Maxime Chattam Plugawy spisek Nastrój, w jakim pisze się i czyta książkę, jest niemal tak samo ważny, jak zawarte w niej słowa, dlatego tworząc tę his...
16 downloads
21 Views
2MB Size
Maxime Chattam
Plugawy spisek
Nastrój, w jakim pisze się i czyta książkę, jest niemal tak samo ważny, jak zawarte w niej słowa, dlatego tworząc tę historię, otaczałem się dźwiękami muzyki. Oto utwory najbardziej w niej obecne - szczerze Wam je polecam do lektury niniejszej powieści: Marc Streitenfeld, Prometheus
ten sam Marc Streitenfeld, The Grey
Howard Shore, Milczenie owiec
Faustine, mojej żonie. Pisanie tak mrocznej opowieści jest niczym rejs
pod ciemnym niebem, badanie stref dyskomfortu. Żeby lepiej zrozumieć. Człowieka i cywilizację. To, co w nas najgorsze. Żeby lepiej kochać całą resztę. Podczas tych poszukiwań była ona gwiazdą błyszczącą nad moją głową. Codziennie wskazywała mi drogę, bym wracał cały i zdrów do właściwego portu, i bym się nie gubił. Mojej gwieździe, która prowadzi mnie przez otchłanie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ON
1 Człowiek to tylko przechodzień. Oto, co zdawała się mówić góra. Kolosalna grań wystrzeliwała ze skały, wysoka na tysiąc metrów, szara, pokryta siecią białych żłobień, z których przy każdym porywie wiatru wzlatywały w górę spirale pyłu, oszałamiające wzniesienie dominujące nad doliną, osłaniające miasteczko La Giettaz stałym cieniem, niewzruszone wobec potęgi odwiecznego słońca. Okazała góra przytłaczała krajobraz od milionów lat i będzie nad nim dominować jeszcze przez co najmniej tyle samo czasu. Miasteczko wciśnięte pomiędzy dwie fałdy gigantycznej bryły skalnej składało się z maleńkich domków z cegieł, desek i dachówek pokrywających chwiejne chatki, skromnych budowli łatanych wysuszoną gliną i wiązkami chrustu, wiecznie zagrożonych podczas burzy, poniewieranych przez zimę i każdy gwałtowniejszy wiatr. Tutaj krajobraz całym sobą przypominał człowiekowi, że zaledwie przechodzi on po skorupie Ziemi. Że jest tylko dość uporczywym robakiem, którego wkrótce będzie można zidentyfikować wyłącznie po skamielinach jego cywilizacji. Góra za to nie odczuje niemal wcale tej krótkiej obecności u swego podnóża. Tymczasem człowiek odcisnął delikatny przejściowy ślad na spokojnej masie, ciemną nitkę widoczną w świetle poranka, starannie ułożoną na zboczach wstążkę smoły, która wiła się od miasteczka aż do połowy wysokości wzniesienia. Alexis Timée prowadził nachylony nad kierownicą, czubki palców ledwo wystawały spod rękawów puchowej kurtki. Ogrzewanie w wypożyczonym samochodzie nie działało. Wielki szal otulający jego szyję przypominał węża usiłującego udusić swoją ofiarę. Z każdym wydechem rodziła się przelotna chimera i rozpraszała natychmiast we wnętrzu auta. Alexis nie lubił jazdy w górach. A trasa przez Alpy, szczerze mówiąc, nie należała do najłatwiejszych. Mała corsa zwolniła przed ostrym zakrętem, a następnie rozpędziła się, żeby pokonać wzniesienie, pnąc się po zakosach drogi. Alexis jechał dość szybko, silnik wył, gdyż kierowca późno zmieniał biegi, chcąc zostawić La Giettaz jak najdalej za sobą. Na szczęście na tej wysokości nie leżał śnieg, jeszcze nie: był początek października. Alexis rzucił okiem na tekturową kopertę ślizgającą się na zakrętach po fotelu pasażera. Symbol *e został nakreślony ręcznie czarnym grubym pisakiem na czerwonej
kopercie. Czerwonej jak krew, pomyślał natychmiast Alexis. To nie moment, żeby o tym myśleć! Powinien raczej skupić się na drodze. Wjazd na farmę musi się znajdować już niedaleko, o ile wskazówki mieszkańców miasteczka były prawidłowe. Nieco wyżej, w połowie zakrętu, widniała drewniana, zniszczona przez niepogodę tabliczka wskazująca na odbiegającą w bok drogę między świerkami. Dało się na niej jeszcze odczytać napis „La Mongette”. Alexis dotarł już prawie do celu. Corsa zatrzęsła się, wjeżdżając w wypełnione kamieniami koleiny, i ruszyła przesieką lasu przytulonego do zbocza góry, by wkrótce dotrzeć na niewielką polanę, na której stała stara kamienna farma. Alexis minął stajnię i zaparkował auto obok przedpotopowego jeepa. Zanim wysiadł, rozejrzał się po okolicy. Przede wszystkim spokój. Wiatr nie poruszał nawet olbrzymimi gałęziami iglaków. Ani śladu życia. Ogromna kawka usiadła gwałtownie na masce samochodu - Alexis aż podskoczył. Ptak zrobił dwa kroki z rozwartym dziobem i odwróciwszy głowę, spoglądał czarnymi paciorkami oczu na młodego człowieka. Para wydobywająca się z ust żandarma zdawała się przyciągać jego uwagę. Po chwili, równie niespodziewanie jak się pojawił, ptak odleciał na wysoką gałąź. Alexis sięgnął po czerwoną kopertę i wysiadł. Otoczył go chłód. Z komina farmy buchał gęsty dym. Przynajmniej nie pocałuje klamki. Dostrzegł ruch firanki w oknie i po chwili naprzeciw wyszedł mężczyzna. Zbliżający się do pięćdziesiątki, łysy, o niemal przeźroczystych oczach, szarych, wpadających w zieleń: Alexis rozpoznał go natychmiast. Richard Mikelis. Był o dziwo o wiele bardziej postawny niż wskazywałyby na to zdjęcia. Przypominał drwala. - Pan w sprawie lekcji matematyki? - spytał spokojnym, niskim i głębokim głosem, jak gdyby ten dobywał się z wnętrza ziemi. - Proszę? - zmieszał się Alexis. - Lekcje dla Sachy, mojej córki, to pan? Uświadamiając sobie, że jest w cywilu, Alexis pokręcił łagodnie głową i wyciągnął
rękę. Mikelis ujął ją w swoją stwardniałą dłoń o szczupłych palcach, które jednak mogłyby miażdżyć kości. - Adiutant Alexis Timée, żandarm wydziału śledczego w Paryżu. Czy zechciałby mi pan poświęcić chwilę? Mikelis nagle zesztywniał, a jego spojrzenie się wyostrzyło. Wbił wzrok w oczy młodego żandarma i ten ostatni odniósł nieprzyjemne wrażenie, jakby unieruchomił go rzeźniczy hak. Hipnotyzujący. Richard Mikelis emanował magnetyzmem. - Chodzi o moją żonę? - spytał, nie mrugnąwszy nawet powieką. - Nie, nie, to nic osobistego, zapewniam pana. To trochę... skomplikowane, czy mógłbym wejść i wszystko panu przedstawić? - Wie pan, że nie współpracuję już z policją ani żandarmerią, prawda? - Tak mi powiedziano. - Więc co pan tu robi? - Muszę z panem porozmawiać. Richard Mikelis skrzyżował ręce na piersiach, aż pod napiętym materiałem zarysowała się potężna muskulatura. Miał na sobie tylko koszulkę i wełniany sweter, ale wydawało się, że nie marznie. - Przyjechałem specjalnie z Paryża, żeby się z panem zobaczyć - nalegał Alexis. - Nie udzielam konsultacji, mógł pan zadzwonić, zaoszczędziłby pan sobie czasu. Przykro mi. - Wiedziałem, że przez telefon mi pan odmówi, dlatego przywiozłem to. Alexis uniósł przed sobą czerwoną kopertę. Otoczone szarozieloną tęczówką źrenice zatrzymały się na teczce z aktami. - Chyba pan nie rozumie, młody człowieku: jestem na emeryturze. - Jest pan najlepszym kryminologiem w kraju, być może w całej Europie. Potrzebuję pańskiej opinii, to ważne. Proszę mi wierzyć, że nie zawracałbym panu głowy, gdyby tak nie było. Proszę mi tylko pozwolić przedstawić panu zawartość tej teczki. Richard Mikelis wziął głęboki oddech, nie kryjąc już zniecierpliwienia. - Wkurza mnie pan, chłopcze. Nie praktykuję już, traci pan czas. Mikelis odwrócił się na pięcie i zamierzał odejść, gdy Alexis zawołał: - Wiem, że zrezygnował pan ze względu na bliskich, żeby poświęcić się rodzinie, ale jesteśmy bezradni! Potrzebujemy zewnętrznej opinii, to poważna sprawa! Tylko kilka minut, nie proszę, żeby pan wrócił do służby, chodzi mi tylko o pańską ocenę sytuacji...
Mikelis znieruchomiał, odwrócił się, by ponownie spojrzeć na Alexisa: - Nie wydaje się opinii w ciągu kilku minut, to tak nie działa. - Mogę zostawić panu te dokumenty do przeczytania, na jak długo pan sobie zażyczy. Może się pan ze mną skon... Mikelis uniósł rękę, jakby chcąc go powstrzymać: - Przeszedłem na emeryturę, bo ta praca zżera od wewnątrz. Bo żeby zrozumieć przemoc, trzeba ją dopuścić do siebie, a ona łagodnie się rozprzestrzenia, skaża system myślenia, plami uczucia, zabarwia fantazje, to prawdziwe gówno, rozumie pan? Nie chcę wychowywać dzieci, mając to w głowie. Alexis skinął głową z powagą. - Przemoc jest zaraźliwa - rzekł. - W taki czy inny sposób. Mikelis przyjrzał mu się uważnie: jego przejrzyste, niezamącone spojrzenie wywoływało uczucie dyskomfortu. - Owszem, jest zaraźliwa - przyznał cicho. Żandarm potrząsnął teczką. - O to właśnie chodzi. Stoimy w obliczu epidemii. Nowego typu. A pan jest jedynym ekspertem, który może nam pomóc. - Nie, nie jestem jedynym, niech się pan lepiej doinformuje, młody człowieku. W przeciwieństwie do mnie, wielu z rozkoszą panu pomoże. - Okażą się równie bezradni jak my. Mikelis westchnął, zmęczony rozmową. - To naprawdę poważna sprawa - nalegał Alexis, zrozpaczony. - Dlaczego sądzi pan, że jestem bardziej kompetentny niż ktoś inny? - Znam pańską przeszłość. Pańskie ekspertyzy. Jest pan najlepszy. Jest pan nie tylko biblią wiedzy kryminalistycznej, ale czuje pan zbrodnię, potrafi pan ją zrozumieć, zna pan jej język. Czytałem wszystko na pana temat. To ja przekonałem pułkownika, żeby pozwolił mi zwrócić się do pana o pomoc. - Schlebianie mi na nic się tu zda, przykro mi. - Liczę na pańską ciekawość - dodał szybko Alexis. - Jestem pewien, że nigdy nie widział pan tego, co mam do pokazania. Był rozgorączkowany, jego głosowi brakowało pewności. Zebrał siły, wziął głęboki oddech i dodał: - Nie pobłądziliśmy dlatego, że to coś, czego nikt jeszcze nie widział, ale dlatego, że to nas przerosło.
Mikelis przechylił głowę, zaciekawiony. Milczał dłuższą chwilę. Kawka przyglądała się całej scenie, siedząc na gałęzi. Zaskrzeczała prześmiewczo, po czym odleciała w kierunku doliny. - Żeby aż żandarmeria czuła się bezsilna! Naprawdę musicie być w niezłych tarapatach - rzekł wreszcie Mikelis. - Żona przyjedzie na obiad, chcę, żeby pan wyjechał przed jej powrotem. Odsunął się, wskazując drzwi domu. - Ma pan niecałą godzinę.
2 Richard Mikelis postawił dwie filiżanki z gorącą kawą na biało-czerwonej kraciastej ceracie. W kominku trzaskał ogień, a w kuchni unosił się zapach grzanek. Stanąwszy w progu salonu, Alexis rozejrzał się po długim pomieszczeniu umeblowanym starociami i ozdobionym licznymi zdjęciami rodzinnymi w ramkach na ścianie. Richard Mikelis z dziećmi, dziewczynką i jej młodszym braciszkiem, z ciemnowłosą kobietą o matowej cerze i długich kręconych włosach. Byli wszędzie. Na nartach, na plaży, w Disneylandzie, w lesie, podczas uroczystości rodzinnych - dziesiątki ujęć mających utrwalić chwile szczęścia. - To moje totemy - powiedział Mikelis za jego plecami. - Proszę? - Patrzy pan na te wszystkie zdjęcia? To są moje totemy. Mają mnie chronić przed złymi duchami. To mój kokon, moje gniazdo. Niech pan siada. Podsunął żandarmowi filiżankę z kawą. - Dobrze tu chyba panu. - Nie żałuję przejścia na emeryturę - odparł natychmiast Mikelis - jeśli o to panu chodzi. Ta góra mnie uspokaja, a moja rodzina jest przy mnie. Nie chcę tu przywoływać dawnych duchów. Dlatego opowie mi pan swoją historię bardzo szybko, żeby zaspokoić moją ciekawość i żeby pański pułkownik wiedział, że pana wysłuchałem, ale że nic nie mogę dla pana zrobić. Potem zjedzie pan w głąb doliny, wsiądzie do pociągu i przekaże wiadomość ode mnie: nawet w najbardziej krytycznej sytuacji Richard Mikelis nie zdecyduje się na działanie. Słucham pana. Alexis przełknął ślinę, obejmując dłońmi gorącą filiżankę, następnie zrobił ruch w stronę czerwonej teczki, ale gospodarz przeszkodził mu stanowczym tonem: - Nie, żadnych zdjęć, żadnych raportów. Chcę usłyszeć o wszystkim z pana ust. Proszę mówić własnymi słowami. Żandarm skinął powoli głową. Wyprostował się, aż dało się słyszeć trzaskanie kręgów. Rozważał, od czego zacząć. - Niech pan zacznie od tego, co najważniejsze - poradził Mikelis, jak gdyby czytał w jego myślach. Alexis zdecydował się na chronologiczną relację wydarzeń.
- Pierwsza ofiara została znaleziona na brzegu Marny, w 77. departamencie, w pobliżu miejscowości Annet. - Pierwsza ofiara... czyli chodzi o zbrodnie seryjne? Alexis skinął głową. - To było pod koniec czerwca. Została naprawdę brzydko pokiereszowana. Nie chodzi nawet o to, że leżała w wodzie. Nie spędziła tam dużo czasu. Nosiła ślady długotrwałego brutalnego traktowania. Tortury, gwałty - komplet. Liczne ślady podduszania, nakładające się na siebie. Z początku lekarz sądowy uważał, że morderca miał trudności z uduszeniem jej, że podchodził do tego trzy lub cztery razy. Znalazł jednak również charakterystyczne ślady reanimacji: siniaki w okolicy mostkowo-żebrowej, wybroczyny w okolicy nosa itd. Najwyraźniej typ, który jej to zrobił, okaleczał ją, gwałcił i dusił do momentu, aż życie zaczynało z niej ulatywać. Po czym ją reanimował. Zrobił to kilkakrotnie, aż w końcu nie udało mu się jej odratować. Nazywała się Cl... - Bez nazwisk. Proszę mówić dalej. Alex, na chwilę wybity z rytmu, zwilżył wargi, zanim wrócił do przerwanej historii: - Drugą ofiarę znaleziono na początku sierpnia w lesie w pobliżu Port-Marly, w departamencie Yvelines. Znowu kobieta, tym razem nieco starsza, trzydzieści trzy lata. Te same obrażenia, ten sam sposób działania, ta sama chęć uduszenia i reanimowania ofiary, aż do momentu, w którym przestaje to już być możliwe. - Departament 78. nie należy do pańskiego sektora, dlaczego pan się tym zajął? - Wydział śledczy w Paryżu może od dwa tysiące dwunastego roku legalnie działać na szczeblu krajowym. Możemy przejmować akta z całego terytorium, o ile są one związane z otwartą przez nas sprawą. Tak było w tym przypadku. - W jaki sposób powiązaliście ze sobą te dwie sprawy? Ten sam podpis przestępcy? - Tak jest. Dusi ofiary za pomocą ich bielizny w trakcie gwałtu, następnie reanimuje je, znowu gwałci, i tak w kółko. W obydwu przypadkach wtargnął do domów ofiar: znaleźliśmy ślady walki, krew, spermę... Nic jednak nie wskazywało na włamanie. Stąd przezwisko, jakie mu nadaliśmy: Duch. To nie wszystko. Plecy ofiar naznacza literą. Mikelis uniósł brwi, zaskoczony. - Składa po kolei jakieś słowo? - Nie, to za każdym razem jest ta sama litera: e poprzedzone gwiazdką. W tym momencie Alexis wyciągnął z czerwonej koperty zdjęcie i przesunął je po blacie stołu w stronę kryminologa. Różowa cera, liczne pieprzyki na poziomie lędźwi.
Kawałek obrzmiałej, pokaleczonej skóry pod łopatkami, purpurowa bruzda i głęboko wytatuowany w ciele osobliwy przekaz: *e. - Dwie ofiary w ciągu niespełna czterech miesięcy - stwierdził Mikelis. - Jeśli o tego chodzi, to tak. Nie odłożywszy zdjęcia, Mikelis uniósł przeźroczyste spojrzenie na żandarma. - Jest ktoś inny? - No, chyba że sprawca cierpi na rozdwojenie osobowości. Trzy ciała znalezione na wschodzie Francji, pomiędzy lipcem a sierpniem, w ustronnych miejscach. Ten nie przetrzymuje swoich ofiar zbyt długo, zabija je sprawnie, choć różnymi metodami. Udusił tylko jedną z nich. To dzika bestia. Zwierzę. - Czyżby pierwszy zabójca nim nie był? - Jest bardziej metodyczny. Czuć, że realizuje uporządkowaną fantazję. Zabójca ze wschodu to rzeźnik. Kompletny wariat. Jego nazwaliśmy Bestią. - Pobraliście również jego DNA? - O ile w przypadku Ducha dysponujemy pozostawioną przez niego spermą, o tyle o Bestii nie wiemy nic. Być może używa prezerwatyw. Mikelis skrzywił się i zmarszczył brwi. - Ciężko wówczas mówić o szaleńcu, który nad sobą nie panuje! - Być może nie dochodzi do wytrysku... Kondom jest tylko jedną z opcji. - Lekarz sądowy nie próbował szukać śladów lubryfikantów? - To by było... trudne. Mówiąc, że to wściekła bestia, wyrażałem się łagodnie. - Mając do dyspozycji trzy ciała, musieliście znaleźć włosy łonowe tego typa, czyż nie? - Nie. Nic. Ani jednego włoska, kompletnie nic. - Coś musi po sobie zostawiać, przynajmniej w wypadku jednej z trzech zbrodni, nie może za każdym razem być czysty. - Tylko że... za każdym razem... to prawdziwy horror. Wie pan, on... on je... - No co? Co im robi? - Uważamy, że je zjada. Tym razem Mikelis zamarł na krótką chwilę z otwartymi ustami. - Dlaczego tak sądzicie? - Wskazują na to ślady po ugryzieniach. Wyrwane kawałki ciała, których nie możemy odnaleźć. Ten facet ma olbrzymią gębę. To jedyna wskazówka, jaką dysponujemy, o ile można to tak nazwać. Największe usta, jakie lekarz sądowy kiedykolwiek widział.
I wyjątkowe uzębienie. - To znaczy? Alexis przełknął ślinę, nieco zakłopotany, że musi poruszyć ten temat. - Ma ostre zęby. Jakby same kły. Kryminolog w zamyśleniu zasłonił usta wielką dłonią. Oderwał ją po chwili, żeby zapytać jak najbardziej poważnie: - Polujecie na wampira? - Chwilami się zastanawiam... - Macie tu człowieka na wpół psychotycznego, na wpół psychopatycznego. Cechuje go szaleństwo tego pierwszego i drobiazgowość drugiego, jeśli chodzi o środki ostrożności. To dość wyjątkowe, przyznaję. - Mówiłem panu. Mikelis przełknął łyk kawy i spytał: - Co łączy te dwie serie morderstw? - Trzy dziewczyny znalezione na wschodzie Francji mają również *e wyryte nożem na lewym pośladku. Mikelis milczał przez chwilę zbity z tropu, zagubiony w myślach. - Jesteście pewni, że działają inaczej, że na pewno chodzi o dwóch różnych morderców? - spytał wreszcie. - Na to wygląda. - Jakieś inne wskazówki? - Nic w przypadku pierwszego. Drugi jest mniej dokładny. Oprócz śladów po ugryzieniach, na dwóch z trzech miejsc zbrodni znaleźliśmy odciski opon samochodowych. - Zidentyfikowano model? - Ustaliliśmy rozstaw osi, promień skrętu i rodzaj opony. Zdaniem ekspertów z IRCGN*[1] to renault twingo pierwszej generacji. - Brak DNA w miejscach ugryzień? Ślina... - Nie... Trzeba przyznać, że... za każdym razem to istna rzeź. Lekarz sądowy nie był w stanie nic zrobić, wszędzie pełno krwi ofiary, a to niszczy materiał biologiczny, jeśli jest go mało. - Macie więc dwóch seryjnych morderców, którzy - z tego, co wam na razie wiadomo - rozpoczęli działalność przestępczą mniej więcej w tym samym czasie i którzy podpisują się tym samym symbolem. - Nie wiemy, czy sobie pomagają, czy się między sobą komunikują, czy też chodzi
o dwóch zboczeńców, którzy rzucili sobie wyzwanie w więzieniu, a teraz żyją z dala od siebie. Ale coś ich łączy, to prawda. - Przyjrzyjcie się amerykańskim przypadkom, takim jak Norris i Bittaker, Ottis Toole i Henry Lee Lucas, czy też bliżej nas, w Niemczech, sprawie Lewendela i Wirtza. Istnieją duety seryjnych morderców. Wiele się można z tych przykładów dowiedzieć. - Wiem. Ale tym razem być może nie działają razem, lecz równolegle. - To trzeba jeszcze udowodnić; żeby dowiedzieć się więcej, należałoby dokładnie przeanalizować akta. Alexis rzucił okiem na opasłą czerwoną kopertę. Czy powinien zrozumieć tę ostatnią uwagę jako zachętę? Mikelis słuchał uważnie, wyglądał na zaangażowanego, nadeszła pora, żeby mu powiedzieć o wszystkim. - To jeszcze nie wszystko - ciągnął dalej żandarm. - Miesiąc temu jedna z naszych jednostek specjalizująca się w walce z pedofilią trafiła na ślad zdjęć krążących po internetowych forach: gwałcone dzieciaki ze znakiem *e wymalowanym na czerwono na plecach.
Dwóch
chłopców.
Trzech
ekspertów
psychiatrów,
których
poprosiliśmy
o ekspertyzę, twierdziło, że mamy do czynienia z trzecim przestępcą: za dużo różnic i niewiele punktów wspólnych między zbrodniami na dorosłych i przestępstwami seksualnymi na tych dzieciach. Alexis zrobił pauzę, jak gdyby chcąc wzmocnić efekt, po czym dokończył beznamiętnym tonem: - Mamy więc trzech aktywnych kryminalistów, którzy w ten sam sposób podpisują swoje czyny. Mikelis wbił w niego nieprzenikniony wzrok, z jedną dłonią na zdjęciu ofiary z pieprzykami, a drugą na filiżance z letnią kawą. - Sądzi pan, że mamy do czynienia ze zorganizowaną siatką przestępczą czy tylko z obłędem byłych więźniów? - Nie mam pojęcia. Nic nie wiemy. Trop pedofilskich zdjęć się urywa, wtopiły się w setki innych w sieci, nie sposób dotrzeć do ich autora. - Jedynym łącznikiem jest ten symbol... A co z dwoma mordercami? Wysunięto już jakieś przypuszczenia? - Nadal pracujemy nad bilingami połączeń przychodzących i wychodzących z telefonów komórkowych w strefach, gdzie znaleziono ofiary, w przedziale czasu zgodnym z popełnionymi zbrodniami: dziesiątki tysięcy numerów do porównania. Analizujemy taśmy
z kamer przemysłowych, które udało nam się zdobyć w okolicy: z parkingów, banków, punktów poboru opłat w nadziei, że trafimy na jakiś znaczący element. To ogromna praca, a wyników jak na razie nie mamy. - Żadnego twingo na nagraniach z kamer przemysłowych na stacjach paliw albo przy bankomatach? - Wszystko przejrzeliśmy, nic, co by można było wykorzystać. Tym bardziej że kamer nie było wiele. Zbrodnie popełniono w okolicach wiejskich, gdzie nie umieszcza się tego typu sprzętu. - Nic w bazie próbek genetycznych? - Nie, Ducha w niej nie ma. Mamy odciski butów z lasu Dabo, znalezione w pobliżu zwłok jednej z dziewczyn. Buty wycieczkowe marki Timberland, ale nie zidentyfikowano jeszcze dokładnie modelu. Numer trzydzieści sześć, a więc sądząc po rozmiarze, nie należały do mordercy. To wszystko, co mamy. - Żadnego świadka? W ani jednym przypadku? - Nikogo. Chociaż badaliśmy sąsiedztwo, wszystkich przepytywaliśmy, nawet na okolicznych stacjach benzynowych. Nic. Goście są ostrożni. - Wyjątkowo ostrożni. Alexis skinął głową z ponurą miną. - Wiemy dobrze, co to oznacza: oni na tym nie poprzestaną. Trzeba ich szybko znaleźć, w przeciwnym razie wkrótce będziemy mieć na głowie kolejne zwłoki. Tak więc pobieżnie zarysowałem panu całą sprawę. Mikelis dokończył kawę, po czym wstał i oparł się o zlew. Alexis przyglądał mu się uważnie, doszukując się najmniejszego choćby zainteresowania. Kryminolog westchnął i wzruszył ramionami. - Nie wiem, co panu powiedzieć. - Proszę przyznać, że z czymś takim jeszcze się pan nie spotkał. Że nawet pan nie zajmował się taką sprawą. Mikelis zatopił lodowate spojrzenie w oczach młodego żandarma. - Nie skuszę się na wyzwanie. Rzeczywiście, to... Nie spodziewałem się czegoś takiego, ale i tak nie mogę nic dla pana zrobić. Nie wydaje się opinii w pięć minut, na to potrzeba czasu, trzeba wszystko przeczytać, szczegółowo zbadać i zaangażować się. Czego nie zrobię. - Wiedział pan to wszystko, a jednak wpuścił mnie do środka. Dlaczego więc otworzył pan przede mną drzwi?
- Jestem człowiekiem ciekawskim, ot co. Podam panu nazwiska kilku kompetentnych ekspertów, niech pan się ich poradzi. Podejrzewam, że żandarmeria stworzyła specjalną komórkę do pracy nad tymi zbrodniami. - Owszem. Działamy przy sekcji śledczej w Paryżu, Porte de... - Porte de Bagnolet, wiem. W Paryżu mieszka doskonały kryminolog, człowiek, do którego mam pełne zaufanie, zadzwonię do niego, jestem pewien, że wam pomoże. Alexis Timée patrzył wyczekująco na Mikelisa. Liczył na coś więcej. Miał nadzieję, że kiedy zrelacjonuje całą sprawę, jej zasięg i wyjątkowy wymiar wystarczą, by kryminolog zrezygnował z emerytury. Nie tylko ze względu na jego reputację, ale przede wszystkim na rzeczywiste kompetencje. Richard Mikelis był ponadprzeciętny. Przypominał bardziej bohatera literackiego niż eksperta, biorąc pod uwagę jego wiedzę, zaangażowanie, umiejętności i sukcesy. - To pana potrzebujemy, nikogo innego. Alexis wypowiedział te słowa kategorycznym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. - A więc niepotrzebnie przebył pan tę całą drogę. Przykro mi. - Nic pan nie czuje, wiedząc, że te wszystkie osoby zginęły i że... Mikelis powstrzymał go, wyciągając nagle przed siebie palec wskazujący: - Niech pan nie usiłuje brać mnie na empatię, to nic nie da. Proszę sobie darować to kazanie. Otworzyłem przed panem drzwi, bo pokonał pan daleką drogę, żeby się ze mną spotkać. A teraz pan wie, że nie mogę nic zrobić, więc niech pan już jedzie, młody człowieku. Alexis pochylił głowę. Był nie tyle sfrustrowany, ile zawiedziony. Sobą samym. Swoim brakiem waleczności, siły przekonywania. Miał nadzieję, że wystarczy się tutaj pojawić i przedstawić wyjątkowość śledztwa, żeby Mikelis do niego dołączył. Tyle razy wyobrażał sobie tę chwilę w pociągu z Paryża do Lyonu, że w nią uwierzył. - Przekażę panu nazwisko osoby, którą mam na myśli - dodał kryminolog. - To zawodowiec, pomoże wam. Ale nie spodziewajcie się też za wiele. Wie pan lepiej niż ja: to śledztwo jest najważniejsze, na nim wszystko się opiera. Tacy ludzie jak ja nie czynią cudów. My tylko rozpatrujemy inne możliwości, to wszystko. Alexis wstał i sięgnął po kurtkę. - Dziękuję za kawę - powiedział cicho. Był już na progu, kiedy Mikelis złapał go za ramię. - Proszę nie udawać, że zapomniał pan o aktach, nie będę się z nimi zapoznawał powiedział, wpychając mu kopertę w ręce. - Powtarzam: jestem na emeryturze, to wszystko
przestało mnie interesować. Miłej podróży! Na krótką chwilę w Alexisie zrodziła się nadzieja. Mikelis kładł duży nacisk na swoją emeryturę. Jak gdyby chciał sam siebie przekonać? Mimo to przybrał wyraz twarzy kogoś, kto podjął nieodwołalną decyzję. Kleszcze na ramieniu Alexisa zmniejszyły uścisk. Przed odjazdem młody żandarm spojrzał jeszcze w lusterko wsteczne. Dostrzegł, jak firanka w oknie odsuwa się na bok. Niemal czuł na sobie przenikliwy wzrok kryminologa... Zawrócił opla na kamienistej drodze i po chwili zostawił zagubioną wśród gór farmę za sobą. Spróbował szczęścia u najlepszego. Teraz miał już pewność: mogą liczyć wyłącznie na siebie. Niewielka grupa śledczych żandarmerii. Nie będzie pomocy z zewnątrz, żadnego zbawczego wsparcia ani zastrzyków świeżej energii. Garstka mężczyzn i kobiet przeciwko anonimowej grupie kierującej się ohydną żądzą podpisywania swoich zbrodni tym samym symbolem. *e. [1]
Instytut Badań Kryminalistycznych Żandarmerii Narodowej.
3 Zamigotały neonowe lampy, rozświetlając niewielkie pomieszczenie, w którym pracował Alexis Timée. Jak co rano, młody żandarm mechanicznym ruchem włączył komputer, odłożył plecak pod ścianę i napełnił szklankę sokiem pomarańczowym z kartonu, który wydobył z szuflady biurka. Kochał rutynę, czuł się dzięki niej pewniej. Na ścianie za jego plecami wisiała niebiesko-biała flaga z logo New York Giants, drużyny amerykańskiego futbolu, którą wspierał z nieco przesadnym entuzjazmem, o czym świadczyły zdjęcia z dedykacjami poprzypinane pinezkami wokół flagi, kask przy ekranie komputera, breloczki na klucze, długopisy, podstawki pod kubki, podkładka pod myszkę, a nawet duży kubek, z którego pił. Przeróżne biało-niebiesko-czerwone przedmioty ozdobione nieśmiertelnym symbolem NY wypełniały znaczną część pomieszczenia, które Alexis zajmował z dwoma kolegami. Szare światło październikowego poranka wpadało nieśmiało przez dwa okna z podniesionymi żaluzjami. Alexis zauważył swoje odbicie w szybie. Kasztanowe włosy w misternie ułożonym nieładzie, trzydniowy zarost, orzechowe oczy i schodzona wojskowa kurtka narzucona na brązowy sweter z grubej wełny. Kiepsko prezentował się tego ranka. Biła od niego porażka. I rozczarowanie. Minął wzrokiem swoje odbicie i przyjrzał się fasadzie budynku stojącego po drugiej stronie bulwaru Davout, przy Porte de Bagnolet, w XX dzielnicy. Był smutny mglisty poranek. Taki, który powinno się spędzać w łóżku przed telewizorem, dopóki pościel nie stanie się za gorąca, a ciało zmęczone wypoczywaniem. Na czytaniu. Na marzeniu o nadchodzących wakacjach. Ranek przede wszystkim przyprawiający o depresję. Dostrzegł gdzieś w dole na dziedzińcu ruch i zobaczył zbliżającą się Ludivine. Dało się ją rozpoznać z odległości pięciuset metrów po blond lokach podskakujących przy każdym kroku. W tym samym momencie do biura wszedł porucznik Dabo, mierzący metr dziewięćdziesiąt pięć i o posturze zawodowego gracza w rugby, i Alexis przywitał się z nim. Jego spojrzenie było jeszcze ciemniejsze niż skóra. Jak wszyscy detektywi wydziału śledczego w Paryżu - WŚ, jak go nazywali między sobą - pracował zazwyczaj po cywilnemu. Dziś miał na sobie spodnie od dresu i grubą bluzę z kapturem, z wyhaftowanym na przodzie napisem „Eye of the Tiger”. Był to jego ulubiony strój. Idealnie do niego pasował, podkreślał imponujące umięśnienie.
Segnon Dabo usiadł na krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem, i włączył komputer, równocześnie ciągnąc za kabel słuchawek, żeby schować iPoda. - Co tam słychać u Giantów? - spytał niskim głosem. Alexis nie odpowiedział, wiedział, że olbrzym wciąż jeszcze zatopiony jest w swoich myślach, że zapomniał o wczorajszej nieobecności młodszego kolegi i poszukiwaniu Richarda Mikelisa. Weszła Ludivine z komórką w ręce. Widmowy blask wyświetlacza sprawił, że jej błękitne oczy zalśniły lodowatym blaskiem. - A ty znajdziesz sobie faceta w dniu, w którym przestaniesz żyć z telefonem przy uchu! - zażartował Segnon na powitanie. - Ja już mam faceta. Nawet wielu... - Nie wkurzają się, że więcej tweetujesz niż z nimi rozmawiasz? Ludivine wystawiła mu środkowy palec i schowała iPhone’a, dostrzegając Alexisa przy oknie. - Alex! No i? Co z Mikelisem? Segnon nagle się ocknął: - Cholera, prawda! No więc? Alexis pokręcił powoli głową z niechęcią. - Nic z tego. - Dlaczego? - spytał Segnon. - Skończył na dobre. Już nie chce się w tym babrać. To go już nie interesuje. - Przedstawiłeś mu sprawę? - W zarysie. - I nic nie powiedział? Niczego nie zaproponował? - Poda nam tylko nazwisko znajomego kompetentnego kryminologa. - Co za dupek! - oburzyła się Ludivine, zarzucając kurtkę na wieszak. Alexis zerknął na jej wysportowaną sylwetkę. Obcisłe jeansy opinały jej godną podziwu pupę, a piersi prześwitywały przez sweter Abercrombie. Uwielbiał na nią patrzyć. Choć tego ranka nawet kształty Ludivine nie zdołały dodać mu otuchy. Pracowali razem od siedmiu miesięcy i wiecznie się przekomarzali, dokuczali sobie nawzajem, a czasami, w chwilach zmęczenia, padali jedno na drugie, ale nigdy nic między nimi nie zaszło. - Udało wam się wczoraj posunąć sprawy naprzód? - spytał Alexis. - Skończyłam analizować wszystkie numery telefonów - odparła blondynka.
- Wszystkie? - Wszystkie. Pięć piekielnych dni. Żandarmi otrzymali od wszystkich operatorów telekomunikacyjnych listę numerów używanych w pobliżu miejsca zbrodni w ciągu dwunastu godzin przed zbrodnią i po niej. Setki tysięcy numerów, które należało wprowadzić do programu wspomagającego śledztwo: Analyst Network. Porównywał wszystkie nazwiska, które wystąpiły w protokołach, pojazdy, adresy i numery telefonów, podświetlając te, które w jakiś sposób się pokrywały. O ile człowiekowi zdarzało się pominąć coś podczas wielomiesięcznego śledztwa, to maszyna była nieomylna. Alexis popatrzył na nią z podziwem. Koleżanka się nie obijała. Dopił sok pomarańczowy jednym haustem i rozejrzał się po pokoju. Musi się skupić. Zostawić za sobą zawiedzione poprzedniego dnia nadzieje. Od dziesięciu dni rozpatrywali pomoc Mikelisa, aż stał się swego rodzaju obsesją i Alexis poszedł walczyć z przełożonymi o możliwość włączenia go, cywila, do śledztwa, w imię jego nadzwyczajnych umiejętności, w imię niezrównanego doświadczenia, w imię mnożących się ofiar i braku jakichkolwiek poszlak, które pozwoliłyby WŚ nadać śledztwu właściwy kierunek. Wszystko na nic. Segnon czytał już maile otoczony zdjęciami żony i dwojga dzieci, z rękami wspartymi na dwóch stertach papierów gromadzonych od wielu tygodni. Kolos czuł się pewniej w bałaganie. Zbierał nieotwarte przesyłki, DVD z filmami, które zamawiał i których nigdy nie oglądał z powodu braku czasu, komiksy, które uwielbiał, lecz do których nawet nie zaglądał, puste opakowania z Amazona; między nim a krwawą rzeczywistością, w której pracował na co dzień, wznosiła się kolorowa ściana. Jego warstwa ochronna, jego kokon. Przestrzeń do pracy Ludivine była zupełnie inna. Dokładnie uporządkowana, bez żadnych osobistych ozdób, politura biurka wyraźnie widoczna. Kobieta siedziała głęboko na krześle, ramiona skrzyżowała na piersiach i wpatrywała się w Alexisa, jej złociste bujne włosy niemal zasłaniały bladą twarzyczkę. Niesforne pukle otaczały usta, niczym pnącza oplatające wejście do parku, wiły się wokół oczu o niebieskim chłodnym spojrzeniu. Śledziła go. Czekała na ciąg dalszy. Alexis koordynował pracę komórki, był ich łącznikiem z dwoma innymi biurami znajdującymi się piętro wyżej, które również pracowały nad sprawą *e. Grupa trzech żandarmów przeczesywała Internet w poszukiwaniu mniej lub bardziej mrocznych forów, gdzie symbolowi temu przypisano by jakieś znaczenie. Inna ekipa gromadziła wszystkie protokoły z zeznaniami potencjalnych świadków przesłuchanych w ciągu trzech ostatnich miesięcy: pracowników stacji benzynowych, osób mieszkających
w pobliżu miejsc zbrodni, bliskich ofiar. Było tam wszystko: tysiące stron sprawozdań, przeanalizowanych w najdrobniejszych szczegółach i krok po kroku archiwizowanych w programie komputerowym według słów kluczowych - głównie nazw własnych, ale też miejsc, przedsiębiorstw, szkół... I ani śladu jakiegokolwiek tropu. Przyjrzeli się aktom wszystkich zboczeńców wypuszczonych na wolność od początku roku, następnie zrobili to samo z jednostkami psychiatrycznymi. Wysłali okólniki do wszystkich żandarmerii i wszystkich komisariatów, żeby mieć pewność, że dotrze do nich każda najdrobniejsza informacja o gwałcicielach lub osobach z zaburzeniami zachowań seksualnych. Do tej pory nie mieli niczego sensownego. Żadnych konkretów. Chociaż jednak owszem, coś mieli. Mieli ofiary. Pięć trupów. Alexis obrócił się twarzą do ściany. W całości była wyłożona korkiem. Poprzypinano do niej pinezkami, jedne na drugich, dziesiątki dokumentów. Wydrukowane z Google Maps plany każdego miejsca zbrodni, portrety ofiar za życia - tutaj nikt nie uważał się za bohatera filmu policyjnego i nie wywieszał ohydnych zdjęć zamordowanych ciał, nikt nie miał ochoty pracować cały dzień z czymś takim przed oczami. Spisane dużymi literami notatki przypominające o wieku, zawodzie, miejscu zamieszkania każdej z nich, a także o kilku ważniejszych wydarzeniach w porządku chronologicznym. U stóp tej żałobnej panoramy piętrzyły się przydatne akta, raporty z sekcji zwłok, najważniejsze protokoły, syntezy laboratoryjne... - Zdążyłaś przejrzeć profile przestępców seksualnych, którzy mają prawo jazdy na ciężarówkę? - spytał Alexis przypatrującą mu się kobietę. Trzy miejsca zbrodni popełnionych przez Bestię były oddalone o niecałe trzydzieści kilometrów od autostrady A4, co doprowadziło Alexisa i jego kolegów do rozważenia tropu kierowcy ciężarówki. Wiedział, że dwie profesje powtarzają się regularnie wśród seryjnych morderców. Dwa zawody, które ci nietypowi kryminaliści wyjątkowo sobie upodobali. Na dwóch przeciwległych biegunach. Jeden stacjonarny i socjalny, drugi bez stałej siedziby i dla samotnika. Lekarz i kierowca ciężarówek. - Zajmiemy się tym dzisiaj z Segnonem. Nadal jednak jestem zdania, że to zły pomysł. Ślady kół świadczą o tym, że to nie ciężarówka, Alex. Raczej bardzo mobilny gość, który nie waha się przejechać wielu kilometrów, żeby znaleźć ofiarę.
- To nie przypadek, że autostrada A4 przypomina czerwoną linię łączącą jego zbrodnie. Zna ją dobrze, czuje się tam pewnie albo... No nie wiem! W każdym razie to trop do sprawdzenia. Niczego nie możemy pominąć. Chciałbym też, żebyśmy zebrali dane wszystkich osób zatrudnionych przy obsłudze autostrady na pasujących odcinkach i wprowadzili je do programu. Nigdy nic nie wiadomo. Będę nadal przeglądał taśmy z parkingów przy autostradzie i stacji obsługi pojazdów. Nie powiesz mi, że w którymś z tych miejsc nie zatrzymało się choćby jedno twingo pierwszej generacji! - A gdyby tak rozszerzyć strefę poszukiwań? - zasugerował Segnon. - Czyli? - Na razie zebraliśmy numery telefonów i nagrania wideo z dwunastu godzin przed popełnieniem zbrodni i po, ale co, jeśli lekarze sądowi pomylili się o jeden dzień? Wyobrażasz sobie, że siedzimy w tym bagnie, bo od początku szukamy w złym przedziale czasowym? Alexis przemierzył niewielkie pomieszczenie i poklepał dłonią zdjęcie jednej z ofiar Bestii. - Agna Prenow, śmierć ustalono na noc z szesnastego na siedemnastego lipca. Rodzina zgłosiła jej zaginięcie szesnastego późnym popołudniem, kuzyn widział ją na ulicy około osiemnastej. To ostatni świadek. Jakiś dzieciak znalazł to, co z niej zostało, w drodze do szkoły, siedemnastego lipca rano. W tym przypadku nie może być mowy o pomyłce. Alexis przesunął się w bok i wskazał na wyblakłą podobiznę, najwyraźniej powiększenie zdjęcia z dokumentu tożsamości, przedstawiającego tęgą nastolatkę z grzywką opadającą na okulary. - Sophie Ledouin jadła kolację z rodzicami wieczorem dwudziestego drugiego sierpnia. Około dwudziestej pierwszej wyszła z zamiarem nocowania u koleżanki. Spacerowicze znaleźli ją dopiero dziesięć dni później. Lekarz sądowy jest w jej przypadku dość stanowczy: zaawansowany stan rozkładu. Mam pokazać zdjęcia? Kłębiło się w niej tyle robaków, że można było odnieść wrażenie, iż jeszcze się rusza! Odnotowano setki poczwarek, wiele się już wylęgło, w kilku kolejnych cyklach. Tamten tydzień był bardzo upalny, ale entomolog twierdzi, że potrzeba było co najmniej ośmiu dni, żeby zdążyły rozmnożyć się do tego stopnia i żeby ciało znalazło się w takim stanie. W jej przypadku rozszerzyliśmy czas poszukiwań do czterdziestu ośmiu godzin. Alexis cofnął się jeszcze i dotknął palcem zdjęcia trzeciej i ostatniej ofiary Bestii. - Armelle Callet, w jej przypadku czas zgonu jest mniej precyzyjnie określony. Przyjaciółka zmarłej twierdzi, że widziała ją polującą na klienta na skraju lasu czternastego
września po południu, potem już nie zauważył jej nikt, do czasu aż znaleziono jej szczątki. Choć i tutaj lekarz sądowy jest dość pewny siebie, ustalił datę na piętnastego, nie później. Nie zaczniemy wszystkiego od nowa, tracąc dziesięć dni, tylko dlatego, że nie ufamy naszym ekspertom. - Dlaczego skupiamy się przede wszystkim na Bestii? - spytał Segnon. - Dlaczego nie na Duchu? - To dwie zbrodnie w okolicy miejskiej i żadnych śladów. Jest przesadnie ostrożny. Niczego nie pozostawia przypadkowi. Jest pewny siebie. - No właśnie, w mieście mamy większe szanse na znalezienie świadka! - Już nie umiem w to wierzyć, zrobiliśmy, co było w naszej mocy, jeśli chodzi o dochodzenie. Nie, jestem przekonany, że jeśli coś można znaleźć, to właśnie po stronie Bestii, bo daje się bardziej ponieść popędom, nie panuje nad sobą równie umiejętnie jak ten pierwszy. Z pewnością popełnia jakieś błędy. Segnon zrobił wielkie oczy i zacisnął wargi w wyrazie powątpiewania. - Oby! Bo na razie pływamy w oceanie pełnym rekinów i nie widzę nawet cienia statku zdążającego nam na pomoc, kapitanie! - Wszystko w swoim czasie, Segnon. Facet nie może być geniuszem, któremu zawsze dopisuje szczęście. Musi coś być. Zawsze coś jest. Gdzieś tu, pod naszym nosem, wystarczy uważnie i wytrwale szukać. Ludivine obserwowała Alexisa przez zasłonę blond loków. Nie poruszyła się od początku rozmowy. - Widzisz, odwalasz swoją robotę równie dobrze, jak zrobiłby to Mikelis - rzuciła z porozumiewawczym uśmiechem. - W sumie nic nie straciliśmy. Alexis wzruszył ramionami. Unosił się na powierzchni morza przemocy, posuwał się naprzód, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje ani dokąd ciągnie dziewięciu żandarmów zaangażowanych w pełnym wymiarze czasu przy tej sprawie. Mikelis znał ten ocean lepiej niż ktokolwiek inny. Nie, tak naprawdę to on był oceanem. Każda cząsteczka wody z tej wodnej otchłani, każda molekuła przemocy przenikała przez jego umysł. Mówił jej językiem. Niczym mistrzowie szachowi, którzy przewidują zawsze wiele ruchów naprzód, Mikelis patrzył globalnie na wszystkie zbrodnie, panował nad szachownicą. Na tym polegała jego siła. Alexis westchnął, opadając na fotel. On nawet nie potrafił grać w szachy. Nieco przed osiemnastą troje żandarmów uniosło głowy znad ekranów komputerów
i stosów akt na dźwięk pospiesznych kroków na korytarzu. Drzwi otworzyły się gwałtownie, odsłaniając pucołowatą twarz Lionela Teixa, jednego ze śledczych wydziału: - Chodźcie szybko zobaczyć wiadomości! Natychmiast! Wszyscy wstali i udali się do dużego pomieszczenia, na którego ścianie wisiał telewizor. Przyglądali się zmieniającym się obrazom. Dworzec kolejowy. Przerażone postacie. Pulsujące reflektory wozów strażackich oświetlające całe otoczenie na biało i czerwono. Wykrzywione strachem, pełne niepokoju i niezrozumienia twarze. Obrazy budzące lęk. I męski głos w tle, oderwany, kontrastujący z tym, co działo się na wizji, kładący nacisk na słowa, jak gdyby ich powaga mogła zmniejszyć dramatyzm wydarzeń: „...jeszcze przyczyn tego czynu. Zdaniem pierwszych świadków mężczyzna to nastolatek, ubrany w bluzę z kapturem zasłaniającym twarz. Wiele osób twierdzi, że widziało go krążącego nerwowo w oczekiwaniu na pociąg na chwilę przed tym, jak zepchnął trzy osoby na szyny, w tym jedną kobietę z wózkiem. Należy dodać, że chłopak, zdaniem wielu osób, namalował coś sprayem na ścianie tuż przed popełnieniem szalonego czynu. Przypominam, że według ostatnich doniesień młody człowiek zabił cztery osoby, w tym niemowlę, po czym sam rzucił się pod koła pociągu wjeżdżającego na stację”. Segnon zerknął na Lionela Teixa. - Paskudna sprawa... Po co... - Patrz! Kamera najechała na ścianę dworca. Na murze z cegieł namalowano sprayem symbol. Miał około metra średnicy. Gwiazda i litera. *e. Kolos cofnął się na swoim krześle. - Kurwa... to jakaś epidemia!
4 Nie wyły już syreny, wyłączono policyjne reflektory. Zostało tylko surowe światło neonów na peronach i bladych, niemal żółtych żarówek dworcowych. Wozy strażackie barykadowały główne wejście, a plastikowe taśmy rozpięto naprędce między latarniami, żeby powstrzymać ruch. Alexis, Segnon i Ludivine okazali swoje odznaki, lecz stojący na straży policjant wahał się przez chwilę. Nie był przyzwyczajony do wojskowych na swoim terenie, a jeszcze mniej do żandarmów w cywilu. - Wydział śledczy - wyjaśnił krótko Alexis. - Pański komendant powinien wiedzieć o naszej wizycie, powiadomiliśmy go. Ludivine naciągnęła kurtkę i ukryła w niej brodę, chroniąc się tym sposobem przed chłodem. Październikowy wiatr zatrzymał się na czarnym poliamidzie. Mężczyzna przepuścił ich bez dalszych formalności. Tymczasem z naprzeciwka nadchodził oficer policji sądowej - około trzydziestki, nieogolony, krótko ostrzyżony, w czarnej lotniczej kurtce. - Jesteście z paryskiego WŚ? To miło, że chcecie zobaczyć rzeź z bliska. - Dziękujemy za udostępnienie terenu - odparł Alexis. - Podobno macie jakieś wyjaśnienie dla czynu tego świra? - rzekł, otwierając drzwi budynku. - Został pan źle poinformowany. Natomiast interesuje nas graffiti, które wykonał przed skokiem. Na małym podmiejskim dworcu panowało zamieszanie, w powietrzu unosił się zapach kawy, środków odkażających i potu. Psychologowie, psychiatrzy i pielęgniarze z ostrego dyżuru opiekowali się garstką kobiet i mężczyzn znajdujących się wciąż pod wpływem szoku, w tym jednym młodym człowiekiem, kompletnie spłoszonym, który nie przestawał kiwać głową. Kilku strażaków dzieliło się zawartością termosu, paląc papierosy wokół naprędce zorganizowanego stołu. Policjanci wmieszali się w grupkę lokalnych dziennikarzy, którym aparaty fotograficzne zwisające u szyi zastępowały identyfikatory, oraz przedstawicieli władz miejskich i regionalnych. Oficer policji przedarł się przez tłum i wyprowadził troje wojskowych na zewnątrz, po czym wskazał palcem na ścianę pomiędzy drzwiami i oknem jednego z biur dworcowych. *e.
Znak nie większy niż plakat w czasopiśmie. Namalowany czerwoną farbą. Na wysokości wzroku człowieka. Enigmatyczny podpis. - Czy świadkowie słyszeli, żeby coś mówił? - spytała Ludivine. - Nie. Strażacy natychmiast zajęli się osobami w największym szoku, a koledzy próbowali zebrać jak największą ilość świadectw. Na razie jednak wiemy tylko, że to nastolatek i że był wyjątkowo poruszony. - Znamy nazwisko? - dopytywał Segnon. - Jeszcze nie. To zajmie trochę czasu. Oficer zwrócił się w stronę torów i spojrzał na białą łunę, jasną jak słońce w południe. Ustawione na żwirze przenośne reflektory na wysokich stojakach wystawały nad perony. Podkreślały cienie krzątających się, zgiętych wpół nad szynami strażaków. Twarze niektórych były zielonkawe, inni słaniali się na nogach, nieco na uboczu. Dwóch kolejnych ułożyło wielkie udo na folii ratunkowej na brzegu peronu. Były tam jeszcze inne kawałki mięsa, niektóre owinięte ciemną powłoką. Skrawkami ubrań. - Facet się postarał - dodał oficer. - Zazwyczaj przy wypadkach kolejowych mamy do czynienia z odciętymi kończynami, ale jeśli człowiek lubi układanki, sprawę załatwia się dość szybko. Ten przyjął pociąg prosto na głowę. Wszystko eksplodowało. Reszta przeszła pod kołami. Ciało właściwie zostało przewrócone na lewą stronę. Rozszarpane. Skóra wewnątrz i na zew... - Chyba wystarczy - uciął Segnon. Ludivine dostrzegła cztery kolejne słońca przy innym torze i spytała: - Co z pozostałymi ofiarami? - Matka i dziecko zidentyfikowani na podstawie dokumentów, druga ofiara przez obecną tu bliską osobę. Czekamy jeszcze na informacje o ostatniej. Alexis wręczył mu wizytówkę z nagryzmolonym numerem komórki: - Wystąpię z oficjalną prośbą, ale gdyby mógł mnie pan informować o wszystkim: tożsamość, kopie ciekawych protokołów, to by nam zaoszczędziło czasu. Oficer policji sądowej skinął głową. - Czym się właściwie zajmujecie? O co chodzi z tym rysunkiem? Anarchiści? - Nie wiemy jeszcze, ale znaleziono już ten znak na wielu truposzach. Tym razem to oficer wytrzeszczył oczy. - Poważnie? Czyli... nasz chłopak działał już wcześniej? - To możliwe - potwierdził Alexis, który starał się być przyjacielski, żeby gliniarz
przekazywał mu wszystkie dane, nie wdając się jednak w szczegóły. Segnon wskazał palcem na kamerę monitoringu. - Przejęliście nagrania? - Tak, przyjrzymy się im wieczorem przy ciepłej pizzy. Ale jeśli was to interesuje, mamy już wideo z całą sceną. Troje żandarmów wbiło w niego wzrok. - OK. Najwyraźniej was to kręci. Chodźcie za mną. Wyprowadził ich na tyły dworca, do cuchnącego zastanym powietrzem biura, gdzie tłoczyło się już około pół tuzina osób, z których większość rozmawiała przez telefon. Oficer kazał sobie podać iPhone’a i przekazał go wojskowym. - Dziewiętnastoletni chłopak uznał, że młodzik zachowuje się dziwnie, i zaczął go nagrywać, kiedy ten zabrał się do malowania po murze. Mały ekran się poruszył. Pojawiła się postać w drelichu i czarnej bluzie, głowę zasłaniał jej kaptur i wystający spod niego daszek czapki. Człowiek stał odwrócony tyłem i malował swój tajemniczy rysunek na oczach oszołomionych pasażerów, z których żaden nie śmiał się odezwać. Kiedy tylko skończył swoje dzieło, wyrzucił pojemnik z farbą i zniknął w czeluściach najbliższego podziemnego przejścia. Koniec nagrania. Rozczarowany Alexis otworzył usta, żeby podziękować policjantowi, ten jednak dotknął palcem ekranu i uruchomił drugie nagranie. - Świadek dostrzegł, że grafficiarz pojawił się na sąsiednim peronie, więc znowu zaczął nagrywać. To najlepsza część. Dwa tory dzieliły nagrywającego od zakapturzonego nastolatka. Przeciwległy peron był zatłoczony. Grafficiarz w oczekiwaniu na pociąg wbijał wzrok w horyzont. Jego lewa noga poruszała się w nerwowym rytmie. Twarz miał zasłoniętą przez kaptur, ale żandarmi mogli dostrzec jego brodę i usta. Chłopak zagryzał wargi. Niewielki czarny zegar o żółtych cyfrach pokazywał 17.12. Otaczający go ludzie zdawali się go nie zauważać, zagłębieni w myślach, ze wzrokiem utkwionym w wyświetlaczach komórek, książkach lub czasopismach albo zajęci rozmową. Wszyscy starali się zabić nudę, nie zwracając uwagi na tego, który lada moment sprawi, że ich świat runie. Chłopak nie mógł ustać w miejscu. Chodził tam i z powrotem po peronie, wypatrując nadjeżdżającego pociągu, przyglądając się badawczo sylwetkom ludzi wokół niego. Daszek czapki zwracał się raz ku jednym, raz ku drugim. Niczym palec szukający ofiary, którą skaże na śmierć.
- O której to się wydarzyło? - spytał Alexis. - Zdarzenie? Pociąg przyjechał o siedemnastej czternaście. Naraz chłopak ruszył naprzód, szedł powoli, przyglądając się uważnie tłumowi. Kamera śledziła jego ruchy. Momentami obraz stawał się nieostry, lecz był stosunkowo stabilny, autofokus działał bardzo szybko. Grafficiarz zatrzymał się za plecami starszej kobiety opartej o żelazny słup. Przyjrzawszy się ludziom stojącym wokoło, ruszył dalej. - Wygląda to tak, jakby szukał kogoś konkretnego - stwierdziła Ludivine chłodno. Nagle chłopak znieruchomiał. Zawahał się przy dwojgu dzieciach w wieku około dziesięciu lat, które beztrosko sobie rozmawiały. Rozejrzał się w lewo i w prawo. Wokół dzieci utworzyła się niewielka pusta przestrzeń. Były odizolowane. Idealne ofiary, Alexis zaskoczył samego siebie tą myślą. Nieco na uboczu. Łatwo je zepchnąć. Zegar w głębi obrazu wskazywał teraz 17.13. Grafficiarz potarł twarz, po czym wznowił swoją osobliwą przechadzkę. Minął powoli kobietę kołyszącą machinalnym gestem dziecko w wózku, tuż obok trzydziestoletniego mężczyzny, jakby wyjętego ze szkicu projektanta mody, z olbrzymimi słuchawkami na uszach, odizolowanego od całego świata. Nagle chłopak nieomal upadł na wznak, kiedy jakiś mężczyzna w garniturze i krawacie odepchnął go bezwzględnie, żeby zbliżyć się do brzegu peronu. Grafficiarz odzyskał równowagę, a daszek jego czapki skierował się powoli w stronę karku mężczyzny. Czterdziestolatka, któremu najwyraźniej bardzo się spieszyło. Kaptur odwrócił się najpierw w prawo, potem w lewo, by wreszcie znieruchomieć na wysokości pleców mężczyzny. 17.14. Alexis miał wrażenie, że wszystkich zebranych przeszedł dreszcz, podczas gdy z daleka słychać już było nadjeżdżający pociąg. Grafficiarz znajdował się teraz w odległości zaledwie kilku centymetrów od mężczyzny w garniturze. Hałas maszyny i skrzypienie żelaznych kół na torach nasilały się, wypełniając głośnik w telefonie. Nagle mężczyzna runął do przodu. Ręce rozłożył na boki, jakby do lotu, a jego twarz zmieniła się w maskę zaskoczenia i przerażenia. Chłopak chwycił teraz stojącą obok niego kobietę i zepchnął ją na tory. Spadła w dół
natychmiast, pociągając za sobą wózek, z którego pośród pierwszych krzyków wypadł biały kształt. Szkic projektanta mody zdążył właśnie zauważyć, że coś się dzieje poza słuchawkami i muzyką, gdy grafficiarz złapał go za ramiona i pozbawił równowagi. W tej samej chwili matka dziecka podniosła się z krzykiem. Nie zdążyła podbiec do niemowlęcia, gdyż z prawej strony wyświetlacza już wyłaniał się olbrzymi kształt. Usta mężczyzny w garniturze otworzyły się szeroko, kiedy uderzyła w niego lokomotywa. Pochłonęła go natychmiast. Następnie uderzyła w kobietę z taką siłą, że Alexis odniósł wrażenie, iż ta w ułamku sekundy rozpada się na kawałki. Meloman natomiast nie zdążył nawet dotknąć ziemi, bo pociąg już roztrzaskiwał mu kości i wyrzucał w stronę peronu niczym piłkę. Chwilę później pociąg zajmował już niemal cały ekran, a jego huk tłumił częściowo wrzask tłumu. Kamera opadła w dół i znieruchomiała na ujęciu chodnika i kawałka białego znoszonego adidasa. Wszystko stało się w ciągu niespełna dwóch sekund. Grafficiarz zadziałał precyzyjnie i z determinacją. Nie zawahał się. Nikt nie zdążył interweniować i go powstrzymać. Oficer policji sądowej położył dłoń na ekranie, chcąc przejąć telefon. - Minęło jeszcze kilka minut, zanim chłopak pomyślał o wyłączeniu kamerki, ale nie ma tam już niczego ciekawego. Alexis spojrzał na Ludivine i Segnona. Ten ostatni uniósł brwi i się skrzywił. - Przygnębiające - stwierdził. Gliniarz skinął głową i dodał: - Świadkowie twierdzą, że nastolatek następnie odwrócił się na pięcie i rzucił pod nadjeżdżający z drugiej strony pociąg. Nikt nie mógł nic zrobić. - Ktoś widział, jak pojawił się na dworcu? Pieszo? Samochodem? - spytał Alexis. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Do jutra powinniśmy mieć wszystkie zeznania. Ale zanim przez to wszystko przebrniemy... - Sporo wam to zajmie? - dokończyła Ludivine ze sztucznym uśmiechem, żeby nie zabrzmieć zbyt sarkastycznie. - Sądząc po okrucieństwie tych zdarzeń, media zaraz spadną nam na głowy, a więc i prefekt też... nie, postaramy się działać szybko, proszę się nie obawiać. - Zechciałby nam pan przygotować raport na temat nagrań z kamer dworcowych? spytał Segnon.
Oficer przytaknął. Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Najważniejsze będzie teraz dla nas zidentyfikowanie grafficiarza - podsumował Alexis. Policjant potrząsnął wizytówką. - Mam pański telefon i adres mailowy, przekażę co trzeba, kiedy tylko sam dostanę tę informację. Możecie mi powiedzieć coś więcej o tych trupach z powtarzającym się rysunkiem? - Na razie niewiele wiemy - skłamał Alexis. - Jeśli to pomoże, zrobię panu raport, kiedy tylko czegoś się dowiemy. Dziękuję, że nas pan przyjął. Czekamy na dalsze informacje. Powodzenia! Alexis poklepał go przyjacielsko po ramieniu i wyprowadził swoich ludzi na zewnątrz. - Co o tym myślisz? - spytała Ludivine. - Nastolatek to świr! - odparł natychmiast Segnon. - Stawiam dziesięć euro, że ma założoną kartę w jakimś psychiatryku! Ludivine wpatrywała się w Alexisa, który się nie odezwał. - O czym myślisz? - nalegała. - Nie czuję tego. Całej tej sprawy, nie czuję jej. Widzieliście, jak starannie wybierał ofiary? Najpierw pomyślał o starej kobiecie, potem o dzieciach, ale w końcu jego uwagę zwróciła kobieta z wózkiem. Troje żandarmów przekroczyło plastikową taśmę i ruszyło przez plac w kierunku auta. - Przede wszystkim typ, który go popchnął - zauważył Segnon. - Nie mam pewności. Tego zepchnął w ramach zemsty. Wydaje mi się, że kobieta z wózkiem mu się spodobała. - Może miał jakiś uraz na tle kobiet i dzieci. Alexis potrząsnął głową i się skrzywił. - Nie sądzę, żeby o to chodziło. Popatrzcie, co robi, zanim ich zabije. Maluje na murze, przy wszystkich. Jak gdyby chciał przekazać całemu światu wiadomość. Kiedy przyjrzymy się bliżej ofiarom, widzimy coś na kształt... idealnej rodziny. Zaatakował jej fundamenty: kobietę z dzieckiem, człowieka biznesu i przystojnego młodzieńca. Tatuś sukcesu, doskonała mama i dzieci. - Myślisz, że chciał uderzyć tam, gdzie zaboli najbardziej? Ludivine energicznie pokiwała głową. - Alex ma rację. Dużo czasu zajęło mu wybranie ofiar. Nie chodziło mu o byle kogo.
Porwał się na to, co najbardziej zrani społeczeństwo. - Poszukamy po stronie radykalnych ruchów? - zasugerował Segnon. - Skrajna lewica i skrajna prawica? Anarchiści? Złożę jutro wniosek do DCRI[2] o podanie informacji na temat tych ugrupowań. Właściwie nie pytaliśmy ich jeszcze, czy coś wiedzą na temat tego symbolu! - Tak zrobimy. - Wydajesz się niezadowolony - zauważyła Ludivine. - To nagranie tak cię zbulwersowało? Alexis otworzył drzwi peugeota 206 i zastygł na chwilę w bezruchu. - Chodzi o całe to nagromadzenie wydarzeń. Najpierw dwóch facetów jeździ po kraju i kroi ciała, potem pedofilskie zdjęcia, a teraz jeszcze to? Pułkownik chce utrzymać sprawę w tajemnicy, żeby nie musieć użerać się z politykami i dziennikarzami, ja jestem za, ale to wszystko zaczyna nas przerastać. Wszystkie żandarmerie powinny się tym zająć. Potrzebujemy ekspertów, środków, więcej ludzi. Dzieje się coś wielkiego! A sądząc po tempie, w jakim to się toczy, jeszcze się naoglądamy różnych rzeczy! Segnon stał po drugiej stronie pojazdu. - Powinniśmy wywrzeć nacisk na pułkownika? Alexis zawahał się, po czym ruchem głowy wskazał na dworzec. - Na razie wywrzemy nacisk, żeby dostać wszystko, co się tylko da, w sprawie tego chłopaka. Jego komputer, komórkę, wszystko. - Gliniarze się nie zgodzą. - To już problem pułkownika, niech sobie radzi z sędzią śledczym. Ten chłopak to nasz priorytet. Musiał się gdzieś albo od kogoś nauczyć rysować ten symbol. Musimy się dowiedzieć, co on oznacza. Szukaliśmy drzwi do świata świrów i właśnie je znaleźliśmy. Alexis rzucił po raz ostatni okiem na dziedziniec rozjaśniony przez żółtawe żarówki latarni. Nieco dalej, nad dachem dworca, lśniły białe kule światła. Młody żandarm wyobraził sobie, jak blask reflektorów podkreśla kolor krwi. Musi niemal lśnić. W czasie swojej krótkiej kariery Alexis naoglądał się już wielu okrucieństw. Czasami przejawów szaleństwa. Ale całkowita bezsensowność dzisiejszej zbrodni przerastała go. Miał przed oczyma twarz matki, która rozumie, że jest już za późno. Dla niej i dla dziecka. Jej krzyk rozpaczy. Aparat nie zarejestrował zderzenia lokomotywy z jej ciałem, lecz Alexis wyobraził to sobie bez trudu. Brutalnie. W tamtym chłopcu musiała wrzeć nienawiść, żeby tak chcieć zadawać ból. Ogromna nienawiść. Absolutna.
Nienawiść aż po śmierć. Nie tylko swoją własną. Bezwzględna nienawiść. Ostateczna. Fanatyczny kult destrukcji. Bólu. Żeby świat cierpiał razem z nim. Alexis wziął głęboki wdech, siadając za kierownicą. Gdy się tak zastanowić, to wcale nie było szaleństwo. Chłopak zaplanował swój czyn. Żeby zaszokować. Wstrząsnąć społeczeństwem. Chodziło o zemstę. Alexis zatrzasnął drzwi. [2]
Centralna Dyrekcja Wywiadu Wewnętrznego (przyp. tłum.).
5 Z oddali słychać było rozmowy. Łagodne, stanowcze głosy. Przyjemne dla ucha. Nasilały się. Alexis z trudem uniósł powieki, miał wrażenie, że skurczyły się podczas snu i stały się za małe dla jego oczu. Potarł je dłonią, chcąc przywrócić im elastyczność. Trudna pobudka. Był skonany. Wciąż jeszcze otulało go podnoszące na duchu ciepło kołdry; wysunął policzek niczym sondę, której zadaniem było zbadanie temperatury panującej w mieszkaniu. Za późno się położył. Długo nie mógł zgasić lampy. Alexis miewał okresy przygnębienia. Kiedy obawiał się chwili, w której przyłoży głowę do poduszki, otoczony mrokiem, sam na sam z rzeczywistością, z samotnością. W tych momentach, które powinny przynosić rozluźnienie, jego umysł wypełniał się najgorszymi wspomnieniami. Podstępnie. Najpierw pojawiały się zatruwające codzienność drobiazgi: problemy z pieniędzmi, cieknąca od dwóch miesięcy spłuczka, sześć czy osiem tygodni, podczas których nie znalazł czasu, żeby zadzwonić do matki i zapytać, co u niej słychać, maile od kumpli, na które nie odpisał, wieczny celibat, trzydziestolatek bez kobiety, brak widoków na dzieci... Następnie, kiedy już odsunął od siebie to wszystko, kiedy pozbył się przyziemnych spraw, w stanie połowicznego otępienia, w przedsionku snu, na granicy mroku duszy, pojawiali się zmarli. Niczym odległe, nieśmiałe cienie, zbliżali się powoli, muskając jego świadomość. A kiedy sylwetki te opanowały w pełni jego myśli, było już za późno. Alexis nie mógł zasnąć. Widział ludzi, których zwłoki odkrył albo których życie skrupulatnie analizował; gwałtowne śmierci nawiedzały go w chwilach słabości. Alexis z czasem się przekonał: duchy istnieją. Gnieżdżą się w szczelinie między jawą a snem. W przestrzeni między dwoma światami, gdzie świadomość skłania się ku nieświadomości, na wąskiej granicy, gdzie człowiek dostrzega jeszcze różne rzeczy, choć nie panuje już nad myślami. Duchy żywią się samotnością, która przypomina im ich własną sytuację. Alexis nienawidził spać sam. A przecież lubił swoje życie samotnika, pracę do późnych godzin, wyjścia z kolegami, komiksy, gry wideo, a przede wszystkim mecze futbolu amerykańskiego oglądane w Internecie. Mimo to chciał, żeby ktoś koło niego zasypiał i odpędzał duchy. Od środków nasennych Alexis wolał towarzystwo dziewcząt napotkanych w barach, czasami nawet płacił za eskortę, która znikała, gdy tylko zapadł w sen. Wszystkie te
kobiety, których imiona zapominał wraz z nadejściem świtu, liczyły się na swój sposób, były czymś więcej niż przejściową ekstazą. Ich ludzkość dodawała mu chwilowej pewności siebie. Ciepło ich ciał działało na niego niczym naturalny środek uspokajający. Jak terapia homeopatyczna na chandrę. Głosy w radiu rozmawiały o polityce amerykańskiej. O wyborach. Alexis usiadł i się przeciągnął. Tego ranka nikogo nie było przy nim w łóżku. Oto dlaczego źle spał. Ciepło drugiego człowieka miało w sobie coś pierwotnie odprężającego. Skierował się bezpośrednio do łazienki, żeby wziąć prysznic, spłukać ostatnie strzępki snu ze skóry, a przecierając wierzchem dłoni zaparowane lustro, odpędził od siebie myśl o ogoleniu się. Z kubkiem New York Giants pełnym gorącej kawy obserwował, jak XX dzielnica budzi się do życia. W oknach zapalały się światła i tyleż samo oczu otwierało się na nowy dzień. Sobotni poranek, początek października. Nie będzie miał weekendu dla siebie, podobnie jak żaden z członków wydziału śledczego. Nie po tym, co wydarzyło się poprzedniego popołudnia na dworcu w Herblay, małym, spokojnym miasteczku w sąsiedztwie stolicy, które tym sposobem znalazło się na pierwszych stronach gazet. Nie po pięciu seryjnych morderstwach, odkryciu pedofilskich zdjęć, a teraz jeszcze poczwórnym zabójstwie i samobójstwie. Przyjdzie im spędzić dzień na dręczeniu gliniarzy o podanie tożsamości grafficiarza; pułkownik WŚ spędzi ten czas z sędzią śledczym, zatruwając mu weekend, dopóki ten nie zdecyduje się wziąć sprawy w swoje ręce. Alexis mieszkał w nowym dziewięciopiętrowym budynku w centralnej części koszar. Był to ponury mrówkowiec, w którym zakwaterowano pięćdziesiąt cztery rodziny żandarmów - duszny, zamknięty pojemnik. Po wyjściu z holu przemierzył dziedziniec i wszedł do budynku żandarmerii, skąd skierował się na pierwsze piętro, gdzie się mieściło jego biuro. Ludivine zastał już przed dwoma ekranami komputera - na jednym miała otwarte okna przeróżnych sieci społecznościowych, na drugim najnowsze depesze wydane przez FBI. - Nigdy nie sypiasz? - spytał Alexis, wyciągając w jej kierunku zamkniętą pięść. Ludivine przywitała go tym samym gestem, ich dłonie się zderzyły. - Śpią tylko lenie - odparła, nie odwracając wzroku od ekranów. - Przerażeni nie śpią. - Sądząc po cieniach pod twoimi oczami, masz sporo lęków. Pokręcił głową z niechęcią.
- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, co? Dobra, wydarzyło się coś nowego przez noc? - Nic. Dzwoniłam już do oficera policji śledczej, z którym widzieliśmy się wczoraj. Trzy wiadomości w ciągu godziny. Powinien zrozumieć, że to pilne. W drzwiach pojawiła się olbrzymia postać Segnona. Trzymał przed sobą kopertę formatu A4. - Już jesteś? - zdziwił się Alexis. Kolos miał worki pod oczyma. - Byłem na górze z Cyrilem. Dostaliśmy raport od odontologa w sprawie ugryzień Bestii na trzech ofiarach. - Znaleźli DNA przy ranach? - spytał natychmiast Alexis. - Nic, co by można było wykorzystać. Segnon wyciągnął z koperty kilka różowych kartek i potrząsnął nimi, Alexis rozpoznał je bez czytania. Formularze analizy odontologicznej Interpolu. Typowe pliki. Różowe w wypadku zmarłych. Dla żywych, na przykład zaginionych, używano żółtych kartek. - Ekspert ustalił, że ślady ugryzień pasują do siebie w przypadku tych trzech zbrodni. Za każdym razem to ta sama szczęka. - Nie mieliśmy co do tego większych wątpliwości - stwierdziła ironicznie Ludivine. Nie wypuszczając z ręki różowego pliku, Segnon zaczął przewracać kartki raportu, na którym widniały liczne szkice ołówkiem. - Za to, i tu sprawa zaczyna się robić ciekawa, ekspert twierdzi, iż, cytuję: „łuk zębowy przybiera kształt litery U, którego topografia podniebienna nie odpowiada niczemu znanemu”. Koledzy spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. - Czy to oznacza, że facet cierpi na malformację? Zajęcza warga? - spytała Ludivine z nadzieją. Alexis przysiadł na brzegu biurka. Być może szczęście właśnie się do nich uśmiechnęło. Deformacja zębów to coś lepszego niż tatuaż albo blizna na ciele, to prawdziwe znamię. Trzeba będzie wysłać okólnik do każdego dentysty w kraju, do każdego szpitala. Istnieje spora szansa, że prędzej czy później karta pacjenta gdzieś wypłynie. Segnon ciągnął ponuro: - Posłuchajcie raczej, co pisze dalej: „Układ, a także nagromadzenie zębów typowych dla mięsożerców (siekaczy, a przede wszystkim kłów) skłania do oceny, iż mamy do
czynienia ze zwierzęciem, nawet jeśli szczęka - bardzo duża i o nietypowym kształcie - pasuje budową bardziej do człowieka, choć należy być tu ostrożnym w ocenie, tak dalece całość jest osobliwa”. Dalej mamy detale techniczne. „Może chodzić o połączenie macrodontii (związanej być może z gigantyzmem przysadkowym) i podwojenia struktur zęba, choć nagromadzenie jest...”. - Czyli co? To facet czy jakieś zwierzę? - spytała rozdrażniona Ludivine, która lubiła konkrety i jasne stawianie sprawy. - Rzeczą oczywistą jest, że to człowiek. Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób miałby przetransportować zwierzę i zmusić je do gryzienia. Zresztą po co miałby coś takiego robić? - Nie byłby to pierwszy świr, który... Segnon przerwał im i dokończył: - Lekarz podsumowuje sugestią, żeby sprawdzić pacjentów, którzy przeszli operację estetyczną zębów. W niektórych środowiskach „gotyckich” to bardzo modne. Każą sobie doprawiać sztuczne zęby o osobliwych kształtach albo spiłowywać swoje do rozmiaru kła. Najwięksi ekstremiści ostrzą sobie wszystkie zęby, żeby upodobnić się do rekina. Ekspert twierdzi, że najczęściej tego typu operacji dokonuje się w Anglii i w Niemczech. Mimo to pozostaje sceptyczny co do możliwości, iż chodzi tu o ludzką szczękę z powodu osobliwej topografii podniebienia, chyba że mamy tu do czynienia ze znaczną deformacją. - Trop wydaje się interesujący - stwierdził Alexis, sięgając po różowe kartki. - Zaraz to wszystkim przefaksujemy. Szczęka jest na tyle wyjątkowa, że każdy dentysta czy szpital zachowałby dokumentację. - Zapominamy o hipotezie zwierzęcia? - zdziwił się Segnon. - Jak byś to wyjaśnił? Jakie mogłoby to być zwierzę? - Nie mam pojęcia, możemy poprosić o pomoc weterynarza albo eksperta z zoo. Ludivine pokręciła głową, zgadzając się z opinią Alexisa. - Zboczeniec, który realizuje złożoną fantazję polegającą na zabijaniu, i ona tak mu się podoba, że powtarza scenę kilkakrotnie - myślisz, że ktoś taki obarczałby się jeszcze zwierzęciem? Po co? Żeby zmuszać je do gryzienia ofiar? To trochę... idiotyczne, nie sądzisz? - Wiemy, że dziewczynom brakuje kawałków ciała, całych kęsów! Uważam, że mniej szalone jest wyobrażanie sobie, iż to zwierzę je pożera niż że człowiek ze zniekształconą szczęką! - Daj spokój, to kompletnie niewiarygodne - odparła Ludivine. - Nie słyszałam jeszcze, żeby facet mieszał fantazje z obsesją dzikich zwierząt. - Nie unikniemy precedensów - zaprotestował Segnon.
- Poza tym wyobrażasz sobą całą logistykę? Sprowadzić zwierzę - jakiekolwiek by ono było - a najwyraźniej nie chodzi o zwykłego psiaka, ale raczej o niedźwiedzia albo lwa, sądząc po rozmiarze ugryzień! - zmusić je do posłuszeństwa, do kąsania, a to wszystko nie pozostawiając choćby najmniejszego śladu czy też włosa na ziemi? Geniusz kryminalny i makiawelizm mają mimo wszystko swoje granice. To nie film, Segnon! Alexis potrząsnął różowymi formularzami. - Skupmy się na razie na człowieku. Wysyłamy odcisk szczęki do wszystkich dentystów i oddziałów stomatologicznych w szpitalach. Segnon uniósł ręce w geście kapitulacji. - To ty jesteś szefem. Przygotuję raport. Wrócił za biurko, żeby streścić ekspertyzę odontologa i uzupełnić akta śledztwa. Kiedy tylko dotknął dłonią myszki, spontanicznie zamiast pliku z raportem otworzył przeglądarkę Firefox. Pojawiła się strona wyszukiwarki Google. To było silniejsze od niego. W ciągu kilku sekund Segnon znalazł się na stronie Muzeum Historii Naturalnej.
6 Joseph Selima. Pod koniec dnia tożsamość grafficiarza podał oficer policji śledczej. Dwadzieścia lat. Bezrobotny. Bezdomny. Znany wymiarowi sprawiedliwości z wielu kradzieży, napaści, karany za posiadanie środków odurzających i stawianie oporu wobec służb porządkowych. Jedyny adres: zakład psychiatryczny, w którym Selima przebywał wielokrotnie. Chłopak cierpiał na paranoję, zaburzenia zachowań i czasami napady szału. Ostatni z nich spowodował, że zabił cztery osoby i popełnił samobójstwo, pomyślał Alexis. Sprawdziwszy wszystkie możliwe pliki zawierające nazwisko grafficiarza, zerwał się nagle na równe nogi. - Gdzie się wybierasz? - spytała Ludivine. - Do Neuilly-sur-Marne, do zakładu psychiatrycznego, w którym przebywał Selima. - W sobotę wieczorem? - Jeśli się pospieszę, może zdążę przed gliniarzami i przejmę pierwsze informacje o naszym chłopaku. Może zostawił tam swoje rzeczy. Segnon westchnął i również wstał. - Jadę sam - zastrzegł Alexis. - Ty wracasz do rodziny, dość już się dziś napracowaliście. Ludivine porwała kurtkę z krzesła: - Nie mam męża, który by na mnie czekał, jadę z tobą. Noc zapadła szybko, jak gdyby o tej porze roku słońce nie miało ochoty zwlekać na horyzoncie. Wciąż ten stan zawieszenia, rozmyślał Alexis. Między świadomością a snem, między dniem a nocą. Czas duchów, którego nawet sama natura nie lubi niepotrzebnie przedłużać. Drogowskazy doprowadziły żandarmów na
miejsce. Szpital
psychiatryczny
w Neuilly-sur-Marne funkcjonował pod eufemistyczną nazwą „publicznego zakładu zdrowia psychicznego w Ville-Evrard”. Alexis zaparkował nieoznakowany samochód żandarmerii przed beżowym nienowym już budynkiem o wysokich białych oknach. Nieregularne światło rzucane przez latarnie nadawało dachówkom czerwonawą, niepokojącą barwę. Panował tu zaskakujący spokój. Żadnych dźwięków, żadnych cieni. Tymczasem Alexis zbliżając się do miejsca, w którym widział istne gniazdo szaleńców, a przynajmniej siedlisko wielu setek pacjentów cierpiących na złożone patologie, niemal spodziewał się
usłyszeć ich krzyki. Nie lubił szpitali, a jeszcze mniej wszystkiego, co miało związek z chorobami umysłowymi. Ta dziedzina go rozstrajała, czuł się wobec niej bezbronny. Stawili się najpierw w rejestracji i poprosili o wskazówki. Przedstawiwszy się dobre kilka razy, trafili wreszcie na lekarza, który zajmował się Josephem Selimą. - Znowu wszystko będzie na nas - rzekł doktor Galène, kiedy dwoje żandarmów nakreśliło mu sytuację. - Kiedy tylko jakiemuś pacjentowi odbija, od razu oskarża się lekarzy i zakłady psychiatryczne, że nie robią tego, co do nich należy! Ale to nie ja ustanawiam prawo. Nie mogę trzymać tu nikogo wbrew jego woli w nieskończoność! - Jaki był Selima? - spytała Ludivine. - Proszę posłuchać, sądząc po okrucieństwie, jakiego się dopuścił, chętnie przedstawię jego przypadek nieoficjalnie, ale nie podpiszę żadnego zeznania, zrozumiano? Bez pisemnego wniosku nie dam również do wglądu akt medycznych. - Zrozumiano - zgodził się Alexis. Doktor Galène wprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia zastawionego regałami i pudełkami z lekarstwami, otworzył drzwi kluczem i zamknął je za sobą. - Selima, pamiętam go dobrze - zaczął, ściszając głos - jest zamkniętym w sobie chłopcem. - Był - poprawił Alexis. - Tak, to prawda... Był. Całkowicie odrzucony przez system. Pochodził z rodziny pełnej przemocy, ale od czterech lat nie utrzymywał kontaktu z bliskimi, o ile mi wiadomo. Nieszczęsny porzucony chłopak, bez punktów odniesienia, cierpiący na zaburzenia osobowości, antyspołeczny... - Mówi pan o nim, jakby był ofiarą - zdziwił się Alexis. - Ofiarą własnej patologii, z pewnością. Nie zwierzył mi się z wielu rzeczy, ale można było wywnioskować, że miał naprawdę gówniane życie. Proszę się jednak nie łudzić, Joseph Selima nie był aniołem, nawet w moich oczach: kłamliwy, impulsywny, nieodpowiedzialny, zero empatii, żadnych wyrzutów sumienia, krótko mówiąc: socjopata w pełnym tego słowa znaczeniu. - Długo tu przebywał? - spytała Ludivine. - Zaliczył kilka parodniowych pobytów. - Pod przymusem? - Za pierwszym razem tak. Potem wracał już z własnej woli. Chyba lubił tu być. To znaczy... na ile można lubić poczucie, że potrzebuje się pomocy w leczeniu choroby psychicznej. Tutaj znajdował zrozumienie, którego gdzie indziej nie doświadczał. Zostawał
tu, dopóki nie odzyskał równowagi, i znikał z dnia na dzień. - Spotykał się z innymi pacjentami? - spytał Alexis. - Nie, trzymał się na uboczu. Nie lubił rozmawiać. Ze mną to co innego, udało nam się stworzyć coś na kształt relacji, trochę mi ufał. Ale byłem jednym z nielicznych. - A pozostały personel? Nie zapalał czasem papierosa z którymś z pielęgniarzy? Nie podrywał pielęgniarek? - Chyba nie do końca rozumie pan, kim był Joseph Selima. Mówimy o samotniku, takim prawdziwym. Który potrafi przez dziesięć dni na nikogo nie spojrzeć, nie otworzyć ust. I to go nie nudziło, wręcz przeciwnie! To nie był podrywacz, nie szukał nawet sympatii ludzkiej. Wyrósł w środowisku bez miłości, rodzinne kontakty sprowadzały się do lania pasem i krzyków, sam pan widzi, co to za postać. Teraz wtrąciła się Ludivine: - Czy wie pan coś o jego znajomościach spoza szpitala? - Nic na ten temat nie mówił. Żył z dnia na dzień, to nie był ktoś, kto by planował swoją przyszłość. Spotykał ludzi, ale nie miał przyjaciół, jeśli o to pani pyta. Myślę, że by mi o tym powiedział. Alexis otworzył już usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale Ludivine była szybsza. - Kiedy pojawił się tutaj po raz ostatni? - Chyba na początku roku. Osiem albo dziewięć miesięcy temu. Został dziesięć, może piętnaście dni, nie pamiętam dokładnie. - W jakim był stanie? - spytał Alexis. - Zmęczony. Wyczerpany. Selima zjawiał się raz albo dwa razy do roku, kiedy był już u kresu wytrzymałości. - Nie wspominał nic o czarnych myślach, o żądzy mordowania? - dociekała Ludivine. - Czarne myśli miał nieustannie. A co do zabijania, to nie, nic na ten temat nie wspominał. Trzeba jednak pamiętać, że jego tajemniczy ogród był rozległy i gęsty jak Amazonia! - Od tamtego czasu nie dawał znaku życia? Rozmowa
zaczynała
przeobrażać
się
w przesłuchanie.
Żandarmi
zarzucali
Galène’a pytaniami, nie dając mu chwili wytchnienia. Lekarz zaczął się w końcu niecierpliwić. - Nie, nie odzywał się - odparł, wzdychając. - Wie pan, z czego żył? - spytał Alexis. - Z drobnych prac wykonywanych na czarno i, tak między nami, z pewnością
z kradzieży i włamań. Nie miał najwyraźniej dużych potrzeb poza paleniem jointów, ale jestem pewien, że nie tykał twardych narkotyków. Z tego co wiem, nie miał czynszu do płacenia, żadnych stałych opłat. - Gdzie mieszkał? - Na dziko, w Saint-Denis. W każdym razie tak zawsze twierdził. - Zna pan adres? - Chyba mam go w notatkach, poszukam i jeśli zostawicie mi maila, sekretariat wyśle... - Wolelibyśmy teraz - nalegał Alexis. Psychiatra wbił wzrok w młodego żandarma. - Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstw - dodał Alexis. - Być może Joseph Selima spotykał się z zabójcami. Każda godzina się liczy, dopóki takie typy są na wolności. Galène wciągnął głośno powietrze przez nos. - Zrobię co w mojej mocy. Proszę poczekać na mnie w holu. Tylko tabliczka z nazwą. Żadnej różnicy między tym miejscem a innymi identycznymi. Miasto pośród wielu podobnych, bez żadnej osobowości. Miasto jak niedarzone uczuciem i pozostawione bez opieki dziecko z wielodzietnej rodziny. Warstwy codzienności zebrane bez ładu i składu, niczym niezespolone, ani pożądaniem, ani miłością tym cementem trwałych konstrukcji. Stare, wyżłobione czasem fasady, łuszcząca się farba budynków, toczone przez robactwo futryny, nowoczesne i lśniące wieżowce pozbawione estetyki, rzędy ściśniętych bloków, niezagospodarowane przestrzenie zarzucone śmieciami. Blokowisko w Saint-Denis, jak wiele innych. Alexis patrzył w rzędy okien niczym na niekończący się film wyświetlany przez szyby małego peugeota. Po raz kolejny zadziwiło go poczucie przynależności dzieciaków żyjących w tych nędznych ruderach. Dorastali w zniszczonych osiedlach, rozwijali w sobie namiętność do klatki, w której zostali zamknięci, gotowi walczyć o swoje terytorium. Jakże trzeba być okaleczonym, żeby kochać te miejsca. Gang stawał się rodziną. Zadośćuczynieniem. Żeby istnieć. Żeby czuć, że się żyje. Żeby należeć do klanu. Czy w wieżowcach nie było rodziców, którzy przekazaliby dzieciom najważniejsze prawdy, zanim te zaczną eksperymentować z przemocą? Cóż za zużyty banał... pomyślał Alexis i pokręcił głową. Praca przyprawiała go czasami o zawroty głowy. Operował uproszczeniami i sam siebie zaskakiwał, co przepełniało go lękiem. Zastanawiał się, dokąd zmierza z upływem lat. Co przyniesie zmęczenie. Zniechęcenie. Łatwe opinie, kozły ofiarne o twarzach nadających
się na listy gończe, wiszące obok Marianne i symboli republiki. Oczywiście nie chodziło o usprawiedliwianie człowieka, ale mimo wszystko. Nie powinno się akceptować prostych rozwiązań. To jak stanąć na brzegu przepaści, poczuć, jak zaczyna się kręcić w głowie, jak wciąga pustka, i rzucić się w otchłań, bo tak jest najłatwiej, bo nie trzeba walczyć, a tylko dokonać elementarnego wyboru. Odpocząć
w próżni.
Zrezygnować.
Iść po linii
najmniejszego oporu po pełnym potyczek życiu spędzonym na obalaniu pierwotnego manicheizmu partii politycznych, mediów, łatwo przyswajalnych opinii. Partie o skrajnych poglądach najczęściej żerują na znużeniu i poczuciu odrzucenia. Czasami Alexis obawiał się, że wykonywany przez niego zawód sprowadzi go na stronę upraszczającego radykalizmu. Obcowanie na co dzień z przemocą sprawia, że ta powoli nas zatapia. Na swój sposób rozumiał Richarda Mikelisa, który rzucił wszystko, wyrzekł się tego, do czego był uzdolniony. Żeby się chronić. Żeby móc kochać bliskich. Zachować odrobinę miłości, której przemoc nie wyjałowiła. Ludivine zwolniła i skręciła w uliczkę otoczoną dwupiętrowymi budynkami w bardzo złym stanie. Minęli magazyny z zardzewiałej blachy i samochód zatrzymał się przed wielkimi kamiennymi blokami ustawionymi w poprzek ulicy. Dwadzieścia metrów dalej, na ugorze usianym gnijącymi ulotkami, starymi wózkami sklepowymi, podartymi ubraniami i skorodowanymi częściami samochodowymi, stał popękany budynek, do którego wejście zabarykadowane było deskami pokrytymi graffiti. Żandarmi zdecydowali się na - jak to nazywali w swoim żargonie - „rewizję meksykańską”. Sprawa samobójstwa na dworcu leżała w gestii policji, WŚ nie miał więc uprawnień do prowadzenia bezpośredniego śledztwa, lecz ani Ludivine, ani Alexis nie mieli zamiaru porzucić tropu, który mógł naprowadzić ich na zabójców. Jeśli cokolwiek znajdą, zdążą jeszcze uruchomić oficjalną procedurę i wrócić na miejsce, tym razem pełnoprawnie. Światło reflektorów samochodu z trudem docierało do budynku, który jawił się jako ciemna, zniszczona masa. - Przeżyłam już kilka ponurych sobotnich wieczorów, ale ten też się nieźle zaczyna rzekła Ludivine, żeby rozładować atmosferę. Dwoje żandarmów wysiadło z pojazdu, rozglądając się uważnie wokoło, by sprawdzić, czy nie grozi im niebezpieczeństwo, po czym ruszyło w stronę opuszczonego budynku. - Czy mogę powiedzieć coś strasznego, co usłyszy tylko jedna osoba i nie zwymyśla mnie od nienormalnych? - spytał Alexis i nie czekając na odpowiedź, dodał: - Jak sobie pomyślę, że Joseph Selima spędził tutaj sporą część swojego życia, zaczynam rozumieć jego
potrzebę zabijania i skończenia ze sobą. Powiedział to żartobliwym tonem, lecz w głębi duszy nie miał pewności, czy rzucił głupstwo, żeby ukryć niepokój, czy też naprawdę tak uważał. - Myślisz, że znajdziemy jego rzeczy? - spytała Ludivine. - Chyba śnisz. To nie miejsce, w którym możesz przechować cokolwiek dłużej niż kilka godzin. Kiedy dotarli do budynku, Alexis wyciągnął z kieszeni kurtki w kolorze khaki małą latarkę i przyjrzał się deskom, którymi zabite były okna i drzwi. Postanowili obejść blok dookoła, Ludivine rzucała od czasu do czasu okiem za siebie, chcąc się upewnić, że nikt nie czai się wśród wysokich traw. Złośliwy październikowy powiew sunął przy ziemi, zimny i bezwstydny, usiłując wcisnąć się pod ubrania w poszukiwaniu ciała, które mógłby liznąć i wychłodzić. Alexis powstrzymał gwałtownym ruchem Ludivine, chwytając ją za przedramię. - Posłuchaj. - Czego? Wiatru? - Nie... Wewnątrz. Chyba usłyszałem głosy. Drewno skrzypiało przy każdym gwałtowniejszym podmuchu. Odgłosy miasta w oddali nie ułatwiały rozpoznania dźwięków wydawanych przez dom, i Alexis przyłożył ucho do jednego z zabarykadowanych okien. Pozostał w tej pozycji przez dłuższą chwilę. Ludivine stała za nim, rozglądając się niepewnie wokoło. - No i? - spytała. - Nic nie słyszę. Alexis zaczął szarpać za deski, sprawdzając, czy któraś z nich nie otwiera przejścia. Rzeczywiście wkrótce okazało się, że jedną z nich można odsunąć na tyle, żeby człowiek zdołał się przecisnąć. - Masz broń? - spytała Ludivine. Skinął głową i poklepał się po biodrze pod kurtką. Wewnątrz unosił się smród moczu i inny, jeszcze ostrzejszy, przypominający zapach chlorowanej wody. Żandarmi natychmiast go rozpoznali: crack, wyjątkowo uzależniająca pochodna kokainy o charakterystycznej woni. Snop światła otworzył srebrne oko pośród ciemności, sondując góry odpadków, gruzu, wypatroszonych brudnych materacy, odbijając się jaskrawym blaskiem od każdego kawałka stłuczonego szkła butelek po piwie i tanim winie. Kobierzec graffiti pokrywał wszystkie ściany tworząc niezrozumiały labirynt,
schizofreniczne fragmenty stłoczone jedne na drugich. Alexis nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Miejscami rysunki zakrywały brązowe smugi, gdzie indziej widniały czerwone plamy przypominające krew, kreślące osobliwe hieroglify, które były wspomnieniem rozgrywających się tu scen przemocy. Kwaśne opary odchodów wypełniały przestrzeń. Z każdym krokiem cały ten gnijący świat odsłaniał się w świetle latarki, wyłaniając się na krótko, by po chwili znów zniknąć w mroku, gdy tylko Alexis się odwracał. Podłoga na piętrze zaskrzypiała i strużka kurzu spadła z sufitu niczym brudny deszcz. Ludivine położyła dłoń na broni, ale Alexis, który wyczuł jej niepokój, złapał ją za nadgarstek. - Jest za ciemno. Zostaw go na razie tam, gdzie jest. Wpadka to ostatnia rzecz, jaka jest nam dzisiaj potrzebna. Pierwszy zagłębił się w przejście przypominające korytarz i zbliżył do schodów. Zanim podniósł latarkę w stronę piętra, znieruchomiał i nachylił się, usiłując dojrzeć cokolwiek albo choćby usłyszeć. Wyłączył światło i pogrążyli się w ciemnościach. Ludivine natychmiast się przybliżyła. - Co ro... Zamilkła, dostrzegłszy łagodną poświatę widoczną w górze schodów. Chybotliwe błyski. Płomienie. Wspięli się powoli, starając się ograniczyć skrzypienie schodów, choć nie udało im się przemieszczać w całkowitej ciszy, by wreszcie stanąć na szerokim podeście, skąd się otwierały wejścia do pięciu pomieszczeń bez drzwi. W tym położonym na wprost żandarmów paliły się świeczki. Alexis trzymał dłoń na rękojeści pałki teleskopowej. Przygotowany na każdą ewentualność, poruszał się z największą ostrożnością. Płachty kartonu i brudne ręczniki piętrzyły się na zastępującym łóżko kawałku gąbki, otoczonym kilkoma zapalonymi świeczkami. Ściany pokrywało to samo co na parterze enigmatyczne pismo, a podłoga zarzucona była odpadkami. Smród odchodów wydawał się tutaj słabszy, za to woń chloru znacznie wyraźniejsza. Cały środek zaimprowizowanego łóżka zajmowały rurki do cracku oraz inne niezbędne do palenia go akcesoria. Żadne z dwojga żandarmów nie dostrzegło sylwetki, która wyłoniła się za ich plecami.
Długie brudne włosy skręcone w dredy. Kanciasta twarz, wysunięta szczęka, szczupły ostry nos. Popękane wargi, połamane i sczerniałe zęby. Ciemna substancja otaczała usta niczym rozmazana szminka. Mężczyzna miał wytrzeszczone w obłędzie oczy. Białka świeciły na jego twarzy ukrytej w półmroku. Zniekształcona twarz. Niemal parodia istoty ludzkiej. Ręce, których palce zastępowały strzykawki, uniosły się nad żandarmami. Igły zamiast pazurów. Długie i lśniące w tańczącym świetle świec. Przesadnie duże usta rozciągnęły się w uśmiechu. Spojrzenie opętanego. Szalony klaun.
7 Szczęk strzykawek, które uderzały o siebie, kiedy szalony klaun poruszał w podnieceniu palcami, zwrócił uwagę Alexisa. Dostrzegł go kątem oka w chwili, gdy dłoń pełna igieł unosiła się już z zamiarem uderzenia. Żandarm wymierzył cios łokciem w usta klauna z taką siłą, że dał się słyszeć suchy trzask przypominający pękającą porcelanę. Mężczyzna zgiął się wpół, z ust popłynęła strużka lepkiej krwi i wypadły odłamki zębów. Alexis skierował wzrok na strzykawki przyczepione do palców brązową taśmą. Nie chciał ryzykować, więc natychmiast unieruchomił napastnikowi ręce za plecami i założył mu kajdanki. Zaskoczenie wkrótce minęło i mężczyzna zaczął krzyczeć. Wyrywał się, lecz Alexis przyparł go do ściany, uważając, żeby się nie zranić. - Nie ruszać się! - rozkazał żandarm. Ręka Ludivine znów powędrowała na broń; kobieta zerkała nerwowo w stronę dwóch pozostałych wejść do pomieszczenia. Mężczyzna wył do zdarcia strun głosowych. Opętańczo. Był to krzyk spętanego zwierzęcia, które czuje, że umiera. Ostry. Świdrujący w uszach. - Cisza! - spróbował Alexis. - Zamknij się! Ale głos klauna stawał się tylko coraz bardziej ochrypły. - On majaczy! - złościł się młody żandarm, wskazując na rurki do palenia cracku. - Alex, tu chyba jest ktoś jeszcze. Przecież nie wciągnął tego wszystkiego sam! - Widzisz, w jakim jest stanie? Zdziwiłbym się. Krzyki nagle zmieniły się w płacz. W głębokie, rozpaczliwe łkanie. - Uspokoisz się w końcu? Słuchaj, chcę tylko informacji o chłopaku, który tu pomieszkiwał. Słyszysz, co mówię? Hej! Alexis chwycił ćpuna za kołnierz, potrząsnął nim i przycisnął jego twarz do ściany, naciskając na tyle mocno, żeby go ocucić i zmusić do słuchania. - Chcę, żebyś mi opowiedział o Josephie Selimie. Potem cię puszczę, zgoda? Ale mężczyzna wciąż płakał. - Cholera - zaklął Alexis. - Nic z niego nie wydobędziemy. Przypnij go do jednej z tych rur, żebyśmy mogli go przeszukać.
Żandarm odciągnął mężczyznę w tył i za pomocą opaski zaciskowej unieruchomił go przy dwóch żelaznych rurkach biegnących przy ścianie. Poklepał go po policzkach, zmuszając do skupienia. - Joseph? Nic ci to nie mówi? Joseph Selima? - spytał głośniej, żeby przekrzyczeć łkanie. Po tych słowach coś przewróciło się w sąsiednim pomieszczeniu i ktoś przebiegł przez piętro w wielkim pędzie. Na podeście pojawiła się jakaś postać. W jednej chwili Ludivine ruszyła jej śladem. - Ludi... - krzyknął Alexis, chcąc ją powstrzymać. Na próżno. Kobieta wybiegła już z pomieszczenia - szybkie ruchy, błyskawiczna reakcja. Zdołała złapać za kaptur bluzy w chwili, gdy uciekinier docierał do schodów, i szarpnęła gwałtownie. Człowiek, powstrzymany nagle w biegu, odwrócił się, wyrzucając przed siebie pięść w przypadkowym kierunku. Ludivine odparowała cios ramieniem i odpowiedziała mu prostym sierpowym prosto w szczękę. Jednocześnie uderzyła kolanem w genitalia napastnika, a ten zwinął się z bólu. Następnie drugie kolano kobiety uniosło się w górę, nie trafiło jednak w wątrobę, lecz zatrzymało się na miednicy. Chwilę potem Ludivine trzymała już w rękach kajdanki, unieruchamiała osobnikowi nadgarstki i zmuszała go do uklęknięcia. Oddychała ciężko, bardziej z powodu nadmiaru emocji niż z rzeczywistego wysiłku. Spod gumki do włosów przytrzymującej zaimprowizowany koczek umknęło kilka jasnych kosmyków, które teraz kołysały się przy twarzy jak wskazówki metronomu. Powoli wracał jej spokój. Alexis stał w progu osłupiały, z otwartymi ustami. Wszystko stało się bardzo szybko. Wiedział, że jego współpracownica jest wysportowana i że trenowała sztuki walki, ale pokaz zrobił na nim wrażenie. Kobieta dopiero teraz zaczęła sobie uświadamiać, co się wydarzyło, i ogarnęły ją emocje. Widać to było po jej twarzy, po sposobie oddychania i przełykania śliny. - Wszystko w porządku? - spytał Alexis. Skinęła głową, nie patrząc mu w oczy. - Przynajmniej... nigdzie nie pójdzie, zanim... z nim nie porozmawiamy - dodała wciąż jeszcze zdyszana. Żandarm ujął mężczyznę pod brodę i zmusił go do uniesienia głowy. Światło latarki
sprawiło, że ten zamrugał i próbował się uchylić. Nienaturalnie chudy, miał około dwudziestu pięciu lat, włosy wygolone po bokach głowy, a pośrodku coś na kształt czuba, kolczyki, tatuaż na szyi. Widać było wystające kości wokół oczodołów. - Dokąd się wybierałeś? Narkoman nie odpowiedział, starając się unikać oślepiającego światła. - Dlaczego uciekałeś? Masz nam coś do powiedzenia? Ludivine przykucnęła, żeby znaleźć się na jego wysokości. - Przestraszyłeś się nazwiska Joseph Selima? - spytała łagodniejszym niż Alex tonem. Czarne źrenice mężczyzny zwróciły się w stronę kobiety. Przykuty do ściany klaun nadal łkał. - Znasz go? - nalegała Ludivine. - Nie mamy nic na ciebie - dodał Alexis. - Interesuje nas tylko Joseph. Ty jesteś wolny. - Nie chcę iść do ośrodka - odezwał się chłopak chrypiącym głosem. - Dobrze się składa, mamy co innego do roboty niż cię tam prowadzić - odparł Alexis. - Opowiesz nam o Josephie i spadamy. Chłopak z trudem przełknął ślinę. Jego twarz w okolicy kości policzkowej zaczynała zmieniać kolor i puchnąć. - Jak się nazywasz? - chciała wiedzieć Ludivine. - Fred. Ale nazywają mnie Pitbull. - Znasz Josepha, prawda? Po krótkim wahaniu Pitbull skinął głową. - Często tu pomieszkiwał? - No. - Co możesz mi o nim powiedzieć? Jaki był? - Straszny. - Ucieszysz się więc z wiadomości, że nie żyje - poinformował go Alexis. - Wczoraj popełnił samobójstwo. Nowina najwyraźniej nie poprawiła nastroju młodemu punkowi, bo tylko prychnął. Squat skrzypiał pod naporem podmuchów wiatru dobijającego się do okien. - Dlaczego się go boisz? - dociekała Ludivine. - On... stał się straszny. Na serio. - Dlaczego? Jaki był dawniej? - Raczej spokojny. Ale od jakiegoś czasu robił się coraz bardziej... dziwny.
- To znaczy jaki? Co takiego robił? - Chodzi raczej o to, co mówił. Dawniej trochę rozmawialiśmy, nagrywaliśmy robo... Punk zdał sobie sprawę, że mówi za dużo, i zagryzł wargi. - Nagrywaliście razem robotę - dokończył Alexis. - Mamy to gdzieś, nie martw się. To on nas interesuje, mówiłem już. No więc? Co takiego robił, że się bałeś? Pitbull miał trudności z otwarciem się. Był podejrzliwy, jak typowy ćpun. Alexis przycisnął chłopaka bardziej, usiłując wyciągnąć z niego tajemnicę: - Słuchaj, albo dajesz kawę na ławę, mówisz nam, co wiesz, i zostajesz sobie tutaj, albo biorę cię na dołek na czterdzieści osiem godzin, żebyś nic już nie mógł sobie wciągnąć. Zobaczymy, w jakim stanie będziesz jutro wieczorem! Wierz mi, zamknięty w czterech ścianach bez swojej działki szybko zapłaczesz jak tamten debil! Złamał go strach przed głodem, przed brakiem szprycy - głód był silniejszy niż wszystkie przyjaźnie, niż wszystkie lęki, niż wszystkie sekrety - i Pitbull nagle wyrzucił wszystko z siebie: - Zmienił się. Dawniej był cichy, ale spoko. Można było mu ufać. No... w miarę. Bardziej niż większości wraków, które tu się włóczą. Ale od jakiegoś czasu zmienił się. W ogóle przestał się odzywać. Chyba żeby nas zbluzgać. Już prawie nie palił z nami marychy. Stał się... pewny siebie. I... miał w sobie nienawiść. Prawdziwą nienawiść. Coś więcej niż to, co wszyscy tutaj czujemy. Mieliśmy wrażenie, że jest o krok od zrobienia czegoś strasznego. Zabił się? Serio? Aż mnie to dziwi. Myślałem, że zrobi coś o wiele gorszego! Coś w stylu... porwać dzieciaki ze szkoły albo coś takiego. - Coś mówił na ten temat? - Nie, ale kiedy już coś mówił, to zawsze było to... przerażające. Jestem anarchistą, nie boję się obalania systemu! Ale on nienawidził ludzi. Wystarczyło na niego popatrzeć! - Czy wiesz, co takiego się wydarzyło, że się tak zmienił? - spytała Ludivine. - Wpadł w towarzystwo podejrzanych gości, mówię pani. - Kto to taki? - Nie wiem, nie mówił o tym. Wiem tylko, że kilka miesięcy temu spotkał faceta i zaczęli się kumplować. Ten typ źle na niego działał. Ludivine i Alexis wymienili znaczące spojrzenia. - Znasz nazwisko? - spytał żandarm. - Nie. - Widziałeś go? - Nie. Nic nie widziałem. Joe nic nie mówił. Coś tam na początku, potem już nic.
Wiem tylko, że się często spotykali. - Gdzie się poznali? - Przecież mówię, że nie wiem! - zezłościł się ćpun. - Nic nie wiem! Alexis złapał go gwałtownie za ucho: - Bądź grzeczny i odpowiadaj na pytania! Jeśli uznam, że to za mało, zabiorę cię na dołek i tam poczujesz, jak nadchodzi głód, możesz mi wierzyć! - Kurwa, wszystko powiedziałem! Nic nie wiem! Joe naprawdę potrafił nastraszyć! Spotykał się z wariatami! Czując, że jest coś jeszcze, Alexis postanowił obejść się z nim ostrzej. Nacisnął na obolały policzek i podniósł głos: - Dlaczego mówisz o nich w liczbie mnogiej? Myślałem, że chodzi o jednego typa. Co ci jeszcze mówił Joseph? Pitbull zaczął głośniej oddychać, pocierając nerwowo brodą o ramię. - Masz ochotę na działkę? - zakpił Alexis. - Im szybciej mi powiesz, co wiesz, tym szybciej stąd spadamy. Zresztą czego ty się boisz? Joseph nie żyje! - Jest ich wielu! - szepnął ćpun. - Słucham? - Joe był pod ich wpływem. Jestem pewien. - Dlaczego tak uważasz? - Cały czas o nich mówił. - O kim? - Nie wiem! Nie mówił, jak się nazywają! I... kazał mi coś obiecać. Wobec wahania Pitbulla, Alexis pochylił głowę, chcąc nadać spojrzeniu groźniejszy wyraz. - W sumie to nie była prośba o dotrzymanie obietnicy. Raczej groźba. - Jakiego typu? Narkoman z trudem przełykał ślinę. Uniósł ciemne źrenice na żandarmów, jakby szukając pomocy. - Powiedział, że jeśli tego nie zrobię, przyjdą po mnie. I skrzywdzą. - Kto przyjdzie? I co masz robić? - Pilnować światła. Pitbull spróbował się podnieść, lecz przeszkadzały mu kajdanki. Alexis ujął go pod ramię i pomógł mu się wyprostować. Czuł każdą kość w klatce piersiowej chłopaka. Punk przeszedł wolnym krokiem do pomieszczenia przy schodach i wskazał na ciężką
deskę opartą o ścianę. - Trzeba ją zdjąć - powiedział. Alexis wykonał polecenie i dostrzegł drzwi bez klamki całkowicie ukryte pod warstwą graffiti. Otworzył je, wsunąwszy w szparę czubki palców, i jego oczom ukazało się pomieszczenie, które kiedyś musiało być łazienką. Płytki prawie wszędzie były zerwane, wanna ohydnie brudna, a na miejscu toalety i umywalki ziały tylko dziury. Dziesiątki świec spalały się powoli, ogrzewając pomieszczenie. Były wszędzie. Na podłodze, na każdym występie. W miejscu, gdzie swego czasu musiało królować lustro, widniała teraz żółtawa ściana. Z wielkim symbolem wymalowanym czerwoną farbą. *e. Drżący głos Pitbulla przedarł się przez huk wyjącego wiatru. - Chodzi o religię. Kazał mi pilnować świec. Bo jak nie, to oni przyjdą i będę cierpieć. To jakaś kurewska religia. A oni są jej fanatycznymi wyznawcami.
8 Dzieci biegały i krzyczały, trzymając w rękach zabawki naśladujące broń. Najwyraźniej nie odczuwały zimna. Bawiły się w wojnę na głównej alejce Jardin des Plantes, w samym sercu Paryża, mimo protestów rodziców, jak gdyby to było silniejsze od nich, jakby były pchane naturalną potrzebą. Był niedzielny poranek, z trudem ogrzewany przez jesienne słońce. Laëtitia Dabo, wysoka, o jasnych włosach odgarniętych do tyłu i przytrzymanych opaską, przytuliła się do męża, Segnona. - Dlaczego zawsze musisz mieć takie... odjechane pomysły? - spytała. - Odjechane? - powtórzył kolos poważnym tonem. - Tak, żeby jeść lody w środku zimy albo zabierać dzieci na spacer, chociaż jest mróz jak na Syberii. Kiedy zaproponowałam to trzy tygodnie temu, stwierdziłeś, że to nudne miejsce! - Tylko imbecyle nie zmieniają zdania. Patrz! Mieli potrzebę się wybiegać. Nathan i Léo, metyskie bliźniaki, biegały pośród innych dzieci w wieku około dziesięciu lat. Spontanicznie utworzył się cały klan. Dziewczynki oddaliły się, szukając zabawy, która by im bardziej przypadła do gustu. Wszyscy krzyczeli, śmiali się, wymieniali drobiazgami, plastikowymi pistoletami, poklepywali się przyjacielsko, po czym zabijali się nawzajem na oczach zdziwionych dziewczynek, które z kolei wymieniały się radami na temat lalek i przygotowywania jedzenia. Pacyfistów i feministki czeka jeszcze ciężka praca nad zmianą zachowań, które stopniowo zapisały się w genach, rozmyślał Segnon, przyglądając się całej scenie. Żandarm zastanawiał się, czy człowiek urodził się już ze skłonnością do przemocy, przygotowany do wojny, z instynktem zabijania, czemu zawdzięczałby imponujące zdobycie szczytu łańcucha pokarmowego, czy też przemoc przyszła w miarę jak się cywilizował, żeby znaczyć swoje terytorium, zmuszać innych do uległości i w miarę odkrywania pojęcia własności i władzy stawać się coraz bardziej łakomym. Czy przemoc tkwi w istocie gatunku ludzkiego, czy też stanowi owoc ewolucji behawioralnej? W końcu jak do tej pory jedynie ludzie prowadzą masowe wojny, w których po obu stronach stoi ogromna ilość osobników, dążąc do całkowitej eksterminacji przeciwnika należącego przecież do tego samego gatunku. Segnon oderwał się od swoich myśli, widząc, że Laëtitia zajęta jest rozmową z sąsiadką. Wyglądało na to, że ploteczki zajmą jej dłuższą chwilę.
To był właściwy moment. Wsunął rękę pod płaszcz i namacał na piersi kartonową kopertę. Nachylił się w stronę żony. - Maleńka, idę do toalety, pilnuj dzieciaków. Pocałował ją w czoło i czmychnął. Czasami miał sobie za złe, że zachowuje się wobec niej jak tchórz. Że nie wszystko jej mówi. Ale reakcje jego żony nie zawsze były do przewidzenia. Niewielkie kłamstewko od czasu do czasu, o ile nie było to coś poważnego, nie powinno mieć przecież nieprzyjemnych skutków. Zresztą i tak nie zrozumiałaby, gdyby jej wszystko opowiedział. Wystarczy, że ostatnio rzadko bywa w domu - gdyby jeszcze wykorzystywał czas wolny na wyrabianie nadgodzin, nawet zajmując się dziećmi, Laëtitia by mu nie wybaczyła. Zlokalizował miejsce już wcześniej, przez Internet, i teraz pewnym krokiem szedł alejkami wzdłuż budynku Muzeum Historii Naturalnej. Wszystko zawczasu przygotował. Wymówkę, ksero akt, notatki odontologa, a przede wszystkim kopię odcisku szczęki narysowanej przez eksperta. Segnon zbliżał się do celu: wystawa anatomii porównawczej. Rozpoznał starą fasadę z czerwonych cegieł przypominającą mury kościoła. Czym prędzej wszedł do holu i okazawszy legitymację służbową, spytał, gdzie mógłby zostawić akta dla jednego z profesorów. Niska kobieta o włosach w kolorze czarnym wpadającym wręcz w granat kazała mu iść za sobą i wpuściła go na zamknięty dla publiczności korytarz. - W niedzielę nikogo tu pan nie zastanie - uprzedziła. - Dlatego szukam skrytki albo zaufanej osoby, która przekazałaby kopertę profesorowi Dobaguianowi. Bo to on jest najbardziej kompetentny, jeśli chodzi o analizę szkieletów i szczęk zwierzęcych, prawda? Tak mi powiedziano wczoraj przez telefon. - Ona. To kobieta. Proszę posłuchać, ja za bardzo nie wiem. Proszę - powiedziała, stając przed mężczyzną w fartuchu roboczym. - Ten pan jest żandarmem, ma list dla profesor Dobaguian, weźmiesz go? - Jest tu jej asystentka, jeśli życzy pan się z nią spotkać - odparł mężczyzna. - Na pierwszym piętrze. Segnon zerknął na zegarek. Laëtitia zauważy, że za długo go nie ma. Westchnął i poprosił o wskazanie mu drogi do biura. Po
pokonaniu
skrzypiącego
parkietu
i przejściu
między
rzędami
regałów
wypełnionych zakurzonymi kolekcjami eksponatów, w większości przypadków starszych niż sam budynek, żandarm znalazł się nagle naprzeciw kobiety nachylonej nad stertą papierów. Miała nie więcej niż trzydzieści lat, włosy spięte naprędce w koński ogon, ubrana była
w bluzkę, jeansy i gruby sweter z golfem. Okulary w grubych oprawkach nie zdołały ukryć licznych piegów, którymi usiana była jej blada twarz. W powietrzu unosił się zapach starej boazerii i wosku. Segnon przedstawił się szybko i wyciągnął przed siebie rękę z dokumentami. - Rozmawiałem wczoraj z kimś z muzeum i powiedziano mi, że profesor Dobaguian będzie najodpowiedniejszą osobą, do której mógłbym się zwrócić o pomoc w sprawie identyfikacji zwierzęcia z taką szczęką. - Żandarmeria ma teraz kłopot ze zwierzętami? - To dość skomplikowana sprawa. Asystentka przyjrzała się Segnonowi znad okularów i wyciągnęła rękę. Przejrzała naprędce akta i zatrzymała się nad zdjęciami niektórych ran. Nagle zamarła. - Co to jest? Człowiek został zaatakowany? Przewróciła następną stronę, gdzie widniały większe fotografie. Widać tu było dokładnie rozmiary rzezi. Wszędzie krew. Żywe mięso. Strzępy skóry. Udo. Ludzkie, bez wątpienia. - Mój Boże... - szepnęła. - Przykro mi, może nie powinienem tego pokazywać, ale myślałem, że to pomoże... Na kolejnych stronach zamieszczono zdjęcia wykonane w podczerwieni, schematy zębów i pobieżną rekonstrukcję szczęki mordercy. Rudowłosa kobieta cofnęła głowę. - Jakiś problem? - zaniepokoił się Segnon. - To jest to wasze zwierzę? - spytała, wskazując na szkic rekonstrukcji. - Tak. Dlaczego pani pyta? Pokręciła głową. - To jakiś żart, prawda? - Jak to? - Mistyfikacja. Ktoś sobie z was żartuje! - Dlaczego? Teraz wbiła w niego poważne spojrzenie. - To tak na serio? - nalegała. - Jak najbardziej. Brwi asystentki uniosły się. - Otóż nie sądzę, żeby ta szczęka istniała naprawdę. Nie posiada żadnej znanej cechy. Ale mogę się oczywiście mylić.
Znów przyjrzała się rysunkowi. - Czy to mógłby być człowiek? - spytał Segnon. - Z poważną deformacją? - W tej sytuacji nie możemy już mówić o deformacji. To potwór! - zażartowała szyderczo. - Proszę posłuchać, mogę się mylić, więc przedstawię akta pani profesor Dobaguian, pole jej ekspertyz jest znacznie szersze niż moje, odezwiemy się do pana najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Dobrze? - Doskonale. Odprowadziła go aż do drzwi pomieszczenia. - Jest pan pewien, że to nie oszustwo? - Kategorycznie pewien. Jak zapewne wywnioskowała pani ze zdjęć, chodzi o sprawę kryminalną. Asystentka skrzyżowała ręce na piersiach i przybrała poważną minę. - Na pierwszy rzut oka to mi nie wygląda na cokolwiek, co bym już znała. Specjalizuję się w anatomii porównawczej ssaków, a biorąc pod uwagę rozmiary i naturę szkód, podejrzewam, że z takim mamy do czynienia. Ale nigdy nie widziałam podobnej szczęki. - Więc co to może być? - Światowa premiera! Wyjątkowy gatunek! - odparła, robiąc porozumiewawczą minę. - Ale biorąc pod uwagę rozmiary stworzenia, jeśli mam być szczera, to po prostu niemożliwe. A więc ktoś sobie z was zażartował. Segnon zacisnął zęby. - Aż tak? - Chyba że wierzycie jeszcze w yeti i tym podobne historie. Żandarm żachnął się z niechęcią. Pożegnał się skinieniem głowy i szybkim krokiem ruszył w powrotną drogę wyłożonym drewnem korytarzem. Tyle starań na nic. Komórka wydała dźwięk nadchodzącej wiadomości. Laëtitia mnie ukrzyżuje. SMS był od Alexisa. „Mamy coś. Zebranie wczesnym popołudniem z całą ekipą. Przyjdź, jeśli możesz...”. Nie ulegało już wątpliwości, że Laëtitia go zabije.
9 Claire Noury, lat dwadzieścia osiem, roztaczała intensywny wdzięk osoby o pospolitej fizjonomii, którą mimo to zauważa się bardzo szybko dzięki prezencji. Była typem kobiety, która przyciąga wzrok, która podoba się bardziej ze względu na swoją niepowtarzalność niż na rysy twarzy. Sześć godzin ćwiczeń tygodniowo, żeby wyrzeźbić idealne ciało, odpowiednia higiena żywieniowa i niezwykła dbałość o strój czyniły z niej najbardziej podziwianą i pożądaną dziewczynę w niewielkim przedsiębiorstwie, gdzie pracowała na stanowisku księgowej. Singielka, dochodziła do siebie po trzyletnim związku z chłopakiem poznanym przez Internet. Ich historia rozwinęła się gwałtownie, po czym powoli opadły uwodzicielskie maski i doszło do starcia prawdziwych osobowości. Wspólne mieszkanie okazało się o wiele trudniejsze niżby pozwalały wróżyć wysiłki czynione przez obie strony przez pierwszy rok. Rok powolnego chylenia się ku upadkowi. Później jeszcze jeden rok odsuwania od siebie prawdy, podążania najłatwiejszą drogą, zakładania klapek na oczy i nieumiejętności zebrania się na odwagę. W końcu Claire zdecydowała się zerwać, opuściła go, przysięgając sobie, że drugi raz nie da się wrobić. Odtąd, już na samym początku znajomości, będzie pokazywała swoje prawdziwe „ja”, nie pozwoli się wepchnąć w przegródki, w jakich partner chciałby ją widzieć. I ten albo zechce być z nią taką, jaka jest, albo nie. Claire miała swoje przyzwyczajenia. Każdej środy brała w pracy wolne popołudnie i pomagała starszej siostrze w opiece nad dwójką jej dzieci, pięcioletnią Alice i trzyletnim Tomem. Odgrywała rolę ukochanej cioci i nierzadko pod koniec dnia można ich było zastać śpiących w trójkę na kanapie przed telewizorem. To właśnie w drodze powrotnej od siostry miało miejsce spotkanie, które zmieniło wszystko. Ktoś śledził Claire aż do domu. W każdym razie tak podejrzewano. W niedzielny poranek małżeństwo spacerujące wzdłuż brzegu Marny nieomal potknęło się o nogę dziewczyny. O posągową nogę. Rzeźbioną starannie przez wiele lat uprawiania sportu. Kobieta leżała jak na siostrzanej sofie: bezwolna, z rozrzuconymi na boki ramionami, gotowa przytulić dwoje siostrzeńców. Z tym że zamiast Alice i Toma na jej ciele aż mrowiło się od ucztujących robaków. Claire miała półprzymknięte powieki, zgaszone spojrzenie, opuszczoną dolną szczękę, a czubek języka spoczywał nonszalancko na zębach, wysunięty przed osobliwie ciemne
wargi. Miała posiniaczone kości policzkowe, podobnie jak prawy łuk brwiowy i brodę, na której widniały zadrapania. Z daleka przypominała przesadnie wymalowaną gocką piosenkarkę. Tusz do rzęs jako podpis przemocy. Cień do powiek nałożony pięścią. Naturalny róż na policzkach uzyskany uderzeniami. Jej piersi i mostek były niemal niebieskie, jak gdyby godzinami ją okładano. Płaski brzuch, nad którym tak długo pracowała, pokrywały dziesiątki małych purpurowych śladów, uszczypnięć aż do krwi. Sześć paznokci u rąk miała oderwanych. Usiłowała walczyć. Jak lwica. Do zdarcia skóry z łokci, kolan i wierzchów dłoni. Narządy płciowe były szeroko rozwarte. Fioletowe. Zmienione w gniazdo tłustych stawonogów. Uda upstrzone były kilkudziesięcioma powierzchownymi ranami - śladami po ostrzu noża. Nie zagłębiano go zbytnio, tylko na tyle, żeby przebić skórę, naciąć naczynia krwionośne, zadrasnąć mięsień. Po wielu godzinach bezruchu wysuszone rany, bez krążenia, bez życia, przypominały otwarte usta. Całe ciało zdawało się błagać życie, żeby wreszcie odeszło - oddając mu wolność. Za cenę niewypowiedzianego wysiłku życzenie zostało wreszcie spełnione. Świadczyła o tym głęboka bruzda wokół jej szyi. A właściwie nakładające się na siebie bruzdy, gdyż podejść było kilka. Wiele prób. Pończocha wrzynała się coraz bardziej, zakleszczała wokół gardła, aż do zablokowania przepływu krwi, przerwania strużki powietrza. Nylon jednak ześlizgiwał się, pozwalając za każdym razem płucom wypełnić się częściowo, wystarczająco, żeby odrobina tlenu dostała się z krwią aż do mózgu. Wciśnięta na dwa centymetry w szyję pończocha nie była w stanie całkowicie zatrzymać oddechu. Śmierć przez uduszenie jest powolna. Agonia trwa zazwyczaj blisko dziesięć minut, nim nastąpi nieodwracalnie. Nad Claire oprawca się znęcał, przedłużając jeszcze bardziej tę chwilę... Reanimował ją. Odbierał prawo do poczucia ulgi. Sadystyczna gra polegała na doprowadzeniu ofiary do rezygnacji. Do poczucia, że nic lepszego niż śmierć już jej nie może spotkać. Że będzie czekała na nią z nadzieją. Zapewne odczuwała przerażenie również w chwili, gdy musiała całować go całą duszą. Kiedy już wierzyła w zbliżający się koniec, ale nacisk na klatkę piersiową i zastosowanie metody usta-usta sprawiały, że znów dochodziła do siebie. By ponownie cierpieć.
I tak w kółko, do momentu gdy wreszcie nie odzyskała przytomności, gdy wszystkie komórki osłabły do tego stopnia, że przestały reagować. Skapitulowało nie serce czy mózg, lecz najmniejsza cząstka organizmu doprowadzonego do stanu ostatecznego wycieńczenia. Nieskończona śmierć. Niekończące się echo rozpaczy i bólu. Claire umierała kilkakrotnie. Była również najmniej okaleczoną ofiarą Ducha. Pięć metrów ściany zakrywały zdjęcia i notatki trzech grup roboczych wydziału śledczego żandarmerii. Z jednej strony fotografie dwóch ofiar Ducha, z drugiej materiały dotyczące trzech osób zamordowanych przez Bestię. Claire Noury, dwadzieścia osiem lat, była pierwsza na liście po stronie Ducha. Jej zwłoki znaleziono
w niedzielę, dwudziestego czwartego czerwca,
w departamencie
Seine-et-Marne. Nadia Sadan była druga - szóstego sierpnia, w Yvelines. Torturowane, gwałcone, duszone bielizną, reanimowane aż do wyczerpania. Męczarnie trwające pięć, dziesięć, a może nawet dwadzieścia godzin. W obydwu przypadkach morderca zakradał się do domów ofiar, o czym świadczyły ślady walki. Nie forsował jednak zamków. Co gorsza, drzwi wejściowe pozostawały zamknięte na klucz. We wschodniej Francji, na obszarze działania Bestii, rozgrywka toczyła się inaczej. Miały tam miejsce wyraźne napaści. Agna, szesnastego lipca. Sophie Ledouin, dwudziestego drugiego sierpnia. Armelle Callet, czternastego września. Strażacy obecni na pierwszym miejscu zbrodni powiadomili lokalną żandarmerię, zastrzegając, że nie mają pewności, czy chodzi o jedną, czy o kilka ofiar. Wyglądało to tak, jakby w ciele doszło do eksplozji bomby. Kolejne zwłoki nie były w lepszym stanie. Wszystkie trzy dziewczyny zostały zamordowane na terenie o obwodzie około dwustu kilometrów. A także w promieniu niespełna trzydziestu kilometrów od autostrady A4. Jedyny łączący je element. Za to wszystkie pięć miały wyryty na ciele identyczny symbol. *e. Pułkownik Aprikan miał ściągnięte rysy. W wieku około pięćdziesięciu lat prezentował zapadnięte policzki, szare, niemal
smutne spojrzenie, krótko ścięte siwawe włosy, żylaste ciało maratończyka i jako jedyny z obecnych na sali zebrań nosił mundur. Naprzeciw niego sześciu spośród dziewięciu żandarmów zaangażowanych w sprawę czekało na sygnał. Kiedy wszyscy już zasiedli, spojrzawszy na ścianę ofiar kolejno z przygnębieniem, obrzydzeniem, a na koniec z odrazą, pułkownik dał znak Alexisowi do rozpoczęcia zebrania. W dochodzeniu brały udział trzy grupy, lecz do koordynowania działań wyznaczono komórkę Alexisa. Śledztwu nadano kryptonim Hommult, od homicides multiples[3], lecz roboczo używano określenia „Puzzle squad” w nawiązaniu do stanu, w jakim znajdowały się ofiary. Alexis Timée miał wiele do zyskania na tej sprawie. Wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Obarczono go największą w całym jego dotychczasowym życiu odpowiedzialnością. Oczywiście nie bez znaczenia było tu wykształcenie zdobyte w instytucie kryminologii w Lozannie, podobnie jak doskonałe wyniki w służbie. Szybko analizował i pojmował. Należał do pokolenia żandarmów wychowanych z komputerem i konsolą do gier, przyzwyczajonych do radzenia sobie z kilkoma zadaniami naraz, błyskotliwych, obeznanych z nowoczesnymi technologiami, ciekawych i otwartych na zdobywanie nowej wiedzy. W innych czasach tacy z pewnością zostaliby inżynierami, psychologami albo chirurgami. Alexis był wcieleniem żandarma 2.0, około trzydziestki, który w oczach przełożonych interesuje się wszystkim, praca jest dla niego powołaniem, nadaje się do każdej czynności, a przede wszystkim potrafi wykonać polecenie w wyznaczonym czasie. I który może w razie potrzeby posłużyć za piorunochron, nie stawiając zbyt dużego oporu. Na wypadek gdyby... Mężczyzna odchrząknął i za pomocą magnesu przyczepił do tablicy zdjęcie Josepha Selimy wydobyte z akt zakładu psychiatrycznego. - Oto nasz popychacz-samobójca z dworca w Herblay. Joseph Selima, lat dwadzieścia. Macie przed sobą krótki raport na jego temat. To wszystko, co udało nam się znaleźć, czyli niewiele, jeśli nie liczyć kartoteki. Interesują nas obecnie jego znajomości. Najwyraźniej Selima związał się z grupą przypominającą sektę. Określenie jest być może zbyt mocne, trzeba to sprawdzić. Jedyny świadek, jakiego udało nam się przesłuchać, twierdzi, iż krąg tych osób w otoczeniu Selimy poszerzał się. - Od jakiego czasu się widywali? - spytała Magali, brunetka ścięta na boba. - Najprawdopodobniej od początku roku. Selima był nieufny i naszemu świadkowi nie udało się nigdy zobaczyć żadnej twarzy. Joseph Selima spotykał się z nimi poza lokalem, w którym pomieszkiwał.
- Co ich łączyło? - chciał wiedzieć Franck, postawny pięćdziesięciolatek z krótko ostrzyżonymi włosami i wąsikiem. - Nie wiem nic poza tym, że używają emblematu... Alexis sięgnął po pisak i nakreślił na białej tablicy symbol, który znali teraz wszyscy: *e. - Tak więc - ciągnął Alexis - ci ludzie znajdują się obecnie w centrum naszego zainteresowania. Nic więcej nie wiemy. Selima żył z drobnych przekrętów, żebractwa, dysponował niewielkimi środkami, z pewnością nie podróżował daleko, żeby ich spotkać. Trzeba będzie skontaktować się z miejscową policją, sprawdzać wszystkie pomysły, jakie wam przyjdą do głowy. Nowi przyjaciele Selimy zaprowadzą nas do... Przeniósł wzrok na zdjęcia ofiar. - Czego dokładnie szukamy? - nalegała Magali. - Szajki mafijnej? Trzech nawiedzonych morderców zabijających w imię zbliżającej się apokalipsy? - W całej historii kryminologii nigdy nie spotkaliśmy się z czymś podobnym, więc powtórzę: nie mamy bladego pojęcia, kogo szukamy. Dwóch seryjnych morderców, w tym jeden o skłonnościach pedofilskich, do tego jeszcze schizofrenik - nikt nigdy nie widział połączenia tego typu osobowości. Zazwyczaj jest odwrotnie - to lękliwi samotnicy. Z tego, co zdążyliśmy zauważyć w lokum Selimy, ma to jakiś związek ze... spirytyzmem. Z religią wręcz. Coś na kształt ołtarza, i te wszystkie świece wokół symbolu. Mordercy nie działają razem, ale czczą tę literę. W czymś współuczestniczą. Musimy się tylko dowiedzieć w czym. Niski, zadziwiająco spokojny głos osoby pewnej siebie zagrzmiał w głębi sali, przy wejściu: - Nie współuczestniczą w tym. Oni się komunikują. Masywna postać. Ręce skrzyżowane na umięśnionej klatce piersiowej. Ogolona czaszka. Przeszywające spojrzenie. Bystre. Szare. Penetrujące na wskroś umysł rozmówcy. Alexis rozpoznał go natychmiast. Richard Mikelis. [3]
Wielokrotne zabójstwa (przyp. tłum.).
10 W jego spojrzeniu zatopione były wszystkie przykazania świata, wszystkie przekonania, pierwotna siła, jak gdyby podłączył się bezpośrednio do mózgu gada. Dwie szare tęczówki, które momentami wydawały się wręcz białe, hipnotyczne i niepokojące, kontrastowały ze źrenicami o intensywnej, wsysającej światło czerni, dwiema studniami bez dna prowadzącymi w otchłań ludzkiej duszy. Richard Mikelis przyjrzał się bacznie wszystkim zgromadzonym żandarmom. Niektórzy nie zdołali wytrzymać przeszywającego wzroku i zaczęli z zainteresowaniem analizować czubki swoich butów. Wreszcie kryminolog się wyprostował. Kształt mięśni wyraźnie zarysował się pod ubraniem, kiedy ciężkim krokiem przemierzał pomieszczenie. Stawiając starannie stopy na linoleum, zapewniał równowagę potężnej masie ciała. Mikelis zatrzymał się przed pułkownikiem Aprikanem i podał mu rękę. Ten ostatni, zbity z tropu teatralnym wejściem niespodziewanego gościa, zareagował dopiero po chwili. Następnie Mikelis podszedł do Alexisa. Dwa srebrne krążki zdawały się emanować blaskiem od wewnątrz - wzrok mężczyzny był tak intensywny, iż młody żandarm miał wrażenie, że odciśnie na nim piętno niczym rozżarzone żelazo. Alexis nie potrafił niczego wyczytać z tego spojrzenia: nie wiedział, czy przepełnia je lodowata wściekłość, czy też silne podekscytowanie. - Nie modlą się do żadnego bóstwa przemocy, jeśli to pan ma na myśli - ciągnął Mikelis, odwracając się w stronę audytorium. - Nie wierzę w to. Porozumiewają się. Należą do jednego klanu. Raporty lekarzy sądowych wskazują, iż rany w kształcie *e krwawią niewiele lub wcale w momencie ich zadawania, co by świadczyło, że serce już wówczas nie bije. To rany pośmiertne. Stosunkowo czyste. W obydwu przypadkach. Zarówno pierwszy, jak i drugi zabójca podpisuje się na samym końcu. Kiedy już opadnie poziom adrenaliny i pojawi się poczucie spełnionej fantazji. Podpis nie stanowi elementu osobistego schematu, lecz dodatek. Zgadzają się go użyć tak samo, jak usuwają odciski palców. Nie spełniają wówczas własnej potrzeby, nie realizują fantazji. To rodzaj zobowiązania, które sobie narzucają. Aprikan nachylił się w stronę Alexisa: - Myślałem, że on nie widział akt - szepnął.
Młody żandarm wzruszył ramionami bez słowa wyjaśnienia, tymczasem Mikelis podszedł do ściany ofiar. Wskazał po kolei na zdjęcia zwłok. - Co więcej, za każdym razem ciało znajdowano w specyficznej pozycji - ciągnął kryminolog. - Z wyraźnie wyeksponowanym symbolem *e. Czy to na plecach, czy na pośladkach, systematycznie jest to pierwsza rzecz, jaką zauważamy. Magali, która jako jedna z nielicznych nie okazała zmieszania na widok Mikelisa, dodała: - Nie rozumiem. Jeśli to dodatek, to dlaczego go eksponują? Nie sądzi pan, że chcą, żeby podziwiano ich znak fabryczny? Że to swego rodzaju demonstracja dumy? - Zazwyczaj, kiedy morderca chce być podziwiany, udostępnia jak największą ilość elementów nawiązujących do popełnionego czynu. Kontaktuje się z prasą, z bliskimi ofiary, z siłami porządkowymi, a całą zbrodnię dokładnie reżyseruje. Nic podobnego nie miało miejsca w przypadku naszych zabójców. Zwłoki porzucają w straszliwym stanie, lecz nie są one elementem żadnej sceny. Na samym końcu sprawca wycina w ciele symbol i ucieka. - Nadal nie pojmuję, po co zostawia ten symbol na widoku. - Nie jest on przeznaczony dla naszych oczu. Po prostu zanim opuszczą miejsce zbrodni, mordercy muszą go użyć. Potrzebują chwili oddechu, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu. I *e musi być dobrze wyeksponowane. - Jak więc brzmi pańska hipoteza? - Fotografują zwłoki. Proszę spojrzeć. Mikelis wskazał na daty zgonów pięciu kobiet. - Duch jest tym bardziej zrównoważonym zabójcą, zakrada się do domów ofiar. Lubi podejmować ryzyko, jest pewny siebie do tego stopnia, że bez wahania wchodzi na prywatny teren
ofiary.
Jest
przekonany
o swojej
wyższości,
dlatego
dąży
do
spotkania
w najtrudniejszym miejscu. Możecie być pewni, że to osoba o silnym poczuciu własnej wartości. Jest niezwykle staranny, być może pedantyczny na co dzień. Lubi planować, wszystko sprawdzać, kobiety są dla niego wyłącznie instrumentem do osiągania rozkoszy. Traktuje je jak przedmioty. Mikelis wyciągnął ramię i położył dłoń o mocnych palcach na zdjęciu młodej kobiety o rudych włosach, po czym przeniósł ją na inną fotografię, przedstawiającą zakrwawioną miazgę. - Bestia natomiast działa pod wpływem popędu. Czuje, jak żądza narasta, czyni niezbędne przygotowania, lecz kiedy ogarnia go nieopanowany przymus, traci nad sobą kontrolę. Atakuje niczym wściekły drapieżca. Jego umysł jest w stanie kompletnej destrukcji,
przepełniony nienawiścią do kobiet i całej ludzkości. Bestia zapewne nie szuka okazji, po prostu działa. Porywa się na kobiety samotne, młode i delikatne. Łatwe zdobycze. Nie jest wystarczająco pewny siebie, żeby wybierać inne. Waha się. Jak łatwo zauważyć, profile tych dwóch mężczyzn różnią się znacznie. A mimo to obydwaj wycinają na ciałach ofiar ten sam tajemniczy symbol. Podejrzewam, że przed odejściem robią im zdjęcie. Czynią scenę nieśmiertelną, a tym samym posyłają sobie znaczące mrugnięcie okiem. To dlatego eksponują symbol. Wśród zgromadzonych panowała kompletna cisza. Z oddali dochodził tylko szmer ulicy.
Wszystkie
spojrzenia
zwrócone
były
na
charyzmatycznego
mężczyznę
o onieśmielającym spojrzeniu. Mikelis wskazywał kolejno na daty poszczególnych zbrodni: - Duch rozpoczął zabawę dwudziestego czwartego czerwca, mordując Claire Noury. Bestia nie mógł się długo zdecydować, ale szesnastego lipca w końcu się odważa. Szóstego sierpnia Duch wykonuje kolejne posunięcie. Powrót Bestii dwudziestego drugiego sierpnia. Grają w ping-ponga. Odpowiadają sobie wzajemnie. - Z tym że czternastego września zagrywa ponownie Bestia: przypadek Armelle Callet - wtrącił Alexis. W jego głosie zabrzmiała nutka wyzwania. Typowa dla człowieka, który czuje się zaatakowany znienacka, zaskoczony na własnym terenie. Mikelis odparł bez cienia agresji, z naturalną pewnością siebie: - Albo w międzyczasie Duch popełnił morderstwo, o którym jeszcze nie wiecie. Być może też Bestia wciągnął się do gry i próbuje zyskać przewagę. Trochę jakby uczeń chciał pokonać mistrza i się od niego uwolnić. Kryminolog wbił teraz wzrok w Alexisa, w kąciku ust zarysował się ledwo dostrzegalny cień uśmiechu. - Tak czy owak - ciągnął dalej - Duch wkrótce odpowie, o ile jeszcze tego nie zrobił. Cykle są krótkie, zabijają niemal co miesiąc, wkrótce zaszumi im w głowach. - Dla nas to dobrze - stwierdził Segnon, który dopiero teraz wszedł na salę. - Im bardziej będą otumanieni przez przemoc, tym więcej błędów popełnią. Przyskrzynimy ich. Mikelis bez mrugnięcia okiem patrzył, jak czarny kolos szuka miejsca, żeby usiąść. - Możliwe - przyznał. - Ale oznaczałoby to jeszcze więcej ofiar. Czy jesteście na to gotowi? Chcecie czekać, aż kolejne kobiety spotka podobny los? Waszą siostrę? Żonę? A może córkę? Segnon nadąsał się i skrzyżował ręce na piersiach. Odwrócił się w stronę Alexisa
i ruchem głowy spytał go, kim jest nowo przybyły pajac. Pułkownik Aprikan wziął głęboki wdech i wskazał na Mikelisa. Przybrał ton pasujący do jego fizjonomii: oschły i pełen rezerwy. - Zapewne rozpoznali państwo kryminologa Richarda Mikelisa - rzekł. - Alexis poprosił go o wsparcie, a ja ze względu na jego kompetencje i doświadczenie, a także biorąc pod uwagę złożoną i delikatną naturę śledztwa, wyraziłem na to zgodę. Dziękuję, że ostatecznie zaszczycił nas pan swoją obecnością, profesorze. Magali dmuchnęła odruchowo na grzywkę i zwróciwszy tym uwagę Mikelisa, spytała: - Czy domyśla się pan, co może łączyć tych mężczyzn? - Dwóch seryjnych morderców? Nie, jeszcze nie. To dość rzadka sytuacja. Zazwyczaj duety pracują razem i nigdy na odległość. W tym przypadku jest inaczej. Sposób działania Ducha jest zbyt osobliwy, to człowiek zbyt pewny siebie, by chciał się obarczać asystentem lub obserwatorem. Zabójcy w momencie przechodzenia do czynu zachowują się trochę jak koty załatwiające swoją potrzebę: nie lubią, kiedy się na nich patrzy. Co gorsza, sądząc po zdjęciach odkrytych przez wasze służby, wygląda na to, że w sprawę zamieszany jest pedofil. A teraz jeszcze młody chłopak o ”zapędach samobójczych”. Oglądałem wiadomości wieczorne w piątek. Alexis przypatrywał mu się uważnie. Zastanawiał się, co właściwie skłoniło go do przyjazdu. Bezsensowna śmierć kobiety i jej dziecka? I dwóch mężczyzn, których jedynym błędem było zjawienie się w złym miejscu o złej godzinie? A może coś jeszcze? Myśl dojrzewająca w nim przez kilka dni? Czy to Alexis zasiał ziarno, które zakiełkowało w umyśle kryminologa, rozbudzając wątpliwości dotyczące jego przekonań na temat emerytury? - Mamy czterech mężczyzn - przypomniała Ludivine, wstając - którzy musieli gdzieś się spotkać i ustalić plan. W więzieniu? W zakładzie psychiatrycznym? W sieci? Tutaj jesteśmy jak we mgle. Żadnego tropu jak do tej pory. - Przeszukaliście Internet? Fora? - spytał Mikelis. - To idealne miejsce łączące udręczone umysły podzielające te same obsesje. - Trwają prace, przydzieliliśmy do tego całą grupę. Równocześnie analizujemy pedofilski aspekt tej sprawy. Jednakże materiał jest tak obszerny, że badania zajmują mnóstwo czasu. - Domyślam się, że ściągnęliście wszystkie akta zboczeńców seksualnych i innych podobnych kryminalistów wypuszczonych w ciągu ostatniego roku? - Przesunęliśmy nawet granicę do osiemnastu miesięcy - przyznał Alexis.
- Media nie wiedzą na razie o dwóch mordercach i pedofilu - dodał Aprikan. - Za to wokół nastolatka z dworca zrobił się szum. Włącza się polityka, a przez to Generalna Dyrekcja Żandarmerii żąda szybkich rezultatów. Jeśli chciałby pan podzielić się z nami swoimi przemyśleniami, zamieniamy się w słuch. Mikelis pokręcił głową wpatrzony w zdjęcia ofiar. - Zdążyłem rzucić okiem na akta dzięki moim kontaktom, ale nie siedzę w tym jeszcze. Na razie mam tylko ogólny pogląd na całą sprawę. Czy wyłoniliście priorytety śledztwa? Aprikan odwrócił się do Alexisa. - Co pan ma na myśli? - spytał ten ostatni. - Linię działania. - Wykorzystujemy wszystko, co mamy. Palec wskazujący kryminologa powędrował w stronę rysunku *e. - Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem - przyznał. - Dzieciak nasmarował farbą ten sam symbol przed popełnieniem zbrodni, jeśli dobrze rozumiem. Nie mógł naznaczyć nim swoich ofiar, więc zrobił coś lepszego: zwrócił się do całego świata. Chodzi o symbol nienawiści. Przemocy. Ci ludzie zbierają się wokół niego niczym wokół proporca wściekłości. Trzeba podążać tym tropem, nie sądzicie? - Próbowaliśmy. Brak wyników w Internecie. Mikelis uniósł brwi, zaskoczony. - Czyli przed skonsultowaniem się ze mną nie zastosowaliście w sprawie tego charakterystycznego znaku identycznej procedury jak w przypadku zwłok? - Mielibyśmy poradzić się eksperta? Z jakiej dziedziny? - Każdej, do diaska! Historia! Psychologia! Matematyka! Cokolwiek! Myślę, że aby znaleźć zabójców, trzeba zrozumieć, kim są i dlaczego tak się zachowują. Domyślam się, że skupiliście się przede wszystkim na istniejących tropach i wskazówkach, stosując konwencjonalne metody śledcze, ale będziecie musieli poszerzyć horyzonty. - W jaki sposób? - spytała Ludivine nieco znużona. - Przechodzicie obok symbolu, jak gdyby był tylko punktem wspólnym wszystkich zabójstw. Moim zdaniem jest jednak czymś więcej. Ma dla morderców znaczenie. Zapewne również nazwę. Dopóki się nie dowiemy, co tak naprawdę oznacza, będzie dla nas wcieleniem tego, co w człowieku najgorsze. Egzemplifikacją przejścia od zamiaru do czynu. Mikelis sięgnął po pisak i nadał symbolowi tożsamość. Pod *e pojawiły się litery.
- Znak Zła - przeczytał cicho kryminolog.
11 Rozpadało się znienacka. W przeciągu kilku minut dywan szarych chmur zakrył niebo i wylał swoją zawartość na Paryż. Sączyło się przez nie popołudniowe słońce. Ulewa zmieniła się w przedsionek nocy i nikt nie zauważył zapadającego zmroku. Miasto roziskrzyło się, a ludzie rozbiegli w pośpiechu w poszukiwaniu schronienia, gdzie owiną się w miękkie pledy, przygotują gorącą czekoladę lub herbatę, byleby październikowa niedziela minęła jak najszybciej. W wydziale śledczym Richard Mikelis jeszcze długo rozmawiał w cztery oczy z pułkownikiem Aprikanem, po czym zapukał do drzwi biura w sąsiednim skrzydle budynku, które Alexis dzielił z kolegami. - Obiecałem żonie, że nie będzie mnie tylko kilka dni - zaczął. Młody żandarm skinął głową. - Cieszę się, że zmienił pan zdanie. - To nie ja. Odpowiedź zabrzmiała jak policzek. Ludivine i Segnon spojrzeli po sobie. - Co więc sprawiło, że się pan zdecydował? - chciał wiedzieć Alexis. - Specyfika tej sprawy? - Ofiary. Zawsze robię to dla ofiar. W piątkowy wieczór, kiedy zobaczyłem dzieciaka, który spycha na tory cztery osoby, a następnie popełnia samobójstwo, zrozumiałem, że będzie ich jeszcze o wiele więcej. - Liczymy, że nie - nie zdołała się powstrzymać Ludivine. Mroczne studnie źrenic otoczone srebrzystą obwódką przeniosły się gwałtownie na kobietę. - Ci ludzie mają nad nami przewagę. Olbrzymią. Przepełnia ich żądza krwi. Będą następne ofiary. Trzeba się przygotować. - Nad nami? - spytał Alexis. - Na jakiś czas. Podzielę się z wami moimi opiniami, a wy zrobicie, co do was należy. Alexis rozłożył ręce na znak powitania. - Niech pan się tu czuje jak u siebie. Bierzemy wszystkie pańskie pomysły. - Mam swoje metody pracy. Czytam wszystko, co dociera do wydziału, bez wyjątku, formułuję syntezy, składam propozycje, które wy akceptujecie albo nie - wybór należy do
was. Pułkownik się zgadza. - Mnie to odpowiada. Ma pan gdzie spać? - Nie martwcie się o mnie, znalazłem hotel dwa kroki stąd, na ulicy Py. Mikelis odwrócił się na pięcie z zamiarem opuszczenia pokoju. W progu dorzucił: - Poruszyłem kilka kontaktów, żeby zdobyć akta dotyczące pięciu zabójstw jeszcze w piątek wieczorem, i poprosiłem, by przygotowano mi listę podejrzanych zgonów w okresie od dwudziestego drugiego sierpnia do czternastego września, żeby sprawdzić, czy Duch nie popełnił zbrodni, o której jeszcze nie wiemy. - Sądzi pan, że gdzieś gnije kolejna ofiara? Kryminolog zawahał się, po czym rzucił ostatnie spojrzenie na żandarma. - W przeciwieństwie do drugiego mordercy, on nie szuka kryjówek dla zwłok. Więc nie, nie sądzę. Myślę, że Bestia chciał zdobyć przewagę. Pokazać, że się nie waha. Musimy się jednak spodziewać, że Duch ponownie zaatakuje. Niebawem. Pułkownik wyśle pilny okólnik do wszystkich żandarmerii w kraju z żądaniem, abyśmy byli w pierwszej kolejności informowani o gwałtownych zgonach odpowiadających metodom działania tego szaleńca. Sprawa jest nasza. Po tych słowach wyszedł. Kiedy tylko jego sylwetka znikła z pola widzenia, Segnon czubkiem buta domknął drzwi. - Co to za koleś? - zdziwił się. - Nie zachowuje się trochę teatralnie? - Trochę? Żartujesz? Na maksa wczuł się w swoją postać! - zakpiła Ludivine. Alexis milczał. Pełen szacunku. - To najlepszy specjalista w swojej dziedzinie - rzekł wreszcie. - I jest taki dlatego, że wdycha każdą najmniejszą cząsteczkę przemocy. Nie patrzy na świat tak jak wy czy ja. - To na pewno! - przytaknęła Ludivine. - Nie jest taki jak my! No dobra, więcej dziś już nie zdziałamy, muszę odetchnąć. Zafundować wam pizzę? - Mnie nie - odmówił Segnon - żona obetnie mi jaja, jeśli nie wrócę na kolację. Ludivine i Alexis zostali sami. - Kiedy sobie myślę, że mam gówniane samotne życie - powiedziała - i boję się skończyć jako stara zgorzkniała kobieta, przypominasz mi się ty i czuję się pewniej, wiedząc, że istnieją tacy faceci. W sumie to ty mnie zaprosisz do restauracji. Ale nie będziemy się później pieprzyć. Posłała mu uroczy uśmieszek. Ludivine bywała rozbrajająco szczera.
Siedzieli w restauracyjnym boksie na obitych skajem ławeczkach, w powietrzu unosił się zapach smażonego oleju, a w oddali skrzypiała muzyka country. - Co cię skłoniło do zostania żandarmem? - spytał Alexis. - Nie mówiłaś mi jeszcze. Ludivine prawie zadławiła się słomką wetkniętą w szklankę z oranżadą. - Tu? Teraz? Naprawdę chcesz wiedzieć? Wzruszył ramionami. - Ponieważ, moje dziecko, ojciec dał się zabić na moich oczach i wtedy przysięgłam sobie, że będę wymierzać sprawiedliwość na tym ziemskim padole - odparła niespodziewanie. Alexis przełknął z trudem. Nie spodziewał się takiego zwierzenia między dwoma kęsami hamburgera; podejrzewał raczej, że będzie to banalna historia, i zadał pytanie zarówno z ciekawości, jak i przez grzeczność. Ludivine patrzyła na niego, jakby czyniąc mu wyrzut, że zapuścił się na tak drażliwy teren. Po chwili jednak jej twarz się rozjaśniła i dziewczyna wybuchnęła śmiechem: - Szkoda, że nie widzisz swojej miny! Ależ cię zrobiłam! Nie wszystkie kobiety w żandarmerii czy w policji mają porachunki ze światem! Zawsze byłam wysportowana, chciałam pracować w terenie, lubię jasne reguły, uwielbiam dochodzenia kryminalne i tyle! Wujek podsunął mi pomysł z żandarmerią, kiedy miałam dwadzieścia lat, i wyznaczyłam to sobie jako cel. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. - Żałujesz czasami? - Nie, uwielbiam swoją pracę. Nienawidzę, kiedy przełożeni wtrącają się do naszych śledztw z przyczyn politycznych, ale poza tym uważam, że jest dość fajnie. Wnerwia mnie papierkowa robota, przez większość czasu zajmujemy się głupstwami, a w sprawach o zabójstwo chodzi generalnie albo o kasę, albo o seks, ale dobrze się bawię. Poza tym od czasu do czasu wychodzą na jaw zabawne historie. Nie mogę narzekać. Ludivine rozpuściła włosy i jasne loki zakołysały się wokół jej ślicznej buzi. W kąciku ust pojawiła się kropelka keczupu przypominająca mały pieprzyk i Alexis nie potrafił oderwać od niej wzroku. - A ty? - spytała nagle. - Och... ja... Też mało oryginalnie. Milczenie owiec, Siedem, mam to w sobie niemal od dziecka. Tropić bad guys. Zrozumieć, dlaczego człowiek zdolny jest do najgorszego. - Skończyłeś jednak bardzo zaawansowane studia w Lozannie. - Z początku miałem zamiar pracować jako technik na miejscu zbrodni, ale kiedy pojąłem, że w rzeczywistości nie prowadziłbym żadnego śledztwa, postanowiłem wstąpić do WŚ.
- Masz rodzeństwo? Nigdy nie mówisz o rodzinie. - Jestem jedynakiem. - A twoi rodzice? - Matka mieszka w Colombes, na przedmieściach. A ojciec jest w domu spokojnej starości. Ma alzheimera. Nie odwiedziłem go od sześciu miesięcy. Nie poznaje nas, cały czas majaczy, przykro na to patrzeć. Dla mnie już odszedł. Ludivine wcisnęła się głębiej w ławeczkę, trzymając w ręce frytkę. - Przepraszam. Nie wiedziałam. - Nie szkodzi. Nie mam problemu, żeby o tym mówić. Takie już jest życie. Chorobę zdiagnozowano osiem lat temu, zdążyliśmy się przygotować. - Dlaczego nie masz kogoś? Jesteś niebrzydki, dość zabawny, zarabiasz... Jaki paskudny sekret ukrywasz? - Mógłbym ci zadać to samo pytanie! - Ale ja nie jestem sama! Mam nawet dwóch facetów! - Nie przeszkadza im to? - Nie sądzę. - Może dlatego, że o sobie nie wiedzą? - Być może... Ludivine zrobiła minę strapionej dziewczynki. - Dlaczego to robisz? - spytał. - Po co komplikujesz sobie życie? - Mając dwóch facetów, nie jestem od żadnego z nich uzależniona. Odpowiedź była bezpośrednia i szczera. Alexis wyczuł to po głosie koleżanki. Ludivine nie należała do tych, którzy lubią się zwierzać, ale chętnie otwierała się przed tym, kto okazał jej prawdziwe zainteresowanie. - Nie chcesz się przywiązywać? - Nie, dopóki się nie dowiem, jacy naprawdę są, ten czy tamten. - Pasuje mi to do dziewczyny, która wycierpiała się podczas poprzednich związków, która już nie chce się odsłaniać, bo kiedyś dała z siebie za dużo. - Klasyka aż do bólu. Dziękuję, że mi przypominasz o mojej żałosnej banalności. - Kto taki nie jest! No powiedz. Dałaś wszystko jakiemuś facetowi, a on cię zdradził? - Dwóm facetom. - Uuu... Gruba sprawa. Opowiadaj. Ludivine westchnęła i rozejrzała się po restauracji. Klienci rozmawiali, niektórzy się śmiali, inni mieli poważne, niemal obrażone miny, a kilka osób jadło w samotności.
- Pierwszy związek - zaczęła - trwał sześć lat, dopóki się nie zorientowałam, że on sypia z inną. Zdradzał mnie od dłuższego czasu. Aż dotąd nic takiego... No cóż. Drugi, to była moja wielka miłość. Każdy ma taką, nie? Kurewsko wielka miłość. Z tych, które naznaczają nas na całe życie. I wszystkie źle się kończą, w przeciwnym razie nie byłyby wielkie. Byliśmy razem pięć lat. Na poważnie. Wierzyliśmy, że nam się uda. Robiliśmy plany, rysowaliśmy nasz dom, wybieraliśmy imiona dla dzieci, a on mi się oświadczył. Oczywiście dupek musiał pieprzyć się od czasu do czasu z moją najlepszą przyjaciółką. - Paskudne. - Nie powiem nie. Obojgu oddałabym wszystko. Wszystko. Dlatego teraz jestem ostrożniejsza. Mam dwóch facetów i daję sobie czas, żeby ich poznać, dowiedzieć się, kim są, zanim się zaangażuję. Jestem niestała w uczuciach. Zakochuję się w mgnieniu oka. - Od dawna nie miałaś poważnego związku? - Dwa lata. - Ale wyszłaś już z fazy „nienawidzę facetów, wszyscy to dranie”? Jesteś gotowa znowu pokochać? - Teraz przynajmniej wiem, jak funkcjonujecie. Nie kocham już prostodusznie, ale inteligentnie, z umiarem, z głową. - To nie miłość. Poza tym daj spokój z tymi tanimi frazesami, nie wszyscy faceci są tacy sami. Jakbym słyszał małolatę. Nie jesteśmy draniami! - Nie chodzi o to, że jesteście draniami, to system jest zepsuty. Wychowuje się nas, małe dziewczynki, w micie księcia z bajki, idealnego, prawego i rycerskiego faceta, chociaż biologicznie zostaliście zaprogramowani, żeby pieprzyć co się tylko nawinie. - Niektórzy z nas są cywilizowani, wiesz przecież. - Nigdy nie byłeś niewierny? - Zły przykład. - No widzisz! - Nie, miałem na myśli to, że nigdy nie byłem w dłuższej relacji, więc po prostu nie miałem okazji... - Co to znaczy? Ile trwał twój najdłuższy związek? - Dwa lata. - O kurczę. - No właśnie. - Ile masz lat? - Za miesiąc skończę trzydzieści jeden.
- Kurczę. Dlaczego ci nie wychodzi? - Nudzę się. Kobiety, które spotykałem i w których się zakochiwałem, okazywały się inne po roku albo półtora. - I to ja jestem prostoduszna? Na tym polega cała zabawa w uwodzenie, zawsze taka sama. Musisz wyczuć, co się kryje w dziewczynie na samym początku znajomości. - Cóż, pewnie mam instynkt do dupy. - Nie ciąży ci to? - Samotne życie? Alexis wziął głęboki wdech i się zastanowił. W pierwszej chwili, mając przed sobą kobietę, na dodatek ładną, miał ochotę odpowiedzieć, że oczywiście, potrzebuje mieć kogoś u boku, budować z kimś życie. Mimo to pomyślał o swojej codzienności i odpowiedź wydała mu się mniej oczywista. Nie ma nikogo, komu musiałby się tłumaczyć z godzin spędzonych w pracy. Może siedzieć w biurze do pierwszej nad ranem, jeśli ma na to ochotę. Ma swoje małe wieczorne zwyczaje, trochę telewizji, gry wideo, żeby opróżnić głowę w trudne dni, gotowe dania, wieczory z książką w łóżku... Ogólnie rzecz biorąc, Alexis był samotnikiem, takim prawdziwym. Coraz rzadziej spotykał się z przyjaciółmi i dobrze mu z tym było. - Właściwie chyba nie - rzekł wreszcie. - Lubię to. - Ale pieprzysz się czasami? - Miałem teraz przerwę. Bywa, że szukam znajomości przez Internet, ale to prowadzi donikąd. Ludivine uniosła brwi. - Niezłe z nas przypadki! - zażartowała. Dwoje żandarmów patrzyło na siebie w milczeniu. Studiowali się nawzajem z cieniem uśmiechu na ustach. Nagle Alexis przechylił się przez stół i przyłożył kciuk do kącika ust koleżanki - na chwilę zamarła. - Masz tu keczup - rzekł cicho. - Od dłuższego czasu mnie to drażni. - Ach. Ludivine patrzyła na niego zmieszana. - Bałam się, że mnie pocałujesz - przyznała wreszcie. Zapanowała krępująca cisza. Gdy znaleźli się na zewnątrz, chłód nakazał im otulić się ciepłymi kurtkami i zbliżyć do siebie.
- Alex, jeśli któregoś wieczora będę miała doła, mogłabym do ciebie wpaść? - Oczywiście. Zawsze w zamrażalniku znajdą się dla ciebie lody. - To miłe. Ujął ją za ramiona i poklepał przyjacielsko. Szli w stronę koszar i Ludivine dodała: - Nie wykorzystasz tego, żeby mnie przelecieć, co? Pytanie zaskoczyło Alexisa. Nie znalazłszy odpowiednich słów, wymamrotał tylko: - No... nie. Kiedy pocałowała go w policzek i czmychnęła w stronę swojego budynku, mężczyzna stał jeszcze przez chwilę, patrząc za nią. Miała
w sobie
mieszankę
wrażliwości
i pewności
siebie,
niedyskretnego
uwodzicielstwa, która go rozczulała. Zaczepiali się często kłótliwym tonem, nie posuwali się jednak dalej, nie biorąc tego na poważnie. W tej chwili Alexis wyobraził sobie, że mogłaby połączyć ich silna więź. Jak z najlepszą przyjaciółką. Z siostrą. Podobała mu się ta myśl. Kiedy wspiął się po schodach prowadzących do budynku, uświadomił sobie, że wraca do mieszkania sam. Do książek, płyt DVD, do swojego wygodnego świata. I do wielkiego, zimnego łóżka. Do pustki zamkniętej w czterech ścianach. W każdej minucie. W każdej myśli. Pożałował wówczas swoich słów. Może właściwie wcale nie lubił swojej samotności. Wiedział jednak, jak ją załagodzić. Strzelił palcami. Noc będzie krótka. Ogarnęło go podniecenie. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie.
12 Émilie przebudziła się gwałtownie. Telewizor był nadal włączony i nadawał obrazy uzbrojonych partyzantów ukrytych w głębokim lesie. Pochyliła się, żeby spojrzeć na budzik. Była prawie pierwsza nad ranem. Zasnęła, jak zawsze, przed jednym z wieczornych reportaży nadawanych w niedziele. Miejsce obok niej było puste. Jean-Philippe wciąż jeszcze nie przyszedł na górę. Naprawdę przesadzał. Za każdym razem, kiedy zasiadał przed telewizorem na dole, kładł się spać nad ranem. Émilie wstała i przemknęła się do sąsiadującej z sypialnią łazienki, gdzie zrzuciła figi i podkoszulek, żeby założyć koszulkę nocną. Zerknęła ze zmęczeniem na szczotkę do zębów i zrezygnowała. Było już dość późno i tak czy owak nie planowała tej nocy zbliżenia. Kochali się poprzedniego dnia, kiedy Isabelle wyszła, a po ponad dwudziestu latach małżeństwa od dawna nie używali sobie dwa dni z rzędu. Émilie wyszła na korytarz. Drzwi do pokoju Isabelle były zamknięte. Drżąca strużka światła migotała w szparze między nimi a wykładziną. Isa, wiesz która godzina?, zezłościła się Émilie. Wahała się, czy nie wejść do pokoju i nie kazać jej zgasić lampy, ale się powstrzymała. Mała miała już siedemnaście lat, musi być odpowiedzialna za to, co robi. A matka musi odciąć pępowinę, oddalić się. Mniej się wtrącać. Zresztą nastolatka siedziała pewnie na Facebooku z przyjaciółkami, przy włączonym na pełny regulator telewizorze i ze słuchawkami na uszach. W takich chwilach nie dało się nic zrobić. Przyjaźń z serwisów społecznościowych całkowicie zastąpiła relacje rodzinne. Niszczyła resztki autorytetu Émilie. Nie sposób walczyć z wirtualnością. Rodzice nie mieli nad nią żądnej władzy. Isa wiecznie była z kimś na linii, czy to poprzez komputer, czy przez telefon, tej pępowiny nie sposób było odciąć. Émilie cofnęła się i ruszyła antresolą tworzącą kształt litery U w stronę schodów. Na dole światło i pomruk telewizji docierały aż do wejścia. Jean-Philippe musiał leżeć na kanapie, zahipnotyzowany przez piksele, niezdolny zasnąć w pełni, a równocześnie nazbyt już ogłupiały, żeby znaleźć w sobie odwagę na wspięcie się do sypialni. Kroki Émilie na wykładzinie nie wydawały żadnego odgłosu - cichsze od śmierci, pomyślała, przewidując jakiego stracha mu napędzi.
Weszła do przestronnego pomieszczenia i odkryła, że telewizor nastawiony był na ten sam program, przed którym chwilę temu się obudziła. - Może przyjdziesz się położyć? Oglądamy to sa... Kanapa była pusta. O nie, co za drań! Oczywiście żre! Od roku się skarżył, że rośnie mu brzuch i traci figurę. Émilie w końcu nie wytrzymała i od trzech tygodni trzymała go na surowej diecie. Odwróciła się i ruszyła w stronę przylegającej do salonu kuchni, chcąc zdążyć, zanim mąż ją usłyszy i usunie wszystkie ślady przewinienia. Deszcz uderzał w okna, za którymi panowała noc, krople spływały po szybach, zarysowując kształty tysięcy twarzy błagających, by je wpuścić do środka. Dlaczego takie rzeczy przychodzą mi do głowy?, zdziwiła się Émilie, przepędzając ponurą wizję. Pora dać sobie spokój z pełnymi przemocy reportażami policyjnymi przed snem. Prawie na niego wpadła w progu kuchni. Émilie stłumiła krzyk. - Przestraszyłeś mnie! Miał nieświeży oddech, zauważyła od razu. Kwaśny. Uniosła głowę i serce zamarło jej w piersi. To nie był Jean-Philippe. W półmroku panującym między dwoma pomieszczeniami nie potrafiła dostrzec rysów mężczyzny, a jedynie odblaski lampy w źrenicach i na szkliwie zębów. Nie była to jednak sylwetka jej męża. Ani tym bardziej jego zapach. Mężczyzna się uśmiechał. Jej mózg zaczął natychmiast szukać wyjaśnienia, dając pierwszeństwo opcji możliwej do przyjęcia, a przede wszystkim uspokajającej. Kolega Jean-Phi? Émilie nie była w stanie myśleć. Było późno, a ona wciąż była na wpół zaspana. Nie podobała jej się ta konfrontacja. - Nie śpisz? - spytał mężczyzna. Émilie nie umiała stwierdzić, czy owa poufałość była dobrym znakiem, czy też przeciwnie. Co się z nią dzieje? Spojrzenie mężczyzny wionęło lodowatym chłodem. Było w nim też coś osobliwego. Zdawało się puste.
Jean-Phi podejmuje gości w środku nocy, nie mówiąc mi o tym? Nie, to nie... - Zazwyczaj o tej porze śpisz, a twój mąż ogląda telewizję na sofie. Nigdy nie schodzisz. Zabawne, prawda? Zabawne, że zmieniłaś zwyczaj dokładnie w dniu, w którym przyszedłem. Napięcie rosło. Émilie oddychała głośno. Jej serce biło ponownie, mocno. Za mocno. Tak potężnie, że miała wrażenie, iż rozerwie skórę i wyskoczy na zewnątrz. - Pan... - wymamrotała - pan jest... Uśmiech mężczyzny rozciągnął się, odsłaniając żółtawe zęby. Jego spojrzenie było nadal tak samo puste. Rozpaczliwie puste. I wtedy Émilie uświadomiła sobie, że sytuacja nie jest dobra. Ani trochę. Zawładnęła nią panika. Nagle jej wzrok przyciągnął nietypowy kształt za plecami mężczyzny, przy lodówce. Na szarej posadzce, którą dopiero co wymienili, leżało ciało. Rozpoznała męża po ubraniu. Po chwili zobaczyła też krew. Tonął w niej. Miał poderżnięte gardło. Olbrzymia purpurowoczarna dziura. Półprzymknięte powieki i biała twarz... Właściwie nie przypominał już siebie. Awatar Jeana-Philippe’a. Manekin, któremu do wiarygodności brakowało życia. Ciałem Émilie wstrząsnęło drżenie. Wydychała powietrze nieregularnie, niemal konwulsyjnie. - Zająłem się nim, żebyśmy mieli spokój. We troje. Po tych słowach przez umysł Émilie przemknęła błyskawica. Intruz wiedział, że w domu znajduje się Isabelle. Przyszedł z powodu nich dwóch. Przeszył ją dreszcz. Przerażenia i obrzydzenia. Nie wiedząc, skąd czerpie taką siłę, odepchnęła mężczyznę i rzuciła się w stronę salonu. Na schody. Zamknąć się z córką w pokoju. Wezwać policję. Krzyczeć. Do rozsadzenia bębenków. Aż usłyszą ją sąsiedzi. Biegnij! Biegnij! - wołał wewnętrzny głos. Ratuj się! Ocal córkę! Bo o to chodziło. O ich życie. Nie było co do tego wątpliwości. Zwinnie prześlizgnęła się między stołem a gerydonem, całe otoczenie nagle znikło. Pole widzenia zawęziło się, widziała tylko jeden cel: schody. Émilie frunęła. Jedynie czubki palców dotykały w przelocie ziemi. W tym pędzie zawarta była cała pasja świata. Zaciekłość matki chroniącej swoje młode. Osaczonego zwierzęcia. Instynkt przetrwania.
Widziała, że drzwi są coraz bliżej. Zmysły się uaktywniły, wszystkie naraz. Czuła, że nie depcze jej po piętach. Że nie biegnie. Zostawiła go w tyle. Stał w progu kuchni. Zaskoczyła go szybkim posunięciem. Biegnij! Jeszcze szybciej! Dla ciebie! Dla Isy! Stopnie. Ciężkie drzwi na piętrze. Telefon. Okna, żeby powiadomić sąsiadów. Wszystko znajdowało się w jej zasięgu. Na górze schodów. Pędź! Prawie ci się udało! Dał się słyszeć szczęk odskakującej sprężyny. Coś wbiło jej się w plecy, poczuła jakby ukąszenie komara. Błysnęło białe światło. Jednocześnie wszystkie jej mięśnie ściągnęły się w gwałtownym skurczu. Wszechogarniający spazm odciął oddech, zablokował nogi. Émilie poczuła, że spada. Wyładowania zatopiły jej ciało niczym fale. Dusiła się. Zobaczyła na sobie cień mężczyzny. Zakrywał ją powoli żałobnym całunem, wysysając każdy promień światła. W ręce trzymał przedmiot przypominający pistolet, z lufy wystawał długi, skręcony jak śruba drut. Mężczyzna stanął nad Émilie. - Nie krzycz - rzekł głosem wyzbytym z emocji. - Pozwól mi zrobić niespodziankę twojej córce. Jego głos nawet nie zadrżał, nie brzmiało w nim nawet najmniejsze podekscytowanie. Był całkowicie pusty. Émilie spróbowała się podnieść. Chciała krzyczeć. Jeszcze może go powstrzymać. Dać Isabelle szansę na ucieczkę. Wyciągnęła rękę, lecz nic się nie wydarzyło. Mięśnie już jej nie słuchały. Mężczyzna kucnął, żeby lepiej ją widzieć. Pomachał osobliwym pistoletem przed twarzą Émilie. - Jesteś teraz marionetką - rzekł. - Zrobisz, co zechcę. Wszystko, co tylko zechcę. I ponownie nacisnął na spust. Émilie wygięła się w łuk, kolejne wyładowanie wstrząsnęło jej ciałem. Niemożliwe. To musi być zły sen. Jest niedzielny wieczór. Wszystko w porządku. Mieli właśnie kłaść się spać. To nie może się dziać naprawdę. Nie tutaj. Nie teraz. Nie tak szybko. W nadchodzącym tygodniu ma sporo spraw do załatwienia. Umówione spotkania. Miłość do dania, do wzięcia. Życie do
przeżycia. Émilie nie mogła w to uwierzyć. Nagle, między dwoma skurczami, dostrzegła, że mężczyzna masuje się po kroczu. Chciała się rozpłakać, ale nie była w stanie. Nie panowała już nad ciałem. Nie miała już nawet dostępu do własnych łez.
13 Peugeot żandarmerii zaparkował naprzeciw Panteonu. Szare chmury sunęły w pośpiechu nad kopułą, jak gdyby chciały jak najszybciej opuścić to miejsce. Alexis, Segnon i Ludivine wysiedli jednocześnie i skierowali się w stronę kamiennego łuku pasującego stylem do historycznego wystroju otoczenia olbrzymiego placu. Profesor Ecland wyznaczył im termin spotkania w swoim miejscu badań: w bibliotece Sainte-Geneviève. Żandarmi skontaktowali się z nim w pierwszej kolejności, idąc za radą Richarda Mikelisa. Ecland, uznany historyk, wykładał na Uniwersytecie Panthéon-Sorbonne. Był pierwszy na długiej liście specjalistów, którą starannie przygotowali z samego rana. Kiedy znaleźli się na pierwszym piętrze wielkiej biblioteki, Alexis znieruchomiał w progu, oszołomiony olbrzymią przestrzenią. Pomieszczenie miało osiemdziesiąt metrów długości i piętnaście wysokości. Zaokrąglone sklepienie, kamienne ściany i ostrołuki okien nadawały miejscu wygląd katedry. Wszędzie wokoło - książki, niczym ołtarze i witraże, wielobarwne grzbiety i tyleż odpowiedzi na wszelkie pytania świata. Słowa i wiedza były tu bóstwami. Przez środek biegł rząd drewnianych stołów i krzeseł z wiszącymi nad nimi zielonymi kloszami, czekających na spragnionych wiedzy, którzy od wieków prowadzili tę arkę przez ocean czasu. Segnon poprosił jednego z bibliotekarzy o wskazanie mu Eclanda. Zastali go nachylonego nad stertą starodawnych dzieł. Twarz mężczyzny okalała broda, a okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Przyglądał im się przez chwilę z podejrzliwą miną. - Przyznam, że spodziewałem się żandarmów w mundurach - rzekł, podając każdemu z nich po kolei miękką dłoń. - Cóż to za pilna sprawa, w której miałbym pomóc? Szczęśliwy, że może od razu przystąpić do rzeczy, unikając rozwlekłego wstępu, Alexis rozwinął wyjęty z kieszeni marynarki kawałek papieru. - Szukamy odpowiedzi na to. Pokazał wygnieciony prostokąt z narysowanym pośrodku symbolem *e. Ecland poprawił okulary i przez chwilę milczał ze wzrokiem wbitym w kartkę. Oddychał głośno przez nos. Zagłębiony w myślach poruszał nerwowo palcami. - Dlaczego uważacie, że właśnie ja udzielę wam wyjaśnień? - odezwał się wreszcie.
- Czy to symbol znany z dawnych epok? - spytała Ludivine. - Ze starożytnej Grecji - dodał Segnon - a może to rzymski emblemat? Ecland podniósł rozbawione spojrzenie i przyjrzał się trojgu żandarmów. - Nie macie pojęcia, co to takiego, prawda? Zwracacie się do mnie, tak jak moglibyście udać się do rzeźnika albo lekarza? - Coś w tym jest - przyznał Alexis. - Czy potrafi nam pan pomóc? Ecland zacisnął wargi. - Zasięgnę opinii, ale na pierwszy rzut oka z niczym mi się to nie kojarzy. Przykro mi. Ramiona żandarmów opadły jednocześnie. Alexis westchnął. - Rozumiem, że zaczęliście od kwestii podstawowej? - upewnił się Ecland. - To znaczy jakiej? - No cóż, to litera, prawda? Czy konsultowaliście się z językoznawcą? Alexis, Ludivine i Segnon zrobili miny winowajców. Profesor uśmiechnął się pod nosem. - Oczywiste nie zawsze przychodzi nam na myśl jako pierwsze, moi drodzy - nachylił się, żeby zapisać coś na odwrocie karteczki. - Proszę, oto nazwisko mojego znajomego z Sorbony. To językoznawca obeznany w historii języków i pisma. Idźcie do niego i powołajcie się na mnie. Niespełna godzinę później Segnon opuścił towarzystwo kolegów w następstwie telefonu z Muzeum Historii Naturalnej, natomiast Alexis i Ludivine czekali, aż sala wykładowa opróżni się z ostatnich studentów. - Masz cienie pod oczami głębokie do kolan - zauważyła kobieta. - Spałeś w ogóle tej nocy? - Źle. Alexis nie był w nastroju do rozmowy, a w każdym razie nie na temat swojego stanu ducha. Ludivine wyczuła to i zmieniła temat: - Nie sądzisz, że tracimy tylko czas? Powinniśmy siedzieć w biurze i badać konkretne tropy. - Jakie? - Nie wiem! Ale powiedz szczerze: czego się spodziewasz po tym symbolu? Mikelis nazywa go „znakiem Zła”, to i tak już wystarczająco ponure. Na co nam się to przyda? - Nie ma nic bardziej samotnego niż seryjny morderca, a mimo to wiemy już o dwóch, którzy podpisują się tą literą. Podobnie w przypadku pedofila i nastolatka z dworca. Jeżeli poznamy znaczenie tej litery, będziemy mogli zrozumieć, w jaki sposób oni wszyscy się
spotkali. I dowiemy się, jak do nich dotrzeć. Pamiętasz, jak ten młody punk mówił o znajomych Josepha Selimy? - Mówił „oni”. - Jak gdyby się ich bał. Nie znając ich nawet. Selima musiał go nieźle nastraszyć. Wątpię, żeby marnował swoje skromne dochody w kawiarence internetowej, aby dyskutować z nimi na forum. Musiał kogoś spotkać. Ducha, a może Bestię. Albo obu. Rozmawiali o znaczeniu *e. Na tyle skutecznie, że Selima je uznał. To roszczenie. Slogan. Musimy się dowiedzieć jaki. Złapali profesora Carriona, zanim ten wymknął się przez niewielkie drzwi po przeciwnej stronie sali. Alexis pokazał mu swoją wizytówkę i bez dalszych formalności wyłuszczył powód ich wizyty. Carrion był krępym, nieogolonym mężczyzną, który pachniał tak jak jego ubrania: starością i kurzem. Wysłuchał uważnie żandarma, wziął kartkę w dwa palce, by po chwili oddać mu ją z powrotem. - Czy to panu coś mówi? Językoznawca skinął głową. - Owszem, ten znak nie jest mi obcy. Sięgnął po kawałek kredy i zaczął rysować symbol na czarnej tablicy. - To znak indoeuropejski. Na twarzach Alexisa i Ludivine pojawił się wyraz kompletnego niezrozumienia. - Prehistoryczny język źródłowy wszystkich języków europejskich i azjatyckich, jeśli wolicie - wyjaśnił profesor. - No więc? Nie słyszeliście o prajęzyku? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała Ludivine. Profesor skrzywił się z politowaniem, po czym ciągnął dalej: - Większość języków świata powstała w wyniku ewolucji i praktycznie wszystkie mają wspólnego przodka. Dawno temu mówiliśmy podobnymi do siebie językami lub dialektami wywodzącymi się z tego samego punktu. Znak, który mi pokazaliście, to dawny rdzeń, korzeń pierwotnego języka. Asterysk przed literą e wyraźnie o tym świadczy. - Czy ten rdzeń cokolwiek oznacza? - spytała Ludivine. - Tak, znaczy „to” albo „ten”. Na przykład w języku pragermańskim przekształcił się w *ains, a później w niemieckie eins i angielskie one. Profesor, który zdawał się bardzo przejęty, zapisał każde z tych słów na tablicy. - „To”? - powtórzył Alexis.
Wymienił z Ludivine zawiedzione spojrzenie. - Nie może to znaczyć nic innego? - nalegała ta ostatnia. - A konkretnie po francusku? - Przeciwnie! Litera ta może mieć wiele różnych znaczeń! Po łacinie otrzymaliśmy is, id, ecce z sufiksem - nus. Znajdujemy ją w wyrażeniach takich jak unus, które (profesor pisał powoli, kształtując starannie każdą literę) dało nam unio. - Co to znaczy po francusku? - Etymologia wyrazu „unia”. Tym razem żandarmi wymienili o wiele żywsze spojrzenia. Semantyka zaczęła do nich przemawiać. - „Unia”? - powtórzył Alexis. - Tak - przytaknął profesor z nutką dumy, jak gdyby był ojcem tego odkrycia. Właściwie to gdyby ograniczyć się do języka francuskiego, wasze *e należałoby uznać za dawny rdzeń słowa „unia”. - Geneza jedności. Stowarzyszenia - podsumował Alexis. - To miałoby ich łączyć? Są zjednoczeni tym, co w ich oczach jest najważniejsze? - Rozważał na głos, wyrzucając z siebie domysły, w miarę jak pojawiały się w jego głowie. - Przemoc. Są bandą. Archaiczne zgromadzenie skupione na polowaniu. - Na śmierci - poprawiła go Ludivine. W jej głowie powstawał obraz. „Oni” zaczynali nabierać znaczenia. - Pierwotny związek. Unia drapieżców. - Stowarzyszenie nie składa się z dwóch czy trzech członków - myślał głośno Alexis. Ludivine pokręciła głową. - Nie. Związek to cała grupa. Dużo ludzi. Żandarmi popatrzyli po sobie. - Ich ambicją jest liczebność - powiedziała. - Gromadzenie się zapewnia im siłę. Chcą rekrutować. - Być może już to zrobili.
14 Padająca od wielu godzin mżawka wsiąkała w roślinność, ubrania, zaczynała wypełniać rynny, rowy odpływowe, tworzyć kałuże w każdym zagłębieniu na poboczu drogi. Samochód przejeżdżał przez południowo-zachodnie przedmieścia Paryża. Eleganckie dyskretne dzielnice, stare kamienne mury i żelazne bramy, za którymi rosły wysokie drzewa niemal zasłaniające dachy domostw, rodzinnych posiadłości i nowoczesnych willi. Przytulne przedmieścia, które szybko zamknęły się przed światem. Wszystko się tutaj ukryło: centrum miasteczka oddalone od głównych arterii komunikacyjnych, piękne zabudowania w parkach. Nawet ludzie byli skryci, nikogo właściwie nie zauważało się na ulicach. Alexis jechał szybko z włączonym kogutem na dachu, Ludivine uruchamiała syrenę na każdym skrzyżowaniu. Zbliżali się już do Louveciennes. Ich serca ściskały się w piersiach, dłonie wilgotniały. Oboje z niepokojem myśleli o tym, co ich czeka. Nie odczuwali żadnego podniecenia, żadnej nadziei na odkrycie nowych wskazówek mogących naprowadzić ich na trop Ducha. Nie w tych okolicznościach. Brama była otwarta, dwóch policjantów stało przy wejściu. Na szczęście nie zebrała się żadna grupa gapiów usiłujących zajrzeć do środka, ulica była pusta. Peugeot przejechał powoli po ścieżce ogrodowej w kierunku biało-szarego domu architekta, niemal w całości pokrytego gontem. Nowoczesny i przestronny, przypominał typową willę amerykańskiej rodziny. Trzy samochody policyjne i pięć należących do żandarmerii, w tym furgonetka CIC[4] oraz auto lekarza, stały przed garażem. Wycieraczki skrzypiały przy każdym ruchu, ścierając z szyb mglistą warstwę, która za wszelką cenę usiłowała ukryć to miejsce, jak gdyby nie powinno istnieć. Magali, brunetka ścięta na boba, czekała w przedsionku z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Zazwyczaj dynamiczna i radosna, patrzyła teraz na nich pustym wzrokiem. Kiedy Alexis i Ludivine podeszli bliżej, nie odsunęła się, blokując wejście. - Nie jedliście jeszcze, mam nadzieję? - Aż tak źle? - Miejscowi żandarmi wykazali się zdrowym refleksem. Kiedy zobaczyli tę całą rzeź, od razu zrozumieli, że chodzi o sprawę grubego kalibru i powiadomili policję śledczą w Wersalu. A oni, gdy zobaczyli zwłoki, a przede wszystkim gdy rozpoznali sposób działania
zabójcy, od razu przypomnieli sobie o nas. Skontaktował się z nami prokurator z Wersalu. - Ile czasu minęło od chwili odkrycia ciał? - Sprzątaczka znalazła ich około dziewiątej, dzisiaj rano. Nasze służby dowiedziały się o wszystkim niespełna dwie godziny później. - Ile ofiar? - Trzy. Cała rodzina. - Technicy skończyli swoją robotę? - Tak, robią jeszcze kilka dodatkowych zdjęć, ale teren jest wolny. Jest tu też COCRIM. COCRIM, koordynator operacji kryminalistycznych, był „ekspertem”, łącznikiem między technikami kryminalistyki, przeróżnymi laboratoriami oraz śledczymi. Na miejscu zbrodni pełnił funkcję przewodnika i tłumacza. Magali odsunęła się na bok, żeby ich przepuścić. Wnętrze było przestronne, zaaranżowane z dobrym smakiem: włochaty dywan na parkiecie z wenge, pastelowe ściany zielone lub camel - boazerie, gzymsy i futryny pomalowane na nieskazitelną biel. Meble z egzotycznego drewna, dekoracje plemienne świadczące o licznych podróżach po Afryce i Azji oraz ramki na wszystkich ścianach: zdjęcia z wakacji, zdjęcia małżeńskie, fotografie córki - robione podczas wszelkich możliwych okazji. Każda szybka chroniąca zdjęcie została stłuczona. A były ich dziesiątki. Alexis zauważył również rozstawione tu i ówdzie na regałach i w ściennych niszach książki. Wyłącznie powieści policyjne. Magali wskazała na przewrócony w holu gerydon i stojak na czasopisma, którego zawartość rozsypała się u stóp schodów. Okładki „Elle”, „Biba”, „Marie-Claire Maison” i ”Les Années Laser” ułożyły się w swego rodzaju dramatyczny opis tego, co się wydarzyło w tym miejscu kilka godzin wcześniej. Żółty znacznik techników kryminalistyki z numerem 3 ustawiono na dywanie, przy kilku plamach koloru rdzy kontrastujących z kremowym odcieniem wełny. - Sądzimy, że kobieta została zaatakowana tutaj - wskazała Magali. - Ślady walki i trochę krwi. Zaciągnięto ją na piętro: w wielu miejscach schody są podrapane, a technik właśnie mi potwierdził, że kobieta ma pod paznokciami drzazgi. - Gdzie jest jej ciało? - spytała Ludivine. - Na górze, w pokoju. - Dlaczego szkło we wszystkich ramkach jest potłuczone? - zastanawiał się Alexis. Wygląda to bardziej na metodyczne działanie niż wynik starcia.
- To samo jest w całym domu. Nie ma jednego nienaruszonego zdjęcia - odezwał się osobliwie beztroski głos za ich plecami. Philippe Nicolas, koordynator operacji kryminalistycznych, podszedł się przywitać. Jego włosy lśniły od żelu, miał zaczesane do tyłu loczki, skórzaną kurtkę wysokiej jakości, kaszmirowy sweter, okulary ray-ban wsunięte za dekolt w serek i obcisłe jeansy. Philippe Nicolas czuł się tu równie swobodnie jak w barze na plaży w letni wieczór. - Widziałem już paskudne sceny, ale ta właśnie weszła do mojego osobistego panteonu - uprzedził, porzucając nagle całe swoje niestosowne zadowolenie. - Tędy, proszę. Zaprowadził ich do kuchni, gdzie trzaskał flash aparatu fotograficznego. Dwóch techników w niebieskich kombinezonach wykonywało serię dodatkowych zdjęć. Działali uważnie, jak gdyby znajdowali się na zaminowanym terenie, sprawdzając za każdym razem, gdzie stawiają stopy, starając się dotykać jak najmniej przedmiotów. Cztery reflektory na statywach otaczały pomieszczenie, zalewając je straszliwym białym światłem, przed którym nie sposób było cokolwiek ukryć, które obnażało wszystko, nie pozostawiając miejsca na wstyd, a tylko na medyczną, techniczną, okrutną prawdę. Obaj mężczyźni skupieni byli wokół czerwonej kałuży rozlanej na posadzce na powierzchni ponad trzech metrów kwadratowych, w której światło odbijało się niczym w zepsutym lustrze. Pracowali, unikając starannie zbliżania się do człowieka z podciętym gardłem, leżącego na plecach. Rana lśniła jak świeży antrykot. Na skórze krew zastygła, lecz na podłodze wyglądała na lepką. Ciemna plama o czarnych brzegach, tym bardziej niepokojąca, że oświetlono ją silnym światłem. - Ojciec rodziny - przedstawił go Philippe Nicolas, wyciągając rękę. - Według najbardziej prawdopodobnego scenariusza został zamordowany w pierwszej kolejności. Zapewne z zaskoczenia, brak bowiem jakichkolwiek śladów walki czy tortur, zabójca pozbył się go jak kłopotliwego komara uprzykrzającego przyjemny wieczór wśród przyjaciół. Powieki nie były w pełni zamknięte i z progu kuchni Alexis dostrzegła źrenice lśniące w intensywnym blasku reflektorów. Oczy patrzyły, lecz już nie widziały. Nigdy już nie posłużą. Zatrzymały się na obliczu śmierci, wpatrzone na zawsze w tego, który miał zniszczyć ich istnienie. Mężczyzna miał zakrzywione palce. Chwytał się życia. Nie chciał odejść. Mimo to, w miarę jak wypływała z niego krew, musiał zrozumieć, że koniec jest nieuchronny. Walczył z chimerą. Życie wycieka z ciała jak mgła, której nikt nie potrafi powstrzymać. W jesienną noc jego istnienie wyparowywało w tej kuchni, podczas gdy żonę i córkę mordowano tuż obok. Alexis wiedział, że w przypadku krwotoku, w miarę upływu krwi, temperatura ciała
spada i coraz bardziej odczuwalny jest chłód. Mężczyzna musiał umrzeć na posadzce, drżąc, wiedział, że przenikające go zimno jest nieodwracalne, że pokrywa pustki zamyka się nad jego konającym ciałem. Ludivine chwyciła kolegę za rękaw i odciągnęła w tył. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że koordynator udał się już na piętro. - Dobrze się czujesz? - spytała blondynka. Alexis skinął głową. - Nie umiem w pełni wyrzec się empatii - przyznał cicho. - Wiem. Zaczynam cię poznawać. Ale to dlatego tak dobrze czujesz, co się działo na miejscu zbrodni, potrafisz wejść zarówno w ofiarę, jak i w winnego. I dlatego wpadasz na trop. Ręka Ludivine chwyciła jego dłoń, była taka ciepła, i pociągnęła go w kierunku schodów. Na piętrze panowało jeszcze większe poruszenie. Z dwóch przeciwległych pokoi emanowało silne światło; cienie, głosy, trzaski lamp błyskowych i radia tworzyły jeden wielki chaos. - Czy lekarz, który orzekał zgon, zauważył coś osobliwego na zwłokach? - spytała Ludivine, puszczając dłoń Alexisa. - Sądząc po ich stanie, nie mógł powiedzieć nic innego, jak tylko „cholera” - odparła Magali. - Mamy mimo wszystko jakieś podejrzenia co do chronologii? - chciał wiedzieć Alexis. - Sprzątaczka znalazła ich o dziewiątej - relacjonował koordynator - a ciała nie były jeszcze zimne, kiedy pojawili się policyjni śledczy. Sprawdziłem komórkę nastolatki. Ostatnia wiadomość została wysłana o dwudziestej trzeciej czterdzieści siedem wczoraj wieczorem: wszystko było w porządku. Więc stało się to w nocy. Pański kolega, łysy kryminolog, uważa, że wydarzyło się to dość późno. - Mikelis jest tutaj? Magali wskazała rękę na jeden z pokoi. - Z Franckiem i Benem. Grupa Magali stawiła się w komplecie. Skuteczne wszechstronne trio złożone z trzech pokoleń żandarmów, zawdzięczające każdemu z nich konkretne kompetencje i siły. Alexis lubił z nimi pracować. Stanęli w progu pokoju rodziców. Znajdowały się tam już dwie osoby. Franck,
pięćdziesięcioletni wąsacz, notował coś, rozglądając się po miejscu zbrodni. Nieco dalej, nachylona nad łóżkiem, widniała łysa sylwetka Mikelisa, który analizował każdy jego skrawek. Szare oczy prześlizgiwały się z jednego miejsca na drugie, z jednej wskazówki na drugą, gdy tymczasem mózg usiłował nadać sens całemu widokowi. Było to przestronne pomieszczenie umeblowane ze smakiem, utrzymane w ciepłych tonacjach: ściany koloru ochry, aksamitne kufry, brązowe poduszki. I liczne regały wypełnione książkami. Tu również samymi kryminałami. Leżały też na jednym ze stolików nocnych, przy butelce z wodą i szkatułką na biżuterię. Pani domu była amatorką powieści policyjnych, zrozumiał Alexis. Matka leżała na łóżku przykrytym czerwoną kapą. Czerwoną od krwi, którą wypił zabójca. Była naga, twarz ukrytą miała w pościeli, a kostki przywiązane plastikowymi linkami do ramy łóżka. Między fałdami narzuty można było dostrzec głęboką ranę na szyi. Morderca poderżnął jej gardło tak samo jak mężowi. Przez obydwie łopatki biegł wycięty głęboko rysunek symbolu. *e. Rdzeń indoeuropejski. Źródło źródeł słowa. Wyryte na martwej kobiecie. Coś więcej niż podpis: apel do zgromadzenia. Do Unii. Szare tęczówki zatrzymały się na Alexisie. - Mówiłem wam: ten facet jest bardzo pewny siebie - odezwał się Mikelis głębokim głosem. - Przeszedł do kolejnego etapu: morderstwa na całej rodzinie. Reflektory techników były jeszcze rozstawione, podobnie jak tuzin żółto-czarnych znaczników. Alexis wszedł do sypialni, starając się nie nadepnąć na plamę krwi. - Miał pan również rację co do natychmiastowego przejścia do czynu. Młody żandarm rozglądał się wokoło uważnie, szukając wskazówek mogących wyjaśnić przebieg wydarzeń: przewróconych lub stłuczonych przedmiotów, rozdartych ubrań na ziemi i zadrapań na ścianach. W pierwszej chwili niczego nie zauważył. Wreszcie jednak jego wzrok zatrzymał się na plastikowej lince owiniętej wokół pręta w wezgłowiu łóżka. Nieco dalej dostrzegł jeszcze jeden, najwyraźniej zabójca miał zamiar przywiązać również nadgarstki ofiary. - Udało jej się wyswobodzić ręce? - Najwyraźniej.
Nadgarstki były posiniaczone, a na dolnej części dłoni widniały głębokie nacięcia. Kobieta zdarła sobie skórę aż do żywego mięsa. Pęta zrobione były z plastikowych opasek zaciskowych, używanych przez amerykańskie siły porządkowe. Po zaciśnięciu można je usunąć tylko przecinając dobrymi nożyczkami. - Ale nie zdołała uwolnić nóg - dodał Mikelis. - Choć nie dlatego, że nie próbowała. Walczyła aż do zdarcia skóry wokół kostek, lecz zaciski nie puściły. - Widać tu nawet ślady paznokci, najwyraźniej sama się okaleczyła - skomentował kryminolog. - Sama to sobie zrobiła? - Myślę, że gdyby zostawiono ją tu godzinę dłużej, odcięłaby sobie nogi paznokciami. - Mówi pan poważnie? Ale... dlaczego? - Dojdziemy do tego. - Poderżnął jej gardło? - Niemal do kości, nie trzeba nawet lekarza sądowego, żeby to potwierdzić, wystarczy popatrzeć z bliska. Alexis wolał trzymać się na odległość. Nie rozumiał, co może wnieść do śledztwa widok rozciętej szyi. Już sama woń krwi zaczynała przyprawiać go o zawroty głowy. Kwaśny zapach żelaza, który wdychał już wielokrotnie i który za każdym razem stawiał mu przed oczyma ten sam widok: rzeźnię, którą zwiedzał jako mały chłopak. Powtarzano mu często, że zapachy łączą się ze wspomnieniami i są przywoływane przez pamięć wraz z odległymi obrazami na zasadzie skojarzenia. Splot zmysłów, tatuaż doświadczenia na egzystencji. - Zaatakował ją paralizatorem - stwierdził kryminolog, wskazując na dwa małe ślady po ukłuciach pośrodku pleców i zsiniałą skórę wokoło. - To coś nowego. Zazwyczaj też nie zabijał w ten sposób. Spieszyło mu się? Mikelis pokręcił głową. - Przeciwnie, delektował się każdą chwilą. - Nie torturował jej tak jak poprzednie ofiary - zauważyła Ludivine od progu. - Czy to na pewno był Duch? Franck uniósł wreszcie głowę znad notatnika i zauważył: - Żadnych śladów włamania. Sprzątaczka potwierdza kategorycznie, że drzwi były zamknięte na klucz, kiedy przyszła. Ten dupek zamknął je za sobą starannie! - Nie wiemy, w jaki sposób dostał się do środka? - spytał Alexis. - Nie, podobnie jak w obu wcześniejszych sprawach. - Claire Noury i Nadia Sadan miały założone domowe alarmy? - spytał Mikelis.
- Owszem. Ale nie z tej samej firmy, sprawdzaliśmy. Nie miały też tego samego dostawcy Internetu. Teoretycznie Duch mógł udawać faceta z zakładu energetycznego, żeby wejść. Rozważaliśmy tę możliwość, ale nikt z sąsiadów nie widział firmowego auta w ciągu całego dnia. - Mogli nie zauważyć - stwierdziła Ludivine. Mikelis odparł natychmiast: - Wątpię, żeby nasz człowiek mógł udawać jakiegokolwiek pracownika w niedzielny wieczór. Jest inny sposób, który sprawdza się zarówno w dzień, jak i w nocy, w weekendy i w ciągu tygodnia. Dość powszechny. Analizowaliście historie operacji na karcie? Może ofiary miały niedawno interes do ślusarza? - Nic nam to nie dało - przyznał Alexis. - Musi je coś łączyć. Coś, co pozwoliło mu się dostać do ich domów. Chyba że udaje mu się wejść, nie budząc podejrzeń, ukraść klucze i wyjść. Albo ma inną metodę, którą powinniśmy jak najszybciej odkryć. - Nie kradnie kluczy ofiar - zauważyła Ludivine. - Każda z nich miała swój komplet, bliscy również potwierdzali, że żadnych nie brakowało. Mikelis pokiwał głową w zamyśleniu. - Co to za ślady na podłodze? - spytał Alexis. Kryminolog się odsunął. Brzeg łóżka był poplamiony krwią. Postawiono przy nim znacznik numer 7. - Technicy pobrali próbki - wyjaśnił Philippe Nicolas. - Mało prawdopodobne, że to krew ofiary, gdyż plama znajduje się po drugiej stronie łóżka i nie jest to wyciek. Zatem może to być krew zabójcy, który zranił się podczas szamotaniny. - Czy to ona ma drzazgi pod paznokciami? - Tak, to samo drewno co na parterze i schodach. Najwyraźniej unieszkodliwił ją na dole, a później zaciągnął tutaj. - Chciał ją zgwałcić na jej własnym łóżku? Mikelis wskazał szybko na krocze ofiary: - Nie wydaje mi się, żeby ją zgwałcono - rzekł, nie patrząc w tamtą stronę. Jego niespokojne spojrzenie krążyło wokół ramy łóżka. - Skąd ta pewność? - Poprzednie ofiary były całe wysmarowane spermą. Sprawca rozkoszuje się swoim czynem, ociera się o nie, potrzebuje kontaktu. Jest zdobywcą, czuje potrzebę rozrzucania nasienia. Poza tym systematycznie torturuje ofiary w trakcie gwałtu. A jej tylko podciął
gardło. - Skąd więc możemy być pewni, że to naprawdę on? Mikelis zatopił lodowate spojrzenie w młodym żandarmie. - Radzę rzucić okiem do pokoju naprzeciwko - rzekł. - Jeśli chce pan wiedzieć, jak wygląda umysł seryjnego mordercy, kiedy przechodzi on do czynu, nie będzie pan zawiedziony. Tym razem nie miał żadnych zahamowań. Pokazał się w całej okazałości. Uwolnił w pełni szaleństwo i zboczenie. Zrozumie pan też, dlaczego ta łagodna matka gotowa była sobie odciąć kostki paznokciami, żeby pozbyć się więzów. Alexis przełknął ślinę. Zaczynał wyobrażać sobie najgorsze. - Za to spodoba się panu - dodał Mikelis - że po raz pierwszy zostawił nam wiadomość. [4]
CIC - Komórka do spraw Dochodzeń Kryminalnych.
15 Litery były różnobarwne, zrobione z syntetycznych piórek kurczaka: żołte, szmaragdowe, w kolorze fuksji, lazurytu i karminu. Przyklejono je pośrodku drzwi. ISABELLE. Benjamin, łysawy czterdziestolatek, stał odwrócony do nich plecami i przyglądał się technikowi robiącemu zdjęcia. Pokój pasował do imienia na skrzydle drzwi: pstrokaty i ukryty częściowo wśród muślinów zdobiących ściany, pełen różowych mebli, luster w ramkach i dziesiątek ozdób o nietypowych kształtach i kolorach. Był to pokój nastolatki w trakcie przeobrażania się, która nie wyrzekła się jeszcze w pełni ukrytej w sobie małej dziewczynki i która próbuje już być kobietą. Nastolatki brutalnie doświadczonej przez świat mężczyzn. Przez to, co w nich najgorsze. Większość bibelotów była poprzewracana, potłuczona, zasłony zerwane, umazane purpurowymi plamami, spryskane deszczem krwi. Wszystkie ramki zostały połamane z anormalną starannością. Szafa była otwarta, połamane drzwi zwisały na powyginanych zawiasach, ubrania zdarto z wieszaków i zmoczono uryną, którą czuć było już na schodach. Wykładzina nosiła ślady licznych jaskrawoczerwonych smug o długości ponad pół metra, kolorowe rysy na nieskazitelnej bieli. Każdy błysk lampy aparatu fotograficznego sprawiał, że na jeziorach krwi migotały srebrzyste żyłki. Uwagę Alexisa zwróciło natychmiast stojące pośrodku pokoju łóżko. Krwi na prześcieradle było tyle, że miejscami zaczęły powstawać kałuże tworzące zarys ohydnej kreatury. Istoty z lekka tylko przypominającej kształtem człowieka, ze względu na cztery kończyny. Kobiety. Rozchylone uda odsłaniały narządy płciowe. Lepka różowa ciecz wylewała się z wnętrza. Sperma i krew, zrozumiał Alexis. Było tego dużo. Jednego i drugiego. Ktoś doznał wielokrotnie rozkoszy, podczas gdy ona obficie krwawiła.
Isabelle miała lekko przybrązowioną skórę z powodu zaschniętych płynów organicznych. Była zalana krwią od miednicy aż po czubki stóp, przypominała Indiankę. Miała rany na brzuchu i nogach, siniaki na udach i ramionach. Klatka piersiowa była niemal czarna od krwiaków powstałych wskutek następujących po sobie reanimacji. Wszyscy w tym pomieszczeniu wiedzieli, że nie była to pierwsza pomoc mająca na celu ratowanie jej. Morderca wyżywał się. Dusił ją, a w momencie gdy życie już z niej ulatywało, stosował metodę usta-usta i masaże serca tak długo, aż wracała jej przytomność. By móc ją znów gwałcić i torturować. Dusić. Aż do śmierci. Aż do życia. Czy też raczej gehenny. Owinięty wokół szyi nastolatki biustonosz świadczył o zadawanych jej męczarniach. Kasztanowe włosy stały się brązowe na dwóch trzecich długości, zafarbowane krwią. Twarz pokrywały wybroczyny - nie sposób było dostrzec jakiegokolwiek podobieństwa ze zdjęciami na ścianach. Wargi były niebieskie, niemal czarne. Czubek języka wystawał spomiędzy żółtawego śluzu zaschniętej śliny. Dwie gałki oczne niczym perły pożyłkowane karminem wychodziły z orbit, na środku każdej z nich widniała plamka jak blady jaspis. Z daleka dziewczyna przypominała karykaturę, postać z kreskówki o wyłupiastych oczach. Powtarzający się nacisk na szyję sprawił, że gałki zostały niemal wypchnięte z oczodołów. Naczynia krwionośne eksplodowały na prawie całej powierzchni twardówki, przyciemniając już i tak zeszpecone spojrzenie. - Nie zbliżając się nawet, naliczyłem dwadzieścia dwa ślady po nożu na brzuchu i udach - oznajmił Ben na powitanie. Technik kryminalistyki uniósł aparat fotograficzny i z błyskiem lampy uwiecznił sufit. Setki maleńkich czerwonych kropelek składały się na obsceniczną galaktykę. Alexis przypomniał sobie wówczas, że podróżowanie w przestrzeni było niczym wędrówka w czasie. Podobnie i tutaj. Ekspert, który przyjrzy się uważnie konstelacjom, odtworzy chronologię zdarzeń. Układ śladów, ich rozmiar, kierunek rozpryskujących się kropli, wszystko to dostarczy cennych informacji na temat prędkości wyrzucanych substancji i ich pochodzenia. Tak jak w zabawie dla dzieci, wystarczy połączyć kropki, by powstał dokładny obraz napaści.
Kolejny błysk lampy sprawił, że zalśniły cekiny na zeszycie leżącym na biurku. - To jej pamiętnik? - spytał Alexis. - Na to wygląda - odparł Ben. Był zamknięty na kluczyk. Morderca nie zainteresował się nim. Chociaż leżał na widoku i z pewnością nikogo nie powstrzymałby maleńki zatrzask. Wewnątrz znajdowała się cała prywatność dziewczyny, wszystkie uczucia, myśli, lęki i żądze, może fantazje. A on ich nie tknął. Nic z tego, co mogła sobie myśleć, co było wewnątrz niej, nie miało dla zabójcy żadnego znaczenia. Była pustą muszlą. Narzędziem do osiągania rozkoszy, do uwalniania popędu. Bawił się swoją nową zabawką tak długo, aż ją zniszczył, połamał na maleńkie kawałki, nie przeczytawszy nawet instrukcji obsługi. Alexis zrozumiał, że użył złego określenia. Morderca nie bawił się. Chciał zadawać ból. Niszczyć. Mały chłopczyk, który niewłaściwie dorósł, któremu zabawki nie sprawiały żadnej przyjemności. Tylko psucie ich wywoływało uśmiech na jego twarzy. Mikelis się nie mylił: przed oczyma mieli umysł zabójcy. Technik odwrócił się w stronę nowo przybyłych i pozdrowił ich. - Jest jeszcze to - powiedział, wskazując palcem w rękawiczce w stronę kawałka ściany przy wejściu, której Alexis nie mógł zobaczyć, nie wszedłszy do pokoju. - Możecie wejść, wszystko już sprawdziliśmy. Młody żandarm zrobił krok naprzód i odkrył owalne lustro nad komodą, której wszystkie szuflady zostały wysunięte. Wypadała z nich w nieładzie bielizna. Miejscami na kolorowych majtkach i biustonoszach dało się zauważyć białawą ciecz. - To sperma? - spytała Ludivine. - Dałbym sobie za to rękę uciąć - odparł technik. - Zebraliśmy próbki do testu DNA. Alexis podniósł wzrok. Nieśmiertelny trzydniowy zarost, brązowe oczy. Ściągnięte rysy kogoś, kto mało i źle spał. Nad odbiciem twarzy widniał wysmarowany krwią napis: OBLICZE PRZEMOCY. Było to oblicze Alexisa Timée. Sine cienie pod oczami nadawały mu nieprzyjemny wyraz. Skażony koszmarami. Wydawało się, że w każdej chwili z jego spojrzenia może się wyłonić śmierć i zalać świat. Duch osiągnął to, co zamierzał. Naznaczył umysły. Sprowokował. Zakpił z policjantów.
Głęboki głos Richarda Mikelisa przerwał ciszę panującą w pokoju. - Jasny przekaz, prawda? Alexis drgnął. - Ma za złe całemu światu - wymamrotał. - W jego oczach wszyscy jesteśmy winni. Jego przemoc jest również naszą, jesteśmy za nią odpowiedzialni, społeczeństwo jest przemocą. - No dobrze - zaczęła Ludivine nieco znudzonym tonem - potwierdza się to, co już wiedzieliśmy: on nie przestanie. Mikelis rozłożył ręce, jakby chciał objąć pomieszczenie. - Mamy tu coś więcej. Jego myśli. To, czym jest w głębi duszy. Jest więc chłód, olbrzymia wściekłość powstrzymywana przez imponujący zawór, całkowity brak empatii, gigantyczna zdolność podniecania się - miał ewidentnie wiele wytrysków. Zapewne nie udaje mu się osiągnąć rozkoszy w inny sposób, nie do tego stopnia. Jestem skłonny twierdzić, że żyje samotnie: to nie typ zabójcy, który ukrywa się pod maską dobrego ojca i idealnego sąsiada. Za bardzo zżera go nienawiść, a obsesja dominacji jest zbyt silna, by mógł z kimś żyć. Jego seksualność ma zbyt wiele cech zboczenia, by był w stanie udawać u boku normalnej kobiety. Ma wyraźny problem z pojęciem radości. Wybrał ten dom, bo jego mieszkańcy za bardzo przypominali idealną rodzinę. Zbliżamy się do tego, kim jest: zranionym mężczyzną, rozbitym przez wyniszczające dzieciństwo i nieustanną atmosferę przemocy. Teraz wybucha. Zabicie dwóch pierwszych ofiar miało na celu wyzwolenie, wywołanie eksplozji złości. Teraz porywa się na to, co go naprawdę boli, rozwiązuje swoje problemy, osiągając orgazm. - Na ile lat go pan ocenia? - spytał Alexis. Mikelis spojrzał na niego. - Właśnie. Z jednej strony jest na tyle dojrzały, że potrafi doskonale nad sobą panować, a jednocześnie są w nim pokłady złości, której nie dałoby się powstrzymywać przez dziesiątki lat. Dałbym mu między dwadzieścia siedem a trzydzieści pięć lat. Trzydziestolatek. Długo dopracowywał swoje fantazje, aż wreszcie nie wytrzymał. Musiał przejść do czynu. Atakuje ludzi, którzy na swój sposób kojarzą mu się z jego własnym dzieciństwem, z jego własną rodziną, a raczej tym, czym ona nie była. Rasy kaukaskiej, biały. Zniszczył zdjęcia, a nie lustra. Czyli nie drażni go jego własny wygląd. Jest pewny siebie, być może nawet uważa się za przystojniaka. Musi lubować się w dbaniu o ciało, żeby lepiej drwić z innych. Sportowiec, który rzeźbi sylwetkę, jest przez to również bardziej zaradny w starciach z ofiarami, a ćwiczenia dają upust popędom, kiedy nie ma jeszcze możliwości ataku. Na
pewno jest silny, bez problemu przejmuje kontrolę nad wszystkimi domownikami. Uczęszcza na siłownię. Philippe Nicolas gwizdnął przeciągle z podziwem. - Czyli takie profile robi się naprawdę? Nie tylko w serialach? Mikelis zignorował go i zwrócił się do Alexisa: - Znaleźliście jego włosy łonowe na poprzednich miejscach zbrodni? - Tak oraz włosy, których DNA pasuje do spermy. Jest brunetem. - To błyskotliwy chłopak, zdolny zaplanować atak, znaleźć sposób, by wejść do domów ofiar. Mógłby je zabierać gdzieś na odludzie, do siebie albo do wynajętego mieszkania, nie ryzykując, że zostanie przyłapany, a jednak woli gwałcić je u nich. Spenetrować ofiary dogłębnie. Ich ciała i życie. Nie opuszcza go fantazja o wszechpotędze. Te kobiety przestają istnieć, bo są zdane na jego łaskę i niełaskę we własnych domach. W pełni je kontroluje. - O czym to świadczy? - spytała Ludivine. - Czegoś szuka. Nie tylko rozkoszy, skazania na śmierć. Zależy mu, żeby być obecnym w ich życiu. U nich. - Po co? - Na razie tego nie wiem. To element fantazji, spróbujemy go zrozumieć. - Nazywa go pan inteligentnym, a przecież zostawia wszędzie swoje DNA przypomniał Alexis. - Ponieważ to osobowość na wskroś narcystyczna. Znaczy swój teren, podpisuje zbrodnię, przywłaszcza sobie ofiary, kalając je, a poza tym jego fantazja odnosi się do fizyczności. Skóra przy skórze, chce spenetrować je w pełni, bez żadnych sztuczek, nie może zakładać prezerwatywy, bo to odcięłoby go od ofiary, odebrało mu poczucie kontroli i rozkosz. Jest arogancki, nie przejmuje się, że zbieramy jego DNA, wie, że nigdy nie zdołamy do niego dotrzeć. Dzięki temu mamy pewność, że nie został nigdy zatrzymany za poważne przestępstwo, nie figuruje więc w naszych bazach próbek genetycznych. - Zawsze uważałam, że seryjni mordercy to kryminaliści, którzy stopniowo rosną w siłę - zdziwiła się Ludivine. - Że popełniają drobniejsze przestępstwa, zanim wreszcie zdecydują się na morderstwo, wciągnięci przez nieuniknioną piekielną spiralę. - Tak dzieje się w większości przypadków. Nasz człowiek z pewnością popełnił kilka wykroczeń: jako nastolatek mógł włamywać się do sąsiadów i kraść, może ma na swoim koncie czyny przeciwko obyczajności, gwałty... Ale nigdy nie dał się złapać albo był wówczas nieletni i nie rejestrowano jeszcze danych DNA.
- Zamordował Claire Noury w środę wieczorem, a Nadię Sadan w poniedziałek przypomniał Alexis, dając się wciągnąć w grę w budowanie profilu psychologicznego. Czyżby nie był nigdzie zatrudniony? A może ma ruchome godziny pracy? - Nie może żyć bez pieniędzy - poprawił go Mikelis. - Musi utrzymać samochód, kupić sobie spokój. Za to na pewno źle znosi autorytet szefa. A więc albo jest niezależny, w co wątpię, gdyż to wymaga roboty papierkowej i zajmuje za dużo czasu w stosunku do innych... potrzeb. Wybrał raczej zawód, który daje autonomię, spokojne zajęcie, na przykład wyobrażam go sobie jako dostawcę - na dodatek mógłby w ten sposób upatrywać sobie potencjalne ofiary. Trzeba będzie przyjrzeć się historii operacji bankowych wszystkich zamordowanych. Upewnić się, czy nie ma przypadkiem jednej firmy dostawczej, która obsługiwała ich wszystkich: akwizytora albo czegoś podobnego. - Poczyniliśmy już pewne kroki w tym kierunku - zapewnił Alexis - ale niczego nie znaleźliśmy. - Być może ma kłopoty z utrzymaniem pracy - dodał Mikelis - chociaż uważam, że jest na tyle bystry, by skutecznie oszukiwać. Wie, że potrzebuje stałego dochodu, aby skoncentrować się na tym, co lubi najbardziej: zabijaniu. Jeśli chodzi o daty morderstw, być może składał wnioski o urlop na dzień następny, ale przecież nie mogło to wzbudzać niczyich podejrzeń. Benjamin potarł głowę z resztkami włosów. - Ale tak konkretnie, to co nam to daje? - spytał. Mikelis przyjrzał mu się uważnie. Ben wytrzymał spojrzenie, jak gdyby była to próba męskości. - Brunet, około trzydziestki - podsumował kryminolog - wysportowany, dobrze zbudowany, pewny siebie, prawdopodobnie niebrzydki, może wręcz przystojny, żyjący samotnie, skłonny do ataków wściekłości, kiedy zawór hamujący popędy już nie wytrzymuje, nienawidzi patrzeć na szczęście innych, sprytny, egocentryczny, wykonujący stosunkowo indywidualną pracę; jeśli identyfikacja kryminalistyczna pozwoli nam określić konkretne tropy dzięki tym wskazówkom, otrzymamy listę potencjalnych podejrzanych i bardzo szybko uda nam się zawęzić ich grono i wyłonić winnego - oto co nam to daje. Ben uniósł brwi. - Zostawiam panu tę część roboty, ja podziękuję. - Tylko za tę cenę zyskamy przewagę nad zabójcą. Musimy przewidywać jego ruchy. I zatrzymać go, zanim znowu zaatakuje. Rozległ się dzwonek komórki Alexisa.
Niemal w tej samej chwili zadźwięczał telefon Ludivine. Alexis zobaczył na wyświetlaczu imię Segnona. - To Aprikan - oznajmiła Ludivine. Głos Segnona zahuczał w całym pomieszczeniu: - Alex? Mamy problem. Ludivine pobladła, słuchając słów pułkownika. - Co się dzieje? - spytał Alexis. - Znowu uderzył. - Wiem. Jesteśmy na miejscu. Trzy ofiary tym razem. - Nie, Alex. Nie chodzi o Ducha. Ludivine wpatrywała się w Alexisa i kiwała głową. Wtedy zrozumiał. Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech, gdy wiadomość Segnona docierała do jego uszu: - Bestia. Zabił. Tej nocy.
16 Segnon czekał na nich w biurze, na pierwszym piętrze koszar w XX dzielnicy. Przypiął właśnie do korkowej tablicy zdjęcia świeżo wyjęte z drukarki. - Przyszły przed chwilą mailem - wyjaśnił. - Powiedziałeś, że to się stało dziś w nocy? - upewnił się Alexis, wchodząc. - W okolicach Krakowa, na południu Polski. - Jakim sposobem dowiedzieliśmy się o tym tak szybko? - zdziwiła się Ludivine. - Fuksem. Jeden z tamtejszych gliniarzy jest korespondentem Interpolu, zauważył niedawno naszą notatkę z opisem znaku. Kiedy zobaczył ciało, rozpoznał sposób działania i symbol: *e. Alexis zbliżył się, żeby spojrzeć na zdjęcia. Po głowie można było stwierdzić, że ofiarą jest kobieta. Widać też było pierś. Cała reszta stanowiła tylko górę porozrywanego na kawałki mięsa, od gardła aż po narządy płciowe, krwistoczerwony chaos, jak gdyby w jej brzuchu wybuchła bomba. - Mają jakiekolwiek wskazówki, świadków? - Jeszcze nie. Tomasz, mój kontakt, będzie nas informował na bieżąco. - A profil ofiary? - spytała Ludivine. - Najprawdopodobniej prostytutka. Polowała na klientów zawsze w tym samym miejscu, w przemysłowej dzielnicy Krakowa. Znaleziono ją na skraju lasu, w pobliżu małej miejscowości, około piętnastu kilometrów od miasta. - Przy autostradzie? Segnon zasiadł przed komputerem i kliknąwszy kilka razy na Google Maps, odwrócił ekran w stronę kolegów. - E40, osiem kilometrów dalej. - Kierowca ciężarówki? - odgadła Ludivine. - Francuskie ofiary znaleziono w promieniu trzydziestu kilometrów od A4, autostrady biegnącej na wschód. Jeśli pociągniesz linię trochę dalej, dotrzesz do... Krakowa. - Wysyłam specjalną prośbę do policjantów z Niemiec - rzekł Segnon, odwracając ekran do siebie. - A nuż ten dupek działał też u nich i nikt niczego nie zauważył. - Interpol już dostał informację - przypomniała Ludivine. - Wszystkie czytasz naprawdę uważnie? Ruchem głowy przyznała mu rację.
Alexis ponownie analizował ostatnie zdjęcia. Po tym, co zobaczył w Louveciennes, papier fotograficzny tworzył emocjonalny dystans, eliminował empatię, która byłaby tutaj jak najbardziej na miejscu. Mimo iż rozmiar rzezi zdeformował kształt ciała, Alexis zauważył, że dziewczyna była mocnej budowy. Podobnie jak trzy poprzednie. A więc stały czynnik w doborze ofiar. Bestia lubił te przy kości. Pulchne. Tym razem *e wycięte zostało na czole. Wyraźnie na widoku. Postukał palcem w zbliżenie uda, z którego wyrwano sporą część ciała. Rana miała zaokrąglone brzegi, a włókna mięśni zwisały pod żółtą warstwą tłuszczu. - To wygląda jak ugryzienie rekina! - zawołał. - Rzeczywiście podobne - Segnon przerwał pisanie i rozsiadł się głębiej w fotelu. -
Jest
jakaś
informacja
zwrotna
od
dentystów
i szpitalnych
oddziałów
stomatologicznych w sprawie szczęki? - Brak - odparł Segnon. - Ekspert wspomniał o praktyce modnej w środowiskach gockich, szczególnie w Niemczech - przypomniała Ludivine - o spiłowywaniu sobie zębów w szpic. Alexis wpatrywał się w skupieniu w ranę. Wyrwano spory kawał mięsa. Potrzebna była do tego niezwykła siła. Ludzka szczęka nie zdołałaby wyrządzić takich szkód. - Nie sądzę, żeby o to chodziło - szepnął. Nie chciał do tej pory zaakceptować hipotezy Segnona, jakoby mieli do czynienia ze zwierzęciem, ale trzeba było stanąć w obliczu faktów: człowiek nie był zdolny spowodować tak rozległej rany własnymi zębami, nie w tym przypadku. Brakowało sporego kawałka ciała - sprawca musiałby mieć największe usta na świecie. I najpotężniejszą szczękę. - Segnon, chyba będzie trzeba zbadać twój trop - przyznał - ten ze zwierzęciem. Kolos sprawiał wrażenie zakłopotanego. - No co? W czym problem? - zdziwił się Alexis. - Zmieniłeś zdanie? Segnon westchnął. - Przyjrzałem już się temu - przyznał. - I odpowiedź jest stanowcza: to nie jest szczęka żadnego znanego zwierzęcia. - Proszę? - Ludivine niemal odjęło mowę. - W przeciwieństwie do was nie porzuciłem od razu tej opcji i nawiązałem kontakt z Muzeum Historii Naturalnej. Są pewni: odcisk zębów nie pasuje do żadnego rozpoznanego ssaka. Dzisiaj rano otrzymałem potwierdzenie. Ludivine zaklęła:
- Co to za bzdury? Mówią, że to nie jest zwierzę, a odontolog twierdzi, że nie jest to również człowiek, a więc co to takiego? Segnon rozłożył ręce: - Nic znanego! - Ktoś musi się mylić - nalegała kobieta. - Brak sierści i śladów zwierzęcych na miejscu zbrodni skłania do podejrzeń, że to zdeformowana ludzka szczęka. To by dodatkowo wyjaśniało, że jako dziecko czuł się odrzucony, co wywołało u niego frustrację i osłabiło konstrukcję psychiczną. Teraz odreagowuje nagromadzone pokłady wściekłości. Banał często okazuje się prawdą! Co sądzisz, Alex? - Czemu nie... - odparł wyraźnie czymś zaabsorbowany. - O czym tak rozmyślasz? - spytał Segnon. - Skoro nie potrafimy zrozumieć, jak powstają ugryzienia, powinniśmy się zastanowić, co nam one mówią na jego temat. - Właśnie to powiedziałam! - burknęła Ludivine. - Nie słuchasz mnie! Alexis zignorował ją i ciągnął dalej: - Ma nieodpartą potrzebę wchłonięcia ofiary. Pamiętajcie, że zabiera ze sobą jej fragmenty! Liczne kawałki są nie do odnalezienia! - Słynne kęsy... - rzekł cicho Segnon - pewnie je zjada... - To tylko hipoteza. Nie mamy żadnych dowodów - przypomniała Ludivine. - Ale to się trzyma kupy. Stan zwłok świadczy o umyśle zabójcy. Jest rozwścieczony. Chce zniszczyć kobiecość swoich ofiar. Niszczy je, aż nic z nich nie zostaje. Bije, łamie kości, rozpruwa, patroszy - barbarzyński czyn, który staje się przekazem. - Atakuje wyłącznie kobiety, żadnej jednak nie gwałci, chociaż okalecza ich narządy rodne. Przyciąga go obraz kobiety - dodała Ludivine, włączając się do gry. - Właśnie. Tylko po co te ugryzienia? Po co pożeranie? Chce się poczuć mniej samotny? Kanibalami często kieruje ekstremalna samotność, zjadają drugiego człowieka, żeby poczuć go w sobie. Dziwi mnie rozdźwięk między szałem, w jaki wpada, mordując, a dotyczącą zbrodni starannością: upewnia się, że w pobliżu nie ma świadków, uważa, żeby nie zostać nagranym przez okoliczne kamery przemysłowe, nie zostawia niemal żadnych śladów, nawet DNA: ani jednego włosa czy skóry pod paznokciami ofiar. - Lekarz sądowy zauważył maleńkie zadrapania pod paznokciami jednej z dziewczyn; istnieje podejrzenie, że zabójca wydłubuje spod nich kompromitujący go materiał. To się nazywa zachować zimną krew! - Mamy przynajmniej ślady opon i odcisk buta - przypomniał Segnon.
- To nam nic nie daje! - oburzył się Alexis, czując, że mają być może tuż przed oczyma coś, czego nie potrafią określić. - Przy tym całym zamieszaniu wokół ofiar powinien przynajmniej stracić kilka włosów, zranić się, ale nie! On nawet nie osiąga orgazmu! - Może zakłada gumkę? - zasugerowała Ludivine. - Wątpię. Jego stosunek do ofiar ma charakter niezwykle cielesny, do tego stopnia, że je gryzie! Chce je czuć. Myślę, że wymiar seksualny czynu nie sprowadza się do penetracji i dążenia do orgazmu, ale polega na eksplozji emocji w chwili zabijania. Nagle Alexis zmarszczył brwi. - O co chodzi? - zaniepokoiła się Ludivine. Podbiegł do biurka. - Mamy gdzieś raporty z sekcji zwłok? Segnon wręczył mu plik dokumentów w beżowych koszulkach. - Tutaj są trzy pierwsze. Alexis zwilżył palec wskazujący i zaczął przewracać szybko strony, wyraźnie czegoś szukając. Zawahał się kilka razy, aż wreszcie zatrzymał na jednym z akapitów. Następnie w ten sam sposób przejrzał dwa pozostałe raporty. - Wszystkie ofiary mają zmiażdżoną klatkę piersiową, ale od wewnątrz! Wygięte, czasami połamane żebra... Ekstremalnie naciągnięte więzadło mostkowo-żebrowe! Rozdartą skórę! - Do czego zmierzasz? - To nie przypadek, że zabija kobiety korpulentne. Potrzebuje właśnie takich. - Potrzebuje? - powtórzyła Ludivine. Alexis pochylił głowę i zerwał się na równe nogi pod wpływem emocji. - Zjada je, żeby czuć ich bliskość, ociera się o nie i gryzie, bo nie może się temu oprzeć. Kiedy byliście w kimś zakochani, czy nigdy nie zdarzyło wam się być tak odurzonym uczuciem, że chcieliście się przytulać, niemal wchodzić w drugą osobę? On to robi. Dosłownie. Otwiera je, wypatrosza i wślizguje się do środka. Kuli się w nich. Na ile to możliwe. I mimo iż potrafi wcisnąć się w nie tylko częściowo, one pękają. - D o środka? - spytała Ludivine, krzywiąc się z obrzydzeniem. - Po co? - chciał wiedzieć Segnon. - Nawet świr nie wchodzi d o wewnątrz ofiary. Nie cały, to bez sensu! - Tak jest skonstruowana jego psychika. Niszczy obraz kobiety, zapewne w odpowiedzi na to, czego doświadczył od matki, a równocześnie usiłuje ponownie przeżyć własne narodziny, ukryć się przed światem w brzuchu kobiety, uciec od rzeczywistości,
odradzając się, otrzymać drugą szansę od życia. Z kartezjańskiego punktu widzenia wydaje się to szalone, ale to tylko odpowiedź umysłu na dziecięcą traumę. Jego psychika na etapie konstrukcji została zepchnięta na bagniste tereny przemocy, dlatego jest dziś niestabilna, zepsuta u podstaw, przegniła, stanowi tylko chwiejny cokół. Zabójca pozwolił rozumowi stworzyć własne wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, dzięki któremu potrafi funkcjonować. Lecz rozumowanie to nie wpisuje się w nasze społeczeństwo. - Rozmiar buta: trzydzieści sześć - przypomniał sobie Segnon. - To naprawdę jego rozmiar. Ma małą stopę, bo sam jest maleńki. Dlatego udaje mu się... wejść w nie. - Skoro jest taki mały, musi mieć sprytny sposób na zdominowanie ofiar skomentowała Ludivine. - Wracamy tu do paradoksalnej różnicy między przygotowaniami i krwiożerczym szałem w chwili przejścia do czynu. Odzyskanie równowagi po zbrodniczym akcie dzieje się z niezwykłą prędkością. W pomieszczeniu zaległa cisza. Chcąc nie chcąc, każdy wyobraził sobie Bestię wślizgującego się do otwartego brzucha ofiary. Ohydne ćwiczenie gimnastyczne, potworne, skazane na porażkę, podczas którego kostium z ciała i skóry rozrywał się coraz bardziej. I wciąż ta sama frustracja mordercy. Dążenie do niemożliwego. Potrzeba powtarzania. Jeszcze i jeszcze, w nadziei, że któregoś dnia uda mu się być w jednej z tych kobiet. W schronieniu. Że ukryje się przed światem. Że będzie bezpieczny. Liczy, że w ten sposób przygotuje się do powrotu na świat, już obmyty z traumy i niezdrowych popędów: jako lepszy człowiek. Segnon wyciągnął dłoń w stronę zdjęć: - A teraz jeszcze przechodzi do czynu w tym samym czasie, co jego kumpel! Alexis skinął głową. - Uzgodnili to, nie wierzę, że to mógł być przypadek. - O co chodzi? Kpią sobie z nas? - Duch zostawił nam wiadomość - stwierdziła Ludivine. - Działają w tym samym czasie, czyli przestali ze sobą współzawodniczyć. - Na dodatek Duch masakruje całą rodzinę - dodał Alexis. - Ta zbrodnia mówi nam o nim najwięcej. Mordercy nie tylko dopasowują się do siebie, ale też coraz bardziej obnażają swoje osobowości: pokazują, dlaczego są tacy, jacy są, i co jest przyczyną ich zboczenia. - Obawiasz się eskalacji? - odgadła Ludivine. - Nasilenie już się zaczęło. Segnon wstał i klasnął w ręce.
- A jeśli zabili jednocześnie? Mam na myśli: dokładnie w tym samym czasie? Synchronicznie? - Zdzwonili się - zrozumiał Alexis. - Słusznie! Skontaktujemy się ze wszystkimi operatorami
telekomunikacyjnymi.
Potrzebna
będzie
lista
wszystkich
numerów
aktywowanych w pobliżu domu w Louveciennes w ciągu ostatniej nocy. Szukamy połączenia z Polską, wychodzącego albo przychodzącego. Wzrok Alexisa znów skierował się na zdjęcia ofiary. Wyobraził sobie niskiego, szczupłego mężczyznę dręczonego śmiercionośnym popędem do tego stopnia, że adrenalina podwaja jego siłę. Zobaczył, jak ten się rozbiera i wciska przez otwartą klatkę piersiową nieszczęsnej kobiety, z której usunął wszystkie trzewia. Gimnastykuje się, żeby schować ramiona. Kręgosłup zmarłej rozciąga się z trzaskiem, żebra pękają pod naciskiem obcego ciała. Jakim sposobem udaje mu się nie zostawić w środku ani jednego włoska? Lekarze sądowi nie mogli tego przeoczyć. Nie trzy razy pod rząd. I jaka szczęka może mieć taką siłę? Cała ta sprawa jest niejasna. Odpowiedzi pojawią się, kiedy założą mu kajdanki. Zatrzymają go. Bestię i Ducha. Nigdy nie byli tak blisko odkrycia ich tożsamości. To już tylko kwestia dni. Być może godzin.
17 Grupa Magali dołączyła do ekipy Alexisa, żeby podsumować akta sprawy. Ludivine i Segnon przyjmowali bilingi przysyłane przez dziesiątki operatorów telefonicznych. Żandarmi wprowadzali je do programu Analyst Notebook, który następnie kojarzył numery. Dziesiątki tysięcy numerów. Dom w Louveciennes stał w pobliżu drogi krajowej 186 i węzła Rocquencourt, skrzyżowania autostrad A13 i A12, jednego z najbardziej uczęszczanych sektorów na zachodzie Paryża. W strefie znajdowało się wiele przekaźników, do których telefony kierowców logowały się, przejeżdżając obok, co nie ułatwiało programowi pracy. Sześciu
żandarmów
dyskutowało,
czytając
ponownie
całość
danych.
W pomieszczeniu unosił się zapach kawy. Nad Paryżem zapadła noc, a światła zastąpiły jesienne słońce. Wreszcie Ben, łysawy czterdziestolatek, podszedł do okna i przeciągnął się. - Czy te nowoczesne systemy komputerowe naprawdę nie są w stanie podać nam bezpośrednio numeru, który łączył się z Polską? Musimy robić to wszystko ręcznie? - Kiedy program przetworzy dane - wyjaśnił Segnon - wystarczy, że określę wskaźnik wyszukiwania, to nie takie straszne. - Mów za siebie! Dlaczego mnie zawsze dostaje się Bouygues? Ben potrząsnął plikiem papierów. Ze wszystkich operatorów telefonicznych tylko jeden nie wysyłał bilingu w Excelu, lecz jako PDF, który trzeba było konwertować. Oczywiście pojawiały się puste linie wymagające ręcznych poprawek. Ludivine zaczęła drukować wszystkie strony przesłane przez Bouygues Telecom z zamiarem przekazania ich Benowi i Franckowi, dopóki ona i Segnon nie skończą wgrywania danych od pozostałych operatorów bezpośrednio do Analyst Notebook. - Numery z kierunkowych 0033 dajesz na bok - rzekł beznamiętnie Franck. - Jeśli widzisz coś z prefiksem 0048 - wygrywasz. No, idź wypal papierosa i wracaj, im więcej nas będzie, tym szybciej skończymy. - Już od dwóch godzin tak się bawimy - złościł się Ben, wyciągając papierosa. Wracam za pięć minut. Magali dmuchnęła na grzywkę, jak to miała w zwyczaju, i nachyliła się w stronę Alexisa: - Ta wymordowana rodzina miała na nazwisko Eymessice? - Tak.
- Znasz imię męża? - Jean-Philippe. - Jesteś pewien? - Jean-Philippe na sto procent, Mag. A co? - Mam dwóch Eymessice w Louveciennes. - To krewni ojca rodziny. Aprikan był u nich po południu, żeby poinformować o tragedii i zadać im kilka pytań. Dlaczego o to pytasz? - Bo od dłuższego czasu skupiamy się na numerach, które nic nikomu nie mówią, a tymczasem sprawdziłam w książce telefonicznej numer domowy Eymessice’ów. Alexis uderzył się ręką w czoło. - Ależ z nas durnie. Że też od tego nie zaczęliśmy! Twarz brunetki rozjaśnił szeroki uśmiech. - Są w Orange’u. Zaraz sprawdzę. Poczekaj. Magali skontaktowała się z technikiem dyżurnym operatora i poprosiła o przesłanie mailem szczegółowego bilingu telefonu stacjonarnego Eymessice’ów. Niespełna dwie minuty później wyciągnęła kartkę z drukarki: - Zatrzymać maszyny! - tryumfowała. - Mam! Telefon z pierwszej dwadzieścia dziewięć w nocy, z kierunkowym 0048. Ten drań zadzwonił z ich domu! Alexis, nie mogąc się doczekać, wyrwał jej kartkę z rąk. - Dodzwonił się na komórkę? - Nie. To mi bardziej wygląda na lokalny numer. - Dzwonię do sędziego z prośbą o pilne wydanie międzynarodowej rekwizycji. Polacy muszą nam powiedzieć, co to za numer! I przede wszystkim, żeby nic nie robili, dopóki nie będziemy mieć pewności, że to Bestia. - A jeśli zatrzymamy go za wcześnie, a Duch dowie się o tym i weźmie nogi za pas, będziemy w niezłych tarapatach! - zauważyła Ludivine. Alexis rzucił się w stronę swojej komórki. - Dobra robota, Mag. Teraz sędzia śledczy musi się pospieszyć. - A my w międzyczasie? - spytał Segnon. - Nie będziemy przecież bezczynnie siedzieć! - Skupiamy się na Duchu. Bierzemy dane na temat masakry w Louveciennes i analizujemy. Chcę wiedzieć wszystko. - Bez raportów z sekcji zwłok i od techników daleko nie zajdziemy - jęknął Franck. - Jest już prawie dwudziesta, Alex.
Młody żandarm skapitulował. - Dobra. Wracajcie do siebie. Ja zajmę się sędzią śledczym. Zbieramy się tu jutro przed południem. Wszyscy wstali i zaczęli zbierać się do wyjścia. Oprócz Ludivine, która zatrzymała się w progu. - Spędzisz tu całą noc? - spytała. - A co, interesuje cię teraz, gdzie śpię? - Martwię się o twoje zdrowie. Powinieneś trochę sobie odpuścić. Zrobić sobie przerwę na wieczór, będziesz jutro jaśniej myślał. Alexis skinął głową. - Masz rację. Ludivine patrzyła na niego przez kilka sekund. Nieprzekonana. Jej dłoń uderzała rytmicznie w obramowanie drzwi. - To twoje życie, rób, jak chcesz. Patrzył, jak się oddala. Lubił, kiedy mu matkowała. Łechtało to jego „ja” i dodawało mu otuchy. Kiedy tylko skończył rozmowę z sędzią śledczym na temat pilnego wydania międzynarodowej rekwizycji, jego telefon ponownie zadzwonił. - Timée? To pan kieruje grupą Hommult, prawda? Minęło kilka sekund, zanim Alexis rozpoznał entuzjastyczny głos Philippe’a Nicolasa. - Tak, o co chodzi? Koordynator zaśmiał się krótko w słuchawkę. - Wygrał pan noc z trupami. - Jak to? - Bo przyjedzie pan mnie zastąpić. - Gdzie pan jest? - W instytucie medycyny sądowej w Garches. - O tej porze? - Ciała przywieziono pod koniec dnia. Poprosiłem, żeby wykonano sekcje poza kolejką i jeden z lekarzy zgodził się zająć nimi jeszcze dziś wieczorem. Ktoś od was musi ustalić fakty i założyć plomby na próbki, ja nie mogę dłużej zostać. - Już jadę. - Jeszcze jedno: jest tu ten łysy o dziwnym spojrzeniu, nalega, żeby być obecnym przy sekcjach. Co mam z nim zrobić?
- Mikelis. Zajmę się nim. - Trochę straszny ten pański przyjaciel. - Niech go pan wpuści, ruszam już w drogę. - Mówiono mi, że kiedy w grę wchodzą trupy, nigdy pan nie odmawia, Timée. Jest pan chory, chłopcze. Chory. Na pewno dogada się pan z łysym. Niech się pan pospieszy, nie będą mogli otworzyć ciał, dopóki pan nie przyjedzie. Nie można kazać czekać całej martwej rodzinie. Koordynator nie zdążył dokończyć zdania, gdy Alexis znalazł się już na zewnątrz.
18 Szpital Raymond-Poincaré w Garches sprawiał za dnia przygnębiające wrażenie: dwa olbrzymie, symetryczne białe budynki połączone kładką o szerokich oknach, za to nocą padające przez nie światła przypominały oczy - owadzie ślepia czyhające na potencjalną ofiarę. Alexis przez ponad dziesięć minut błądził po opustoszałych korytarzach i źle oświetlonych schodach, pokazując w każdej dyżurce odznakę żandarma, by wreszcie dotrzeć do niewielkiego pomieszczenia w podziemiach, gdzie czekał na niego Mikelis ze stertą dokumentów na kolanach. - Przykro mi, pobłądziłem trochę. - Nie zna pan sposobu? - zdziwił się kryminolog, przeszywając go bladym spojrzeniem. - Jakiego sposobu? - Kiedy szuka pan kostnicy w szpitalu, trzeba pytać o kuchnie, one zawsze położone są obok siebie. - Naprawdę? - Zobaczy pan. - Dziwne, nie? - Być może w podświadomości architektów i tu, i tam chodzi o mięso! - zażartował Mikelis. - Chyba że to kwestia ułatwienia konstrukcji: budując chłodnię na jedzenie, można po drugiej stronie ściany dodać drugą dla nieboszczyków. Gotów? - Tak jest. Mikelis poprowadził żandarma do poczekalni, jak gdyby sam był oficerem odpowiedzialnym za sprawę. Weszli do długiego, chłodnego pomieszczenia z kilkoma stołami do sekcji ze stali nierdzewnej. Trzy z nich zajmowały zwłoki przykryte białymi prześcieradłami o szpitalnych inicjałach, oprócz ostatniego: Émilie Eymessice leżała naga w świetle silnej lampy bezcieniowej. Podszedł do nich wąsaty mężczyzna w okularach w grubej oprawie, ubrany w chirurgiczną bluzę i czepek. - Doktor Levy. Czekaliśmy już tylko na pana, żeby zacząć. Tam są maski i balsam mentolowy. Alexis nie kazał się długo prosić i nałożył sobie na górną wargę obfitą warstwę kremu
znieczulającego nozdrza. Nie miał zamiaru przez całą noc być otoczony zapachem śmierci. Zauważywszy, że Mikelis nie robi tego samego, odstawił pojemniczek. - Jest pan znieczulony? - Nie, czuję smród tak samo jak i pan, ale zapach jest dla mnie wskazówką. Alexis nie miał doświadczenia z sekcjami zwłok. Nigdy za nimi nie przepadał. Zbyt metodyczne. To powolne rozcinanie i opróżnianie istoty ludzkiej połączone z analizą każdego szczegółu jej anatomii sprawiało, że czuł się nieswojo. Kobieta, którą „spotkał” jeszcze tego samego dnia w południe, leżała tutaj, pozbawiona wstydu, bez życia. Już to samo w sobie robiło wrażenie. Jej skóra miała osobliwy odcień czerwieni, ze względu na krew, która zabarwiła przód jej ciała po śmierci. Tylko sutki zachowały jasnoróżowy odcień. W miejscach, gdzie ciało opierało się o materac, widniały białe plamy. Przypominała negatyw dalmatyńczyka, ciemnego w jasne grochy. Alexis zauważył starannie wydepilowany wzgórek łonowy. Sam nie wiedział, dlaczego jego spojrzenie powędrowało akurat w tamtą stronę, wolał jednak nie odpowiadać sobie na to pytanie. I ten przerażający uśmiech otwierający jej gardło od ucha do ucha, przyciągający wzrok do tego stopnia, że twarz zmarłej zdawała się nie mieć żadnego znaczenia. A przecież była piękna. Kobieta zadbana, wysportowana, o płaskim brzuchu i zarysowanych mięśniach trójgłowych. Jasna szatynka z włosami do ramion. Alexis uświadomił sobie nagle, że widzi jej twarz po raz pierwszy. Spuszczone powieki, zaciśnięte wargi. Jej dłonie wsunięto w papierowe torby umocowane taśmą klejącą na wysokości nadgarstków, w celu zabezpieczenia materiału, który mógł się znajdować pod paznokciami. Alexis przypomniał sobie od razu o zaciskach na ramie łóżka i przyjrzał się uważnie kostkom, z których jedna była wyraźnie nacięta. W desperackim geście kobieta zaczęła się okaleczać w nadziei na uwolnienie. Lekarz sądowy pociągnął za kabel mikrofonu zwisający z sufitu i wcisnął pedał uruchamiający nagrywanie. - Poniedziałek, ósmy października, jest - szerokim ruchem ręki odsłonił zegarek na ręce - dwudziesta pierwsza trzydzieści siedem, przystępujemy do sekcji zwłok - rzut oka na kartkę przypiętą do plastikowej tabliczki na wózku ze stali nierdzewnej - pani Émilie Eymessice, lat czterdzieści cztery, znalezionej dziś rano martwą w miejscu zamieszkania. Według pierwszych ustaleń zgon nastąpił między północą a drugą, może trzecią nad ranem. Sięgnął po patyczek do czyszczenia uszu, wsunął go w odbyt zwłok, przekręcił, po czym wyciągnął i zamknął we flakoniku.
- No co? Nigdy nie uczestniczył pan w sekcji? - zdziwił się lekarz na widok pełnej niedowierzania miny Alexisa. - Owszem. Ale nigdy się z czymś takim nie spotkałem. - Pracuję według starych metod. Nienawidzę sond, które wpycha się w wątrobę, żeby zmierzyć temperaturę, to traumatyczne i może później skomplikować sprawy przy otwieraniu. Korzystam z naturalnych otworów, stąd ta próbka, na wypadek gdyby miała miejsce przemoc seksualna drogą analną. Następnie wepchnął do odbytu termometr. - Czy temperatura na miejscu zbrodni była normalna? Niższa niż dwadzieścia trzy stopnie? - Tak - potwierdził Alexis. - Ofiara była naga? - Zgadza się. - Leżała prosto, nie była skulona? W takiej pozycji temperatura dłużej się zachowuje i fałszuje dane, jeśli nie weźmie się pod uwagę modyfikatorów. - Leżała na brzuchu, niemal prosto. - Tak, to pasuje do plam pośmiertnych. Po ustaniu akcji serca cała krew pod wpływem siły grawitacji spłynęła ku dołowi leżącego ciała, wypełniając twarz, pierś, biodra i przednią część nóg. Nacisk na materac uniemożliwił naczyniom krwionośnym równomierne wypełnienie się, dlatego też miejsca te były teraz białe, otoczone fioletowymi śladami nadającymi kobiecie osobliwy wygląd dalmatyńczyka w negatywie. Były to plamy pośmiertne, które z zasady kształtowały się bardzo szybko. Jeśli ciało znajdowano w pozycji niepasującej do tych śladów, można było mieć pewność, że zwłoki zostały przemieszczone po śmierci. Wolną ręką lekarz sięgnął po kartkę, na której Alexis rozpoznał wykresy Henssgego, dziwaczne krzywe pozwalające na szybkie określenie godziny zgonu. Po chwili doktor Levy naniósł temperaturę mierzoną w odbycie na oś po prawej. Naniósł kilka drobnych poprawek i pociągnął prostą w kierunku osi temperatury pomieszczenia. Alexis patrzył, jak rysuje kolejne dwie linie i kiwa głową. - Zmarła mniej więcej dwadzieścia godzin temu, to by pasowało, tym bardziej biorąc pod uwagę pełne stężenie pośmiertne. Lekarz obszedł ciało dookoła, by określić jego stan ogólny, po czym sięgnął po parę lateksowych rękawiczek. - Dawna metoda - potwierdził cicho Mikelis.
- Jak to? - zdziwił się Alexis, nie rozumiejąc. - Bez drugiej pary rękawiczek na wypadek przecięcia. - Bez - przyznał Levy. - Nie czuję wtedy, czego dotykam. - Nigdy pan się nie zacina? - spytał żandarm. - Podczas sekcji zużyję trzy do czterech skalpeli, więc proszę sobie wyobrazić, ile tkanek przecinam. Więc owszem, czasem mi się to przytrafia. Raz lub dwa razy do roku zdarza mi się zaciąć. Taka praca. Ale przynajmniej czuję, gdzie kładę ręce, w jakim stanie są narządy i mniej się to wszystko ślizga niż w rękawiczkach z siatki. Alexis
rzucił
zdziwione
spojrzenie
Mikelisowi,
którego
oblicze
pozostało
niewzruszone. Levy zaczął od przeczesania włosów zmarłej grzebieniem i zebrania jego zawartości do plastikowego pojemniczka, który ustawił na tacce. Następnie odciął starannie papierowe torby otaczające jej ręce i zaczął skrobać pod paznokciami, zbierając materiał do innego pojemniczka. Lekarz ujął rękę kobiety i przyjrzał się jej. Tylko nadgarstki były poranione i poplamione zaschłą krwią, kilka paznokci miała złamanych. - Brak śladów krwi na dłoniach - skomentował Alexis. - A przecież nie miała już związanych rąk, kiedy podcinał jej gardło. - Owszem, jest tutaj trochę - rzekł lekarz, pokazując prawy palec wskazujący ofiary. - To nic, powinna mieć ręce całe pokryte krwią, przecież musiała chcieć osłaniać szyję, tamować strumień. - Kiedy przyszedł ją zabić, strzelił do niej z paralizatora - domyślił się Mikelis. - Żeby ją unieruchomić. To by wyjaśniało, dlaczego nie mogła się bronić ani unieść rąk do szyi. Mówił głębokim głosem, a wzrok miał tak jasny, że odnosiło się wrażenie, iż przebywa zupełnie gdzie indziej, patrzy oczami nie z tego świata, przenikającymi zmarłych, przeszłość i przemoc. Richard Mikelis słuchał rozważań lekarza, lecz myślami był w willi w Louveciennes, ubiegłej nocy, i punkt po punkcie odtwarzał zbrodnię. Levy, podnosząc ramiona zmarłej, wskazywał liczne krwiaki, których opisy wygłosił do mikrofonu, po czym rozchylił uda ofiary w celu przyjrzenia się genitaliom. - Na pierwszy rzut oka brak zewnętrznych oznak przemocy seksualnej, sprawdzimy to za chwilę, rozcinając pochwę. Proszę mi pomóc ją odwrócić. Trzech mężczyzn przewróciło kobietę na bok, żeby przyjrzeć się jej plecom. Alexis miał już doświadczenie z miejsc zbrodni: ciężar zwłok był niewiarygodny. Jak gdyby każdy organ po śmierci podwajał swoją wagę.
Z miejsca, w którym się znajdował, wystarczyło tylko się nachylić, żeby zobaczyć osobliwy symbol między łopatkami. - Nacięcie wykonano cienkim ostrzem, rana powstała post mortem, brak wypływu krwi albo nawet nacieku - skomentował lekarz. Następnie przyjrzał się skaleczeniom w pobliżu żeber, zrobił kilka zdjęć i odwrócili panią Eymessice z powrotem na plecy. - Wygląda na to, że wbijał jej małe haczyki w naskórek - podsumował lekarz kilkakrotnie, widoczne są również ślady lekkich oparzeń. - Ślady po paralizatorze? - spytał Alexis. - Bardzo możliwe. Levy sięgnął po skalpel i bez namysłu ani choćby najlżejszego wahania wbił ostrze w zimne udo i pociągnął w górę za stalowy trzonek. Powstał wąski, purpurowy rowek. Palce lekarza sądowego zanurzyły się w nim i pociągnęły za obydwa brzegi, zmieniając pęknięcie w szeroką bruzdę. W świetle lampy bezcieniowej widać było całe pozbawione skóry udo. Najpierw cienką żółtą warstwę, dalej miąższ w odcieniach różu i ciemnej czerwieni. - Brak obrażeń wewnętrznych na poziomie nóg - skomentował lekarz do mikrofonu. Powtórzył operację z ramionami, po czym zabrał się do nacinania tułowia, zaczynając pod brodą, a kończąc na wzgórku łonowym. Nie wyciekła ani jedna kropla krwi, to było tylko ciało, które lekarz kroił skalpelem, torując sobie drogę przez pierwsze warstwy skóry. Mikelis i Alexis asystowali przez ponad półtorej godziny przy stopniowym opróżnianiu zwłok z wnętrzności, narząd po narządzie, przy czym z każdego pobierano próbkę do badania. Lekarz usunął chochlą krew, skrobiąc po dnie jamy brzusznej, po czym zabrał się za głowę Émilie Eymessice, którą otworzył jak faszerowanego pomidora, by się przyjrzeć szarej substancji w najdrobniejszych szczegółach. Owłosioną skórę głowy zmarłej wywinął na lewą stronę tak, że zakrywała jej twarz, maskując rysy, jak gdyby to nie ona była ważna podczas delikatnego etapu badania mózgu, który jeszcze tak niedawno przechowywał jej myśli i fantazje. Pamięć została pokrojona na małe kawałeczki. Alexis zaczął marznąć. Lekarz nie znalazł nic więcej. Do kobiety strzelono z paralizatora, zapewne na parterze, gdzie usiłowała jeszcze walczyć, następnie została zaciągnięta na piętro - opierając się na schodach, straciła kilka paznokci - i przywiązana do łóżka jednorazowymi zaciskami. Stamtąd Duch musiał przejść do pokoju nastolatki. Wrzaski dziewczyny wyrwały matkę z letargu: za cenę kilku milimetrów skóry i ciała kobieta uwolniła dłonie z więzów, lecz
morderca powrócił, ponownie potraktował ją prądem i spokojnie podciął jej gardło. Na koniec wyciął jej na plecach symbol zjednoczenia, zrobił zdjęcie i uciekł, zamykając za sobą starannie drzwi. - Zauważył pan, że nie podpisał swojej prawdziwej zbrodni? - odezwał się Mikelis. - Wyciął znak na matce, a nie na córce? - spytał Alexis. - Właśnie. Interesowała go córka, to dzięki niej się uwolnił, osiągnął rozkosz, to ją zmasakrował zgodnie ze swoją fantazją, a mimo to symbolem naznaczył matkę. - Córka nie było godna przyjąć znaku? - Przeciwnie, myślę, że chodzi o stosowność. Nie chciał wszystkiego mieszać. Córkę posiadł na własność, to jego tajemniczy ogród. A jednak musi wykonać polecenie. Musi wyciąć symbol. Dlatego robi to na ciele, które go aż tak nie angażuje, które nie obnaża jego psychiki. Podpisuje, bo musi, a nie dlatego, że chce. - Jest do tego... zmuszony? - Coś w tym stylu, tak. - Jak można zdominować seryjnego mordercę? Mikelis uniósł w górę palec. - Kiedy znajdzie pan odpowiedź na to pytanie, znajdzie pan też winnego! Jestem pewien, że nie robi tego z przekonania, ale dlatego, że musi. Obawiam się, że to potrójne zabójstwo przypadło mu do gustu i będzie odtąd zabijał co najmniej dwie osoby, jedną, żeby wyzwolić się od popędów, drugą, żeby wypełnić polecenie. Ktoś zmusza ich do zabijania, Alexisie. Ktoś gdzieś znalazł sposób na rekrutowanie seryjnych morderców i zmuszanie ich do wypełniania jego woli. - Przerażające. Lodowaty wzrok kryminologa zatrzymał się na żandarmie - ten odczuł coś na kształt wyładowania i zadrżał. - To coś więcej, bo teoretycznie jest to niemożliwe. Nie da się wykształcić u kogoś albo narzucić komuś własnej fantazji. Z początku uważałem, że to Duch jest motorem tego tandemu, że to on ma przewagę, reżyseruje zbrodnicze widowiska, ale oto mamy dowód, że i on podlega zewnętrznej woli. - Czyli to sprawka Bestii? - Nie, jest zbyt impulsywny. To nie w jego sylu. - Ktoś trzeci? Pedofil? - Pedofile rzadko posiadają cechy liderów, to osoby zakompleksione, samotne, żyjące na uboczu, z dala od innych, niechętnie uczestniczą w zgromadzeniach. Istnieją być może
wyjątki, ale nie sądzę, by tak właśnie było w tym przypadku. Podejrzewam, że umieściłby wówczas w sieci mnóstwo swoich zdjęć, żeby ludzie poczuli jego obecność, siłę, władzę nad systemem. Tymczasem wasze służby trafiły zaledwie na kilka fotografii. Jak gdyby i on działał z poczucia obowiązku, a nie z własnej woli. Nie, myślę, że pętlę zamyka czwarta osoba. Władca marionetek, który ukryty w cieniu pociąga za sznurki. To dla niego się jednoczą. To on dąży do pierwotnej unii wokół własnej osoby, to on ich połączył, umieszczając swoje ponure fantazje pod sztandarem wspólnej sprawy. To on ich rekrutuje i kształci. Alexis patrzył na otwarte niczym szkaradny kwiat zwłoki Émilie Eymessice. Mimo balsamu mentolowego czuł stęchły zapach śmierci zapowiadający rozkład. Nie miała w sobie już nic ludzkiego. Tylko pocięte nogi, uda i ramiona nadawały jej człekopodobną formę. Twarz znikła pod wywiniętą skórą, brakowało szczytu czaszki, brzuch rozcięto, a skóra niczym dwie rozchylone poły olbrzymiego płaszcza odsłaniała wnętrze pustego i lśniącego ludzkiego worka, którego struktura składała się już tylko z kości, żeber, kręgów i purpurowej tkanki. Na wolności przebywali ludzie, którzy czerpali przyjemność z oglądania tego spektaklu, przerażającej scenerii będącej produktem najbardziej szalonych fantazji. Świat nie będzie prawym miejscem, dopóki istnieć będą takie kreatury, pomyślał Alexis. Lekarz klasnął w dłonie: - Nie zasypiajmy, panowie, mamy jeszcze dwa ciała, z czego jedno w bardzo złym stanie.
19 Był wczesny ranek albo bardzo późna pora, w zależności od tego, czy ktoś dopiero wstał, czy też wcale się jeszcze nie położył. Alexis wszedł do biura, masując sobie skronie. Był zmęczony. Jak zawsze. Niekończące się noce. W pokoju pachniało kawą i - co Alexis zauważył od razu - panował w nim ziąb. Flaga Giantsów, odczepiona z jednej strony, powiewała w przeciągu. Okno było uchylone. Ludivine siedziała za biurkiem. Alexis zamarł. Od razu zobaczył obsceniczny uśmiech deformujący jej szyję. Przerażające olbrzymie usta, wargi splamione żywą czerwienią. Usta, które wypluły litry krwi na bluzkę kobiety. Jej niebieskie oczy patrzyły w nicość. Utkwione w nieistniejącym punkcie, widzialnym tylko dla zmarłych. Alexis skoczył w jej stronę, czując, jak wszystkie mięśnie nieruchomieją w panicznym skurczu. Chciał krzyczeć, lecz z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Pochwycił ją i przytulił do siebie. Ludivine była rozpalona. Cieplejsza niż życie. Rzucił się więc do telefonu, żeby wezwać pomoc. Brak sygnału. Sam nie wiedząc dlaczego, popędził do okna i otworzył je szeroko. Chciał krzyknąć, lecz znów nie zdołał wydobyć z siebie głosu. Na ulicy panował spokój. Cisza. W budynkach w oddali nie świeciło się już żadne światło. Całe miasto zastygło w bezruchu. Na ramieniu żandarma spoczęła czyjaś dłoń. Drgnął. Za jego plecami stała Ludivine. Krew wciąż spływała z przerażającego otworu w szyi. - Zatrzymaj go - powiedziała z trudem, gdyż gardło zalewała jej lepka krew. Zatrzymaj go, zanim oni nas wszystkich zabiją. Miał ochotę krzyczeć, lecz nie potrafił. Ludivine ścisnęła go z nadzwyczajną siłą i pocałowała. Poczuł w ustach krew, zaczął się wyrywać, lecz kobieta nie odpuszczała. Jej język torował sobie do niego drogę i zaczął nagle rosnąć, wypełniać usta Alexisa,
aż do zadławienia. Usiłował go wypchnąć. Na próżno. Wciskała się w niego, opanowywała całego. Chciała go zabić. Sprawić, by zapadł się w sobie. Alexis otworzył gwałtownie oczy. Oddech miał krótki, a czoło wilgotne od potu. Była prawie dziewiąta. Na krótką chwilę przyłożył głowę do poduszki. Wycieńczony. Koszmary powtarzały się niezmiennie. Noc w noc. Zazwyczaj młody żandarm zasiadał przed konsolą do gry, żeby ogłupić umysł: grał do całkowitego wyczerpania, by opaść wreszcie na kanapę, zamiast stawić czoło pustemu łóżku i pustemu życiu, w chwili gdy przychodziło do wyłączenia światła i zanurzenia się w mroku. Byleby nie zostać sam na sam ze sobą podczas próby zaśnięcia. Tej nocy jednak wrócił o czwartej, po zakończeniu starannych sekcji zwłok trzech osób. Położył się na materacu, nie rozbierając się nawet. Prysznic. Musi wziąć prysznic. I witaminy. Żeby wytrzymać. Żeby jasno myśleć. Nagle postanowił złożyć sobie obietnicę. Kiedy to wszystko się skończy, weźmie dwa tygodnie urlopu i wyjedzie. Na rajską wyspę, gdzieś na Oceanie Indyjskim, żeby zapomnieć i naładować baterie. Spróbuje odzyskać sen. Wyjedzie z dziewczyną. Nieważne jaką, byleby była ładna. Żeby móc ją przelecieć. Żeby nie być samemu, gdy przyjdzie do gaszenia światła. Wychodził właśnie z łazienki, gdy zadzwoniła komórka. - Gdzie jesteś, Alex? Głos Ludivine. Przez krótką chwilę poczuł się dzięki temu lepiej. Zły sen wywarł na nim dziwne wrażenie. - Już jadę, trochę zasiedziałem się wczoraj z Mikel... - Jedziemy do Oise. - Co się dzieje? - Znowu to zrobili. Serce Alexisa zamarło. Cały świat zatrzymał się na kilka chwil, podczas których informacja ta docierała do mózgu żandarma, a on bronił się przed nią. - To się dzieje za szybko - powiedział. - Zazwyczaj dni albo nawet tygodnie mijają na gromadzeniu raportów i tropów. Zazwyczaj mamy czas, żeby ich znaleźć. Są za szybcy, zyskują nad nami przewagę. - Istotnie. Nie wiemy, czy są ofiary. Na razie żandarmi znaleźli tylko rysunek. - *e?
- Tak, i świeczki. Coś na kształt... rytuału czy czegoś podobnego. Jedziemy tam z Segnonem, możesz dołączyć? - Będę za pięć minut. A Mikelis? - Segnon dodzwonił się do niego do hotelu, jest już w drodze. Prowadziła Ludivine. Prawie godzina drogi z Paryża. Wspięli się na niewielkie wzniesienie i zbliżali do Chantilly, kiedy drogowskaz nakazał im skręcić w prawo, w drogę biegnącą przez las. Jechali jeszcze około kilometra cienistą ścieżką biegnącą przez coraz gęstszą roślinność. - Jesteście pewni, że to szpital? - dziwił się Alexis. - Na uboczu, wśród natury? - Tak jest - odparł Segnon. - Bois-Larris, centrum medyczne i adaptacyjne dla dzieci, prowadzone przez Czerwony Krzyż. - Dla dzieci? Tutaj? Muszą być zachwycone! Samochód zwolnił, zbliżając się do posiadłości otoczonej wysokim kamiennym murem. Za żelazną bramą wznosiły się stare budynki z czerwonej cegły o spadzistych dachach i wąskich czarnych oknach. Architektura przywodziła na myśl anglonormandzki dwór, z licznymi przybudówkami i głównym budynkiem górującym nad całością. - Jedź jeszcze - powiedział Segnon do Ludivine - podobno kawałek dalej jest bezpośredni podjazd. Kilkaset metrów dalej droga kończyła się niewielkim parkingiem na ubitej ziemi, rozciągającym się naprzeciw nowocześniejszego kompleksu zabudowań, które zostały przyłączone do dworu. Łatwo było rozpoznać dobudówki: jedna, stosunkowo niedawno postawiona, miała fasadę z blachy i szkła kontrastującą z głównym gmachem, druga musiała liczyć już sobie kilkadziesiąt lat. Alexisowi nie podobało się to miejsce. Nigdy nie przepadał za szpitalami, a ten, zagubiony w lesie, przypominający starą posiadłość, przerażający jak nawiedzony dom, nie napawał go pozytywnymi odczuciami. Samochód żandarmerii czekał przy chodniku prowadzącym do wejścia. Kiedy tylko zatrzasnęli za sobą drzwi pojazdu, śledczych przywitały skrzeki kruków. Na gałęziach nad nimi Alexis dostrzegł dwa ptaki przypominające tłuste kury. Nerwowo poruszały swoimi małymi główkami, rozglądając się po okolicy. Szukają jedzenia! Padliny. Trupa. Alexis nabrał powietrza w płuca, żeby wyrzucić z siebie czarne myśli. Przywitało ich dwóch żandarmów z brygady w Chantilly. - Szkoda została zgłoszona dzisiaj około siódmej pięćdziesiąt - wyjaśnił pierwszy. -
Udaliśmy się na miejsce, żeby stwierdzić rozmiar strat i spisać protokół, a kolega od razu rozpoznał motyw, którego szukacie. Drugi wojskowy, niski rudzielec, pochylił głowię, onieśmielony. - To gdzieś na zewnątrz? - spytał Alexis. - Tak, w parku, chodźcie zobaczyć. - Przeszukaliście okolicę? - chciała wiedzieć Ludivine. - Oczywiście, zastosowaliśmy się do waszej prośby, ale nie znaleźliśmy nic szczególnego. - A w środku? - spytał Alexis. - Personel medyczny niczego nie zauważył. Za ich plecami pojawił się samochód. Z wynajętego wozu wysiadł Richard Mikelis i bez słowa dołączył do grupy żandarmów. Młoda kobieta w białym kitlu wyszła im na spotkanie i wpuściła ich do środka, wyraźnie skrępowana. Minęli nowoczesną część szpitala, osobliwie cichą, a następnie przeszli wzdłuż licznych sal klasowych, w których uczniowie słuchali uważnie nauczycieli. - Leczą się tutaj wyłącznie dzieci? - spytał Alexis pielęgniarkę. - Tak, między trzecim a szesnastym rokiem życia. Specjalizujemy się w paraliżach i uszkodzeniach mózgu, schorzeniach ortopedycznych i przywracaniu funkcji kognitywnych. - Pacjenci tutaj śpią? - Mamy odpowiednie wyposażenie. - Ilu ich jest? - Niemal setka. Mamy właściwie pełne obłożenie. - Potrzebowalibyśmy pełnej listy pacjentów - odezwał się Mikelis. - Ach. Czy nie jest ona aby objęta tajemnicą medyczną? - Nie chcemy wiedzieć, dlaczego tutaj są, to co innego. Mówił rozkazującym tonem i pielęgniarka nie ośmieliła się mu sprzeciwić. - A także poprosilibyśmy o listę zatrudnionego tu personelu. Skinęła głową niczym posłuszne dziecko. Zeszli kilka schodków w dół i wyszli na zewnątrz do parku, po czym ruszyli wzdłuż głównego gmachu. Wreszcie pielęgniarka zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi. - Proszę bardzo. Po obu stronach drewnianych drzwi widniał na murze ten sam rysunek: *e. Wyraźna litera o średnicy około pięćdziesięciu centymetrów. Czerwona. Ciemnoczerwony ślad z zaciekami w kilku miejscach.
- Wezwijcie chłopaków z identyfikacji kryminalistycznej - zakomenderował natychmiast Alexis. - Myślisz, że to krew? - spytała Ludivine. - Ma rację - odparł Mikelis, wskazując na dwie tłuste muchy szalejące wokół cieczy. Nieutleniona krew. Być może dość stara. Mogłaby należeć choćby do dziewczyny z Louveciennes. - Poprosimy o porównanie DNA - zgodził się Alexis. - Naprawdę myślą państwo, że to... krew? - spytała zaniepokojona pielęgniarka. - O której godzinie odkryto te znaki? - Hm... mniej więcej kwadrans po siódmej. Byliśmy dość zajęci, więc dopiero po dłuższej chwili powiadomiliśmy żandarmerię. Poza tym... to zniszczenie, ale nie takie, jak na przykład wybicie szyby w oknie. Po prostu jeden z profesorów rozpoznał symbol, który narysował też ten szaleniec zamieszany w tragedię na dworcu kilka dni temu. - Wczoraj niczego tu nie było? - Jestem pewna. Często tędy przechodzimy. Pod wieczór tego nie było. Następnie zamykamy bramę i dzieci kładą się spać, musiał to zrobić ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto przeszedł przez mur. - Czy obiekt jest monitorowany? - spytał Segnon. - Nie. - Nikt nie widział niczego osobliwego? - wtrąciła Ludivine. Pielęgniarka, zarzucana pytaniami z każdej strony, pokręciła tylko przecząco głową. Ludivine ujęła ją za rękę i uśmiechnęła się do niej przyjacielsko. - Chodźmy, spróbujemy zdobyć listy nazwisk, o które prosiliśmy. Mrugnęła okiem do Alexisa. Mężczyźni zostali sami, żeby porozmawiać. Alexis rozejrzał się dookoła. Do parku mógł się dostać każdy, kto włożyłby w to choć trochę wysiłku. - Skoro nie ma zwłok, dlaczego zostawili tę wiadomość? - spytał na głos. - Naznaczają to miejsce - zaproponował Segnon. - W jakim celu? Negocjują? Komunikują się? - W takim przypadku sam znak nie byłby wystarczająco precyzyjny - zaprotestował Mikelis. - Przeciwnie, chcieli, żebyśmy go znaleźli. Może to rodzaj roszczenia? Oznaczenie terytorium? Fałszywy trop mający oddalić nas od prawdy? Może któryś z nich przebywał tutaj jako dziecko?
- To nie idioci, nigdy nie bawiliby się w informowanie nas o miejscach, które są dla nich ważne! - stwierdził Alexis. - Dlaczego nie? - upierał się kryminolog. - Zabójcy lubią czasami, żebyśmy wiedzieli, skąd pochodzą i co przeszli. Lubią mordować w miejscach, które o czymś im przypominają, nawet jeśli miałoby to odsłonić prawdę o ich osobowości. Wielu z nich lubi nawiązywać kontakt. Pamiętajmy, że przecież właśnie to uczynił Duch w Louveciennes. - To byłoby zbyt proste, gdyby się okazało, że był leczony w tej placówce - westchnął Segnon. - W archiwach muszą znajdować się tysiące nazwisk. Tysiące. Jaka jest szansa, że trafimy na to właściwe? - Zawężając poszukiwania zgodnie z ustalonym przez nas profilem psychologicznym. Wybierzemy tylko tych, którzy mają dzisiaj między dwadzieścia pięć a czterdzieści lat, biorąc większą poprawkę, i sprawdzimy ich kartoteki policyjne! To na dobry początek. Ale nie sądzę, żeby to okazało się takie proste. Duch jest sprytny. Nie podjąłby takiego ryzyka. Mikelis wpatrywał się w dwa czerwone rysunki. - Powiem to jeszcze raz, nie doceniacie siły przemocy. Czasami skłania nas ona do popełniania szalonych czynów. To jak z fantazjami. Podlegają głęboko ukrytym prawom, działającym wbrew logice i rozsądkowi. To miejsce musi mieć dla nich znaczenie, skoro przybyli tutaj i oznaczyli je jako swoje terytorium. Przypomnijmy sobie znaczenie tych znaków. Mają na celu jednoczenie. Nawołują do zgromadzenia. - Może interesuje ich ktoś z personelu? - zaproponował Alexis. - Być może. Ale to mało dyskretne i dość zaskakujące. Na tym etapie, a szczególnie po głośnej akcji Josepha Selimy, zapewne muszą się domyślać, że symbol nie jest nikomu obcy. Bardziej mi to wygląda na prowokację. A jako że nic nie pozostawiają przypadkowi, wybór tego miejsca jest spowodowany czymś konkretnym. Mikelis zwrócił się w stronę miejscowych żandarmów, którzy z szeroko otwartymi oczyma przysłuchiwali się całej rozmowie. - Czy tutaj zawsze był szpital dziecięcy? Czy przypadkiem nie mieścił się tu kiedyś zakład psychiatryczny? - Nie mam pojęcia - odparł pierwszy. - Trzeba zapy... Rudzielec przerwał mu w pół słowa. - Szpital funkcjonuje tutaj od lat pięćdziesiątych. Wcześniej, przez niemal dziesięć lat, budynek stał pusty. - Tak długo? Przecież to przepiękne miejsce! Wie pan może dlaczego?
Żandarm wziął głęboki wdech. - Z powodu tego, co się tu wydarzyło. Mikelis i Alexis spojrzeli po sobie zaintrygowani. - To znaczy? - dociekał kryminolog. - Chodzi o zdarzenie, o którym mieszkańcy niechętnie mówią. Każdy woli zapomnieć. Większość dokumentów została zniszczona, jak wszędzie, gdzie coś takiego miało miejsce, a starszych ludzi niełatwo jest pociągnąć za język, jeśli chodzi o tę sprawę. Nawet w Internecie niewiele jest na ten temat informacji. - Na jaki temat? - Podczas wojny w wielu miejscach w Europie zakładano domy Lebensborn, we Francji powstał tylko jeden. Macie go przed sobą. - Co to jest Lebensborn? - spytał Alexis. Mikelis zacisnął zęby i wciągnął policzki, zanim odpowiedział: - Miejsce najgorszego rodzaju nierządu i eksperymentów - rzekł cicho. - Do lat siedemdziesiątych traktowano to jako plotkę. Nikt nie chciał wierzyć, że domy Lebensborn naprawdę istniały. Oto, co nadaje czynowi naszych drogich zabójców zupełnie inny wymiar. - Nie rozumiem, kto coś takiego robił? - Naziści. Mieścił się tu zakład propagujący rasę aryjską.
20 Mikelis, Alexis, Ludivine i Segnon spędzili chwilę przy gorącej kawie, dyskutując w pubie o niemieckich domach Lebensborn. Były to zakłady, w których miała rozmnażać się rasa aryjska, co miało jej zapewniać tysiącletnią dominację na świecie. Najbardziej wartościowi żołnierze zapładniali tu kobiety z okupowanych krajów, wybierane według bardzo precyzyjnych kryteriów i ocenione jako idealne i czyste. Służyły za surogatki. Dzieci były następnie wychowywane w rodzinach SS i kształcone na idealnych małych rekrutów. Podejrzewa się, że w zakładach przeprowadzano również o wiele bardziej ponure doświadczenia medyczne. Szalone próby. Na bliźniakach. Na trojaczkach. Na zwierzętach z ludźmi. Przeszczepy wbrew naturze. Ohydne amputacje. Odrażające kopulacje. Kobiety, które trafiły do Lebensborn, rzadko były w nich z własnej woli. Wiele nigdy stamtąd nie wyszło, a w każdym razie nie cało. Naziści
sami
zniszczyli
większość
raportów
na
temat
tych
potwornych
eksperymentów. Niemal nikt, kto przeżył pobyt w koszmarnej klinice, nie chciał pamiętać o tym, co widział i co zniósł. Ta karta historii, tak okrutna, nie zasługiwała, by ją spisywać ani nawet o niej opowiadać. Świadkowie zniknęli. Żadnych wspomnień. Żadnych zapisków. Kiedy tylko domy Lebensborn zostały zamknięte po odwrocie nazistów, lokalne społeczności odcięły się od tych miejsc. Przez blisko trzydzieści lat krążyły na ich temat wyłącznie plotki. Aż w końcu odkopano to, co w ogóle nie powinno istnieć. Znaleziono dowody. Mieszkańcy się otworzyli i niektórym rozwiązał się język. Jeszcze dzisiaj nie wyjaśniono w pełni wszystkich tajemnic ośrodków Lebensborn, pozostają w cieniu historii niczym nawiedzone przez wspomnienia domy, do których bez powodu i specjalnych środków ostrożności nie powinno się wchodzić. - Bois-Larris był jedynym Lebensborn we Francji? - spytał Alexis. - Tak - potwierdził Mikelis. - Tak więc to nie przypadek, że symbol namalowano właśnie na tych murach. - Zrobił to Duch - wtrąciła Ludivine. - Bestia prawdopodobnie przebywa jeszcze w Polsce albo gdzieś między Krakowem a wschodem Francji. Dam sobie rękę uciąć, że na ścianie znajduje się krew Eymessice’ów. Przed odjazdem żandarmi poczekali, aż technicy kryminalistyki przybędą na miejsce, zrobią zdjęcia i pobiorą próbki. - To bardzo prawdopodobne - przyznał Mikelis z mroczną miną.
- Dlaczego akurat Lebensborn? - zastanawiał się na głos Segnon. - Wyznają idee nazistowskie? - W każdym razie wierzą w wyższość jednej rasy - poprawił go Mikelis - to mi pasuje do tego, co robią. Łączą najsilniejszych ludzi pod sztandarem przemocy. Szukają nadludzi, śmietanki społecznej, wierzchołka łańcucha pokarmowego, prawdziwych drapieżców. - A może to miejsce ma dla nich symboliczne albo osobiste znaczenie? - zasugerowała Ludivine. - Bardzo możliwe. Ale o jaką symbolikę mogłoby chodzić? - Mimo wszystko przyjrzymy się liście personelu - zarządził Alexis - i dzieci, które przebywały tutaj, a mają dzisiaj między dwadzieścia pięć i czterdzieści lat. Nigdy nic nie wiadomo. Nie wszyscy znają historię szpitala. Nie wiem, jak mogliby się o niej dowiedzieć, nie przebywając tu. - Myślę, że straci pan tylko czas - stwierdził Mikelis. - Chodzi o symbolikę i tylko o nią. - Może pochodzą stąd? - zaproponowała Ludivine. - A przynajmniej Duch. - Ludivine ma rację - zgodził się Alexis. - To bardziej prawdopodobne. Pierwsza ofiara, Claire Noury, została znaleziona w departamencie 77., ale mieszkała niedaleko stąd, w Oise. Morderca zaatakował już w domu, a następnie przetransportował ciało i pozbył się go zupełnie gdzie indziej. Zapewne, żeby niezdarnie zatrzeć trop. To był jego pierwszy raz. - Pierwsze zabójstwo najczęściej popełniane jest w okolicy dobrze znanej mordercy przyznał Mikelis. - Nie czuje się jeszcze na tyle pewnie, żeby się zapuszczać na nieznany teren. Mieszka w pobliżu albo tutaj dorastał. Wątpię jednak, żeby był bezpośrednio związany ze szpitalem. Alexis wstał. - Wracajmy, raporty lekarza sądowego powinny już być gotowe, poza tym mamy do przeanalizowania kilkaset nazwisk. Nasi polscy przyjaciele otrzymali z samego rana rekwizycję sądową. Mam nadzieję, że zdołają jeszcze dziś zidentyfikować numer Bestii. Nie chciałbym, żeby nas to ominęło. Wrócili do biura. Tam biło serce całego śledztwa. Kilka metrów kwadratowych, na których przez większość czasu rozgrywały się najważniejsze sprawy. Konfrontacje, analizy, wnioski. Czasami nawet przesłuchania. Wracali do domu i to sprawiło, że Alexis poczuł się pewniej. Ten las i dwór obarczony historią wytrąciły go z równowagi. Segnon kończył wprowadzać dane z raportów lekarza sądowego do programu Analyst
Notebook, podczas gdy Ludivine sprawdzała cały personel Bois-Larris pod kątem zawartości ich kartotek policyjnych. Alexis co kilkanaście minut zerkał na telefon i pytał Segnona, czy ten nie dostał przypadkiem wiadomości od Tomasza, ich kontaktu w policji krakowskiej. Za każdym razem kolos spoglądał na niego smutnym wzrokiem i żeby mu zrobić przyjemność, zaglądał do skrzynki mailowej, a po chwili kręcił przecząco głową z tą samą strapioną miną. - Zadzwonią, kiedy tylko czegoś się dowiedzą - powtarzał. Przez całe popołudnie troje śledczych analizowało kartoteki osób, których nazwiska przesuwały im się przed oczyma. Alexis poszedł niechętnie zdać raport pułkownikowi Aprikanowi, by następnie czym prędzej wrócić do komputera. Czuł, że są już blisko. Imadło powoli się zaciskało. Zabójcy to nie maszyny. Popełniają błędy. Są gdzieś tutaj, przed nimi. Wystarczy ich zauważyć. Mikelis zainstalował się w pomieszczeniu na uboczu ze wszystkimi raportami zebranymi od początku śledztwa, przeglądał każdą stronę, wchłaniając nieprawdopodobną ilość informacji. Na całym piętrze panował pełen skupienia spokój. Tylko z ulicy za oknami dobiegał szum, jakby chcąc przypomnieć, że świat jeszcze istnieje. Zapadał wieczór. Ciała drętwiały. Sztywniały karki, plecy bolały, a stawy trzaskały. Litery przed oczami żandarmów zaczynały się ze sobą zlewać. Nieco przed dziewiętnastą Alexis poprosił Segnona na rozmowę: - Czy wprowadziliśmy do Analyst Notebooka wszystkich usługodawców pracujących dla dwóch pierwszych ofiar Ducha? - Owszem, wszystkich, których udało nam się znaleźć dzięki opłaconym rachunkom. Dodałem nawet tych, których ulotki znalazłem na lodówkach albo w notatnikach. - Program nie znalazł żadnego punktu wspólnego? - Nic. - Poproszę o wyciągi z rachunków Eymessice’ów i zrobimy to samo. Nigdy nic nie wiadomo. Coś musi ich łączyć. - Czy to aby nie cecha wspólna seryjnych morderców? Że wybierają ofiary, które nic nie łączy? Dlatego tak trudno zatrzymać sprawców. - Tak, ale sposób działania Ducha powtarza się. Duch wchodzi do domów. Potrafi to zrobić, nie niszcząc zamka. Eksperci nie mieli co do tego wątpliwości. Może jednak nie wybiera przypadkowych osób, lecz takie, do których łatwo mu się dostać. Powoli budynek żandarmerii się wyludnił. Wydział śledczy także miał już prawo do
odpoczynku. Segnon sięgnął wreszcie po kurtkę. - Mam dość na dzisiaj - powiedział. Ludivine zrobiła to samo. Zerknęła na Alexisa i pokręciła głową: - Za bardzo się angażujesz, Alex - uśmiechnęła się łagodnie. - Kierowanie grupą nie polega na marnowaniu sobie życia. - Nikt inny na mnie nie czeka. - Na mnie też nie. - Masz dwóch facetów, zapomniałaś? Wzruszyła ramionami. - Wracam do domu i zjem kolację przed telewizorem - mruknęła. - To mi dobrze zrobi. Ty też powinieneś już zwijać żagle. - Idźcie już, idźcie - przepędzał ich Alexis. - Zostanę jeszcze trochę, ale najdalej za godzinę będę zajadał pizzę na swojej kanapie. Ludivine się zawahała, po czym pochyliła się nad biurkiem i pocałowała go w czoło. - Wypalisz się - szepnęła. Gdy Alexis został sam, ponownie zagłębił się w zdobyte listy nazwisk. Przebrnął już przez trzy czwarte materiału. Dzieci, które przebywały w Bois-Larris i które miały dzisiaj między dwadzieścia pięć i czterdzieści lat. Żadne z nich nie odpowiadało profilowi ustalonemu przez Mikelisa i tylko dwoje miało kartotekę, same głupstwa. Alexis zaczynał rozumieć, że tracili czas, jak to przewidział kryminolog. - Jeszcze tutaj? - usłyszał głos od progu. - Nigdy pan nie sypia? - Mógłbym zapytać pana o to samo. - Nikogo tutaj nie mam. Tylko strony do przeczytania. Żona i dzieci zostały w Alpach. Nie mieć nikogo. To zdanie wciąż powracało. Jak gdyby istnienie sprowadzało się systematycznie do bycia we dwoje. Żyć samotnie, we dwoje budować. Alexis miał dość słuchania tego w kółko. A jednak słowa te dźwięczały mu w duszy. Pożądanie. Pustka. - Tęskni pan? - spytał, żeby nie skupiać się na sobie. - Oczywiście. Po chwili kłopotliwego milczenia Mikelis spytał: - Pan nie ma rodziny? - Nie. - Powinien pan zacząć się starać. W przeciwnym razie to świństwo pana dopadnie.
- Przemoc? - Przemoc. To jak odleżyna. Jak już raz się zainstaluje, nie przestaje dręczyć. Rodzina jest na to najlepszym lekarstwem. - Które zmusza do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Odpowiedź padła zbyt szybko. Alexis czując, że zareagował zbyt agresywnie, pochylił głowę. - Przepraszam - rzekł. - Nie, ma pan rację. Rodzina ustawia priorytety na swoich miejscach. Miałem do wyboru zostać powoli zjedzonym przez choroby społeczne albo żyć w spokoju w otoczeniu bliskich. Wybrałem to drugie. Każdy zdrowy na umyśle człowiek powinien postąpić tak samo. - Kto by wtedy odwalał naszą robotę? - Chce pan zostać męczennikiem? - Ktoś musi to robić. - Niech więc pan chociaż nie daje z siebie wszystkiego, w przeciwnym razie kiedy nadejdzie pora odejścia na emeryturę, nie będzie pan miał już nic swojego, i nic w sobie. - Dlatego pan wrócił? Bardzo panu tego brakowało? Mikelis zatopił zimne spojrzenie w oczach Alexisa. - Skłamałbym mówiąc, że tak nie jest. Obaj wiemy, że przemoc jest jak narkotyk. Wracamy po działkę i natychmiast tego żałujemy. Ale to silniejsze od nas, prawda? Żandarm skinął głową. - Niech pan idzie spać, Alexisie, sen jest wciąż najlepszą bronią przeciwko temu, co pan ściga. Już miał się odwrócić i odejść, kiedy młody człowiek spytał: - A co takiego właściwie ścigamy? Mikelis był niemal odwrócony do niego plecami. Nabrał głęboko powietrza. - To, co siedzi w nas od zarania dziejów i co pozwoliło ludzkości osiągnąć poziom, na którym obecnie się znajduje. Coś, co cywilizacja nauczyła nas kontrolować i sprawiła, by zamilkło z upływem czasu. By znikło w otchłani nas samych. Puścił do Alexisa oko. Na jego ustach igrał uśmieszek. - Pierwotne bestialstwo - rzekł, oddalając się. - Dusza drapieżców.
21 Alexis po raz drugi wcisnął dzwonek. Drzwi uchyliły się, ukazała się w nich zaskoczona twarz Ludivine. Miała rozpuszczone włosy i jasne loki kołysały się niesfornie wokół jej głowy. - Alex? Co ty tu robisz? Polacy się odezwali? Pokręcił przecząco głową i zrobił minę jak piesek Droopy: smutne usta, zrozpaczone spojrzenie i obwisłe policzki. - Mogę posiedzieć razem z tobą na kanapie? Niebieskie oczy młodej kobiety przyglądały mu się badawczo przez chwilę. - Będziemy rozmawiać o robocie? - spytała. - Przysięgam, że nie. Drzwi otworzyły się szerzej. - Nie mam lodów w zamrażarce, przykro mi. Alexis wyciągnął przed siebie pudełko pralinek. - Zaopatrzyłem się w antydepresanty. - Nie mam służbowego stroju, więc ostrzegam: lepiej, żeby tama ci nie puściła! Ludivine ubrana była w różowe spodnie od piżamy z napisem PINK i kraciastą flanelową koszulę. - Bardzo sexy! - gwizdnął żandarm. - Straszny tu bałagan, nie zwracaj na to uwagi. Nie spodziewałam się wizyty. W przedpokoju panował akceptowalny ład, jak na kryteria Alexisa, a przechodząc obok kuchni, zauważył tylko worek ze śmieciami na podłodze i nieumyte naczynia w zlewie. - Powinnaś zobaczyć, co się dzieje u mnie - mruknął sam do siebie. Zaprowadziła go do salonu, niewielkiego pomieszczenia będącego całkowitym przeciwieństwem jego własnego, zimnego i surowego biura: plakaty filmowe z lat pięćdziesiątych zakrywały część tapety w kolorze sieny, a półki zastawione bibelotami zajmowały znaczną część ściany. - Nie miałem pojęcia, że jesteś fanką czarno-białych filmów. - Lubię styl gry aktorskiej z tamtych czasów. - A więc jesteś prawdziwą kinomanką! - zachwycił się Alexis, odkrywając kolekcję książek traktujących o kinie. - Nigdy o tym nie mówisz! - Po co?
- Ja przecież cały czas opowiadam o Giantsach! - Ach tak, w poniedziałek rano zawsze wiemy, kto wygrał, a kto przegrał! - Dzielę się z wami... - No właśnie, nie bardzo mam ochotę dzielić się tym, co kocham. To moje. To cała ja. Alexis zgodził się, lekko rozczarowany mimo wszystko. Im lepiej poznawał Ludivine, tym bardziej ją doceniał. Była o wiele bardziej serdeczna niż to czasami okazywała. Przekroczył tacę z posiłkiem stojącą na podłodze, spod kurtki w kolorze khaki wyciągnął butelkę wina Monbazillac i postawił na stoliku do kawy. - Masz kieliszki? - Chcesz nas upić? - Przywrócić nam uśmiech. - Do tego potrzebny jest alkohol? Wzruszył ramionami. - Co oglądasz? - spytał, odwracając się w stronę telewizora. - Amerykański serial, nieciekawy. - Nie odnosisz czasami wrażenia, że im więcej kanałów mamy do dyspozycji, tym mniej jest do oglądania? Jak gdyby ilość propozycji zdejmowała ze stacji obowiązek produkowania programów wysokiej jakości... - Mały buntownik z ciebie, co? Podała mu korkociąg i dwa kieliszki, które on wypełnił w trzech czwartych. - Uprzedzam, kiedy się upiję, opowiadam o całym swoim życiu! - zażartowała. - Pijany jestem skłonny słuchać. Zasiedli na sofie i wypili butelkę w niespełna godzinę, przeskakując z programu na program, dyskutując o kinie, sporcie i dawnych historiach miłosnych. Kiedy chwile milczenia zaczęły się wydłużać, Alexis ujął dziewczynę za rękę i nachylił się w jej stronę. - Nie rób tego - szepnęła. Przyglądała mu się wielkimi niebieskimi oczyma, piękna jak nieśmiała nastolatka. - Powiedz: nie, to sobie pójdę. Alexisa ciągnęło do życia. Kiedy tak siedział sam za biurkiem, otoczony opisami zbrodni, nagle ogarnął go niepokój. I potrzeba życia, ludzkiego ciepła. Czegoś więcej niż piękna call-girl za osiemset euro za noc mogła mu ofiarować. Potrzebował poczucia wspólnoty. Iluzji miłości, w którą warto wierzyć. Pomyślał o Ludivine. Idąc do niej, nie planował się z nią przespać, nie z koleżanką
z pracy. Chciał tylko spędzić z nią część nocy, zdrzemnąć się na kanapie... Trzymać ją za rękę. Marzył, że będą toczyć rozmowy o wszystkim, a rano wstaną razem, zmęczeni, lecz połączeni wspólną tajemnicą. Miał ją tutaj, przed sobą, tak piękną. Ludivine przełknęła ślinę i zmarszczyła nos. - Upiłeś mnie, żeby się ze mną przespać, prawda? - Nie, żeby się powstrzymać i nie rzucić się na ciebie już na wejściu - zażartował, zastanawiając się, czy nie było w tym trochę prawdy. - Wkurzasz mnie, Alex. Chwyciła go za kark i przyciągnęła do siebie. Pierwszy pocałunek był wolny, zmysłowy i słodki. Przyglądali się sobie. Na ich ustach malował się uśmiech nastolatków, którzy są o krok od popełnienia głupstwa. Drugi był fizyczny, intensywny, pełen seksualnego napięcia. Ich ciała ocierały się o siebie, ściągnęli ubrania i rzucili w kąt pokoju. Gryźli się w szyje, w ramiona, w piersi. Kiedy Alexis wsunął dłoń pod gumkę spodni od piżamy, otworzył na chwilę oczy i szepnął rozbawiony: - A majtki? - Mówiłam ci, że nie spodziewałam się gości... - przeprosiła przekornie, łapiąc go za głowę i zmuszając do pocałunku. Ugryzła go lekko w wargę i wbiła paznokcie w plecy. Ciało przy ciele, rozgorączkowani, czuli na dotyk. Jej piersi były pełne, krągłe, ciepłe i stwardniałe od gęsiej skórki. Podniecali się nawzajem, całowali, obejmowali gwałtownie, dotykali, zwiększając pożądanie, odkrywając swoje ciała, ucząc się siebie. W końcu Alexis wszedł w nią, uwalniając jednym ruchem lędźwi całe napięcie, jakie zgromadziło się w nim w ciągu ostatnich kilku minut. Lgnęli do siebie i odpychali się nawzajem, wreszcie Ludivine ruchem bioder przewróciła go na bok i dosiadła. Jęczeli, pieścili się, ich pot się mieszał, palce splatały, tworząc barierę oddzielającą ich od rzeczywistości, biodra uderzały o siebie, w zależności od pozycji mniej lub bardziej delikatnie, a później brutalnie. Kiedy opadli na dywan, Alexis odwrócił Ludivine na brzuch i wziął ją mocniej, z jedną ręką zanurzoną w jej włosach, przytrzymując głowę przy ziemi. Dyszeli. Temperatura wewnątrz ich ciał rosła. Emanująca ciepłem kula wirowała coraz
szybciej, powodując coraz dłuższe i coraz bardziej intensywne wyładowania elektryczne. Nagle Ludivine zacisnęła gwałtownie pięści, jej krzyki stały się bardziej przenikliwe, oddech urywany, nogi zesztywniały, a po chwili usta wykrzywiły się w grymasie całkowitego odprężenia. Alexis, podekscytowany rozkoszą partnerki, czuł, że pod wpływem euforii i alkoholu kręci mu się w głowie. Naraz cały wszechświat wokół niego gwałtownie eksplodował, kosmos trysnął z jego wnętrza, zalewając matrycę świata. Ta krótka chwila niematerialności odmieniała człowieka. Alexis wiedział to od zawsze. Ekstaza była boską cechą. Bóg istniał w rozkoszy. Na pewno. Alexis poczuł ciepłą obecność na swoim ramieniu po drugiej stronie łóżka. Nie znajdował się w swoim mieszkaniu. Czyli nie śnił. To działo się naprawdę. On i Ludivine. Podniósł głowę, powoli rozchylił powieki. Dekoder telewizyjny wyświetlał godzinę. 2:43. Dlaczego się obudził? Czyżby znowu dręczyły go koszmary? Był jeszcze na wpół zaspany, zamroczony snem. Na krawędzi świadomości unosiły się odległe obrazy, wspomnienia niepokojących emocji. Tak, musiał mu się przyśnić zły sen. Mimo obecności Ludivine. Przypomniał sobie ślady krwi. Dużo krwi. Dom. Nagle ujrzał ponownie promień księżyca wpadający przez okno, rzucający blask na obraz. Namalowany ludzkimi płynami ustrojowymi. Dzieło sztuki z ciała. Purpura i cynober, których znaczenie znał tylko autor. Action painting. Dusza Francisa Bacona w ciele Jacksona Pollocka. Każdy mógł dopasować intencje artysty do swoich potrzeb. Kolory i ruchy służyły tu za jedynego przewodnika. Nie figuratywna, lecz instynktowna sztuka, odwołująca się do mózgu gada, będąca przedłużeniem najbardziej pierwotnego aspektu człowieka, jakim są jego gesty. Nagle Alexis otworzył szeroko oczy. Teraz, w samym środku nocy, wszystko wydało mu się jasne. Nieoczekiwany przebłysk świadomości. To było coś więcej niż sen! Wreszcie zrozumiał!
Podświadomość zastąpiła dręczoną przez obsesje świadomość i z tym, czego nie zdołał wyjaśnić trzeźwy umysł, poradziła sobie jego własna, ukryta głęboko, strefa cienia. Sens pojawił się tam, gdzie wcześniej go nie widział. Poprzez krew. Ślady krwi. Pierwotne gesty, które pozwalają utrzymać się przy życiu. Alexis odgarnął ostrożnie kołdrę i wstał. Chciał mieć czyste sumienie. Natychmiast. Że też tego nie zauważyli. W willi w Louveciennes. A przecież mieli to tuż przed oczyma. Od samego początku.
22 Czerwone plomby ściągnęły biały promień latarki. Alexis odstawił skrzynkę, którą „pożyczył” z furgonetki kolegów żandarmów przed przyjazdem tutaj. Sięgnął po scyzoryk, wysunął ostrze i przeciął oznakowanie. W ciągu dnia wyśle kogoś, żeby to naprawił. Na chwilę obecną priorytetem jest sprawdzenie nowej teorii. Spojrzał na zegarek. Po wpół do czwartej. Wszyscy mają rację, a ja oszalałem, bawił się ze sobą w myślach. Właściwie odczuwał przede wszystkim podniecenie, a nie zmęczenie czy obawę. Jego teoria miała sens, był tego pewien. Wziął głęboki wdech i pchnął drzwi. W willi panował całkowity spokój. Żadnego źródła światła, tylko blask księżyca sączył się przez okna. Cisza. Alexis zamknął za sobą drzwi. W ręce trzymał skrzynkę. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności: w kręgu światła rzucanym przez latarkę zauważył brunatne plamy na podłodze. Miał wrażenie, że promień latarki sam nim kieruje. Czterdzieści osiem godzin wcześniej zamordowano tutaj całą rodzinę, wśród tych ścian. Stało się to tak niedawno, że Alexis słyszał jeszcze niemal echa ich krzyków. Nagle zdał sobie sprawę, że zmienił się zapach. Cierpką woń krwi zastąpił odurzający odór chemikaliów używanych przez techników kryminalistyki. Cały dom został przebadany pod kątem odcisków, ewentualnych plam startej krwi i w powietrzu zamkniętych szczelnie pomieszczeń unosiły się jeszcze cuchnące opary. Łuna rzucana przez latarkę zahaczała o ramki z potłuczonymi szybkami, na których światło załamywało się w taki sposób, że odnosiło się wrażenie, iż jego źródeł w holu jest o wiele więcej. Alexis
ujrzał
nagle
przemykające
sylwetki
Émilie
Eymessice,
jej
męża
Jeana-Philippe’a i Isabelle, przeźroczyste jak zjawy. Wyobrażał sobie ich życie tutaj, jak rozmawiają, jedzą, oglądają telewizję, kłócą się i śmieją. Przez kilka sekund niemal ich słyszał. Byli jeszcze u siebie: ściany, niczym lustra czasu, odbijały magnetyczną pozostałość ich obecności. Zbudowali to miejsce, zajmowali je, wypełnili emocjami i wspomnieniami. A potem mignął mu obraz - wyraźniejszy tym razem - rozprutych ciał na stołach do sekcji zwłok.
Sceny z życia codziennego zastąpiły wrzaski przerażenia i cierpienia. Émilie, atletyczna kobieta zdolna do obrony, unieruchomiona na ziemi, powalona przez wyładowania paralizatora. Za jej plecami z cienia wyłania się postać bez twarzy. Mężczyzna przepełniony potrzebą zabijania ofiar w ich domach, wkradający się do nich bezgłośnie, nie niszczący niczego, jak gdyby został zaproszony, jak gdyby był częścią rodziny. Przyszedł, wiedząc, że nie będzie musiał się spieszyć. Wie, że nikt mu nie przeszkodzi. Czyli zna zwyczaje ofiar. Wie, że nie pojawi się chłopak Isabelle; wie, ilu jest domowników. Wie, że może działać powoli, że żaden dodatkowy nastolatek nie przyjdzie znienacka. Przygląda się ich życiu. Pilnuje ich! Chyba że z góry ma dostęp do precyzyjnych informacji na temat ofiar... Nie. Zna ich rozkład dnia. Rozpracował wszystkie zwyczaje rodziny. Szpieguje ją. Całą rodzinę? I nikt się nie zorientował? Alexisa dręczyła pewna wątpliwość. Obserwowanie wymaga czasu, wiele czasu. Dzielnica miała charakter willowy, gdyby przesiadywał godzinami w samochodzie, w końcu zwróciłby czyjąś uwagę. Alexis nie umiał go sobie także wyobrazić ukrytego na drzewie w ogrodzie, to byłoby nierozsądne. Za dużo sąsiadów, za mało kryjówek. Nie, nie tutaj. A jednak nie ulegało wątpliwości, że Duch przychodził do ich domów, żeby zabijać w spokoju, żeby mieć czas na wszystko. Oprócz fantazji zdominowania ofiary na jej terenie istniał jeszcze praktyczny aspekt, o którym nie można było zapomnieć. - Spryciarz z ciebie - szepnął, zbliżając się do schodów. - Dałeś nam twardy orzech do zgryzienia. Teraz jednak musiał skupić się na tym, co przywiodło go w to miejsce w samym środku nocy. Émilie Eymessice była zagorzałą amatorką powieści kryminalnych. Pochłaniała ich tony, o czym świadczył jej stolik nocny i wypełnione książkami regały. Zapewne znała wszystkie wątki tych historii, a umysł jej przyzwyczajony był do nagłych zmian i zwrotów akcji. Otwarty i spragniony niespodzianek. Żywy. Ten gatunek literatury nie fascynowałby jej do tego stopnia, gdyby sama nie rozumowała dynamicznie, nie reagowała natychmiast na docierające do niej informacje. Czy jednak znalazła w sobie siłę i zachowała jasność umysłu w przerażających okolicznościach niedzielnego wieczoru? Na to właśnie liczył Alexis. Émilie Eymessice zachowała się jak bohaterka jednej z ulubionych przez siebie powieści. To jedyny sposób na to, żeby wyjaśnić obecność krwi na dywaniku przy łóżku.
A także krwi na jej palcu wskazującym. Alexis wspiął się na piętro i wszedł do małżeńskiej sypialni. Pościel z ciemną plamą pośrodku leżała nadal w tym samym miejscu. Światło na chwilę zatrzymało się na zaschłej czerwieni, na odcisku życia. Tu żyła kobieta. Tu spoczywała jej dusza, tutaj się kochała, tu poczęła dzieci. Tutaj zginęła. Cała jej historia została zapisana na satynowej tkaninie, jej DNA wietrzało wśród bawełnianych włókien. Alexis słyszał świst swojego własnego oddechu. Echa wrzasków ucichły. Podszedł bliżej i stwierdził, że dywanik leży nadal w tym samym miejscu. Technicy pobrali z niego tylko próbkę krwi. Émilie
Eymessice
zdołała
wyrwać
dłonie
z plastikowych
zacisków,
które
unieruchamiały ją przy ramie łóżka. Jej córka z pewnością krzyczała, jęczała, błagała o litość, a może nawet o to, żeby ją dobito. Musiało to być nieznośne dla matki. Przyprawiać ją o szaleństwo. Rozdrapywała więc skórę na kostkach, usiłując uwolnić się w pełni, pobiec na pomoc córce. Na próżno. Pęta zaciśnięte były zbyt mocno. Być może zerwała paznokcie, ciągnąc z całych sił, na pewno próbowała, drapała kość, gotowa odciąć sobie całą stopę, by wreszcie uzmysłowić sobie, że dla Isabelle nie może już zrobić nic. Ile czasu zajęło jej zrozumienie, że są skazane na śmierć? Że z tej sytuacji nie ma wyjścia? Jak silny musiała mieć charakter, żeby zdecydować się na pozostawienie wskazówki, która pomoże zatrzymać zabójcę? Mordercę całej rodziny. Niech zapłaci za swój czyn. Wskazówka musiała być na tyle subtelna, żeby ten śmieć jej nie zauważył, a równocześnie na tyle widoczna, żeby policja nie przeszła obok niej. Żandarm podniósł delikatnie dywanik. Większość krwi wsiąkła w tkaninę, na podłodze widniały tylko lekkie brunatne plamy. Nic wyraźnego. Pilna czytelniczka kryminałów. Znała wszystkie triki, wszystkie metody. Środki i procedury. Powtarzające się w większości tekstów. Zapadające w pamięć. Émilie znała niewidzialny atrament. Wiedziała, że krwi nie da się całkowicie zmyć. Nie w oczach śledczych. W ostatnich chwilach jasności umysłu, zanim ogarnęło ją szaleństwo i zanim umarła, przechyliła się przez
brzeg łóżka, tak daleko, jak tylko pozwoliły jej na to spętane kostki, i zapisała coś na podłodze. Zapisała to, co wiedziała o zabójcy. Następnie ułożyła dywanik na swoim miejscu. Żeby napis zniknął. To wydaje się absurdalne, szalone wręcz. Ale któż może wiedzieć, jak zareaguje umysł matki w takiej chwili? Hipoteza wyjaśniała obecność krwi na jej palcu wskazującym. I krew na dywaniku przed łóżkiem. To nie mogło być nic innego. Alexis w to wierzył. Jakkolwiek nieprawdopodobne by się to wydawało. Émilie chciała ukarać kata. A jej umysł przesiąknięty strategiami policyjnymi podsunął jej ten plan. Żandarm otworzył skrzynkę i wyjął z niej dwie kapsułki Bluestar, włożył je do rozpylacza i wstrząsnął, żeby uaktywnić proszek. Żelazo zawarte w krwi przylega do materiałów, z którymi się styka, do tego stopnia, że nawet po umyciu detergentem zawsze zostają ślady zdolne przetrwać nawet wiele lat. Bluestar to środek chemiczny, który wydobywa to żelazo na światło dzienne. Zaczął rozpylać wywoływacz nad drewnianymi klepkami. Opróżnił ćwierć pojemnika, zanim pojawił się fluorescencyjny krąg. Bluestar reagował przy zetknięciu z żelazem zawartym w hemoglobinie, błyszcząc w ciemności głębokim niebieskim odcieniem. Émilie zapisała wiadomość, a następnie starannie odłożyła dywanik, żeby krew wsiąkła w tkaninę, nie rozmazując jej jednak za bardzo. Chciała, żeby litery pozostały widoczne n a parkiecie. Alexis cofnął się o krok, by mieć lepszy widok na niebieskie, błyszczące coraz wyraźniej plamy. Zgasił latarkę, zanurzając się w ciemnościach. Serce biło mu szybko. Poczuł rosnące ukłucie rozczarowania. Niebieskie plamy niczego nie przypominały. Tylko łuki, smugi i maleńkie kropelki. Alexis stał jak zaczarowany. Środek nadal działał, emanując wśród nocy nieprawdopodobnymi zawijasami, fascynującymi, niemal pięknymi. Nagle poczuł, że ma gęsią skórkę. Pojawiły się krągłości. Linie. Trudne do zinterpretowania.
A jednak. Powoli ukształtowała się litera. O słabo zarysowanych konturach, rozmyta. Jednakże Alexis zdołał rozpoznać w niej „a”. Ukląkł, żeby przyjrzeć się z bliska. Émilie, byłaś genialna. Żandarm odtwarzał jedną po drugiej zniekształcone smugami litery. Nie było to żadne nazwisko. Ani zdanie. Jedno słowo. Kiedy Alexis się podnosił, nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Zbadał już ten trop, który przecież się urywał. A jednak miał go teraz przed sobą. Ostatnie słowo matki, która słyszy, jak w pokoju obok morduje się jej córkę. Wołanie zmarłej.
23 Alexis poczekał tylko, aż sekretarka usiądzie, i od razu dał jej swoją wizytówkę. Był jak mały silniczek, niezdolny zatrzymać się i odpocząć mimo niewielkiej ilości snu. Ostatnie godziny spędził w biurze, analizując kartoteki ofiar. Chciał się upewnić, że nie śnił. Przecież żadna z trzech ofiar Ducha nie korzystała z tej samej firmy ochroniarskiej przy zakładaniu alarmu. W wypadku dwóch pierwszych żandarmom udało się nawet odnaleźć nazwiska monterów, których absolutnie nic nie łączyło. Émilie Eymessice włożyła jednak ostatnie resztki sił w przesłanie służbom porządkowym bezpośredniego przekazu. „Alarm”. Nie nazwisko - zabójca z pewnością jej go nie podał - ani nie opis. Émilie podała najważniejszą informację, jaką zrozumiała. Zabójca miał związek z alarmem. Kiedy tylko w siedzibach trzech firm rozpoczęto dzień pracy, Alexis przesłał nakazy rekwizycji z żądaniem pełnej listy personelu. Nie musiał nawet prosić o interwencję sędziego śledczego ani nikomu grozić, gdyż wszystkie przedsiębiorstwa odpowiedziały bez wahania, i jeszcze przed dziewiątą Alexis analizował już trzy pliki, żeby następnie stwierdzić, iż żadne nazwisko się w nich nie powtarza. Pochwycił w biegu starą wojskową kurtkę, szary szalik i po chwili był już na ulicy. Nie miał ochoty na spotkanie z kolegami, nie mogąc się niczym nowym pochwalić. Tej nocy zrobił wielki krok naprzód, ale dopóki nie zdoła nadać mu znaczenia, będzie to tylko połowiczne zwycięstwo. No i jest jeszcze Ludivine, przyznał sam przed sobą. Czy da radę? Zastanowiwszy się dobrze, stwierdził, że z Ludivine nie tylko zaznał boskiej rozkoszy, co nie zawsze udawało się przy pierwszym razie z dziewczyną - to jeszcze lepsze niż zwycięstwo Giantsów w Superbowl, co mówi samo za siebie - ale przede wszystkim było w niej coś, dzięki czemu czuł łaskotanie w brzuchu. Coś, co nie miało związku z seksem. Sądził, że między ich duszami istnieje swego rodzaju porozumienie. Banał! Tak długo jesteś sam, że zaczynasz się robić sentymentalny! A jednak jej obecność w łóżku, tuż przy nim, sprawiła mu przyjemność. Podobała mu
się myśl o poranku we dwoje, z twarzami wygniecionymi przez sen, ona w koszuli nocnej, on w piżamie, wspólne przygotowywanie kawy, zmienianie się pod prysznicem. Z nią. Odczuwał nawet swego rodzaju niecierpliwość. Tak, weźmie na siebie odpowiedzialność za tę noc. Bo miał ochotę ją przedłużyć. Prawdę mówiąc, to reakcji Ludivine się obawiał. Jej obojętność byłaby niczym cios w brzuch. Nie myśl o tym, nie teraz. Sekretarka firmy ochroniarskiej zbladła na widok wizytówki żandarma. Albo miała coś na sumieniu, albo wydano jej polecenie wywołujące u niej dyskomfort. - Prowadzę śledztwo w sprawie potrójnego zabójstwa w rodzinie jednego z waszych klientów - rzekł obcesowo. - Zapewne słyszała pani o morderstwie w Louveciennes. Udzieli mi pani informacji czy też powinienem spotkać się z pani przełożonymi? - Eeeuh... nie, nie, pomogę panu, w każdym razie mam taką nadzieję. - OK, a więc to pani zajmuje się tego typu sprawami. W przypadku najdrobniejszej kradzieży w domu prywatnym, przedsiębiorstwie czy też magazynie służby porządkowe miały w zwyczaju przesłuchiwać firmę ochroniarską wykonującą usługi dla danego klienta. Niektóre z nich miały już nawet pracownika oddelegowanego do tych regularnych spotkań. Inne powierzały tę misję przedstawicielowi handlowemu, czasami recepcjonistce i bez mrugnięcia okiem przyjmowały każde żądanie policji, nie prosząc nawet o oficjalny formularz. Nie miały czasu do stracenia, a z glinami lepiej było utrzymywać poprawne stosunki. - Otrzymałem już dzisiaj od państwa listę personelu - ciągnął Alexis - nie wiem jednak, od kiedy jest ona aktualna. Mogłaby mi pani to sprawdzić? - Tak jest, sprawdzę w dziale kadr. O jakich pracowników panu chodzi? O ochroniarzy? Personel handlowy? - O wszystkich. Sekretarka, młoda Metyska, wcisnęła kilka przycisków na centrali telefonicznej. - Przede wszystkim chodzi mi o ludzi, którzy pracują w terenie - dodał Alexis. Sekretarka zawiesiła połączenie. - Monterów? - I tych, którzy patrolują. Macie takich, prawda? Kiedy włącza się alarm, ktoś jedzie na miejsce to sprawdzić, prawda? - Interwencjami u osób prywatnych zajmują się podwykonawcy. - To znaczy?
- W naszej gestii leżą instalacje i sprzedaż alarmów, ale nie działamy w terenie. Tam swój personel wysyła inna firma. Nawet proces uruchamiania alarmów nie należy do nas. To praktyka często stosowana w tej branży. Większość firm sprzedających alarmy oferuje wyłącznie usługi handlowe i techniki instalacyjne. Nie bierzemy na siebie strony „praktycznej”, robią to za nas wyspecjalizowane przedsiębiorstwa. My tylko zarządzamy całością. Alexisa przeszedł dreszcz. - Może mi pani podać nazwę firmy pracującej na wasze zlecenie? - Zaraz znajdę. Kiedy jej palce poruszały się po konsoli telefonicznej, Alexis cofnął się i zadzwonił do dwóch innych firm montujących alarmy, z których korzystały pozostałe ofiary. Kiedy znów znalazł się przy sekretarce, ta wręczyła mu karteczkę: - Zapisałam panu, to firma Co... - Core Sécurité - przerwał jej Alexis - doskonale! Kobieta zamarła z otwartymi ustami, trzymając w wyciągniętej ręce kartkę papieru, kiedy drzwi wyjściowe zamykały się gwałtownie. Żandarm był już na zewnątrz. Core Sécurité obsługiwała większość firm specjalizujących się w sprzedaży i zakładaniu alarmów, zarządzała również siecią monitoringu, Call Center, a nawet interwencjami zmotoryzowanego personelu. Miała monopol na niemal cały rynek zachodniego Paryża. Aż po Oise. Trzy przedsiębiorstwa zajmujące się ochroną mienia, z usług których korzystały ofiary Ducha, współpracowały z Core Sécurité. Jej przedstawiciel zgodził się na spotkanie z Alexisem natychmiast, gdy tylko ten przedstawił swoją funkcję i cel wizyty. Gdy był w drodze na miejsce, Ludivine i Segnon próbowali się do niego dodzwonić, bezskutecznie. Jeszcze nie teraz. Kiedy zatrzymał się na światłach, wysłał SMS do Ludivine: „Jestem na tropie. Jadę sprawdzić. Zadzwonię w południe”. Na kolejnym skrzyżowaniu, po dłuższym wahaniu, dopisał: „Ta noc była świetna. Przepraszam, że tak zniknąłem. Czy dasz się przeprosić dziś wieczór?”. Odpisała niemal natychmiast: „Będziesz musiał mnie poderwać”. Tym razem wciskał klawisze jadąc: „Jestem twój”. Przyspieszył, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Przedstawiciel pracowników podjął go w pomieszczeniu na uboczu, w bezosobowym
biurze, i bez mrugnięcia okiem zgodził się dostarczyć mu listę wszystkich zatrudnionych. - Macie klucze do domów klientów? - spytał żandarm. - Jeśli zgodzą się nam je zostawić, to tak, posługujemy się nimi w wypadku, kiedy włamanie ma miejsce podczas ich dłuższej nieobecności, żeby na przykład wymienić okno. - Kto z pracowników ma dostęp do tych kluczy? - Nasi agenci interwencyjni, którzy patrolują w terenie, dlaczego? - Czy jeśli podam panu daty i miejsca, będzie pan potrafił określić, kto był wówczas na służbie? - Bez problemu. Alexis wyrecytował dni i miasta, w których Duch popełnił swoje trzy zbrodnie. Mężczyzna podłączył się do Intranetu i kliknąwszy parę razy myszką, znał już odpowiedź: - W przypadku pierwszej daty mam jedno nazwisko: dyżur pełnił Jérôme Ridon. Jeśli chodzi o dwa pozostałe terminy, to miejsca te są położone w strefach gęstej zabudowy, więc mieliśmy po dwa patrole. Wydrukuję panu nazwiska. W sumie pięć osób. - Żadne z nazwisk się nie powtarza? - Nie. Alexis był rozczarowany. Za bardzo się już nastawił. - Te pięć osób to mężczyźni? - Tak. - Mają kartoteki policyjne? - Och nie! Żeby dla nas pracować, trzeba mieć czyste konto. Duch mógł sprytnie przecisnąć się przez oczka sieci sprawiedliwości: nawet jeśli dał się poznać jako nastolatek, jego kartoteka została oczyszczona z chwilą osiągnięcia przez niego pełnoletności i od tamtego czasu nie dał się już złapać. - Czy tylko patrole na służbie miały wówczas klucze do domów waszych klientów? - Tak naprawdę to nie wożą ich przy sobie, jeśli o to panu chodzi. Przechowujemy je w specjalnym pomieszczeniu. Naprawdę uważa pan, że któryś z moich chłopców mógł popełnić jakieś głupstwo? Ktoś złożył skargę? Alexis zignorował pytanie, targany nowymi domysłami, które powstawały w jego głowie, w miarę jak otrzymywał kolejne informacje. - Czy istnieje możliwość, że jeden z waszych pracowników, niepełniący tamtej nocy służby, dostał się do pomieszczenia z kluczami? - Hm... no cóż, tak, to możliwe. Wszyscy znają kod dostępu. Oto odpowiedź na wszystkie pytania. Alexis czuł, że jest już prawie u celu.
- Czy agenci ochrony mają dostęp do akt klientów? - Akt? Nie prowadzimy takich, nie jesteśmy firmą handlową, dysponujemy tylko kluczami, które klienci zechcieli nam powierzyć. Naszym zadaniem jest informować ich, jeśli monitoring wykaże włamanie. - Jak działa ten monitoring? - Kiedy tylko w domu podłączy się alarm, informacja o tym dociera do naszej centrali po linii telefonicznej, a jeśli alarm się uaktywni, komputer wysyła powiadomienie do operatora, określając typ włamania: okno, otwarte drzwi lub detektor ruchu, w zależności od instalacji. Informujemy klienta i jeśli nie ma go w domu, wysyłamy patrol. Nie mamy prawa wstępu na teren domu, w przypadku kłopotów wzywamy policję. - Do czego w takim razie służą wam klucze? - Żeby otworzyć bramę, jeśli budynek stoi w ogrodzie, a w razie konieczności przekazujemy je policji. Używamy ich również, kiedy trzeba wykonać pilne prace naprawcze, a właściciele są akurat przez dłuższy czas nieobecni. - Proszę poczekać... Twierdzi pan, że wszystkie informacje docierają do centrali. Za każdym razem, kiedy klient podłącza alarm albo go odcina, wracając do domu, taki komunikat pojawia się w komputerze? - Tak, każdy ruch jest zapisywany. - Jak długo przechowujecie te dane? Mężczyzna uniósł brwi. - Nie wiem, przez wiele tygodni, może miesięcy. Dlaczego pan pyta? - Łatwo dzięki temu poznać zwyczaje danej rodziny... - Jeśli przyjrzymy się, kiedy ktoś włącza, a kiedy wyłącza alarm: tak, rzeczywiście. - Czy wszyscy pracownicy mają dostęp do tych danych? - Nie, teoretycznie nie wszyscy. - A w praktyce? - To nie jest zbyt skomplikowane. Wystarczy dostać się do centrali, wybrać odpowiedni plik i go wydrukować. - Czy agenci patrolujący w terenie znają kody odcinające alarm? - Nie, tego nie. - Czy są one gdzieś zapisane? Mężczyzna zaczynał tracić cierpliwość, spotkanie coraz bardziej przypominało przesłuchanie. - Owszem, znajdują się w pliku z danymi klienta, czasami z podanym przez nich
hasłem. Czy mógłbym wiedzieć, czego pan konkretnie szuka? - Nazwiska, szukam nazwiska. Alexis myślał intensywnie. Duch był człowiekiem niezależnym, lubił samotność. Praca nocą - patrolowanie w aucie, wchodzenie do cudzych domów - wydawało się zajęciem idealnym dla niego. Podniecającym. Mógł się dowiedzieć wszystkiego na temat swoich klientów, a nawet poznać ich zwyczaje, zdobyć klucze i wejść do ich domu, odcinając własnoręcznie alarm. - Chętnie panu pomogę - zaczął pracownik - ale muszę wiedzieć, dlaczego... - Prowadzę śledztwo w sprawie pięciu morderstw, czy taka odpowiedź panu wystarcza? Obaj mężczyźni uważnie przyjrzeli się sobie nawzajem, Alexis z o wiele większą pewnością siebie. - Morderstwa? - Czy dobrze zna pan swoich agentów? Jeśli zarysuję profil mężczyzny, czy będzie pan w stanie wskazać mi tego z pracowników, który najlepiej pasuje do opisu? - Jest ich mimo wszystko wielu, nie znam wszystkich, a niektórych dość słabo. Mamy pod opieką rozległy teren, kilka filii, tutaj znajduje się główna siedziba. Mężczyzna poruszył kwestię, która dręczyła Alexisa od dłuższej chwili. Druga ofiara mieszkała i została znaleziona w Yvelines, w pobliżu Louveciennes, niespełna pół godziny drogi samochodem, ale pierwsza pochodziła z południa departamentu Oise, z miejsca oddalonego stąd o godzinę drogi. - Czy pracownicy bywają oddelegowywani do innych oddziałów? - spytał. - Na swoją prośbę czasami tak. - Czy któryś z agentów pracujących na południu Oise tego lata został następnie przeniesiony w okolice Saint-Germain-en-Laye albo Louveciennes? - Nie potrafię tak powiedzieć z pamięci... Alexis niecierpliwym gestem wskazał na komputer. - Może on panu pomoże? - Oczywiście... Przedstawiciel firmy stracił całą swoją hardość. Słowo „morderstwo” wytrąciło go z równowagi. Pięciokrotne morderstwo. Pokiwał głową. - Mam coś. Victor Mags. W czerwcu przeprowadził się i poprosił o przeniesienie. Pracował dokładnie w tych wszystkich miejscach, które pan wymienił.
- Ile ma lat? - Trzydzieści trzy. - Zna go pan? - Pamiętam go. To ja go rekrutowałem, a trzy miesiące temu miałem wystawić mu ocenę. - Jaki on jest? Introwertyczny? - Raczej tak... to dość specyficzna postać. Prawie nic nie mówi, typ obserwatora, a jak już się odezwie to... jak by to ująć? Przesadza. - A z wyglądu? - Dość duży, wysportowany... - Umięśniony? - Tak, na pewno uczęszcza na siłownię. - Przystojny. - Raczej tak. - Żonaty? - Nic nie wiem o jego życiu prywatnym. Myśli pan, że mógłby być... mordercą, którego pan szuka? Victor? - Byłby pan zaskoczony? Mężczyzna otworzył już usta, żeby odpowiedzieć tonem fałszywego oburzenia, ale się zawahał. - Prawdę mówiąc - rzekł wreszcie - nie aż tak. Jest... dziwny. Ten jego wzrok... Sprawia, że człowiek zaczyna czuć się nieswojo. Nawet kiedy się uśmiecha, ma się wrażenie, że jego spojrzenie jest... lodowate. Cały czas. Puste. Alexis się podniósł. - Pracuje dzisiaj? Mężczyzna zerknął do komputera. - Wieczorem. O tej porze pewnie jest w domu i odpoczywa. - Ma pan jego adres? Wreszcie zapaliło się zielone światło. Alexis był już pewien: znalazł swojego człowieka. Victor Mags był Duchem.
24 Nieoznakowany peugeot 206 Alexisa zwolnił, kiedy GPS wskazał, że do celu podróży pozostał niecały kilometr. Minął przed chwilą las w Saint-Germain-en-Laye i zbliżał się do Achères-Grand Cormier, miejscowości będącej właściwie tylko stacją pośrodku olbrzymiej sortowni kolejowej otoczonej drzewami. Stało tu zaledwie kilka domów i parę niewielkich budynków, które miały za zadanie uzasadnić, i tak już rzadkie, postoje pociągów. Miejsce odludne, zapomniane przez urbanizację, bez sklepów, tylko około stu mieszkańców, w większości kolejarzy pracujących w sortowni, i droga krajowa biegnąca górą przez betonowy most równie brzydki jak nieoczekiwany w samym środku lasu. Alexis chciał zobaczyć. Zajrzeć do siedliska Zła. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z zabójcą tego typu i podejrzewał, że jest to wydarzenie na tyle wyjątkowe w życiu żandarma, iż może się okazać pierwszym i ostatnim. Nie chciał niczego przeoczyć. Jako osoba odpowiedzialna za sprawę nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę spowodowaną wyciągnięciem zbyt pochopnych wniosków. Mimo to w głębi duszy wiedział, że Victor Mags to ich człowiek, wszystko idealnie pasowało. Wolał jednak nie ufać przekonaniom i zaślepieniu. Nade wszystko chciał go zobaczyć na własne oczy. Zobaczyć i poczuć. Alexis nie miał samobójczych zapędów ani w stosunku do własnej osoby, ani do kariery zawodowej, nie było więc mowy o tym, żeby bawić się w kowboja i próbować aresztować zabójcę w pojedynkę. Duch był niebezpieczny. Prawdopodobnie uzbrojony. Tu powinna interweniować GIGN[5]. On, Ludivine i Segnon będą trzymać się na tyłach, asystować przy operacji - pozwolą specjalistom robić, co do nich należy. Przyjechał tutaj w charakterze zwiadowcy. Nie będzie podejmował żadnego ryzyka i wypuści sforę w odpowiednim miejscu, na odpowiedniego człowieka. Achères-Grand Cormier wyglądało tak, jak je sobie wyobrażał: przemysłowa narośl na pustyni, otoczona kilometrami natury, gdzie jedyną rozrywkę stanowią prostytutki stojące na poboczu drogi krajowej, u wylotów leśnych dróg spacerowych. Dziewczyny czekały na klientów, najczęściej kierowców ciężarówek, którzy tworzyli hałaśliwy ruch na szosie. Siedziały na przewróconych pniach drzew lub ukryte wśród zieleni, sygnalizując swoją
obecność reklamówką pełną prezerwatyw zawieszoną na gałęzi. Osobliwe, najczęściej białe owoce kołysały się przy każdym przejeździe ciężarówki, gotowe spaść na ziemię sadu odrażających rozkoszy. Duch dobrze wybrał miejsce dla siebie. Dziwki pochodziły głównie ze Wschodu, a ich alfonsi nie byli skorzy do informowania policji w razie zaginięcia którejś z nich. Czy Victor Mags przychodził tu czasami, żeby wyładować emocje? Czy tu mieścił się jego plac zabaw? Przeprowadził się po pierwszej zbrodni. Zapewne przerażony, postanowił oddalić się od miejsca, w którym „zgrzeszył”. Znał okolicę szpitala Bois-Larris, odczuwał potrzebę oddalenia się i chciał poczuć się pewniej. Czyżby wybrał Achères-Grand Cormier ze względu na jego odosobnienie? Przejezdna osada z łatwymi do porywania dziewczynami. Nawet jeśli gliniarze w końcu zainteresują się zniknięciami... Ile tysięcy samochodów przejeżdża tędy każdego dnia? Ile pociągów towarowych kursuje tuż obok? Zanim ktoś dotrze do niego, Duch zdąży spokojnie przeprowadzić się po raz kolejny. Alexis podążał za wskazówkami z GPS-a, zjechał z drogi krajowej w wąską ścieżkę biegnącą między torami kolejowymi i lasem. Minął kilka szarych, przeraźliwie smutnych domków o popękanych fasadach i brudnych oknach. Otoczonych maleńkimi, leżącymi ugorem ogródkami. Wśród wilgoci i zimna, na sznurach rozciągniętych naprzeciw linii kolejowej, wisiało pranie. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku. Żadnego auta. Można by się zastanawiać, czy Achères-Grand Cormier nie jest przypadkiem osadą widmem. Droga ciągnęła się za ostatnimi zabudowaniami. Pobocza były zamienione w wysypiska, zawalone workami ze śmieciami, zardzewiałymi lodówkami, częściami silników i stoczonymi przez robactwo futrynami. GPS twierdził, że do celu pozostało dwieście metrów. Wtedy właśnie Alexis dostrzegł dach budynku położonego nieco na uboczu w stosunku do osady. Zdecydował się nie zwalniać, przejeżdżając obok niego. To tam mieszkał Duch, w starym domu obłażącym z farby, z na wpół przymkniętymi zardzewiałymi żaluzjami. Jednopoziomowa konstrukcja postawiona na wkopanej do połowy w ziemię suterenie. Z tego co Alexis zdążył zauważyć, przejeżdżając obok, ogród był w rozpaczliwym
stanie, zarośnięty cierniami i wysoką trawą. Zobaczył też zaparkowany na tyłach domu samochód. Jest u siebie. Alexis zerknął na komórkę. Zasięg był dobry, z tym nie powinno być problemu. Przejechał jeszcze około pięciuset metrów i zaparkował przy budynku kolejowym, niewielkim magazynie w pobliżu nastawni zwrotnic górującej nad panoramą rozlicznych torów sortowni. Zauważył sylwetkę człowieka z torbą w ręku idącego między dwoma brunatnymi budynkami. A więc jednak istniało tu życie. Ale Duch mógł być spokojny. Nikt mu nie przeszkadzał ani go nie śledził. Nikt nie interesował się tym, kiedy wychodzi z domu i kiedy wraca. Kawałek dalej z metalicznym hukiem przejechał pociąg. Alexis wolał dłużej nie czekać. Przyjechał aż tutaj, żeby zdobyć swoje trofeum: pewność, że znalazł właściwą osobę. Jeden rzut oka wystarczy. Trochę przypominało to legendę. Myśliwy i zwierzyna rozpoznają się natychmiast, bez słowa. Muszę się postarać, żeby o n mnie nie zauważył! To najważniejsze. Żandarm ruszył w stronę domu Victora Magsa. Kiedy był już blisko, zanurzył się w las i po pewnym czasie znalazł sobie punkt obserwacyjny niespełna dziesięć metrów od kryjówki potwora. Miał stąd widok na boczną ścianę domu, niewielkie drzwi i dwa okna o matowych szybach. Volvo kombi stało przed rozlatującym się drewnianym garażem. Przez chwilę Alexis zastanawiał się, co właściwie tutaj robi. Sam. Dlaczego ukrywa się w lesie i obserwuje ponurą kryjówkę tego, który może się okazać seryjnym mordercą. Człowieka zdolnego zabić pięć osób wyłącznie dla przyjemności, żeby poczuć władzę, zabawić się w Boga. Człowieka, dla którego cierpienie i strach innych były jedynymi źródłami orgazmów. Las wokół Alexisa żył: wiatrem szumiącym wśród gałęzi, niewidzialnymi, przemykającymi się między drzewami zwierzętami, insektami tworzącymi naturalny dywan. W oddali zaskomlał lis. Alexisowi wydało się, że rozpoznaje stłumiony odgłos, jaki często słyszał na wsi latem jako dziecko. Bawił się iPhone’em, który miał w kieszeni. Czuł się zdenerwowany. Jak długo tak będzie tu stał? Ile czasu da sobie, zanim się podda?
Tyle, ile będzie trzeba. Chce go zobaczyć. Musi wiedzieć. Gdzieś daleko przejechał kolejny pociąg, wystarczająco hałaśliwy, żeby łomot kół zagłuszył wszystkie dźwięki w okolicy. Po chwili odgłosy natury znów dały o sobie znać. Z miejsca, w którym się znajdował, nie słychać było nawet szumu samochodów na drodze krajowej. Za daleko i za dużo drzew wokoło. Lis wydał z siebie kolejny stłumiony pisk, tym razem bliżej - wydawało się Alexisowi. Nawet zwierzęta mają się tu na baczności. Rozległ się sygnał iPhone’a i Alexis drgnął, po czym jak najprędzej przełączył telefon na tryb bez dźwięku. Spojrzał w kierunku domu. Żadnego ruchu. Nikt go nie usłyszał. SMS. Ludivine. „Co ty wyprawiasz?” Jego palce śmigały po klawiaturze. „Powiadom pułkownika, GIGN. Mam coś grubego”. Piętnaście sekund później Ludivine dzwoniła. Alexis odrzucił połączenie i wysłał kolejną wiadomość. „Nie mogę rozmawiać”. „Co ty wyprawiasz??? GDZIE JESTEŚ?” Alexis zawahał się. Za dużo już powiedział, nie może dłużej zwlekać. Wysłał adres. „Victor Mags. To chyba on”. „Jesteś na miejscu?” „Tak”. Odpowiedź Ludivine nadeszła dopiero po dwóch minutach. „NIE RUSZAJ SIĘ! JEDZIEMY”. Teraz pozostało mu już tylko się modlić, żeby to nie był fałszywy trop. Za dwie godziny zamrowi się tu od żandarmów z ekwipunkiem interwencyjnym, w górze będzie krążył helikopter gotowy do akcji, a cały sztab żandarmerii postawiony zostanie w stan gotowości. Musi wytrzymać jeszcze tylko dwie godziny. Dwie króciutkie godziny. [5]
GIGN - Groupe d’Intervention de la Gendarmerie Nationale: oddział terrorystyczny
francuskiej żandarmerii narodowej (przyp. tłum.).
25 Alexis spojrzał na zegarek. Ciało miał zdrętwiałe, a kończyny przemarznięte. Czekał w swojej kryjówce już od ponad godziny. Huk przejeżdżających pociągów przypominał tykanie nieregularnego sekundnika i chronił go przed zaśnięciem. Ostatniej nocy prawie nie zmrużył oka, właściwie nie umiał sobie przypomnieć, kiedy przespał całą noc. Lis milczał od jakiegoś czasu i tylko rude wiewiórki harcowały wśród zeschłych liści, robiąc ostatnie zapasy na zimę. Alexis znów spojrzał na zegarek, jak gdyby miało to przyspieszyć bieg czasu. Teraz, kiedy już wezwał posiłki, nie mógł się ich doczekać. Jeśli się pospieszą, GIGN będzie tu za godzinę. Może szybciej. Ludivine da mu znać, kiedy już wszyscy zajmą pozycje. Alexis będzie wówczas mógł opuścić punkt obserwacyjny i dołączyć do reszty. Na razie jego zadanie polegało na upewnieniu się, że podejrzany nie opuszcza domu. Bo że był w środku, nie ulegało wątpliwości. Alexis kilkakrotnie zauważył zapalające się w okienku sutereny światło. Jeśli się pomyliłem, jeżeli nakręciłem się jak głupi, a Victor Mags nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, to powinienem już do końca kariery kontrolować trzeźwość kierowców. Żegnaj WŚ. Zachciało mu się papierosa. Pierwszego od pięciu lat. Rzucił palenie, kiedy dowiedział się o nowotworze dziadka. Złożył umierającemu obietnicę, przysięgę, której nie sposób było złamać. Zrobił wszystko, żeby wytrwać w tym postanowieniu. Alexis angażował się całym sobą w to, co robił, czasami do przesady. Plastry, hipnoza - poszedł na całość. Zadziałało wspaniale. Czuł odrazę do nikotyny. Ale teraz skłonny był zabić za jedno choćby zaciągnięcie się marlboro. Lis znów dał o sobie znać. Pisk nieco inny, bliski, a jednocześnie stłumiony, jak gdyby zwierzę siedziało w głębi jamy. Odgłos zagłuszył natychmiast pociąg towarowy, który przejechał pędem, jakby chciał uciec jak najszybciej z tego miejsca. Alexis nie znał się dobrze na zwierzętach, ale zaczął wątpić, czy to naprawdę lis. W końcu jego słaba wiedza z tej dziedziny pochodziła z odległych czasów szkolnych. Może to jednak kuna?
Naprawdę tylko to mi pozostało? Zastanawiać się nad odgłosami ssaków? Nie lubił niepotrzebnie się głowić. Może to podświadome? Co mu przypominają te piski? Miał tego dość, potrzebował rozprostować kości. Wstał. W tej samej chwili boczne drzwi się otworzyły, odsłaniając atletyczną sylwetkę wysokiego mężczyzny. Alexis zamarł w bezruchu. Ściemniło się, poza tym zasłaniało go listowie. Jeśli mężczyzna nie będzie uważnie wpatrywał się w to miejsce, jest szansa, że nie dostrzeże młodego żandarma. Serce Alexisa waliło jak młotem. Zaschło mu w ustach. Victor Mags był brunetem z kilkudniowym zarostem. Pospolite rysy, ale modna fryzura: starannie ułożone sterczące kosmyki i fizjonomia, która sprawiała, że mógł uchodzić za przystojnego. Mimo chłodu miał na sobie tylko białą koszulkę i jeansy, a na nogach ciężkie robocze buty. Przeszedł między Alexisem a ścianą domu i ruszył wolnym krokiem przez ogród w stronę skrzynki na listy. Nie znalazłszy w niej nic, wyciągnął z tylnej kieszeni paczkę papierosów i zapalił jednego, zapatrzony w rozciągającą się kawałek dalej sortownię. Alexis nie zdążył dobrze się przyjrzeć jego spojrzeniu, zbyt przejęty myślą, że może zostać zauważony. Mags palił spokojnie papierosa, zagłębiony w myślach. Co ty właściwie robisz? Obudziłeś się właśnie? Myślisz o nocnej robocie? O rundach, podczas których będziesz wypatrywał przyszłych ofiar? Co może siedzieć w głowie zabójcy w takiej chwili jak ta? Victor Mags rzucił ledwo napoczęty niedopałek i zawrócił. W pewnym momencie znalazł się pięć metrów od Alexisa. Żandarm nie dostrzegł jego oczu, lecz dłonie. Grube, długie palce. Całe czerwone. Pokryte zaschniętą mazią. Mags zatrzasnął za sobą drzwi. Czy to krew? Czy to możliwe, że był w niej umoczony po nadgarstki?
Alexis przełknął ślinę. Sam już nie wiedział, co myśleć. Sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Lis znów zaskomlał. Wciąż ten sam osobliwy krzyk, bliski i stłumiony zarazem. Teraz jednak żandarm zrozumiał. Dochodzi z domu! Skomlenie, które tak naprawdę wcale nim nie było. Krzyk. Alexisem wstrząsnął dreszcz. Nie rozpoznał ludzkiego krzyku! To był wrzask, wołanie, odgłos duszącego się człowieka! Zapewne zakneblowanej, cierpiącej katusze kobiety. Wysoki dźwięk, urywany i zniekształcony bólem i przerażeniem do tego stopnia, że przypominał skomlenie zwierzęcia. Alexis oddychał ciężko. Ręce mu drżały. Wyciągnął iPhone’a i wbił wzrok w ekran, jak gdyby spodziewał się tam zobaczyć odpowiedź na swoje pytania. Następnie wysłał do Ludivine SMS-a: „Gdzie jesteście??? Szybko!!!”. Brak odpowiedzi. Cofnął się kilka metrów i zadzwonił, gdyż nie był w stanie dłużej wytrzymać. Włączyła się poczta głosowa. Wybrał numer Segnona: z tym samym rezultatem. Pewnie są już blisko. - Kurwa... kurwa... - mamrotał Alexis. Naprawdę nie wiedział już, co robić. Jeśli w tym domu znajduje się kobieta, którą ten drań torturuje, powinien interweniować. Nie. To należy do GIGN. Są już w drodze! Słyszał swój wewnętrzny piskliwy głosik. Nie mówił nic konkretnego, był to rodzaj drwiącej skargi. Głos sumienia. Przenikał go na wskroś, podważając wszystkie jego przekonania. Alexis zaczął wątpić. Jeśli ta kobieta umrze, zanim żandarmeria wkroczy do akcji, nigdy nie zdoła sobie tego wybaczyć. Zmieni się we własnego ducha. Nie mogę tam wejść! Był sam, dysponował tylko służbową bronią. Z wnętrza domu ponownie dobiegło skomlenie. I znów pociąg w oddali. Przerażający w swej huczącej agresji.
Teraz wydawało mu się to tak oczywiste, że Alexis nie pojmował, jak mógł wcześniej tego nie wyłapać. Zacisnął dłoń na kolbie sig-sauera pro. Co ja robię? Nogi same niosły go w stronę domu Magsa. Nie potrafił dłużej czekać. Po to wstąpił do żandarmerii. Żeby ratować ludzkie życie. Serce waliło mu jak młotem. Alexis wyciągnął pistolet. 9 mm. Piętnaście nabojów. Nigdy tak gorliwie się nie modlił, żeby ten mały przedmiot zdołał wyrządzić tak wielką szkodę. Nie sposób już zawrócić. Nogi skierowały się do drzwi. Wszedł do środka.
26 W domu panował zaduch, nieprzyjemny zapach kurzu i stęchlizny. Alexis wszedł przez drzwi kuchenne. Niewielki stół z laminatu - pełen odprysków lakieru - zajmował środek pomieszczenia. Wśród zmiętych gazet walały się pozostałości obiadu. Alexis natychmiast dostrzegł artykuł, który zainteresował Ducha. „Żandarmeria milczy na temat potrójnego morderstwa w Louveciennes”. Jeśli potrzebny był dowód na to, że Victor Mags jest idealnym podejrzanym, oto właśnie został podany Alexisowi jak na tacy. W pomieszczeniu nie paliła się żadna lampa, a słabe światło kończącego się jesiennego dnia ledwo wystarczało, żeby się zorientować w rozkładzie pomieszczeń, tym bardziej że brudne szyby blokowały mu dostęp. Podłoga wykonana była z masywnego starego parkietu. Pech. Jeśli będzie skrzypiał pod każdym krokiem, obecność Alexisa zostanie szybko zauważona. Sig-sauer zdawał się ważyć tonę. Usiłował zachować spokój, wciągać powietrze nosem, a wydychać ustami. Próbował odzyskać zimną krew i jasność umysłu, które w odpowiednim momencie umożliwią mu dokonanie właściwego wyboru. W grę wchodzą dwa życia, powtarzał sobie. W tym jego własne. Podążał naprzód powoli, stopy podnosił ostrożnie, błagając, żeby klepki nie skrzypiały. Udało mu się dotrzeć do otworu prowadzącego do zanurzonego w półmroku salonu, po czym rozejrzał się w prawo i lewo, celując we wszystkie podejrzane zakamarki. Nikogo. Oddychał ciężko. Nie potrafił nad sobą zapanować. Salon urządzony był po spartańsku: kanapa o skórze popękanej w wielu miejscach, przez które wyłaziła gąbka, przykryta spranym kocem pochodzącym zapewne z lat siedemdziesiątych, fotel w podobnym stanie ustawiony obok kominka, stolik do kawy, regały ze starannie posegregowanymi stertami czasopism, tworzące jednobarwne kostki. Żadnego zdjęcia czy obrazu na ścianach. Ani jednego dywanu czy drobiazgu, który nadawałby miejscu duszę. Gdzie jesteś, draniu? Gdzie się ukrywasz?
Alexis przypomniał sobie okienko w przyziemiu, w którym kilkakrotnie wcześniej zapalało się światło. Jeśli ten świr należy do tych, którzy zamykają swoje ofiary w specjalnie do tego celu przygotowanych kryjówkach, gdzie torturują je i gwałcą w spokoju, Alexis był skłonny się założyć, że miejsce to znajduje się w suterenie, z dala od ciekawskich spojrzeń. Nagle dało się słyszeć urywany jęk i żandarm wyczuł w nim bezgraniczne cierpienie. Skomlenie nie miało w sobie już niemal nic ludzkiego, wyrażała się tylko zwierzęca strona ofiary. To, co zmuszona była znosić nieszczęsna kobieta, graniczyło z niemożliwością, do tego stopnia, że oddech urywał się podczas krzyku, niemal ją dusząc. Skargi dochodziły spod podłogi. Alexis rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wejścia do piwnicy, po czym wycofał się do kuchni. Tam wreszcie natknął się na niewielkie drzwi, o których poprzednio myślał, że prowadzą do pomieszczenia gospodarczego. Podłoga zaskrzypiała pod jego nogą. Zesztywniał, kropla potu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa. W oddali przejeżdżał pociąg, niemal uspokajający: za ścianami domu życie nie przestało się toczyć. Z trudem utrzymywał lufę sig-sauera wycelowaną w drzwi. Alexis podszedł bliżej i wciągnął lewą rękę w stronę klamki. Skrzydło drzwi uchyliło się powoli, odsłaniając wąskie i strome schody oświetlone nagą, migoczącą żarówką. Alexisowi wydawało się, że słyszy czyjś ciężki oddech na dole, po którym rozległ się stłumiony jęk. Jest tam, na dole. Żyje. Nie potrafił zmotywować się do zejścia na schody. Serce biło mu szybko, czuł niemal, jak unosi się koszula na piersiach, oddychał nierówno, wilgotne dłonie zaciskał na kolbie pistoletu, a nogi miał jak z waty. Nie był ani trochę przekonany, czy potrafi zadziałać. Choćby przemówić, przedstawić pełnioną przez siebie funkcję i zagrozić Victorowi Magsowi z niezbędną pewnością siebie, wydawało mu się czynnością ponad siły. Nie był też pewien, czy zdoła założyć mu kajdanki. Alexis był przerażony. Czy w razie konieczności zdoła nacisnąć na spust? Nie miał na to siły. Nie w tej chwili. Rzucił okiem na zewnątrz, w stronę rozpaczliwie pustej ulicy. Telefon jeszcze nie
zawibrował, Ludivine nadal nie otrzymała jego wiadomości. Konająca powoli kobieta jest tak blisko. Jeśli nie zejdę... Poczuł ucisk w gardle. Otrząsnął się z emocji. Nie może teraz się rozkleić. Wziął głęboki wdech, aż do pełnego wypełnienia płuc tlenem i nie namyślając się już dłużej, zmusił się do postawienia nogi na pierwszym stopniu. I drugiej. Odbezpieczoną broń skierował w dół schodów, gotową do strzału przy najmniejszej wątpliwości. Alexis starał się zapanować nad oddechem i poruszać najciszej jak to tylko możliwe. Schodził, był już prawie na dole. Kiedy głowa musnęła żarówkę, poczuł ciepło na czaszce, a jego cień rozlał się na betonowej podłodze u stóp schodów. Znieruchomiał. Jeśli Victor Mags był zwrócony w stronę wejścia do piwnicy, nie mógł tego nie zauważyć. Żandarm z trudem przełknął ślinę i utkwił wzrok w linii strzału sig-sauera. Cisza. Wstrzymał oddech. Ponieważ nic się nie działo, Alexis postanowił znów ruszyć naprzód. Gdzieś blisko z szumem uruchomiły się palniki gazowe kotła centralnego ogrzewania, co zaskoczyło żandarma do tego stopnia, że jego palec zsunął się na kabłąk spustu i nacisnął go. Na szczęście wystrzał wymagał dłuższego ruchu palca i Alexis zdołał nad sobą zapanować. O wszystkim zadecydowały gramy nacisku i natychmiastowa reakcja. Cholera! - skarcił się w myślach. Dotarł już prawie do celu. A oni znajdowali się gdzieś tutaj, w podziemnym labiryncie, na tyle blisko, że słychać było ciężki oddech dziewczyny. Alexis wyczuwał ją. Nie mógł już dłużej czekać. Ześlizgnął się z ostatnich stopni i trzymając broń w pogotowiu, rozejrzał szybko po pomieszczeniu, w którym się znalazł. Poza nowym piecem centralnego ogrzewania i zamrażarką nie było tu niczego. Tylko uchylone drzwi na wprost niego. Młody żandarm zrobił cztery kroki naprzód, czując, jak drętwieją mu dłonie, bardziej ze zdenerwowania niż pod wpływem ciężaru pistoletu.
Przylgnął do ściany. Oddychał teraz wyłącznie przez nos, starając się zachowywać jak najciszej. Nie zadawał już sobie żadnych pytań. Musiał działać. Nachylił się nieco, żeby zobaczyć, co się znajduje za drzwiami. Kotary z czerwonego aksamitu osłaniały mury, jak w starym kinie. Był też żelazny stół. I łańcuchy przypięte do czyichś stóp. Na blacie leżała postać. Naga skóra poprzecinana smugami krwi. Nogi odwiedzione na bok za pomocą systemu krążków zamocowanych pod sufitem. Kobietę unieruchomiono w pozycji do badania ginekologicznego, a kończyny starannie spętano. Z tego, co Alexis zdołał zobaczyć, była to mniej więcej dwudziestoletnia brunetka, z tatuażami na udach i brzuchu. Dolną część twarzy zasłaniał knebel. Oczy pod wpływem łez i ciosów zmieniły się w dwie wąskie, zaczerwienione szparki. Całe ciało miała ponacinane, zapewne żyletką, a każdy jej ruch powodował wyciek krwi. Wciąż żyła. Następnie Alexis zauważył skład narzędzi na ścianie w głębi: rozmaitych rozmiarów piły, przeznaczone do cięcia przeróżnych materiałów, śrubokręty, skalpele, młotki, sznury, wzierniki, lubryfikanty, sztuczne fallusy, wiertarka elektryczna, kleszcze, nożyczki, sekatory, kajdanki, Super Glu, zszywacz, gwoździe, drut kolczasty, kable elektryczne bez osłonek podłączone do baterii... Z miejsca, w którym się znajdował, Alexis widział tylko część arsenału. Przyrządy leżały częściowo na zniszczonym stole warsztatowym, a częściowo zostały rozwieszone na gwoździach przybitych do deski ze sklejki, na której zaznaczono obrys każdego z instrumentów, co ułatwiało odkładanie ich po użyciu zawsze na to samo miejsce. Sam widok tych idealnie poukładanych sprzętów i myśl o ich zboczonym zastosowaniu przyprawiały żandarma o mdłości. O ile w zasięgu wzroku Alexis miał pojmaną kobietę, o tyle sam Victor Mags pozostawał niewidoczny: zapewne przebywał w części pomieszczenia zasłoniętej przez drzwi. Pora wykonać ruch. Zadziałać. Nie myśleć już. Kopniakiem otworzył drzwi na całą szerokość i wymierzył sig-sauera. Nikogo. Alexis poczuł zawroty głowy. Rozejrzał się na wszystkie strony. Victor Mags musiał tu gdzieś być.
Nie było stąd innego wyjścia. Alexis dyszał ciężko. Ściany wokół niego zaczęły falować. Kotary z czerwonego aksamitu zdawały się poruszać. Znalazł się w kryjówce mordercy. W fizycznej projekcji szalonego umysłu. Dziewczyna na stole wydała z siebie trzy krótkie okrzyki, próbując się podnieść, a z jej ran popłynęła krew. Najgorsza była zapewne ta, która deformowała jej narządy płciowe. Nagle Alexis zrozumiał, że kobieta usiłuje mu coś powiedzieć. Dostrzegł, jak jej opuchnięte powieki unoszą się z trudem, a oczy wskazują wyraźnie w jedną stronę. Wszystko działo się zbyt szybko. Alexis chciał się odwrócić i strzelić bez namysłu. Zdążył tylko zauważyć postać wyłaniającą się zza zasłony. Jego oczom ukazał się Victor Mags, ubrany w plastikowy przeźroczysty fartuch pokryty czerwonymi plamami. Z rewolwerem w dłoni. Jasność eksplodowała w tym samym czasie co bębenki w uszach Alexisa. Pierwsza kula trafiła go w ramię, wytrącając broń z dłoni na betonową podłogę, a nim samym rzucając o stół. Wczepił się w ramię dziewczyny krzyczącej przez knebel. Odległy dźwięk, stłumiony przez świst wystrzału. Druga kula zadała mu ból. Silny ból. Alexis wyczuł go na wysokości krzyża. Był niczym rozżarzony węgiel umieszczony w jego wnętrznościach. Palący żar rozlał się natychmiast na cały organizm, by wreszcie dotrzeć do mózgu i ogarnąć ogniem myśli. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że wrzeszczy. Trzecia kula przeszyła mu prawe udo, sprawiając, że upadł na ziemię. Victor Mags postąpił naprzód i przyłożył lufę rewolweru do czoła żandarma. Na jego twarzy nie malowało się żadne uczucie. Ani wściekłość, ani zaskoczenie, ani podniecenie. Zimne spojrzenie. Puste. Usta przymknięte, oczy mrugały naturalnie, jak gdyby po prostu obierał warzywa na kolację. Wbił czarne źrenice w oczy Alexisa i głosem łagodnym, pozbawionym nienawiści i agresji, rzekł: - Skurwielu. Jesteś u mnie.
Żandarm miał wrażenie, że w kilku miejscach został nadziany na pale. Otępiający ból. Jęczał, ślinił się, mrugał oczami w panice. Widok nieprzeniknionej twarzy Victora Magsa wzbudził w nim przerażenie. Strach przed śmiercią. Znikąd ratunku. Alexis nie chciał umierać. Odmawiał. Nie w ten sposób, nie tutaj. Był gotów błagać, służyć, cierpieć, byleby tylko ocaleć. Ale Victor Mags nie odczuwał żadnych emocji. Jak gdyby chodziło o rozgniecenie karalucha, który ośmielił się zakraść do spiżarni. I znów oślepiający błysk. Kolejny strzał. Czaszka Alexisa rozpadła się na kilka części, siła wstrząsu zmieniła mózg w papkę, a kula odbiła się jeszcze od podłogi i znikła. Tak jak życie Alexisa Timée. Jego ostatnie tchnienie rozpłynęło się w wilgotnym i ciemnym podziemiu. Ciało utrzymało się jeszcze przez chwilę w dotychczasowej pozycji, po czym runęło. A krew popłynęła strumieniem.
27 Monospace przemykał się między samochodami na autostradzie z wyjącą syreną i pulsującym kogutem na dachu. Ludivine pochyliła się ponownie, żeby dojrzeć wskazówkę na liczniku prędkości. Sto trzydzieści siedem kilometrów na godzinę. Nie jechali dość szybko jej zdaniem, mimo dużego zagęszczenia samochodów na drodze, przewężeń i zakrętów. - Daleko jeszcze? - spytała kierowcy. - Dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Z telefonem przy uchu od początku podróży ustalała plan z grupą Magali, która wyruszyła nieco wcześniej inną drogą. Segnon pomagał pułkownikowi Aprikanowi w zebraniu jednostki GIGN wyznaczonej do interwencji. - Jesteście na miejscu, Mag? - Zaparkowaliśmy przy drodze prowadzącej na miejsce. Nie widzę Alexa, nie odpowiada na telefon. Wiesz coś? - Nie, ale... Ludivine uświadomiła sobie właśnie, że całą drogę wisiała na telefonie, a Segnon w pośpiechu zostawił swoją komórkę w Paryżu. - Oddzwonię - powiedziała i rozłączyła się. Po chwili pojawił się komunikat o nieodebranym połączeniu. Alex. Chwilę później SMS: „Gdzie jesteście??? Szybko!!!”. Ludivine wybrała numer. Nikt nie odebrał i włączyła się poczta głosowa. - Alex, dopiero teraz odebrałam wiadomość. Zostań, gdzie jesteś, słyszysz? Mag, Franck i Ben już tam są, szukają cię. Oddzwoń. Trzykrotnie jeszcze usiłowała dodzwonić się do kolegi - bezskutecznie. Dotarli do Achères-Grand Cormier, do miejsca, gdzie zaczynała się droga prowadząca do domu Victora Magsa. Trzy samochody zaparkowały obok dwóch aut żandarmerii, które zjawiły się tam wcześniej. - To niecały kilometr stąd w linii prostej - rzuciła Magali przez otwarte okno do Segnona. - Otoczyliśmy dostęp.
- Jest tam Alex? - spytała natychmiast Ludivine. - Nic. Nie dodzwoniłaś się? - Kurde, Alex, gdzie się ukrywasz? Pułkownik Aprikan na siedzeniu pasażera kręcił młynka dłońmi, żeby wyrazić niezadowolenie: - Musimy ogłaszać stan gotowości dla całej artylerii, a jego nawet tu nie ma? - Ufam mu, pułkowniku, jeśli poprosił o GIGN, to musiał mieć pewność. - A ja co robię? Wydaję rozkaz wszczęcia operacji przeciwko cywilowi, nic właściwie nie wiedząc - denerwował się. Zaraz po otrzymaniu wiadomości od Alexisa, Ludivine i Segnon pospiesznie zebrali wszystkie informacje, jakie udało im się znaleźć o rzeczonym podejrzanym: - Victor Mags mieszka w pobliżu ostatnich ofiar, przeprowadził się tego lata. W okresie kiedy Duch popełnił pierwszą zbrodnię, mieszkał niedaleko Claire Noury, w okolicy Bois-Larris, a przede wszystkim pracuje dla firmy ochroniarskiej. Bardzo prawdopodobne, że w ramach pełnienia obowiązków służbowych znalazł sposób na dorobienie kluczy do każdego z domów swoich ofiar. Ten facet to poważny podejrzany, pułkowniku. - Do tego stopnia, żeby aktywować Satory[6]. Nie wydam żadnego rozkazu, dopóki Timée się tu nie pojawi i nie przedstawi swojego stanowiska. I lepiej, żeby się pospieszył! - Jest tutaj, jest tutaj na pewno - powtórzyła Ludivine, jak gdyby chciała samą siebie przekonać. Magali wychyliła się, żeby spojrzeć na pułkownika: - Co robimy w międzyczasie? Jeśli podejrzany wyjdzie z domu i nas tu zobaczy, stracimy efekt zaskoczenia i będziemy musieli działać na otwartym polu! - powiedziała, wskazując na nieliczne domy wokoło. Aprikan zwrócił się do Ludivine. - Daję pani trzy minuty na skontaktowanie się z Timéem. Ludivine wyskoczyła z samochodu i po raz kolejny wybrała numer partnera. Tym razem nie nagrała żadnej wiadomości, ale wysłała SMS-a: „Gdzie jesteś, do cholery??? Jesteśmy na miejscu. Czekamy!!!”. Wyznaczony czas minął i Aprikan warknął w stronę Ludivine: - Wsiadaj, Vancker! Dziewczyna podeszła do przełożonego: - Nie podoba mi się to. Coś się dzieje. Alex powinien się odezwać.
- Dlatego ruszamy do akcji. Mam nadzieję, że to nie będzie wtopa, bo będzie musiał sobie wtedy poszukać innego zajęcia z dala od WŚ. Ludzie z GIGN szli drogą gęsiego, osłaniani przez dwa toczące się powoli, nieoznakowane samochody. Byli wyposażeni w ciężki ekwipunek: hełmy z wizjerem, kamizelki kuloodporne, nakolanniki, dodatkową amunicję, w rękach mieli karabiny szturmowe MP-5, a w kaburze pistolety. Gotowi stoczyć bezlitosną bitwę, jeśli zajdzie taka konieczność. Ludivine i Segnon trzymali się za nimi w odpowiedniej odległości, odmówiwszy kategorycznie pozostania na tyłach z resztą. Założyli kamizelki kuloodporne z białym napisem ŻANDARMERIA na plecach i dreptali piętnaście metrów za dwiema jednostkami interwencyjnymi, z sig-sauerami w dłoniach, świadomi faktu, że mogą tylko obserwować, lecz w żadnym wypadku nie są uprawnieni do wzięcia udziału w akcji. Gumowe podeszwy komanda wydawały zduszony odgłos, stłumiona perkusja zbliżała się coraz bardziej do domu Victora Magsa. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Ludivine wiedziała, że nie potrzeba sześćdziesięciu ludzi z pancerzownicą rakietową, wystarczy pojawić się zwartą grupą, szybko opanować lokal i przede wszystkim pozwolić, by chłopaki idący przed nią zrobili, co do nich należy. Razem z Segnonem mieli śledzić akcję z bliska, żeby identyfikować Alexisa, gdyby go spotkali, i aresztować podejrzanego, kiedy już zostanie unieszkodliwiony. Oficer dowodzący grupą GIGN z początku nie zgodził się interweniować, zanim nie zostaną podjęte niezbędne środki ostrożności, poczynając od zatrzymania ruchu pociągów. Aprikan, pod naciskiem Ludivine i ze względu na zniknięcie Alexisa, wziął na siebie tę odpowiedzialność i wydał rozkaz do działania, gdy tylko na miejsce - z ostrożności przyjechała karetka. Ludivine dręczyła nieustannie jedna tylko myśl: co takiego może teraz robić Alexis. Nie podobało jej się to. Takie zachowanie do niego nie pasowało. Jego komórka dzwoniła, więc nie miał problemu z baterią. Nie potrafiła się powstrzymać przed podejrzewaniem najgorszego. Pierwsza grupa była już blisko domu, spomiędzy gałęzi wyłaniał się dach. Jeden z ludzi ruszył na zwiady. Kilka minut wcześniej wysunął się przed samochody w charakterze zagubionego spacerowicza, gdy tymczasem drugi obserwował budynek z lasu, starając się rozeznać co do możliwych sposobów dostania się do środka. Zbliżali się powoli, lecz ostatnie metry pokonali w ciągu ułamka chwili. Nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zanim zdążyła zanalizować całą sytuację, Ludivine ujrzała pierwszą grupę mężczyzn, osłoniętą tarczami, zmierzającą do drzwi z taranem ręcznym, podczas gdy druga rozdzieliła się, żeby zabezpieczyć pozostałe ściany domu, trzymając się jednocześnie w bezpiecznej odległości. Żandarmi ustawili się w półkolu, zachowując kąt stu dwudziestu stopni, żeby nie narażać się na bratobójczy ogień. Zardzewiałe żaluzje były podniesione. Okna brudne. Żadnego światła wewnątrz. Nie mieli pewności, że Victor Mags znajduje się u siebie. Dwoje śledczych z WŚ przykucnęło za walącym się ogrodzeniem, żeby przyglądać się operacji. Mężczyzna z tarczą prowadził swoją drużynę. Nagle rozległ się suchy trzask i czarna tarcza rozbłysła snopem iskier. Ludivine uświadomiła sobie, że był to strzał z karabinu automatycznego. - Ogień! - krzyknął jeden z członków GIGN w tej samej chwili. Zanim zdążyli się przegrupować, od strony domu padła seria strzałów, które rozniosły główne okno, rozpryskując odłamki szkła, szczątki roślin i grudki ziemi wokół żandarmów zmierzających do drzwi wejściowych. Kula trafiła jednego z mężczyzn tuż nad nakolannikiem, rzucając go na ziemię. Inny dostał w pachwinę, a jeszcze inny prosto w klatkę piersiową, gdzie kamizelka kuloodporna z głuchym odgłosem zatrzymała nabój. Mężczyzna stojący najbliżej odwrócił się, by jak najskuteczniej osłonić rannych kolegów za pomocą tarczy kuloodpornej. Kolejna seria z karabinu trafiła w sam jej środek. Odzew był natychmiastowy. Kiedy tylko udało się nawiązać kontakt wzrokowy ze strzelającym i upewnić się, że nie trzyma on żadnego zakładnika, jeden z członków GIGN otworzył ogień. Trzy kule z MP-5. Jedna trafiła w udo. Victor Mags przytrzymał się mebla i uniósł pistolet maszynowy w kierunku strzelca. Żandarm nie miał żadnej tarczy, którą mógłby się osłonić. Podobnie jak jego partner - obaj dokonali w tej chwili szybkiego podsumowania. Broń. Szaleniec. Wycelowana lufa. Rany. Możliwa śmierć. Nacisnęli spusty w tej samej chwili, niemal natychmiast to samo uczynił Victor Mags. Wystrzeliło sześć naboi, cztery z nich go trafiły: dwa na wysokości miednicy, trzeci w brzuch, a czwarty między serce i płuco. Tym razem Mags runął na ziemię, ściągając na siebie niczym żałobny całun koc
z kanapy. Pierwsza grupa wycofała się, natomiast dwaj żołnierze, którzy powalili zabójcę, ruszyli biegiem w stronę domu. Nic nie toczyło się według planu. Mieli rannych, a podejrzany najprawdopodobniej nie żył. Wbrew elementarnym zasadom bezpieczeństwa Ludivine postanowiła działać. Przeskoczyła przez niski płotek i pobiegła za uzbrojonymi żandarmami. - Ludivine! Nie! - krzyknął za nią Segnon. Przez zniszczone okno dostali się do środka, trzymając ciało Magsa na celowniku MP-5. Koc się uniósł i mężczyźni, a ich śladem Ludivine, przyklęknęli na jedno kolano i zawołali: - Nie ruszać się! - Stój, bo strzelę! Ułamek sekundy później rozległa się kolejna detonacja i zabójca znów opadł na ziemię. Ludivine nie spuszczała lufy z ciała pod kocem. Jeden z wojskowych odsunął materiał. Ostatnia kula trafiła Magsa w szyję. Mały gejzer krwi pulsował w rytmie bijącego serca. - Psiakrew. Ochroniarz mrugał oczyma o pustym spojrzeniu, z otwartymi ustami. Żandarm kopnął rewolwer, który zabójca wciąż jeszcze trzymał, i nachylił się, żeby rękawicą zatamować ranę na jego szyi. Ludivine zrozumiała, że Mags skierował broń w swoją stronę. Chciał się zabić. - Lekarza! - warknął żołnierz. - Sprowadźcie lekarza! Jego partner trzymał się z tyłu, wciąż z uniesioną bronią, gotów do działania. Kierował ją w stronę zamkniętych drzwi od kuchni, nie wiedząc, czy pomieszczenie jest puste, czy też nie. Dwaj członkowie GIGN wpadli do domu i skierowali się w tamtą stronę, w ślad za nimi ruszyła kolejna para odpowiedzialna za „oczyszczenie” pozostałych pomieszczeń na parterze. Ludivine podążyła za nimi. Stwierdziwszy, że sypialnia i łazienka są puste, zajrzała do kuchni, gdzie powstrzymali ją żandarmi. - Nie tak szybko, chłopaki mogliby wziąć panią za wrogi cel. Pójdziemy przodem. Zamienili kilka słów z kolegami, którzy przeszukiwali suterenę, odsunęli Ludivine na
bok i ruszyli schodami w dół. - Czysto. Ale mamy dwa trupy tam na dole. Świeża robota. Ludivine zamknęła na chwilę oczy. Tylko nie to. Weszła do pokoju tortur Victora Magsa. Zasłony z czerwonego aksamitu wciąż jeszcze falowały po przejściu GIGN. Na stole leżała kobieta z nogami odwiedzionymi na boki za pomocą strzemion na łańcuchach. Miała dziurę na wysokości skroni i oderwaną połowę czaszki. U jej stóp leżał Alexis. Albo raczej to, co z niego zostało. [6]
Kwatera główna GIGN.
CZĘŚĆ DRUGA
ONA
28 Ludivine siedziała na tylnym fotelu monospace’a, przy otwartych drzwiach, z nogami wystawionymi na zewnątrz, otulona w koc. Segnon podał jej dymiący plastikowy kubek: - Proszę, gorąca herbata. Palce kobiety zacisnęły się odruchowo na pojemniku. Samochody żandarmerii, straży pożarnej, lokalnych polityków - w tym prefekta zgromadziły się wokół zaimprowizowanego miejsca pracy pod białym namiotem. Około pięćdziesięciu osób krążyło wokoło: oburzonych, przejętych, wściekłych lub przeciwnie, obojętnych. Nieco dalej taśma zamykała dostęp gapiom, a przede wszystkich dziennikarzom. Dwa helikoptery od godziny oblatywały okolicę, usiłując zdobyć zdjęcia, które można by nadać w całodobowym kanale informacyjnym. Eksperci, jedni po drugich, mieli przeszukiwać dom Victora Magsa. Segnon w milczeniu przyglądał się partnerce, której wzrok ginął gdzieś w pustce. - Słyszałem, jak prefekt mówił, że Alexa trzeba ogłosić bohaterem - rzekł wreszcie. Chce położyć nacisk na niebezpiecznego zabójcę, który został unieszkodliwiony. Usta Ludivine wykrzywiły się, a do oczu napłynęły łzy. Dłoń Segnona spoczęła na jej rozczochranych włosach. - To się stało bardzo szybko, wiesz. Nie zdążył zdać sobie sprawy. Tym razem Ludivine nie zdołała powstrzymać łkania i ukryła twarz w dłoniach. Miała już dość płaczu. Dość uczucia rozdarcia we wnętrznościach. Obietnicy przyszłej pustki. Definitywnej nieobecności. Nieodwołalnej. Na próżno usiłowała odgrodzić się od wspomnień o Alexisie - to było jak odwracanie wzroku od filmu, siedząc na widowni kina z rozwieraczami na oczach. Obrazy same się narzucały. Życie kończyło się na ostatniej nocy, ciało przy ciele. Jego ciepło, smak skóry, zapach. Ludivine potrzebowała dziesięciu minut, żeby dojść do siebie i stłumić kolejną falę wzruszenia. Wreszcie wskazała na namiot, w którym zgromadziły się grube ryby. - Nie chcę, żeby odebrali nam to śledztwo - powiedziała do Segnona. Ten wciągnął głęboko powietrze przez nos i uniósł brwi. - Nie zrobią tego. Aprikan wstawi się za nami.
- Lepiej zrezygnować z tych wszystkich administracyjnych przesłuchań i roboty papierkowej, mamy co innego do roboty! - GIGN ma nas wspierać, Lulu, wiesz dobrze, że zrobią wszystko, żeby wyjaśnić całą sprawę, szczególnie w oczach mediów. Pułkownik nimi pokieruje. Mamy jeszcze zbyt dużo do zrobienia, nie martw się. Przytaknęła z determinacją. - Wiemy już, kim jest dziewczyna? - spytała. - Prawdopodobnie prostytutka. Sporo ich tu w okolicy. Ale gliniarze z Poissy, którzy je kontrolują od czasu do czasu, twierdzą, że te niewiele mówią, niełatwo więc będzie ją zidentyfikować, a jeszcze trudniej dowiedzieć się, czy w ostatnim czasie nie zaginęły także inne. - Dlaczego on wszedł do środka? - spytała nagle Ludivine zgaszonym głosem. Segnon westchnął. - Alex jest... był ostrożny. Nie popełniał głupot. Jeśli tam poszedł, to najwyraźniej nie miał wyboru. Albo Victor Mags go dorwał, albo zobaczył dziewczynę i usiłował jej pomóc. Olbrzym mówił z trudem, wciąż przełykał ślinę, jakby nie chciał pozwolić czemuś wydostać się na zewnątrz. - Na pierwszy rzut oka nie zdążył nawet użyć broni - szepnęła Ludivine. Segnon przykucnął przy niej. - To się stało bardzo szybko, mówiłem ci. Nie cierpiał. Ludivine wzięła głęboki oddech, żeby opanować kolejną falę emocji. Nagle zbliżyła się szczupła i koścista sylwetka pułkownika Aprikana. Kobieta czym prędzej osuszyła policzki i wstała, żeby wziąć się w garść. - Victor Mags zmarł w szpitalu w Poissy, to oficjalna wiadomość - rzekł. - Chciałem, żebyście dowiedzieli się jako pierwsi. Ludivine skinęła głową, nie wiedząc sama, czy powinna się z tego cieszyć, czy też żałować, że nie będzie mogła uczestniczyć w procesie zabójcy. - A jak się czują ranni z GIGN? - Stan pierwszego jest stabilny, o drugim nie wiem, aktualnie go operują. - Prefekt jest wściekły? - spytał Segnon. - Wręcz przeciwnie. Stoi za nami. W każdym razie w tej chwili. Technicy znaleźli świeżo przekopaną glebę w ogrodzie. To może być grób. Spodziewamy się najgorszego. Koparka przerzuci ziemię tej nocy. Ten drań ma na koncie siedem ofiar, a licznik najwyraźniej wciąż bije. Dlatego prefekt jest raczej zadowolony z faktu, że go
zlikwidowaliśmy, zanim lista wydłużyła się jeszcze bardziej. - Pułkowniku, podejrzewam, że mógłby pan chcieć odsunąć nas od śledztwa w związku z tym, co się wydarzyło - zaczęła Ludivine z przekonaniem - ale odmawiam siedzenia bezczynnie. Nikt nie zna tej sprawy równie dobrze jak Segnon i ja, nikt nie... Pułkownik przerwał jej zdecydowanym gestem: - Nie zamierzam niczego takiego robić, Vancker. Dopóki GIGN mi czegoś nie narzuci, a to raczej nie w ich stylu. Żandarmi trzymają ze sobą sztamę. Za bardzo was potrzebuję. Zacznijcie od sprawdzenia, w jaki sposób Alexis wpadł na ślad Victora Magsa, musimy bardzo szybko to ustalić na potrzeby naszych akt i prasy. Idźcie tym tropem. Zwrócił się do Segnona. - Co w sprawie polskiego śledztwa i drugiego zabójcy? - Rozmawialiśmy z tamtejszymi policjantami wczesnym popołudniem. Numer, którego szukaliśmy, odpowiada telefonowi na kartę. Badają sprawę, ale nikt nie ma złudzeń był to zapewne gotówkowy zakup w hipermarkecie, nie do namierzenia. - Dysponują technicznymi środkami do lokalizacji połączeń? Są w stanie sprawdzić, gdzie dokładnie znajdował się sprawca w chwili, gdy Victor Mags zadzwonił do niego z willi w Louveciennes? - Oczywiście. Mój kontakt twierdzi, że uaktywnił się przekaźnik położony najbliżej miejsca
zbrodni.
To
strefa
przemysłowa
o dużym
natężeniu
ruchu
ciężarówek.
Podejrzewamy, że mamy do czynienia z kierowcą. To by wyjaśniało, dlaczego za każdym razem zabija w pobliżu autostrady. Kursuje na trasie Francja-Polska. - Szukajcie dalej w tym kierunku. Jeśli zajdzie taka potrzeba, dajcie znać, to wyślę was na miejsce. Sędzia śledczy bardzo o nas dba, nakaz zdobędę w trzy minuty. Policja niemiecka zareagowała na wasz okólnik? - Owszem, dzisiaj w południe, za pośrednictwem policji federalnej, która komunikuje się z nami przez Interpol. Nie spotkali się z niczym, co by przypominało nasze zbrodnie, ale sami stwierdzili, że być może nie udało się jeszcze zdobyć informacji od służb centralnych. Są właśnie w trakcie zbierania danych ze wszystkich placówek policyjnych poszczególnych landów. Przypomniałem się również w Interpolu, to nigdy nie zawadzi. - Trzeba ich zmobilizować do działania. W przeciwnym razie będą się z tym grzebać całe wieki. Małe oczka Aprikana zatrzymały się na Ludivine. Przyglądał jej się przez około dziesięć sekund. - Niech pani wraca do domu i wypocznie - powiedział. - Na jutro weźmie pani sobie
urlop, pozostali członkowie ekipy zajmą się wszystkim. Przyda się to pani. - To nie będzie konieczne - odparła. Aprikan skrzywił się z powątpiewaniem, ale ustąpił: - Jak pani chce, ale niech się pani nie wypali. Będę pani potrzebował. - A Mikelis? - spytała Ludivine. - Co z nim? - Teraz, kiedy znaleźliśmy się w oku cyklonu i wszyscy zaczną się interesować tym, co i jak robimy, czy odeśle go pan do domu? - I co jeszcze? Kto miałby mi zarzucić, że zwracam się o pomoc do najlepszego kryminologa w kraju? Zostaje. Będzie nam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek. Chcę mieć nazwisko tego świra, który morduje we Francji i w Polsce. Musimy go aresztować, zanim znowu zaatakuje w ślad za Victorem Magsem. Ludivine poczuła się pewniej. O jeden ciężar mniej w worku z ołowiem, który nosiła w sercu. Ani myślała odsuwać się od śledztwa. Przeciwnie, zamierzała zaangażować się w nie jeszcze bardziej. Chciała zrozumieć, w jaki sposób Alexis dotarł do Victora Magsa, na tę odrażającą uliczkę, aż do wilgotnej piwnicy, w której stracił życie. A na koniec unieszkodliwi Bestię. Była pewna, że zabójców coś łączy. Więź, którą trzeba zerwać. Segnon zebrał swoje rzeczy i zaproponował, że odwiezie ją do domu. Jechali w milczeniu, niezdolni do rozmowy po tym, co przeżyli. Oboje wiedzieli, że najtrudniejsze chwile dopiero przed nimi. Kiedy przyłożą głowę do poduszki i zobaczą wszystko na nowo. Blada twarz Alexisa leżącego na zimnym betonie, z otwartymi, zgaszonymi oczyma, bez iskry życia. Oderwana tylna część czaszki i krew rozlana wokoło, tworząca straszliwą, żałobną aureolę. Żółte hipnotyzujące latarnie na A4 defilowały z dużą prędkością. Było już po północy, kiedy zadzwonił telefon Segnona. Żandarm sięgnął po aparat, wyszeptawszy pod nosem imię żony. - To zagraniczny numer - zdziwił się. - Polska? - Nie, inny kierunkowy. To chyba z Holandii. Odebrał i słuchał w nabożnym milczeniu. Kiedy zwrócił się do Ludivine, wydawał się oszołomiony nowiną. - To z Europolu. Moje przypomnienie wysłane do Interpolu zadziałało. Mają coś dla
nas. - Kolejne morderstwo w Polsce? - W Szkocji. I to kilka. - Cholera. Segnon zacisnął dłonie na kierownicy, aż zaskrzypiała skóra. - I w Hiszpanii. Wszystkie ofiary naznaczone są tym samym symbolem: e poprzedzonym gwiazdką.
29 Kiedy tylko wydostali się z lotniska w Edynburgu, Ludivine, Segnona i Richarda Mikelisa otoczyła mgła. Inspektor policji o nazwisku Baines poprowadził ich do szarego forda z kogutem na dachu i oznakowanego jaskrawymi barwami sił porządkowych Zjednoczonego Królestwa. Francuzi usiedli z tyłu, Ludivine wcisnęła się między dwóch olbrzymów, a Baines zasiadł obok kierowcy i dał sygnał do odjazdu umundurowanemu policjantowi. - Przykro mi - rzekł inspektor z akcentem, który rozkładał każde słowo na sylaby mamy przed sobą długą drogę, ale będziemy się zatrzymywać, żeby mogli państwo rozprostować nogi. - Morderstwo popełniono w hrabstwie Highland, tak? - spytał Segnon. - Na zachód od Aberdeenshire, w dzikiej okolicy znanej przede wszystkim z zamku Balmoral, letniej rezydencji Jej Królewskiej Mości. - Były dwie ofiary, jeśli dobrze zrozumiałem. - Tak, para turystów. Najprawdopodobniej podróżowali autostopem. - Znaleźliście ich we wtorek rano? - wtrąciła Ludivine. - Zgadza się. Zostali zabici w niedzielę wieczorem, zgodnie z ustaleniami... Jak to się mówi? - Lekarza sądowego. - Właśnie. Zginęli od serii kul. Ludivine spojrzała na Segnona. - W niedzielę wieczorem - powtórzyła cicho. - Tak jak w Polsce i w Louveciennes. Dograli się. Zginęli od kul. Słowa te powracały niczym echo w głowie Ludivine. Zwłoki Alexisa unosiły się gdzieś na obrzeżach jej myśli mimo starań, jakie podejmowała, żeby się na nie uodpornić. Nie chciała pozwolić im sobą zawładnąć. Nie może znów się załamać. Nie teraz. Nie przy wszystkich. Chciała wytrwać, być jak Segnon: wszystko ukrywać, płakać wewnątrz siebie. - Przeczytałem dokument, który mi państwo przysłali - rzekł inspektor Baines. Naprawdę uważacie, że chodzi o grupę przestępców? Ludivine wykorzystała okazję, by skierować myśli na inny tor, i odpowiedziała natychmiast, zanim Segnon zdążył otworzyć usta:
- Tego się obawiamy. Przesłał pan informację do wszystkich placówek policyjnych w Anglii? Tylko te trzy zabójstwa połączono z rysunkiem? - Wzmogliśmy czujność policji w całym Królestwie, Miss, ale nic nowego się nie pojawiło. Dwoje autostopowiczów i ta dziewczyna zamordowana pod koniec września w pobliżu Inverness. To jedyne przypadki. A na mój gust to i tak za dużo. Górna warga Bainesa była nad wyraz przerośnięta, co sprawiało, że wszystkie spółgłoski w jego ustach lekko świszczały i syczały. Mężczyzna miał dobrze po czterdziestce, włosy krótkie, siwiejące, niegdyś jasnokasztanowe, nos spłaszczony, skórę o dużych porach i pokrytą pieprzykami, szarozielone oczy. Ludivine zauważyła również, że wewnętrzna strona jego palców wskazującego i dużego u prawej dłoni była pożółkła od nadużywania tytoniu. Baines odwrócił się, nagle zakłopotany: - Może chcieliby się państwo zatrzymać i odświeżyć? Przepraszam, ale zostaliśmy trochę zaskoczeni i organizacja nie jest... - Proszę się nie martwić - przerwał mu Mikelis - niczego nie potrzebujemy. Im szybciej dojedziemy na miejsce zbrodni, tym lepiej. Podróż zorganizowano w pośpiechu. W ciągu jednego dnia sędzia śledczy dokonał nie lada wyczynu i skontaktował się ze szkockim wymiarem sprawiedliwości, a następnie ustalił wszystko z Interpolem przez telefon. Nazajutrz, z błogosławieństwem Aprikana, żandarmi wskoczyli w pierwszy samolot do Edynburga, o siódmej dziesięć, zabrawszy ze sobą absolutne minimum bagażu. Ostatnia zbrodnia w Szkocji była jeszcze świeża. Minęło zaledwie pięć dni od jej popełnienia. Nie należało zwlekać. W hali odlotów Segnon spędził trzy kwadranse na rozmowie telefonicznej z hiszpańskimi policjantami, starając się skłonić ich do przesłania mu wszystkich informacji na temat ofiar naznaczonych symbolem *e. Były co najmniej trzy. Ostatnią zbrodnię datowano na wrzesień. Żandarmi wystartowali, mając świadomość, że zaangażowali się w sprawę, która zaczynała ich przerastać. Dręczyła ich coraz bardziej nagląca potrzeba znalezienia odpowiedzi. Jako jedyni zdołali połączyć te wszystkie morderstwa, unieszkodliwić jednego z zabójców, lecz epidemia zataczała coraz większe kręgi. Gwałtowna pandemia. Auto pędziło przez olbrzymi most zawieszony wśród mgły, jak gdyby świat wcale nie istniał. Pomruk silnika i ciepło panujące w kabinie zmorzyły Ludivine, która przez całą noc nie zmrużyła nawet oka - z początku walczyła z sennością, po chwili jednak poddała jej się. Zasnęła, jeszcze zanim znaleźli się na drugim brzegu. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się brązowe wzgórza porośnięte wysokimi, pożółkłymi od
wilgoci trawami, poprzecinane strumykami i moczarami. Jedyna prowadząca pośród nich droga była tak wąska, że dwa samochody nie mogły się na niej minąć. Ludivine podciągnęła zamek błyskawiczny puchowej kurtki, żeby zabezpieczyć się przed zimnem, i wskazała na żółtą taśmę owiniętą wokół powbijanych naprędce palików, które już chyliły się na wietrze. - Nie zostawiliście nikogo, żeby pilnował terenu? - Strefa została już dokładnie i wielokrotnie przeszukana przez naszych... ekspertów, to chyba dobre słowo. Zresztą nikt tędy nie przejeżdża. - Co wiadomo na temat dwóch ofiar? - spytał Mikelis z nieodmiennie ponurą miną. - Turyści z Yorkshire, dwadzieścia dwa i dwadzieścia cztery lata. Para. Wracali z Loch Ness i podróżowali etapami przez Highlands z zamiarem dotarcia na południe. Mało podejrzliwi, mieszkali w małym miasteczku. Wielu świadków widziało ich w ciągu kilku ostatnich dni, jak łapali autostop w okolicy. Nie wiemy, czy zboczyli z głównej drogi w poszukiwaniu miejsca do rozbicia namiotu, czy też to morderca ich tutaj zaciągnął. - Jakieś wskazówki na miejscu? - spytał Segnon. - Ślady opon, butów i skrawek opakowania po prezerwatywach. - Zgwałcił dziewczynę? Baines skrzywił się z zażenowaniem i wypuścił dym z papierosa nosem. - Tak. Chłopaka również. A to jeszcze nie wszystko: znaleźliśmy też puste opakowanie po viagrze. - Potrzebował jej do stymulacji? - zdziwiła się Ludivine. - Może to karany wcześniej i wykastrowany gwałciciel, który szuka sposobów na zaspokojenie się? Dziewczyna czekała na potwierdzenie ze strony Mikelisa, ten jednak pokręcił głową: - Kastrację chemiczną stosuje się w Anglii i w Walii, nie tutaj. Poza tym przestępcy poddają się jej dobrowolnie, choć nie zmniejsza to wymiaru kary, nie sądzę więc, żeby obsesyjny gwałciciel zdecydował się na to. Przeciwnie, rzekłbym raczej, iż viagra służy zboczeńcowi, którego ambicją jest przedłużenie rozkoszy do maksimum. - Powinniśmy jeszcze o czymś wiedzieć? - zapytał Segnon. - Laboratoria pracują nad próbkami, działają w trybie pilnym, ale mimo wszystko to zajmuje trochę czasu. - Wspominał pan, że zabójca użył broni palnej... - odezwał się Mikelis. - Jak się do tego zabrał? - Podejrzewamy, iż najpierw zabił dziewczynę: kulą w czoło. Znaleźliśmy ją dokładnie w tym miejscu, z rozłożonymi nogami, nagą, z tym dziwnym rysunkiem wyrytym
nożem na brzuchu. Mężczyzna leżał nieco dalej, z czterema kulami w plecach, na wysokości serca. Tam, przy krzakach: był częściowo ukryty pod ubraniami, konkretnie pod płaszczem. Został ubrany, ale wszystko wskazuje na to, że przez zabójcę. - Mówi pan, że dziewczynę znaleziono tutaj, przy drodze? - upewnił się Mikelis. - Tak. - Na plecach? Z odkrytymi genitaliami? - Tak. - Tymczasem mężczyzna ukryty był wśród krzewów, poniżej? Twarzą do ziemi? - Istotnie, dlaczego pan pyta? - Większość przestępców stara się, by miejsce zbrodni odzwierciedlało stan ich umysłu. Chciał, żebyśmy zobaczyli dziewczynę, był dumny z tego, co jej zrobił. Za to mężczyzna budził w nim niepokój, nie umiał się do końca pogodzić ze swoim czynem. Nie chciał widzieć jego twarzy, więc ją zasłonił, podobnie jak ciało, które przyoblekł w płaszcz. Nie akceptuje gwałtu na mężczyźnie. - Tłumiony homoseksualizm? - To albo wiele innych rzeczy, lepiej nie wybiegajmy przed szereg. Ma pan już raporty z sekcji? - Powinniśmy je otrzymać dziś rano. Kiedy dotrzemy do biura policji w Inverness, myślę, że już będą na nas czekały. - Moglibyśmy przyjrzeć się też wszystkiemu, czym dysponujecie w sprawie pierwszego morderstwa? - wtrąciła Ludivine. - Naturalnie. To zupełnie inna sytuacja. Ćpunka zastrzelona w przejściu podziemnym w niezbyt bezpiecznej dzielnicy. Również dostała kulę w czoło. - Zgwałcona? - spytał Mikelis. - Majtki i spodnie miała spuszczone do kostek, ale lekarz sądowy nie stwierdził penetracji, w każdym razie nie w takim stopniu, by pozostawiła ona jakieś ślady. Dziwny rysunek z literą e został wycięty nożem na jej prawym udzie. - Przestępca nie stanął na wysokości zadania, więc przy następnej okazji wspomógł się viagrą? - zasugerowała Ludivine, ponownie oczekując aprobaty Mikelisa. Kryminolog ograniczył się do niewyraźnego mruknięcia. Miał co innego w głowie, ale dziewczyna wiedziała, że przedstawi swoją hipotezę dopiero wtedy, gdy przeanalizuje wszystkie akta. Wsiedli znów do samochodu i ruszyli w stronę niewielkiego miasteczka, gdzie zatrzymali się na obiad w wiejskim pubie, po czym skierowali do Inverness. W trakcie tego
krótkiego postoju Ludivine zamknęła się na dziesięć minut w toalecie i wypłakała wszystkie możliwe łzy w nadziei, że przyniesie jej to nieco ukojenia. Musi wytrzymać do następnego przystanku, odsunąć od siebie myśl o Alexisie do momentu, aż znów znajdzie się sama. Za Edynburgiem mgła się podniosła, lecz chmury utrzymywały się wciąż na niskim pułapie i szczyty najwyższych wzniesień znikały w tej miejscami przytłaczającej powłoce. Z krajobrazu Szkocji troje Francuzów zdołało zapamiętać jedynie szarobrązowe wzgórza i zalesione, wąskie doliny goszczące stare zamki, których wierzchołki wież i baszt widzieli z szosy. Następnie teren opadł gwałtownie, jak gdyby olbrzym jednym ruchem wygładził pognieciony obrus świata. Wkrótce potem pojawiło się morze: dojeżdżali do przedmieść Inverness, niewielkiego miasteczka na północy kraju, przyzwyczajonego do mżawki, wiatru od morza i turystów zwiedzających pobliskie Loch Ness. Kiedy wreszcie usadowili się w biurze, które oddano do dyspozycji Bainesa i jego gości, akta były już przygotowane, ułożone starannie jedne obok drugich, wraz ze świeżo wydrukowanymi dwoma raportami z sekcji zwłok. Baines zlecił czym prędzej wykonanie fotokopii, które rozdał Francuzom. Wszyscy zagłębili się w lekturze, kiedy wielkie krople deszczu rozbijały się o szyby. Mikelis przebiegł wzrokiem całą dokumentację. Przekartkował papierowe teczki opatrzone nazwiskiem Magdaleny Willis, pierwszej z ofiar, po czym powrócił do raportu z sekcji. - Ekskrementy na genitaliach Morrisa Longstone’a? - przeczytała na głos Ludivine. - To ten autostopowicz, tak - potwierdził Baines. - Istotnie. Lekarz... sądowy pobrał próbki do badania ADN. - DNA - poprawiła go Ludivine. - Jeśli partnerzy zabawiali się w ten sposób, niewiele nam to da, ale... Mikelis pokręcił głową. - Nie sądzę. Zgodnie z raportem dziewczyna nie nosiła śladów stosunku analnego. Żadnego. - Oj. Sprawa się komplikuje - stwierdził Segnon. - Mamy do czynienia ze zboczeńcem? - Mam wrażenie, że viagra nie była przeznaczona dla zabójcy - dodał Mikelis. - Ale dla chłopaka. Miała go zmotywować do działania. - Zmotywować? - powtórzyła Ludivine z odrazą. - Nasz zabójca próbował zgwałcić dziewczynę, jak przystało na mężczyznę. W każdym razie w jego mniemaniu. Ale nie udało mu się. Już w przypadku pierwszej ofiary,
Magdaleny Willis, miał z tym problem, chociaż usiłował zachować pozory i dlatego zostawił ją z opuszczonymi majtkami. Tym razem wybrał parę - dla wygody. Dziewczyna miała nas zmylić, bo to facet go interesował. Nafaszerował go viagrą i zmusił do sodomii - na sobie. Sądzę, że jednocześnie groził dziewczynie. Miała na twarzy liczne ślady, w tym dwa oparzenia. Zabójca musiał wystrzelić z pistoletu, żeby ich nastraszyć, a następnie przyłożył gorącą lufę do jej policzków. - A potem zgwałcił mężczyznę i go zabił - podsumowała Ludivine. - Coś w tym stylu. Kobiety zabija strzałem w głowę. Nad mężczyzną jednak pastwi się, wystrzeliwuje kilka kul, wszystkie w okolice serca. W jego stosunku do samców musi być coś osobistego. - Ale symbol wyrył na dziewczynie, żeby pochwalić się przed kolegami swoim dziełem, tym, za które chce być podziwiany - dodała Ludivine. Mikelis rzucił jej pełne aprobaty spojrzenie. - Właśnie. Chce zachować pozory i uchodzić za „normalnego”. - Myślicie, że zabójstwa są ze sobą powiązane? - spytał Baines, przysłuchując się w skupieniu wymianie zdań. - To znaczy: nasz zabójca i waszych dwóch we Francji? - e poprzedzone gwiazdką nie może być przypadkowe! - wtrącił Segnon. - Na dodatek zaatakowali tego samego wieczora, w niedzielę. Oczywiście, że są powiązani! - Komunikują się między sobą - dodał Mikelis. - Inspektorze Baines, czy dysponuje pan szczegółowym billingiem wszystkich telefonów wykonanych z komórek ofiar? - Naturalnie. Już się temu przyglądaliśmy. Oto on. - Żadnych zagranicznych połączeń? - Nie, już sprawdzałem. Segnon westchnął, zniechęcony. - Męczący są z tą swoją ostrożnością. Na pewno dzwonił, ale być może z budki albo z telefonu na kartę. - Nie jestem taki pewien - rzekł kryminolog. - Musieli poznać się już wcześniej, w końcu nawzajem się rekrutują. A w naszych czasach nie robi się tego przez telefon. - Internet. Wymieniają się mailami? - domyślił się Baines. - Albo za pośrednictwem forum - stwierdził Mikelis. - Segnon, czy badaliście już ten trop? - Oczywiście, ale proszę wpisać *e w Google’a i zobaczy pan! To zbyt ogólne, wyniki wyszukiwania nic nie dają. Jeśli nie będziemy znać dokładnego adresu strony, nigdy nic nie znajdziemy.
- Zresztą - dodała Ludivine - oni są sprytni. Forum może mieć serwery za granicą, w kraju, który nie zwraca uwagi na stronę prawną. Nie sposób będzie uzyskać jakąkolwiek pomoc w celu zidentyfikowania członków grupy. Zadzwonił telefon i Baines wstał, gdy tylko usłyszał głos rozmówcy. - Wśród rzeczy dwojga autostopowiczów nasi eksperci znaleźli ślad DNA: włosy nienależące do żadnej z ofiar. Otrzymaliśmy bardzo ciekawy wynik - rzekł, odłożywszy słuchawkę. - Logan Balfour. Typ o bardzo długiej przeszłości kryminalnej. Inspektor wstukał nazwisko w swój przenośny komputer i pojawiła się karta Balfoura. - W kwietniu wyszedł z więzienia - przeczytał. - Za co siedział? - spytała Ludivine. - Za napad z bronią w ręku. Balfour to specjalista od skoków na banki. Ten był jego drugim, ale podejrzewa się go o udział w trzech innych. - Macie w bazie DNA zwykłego rabusia? - zauważyła ze zdziwieniem Ludivine. - Owszem - potwierdził Baines z nutką dumy w głosie - nasza baza danych DNA uznawana jest za jedną z najobszerniejszych na świecie, Szkocja jest swego rodzaju prekursorem w tej dziedzinie. Mamy prawo pobierać próbki DNA od praktycznie każdego przestępcy. Już miał wyjść z bazy, gdy Mikelis go powstrzymał: - Proszę poczekać! Chciałbym się przyjrzeć pozostałym wyrokom. Przemoc. Przywłaszczenie tożsamości. Kradzież w grupie. Stowarzyszenie złoczyńców... Czyli cały arsenał małego przestępcy. - I to nie koniec! - dziwiła się Ludivine. - Nasze służby są w posiadaniu adresu, pod którym być może uda się go znaleźć rzekł szkocki śledczy, wstając. - Przykro mi, ale niestety nie mogę was ze sobą zabrać. Odwiozę was do hotelu i powiadomię, gdy tylko... - Jeśli to panu nie przeszkadza, wolelibyśmy zostać tutaj - przerwał mu Mikelis z jednym z pańskich ludzi, który nie będzie potrzebny podczas akcji. Baines wyglądał na zaskoczonego. - Ach. Dobrze, skoro tak wolicie. Jeśli operacja aresztowania się przeciągnie do późna, wyślę kogoś, żeby się wami zajął. Zostawiam wam akta. Enjoy! Kiedy tylko wyszedł, Ludivine rozłożyła ręce: - O co panu chodzi? - Na nic się nie przydamy w hotelu, chyba żeby wysłuchiwać pani płaczu. Lepiej będzie, jeśli trochę w tym jeszcze poszperamy.
Dziewczyna schowała urażoną dumę i upokorzenie do kieszeni, nie sądziła, że aż tak bardzo widać po niej uczucia. Segnon ją poparł: - Skoro to nasz człowiek, to po co dalej szukać? Tutejsi gliniarze zajmą się nim, a przy odrobinie szczęścia uda nam się znaleźć związek między nim a Victorem Magsem, a może nawet Bestią! Mikelis przeciągnął dłonią po twarzy i głowie. - Balfour nie jest zabójcą. Wypowiedział te słowa z takim przekonaniem, że Ludivine i Segnon od razu zrozumieli, że coś przed nimi ukrywa. Jego spojrzenie przeszywało ich na wskroś. Dwoje żandarmów poczuło zakłopotanie. Ludivine nie była pewna, czy to z powodu przytłaczającej intensywności, czy też umiejętności czytania w myślach. Wreszcie pojęła, że chodzi o coś więcej. Jego oczy były puste. Alexis miał rację, zwracając się do niego o pomoc, gdyż Mikelis nie myślał jak gliniarz. W żadnym wypadku. Dlatego tak trudno było za nim nadążyć. Nie było sposobu, żeby go powstrzymać. Myślał jak morderca. Miał jego spojrzenie.
30 Mikelis zamknął drzwi, żeby odgrodzić się od reszty komisariatu. - Słuchajcie, Balfour ma profil twardziela, prawdziwego bandyty, ale nie introwertycznego psychopaty, który zabija w ukryciu, żeby zaspokoić swoje fantazje. Ani razu nie został skazany za przestępstwo na tle seksualnym ani za obrazę moralności, nic, czego byśmy się spodziewali. To notoryczny kryminalista, ale nie seryjny morderca. - Mógł zrobić wyjątek - sprzeciwiła się Ludivine. - To prawda. Ale na wszelki wypadek wolałbym, żebyśmy nie odrzucali pozostałych tropów. Mikelis wyglądał na pewnego swych racji, jakby trzymał jeszcze kilka asów w rękawie. - Jakich? - Więzienie. Zabójca ze Szkocji jest na tyle drobiazgowy, że nie pozostawił po sobie żadnych świadków, działa według podobnych reguł jak Bestia. Jedyną wskazówką, której nie potrafi wymazać, są ślady opon i butów. Dlaczego miałby zostawiać ślady DNA? - Nie posprzątał po sobie starannie? To tylko kilka włosów. - Nie dopuścił do tego, byśmy znaleźli choćby jeden odcisk palca, czyli nosi rękawiczki, jest bardzo uważny. Byłby idiotą, gdyby zostawił gdzieś DNA! Ten typ gwałciciela goli się wszędzie starannie, żeby właśnie uniknąć konieczności sprzątania włosów z miejsca zbrodni. Nie jest aż tak sprytny... Ludivine widziała, że Mikelis jest poruszony, że nie przemawia do niego hipoteza agresora pod wieloma względami ostrożnego, a równocześnie niedokładnego w wielu innych kwestiach. - Więc to przypadek? Dwoje autostopowiczów spotkało Logana Balfoura, zanim dopadł ich zabójca? Lekka przesada, czyż nie? Żandarm nie wierzył w to ani przez chwilę. - Chyba że to podstęp - odparł kryminolog. W pomieszczeniu zapadła cisza. Słychać było tylko uderzenia kropli deszczu o szyby. - Balfour wyszedł niedawno z więzienia, mógł tam spotkać zabójcę, zamkniętego w sobie i wykorzystywanego mężczyznę. Morderca poznał się na Balfourze. Brutal. Idealna przynęta. Odsiadując karę, miał wiele okazji, żeby zebrać kilka włosów Balfoura na później. Kiedy trafił na autostopowiczów, nadarzyła się idealna okazja do zemsty.
Ludivine wskazała na drzwi: - Dlaczego więc pozwolił pan Bainesowi go aresztować? - Ponieważ dysponuję tylko domysłami, a one nie są warte tyle co dowód rzeczowy, który został właśnie znaleziony. Ale wy mi ufacie, prawda? - Mówił pan, że jego metoda przypomina sposób działania Bestii - przypomniał Segnon. - Czyżby dzielili się spostrzeżeniami? - Możliwe. - Ten jednak zostawił ślad DNA na fiucie zmarłego, sporo tego będzie! Popełnił wielki błąd! - Założę się, że DNA na genitaliach różni się od tego na włosach. To pierwsze należy do prawdziwego zabójcy. - Skoro gliniarze rzucili się na włosy, istnieje szansa, że nie sprawdzą drugiego materiału genetycznego albo że zrobią to znacznie później - ciągnęła Ludivine. - Jeśli zabójca rzeczywiście zostawił ślad DNA na genitaliach ofiary - dodał Mikelis to popełnił duży błąd. Przyznał się do swojej fantazji. Najwyraźniej przywiązuje do tego na tyle dużą wagę, że nie umie się opanować. Znamy więc już jego słaby punkt. Ukryta dewiacja, z którą najwyraźniej nie umie się pogodzić. Założę się, że jego koledzy po fachu nie wiedzą o tym aspekcie jego popędu. I tu mamy niedociągnięcie, które pomoże nam go złapać. - Myśli pan o przyjrzeniu się środowiskom homoseksualnym Inverness? - spytała Ludivine bez entuzjazmu. - To robota terenowa, zupełnie nie dla nas! Nie mamy nawet do tego uprawnień! - Nie. Na początek zadzwonimy do więzienia, w którym Balfour spędził ostatnie kilka lat. - Żeby uzyskać listę więźniów, z którymi się stykał - odgadł Segnon. - Między innymi, ale przede wszystkim spróbujemy się dowiedzieć, czy zachowali kartę z danymi na temat rozmiaru jego kombinezonu i - przede wszystkim - buta. - Ze względu na ślady znalezione na miejscu zbrodni - zawołała Ludivine. Doskonały pomysł! Przy pomocy oficera, którego Baines zostawił do ich dyspozycji, troje Francuzów zdołało połączyć się z administracją zakładu karnego w Edynburgu, w którym Balfour odsiadywał wyrok. Ku wielkiemu rozczarowaniu Mikelisa poinformowano ich, że skazani nie noszą tam jednakowych strojów, dlatego też nie zbierano tego typu danych. Nagle sekretarce przyszła do głowy pewna myśl i poprosiła, by zadzwonili ponownie później. Minęła godzina, zanim wreszcie wyjaśniła im triumfalnie, że odwiedziła więzienny magazyn bielizny. Każdy
ze skazanych miał codziennie prawo oddać do prania worek z brudnymi ubraniami. Tam mógł również kupić nową odzież oraz buty - przekazywano im je w workach z bielizną. Sekretarka przejrzała formularze zamówień i znalazła jedno, należące do Logana Balfoura z grudnia ubiegłego roku, na obuwie o rozmiarze dziewięć i pół. Mikelis nachylił się nad aktami piętrzącymi się na stole. Przerzucił je szybko i wyciągnął jedną kartkę: - Ślady butów na miejscu zbrodni świadczą o tym, że oprócz dwóch ofiar znajdowała się tam jeszcze jedna osoba, nosząca obuwie o numerze osiem! - wykrzyknął. - A więc nie był to Logan Balfour! Wyrwał słuchawkę z rąk szkockiego oficera i bezbłędną angielszczyzną spytał: - Czy mogłaby mi pani znaleźć kogoś, kto dobrze znał skazanego? - Co chciałby pan wiedzieć? - Jakim jest typem człowieka. - Impulsywnym. - Zna go pani? - To ja spisuję raporty na temat zachowania więźniów, zbieram donosy, sortuję notatki personelu, krótko mówiąc, jeśli chce pan się czegoś dowiedzieć o Balfourze, najlepiej spytać o to mnie. Zresztą takiego typa się nie zapomina! - Agresywny? - O tak! Ale przy tym sprytny! Zawsze umiał sobie poradzić, żeby nie stracić zmniejszenia kary. W razie awantury, za każdym razem znajdywał się ktoś, kto przyznawał się do winy zamiast Balfoura. Ludzie się go bali. Był bardzo szanowany. - A jego stosunki z władzami więziennymi? - Mówię, że był sprytny. Potrafił mówić to, czego od niego oczekiwano, ale nikogo nie nabierał: chodziło mu tylko o to, żeby jak najszybciej wyjść. Nienawidzi więzienia, nienawidzi władzy, na mój gust takiego nigdy nie uda się zresocjalizować. - Dziękuję pani. - To wszystko? - Wiem już wystarczająco dużo. Mikelis rozłączył się gwałtownie, po czym od razu przekazał słuchawkę oficerowi policji. - Niech pan dzwoni do Bainesa, niech mu pan powie, że to pułapka. - Co proszę? - Szybko! Balfour nigdy nie wróci do więzienia. To socjopata, który już pewnie
powrócił do przestępczego trybu życia. Zaplanował wszystko jeszcze przed wyjściem na wolność, dałbym sobie uciąć rękę. A morderca o tym wiedział. Był też pewien, że Balfour będzie teraz gotów na wszystko, byleby nie wracać za kratki. Dlatego go wybrał. - Wydaje się pan bardzo pewny siebie po zaledwie jednej rozmowie przez telefon zdziwił się oficer. - Bo to oczywiste! Prawdziwy zabójca nie może sobie pozwolić na to, żeby Balfour zaczął mówić. Żeby zrozumiał, że został złapany w pułapkę i zaczął przypominać sobie po kolei wszystkich współwięźniów. Mikelis położył dłoń na odznace policjanta. - Niech pan natychmiast dzwoni, pańscy koledzy idą na śmierć. Gliniarz zacisnął zęby, wyraźnie niezadowolony z faktu, że francuski cywil wydaje mu rozkazy. Ale ten wyglądał, jakby wiedział, co mówi, i wyrażał się władczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. Oficer zawahał się i wreszcie przejął słuchawkę. Zresztą policja zapewne dotarła już do celu, i tak będzie za późno.
31 Szturm się rozpoczął. Informacja dostarczona przez kapusia okazała się prawdziwa i Logan Balfour znajdował się pod wskazanym adresem. Na szczęście drzemał akurat przed telewizorem i jego czas reakcji był znacznie wydłużony, gdy szkocka policja wpadła do mieszkania. Logan rzucił się po broń, lecz zdążył oddać tylko jeden strzał w ścianę, zanim w jego głowę walnęła policyjna kolba. Tego wieczora inspektor Baines wysłuchał uważnie rozważań Mikelisa i kazał sobie przefaksować nazwiska wszystkich skazanych, którzy mogli mieć kontakt z Balfourem, a następnie zwerbował dostępnych podwładnych do przeglądania kartotek więźniów. O dwudziestej drugiej, w nagłym przypływie olśnienia, przypomniał sobie o zamówieniu z magazynu bielizny i wysłał dwóch policjantów na miejsce, z poleceniem odnalezienia skazanych, którzy zakupili buty o numerze osiem. Balfour znajdował się w szpitalu ze wstrząsem mózgu i z podejrzeniem pęknięcia czaszki. Nie można będzie na niego liczyć przed upływem czterdziestu ośmiu godzin. Dwoje żandarmów wraz z Mikelisem starało się pomagać, wybierając interesujące profile wychodzące z drukarki - kiedy tylko zauważyli najdrobniejszy wyrok za przestępstwo na tle seksualnym albo skazanie za obrazę moralności. Kryminolog szybko skupił się na konkretnym człowieku o nazwisku Elliot Monroe. Dzielił on celę z Balfourem przez ostatnie sześć miesięcy, w towarzystwie dwóch innych skazanych. Monroe odsiadywał wyrok za oszustwo na polisie ubezpieczeniowej, po spaleniu lokalu komercyjnego. Ogień rozprzestrzenił się na budynek mieszkalny i wystawił na niebezpieczeństwo życie wielu rodzin. Dwóch strażaków zostało poważnie rannych podczas akcji ratowniczej. Poprzednio odbywał karę w zawieszeniu, za wtargnięcie na teren prywatny: znaleziono go w garażu pewnego małżeństwa, ale nie udało się udowodnić, że cokolwiek ukradł. W kartotece odnotowano również inne przestępstwa: wielokrotne prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu i bez prawa jazdy, nękanie mężczyzny, którego oskarżał o zniszczenie swojej skrzynki na listy, uszkodzenie mienia, kilkakrotnie zatrzymano go również w towarzystwie prostytutek. W tym jeden raz z mężczyzną. Monroe był cwaniakiem, nikim niezwykłym, ale najwyraźniej żył w przekonaniu, że znajduje się ponad prawem, i był zdolny do najdziwniejszych zachowań. Ze wszystkich nazwisk, które padły tego wieczora, Monroe najmniej pasował do profilu, o jaki chodziło Mikelisowi. Niemniej jednak, kiedy następnego ranka, po kilku
godzinach snu, znaleźli się na komisariacie, kryminolog nie zdziwił się wcale, ujrzawszy jego nazwisko na liście więźniów, którzy zamówili buty o rozmiarze osiem. - To on - powiedział. - Elliot Monroe? - spytał Baines. - Bo nosi buty o numerze osiem i siedział w jednej celi z Balfourem? To trochę mało, nie sądzi pan? - Mogę się założyć, że jego pięciu towarzyszy z celi wyżywało się na nim. Dałbym sobie rękę uciąć, że wkrótce wyjdą na jaw nowe przestępstwa, a wskazówki doprowadzą pana po kolei do każdego z tych mężczyzn. Monroe łączy przyjemne z pożytecznym. Mści się. Jest chudziutki, zapewne niezbyt męski, dlatego wykorzystywali go jak kobietę. Traktowali jak śmiecia. Dla psychopaty, jeśli nim jest, musiało to być niełatwe do zniesienia. To dlatego przeszedł do czynu po opuszczeniu więzienia. Ma potrzebę wyrażenia swojej wściekłości i frustracji. Chciał się poczuć silny. Zaistnieć. Mikelis przyjrzał się po kolei wszystkim policjantom zebranym w pomieszczeniu. Większość z nich nie rozumiała ani słowa po francusku, a mimo to wszyscy przerwali swoje zajęcia, żeby posłuchać tego osobliwego człowieka, fascynującego i intrygującego zarazem. - Rytuał sodomii na autostopowiczach wynika z faktu, że zabójca próbuje się odnaleźć. Nie udało mu się zgwałcić Magdaleny Willis. Krew, śmierć, adrenalina, strach, podniecenie umysłu - to wszystko go przerasta. Atakując po raz kolejny, chciał doprowadzić akcję do końca. Spróbował więc czegoś innego. Zaczął od dziewczyny, lecz nie poczuł się podniecony tak, jak to sobie wyobrażał. Zgwałcił więc jej towarzysza, po czym zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wtedy odwrócił role. Chciał odegrać scenę z więzienia, tym razem jednak był to jego wybór. Poza tym na końcu miał prawo ukarać winnych. Jeśli chcecie znać moje zdanie, to jest to osoba niestabilna, lubiąca doznawać bólu i go zadawać. Nienawidzi się i kocha zarazem. Nie kontroluje zbrodniczego popędu, gdyż usiłuje przekształcić w podniecenie seksualne to, co należałoby nazwać uczuciem wszechmocy, podnieceniem umysłu: umie przez okres kilku godzin czuć się Bogiem. Nie potrafi osiągać fizycznej rozkoszy. To go wprawia w histerię, z pewnością będzie więc podejmował kolejne próby. Zależy mu przecież na poczuciu siły i udowodnieniu swojej męskości. Będzie coraz bardziej brutalny. Zacznie przelewać wściekłość na ofiary: należy się spodziewać, że będą one coraz bardziej okaleczane. Krew pulsowała kryminologowi w skroniach, miał oczy szeroko otwarte, oddychał głośniej niż zwykle. Przeżywał swoją opowieść. Był właśnie w skórze zabójcy. W jego głowie. Nikt się nie ruszał. Gdy umilkł, wszyscy patrzyli na niego przerażeni.
Baines rozsiadł się głębiej na krześle. - Dlatego właśnie złożymy wizytę Elliotowi Monroe, panie Mikelis. Przekonał mnie pan. - Nie macie przeciwko niemu żadnych dowodów. Nie sądzę, żeby prawo w Szkocji różniło się tak bardzo od naszego, by mógł pan go aresztować na podstawie samych podejrzeń. Baines uniósł przed sobą kartkę papieru. - Przed chwilą otrzymałem to z naszego urzędu do spraw komunikacji: mamy samochód zarejestrowany na nazwisko Elliota Monroe. Model odpowiada śladom opon znalezionym na drugim miejscu zbrodni. Nie mam jeszcze dowodów, żeby go oskarżyć, ale to wystarczy, żeby przeszukać jego mieszkanie. - Jeśli chcecie go złamać, lepiej działajcie ostrożnie. W przeciwnym razie zamknie się w sobie. Trzeba sprawiać wrażenie, że się go słucha. Przypomina zagubione zwierzątko. Jeśli uwierzy, że ktoś jest skłonny go zrozumieć i mu pomóc, a przede wszystkim jeśli stwierdzi, że nie ma wyboru, być może przemówi. Może pan ułożyć na biurku sterty dokumentów, żeby podejrzany odniósł wrażenie, że wiecie już wszystko, że dysponujecie tonami informacji, o których on nie ma pojęcia. Następnie warto mu schlebić, wyjść naprzeciw, ale nie pozwolić, by to on grał pierwsze skrzypce. Musi poczuć, że traci kontrolę, którą mógłby odzyskać, gdyby się zwierzył i przyznał do wszystkiego, co będzie pan chciał usłyszeć. Będzie się czuł wystarczająco pewnie, żeby to zrobić, a jednocześnie nie przestraszy się, że zechce go pan osądzić. Ucieszy go słuchacz, który zrozumie zakres nękających go problemów, a także doceni jego geniusz. Baines zwrócił się do Ludivine i Segnona. - Nie chciałbym denerwować waszego kolegi - przyznał z półuśmiechem. - Tym razem wolałbym mieć was pod ręką, razem sprawdzimy teorię pana Mikelisa. Sięgnął po marynarkę, wsadził papierosa w kącik ust i otworzył klapkę telefonu komórkowego. - Jedziemy aresztować seryjnego mordercę - rzekł, uśmiechając się teraz szeroko.
32 Ulica na zachodzie Inverness była wąska, otoczona niewielkimi domkami z czerwonej cegły. Kilka witryn tanich restauracji, egzotycznych fast-foodów, kawiarenek internetowych i fryzjerów... Wszystko, czego potrzeba w spokojnej i anonimowej dzielnicy mieszkalnej. Elliota nie było w domu w momencie pojawienia się sił policyjnych, wynajmująca mu mieszkanie kobieta odesłała ich do prasowalni, w której pracował. Ludivine z tylnego siedzenia samochodu, w którym czekała w towarzystwie Segnona i Mikelisa, widziała obłażącą z niebieskiej farby fasadę budynku. Zacisnęła pięści, żeby powstrzymać się od obgryzania paznokci. Dość już sobie narobiła szkód poprzedniego wieczora, czekając na próżno w nędznym hotelowym pokoju, aż zmęczenie pozwoli jej zasnąć. Źle wyglądam, powtórzyła sobie chyba po raz dziesiąty tego ranka, dostrzegając swoje odbicie we wstecznym lusterku. Napuchnięte i zaczerwienione powieki, blada cera, włosy zebrane byle jak w węzeł na karku. Oczekiwanie stało się dla niej nie do zniesienia, zmuszało ją bowiem do wsłuchania się we własne myśli. Segnon nie był w humorze do rozmowy, a Mikelis ignorował wszelkie próby zainicjowania dyskusji. Minuty ciągnęły się jak godziny, sprawiając, że mijający czas stawał się pasmem cierpienia. Kiedy Elliot Monroe wreszcie się pojawił w obstawie trzech policjantów, Ludivine odzyskała naraz energię. Wychyliła się, żeby mu się przyjrzeć. Był to brunet dość wątłej budowy, o krótko ściętych włosach. Banalna fizjonomia, bez uroku ani wdzięku, twarz, jakiej się nie zauważa, nie zapamiętuje, chyba że ze względu na uciekające spojrzenie. Baines osobiście wcisnął go na tylne siedzenie samochodu zaparkowanego przed pojazdem Francuzów. Inspektor promieniał. Zatarł dłonie i dłuższą chwilę przyglądał się więźniowi przez szybę z triumfującym uśmiechem na ustach. Aresztowanie Monroego było jego życiowym sukcesem. Historię tę będzie opowiadał dzieciom, wnukom i kolegom w pubie, nigdy go też nie znudzi poklepywanie po plecach z gratulacjami. Wszystko przebiegło bez zakłóceń, podejrzany nie stawiał oporu, kiedy zatrzymano go na zapleczu prasowalni parowej, w otoczeniu przemysłowych walców prasujących, wilgotnych garniturów oraz sukni i wśród oparów środków zmiękczających tkaniny. Seryjny
morderca był równie bojaźliwy w obliczu policji, jak przerażający dla swoich ofiar, które terroryzował w chwilach, gdy ogarniał go morderczy popęd. Rzeczywistość okazała się prosta i rozczarowująca. Rzeczywistość o wzroście metr sześćdziesiąt pięć, zagubiona, z głową ukrytą w ramionach i skutymi dłońmi. Trudno uwierzyć, że tak wątłe, mało eleganckie i niepewne siebie ciało mogło ukrywać w sobie aż tyle zła. - Wiem, o czym pani myśli - odgadł Mikelis. - Ale proszę nie mieć złudzeń, w tej małej istocie siedzi tak wiele frustracji, egocentryzmu i złośliwości, że w chwili gdy uwalnia ona swoją wściekłość, staje się zupełnie kimś innym. Życie tego mężczyzny to stęchła masa tłumionych fantazji i ohydnych żądz, która sprawiła, że współistnieją w nim dwie różne tożsamości. Ta, którą widzi pani teraz, łagodna i śmieszna, oraz ta, którą uwalnia od czasu do czasu, okrutna, potężna, beznamiętna postać, sterowana burzą niebezpiecznych myśli. Kiedy ciemna strona bierze nad nim górę, proszę mi wierzyć, że nie wzbudzi on niczyjej litości, gdyż on sam również jej nie odczuwa. W takich chwilach to o n jest przemocą. Inspektor Baines popatrzył na nich i uniósł kciuk w zwycięskim geście. Po Victorze Magsie wpadł Elliot Monroe. Wszyscy w samochodzie mieli pewność, że to on jest mordercą ze Szkocji. Zostało jeszcze dwóch. Kiedy ruszyli w drogę na komisariat, gdzie planowano przesłuchanie Monroego, Ludivine zaczęła mieć nadzieję, że epidemia przemocy została wreszcie opanowana. To byli tylko ludzie. Chorzy. Niewłaściwie kształtowani od najmłodszych lat. Zjednoczyli się, by poczuć się pewniej. By mieć wrażenie, że istnieją. Móc porozmawiać ze sobą choć kilka godzin, uwierzyć, że są wśród swoich, normalni. Oto klucz do całej historii, zrozumiała Ludivine. Szukali podobnych sobie, dzielących te same obsesje, usiłowali stworzyć sobie iluzję normalności. Trzeba teraz
dotrzeć do Bestii,
zanim
znajdzie osobę równie delikatną
i niezrównoważoną co on sam, którą postanowi nakłonić do perwersji. Należy działać, zanim będzie ich zbyt wielu. Zanim powstanie zorganizowana formacja. Zanim zaczną zagrażać równowadze świata. Ludivine potrząsnęła głową, była wycieńczona. Zaczynała myśleć od rzeczy. Nigdy nie znajdzie się aż tylu pomyleńców, którzy zdołaliby stworzyć nową siłę, podburzyć moralność społeczną, która powstawała na przestrzeni wielu stuleci. Nigdy.
Samochód przyspieszył gwałtownie. Na ulicy pojawili się gapie. W każdym wieku, każdej płci, kierowani ciekawością każdego rodzaju. Były oburzone spojrzenia, zaniepokojone, pełne powątpiewania, a czasami nawet i radosne. Ludivine zauważyła, że część z nich była pusta. Bez życia. Bez nadziei. Bez równowagi. Baines zastosował się do wskazówek Richarda Mikelisa. Przesłuchał Elliota Monroego w pomieszczeniu pełnym akt z wypisanym dużymi literami nazwiskiem podejrzanego, numerem tablic rejestracyjnych samochodu i numerem więźnia z zakładu karnego w Edynburgu. Były tam również teczki z nagłówkiem laboratorium medycyny sądowej i instytutu badań policyjnych, na których widniały nazwiska ofiar: wszystko, co tylko mogło zrobić na zatrzymanym wrażenie... Nie istniał niestety system, który by umożliwił śledzenie rozmowy z ukrycia. Nie było lustra fenickiego ani kamer. Inspektor Baines i jego kolega z policji w Inverness, Peter Hollaister, wychodzili jednak od czasu do czasu z biura, żeby zdać relację z przebiegu przesłuchania. Monroe niewiele mówił. Wyparł się zbrodni, o które go oskarżano. Gdy Peter Hollaister zabrał się do sprawdzania jego alibi, a Baines starał się okazać mu sympatię i zapewniał o zrozumieniu, Monroe zamknął się w sobie całkowicie. Podczas jednej z przerw inspektor podszedł do Mikelisa z kubkiem gorącej kawy w jednej ręce i nieśmiertelnym papierosem w drugiej. - Mam nadzieję, że chłopaki znajdą dowody u niego w domu, bo on nic nam nie powie - rzekł, krzywiąc się z niezadowoleniem. - Niech mi pan pozwoli z nim porozmawiać sam na sam, za kilka godzin go złamię. Baines uniósł oczy do nieba: - Nie brak panu pewności siebie! - Mam doświadczenie. Znam ten typ osobowości, umiem mówić ich językiem. - Nawet gdybym się zgodził, nie ma pan tu uprawnień, z punktu widzenia prawa mogłoby to wszystko zniszczyć. To niemożliwe. - Jest pan w kontakcie z ludźmi, którzy przeszukują jego mieszkanie? - spytała Ludivine. - Dadzą mi znać. Na razie plombują wszystko, co mogłoby nas zainteresować. Telefon komórkowy i komputer już tu mamy. - Komputer? Sprawdzacie go? - spytał Segnon, który znał się na informatyce.
Baines dał Francuzom znak, żeby za nim poszli. - Monroe musi jeszcze trochę dojść, w międzyczasie chętnie się dowiem, co jego rzeczy o nim mówią. „Rzeczy, które są w twoim posiadaniu, w końcu posiądą ciebie” - Ludivine wróciła myślami do książki Chucka Palahniuka. Otóż to. Człowiek potrafi zmusić do mówienia martwą naturę, ożywić i nadać sens temu, co sensu nie ma. Rzeczy mogą odwrócić się przeciwko temu, do kogo należą. Baines
zaprowadził
ich
do
pomieszczenia
na
piętrze,
w którym
dwóch
umundurowanych policjantów pracowało pośród procesorów. Zamienił kilka słów z kolegami i wskazał na przenośny komputer, przy którym się krzątali. Kabel łączył urządzenie z monitorem oficera policji. - Historia przeglądarki jest pusta - wyjaśnił inspektor - ale Malcolmowi udało się przeszukać twardy dysk, a w każdym razie to, co nie zostało zniszczone, i wydobył fragmenty usuniętych danych. Segnon nachylił się nad komputerem. - Trudno jest całkowicie zniszczyć wszystkie dane - rzekł, przebiegając wzrokiem po tekście na ekranie. - Uważacie, że mordercy porozumieli się i ustalili, że popełnią zbrodnie w niedzielę wieczorem - przypomniał Baines. - Sprawdzimy strony, które odwiedzał Monroe od niedzieli wieczorem po dzień dzisiejszy. Musiał przecież tam wrócić i zdać kompanom relację ze swoich wyczynów! - Jest częstym gościem stron pornograficznych - stwierdził Segnon. - This one - powiedział Baines, wskazując palcem na jedną z nazw. Była to strona odwiedzona w nocy z niedzieli na poniedziałek, o piątej czterdzieści trzy. - Seeds in Us - przeczytała Ludivine. - „Ziarna w nas”. Wygląda to na forum. - Otóż to - stwierdził Segnon na widok wyświetlającej się strony. Ciemne barwy, niewyszukana grafika: serwis Seeds in Us nie miał w sobie nic zachęcającego. Forum dyskusyjne podzielone było na kilka sekcji: wypadki, zbrodnie, przemoc domowa, tortury, zwierzęta... Kilkoma kliknięciami udało się stwierdzić, że internauci z całego świata wymieniali się tu odrażającymi filmikami, mocnymi zdjęciami, relacjami z okaleczeń, fragmentami filmów z wypadków, a nawet egzekucji zakładników w Czeczenii i - najprawdopodobniej - w Afganistanie lub Iranie. Strona miała dwie wersje, francuską i angielską, komentatorzy używali obydwu
języków, z wyraźną przewagą tego drugiego. - To mi przypomina ten znany serwis z ohydnymi zdjęciami... Rotten! - odezwała się Ludivine. - Kolebka wszystkich perwersji - westchnął Segnon. - Z tą różnicą, że Rotten jest znany, a ten mi wygląda na znacznie bardziej poufny. Myślicie, że Monroe zalogował się tuż po popełnieniu zbrodni, żeby pooglądać sobie obrazki gore, czy też wrzucał własne zdjęcia? - Trudno mi uwierzyć, że fotografie ze zbrodni można było oglądać, a nikt o niczym nie wiedział - stwierdził Mikelis. Malcolm i Baines wymienili kilka zdań i inspektor wyjaśnił: - Najwyraźniej istnieje dostęp do prywatnej części forum. Mój kolega próbuje się tam dostać, to może zająć trochę czasu, ale to prawdziwy geniusz informatyczny. Mamy szczęście, że dla nas pracuje. Malcolm wykonuje nawet czasami usługi dla FBI, jeśli dana sprawa dotyczy naszych dwóch krajów. Prawdziwy as, ten chłopak! Śledczy zeszli z powrotem na dół i spotkali w korytarzu Elliota Monroego w towarzystwie dwóch oficerów policji, którzy odprowadzali go do celi. Ludivine znalazła się akurat na wprost niego, gdy tak szedł, powłócząc nogami. Musiał zbliżyć się do niej, chcąc ją minąć w wąskim korytarzu zastawionym metalowymi szafami pełnymi papierów. Nie zobaczył jej od razu, gdyż wzrok miał wbity w linoleum. Ludivine poczuła, że eksploduje w niej gorący pocisk. Żądza przemocy. Wola zemsty. Elliot Monroe znał Victora Magsa. Zapewne rozmawiali ze sobą. Wymieniali się pomysłami. Należeli do tej samej grupy. *e. On także był odpowiedzialny za śmierć Alexa. Dziewczyna zacisnęła pięści. Wściekłość rosła w niej niebezpiecznie. Czarne źrenice Monroego uniosły się, przyciągnięte przez jej spojrzenie. W chwili gdy przechodził obok niej, poczuła zapach wody kolońskiej i zobaczyła pulsującą żyłę na jego szyi. Popatrzył na nią bez emocji, bez życia. Po czym opuścił wzrok. Elliot Monroe był tchórzem. Wystarczyło narzucić mu swoją wolę, a on od razu uciekał. Bez broni, bez przygotowań, bez osaczonych ofiar był nikim. Dłoń Segnona spoczęła na ramieniu Ludivine. - Chodź. - Ten drań był w kontakcie z mordercą Alexa.
- Wiem. No dalej, nie stój tutaj, to się na nic nie zda. Żandarm musiał odciągnąć kobietę siłą, by wreszcie oderwała wzrok od bezradnej sylwetki. - Podamy nazwę tego serwisu Mag, niech też szukają - zasugerował Segnon, czując, że trzeba odwrócić uwagę koleżanki. Strzelił palcami. - Słuchasz mnie? - Tak... przepraszam. Wyjaśnił jej, co zamierza zrobić, ale Ludivine znów była myślami gdzie indziej. To, co siedziało w głowie Elliota Monroego, składało się z tej samej ciemnej materii, która wypełniała mózgi Victora Magsa, Bestii, a nawet hiszpańskiego zabójcy. I pedofila. I Josepha Selimy. Zgromadzili się wokół jednego symbolu. Ich fantazje różniły się między sobą, bo te są jak duchy: dręczą i nawiedzają tylko tego, kto dał im życie. Natomiast łączyła ich wspólna ideologia. Unia drapieżców. Myśliwych przekonanych o swojej wyższości i prawie do karania śmiercią społeczności, której nie chcieli się podporządkować. Psychopaci z całej Europy zjednoczeni w imię siły. Symbol był tylko znakiem rozpoznawczym. Wtykali flagę w podbite terytoria. W istoty niższego rzędu. W bydło. Bois-Larris, pomyślała natychmiast Ludivine. W szpitalu nie popełniono żadnej zbrodni. Chcieli coś powiedzieć poprzez to miejsce. Roszczą sobie prawo do świata. Czyżby ze względu na nazistowskie eksperymenty? Co takiego mogło sprawić, że zainteresowali się szpitalem dziecięcym? Ludivine uniosła dłoń do ust. Segnon przerwał w pół słowa. - Co się z tobą dzieje? - Dzieci... - wyszeptała Ludivine. - Chcą przeciągnąć na swoją stronę dzieci! - O czym ty mówisz? -
Chcą
indoktrynować
maluchy z Bois-Larris!
-
wykrzyknęła
z większym
przekonaniem. Segnon milczał z uniesionymi brwiami. - Jeśli chcesz wpoić dzieciom swoje zasady - ciągnęła - jak byś się do tego zabrał? - Poprzez... naukę? - A Bois-Larris to także szkoła! To nauczyciele, Segnon! Nauczyciele są w to
zamieszani! Odepchnęła kolegę i rzuciła się w stronę telefonu stojącego na biurku.
33 Ludivine krążyła po pokoju tam i z powrotem. Dodzwoniła się do grupy Magali, żeby uzyskać listę wszystkich nauczycieli i sprawdzić, czy któryś z nich ma może kartotekę policyjną i nie siedział przypadkiem z Victorem Magsem w jednym więzieniu. Segnon nie mógł przekonać się do tej teorii: - Dlaczego Victor Mags miałby malować symbol właśnie tam, ryzykując, że zwróci naszą uwagę na placówkę, która jest dla niego tak ważna? To idiotyczne! Mags nie był debilem. - Ludivine może mieć rację - wtrącił Mikelis. - Zboczeńcy reagują czasami wbrew rozsądkowi, działają pod dyktando własnych popędów. To jak mieć wytrysk bez prezerwatywy, chociaż doskonale wiadomo, że w dzisiejszych czasach można zidentyfikować DNA. Nie potrafią nad tym zapanować! To nieoderwalna część „podpisu”, zachowanie podlegające fantazji. Mężczyźni potrafią to zrozumieć. Czy nigdy nie odczuwał pan popędu seksualnego nakazującego zdobyć kobietę za wszelką cenę? Żądzy wykraczającej poza granice rozsądku? Obsesyjnej? Niezważającej na to, że akurat jest pan w związku? Będącej jak garnek miodu, do którego nie powinno się wkładać łapy? - Co proszę? - Niech pan się zastanowi, wie pan doskonale, o czym mówię! Nigdy się to panu nie przytrafiło? Paląca żądza przenikająca na wskroś... - Owszem, z pewnością - przyznał Segnon. - Niektórzy mężczyźni opierają się jej lepiej niż inni. Jedni poddają się jej, inni nie. Chwilowe zaślepienie, z którego niełatwo się otrząsnąć, nie łamiąc się. Nasi zabójcy właśnie tacy są. Ich żądze okazały się silniejsze. Więc poddają im się. Nieważne, że nie powinno się tego robić. Być może to właśnie kierowało jednym z nich w Bois-Larris. Dopuścił, by w przypływie pewności siebie zawładnęła nim nagląca potrzeba zaznaczenia swojego terytorium, stawienia czoła społeczeństwu. Czuł się niezniszczalny, może chciał dodać sobie odwagi, a to miejsce pełni dla niego rolę sanktuarium, kto wie? - Oni zostawiają ślady wyłącznie na ofiarach - dodała Ludivine. - W Bois-Larris musiało chodzić o coś innego. Mikelis spojrzał na nią. - Dłuższą chwilę rozmawiała pani z koleżanką w Paryżu, są jakieś wieści?
-
Koparka
trafiła
na
ślad
kolejnych
zwłok
w ogrodzie
Victora
Magsa.
Najprawdopodobniej to następna prostytutka. Ciało jest w bardzo złym stanie. Najwyraźniej Mags wymyślił sobie pewien rytuał, który zapewniał mu zabawy seksualne między dwoma morderstwami. - Niech spłonie w piekle - westchnął Segnon. - To nie wszystko: grupy paryskie wiedzą już, w jaki sposób Alexis trafił na niego. Firmy zakładające alarmy korzystają z tego samego podwykonawcy zabezpieczającego teren. Mags pracował dla niego. W ten sposób wynajdywał ofiary, dorabiał klucze, zdobywał kod, a nawet poznawał zwyczaje mieszkańców, analizując godziny włączania i wyłączania alarmów. - Bardzo dobrze zorganizowany - zauważył Segnon, przyznając rację Mikelisowi. - Oni wszyscy tacy są - przypomniał ten ostatni. - Nawet Bestia, mimo swojej brutalności. Żandarm się żachnął. - Ciągle nie rozumiem tej historii ze szczęką... Jak można być zdeformowanym do tego stopnia, a równocześnie nie zwracać na siebie uwagi? - Żaden szpital ani dentysta nie odezwali się do nas z informacjami na ten temat powiedziała Ludivine. - Najprawdopodobniej nie leczy się we Francji. - Wysłałem pytanie do Polaków, na wszelki wypadek - dodał Segnon - na razie nie ma odzewu. Szczerze, nie sądzicie, że to bardzo dziwne? W małym biurze zapanowała pełna zakłopotania cisza. - Nazwałem go Wilkołakiem - przyznał żandarm. - Bo tym właśnie jest! Człowiekiem, który w chwili zbrodni zmienia się w hybrydę! I wiecie co? Kiedy nie wystarcza mu kąsanie, zaraża innych morderców swoim wirusem! Olbrzym zdołał wywołać na twarzy Mikelisa cień uśmiechu. Ludivine nie miała nastroju do żartów, ale wkrótce zorientowała się, że jej kolega mówi jak najbardziej serio. - Nie nakręcaj się, Segnon - powiedziała. - To zwykły drań z krwi i kości, jak ty czy ja. - Z tym wyjątkiem, że jego gęba jest trzy razy większa od twojej i posługuje się nią do rozszarpywania ludzi! Ciarki przechodzą mi po plecach na samą myśl! Inspektor Baines wsunął głowę przez uchylone drzwi. - Malcolm złamał hasło do prywatnej części Seeds in Us! - zawołał. - Wszystkie rozmowy Elliota Monroego zostały wymazane oprócz ostatniej, powinniście zobaczyć, to was
zainteresuje. Baines, od którego cuchnęło tytoniem, postukał w ekran komputera. - Serwis ustawiony jest na serwerze w Uzbekistanie, nie da się nic zrobić. Najwyraźniej kilkakrotnie był przenoszony. Ta wersja datowana jest na kwiecień dwa tysiące dwunastego, czyli ma zaledwie pół roku, ale Seed in Us jest znacznie starszym serwisem, tylko regularnie zmienia lokalizację. Najwyraźniej nie mają ochoty, żeby ktoś trafił na ich ślad. - Czy Elliot Monroe był tam częstym gościem? - spytała Ludivine. - Na podstawie historii, którą udało nam się odzyskać, możemy stwierdzić, że była to jedna z jego ulubionych stron poza stronami porno. Często porno gay. - Jak wygląda część serwisu o zabezpieczonym dostępie? - spytał Segnon. - To rodzaj prywatnego saloniku wyłącznie dla członków. Wybranych. Mogą rozmawiać poprzez czat albo wysyłając wiadomości na forum. Elliot Monroe logował się pod pseudonimem He-Man. - O ironio... - skrzywił się Mikelis. Segnon wzruszył ramionami: - Co to niby znaczy? - „Macho”. - To również tytuł komiksu z naszego dzieciństwa - przypomniała sobie Ludivine. - Po francusku Władcy świata albo coś w tym stylu, a He-Man to angielskie imię głównego bohatera. Możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia Elliot Monroe ma problem z własnym wizerunkiem i męskością. - Z kim rozmawiał? - spytał Mikelis. Twarz Bainesa rozjaśniła się, gdy przyszło mu oznajmić najlepszą nowinę, którą trzymał w zanadrzu. - Jego rozmówca nazywa się *e. - Oczywiście - powiedziała Ludivine. - O czym rozmawiali? - Rozmawiali kilkakrotnie, najwyraźniej się znają. Spójrzcie na ich profile i liczbę wiadomości. Malcolm przekręcił ekran w ich stronę, żeby żandarmi mogli lepiej widzieć: każdy użytkownik forum był określony pseudonimem, pod którym widniała liczba wysłanych postów oraz data publikacji. He-Man miał ich na koncie dwieście czterdzieści siedem. Segnon gwizdnął z uznaniem. - Wpisał się na forum dwunastego lipca tego roku. To oznacza niemal trzy
wiadomości dziennie. - A *e? - spytała Ludivine. - Sześć tysięcy sto osiemdziesiąt trzy wiadomości w ciągu... kurwa, czterech lat wyrzucił z siebie Segnon. - Ten facet to bywalec. Zapewne moderator, śledzi wszystkie posty forum. - „Moderator” zarządza forum, tak? - Tak. Zdążył skazić wiele delikatnych umysłów! - A o czym rozmawiali? - Treść rozmów została usunięta - stwierdził z żalem Baines. - Rozmowy z prywatnego saloniku są regularnie wymazywane. Zostało ich tylko kilka, a każda ma dostęp strzeżony hasłem użytkownika. Jeśli chodzi o Elliota Monroego, mamy tylko jeden zapis. Baines poprosił Malcolma, żeby wyświetlił ostatni temat, i pojawiły się cztery wpisy w języku angielskim. „He-Man napisał: Odrobiłem swoją działkę”. Oraz zdjęcie: młodej kobiety, nagiej, z wyeksponowanymi genitaliami i krwawym symbolem wyciętym nożem na brzuchu. Jej głowa była odchylona do tyłu i wepchnięta do jakiejś dziury, tak że widać było jedynie kilka kosmyków rudych włosów zaplątanych w wysokie trawy. Zdjęcie zrobiono nocą, światło lampy błyskowej podkreśliło bladość skóry i ukryło w mroku całe tło. Wszyscy rozpoznali dwudziestodwuletnią autostopowiczkę. „*e napisał: To nie działka. To twoje dzieło. Nie mów, jakbyś robił to dla nas. Robisz to dla siebie. Zjednoczyłeś się z braćmi, żeby przekazać światu wiadomość. Nasz czas się zbliża. Bądź dumny. Nie jesteś już sam. Już nigdy nie będziesz sam”. „He-Man napisał: Jestem dumny! Zrobię to jeszcze raz! Chcę to robić! Kiedy się zobaczymy?”. „*e napisał: Bądź cierpliwy. Nasza społeczność powstaje powoli. Musimy zmienić świat. Poruszyć umysły. Czekaj i bądź gotów, twoi bracia wkrótce zaczną działać. Rób to samo. Bądź ostrożny. Pamiętaj o naszych wskazówkach i czekaj na mój znak, żeby nasze działania były uporządkowane. Nie jesteśmy już odizolowani od reszty. Nie jesteśmy sami”. Segnon wziął głęboki oddech. - Dokładnie tego się obawialiśmy: jednoczą się. Ten *e ich rekrutuje. - Trenuje ich wręcz - dodał Mikelis. - Mówi jak przywódca. Wspomina o radach. Ci zabójcy dzielą się swoimi sposobami, usiłują się doskonalić w tym, co robią. Ludivine wskazała palcem na ekran:
- Czy istnieje sposób, żeby odczytać wszystkie wiadomości wysłane przez tego typa? - Owszem - potwierdził Baines - ale mój kolega będzie musiał złamać wszystkie hasła po kolei. - Poprosimy nasze ekipy z Paryża, żeby dołączyły do akcji, zyskamy dzięki temu na czasie. Nagle Malcolm cofnął się na krześle, wzburzony. Ekran był czarny. Wcisnął kilka przycisków i szybko wydał diagnozę. Baines nachylił się nad nim, czerwony ze złości. - Strona zniknęła! - Czy to możliwe? - zawołała w panice Ludivine, spoglądając na Segnona. Myślałam, że w informatyce niczego nie da się całkowicie wymazać! - Jeśli masz pod ręką twardy dysk, to prawda, ale tu mamy do czynienia z wirtualnym! Te robią, co chcą! - Czy to wirus? Żandarm pokręcił głową. - Nie, wydano polecenie. Ktoś zauważył naszą obecność i wszystko wyłączył. - Psiakrew! - zaklęła Ludivine. - Nie da się już tam wejść? Nie ma sposobu? Segnon pokręcił głową. - Malcolm zrobił zrzuty ekranu, ale to nam się do niczego nie przyda, skoro nie możemy już dostać się na stronę - denerwował się Baines. - Jest jeszcze inny problem - podsumował Mikelis. - Wiedzą już, że depczemy im po piętach. Skrzyżował ręce na potężnej klatce piersiowej. Jego spojrzenie było czarne. - Dialog został otwarty - dodał. - Teraz należy się spodziewać wszystkiego, bo ich językiem jest przemoc.
34 Słońce zaszło gwałtownie. O czwartej po południu niska warstwa chmur pochłonęła je całkowicie i Szkocja, ominąwszy zmierzch, pogrążyła się w ciemności. Ludivine, Segnon i Mikelis siedzieli w boksie wyłożonym skórą i lakierowanym drewnem, na tyłach pubu, gdzie popowa muzyka wypełniała przerwy w rozmowach nielicznych klientów. Elliot Monroe nie powiedział nic. Zamknął się w swoim kokonie, w powłoce wątłego i nijakiego człowieka. Na zabójcę padł strach. Wepchnął go do nory, ukrył przed spojrzeniami. Ludivine kilkakrotnie rozmawiała przez telefon z Aprikanem i z Magali. Do tej pory nie znaleziono nic ciekawego w życiorysach nauczycieli z Bois-Larris. Za to historia Victora Magsa okazała się pełna niezwykłych szczegółów. Mężczyzna dorastał w osadzie o proroczej nazwie: Pestilence[7], pięć domostw zagubionych w departamencie Lot-et-Garonne. Do czasu kiedy ukończył dziewięć lat, grupa Magali nie znalazła na jego temat nic, za to później nazwisko Magsa pojawiało się w licznych sprawach o kradzież, włamanie, a nawet napaść seksualną w pobliżu pewnego jeziora, latem. Nigdy jednak nie udowodniono mu winy. Przez ponad dziesięć lat pracował w tartaku w pobliżu swojej osady. W okolice Paryża przeprowadził się w kwietniu tego roku, by następnie w czerwcu przenieść się do Achères-Grand Cormier. Sporo ruchu. Ledwo opuścił łono rodziny, od razu przeszedł do czynu, co zmusiło go do kolejnej przeprowadzki. Magali wydało się dziwne, że czekał aż trzydzieści trzy lata z ucieczką z dziury zabitej dechami. Podejrzewała, że musiał mieć już na koncie kilka zbrodni popełnionych w regionie i dlatego czmychnął. Skontaktowała się z kolegami z wydziału śledczego w Tuluzie, żeby się przyjrzeli przypadkom morderstw na kobietach z okresu ostatnich dziesięciu lat i sprawdzili, czy istniały jakieś powtarzające się elementy w metodach stosowanych przez zabójców. Jednym ze znaków rozpoznawczych Victora Magsa było duszenie ofiary jej własną bielizną. Zastosował to w przypadku Claire Noury, Nadii Sadan i Isabelle Eymessice. Te ofiary liczyły się w jego oczach. Wkrótce potem zadzwonił Aprikan. Ekspertom informatycznym z sekcji śledczej udało się odzyskać usuniętą historię z komputera Victora Magsa - był tam ślad odwiedzin na tej samej stronie, na którą wchodził Elliot Monroe: Seeds in Us. Z tym że serwis już nie działał. Nikt nie mógł się tam dostać.
- Monroe został zwerbowany tego lata - podsumował Mikelis z kuflem w ręce. - Jego pierwsza zbrodnia była tylko wprawką. Popełniona w samym środku miasta, łatwa ofiara: błąkająca się ćpunka... Usiłował ją zgwałcić, zaaranżować miejsce zbrodni, żeby przypodobać się swoim nowym przyjaciołom. To była jego próba ognia. Przeszedł ją. Przywódca natychmiast postanowił włączyć go do grupy. Nakazał mu zamordować w niedzielę wieczorem, równocześnie z Victorem Magsem i Bestią w Polsce. - Dlaczego zabójca z Hiszpanii nie przeszedł wtedy również do czynu? - spytała Ludivine. Mikelis uniósł dłoń w geście mającym oznaczać, że zadano właściwe pytanie. - Zrobił to - zaproponował Segnon, który najlepiej znał sprawę hiszpańską, gdyż przeczytał jej akta w całości. - Po prostu jeszcze nie znaleziono ciała. Zabójca działa w górskiej okolicy, Sierra de Guadarrama, na północny zachód od Madrytu. Poluje na swoje ofiary. Porywa je z miasta, ale zwłoki znajdywane są w górach, z zakrwawionymi rękami i nogami. Ściga je godzinami, by wreszcie zastrzelić. - Polowania hrabiego Zaroffa - powiedziała Ludivine, przypomniawszy sobie słynny czarno-biały film. - Otóż to. - Mamy dokumentację sprawy hiszpańskiej? - dociekała dziewczyna. - Ze wszystkich tropów nad tym pracowaliśmy najmniej! - Bo dysponujemy niewieloma wskazówkami - wyjaśnił jej kolega. - Tamtejsi policjanci wiedzą o moich prośbach i odezwą się, kiedy tylko będą mieli coś nowego. Śledztwo toczy się od lata i stan, w jakim znajdowane są ofiary, poważnie je utrudnia: zwłoki są odkrywane przez spacerowiczów albo przez myśliwych na długo po śmierci, na etapie zaawansowanego rozkładu. - Metoda działania mordercy różni się zdecydowanie od innych - zauważył Mikelis. - Owszem, ale *e jest wyraźnie widoczne na ciałach: na czole lub na klatce piersiowej. Symbol wycinany jest nożem. Cztery zabójstwa wydają się połączone, ale tylko na trzech ciałach widnieje znak. Do tego potrzeba było aż robić prześwietlenie czaszek, żeby zauważyć naciętą ostrzem noża kość. Czwarte zwłoki były w zbyt złym stanie, żeby dało się cokolwiek zobaczyć, nawet kula, od której zginęła ofiara, nie została odnaleziona. Być może ta śmierć nie ma nic wspólnego z naszym mordercą. - Aż do kości? Trzeba przyznać, że nie szczędził ręki... - rzuciła Ludivine. - A zatem - ciągnął Mikelis - istnieje prawdopodobieństwo, że ten zabójca również zaatakował w niedzielę wieczorem.
- Bardzo możliwe - potwierdził Segnon. - Poczekajmy, może policja znajdzie coś w najbliższych dniach. Zwiększyli ilość patroli w regionie Sierra de Guadarrama, ale to stromy teren i ciągnący się przez osiemdziesiąt kilometrów. - Kiedy miało miejsce pierwsze morderstwo w tamtej okolicy? - Chyba w lipcu. Kryminolog w zamyśleniu odchylił głowę do tyłu. - Co by oznaczało, że Victor Mags jako pierwszy przeszedł do czynu - stwierdził. - Myśli pan, że to on był tym *e z forum? - spytała Ludivine. - Możliwe. Czy miał w domu książki? - Nie wiem. Dlaczego? - *e to ideolog. Z pewnością dużo czyta. Nie twierdzę, że chłopak, który spędził całe życie w zapadłej wiosce w Lot-et-Garonne, nie może być do tego zdolny, ale taka osobowość długo się konstruuje, musiał ukuć sobie jakąś myśl, modele. Na pewno dużo czytał na ten temat. Trzeba będzie przepytać ekipy, które przeszukiwały jego dom, i przyjrzeć się zdjęciom zrobionym na miejscu. Ludivine dała się porwać: - Jeśli to Victor Mags był liderem, jego utrata zapewne zbije ich z tropu. Przez jakiś czas nie będą działać. - Bardzo szybko zauważyli naszą obecność na stronie forum - przypomniał Segnon. - Monroe musi zacząć mówić. Niech poda przynajmniej jakieś nazwisko. - Zapewne żadnego nie zna. Sądzę, że jedynym łącznikiem między Monroem i pozostałymi zabójcami jest strona, która właśnie wymknęła nam się spod kontroli. Ludivine odstawiła na wpół pustą filiżankę gorącej czekolady. - Czyli wracamy do Victora Magsa. Jeśli Bestia i hiszpański Zaroff zostaną wytrąceni z równowagi z powodu nieobecności przywódcy, możemy liczyć na krótką przerwę. Staną się dyskretniejsi i znajdą nowy sposób na porozumiewanie się. Baines musi założyć podsłuch na linię telefoniczną Monroego i sprawdzać jego skrzynkę pocztową. - Baines już to zrobił, mówił mi - wtrącił Mikelis. Dziewczyna patrzyła na dymiące przed nią w filiżance brązowe kółko pręgowane białą śmietanką. Miała rozbiegane myśli. Krążyły od jednego zabójcy do drugiego, od twarzy do twarzy. Była wykończona. Alexis. Jego ciało falujące nad nią. Rysy twarzy zamarłe w ekstazie. Głowa częściowo oderwana w wyniku strzału. Aureola krwi.
Jej komórka zaczęła wibrować. Na ekranie wyświetliło się nazwisko Aprikana. Nie dopuścił jej do słowa: - Pakujcie się - powiedział bezbarwnym tonem - wyjeżdżacie do Krakowa. Ludivine zrozumiała natychmiast. Zamknęła oczy. - Znowu to zrobił? - Tak. Dziś rano. Tym razem posunął się jeszcze dalej. Sędzia śledczy już skontaktował się ze swoim odpowiednikiem na miejscu. Tamtejsi policjanci spodziewają się was jutro rano. Przed chwilą miałem telefon z Europolu, z siedziby w Hadze, możecie liczyć na pełną współpracę ze strony wszystkich służb policyjnych. To gruba sprawa. Nabiera rozmiarów. Nie schrzańcie tego, Vancker. Teraz wszystko zależy od was. [7]
Pestilence - fr. smród, odór (przyp. tłum.).
35 Ludivine ocknęła się cała spocona, z twarzą przyklejoną do lodowatego okienka. Brakowało jej tlenu. Przestrzeń wokół niej była zbita i ciasna. We wnętrzu airbusa krążyło cały czas to samo duszne powietrze, które najwyraźniej nie wystarczało jej płucom. Wielka postać Segnona na fotelu obok przygniatała ją jeszcze bardziej. Opuszczone siedzenie pasażera przed nią powodowało wrażenie, jakby wszystkie ściany zbliżały się do niej jednocześnie. Dusiła się. Rozpięła pas bezpieczeństwa i przecisnęła się obok zdziwionego kolegi, a następnie obok Mikelisa, po czym ruszyła środkiem samolotu, przytrzymując się oparć foteli. Perspektywa pustego korytarza tworzyła prostą linię biegnącą na tyły maszyny. Wyraźna trasa, otwarta przestrzeń. Oddychała. Stewardesa ruszyła w jej stronę, prosząc ją, żeby wróciła na miejsce ze względu na turbulencje, ale Ludivine rzuciła jej mroczne spojrzenie, zyskując tym samym na czasie. Poczuła się nieco lepiej, przepędziła strzępki złego snu i opanowała atak przejściowej klaustrofobii. Ten dzień zdawał się nie mieć końca. Z hotelu w Inverness na komisariat, żeby po raz ostatni spotkać się z inspektorem Bainesem, potem niekończąca się podróż przez Highlands na lotnisko w Edynburgu. Odprawa, trzygodzinny lot. I ta ciągła cisza zmuszająca do myślenia. Do wspomnień. Do tłumionego szlochu. Alexis nie żył od czterech dni, ale Ludivine czuła się, jakby przepłakała już wiele tygodni. Jej dusza była u kresu wytrzymałości. Wylądowali na lotnisku Jana Pawła II w Krakowie o dwudziestej pierwszej trzydzieści, po blisko trzech godzinach lotu. Zostali przywitani przez umundurowanego policjanta, który zawiózł ich do nowoczesnego hotelu, surowego w wystroju, lecz wygodnego. Ludivine miała wrażenie męczącego déjà vu po przygodzie w Szkocji: było zimno, ciemno i czuła się rozpaczliwie źle na drugim końcu Europy bez xanaxu albo tempesty, którymi mogłaby się otumanić. Nieskazitelnie białe łóżko w hotelowym pokoju, czerwone zasłony, włączony telewizor i unoszący się w powietrzu zapach odświeżacza sprawiły, że poczuła nieodpartą chęć ucieczki. Mając do wyboru płakanie do poduszki albo znieczulenie
świadomości w barze, szybko podjęła decyzję. Brakowało jej łez, musi uzupełnić płyny. Piła już drugie piwo i trzecią wódkę z sokiem jabłkowym, kiedy dołączył do niej Segnon. - Ty też? - spytał cicho. Skinęła głową. - Tęsknię za żoną i dzieciakami - przyznał ze smutkiem. - Tęsknię za Alexem - odparła. Pili razem, niewiele rozmawiając, choć wyczuwali nawzajem swoje stany ducha. Śmierć kolegi i przyjaciela zatroskała ich. Segnon miał wsparcie w rodzinie, przez to jednak tym dotkliwiej odczuwał jej brak. Ludivine zaś była kompletnie sama, zarówno w Paryżu, jak i w Inverness czy Krakowie. Upili się, trzymając się za ręce, by wreszcie chwiejnym krokiem udać się do swoich pokojów, gdzie zasnęli natychmiast. Spełniło się ich marzenie. Kopalnia soli w Wieliczce znajdowała się pół godziny drogi samochodem od Krakowa. Wejście zostało zabarykadowane przez policję, a horda sfrustrowanych turystów krążyła wśród furgonetek telewizyjnych i dziennikarzy, którzy zjechali się tutaj z całego kraju z zamiarem zdobycia zdjęcia lub świadectwa od nielicznych osób, które wchodziły lub wychodziły z głównego budynku. Toczący się wolno samochód o przyciemnionych szybach torował sobie drogę pośród tłumu, a po okazaniu przepustki wjechał na dziedziniec. Obiekt, przed którym się zatrzymał, był dość nowoczesny, jak na miejsce tak stare i sławne, świeżo odmalowany, zwieńczony olbrzymią żelazną wieżą kontrolującą działanie wind w kopalni. Tomasz Gryczkowiak służył trojgu Francuzom za przewodnika. To on był ich kontaktem z ramienia Interpolu i Europolu, oficerem Komendy Głównej Policji. Elegancki mężczyzna w garniturze, zbliżający się do czterdziestki, krótko obcięty, z ciemnymi okularami na czubku nosa i władający doskonałą angielszczyzną. Gdy tylko znaleźli się w holu, Tomasz przedstawił ich osobie o wyglądzie drwala: mężczyzna miał olbrzymie dłonie, szerokie bary, bardzo krótko ścięte siwe włosy, spłaszczony nos i wielki brzuch. - Inspektor Jurek zajmuje się tym śledztwem, pracuje dla naszego Centralnego Biura Śledczego, odpowiednika waszej policji śledczej, o ile się nie mylę. Ludivine przywitała się i zaczęła: - To pan prowadził sprawy poprzednich morderstw? - Jurek nie mówi po angielsku - przerwał jej Tomasz. - Będę tłumaczył, ale może pani również mnie pytać, znam akta spraw; odkąd do Interpolu dotarła wasza notatka, zacząłem się
tym interesować. A więc owszem, tak, inspektor Jurek prowadzi śledztwo w sprawie Kidaski, prostytutki znalezionej z tym dziwnym rysunkiem, który was interesuje. - Jakieś postępy w tej sprawie? - Niewiele. Dziś po południu zrobimy wspólnie małe podsumowanie w naszym biurze. Zabójca jest drobiazgowy, nie zostawia żadnych świadków, unika monitorowanych stref. To spryciarz. - Ofiara nosiła ślady ukąszeń, zgadza się? - Tak, bardzo licznych. Brakowało fragmentów ciała. Jak gdyby pożarła ją częściowo jakaś dzika bestia. Czemu jednak zaprzeczają nasi specjaliści. Podobno nie przypomina to zwierzęcej napaści, nawet pośmiertnej. - Rysunek *e był wycięty na skórze, dlatego skojarzyliście to morderstwo z naszym ogłoszeniem, tak? - Właśnie. Podobnie jak zabójstwo, które popełniono wśród tych murów. - Wskoczyliśmy w pierwszy samolot, niewiele wiemy na temat tej zbrodni. Sądząc po tłumach przed kopalnią, cała Polska już o niej wie? - Chodzi o to, że znajdujemy się w miejscu bardzo... popularnym, a zarazem w miejscu kultu. Ludivine spoglądała na zdjęcia prezentujące akcesoria związane z wydobyciem soli w Wieliczce. - Sądziłam, że jesteśmy w kopalni soli. - Pod naszymi stopami mieści się też kościół. Jeden z najważniejszych dla naszego narodu. - Zbrodni dokonano w kościele? - Prawdę mówiąc, chodzi bardziej o profanację. - Nie ma zwłok? - Niestety, są. Chodzi mi o to, że zabójstwa dokonano na terenie kopalni, a kościół został zbezczeszczony. - Jest tylko jedna ofiara? - Dwie. Ale pierwsza była swego rodzaju... przygotowaniem. Zabójca ćwiczył na niej. Ludivine i Mikelis wymienili zdziwione spojrzenia. - Co takiego ćwiczył? - spytał kryminolog. - Lepiej będzie, jak zejdziecie, nie sposób tego opisać. Dziewczyna pochyliła głowę, zaskoczona. - Chce pan powiedzieć, że ciała nadal znajdują się na dole? Przecież znaleźliście je
czterdzieści osiem godzin temu, czyż nie? - Zwłoki znajdują się w szpitalu z naszą ekipą lekarzy sądowych. Ale... reszta nadal tu jest. Na moją prośbę. Ponieważ Europol prosił o pełną współpracę, pomyślałem, że może powinniście to zobaczyć. - Resztę? - powtórzył Mikelis. Tomasz zagryzł dolną wargę. Uczynił gest zapraszający ich do podążenia za nim w stronę głębin wielickiej kopalni.
36 Nastolatka marzycielka. Oto kim
była
Ludivine. Wysportowana
i z głową
w chmurach. Sporo czytała. W tym Władcę pierścieni Tolkiena, jak wielu młodych ludzi w jej wieku. Duże wrażenie zrobiły na niej opisy kopalni karłów, słynna Moria, miasto pod górą, gigantyczne hale, niezliczone schody, przejścia, mosty i niezrównana sztuka chtoniczna. Przez niemal dwadzieścia lat była przekonana, iż to wszystko należy wyłącznie do sfery literatury. Aż do momentu, gdy się znalazła w Wieliczce. Trzysta kilometrów podziemnych galerii ciągnących się na dziewięciu poziomach, złożona sieć tuneli o ścianach wzmocnionych podporami ze zbielałego drewna, komór niejednokrotnie wywołujących zawroty głowy, wyrytych w skale i soli, naznaczonych siateczką białych żyłek, cennym potem Gai, skrystalizowanym podczas tysiącleci mineralnej kompresji. Ludivine szła za Tomaszem stopień po stopniu. Pokonali ich już ponad trzysta pięćdziesiąt jednym ciągiem, po czym zagłębili się w groty wyżłobione i wykute w całości pracą ludzkich rąk na przestrzeni ponad siedmiuset lat. Dotarli do kolejnych schodów, po czym minęli komorę Michałowice, wspaniałą komnatę o sklepieniu wysokim na trzydzieści pięć metrów, zakończoną nieprawdopodobną fasadą z gigantycznych białych wież szybowych, przypominającą tę z baśniowego tajemniczego zamku, jak gdyby paryska katedra Notre-Dame została odtworzona dziewięćset metrów pod ziemią z drewnianych bali. Zmyślny system lamp podświetlał kamień od dołu, z wysokich gzymsów lub wnęk, tworząc grę światłocieni podkreślających jeszcze bardziej niezwykłą urodę i tajemniczość podziemia. Tomasz szedł pewnym krokiem, obeznany z miejscem. Co ciekawe, nie minęli po drodze nikogo. Kopalnia była pusta, porzucona na pastwę ciszy, półcieni i krwi. - Nie ma tu już pańskich kolegów z policji? - zdziwiła się Ludivine, gdy tak szli kolejnym podpartym stemplami korytarzem. - Wszystkie ekspertyzy naukowe zostały już zrobione, i jak już wspominałem, prosiłem, żeby kościół zostawić w takim stanie, w jakim go zastaliśmy. Chciałem, żebyście zobaczyli to na własne oczy i pomogli nam ocenić, co się tutaj rozegrało. Może przyda wam się to w śledztwie, we Francji i nie tylko. Haga wywarła pewien... nacisk na moich
przełożonych, żebym był wam jak najbardziej pomocny. A moi przełożeni lubią sprawiać przyjemność Hadze. Nie sposób piąć się po szczeblach kariery bez sporej dawki polityki. Uwaga ta, uczyniona przez mężczyznę w garniturze slim fit, z ciemnymi okularami wsuniętymi w przednią kieszonkę marynarki, wydawała się niemal komiczna. Gdy znaleźli się w kaplicy Świętej Kingi, Ludivine zaparło dech w piersiach. Gigantyczna komnata lśniła u stóp schodów, na których się znajdowali, mieniąc się w świetle żyrandoli z rżniętych kryształów soli, całkowicie ukształtowana ludzką ręką w kolosalnym
bloku
soli.
Białe
ściany
wpadające
w brąz
pokrywały
rzeźbienia
przedstawiające sceny biblijne, delikatne płaskorzeźby, figury świętych, a w głębi uwagę zwracał otoczony widmowym blaskiem główny ołtarz z figurą świętej Kingi - całą z kryształu połyskującego srebrem. Tutaj również, ku wielkiemu zaskoczeniu Ludivine, nie było żywej duszy. Tomasz poprowadził ich w dół i zwolnił, zbliżając się do jednej z wnęk. Aż do tej pory dziewczyna nie zauważyła niczego osobliwego, nie miała pojęcia, gdzie też mógł znajdować się ślad pozostawiony przez Bestię. Spodziewała się zobaczyć kolejne malowidło przedstawiające symbol i nic poza tym. Ich obcasy stukały o płytki z soli zdobiące podłogę, odbijając się echem w całym pomieszczeniu. Panował tu chłód i Ludivine postawiła kołnierz kurtki, żeby ukryć w nim podbródek. Czuła się nieswojo. Przeszkadzało jej to, że nie ma pojęcia, co za chwilę zobaczy. Wreszcie Tomasz uniósł dłoń i wskazał na zagłębienie w skale. Dziewczyna zamarła w bezruchu. Jej oczom ukazały się dwie sceny, jedna nad drugą. Na dole leżał Chrystus w grobie, a na górze widać było Chrystusa stojącego, otoczonego boskimi promieniami. - To kaplica Zmartwychwstania Pańskiego - wyjaśnił przewodnik pełnym szacunku, a jednocześnie bólu tonem. Gdyż stojący Chrystus został zbezczeszczony. Figurę o wysokości około metra owinięto w płaszcz ze skóry. Był to lśniący strój, naznaczony tu i ówdzie pieprzykami oraz kilkoma szorstkimi włoskami, a ze strzępów ciała sączyła się krew. Tomasz się przeżegnał, Jurek zrobił to samo, choć wydawało się, że wbrew własnej woli. Ludivine dostrzegła symbol, dopiero gdy podeszła bliżej. *e wycięto starannie, a głębokość rany dobrano w taki sposób, by naczynia krwionośne zostały nacięte i zabarwiły
skórę, nie zniekształcając jednocześnie naskórka. Dokładnie w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce Chrystusa. - Jesteśmy narodem pełnym szacunku dla religii i wierzącym. To szokująca prowokacja - podkreślił Tomasz. - I dzieło chorego umysłu - skomentował Mikelis. - To prawda. Nie porwał się na tę figurę bez powodu. Zmartwychwstanie to istota wiary chrześcijańskiej. Mikelis rzucił okiem na pozostałe motywy wyrzeźbione w kościele. Ostatnia wieczerza, ucieczka z Egiptu, Dziewica Maria: wszystkie fundamentalne motywy religii chrześcijańskiej. - Symbolicznie Zmartwychwstanie oznacza dla wierzących zwycięstwo dobra nad złem, nadzieję - przypomniał Mikelis. - To samo sobie pomyśleliśmy - rzekł Tomasz, patrząc na Jurka. - Osoba, która popełniła ten czyn, ma problemy z definicjami pojęć dobra i zła. Chce, na swój sposób, odziać Chrystusa w swoją nową skórę. Podporządkować go swojej woli. - Przestępca zrzuca skórę - potwierdził Mikelis. - Chce zmienić świat. Nadać nowe znaczenia dobru i złu. Segnon, który nie znał angielskiego, bacznie się tylko rozglądał. - To nie świętokradztwo - rzekł - nie w oczach Bestii, nie chciał zbezcześcić kościoła. Wręcz przeciwnie, wyraził w ten sposób swój szacunek. Odział Chrystusa w nowe szaty, a przede wszystkim - Segnon wskazał palcem na symbol *e - naznaczył jego serce swoją doktryną. Chce tylko zdobyć serce Pana. Błaga o litość. O zrozumienie. Ludivine przytaknęła. Wszyscy patrzyli teraz na makabryczną scenę Zmartwychwstania. W płaszczu ze skóry wycięto starannie otwory na ręce. Krople krwi spływały na stopy Chrystusa. - Czy w kopalni działa monitoring? - spytała kobieta. - Tylko przy wejściu, ale jest wyłączany na noc. Używa się go za dnia, żeby mieć pewność, że żadnemu ze zwiedzających nic się nie dzieje. Co się zaś tyczy kamer na powierzchni, na nic się nie zdały. Mężczyzna wszedł tylnymi drzwiami i widać go tylko przez krótką chwilę. - Macie nagranie? - Niespełna dziesięć sekund, jest zamaskowany. Właściwie go nie widać. - Chciałabym zobaczyć tę taśmę! - zawołała Ludivine. - Proszę bardzo... Zrobię wam kopię.
- A co dalej? Nie ma systemu alarmów? - Owszem, ale jest stary, przestępca bez problemu go dezaktywował. - Nie ma nocnego strażnika? - Jest, ale on nie schodzi na dół, po prostu siedzi w swojej dyżurce na wszelki wypadek. Nic nie widział ani nie słyszał. Ludivine patrzyła na małego Chrystusa. - Wspomniał pan coś o zwłokach - przypomniał Mikelis. - Ile osób? - Dwie. - Zabite na miejscu? - Tak. - Czy ofiary zostały nagrane przez monitoring? - Nie, zabójca odciął kamery przed wejściem. - I to nie wzbudziło podejrzeń nocnego strażnika? - Powtarzam, to stary system zabezpieczeń, ma głównie za zadanie zniechęcać młodych ludzi do wchodzenia nocą do kopalni, często się psuje. W takich przypadkach strażnik czeka do rana i zgłasza awarię dyrekcji, która zleca naprawę w ciągu tygodnia. Nie spodziewał się tego... - Chce pan powiedzieć, że zabójca zszedł tutaj z dwiema ofiarami? - spytała Ludivine. - Nie znaleźliście ciał na górze? - Nie, odkryliśmy je tutaj, kawałek dalej, zaraz wam pokażę. Ludivine podniosła dłoń, jakby chcąc poprosić o ciszę i skupienie się na wizualizacji całej sceny. - Udało mu się sprowadzić tutaj dwie osoby - zastanawiała się na głos - pozostając niezauważonym, pokonując te wszystkie stopnie! - Kawałek dalej znajduje się winda - poinformował Tomasz. - Mógł nią zjechać. Nie mogliśmy jej użyć, bo jest to ostatnie miejsce w kopalni, które badają jeszcze nasi eksperci. - Mimo wszystko nie miało to nic wspólnego z błyskawicznymi napaściami, z jakimi się spotkaliśmy do tej pory. Mikelis przytaknął. - Nasz zabójca ma kompulsywny stosunek do agresji, do zadawania śmierci przypomniał. - Przygotowuje się, jest drobiazgowy, ale gdy przechodzi do czynu, wpada w szał. Wszystko to, cała reżyseria, przekaz, długotrwałe przygotowania jeszcze za życia ofiar, to do niego nie pasuje. - Czyżby to nie było dzieło Bestii? Jest ktoś inny?
Mikelis się zawahał. Zwrócił się do Tomasza: - W jakim stanie były zwłoki? Nosiły ślady ukąszeń? - Jedne tak. Kryminolog odrzucił głowę w tył w zamyśleniu, wbijając wzrok w kryształowe żyrandole. - Dwóch zabójców? - spytała Ludivine. - To byłoby zaskakujące. Bestia jest zawzięty, morduje w ekstazie, pod wpływem impulsu, w zatraceniu. Tym nie sposób się dzielić. - Macie już raporty z sekcji zwłok? - spytała Ludivine. - Tak, od wczoraj. Jest leworęczny. Nasz specjalista twierdzi, że zdarcia skóry dokonano lewą ręką, widać to po sposobie, w jaki rozdarto powłoki skórne. - Na obu ofiarach? - Tak. Inspektor Jurek zaczął mówić głębokim, gardłowym głosem, który brzmiał tutaj jeszcze osobliwiej. Tomasz skinął głową. - Jurek ma sensowną teorię - wyjaśnił - uważa, że pierwsza z ofiar posłużyła za brulion... zabójca ćwiczył na niej. - Co ćwiczył? - spytała Ludivine zaintrygowana. - Obdzieranie ze skóry. Skrzywiła się i przełknęła ślinę. - Zabójca chciał zdjąć skórę w jednym kawałku - stwierdził Tomasz, wskazując na płaszcz Chrystusa. Mikelis, nie wyzbywając się swojej naturalnej rezerwy, stwierdził: - Przy użyciu odpowiednich narzędzi, cechując się cierpliwością i totalnym brakiem empatii, rozcinanie skóry nie jest takie trudne. Wystarczy zacząć od klatki piersiowej lub od pleców: teoretycznie jest to w zasięgu możliwości każdego zmotywowanego zabójcy, że się tak wyrażę. Jurek wskazał na ziemię i powiedział coś po polsku. Tomasz zgodził się z nim. - Trzeba przyznać, że warunki nie były łatwe - rzekł zakłopotany. - Dlaczego? - spytała Ludivine. - Z powodu otoczenia? Ciemności? Tomasz się zawahał. Najwyraźniej nie wiedział, od czego zacząć i w jaki sposób oznajmić to, co ma do powiedzenia. - Zabójca ściągnął z nich skórę żywcem. - Jak to?
- Chciał się zabawić - zrozumiał natychmiast Mikelis. - Gorzej - przerwał mu Tomasz. - Chciał zadać im jak największe cierpienie. Umundurowany policjant cofnął się o kilka kroków i wskazał na ogromną przestrzeń, w której się znajdowali. - Spójrzcie, gdzie się znajdujemy... To nie tylko kaplica, to wydrążone miasto. I to nie byle gdzie. Mikelis się skrzywił. - Sól - szepnął, zrozumiawszy nagle. - Nie chodziło tylko o publiczne wyznanie wiary. Zabójca chciał przede wszystkim sprawić sobie przyjemność. Zabijać i odczuwać rozkosz. - Jaki to ma związek z solą? - spytała Ludivine, która nie nadążała za rozumowaniem kryminologa. - To sadysta. Żywi się cierpieniem innych. Tomasz wyjaśnił wreszcie: - Ściągnął z ofiar skórę żywcem, a następnie rzucił na sól i patrzył, jak wiją się z bólu. Wziął głęboki wdech i zacisnął szczęki: - Zmarły z bólu.
37 Pięciu śledczych zeszło jeszcze niżej w otchłań świata. Podążali w głąb czasu, z dala od społeczeństwa na powierzchni, jak gdyby nic tutaj naprawdę nie istniało, jak gdyby kody i moralność nie miały znaczenia. Czuli się odcięci, niemal zapomniani. Zbliżali się stopniowo do miejsca, gdzie rozegrał się dramat dwóch osób. Dwie kobiety zakończyły tutaj żywot. Dwie małe dziewczynki, które dorastały w świecie pełnym iluzji, dwie nastolatki kształtujące się pośród śmiechów, nadziei i rozczarowań; które dzień po dniu, wspomnienie po wspomnieniu, czerpały życie garściami. Z ambicją, że będą robić to nadal. Miały plany, niepewne, niewyraźne, lecz mimo wszystko rysujące się daleko, bardzo daleko, w przyszłości. Dwie kobiety, którym nigdy, nawet w najgorszych koszmarach, nie przyszło do głowy, że zakończą życie w ten sposób, w pewną jesienną noc, podobną z pozoru do wielu innych. Że śmierć weźmie je z zaskoczenia. Że nieubłagany nóż przekreśli im przyszłość. Bezwzględna gilotyna, nieuznająca innego stanu niż teraźniejszość nie do zniesienia. Wytwór chorego umysłu zabójcy unosił się jeszcze wśród ścian. Nawiedzał świadomość policjantów. Każdy krok w ciemność przybliżał ich do istoty Zła. Ludivine przetłumaczyła wszystko Segnonowi, w miarę jak oddalali się od kościoła, zmierzając w stronę miejsca zbrodni. Żandarm nie dodał od siebie ani słowa, kiwał tylko głową. Nagle ściana po prawej stronie się skończyła, a zastąpiło ją niskie drewniane ogrodzenie. Stanęli nad imponującą grotą. Wzdłuż jej krawędzi biegły wąskie schody łączące kilka podestów, prowadzące w zieloną głębię rozświetlającą ściany swym blaskiem pokrywającą je złocistymi refleksami. Jeziorko nie było ani duże, ani głębokie, lecz zanurzone w nim reflektory tworzyły odpowiednie wrażenie wielkości. Tomasz pokazał im szmaragdowe oko spoglądające z dołu: - Tam wepchnął ofiary po obdarciu ich żywcem ze skóry. Jak możecie sobie wyobrazić, woda jest tutaj nasycona solą. - Nie utopiły się? - zdziwiła się Ludivine. - Nie. Znaleziono wodę w ich płucach, ale to w wyniku zanurzenia po śmierci. Lekarz sądowy znalazł ogromną ilość soków gastrycznych w żołądku, co może być wynikiem tylko straszliwej agonii, wywołującej natychmiastowe owrzodzenia.
- Mój Boże... - wymamrotała Ludivine, nachylając się, żeby przyjrzeć się podziemnemu jeziorku. - Lulu - odezwał się Segnon - spytaj ich, czy znają tożsamość ofiar. - Dwie prostytutki znane naszym służbom - odparł Tomasz. - Ludzie Jurka jeszcze to sprawdzają, ale najprawdopodobniej nic ich nie łączy, poza tym, że pracowały w odległości około dziesięciu kilometrów jedna od drugiej. - Żadnych świadków porwania? - Nikogo. To odludna okolica, przez którą przejeżdża nieustannie sznur samochodów, gapiów, klientów, facetów, którzy szukają, wahają się. I tak bez końca. Za duży tranzyt w tym miejscu. - A w porównaniu z pierwszą ofiarą, tą z niedzieli? - dopytywał Mikelis. - Żadnego punktu wspólnego między tymi trzema dziewczynami, poza tym, że wszystkie to dziwki. Sposób, w jaki wypowiedział to ostatnie słowo, sprawił, że Ludivine przeszedł dreszcz. Biła z niego pogarda, wręcz odraza. - Nazywa się je tirówkami - dodał Tomasz. - Dziewczyny zaczepiają kierowców ciężarówek. Na samym dole hierarchii wśród prostytutek. Są nieuważne, łatwowierne, często zdesperowane. - Porwano je w tej samej okolicy? - ciągnął Mikelis. - Udało nam się ustalić, że za każdym razem w pobliżu znajduje się autostrada E40, a dwie z trzech dziewczyn zostały zabrane z drogi uczęszczanej przez kierowców ciężarówek. Morderca jest sprytny. Przejeżdżał w pobliżu Brzeska, zagłębia prostytutek, ale je minął i dotarł nieco dalej, pod las. - Dlaczego to takie sprytne? - Bo na parkingi dziewczyny są przywożone przez alfonsów, którzy ich pilnują, za to w lesie... Ludivine i Mikelis rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia. - Również sądzimy, że może chodzić o kierowcę, który kursuje między Francją a Polską - potwierdził żandarm. - Czy dysponujecie rejestrem tego typu? Tomasz gwizdnął. - Nic zinformatyzowanego ani ogólnego. Trzeba by pukać do drzwi wszystkich przedsiębiorstw w kraju i prosić o dostarczenie konkretnych list, a to niemożliwe. Przy otwartych granicach ciężarówki z towarami kursują bez żadnych ograniczeń. - Podobnie jak i mordercy - mruknął Mikelis.
- Wiecie, jakiego typu produkty importuje się z Francji drogą lądową? - spytała Ludivine. - Kosmetyki, ubrania, wino, nie wiem co jeszcze. Mogę za to powiedzieć, że autostrada, z której prostytutki porwano, nazywana jest często „drogą wódki”. Tędy przewozi się nielegalnie wódkę ukraińską, o wiele tańszą niż polska. - Mógłby transportować alkohol - zgodziła się Ludivine. - Albo wiele innych produktów, dajmy sobie spokój! Za dużo tu ciężarówek i towarów, nigdy nie znajdziemy go w ten sposób. Chyba że to przemytnik. Pracujemy nad tym tropem, wykorzystując nasze kontakty w środowisku. Tomasz poprowadził ich w dół, nad brzeg jeziorka. Na kamieniach widniały liczne brązowe aureole. Wnętrze ziemi wypiło tyle krwi, ile tylko było możliwe. - Tutaj to zrobił. Kiedy odkryliśmy ciała, leżało tu jeszcze sporo fragmentów skóry. - Mówił pan, że poważnie okaleczył tylko jedną z dwóch dziewcząt - przypomniał Mikelis. - Istotnie. Sądzimy, że była pierwsza. Próbował ją poćwiartować żywcem, zapewne się wyrywała: na jej zwłokach widoczne są liczne nacięcia. Nie bardzo mu to szło. Podejrzewamy, że się wówczas wściekł i... wyżył na niej. Bił ją, ma siniaki na całym ciele. Kąsał ją też powierzchownie, po czym zabrał się za udo. Tam wgryzł się bardzo głęboko, wyrwał jej kawałek mięsa. - To jej nie zabiło? - zdziwił się żandarm. - Nie, najwyraźniej ominął główne żyły. Konała, ale ostatecznie to kąpiel w słonej wodzie ją dobiła. Przypomniawszy sobie obsesję Segnona, Ludivine drążyła temat: - Jak wyglądały ugryzienia? - Tak jak już wspominałem, nasi eksperci mają wątpliwości. Widoczne są ślady zębów, rzekłbym „normalnych”, ale da się również zauważyć coś większego, zupełnie niepasującego do ludzkiej szczęki. Nie mamy na razie pojęcia, co to może być... - Chwileczkę! - przerwała Ludivine. - Powiedział pan: ślady normalnych ukąszeń? Widział je pan na dziewczynach? - Na pierwszej tak. - Dość wyraźne, żeby można było zrobić odcisk i stworzyć portret dentystyczny? - Prace nad tym trwają. Chcielibyśmy rozesłać tę informację do wszystkich dentystów, żeby porównali wzór ze swoimi bazami danych - nigdy nic nie wiadomo. Ludivine zacisnęła pięści i czym prędzej przetłumaczyła wypowiedź Segnonowi.
- A co z drugą dziewczyną? - nalegał Mikelis ponurym głosem. - Tym razem był bardzo staranny. Pierwsze morderstwo musiało go uspokoić. Nie spieszył się. Ofiara miała spętane nadgarstki i kostki. Pozbawił ją skóry najpierw na piersiach, ale tłuszcz musiał mu przeszkadzać. Odwrócił ją więc i ściągnął skórę z pleców. Czekamy na potwierdzenie z laboratorium, ale Jurek uważa, że to ona posłużyła za płaszcz dla Chrystusa. - A potem rzucił ją do jeziora - wyobraziła sobie Ludivine. - Obok zwłok pierwszej dziewczyny. Z początku pewnie pływała, w każdym razie na tyle, na ile mogła, będąc związana, ale woda nie jest zbyt głęboka i zasolenie sprawia, że nie da się pójść na dno. Sól przeżerała jej ciało, aż do zatrzymania akcji serca. Mikelis rozglądał się wokoło. Krzyknął dwa razy, żeby przetestować echo, które rozeszło się niczym w katedrze. - Czyli strażnicy nigdy nie schodzą tu na dół nocą? - Nigdy. - Na pewno krzyczały - odgadł kryminolog. - Przy tej głębokości bardzo mu się musiało to podobać. Tym razem Tomasz nie zdołał ukryć zgorszenia: - Naprawdę uważacie, że człowiek może lubić, jak ktoś wrzeszczy? Do tego stopnia? Tak głośno? Przez godzinę lub dwie? - O tak. Myślę wręcz, że to dla niego forma orgazmu. Wrzaski są jak modlitwy wiernych. Tomasz skrzywił się, słysząc to. - Proszę wybaczyć tę metaforę, ale to naprawdę tak działa. Bawi się w Boga. Ma władzę nad życiem i śmiercią drugiego człowieka. - Nie żaden Bóg - zdenerwował się policjant - tylko sfrustrowany zboczeniec! Chodźcie, pokażę wam taśmę z nagraniem. Segnon i Jurek, którzy nie zrozumieli ani słowa z rozmowy, ruszyli za Tomaszem. Mikelis wciąż wpatrywał się w zieloną powierzchnię wody. Ludivine przyglądała mu się z ciekawością. Nie mrugał oczyma. Zdawało się, że nie oddycha. Życie go opuściło. Jakież to myśli mogły krążyć pod tą gołą czaszką? Jakie obrazy wyłaniały się w nagłych przebłyskach świadomości? Podobno Mikelis potrafił zrozumieć sposób myślenia zabójcy, analizując tylko miejsce zbrodni. Czy był teraz w umyśle zabójcy? Czy dzielił jego lubieżne obsesje? Ohydne fantazje?
Nagle wyprostował się. Jego twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. Szare oczy zatrzymały się na Ludivine. Przez chwilę wydawało się, że dostrzega w nich uczucie, które zmroziło jej krew w żyłach. Nienawiść. W czystej postaci. Gęsta, niczym olej napędowy śmierci. Nagle, kiedy odwrócił się do niej plecami, by rozpocząć wspinaczkę po schodach, dziewczyna poczuła się pewniej. Nienawiść to uczucie. Dowód, że jest się człowiekiem. Zabójcom emocje są obce. Mają puste spojrzenia. Czarne. Będące odbiciem mroku, który w nich zamieszkuje. Są jak biały rekin w chwili, gdy rzuca się na ofiarę. Maszyną do zabijania.
38 Nagranie było złej jakości. Rozmazany, niewyraźny obraz. Z trudem można było się dopatrzyć sylwetki wyłaniającej się nagle z prawej strony, bardziej cienia niż postaci, której ręce wysunęły się naprzód i odcięły kabel. Z tego co udało się zobaczyć, mężczyzna nosił maskę, czarną jak i reszta jego stroju. Nie wydawał się szczególnie duży ani umięśniony, ani gruby. „Normalny”, może tylko odrobinę niższy niż przeciętna. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, mężczyzna wiedział, co robi, zlokalizował kamerę, trzymając się poza jej zasięgiem. - Przechowujecie nagrania zwiedzających? - spytał Mikelis. - Nie, taśmy są wymazywane po kilku godzinach, jeśli nie ma przeciwwskazań odparł Tomasz urażony. - Bo ten człowiek wiedział, z której strony podejść. Musiał być tu już wcześniej i zorientować się w terenie. - Zapewne przyszedł jako turysta, ale co roku przewija się ich tutaj około miliona! Segnon chciał zobaczyć, co nagrały wszystkie pozostałe kamery w tej samej chwili. Obejrzał około dziesięciu filmów zarejestrowanych w głównym budynku, na parkingu i na tyłach zabudowań, gdzie ciemność osłabiła jeszcze bardziej rozdzielczość obrazu. Nieco światła oferowały tylko nieliczne latarnie na zewnątrz, lecz cienie rzucane przez roślinność kołysaną wiatrem zakłócały i tak już słabą widoczność. - Wiedział dokładnie, którędy przejść, żeby uniknąć monitoringu - stwierdził żandarm. - Czy możemy wyjść i sprawdzić, gdzie rozmieszczone są kamery? Tomasz poprosił o wydrukowanie obrazu z każdego urządzenia, bez wyjątku, po czym wyszli na obchód, na chłodne październikowe powietrze. Przy każdej kamerze, którą zauważyli, policjant przekreślał odpowiadający jej wydrukowany obraz. - To nietrudne - podsumował Segnon, kiedy skończyli. - Przeciętny zwiedzający może je wszystkie zauważyć, a potem jeszcze zajrzeć na tyły budynku i zlokalizować trzy ostatnie. - Skoro nocny ochroniarz nie wychodzi ze swojej stróżówki - dodała Ludivine - to rzeczywiście, dostanie się na teren kopalni jest dziecinnie proste. - Pytanie, dlaczego wybrał akurat to miejsce - rzekł Mikelis. - Czyżby już je znał? A może odkrył je niedawno? We Francji zabijał na uboczu, pospiesznie, w odludnych okolicach, zawsze w pobliżu autostrady, natomiast tutaj bawi się w symbolizm i podejmuje ryzyko.
- Twierdzi pan, że mógłby to być Polak? Przyszedł tutaj, bo miejsce jest mu dobrze znane? - Możliwe. W każdym razie zauważam znaczącą zmianę w jego zachowaniu. A to nielogiczne. Seryjni zabójcy rzadko albo powoli zmieniają fantazje i sposoby działania. Ulepszają je, ale prawie nigdy nie zmieniają. Ludivine wzruszyła ramionami: - Więc o co chodzi? - Nie wiem. Coś się z nim dzieje? Zachowuje się inaczej niż powinien. Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersiach. W jej głowie krążyły przeróżne myśli, przenikały się, analizowała wszystkie dane, jakie zachowały się w jej pamięci, dokonywała porównań, odrzucając nieprawdopodobne rozwiązania. Główną trudnością nie była ilość informacji - do tego się przyzwyczaiła - lecz prędkość, z jaką się gromadziły. Morderstwa następowały po sobie zbyt szybko, danych przyrastało z dnia na dzień i Ludivine, jak wszyscy jej koledzy z WŚ, ledwo nadążała z ich przyswajaniem, a tymczasem napływały do niej kolejne. Z tego natłoku informacji wyciągali wnioski, tworzyli nowe hipotezy, natrafiali na wiele tropów, którymi należałoby podążyć, choć nie sposób było zbadać je wszystkie równocześnie; często mieli wrażenie, że o czymś zapominają, pomijają jakiś szczegół, że idą za szybko. To zabójcy do tego doprowadzili! To oni nadają rytm! Było to coś nietypowego. Zazwyczaj śledztwo kryminalne zamykano w ciągu czterdziestu ośmiu godzin albo też ciągnęło się ono miesiącami: przechodziło z rąk jednego sędziego śledczego do drugiego, z jednej sali rozpraw do następnej i kończyło się na oczywistościach, konfrontacjach, przyznaniu się do winy lub dowodach, aż po oskarżenie. Rzadko kiedy czas naglił, niemal nigdy nie trzeba było gonić śmierci we własnej osobie. Ludivine czuła, że coś przeocza w tym natłoku pomysłów i informacji... Teraz uświadomiła sobie, że podczas jednej z nielicznych godzin wypoczynku w ciągu ostatnich kilku dni coś poczuła, będąc w stanie półświadomości, wycieńczenia, zawieszenia między jawą a snem. Chodziło o niespójność. O koła. Opony... to ma związek z oponami! Zaczynała sobie przypominać. Myśl pojawiła się nagle. Samochód! - Poczekajcie! - zawołała. - Na niektórych miejscach zbrodni znaleziono ślady opon, pamiętacie? Twingo pierwszej generacji. To nie pasuje do hipotezy o kierowcy ciężarówki!
Przecież nie może kursować po europejskich autostradach TIR-em, a jednocześnie robić mordercze wypady samochodem osobowym! - Chyba że wozi samochód w przyczepie. - To szyte chyba zbyt grubymi nićmi... - To przede wszystkim kłopotliwe, zgadzam się. Wiele TIR-ów zmienia przyczepę przy każdej podróży, załadunkiem i rozładunkiem zajmuje się wykwalifikowany personel, więc auto w przyczepie stanowiłoby problem. - Nikt na to nie wpadł, kiedy wyłonił się trop zawodowego kierowcy. Brak nam w tym wszystkim spójności. - A jednak kierowca pasował. Segnon, który stał z boku i rozglądał się po okolicy, uniósł nagle dłoń do góry. - Poczekajcie chwilę... Wskazał na dach, na którym znajdowała się jedna z kamer. - O co chodzi? - zaniepokoiła się Ludivine. - Jeśli Bestia dostał się tutaj, żeby odłączyć kamerę skierowaną na drzwi, musiał przejść wzdłuż ściany, a następnie przez tę odsłoniętą przestrzeń. - Niestety, ten teren nie znajduje się w zasięgu monitoringu - poprawiła go dziewczyna. - Nie, ale dzięki reflektorowi, tam w górze, być może jego cień się tam znalazł! zauważył Segnon, wskazując na dziedziniec strzeżony przez kamery. Ludivine odwróciła się i zrozumiała, że jej kolega ma rację. - I nic nie mamy, jesteście pewni? - zdziwiła się. Wrócili do centrum dowodzenia ochrony i obejrzeli fragment nagrania obejmujący kilka minut poprzedzających pojawienie się zabójcy. Pięć par oczu wbitych w ekran analizowało każdy piksel, każdy ruch listowia i gęste cienie zasłaniające większą część obrazu. Segnon i Tomasz w tym samym momencie przyłożyli palec do monitora. - Tutaj! - zawołał olbrzym. - Cofnijmy! Cień wśród innych cieni. Bestia prześlizgnął się wzdłuż ściany i jak słusznie podejrzewał Segnon, jego sylwetka złapała się w snop światła padający z reflektora. Niewiele było widać, jedynie przedłużenie cienia, awatar bez twarzy, ale jednak tam był. - Może się ukrywać, ile tylko chce - wyszeptał żandarm - ale cienia się nie pozbędzie. Ledwo go było widać, wąską smugę przesuwającą się od jednej kałuży mroku do
drugiej, na zaledwie pięciocentymetrowym odcinku na ekranie. - Przynajmniej mamy pewność, że to nie duch - stwierdziła Ludivine po cichu. - Nie jest niewidzialny, a zatem nie jest doskonały. Zostawia po sobie ślady. Musimy iść na całość i sprawdzić, czy nie popełnił innych błędów. Segnon uciszył ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. Postukał paznokciem w jakieś miejsce na ekranie. - Widać i ofiary - powiedział poważnie. Wszyscy czuli, że to ostatni zapis obrazu dwóch dziewczyn za życia. Cyfrowy testament. Dwie cieniutkie smugi podążające za porywaczem zlewały się jedna z drugą. Posłuszne jego autorytetowi, zniewolone przez strach, znikły równie nagle, jak się pojawiły, rozpływając się w ułamku sekundy. Ludivine była pod wrażeniem. - Idą za nim - wyszeptała - wystarczyło mu kilka godzin, żeby je sobie podporządkować. Nagle na ekranie pojawił się jeszcze jeden cień. Czwarty. Ludivine poderwała się na równe nogi. - Cholera! - rzuciła. - Jest ich dwóch - stwierdził Mikelis. Tylko on nie wydawał się zdziwiony. Przeciwnie, uśmiechał się.
39 Segnon nadal nie mógł w to uwierzyć. - Dwóch zabójców? Czyli od początku idziemy złym tropem? - Nie, nie dwóch zabójców - poprawił go kryminolog - tylko zabójca i jego mentor. Od samego początku ktoś czuwa nad Bestią. Kieruje nim. Troje Francuzów odeszło na bok, żeby porozmawiać. Wyszli się przewietrzyć i stanęli przy czarnym wozie Tomasza. - Uważałem, że jego fantazje są zbyt osobiste, żeby się nimi dzielił - dziwił się Segnon. - Bo tak jest. Bestia zabija zgodnie ze swoimi potrzebami, realizując własne obsesje. Ale jest ktoś, kto się nim opiekuje i pomaga mu w przygotowaniach. Wprowadza nas w błąd, zaciera ślady. - Skąd panu to przyszło do głowy? - spytała Ludivine. - Z tego co zdołaliśmy zobaczyć, czwarta postać równie dobrze mogłaby być zwykłym wspólnikiem. - To mentor: świadczy o tym gwałtowna ewolucja sposobu działania. To mentor przyjeżdża po niego samochodem, to mentor prowadzi twingo. Kiedy Bestia morduje, on być może czeka w aucie, żeby mu nie przeszkadzać, ale to również on mu mówi, jak uciec przed policją. Z zabójstw Bestii emanuje zbyt duża impulsywność i wściekłość. Świadczy to o niesłychanej gwałtowności, jaka się uwalnia w chwili zadawania śmierci: Bestia wspina się na wyżyny przemocy i nie potrafi w krótkim czasie zejść na ziemię, by stać się pragmatykiem. Po zabójstwie z pewnością znajduje się w osobliwym stanie umysłu. - Jak pijany? - spytała Ludivine. - Właśnie! Pijany przemocą. A kiedy ktoś jest w tym stanie, często popełnia głupstwa, zostawia po sobie ślady. Ale nie on. Bo ktoś nad nim czuwa. Prowadzi go, doradza. Na miejscu zbrodni nigdy nie znaleziono choćby jednego włoska, co mnie zdziwiło, gdy czytałem raport, bo przy takim zamieszaniu to niemożliwe. Myślę, że ktoś każe mu się golić całkowicie. - Chorzy ludzie... - mruknął Segnon. Mikelis dodał: - Jest jeszcze jedna rzecz, która dała mi do myślenia, tam, w kopalni: metoda działania zabójcy znacznie różniła się w tym wypadku od tej, którą stosował przy poprzednich ofiarach. Dotychczas wybierał korpulentne osoby, do których mógł się wślizgnąć. Tym razem nic
takiego nie miało miejsca. A przecież to jeden z elementów jego fantazji. Jeśli tego nie powtórzył, to dlatego, że mu nie pozwolono. Wpływ na niego ma silniejszy umysł, który potrafi podporządkować sobie nawet jego najskrytsze żądze. Mentor towarzyszy mu podczas zbrodni, a teraz, gdy Bestia się rozszalał, usiłuje go ukierunkować, wykorzystuje coraz częściej do własnych celów, posługuje się nim, by zintelektualizować morderstwa, nadać im znaczenie i skierować przekaz do społeczeństwa, pozwalając mu jednak na kilka jego podstawowych fantazji. - Ugryzienia? - Tak. To podpis Bestii, mentor nie może się do tego wtrącać. - Podpis zabójcy to jego cecha charakterystyczna, prawda? - Tak, to nienaruszalna część zbrodni, wcielenie jego potrzeby zabijania biorące początek w fantazji. Gdy zabija, nie może się powstrzymać od pozostawienia podpisu. W jego przypadku to ukąszenia. Ma potrzebę wchłonięcia drugiej osoby, dokonania agresji na jej ciele ustami, to oralne stadium kanibalistyczne odwołujące się do zaburzeń w rozwoju osobowości w dzieciństwie. Potrzebuje drugiej osoby, chce zbliżyć się do niej, lecz ze strachu, że ta go wchłonie, pożera ją. Być może ma również problem z wyrażaniem się. Mówi niewiele lub źle. Długo można analizować tego typu zachowanie. Podobnie jak to, które polega na potrzebie odradzania się i wślizgiwania w ciała pierwszych ofiar. Mentor być może zdołał ukierunkować ten etap, lecz nie stłumił go w pełni, bo dzięki temu Bestia w ogóle zabija. - Jeśli dobrze rozumiem - wtrącił Segnon - podpis Bestii uzależniony jest od jego własnej woli, za to sposób działania, tak zwana metoda, jest mu narzucona przez kogoś innego? - Właśnie. Ugryzienia i napady niekontrolowanej wściekłości to jego podpisy, podobnie jak przejawy sadyzmu. Wszystkie ofiary zostały skrajnie okaleczone, w pierwszych przypadkach dotyczyło to przede wszystkim narządów rodnych, a ostatnim razem była to kąpiel w słonej wodzie. Ma potrzebę zadawania cierpienia, więc eksperymentuje ze wszystkim, co mu tylko przyjdzie na myśl. Biorąc jednak pod uwagę makabryczną pomysłowość, o której mogliśmy się już przekonać, podejrzewam, że ktoś pomaga mu w obmyślaniu najgorszych tortur. Nie ma konkretnej fantazji dotyczącej zadawania śmierci, szuka jej, jest gotów wysłuchać każdej propozycji z nadzieją, iż jedna z nich będzie pasować do jego osobistej potrzeby. Największe znaczenie ma osiągnięcie finalnego ataku szału, porównywalnego do odlotu narkomana, momentu, gdy całkowicie traci nad sobą kontrolę. Pomysł ubrania Chrystusa w ludzką skórę nie wyszedł od niego. To nie intelektualista. Ani
przez chwilę w to nie wierzyłem. - Jeśli to pomysł mentora - odezwała się Ludivine - co w takim razie sprawia mu przyjemność? Jakiego typu relacja może łączyć tych dwoje ludzi? Co motywuje mentora? Oczy Mikelisa zabłysły, a na ustach pojawił się cień uśmiechu. - I tu zaczyna pani myśleć jak kryminolog, Vancker - stwierdził z rozbawieniem. Istotnie, kiedy odpowiemy sobie na pytanie o jego pobudki, zrozumiemy, kim jest. Skoro nie zabija osobiście, nie podziela fantazji zadawania śmierci, ale ponieważ chroni swojego podopiecznego, musi w tym widzieć swój interes. - Może to jego ojciec... albo ktoś bliski! - pomyślał na głos Segnon. - Trochę jak w Dexterze, gdzie ojciec wie, iż nie zdoła zwalczyć natury syna, więc decyduje się mu towarzyszyć, pomagać w uniknięciu wpadki. - Gdyby tak było, usiłowałby maskować jego działania, a nie eksponować je. Sądzę raczej, iż mamy do czynienia z osobą o przerośniętym ego, silnej potrzebie komenderowania i sterowania innymi. Lubi pociągać za sznurki. Rozważam tę teorię od czasu sekcji zwłok rodziny Eymessice. Wspomniałem nieco na ten temat Alexisowi i stwierdzam, że się potwierdziła. Mentor Bestii to pomysłodawca całej grupy. To on ich zgromadził. Dałbym sobie uciąć rękę. To on figuruje pod symbolem *e na forum, a nie Victor Mags. To jemu zależało na inscenizacji z Chrystusem, ponieważ jest zdania, iż powinno się na nowo zdefiniować zasady, gdyż dotychczasowe pojęcia dobra i zła mu nie odpowiadają. Zapewne jest przekonany, że to, co robią, jest dobre. Że jego własne czyny są słuszne. Moim zdaniem prowadzi krucjatę. - Krucjatę? - powtórzył Segnon. Grupa dziennikarzy, zauważywszy zamieszanie, zebrała się przed zamkniętą bramą i wyciągnęła kamery i aparaty fotograficzne. Dwoje żandarmów i kryminolog przesunęli się kilka metrów dalej, na tyły budynku kopalni. - Chciałby zobaczyć świat bardziej tolerancyjnym - wyjaśnił Mikelis - takim, który by ich zaakceptował, jego i jemu podobnych. Bo są tacy, jacy są, czerpią przyjemność nie z klasycznego aktu seksualnego dwojga zgodnych dorosłych, lecz z zabijania, dominacji, gwałtu na dzieciach. Spójrzcie na forum: usiłuje zjednoczyć dewiantów, podnieść ich wartość. Przypomnijcie sobie ich hasło: *e! Unia, pierwotne zjednoczenie! - Świr - wyrzucił z siebie olbrzym. - Dla nas tak, gdyż stanowimy większość - zrozumiała Ludivine. - Najliczniejsza grupa dyktuje zasady i prawa, ale gdyby jutro seryjni mordercy zdobyli przewagę liczebną, wówczas to my stalibyśmy się potworami. Jestem legendą Mathesona - przypomnij sobie
klasykę, Segnon. - Rzygać mi się chce, jak o tym wszystkim myślę. - Mamy do czynienia z człowiekiem, który postanowił odezwać się w imieniu mniejszości. Do tej pory owa mniejszość zmuszona była milczeć, ukrywać się, gdyż uważana jest za odrażającą. On chce wyjść z cienia. Chce zgromadzić pojedyncze jednostki i zjednoczyć je w siłę. Najwyraźniej jest przekonany, iż są wystarczająco liczni, by stworzyć nową grupę, która odmieni oblicze świata, zmusi społeczeństwo do zadawania właściwych pytań. Sądzę, iż symbol, zbrodnie, wiadomości, które nam zostawia, czy to na lustrze w Louveciennes, czy tutaj w kopalni, doskonale to ilustrują. Zapadła cisza. Wiał wiatr, kąsając ich w szyje niczym wampir. Ludivine zadrżała i wtuliła się w swoją puchową kurtkę. Było jej zimno i - mimo tego, co usłyszała i zobaczyła przede wszystkim odczuwała głód. Takie życie. Niezależnie od potwornych sytuacji, w jakich się znajdowali, nie mogą wyrzec się jedzenia. Ludivine nauczyła się tego, mając doświadczenie z sekcjami zwłok. Za każdym razem, kiedy wychodziła z sali szpitalnej, ogarniał ją wilczy apetyt. Ochota na czerwone mięso. Na tatara. Lekarz sądowy, któremu kiedyś zwierzyła się z tej przypadłości w obawie, że popada w szaleństwo, wyjaśnił jej, że chodzi o uwarunkowanie atawistyczne. Nie sposób, ot tak, wymazać z pamięci tych wszystkich tysiącleci, podczas których człowiek żywił się surowym mięsem. Przez 99% procesu ewolucji był on dzikim drapieżcą - zachował odruchy właściwe dla mózgu gada, które być może przeszkadzały człowiekowi „cywilizowanemu”, lecz były w pełni wytłumaczalne. Oglądanie godzinami takiej ilości mięsa, mimo wpływu na świadomą wrażliwość świadka, budzi wspomnienia drapieżcy. Ludivine zaburczało w brzuchu. Słowa Mikelisa dźwięczały w jej głowie. Skupiła się na tym, co powiedział na końcu. Wszystko to było równie szalone, jak nieoczekiwane. Morderstwa miały jakiś ukryty sens. Zadała więc pytanie, które dręczyło ją najbardziej: - Myśli pan, że mu się uda? To znaczy, czy zdoła zgromadzić społeczność przestępców i zboczeńców, uczynić ich silniejszymi. Czy sprawi, że świat ich wysłucha? - Dobrze się czujesz? - oburzył się Segnon. - Jak to sobie wyobrażasz? Jak mielibyśmy go wysłuchać? Ludzie zobaczą jego wstrętną gębę świra, dopiero jak go zatrzymamy, nie wcześniej! Nie zrobimy z niego przecież polityka! - Mówię tylko, że z biegiem lat coraz więcej jest seryjnych zabójców, ludzi chorych psychicznie i zboczeńców. Popatrz, aresztujemy pedofila, a miesiąc później mamy na głowie dziesięciu kolejnych! I nie mówimy tu o dziesięciu czy stu facetach w całym kraju, ale
o tysiącach, jeśli zbierzemy razem wszystkich psychopatów, świrów i socjopatów! Ich jest naprawdę wielu, Segnon! Nie zaprzeczaj! I stają się coraz gorsi! Spójrz na masowe morderstwa w centrach handlowych i szkołach! Pięćdziesiąt lat temu tego nie było! A przecież po wojnie sporo broni znajdowało się w obiegu! Nie chodzi tu tylko o rozprzestrzenianie się broni palnej, ale facetów, którym odbija! Na szczęście to samotnicy. Nigdy do tej pory się nie jednoczyli, aż do teraz... - Zgoda, ale ich mentor, ten *e czy jak go zwał, posuwa się dalej, stworzył całą doktrynę! Nie sposób mieć kryminalne roszczenia i być branym na serio! - Myśli pan, że kieruje nim szaleństwo? - spytał Mikelis najpoważniej w świecie. - Że jego cel jest skazany na porażkę? Co by pomyśleli biali w tysiąc siedemset pięćdziesiątym roku, gdyby ktoś im powiedział o prawach człowieka i równouprawnieniu z czarnymi? Co by pomyślały kobiety w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku, gdyby usłyszały o prawie głosu, a mężczyźni z tamtego okresu o równości płci? Czy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku Zachód uwierzyłby, że możliwe będą małżeństwa homoseksualne, które wkrótce potem otrzymają prawo do adopcji? Chcę tylko przypomnieć, że dawniej istniało wiele „mniejszości”, które dzisiaj dysponują rzeczywistymi prawami. Obecnie uważamy je za naturalne, choć w innej epoce wydawały się niemożliwe i nieprawdopodobne. Segnon nachylił się w jego stronę i spojrzał ponuro: - Porównuje pan czarnych do seryjnych zabójców? Do pedofilów? - Ależ nie. - Kobiety, geje i czarni mają pana w dupie, Mikelis! Osobliwe porównania! Nie wyzbywając się naturalnego spokoju, kryminolog pokręcił głową: - Staram się pokazać, że w społeczeństwach ewoluuje sposób postrzegania różnic. - Wrzuca pan do jednego wora kolorowych i świrów, do kurwy nędzy! - Nie. Bo zabójcy, pedofile, zboczeńcy i wszyscy ci, których *e usiłuje zjednoczyć, nie uważają się za świrów! Są po prostu inni, a *e chce, by mieli prawo do życia w naszym społeczeństwie. O to mi chodzi! - Ale to szajbusy! Nic na to nie poradzę, są szaleni! Porównuje pan ludzi szalonych do ludzi, którzy nie zrobili nic złego! - Wie pan, co jest najgorsze? Oni też nie zawinili temu, że tacy są, nic na to nie mogą poradzić. Większość z nich nie wybrała życia na marginesie świata z powodu skłonności do dewiacji. Wpływ na to miały traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Ich pierwszą ofiarą jest zawsze dziecko, którym kiedyś byli. Żandarm wybuchnął złością:
- Będzie ich pan bronił? - Zapewniam, że nienawidzę ich bardziej niż pan, bo wiem, kim są naprawdę. Ale wiem też, skąd się biorą. Napięcie rosło. - Wie pan co, Mikelis? Zaczynam się zastanawiać, czy pan też nie ma aby trochę nierówno pod sufitem! Jak można się zgadzać z teoriami tego świra? Jest pan... - STOP! - krzyknęła Ludivine. - PRZESTAŃCIE! Wkurzacie mnie! Mam już tego dość na dzisiaj. Wszyscy jesteśmy wykończeni, mamy zszargane nerwy. Chciałabym wrócić do hotelu. Stanęła między dwoma mężczyznami, dwiema siłami natury wyzywającymi się wzrokiem. Segnon cofnął się o krok, nie spuszczając jednak oczu z kryminologa. - Muszę odpocząć - przyznała Ludivine drżącym głosem. - Pomyśleć w spokoju. Jeśli ten dupek rekrutował poprzez forum, to teraz, kiedy zostało ono zamknięte, nie mamy, jak do niego dotrzeć. Ale nie będę czekać z założonymi rękami, aż zjednoczy wszystkich kryminalistów świata i skłoni nas do rozpaczania nad ich straszliwym losem. Sam pan napisał w jednej ze swoich książek, Mikelis, że ci ludzie to kłamcy i manipulatorzy. Nigdy im nie uwierzymy. Kryminolog odwrócił wzrok od Segnona, żeby jej odpowiedzieć: - Problem polega na tym, że ciężko ich rozpoznać w społeczeństwie. Mamy wokół siebie wielu kryminalistów. Być może już im pani ufa, choć sama o tym nie wie - po tych słowach odwrócił się do niej plecami.
40 Niebo nie mogło się zdecydować. Ołowiane chmury piętrzyły się coraz gęstszą warstwą, lecz deszcz nie spadał. Następnie wiatr przepędzał je w ciągu godziny, odsłaniając skrawek nieba, po czym napływały kolejne, wciąż równie złowróżbne. Hotel śledczych francuskich znajdował się w samym centrum Krakowa. Z tego co Ludivine zdążyła zauważyć, było to wiekowe miasto o zaskakującej architekturze. Bogata średniowieczna i neogotycka spuścizna przeplatała się z nowoczesnymi fasadami, pośród których jeździł stary tramwaj, jakby żywcem wyjęty z jednego z pierwszych odcinków Jamesa Bonda. Krakowski zamek, symbol miasta, górował nad wieżami kościołów, bazylik, katedr i innych monumentów tłoczących się licznie wokoło, niczym historyczne i kulturalne drogowskazy. Ludivine zdołała zdrzemnąć się nieco po południu, zanim Tomasz dostarczył im pierwsze angielskie tłumaczenia raportów z sekcji zwłok. Przekazywali je sobie z pokoju do pokoju. Segnon i Mikelis zamienili zaledwie kilka słów podczas krótkiego wspólnego posiłku. Sekcje zwłok potwierdziły tylko to, co już wiedzieli. Mieli do czynienia z psychopatą, którego zachowanie podczas ataków szału ocierało się o psychozę. Tracił kontrolę, histeryzował, z pewnością to właśnie w tych chwilach kąsał najgwałtowniej. U jednej z dwóch ofiar brakowało około kilograma ciała na udzie i nigdzie nie znaleziono owych resztek. Kanibalizm, pomyślała natychmiast Ludivine. Ponownie poruszono kwestię szczęki, zadano wiele pytań odnośnie do jej natury. Za duża na ludzką, kształt i zęby niepasujące, a mimo to zdecydowanie odrzucono możliwość ataku ze strony zwierzęcia. Zbyt czyste ugryzienia, brak śladów pazurów i sierści... Poza tym Segnon już to potwierdził: nie istniało żadne zwierzę o podobnym uzębieniu. Mikelis skojarzył zaburzenie oralne kanibalistyczne z problemami z mową. Jeśli Bestia miał tego typu deformację twarzy, być może rzeczywiście nie potrafił się normalnie wysławiać. Jednakże ten typ deformacji musiał zostać odnotowany w jakimś szpitalu, u dentysty, gdziekolwiek... Bestia nie mógł dorastać, nie będąc leczonym. Czy należy ponownie zwrócić się do francuskich dentystów i szpitali? Nie, oni zawsze reagują... Już im się przypominaliśmy. Milczenie z ich strony oznacza,
że Bestia nie leczył się we Francji. Ludivine bardzo liczyła na polską policję. W końcu hipoteza, że mają do czynienia z zabójcą dorastającym w tej okolicy, miała dużo sensu. Znał kopalnię, dwukrotnie przeszedł tam do czynu. Mógł spędzić kilka tygodni we wschodniej Francji, a następnie wrócić do siebie. Krajowe kartoteki dentystyczne może coś im wyjaśnią. W każdym razie taką miała nadzieję. Późnym popołudniem wyszła z pokoju, żeby rozprostować nogi. Miała już dość przeglądania w myślach obrazów rozprutych zwłok i wspomnień o Alexisie. Jej oczy, mózg i serce nie były w stanie przyjąć więcej wrażeń. Ruszyła w stronę baru, gdy nagle dobiegł ją głos Mikelisa. Wypowiadał się inaczej, niby tym samym tonem, lecz łagodniejszym. Miłym. Pełnym miłości. Rozmawiał przez telefon. Z jednym ze swoich dzieci, zrozumiała Ludivine. Ta sytuacja okazała się dla niej całkiem nowym odkryciem. On, zawsze taki zimny, zamknięty, kamień o szerokich barach, potężnej klatce piersiowej, przenikliwych oczach i wygolonej czaszce, potrafił zmienić się w kochającego i czułego ojca. Nawet Mikelis umiał być serdeczny. Ludivine udała, że go nie widzi, usiadła przy barze i zamówiła piwo. Kiedy kryminolog wstał, zauważył ją i skinął w jej stronę głową. Był inny. Bardziej przyjazny. Mogła niemal wyczytać wzruszenie na jego twarzy, co stanowiło całkowitą nowość. Zawahał się, po czym odwrócił na pięcie i ruszył z powrotem do swojego pokoju. Miłość do rodziny go zmieniała. Niosła go. Podtrzymywała. Była newralgicznym centrum ludzkiej natury. Każdy człowiek, nawet najmroczniejsza dusza, potrzebuje solidnego fundamentu, żeby się konstruować. Rodzina to silnik umożliwiający podbój świata, a zarazem bunkier, w którym można się schronić. Ludivine uniosła kufel z piwem. Gorzka piana wypełniła jej usta. Ona nic z tego nie miała. To by wyjaśniało jej przygnębienie. Patrzyła za przysadzistą sylwetką Mikelisa. Dlaczego zgodził się im pomóc? Co mógł na tym zyskać? Nie żądał pieniędzy, nie zyska sławy. Ludivine była pewna, że gdy wszystko się skończy, po prostu wróci w swoje góry tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Więc co nim kierowało?
Zgodził się opuścić swoją familię, żeby tropić zło. Zostawił za sobą spokój umysłu i zapadł się w błoto ponurych fantazji. Wystawił się na niebezpieczeństwo, ryzykował własną równowagą. Gdyż nikt nie może bez szwanku badać otchłani morderczej psychiki. Stawianie się w pozycji zabójcy, przywłaszczanie sobie jego fantazji w celu zrozumienia ich i przewidzenia, życie z krwawą obsesją, analizowanie ułomności umysłu, badanie dewiacji, wszystko to ma swoją cenę. Przemierzanie mrocznych czeluści sprawia, że prędzej czy później otwieramy drzwi do własnych otchłani. Wyciąga się je na zewnątrz. Każda istota ludzka ma w sobie odrobinę ciemności. Światło nie może istnieć bez mroku. Wszyscy ludzie, którzy bawią się w rozkładanie na części pierwsze dusz najgorszych zabójców, w końcu stają w obliczu własnych stref cienia. Kryminolodzy, psycholodzy, gliniarze, pisarze, lekarze... wybierają się w kosztowną podróż. Mikelis miał wsparcie w rodzinie, która umożliwiała mu wydobycie tego, co w nim najlepsze. Była jego filtrem, kamizelką ratunkową. Podobnie Segnon, który nieustannie narzekał na żonę, choć nie potrafił przeżyć dnia, nie zadzwoniwszy do niej choćby raz. Ludivine nie miała nikogo. Żadnego filtra. Żadnego koła ratunkowego. Spojrzała na swoje piwo z ironią. - O przepraszam - powiedziała - dzisiaj oczywiście mam ciebie. Tomasz wpadł po nich do hotelu wczesnym wieczorem, namawiał ich na kolację w polskiej restauracji. Zjedli w lokalu całym z kamienia, mieszczącym się w jednej ze średniowiecznych piwnic, gdzie sympatyczny policjant zmusił ich do zamówienia tradycyjnych potraw. Markotna Ludivine ledwo tknęła swój antrykot pieczony w miodzie i tylko przysłuchiwała się rozmowie. Tomasz przedstawił im przebieg swojej kariery oraz plany na przyszłość. Jego głównym celem było dołączenie do Europolu w Hadze. Następnie Mikelis wypytał go szczegółowo o zabójstwo pierwszej prostytutki dokonane przez Bestię. Tomasz wytarł starannie usta serwetką, jakby przygotowując wargi do tego, co ma nastąpić. Wyjawił im wszystko, co wiedział, odpowiedział na pytania kryminologa, choć w rezultacie Ludivine doszła do wniosku, że nie dowiedziała się niczego nowego na temat metod działania mordercy. Zabijał w pobliżu autostrady, gryzł, ciął, szarpał i okaleczał, nie pozostawiając po sobie żadnych wskazówek. Tym razem żadnych odcisków butów czy kół. Szybko uczył się na własnych błędach. Pozostał jeszcze tylko telefon, który wykonano z willi w Louveciennes na
komórkę na kartę. - Sprawdziliście dokładnie ten numer? - zmusiła się do zadania pytania. - Tak, posłużył wyłącznie do tego połączenia. Karta o wartości dwudziestu pięciu złotych, około sześciu euro. Na podstawie numeru telefonu otrzymaliśmy od operatora numer IMEI[8], czyli numer aparatu. Zadaliśmy wszystkim operatorom pytanie, czy inne karty SIM były używane z tym aparatem, okazało się jednak niestety, że nie. Nowy telefon musiał zostać kupiony w zestawie z kartą. - Nie znaleziono żadnego śladu tego zakupu? - Szukając po numerze, operator trafił na numer karty i podał nam punkt sprzedaży, ale był to zwykły sklep na ulicy handlowej. Zapłacono gotówką, na miejscu nie było monitoringu, więc nie mamy nic. - Czy numer jest na podsłuchu, na wypadek gdyby użyto go po raz kolejny? - Oczywiście, ale nie ma się co łudzić: przestępca jest tak ostrożny, że karta SIM, a może nawet i telefon dawno leżą na wysypisku śmieci. - Wybrał kartę za niewielką kwotę - wtrącił Mikelis - wiedział, że użyje jej tylko raz. Tomasz ma rację, nigdy więcej nie usłyszymy o tym numerze. Ludivine oparła się o kamienną ścianę. Głosy towarzyszy powoli oddalały się, w miarę jak dziewczyna zatapiała się w swoich myślach. Nie wiedziała już, o co pytać. Miała przygnębiające poczucie, iż wyczerpały się wszystkie możliwe tropy, że osiągnęła granicę własnych możliwości i że przyszedł najgorszy moment dla każdego śledczego: czekanie. Na spóźnioną ekspertyzę, która dostarczy nieoczekiwanej informacji, na to, że zabójca znów się ujawni, być może ponownie przejdzie do czynu i zabije, ale tym razem popełni błąd. Dziewczyna ponad wszystko nienawidziła bezruchu. Nieznośnego poczucia nieprzydatności. Skończyli posiłek tradycyjną wódką i poszli się położyć, rozważając, czy nie pora wracać do Paryża. Tutaj nie mieli już nic do roboty. Śledztwo było w dobrych rękach, zobaczyli wszystko, co było do zobaczenia, nawiązali niezbędne kontakty z lokalnymi siłami porządkowymi - wykonali zadanie. Mimo przygnębienia Ludivine zasnęła natychmiast. Alkohol zrobił swoje. Otworzyła oczy o czwartej nad ranem, spocona i drżąca. Usiadła, żeby naciągnąć kołdrę, po czym ją odgarnęła. Było jej jednocześnie zimno i gorąco. Źle się czuła. Całą noc dręczyła ją jedna myśl, choć teraz nie potrafiła sobie przypomnieć jaka. Ludivine miała obsesję na punkcie śledztwa. Oddychała i żywiła się nim. Wypełniało też jej sny.
Trudno się dziwić, że wciąż jest zmęczona. Jej mózg pracował bez przerwy. Wiedziała, że to przez morderstwa tak źle znowu spała. Jej cholerny umysł nie przestawał analizować i porównywać. To było silniejsze od niej. Tylko lekarstwa mogły zmusić go do przerwy, ale wyjechała, nie zabrawszy ze sobą środków nasennych. Ludivine westchnęła z głębi łóżka. Wahała się, czy nie włączyć polskiej telewizji. Istniała jednak obawa, że oglądanie telewizji nasunie jej myśli samobójcze. Zapomniała też zabrać książkę. Kompletna klapa. O czym śniła? Co takiego kołatało się w jej chorym umyśle, że uniemożliwiło jej zapadnięcie w głęboki sen? Chodziło o kraje, przypomniała sobie nagle. Polskę i Francję. Przemieszczanie się. Telefon! Olśniło ją. To ma związek z telefonami! Bestii? Połączenie z Louveciennes? Coś jej umknęło i podświadomość usiłowała to zrozumieć. Miejsce? Niemożliwe... Karta jest już nieużywana. Ludivine przypomniała sobie wówczas o ostatnich osiągnięciach w dziedzinie telefonii. Operatorzy nie tylko oddawali się do dyspozycji służbom śledczym, żeby ułatwić dochodzenia kryminalne, ale też stworzyli nowe urządzenie wspierające pracę policjantów i żandarmów. Wystarczyło podać im numer, by w ciągu kilku minut uzyskać całą historię połączeń, przychodzących i wychodzących oraz przy niewielkim nakładzie pracy wszystkie związane z połączeniami lokalizacje geograficzne. Na podstawie zalogowań do przekaźników operatorzy potrafili wskazać strefę i czas, w której służył dany aparat. Co więcej: odtąd abonent nie musiał używać swojego telefonu, żeby aktywować przekaźnik, wystarczyło po prostu, że telefon jest włączony, a w chwili gdy wchodził w strefę danej anteny przekaźnika, ta zapisywała jego położenie. Wszystko to przechowywane było w bazach danych i mogło zostać w każdej chwili udostępnione na żądanie. Nowy system przedstawiono żandarmerii i WŚ został uczulony, by z niego korzystać w prowadzonych przez siebie śledztwach. Wystarczyło tylko znać numer telefonu podejrzanego. Była to całkiem nowa technologia, nigdy dotąd jeszcze nie wykorzystana. Służby policyjne i żandarmeria dopiero się z nią zapoznawały. Dlaczego miałaby myśleć o tym w środku nocy?
Nie miała żadnego numeru do śledzenia. Jedyny, którym dysponowali, posłużył tylko raz, a teraz zapewne leżał gdzieś w strumieniu albo kanale. Gdyby nawet polscy operatorzy dysponowali tym samym systemem i zakładając, że telefon Bestii został wyrzucony, udałoby się najwyżej zlokalizować ostatni przekaźnik, do którego się logował. Każdy z nich obejmował strefę o powierzchni wielu kilometrów kwadratowych, której nie sposób dokładnie przeczesać w poszukiwaniu maleńkiego telefonu! Ludivine zerwała się na równe nogi. Nie znała numeru, ale dokładne miejsca, w których popełniono zbrodnie. Trzy na wschodzie Francji i dwa tutaj, na południu Polski. Gdyby operatorzy polscy i francuscy dostarczyli bazy danych wszystkich numerów, które logowały się do przekaźników w pobliżu miejsc zbrodni o konkretnej porze, wówczas porównanie ich umożliwiłoby zidentyfikowanie jednego powtarzającego się numeru. Bestia lub *e musiał mieć osobistą komórkę w kieszeni, której używał w zwykłym życiu, poza zbrodniami. Jej numer musiał automatycznie zostać zapisany przez przekaźnik najbliższy miejsca zbrodni. W każdej strefie logowały się dziesiątki tysięcy numerów. Ale tylko jeden w pięciu konkretnych miejscach, dokładnie w godzinie morderstwa. [8]
IMEI - International Mobile Equipment Identity: numer przypisany do każdego telefonu,
który pozwala operatorowi zidentyfikować aparat, swego rodzaju tablica rejestracyjna każdego aparatu telefonicznego.
41 Pokój Ludivine zmienił się w miejsce pracy. Raporty z sekcji zwłok oraz zdjęcia ze scen zbrodni, które dostarczyli jej Tomasz i Jurek, poprzypinała do ścian. Dziewczyna nie mogła wysiedzieć w miejscu, krążyła więc po wykładzinie tam i z powrotem z telefonem w dłoni. Zmobilizowała jedną z grup WŚ w Paryżu, żeby zajęła się operatorami francuskimi, Jurek ze swej strony usiłował wyciągnąć informacje od ich polskich odpowiedników. Od godziny na skrzynkę mailową Ludivine spływały informacje. Setki tysięcy numerów. - To robota dla szaleńca - stwierdził Mikelis. - Znaleźć pośród tego wszystkiego jeden numer, który powtarza się we wszystkich miejscach. Ma pani jakieś wsparcie informatyczne? - Analyst Notebook - wyjaśniła. - Dostaję pliki w Excelu, które wprowadzamy do naszej bazy danych. Oprócz jednego operatora, który nadal wciska nam pliki PDF, przez co tracimy czas na ich przeformatowywanie. Z całą resztą pójdzie nam bardzo szybko. - Rozmawiałem z Aprikanem - odezwał się Segnon - oddaje nam do dyspozycji grupę Magali. Ona i jej chłopaki zajmą się wprowadzeniem wszystkich numerów z Orange, SFR i Free. Zostaje nam tylko Bouygues. Chcąc udzielić informacji Mikelisowi, Ludivine dodała: - Stworzymy po osobnym pliku dla każdego zabójstwa. Następnie program automatycznie wykryje wszystkie powtarzające się w plikach numery, o ile takie będą. - Jak szybko uzyskamy wynik? - Najdłużej trwa konwersja pliku PDF i pustych linii, które musimy usuwać ręcznie, ale to trzeba będzie zrobić tylko w wypadku Bouygues, jedynego upartego operatora, który odmawia dostosowania się do naszych programów... Po raz pierwszy Ludivine dostrzegła zaskoczenie i podziw malujące się na twarzy kryminologa. - Więc do wieczora znajdzie pani numer telefonu zabójcy? - Jeśli miał przy sobie włączoną komórkę przynajmniej podczas dwóch zbrodni, wtedy tak, znajdziemy jej numer. Mikelis pokiwał głową z uznaniem. - Technika jednak wciąż się rozwija. - To całkiem nowa funkcja uruchomiona przez operatorów, ale jestem przekonana, że
zmieni przyszłość śledztw, w każdym razie na dwa lub trzy najbliższe lata, dopóki zbrodniarze sobie z tym nie poradzą. Bo zawsze sobie radzą. Godziny zdawały się z gumy. Rozciągały się do granic możliwości, spowolniając mijające sekundy. Segnon poprawiał strona po stronie dane z pliku PDF z Bouygues Telecom, które przekonwertował do Excela. Zajęło mu to dłuższą chwilę, lecz wreszcie zdołał wysłać grupie Magali plik gotowy do wprowadzenia do Analyst Notebook. Ludivine nie mogła wprost się doczekać. Nie zdążyła wyprosić pokojówki, która po raz trzeci tego dnia pojawiła się z zamiarem wysprzątania pokoju i przeżyła trudne chwile, kiedy natknęła się na zdjęcia rozprutych, okaleczonych ciał. Tomasz musiał interweniować, żeby uspokoić ją i dyrekcję hotelu. O siedemnastej zadzwoniła komórka Ludivine. Odebrała natychmiast. - Jeden numer powtarza się w pierwszym i drugim miejscu zbrodni - powiedziała Magali. - Miałaś rację, Lulu. Miał przy sobie telefon. Nie używał go podczas tych nocy, ale go miał! - Tylko jeden numer? - Tak. Jeśli należał do Bestii, oznaczałoby to, że gdy mentor mu towarzyszył, nie zabierał ze sobą telefonu. Nie ufał technologii albo był przestępcą doskonałym. - Mamy nazwisko? - Orange właśnie mi je podał. Cyril Cappucin. Ustalamy profil. - Orange? - Tak jest. To Francuz. Nie mieszka w Polsce. - Komórka jest włączona? - Najwyraźniej tak. Rzadko jej używa. - Ostatnia lokalizacja? - Będziemy musieli ustalić to z operatorem, na razie badamy człowieka, stan cywilny, kartotekę i całą resztę. - Macie jego adres? - Orange podało małą miejscowość w Lot-et-Garonne. Prześlę ci wszystko wieczorem. Ludivine zamarła i odpowiedziała natychmiast: - Nie trzeba, Mag. Wracamy. Segnon i Mikelis spojrzeli na nią zdziwieni. - Teraz? A jeśli nadal jest w Polsce? Nie chce pani uczestniczyć w aresztowaniu,
przygotować dokumentów ekstradycyjnych i... - On tu był przejazdem. - Skąd wiesz? - Jest związany z Victorem Magsem bliżej niż moglibyśmy podejrzewać. - Przez forum? No i co z tego? - Nie, również poza forum. - Nie nadążam. Wszystkie elementy zaczynały się układać w umyśle Ludivine. - Mags i Cappucin nie poznali się przez Internet. - Jak to? - Czy ta dziura zabita dechami w Lot-et-Garonne nie nazywa się przypadkiem Pestilence? - Do diabła, owszem, skąd wiesz? - Tam dorastał Victor Mags.
42 Samolot był niczym więzienie. Natarczywy szum silników. Ludivine miała wrażenie, że spędza całe życie w ciasnych pomieszczeniach, otoczona wonią potu, nieświeżego jedzenia i brudnych toalet. Do tego dołączało się uczucie, że nie może nic zrobić, a to obecnie najbardziej jej przeszkadzało. No i nie wiedziała, jak sobie radzą Magali i Aprikan. Mikelis i Segnon spali, jak gdyby nigdy nic. Czy tylko ja biorę to sobie tak do serca? Pomyślała o Alexisie. Jej dłoń zacisnęła się na poręczy fotela. Od czasu jego śmierci to ona przejęła pałeczkę. Ona myślała tylko o sprawie, odmawiając sobie czasu dla siebie, rezygnując z odpoczynku, z własnego życia. Po co? Wypłakiwać wszystkie łzy i upijać się, żeby tylko jak najszybciej powitać kolejny dzień? Pora spojrzeć na wszystko z dystansu, zrozumiała. Kiedy cała sprawa się skończy, spędzi kilka dni z rodziną, doładuje akumulatory, uspokoi się. Obiecała to sobie. Samolot wylądował nieco przed dwudziestą drugą trzydzieści i Ludivine włączyła telefon, zanim umilkły silniki. Magali odebrała niemal natychmiast. - Orange twierdzi, że numer jest nieaktywny w sieci od czwartku wieczorem. - Kiedy wsiadałam do samolotu, Tomasz dał mi znać, że zlokalizowali komórkę Cyrila Cappucina w sektorze pierwszej zbrodni, ale od tamtej pory już nie. - Może wyczerpała mu się bateria. - Albo wyłączył ją na dobre. Czy Orange współpracuje z jakimś niemieckim operatorem? - Oczywiście. Myślisz, że facet już wraca? - Możliwe. - W takim razie potrzebny nam kolejny międzynarodowy nakaz, to my powinniśmy się skontaktować z operatorem. Dogadam się z Orange w sprawie kontaktu. - Poproś, żeby natychmiast dali nam znać, jeśli zlokalizują sygnał Cappucina, OK? - Już to zrobiłam.
- Ustaliłam to samo z Polakami. - Lulu, analizowałam też jego miejsca pobytu w ciągu ostatniego roku: nie pojawił się w Pestilence od dłuższego czasu. - Ma jakiś inny adres? - Nie znaleźliśmy go jeszcze, ale cała ekipa nad tym pracuje. Często loguje się do jednego z przekaźników w okolicy Paryża. Numer 806350 - odczytała Magali. - W pobliżu Verneuil-en-Halatte, w departamencie Oise. - Tam mógłby się ukrywać? - Możliwe, tym bardziej że niedaleko stamtąd do... Bois-Larris. - Dużo tam zabudowań? - Owszem, nie sposób pojawić się tam i pukać do wszystkich drzwi, musimy mieć coś więcej, żeby go odszukać. - Zawsze to jednak coś. - Jutro banki będą otwarte, mogę sprawdzić jego konta. - Wypłynie, Mag, wcześniej czy później, wypłynie na powierzchnię i dorwiemy go. Ludivine odzyskała walizkę i wskoczyła do taksówki w towarzystwie swoich dwóch towarzyszy. - Robi się ciekawie - stwierdził Mikelis w drodze powrotnej. - Mam nadzieję, że zatrzymamy tego drania w najbliższych dniach - zwierzyła się Ludivine. - Będzie pan mógł wrócić do domu, zrobił pan, co było trzeba. Kryminolog patrzył na przesuwający się za oknem krajobraz. Latarnie przy autostradzie A1 na przemian rozjaśniały jego zamyśloną twarz i pogrążały w cieniu. Gdy ogarniał go mrok, Ludivine spodziewała się niemal, że wyłoni się zeń z przerażającym uśmiechem na ustach. Odsunęła od siebie tę osobliwą myśl i spięła włosy gumką na karku. - Dziękuję - dodała. Mikelis nie odpowiedział i w samochodzie zapadła cisza. - Nie mogę się doczekać powrotu do normalnego życia - przyznał wreszcie Segnon. Chciałbym wracać o sensownych godzinach, mieć wolne weekendy! A ty, Lulu, co zrobisz, kiedy to się skończy? Pojedziesz na wakacje? Dziewczyna skinęła głową. - W czwartek rano jest pogrzeb Alexa - powiedziała cicho. Czuła, że atmosfera robi się ciężka, ale była u kresu wytrzymałości. Podróże, napięcie, brak snu sprawiły, że mówiła bez ogródek. Potrzebowała tego.
- Będziemy tam wszyscy - rzekł Segnon, kładąc jej dłoń na kolanie. - Wiesz, powinnaś wziąć sobie jutro wolne. Mag i Aprikan wiedzą, co robić, a jeśli Cappucin się uaktywni, dowiesz się pierwsza. - Nie, chcę nadrobić stracony czas. - W jakiej sprawie? Hiszpańscy gliniarze pracują nad swoim przypadkiem, Baines zatrzymał sprawcę, a my zidentyfikowaliśmy Bestię! - Brakuje mentora. - Będzie przy Cappucinie, wszędzie za nim chodzi. - Nie, nie sądzę, dołącza do niego tylko na czas zbrodni, to wszystko. - Ludivine ma rację - wtrącił Mikelis - przypomnijcie sobie ślady opon na wschodzie Francji. Zabiera Cappucina z jego ciężarówki i razem jadą szukać ofiary, ale na co dzień nie spędzają czasu razem. Może tylko w Polsce, bo to daleko... - Zresztą nadal nie wiemy, po co wybrał się na drugi koniec Europy, żeby zabić przypomniała Ludivine. - Naprawdę uważam, że autostrada ma tutaj kluczowe znaczenie. To zbyt poważna wskazówka, żebyśmy na nią nie zwracali uwagi. Morderstwa dopasowane są do podróży. Kopalnia była niczym wisienka na torcie, *e nie umiał się powstrzymać przed zorganizowaniem małego przedstawienia w obronie swojej sprawy i w celu zaszokowania. Teraz może chcieć zadać jeszcze mocniejszy cios. Należy się wszystkiego po nim spodziewać. - Myśli pan, że mógłby zrobić coś jeszcze gorszego? Zacznie podkładać bomby w szkołach? - skrzywił się Segnon. - Nie bezpośrednio. Ale pokierować w tę stronę słabego psychicznie wariata, czemu nie? To on jest najniebezpieczniejszy, na nim musimy się skupić. - Czyli pana zdaniem Cyril Cappucin zabił w Polsce wyłącznie dlatego, że trafiła się taka okazja? - Był w Polsce ze względu na swoją pracę, myślę, że po prostu nadarzyła się okazja. Nie ma co dalej szukać. Te typy atakują, gdzie tylko mogą. Gotów jestem się założyć, że zabił także w Niemczech, jeśli to trasa, którą często pokonuje. Żandarm nie wydawał się przekonany: - Wróci w nasze strony, bądźmy cierpliwi. I wtedy go dorwiemy. Wszyscy naraz. - Mimo to pewne sprawy nie są dla mnie jasne - upierała się Ludivine. - Ale co? - zdziwił się Segnon. - Mags i Cappucin znają się z dzieciństwa, dwa świry, które dorastały w jednej wiosce. Pewnie połączyły ich ohydne skłonności. Jeden z nich odkrył
stronę Seeds in Us, dał się zwabić *e, po czym wciągnął w to kumpla i zaczęła się piekielna spirala. Czego ci w tym brakuje? - Nazwiska mentora. I dlaczego Bois-Larris? Segnon wzniósł ręce do nieba: - Bo to wariaci! Nie zawsze słuchają głosu rozsądku! Niech jej pan powie! - rzucił do Mikelisa. - Działania osób psychotycznych nie są logiczne. Ale nasi przestępcy to psychopaci i socjopaci, ci z kolei nadają znaczenie swoim czynom, przykro mi. Ludivine zgodziła się z nim. - Masz rację, Segnon, nie przyjdę jutro do biura. Żandarm odgadł, że dziewczyna coś knuje, więc nachylił się w jej stronę i spytał: - Co tam spiskujesz? - Będę w Bois-Larris. Olbrzym westchnął i pokręcił głową. - To silniejsze od ciebie, prawda? Nie możesz odpuścić nawet na jeden dzień. Tylko na jeden. - Mówię ci, że coś mi tam nie pasuje. - Mag sprawdziła cały personel. Ani jednej kartoteki, żadnego związku z Victorem Magsem, wszyscy są czyści! Będziesz przeszkadzać Bogu ducha winnym ludziom. - Chcę mieć czyste sumienie. Prawda była taka, że Ludivine nie mogła znieść myśli o powrocie do pomieszczenia, które dzieliła z Alexisem, do jego biura wypełnionego przedmiotami związanymi z New York Giants, flagami na ścianach... Nikt ich jeszcze nie dotykał. Nie istniała żadna procedura na wypadek śmierci, ktoś będzie musiał się poświęcić i wszystko uprzątnąć, włożyć do pudeł pamiątki młodego żandarma i oddać je rodzinie. Ludivine nie czuła się na to gotowa. Potrzebowała więcej czasu. Unikała smutku, trzymając się jednej obsesyjnej myśli: zrozumieć i zemścić się. Taksówka skręciła. Tym razem to twarz Ludivine pogrążyła się w mroku.
43 Nigdy wcześniej nie miał takiego poczucia wolności. Uczucie, że może robić co chce, iść dokąd chce, po prostu żyć, budziło w nim euforię. W szoferce ciężarówki było ciepło, szumiała muzyka, niezbyt głośno, żeby nie obudzić szefa, puszka piwa czekała pod ręką, a przed nim rozciągała się droga, jego droga miał świat u swoich stóp. Wszystko było doskonałe. Palce wybijały rytm na kierownicy. Palce o zaczerwienionych czubkach. Bez paznokci. Wolał je sobie wyrywać. Mniej mu to przeszkadzało niż ich zgrzytanie na pościeli lub poduszce, gdy zasypiał. Zgrzytanie delikatne, które jednak w otaczającej go ciszy brzmiało ostro i przenikliwie. Tego nie mógł znieść. Nigdy. To było straszne. Gorsze niż skrzypienie paznokci przeciąganych po tablicy. Doprowadzało go to do szału. Sama tylko myśl... Uwielbiał prowadzić samochód, czuć ruch, przemierzać różne okolice, oglądać domy, bloki, wyobrażać sobie życie mieszkających tam ludzi, czasem ich spotykać, przewijać się przez ich uporządkowane życia, egzystencje więźniów rutyny i obowiązków, gdy tymczasem on mógł robić, co tylko chciał. Najbardziej lubił jeździć nocą. Kiedy oni wszyscy spali. Nieruchomi. Nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Kochał noc, rozluźniała go, czyniła potężnym, jak gdyby był dzieckiem księżyca. Jako dziecko bawił się, że nim jest. Wilkołakiem. Z wielkimi lśniącymi kłami. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt! Wielka, przerażająca paszcza. Tak, straszna. Której boją się dzieci i dorośli. Wszyscy boją się wilkołaka. Wszyscy. Przypomniał sobie te wszystkie godziny, które spędzał w lichej budce myśliwskiej w głębi wioski. Niemal tam mieszkał. To był jego pokój. Najpierw zamykano go tam za karę, później zmienił ją sobie w teren do zabawy. Zajęło mu to sporo czasu. Z początku, doskonale to pamiętał, szopa go przerażała. Do tego stopnia, że sikał pod siebie. Płakał godzinami, sam pośród ciemności - światło słoneczne sączyło się tylko przez szpary w deskach. Bał się wilków. Wszystkich tych wygłodniałych paszczy, które mu się przyglądały. Ile ich było? Dziesięć? Piętnaście?
Kiedy dorastali, Victor często się z niego śmiał. To nie wilki, tylko psy, a w najlepszym wypadku kilka lisów, o ile nie zwykłe kundle. On jednak wiedział, że to nieprawda. To były wilki. Silne i dzikie. O wielkich paszczach pełnych ostrych kłów. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt! Ile godzin stracił, skulony, bojąc się podnieść głowę? I kiedy wreszcie nastąpił przełom? Nie pamiętał. Najpierw był strach, a potem ciekawość. Aż wreszcie szef pokazał mu martwego wilka, którego upolował. Razem go poćwiartowali. Kawałek po kawałku. Myślał z początku, że się porzyga. Rozśmieszył tym szefa. Później już razem patroszyli wilki! Chodzili nawet razem na polowania. Było to jedno z jego najlepszych wspomnień z dzieciństwa: wyprawy na łowy z szefem. Ukrywanie się, żeby ludzie z okolicznych wiosek ich nie widzieli. Tropienie. Celowanie. Strzelanie. I ćwiartowanie. Ucinali zwierzęciu głowę i gotowali ją w dużym poobijanym kociołku, aż do odejścia skóry i uwolnienia czaszki. Wreszcie piękny dziki pysk mógł dołączyć do pozostałych trofeów na ścianie chatki. Uśmiechał się na samo to wspomnienie. Dlatego też przyjemnie jeździło się nocą, bo można było rozmyślać całymi godzinami. Wystarczyło trzymać kierownicę i pozwalać obrazom przesuwać się jak na filmie. Czasami mu stawał, kiedy czuł, że dominuje nad drogą. Podniecony oglądał samochody i małych ludzi w ich wnętrzach. Wystarczyłby jeden ruch kierownicą, żeby ich zmiażdżyć. Nigdy tego oczywiście nie zrobił, ale rozkoszna była sama myśl. Zdarzało mu się nocą jechać, płynąć nad światem i czuć erekcję. Szoferka była odpowiednio urządzona. W tym celu również. W zasięgu ręki miał chusteczki. Żeby się masturbować ponad maleńkimi ludźmi. Żeby ejakulować na ich nieświadome niczego twarze. Szef poruszył się na swoim fotelu. Zerknął na niego, żeby się upewnić, czy nadal śpi. O świcie odwiezie go do domu, by mógł zacząć przygotowania do podróży. Dłuższy czas nie będą się widzieć. Teraz sam będzie bawił się w wilkołaka. Sam będzie wybierał ofiary. Sam będzie je ćwiczył i gryzł. Tylko on będzie się
napawać ich krzykami, przez co te będą tylko przyjemniejsze. Będą dowodem na jego potęgę. Na ich poddanie. Będą należeć tylko do niego. Wszystkiego się nauczył. Czuje się pewnie. Obdzieranie ze skóry dwóch dziewczyn bardzo go rozbawiło. Zrobił to, bo szef poprosił, ale w gruncie rzeczy miał rację. Zrobił z nimi prawie to samo, co z wilkami w dzieciństwie. Z tym że nie gotował ich głów. Szkoda. Szef nie chciał zachowywać trofeów. Mówił, że to nieostrożne. Ledwie się zgadzał, by zabierać kawałeczek ofiary, pod warunkiem, że szybko się go zje. Nie można nic po sobie zostawić. Ale teraz będzie robił, co chce! Będzie zachowywał głowy! Będzie je gotował i wieszał na ścianach! Dlaczego nie? Ma w dupie szefa! Zresztą kobieta, która wynajmuje mu mieszkanie, nie będzie mogła się sprzeciwić. Rozśmieszyła go ta myśl. Był sam w swojej wielkiej szoferce, górował nad światem. Szef chrapał w kącie. Tak, następnym razem już niczego mu nie zabroni. Jeśli przyjdzie mu ochota na dużą, zrobi to! Wejdzie w nią, w jej otwartą klatkę piersiową, poczuje wilgotne ciepło trzewi, jej krew rozleje się, spłynie po nim niczym pełne żądzy języki. Wciśnie się w nią, będzie się rozpychał, dopóki nie pękną żebra, nie puszczą kręgi, nie rozerwie się skóra... Wtedy poczuje się dobrze. Bezpiecznie. Wtedy wróci na świat. Dziecko człowieka, które zmieniło się w wilkołaka! Odrodzi się zwierzę! Tak! Zrobi to z następną! Tak jak z poprzednimi! Zatrzymał na chwilę wzrok na klamerce do włosów na tablicy rozdzielczej. Mimo wszystko zachował sobie coś na pamiątkę. W końcu debilni turyści kupują miniaturowe wieże Eiffla, nie? On też może mieć jakiś przedmiot, choćby jeden, na pamiątkę po dziewczynach! Sięgnął po spinkę. Fascynowała go. Nawet gdy jeszcze był dzieckiem, te przedmioty go intrygowały. Bo przypominały paszczę wilka. Nacisnął na zakończenie dwóch plastikowych szczęk, które rozwarły się i wąskie zęby zaskrzypiały w ciemności szoferki. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Dziewczyny uwielbiają wilki! Zachwyca je myśl, że wilk może odgryźć im głowę! Po
co w przeciwnym razie przyczepiałyby sobie te agresywne paszcze? Nienasycone suki. Ale kiedy ktoś się za nie zabierze, nagle są niechętne! Piszczą jak dzieciaki, błagają, wrzeszczą do utraty głosu. Uwielbiał te chwile zatracenia, kiedy uświadamiały sobie, że nie ma już nadziei. Że to on ma władzę i że nie uda im się wyjść z tego cało. Wtedy zaczynał je kąsać, tak jak o to prosiły, odgryzał maleńkie kawałeczki. Żeby w pełni nad nimi zapanować. Na zawsze. Bo gdy już znajdą się w jego wnętrzu, nie zdołają uciec, nigdy. Było ich już w nim wiele. Nigdy już nie będzie sam. Ogarniały go dziwne emocje, gdy o tym myślał. Potarł krocze, czuł narastającą erekcję. Spojrzał na szefa. Nie, nie teraz. Nie był sam. Wkrótce nadarzą się inne okazje. Kiedy będzie górował nad światem w swojej ciężarówce, wolny jak ptak, wytryśnie na maleńkich ludzi uwięzionych we własnych egzystencjach, w ich maleńkich samochodach. Znajdzie dziewczynę, która chce być pogryziona przez wilka. Tym razem będzie krzyczała tylko dla niego. Więc żeby jej zrobić przyjemność, zje ją żywcem, a następnie odrodzi się jako wilkołak z jej wnętrzności. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt!
44 Droga biegnąca przez las przypomniała Ludivine jej pierwszą wizytę w Bois-Larris. Osobliwa atmosfera szpitala ukrytego wśród natury, kamienny mur i siatka odgradzająca budynki od świata sprawiały, że miejsce kojarzyło się z więzieniem, wrażenie to potęgowała również niejednolita architektura: dawny dwór z przyległościami od frontu i nowoczesna bryła w głębi. Jak gdyby miejsce to nigdy nie zdołało określić swojej tożsamości i celu, w jakim powstało. Mieszczańska willa, centrum wstydliwych eksperymentów czy szpital dla dzieci... Przemierzając drogę wiodącą wzdłuż zabudowań, Ludivine zauważyła, że krwawe graffiti zostało usunięte. Dziewczyna przedstawiła się w recepcji i poprosiła o spotkanie z dyrekcją, co okazało się niemożliwe w trybie natychmiastowym - jedna osoba była nieobecna, a pozostałe miały zaplanowane spotkania lub przebywały na zebraniach. - Może pani będzie mogła mi pomóc - poprosiła Ludivine niezrażona - mam tu listę nazwisk członków personelu, chciałabym się upewnić, że nikogo na niej nie brakuje. - Jeśli chodzi o personel medyczny, to myślę, że mogę. - Ale nie w kwestii nauczycieli? - Rzadziej ich widuję, nie pracuję z nimi bezpośrednio, więc nie znam ich wszystkich. Ludivine podała jej kartki i sekretarka przeczytała je trzykrotnie, żeby się upewnić, czy o nikim nie zapomniała. - Chyba są tutaj wszyscy. Ludivine wskazała ręką w stronę korytarzy i schodów ciągnących się w głębi budynku: - Kogo powinnam spytać o nauczycieli? - Najlepiej jednego z nich. Szuka pani nazwisk aktualnych pracowników, prawda? - Dlaczego, często się zmieniają? - To zależy od lat, ale wydaje mi się, że zatrudnienie jest obecnie dość stabilne. Ludivine nie pomyślała o byłych pracownikach. Przyjechała tutaj bez konkretnego planu, chciała dać się nieść instynktowi, przepytać przypadkowych pracowników Bois-Larris i sprawdzić, co się złapie w jej sieć. - Czy muszę zwracać się do Ministerstwa Edukacji w sprawie nazwisk osób, które kiedyś były tu zatrudnione? - spytała.
- Wówczas dostanie pani listę samych nauczycieli, ale nie personelu medycznego. Może zajrzy pani do archiwum? Ludivine posłała jej szeroki uśmiech. - Nathalie, prawda? - zaczęła, odczytując imię z identyfikatora. - Właśnie stała się pani moją najlepszą przyjaciółką. Pokaże mi pani, gdzie to jest? Ludivine złączyła dłonie i wyciągnęła je nad głową. Dał się słyszeć cichy trzask w kręgosłupie i karku. Była cała zesztywniała po spędzeniu trzech godzin z nosem w kartonowych pudłach, wśród zakurzonych półek, w przyziemiu pozbawionym okna i cuchnącym wilgocią. Żarówki oświetlające piwnicę migotały od czasu do czasu w chwilach wahań napięcia, zmuszając dziewczynę do regularnych przerw w pracy. Postanowiła wybrać nazwiska personelu medycznego i wszystkich nauczycieli zatrudnionych w Bois-Larris na przestrzeni niemal dziesięciu lat. Dane były starannie przechowywane, wystarczyło znaleźć właściwe pudła, przejrzeć jeden po drugim rejestry i odłożyć je na bok. Ludivine potrzebowała przerwy, chciała wyjść na zewnątrz i się przewietrzyć, ale właściwie prawie już skończyła. Brakowało jej tylko lat dwa tysiące i dwa tysiące jeden. Zawahała się. Lepiej skończyć to teraz. Archiwa zajmowały kilka przylegających do siebie piwnic. Były to pomieszczenia o łukowatych sklepieniach połączone korytarzem wyłożonym czerwonymi cegłami. Nathalie pokazała jej miejsce, gdzie przechowywano dokumenty związane z personelem, i dziewczyna zabrała się do pracy, nie zwracając uwagi na resztę archiwum. Teraz, kiedy niemal już zakończyła misję, powróciła ciekawość. Przeszła aż na koniec korytarza pełnego regałów i przyjrzała się pozostałym zbiorom. Każde z trzech pomieszczeń wydawało się przytłoczone ilością półek, podobnych do tych, które przed chwilą przeglądała, zawalonych aktami i pudłami. Ludivine krążyła od jednej piwnicy do drugiej. Nie czuła się tu swobodnie, zadziwiła samą siebie, zerkając kilkakrotnie przez ramię, żeby się upewnić, że nikt za nią nie idzie. Od kilku minut dręczyło ją nieprzyjemne uczucie, że nie jest tu sama. Spokojnie, pomyśl o czymś innym, to się dzieje w twojej głowie. Autosugestia. Wędrowała powoli między regałami. Gdyby ktoś chciał się zabawić, mógłby zbudować tu wspaniały labirynt, pomyślała. Ile egzystencji przechowywano w tym miejscu? Ile raportów na temat zdrowia dzieci, ocen ich postępów i zachowań, świadectw porażek, wyciągniętych wniosków?
Co takiego przyciągnęło tutaj zabójców? Dlaczego odczuli nieodpartą potrzebę naznaczenia tego terytorium? Czy żeby trafić do dzieci, jak do tej pory podejrzewała? Teraz szczerze w to wątpiła. Nikt z personelu nie miał przeszłości kryminalnej i wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś bez odpowiednich predyspozycji i niepodzielający niektórych „wartości” mógł służyć sprawie *e. Więc po co? Mikelis z pewnością miał rację, twierdząc, iż zabójcy ulegli impulsowi, potrzebie ekspresji silniejszej niż rozsądek. To miejsce należało do nich. Do *e. Co tak ważnego w ich mniemaniu znajdowało się w Bois-Larris? Czy to coś było tutaj, ukryte w przeszłości instytucji? Ludivine uniosła głowę. Dotarła na sam koniec piwnic i zatrzymała się przed bardzo starymi żelaznymi skrzyniami z kartotekami o rozmytych i wyblakłych etykietach. Było ich około dziesięciu. Żarówki zamigotały z sykiem. Kiedy światło znów się ustabilizowało, dziewczyna przesunęła dłonią po jednej ze skrzynek, by usunąć kurz i rozszyfrować brązowe plamy. Chodziło o jakiś symbol. Zużyta przez czas swastyka. Jak mała dziewczynka przyłapana na psoceniu, kobieta cofnęła szybko dłoń i odwróciła się, żeby sprawdzić, czy na pewno jest tu sama. Wciąż miała wrażenie, że ktoś się jej przygląda. Wydawało jej się, że słyszy dziwne dźwięki. Ledwo zauważalne szuranie i skrzypienie. Ludivine wychyliła się zza jednego z regałów i zerknęła w stronę głównego przejścia, lecz niczego nie zauważyła. Wróciła więc do ponurych skrzyń. Sięgnęła po jedną z nich i przyciągnęła do siebie. Ciężka. Musi być pełna. Swastyka nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do okresu, z jakiego pochodziła zawartość kartoteki. Ludivine zawahała się. Skoro, jak twierdzono, miejsce to było świadkiem tylu przerażających wydarzeń, czy aby na pewno powinna się w to zagłębiać? Jej palce przesunęły się po śladzie krzyża. Znów skrzypnięcie, nieco dalej. Tym razem Ludivine wsunęła dłoń pod kurtkę, żeby poczuć rękojeść sig-sauera. Źle z tobą, zbeształa się dla opamiętania.
Nie było powodu, żeby wyciągać broń palną, nawet jeśli ktoś ją śledzi. - Jest tam kto? - spytała z pewnością siebie, która wręcz ją zdziwiła. Spośród regałów wyłonił się cień. Kobieta o surowym wyrazie twarzy: niska, drobna, z wielkimi okularami na nosie, w za dużej garsonce i ze zbyt silną trwałą. - Jestem dyrektorką tej instytucji, nazywam się Hubard. - Pracuję dla wydziału śledczego żandar... - Wiem, kim pani jest, Nathalie mnie uprzedziła. Znalazła pani to, po co przyszła? - Tak. Od jak dawna się jej przyglądała? Czego się obawiała? Kolejna wariatka na punkcie sprawowania kontroli, chce wszystko wiedzieć! Spojrzenie dyrektorki zatrzymało się na pudle przed Ludivine. - Co to takiego? - spytała dziewczyna. - Nic, co by miało związek z waszym śledztwem, jak sądzę. Ludivine nienawidziła, gdy ktoś zwracał się do niej tym tonem. - Ja o tym zdecyduję - odparła. - To ostatnie archiwa niemieckich okupantów - westchnęła dyrektorka, żeby zamaskować irytację. - Z czasów Lebensborn? - Widzę, że pani wie. To część historii Bois-Larris, o której chcielibyśmy zapomnieć. Jesteśmy dzisiaj czymś więcej. - Sądziłam, że niemal wszelki ślad po tamtej epoce zaginął... - „Niemal” to dobre słowo. Zostały tylko te skrzynki. Całą resztę Niemcy zniszczyli. - Dlaczego nie te pudła? - Zapomnieli. Chyba znajdowały się gdzieś osobno, w szafie, którą pominęli. Posiadłość jest ogromna, jest tu wiele zakamarków. - Co zawierają? - Nazwiska, które nie powinny wydostać się poza te mury. Wypowiedziała te słowa tak oschle, iż zabrzmiały jak groźba. Małe czarne oczka patrzyły wyzywająco na dziewczynę. - Wie pani, przed nazistami eugenika była praktykowana na szeroką skalę przez Amerykanów - dodała dyrektorka. - W latach dwudziestych i trzydziestych fascynowano się „poprawianiem rasy”, co doprowadziło do kampanii sterylizacyjnych mających na celu zmniejszenie liczby „wybrakowanych umysłowo”. Sterylizowano hurtem „nieszczęśników”, którzy mogliby potencjalnie spowodować
degenerację ludzkości, no i oczywiście
cudzoziemców! Brak dokładnych danych, ale mówi się o sześćdziesięciu tysiącach wykonanych zabiegów, choć mogło być ich znacznie więcej. Stany Zjednoczone wolały zapomnieć o tym mrocznym epizodzie w ich historii, szczególnie w związku z szaleństwem, jakie ogarnęło wkrótce potem nazistów, choć to wszystko prawda: Amerykanie byli w tej dziedzinie pionierami. Niektórzy teoretycy twierdzą nawet, iż budowano pomieszczenia, w których zamykano umysłowo chore dzieci i dorosłych, po czym zabijano ich, wpuszczając do środka śmiercionośny gaz! Amerykanie jako pierwsi wpadli na ten pomysł! Ludivine zacisnęła pięści. Czuła się coraz bardziej nieswojo w tym wilgotnym i ciemnym przyziemiu, w obliczu tracącej powoli cierpliwość kobiety. Dyrektorka rozochociła się i najwyraźniej wcale nie zamierzała kończyć: - Istnieje nawet organizacja koordynująca te działania: Eugenics Record Office w Cold Spring Harbor w stanie Nowy Jork, założona przez Charlesa Davenporta, który nigdy nie ukrywał swoich związków z nazistami przed wojną, a nawet i w trakcie jej trwania. Założył istniejące do dzisiaj centrum badawcze i stał się jednym z liderów badań naukowych w walce z rakiem. Przez jego laboratoria o dwuznacznej historii przewinęło się nie mniej niż ośmiu laureatów Nagrody Nobla! Aż do siedemdziesiątego czwartego roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych bronił praw zezwalających na wykonywanie zabiegu sterylizacji w około trzydziestu stanach. - Po co mi to pani wszystko opowiada? - zdziwiła się Ludivine. - Żeby uświadomić pani, że nie powinno się nikogo pochopnie osądzać. - Nazistów? - zaśmiała się oschle dziewczyna. - Nie, historii. Piszą ją zwycięzcy, decydują o tym, co ma ujrzeć światło dzienne, a o czym należy zapomnieć. Zarządzam dzisiaj godną i szacowną instytucją. Nie życzę sobie, by została skazana za swoją przerażającą historię, gdy tymczasem znalazłoby się wielu, którzy zdołali zniknąć z podręczników, chociaż powinni się dzisiaj wstydzić. Niech pani w tym nie grzebie, nie wyciąga na powierzchnię wspomnień, które nie mają już prawa bytu. Nie dotyczą one w żaden sposób pani śledztwa. - To ja powinnam o tym zdecydować. - Proszę zostawić przeszłość w spokoju - rozkazała dyrektorka. - Ależ to wszystko tajemnicze - rzekła z ironią Ludivine, podnosząc pokrywę. Zdecydowała się działać. Dość już miała pogawędki i kazań na temat tego, co powinna robić. - Nie jest pani zbyt pomocna, więc nie mam wyboru, muszę sprawdzić to na własną rękę, pani Hubard.
- Nie powinna pani. - Zamierza pani utrudniać śledztwo? - Ależ ja współpracuję. Mogłabym panią wyrzucić i zażądać oficjalnego nakazu rewizji podpisanego przez sędziego, ale nie robię tego. - Pani Hubard, nakazy rewizji funkcjonują głównie w amerykańskich filmach. Mam pozwolenie od sędziego śledczego na wykonywanie wszelkich czynności, które mogą się okazać przydatne w dochodzeniu. - To, co pani teraz robi, jest niegodne. Ludivine wyciągnęła plik pożółkłych papierów, w większości napisanych na maszynie po niemiecku. - W stosunku do kogo? - spytała, przeszukując skrzynkę. - Do ofiar Lebensborn! - odparła dyrektorka, wyraźnie podnosząc głos. Ludivine zerknęła na nią. Pani Hubard brała sobie tę sprawę bardzo do serca. Przeszłość Bois-Larris musiała jej nadzwyczaj ciążyć, zakłócać od czasu do czasu funkcjonowanie prowadzonego przez nią zakładu, gdzie pod jej opieką znajdowały się dziesiątki dzieci, i szargać jego opinię. - Czyli znajdę nazwiska kobiet, które przebywały tutaj w owym okresie? - zdziwiła się. - Między innymi, tak. - Ale... czy to nie powinno zostać przekazane historykom albo... - Nikt nie ma ochoty rozgrzebywać tej przeszłości, proszę pani. Nikt. A już na pewno nie osoby zainteresowane. Wypowiedziała te słowa z taką powagą, że przez chwilę Ludivine zastanawiała się, czy dyrektorka aby nie jest jedną z ofiar. Nie pasowała jednak wiekiem: pani Hubard nie miała więcej niż pięćdziesiąt lat. Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl. Pięćdziesiąt... A gdyby to było nieco więcej? - Są tu też nazwiska dzieci, prawda? - spytała. Dyrektorka zacisnęła zęby, po czym skinęła lekko głową. - Pani... jest wśród nich? - odezwała się Ludivine zakłopotana. - Proszę? Nie! Oczywiście, że nie! Urodziłam się w pięćdziesiątym czwartym! - Przepraszam, sądziłam... - Że jestem w to osobiście zaangażowana? Owszem, jestem. Dokumenty znajdują się pod moją opieką, a tych ludzi nie powinno się dręczyć. Większość z nich pewnie nawet nie
wie, że urodziła się wśród tych ścian, w takich a nie innych okolicznościach. I proszę mi wierzyć, że biorąc pod uwagę to, co się tutaj wydarzyło, lepiej, że tak pozostanie. Widząc, że znów zyskuje przewagę, dyrektorka dodała, tym razem nieco łagodniej: - Niemcy nazywali je „doskonałymi dziećmi”. Były kwintesencją systemu nazistowskiego, przyszłością rasy aryjskiej. Nikt nie chciałby wiedzieć, że dysponuje taką spuścizną. Ludivine odłożyła pokrywę. Dyrektorka miała rację. Nie istniał żaden przekonywający argument, oprócz niezdrowej ciekawości, żeby grzebać w zawartości tych pudeł. - To są teraz osoby w starszym wieku - dodała kobieta - mają własne dzieci, nie powinno się zawracać im tym głowy. Ludivine skinęła głową. - Pani nie ma... Dzieci... Żaden z zabójców nie mógł być dzieckiem Lebensborn, byli na to za młodzi. Przywiązywali natomiast dużą wagę do samego miejsca. A gdyby ofiary nie były wybierane przypadkowo? Pewna myśl torowała sobie drogę w głowie Ludivine. Myśl szalona. A jeśli polowali na potomków dzieci urodzonych tutaj za czasów niemieckiej okupacji? Żeby „oczyścić” kraj lub przeciwnie, gdyż nie był on godny „czystej rasy” - Ludivine nie wiedziała za bardzo, ale tej hipotezy nie należało całkowicie odrzucać. Znów podniosła pokrywę. - Mimo wszystko spiszę nazwiska tych dzieci - rzekła stanowczo. - Ich potomkowie znajdują się być może w niebezpieczeństwie. Zanotuję je, niezależnie od tego, czy mi pani pomoże czy też nie, ale im szybciej się z tym uporam, tym szybciej zapewnię im opiekę, jeśli moje podejrzenia okażą się mniej szalone niżby na to wyglądało. Byłabym więc wdzięczna, gdyby zechciała mi pani wskazać, gdzie je znajdę. Zyskam sporo cennego czasu. Dyrektorka zesztywniała, po czym poprawiła okulary o grubych szkłach i wskazała ręką na jedno z pudeł. - Są tutaj, o ile dobrze pamiętam. We francuskim Lebensborn urodziło się dwadzieścioro dzieci. Jedenaścioro spośród nich zaraz po urodzeniu odesłano do Niemiec, gdzie miały być wychowywane zgodnie z nazistowską doktryną, w rodzinach popierających dążenia Hitlera. Dziewięciorga z nich nie udało się wyrwać francuskiej ziemi.
Sześciu mężczyzn i trzy kobiety dorastały w sierocińcach. Żadne z nazwisk, które Ludivine nagryzmoliła w swoim notatniku, nie łączyło się z którąkolwiek z ofiar. Dyrektorka zapewniła ją, że pomoc społeczna sprawowała opiekę nad dziećmi, nie zmieniając ich tożsamości. Nosiły francuskie nazwiska, a imiona niemieckie, wybierane przez nazistów. Wszystkie urodziły się w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku. Ludivine dla spokoju sumienia chciała dowiedzieć się jednak czegoś więcej. Powinna sprawdzić każdą z tych osób, wyeliminować wszelkie wątpliwości. Kiedy znów znalazła się na powierzchni, światło dzienne zaatakowało ją jednocześnie z sygnałem komórki, informującym o nadejściu nowej wiadomości. Magali usiłowała się do niej dodzwonić, kiedy siedziała zamknięta w piwnicy, poza zasięgiem. - Ludivine, mamy coś. Cyril Cappucin jest kierowcą. Pracuje na własny rachunek i ma ciężarówkę. Znamy nawet jej numer rejestracyjny! A wiesz, co jest najlepsze? Zlokalizowaliśmy go! Minął właśnie bramkę w Beaumont na A4, o siedemnastej piętnaście. Wrócił do Francji. Mamy zdjęcie wnętrza szoferki. Widać go wyraźnie. Nie jest sam. Czekaj, wyślę ci zdjęcie na komórkę. Oddzwoń, jak je dostaniesz. Kolejny sygnał poinformował Ludivine o nadejściu wiadomości. Wyświetliło się zdjęcie. Było złej jakości, blade. Widniał na nim przód ciężarówki. Za kierownicą siedział drobny łysy mężczyzna. Obok niego, nieco w głębi, widać było drugiego, o twarzy częściowo ukrytej w cieniu. Ludivine zdołała jednak dostrzec jego białe włosy. Starszy pan. Dziewczyna znieruchomiała na dziedzińcu Bois-Larris. Spojrzała do notesu, na listę dzieci urodzonych tutaj w czterdziestym czwartym roku. Zabójcy może nie tyle oznaczyli podbity teren, ile raczej złożyli hołd. Swojemu przywódcy.
45 Na Résidence du Parc składała się grupa starych budynków skupionych wokół zielonego terenu na zachodnich obrzeżach Paryża. Wysłużone, lecz zadbane miasteczko. Ludivine była uparta. Trzymała się swojego pomysłu i nie chciała odpuścić. Podczas gdy jej koledzy z WŚ wysyłali właśnie wszystkie brygady zmotoryzowanej żandarmerii na autostradę A4 w celu odszukania ciężarówki Cyrila Cappucina zwanego Bestią, ona podążała tropem sześciu starszych panów i dwóch starszych pań. Teoretycznie powinna pracować w parze z Segnonem. Szczególnie od śmierci Alexisa. Żaden żandarm nie powinien brać na siebie dodatkowego ryzyka. Ale Ludivine przecież nie mogło nic grozić podczas grzebania w starych aktach i odwiedzania starszych osób. Zresztą Segnon wziął sobie dzień wolnego, żeby pobyć kilka godzin z rodziną, a jako że ich grupa składała się obecnie z dwóch osób, dziewczyna nie chciała „wypożyczać” nikogo z pozostałych kolegów. Za dużo gadali i nie znali jej dość dobrze. Zależało jej na postępach. Chciała być w centrum akcji, nie myśleć o niczym innym, nie wspominać Alexisa. A podróżowanie z kolegą oznaczało rozmowę. Czyli myślenie. Czyli cierpienie. Ben z żandarmerii przekazał jej wszystko, co udało mu się znaleźć w ciągu kilku minut na temat dziewięciu nazwisk, którymi dysponowała. Oda Lechant i Dieter Ferri nie żyli. Jedna z osób od trzydziestu lat mieszkała w Kanadzie, inna na południu Francji: do odwiedzenia zostało jej więc pięć. Ludivine pojawiła się w domu Karoliny Fitch-Gendrier, lecz wizyta była bardzo krótka. Starsza pani nie czuła się na siłach podjąć gościa, a kiedy Ludivine wspomniała o Bois-Larris, jej córka wyprosiła ją za drzwi. Najwyraźniej niektórzy z nich znali swoje pochodzenie i nie ukrywali go, choć rodzina nie życzyła sobie, by o tym wspominano. Ludivine zatrzymała się na trzecim piętrze Résidence du Parc i zapukała do drzwi. Zerknęła na swoją listę. Klaas Boccellini. Sześćdziesiąt osiem lat. Emerytowany kolejarz. Wdowiec. Nie odczuwała strachu. Mentor ukrywał się być może pod jednym z nazwisk, które trzymała w ręce, a mimo to nie czuła nic. Dokładnie wybrała swoich podejrzanych. Benjamin powiedział jej przez telefon, że jako jedyni kartoteki policyjne posiadają Ferri, Brussin, Turrin i Rognier: dwóch pierwszych popełniło najpoważniejsze przestępstwa lub miało ich na koncie
najwięcej. Zdarzyło się to dość dawno, przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym rokiem. Czyżby wyszli na ludzi? Czy też lepiej się zorganizowali i nie dawali się złapać? Ferri nie żył, a Rognier mieszkał w pobliżu Antibes na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Ludivine zdecydowała się nie zbliżać do Brussina i Turrina, dopóki nie dowie się o nich czegoś więcej. Z doświadczenia wiedziała, że kryminalistą nie staje się dla kaprysu, nie licząc ataków szału, przestępstw popełnionych w afekcie, ale w wypadku *e chodziło o coś zupełnie innego. Nie został mentorem seryjnych zabójców z dnia na dzień. Budował go w sobie powoli z przemocy. Sam jej doświadczył. W młodości. Dlatego dzisiaj rościł sobie prawo do bycia innym. Z początku Ludivine zastanowił fakt, że cztery spośród dziewięciu osób posiadają kartoteki policyjne. Zdziwiło ją to. Była to bardzo zawyżona statystyka. Następnie przypomniała sobie okoliczności, w jakich dorastało tych dziewięcioro dzieci. Sieroty wychowywane przez pomoc społeczną, niemieckie bękarty żyjące we Francji traumatycznie doświadczonej wojną. Ileż to razy musiały zostać odrzucone? Jakich cierpień doświadczyły? O ile znali swoje ponure pochodzenie, pełen chaosu okres dojrzewania był w pełni zrozumiały. Część z nich mogła z łatwością zejść na przestępczą drogę. Jeśli *e namalowane krwią w Bois-Larris było istotnie tym, co Ludivine podejrzewała, czyli hołdem, to mentor z całą pewnością musiał nosić jedno z tych nazwisk: Brussin, Turrin lub Rognier. Benjamin otrzymał zadanie przeanalizowania w pierwszej kolejności ich akt, a Ludivine wyznaczyła sobie za cel odwiedzenie wszystkich tych osób i zebranie komentarzy w nadziei, że uda jej się zacisnąć pętlę wokół właściwego podejrzanego. Nie mieli czasu do stracenia. Podzielała zdanie Mikelisa: mentor nie poprzestanie na tym, co do tej pory zrobił. Po akcji w Wieliczce może porwać się na coś jeszcze gorszego we Francji. W drzwiach pojawiła się zmęczona i pomarszczona twarz. Białe włosy, skóra pokryta plamami i wygnieciona, jakby z upływem czasu stała się za duża na ten delikatny szkielet. Niebieskie spojrzenie zachowało jednak żywotność i przenikliwość. - Pan Boccellini? Nazywam się Ludivine Vancker, jestem żandarmem w paryskim wydziale śledczym. Czy mogłabym zająć panu chwilę? - Coś się stało? - Może pan być spokojny, nie przychodzę przekazać złej wiadomości - poprawiła się natychmiast dziewczyna, żeby go nie wystraszyć. - Właściwie chodzi mi o informację.
- Na jaki temat? - To dość delikatna sprawa, nie chciałabym rozmawiać tak w progu. Czy mogłabym wejść? - Jest pani sama? Pytanie ją zaskoczyło. - Tak. - Dobrze. Proszę wejść. Woli pani kawę czy herbatę? - Dziękuję, nie trzeba. Klaas Boccellini zamknął drzwi za Ludivine i wskazał jej ręką niewielki biały salonik, sam zaś udał się do długiej, wąskiej kuchni. - Może sok pomarańczowy? Zawsze trzymam na wypadek wizyty wnuków. - Nie, naprawdę dziękuję. W mieszkaniu pachniało pastą do podłogi. Zostało umeblowane przez kobietę. Białe tapety w czerwone i zielone kwiaty, liczne serwetki, porcelanowe i kryształowe bibeloty, rodzinne zdjęcia na ścianach, stoliczki... - Proszę usiąść - zaprosił ją Boccellini, wracając z talerzem kruchych ciasteczek. Ludivine zapadła się w nazbyt miękkiej kanapie. Uniosła się i przycupnęła na samym jej brzegu. - Panie Boccellini, prowadzę dość skomplikowane śledztwo, dlatego zadam panu kilka pytań, które mogą wydać się panu dziwne, lecz nie będę zbyt wiele wyjaśniać. Proszę o szczere odpowiedzi, to bardzo ważne. - Rozumiem. Pracowałem na rzecz państwa przez trzydzieści siedem lat, z tego znaczną część dla kolei. Mam poczucie obowiązku i honoru, nie kłamię. Chciałbym jednak wiedzieć, czy ma to jakiś związek z moimi wnukami. - Bez obaw. Czy mówią coś panu nazwiska Ferri, Turrin lub Brussin? Głowa staruszka uniosła się gwałtownie. Z jego twarzy zniknął łagodny wyraz i Ludivine spodziewała się, że zaraz po raz kolejny zostanie wyproszona za drzwi. - Dlaczego pani o to pyta? - Jak już mówiłam, to dość złożone śledztwo, nie mogę wchodzić w szczegóły. Zatem, czy zna ich pan? Gdy Boccellini nabierał powietrza, z jego nozdrzy wydostał się przeciągły świst. Spojrzał na nią chmurnie. - Skoro zadaje mi pani to pytanie, to znaczy, że pani wie. - Historia Bois-Larris nie jest panu obca?
- Wolę o niej nie pamiętać. Moja rodzina... - Nie muszą o tym wiedzieć - ucięła natychmiast dziewczyna, chcąc go uspokoić. Nasza rozmowa jest w pełni prywatna. Boccellini zmusił się do uprzejmego uśmiechu, lecz na jego twarzy nie było widać żadnych emocji. - Moja rodzina wie, ale nie chciałbym wyciągać na powierzchnię tych dawnych wspomnień. - Rozumiem. To pozostanie między nami. Chciałabym tylko wiedzieć, czy spotyka się pan jeszcze z którąś z tych osób. - Nie, już od bardzo dawna. - Ale swego czasu znał je pan dobrze - zrozumiała Ludivine. - Niezbyt. Bardzo mało. Prawdę mówiąc, odmawiałem spotkań z nimi. - Odmawiał pan? Jak to? - To bardzo stara historia, dlaczego tak panią interesuje? Zrobili coś złego? - Zdziwiłoby to pana? Boccellini przez chwilę się zastanawiał. - Nie, istotnie chyba nie. - Co to za historia? - Niewiele pani powiem, gdyż odrzuciłem ich propozycję. To było chyba w siedemdziesiątym szóstym roku, gdy urodził się mój syn. Odwiedził mnie Dieter Ferri. Nie znałem go. Nie wiedziałem nic o swoim pochodzeniu, on mi o wszystkim powiedział. Dziwna to była postać, bardzo pewny siebie, charyzmatyczny. Ferri wyjaśnił mi, że miałem „rodzeństwo” podobne do mnie. I jeśli też czuję się odrzucony, inny, mogę do nich dołączyć. Dał mi listę nazwisk i zaproponował spotkanie z nimi. - Uczynił to pan? - Po jakimś czasie tak. Trzeba przyznać, że Ferri był bardzo przekonujący. Wiedział, w którym sierocińcu dorastałem, w jakich rodzinach zastępczych przebywałem, znał całe moje życie. On jako pierwszy w ciągu trzydziestu dwóch lat wyjaśnił mi, dlaczego noszę niemieckie imię, chociaż wcześniej i tak podejrzewałem już najgorsze. Więc owszem, poszedłem na to spotkanie. Starszy pan odwrócił głowę w stronę białych zasłon, jak gdyby gdzieś wśród fałd materiału ukrywała się jego pamięć. - Dieter dobrze wszystko przygotował, znalazł salę, przedstawił nas sobie nawzajem. Rozmawiał z nami serdecznie, uspokajająco. Zajął się nami i bardzo nalegał, żebyśmy
pamiętali, że nasza rodzina to oni wszyscy. To dlatego chodziliśmy na te wszystkie spotkania. - Było ich więcej? - O tak, nie pamiętam już zbyt dobrze, ale tak z dziesięć, dwanaście. Mojej żonie w końcu przestało się podobać, że tam chodzę, uważała, że zaczynają mi się w głowie rodzić złe myśli, tym bardziej że współmałżonków nie zapraszano. Dieter chciał z początku, żeby to były spotkania wyłącznie dla „doskonałych dzieci”. Wie pani, to chyba Dieter wygrzebał z przeszłości to straszne określenie i je upublicznił. - Czy coś się za tym wszystkim kryło? - O tak! Wkrótce się z nami podzielił swoim pomysłem. Najpierw podkreślał, przy każdym spotkaniu, że różnimy się od innych, i miał w tej kwestii rację. Wie pani, kiedy zostało się wychowanym przez pomoc społeczną, człowiek nie czuje się taki jak wszyscy! A kiedy do tego ma się niemieckie imię, francuskie nazwisko i urodziło się w czterdziestym czwartym roku w paryskim regionie, mogę panią zapewnić, że cały świat daje wówczas odczuć, że jest się kimś obcym! W ten sposób przekonał kilkoro z nas. - Przekonał do czego? - Żeby do niego dołączyć. Dieter Ferri chciał stworzyć społeczność „doskonałych dzieci”. Miejsce, w którym żylibyśmy razem, wolni od nienawiści. Z początku projekt ten wydawał się równie szalony jak podniecający. Później powoli się skonkretyzował. Dieter był bardzo zmotywowany, żył tym planem. - Wie pan, dlaczego tak mu na tym zależało? - Podejrzewam, że wiele wycierpiał. Tak czy owak, pewna liczba osób wyjechała z nim, urządzili się gdzieś na wsi. - Ale pan nie? - Nie, ja nie. Moja żona by nie chciała. - Wie pan, co się z nimi stało? - Nie, po ich wyjeździe odciąłem się. A właściwie to oni zamknęli się na resztę świata. - I nigdy więcej pan o nich nie słyszał? - Widziałem się z Egonem Turrinem trzy lub cztery lata później. Wrócił w okolice Paryża, opuścił komunę. Chyba zawiódł się na tym doświadczeniu. - Często pan widywał tego Turrina? - Tak, przez jakiś czas. Był bardzo miły. Spotykaliśmy się we dwóch i rozmawialiśmy o naszym życiu, trochę jak przyrodni bracia. - Myśli pan, że mógłby być niebezpieczny? - Egon? Nie! Ależ skąd! To przemiły człowiek. Ucieleśnienie serdeczności.
- I nie był blisko z Dieterem Ferrim? - Był na niego zły, o tak! Nigdy więcej nie chciał już o nim słyszeć. Jeśli to Ferri panią interesuje, powinna pani porozmawiać z Egonem! - Byłby pan skłonny pojechać ze mną? Boccellini uniósł ręce ku niebu. - Nie widziałem go już... ze dwadzieścia lat! Życie... Powoli straciliśmy się z oczu. Ale proszę poczekać, chyba mam jeszcze jego numer. O ile go oczywiście nie zmienił. Emeryt wstał i zaczął szukać w starym rozpadającym się notatniku. Zwilżył palec wskazujący i przewracał starannie kartkę po kartce. - O proszę... Och, przykro mi, to się chyba pani nie przyda... To stary numer, z czasów, kiedy nie było jeszcze kierunkowych... Bardzo przepraszam. Ludivine potrząsnęła komórką. - A jeśli sama znajdę numer, czy zgodzi się pan, żebyśmy razem zadzwonili? Łatwiej będzie mu się z panem rozmawiało. Kobieta czuła, że trafiła na właściwy trop. Mimo to kontaktowanie się z Egonem Turrinem bezpośrednio groziło kompletną katastrofą, jeśli to on okaże się mentorem. W końcu jego nazwisko znajdowało się na liście i miał założoną kartotekę policyjną. Ludivine postanowiła zaufać Boccelliniemu. Trzeba było podjąć decyzję. Iść naprzód. Określić profil wszystkich dzieci urodzonych w domu Zła. Dzieci diabła. Ponieważ nie mogła spotkać się ze wszystkimi osobiście i wyczuć ich, usiłowała zacieśnić śledztwo i wybrać jedno lub dwa nazwiska najbardziej odpowiadające typowi człowieka, jakiego poszukiwali. Nie wystawiają się na niebezpieczeństwo. Była już bardzo blisko zidentyfikowania *e. Czuła to.
46 Egon Turrin zwierzał się dawnemu przyjacielowi. Schrypniętym głosem przez pół godziny mówił do słuchawki o wszystkim i o niczym, opowiadał swoje życie, wypytywał, co słychać u Klaasa Boccelliniego. Wreszcie ten ostatni oznajmił mu, że ma towarzystwo i że pewna przedstawicielka żandarmerii chciałaby go o coś zapytać. Turrin z początku wzbraniał się przed wspomnieniami o Dieterze Ferrim i jego komunie i przez chwilę Ludivine miała sobie za złe, że nie zdecydowała się na osobistą konfrontację, żeby nadać sobie znaczenia, okazując legitymację służbową lub też uspokoić go i wzbudzić zaufanie - w zależności od potrzeby. Wreszcie, po kilkukrotnych namowach, mężczyzna otworzył się i słowa popłynęły z niego strumieniami, jak gdyby przez dziesiątki lat czekał tylko, by móc wreszcie wyrzucić, co mu leżało na sercu: - Odszedłem, bo Dieter był szaleńcem - przyznał Egon Turrin na wstępie. - Bardzo szybko to zrozumiałem, lecz dużo czasu zajęło mi zaakceptowanie tego faktu. - Co rozumie pan przez określenie „szaleniec”? - Dieterowi nie chodziło tylko o zjednoczenie nas, żebyśmy poczuli się bezpiecznie, żebyśmy stworzyli grupę rozumiejących się nawzajem ludzi. On naprawdę uważał, że jesteśmy „doskonałymi dziećmi”. Sądzę, że musiał wiele wycierpieć w dzieciństwie i gdy dorósł, skompensował to sobie - tak, to chyba właściwe określenie - przekonując się, że był odrzucany i maltretowany właśnie dlatego, że naprawdę różnił się od innych. Żeby nie dostrzegać najgorszego, starał się widzieć to, co najlepsze. Uważał się za istotę wyjątkową, niezrozumianą. To inni się mylili, nie on. To rozjaśniało jego świat. - Tak rozumują psychopaci - stwierdziła Ludivine. - W każdym razie chciał, by nasza komuna stanowiła początek nowej ery. Ery różnic. Trzeba pamiętać, że Dieter miał wyjątkowy dar przekonywania, otaczała go niesłychana aura, potrafił przemawiać, a ludzie wykonywali jego polecenia. Bardzo szybko uznaliśmy go za naszego przywódcę, ambasadora i przewodnika. Przez pierwsze lata mościliśmy nasze gniazdo, dopracowywaliśmy system życia: hodowaliśmy zwierzęta, sprzedawaliśmy rękodzieło, żeby mieć trochę gotówki. Dopiero gdy się zadomowiliśmy, Dieter sprawił, że zacząłem się go bać. Opowiadał o swoich wyrokach, o kradzieżach, które musiał popełniać, żeby przeżyć, bo społeczeństwo mu nie pomogło, bo był odrzucany, jak zresztą my wszyscy.
Tłukł nam to codziennie do głowy. - Kazał wam również kraść? - O nie! Nie chciał się wzbogacać, zależało mu na naszej wolności! Pełnej. Chodziło mu o to, żebyśmy czuli się naprawdę sobą, żebyśmy zrzucili jarzmo i narzucone przez innych ograniczenia. Mieliśmy dać upust naszym żądzom i potrzebom. Pogodzić się z Bogiem w nas. Jego nauki były sprytne, a powtarzanie ich w kółko sprawiło, że chyba wszyscy mu uwierzyliśmy. Kradzież, jeśli tylko konieczna, nie była złem samym w sobie. To społeczeństwo
było
źle
skonstruowane.
Byliśmy
przede
wszystkim
zwierzętami,
z instynktami, w które powinniśmy się wsłuchiwać. Staliśmy na szczycie łańcucha pokarmowego i należało to uszanować, podobnie jak ewolucję. Nie można jej odrzucać, szykanować prawami narzuconymi przez garstkę bogaczy, którym zależało na ochronie osiągniętego dobrobytu. - Panie Turrin, obawiam się, że nie bardzo rozumiem, do czego nakłaniał was Dieter Ferri? Do rewolucji? - Z pewnością nie, był w pełni świadomy, że społeczeństwo to machina miażdżąca wszelkie różnice, że zostalibyśmy natychmiast wciągnięci i zniszczeni, gdybyśmy ujawnili światu nasze roszczenia. Nie, jego celem było umożliwienie nam wyjawienia prawdy. Ale inteligentnie i dyskretnie. Współpraca w ramach komuny miała uwolnić nas od jarzma narzucanego przez świat zewnętrzny. - I zrobiliście to? - Dieter dał nam przykład. Z początku nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, ale kiedy został zatrzymany przez żandarmerię, zrozumiałem, że nic tam po mnie. - Co takiego zrobił? - spytała Ludivine. Zżerała ją ciekawość. Fragmenty układanki zaczynały wskakiwać na swoje miejsca. - Porwał dziecko w regionie Bordeaux i przywiózł je do nas. Dieter twierdził, że nie było w tym nic złego. Że takie jest prawo natury, jedyne prawdziwie akceptowalne przez człowieka. Prawo silniejszego. Najlepiej zorganizowanego. Pragnął dziecka, więc je sobie wziął. Dla siebie. Żeby zaspokoić swoje żądze. Popełnił jednak błąd i żandarmi dotarli do niego. Cała nasza komuna zaparła się, twierdziliśmy, że o niczym nie wiemy, więc zabrali tylko jego. Nigdy więcej go nie widziałem. Tydzień później opuściłem wioskę. Dieter został chyba wypuszczony na wolność trzy lata później i wrócił tam, ale to wszystko, co wiem. Zerwałem z nim kontakt. - Ilu was było? - Dieter przekonał Gerta Brussina, Markusa Locarda i Odę Lechant, żeby mu
towarzyszyli. No i mnie. Gert miał też dziewczynę. Trzeba pamiętać, że w czasach, kiedy Dieter Ferri wtargnął w nasze życie, byliśmy w większości wyobcowani, wolni, bezdzietni, w każdym razie my, którzy za nim poszliśmy. Dieter oferował nam idealne życie i wszystko to, czego nam brakowało: miłość, stabilność, wspólnotę, rodzinę! - Czyli było was sześcioro. - Nie twierdzę, że wszystkie sieroty świata to przestępcy albo osoby naznaczone skłonnością do przemocy - kontynuował Turrin - niech pani nie zmyli moja przemowa, ale proszę zrozumieć, że dorastaliśmy w trudnych warunkach i do tego bez rodziców. Wielu widziało w nas niemieckie bękarty. Często bywaliśmy obiektem nienawiści, wytykano nas palcami. To było trudne dla każdego z nas i nie zdołaliśmy zapuścić korzeni w jałowej glebie. Wielu z nas popełniło sporo błędów, wynikających z braku punktów odniesienia, z braku miłości. Znaczna część tych dzieciaków była idealnym celem dla Dietera. Na swój sposób jego autorytet uczynił z niego ojca, którego nigdy nie mieliśmy. Więc go słuchaliśmy i byliśmy mu posłuszni. - To dlatego nikt mu nie przeszkodził w porwaniu tego dzieciaka? - Nie wiedzieliśmy o niczym, postawił nas przed faktem dokonanym. Chociaż zawsze podejrzewałem, że Gert mu w tym pomógł. - Czy pozostali byli równie zmotywowani jak Dieter do tej... obsesji bycia wolnym, dążenia do bezprawia? - Oda robiła, co jej kazano, nie potrafiła podjąć decyzji, zależało jej tylko na przynależności do grupy, chciała, żeby jej mówić, co ma robić, i żeby się nią opiekowano. Dziewczyna Gerta Brussina spędzała z nią sporo czasu. Chyba zrobili sobie z niej rodzaj pokojówki, prawie niewolnicy. Brussin był brutalem. Nigdy go nie lubiłem. Należał do tych uprzejmych ludzi, którzy wzbudzają zaufanie, a potem nagle, bez uprzedzenia, zmieniają się w tyranów! Prawdziwy twardziel. Bałem się go. - Wie pan, co się później stało z całą grupą, po aresztowaniu Dietera Ferriego? - Wiem, że Locard opuścił komunę wkrótce po mnie. Często zamykali się z Dieterem i głośno o czymś dyskutowali. Chyba on jako pierwszy odgadł, co tamten knuje. Ludivine przypomniała sobie to nazwisko. Chodziło o osobę, która wyjechała do Kanady. Mężczyzna wolał wyemigrować, oddalić się od swoich przeklętych „braci”, od kraju, który kojarzył mu się tylko z bolesną przeszłością. Była teraz pewna: odbudował tam swoje życie i nikt nic nie wiedział o jego pochodzeniu, nawet jego nowa rodzina. - A co z Brussinem i Odą? - pytała dalej. - Nie mam pojęcia. Nigdy więcej o nich nie słyszałem.
- Rozumiem - odparła Ludivine tak łagodnie, jak tylko potrafiła. - Pańska relacja jest dla nas niezwykle ważna, panie Turrin, naprawdę. - Nie rozmawiałem o tym z nikim od tamtego czasu, prawdę mówiąc, chyba przynosi mi to ulgę... - A jeśli chodzi o pozostałe dzieci urodzone w Bois-Larris, nie licząc Klaasa Boccelliniego, czy wie pan, jaki spotkał je los i dlaczego nie dołączyły swego czasu do Dietera? - Byli mniej naiwni! Trudniej było na nich wpłynąć! Założyli rodziny, zawarli związki małżeńskie, mieli dzieci, w przeciwieństwie do nas mieli coś do stracenia. Poza tym Dieter był dość stanowczy w stosunku do kobiet. Traktował je jak istoty niższego rzędu w porównaniu z mężczyznami, musiały mu się podporządkowywać. Nie przeszkadzało to Odzie, która i tak była bardzo zamknięta w sobie i zakompleksiona, ale Karolina i Lotte nigdy nie polubiły Dietera. Klaas Boccellini, który słuchał rozmowy przez głośnik, pokiwał energicznie głową. - Rzadko pojawiały się na spotkaniach - przyznał. - Lotte nawet nas ostrzegała - dodał Egon Turrin. - Wyczuła, że Dieter to niebezpieczna postać. Kiedy wróciłem do normalnego życia, w siedemdziesiątym dziewiątym, widywałem się z nią od czasu do czasu, podobnie jak z Klaasem. Lotte była skrupulatną dziewczyną, trochę maniaczką. Wiem, że przez długi czas wycinała z gazet wszystkie artykuły, w których mowa była o Dieterze Ferrim w kontekście tej afery z porwaniem. Wciąż mi powtarzała, że przeczuwała coś takiego. Miała cały segregator takich wycinków i była z niego bardzo dumna. Powinna pani się z nią spotkać, może go zachowała. Egon Turrin zamilkł na chwilę i Ludivine usłyszała jego głośny oddech w słuchawce. Pozwoliła mu się namyślić, dojść do siebie po powrocie do wspomnień, które musiały być dla niego wielce nieprzyjemne. - W latach osiemdziesiątych poznałem moją żonę, był już najwyższy czas. Urodziły nam się dzieci i nie bardzo miałem ochotę spotykać się z dawnymi kolegami - rzekł cicho, jakby tłumacząc się przed Klaasem. Ludivine podziękowała mu serdecznie, po czym dodała: - Ostatnia rzecz, panie Turrin. Jak się nazywa miejscowość, w której założyliście waszą komunę? - Och, to była bardziej osada niż miejscowość. Dieter znalazł ją w głębi lasu, kilka sąsiadujących ze sobą gospodarstw. Bardzo spodobała mu się nazwa, która jego zdaniem działała odstraszająco na ciekawskich.
- Pestilence? - spytała Ludivine. - Czyli pani wie? W tym momencie wszystko ułożyło się idealnie w jej głowie.
47 Ludivine prowadziła, trzymając telefon wciśnięty między ucho i ramię. - Pułkowniku, Dieter Ferri założył komunę, w której nauczał, jak żyć z popędami, nawet najgorszymi, grożącymi zejściem na przestępczą drogę. Bogaty w doświadczenia, wyjaśniał również, jak nie dać się złapać. Zmarł sześć miesięcy temu, w kwietniu. Jego podopieczni musieli zdać się na samych siebie. Niektórym odbiło. Najprawdopodobniej dowodził nimi Gert Brussin, największy brutal z całej bandy. Żądni zemsty, zmotywowani trzydziestoma latami życia w ukryciu i skupianiu się na własnych defektach. Brussin zrezygnował z tajemnicy, postanowił zgromadzić oddziały i upublicznić całą sprawę. Dieter Ferri panował nad swoimi ludźmi, trzymał ich w ryzach, ale po jego śmierci tama puściła. Aprikan wydał z siebie odgłos, który można było uznać za aprobatę: - Proszę mówić dalej. - Brussin założył serwis internetowy, żeby ściągnąć tam wszystkich świrów tej planety. Rozmawiał z nimi, a kiedy trafiał na kogoś, kto mu odpowiadał, zapraszał go do prywatnego czatu. W ten sposób zrekrutował Elliota Monroego, zabójcę z Hiszpanii i Josepha Selimę. Zagubionych niezrównoważonych samotników. Uwodził ich wzbudzającymi zaufanie słowami, uwalniał od poczucia winy i zrzucał ją na społeczeństwo. Zaoferował im wejście do nowej, silnej rodziny. W międzyczasie wyekspediował swoich dwóch wyrzutków z osady w świat, żeby dawali przykład: Victora Magsa i Cyrila Cappucina. Nad tym ostatnim, najbardziej delikatnym, czuwa Brussin. Stoi za nim, prowadzi go. I przy okazji korzysta z niego w celu krzewienia własnych idei, przypomina o prawie istnienia, o prawie do bycia innym. - Dzwonię do Santory i Villacoublay, wyczarterujemy helikoptery. Jeśli się pani pospieszy, Vancker, może pani zdąży, zasłużyła pani sobie na uczestnictwo w aresztowaniu. - Nie, pułkowniku! Jeszcze nie! Nie znamy adresu Cappucina. Jeśli pojawimy się w Pestilence, Cappucin dowie się o tym i zniknie. Musimy sprawdzić jeszcze jeden trop, żeby do niego dotrzeć. Podejrzewam, że mieszka gdzieś w okolicy Verneuil-en-Halatte, Magali znalazła przekaźnik, który regularnie się tam aktywuje i... - Wiem. Co pani chodzi po głowie? - Niech pan powie Segnonowi, żeby wracał, nikt nie potrafi surfować po Internecie tak jak on, chciałabym, żeby wyszukał potencjalne adresy wszystkich mieszkańców osady. Być może kupili wspólne mieszkanie w regionie paryskim. To byłaby kryjówka, której szukamy.
- Co pani będzie robić w międzyczasie? - Przepytam jeszcze jedną osobę, która ma być może ważne informacje na temat Dietera Ferriego i Brussina. Może jest coś, co nam umknęło. Dam znać. - Daję pani czas do jutra w południe, później, jeśli nie będziemy mieć nic nowego, GIGN zainterweniuje w Pestilence i opublikujemy list gończy za Cappucinem we wszystkich mediach, daleko nam nie ucieknie. Ludivine rozłączyła się. Musi działać szybko. Aprikan żądał rezultatów. Ale kobieta podzielała zdanie Mikelisa na temat *e. Miał zamiar uderzyć z impetem. Jeśli zostanie aresztowany, Cappucin nie będzie miał już nic do stracenia. On jest tylko zbrojnym ramieniem Brussina. Człowiekiem, którego musimy jak najszybciej powstrzymać. Lotte Andréa mieszkała w maleńkim domku przy drodze wyjazdowej z Évry, w spokojnej, lecz zniszczonej dzielnicy willowej, nieco za wysokimi blokami TBS. Zapuszczone ogrody, niektóre fasady pokryte graffiti, a jeden z domów na ulicy porzucono tak dawno, że przekształcił się w śmietnisko godne najgorszej meliny. Ludivine stwierdziła, że nie chciałaby wychowywać tutaj dzieci. Trzeba by je jeszcze mieć... Dziewczyna wiele się spodziewała po tym spotkaniu. Nade wszystko liczyła, że Lotte Andréa pozostała zapaloną kolekcjonerką wycinków z gazet opisujących słynnego Dietera. Ferri był mężczyzną ostrożnym, niewiele na jego temat dało się znaleźć w Internecie. Oby Lotte była strażniczką jego historii. Nie napalaj się, hamowała się Ludivine, wysiadając z samochodu. To tylko starsza pani, która znała Ferriego i która bała się go na tyle, że postanowiła śledzić jego dalszą „karierę”. Dziewczyna przeciągnęła się, była cała zdrętwiała. Spędziła ponad dwie godziny w korkach, żeby dotrzeć na południowe przedmieście. Popołudnie dobiegało końca i szybko zapadała noc. Latarnie roztaczały żółty, niemal chorobliwy blask. Nie znalazłszy dzwonka, Ludivine popchnęła furtkę, pokonała kwadratowy trawnik i zatrzymała się przed drzwiami. Przez półprzymknięte okiennice sączyło się światło. Ludivine wcisnęła dzwonek i czekała. Na ulicy panował spokój, żadnego przechodnia czy dźwięku, tylko szum samochodów w oddali. Usłyszała szmer za drzwiami, ktoś zmierzał ku nim, powłócząc nogami. Kapcie szurają po podłodze, wyobraziła sobie bez trudu.
Lecz drzwi się nie otworzyły. - Jestem z żandarmerii, pani Andréa. Proszę się nie obawiać, chciałam tylko zadać pani kilka pytań. Nie musi się pani bać, jestem kobietą i jestem tu sama. Ludivine miała świadomość, iż wzrost liczby napaści na starsze osoby spowodował, że te stały się o wiele bardziej podejrzliwe, nawet w stosunku do sił porządkowych. Trzeba było długo je uspokajać i zdobywać ich zaufanie. Dał się słyszeć zgrzyt i drzwi się uchyliły. Oczom Ludivine ukazała się jednak nie zmęczona twarz starszej kobiety, lecz oblicze młodego mężczyzny: - O co chodzi? - spytał. - Chciałabym rozmawiać z panią Lotte Andréą. Czy jest w domu? - Nie, chwilowo jej nie ma. W jakiej to sprawie? Czy coś się stało? Za każdym razem ten sam scenariusz, pomyślała Ludivine. Kiedy ludzie otwierają drzwi przed żandarmem, myślą, że chodzi o powiadomienie o śmierci kogoś bliskiego. - Nie, ale to dość pilne. - Może mógłbym jakoś pomóc? - Nie sądzę. Jest pan członkiem rodziny? - Jestem jej wnukiem. - Wie pan, kiedy wróci? Chłopak spojrzał na zegarek. Miał około dwudziestu pięciu lat. Ubrany był w sweter o luźnym splocie i czapkę z daszkiem. Niezbyt wysoki, o pospolitych rysach - chłopak z przedmieścia, który jak wielu innych usiłował się wyróżnić, zaistnieć dzięki tak zwanemu wizerunkowi. - Myślę, że wróci za piętnaście minut, przywiezie ją karetka. Chce pani poczekać w środku? Ludivine schowała identyfikator. Było jej trochę zimno w ręce, więc przystała na propozycję. - Przepraszam, że nieposprzątane. Lotte większość czasu spędza w swoim pokoju, a ja bałaganię w pozostałej części domu. Znajdziemy pani krzesło w salonie, proszę bardzo. We wnętrzu panował zaduch i czuć było delikatny zapach zgnilizny, za który odpowiedzialne musiały być zbyt długo niemyte naczynia lub zapomniany kosz na śmieci. Salon urządzono w niemodnym stylu rustykalnym, który musiał podobać się już tylko Lotte, chociaż wnuk uczynił sobie z niego własne gniazdko, rozrzucając wszędzie czasopisma motoryzacyjne i o grach wideo, ubrania, a nawet resztki posiłku.
Chłopak wszedł pierwszy i znalazł się w kręgu światła. Miał na sobie długie szorty bokserskie i kapcie, którymi szurał po podłodze. Ludivine od razu zauważyła jego blade i nieowłosione łydki. - Ale babcia nie zrobiła nic złego, prawda? - spytał, przyciągając krzesło. Czapka z daszkiem miała ukrywać pozbawioną włosów czaszkę. Wygoloną. Szczękę ma całkiem normalną, stwierdziła Ludivine z ulgą. Był oschły, wyraźnie zdenerwowany. Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Śliskie spojrzenie. Zamglone. - Pan... - zaczęła nieco zmieszana - tutaj mieszka? - Tak, czasami, babcia pomaga mi w realizowaniu mojego marzenia. - Och, jakiego? - Kilka miesięcy temu zacząłem pracę w nowym zawodzie. Ale włożyłem wszystkie oszczędności w moje narzędzie pracy i nie mam jeszcze za co opłacić czynszu. To się oczywiście zmieni. - To miło, że babcia pana wspiera. Dyskusja toczyła się mechanicznie, niczym rozgrywka meczu ping-ponga między dwiema nieobecnymi myślami osobami, zajętymi sprawami o wiele ważniejszymi. Chłopak rzucił okiem w stronę korytarza odchodzącego w prawo, poza pole widzenia Ludivine. - No, nie przeszkadzam jej za bardzo, często jestem w drodze. - Aha. A czym się pan zajmuje? Dziewczyna starała się zachować spokój. Przede wszystkim nie okazywać niepokoju. - Jestem kierowcą ciężarówki. Serce zaczęło nagle walić jej w piersiach tak mocno, że miała wrażenie, iż widać poruszającą się warstwę ubrania. Bała się, że to ją zdradzi. Chłopak był dokładnym ucieleśnieniem profilu ustalonego przez Mikelisa. Popatrzył na nią, wciąż się uśmiechając. Ich intensywne spojrzenia spotkały się, niczym dwa magnesy o przeciwnych biegunach odpychające się z tą samą niewidzialną siłą. Uśmiech zmienił się niezauważalnie, wargi lekko się zacisnęły. Rozpoznała go mimo czapki. To jego widziała na niewyraźnym zdjęciu szoferki ciężarówki. Tym razem nie mogło być mowy o wątpliwościach. Chłopak przestał mrugać. Na dziesięć długich sekund, podczas których badawczo się
sobie przyglądali. Wiedział.
48 Ludivine wciągała powietrze przez nos. Żeby zachować spokój. Żeby skupić się na oddechu. Od tego wszystko zależy. Od oddechu. Jej serce oszalało. Pompowało krew do każdego najmniejszego naczynka i wypychało ją stamtąd jeszcze szybciej, bez przerwy, nie słabnąc. Miała wilgotne dłonie. Niemal mokre. Pole widzenia zdawało się zawężać, zamazywać po bokach, natomiast sylwetka chłopaka była tak wyraźna jak jeszcze nigdy. Musi zyskać na czasie. Potrzebuje go, żeby się zorganizować. Sięgnąć po broń. Unieruchomić chłopaka. - Nie zauważyłam pańskiej ciężarówki na zewnątrz - powiedziała. - Parkuję ją dalej, na parkingu. Z ostrożności. Coś się zmieniło. Przyjazny głos podniósł o kilka oktaw, a przede wszystkim nie było w nim już słychać ani odrobiny życzliwości. Mówił zimnym, bezbarwnym tonem. - Pańska babcia pewnie wkrótce wróci... Ludivine włączyła tryb automatyczny, pozwalała słowom płynąć, w miarę jak się pojawiały. Koncentrowała się na tym, co miało nastąpić. Sig-sauer przy pasku. Na plecach. Zapięta kurtka będzie jej przeszkadzać w sprawnym dobyciu broni. Musi ją jeszcze odbezpieczyć. - Po co ta gra? - spytał bez jakiejkolwiek emocji. - Zrozumiała pani doskonale, że ona nie wróci. Dziewczyna z trudem przełknęła ślinę. - Przyszłam, żeby to się dobrze potoczyło - zaczęła zmyślać. - Żeby pozwolić panu wyjść z tego bez szwanku. Moi koledzy czekają na zewnątrz. - Nie umie pani kłamać. - Cyril, ja... - Zna pani moje imię? Jesteście sprytniejsi niż sądziłem. - Wiemy wszystko. O panu, o Victorze, o Dieterze Ferrim, Brussinie i pozostałych. Niech się pan podda, a zapewniam, że nie spotka pana nic złego. - Jestem o to spokojny. Chroni mnie wasze prawo. Nikt z was nie może mi nic zrobić. Ludivine uniosła dłoń w stronę zapięcia kurtki i zaczęła przesuwać w dół suwak. - Proszę tego nie robić - rzekł tym samym nieobecnym tonem.
- Dlaczego? Musimy... - Niech pani tego nie robi. Jest pani sama u mnie w domu, najwyraźniej wie pani, do czego jestem zdolny, więc radzę mnie nie wkurzać. Dziewczyna zaniechała swojego gestu. - Cyril, na zewnątrz czeka GIGN. Niech pan nie będzie nierozsądny. - Ma mnie pani za durnia? Gdyby tak było, nie wysłaliby do mojego domu kobiety, raczej wyważyliby drzwi i dawno bym już leżał z nosem wgniecionym w podłogę i rękami skutymi na plecach. Ludivine zabrakło argumentów, zaczynała tracić kontrolę nad dyskusją, broń wciąż pozostawała poza jej zasięgiem. Nagle w jej głowie zabrzmiał poważny głos Mikelisa. To wrażliwa istota, jest przyzwyczajony, że mówi mu się, co ma robić, że ktoś nad nim czuwa, działa rozsądnie, dopóki gwałtowne impulsy nie wezmą nad nim góry. Nie można pozwolić, by wezbrała w nim fala przemocy. Pomyślała o jego ofiarach. Zmasakrowanych. Okaleczonych. Istna dzika bestia. - Oto co zrobimy - zdołała wydusić z siebie, starając się, żeby jej głos nie zadrżał usiądziemy oboje przy tym stole i porozmawiamy o wyjściu z całej tej sytuacji. Cappucin przyglądał jej się jak dziecko, które bada przyklejoną do lepca muchę. Jego spojrzenie było do tego stopnia pozbawione życia, że dziewczynę przeszedł dreszcz. Była w nim jakaś niezdrowa ciekawość. - Mam inną propozycję - powiedział. - Zabawmy się w to, kto pierwszy sięgnie po swoją broń. Po tych słowach rzucił się do przedpokoju i zniknął z pola widzenia Ludivine.
49 Od tej decyzji zależeć będzie jej życie. Musi ją podjąć w ułamku sekundy. Ludivine wiedziała, że Cyril Cappucin jest tchórzem, że z pewnością będzie usiłował uciec, a nie ryzykował konfrontację. Równie dobrze mogła wycofać się w stronę wyjścia i ratować życie. Albo ruszyć za nim i próbować go zatrzymać, zanim zniknie. Był uzbrojony. Ludivine już trzymała w dłoni sig-sauera. Nie ma czasu na wzywanie posiłków, zabójca będzie już daleko, kiedy się pojawią. Zrobiła trzy szybkie kroki w kierunku korytarza. Serce rosło jej w piersi: miała wrażenie, że zajmuje całe miejsce w klatce piersiowej, zgniatając płuca. Zaczęła oddychać przez usta, czerpiąc powietrze dużymi haustami, co jednak nie przynosiło żadnej ulgi. Troje otwartych drzwi. Trzy możliwości. Cappucin mógł się ukrywać za każdymi z nich, gotów zwalić ją z nóg, obedrzeć ze skóry i zgwałcić jej zwłoki. Ludivine natychmiast przepędziła te obrazy i wstrzymała oddech. Przylgnęła do framugi pierwszych drzwi, z bronią przed sobą, z palcem na spuście, gotowa do strzału. Kuchnia. Ciasna. Pusta. Otwierała się na przedpokój, w którym na krześle i na podłodze walały się różne ubrania. Dziewczyna wyprostowała się i wycelowała broń w stronę korytarza, spodziewając się, że zabójca wyskoczy znienacka, dumny z zastawionej przez siebie pułapki, i z wrzaskiem rozpruje jej brzuch. Nic. Teraz Ludivine czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Zmusiła się do kilku kroków. Krótkich i szybkich. Nie może stracić panowania nad swoim ciałem. Miała za sobą całe lata ćwiczeń sztuk walki, znała swoje odruchy, swoje możliwości. Musi zapanować nad swoimi członkami pozbawionymi wszelkiej energii przez emocje. Niestety, pod wpływem strachu zacierały się wszystkie punkty odniesienia. Drugie drzwi znajdowały się tuż obok, w odległości kilku centymetrów. Nie zastanawiaj się!
Ludivine uniosła broń, wzrokiem przeszukując maleńką łazienkę. Zostało jeszcze tylko wyjście w głębi korytarza. Ostatnia opcja. Chyba że zajdzie mnie od tyłu przez kuchnię!, uświadomiła sobie nagle. Odwróciła się gwałtownie w stronę salonu. Nic. Znów obrót, ostatnie pomieszczenie. Jest tutaj. Blisko... Czeka na mnie... Czuła uderzenia serca w skroniach. Fala nudności podchodziła jej do gardła. Ledwo trzymała się na nogach. Nagle w pamięci pojawił się obraz pantofli Cappucina. Rzuconych luzem wśród jego rzeczy. W przedpokoju. Przeszedł przez kuchnię! Zrobił koło! Był za nią. Ludivine odwróciła się, z żołądkiem ściśniętym ze strachu. W samą porę, by dostrzec spływający na nią cień Cyrila Cappucina. Łysa czaszka lśniła w świetle żarówki. Twarz wykrzywiał grymas wściekłości, miał wytrzeszczone oczy, zapadnięte policzki, szeroko otwarte usta i żółte zęby zbliżające się w jej stronę. Nim zdążyła wycelować w niego broń, był już za blisko, odepchnął jej ramiona na boki jedną ręką, drugą, uzbrojoną w nóż, przyłożył dziewczynie do gardła. Krzyczał. Histeryczny, nieludzki wrzask. Ludivine ćwiczyła jiujitsu, karate, a nawet robiła podejście do krav magi. Przez lata traciła energię na powtarzaniu wciąż i wciąż tych samych gestów, żeby stały się odruchami, żeby mogła działać bez namysłu, żeby jej ciało podejmowało właściwe decyzje szybciej niż mózg. Kiedy ostrze noża miało już przeciąć jej skórę i wbić się w żyły gardła, dziewczyna uświadomiła sobie, że jej kolano uniosło się i trafia właśnie Cappucina w biodro. Ruch wyszedł sam, bez żadnego wysiłku z jej strony, na tyle silny, by sprawić napastnikowi ból, i wystarczający, by go odepchnąć i wytrącić mu nóż z ręki. Wystarczający, żeby dać Ludivine możliwość zyskania cennej sekundy, której tak potrzebowała. Prawą ręką uderzyła go tuż pod nosem, mocno, odepchnęła zabójcę i dzięki temu mogła wyprostować lewą. Stal ostrza zalśniła niczym błyskawica przecinająca korytarz. Ludivine nie zadawała sobie więcej pytań.
Skierowała lufę w stronę zabójcy. Nacisnęła spust. Zagrzmiało. Białe światło przepędziło wszystkie cienie. Kolejna detonacja rozległa się echem po domu. Nie była pewna, czy trafiła. Działała mechanicznie, kierowana strachem i potrzebą wolności. Jeszcze jeden strzał. Te trzy kule przyniosły jej ulgę. Odwet. Ujrzała Cyrila Cappucina uderzającego o ścianę z błędnym wyrazem twarzy. Znieruchomiał tam, szukając w oczach Ludivine odpowiedzi na to, co się właśnie wydarzyło. Dziewczyna zrobiła krok w jego stronę. Znalazł się niemal w zasięgu jej ręki. Jeszcze jedna kula. Krew trysnęła na szyję i twarz kobiety. Po raz kolejny nacisnęła spust. Jeszcze i jeszcze. Zapach prochu wypełniał nozdrza, w uszach szumiało. Opróżniła magazynek w zwłoki Cyrila Cappucina. Sama nie wiedząc, czy się śmieje, czy płacze.
CZĘŚĆ TRZECIA
ONI
50 Pułkownik Aprikan pomógł Ludivine wstać. Powoli. To on po nią przyszedł razem z innymi żandarmami. Wśród trzasków pierwszych lamp błyskowych. Poprowadził ją w stronę wąskich schodów, posadził na jednym ze stopni i okrył kocem ramiona. Nie chciał pozwolić jej wyjść w tym stanie, dopóki dziennikarze i gapie nie zostali odsunięci przez tworzący się kordon bezpieczeństwa. Ujął twarz dziewczyny w obie dłonie i spojrzał jej w oczy. Mówił cicho, ale chociaż w uszach Ludivine wciąż jeszcze świszczało, zrozumiała każde słowo: - Nie wiem, co się stało, ale działałaś w obronie koniecznej, Ludivine. To rzecz pewna. Nie zadawał pytań. Niczego nie zakładał. Stwierdzał. - Zajmiemy się tobą - dodał. - Poczekaj tutaj. Pomożemy ci. Później zobaczyła szefa techników kryminalistyki zbierającego swoją ekipę. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Odległe obrazy. Co gorsza, dźwięki dolatywały do niej częściowo, jakby tłumione przez chmurę waty. Była nieobecna. Całkowicie nieobecna. Mimo to docierały do niej strzępki rozmów. W tym jednej między Aprikanem i Segnonem, który pojawił się właśnie cały zdyszany i przyglądał jej się, stojąc w progu, gdyż wejście uniemożliwiała mu dłoń pułkownika na jego piersi. -...szoku - powiedział pułkownik. - Trzeba z nią ostrożnie. -...się czuje?...ranna? -...sychiczny... liczę na pana... Alexis... ona... iść... Segnon wziął ją w ramiona. - Cholera - powiedział. - Ależ mnie nastraszyłaś. Obecność kolegi dobrze zrobiła Ludivine. W miarę jak mówił, otrząsała się stopniowo z odrętwienia i odzyskiwała jasność umysłu. Nie odczuwała żadnych wyrzutów sumienia. Najmniejszego poczucia winy. Była tym zaskoczona. Władowała właśnie piętnaście kul w istotę ludzką. Zniszczyła życie, położyła definitywny kres egzystencji kogoś, kto przebył drogę od noworodka, przez niemowlę, dziecko, nastolatka, aż osiągnął wreszcie wiek dojrzały, a mimo to nie czuła w duszy żadnego ciężaru, żadnej fali mdłości.
Cyril Cappucin zginął z jej ręki. W obłoku prochu, w huku i ogniu. Podczas walki o życie. Zza pleców Segnona wyłonił się oficer, usłyszała, jak Aprikan mówi mu, że niczego nie znaleźli, żadnej broni palnej, żadnego skrawka skóry, żadnej zakrwawionej bielizny, niczego, co można by połączyć ze zbrodniami. - Szukajcie dalej - rozkazał pułkownik - dom jest pełen zakamarków. Znajdźcie mi coś. Ludivine miała to gdzieś. Był winny, zrozumiała to, nie mogło być mowy o wątpliwościach. Na miejscu znalazł się również Richard Mikelis. Dyskretny obserwator. Zostawił Ludivine w towarzystwie kolegi i z zainteresowaniem przyglądał się domowi. To on, po starannym obejrzeniu wszystkich pomieszczeń, poprosił, żeby otworzyć zamrażalnik. To on wskazał dwa plastikowe pojemniki pełne mięsa. - Dajcie je do analizy - nakazał. - Gotów jestem się założyć, że nie jest to wołowina na obiad. - Więc co takiego? - spytał jeden z techników. - To, co zostało z jego ostatniej ofiary. Technik niemal nie upuścił dowodu rzeczowego. - Odczuwał potrzebę pochłaniania swoich zdobyczy - dodał kryminolog. - To jego sposób na pozbycie się uczucia samotności. - Szajbus! - rzucił technik, chociaż nikt za bardzo nie wiedział, czy miał na myśli zabójcę czy eksperta. Następnie Mikelis przywitał się z Ludivine, zwykłym ruchem głowy, bez słowa. Mogła wyczytać na jego twarzy szczere współczucie. Wiedział, przez co przechodzi. On, specjalista od przemocy, popędów kryminalnych, zadawania śmierci - rozumiał. Wszystko zapisane było w jego źrenicach, jak na dwóch małych teleprompterach. Znał jałowe tereny, które teraz pokonywała, a co gorsza, wiedział też o tych, które ją dopiero czekają. Pochylił głowę i zniknął wśród nocy. Drżenie ustało. Ludivine zaczynała odzyskiwać panowanie nad sobą. Jej umysł ponownie się organizował, naprędce układała się lista priorytetów. - Trzeba interweniować w Pestilence - powiedziała, kiedy Aprikan znalazł się w pobliżu. - Trzeba jechać do osady i zatrzymać Brussina, zanim się o wszystkim dowie i ucieknie. Pułkownik spojrzał na nią i wydawało jej się, że widzi w jego oczach swego rodzaju
litość. - Startuję z GIGN dzisiaj o czwartej rano. Będziemy na miejscu o świcie. Wszystko zaplanowane. - Chcę tam być. - Bądźże rozsądna, Vancker. - Właśnie zabiłam jego wspólnika! - Otóż to. - Proszę mi tego nie robić. Aprikan nachylił się, zwracając się tylko do niej i Segnona tak, żeby reszta jego ludzi nie słyszała: - Za ścianą znajduje się martwy chłopak, podziurawiłaś go jak sito... - Ten chłopak to Bestia, pułkowniku, zaatakował mnie, broniłam się, ja... - Piętnaście strzałów? Znęcałaś się nad nim! - Przestraszyłam się! Spanikowałam! - Chcę ci wierzyć, ale Inspektorat Generalny Żandarmerii będzie żądał dokładnych wyjaśnień, żeby nikt nie mógł ci zarzucić, że tym sposobem pomściłaś śmierć Alexisa! - Jeśli będą chcieli, dam im je. Ale proszę mi pozwolić skończyć to, co zaczęłam. Niech mi pan pozwoli lecieć z wami. Chcę zobaczyć gębę Brussina. Znam akta lepiej niż ktokolwiek, to ja znalazłam ich nazwiska w Bois-Larris, pułkowniku, to ja musiałam poradzić sobie ze spojrzeniem Cappucina. Siedzę w tym od samego początku! Zasłużyłam sobie na udział w jutrzejszej akcji. Segnon wbił wzrok w przełożonego. Aprikan westchnął. - Inspektorat Generalny Żandarmerii będzie chciał mnie odsunąć od sprawy - nalegała nadal Ludivine - przynajmniej na jakiś czas. A mnie zależy, żeby to odpowiednio zakończyć. Mam do tego prawo. Mam d o tego prawo! - Inspektorat Generalny Żandarmerii ma wolny rozruch - dodał Segnon - nie poproszą o odsunięcie jej od obowiązków przed upływem tygodnia, a może nawet miesiąca. - Błagam pana - prosiła dziewczyna. Aprikan pokręcił głową. Wycelował palec w klatkę piersiową olbrzyma: - Bierzesz za nią odpowiedzialność, Dabo. A ty - dodał, nachylając się w stronę Ludivine - trzymaj się na uboczu, nie chcę żadnych kłopotów, zrozumiano? - Dziękuję, pułkowniku. Ulga, jaką odczuła, była niemal namacalna, jak gdyby jej życie trzymało się do tej
pory na cienkim włosku. - W międzyczasie postaram się opóźnić wydanie raportu balistycznego - powiedział Aprikan - będę podtrzymywał wersję, że się tylko broniłaś. - Ale taka jest prawda. Pułkownik zdawał się mieć inne zdanie na ten temat. - Posunęłaś się dalej, Vancker. Media oskarżą nas o chęć pomszczenia śmierci kolegi. I chyba będą miały rację. Segnon i Ludivine wpatrywali się oszołomieni w przełożonego. - I wiesz co? Nie mam ci tego za złe - dodał. - Zostawię cię w grupie, dopóki dyrekcja nie wyda nakazu odsunięcia cię. Bądź dyskretna. Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć. Dabo, wasz helikopter startuje punktualnie o czwartej. Koło twojego fotela będzie wolne miejsce. Nie chcę wiedzieć, kogo ze sobą zabierzesz. To już twoja sprawa.
51 Lecieli nad wielkimi połaciami lasu. W bladym świetle świtu korony drzew przypominały wzburzone morze. Czarne morze. Ludivine, trochę nieswoja z powodu podróży, obserwowała krajobraz ze słuchawkami na uszach. Prawie dwie i pół godziny lotu helikopterem, krótki, ciężki sen na sofie u Segnona, wywołany środkami uspokajającymi, a po przebudzeniu wspomnienie dramatycznych wydarzeń dnia poprzedniego. Każdy z piętnastu strzałów dźwięczał jej jeszcze w głowie. W całym budynku nie znaleziono nawet śladu po Lotte Andréi. Za to ciężarówka stała na parkingu. Wewnątrz Cyril Cappucin przechowywał starannie plecak z akcesoriami niezbędnymi do związania ofiary, pistolet, dwa noże i skalpel. A przede wszystkim potworną maskę. Bez wątpienia była jego własnej roboty: na stelażu wzmocnionej maski ortodontycznej umieścił dwie idealnie pasujące do siebie szczęki, które można było uruchomić, wgryzając się w dwa ochraniacze na zęby. Paszcza pełna kłów, wymodelowana po to, by budzić przerażenie. Skonstruowana, żeby zadawać ból. Zabójca zaopatrzył ją bowiem w sprytne urządzenie zwiększające nacisk ugryzienia. Wystarczyło zacisnąć zęby na ochraniaczu, a szczęka natychmiast się zamykała. Zabójca zakładał maskę, żeby pożerać ofiary, przywdziewać przerażające oblicze o olbrzymiej paszczy zatrzaskującej się jak sidła na wilki. Cóż za pokręcone fantazje zabrał ze sobą do grobu? Jakie dzieciństwo może wykształcić tak dalece niezrównoważony umysł? Dieter Ferri osiągnął zamierzony cel. Nie tylko skłonił członków swojej społeczności do zaakceptowania siebie takimi, jakimi są, ze wszystkimi wadami i niebezpiecznymi popędami, ale też stworzył jeszcze gorsze potwory. Śmigła écureuila zawarczały jeszcze głośniej i nagle maszyna wykonała szybki manewr okrążenia, by następnie zacząć schodzić do lądowania. Zniekształcony przez mikrofon głos Segnona wyrwał wreszcie Ludivine z zamyślenia. Ludivine dostrzegła ironię losu: aresztowanie inicjatora zakrojonej na szeroką skalę rzezi miało nastąpić dokładnie w dniu, w którym Alexis zostanie pochowany. Wydawało jej się to niemal okrucieństwem.
Żałowała, że jej tam nie ma, a jednocześnie niemal odczuwała z tego samego powodu ulgę. Byłoby to dla niej zbyt ciężkie. Nie miała pewności, czy potrafiłaby pożegnać swojego ostatniego kochanka w obecności całej jego rodziny. Przyjdzie na to pora, ale wymaga ona prywatności. Dyskrecji. Samotności. Aby mógł spocząć w spokoju, trzeba przede wszystkim wyrównać rachunki. Victor Mags i Cyril Cappucin nie żyli. Zapłacili za swoje zbrodnie. W ich wypadku zadziałało prawo odwetu. Ludivine wolałaby ich zobaczyć w sądzie, usłyszeć, jak się tłumaczą, ale nie była aż tak naiwna. Wiedziała, że seryjni mordercy to skryci manipulatorzy. Nie powiedzieliby nic, co mogłoby pomóc w ich zrozumieniu - zresztą nie było nic do rozumienia. Dręczyła ich obsesja śmierci. To socjopaci z wpojonym poczuciem, że nigdy nie mogą się poddać, że lepiej umrzeć. Byli posłuszni swojemu przywódcy. Gertowi Brussinowi. „Doskonałemu dziecku”. Boczne drzwi helikoptera otworzyły się i do środka wdarł się lodowaty wiatr. Ludivine wyskoczyła z pozostałymi żandarmami, tymczasem zbliżały się dwa kolejne écureuile. Ich pasażerów zgarnęły pojazdy miejscowej żandarmerii i ruszyli wszyscy przez wąskie wiejskie dróżki. Wokół nich wznosiło się kilka wzgórz pokrytych winnicami producentów armaniaku, dalej rozciągały się lasy, w oddali widniał zamek, częściowo ukryty za rozłożystymi jabłoniami, i leżące odłogiem pola. Samochody jechały w ciszy, bez kogutów czy syren. Na swojej trasie nie spotykały niemal żadnych innych pojazdów. W środku członkowie GIGN kończyli przygotowania, dopasowywano magazynki, sprzęt obronny, kaski na głowach. Segnon podał Ludivine swoją kamizelkę kuloodporną z logo ŻANDARMERIA na plecach. Napięcie rosło. - Trzy minuty! - rzucił mężczyzna siedzący obok kierowcy. Zjechali z wąskiej drogi na nieoznaczony, ubity trakt. Pojazd chybotał się na boki, starając się jechać jak najszybciej. Za nim podążało pięć innych samochodów. - Minuta! Mężczyzna siedzący obok Ludivine zacisnął rzepy przy rękawiczkach i przycisnął do siebie swój MP-5. Jego oczy, zerkające spod czarnej kominiarki, napotkały spojrzenie dziewczyny. Był skupiony. Zdecydowany. Zauważyła go nieco wcześniej w helikopterze, zanim naciągnął maskę, i od razu o nim
zapomniała. Teraz była to tylko para brązowych oczu, które przeszywały ją pełnym determinacji spojrzeniem. Nagle zahamowali gwałtownie, drzwi się otworzyły, a wojskowi wyskoczyli z pojazdów. Przegrupowali się i ruszyli w stronę Pestilence. Osada składała się z pięciu murowanych budynków, dwóch starych gospodarstw wciśniętych w wąską przestrzeń między zalesionymi wzgórzami. Odcięte od świata miejsce z wysypiskiem porośniętym bluszczem, starą zardzewiałą ciężarówką renault goélette i stosami gruzu, dachówek, zmurszałych belek, omszałych kamieni ciosowych... Ludivine chciała iść naprzód, ale powstrzymała ją ręka Segnona. - Zostajemy z tyłu - przypomniał. - Niech zawodowcy zrobią, co do nich należy. Ludzie z GIGN przemierzyli teren pełniący rolę podwórza między zabudowaniami i wyważyli drzwi prowadzące do wnętrza. Wpadając z bronią w ręku do środka każdego z trzech budynków, trzy ekipy krzyknęły niemal jednocześnie: „Żandarmeria”. Mijały sekundy. Każda zdawała się trwać wieczność. Żandarmi wyszli i skierowali się w stronę stodoły. Niebo zaczynało jaśnieć na wschodzie, podkreślając poranne krople rosy na szarych gałęziach. Po drugiej stronie osady dał się słyszeć głośny huk wystrzału z karabinu. Segnon, Aprikan i dwaj inni oficerowie, którzy zostali na tyłach, zadrżeli. Ludivine spodziewała się odpowiedzi ze strony MP-5, ale jedyne co usłyszała, to krótkie krzyki rozkazów. Radioodbiornik jednego z oficerów zatrzeszczał i przyszedł raport. - Zatrzymano podejrzanego - poinformował Aprikana - użył broni, ale nikt nie został ranny. Jest unieszkodliwiony. Powoli w osadzie zapalały się światła, w miarę jak GIGN zabezpieczał kolejne pomieszczenia. Ludivine zaczynała się niecierpliwić. Chciała zobaczyć Brussina. Przyjrzeć się nadgorliwemu podwładnemu Dietera Ferriego. W miarę jak ekipa GIGN posuwała się naprzód, radio nadawało kolejne raporty. Pestilence było puste. Znaleźli tylko Brussina. Ludivine nie była tym specjalnie zdziwiona. Ferri nie żył, Oda Lechant również, od dziesięciu lat, a dziewczyna Gerta Brussina zapewne opuściła tonący statek już dawno temu. Jeden z ludzi z GIGN dał znak i Aprikan ruszył w otoczeniu ochrony w stronę osady, za nim podążyli Segnon i Ludivine.
Minęli kuchnię tak brudną, że aż przyprawiającą o mdłości, by wreszcie zobaczyć na łóżku podejrzanego, w slipach i koszulce, upokorzonego, z rękami skutymi na plecach. Ludivine znieruchomiała w progu. Mężczyzna nie miał więcej niż pięćdziesiąt lat. Zmierzwione siwe włosy, policzki zaczerwienione od alkoholu. Paskudny brzuch opadał mu na uda. Ten człowiek nie urodził się w czterdziestym czwartym roku. - To nie jest Gert Brussin - powiedziała, podchodząc bliżej. Mężczyzna podniósł na nią wzrok, w którym tlił się osobliwy blask. - Nie, nie jestem nim - potwierdził. - Jak się pan nazywa? Wahał się. - Wcześniej czy później i tak się dowiemy - zagroził Segnon gwałtownie. - Jean-Michel. Montisson. Ludivine pokręciła głową. - Gdzie jest Brussin? - Nie wiem. Wyraźnie zła zrobiła dwa kroki naprzód, Segnon zaszedł podejrzanego z boku. Aprikan zesztywniał. - Pytaliśmy, gdzie jest Brussin - powtórzył Segnon już spokojniejszym, a przez to niepokojącym tonem. - Przysięgam, że nie wiem. Wyjechał latem, wrócił na dwa dni we wrześniu i tyle go widziałem. Mężczyzna był wyraźnie przestraszony. Ludivine zaklęła i wyszła. Brussin się im wymknął. Zgubią go. Nadbiegł jeden z ludzi GIGN, lekko zdyszany. - Pułkowniku - powiedział - musi pan coś zobaczyć. - Macie go? Mężczyzna pokręcił nieśmiało głową. - Więc o co chodzi? - O piwnicę, pułkowniku. - Co takiego znaleźliście w piwnicy? Niechże pan mówi, do cholery! - To nie gospodarstwo. To rzeźnia. Aprikanowi krew napłynęła do twarzy.
- Chyba nigdy wcześniej nie widział pan czegoś takiego. Prawdę mówiąc, nikt czegoś podobnego nie widział.
52 Lampy garażowe porozwieszano na metalowych belkach wspierających sklepienie piwnicy, a kable oplatały je niczym syntetyczne liany. Wszystko zostało starannie przygotowane. Przede wszystkim stół ze stali nierdzewnej, lekko wypukły, by płyny mogły spływać na boki, do rowków nachylonych w stronę otworu spustowego nad pustym wiadrem po farbie. Żelazny wózek na kółkach, idealnie czysty, stał tuż obok. Dalej dwa stoły warsztatowe z wyposażeniem doskonałego majsterkowicza. Chirurga amatora. Dociekliwego ginekologa. Zawodowego oprawcy. I jeszcze jeden długi stalowy stół pokryty warstwą polietylenu, naznaczoną licznymi śladami użycia tasaka, piły do mięsa, noża do luzowania kości, a nawet piły mechanicznej, które to przedmioty leżały starannie ułożone jeden przy drugim obok pojemników ze środkiem dezynfekującym, wodą chlorowaną i innymi środkami czyszczącymi. Jedną czwartą pomieszczenia zajmował olbrzymi piec, obok niego, tuż pod włazem, przygotowano stertę węgla. Dwuskrzydłowy otwór pieca, niczym mięsiste wargi, gotowy był wchłonąć każdą ofiarę, jaką by mu się podsunęło. Wzdłuż ścian ciągnęły się łańcuchy, wkute w kamień i zakończone skórzanymi opaskami. O przeróżnych rozmiarach. Jedne szerokie, by objąć ręce dorosłych, inne maleńkie, dopasowane do szczupłych dziecięcych nadgarstków. Ile istot ludzkich przewinęło się przez to miejsce? Ile egzystencji zakończyło się w tym piekle w ciągu ostatnich trzydziestu lat? Ludivine krążyła po pomieszczeniu, oszołomiona i przerażona. Zobaczyła setki wyżłobień w plastiku na stole, jedne na drugich, świadków wielogodzinnych wysiłków ćwiartowania ciał przygotowywanych do spalenia. Niektóre z nich były zabarwione na różowo mimo trudu, z jakim usiłowano je domyć. - Nie było to ich pierwsze podejście - skomentował ponuro Segnon. - To dzieło Dietera Ferriego - stwierdził Aprikan bezbarwnym tonem. - Wyraźnie nie używano tego miejsca od wielu miesięcy. - A może ucztowała tu cała społeczność - zastanawiała się Ludivine, odkrywszy wazę i garnki przygotowane w pobliżu stołu. Jak dalece wolność mogła wymknąć się spod kontroli? Do jakich skrajności mogła doprowadzić? Jakże straszliwą i podłą rodziną stali się członkowie komuny pod panowaniem Dietera Ferriego...
Żadnych tabu. Wszelkie prawa. Zboczenia nie istniały, gdyż każda żądza stawała się pełnoprawna w ich oczach. Wystarczyło pragnąć, aby jej zakosztować. A Ferri potwierdzał: jeśli człowiek czegoś chce, to może. Jak daleko zaszli? Ludivine miała już dość, wyszła na górę, żeby odetchnąć. Ludzie z GIGN kończyli przeczesywać każdy skrawek terenu tego sanktuarium zła. Zawołała dwóch wojskowych, którzy szli w stronę samochodów. - Jakieś ślady życia w budynkach? - Poza tym typem, którego zatrzymaliśmy, nie ma tu nikogo. Domy wydają się od dawna niezamieszkane. Najpewniej od wielu miesięcy. Pojawił się również Aprikan z telefonem przy uchu: wydawał list gończy za Brussinem. Ludivine dostrzegła trzech żandarmów wychodzących z chatki stojącej na obrzeżach osady. Wyglądali na przygnębionych. Ruszyła w stronę niewielkiego domku z drewna i uchyliła skrzypiące drzwi. We wnętrzu panował półmrok, na środku stał stół, kilka buteleczek z płynami, blaszane skrzynki z utensyliami. A potem je zobaczyła. Dziesiątki szczęk. Setki może. Z wyszczerzonymi kłami. Paszcze ssaków, w których Ludivine od razu rozpoznała psy. Były wszędzie, od podłogi do sufitu - trofea nieustającego okrutnego polowania. Jej wzrok prześlizgnął się po półkach. Były tu wszystkie narzędzia niezbędne do wypatroszenia zwierzęcia, do wyprawienia go po polowaniu. Jej uwagę zwrócił zawilgocony karton. Wypełniały go małe szczęki, czaszki ptaków, z których niektóre miały na sobie ślady farby. Całość była stara i zakurzona. Ludivine skojarzyła je z dziecięcymi zabawkami. Perwersyjnymi zabawkami. Całe to pomieszczenie przypominało nieco bardziej przyzwoitą wersję piwnicy. Stadium pośrednie. Wtedy w głowie dziewczyny zrodziła się straszna myśl. Chodziło o przejściowy rytuał. O etap przygotowawczy dla dzieciaków z osady. To tutaj dorastały, szykowały się do roli idealnych socjopatów. To tutaj inicjowano je na zwierzęcych torturach, uczono sztuki polowania, pokazywano, czym jest zew krwi, przyzwyczajano do widoku wnętrzności. To w tej chacie dzieci odkrywały nieoczekiwany
świat okrucieństwa, kształtowały swoje fantazje pod czujnym okiem zdegenerowanych, sadystycznych i perfidnych dorosłych. Victor Mags i Cyril Cappucin nie zostali zwerbowani przez Gerta Brussina, lecz wychowywali się tutaj - to nie ulegało teraz wątpliwości. Pod innymi nazwiskami niż ich rodzice, dla zmylenia tropów. Ludivine wiedziała, że bardzo szybko uda się ustalić, iż Mags i Cappucin to nazwiska ich matek, przypadkowych kobiet, zaginionych ćpunek, których los nie miał znaczenia - liczył się tylko fakt, że zapewniły klanowi Dietera Ferriego potomstwo. Dziewczyna wycofała się wolnym krokiem, przytłoczona ciężarem tego, co widziała oczami wyobraźni. Gdy tylko Segnon ją dostrzegł, ruszył w jej stronę. - Magali zdobyła właśnie z urzędu skarbowego inny adres Brussina! Nigdy nie zgadniesz, gdzie mieszka. W Verneuil-en-Halatte! - Cappucin odwiedzał go od czasu do czasu i dzwonił na jego komórkę: stąd częste aktywacje przekaźnika - zrozumiała. - Aprikan wysłał tam kolejną grupę GIGN, która ma go zgarnąć, zanim zdąży uciec. Ludivine zacisnęła zęby. Wiele ją kosztowała świadomość, że nie będzie przy tym obecna. Że nie spojrzy mu w oczy w chwili, kiedy będą go aresztować. - Chciałabym go zobaczyć, kiedy już go złapią, spotkać się z nim na chwilę powiedziała. - Zobaczę, co się da zrobić. Przyjrzał jej się uważnie. - Jak się czujesz? - spytał już łagodniej. Wzruszyła ramionami. Hełm jednego z ludzi z GIGN pojawił się w oknie pierwszego piętra: - Szefie! Proszę tu przyjść! W jego głosie dało się wyczuć nutę paniki. Segnon i Ludivine wpadli do domu, w którym przetrzymywano podejrzanego. Pędem wbiegli na piętro i ruszyli w głąb pomieszczenia, gdzie znaleźli ukryte w szafie schody. Mechanizm był zręcznie wykonany, nie do zauważenia, jeśli nie otworzyło się mebla. Żandarm patrzył na nich, pobladły. - Co się dzieje? Jakiś problem z zatrzymanym? - spytał Segnon z obawą. Ludivine, nie czekając na odpowiedź, wspięła się po stromych stopniach prowadzących na ciemny strych. Jej uwagę przykuły natychmiast parasole fotograficzne i rulon błękitnego płótna
służącego za tło. Studio fotograficzne. - Nie bój się - odezwał się męski tkliwy głos, jak gdyby zwracający się do dziecka. Ludivine odwróciła się na pięcie. Jeden z wojskowych kucał zwrócony do niej plecami. Rękę miał wyciągniętą w stronę łóżeczka otoczonego zabawkami. Przemawiał do małej dziewczynki, skulonej za pluszowym misiem. Wpatrywała się w niego przerażona.
53 Dopiero gdy pojawiła się lekarka, dziewczynka zgodziła się opuścić ramiona Ludivine. Dziecko nie wypowiedziało ani jednego słowa, nawet swojego imienia. - Stosowano wobec niej przemoc? - spytał Segnon. - Jeszcze nie wiadomo, nie zbadają jej od razu, jest przecież w szoku. - Wśród rzeczy Montissona znaleźliśmy komputer. Ekspertyza nie będzie potrzebna, już wiem, co tam znajdziemy. - To nasz pedofil. - Bez wątpienia. Nie jest zbyt rozmowny, ale nie zaprzecza, że mieszka tutaj od roku. To informatyk. Pracuje zdalnie z osady. Dam sobie uciąć rękę, że to on założył stronę Seeds in Us dla Brussina. - Co za śmieć! - Chętnie bym mu osobiście przyłożył! - I co teraz? Transferują go do nas, do Paryża? - Chyba na razie Aprikan chce się zainstalować w biurze tutejszej żandarmerii. Dziewczynkę wyślą do szpitala. Ja tu jeszcze zostanę, żeby nawiązać kontakt z grupą Magali. GIGN będą wracali dziś po południu, możesz do nich dołączyć. - Nie. Segnon nie nalegał i Ludivine wdrapała się na tył wozu strażackiego, który przewoził do szpitala dziewczynkę, będącą pod wpływem środków uspokajających. Wczesnym przedpołudniem kobieta znajdowała się jeszcze w szpitalu w Agen, gdy zadzwonił do niej partner z informacją, że mieszkanie Brussina w Verneuil-en-Halatte było puste. Dwie ekipy znajdowały się jeszcze na miejscu. Udało się określić numer jego komórki i założono na nim podsłuch, lecz operator nie potrafił go na razie zlokalizować. Lekarz, który badał śpiącą dziewczynkę, podszedł do Ludivine. - Paskudna sprawa - rzucił prosto z mostu. - Stosowano wobec niej przemoc seksualną? - Wielokrotnie. Nie wiem od jak dawna, ale na ciele ma ślady licznych urazów. - Jej życie jest zagrożone? - Już nie, ale jest niedożywiona, ma wiele niedoborów, a gdyby jeszcze zobaczyła pani jej...
Lekarz pokręcił głową. - Dorwaliście go? - spytał nagle. - Tego, kto jej to zrobił? - Tak. - Może nie powinienem mówić tego jako lekarz, ale kiedy widzę podobne bydlę, żałuję, że zniesiono karę śmierci. Ludivine nawet nie mrugnęła. Gdzieś z oddali usłyszała piętnaście strzałów, niczym bicie żałobnego dzwonu sumienia. - Dojdzie do siebie? - Fizycznie tak, być może zaistnieje potrzeba zastosowania chirurgii odtwórczej. - Do tego stopnia? - Owszem. Dziewczyna zacisnęła pięści. - Ale psychicznie... - ciągnął lekarz - nie wiem. Mamy na miejscu psychiatrę, mała nie będzie sama, kiedy się obudzi. - Mogę ją zobaczyć? - Jeśli pani chce... To pani jest gliniarzem, nie ja. Ludivine stanęła u wezgłowia łóżka. Nawet we śnie na okrągłej buzi dziewczynki utrzymywał się poważny wyraz. Przesunęła jej dłonią po włosach i dziewczynka od razu się poruszyła. Ludivine cofnęła rękę. Stała tak, patrząc na nią przez godzinę, aż wreszcie poczucie obowiązku wzięło górę nad instynktem i uświadomiła sobie, że musi się zabrać do roboty. Zrobiła komórką zdjęcie małej twarzyczki i wysłała je Magali, żeby porównać z fotografiami zaginionych dzieci. Dziewczynka obudziła się wczesnym popołudniem i natychmiast znalazła pod opieką psychologiczną. Ludivine usiadła w poczekalni i dzwoniła na zmianę do Segnona i Magali, żeby być na bieżąco, ale nic się nie działo. Brussin się nie ujawnił, a Montisson nie chciał współpracować. Wielką nowinę podano o siedemnastej. Nazywała się Mathilde Lompard. Niełatwo było ją zidentyfikować, tak dalece rysy jej twarzy się zmieniły. Zaginiona od niemal trzech lat. Serce Ludivine zapadło się gdzieś głęboko w pierś.
To dziecko wróciło z piekła. Trzy lata życia wśród potworów. Zapewne najpierw Ferri traktował ją jak niewolnicę, a następnie Montisson jak zabawkę. Musiała wszystko widzieć. Wszystkiego doznać. Psycholog wezwała Ludivine. - Mogłaby pani podejść na chwilę? - Powiedziała coś? - Nie. I chyba tego nie zrobi. Nawet nie rysuje. Psycholog zdawała się zakłopotana. - Pytała ją pani o to, co przeżyła? - Za wcześnie na to. Być może ją pani widziała, umieściliśmy ją w pokoju dziecięcym. Chciała wziąć jedną z lalek, więc ją jej przyniosłam. Potem poprosiła gestem o inną. I o jeszcze jedną. - Dała je pani? - Oczywiście. Z początku myślałam, że potrzebuje być otoczona, że dzięki temu poczuje się pewniej, ale w końcu zrozumiałam, że chce mi coś dać do zrozumienia. Niektóre dzieci, po przeżyciu traumy tego typu, od razu chcą ją wyrazić. Słowa są często zbyt trudne, więc rysują, niektóre używają gestów. Ludivine spodziewała się najgorszego. - Poprosiła o dwie lalki, o dziewczynkę i chłopca? - Nie, chciała ich tyle, ile udało mi się znaleźć. Zatrzymałam się przy czternastu, po opróżnieniu wszystkich pokoi i szafek. - I co? - No więc... ona chyba chciała coś przekazać. Na swój sposób. Psycholog pchnęła drzwi i poprowadziła Ludivine w stronę okna, przez które widać było pokój Mathilde. Czternaście lalek leżało rzędem na łóżku. Wszystkie miały oderwane głowy.
54 Opoje niewinności. Oto kim byli Dieter Ferri, Gert Brussin i ich banda. Niewinność stanowiła jedyne sanktuarium rozwoju równowagi istoty ludzkiej. Matrycę zdrowej psychiki. Ci ludzie czerpali przyjemność z psucia jej, z niszczenia. Na wszystkie możliwe sposoby, tak często, jak to tylko możliwe. Żeby stworzyć świat na swoje podobieństwo. Żeby zakrzewić jak najwięcej urazów psychicznych w mężczyznach i kobietach, którzy byliby do nich podobni, którzy dojrzewaliby wśród zboczeń i perwersji, aż do osiągnięcia stanu, w którym rozwój staje się możliwy tylko poprzez skrajne wypaczenie. Pijusy niewinności chciały zaszczepić światu swoją ułomność. Chodziło im o zerwanie z samotnością, z nieustanną krytyką, z wytykaniem ich palcami. Są już tacy na zawsze i żądają prawa do istnienia. Roszczenie to realizowali siłą i liczebnością. Mieli zamiar - z jednej strony - zwierać powoli szeregi, a z drugiej - korumpować, wychowywać zgodnie z własnym i kryteriami. Żeby ich mniejszość zaczęła się liczyć. Żeby podbić planetę. Ludivine nie mogła znieść tej myśli. Nie potrafiła tknąć kanapki, odsunęła ją od siebie. Wciąż myślała o tym, co przeżyła Mathilde, jak bardzo się zmieniła. Można ją odzyskać!, chciała wierzyć. W otoczeniu kochającej rodziny wyleczy się, jej rany zabliźnią się i wyrośnie na wspaniałą kobietę! Przecież jest jeszcze mała. Będzie w dobrych rękach. Jej rodzice jadą już z Avignonu, będą tu lada chwila. Ludivine sięgnęła po komórkę i zadzwoniła do Segnona. Włączyła się poczta głosowa: musiał akurat rozmawiać z Paryżem albo przesłuchiwać Montissona. Wybrała numer Magali, ale i ona miała wyłączony telefon. Nie mogła usiedzieć w miejscu. Chciała działać, czuć się przydatna. Pobyt tutaj stawał się nie do zniesienia. Cały czas tylko rozważała i wspominała, a każda myśl w jej głowie była niezdrowa, smutna i przygnębiająca. Verneuil-en-Halatte.
Trzeba przyznać, że Brussin nieźle wystawił ich do wiatru. Pytanie, gdzie jest teraz, kiedy Mags i Cappucin wpadli? Nie miał już kryjówki ani swoich zbirów do pomocy. Może znalazł sobie już nowych. Czy był w drodze do Hiszpanii na spotkanie z myśliwym? Nagle w głowie Ludivine zaświtała pewna myśl. - Pułkowniku, czy osada została zaplombowana? - Oczywiście. - Czy ktoś tego pilnuje? Brussin może chcieć tam wrócić, w końcu to jego kwatera główna i... - Nie martw się, żandarmi pełnią tam straż na okrągło. - Muszą się ukryć, jeśli Brussin przyjedzie i zauważy ich obecność, ucieknie zanim... - Vancker, znam swoją robotę, wszystko jest pod kontrolą, wypocznij, nie powinno cię tu nawet być. - Nie znaleźliście nic innego na miejscu? - Pokój Brussina pełen jest książek o propagowaniu ideałów i o pradawnych językach. - To w nich musiał trafić na symbol *e. Żadnych ukrytych pomieszczeń? Innych więźniów? Albo informacji na temat tożsamości zabójcy z Hiszpanii, gdzie... - Vancker, dajże nam święty spokój. Robisz się męcząca. Rozłączył się. Ludivine zaczęła nerwowo obgryzać paznokcie, lecz po chwili się opanowała. Dlaczego nie zastali Brussina w jego mieszkaniu? Zostało zapewne sfinansowane przez całą komunę, Ludivine była o tym przekonana, i miało służyć za bazę podczas wypadów w okolice Paryża. Brussin nie miał żadnego powodu, żeby akurat teraz uciekać, wiadomość o śmierci Cappucina nie mogła jeszcze wyciec, Aprikan zdołał utajnić jego tożsamość, adres i zdjęcie domu. Brussin był zapewne podejrzliwy, ale nie mógł wiedzieć, jak dalece sieć sprawiedliwości zaciska się wokół niego. Więc gdzie teraz jest? Nie ma żadnego powodu, żeby nocował w hotelu. Jeśli nie ma go w domu, zapewne jest w podróży albo u kogoś, kogo zna, komu ufa. W głębi systemu dedukcyjnego Ludivine zapaliło się światełko. Ledwo lampka nocna, a raczej czerwona żarówka, alarm. Czuła, że coś się nie zgadza, jakiś ważny element, którego nie potrafiła wyraźnie zdefiniować. Chodziło o wykonanie analizy faktu, który do tej pory pozostawał właściwie
niezauważony. Dom Cappucina. To nie on był właścicielem! skojarzyła nagle. Tylko Lotte Andréa! Brussin wysłał swoją latorośl do dawnej znajomej. Zanim umieścił tam chłopca, musiał ją odwiedzić, upewnić się, że mieszka sama, z dala od rodziny. Ciało staruszki zapewne zakopał w jakimś lesie. Brussin nie zapomniał o swoich „doskonałych” braciach i siostrach. Czyżby uznał, że winni mu są wsparcie i pomoc? Ludivine zadzwoniła do Magali, znów bez sukcesu, po czym wybrała numer Benjamina. - Trzeba nadzorować domy jeszcze trzech osób - rzuciła od razu. - Egona Turrina, Klaasa Boccelliniego i niejakiego Rogniera na południu Francji, nie znam jego imienia. Dwie pierwsze osoby będą potrafiły uzupełnić te dane. - Czekaj, nie nadążam... - Wyjaśnię ci później, na razie wyślij po prostu do nich auta, i niech nasi chłopcy tam zostaną. Mam podstawy sądzić, iż Gert Brussin może chcieć złożyć im wizytę albo nawet zamieszkać u nich, żeby zmylić trop. - Zajmę się tym. Ludivine wyłączyła z listy Karoline Fitch-Gendrier. Starsza pani znajdowała się pod stałą opieką, więc byłoby to mało dyskretne i niepraktyczne. Jeśli zaś chodzi o Locarda, mieszkał w Kanadzie i chroniła go odległość, przynajmniej na razie. Ludivine kupiła puszkę toniku w dystrybutorze i wypiła połowę od razu, to uświadomiło jej, że była równie spragniona co zdenerwowana. Z korytarza dobiegły ją pospieszne, przejęte głosy. Przyjechała rodzina Mathilde. Ludivine nie miała odwagi wyjść im na spotkanie. Nie teraz. Nie potrafiłaby opowiedzieć im, przez co przeszła ich córka w ciągu ostatnich trzech lat. Czekały ich chwile wzruszenia podczas spotkania, nie chciała im ich psuć. Zadzwonił telefon. To była Magali. - Złe wieści - powiedziała. - Otrzymałam właśnie potwierdzenie od policji powietrznej i straży granicznej: Gert Brussin opuścił terytorium Francji dzisiaj rano. - Cholera. Dokąd wyjechał? - Miał bilet do Montrealu. - Kiedy ląduje? Powiadomiłaś ludzi na miejscu?
- Jego samolot wylądował dwie godziny temu, Brussin przeszedł przez kontrolę. Jest w terenie. O tej porze nie jestem w stanie dodzwonić się do linii lotniczych, żeby sprawdzić, czy to był zwykły bilet czy z przesiadką ani też czy zaplanował powrót. - On nie wróci - zrozumiała Ludivine. - Skąd wiesz? - Ma zamiar dołączyć do jednego ze swoich dawnych znajomych. Uciekł z Francji, żeby zamieszkać u kogoś, z kim żył blisko trzydzieści lat temu: u Markusa Locarda. - Zajmę się tym Locardem. Skontaktuję się z Kanadyjską Królewską Policją Konną, są podpięci pod Interpol. Aprikan czeka na wieści i powiadomi tamtejszą policję. Ludivine spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego. Uważała, że Locard pokłócił się ze swoimi dawnymi towarzyszami. Opuścił komunę, gdy tylko zauważył pierwsze niepokojące sygnały. Na korytarzu ktoś płakał. Łkanie tłumiono w dłoniach lub na czyimś ramieniu. Trzeba zatrzymać Brussina. Ludivine była wściekła. Miała nadzieję, że procedura ekstradycji z Kanady nie będzie się wlekła i nie nabierze charakteru politycznego. Chciała, żeby ten drań wrócił do kraju i w nim został osądzony. Pragnęła spojrzeć mu w oczy i zmusić go do spuszczenia wzroku. Dziewczyna czekała jeszcze ponad półtorej godziny na kolejny telefon od Magali. - Sprawy się komplikują. Locard mieszka w jakiejś zapadłej dziurze na północy Quebecu. Ciężko tam dojechać ze względu na śnieg. To odludzie, miasteczko drwali. Władze lokalne wyczarterują konwój składający się z odpowiednich pojazdów, ale są zdania, że Brussinowi również nie będzie łatwo się tam dostać. - Aprikan jest z nimi w kontakcie? - Tej nocy wraca do Paryża, jego samolot startuje jutro o świcie. Chce być na miejscu, rozmawiał już z sędzią śledczym, osobiście do niego zadzwonił! Wszystko jest na dobrej drodze. - Segnon też tam będzie? - Tak. Aprikan zabiera nawet Mikelisa, żeby im pomógł w przygotowaniu przesłuchania. Ludivine nie zdążyła się obruszyć, gdyż za plecami Magali ktoś zaklął i odebrał jej słuchawkę. Benjamin przełączył telefon na tryb głośnomówiący. - Mamy kolejny problem - wyrzucił z siebie. - Miałaś rację, Ludivine, w sprawie dawnych znajomych Gerta Brussina. Boccelliniemu nic się nie stało, jest u siebie, ale właśnie znaleźliśmy Egona Turrina z poderżniętym gardłem.
Ludivine zamknęła oczy. - Prawdopodobnie zginął zeszłej nocy - dodał Ben. - Załatwia porachunki - odgadła. - Boccellini nigdy nie był w Pestilence, za to Turrin owszem, i do tego zdezerterował. Brussin nie wyjechał do Quebecu, żeby przekonać Locarda, ale żeby go zabić. Robi porządki. - Po co? - spytała Magali. - Odbiło mu. Myślę, że Ferri jakoś nad nim panował, ale po jego śmierci Brussin rozpoczął szaloną krucjatę, stąd te masowe werbunki i niszczenie „nieczystych”. Teraz chce wyeliminować wszystkich, którzy okazali się niegodni, którzy go opuścili. Sądzę, że gdyby miał więcej czasu, zlikwidowałby również Boccelliniego i wszystkie pozostałe „doskonałe dzieci”, które nie okazały należytego entuzjazmu dla jego projektu. Teraz załatwia najważniejsze sprawy. - Nie będzie miał łatwego zadania - wyjaśniła Magali. - Podobno Markus Locard mieszka z rodziną. Brussinowi nie uda się łatwo do niego zbliżyć. - Nie mam pewności, czy to go powstrzyma. Jest zdeterminowany. Znalazł się w takim punkcie, że nie zawaha się ani chwili przed zabiciem go na oczach bliskich, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jest zdolny zaatakować nawet całą wioskę. - Pamiętaj, że ten gość ma siedemdziesiątkę na karku, to przecież nie szatan. - Brussin powoli planował każdą ze swoich akcji, jest drobiazgowy, zorganizowany i inteligentny. Wystarczy sobie przypomnieć, co zrobił z Cappucinem. Mag? - Tak. - Zarezerwuj też bilet dla mnie. - Lulu, nie wiem, czy... - Jadę do Montrealu z całą resztą. Chcę tam być. Nie mogła siedzieć i czekać aż zwariuje. Musi być tam, gdzie pozostali. Wyczuwała Brussina o wiele lepiej niż ktokolwiek inny. Nie wybrał się na peryferia Quebecu ot tak, pod wpływem impulsu. To nie w jego stylu. Ludivine była co do tego przekonana. Chodziło o coś więcej niż o zwykły pomysł. Brussin miał plan.
55 Wszyscy w kabinie spali. Przygaszono światła i każdy otulił się kocem chroniącym przed chłodem klimatyzacji. Ludivine nie mogła pojąć, dlaczego w samolocie musi zawsze być aż tak zimno. Aprikan i Segnon mieli zamknięte oczy, a uchylone usta pułkownika nie pozostawiały wątpliwości co do stanu, w jakim się znajdował. Nawet on był ubrany po cywilnemu. Mieli przy sobie tylko dokumenty poświadczające pełnione funkcje. Żadnych mundurów, broni, kajdanek, nic prócz oficjalnych papierów. O dziwo Aprikan nie wrzasnął na widok Ludivine, nie próbował nawet odwieść jej od zamiaru towarzyszenia im, jak gdyby o wszystkim wiedział. Po prostu ją zignorował. Mikelisa nie było na swoim miejscu. Dziewczyna odwróciła się i dostrzegła go w głębi maszyny, stojącego przy drzwiach na tyłach samolotu. Rozpięła pas bezpieczeństwa i podeszła do niego. - Ciężko rozładować napięcie? - spytała, chcąc zabrzmieć przyjaźnie. - Źle sypiam w samolocie. - Boi się pan? - Nie, po prostu mi niewygodnie. W moim wieku ma się swoje przyzwyczajenia związane ze snem. - Mówi pan, jakby był starcem, a przecież nie jest nim pan - odparła Ludivine z uśmiechem. - Cała ta historia panią dręczy, prawda? Ma już pani obsesję na jej punkcie. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - To chyba normalne, czyż nie? Mikelis milczał, przeszywając ją na wskroś szarym spojrzeniem. - To śledztwo mojego życia - usprawiedliwiła się. - Alexis zginął. Mam chyba pełne prawo mieć obsesję na tym punkcie. Usta kryminologa wyraźnie uniosły się do góry, jednocześnie z brodą, jak gdyby nie był w pełni przekonany. - Przemoc to czarna dziura, wsysa wszystko, co napotka na swojej drodze. Niech pani na siebie uważa, tylko tyle powiem. - To dlatego przeszedł pan na emeryturę? - Kiedy spędza się całe dnie na stawianiu się na miejscu przestępców, szczególnie tych
najgorszych, w końcu zaczyna się rozumować jak oni. Człowiek przywłaszcza sobie ich sposób widzenia świata, ich doświadczenia, ich fantazje. Powoli zaczyna się zamykać, przyzwyczaja się do tej sytuacji. Prawdziwa osobowość zostaje osłabiona, cios dosięga tego, co najintymniejsze, nawet relacje seksualne przestają być takie same, stają się bardziej dzikie. Człowiek oddala się od innych ludzi, czy tego chce czy nie, staje się bardziej agresywny, wszystko nabiera czarnej barwy. Ludivine już chciała odpowiedzieć, że nie dotarła jeszcze do tego punktu, gdy nagle ją olśniło. Patrząc wstecz, musiała przyznać, że symptomy opisane przez kryminologa nie były jej całkiem obce. Zirytowana, zamknięta w sobie, patrząca na świat poprzez czyny zabójców... - Może... - zgodziła się. - To nieuniknione, proszę mi wierzyć. Ja zdecydowałem się wrócić do rodziny, bo nie chciałem jej utracić. Mało brakowało, by odeszli. Zdołałem w porę zareagować. - Więc po co pan wrócił? Dlaczego akurat teraz? Dlaczego wybrał pan akurat to śledztwo? Mikelis zapatrzył się na chwilę na wszystkie te uśpione głowy przed nimi. Szum silników wypełniał kabinę i kołysał pasażerów do snu. - Z powodu pierwotnego spisku. - Co proszę? - Po wielu latach tropienia seryjnych morderców i najgorszych zboczeńców udało mi się zrozumieć, kim tak dokładnie są i jak funkcjonują. To maszyny. Nie odczuwają żadnej empatii, żadnych emocji, a mimo to dysponują wszystkimi zaletami istoty ludzkiej, owego niezwykłego zwierzęcia, które zdominowało naszą planetę. Moim zdaniem ich całkowity brak empatii sprawia, że wspięli się na sam szczyt łańcucha pokarmowego. Wyobraźmy sobie, że któregoś dnia postanowią zaatakować nie drugiego człowieka, ale system. Że wszyscy dewianci i masowi mordercy uderzą globalnie. Już nie w celu zaspokojenia osobistych fantazji, lecz z zamiarem totalnego zdominowania świata. - Wie pan przecież lepiej niż ja, że to niemożliwe. Zabójca jest posłuszny swojej obsesji, zawsze dąży do konkretnego wyniku. Nigdy grupa morderców nie zrobi tego w jednym czasie, i nigdy nie będzie to ta sama fantazja! - Mówię właśnie o swego rodzaju zmianie w zachowaniu kryminalistów, która pchnęłaby ich w stronę masowego barbarzyństwa na ogromną skalę. Nie chodzi tu o jednocześnie odczuwaną żądzę, a raczej o pojawienie się osobistego pragnienia, które byłoby takie samo dla wielu spośród nich. W dobie uprzemysłowionego społeczeństwa widzę
zabójców, którzy zmieniają morderstwo w przemysł. Zamiast zabijania od czasu do czasu cały ciąg morderstw. Psychopaci mogliby zatruwać toksycznymi substancjami produkty w supermarketach, zbiorniki wody pitnej w miastach, podkładać bomby w szkołach, kinach, autobusach. Zabijaliby masowo mężczyzn i kobiety, jak wszyscy ci seryjni mordercy, których znamy, tylko w nieokiełznanym tempie. - Synchronizacja morderczych popędów? - Właśnie. Forma mutacji społecznej i intelektualnej, która dotykałaby dewiantów, osoby psychologicznie słabsze, podatne. - Rodzaj wirusa przemocy? - Coś w tym stylu. - To niemożliwe, przemoc nie jest przecież chorobą fizyczną! - Nie jest wirusem w medycznym znaczeniu tego słowa, raczej wirusem umysłowym przekazywanym przez nasze własne geny i aktywowanym za pośrednictwem powtarzających się z pokolenia na pokolenie agresywnych czynności. W końcu każda choroba kiedyś musiała powstać. Wiele z nich przetrwało próbę czasu, ukryte w organizmach, utajone, czuwające, by nagle się objawić! Niech pani spojrzy na AIDS, ile tysięcy lat ewolucji człowieka było trzeba, aby choroba ta się wyłoniła? Przecież nie spadła z nieba pod koniec dwudziestego wieku! Czaiła się gdzieś i czekała na odpowiednią porę, na czynniki sprzyjające aktywacji. - Czyli pana zdaniem istnieje wirus ekstremalnej przemocy, który może w każdej chwili dać o sobie znać, tak? - To właśnie pierwotny spisek. W naszym kodzie genetycznym. Obecny u zarania ludzkości. Nie wszyscy eksperci zgadzają się co do tego, ale prowadzono już badania na ten temat[9]. Nasza skłonność do przemocy i umiejętność użycia jej w walce o życie, które pozwoliły nam wspiąć się bardzo szybko na sam szczyt łańcucha pokarmowego, świadczą jednocześnie o poważnej anomalii. Stąd wynika nasza wrodzona zdolność do przemocy. Popycha ona dzieci już od najmłodszych lat do zabawy w wojnę. To atawizm. Nasza siła napędowa, nasze główne źródło energii, które kazało nam zdobywać każdą przestrzeń, jaka pojawiała się przed naszym gatunkiem, i zmuszało do podporządkowywania sobie innych. Rozprzestrzeniamy się w sposób niekontrolowany, bez żadnych ograniczeń, ryzykując nasze zasoby, a jeśli to konieczne, wojujemy sami ze sobą, żeby zachować najżyźniejsze terytorium, nawet jeśli ma się to odbyć kosztem milionów ofiar. - Jest pan jeszcze gorszy niż ja... - Chcę tylko powiedzieć, że to siedzi w nas i nie powinniśmy temu zaprzeczać. Świat brnie naprzód coraz szybciej, żądamy wszystkiego coraz bardziej masowo, globalizujemy,
uprzemysławiamy, rozpowszechniamy... Idealna pora na pojawienie się masowej przemocy. Ta rośnie w siłę z każdym nowym pokoleniem od ponad stu lat. Słychać w nas jej pomruk. Była już przyczyną wielu dramatycznych incydentów. Doprowadziła do dwóch wojen światowych, do powstania obozów zagłady, a jeśli przyjrzeć się ostatniemu trzydziestoleciu, łatwo zauważyć, że nigdy świat nie zaznał tylu konfliktów jednocześnie! Nigdy! Ludivine cofnęła się o krok. Mikelis mówił z takim przejęciem, że stawał się przerażający. Kilka osób z ostatnich rzędów odwróciło się i spojrzało na nich ze złością. Kryminolog zreflektował się i zniżył głos: - Ta masowa przemoc rozwijała się w naszych dziadkach i rodzicach. Teraz zaczyna bezpośrednio zarażać organizmy, wrażliwe i podatne umysły, o których przed chwilą wspominałem. Oddziałuje również na jednostki. Dlatego mamy do czynienia z coraz większą liczbą seryjnych morderców, masowych zabójstw i aktów kryminalnego obłędu. I niby przypadkiem
najwięcej
tych
zdarzeń
odnotowujemy
w krajach
najbardziej
uprzemysłowionych, które wpoiły swoim obywatelom ducha skrajnej konsumpcji, które faworyzowały odnowienie instynktu podboju i potrzebę nieustającej satysfakcji. - I pana zdaniem Brussin i jego ludzie są przykładem tego fenomenu? - Chciałem to sprawdzić. Kiedy zobaczyłem, że zwykły nastolatek może zepchnąć nieznajomych mu ludzi pod pociąg, namalowawszy uprzednio symbol używany przez seryjnych zabójców i pedofilów, zacząłem się obawiać, że moja teoria się potwierdziła. - A teraz? Czuje się pan lepiej, stwierdziwszy, że chodzi o dzieło szaleńca i słabych umysłów? Mikelis spojrzał na nią, jakby nie rozumiejąc. - Chodzi o kontynuację Historii, Ludivine. To, co oni robią, stanowi konsekwencję eksperymentów nazistowskich, to owoc destrukcji psychologicznej dzieci, które tym sposobem stworzyły idealną glebę do zasiania przemocy. Każde z nich stanowiło zagrożenie dla naszych rodzin. Ale wspólnie stały się zagrożeniem dla całego systemu. Dieter Ferri uczynił coś gorszego niż mogłem sobie nawet wyobrazić. Zdołał nadać cel pierwotnemu odruchowi. Coś, co było jedynie formą spisku biologicznego przeciwko naszemu własnemu gatunkowi, mającego za zadanie zahamowanie rozwoju, uniemożliwienie zdominowania świata - czymś na kształt naturalnego bezpiecznika - Dieter Ferri zmienił w intelektualną motywację, a chciał wręcz zmienić w doktrynę. Obnażyć. Wesprzeć autodestrukcję gatunku ludzkiego. Gwałtowna
turbulencja
wstrząsnęła
samolotem
i Ludivine
wczepiła
się
w kryminologa. Znak nakazujący pasażerom zapięcie pasów zapalił się jednocześnie z sygnałem dźwiękowym, który wypełnił całą kabinę. Mikelis pomógł jej dojść do siebie. Jego oczy wciąż lśniły równie niepokojąco i intensywnie. - Wróciłem, żeby się upewnić, że nie miałem racji, bo chciałem móc patrzeć spokojnie, jak moje dzieci dorastają. Tymczasem okazało się, że mam do czynienia z ludźmi, którzy pragną uczynić z pierwotnego spisku nową formę religii. Ludivine puściła go. - To coś gorszego niż się spodziewałem - stwierdził. Kolejna turbulencja wstrząsnęła maszyną i tym razem Ludivine nie mogła już liczyć na żadną rękę, która powstrzymałaby ją przed upadkiem. [9]
Patrz Maxime Chattam, Teoria Gai, Katowice, 2010.
56 Z Interpolem kontaktowano się za pośrednictwem Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, ale w Montrealu francuskich śledczych wzięli pod opiekę ludzie Policji Quebecu. Starszy inspektor Malvoie i sierżant Coutant. Malvoie był przystojnym mężczyzną około czterdziestki, przypominającym nieco Kevina Costnera, w garniturze i antracytowym krawacie, natomiast nieco młodszy Coutant miał na sobie mundur koloru khaki i szczycił się bujnym wąsem. W tej strefie czasowej było ledwo południe i kanadyjscy policjanci zaproponowali naradę w kawiarni na terenie lotniska, w oczekiwaniu na kolejne połączenie lotnicze. - Dolecimy aż do Radisson, na północy - wyjaśnił Malvoie ze śpiewnym akcentem. Stamtąd zabierze nas duży pick-up, który dobrze radzi sobie w jeździe po śniegu. Nawet jeśli trafi się zamieć, nie powinniśmy mieć problemów z dotarciem do wioski Locarda. - To aż tak daleko? - spytał Aprikan. - O tak, z tego co wiem, dalej mieszkają już tylko Inuici. - O której godzinie mamy szanse być na miejscu? - chciała wiedzieć Ludivine. - W Radisson lądujemy około siedemnastej, trzeba do tego doliczyć jeszcze trzy godziny jazdy samochodem. - Niestety, mamy dwadzieścia cztery godziny spóźnienia w stosunku do Gerta Brussina - westchnęła Ludivine. - Nie wierzę, że będzie mu łatwo tam się dostać - zauważył sierżant Coutant. - Do Radisson samoloty nie latają codziennie, sprawdziliśmy, i nie ma go na liście pasażerów naszego lotu. Oznaczałoby to, że jedzie z Montrealu samochodem! Ponad tysiąc kilometrów! Z tego przynajmniej dwieście przez śniegi! - Śnieg o tej porze roku? - zdziwił się Segnon. - To najgorsza jesień od wielu lat! Mieliśmy już trzy zamiecie! A to zaledwie koniec października! Nigdy czegoś podobnego nie widziałem! - Drogi na północy są przejezdne? - spytała Ludivine. - Tak, jeśli samochody są odpowiednio wyposażone. Da się jechać, nie można się tylko spieszyć. Przy odrobinie szczęścia dotrzemy na miejsce niewiele później niż wasz podejrzany. Policjanci z Quebecu starali się nie używać zbyt wielu typowych dla swojego języka wyrażeń. Często pracowali z ”przeklętymi Francuzami”, którzy nie mogli ich zrozumieć.
Starszy inspektor Malvoie zawahał się, zakłopotany tym, co miał powiedzieć: - Przepraszam, że muszę was o to spytać, ale... rozumiem, że nie jesteście uzbrojeni i nie będziecie sami aresztować podejrzanego? Aprikan pokiwał energicznie głową. - Oczywiście. Trzymamy się za wami. - Przykro mi, ale musieliśmy wyjaśnić tę kwestię. - Zatrzymacie Brussina tylko we dwóch? - zdziwiła się Ludivine. - Pojedzie z nami dwóch moich ludzi, a na miejscu dołączy do nas jeszcze dwóch policjantów, którzy posłużą nam za kierowców. Dziewczyna nie poczuła się przez to pewniej. Sześciu uzbrojonych mężczyzn powinno wystarczyć do zatrzymania Gerta Brussina, sześćdziesięcioośmiolatka, teoretycznie nieuzbrojonego - skoro odbył podróż samolotem - ale teraz już nikomu nie ufała. Brussin nie przyjechałby wyeliminować Locarda, gdyby nie był odpowiednio przygotowany. Zwabienie go w miejsce z dala od rodziny byłoby najłatwiejsze, doszła do tego wniosku podczas lotu. Wystarczyłoby, żeby zabójca zadzwonił i wspomniał o Pestilence, o Ferrim albo o samym sobie, a Locard zjawiłby się na wyznaczone spotkanie z obawy, że rodzina dowie się o jego burzliwej przeszłości. Pozostaje kwestia metody. Znając Brussina, morderstwo musiałoby być skuteczne, a zarazem spektakularne. Zdaniem Ludivine sprawę załatwiłby choćby nóż rzeźniczy. Jak w wypadku Egona Turrina. Podróż ciągnęła się niemal tak jak przeprawa przez Atlantyk. Chaotyczny lot na północ Kanady, lądowanie w ciemności, na śniegu, przenikające na wskroś zimno, a do tego lodowaty wiatr podrywający płatki śniegu niczym chmary owadów. Dwa samochody terenowe Policji Quebecu czekały na nich przy wieży kontrolnej, olbrzymie pick-upy z podwójnymi drzwiami i platformą transportową. Aprikan wsiadł do pierwszego pojazdu w towarzystwie Malvoie, zaś Segnon, Mikelis i Ludivine do drugiego, z Coutantem jako kierowcą. - Lokalne władze wiedzą o naszym przyjeździe? - spytała kobieta. Coutant się roześmiał. - Nie, bo nie ma tu władz lokalnych, miss. Chyba nie zdaje sobie pani sprawy, dokąd się wybieramy: to maleńka wioska. Jedna z dawnych położonych na uboczu baz dla poszukiwaczy złota, miedzi i cynku. W obecnych czasach prawie nikt już tam nie mieszka! - Ile osób? - Sądzę, że nie więcej niż dwieście. Nietrudno będzie zlokalizować waszego
człowieka. - Podejrzewam, że jest tam tylko jeden hotel. Sierżant znów zaśmiał się krótko. - Właściwie to nie ma żadnego. Ale coś zorganizujemy wam na miejscu, bez obawy. - Jeśli zatrzymamy Brussina dziś wieczorem, to nie będzie żadnej celi, do której można by go wsadzić? - Istotnie. Trzeba będzie go pilnować. Ale znajdziemy zamykane pomieszczenie, proszę się o to nie martwić. Ludivine skrzyżowała ręce na piersiach. Cała ekspedycja coraz mniej jej się podobała. Kiedy tylko pick-upy opuściły lotnisko i zagłębiły się w czarną noc, zaczął padać śnieg. Wielkie płatki opadały miękko, lecz nieprzerwanie. Przy drodze nie było żadnych latarni, tylko reflektory samochodu żłobiły wąską bruzdę światła w ciemnościach. Drogę posypano solą, a śnieg został niedawno odgarnięty przez pług, mimo to zaczynał ją już pokrywać delikatny biały kobierzec. Ludivine zastanawiała się, w jaki sposób za najdalej godzinę kierowca będzie w stanie zlokalizować trasę. Droga jest prosta, uspokajała się. Przed nimi rozciągała się długa przesieka wśród gigantycznych świerków. W ciemności gałęzie drzew przypominały postacie w łachmanach, żebrzące na poboczu, z wychudzonymi rękoma wyciągniętymi w stronę aut. Ludivine widziała na tablicy rozdzielczej, jak z kwadransa na kwadrans spada temperatura. I nic nie wskazywało na to, by ten proces miał się zatrzymać. Wycieraczki omiatały przednią szybę samochodu z regularnością metronomu. Powoli, ukołysana tym fascynującym, a zarazem przerażającym widokiem, dziewczyna usnęła. Obudziła się gwałtownie w chwili, gdy sierżant Coutant poinformował ich, że dojeżdżają do Val-Segond, zapomnianej osady. Z drogi wiodącej przez wzniesienie widać było w dole małe dwupiętrowe budynki połączone zadaszonymi czerwonymi kładkami, zwiastujące powrót do cywilizacji. Nieco dalej ciągnął się rząd domków przypominających wielkie prefabrykaty, również połączonych ze sobą i resztą miasteczka czerwonym tunelem. Do każdej konstrukcji docierało to samo kolorowe ramię. Dzięki temu cała populacja mogła przemieszczać się bez konieczności wychodzenia na zewnątrz w razie intensywnej zamieci. Śnieg wciąż padał, niewidzialny w ciemnościach, pojawiający się tylko w białym blasku reflektorów umieszczonych na dachu każdej budowli. Wirujące płatki otulały szczelnie
świat w całkowitej ciszy, jakby chcąc udusić go we śnie, wznosząc zaspy niczym macki zakradające się do okien. - Miejscowość jest większa niż się spodziewałam - przyznała Ludivine na widok licznych białych latarni migoczących wśród burzy. Było ich mnóstwo. Wiele ulic, wiele bloków, wiele rzędów jednakowych domków. - Jest pan pewien, że mieszka tu tylko dwieście osób? - spytał Segnon. - Połowa Val-Segond jest opustoszała - wyjaśnił kierowca. - Kiedyś było to wręcz miasto widmo. Ale przynajmniej nie brakuje im miejsca! - Któż chce tu mieszkać? To prawdziwy koszmar! - Drwale i ich rodziny, kilku pracowników ostatniej kopalni cynku w okolicy, którą otwarto ponownie na początku lat dziewięćdziesiątych. Dzięki temu ocalono umierające miasteczko, udało się je ponownie zaludnić. Na północy kraju znajduje się wiele podobnych wyludnionych miast. - Rozumiem, że każdy chce stąd uciec. - Warto przyjechać tu latem. Przy ładnej pogodzie jest tu naprawdę przepięknie. Marcus Locard uciekł przed przeszłością najdalej, jak to tylko było możliwe. Poświęcił wszystko, byleby nigdy nie oglądać ponownie Dietera Ferriego i jego towarzyszy, nigdy więcej nie słyszeć o ”doskonałych dzieciach”. Nie chodziło nawet o to, żeby o nich zapomnieć, uświadomiła sobie nagle Ludivine, ale raczej żeby uciec od nich i móc czuć się bezpiecznie. Zaczęła się zastanawiać, czy Markus Locard nie wiedział przypadkiem o czymś, co skłoniło go do zabarykadowania się na samym krańcu świata. Czyżby znał sekret, który zmusił go do opuszczenia cywilizacji i zrezygnowania z normalnej egzystencji? Sekret, którego Egon Turrin nie znał, dzięki czemu nie musiał się ukrywać. Lecz jego śmierć oznaczałaby, że istniało zagrożenie, iż może naprowadzić na właściwy trop. Czy było to coś, o czym powiedział Ludivine, choć ona sama nie zdawała sobie z tego sprawy? Dziewczyna nie mogła sobie przypomnieć nic szczególnego. Różne nazwiska, pewna historia, ale nic, przed czym mógłby zadrżeć Brussin, gotów przecież rościć sobie prawo do perwersji jako do godnej szacunku odmienności. To, co wydarzyło się w Pestilence, nie przeszkadzało mu, wręcz przeciwnie - chciał krzewić swoją działalność, zależało mu, żeby o *e zrobiło się głośno na całym świecie. Gert Brussin przyjechał tu jednak, by coś wymazać. Żeby zniszczyć przeszłość. Jakiego typu informacja mogła budzić strach w człowieku jego pokroju? W trenerze zabójców?
Jaką mroczną wiedzę posiadał Markus Locard? Ludivine zaczęła się modlić o to, by przybyli na miejsce przed Brussinem. Żeby Locard jeszcze żył. Pierwszy pick-up wjechał między zniszczone z powodu nieprzyjaznej pogody fasady domów. Dziewczyna zauważyła, że tylko nieliczne okna były oświetlone, a każda rodzina dysponowała taką ilością przestrzeni, jaka jej odpowiadała. Samochód terenowy zatrzymał się przy głównym skrzyżowaniu Val-Segond, przed oświetloną markizą i dwoma dużymi drzwiami. Ludivine i Segnon wysiedli za sierżantem Coutantem i dołączyli do kolegów z pierwszego auta. Dziewczynę natychmiast przeszył ziąb, niczym olbrzymia, miażdżąca uściskiem dłoń. Segnon również nie wyglądał najlepiej. Wśród nocy rozległ się głośny trzask i dwoje żandarmów drgnęło. - Nie obawiajcie się - wyjaśnił kierowca - to drzewa pękają pod wpływem mrozu. Ludivine przebiegła wzrokiem horyzont i w świetle rzucanym przez reflektory dostrzegła otaczający wioskę las. Większość sosen miała ścięte korony. Wtedy, po raz pierwszy, zadała sobie pytanie, co właściwie tutaj robi.
57 Hol wejściowy przypominał opustoszałą stację narciarską z lat osiemdziesiątych. Wielkie przestrzenie w krzykliwych kolorach i niekończące się korytarze, bezduszne, z mnóstwem drzwi. Mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie - wielki rudy brodacz w koszuli w kratkę, ukryty pod czapką z daszkiem - wydawał się zaskoczony ich widokiem. Poprowadził ich w stronę kładki, po której dostali się do usytuowanego nieco dalej budynku. Tam zastali kilka ważniejszych osób w miasteczku. Szli grupą jedenastu osób, a mimo to Ludivine miała wrażenie, że są maleńcy w tym zimnym kompleksie zabudowań, zagubieni w korytarzach z czerwonej blachy. Wydawało jej się, że przemierzają opustoszałe blokowisko. Wiatr dął przez szpary, a żarówki trzeszczały pośród tego wielopoziomowego labiryntu. Otworzyły się drzwi i pojawił się w nich mężczyzna trzymający za ręce dwoje dzieci. A więc są tu też dzieci, zauważyła Ludivine. Szkoła, zapewne też mała klinika, magazyny z żywnością, zapasy jedzenia na zimę. Uświadomiła sobie, że bywają okresy, podczas których Val-Segond jest całkowicie odcięte od świata. Zaczęła się modlić, żeby padający na zewnątrz śnieg nie zapoczątkował jednego z takich momentów. Bycie uwięzioną w jednym miejscu z Gertem Brussinem przerażało ją. Nawet gdyby siedział pod kluczem przez cały czas trwania zamieci. Wspięli się po kilku stopniach i po chwili znaleźli w świetlicy z telewizorem. Emitowano akurat prognozę pogody, która nie zapowiadała nic dobrego na tym terenie. Stare sfatygowane kanapy zajmowały środek pomieszczenia, a powielone na kserokopiarce ulotki ozdabiały część ścian. - Pójdę po szefa - powiedział wielki rudzielec, po czym znikł. Ludivine podeszła do ściany z ulotkami. Najwyraźniej Val-Segond miał swoją własną rozgłośnię radiową, a każda rodzina mogła podpisywać referenda i petycje dotyczące naprawy takiego czy innego wspólnego wyposażenia, instalacji nowej anteny satelitarnej czy budowy pola do minigolfa na obrzeżu miasta... Z korytarza dobiegły kobietę głosy prowadzonej rozmowy, a następnie oddalający się śmiech. Po pięciu minutach wszedł siwiejący mężczyzna, zdyszany, o twarzy pożłobionej przez zmarszczki, choć na oko nie miał więcej niż czterdzieści pięć lat. Miał matową cerę
i małe błyszczące oczka. Emanował osobliwą poczciwością, chociaż widok mundurów Policji Quebecu wyraźnie go przeraził. - Cholercia! - zaklął. - Co tu się dzieje? Starszy inspektor Malvoie przedstawił się, a następnie możliwie spokojnym tonem zapytał: - Czy przybył tu ostatnio ktoś obcy? Szukamy mężczyzny o nazwisku Brussin - siwe włosy, wydatny brzuch, mówiący z francuskim akcentem. - Nie, dlaczego? - Czy mógł dostać się na teren miasteczka niezauważony? - Nie pozostałby niezauważony zbyt długo! To niewielka miejscowość, wszyscy się znamy. Ale co się dzieje? Skąd tyle osób naraz? - Musimy jak najszybciej spotkać się z Markusem Locardem. Czy mieszka w Val-Segond? - Tak, z żoną, dziećmi i wnukami. Dlaczego pan pyta? - To pilna sprawa. - Chcielibyśmy z nim porozmawiać - wtrąciła Ludivine - bez obecności rodziny. Skoro Locard uciekł tak daleko, to nie po to, żeby opowiadać nowym sąsiadom o swoim dawnym życiu. Gotowa była się założyć, że nikt o niczym nie wie, i uznała, że ma on prawo do swojej tajemnicy. - Pójdę po niego - odparł mężczyzna lekko zaniepokojony. W telewizji puszczano akurat reklamy astronomicznych ilości jedzenia, zachwalając jednocześnie jakość samochodów. Oba produkty zlewały się w jedno. Żarcie, auta, auta, żarcie. Od czasu do czasu program reporterski przerywała oda na cześć konsumpcji. Kiedy Markus Locard wszedł do pomieszczenia, Ludivine wstała. Był wysoki, szczupły, o białych jak śnieg włosach i zapadniętych policzkach. Miał wąskie wargi, orli nos i bladoniebieskie oczy. Naciągnął kołnierz swetra i ogarnął śledczych jednym przeciągłym spojrzeniem. - Panie Locard - powiedziała Ludivine, wyciągając do niego rękę. - Reprezentujemy francuską żandarmerię, przyjechaliśmy z Paryża. - Rozumiem - odparł z ledwo zauważalnym kanadyjskim akcentem. - Sytuacja jest dość skomplikowana. Być może wolałby pan, żebyśmy porozmawiali o tym na osobności - zaproponowała, rzucając okiem na mężczyznę, który go przyprowadził, i trzy inne osoby stojące w obramowaniu drzwi. - Czy zrobiłem coś złego? - zdziwił się lekko zaniepokojony.
- Nie. Ale znajduje się pan w niebezpieczeństwie - wyjaśniła Ludivine. - Ze względu na pańską przeszłość. Tym razem starszy człowiek uniósł brodę i spojrzał jej prosto w oczy. Po chwili milczenia odwrócił się i dał znak swoim przyjaciołom, że mogą odejść. Zamknęli za sobą drzwi. - Słucham - powiedział. - Chodzi o Pestilence. I o Dietera Ferriego. Grdyka Locarda poruszyła się nerwowo. Jego dłoń sięgnęła w poszukiwaniu podparcia i Segnon pospieszył z podsunięciem mu krzesła. - Wiem, że nie słyszał pan tego nazwiska od bardzo dawna - powiedziała Ludivine. Dziewczyna przejęła inicjatywę i nikt nie zamierzał jej przerywać. - Ponad trzydzieści lat - wyszeptał najwyraźniej pod wpływem szoku. - Wyjechał pan z Pestilence, gdy uświadomił pan sobie, że Ferri to niejasna postać. Od tamtej pory wiele się zmieniło w osadzie. Nastąpiła kompletna degeneracja... Gert Brussin wziął sprawy w swoje ręce i... Powiem wprost: sądzimy, że przyjechał tutaj, żeby pana zabić. Locard wyprostował się na krześle. - Zabić mnie? Ale dlaczego? - Z początku uważaliśmy, że chodzi o zamknięcie pewnego cyklu, ale teraz zastanawiamy się, czy przypadkiem nie chce zamknąć panu ust. - Nie byłem we Francji od ponad trzydziestu lat! Nigdy więcej ich nie widziałem! Ani jego, ani pozostałych! - Był pan kiedyś z nim w zażyłych stosunkach? - Z Brussinem? Nie bardziej niż z Ferrim. Wygląda na to, że zna pani całą historię, więc bez trudu może pani sobie wyobrazić, co czułem, gdy zrozumiałem, kim naprawdę jest Ferri. Wyjechałem jak najdalej od nich, z dala od Francji, gdzie i tak nie byłem mile widziany, zostawiłem za sobą nieznośną przeszłość i pogrzebałem cały ten etap swojego życia. Nikt tutaj o niczym nie wie, nikt, nawet moja żona! Jego źrenice lśniły intensywnym, niezgłębionym cierpieniem. Wysunął przed siebie palec wskazujący, zwracając się do wszystkich śledczych, jakby im groził. - Nie mamy zamiaru nagłaśniać pańskiej historii - ciągnęła Ludivine - to wyłącznie pańska sprawa. Chcielibyśmy natomiast zrozumieć, co Brussin może mieć panu za złe. - Aresztowaliście go? Dziewczyna spojrzała na Malvoie i Aprikana zakłopotana. - Nie, jeszcze nie. Ale jak już wspominałam, sądzimy, że jest tutaj lub zmierza w tę
stronę z zamiarem zlikwidowania pana. Locard pokiwał powoli głową. Wspomnienia napływały przed błękitne oczy, skupiając całą jego uwagę. - Nie mam ochoty wracać do tego wszystkiego - przyznał po chwili. - Rozumiem. - Jesteście pewni, że przyjedzie? Po tak długim czasie? Z tak daleka? Tylko... dla mnie? - Zabił już Egona Turrina. - Egon... Jakaś część umysłu starszego człowieka odpłynęła gdzieś daleko w przeszłość, do tych, którzy byli niegdyś jego braćmi i siostrami. - Sądzę, że Brussin chce wyeliminować „doskonałe dzieci”, które opuściły grupę zaryzykowała Ludivine. - Dawno temu zrozumiałem, że nie jesteśmy żadnymi „doskonałymi dziećmi”. Ale oni nie chcieli tego przyjąć do wiadomości. Powiem wam coś: zawsze wiedziałem, że prawdziwym zagrożeniem w Pestilence jest Brussin. Byłem pewien, że po śmierci Ferriego Brussin oszaleje, zmieni się w dzikiego drapieżcę. Widziałem to w jego oczach. Ferri był przedsiębiorczym wizjonerem, tymczasem Brussin zaledwie dążącym do odwetu ideologiem, sfrustrowanym w wyniku trudnego dzieciństwa, brutalem. Będziecie mnie przed nim chronić? Mnie i moją rodzinę? Nie chcę, żeby znaleźli się w niebezpieczeństwie! - Można tu dotrzeć tylko jedną drogą - wtrącił starszy inspektor Malvoie. - Umieszczę jednego z moich ludzi w pokoju z widokiem na główne wejście do miasteczka i drugiego przed pańskim domem, w korytarzu łączącym budynki, tak na wszelki wypadek. Będziemy na niego czekać, proszę się nie obawiać. Szybko to załatwimy, nie zorientuje się nawet, co się dzieje. Blade oczy spojrzały na policjanta. Wydawało się, że Locard ma pewne wątpliwości, ale w końcu skinął głową. - Zaufam wam. Następnie zwrócił się do Ludivine: - Pani wie, do czego on jest zdolny, prawda? Widzę to w pani postawie. Pani się go boi. - Z całym szacunkiem - przerwał mu sierżant Coutant, pocierając wąsa - to starszy człowiek, a policjantów jest sześciu. Jeśli nie będzie pan chciał go zobaczyć, nie będzie pan musiał nawet się z nim minąć.
Markus Locard zatopił błękitny wzrok w oczach Ludivine. Czuł się nieswojo. Wiedziała to. Przeżył trzy lata w towarzystwie „doskonałych dzieci”, znał je lepiej niż ktokolwiek. I bał się. Ludivine była wściekła, bo nikt jej nie słuchał. - Miss, będziemy w pobliżu - zapewniał Malvoie, wygładzając marynarkę i trzymając w drugiej ręce kurtkę z kapturem. - Chociaż jestem przekonany, że Brussin nie przyjedzie w środku nocy przy tej śnieżycy, to jeśli nasz strażnik go zauważy, natychmiast się obudzimy! - To za mało. - Może i jest zdeterminowany - przypomniał Coutant - ale proszę mi wierzyć, że przybyliśmy tu w odpowiednim czasie. Przy tej pogodzie nikt się nie wybierze w drogę! Ten Brussin nie jest przecież czarodziejem! - A jeśli jest już na miejscu? Jeśli przyjechał tuż przed nami i nikt go nie zauważył? - Wszyscy potwierdzają: usłyszeliby samochód, gdzieś musiał też zaparkować. Poza tym to rozległa miejscowość i bez planu nie sposób się tu zorientować, nie pytając o drogę. Gdyby chciał się dowiedzieć, gdzie mieszka Locard, musiałby kogoś zapytać. Malvoie uciął w końcu dyskusję. - Zresztą w radiu puszczają na okrągło ostrzeżenie dla mieszkańców. Locard potwierdził nam, że wszyscy wieczorem słuchają radia. Wszyscy będą uprzedzeni i zamkną starannie drzwi. Jak już mówiłem, przydzielę jednego z moich ludzi do pilnowania wjazdu do miasta, jednego postawię przed drzwiami Locarda i będziemy patrolować dwójkami. Proszę mi wierzyć, może pani spać spokojnie. Najprawdopodobniej Brussina aresztujemy jutro gdzieś na drodze, znajdziemy go pewnie w zaspie albo przy motelu w Radisson, jeśli był ostrożny. Ludivine skapitulowała pod zimnym spojrzeniem Aprikana, który nie odzywał się ani słowem. Nie wiedziała, czy podziela jej zdanie, czy też przeciwnie - buntuje się wewnętrznie przeciwko jej nadmiernej ostrożności. Michel Tanguy, pomarszczony i uśmiechnięty czterdziestolatek, zaproponował, że pokaże im pokoje, które dla nich przygotowano. Kiedy ustalali warty nocne, Mikelis podszedł do Ludivine: - Podzielam pani obawy, ale oni też mają rację. Brussin jest może sprytny i diaboliczny, ale znajduje się na nie swoim terenie i nie może czynić cudów. Gdyby już tu był, ludzie by o tym wiedzieli. Policjanci z pewnością go zauważą, jeśli przyjedzie w środku
nocy. - Nie wiem. Nie wierzę w to. Mógł wynająć skuter śnieżny i przyjechać inną drogą. On... - Niech się pani uspokoi, Ludivine. On ma sześćdziesiąt osiem lat i nawet jeśli to spryciarz, to mimo wszystko nie Superman. Tylko w filmach źli wyłaniają się zza pleców pozytywnych bohaterów w podobnych okolicznościach! Dziewczyna zacisnęła zęby. Miała poczucie, że nikt jej nie rozumie i nie chce jej tak naprawdę wysłuchać. - Zapewniam was, że Brussin nie jest typem człowieka, który działa bez planu. Mikelis przyglądał jej się, zakłopotany. Coś w zachowaniu dziewczyny, w jej uporze, budziło jego niepokój. Czy to dlatego, że nie poddawała się w chwili, gdy wszyscy sobie odpuszczali, za bardzo ufni w swoje siły? Poklepał ją tylko przyjacielsko po ramieniu, podniósł jej torbę i ruszył za innymi korytarzem. Ludivine pociągnęła Segnona za rękaw. - Mogę cię prosić o przysługę? Olbrzym wzruszył ramionami. - Nie chciałabym być tej nocy sama, moglibyśmy spać w tym samym mieszkaniu? Segnon uśmiechnął się ze swego rodzaju czułością. Wziął ją za ramiona i przytulił. - Dopóki mnie nie poprosisz, żebym włóczył się całą noc po tych strasznych korytarzach, możesz na mnie liczyć!
58 Wiatr pędził przez miasto niczym potężny przeciąg, usiłujący porwać ze sobą wszystko, co się tylko da, w stronę otaczających je ciemności. Futryny drzwi trzeszczały pod jego naporem, podmuchy wciskały się przez każdą szparę ze świstem, macając, chwytając, ziębiąc. Ludivine nie mogła zasnąć. Zrezygnowała z otumanienia się jednym ze swoich zwyczajowych proszków, chciała mieć jasny umysł - na wszelki wypadek. Przygotowywała się na najgorsze, nie dopuszczając, by ciało odprężyło się i oddało odpoczynkowi. Segnon chrapał w pokoju obok, przy otwartych drzwiach. Mieszkanie było niewielkie, a mimo to sporo czasu minęło, zanim kaloryfery nagrzały je do odpowiedniej temperatury - ale przynajmniej mieli je dla siebie. Po drodze przybysze minęli niemal połowę mieszkańców miasteczka. Wieść o przyjeździe francuskich żandarmów szybko się rozniosła i wszyscy znaleźli pretekst, żeby wyjść, parami albo wręcz całymi rodzinami, tylko po to, by zobaczyć nowe twarze. Nowości stanowiły rzadkość w Val-Segond, podobnie jak goście jesienią i zimą. Nazajutrz każdy zechce ich podjąć. Miasteczko będzie całe poruszone, a przez to wytropienie Brussina okaże się bardziej skomplikowane. Martwiło to Ludivine. Dziewczyna nie opuściła zewnętrznych żaluzji i żałowała tego. Światło reflektorów umieszczonych na dachach budynków sączyło się przez grubą zasłonę, tworząc w pomieszczeniu widmową aureolę, która nie sprzyjała relaksowi. Teraz jednak, kiedy wreszcie udało jej się rozgrzać, nie miała zamiaru wstawać z łóżka. Wciąż nie opuszczały jej przeróżne myśli. O aktach sprawy. O nazwiskach. O kolejności wypadków. O zabójstwach. O psychice każdego z morderców. O rozważaniach Richarda Mikelisa. O pierwotnym spisku. O śmierci Alexisa. I Cyrila Cappucina. O piętnastu strzałach, o zapachu prochu, o szkarłatnych plamach. Co ciekawe, Ludivine nie potrafiła odtworzyć w pamięci twarzy zmarłego Cappucina. Widziała tylko rozmyty obraz leżącego ciała i krwi. Ale nie rysy chłopaka. Była wówczas pod wpływem szoku, wszystko zatarły emocje. Jej umysł pracował na szybkich obrotach.
Była stworzona do tej pracy. Posiadała wyjątkowy dar analizy, na tym polegała jej siła. Robiła to, co Analyst Notebook. Ludivine wiedziała o tym, nie wybrała swojej profesji przez przypadek. Nie mogła na tym poprzestać. Po powrocie do Paryża zamierzała walczyć. Przekonać Inspektorat Generalny Żandarmerii o słuszności swojego czynu, nie poddawać się. Cały WŚ będzie ją wspierał. Powoli zmęczenie zaczęło robić swoje i Ludivine zapadła w inny stan świadomości. Jej powieki opadły. Nadeszła chwila, kiedy przestała walczyć. Zniknęły wszystkie zakłócające umysł myśli. Zasnęła. Nieświadomość przejęła pałeczkę i olbrzymia kolekcja wspomnień zaczęła pracować. Nazwiska. Daty. Miejsca. Zdarzenia. Wszystko się mieszało, krzyżowało. Zeznania. Stwierdzenia. Krzyki. Strzały. Krew. Strach ściskający żołądek. Lodowaty wiatr usiłujący wyważyć okna i wedrzeć się do środka. Gorące łóżko. Pot. Reflektory w mieście, niczym oczy wypatrujące Gerta Brussina. Zdjęcie zabójcy, starszego mężczyzny bez wyrazu, którego oczy nagle stają się czerwone. Wzrok demona. Spojrzenie diabła. Zdjęcie deformuje się, żółknie, znika w płomieniach. Ludivine obudziła się gwałtownie, zlana potem. Na zewnątrz uparta, budząca grozę śnieżyca. Segnon przestał chrapać. Musiała spać bardzo krótko. W głowie kołatało się jej jakieś zdanie, wynik nocnych przemyśleń, jednak powoli zaczynało rozpraszać się jak mgła. Ludivine usiłowała pochwycić je, zanim będzie za późno. Nagle usiadła na łóżku. Słowa Markusa Locarda. Zawsze wiedziałem, że po śmierci Ferriego Brussin oszaleje, zmieni się w dzikiego drapieżcę. Skąd wiedział, że Ferri nie żyje? Przecież nikt mu o tym jeszcze nie powiedział. Ludivine zaczęła drżeć. Nie potrafiła jeszcze zrozumieć, co to oznacza. To niepojęte. Wywnioskował to, uspokajała się. Tak, domyślił się, że Brussin uaktywnił się po
śmierci Ferriego. Ludivine uświadomiła sobie, że ma nerwy w strzępach. Robiła aferę z niczego. Z podejrzliwością interpretowała najzwyklejsze spojrzenie. Nawet Aprikan wydawał jej się ostatnio dziwny. Nie mówiąc już o Mikelisie! Teraz, gdy Segnon nie wydobywał z siebie żadnego odgłosu, gotowa była wyobrażać sobie najgorsze, nachodziły ją przerażające wizje. Martwy kolega leżący w kałuży krwi, cień postaci w progu między ich dwoma pokojami. Ludivine niewiele widziała. Drzwi do pomieszczenia były uchylone, tak jak je zostawiła, kładąc się spać. Próg ginął w ciemnościach. Nie ma nikogo! Co się z tobą dzieje? Musi wziąć się w garść. Zaczynała ją ogarniać panika. Pogrążony w mroku prostokąt drzwi przerażał ją. Sylwetka z nożem w dłoni. Ciecz spływająca z opuszczonego w dół ostrza. Nie była w stanie zapanować nad wyobraźnią. Musi obudzić Segnona, porozmawiać z nim. On zrozumie. Ludivine wstała, lecz czując kąsający w uda ziąb, zawahała się, czy nie włożyć spodni. Naciągnęła sweter, w którym położyła się spać. Nie wiedziała już sama, co robić, myśli paraliżowało zmęczenie i strach. Mam tego wszystkiego dość... Przyglądała się badawczo prostokątowi przed sobą. Ubrała się pospiesznie, nie spuszczając wzroku z drzwi. Odsunęła zasłonę, żeby wpuścić do środka trochę światła i jej oczom ukazała się przestrzeń łącząca oba pokoje. Nikogo. Ani kropli krwi na podłodze. Oczywiście, że niczego nie ma! Czegoś ty się spodziewała? Ponieważ niepokój jej nie opuszczał, ruszyła w stronę pokoju kolegi i dostrzegła skuloną przy ścianie zwalistą sylwetkę. Dopadły ją wyrzuty sumienia. Nie może mu psuć nocy pod pretekstem własnej bezsenności. Wtedy przypomniała sobie o strażniku, który obserwował wjazd do miasta z salonu pustego mieszkania w sąsiednim budynku. Jego ucieszy towarzystwo inne niż telewizor emitujący bezbarwne nocne programy. To niedaleko stąd, wystarczy przejść kładkę. Ludivine nienawidziła tych czerwonych korytarzy. Kojarzyły się z filmem Stanleya Kubricka: w każdej
chwili, pod wpływem stresu, mogą gwałtownie skurczyć się i zmiażdżyć człowieka. Dalej, weź się w garść! Założyła buty i starając się zachowywać jak najciszej, nacisnęła klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Powtórzyła ruch trzykrotnie, zanim dotarło do niej, że są zaryglowane. Nie było żadnej zasuwki, którą można by uruchomić. Potrzebowała klucza. Którego nigdzie nie widziała. Dziewczyna zaczęła przeklinać Segnona, który zamknął drzwi i schował klucz, zamiast zostawić go w zamku. Nagle się wyprostowała i zaczęła ostrożnie cofać. Serce zabiło jej szybciej. Wszystkie rozważania ze snu były jeszcze obecne w jej myślach, dryfowały na powierzchni świadomości. Wszystkie fakty. Wszystkie wnioski. Nagle przyszedł jej do głowy nowy pomysł. Przerażający. Bulwersujący. Nieprawdopodobny. Inne wyjaśnienie, które pozwoliłoby wszystkim elementom układanki bezbłędnie wpasować się na swoje miejsca. Dieter Ferri i Markus Locard nigdy nie mogli się dogadać. Na temat metody działania. Ferri zalecał umiar. Angażował się tylko w ”doskonałe dzieci”. Pestilence było doświadczeniem na jego miarę. Markus Locard wyjechał, bo celował znacznie wyżej. A Gert Brussin wcale nie przyjechał tutaj, żeby go zabić, ale żeby złożyć mu przysięgę wiernopoddańczą. To, co Brussin zdołał zaledwie naszkicować, zakładając Seeds in Us, Locard rozwinął już ponad trzydzieści lat temu. Kierowca powiedział, że swego czasu Val-Segond było miastem widmem, a kopalnię cynku otwarto ponownie dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Po co otwierać na nowo kopalnię zamkniętą z powodu wyczerpania się złóż? To dzieło Locarda! Wznowił aktywność miasta, zyskując niewielką marżę, ale i umożliwiając dalsze istnienie swojej społeczności. Z pewnością zebrał z więzień najgorsze szumowiny. W czasach przed Internetem istniały już całe siatki zboczeńców wszelkiego rodzaju, działających w ścisłej tajemnicy, komunikujących się ze sobą listownie, za pośrednictwem drobnych ogłoszeń i informacji przekazywanych z ust do ust. Locard wykorzystywał cierpliwie wszystkie te
metody, zaludniając powoli ten opuszczony skrawek ziemi. Val-Segond zamieszkiwali wyłącznie dewianci, gwałciciele, pedofile i mordercy. Gigantyczna rodzina potworów. Locard zgromadził najgorsze męty świata, oferując im ziemię obiecaną. Teren zabaw przeznaczony tylko dla nich, na którym nikt nie będzie ich osądzał. Stanowili grupę wyrozumiałych sąsiadów, współmieszkańców gotowych w razie potrzeby stanąć za sobą murem. Istne wcielenie pierwotnego spisku. Ludivine cała się trzęsła. Nie, to niemożliwe. Majaczę. To niemożliwe. Takie miejsce nie może istnieć... W końcu świat by się dowiedział... Zakon Świątyni Słońca, ponad pięćdziesiąt ofiar, a wśród nich dzieci. Waco, osiemdziesiąt dwie osoby, w tym dwadzieścioro dzieci. Owszem, chodziło o sekty, to trochę co innego, niemniej jednak potwierdzały one teorię, że osobliwe społeczności mogą istnieć całymi latami, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania! W Meksyku, w Nueva Jurusalén, mieszkańcy masowo dołączali do sekty głoszącej apokalipsę i wpajającej w największej tajemnicy trzystu dzieciom z miasteczka przerażające zasady, a następnie palącej szkoły, czym w końcu zwrócili na siebie uwagę. Co gorsza, Adolfo Constanzo i jego adepci bezkarnie torturowali i okaleczali ludzi, władając jednocześnie miastem Matamoros. Najwyraźniej można żyć stadnie, stosując się do kodów i zwyczajów innych niż przyjęte, uznawanych wręcz za perwersyjne, i nie zostać zauważonym całymi latami. Historia to udowodniła. Ludivine oparła się o szafę, żeby nie upaść. Kręciło się jej w głowie. Już sama nie wiedziała, co myśleć. Może traciła rozum? W oddali rozległy się dwa strzały, stłumione odległością i ścianami, lecz dziewczyna znieruchomiała. Dwa wyraźne strzały, co do natury których nie miała żadnych wątpliwości. Strzały z broni palnej. Strażnik przy wjeździe do miasta! Nie, nie przesłyszała się. Rzucili się prosto w paszczę lwa.
59 Segnon obudził się natychmiast, kiedy tylko Ludivine musnęła go dłonią. - Wstawaj szybko - szepnęła. - Co się dzieje? - Strzały. Ubieraj się. - Jesteś pewna, że to były strzały? - Całkowicie pewna. Olbrzym wciągnął spodnie, krzywiąc się ze zmęczenia. - Segnon, ufasz mi? I moim ocenom? - Znasz dobrze odpowiedź. - Więc poproszę cię, żebyś mi uwierzył, chociaż to, co powiem, wyda ci się szalone: moim zdaniem całe miasto podlega Markusowi Locardowi. Pestilence było tylko kopią o niewielkim zasięgu w porównaniu z tym, co dzieje się tutaj. - Co takiego? - Wszystko pasuje. Wszystko. Przechytrzyli nas. - Ludivine, to trochę... - Zamknęli nas na klucz. Zmarszczył brwi. - Co ty mówisz? - To ty nas zamknąłeś i zabrałeś klucz? - Nie, ale... Ruszył w stronę drzwi, żeby stwierdzić po chwili, że jego partnerka mówi prawdę. - Dlaczego mieliby zamy... - Właśnie zastrzelili Luca, policjanta pilnującego wjazdu do miasta, jestem tego pewna. - Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co mówisz? - Całe miasteczko. Tak. - Lulu, to niemożliwe! - Locardowi jednak się udało. Stworzył miejsce dla ludzi takich jak on, gdzie zboczeńcy z całego świata mogą się spotykać i żyć ze swoimi sekretami, wspierać się nawzajem. - I co? Zabijaliby turystów przyjeżdżających tutaj latem? Przestań, to się nie trzyma
kupy, coś takiego szybko wyszłoby na jaw! - Nie, jeśli dbają o to, żeby zbrodnie popełniać z dala od domu. Mieszka tu wielu drwali, użytkują ciężarówki do transportu drewna, sporo podróżują: do Montrealu, Quebecu, Ottawy, czasami jeszcze dalej! A prostytutek nie brakuje! Wyobraź sobie przez chwilę, że wszyscy ci mordercy łączą siły, uruchamiają znajomości, dzielą się doświadczeniami i udzielają sobie nawzajem rad, nie pozostawiają po sobie śladów, nie dają się złapać i powiesić. - To chore... - stwierdził Segnon, nie mogąc uwierzyć. - Nawet pedofile mogliby z łatwością znajdywać dla siebie ofiary. Widziałam w świetlicy plakaty informujące o programie pozyskiwania rodzin zastępczych dla porzuconych dzieci, a także program wsparcia dla rodzin eskimoskich w trudnej sytuacji życiowej! Nie znam wszystkich strategii, jakie mogli przyjąć, ale wierz mi, kiedy wspiera cię całe miasteczko, możesz oszukać kogo tylko chcesz! - Ale tu mieszkają kobiety i dzieci! Widziałaś je wczoraj tak samo jak ja! - I co z tego? Większość seryjnych morderców to żonaci mężczyźni! Część kobiet o tym wie, ale woli nie zwracać na to uwagi. - Daj spokój, kobieta nie pozwoliłaby swoim dzieciom dorastać w podobnym otoczeniu! - Wiele kobiet pozwala mężom bić dzieci, a nawet je gwałcić. Ileż to mieliśmy przypadków diabolicznych związków, gdzie to nie mężczyzna był najgorszym dewiantem. Ileż zbrodni zostało popełnionych przez kobiety! Daj władzę tym, które mają skłonności do perwersji, a sam zobaczysz! Segnon pokręcił głową. - Odbija ci, Lulu... - Więc jak wytłumaczysz to, że nas tu zamknęli? - Nie wiem! To pomyłka! Ale Aprikan wolał cię zamknąć, żebyś nie łaziła i nie straszyła ludzi swoimi szalonymi wizjami! - Segnon, tylko nie ty... Umilkła, słysząc nagle odgłos kroków w korytarzu. Kilka osób szło w ich kierunku. - Idą - wyszeptała w popłochu. - Och, uspokój się! - powiedział żandarm, chwytając ją za ramiona. - Spójrz mi w oczy! Popatrz na mnie! Kroki się zbliżały. - Jesteś wykończona - nalegał Segnon. - Nie reagujesz normalnie! Słyszysz?!
Kroki zwolniły. - Są tutaj! - szepnęła Ludivine, czując, że oczy zachodzą jej łzami. - I zobaczysz, że nie po to, żeby... Drzwi otworzyły się tuż obok, w sąsiednim mieszkaniu. - Tam śpi nasz kierowca - stwierdziła Ludivine z przerażeniem. Nagle coś uderzyło z łoskotem o ścianę. Dwukrotnie. Jakiś ciężki przedmiot przewrócił się, potem ktoś zaczął miotać się gwałtownie, jakby w konwulsjach, następnie łóżko stojące przy ścianie wydało z siebie serię cichych skrzypnięć. Segnon puścił Ludivine. Wpatrywał się w ścianę. Potem przeniósł wzrok na dziewczynę. Był blady, niemal szary na twarzy. - Kurwa - powiedział cicho. - Musimy stąd natychmiast wyjść... Ludivine chciała rzucić się do drzwi, ale ją powstrzymał. - Za grube, nie zdołamy ich wyważyć, a oni są tuż obok. Jeśli są uzbrojeni, to już po nas. - Zostaje tylko jedno wyjście.
60 Ludivine czuła, że zaraz wywiną jej się paznokcie. Palce miała zaciśnięte na wyżłobieniu fasady, czubkami palców opierała się na gzymsie, a piersią przylgnęła do ściany. Przemieszczała się, pełzając powoli. Wiatr uderzał falami, z których każda usiłowała oderwać dziewczynę od muru. Starała się je przewidzieć i kiedy podmuchy się nasilały, wczepiała się mocniej, usiłując stopić się w jedno z namokniętą i śliską powierzchnią. Segnon dotarł do narożnika budynku i wyciągnął rękę w jej stronę: - Jeszcze tylko metr, trzymaj się, już prawie jesteś na miejscu! Dalej, Lulu, jeszcze trochę się wysil. Ale narożnik budził w niej lęk. Kręciło jej się w głowie. Ziemia znajdowała się dwanaście metrów poniżej. - Pospiesz się! - zawołał Segnon. Ludivine wyczuła zmianę w jego głosie, delikatną nutę paniki. Odwróciła głowę i ujrzała rozwścieczoną twarz wychylającą się z otwartego okna w ich mieszkaniu. Mężczyzna wyciągnął ramię i światło reflektorów odbiło się od chromowanej rękojeści pistoletu. Druga postać złapała go za ramię, uniemożliwiając strzał. Nie chcą budzić pozostałych! - Lulu! Daj rękę! Pospiesz się! Była już prawie na miejscu. Wspinała się po prostej i dotarła na krawędź stanowiącą złączenie dwóch ścian budynku. Ciężko jej było teraz się utrzymać, wiedziała też, że będzie musiała rzucić się na chwilę w pustkę, zanim zdoła znaleźć oparcie na sąsiedniej fasadzie. Wiatr szarpał nią niczym przeciwnik w okrutnej grze i była cała zesztywniała z zimna. - Teraz! - nalegał Segnon. - Teraz! Uniosła się i przechyliła: lewa ręka, lewa noga w zawieszeniu - serce waliło jej jak oszalałe - przez chwilę wydawało jej się, że odrywa się od ściany, że wzięła za mały rozpęd, że nie ma siły znów się wczepić, ale Segnon pochwycił ją i przyciągnął do lodowatej blachy. - Udało się. Jeszcze tylko troszeczkę, szybko, zanim dotrą tu naokoło. Musimy dosięgnąć rynny. Przemieszczała się, naśladując gesty partnera, bez namysłu, a przede wszystkim
unikając patrzenia w dół. W ciągu niespełna trzech minut zeszła po rynnie i poczuła pod stopami śnieg. Segnon nie pozwolił jej się długo tym cieszyć: przez wirujące płatki dostrzegli dwie postacie po drugiej stronie ulicy, z latarkami w dłoniach. Segnon wepchnął Ludivine do wnętrza budynku przez wejście służbowe. Znajdowali się w pustym magazynie prowadzącym do zbiorowej kuchni, najwyraźniej nieużywanej od lat. Na końcu pomieszczenia dostrzegli uchylone drzwi, przez które sączyło się światło z holu. - Trzeba powiadomić Aprikana i pozostałych - szepnął żandarm. - Są na górze, tuż obok ludzi, którzy weszli do naszego pokoju. Jak niby mamy to zrobić? Dorwą nas! W holu rozległy się głosy i Segnon pociągnął dziewczynę przez kuchnię, schylony ku przodowi, usiłując dosłyszeć, o czym tamci rozmawiają. -...są na zewnątrz! - powiedział zdyszany głos. - Uciekli? Znajdźcie ich! Szybko! - Nie zajmiemy się najpierw tymi na górze? - Pewnie jeszcze śpią, poza tym są zamknięci na klucz. Zresztą nie mają broni. Priorytetem są ludzie z policji i tych dwoje uciekinierów. Pierre: idź po myśliwego. - Hmm... jesteś pewien? Przeszkadzać myśliwemu to... Nie bardzo mam ochotę dać się... - IDŹ! - wrzasnął znajomy głos. Ludivine nachyliła się na tyle, by dostrzec ich twarze. Rozpoznała smukłą sylwetkę Markusa Locarda oraz mężczyznę, który chwilę wcześniej groził jej bronią. - Nie strzelajcie, dopóki jesteście wewnątrz budynku! - rozkazał Locard. - Nie chcę, żeby wszyscy obudzili się w tym samym czasie! Mężczyzna i jego towarzysz odeszli. Locard zwrócił się do kogoś innego. Ludivine przekręciła głowę, żeby mu się przyjrzeć. Siwe włosy, wydatny brzuch, czerwone policzki. Natychmiast rozpoznała mężczyznę ze zdjęcia: Gert Brussin. - Ty i te twoje durne pomysły! - denerwował się Locard. - Tym sposobem załatwimy sprawę raz na zawsze - odparł tamten arogancko. - Ale co cię napadło, żeby zastrzelić glinę?
Brussin się uśmiechał. - Chciałem postawić cię przed faktem dokonanym. - Co? - wrzasnął Locard z wściekłością. - Trzeba było ich wszystkich wyeliminować, nie było innego rozwiązania, które zapewniłoby nam spokój. - Bo uważasz, że teraz nie pojawią się tutaj dziesiątki kolejnych? - Wystarczy wsadzić ich wszystkich do samochodów, rozbić o drzewa i spuścić do jakiejś przepaści. Spalimy dowody i wszyscy uwierzą w wypadek spowodowany zamiecią. W drodze tutaj pierwszy samochód zboczy niby z trasy, a drugi bezsensownie podąży jego śladem. Locard wyciągnął palec w stronę drugiego doskonałego dziecka. Brussin nadal był rozpromieniony. - Masz mnie za idiotę? Wiem doskonale, że byś to zrobił. Nie traktuj mnie jak imbecyla! Kiedy przyjechali, od razu to zobaczyłem po twojej gębie. Czekałeś na dogodny moment, żeby mi przyłożyć i skłonić do wydania was wszystkich, a potem udawałbyś, że działałeś w obronie własnej! Wiem, że byś to zrobił, bo ja też nie zawahałbym się ani chwili! - Pracowałem nad tym miejscem przez trzydzieści lat, rozumiesz? Trzydzieści lat! Jeśli taka jest cena za spokój, to owszem, zrobiłbym to bez wahania! - Teraz jedziemy na tym samym wózku, nie masz już wyboru. Trzeba będzie zlikwidować wszystkich gliniarzy. - Nie powinieneś był przyjeżdżać, Gert, nie zapraszałem cię! Locard podszedł do Brussina tak blisko, że niemal stykali się nosami. - Przysięgam - dodał - że jeśli zaprzepaścisz nasze bezpieczeństwo, zginiesz pierwszy. Już mieli rzucić się na siebie, kiedy otworzyły się drzwi, wpuszczając chmurę płatków śniegu i silny podmuch wiatru. Wszedł mężczyzna, a za nim zakapturzona postać w wielkiej czerwonej kurtce puchowej. - Znalazłem myśliwego! - powiedział z dumą mężczyzna. - Jest na zewnątrz w trakcie... - Co to za zamieszanie? - rozległ się kobiecy głos, jednocześnie opadł futrzany kaptur, odsłaniając surową twarz. Stała przed nimi czterdziestoletnia blondynka o twarzy pokrytej drobnymi zmarszczkami i lodowatym, błękitnym spojrzeniu. Locard wskazał palcem Brussina. - Wyjaśnimy to sobie później. Anno, musisz poprowadzić chłopaków i znaleźć dwoje
uciekinierów. - Gliniarzy? - Dwoje przeklętych Francuzów. Dziewczyna i wielki Murzyn. - Są uzbrojeni? - Z tego co wiem, to nie. - Więc sprawę szybko się załatwi, nie potrzebuję twoich małych żołnierzyków. Sama tropię zwierzynę. Ale podejmę się tego pod jednym warunkiem. - Słucham. - Dziewczyna będzie dla mnie. Ludivine zadrżała w swojej kryjówce. - Co chcesz z nią zrobić? Nie możesz jej długo trzymać przy życiu. - Mój syn ma czternaście lat. Nadszedł czas, żeby uczynić z niego mężczyznę. Chcę mu ją ofiarować. Niech ją posiądzie, niech ją pieprzy, niech nauczy się sprawiać, żeby piszczała, jak potrafił to robić jego ojciec. A potem to on przerobi ją na trofeum. Locard westchnął. - Zgoda. Na twarzy kobiety pojawił się sadystyczny uśmiech, po czym odwróciła się i wyszła w zamieć, a za nią mężczyzna, który ją przyprowadził. Locard przez dłuższą chwilę patrzył na swojego „doskonałego brata” i kręcił głową rozczarowany, po czym też wyszedł. Brussin został sam. Ludivine wyprostowała się, gotowa rzucić się na niego. Segnon złapał ją w ostatniej chwili. Nie! - wyczytała z jego warg. - Nie! Brussin wyciągnął spod płaszcza pistolet i zaczął oglądać go uważnie. Na jego ustach malował się okrutny uśmieszek. Nabił broń i wsunął ją do kieszeni, po czym ruszył w stronę schodów. Zmierzał w stronę pokojów Richarda Mikelisa i Aprikana.
61 Brussin szedł energicznym krokiem, poruszając z podnieceniem palcami. Dotarł na drugie piętro i skierował się w stronę pokojów. Kiedy minął drzwi przy schodach, te otworzyły się za jego plecami. Odwrócił się, spodziewając się zobaczyć jednego z ludzi Locarda szukających żandarmów, tymczasem ujrzał przed sobą ładną blondynkę. Zaskoczenie sprawiło, że stracił cenną sekundę. Sięgał już ręką po broń, gdy kobieta wymierzyła mu silnego, paraliżującego kopniaka w genitalia. Nie dotknąwszy nawet podłoża, stopa dziewczyny uniosła się w powietrze, po czym wyprostowała się, trafiając mężczyznę w gardło i spychając go na ścianę. Wielki Murzyn złapał go za nadgarstki i wykręcił je. Z ust Brussina wyrwał się krzyk bólu. Blondynka przeszukała jego kieszenie i wyciągnęła broń, po czym przystawiła mu ją do twarzy. - Ilu jest na zewnątrz? Brussin otumaniony ciosami nie rozumował już sprawnie. Chciał skłamać, nie miał jednak na to siły. - Cała straż przyboczna Locarda. - Ilu? - Około dwudziestu... - Kto wie? Nie zrozumiał pytania. Naprawdę bolały go stawy w nadgarstkach i ramionach, a przede wszystkim jaja. Ból sięgał żołądka. - Kto wie, że postanowiliście nas zabić? - nalegała blondynka. - Całe miasto. Uderzyła go w twarz rękojeścią pistoletu i tym razem Brussin niemal stracił przytomność. Kiedy doszedł do siebie, był już związany prześcieradłami, zakneblowany i zamknięty w pustym mieszkaniu. Zobaczył wielkiego Murzyna i blondynkę przyglądających mu się z powstrzymywaną wściekłością. Następnie dziewczyna uderzyła go z całej siły. Potężny cios w sam środek twarzy lufą jego własnej broni. Ciepła krew spłynęła z łuku brwiowego jednocześnie z bólem. Brussin zaczął jęczeć przez maskę.
Lufa celowała prosto w jego oko. Natychmiast zamilkł. Nie miała zamiaru tylko go nastraszyć, zrozumiał, naprawdę wahała się, czy nie nacisnąć spustu. Ta kobieta osiągnęła cel podróży. Była gotowa przejść na drugą stronę. Przez ułamek sekundy Brussin zapomniał o cierpieniu i strachu. Pożałował, że nie poznał jej wcześniej, w innych okolicznościach, wtedy być może mógłby coś z niej zrobić. Czuł to. W najgorszym przypadku z radością zgwałciłby tę kurwę i patrzył, jak wrzeszczy, błagając, żeby ją dobił. Lufa zbliżyła się. Czarna paszcza. Ostatnie słowo. Uderzyła go wściekle pięścią w skroń i zniknęła. Aprikan był oszołomiony. Nie odzywał się, szedł potulnie, ze spojrzeniem utkwionym w pustce. Uwolnili Richarda Mikelisa i przedstawili mu całą sytuację. Kryminolog ani przez chwilę nie wątpił w to, co mu powiedziała Ludivine. Słuchał uważnie, nie wyzbywając się swojej zwyczajowej obojętności. Kiedy skończyła, powiedział: - Potrzebujemy broni. Dużo broni. Musimy dotrzeć do samochodów policjantów. Są w nich strzelby. - Poszli w stronę Malvoie i Coutanta - ostrzegła Ludivine. - Zabiją ich, jeśli nic nie zrobimy. Mikelis wskazał na swoją berettę: - Ma pani zamiar zatrzymać ich za pomocą tej broni? - On ma rację - przyznał Segnon. - Musimy najpierw mieć czym się bronić, a poza tym w samochodzie jest radio! Musimy powiadomić służby ratownicze! Wezwać pomoc! - Ale oni zatłuką Malvoie i Coutanta! I trzech pozostałych gliniarzy! Teraz jeszcze możemy liczyć na efekt zaskoczenia. Decyzję podjął Aprikan, który doszedł wreszcie do siebie: - Do samochodów. Martwi nikomu się nie przydamy.
62 Przemieszczali się najdyskretniej, jak to tylko było możliwe. Aprikan szedł na przedzie, trzymając w wyciągniętej dłoni berettę. Czerwone korytarze ciągnęły się bez końca, wiatr łomotał o blaszane ściany. Co chwilę mieli wrażenie, że ktoś zaraz wyskoczy zza węgła i zasypie ich kulami. Nie spotkali na swojej drodze nikogo. Przejścia, korytarze i podesty schodów były oświetlone, ale nikt nimi nie przechodził. Wszyscy wylegli na ulice i tropili uciekinierów wśród burzy lub pilnowali policjantów, Ludivine była o tym przekonana. Kiedy czworo Francuzów dotarło do holu, przez który wprowadzono ich poprzedniej nocy, dostrzegło dwa policyjne samochody terenowe w miejscu, w którym je pozostawili. Dachy i przednie szyby pokrywała miękka pierzynka śniegu. - Niech pan poczeka! - odezwał się Mikelis w chwili, gdy Aprikan szykował się do wyjścia. - To zły pomysł. Z pewnością gdzieś tam są i czyhają na nas. Pułkownik uwolnił ramię. - Widzi pan, że nie ma nikogo, przy tej zamieci niczego nie zobaczą! - Jeśli szukają dwojga uciekinierów, na pewno domyślają się, że pierwszym miejscem, do którego ci się udadzą, będą samochody! To szansa na ucieczkę! Jestem pewien, że tam są i czekają w ukryciu. - Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić - stwierdził Segnon, wstając. Ludivine wpadła w panikę. - Co chcesz zrobić? - Wezwać pomoc i odzyskać broń. Odwrócę ich uwagę... - Nie! Zostań! Olbrzym odepchnął ją zdecydowanym ruchem. - Szybko biegam. To wielki teren, zgubię ich i znajdę miejsce, w którym się ukryję w oczekiwaniu na wsparcie. W międzyczasie musicie sobie dać radę; jeśli was zobaczą, nie spuszczą was już z oka. Pocałował swoją partnerkę w czoło, zanim ta zdążyła zaprotestować, i wyszedł na zewnątrz w śnieżycę. Nim drzwi zdążyły się zamknąć, do holu wcisnął się ze świstem biały wir. Segnon ruszył żywo na drugą stronę ulicy. Nie zdążył tam dotrzeć, gdy zza jednego
z kubłów na śmieci wyłoniło się dwóch mężczyzn. Szli szybko, w kominiarkach i okularach na twarzy, pierwszy miał na plecach strzelbę. Segnon dostrzegł ich natychmiast. Pierwszy mężczyzna zawołał coś do niego przez zawieruchę. Segnon ruszył sprintem. Tamten przyłożył broń do ramienia, lecz żandarm schował się już w bocznej uliczce. Dwaj myśliwi rzucili się za nim. Nagle zniknęli za śnieżną kurtyną. - Teraz! - rzucił Aprikan. Ruszyli w stronę samochodów, skuleni, by jak najmniej zwracać na siebie uwagę, pułkownik przygotował broń na wypadek strzału. Mikelis pociągnął za klamkę. W przeciwieństwie do obaw Ludivine, drzwi były otwarte. - Zajmę się bronią, wezwijcie pomoc przez radio - rozkazała, zauważywszy strzelbę w środkowym boksie. Był zabezpieczony przez system otwierany kluczem. - Cholera! Pionowe ramię przytrzymujące broń było solidne, do dziewczyny dotarło, że nic nie zdziała. - Klucz mają kierowcy! - rzucił ze złością Aprikan. - Poszukaj pod fotelami i w bagażniku, nigdy nic nie wiadomo! Podczas gdy Mikelis usiłował wezwać pomoc, Ludivine przeszukała obydwa samochody, znalazła jednak tylko kamizelki kuloodporne. Rozdała je towarzyszom, wsunąwszy w nie uprzednio dodatkową warstwę kevlaru, chroniącą przed strzałami z broni ciężkiej. - Wiem, gdzie spał jeden z kierowców - powiedziała. - Poczekajcie tu na mnie. - Nie! Nie rozdzielamy się! - Bez was mniej będę się rzucała w oczy! Jestem szczupła, mogę się przesmyknąć, znam drogę, lepiej będzie, jeśli tu zostaniecie! Aprikan nie wyglądał na zachwyconego, wahał się. Spojrzał na Mikelisa pastwiącego się nad radiem, po czym skapitulował skinieniem głowy. - Weź przynajmniej to - wyciągnął broń w jej stronę. Odmówiła. - Zaraz wracam. Po czym odeszła, szybko brnąc w śniegu.
63 Ludivine przemykała się od jednego budynku do drugiego, wykorzystując złe warunki pogodowe i unikając plam światła, żeby wtopić się w noc. Nie widziała, lecz słyszała coraz więcej przemieszczających się ludzi, trzaskające drzwi, szybkie kroki na metalowych stopniach, widziała zapalające się nagle w oknach światła. Było ich coraz więcej. Uaktywnili się. Okrążając jeden z tarasów, zobaczyła piec do palenia odpadków, którego wcześniej nie zauważyła. Zadrżała na widok trzech kominów, gdy wyobraziła sobie, do czego zapewne służą. Ile zwłok zniknęło w tych paleniskach? Sadza z ilu dziesiątek, jeśli nie setek ciał pokrywała teraz ściany przeklętego miasteczka? Przyspieszyła kroku. Gdy dotarła do budynku, w którym spała, przypomniała sobie, że tam właśnie zamknęli Gerta Brussina. Korciło ją, żeby złożyć mu krótką wizytę i zemścić się, ale szybko to sobie wyperswadowała. To absolutnie nie był dobry pomysł. Wspięła się po schodach, upewniając się na każdym podeście, że powyżej nikogo nie ma, po czym zajrzała w głąb korytarza. Panował tu osobliwy spokój. Czyżby wszyscy zajęci byli tropieniem Segnona i pilnowaniem policjantów? Ludivine minęła mieszkanie, w którym ją więziono, i popchnęła delikatnie drzwi od pokoju, w którym zaatakowano kierowcę. Pomieszczenie tonęło w ciemnościach. Wsunęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Żadnego dźwięku, żadnego nietypowego zapachu. Ruszyła naprzód, korzystając z poświaty sączącej się przez zasłony. Kierowca również zapomniał spuścić żaluzje, choć i tak nie ocaliło mu to życia. Ludivine wdepnęła stopą w coś lepkiego i zobaczyła na podłodze wielką, czarną kałużę. Nie musiała zapalać światła, żeby domyślić się, co to takiego. Nocny stolik był przewrócony, podobnie jak biurko. Kierowca leżał na łóżku, skulony w pozycji embrionalnej. Wiele osób kona w ten sposób, zauważyła Ludivine. Wspomnienie dzieciństwa. Wycofanie się pozwalające na ucieczkę przed bólem, strachem i śmiercią. Szukanie ratunku u matki. Jego gardło było jedną wielką sączącą się raną.
- Przykro mi - powiedziała cicho. Zamknęła oczy i stała tak przez chwilę, po czym zwróciła się w stronę ubrań mężczyzny złożonych na krześle. Klucze znalazła przy pasku od spodni. Znajomy ciemny kształt zwrócił jej uwagę. Rękojeść glocka. Zabójcy nie przeszukali pomieszczenia. Działali w pośpiechu, nieuważnie, pewni siebie. Ludivine wyciągnęła broń i przycisnęła ją do siebie. Teraz była gotowa. Mikelis ponawiał wezwanie przez radio. - Nikt nie odpowiada? - spytał Aprikan przez uchylone drzwi. Wolał zostać na zewnątrz i mieć pewność, że nikt się nie zbliża. - Nikt. Nie mam pojęcia, czy to wina pogody, odległości czy częstotliwości. Robię, co mogę. - Niech pan próbuje dalej! Pułkownik ocenił grubość pokrywy śnieżnej, jaka pojawiła się od momentu, w którym tutaj przyjechali, na dobrych dwadzieścia centymetrów. Dysponując odpowiednimi oponami, można ruszyć. Kiedy tylko wróci Ludivine, pójdą po Malvoie i Coutanta i pojadą po pomoc do Radisson. Segnon to potężny mężczyzna, powinien wytrzymać, jeśli udało mu się znaleźć dobrą kryjówkę. Aprikan chciał ponownie nachylić się w stronę wnętrza samochodu, gdy do jego uszu dobiegło charakterystyczne skrzypienie śniegu pod krokami. Już miał się odwrócić, gdy zimna lufa strzelby dotknęła jego policzka. - Nie ruszać się! - rozkazała kobieta w czerwonej puchowej kurtce z podniesionym kapturem. Miała jasne długie włosy, około czterdziestu lat i przeszywające spojrzenie. Przyglądała się swojej zdobyczy z satysfakcją. - Ty tam, w aucie - powiedziała z silnym akcentem quebeckim - nie ruszaj się, bo zaraz będziesz miał na sobie jego mózg. Aprikanowi serce łomotało w piersi. Miał trudności z oddychaniem. Dał się złapać jak jakiś żółtodziób. Czuł, jak narasta w nim lęk. Strach przed śmiercią. Nagle czoło blondynki eksplodowało. Purpurowy strumień rozprysnął się aż na Aprikana i kobieta upadła do tyłu.
Stojąca za nim Ludivine trzymała dymiący jeszcze pistolet. Huk wystrzału rozniósł się niczym wezwanie, krzyk. Wypowiedzenie wojny.
64 Aprikan i Mikelis przemierzali ponownie niekończące się czerwone korytarze, każdy ze strzelbą w ręce, Ludivine szła tuż za nimi, osłaniając tyły. Kierowali się w stronę pokoi, w których ulokowano policjantów z Quebecu. Kiedy mijali okno lub balkon, schylali się, żeby nie zostać zauważeni. Ludivine widziała mężczyzn poruszających się energicznie po innych kładkach i w dole, na ulicach. Słychać też było silniki skuterów śnieżnych. Mieszkańcy zostali zaalarmowani. Wszystkich mężczyzn postawiono w stan gotowości. Kobiety i dzieci zamknięto w bezpiecznych kryjówkach, tymczasem myśliwi z Val-Segond brali udział w obławie. Nie brakowało tu drapieżców. Gdzieś na przedzie, dwa budynki przed nimi, rozległy się strzały. Wystrzelono sześć kul, po czym dał się słyszeć huk broni o mniejszym kalibrze. Niespełna trzydzieści sekund później potężne salwy zakończyły wymianę ognia. - To dochodzi z ich pokojów, prawda? - spytał Aprikan, który nosił jeszcze na sobie ślady krwi i odłamki kości. - Tego się obawiam - potwierdziła Ludivine. Stali nieruchomo, nie wiedząc, co dalej począć. Chwilę później wśród nocy rozległ się kolejny huk, niczym cios na dobicie. Aprikan ruszył naprzód. Zbliżali się ostrożnie, a ujrzawszy pięciu wybiegających na ulicę mężczyzn, natychmiast się ukryli. Byli uzbrojeni: w sztucery, strzelby, jeden niósł nawet na plecach karabin automatyczny. Ludivine nie miała już wielkich nadziei, gdy stanęła w korytarzu naprzeciw otwartych drzwi. Poczuła ostry zapach prochu. W pokojach paliło się światło, a ostatnie piórka puchu z rozprutych poduszek tańczyły jeszcze w powietrzu. Coutant leżał twarzą do ziemi, z bronią w ręku, w kałuży własnego mózgu. Jego przełożony, Malvoie, upadł na łóżko, z ciałem podziurawionym kulami. Na dwóch pozostałych policjantach kanadyjskich dokonano egzekucji strzałem w tył głowy. Przybyli za późno. Nagle z łazienki wyszedł mężczyzna. Stanął jak wryty na widok trzech nieznanych mu osób. Sięgnął do pasa po rewolwer.
Aprikan z wściekłością otworzył ogień - jego siła uniosła mężczyznę do góry, rozdzierając mu brzuch. Huk wystrzału ze strzelby wypełnił całe mieszkanie i bębenki trojga ocalałych. Mimo szumu w uszach uwagę Ludivine zwrócił jakiś dźwięk za jej plecami. Poczuła na karku gęsią skórkę. Wyczuła niebezpieczeństwo i wycelowała glocka w stronę korytarza. Dwóch mężczyzn ze strzelbami w dłoniach biegło kładką. Wycelowała w pierwszego. Dwie kule na wysokości klatki piersiowej. Drugi zwolnił i przyłożył broń do ramienia. Strzeliła, nie celując, czterokrotnie. Dym szybko zniknął. Obaj mężczyźni leżeli na ziemi, jeden jęczał. Ludivine zobaczyła wyłaniającą się jeszcze jedną postać i kolejną. Silny przeciąg uzmysłowił jej, że jednocześnie otwierały się wszystkie drzwi w budynku. Chwilę później na schodach rozległ się stukot kroków. Pięciu obładowanych bronią mężczyzn wracało. Ludivine cofnęła się w chwili, gdy ogłuszająca detonacja wypełniła korytarz, a pocisk roztrzaskał framugę drzwi tuż przy jej prawym oku. - Nadchodzą z dwóch stron! - zawołała, zamykając drzwi. Cała trójka zniknęła w głębi mieszkania. Zostali złapani w pułapkę. Na korytarzu kroki wyraźnie przyspieszyły. Byli tu. Wielu. Szykowali się do finalnego ataku. Aprikan przewrócił sofę, na której leżały zwłoki jednego z zamordowanych policjantów, i przykucnął za nią. Gdy eksplodowały drzwi, pierwszemu mężczyźnie, który się w nich pojawił, głowę urwał strzał pułkownika. Drugi napastnik przyjął na siebie strzał Mikelisa, Ludivine otworzyła do niego ogień w tym samym czasie, raniąc trzeciego osobnika, który natychmiast się wycofał. Dym nie zdążył się jeszcze ulotnić, gdy w drzwiach pojawiło się mnóstwo luf, z których oddano strzały na oślep w głąb mieszkania. Aprikan i Ludivine rzucili się na ziemię, lecz Mikelis nie był równie szybki: zabłąkana kula przeszyła górną część jego lewego ramienia, spryskując krwią ramkę ze zdjęciem dzikiego krajobrazu. Kryminolog, tłumiąc krzyk wściekłości i strachu, przycisnął do siebie strzelbę.
Strzały zasypały całe pomieszczenie, dewastując meble, wyrywając ze ścian garście tynku, rozbijając okna i standardowe ozdoby. Wreszcie pułkownik Aprikan uniósł strzelbę i odpowiedział ponownie ogniem. Ludivine poszła jego śladem. Następnie zapadła cisza. Cały budynek trzeszczał. Instalacje świszczały, kawałki szkła rozbijały się o podłogę. Mieszkanie było teraz niemal całkowicie zatopione w gipsowym pyle i kłującym nozdrza dymie. Ludivine poznała intruza po odgłosie szybkich kroków w przedpokoju. Wycelowała glocka w kierunku wejścia, oddała trzy strzały, po czym wychyliła głowę. Przy ścianie stał młody, zaledwie dwudziestoletni chłopak. Twarz wykrzywiał mu grymas bólu, zakrwawioną rękę przyciskał do piersi. Gdy tylko dostrzegł dziewczynę, wściekłość jeszcze bardziej zdeformowała mu rysy, a uzbrojona dłoń uniosła się. Powalił go strzał w sam środek głowy. Ludivine zwróciła lufę w stronę roztrzaskanych drzwi. Nie czuła już nic. Żadnej litości. Ani nawet złości. Tylko wielką pustkę przepełnioną uderzeniami serca. Chciała żyć. Tylko to się liczyło. Przeżyć. Z korytarza dobiegły ją szepty. A może to tylko obolałe bębenki w uszach, może ogłuchła? Czyżby naradzali się, szykując do kolejnego ataku? Ilu ich było? Ilu trzeba będzie jeszcze zabić, żeby zrozumieli, że to szaleństwo? Są pijani z wściekłości, bo jesteśmy na ich terenie. Stanowimy zagrożenie dla tego raju, który budowali w pocie czoła! Są gotowi na wszystko, by go bronić... Sofa służąca Francuzom za barykadę zaczęła drżeć, dziurawiona strzałami z broni automatycznej, które wyrywały z niej kłębuszki gąbki. W użyciu był karabin szturmowy. Sześćset pocisków na minutę. Celowano do nich od tyłu, przez potłuczone okna, z budynku po drugiej stronie ulicy. Mikelis został ponownie trafiony, tym razem w udo. A Ludivine, zanim zdążyła zareagować, dostała dwie kule w samo serce.
65 Całe powietrze, jakie miała w płucach, umknęło w ciągu jednej chwili, żebra zatrzeszczały, a trzy z nich wygięły się pod wpływem gwałtownego uderzenia. Ludivine na próżno otworzyła usta, żeby wziąć wdech. Cios na wysokości serca. Dwa uderzenia. Uczucie, że przyjęła na siebie atak byka. Przestała oddychać. Wszystko wokół się rozmazywało. Podłoga się przechylała, sufit spadał jej na głowę. Nic już nie słyszała. Palący ból rozlał się po jej brzuchu i szyi. Upuściła glocka i usiłowała przytrzymać się czegoś, wczepić we własne życie. Umierała. Tak szybko, a zarazem tak powoli. Nie mogąc temu zapobiec, cierpiąc. Poruszała nerwowo palcami, otwierała dłoń i zaciskała palce na pustce. Wciągała ją nicość. Nagle powrócił tlen. Ogromny haust powietrza, który wyciągnął ją z bezdechu. Jednocześnie kamizelka kuloodporna powróciła do pierwotnego kształtu. Dymiło się z niej. Wokoło padały strzały, niszcząc mieszkanie, każda kula zbliżała się coraz bardziej do trojga Francuzów. Kwestią sekund było, że zostaną podziurawieni jak sito. Kątem oka Ludivine dostrzegła Aprikana, który podnosi się i celuje ze strzelby w przeciwległy budynek. Otworzył ogień. Jeszcze i jeszcze. Zużył tym sposobem ostatnie naboje, a Mikelis, mimo dwóch ran, zdołał przyklęknąć i wesprzeć pułkownika. Przez chwilę piekielny ogień zalewał szalonego snajpera. Ludivine uświadomiła sobie, że wszyscy troje są odwróceni plecami do wejścia. Teraz, gdy strzały ustały, z pewnością nastąpi atak. Być może napastnicy już są w środku. Przytrzymała się wypatroszonej kanapy i podciągnęła mimo bólu, który paraliżował jej klatkę piersiową i zmuszał do płytkich, krótkich wdechów. Z grymasem cierpienia na twarzy wspięła się na sofę, odrzuciła magazynek, włożyła nowy i przeładowała glocka. W pomieszczeniu znajdowało się dwóch mężczyzn. Torowali sobie drogę sztucerem i strzelbą. Zanim zdążyła w nich wymierzyć, padły strzały. W ułamku sekundy gruby śrut zerwał połowę czaszki Aprikana, zmieniając jego kości, skórę i mózg w płynną maź, która rozprysła się po ścianie.
Ludivine nacisnęła dwukrotnie spust, potem jeszcze dwa razy. Odłamek kanapy zadrapał jej policzek, ona jednak nawet nie mrugnęła. Jeszcze dwa strzały. Zamieszanie ustało nagle, ciała dwóch intruzów i pułkownika osunęły się na podłogę.
66 Ludivine zablokowała szczątki drzwi za pomocą wszystkich mebli, jakie udało jej się zgromadzić, podczas gdy Mikelis opatrywał sobie ranę na udzie. Następnie przeliczyli amunicję. Razem z tym, co znaleźli przy zwłokach, mieli jeszcze możliwość przetrwać małe oblężenie. Oboje jednak wiedzieli, że nie uda im się siedzieć tu bez końca. Ich kryjówka była znana napastnikom, byli ranni i u kresu sił. W korytarzu znajdowali się kolejni ludzie, których głosy słyszeli. Za każdym razem, gdy Ludivine albo Mikelis podnosili się, żeby wyjrzeć przez wybite okna, ich oczom ukazywały się postacie biegające ulicami, po kładkach i w przeciwległym budynku. Dziesiątki myśliwych. Nieco dalej gromadziły się skutery śnieżne. Bezpośredni atak kosztował żandarmów już zbyt wiele. Wrogowie byli wszędzie. Ani Mikelis, ani Ludivine nie widzieli sposobu na wydostanie się z tego piekła. Znajdowali się zbyt wysoko, żeby skoczyć, a prześlizgnięcie się po ścianie budynku, jak to Ludivine zrobiła poprzednio z Segnonem, było nie do wykonania dla kryminologa. Nie mówiąc już o tym, że naraziliby się wówczas na strzały snajperów z naprzeciwka. Znaleźli się w potrzasku. Byli zmuszeni do czołgania się. Wcześniej czy później drzwi zostaną wyważone i tym razem, bez wątpienia, atak przerośnie ich siły. Czekali już od dwóch godzin, przerażeni, nie wiedząc, co robić dalej. Dwie godziny walczyli ze strachem, uczuciem porzucenia i cierpieniem. Mikelis wciąż krwawił, a w piersiach Ludivine płonął ogień: przy najlżejszym ruchu łzy napływały jej do oczu. Kryminolog złapał dłoń dziewczyny. Był blady i pocił się mimo chłodu i wiatru, który hulał po pomieszczeniu. - Niech się pani nie da wziąć żywcem - powiedział cicho. Ludivine drgnęła i stłumiła łkanie. - Proszę tak nie mówić! - Taka jest prawda. Wie pani, do czego ci ludzie są zdolni. - Wyjdziemy z tego cało.
Wbił w nią szare oczy i po raz pierwszy stwierdziła, że są piękne. Pokręcił lekko głową. - Przykro mi - powiedział łagodnie. - Zobaczy pan swoją żonę i dzieci, Richardzie, obiecuję. Oddychał z trudem. Uścisnął jej dłoń bez słowa, jego oczy mówiły same za siebie. Niebo się zaróżowiło. Wiatr zmroził mieszkanie, pokrywając skórę zwłok cieniutką warstwą szronu. Ludivine i Mikelisowi niedaleko było do podzielenia losu ofiar. Tuż obok leżał Aprikan, trudny do rozpoznania ze względu na zerwaną górną część czaszki. Wraz z nadejściem świtu na ulicach znów wszczął się ruch. Dziewczyna zbliżyła się do okna. Mikelis chciał ją od tego odwieść, lecz wyswobodziła się i uniosła odrobinę mimo bólu połamanych żeber. Śnieg niemal już nie padał. Burza się uspokoiła. Przed budynkiem zaparkował pick-up z bagażnikiem wypełnionym kanistrami z benzyną. - Chcą nas spalić - zrozumiała. - Zrobią wszystko, żeby nas stąd wykurzyć. Mężczyźni podeszli bliżej i zaczęli wyładowywać sprzęt. Ludivine dostrzegła stojącego nieopodal Markusa Locarda, który nadzorował ich pracę. Nadzieja prysła. Mikelis miał rację. Nawet apel o pomoc nic nie dał. Za dużo tu ludzi. Za dużo broni. Za dużo determinacji. Nawet gdyby policjanci z Radisson pojawili się w tej chwili, Markus Locard i jego społeczność woleliby walczyć do ostatniego człowieka niż się poddać. Zwyciężyliby. Rozprawiliby się z czterema czy pięcioma policyjnymi pojazdami w ciągu kilku minut, a następnie urządziliby im prawdziwą apokalipsę. Po takich ludziach można spodziewać się tego, co najgorsze. Nie będą umierać w kącie jak jakaś zwykła zdemaskowana sekta. Nie. Uderzą ze wszystkich stron. Z całych sił. Żeby zniknąć z godnością. Żeby naznaczyć umysły. Styranizować społeczeństwo, które ich odrzuciło. Doszłoby do masowego mordu. Dziewczyna przeczołgała się do wejścia i uniosła czyjeś zwłoki, żeby zabrać sztucer wyposażony w celownik optyczny. Wróciła do okna, wciąż zaciskając zęby, ze łzami wywołanymi bólem w kącikach oczu. - Co pani robi? - Widzę Locarda.
Mikelis westchnął. Ludivine straciła już swoją niewinność. Jej życie dobiegało końca. Tutaj, z dala od cywilizacji. Czuła, że musi coś zrobić. Nawet gdyby miał to być jej ostatni czyn. Przyłożyła broń do ramienia, wycelowała, uspokoiła oddech i strzeliła. Trzykrotnie. Ludzie na ulicy padli w śnieg. Korek wlewu paliwa w pick-upie był malutki. Ludivine wiedziała, że to szalony pomysł, że ma niewielkie szanse na sukces, ale chciała spróbować. Jeśli bak był pełen, nic się nie stanie. W przeciwnym razie pusta przestrzeń wypełniona będzie oparami benzyny, wystarczy wówczas jedna iskra wywołana tarciem pocisku o metal, a wszystko... Jej palec wskazujący poruszył się, uwalniając kolejną kulę. Pick-upa uniosła w górę potężna ognista kula. Ludivine ukryła się za ścianą. - Nie odpuszczę - powiedziała. - Jeśli chcą mnie dorwać, drogo za to zapłacą. Gdy podmuch eksplozji osłabł, znów podniosła głowę. Locard leżał w śniegu. Stały nad nim trzy osoby, w tym jedna kobieta. Otaczała go czerwona aureola. Ludivine zobaczyła, że mężczyzna coś mówi. Ludzie dochodzili do siebie, a dwa kanistry z benzyną, które wyjęto z samochodu przed wybuchem, zostały szybko wniesione do wnętrza budynku. Nadeszła chwila prawdy. Ludivine nie miała zamiaru tutaj umierać. Będzie czekać do ostatniej chwili, ale spróbuje uciec. Z bronią w ręku. Wyjdzie przez okno, jeśli będzie trzeba, ale nie podda się. Z dachu sąsiedniego budynku padł strzał, kula świsnęła tuż nad uchem dziewczyny, więc natychmiast przylgnęła do ziemi. Z szyi pociekła jej strużka krwi. Pocisk zadrasnął skórę głowy. Padły dwa kolejne strzały, a na ich zaproszenie do zabawy dołączyło kilkanaście innych, demolując jeszcze bardziej mieszkanie. Dwoje Francuzów znalazło się w samym oku przerażającego cyklonu, w wielkim wirze pyłu, tynku, trocin, gąbki, śniegu, gorącego ołowiu i krwi. Strzały nagle ustały. Chwilowa cisza. Mikelis i Ludivine leżeli wciąż na ziemi, z rękami na uszach, ogłuszeni
gwałtownością ataku. Wtedy właśnie dziewczyna zrozumiała, że była to tylko przerwa, mająca na celu umożliwienie podpalaczom przygotowania pułapki. Wiedziała, że zbliża się koniec. Płomienie dotrą na górę, temperatura podniesie się, a oni, przyduszeni, skazani będą na śmierć w tym miejscu lub wyjście i narażenie się na wrogie kule. Czekała na trzask pierwszych płomieni i przysięgła sobie, że będzie to sygnał do pożegnania się. Nie upieką jej żywcem. Nie chciała śmierci, cierpienia i nicości. Miała zamiar jeszcze żyć: śmiać się, płakać, jeść, przeżywać rozkosz, odczuwać skórą i zmysłami zwykłe przyjemności i bóle codziennej egzystencji. Nie nasyciła się jeszcze życiem. Zamknęła oczy. Nikt nigdy nie jest gotowy odejść. Nikt. Jeśli wszystko miało się dla niej skończyć, tak jak dla pozostałych: Aprikana, Mikelisa, Segnona... to da im jeszcze popalić. Umrze z godnością. Stojąc o własnych siłach. Przycisnęła broń do piersi. Po nosie spływały jej łzy. Zacisnęła pięści i zaczęła zbierać się na całą odwagę świata. Będzie jej potrzebna. Przełknęła ślinę i odwróciła się w stronę Mikelisa. Mrugał oczyma i ciężko oddychał. Był w złej formie i bał się tak samo jak ona. Ich spojrzenia się spotkały. Oboje wiedzieli, że to już koniec. Ich drogi urywają się tutaj, o świcie. Pytanie tylko, w jaki sposób to nastąpi. Wyciągnął do niej rękę: palce pokrywała mu zaschnięta krew. Ujęła jego dłoń i ścisnęła ze wszystkich sił. Skinął głową. - Teraz - powiedział cicho. - Już czas. Ludivine wsparła się na łokciach, żeby się dźwignąć. Przestała już wierzyć. Było to konieczne, by zmusić się do utrzymania na własnych nogach i wykonania zaplanowanego działania. Zrozumiała, że aby mieć odwagę umrzeć, wystarczy stracić nadzieję. Wtedy niebo wypełnił warkot. I tuż nad ziemią przeleciały dwa helikoptery.
67 Kanadyjska Królewska Policja Konna znalazła się na terenie Val-Segond w ciągu kilku minut. Z dwunastu samochodów terenowych i czterech helikopterów wyskoczyli ludzie. Dwa pojazdy opancerzone wtoczyły się do miasta, przekazując przez megafon nakaz złożenia broni. Ludivine nie mogła tego pojąć. To niemożliwe. Jak udało im się tak szybko zorganizować? Nie wierzyła w to, co widzi. Pierwszy strzał wywołał lawinę ognia. W ciągu ułamka sekundy całe miasto stanęło do walki. Przez wiele godzin urządzano zasadzki, snajperzy wykorzystywali niewyczerpane wydawałoby się - zapasy amunicji, a policja odpowiadała ogniem. Dzięki wykorzystaniu kamer termicznych na pokładach helikopterów strzelcy padali jeden po drugim jak muchy. Płonęły całe budynki i Ludivine stwierdziła z rezygnacją, że niektóre rodziny wolały zginąć niż oddać się w ręce sprawiedliwości. Dziewczyna pomyślała o Segnonie i poczuła nagły ucisk w sercu. Modliła się, by zdołał ukryć się z dala od płomieni. Widząc, że Mikelis czuje się coraz gorzej, zdecydowała się sięgnąć po strzęp prześcieradła - wywiesiła go przez okno przywiązany do strzelby, którą potrząsała od czasu do czasu. Strzały oddalały się, a jakiś czas później barykada w mieszkaniu została obalona. Do środka wpadli mężczyźni w bojowym umundurowaniu, z bronią wycelowaną prosto w ich twarze. Ludivine uśmiechnęła się smutno. I straciła przytomność. Ludivine odmówiła przełożenia terminu składania zeznań. Gdy tylko się przebudziła, poprosiła o spotkanie z przedstawicielem Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej. Chciała wszystko wyjaśnić. I zrozumieć. - Czy znaleźliście jeszcze jednego Francuza? - zaczęła. - Dużego czarnoskórego? Mężczyzna miał na sobie mundur i pięćdziesiątkę na karku. Zachowywał się oschle: przypominał nieco Aprikana i dziewczyna poczuła ucisk w żołądku. - Nie. Przykro mi. Otaczamy dwie ostatnie dzielnice znajdujące się w rękach
buntowników. - Jak udało wam się przysłać tak dużą liczbę ludzi w tak krótkim czasie? Mężczyzna zawahał się, widząc jednak, w jakim stanie znajduje się dziewczyna, zdecydował się wobec niej na szczerość: - Przygotowujemy tę akcję od piętnastu dni. Obserwacja na odległość, badanie zwyczajów, próba oszacowania ilości broni i ustalenie planu działania w celu ewakuacji dzieci w pierwszej kolejności. Kilka razy na tydzień nasi ludzie podchodzili do miasta od strony lasu. - Czyli wiedzieliście? - Tak. Decyzję o dzisiejszej interwencji podjęliśmy po waszym wezwaniu przez radio. Zmuszeni byliśmy przyspieszyć operację, chociaż nie byliśmy w pełni gotowi. - Ale skąd się o tym dowiedzieliście? Tropiliście porywaczy? Zabójców? - Muszę przyznać, że nie ma w tym naszej zasługi. Pewien amerykański kryminolog naprowadził nas na ślad. Prywatny detektyw. Trafiliśmy tu w wyniku prowadzonego przez niego śledztwa. - Jest może tutaj? Mogłabym się z nim zobaczyć? - Teraz? Ludivine nie musiała nalegać, jej spojrzenie było wystarczająco przekonujące. Oficer wrócił po chwili z ciemnowłosym mężczyzną dobiegającym czterdziestki, o kwadratowej szczęce i kosmykach włosów opadających na czoło niczym pazury kruka. Dłonie trzymał wciśnięte w kieszenie grubej skórzanej kurtki i oprócz swoistej urody, Ludivine szybko zauważyła jego urok osobisty. Spojrzenie miał tak przenikliwe, że poczuła się niemal naga w jego obecności. Ten sam krępujący magnetyzm, jakim emanował Richard Mikelis. Ludivine od razu zrozumiała, że dręczy go ta sama obsesja. To samo nienasycone pragnienie. Był inny niż reszta ludzi. Jego sposób poruszania się, spoglądania na przedmioty, jak gdyby obejmował je w całości wzrokiem, wszystko miało dla niego przyczynę, znaczenie. Lodowate wyrachowanie. Gdy dziewczyna spróbowała wytrzymać jego spojrzenie, stwierdziła, że utrzymuje się wokół niego fascynująca, a zarazem uciążliwa aura. Można było się go przestraszyć. Bardzo. Czuła to. A mimo to wydawał się panować nad wszystkim w sobie. Nawet nad tym gigantycznym cieniem, w którym kryły się jego myśli. Przypominał dzikiego kota. Drapieżcę pełnego uroku i gracji.
Wiedziała, że pod każdym względem jest podobny do Mikelisa: potrafi zrozumieć najgorszego z ludzi, postawić się na jego miejscu i antycypować jego ruchy. Ludivine uświadomiła sobie wówczas, że istnieje tylko kilka okazów tego specyficznego gatunku. Drapieżcy drapieżców. Mężczyzna wyciągnął do niej rękę i przywitał się po angielsku: - Nazywam się Joshua Brolin.
68 Drapieżny ptak kołował nad doliną, rozłożywszy skrzydła, z hipnotyzującą gracją pozwalał prądom powietrznym się prowadzić. Zataczał coraz mniejsze kręgi. Ludivine siedziała na skalnym występie i nie spuszczała ptaka z oczu. W dole pastwiska i szpilkowe lasy przeplatały się w świetle wiosennego słońca. Góry rozciągające się naprzeciw niej ukryte były w cieniu. Gigantyczne szare skały, monumentalne kamienne bloki dominujące nad doliną, utrzymywały, zdawałoby się, chwiejną równowagę. Ośnieżone szczyty i wierzchołki sięgały tak wysoko, że wyglądały, jakby należały do innego świata, gdzie panuje wieczny chłód i hulają prastare i niewidzialne wiatry, zdradzane tylko od czasu do czasu smugą pyłu, którą wywoływały tam w przestworzach, bardzo daleko. Cień i światło. Zarówno w naturze, jak i w człowieku. Pszczoła zabrzęczała jej przy uchu, wykonała jedno okrążenie, po czym przeniosła się na bukiet jaskrawoniebieskiej gencjany. Ludivine odczuwała błogi spokój, nie pamiętała, kiedy ostatnio doświadczyła podobnego nastroju. Zbliżonego do medytacji. Przeżyła własną śmierć i to zmieniło ją na zawsze. Wiedziała, czym jest wyzbycie się wszelkiej nadziei. Potrzebowała czasu, żeby wyjść na prostą. Żeby odżyć. Z początku uważała, że ocalenie w Val-Segond będzie miało na nią dobroczynny wpływ, że nastroi ją pozytywnie. Wkrótce jednak rzeczywistość sprowadziła ją na ziemię. Stało się coś całkiem przeciwnego. Ludivine zagłębiła się w długi depresyjny tunel. Upłynęło sporo czasu, zanim drobne przyjemności dnia codziennego znów zaczęły ją obchodzić, teraz jednak czuła się już pewniej, nie budziła się też nagle w środku nocy. Tylko od czasu do czasu miewała złe sny. Pierwszy etap został zakończony. Zawsze nosiła przy sobie klucze z brelokiem nowojorskich Giantsów Alexisa. Podobnie jak i wszystkie wspomnienia owego października, który zmienił bieg jej życia i zaowocował spotkaniem z Joshuą Brolinem. Mężczyzną, który wciąż jeszcze czasami ją prześladował. Był równie fascynujący jak przerażający. Tropił ten sam pierwotny spisek, który stał się obsesją Richarda Mikelisa, ale nie on jako pierwszy tak go nazwał. Drapieżca drapieżców, który pojął, że świat się zmienia, że społeczeństwo od wielu dziesięcioleci ma już za sobą moment zwrotny, że przemoc nie jest zjawiskiem samym w sobie, lecz
miernikiem, językiem, który należy zrozumieć, by ocenić stan rzeczywisty danej cywilizacji. Zarówno Brolin, jak i Mikelis wiedzieli, że wiek skrajnej przemocy i morderczych wojen na światową skalę zaowocował odrodzeniem się gadzich instynktów i prymitywnych atawizmów. Owe okrutne i wojownicze popędy, które umożliwiły człowiekowi przeżycie ostatnich kilkuset milionów lat wśród nieprzyjaznej natury, sprawiły, że wspinał się on powoli na szczyt łańcucha pokarmowego. Instynkty bezlitosnego zabójcy prowadziły człowieka przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent okresu ewolucji jako gatunek zwierzęcia, zanim osiągnął wreszcie „wiek rozumu”. Coś się przebudziło. Ludzkość przechodziła okres głębokiego kryzysu, lecz nikt nie był gotów na ten temat rozmawiać. Tuż za rogiem czaił się olbrzymi przewrót, który wszyscy odrzucali zgodnym gestem, jak gdyby chodziło o przypadek, o epifenomen bez żadnych konsekwencji. Społeczeństwo wybrało wsadzanie głowy w piasek i skupianie się na problemach konsumentów sfrustrowanych nawracającymi kryzysami ekonomicznymi. Joshua Brolin zrozumiał, podobnie jak Richard Mikelis, że w zakamarkach świata, w szczelinach codzienności, szykuje się coś mrocznego. Obaj odkryli istnienie pierwotnego spisku. Brolin szedł więc tropem porwań zgłaszanych w okolicach granicy amerykańskiej, który doprowadził go do Val-Segond. To jemu Ludivine zawdzięczała fakt, że dzisiaj żyje. Mimo to życie nie przynosiło jej ukojenia. Od owego październikowego dnia, kiedy odbyła rozmowę z amerykańskim prywatnym detektywem, jego ostatnie słowa nie opuszczały już zakamarków jej świadomości. Pestilence i Val-Segond to nie wyjątki, miss. Takich miejsc jest więcej, powiedział. Być może są jeszcze lepiej zorganizowane. Ludzkość bezustannie rodzi wyrzutków, osoby niezrównoważone, wraki ludzkie, nieszczęsne istoty, które szybko dochodzą do wniosku, że w ilości leży siła. Nie mogą się leczyć, gdyż nie są chorzy w medycznym znaczeniu tego słowa. Są inni, konstruowali się na zboczeniach i nic ich już nie może zmienić. Im lepiej społeczeństwo będzie sobie uświadamiać, jak wielu ich jest i że nie sposób ich uzdrowić, tym bardziej radykalne kroki będzie wobec nich podejmowało. A osaczenie zmusi ich do jednoczenia się, żeby nie zginęli. Gdzieś tam są inne osady, inne miasteczka. Oni organizują się w cieniu i ciszy. Są niewidzialni, a my na ich trop trafiamy tylko za pośrednictwem odcisków ich istnienia: zbrodni. Ludivine odebrała przemowę jak cios pięścią. A co się stanie, jeśli mówi pan prawdę, jeśli jest ich coraz więcej, a społeczeństwo
pewnego dnia przejrzy na oczy?, spytała. Joshua Brolin zatopił swoje czarne jak mrok spojrzenie w oczach dziewczyny poczuła się nagle przerażająco krucha. Stanie się wówczas to, co staje się zawsze, gdy dwa stronnictwa przeciwstawiają się sobie, nie mogąc znaleźć wspólnego języka. Wybuchnie wojna. Słowa te dźwięczały jej jeszcze w głowie, jak gdyby dopiero co zostały wypowiedziane. Nigdy więcej nie zobaczyła prywatnego detektywa, mogłaby pomyśleć, że wcale nie istniał, że był tylko snem. Albo koszmarem. Większość mieszkańców Val-Segond zginęła w starciach z siłami porządkowymi, odmawiając złożenia broni. Rodziny barykadowały się w mieszkaniach i podkładały w nich ogień, a w wyniku braku skutecznych służb interwencyjnych na miejscu niemal wszystkie spłonęły. Miasteczko przez dwa dni oddane było na pastwę płomieni. Ludivine nigdy nie poznała dokładnej liczby zwłok odkrytych w ciągu kolejnych tygodni, a nawet miesięcy. Zatrzymała się na setce, gdyż większość ciał zmieniła się w popiół. Nie zdołano nawet z całą pewnością zidentyfikować Gerta Brussina, co kosztowało Ludivine wiele bezsennych nocy, zanim dotarło do niej, że nikt nie mógł stamtąd uciec. Z płonącego miasteczka otoczonego lodem i będącego pod nadzorem Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej nikt nie mógłby uciec samochodem, gdyż od razu zostałby zauważony przez helikoptery. Brussin nie żył, podobnie jak Locard i ich zwolennicy. Val-Segond było schronieniem dla zboczeńców, zabójców, gwałcicieli, pedofilów, wszystkich tych, których społeczeństwo zaliczyło do najgorszej kategorii i między którymi zawiązała się nić porozumienia. Przez niemal trzydzieści lat zbierali się powoli, wspierali się w polowaniach, w ukrywaniu śladów, w budowaniu struktur. Mieli sierociniec przyjmujący eskimoskie dzieci na potrzeby pedofilów, istniały tu również pary, które rozmnażały się, by zasilać społeczność, kierowcy, którzy porywali kobiety, a czasami także mężczyzn i nastolatków daleko na południu, aż przy granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Wszystko było doskonale zorganizowane. Nowych członków werbowano z polecenia, za pośrednictwem więzień i Internetu. Zmuszano ich do zabijania dla siebie nawzajem, żeby stworzyć jak najsilniejszą więź. Val-Segond przez cały ten czas prosperował niezauważony, daleko na północy, na odludnym terytorium, z własną administracją, policją i bez kogokolwiek, kto mógłby zdawać relacje na temat jego mieszkańców.
Teraz wszystko się skończyło. Nawet zabójca z Hiszpanii, Zaroff - jak go przezwała Ludivine - został zidentyfikowany i aresztowany przez miejscową policję na północnych obrzeżach Madrytu. To już koniec. Chyba że Joshua Brolin miał rację i na świecie istniały inne podobne przerażające społeczności. Drapieżny ptak w oddali znieruchomiał na ułamek chwili i nagle runął w dół po zdobycz. Uderzenia skrzydłami, krzyk rozpaczy i ptak znów wzniósł się w górę z małym ciałkiem w szponach. Maleńki ssak żył jeszcze, lecz nie ruszał się i milczał zrezygnowany. Ludivine wstała, czując, że zdrętwiała od siedzenia na kamieniu. Wyżej na zboczu dostrzegła olbrzymią sylwetkę z dzieckiem na ramionach. Segnon. Przeżył. Ukryty całą noc w jakimś zakamarku, doczekał interwencji Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Nie zmienił się, nadal tak samo radosny i zapatrzony w rodzinę. Od czasu do czasu Ludivine widywała w jego oczach smutek, mimo to bardzo szybko natura wzięła nad nim górę. Ludivine wspięła się przez trawy w stronę, skąd dobiegały dziecięce śmiechy. Postacie Segnona, Laëtitii i ich bliźniaków przeplatały się z sylwetką Mikelisa i jego bliskich. Kryminolog kulał, niosąc żonie paczkę chipsów. I to już wszyscy, którzy ocaleli z grupy tropiącej Gerta Brussina i jego bandę. Troje świadków zła. Ludivine wsunęła rękę do kieszeni spodni i poczuła pod palcami breloczek na klucze. Nie potrafiła zapomnieć o Alexisie, a w każdym razie nie tak, jak powinna. Często przychodziła o świcie na jego grób i rozmawiała z nim. Od tamtej pory prowadziła też samotne życie. Brakowało jej Alexisa. Nie tylko jako kolegi, ale jako innej samotności, która potrafiła ją zrozumieć. Kiedy Ludivine zbliżała się do piknikujących przyjaciół, Sacha, córka Mikelisa, zawołała ją po imieniu, złapała za rękę i zaprowadziła w stronę nakrytego koca. Dziewczyna chciała podzielić się z nią obiadem, wprost ją uwielbiała. Gorące uczucia, nawet dziecięce, nie pojawiają się na zawołanie. Ludivine potulnie wzięła talerz przygotowany dla niej przez Sachę. - Musisz jeść! - zakomenderowała blondyneczka. - Bo moim zdaniem za mało o siebie dbasz! Mikelis i jego żona roześmiali się, nieco zakłopotani.
Ludivine przesunęła dłonią po włosach dziewczynki. Dzieci nie owijają w bawełnę. - Jedz! Bo przestaniesz być dla nas wzorem do naśladowania! - pouczała dalej Sacha. Duzi muszą dawać młodszym przykład! Tym razem Ludivine nie było już do śmiechu. Dziewczynka miała rację. Musi wyjść na prostą. Służyć za przykład. Nawet jeśli horyzont jest zamglony, na tym polega jej rola jako dorosłej osoby. Wszyscy dorośli muszą być odpowiedzialni. Aby młodzi mogli osiągnąć równowagę. Nie może ich straszyć. Ludivine poczuła wyrzuty sumienia z powodu swojego ponurego nastroju. Patrząc na Mikelisów i rodzinę Segnona, na bliskość między nimi, dostrzegła pełne miłości spojrzenia, jakim obdarzali swoje potomstwo. Rodzina była barykadą. Przed przemocą i śmiercią. Przed rzeczywistością. Przed pierwotnym spiskiem. Richard Mikelis doskonale to zrozumiał, dlatego też porzucił dawną pracę. Mimo to ludzie tacy jak on i Joshua Brolin byli potrzebni. Osobnicy funkcjonujący na granicy samych siebie, zdolni zgłębić i zrozumieć otchłanie mroku. Po stronie światła trzyma ich tylko coś niemal niezauważalnego, jakaś niepokonana siła. Skoro Mikelis w końcu się poddał, jak długo wytrzyma Brolin? Czy trzeba samemu się poświęcić, żeby zapewnić społeczeństwu minimum bezpieczeństwa niezbędnego do przeżycia? Czy znajdzie się chętny na tak samotną i niespokojną egzystencję? Czyżby Joshua Brolin nie znalazł dla siebie rodziny? Z oddali dobiegał śmiech dzieci Segnona. To jest przyszłość, pomyślała Ludivine, nie wiedząc jednak, czy nadejdzie dzień, w którym będzie na to gotowa. A przede wszystkim tego godna. Może pisane jej jest czuwanie? Rola strażnika, niezdolnego do zapuszczenia korzeni, dręczonego obsesją niebezpieczeństwa? Czy ma w sobie to coś? Na razie czuła się prześladowana. Bo duchy istnieją, teraz już to wiedziała. Są wcieleniem naszej chwiejności. Tego jej nie brakowało. Sacha najwyraźniej wyczuła jej nastrój, bo odłożyła ostrożnie plastikowy talerz, podeszła do Ludivine i przytuliła się do niej.
Bezpośrednia dziewczyna, pełna miłości, gotowa dzielić się nią. Dawno temu Ludivine też taka była. Drapieżny ptak przeleciał nad nimi, zataczając szerokie koła. Ludivine nie umiała oderwać od niego spojrzenia. Nagle gwałtownie zmienił kierunek i oddalił się. To nie pora na polowanie. Jeszcze nie. Drapieżcy się nasycili. Przynajmniej na jakiś czas.
Podziękowania Przede wszystkim pragnę uściślić, że miasteczko Val-Segond w Quebecu nie istnieje. Z początku miałem zamiar umiejscowić intrygę w rzeczywistym mieście, jednak biorąc pod uwagę przerażające wydarzenia, jakie opisałem, i ze względu na odpowiedzialność wobec mieszkańców, zrezygnowałem z powierzenia im tej strasznej roli i postanowiłem wymyślić nazwę, inspirując się tylko istniejącą miejscowością. Z doświadczenia wiem, że wielu z was zapyta mnie, czy metoda użyta przez żandarmerię do zidentyfikowania numeru telefonu Bestii jest prawdziwa. Odpowiem więc już teraz, żeby zaspokoić waszą ciekawość: tak. W chwili gdy powstawała niniejsza powieść, sposób ten był nowością zdolną zrewolucjonizować wiele śledztw. Ogólnie rzecz biorąc, o ile się nie mylę, wszystkie procedury techniczne opisane w moich książkach są autentyczne. Zatapianie fikcji w rzeczywistości to według mnie najlepszy sposób na to, żeby nadać jej kształty, uczynić prawdopodobną. Chciałbym również przeprosić instytucję Bois-Larris za to, że na potrzeby powieści opisałem ją w takim a nie innym świetle, a przede wszystkim dzieci urodzone w tym Lebensborn i ich potomków. Chodzi oczywiście tylko o opowieść, daleki jestem od twierdzenia, że dzieci te mogłyby stać się takimi, jakimi je opisuję. Tu również potrzeby pisarskie wzięły górę nad rzeczywistością. Podczas pisania tej książki wiele osób służyło mi swoją cenną pomocą. Chciałbym w pierwszej kolejności podziękować całemu Wydziałowi Śledczemu w Paryżu, a w szczególności Ollivierowi, za jego uwagi i rady dotyczące różnych aspektów śledztwa i realizmu opisywanych przeze mnie procedur. Ollivierze, przepraszam, że zostawiłem Ludivine samą w Bois-Larris: gdyby znalazła się tam z partnerem, scena istotnie byłaby bardziej realistyczna! Poczyniłem jednak pewne ustępstwa na rzecz Giantsów, nie zapomnij o tym! Dziękuję Soni Dradze, mojej wiernej polskiej wydawczyni, a także Marcie Grzywacz, za ich asystę podczas mojej wizyty w Polsce. Sonia wspiera mnie od samego początku, a fragment niniejszej powieści powstał w wyniku podróży do Krakowa wiele lat temu i obietnicy, którą jej złożyłem. Dotrzymałem słowa! Naturalnie dziękuję zespołowi mojego wydawcy Albin Michel, poczynając od Richarda, dzięki któremu niemożliwe staje się możliwe, który ułatwia wszystko, co autorowi może się wydawać skomplikowane, oraz wszystkim tym, którzy pracują w cieniu, aby historia
ta mogła trafić w ręce czytelników. Dziękuję również wam, czytelnicy, za waszą obecność, bez której ta praca nie byłaby nic warta. Zaglądajcie od czasu do czasu na mojego bloga: www.maximechattam.com i na Facebooka: Maxime Chattam Officiel albo po codzienne nowinki na Twittera: @ChattamMaxime. Dziękuję wreszcie mojej żonie, Faustine, która jest przy mnie cały czas, zawsze, w każdej chwili i służy odpowiednim słowem, a czasami, gdy zajdzie taka potrzeba, tylko miłym spojrzeniem. Do zobaczenia wkrótce, towarzysze słów. Edgecombe, 21 lutego 2013 r.