was. Pamiętajcie o tym w najbliższych dniach. Stone znowu odchrząknął. - Gdzieś tu, pod nami, leżą niewyobrażalne skarby, które Narmer zgromadził i zabrał ze sobą do grobowca, by towarzyszyły mu w drodze do życia po życiu. Odkrycie tych skarbów przyniesie wam nie tylko sławę, ale również uczyni bogatymi. Niekoniecznie w sensie finansowym, chociaż i tu zyskacie. Najważniejsze jednak, że po tysiąckroć poszerzą naszą wiedzę o pierwszych egipskich władcach - a to rodzaj bogactwa, którego nam, detektywom historii, nigdy dość. Jego słowa przyjęte zostały aplauzem. Stone odczekał kilkanaście sekund, potem uniósł ręce. - Nie zatrzymuję was dłużej - podjął. - Bierzcie się do pracy. Jak już powiedziałem, oczekuję, że przez najbliższych kilka dni każdy z was da z siebie wszystko, a nawet więcej. Jakieś pytania? - Ja mam jedno - usłyszał swój głos Logan w ciszy, jaka zaległa. Spojrzało na niego sto pięćdziesiąt par oczu, a on zachodził w głowę, co mu, u licha, odbiło, że się odezwał. Rozważał tę kwestię w myślach, ale nie zamierzał prezentować swoich spekulacji publicznie. Porter Stone nie spodziewał się chyba żadnych pytań, bo rozmawiał już z Marchem. Teraz odwrócił się i poszukał wzrokiem tego, który się odezwał. - Pan, doktorze Logan? - spytał. Logan kiwnął głową. - Słucham, w czym rzecz? - Chodzi mi o to, co przed chwilą pan powiedział. A powiedział pan, że Narmer zgromadził i zabrał ze sobą do grobowca niewyobrażalne skarby, by towarzyszyły mu
w drodze na tamten świat. Ale tak się zastanawiam... czy z faktu, że Narmer zbudował swój tajny grobowiec na takim odludziu, nie można wysnuć wniosku, że uczynił tak nie tyle po to, by złożyć w nim swoje precjoza, co żeby je ukryć, ochronić? Stone ściągnął brwi. - Naturalnie, że można. Wszyscy władcy starali się chronić swoje dobra doczesne przed wandalami i rabusiami grobów. - Nie taką ochronę miałem na myśli. - Interesujące przypuszczenie - odezwał się po chwili milczenia Stone i podnosząc głos, zwrócił się do audytorium. - Jeszcze raz dziękuję państwu za przybycie. Możecie już wracać na swoje stanowiska. Kiedy tłum zaczął się rozpraszać i kierować do wyjścia, Stone spojrzał znowu na Logana. - Pana to nie dotyczy - powiedział. - Powinniśmy chyba porozmawiać.
21 Prywatny gabinet Portera Stone’a na końcu głównego korytarza przecinającego moduł Biały był niewielki, ale bardzo funkcjonalnie urządzony. Ani mahoniowego biurka, ani oprawionych w ramki okładek czasopism z wizerunkiem gospodarza na ścianach, tylko okrągły stół z sześcioma krzesłami, a na nim kilka laptopów i krótkofalówka. Pod ścianą wąska półka z paroma książkami o egiptologii i historii linii dynastycznej. I to wszystko żadnych artefaktów, żadnych precjozów znalezionych w grobowcach, żadnego rodzaju dekoracji. Tylko na jednej ścianie, za stołem konferencyjnym, wisiała wydarta byle jak z kalendarza karta na bieżący miesiąc, chyba żeby podkreślać presję czasu, pod jaką się znajdowali. Stone zaprosił Logana do stołu. - Niech się pan rozgości. Kawy, herbaty, wody mineralnej? - Nie, dziękuję. - Logan odsunął krzesło i usiadł. Stone kiwnął głową, potem zajął miejsce po drugiej stronie stołu. Mierzył przez chwilę Logana swoimi bladoniebieskimi oczami kontrastującymi mocno z opaloną na brąz twarzą. - Raczyłby pan wyjaśnić to, co powiedział w warsztacie? - Studiowałem klątwę Narmera i porównywałem ją z innymi klątwami starożytnego Egiptu. I coś mnie zastanowiło. Stone kiwnął głową. - Mianowicie? - Wielu faraonów posiadało nieprzebrane skarby - prawdopodobnie o wiele więcej warte niż te Narmera, który mimo wszystko był jednym z pierwszych władców. A przecież żaden z nich nie zadał sobie tyle trudu, by ukryć siebie i swój majątek. Owszem, budowali piramidy w Gizie, budowali grobowce w Dolinie Królów - ale nie kazali się grzebać za granicą, w potencjalnie wrogich krajach, setki kilometrów od swoich siedzib. Nie budowali fałszywych grobowców, by zmylić ewentualnych rabusiów. No i klątwa Narmera, sama w sobie straszna, jest nietypowa - nie ma w niej mowy o bogactwach ani o złocie. I tu nasuwa się pytanie: czyżby Narmer, poza swoimi drogocennościami, troszczył się o coś jeszcze? Stone słuchał tego w skupieniu. - Sugeruje pan więc, że Narmer był bardziej niż jego potomkowie przeczulony na punkcie sprofanowania swojego sarkofagu? Zjednoczył Egipt, ale była to jeszcze krucha unia; nie mógł zatem ryzykować, że jego grobowiec zostanie splądrowany, a założona przezeń
dynastia narażona na niebezpieczeństwo? - Między innymi. Ale to nie wszystko. Ten niewyobrażalny nakład sił i środków, żeby zataić lokalizację grobowca... moim zdaniem tak postępuje człowiek, który coś ochrania, coś ukrywa - coś, co jest dla niego ważniejsze od życia, a nawet od samego życia po życiu. Coś, czego brak mógłby zagrozić temu życiu po życiu. Stone przez chwilę po prostu patrzył na Logana. Potem twarz mu się rozjaśniła i się roześmiał. Patrząc na niego, Logan odnosił wrażenie, że był testowany - i że zdał ten test. - Do licha, Jeremy - mogę się tak do ciebie zwracać? Już drugi raz mnie zadziwiasz. Podoba mi się twój sposób rozumowania. Czasami podejrzewam, że moi specjaliści są tak zadufani w sobie, tak zasklepieni w ciasnych kokonach swoich dziedzin wiedzy, że zapominają o możliwości spoglądania na problem pod rozmaitymi kątami. - Nachylił się do Logana. - A tak się składa, że ja przyznaję ci rację. Wstał, podszedł do drzwi, otworzył je, wyjrzał i poprosił sekretarkę o kawę. Potem wrócił do stołu i wyciągnął coś z kieszeni spodni. - Co, znowu ten grot strzały? - spytał Logan. - Nie, nie. - Stone pokazał przedmiot Loganowi. Był to ostrakon, który Logan widział już w czytelni muzeum egipskiego. - Poznajesz? - spytał Stone. - To ostrakon należący niegdyś do Flindersa Petriego. - Tak, poznaję. Stone położył ostrakon na stole. - I pamiętasz, że znajdują się na nim cztery hieroglify? - Pamiętam również, że byłeś bardzo powściągliwy, kiedy chciałem się dowiedzieć, co oznaczają. Rozległo się ciche pukanie i weszła sekretarka z kawą dla Stone’a. Stone upił łyk i zwrócił się znowu do Logana: - Tak,
ale
koniec
z tą
powściągliwością.
Zostałeś
promowany
do
elity
wtajemniczonych. - Przyglądał się przez chwilę gościowi z rozbawieniem w oczach. - Jak wiesz, Narmer, zdaniem wielu egiptologów, zjednoczył Egipt Górny z Dolnym. - Mhmmm. - I wiesz, że od tamtego czasu nosił podwójną koronę reprezentującą korony obu Egiptów - czerwoną oraz białą - święte relikwie zjednoczenia. Logan kiwnął głową. Stone rozejrzał się po gabinecie. - I ciekawa rzecz, Jeremy. Czy wiesz, że żadna z koron egipskiego faraona nie została dotąd znaleziona, ani jedna? Nie było jej nawet w grobowcu króla Tuta, który zachował się
nietknięty i nie został obrabowany z absolutnie niczego, co Tut chciał zabrać ze sobą w podróż na tamten świat. Zaczekał, aż Logan przyswoi sobie tę informację, potem podjął: - Istnieje kilka teorii dlaczego. Według jednej ta korona miała jakieś magiczne właściwości, które zamykały jej drogę na tamten świat. Inna - naturalnie najpopularniejsza w środowisku naukowców - zakłada, że istniała tylko jedna taka korona, przechodząca z króla na króla, a tym samym stanowiła jedyną rzecz, której nie można było zabierać w podróż do podziemnego świata. Ale w takim razie gdzie jest ta jedyna korona, dlaczego jej nie znaleziono. Stone sięgnął po kamienny krążek, obrócił go w dłoniach. - Petrie zobaczył na tym ostrakonie cztery hieroglify pochodzące z bardzo wczesnego okresu. - Stone zaczął wskazywać je kolejno palcem. - Pierwszy jest reprezentacją czerwonej korony Egiptu Górnego. Drugi reprezentacją białej korony Egiptu Dolnego. Trzeci jest hieroglifem oznaczającym kryptę, miejsce wiecznego spoczynku. Natomiast czwarty to serech zawierający imię Narmera. Zaległa cisza. Stone odłożył ostrakon z powrotem na stół, inskrypcjami do dołu, i postawił na nim kubek z kawą. Logan nie zwrócił na to uwagi. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. - Chcesz mi powiedzieć... Stone kiwnął głową. - Ten ostrakon jest kluczem do rozwiązania największej - naprawdę największej zagadki archeologicznej w dziejach. To dlatego Petrie rzucił wszystko, zrezygnował z wygodnego życia emeryta i podjął długie, niebezpieczne i z góry skazane na niepowodzenie poszukiwania. Te hieroglify mówią nam, że król Narmer został pochowany z dwoma oryginalnymi koronami Egiptu - białą i czerwoną.
22 Świetlica dla starszego personelu znajdowała się w module Niebieskim Stacji, w tym samym korytarzu co Oaza. Wpadali tam zrelaksować się i towarzysko pogawędzić ludzie kierujący ekspedycją. Personel niższego szczebla nie miał do świetlicy wstępu, można więc tam było rozmawiać swobodnie nawet o poufnych aspektach misji bez obawy, że dojdzie do przecieku. Jeremy Logan wszedł do świetlicy i rozejrzał się ciekawie. Wcześniej nie miał prawa tu przebywać, ale status członka elity, który nadał mu właśnie Porter Stone, znaczył, że wszystkie - no, w każdym razie większość - drzwi stały przed nim otworem. Świetlica była wyposażona lepiej niż inne pomieszczenia, jakie dotąd odwiedził, z gabinetem Stone’a włącznie: ściany wyłożone fornirem z ciemnego drewna, fotele i sofy obite burgundową skórą, puszyste tureckie kobierce, masywne mosiężne żyrandole. Można było odnieść wrażenie, że to edwardiański klub dla dżentelmenów. Logan położył swój marynarski worek na niezajętym fotelu. Na długim stole w głębi stały termosy z kawą i wrzątkiem oraz talerze kanapek z ogórkiem i magdalenek. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się półki na książki, na innych wisiały oprawione w ramki reprodukcje pejzaży i fotografie z imprez sportowych. Logan podszedł do półek z książkami i rzucił okiem na tytuły - thrillery, dziewiętnastowieczne powieści angielskie, biografie, historia, filozofia, ale, o dziwo, niczego o Egipcie ani o archeologii. Przy stole rozmawiali przyciszonymi głosami Fenwick March, Tina Romero i jakaś kobieta o cynamonowych włosach odwrócona do Logana plecami. Tina uśmiechnęła się do Logana; March kiwnął mu głową, tak jakby chciał dać do zrozumienia, że niechętnie go tu widzi. Logan wziął ze stolika jakieś czasopismo i usiadł, żeby nie przeszkadzać w rozmowie, ale Tina machnęła do niego. - Chodź tu do nas, Jeremy - powiedziała. - Może się czegoś nauczysz. Logan zabrał swój worek i dosiadł się do tamtych trojga. Dopiero teraz zobaczył twarz drugiej kobiety. To była Jennifer Rush. Włosy miała upięte w kok, taki sam, w jaki często czesała się jego żona. Ale przyznać musiał obiektywnie, że Jennifer Rush jest o wiele od niej piękniejsza. Miała owalną twarz, wydatne kości policzkowe, wąski, kształtny podbródek i bursztynowe oczy. Była to kombinacja egzotyczna i Loganowi przemknęło przez myśl, że sama przypomina egipską księżniczkę. Jennifer Rush obdarzyła go uśmiechem.
- Doktor Logan, nieprawdaż? - spytała. - Enigmatolog - mruknął z przekąsem March. - Macie ze sobą sporo wspólnego. Zwrócił się ponownie do Tiny. - Tak czy owak, uważam, że mylicie się ze Stone’em. Nie znajdziemy w tym grobowcu żadnej korony. - Co ty powiesz? - odparowała Tina. - A skąd u ciebie ta pewność? - Bo w żadnym grobowcu nigdy czegoś takiego nie znaleziono. - Nachylił się do Tiny. - Co jest tradycyjnie znajdowane w grobowcach faraonów? Ofiary z pożywienia i picia. Ushabti15. Statuetki. Biżuteria. Pionki do gier. Urny grobowe. Ofiary pogrzebowe. Cytaty z Księgi umarłych. Nawet łodzie. I co to wszystko ma ze sobą wspólnego? Tylko jedno: miało pomóc faraonowi w przedostaniu się z naszego świata na tamten oraz wyposażyć go na życie po życiu. - Machnął lekceważąco ręką. - A korony? Korony są z tego świata. - Przepraszam, ale ja tego nie kupuję - zaperzyła się Tina. - Takim samym faraonem, jakim był tutaj, miał zostać również na tamtym świecie. Insygnia władzy były mu potrzebne. - Jeśli to prawda, to dlaczego w żadnym grobowcu - nawet niesplądrowanym - nie znaleziono nigdy korony? - Mów sobie, co chcesz - Tina podniosła nieco głos - ale faktem pozostaje, że Narmer starał się, jak mógł, ukryć lokalizację swojego grobowca. Reszta faraonów Pierwszej Dynastii zadowalała się grobowcami z cegły wypalanej z gliny wznoszonymi w Abydos. Tylko nie Narmer. Jego grobowiec nie był nawet cenotafem, symbolicznym grobem, jak królewskie groby w Sakkarze, był, cholera, fałszywką! Pomyśl tylko, ile sił i środków włożył, na ile niebezpieczeństw się naraził, ile ludzkich żyć poświęcił, żeby utrzymać w tajemnicy rzeczywiste miejsce swojego pochówku. No powiedz mi, Fenwick, jeśli w tym grobowcu nie została ukryta podwójna korona, to co takiego może się tam, pod dnem Suddu, znajdować? Odchyliła się na oparcie krzesła i patrzyła na niego wyzywająco, z tryumfem na twarzy. March wytrzymał jej spojrzenie z półuśmieszkiem błąkającym się po wargach. - Bardzo dobre pytanie. Co, jeśli w ogóle coś. Tina się naburmuszyła. March zwrócił się teraz do Jennifer Rush. - Ale może to pani powinniśmy zadać to pytanie. Jakie tajemnice wyjawiają przed panią zaświaty, że ośmielę się spytać? Nutka sarkazmu w głosie archeologa była bardzo wyraźna, ale Jennifer Rush nie chwyciła przynęty. - Wszystkimi moimi wizjami dzielę się tylko z mężem i doktorem Stone’em - odparła
spokojnie. - Jeśli chce się pan dowiedzieć czegoś więcej, to odsyłam do nich. March machnął ręką. - W porządku. Mam nadzieję, że nie dotknął pani mój sceptycyzm, pani Rush, ale jako naukowiec
empiryczny
opieram
swoje
sądy
na
niepodważalnych
dowodach,
a w parapsychologię i pseudonaukę nie bardzo wierzę. Logana wkurzała wyniosłolekceważąca poza Marcha. - Czy niepodważalny dowód - nie wytrzymał - byłby w stanie wymieść z pańskiego tonu naukowca empirycznego to powątpiewanie? March zmierzył go wzrokiem, jakby taksując potencjalnego oponenta. - Naturalnie. - Mogą być karty Zenera? - spytał Logan. Jennifer Rush zerknęła na Logana i odwróciła wzrok. March ściągnął brwi. - Jakie znowu karty Zenera? - Nazywane również kartami reńskimi. Stosowane w eksperymentach z postrzeganiem pozazmysłowym. - Logan przyciągnął do siebie worek, pogrzebał w nim, wyjął talię dużych kart i pokazał ją siedzącym przy stole. Na każdej, na białym tle, widniał jeden z pięciu symboli - koło, kwadrat, gwiazda, krzyż albo trzy faliste linie. - A, o to chodzi. - March przewrócił oczami. Tina zachichotała. - To
takie
eksponaty
nosi
w swoim
przyborniku
detektyw
od
zjawisk
nadprzyrodzonych. - Między innymi. - Logan, tasując karty, zerknął pytająco na Jennifer Rush: Wiesz, do czego zmierzam? Nie masz nic przeciwko? Wzruszyła ramionami. Logan przeniósł się z kartami na krzesło między Marchem i Tiną, żeby ci je widzieli, a Jennifer Rush nie. - Wybiorę z tej talii w sumie dziesięć kart, po jednej na raz - wyjaśnił Logan. - A pani Rush spróbuje odgadnąć, co przedstawiają. Zaczął od karty z gwiazdą. - Koło - powiedziała bez zastanowienia Jennifer Rush, patrząc na jej grzbiet. Logan wyciągnął drugą kartę. Były na niej trzy faliste linie. - Krzyż - orzekła Jennifer Rush. Ironiczny uśmieszek wypłynął na twarz Marcha. Logan wziął głęboki oddech i wyciągnął kartę z kołem.
- Gwiazda. Logan z rosnącym zakłopotaniem wyciągał kolejne karty. Jennifer Rush nie udzieliła ani jednej prawidłowej odpowiedzi. A przecież w skali KleineraWechsmanna, jak twierdził Rush, osiągnęła najwyższy ze wszystkich kiedykolwiek badanych, wprost nieprawdopodobny wynik. Coś tu jest nie tak, przemknęło mu przez myśl. Jego instynkt profesjonalisty zaczynał wyczuwać jakiś podstęp. Odłożył na stół, grzbietami do góry, dziesięć kart. Czyniąc to, zauważył, że Jennifer Rush spogląda na zadowolonego z siebie Marcha. Nie odzywała się przez chwilę. - Same pudła, prawda? - spytała. - Same - przyznał Logan. - Powtórzmy to. Tym razem się nie pomylę. Logan zebrał karty i zaczął je znowu wyciągać po jednej na raz, w tej samej co poprzednio kolejności. - Gwiazda - recytowała bez zająknienia Jeniffer Rush. - Fala. Koło. Krzyż. Gwiazda. Kwadrat. Bezbłędnie. Ani razu się nie pomyliła. - O, jasny gwint - mruknęła Tina Romero. Logan już wiedział. Jennifer Rush w pierwszym podejściu celowo udzielała błędnych odpowiedzi, żeby teraz utrzeć Marchowi nosa. Było to brawurowe posunięcie. Logan popatrzył na nią z odnowionym szacunkiem. - Niepodważalny dowód, doktorze March? - zwrócił się do archeologa. - Życzy pan sobie powtórkę? - Nie. - March wstał. - Nie jestem entuzjastą salonowych sztuczek. - Skinął wszystkim głową i wyszedł ze świetlicy. - Ależ to bufon - mruknęła Tina, kręcąc głową i spoglądając na drzwi, które przed chwilą zamknął za sobą March. - Słyszeliście, co powiedział? Że nie wiadomo, czy pod dnem Suddu w ogóle coś się znajduje. Że też Stone wybrał kogoś takiego na głównego archeologa. - Chcesz powiedzieć, że dla Marcha cała ta ekspedycja to szukanie wiatru w polu? spytał Logan. Nigdy nie pomyślał, że sława Stone’a może być przereklamowana, że całe to przedsięwzięcie zbudowane zostało na fałszywym założeniu. - Dlaczego Stone go zatrudnił? - spytał po chwili. - Bo March może i jest ostatnim palantem, intelektualnym snobem, ale w swojej dziedzinie nie ma sobie równych. Stone to wie. Poza tym Stone lubi mieć w swojej ekipie
kogoś, kto kwestionuje jego założenia. Może dlatego lubi ciebie. - Tina wstała. - No, nic, muszę wracać do pracy. O ile się nie mylę, March dowie się niedługo czegoś, co jeszcze bardziej utrze mu nosa. - Spojrzała na Jennifer Rush. - Dzięki za to przedstawienie. A zwracając się do Logana, dodała: - Powinieneś jej pokazać tę sztuczkę ze słomką. Kto wie, czy nie macie ze sobą więcej wspólnego, niż się wam wydaje. Logan odprowadził ją wzrokiem, potem spojrzał na Jennifer Rush. - Bardzo chciałem panią poznać, pani Rush - powiedział. - Przejdźmy na ty - zaproponowała. - Mąż opowiadał mi o tobie. - A mnie o tobie. Że zainspirowałaś go do założenia Centrum. I o twoich niezwykłych zdolnościach. Jennifer kiwnęła głową. - Przyznam - ciągnął Logan - że jestem pod wrażeniem bezbłędności, z jaką odczytywałaś karty Zenera. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Przeprowadzałem ten test setki razy i trafność odczytu nigdy nie przekroczyła siedemdziesięciu, no może siedemdziesięciu pięciu procent. - Powiedz to doktorowi Marchowi. - Miała niski, jedwabisty głos niepasujący do jej drobnego ciała. - Skoro Ethan ci o mnie opowiadał, wiesz pewnie, że zajmuję się niezwykłymi zjawiskami, rzeczami, które trudno wyjaśnić - podjął Logan. - Jak łatwo się domyślić, fascynuje mnie, między innymi, fenomen doświadczenia śmierci, przejścia na tamtą stronę. Wiele na ten temat czytałem i wiem o zadziwiającej zbieżności relacji ludzi, którzy stamtąd wrócili - poczucie spokoju, ciemny tunel, świetlista istota. Zakładam, że to wszystko przeżyłaś? Kiwnęła głową. - Ale co innego o czymś takim czytać albo słuchać, a co innego doświadczyć tego w naturze... - Urwał. - Bo to są wszystko wiadomości z drugiej ręki i dlatego zazdroszczę ci, jako badacz zajmujący się zawodowo tym tematem, że przeżyłaś osobiście takie nadzwyczajne zdarzenie. - Nadzwyczajne zdarzenie - powtórzyła ledwo dosłyszalnie Jennifer. - Tak... można to tak określić. Logan przyjrzał się jej uważnie. Taka odpowiedź w ustach kogoś innego zabrzmiałaby chłodno, beznamiętnie. Ale u niej wyczuwał coś innego. Wyczuwał przygnębienie, dyskomfort. Wiedział z doświadczenia, że nie wszystkie dary są mile widziane, mało tego, że czasami obdarowany ich nie toleruje. Jej bursztynowe oczy miały zadziwiającą głębię i było
w nich coś twardego. Zupełnie jakby widziały rzeczy, których nie widział - i może nie powinien widzieć - żaden inny człowiek. - Przepraszam - bąknął. - Nie znamy się jeszcze na tyle, żeby rozmawiać o takich sprawach. Powiem tylko, że rozumiem twoją reakcję na sceptycyzm i niedowierzanie, jakie okazują ci ludzie pokroju Marcha. Mnie też to czasem spotyka. Ta twardość w oczach Jennifer jakby trochę zmiękła. - Dziękuję - powiedziała, uśmiechając się blado. Podnieśli się jak na komendę z krzeseł i podeszli do drzwi świetlicy; Logan otworzył je i przepuścił Jennifer Rush przodem. W korytarzu wyciągnął rękę. Jennifer uścisnęła ją lekko i Logan poczuł nagły rozbłysk emocji tak silny i przytłaczający, że o mało się nie zatoczył. Cofnął rękę, starając się nie dać po sobie poznać, jakiego szoku przed momentem doznał. Jennifer Rush się zawahała. Logan zdobył się na uśmiech, wybąkał coś na pożegnanie, odwrócił się i ruszył przed siebie korytarzem.
23 - To było trzy dni temu, wieczorem? - spytał Logan. Hirshveldt, młody mężczyzna stojący za sterem ślizgacza wodnego, kiwnął głową. - Tak, ściemniało się. Sprawdzałem przewody dozownika przetwornicy metanu na pomoście na zewnątrz Zielonego i upuściłem klucz. Schylając się po niego, spojrzałem na mokradła. I zobaczyłem... ją. Znajdowali się jakieś trzysta metrów od Stacji i płynęli wolno, wolniuteńko przez Sudd, kierując się na północny wschód. Była to dziwna, mozolna przeprawa przez kilka żywiołów nie z tego świata - błoto, wodę, paprocie, powietrze. To grzęźli w czarnej mazi, która zdawała się wsysać ślizgacz, to znowu, przyśpieszając nieco, przebijali się przez plątaninę pozlepianych wodorostów, gnijących pieńków, wodnych hiacyntów i wysokiej trawy. Zapadał zmierzch, za ich plecami zanurzało się w mokradła przyćmione słońce. Hirshveldt zatrzymał raptownie ślizgacz. Rozejrzał się, obejrzał za siebie, na Stację. - Tak, to było gdzieś tutaj. Logan kiwnął głową. Zdążył się zapoznać z dossier Hirshveldta, zastępcy głównego mechanika. Brał on już udział w trzech wcześniejszych ekspedycjach Portera Stone’a. Zajmował się naprawą i konserwacją wszelkiego rodzaju systemów mechanicznych kompleksu, a zwłaszcza silników Diesla. Z jego profilu psychologicznego wynikało - Stone, przed zatrudnieniem kogokolwiek, sprawdzał profil kandydata - że ma bardzo niski współczynnik skłonności do myślenia abstrakcyjnego oraz zahamowań. Innymi słowy Hirshveldt był chyba ostatnią osobą, którą można by posądzić o zwidy. Ledwie się zatrzymali, zaatakowały ich chmary moskitów i innych gryzących owadów. Odór Suddu, naturalny, niczym niełagodzony smród zgnilizny, wprost zatykał. Logan wyciągnął z marynarskiego worka aparat cyfrowy, wyregulował ręcznie nastawy i pstryknął kilka zdjęć okolicy. Potem, kamerą wideo, sfilmował panoramę. Schował aparat i kamerę z powrotem do worka, wyjął z niego zestaw probówek, pobrał do nich próbki szlamu i roślinności, zakorkował i odłożył. Na koniec wydobył jakieś małe, przenośne urządzenie. Na płycie czołowej miało cyfrowy wyświetlacz, pokrętło i dwa dźwigienkowe przełączniki. Przeszedł ostrożnie na dziób ślizgacza, włączył je, po czym przesuwając przed sobą po łuku, wyregulował nastawienie pokrętła. - Co to? - spytał zaciekawiony Hirshveldt. - Licznik stopnia zjonizowania powietrza. - Logan spojrzał na wyświetlacz, zmienił nastawę pokrętła i zatoczył licznikiem kolejny łuk. Pomiaru odniesienia dokonał jeszcze na
Stacji, przed wejściem na pokład ślizgacza. Tutaj powietrze było zjonizowane bardziej, ale nie na tyle, żeby się tym przejmować, odczyt na wyświetlaczu wahał się w okolicach pięciuset jonów na centymetr sześcienny. Wyjął z kieszeni notes, zapisał w nim coś i schował licznik do worka. - Może mi pan opisać, co widział? - zwrócił się do Hirshveldta. - Możliwie najdokładniej. Hirshveldt się zastanowił. - Była wysoka. Chuda. Szła powoli, o, tędy, po powierzchni mokradeł. Logan spojrzał na zarośnięte bagna. - Czy idąc, potknęła się albo pośliznęła? Mechanik pokręcił głową. - To nie był normalny chód. - Co pan przez to rozumie? - Szła powoli, powoluteńku - jakby była w jakimś transie albo lunatykowała. Logan zapisał to w notesie. - Proszę kontynuować. - I otaczała ją taka mdła, błękitna poświata. Poświata - poświata zachodzącego słońca, poświata wyobraźni, poświata aury? - Proszę ją opisać. Była stabilna jak światło jarzeniówki czy falowała jak zorza polarna? Hirshveldt pacnął moskita. - Falowała. Ale też bardzo wolno. - Pauza. - Była młoda. - Po czym pan to poznał? - Po ruchach. Młode kobiety poruszają się inaczej niż stare. - Kolor skóry? - Przez tę poświatę trudno powiedzieć. No i było już dosyć ciemno. - Jak była ubrana? Chwila milczenia. - Była w sukni. Takiej z podniesioną talią, prawie przezroczystej, przepasanej długą szarfą, której koniec zwisał poniżej kolan. Na ramiona miała narzucone takie coś... no, coś trójkątnego i długiego. Chyba z tego samego materiału co suknia. Egipska pelerynka, pomyślał Logan, notując. Strój szlachetnie urodzonej albo kapłanki. Taka, jaka zginęła z gabinetu Tiny Romero. Zapytał ją o nią; wyjaśniła, że zamierzała ją włożyć na spotkanie pożegnalne, które Stone urządzał zawsze na zakończenie
każdej ekspedycji. - Rozpoznałby ją pan, gdyby ją znowu gdzieś zobaczył? - spytał. Hirshveldt pokręcił głową. - Było ciemno. Zresztą nie widziałem jej twarzy, bo miała na głowie coś, co rzucało cień. Nawet kiedy na mnie spojrzała. Logan przerwał notowanie. - Spojrzała na pana? Mechanik kiwnął głową. - Na pana czy może raczej na Stację? - Kiedy ją zauważyłem i patrzyłem na nią, zatrzymała się. A potem powoli odwróciła głowę. Widziałem w ciemnościach blask jej oczu. - Powiedział pan, że miała coś na głowie. Jak to coś wyglądało? - Jak... jak wypchany ptak. Taki z piórami i długim dziobem. Okrywał jej głowę jak kapelusz. A opuszczonymi skrzydłami zakrywał jej uszy. Płaszcz z sokołem Horusa. Bez wątpienia kapłanka. Logan zamknął notes i schował go z powrotem do worka. - Poczuł pan coś, kiedy na pana spojrzała? - Czy coś poczułem? - Hirshveldt ściągnął brwi. - No wie pan, na przykład, że jest pan tu mile widziany? Że nic panu nie grozi? - Ciekawe, że pan o to pyta. Kiedy ją zobaczyłem tam, na bagnach, wydała mi się... no... jakaś smutna. Ale kiedy się odwróciła i na mnie spojrzała, wyczułem coś innego. - Tak? - ponaglił go Logan. - Wyczułem gniew. Taki prawdziwy gniew. - Znowu pauza. - Nie wiem, skąd to odczucie się wzięło. Ale potem poczułem jeszcze coś. Tak mi zaschło w ustach, że nie mogłem przełknąć śliny. Odwróciłem na chwilę wzrok, otarłem pot z czoła. Kiedy znowu spojrzałem tam, gdzie stała... już jej nie było. Logan przypomniał sobie klątwę Narmera. Język przyschnie mu do podniebienia. Rozglądając się po pogrążających się w ciemnościach mokradłach, poczuł nagle, że na skórę występuje mu gęsia skórka. Ono wróciło: tamto zło, które tak wyraźnie wyczuwał, kiedy płonął generator. Było niemal namacalne, szeptało mu do ucha wrogo przy akompaniamencie brzęczenia owadów. Zwrócił się do Hirshveldta: - Pora już chyba wracać na Stację. Dzięki za poświęcenie mi czasu. - Się robi. - Mechanik nie miał nic przeciwko opuszczeniu mokradeł. Uruchomił
skwapliwie silnik ślizgacza i ruszyli w drogę powrotną ku światłom kompleksu.
24 Mark Perlmutter z bocianiego gniazda nad kopułą modułu Czerwonego widział ślizgacz wodny z dwoma mężczyznami na pokładzie, przebijający się przez te przeklęte mokradła w kierunku Stacji. Co oni tam, u diabła, robią o tej porze, testują szczepionkę na malarię? Jakby w odpowiedzi zabzyczało mu koło ucha. Odpędził machnięciem ręki owada. Lepiej brać się do roboty, bo cię tu na śmierć zakłują te france. Zresztą to nie jego sprawa, co ci dwaj tam robią - dopiero drugi raz brał udział w ekspedycji Portera Stone’a, ale zdążył się już zorientować, że dzieje się tutaj tyle dziwnych rzeczy, że nawet nie ma sensu pytać. Odwrócił się w zapadającym zmierzchu do masztu - podobnej do peryskopu metalowej
konstrukcji
mieszczącej
rozmaite
anteny
oraz
podzespoły
sprzętu
nadawczoodbiorczego, zapewniających Stacji łączność ze światem. Nadajnik radiowy niskiej częstotliwości coś szwankował i Perlmutter, łącznościowiec, musiał się wspiąć na ten cholerny maszt, aż na bocianie gniazdo, i sprawdzić stamtąd, co jest nie tak. Bo kto to za niego zrobi? Przecież nie Fontaine - główny łącznościowiec i jego szef zarazem - który przy swoich stu dwudziestu kilogramach żywej wagi nie dałby się rady wdrapać wyżej niż na piąty szczebel. Ściemniało się szybko, włączył więc latarkę i przystąpił do oględzin nadajnika. Na dole, w pokoju łączności, sprawdził już okablowanie, główną płytę i transceiver, i niczego nie znalazł; gotów był się założyć, że problem tkwi w samym nadajniku. No i wygrałby zakład po dwóch minutach wypatrzył przewód, którego koniec odłączył się od płytki drukowanej. Bułka z masłem. Perlmutter posmarował sobie kark i ramiona maścią przeciwko moskitom i sięgnął do torby narzędziowej po bezprzewodową lutownicę pistoletową, odprowadzacz ciepła, lut oraz topnik. Zawiesił latarkę na maszcie, szczypcami do drutu obciął uszkodzoną końcówkę przewodu, ściągnął izolację i kiedy lutownica się nagrzała, nałożył topnik, a potem, ostrożnie, lut. Odłożył lutownicę i w świetle latarki obejrzał własne dzieło. Był dumny ze swojej biegłości w lutowaniu, której nabył za młodu, pracując jako radiomonter, i teraz, na widok czystego, lśniącego punktu połączenia, kiwnął usatysfakcjonowany głową. Podmuchał na przewód, żeby lut prędzej zastygł. Po powrocie do pokoju łączności sprawdzi, czy wszystko działa jak należy, ale już teraz był na sto procent pewny, że właśnie tutaj tkwił problem. Oczywiście przy kolacji będzie opowiadał, głównie przez wzgląd na Fontaine’a, jaka to była trudna naprawa. Jeśli ekspedycja zakończy się sukcesem, posypią się premie, sowite premie -
i od Fontaine’a będzie zależało, jak wysoka przypadnie jemu, Perlmutterowi. Nasunął osłonę na wnękę ze sprzętem, odwrócił się i czekając, aż lutownica ostygnie, rozglądał się dookoła. Sudd, czarny i bezkresny, rozlewał się we wszystkich kierunkach aż po horyzont, ślizgacza wodnego już nie było. Zanosiło się chyba na deszcz. W dole skrzyły się światła sześciu oddzielnych modułów Stacji. Długie smugi kładły się na moskitierze rozpiętej nad mariną; słaba poświata sączyła się z okien Oazy; niemające końca nitki bieli tańczyły wzdłuż zewnętrznych pomostów i kładek na pontonach łączących poszczególne moduły. Widok był przepiękny, ale Perlmutter wcale się nim nie zachwycał. To małe świetliste miasteczko stanowiło ledwie punkcik pośród otaczającej ich, niezmierzonej dziczy, oddalony o wiele niemal nieprzebytych kilometrów od najbliższego przyczółka cywilizacji. W środku w sypialni, na dyżurze w pokoju łączności, relaksując się w bibliotece albo w świetlicy można było od biedy zapomnieć, jak są osamotnieni. Ale tutaj, na górze... Pomimo że noc była parna, Perlmutter zadrżał. Jeśli ekspedycja zakończy się sukcesem... Ostatnio coraz więcej mówiło się na Stacji o klątwie Narmera. Z początku, kiedy prace dopiero ruszały i ekipa dowiadywała się stopniowo, czego właściwie szukają, klątwa była przedmiotem kpin, czymś, o czym żartowało się przy piwie. Ale z biegiem czasu przestawała śmieszyć. Teraz nawet Perlmuttera, najzatwardzialszego z ateistów, ciarki przechodziły, kiedy o niej pomyślał, zwłaszcza po tym, co przydarzyło się Rogersowi. Rozejrzał się jeszcze raz. Czerń zdawała się nacierać na niego ze wszystkich stron, zgniatać, zapierać dech w piersiach... Schylił się po ciepłą jeszcze lutownicę, pozbierał materiały i wrzucił to wszystko do torby narzędziowej. Potem ukląkł, rozpiął półkolisty suwak w ochronnym brezentowym płaszczu i odsłonił wejście do oświetlonej lampkami LED, pionowej rury prowadzącej do wnętrza modułu Czerwonego, w której, jak przepychacz w fajce, tkwił maszt. Przerzucił torbę narzędziową przez ramię, przytrzymał się uchwytu, przelazł przez otwór w brezencie, zasunął z powrotem suwak i zaczął schodzić po szczeblach. Zachowywał jak najdalej posuniętą ostrożność - od podstawy rury dzieliło go dobre dziewięć metrów i tylko tego by brakowało, żeby zleciał z takiej wysokości. Dotarłszy do podstawy masztu, odetchnął głęboko i wytarł spocone dłonie o koszulę. Sprawdzi teraz radio długofalowe, żeby się upewnić, czy gremliny już w nim nie rozrabiają. Potem poszuka Fontaine’a, który bez wątpienia raczy się już wczesną kolacją. Miał właśnie wychodzić z rury masztu, kiedy nagle coś go zastanowiło. Na zewnątrz prowadziły dwa włazy. Jeden na korytarz z laboratoriami naukowymi i pokojem łączności, drugi do podstacji modułu Czerwonego. Przed piętnastoma minutami, kiedy wchodził do
rury, właz podstacji był zamknięty. Teraz stał otworem. Perlmutter, ściągając brwi, postąpił krok w jego kierunku. Normalnie w podstacji światło było zgaszone, pracowała bez potrzeby ludzkiej interwencji. Wchodziło się do niej tylko wtedy, kiedy trzeba było coś naprawić. Ale jeśli nastąpiłaby jakaś awaria instalacji elektrycznej, to on wiedziałby o tym pierwszy. Postąpił kolejny krok. - Halo?! - zawołał w mrok. - Jest tam kto? Albo to jakieś przywidzenie, albo w głębi ciemnej podstacji tli się jakaś poświata. Oblizał wargi i przekroczył próg włazu. A to co, u diabła? Kałuża wody? Tutaj? Co jest grane? Jakiś przeciek? Postąpił jeszcze jeden krok, obmacując jednocześnie ścianę w poszukiwaniu wyłącznika światła. - Halo? Ha... Świat eksplodował feerią bólu i wściekłej, nieskazitelnej bieli.
25 Następnego ranka, o dziewiątej trzydzieści, w gabinecie Logana zadzwonił telefon wewnętrzny. Logan odebrał po trzecim dzwonku. - Jeremy Logan, słucham. - Jeremy? Porter Stone z tej strony. Przeszkodziłem w czymś? Logan usiadł prosto. - W niczym ważnym. - To wpadnij do Centrum Operacyjnego. Mamy tu coś, na co powinieneś rzucić okiem. Logan zapamiętał plik, nad którym pracował - zapis wczorajszej rozmowy z Hirshveldtem - wstał i wyszedł z gabinetu. Dwukrotnie musiał pytać o drogę, zanim trafił do Centrum. Ludzie na Stacji byli dziś rano jacyś podenerwowani i trudno się było temu dziwić. Poprzedniego wieczoru pracownik działu łączności, niejaki Perlmutter, został poważnie, niemal śmiertelnie porażony prądem. Logan dowiedział się o okolicznościach wypadku przy śniadaniu - łącznościowiec wdepnął w kałużę wody, w której leżał kabel pod napięciem. - Znalazł go Fontaine, jego szef - opowiadał ktoś. - Coś strasznego. Cały poparzony, sczerniały, jakby go ktoś posmarował sadzą. Loganowi przypomniał się fragment klątwy Narmera. Jego członki obrócą się w proch. Ale na razie nikomu o tym nie wspomniał, musiał to jeszcze rozważyć. Spotkania w celu przeanalizowania przyczyn tragedii, jak po pożarze generatora, dotąd nie zwołano. Logan zakładał, że albo to wkrótce nastąpi, albo sprawą zajęło się ścisłe kierownictwo ekspedycji. Perlmutter był w stanie krytycznym i znajdował się pod opieką Ethana Rusha. W Centrum Operacyjnym - wielkim, naszpikowanym monitorami pomieszczeniu w module Białym - już wcześniej był. W futurystycznym kokpicie centralnym zasiadał, jak wtedy, Cory Landau - cherubinek z zapatowskim wąsem. Na monitorze obok niego widniała wygenerowana komputerowo mapa oczyszczonego fragmentu stanowiska archeologicznego. Rozmiary tego fragmentu powiększyły się znacznie od czasu, kiedy Logan oglądał go po raz pierwszy. Nad Landauem stali Porter Stone, Tina Romero i doktor March. Wszyscy wpatrywali się w ekran jednego z większych monitorów. Obraz, który się na nim wyświetlał,
przypominał Loganowi zielonkawą zupę przecinaną od czasu do czasu linią zakłóceń elektrostatycznych. Stone się obejrzał. - A, jesteś, Jeremy. Chodź, popatrz tylko. Logan dołączył do grupki skupionej w kokpicie. - Co to? - Szkielety - powiedział Stone z przejęciem. Logan wpatrywał się w ekran z rosnącym zainteresowaniem. - Gdzie to dokładnie jest? - Pole H pięć - wymruczał Stone. - prawie czternaście metrów pod powierzchnią. Logan zerknął na Tinę Romero, która patrzyła na ekran, bawiąc się machinalnie swoim żółtym wiecznym piórem. - Jak to daleko od miejsca znalezienia pierwszego szkieletu? - Jakieś osiemnaście metrów. Dokładnie na kierunku, który wskazałam nurkom. Spojrzała z uśmieszkiem satysfakcji na Marcha. - Jest następny - zaskrzeczało radio głosem jednego z nurków penetrujących muliste dno Suddu. Z zielonej zupy na ekranie wynurzyła się nagle postać w czarnym skafandrze trzymająca w ręku kość. Stone nachylił się do mikrofonu. - Który to już? - Dziewiąty - padła odpowiedź. Stone zwrócił się teraz do Romero: - Ethan powtórzył mi, co powiedziała pani podczas oględzin pierwszego szkieletu. Podobno orzekła pani, że to była śmierć samobójcza i że wie, gdzie szukać następnej porcji kości. Może nam pani zdradzić, skąd to wiedziała? - Oczywiście - odparła Tina, odgarniając palcem z czoła niesforny kosmyk włosów. Najpierw znaleźliśmy jeden szkielet, teraz kilka - podejrzewam, że będzie ich w sumie dwanaście. Potem znajdziemy całą górę kości. Wynika to ze sposobu, w jaki pochowany został Narmer, oraz sposobu, w jaki ukryto grobowiec. Proszę pamiętać, że to miało miejsce przed czasami piramid - najdawniejsi faraonowie chowani byli w grobowcach szybowych i mastabach. My musimy założyć, że grobowiec Narmera, obojętne jak wygląda, jest jedyny w swoim rodzaju, niepodobny do grobowców późniejszych. I w odróżnieniu od wielu władców, którzy po nim panowali, Narmer nie chciał, żeby zapamiętano lokalizację grobowca. Przy jego budowie pracowały zapewne setki robotników, byli tam też członkowie
przybocznej gwardii Narmera. Kiedy budowa dobiegła końca, wszyscy robotnicy, co do jednego, zostali zabici. Ich zwłoki pozostawiono w pobliżu gotowego grobowca. Później kiedy złożono w nim ciało samego Narmera, kapłani i niżsi rangą gwardziści biorący udział w ceremonii pochówku zostali uśmierceni w rytualnej odległości od grobowca przez osobistego gwardzistę Narmera. Gwardzista ten odszedł stamtąd na kolejną rytualną odległość i popełnił samobójstwo. A wszystko to, żeby zachować świętość doczesnych szczątków Narmera. Armia umarłych miała całą wieczność stać na straży grobowca. Tylko jeden człowiek, osobisty skryba boskiego króla, odszedł stamtąd, zabierając ze sobą te tajemnice. A kiedy już powierzył je ostrakonowi, też kazał się zabić swoim osobistym gwardzistom. Stone kiwnął głową. - A zatem im bliżej grobowca, tym więcej znajdujemy szkieletów. Przeniósł wzrok z twarzy Romero na ekran. - A kierunek, w którym kazałaś posuwać się naszym nurkom... - to była północ, tak? - Tak. - Czy to dlatego, że wejścia do komór królewskich w piramidach i innych miejscach pochówku są historycznie skierowane ku północy? - wtrącił Logan. Stone się uśmiechnął. - Bardzo dobrze, Jeremy. Ja też to wydedukowałem. - Spojrzał znowu na Romero. A tę górę szkieletów budowniczych również znajdziemy na północ od punktu, w którym się teraz znajdujemy? - Tak przypuszczam - odparła Tina. - Jakieś dwadzieścia metrów dalej. - A wejście do grobowca... kolejne dwadzieścia metrów na północ stamtąd? Romero nie odpowiedziała. Nie musiała. Stone odwrócił się do drzwi. - Muszę się zobaczyć z Valentino. Trzeba zwiększyć do trzech liczebność zespołów nurków. Zatrzeszczało radio. - I jeszcze jeden szkielet. Zupełnie zagrzebany w mule. Co z nimi robimy, proszę pana? - Wiecie co - odezwał się po raz pierwszy March. - Pakować do worków na zwłoki i na Stację z nimi. Uśmiech znikł z twarzy Romero, ściągnęła brwi. - Chwileczkę. Tamten pierwszy szkielet musieliśmy wydobyć, żeby go zbadać, upewnić się, z czym mamy do czynienia. Ale ci kapłani, członkowie świty... powinniśmy zostawić ich w spokoju.
Logan wychwycił w jej głosie dziwną nutkę. Spojrzał na Tinę. Przypomniał sobie, co słyszał o jej ambiwalentnym stosunku do wydobywania zawartości grobowców. - Bzdura - warknął March. - Jeśli to naprawdę kapłani pierwszego egipskiego faraona, to ich szczątki są dla historii bezcenne. - Jesteśmy tu, żeby zgłębić tajemnicę grobowca - odcięła się Romero - a nie plądrować go... - Chwileczkę - wpadł jej w słowo Stone. Spieszył się, by wydać nowe instrukcje Valentino i nie miał czasu na ideologiczne spory. - Zrobimy tak - zadecydował. Wydobędziemy sześć szkieletów. Jeden dostanie do przebadania Ethan Rush - chociaż w tej chwili co innego ma na głowie. Ty, Fenwick, przebadasz pozostałe pięć. Trzeba też będzie przesiać muł i szlam, może natrafimy na jakąś biżuterię albo resztki odzieży - chociaż śmiem w to wątpić. Po zakończeniu badań tych sześć szkieletów wróci na swoje miejsce. Zachowamy tylko tamten pierwszy. Zgoda? Romero po chwili zastanowienia kiwnęła głową. March, choć niechętnie, poszedł za jej przykładem. - Bardzo dobrze. Landau, przekażesz te instrukcje nurkom? - Przekażę, doktorze Stone - odparł Landau. - Dziękuję. - I przesunąwszy wzrokiem po twarzach czwórki współpracowników, Stone ulotnił się z Centrum Operacyjnego. ··· Kiedy cztery godziny później Landau zajrzał do laboratoriów archeologicznych w module Czerwonym, panował tam kontrolowany chaos. Nad zlewami i metalowymi stołami laboratoryjnymi stało z pół tuzina ludzi w laboratoryjnych kitlach, oglądając i obmacując ostrożnie obleczonymi w lateksowe rękawiczki dłońmi kruche brązowe kości. Drugie pół tuzina stukało w klawiatury, opatrywało artefakty plastikowymi etykietami, zdejmowało z półek pojemniki na dowody i wstawiało na ich miejsce inne. Wszyscy mówili jednocześnie, jeden przez drugiego, przekrzykując szum bieżącej wody i wizg specjalnych pił. Fenwick March przechadzał się między nimi jak pan na włościach, to wyjmując jakiś artefakt z rąk pracownika, to pochylając się nad mikroskopem albo mówiąc coś do przenośnego dyktafonu. W pomieszczeniu cuchnęło gnijącą mierzwą z dna Suddu oraz czymś jeszcze bardziej śmierdzącym. - Nie szoruj tak tego! - warknął March do laboranta, i ten aż podskoczył. - Przemywaj, delikatnie przemywaj, kropelka po kropelce! - A zwracając się do innego, rzucił: - Osusz ten odcinek, szybko, zanim zacznie się dalej łuszczyć. No, z życiem, człowieku, z życiem!
Jedna z laborantek podniosła wzrok znad stosu kości miednicowych i długich piszczeli. - Doktorze March, przynieśli te kości z Paszczy całkiem przemieszane, nie da rady ich dopasować i poskładać... - Później się tym zajmiemy! - wydarł się na nią March. - Teraz najważniejsze to je oczyścić, oznaczyć i wprowadzić do bazy danych. Jak najszybciej. On chyba ma jeszcze nadzieję, że jeśli elegancko oczyści i posortuje te kości, to Stone mimo wszystko pozwoli mu je zatrzymać, pomyślał Logan, podchodząc do Marcha. March był archeologiem, nie egiptologiem - dla niego kości były najważniejsze. March odwrócił się i spojrzał na niego z niechęcią. - No? - mruknął. - Czego pan chce? Logan uśmiechnął się przymilnie. - Tak sobie myślę... - Wskazał głową czaszkę ostrożnie obmywaną przez laboranta z błota w zlewie obok. - Czy mógłbym wypożyczyć jedną z nich?
26 Logan siedział w swoim małym gabinecie przy komputerze i powoli, z namysłem pisał. Był późny wieczór i w module Kasztanowym panowała grobowa cisza. Nareszcie miał okazję dokończyć wprowadzanie do rozpoczętego pliku swojej rozmowy z Hirshveldtem oraz obserwacji poczynionych podczas wczorajszego krótkiego wypadu w Sudd. Skończył, zamknął dokument, otworzył inny, ten z listą niewytłumaczalnych i złowieszczych wydarzeń, do jakich doszło na Stacji, i dopisał do niego pożar generatora oraz porażenie prądem łącznościowca Marka Perlmuttera. Drobiazgowe śledztwo nie przyniosło wyjaśnienia, skąd na podłodze podstacji wzięła się kałuża wody i leżący w niej goły kabel pod napięciem. Perlmutter, to odzyskując przytomność, to znów ją tracąc, mamrotał coś o jakiejś poświacie, którą ponoć tam widział, ale trudno było stwierdzić, czy nie majaczy. Na Stacji aż huczało od plotek: że to sabotaż, że oto ziszcza się klątwa Narmera. Po odkryciu kolejnych szkieletów, co miało podobno świadczyć o tym, że grobowiec jest już blisko, wśród personelu zapanował dziwny konglomerat emocji - radość przemieszana ze złymi przeczuciami. Logan osobiście przeprowadził wizję lokalną w podstacji modułu Czerwonego i rozmawiał z paroma osobami, które mogły mieć jakikolwiek powód, by tam wczoraj wchodzić. Żadna z nich nie zauważyła niczego odbiegającego od normy. Nie kłamali. Logan wyczuwał u nich tylko przygnębienie i frustrację. Zamknął plik i sięgnął po niewielki pojemnik na dowody stojący obok komputera. Zdjął pokrywkę i ostrożnie wyjął zawinięty w szmatkę przedmiot. Była to starożytna czaszka koloru tytoniu. Obejrzał ją uważnie, obracając w rękach. March nie miał ochoty mu jej wypożyczać, ale świadom sympatii, jaką Logana darzy Stone, nie śmiał odmówić. Dał mu jednak tę najmniej interesującą, najbardziej uszkodzoną, zastrzegając, że chce ją mieć z powrotem jeszcze tego samego wieczoru. Muł i szlam, w którym czaszka spoczywała przez pięćdziesiąt wieków, nieźle ją zakonserwowały. Była jednak porysowana, miała pęknięte ciemię, a w szczękach brakowało zębów. Śmierdziała Suddem - odorem, który przesiąknął już Stację i zaczynał nawiedzać sny Logana. Logan wyjął z saszetki jubilerską lupę i obejrzał przez nią dokładnie całą powierzchnię czaszki. Chociaż brakowało kości potylicznej, żadnych śladów przemocy nie stwierdził. Te zarysowania, zwłaszcza z wierzchu i wewnątrz lewego oczodołu, powstały bez wątpienia za sprawą drobnych kamyków. Następnie sprawdził jej szwy: wieńcowy, strzałkowy, węgłowy. Sądząc z kształtu łuków brwiowych, była to bez wątpienia czaszka
mężczyzny. Odłożył szmatkę i bardzo ostrożnie ujął czaszkę w gołe dłonie. Z tych oczodołów patrzyło niegdyś dwoje oczu. Jakie cuda oglądały? Czy widywały Narmera nadzorującego osobiście budowę swojego grobowca? Czy śledziły decydującą bitwę, po której wygraniu Narmer zjednoczył cały Egipt? Na pewno obserwowały procesję innych kapłanów kierującą się na południe, w głąb obcego, wrogiego kraju, by pochować tam doczesne szczątki swojego króla, kiedy jego ka16 odeszła w zaświaty, by połączyć się tam z bogami. Czy zdawał sobie sprawę, że z tej podróży już nie wróci? Obracając czaszkę w dłoniach, Logan opróżniał stopniowo umysł i otwierał go na przeczucia i sugestie. - Co ona próbuje mi powiedzieć, Karen? - pytał swoją zmarłą żonę. Ale pytanie to pozostawało bez odpowiedzi. Czaszka nie wzbudzała w nim żadnych odczuć poza tym, że jest bardzo, bardzo stara i krucha. W końcu westchnął, zawinął ją z powrotem w szmatkę i włożył do pojemnika na dowody. Jeśli Tina Romero się nie myliła, wkrótce znajdą całą górę kości - szczątków budowniczych grobowca - a zaraz potem sam grobowiec. I Porter Stone będzie mógł dodać kolejny sukces do swojego życiorysu. A jeśli odnajdą w tym grobowcu koronę zjednoczonego Egiptu, będzie to niewątpliwe największe osiągnięcie w karierze Stone’a. Nie odrywając wzroku od pojemnika, odchylił się na oparcie krzesła. Stone był niezwykłym człowiekiem, bardzo niezwykłym. Odznaczał się żelazną dyscypliną, dążył wytrwale i z przekonaniem do celu, który sobie wyznaczył, a mimo to zatrudniał ludzi, którzy się z nim nie zgadzali, może nawet wątpili w jego szanse na sukces. Był starannie wykształcony i niemal do przesady racjonalny, twardo stąpał po ziemi, a mimo to nie obawiał się otaczać ludźmi specjalizującymi się w dziedzinach, którymi konwencjonalni naukowcy gardzili. Najlepszym tego przykładem był on, Logan. Pokręcił głową. Nie ulegało wątpliwości, że Porter Stone gotów był zrobić wszystko, obojętne jak bardzo niekonwencjalnego czy pozornie bezsensownego, żeby tylko zapewnić sobie sukces. Bo czyż inaczej dokooptowałby do swojej ekipy kogoś takiego jak Jennifer Rush, kobietę, która bezbłędnie odgadywała karty Zenera i która potrafiła... Logan wyprostował się nagle na krześle. - No jasne - mruknął. - No jasne. Wstał powoli, wziął pod pachę pojemnik na dowody i zamyślony wyszedł z gabinetu.
27 W szpitaliku panował niczym niezmącony spokój. Górne światło było przyciemnione, w recepcji siedziała samotna pielęgniarka. Tylko gdzieś z oddali dobiegało ciche popiskiwanie aparatury medycznej. Zza rogu wyszedł Ethan Rush rozmawiający z towarzyszącą mu pielęgniarką. Zatrzymał się na widok Logana. - O, Jeremy. Wpadłeś porozmawiać z Perlmutterem? Strasznie cierpi. Musimy utrzymywać go w stanie śpiączki farmakologicznej. - Rush urwał i przyjrzał się uważniej Loganowi. - Ja nie do Perlmuttera - powiedział Logan. - Pogadamy później - rzucił Rush do pielęgniarki i skinął na Logana. - Chodźmy do mojego gabinetu. Gabinet Rusha, sterylnie czysty pokoik, znajdował się za stanowiskiem pielęgniarki. Rush wskazał Loganowi krzesło, nalał sobie kawy i też usiadł. Wyglądał na skonanego. - W czym rzecz, Jeremy? - spytał. - Wiem, co tu robi twoja żona - powiedział Logan i nie doczekawszy się reakcji Rusha, podjął: - Stara się nawiązać kontakt z duchem człowieka, który zmarł w starożytności, mam rację? Najlepiej z duchem Narmera. Rush nadal się nie odzywał. - Tylko to tłumaczy jej obecność na Stacji - ciągnął Logan. - Sam mi mówiłeś, że wiele osób wracających z tamtej strony wykazuje nowo nabyte zdolności psychiczne. Niektórzy twierdzą, że rozmawiają z umarłymi. Powiedziałeś mi też, że twoja żona ma szczególny dar retropoznawania. Retropoznawania. Czyli wiedzę o wydarzeniach i ludziach z przeszłości, którą nie wiadomo skąd pozyskuje. Wstał i nalał sobie kawy. - To bardzo rzadka forma parapsychologii, ale została udokumentowana. W roku tysiąc dziewięćset pierwszym dwie brytyjskie uczone, Anne Moberly i Eleanor Jourdain, wędrowały po ogrodach Wersalu. Szukały Petit Trianon, pałacyku Marii Antoniny. W pewnym momencie natknęły się tam na dziwnie ubrane postaci, między innymi wypowiadających się po staroświecku lokai, oraz młodą kobietę, która siedziała na taborecie i rysowała. Moberly i Jourdain ogarnęło przytłaczające przygnębienie, które nie opuściło ich, dopóki nie zrezygnowały z poszukiwań i nie oddaliły się stamtąd. Obie kobiety doszły potem do przekonania, że przeniknęły telepatycznie do tego, co niegdyś myślała i widziała w tym
miejscu Maria Antonina, i że rysującą kobietą była sama królowa. Moberly i Jourdain przez lata prowadziły szczegółowe dochodzenie w sprawie tego, czego doświadczyły, a wyniki swoich ustaleń opublikowały następnie, w roku tysiąc dziewięćset jedenastym, w książce pod tytułem An Adventure17. Nawiasem mówiąc, szczerze tę pozycje polecam. Logan usiadł, upił łyk kawy. Rush poprawił się na krześle. - Sam wiesz, jakie podejście ma Porter Stone do swoich projektów: nie licząc się z kosztami, zatrudni raczej dziesięciu specjalistów, każdego z innej dziedziny, niż jednego człowieka o szerokich horyzontach i prawie takich samych kwalifikacjach, co tamci razem wzięci. Dla Stone’a owo „prawie” to kwestia sukcesu lub porażki. - Rush zawiesił głos, odwrócił wzrok. - Na samym początku wielkim wyzwaniem było ustalenie lokalizacji grobowca. Stone miał pewność, że znajduje się on gdzieś tutaj, ale nie wiedział, gdzie dokładnie, a czas poganiał. Pod uwagę brany był każdy, dosłownie każdy, kto mógłby pomóc we wskazaniu chociaż przybliżonego rejonu, w którym należy prowadzić poszukiwania. Rush pokręcił głową. - Dowiedział się skądś o Centrum, o... o darze mojej żony. Nie pytaj mnie skąd - to właśnie cały Porter Stone. Skontaktował się z nami. Z początku zdecydowanie odmówiłem. Sudd wydawał mi się strasznie nieprzyjaznym odludziem. Oczywiście ja też musiałbym tam jechać - nikt inny nie potrafiłby czuwać nad jej „przejściami” - a przecież miałem masę własnych spraw na głowie. Zaproponował wyższe honorarium. Nadal odmawiałem. Chyba już ci mówiłem, że Centrum ma wielu zamożnych klientów, którzy doświadczyli śmierci i znajdują się pod naszą stałą obserwacją. Wtedy zaproponował mi stanowisko lekarza ekspedycji i tyle pieniędzy, że tylko głupi by odmówił. Poza tym... - tu ściszył głos niemal do szeptu -...pomyślałem sobie, że to może być z korzyścią dla Jennifer. - Z korzyścią? - powtórzył Logan. - Mam na myśli danie jej szansy wykorzystania tego daru w jakimś pozytywnym celu. Bo, Jeremy, nie jestem wcale przekonany, czy ona uważa to w ogóle za dar. Logan wrócił pamięcią do swojego spotkania z Jennifer Rush, do smutku, jaki w niej wyczuł, do wciąż niewyjaśnionej fali empatycznych emocji, jaka go zalała, kiedy ściskał jej dłoń. To możliwe, pomyślał. Znał przed laty pewnego bardzo utalentowanego telepatę. Człowiek ten popadał w coraz większe przygnębienie i w końcu targnął się na życie. Lekarze uznawali go za upośledzonego umysłowo, a głosy, które jakoby słyszał w głowie, przypisywali schizofrenii. Logan wiedział, jak było naprawdę. Znał z autopsji ciemną stronę daru, którego nie da się odrzucić.
- Jen ściągnięto tutaj w charakterze medium - podjął Rush, wyrywając Logana z zamyślenia - żeby odbierała ulotne obrazy, migawki wydarzeń z przeszłości, które mogłyby dopomóc w zlokalizowaniu grobowca. Ale Fenwickowi Marchowi i Tinie Romero udało się w międzyczasie określić bardziej precyzyjnie rejon poszukiwań i oryginalny powód obecności Jen na Stacji stracił na znaczeniu. Poza tym, od tamtego czasu... - Rush się zawahał. - Od tamtego czasu wszystko się zmieniło. - Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że Jennifer nawiązała kontakt z kimś z przeszłości? - spytał Logan. Rush milczał przez chwilę, potem kiwnął nieznacznie głową. Logana przeszedł dreszcz. Nawet on uznał to z jednej strony za niesamowicie ekscytujące, z drugiej za trudne do uwierzenia. Boże, czyżby to naprawdę było możliwe. - Stone wie? - spytał. Rush ponownie skinął głową. - Oczywiście. - I co on na to? - Już ci mówiłem, Stone zrobi wszystko, spróbuje wszystkiego, byle tylko osiągnąć to, co sobie zamierzył. A Jen zaprezentowała możliwości swojego umysłu na tyle sposobów, że się do nich przekonał. - Rush spojrzał na Logana. - A ty? Co o tym sądzisz? Logan odetchnął głęboko. - Sądzę - nie, wiem, bo sam to wyczuwałem - że niektóre bardzo silne osobowości, siły życiowe, jeśli wolisz, mogą utrzymywać się w jakimś miejscu długo po śmierci ich cielesnej powłoki. Im silniejsza, im brutalniejsza jest ta osobowość i jej wola, tym dłużej będzie się utrzymywała i ponadprzeciętnie uzdolniony umysł ją wyczuje. Rush powolnym ruchem przeczesał palcami włosy. Spojrzał na Logana, odwrócił wzrok, znowu na niego spojrzał. Ten rozwój wypadków wyraźnie wytrącił go z równowagi. Nie tego się chyba spodziewał. - Kto jeszcze o tym wie? - spytał Logan. - March i Romero na pewno. Czy ktoś jeszcze, nie wiem. Znasz Stone’a. - A jak na to reaguje twoja żona? - Nie lubi tego kogoś. Jest obcy, jakiś dziwny i chyba przerażający. - To dlaczego utrzymuje z nim kontakt? Skoro została tu sprowadzona, żeby pomóc w odnalezieniu grobowca, a tylko patrzeć, jak to się stanie, to co ona tu jeszcze robi? - Porter Stone życzy sobie, żeby została - odparł wciąż przyciszonym głosem Rush. Podejrzewam, że z dwóch powodów. Po pierwsze, nie znaleźliśmy jeszcze grobowca, a on,
przy swojej mentalności noszącego i pasek, i szelki, ani myśli pozbawiać się potencjalnej ostatniej deski ratunku, dopóki nie będzie miał całkowitej pewności, że grobowiec został odnaleziony. Umilkł. - To jeden powód - przypomniał mu Logan. Upłynęło sporo czasu, zanim Rush znowu się odezwał. - Kiedy odebraliśmy... pewne informacje, dostała inne zadanie. - Jakie informacje? - zainteresował się Logan. Rush nie odpowiedział, zresztą nie musiał. - Nawiązujesz do klątwy - stwierdził Logan. Teraz i on niemal szeptał. - Co dokładnie Narmer, czy kim tam jest ten byt, mówi przez Jennifer? Rush pokręcił głową. - Nie pytaj, proszę. Wolę nie poruszać tego tematu. Logan się zastanowił. Ekscytacja wywołana wiadomością o nawiązanym kontakcie z zaświatami go nie opuszczała. Czyli klątwa też niepokoi Stone’a. To chyba jedyne wyjaśnienie przydzielenia Jennifer innego zadania. Stone nie wie, co znajdą w grobowcu. A chce być jak najlepiej przygotowany na każdą ewentualność. Przyjmie każdą pomoc, nawet tę zza grobu. - Nie porozmawiałbyś z nią? - spytał nagle Rush. Logan w pierwszej chwili nie zrozumiał. - Słucham? - Nie porozmawiałbyś z Jen o tym wszystkim - o tych... hmmm... jej przejściach, o tym, co wtedy czuje? - Dlaczego ja? - spytał Logan. - Widziałem się z nią tylko raz, a i to krótko. - Wiem. Mówiła mi. - Rush się zawahał. - Może głupio to zabrzmi, ale odnoszę wrażenie, że ona ci ufa, niewykluczone nawet, że może by się przed tobą otworzyła. Nie wiem, czy to z racji twojej profesji, czy twojego sposobu bycia, w każdym razie zrobiłeś na niej dobre wrażenie. - Znowu się zawahał. - Wiesz co, Jeremy? Jen nigdy nie mówi o swoim doświadczeniu śmierci. Wszyscy inni opowiadają jak najęci o swoim przejściu na tamtą stronę, o wrażeniach, jakie stamtąd wynieśli, a ona nic. Nawet na sesjach poznawczych w Centrum. Owszem, rozmawiamy o wrażliwości, jaką została obdarzona, mierzymy i staramy się skodyfikować jej niezwykłe zdolności, ale sama z siebie nigdy tego tematu nie porusza. Tak się zastanawiam... może ty byłbyś w stanie nakłonić ją do zwierzeń. - Czy ja wiem - bąknął Logan. - Mogę spróbować.
- Bardzo cię proszę. Ja nie chcę już naciskać. - Rush skubał róg kołnierzyka. Nadrabiam miną, ale tak naprawdę to o nią się martwię. Nie będę udawał, że po tamtym wypadku nic się między nami nie popsuło, ale starałem się jej nie narzucać. Mogę ci tylko powiedzieć... Mogę ci tylko powiedzieć, że kiedyś byliśmy jak te papużki nierozłączki. Urwał. - Oczywiście nadal bardzo się kochamy, ale ona ma teraz trudności... hmmm... z funkcjonowaniem w świecie, który nas otacza. I od czasu przybycia na Stację... budzi się czasami w nocy roztrzęsiona, zlana potem. Kiedy pytam, co się stało, mówi, że miała zły sen. A teraz, kiedy Stone żąda od niej kolejnych przejść... - Odwrócił wzrok. - Zrobię wszystko, żeby wam pomóc - zadeklarował się Logan. Rush nadal patrzył w ścianę. Po chwili, z głębokim westchnieniem, przeniósł wzrok na Logana, uścisnął mu rękę i uśmiechnął się z wdzięcznością.
28 W kafejce, do której wpadł rano na śniadanie składające się zwyczajowo z jajka w koszulce i połowy angielskiej muffinki, Logan zastał Tinę Romero. Siedziała sama w kącie, pochylona nad iPadem. - Mogę się przysiąść? - spytał. Wydała jakiś nieartykułowany pomruk. Usiadł i zerknął na ekranik iPada. Romero rozwiązywała krzyżówkę z ”New York Timesa”. - Mała saszetka na nożyczki, na cztery litery? - spytała, nie odrywając oczu od ekranu. - Etui. Wprowadziła to słowo i podniosła wzrok. - A ty skąd to, u licha, wiesz? - Krzyżówki z ”Timesa” to jedna z moich pasji. A pytanie o etui powtarza się chyba w każdej. - Zapamiętam sobie. - Odsunęła iPada. - Słyszałam, że odstawiałeś wczoraj Hamleta. - Że co? A, chodzi ci o czaszkę. Romero kiwnęła głową. - Podsłuchałam, jak March mówił o tym jednemu ze swoich przydupasów. Odebrałeś jakieś złe wibracje od tego czerepu. - Ani złych, ani dobrych. - Logan zabrał się do jajka. - Ale zdumiało mnie, w jak dobrym stanie znajduje się czaszka. Tylko pęknięcie na ciemieniu i zarysowania w oczodole. - W oczodole? - powtórzyła Romero. - Tak. - W którym? Logan się zastanowił. - W lewym. Bo co? Romero wzruszyła ramionami. Loganowi przypomniała się prośba, z jaką poprzedniego wieczoru zwrócił się do niego doktor Rush. - Co myślisz o tym, czym popisała się Jennifer Rush w świetlicy dla personelu? - Nawet się nad tym zastanawiałam. Czy te karty mogą być znaczone? - Do tego trzeba mieć wspólnika ze znaczoną wcześniej talią. - W takim razie było to niezwykłe. Logan kiwnął głową.
- Ona sama jest niezwykłą kobietą. Romero upiła łyk kawy. - Szkoda mi jej. Logan ściągnął brwi. - Dlaczego? - Bo to nie w porządku - ściągać ją tutaj po tym wszystkim, przez co przeszła. - Myślisz, że nie przyjechała tutaj z własnej nieprzymuszonej woli? Romero znowu wzruszyła ramionami. - Według mnie ona jest zbyt uprzejma, żeby mu się w czymkolwiek przeciwstawić. - Komu? Porterowi Stone’owi czy swojemu mężowi? Romero upiła kolejny łyk kawy. - Tego rodzaju praca w każdym może obudzić to, co najgorsze. Widziałam już ludzi, którzy przyjeżdżali na stanowisko z najbardziej bzdurnych motywów. - Zniżyła głos. - Nie wiem. Może się mylę, ale wygląda mi na to, że Jennifer jest dla Ethana Rusha królikiem doświadczalnym. Logan spojrzał na nią. Czyżby sugerowała, że Rush wykorzystuje swoją żonę do własnych celów? Niewiele wiedział o Centrum Badań nad Powstawaniem z Martwych. Ale przecież Rush troszczył się o swoją żonę. Nadrabiam miną, powiedział poprzedniego wieczoru, ale tak naprawdę to martwię się o nią. Martwił się o nią czy o jej znaczenie dla Centrum? Zapiszczała krótkofalówka. Romero wyjęła ją z torebki i wcisnęłą przycisk nadawania. - Romero, słucham. - Słuchała przez chwilę z coraz większym napięciem. - O kurczę! Już tam lecę. Wrzuciła krótkofalówkę do torebki i zerwała się z krzesła, omal go nie przewracając. - To był Stone - rzuciła, zgarniając do torebki iPada. - Znaleźli! - Górę szkieletów? - spytał Logan. - Tak. A wiesz, co to znaczy? Stoimy praktycznie przed wejściem do grobowca. Stone zmobilizował wszystkie zespoły nurków. Zakład o kolejkę drinków w Oazie, że w ciągu dziewięćdziesięciu minut znajdziemy sam grobowiec. - Wybiegła z kafejki, Logan deptał jej po piętach.
29 Tina Romero pomyliła się o siedem minut. Półtorej godziny i te siedem minut później zespół nurków numer pięć zameldował, że natrafił na szczelinę w dnie Suddu, niecałe piętnaście metrów pod powierzchnią. Szczelina wyglądała na naturalną i była całkowicie zasypana wielkimi głazami. Pozostawiając jeden zespół nurków pod kierunkiem Fenwicka Marcha na miejscu odkrycia szkieletów, Stone polecił reszcie dołączyć do zespołu piątego. Logan śledził z Centrum Operacyjnego dramat rozgrywający się na ogromnych monitorach obsługiwanych przez flegmatycznego nawet w tych warunkach niemal namacalnego podniecenia Cory’ego Landaua. Obrazy z kamer wideo zamontowanych na hełmach nurków były ziarniste i zniekształcone, ale od samego patrzenia na nie Loganowi podskoczyło tętno. Wiązki świateł z latarek, tnąc czarne wody Suddu, wyławiały z mroku otwór w magmowej skale długi na jakieś dwa i pół metra i na półtora szeroki, w kształcie źrenicy kota, zawalony wielkimi głazami. Zespoły nurków bez powodzenia usiłowały odwalić te kamienie, ale ich waga, muł o konsystencji kleju oraz upływ lat zbiły je w niemal litą masę. - Tu Tango Alfa - dobiegł z głębokości dwunastu metrów odcieleśniony głos. - Nic z tego. - Zrozumiałem, Tango Alfa - odpowiedział mu gdzieś z terenu Stacji głos Portera Stone’a. - Podlejcie soczkiem. Radio znowu zaskrzeczało: - Tango Alfa, zrozumiałem. Logan spojrzał na stojącą obok, też wpatrującą się w monitory Romero. - Jakim soczkiem? - spytał. - Nitrogliceryną. - Nitro? - Logan ściągnął brwi. - Czy to rozsądne? - Nie ruszaj się bez niej z domu! - zachichotała Romero. - Zdziwiłbyś się, jak często Porter Stone używa nitro na swoich stanowiskach archeologicznych. Ale bez obawy - jeden z naszych nurków to były komandos SEAL, artysta w tej dziedzinie. To będzie uderzenie chirurgiczne. Logan słuchał dalej prowadzonych przez radio rozmów. Kiedy jeden z nurków przy grobowcu wypuścił pławę, Stone, najwyraźniej czuwający przy Paszczy z Frankiem Valentino nad przebiegiem akcji, wysłał nurka z nitro. Mężczyzna ostrożnie rozmieścił ładunki wybuchowe - cztery niewielkie woreczki z czarnej gumy połączone lontem - wokół
zawalonego głazami wejścia, po czym wycofał się na bezpieczną odległość do reszty nurków. - Ładunki rozmieszczone - zameldował przez radio. - Bardzo dobrze - pochwalił go Stone. - Detonować. Cała Stacja wstrzymała oddech. Po chwili rozległo się ciche bummm i wszystko wokół Logana lekko zadrżało. - Tu Redfren - dobiegł z radia inny głos. - Jestem w bocianim gnieździe. Widzę pławę. - Możesz podać gdzie dokładnie? - spytał Stone. - Mogę. Jedną chwileczkę. - Nastąpiła krótka przerwa. - Sto dziesięć metrów prawie dokładnie na wschód od nas. Z odchyłką o jakieś osiem, siedem stopni. Romero spojrzała na Logana. - Trochę potrwa, zanim ten tuman gówna z powrotem osiądzie. Chodźmy stąd. Chcę ci coś pokazać. - Co? - spytał Logan. - Jeszcze jedno cudo Stone’a. Opuścili moduł Biały, przeszli przez Czerwony, pokonali kręte korytarze Kasztanowego i dotarli do włazu, którego okienko wychodziło na bezkresną połać Suddu. Za włazem wsparte na palach schodki prowadziły w górę, na wąski drewniany pomost otaczający z zewnątrz brezentową kopułę przykrywającą moduł Kasztanowy. Logan wszedł za Romero na schodki. Na ich szczycie zatrzymał się i rozejrzał, najpierw po upiornym krajobrazie Suddu, potem po miniaturowym miasteczku w dole, które było domem ekspedycji. Z modułu Czerwonego strzelała w niebo wysoka wąska rura zwieńczona małym, otoczonym barierką pomostem i lasem anten. Na pomoście stał człowiek z lornetką w jednym i krótkofalówką w drugim ręku. Było to pewnie Bocianie Gniazdo, o którym Logan tyle się już nasłuchał. Spojrzał na Romero. - Piękny widok. Na co konkretnie mam patrzeć? Podała mu tubkę maści przeciw insektom. - Cierpliwości, zaraz się zacznie. I w tym momencie Logan usłyszał ryk silników. Zza modułu Zielonego wyłoniły się oba płynące wolno wielkie ślizgacze wodne, dwudziestopięciometrowe jednostki pływające, każda wyposażona teraz - o dziwo - w zamontowane na dziobie coś, co przypominało kombinację szufli pługa śnieżnego i kolejowego zderzaka, zaopatrzoną dodatkowo w cały arsenał pił łańcuchowych. Z dziobów sterczały jeszcze jak bukszpryty długie, zakończone hakami żerdzie. Za dwoma ślizgaczami sunęła cała flota skuterów wodnych i małych łodzi. Jeden ze ślizgaczy ustawił się bezpośrednio przed nimi. Na rufach obu zapanowała
gorączkowa krzątanina, do solidnych knag modułów Kasztanowego, Czerwonego i Niebieskiego mocowano liny. Logan spojrzał na jedną z mniejszych łodzi. Jej załoga wyciągała z głębin Suddu jeszcze jakąś oblepioną patykami, pędami roślin i gęstym błockiem linę, nawijając ją na kabestan. - Co oni tam robią? - spytał, zwracając się do Romero. - Podnoszą kotwicę - odparła z uśmiechem. Przy akompaniamencie wywrzaskiwanych rozkazów silniki dwóch wielkich ślizgaczy ryknęły znowu unisono i jednostki ruszyły wolno do przodu. Logan doznał dziwnego uczucia, którego nie potrafił zidentyfikować. Dopiero po chwili dotarło do niego, że porusza się cała stacja ze swoimi barkami, pontonami, pomostami, sprężarkami metanu i generatorami. - Boże - mruknął. Teraz już wiedział, jakie jest przeznaczenie dziwnych urządzeń na dziobach ślizgaczy. To były po prostu pługi, pługi do torowania drogi przez niemal nieprzebytą gęstwę Suddu. Zawyły piły łańcuchowe. Mniejsze łodzie zaczęły się uwijać wokół wielkich ślizgaczy i między nimi, odciągając na bok uparte bryły i pomagając rozkawałkowywać grube kożuchy gnijącej roślinności hakami, drągami i piłami spalinowymi. Powoli, centymetr za centymetrem, Stacja pełzła na wschód. Logan obejrzał się przez ramię. Sudd za nimi zwierał się na powrót i za chwilę nie będzie już śladu, że coś tamtędy przepłynęło. - Płyniemy nad grobowiec? - spytał. Romero kiwnęła głową. - Ale po co? Nie prościej byłoby dopływać do niego pod powierzchnią stamtąd, gdzie do tej pory kotwiczyliśmy, skoro już wiemy, gdzie się znajduje? - To nie w stylu Stone’e. On nie uznaje prowizorycznych rozwiązań, a takie, o jakim mówisz, byłoby nieefektywne i niepraktyczne. Nie zapominaj, że wejście do grobowca znajduje się na głębokości dwunastu metrów, pod warstwą gęstego szlamu. Jak byś się dostał do środka? Jak byś zabezpieczył znajdujące się w grobowcu artefakty przed plugastwem Suddu? - Nie wiem - bąknął Logan. Jego głos utonął w ryku silników ślizgaczy i wyciu pił. - Montujemy w wejściu śluzę powietrzną, a potem Pępowinę. - Pępowinę? - Rurę pod ciśnieniem o średnicy dwóch metrów z oświetleniem i zasilaniem, oparciami dla stóp i uchwytami dla rąk, która łączy śluzę powietrzną z Paszczą. Oczyszczamy
ją z pozostałości szlamu i wyrównujemy ciśnienie. Et voilà - mamy wygodne, suche przejście do grobowca Narmera i z powrotem. Logan pokręcił z podziwem głową. - Za jakąś godzinę zakotwiczymy nad grobowcem - ciągnęła Tina. - Ta chmura mułu po wybuchu powinna już chyba opaść. Może zobaczymy, jak wygląda sytuacja tam na dole? ··· Cory Landau posłusznie przewijał materiały wideo, jakie napłynęły od nurków do Centrum Operacyjnego, dopóki Tina Romero go nie powstrzymała. - Ten, to kto? - spytała. Landau spojrzał na ekran. - Delta Bravo - powiedział. - Możesz mnie z nim połączyć przez radio? - Nie ma sprawy. - Landau pokręcił gałkąm na konsoli i podał jej krótkofalówkę. - Delta Bravo - powiedziała Tina do jej mikrofonu. - Delta Bravo, tu Tina Romero. Słyszysz mnie? - Głośno i wyraźnie - padła odpowiedź. - Możesz podpłynąć do wejścia i mi je spanoramować? - Nie ma sprawy. Patrzyli w milczeniu na ekran. Głazy albo uległy skruszeniu, albo zostały odwalone i można było teraz zajrzeć do szczeliny. W światłach silnych reflektorków nurków widać było, że jest uszczelniona warstwą kamieni tworzących lity pionowy mur w naturalnym zagłębieniu w skale. - Poproszę bliżej - niemal wyszeptała Romero. Kamera wykonała najazd. - Boże - powiedziała Romero. - To wygląda na granit. Uczeni uważali do tej pory, że pierwszym egipskim królem, który zrezygnował z cegły wypalanej z gliny, był Nineczer. - Narmer chciał pewnie, żeby ten mur trwał całą wieczność - zauważył Logan. Romero znowu uniosła do ust krótkofalówkę. - Spanoramuj to, Delta Bravo - poprosiła. Kadr zaczął się powoli przesuwać w górę. - Stop! - krzyknęła nagle Romero. - Zrób zbliżenie. Zamglony, ziarnisty obraz na ekranie zaczął się powiększać, coraz wyraźniej widać było pokryty hieroglifami dysk przymocowany z jednej strony do granitu, z drugiej do skały magmowej.
- Co to? - spytał Logan. - Pieczęć grobowa - odparła Romero. - Zadziwiające. Nie spotyka się jej na tak starych grobowcach. I spójrz - jest nienaruszona. Nikt nie próbował się tam dostać. Wytarła dłonie o koszulę i uniosła krótkofalówkę. Logan zauważył, że lekko drżą jej ręce. - Delta Bravo, jeszcze jedna prośba. - Wal. - Zjedź kamerą w dół, do podstawy tego muru. - Robi się. Wala się tu jeszcze trochę kamieni i okruchów, które musimy usunąć. Czekali, aż kadr zjedzie po kamiennej ścianie. Widok co rusz przesłaniały obłoczki szlamu i mułu i Romero poprosiła nurka, żeby się cofnął. Nagle kazała mu się zatrzymać. - Tutaj! - powiedziała. - Tak trzymać! - Jestem u podstawy ściany - wyjaśnił nurek. - Wiem. Logan zobaczył na ekranie jeszcze jedną nienaruszoną, większą od pierwszej pieczęć. Wyryte były na niej dwa hieroglify. - Co to jest? - spytał cicho. - Serech. Najwcześniejsze w egipskiej ikonografii przedstawienie królewskiego imienia. Kartusze zaczęto stosować dopiero w czasach Snefru, ojca Khufu. - A potrafisz odczytać imię z tego serechu? Romero oblizała spierzchnięte wargi. - To symbole suma i dłuta. Fonetyczna reprezentacja imienia Narmer.
30 - Jak długo to potrwa? - spytał Logan Ethana Rusha. Był wieczór, szli opustoszałymi korytarzami modułu Kasztanowego. - Chodzi ci o czas produktywny? - upewnił się Rush. - Jakieś pięć minut, jeśli szczęście nam dopisze. Za to okres przygotowawczy jest o wiele dłuższy. Zatrzymał się przed zamkniętymi, nieoznakowanymi drzwiami i odwrócił do Logana. - Obowiązuje tu kilka podstawowych zasad. Mówić cicho, powoli i spokojnie. Nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Nie zakłócać ani nie wprowadzać zmian w otoczeniu - żadnego rozjaśniania ani przyciemniania światła, żadnego przesuwania krzeseł czy sprzętu. Rozumiesz? - Tak. Rush kiwnął z zadowoleniem głową. - Stwierdziliśmy w Centrum, że przejścia udają się najlepiej, jeśli odbywają się w warunkach przypominających faktyczne doświadczenie śmierci. - Nie bardzo rozumiem. - W warunkach symulujących doświadczenie śmierci. Pacjenta wprowadza się w śpiączkę farmakologiczną, oczywiście umiarkowaną, przy jednoczesnym zastosowaniu technik psychomantetycznych. Zresztą sam zobaczysz. Logan kiwnął głową. Wiedział, że psychomantea to pokoje albo kabiny, często wyłożone lustrami albo dokładnie zaciemnione, skonstruowane w taki sposób, by wprowadzały przebywającego w nich człowieka w trans, czyli stan otwartości umysłu, co pomaga w otwarciu bramy albo przejściu do świata duchów. Psychomantea zostały wynalezione przez starożytnych Greków i kilka nadal funkcjonuje we współczesnym świecie. Wielu wierzy, że pomagają ludziom kontaktować się z duchami tych, którzy odeszli. W pokoju, w którym po raz pierwszy zobaczył Jennifer Rush i czuwającego przy niej Ethana Rusha, też wisiało lustro. Między innymi to ono właśnie nasunęło mu przypuszczenie, co Jennifer Rush robi na Stacji. - Wywołujesz efekt Ganzfeld18? - spytał. Rush spojrzał na niego z uznaniem. - Nie muszę, załatwiają to środki farmakologiczne. A teraz patrz uważnie. Komentarze ogranicz do minimum, porozmawiamy później. Im więcej będziesz wiedział, tym skuteczniej jej pomożesz. Logan kiwnął głową.
- Aha, i jeszcze jedno. Nie oczekuj rewelacji. Nie spodziewaj się nawet, że to, co usłyszysz, będzie miało jakiś sens. Zdarza się, że musimy długo analizować zapis, zanim coś zrozumiemy, jeśli w ogóle zrozumiemy. - Rush otworzył drzwi i wszedł cicho do środka. Logan wszedł za nim. Rozpoznał tę salę. To samo szpitalne łóżko, ta sama bateria aparatury medycznej i nie tylko aparatury. To samo wielkie wypolerowane lustro na ścianie za łóżkiem. Światło było przyciemnione. Na łóżku leżała Jennifer Rush w szpitalnej koszuli. Od jej ramion i piersi biegły przewody
do
rejestratora
EKG;
do
głowy
miała
przymocowane
przewody
elektroencefalografu, a do wewnętrznej strony nadgarstka podłączoną kroplówkę. Spojrzała na Rusha, spojrzała na Logana, uśmiechnęła się blado. Oczy miała przymglone, tak jakby znajdowała się pod wpływem środków uspokajających. Ku zaskoczeniu Logana u wezgłowia łóżka stał Stone i trzymał dłoń na ramieniu Jennifer. Teraz poklepał ją po nim i odstąpił od łóżka. Kiwnął Loganowi głową i zwrócił się przyciszonym głosem do Rusha: - Spytasz ją o wrota? - Tak - odparł Rush. Stone patrzył na niego przez chwilę, tak jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Potem kiwnął na pożegnanie głową i wyszedł z sali. Rush dał Loganowi znak, żeby usiadł na krześle u wezgłowia łóżka. Sam przez jakieś pięć minut łączył sprzęt, kalibrował monitory, sprawdzał wskazania wyświetlaczy. Logan siedział i obserwował to wszystko w milczeniu. W sali pachniało kadzidłem z drewna sandałowego i mirrą. W końcu Rush podszedł do łóżka ze strzykawką w ręku. - Jen - powiedział cicho - zaaplikuję ci teraz dawkę propofolu. Nie zareagowała. Rush wsunął igłę w wenflon kroplówki. Jennifer leżała nieruchomo. Logan zerknął na aparaturę nad wezgłowiem łóżka i stwierdził, że spadło jej trochę ciśnienie krwi, a częstotliwość oddechu i puls prawie o połowę. Rush śledził uważnie jej stan fizyczny na urządzeniach w nogach łóżka. Ani on, ani Logan nic nie mówili. Po kilku minutach Jennifer się poruszyła; Rush momentalnie chwycił dwa przewody z bawełnianymi krążkami na końcach i przytwierdził je do obu jej skroni. Logan spojrzał na niego pytająco. - Stymulator korowy - wyjaśnił Rush. - Pobudza aktywność szyszynki. Logan kiwnął głową. Wiedział o badaniach, które wykazały neurochemiczny wpływ szyszynki na prewizualizację i aktywność psychofizyczną.
Rush wrócił do baterii urządzeń monitorujących w nogach łóżka. Obserwował przez chwilę, jak jego żona powoli traci przytomność, potem podszedł do niej i wsunął drugą igłę w wenflon kroplówki. - Znowu propofol? - spytał cicho Logan. Rush pokręcił głową. - Versed. Daje efekt amnezyjny. Efekt amnezyjny? Po co? Loganowi coś tu się nie zgadzało. Rush podszedł do łóżka i wyjął z kieszeni fartucha dwa przedmioty - oftalmoskop i jakiś wiekowy amulet ze zmatowiałego srebra, z osadzoną w nim małą białą świeczką. Obejrzał przez oftalmoskop źrenice Jennifer, potem zapalił świeczkę i trzymając amulet za łańcuszek między twarzą Jennifer a lustrem, wprawił go w ruch wahadłowy. - Skoncentruj się na tym amulecie - powiedział cicho. - Nie patrz na nic innego. Niczego innego sobie nie wyobrażaj. Nie myśl o niczym innym. Wymrukiwał dalej polecenia. Logan wiedział, do czego zmierza. Był to tekst standardowej metody wprowadzania w stan hipnozy. Ale po chwili tekst się zmienił. - A teraz - ciągnął Rush - oddychaj powoli, głęboko. Niech twoje kończyny staną się wiotkie. Rozluźnij kark. Rozluźnij przedramiona. Rozluźnij ramiona. Rozluźnij stopy. Rozluźnij nogi. Przez dłuższą chwilę w sali słychać było tylko cichy oddech Jennifer. - A teraz uwolnij umysł. Niech twoja świadomość opuści ciało, niech stanie się ono pustą, niezamieszkaną muszlą. Rush zdmuchnął świeczkę i odłożył amulet. Podszedł do nóg łóżka i przesunął wzrokiem po wskaźnikach przyrządów. Potem wrócił do boku Jennifer i czekał. Oddech Jennifer stał się głośniejszy, niemal chrapliwy. Wydawało się, że w sali pociemniało, jakby zbierała się w niej jakaś antyczna mgiełka. Logana ogarnął niepokój. Nie bardzo wiedział co, ale coś wyzwoliło jego instynkt samozachowawczy. Czerwony alarm. Robił, co mógł, żeby nie zerwać się z krzesła i nie wybiec na korytarz. Serce waliło mu jak młot, starał się nad sobą zapanować. Oddech Jennifer stał się jeszcze cięższy. Rush włączył cyfrowy dyktafon i położył go na stoliku obok łóżka. Pochylił się powoli nad Jennifer. - Z kim rozmawiam? Wargi Jennifer poruszyły się, jakby chciała coś powiedzieć. Logan zauważył, że zaciska dłonie w pięści.
- Z kim rozmawiam? - powtórzył Rush. Jennifer Rush zasyczała. - Nut - powiedziała suchym, chłodnym głosem. A może Set, Logan nie miał pewności. Wiedział tylko, że wypowiedzenie tej jednej sylaby wymagało od niej ogromnego wysiłku. - Z kim rozmawiam? - spytał Rush po raz trzeci. Wargi Jennifer znowu się poruszyły. - Z... wy... wyrazicielem... Horusa. Rush, wyraźnie podbudowany, przysunął bliżej dyktafon. Ale Logan nie czuł się bynajmniej podbudowany. Deprymował go chłód zła wypełniający teraz salę, podobny do tego, który unosił się nad płonącym generatorem. Jennifer wyraźnie przeżywała ogromny stres, i to zarówno fizyczny, jak i psychiczny. - Możesz mi coś powiedzieć o pieczęci na pierwszych wrotach? - spytał Rush. - Pierwsze... wrota - powtórzyła. - Tak - potwierdził Rush. - Co powinniśmy... Jennifer nagle wytrzeszczyła oczy, białka rozjarzyły się chorobliwą zielenią. Ścięgna szyi naprężyły się jak kable. - Niewierni! - wysyczała. - Wrogowie Re! - Uniosła głowę z poduszki; przewody EEG odpadły. - Precz stąd. Bo inaczej Ten, Który Patrzy Za Siebie opije się waszej krwi i odejmie mleko od ust waszych dzieci. Fundamenty waszego domu zostaną skruszone i umrzecie wieczną śmiercią w Ciemności Pozaświata! Tego było już za wiele. Logan zerwał się z krzesła. Głos przemawiający przez Jennifer był straszny. Instynktownie wyciągnął rękę, żeby ją uspokoić. Ale ledwie jej dotknął, odrzucił go rozbłysk przypominający błyskawicę. Wyczuwał znowu tę obecność - nieprzejednaną, gniewną, promieniującą z czerni otchłani. Z jękiem przerażenia opadł z powrotem na krzesło. Tak samo szybko, jak się zaczęły, złorzeczenia ucichły. Jennifer Rush zamilkła. Głowa opadła jej na poduszkę i przekręciła się na bok. - Koniec - powiedział Rush. Wyłączył dyktafon i wrócił do aparatów monitorujących w nogach łóżka. Wydawało się, że krótki, lecz straszny dramat, jakiego doświadczył Logan, nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Logan przesunął dłonią po czole. - Czy to... typowe? Rush pokręcił głową. - Pierwsze przejście, to znaczy pierwsze, podczas którego nawiązany został kontakt, było naprawdę owocne. Pomogło doprecyzować lokalizację grobowca. Ale potem... - Rush
westchnął. - Zupełnie jakby ten byt wiedział, co z nas za jedni i po co tu jesteśmy. Logan popatrzył na leżącą nieruchomo Jennifer Rush, przeniósł wzrok na Rusha. - Ta cała trauma jest... jest naprawdę konieczna? Rush wytrzymał jego spojrzenie. - Większość takich kontaktów w CBPM to przyjemne doświadczenia. Ale dotyczą zazwyczaj bliskich, którzy zmarli niedawno. To... to, czego byłeś świadkiem, to zupełnie coś innego. Nie zapominaj, że Jennifer niewiele będzie pamiętała z tego przejścia. Po to podaję jej versed. W najbliższych dniach spróbujemy kolejnych przejść. Jeśli nic nowego nie wniosą, to... - Wzruszył ramionami. Logan spojrzał znowu na Jennifer. Wiedział, że niektórzy, zwłaszcza March, uważają, że ona udaje, że gra - być może za namową męża, który mimo wszystko, jako szef CBPM, ma tu coś do ugrania. Ale teraz, kiedy na własne oczy zobaczył proces przejścia, nabrał przekonania, że to nie było udawanie. Ktoś, albo coś, przemawiał do nich poprzez Jennifer Rush. Ktoś bardzo rozeźlony. Rush zrobił kilka notatek i wyłączył aparaturę. - Będzie teraz odpoczywała - powiedział. - Zobaczysz, że szybko dojdzie do siebie. Jeremy, chcę bezzwłocznie wprowadzić te dane do komputera. Zostaniesz przy niej chwilę? - Oczywiście. Rush zabrał cyfrowy dyktafon i wyszedł z salki. Na chwilę zapanowała cisza. Logan, wciąż poruszony, próbował się uspokoić, skupić na ocenie i zrozumieniu tego, co tu przed chwilą zaszło. Po jakimś czasie Jennifer Rush się poruszyła. Spojrzał na nią i napotkał jej wzrok. - Jak się czujesz? - spytał. Potrząsnęła tylko głową. Potem raptownie wyciągnęła rękę i chwyciła go mocno za nadgarstek. Zmartwiał na chwilę, spodziewając się kolejnego zalewu wrażeń, ale nic takiego nie nastąpiło. - Doktorze Logan - odezwała się cicho swoim jedwabistym głosem - kiedy rozmawialiśmy w świetlicy, powiedziałam panu, że doświadczam tego samego, co wszyscy, którzy „przechodzą”. - Pamiętam - mruknął. - I to prawda. Tak było na początku. Ale potem zaczęłam widzieć zupełnie inne rzeczy. Zupełnie inne. Wpatrywała się w niego bursztynowymi oczami. W tych oczach, w tej twarzy było coś, czego nie potrafił odczytać.
- Pomóż mi - wyszeptała ledwie dosłyszalnie. - Pomóż. Zagrzechotała klamka u drzwi. Jennifer puściła jego nadgarstek. Patrzyła na niego jeszcze przez kilka sekund, potem, kiedy drzwi się otworzyły i do sali wszedł Rush, opadła z powrotem na poduszki i straciła przytomność.
31 Logan siedział przy biurku w swoim małym gabinecie w module Kasztanowym i wpatrywał się w ekran laptopa, ale tak naprawdę go nie widział. Dochodziła druga nad ranem, a on był wciąż tak wewnętrznie rozdygotany, że o zaśnięciu nie było co marzyć. W swojej
karierze
enigmatologa
doświadczył
wielu
niezwykłych,
czasami
niebezpiecznych rzeczy. Wspinał się w Himalajach, szukając yeti. Opuszczał się w dzwonie nurkowym na dno szkockich jezior. Na każde pół tuzina duchów albo zjaw spektralnych, które zdemaskował, trafiał się przynajmniej jeden obiekt, którego natury nie potrafił wyjaśnić metodami naukowymi. Uczestniczył w trzech egzorcyzmach. Ale jeszcze nic nie wytrąciło go z równowagi tak, jak niewidzialna obecność, którą wyczuwał tego wieczoru przy szpitalnym łóżku Jennifer Rush. Poprawił się na krześle i sięgnął po zapis „przejścia”. [Początek 21:04:30] Pytanie: Z kim rozmawiam? P: Z kim rozmawiam? Odpowiedź: (Niezrozumiała) P: Z kim rozmawiam? O: Z wyrazicielem Horusa. P: Możesz mi coś powiedzieć o pieczęci na pierwszych wrotach? O: Pierwsze wrota. P: Co powinniśmy... O: Niewierni! Wrogowie Re! Precz stąd. Bo inaczej Ten, Który Patrzy Za Siebie opije się waszej krwi i odejmie mleko od ust waszych dzieci. Fundamenty waszego domu zostaną skruszone i umrzecie wieczną śmiercią w Ciemności Pozaświata! [Koniec 21:07:15] Fundamenty waszego domu zostaną skruszone. To był fragment klątwy Narmera w przekładzie Tiny Romero. Ciekawe, ile, jeśli w ogóle coś, Jennifer Rush wie o klątwie. Logan odłożył zapis. Było coś jeszcze. An’kavasht - Ten, Który Patrzy Za Siebie. Bóg koszmaru i zła, który mieszkał w Pozaświecie, w krainie wiecznej nocy. Pozaświat. Sudd. Przez kilka ostatnich dni Logan, korzystając ze specjalnego komputera w gabinecie Stone’a mającego połączenie satelitarne z internetem, zapoznawał się z materiałami dotyczącymi klątw starożytnego Egiptu. Miały one długą i barwną historię wykraczającą
daleko poza tabloidowe sensacje o królu Tutanchamonie i Howardzie Carterze. Z klątwami już się, oczywiście, zetknął - w Gibraltarze, w Estonii, w Nowym Orleanie. W każdym z tamtych przypadków istniało jakieś antidotum, przeciwklątwa, jakiś sposób na anulowanie klątwy. Grobowców starożytnego Egiptu to nie dotyczyło. Z tego, co udało mu się wyczytać, wynikało, że jest tylko jeden sposób ustrzeżenia się przed ich działaniem: trzymać się z dala od miejsc, które są nimi objęte. Wrócił myślami do Jennifer Rush, do desperacji, z jaką zaciskała pięści, do tego, co dostrzegł w jej oczach, kiedy prosiła go o pomoc. Rush powiedział, że to może być z korzyścią dla Jennifer. Dać jej szansę wykorzystania tego daru w jakimś pozytywnym celu. Ale jaką korzyść można wynieść z tego, czego był świadkiem? Ktoś zapukał. Logan się obejrzał. W drzwiach stał Ethan Rush. - Wejdź - powiedział Logan. Rush wszedł. Kiwnął Loganowi głową, ale jakoś tak niepewnie, jak uczeń, który coś przeskrobał. Usiadł na krześle stojącym obok biurka. - No i co? - spytał po chwili milczenia. - Myślę, że twojej żonie należałoby oszczędzić kolejnych przejść. Rush uśmiechnął się i wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie od niego to zależy. - Mnie też przestaje się to podobać. Ale Stone’owi trudno się przeciwstawić. A Jennifer zawsze była dzielna. - I nie spotkałeś się dotąd z niczym podobnym? W ramach badań, które prowadzicie w CBPM? - Z niczym tego kalibru. I z niczym z tak... tak odległej przeszłości. Jak już ci mówiłem, większość przeprowadzanych przez nas doświadczeń dotyczy niedawno zmarłych krewnych albo ludzi też niedawno zmarłych, którzy mieszkali w pobliżu miejsca przejścia. Ale wracając do Jen, ona ma unikalny talent. - Rush pokręcił głową. - Wspomniałeś o odległej przeszłości. Czyżbyś sądził, że ten, który przez nią przemawia, może pochodzić z czasów budowy grobowca? - Nie wiem. - Rusha wyraźnie zakłopotało to pytanie albo może samo przypuszczenie. - To raczej nieprawdopodobne. Ale jaką inną siłę duchową można znaleźć w takim zakazanym miejscu? - Urwał. - A ty co o tym myślisz? Logan zwlekał jakiś czas z odpowiedzią. - Żartowałem wcześniej, wysuwając przypuszczenie, że twoja żona nawiązała kontakt
z Narmerem. Teraz tego żałuję. Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby ten, kto przemawia przez Jennifer, był Narmerem. Widzisz, starożytni Egipcjanie wierzyli, że po śmierci dusza trwa wiecznie. Jeśli człowiek znał tajemne rytuały, jeśli zabrał do swojego grobowca wszystko, czego potrzebował w życiu doczesnym, jego dusza - ba - i jej duch opiekuńczy - ka - odnajdą drogę na tamten świat. - Zastanawiał się przez chwilę. - Narmerowi najwyraźniej się udało, przeniósł się na tamten świat. Może więc ten, kto przemawia przez twoją żonę, to ktoś inny, jakaś niespokojna dusza dryfująca w świecie duchów, ale w jakiś sposób przywiązana do tego miejsca. - Ale dusza sprzed tylu tysiącleci... - Rush urwał na moment, potem podjął: - Jak to możliwe? Znaczy, kto jak kto, ale ja, po tym, na co się napatrzyłem w Centrum, skłonny jestem uwierzyć. Nie ciągnąłbym tutaj Jennifer, gdybym nie uważał tego za możliwe. Nasze badania wykazały, że teoretycznie jest możliwe. Ale jak... - Zamilkł. - Istnieje wiele teorii, które mogą to wyjaśnić - powiedział Logan. - Niektórzy na przykład uważają, że silne zło utrzymuje się w świecie duchów długo po śmierci ciała. Im większe zło, tym dłużej odczuwalny jest jego wpływ - coś jak okres połowicznego rozpadu materiału radioaktywnego. Twoja żona ze swoją nadzwyczajną wrażliwością może odgrywać rolę kanału przesyłowego dla takiego wpływu. Być psychicznym odpowiednikiem wiatrowskazu
albo,
może
to
trafniejsze
porównanie,
nieświadomym,
bezwolnym
piorunochronem. Piorunochron sam z siebie nic nie robi, ściąga tylko ładunki elektryczne. - Ale kogo ona ściąga? - spytał Rush. - Kto wie? Jednego z kapłanów, którzy tu zginęli? Kogoś pozostawionego na straży grobowca? Może to być też ktoś, kto umarł sto, a nie pięć tysięcy lat temu. - Ale ze swojego pierwszego produktywnego przejścia wróciła z informacjami, które nam bardzo pomogły. - Już to mówiłeś. - Logan poprawił się na krześle. - Chciałbym przejrzeć zapisy z tych przejść, jeśli można. - Zobaczę, co da się zrobić. - Chętnie rzuciłbym też okiem na twoją dokumentację z CBPM. Rush spojrzał na niego. - Jaką dokumentację? - Co tylko możesz mi udostępnić. Wyniki badań, raporty lekarzy, wywiady z testowanymi osobami. - Po co ci to? - Poprosiłeś mnie o pomoc. Im więcej dowiem się o twojej pracy - o tym, jakim
testom poddawana jest Jennifer i inni - tym lepiej będę przygotowany do tego, by ci pomóc. Rush zastanawiał się przez chwilę. Potem skinął głową. - Dobrze. Coś jeszcze? - Tak. Czemu te pierwsze wrota są dla was takie ważne? - Pierwsze wrota? - Rush wydawał się zaskoczony tym pytaniem. - To opieczętowane wejście do grobowca. Stone zastanawia się, jak tę pieczęć bezpiecznie złamać. - Bezpiecznie? - powtórzył Logan. - Boi się jakiejś pułapki? Rush przytaknął. - Narmer zadał sobie wiele trudu, żeby skutecznie zabezpieczyć swój grobowiec powiedział. - Mało prawdopodobne, żeby teraz bez walki oddał do niego klucze.
32 W gabinecie Portera Stone’a zaszła jedna mała zmiana. Zniknęła mianowicie karta z kalendarza na bieżący miesiąc i teraz wszystkie ściany były gołe. Na widok wchodzącego Logana Stone wyłączył krótkofalówkę, przez którą właśnie rozmawiał. - O, Jeremy. Siadaj. - Dziękuję. Stone zmierzył Logana od stóp do głów chłodnym, taksującym spojrzeniem. - No, słucham. W jakiej sprawie chciałeś się ze mną widzieć? - Jak rozumiem, wszystko idzie dobrze. - Jestem niezmiernie rad z postępów, jakie robimy. Śluza powietrzna prowadząca do grobowca już jest przytwierdzona do otaczającej wejście skały. Pępowina łącząca Śluzę z Paszczą zainstalowana - podłączają ją teraz do zasilania i wyrównują ciśnienie. Przejście jest stabilne. Sprawdzaliśmy. Opuściliśmy na dno pięćsetmegahercowy, zdalnie starowany radar do badania podłoża. Wykrył za pierwszymi wrotami trzy komory położone w amfiladzie, jedna za drugą. Zostało to potwierdzone metodą obrazowania ultradźwiękami. Chociaż mówił o szczytowym osiągnięciu w swej karierze, jego głos oraz mowa ciała pozostawały chłodne i pełne rezerwy. Tylko błyszczące błękitne oczy zdradzały, co naprawdę czuje. - Wszystko gotowe - ciągnął. - Pora złamać pieczęć i wejść do grobowca. Logan przygładził dłonią włosy. - Kto wejdzie tam pierwszy? - Tina. Doktor March. Ethan Rush. Paru chłopców z ekipy Valentino w charakterze tragarzy. No i, rzecz jasna, ja. - Uśmiechnął się. - Fundatorowi tej ekspedycji też się coś należy. - Rekomendowałbym kogoś jeszcze - powiedział Logan. Stone uniósł brew. - Tak?! A kogóż to? - Siebie. Uśmiech spełzł powoli z twarzy Stone’a. - Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Po co miałbym cię zabierać na ten wstępny rekonesans? - Powodów jest mnóstwo. Po pierwsze, wchodzi to w zakres moich obowiązków.
Sprowadziłeś mnie tutaj, żebym zbadał rozmaite dziwne zjawiska, a obaj podejrzewamy, że ten grobowiec może mieć z nimi jakiś związek. Mam również wyjątkowe kwalifikacje do udokumentowania tego wydarzenia, jestem pewien, że taka dokumentacja może ci się w przyszłości przydać. - Owszem. Ale dlaczego nie miałbyś z tym zaczekać do czasu, kiedy grobowiec się ustabilizuje? - Bo jeśli rzeczywiście ciąży na nim aktywna klątwa - obojętne w jakiej formie się manifestuje - to przypomnij sobie inwokację Narmera: Każdego, kto waży się wnijść do mego grobowca. Do grobowca nikt jeszcze nie wszedł, a Stację już nękają niewyjaśnione zdarzenia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak naprawdę zacznie się tu sporo dziać dopiero po tym inauguracyjnym wkroczeniu do grobowca. - To prawda - mruknął Stone. - Tym bardziej powinieneś się wstrzymać. Nie ma powodu, żeby bez potrzeby narażać cię na niebezpieczeństwo. - Zrzekłem się na piśmie prawa do wszelkich roszczeń z tytułu szkód poniesionych w trakcie wykonywania zadań, których się podjąłem, i ubezpieczyłem się indywidualnie, Ethan Rush już o to zadbał. - Tu Logan nachylił się do Stone’a. - I za moim udziałem w rekonesansie przemawia jeszcze jedno, doktorze Stone. Nikt nie wie, co czyha na śmiałków za tymi wrotami. Ale ze wszystkich na tej Stacji ja jestem najlepiej przygotowany do stawienia temu czemuś czoła. Czytałeś moje résumé. Wiesz, z jakimi, nazwijmy je nienaturalnymi, zjawiskami miałem dotąd do czynienia. Przywykłem do nich. Szczerze mówiąc, widziałem rzeczy, które rozstroiłyby nerwowo mniej doświadczonego człowieka. Potrzebujesz mnie, bo nie wiemy, co tam zastaniemy. Stone przewiercał go spojrzeniem. - Zapominasz, że ja w tych sprawach też nie jestem nowicjuszem. Odpieczętowałem już całą masę grobowców. - Ale nieobłożonych taką klątwą jak ten. - Logan wziął głęboki oddech. - Nie utrudniaj mi pracy, doktorze Stone. Stone nadal na niego patrzył. Potem szelmowski uśmiech powrócił na jego twarz. - Ósma rano, punkt - powiedział. - Nie zaśpij.
33 Ostatni raz Logan był na Przodku w dniu wypadku nurka. W ogromnej, rozbrzmiewającej echami hali kłębił się wtedy tłum. Teraz ten tłum był jeszcze liczniejszy. Kilkunastu ludzi obsługiwało baterię aparatury, a mała armia asystentów i techników debatowała z ożywieniem nad Paszczą. Logan do nich podszedł. Ogromne płaskie monitory, które wyświetlały wcześniej szachownicę pól obejmującą wycinek dna Suddu, były teraz wyłączone, spełniły już swoje zadanie. Na Paszczę skierowane były lampy sodowe zamontowane na wysokich stelażach. Logan wypatrzył w tłumie Tinę Romero. Ona też go spostrzegła, odłączyła się od grupy i podeszła. - Słyszałam, że się wprosiłeś - powiedziała. - Stone naprawdę musi cię lubić. Logan wzruszył ramionami. - A czemu by nie miał? - Podać ci kilka powodów? Przekomarzała się z nim, ale Logan wychwytywał w jej głosie napięcie. Wiedział, co teraz przeżywa, bo odczuwał to samo. Wielkie podniecenie uczestniczenia w tym być może najważniejszym dla archeologii dniu od czasów odkrycia Troi przez Schliemanna, a przy tym głębokie, wszechogarniające zaniepokojenie tym, co też król Narmer mógł na nich przygotować. Porter Stone stał na uboczu z Frankiem Valentino. Zerknął na zegarek i powiedział coś do Valentino, który natychmiast uniósł do ust przenośny megafon. - Uwaga! - warknął. - Rozejść się. Wracać na stanowiska. Tłum zgromadzony nad Paszczą zaczął powoli topnieć. Teraz podeszli tam Stone, Valentino i dwóch muskularnych pracowników fizycznych. Stone kiwnął głową Loganowi i Tinie. - Gotowi? - Gotowi - odpowiedzieli równocześnie. - Schodzimy w następującej kolejności: najpierw ludzie Valentino, za nimi ja, potem Tina, doktor March, doktor Rush i obecny tutaj Jeremy. Większość sprzętu, który będzie nam potrzebny, opuściliśmy już na platformę śluzy powietrznej. Kiedy uznamy, że nic nam nie grozi, obejrzymy dokładnie same wrota i wykonamy próbny odwiert. Dopiero wtedy złamiemy pieczęć i wejdziemy. Ta pierwsza penetracja grobowca będzie ograniczona do samych oględzin. Jej przebieg zostanie zarejestrowany kamerą wideo, ale niczego nie wolno
dotykać, tylko Tina i Ethan Rush pobiorą trochę próbek do analizy. Zrozumiano? W trakcie tego instruktażu dołączyli do nich Ethan Rush i Fenwick March. Wszyscy kiwnęli głowami. - Dobrze. Załóżcie respiratory i rękawiczki. Porozumiewamy się przez radio. Idąc za przykładem Tiny, Logan podszedł do małego laboratoryjnego stołu na kółkach, wziął z niego lateksowe rękawiczki i naciągnął je na dłonie. Potem z kilku leżących na stole respiratorów wybrał sobie jeden i nałożył go na usta i nos. Na koniec przyczepił do paska radio i je włączył. Pozostali zrobili to samo. Ludzie Valentino oraz Ethan Rush mieli małe plecaki. Tina niosła kompaktową kamerę wideo. No i byli gotowi. Stone zlustrował każdego z osobna, potem spojrzał na ludzi Valentino i pokazał im uniesiony kciuk. Kiedy ci dwaj ruszyli w stronę Paszczy, technicy i asystenci, którzy zamiast wrócić na stanowiska, zebrali się przy przemysłowej drabinie na kółkach i obserwowali przygotowującą się do zejścia do grobowca siódemkę, zgotowali im ogłuszający aplauz. Logan patrzył, jak dwaj ludzie Valentino zbliżają się do Paszczy. Przytrzymując się metalowych relingów, schodzą powoli jeden za drugim w głąb i znikają z oczu. Następny był Stone, a po nim kolejno Romero, March i Rush. Teraz przyszła kolej na niego. Wziął głęboki oddech, podszedł do Paszczy, przytrzymał się relingu i spojrzał w dół. Kiedy ostatnio zaglądał do Paszczy, była ona tylko portalem do rozciągającego się poniżej Suddu. Czarne, śmierdzące błocko wypełniało ją po brzegi. Teraz zobaczył długi, opadający pod łagodnym kątem, żółty tunel wykonany z jakiegoś grubego, elastycznego materiału. Wzdłuż jego ścian biegło jak żyły kilka kabli różnych kolorów i grubości. Tunel ten, zwany Pępowiną, był trochę węższy od samej Paszczy. Przed ciśnieniem napierającego z zewnątrz Suddu chroniły go drewniane wręgi rozmieszczone w półmetrowych odstępach. System wielokrążków po lewej stronie tunelu miał pewnie służyć do wyciągania z grobowca na powierzchnię cięższych obiektów. Nieprzerwany rząd LEDowych lamp zalewał Pępowinę zimnym światłem. W dół prowadziły grube metalowe stopnie zabezpieczone z obu stron relingami. Logan widział schodzących Pępowiną do Śluzy. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, chwycił się mocniej relingu, postawił stopę na pierwszym stopniu i też zaczął schodzić. - Tu Stone - zaskrzeczało radio. - Jestem na zewnętrznej platformie śluzy powietrznej. Logan starał się oddychać miarowo. Pępowina lśniła czystością, ani śladu błota na jej
wewnętrznych ścianach. Tylko powietrze z respiratora zajeżdżało trochę gnijącą roślinnością. Mimo to nie potrafił nawet na moment zapomnieć o wstrętnej mazi napierającej na tunel z zewnątrz. Logan myślał, że Stacja zostanie zakotwiczona bezpośrednio nad grobowcem i trzeba będzie schodzić do niego pionowo, jak po drabinie. Ale przewidujący Porter Stone kazał rzucić kotwicę w pewnej odległości od grobowca, dzięki czemu Pępowina opadała pod kątem czterdziestu pięciu stopni, co ułatwiało schodzenie i wspinanie się. Im niżej, tym grubsze stawały się drewniane wręgi, pewnie żeby skompensować rosnące wraz z głębokością ciśnienie zewnętrzne. Po trzech minutach Logan dołączył do grupy na platformie śluzy powietrznej. Rozejrzał się ciekawie. Platforma była metalowym, kwadratowym pomostem o boku jakichś trzech metrów, wspartym na czterech grubych metalowych kolumnach, które przechodziły na zewnątrz przez żółty materiał rury. Prawdopodobnie sięgały dna Suddu i podpierały całą konstrukcję. Miejsca, w których kolumny opuszczały rurę, zabezpieczone były metalowymi tulejami uszczelnionymi lateksem, gumą i wąskimi stalowymi obręczami. W rogu platformy stało kilka dużych pojemników na znaleziska. Obok nich leżały rozmaite archeologiczne narzędzia i sprzęt do badania, stabilizowania, a nawet doraźnej konserwacji starożytnych artefaktów. W siódemkę ledwie się na platformie mieścili. Przez chwilę nikt się nie odzywał, popatrywali tylko po sobie przez szybki respiratorów. W końcu Stone wcisnął przycisk nadawania swojej krótkofalówki. - Tu Stone - powiedział. - Idziemy dalej. - Zrozumiałem - dobiegł głos z punktu łączności na powierzchni. Tina uruchomiła kamerę wideo, Stone podszedł do grubych okrągłych drzwi. - Otwieram Śluzę - powiedział. Odkręcił cztery duże sworznie rozmieszczone na obwodzie i pociągnął za uchwyt pośrodku okrągłych drzwi. Otworzyły się bezgłośnie. Oczom Logana ukazała się granitowa ściana zamykająca wejście do grobowca Narmera. Wypolerowany granit lśnił odbitym światłem padającym z Pępowiny. Oprócz dwóch pieczęci nie było na nim żadnych innych znaków. To, co na filmach wideo nakręconych przez nurków wydawało się takie odległe i nierealne, miał teraz przed sobą, niemal na wyciągnięcie ręki. Serce zabiło mu mocniej. Sama Śluza przytwierdzona była hermetycznie do nieregularnej powierzchni wulkanicznej skały grubymi gumowymi uszczelkami. Stone i March podeszli do ściany ze szkłami powiększającymi i latarkami i zaczęli
oglądać centymetr po centymetrze granitową powierzchnię, macając ją i ostrożnie naciskając obleczonymi w rękawiczki dłońmi. Trwało to blisko piętnaście minut. W końcu, usatysfakcjonowani, wycofali się na platformę. - Tina? - powiedział przez radio Stone. - Obejrzyj pieczęcie. Tina wzięła od Marcha szkło powiększające i latarkę i podeszła do ściany. Obejrzała dokładnie pierwszą, górną pieczęć grobową, potem, na klęczkach, królewską pieczęć u podstawy. Każda z nich była przebita dwoma szpikulcami z brązu, między którymi przewleczono brązowy drut. Drut i szpikulec po prawej stronie każdej pieczęci zabezpieczony był grudą czerwonawej gliny wielkości pięści z odciśniętymi w niej hieroglifami. - I co? - spytał Stone. - Są nietknięte - odparła lekko drżącym głosem Tina. - Ale ten serech... jest w nim coś nietypowego. Ma formę, jakiej jeszcze nie widziałam. - Ale to na pewno pieczęć Narmera? - Hieroglify przedstawiają suma i dłuto - rebus imienia Narmer. - Bardzo dobrze. Przygotować się. Romero podniosła się z klęczek i zaczęła filmować. March i Stone znowu podeszli do ściany. Stone niósł mały pojemnik z dnem wyłożonym bawełną; March trzymał skalpel i szczypce. Przyłożył skalpel do pieczęci grobowej. Powolnym ruchem przeciągnął nim po pieczęci, rozcinając ją na dwoje. Potem podważając ostrożnie połówki pieczęci skalpelem, oddzielił je od granitu, ujął w szczypce i włożył do trzymanego przez Stone’a pojemniczka. Logan wstrzymał oddech. Był pod wrażeniem dbałości, z jaką Stone i jego zespół nie tylko rejestrują przebieg operacji, ale i zabezpieczają elementy grobowca. Stone nie był żadnym łowcą skarbów - był rzetelnym archeologiem nastawionym na zachowywanie przeszłości, a nie jej niszczenie. Teraz trójka przy ścianie zabrała się do większej, królewskiej pieczęci. March przyłożył do niej skalpel i się zawahał. Upłynęła minuta, potem druga. Napięcie w Śluzie rosło, było już niemal namacalne. No właśnie: wraz ze złamaniem królewskiej pieczęci grobowiec zostanie sprofanowany. Logan przełknął z trudem ślinę.Każdego, kto waży się wnijść do mego grobowca, spotka pewna i szybka śmierć. I ja, Narmer Wiecznie Żywy, dręczyć go będę za dnia i w nocy, na jawie i we śnie, dopóki szaleństwo i śmierć nie staną się jego wieczną świątynią. - Co jest, Fenwick? - spytał Stone. Archeolog drgnął, pochylił się nad pieczęcią i przeciągnął po niej powoli skalpelem, rozcinając na pół.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. - No, stało się - powiedziała bardzo cicho Tina. March włożył dwie połówki pieczęci do pojemnika Stone’a. Potem Stone, March i Romero
odsunęli
się
od
granitowej
ściany.
Każdy
ich
ruch
wydawał
się
wychoreografowany, jak w balecie. Stone spojrzał na Rusha. - Twoja kolej, doktorze - powiedział. Rush wyjął z plecaka wiertarkę akumulatorową i grube wiertło długości około trzydziestu centymetrów. Zamocował wiertło w uchwycie, podszedł do granitowej ściany, przyłożył je do jej środka i uruchomił wiertarkę. Pozostałym Stone kazał się cofnąć. Po jakichś sześćdziesięciu sekundach wizg wiertarki raptownie ucichł. Rush się przewiercił. Przez otwór z cichym świstem zaczęło uchodzić powietrze. Doktor zatkał otwór plastikowym korkiem i odłożył wiertarkę. - Granit nie jest specjalnie gruby - powiedział przez radio. - Jakieś dziesięć centymetrów. - Wyciągnął z plecaka dziwnie wyglądający przyrząd, który składał się z długiej
przezroczystej
rurki
wystającej
z plastikowego
pudełka
wyposażonego
w wyświetlacz LED. Z jednej strony pudełka zwisał jeszcze gumowy woreczek. Rush wyciągnął korek z dziury, którą wywiercił, wsunął do niej rurkę i wcisnął jakiś przycisk na obudowie. Zaświszczało i woreczek się nadął. Rush wcisnął jeszcze kilka przycisków i spojrzał na wyświetlacz LED. - Kurz - powiedział przez radio. - Drobiny pyłu unoszące się w powietrzu. Wysoki poziom dwutlenku węgla. Ale brak chorobotwórczych bakterii. Logan domyślał się już, do czego służy przyrząd. Był to współczesny odpowiednik świeczki, którą Howard Carter trzymał w strumieniu powietrza uchodzącego z grobowca Tutanchamona. - Jest grzyb? - spytał Stone. - Pełną analizę biologiczną przeprowadzę po powrocie na powierzchnię - odparł Rush - ale tutaj nic takiego mi się nie wyświetla. Przyrząd wskazuje brak grzybni. Mikroklimat grobowca jest też wolny od beztlenowców i zawiera dopuszczalne poziomy bakterii tlenowych. - No to wchodzimy. Ale ostrożności nigdy za wiele. Każemy ściągnąć do Przodka kabiny z natryskami dekontaminacyjnymi i opłuczemy się pod nimi po wyjściu z Pępowiny. Kiedy Rush zaczął pakować swój sprzęt do plecaka, Stone podszedł do wywierconej
dziury. Wyjął coś z pudełek stojących w śluzie powietrznej. Była to światłowodowa kamera ze źródłem światła na końcu, podobna do tych, jakich używają antyterroryści, połączona długim, giętkim przewodem z goglami. Założył gogle i wsunął czubek kamery do otworu. Przez długą chwilę, w milczeniu, oglądał przez gogle wnętrze. Potem zesztywniał i sapnął. - Boże - wyszeptał z przejęciem. - O, mój Boże. Wycofał kamerę z otworu i powoli ściągnął gogle z głowy. Odwrócił się do pozostałych. Logan doznał szoku. Wystudiowana nonszalancja i pewność siebie opuściły Stone’a. Nawet z respiratorem na twarzy wyglądał na kogoś, kto... Logan nie znajdował słów na określenie tej miny. Może na kogoś, kto przed chwilą zobaczył niebo. Albo piekło. Stone skinął
na dwóch fizycznych.
Podeszli
do niego. Jeden
z małym,
pneumatycznym dłutem, drugi z odkurzaczem z długą rurą. Nanieśli woskowym ołówkiem numery na każdą granitową płytę, potem ten pierwszy zaczął wydłubywać spomiędzy nich zaprawę, drugi zaś wciągał odkurzaczem powstający przy tym pył. Logan przypuszczał, że ów środek ostrożności stosowany jest na wypadek, gdyby zaprawa nasączona była trucizną. Po wyjęciu pierwszej płyty praca szła już szybko. Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy pod ścianą zamykającą wejście do grobowca piętrzył się już stos kilku granitowych płyt, a otwór w niej był na tyle duży, że mógł się przez niego przecisnąć człowiek.. Logan zajrzał w ciemność zalegającą za tym otworem. Nikt nie włączył jeszcze i nie skierował tam latarki, wszyscy czekali, aż znajdą się w środku. Stone rozejrzał się po twarzach członków zespołu. Odzyskał już głos, wróciła mu część pewności siebie. Zatrzymał wzrok na Tinie Romero i ręką obleczoną w rękawiczkę wskazał ciemny otwór w granitowej ścianie. - Tina? - powiedział przez radio. - Panie przodem.
34 Romero kiwnęła bez słowa głową. Ścisnęła mocniej latarkę, podeszła do granitowej ściany i poświeciła przez otwór do wnętrza grobowca. I nagle zatoczyła się w tył. - O, jasna cholera! - wykrztusiła. W grobowcu, kilkanaście centymetrów od otworu, przycupnęła przerażająca statua wykuta w wapieniu - wysoki na blisko trzy metry stwór z głową węża, tułowiem lwa i ramionami człowieka. Przysiadł na zadzie, mięśnie miał naprężone, można było odnieść wrażenie, że zaraz rzuci się na nich przez dziurę w ścianie. Był pomalowany w zadziwiająco żywe kolory, które po pięciu tysiącach lat nic nie straciły ze swojej jaskrawości. Jego ślepia inkrustowane karneolem skrzyły się złowrogo w świetle latarek. - Uff - odetchnęła Romero, dochodząc do siebie. - Jakiś strażnik. Podeszła znowu do otworu i skierowała promień latarki na statuę. U jej stóp leżał ludzki szkielet. Do kości przylegały strzępki czegoś, co było niegdyś bogatą szatą. - Strażnik grobu - wymruczała Romero przez radio. Obeszła posąg i ruszyła w głąb grobowca. Każdy jej krok wzbijał obłoczki pyłu. Stone odczekał jeszcze chwilę i wszedł tam za nią. Po piętach deptał mu March, a Marchowi - Rush, który trzymał przed sobą aparat monitorujący. Fizyczni zostali na platformie. Jako ostatni do grobowca wszedł Logan. Przecisnął się przez otwór w granitowej ścianie, okrążył posąg strażnika i szkielet u jego podstawy i wkroczył do właściwego grobowca. Komora nie była duża, miała jakieś cztery i pół metra długości, trzy szerokości i biegnąc ku zamykającej ją ścianie, zwężała się nieco. Światła latarek przebijały niesamowitymi smugami unoszący się w powietrzu kurz. Ściany wyłożone były od posadzki po strop turkusowymi kafelkami, chyba z fajansu, i pokryte prymitywnymi hieroglifami oraz malowidłami. Było tu zadziwiająco chłodno i sucho. Grobowiec zapełniały poukładane starannie dary - kunsztownie rzeźbione i malowane krzesła; masywne łoże z pozłacanego drewna, z baldachimem; liczne figurki uszebti; piękne gliniane naczynia formowane na kole garncarskim; otwarta, wyłożona złotem szkatuła pełna amuletów, paciorków i biżuterii. Tina Romero powoli obchodziła komorę, podążający za nią March dotykał delikatnie artefaktów palcem w rękawiczce. Rush nie odrywał wzroku od wyświetlacza przenośnego detektora. Stone, trzymający się z tyłu, chłonął wszystko. Jeśli ktoś się odzywał, to przyciszonym głosem, z nabożną niemal czcią. Zupełnie jakby dopiero teraz zdali sobie w pełni sprawę, że weszli do grobowca króla Narmera.
Logan stał obok Stone’a i patrzył. Chociaż sam nalegał na włączenie go do zespołu, bał się tej chwili, bał się, że zło i wrogość, które wcześniej wyczuwał, będą tutaj jeszcze silniejsze. Ale jego obawy się nie sprawdziły. No, niezupełnie: dawała tu o sobie znać czyjaś obecność - tak jakby sam grobowiec ich obserwował, czekał na właściwy moment, żeby... Żeby co? Tego Logan nie był pewien. March prawie pieszczotliwym gestem przyłożył dłoń do turkusowej ściany. Ten kanał przebiła niegdyś w skale wulkanicznej lawa, jego ściany były bardzo chropowate i nierówne. Teraz są gładkie jak szkło. Pomyśleć tylko, ile ludzkiego trudu i czasu kosztowało wypolerowanie ich ówczesnymi prymitywnymi narzędziami. Tina zatrzymała się przed długim rzędem wysokich dzbanów z czerwonawej gliny o ciemnych wrąbkach. - Takie dzbany znajdowały się w powszechnym użyciu mniej więcej w czasie zjednoczenia - orzekła. - Przydadzą się do datowania. - Następnym razem pobiorę próbki do testów termoluminescencyjnych - powiedział March. Przez chwilę panowała cisza. - Nie ma tu sarkofagu - zauważył Logan. - To zewnętrzna komora, gdzie przechowywane są zwykle sprzęty gospodarstwa domowego - wyjaśnił Stone - rzeczy, których król będzie potrzebował w następnym życiu. Sarkofag znajdziemy głębiej, najprawdopodobniej w ostatniej komorze za trzecimi wrotami. Tam jest najbezpieczniejszy i ma największą szansę przetrwać w nienaruszonym stanie. Tina przyklękła przed wielką skrzynią z malowanego drewna o złoconych brzegach. Powoli, z wyczuciem, zmiotła kurz z wieka, a potem je uniosła. Promień latarki wyłowił z mroku dziesiątki zwiniętych ciasno papirusów w idealnym stanie. Obok nich piętrzyły się dwa stosy ułożonych w rzędy glinianych tabliczek. - Boże - szepnęła. - Ile tu historii. Stone podszedł do złoconego łoża z baldachimem. Było piękne, w świetle latarek jarzyło się niemal nieziemskim blaskiem. Jego kunsztownie rzeźbione elementy połączone były ogromnymi sworzniami z litego złota. - Spójrzcie na ten złocony baldachim - powiedział, wskazując palcem. - Musi ważyć z pół tony. Ale wszystko doskonale się zachowało. Zupełnie jakby zostało wykonane wczoraj. - Dziwne - mruknął March. Patrzył na zdobiące jedną ze ścian malowidło, przedstawiające dwa osobliwie wyglądające obiekty. Jeden miał kształt pudła z jakimś sterczącym z niego prętem, który otaczało coś w rodzaju kołnierza albo proporca koloru
miedzi. Drugim był biały artefakt w kształcie kręgla z długimi złotymi wiciami wyrastającymi z krawędzi. Dookoła obu widać było gąszcz hieroglifów. - Z czym ci się to kojarzy? - zwrócił się Stone do Tiny. Tina pokręciła głową. - Z niczym. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałam. Przypominają jakieś narzędzia, ale nie mam pojęcia, do czego mogłyby służyć. - A hieroglify, które je otaczają? Romero przyświeciła sobie latarką. - Wyglądają na ostrzeżenia. Pogróżki. Będę musiała przyjrzeć im się bliżej w laboratorium. - Cofnęła się i sfilmowała malowidło kamerą. - Jest tu więcej takich - zauważył Logan. Wskazał na relief zdobiący drugą ścianę, największy w komorze. Przedstawiał siedzącego, widzianego z boku mężczyznę, z lewą nogą wyciągniętą przed siebie, co było powszechne w całej sztuce starożytnego Egiptu. Miał na sobie kosztowne szaty, zapewne jakiś dostojnik. I, o dziwo, jego głowę wieńczyły te same dwa obiekty. Ten w kształcie kręgla niżej, ten w kształcie pudełka z prętem nad nim. Otaczali go wysocy kapłani. - Jasna cholera - mruknął March. - Co o tym sądzisz? - spytał Stone. - Bo to raczej nie korony. - Może to jakiś rodzaj kary - podsunął Logan. - Tak, ale spójrz na to. - Tina pokazała wypukły detal pod reliefem. - Serech oznaczający, że przedstawiona tu postać jest królem. - To serech Narmera? - spytał Stone. - Tak. Zmieniony, zatarty. Zespół ruszył w stronę tylnej ściany. Promienie ich latarek tańczyły po jej powierzchni - kolejny mur z polerowanych granitowych bloków spojonych zaprawą. Tutaj również pieczęcie grobowa i królewska były nienaruszone. Jednak w odróżnieniu od pierwszych wrót te były obramowane litym złotem. - Drugie wrota - powiedział z przejęciem March. Przez dłuższy czas patrzyli na nie w milczeniu. Pierwszy odezwał się Stone: - Wracamy na Stację przeanalizować zgromadzony materiał. Przyślemy tutaj ekipę inżynierów, żeby sprawdzili komorę i orzekli, czy jest strukturalnie w dobrym stanie. A potem... - urwał, głos mu trochę drżał -...ruszamy dalej.
35 Nic się tu właściwie nie zmieniło - ta sama skąpo oświetlona sala, to samo łóżko, ten sam zestaw instrumentów medycznych. Ten sam zapach mirry i sandałowca; to samo popiskiwanie aparatury monitorującej. To samo wielkie wypolerowane lustro, w którym odbijały się mrugające lampki kontrolne przyrządów. Na łóżku leżała Jennifer Rush. Oddychała płytko, była znowu pod wpływem propofolu. Jedyną różnicą jest to, pomyślał Logan, że dzisiaj rano zbezcześciliśmy grobowiec króla Narmera. Rush przymocował przewody do skroni Jennifer, podał versed, wprowadził ją w stan hipnozy. Logan obserwował te zabiegi z rosnącym napięciem. Nie uśmiechało mu się przeżywać ponownie traumy pierwszego przejścia. Jednak tym razem wroga obecność, którą wyczuwał poprzednio, choć i teraz wyczuwalna, była jakaś rozmyta, żeby nie powiedzieć słaba. Drzwi otworzyły się cicho i do sali weszła Tina Romero. Kiwnęła głową Rushowi, uśmiechnęła się do Logana i stanęła obok niego. Rush czekał, dopóki jego żona nie poruszyła się lekko i nie zaczęła oddychać z większym trudem. Wtedy włączył dyktafon. - Z kim rozmawiam? - spytał. Tym razem odpowiedź padła natychmiast. - Z wyrazicielem Horusa. - Jak masz na imię? - Ten... którego imienia się nie wymawia. Tina nachyliła się do ucha Logana. - Naukowcy podejrzewają, że Narmer, zostawszy boskim królem, zabronił wypowiadania na głos swojego imienia pod groźbą śmierci. Rush pochylił się nad żoną i spytał cicho: - Kim była tamta figura... tamta figura strzegąca grobowca? - Sprofanowaliście mnie. - W głosie nie było tym razem gniewu. Była za to smutek, prawie boleść. - Zbezcześciliście mój święty dom. - Kim jest ten strażnik? - naciskał Rush. - To pożeracz... dusz. Który zamieszkuje dziesiąty region nocy. Siepacz Re. - Ale kto... - Przyjdzie po was, świętokradcy. Niewierni. Wasze kończyny zostaną... oderwane od
tułowi, a kręgosłupy przetrącone. Geb19 postawi stopę na waszych głowach... a Horus was pokara... - Co przedstawia tamten relief w grobowcu? - spytał Rush, starając się zapanować nad głosem. - Czym jest ornament na głowie mężczyzny? Krótka chwila milczenia. - To coś, co przywraca życie umarłym... i sprowadza śmierć na żywych. Rush jeszcze bardziej zniżył głos. - Co możesz mi powiedzieć o drugich wrotach? - Rozpacz... wasz koniec już bliski w... szponiastych łapach. - Tutaj Jennifer Rush westchnęła przeciągle, obróciła twarz do ściany i znieruchomiała. Rush wyłączył dyktafon, wsunął go do kieszeni i zbadał żonę. Ze ściągniętymi brwiami spojrzał na wskazania sprzętu monitorującego w nogach łóżka. - Co się dzieje? - spytał Logan. - Nie bardzo wiem - przyznał Rush, obserwując wskaźniki funkcji życiowych. Chwileczkę. - Geb postawi stopę na waszych głowach - powtórzyła Tina. - Brzmi jak parafraza Tekstów piramid - chyba zaklęcie trzysta pięćdziesiąt cztery albo trzysta pięćdziesiąt sześć. Skąd ona mogła je znać? - Jakie Teksty piramid? - spytał Logan. - Najstarsze religijne dokumenty na świecie. Zawierały zaklęcia i inwokacje Starego Królestwa, które wypowiadać mogli tylko członkowie rodziny królewskiej. - Narmer - mruknął Logan. - Jeśli tak, jeśli Teksty pochodzą z czasów Narmera, to są starsze, niż przypuszczają uczeni - przynajmniej o siedemset lat. - Czego dotyczyły zaklęcia z tych Tekstów? - Ożywiania ciała faraona po jego śmierci, ochrony jego zwłok przed rozkładem, odprowadzania go na tamten świat - wszystkiego, co miało związek ze starożytnymi królami Egiptu. Logan uświadomił sobie, że rozmawiają szeptem. - Co ona powiedziała o tym ornamencie na reliefie? - Że przywraca życie umarłym i sprowadza śmierć na żyjących - odparła Tina. - Co to, według ciebie, znaczy? - Może mówiła od rzeczy. Z drugiej strony egipskich faraonów fascynowało zjawisko doświadczania śmierci. Nazywali je „drugim regionem nocy”.
- Drugi region nocy - wymruczał Logan. - Jennifer też wspominała o jakimś regionie nocy. Rush oderwał wzrok od przyrządów i spojrzał na nich. - Tina - powiedział - mogłabyś zostawić nas na chwilę samych. Tina wzruszyła ramionami i podeszła do drzwi. Trzymając już dłoń na gałce, odwróciła się. - Mam nadzieję, że ostatni raz kazałeś jej przez to przechodzić - powiedziała i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Logan zwrócił się do Rusha. - Co się dzieje? - Tym razem dłużej dochodzi do siebie - odparł Rush. - Nie bardzo rozumiem dlaczego. - A ile to zazwyczaj trwa? - Zwykle budziła się prawie od razu. Ale po ostatnim przejściu, tym, którego byłeś świadkiem, wybudzała się prawie dziesięć minut. To nietypowe. - Nie możesz jej czegoś zaaplikować? - Wolę nie próbować. W Centrum nigdy nie musieliśmy tego robić. Propofol to środek o krótkim działaniu. Powinna być już przytomna. Rush drgnął, jakby właśnie coś sobie przypomniał. Sięgnął do kieszeni fartucha i wyjął z niej dysk. - Tu jest wszystko, o co prosiłeś - powiedział. - Wywiady z pacjentami, badania kliniczne, wyniki testów przeprowadzanych w naszym Centrum. Jedna prośba - traktuj ten materiał jako bezwzględnie poufny. - Rozumiem. Dziękuję. Rush spojrzał na żonę. Podeszli obaj do łóżka. - Chyba sam przeprowadzę z nią sesję - powiedział Logan. - Można jutro? - Im szybciej, tym lepiej - odparł Rush.
36 Pokój łączności znajdował się w module Czerwonym, w tym samym korytarzu, co podstacja energetyczna, w której przed kilkoma dniami Perlmutter niemal śmiertelnie został porażony prądem. Było to stosunkowo małe pomieszczenie zastawione specjalistycznym sprzętem elektronicznym, którego przeznaczenia Logan nie próbował się nawet domyślać. Jerry Fontaine, szef łączności, był postawnym mężczyzną w spłowiałych spodniach khaki i różowej koszuli z krótkimi rękawami. Bawełniana chusteczka do nosa, którą trzymał w prawym ręku, znajdowała się w ciągłym użyciu - Fontaine albo ściskał ją nerwowo w wielkiej jak bochen chleba dłoni, albo ocierał nią sobie czoło, na które natychmiast występowały nowe kropelki potu. - Jak tam Perlmutter? - spytał Logan, otwierając notes i siadając na jedynym wolnym krześle. - Doktor mówi, że jutro będzie mógł wrócić do pracy - odparł Fontaine. - Dzięki Bogu. Logan wyjął ze swojego worka kartonową teczkę i ją otworzył. - Proszę mi powiedzieć o tych zjawiskach, które pan zaobserwował. Jeszcze raz przetarł czoło chusteczką. - To się zdarzyło już drugi raz. Też późno w nocy. Usłyszałem, że sprzęt sam się włącza, popiskuje, mruga kontrolkami, a wszystko powinno być wyłączone. Bo widzi pan, my pracujemy tylko za dnia. - Dlaczego? - spytał Logan. - Bo jest nas tylko dwóch - ja i Perlmutter. Zresztą Stone tak zarządził. Każde łączenie z internetem, każdy telefon do głównego biura, wszystko to musi przejść przez nas. Nocą otwieramy kramik tylko w nagłych przypadkach. - Które konkretnie aparaty się włączyły? - Jeden z telefonów satelitarnych. - Jeden z telefonów satelitarnych? To znaczy, że macie ich więcej? Fontaine kiwnął głową. - Dwa. Jeden do połączeń przez satelitę geostacjonarnego NNR GlobalEye i drugi do połączeń przez LEO. - LEO? - Tak, to satelita krążący po niskiej orbicie. Terrastar. Jest dobry do transmisji szerokopasmowych.
Logan zapisał to w notesie. - I który z tych dwóch telefonów się włączył? - Ten od LEO. Logan spojrzał na niepojętą, usianą pokrętłami ścianę sprzętu. - Może mi go pan pokazać? Fontaine wskazał urządzenie w obudowie z szarej blachy, z wpuszczoną klawiaturą i dołączonymi
słuchawkami,
zamontowane
na
stelażu
obok
niego.
Logan
wyjął
z marynarskiego worka miernik zjonizowania powietrza, przyłożył go do telefonu satelitarnego i odczytał wskazanie. - Co pan robi? - spytał Fontaine. - Sprawdzam coś. - Odczyt mieścił się w granicach normy; Logan odłożył licznik i spojrzał na Fontaine’a. - Proszę mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami. Znów wytarł czoło. - Pierwszy raz zdarzyło się to... niech sprawdzę... prawie dwa tygodnie temu. Zapomniałem coś stąd zabrać i wróciłem po to przed samym pójściem do łóżka. Usłyszałem pikanie, a potem wiązkę elektronicznego szumu z LEO. - Która to była godzina? - Pierwsza trzydzieści w nocy. Logan to zanotował. - Słucham dalej. - Drugi raz zdarzyło się to przedwczorajszej nocy. Perlmutter leżał w szpitaliku i wszystko spadło na moją głowę, a roboty było huk. Wróciłem więc tutaj po kolacji, żeby dokończyć, co trzeba. Zajęło mi to więcej czasu, niż myślałem. Kończyłem już, kiedy znowu rozległo się pikanie i LEO się włączył. Aż podskoczyłem, mówię panu. - I która to była godzina? Fontaine się zastanowił. - Pierwsza trzydzieści. Jak za pierwszym razem. Co za punktualność jak na elektronicznego gremlina, przemknęło przez myśl Loganowi. - Jak właściwie działa ten telefon? - Zwyczajnie. Nawiązuje się połączenie z satelitą, a potem wszystko zależy od tego, co się chce transmitować. No wie pan, sygnał analogowy czy cyfrowy, głos, stronę URL, email i tak dalej. - I jak zrozumiałem, telefon nie ma wbudowanego timera - nie może się sam włączyć,
żeby coś nadać albo odebrać. Fontaine kiwnął głową. - Prowadzi pan ewidencję wszystkich połączeń przez telefony satelitarne? - No pewnie. Doktor Stone wymaga zapisywania wszystkiego - kto się łączył, z kim się łączył, czego dotyczyło połączenie. - Poklepał rząd grubych czarnych skoroszytów na półce obok siebie. - Czy sam telefon też zapamiętuje realizowane za jego pośrednictwem połączenia? - Tak. Ma pamięć RAM. Trzeba ją czyścić ręcznie z płyty czołowej. - Kiedy ją ostatnio czyszczono? - Jeszcze nie czyszczono. Żeby to zrobić, potrzebne jest hasło. - Fontaine ściągnął brwi. - Nie myśli pan chyba... - zawiesił głos. - Myślę - powiedział cicho Logan - że powinniśmy zajrzeć do tego wewnętrznego rejestru połączeń. I to teraz.
37 Logan, idąc na spotkanie w sali konferencyjnej A, na którym miano przedyskutować wczorajsze wstępne oględziny grobowca, spodziewał się, że audytorium będzie tak samo liczne, jak podczas pierwszej konferencji, w której uczestniczył, poświęconej wypadkowi z generatorem. Ale sala świeciła właściwie pustkami. Byli tam tylko Fenwick March z jednym ze swoich asystentów, Tina Romero, Ethan Rush, Valentino i jeszcze kilka nieznanych mu osób. Wszedł Stone w towarzystwie swojej osobistej sekretarki. Przemaszerował sprężystym krokiem przez salę i zatrzymał się przed białą tablicą konferencyjną. - Zaczynajmy - powiedział. - Tylko proszę krótko i na temat. Fenwick, ty pierwszy. Archeolog przełożył jakieś kartki, odchrząknął. - Rozpoczęliśmy inwentaryzację na podstawie materiału wideo zarejestrowanego w pierwszej komorze. Nasz epigrafik analizuje już inskrypcje. A kiedy tylko doktor Rush wyda zezwolenie, wyślemy tam na dół rzeczoznawcę, żeby dokładnie wymierzył komorę i zinwentaryzował to, co się w niej znajduje. Stone kiwnął głową. - Nasza historyk sztuki - ciągnął March - analizuje teraz, oczywiście na podstawie materiału wideo, malowidła naścienne. Jej zdaniem to jedne z najstarszych egipskich malowideł grobowych, dorównujące wiekiem tym z grobowców w Hierakonpolis. - Bardzo dobrze - mruknął Stone. - Wszystko wskazuje też na to, że sfilmowane artefakty, zważywszy na ich wiek, zachowały się w doskonałym stanie, tylko nieliczne będą wymagały ustabilizowania i odrestaurowania. Na przykład dzbany z czarnymi wrąbkami i wysadzane koralikami amulety. Kiedy będziemy mogli przystąpić do oznaczania i wydobycia? Romero zazgrzytała z rozdrażnieniem zębami. - Wszystko w swoim czasie, Fenwick - skwitował jego zapędy Stone. - Najpierw trzeba dokładnie wymierzyć komorę, sporządzić jej dokładny plan i upewnić się, czy jest bezpieczna. Dopiero potem przyjdzie kolej na artefakty. - Pozwolę sobie przypomnieć, że czasu mamy coraz mniej - zauważył March. - Wiem o tym. I dlatego musimy się sprężać. Ale co nagle, to po diable. Nie będziemy narażali siebie ani grobowca zbytnim pośpiechem. - Stone zwrócił się teraz do Romero: Tina? Romero drgnęła.
- Za wcześnie na konkrety. Muszę jeszcze dokładnie zbadać gliniane tabliczki i papirusy. Ale to, co dotąd udało mi się stwierdzić, jest trochę zastanawiające. - Tak, słucham - Stone ściągnął brwi. - No, więc... - Romero zawahała się. - Niektóre inskrypcje zostały wyryte i pomalowane niezbyt starannie - tak jakby ich twórcy pracowali w pośpiechu. - Zapominasz, że mamy do czynienia z archaicznym okresem - prychnął March. - To Pierwsza Dynastia. Egipska sztuka dekoracyjna znajdowała się jeszcze w powijakach. Romero wzruszyła ramionami, wyraźnie nieprzekonana. - Tak czy inaczej, wiele inskrypcji jest unikatowych dla historii Egiptu. Opowiadają o bogach, zwyczajach, rytuałach, a nawet wierzeniach, które nie przystają do współczesnego stanu naszej wiedzy; do tego, co znamy z późniejszych okresów - z Okresów Przejściowych, czasów Nowego Państwa. - Nie nadążam - przyznał Stone. - Trudno to wyjaśnić, bo wszystko jest takie nowe i nieznane, a ja dopiero zaczęłam to analizować. Ale odnoszę wrażenie, że... - Urwała. - Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam te inskrypcje, wymieniane w nich imiona bogów, ich płeć, przebieg rytuałów i tak dalej, pomyślałam sobie, że... że Narmer coś pokręcił. Ale potem uświadomiłam sobie, że to przecież niemożliwe. Narmer był pierwszy - to z pewnością najstarszy grobowiec egipskiego faraona, jaki kiedykolwiek odkryto. Mogę więc tylko zakładać, że w procesie przekazywania wierzeń i zwyczajów z czasów Narmera kolejnym pokoleniom nastąpiły jakieś przekłamania. Wyglądałoby na to, że jego potomkowie nie rozumieli, o co tak naprawdę Narmerowi chodziło, i małpowali wszystko bezmyślnie, nie wnikając w szczegóły. W rytuałach starożytnego Egiptu występują elementy, których istoty wciąż nie rozumiemy, które wydają się wewnętrznie sprzeczne. Niewykluczone, że jeśli przeanalizujemy je ponownie, dysponując teraz materiałem porównawczym w postaci „oryginału” Narmera, uda nam się wyłowić różnice i określić, skąd się wzięły. Więcej będę mogła powiedzieć po dalszej analizie. Ale jedno jest pewne - zanosi się na bezprecedensowy przewrót w egiptologii. Stone potarł szczękę. - Fascynujące. A co sądzisz o strażniku grobowca? - Z początku myślałam, że to wyobrażenie Ammita, Połykającego Potwora, który, przynajmniej w egipskich wierzeniach z późniejszego okresu, posyła grzeszne dusze Pożeraczowi Umarłych. Ale potem doszłam do wniosku, że się myliłam. To tylko przypuszczenie, sadzę jednak, że może to być bardzo przybliżone i prymitywne wyobrażenie boga, który w Średnim Królestwie znany był pod imieniem Apep, przedstawianego później
jako krokodyl albo wąż. To by pasowało do figury, którą widzieliśmy. Apep był bogiem ciemności i chaosu, pożeraczem dusz, uosobieniem wszelkiego zła. Nie radziłabym opowiadać o nim dzieciom do poduszki. - Urwała. - Mamy być może do czynienia z bardzo wczesną wersją tego boga z czasów, kiedy łączył w sobie cechy i Apepa, i Ammita. Logan spojrzał na Rusha. Pożeracz dusz, pomyślał. O tym bogu wspominała też Jennifer. Skąd mogła o nim wiedzieć, jeśli nie od głosu z zamierzchłej przeszłości? Doktor wyglądał na zmęczonego. Nic dziwnego. Prawie dwie godziny Jennifer dochodziła do siebie po wczorajszym przejściu. - Naturalnie - ciągnęła Romero - nie wiemy jeszcze, jakie miejsce zajmuje ten bóg w teogonii Narmera ani co reprezentuje w tak wczesnym okresie. - A co z reliefem? - spytał Stone. - Tym, który zdaje się przedstawiać wymierzanie jakiejś kary? - On, niestety, nie nasunął mi jeszcze żadnych skojarzeń. Niczego podobnego dotąd nie widziałam. - A z drugimi wrotami? - O nich mogę na razie powiedzieć tylko tyle, że pieczęć królewska wygląda na podobną do tej z pierwszych. - Dziękuję. - Stone zwrócił się do doktora Rusha: - A ty, Ethan? Rush poprawił się w fotelu, odchrząknął. - Zakończyłem analizę atmosfery, kurzu z powierzchni przedmiotów znajdujących się w grobowcu i pyłu z zaprawy. Wszystko wydaje się obojętne. Stężenie zarodników pleśni i pyłków jest stosunkowo wysokie, ale nie jest alarmujące, o ile ograniczy się czasy ekspozycji na warunki atmosferyczne. Dokładne czyszczenie usunie ten problem. Nie stwierdziłem żadnych śladów bakterii, wirusów czy grzybów. Do czasu zakończenia dekontaminacji zalecałbym jednak wchodzenie do komory w maskach N-95 posiadających odpowiednie filtry i w lateksowych rękawiczkach, ale przecież i tak je stosujemy. - Substancje trujące? - spytał Stone. - Testy niczego takiego nie wykazały. Stone kiwnął z zadowoleniem głową i zwrócił się do jednego z nieznanych Loganowi mężczyzn. - Co wykrył RPG? Chudy, nerwowy młodzieniec pochylił się i poprawił okulary na nosie. - Radar penetracji gruntu ukierunkowany na drugą komorę pokazuje bardzo dużą masę - to chyba pojedynczy obiekt - o wymiarach cztery na dwa metry, i cztery mniejsze,
identyczne obiekty rozstawione wokół niego. - Sarkofag - mruknął March. - I jego cztery kanopy20 - dodała Romero. - Powiedzmy. - Stone ściągnął brwi. - Ale w drugiej, nie trzeciej komorze? - Jest tam chyba jeszcze kilka innych obiektów - ciągnął młodzieniec - ale rozproszenie wsteczne utrudnia ich rozpoznanie. - Bardzo dobrze. - Stone zastanawiał się chwilę. - Resztę dnia poświęcimy na zabezpieczanie, stabilizowanie i dekontaminację pierwszej komory. Jutro z samego rana wchodzimy do drugiej. Jeśli do tego czasu z analiz, które prowadzicie, wyniknie coś szczególnie nadzwyczajnego, dajcie mi natychmiast znać. Zwrócił się do Logana. - A skoro już o tym mowa, to chciałbyś dodać coś od siebie, Jeremy? - Tak. Rozmawiałem wczoraj wieczorem z Fontaine’em. Zgłaszał, że jedno z jego urządzeń elektronicznych dziwnie się zachowuje - włącza się nieoczekiwanie, działa, kiedy nie powinno, a potem samo się wyłącza. Romero zagwizdała pod nosem motyw przewodni ze Strefy zmierzchu. - Urządzeniem tym jest telefon satelitarny - ciągnął Logan. - Kiedy Fontaine powiedział, że zdarzyło się to dwukrotnie, za każdym razem o wpół do drugiej w nocy, poprosiłem go, żeby sprawdził zawartość pamięci wewnętrznej telefonu. - No i? - spytał Stone. - Zarejestrowała w sumie cztery nieautoryzowane połączenia z satelitą, każde dokładnie o pierwszej trzydzieści cztery lokalnego czasu. Były to zaszyfrowane emaile, każdy przesłany do internetowej usługi przekierowującej, co uniemożliwia namierzenie adresata. Obecni na sali zaniemówili z wrażenia. Stone pobladł. - Jak to możliwe? Do telefonów satelitarnych nikt nie ma dostępu; mogą z nich korzystać tylko łącznościowcy. - Po bliższych oględzinach telefonu okazało się, że wmontowano do niego dodatkową, domowej roboty płytkę drukowaną. Fontaine bada ją jeszcze oscyloskopem i generatorem sygnału, ale wszystko wskazuje na to, że jej funkcją jest bezprzewodowe odbieranie wiadomości tekstowych nadawanych gdzieś z terenu Stacji, szyfrowanie ich i przesyłanie do satelity w środku nocy, kiedy w pokoju łączności nikogo nie ma. Satelita przekazuje następnie tę wiadomość do odbiorcy. Znowu cisza. Logan zauważył, że zebrani popatrują po sobie podejrzliwie.
- Kto o tym wie? - spytał Stone. - Fontaine, ja i - od teraz - tu obecni. Stone oblizał wargi. - To nie może się roznieść. Zrozumiano? Nikt więcej nie może się o tym dowiedzieć. Pokręcił głową. - Dobry Jezu. Szpieg? - Albo sabotażysta - podpowiedziała Romero. - Albo obaj w jednej osobie - dorzucił Logan.
38 Tina Romero schodziła Pępowiną za Porterem Stone’em. Tym razem nie miała respiratora, a tylko maskę N-95, i czuła w nozdrzach ulotny smród, w ustach zaś posmak rozkładających się roślin. Im niżej byli, tym robiło się coraz chłodniej i kiedy stanęła wreszcie na platformie śluzy powietrznej, ramiona miała pokryte gęsią skórką. Strażnik na platformie powitał ich skinieniem głowy. Po odkryciu przez Logana nieautoryzowanych transmisji Stone, mający obsesję na punkcie dyskrecji, podwoił środki ostrożności. Oprócz strażnika strzegącego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę Paszczy, teraz i tutaj, na platformie, stał strażnik. Do tego przed Śluzą zainstalowano kamery wideo obsługiwane z Centrum Operacyjnego przez Coreya Landaua i dwóch techników. Tina uśmiechnęła się ponuro. Pomimo pobożnych życzeń Stone’a wiadomość o sabotażyście, albo szpiegu, rozniosła się jednak po Stacji. I o ironio, chociaż wywołała rzecz jasna konsternację, to również przyniosła poczucie pewnej ulgi. Jej samej nasuwało się przypuszczenie, że jeśli jest wśród nich jakiś sabotażysta, to może niewytłumaczalne zdarzenia, jakie ich nękały, są jego sprawką. Po chwili dołączył do nich Fenwick March, a zaraz po nim dwóch ludzi Valentino, każdy z elementami podnośnika pod pachą. Stone omiótł grupkę spojrzeniem. - No - powiedział zza maski. - Zaczynamy. Strażnik podniósł z pomostu zasilaną akumulatorem wyciągarkę i cała szóstka podeszła do wejścia do grobowca. Tina zauważyła, że usunięto już resztę granitowej ściany i pierwsze wrota stoją teraz szeroko otworem. Uniosła do oka kamerę wideo. Była to dopiero jej druga wyprawa na dół. March był tu już kilka razy; Stone, nadzorujący odpieczętowywanie drugich wrót, jeszcze częściej. Wkraczając do pierwszej komory, zauważyła wzdłużne rozpory zamontowane dla bezpieczeństwa między ścianami. Na strzegącą wejścia, realistyczną, wzbudzającą grozę statuę Apepa narzucono brezentową płachtę, dzięki czemu nie musiała już na nią patrzeć. Mroczna za pierwszym razem komora była teraz jasno oświetlona sodowymi lampami i Tina nie mogła wyjść z podziwu nad pięknem i nadzwyczaj dobrym stanem artefaktów. Z irytacją stwierdziła, że wiele z tych najbardziej interesujących i znaczących już stąd wyniesiono, zaznaczając miejsca, w których się znajdowały, tabliczkami inwentaryzacyjnymi. Domyślała się, że to robota Marcha. Ten sukinsyn nie mógł się już doczekać, kiedy położy na antykach swoje brudne łapska. Gdyby dać mu wolną rękę, ogołociłby w mig każde
stanowisko archeologiczne i nie zostawił na miejscu nic, żeby pokazać, jak niegdyś wyglądało. Jej filozofia była diametralnie inna - zbadać, ustabilizować, zanalizować, opisać, udokumentować - a potem zostawić wszystko tak, jak było. Tylna ściana pierwszej komory zasłonięta była plastikową płachtą. Za tą płachtą panowały nieprzeniknione ciemności. Tina wiedziała, że drugie wrota też już całkowicie rozebrano, ale do komory za nimi nikt jeszcze nie wchodził. Będą tam pierwsi. Stone dał znak głową dwóm robotnikom. Podeszli do płachty, zdjęli ją ostrożnie, złożyli w kostkę i odłożyli pod ścianę. Oczom archeologów ukazał się prostokąt czerni. Stone ruszył ku drugim wrotom pierwszy, za nim Tina i March. Znalazłszy się w wejściu do drugiej komory, Tina zaczęła rozróżniać niewyraźne kształty znajdujących się w niej obiektów. Zaschło jej w ustach. - Dajcie tu światło - zakomenderował Stone. Jeden z robotników przytoczył zaopatrzony w kółka stojak z baterią silnych lamp. W komorze zrobiło się jasno jak w dzień. Tina zacisnęła powieki i się odwróciła. - Boże - wykrztusił Stone zduszonym głosem. Z jego pozy obojętności i rezerwy znowu nic nie zostało. Wzrok Tiny przywykł stopniowo do rażącej jasności. Rozejrzała się po drugiej komorze, podniosła do oka kamerę wideo i zaczęła filmować. Każda powierzchnia - ściany, posadzka, strop - pokryta była litym złotem. Stąd ten oślepiający blask. Chociaż druga komora była tylko trochę mniejsza od pierwszej, to obiektów było w niej znacznie mniej. Znajdowały się tu rzeczywiście cztery urny grobowe z kalcytu zawierające wnętrzności zmumifikowanego króla. Przed każdą urną stała złota szkatuła. Jedną ścianę zdobiło wielkie malowidło przedstawiające przypuszczalnie zwycięstwo Narmera nad królem Egiptu Dolnego. Na innym malowidle Narmer leżał na marach, najwyraźniej już w swoim grobowcu, otoczony kapłanami odprawiającymi ceremonię pogrzebową. Pod bocznymi ścianami drugiej komory stały dwie kapliczki. Każda zawierała serech Narmera z jego koronacyjnym imieniem niswtbiti - król Egiptu Górnego i Dolnego. Ciekawa rzecz - pomyślała Tina - archeolodzy potrafią odczytać ten język, ale prawidłowa wymowa pozostaje dla nich tajemnicą. Chociaż frazę tę zapisywało się najczęściej jako nzw, jak w Tekstach piramid, to tutaj występowała jeszcze żeńska końcówka t. Dziwne. Tak samo zresztą, jak wszystko, co dotyczyło Narmera i jego grobowca. Było tu tyle zadziwiającej nowoczesności - oczywiście na miarę starożytnego Egiptu. Pochówek w grobowcu, królewskie pieczęcie, grobowe dobra, spisane hieroglifami przesłania tak przypominające Księgę Umarłych - wszystko to kojarzyło się ze Średnim i Nowym Królestwem, nie z Archaicznym Okresem, nie z Pierwszą Dynastią
najdawniejszych faraonów. Zupełnie jakby Narmer o wiele stuleci wyprzedzał swoje czasy, a jego wiedza, zwyczaje, odkrycia i idee umarły razem z nim i odżyły dopiero tysiące lat później w czasach budowniczych piramid... Otrząsnęła się z tych myśli i skoncentrowała na filmowaniu. Na każdej kapliczce leżały liczne dary: amulety, pięknie ociosane krzemienne noże, figurki z alabastru, kości słoniowej i hebanu. Ale najniezwyklejszy obiekt stał pośrodku komory. Był to ogromny sarkofag z niespotykanego błękitnego granitu, niepomalowany - co też było niezwykłe zachowany w idealnym stanie; o wiele lepszym niż spękana zewnętrzna powłoka trumny króla Tutanchamona. W granicie wyrzeźbiony był kunsztownie, z dbałością o najmniejszy szczegół, relief. W głowach sarkofagu stał posąg gigantycznego sokoła z rozpostartymi skrzydłami i stylizowanymi pazurami w układzie, jaki przyjmują wskazówki zegara o godzinie piątej i siódmej, trzymający rytualną wartę nad zwłokami króla. Wszyscy oniemieli z zachwytu. Pierwszy ochłonął Stone. Wolno, na sztywnych nogach obszedł komorę i zatrzymał się przed jedną z czterech małych złotych szkatułek. - Szkatułki ustawione przed urnami grobowymi - wymruczał bardziej do siebie niż do reszty. - Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Przykląkł przed szkatułką i obejrzał ją dokładnie, dotykając delikatnie to tu, to tam dłonią w lateksowej rękawiczce. Na koniec uniósł ostrożnie wieko. Tina wstrzymała oddech. Szkatułkę wypełniały po brzegi skrzące się klejnoty: opale, jadeity, brylanty, szmaragdy, perły, rubiny, szafiry, cymofany - niemal obsceniczna feeria kosztowności. - Boże kochany - wykrztusił March. Tina opuściła kamerę, żeby lepiej się przyjrzeć. - Połowa tych kamieni nie była nawet znana starożytnym Egipcjanom - stwierdziła. Przynajmniej w tak wczesnym okresie. - Narmer wytyczył pewnie szlaki handlowe, które nie przetrwały po jego śmierci powiedział cichym wciąż głosem Stone. Tina oblizała spierzchnięte wargi. Zachowanie spokoju w obliczu takich wspaniałości, ogarnięcie ich w pełni było fizycznie niemożliwe. Stone na nią spojrzał. - Co myślisz o tych dwóch kapliczkach? Nigdy jeszcze nie widziałem takiej konfiguracji. - Musiałabym je dokładnie obejrzeć. Ale podejrzewam, że spełniają podwójną funkcję. Są nie tylko kapliczkami, ale symbolizują również najważniejszą próbę z tych, jakie czekały Narmera w drodze przez Podziemny Świat: Komnatę Dwóch Prawd - przy założeniu,
że ten system wierzeń powstał w tak wczesnym okresie. Jeśli tak, to ta podwójna funkcja musiała zaniknąć w czasach dynastii, które nastąpiły po pierwszej - tej Narmera. - Symbolizują próbę, powiadasz? - powtórzył Stone. - Zupełnie jakby miały symulować Komnatę Dwóch Prawd. Służyć do suchej zaprawy przed właściwą próbą, że tak powiem. - Banialuki - prychnął pogardliwie March. Tina objęła szerokim gestem komorę, tak jakby chciała zapytać: A o tym wszystkim, co tu widzisz, też tak powiesz? Robotnicy kończyli tymczasem montaż podnośnika. Strażnik przymocował do niego akumulatorową wyciągarkę i na znak Stone’a ją uruchomił. Komorę wypełniło wycie silnika, które opadło po chwili do cichego pomruku. Robotnicy przymocowali chwytaki do wieka sarkofagu, unieśli je powoli, przesunęli i opuścili ostrożnie na posadzkę. Strażnik wyłączył silnik i wszyscy, z robotnikami włącznie, podeszli bliżej. W sarkofagu leżał utkany z nieznanego materiału całun. Stone go dotknął. Ledwie jego dłoń w lateksowej rękawiczce zetknęła się z całunem, ten rozsypał się w szary proch. Zebrani nad sarkofagiem wydali zbiorowy okrzyk przerażenia, a zaraz potem, zaskoczeni, wstrzymali oddechy. Obracający się w proch całun odsłonił trumnę - trumnę z litego złota z wyrytym na wieku wizerunkiem odzianego w strojne szaty króla. Stone z Marchem ujęli bez słowa uchwyty wieka spoczywającej w sarkofagu trumny i je unieśli. W trumnie leżała owinięta w inny całun mumia posypana z wierzchu płatkami lotosu. Twarz jej przykrywała wykuta ze złota maska o władczych, posępnych rysach boskiego króla. Od mumii zalatywało zapachem pyłu i rozkładu, ale Tina nie zwracała na to uwagi. Pochyliła się i filmowała z bijącym szybko sercem. - Narmer - szepnął Stone.
39 - Ethan mówi, że nigdy nie opowiadasz o swoim doświadczeniu śmierci - powiedział Logan. Jennifer Rush kiwnęła głową. Siedzieli naprzeciwko siebie w gabinecie Logana. Był późny wieczór i w module Kasztanowym - a właściwie w całej Stacji - panowała głucha cisza. Logan nie zszedł rano z innymi do drugiej komory, żeby przygotować się do tej rozmowy. Coś mówiło mu, że okaże się ona dla niego ważniejsza i być może wyjdzie na dobre Jennifer. - Jestem przekonany, że zdajesz sobie sprawę, jakie to nietypowe - ciągnął. Większość osób, które doświadczyły śmierci, chętnie o tym rozmawia. Na tych relacjach opierają się badania przeprowadzane przez twojego męża. Jennifer milczała. Podniosła na niego wzrok, ale zaraz z powrotem spuściła oczy. - Posłuchaj - podjął Logan łagodnie. - Przepraszam za to, co ci wcześniej powiedziałem. Zakładałem, że uważasz swoje zdolności za dar niebios. To było naiwne. - W porządku - odezwała się w końcu. - Wszyscy inni tak uważają. Tylko o tym mówią w Centrum - co im się objawiło, jak nieopisanie było cudowne, jak zbliżyło ich do Boga, jak zmieniło ich życie. - Twoje życie też się zmieniło, ale wyczuwam, że nie w ten sposób co ich. - Traktują mnie tam jak żywą reklamę - powiedziała z nutką goryczy w głosie. Jestem żoną założyciela Centrum, mam za sobą najdłużej trwające doświadczenie śmierci z tych, które dotąd badano, moje zdolności psychiczne są najsilniejsze. Wiem, ile znaczy ta działalność dla Ethana i staram się mu pomagać, jak tylko potrafię. Ale... - Ale obawiasz się, że opowiadając o swoim doświadczeniu, możesz mimowolnie zaszkodzić Centrum. Znowu na niego spojrzała i Logan wyczytał w jej bursztynowych oczach niepokój, nawet desperację. - Ethan mówił mi, czym się zajmujesz - powiedziała. - Czego do tej pory dokonałeś. Pomyślałam sobie, że kto jak kto, ale ty mnie zrozumiesz. Że mi uwierzysz. Nie spotkałam dotąd nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać. Ethan... mam wrażenie, że on nawet nie chce tego słuchać. To zaprzeczenie wszystkiego, co on... - urwała. - Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc - zapewnił ją Logan, a kiedy nie odpowiadała, podjął: - Wiem, że to trudne, ale będzie chyba najlepiej, jeśli opowiesz mi ze szczegółami, czego dokładnie doświadczyłaś tamtego dnia przed trzema laty.
Jennifer pokręciła głową. - Nie wiem, czy potrafię. - Podziel się tym ze mną. Może ci ulży, jeśli to z siebie wyrzucisz. - Ulży - powtórzyła ponuro. - Posłuchaj Jennifer. Jest we mnie dużo empatii - przeżyję to tak samo jak ty, przynajmniej po części. Będę przez cały czas z tobą. Gdyby stało się to dla ciebie zbyt trudne, przerwiemy. Spojrzała na niego. - Obiecujesz? - Obiecuję. - I naprawdę sądzisz, że to może pomóc? - Z im większą determinacją będziesz stawiała temu czoło, tym lepiej będziesz z tym sobie radziła. Milczała przez chwilę, potem powoli skinęła głową. - No, dobrze. Logan pogrzebał w swoim marynarskim worku, wyjął zegar cyfrowy i postawił go na biurku. - Zgaszę teraz światło, a ty usiądź wygodnie i się rozluźnij. Wstał, zamknął drzwi gabinetu, zgasił światło. Gabinet pogrążył się w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez wyświetlacz zegara i poświatę rozsiewaną przez ekran laptopa. Wrócił na krzesło i wziął Jennifer za ręce. - Zrelaksuj się teraz. Nie ma pośpiechu. Wróć myślami do tego, co zapamiętałaś z wypadku samochodowego i późniejszych zdarzeń. Zacznij, kiedy będziesz gotowa. Zdawaj mi relację w czasie realnym. Pomoże ci w tym zegar. Zamilkł. Przez długi czas słyszał tylko miarowy oddech Jennifer. Myślał już, że zasnęła. I nagle przemówiła z ciemności: - Jechałam swoim samochodem Ship Street i kiedy mijałam Brown University, jakiś nadjeżdżający z przeciwka SUV - granatowy, z takim masywnym zderzakiem z grubych, czarnych rur przed kratką wlotu powietrza - zboczył na mój pas ruchu i zderzyliśmy się czołowo. Przełknęła, wzięła głęboki oddech i ciągnęła: - Straszliwy wstrząs, zgrzyt metalu, chwila bólu, rozbłysk bieli. A potem długo, długo nic. Logan sięgnął do timera i nastawił go na czternaście minut - tyle czasu Jennifer
pozostawała w stanie śmierci klinicznej. - Następne, co pamiętam, to uczucie, że z moją głową coś jest nie tak... że jest... pełna. Tylko tak potrafię to określić. Potem usłyszałam buczenie. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Przestraszyłam się. I nagle to buczenie ucichło, a ja mknęłam jakimś ciemnym korytarzem. Nie szłam ani nie biegłam - pamiętam, że coś mnie ciągnęło. A potem znowu ten rozbłysk bieli. Przez chwilę nic więcej się nie działo. A potem uświadomiłam sobie, że unoszę się nad szpitalnym łóżkiem i patrzę na siebie leżącą na noszach. Dziwne było to unoszenie się - nie trwałam w bezruchu, lecz falowałam to w górę, to w dół, tak jakbym pływała w basenie. Byli tam lekarze i pielęgniarki. Ethan też był. Trzymał... trzymał w rękach elektrody defibrylatora. Rozmawiali głośno, przekrzykiwali się. - Pamiętasz, co mówili? - spytał Logan. Jennifer się zastanowiła. - Jeden z nich powiedział: wstrząs hipowolemiczny. Nie było szans. - I co dalej? - naciskał Logan. - Przez chwilę odczuwałam nieprzezwyciężoną potrzebę powrotu do swojego ciała. Ale byłam bezsilna; nic nie mogłam w tym kierunku zrobić. Pozostawało mi tylko patrzeć. Ta potrzeba powrotu szybko zanikła. Potem nic już nie czułam - ani bólu, ani strachu, nic. Moje ciało, lekarze, wszystko zaczęło blaknąć i się rozmywać. Ogarniała mnie coraz większa błogość. - Opisz mi to - poprosił Logan. - Niczego podobnego wcześniej nie odczuwałam. To było tak, jakby cała moja jaźń, moja istność duchowa wypełniała się dobrym samopoczuciem. W tamtym momencie wiedziałam, że nic złego nie może mi się już przytrafić. Logan przymknął oczy. On też to czuł, jak z wielkiej oddali. - Jakby otaczała cię miłość. - Tak. Właśnie. - Urwała. - Długo się tak czułam. Umilkła. Logan czekał, trzymając jej dłonie w swoich, a czas płynął. Minęło tak ponad sześć minut - już więcej, niż trwała większość doświadczeń śmierci. - Spowijała mnie czerń, ale czułam, że znowu się poruszam. Po jakimś czasie zobaczyłam coś daleko przed sobą. Była to złota zasłona, a może kurtyna. Nic przez nią nie widziałam. A przed nią ktoś... coś... stało. - Istota - powiedział Logan. - Świetlista Istota. - Tak. Nie widziałam twarzy - w każdym razie nie widziałam jej wyraźnie - światło było za jasne. Pomyślałam, że może to anioł, ale nie miał skrzydeł. Wyczuwałam w jakiś
sposób, że się do mnie uśmiecha. - Tak - szepnął Logan. On też ją widział - skrzącą się, nieziemsko piękną spektralną zjawę. To z tej zjawy zdawała się wypływać niekończącymi się falami bezgraniczna miłość. - Wyczułam, że mówi do mnie. Nie na głos, lecz w mojej głowie. Zadawała mi pytanie. - Możesz mi powiedzieć, co to było za pytanie? - spytał Logan, chociaż sam już się domyślał. - Pytała, czy jestem zadowolona z tego, jak spożytkowałam swoje życie. Czy do końca je wykorzystałam. Logan kiwnął głową. Jak dotąd wszystko, co mówiła Jennifer - poczucie oddzielenia się od ciała, ciemny tunel, Świetlista Istota, pogranicze, „rewizja życia” - było spójne z innymi doświadczeniami śmierci. Spojrzał na zegar. Upłynęło ponad dziesięć minut. Z przejrzanej pobieżnie dokumentacji CBPM wiedział, że tak długo nie trwało jeszcze żadne z doświadczeń śmierci zarejestrowanych przez Centrum. - Istota powtórzyła to pytanie - podjęła Jennifer. - I wtedy przemknęło mi przed oczami całe moje życie - od wczesnego dzieciństwa, ze szczegółami, o których nigdy nie myślałam, których nawet nie pamiętałam. A potem... - Znowu przełknęła z trudem. - Potem to się zaczęło. Logan mocniej ścisnął jej dłonie. - Mów, mów. Pomimo panującego w gabinecie półmroku zauważył napięcie na jej twarzy. - Istota wypowiedziała jedno słowo: Niedostatecznie. I... zmieniła się. Oddech Jennifer stał się cięższy. - Zrelaksuj się - powiedział Logan. - Opisz mi to. Jak zmieniła się Istota? - Z początku było to tylko wrażenie. Poczułam, że ta niewypowiedziana, bezgraniczna miłość zamiera. Tak samo ciepło, dobre samopoczucie, radość we mnie. Przebiegało to tak powoli, tak subtelnie, że z początku sobie tego nie uświadamiałam. Ale kiedy to wreszcie do mnie dotarło, poczułam się nagle... zdemaskowana. I wtedy Istota... pociemniała. Bijące od niej światło przygasło. I zobaczyłam jej twarz. Jakiś obraz przemknął przed oczyma duszy Logana - twarz, złośliwa, kosmata, koźla. Jennifer oddychała teraz szybciej. - Nagle kurtyna przede mną... też się zaczęła zmieniać. Nie była już złota. Kołysała się, powilgotniała. Wyglądała jak wodospad krwi. Potem... a potem się rozpłynęła. - Głos zaczął jej drżeć. - A za nią... za nią...
- Mów - ledwie dosłyszalnie szepnął Logan. - Za nią rozciągał się... rozciągał się wrzeszczący mrok. Próbowałam uciekać, byle dalej stamtąd. Ale coś mnie przyciągało, nie puszczało. A potem było już za późno. Nie było światła, nie było powietrza. Nie mogłam oddychać. Otaczały mnie... zewsząd otaczały mnie ciała - ocierały się o mnie niewidoczne, oślizłe. Wrzeszczące, wciąż wrzeszczące. Byłam osaczona przez ciała, nie mogłam się poruszać. Czułam... - Dyszała teraz ciężko. - Czułam straszliwy napór. Ciśnienie w sobie. Tak jakby wysysana była ze mnie moja jaźń... A ta istota wciąż się śmiała. A potem wyczułam krawędź... o Boże! I nagle Logan znowu wyczuł tę złośliwą, demoniczną obecność; nieskończoną wrogość, nienawiść i wściekłość. Była prawie namacalna i omal nie strąciła go z krzesła. - Jezu! - sapnął i szarpnął się, puszczając dłonie Jennifer. Jennifer wciągnęła spazmatycznie powietrze. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza, a potem dał się słyszeć jej szloch. Logan objął ją czule. - Spokojnie - powiedział. - Wszystko będzie dobrze. Ale ona dalej płakała.
40 Robert Carmody stał w zalatującej kurzem pierwszej komorze i znudzony bawił się pierścieniem ustawiania ostrości na obiektywie kamery cyfrowej. Payne Whistler klęczący obok na zamiecionej niedawno posadzce trzymał tabliczkę w dłoni w rękawiczce. - Pozycja A trzysta czterdzieści dziewięć - mruczał do kieszonkowego dyktafonu. Tabliczka. Polerowany wapień. - Sięgnął po linijkę i wymierzył dokładnie obiekt. - Siedem na dziewięć i pół centymetra. - Oglądał przez chwilę lico tabliczki. - To jakieś zaklęcie na bezpieczną podróż faraona do następnego królestwa. Wygłosił jeszcze kilka uwag i ostrożnie położył tabliczkę na rozłożonej obok białej płóciennej szmatce. - Pstrykaj, Bob. Carmody westchnął ciężko, przysunął bliżej lampę na stojaku, potem się nachylił, wymierzył obiektyw aparatu w tabliczkę, wyregulował ostrość i zrobił kilka zdjęć pod różnymi kątami i przy różnych czasach ekspozycji. Skończywszy, wyprostował się i przejrzał wyniki swojej pracy na ekranie aparatu. - Mucha nie siada. Whistler kiwnął głową, podniósł tabliczkę, oznaczył ją, zawinął w czystą szmatkę i włożył do plastikowego pojemniczka na dowody. Carmody zapisał w małym notesie numery zdjęć. - Jezu - jęknął, zamykając notes. - Siedzimy tu już - ile - trzy godziny? I, cholera, ani jednej interesującej sztuki. Whistler spojrzał na niego. - No, co ty? Wszystko tutaj jest interesujące. Bardziej niż interesujące - to wyposażenie grobu pierwszego faraona zjednoczonego Egiptu. Carmody prychnął. - Nie chrzań. Zaczynasz gadać jak Romero. Whistler wstał i otrzepał spodnie. - Cierpliwości. Jeśli chciałeś szybkich efektów, to zły zawód wybrałeś. - Siedzę tu już czwarty tydzień. Nie mogę zadzwonić do domu, zamówić pizzy, nawet, kurczę, pobiegać. - W mesie masz pizzy, ile dusza zapragnie. A w salce gimnastycznej od groma bieżni. - Nie mogę pooglądać HBO. Nie mogę pograć na komputerze. Nie mogą sobie pokopulować.
- To już twój problem. - Whistler odstawił pojemnik na znaleziska. - Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam. Wiedziałem, w co się pakuję, podpisując zobowiązanie do zachowania dyskrecji. Ale myślałem, że będę fotografował mumie. Złote maski, tego rodzaju rzeczy. Cymesy, które wyglądałyby później ładnie w CV, kiedy będę już mógł puścić parę z gęby. Ale on wymiótł to miejsce do czysta, wyniósł wszystko, co seksowne. Co lepsze, zgarnia dla siebie. No, spójrz tylko na to. - Carmody wskazał na przepierzenie zagradzające wejście do drugiej komory. - A czego się spodziewałeś? March jest archeologiem. Przestań biadolić - dobrze ci płacą. Mógłbyś mieć o wiele gorzej. Mógłbyś sterczeć teraz na jego miejscu. - Whistler pokazał palcem strażnika stojącego na platformie śluzy powietrznej. - Nie podpisywałem kontraktu na odźwiernego. Jestem artystą w tym, co robię. Nie pstrykam zdjęć bezmyślnie. Moje prace wiszą w pięciu galeriach. - I sprzedałeś już coś? - Whistler uśmiechnął się szelmowsko. - Nie w tym rzecz. - No, pchajmy dalej ten wózek. - Whistler odwrócił się i wyjął ze stojącej obok drewnianej skrzyni o złoconych brzegach kolejny obiekt. Obrócił go w dłoniach, obejrzał dokładnie. - Pozycja A trzysta pięćdziesiąt. Tabliczka. Polerowany wapień. - Wymierzył ją. Sześć i pół na dziewięć centymetrów. - Spojrzał na inskrypcję. - To chyba wyszczególnienie prezentów, jakimi obdarowano żonę Narmera, Niethotep, na trzydzieste urodziny. - Kiwnął głową. - No, to jest interesujące. - Tak, pasjonujące, jak czekanie, aż farba wyschnie. Jak się zapisuje „wal się” hieroglifami? Whistler pokazał mu środkowy palec i położył tabliczkę na płóciennej ściereczce. - Czyń swoją powinność. Carmody z ciężkim westchnieniem uniósł aparat do oka i zrobił kilka zdjęć. Zapisał coś w notesie i patrzył ponuro, jak Whistler owija tabliczkę i wkłada ją do pojemnika. - Żeby jeszcze nie było tak nudno - odezwał się, kiedy Whistler sięgał do skrzyni po następny obiekt. - Pokutować tak przez trzy tygodnie na tym zadupiu... ja tu ocipieję. - Jak się tak nudzisz, to idź na spacer po mokradłach. A po powrocie licz, ile moskitów cię udziabało. - Whistler pokręcił głową. - Ostatnim grobem, przy którym pracowałem, był dół w piachu z epoki neolitu. W porównaniu z nim tutaj jest jak w niebie. - Wiesz co? Musisz częściej wypuszczać się w miasto. - Być może. - Whistler wyjął ze skrzyni kolejny obiekt i go obejrzał. - Pozycja
A trzysta pięćdziesiąt jeden. Tabliczka. Polerowany wapień. - Jeszcze jedna - jęknął Carmody. - Niech mnie ktoś zastrzeli. Błagam cię, zastrzel mnie, i będę to miał za sobą. Zatrzeszczało radio strażnika na pomoście. - Paszcza do Eppersa, zgłoś się. Strażnik poderwał radio do ust. - Tu Eppers. - Czujniki sygnalizują wzrost naporu na Pępowinę na wysokości wręgi dziewiętnastej. Wdrap się tam i zobacz, co się dzieje, czy nie trzeba tam posłać ekipy naprawczej. - Zrozumiałem. - Strażnik przypiął radio z powrotem do paska, odwrócił się i zaczął wspinać po metalowych szczeblach. Carmody odprowadzał go wzrokiem. Kiedy znikł mu z oczu, rozejrzał się po komorze. Tak jak już zauważył, została ogołocona z większości łatwych do wyniesienia obiektów. Oprócz pozłacanej skrzyni i jej zawartości zostały w niej tylko meble i ogromna statua strażnika grobu przykryta brezentem. Zatrzymał wzrok na jednym z krzeseł - kunsztownie rzeźbionym, ozdobionym złotym filigranem. - Patrz - powiedział, podszedł do krzesła i usiadł na nim z udawaną powagą. Whistler gapił się na niego z mieszaniną zaskoczenia i przerażenia w oczach. - Co ci, u diabła, odbiło? Wstawaj! Nie zostało jeszcze zakonserwowane - możesz je uszkodzić! - Nie bój żaby. To solidny mebel. - Założył ręce na piersi. - Mówi król Narmer. Przywiedźcie mi tu nietkniętą dziewicę. Whistler zerknął z niepokojem na kamerę monitoringu. - Zobaczą cię. Stone dobierze ci się do dupy. - Spokojna głowa. Dzisiaj dyżur na stanowisku ma Paxton, a to mój kumpel. Carmody wstał z krzesła, spojrzał w kierunku platformy i upewniwszy się, że strażnik jeszcze nie wrócił, podszedł do masywnego królewskiego łoża. Nogi, słupki i baldachim kapały od złota, ale rama była ze zwyczajnego, nieozdobionego ornamentami drewna. Carmody zbadał posłanie, naciskając je palcami, a potem, zadowolony, wyciągnął się na nim. - Carmody, tobie chyba szajba zupełnie odbiła - powiedział Whistler cichym, poważnym głosem. - Złaź stamtąd, zanim strażnik cię nakryje. - Najpierw utnę sobie małą drzemkę - odparł Carmody. Uniósł głowę i rozejrzał się po komorze. - Hej, Kleopatro, chodź tu, dupciu, moje królewskie berło wymaga szlifowania...
Rozległ się suchy trzask; cała rama łóżka zadrżała gwałtownie i odkształciła się. Zanim Carmody zdążył z niego zeskoczyć, dał się słyszeć drugi, głośniejszy trzask, masywny drewniany baldachim urwał się ze swoich zamocowań i z cichym sykiem prasowanego pod jego ciężarem powietrza runął na sparaliżowanego strachem fotografa. Rozbłysk oślepiającej bieli, moment niewysłowionego, miażdżącego bólu, a potem już tylko nicość.
41 Logan wszedł do sali prosektoryjnej stacyjnego szpitalika. Doktor Rush ściągał właśnie zieloną płachtę ze zmiażdżonego ciała Roberta Carmody’ego. Na widok Logana pokręcił głową. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak zmasakrowanych zwłok - westchnął. - Zakończyli już wstępne dochodzenie - powiedział Logan. - Wygląda na to, że celowo zostały poluzowane złote sworznie, którymi połączone są elementy łoża. Rush ściągnął brwi. - Poluzowane? Chcesz powiedzieć, że to był sabotaż? - Niewykluczone. Albo ktoś zamierzał je sobie przywłaszczyć i poczynił już pierwsze kroki. To mimo wszystko lite złoto, każdy wielki jak bretnal do podkładów kolejowych. Rush milczał przez chwilę. - Jak nastroje? - Nietrudno się domyślić. Szok. Żałoba. I niepokój. Odżyły pogłoski o klątwie. Rush kiwnął w zamyśleniu głową. Był blady, oczy miał podkrążone. Logan przypomniał sobie, co usłyszał od niego w samolocie: Specjalizowałem się w ratownictwie medycznym. Ale jakoś nigdy nie potrafiłem oswoić się ze śmiercią. Zgony z przyczyn naturalnych nie robiły jeszcze na mnie takiego wrażenia. Ale nagła, gwałtowna śmierć... Czy to najodpowiedniejszy moment na rozmowę z Rushem? Po chwili zastanowienia uznał jednak, że na lepszy nie ma co liczyć. - Możesz mi poświecić chwilę? - spytał chicho. Rush spojrzał na niego. - Pozwól, że skończę tutaj, porobię notatki. Zaczekaj w moim gabinecie. Dziesięć minut później Rush wszedł do swojego gabinetu. Był już spokojniejszy, bladość ustąpiła z twarzy. - Przepraszam, Jeremy, że kazałem ci czekać - powiedział, siadając za biurkiem. O co chodzi? - Rozmawiałem z twoją żoną - oznajmił Logan. Rush się ożywił. - Naprawdę? Opowiedziała ci o swoim doświadczeniu śmierci? - Przeżyliśmy je w zasadzie wspólnie. Rush przyglądał mu się przez chwilę. - W CBPM nie chciała nigdy opowiadać o tym ze szczegółami. To naprawdę dziwne,
zważywszy na pozycję, jaką tam zajmuję. - Myślę, że chciała o tym porozmawiać, ale z kimś całkowicie obiektywnym powiedział Logan. - Z kimś, kto ma doświadczenie w zajmowaniu się... niezwykłymi zjawiskami. Rush kiwnął głową. - I czego się dowiedziałeś? - Żeby się tym z kimś - nawet z tobą - podzielić, powinienem chyba uzyskać najpierw jej zgodę. Mogę ci tylko powiedzieć, że pierwsza część eksperymentu przebiegła na dobrą sprawę podręcznikowo. Ale druga, kiedy przebywała po tamtej stronie dłużej niż ktokolwiek z twojej bazy danych, była zaprzeczeniem podręcznikowej wiedzy. - Logan urwał. - To było... straszne. Przerażające. Nic dziwnego, że ona nie chce o tym z nikim rozmawiać, nie mówiąc już o przeżywaniu na nowo. - Przerażające? Naprawdę? Podejrzewałem, że chodzi o coś nieprzyjemnego, skoro ona nie chce o tym mówić, ale do głowy mi nie przyszło... - Rush zawiesił na moment głos. Biedna Jen. Logan miał na końcu języka: I coś jeszcze. Opisane przez Jennifer doświadczenie śmierci, które było jej udziałem, horroru, jakim się kończyło, kojarzy mi się z klątwą Narmera. Nie potrafił wyjaśnić, skąd to skojarzenie; to było tylko odczucie, coś jak ziarenko, które utkwiło między zębami i nie daje się wydłubać. Nie było sensu o tym wspominać. Ale może... może... istnieje inny sposób przyjścia Jennifer z pomocą. Odchrząknął. - Odradzałbym stanowczo przeprowadzanie dalszych sesji nawiązywania kontaktu. Wytrącają Jennifer z równowagi i mogą się nawet odcisnąć niekorzystnie na jej psychice. - Mówiłem to Stone’owi - powiedział Rush. - Zgodził się ograniczyć liczbę przyszłych sesji do jeszcze jednej, góra dwóch. Chce, żebym ją zapytał o trzecie wrota i o to, co za nimi jest. I jeszcze, co rozumiała pod słowami: To coś, co przywraca życie umarłym... i sprowadza śmierć na żywych, które wypowiedziała zapytana o ten dziwny relief. - Nie podoba mi się to - mruknął Logan. - A sesje, w których uczestniczyłem, nic nie wniosły. - Ostatnia, owszem. Tina Romero analizowała niektóre z jej wypowiedzi i stwierdziła, że są bardzo intrygujące, biorąc pod uwagę to, co wiadomo o starożytnych egipskich tekstach. - Prosiłeś mnie, żebym porozmawiał z Jennifer. Spełniłem twoją prośbę i takie jest moje zalecenie. - Logan wyjął z kieszeni i położył na biurku pudełko z płytą DVD. Postukał w nie palcem. - Tu są dane z dokumentacji CBPM, które od ciebie dostałem. Przeglądam je
właśnie. - No i? - I chcę ci zadać jedno pytanie. Tylko proszę o szczerą odpowiedź. Czy Jennifer po swoim doświadczeniu śmierci zachowuje się inaczej? Czy się w jakiś sposób zmieniła? Rush patrzył na Logana, ale milczał. - Nie jestem w tych sprawach ekspertem. Opieram się tylko na tym, co wyczytałem w materiale, który mi udostępniłeś, co mi powiedziałeś o zmianie, jaka nastąpiła w waszych wzajemnych relacjach, i co ona sama mi powiedziała. W porównaniu z waszymi podopiecznymi z Centrum od normy odstaje znacznie nie tylko przebieg doświadczenia śmierci Jennifer, ale również jej zachowanie. Rush długo się nie odzywał. W końcu westchnął. - Nie chciałem tego przyznawać - nawet przed sobą. Ale to prawda. Zmieniły się nie tylko relacje między nami. - Możesz to uściślić? - To subtelna zmiana. Czasami podejrzewam, że to bardziej moja niż jej wina, że coś sobie ubzdurałem. Ale ona zrobiła się taka jakaś... zamknięta w sobie. Przygaszona. Zawsze była ciepła, spontaniczna. Teraz tego w niej nie wyczuwam. - To niekoniecznie musi mieć związek z jej doświadczeniem śmierci - zauważył Logan. - Tak manifestuje się, między innymi, depresja. - Jennifer nigdy nie była osobą podatną na depresję. Zresztą to nie wszystko. Ona... Rush urwał. - Nie wiem, jak to ująć. Ona zrobiła się jakby mniej uczuciowa, mniej skłonna do wzruszeń. Dajmy na to, uwielbiała kiedyś ckliwe filmy. Na melodramatach zalewała się zawsze łzami. To się skończyło. Jednego z pierwszych wieczorów tu, na Stacji, wyświetlono załodze ten stary wyciskacz łez Mroczne zwycięstwo. Po projekcji łezkę ocierali nawet najtwardsi robotnicy. A Jennifer przez cały film zachowywała kamienną twarz. Zero emocji. - Widzisz, Ethan - odezwał się wolno, z namysłem Logan - niektóre kultury wierzą, że w sprzyjających okolicznościach człowieka można oddzielić od jego duszy. - Duszy? - powtórzył Rush. - Mam na myśli nieuchwytną siłę życiową, która łączy nas z zaświatami. Bizantyjczycy, Inkowie, niektóre plemiona rdzennych Amerykanów, różokrzyżowcy z epoki oświecenia, wszyscy oni na swój sposób w tę siłę wierzyli. Nadal są tacy. Rush patrzył na niego, ale się nie odzywał. - Jennifer wspomniała, że pod koniec swojego doświadczenia śmierci poczuła straszne ciśnienie. Tak jakby... Może lepiej ją zacytuję: Tak jakby wysysana była ze mnie moja jaźń.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. Spekuluję tylko. Czy to możliwe, że twoja żona pozostawała w stanie śmierci klinicznej na tyle długo, by... by utracić integralną część swojej ludzkiej duszy? Rush parsknął śmiechem. - Duszy? Jeremy, co ty wygadujesz? - Wygaduję? Zamierzam bliżej się temu przyjrzeć. Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego sam Kościół katolicki stosuje po dziś dzień pewien rytuał. - Doprawdy? A cóż to za rytuał? - Egzorcyzmy. W gabinecie zaległa martwa cisza. Pierwszy przerwał ją Rush: - Co ty sugerujesz? Że Narmer nie tylko przemawia poprzez Jennifer? Że ona, podczas swoich przejść, została... została przez Narmera opętana? - Nie wiem, co się dzieje podczas tych przejść - odparł Logan. - Chyba nikt tego tak naprawdę nie wie. Wiem tylko, że mogą one być niebezpieczne. Rush odetchnął głęboko. - Jeszcze tylko jedno, ostatnie przejście. Żeby zapytać o trzecie wrota. Na więcej już się nie zgodzę.
42 Logan wszedł z notesem w ręku do jasno oświetlonego Przodka. Gdzieś tutaj, w tym rozgardiaszu i tumulcie, plątał się robotnik, który zgłaszał, że słyszał w nocy jakieś dziwne złowieszcze szepty. Był na liście Logana następny do przesłuchania, o ile uda mu się go tu odszukać. Logan rozejrzał się i nagle stanął jak wryty. Przy Paszczy coś się działo. Zebrał się przy niej spory tłumek - technicy, robotnicy, paru naukowców. Byli tam też Porter Stone i Fenwick March, rozmawiali ze sobą poważnie. Logan podszedł bliżej. Do Paszczy opuszczono już na wyciągarce grube liny z niebieskiego plastiku, przypominające sznurki jakiejś monstrualnej marionetki. Teraz uruchomiono znowu silnik wyciągarki. Sieć zaczęła się unosić przy akompaniamencie szczęku kół zębatych. Stone, zaglądając do Paszczy, ręką dawał znaki operatorowi wyciągarki. Liny nawijały się na bęben pod wyciągarką. Po chwili Stone dał operatorowi znak, żeby ten zwolnił. Z Paszczy zaczęła się wysuwać wielka metalowa skrzynia zawieszona na plastikowych linach. Miała dwa metry na jeden i przypominała Loganowi trumnę. I nagle uświadomił sobie, że to jest trumna. Mogła zawierać tylko jedno - mumię Narmera. Dwaj technicy z najdalej posuniętą ostrożnością umieścili trumnę na podstawionym wózku i odpięli plastikowe liny. Całą operację nadzorował March, uwijając się wokół techników niczym rozsierdzony owad i wywarkując polecenia. Stone przyglądał się temu z założonymi na piersi rękami i nieprzeniknioną miną. Nagle Logan dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie. Spojrzał w tamtym kierunku. W wejściu do Przodka stała Tina Romero. Rozglądała się przez chwilę i zmartwiała na widok trumny na wózku. Zmrużyła oczy i ruszyła energicznym krokiem przez halę. Zatrzymała się przed Marchem. Logan słyszał cichą, gniewną wymianę zdań. I nagle Romero eksplodowała: - Ty samolubny, arogancki kutasie! - wrzasnęła i chwyciwszy Marcha całą garścią za przód koszuli, przyciągnęła archeologa do siebie, żeby zaraz go od siebie odepchnąć. Zabieraj od niego te swoje pazerne łapska! Wszyscy w hali zamarli, zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Pierwszy ochłonął Porter Stone. Wkroczył szybko między dwoje oponentów, otoczył Romero ramieniem i odciągnął ją na stronę, mówiąc coś do niej cicho, ale z wyraźnym naciskiem. March, czerwony na twarzy jak burak, wepchnął koszulę w spodnie, przygładził dłonią przerzedzające się włosy
i odwrócił się z powrotem do wózka. Logan ruszył dyskretnie za Stone’em i Romero. -...tylko w celu przebadania go tomografem - dobiegł go przyciszony głos Stone’a, zanim ten zniżył go jeszcze bardziej. Po kilku minutach cichej rozmowy Stone uścisnął ramię Romero, popatrzył jej w oczy, odwrócił się i ruszył w stronę grupy otaczającej Paszczę. Romero stała tam, gdzie zostawił ją Stone, dysząc ciężko i zaciskając mocno usta. Potem ona też odwróciła się i szybkim krokiem opuściła Przodek. Logan pobiegł za nią pomostem prowadzącym do modułu Żółtego. - Tina! - zawołał. - Zaczekaj! Obejrzała się, zobaczyła go, ale nie zwolniła kroku. - Co się dzieje? - spytał, dogoniwszy ją. - Z tego Marcha sukinsyn, jakich mało - wyrzuciła z siebie, nie zatrzymując się. Przed wyruszeniem na tę ekspedycję ustaliliśmy pewne kluczowe zasady dotyczące obchodzenia się z artefaktami. Mieliśmy badać, opisywać i stabilizować każdy tam, gdzie zostanie znaleziony. Na wydobycie któregokolwiek musiał najpierw wyrazić zgodę komitet złożony z członków ścisłego kierownictwa zespołu. Ale ten gnojek zaczął knuć za moimi plecami. Udało mu się już wydobyć z grobowca wszystko, co cenniejsze i nieprzybite gwoździami. Ta jego banda szczurów inwentaryzuje teraz i opatruje przywieszkami cały łup. A mnie zostały tylko te zasrane filmiki wideo. - Głos jej drżał. - Żeby uzyskać dostęp do czegokolwiek, muszę wypełniać blankiet zapotrzebowania. Nie mogę uwierzyć, że Stone dał się tak zmanipulować. A teraz ten skubaniec dobrał się, na miłość boską, nawet do mumii Narmera... - Pokręciła z niedowierzaniem głową. - Nachodzi mnie czasem coś takiego, i właśnie znowu naszło, że życzę tej przeklętej Stacji, żeby zatonęła i spoczęła na dnie mokradeł. Szli przez chwilę w milczeniu. - Porter Stone był od zawsze znany ze swojej niechęci do ingerowania w znaleziska i ich otoczenie. - Wiem. Słynie z tego. Ale teraz dostał paranoi na punkcie czasu, który nam się kurczy. Tama Af’ayalah jest na ukończeniu, chodzą nawet słuchy, że zostanie oddana przed terminem, i tylko patrzeć potopu, który wszystko tutaj zaleje. March użył pewnie tego argumentu, żeby przekonać Stone’a do przyśpieszenia prac. Kładł mu do głowy, że to największe odkrycie w jego karierze, kadził mu. I teraz, kiedy artefakty z grobowca są już tutaj, na górze... cholernie trudno będzie nakłonić tych dwóch, żeby odnieśli chociaż jeden
z nich na miejsce. - Pokręciła głową z pełną goryczy rezygnacją. Byli już w module Czerwonym. Logan wszedł za egiptolog do jej gabinetu i usiedli po obu stronach biurka zawalonego artefaktami i notatnikami. - No i co? - zagaił Logan. - Ruszyłaś z miejsca z wyjaśnianiem zagadek, które cię tak w grobowcu zafrapowały? - Tam prawie wszystko jest jedną wielką frapującą zagadką - wywarczała. Była wciąż w podłym nastroju, ale zaczynała się już uspokajać. - Uznałaś niektóre inskrypcje za bezsensowne. Niektóre serechy za niespotykane. Niektóre obiekty za mające się nijak do faraonów i tradycji z późniejszych okresów. Kiwnęła głową. - Można by tak wyliczać i wyliczać. - Myślisz, że to, co znajdziemy w trzeciej komorze, rzuci światło na cokolwiek? - Niewykluczone. W ostatniej komorze grobowca zgromadzone jest zwykle to, co najcenniejsze, najważniejsze. Dlatego tak nas zdziwiło, że znaleźliśmy Narmera i jego dobra grobowe w drugiej komorze. - Wzruszyła ramionami. - Jeszcze jedna tajemnica do kompletu. - Co, twoim zdaniem, znajdziemy za trzecimi wrotami? - spytał Logan. Zastanowiła się, spojrzała na niego. - Zaliczam się do światowej czołówki egiptologów. Dlatego Stone mnie zatrudnił. Przebadałam chyba każdy królewski grobowiec, grób w piasku, piramidę, świątynię kultu i mastabę z do tej pory odkrytych i udokumentowanych. Nikt nie wie o nich więcej ode mnie. I wiesz, co ci powiem, panie duchołapie? - Pochyliła się i przewierciła go wzrokiem. - Nie mam bladego pojęcia, co znajdziemy za trzecimi wrotami po ich odpieczętowaniu.
43 Logan wszedł do sali testowej. Doktor Rush pochylał się nad żoną, która leżała na łóżku ubrana - jak podczas poprzednich przejść - w szpitalną koszulę. - To już ostatni raz, kochanie - mówił, głaszcząc ją po policzku. Spojrzała na niego, po jej wargach przemknął blady uśmiech. Przeniosła wzrok na podchodzącego do łóżka Logana. Kiwnął głową i ścisnął jej dłoń. Nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. Lęk? Rezygnacja? Dotknięcie jej dłoni nic mu tym razem nie powiedziało. Cofnął się. Rush sprawdził wskazania przyrządów i przygotował się do zaaplikowania środka uspokajającego. Upłynęło pięć minut, potem dziesięć. Doktor zapalił kadzidełko; wsunął w wenflon kroplówki pierwszą, po niej drugą igłę; osadził w amulecie świeczkę i zapalił ją; wymruczał zmodyfikowany tekst wprowadzający w stan hipnozy. Na koniec wyjął z kieszeni fartucha dyktafon i stanął z nim u wezgłowia łóżka. - Z kim rozmawiam? - spytał. Nikt mu nie odpowiedział, Jennifer oddychała ciężko. - Z kim rozmawiam? - powtórzył. Brak odpowiedzi. - Dziwne - mruknął. - Nigdy wcześniej nie miałem kłopotu z nawiązaniem kontaktu. Jeszcze raz sprawdził przyrządy, uchylił ostrożnie powieki żony, spojrzał w jej oko przez oftalmoskop. - Zwiększę dawkę propofolu, wprowadzę ją trochę głębiej w stan uśpienia. I wzmocnię stymulację kory mózgowej. Logan nic nie powiedział, czekał. Doktor zakrzątnął się przy łóżku, potem wyrecytował jeszcze raz tekst hipnotyzujący. Oddech Jennifer spłycił się, przyśpieszył. - Uwolnij umysł. Niech twoja świadomość opuści ciało, niech stanie się ono pustą, niezamieszkaną muszlą. Pusta muszla. Logana, nie wiedzieć czemu, ogarnął nagle niepokój. Instynktownie postąpił krok do przodu, jakby chciał zatrzymać procedurę, ale szybko wziął się w garść. Rush znowu sięgnął po dyktafon. - Z kim rozmawiam? Bez odpowiedzi. Rush nachylił się niżej. - Z kim rozmawiam? Wargi Jennifer poruszyły się. - Z wyrazicielem... Horusa.
- Wiesz, kim jestem? - Świętokradcą. Niewiernym. - Powiedz mi coś więcej o ornamencie ze ściennego reliefu. Tym na głowie faraona czy też wysokiego kapłana. - To nie... kapłan. To... dziecko Re. Dziecko Re. Faraon. Logan ściągnął brwi. Przecież to określenie weszło do użycia dopiero w okresie czwartej czy też piątej dynastii, setki lat po Narmerze. Czyżby jeszcze jeden dowód słuszności hipotezy wysuniętej przez Tinę Romero - historyczny anachronizm, rodzaj zbiorowej amnezji dotyczącej rytuałów i religii po śmierci Narmera? Rush trzymał dyktafon tuż przy ustach Jennifer. - Nazwałaś to „czymś, co przywraca życie umarłym... i sprowadza śmierć na żywych”. Jak to rozumieć? - Wielka... tajemnica... Dar Re... Nie może zostać... skalane... dotykiem niewiernego. Oddech Jennifer stawał się coraz szybszy i płytszy. - Kończ już - szepnął Logan do Rusha. - Co znajduje się za trzecimi wrotami? - spytał Rush. Jennifer się skrzywiła. - Szybka śmierć. Wasze członki rozrzucone zostaną... po najdalszych zakątkach ziemi. Szaleństwo i śmierć... staną się waszą wieczną świątynią... Klątwa Narmera, pomyślał Logan. I nagle, ku jego niewysłowionemu przerażeniu, Jennifer, wciąż pod wpływem leków, uniosła się powoli do pozycji siedzącej. Ruchy miała jakieś dziwne, niezborne, jakby podnosiła ją jakaś niewidzialna siła. Otworzyła gwałtownie oczy, które patrzyły, ale nic nie widziały. - Szaleństwo i śmierć! - ryknęła strasznym głosem. Potem powieki jej opadły i osunęła się bezwładnie z powrotem na łóżko. Aparatura rozpiszczała się. - Co się dzieje? - spytał ostro Logan. Ale Rush, zajęty sprzętem medycznym, nie odpowiedział. Potem podszedł do Jennifer i szybko ją zbadał. - Miała chyba jakiś krótki atak - orzekł, prostując się. - Nie potrafię stwierdzić na poczekaniu czego. Ale to już minęło. Zaczekamy, aż proponol przestanie działać i ją ocucimy. Logan ściągnął brwi. Te sesje coraz mniej mu się podobały. - To już ostatni raz, tak? - Tak, ostatni - nawet gdyby Stone nalegał. - Rad to słyszę. Bo muszę ci powiedzieć, Ethan, że takie jej traktowanie - wbrew
moim zaleceniom - jest niewybaczalne. Zwłaszcza zważywszy na jej przeszłość. Rush spojrzał na niego. - Jaką przeszłość? - Przeszłość, którą odkryłem właśnie w udostępnionej mi przez ciebie dokumentacji CBPM. Jej historię psychologiczną. Rush nie spuszczał z niego oczu, rysy twarzy mu się wyostrzyły, ale milczał. - Mówię o zdiagnozowanych u niej zaburzeniach emocjonalnych. - To diagnoza sprzed dwudziestu lat - obruszył się Rush. - I na dodatek nietrafna. Jen nigdy na taką przypadłość nie cierpiała, to były zwyczajne sensacje wieku dojrzewania. Logan nic nie powiedział. - Co najwyżej, była to tylko huśtawka nastrojów. Umiarkowana i okresowa. Przeszło jej jak ręką odjął, kiedy dorosła. - Nawet jeśli, to jak mogłeś ją w to wciągać? Jak mogłeś patrzeć na jej cierpienie? Rush ściągnął brwi, wziął głęboki oddech. - To było ważne dla Stone’a. Ważne dla mnie. Oto trafiała się szansa dofinansowania CBPM, okazja do zastosowania wyników naszych badań w terenie. Jak już ci wspominałem, miałem też nadzieję, że to wyjdzie Jennifer na dobre. Nie spodziewałem się, że te sesje będą dla niej takie trudne. Gdybym wiedział... no nie, poprzestańmy na tym, że to był ostatni raz. Obaj odstąpili od łóżka, ale żaden nie spuszczał z oka leżącej na nim nieruchomo Jennifer. - Myślałem o tym, co mi powiedziałeś - wymruczał Rush. - Że mózg Jennifer tyle czasu pozostawał w stanie śmierci klinicznej - jej doświadczenie śmierci tak się przedłużało aż w wyniku tego mogła utracić swoją... swoją duszę. - Tego nie powiedziałem. - Ale zasugerowałeś, że była czymś w rodzaju pustego naczynia. I że gdyby dusza króla Narmera pozostawała wciąż nietknięta, w tym miejscu, to mogłaby... no... na jakiś czas w nią wniknąć. - Po tej naszej rozmowie wziąłem ten temat jeszcze raz na warsztat. To, co mówisz, teoretycznie jest możliwe. Ale nie w tym przypadku. - No to mi ulżyło. Ale na jakiej podstawie tak twierdzisz? Logan wciąż nie odrywał oczu od Jennifer. - Powody są dwa. Po pierwsze, wierzę w możliwość przeniesienia się siły życiowej kogoś, kto umarł, do ciała osoby żyjącej, której dusza uległa upośledzeniu. Takie intymne fizyczne zawładnięcie ciałem rzadko się jednak zdarza. Z literatury na ten temat wynika, że
doszło do zaledwie kilku takich przypadków, przy czym wszystkie są słabo udokumentowane. Ale co do jednego panuje powszechna zgoda. Dusza nieżyjącej osoby nie może zawładnąć ciałem osoby płci przeciwnej. - Czyli to nie jest król Narmer - zauważył z wyraźną ulgą Rush. - Nie, jeśli mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, o którym mówię. Rush kiwnął powoli głową. - A ten drugi powód? - Już o nim kiedyś wspominałem. Jak wiesz, głównym celem chowania faraona w grobowcu było ułatwienie mu podróży na tamten świat. Gdyby zabrakło mumii, ka duchowa istota - nie miałaby z kim odejść i zagubiona nawiedzałaby grobowiec po wsze czasy. Ale kiedy istniało fizyczne ciało - takie jak doczesne szczątki Narmera w tym grobowcu - ka zmarłego mogła wyruszyć w podróż przez świat podziemny z jego ba21, czyli fragmentem duszy bardziej mobilnym i zdolnym do podróżowania. Wszystko, co widzieliśmy w grobowcu, miało służyć przygotowaniu Narmera do podróży, zapewnić, że ta podróż zakończy się pomyślnie. - A ponieważ znaleźliśmy mumię Narmera nienaruszoną, to jego ka nie powinno już tu być. - Na to by wyglądało. - Ale skoro to nie jest król Narmer... - Rush zawahał się... - to z kim my się komunikujemy? Logan nie odpowiedział.
44 Była druga w nocy, Stacja spała niespokojnym snem pod wzdętym, żółtym księżycem. W Centrum Operacyjnym kilku techników przygotowywało się do porannej operacji złamania ostatnich pieczęci i wejścia do trzeciej komory; przy Paszczy, u podstawy Pępowiny i w centrum łączności wartę pełnili strażnicy. Nic nie zakłócało ciszy nocnej. Samotna postać kroczyła opustoszałymi korytarzami modułu Czerwonego. Miała na sobie biały fartuch laboratoryjny i wyglądała jak wielu innych zapełniających laboratoria naukowe za dnia. Tylko jej ruchy były jakieś dziwne. Ostrożne, jakby skradające się; zatrzymywała się przed każdym skrzyżowaniem korytarzy i ruszała dalej dopiero wtedy, gdy się upewniła, że droga wolna. Zatrzymała się przed głównymi drzwiami laboratorium archeologicznego. Były zamknięte na klucz, ale przygotowana na taką okoliczność postać otworzyła je wprawnie wytrychem. Spojrzała jeszcze raz w głąb korytarza, posłuchała chwilę, potem wśliznęła się do środka i cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie zapalając światła, ruszyła szybkim krokiem przez pomieszczenia pełne stołów laboratoryjnych, pojemników na artefakty, sprzętu do konserwacji i renowacji i zatrzymała się dopiero przed magazynem na tyłach laboratorium. Otworzyła masywne drzwi i weszła do małego, chłodnego pomieszczenia. Dopiero tutaj zapaliła małą latarkę. Promień światła przesunął się po ścianach i zatrzymał na tej z kilkoma wielkimi szufladami podobnymi do tych, w jakich przechowuje się zwłoki w kostnicy. Postać podeszła tam szybko, przesunęła palcami po szufladach, po czym chwyciła rączkę jednej i najciszej jak się dało, wysunęła ją do samego końca. Na unoszące się w pomieszczeniu wonie kurzu, pleśni, chemikaliów i mokradeł nałożyła się jeszcze jedna odór śmierci. W szufladzie leżały doczesne szczątki króla Narmera. Postać skierowała latarkę na zwłoki faraona. Jak na pięć tysięcy lat spoczywania w grobowcu mumia zachowała się w zadziwiająco dobrym stanie. Zadziwiał również sposób, w jaki została owinięta, a właściwie fakt, że w ogóle ją owinięto; podobnie spreparowane mumie pojawią się dopiero w okresie Nowego Państwa, a więc dobre półtora tysiąclecia później. Nie do wiary, jak wiele zapomniano, by odkryć to później na nowo, ponad tysiąc lat po śmierci Narmera. Czy stało się tak po części dlatego, że faraon, zadając sobie wiele trudu, oszukał wszystkich, wznosząc fałszywy grobowiec, a siebie nakazał pochować tak daleko od swojego kraju?
Ale w tym momencie postać nie była zainteresowana zadawaniem takich ważnych z punktu widzenia historii pytań. Interesowały ją bandaże, w które spowita była mumia, oraz to, co się pod nimi kryło. Z mumii zdjęto już wierzchnie okrycie i teraz widać było płócienne bandaże, którymi była owinięta, połyskujące słabo pradawnym mazidłem. Postać wyjęła z kieszeni fartucha kilka torebek na znaleziska i duży skalpel. Przecięła szybko taśmy mocujące do rąk mumii zwój papirusu, z zaklęciami mającymi jej zapewnić bezpieczne przejście przez podziemny świat, i odłożyła go na bok. Następnie odcięła czarnego skarabeusza leżącego na piersi mumii, a dokładnie na sercu, od złotego naszyjnika, do którego był przymocowany, i wsunęła skarabeusza wraz z naszyjnikiem do jednej z torebek. Teraz zaczęła odwijać z palców mumii pojedyncze pasma płótna. Jeden po drugim ukazywały się spod nich artefakty - złote pierścienie, klejnoty i korale - błyszczące matowo w świetle latarki. Postać zachichotała cicho z zachwytu i szybko schowała swój łup do torebki. Przyszła kolej na głowę mumii. Postać wyrwała koniec bandaża z warstwy zastygłej żywicy, którą był powleczony, i zaczęła go pośpiesznie odwijać. Ukazywały się kolejne utensylia - sokola obróżka ze złota, fajansowa drobnica. Wszystko to, ukryte w bandażach spowijających mumię, stanowiło magiczny zestaw mający przyśpieszyć królowi drogę na tamten świat. Postać brutalnie oddzierała te przedmioty od bandaży i wrzucała je do torebki. Upłynęło tyle lat, a na nich nadal zachowało się mazidło, ale chyba inne od tego, którym nasączone były bandaże spowijające samą mumię. Bez wątpienia był to jakiś prymitywny środek konserwujący, który potem, z dynastii na dynastię, udoskonalano. Postać odwijała nadal bandaże z głowy mumii. Jej oczom ukazywały się kolejne obiekty - skarabeusz z żywicy, przepiękny diadem wysadzany drogimi kamieniami. Powędrowały do torebki. Pierwsza torebka na znaleziska była już pełna. Postać zakleiła ją i wsunęła do kieszeni fartucha. Czas poganiał, a intruz nie śmiał przeciągać dalej struny. Wydłubał już spod bandaży tuzin obiektów - jeszcze drugie tyle i starczy. Teraz tors. Na wierzchnim okryciu zachował się jeszcze spłowiały wizerunek Ozyrysa. Czy wobec tego pod zwojami bandaży ukryte są również laska pasterska i bicz, atrybuty królewskiej władzy? Jeśli tak, byłoby to rzeczywiście przełomowe odkrycie. Intruz wziął do lepkiej od mazidła ręki skalpel i nie okazując żadnego szacunku dla dawno zmarłego króla, naciął głęboko warstwy płótna na jego piersi. Odór śmierci przybrał na sile. Spod przeciętych bandaży wyjrzało złoto. Postać rozpoznała sztylet, złoty łańcuch, kilka zdobnych, ochronnych amuletów. I... co tam błyszczało, ledwie widoczne, pod spodnimi
warstwami płótna? Nie może być - wielki ptak ba ze złota, ze skrzydłami wysadzanymi mrowiem klejnotów...? Rozgorączkowana postać wepchnęła dłonie między bandaże, zaczęła macać, wydłubywać jeden po drugim amulety i wrzucać je do drugiej torebki. One też były grubo posmarowane prymitywnym mazidłem koloru ziemi - obrzydliwym, ale później się je oczyści. Postać wytarła dłonie o fartuch, sięgnęła znowu po skalpel i pochyliła się nad mumią, żeby rozciąć ostatnie warstwy. Ale zaraz... coś tu było nie tak. Co to za dziwne uczucie parzącego ciepła zdającego promieniować z wnętrza mumii? Co to za straszny smród - siarki, czy czegoś gorszego, który gęstniał, gęstniał, aż wypełnił całe pomieszczenie? Postać cofnęła się zaniepokojona. I w tym momencie uczucie parzącego ciepła buchnęło płomieniem i kłębami dymu. Postać otworzyła bezwiednie usta i krzyknęła z przerażenia i bólu. Ból rozprzestrzeniał się błyskawicznie, stawał nie do wytrzymania, i ten krzyk przeszedł szybko w nieludzki wrzask.
45 Kiedy tym razem Jeremy Logan zszedł na spód Pępowiny, na platformie przed śluzą powietrzną było tak tłoczno, że ledwie się na nią wcisnął. W sumie stało tam już dziesięć osób, w tym Tina Romero, Ethan Rush, Stone, Valentino - dla odmiany osobiście - dwóch archeologów Marcha, dwóch robotników i dwóch strażników. Powitał ich kiwnięciem głowy. Stone, Rush i archeologowie twarze mieli ściągnięte i blade, pozostali też byli poważni, spięci, podenerwowani. Nastrój Rusha Logan rozumiał - Jennifer nadal pozostawała w śpiączce, wpadła w jakiś hipnotyczny trans, z którego nie udało jej się dotąd wybudzić - ale pozostali? - Gdzie doktor March? - spytał, rozglądając się. Nikt mu nie odpowiedział. - Gotowi? - spytał po chwili Stone. Wszyscy pokiwali głowami, wydając potwierdzające pomruki. - No to zaczynamy. - Stone wziął Logana pod rękę i pociągając go za sobą, wszedł do pierwszej komory. Kiedy byli już w środku, nachylił się do ucha Logana i mruknął: - March nie żyje. Logan spojrzał na niego zszokowany. - Nie żyje? Stone kiwnął głową. Zaciskał usta tak mocno, że nie było ich prawie widać. - Wczoraj w nocy zakradł się do laboratorium archeologicznego i dobrał do mumii Narmera. Odwinął ją z bandaży, zaczął ograbiać zwłoki z kosztowności ukrytych między zwojami. Nastąpiła mała eksplozja, wybuchł pożar... - Eksplozja? - wpadł mu w słowo Logan. - W warstwach bandaży ukryte były dwa związki chemiczne. Poinformowano mnie, że oddzielnie są obojętne, ale kiedy je ze sobą połączyć, tworzą starożytną wersję napalmu. - Pułapka? Jakie to były związki? Jak mogły po tylu stuleciach zachować swoje właściwości? - Moi ludzie wciąż analizują sprawę, ale wygląda na to, że związki były wysoce stabilne. Jeden jest jakąś pochodną potasu, drugi to prymitywny rodzaj glicerolu albo glikolu. - Stone obejrzał się na innych. Byli już blisko. - Słuchaj, Jeremy. Wiedzą o tym tylko nieliczni. Utrzymujemy to w tajemnice przez wzgląd na morale i... nie tylko. - Wiadomo coś o motywach Marcha? - spytał. - Bo to raczej nie była pospolita kradzież. - Za wcześnie, żeby o tym mówić. Ale tak też mogło być. Wszcząłem już małe prywatne dochodzenie w Stanach. Okazuje się, że March, żyjąc ponad stan, zadłużył się
w zeszłym roku po uszy. Mógł być na usługach któregoś z moich konkurentów i starał się nastraszyć naszych robotników, inscenizując elementy spełniającej się rzekomo klątwy. Albo po prostu chciał napchać sobie kieszenie złotem i klejnotami. - Stone westchnął. Powinienem był sprawdzić go jeszcze raz, jak wszystkich innych. Ale tyle razy już z nim współpracowałem. Ufałem mu. Logan wskazał ruchem głowy trzecie wrota przed nimi. - Na pewno nie chcesz tego odłożyć? - Nic z tego. Tama jest już na ukończeniu i lada dzień złoży nam wizytę oficjalna delegacja, żeby ustalić ostateczny termin likwidacji stanowiska. Nie da się tego dalej odwlekać. Trzeba wydobyć z grobowca, co się da, zanim nie będzie za późno. Wydobyć z grobowca, co się da. Logan zerknął na Tinę Romero. Wyglądało na to, że zachłanność Marcha udzieliła się Stone’owi. Ciekawe, co na to ona, egiptolog. Logan rozejrzał się po pierwszej komorze i zatrzymał wzrok na masywnym, zdobnym łożu. Było w ruinie, baldachim leżał na posłaniu. Kilka plam zakrzepłej krwi znaczyło miejsce, gdzie dokonał żywota nieszczęsny Robert Carmody. Masywne bolce podtrzymujące baldachim zostały celowo poluzowane - czyżby przez Marcha przygotowującego się do ich kradzieży? Dłoń, która dotknie mojego nieśmiertelnego ciała, spłonie w nieugaszalnym ogniu znowu słowa Narmera. I znowu spełniła się klątwa. Jeśli March rzeczywiście inscenizował wcześniej jej fragmenty, to teraz sam padł ofiarą przedstawienia. Grupa przeszła w milczeniu do niemal pustej drugiej komory; zostały tu tylko dwie kapliczki wbudowane w ściany i ogromny sarkofag z błękitnego granitu pośrodku. Logan znowu zerknął na Tinę, ale nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. Podszedł Rush. - Jak Jennifer? - spytał go Logan. Doktor wyglądał tak, jakby od długiego czasu nie zmrużył oka. - Przenieśliśmy ją do szpitalika. Jej funkcje życiowe są silne, a stan stabilny. Nie bardzo wiem, dlaczego nie odzyskuje przytomności. - Może to reakcja na stres ostatniego przejścia? Jakiś rodzaj histerycznej katatonii? - Wątpię. Nigdy wcześniej nie miała do tego skłonności. Logan rozejrzał się. - To ty badałeś Marcha, tak? Rush sposępniał jeszcze bardziej. - Boże. Co za wypadek.
Stone podszedł do złotej ściany w głębi drugiej komory. Od trzech pozostałych ścian odróżniały ją tylko dwie wielkie pieczęcie wzdłuż jednej krawędzi i wytłaczany w złocie wizerunek - ogromne oblicze pół szakala, pół człowieka, niepokojąco niepodobne do typowych dla egipskiej sztuki profili, wpatrujące się w nich porządliwie. Podszedłszy bliżej, Logan zauważył, że reszta ściany pokryta jest ledwo widocznymi hieroglifami kunsztownie wyrytymi w cennym metalu. - Tina? - mruknął Stone. - Potrafisz odczytać te glify? Romero podeszła bliżej. - To powtarzający się po wielokroć końcowy fragment klątwy - powiedziała, przesunąwszy wzrokiem po hieroglifach. - A ten, kto w swej zuchwałości przejdzie przez trzecie wrota, pojmany zostanie przez czarnego boga najgłębszej otchłani i jego członki rozrzucone zostaną po najdalszych zakątkach ziemi. I ja, Narmer Wiecznie Żywy, dręczyć go będę za dnia i w nocy, na jawie i we śnie, dopóki szaleństwo i śmierć nie staną się jego wieczną świątynią. W komorze zaległa martwa cisza. - A ten wizerunek? - spytał po chwili Stone. - Ta twarz boga? - Nie widziałam jeszcze czegoś takiego - przyznała Romero. - A pieczęcie? - Królewskie, jak te, które już złamaliśmy, ale o wiele większe i bardziej zdobne. Serechy z odwołaniami do klątwy, wplecionymi między prymitywne symbole imienia faraona. Superpieczęcie, przemknęło przez myśl Loganowi. - Prześwietlanie pomieszczenia znajdującego się za tą ścianą radarem do badania podłoża dało jakiś podejrzany wynik - powiedział Stone. - Wykazało mianowicie, że tam nic nie ma, co, rzecz jasna, nie może być prawdą. - Wpatrywał się przez chwilę w ścianę, zatopiony w myślach. - No, Ethan - zwrócił się w końcu do Rusha. - Do dzieła. Doktor wywiercił w złocie testowy otwór, wprowadził przez niego swoje przyrządy, pobrał próbkę powietrza zza ściany i orzekł, że jego skład jest w normie. Stone podszedł do pieczęci i przeciął ostrożnie pierwszą, górną pieczęć grobową, potem dolną, bardziej ozdobna, królewską. Kiedy, wciąż zachowując jak najdalej posuniętą ostrożność, oddzielił wszystkie cztery połówki od złotego podłoża i wrzucał je do pojemnika podstawionego przez stojącą obok Romero, dało się słyszeć głośne kliknięcie, a potem syk, zgrzyt i cała ściana uchyliła się jak drzwi na zawiasach na jakieś pół metra w głąb trzeciej komory. Wszyscy cofnęli się odruchowo z cichymi okrzykami konsternacji. Ale kiedy czas mijał i nic więcej się nie działo,
Stone, trochę nieufnie, podszedł tam znowu i poświecił latarką w czerń trzeciej komory. Po chwili obejrzał się na robotników. - Zabezpieczcie wejście - rzucił do nich. - Potem wchodzimy.
46 I znowu Stone, nie czekając, aż robotnicy skończą sprawdzać i zabezpieczać wejście, przekroczył je pierwszy. Ruchy miał szybkie, niemal gwałtowne, tak jakby ostatnie przykre wydarzenia i tykający zegar dodały mu animuszu. Odepchnął robotników, przecisnął się przez wąską szparę w ścianie i znikł za trzecimi wrotami. Przez chwilę panowała tam cisza; jedyne, co zdradzało, że w trzeciej komorze ktoś jest, to promień latarki Stone’a tnący gorączkowo ciemności. Wreszcie Stone odchrząknął. - Tina?! Ethan? Doktorze Logan? Valentino?! - zawołał dziwnym głosem. - Chodźcie tu. Logan jako ostatni wcisnął się przez powstałą w ścianie szczelinę do ostatniej komory. I od razu przemknęło mu przez myśl, że z latarką jest coś nie tak - jej promień grzązł w panującym tu mroku. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że cała komora - ściany, posadzka i strop - wyłożona jest jakimś pochłaniającym światło materiałem w rodzaju onyksu. - Jezu - Tina wzdrygnęła się. - Jak tu niesamowicie. - To twoja profesjonalna opinia? - zapytał Stone. - Kowinsky! - zawołał Valentino przez uchylone trzecie wrota. - Daj no tu lampę sodową. Wszyscy rozglądali się w milczeniu po komorze. W porównaniu z poprzednimi, pełnymi artefaktów, wydawała się zadziwiająco pusta. Pod lewą ścianą stał zdobny stół pokryty złotem, na którym leżało rzędem kilkanaście zwiniętych ciasno papirusów. W głębi komory majaczyło małe, wąskie łóżko nakryte rozpadającą się płócienną kapą, na której leżała poduszka w równie opłakanym stanie. Pod ścianą naprzeciwko stołu stały trzy małe skrzynie ze złota i jedna urna. Ale uwagę wszystkich przyciągnął
natychmiast
artefakt
zajmujący środek
pomieszczenia. Był to wielki kufer metr na metr wykuty z jakiegoś czarnego kamienia - być może też onyksu - ustawiony na fantazyjnie rzeźbionym cokole z ciemnego twardego drewna. Jego krawędzie obłożone były złotymi taśmami, a na bocznych powierzchniach widniały reprodukcje kilku wzorów, które widzieli w pierwszej komorze - artefaktu w kształcie pudła ze sterczącym z niego metalowym prętem oraz przypominającego kręgiel obiektu ze złotymi wiciami wyrastającymi z krawędzi. Ale tutaj rysunki te ułożone były z mnóstwa drogich, mieniących się barwami kamieni osadzonych w ściankach kufra. Na wieku skrzyni leżał misternie żłobiony serech.
- Tina? - szepnął Stone, wskazując na ten serech. - To rebus imienia Narmer, tak? Tina kiwnęła z namysłem głową. - Tak. Chyba tak. Stone na nią spojrzał. - Chyba? Odłożyła kamerę wideo - w pomieszczeniu i tak było za ciemno, żeby filmować i podeszła do kufra. - Glify się zgadzają. Ale te rysy przecinające głowę suma. Sama nie wiem. Niezwykłe. Tylko że w tym grobowcu wszystko jest niezwykłe. Ta leżanka w głębi, te kapliczki w drugiej komorze, dziwna pustka tutaj... - Urwała. - Tak jak już wcześniej powiedziałam, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cały ten grobowiec odgrywał rolę poletka doświadczalnego, na którym ćwiczono pochówek Narmera, jego przejście na tamten świat, składanie ofiar. - Spotkałaś się już kiedyś z czymś takim? - spytał Stone. - Nie. - Rozglądała się przez jakiś czas ze ściągniętymi brwiami po mrocznym pomieszczeniu. - Zupełnie jakby... ale nie, to niemożliwe. - Spojrzała znowu na kufer. Gdybym tak mogła lepiej mu się przyjrzeć. - Kowinsky! - wrzasnął Valentino. - Co z tą lampą? - Nie chce przejść przez szparę - odpowiedział mu odcieleśniony głos Kowinsky’ego. - Zerknij na te papirusy - Stone zwrócił się do Tiny. - Może one coś wyjaśnią. Kiwnęła głową i przyświecając sobie latarką, podeszła do stołu. Stone z doktorem Rushem ruszyli w stronę trzech złotych skrzyń stojących pod prawą ścianą. Stone przykucnął i dłońmi w lateksowych rękawiczkach zaczął zdejmować wieko z pierwszej. Logan obserwował go, kuląc się z zimna, coraz bardziej zaniepokojony. Od chwili wejścia do komory wyczuwał tutaj tę wrogą obecność. Ona też ich wyczuwała - był tego pewien - ale przytłaczające zło, które odczuwał wcześniej kilkakrotnie, teraz trzymane było na wodzy. Zupełnie jakby obserwowała i czekała... czekała na właściwy moment. Wyciągnął z worka miernik zjonizowania i przesunął nim powoli dookoła. Poziom zjonizowania powietrza znacznie przekraczał tutaj normę - jeśli chodzi o ścisłość, to rósł w miarę posuwania się w głąb grobowca. Nie bardzo wiedział, co to oznacza. Stone zdjął pokrywę ze skrzyni. Coś z niej wyjął - skręconą spiralnie, bardzo cienką blaszkę. - To chyba miedź - powiedział. - Jest tu kilka takich. - Przesunął się do drugiej skrzynki, uniósł wieko, zajrzał do środka i wyciągnął coś brązowawego, co w słabym świetle
wyglądało na zardzewiały bagnet. - Wygląda na żelazo - orzekł. - Jeśli to żelazo, to prawdopodobnie pochodzi z meteorytu - powiedziała Tina, odwracając się od stołu z papirusami. - I byłby to najwcześniejszy znany przypadek wykorzystania przez Egipcjan żelaza. Ale Stone kucał już przed trzecią skrzynią. Otworzył ją, wsunął do środka rękę i wyciągnął dziesiątki cienkich włókien z kutego złota splątanych jak anielskie włosy do ozdabiania bożonarodzeniowej choinki. - Co, u diabła? - mruknął. Tina Romero podeszła do urny z czarnym wrąbkiem. Schyliła się i poświeciła latarką do wnętrza. - Pusta - powiedziała. Uniosła urnę do nosa i powąchała. - Dziwne. Zalatuje z niej octem winnym. Stone podszedł, odebrał jej urnę i też powąchał. - Faktycznie. - Oddał urnę Tinie. - Miedziane blaszki, żelazne szpikulce, złote włókna - odezwał się Logan. - Co to wszystko ma znaczyć? - Nie wiem - przyznał Stone. - Ale to odpowie na wszystkie wasze pytania - i nie tylko. - Wskazał na kufer koloru onyksu stojący pośrodku komory. - To was wszystkich rozsławi, a mnie zapewni miejsce w podręcznikach historii przynależne największemu archeologowi w dziejach. - Myślisz... - Rush zawiesił głos. - Myślisz, że w tym kufrze spoczywają korony Egiptu? - Ja nie myślę, ja wiem, że tam są. To jedyne wytłumaczenie. To ostatnia tajemnica ostatniej komory grobowca Narmera. - Stone zwrócił się do Valentiono. - Frank, daj mi swoich ludzi do pomocy. Cała grupka, jakby owładnięta jedną myślą, otoczyła kręgiem ebonitowy kufer.
47 Amanda Richards weszła z kartonową teczką pod pachą do laboratorium archeologicznego i zapaliła górne światło. Stała przez chwilę w progu, wodząc wzrokiem po stelażach z oprzyrządowaniem i wyszorowanych do czysta stołach laboratoryjnych. Potem podeszła do stołu w rogu. W pokoju unosił się zapach formaldehydu i innych chemicznych środków ochronnych oraz - siarki. Usiadła przy stole, położyła na nim teczkę i ją otworzyła. Przez kilka minut przeglądała znajdujące się w niej dokumenty - zdjęcia rentgenowskie, skany wykonane tomografem, krótkie podsumowanie analiz przeprowadzonych przez Christinę Romero. Wszystko to dotyczyło tego samego tematu: mumii króla Narmera. Zamknąwszy teczkę, Richards siedziała jeszcze przez chwilę, zbierając myśli. Potem wstała i zaczęła kompletować przybory, jakie będą jej potrzebne - skalpele, szpulkę staroświeckiej lnianej nici, szczypce, teflonowe igły, tacki z włókna szklanego, skrawki starożytnych lnianych bandaży ze zmumifikowanych szczątków w tak posuniętym stanie rozkładu albo tak uszkodzonych, że nie warto ich było ratować. Mając już wszystko, podeszła do chłodni na zwłoki i wysunęła szufladę ze szczątkami króla Narmera. Chłodnia była podobna do tej w magazynie, gdzie w trakcie próby obrabowania mumii Narmera zginął Fenwick March, z tą różnicą, że szuflady wypełniała atmosfera obojętnego gazu, azotu. Ponieważ March poważnie uszkodził mumię, rozcinając bandaże i zakłócając panujący pod nimi mikroklimat, trzeba było teraz dołożyć wszelkich starań, by zatrzymać proces gnilny i nie dopuścić do jej dalszego rozkładu. Po to właśnie przyszła tu Richards - naprawić na ile się da szkody wyrządzone przez Marcha i przygotować mumię do transportu. Właściwe prace konserwacyjne miały zostać przeprowadzone w kompleksie laboratoriów Portera Stone’a pod Londynem. Opuściła nóżkę stabilizującą umieszczoną pod dnem szuflady i wsparła ją o podłogę. Potem nałożyła lateksowe rękawiczki, maskę chirurgiczną i obejrzała dokładnie mumię. Technicy usunęli wcześniej spod zwojów bandaża związki chemiczne stanowiące starożytną pułapkę. Mimo to Richards zachowywała jak najdalej posuniętą ostrożność. Zbadawszy mumię, sporządziła notatkę o uszkodzeniach bandaży na dłoniach, głowie i tych najpoważniejszych - na piersi. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Fenwick March, jeden z najbardziej poważanych archeologów świata, mógł się posunąć do czegoś takiego - nie tylko do obrabowania mumii, ale dokonania tego w tak prymitywny, nieprofesjonalny sposób. Zadziwiający był ten śmiercionośny powab starożytnego skarbu. March przez całe życie
zajmował się poszukiwaniem i badaniem takich skarbów. Być może to znalezisko stało się kroplą, która w końcu przepełniła czarę. Przyciągnęła nad mumię wysięgnik z lampą ultrafioletową na końcu. Może nieładnie było tak myśleć, ale śmierć Marcha odebrała z ulgą. W laboratoriach archeologicznych zawsze był tyranem, wtykał we wszystko nos, narzucał swoje metody pracy, terroryzował personel, wrzeszczał, pomstował i narzekał. Amanda Richards współpracowała z Marchem drugi raz i stwierdzała, że wytrzymać z nim teraz jest jeszcze trudniej niż za pierwszym razem. Może miało to związek z chodzącym już mu po głowie planem obrabowania mumii. Wzruszyła ramionami. Nie miała wątpliwości, że gdyby March dalej żył, a mumię uszkodził ktoś inny, zaglądałby jej teraz naburmuszony przez ramię, śledził każdy jej ruch i wypominał, że wszystko robi źle. Przesunęła lampą ultrafioletową nad mumią rozprutą przez Marcha poszukującego gorączkowo cennych artefaktów. Drobiny zaschniętego mazidła fluoryzowały w jej świetle na złoto. W miejscach, gdzie technicy stabilizowali obojętnym związkiem lepki glicerol, żeby ten nie stanowił już zagrożenia, widniały ciemne plamy. Richards zgasiła lampę i ją odsunęła. Najbardziej uszkodzony był tors Narmera - tutaj zacznie rekonstrukcję. Przysunęła sobie silną lampę chirurgiczną, nakierowała ją na tors i przystąpiła do oględzin uszkodzeń przez lupę jubilerską. March, rozcinając bandaże, odsłonił ich warstwy. Skarabeusza zdążył z rozcięcia wydłubać, ale spomiędzy bandaży wystawały nadal mniejsze artefakty - korale, amulety z fajansu, złote bibeloty i tym podobna drobnica tworząca magiczny pancerz, który miał chronić Narmera podczas podróży na tamten świat. Richards pokręciła głową i zacmokała pod nosem. March narobił takiego bałaganu w zwojach bandaży pokrywających tors Narmera, że będzie teraz musiała odwinąć jeszcze kilka warstw, by w ogóle myśleć o doprowadzeniu ich do jakiego takiego ładu. Odciągnęła ostrożnie szczypcami krawędzie naruszonych bandaży, odsłaniając głębiej położone warstwy skłębione i nadpalone wskutek zadziałania pułapki Narmera. Odłożyła szczypce, wzięła skalpel i przecięła pierwszą, potem drugą warstwę, uwalniając je z tego kłębowiska i odciągając. Robiła to z niechęcią, ale nie było innego sposobu naprawienia uszkodzeń. Zwłoki Narmera były starannie owinięte, a March, rozcinając w pośpiechu te zwoje, pozostawił po sobie istne pobojowisko. Richards poprawiła chwyt na rączce skalpela i rozcięła jeszcze jedną, ostatnią warstwę płóciennych bandaży. W świetle lampy ukazało się ciało Narmera przykryte cienką tkaniną i złotym napierśnikiem, który przemieścił się, zapewne pod wpływem reakcji chemicznej.
Niedobrze - mógł teraz uciskać ciało i jeszcze bardziej je uszkodzić. Będzie go trzeba przesunąć do pierwotnej pozycji. Potem zacznie zszywać warstwy bandaży lnianą nicią i sztukować miejsca, w których oryginalny bandaż przegnił albo skruszał, skrawkami lnianych bandaży z innych mumii. Na koniec zajmie się dłońmi i głową. Z nimi powinno pójść dużo szybciej. Za trzy, cztery godziny mumia Narmera będzie gotowa do przetransportowania do Anglii. Odłożyła skalpel, wsunęła ostrożnie dłoń między rozcięte bandaże i ujęła krawędź złotego napierśnika. Stwierdziła z zadowoleniem, że otaczająca go tkanka pomimo wieku zachowała się w doskonałym stanie - była szara i wysuszona, bez śladów procesu gnilnego. Jednak napierśnik nie dawał się ruszyć. Naparła mocniej i wreszcie odkleił się z cichym mlaśnięciem od ciała Narmera. Richards uniosła go nieco, żeby przesunąć na właściwe miejsce i zabrać się do zszywania nad nim bandaży. I nagle znieruchomiała zaskoczona i zszokowana. Przesuwając
się,
napierśnik
odsłonił
nagi
tors
Narmera.
W bezlitosnym
fluorescencyjnym blasku laboratoryjnych świetlówek rysowała się pomarszczona, skurczona, wysuszona, ale bezsprzecznie kobieca pierś.
48 W ciszy, jaka zaległa, Stone podszedł do wielkiego onyksowego kufra. Po obu jego stronach stanęli robotnicy Valentino. Po chwili wahania Stone przykląkł przed postumentem i dłonią w lateksowej rękawiczce przesunął po kufrze. Ramiona mu dygotały. Ściągnął z dłoni rękawiczki i pogłaskał kufer jeszcze raz. Nie śpieszył się z jego otwarciem. Logan go rozumiał. Pamiętał jego wystąpienie przed załogą Stacji, w którym między innymi wspominał swoje pierwsze archeologiczne odkrycie, którym było obozowisko rdzennych Amerykanów. Pamiętał ten błysk w oku Stone’a przebranego za miejscowego naukowca, kiedy w kairskim muzeum, gdzie się poznali, powiedział: Proszę się sprężać. Czas pogania. W ciągu swojej błyskotliwej kariery Stone zdobył między innymi niezbity dowód na istnienie Camelotu. Natrafił na ślady Hippolity, królowej Amazonek, którą historycy uważali zawsze za postać mityczną. Ale znajdując grobowiec Narmera, przeszedł sam siebie. Logan wiedział, że Stone darzy Flindersa Petriego, ojca współczesnej archeologii, szacunkiem, który graniczy z czcią. A teraz dokonał czegoś, co nie udało się nawet Petriemu. Znalezienie korony Narmera zapewniłoby mu miejsce na szczycie swojej profesji - szczycie zarezerwowanym tylko dla jednej osoby. Jego krytycy zostaliby na zawsze uciszeni. Stone stałby się największym archeologiem wszech czasów. Stone przesunął dłońmi po wieku kufra, potem po jego bokach. Jego wysmukłe palce błądziły po nim tu i tam, prawie jak palce frenologa badającego czaszkę. - Tina - odezwał się w końcu, przerywając milczenie - skalpel, proszę. Tina podeszła i wręczyła mu cienkie, proste ostrze. Podziękował skinieniem głowy i przyłożył skalpel do złotych taśm opasujących kufer. Logan myślał, że te taśmy to tylko dekoracja, teraz okazywało się, że zabezpieczają one kufer przed otwarciem i same są opatrzone rytualnymi pieczęciami. Stone przecinał je, zdejmował z kufra i ostrożnie odkładał na bok. Została jeszcze jedna, mocująca kunsztownie ryty, wysadzany klejnotami serech do wieka kufra. Kolejny ruch skalpelem i ona również została przecięta. Stone położył ją wraz z serechem, który przytrzymywała, u podstawy postumentu. Potem wstał i dał robotnikom znak głową. Zajęli pozycje po obu stronach kufra. Na komendę Stone’a chwycili wieko, każdy ze swojej strony, i próbowali je unieść. Wieko nie miało więcej niż pięć centymetrów grubości, ale robotnikom nie udało się ruszyć go z miejsca; z pomocą pośpieszyli im Valentino i jeden za strażników. Wspólnymi siłami dźwignęli wieko z kufra, przeszli z nim pod ścianę grobowca i tam, postękując z wysiłku, opuścili na posadzkę. Uderzyło o czarną powierzchnię z głuchym łoskotem, od którego zadrżała cała komora.
Zawartość onyksowego kufra okrywała czarna tkanina przetykana kolorowymi nićmi. Stone chciał ją unieść, ale tak jak poprzednio, rozsypała się w proch pod jego dotykiem. Tylko dzięki kaprysowi natury zachowała się przez pięć tysiącleci. Pod nią leżał arkusz kutego złota pokryty prymitywnymi hieroglifami. - Tina? - mruknął Stone, kierując na arkusz latarkę. - Co z tego rozumiesz? Romero podeszła i przyjrzała się glifom. - To odwołanie do tych papirusów na stole - orzekła po chwili. - Dopiero zaczęłam je studiować. Podejrzewam, że to... - Że to co? - wpadł jej w słowo Rush. - Inwokacje. Ale jakieś nietypowe. - To znaczy? - warknął niecierpliwie Stone. Tina wzruszyła ramionami. - Przypominają... jakieś instrukcje. - Dlaczego uważasz to za nietypowe? - spytał Stone. - Całą Księgę umarłych Nowego Państwa można nazwać zbiorem instrukcji. Romero milczała. Stone odwrócił się znowu do kufra. Dał znak głową ludziom Valentino, żeby wyjęli złoty arkusz, i przyświecając sobie latarką, zajrzał pod niego. Logan podszedł bliżej i zobaczył tam drugi arkusz szlachetnego metalu obramowany fajansem i drogimi kamieniami, pokryty gęsto hieroglifami. Na polecenie Stone’a robotnicy wyjęli z kufra i ten. - Dajcie je tutaj - powiedziała Romero, wskazując miejsce na posadzce w sąsiedztwie stołu z papirusami. Po usunięciu drugiego złotego arkusza ich oczom ukazała się chropawa, nierówna powierzchnia. Kufer wypełniała góra drobnych, cienkich, wysuszonych, wymieszanych ze sobą ości. Zdumiony Stone odchrząknął. Sięgnął do kufra, ale cofnął zaraz rękę i nałożył lateksową rękawiczkę. - Co to ma być? - spytał Logan. - A niech mnie - wymruczał po chwili Stone. - To konopie. Rush pochylił się nad kufrem, wziął jedną ość w szczypce i obejrzał ją w świetle latarki. - Masz rację. Stone dał znak głową ludziom Valentino i pierwszy zaczął wygarniać z kufra starożytne źdźbła - z początku ostrożnie, potem pełnymi garściami, aż zasłały posadzkę
trzeciej komory. Nozdrza Logana podrażniły unoszące się w powietrzu obłoczki organicznego pyłu i dziwny zapach - zapach żniw sprzed pięciu tysięcy lat. Spod konopi wyłoniły się dwa woreczki, każdy nieco większy od piłki do koszykówki, utkane ze złotej nici tak ciasno i fachowo, że lały się jak jedwab. Stone wyjął je delikatnie spomiędzy konopi i położył na posadzce obok postumentu. Wszyscy podeszli bliżej. Logan wpatrywał się w te dwa krągłe obiekty połyskujące w świetle kilku latarek. Oczyma wyobraźni widział spoczywające w nich dwie korony Egiptu - białą, wysoką koronę Egiptu Górnego oraz czerwoną, niską i agresywną - Dolnego. Z czego je wykonano? Z pomalowanego złota? Z jakiegoś nieznanego stopu? Jaka magia się w nich kryła? Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy, co zawierają te miękkie fałdy tkanego złota. Dwa woreczki. Nie było już wątpliwości - znajdowały się w nich dwie korony pierwszego faraona Egiptu. Bo cóż innego Narmer mógł tak zazdrośnie, tak skrupulatnie, takim nakładem kosztów chronić - nie tylko dla siebie, ale i dla potomnych. Stone też nie krył podekscytowania. Podniósł jeden ze złotych woreczków, rozwiązał go i rozejrzawszy się po twarzach obecnych, wyciągnął z niego... nie, nie koronę, coś zupełnie innego - wyrzeźbiony z białego marmuru przedmiot w kształcie kręgla, z którego zwisały złote włókna. Po komorze rozszedł się pomruk zdziwienia i zawodu. Stone ściągnął brwi. Patrzył przez chwilę zdębiały na artefakt, potem położył go na złotym woreczku, z którego został wyjęty i - tym razem szybciej - zanurzył ręką w drugim. Wyciągnął stamtąd coś jeszcze dziwniejszego - emaliowany na czerwono przedmiot, z którego sterczał żelazny pręt owinięty arkuszem miedzi. Logan pochylił się, żeby przyjrzeć się bliżej. Z emaliowanej podstawy wystawał nie pręt, lecz żelazna rurka zatkana korkiem z czegoś, co przypominało masę bitumiczną. Oba artefakty wyglądały dokładnie tak, jak te na reliefie z pierwszej komory. To nie były żadne korony. Co najwyżej... jakieś przyrządy. Stone wpatrywał się tępo w trzymany w prawej dłoni czerwony przedmiot. Po chwili uniósł do oczu trzymany w lewej - marmurowy biały. Potoczył wzrokiem po twarzach obecnych i przeniósł go z powrotem na artefakty. - Co, u diabła? - wychrypiał.
49 Jennifer Rush poruszyła się na łóżku w najdalszej od wejścia sali szpitalika, gdzie została przeniesiona na obserwację. Sala była skąpo oświetlona, a pielęgniarka, która miała czuwać przy pacjentce, wyszła na chwilę - stan Jennifer ustabilizował się, a pielęgniarka była umówiona z fryzjerką i nie mogła tej wizyty przegapić. Teraz w sali migotała tylko lampkami kontrolnymi i popiskiwała medyczna aparatura monitorująca. Jennifer znowu się poruszyła. Wzięła głęboki, rwany oddech. Znieruchomiała na chwilę. A potem - po raz pierwszy od ponad trzydziestu godzin - zamrugała powiekami i otworzyła oczy. Wpatrywała się półprzytomnie w sufit. Po minucie spróbowała usiąść. - Ethan?! - zawołała słabym, zachrypniętym głosem. W przyciemnionym świetle i otaczającym ją mrowiu małych światełek i cyfrowych wyświetlaczy sala wyglądała dziwnie, można by rzec niesamowicie; przywodziła na myśl nocne niebo, które bogowie, przydając jaskrawych barw białym normalnie gwiazdom, ozdobili czerwonożółtozieloną mozaiką. Jennifer zamrugała zdezorientowana. I naraz jej wzrok przyciągnęło coś znajomego - starożytny srebrny amulet, który Ethan Rush zawiesił na łańcuszku na jednym z przyrządów. Jennifer ściągnęła brwi. Amulet przedstawiał w prymitywnej formie jedną z najsłynniejszych scen egipskiej mitologii - Izydę, która zebrawszy części ciała zabitego i poćwiartowanego Ozyrysa, magicznym zaklęciem przywraca go do życia i czyni bogiem podziemnego świata. Amulet połyskiwał nieregularnie w blasku mrugających lampek kontrolnych aparatury. Ciało wpatrzonej weń Jennifer sztywniało, oddychała coraz płyciej i coraz bardziej nierówno. Nagle powietrze uszło z niej słabym wydechem, oczy wywróciły się w głąb czaszki i opadła znowu na łóżko. Przez następne dziesięć, może piętnaście minut w sali panowała cisza. Potem Jennifer znowu usiadła. Odetchnęła płytko, niepewnie, potem już głębiej. Zamknęła oczy, otworzyła je, oblizała delikatnie, jakby na próbę, wargi. I nagle, jednym mechanicznym ruchem, opuściła nogi z łóżka na zimną, wyłożoną kafelkami posadzkę. Postąpiła krok, zawahała się, postąpiła drugi. Zahaczyła o coś zaciskiem oksymetru i ten odpadł od serdecznego palca. Uniosła rękę, namacała wiązkę przewodów przymocowanych do karku i czoła. Oderwała je jak pajęczynę. Rozejrzała się. Oczy miała zamglone, ale przytomne.
Przed sobą miała drzwi. Ruszyła ku nim, ale znowu coś ją zatrzymało. Tym razem była to rurka kroplówki biegnąca od torebki z solą fizjologiczną do wenflonu. Jennifer spróbowała ruszyć dalej, obserwując przechylający się stojak z torebką; spojrzała na rurkę kroplówki, potem na wenflon sterczący z jej nadgarstka i bezceremonialnie wyrwała go z żyły. Teraz już bez przeszkód podeszła do drzwi. Wychodząc ze szpitalika na główny korytarz modułu Czerwonego, spojrzała najpierw w lewo, potem w prawo. Nikogo - większość personelu miała teraz wolne i albo odpoczywała w swoich kwaterach, albo czekała w ogólnodostępnych pomieszczeniach na wieści z trzeciej komory. Jennifer zawahała się w progu, może orientując się w sytuacji, a może po prostu czekając, aż wróci jej poczucie równowagi. Potem powoli poszła korytarzem w lewo. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciła w prawo. Oczy wciąż miała zamglone, a chód chwiejny jak ktoś, kto długo, bardzo długo nie wstawał na nogi - ale z każdym krokiem nabierała pewności siebie, a jej oddech stawał się coraz regularniejszy. Zatrzymała się przed drzwiami opatrzonymi tabliczką MAGAZYN MATERIAŁÓW WYBUCHOWYCH ORAZ NIEBEZPIECZNYCH SUBSTANCJI LOTNYCH - WSTĘP WZBRONIONY. Spróbowała przekręcić gałkę. Drzwi były zamknięte. Ale błękitna karta identyfikacyjna, która zwisała jej u szyi - taka sztywna, taka leciutka, taka lśniąca - bez problemu przesunęła się przez szczelinę czytnika przy drzwiach; rygiel odskoczył i Jennifer wśliznęła się do magazynu.
50 Porter Stone, czy to zmęczony, czy rozczarowany, czy osłabiony jeszcze jakąś inną emocją, opadł na klęczki przed wielkim onyksowym kufrem w trzeciej komorze. Dwa artefakty wysunęły mu się z dłoni i spoczęły na posadzce. Logan rozejrzał się po komorze. Jej czarne powierzchnie lśniły matowo w świetle latarek. Zatrzymał na chwilę wzrok na konopiach rozsypanych po posadzce. Potem na ledwie widocznej, niskiej kozetce w głębi komory, nakrytej piękną niegdyś kapą, i na poduszce. Potem na złoconym stole i ułożonych na nim papirusach. Potem na małych złotych skrzyniach, do niedawna zapieczętowanych, teraz ukazujących swoją zawartość - zwinięte spiralnie miedziane blaszki, szpikulec z meteorytowego żelaza, złote włókna. W końcu spojrzał na dwa przyrządy - tak je w duchu nazwał - leżące obok Stone’a: białą wkładkę w kształcie kręgla i wydrążony przyrząd pokryty czerwoną emalią. Leżały na utkanych ze złota woreczkach, z których zostały wyciągnięte. Zagadki liczące pięć tysięcy lat, praktycznie rzucające patrzącym wyzwanie, by rozwiązali ich tajemnice. Wszystko to było do bólu dziwne. Wszystko, co dotyczyło grobowca Narmera, od początku było niezwykłe. Był podobny do grobowców, które wznosili sobie królowie wieki później - a jednak pod wieloma względami do nich niepodobny. Mumia Narmera znaleziona została w drugiej, nie w trzeciej komorze; rozsądek podpowiadał, że ostatnia komora będzie zawierała coś jeszcze bardziej znaczącego, jeszcze ważniejszego dla życia po śmierci. Ale Loganowi, rozglądającemu się po papirusach i tych kawałkach metalu, nie przychodziło do głowy, co by to mogło być. Spojrzał znowu na dwa przyrządy. Jeden czerwony, drugi biały - tak jak stare korony Egiptu Górnego i Dolnego. - Korony - mruknął, burząc ciszę zalegającą w komorze. Spojrzeli na niego wszyscy prócz Stone’a. - Tak? - spytał cicho Stone, nie odwracając się. - Te dwa artefakty. Wiemy, że czymkolwiek są, były przeznaczone do noszenia na głowie. Przynajmniej tak to jest przedstawione na reliefie z pierwszej komory. Stone nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową. - To mogą być tylko korony - ciągnął Logan. - Kolory się zgadzają - biały i czerwony. Nawet trochę przypominają elementy podwójnej korony z malowideł, które wszyscy widzieliśmy. - To nie korony - powiedział Stone cichym, nieobecnym głosem. - To zabawki
szalonego króla podsunięte mu przez jego kapłanów - zabawki, nic więcej. Nic dziwnego, że jego potomkowie zerwali ze spuścizną po nim. - Przyznaję, są cudaczne - powiedział Logan. - I nie są koronami typowymi. Ale musiały mieć jakąś wartość - i to wielką. Bo inaczej po co umieszczano by je w najświętszej komorze grobowca? Po co by tak pięknie opakowywano? Po co obkładano taką straszną klątwą? - Bo Narmer oszalał - powiedział z goryczą Stone. - Powinienem był się tego domyślić. Bo dlaczego kazał się pochować tutaj, w takim zakazanym miejscu, wiele kilometrów od swojego królestwa? Dlaczego zerwał z tradycją, która przetrwa jeszcze tysiące lat? - Narmer był tą tradycją - odezwał się cicho Rush. - Tradycją byli ci, którzy rzucili wszystko i poszli za nim - nie odwrotnie. Tina Romero wróciła tymczasem do złoconego stołu i w skupieniu przenosiła wzrok z papirusu na papirus. Nagle wyprostowała się i odwróciła do pozostałych. - Chyba już wiem - oznajmiła. Wszyscy na nią spojrzeli. - Mówiłam już, że starożytni egipscy faraonowie interesowali się bardzo doświadczeniem śmierci - ciągnęła. - Nazywali je drugim regionem nocy. Ale jeśli dobrze rozumiem te teksty, nie tylko się nim interesowali. Wygląda na to, że je praktykowali, a przynajmniej czynił to Narmer. - Co ty wygadujesz? - obruszył się Stone. - Jak można praktykować doświadczenie śmierci? - Powtarzam tylko to, co mówią mi te zwoje - odparła, unosząc papirus dla zaakcentowania swoich słów. - Powtarza się tu często słowo ib, które w starożytnym języku egipskim znaczy serce. Egipcjanie uważali, że to serce, nie mózg, jest siedliskiem wiedzy, emocji, myśli. Serce było kluczem do duszy, od niego zależało przetrwanie w życiu po życiu. Ale ib w tych tekstach nie jest wspominane w kategoriach religijnych. Jest raczej opisywane jako... - Zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. - Opisywane bardziej językiem medycyny. - Odłożyła zwój. - Mówiłam już wcześniej, że te teksty przypominają bardziej instrukcje niż zaklęcia. - Instrukcje? - Głos Stone’a ociekał sceptycyzmem. - Instrukcje czego dotyczące? Przez chwilę panowała cisza. - To jakiś paradoks. - Logan spojrzał na Romero. - Mówisz, że starożytni Egipcjanie wierzyli, że od serca zależy przetrwanie na tamtym świecie.
Romero kiwnęła głową. - Kiedy faraon trafiał do krainy umarłych, jego serce było sprawdzane, badane przez Anubisa w ceremonii zwanej ważeniem serca. Wierzyli w to przynajmniej późniejsi Egipcjanie. - Ale śmierć następuje, kiedy zatrzymuje się serce. Do czego mogło być potrzebne Narmerowi na tamtym świecie serce, które nie bije... - Logan urwał w pół zdania. - Zaraz. Czy o to ci chodziło, kiedy mówiłaś, że cały ten grobowiec kojarzy ci się z poletkiem doświadczalnym, na którym przeprowadzane są próby śmierci Narmera, jego przejścia na tamten świat? Tak zwana sucha zaprawa. Tak? Romero kiwnęła głową. Logan rozejrzał się po trzeciej komorze... i nagle doznał olśnienia, zrozumiał. - O Boże - szepnął. - Bateria Bagdadzka. Przez chwilę nikt nie reagował. Potem Stone, tak samo wolno jak się na nie osunął, podniósł się z klęczek i odwrócił do Logana. - Przed samym wybuchem drugiej wojny światowej - wyjaśnił Logan - w wiosce pod Bagdadem znaleziono pewien artefakt. Był bardzo stary i niewiadomego przeznaczenia. Dzban z terakoty; arkusz miedzi zwinięty w kształt walca i zakończony żelaznym prętem. Potem znaleziono jeszcze kilka takich. Ignorowano je do czasu, kiedy dyrektor Irackiego Muzeum Narodowego natknął się na nie w muzealnych zbiorach. Opublikował on artykuł, w którym wysunął teorię, że te artefakty - kiedy napełniło się je kwasem cytrynowym, octem albo jakąś inną cieczą zdolną do wytwarzania prądu elektrycznego - były kiedyś prymitywnymi ogniwami galwanicznymi. Bateriami. Wszyscy patrzyli w milczeniu na Logana. - Słyszałem o tym - odezwał się Stone. - Ta bateria była mała, słaba, prawdopodobnie wykorzystywana do galwanicznego powlekania obiektów. - Tak - przyznał Logan. - Była słaba. Ale nie musiała. - Jezu. - Romero wskazała na artefakty leżące na posadzce, u stóp Stone’a - Chcesz powiedzieć... Logan podniósł ostrożnie pomalowany na czerwono obiekt ze sterczącym z niego żelaznym prętem i zwiniętym w cylinder arkuszem miedzi. Potem schylił się po marmurowy obiekt w kształcie kręgla, ze zwisającymi z niego złotymi wiciami. Bardzo ostrożnie nałożył obiekt czerwony na biały. Pasowały idealnie. - Podwójna korona - powiedziała Romero. - Otóż to - przytaknął Logan. - Ale korona bardzo szczególnego, nawet boskiego
przeznaczenia. Zwróć uwagę na elementy, z których się składa. Miedź. Żelazo. Złoto. Zanurz ją w soku cytrynowym albo w occie i masz baterię - ale potencjalnie o wiele silniejszą od tamtej, odkopanej w Mezopotamii. - Chwileczkę - powiedziała Romero. - Z tej urny w kącie zalatywało octem. - A te złote wici? - wtrącił Rush. - Myślisz, że mogły pełnić funkcję... elektrod? - Tak - odparł Logan. - Umieszczone w odpowiednim miejscu na klatce piersiowej mogły służyć do zatrzymywania akcji serca. - Do zatrzymywania akcji serca - powtórzył Stone. - Generalna próba śmierci. - Może nawet więcej niż jedna - powiedział Logan. - Zwróć uwagę na zapas materiałów przechowywanych w tych złotych skrzyniach. Stone wyciągnął przed siebie ręce. Logan podał mu koronęaparat. - Generalna próba śmierci - powtórzył Stone, patrząc na koronę niemal z lubością. - To coś mogło mieć szersze zastosowanie - zauważyła Romero. - Starożytni Egipcjanie przypisywali sercu ogromne znaczenie. Zatrzymywanie akcji serca, a potem ponowne jej przywracanie mogło być nie tylko przygotowywaniem króla Narmera na śmieć, ale również potwierdzaniem jego boskości. - Rzeczywiście - zgodził się z nią Stone - sposobem na udowodnienie jego boskości i boskości jego linii. Logan spojrzał na dyrektora ekspedycji. Od kilku minut w głosie Stone’a rosło podniecenie, a jego ruchy stawały się coraz bardziej ożywione. Fakt, nie znaleźli wysadzanej klejnotami korony - ale to odkrycie było pod wieloma względami jeszcze bardziej niezwykłe. - I to by wyjaśniało, dlaczego „korony” przechowywane były tutaj - powiedziała Romero. - W najświętszej i najtajniejszej komorze grobowca. To wyjaśnia również, dlaczego trzecie wrota obłożono tak straszliwą klątwą. Narmer musiał się obawiać, że jeśli korona wpadnie w niepowołane ręce - jeśli ktoś inny zacznie eksperymentować z podróżowaniem na tamten świat - to może stać się potężny, a nawet odebrać mu władzę... zarówno na tym, jak i na tamtym świecie. Logan patrzył na podwójną koronę w rękach Stone’a. Jak brzmiały słowa, które wypowiedziała Jennifer podczas jednego ze swoich ostatnich przejść? To coś, co przywraca życie umarłym... i sprowadza śmierć na żywych. Skąd ona mogła to wiedzieć? Odchrząknął. Coś przyszło mu właśnie do głowy - coś, czym wolałby się z nikim nie dzielić. Stone, trzymając wciąż podwójną koronę, spojrzał na niego uważnie.
- Chcesz coś powiedzieć, Jeremy? Logan wzruszył ramionami. - Tak się tylko zastanawiam. Jeśli Narmer wynalazł to urządzenie, żeby przekonać się, czego doświadczy po śmierci fizycznego ciała, i żeby tym sposobem lepiej się przygotować do przejścia na tamten świat... - Urwał. Wszyscy na niego patrzyli. - Biorąc pod uwagę wierzenia starożytnych Egipcjan - podjął - mam na myśli te dotyczące natury duszy... oni wcale nie musieli wierzyć, że takie urządzenie jest w stanie uwolnić duszę, siłę życiową, z ciała i w ten sposób w jednej chwili zapewnić nieśmiertelność. Ciszę, jaka po tych słowach zapadła, zburzył ostry pisk. Jeden ze strażników odpiął od pasa krótkofalówkę; powiedział coś do mikrofonu, wysłuchał zagłuszanej trzaskami wyładowań elektrostatycznych odpowiedzi i podał radio Stone’owi. - Doktorze Stone - powiedział. - Powierzchnia do pana. Mówią, że to ważne.
51 Cory Landau siedział w Centrum Operacyjnym z nogami na jednej z konsoli i popijał jolt wild grape’a z plastikowej butelki. Skończył właśnie czytać Dom na granicy światów i czuł się teraz naprawdę nieswojo. Jego zmiana kończy się dopiero za cztery godziny, niczego więcej ze sobą do czytania nie zabrał, a nieruchoma, grobowa atmosfera panująca w Centrum Operacyjnym szarpała mu nerwy. Żeby się czymś zająć, zaczął przeglądać materiały przekazywane przez kamery monitoringu zainstalowane w różnych miejscach Stacji, ale wszędzie panował przygnębiający spokój. Trochę działo się na Przodku, jeśli dzianiem się można nazwać sytuację, w której paru ludzi gapi się w monitory, a kolejnych paru stoi nad Paszczą. Co do samego grobowca, w drugiej komorze kamery były wyłączone z pewnością na polecenie Portera Stone’a - a więc i tam nie było na czym zawiesić oka. Przed paroma minutami pojawiła się nadzieja, że coś się wykluje w laboratoriach archeologicznych w module Czerwonym, ale i tam się uspokoiło. Można było powiedzieć, ze cała Stacja wstrzymała oddech i czeka na wiadomości od zespołu, który niedawno wszedł do trzeciej komory grobowca. Cory pociągnął kolejny sążnisty łyk, westchnął, podkręcił zapatowskiego wąsa i zaczął od nowa surfować po kamerach jak po kanałach w telewizorze. Nie usłyszał Jennifer Rush wchodzącej cicho do Centrum Operacyjnego. Nie zauważył, jak podchodzi powoli do rzędu konsoli i waha się przez chwilę, wodząc po nich wzrokiem. Nie zauważył, jak zdejmuje z jednej czerwoną plastikową pokrywę ochronną i ją wyłącza. Uświadomił sobie jej obecność dopiero wtedy, gdy odwróciła się od konsoli, ruszyła z powrotem do drzwi i po drodze potknęła się o jakieś rozciągnięte po podłodze kable. - O ku...! - wykrztusił Landau, obracając się na obrotowym krześle i wychlapując sobie przy tym jolta na dłonie. Uśmiechnął się na widok Jennifer Rush, żony doktora. Była z niej niezła babeczka, ale jakaś sztywna, pełna rezerwy, zawsze onieśmielała. O dziwo, stała w samej prześwitującej szpitalnej koszuli, ale to Landauowi nie przeszkadzało, wprost przeciwnie. - Cześć! - powiedział. - Pani mąż jest na dole z zespołem ekspedycji. Przyszła pani popatrzeć na powrót zwycięskich bohaterów? Mam tu najlepsze miejsca w całym domu. Wskazał pobliskie puste krzesło stojące przed główną baterią monitorów. Jennifer Rush nie odpowiedziała. Minęła go i wyszła. Niosła coś w ręku. Z początku Landau pomyślał, że jest czymś zaaferowana albo po prostu nieuprzejma rzadko zdarzało mu się widzieć, żeby z kimś rozmawiała, zresztą nieczęsto ją widywał. Potem
zwrócił uwagę na jej mętne, zamglone oczy; jej dziwnie sztywny, niemal roboci chód, chód kogoś, kto z trudem utrzymuje się na nogach. Kiedy zniknęła za drzwiami, kiwnął ze zrozumieniem głową. - Przymulona - mruknął. Nie żeby miał jej to za złe. - Na tym zadupiu każdy by się rozpił. ··· Jennifer Rush wolnym, trochę chwiejnym krokiem doszła do wyjścia na ułożony na pontonach tunel komunikacyjny prowadzący z modułu Czerwonego do Kasztanowego. Otworzyła ostatnie przed tym wyjściem drzwi, ciężki właz opatrzony tabliczką PODSTACJA ENERGETYCZNA - BIAŁY. Pomieszczenie było ciasne, pełne grubych szyn, kabli i mrugających lampek. Przed rzędami liczników i mierników zamontowanych na ścianie w głębi stał technik i popatrując co chwilę na wskazania, notował coś na podkładce z klipsem. Słysząc, że ktoś wchodzi, obejrzał się. Światło było przytłumione, ale rozpoznał kobietę stojącą w progu. - O, dzień dobry, pani Rush - powiedział. - Mogę w czymś pomóc? Jennifer Rush, nie odpowiadając, weszła do środka. W słabym świetle trudno było odczytać wyraz jej twarzy. - Skończę tu tylko i już do pani idę - powiedział technik. - Mam teraz dyżur na przetwarzaniu metanu i przed chwilą zaczęły do mnie spływać jakieś dziwaczne komunikaty o błędzie. - Odwrócił się znowu do mierników. - Zupełnie jakby wyłączyła się instalacja bezpieczeństwa. A to przecież niemożliwe, trzeba by specjalnie... Słysząc za sobą kolejny odgłos, znowu się odwrócił. Uśmiech spełzł z jego twarzy, zastąpiły go zdziwienie i niepokój. Jennifer Rush położyła na posadzce to, co tu wniosła, uklękła przed rzędem masywnych zaworów i powoli, niezgrabnie, ale z premedytacją zaczęła odkręcać jeden z nich. - Chwileczkę! - krzyknął technik. - Nie wolno tego robić - otwiera pani awaryjny zawór nadmiarowy! Rzucił na posadzkę podkładkę i podbiegł do klęczącej kobiety. Jennifer Rush nie broniła się, kiedy odciągał ją od zaworu. - Nie wolno tego robić - powtórzył, zabierając się do zakręcania zaworu. - Jak się go otworzy, sprężony metan wydostaje się pod spód tego modułu. I nim minie parę minut... Potężne uderzenie w kark - nagła fala bólu - potem rozbłysk białego światła; stracił przytomność. Jennifer Rush patrzyła, jak technik osuwa się na posadzkę podstacji. Potem odrzuciła
klucz, którym go uderzyła, pochyliła się nad zaworem nadmiarowym i powoli, powolutku zaczęła go znowu odkręcać, odkręcać, odkręcać...
52 Porter Stone oddał krótkofalówkę strażnikowi. Rozmowa była krótka; Stone sam wypowiedział najwyżej kilka słów. Więcej słuchał - na wstępie blednąc, pod koniec czerwony jak burak. Źrenice skurczyły mu się do wielkości pałających punkcików. Powiódł wzrokiem po twarzach członków ekspedycji i zatrzymał go wreszcie na Tinie Romero. - Małpa - warknął, ruszając na nią z uniesioną do uderzenia ręką. Doktor Rush i Valentino podskoczyli, żeby go powstrzymać. - Idiotka! - wrzasnął, wyrywając im się. Romero cofnęła się instynktownie. Logan gapił się, nic z tego nie rozumiejąc. Wychodziło na to, że wszystkie komplikacje, jakich los nie szczędził tej ekspedycji, zwieńczone właśnie odkryciem korony Narmera, tyle że dziwacznej, nie takiej, jak ją sobie wyobrażał Stone, wywołały u tego zazwyczaj spokojnego człowieka wybuch frustracji i wściekłości. - Impotentka! - darł się Stone. - Przez ciebie cały mój trud, wszystkie pieniądze, jakie wyłożyłem, poszły na marne! A teraz nie ma już czasu... nie ma czasu! Logan podszedł do niego. - Spokojnie, doktorze Stone. Co się stało? Stone z wyraźnym wysiłkiem wziął się w garść. Uwolnił się z objęć przytrzymujących go Rusha i Valentino, którzy na wszelki wypadek zostali przy nim. - Zaraz wam powiem co - wydyszał. - To była Amanda Richards. Reperowała uszkodzenia, jakim uległa mumia Narmera, i stwierdziła, że to wcale nie Narmer. Wszyscy wstrzymali oddech. - Jak to nie Narmer? - żachnął się doktor Rush. - To zmumifikowane zwłoki kobiety. Przez cały czas rozpracowywaliśmy nie ten grobowiec. - Spojrzał znowu na Romero. - Nic dziwnego, że nic tu nie jest tak, jak powinno. Wskazałaś nam niewłaściwe miejsce - drugorzędny grobowiec jego żony albo... konkubiny! Boże! - Zacisnął dłonie w pięści, chyba znowu przestawał nad sobą panować. Rush z Valentino przysunęli się bliżej. - Zaraz - odezwał się Logan. - To nie może być pomyłka. Pieczęcie, inskrypcje, skarb, nawet klątwa - wszystko wskazuje, że to miejsce pochówku faraona. To na pewno grobowiec Narmera. Przez chwilę wszyscy milczeli. Stone odzyskiwał pomału kontrolę nad oddechem. - Skoro tak - wycedził - to gdzie, u diabła, jego mumia?
- Chwileczkę - powiedział Logan. - Jedną chwileczkę. Nie gorączkuj się tak, zastanówmy się. - Tu zwrócił się do Tiny Romero. - Czy nie mówiłaś od początku, że część z tego, co zastaliśmy w tym grobowcu, odbiega od normy - że trudno dopatrzyć się w tym sensu? Kiwnęła głową. - Chodziło przeważnie o drobiazgi. Przypisywałam te anomalie faktowi, że mamy do czynienia z grobowcem pierwszego faraona; było do przewidzenia, że natrafimy tu na rzeczy, których nie da się ot tak, z marszu, wyjaśnić. Późniejsza tradycja jeszcze się nie ugruntowała. - Wymówki - warknął Stone. - Zwyczajne wymówki. Starasz
się tylko
usprawiedliwiać swoją głupotę. Romero puściła to mimo uszu i ciągnęła, zwracając się do Logana: - To się zaczęło, kiedy wspomniałeś mi o czaszce, którą badałeś, czaszce jednego z kapłanów Narmera uśmierconego rytualnie, żeby chronić tajemnicę i świętość grobowca. Pamiętasz, jak powiedziałeś, że w jednym oczodole - lewym - zauważyłeś zadrapania? Logan kiwnął głową. - I to był pierwszy sygnał, że coś tu jest nie w porządku. Resztę takich sygnałów mamy teraz tutaj, wokół siebie. Weźmy serechy z królewskich pieczęci - glify, owszem, reprezentują imię Narmera, ale z pewnym odstępstwem, a mianowicie żeńską końcówką w niswtbiti. I te inskrypcje w pierwszej komorze z odwróceniem sekwencji rytuałów i płci. I glify na tym tutaj kufrze z wydrapanym łbem suma, symbolem Narmera. - Mówiłaś, że zostały przerobione - dorzucił Logan. - Zamazane. - Do czego zmierzacie? - wywarczał Stone. - Wracając do tego znaku w oczodole czaszki kapłana - podjęła Romero. - Założyłam z początku, że to wynik naturalnego procesu niszczenia, które postępuje z czasem. Ale potem przypomniało mi się, że istniał taki rytualny sposób uśmiercania kapłanów albo kapłanek królowej - pchnięcie nożem poprzez oko w mózg. Miało to symbolicznie zapewnić, że królowa nie będzie oglądana martwa. Kiedy chowano króla, jego kapłani zabijani byli ciosem noża w podstawę czaszki, co skutkowało przecięciem rdzenia kręgowego. - Czyli to grobowiec królowej, żony Narmera - orzekł Stone. - Niethotep. O tym właśnie mówię! Nie ten grobowiec! - Nie, nie, nie zrozumiałeś - zaoponowała Romero. - Występuje tutaj sprzeczność. Wszystko, co dotyczy tego grobowca, świadczy, że został wzniesiony dla Narmera według jego królewskich instrukcji. Wszystko z wyjątkiem tych szczególnych rytuałów, które miały być odprawione po jego śmierci. Tutaj właśnie dowód staje się wewnętrznie sprzeczny.
Królewskie pieczęcie z żeńskimi ozdobnikami. Pamiętasz, jak mówiłam, że ostatnie zrytualizowane inskrypcje wyglądają prymitywnie? I sama mumia - nie miałam właściwie okazji, żeby dobrze ją zbadać, ale zauważyłam, że rozcięcie nad ustami jest nieprecyzyjne, niedokończone. - Tak jakby rzeczywisty rytuał pochówku odprawiony został w wielkim pośpiechu wtrącił Logan. Echo cichego, ledwie słyszalnego grzmotu rozeszło się po komorze. Strażnicy i robotnicy spojrzeli z niepokojem na strop. Ale ten odgłos dotarł do nich Pępowiną z powierzchni i po chwili wznowiono debatę. - Nic z tego nie rozumiem - powiedział Stone. - To wszystko nieprowadzące do niczego hipotezy. - Ja bym tak nie powiedział - mruknął Logan, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą powiedziała Tina Romero. - Musisz na to spojrzeć pod innym kątem. Jeśli korona, którą tutaj, w trzeciej komorze znaleźliśmy, mogła służyć do symulowania, ćwiczenia śmierci - co w rezultacie miało uczynić faraona nieśmiertelnym, dowieść jego boskości... to czy królowa nie pragnęłaby dla siebie tego samego? Zwłaszcza królowa tak potężna, tak uparta, jak Niethotep? Nikt się nie odezwał. - Chcesz powiedzieć... - Stone zawahał się. - Chcesz powiedzieć, że Niethotep, żona Narmera, zajęła jego miejsce w grobowcu? - To jedyne wyjaśnienie - odezwała się Romero. - Tylko to tłumaczy sprzeczności, które wymieniłam. - I może również dopomóc w wyjaśnieniu, dlaczego następne pokolenia źle interpretowały symbole i praktyki Narmera - dorzucił Logan. - W grobowcu nie leżał Narmer, nie pochowano go, jak przystoi. Podszyła się pod niego jego żona - i wygląda na to, że w pośpiechu, nawet przedwcześnie. - To co się stało z Narmerem? - spytał doktor Rush. - Kto to wie? - odparła Romero. - Trucizna. Cios sztyletem w gardło późną nocą, w małżeńskim łożu. Może zamordowały go jego konkubiny. Znasz legendę o Niethotep, o tym jaka była uparta, żądna krwi i samolubna. Ona mogła to ukartować. Potrafisz to sobie wyobrazić? Mogła nawet odczekać, aż on umrze naturalną śmiercią. Wtedy odprowadziła tutaj z dwoma orszakami jego zwłoki, żeby uczestniczyć w ceremonii pochówku - a potem, zgodnie z wcześniej ustalonym planem, jej gwardziści rzucili się na jego gwardzistów... i teraz szkielet Narmera leży gdzieś w błocie Suddu wśród innych szkieletów, a należne mu
miejsce zajęła jej mumia. Stone wpatrywał się w egiptolog. Gniew i zajadłość powoli go opuszczały. - Ale jeśli się nie mylisz co do korony - powiedział - to tylko jednej osobie wolno było z niej korzystać. Będąc na miejscu Narmera, nie życzyłabyś sobie, żeby po twoim odejściu w zaświaty ktoś ją przejął i zagroził twojej sile życiowej, twojej nieśmiertelności. Korona była związana z duszą tej osoby, która znajdowała się w jej posiadaniu. - I tak właśnie musiała postąpić Niethotep - odparła Romero. - Wyprowadziła Narmera w pole, kazała go zabić i przywłaszczyła sobie koronę. A potem, przekonana, że jest już nieśmiertelna, kazała się pochować w jego grobowcu, który pośpiesznie przerobiono dla niej, zmieniając pieczęcie, inskrypcje i tak dalej. - Czy to w ogóle możliwe? - spytał Logan. - Czy grobowiec faraona nie jest od początku projektowany tak, by stanowił miejsce spoczynku określonego władcy, i tylko jego? - W tym właśnie problem - przyznała Romero. - Potrzeba nam więcej czasu na przeanalizowanie dowodów. Mogła uznać, że stawka jest na tyle kusząca - życie wieczne jako najwyższe bóstwo - że warto zaryzykować. - Ale po co ten pośpiech? - spytał Stone. - Narmera już się pozbyła, więc czasu miała w bród. Romero się zastanowiła. - Powodów mogło być kilka. Może kapłani Narmera ze swoją prywatną armią byli wciąż w drodze do grobowca i nie spodobałoby się im to, co w nim zastaną. Musiała przed ich przybyciem zmodernizować grobowiec najlepiej, jak się dało, i go zapieczętować. Istnieje też możliwość, że ani ona, ani nikt z jej orszaku nie potrafił obchodzić się z baterią podwójną koroną. - I to, co miało być tylko doświadczeniem śmierci, skończyło się śmiercią - dorzucił Logan. Romero kiwnęła głową. - Jeśli rzeczywiście tak było i królowa nieoczekiwanie umarła, to musieli szybko ją zmumifikować i pochować. Nawet skracając pogrzebowe rytuały. Co widzieliśmy tutaj w niektórych odwołujących się do tych rytuałów rzeźbieniach. - A jeśli królowa sama kazała się pochować z pominięciem stosownych przygotowań? - spytał Rush. - Niektórych rytuałów. - Trudno to sobie wyobrazić. Wspomniałam o niedokończonym rozcięciu na ustach mumii. A to ważny element egipskiej magii pogrzebowej - ceremonia otwierania ust. Umożliwia ona ba opuszczenie martwego ciała i połączenie się z ka w życiu po życiu.
Umożliwia ustom przyjmowanie pożywienia i picia, żeby dusza była karmiona i przetrwała w życiu pozagrobowym. - Mów, mów - ponaglił ją Stone. - Jeśli tak ważny rytuał jak otwieranie ust był odprawiany w pośpiechu, to w ostatnich stadiach jej pochówku ziemia musiała im się palić pod nogami. Kto wie, jakie jeszcze kroki w wyprawianiu duszy Niethotep w podróż w zaświaty zostały skrócone albo nawet pominięte. - A wracając do tej ceremonii otwierania ust - odezwał się Logan. - Co by się stało, gdyby dusza królowej nie była na tamtym świecie karmiona? Romero zastanowiła się. - Ze starożytnych tekstów wynika, że jej iskra życiowa, dusza, która opuszcza ciało po śmierci, zostałaby tu uwięziona. Rush pokręcił głową. - Jeśli ona rzeczywiście dopuściła się tej zbrodni - zamordowała męża albo zajęła należne mu miejsce na tamtym świecie, to myślę, że przynajmniej cząstka jej ka chciałaby tu pozostać. Żeby strzec gwarantującej jej nieśmiertelność korony, pilnować, żeby nikt nie postąpił z nią tak, jak ona z Narmerem. - Klątwa - mruknęła Romero. Jej dusza zostałaby tu uwięziona... Żeby strzec korony, pilnować, żeby nikt nie postąpił z nią tak, jak ona z Narmerem... Straszne podejrzenie zrodziło się nagle w głowie Logana. - O Boże - wykrztusił. Dał się słyszeć kolejny, tym razem głośniejszy grzmot. Leżące na stole papirusy zadrżały jak w podmuchu wiatru. - Co, u diabła? - fuknął Stone. Valentino spojrzał na dwóch robotników. - Kowinsky, Dugan. Wyjdźcie na platformę, zobaczcie, co tam się wyprawia. Kiedy robotnicy wyszli z trzeciej komory, Logan odciągnął Rusha na stronę. - Zapomnieliśmy o czymś - powiedział cicho, tak żeby pozostali go nie usłyszeli. Doktor spojrzał na niego pytająco. - Tak? O czym? - Pamiętasz, jak spekulowaliśmy, że Jennifer, pozostając tak długo w stanie śmierci klinicznej, mogła utracić swoją duszę? Twoje słowa, nie moje. Doktor ściągnął brwi, kiwnął głową. - Powiedziałem ci, że wierzę w możliwość zawładnięcia ciałem żywej osoby przez siłę
życiową kogoś, kto już umarł - jeśli siła życiowa tej osoby, jej własna dusza, uległa upośledzeniu. Ale we wszystkich takich udokumentowanych przypadkach duch osoby zmarłej mógł tylko zawładnąć ciałem kogoś tej samej płci. - Pamiętam - powiedział Rush. - Wywnioskowaliśmy z tego, że poprzez Jennifer nie mógł przemawiać Narmer. - Otóż to. Ale jeśli to nie siła życiowa Narmera tutaj pokutuje... jeśli to siła życiowa jakiejś kobiety... - Królowej Niethotep. - Rush uniósł powoli rękę do ust. - O Jezu... W tym momencie do komory wpadli Kowinsky z Duganem z krótkofalówkami w dłoniach. - Na górze jest awaria - wysapał Kowinsky. - Ktoś otworzył awaryjne zawory nadmiarowe instalacji sprężonego metanu. - Co? - w głosie Stone’a pojawił się niepokój. - Dlaczego? Kowinsky pokręcił tylko głową. Na jego twarzy malował się strach. - Powiedziałeś zawory. Ile? Więcej niż jeden? - Co najmniej trzy. W Czerwonym, Białym i Kasztanowym. - Nie może być - wykrztusił Stone. - Procedury bezpieczeństwa... - Zostały złamane. Zorientowali się dopiero, kiedy pod modułami doszło do eksplozji, płomienie sięgają już Stacji. A jak chłopaki nie dadzą rady dostać się do tych zaworów i ich zakręcić... Stone pokazał kciukiem wyjście z grobowca. - Wszyscy na górę. Migiem! - Wyrwał Kowinsky’emu krótkofalówkę z ręki i ją włączył. - Tu Porter Stone. Z kim rozmawiam? - Mendez z tej strony, panie dyrektorze, jestem w Przodku. - W tle słychać było krzyki. - Wysyłamy właśnie tam do was, na dół, ekipę z linami ratunkowymi. - Jest nas tu kilkanaścioro - powiedział Stone. - Będziecie musieli... Przerwała mu wydobywająca się z radia wrzawa nakładających się na siebie, podniesionych głosów. - Co ona tam ma?! Nitroglicerynę?! - Cofnąć się! Cofnąć! - Nie dajcie jej podejść do Paszczy, ona... Wejście do grobowca rozświetlił oślepiający błysk tysiąca słońc. Eksplozja ogłuszyła Logana, jej podmuch cisnął nim o posadzkę, a zaraz potem wszystko pociemniało i jego świat dobiegł końca.
53 Logan nie wiedział, jak długo był nieprzytomny - godzinę, cały dzień? Ale kiedy otworzył oczy i potrząsając głową, żeby ją oczyścić, uniósł się do pozycji siedzącej, uświadomił sobie, że upłynęło zaledwie kilka sekund. Grobowiec wypełniały krzyki i tupot biegających. Zapaliło się kilka małych awaryjnych lamp, zalewając komorę grobową karmazynową poświatą. Pochylający się nad nim Rush masował mu nadgarstki i próbował podnieść go na równe nogi. - Wstawaj, Jeremy - wykrztusił. - Musimy wiać. Duszący, gryzący dym zaczął wypełniać grobowiec. W powietrzu unosił się dziwny zapach: kombinacja palącej się gumy, ozonu i, co nie wróżyło niczego dobrego, metanu. - Co się dzieje?! - krzyczał histerycznie, łamiącym się głosem jeden z robotników. Miał rozciętą skroń i krwawił obficie. - Co się dzieje? Co się dzieje? Loganowi przemknęły przez myśl słowa klątwy Narmera. Każdego, kto waży się wnijść do mego grobowca, spotka pewna i szybka śmierć. Dłoń, która dotknie mojego nieśmiertelnego ciała, spłonie w nieugaszalnym ogniu. A ten, kto w swej zuchwałości przejdzie przez trzecie wrota, pojmany zostanie przez czarnego boga najgłębszej otchłani i jego członki rozrzucone zostaną po najdalszych zakątkach ziemi. - To królowa, żona Narmera - powiedział. - Niethotep. Usiłuje ratować swoją nieśmiertelność, zatapiając swój grobowiec, który ukradła mężowi. Zabijając wszystkich, którzy próbowali go ograbić; którzy mogli posunąć się do zawładnięcia koroną. To królowa z małą pomocą Jennifer Rush. I w tej chwili Logan uświadomił sobie, że tylko myśli, że nie wypowiada tych słów na głos. Ethan Rush pochylał się wciąż nad nim, ponaglając, żeby wstał. Dźwignął się z trudem z posadzki; świat wokół zakołysał się, potem powoli znieruchomiał. Rush zajrzał mu z troską w oczy, odchrząknął i pociągnął w kierunku wyjścia z grobowca. Zostawili za sobą czarny koszmar trzeciej komory, przeszli przez drugą i znaleźli się w największej, pierwszej. W Śluzie zebrał się już cały zespół, szykowali się do wydostania się na platformę. Nie było tu lampek awaryjnych, a latarki kilku ludzi już pogasły. Żółte promienie tych, które się jeszcze paliły, cięły coraz bardziej gęstniejące powietrze. Podekscytowane głosy wydobywające się z krótkofalówek zlewały się w nieprzerwaną elektroniczną wrzawę. Na platformie majaczyła samotna sylwetka Stone’a, który właśnie zaczął ustawiać ludzi w kolejkę do wejścia do pochyłego tunelu Pępowiny. Jeden ze strażników naciskał na Stone’a, żeby ten sam wspinał się na górę. Stone po chwili ustąpił
i dołączył do kolejki. Za nim ustawili się dwaj technicy. Jeden z robotników, Kowinsky, przepchnął się na przód i zaczął piąć gorączkowo, nie zważając na gniewne okrzyki Valentino, który przepuścił przed siebie wszystkich i stał na samym końcu. Przyszła kolej na Logana. Przeszedł przez grube drzwi Śluzy i znalazł się na metalowej platformie. Przed sobą miał Tinę Romero; obejrzała się, uśmiechnęła do niego blado i rozpoczęła wspinaczkę. Teraz on. Zacisnął dłoń na pierwszym uchwycie, spojrzał odruchowo w górę i... zmartwiał. Żółta rura Pępowiny - normalnie elegancko napięta - znajdowała się teraz w opłakanym stanie. Była pofałdowana i pomarszczona jak przebita opona, a w niektórych miejscach wybrzuszała się pod naporem Suddu. Grube kable biegnące Pępowiną z góry były powyrywane z zamocowań i zwisały luźno jak pęk wyprutych trzewi. Drewniane wręgi popękały w kilku miejscach i połamały się, tworząc labirynt, przez który musieli się przeciskać wspinający się przodem. Ci z Przodka zrzucili liny, ale w tym galimatiasie kabli i drewna nie na wiele to się zdało. Wysoko w górze, na końcu Pępowiny, majaczyła Paszcza. Wydawała się poczerniała i odkształcona, a jej metalowe obramowanie pogięte jakby w wyniku jakiejś potężnej eksplozji. Ale z tej odległości, w gęstym od dymu powietrzu, Logan nie miał pewności, czy dobrze widzi. Poczuł klepnięcie w ramię. - Ruszaj, stary! - usłyszał ponaglający głos Valentino. - Drap się! Sbrigati!22 Romero była już metr nad nim. Logan, zapowiedziawszy sobie, że będzie patrzył tylko na szczeble i nie zwracał uwagi na to, co w górze, zaczął się wspinać. Na granicy pola widzenia zamajaczył mu technik rozpoczynający pod nim wspinaczkę... I nagle poczuł stopę Romero ocierającą mu się o bok głowy. Zerknął odruchowo w górę i stwierdził, że Tina się zatrzymała. Kiedy chcąc nie chcąc, zrobił to samo, usłyszał ciężkie sapania i przekleństwa tych przed nimi. Wyjrzał zza Tiny i serce mu zamarło. Jakieś dwadzieścia stóp nad jego głową, blisko końca rury, jedna z drewnianych belek rozpierających, przełamana na pół, napierała ostrymi jak igły drzazgami na wybrzuszoną ścianę Pępowiny. Kiedy tak patrzył z trwożną fascynacją, drzazgi przebiły żółtą powłokę i ta się rozdarła. Rozdarcie, z początku niewielkie, szybko poszerzały napierające z zewnątrz mokradła, które natrafiwszy wreszcie na słaby punkt skwapliwie to wykorzystywały. - Nie! - wrzasnął idący przodem Kowinsky. - Jezu, nie! I nagle, z dziwnym odgłosem ni to westchnienia, ni pisku, ściana ustąpiła i do
Pępowiny chlusnął Sudd. Runął na nich z góry obrzydliwym bluzgiem ruchomych piasków, jak woda rwąca ogrodowym szlauchem. Pod ogromnym ciśnieniem tego tsunami Pępowina zaczęła się z przerażającą szybkością, od góry do dołu, pruć i rozstępować, a przez poszerzającą się szparę wlewała się do środka i spływała w dół czarna maź. Krzyki i wrzaski tych na czele zlały się w kakofonię paniki i przerażenia. Logan instynktownie, niewiele myśląc, chwycił Tinę Romero za nogi, zeskoczył z drabiny i omijając wspinającego się za nim technika zjechał po ścianie Pępowiny w dół. Wylądował na platformie śluzy powietrznej, a Tina na nim. - Co ty wyprawiasz?! - wrzasnęła. - Zamknij oczy, Tina! - odkrzyknął. Wszystko wokół drżało jak przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi; narastający szum, podmuch śmierdzącego bagnem powietrza - i otoczyła ich mazista, dusząca, nieprzenikniona czerń.
54 Z ciemności, jakie nagle zapadły, dobiegały krzyki przerażenia i jęki bólu, a nad tym wszystkim unosił się niemal namacalny strach; kłębowisko śliskich kończyn; zimny uścisk cuchnącego szlamu, którego ciągle przybywało. Logan dopiero teraz uświadamiał sobie, że powrót na platformę śluzy powietrznej u samej podstawy Pępowiny nie miał sensu. To instynkt samozachowawczy kazał mu uciekać na ślepo przed ohydą Suddu, nie dać jej się dogonić. Znajdowali się teraz dwanaście metrów pod powierzchnią, nie mieli butli z powietrzem ani masek. Bagno szybko wypełni grobowiec, komora po komorze i... Odrzucił od siebie tę myśl. Stłumił też odruch uciekania za kilkoma innymi spanikowanymi ludźmi w głąb grobowca, bo co? Będzie potem czekał tam bezradnie, pod ścianą trzeciej komory, aż pochłonie go to gnijące plugastwo? Coś się pod nim szarpnęło; usłyszał krzyk. Zdał sobie sprawę, że to Tina Romero próbująca się wyrwać z jego objęć. Puścił ją, jedną ręką osłonił oczy przed lejącym się z góry obrzydliwym koszmarem, drugą wyciągnął z kieszeni latarkę i ją zapalił. Połamane belki spadające na spód Pępowiny utworzyły już splątany stos wznoszący się powyżej wejścia do grobowca Narmera. Czarna, płynna ohyda Suddu zmyła kogoś - jakiegoś technika - z góry. Znikł w kipieli błota, odłamków drewna i poskręcanego metalu. Przez chwilę widać było jeszcze jego zakrwawione ręce, potem i one zniknęły. Pępowina dygotała pod naporem rwącego nią bagna. Logan chciał krzyknąć do Tiny i usta wypełniła mu pacyna mułu - liczący sobie tysiące lat produkt procesu gnilnego i rozkładu. Wypluł ją z obrzydzeniem, chwycił Tinę za rękę i pokazując na wznoszącą się nad nimi górę połamanych belek, krzyknął: - Tina! Wspinaj się! Wspinaj! ··· Maszynista Frank Kowinsky miał szczęście. Kiedy Pępowina rozpruła się i do środka wdarł się Sudd, poprzedzający go technik pośliznął się, spadł z drabiny i zaplątał w kłębowisko pozrywanych kabli. Kowinsky wykorzystał jego ciało jako trampolinę i udało mu się wyskoczyć przez poszerzające się rozdarcie w żółtej rurze. Zdawał sobie sprawę, że pozostając w zrujnowanej Pępowinie, nie zdoła wspiąć się po jej szczeblach na samą górę. Powiedział mu to jeden rzut oka na ociekającą czarną mazią barykadę z połamanych belek powyżej, która blokowała dalszą drogę. Jedyny ratunek to wydostać się na zewnątrz i próbować wypłynąć na powierzchnię bagna. Był teraz wolny. Nie słyszał już wrzasków, nie musiał oglądać szamotania się
walczących o życie ludzi wewnątrz. Ale nie spodziewał się, że Sudd jest aż tak gęsty i czarny; o składzie tej strasznej zawiesiny wolał nawet nie myśleć; była gęsta jak smoła, a przy tym ziarnista jak papier ścierny, mogła go pokaleczyć, wydrapać oczy. Zacisnął powieki, ale parę ziaren już się pod nie dostało, a nie było jak ich przemyć. Nie czas się tym martwić, najważniejsze to jak najszybciej wypłynąć na powierzchnię. ··· Logan piął się, najszybciej jak potrafił, po plątaninie połamanych belek wznoszącej się aż po górną krawędź wejścia do grobowca. Unurzane w błocie drewno było czarne i śliskie. Chwila nieuwagi i mógł zjechać z powrotem na spód tego stosu. Spoglądał co rusz w dół, upewniając się, czy podąża za nim Tina. Nastąpił kolejny silny wstrząs i jęk metalu zasygnalizował, że zrujnowana rura zwana Pępowiną może lada chwila oderwać się od czoła grobowca. Krzyki, wrzaski, wołania o pomoc ucichły. Pozostało tylko ohydne kląskanie i gulgot Suddu spływającego resztkami żółtej rury, szybko wypełniającego grobowiec i podnoszącego się wokół nich. Trzymając latarkę w zębach, Logan podciągnął się na wierzchołek stosu drewna. Głową dotykał niemal obwisłego sufitu sflaczałej Pępowiny. Na tej wysokości stos belek był chwiejny i niestabilny, ale maź, która zalała już grobowiec po strop i teraz omywała mu łydki, zlepiała ten stos jak czarny klej. Przytrzymując się metalowego pylonu Śluzy, podał rękę Tinie i pomógł jej wdrapać się na wierzchołek. Ledwie ją poznawał w świetle latarki. Twarz, włosy i ubranie miała ubabrane cuchnącym błockiem, w czystości zachowały się tylko białka oczu. - I co teraz?! - zawołała. - Będziemy tu siedzieć i czekać, aż utoniemy w tym gównie?! - Nie utoniemy! - odkrzyknął Logan. Ledwie to powiedział, nastąpił kolejny silny wstrząs; przywarli do siebie, a stos drewna zadrżał i się przechylił. Logan skierował promień latarki na punkt, gdzie Pępowina łączyła się ze Śluzą. - Nasza grzęda zaraz się zawali! - powiedział. - Wtedy rób, co każę. Nie panikuj. Znajdziemy się w tym bagnie. Cokolwiek będzie się działo, trzymaj się mnie. Mocno się trzymaj. Ja będę się trzymał tego pylonu. Jest osadzony w granicie i bazalcie, nigdzie nie odpłynie. Zerwał z siebie koszulę, odpiął pasek i ściągnął spodnie. Z Tiny też zerwał bluzkę; poleciały guziki, których odpinaniem nie zawracał sobie głowy, została w samym staniku. - Zwariowałeś?! - wrzasnęła. - Ściągaj spodnie - powiedział. - Szybko. Ubrania nas obciążają. Nie damy rady
wydostać się w nich na powierzchnię. Zrozumiała. Odpięła rozporek i ściągnęła dżinsy. - Kiedy ciśnienie się wyrówna, zaczniemy się wznosić. Trzymaj się mnie. Cokolwiek się stanie, nie trać głowy. Zanim zaczniemy się wznosić, zamknij oczy. To pomoże ci zachować orientację w tej brei. - Popatrzył na stos drewna, na którego szczycie siedzieli, policzył w pamięci. - Do powierzchni mamy jakieś dziesięć metrów. Oszczędzaj siły. Oszczędzaj tlen. Dotarło? Tina milczała. Wpatrywała się w błocko, w ten gęsty, czarny koktajl, którego poziom sięgał już jej talii i wciąż się podnosił. - Tina! - wrzasnął. - Zrozumiałaś? Spojrzała na niego białkami w czarnej twarzy, zamrugała i kiwnęła głową. Logan wziął ją za rękę i ścisnął. - Trzymamy się razem - powiedział. I w tym momencie nastąpił ostateczny, katastrofalny w swych skutkach wstrząs. Rozległ się przejmujący zgrzyt metalu ustępującego pod gigantycznym naporem, sufit nad nimi rozdarł się i chlusnęło na nich czarne serce Suddu, chwytając w swe trujące objęcia. ··· Frank Kowinsky piął się rozpaczliwie ku powierzchni. Piekły go oczy, uszy i nozdrza wypełniał gęsty szlam. Mokradła zdawały się go wsysać, ściągać w dół za ubranie gigantycznymi niewidzialnymi łapskami. I w tej błotnistej czerni coś pływało - jakieś patyki, wodorosty i coś bardziej miękkiego, oślizłego; wolał nie myśleć, co to jest. Taplał się już w tym gównie dobre sześćdziesiąt sekund i zaczynało go palić w klatce piersiowej. Żałował teraz, że dając w nie nura z Pępowiny, nie wziął głębszego oddechu. Myślał wtedy, że migiem znajdzie się na powierzchni i tam zaczerpnie życiodajnego powietrza. Czyżby popełnił błąd? Może lepiej było wspinać się dalej przez piekło zrujnowanej Pępowiny? Nie, tam skazałby się na pewną śmierć. Szlam łaskotał go w kark, w plecy, pod pachami. Zdawał się docierać wszędzie - do żołądka, do krocza. I ta nieprzenikniona czerń, ta dezorientacja, gdzie jest, ile mu jeszcze zostało do powierzchni. Coś strasznego. A powietrze powoli się kończyło... Uderzył głową o coś twardego z taką siłą, że zobaczył gwiazdy w zamkniętych oczach. Ale to go trochę otrzeźwiło, stłumiło narastającą panikę. Najpierw pomyślał z nadzieją, że to któryś z pontonów podtrzymujących Stację. Ale pomacawszy nad sobą, stwierdził, że na drodze stanął mu kawał drewna, jakiś odłamany konar, który ugrzązł w ruchomych piaskach Suddu. Potrząsnął głową, na ile pozwalała na to otaczająca go maź,
odepchnął się od tej gałęzi i podjął wspinaczkę przez czarny koszmar. ··· Logan nie był przygotowany na jedno - na miażdżące, nieprzezwyciężone ciśnienie Suddu. Bagno napierało na niego od góry jak zimne imadło, z tyłu - wyciskało powietrze z płuc. Przez chwilę, sparaliżowany okropnym atakiem klaustrofobii, unosił się w miejscu jak owad uwięziony w żywicy, która po skrzepnięciu stanie się bursztynem. Potem, wkładając w to wszystkie siły, zawierzgał rozpaczliwie nogami i ciągnąc za sobą Tinę, ruszył poprzez tę maź w górę. Ściskał kurczowo jej doń, wyczuwając podświadomie, że jeśli się rozdzielą, zginą oboje. Zaciskał mocno powieki i usta, starał się nie zwracać uwagi na wlewające się do uszu błoto. Nos utrzymywał w czystości, co parę sekund wydmuchując przez niego małymi porcjami powietrze. Co jakiś czas wymachem wolnej ręki odgarniał z drogi gałązki i patyki unoszące się w czarnej zawiesinie, drugą ściskał dłoń Tiny. Raz zaplątał się w gnijące pędy jakiejś podwodnej rośliny. Był bliski paniki, udało mu się jednak w miarę szybko z nich wyswobodzić. W ślimaczym tempie, ale jednak zbliżali się do powierzchni. Dzięki zrzuceniu koszul i spodni ich ciała powlekły się oleistym mułem, co zmniejszało tarcie. Ale w pewnej chwili Logan wyczuł, że dłoń Tiny dygocze i drga. Kończyło się jej powietrze. Za szybko. Ile im jeszcze zostało? Pięć metrów? Trzy? Nie dało się tego określić w tym czarnym syropie. Jego ręka napotkała kolejną gałąź. Podciągnął się na niej, potem namacał stopą i odbił się wyżej. Jego też zaczynało już palić w klatce piersiowej. Drgania ręki Tiny stały się gwałtowniejsze, zachodziła obawa, że jej nie utrzyma. Jeszcze chwila, a kobieta zaczerpnie odruchowo powietrza albo straci przytomność. Nie będzie wtedy w stanie holować jej dalej bezwładnej. Już czuł, że siły go opuszczają. Opadną oboje na dno tej nieskończonej czerni i ich ciała dołączą do tych ze świty Narmera, którzy... I nagle uświadomił sobie coś dziwnego. Jego wolna ręka nie napotykała już takiego oporu. Ścisnął mocniej dłoń Tiny, przyciągnął ją do siebie, złączył nogi i resztką sił, falistym ruchem pływaka stylem motylkowym, wybił się w górę. Jego głowa poczuła ten sam luz co przed chwilą ręka - jej ruchów nie utrudniała już gęsta breja Suddu. Parskając, krztusząc się, plując błotem podciągnął za sobą Tinę. Pokryci czarną mazią, bardziej przypominający stwory z bagien niż z suchego lądu, mogli znowu oddychać. Dotarli do powierzchni. ··· Kowinsky był zdesperowany. To już dziewięćdziesiąt sekund, może nawet dwie
minuty. Był zdrowy, wysportowany, a mimo to każda komórka jego ciała domagała się na gwałt tlenu. Z jeszcze większą zaciekłością podjął walkę z błotem i szlamem. Powierzchnia musiała być już blisko... musiała. Nie dbając o ból, oczy miał teraz szeroko otwarte. Jakieś światło musiało się przebijać przez to cholerne piekło. Na pewno lada chwila rozjaśni choć trochę te ciemności, a potem jeszcze trochę, a potem... powietrze. Rozsadzało mu płuca, ale robił, co mógł, żeby nie otworzyć ust. Nie czuł już tego błota, ani smrodu, ani bagna wciskającego się w każdy otwór, każdą szczelinę, nawet w taką, o której nie wiedział nawet, że ją ma. Potrzebował powietrza. Powietrza. Boże, jakie to straszne. Gdzie jest? Dlaczego tak tu czarno? Co z tą powierzchnią? Młócąc rozpaczliwe rękami, natrafił na coś. Z wytrzeszczonymi, ale niewidzącymi nic oczami, puszczając nosem oleiste bąbelki, pomacał to coś. Ręka - ramię - głowa. Ludzkie zwłoki, świeże. A diabli z nimi. Kowinsky odepchnął trupa i podjął walkę o własne życie. Ręce znowu na coś natrafiły - tym razem coś twardego, twardego i gładkiego. Metal. No, nareszcie dotarł do Stacji! Nadzieja, która już go opuszczała, wróciła ze zdwojoną siłą. Jeszcze pięć, dziesięć sekund i byłoby po nim. Mało brakowało. Wyciągnął drugą rękę, żeby zorientować się w tych ciemnościach, przygotować do podciągnięcia i wynurzenia... I teraz stwierdził coś jeszcze. Twardy, gładki kawał metalu przechodził w inny, zakrzywiony, nabijany grubymi nitami. Co to za część Stacji? Pontony były całe gładkie, a pod modułami... Wymacał jeszcze coś, coś przymocowanego do nitowanego odcinka. Grubą, śliską tkaninę o postrzępionych brzegach, jakby bezceremonialnie od czegoś oddartą. Zrozumiał. To nie była Stacja. To była Śluza. Nie wiadomo kiedy, może po zderzeniu z tamtym kawałem drewna, stracił w tej czerni orientację, przekręciło go i popłynął z powrotem w głąb. Ku grobowcowi. Nie. Nie. Nie może być. Pewnie ma halucynacje. To panika - panika i brak tlenu. Zignoruje tę iluzję, podciągnie się i odetchnie słodkim, słodziutkim powietrzem. Uchwycił się metalowego dźwigara i podciągnął na nim. Poruszał się ospale, jak mucha w smole, nic nie widział - ale co tam. Był na powierzchni. To na pewno powierzchnia. Otworzył usta... I w jednej chwili wypełniła je mieszanina błota, szlamu, jakiejś ziarnistej substancji oraz wstrętny posmak rozkładu tak starego jak najstarszy grobowiec. I pomimo odrazy Kowinsky - w akcie skrajnej desperacji - wciągnął tę mieszaninę w płuca.
55 Wyrwali się z błotnego więzienia, by trafić do krainy ognia. Logan, trzymając blisko siebie Tinę i wciągając potężnymi haustami powietrze, opływał stację. Cztery jej moduły Czerwony, Kasztanowy, Biały i chyba Żółty - płonęły. Języki ognia lizały gruby brezent i pożerały moskitiery. Ze szczególną zajadłością płomienie trawiły Czerwony, w którym mieściły się laboratoria i szpitalik - rozpiętą nad nim kopułę podświetlał od środka niesamowity, piekielny pomarańczowoczerwony blask. Z kopuły wystrzeliła nagle ogromna ognista kula, wznosząc się w kłębach czarnego dymu ku bocianiemu gniazdu. Wokół Stacji krążyło kilka cystern i jeden ze ślizgaczy wodnych, zalewając płomienie strugami wody. Ale pożar był zbyt wielki, a zapas wody ograniczony - ta z Suddu była zbyt zanieczyszczona, zapchałaby pożarnicze dysze ciśnieniowe. Logan, czując na twarzy żar bijący od płonącej Stacji, przypiekający zasychające już błocko, odwrócił głowę. Dostrzegł kilka postaci na wpół płynących, na wpół czołgających się ku stojącej w ogniu Stacji. Były tak samo jak on oblepione brązowoczarnym błotem i trudno było stwierdzić, kto to, ale wydało mu się, że rozpoznaje wśród nich Stone’a i Ethana Rusha. Kierowali się do modułu Zielonego, gdzie znajdował się Dział Konserwacji i przystań ryczące piekło jeszcze tam nie dotarło. Podtrzymując wciąż wyczerpaną Tinę, popłynął za nimi. Jeden ze skuterów wodnych krążących wokół pożaru dostrzegł ich i podpłynął. Kierujący nim mężczyzna wciągnął na tył skutera najpierw Tinę, potem Logana, zawrócił i wziął kurs na moduł Zielony. W marinie Logan podziękował mężczyźnie i pomógł Tinie zejść ze skutera na pomost. Był w samych slipkach, ale powłoka z błota upodabniała go do kosmonauty w skafandrze. W marinie panował ledwie kontrolowany chaos. Uszy puchły od wywrzaskiwanych komend, wycia alarmów i ryku silników. W powietrzu unosił się gryzący dym. Z innych części Stacji zbiegali się tutaj technicy, laboranci, robotnicy, a nawet kucharze. Wielu miało okopcone twarze i ubrania, znosili dokumenty, artykuły żywnościowe i tyle cennych artefaktów z grobowca, ile udało się ocalić. Logan naliczył kilkanaście pojemników na znaleziska zwalonych byle jak pod jedną ze ścian. W kącie stała nawet przechylona trochę na bok szuflada z chłodni z mumią Narmera - nie, mumią Niethotep, przypomniał sobie. Obiekty ładowano pośpiesznie na wielki ślizgacz wodny przycumowany do nabrzeża. Przy trapie stał Plowright, starszy pilot, i kierował załadunkiem. Kilkoro ludzi w ubraniach ochronnych wybiegało właśnie z mariny, kierując się w głąb Stacji, pewnie szukać maruderów. Mężczyzna w fartuchu laboratoryjnym, niosący
niebieski pojemnik na znaleziska, potknął się o zwój liny, padł na kolana i wypuścił pojemnik z rąk. Wieko odskoczyło i z pojemnika wysypały się klejnoty, pierścienie, ozdoby i małe złote statuetki, każdy egzemplarz w zaklejonej torebce opatrzonej drukowaną etykietą. Podbiegł tam Porter Stone i niezbornymi ruchami zaczął wrzucać torebki z powrotem do pojemnika. Był wciąż pokryty błotem. Po policzkach spływał mu pot, a może łzy, żłobiąc w czarnej masce białe bruzdy. Logan rozejrzał się i dostrzegł Valentino rozmawiającego z ożywieniem z grupką ochroniarzy. Podszedł do nich. Kątem oka zauważył zbliżającego się Ethana Rusha. Rush, Stone, Valentino - przynajmniej jeszcze tym trzem udało się wydostać z grobowca. - Ile ofiar śmiertelnych? - spytali jednym głosem Logan i Rush, zwracając się do Valentino. Główny inżynier spojrzał na nich. Z mięsistej twarzy ściekało mu błoto. - Nie wiedzą dokładnie. Piętnaście, może dwadzieścia. Wszyscy w pożarze. Ktoś rzucił Loganowi fartuch; Logan włożył go i związał paskiem. - Eksplozje następowały jedna po drugiej - mówił jeden z ludzi Valentino. - Pod modułami zebrał się metan i doszło do zapłonu. - Co się właściwie stało z instalacją metanu? - spytał Logan. - Ktoś poodkręcał zawory nadmiarowe - powiedział mężczyzna. - Nie można zakręcić tych zaworów z powrotem? - spytał Rush. Valentino pokręcił głową. - Za późno. Znajdują się w Czerwonym i Białym, a tam szaleje teraz piekło. Ściana ognia zbliża się do przetwornika i zbiornika. Mamy cztery albo pięć minut na ewakuację. - Jak to się stało? - spytał Logan, chociaż znał już odpowiedź. - Pewności nie ma - powiedział jeden z ludzi Valentino. - Ale wszystko wskazuje na panią Rush. - Na Jennifer? - wykrztusił Rush. - Zjawiła się w Przodku, kiedy byliście w trzeciej komorze. Miała dwa kanistry nitro. Jeden wrzuciła do Pępowiny. Drugi ma wciąż przy sobie. - To znaczy, że ona nadal tam jest? - spytał Logan. - Przy Paszczy? - Terroryzuje wszystkich tym drugim kanistrem - odparł mężczyzna. - Wydaję swojemu ostatniemu zespołowi rozkaz wycofania się - zadecydował Valentino. - Musimy się natychmiast ewakuować. Kobieta oszalała. - Tu zwrócił się do Rusha. - Scusi! Ale Rusha już tam nie było. Biegł kładką w kierunku modułu Żółtego.
- Ethan! - zawołał za nim Logan. Doktor, przedzierając się przez tłum wlewający się do mariny, nawet się nie obejrzał. Do mariny, jakby przyznając się do klęski poniesionej w walce z pożogą, wpływał drugi wielki ślizgacz wodny. Ludzie zaczęli się ustawiać wzdłuż nabrzeża, każdy z tyloma bezcennymi antykami, ile mógł unieść. Część mniejszych jednostek wyładowana ludźmi i artefaktami odpływała już od Stacji, kierując się na północ. Logan się obejrzał. Stała za nim Tina. Ona też miała już na sobie fartuch laboratoryjny. - Zaraz wracam - rzucił do niej. Złapała go za rękę. - Nie! - krzyknęła z przerażeniem w oczach. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Wsiadaj na któryś ze ślizgaczy - powiedział. - Za chwilę jestem z powrotem. Odwrócił się, wyrwał krótkofalówkę jednemu z ludzi Valentino i pobiegł kładką za Rushem.
56 Mijał opuszczone biura, gabinety i magazyny modułu Zielonego. Stąd chyba już wszyscy się ewakuowali; korytarze świeciły pustkami. Po dwóch minutach zbiegał z kładki prowadzącej do modułu Żółtego. Jeszcze chwila i był w Przodku. Zatrzymał się. Ogromna hala wyglądała tak, jakby przeszło przez nią tornado. Stelaże na aparaturę były poprzewracane, na betonie leżały specjalistyczne przyrządy najnowszej generacji. Przewody i kable zasilające rozciągnięte po posadzce były poczerniałe i nadpalone, niektóre iskrzyły. A sama Paszcza pośrodku pomieszczenia przypominała dymiącą ruinę; poskręcany metal, rozerwane i poczerniałe szczątki górnego pierścienia Pępowiny upamiętniały eksplozję, która doprowadziła do fiaska ostatniego zejścia do trzeciej komory. Przy Paszczy stała Jennifer Rush w porwanej szpitalnej koszuli, z włosami w nieładzie. W ręku trzymała mały czerwony kanister z nitrogliceryną. Ethan Rush stał z wyciągniętymi błagalnie rękoma trzy kroki przed nią. - Jennifer - mówił. - Proszę cię. To ja, Ethan. Jennifer Rush patrzyła na niego podkrążonymi, zamglonymi oczami. Logan chciał tam podejść, ale Rush dał mu znak, żeby się nie zbliżał. - Wszystko już w porządku, Jennifer. Odstaw ten kanister i chodź ze mną. Zamrugała. - Niewierny - wysyczała. Logana przeszedł dreszcz. Rozpoznał ten głos - był to ten sam chropawy, suchy, beznamiętny głos, który słyszał podczas dwóch przejść, w jakich uczestniczył. Wyczuł wrogą obecność, tę samą, co podczas pożaru generatora i kilka razy później. Serce zaczęło walić mu jak młot. - Kochanie - mówił Rush - chodź ze mną. Proszę cię. Wszystko będzie dobrze. Postąpił krok i zatrzymał się, kiedy Jennifer uniosła kanister. - Przeszliście przez trzecie wrota - powiedziała tym samym strasznym głosem. - Teraz spłoniecie w nieugaszalnym ogniu. A mój grobowiec zostanie zapieczętowany na nowo - po wsze czasy. - Cofnęła się z wyciągniętą ręką ku Paszczy, tak jakby zamierzała wrzucić do niej kanister. Zapiszczało radio Logana. Wycofał się do wejścia i uniósł je do ust. - Logan, słucham. - Logan! - Rozległ się piskliwy głos Valentino. - Wracaj tu! Natychmiast tu wracaj! Odwołałem wszystkie ekipy ratownicze. Pożar dotarł do centralnego przetwornika, główny
zbiornik zaraz wyleci w powietrze! Logan opuścił radio. - Ethan - powiedział najspokojniej, jak potrafił. - Ethan, musimy wracać. - Nie! - powiedział doktor, nie oglądając się. - Nie zostawię jej. Nie dopuszczę, żeby drugi raz umarła! - Logan! - rozległ się znowu ponaglający głos Valentino. - Za minutę ten zbiornik wybuchnie! Ostatnie łodzie odpływają...! Logan wyłączył radio. - Wasza wysokość - powiedział, zwracając się do Jennifer Rush. - Pani pozwoli z nami. Spojrzała na niego podkrążonymi oczami, jakby dopiero teraz go zobaczyła. - Może pani opuścić już to miejsce - ciągnął Logan. - Jest pani wolna. Wygrała pani. Jennifer zachwiała się. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności i wątpliwości. Zamrugała, patrząc wciąż na Logana. - On ma rację, Jen - odezwał się Rush. - Chodźmy. Odsuń się od tej dziury. I podszedł do niej z wyciągniętymi ramionami. Jennifer spojrzała znowu na swojego męża i dziwny uśmiech rozciągnął jej usta. - Otchłań! - krzyknęła donośnym, gromkim głosem. - Pojmany zostanie przez czarnego boga najgłębszej otchłani! I jego członki rozrzucone zostaną po najdalszych zakątkach ziemi! - I wydając z siebie ni to okrzyk zwycięstwa, ni szloch rozpaczy, rzuciła kanistrem z nitrogliceryną o betonową posadzkę między sobą, a mężem. Logan chciał się rzucić do ucieczki, ale siła eksplozji powaliła go na kolana. Poczuł, jak po plecach spływa mu coś miękkiego. - O nie - mruknął. Podźwignął się na równe nogi i nie oglądając się za siebie, przebiegł, najszybciej jak potrafił, przez kładkę, a potem przez zrujnowane, zadymione korytarze modułu Zielonego. Marina, dziesięć minut temu rojąca się od ludzi, była teraz pusta. Na pomostach i nabrzeżach leżały porozrzucane papirusy, skarabeusze, statuetki, pojemniki, złote figurki, monety, klejnoty, wydruki, rozbite skrzynie - wiele z tego bezcennych. Ponad narastający ryk płomieni wzbił się inny - syreny okrętowej. Od mola odbijała właśnie łódź cysterna. Inne jednostki, z dwoma ślizgaczami wodnymi włącznie, oddalały się już od Stacji przez Sudd z największą szybkością, na jaką pozwalały mokradła. Syrena cysterny znowu ryknęła. Logan odwrócił się i pognał w kierunku najdalszego mola mariny. Po drodze schylił się, zgarnął w biegu kilka z leżących na ziemi artefaktów
i wepchnął je do kieszeni fartucha. Dopadłszy do mola, zeskoczył z niego na rufę cysterny. Łódź odbiła od pomostu i popłynęła w ślad za karawaną wycofujących się jednostek. - Dzięki - wysapał Logan. - Schyl pan lepiej głowę - poradził mu sternik. Logan zeskoczył do ładowni, małej klitki, w której ledwie się mieściło kilka kamizelek ratunkowych i zapasowy kanister z benzyną. Zaraz potem - z potężnym hukiem zarezerwowanym chyba dla Armagedonu i tylko Armagedonu, który wstrząsnął mokradłami, a kto wie, czy nie całym wszechświatem - Stacja za nimi wyleciała w powietrze.
57 Dzień miał się ku końcowi. Flotylla stateczków wszelkiej maści zostawiła wreszcie za sobą piekło Suddu i zmierzała na północ, ku kataraktom w górnym biegu Nilu. Czy będą próbowali je pokonać i płynąć dalej w głąb Egiptu rzeką, czy przybiją wcześniej do brzegu i przesiądą się na ciężarówki albo do samolotu? Logan nie wiedział i mało go to obchodziło. Po przesiadce z łodzi cysterny na jeden z wielkich ślizgaczy wodnych, owinięty w szorstki marynarski koc spędzał czas, wpatrując się ponuro, niewidzącym wzrokiem, w przesuwający się za iluminatorem krajobraz. Nastroje na pokładzie były podobne: szok, smutek, niepewność. Ludzie zbierali się w małe grupki, rozmawiali przyciszonymi głosami, pocieszali się wzajemnie. Słońce już zachodziło, kiedy Logan wreszcie wstał i odrzuciwszy koc, wyszedł na pokład. Od czasu ewakuacji nie obejrzał się ani razu na pogorzelisko, które za sobą zostawiali, nie obejrzał się i teraz. W zatłoczonym kambuzie na dziobie ślizgacza można było dostać kawę z ekspresu. Maszynę otaczali półkolem Valentino i kilku jego ludzi. Valentino powitał go skinieniem głowy i bez słowa podał małą czarną. Z filiżanką w ręku Logan przeszedł na rufę i wspiął się na górny pokład. Zastał tam Tinę Romero. Siedziała na składanym krzesełku owinięta w koc. Obmyła się już, ale w jej włosach pozostały jeszcze grudki zaschniętego błota. Usiadł obok, podał jej kawę. Uśmiechnęła się i upiła łyczek. Logan wyjął z kieszeni fartucha garść przedmiotów, które pod wpływem impulsu zgarnął z pomostu mariny, uciekając przed pożarem. Dopiero teraz sobie o nich przypomniał. W promieniach zachodzącego słońca na jego dłoni zalśniły karneole i rubiny. Czy zabrał je po prostu na pamiątkę tej pechowej i fatalnej w skutkach ekspedycji, czy powodowało nim coś głębszego, bardziej atawistycznego - coś, co miało związek ze śmiercią Ethana i Jennifer Rushów? Tina spojrzała na artefakty. Jej oczy, smutne i nieobecne, trochę pojaśniały. Pogrzebała palcami w tej drobnicy i wybrała z niej mały fajansowy amulet. Uniosła go pod światło. Było to oko widziane, jak w całej sztuce starożytnego Egiptu, z przodu, nie z profilu, otoczone od góry i od dołu ozdobnymi ornamentami. - Udżat - powiedziała; jej głos utonął niemal we wrzaskach wodnego ptactwa. - Udżat? - Według legendy pewnego dnia, kiedy Horus spał, Set - w owym czasie jego wielki wróg - wyłupił mu jedno oko. Obudziwszy się, Horus poszedł do Izydy, swojej matki,
i poprosił ją o drugie. Dała mu właśnie to - udżat, inaczej uzdrowione oko. Podobno ma magiczną moc. - Wpatrywała się w amulet. - Pochodzi pewnie z mumii Niethotep. - Skąd wiesz? - Kapłani wsuwali oczy udżat między zwoje bandaży zmumifikowanych zwłok, żeby zapewnić im magiczną ochronę. - Pokazała coś na obrzeżu. Logan nachylił się. Były tam wygrawerowane dwa wizerunki - suma i dłuta. - Narmer - mruknął. - Przywłaszczyła sobie nawet to - westchnęła Tina, kręcąc głową i oddając mu artefakt. - Zatrzymaj go sobie - powiedział. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu. - Jak myślisz, co teraz zrobi Stone i co go czeka? - zapytał w końcu Logan. Ostatni raz widział lidera ekspedycji w marinie. Tina spojrzała na niego. - W związku z tym wszystkim? Spadnie na cztery łapy. Jak zawsze. Ma do opowiedzenia interesującą historię - o ile ktoś będzie chciał go słuchać. Ale przynajmniej udało nam się wydobyć i ocalić sporo co ważniejszych przedmiotów. - Wydobyć? Myślałem, że tego słowa nie ma w twoim słowniku. Uśmiechnęła się smutno. - Zazwyczaj. Ale tutaj nie mieliśmy wyboru. Odkrycie było po prostu zbyt doniosłe, żeby pozostawić je płomieniom - zwłaszcza tę masę papirusów. Zawierają bezcenne informacje - chociaż rodzą więcej pytań, niż przynoszą odpowiedzi. - Na przykład, jak to możliwe, że Narmer aż tak wyprzedził swoje czasy. - Właśnie. Dlaczego okazuje się, że tyle ceremonii, tyle dziedzin sztuki, tyle wierzeń, których powstanie datowaliśmy na późniejsze wieki, miało swój początek już za jego panowania? I co się z nimi potem stało? Dlaczego na tak długo zostały zarzucone? - Na to ostatnie pytanie znam chyba odpowiedź - powiedział Logan i wskazał na oko udżat, które ściskała w dłoni. Tina kiwnęła głową. - Nie muszę się obawiać braku zajęcia. Lata badań przede mną. Zamilkli. Słońce zniżało się, by w końcu skryć się za horyzontem. Pierwsza odezwała się Tina. - Dlaczego ona to zrobiła? - spytała cicho. - Co wstąpiło w Jennifer Rush? Logan spojrzał na nią w zapadającym zmroku. Przez chwilę milczał. Odpowiedź na to
pytanie układał sobie podświadomie w głowie przez całą podróż w dół rzeki. Odpowiedź wygodną, wyważoną. - Jennifer miała pewne problemy psychologiczne - zaczął. - Rush nikomu o tym nie mówił. Przeczuwał, że ze swoimi wyjątkowymi zdolnościami, które zaczęła przejawiać po doświadczeniu śmierci, może się przydać ekspedycji, a jednocześnie, biorąc w niej udział, tych problemów się pozbędzie. - Już prędzej przyniesie rozgłos jego ukochanemu Centrum - zauważyła z przekąsem Tina. - Nie - zaoponował Logan. - Nie sadzę, by on kiedykolwiek myślał w tych kategoriach. Troszczył się o nią - bardzo się troszczył. Ale wydaje mi się, że znaczenie, jakie przywiązywał do swoich badań, trochę go zaślepiło. Nie dostrzegał, albo nie chciał dostrzec, negatywnego wpływu, jaki te przejścia mają na Jennifer. - No to musiał być ślepy jak kret. Ja zauważyłam to, będąc pierwszy i ostatni raz świadkiem jej przejścia. Skoro Ethan wiedział, że ona jest niezrównoważona emocjonalnie, nie powinien jej przymuszać do poddawania się tego rodzaju eksperymentom, i to po wielokroć. Zwłaszcza po traumie, jaką kiedyś przeszła, pozostając przez czternaście minut w stanie śmierci klinicznej. Nic dziwnego, że w końcu uwierzyła, że opętał ją duch nieżyjącej osoby. Logan milczał. Tina odetchnęła głęboko. - Kiedy patrzyliśmy wtedy, jak Ethan wprowadza ją w stan hipnozy, zadaje te pytania... zastanawiałam się mimowolnie: Co ona musi czuć, kiedy wraca? Biedna Jennifer. Logan nadal milczał. Wspominał wcześniejszą rozmowę z Ethanem Rushem. Myślałem o tym, co mi powiedziałeś - przyznał wtedy doktor. - Że mózg Jennifer tyle czasu pozostawał w stanie śmierci klinicznej - że jej doświadczenie śmierci tak się przedłużało - iż w wyniku tego mogła utracić swoją... swoją duszę. Czternaście minut... - Kiedy wraca? - odezwał się w końcu. - Nie wiadomo, co w ogóle wracało. - Ale powiedział to tak cicho, że zagłuszyło go dudnienie silnika i plusk fal.
Od autora Chociaż zbierając materiały do Grobowca, korzystałem z rzetelnych źródeł, egiptolodzy zauważą, że zmieniłem niektóre daty, rytuały, wierzenia i wiele innych aspektów historii starożytnego Egiptu - zarówno ogólnych, jak i szczegółowych. Uczyniłem to na potrzeby tej powieści. Zmieniłem również niektóre geograficzne i polityczne informacje dotyczące mokradeł, upodabniając je do nieziemskiej krainy tak wyraziście opisanej przez Alana Mooreheada w Białym Nilu. Tak czy inaczej, Grobowiec to fikcja literacka i wszystkie postaci, zdarzenia oraz szczegóły są w nich od początku do końca zmyślone. W pracy nad tą powieścią pomagało mi wiele osób. Chcę podziękować zwłaszcza obdarzonemu anielską cierpliwością i entuzjastycznie nastawionemu Jasonowi Kaufmanowi, jak również Robowi Bloomowi, Douglasowi Prestonowi, Gregowi Tearowi i Ericowi Simonoffowi.
1
Autor Moby Dicka.
2
NDE - ang. Near Death Experience.
3
13. dzielnica Paryża.
4
W mitologii skandynawskiej Draugen to „ten, który chodzi po śmierci”, czyli „żywy
5
Bytów nie należy mnożyć ponad konieczność.
6
Polskie wydanie to Nad Nilem Błękitnym i Białym, tłum. Jerzy Schwakopf, PIW,
trup”.
Warszawa 1985. Są to połączone dwie książki autorstwa Alana Mooreheada White Nile i Blue Nile. 7
Maszyna do wygładzania tafli lodu na lodowisku.
8
Zapasowy drugi stopień automatu oddechowego stosowany w nurkowaniu.
9
Skrót od Tutanchamona.
10
Może będziemy jeszcze kiedy wesoło to wspominać.
11
Niech to szlag.
12
Flaxman Low - psycholog okultysta.
13
Młot na czarownice.
14
Hipnotyzer z powieści George’a du Mauriera Trilby.
15
Figurki grobowe.
16
Dusza.
17
Przygoda.
18
Od niemieckiego „efekt kompletnego pola” - zjawisko percepcji wizualnej
wywoływane wskutek długiego wpatrywania się w jednokolorową planszę, co sprawia, że z czasem zaczynamy widzieć na czarno - pozorna ślepota. 19
Egipski bóg ziemi, ojciec Ozyrysa i Izydy.
20
Urny grobowe.
21
Dusza ludzka, jedna z kilku posiadanych przez człowieka. W sztuce przedstawiana
jako ptak z ludzką głową. 22
Pośpiesz się.