Van Lusbader Eric - Zero
Przełożył Stanisław Milc
„KB”
Zmieniając się rzeczy znajdują swoje przeznaczenie
HERAKLIT
W ulotnym półcieniu śliczna wdowa
z...
15 downloads
23 Views
2MB Size
Van Lusbader Eric - Zero Przełożył Stanisław Milc
„KB” Zmieniając się rzeczy znajdują swoje przeznaczenie HERAKLIT W ulotnym półcieniu śliczna wdowa z gracją rozwija swój wachlarz. BUSON
Zachodnie Maui, Hawaje - Tokio, Japonia Wiosna, czasy współczesne Noc nie inna niż zwykle. Mężczyzna, znany jako Civet, otworzył oczy. Szarozielony gekon wpatrywał się w niego. Nieruchomy, jak wszystkie jaszczurki, niemal przyklejony do ściany pokrytej tapetą z kwiatami anturium. Jego mała główka kręciła się jak na sprężynie obserwując Civeta bezustannie. Noc nie inna niż zwykle. Za zasłoniętymi oknami palmy kokosowe zaszeptały, kiedy chłodny powiew od gór Zachodniego Maui dotknął leciutko ich pióropuszy jakby delikatną, miłosną pieszczotą. Civet, gdy wykonał zadanie, zawsze przyjeżdżał tutaj, do tego szczególnego miejsca na Hawajach. Po ekstrakcji. Ale ostatnie zadanie nie przewidywało takiej okoliczności. Niczyjej śmierci. Otarł spocone czoło. Czuł, że drżą mu palce tak jak u ducha, który prześladował go w nocnym koszmarze. Wspomnienie tego koszmaru uświadomiło mu, że jednak trochę spał tej nocy. A jednak była to inna noc. Zobaczył jasnozłociste światło zalewające pióropusze palm, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca błysnęły ponad górami po wschodniej stronie wyspy. Pomyślał: „Oto mam za sobą inną noc”.
Zawsze tak było, kiedy miał za sobą wykonanie rozkazu. Ale tym razem wszystko przebiegło inaczej. Tym razem wykonał zadanie po swojemu i świadomość tego faktu przyprawiała go o dotkliwy, fizycznie odczuwalny ból. W jego głowie kłębiły się sprzeczne myśli. Rozumiał, że to oznacza albo początek jego życia, albo koniec. Usiadł na ogromnym łóżku. Oparł się na podciągniętych kolanach. Na stoliku nocnym stała opróżniona w połowie butelka irlandzkiej whisky i wysoka szklanka. Mimowolnie sięgnął po butelkę i odwrócił głowę. Znów zobaczył wpatrzone w siebie oczy gekona. Zdawało mu się „teraz, że ten mały drań patrzy na niego oskarżająco. „On przecież nawet nie wie, kim jestem” pomyślał. Ale Civet wiedział, kim jest. Aż nadto dobrze. Było mu zimno, a jednocześnie pocił się. Z jękiem dźwignął nogi i przełożył je przez krawędź łóżka. Było ogromne - można by powiedzieć - łoże king size. Pusta, rozległa przestrzeń. Wrócił myślami do Michiko. Przypomniał sobie podniecający zapach jej ciała, zapach jej perfum. Był oszołomiony. Podparł głowę rękami i pomyślał: „O Boże, jak bardzo jej pragnę. Minęły lata, a rana pozostała nie zabliźniona. Wydaje się, że jeszcze wczoraj leżała obok mnie”. Myśl o Michiko była jak bolesne ukłucie w samo serce. Uznał ze smutkiem, że mimo wszystko jest to lepsze niż rozważanie tego, co zrobił. Trzy dni temu. Zupełnie inaczej. Skąd miał wiedzieć, o ile inaczej miało to być? Wiecznie trwająca agonia, ponieważ nie było już odwrotu. Świadomość, że tym razem było inaczej, i tak niczego nie mogła zmienić. Co najwyżej przypomniała mu, kim naprawdę kiedyś był, pomagała jeszcze bardziej poczuć się Syzyfem, toczącym w górę kamień w odwiecznym wysiłku. To, że wszystko robił w służbie dla kraju, nie czyniło żadnej różnicy. Nie było w tym chwały. Tylko medale z wygrawerowanym nazwiskiem, zamknięte w zapieczętowanym schowku i krew na jego rękach. (Czy to dlatego stosował zasadę palenia całego ubrania po wykonaniu każdego zadania - właśnie z powodu krwi?) Bardziej niż cokolwiek innego było to konsekwencją zabijania innych istot ludzkich: zejściem do czyśćca. Ciemności każdej nocy jak oskarżający palec boży. Rzeka życia obracającą się w proch w twoich rekach, w popiół, który Bóg ożywił kiedyś swym tchnieniem. Ileż trzeba jeszcze podobnych, przerażających rzeczy, aby uświadomić sobie, czym jest śmierć milionów? W tych dniach Civet wiele myślał o Bogu. Czuł teraz, że z każdym wykonaniem zadania, z każdym istnieniem ludzkim, które ściera z powierzchni ziemi, przybliża się o kolejny krok ku swemu stwórcy. Nocami drżał w słonecznej aureoli Jego obecności. Wchłaniał energię swoją możliwością pojmowania. Była to jednak moc, która napełniała go bardziej grozą niż energią. Wracając do początków - logika i powiązania profesjonalne były jego mocnymi stronami - zdawał sobie w pełni sprawę, iż to, co go najbardziej gnębiło, nie wyrastało z faktu, że stał się istotą czyniącą pokutę w trosce o swą duszę, lecz raczej z tego, że nie odczuwał wyrzutów sumienia za taki wybór sposobu życia. Ale nigdy by nawet nie pomyślał, że jego życie mogłoby prowadzić go na manowce tego szczególnego wyboru. Po raz pierwszy od dziesięcioleci czuł się naprawdę samotny. I właśnie dlatego myśli
o Bogu coraz bardziej uporczywie przenikały jego duszę. Wszystko teraz spadło na niego. Był jak uciekinier pragnący uratować życie. Kiedyś już prawie zamknęli go w pułapce. Ale wszystko poszło z dymem. Prawie wszystko. A on im się wymknął. Przybył tutaj. Na jak długo? Ile czasu mają na to, aby zorientować się, gdzie jest teraz? Dwa, najwyżej trzy dni. To sprytni ludzie. I mają znakomitą organizację. Chryste! Nikt nie musiał mu o tym mówić! Kiedy uświadamiał to sobie, niemal roześmiał się głośno. Ale powstrzymał śmiech. Zagryzł wargi. „A teraz wszystko zmierza ku diabelskiej rozgrywce - pomyślał. - Nadzieja może być wieczna, ale ta gra to rzecz niezwykle delikatna. A ja uprawiam hazard szczególnego rodzaju - gram wszystkim, czymś więcej niż tylko własnym życiem. Głęboko wierzę, że mam rację. A jeśli nie? Co wtedy?” Jego świat przewróciłby do góry nogami wyobrażenia tak zwanych normalnych ludzi, dla których dwójka dzieci, samochód i godzinny dojazd do pracy były głównymi wyznacznikami życia. Myśl, że mógłby prowadzić takie życie, przerażała go. Zastanawiał go czasami brak skruchy. Czuł się jak zakonnik, który daleko zaszedł w swych studiach teologicznych, niemniej zrozumiał, że jest niezdolny, aby ostatecznie złożyć ślubowanie. Był na wielu posterunkach okrętu wojennego, zwanego życiem. Kiedyś, dwadzieścia lat temu, znalazł się w sytuacji, w której uniknął niechybnej śmierci i w odwecie został zmuszony zabić napastnika. Pobożność, jak się o tym przekonał, rzadko zbiega się z czystością ducha. Civet znał wielu ludzi ze swego środowiska, którzy chodzili do kościoła w każdą niedzielę. Zazwyczaj byli to ci, którym zabijanie sprawiało największą przyjemność. On sam nie odczuwał przyjemności ze swej pracy w taki sam zmysłowy, seksualny sposób jak inni. Ale trzymał się żelaznej zasady, że musi być najlepszy w pracy, nawet jeśli nie daje ona przyjemności. Jego świat wypełniały cienie tajemnic, a on je uwielbiał. Było to dla niego jak filiżanka herbaty dla Anglika, zawsze w zasięgu ręki i zawsze rozgrzewająca. To właśnie dawało mu poczucie dystansu, niezależności, wolności. Był dzikim jastrzębiem szybującym z niepohamowanym wiatrem. Większość ludzi nie potrafi sobie nawet tego wyobrazić. Był kimś szczególnym, wyniesionym ponad przeciętność. Wszystkie następstwa nie powodowały, jak dotąd, wyrzutów sumienia tak, że znów mógł wrócić do roli czyściciela ziemi. Ale inaczej i tylko on jeden wie dlaczego. Gekon ciągle gapił się na niego. Civet sięgnął po butelkę i napełnił szklankę do połowy, po czym popatrzył na nią i odstawił na stolik. Osunął się z łóżka na kolana i zaczął modlić do Boga, którego nie był w stanie sobie wyobrazić, nie mówić już o tym, że Go nie rozumiał. Czy był to Budda? Jehowa? Chrystus? Nie potrafiłby odpowiedzieć. Ale w momencie najgłębszego kryzysu w swym życiu i w momencie tak ważnym dla przyszłości świata czuł potrzebę rozmowy z istotą większą niż on sam. Michiko powiedziałaby, że jest to Natura. Civet mógł jedynie pochylić głowę i pozwolić myślom płynąć jak rzeka ze swego źródła. Wylał whisky do umywalki. Lód nie wykorzystany w nocy rozpłynął się w naczyniu, więc zaczerpnął trochę wciąż zimnej wody. Miał już dość denerwującego spojrzenia gekona, powlókł się do drzwi, odsunął je i wyszedł na balkon. Dociekliwość tej jaszczurki wydawała się zbyt ludzka dla jego skołatanych myśli. Jego pokój mieścił się na jednym z wyższych pięter. Takie miał wymagania. Dawało to rozległy widok na okolicę, a jednocześnie umożliwiało dokładną obserwację najbliższego otoczenia. Musiał być bardzo ostrożny. Tak go uczono. Za szumiącymi palmami rozpościerały się tropikalne ogrody, pełne orchidei, a dalej
połyskiwały turkusowe wody kanału Molakai. Wiatr ustał. Dzień zapowiadał się piękny i spokojny. Znakomity na ryby. Patrzył na półkolistą plażę schodzącą w morze, a nawet prawie odczuwał siłę fali, drżenie wywoływane jej uderzeniem o plażę. Wyobraził sobie szarpnięcie, kiedy onaga, wielki potwór z głębokich wód, którego mięso chętnie jadł, chwyta przynętę. Czuł się coraz lepiej. Smak soli, radość, jaką może dać schwytanie i przyholowanie do brzegu wielkiej ryby, to było właśnie to, co umożliwiało powrót do równowagi po ekstrakcji. Ekstrakcja. W żargonie ludzi ze środowiska Civeta, tak samo dziwnym jak narzecza afrykańskich buszmenów, pojęciem tym określano usankcjonowane zabójstwo. Ze swojego balkonu widział parę biegnących dwudziestolatków w dresach do joggingu. Głośnym krakaniem przerwał ciszę wczesnego poranka ptak mynas. Śledząc jego lot Civet dostrzegł kątem oka jakąś postać tuż obok palmy kokosowej. Była częściowo w cieniu, ale Civet odczuł emanującą z niej siłę, mimo iż stał siedem pięter nad ziemią. Zapomniał o ptakach, biegnącej parze, łagodnym powietrzu, wspaniałych widokach wyspy Molakai, które tak bardzo lubił. Skoncentrował uwagę na tej postaci. Będąc ekspertem w tropieniu, co było konieczne w jego zajęciu polegającym na zabijaniu, umiał identyfikować ludzi z dalekiej nawet odległości. Przeszedł na drugi koniec balkonu. Liście palmy poruszały się zasłaniając postać. Ale ze swego miejsca miał lepszy punkt obserwacji i mógł z pewnym trudem przyjrzeć się twarzy człowieka stojącego pod drzewem. Szkła wypadły mu z ręki i rozbiły na betonowej podłodze. Zachwiał się i gdyby nie chwycił balustrady, upadłby na kolana. Poczuł silny zawrót głowy. Dyszał ciężko z szeroko otwartymi ustami. „To niemożliwe - myślał gorączkowo. - Jeszcze nie teraz. Muszę choć trochę odpocząć. Jestem zbyt zmęczony szalonym tempem ostatnich wydarzeń. To po prostu niemożliwe”. Wiedział jednak, że niemożliwe staje się czymś przerażająco realnym: oni już go znaleźli. Pośpieszył do pokoju, uderzając boleśnie kolanem o kant łóżka. Zataczając się, pobiegł do łazienki i zwymiotował pod wpływem gwałtownych skurczów żołądka. Emocjonalnie nie był przygotowany stawić czoło wydarzeniom, które musiały nieuchronnie nastąpić. „Dobry Boże - pomyślał - uchroń mnie od tego, co muszę zrobić. Otocz opieką tych, których kocham, jeśli mi się nie uda”. W jego wyobraźni przeplatały się obrazy tego, co może czekać go w najbliższym czasie. Dosyć! Nakazał sobie opanowanie, obmył twarz zimną wodą i natarł nią kark. Spiesznie ubierał się wkładając do kieszeni marynarki portfel, kluczyki do samochodu, paszport, niewielką saszetkę ze skóry węgorza. Przebiegł wzrokiem kartkę pocztową, którą napisał w samym środku nocy, i wyszedł z pokoju. Nie przywołał windy, zbiegł szybko schodami w dół, do recepcji. Było tu kilku nowo przybyłych turystów o bladych twarzach, we wzorzystych hawajskich koszulach. Zostawił pocztówkę u recepcjonisty, który zapewnił, że wyśle ją z poranną pocztą. W podziemnym garażu przystanął na chwilę, aby przyzwyczaić oczy do panującego tu półmroku. Niczego podejrzanego nie dostrzegł. Podszedł do wypożyczonego mustanga, przyklęknął i uważnie obejrzał podwozie. Szczególnie dokładnie rurę wydechową i tłumik. Wiedział, że tam najłatwiej jest umocować śmiercionośną zabawkę, jakich wiele już widział w różnych sytuacjach wojennych. Skończywszy oględziny, przystąpił do wykonywania prana - serii na pół mistycznych, głębokich oddechów. Pomagało mu to myśleć jasno w trudnych sytuacjach. Przesunął się na kolanach w kierunku bagażnika samochodu i sprawdził dokładnie zamek, poszukując rys i zadrapań, które mogłyby wskazywać, czy jakiś intruz nie
usiłował zaglądać tam. Nie znalazł niczego. Podniósł się z kolan i otworzył wóz. Odczekał, aż mężczyzna i kobieta z małym chłopczykiem, którzy w tym czasie weszli do podziemnego parkingu, zajmą miejsca w swym wozie i wyjadą. Szybko przełożył zawartość bagażnika na przedni fotel pasażera, usiadł za kierownicą i podniósł składany dach samochodu. Silnik mustanga ożył. Civet włączył bieg i wyjechał z parkingu. Włączył się do ruchu na Napili Road, ponieważ nie lubił nowej autostrady biegnącej wyżej krawędzią góry. Wyboru drogi dokonał zresztą bez głębszego zastanowienia. Ta twarz. Ukryta w cieniu. Jej wizerunek dosłownie płonął w jego mózgu jak rozżarzony węgiel. Poczuł nagle przypływ gorączki i zadrżał jak w ataku malarii. Nie był w stanie w żaden sposób skupić myśli. Wydało mu się, że to śmierć kładzie mu na twarzy swe kościste ręce. Zacisnął palce na kierownicy, aż do bólu. Pędził Napili Road, jakby ścigany przez ducha. Przy kościele metodystów skręcił w prawo na trzypasmową Honoapiilani Highway, którą mógł jechać jeszcze szybciej. Właśnie zaczął zwiększać szybkość, kiedy zobaczył w pewnej odległości za sobą czarne ferrari mercello. Zjechał on z Kapalua Highway i błyskawicznie się znalazł sto metrów za mustangiem Civeta. Był tak blisko, że Civet przez moment widział twarz kierowcy. Jego serce zabiło gwałtownie. Nie zważając, że pot zalewa mu oczy, skręcił kierownicą w prawo i nacisnął do oporu pedał gazu. Z przeraźliwym piskiem opon, wzbijając chmurę rudego kurzu, wystrzelił naprzód szerokim poboczem jezdni. Ryk klaksonów towarzyszył temu niebezpiecznemu manewrowi. Civet widział w lusterku, jak czarne marcello manewruje wśród samochodów, aby się utrzymać w bliskiej odległości. Przeklinał swój amerykański wóz, który tak pod względem mocy, jak i możliwości manewrowania nie dorównywał ferrari. Wróciwszy na pokrytą tłuczniem autostradę, wziął zakręt z szybkością stu trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Po prawej miał teraz połyskującą zatokę Nipili, po lewej lekko zamglone góry z zabarwionymi na różowo szczytami. Niektóre były łagodne, jakby gościnne, inne znów tajemnicze i groźne. Ale jedne i drugie były potężne. „Nawet bardziej potężne niż ja - pomyślał Civet - krucha istota ludzka, prowadząca metalowe pudło o wadze tony”. Znów przyśpieszył, gdy minął brzydkie wzniesienie Kahana. Jeśli tylko mógł, rwał poboczem, czasem brukowanym, to znów wyboistym, pokrytym rdzawym pyłem, aż fotel wbijał mu się w plecy. Ferrari nieubłaganie zmniejszało odległość. Było już tylko pięćdziesiąt metrów za Civetem i jego kierowca przygotowywał się do wyprzedzania. Civet i ścigający go prześladowca zmierzali ku Kaanapali, największemu ośrodkowi turystycznemu Maui, dokąd hotele i ośrodki wypoczynkowe ściągały tłumy spacerowiczów. Liczne sklepy, restauracje, ciągi pieszych dawały szansę urwania się czarnemu ferrari. Gnał jak szalony, nie zdejmując prawie ręki z klaksonu. Gwałtowne hamowanie mocno ściągnęło wóz w prawo. Przyśpieszenie. Kątem oka dostrzegł bladą twarz kobiety, której omal nie potrącił. Pisk hamulców goniącego. Był już w odległości najwyżej dwudziestu metrów od niego. Coraz więcej samochodów gromadziło się na drodze w miarę zbliżania do pierwszego z rozjazdów w Kaanapali. W dodatku prowadzono na tym odcinku jakieś roboty drogowe i ruch na zwężonej jezdni kierowano na prawy pas. Musiał znów zjechać na pobocze, aby ominąć wlokącego się nissana. Ale na tym odcinku musiał już znacznie zmniejszyć szybkość. Spojrzał w lusterko i stwierdził, że ferrari jest parę metrów za nim. Jeśli teraz nie znajdzie jakiejś luki, aby uciec, będzie skończony.
Droga przed nim sprawiała wrażenie pokrytej smarem; to połyskiwała w promieniach słońca, to ciemniała, gdy słońce przesłaniały pojawiające się na niebie chmury. Błękit przemieniał się w zieleń, czerwień w oranż, po czym znów następowały zmiany, ale w odwrotnym kierunku. Civet gwałtownie nacisnął hamulec, jeszcze moment, a wjechałby chyba na dach samochodu jadącego przed nim. I wtedy dostrzegł szansę. Samochody omijające długim wężem remontowaną część jezdni zaczęły hamować, aby przepuścić wozy jadące z uzdrowiska w kierunku autostrady. Między nimi utworzył się na krótką chwilę niewielki odstęp. Zaczerpnął głęboko powietrza i wcisnął do oporu pedał gazu. Nie zważając na ryk klaksonów i gniewne krzyki kierowców, śmignął prosto w otwierającą się lukę. Pędził z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, manewrując zręcznie między pojazdami. Ale kierowca ferrari również nie stracił szansy. Jechał teraz tuż za mustangiem Civeta. Wyczerpawszy wszystkie możliwości ucieczki, Civet nabierał przekonania, że pomysł, aby urwać się ferrari gdzieś w ścisku Kaanapali, jest nie do zrealizowania. Ferrari był zbyt szybki. Zbliżali się już do Kaanapali. Drogę wjazdową do miasta rozdzielał pas zieleni z palmami i wysokimi krzewami paproci. Dwustronny ruch odbywał się wzdłuż tego pasa. Nie zważając na wymyślania kierowców, Civet podjął szybką decyzję. Ferrari jechało niebezpiecznie szybko. Zwolnił więc i zaczął skręcać w prawo, jakby miał zamiar jechać w kierunku miasta. Po chwili ostro przyśpieszył. Uderzył w tylny zderzak jadącego przed nim chevy, ale prawe przednie koło mustanga chwyciło krawędź pobocza. Przez moment pełen grozy spadał jak po zboczu, podskakując aż do bólu na nierównościach, obserwując zbliżający się ruch pojazdów. Skręcił w lewo na krawędzi pobocza i znów przyśpieszył. Spojrzał za siebie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ferrari zostało daleko w tyle. Miało po swej lewej stronie wysepkę, tkwiło uwięzione wśród innych wozów na środku jezdni. Adrenalina przedostająca się do krwi powodowała, że Civet poczuł przypływ energii. I nagle, spoglądając przed siebie na krawędź pobocza, krzyknął z przerażenia. Dosłownie przed chwilą pobocze było puste, a teraz pojawiły się dwie biegnące nastolatki. Dziewczęta biegły lekko, rozmawiając i śmiejąc się, ubrane w różowoniebieskie dresy do joggingu, z długimi blond włosami związanymi w końskie ogony, podskakujące w czasie biegu. Ich opalone buzie były pogodne. Pędził wprost na nie z szybkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. „Chryste! - pomyślał - przecież one mnie nie widzą!” Nawet gdyby nacisnął hamulec z całą siłą, nie byłby w stanie zatrzymać wozu przed nimi. Nie mógł zjechać w lewo, miał po tej stronie ponad czterometrowe zbocze porośnięte dzikimi pnączami, spadającymi w dół, o jasnych różowych, czerwonych i purpurowych kolorach. Był już zbyt blisko nich, a szybkość wozu była zbyt duża. Albo zmiażdży je, albo... Wykonał jedyny manewr, jaki w tym momencie był możliwy. Skręcił w prawo, wprost pod przejeżdżające samochody. Gdyby tylko mógł w tym momencie znaleźć wśród nich lukę, jeśli byłaby tam porośnięta trawą wysepka, mógłby... Zgrzyt metalu rozgrzanego i torturowanego w punkcie uderzenia. Mustang uderzył przodem w nadjeżdżającą ciężarówkę, miażdżąc maskę i zderzak. Dla jego wozu było to zbyt wiele. Stanął dęba jak koń, a kiedy opadł, pękł pas bezpieczeństwa. Civet instynktownie spojrzał na dziewczęta. Stały na poboczu przerażone, gryząc palce. Ale były żywe i całe. A potem poczuł, że spada. Oczami duszy ponownie zobaczył
twarz swego prześladowcy. I po raz pierwszy tego dnia nadał mu imię: ZERO. Chwilę później mustang zapiszczał, jakby był żywą istotą. Płomienie buchnęły z miejsca obok kierowcy, podpalając cały świat. Powietrze nocy napełniało pokój i przyjemnie chłodziło nagi tors Hiroshiego Taki. „A więc był stary człowiek - myślał Hiroshi - stary człowiek mający ogromną władzę. I teraz on nie żyje”. Trzy dni temu Hiroshi Taki był świadkiem ostatnich chwil życia swego ojca. Widział w oczach umierającego ogromna wiedzę, którą pragnął zdobyć, której pożądał za wszelką cenę. Była to bowiem kwintesencja mądrości i doświadczenia gromadzonego przez dziesięciolecia. Byli w Japonii potężni i nader wpływowi ludzi, którzy oddaliby wiele ze swych wpływów i majątku za cenę tej wiedzy. Hiroshi Taki, najstarszy syn Wataro Taki, miał być spadkobiercą tego bezcennego skarbu, który umożliwił zbudowanie jednego z najpotężniejszych imperiów cieni na całym świecie. Miał być spadkobiercą, a przynajmniej wierzył w to głęboko. I nagle niespodziewany, rozległy wylew sparaliżował całą lewą stronę ciała ojca, a ograniczył pracę mózgu. Wiedza, której tak bardzo pragnął i potrzebował, tkwiła w tym mózgu, ale już była jak martwa ręka w oceanie bólu, który Hiroshi widział w oczach ojca. „To nie jest w porządku - myślał Hiroshi - aby ojciec musiał znosić tak wielkie cierpienie i tak ogromną frustrację”. Tak jak nie było w porządku, że taki człowiek jak on został pozbawiony schedy przysługującej pierworodnemu synowi. To nie było w porządku. Ale taka widocznie była karma. Ojca i jego najstarszego syna. Swych braci, Jojiegi i Masashiego, w ogóle nie brał pod uwagę. Nie pasowali do roli, jaką trzeba było odegrać. Prawo pierworodnego do dziedzictwa, a zwłaszcza najcenniejszej jego części, wiedzy i informacji, przysługiwało jemu. A teraz z każdą chwilą dziedzictwo to oddalało się, rozpływało. Był bezradny, mimo że spalała go żądza, aby jakimś cudem wydobyć z umysłu ojca to, czego pragnął. Śmierć Wataro Taki trzy dni temu ogołociła go ze wszystkiego. Unicestwiła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość i co jego ojciec przechowywał w swojej głowie. „Zostałem wyprowadzony w pole” - myślał z goryczą Hiroshi Taki w ciemności i ciszy nocy. Odruchowo jego ręce zacisnęły się w pięści. Naga, smukła dziewczyna śpiąca u jego boku zaczęła poruszać się niespokojnie. Uspokajającym głosem mruknął jej coś do ucha, głaszcząc ciało, aż zasnęła głęboko „Jestem nowym oyabunem Taki-gumi - myślał. - Muszę przejąć władzę ojca chrzestnego klanów yakuzy, o którą walczył on przez trzydzieści lat, aby ją zdobyć i utrzymać. A przecież ojciec zostawił mnie bezbronnego, otoczonego przez wrogów. Teraz, kiedy już go nie ma, staną się jak wilki. Będą atakować, żeby mnie zabić. Muszę chronić rodzinę, klan, zachować władzę. Ale jak? Nie wiem nawet, komu mógłbym zaufać”. Leżąc na wznak na fotonie Hiroshi Taki obserwował paradę cieni maszerujących po suficie. Na zewnątrz jakiś cień przemykał wśród drzew, skradając się po gałęziach, nie stawiając nawet stopy na ziemi. Dotarł do krawędzi dachu, wskoczył, przeszedł dach po przekątnej i bezszelestnie wśliznął się do jednego z ciemnych pokoi. Postać ubrana była w czarny strój. Na głowie miała kaptur. Nieliczne odblaski światła rozjaśniające na moment głowę, ukazywały oczy pomalowane węglem drzewnym. Również dłonie pomazane były w taki sam sposób. Cienkie jedwabne obuwie tłumiło odgłos kroków. Dom nie był opustoszały, toteż cień poruszał się ze szczególną ostrożnością. Dobrze
wyszkoleni członkowie yakuzy, a takimi byli kobunowie, to znaczy żołnierze Takigumi, nie powinni być narażeni na niebezpieczeństwo. Cień przemknął przez kilka nie zamieszkanych pomieszczeń, zmierzając w stronę sypialni. Zachowywał się tak, jakby ich rozkład był mu nieobcy, jakby wyczuwał w ciemności kształty i różnorodność ich wystroju. Widział kilku kobunów, ale pozostawał dla nich niewidoczny. Świadomy ich obecności, trzymał się dobrze zaciemnionych miejsc. Przechodzili nawet obok niego jak obok pustki. Hiroshi Taki odwrócił - się ku leżącej dziewczynie. Patrzył, jak miarowo oddycha, a jej piersi miękko się unoszą i opadają. Myślał o przyjemności, jaka mu dała. W jego rozkojarzonym świecie stanowiła jedyną trwałą wartość. Dotknął ustami jej ust. Czuł, jak jej ciepło napełnia go i przynosi odprężenie. To był jakiś sposób na życie w straszliwym zamęcie, w jakim się znalazł. Intensywnie poszukiwał jakiegoś sposobu, wyjścia, ratunku. Wierzył, że jakieś rozwiązanie będzie można w końcu znaleźć. Wiele lat temu Wataro Taki wpajał swym synom pewną ważną ideę. „Przy zastosowaniu właściwych metod - mówił - można zwerbować nawet zaprzysięgłych wrogów”. Opowiadał im wtedy o człowieku, który wiele lat temu przyszedł go zabić, a w ostatecznym rozrachunku zrobił wszystko, co mógł, i uratował mu życie. Hiroshi rzeczywiście spotkał tego człowieka. Teraz podjął decyzję. Trzeba wykorzystać doświadczenie ojca. Cud może się powtórzyć. Może uda mu się zwerbować tego samego człowieka. Uratował on życie Wataro Taki, mógłby zatem uratować karierę jego najstarszego syna. „Otóż to - postanowił Hiroshi. - To właśnie trzeba zrobić” Silny grzmot, jak uderzenie pioruna, rozległ się w pokoju i poderwał go na nogi. Belki sufitu zaczęły pękać z trzaskiem, obsypując go dziesiątkami drzazg i odłamkami tynku. Światło księżyca się załamało w tumanie pyłu. Coś błyszczącego i twardego wpadło z góry prosto na pierś śpiącej dziewczyny. Jej ciało skuliło się, potem wygięło w łuk, oczy otwarły szeroko, niemy krzyk zamarł na szeroko otwartych ustach, kiedy wyciągnięta ręka nie znalazła Hiroshi tam, gdzie powinien być. Jakiś kształt przeskoczył przez snop światła księżyca. - Kto? - odezwał się Hiroshi, patrząc spod zmrużonych powiek na wyłaniający się cień. Odpowiedział mu krótki, zdławiony, budzący dreszcz śmiech. A potem głos: - Zero. Hiroshi poczuł gwałtowny skurcz żołądku. Stał oszołomiony. Zero! Egzekutor, który od lat terroryzował szeregi yakuzy. Czego on tu chce? Kto go tu przysłał? Kim on naprawdę jest? W całej organizacji szeptano, że jest to ktoś pozostający w zażyłych stosunkach z organizacją. Ale nikt go dotąd nie zidentyfikował. Słyszał rzężenie konającej dziewczyny. Wypełniało pokój atmosferą śmierci. Uświadomiło mu, że i on jest istotą śmiertelną. Sięgnął ręką pod futon, na którym przed chwilą leżał, i wyciągnął jitte, tradycyjny japoński sztylet używany przez policję u schyłku ery feudalnej. U nasady rękojeści, po obu stronach umieszczone były ostre stalowe rogi. Hiroshi był mistrzem we władaniu tą bronią. Kiedy Zero wykonał cięcie swym długim mieczem, Hiroshi podniósł jitte w górę i miecz trafił w kąt, jaki tworzyły ostrze sztyletu i jeden z rogów. Przekręcił sztylet, miecz z błyskiem wypadł z ręki napastnika i wylądował na futonie za jego plecami. Hiroshi natychmiast zaatakował, usiłując pchnąć napastnika sztyletem w gardło. Zero sparaliżował mu rękę potężnym ciosem w nad-garstek poderwał swój miecz i prostując się, wykonał krótki sztych w twarz przeciwnika. Hiroshi przewidział atak i sparował pchnięcie miecza podniesionym w górę sztyletem. Tym razem zrobił to z większą siłą w nadziei, że broń napastnika pęknie.
Jednak Zero osłabił siłę ciosu i uniknął mocnego uderzenia. Hiroshi z desperacją pchnął sztyletem, pewien, że przełamie obronę Zero i trafi w jego gardło, co zakończyłoby walkę. Ale Zero, w przeciwnatarciu tak szybkim, że nawet taki mistrz jak Hiroshi nie mógł zdążyć z obroną, przegiął jitte i skrętem ostrza własnego miecza wytrącił go z ręki ofiary. Sztylet przeleciał przez pokój i upadł na podłogę. Hiroshi patrzył rozpalonymi gorączką oczami, jak długie ostrze miecza przecina księżycową poświatę. Zimny błysk ognia przemknął przez pokój w jego kierunku. Ostry koniec miecza zawirował przed oczami ofiary. Hiroshi krzyknął. Pierwsza z setki małych, lecz głębokich ran, została otwarta pod precyzyjnym jak cięcie chirurga uderzeniem miecza. Trysnęła krew, Hiroshi krzyknął. Uporczywie patrząc w zasłoniętą twarz przeciwnika, usiłował wyrwać się z uchwytu, ale Zero ściskał jego ramię z nadludzką siłą. Obrzmiały z desperackiego wysiłku, zagryzł wargi, kiedy straszliwy ból przeniknął jego ciało. Widział przez łzy, że kość nienaturalnie wystaje ze stawu. - Kim jesteś? Kim jesteś? - pytał dysząc. Sięgnął wolną ręką w górę, kalecząc ją na ostrzu miecza. Chwycił je na wysokości swojej piersi. Patrzył, usiłując przebić wzrokiem ciemności. - Kim jesteś? - pytał, jakby w ostatniej chwili życia koniecznie chciał poznać tajemnicę. Wydało mu się w tym momencie, że poznał... Zmroził go ten sam, odrażający śmiech. - Zero. W całym domu rozległy się odgłosy ludzi zrywających się ze snu, chwytających za broń, biegnących w stronę sypialni. Kiedy tam dotarli, znaleźli jedynie zwłoki dwojga ludzi, z martwymi spojrzeniem utkwionym w srebrzystej jasności przebijającej się przez ogromną dziurę w suficie. Osłupiałym widzom wydało się, że miejsce to zostało nawiedzone przez sąd Buddy. Księga pierwsza Jnka Chwytanie ognia Paryż - Tokio - Waszyngton - Maui Wiosna, czasy współczesne Dokładnie o świcie Michael Doss zaczął recytować Shuji Shuriken. Sutra składała się z dziewięciu zaklęć, a jej nazwa znaczyła dosłownie „cięcie dziewięciu ideogramów”. Niektóre sekty buddyjskie, kultywujące tradycyjną szermierkę, ninjutsu oraz inne sztuki walki, często czerpały inspirację z liczących stulecia doświadczeń taoistów.
Jak zawsze przywołał w pamięci grę japońskiego bambusowego fletu, którego dźwięków słuchał przez cały niemal czas swojej nauki. Dźwięki te, na przemian ostre i łagodne, wyrażające naturę in i jang, rozbrzmiewały jedynie w jego świadomości, przenikały obyczaje, dialekty, sposób bycia jakiegoś kraju, w którym mógłby się znaleźć, by w końcu osiągnąć pierwotną, najgłębszą prawdę konieczną dla nadania żywotności Shuji Shuriken. Nie wystarczało samo tylko wymawianie tych dziewięciu słów dających poczucie bezpieczeństwa. Należało je najpierw przywoływać z głębi świadomości, a kiedy zostało to już dokonane, traktować z należytym zaangażowaniem i uwagą. Było to coś magicznego, głęboko tradycyjnego, potężnego. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami pod spadzistymi gałęziami płatana, uniósł prawą rękę kierując dłoń ku ziemi. U - powiedział. Istnienie. Dłoń w górę. Mu. Niebyt. Oparł rękę na kolanie. Paryż budził się ze snu. Różowy poblask wschodzącego słońca coraz bardziej rozjaśniał poszarpane ławice chmur. - Suigetsu. Światło księżyca na wodzie. Z ciemności nocy wyłonił się za jego plecami idealnie foremny kontur wieży Eiffla. Czarny, przypominający wielkie sito, zdawał się budzić grozę przez kontrast z pastelowymi barwami miasta oświetlonego pierwszymi promieniami słońca. Jo. Wewnętrzna szczerość. Shin. Mistrz intelektu. Pierwsze promienie słońca zaiskrzyły się na szczycie wieży i mogło się wydawać, że została ona nagle trafiona piorunem. Sen. Myśl wyprzedza akcję. Shinomyoken. Gdzie trafia ostrze miecza. Odgłosy twardej szczotki zmiatającej śmieci z chodnika, zwięzły, utrzymany w wysokiej tonacji dialog pani Charvet z córką, skomlenie psa ze skaleczoną przednią łapą. Zwykle codzienne hałasy z sąsiedztwa. Kara. Nicość. Pustka. Prawość. Zero. Gdzie tao nie ma już żadnej władzy. Wstał. Nie spał już od dwóch godzin. Praktykował reguły stowarzyszenia szermierczego, których uczył się w szkole shinkage. Uczono go tam, że kage jest
sprawą najważniejszą. Polega na znajdowaniu odpowiedzi. Oznacza to przewagę reakcji nad akcją, obrony nad atakiem. Przeszedł z tarasu przez oszklone drzwi do chłodnego i ciemnego wnętrza apartamentu, który znajdował się na najwyższym piętrze budynku Avenue Elysee Reclus. Taka lokalizacja odpowiadała Michaelowi najbardziej ze względu na bliskość wieży i szczególny rodzaj gry światła w Parć du Champ, który rozciągał się u jego stóp. Dla Michaela światło było ważne, można by nawet powiedzieć, że miało ono znaczenie zasadnicze. Zrzucił z siebie gi, tradycyjny strój japońskiego szermierza, składający się z bawełnianych spodni noszonych pod czymś w rodzaju częściowo zszytej spódnicy oraz czarnego bawełnianego kaftana związanego pasem tego samego koloru. Kolor pasa oznaczał rangę szermierza. Wziął prysznic, wciągnął dziwaczne dżinsy umazane różnokolorowymi farbami i białą koszulę bez kołnierza, z podwiniętymi rękawami. W meksykańskich huaraches na nogach powędrował do kuchni, gdzie przyrządził sobie filiżankę zielonej herbaty i wyjął z lodówki zimny kleisty ryż. Jedząc palcami, przeszedł przez długi, zagracony salon. Michael Doss był właścicielem jednej z najbardziej liczących się w świecie firm poligraficznych. Rzadko się pokazywał w swym przedsiębiorstwie, a i to głównie po to, by nadzorować wykonywanie specjalnych barwników, które zostały przezeń wynalezione i opatentowane. Dzięki nim firma cieszyła się znakomitą reputacją. Muzea, galerie i najlepsi artyści usilnie zabiegali, aby ich prace właśnie jego firma drukowała w niewielkich nakładach, gdyż znakomite były zarówno same pomysły graficzne, jak i ich wykonanie. Otworzył szeroko drzwi na końcu rozległej pracowni i stanął w pełnym słońcu. Głęboko osadzone szarozielone oczy, czarne falujące włosy, trochę niesforne, bo zbyt długie. Wydatne kości policzkowe, przyciężka linia podbródka, wąskie czoło, wszystko to tworzyło obraz postaci jakby wziętej z Biblii. Ludzie uważali go za surowego, nie wybaczającego i nieskłonnego do uśmiechu. Ale też nie ferującego pochopnie wyroków. Na tym polegał urok jego osobowości. Światło z okien w suficie oświetlało całe pomieszczenie. Było zupełnie nieumeblowane. Tylko w centrum stała duża, drewniana, pochlapana farbami sztaluga, obok kaseta z farbami i pędzle. Popijając zieloną herbatę, Michael podszedł do płótna umieszczonego na
sztaludze i wprawnym okiem analizował nie ukończone jeszcze dzieło. Obraz przedstawiał dwie męskie sylwetki, być może symbolizujące różnice pokoleń. Mężczyźni zwróceni byli ku sobie w tle oszczędnie, lecz wyraźnie zarysowanego pejzażu, na którym pole stykało się z linią lasu. Intensywne światło Prowansji podkreślało napięcie istniejące między tymi sylwetkami. Przez dłuższy czas studiował kompozycję obrazu.. To, co nie zostało namalowane, jest często tak samo ważne jak to, co namalowano. Ale ten kolor, ta harmonia zieleni. Japończycy mówią w porze lata: Yappari aoi kuni da! „Jaki ten świat jest zielony!” Zdecydował ostatecznie, że ciężka zieleń lasu zbyt dominuje nad lekką zielenią pól, co narusza harmonię obrazu. Było jasne, że praca, którą rozpoczął wczoraj, wymagała jeszcze wiele wysiłku. Kiedy zadzwonił telefon, usuwał właśnie farby z płótna. Zwykle podczas pracy nie odbierał telefonów. Słyszał dzwonek tylko dlatego, że nie zamknął za sobą ciężkich drzwi pracowni. Po chwili automatyczna sekretarka przejęła rozmowę, ale pięć minut później telefon dzwonił ponownie. Powtarzało się to cztery razy, wreszcie Michael odłożył paletę i sam podszedł do aparatu. Allo? - powiedział odruchowo po francusku. Michael? Mówi wujek Sammy. Niech to diabli! Przepraszam cię, wujku, czy to ty dzwoniłeś już kilka razy? - powiedział zaambarasowany, przechodząc na angielski. Mam poważną sprawę, Michaelu. Musiałem porozmawiać osobiście. Cieszę się, że słyszę twój głos, wujku Sammy. Trochę długo to trwało, synu. Dzwonię, żeby cię prosić, abyś przyjechał do domu. Do domu? - zdziwił się Michael. Ma przecież swój dom, tutaj, przy Avenue Elysee Reclus. Tak, do domu. Do Waszyngtonu. - Wujek Sammy odchrząknął lekko. Bardzo mi przykro, Michaelu, twój ojciec nie żyje. Masashi Taki czekał cierpliwie, aż Ude zrobi mu przejście przez zatłoczoną salę. Wyłożona cedrową boazerią, podparta grubo ciosanymi cyprysowymi belkami i pozbawiona okien, stanowiła centrum warowni Taki-gumi w dzielnicy Deienchofu w Tokio, gdzie ciągle jeszcze można spotkać wielkie domostwa i całe posiadłości
ziemskie. Z sufitu zwisały szeregami wielkie chorągwie z napisami w tradycyjnej japońskiej kaligrafii, co tworzyło wrażenie, jakby miejsce to zostało przeniesione wprost ze średniowiecza. Tu właśnie odbywały się tradycyjne spotkania klanu Taki, jednego z największych spośród rodzin yakuzy, potężnego gangsterskiego podziemia, które, dzięki geniuszowi Wataro Taki, zaczęło w ostatnich latach wkraczać w sposób legalny na arenę międzynarodowego biznesu w Nowym Jorku, San Francisco, Los Angeles i nabywać posiadłości ziemskie na Hawajach. Cisza panowała w tłumie zgromadzonych szefów oraz kobunów, zwykłych żołnierzy, będących ciałem i krwią klanu. Masashi był najmłodszym z braci Taki. Z wyglądu przypominał nieżyjącego Wataro Taki, ojca chrzestnego japońskich yakuza. Był szczupły, o ciemnej karnacji, a wydłużona szczęka nadawała jego twarzy wilczy wygląd. Wydatne kości policzkowe, niezwykłe u Japończyka, potęgowały wyraz twardości zmuszającej do posłuszeństwa. Szedł teraz ku podium, poprzedzany przez Ude, potężnego mężczyznę, obdarzonego dwiema cechami cenionymi przez Japończyków: masywną budową i siłą. Ude był zbrojnym ramieniem Masashiego i wszyscy się go bali. Masashi idąc widział swego brata Jojiego, stojącego już na podium obok wielkiego emblematu Taki-gumi, stylizowanego koła, podzielonego sześcioma promienistymi liniami. Symbol został opracowany przez ich ojca, na wzór herbów używanych przez feudalnych książąt. Członkowie gangu nie byli wprawdzie samurajami, w ich żyłach nie płynęła błękitna krew, ale Wataro Taki odważył się stworzyć znak swej rodziny i dzięki temu psychologicznemu zabiegowi wyniósł swój klan ponad inne. Joji Taki był mężczyzną delikatnej budowy. Co prawda on również odziedziczył po ojcu wilczy wygląd, ale jeśli Masashi wyrażał siłę prawdziwego wilka, to Joji robił wrażenie człowieka schorowanego. W przeszłości był wątłym dzieckiem, stale pielęgnowanym przez matkę, a później słabym i pozbawionym wigoru młodzieńcem. Teraz był w pełni sił, rzadko okazywał zmęczenie i dał się poznać jako człowiek niezwykłej pracowitości. W ostatnich latach ojciec powierzył mu funkcję księgowego klanu, toteż mówiono, że Joji zna wszystkie tajemnice rodziny. Mówiono też, że żadna siła nie mogłaby go zmusić, aby komukolwiek te tajemnice zdradził. Patrzył czarnymi, głęboko osadzonymi oczami, jak jego młodszy brat toruje sobie drogę ku podium, niczym generał powracający do domu po zwycięskiej bitwie. To prawda, że Masashi otwarcie nie zgadzał się z wieloma decyzjami ojca, szczególnie w ostatnich latach, ale za to obdarzony był charyzmą. Było zatem logiczne, że aktywiści klanu, żyjący napięciami dni dzisiejszego i niespokojni o dzień jutrzejszy, będą ciążyć właśnie ku niemu.
Joji odczekał, aż jego brat znajdzie się na podium, po czym podniósł rękę na znak, że chce przemówić. - Nasz oyabun nie żyje - rzekł po prostu. - Następnie mój umiłowany brat Hiroshi, wyznaczony nowym oyabunem Taki-gumi, został przedwcześnie wyrwany z łona naszej rodziny. Teraz więc ja, jako następny w kolejności, zrobię wszystko co w mojej mocy, aby wielkie marzenie Wataro Taki nie skończyło się wraz z jego śmiercią. - Skłonił głowę, potem cofnął się kilka kroków. Nagle zauważył, że Masashi wysuwa się do przodu i przystępuje do wygłaszania przemowy. Joji był zaskoczony. Nie oczekiwał tego. - Kiedy umarł mój ojciec, zacny Wataro Taki, cały naród pogrążył się w żałobie - rozpoczął Masashi. - Tysiące ludzi wzięło udział w jego pogrzebie, głowy państw, prezesi wielkich korporacji, wyżsi urzędnicy państwowi oddali cześć jego pamięci. Uroczystość zaszczycił swą obecnością wysłannik cesarza - przerwał, wodząc wzrokiem po sali. - Dlaczego? - podjął po chwili. - Dlatego, że mój ojciec był człowiekiem wyjątkowym. Był naszą ostoją, srogim lwem, którego wrogowie Takigumi bali się za jego życia, a nawet teraz. Odszedł jednak od nas, zastanowimy się więc, co stanie się z nami wszystkimi. Do kogo możecie zwrócić się po pomoc i opiekę w tych, coraz to bardziej trudnych czasach? Kto sprawi, że pełen respektu dystans, z jakim nasi wrogowie odnosili się do nas, zostanie zachowany? Mówię nie tylko o innych klanach. Historycznie rzecz ujmując, to właśnie Taki-gumi stanowił najdalej wysuniętą placówkę japońskiej obrony przed infiltracją rosyjską. Znajdujemy się przecież niecałe sto mil od Związku Radzieckiego. Rosjanie zawsze patrzyli na nas podejrzliwie i z obawą. Będą szukali możliwości uzależnienia nas od siebie, jak zrobili to już Amerykanie. Mój ojciec walczył z tym zagrożeniem przez całe swoje życie i my musimy iść tą samą drogą. Mówiąc to, uważnie przyglądał się ludziom zgromadzonym na sali. I jak każdy przywódca obdarzony charyzmą modulował starannie głos, aby nadać mu ton niemal serdeczny, nawet jeśli z siłą akcentował niektóre frazy. - Czy Taki-gumi - kontynuował - utrzyma swą wybitną rolę wśród innych klanów yakuzy? Czy też liczni wrogowie będą nas systematycznie osaczać, wyrywając kawałek po kawałku ze stanu naszego posiadania, aż wreszcie nic nie zostanie z dumnej niegdyś rodziny? Moja odpowiedź jest jasna. Hiroshi, mój umiłowany brat, mógł zapewnić silne i właściwe przywództwo naszego klanu, zgodne z tradycja Wataro Taki. Lecz Hiroshi nie żyje. Został zamordowany przez zabójcę, którego imię znamy: ZERO. Który z naszych wrogów wynajął Zero? Który z nich
osiągnąłby największe korzyści, gdyby Taki-gumi utracił nagle swą przywódczą pozycję? Naszym najważniejszym problemem jest określenie przyszłości Taki-gumi. Albo będziemy słabnąć i wrogowie porąbią nas na kawałki, aż ostatecznie zginiemy, albo będziemy coraz silniejsi, bardziej agresywni, aż podporządkujemy sobie tych, którzy chcą nas sobie podporządkować. Żyjemy w czasach kryzysu i rozpaczy zarówno dla yakuzy, jak i Japonii. Jako dumni ludzie yakuzy musimy poszukiwać dla siebie właściwego miejsca w świecie międzynarodowego biznesu. Jako obywatele musimy aktywnie walczyć o równość wśród innych narodów, równość, której nam, mieszkańcom tych małych wysepek, zawsze odmawiano. Wzywam was, przyłączcie się do mnie w poszukiwaniu przyszłości pełnej chwały i pomyślności. Taki-gumi może mieć tylko jednego oyabuna. Ja, Masashi Taki, nim jestem! Joji stał oszołomiony, z poszarzałą twarzą, słuchając, jak zgromadzeni członkowie klanu z entuzjastyczną aprobatą witają słowa jego brata. Słuchał tego przemówienia z uczuciem narastającego przerażenia i lęku. Teraz patrzył sparaliżowany grozą, jak ludzie Taki-gumi zerwali się z miejsc, gotowi natychmiast rzucić się w wir walki. Upokorzony i zawstydzony, natychmiast opuścił zgromadzenie. Jonas Sammartin nie był wujkiem Michaela Dossa. W każdym razie nie łączyły ich związki pokrewieństwa. Ale przyjaźń, jaka od lat łączyła Jonasa z ojcem Michaela powodowała, że ten pierwszy czuł się bardziej członkiem rodziny niż prawdziwy krewny, zwłaszcza iż Doss senior nader często przebywał poza domem. Philip Doos kochał Jonasa miłością braterską. Praktycznie powierzył starszemu przyjacielowi opiekę nad swoją rodziną, a nawet nad własnym życiem. Dlatego właśnie o śmierci ojca powiadomił Michaela wujek Sammy, a nie matka czy siostra. A może stało się tak, gdyż Philip Doss był podwładnym Jonasa. W każdym razie rodzina Doss kochała wujka Sammy. Philip Doos rzadko bywał w domu, toteż Jonasowi przypadła rola zastępczego ojca rodziny. Jakkolwiek Philip Doos z okazji swych sporadycznych i nie zapowiedzianych powrotów do domu nigdy nie zapominał o podarunkach dla dzieci, które przywoził bez względu na kraj, w którym ostatnio przebywał, to właśnie Jonas uczestniczył w kolejnych promocjach Michaela. Odkąd Michael zaczął studiować w Japonii i przynajmniej raz w roku przyjeżdżał do domu, to właśnie Jonas był zawsze obecny na jego urodzinach. I to Jonas był znakomitym partnerem do zabawy w Indian i kowbojów, kiedy Michael był dzieckiem. Spędzali wtedy całe godziny bawiąc się w podchody. Tak było zawsze, odkąd Michael pamiętał. Zastanawiał się często, jak by to było, gdyby to właśnie ojciec był z nim. Ojciec, z którym można by pograć w piłkę czy po prostu pogadać. Nigdy się już tego nie dowie. Kiedy wylądował na lotnisku im. Dullesa, Waszyngton był szary i zamglony. Z
samolotu budowle miasta wydawały się jakby pokryte sadzą i mniejsze, niż je pamiętał z przeszłości. Nie było go tu już dziesięć lat. Wydawało się, że jest to okres tak długi, jak całe życie. Przeszedł przez kontrolę paszportową i celną, odebrał bagaż i wynajęty wcześniej samochód. Jadąc teraz przez miasto, był mile zaskoczony, że tak dobrze pamięta jego topografię. Nie miał żadnych problemów ze znalezieniem drogi do domu swoich rodziców. Nie domu, jak to w rozmowie telefonicznej powiedział wujek Sammy, ale właśnie domu rodziców. Z lotniska im. Dullesa jest daleko do miasta. Michael wolał pojechać autostradą przebiegającą obok lotniska, aniżeli leżącą bardziej na południe i bezpośrednią Little River Turnpike, gdyż ta pierwsza biegła bezpośrednio przez Fairfax, miejsce, gdzie pracował jego ojciec i gdzie wujek Sammy szefował agencji BEM, rządowemu Biuru Eksportu Międzynarodowego. Pomyślał również, że ta droga prowadzi go wzdłuż Potomaku, gdzie kwitnące wiśnie przypomną mu pejzaż Japonii, kraju, w którym uczył się kiedyś szermierki i malarstwa. Dom rodziny Dossów o białych drewnianych ścianach stał na uboczu Bellehaven, na południe od Alexandrii. Było w stylu wujka Sammy, że użył on słów „tak, do domu. Do Waszyngtonu”. Nie do Bellehaven, a właśnie do Waszyngtonu. Dla niego słowo Waszyngton miało ogromną moc. Dom był zbyt duży jak na potrzeby rodziny nawet wtedy, gdy oboje z siostrą byli dziećmi. Rozległa, otaczająca dom weranda, podparta kolumnami w stylu doryckim, wydawała się teraz jeszcze rozbrzmiewać echem głosów z przeszłości, jakby drwiących z obecnej ciszy. Dom wznosił się nad Potomakiem, oddzielony od rzeki skarpą porośniętą trawą, brzozami, olchą oraz parą olbrzymich wierzb płaczących, na które Michael chętnie wspinał się, kiedy był małym chłopcem. Przed frontonem domu rosły w wielkich ilościach azalie. Wczesnym latem robiły wrażenie kwitnących pomarańcz i kapryfolium, ale teraz były jeszcze całkiem zielone. Zbliżając się wyłożoną cegłami ścieżką, zobaczył nagle matkę stojącą w otwartych drzwiach domu. Nikłe słońce oświetliło jej sylwetkę i wtedy Michael dostrzegł, jak bardzo jest blada. Ubrana była z nienaganną elegancją w czarny, trzyczęściowy, znakomicie dobrany kostium, spięty pod szyją diamentową broszką. Tuż za nią, nieco w cieniu, stał wysoki, potężnie zbudowany wujek Sammy. Kiedy wyszedł z cienia, słońce oświetliło szopę jego białych włosów. Wujek Sammy zawsze miał białe włosy, odkąd Michael sięgał pamięcią. Michael - powiedziała Lillian Doss. Pochylił się ku matce, a ona objęła go gwałtownie, co go nieco zaskoczyło. Poczuł jej łzy na swej twarzy, zanim zwolniła go z uścisku. Dobrze, że jesteś, synu - przemówił wujek Sammy, wyciągając dłoń na powitanie. Uścisk jego ręki był silny, suchy jak uścisk rasowego polityka. Jego opalona twarz z napiętą skórą przypominała Gary Coopera. Wnętrze domu było ciche i posępne jak dom pogrzebowy. Tutaj też niewiele się zmieniło od czasów jego młodości. Wchodząc do salonu Michael poczuł się
starszy. To było mieszkanie dorosłych, zawsze było takie. „Dom - pomyślał - to nie jest dom. Nigdy nim nie był. Domem były wzgórza w prefekturze Nara w Japonii, Nepal, Tajlandia. Domem był Paryż i Prowansja, ale nigdy Ballehaven”. Napijesz się? - zapytał wujek Sammy zza mahoniowego baru. Stolicznej, jeśli jest - odpowiedział Michael. Zobaczył, że Jonas zdążył już przyrządzić dwa koktajle martini. Podał jeden z nich Lillian. Napełnił szklaneczkę wódką dla Michaela. -Twój ojciec lubił mocne, dobre trunki - zauważył. - Mawiał zawsze, że to oczyszcza z grzechów. To było w jego stylu. Piekielnie równy gość. Wujek Sammy w każdym calu wyglądał jak patriarcha. Było to naturalne, gdyż tu właśnie miał rodzinę. Nawet jeśli tylko zastępowała mu ona własną, tej bowiem nie posiadał. Był za to stworzony do radzenia sobie z każdą trudną sytuacją, był ostoją dla słabych, nie mogących wyrwać się z tarapatów. Wszyscy mogli odwołać się do niego z całkowitym zaufaniem. Michael był rad, że wujek Sammy jest teraz z nimi. Zaraz podadzą lunch - odezwała się Lillian Doss. Zawsze była małomówna, a teraz, po śmierci męża, była jeszcze bardziej cicha. - Będzie pieczeń z siekanej wołowiny i jajka. Ulubione danie twojego ojca - dodał wujek Sammy z westchnieniem właściwe danie, kiedy rodzina znów jest razem. Jakby na potwierdzenie tych słów w uchylonych drzwiach ukazała się Audrey. Michael nie widział siostry od dobrych sześciu lat. Wtedy to właśnie pojawiła się u niego, będąc od dwóch miesięcy w ciąży. Pewien Niemiec, z którym żyła przez pół roku w Nicei, niewłaściwie przyjął informacje o ciąży. Nie miał zamiaru zakładać rodziny i ostentacyjnie demonstrował swe niezadowolenie. Nie licząc się ze zdaniem siostry, Michael odnalazł jej byłego przyjaciela i na swój sposób wymierzył mu sprawiedliwość. Audrey znienawidziła go za to i przestała rozmawiać aż do momentu, kiedy Michael zawiózł ją do kliniki na zabieg usunięcia ciąży. Gdy wrócił, żeby ją stamtąd zabrać, okazało się, że Audrey opuściła już szpital. Lillian podeszła do córki, a Michael usiłował skorzystać z okazji i porozmawiać z wujkiem Sammy. Powiedziałeś mi - zaczął oględnie - że ojciec zginął w wypadku samochodowym. Jak to się stało?
Nie teraz, synu - odparł łagodnie Jonas. - Nie teraz i nie tutaj. Uszanujmy uczucia twojej matki. - Wyjął notatnik, napisał kilka słów, wydarł kartkę i wręczył ją Michaelowi. „Spotkajmy się jutro pod tym adresem. Powiem ci wszystko, co wiem” przeczytał Michael. - To wszystko jest bardzo trudne dla twojej matki - dodał Jonas uśmiechając się smutno. - To był wstrząs dla nas wszystkich - odpowiedział Michael. Wujek Sammy potwierdził skinieniem głowy, potem zwrócił się do pań: - Audrey, jak się czujesz, moje maleństwo? Lillian Doss wyglądała krucho i wiotko. Podobnie Audrey. Patrząc na obie nietrudno było zorientować się, jak bardzo są wstrząśnięte. Niemniej twarz Audrey nosiła ślady determinacji i siły ojca, co nadawało jej dumny wyraz, kontrastujący teraz ostro z głębokim smutkiem. Jej krótko obcięte włosy, Michael widział ją z taka fryzurą pierwszy raz w życiu, miały bardziej intensywny rudy odcień od włosów Lillian. Jako młodsza siostra Michaela, wychowywana w domu, w którym wpływy kobiece były bardzo stonowane, robiła wszystko, co tylko mogła, aby być traktowana na równi ze swym bratem. Było to oczywiście niemożliwe. To właśnie Michael został posłany do Japonii, nie Audrey. W rezultacie pozostawała jak gdyby na drugim planie. Patrzyła teraz na niego zimnymi błękitnymi oczami z drugiego końca nader oszczędnie umeblowanego pokoju, który nosił wyraźnie piętno osobowości Philipa Dossa. Japońskie parawany, futon - mata do spania, którą Lillian uważała za wielce niewygodną, kontrastowały z futurystycznym japońskim biurkiem, pokrytym czarną laką. Przezroczyste shoji z ryżowego papieru na oknach tłumiły ostrość światła i cienia w pokoju, stwarzając wrażenie, że jest on większy niż w rzeczywistości. W szafach z bambusu i szkła było wiele książek z dziedziny wojskowości. Philip Doss z ogromnym zainteresowaniem studiował skomplikowane zagadnienia myśli wojskowej, a dzięki znajomości wielu języków, zgromadził pokaźny zbiór książek z tej dziedziny. Na ścianach między szafami wisiały staloryty, obrazy lub grafiki przedstawiające Aleksandra Wielkiego, Ieyasu Tokugawę i George’a Pattona. Była tu jeszcze niewielka szklana szkatuła, teraz pusta, w której Philip Doss, kiedy był w domu, przechowywał maleńką porcelanową filiżankę. Cenił ją niezwykle,
często zabierał ze sobą za granicę. Znajdowała się zawsze na honorowym miejscu i przypominała mu czasy, kiedy przebywał w Tokio, zaraz po wojnie. „Michael ciągle odczuwał obecność ojca w tym pokoju. Każdy przedmiot zawierał cząstkę jego osobowości, która trwała niezależnie od czasu, nawet po śmierci. W pewnym momencie doznał dziwnego uczucia, jakby znalazł się nagle w pracowni wielkiego artysty, Matissa czy Moneta. Był to taki sam wstrząs, jaki wywołać może spotkanie z wielkim dziedzicem, nieśmiertelnym manifestem przekraczającym granice ludzkiego doświadczenia. Oszołomiony ruszył przez pokój. Bywa czasem, że tylko mały krok dzieli egzaltację od śmieszności. Audrey nie spuszczała wzroku z brata. Zaskoczyłeś mnie swym przyjazdem - powiedziała. To nie jest fair - odparł Michael. Sondowała go wzrokiem z kocią nieufnością, z trudną do określenia bezosobową ciekawością. Kiedy pojechałem do szpitala, wtedy, w Paryżu, żeby cię stamtąd zabrać, powiedzieli mi, że ciebie już nie ma. Dlaczego na mnie nie zaczekałaś? Nie chciałem zostawić się samej. Bo nie powinieneś kontaktować się z Hansem. Prosiłam cię, żebyś tego nie robił. Po tym, co ten drań zrobił tobie? Nie sądzę, żebyś musiał mi przypominać, co on mi zrobił - powiedziała chłodno. - Były też i inne sprawy. Nie masz nawet pojęcia, jaki on był wspaniały. Zrobił cię w konia. Nie ma znaczenia, kim był ani co jeszcze by zrobił. Ale dla mnie to miało znaczenie! Jeżeli ciągle tak uważasz, to jesteś teraz jeszcze głupsza niż wtedy. Kodeks moralny Michaela Dossa, co? - Jej głos był znów lodowaty. Świat nie będzie się stosował do twoich sztywnych zasad. To, czego uczyli cię w Japonii, zupełnie nie pasuje do rzeczywistości. Nie wszyscy jesteśmy żołnierzami o niezmiennej prawości czy czymś tam jeszcze. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. I dobrymi, i złymi. Jeśli nie możesz zaakceptować i jednych, i drugich, zostaniesz sam z niczym, z pustymi rękami.
Michael widział, jak Audrey stara się za wszelką cenę kontrolować swoje emocje. Byli przecież w pokoju ojca, świętym miejscu tego domu. - Tak jak ja teraz - mówiła dalej. - Myślisz, że łatwo znaleźć mężczyznę nie mającego zobowiązań? Ileż ja miałam romansów od tego czasu. A wszystkie z żonatymi. Z mężczyznami, którzy składali obietnice niemożliwe do spełnienia. Ostatecznie tylko Hans był gotów zostać ze mną. Znaleźlibyśmy jakieś wyjście, wiem to. Może zostawiłby mnie na tydzień czy coś w tym rodzaju, ale wróciłby, zawsze tak robił. Ale nie po tym, co go spotkało od ciebie. Wiesz, co zrobiłam po wyjściu ze szpitala? Pojechałam do Nicei, odszukać go. Ale tam go już nie było. - Miała łzy w oczach, ale nawet nie starała się ich obetrzeć. - A teraz jestem sama. Oto rezultat działania twojego kodeksu moralnego. Dumny jesteś z tego, prawda? - Łzy spłynęły po policzku. Nagle odwróciła się, uścisnęła ramię matki i wybiegła z pokoju. Po chwili gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi. Co się stało? - zapytała Lillian. Nie wiadomo dokładnie - odpowiedział ze smutkiem Michael. Spojrzała na niego z niedowierzaniem i złożyła dłonie. - Jest psychicznie wyczerpana. Nie wiem, czy będę w stanie ją zrozumieć. Zostało to powiedziane tak, jakby było to pytanie i odpowiedź zarazem. Mężczyźni zajęli postawę wyczekującą. Myśleli już o obiedzie. Skinęła głową i usiłowała uśmiechnąć się. - Chodźmy lepiej do jadalni. Obiad gotowy, a Philip nie znosił wystygłej pieczeni. Shogun nie żyje. Niech żyje shogun! Stary człowiek z twarzą wyblakłą i stwardniałą jak stok górski zaprzeczył ruchem głowy. Wataro Taki nigdy nie był shogunem. Masashi Taki natychmiast wyhamował. Mało mnie to obchodzi. Mój ojciec nie żyje. I to jest ważne. Brodaty starzec z wieńcem białych, krótko ostrzyżonych włosów otaczających pokryty piegami czubek głowy powiedział: - Hai. Twój ojciec nie żyje. Ale jeszcze ważniejsze jest dla ciebie to, że nie żyje też twój starszy brat Hiroshi. Na dźwięk tych słów trzeci mężczyzna drgnął. Zarzucona na ramiona marynarka i koszula z krótkimi rękawami odsłaniały przedramiona Ude pokryte od
nadgarstków w górę zawiłymi tatuażami, irezumi, ulubionymi przez ludzi yakuzy. Lewą rękę oplatał smok ziejący ogniem, na prawej feniks wyrastał z płonącego stosu. - Ude dobrze wykonał robotę - powiedział Masashi Taki. - Nie jest tajemnicą, że ten Zero zabijając swą ofiarę, stosuje legendarną metodę stu cięć. Ude nie miał problemu z naśladowaniem tego stylu. Stary Kozo Shiina siedział przy kamiennym stoliku w swym ogrodzie, gdzie rosły tysiące gatunków mchu o wszelkich wyobrażalnych odcieniach zieleni. Mchy to rośliny delikatne i miękkie, ale to miejsce było zaprzeczeniem miękkości i delikatności. Cechowała je surowość. Ciążyła nad nim osobowość Kozo Shiiny, właściciela tego ogrodu. Masashi obserwował, jak Shiina wbija nóż o różowej, wykładanej masą perłową rękojeści w świeżą cytrynę i sprawnie ją kroi. Podczas rozmowy od czasu do czasu brał plaster, nakładał nań trochę miodu i wkładał do ust. Wysysał sok, a potem długo żuł i w końcu połykał. - Jak już mówiłem - zaczął Shiina patrząc badawczo na Masashi, co było jego zwyczajem, a dekoncentrowało rozmówcę - nie widzę niczego złego w rozsiewaniu wątpliwości. Nie chcemy, aby jakiekolwiek podejrzenie o spowodowanie śmierci Hiroshi padło na ciebie. Masashi wzruszył ramionami. Wolne żarty - powiedział. - Ja, według wieku, nie jestem nawet następcą, to Joji powinien zająć miejsce Hiroshiego, nie ja. Ale Joji to mięczak. Boi się mnie. Nikt lojalny wobec naszego ojca nie pójdzie za nim, będzie miał na to za dużo rozumu. Nie. Nasz plan jest doskonały. Kiedy zdemaskowałem go na zebraniu naszego klanu, wszyscy członkowie Taki-gumi jak jeden mąż opowiedzieli się za mną. Nikt nie był przeciw, kiedy zająłem jego miejsce. Nie obawiasz się reperkusji? Jakich? Riposty Jojiego? On będzie miał dużo roboty, kiedy będzie musiał opędzić się przed oyabunami innych klanów. Oni tylko czyhają, aby wyrwać nam, co tylko im się uda. Joji nie będzie miał czasu nawet myśleć o rewanżu. Shiina sięgnął po nową porcję cytryny. Długo żuł. No tak - powiedział wreszcie. - Joji to jedna sprawa, ale jest jeszcze twoja przyrodnia siostra. Tak. Michiko - potwierdził Masashi. - Ona stanowi problem, zgadzam się. Jest bystra i silna. Przez wiele lat była głównym pomocnikiem ojca, zanim coś ich na
dobre podzieliło. O co właściwie wtedy poszło? Tego nie wiem. Ojciec nigdy o tym nie mówił, a ja nie miałem z nią na tyle dobrych stosunków, aby o to pytać. Masashi stanął na drewnianym mostku przerzuconym nad malutkim strumyczkiem płynącym przez ogród i zanurzył rękę w wodzie. Nie obawiałbym się Michiko - dodał - mam zresztą pewien plan, który ją całkowicie zneutralizuje. Ma jakąś słabość? Każdy ma jakąś słabość - łagodnie odparł Masashi - trzeba ją tylko wyszukać. A co jest jej słabością? Jej córka. Właśnie. Chyba masz rację. - Shiina sięgnął po ostatnią porcję cytryny. Po dziś dzień nie mogę pojąć, dlaczego twój ojciec zaadoptował Michiko. To córka Zena Godo, mojego największego wroga. Zen Godo umarł w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, a ja musiałem tolerować machinacje jego następców. Michiko przejęła wiele z diabelskiej przebiegłości swego ojca. Usuń ją w cień, Masashi-san. Nie możemy sobie teraz pozwolić na żaden błąd. Znam wysokość stawki nie gorzej od pana - odpowiedział Masashi lekko poirytowanym tonem. - Nie, nie. Ma pan rację. Mój ojciec nie był shogunem. Nie był żądny władzy, nie pragnął kontrolowania wszystkich klanów yakuzy. Ale ja tego chcę. I będę shogunem, którym on nie chciał zostać. Pan mnie zrobi shogunem, obiecał pan. Będę pierwszym z dynastii, jak Tokugawa. Nie różnimy się zbyt mocno od ludzi z szesnastego wieku, prawda? Tak jak wtedy, zwierzchnicy różnych klanów prowadzą prawdziwe wojny podjazdowe jeden przeciw drugiemu. Tokugawa okazał się zdolny do zjednoczenia wszystkich książąt pod swym sztandarem. Cała Japonia leżała u jego stóp. Teraz ja postąpię tak samo. Dzieło zostało rozpoczęte. Członkowie Taki-gumi uczynili mnie swoim oyabunem. W najbliższych tygodniach, a nawet dniach wszyscy oyabunowie yakuzy zaprzysięgną wierność mnie, Masashiemu Taki, pierwszemu shogunowi yakuzy! Shiina odczekał chwilę, zanim skinął głową, nie ustosunkowując się jednak do
istoty problemu. Pozostaje jeszcze sprawa tej rzeczy, którą ci skradziono. Ciągle jeszcze nie udało się jej odzyskać. Słyszałem, że Philip Doss nie żyje. To prawda - przyznał Masashi. - Zginął w wypadku samochodowym na Hawajach. Spłonął w rozbitym samochodzie. Zdarzyło się to dwa dni przed śmiercią mojego brata Hiroshiego. Po raz drugi już mieliśmy dobrą okazję, aby dopaść Dossa. Mój człowiek na Hawajach, Tłuścioch Ichimada, doniósł, że Doss pojawił się na jego terenie. Kazałem mu go dostać. Niestety, ten wypadek pokrzyżował plany. A dokument Katei? Czy też spłonął? To jest możliwe. Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy w oczach starego człowieka rozbłysły iskierki gniewu. Ale jest również możliwe, że dokument ocalał. Musimy jednak mieć całkowitą pewność, Masashi. Jeśli ten dokument wpadnie w niepowołane ręce, będziemy skończeni. Dziesięciolecia przygotowań pójdą wniwecz. Jesteśmy w przeddzień sukcesu. Potrzebujemy najwyżej miesiąca lub dwóch, a wtedy na zawsze zmienimy oblicze tego świata. Tłuścioch Ichimada powiedział mi, że po wypadku została tylko kupa popiołu. I? I co? Shiina skończył już jeść swoją cytrynę. Ruchem dłoni zrzucił ze stolika resztki. Jakiś ptak usiadł na gałęzi ponad ich głowami. Shiina odczekał, aż skończy swoje trele. W końcu powiedział: - W księżycową noc powierzchnia wody jest dobrze widoczna. Ale kiedy woda jest wzburzona, a noce są bezksiężycowe, trzeba umieć patrzeć, żeby dostrzec, co się w tej wodzie dzieje. - Umoczył palce w resztkach soku i narysował na blacie stolika koło, potem drugie i trzecie. - To przecież tobie, Masashi, zdarzyły się te nieprzyjemne historie, prawda? Najpierw Philip Doss ukradł ci dokument Katei. Posłałeś za nim swoich ludzi. Szukali Dossa cały tydzień. Trzy dni temu go zlokalizowali. Posłałeś wtedy Ude. Dotarł do Dossa na odległość szeptu. Ale Doss wymknął mu się w ostatniej chwili. Zniknął, aby znów się pojawić, tym razem
na Hawajach, i tam zginąć w wypadku samochodowym. Więc? No więc - Shiina jeszcze raz zakreślił palcem trzecie koło, tak że było bardziej widoczne od pozostałych - czy nie przyszło ci do głowy, że ktoś inny dotarł do Philipa Dossa, zanim my to zrobiliśmy? Posłałeś Ude, żeby go odszukał, a nie po to, by go zabił, w każdym razie zanim Doss ujawniłby szczegóły dokumentu. Teraz Doss nie żyje i nic już nam nie powie. No więc pytam cię raz jeszcze: gdzie jest dokument Katei? Czy spalił się razem z Dossem w samochodzie? Czy Doss próbował może ukryć go przed swoją śmiercią albo na przykład przekazać komuś, powiedzmy swojemu synowi. Albo czy twój człowiek Ichimada położył na nim rękę. - Shiina spojrzał przenikliwie w twarz Masashiego. - Nie muszę ci powtarzać, ile jest wart ten dokument. Jeśli twój człowiek Ichimada ma go w swoich rękach, będzie pewnie chciał zrobić z niego użytek. Toteż za zwrot dokumentu może mieć od nas wszystko, czego zażąda. Nawet kres swego zesłania na Hawaje. Mam rację? Masashi myślał intensywnie. - Ude - powiedział po dłuższym milczeniu. Kozo Shiina skinął głową z aprobatą. - W porządku. Poślij Ude na Hawaje do Ichimady. On znał Philipa Dossa od lat. Może zostali przyjaciółmi, któż to wie? Kozo Shiina podał mu małe zdjęcie, czarno-białe, nie retuszowane, tak jakby zostało zrobione z dużej odległości, z podglądu. Masashi od razu poznał Michaela Dossa. Wyglądało na to, że Shiina kazał go śledzić w Paryżu. Przekazał zdjęcie Ude. Michael Doss - powiedział. Ude skinął głową. A więc idźmy do końca - zakonkludował Shiina. - Musimy rozwiązać ten problem raz na zawsze. - Spojrzeniem bezustannie mierzył obu mężczyzn. - Musimy odzyskać dokument Katei. Za wszelką cenę.
W swej dawnej sypialni Michael słuchał, jak gałęzie drzew ocierają się o ściany domu. Było tak jak dawniej, w czasach kiedy był jeszcze dzieckiem. Kilka lat temu ojciec kazał zainstalować światła bezpieczeństwa. Teraz przebijały się one przez listowie, tworząc na suficie cienie tańczące. Próbował się uspokoić, ale bez efektu. Zbyt wiele miał wspomnień, zbyt
wielkie było nieszczęście, zbyt wiele nie wypowiedzianych słów. Myślał o sprawach, o których chciał powiedzieć ojcu, a o których nie zdążył powiedzieć. Być może sprawiłoby mu to zwyczajną przyjemność, bo takie powinny panować między nimi stosunki, ale odrzucił tę myśl. Uświadomił sobie teraz, że problem polegał nie na tym, iż miał złe stosunki z ojcem, ale na tym, że ich w ogóle nie było. Obserwował cienie delikatnych pędów kryptomerii, poruszające się jakby w dzikim cygańskim tańcu. Wyobraźnia podsunęła mu dźwięk bambusowego fletu. Jego melodia stawała się coraz bardziej surowa, agresywna. W domu Tsuyo, gdzie sensei prowadził większość lekcji ze swymi uczniami, mały Michael, nowy i całkowicie osamotniony, oczekiwał nadejścia tego, co nieuniknione. Nic nie zdarza się po prostu samo z siebie - powiedział Tsuyo, mistrz wielu nauk, zaraz po przybyciu Michaela do Japonii. - Wszystko, nawet to, co nieuniknione, wyrasta z ducha wielkiego wojownika. Jego duch przepełnia wszystko; jest wszystkim. Jest wyłączną przyczyną wszystkich zdarzeń, wielkich i małych. „Czy jest jakieś miejsce, w którym duch wielkiego wojownika nie istnieje, w którym nie jest on wszystkim?” - zapytał Michael. Oblicze Tsuyo przybrało surowy wygląd. Jest - powiedział sensei - to jest Zero. Tam, gdzie pojawia się Zero, wszystko zostaje unicestwione. Nawet nadzieja na honorową śmierć. Michael dowiedział się w ten sposób, że dla japońskiego wojownika nie ma rzeczy straszniejszej niż Zero. W domu Tsuyo, w pomieszczeniu, w którym spał Michael, stała wysmukła waza z wypalonej gliny. Każdego dnia o świcie wkładano do niej jeden świeży kwiat. Robił to sam mistrz Tsuyo. Pewnego ranka Michael obudził się wcześniej i wyszedł przed dom. Wtedy zobaczył w ogrodzie sensei klęczącego przed swymi kwiatami. Tsuyo wybrał jeden, potem następny; po jednym dla każdego ze swych uczniów, po jednym na każdy dzień. Powiedział kiedyś Michaelowi: Obowiązkiem mistrza jest odnosić się z uwagą do wszystkich, najdrobniejszych nawet szczegółów życia. Tylko wtedy będzie on mógł docenić nieskończoność doznań, jakie życie może nam ofiarować. Satysfakcję mogą nam dać nawet drobne przyjemności. Michael pragnął potwierdzenia tej myśli. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli zacznie od Seyoko. Była jedyną dziewczyną wśród uczniów tej ekskluzywnej szkoły. Bardzo
zdolna, wiotka i drobna. Miała długie włosy, w czasie ćwiczeń mocno splecione w gruby warkocz, z grzywką opadającą niemal na oczy. Ilekroć Michael przywoływał jej postać w swych marzeniach, a robił to często, zawsze fascynowały go przede wszystkim jej włosy. Kiedyś przebudził się z uczuciem, że jest zawieszony nad oceanem światła księżycowego i balansuje w przestworzach, uczepiony jej grubego warkocza. Nie stosowała makijażu, chociaż mając szesnaście lat mogła sobie już na to pozwolić. Zapamiętał pewien wieczór, kiedy Tsuyo urządził dla swych uczniów przyjęcie, co się zdarzało rzadko. Wtedy po raz pierwszy Seyoko pojawiła się z jaskrawo umalowanymi wargami. Efekt był piorunujący. Resztę wieczoru Michael spędził słuchając bica swego serca. W pokoju Seyoko również stała wysmukła waza. Przed kolacją Michael postanowił wymknąć się do ogrodu mistrza, ściąć jeden kwiat, według własnego gustu, włożyć go do wazy Seyoko, aby kwiat czekał już na nią, kiedy wróci po posiłku. Tsuyo mieszkał w małym górskim miasteczku, trzy godziny jazdy na północ od Tokio. Z jego ogrodu widać było góry. Czasem wydawało się, jak gdyby niebo otoczone było łańcuchem ciemnych, spadzistych stoków. Uczniowie Tsuyo często odbywali ćwiczenia w niższych partiach gór. Tak było i tym razem. Poranek był słoneczny i czysty, a górski wiatr odpędzał nieliczne chmurki. Po obiedzie pogoda się pogorszyła. Wiatr zmienił kierunek, przynosząc znad morza wilgotne powietrze. Wkrótce niebo nad całą okolicą pokryło się ciężkimi, ołowianymi chmurami. Odgłos piorunów odbijał się echem po całej okolicy. Tsuyo nie chciał na razie przerywać ćwiczeń. Na wszelki wypadek ustawił uczniów dwójkami, aby nie pogubili się w terenie, gdy spadnie ulewa. Michael i Seyoko tworzyli teraz parę. Byli razem, gdy zerwała się gwałtowna ulewa, a pędzony silnym, lodowatym wiatrem deszcz zacinał niemal poziomo. Świat wokół nich tonął w szarozielonych strugach wody, wydawało się im, że zostali przeniesieni wiele kilometrów na południe, daleko od linii wybrzeża. Przywarli do skalnej ściany, ciemnej i ociekającej wodą. Znajdowali się prawdopodobnie około stu metrów nad wierzchołkami drzew porastających dolinę, w której stał dom ich nauczyciela. Przylepieni do gładkiej, skośnej ściany skalnej, smagani byli wiatrem i chłostani ulewą. Seyoko coś krzyczała do niego, ale nie był w stanie usłyszeć jej głosu.
Przesunął się, aby być jak najbliżej. Odłamek skały, najpewniej strącony przez burzę, stoczył się poniżej jego nóg. Michael ześliznął się z wąskiego występu skalnego. Upadł, uderzając się boleśnie, a potem zaczął się staczać. Chwytając wyciągniętą ręką występ, uderzył kolanami o skałę. Nawałnica smagała go bezlitośnie, kiedy zwisał z półki. Seyoko, leżąc na występie, sięgała w dół, aby pomóc mu wciągnąć się na poprzednie miejsce. Słyszeli gwałtowne uderzenia i wycie wichury. Michael czuł, że siły go opuszczają. Usiłował utrzymać się jak najdłużej, walcząc z wiatrem, który spychał go w ciemną otchłań przepaści. Napięty do ostateczności zobaczył, że Seyoko, rozciągnięta na półce skalnej, sięga w dół, chwyta go za bluzę i ciągnie w górę. Nagły poryw wiatru spowodował, że jej chwyt osłabł. Michael czując, że osuwa się w dół, podświadomie krzyknął. Ponowiła próbę. Widział na jej twarzy ogromny wysiłek i determinację. Wydawało się, że nie ma takiej siły, która mogłaby jej przeszkodzić. Z dręczącą powolnością, centymetr po centymetrze, przesuwał się w górę po wyszczerbionej powierzchni skały, aż wreszcie się wydostał na wąski występ. „Jestem uratowany” pomyślał. I w tej właśnie chwili usłyszał, że coś pęka z hukiem. Straszliwy łomot wstrząsnął nim. Odwrócił głowę, jakby już zdawał sobie sprawę z tego, co się stało. Fragment półki, na której leżała Seyoko, zaczął kruszyć się, tworząc szczelinę wypełniającą się błotem i odłamkami skalnymi. Wtem Michael zobaczył ciało Seyoko opadające w dół. - Chwyć mnie! - wołał przekrzykując wiatr. - Zbliż się do mnie! Było już za późno. Seyoko jakby przeczuwając, że tylko jedno z nich się może uratować, rozwarła dłonie. Michael poczuł, że jej ręce, palce przesuwają się po jego plecach w dół. A potem burza zaczęła spychać ją w przepaść. Ciało zawirowało i dostało się w sam środek ulewy, wichury i osypującej się skały. Widział jej twarz, spokojną, pogodną, oczy spoglądające na niego. A potem z przerażającą szybkością spadła w przepaść. Michael dyszał ciężko. Zawisnął w płytkim zagłębieniu półki skalnej. Wiatr spychał go w dół, jak przed chwilą Seyoko. Przemknęła mu myśl, aby się poddać, podążyć jej śladem, w samo serce otchłani. Ogarnęła go desperacja, granicząca z utratą świadomości. Z nienawiścią z całej siły walił w bezlitosną skałę za to, co zrobiła z Seyoko. Dopiero kiedy poczuł smak własnej krwi, kiedy dotkliwy ból od zranień, otarć i stłuczeń wyrwał go z odrętwienia, zaczął powoli wspinać się ku
wyżłobionemu nad nim zagłębieniu w skale. Już po burzy, w ciszy nocnej, powlókł się do ogrodu mistrza. Obandażowaną ręką niezdarnie ściął jeden kwiat. Poszedł z nim do pokoju Seyoko. Wszystko było tam na swoim miejscu. Ciągle jeszcze trwały daremne poszukiwania jej ciała. Zanim zdążył dotrzeć z gór do domu, policja zdążyła już zebrać zeznania od wszystkich, którzy mieli coś do powiedzenia. Tsuyo pojechał do rodziców Seyoko, aby przekazać im tragiczną wiadomość o śmierci córki. W całym domu panowała niezwykła cisza. Michael wyjął z wazy zwiędły kwiat i włożył świeży, który właśnie ściął w ogrodzie. Nie czuł nic. Seyoko nie zobaczy tego kwiatu, a poczucie głębokiej satysfakcji z małej przyjemności nie będzie mu znane. Oddychał powietrzem Seyoko, wchłaniając jej zapach. Ujrzał znów jej twarz oddalającą się, wirującą w ruchu. Co by się zdarzyło, gdyby nie rozdzieliła ich nawałnica na skalnym występie? Czuł wzbierającą tęsknotę, głęboki, trudny do nazwania smutek. Czuł się, jak gdyby ukradziono mu przyszłość, jak wojownik konający bez honoru. Życie się wydało teraz puste i bez znaczenia. Gdzież tu sprawiedliwość - myślał z rozpaczą - ja przeżyłem, ale ona odeszła na zawsze”. Była to jego najbardziej konsekwentnie sformułowana myśl, w zachodni sposób, w ostatnich siedmiu latach. Kiedy Tsuyo powrócił ze swej smutnej podróży, wyczytał tę myśl z twarzy swego ucznia. Postanowił ukazać mu istotę tao, które, jeśli nawet nie da mu odpowiedzi na dręczącego go teraz pytania, umożliwia stawianie innych, a to sprowadzi go na własną drogę. Michael leżał w swym pokoju na Bellehaven nie mogąc zasnąć. Odrzucił kołdrę i stanął na zimnej drewnianej podłodze, potem podszedł do okna, aby zaczerpnąć powietrza. Odsuwając białą firankę, dostrzegł nagle przemykający cień. Patrzył zauroczony przeszłością: Seyoko! Ona żyje! Złudzenie, tylko złudzenie. Wytężając wzrok, dostrzegł miedzianorude włosy Audrey. Była w dżinsach i w swetrze o parę numerów za dużym, z nisko wszytymi rękawami. Szła z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ubrał się szybko i przeszedł przez dom, który sprawiał wrażenie opustoszałego. Otworzył drzwi frontowe i stanął nagle przed przestraszoną Audrey.
Chryste! - wyszeptała. - Jak mnie przestraszyłeś! Przepraszam. Do cholery! Ty zawsze mnie straszysz. - Zadrżała, jakby przeniknął ją dreszcz. - Uwielbiasz poruszać się w mroku: Zawsze mnie zaskakujesz. Mówiłeś kiedyś, że cieszy cię, kiedy piszczę ze strachu. Naprawdę tak mówiłem? Tak, naprawdę. Musiało to być bardzo dawno. Wyrośliśmy już z tych lat. Może i wyrośliśmy, ale żadne z nas się nie zmieniło. - Andrey weszła do domu. Michael zamknął drzwi i poszedł za nią do gabinetu. Miękkie światło ukazało w pełni jej jasną karnację. Usiadła na sofie, założyła nogę na nogę i przysunęła do siebie poduszkę. Kiedy ma się takiego brata jak ty, to jakby się żyło z potworem powiedziała. - Zdajesz sobie z tego sprawę? Najgorzej było, kiedy mama i tata wychodzili z domu. Kiedy zostawaliśmy sami. W Paryżu przyszłaś do mnie jednak, bo miałaś kłopoty - przypomniał stając przed nią. Bo wiedziałam, że im nie powiesz o zabiegu. Choćby ze względu na twój kodeks honorowy. Najlepiej mieć go zawsze pod ręką. Milczała. Obserwował piegi na jej policzkach i przypomniał sobie, jak chichotała, kiedy huśtał ją na huśtawce. Lata temu, rzecz jasna. - To jest dobra rzecz - powiedział. - Ale nie taka, którą można na żądanie uruchomić albo zastopować. Albo żyje się z tym zawsze, albo wcale. Chyba wreszcie usłyszała, co mówi. Odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Napięcie ustąpiło. - O Boże! - szepnęła - jak bardzo zabałaganiłam sobie życie. - Rozpłakała się, a szloch wstrząsnął jej ramionami. Michael uklęknął i objął ją. Poczuł jej uścisk szybki, zadziwiająco mocny. Głowa spoczęła na jego ramieniu. Nie miałam nawet możliwości pożegnać ojca - powiedziała płacząc Żadne z nas nie miało.
Odchyliła się do tyłu na tyle, że mogła popatrzeć mu w oczy. On zawsze poświęcał czas tylko tobie - dyszała ciężko. - Ty byłeś jego dumą i radością. Dlaczego tak mówisz? Daj spokój, Mikey - żachnęła się. - To ty zostałeś posłany do Japonii, kiedy miałeś dziewięć lat, żebyś tam studiował jakąś niesamowitą filozofię. Bóg jeden wie jaką. I żebyś uczył się posługiwać japońskim mieczem... Kataną. Tak, kataną, pamiętam. - Otarła łzy. - Tata sprawił, że ty już nie potrzebujesz nikogo. Jesteś tak niezależny i pewny siebie, jak ten stalowy miecz, którym uczyłeś się posługiwać. Spojrzał na nią. Mówisz o kimś pozbawionym człowieczeństwa, a nie kimś niezależnym. Myślę, że może taki właśnie jesteś. Zjeżyła się. Przypomniał sobie o ich dawnej rywalizacji. Uśmiechnął się lekko, aby wzbudzić jej zaufanie. Ale ja nie jestem taki, Aydee. - Świadomie użył zdrobnienia, jakie jej nadał ojciec. O wielu sprawach, bardzo osobistych, nabrzmiałych, chciałam porozmawiać z nim w zaufaniu, ale ciągle go tu nie było. Tylko wujek Sammy miał do niego zawsze dostęp, jakby go trzymał krótko przy sobie. Mówisz teraz jak mama - odparł Michael. - Wujek Sammy był zawsze z nami pod nieobecność taty. Jak Nana, wiesz, ten owczarek angielski z „Piotrusia Pana”. Był tutaj, żeby się nami opiekować. Właśnie dlatego, że taty nie było. Nie rozumiesz, że wujek Sammy całkowicie panował nad ojcem i limitował jego czas? Oczywiście, tata miał swoją pracę, no i ciebie. Często jeździł do Japonii, żeby się z tobą widzieć. I w rezultacie dla mnie w tym układzie nic już nie zostało. Miałaś przecież mamę - uspokajał ją Michael - byłaś zawsze jej ulubienicą. Jeśli dobrze pamiętam, obce jej były podejrzliwość i obrażanie się. Na dobrą sprawę, Aydee, nie poznałem jej nawet dobrze. Ty i ona byłyście sobie bliskie, czego w ogóle nie można powiedzieć o moich stosunkach z ojcem. I tak było zawsze. Zresztą nie przypuszczam, aby tata był w bliskich stosunkach z kimkolwiek, nawet z mamą.
Właściwie nigdy nie mieli dla siebie zbyt wiele czasu. Audrey pochyliła głowę. Być może - powiedziała. - Ale możliwe jest i to, że w jakiś sposób się z nim rozminęłam. Ta myśl prześladuje mnie teraz. Myślę że tak bardzo mu się naprzykrzałam i kiedy przyjeżdżał do domu, nie chciał być ze mną zbyt długo. Naprawdę tak myślisz? -Nie wiem. - Oparła brodę na ramieniu i zamknęła oczy. - Pamiętasz, jak tata wziął nas do Vermont, żeby uczyć jazdy na nartach? Boże! Jakaż okropna była wtedy pogoda. Ta burza śnieżna, która złapała nas daleko od hotelu... Zrobiło się strasznie ciemno, nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy. Krzyczałam i krzyczałam, żeby tata nas słyszał. Pamiętasz to? Potwierdził skinieniem głowy. Dobrze pamiętał, jak bardzo się wtedy bał za nich oboje. Wpadłam w histerię - mówiła dalej - byłam zmarznięta, chociaż miałam na sobie ciepły strój narciarski. Pewnie. Musiało być wtedy dobre trzynaście stopni mrozu - przypomniał sobie Michael. Chciałam uciekać, ale ty złapałeś mnie i zbudowaliśmy razem osłonę ze śniegu. Dzięki tobie mieliśmy gdzie się ukryć przed tą straszną, przenikającą do szpiku kości wichurą. Przytuliłeś moją głowę do piersi. Pamiętam, jak biło ci serce. Boże! Jaka ja byłam wtedy wystraszona. Nigdy już „nie było mi tak zimno jak wtedy. Tuliliśmy się do siebie, żeby utrzymać ciepło, zanim minie ta burza i tata będzie mógł nas znaleźć. - Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Tego dnia ty byłeś moją Naną, moim obrońcą. Tata nie mógł wprost uwierzyć, że okazałeś się taki dzielny. Całował nas oboje. Chyba pierwszy i jedyny raz w życiu. Pamiętam, jak powtarzał: „myślałem, że już nie żyjecie, myślałem, że już nie żyjecie”. - Michael wstał, obszedł biurko i stanął przy oknie. W papierowych shoji migotały światła fotokomórek. Czuł się skrępowany, że Audrey pamięta, jak Philip traktował go w szczególny sposób. Było to subtelne napomknienie, że ich ojciec nie obdarzał jej tym samym uczuciem. Czy uświadamiał sobie, że jemu również nie na rękę są jej wyrazy siostrzanej miłości? - Pewnie mama poprosiła ojca o założenie alarmu - powiedział zmieniając temat. Audrey odwróciła się ku niemu. A właśnie nie. Byłam tutaj, kiedy ojciec go instalował. To był jego pomysł.
Michael patrzył na długie cienie drzew leżące na ścianie domu. Czy mówił wtedy, dlaczego to robi? Nie musiał - odpowiedziała, a kiedy odwrócił się od okna w jej stronę, wzruszyła ramionami. - Myślałam, że mama wspomniała ci już o próbie włamania do domu. - Nic mi nie mówiła. Co się właściwie stało? Audrey ponownie wzruszyła ramionami. Nic specjalnego. Jakiś złodziejaszek chciał się dostać do domu. Do tego pokoju. Tyle że akurat ja tutaj byłam. O trzeciej nad ranem. Nie mogłam jak zwykle spać. Usłyszałam, że ktoś majstruje przy oknie, tam gdzie teraz stoisz. Widziałaś, kto to był? Nie, chwyciłam pistolet taty i strzeliłam prosto w okno. Fotokomórki - mruknął Michael. - To nie w stylu taty. Nie. Wcale nie. Podszedł do Audrey. Siedziała z podwiniętymi nogami i wydawała się bardziej odprężona. Michaelu - odezwała się, kiedy usiadł obok niej - czy wiesz, jak zginął tata? W wypadku samochodowym. Tak powiedział wujek Sammy. Tak, wiem o tym. Zaległa cisza. A skąd ty o tym wiesz? - zapytał po chwili. - To ty mi powiedziałeś, ty potworze. - Zwróciła ku niemu spokojną, opanowaną twarz. - Teraz, się dowiedziałam, od ciebie. Gdzie to jest? Gruby brązowy palec podkreślił wagę pytania. - Muszę to mieć. Gruby brązowy palec ponaglał nerwowym ruchem do odpowiedzi. - Obiecaliście! Ruchliwy gruby palec rozrzucił zwęglone drobiazgi ułożone na blacie akacjowego biurka. W pokoju zapachniało spalenizną. Ichimada westchnął. Kiedy to robił, jego ogromny brzuch ocierał się o krawędź biurka. - Nie dostałem tego. - Jego małe, wygięte w łuk usta otwierały się i zamykały, a podwójny podbródek trząsł się, gdy mówił. - Muszę to mieć, a ciągle jeszcze nie
mam. Świdrował czarnymi oczami dwóch stojących przed nim mężczyzn. Byli podobni do siebie jak dwie krople wody, ubrani we wzorzyste hawajskie koszule, jaskrawe, kolorowe spodnie do kolan i związane rzemieniem sandały. - Co macie do powiedzenia w tej sprawie? Na zewnątrz zaczęły szczekać dobermany i obaj Hawajczycy wyjrzeli z zaciekawianiem przez okno. Dwóch nastolatków z rozwianymi blond czuprynami przebiegło obok. Każdy trzymał parę psów dławiących się na napiętym łańcuchu. Biegli w stronę bujnych tropikalnych zarośli, tak jakby chcieli odciąć odwrót komuś czy uniemożliwić ucieczkę. Ktoś przedostał się przez ogrodzenie - powiedział jeden z Hawajczyków. Może policja - dodał drugi. Nic z tych rzeczy - uciął Ichimada z przekonaniem. - Na pewno dzik. Świeży trop zawsze podnosi im ogony. Psom czy tym od surfingu? - zapytał pierwszy Hawajczyk. Mogło to od biedy uchodzić za dowcip, a w najlepszym razie za pytanie retoryczne. Tu jest Kahakuola - powiedział Tłuścioch Ichimada. Jego opinie miały charakter prawd absolutnych, takich które należy wyryć w kamieniu, a w każdym razie nie wolno było ich lekceważyć. - Tu nie ma żadnej policji, chyba że ja ją zaproszę. Kahakuola leżała na północno-wschodnim krańcu Maui. Do najbliższego miasta, Wailuku, prowadziła w kierunku południowym wąska, dwupasmowa szosa. Do drugiego miasta, Kapalua, trzeba było jechać na północ drogą wyboistą, bardzo krętą, niemal krawędzią urwiska. Była ona przejezdna, ale można było się wybrać tamtędy tylko samochodem o napędzie na cztery koła i wysokim zawieszeniu. Wiele samochodów pozostawało już tu na zawsze z porozrywanymi tłumikami, popękanymi miskami olejowymi, połamanymi drążkami kierowniczymi. To znaczy, że psy są niepotrzebne - skonstatował pierwszy Hawajczyk. Zawsze są jacyś turyści, autostopowicze, hippisi, różni wścibscy faceci, którym trzeba wyperswadować włóczenie po tej okolicy. Przede wszystkim jest to prywatna posiadłość - odpowiedział Ichimada. Pierwszy Hawajczyk się roześmiał. - Taa - zareplikował. - Te tony trawy ruszające się tu i tam są faktycznie
prywatne, no i dobrze. Grubas dźwignął z krzesła swoje potężne ciało. Był wysoki i masywny. Japończycy mogli go uważać za giganta. Niemal metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, wyglądał jak góra. Mała twarz podkreślała jeszcze ogrom całej postaci. Miał pięści jak niedźwiedzie łapy. Mówiono, że jednym ciosem mógł zabić człowieka, choć nie wiadomo, czy była to prawda. Na Hawajach przebywał, przenosząc się z wyspy na wyspę, już siedem lat. Wiedział bardzo dużo o tym terenie, znacznie więcej niż wielu miejscowych, zajętych głownie milionami turystów ciągnących tu jak do raju i opowiadających im historię tego zniewalająco pięknego kraju. -Byłem dotąd cierpliwy - zaczął. - Jestem wyrozumiały dla swoich dzieci, ale moi pracownicy muszą robić, co im każę. Albo zadanie jest wykonane prawidłowo, albo w ogóle nie jest wykonane. Jeśli tak: nagradzam, jeśli nie: karzę. Nie czekam, aż coś takiego się powtórzy. Ci, co nie dostarczają tego, o co proszę, przestają dla mnie pracować. Nie będą pracować dla nikogo. Tłuścioch patrzył z zadowoleniem, jak podczas tej przemowy obaj Hawajczycy zaczęli okazywać zdenerwowanie. Zastanawiał się, czy to jest aby dobry znak. Nie chciał wynajmować nowych ludzi, bo to wymagało czasu. Kiedy postanowił zająć się tą sprawą, użycie kogoś, kto byłby znany jako jego człowiek, mogło być groźne w skutkach. Teraz wynajmowanie kogoś nowego rzucałoby się zbytnio w oczy. Odpowiedzcie mi teraz - powiedział - albo każę spuścić psy ze smyczy. Nie daję im żreć i są zawsze głodne, a przez to ostrzejsze. - Uśmiechnął się, ale nie było w tym uśmiechu ani odrobiny ciepła. - Trochę jak ludzie. Jak głodni, to rozeźleni, co? Straszysz nas? - zapytał pierwszy Hawajczyk. Uważaj, co mówisz - odparł Ichimada obojętnie. Nie masz podejścia, bracie - ciągnął pierwszy Hawajczyk - myślisz, że jesteś lepszy od tych blondasów? - wskazał palcem drogę, którą pobiegli chłopcy z dobermanami. - I ty i oni jesteście haolies, obcy. Pasujecie do tego kraju jak gówno do salonu. Nie spuszczając wzroku z mówiącego, Ichimada nacisnął guzik interkomu. - Kimo - powiedział do mikrofonu - spuść psy. Ręka pierwszego Hawajczyka wślizgnęła się pod koszulę i wynurzyła z lufą
kalibru 38. Ale Tłuścioch Ichimada był już w akcji. Zdumiewające, jak szybki mógł być człowiek takiej tuszy. Błyskawicznie pochylił się przez biurko i kantem prawej dłoni, twardym jak granit, podbił nadgarstek Hawajczyka z taką siłą, że broń znalazła się na podłodze. Hawajczyk zawył z bólu, a Ichimada pchnięciem dwóch palców ugodził go w pierś powyżej serca. Drugi Hawajczyk, skamieniały ze strachu, nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś zwalił się na podłogę tak głośno i tak szybko jak jego brat. Ichimada był już po drugiej stronie biurka i podnosił broń ręką wielką jak bochen chleba. Chwycił półprzytomnego Hawajczyka i postawił na nogi. Trzymając go tak, że stopy się wlokły po podłodze, podciągnął go do drzwi, otworzył je i zrzucił z drewnianych schodów. - Popatrz! - krzyknął zasłaniając swym ciałem drzwi. - Już biegną. Kiedy zamykał drzwi i wracał do pokoju, zobaczył poszarzałą twarz drugiego Hawajczyka. Hej! - zawołał niemal przyjacielsko. - Dobrze się czujesz? Czy one rzeczywiście przybiegły? - Drugi Hawajczyk usiłował wydostać się z pokoju. Kto? Dobermany. Dobermany właśnie jedzą śniadanie - odpowiedział Ichimada, sadowiąc się znów za biurkiem. Otworzył puszkę z orzechami maca-damia i pełną garść wsypał sobie do ust. Zawartość puszki od razu zmalała o połowę. Żując orzechy, patrzył prosto w oczy Hawajczyka. Sprawiało mu to taka samą przyjemność jak jedzenie orzechów. Mój brat... Czekam na odpowiedź. Ale tu... Będzie bardzo dobrze, jeśli nie zesra się w spodnie. I niech tak będzie. Drugi Hawajczyk nie wiedział, czy to miał być żart Ichimady. Gruby brązowy palec znów zaczął obmacywać zwęglone resztki. - Mówisz, że to jest wszystko, co zostało z jego osobistych rzeczy. - Palcem grzebał w popiele, resztkach papierów, napotkał krawędź portfela. - Ale to nie wystarcza, bym uwierzył, że wszystko poszło z dymem. Muszę to mieć, a ciągle
jeszcze nie dostałem. - Kreślił przez chwile jakieś znaki na blacie biurka. - Dlaczego? Pobladły Hawajczyk stawał się coraz bardziej uległy. - Byliśmy na miejscu zaraz po wypadku. Śledziliśmy, tak jak kazałeś... - W Kaanapali. Hawajczyk skinął głową. Widzieliście ciało. - Nie było to pytanie, a potwierdzenie znanego faktu. Widzieliśmy. Wóz ciągle jeszcze się palił i oni się starali wyciągnął je jak najszybciej. Policja? Nie. Ci z pogotowia. - Hawajczyk miał pewne doświadczenie, jeśli chodzi o przesłuchania, i zdawał sobie sprawę, że teraz jest właśnie przesłuchiwany. Zastanawiał się, czy lepiej kłamać, czy mówić prawdę. Stanął mu przed oczami brat sam na sam z dobermanami i poczuł się jeszcze bardziej niepewny. Na zmianę nienawiść i strach brały górę w tej gonitwie myśli. Widziałeś, jak wyjmowali ciało z wozu. Przez wybite drzwi. Ichimada skinął głową. Dalej. Gromadził się tłum. Policja miała pełne ręce roboty z kierowaniem wozów, by omijały miejsce wypadku. To była dla nas okazja, powiedziałeś, czego mamy szukać. A te rzeczy? - Gruby brązowy palec zagłębił się ponownie w popiele na biurku. - Jak udało się wam zabrać stamtąd? Hawajczyk wzruszył ramionami. Już mówiłem, że gliniarze zajęci byli regulowaniem ruchu na autostradzie. Potrzebowali ochotników do gaszenia pożaru i wyciągania ciała z wozu. A wy się zgłosiliście. Byliśmy w tym wozie. Zabraliśmy wszystko, co tam było. Tylko że wszystkie te rzeczy były spalone. Wszystkie, z wyjątkiem tej. Znaleźliśmy ją obok samochodu, tak że zachowała się w stanie nienaruszonym. - Wyjął kawałek splecionej linki, tak intensywnie czerwonej, że wydawała się czarna. Grubas Ichimada popatrzył na nią bez wyrazu. A bagażnik? Spalony i otwarty od wstrząsu. Było tam tylko to, co zwykle powinno być. Ichimada ściągnął brwi.
Ale tego tam nie było, prawda? Tego, o czym mówiłeś, nie. Chcę to mieć. Wiem. Znajdź mi to. „Ellipse Club” znajdował się przy New Hempshire Avenue, niemal w połowie drogi między Centrum Sztuki im. Johna F. Kennedy’ego a „Watergate Hotel”. Z jego wyniosłych, zasłoniętych grubymi zasłonami okien rozciągał się niczym nie ograniczony widok na Rock Park i płynący dalej w tle Potomak. Michael nawet nie słyszał o istnieniu tego klubu, ale w mieście będącym siedzibą tysięcy klubów, organizacji i stowarzyszeń było to zupełnie zrozumiałe. A poza tym nigdy nie był członkiem socjety. Wszedł po granitowych schodach i stanął przed fasadą budynku zbudowanego w stylu federalnym. Steward w liberii przywitał go u wejścia, a usłyszawszy nazwisko, gestem zaprosił go do środka. Poprowadził Michaela szerokimi schodami z mahoniową balustradą na galerię drugiego piętra i zastukał w rzeźbione dębowe drzwi, po czym otworzył je przed nim. Obszerna i wysoka sala była klasycznym pomieszczeniem klubu odwiedzanego przez mężczyzn. Trudno byłoby się co do tego pomylić. Wysiedziane fotele, zakurzony plusz, mieszanina zapachów dymu z cygar i fajek oraz męskich kosmetyków tworzyły specyficzną atmosferę pomieszczenia. Meble, dywany, a nawet ściany wchłaniały te zapachy przez długie lata i aby się go pozbyć, nie wystarczyłaby wymiana umeblowania, trzeba by raczej zburzyć budynek. Trzy ogromne okna umieszczona były obok siebie. Wzdłuż kremowozłocistych ścian stały rzędem skórzane fotele, sczerniałe ze starości i wieloletniego używania. Po obu stronach sali stały bufety ze szkła i dębu, z pokaźną ilością znakomitych trunków: porto, sherry, brandy i armagnaku, a wszystkie pochodziły z najlepszych roczników ubiegłego stulecia. Na ścianach wisiały ogromne portrety Jerzego Waszyngtona i Teodora Roosevelta. Na środku stał masywny, rzeźbiony stół konferencyjny. Osiemnaście krzeseł ustawionych było wokół niego w idealnym porządku. Dwanaście było zajętych, kiedy Michael wszedł do sali. Powietrze było niebieskie od dymu. Jonas Sammarin zdjął okulary w metalowej oprawce, wstał i szybko podszedł do niego.
- W samą porę - powiedział wyciągając rękę. - Siądźmy. - Wskazał wolne krzesło. Michael przyglądał się mężczyznom zgromadzonym przy stole. Nie ulegało wątpliwości, że prowadzili bardzo poważną dyskusję. Był zaskoczony stwierdziwszy, że zna prawie wszystkich obecnych. Czterech Japończyków stanowiło najpewniej delegację. Przewodniczył jej Nobuo Yamamoto, prezes Yamamoto Heavy Industries. Towarzyszył mu największy japoński producent samochodów oraz projektant nowego eksperymentalnego odrzutowca, zbudowanego według najnowocześniejszej technologii. O ile Michael dobrze pamiętał, koncern rodziny Yamamoto stawał się potęgą już w latach poprzedzających drugą wojnę światową, kiedy przystąpił do produkcji silników lotniczych o najwyższym standardzie światowym. Czasy się zmieniły, ale pomyślność ani na chwilę nie opuszczała rodziny Yamamoto. Ostatnim ze znakomitych Japończyków był szef największej firmy elektronicznej tego kraju. Michael czytał niedawno w „International Herald Tribune” o wydziale komputerów tej firmy. W artykule pisano, że między nią a rządem Stanów Zjednoczonych zaostrza się spór w sprawie polityki eksportowej tej firmy i rosnących amerykańskich taryf celnych. Siedzący przy stole konferencyjnym Amerykanie stanowili bez mała komplet najwybitniejszych osobistości. Patrząc na listę nazwisk uczestników konferencji, którą podał mu Jonas, Michael usiłował skojarzyć nazwiska z konkretnymi osobami. Było dwóch ministrów, podsekretarz obrony, przewodniczący podkomisji Izby Reprezentantów do spraw handlu zagranicznego, przewodniczący senackiego komitetu do spraw polityki zagranicznej oraz dwóch mężczyzn, w których Michael natychmiast rozpoznał najbardziej wpływowych doradców prezydenta do spraw międzynarodowych. Przemawiał właśnie młodszy z nich. Jest udowodnione - mówił - że japońskie firmy komputerowe stosują bez żadnego umiaru ceny dumpingowe. Nie oskarżam nikogo z tu obecnych, ale nalegam, aby panowie wzięli to poważnie pod uwagę. Jeśli te nielegalne praktyki nie zostaną przez was natychmiast ukrócone, zrobi to Kongres Stanów Zjednoczonych. To prawda - odezwał się przewodniczący komitetu senackiego. Obie Izby Kongresu są w tej sprawie jednomyślne. Przygotowywane są poważne podwyżki taryf celnych, aby chronić firmy amerykańskie przed nieuczciwą konkurencją ich partnerów.
Kongres spełni żądanie narodu - wtrącił przedstawiciel Izby Reprezentantów. - Jesteśmy pod przemożną, wciąż rosnącą presją. Do senatorów i członków Izby Reprezentantów docierają liczne zatrwożone głosy. Pochodzą z Illinois, wielkiego stanu. Wszyscy moi wyborcy mówią tylko o jednym: mniejszy import to więcej miejsc pracy dla Amerykanów. Nobuo Yamamoto poprosił o głos. - Przepraszam, ale powiem otwarcie - zaczął. - Uchwalenie przepisów, o których panowie mówili, spowoduje tylko izolację ekonomiczną waszego kraju. Nie wytrzyma on jej w aktualnych okolicznościach. Nie zniesie gigantycznego zadłużenia, wywołanego spadkiem amerykańskiego eksportu. Izolacjonistyczne ustawodawstwo zdławi cały wasz eksport. Yamamoto był mężczyzną o kwadratowej, otwartej twarzy i stalowoszarych włosach, białych krzaczastych brwiach i wąskich siwych wąsach. Myślał i mówił szybko, precyzyjnie. Jak wszyscy Japończycy urodzeni w swym ojczystym kraju miał trudności z wymawianiem „r” i „1” i nigdy nie był pewien, czy prawidłowo je używa. - Nie jest tajemnicą, że gospodarka amerykańska jest obecnie bardzo słaba kontynuował. - W przeszłości, kiedy nasz import zaczynał liczyć się w świecie, wasza polityka eksportowa preferowała sektor rolniczy, co przyniosło wam korzyści. Mogliście dostarczać nadwyżki zboża do Indii, Chin, Rosji, a powstałe w ten sposób zyski wasz biznes tracił w kraju, zakupując gotowe wyroby wysokiej jakości: japońską elektronikę samochodową. Mogliście w ten sposób utrzymywać niezły standard życia karmiąc resztę świata. Nic więcej. Eksportowaliście natomiast niewiele technologii i dlatego utraciliście najlepszych klientów. Teraz robicie jeszcze mniej, subsydiując farmerów, tak że nadwyżki sprzedawane są na rynkach światowych po śmiesznie niskich cenach. Ale to są wasze, sprawy. Mieliście wiele możliwości zrekonstruowania przemysłu, aby wytwarzał produkty wysokiej jakości. Mieliście dużo czasu, aby przystosować politykę rolną do zmieniającej się gospodarki światowej. W rzeczywistości nie zrobiliście ani jednego, ani drugiego. Wydaje mi się niesprawiedliwe, że chcecie teraz karać nas za coś, do czego nie my doprowadziliśmy. Chwileczkę - powiedział starszy z doradców prezydenta, znany ekonomista. - Nie wspomniał pan o wysokich barierach ceł zaporowych, stosowanych przez pański kraj, o uporczywej odmowie dotrzymywania warunków układu, podpisanego przez nasze rządy w sprawie proliferacji japońskich układów scalonych
do komputerów na już nasyconym rynku światowym. A pan - wszedł mu w słowo Yamamoto - nie wspominał o korzyściach wynikających ze wzrostu kursu jena, co w połączeniu z samoograniczeniem eksportu do Ameryki przez moją firmę bardzo ograniczyło nasze zyski i wymusiło na nas zmiany w prowadzeniu interesów. Panie Yamamoto - odparł doradca prezydencki, lekko podnosząc głos czy nie jest prawdą, że pańska firma w ogóle nie miała zamiaru „samoograniczenia” eksportu do USA? Czy nie jest prawdą, że to, co pan łaskawie określa jako samoograniczenie, zostało w rzeczywistości wymuszone zastosowaniem przez mój kraj kwot importowych? Czy nie jest również prawdą, że pańska firma ustawicznie i konsekwentnie oddawała w dzierżawę wytwarzanie podzespołów samochodowych Korei, Tajwanowi, co umożliwiało wam obchodzenie kwot importowych na samochody? Sir - powiedział Yamamoto z niezmąconym spokojem. - Mam już siedemdziesiąt pięć lat. Doczekanie czasów, kiedy firma Yamamoto uzyska dziesięć procent udziału na światowym rynku samochodowym, było moim największym pragnieniem. Teraz widzę, że jest to wątpliwe. Nie zobaczę już chyba, jak moje marzenie przekształca się w rzeczywistość. Pan nie ustosunkował się do moich zarzutów - podniósł głos doradca, czerwony z gniewu. Te pytania obrażają mnie i nie zasługują na ustosunkowanie się odpowiedział Yamamoto. - Reputacja Yamamoto Heavy Industries jest nie do podważenia. Ani przez pana, ani przez kogokolwiek. Michael uważnie obserwował Japończyka. Utrwalał w pamięci ciekawsze szczegóły. Przede wszystkim to Yamamoto był faktycznym rzecznikiem całej delegacji. Chociaż szef koncernu elektronicznego miał w Japonii wielkie poważanie, tu, w tej sali, jednoznacznie ustępował miejsca Yamamoto. Uwzględniając, że zachowanie twarzy jest dla Japończyka wszystkim, utwierdza jego poważanie, należało potraktować ten fakt z należytą uwagą. To Yamamoto odpierał wszystkie zarzuty i w rezultacie to jego prestiż wzrastał. Ponadto Yamamoto niezwykle umiejętnie sterował zarówno treścią, jak i atmosferą obrad. Chciał konfrontacji, a jednocześnie wpędzał Amerykanów w sytuację, w której sami robili z siebie idiotów. Jego spokojne i wyważone oświadczenia były tak pomyślane, że w maksymalnym stopniu urażały dumę ludzi
Zachodu. Sama tylko myśl, że cudzoziemiec ośmiela się mówić Amerykanom, jak powinni kierować własną gospodarką, była nie do przyjęcia dla gospodarzy. Ale, jak we wszystkich negocjacjach z Japończykami, musiały być i w tym przypadku jakieś ukryte motywy. Michael zastanawiał się, co to mogło być. Teraz zabrał głos młodszy z doradców prezydenta. - Wydaje się - zaczął - że nie bierze pan pod uwagę konsekwencji waszych poczynań. Wasza oczywista niechęć brania odpowiedzialności za wynikające z nich następstwa jest głęboko niepokojąca. Chciałbym podkreślić, że jeśli nie osiągniemy tu zasadniczych elementów kompromisu, to perspektywy obecności towarów japońskich na naszym rynku będą na pewno kiepskie. Jeśli Kongres Stanów Zjednoczonych uchwali przygotowywane właśnie protekcjonistyczne ustawy, to lukratywny eksport japońskich samochodów, komputerów, elektronicznych wyrobów domowego użytku spadnie. Nie muszę panu przypominać, panie Yamamoto, że Stany Zjednoczone są aktualnie dla Japonii najbardziej obiecującym rynkiem zagranicznym. Czy wyobraża pan sobie chaos, jaki mogłoby spowodować nagłe zamknięcie takiego rynku? Taka właśnie sytuacja zaistnieje, jeśli nie otrzymamy Pisemnych gwarancji od pana i członków pańskiej delegacji w sprawie ograniczeń waszego eksportu na rynek amerykański. Doceniam powagę sytuacji - odparł Yamamoto. Ogarnął swych partnerów spojrzeniem pełnym chłodu - ale muszę powtórzyć raz jeszcze, że odrzucamy nieuczciwe represjonowanie nas za sytuację powstałą nie z naszej winy. Niemniej jesteśmy skłonni poczynić ustępstwa wobec naszych amerykańskich przyjaciół i pójść na kompromis. Macie panowie przed sobą dokumenty w tej sprawie i... To? - niemal krzyknął doradca prezydencki, wymachując dokumentami. Toż to jest niedorzeczne! Proponujecie mniej niż jedną czwartą cięć, których się domagamy. Tego, czego wy się domagacie - wszedł mu w słowo Yamamoto - nazwać nie można w żadnym razie kompromisem. Żądacie, abyśmy obcięli sobie obie ręce. Aby uratować resztę ciała - przemówił milczący dotychczas senator, uśmiechając się. - Zapewne widzi pan głęboki sens tych propozycji. Ja widzę - odparł łagodnie Yamamoto - żądanie, aby przemysł japoński cofnął się do poziomu sprzed dwudziestu lat. To jest nie do przyjęcia. Co powiedzielibyście, gdybym złożył analogiczną propozycję waszemu rządowi?
Nie ośmieliłby się pan tego zrobić - uciął doradca. Najwyraźniej gotował się do ataku. - Skończmy historyjki i zajmijmy się prawdziwym biznesem. Przyjmiecie nasze propozycje i pogodzicie się z nami. Powiem panu dlaczego. Otóż dlatego, że alternatywą byłoby takie ograniczenie japońskiego eksportu do Stanów, które spowodowałoby, iż znaleźlibyście się na powrót w czasach wojny. Atmosfera obrad stała się nagle lodowata. Michael dostrzegł na twarzy doradcy prezydenckiego wyraz zakłopotania. Ale było już za późno, żeby zmienić fatalne wrażenie wywołane jego oświadczeniem. Yamamoto siedział sztywno wyprostowany w fotelu i nie odrywał wzroku od doradcy. Nikt nie zmusza waszych konsumentów do kupowania japońskich produktów - przemówił po chwili. - Jest faktem, że ludzie doceniają wartość produktów wysokiej jakości i takich towarów poszukują. Wysoka jakość jest probierzem produkcji japońskiej. Jako naród pracowaliśmy ciężko przez trzy dekady, aby przezwyciężyć narzuconą przez Amerykanów opinię, że Japonia produkuje tandetę. Nie możecie teraz oczekiwać od nas, że kiedy osiągnęliśmy sukces, zrezygnujemy z tego, co przyszło nam z takim trudem. A poza tym, mówiąc szczerze, jestem zdumiony, że posunął się pan do użycia gróźb pod naszym adresem. Proszę tego tak nie traktować, panie Yamamoto - zmieszał się młodszy doradca. - Jeśli zaistniało jakieś nieporozumienie, to z pewnością wynikło z tego, że jesteśmy ludźmi różnych kultur i mówimy różnymi językami. Zapanowała cisza. Wydawało się, że nieprzejednana postawa, podkreślona surowym wyrazem twarzy Nobuo Yamamoto, zdominowała obrady i panuje nad wszystkimi obecnymi, nawet potężnymi postaciami Waszyngtona i Roosevelta, spoglądającymi na scenę pełną napięcia z portretów umieszczonych na honorowym miejscu. - Ubolewanie - powiedział w końcu Yamamoto - wymaga prawdziwego zadośćuczynienia. - Odsunął swoje krzesło od stołu konferencyjnego i wstał. To samo uczynili pozostali Japończycy. - przykro mi - dodał - ale nie dostrzegam tu zrozumienia dla takiego klarownego podejścia. Osiągnięcie uczciwego kompromisu jest w takim klimacie wykluczone. - Co powiedziawszy, skierował się do wyjścia, a za nim jego japońscy koledzy. Jonas nie czekał, aż zaczną się żałobne rozmowy osłupiałych z wrażenia amerykańskich uczestników konferencji. Wyszedł z sali pociągając za sobą Michaela, tak szybko, jak tylko pozwalał na to protokół. Stojąc na galerii, obserwowali
Japończyków schodzących schodami w dół. W pewnym momencie Michael odniósł wrażenie, że Yamamoto, tuż przed wyjściem z gmachu, przypatruje się mu uważnie. Ale może było to tylko złudzenie. Jonas zaprowadził go do sąsiedniego pomieszczenia, które spełniało rolę biblioteki. Stały tam regały z książkami i bardziej wygodne fotele. Podłogę pokrywały wschodnie dywany. Między fotelami stały na małych, owalnych mahoniowych stolikach lampy z jedwabnymi abażurami. Steward pojawił się, kiedy tylko zajęli miejsca. Jonas zamówił kawę i brioszki. Siedzieli tuż obok dużego okna. Wiatr giął gałęzie wierzb, tak że się wydawało, iż spadają one wprost do Potomaku. Ptaki szalały w koronach drzew. Co o tym sądzisz? - zapytał Jonas, kiedy przyniesiono im śniadanie. Niezły show. O tak, niezły spektakl, oczywiście - potwierdził popijając kawę bez mleka. - Cholerna Japonia! Zawsze mieli twarde głowy. Tak było w czasie wojny, zaraz po wojnie i tak jest teraz. Ktoś jednak powinien bardziej uważnie dobierać amerykańską delegację na tę konferencję. Naprawdę? - Jonas spojrzał na niego uważnie. - Dlaczego tak uważasz? Z powodu tego ekonomisty. Ach, to o niego chodzi. - Machnął ręką. - Toż to prawdziwy geniusz. Wątpię, czy prezydent dałby sobie radę bez niego. Może to genialny ekonomista, ale dyplomatą to on nie jest. Masz na myśli tę jego uwagę o wojnie? Zwykła niezręczność. Nie sądzę. Jonas spojrzał na Michaela uważnie. Dlaczego? Yamamoto zręcznie manipulował całym przebiegiem tego spotkania wyjaśnił Michael, a widząc nieme pytanie na twarzy Jonasa dodał: - nie dostrzegłeś tego? Chyba nie rozumiem, o co ci chodzi. Yamamoto przybył na to spotkanie w pewnym określonym celu. - Oczywiście - potwierdził Jonas - chciał kompromisu. Michael pokiwał przecząco głową.
Myślę, że nie, wujku - powiedział. - On chciał koniecznie znaleźć jakiś słaby punkt u Amerykanów. Znalazł go i wykorzystał. Doprowadził ekonomistę do takiego kiu, że ten go obraził. Utracił twarz, a o to właśnie chodziło Yamamco. To był po prostu niefortunny incydent - upierał się Jonas. - Prezydent wyśle notę z przeprosinami i najdalej pod koniec tygodnia spotkamy się ponownie przy stole obrad. Pod koniec tygodnia - powiedział z przekonaniem Michael - Yamamoto wraz z delegacją będzie z powrotem w Tokio. Nie wierzę w to. Z jakichś przyczyn Yamamoto chciał, aby rozmowy te się załamały, a jednocześnie, aby było jasne, że Amerykanie są za to odpowiedzialni. Zastanówmy się, co Yamamoto chciał osiągnąć? Myślę, że przyczyny trzeba szukać w istotnym znaczeniu tych negocjacji. Powiem ci, że mają one niesłychanie ważne znaczenie. - Jonas sączył powoli kawę i smętnie spoglądał na rzekę. - Słyszałeś kiedyś o ustawie SmoothHawley z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku? Kongres uchwalił wtedy ograniczenia w handlu z zagranicą. Rezultat był opłakany. Wkrótce nadeszła depresja. Zahamowanie eksportu, wielkie bezrobocie, lawina bankructw. To był prawdziwy koszmar. Co gorsza, może się on teraz powtórzyć, jeśli się okaże, że to ty masz rację i Yamamoto razem z delegacją wróci do Tokio. Ten drań ma całkowitą rację w zasadniczej sprawie: nasza gospodarka spada w przepaść. Jesteśmy słabi jak nowo narodzone kocięta. Dźwigamy ogromny deficyt i tylko patrzeć, aż nas zmiażdży. Nasza obecna gospodarka, funkcjonująca według modelu z połowy stulecia, dosłownie umiera w przyśpieszonym tempie i nie wydaje się, że znajdziemy na to jakiś sposób. Niewykluczone, że to ty masz rację. To są cholerne psy, ci Japończycy. Potrafią wyczuć słabość i natychmiast wykorzystać ją z korzyścią dla siebie. Jeśli się tak sprawy mają, jesteśmy spaleni, Yamamoto Heavy Industries pracuje teraz nad prototypem myśliwca o kryptonimie FAX. Rzecz jest ściśle tajna, nie pozwolili nam w ogóle zbliżyć się do tego projektu. Naciskaliśmy ich, żeby zwiększyli swój budżet obronny, oczywiście powodowało to wzrost zakupów amerykańskiego sprzętu. McDonnel-Douglas i Boeing zarobili na tym dziesiątki milionów dolarów. Ale jeśli Nobuo Yamamoto wkrótce uruchomi seryjną produkcję
myśliwców FAX, to nasze największe firmy aeronautyczne dosłownie rozlecą się na kawałki. To właśnie tymi sprawami zajmowaliście się z ojcem - powiedział Michael. Fascynowały go sprawy, których był świadkiem, ale przyszedł tutaj głównie po to, by się dowiedzieć, jak zginął jego ojciec. To przede wszystkim absorbowało jego myśli. - Nie mogę wprost uwierzyć - dodał - że tyle lat minęło, a ja nie miałem w ogóle pojęcia o pracy waszego Co sobie wyobrażasz? Sam nie wiem - przyznał szczerze Michael. - Nazwa Biura Eksportu Międzynarodowego nigdy mi nic nie mówiła. Byłeś na pewno zaciekawiony - nalegał Jonas. - Każde dziecko chce wiedzieć, co robi jego ojciec. Pewnie pytałeś go o to? „Podróżuję” - taka była jego odpowiedź. „Jeżdżę do Europy, Azji, Ameryki Łacińskiej”. To wszystko? Kiedyś powiedział: „służę mojemu krajowi”. Właśnie - powiedział Jonas. Nacisk, z jakim wymówił to jedno słowo, świadczył w jego mniemaniu, że doszli teraz do samej istoty rzeczy. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki szarą kopertę i podał ją Michaelowi. Co to jest? - zapytał Michael. Zajrzyj do środka - odparł z naciskiem Jonas, a kiedy Michael zaczął to robić, pośpieszył z wyjaśnieniem. - Wczoraj pytałeś mnie, jak zginął twój ojciec. Oto jak zginął. Zdjęcia, które masz teraz w rękach, zostały zrobione nie później niż godzinę po wypadku. Jak widzisz, ogień spowodował tak wielkie zniszczenia. Prawdopodobnie większe niż samo zderzenie. Jest całkowicie niemożliwe sklasyfikowanie tak różnorodnych urazów. Michael roztrzęsionymi dłońmi przesuwał zdjęcia, aż trafił na to, które przedstawiało zwęglone zwłoki, szczątki jego ojca. Potem obejrzał resztę zdjęć i złożył je. Poczuł się chory, jego żołądek zareagował gwałtownymi skurczami. Nikt nie powinien widzieć swego ojca w takim stanie. Spojrzał surowo na Jonasa. Wujku - powiedział - dlaczego mi to pokazałeś? Bo pytałeś mnie, jak zginął twój ojciec. Niełatwo odpowiedzieć, ale ważne jest, abyś w pełni zrozumiał konsekwencje swojego pytania.
Jonas złożył zdjęcia, umieścił w kopercie i zapieczętował. Twój ojciec nie kłamał mówiąc, że służy swojemu krajowi. I nie była to odpowiedź wymijająca. To, co powiedział, trzeba było rozumieć dosłownie. Pracował dla rządu - rzekł Michael. - Wiem o tym. - Jakieś echo odezwało się w jego świadomości. Głos Audrey, łagodny, a dociekliwy w ciszy nocnej. „Wiesz, jak zginął ojciec?” Co ona podejrzewała? „To ty powiedziałeś mi, ty potworze”. Po pierwsze, powinieneś wiedzieć, że BEM to nazwa, którą wymyśliłem dawno temu - mówił Jonas. - Po drugie, to biuro nie istnieje, w każdym razie nie funkcjonuje w świecie międzynarodowego handlu, finansów, taryf i ceł oraz tym podobnych rzeczy. Wobec tego co ty tu robisz, wujku, na konferencji tak wysokiego szczebla? Jonas uśmiechnął się z dezaprobatą. - Po wszystkich tych latach mam w Waszyngtonie coś do powiedzenia. Michael popatrzył na niego ze zdziwieniem. Ciągle jeszcze odczuwał sensacje żołądkowe, tak jakby się znajdował w szybkobieżnej windzie. Kim ty jesteś, wujku Sammy? - zapytał. - Nigdy cię o to nie pytałem, ale chyba nadszedł czas, kiedy powinienem to wiedzieć. Twój ojciec i ja stworzyliśmy BEM. Od podstaw. I on i ja byliśmy żołnierzami. Wojaczka była naszym rzemiosłem, znaliśmy je dobrze. Tuż po wojnie myśleliśmy, że przestajemy być potrzebni. Myliliśmy się. Staliśmy się żołnierzami na innym froncie. Zostaliśmy szpiegami. Wiele było do zrobienia tego ranka i z konieczności wszystko spadło na barki Audrey. Byłoby to jeszcze do zniesienia, choć nie było to przyjemne, myślała przygnębiona ubierając się, ale doskwierała jej myśl, że poprzedniej nocy wzbudziła w Michaelu poczucie winy. Trzeba było teraz zająć się przygotowaniami do pogrzebu Philipa Dossa. Biuro Jonasa chciało pośpieszyć z pomocą, ale Lillian kategorycznie odmówiła. Audrey słuchała podniesionego, ostrego głosu matki, rozmawiającej przez telefon najpewniej z wujkiem Sammy. Nie wyrażała słowami swych uczuć, jakiekolwiek były, być może po prostu nie mogła. Jednak Audrey uchwyciła w głosie matki krótkotrwałe, wewnętrzne napięcie. Poczuła się przy tym jak podglądaczka, usiłująca potajemnie obserwować nieprzyzwoite sceny, jak ktoś obcy z bezczelnym uporem przenikający do najskrytszych tajemnic innej istoty.
Przeraziło ją to, a jednocześnie zafascynowało. Audrey dobrze znała swoją matkę. Lillian Doss potrzebowała wyraźnie zarysowanej, w najwyższym stopniu racjonalnej wizji świata. W tej wizji śmierć była czymś tak samo naturalnym jak życie. Jedno zaczynało się, inne kończyło. Wszystkie żyjące istoty podlegały, według niej, tej regule. Czuła się dobrze tylko w świecie spraw wiadomych, gdzie istnieją wyraźne granice, chroniąc przed popadnięciem w bezbrzeżną otchłań chaosu. Regulaminy służbowe były dla niej komunią i konfesjonałem. Audrey odkryła, że jej matka gotowa byłaby walczyć na śmierć i życie dla utrzymania w nienaruszonym stanie świętości swego racjonalnego świata. O jej spokoju i opanowaniu opowiadano legendy zarówno w kręgu rodzinnym, jak wśród przyjaciół i znajomych. Toteż nikt inny, tylko ona i jej córka były w stanie wykonać wszystkie te nieprzyjemne czynności, jakie były do zrobienia tego dnia. Lillian miała głębokie przeświadczenie, że śmierć, tak jak choroba, jest wyłącznie sprawą najbliższej rodziny. W istocie i śmierć, i choroba, według Lilian, niewiele różniły się od siebie. Ratunek przed tą pierwszą nie zawsze chroni nas przed tą drugą. - To, co trzeba zrobić - mówiła Lillian do Jonasa - zrobimy same, moja córka i ja. Audrey słuchała tych słów, a Michael, również obecny przy tej rozmowie, zwrócił głowę w stronę matki. Audrey wiedziała, że nie po raz pierwszy matka potrafiła narzucić Jonasowi swoją wolę ani też, jak przypuszczała, nie po raz ostatni. Dom pogrzebowy był biały z zewnątrz, natomiast pomieszczenia wewnętrzne wyłożono ciemną boazerią. Konieczne okazało się załatwienie specjalnych formalności, bowiem ciało zostało przetransportowane z Hawajów i biuro przetrzymywało je kilka dni. „Wszystko to powinno odbyć się już dawno” - myślała Audrey, słuchając z roztargnieniem zawodzenia mistrza ceremonii. Powietrze w pomieszczeniu przesycone było dziwnym zapachem, tak jakby używano do balsamowania ciała jakichś chemikaliów. Uroczystości dobiegły wreszcie końca. Audrey, zgodnie z wcześniejszą obietnicą, zabrała matkę na obiad. Nie była wprawdzie głodna, ale rozsądek nakazywał zjeść coś od czasu do czasu. Po spędzeniu pochmurnego, posępnego poranka w otoczeniu ludzi z przedsiębiorstwa pogrzebowego, których żałobny wyraz twarzy był tak samo
sztuczny jak kwiaty zrobione z jedwabiu, Audrey potrzebowała słońca. Dlatego też wybrała nową restaurację w Alexandrii nie ze względu na jej zalety, ale ze względu na wystrój głównej sali, zbudowanej, na wzór cieplarni, z wielkich szklanych płyt, dzięki czemu przez cały dzień było tam jasno i ciepło. Zamówiła „Bloody Mary” dla siebie oraz matki i zaczęła studiować menu, wiedziała, że nie ma sensu naradzać się z nią nad wyborem dań. Kiedy jadły poza domem, Lillian z reguły zamawiała sałatkę z kurczaka i mrożoną herbatę z cytryną, do której dodawała własny słodzik firmy Equal. Nosiła go stale przy sobie, na wypadek gdyby w restauracji podawano produkt innej firmy. - Dobrze, że mamy już to za sobą - powiedziała Audrey z ulgą w głosie. - Ta cmentarna atmosfera jest przygnębiająca. Lillian szukała czegoś w torebce. Znalazła po chwili maleńkie pudełeczko z masy perłowej. Wyjęła tabletkę aspiryny i zażyła ją, kiedy podano napoje. Boli cię głowa, mamo? Nic mi nie jest. To był straszny ranek - powiedziała Audrey patrząc, jak matka bierze środek przeciwbólowy. Czułam, że się po prostu duszę - podjęła Lillian spoglądając wokół smutnym wzrokiem. - Wszystko wokół wydaje się jakieś inne. To tak jakby po powrocie z długiej podróży stwierdzić, że wszystko wokół jest inne. Ale bardzo często się dzieje tak, że to ty się zmieniłaś, a nie twoje otoczenie - dodała z westchnieniem. Audrey słuchała matki ze wzrastającym zaniepokojeniem. Dlaczego nie wyjedziesz choćby na kilka dni? - zapytała. - Nie ma żadnego powodu, żebyś tu została. Mam obowiązki. To weź trochę wolnego. Sam Bóg widzi, że na to zasłużyłaś. Nikt nie ucierpi z tego powodu. Na pewno nie dziadek. Właśnie nie mogę tego zrobić dlatego, że pracuję dla mojego ojca. Byłoby to z mojej strony wykorzystanie sytuacji z powodu więzi rodzinnych. Urlop okolicznościowy nie jest żadnym nadużyciem, mamo. Mogłabyś pojechać do Francji. Bardzo lubisz ten kraj, prawda? pamiętasz to wspaniałe miejsce koło Nicei, o którym mi kiedyś opowiadałaś?
Hotel w murach jakiejś starej katedry. Nie katedry, lecz klasztoru - poprawiła ją Lillian z uśmiechem. W każdym razie chodziło o jakiś zabytek. Pamiętam, opowiadałaś mi, jak wspaniale czułaś się tam. Jak dobrze byłoby, gdybyś mogła pojechać tam z tatą. Twój ojciec nigdy nie miał czasu, żeby wziąć urlop. A ponadto, niech to zostanie między nami, nikt poza tobą nie wie o istnieniu tego miejsca. Niech już tak będzie, taki nasz sekret. A teraz jest już za późno - ciągnęła Audrey. Znów poczuła się zdenerwowana i napięta, jak poprzednio, na cmentarzu. - Boże, jakież to wszystko straszne - mówiła. - Decydować o tym, w jaką trumnę złożą jego ciało i jeszcze przy tym uważać na ceny. Kochanie - przerwała jej Lillian. - Nie mówmy już o tym. Nie ma sensu. Zrobiłyśmy, co trzeba było zrobić. Miałyśmy trudne zadanie, ale wykonałyśmy je. Mówisz teraz, jak byśmy się wybierały na wojnę. Naprawdę? - Lillian wydawała się zaskoczona. - No dobrze, w pewnym sensie tak. Odwaga i poczucie obowiązku muszą decydować o naszym postępowaniu. Bóg jeden widzi, że twój ojciec nie może już nam pomóc. Audrey się rozpłakała. Od rana dzielnie powstrzymywała łzy, zdołała narzucić sobie opanowanie i spokój także wtedy, gdy przedsiębiorca pogrzebowy wprowadził je do swego makabrycznego przybytku. „Bóg widzi, że ojciec nie może nam pomóc”. Teraz płakała i łzy spływały jej po dłoniach, którymi osłaniała twarz. - Dobrze, już dobrze - powiedziała łagodnie Lillian, kładąc rękę na dłoniach córki. - Bądź dzielna, kochanie. To właśnie powiedziałby ci twój ojciec, gdyby tutaj był. „Ale nie ma go tutaj - myślała Audrey. - O Boże, jak bardzo chciałbym, żeby tu był”. Zaczęła się denerwować. To wprost niewiarygodne, że opowiadasz takie głupstwa! - zwróciła się do matki. - Nie mam najmniejszego pojęcia, co to takiego dzielność! To jedna z tych tajemniczych spraw, o których ciągle mówią mężczyźni, ale nie potrafią wyjaśnić ich znaczenie nikomu, nawet sobie. - Czyniła rozpaczliwe wysiłki, aby się opanować. W ten sposób trzymał cię zawsze w ryzach! Nas wszystkich - przypomniała jej Lillian. - Nie wyłączając ciebie.
Wysiłki Audrey nie na wiele się zdały. Nie była w stanie się kontrolować. Łzy, a raczej emocje, które je wywołały, opanowały całe obszary jej podświadomości. - Uważał za swoją życiową kieskę, że spłodził córkę, a ja w jakiś sposób mu za to odpłacałam. Chciał mieć dwóch synów - mówiła płacząc. - Tak, tak. Nie ukrywał tego. Wiele razy dawał to do zrozumienia. Lillian spojrzała na córkę z przerażeniem. Czy kiedykolwiek, choć jeden raz słyszałaś, jak o tym mówił? Wcale nie musiał. Wystarczyło mi, gdy widziałam, z jakim rozczarowaniem patrzył, kiedy huśtałam się albo rzucałam piłką baseballową. Twój ojciec był dumny z ciebie, Audrey. Bardzo cię kochał. Mamo, czy ty rozumiesz? Przecież ja go w ogóle nie znałam. - Wbrew sobie, znów zaczęła płakać. - I nigdy już go nie poznam. Moje biedne dziecko - powiedziała Lillian - moje bardzo biedne dziecko. Szpiegami - głos Michaela zabrzmiał jak echo. Wypowiedział to słowo, jakby nie zdawał sobie sprawy, co ono oznacza. Oszołomiony nie odezwał się nawet słowem, kiedy schodzili szerokimi schodami „Ellipse Club”, odebrali płaszcze przyniesione przez stewarda i zajęli miejsca w limuzynie Jonasa. Podczas krótkiej jazdy do kwatery BEM w Fairfax Michael gapił się bezmyślnie przez przydymione, kuloodporne szyby samochodu. W milczeniu wjechali na teren, gdzie znajdowały się biura BEM. Dopiero wtedy Jonas odezwał się pierwszy. BEM jest organizacją wywiadowczą, koncentrującą się na rozpoznawaniu zewnętrznych zagrożeń interesów Stanów Zjednoczonych. A ty jesteś szpiegiem? Tak. Twój ojciec również był szpiegiem. I powiem więcej, był znakomity w tej robocie. Michael głęboko zaczerpnął powietrza. Poczuł się tak, jakby się obudził nagle ze snu i skonstatował, że świat, w jakim żył dotychczas, uległ całkowitej zmianie, jakby wszystko wokół utraciło ostrość rzeczywistych wymiarów i sens. Chcę dokładnie wiedzieć, co właściwie robił mój ojciec - odezwał się ochrypłym głosem, pokonując niewidzialny opór, jakby miał usta pełne dławiącego kurzu. Twój ojciec działał jako oficer operacyjny pod pseudonimem
Civet na pierwszej linii frontu. Nie cierpiał siedzenia przy biurku. My tutaj mamy dla takich pracowników określenie „kot”. Twój ojciec, jak wszystkie „koty”, wykonywał także mokrą robotę. - Byli jeszcze poza poza pomieszczeniami biurowymi BEM, ale już na jego terenie, szczelnie ogrodzonym, strzeżonym przez specjalnie tresowane psy, nafaszerowanym elektronicznymi czujnikami i przemyślnie ukrytymi pułapkami. - To jest szczególny i specjalny rodzaj pracy poza granicami kraju. - Rosnące wzdłuż ścieżki na przemian platany i magnolie rzucały cienie, dające odrobinę osłony od dusznego upału. - Tylko najwybitniejsi agenci mogą zostać zakwalifikowani do kategorii „kotów”. Ale co oni naprawdę robią? Przypuszczam, że pojęcie „mokra robota” dosłownie oznacza przelewanie krwi, co jest istotą tego działania. O czym ty mówisz? Posłuchaj, Michaelu. „Koty” to zabójcy. Wykonują wyroki śmierci na osobach wskazanych im przez biuro. Michael milczał. Był oszołomiony. Znów poczuł gwałtowne skurcze żołądka. Jakaś część jego istoty usiłowała uciec stąd, schować się gdzieś albo zapaść pod ziemię i płakać. „Mój ojciec nie mógł tego robić - myślał ze zgrozą. - To niemożliwe”. Ale prawda zaczęła z wolna docierać do jego świadomości. Te nagłe wyjazdy i powroty ojca. Mnóstwo drobnych, niejasnych dotąd wydarzeń, incydentów, okoliczności ożyło nagle w jego pamięci. I jak w skomplikowanej, niemożliwej do złożenia łamigłówce odnalazł się nagle zagubiony gdzieś jeden jej element, pozwalający teraz zebrać w spójną całość wszystkie pozostałe części. Jonas Sammartin zatrzymał się pod magnolią. Jej zapach był tak słodki, że dosłownie dławił. Jego szare oczy przenikliwie patrzyły na Michaela. Teraz mnie nienawidzisz - odezwał się. - Nie zaprzeczaj, nie ma sensu. Ja to czuję. Uważasz pewnie, że jestem odpowiedzialny za śmierć twojego ojca. I za to, co robił w swoim życiu. Ale mylisz się w obu przypadkach. Twój ojciec sam chciał być na pierwszej linii walki. On tego potrzebował. Ja go zwerbowałem, to fakt. Ale dopiero potem naprawdę go poznałem i dopiero potem zorientowałem się, czego naprawdę chce. Wynikałoby z tego, że mój ojciec chciał zabijać. Sprawa nie na tym polega, synu, i ty o tym wiesz - odparł Jonas patrząc
Michaelowi prosto w oczy. - Philip robił to, co powinien, w imię bezpieczeństwa swego kraju. Michael zauważył, z jakim naciskiem Jonas wypowiadał te słowa, ich znaczenie docierało z wolna do jego świadomości. W porządku. Był przecież synem swego ojca. Philip osobiście dokonał wyboru. Dom nie był dla niego najlepszym miejscem. Nie oznacza to w żadnym razie, że nie kochał was wszystkich: ciebie, Audrey, czy, Bóg tylko to wie, Lillian. Odczuwał coś w rodzaju wyższego powołania. Jak ksiądz czy... Ksiądz! Tak, Michaelu. Twój ojciec miał wybitny umysł, powiedziałbym nadzwyczajny. Widział świat w globalnych wymiarach. Doskonale zdawał sobie sprawę, co może być ważne w perspektywie. I te wszystkie wyjazdy, te prezenty, które nam przywoził do domu. Chcesz mi powiedzieć, że każda taka podróż oznaczała śmierć jakiegoś człowieka. Robił to, co było konieczne. Chryste! - krzyknął niemal Michael. Ciągle jeszcze był w szoku po tym, co usłyszał o pracy swojego ojca przez te wszystkie lata. - Mam rozumieć, że to jest brudna robota, ale ktoś musi ją wykonać. To właśnie chciałeś mi powiedzieć? Tak. W pewnym sensie tak. O, wujku! Jonas wyczuł desperację w głosie Micheala i ogarnęła go fala serdeczności wobec tego młodego mężczyzny. Twój ojciec był patriotą. Nigdy o tym nie zapomnij. Powinieneś zawsze pielęgnować pamięć o nim. Nie wiem - Michael kiwnął głową. „A co teraz mogłaby powiedzieć Audrey?” - pomyślał. Pytałeś mnie, jak zginął twój ojciec - głos Jonasa był teraz spokojny i łagodny. Wyczuwał silną furię, która wezbrała w Michaelu, i zdawał sobie sprawę, w jak skomplikowanej sytuacji znalazł się on sam. Tak. Pytałem. Ale nie powinienem oglądać tych... strasznych zdjęć. Co chciałeś przez to osiągnąć? Nie muszę oglądać dokumentacji zabójstw, o których mówiłeś, że on...
Nigdy byś nie zrozumiał, dlaczego on zginął. Nie powiesz mi? - zapytał Michael, powstrzymując irytację. Nie. Muszę cię rozczarować, przykro mi. Ja po prostu nie wiem, dlaczego Philip zginął. Co ty chcesz przez to powiedzieć? - głos Michaela zabrzmiał ostro. To nie był zwykły wypadek samochodowy, a twój ojciec nie zginął przypadkowo, tylko dlatego, że znalazł się w tym samochodzie. Mój ojciec został zamordowany? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kto to zrobił? Masz może jakieś podejrzenie, punkt zaczepienia, ślad? Tylko jeden i do tego tak znikomy, że nie mogę użyć nikogo spośród personelu operacyjnego, aby poszedł tym tropem. A poza tym, próbując rozwikłać zagadkę i ustalić, kto i dlaczego zamordował twojego ojca, nie wiemy, czy jacyś pracownicy operacyjni, jeśli w ogóle tacy byli w pobliżu, zostali zdekonspirowani. Wszystkie te komplikacje wytrąciły Michaela z równowagi. - Sądzisz, że ojciec mógł być torturowany? - zapytał. Jonas położył mu rękę na ramieniu. - Niczego nie wiemy na pewno i głupotą z naszej strony byłoby pakować się na oślep w sytuację, której przyczyny i implikacje są nam nie znane. - Masz więc związane ręce? Jonas potwierdził skinieniem głowy. - W pewnym sensie tak. Ale gdybym miał kogoś z twoimi umiejętnościami, kogoś nie znanego pracownikom operacyjnym i róż nym wtyczkom, to wtedy... Michael spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Chcesz, żebym ja wziął się za sprawę, której nie podołał mój ojciec? Jonas potwierdził. To nie ja jestem tym, kogo ty, wujku, teraz potrzebujesz. Jestem tylko malarzem, który plącze się po laboratorium i wymyśla barwniki. Żaden z moich ludzi nie może nawet dotknąć sprawy twojego ojca. Może się okazać, że każdy z nich znany jest wrogowi. Nie mogę wysyłać na śmierć własnych ludzi. Ale to jest szaleństwo, wujku Sammy. Nie jestem już sześciolatkiem i nie bawimy się w Indian. Nie - odparł Jonas. - To jest bardzo niebezpieczna sprawa. Nie mam
zamiaru minimalizować ryzyka. Ale nie chcę też umniejszać twoich możliwości. Poklepał Michaela po ramieniu. - Synu! Twoje doświadczenie, jakie zdobyłeś w dziedzinie sztuki walki, czyni cię doskonałym kandydatem do spełnienie tej roli. Potrzebujesz kogoś takiego jak Chuck Norris. Tylko że to jest aktor. Zaprosiłem cię na konferencję w „Ellipse Club” nie bez powodu. Chciałem, byś w pełni zrozumiał, że znaleźliśmy się w sytuacji, która ma rozstrzygające znaczenie. Prowadzimy jeszcze inną wojnę, tym razem wobec kraju uważanego za sojuszniczy. Jeśli Japończykom uda się wmanewrować nas w ustawodawstwo protekcjonistyczne, to nasza gospodarka wpadnie w tarapaty. Jest to tak pewne jak to, że ja tu stoję. Ten kraj jest już tak uformowany, że będzie podatny na ciosy. Jesteśmy tak zadłużeni, że po prostu się chwiejemy. Jesteśmy jak pijany bokser, które nie wie, gdzie się podziać. Ustawodawstwo protekcjonistyczne to dla nas nokaut. Ale co to ma wspólnego ze śmiercią mojego ojca? Nie wiem. Chciałbym, żebyś ty to właśnie wyjaśnił. Michael potrząsnął głową. - Nie gniewaj się, wujku Sammy - powiedział - nie jestem skrojony na miarę twoich potrzeb. Jonas zagryzł wargi i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. To zrób przynajmniej coś dla mnie, Michael skinął głową. Jeśli tylko potrafię. Przemyśl to, co ci powiedziałem. Pomyśl o swojej powinności. - Wobec mojego kraju? To właśnie wciągnęło mojego ojca w rozgrywkę, którą ty prowadzisz. Jonas zaprzeczył ruchem głowy. Nie. Myślałem o powinności wobec pamięci o twoim ojcu. Myślę, że jesteś zobowiązany, aby zakończyć to, co on zaczął, i znaleźć jego zabójcę. To ty tak sądzisz - uciął Michael. Zrób, o co cię proszę. Choćby ze względów osobistych. A potem przyjdź do mnie, jutro lub pojutrze. Michael patrzył w oczy starego człowieka. Pamiętał tę twarz z czasów zabaw, kiedy strzelał do niej z dziecinnego pistoletu i gdy znikała w udawanej śmierci. - Dobrze - powiedział na koniec.
Dopiero później zrozumiał implikacje swej obietnicy. Pukanie do drzwi oznaczało przybycie Ude. Masywny mężczyzna odsunął zasłonę z papieru ryżowego, pochylił się w głębokim ukłonie tak, że niemal dotknął czołem podłogi, po czym przebył na kolanach cały pokój, aż wreszcie dotarł do tatami i zastygł w pozie wyrażającej oczekiwanie. Kozo Shiina był człowiekiem starej daty. Jego dom urządzony był zgodnie z wymogami tradycji. W przeciwieństwie do domów podobnych mu osobistości, nie było tu ani jednego pomieszczenia wyposażonego na wzór zachodni. Spotkania również nie miały charakteru prywatnego, nieoficjalnego. Jeśli już do nich dochodziło, musiały się odbywać dokładnie z zachowaniem wszystkich reguł tradycyjnego ceremoniału, znanego i przestrzeganego od stuleci. Wszystko urządzone było tak, jakby stopa człowieka Zachodu nie postała jeszcze na japońskiej ziemi. Shiina westchnął patrząc na Ude. Przyszło mu na myśl, jak łatwo było wiele lat temu werbować młodych ludzi do yakuzy. Ci z klas niższych, pozbawieni praw i usuwani na margines społeczny, wprost garnęli się do organizacji, aby stać się cząstką zdyscyplinowanej machiny. Tu właśnie, w japońskim podziemiu, mogli zarobić pieniądze, zdobyć prestiż, a nawet odzyskać twarz utraconą w udręce codziennego życia, w tak zwanym normalnym świecie. Teraz jednak wyrzutkami społecznymi byli najczęściej młodzi ludzie, których zdziczałe maniery i zachowanie były niezwykle trudne do poskromienia. Czasem było to całkowicie niemożliwe. Zachowywali się tak, jakby tradycja miała dla nich marginalne znaczenie. Nie przywiązywali wagi do giri, tego szczególnego poczucia obowiązku, lojalności i powinności moralnej, który pozostaje do dziś spoiwem i osią stowarzyszeń yakuzy. Do tego jeszcze nie poddawali się jakiejkolwiek dyscyplinie. Bezwstydni, starali się za wszelką cenę uniknąć bólu, który uważali za coś pozbawionego wartości. Ci wykolejeńcy byli, w opinii Shiiny, prawdziwymi wyrzutkami społeczeństwa, w przeciwieństwie do ludzi żyjących według trwałych reguł kodeksu honorowego yakuzy, której historia pełna była budujących przykładów altruizmu. Nie, te gromady punków, nocnych włóczęgów żyjących w na pół narkotycznym otępieniu, nurzających się w paraliżującej zmysły muzyce, do tego anarchistycznie nastawionych, nie mogły mieć nic wspólnego ze światem wartości Shiiny, jego stylem życia. Chcieli od niego pieniędzy, aby folgować swoim zachciankom, a nie po to, by budować własną przyszłość i zakładać rodziny.
Oczywiście Shiina zniżał się czasem do wykorzystywania dla swoich celów i takich wykolejeńców. Finansował pogłębione badania nad punkami i doszedł do wniosku, że w jakimś sensie nie byli oni całkowicie bezwartościowi. Mogli służyć pewnym celom, nawet jeśli nie zdawali sobie sprawy z ich znaczenia. Shiina był całkowicie pewien swych sił duchowych i możliwości panowania nad emocjami, zanim zdecydował się przystąpić do realizacji ostatniej fazy swego planu. Dostrzegając korzyści, jakie mogło dać posłużenie się tymi ludźmi, nie tracił już czasu na wymyślanie sposobów ich użycia. Nie roztkliwiał się nad losem nowej generacji. Ożywiał go jedynie gniew, uczucie, jakiego doświadcza marszałek polny w ogniu bitwy. Gniew popychający do wielkich czynów, nakazujący rzucać do boju kolejne oddziały z pełną świadomością, że krew zostanie przelana, a wielu utraci życie. Takie uczucia miotały Shiiną z intensywnością trudną do zrozumienia przez kogoś myślącego racjonalnie. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że wojny rodzą się nie tyle z racjonalnej, określonej potrzeby, lecz z żądzy. Ci, co wojny pożądają, uzasadniają najczęściej swe zamiary tym, iż pragną poskromić anarchię i zaprowadzić porządek. Ale w rzeczywistości po prostu zamieniają jedno drugim. Wszyscy oni - sprawiedliwi i uczciwi, szaleńcy i tyrani mają jedną wspólną cechę: popycha ich do czynu żądza narzucenia innym swych własnych pojęć porządku i ładu. Kozo Shiina nie był pod tym względem żadnym wyjątkiem. - Jestem ci wdzięczny, że odwiedziłeś mnie w drodze na lotnisko - powiedział swemu gościowi. Udo zorientował się, co gospodarz ma na myśli. Nikt mnie nie śledził - odpowiedział - jestem tego pewny. Shiina przyjął te słowa z zadowoleniem, ale nie okazał tego. Nie ufa pan Masashiemu, prawda? - zapytał wprost. Masashi jest twoim oyabunem. Jest szefem całego Taki-gumi, największego i najpotężniejszego klanu japońskiego podziemia. Musisz być wobec niego lojalny. Byłem lojalny wobec Wataro Taki. Był to człowiek obdarzony niezwykłą, magiczną siłą, jedyny w swoim rodzaju. Ale teraz, kiedy go nie ma już wśród żywych... - Ude wzruszył ramionami. Ale giń - Shiina zaakcentował te słowa. Girl jest ciężarem. Największym, jaki przychodzi znosić. Moje zobowiązania skończyły się wraz ze śmiercią Wataro Taki. Ale twoje poczucie lojalności, twoje zobowiązania z pewnością się nie skończyły. Muszą z pewnością się odnosić do kogoś czy czegoś. Do Taki-gumi - odparł Ude. - Ten klan jest dziełem Wataro Taki.
Ktokolwiek stanie na jego czele, będzie mógł być pewny mojej lojalności. Shiina zaczął parzyć kawę. Przez cały czas, kiedy to robił, i potem, kiedy mieszał, stukając łyżeczką w ścianki czajnika, nalewał do filiżanek, żaden z nich nie odezwał się słowem. Kiedy wypili i Ude jako pierwszy odstawił filiżankę, Shiina przemówił. - Gdyby chodziło o mnie, myślał bym tak: jak mógłbym zaufać człowiekowi, którego ucieszyła śmierć własnego ojca i który rozkazał zabić swego brata? - To pan rozkazał zabić Hiroshiego - wtrącił Ude nie bez złośliwości. Stary człowiek zaprzeczył ruchem głowy. Zapamiętaj dobrze - powiedział nie zmieniając tonu. - Ja jedynie zasugerowałem takie rozwiązanie. - Wzruszył ramionami. - Masashi natomiast wydał rozkaz. Jest dla mnie jasne, że odegrałem drugoplanową rolę. A poza wszystkim, Hiroshi Taki nie był moim bratem, tylko bratem Masashiego Taki, i to on podjął decyzję. Aby uratować Taki-gumi - stwierdził Ude. Jego kawa już ostygła. - Joji to mięczak. Teraz Masashi zajął miejsce po swoim ojcu. Sam powiedziałeś, że Wataro Taki był człowiekiem niepospolitym. I to jest prawda - ciągnął Shiina. - Czy możesz wyobrazić sobie, że Masashi jest taki, jak jego ojciec? Ude wpatrzony był w swoją filiżankę. Słyszał wyraźnie jakieś głosy dochodzące z korytarza. Ociągając się, powiedział: Taki-gumi musi pozostać najważniejszym klanem yakuzy. Obiecałem Masashiemu, że zrobię go pierwszym shogunem wszystkich klanów yakuzy. Masashi to nie Wataro. Nie ma charakteru swojego ojca. To nie jest właściwy człowiek na to miejsce. Ale ja tak - powiedział Kozo Shiina. - I dlatego doszło do naszego spotkania. Ude głęboko się zastanowił, zanim odpowiedział: - Zrobię, co pan każe. Shiina pokiwał głową. Niczego nie trzeba zmieniać. Będziesz nadal przyjmował rozkazy od Masashiego. Ale odtąd będziesz informować mnie o wszystkim. Od czasu do czasu
zrobisz coś na moje życzenie. Będę cię ochraniał. I się postaram, żebyś awansował. Starzec nie spuszczał z Ude wzroku. - W zamian oczekuję twoich usług. Jakiego rodzaju? Po pierwsze: polecisz następnym samolotem. Jest to konieczne, ponieważ musisz udać się niezwłocznie do domu Jojiego. I co mam zrobić w domu Jojiego? Wyjaśnię ci, co masz powiedzieć Jojiemu Taki. To bardzo proste. Nie ma spraw bardzo prostych. Ale nie dla ciebie. - Shiina powiedział to z przekonaniem. - Od teraz masz zobowiązania wobec mnie. Jest to jedyne, o czym musisz zawsze pamiętać. Giri - powiedział Ude. Giri - powtórzył Shiina. Olbrzym pochylił nisko głowę, jak lennik przed suwerenem. - I tak będzie - rzekł. Padało. Jej twarz na tle ściany. Cień większy niż życie. Michael marzył o Za. Jakiś czas temu rozpoczął malowanie serii obrazów przedstawiających kobiety. Przez jego pracownię przewinęło się wtedy wiele modelek, każda pozowała do innego obrazu. Potem nagle porzucił ten zamiar, zostawił dzieło nie ukończone, nie zdając sobie sprawy, dlaczego właściwie tak postąpił. Zrozumiał to później, natychmiast po tym, jak w jego pracowni pojawiła się Za. To była właśnie ta kobieta, którą chciał malować. Zaangażował ją i zaczął pracować nad cyklem swych najsławniejszych obrazów: „Dwanaście wewnętrznych aspektów kobiety”. Z zasady nie angażował się w romanse z modelkami. Ale Za była zupełnie inna niż wszystkie, które dotąd poznał. Zakochał się w niej od razu. Żyła z jakimś mężczyzną, ale kontakt z innymi nie stanowił dla niej moralnej przeszkody. Żyła chwilą. Co było dziś, nie było już ważne jutro. Wiązanie się z kimś było, jej zdaniem, podobne do posiadania czegoś. Wkrótce bowiem wszystko, czym możesz się zachwycić, blednie i znika. To, co zostaje, to tylko akt przejściowego posiadania. Padało. Niebieski deszcz. Światła latarni na Avenue Elysee Reclus zabarwiały
krople deszczu na niebiesko. Deszcz stukał w okna umieszczone w suficie pracowni. Noc, kiedy Za po zakończeniu pracy nie poszła do domu. Jej twarz na tle ściany. Cień większy niż życie. Jej ciało, wilgotne jak gdyby wyszła z deszczu. Nie chciał brać jej do łóżka. Chciał mieć ją tu, przed nie dokończonym obrazem, aby prymitywna energia aktu, który miał się dokonać, przepełniła to malarskie dzieło tajemniczą siłą. Jego artystyczna intuicja podpowiadała mu, że dzieło, które tworzy, jest wielkim dokonaniem. Poczuł dreszcz, kiedy przytulił ją do siebie. Miała olbrzymie oczy, czarne jak smoła, jak jej włosy. Krótko ostrzyżone, podkreślały linię podbródka, długą szyję, delikatne kości obojczykowe. Głębię jej gardła wypełniała ciemność, a olśniewająca biel jej ciała uwydatniała ją jeszcze. Michael czuł, że mógłby pić tę ciemność z jej głębi. Zamknięte powieki drgnęły, kiedy wargi Michaela rozchyliły się i jego język delikatnie dotykał szyi, zlizując słonawe kropelki potu. Objęła go mocno, uciskając koniuszkami palców prężne mięśnie pleców. Pochylił głowę, odszukał wargami rozchylone usta, nabrzmiałe oczekiwaniem. Oplotła go nogami, jakby pragnęła wspiąć się albo wejść w niego. Ciągle jeszcze stali. Powoli obróciła się w jego ramionach. Jego dłonie osuwały się od karku w dół, aż pokryły prężne piersi. Wydatne sutki zaczęły nabrzmiewać, aż stały się twarde. Gwałtownie chwyciła ustami powietrze, gdy Michael zaczął je pieścić. Odchyliła głowę do tyłu i oparła na jego piersi, rozchyliła wargi. Ich drżące języki znów się spotkały. Odczuł przeszywający dreszcz w lędźwiach, kiedy jej pośladki dotknęły go. Podniosła nad głowę silne, szczupłe ramiona i przywarła do niego odchylając się w przód i tył. Opadł na kolana i obrócił ją powoli przodem ku sobie. Światło ponad głowami rzucało niespokojne blaski, odkrywające okrągłości i zagłębienia jej ciała. Poświata niebieskiego deszczu odbijała się na jej skórze, a plamy cieni zdawały się otulać ją wyszukanymi kształtami. Zapach jej ciała stał się bardziej intensywny, kiedy Michael położył dłonie między jej uda. Rozchyliła je i lekko ugięła nogi w kolanach, tak aby intymny zagajnik jej włosów znalazł się naprzeciw zwracającej się ku niej twarzy.
Michael poczuł, jak przenika ją mimowolny dreszcz. Mięśnie brzucha drgają i kurczą się. Rozpostartymi palcami mocno objęła tył jego głowy, przyciskając ją do siebie. Z szeroko otwartych ust wyrwał się cichy krzyk. Ten odgłos wydał się Michaelowi nie znany. Nigdy dotąd nie słyszał takiej tonacji jej głosu. Był jak gdyby wyszarpywany z przepastnej głębi, bardzo osobistej, ukrywanej dotąd przed światem. Zabrzmiał dopiero teraz. Dopiero przy nim. - Kocham twoje usta, kiedy tam są - wyszeptała i znów rozległ się ten sam cichy krzyk. Być może w tym właśnie momencie Michael uświadomił sobie, że kobieta, którą trzyma w objęciach, to nie jest po prostu Za - modelka, w której się zakochał. To była inna Za - wyobrażenie, obraz. Za, którą stworzył w swej malarskiej wyobraźni, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Takiej właśnie Za pragnął, ale dotąd nie wiedział o tym. A gdyby nawet wiedział, chroniłby jej wizerunek w swej własnej, bardzo osobistej, przepastnej głębi. „Kocham twoje usta, kiedy tam są”. To nie Za, modelka, wypowiedziała te słowa. „Kocham twoje usta, kiedy tam są”. To była Za - ikona. Za - obraz, który Michael malował. Smak i kształt jej wilgotnego wnętrza otwierającego się ku niemu z płynnością rozwijającego się kwiatu znajdą drogę do portretu. Jutro, pojutrze, któregoś z najbliższych dni przetworzy te wizje i nada im kształt, barwę, ton. Seksualność istnieje w tak wielu wymiarach i może być wyrażony w tak wielu nowych formach. - Kocham twoje usta, kiedy tam są - szepnęła Za. - Tam. Tak, tam. Chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami pochyliła się nad nim tak, że znów poczuł ucisk jej piersi. Pragnęła tyle rozkoszy, ile tylko mogłyby doznać jej nabrzmiałe sutki od tego ucisku. Stała na palcach z mocno napiętymi kolanami, coraz szybciej i szybciej poruszając biodrami. Wbiła paznokcie w jego plecy, kiedy zbliżał się moment szczytu. Wyczuwając coraz częstsze skurcze jej pochwy, Michael poczuł gwałtownie wzbierające pożądanie. Jego członek stał się twardy, jądra zwarte i napięte. - Teraz, teraz! Och, teraz! - Szybkie pchnięcia. Jej głos znów odmieniony, omdlewający z rozkoszy silniejszej niż czułość. Pchnięcia, pchnięcia. Tak, pchnięcia, aż spazm zelektryzował ją, zachwiał nią, pochłonął go w morze gorącej wilgoci. Siedząc na nim zmuszała go, aby pozostał w niej. Sięgnęła do jego obolałych jąder i ścisnęła je. Jej wilgotna twarz na jego twarzy. Wchłaniany przez nią w silnych objęciach
poczuł, że nadchodzi jego szczyt. I wtedy się zbudził. Marzenia zniknęły. Ogarnął go smutek, gorzkie uczucie utraty. A czy cokolwiek mogło je zmienić? Suigetsu. Jeszcze przed świtem Michael pogrążył się w tajemniczy świat zaklęć Shuji Shuriken, dziewięciu magicznych ideogramów. Suigetsu. Światło księżyca na wodzie. Wypowiedział wszystkie dziewięć słów, głęboko poruszony. Suigetsu oznaczało taktykę walki na miecze, kenjutsu. Odnosiło się do cienia, jaki rzucała postać przeciwnika. Jeśli wojownik prawidłowo ocenił długość cienia i w odpowiedniej odległości przyjął pozycję bojową, był bezpieczny, niezależnie od siły i agresywności przeciwnika. Lecz światło księżyca na wodzie nie było wyłącznie techniką obronną. Uczyło także ataku; umiejętności skracania dystansu i przedostawania się w głąb sfery zakreślonej długością cienia. Suigetsu. Wypowiedział to słowo, a ono zaczęło nabierać kształtu w przestrzeni. Stało się cieniem w głębi cienia. O głębszym odcieniu czerni. Ruchliwym. W stanie skupienia, większego niż wymagała tego mistyka dziewięciu ideogramów, Michael odczuwał jeszcze głębokie wzruszenie. Za była już tylko dalekim, wyblakłym wspomnieniem, które się rozwiało. Ale on pozostawał ciągle pod wielkim wrażeniem tego wspomnienia, a może bardziej refleksji, jakie w nim obudziło? Przypomniał sobie, w jakiej pozie zastał Za, kiedy tego wieczoru wszedł do pracowni. Zwróciła głowę w jego kierunku. W niebieskiej poświacie, z włosami ściągniętymi głęboko do tyłu, robiła wrażenie istoty ze świata zmarłych. Wydawało mu się, że to duch Seyoko wyłonił się z jej nieznanego grobu, gdzieś na dnie doliny. W tym bardzo krótkim momencie doznał tak silnego wstrząsu, że kolana ugięły się pod nim. Czy kochał się wtedy z Za, ponieważ jej pragnął? Czy może dlatego, że jakąś cząstkę jej istoty uradowała nadzieja połączenia się ze swą umiłowaną Seyoko? Ta druga możliwość obezwładniła go do tego stopnia, że czuł się zmuszony ostatecznie oddalić Za. Nigdy już nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. Ani też nie zrozumiał, dlaczego strach przed cofnięciem się w przeszłość go paraliżuje. Terror, któremu bezwolnie się poddał, uczynił go bezsilnym, aby wypędzić ducha Seyoko ze świata swoich zmysłów. Nie mógł w tym stanie osiągnąć pełnego, mistycznego skupienia. Otwierało ono bowiem obszar zniszczenia, na który nie odważyłby się wkroczyć, ponieważ Shuji Shuriken było czymś zbyt potężnym, aby odwoływać się do niego w stanie wzburzonego umysłu. Tylko całkowite skupienie umożliwia sukces. Ma ono dwóch wrogów. Pierwszym jest emocja, drugim chaos. Toteż mądry strateg prowokuje przeciwnika do działań pod wpływem emocji, tworzy wokół niego zamieszanie i chaos. Tak właśnie wygrywa się bitwy. Takie postępowanie przynosi sukces zarówno w interesach, jak i na wojnie, bowiem biznes jest intelektualną ekstrapolacją sztuki wojennej. Wszyscy wybitni biznesmeni, którzy osiągnęli prawdziwy sukces, byli mistrzami strategii. Michael traktował swego ojca jako mistrza. Wujek Sammy miał rację, gdy mówił, że
Philip Doss był człowiekiem o niepospolitym umyśle. Niewykluczone, że był także na swój sposób wizjonerem. To właśnie on zdecydował, że jego syn pojedzie do Japonii, bo tyłko tam nauka kenjutsu odbywa się na najwyższym poziomie. Teraz Michael zastanawiał się nad prośbą Jonasa. Było to przecież czyste szaleństwo, ale ta propozycja wzbudziła w nim pragnienie, aby udać się tam, gdzie zginął ojciec. Podtrzymując delikatną nić kontaktu z tą tajemniczą sprawą, chciał dowiedzieć się możliwie najwięcej o życiu i śmierci Philipa Dossa. Poczuł się jak wygnaniec, który wróciwszy po latach w swoje rodzinne strony stwierdza, że jego dom nie istnieje. W zakamarkach świadomości tkwiła od bardzo dawna myśl, że są pewne niejasne aspekty życia i pracy ojca. Nie chciał ich jednak zgłębiać. Teraz, po tym, co się stało, musiał to zrobić. W przeciwnym razie nigdy nie poznałby przyczyn i okoliczności tej śmierci. Jeśli nie zdoła dowiedzieć się tego, nigdy już nie zazna spokoju. Wrócił myślami do swych japońskich czasów, do miejsca, które wówczas było jego domem. Przypomniał sobie znów tę noc, kiedy Tsuyo wrócił ze swej smutnej wizyty u rodziców Seyoko. Było już późno, ale Michael czuwał. Tsuyo przyszedł do niego. Michael wstał, złożył głęboki ukłon i wyrecytował wszystkie należne słowa powitania. Czas mijał powoli. Siedzieli nieporuszeni ze skrzyżowanymi nogami na trzcinowych matach, ich wydłużone cienie stykały się ze sobą. Jak to się mogło stać? - schrypnięty szept Michaela wypełnił pokój. Zabrzmiał zaczepnie i oskarżające Po długim milczeniu chłopak wstał i przeszywając wzrokiem twarz sensei powiedział: - Mistrzu, potrafisz odpowiedzieć na każde pytanie. Odpowiedz mi! Nie ma odpowiedzi - odparł Tsuyo. - Mam tylko pytania. Postawiłem sobie tysiąc pytań - mówił Michael z goryczą - i mam tylko jedną odpowiedź. Powinienem uratować Seyoko. - Opuścił głowę i ujął ją w dłonie. Pakuję moje rzeczy, sensei. Wracam do domu. Twój dom jest tutaj. Nie rozumiem cię. Nie rozumiesz? - W oczach Michaela błysnęły łzy. - To moja wina. Powinienem znaleźć jakiś sposób, żeby ją uratować. Ale nie znalazłem. I ona nie żyje. Seyoko nie żyje, to prawda - odparł Tsuyo. - Nikt boleśniej ode mnie nie odczuł jej odejścia. Ta śmierć to była jej karma. Dlaczego czujesz się za nią odpowiedzialny? Bo byłem tam! - z wielkiego podniecenia słowa więzły mu w gardle. Miałem jeszcze siłę i mogłem ją uratować! Miałeś siłę, żeby uratować siebie - powiedział łagodnie Tsuyo. - Czego jeszcze możesz od siebie żądać?
Wielu rzeczy - odparł Michael porywczo. Popatrz na siebie. Krew burzy się w tobie. Uderza ci do głowy. Ty cały płoniesz. Działasz pod wpływem emocji. Niczego przez to nie osiągniesz, nie potrafisz nawet mówić w sposób mądry i uprzejmy, a jeśli nie będziesz kierował się rozumem, dasz się ponieść emocjom, będziesz mówił głupstwa. Emocje pozbawią cię jasności myślenia, a tym samym siły. Teraz ci podpowiadają, że musisz wymierzyć sobie karę. Ale rozum, któremu nie chcesz być posłuszny, zna prawdę. A prawda jest taka, że nie ty jesteś winien śmierci Seyoko. Jeśli tylko... Jeśli tylko co? - przerwał mu Tsuyo. - Jeśli byłbyś lwem, zdarłbyś ciało z moich kości. Jeśli byłbyś tylko komarem, strąciłbym cię z mojego ciała. Co za głupstwa opowiadasz. Ty tego nie rozumiesz, mistrzu! - bąknął Michael z uczuciem beznadziejności. Tsuyo oparł ręce na kolanach i przyglądał się uważnie Michaelowi. - Zanim tu przyszedłem - powiedział - zajrzałem do pokoju Seyoko. W czasie mojej nieobecności ktoś codziennie wkładał świeże kwiaty do jej wazonu. - Podniósł głowę. Z imponującą grzywą białych włosów to właśnie on podobny był do lwa. Może wiesz, kto to robił? Michael opuścił głowę z gestem winowajcy. - Teraz wszystko zrozumiałem. To nie miało nic wspólnego z Seyoko powiedział sensei zmienionym, twardym tonem - twoim postępowaniem kierowało egoistyczne uczucie. Pełne zażenowania milczenie było jedyną odpowiedzią Michaela. - W takim razie kończ pakowanie - zakończył Tsuyo wstając - ta szkoła nie jest dla ciebie. Oczywiście Michael został. Tsuyo słusznie przewidział, że jego słowa spowodują wstrząs, który wyzwoli Michaela z poczucia winy. A w przyszłości, w chwilach zachwiania równowagi duchowej, będzie mógł przywołać ducha Seyoko, który na stałe zamieszkał w jego duszy. Śmierć Philipa Dossa i późniejsze rewelacje o jego działalności zachwiały podstawami filozofii i stylu życia Michaela. Sukcesy, które osiągnął, uznawane były przez wielu za olśniewające. Pozwalały mu na swobodne działanie w chwilach przypływu energii i inwencji twórczej bez potrzeby skrupulatnego planowania pracy.
To poczucie wolności, tak ważne dla niego, było zagrożone. Jonas chciał teraz wrzucić go do tej samej zgrzytającej machiny, która wciągnęła już Philipa Dossa i w końcu go zabiła. Czyżby był szalony, zastanawiał się, biorąc taką możliwość poważnie pod uwagę. Jak bardzo teraz pragnął, by Tsuyo wstał z grobu i udzielił odpowiedzi na dręczące go pytania. Nagle poczuł w oczach łzy i pomyślał, że tak naprawdę tylko ojciec mógłby mu pomóc w tej trudnej chwili. - Gdzie podziały się te wszystkie lata, tato - szeptał w ciemności - dokąd odszedłeś? Wstał z pozycji lotosu i wrócił do łóżka. W pokoju panowały egipskie ciemności. Zasłony w oknach poruszały się lekko. Wilgotne powietrze napływało od strony Potomaku. Jakieś lekkie dudnienie słychać było z oddali. Gdzieś w pobliżu zapłonęło światło. Były to ostatnie myśli, zanim zapadł w niespokojny sen. Dopiero później zdał sobie sprawę, jak bardzo wzruszenie odebrało mu możliwość koncentracji. Tylko w ten sposób można było wytłumaczyć, że nie zwrócił uwagi, skąd wzięły się te egipskie ciemności. A przyczyna była taka, że lampki bezpieczeństwa nie zostały włączone. Audrey chwyta pistolet, mierzy i strzela prosto w lewe oko swego ojca. On jednak nie pada. Mówi do niej. „Mogę dać ci cały świat”. Jego usta, niebieskie jak ocean, nieporuszone, ściśnięte, jakby zasznurowane. Jego słowom towarzyszy świszczący pogłos. Ubrany w dziwny, trzyczęściowy strój, jakby zbroję, błyszczącą w świetle księżyca. Rękawice z metalu, z kolcami na kłykciach. W prawej miecz z jakiegoś czarnego tworzywa, które wydawało się żarzyć. W lewej włócznia z rękojeścią z kości słoniowej i ostrzem z wy szlifowanego, świecącego klejnotu. „Oto jest ziemia i niebo”. Nie ma już czarnej dziury, ziejącej w jej kierunku. Zmiażdżone kulą oko pokrywa plaster z namalowanym okiem, sztucznie znieruchomiałym. „Daję ci je, Aydee”. Wyciąga przed siebie obie ręce, ukazując swój oręż. Obłoki falują i przepływają nad nim tak blisko, że wichrzą włosy. - Co ty mi dałeś? - przemówiła do niego. - Co ty mi kiedykolwiek dałeś? - W porównaniu z jego mocnym głosem, powtarzanym przez echo, jej głos brzmi bardzo cicho. Dławi ją gniew.
„Zostałem oślepiony przez moich wrogów”. Poruszył się z nieludzką furią. „Chcieli mnie zabić, ale ranili tylko”. - To ja strzeliłam do ciebie, ojcze! - krzyknęła. - Nienawidzę cię za to, czego dla mnie nie zrobiłeś. Nie było cię, kiedy byłeś mi potrzebny. Nigdy o mnie nie myślałeś. Tylko Michael liczył się w twoim życiu. Posłałeś go do Japonii. Był dla ciebie kimś najważniejszym. Zawsze. Poświęcałeś mu całą swoją uwagę, nawet kiedy byłeś daleko od nas. Stworzyłeś mu warunki do nauki w Japonii, kontrolowałeś postępy, jakie tam robił. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Jesteś teraz martwy i nie mogę cię nawet o to zapytać. Nie mogę nawet złościć się na ciebie. To ja czuję się taka winna, że chciałbym umrzeć. „Ale ja żyję, Aydee”. Czyżby nie słyszał jej słów? A może nie zwracał na nie uwagi? Przerażona zakryła uszy rękami. - Przestań! Bez skutku. Jego słowa zapadły głęboko w umysł i eksplodowały boleśnie jak ogniste ładunki elektryczne. Uniósł swój czarny miecz, a ten stanął w płomieniach. Uniósł włócznię, a ta trysnęła deszczem. „Mam ci jeszcze tyle do powiedzenia”. Każde słowo nią wstrząsało. „Tak wiele mogę ci jeszcze dać”. Czuła się jak ryba złapana na wędkę, szarpiąca się i skręcająca z bólu, który w niej tkwił i którego nie mogła się pozbyć. Zaczęła krzyczeć. Jego głos zabrzmiał jak uderzenie pioruna: „Aydee, słuchaj mnie! Aydee, Aaaaaaydeeee!” Serce waliło. Podniosła się na łóżku. Przycisnęła ręce do piersi, tak jakby ten gest mógł złagodzić bolesne uderzenia. Czuła, jak krew napływa i odpływa w rytm bicia serca. Była mokra od potu. Ciemność otaczała ją całunem. Zapaliła lampkę nocną. Wyjęła pocztówkę, która kilka dni temu nadeszła od ojca. Przeczytała ją wtedy i odłożyła. Nie była w stanie myśleć o tym, co ojciec pisał, była zbyt wstrząśnięta jego śmiercią. Teraz coś zmuszało ją do przeczytania na nowo tych kilku zdań, tak jakby one miały uchronić ją przed nawrotem sennego koszmaru. Kochana Aydee.
Jestem teraz na Hawajach. Po raz pierwszy od niemal stuleci czuję się naprawdę samotny. Mogę rozmawiać tylko z przetykanym złotem powietrzem. Nie tak sobie to wyobrażałem. Życie w zabawny sposób koryguje nam nadzieje i marzenia. Ciągłe jeszcze nie wiem, czy postąpiłem w sposób właściwy. Wiem na pewno tylko jedno, Aydee, to już koniec. Koniec takiego życia rodziny, jakie było dotąd. Czy to dobrze? A może źle? Nie wiem. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę to wiedział. Kiedy ta kartka, niczym wiadomość wyrzucona w butelce do morza gdzieś w dalekich stronach, dojdzie do Ciebie, wyrzuć ją. Wiem, że nie będziesz chciała tego zrobić. Będzie to dla ciebie przez jakiś czas niepojęte, ale proszę, zrób to, o co proszę. Muszę już iść. Mam coś ważnego do zrobienia, nawet tu, w tym rajskim zakątku. Coś w tym jest, że skończy się to właśnie w takim miejscu. Kiedy zobaczysz Michaela, powiedz mu, aby wspomniał mnie, kiedy będzie pił zielona herbatę. Powiedz mu, że może użyć do tego celu mojej porcelanowej’filiżanki. On ją zawsze bardzo cenił. Ciągle myślę o miejscu, gdzie ty i on omal nie straciliście życia. Nawet w lecie nie pojawia się tam, niestety, choćby samotna czapla. Kocham cię Tata Czytała te słowa wiele razy, aż zapadły jej głęboko w pamięć. Nie rozumiała ich, ale był to przecież ostatni ślad ojca. Miał rację, trudno jej było pogodzić się z myślą, że należy to zniszczyć. Wzięła kartkę w rękę i powoli poszła do łazienki. Próbowała najpierw umieścić ją w apteczce między lekarstwami i środkami higienicznymi, a potem szybkim, gwałtownym ruchem wyjęła ją stamtąd i zanim zdążyła pomyśleć, co robi, podarła na strzępy, wrzuciła do muszli. Wkrótce porwała je woda. Znowu ogarnął ją lęk, że koszmar senny pojawi się znowu. Tak jak nie była w stanie zniszczyć pocztówki po jej otrzymaniu, nie była również w stanie podzielić się z Michaelem jej treścią. Teraz zdecydowała, że musi to zrobić. Powiedziała wprawdzie bratu, że pocztówka nadeszła, powstrzymała się jednak od poinformowania go o tym, o czym Philip Doss pisał. Wróciła do sypialni z uczuciem ulgi, że podjęła tę decyzję. W tym momencie zgasło światło. Przez chwilę manipulowała wyłącznikiem lampki nocnej, ale bez skutku. „O Boże - pomyślała - że też teraz żarówka musiała się zepsuć”. Podciągnęła kolana i oparta na nich kołysała się lekko. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność, tak głęboka, że aż dotykalna, bijąca w oczy, tak jak parę chwil temu słowa ojca utrwalone na pocztówce. Pragnęła światła bardziej niż czegokolwiek. Pomyślała, że powinna wstać z łóżka, zejść na parter i odszukać szafkę z zapasowymi żarówkami. Ale wysiłek wydawał się jej zbyt wielki. Już sama myśl,
że musi wędrować po domu w ciemności, obezwładniała. Odetchnęła głęboko i spojrzała w górę. Przez moment wydało się jej, że słyszy jakiś szmer. Może była to resztka nocnego koszmaru? Ciemność i ojciec. Oba te pojęcia wydawały się jej podobne. Aby wyrwać się z koszmaru zrodzonego w świecie tak bardzo obcym jej wrażliwości, w którym nie istniały fizyczne właściwości i wymiary, mogła myśleć tylko o ich wewnętrznej naturze. „Noc jest porą słuchania”. Czy nie te właśnie słowa słyszała od ojca, kiedy była jeszcze dzieckiem? Pamiętała, jak przychodził do pokoju, ponaglany jej wezwaniami. Siadał na krawędzi łóżka, a ona odczuwała bijące od niego ciepło, które pozwalało jej zasnąć. Przypomniała sobie kolejne święta Bożego Narodzenia, kiedy na kominku płonęły polana rozpryskujące iskry i wydające aromatyczne zapachy. Dom był wtedy ciepły, przytulny i pełen prezentów. „Noc jest porą słuchania, Aydee - szeptał ojciec. - Słuchania, jak oposy i jeże udają się na przechadzkę, żaby i salamandry pływają w liliowym stawie, drozdy i raszki skaczą na gałęzi. Słuchaj tego, Aydee. Słuchaj”. Kilka lat później, kiedy była starsza, ciemności kryły inne, przerażające tajemnice. Nocą mógł pojawić się diabeł, a wampiry mogły poszukiwać bezbronnych ofiar, aby wysysać z nich krew. Psychopatyczni mordercy mogli wczołgać się przez okno, aby okaleczyć, zgwałcić, zamordować... Przeniknął ją dreszcz. „Co ja właściwie robię? - pomyślała. - Czy mam sama siebie zastraszyć na śmierć?” Atmosfera pokoju ciągle jeszcze przesiąknięta była wspomnieniem sennego koszmaru. Otaczała ją jak mgła, wirowała wokół niej, oplatała jak lina. Audrey czuła się bezbronna i rozkojarzona. Ciemność była dla niej jakby wymierzeniem kary. Postanowiła to przełamać. Zebrawszy siły, podniosła się z łóżka i podeszła do drzwi. Otworzyła je i zeszła po schodach do hallu, aby wziąć z szafki zapasową żarówkę. Podniosła rękę do kontaktu i nagle zamarła z przerażenia. Boże! Ten podejrzany szmer. Znowu. Serce zabiło jej gwałtownie. Pobiegła schodami w górę i zaczęła nasłuchiwać. Jezu! Ktoś był na piętrze. Chwyciła poręcz tak mocno, aż krew odpłynęła jej z palców. Zgrzytnęła zębami. Musiała zdobyć się na spokój. „Nie bądź dzieckiem, Aydee” - przemknęło jej przez głowę. Przecież dom jest dobrze zamknięty. To pewnie Michael chodzi po domu. Widziała przecież, jakie silne wrażenie zrobiła na
nim ich ostatnia rozmowa. To chyba on. Pewnie też nie może spać. Przekonanie, że ktoś z bliskich również nie śpi, dodało jej sił. Zeszła schodami w dół. Znów usłyszała szmer. Stała przy wejściu na schody i wydało się jej, że słyszy szmer w gabinecie ojca. Teraz była już pewna, że to Michael. Uśmiechnęła się, przeszła przez jadalnię i otworzyła drzwi do gabinetu. „Noc jest porą słuchania”. - Michael... - odezwała się. Nagle zabrakło jej tchu. Poczuła, jakby usta wypełnił bawełniany tampon, pęczniejący i dławiący. Usłyszała w ciemności jakiś dźwięk. Dziwny, niewyraźny poświst, ostry i miękki jednocześnie, niemal jękliwy. Akord zwiastujący śmierć. W tym samym momencie jej szlafrok rozwiał się i owinął wokół kostek, odsłaniając ją całkowicie od prawego ramienia do lewego biodra, jak dojrzałą brzoskwinię. Całkowicie bezbronną. Krzyknęła cicho i skuliła się. Chciała się cofnąć, ale coś ją powstrzymywało i nie pozwalało opuścić gabinetu. Coś, jak przeżyty dopiero koszmar, pozbawiało ją sił. Poruszyła się niezgrabnym, powolnym ruchem, nieporadnie jak klacz wyścigowa uwięziona w pomieszczeniu zbudowanym na miarę potrzeb człowieka. Odwróciła się, aby zobaczyć, co ją powstrzymuje, i uderzyła łokciem w krawędź mahoniowych drzwi, do których się przyciskała. Coś ją trzymało chwytem o ogromnej, niewyobrażalnej sile. Pomyślała z wściekłością, że tylko Michael mógłby chwycić ją w taki właśnie sposób. Był przecież bardzo silny. Nie namyślając się, silnie uderzyła go obiema pięściami. Audrey nie należała do kobiet słabych fizycznie. Lata spędzone w rodzinie, której ojciec przywiązywał wielkie znaczenie do sprawności fizycznej dzieci, zrobiły swoje. Przez większość życia Audrey regularnie ćwiczyła co najmniej trzy razy w tygodniu, przez dłuższy czas nawet podnoszenie ciężarów. Toteż jej atak był szybki i silny. Uwolniwszy się, wykonała zwrot, ale się potknęła o mały stolik i upadła na dywan. Krzyczała teraz ze wszystkich sił. Próbowała się podnieść w ogarniającej ją zewsząd ciemności. Przerażona odwróciła się. Jakiś cień zbliżył się do niej tak blisko, że poczuła na twarzy bijące od niego ciepło. Usiłowała uchwycić jakiś szczegół: oczy, usta, zarys twarzy, który przydałby cieniowi pozory człowieczeństwa. Pomogłoby to jej opanować panikę. Był to daremny trud. Miała przed sobą tylko ciemność w ciemności. I ten bezkształtny cień, z którym zaczęła walczyć. Byli tak blisko siebie w śmiertelnym zwarciu, że chwilami traciła poczucie, czy jest nadal sobą, czy też częścią tego cienia. Czyjś oddech na policzku. Poczuła w pewnej chwili, jakby była oplatana drutem kolczastym. Kierując się prymitywnym instynktem, zmniejszyła dystans do przeciwnika. Przypuszczała, że to daje jej jedyną szansę przeżycia. Nagłym, silnym uderzeniem kolana zadała napastnikowi cios między nogi. Ale nie zareagował nawet westchnieniem czy cichym jękiem, co powinien zrobić, zważywszy wielką siłę ciosu. Na nowo ogarnęło ją uczucie przerażenia. Wyraźnie zdała sobie sprawę, że walczy z jakąś niezwykłą istotą o ponadnaturalnych możliwościach. Zaczęła ją opuszczać odwaga. W niepojęty sposób ten enigmatyczny, walczący z nią cień poznawał myśli, orientował się w zmianie nastrojów i co gorsza, potrafił to wykorzystać. Audrey przekoziołkowała na plecy, aby mieć możliwość obrony. Była sparaliżowana strachem i przez to jej reakcje ulegały spowolnieniu. Tego właśnie napastnik potrzebował. Usiłowała ponownie powstrzymać go ciosem kolana, aby było już za późno. Potężny cios w kolano przeszył całą jej nogę, aż do biodra, płonącym bólem. Cios w splot
nerwowy. Wiedziała od Michaela wystarczająco dużo, aby uzmysłowić sobie, że jej prawa noga jest już teraz bezużyteczna. Walczyła dalej, używając dłoni, ramion i palców. Usiłowała ugodzić napastnika w oko, trafić w podstawę żuchwy czy wymierzyć cios w nasadę karku, ale on skutecznie blokował każdy jej ruch. Czuła zniewalającą gwałtowność jego akcji. „O Boże! pomyślała. - Ja umieram”. Michael się przebudził. Działo się coś, co raczej wyczuwał, niż mógł usłyszeć. Coś, co dotarło do podświadomości, a ta wydała komendę natychmiastowej pobudki. Zerwał się na równe nogi i błyskawicznie przebiegł przez pokój wypełniony czernią nocy. Wydobył swój długi japoński miecz, katanę, i nagi pobiegł do salonu na piętrze. Instynkt podpowiedział mu, że musi pobiec do pokoju Audrey. Drzwi były szeroko otwarte. Nie musiał nawet zaglądać do środka, aby mieć pewność, że jej tam nie ma. Schodził po schodach, skradając się na zewnętrznych krawędziach stóp. Nawet wiatr narobiłby większego hałasu. Trzymał katanę u boku obiema rękami tak, że łokcie miał lekko ugięte. Przesuwał się do przodu, jak go uczono, wysuwając lewy bok. Dłonie ułożył na rękojeści w taki sposób, by mogły służyć jako tarcze, gdyby nagle powstała taka potrzeba. Bez sangaku jesteś niczym. Były to słowa Tsuyo. Dyscyplina. Koncentracja. Mądrość. Te trzy czynniki tworzą sangaku. Bez nich niczego nie osiągniesz. Możesz uczyć się cięcia mieczem, zadawania ran, zabijania. Nic ci to nie da. Twój duch będzie słaby. Twoja siła zacznie zanikać i z pewnością nadejdzie czas, kiedy zginiesz w walce. Nie dlatego, że miecz twego przeciwnika będzie w zręczniejszej ręce, ale dlatego, że jego duch okaże się silniejszy, bardziej światły. Bez poznania prawdy przetrwanie jest niemożliwe. Na tym polega istota tao. Dyscyplina. Koncentracja. Mądrość. Te słowa dźwięczały w uszach Michaela, kiedy przygotowywał się do przyjęcia pozycji koła i wyjściowej postawy tai. Umożliwiała ona posługiwanie się mieczem w dowolnym kierunku. Pozycja koła była zasadniczo, według wymagań szkoły Shinkage, pozycją obronną. Kiedy zszedł ze schodów zauważył, że drzwi do gabinetu są otwarte, usłyszał ciche odgłosy... Tam była Audrey! Chciał pobiec natychmiast, ale się opanował. Dyscyplina. Koncentracja. Mądrość. Wydawało mu się, że słyszy skrzekliwy, niemal nieludzki głos Tsuyo, wydobywający się z prawie nieruchomych ust. Aby wkroczyć do walki i zwyciężyć, musisz zrobić tylko jedno. Słowa Tsuyo ożyły w pamięci Michaela. Twój duch i umysł muszą wyzbyć się myślenia o życiu i śmierci. Oba te pojęcia muszą przestać dla ciebie istnieć. Tylko wtedy możesz być szermierzem. Szedł powoli, minął jadalnię i zbliżył się do gabinetu. Przez półotwarte drzwi poczuł na twarzy powiew wiatru. W gabinecie było ciemniej niż w jadalni czy hallu. Nasłuchiwał. Stłumione odgłosy, jakie do niego dotarły, miały w sobie coś znajomego; charakterystyczny rytm uderzeń i oddechów oznaczał, że toczy się tam walka wręcz. Wyobraził sobie intruza, który spowodował, że ojciec kazał zainstalować fotokomórkę. Już miał odłożyć miecz i wkroczyć do walki bez broni. Zrobił pierwszy krok i stanął w progu na rozstawionych nogach, ale coś go powstrzymywało. Wyczuł niewidocznego napastnika i wiedział już, wiedział, że kimkolwiek jest osobnik będący w gabinecie z Audrey, jest również uzbrojony w japoński miecz. Zrobiło to na nim wrażenie. Z maksymalną ostrożnością wśliznął się do gabinetu. Na nic się to jednak nie zdało, został usłyszany. Rozległ się potworny hałas. Lampa stojąca tuż przed nim pękła na dwoje. Michael myślał teraz tylko o siostrze. „Audrey! Gdzie jesteś? Czy nic ci się nie stało? Czy...” Usłyszał w przerażającej bliskości
przeszywające powietrze ostrze. Wykonał swym mieczem wypad w przód, a potem unik. Natychmiast tego pożałował, bo ostrze czyjegoś miecza uderzyło w górną część broni, przyciskając ją do pokrytej dywanem podłogi. Michael w duchu siebie przeklął. Niepokój wywołany obecnością siostry go zdekoncentrował. Nie przygotowany atak nie osiągnie celu, a tylko zaalarmuje twojego przeciwnika i wzmocni jego determinację. Uwalniając szybko ostrze swego miecza, wyczuł obecność uzbrojonego przeciwnika; cień napastnika w gąszczu innych cieni. Nie musiał szukać go wzrokiem, aby wiedzieć, gdzie się znajduje, nawet jeśli był ustawicznie w ruchu, stanowił dla Michaela niemal widoczny cel. Pochylił nisko głowę, prawie dotykając nią brzucha, zwinął się w kłębek. Najtrudniejsze w tym manewrze było to, by nie utracić miecza. Jego życie zależało teraz od utrzymania równowagi, ponieważ przeciwnik zamierzał uciąć mu głowę. Uderzając w kontur cienia poczuł ciężar osuwający się w dół i przywierający do niego. Poczuł się jak w kleszczach. Ręka napastnika poszukiwała nosa i ust, aby je zatkać, a jego ciało krępowało mu ruchy, naciskiem powodując nieznośny ból kręgosłupa. Przeciwnik usiłował zmusić go do przyjęcia takiej pozycji, w której nawet lekkie kopnięcie mogłoby spowodować wybicie kręgów lub pęknięcie śledziony. Michael z pomocą łokci próbował odzyskać możliwość wykonania ruchu i koziołkując wydostać się z groźnej sytuacji. Ale ciężar napastnika miażdżył ramiona i przyciskał całe ciało do dywanu. Twarz miał odsłoniętą. Poczuł zapach jakiegoś środka chemicznego, i w tym momencie napastnik przycisnął mu do twarzy nasączony tampon. Wstrzymał oddech, ale ostry zapach drażnił nozdrza. Rozpaczliwie próbował uwolnić ręce. Zdawał sobie sprawę, że jeśli użyje łokci, narazi się natychmiast na śmiertelne kopnięcie. Zwinięty w kłębek nie był w stanie wykorzystać siły nóg. Lata treningów sprawiły, że wytrzymywał bez oddychania dłużej niż przeciętny człowiek, ale mimo to jego możliwości też były ograniczone. Nie widział nic poza bezkształtnymi cieniami, nie czuł nic poza zapachem potu i strachu, nie słyszał nic poza pulsowaniem własnej krwi w żyłach. Fizyczny zastój, w jakim się znajdował, powodował, że w jego mózgu odezwały się jakieś obce dźwięki, zwiastujące popadniecie w stan nieświadomości, a to oznaczało, że zbliża się moment klęski. Ciągle walcząc uświadomił sobie, że myśli o chwili, w której wykonał wypad mieczem ku przeciwnikowi i jakim okazało się to błędem. Odtwarzając w pamięci ten moment, zastanowił się, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby postąpił zgodnie z radą Tsuyo. Kiedy stajesz do walki, niech twój umysł skoncentruje się na tym miejscu, w którym twoje dłonie trzymają twój miecz. Pogrążał się coraz głębiej w otchłani mroku, gdzie wola zostaje ujarzmiona, a determinacja nie może odegrać żadnej roli. Gdzie nawet tao nie ma żadnej władzy. „Zero”. Nie chciał się znaleźć w takim położeniu. - Audrey! - wykrzyknął jej imię w chwili, gdy ciemności, głębsze od otaczającej wszystko nocy, okryły całunem jego zmysły. Nie kontrolował już ruchów swojego ciała. Ciągle walczył, ale nie był świadomy, co robi. Jego umysł, sparaliżowany działaniem środka chemicznego, opanowany został przez świat pełen koszmarów. Tonął w nie istniejącym morzu, chwytał nie istniejące niebo, nie istniejącą ziemię. Taki był jego nowy świat. Przyćmiony, rozedrgany. Pogrążał się w nim coraz głębiej i głębiej. Bez końca.
Rejon Pacyfiku - Tokio Zima 1946-Wiosna 1947 Kiedy Philip Doss był małym chłopcem, mieszkał na farmie w Pensylwanii, w małej miejscowości na zachodnim krańcu stanu, w pobliżu Latrobe. Gęste lasy, szmaragdowe wzgórza i leśne jeziora tworzyły niepowtarzalnie piękny krajobraz. Rodzina Dossów zajmowała się hodowlą kur. Dzień pracy zaczynał się o czwartej trzydzieści rano i nigdy nie kończył przed zachodem słońca. Było to życie wypełnione ciężką pracą, przynoszącą niewielkie dochody. Ojciec Philipa ciągle borykał się z wysokimi cenami paszy, chorobami stada i rosnącą konkurencją wielkich kombinatów hodowlanych. Prowadzenie farmy było jedynym zajęciem, które Doss senior wykonywał dobrze i jakkolwiek z trudem udawało mu się wiązać koniec z końcem, mógł trzymać rodzinę. Uważał zresztą, że mimo wszystko jest to lepsze od bankructwa. Philip nienawidził farmy, jej smrodu, kiedy przychodziła pora uboju, monotonii życia. Kochał natomiast okolicę. Godzinami mógł patrzeć na błękitniejące w oddali wzgórza. Chodził często na stację kolejową, by popatrzeć na przejeżdżający pociąg towarowy Erie Lackawanna, posłuchać stukotu kół na złączach szyn. Uwielbiał ten pociąg, mógł marzyć o nim nocami, o jego silnych światłach rozpraszających mrok, przeciągłym sygnale powtarzanym przez echo odbite od wzgórz, śpiewie przewodów telegraficznych, przypominającym głosy ptaków. Dopiero później, kiedy był daleko od swych rodzinnych stron, zrozumiał, jakie znaczenie miała dla niego ta farma. Ten pociąg wyłaniający się z nieznanego świata. Było to coś tajemniczego, coś, co koniecznie chciał zrozumieć. Budziło w nim tęsknotę, nieznane dotąd uczucie, które nie pozwalało spać po nocach. Ojciec Philipa patrzył trzeźwo na życie. Z czasem Philip doszedł do wniosku, że takim uczyniło go życie. Był mężczyzną o smagłej twarzy i oczach pozbawionych przez słońce jakiegokolwiek koloru. Wyrywał Philipa ze świata jego marzeń i przysposabiał do pracy. Do jego obowiązków należało zbieranie jajek z gniazd niosek przed pójściem do szkoły i czyszczenie kurników po powrocie do domu. „Nigdy nie myśl o głupstwach, synu - mawiał często. - Świat nie ma pożytku z marzycieli. Świat opiera się na ciężkiej pracy, bo cóż innego pozwalałoby mu się
kręcić?” Pouczał syna: „Mężczyzna powinien wiedzieć, że nieważne jest to, czego on chce. Ważne jest to, co ma. Pewnego dnia założy rodzinę i będzie musiał utrzymać ją, zapewnić przyszłość dzieciom”. Matka Philipa zmarła przy porodzie, niecałe dwa lata po jego przyjściu na świat. Ojciec nie ożenił się ponownie i nigdy też nie mówił o swojej żonie lub jakiejkolwiek innej kobiecie. „Rodzina, synu, to jest całe życie. Ani mniej, ani więcej. Myśleć inaczej to głupota i strata czasu. Im wcześniej to zrozumiesz, tym lepiej”. Najbardziej przerażała Philipa myśl, że mógłby spędzić na farmie całe życie, pracować osiemnaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu, jak w kieracie, miesiąc po miesiącu. Na samą myśl o tym oblewał go zimny pot. Marzył, jak byłoby cudownie pojechać pociągiem, który go tak fascynował i o którym myślał każdej nocy. Marzył, aby powałęsać się po okrytych błękitną mgiełką wzgórzach i zobaczyć, co jest po drugiej ich stronie. Wreszcie o tym, aby spotkać innych ludzi. Ale kiedy chciał powiedzieć o tym ojcu, słowa więzły mu w gardle. Słuchał więc jego poleceń z pochyloną głową i wracał do swych obowiązków. W ostatecznym rachunku to nie pociąg pomógł mu rozwiązać tajemnicę życia. To rudy lis odmienił jego życie na zawsze. W czasie wyjątkowo ostrej zimy, kiedy Philip miał ukończyć czternaście lat, do ich kurnika dostał się rudy lis. Philip pierwszy to odkrył. Ślady krwi, wyrwane pióra, resztki mięsa z kur pożartych przez intruza. Philip wraz z ojcem tropili lisa całymi tygodniami. Ślady prowadziły przez ośnieżone pola, szepczący las, aż do doliny górskiego strumienia pokrytego srebrnym lodem. Philip, dźwigając stary, ale sprawny jeszcze karabin, remington kalibru 22, szedł blisko ojca. Zatrzymywali się co jakiś czas i ojciec pokazywał mu lisi trop. Raz były to ślady łap odciśnięte na cienkiej powłoce zamarzniętego śniegu, to znów resztki rudej sierści, wreszcie pozostawione łajno. Tropienie całkowicie pochłonęło Philipa, ożywiło go, wyostrzyło uwagę. Szybko nauczył się wyszukiwać ślady. Po kilku dniach stał się wytrawnym tropicielem prowadzącym swego dotychczasowego nauczyciela. To wreszcie Philip odkrył, dlaczego trop urywa się na brzegu strumienia. Tutaj zwierzę było bardziej ostrożne. Po dotarciu do tego miejsca zawsze gubili jego ślad. Ojciec powiedział kiedyś Philipowi, że lisy śpią w wysokiej trawie owinięte w
swoje puszyste ogony. Instynkt podpowiedział Philipowi, że lisa trzeba szukać na brzegach zamarzniętego strumienia, gdzie mają swoje kryjówki borsuki, krety i inne zwierzęta. Słusznie podejrzewał, że ich rudy lis znalazł jakąś opuszczoną kryjówkę. To odkrycie go zelektryzowało. Zapamiętał, jak ojciec szepnął mu do ucha: „No, synku, ten lis jest twój”. Zapamiętał, jak wycelował z karabinu. Najgłębiej jednak wryła mu się w pamięć chwila, w której lis trafiony pociskiem uderzył w ścianę nory, a czerwona glina oblepiła jego puszysty grzbiet. Ten moment, jakby dokładnie utrwalony przez mróz w postaci zimowego pejzażu, pozostał na zawsze w jego pamięci. Lis był najeźdźcą, zabójcą, intruzem, niszczycielem. Jak Saracen wśród chrześcijan. Philip odkrył w sobie głęboką satysfakcję, że starł z powierzchni ziemi tak złą istotę. W jego mniemaniu usunął samą istotę zła. sprzedał farmę następnego dnia po pogrzebie ojca. Dzień później ukradkiem dostał się do pociągu towarowego, który go tak fascynował w dzieciństwie. Zachodnia Pensylwania została daleko za nim, ale wspomnienie o rudym lisie, o tropieniu, o chwili, w której wszystko się skończyło, nie opuszczało go, kiedy wędrował od miasta do miasta, chodząc po zatłoczonych ulicach. Owładnęła go chęć tępienia zła. Im więcej mieszkańców liczyło miasto, w którym przebywał, tym wyraźniej widział, jak lekceważone jest prawo. Przez jakiś czas pracował w policji, w Chicago, ale jego niezależna osobowość nie mogła dopasować się do politycznej machiny rządzącej tym miastem. Po tym doświadczeniu znów skorzystał z pociągu. Pojechał tym razem do Nowego Jorku. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty i trwała już wojna. Dla Philipa stanowiła wyjątkowy zbieg okoliczności. Wojna powodowała tak wiele nieprawości, które trzeba było wyeliminować. Zaciągnął się więc do wojska. Miał kłopoty w okresie rekruckim, spowodowane jego niekonwencjonalnym usposobieniem. Miał też szczęście. Jego dowódca, dociekliwy i doświadczony sierżant, skierował go na przeszkolenie specjalne do służby wywiadowczej w ramach Biura Służb Strategicznych. Było to trafne posunięcie. W pełni sprawdził się jako jeden z tych „specjalnych ludzi”, których zawsze poszukują wszystkie armie świata. Dowiódł, że nie zważa na własne bezpieczeństwo, że nie przychodzi mu nawet na myśl, iż może zginąć. Uchodził za szczęściarza, który nie tylko wychodzi zawsze z operacji obronną
ręką, ale także gwarantuje bezpieczeństwo tym, którzy są razem z nim. Przełożeni doskonale wykorzystali te cechy Philipa, organizując dla niego specjalne przeszkolenie fizyczne oraz trening psychiczny. Przyjął z radością te nowe „obowiązki. Oczekiwał wciąż nowych zadań. Kiedy został skierowany do zadań frontowych, przełożeni połączyli go z człowiekiem, którego uważali za „kompatybilnego”. Mieli na uwadze kogoś, kto mógłby być blisko Philipa i kto miałby również odpowiednie przygotowanie. Krótko mówiąc, kogoś, kto mógłby nieco temperować jego niezależną postawę. Tak oto Philip i porucznik Jonas Sammartin stali się dwuosobowym oddziałem uderzeniowym aliantów na Pacyfiku. Nigdy wprawdzie nie brali udziału w akcji bojowej w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, wykorzystali natomiast to, co było wielkim talentem Jonasa: umiejętność deszyfrażu w celu penetrowania japońskiej łączności wojskowej. Wykorzystując uzyskane informacje, Philip prowadził nocne rajdy oddziału komandosów na obozy wojskowe wroga. Dokonywali maksimum zniszczeń, nie pozostawiając żadnego śladu umożliwiającego ustalenie, kto przeprowadził atak. W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku działali na Wyspach Salomona. Niecały rok później w Nowej Gwinei. Potem na Marianach, Iwo Jima i Okinawie, kierując się bezpośrednio ku wyspom japońskim. Rajdy te były tak skuteczne, że dowództwo japońskie nadało im specjalną nazwę: „Ninja Senso” (Operacja Ninja). Cieszyły się niemałym uznaniem, chociaż nigdy o nich nie mówiono ani nie pisano oficjalnie, nawet w gazecie wojskowej „Stars and Stripes”. Żołnierze amerykańscy natomiast, choć po cichu, bardzo je chwalili. W sześciu ostatnich miesiącach wojny, krótko po straszliwym bombardowaniu Tokio w marcu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, kiedy połowa miasta spłonęła od bomb zapalających, i krótko przed atomowym atakiem na Hiroszimę, które to wydarzenie całkowicie zmieniło świat, Philip i Jonas nie tylko stali się wiernymi towarzyszami broni; stali się prawdziwymi przyjaciółmi. Jonas był ostatnim z rodu zasłużonego dla kraju. Jego dziadek był kapitanem policji nowojorskiej w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku, kiedy szefował jej przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych, Teddy Roosevelt. Rok później obaj zrezygnowali i wspólni ze swym przyjacielem, Leonardem Woodem założyli, cieszące się dobrą sławą, oddziały Rough Riders. Ojciec Jonasa, major kawalerii, walczył w pierwszej wojnie światowej. Czterokrotnie odznaczany był za zasługi na polu walki; poległ we Fiancji. Jonas Sammartin z zaangażowaniem kontynuował tę tradycję rodzinną. Jako prymus ukończył West Point. Był obdarzony silną wolą, regulamin wojskowy był jego katechizmem. Wyróżniał się w służbie w BSS. Często zaskakiwał swych przełożonych niezwykłą zdolnością rozwiązywania nader skomplikowanych zadań
natury strategicznej. Skierowano go do służby w oddziale kryptografii. Zbyt wiele tutaj śmierci. Jest w tym coś nierzeczywistego - powiedział kiedyś późną nocą, gdy na pokładzie niszczyciela płynącego do Mindanao popijali rosyjską wódkę. Dowódca okrętu, mając na pokładzie tak znakomitych żołnierzy, zdecydował się poczęstować ich najlepszym trunkiem, jakim dysponował. Życie stało się czymś nierealnym - odpowiedział Philip. Chyba przestała już istnieć różnica między życiem a śmiercią. Zapamiętał, że wszyscy trzej skwitowali to uśmiechem. Ja już przestałem w ogóle rozumieć, co to jest życie - odezwał się dowódca okrętu i napełnił kieliszki. - Tutaj dzień przynosi więcej niż miesiąc w normalnych warunkach. Pacyfik każdego dnia jest taki sam. Jedna wyspa przeładowana żółtkami nie różni się od innej. Mam tak ustawiać celowniki dział, żeby dokładnie trafiły w cel i żeby moim ludziom zapewnić maksimum bezpieczeństwa. Philip zaprzeczył gestem dłoni. Jest jeszcze coś więcej. W szerszym planie. I tak powinno być. Być może. Ale czy nie o to właśnie chodzi na wojnie? O zabijanie i o to, żeby czasem uciekać? Nie - odparł Philip lekko poirytowany. - Chodzi o to, aby wojnę wygrać. Tego ranka promieniowanie atomowe pochłonęło Hiroszimę. Philip zaczął pracować w fabryce śmierci. Doszedł do wniosku, że skoro dotąd wykonywał swą robotę dobrze, nie ma żadnych powodów, by teraz miał robić coś innego. Nie chciał upodobnić się do tych zniewolonych nieszczęśników, którzy przeżyli Hiroszimę i Nagasaki i patrzyli z trwogą, jak ich ciała rozpadają się na skutek działania niewidzialnej i niepojętej siły, rządzącej odtąd ich życiem, odbierającej nadzieje na przyszłość. Philipa dotknęła inna forma zniewolenia. Uznał, że jego praca będzie sposobem na życie. Tym samym wytyczała ściśle jego kierunek i ustanawiała nie mniej ścisłe ograniczenia. Ale czy aby nie stała się ona czymś na wzór kurzej farmy w zachodniej Pensylwanii, która zniewoliła Dossa seniora? Gdy w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku Philip i Jonas przyjechali do Tokio, spadł tam właśnie pierwszy śnieg. Od wielu lat nie widzieli śniegu i prawie już zapomnieli, czym była zima. Czarne kimona Japończyków kontrastowały z jej dziewiczą bielą. Wkrótce jednak śnieg stawał się popielaty. Wydobywały się spod niego inne kolory: jaskrawa czerwień balonów, błękit porcelanowych filiżanek, soczysta zieleń drzew kryptomerii. Ciągle jeszcze byli bardziej pod wrażeniem spraw, z którymi mieli dotąd do czynienia, niż widokiem zaskakujących kolorystycznych kontrastów tego listopadowego poranka. Natychmiast po przyjeździe do Tokio zostali oddani pod rozkazy pułkownika Harolda Mortena Silversa. Miesiąc wcześniej prezydent Truman wywalił Williama Donovana, rozwiązując po prostu jego umiłowane „dziecię”, Biuro Służb Strategicznych. W to miejsce, za radą swych bliskich doradców, jak generał Sam Hadley, utworzył
Centralną Grupę Wywiadowczą, tymczasową organizację o niezbyt ściśle określonych zadaniach i kompetencjach. Jej trzon kadrowy tworzyli, rzecz jasna, starzy wyjadacze z Biura Służb Strategicznych. Silvers należał do czołówki funkcjonariuszy. Odkomenderował do pomocy Philipowi i Jonasowi niejakiego Eda Portera, który przybył do Japonii wraz z pierwszym kontyngentem amerykańskiej armii okupacyjnej. Był to młody oficer o chłopięcej twarzy i uregulowanym trybie życia. Natychmiast zabrał się organizowania swym nowym przełożonym wycieczek po rozległym, na pół spalonym mieście. Któregoś późnego popołudnia przyjechali do dzielnicy Asakusa, leżącej na północ od centrum Tokio. Blade, przydymione słońce połyskiwało na zakolach rzeki Sumida. Było to dziwne miejsce. Tokio zazwyczaj zatłoczone ludźmi i pojazdami, kipiało życiem już od pierwszych dni pokoju. Tutaj było inaczej. Pustka, cisza, żadnych pojazdów, żadnych przechodniów. - Oto, co zostało z wielkiej świątyni Asakusa - powiedział Porter, wskazując rozległy lej po wybuchu. Podprowadził ich bliżej, mówiąc bez przerwy profesjonalnym tonem przewodnika pozbawionego emocji. - W tym miejscu, w czasie marcowego bombardowania, ukryło się kilka tysięcy Japończyków. Trzysta superfortec zrzuciło wtedy na Tokio ponad siedemset tysięcy bomb typu M-29. Słyszeli panowie o tych bombach? Nie przypuszczam. To nie była wasza specjalność. Otóż M-29 to eksperymentalna bomba zapalająca. Zawierała mieszankę substancji zapalającej i pewnych frakcji ropy *. Wybuch powodował rozprzestrzeniający się pożar. - Porter wskazał jakieś sczerniałe kikuty, najpewniej resztki kolumnady. - Ta świątynia została zbudowana w siedemnastym wieku. Przetrwała wszystkie katastrofy, łącznie z wielkim trzęsieniem ziemi i pożarem w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku. W bombardowaniu marcowym zginęło dwieście tysięcy Japończyków. Sześćset, a może siedemset tysięcy ludzi, więcej niż szacowaliśmy, zginęło lub umrze wkrótce od bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Japończycy grzebali swych zmarłych. Przystępowali do wykonania zadania, które wynikało z nakazu kontynuowania bytu narodowego: zapomnienia nieszczęść wojny, odwrotu od przeszłości. Mieli tworzyć nowe życie, budować przyszłość na gruzach starego porządku. Generał Douglas McArtur też przystępował do wykonywania zadania. Polegało ono na całkowitej zmianie kierunków rozwoju Japonii. W ściśle tajnym memorandum, przygotowywanym dla prezydenta Trumana, kierunki te zostały^ bardzo dokładnie ustalone. Rola Stanów Zjednoczonych polegać miała nie tylko na tym, aby pomóc japońskiej gospodarce stanąć na nogi. Chodziło w nie mniejszym stopniu o to, aby te nogi poruszały się po ściśle określonym przez Amerykanów gruncie. Oficjalnie mówiono, że celem jest demokratyzacja Japonii, a więc uchwalenie nowej konstytucji, decentralizacja ściśle zhierarchizowanego systemu władzy, zlikwidowanie militaryzmu, rozwiązania zaibatsu, potężnego konglomeratu przedsiębiorstw przemysłowych, należącego do kilku rodzin i mającego ogromną władzę w przedwojennej Japonii. Dochodziło do tego natychmiastowa eliminacja przestępców wojennych oraz usunięcie z sektora publicznego i prywatnego wszystkich elementów lewicowych, zarówno tych, o których było wiadomo, jak i tych, których o lewicowość podejrzewano. Parlament, kontrolowany przez Tojo, został „uwolniony” od tych członków, którzy zdradzali tendencje militarystyczne. Philip i Jonas każdego dnia wysłuchiwali przeróżnych plotek o mającej nastąpić czystce w zaibatsu. Ale w rzeczywistości nic się nie działo. Aż do pewnego dnia. Pułkownik Silvers wezwał ich do swojej kwatery. Jak zwykle, powitał ich adiutant do spraw administracyjnych, David Turner. Był mniej więcej w ich wieku, wysoki,
szczupły, w okularach, miał przystojną, ascetyczną twarz. Z pewnością podobał się kobietom, bo Philip często widywał go w towarzystwie różnych dziewcząt z Pomocniczego Korpusu Kobiet* lub pracownic administracji Centralnej Grupy Wywiadowczej. Tak jak inni samotni mężczyźni ze służb wywiadowczych wolał amerykańskie dziewczęta, choć w tym czasie wyrastały jak grzyby po deszczu japońskie kluby nocne z mnóstwem przymilnych, młodych Japonek. Jonas i Philip chłodno potraktowali powitania Turnera, bowiem kancelistów uważali za ludzi pozbawionych odwagi, gdyż nie znaleźli się bezpośrednio na polu bitwy. Cenili natomiast żołnierzy frontowych. Turner zaprowadził ich do sanktuarium swego szefa, po czym zamknął drzwi, zostawiając ich sam na sam z pułkownikiem. Zasiedli na twardych krzesłach przed jego biurkiem. Silvers wręczył im teczki z aktami. W czasie wojny BSS było organizacją ukrytą w cieniu, co stanowiło główną przyczynę skuteczności jej działania. Wymogi czasu pokoju nie zmieniły na tyle sytuacji, by teraz służby wywiadowcze miały funkcjonować inaczej. Nadal istniała pilna konieczność przedłużenia i pogłębienia tajności ich pracy. - Zaibatsu ciągle jeszcze ma niewiarygodną władzę - zaczął Silvers. - Nic w tym dziwnego, bo ten związek znanych z tradycji przedsiębiorstw tworzą ludzie z najbardziej wpływowych tutejszych rodzin. Według posiadanych przeze mnie informacji, Japończycy poświęcają się teraz głownie przepisywaniu ksiąg handlowych, rachunków, całej dokumentacji. Kiedy my tutaj mamy pełne ręce roboty, żeby scalić wszystkie elementy zarządzania okupowanym krajem, ich biurokracja robi po cichu wszystko, aby pozbyć się dowodów kompromitujących największych i najważniejszych militarystów tego kraju. Oczywiście nie ma na to bezpośrednich dowodów. Ale muszą robić dobrą robotę, skoro trybunały wojenne dosłownie nie są w stanie tknąć wielu przemysłowców o najgorszej reputacji, tych, którzy kierowali produkcją sprzętu wojennego i ze wszystkich sił forsowali japoński wysiłek wojenny. A poza tym, czasami... sądom tym jest trochę trudno albo, powiedzmy, politycznie niewygodnie skazywać niektórych członków zaibatsu, zwłaszcza tych najważniejszych. Jak zorientujecie się z akt, chodzi o pewną liczbę szczególnie wpływowych osób z tej grupy społecznej. Muszą zostać wyeliminowane. Nie możemy, nie tylko my, Japończycy też, tolerować przestępców wojennych w społeczeństwie, które prezydent polecił nam stworzyć tu, w Japonii. Nawet takich, do których nawet sądy nie mogą się dobrać. - Silvers wyciągnął fajkę i skórzany kapciuch. - Czasami - mówił dalej - demokratyczne procedury potrzebują odrobiny niekonwencjonalnego wsparcia. Osoby, o których mówiłem, nie mogą być traktowane w sposób ogólnie przyjęty w demokratycznych społeczeństwach. Można powiedzieć, że sądy wobec nich byłyby naprawdę bezsilne. - Nabił fajkę i zapalił. Oto co macie do zrobienia. Wyeliminujecie wszystkie wyszczególnione w aktach cele, a operacje te muszą mieć formę nieszczęśliwych przypadków. Mogę zapytać? - odezwał się Philip, uważnie dotąd słuchający swego dowódcy. - Dlaczego sądy nie mogą dobrać się do tych ludzi? Jeśli są przestępcami wojennymi, to przecież zasłużyli sobie na to, by wytoczyć im proces. Pytać możesz - odparł Silvers i zaczął intensywnie wpatrywać się w sufit. Przejdźmy do sprawy rzeczowo - wtrącił Jonas. - Jeśli tego nie zrobimy, to całe odium spadnie na nas. Przyczyna jest najbardziej banalna. Przy takiej biurokracji, jak tutaj, całkiem możliwa. Ci ludzie mają ciągle ogromne wpływy w
sferze władzy. Philip przeglądał akta. - Arisawa Yamamoto, Shigeo Nakajima, Zen Godo. – Oderwał wzrok od papierów. - Zastanawia mnie pewna sprawa - ciągnął. - Jak ci ludzie zostali zidentyfikowani, jeśli, jak pan powiedział, japońska biurokracja tak znakomicie zaciera ślady i niszczy dowody zbrodni wojennych tych ludzi? Pułkownik Silvers pykał fajkę i z dużym zainteresowaniem patrzył na pajęczynę zwisającą z sufitu. - Wykonajcie zadanie - powiedział twardo. - W sposób, jaki wam przedstawiłem. W Tokio Philip Doss spotkał swą przyszłą żonę Lillian Hadley. Zawdzięczał więc swój ożenek instytucji, która go zatrudniała: Centralnej Grupie Wywiadowczej. On i Jonas byli już w Tokio ponad miesiąc. Tego grudniowego dnia, w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, padał intensywny deszcz, ale wieczór był piękny, a niebo pełne gwiazd. Wojskowa grupa artystyczna urządzała koncert z okazji świąt Bożego Narodzenia dla żołnierzy jednostek amerykańskich stacjonujących w stolicy. Przyszło ich bardzo wielu. Philip tego wieczoru zobaczył Lillian po raz pierwszy. Stała na oświetlonej scenie, z mikrofonem w ręce, mając za sobą szesnasto-osobową orkiestrę. Wywarła na nim od razu wielkie wrażenie. Jej silnie wibrujący głos kontrastował z atmosferą, jaką wokół siebie roztaczała. Miała naturalny dar nawiązywania kontaktu z widzami, a to, że była w centrum uwagi dwudziestotysięcznego tłumu żołnierzy, sprawiało jej wielką satysfakcję. Uwidoczniło się to w sposób, w jaki śpiewała dla nich; dziękowała ukłonem za aplauz, ściskała ich ręce, gładziła po policzkach. Była typową amerykańską dziewczyną, jakby wziętą z okładki magazynu, jedną z tych mieszkających w sąsiedztwie. Mówiąc krótko: przypominała im dom, a oni ją za to kochali. Philip też. Patrząc na nią uświadamiał sobie, gdzie się znalazł i jak bardzo oddalił się od swego domu, miasta, kraju, od wszystkiego, co miało wymiar normalności. Patrząc na nią czuł przemożną, dominującą nostalgię, jaką odczuwają ludzie rzuceni daleko od swego kraju, płaczący przy szklance whisky i wdający się w awantury bez żadnej rozsądnej przyczyny. Po koncercie bezwiednie ruszył za kulisy. Legitymacja funkcjonariusza wywiadu wystarczyła, by mógł przejść bez trudności przez linię straży. Znalazłszy się tam, nie wiedział w pierwszej chwili, co zrobić wśród zabieganego personelu obsługi w zatłuszczonych kombinezonach, wśród jupiterów, kabli, skrzyń z najdziwniejszym sprzętem, aż zobaczył Lillian. Stała samotnie i spokojnie popijała kawę z papierowego kubka, jakby w
zamyśleniu przyglądając się kontrolowanemu chaosowi, panującemu wokół niej. Przypominała mu domorosłą piękność z college’u, istotę nieosiągalną, o nienagannej figurze i ślicznej twarzy, słodko uśmiechającą się, gdy tymczasem podnieceni chłopcy rozbierali ją oczami. Widział takie sceny w filmach, sam bowiem do żadnego college’u nie chodził. Co oczywiście nie oznaczało, że nie próbował na własną rękę zdobyć jakiejś wiedzy. Namiętnie czytał, a lektury pochłaniały go całkowicie. Jak wielu pożeraczy książek, miał tę niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju zdolność przenoszenia się w świat fikcji literackiej. Zanim uświadomił sobie, co robi, podszedł i przedstawił się dziewczynie. Śmiała się z jego dowcipów, z wyraźną przyjemnością słuchała komplementów, mówiła początkowo z lekkim zażenowaniem, które mijało z upływem czasu. Philip uświadomił sobie po jakimś czasie, jak bardzo był dotąd samotny i odcięty od wszystkiego, co kochał. Ona natomiast była dziewczyną, o jakiej marzył. Taką, z którą można pokazać się po sobotnim kinie, żeby wszyscy wiedzieli, że należy do niego. Czas mógł pokazać, że Lillian Hadley będzie starzeć się pogodnie i - co ważniejsze godnie. Ale teraz była podekscytowana wszystkim, co się wokół działo. Była córką Sama Hadleya, generała broni ze sztabu Mc Artura, cieszącego się reputacją największego służbisty ze starej szkoły George’a Pattona. Znano go jako zawodowego oficera, zdolnego do błyskawicznego podejmowania decyzji w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Był jednym z tych, którzy dążyli do powołania Centralnej Grupy Wywiadowczej oraz jednym z wybitnych twórców polityki Stanów Zjednoczonych wobec Japonii. Mówino nawet, że prezydent Truman polega głownie na jego opiniach w formułowaniu długofalowej polityki USA wobec Dalekiego Wschodu. Spędzili razem ten wieczór rozmawiając i patrząc sobie głęboko w oczy. Philip widział w niej wszystko, co kochał i od czego daleko odszedł, a co przypominało mu pagórkowaty pejzaż zachodniej Pensylwanii, jej słoneczne popołudnia, drewniany budynek szkoły, w którym uczył się czytać i pisać, słodki dźwięk dzwonów kościelnych w niedzielny poranek, kiedy razem z ojcem szli modlić się i składać dziękczynienie. Dla niego ta typowa amerykańska dziewczyna uosabiała wszystko, co było najpiękniejsze w jego dzieciństwie. Sprawiała, że już nieważne były wszystkie ciemne strony życia, które skłoniły go do porzucenia stron rodzinnych. - Czasami - mówiła Lillian - bardzo odczuwam brak moich braci. Po prostu serce mi pęka. Są pewnie bardzo daleko stąd. Popatrzyła w gwiazdy, a potem cicho zapłakała. Co się stało? - zapytał Philip łagodnym głosem. Milczała. Zastanawiał się, w ogóle usłyszała jego słowa. - Moi bracia - odezwała się po chwili tak cicho, że powiew wiatru mógł rozwiać jej słowa, zanim dotrą do jego ucha - obaj moi bracia zginęli na wojnie. Jason poległ podczas desantu na plaży w Anzio. Myślę czasem, że nie zdążył poczuć pod
nogami europejskiej ziemi. Mój drugi brat, Billy, był dowódcą czołgu w dywizji Pattona. Ojciec był bardzo dumny z niego. Mógł o nim mówić bez przerwy, no, ale w końcu to Patton był dowódcą, o którym bez przerwy mówiono i pisano w prasie. A Billy szedł zawsze za Pattonem. Jego dywizja atakowała Pilzno. I wtedy najechał czołgiem na niemiecką minę. Drżała lekko. Philip objął ją ramieniem. - Nienawidzę tej wojny, choć mamy ją już za sobą. Była brutalna i nieludzka. Ludzie nie zasłużyli sobie, żeby znosić aż takie cierpienia. „Nie - pomyślał Philip - ludzie od czasu do czasu z zacięciem prowadzą wojny. Nie wyciągają żadnych wniosków z historii, bo kieruje nimi żądza panowania nad innymi. A panowanie takie z samej istoty oznacza zniewalanie innych”. - Byli tacy młodzi - mówiła Lillian - tacy dzielni i przyzwoici. Philip nie spotkał dotąd kobiety tak pięknej i tak mocno chwytającej go za serce. W jej obecności nie był zdolny do myślenia, a nawet nie chciał myśleć. Pragnął obejmować ja, pieścić, całować. Pochłaniała go jej zniewalająca uroda. Znacznie później zorientował się, jak bardzo gardziła Japonią i Japończykami. Ale wtedy było już za późno. Jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku rząd amerykański ostatecznie zawiesił subsydia dła Japonii. Rząd japoński ogarnęła panika. Czołowi politycy przewidywali, że w marcu następnego roku gospodarka przestanie funkcjonować w ogóle. Subsydia zniesiono w momencie, kiedy japońskie rezerwy zostały całkowicie wyczerpane, import praktycznie nie istniał, a kraj stanął w obliczu braku węgla. Krótko mówiąc, Japonia została skazana na całkowite zaprzestanie produkcji ze względu na brak surowców. Dwa tygodnie przed Świętem Dziękczynienia, obchodzonym przez okupacyjną armię amerykańską, premier Shigeru Yoshida zwołał swych najwybitniejszych ministrów, swego rodzaju trust mózgów jego rządu, aby wspólnie szukać wyjścia z sytuacji kryzysowej. Spośród sześciu obecnych, tworzących tak zwany Komitet do Spraw Węgla, pięciu należało do najbardziej wpływowych elit japońskiej biurokracji. Jedną z tych elit stanowiło Ministerstwo Handlu i Przemysłu, które od powstania w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku było główną siłą biurokracji, drugą było Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Przedstawiciel tej drugiej elity mieli gruntowne wykształcenie ekonomiczne. Szóstym członkiem Komitetu, uczestniczącym w spotkaniu u premiera, był
mężczyzna nazwiskiem Zen Godo, nowo mianowany wiceprezes Banku Japonii, najmłodszy w tym sekstecie. Niemniej to właśnie on sformułował koncepcję priorytetów dla wybranych sektorów gospodarki w celu ożywienia produkcji. Uzasadniał, że bez takiego skoku nowa Japonia okazałaby się niezdolna do działania w interesie nowego narodu. Koncepcja ta uzyskała pełną aprobatę Komitetu. Godo wyróżniał się wśród polityków japońskich znakomitym wykształceniem. Jako prymus ukończył najbardziej prestiżową uczelnię: uniwersytet Todai w Tokio. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku razem z pięćdziesięcioma sześcioma absolwentami wydziału prawa rozpoczął pracę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Tutaj mogli zrobić kariery o wiele bardziej atrakcyjne niż tysiące absolwentów w innych resortach. Wkrótce znalazł się w grupie wybranych absolwentów, dla których zorganizowano szczególnego rodzaju przeszkolenie. W rezultacie w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku wszyscy oni otrzymali przydziały służbowe do różnych miejscowości na całym terytorium Japonii. Godo został skierowany do komendy policji stołecznej. Według dokumentów, które Silvers przekazał Philipowi i Jonasowi, Godo został mianowany szefem miejskiego oddziału Tokko, policji zajmującej się, najogólniej mówiąc, kontrolą myśli. Została ona powołana do wykrywania wszelkich działań antymilitarystycznych, które mogłyby sabotować lub w jakikolwiek inny sposób utrudniać i komplikować przygotowania Japonii do wojny. Celem Tokko byli przed wszystkim komuniści i ich sympatycy. Z uwagi na charakter pracy funkcjonariusze Tokko korzystali z nieograniczonych przywilejów. Mogli robić w całym kraju, co tylko im się podobało. Ich lokalni szefowie byli przełożonymi tylko formalnie. Funkcjonariusz Tokko nie mógł być usunięty ani ukarany. A ponieważ otrzymywał nominacje w stolicy, jego terenowy szef wolał na wszelki wypadek słuchać swego podwładnego, niż wydawać mu rozkazy. Najlepsi z byłych funkcjonariuszy Tokko, jak Zen Godo, umiejętnie wykorzystali powiązania i kontakty, aby przygotować się na wypadek klęski wojennej Japonii. Dzięki temu mieli się bardzo dobrze. Jako wiceprezes tylko jednego z trzech centralnych banków Japonii, Zen Godo miał w swych rękach niemal nieograniczoną władzę. To właśnie on stał się jednym z głównych twórców nowego ładu gospodarczego, polegającego na tym, że banki centralne, realizując politykę
rządową, udzielały bardzo dużych kredytów spółkom, aby ułatwić im start. Spółki te zostały do tego stopnia uzależnione od banku, że z biegiem czasu były przezeń ostatecznie przejmowane. Wkrótce coraz silniejsze banki centralne wstawały się współwłaścicielami zaibatsu, korporacji tradycyjnie będących własnością poszczególnych rodzin. Korporacje te z kolei zarządzały różnorodnymi koncernami prowadzącymi interesy w wielu dziedzinach, zwłaszcza tych, które obiecywały najwyższe dochody. A dziedzin takich w gospodarce powojennej, nastawionej ekspansywnie, nie brakowało. Zen Godo był również znakomitym praktykiem w kanryodo, to znaczy w sposobie bycia biurokratą. Kanryodo wymaga niezwykłych umiejętności, nie mniejszych niż sztuka walki wręcz aikido, czy szermierka kendo. Jedynie mentalność japońska okazała się zdolna uczynić sztuką tak, wydawało się, zwykłe i prozaiczne zajęcie. Ale to ostatecznie biurokraci stali się samurajami nowej Japonii. I jak na ironię, ich wybitna rola społeczna była produktem okupacji amerykańskiej. Rozwiązując armię i silnie ograniczając zaibatsu, McArthur wytworzył w systemie władzy tak wielką próżnię, że nie mogła zbyt długo istnieć. Biurokracja, jako zorganizowana warstwa w zdezintegrowanym społeczeństwie, zapełniła tę próżnię w sposób naturalny, wyciągając z tego wszelkie możliwe korzyści. Wiadomość o śmierci Arisawy Yamamoto, o której dowiedział się z gazet, wstrząsnęła Zenem Godo. Dzienniki pisały, że przyczyną śmierci był wypadek drogowy, ale czas i okoliczności podważały w jego opinii iarygodność tych informacji. Od wielu lat był przyjacielem zmarłego i zaufanym partnerem w interesach. Zakłady lotnicze, kierowane przez Yamamoto wspólnie z fabryką Nakajimy, produkowały silniki do znanych samolotów bojowych „Zero”. Był to niezwykle lukratywny interes. Yamamoto, tak zresztą jak Zen Godo, nie żywili wrogości wobec Amerykanów. W wąskim gronie przyjaciół nie kryli, że wojna z Ameryką jest czystym szaleństwem. Niemniej ludzie tacy jak oni nie mieli wyboru, toteż oficjalnie wykonywali rzetelnie swoje obowiązki wobec cesarza. Ale w głębi serca z radością powitali koniec wojny. Wszystko, czego teraz pragnęli, to szybka przebudowa Japonii. Dopiero tydzień temu Yamamoto poinformował swego przyjaciela, Zenem Godo, że ma zamiar przekazać Amerykanom technologię nowego typu silnika odrzutowego, skonstruowanego przez jego inżynierów w ostatnich miesiącach wojny. I oto teraz Yamamoto nie żyje. Gazety informują, że został przejechany przez
ciężarówkę. Zen Godo nie wierzył w te informacje. Czas i okoliczności sprzyjały wrogom ofiary, a ci wrogowie byli również jego wrogami. Umiejscowieni w wielu instytucjach, świetnie zorganizowani, niezmordowani w intrygowaniu. Wynikało z tego, że Zen Godo musiał się mieć na baczności, a przede wszystkim poznać prawdziwą przyczynę śmierci swego przyjaciela Yamamoto. Zaczął od spotkania z córką Michiko. Była od niedawna żoną Nobuo Yamamoto, najstarszego syna tragicznie zmarłego przyjaciela. Małżeństwo zostało zaaranżowane przez obu ojców. Dla Zena Godo była to także sprawa jego przyszłości. Nobuo był młodzieńcem inteligentnym, dobrze ułożonym, w miarę przystojnym, pierworodnym synem Arisawy Yamamoto, co oznaczało, że po śmierci ojca przejmie kierownictwo zakładów. Godo uznał Nobuo za dobrą partię dla swej córki, która, chociaż urodziwa, miała porywczy charakter. Prywatnie uważał ten związek za beznadziejny. Nobuo był starszy od Michiko, bardziej dojrzały. Godo, znając osobowość swojej córki, zastanawiał się często, czy jakiś młody, prostolinijny mężczyzna zdecydowałby się zabiegać przez dłuższy czas o jej względy. Przy omawianiu spraw tego związku dwaj starsi panowie skoncentrowali się zatem na zagadnieniach rodzinnych, a ich rozmowy miały bardziej charakter negocjacji doświadczonych maklerów niż przyszłych teściów swoich dzieci. Ostatecznie wszystkie szczegóły zostały uzgodnione, a małżeństwo skonsumowane. Działo się to pół roku temu i teraz młodzi małżonkowie byli razem, choć Zen Godo nie miał najmniejszego pojęcia, jak układają się stosunki między nimi. Krótko po ślubie przenieśli się do Kobe, gdzie znajdowały się zakłady rodziny Yamamoto. Nobuo miał nadzorować ich funkcjonowanie, gdyż dokonywano w nich ważnych zmian. Miały one wkrótce przystąpić do produkcji maszyn dla przemysłu ciężkiego, co wynikało z planów rodziny znalezienia się w czołówce firm pracujących dla potrzeb nowej Japonii. W tym celu rodzina Yamamoto nawiązała współpracę z Kanagawa Heavy Industries. Jak dotąd wszystko szło gładko. Aż do momentu śmierci Yamamoto pod kołami ciężarówki. - Michiko - zwrócił się Zen Godo do córki, kiedy przybyła do jego domu podejrzewam, że nasi wrogowie przypuścili na nas atak. W związku z tym muszę poznać prawdziwe okoliczności śmierci twojego teścia.
Michiko skłoniła nisko głowę, klęcząc u stóp ojca. - Byłaś zawsze moją silną prawą ręką. Twojej pomysłowości zawdzięczam wiele sukcesów. Wyszukiwałaś dla mnie ważne tajemnice tego miasta tak, jak tylko kobieta to potrafi. Czuję teraz, że nasi wrogowie ruszyli przeciwko nam. Sam, ze względu na moją pozycję, nie mogę w sposób jawny podejmować jakichkolwiek działań. Nie mogę dopuścić do tego, by ściągnąć na siebie uwagę naszych wrogów albo Amerykanów. Tylko z tobą mogę mówić otwarcie i tylko do ciebie mogę zwrócić się o pomoc. Zen Godo za nic nie chciał wymówić imienia swej drugiej córki Okichi, która odeszła od nich na zawsze. -Jeśli Arisawa Yamamoto został zamordowany – odpowiedziała Michiko dowiem się, kto to zrobił. Ale co mam zrobić, kiedy zidentyfikuję morderców? Zen Godo milczał. Był pochłonięty myślami o zemście. Lillian miała występ w tę noc, którą chciał spędzić z nią Philip. Pod oślepiającymi światłami doprowadziła widownię do ekstazy. Widownia ta składała się przeważnie z młodych, osiemnastoletnich chłopców. Lillian dawała im coś więcej niż tylko seksapil. Był to pełny, całkowicie naturalny, podniecający urok kobiecości. Patrzyli na nią jak urzeczeni. Nie zadawali sobie nawet trudu, aby zrozumieć, co ona śpiewa. Przypominała tym chłopcom rodzinny dom. I bez oporów wychodziła na spotkanie ich marzeniom. Zupełnie inaczej było z Philipem. Philip wielokrotnie próbował kochać się z Lillian, ale za każdym razem odmawiała, mimo że był subtelny, czuły, mimo pocałunków, pieszczot i wypowiadanych szeptem czułych słów. Nigdy jeszcze nie byłam z mężczyzną... w taki sposób. - Oparła głowę na jego piersi. - Chciałabym, żeby to było coś wyjątkowego. Coś bardzo wyjątkowego. Przecież łączy nas wyjątkowe uczucie. Tak, oczywiście. Właśnie o tym marzyłam... Kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam, jak będzie pięknie. Żadne z moich dawnych marzeń się nie spełniło. To moja ostatnia szansa, Phil. Chciałabym, aby stało się to właśnie tak, jak sobie wymarzyłam. - Jej rzęsy były mokre od łez. - Jesteś pierwszym mężczyzną, który... Zmusiłbyś mnie do rezygnacji z mojego marzenia, gdybyś nalegał. Przytuliła się mocno do niego. Coś żywiołowego, coś, co nie było już jej głosem, docierało teraz do niego, słyszał: - Proszę cię, nie rób tego. Posłuchał. Poprosił, aby za niego wyszła. Była to prośba, na którą czekała od
dawna. Zen Godo był wdowcem, miał troje dzieci. Spośród nich żyła tylko Michiko. O swej drugiej córce Okichi nie był w stanie nawet myśleć. Jedyny syn, Tetsu, żarliwie wierzył, że wojna będzie jak boski wiatr, a kraj ojczysty wyłoni się z niej w całej swej świetności jako potęga. Aby spełniło się to marzenie, walczył z czystym, patriotycznym uniesieniem przez trzy lata jako kamikaze. Zen Godo nosił przy sobie poemat syna, napisany przed śmiercią: Kwiaty dzikiej wiśni z Yamato Kiedy opadają Mogą oślepić nawet Niebiosa Yamato jest starą, poetycką nazwą Japonii. Nazwę te nosiła jednostka Tokkotai, Specjalnych Sił Uderzeniowych, do której Tetsu był przydzielony. Zginął mając dwadzieścia dwa lata. Tetsu wierzył w siłę shokokumin, dzieci nowej generacji. Czyż nie powtarzał ojcu słów bohatera wojennego, wiceadmirała Onishi: „Czystość młodości sprowadzi boski wiatr”? Był przepełniony yamato-dama-shii, japońską siłą ducha. W ostatnich dniach wojny wierzono jeszcze, że yamato-dama-shii może odnieść zwycięstwo nawet nad najnowocześniejszymi broniami i armiami. Zen Godo zapalał trociczki na grobach swych bliskich i w skupieniu odmawiał modlitwy za zmarłych. Miał świadomość agonii fałszywej nadziei. Kiedy uświadomił sobie całkowitą daremność postaw i zachowań wynikających z yamato-dama-shii, odruchowo zaczynał myśleć o Kozo Shiinie. Był on aktualnie szefem najpotężniejszego Ministerstwa Handlu i Przemysłu, które, dzięki jego zręcznym manewrom, stało się najbardziej wpływową siłą powojennej japońskiej biurokracji. Był także mózgiem ścisłej, zakamuflowanej i groźnej kliki utworzonej przez grupę kilku ministrów. Shiina pracował wytrwale, niemal z megalomańskim zacięciem, nad stworzeniem odpowiedniego wizerunku swojego resortu. Z rozmysłem otoczył się ludźmi z byłego wojennego Ministerstwa Zaopatrzenia. Tak jak on sam, byli to wyżsi oficerowie armii. Shiina wiedział, że ich dossier zostały oczyszczone z kompromitujących danych w chaosie pierwszych dni okupacji. W ten sposób oficerowie stali się już nieosiągalni dla trybunałów sądzących przestępców wojennych, a to sprawiło, że Shiina miał ich wszystkich w garści. Japończycy wyciągnęli wnioski ze swego tragicznego losu, z faktu, że utracili twarz i dostali się pod okupację swych wczorajszych wrogów. Shiina, który uważał konstytucję narzuconą Japonii przez McArthura za uwłaczającą, postanowił odpłacić Amerykanom za doznane upokorzenie. W swym ministerstwie zaczął wprowadzać metodę teorii i praktyki, tatemae i honne. Oznaczało to, że w świecie japońskiej biurokracji współistnieją równocześnie dwa sposoby jej funkcjonowania. Tatemae, czyli teoria, miała zastosowanie w dyskusjach o polityce resortu z siłami okupacyjnymi. Honne, praktyka, a więc realizacja przyjętych ustaleń, uwzględniana była we własnym gronie, wśród ministrów rządu japońskiego. Trudno było z góry przewidzieć, czy i jaki sukces odniesie taka polityka. W każdym razie Shiina zyskał pewien prestiż, jakiego nie osiągnął nawet w najgorętszym okresie
wojny, i to dawało mu przynajmniej odrobinę satysfakcji. Noc była teraz jedyną porą pracy Philipa. Był jakby nocnym wojownikiem. W każdym razie był do takiej pracy najlepiej przygotowany i wtedy najlepiej ją wykonywał. Razem z Jonasem tworzyli znakomity duet. Jonas planował. Niczym pająk zaciągał misterną sieć. Philip czynił plany możliwymi do realizacji. Następnie je wykonywał. Jonas wybrał noc przed nowiem księżyca. Pogoda była dobra, znakomita widoczność. Philip czekał, aż pogoda się pogorszy. Dwie doby później powietrze było tak wilgotne i gęste, że nawet ostre światła czołowe samochodu nie były w stanie rozproszyć ciemności. Mimo wszystko w mieście było sporo świateł, zwłaszcza na ulicach, gdzie stały niezniszczone domy. Tylko parki były prawdziwymi oazami ciemności. Shigeo Nakajima był drugą osobistością do zlikwidowania, przewidzianą w dyrektywie, jaką Jonas i Philip realizowali. Pierwszą był Arisawa Yamamoto. Philip prowadził wtedy ciężarówkę, która pozbawiła go życia. Według danych otrzymanych od Silversa, Yamamoto dowodził obozem jeńców wojennych na Mindanao, w którym zanotowano wyjątkowo wysoką śmiertelność jeńców. Yamamoto miał zwyczaj osobiście znęcać się nad nimi. Ci, którzy wykazali godną postawę, byli rozstrzeliwani. Ci, którzy jakoś znosili zniewagi i upokorzenia, byli torturowani. Shigeo Nakajima oskarżony był o to, że jako dowódca batalionu podczas walk na Okinawie zmuszał swych podkomendnych do dobijania rannych i bezczeszczenia zwłok żołnierzy amerykańskich. Były one obrabowywane i kastrowane, by odstraszyć tych Amerykanów, którzy mieli dopiero na Okinawie wylądować. - To nie są ludzie - powiedział Jonas. Czytał te akta, z trudem powstrzymując torsje. To potwory. Philip mimo wszystko miał wątpliwości. Dowody w tych aktach były tak obfite i nadzwyczaj szczegółowe, że nie mógł wprost uwierzyć, iż zgromadzenie takiego materiału było w ogóle możliwe. Wątpliwości zaczęły się nasuwać już w czasie wykonywania pierwszej operacji. Coś się nie zgadzało. Teraz, kiedy miał wykonać kolejny wyrok, pojawiało się coraz więcej wątpliwości. Dom Nakajimy stał w Matsugaya, w pobliżu parku Ueno, nieco na północ od śródmieścia Tokio. Był ukryty w zieleni, prawie niewidoczny. Philip dostrzegł go dopiero wtedy, gdy przedostał się do ogrodu. Zostawił wóz pół kilometra dalej i resztę drogi przebył pieszo. Przedostanie się do wnętrza nie stanowiło żadnego problemu. Zostawił mokre buty za progiem i zdał sobie sprawę z ironii tego gestu. Na tatami można było wchodzić tylko bosymi stopami lub najwyżej w tabi. Miał na sobie takie skarpetki, wygodne i funkcjonalne, z jednym palcem, co ułatwiało chodzenie. A poza tym nie zostawiały, jak bose stopy, śladów na trzcinowej macie. Ostrożnie odsunął papierowe drzwi do sypialni Nakajimy i stawiając ostrożnie stopy, wszedł do środka. Tabi umożliwiały mu wyczuwanie powierzchni podłogi i zachowanie, równowagi. Ciemności panujące w sypialni nieco rozpraszał blask padający z ogródka przez papierowe shoji. Zgodnie z tradycją, Nakajima przed swym domem zapalał małą wotywną świeczkę, aby duchy nieżyjących członków jego rodziny nie zabłądziły, gdyby chciały odwiedzić go w nocy. Tym razem to nie duchy krewnych składały mu wizytę. Nikły blask świeczki połyskiwał delikatnie wśród papierowych zasłon. Philip ujrzał Nakąjimę śpiącego pod lekką kołdrą. Przeszedł po wysłanej matą podłodze i uklęknął za głową śpiącego. Nakajima leżał na plecach. Philip pochylił się, ujął brzeg kołdry i złożył potrójnie. Podciągnął tak, by kołdra znalazła się na wysokości twarzy ofiary. Szybkim ruchem
podniósł się z klęczek i przycisnął kołdrę do twarzy Nakajimy. Ponownie opadł na kolana, dociskając nimi Japończyka. Miał w ten sposób wolne ręce. Nakajima zareagował zdławionym krzykiem, a następnie gwałtownymi ruchami klatki piersiowej. Philip poczuł, że ruchy Nakajimy stają się coraz bardziej energiczne. Ręce Japończyka zaczęły błądzić po tatami jakby w poszukiwaniu czegoś ważnego. Może broni? Philip spojrzał w dół. Nie. To nie broń, tylko kawałek papieru. Skoncentrował się na dokończeniu dzieła. Tymczasem dławiony Nakajima walił pięściami w matę, skręcał się, wyprężał w desperackim wysiłku ratowania życia. Nie rezygnował z walki. Philip wzmocnił nacisk. Palce Japończyka zacisnęły się na kawałku papieru, po czym powoli się osunęły. Philip zdjął kołdrę z twarzy ofiary i spojrzał w jego otwarte oczy. Były martwe. Rozłożył kołdrę i okrył zwłoki w taki sposób, aby wyglądało to naturalnie. Tak jak leżała, zanim przystąpił do swego dzieła. Zmierzał do wyjścia, gdy nagle dostrzegł kawałek papieru na zaciśniętej dłoni Nakajimy. Jakie znaczenie mógł mieć ten papier w chwili tak niezwykłej, jak śmierć? Wyglądało na to, że jednak miał. Dla obrony życia lub dla jego unicestwienia. Philip pochylił się i wyjął papier z ręki Japończyka. Podszedł do shoju gdzie padało najwięcej światła, odczytał wykaligrafowany tekst. Był to list. Philip przeczytał go dwukrotnie. To, co było napisane na kartce, zmroziło go do szpiku kości. Wszystkie wątpliwości, jakie miał w związku z otrzymanymi rozkazami, powróciły ze zdwojoną siłą. „Święty Boże - pomyślał w panice. - Co ja najlepszego zrobiłem?!” W pośpiechu schował list do kieszeni i natychmiast opuścił dom Nakajimy. Wotywna świeczka płonęła nadal, rzucając blaski światła na papierowe zasłony w domu zmarłego. Następnego dnia Philip i Lillian wzięli ślub. Było pogodnie, a wiatr północny odpędził wilgotne, ciężkie powietrze. Bryza niosła od zatoki Sumida zapach sosen i popiołu, jakby zapach Japonii nowej i tej, która odeszła w przeszłość. Lillian ubrana była w kostium koloru śliwkowego. Prawdziwy strój ślubny, suknia z koronkami i welonem, był w tych okolicznościach nieosiągalny. Jej głowę stroił kapelusz z woalką zasłaniającą połowę twarzy. Wyglądała ślicznie, gdy ojciec prowadził ją do ołtarza. Generał Hadley, postawny, przystojny mężczyzna z siwym wąsem i różowymi policzkami w eleganckim mundurze, wyglądał nader wytwornie. Jego buty lśniły jak lustro. Philip pomyślał, że generał przegląda się w nich, kiedy zawiązuje krawat. Matka Lillian, niska i sympatyczna, o gasnącej urodzie, zapłakała, kiedy jej córka powiedziała sakramentalne „tak”. Generał siedział obok swej żony w pierwszym rzędzie, w rękawiczkach, nieporuszony, jak rzeźba z kamienia. Jeśli uroczystość robiła na nim jakieś wrażenie, to w żadnym razie tego nie okazywał. Podczas przyjęcia weselnego mocno uścisnął dłoń Philipa. - Moje gratulacje, synu - powiedział. - Będziesz miłym dodatkiem do naszej rodziny. - A kiedy zobaczył niepewną minę Philipa, wybuchnął śmiechem. - Myślisz, że nic o tobie nie wiem? Sprawdziłem cię dokładnie, gdy się zorientowałem, że masz jakieś zamiary wobec mojej małej. Prześwietliłem cię jak cholera, mogę ci nawet powiedzieć, jak często pierzesz gatki. - Potem poprowadził go w kąt sali i powiedział ściszonym głosem: - Wiem, wiem. Ty i twój przyjaciel, Jonas Sammartin, robiliście znakomitą robotę w czasie wojny na Pacyfiku. I robicie ją nadal, tu w Japonii. To jest bardzo ważne dla kraju. Orientuję się, na czym to polega. Nie mówi się o tym publicznie, ale chcę, żebyś wiedział, że wysoko to cenimy.
Dziękuję, sir - odpowiedział Philip patrząc, jak Lillian w towarzystwie matki odbiera gratulacje i życzenia gości. Nie zmrużył oka, odkąd wrócił do domu po wykonaniu wyroku na Nakajimie. Walczył ze sobą, czy pokazać Jonasowi list. Dwukrotnie podnosił słuchawkę, żeby do niego zatelefonować, i za każdym razem rezygnował. Cenił mądrość przyjaciela, zazdrościł mu nawet; Jonas był absolwentem West Point w każdym calu. Dokładnie wykonywał rozkazy. Ileż to razy ganił Philipa za omijanie czy łamanie przepisów, które ukształtowały jego własne życie. Zrozum, do cholery, że świat nie może istnieć bez rozkazów - powtarzał wiele razy. - Przepisy są po to, żeby je szanować bez względu na to, jakie są. Myślę czasem, że ze swoim usposobieniem możesz być niebezpieczny dla wojska. Chociaż kończył szczerząc zęby w uśmiechu - nigdy się chyba tego nie oduczysz. Jednakże wszystkie te wykroczenia, jakie miał dotąd na sumieniu, wydawały się bez znaczenia, były co najwyżej niezbyt przyjemnym następstwem kolizji sztywnych zarządzeń z naturą ceniącą przede wszystkim nieograniczoną swobodę. Teraz sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Jeśli jego podejrzenia były słuszne, to wszystko, co wspólnie z Jonasem robili w Japonii, było tragiczną pomyłką. Idąc dalej, można było sobie wyobrazić, że albo ich dowódca, pułkownik Silvers, został zwyczajnie oszukany, albo też sam fałszował dane wywiadowcze. Przy całej sympatii i szacunku dla Jonasa zdawał sobie sprawę, że nie może teraz skorzystać z jego pomocy. Zbyt duże ryzyko. Jonas mógłby na przykład pójść z tą sprawą do Silversa, zanim Philip zdążyłby ustalić, po której stronie barykady rzeczywiście pułkownik się znajduje. Pozostawało tylko jedno wyjście: zachować na razie informacje o liście Nakajimy dla siebie. Było to jednak wyjście doraźne. Trzeba było przecież coś z tą sprawą zrobić. I to właśnie nie dawało mu spokoju. Ale teraz, rozmawiając ze swym teściem na własnym przyjęciu weselnym, znalazł odpowiedź na to dręczące pytanie. Bardzo przepraszam, panie generale, ale czy mógłbym zwrócić się z pewną prośbą? Mów mi Sam, synu. Jesteś przecież od teraz członkiem rodziny. Tak jest! A więc, mam problem. Dotyczy wykonywania rozkazów, jakie otrzymałem. Muszę dotrzeć do źródła danych wywiadowczych. Czy mógłbyś mi pomóc i dowiedzieć się, skąd te dane pochodzą? Hadley skinął na przechodzącego kelnera, zdjął z tacy dwa kieliszki szampana i jeden podał Philipowi.
Czemu nie zapytasz swego dowódcy? Silvers to porządny facet. Próbowałem już. Teraz mam przed sobą po prostu ścianę. Rozumiem, Phil. Ale przecież jesteś już na tyle długo w wywiadzie, że powinieneś znać obowiązującą procedurę. Informacje przekazywane są według zasady, że każdy musi wiedzieć tyle, ile powinien. Myślę, że Silvers tak właśnie wobec ciebie postąpił. A jeśli dane, jakie mi przekazał, są sfałszowane? Co wtedy? Generał Hadley zmrużył oczy. Masz na to jakiś dowód, synu? Philip podał mu list wyjęty z ręki martwego Nakajimy. Nie przeczytam tego. Nie znam języka tych żółtków - powiedział generał patrząc na japońskie ideogramy. To jest list Nakajimy do Arisawy Yamamoto. Ten pierwszy pisze w nim o planach rewelacyjnego silnika odrzutowego, który Yamamoto miał zamiar nam przekazać. Nie wygląda to na działanie przestępców wojennych uciekających przed amerykańską sprawiedliwością. Hadley sączył szampana. Może Nakajima miał zamiar wykorzystać ten fakt jako element przetargu powiedział wzruszając ramionami. Nie sądzę. Po pierwsze, żadnej tego rodzaju sugestii w liście nie ma. Po drugie - mówił dalej, wskazując pionowo napisane ideogramy - Nakajima wymienia Zena Godo, ich partnera w interesach. To wydaje mi się jeszcze ważniejsze. Wreszcie pisze, że wszyscy trzej stanowią cel kogoś lub czegoś o nazwie Jiban. A cóż to takiego? Nie wiem - przyznał Philip. - Jiban to japońskie słowo oznaczające lokalną machinę polityczną. Powiedziałbym, że chodzi tu o jakąś grupę, której charakteru nie znamy. I ty podejrzewasz, że ta grupa podrzuciła dane wywiadowcze obciążające Yamamoto i Nakajimę? Philip skinął potwierdzająco głową. - Doszedłem do wniosku, że żaden z tych trzech ludzi nie jest przestępcą wojennym, jak wskazują dane wywiadowcze, które dał nam Silvers. Te dane miały nas tylko utwierdzić w takim przeświadczeniu. Wygląda raczej na to, że ci trzej
ludzie są politycznymi wrogami tych z Jibanu. To Jiban chce ich zniszczyć i znalazł genialny sposób, aby tego dokonać. Korzysta z usług CGW, chcącej za wszelką cenę wyłuskać tych japońskich przestępców wojennych, którym udało się znaleźć poza zasięgiem trybunałów wojskowych. Toż to prawdziwa zbrodnia doskonała. Wynajdujesz ludzi, żeby pozabijali twoich wrogów i do tego jeszcze byli głęboko przekonani, że czynią sprawiedliwość. Hadley rozważał implikacje słów Philipa. Tak - rzekł po chwili. - Yamamoto i Nakajima zostali już wyeliminowani. A co z Zenem Godo? Jest następny na naszej liście. Sir, wziąłem już na swoje sumienie dwa morderstwa. Nie jestem w stanie wziąć trzeciego. Schowaj to na razie. - Hadley wskazał na list Nakajimy. Przyjrzał się uważniej Philipowi. - Powiedz mi, dlaczego nie zgłosiłeś się z tą sprawą do kogoś z CGW? Nie wiem - odpowiedział Philip. Mówił prawdę, myślał o tym całą noc. Może to intuicja? Hadley pokiwał głową. - W życiu najtrudniej o zaufanie. - Jako dowódca frontowy żywił prawdziwy szacunek dla żołnierskiej intuicji. - W porządku. Zobaczę, co się da zrobić. Może uda mi się zidentyfikować źródło informacji pułkownika Silversa. Ale zanim to nastąpi, zobowiązuję cię do wykonywania wszystkich jego rozkazów. To sprawa honoru. Chcę, żebyś to dobrze zrozumiał. - Uśmiechnął się, klepnął Philipa po ramieniu i podniósł swój kieliszek. - A teraz zabawmy się trochę. Jesteśmy przecież na weselu. Oby los dał wam życie pełne szczęścia. Jeśli Zen Godo wierzył w cokolwiek, to tylko w słońce. Aby osiągnąć powodzenie, musiał zajmować wobec słońca odpowiednią pozycję. Czy to w interesach, czy to w walce powinien stać mając słońce za sobą. Dosłownie i w przenośni. „Pilnie obserwuj przeciwnika, ale nigdy nie pozwól mu, aby cię widział dokładnie. Jeśli przeciwnik nie będzie widział cię dokładnie, nie będzie mógł cię zaatakować, w każdym razie zaatakować z nadzieją na sukces”. Taką filozofię wpoił mu ojciec, człowiek, który nigdy nie stracił panowania nad sobą, nigdy też nikogo nie obraził nawet słowem. Był jednak bezwzględny w interesach i nic nie mogło go powstrzymać od osiągnięcia celu, który sobie wyznaczył. Wielu załamywało się, gdy w wyniku jego błyskawicznych operacji traciło majątek. Nikt jednak nie mógł powiedzieć złego słowa o nim samym.
Zen Godo, przykład synowskiego przywiązania, rozmawiał z duchem ojca raz w tygodniu. Uważał, że tylko jego własna śmierć może przerwać spełnianie tego obowiązku. Na grobach swych bliskich zapalał trociczki, odmawiał buddyjskie modlitwy za zmarłych i w odpowiedniej chwili przemawiał do ojca. Czy skłaniała go do tego atmosfera miejsca? Nie tylko. Tutaj czuł, że duch ojca jest obecny, że obserwuje go, ocenia. - Ojcze - mówił Godo pochylony w głębokim ukłonie. – Jestem oblężony przez wrogów. „Synu mój - głos ducha zabrzmiał w jego myślach - wyciągnij tylko szczęśliwą kartę, a od razu napotkasz wróg a”. - Ojcze - mówił dalej - Yamamoto-san i Nakajima-san zostali już zabici. Teraz kolej na mnie. „A więc ty musisz zniszczyć ich, zanim oni zniszczą ciebie”. Prawie tydzień po ślubie Philip spotkał się z generałem Hadleyem przy świątyni Meiji Jinja. Otaczał ją park Yoyogi, nagi i bezlistny, szarpany ostrym wiatrem. Była to jedna z wielu shintoistycznych świątyń, okalających miasto pierścieniem. Zbudowana w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku na cześć cesarza Meiji, wyróżniała się eklektyczną architekturą, dziwną, ale dość efektowną kombinacja stylów: greckiego, środkowowschodniego i dalekowschodniego. - Nie było sensu, żebyś przychodził do mojego biura – powiedział na wstępie Hadley. Oznaczało to, że przychodzenie do dowództwa CGW w ogóle nie wchodziło w rachubę. - Przejdźmy się. Szerokimi kamiennymi schodami podeszli do portyku świątyni. Czy udało się ustalić źródło danych CGW o Yamamoto, Nakajimie i Zenie Godo? Tak - odparł generał. - Odkryłem to źródło. - Jego policzki były różowe, jakby wypolerowane. Wyglądało na to, że codziennie robi masaż twarzy. - Kontakt wywiadowczy Silversa to David Turner. Philip odczekał, aż dwie japońskie matrony w czarno-żółtych kimonach przejdą obok nich do wnętrza. Trzymały w rękach końce girland splecionych ze śnieżnobiałych origami w kształcie żurawia, które zamierzały złożyć przed wizerunkiem ducha świątyni, aby podkreślić wagę swych próśb. - David Turner to gryzipiórek z „rowerem” na nosie – od powiedział Philip. Cóż może mieć wspólnego z operacyjnymi danymi wywiadowczymi CGW ktoś taki jak adiutant administracyjny Silversa? To
nie ma żadnego sensu. Hadley wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Silvers jako szef wydziału dalekowschodniego w CGW ma wolną rękę w wyborze źródeł i metod gromadzenia informacji. Szczerze mówiąc, synu, nikt w Waszyngtonie nie zajmuje się serio takimi sprawami. Ich głównym zajęciem jest poszukiwanie sposobów skutecznej walki z Berią i jego NKWD. Hadley mówił oczywiście o Ławrientiju Berii, wybranym przez Stalina następcy Dzierżyńskiego, twórcy radzieckiego aparatu wywiadowczego, NKWD, który ostatecznie przekształcił się w KGB. - Uważamy, że wewnątrz NKWD działa aparat specjalnej służby KRO. Podejrzewamy, że szefowie tej służby są odpowiedzialni za szkolenie i przerzucanie szpiegów do Stanów Zjednoczonych. Jak dotąd niewiele udało mi się zrobić, żeby przekonać prezydenta o istnieniu takiego aparatu, nie mówiąc już, że fakt taki stwarza zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. - Generał patrzył daleko przed siebie. - Problem polega na tym, że pewni ludzie w naszym rządzie ciągle uważają Rosjan za naszych walecznych sojuszników z okresu wojny. Nic nowego, chociaż Patton i McArthur od lat przestrzegali przed niebezpieczeństwem, ale nikt tego nie chciał słuchać. Tak czy inaczej, musieliśmy z nimi współpracować w czasie wojny. Trzeba im przyznać, że walczyli jak szatany. Ale w pewnym momencie zaczęliśmy patrzeć na tę współpracę szerzej. Nie mam wątpliwości, że Rosjanie od dawna nas szpiegowali. Philip był daleki od rozważania teraz spraw rosyjskiego NKWD. - Jeśli mam dalej iść tą drogą - wtrącił - to muszę wykryć, z jakich źródeł Turner otrzymuje informacje wywiadowcze. Hadley spojrzał na Philipa. Zostało ci niewiele czasu. Słyszałem, że Jonas skończył planowanie operacji przeciw Zenowi Godo. Kiedy on zamknie sprawę, ty będziesz musiał wykonać wyrok. Mógłbyś spowodować, żeby CGW wstrzymała tę operację? Niestety nie, synu. Zrobiłem co mogłem bez prowokowania kłopotliwych pytań. Jeśli chodzi o sprawy CGW, to są pewne granice, których nawet ja nie mogę przekroczyć. Philip pomyślał o japońskich matronach, które niczym czarne ptaki wchodziły przed chwilą do świątyni. Zapragnął mieć ich wiarę i pójść pomodlić się do kami shinto, prosząc o radę. Miał już na sumieniu śmierć dwóch ludzi, najpewniej
niepotrzebną. Nie mógł dopuścić do tego, że będzie musiał zadać śmierć ponownie. - Jeśli nadal podejrzewasz, że informacje są fałszywe, daj jakiś ogon temu Turnerowi. Tylko w ten sposób dowiesz się, z kim się spotyka. Tymczasem Philip spotkał na swej drodze Michiko. Stało się tak dlatego, że Ed Porter, pracownik CGW, uczęszczał regularnie do łaźni Furokan w Chiyoda. Nie był w tym odosobniony, ponieważ łaźnia znajdowała się dwie przecznice od pałacu cesarskiego i dokładnie na wprost kwatery głównej amerykańskich wojsk okupacyjnych, toteż niemal wszyscy wyżsi funkcjonariusze amerykańscy przychodzili tu dla relaksu. Lubili to miejsce, bowiem cały personel stanowiły kobiety, przygotowane do tej pracy w stary, tradycyjny sposób. Mężczyzna, który znalazł się w ich sprawnych, doświadczonych rękach, już po chwili czuł się jak król. Porter był jednym z większych lekkoduchów w zespole Silversa. Zajmował się gromadzeniem informacji wywiadowczych ze źródeł mówionych. Tak jak jego szef, był agresywny i dotknięty lekką paranoją. Obie te cechy dobrze pasowały do CGW, organizacji agresywnej i paranoidalnej. Porter stwierdził, że łaźnia Furokan jest skarbnicą informacji wywiadowczych. Przychodził tu trzy razy w tygodniu i dzięki temu mógł potwierdzić bądź odrzucić każdą plotkę, krążącą w wyższych sferach wojskowych. Michiko również uważała, że łaźnia Furokan jest skarbnicą informacji. Pracowała trzy razy w tygodniu, oficjalnie jako łazienna. Właściciele przyjęli zasadę, że nikt z personelu nie może znać angielskiego. Michiko stanowiła wyjątek od tej zasady. Przechodząc od generała do pułkownika, miała aż nadto możliwości wysłuchania najciekawszych informacji, dzięki którym jej ojciec mógł znakomicie prosperować w powojennym Tokio. Bardzo szybko zidentyfikowała Portera. Był w Furokan najmłodszy i najmniej doświadczony, aby zachowywać się z należytą ostrożnością. Kiedy zobaczyła go w łaźni po raz drugi, zaproponowała mu swoje usługi. Szybko przejrzała jego portfel, zapamiętała z dokumentów nazwisko, stopień, funkcję. Wystarczyło jej kilka prostych zabiegów, aby odkryć, że Porter jest związany z CGW. To właśnie przez Portera Michiko znalazła dojście do Phiiipa. Troskliwe zabiegi Michiko trafiły na niezwykle podatny grunt. Kai ter, jak większość młodych
mężczyzn, z przyjemnością poddawał się masażowi. To, że obsługuje go całkowicie posłuszna kobieta, dawało mu poczucie ważności. Jak narkoman ciągle pragnął więcej. Nie chciał, by Michiko zaspokajała jego seksualne potrzeby. To mógł załatwić bez trudności. Na każdym rogu ulicy czekały całe gromady chętnych dziewcząt i seks przestał być głębszym przeżyciem emocjonalnym. To, czego chciał od niej, nie miało nic wspólnego z pożądaniem seksualnym. Natomiast to, że ta piękna kobieta myła go, masowała, nacierała oliwą, relaksowała z uwagą i troską, jakiej nikt mu dotąd nie okazał, przenosiło go w świat zgoła szalonych doznań, w <$upelrije nowy wymiar egzystencji. Zapragnął dać jej do zrozumienia, kim jest, co robi i jaki jest ważny. Zaczął ją uczyć angielskiego. Michiko śmiała się z tego w duchu. Nie tylko dlatego, że od dawna mówiła płynnie po angielsku, ale z powodu jego arogancji, właściwej, jej zdaniem, wszystkim Amerykanom, która powodowała, że mówił do niej niezwykle powoli, dobierając proste słowa, przez co początkowo nie bardzo mogła go zrozumieć. Dowiedziała się jednak rzeczy ważnych, łącznie z tym, co Philip i Jonas robią w Tokio. Jej podejście do Philipa było zupełnie inne. Wynikało także z faktu, że spotkała go przy ruinach świątyni Kannon w Asakusa. Śledziła go przez pięć kolejnych dni, gdy tu przychodził. Spotkali się w piątek. Obserwowała go dzień po dniu z bezpiecznej odległości i zastanawiała się, co przyciąga tego wysokiego mężczyznę o smutnym spojrzeniu do takiego miejsca jak to. Pomyślała w końcu, że obiektem zainteresowania są ruiny tej świątyni. To odkrycie w jakimś stopniu powstrzymało ją przed cynicznym traktowaniem Amerykanina. Toteż, kiedy w końcu się spotkali, był to kontakt na płaszczyźnie równości. Zaskoczyło ją to. Michiko przychodziła tu często modlić się i wspominać. - Nie przeszkadzam? - zagadnął ją Philip w dniu ich pierwszego spotkania. Był to duszny poranek, niskie chmury szczelnie zasłaniały niebo. Wilgotne powietrze wirowało wokół nich, tak jakby wydobywało się z głębi ziemi. Philip mówił już dobrze po japońsku, co również ją zaskoczyło. - Nie - zaprzeczyła. - Nic nie szkodzi. Jak wszyscy Japończycy, przywykłam, że ciągle jestem w tłumie. Wbił ręce w kieszenie i zwiesił ramiona. Obserwował ją spod przymrużonych powiek. Matowe, perłowoszare, pozbawione cienia oświetlenie nadawało jej sylwetce wyraz łagodności. Unosząca się wokół mgiełka nadawała ich spotkaniu wymiar ponadczasowości. Michiko poruszała się i mówiła z naturalna gracją. Wydawała się bardziej postacią z kwaidanu, starych baśni japońskich o duchach, niż istotą z krwi i kości. Ciągle tu przychodzę - powiedział Philip - sam nie wiem dlaczego.
Ta świątynia ma dla nas szczególne znaczenie. Kannon jest boginią litości. Dlaczego pani tu przychodzi? Japończyk nigdy nie zadałby pytania, które wprawiłoby rozmówcę w zakłopotanie. - Bez żadnej szczególnej przyczyny - odpowiedziała. Nie potrafiła jednak ukryć wzruszenia. Patrząc na to miejsce, była pod wrażeniem agonii tych wszystkich, którzy oddali tu swoje życie. - Pani płacze? - Philip przybliżył się do niej. - Czy powiedziałem coś, co mogło panią dotknąć? Zaprzeczyła ruchem głowy, jakby obawiała się mówić. Ptaki szalały na gałęziach, nawołując się i kłócąc między sobą. Opodal ujadał pies przerażony hałasem przejeżdżającej w oddali kolumny pojazdów wojskowych. - Tej nocy, dziewiątego marca, wiał silny wiatr – zaczęła opowiadać Michiko i w pierwszej chwili przeraziła się własnego głosu. Jakaś wewnętrzna siła przynaglała ją do wypowiedzenia myśli i odczuć, które od wielu miesięcy ciążyły jej na sercu. Sama już nie chciała się powstrzymywać. W niepojęty dla niej sposób sprawił to ten wysoki Amerykanin o smutnych oczach. Dlatego, że był Amerykaninem, przestała odczuwać skrępowanie tak typowe dla Japończyków, stłoczonych w przeludnionych mieszkaniach, w których ściany z papieru ryżowego nakazują powściągliwość w ujawnianiu uczuć i myśli. Teraz jej serce, jakby uskrzydlone brakiem tych ograniczeń, pragnęło uzewnętrznić długo skrywane uczucia. Miała wrażenie, jakby patrzyła z zewnątrz na nich dwoje, jak artysta usiłujący uchwycić linie smutnego, posępnego pejzażu. - Moja siostra Okichi biegła do domu z fabryki, w której pracowała. Tak jak i mój brat, wierzyła w słuszność prowadzonej wojny. Nie chciała brać pieniędzy od ojca ani słuchać jego rad. Po tragicznej śmierci męża, który zginął w bitwie o Okinawę, kontynuowała pracę w fabryce produkującej sprzęt wojskowy. Tej marcowej nocy zawyły syreny. Gwałtowny wiatr gnał morze ognia na miasto. Okichi była akurat w Asakusa i jak wielu innych pobiegła do tej świątyni, aby znaleźć schronienie u stóp bogini litości. Ale znalazła tu jedynie śmierć. Michiko mówiła z ogromnym przejęciem, wiatr rozwiewał jej długie włosy, tak czarne aż wydawały się niebieskie, i odsłaniał jej białą szyję, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Philip pomyślał, że jej spontaniczna opowieść musi być dopowiedziana do końca. - Zgodnie z zarządzeniem władz, Okichi nosiła na głowie coś w rodzaju
kaptura, który miał chronić uszy od huku. Niestety, nie był ognioodporny. Jej kaptur zapłonął, gdy tylko ogień wtargnął do świątyni, tak jak i kocyk jej sześciomiesięcznego synka, którego przywiązała do pleców. - Drżała z emocji. Chłodne powietrze formowało obłoki pary z jej oddechu. - Olbrzymie, kwitnące miłorzęby ocieniające koronami pagodę, zapłonęły niczym las pochodni. Drewniane, nasycone chemikaliami belkowanie runęło na tych, którzy szukali tu schronienia. Ci, którzy nie zginęli zmiażdżeni przez spadające belki bądź się nie udusili, upiekli się żywcem. Cisza zadźwięczała w uszach Philipa jak dzwon pogrzebowy. Wszystko, co Michiko powiedziała mu o przerażającej śmierci swej siostry, potwierdzała wypalona ziemia, na wpół spalone kolumny, zniszczone ściany. Jak bardzo jej tragiczna opowieść różniła się od relacji Eda Parkera podczas ich pierwszej wizyty w tym miejscu, relacji bezosobowej, suchej, statystycznej. Wszystko, co się tu zdarzyło, wydawało mu się wtedy tak dalekie i obce. A jednak coś sprawiało, że powracał często do tego miejsca. Pochylił się i podniósł z ziemi kawałek zwęglonego drewna. Nie byłby nawet w stanie powiedzieć, jak się czuje. Patrząc na spustoszoną ziemię, na której ongiś stała świątynia bogini Kannon, słuchając nabrzmiałych bólem słów Michiko, zastanawiał się, jak znalazł się tu, w tym obróconym w perzynę kraju. A ściśle biorąc, jak to się stało, że piękno zmieniło się w nicość. Czuł dojmującą pustkę, która dławiła go tak, jak on teraz ściskał w dłoni kawałek zwęglonego drewna. Powrócił myślami do surowej ziemi w zachodniej Pensylwanii, kiedy to o świcie tropił rudego lisa. Przed jego oczami znów pojawił się puszysty kłąb na zakrwawionej glinie. Teraz po raz pierwszy uświadomił sobie, jak to jest, kiedy polują na ciebie. Śmierć i ruiny, jakie miał przed sobą, kazały mu zacząć myśleć również o tym. Słyszał krzyki kobiet palących się jak pochodnie, widział oczami wyobraźni ich purpurowe kimona rozpadające się w złocistożółtych płomieniach ognia. Niemal fizycznie czuł żar płonących ścian, niemożliwy do zniesienia. Czuł, jak gdyby wraz z nimi próbował bez skutku chwycić haust powietrza. I wtedy zapłakał. Za wszystkich tych niewinnych ludzi, którzy zginęli, za dzieci, które straciły życie, zanim były w stanie zrozumieć, czym ono jest. A przede wszystkim za swoje utracone dzieciństwo, za cierpienia, których doznał będąc małym chłopcem,
przeklinającym swój los i za to, że nawet nie powiedział słowa pożegnania swemu konającemu ojcu. To przeklęte życie sprowadziło go tu, aż do tego miejsca, do tej strefy pustki. Uczyniło go tym, kim jest. Bardziej nieszczęśliwym od tych młodych ludzi, którzy spłonęli żywcem w burzy ognia! Nagła utrata życia jest czymś innym niż uczucie, że nie ma ono żadnego sensu. Czuł pokrewieństwo ze śmiercią, która nawiedziła to miejsce, ze zniczczeniem, jakie dotknęło tę świątynię. Zrozumiał teraz, co przyciągało go do tego miejsca. Było to jego własne, zrujnowane życie, a przynajmniej niektóre jego wymiary. Patrząc na tę przepełnioną boleścią, zrujnowaną świątynię, w której tysiące ludzi szukały ratunku, a znalazły śmierć, miał wrażenie, że spogląda w głąb własnej zbolałej duszy. To nienawiść do życia legła u podstaw nieposkromionej żądzy niszczenia, którą ludzie nazywają wojną. To nienawiść do życia, widział to teraz wyraźnie, kazała ludziom ślepo poddawać się woli innych, tak samo śmiertelnych jak oni sami. Był dobrym żołnierzem, traktował fakty jako podstawę działania, a zabijanie jako rezultat ich wymowy. Teraz wiedział, że to, co podano mu jako fakty, jest kłamstwem. A on już odebrał życie dwóm ludziom, którzy nie mieli najmniejszej szansy oczekiwać sprawiedliwego wyroku. Jak mógł znieść taki ciężar? W tym momencie poczuł się niemal tak martwy, jak ci biedacy, którzy zginęli w płomieniach świątyni bogini Kannon. Słyszał ich niemy krzyk wyraźniej niż hałas docierający z sąsiedniej ulicy. Czuł się bardziej samotny, niż mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Jak mógłby teraz tak zwyczajnie pójść do domu i szczerze powiedzieć Lillian, co czuje albo co najbardziej ciąży mu na sumieniu? Nigdy by tego nie zrozumiała i nigdy nie wybaczyła, że wyłączył ją ze świata swych bardzo osobistych przeżyć i doświadczeń. A przecież jego małżeństwo z Lillian było w pewnym sensie fantazją, marzeniem jakiejś cząsteczki jego istoty potrzebnym do przetrwania. Ale inna znów cząstka jego istoty coraz silniej odczuwała potrzebę więzi z Japonią, jej krajobrazami, dźwiękami, zapachami, obyczajami. Z ludźmi tego kraju. Był pewien, że w tym momencie zrozumiał japoński styl życia lepiej niż kiedykolwiek dotąd. I tym bardziej przeraziła go jego własna samotność. Poczuł się, jakby był strachem na wróble na samym środku ogromnego, żyznego pola, przyzywającym kogoś bez nadziei, że ten ktoś go usłyszy. I wtedy poczuł na swym ramieniu rękę Michiko. Spojrzał w jej oczy i
zobaczył łzy płynące po policzkach. Oszołomiony uświadomił sobie, że ona też się czuje zagubiona. Zapragnął wziąć w ręce te łzy, jak drogocenne brylanty. Podniósł się i wyprostował. Palce ich rąk splotły się w uścisku. Uświadomił sobie, że ta strefa pustki mogłaby być wypełniona czymś innym niż tylko jego własnym smutkiem i goryczą.
Księga druga Tendo Droga do niebios Tokio - Waszyngton - Maui
Wiosna, czasy współczesne Kiedy Kozo Shiina był młody, uwielbiał przeglądać się w lustrach. Miał ich mnóstwo w całym domu. Jego mięśnie były wtedy silne, skóra napięta, a krew płynęła w nim jak wzburzony potok. Był wtedy dumny ze swego ciała. Wspaniała sylwetka była wyzwaniem rzuconym przemijaniu i śmierci. Podnoszenie ciężarów dawało poczucie siły. Czując na wargach smak potu, widząc w niezliczonych lustrach swoje nagie, prężne ciało był przekonany, że jest reinkarnacją samego Ieyasu Tokugawy - twórcy nowożytnej Japonii. Patrząc na doskonałość lustrzanego odbicia, uważał się za boga. Teraz, kiedy był już stary, kazał wyrzucić z domu wszystkie lustra. Przeżyte lata dokonały tak wielkich zmian, że nie sposób było ich nie dostrzec. Żył z bolesną świadomością, że być może na zawsze utracił możliwość dokonania wielkiego czynu w pełnym rozkwicie sił, kiedy jego ciało było piękne i sprawne. Nabrał więc przekonania, że musi zrobić to teraz. I śmierć może mieć swój głęboki sens, kiedy służy ostatecznemu celowi samuraja, kiedy jest jak ziarno, z którego wyrasta nowe życie, będące przykładem dla innych. Musiał jednak zadowolić się tym, co może jeszcze się zdarzyć. Wierzył, że będzie to nagroda za czterdzieści lat cierpienia. Był pewny, że nie pomylił się w ocenie intencji Amerykanów. Celem ich okupacji, a także narzuconej przez nich w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku konstytucji, było zmuszenie Japończyków, aby stali się narodem średniej klasy biznesmenów o typowych dla tej klasy gustach i zwyczajach. Ponieważ Amerykanie twardo żądali, aby w budżecie Japonii nie było
środków na cele obronne, gospodarka nie była tak obciążona jak w innych krajach. Miało to poważne skutki. Spotykał coraz częściej nowobogackich, uwielbiających Amerykanów za to, że pozwolili nowej Japonii bogacić się bez umiaru. Doszło’do tego, że przeciętni przedsiębiorcy, ludzie z klas średnich, osiągnęli taki poziom zamożności, o jakim ludzie z poprzednich generacji, w tym ich rodzice, mogli jedynie marzyć. Irytowało to Shiinę, bowiem ci nowobogaccy byli ślepi na sprawy, które dla niego były oczywiste. To prawda, że Amerykanie pozwolili bogacić się Japończykom. Ale ceną była całkowita zależność w sprawach obrony narodowej. A przecież Japończycy byli narodem samurajów, dobrze znających rzemiosło wojenne, umiejących stworzyć narodowy system obronny. Teraz wszystko należało do przeszłości. Ameryka odcisnęła swoje piętno na kulturze współczesnej Japonii i przekształciła ją według własnego wzoru. I właśnie dlatego Shiina stworzył Jiban. Zbliżało się lato. Dni były coraz cieplejsze i dłuższe. Śpiew ptaków stawał się donioślejszy i weselszy. Siedząc teraz w swoim gabinecie, wspominał lato tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku, dwa lata po zniszczeniu Japonii. Te odległe czasy i wydarzenia utkwiły mu na zawsze w pamięci. Lato było wtedy upalne i wilgotne. Ośmiu ministrów zebrało się w letniej willi Shiiny nad brzegiem jeziora Yamanaka. Czuli się pozbawieni należnego im prestiżu, dlatego też postanowili utworzyć Jiban. Jiban tworzą zazwyczaj lokalni politycy dla rozwiązywania lokalnych problemów politycznych, podczas gdy ich władza wykraczała daleko poza jakiekolwiek sprawy lokalne. Poufnie Jiban określano jako Stowarzyszenie Dziesięciu Tysięcy Cieni. Ich znakiem była święta japońska katana, symbol mocy tradycyjnego japońskiego wojownika i jego znaczącego statusu społecznego. Katana, długi miecz, wykonywana była przez płatnerzy z kręgu zen, którzy wykuwali rozpalone żarem ostrze dziesięć tysięcy razy. Musiała być tak twarda, by mogła przeciąć pancerz, tak elastyczna, by nie było możliwości, aby ją złamać. Każdą wkuwaną w ostrze warstwę stali nazywano cieniem. Katana Jibanu była bronią o zdumiewającym kształcie i jakości. Została wykuta w czwartym wieku przez legendarnego płatnerza dla księcia Yamoto Takeru, który uśmiercił swego brata bliźniaka za wyimaginowane naruszenia zasad uprzejmości. On to również, działając niemal samotnie, zniszczył dzikie plemiona
Kumaso zamieszkujące obszary na północ od stolicy. Był to najstarszy zachowany miecz i tym samym stanowił pamiątkę narodową o ogromnym znaczeniu. Z uwagi na wartość historyczną należał do muzeum. Ucieleśniał ducha Japonii. -Oto jest symbol naszej mocy - przemówił do ośmiu ministrów młody wówczas Shiina, podnosząc w górę miecz księcia Takeru. - Oto jest symbol naszej moralnej powinności wobec cesarza i ojczyzny. Kiedy tak przemawiał, latem tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku, ściana ulewnego deszczu przesłoniła kontury jeziora. Mgła unosząca się z powierzchni wody, tworzyła scenerię żywcem przeniesioną z teatru kabuki. „Wszyscy jesteśmy w maskach - pomyślał wtedy młody Shiina - jeśli nie będziemy postępować jak aktorzy, będziemy niczym”. Spoglądał na starożytny miecz. - Oto jest lustro, które odbija nasze wizerunki. Wznieśmy je w górę i nazwijmy naszym życiem. Jeśli nie potrafimy odrodzić samej istoty naszego ducha mówił zebranym - to nie przywrócimy Japonii jej dawnej chwały. Tego mglistego, deszczowego dnia szarość tafli wody zlewała się z szarością chmur. Niemożliwe było nawet zorientowanie się, gdzie znajduje się horyzont. - Nie możemy, nie wolno nam ponieść klęski - mówił dalej Shiina. - Znamy nasze obowiązki i każdy z nas musi zrobić to, co jest konieczne, aby oczyścić Japonię. Nie po raz pierwszy nasza święta ziemia została skalana przez ludzi Zachodu. Kapitalizm spadł na Japonię jak żarłoczny Feniks. Kapitalizm nas niszczy. Zjada żywcem, odmienia nasze myśli i uczucia tak, byśmy zapomnieli o naszym dziedzictwie, zapomnieli, co to znaczy być Japończykiem, służyć cesarzowi, być samurajem. Gdy jezioro i okalające je wzgórza były spowite już we mgle, na horyzoncie jaśniała korona Fuji, w całym swym duchowym majestacie, nieśmiertelnej wyniosłości, jakby przeciwstawienie ogarniającej wszystko szarości. „Święta góra”. Odkupicielka. Młody Shiina przemawiał z nagim torsem. Wspaniała muskulatura jego ciała przyciągała uwagę zebranych. Na głowie miał hachimachi, tradycyjną opaskę wojowników gotowych do walki. - Po raz pierwszy wyjmuję teraz z pochwy święty miecz księcia Yamato Takeru - kontynuował Shiina. Zdawało się w tym momencie, że dzięki magicznej
mocy ręcznie kutej stali opada mgła. Wytwarza się aura pustki, ale nie daremności. Kozo Shiina trzymał przez moment miecz ostrzem do góry w taki sposób, że połysk jego skóry i broni stanowiły jedność. - Następnym razem wyjmę ten święty miecz, kiedy odniesiemy sukces. Kiedy ziarna, które teraz wysiewamy, wydadzą owoce. Szybkim ruchem nakłuł mieczem opuszkę palca. Ciemnoczerwone krople krwi spadły do czarki od sake. Umoczył pióro we krwi i podpisał swym imieniem i nazwiskiem kartę Jiban. - Tutaj, na wieczne czasy, mamy kokoro, istotę naszej filozofii, kwintesencję naszych celów, szczegółowy plan na przyszłość, którym poświęcimy nasze fortuny, nasze rodziny, życie nas samych. – Podał dokument do podpisu ministrowi stojącemu po jego lewej stronie i naciął opuszkę jego palca. Kiedy składał swój podpis, Shiina powiedział: - Niech przyszłe pokolenia wezmą pod uwagę nasze poczynania, których świadkami są niewidzialne duchy przodków. Ich pamięci poświęcamy Stowarzyszenie Dziesięciu Tysięcy Cieni. Dokument krążył wokół zebranych. Coraz więcej krwi spływało do czarki, coraz więcej podpisów było pod dokumentem. - Mamy tu szczegółowy plan działania Jibanu - mówił Shiina - stanie się on wkrótce naszym sztandarem i tarczą. Przez samo swe istnienie wypisze on w naszych umysłach tę oto prawdę: my, którzy podpisaliśmy ten dokument, wkroczyliśmy tym samym w obszar działań, z którego nie można już wyjść. Zapanowała cisza przerywana skrzypieniem pióra. - Dokument Katei - kontynuował Shiina - nazywany tak od programu Stowarzyszenia Dziesięciu Tysięcy Cieni, będzie nam stale przypominał o poświęceniu w imię szczytnych celów, o świętości naszych poczynań. Nie pragniemy niczego więcej, jak tylko czystości tradycji cesarstwa, pewności, że zostanie zachowane dziedzictwo Ieyasu Tokugawy, shoguna, który zjednoczył Japonię. Poszukujemy jedności łączącej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ciągłości, która zapewni wielkość Kraju Wschodzącego Słońca. Teraz Kozo Shiina siedział w swoim gabinecie kontemplując przepiękną roślinność rozwijającą się za oknem. „Wiem, że tego lata - myślał - wskutek mojej młodzieńczej niedojrzałości wierzyłem, iż batalia jest już w zasadzie wygrana. A ona dopiero się zaczynała. Nie liczyłem na Wataro Taki. Miał coraz większą władzę w yakuzie, a kiedy umocnił ją, wykorzystał do zwalczania Jibanu. Skąd się wziął ten
Wataro Taki? Dlaczego stał się moim wrogiem? Nie wiem. Faktem jest, że zwalczał mnie na każdym polu: w polityce, administracji, gospodarce, wojskowości. Czasem pokrzyżował nam plany. A kiedy nam się udawało go ugodzić, odbudowywał siły i znów atakował. Do czasu. Dwa tygodnie temu ostatecznie go zniszczyłem. Ale nie wziąłem pod uwagę jego najbliższego sojusznika, który przeżył go, choć tylko o kilka dni. Nie doceniłem przebiegłości Philipa Dossa. To właśnie on ukradł nam święty miecz Jibanu wiele lat temu. I co z nim zrobił? Dal swemu synowi, Michaelowi”. Ręce Shiiny zacisnęły się w pięści. Myślał z goryczą, że nigdy by się nie dowiedział, gdzie jest święta katana, gdyby nie sensei, jego człowiek w Paryżu, który zobaczył ją, rozpoznał i zawiadomił telefonicznie Masashi. „Odzyskaj miecz - powiedział wtedy do Masashiego - za wszelką cenę”. Trele ptaków nie docierały do uszu Shiiny. Zapach jedzenia podanego do gabinetu nie podrażniał jego nozdrzy. Zachwycające kwiaty, rozwijające się z wiosennych pąków, nie cieszyły jego oczu. Ciągle jeszcze katana księcia Yamato Takeru pozostawała poza jego zasięgiem. Była jeszcze inna sprawa, tak samo ważna jak utrata miecza. Skradziony został dokument Katei. Zawierał szczegółowy plan przywrócenia Japonii dominującej pozycji w świecie; powolnego, lecz konsekwentnego powrotu do militaryzacji kraju, zjednania sobie krajowych bądź zagranicznych sojuszników - by zaatakować Chiny. Gdyby dokument znalazł się w rękach wroga, na przykład na biurku prezydenta Stanów Zjednoczonych, byłoby to wyrokiem śmierci dla Jibanu. Jeśli Jiban miał spełnić swą rolę i wprowadzić Japonię w nową erę, w której Kraj Wschodzącego Słońca nie musiałby być uzależniony od dostaw surowców energetycznych z zagranicy, to dokument Katei należało jak najszybciej odzyskać. Silne palce Shiiny zacisnęły się na kolanach. Prześladowała go myśl: kto właściwie zabił Philipa Dossa? Jeśli okazałoby się, że Doss mimo wszystko przeżył, ludzie Masashiego z pewnością go dopadną. Ude był już tak blisko, ale jednak Doss umknął. Teraz, w Maui, zginął. Z czyjej ręki? Shiina nie wiedział. Bardzo go to martwiło, mogło bowiem oznaczać, że w grze bierze udział inna jeszcze siła, której zupełnie nie znał i której istnienia nie przewidział. Usiłował uspokoić nerwy. „Wkrótce, tak czy inaczej, z pomocą Masashiego Taki miecz wróci do mnie. Podobnie będzie z dokumentem Katei. A wtedy katana, będąca duszą Japonii, zostanie wyjęta z pochwy i moja rola się spełni. Japonia będzie potęgą. Godnym rywalem nawet dla Ameryki i Związku Radzieckiego”. Michael był już prawie pewny, że ciemności trwać będą bez końca. - Audrey! Bicie dzwonów kościelnych wyrwało go z długiego snu. - Boże! Dobry Boże! Głowa przepełniona zgiełkiem. Jego echo roznoszące się dalej i dalej. „Och, wyciszyć ten zgiełk, to echo i spać. Spać przez następne sto lat...” - Ona zniknęła! Światło drażniło oczy, jak odpryski szkła. - Moje dziecko zniknęło! Budził się jęcząc.
Wujek Sammy potrząsał nim. - Michaelu! Michaelu! Co się stało? Słyszał bicie dzwonów i melodię bambusowego fletu; piskliwa melodia z towarzyszeniem perkusji. - Michaelu! Czy mnie słyszysz? Tak. - Powoli powracał do rzeczywistości. Myśli stawały się jaśniejsze. Nie wiem. Nie wiem. - Ból głowy zwiększał się, kiedy mówił lub się poruszał. Efekt działania trucizny. Co to znaczy, nie wiesz? Twarz matki. Jej oczy pełne przerażenia. Zadzwoniłam do Jonasa. Przyjechał najszybciej, jak mógł. Policja nic nie wie. - Zbliżyła się do niego. - Kochanie! Nic ci się nie stało? Nic mi nie jest - odparł. Popatrzył na Jonasa. - Od jak dawna leżę tutaj? Jonas zbliżył się i uklęknął obok. - Nie wiem dokładnie. Twoja matka telefonowała do mnie mniej więcej czterdzieści minut temu. Prawda, Lillian? Potwierdziła skinieniem głowy. Michael rozejrzał się po gabinecie. Od okna ciągnęło chłodem, a przynajmniej tak mu się wydało. Poprzewracane krzesła i lampy. Książki pozrzucane z półek. Wszystko przemieszane w nieładzie na dywanie. Chryste! - jęknął Michael. Powoli zaczął podnosić się z podłogi. Michaelu! Zachwiał się silnie, stając na nogi. Jonas go podtrzymał. I wtedy zauważył na dywanie długie, proste cięcie, dokładnie takie, jakie skalpel chirurga pozostawia na ciele pacjenta. „Gdzie jest katana! - pomyślał przerażony. - Na miłość boską, co się stało Audrey?” Michi - powiedziała kobieta. - Sama wybrałam tę drogę dla siebie. I cierpię z tego powodu. Michiko pieliła swój ogród. - Żyjemy w czasach, kiedy niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Czai się w tajemniczych praktykach wewnątrz Taki-gumi. W życiu całej Japonii. Młode pokolenie wyrasta niezadowolone. Nie wiem, dokąd zmierzamy, jakie są nasze cele i zamierzenia. Myślimy i postępujemy w sposób skrajnie radykalny.
Oni w ogóle sami nie wiedzą, czego chcą. Nie mają żadnych pragnień, nie interesują się niczym, jak tylko własnymi przyjemnościami. Wiedzą jedynie, że nie chcą tego, co jest. To powoduje, że są tak bardzo nieodporni; choćby na sugestie. Przychodzą do yakuzy, ale otwarcie lekceważą ścisłe reguły postępowania. Przyłączają się do różnych wywrotowych grup, komórek anarchistycznych i rewolucyjnych, biorą się za jakieś głupstwa, jak choćby ręczną produkcję rakiet, którymi potem obrzucają, w tak samo głupi sposób, pałac cesarski. A tymczasem nasi ministrowie umacniają się w swoich reakcyjnych przekonaniach. Widzą, że Amerykanie są coraz mniej elastyczni, że nie chcą zwiększać swej pomocy dla Japonii. Widzą, że Ameryce nie zależy na tym, by Japonia była silna, by utrzymała obszar zachodniego Pacyfiku z dala od komunizmu. Teraz zaczynają się zastanawiać, czy Japonia jest prawdziwym przyjacielem, czy też wrogiem Ameryki. Czuję, że powraca atmosfera sprzed wojny na Pacyfiku. Joji Taki skinął głową. Michiko robiła wrażenie, jakby ostatnio bardziej przejmowała się pogorszeniem stosunków handlowych między Japonią a Ameryką. Rzeczywiście, rozwój wydarzeń wskazywał, że Japonia nie chce odstępować od przyjętych zasad na korzyść obcego państwa. No i co? Czy Japonia musi? Przeciwstawianie się zewnętrznym naciskom i obcym interwencjom wydobyło Japonię z popiołów wojny. Dlaczego miałaby teraz to zmieniać? Dla korzyści Ameryki? A cóż Ameryka zrobiła poza tym, że próbowała pomóc w odbudowie, aby nowa Japonia stała się czymś na wzór i podobieństwo Stanów Zjednoczonych? Bo tylko to mogło uczynić z Japonii pancerną pięść Ameryki do walki z komunizmem na Dalekim Wschodzie. - Michiko, moja siostro przyrodnia - przemówił Joji - wiesz, że choć jesteś adoptowaną córką mojego ojca Wataro Taki, zawsze traktowałem cię jak pełnoprawnego członka rodziny. Michiko przerwała pracę w ogrodzie. Jej ręce były brązowoszare od ziemi. W jej włosach, spiętych koyoki, drewnianą klamrą, wplątane były resztki listków, ziarenka piasku. - Nie przyszedłeś tutaj, żeby mi prawić komplementy, Joji-chan odpowiedziała łagodnie. - Zbyt dobrze cię znam. Joji spojrzał na mocno zbudowanego chłopaka, stojącego w pewnej odległości od Michiko. Jej mąż, Nobuo Yamamoto, nie pozwalał jej wychodzić z domu bez służącego. To dziwne, ale Joji nie rozpoznawał w chłopaku żadnego ze służących. Z
pewnością nie nosili ubrań dla służby. Wyglądali raczej na goryli. Joji wzruszył ramionami. „Czemu nie” - pomyślał. Rodzinę Yamamoto było na to stać. Nobuo, prezes Yamamo-to Heavy Industry, zarządzał jedną z największych korporacji japońskich. - Jak zwykle, Michiko-chan, potrafisz przejrzeć mnie na wylot. Zawsze umiałaś dotrzeć do najskrytszych zakamarków mojej duszy. Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Mam na myśli Masashiego - bąknął Joji. Michiko westchnęła, a jej twarz się zachmurzyła. - Wszystko w tych dniach się obraca wokół Masashiego - powiedziała. Kiedyś walczył z ojcem o kierunek działalności Taki-gumi. A teraz? Potrzebuję twojej pomocy. Spojrzała w górę, prosto w słońce. Wiesz, że wystarczy mnie tylko o to poprosić, Joji-chan. Potrzebuję twojej pomocy przeciwko Masashiemu. W ogrodzie zapanowała nienaturalna cisza. Siewka skacząca po rabatce przestała dziobać ziemię i jakby zaciekawiona, co będzie dalej, przyglądała się im. Potem pofrunęła dalej. Proszę cię - powiedziała Michiko zdławionym głosem. Przez wszystkie dni, od chwili gdy Masashi złożył jej wizytę i powiedział, dlaczego musi być mu posłuszna, usiłowała nie myśleć o zagrożeniach, jakie z tej wizyty wynikały. Mimo to dręczyły ją nocne koszmary i często w środku nocy zrywała się z krzykiem. - Proszę cię, nie żądaj tego ode mnie. Ale to właśnie ty jesteś jedyną istotą, do której mogę się zwrócić. Zawsze mi pomagałaś. Kiedy ojciec i Masashi tworzyli wspólny front, to właśnie ty stawałaś po mojej stronie. Jaką wspaniałą masz pamięć - odparła Michiko z westchnieniem. - To przecież było tak dawno. Nie inaczej jest teraz. Jest inaczej. - W jej głosie zadźwięczał smutek. - Zastosuj się ściśle do mojej rady. Bez względu na to, co cię poróżniło z Masashim, daj sobie z tym spokój. Najlepiej zapomnij o swoim bracie, błagam cię. Dlaczego nie chcesz mi pomóc - niemal wykrzyknął Joji. - Zawsze łączyliśmy siły, aby trzymać Masashiego w szachu.
Nie pytaj o to, Joji-chan. - W jej oczach pojawiły się łzy. Promień słońca sprawił, źe wyglądały jak klejnoty. - Nie mogę mieszać się w wasze sprawy. Nie jestem w stanie niczego zrobić. Ty nawet nie wiesz, co się stało. - Joji opuścił głowę jakby ze wstydem. Masashi usunął mnie. Nie jestem już oyabunem Taki-gumi. O Buddo! - zakrzyknęła Michiko. Ale to, co powiedział Joji, nie było dla niej nowością. Wiedziała również i to, o czym Joji nie ma nawet najmniejszego pojęcia, że oto wchodzi w fazę realizacji obłędny, śmiertelnie groźny plan, że wstrzymanie jego realizacji jest niemal całkowicie pozbawione nadziei i wreszcie, że postanowiła podjąć desperacką próbę, aby ten plan pokrzyżować. Masashi ma teraz wolną rękę w zarządzaniu całą własnością Taki-gumi i wykorzystywaniu jej dla własnych celów. Biznes klanu uległ radykalnej zmianie. Nasz brat uruchomił własną siatkę dystrybucji narkotyków. Już wpłynęły pierwsze pieniądze. Wkrótce będą płynąć coraz szybciej. Taki-gumi wplącze się bezpowrotnie w brudny interes, a tego nie życzyłby sobie nasz ojciec. Jak mogło do tego dojść? Myślałam, że uzgodniliście te sprawy między sobą. Kiedyś tak było, sądziłem, że tak jest. Ale na spotkaniu klanu Masashi wystąpił przeciwko mnie. Wiesz, jak potrafi świetnie przemawiać. Nie miałem nawet możliwości, żeby otworzyć usta. Nasi oficerowie byli wystraszeni. Śmierć ojca spowodowała, że staliśmy się podatni na ataki innych klanów. Masashi umiejętnie to wykorzystał. Teraz oficerowie znów czują się bezpieczni. Pójdą za Masashim nawet do piekła, jeśli będzie sobie tego życzył. „Może właśnie tak się stanie, kiedy nadejdzie koniec” - pomyślała Michiko. Pochyliła się ku Joji, a on położył dłonie na jej rękach. Zapomnij o tym wszystkim, Joji-chan - wyszeptała. - Nic już nie zrobimy, ani ty, ani ja. Sprawy zaszły za daleko. Zostaw go. Nie masz siły, aby go pokonać. Ja też jestem teraz bezsilna. Karma. Ale to, że sprawy zaszły już za daleko, zagraża wszystkim w naszej rodzinie. Twojej córce, na przykład. I twojej wnuczce, Tori. Co z nią? Nie widzę tutaj jej roześmianej buzi. W porządku. Po prostu w porządku - odpowiedziała Michiko. Przytuliła policzek do jego twarzy. - Tori ciągle pyta o ciebie. - Nie chciała, żeby Joji dostrzegł
strach w jej oczach. „Jak straszną grę prowadzi Masashi - pomyślała. - O najwyższą ze wszystkich możliwych stawek. Kontroluje teraz cały Taki-gumi. Kiedy nadejdzie czas, rozkaz wydany do walki będzie rozkazem ostatnim”. Nadszedł czas, abym powiedział ci prawdę - zaczął Jonas. Michael zmrużył oczy. - Prawdę - powtórzył jak echo. Wydawało się, że dźwięk tego słowa nic dla niego nie znaczy, jakby wypowiedziany został w nie znanym języku. Siedzieli w biurze Jonasa Sammartina w budynku Biura Eksportu Międzynarodowego. Drogi chłopcze - kontynuował gospodarz - jesteś mi bliższy niż jakikolwiek prawdziwy bratanek. Jestem kawalerem. Nie mam dzieci. Ty i Audrey jesteście mi tak drodzy, jakbyście byli z mojej krwi. Nie muszę ci chyba tego powtarzać. Nie, wujku Sammy. Zawsze mogliśmy na tobie polegać. Powiedziałem niedawno Audrey, że jesteś dla nas jak Nana, opiekuńczy owczarek z „Piotrusia Pana”. Sammartin uśmiechnął się. - Traktuję to jako wielki komplement, synu. Obaj zamilkli na chwilę, jakby przywołanie imienia Audrey spowodowało powrót do przerażającej rzeczywistości, kiedy nie wiadomo, gdzie dziewczyna jest i co się jej stało. Zadzwonił telefon. Jonas podniósł słuchawkę. Rozmawiał z kimś przez chwilę. Gdy skończył, wydawał się bardziej odprężony. Mogli kontynuować rozmowę. Jest faktem - mówił Jonas - że twój ojciec wiedział o możliwości zamachu na jego życie. W każdym razie zdawał sobie sprawę, że może się to stać niedługo. Dzień przed nadejściem wiadomości o jego śmierci kurier dostarczył mi przesyłkę. Była nadana w Japonii. Ustaliliśmy, że pewien Japończyk dostarczył ją do biura Towarzystwa Ekspresowych Przesyłek Lotniczych w Tokio. To wszystko, co wiemy. Nie znamy nazwiska ani nawet rysopisu nadawcy. Gorzej niż źle. - Jonas wyjął sztywną kopertę i arkusz papieru. - W każdym razie była to przesyłka od twojego ojca. Zawierała list z poleceniem, żebym z tobą porozmawiał w przypadku jego śmierci. Żebyś porozmawiał ze mną?
Tak. Robię to, o co mnie poproszono. Pokaż mi, wujku, ten list. Jonas zaczerpnął głęboko powietrza. Podał kartkę Michaelowi i potarł ręką twarz, tak jakby chciał zetrzeć z niej ślady wydarzeń kilku ostatnich dni. Robił wrażenie zmęczonego. Michael spojrzał na niego znad kartki. - Wygląda na to, że ojciec chciał, abym zajął jego miejsce, jeśli sam zginie. Jonas potwierdził. Pisze tu o testamencie. Jest tu. - Jonas podniósł kopertę, którą trzymał w dłoni. - Zapieczętowana. Zgodnie z instrukcją twojego ojca, można ją otworzyć tylko wtedy, gdy zgodzisz się współpracować. Wyraz lęku pojawił się na twarzy Michaela. Widzę, że masz ten testament w ręce - powiedział. - Jesteś bardzo pewny siebie. Nie. Jestem pewny ciebie. To ty, we własnej osobie, siedzisz tu przede mną, prawda? Twój ojciec ciągle powtarzał, że jesteś przedwcześnie dojrzały. Jakbym słyszał jego głos: „Mikey jest sprytniejszy niż my obaj razem wzięci. Ja to wiem. Niedługo i ty przekonasz się o tym”. Prorocze słowa, oczywiście uwzględniając okoliczności. - Wręczył Michaelowi kopertę. - Myślę, że już czas, abyś ją otworzył. Michael wziął kopertę, ale jej nie otwierał. A co z Audrey? - zapytał. Będziemy jeszcze o tym mówić. Na razie nie mamy od niej wiadomości. Ale jest jeszcze trochę za wcześnie. Wcześnie! - zakrzyknął Michael. - Na miłość boską, my nawet nie wiemy, czy ona żyje! Myślę, że żyje. Twój ojciec wykonywał dla nas pewne zadanie. Trafił na coś specjalnego. Musiała to być sprawa szczególnej wagi, coś tak doniosłego, że nie był w stanie przekazywać nam regularnych raportów na ten temat; musiał być zakonspirowany. Jego wrogowie próbowali już kiedyś dostać się do niego za pośrednictwem Audrey. Odkryłem to, jak tylko przeczytałem list twojego ojca. Myślisz, że to włamanie sprzed kilkunastu dni było właśnie taką próbą?
Jonas potwierdził. Oczywiście, nie powiedzieliśmy ani Audrey, ani twojej matce, jaki był prawdziwy powód tego nieudanego włamania; to wrogowie Philipa planowali porwanie jego córki. Chciałem nawet umieścić ją na jakiś czas w dobrze strzeżonym miejscu, ale właśnie wtedy, kiedy dowiedziałem się, że próbowano uprowadzić Audrey, twój ojciec już nie żył. Teraz się im udało - powiedział Michael. - Ale ojciec nie żyje, a im mimo wszystko chodzi o Audrey? Jaką wartość może mieć teraz dla nich? To wszystko nie ma sensu. To jeszcze jeden fragment łamigłówki, której dotąd nie udało mi się złożyć. Ale to jest jeszcze jeden ważny powód tego, że jesteś mi bardzo potrzebny. Tylko ty możesz ustalić, co się stało z Audrey i odkryć, kto zabił twego ojca. Kim są wrogowie ojca? Yakuza. Yakuza! - wykrzyknął Michael. - Japońscy gangsterzy! Ty wiesz, o co chodziło ojcu. Będzie więc łatwo... Jest faktem, że twój ojciec trzymał mnie z daleka od tej sprawy. Nie mam pojęcia dlaczego. Mam nadzieję, że była nader ważna przyczyna. Chcę, żeby Audrey wróciła - powiedział stanowczo Michael. Zacisnął bezwiednie dłoń na obitej skórą poręczy krzesła. Ja też chcę tego samego. Całym sercem pragnę jej bezpiecznego powrotu. Idź śladami twojego ojca. To jedyna możliwość. Michael czuł ogromną pustkę. Jego mięśnie drżały, jakby przed chwilą ukończył bieg maratoński. Zaczerpnął głęboko powietrza. - Lepiej będzie, jak przeczytam teraz ten list. Ktoś, kto zapukał do drzwi, nie mógł zrobić tego w bardziej nieodpowiednim momencie. Joji Taki podniósł właśnie białe kimono w chryzantemy koloru łososiowego i z zachwytem spojrzał na lekko, nieco wstydliwie rozchylone nogi dziewczyny. Czekał cały wieczór, aby to zobaczyć. A był to wieczór długi i pracowity. Najpierw była herbata, przygotowana z całym tradycyjnym ceremoniałem, następnie obiad i nie kończące się rozmowy o niestabilności kursu jena, a wreszcie pożegnanie, które też wydawało się nie mieć końca.
Kiko okazała się wzorową gospodynią. Przygotowywanie herbaty było w jej wykonaniu ceremonią pełną niezwykłej gracji, w czasie obiadu taktownie i z uśmiechem bawiła Kai Chosa, a później prowadziła rozmowę z jego żoną o sprawach, którym kobiety mogą poświęcać długie godziny, podczas gdy panowie dyskutowali o interesach. I na koniec, widząc, że jej szef nie czyni żadnych postępów w dyskusji z Kai Chosa, dyskretnie ziewnęła, skromnie zakrywając dłonią usta. Żona Kai Chosa w lot zrozumiała jej intencję, dotknęła dłonią ramienia męża i goście zaczęli zbierać się do wyjścia. Jednak spotkanie, do którego Joji Taki przywiązywał tak wielką wagę, przyniosło mu rozczarowanie. Znalazł się w pułapce. Zainicjował je w nadziei, że Kai Chosa, oyabun Chosa-gumi, drugiego co do wielkości klanu yakuzy, udzieli mu pomocy w przejęciu kontroli nad Taki-gumi z rąk jego brata Masashiego. Kai Chosa całkowicie zignorował propozycję jakiegokolwiek sojuszu z Jojim. Niewykluczone, że podobnie jak oficerowie Taki-gumi, nie wierzył, iż Joji ma odpowiednią siłę i jest wystarczająco zdeterminowany, żeby usunąć Masashiego. Ewentualność konfrontacji z Taki-gumi była dla Kai Chosa nie do przyjęcia. Jakieś porozumienia z Jojim musiałyby do takiej konfrontacji doprowadzić. Rezultat spotkania zniechęcał, ale i dawał do myślenia. Joji był niemal pewien, że Kai Chosa w lot chwyci szansę przejęcia części interesów Taki-gumi. Zastanawiał się, co na to powiedziałby Masashi? A może on sam, Joji, nie doceniał swego brata? Jeśli tak, to czego mu na dobrą sprawę brakuje? Był rozkojarzony. Doszedł do wniosku, że brakuje mu w tych warunkach ojca chrzestnego. Silnego człowieka, który nie bałby się Masashiego. Podczas przyjęcia Kiko ukradkiem spoglądała na Jojiego, pieściła go niemal wzrokiem, chcąc go zmusić, żeby rewanżował się tym samym. Nic jednak z tego nie wychodziło. Joji cały czas myślał o interesach, nawet kiedy patrzył na jej ponętne kształty skryte pod jedwabnym kimonem. Teraz, kiedy zostali sami, odczuł przemożna potrzebę wyzwolenia się od wszelkich trosk. Coraz bardziej pragnął Kiko, mimo że ktoś dyskretnie zastukał do drzwi, gdy patrzyli sobie głęboko w oczy. Oczekiwanie rozkoszy zawładnęło nim całkowicie. Dostrzegł błysk w oczach Kiko i przeniósł wzrok w dół, na miejsce gdzie położył dłoń, między jej nogami. Rozchyliła je teraz szeroko, a ognistoczerwone podkimono przesunęło się wyżej. Serce mu mocniej zabiło, gdy zobaczył, że Kiko nie nosi majteczek. Patrzył z coraz większym pożądaniem na kępkę ciemnych włosów, pokrywających wzgórek, splatających się w cienki kosmyk zmierzający w górę brzucha. Wyglądał jak palec w geście zaproszenia. O Buddo! - zamruczał Joji z zachwytu. Ktoś znowu zapukał do drzwi. Zostawcie mnie w spokoju - krzyknął. - Co za maniery! Kiko lekko uniosła biodra nad tatami, przesuwając je w przód i unosząc w górę. Oszołomiony Joji mógł zobaczyć teraz nie pokrytą
puszkiem włosów, najbardziej intymną, pożądaną część jej ciała, każdą fałdę i zmarszczkę jedynego w swym rodzaju miejsca. Uniesione lekko biodra zaczęły teraz podniecająco poruszać się nad tatami, aż aż płatki warg rozchyliły się przyzwalająco. Joji był bliski szaleństwa. Przesuwane drzwi rozsunęły się nieco i ukazała się w nich ogolona głowa służącego Shozo. Dyskretnie spuścił wzrok. Każę ci wyjąć oko za to, co zrobiłeś! - krzyknął gniewnie Joji, nie odrywając wzroku od odsłoniętych ud dziewczyny. Oyabun - wyszeptał Shozo - kazałby pan z pewnością wyjąć mi oko, jeślibym tego teraz nie zrobił. O co chodzi? - zapytał, a w tym samym czasie niewzruszona Kiko zaczęła kołysać biodrami potęgując pożądanie Jojiego. Ma pan gościa. O tak późnej porze? - Joji poczuł ogromny ciężar w dole brzucha. - To bardzo nietaktowne. Oyabun - wyszeptał Shozo - to jest Ude. Niezależnie od tego, co robiła Kiko, Joji czuł, że jego męskość staje się coraz bardziej bezwładna. Przeniknął go zimny dreszcz. Ude był człowiekiem Masashiego do wykonywania wyroków i Joji wiedział o tym. „Czegóż on może chcieć?” - pytał samego siebie. Z uczuciem strachu zastanawiał się, czy Masashi nie zdążył już dowiedzieć się o jego porannym spotkaniu z Michiko. - Dobrze zrobiłeś, Shozo - powiedział wstając. Usiłował opanować wzburzenie. - Poproś, żeby Ude-san zaczekał. Przyjdę za chwilę. Drzwi zostały zamknięte z lekkim trzaskiem. Ich środek pokrywało malowidło na jedwabiu, wzięte z motywów obi. Była to scena myśliwska przedstawiająca zabijanie dzika. Joji patrzył na malowidło, próbując skoncentrować się przed spotkaniem. Kiko doskonale wiedziała, co powinna teraz zrobić. Bez słowa poprawiła ubranie i po chwili wyglądała dokładnie tak samo, jak podczas przyjęcia. Joji odsunął drzwi i wszedł do sąsiedniego pokoju. Ude siedział na środku tatami. Mimo nerwowego bicia serca Joji pozdrowił go z całą uprzejmością, na jaką było go stać.
- Dobry wieczór, Ude-san. Shozo, czy zaproponowałeś herbatę naszemu szanownemu gościowi? Ude puścił powitania mimo uszu. - Przepraszam za najście - odezwał się swoim tubalnym głosem. - Trochę się śpieszę. Muszę zdążyć na samolot. Joji odetchnął głęboko. Przeszedł przez matę i usiadł naprzeciwko gościa. To dla mnie zaszczyt, Ude-san, gościć pana. Nie spodziewałem się tej wizyty. Jestem w nieco trudnej sytuacji, ale muszę przejść od razu do rzeczy. - Ton głosu Ude był twardy, co wskazywało, że nie ma zamiaru silić się na uprzejmość względem gospodarza. - Trzeba się dostosować do rzeczywistości. Hai - potwierdził Joji i czekał z zapartym tchem. Nie wybierałem tej pory na spotkanie z panem. Ale i pan, i ja musimy się śpieszyć. Mój ojciec załatwiał interesy w inny sposób - wtrącił Joji. Pański ojciec był człowiekiem godnym najwyższego szacunku. Ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem jego śmierci. Jego pamięć będzie zawsze czczona w moim domu. Dziękuję, Ude-san. Ale pański ojciec nie żyje, Joji-san. Czasy się zmieniły. Joji dotknął ręką czoła. Było wilgotne od potu. „Do czego on zmierza?” myślał intensywnie. Nie zorientował się dotąd, ale pozostawał czujny. Czuł respekt wobec niebywałej wizyty tego olbrzyma. - Tak więc do rzeczy - kontynuował Ude. - Pańskiemu bratu jest przykro z powodu pogorszenia się stosunków między wami, Masashi-san uważa, że byłoby dobrze, abyście przedyskutowali sprawy, które was dzielą. Joji poczuł się zaskoczony. Przepraszam, Ude-san, ale od razu wyjaśnię. Znam swojego brata. Nie sądzę, aby Masashi uważał za konieczne dyskutowanie ze mną o tych sprawach. Różnimy się poważnie w sprawach dotyczących głównych kierunków przyszłej działalności Taki-gumi. A jednak, Joji-san, pański brat ma na względzie wyłącznie dobro Taki-
gumi. Tak jak pański wielce szanowny ojciec, Wataro Taki. Joji poczuł wzrastające podniecenie. „Kto wie - pomyślał - może to ma sens. Gdyby Masashi chciał wydzielić część Taki-gumi do mojej wyłącznej dyspozycji, zaspokoiłoby to moje aspiracje. Z drugiej strony...” - nie, nie chciał o tym myśleć. Skinął głową. - Zgoda. Ude uśmiechnął się z aprobatą. Dobrze. Czy wobec tego możemy ustalić termin? Na przykład jutro wieczorem. Pracujemy, kiedy inni śpią - odparł Joji. Dokładnie tak. Masashi sądzi, że im wcześniej dojdzie do spotkania, tym lepiej. W miejscu publicznym? Tak - potwierdził Ude. - Masashi-san jest tego samego zdania. Ale o tej porze mamy ograniczone możliwości wyboru. Czy jakieś miejsce w Kabuki-cho urządzałoby pana? Kabuki-cho było nową dzielnicą, w której w ostatniej dekadzie powstała gęsta zabudowa. Należała ona do Shinjuku, ale po bardziej dzikiej stronie Tokio. Miał być tam wybudowany nowy teatr kabuki, stąd i nazwa tego rejonu. Została, mimo że budowy zaniechano. Teraz było tam mnóstwo tanich restauracyjek, salonów pachinko, teatrzyków porno, klubów nocnych i burdeli. - Mamy tam do wyboru różne no-pan-kissas. Tam kelnerki nie noszą nic pod spodem. „A Bas”, na przykład? - zapytał Joji. Znam ten lokal - potwierdził Ude. - Dobry jak każdy inny. Shozo odprowadził Ude do wyjścia. Czekała na niego taksówka. Uśmiechnął się jadąc przez miasto. Poszło dokładnie tak, jak przewidział Kozo Shiina. Wyobrażał sobie teraz Shiinę, jak przez telefon ugaduje Masashiego. W jaki sposób udało się panu namówić Masashiego na to spotkanie? zapytał swojego nowego szefa, kiedy przyjechał do jego domu. - On przecież uważa Jojiego za mięczaka, chociaż ciągle traktuje go jak brata. Zasugerowałem mu, że dla utrzymania odpowiedniego wizerunku Takigumi trzeba publicznie demonstrować jedność poglądów. Politycy i urzędnicy, z
którymi robimy interesy, z reguły starają zachować pewność siebie, kiedy przychodzą do yakuzy. Jak zobaczą, że dwaj bracia Taki są w stanie wojny, odbierze im to odwagę. Nie dalej jak wczoraj minister Hakera pytał mnie, czy pojawią się jakieś kłopoty w yakuzie z powodu rozbieżności zdań między braćmi Taki. Zapewniłem go, że nie, nie będzie żadnych kłopotów. Powiem o tym Masashie-mu, że dopóki on i jego brat będą chodzili różnymi drogami, mogą pojawić się kłopoty. W każdym razie tak będą sądzić ci, którzy z nami współpracują. Ale to ich spotkanie niczego nie rozwiąże, a nawet może pogorszyć ich stosunki. Oni nigdy się nie dogadają. Nie może pan oczekiwać, że tym razem będzie inaczej. Kozo Shiina uśmiechnął się chytrze. - Nie martw się. Rób to, co do ciebie należy. A w końcu Masashi Taki także zrobi to, co do niego należy. To nie jest żaden testament - oburzył się Michael. Jonas wyciągnął rękę. - Może ja zobaczę. Michael podał mu zawartość koperty, arkusik papieru poczty lotniczej, na którym napisano cztery linijki tekstu. Nic więcej, żadnych wstępów, pozdrowień, nawet podpisu. Jonas przeczytał i zmieszany popatrzył na Micheala. Co to jest, do cholery? Jakiś rebus? - Oczekiwał ważnej informacji o sprawie, którą Philip odkrył w Japonii, a nie czegoś takiego. To nie rebus. To poemat śmierci. Poemat śmierci? Myślisz o tych listach, które ci zwariowani kamikadze pisali przed wyruszeniem do ataku? Michael potwierdził. Jonas chrząknął i zwrócił Michaelowi kartkę. - Wytłumacz mi. Jesteś ekspertem od Japonii. Na przykład: co znaczy shintai! Michael deklamował poemat śmierci swego ojca: W padającym śniegu Białe czaple wzywają swe partnerki Jak cudowne symbole shintai na ziemi. Shintai jest duchem boga zamieszkującego świątynię. Tego boga, któremu świątynia została poświęcona. Kapłan-opiekun świątyni jest o tym przekonany.
Nie wiedziałem, że twój ojciec był wyznawcą shinto. Nie był. Natomiast mój japoński mistrz Tsuyo był nim. Pamiętam, jak kiedyś ojciec odwiedził mnie w Japonii. Poszliśmy razem do świątyni, którą mój mistrz uczynił swym drugim domem. Ojciec powiedział wtedy, że przebywając tu odnosi wrażenie, jakby cała świątynia była żyjącą istotą. Duchowny, któremu Tsuyo przetłumaczył te słowa, był pod ich wielkim wrażeniem. Jonas machnął ręką z roztargnieniem. - No dobrze, ale co to wszystko znaczy? Ten poemat, rzecz jasna. Michael wstał i podszedł do okna. Patrzył z góry na cały kompleks biurowy, pięknie przystrzyżone żywopłoty, wypielęgnowane trawniki. Całość otaczał wysoki na trzy i pół metra podwójny mur, nafaszerowany najbardziej skomplikowanymi urządzeniami elektronicznymi, aby zapobiec jakiejkolwiek próbie przedostania się osób niepowołanych. W pewnej chwili pojawił się strażnik z wytresowanym w Niemczech owczarkiem i zaczął wędrówkę między murami. Ten poemat oczywiście musi coś dla mnie znaczyć. Ale nie wiem, o co w nim chodzi. A czy na przykład takie pojęcie jak śnieg może mieć dla ciebie jakieś znaczenie? Albo czaple? Chyba nie. Co one mogą symbolizować? Michael wzruszył ramionami. Przestań, synu. Myśl! Michael odszedł od okna i usiadł na krześle. - Dobrze - przeczesał palcami włosy. - Spróbujmy. Śnieg może oznaczać czystość celów lub śmierć. W Japonii biel jest kolorem żałoby. Co jeszcze - ponaglał Jonas zapisując pracowicie słowa Michaela. Czaple. Symbol wiecznej miłości. Może to też być symbol piękna. Jonas patrzył na Michaela, trzymając długopis w uniesionej nad papierem ręce, jakby zastygły w oczekiwaniu. To wszystko? Czystość, śmierć, miłość i piękno? Tak. Jezu! - rzucił długopis na biurko. - Wiem, że twój ojciec kochał sekrety, ale powiem ci szczerze, ja nie mam czasu na rebusy. A poza tym, miałeś rację co do tych rokowań z Japończykami, Nobuo Yamamoto wrócił ze swą grupą negocjacyjną
do Tokio. Wszyscy z naszej paczki, których widziałeś wtedy w „Ellipse Club”, są zupełnie zbici z tropu. Otrzymałem w nocy informację o oświadczeniu premiera Japonii. Ogłosił on, że dwanaście procent wydatków budżetowych będą odtąd przeznaczać na obronę. To niesłychane. Od końca wojny nie wydawali na ten cel więcej niż trzy czwarte procenta. Rozumiesz, jak radykalna jest ta zmiana? Dlaczego radykalna? Im więcej będą wydawać na obronę, tym bardziej będą samowystarczalni. Ale nie będziemy mieli nad nimi żadnej władzy! Dotąd mieliśmy. Od zakończenia wojny jesteśmy ich rycerzem w błyszczącej zbroi. W zamian za pomoc byli naszą wysuniętą bazą na Dalekim Wschodzie. To straszne, na pewnych odcinkach z Japonii do Związku Radzieckiego jest nie więcej niż sto pięćdziesiąt kilometrów. Może są po prostu zmęczeni rolą, jaką im wyznaczyliśmy. Rolą naszego wasala na Pacyfiku. Zostaw to. Moralność i obrona to dwie różne rzeczy. Trzeba rozważyć sprawę przezbrojenia Japonii. Od ponad czterdziestu lat demonstrowali ogromną niechęć do militaryzmu. Ciągle pamiętają Hiroszimę i Nagasaki. Nie pozwolą nawet naszym okrętom o napędzie atomowym wpływać na japońskie wody. Połączenie agresywnego militaryzmu z przekraczającymi możliwości ambicjami gospodarczymi popchnęło ich do wojny. A ta omal nie zniszczyła całego kraju. Na ich miejscu zrobiłbym wszystko, żeby to się więcej nie powtórzyło. Ale co mamy zrobić z tym ich nowym budżetem? Z ich arogancją w gospodarce? Wydaje mi się, że Japończycy znów wchodzą na ten sam niebezpieczny kurs, który czterdzieści kilka lat temu już raz doprowadził ich do wypowiedzenia nam wojny. Wracasz do krainy cieni, wujku. Tylko dlatego, że Nobuo Yamamoto i jego grupa nie chcą już dłużej rozgrywać partii według naszych reguł, zaczynasz wywieszać wszędzie flagi bojowe. Michaelu - powiedział Jonas powoli - niezależna Japonia to pułapka, która czeka, aż w nią wpadniemy. Ja ci to mówię. To są zwariowane dranie. Mają obsesję na punkcie uzależnienia od zagranicznych dostaw ropy. Ależ to jest zrozumiałe. Jeślibyś musiał żyć na obrzeżach Pacyfiku, bez naturalnych źródeł energii, myślałbyś tak samo.
Nie podoba mi się to. Co było ledwie wyczuwalną zmianą akcentów w nieoficjalnych opiniach jeszcze sześć miesięcy temu, staje się nagle serią oficjalnych wydarzeń, oznaczających ważne zmiany. No to poślij mnie tam i... Polecisz na Hawaje - przerwał mu Jonas. - Mówiłem ci już, że mamy pewien ślad prowadzący do wyjaśnienia okoliczności śmierci twojego ojca. Ślad jest na wyspie Maui, a jest nim człowiek, nazywa się Tłuścioch Ichimada. Jest tam oyabunem, czyli szefem rodziny yakuzy Taki-gumi na obszar Hawajów. Zapiski z hotelu potwierdzają, że twój ojciec telefonował do Ichimady w nocy przed swoją śmiercią. Chcę wiedzieć dlaczego. Jonas otworzył teczkę z aktami, wyjął cztery zdjęcia i podał Michaelowi. - Z tego, co wiemy, to jest szef Ichimady, oyabun rodziny Taki-gumi, Masashi Taki. - Wskazał palcem biało-czarne zdjęcie mężczyzny o wilczej twarzy. - Jest najmłodszym z trzech braci Taki. Ich ojciec, Wataro Taki - wskazał następne zdjęcie - niedawno zmarł. Był ojcem chrzestnym yakuzy, co do tego wszyscy są zgodni. Wyciągnął swoich mafiosów z mroków świata przestępczego na szersze wody oficjalnego, choć nie zawsze, biznesu. Muszę podkreślić, że Wataro Taki był najlepszym spośród wszystkich szefów yakuzy. Zawsze opowiadał się przeciwko przejęciu władzy w Japonii przez komunistów, a od czasu rozruchów w dokach Kobe w tysiąc dziewięć set czterdziestym ósmym roku, które komuniści inspirowali, jego klan pomagał przy wielu okazjach policji w Tokio. - Wskazał teraz trzecie zdjęcie. - Zaraz po śmierci Wataro Taki jego najstarszy syn, Hiroshi, został zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Według nie których plotek rozkaz dokonania tego zabójstwa wyszedł od Masashiego, który w ten sposób chciał zająć pozycję swego ojca. Ale są również plotki, jakby częściej powtarzane, wiążące to zabójstwo z kimś o imieniu Zero. Nikt nie zna tego Zero. Mówi się tylko, że jest to ronin, samodzielny bojownik, działający w sferach yakuzy, nie będący jednak oficjalnie jej członkiem, nie związany żadnymi regułami czy prawami giń. Jest mnóstwo opowieści o tym Zero, tak wiele, że jest niemożliwe, aby wszystkie były prawdziwe. Ale mafiosi yakuzy wierzą w nie. Nawet szefowie klanów się go boją. Na dźwięk słowa: „Zero” Michael odczul dreszcz przechodzący po plecach. „Zero”, całkowity brak reguł; miejsce, gdzie tao wojownika nie działa. Nic dziwnego, że dla członków yakuzy ronin jest postrachem. Oni go tak nazywają.
Jonas wskazał palcem ostatnie zdjęcie. To jest Joji, średni brat. Masashi wyrzucił go już z Taki-gumi. Nie bierzemy pod uwagę adoptowanej córki Wataro, Michiko Yamamoto. Jest znacznie starsza od swych braci i od wielu lat nie zajmuje się sprawami Taki-gumi. To tyle. Twój ojciec prawdopodobnie wiedział więcej. Nie byłbym zdziwiony, gdyby tak było. Prowadził różne interesy z tymi ludźmi wiele lat temu, ale w przypadku Japończyków, mających tak silne poczucie więzów i zobowiązań, czas nie ma znaczenia. - Przesunął kopertę w stronę Michaela. - Tu znajdziesz wszystko, co ci będzie potrzebne. Bilety, paszport, wizę japońską, akta Ichimady i Taki-gumi, mapy Maui. Byłeś tam kiedyś? Nie? To prawdziwy raj w porównaniu z innymi miejscami. Łatwo można ją objechać, niemożliwością jest zabłądzić, no może z wyjątkiem okolic Hana. Ty udajesz się na inną część wyspy, do Kahakuloa. Teren jest tam górzysty, z bujną roślinnością, ale wszędzie można dojechać. Masz tu także plany kwatery Ichimady, szczegóły systemu zabezpieczenia, liczbę zatrudnionych przez niego ludzi i inne dane. Dane te są pewne w stu procentach. Tego możesz być pewny. Sam zdecydujesz, czym tam dojedziesz. Nie licz w każdym razie, że Ichimada powita cię z otwartymi ramionami. Przedostanie się tam jest ryzykowne. Jego ludzie są uzbrojeni i przeważnie strzelają pierwsi. Jasne? Rozumiem. Dżip będzie czekał na lotnisku Kahului. Pokój w hotelu jest już opłacony. Masz tu pięć tysięcy dolarów. W banku Daiwo w Kahului jest otwarte konto. Możesz podejmować pieniądze, jeśli ci zabraknie. Mówiłeś jeszcze o paszporcie i wizie japońskiej. Wprawdzie nie mówiliśmy o tym poprzednio, ale w każdym razie chciałbym, żeby wszystkie możliwości wydobycia informacji były wykorzystane. Dobrze. Jeśli rzeczywiście dotrę do Japonii, poobserwuję Yamamoto i jego kolegów od biznesu. Mam tam przecież wielu bliskich przyjaciół. Jonas uniósł ręce do góry. -Nie rób mi żadnych prezentów. Będziesz miał pełne ręce roboty, szukając zabójcy twojego ojca i porywaczy Audrey. Twój ojciec penetrował obszar yakuzy. Teraz ty będziesz poruszał się po tym terenie. Postaraj się tam wejść i utrzymać, dobrze? Michael powrócił do poematu ojca.
Chyba pośpieszyłem się z oceną tego tekstu - powiedział. - Może ma on ukryte znaczenie, a ojciec chciał, abym go rozszyfrował. - Zamknął oczy. Jakaś myśl zaświtała mu w głowie, coś, co Audrey przypomniała mu tej nocy, kiedy wspominali. - W tym jest coś. Kiedy Audrey i ja byliśmy mali, podczas wycieczki zaskoczyła nas burza śnieżna. „Padający śnieg”. Zbudowałem wtedy osłonę ze śniegu. Audrey chciała uciekać, ale ją zatrzymałem. Wciągnąłem pod tę osłonę i siedzieliśmy tam razem, aż ojciec nas znalazł. Powiedział potem, że uratowała nam ona życie. Tak, oczywiście - powiedział Jonas. - Pamiętam, że opowiadał mi o tym, jak wrócił z wami do domu. Był bardzo dumny z ciebie, synu. Ale szczerze mówiąc, nie widzę żadnego związku z tym poematem. Jest taki związek. „Padający śnieg”. Trudno mi to jasno wyrazić... Czaple nawołują swe partnerki. - Uniósł głowę w zamyśleniu. - Tak - powiedział po chwili z naciskiem. - To musi być to! Co? Czaple nie nawołują swych partnerek - kontynuował podniecony. - One nawołują członków swej rodziny. Tak? - wtrącił Jonas, w dalszym ciągu nie rozumiejąc, co Michael ma na myśli. „Wołałam i wołałam - mówiła Audrey. - Mikę, ja myślałam, że tata usłyszy mnie tam, gdzie jest, w domku myśliwskim. Pamiętasz?” Michael pamiętał. Wskazał na kartkę z tekstem. - To tylko połowa. Jakąkolwiek jest informacja, którą ojciec przekazuje mi, to ten wiersz stanowi tylko jej część. Jonas wyciągnął ręce przed siebie. A gdzież, na miłość boską, jest pozostała część tej wiadomości? Audrey ją ma. Co? - Jonas o mało nie spadł z krzesła. - O czym ty mówisz, do ciężkiej cholery? Nie rozumiesz, wujku? Te czaple to my, Audrey i ja. Nawołujemy się. W dalszym ciągu nie rozumiem. Powiedziała mi, że kilka dni temu ojciec przysłał jej pocztówkę. Słuchaj, synu. Moi ludzie przeczesali wasz dom od piwnic po dach. Nie znaleźli niczego, dosłownie żadnego śladu informacji od waszego
ojca z ostatnich dni. - To może oznaczyć tylko to, że Audrey ma tę kartkę ze sobą. Wujku, może właśnie dlatego została uprowadzona? Przez tych, którzy poszukiwali informacji, jaką ojciec jej przysłał. Jonas milczał. Michael, pochylony nad tekstem, usiłował wyczytać z pozostałych słów dalsze elementy informacji. Zrezygnowany spojrzał na Jonasa. Zbyt dużo tu niejasności, ale nie można tego wykluczyć - odezwał się Jonas. Kto wobec tego mógłby przechwycić tę pocztówkę - zastanawiał się Michael. Różni ludzie. Kłopot w tym, że nie jesteśmy pewni, czy ktoś to naprawdę zrobił. Niewiele to wyjaśnia. Jonas spojrzał ponuro na Michaela. Rozumiem twoją frustrację, synu. Ale dopiero teraz jestem kompletnie zdezorientowany w sprawie uprowadzenia twojej siostry. - Zamilkł. Bębnił palcami o blat biurka. - Sprawa wygląda tak: musimy być przygotowani na najgorsze. Nie ulega wątpliwości, że Audrey znalazła się w ogromnym niebezpieczeństwie. Jeśli jej porwanie ma związek z wiadomością otrzymaną od Philipa Dossa, to musimy przyjąć, że mamy bardzo mało czasu. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeśli to założenie jest prawidłowe, to ty staniesz się celem kolejnego ataku. Musimy ja uratować - powiedział Michael z desperacją. - Dopóki tego nie zrobimy, nie będę w stanie zrozumieć informacji, jaką przekazał ojciec. Jonas patrzył w okno. Słońce powoli zachodziło. Ostatnie promienie rzucały złocisty blask na gabinet. - Musisz kierować się swoim instynktem, synu. Przynajmniej w tej chwili jest on naszą najlepszą i bodaj jedyną bronią. Michael wstał. Jeszcze jedno. Ten Ichimada czy inni ludzie yakuzy, z którymi niewątpliwie będziesz miał do czynienia, są groźni. Nie próbuj ich lekceważyć. Są brutalni, życie ludzkie niewiele dla nich znaczy. Bądź czujny od chwili wyjścia z samolotu. Ludzie Ichimady kontrolują każdego, kto przyjeżdża i wyjeżdża. A propos:
w schowku na dokumenty w dżipie będzie beretta. Nie chcę żadnej takiej broni. Nie możesz poruszać się tam nieuzbrojony. Będzie mi potrzebna tylko katana. Zdobądź ją dla mnie. Tylko dobrą. Nie mogę ci obiecać, że będzie tak dobra jak ta, którą dostałeś od ojca. Wiem, że będzie to trudne, ale postaraj się. Jonas chwilę pomyślał, po czym skinął potwierdzająco głową. - Będzie czekać na ciebie. - Uśmiechnął się i, wstając z krzesła, wyciągnął rękę do Michaela. - Powodzenia, synu. I szczęśliwej drogi. JVlogę cię zobaczyć. Plusk fali. - Tylko ja to mogę. - Fale uderzają o palce na brzegu rzeki. Masashi uśmiecha się do cienia. - Tylko ja wiem, kim jesteś. Wyciąga rękę w ciemność. - Ty jesteś Zero. Za ich plecami rzeka Sumida, pulsująca ruchem łodzi i barek. Skrzypienie starych pali. Akrobacje szczurów na linach zakotwiczonych statków. - Jesteś moim Zero. Przez chwilę światła przepływającej łodzi oświetlają miejsce tajnego spotkania; na twarzy Masashiego maluje się okrucieństwo. Potem wszystko ginie w mroku. Jakiś ruch. Z wetkniętej za pas pochwy Masashi wyciąga sztylet tanto. Skierował ostrze w kierunku Zero. Zanim dotarło do jego świadomości, że popełnił błąd, poczuł uderzenie paraliżujące lewą rękę. Tanto upadł na przegniłe drewno, tuż u jego stóp. Natychmiast błysnęła ostra jak brzytwa klinga miecza. - Zabijesz mnie teraz? - zapytał Masashi. - Proszę bardzo, zabieraj się do dzieła. Myślisz, że boję się ciebie? - Poczuł ostrze miecza na gardle. Nie zmieniając pozycji klasnął w ręce i w tym momencie ostrze znalazło się między jego dłońmi. Zaczęli walczyć; przewaga należała do Zero, ale ostrze miecza wciąż pozostawało w silnych dłoniach Masashiego. Splunął. - Niech inni się boją. Mnie to nie dotyczy. Wiesz, co się stanie, jeśli mnie zranisz lub choćby spróbujesz zastraszyć. Wyrażam się jasno, prawda? – Rozluźnił dłonie i ostrze miecza się wyślizgnęło. Natychmiast sięgnął po miecz. Przymus, a nie zręczność czy strategia rozstrzygnęły tę próbę sił. Masashi podniósł miecz tak, aby promień światła padł na ostrze. W ten sposób katana zdawała się przebijać ciemność. Srebro i złoto zdobiące gardę rozświetlało ich zamknięty świat. -
Mam ją z powrotem - powiedział przyglądając się legendarnemu mieczowi księcia Yamato Takeru, symbolowi japońskiego ducha, symbolowi Jibanu. - A czy był inny wybór? Jego twarzy przybrała chytry wyraz. Przestał podziwiać połyskujący miecz. Skinął głową. Tak, to prawda - potwierdził. - Rozmowy odbywają się regularnie. Michiko informuje cię o tym. Rozmawia z dzieckiem codziennie. Ten sam temat: babciu, jestem żywa i zdrowa, i takie tam sprawy. Tak więc Michiko wie. Dziecko czuje się dobrze i niczego mu nie brakuje. I tak pozostanie, jeśli będziesz wykonywać wszystkie moje rozkazy. Taka jest nasza umowa, prawda? Będzie obowiązywać, dopóki będziesz wykonywać moje rozkazy, dopóki nie będzie mi grozić żadne niebezpieczeństwo ze strony Michiko. Trzeba wyciągnąć wnioski z doświadczenia, Zero. Władza jest sprawą ulotną i płynną. W kręgach yakuzy wszyscy bali się Michiko. Nie mniej niż mojego ojca. Tak jak bali się ciebie. Bali się, bo Wataro Taki wykorzystywał mnie do utrzymania w ryzach innych rodzin yakuzy. Mój ojciec wykorzystywał cię, aby wzbudzić strach w sercach swych wrogów, aby ich sparaliżować. Jest naturalne, że wraz z przejęciem dziedzictwa mojego ojca w Taki-gumi przejmę ciebie wraz z twoimi umiejętnościami. Jak bardzo zmieniła się Taki-gumi od śmierci Wataro. Ty przez swoje wybujałe ambicje i chciwość niszczysz rodzinę, dorobek całego życia twojego ojca. Mój ojciec żył przeszłością. Jego czas minął. Był zbyt apodyktyczny, aby to zrozumieć. Jego śmierć była błogosławieństwem dla nas wszystkich. Nie była błogosławieństwem. Twój ojciec konał w mękach. Jego śmierć przyniosła korzyść tylko tym, których zawsze można przekupić. Tobie i Kozo Shiinie. Ale to Shiina, największy wróg twojego ojca od dziesięcioleci, będzie się śmiał ostatni. Taki-gumi już wkrótce będzie rozdzierana przez ślepą chciwość. Oficerowie nie będą zdolni do działania, bo będą naśladować swoich oyabunów, a ci będą toczyli między sobą walkę na śmierć i życie o władzę i strefę wpływów, tak jak teraz walczycie ze sobą ty i twój brat. A wszystko to spowoduje, że rodzina stanie się podatna na ataki innych klanów, które do tej pory były pod kontrolą dzięki sile i woli Wataro. Masashi wzruszył ramionami.
- Fantastyczny i całkowicie nieprawdziwy obraz przyszłości. Ale gdyby okazało się, że jest w tym jakieś ziarno prawdy, to przecież zawsze będę miał ciebie, Zero. Ktokolwiek przeciwstawi się mojej woli, zostanie zniszczony. To właśnie zdarzyło się Hiroshiemu, prawda? Jego okropna śmierć nie była moim dziełem, ale idę o zakład, że to ty ją zaaranżowałeś? A może Ude, twój egzekutor, zamordował biednego Hiro-shiego. Był najstarszym z was i z wyboru Wataro Taki miał zostać jego następca, nowym oyabunem Taki-gumi. Hiroshi był zbyt silny, abyś mógł go po prostu wyrzucić, tak jak zrobiłeś z Jojim. Hiroshi miał silną wolę i był popularny wśród oficerów. Gdyby żył, wytyczałby przyszłość Takigumi. Kształtowałby działalność rodziny w taki sposób, jak życzył sobie Wataro. Dlatego został wyeliminowany. Mój brat nie żyje - powiedział ostro Masashi. - Co za różnica, w jaki sposób umarł? Wszystko, co wiąże się z przelewaniem cudzej krwi, dotyczy mnie. Nie rozśmieszaj mnie. - Masashi bynajmniej nie robił wrażenia rozbawionego. - Z tego przecież żyjesz. Nie ma teraz po co żyć - padła enigmatyczna odpowiedź - bo już prawie nie żyję. W każdym razie teraz, odkąd zostałeś szefem i odebrałeś mi to, co jest dla mnie najważniejsze. Ukryta w cieniu postać odwróciła się od Masashiego. Kiedyś Wataro Taki mnie awansował. Wataro był wielkim człowiekiem. Posługiwał się yakuzą jak nikt dotąd. Oczywiście miał ogromne zyski z różnych nielegalnych operacji, ale nigdy nie żerował na słabych i bezbronnych, co każdy inny oyabun uważał za normalne. Musisz pamiętać fundacje Wataro dla różnych, będących w potrzebie mieszkańców Tokio. On szanował prostych ludzi i robił co w jego mocy, aby im pomóc. Dlatego stanowczo odrzucał twoje sugestie, aby Taki-gumi przystąpiła do interesów z narkotykami. One niszczą życie, a Wataro Taki bardzo je kochał. Męczy już mnie to ciągłe gadanie o tym, jak wielkim człowiekiem był mój ojciec. On nie żyje, a oyabunem Taki-gumi jestem ja. Pokażę wszystkim, którzy uważają Wataro prawie za boga, co to jest prawdziwa wielkość. On odrzucił możliwość osiągania ogromnych zysków, jakie mogą dać tylko narkotyki. Pod moim kierownictwem te ogromne zyski staną się rzeczywistością. Już wkrótce Taki-gumi
będzie tak bogata, jaka nigdy nie była, gdy kierował nią boski Wataro Taki. Przygotuję się do tego, aby Japonia weszła w nową erę i wtedy każdy człowiek na tej ziemi będzie spoglądał z nadzieją w stronę Kraju Wschodzącego Słońca. To jest szaleństwo. Możesz być, kim chcesz, ale nie nadajesz się na szefa Taki-gumi. Ty gnido - warknął pogardliwie Masashi. - Co ty wiesz o kolosalnych możliwościach zdobywania bogactwa i wpływów? Nawet ja nie potrafię sobie tego wyobrazić. A ty ostatecznie zniszczysz to, co dla twojego ojca było wszystkim: Takigumi. Zamknij się. Będziesz mówić, kiedy ci na to pozwolę i będziesz tam, gdzie ja ci każę iść. Dlaczego nie można było skontaktować się z tobą w ubiegłym tygodniu? Istotnie było to nieosiągalne. My nie uznajemy takich wyjaśnień! - krzyczał Masashi. - Masz być na moje wezwanie dniem i nocą. Zawsze. Jaka była przyczyna twojej nieobecności? Złe samopoczucie. Widzę, że już ci lepiej. - Masashi przyglądał się uważnie. - No dobrze ciągnął łagodniejszym tonem. - Dotarła do mnie informacja, że Michael Doss jest już w drodze na Hawaje, a dokładniej do Maui. Czy to dla nas takie ważne? Przechwyciliśmy list Philipa Dossa do jego syna. Wzruszający. Coś w rodzaju przekazywania tradycji następnemu pokoleniu. To jest ich karma. Kazałem przepuścić ten list. Uznałem, że byłoby lepiej, gdyby młody Doss nie mieszał się w nasze sprawy. Odzyskaliśmy dzięki tobie święty miecz. Natomiast dokumentu Katei dotąd nie odzyskaliśmy. Philip Doss nie żyje, ale jego syn doprowadzi nad do tego dokumentu. Mogę przyjąć zakład, że tak właśnie będzie. Dokument precyzuje w szczegółach strategię Jibanu i zawiera pełną informację o siatce działającej w japońskim biznesie i administracji rządowej. Rozległ się ryk silnika płynącej po rzece barki. Jej światła na chwilę oświetliły miejsce, w którym stali, ale sylwetka Zero pozostała w cieniu. Kiedy hałas silnika ucichł, Masashi podjął przerwaną rozmowę. - Będziesz teraz polować na Michaela Dossa. Będziesz zajmować się tylko i
wyłącznie tą sprawą, aż do jej zakończenia. To nie potrwa długo, najwyżej dwa tygodnie. Jest to moje stanowcze i bezdyskusyjne żądanie. Milczenie. No więc? Zrobię to, czego żądasz. Jasne, że zrobisz. - Masashi roześmiał się głośno. Tłuścioch Ichimada z największym trudem znosił upał. Zwłaszcza tu, w dzikich górach Kahakuloa, gdzie miał swoją siedzibę. Drzewa pochłaniały niemal całe powietrze napływające od oceanu. Jednak przebywanie tu miało tę zaletę, że rzadko zakłócano jego samotność: W taki dzień jak dzisiejszy, kiedy trudno było oddychać, mógł spokojnie usiąść i snuć rozważania nad złymi i dobrymi stronami swojej pracy. Do dobrych mógł niewątpliwie zaliczyć to, że zbudował sobie niewielki dom w Hana, po drugiej stronie wyspy. Ten dom stanowił świetną kryjówkę przed tymi, którzy mogliby go niepokoić. Kiedy miał kłopoty albo nękali go natręci, wsiadał do helikoptera i leciał do Hana, swojej samotni. Tylko kilka osób wiedział o istnieniu tego domu, przede wszystkim oyabun Ichimady, Wataro Taki. Ale on już nie żył. Teraz tylko dwaj Hawajczycy, zaangażowani do odszukania dokumentu Katei, wiedzieli o jego domu. Na Hawaje przybył nie z własnej woli. Wiele osób, zwłaszcza tych bez doświadczenia i wyobraźni, gotowych było mu zazdrościć tego stanowiska. Uważali go za szczęściarza, któremu udało się zostać szefem organizacji na wyspach. Ale Ichimada wiedział swoje. Być szefem na takim zadupiu to żaden zaszczyt. Nie miał nic przeciwko Hawajom. Mieszkał tutaj już siedem lat. Ale w pojęciu ludzi yakuzy, być poza Japonią to jakby nie być nigdzie. Tylko w Japonii mieściło się prawdziwe centrum władzy, niezależnie od tego, co mogli mówić różni ludzie. Tłuścioch Ichimada był kiedyś oficerem Taki-gumi. Wataro Taki doceniał jego waleczność i lojalność. Często go nagradzał. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy Masashi Taki stał się jednym z prominentów Taki-gumi. Masashi był człowiekiem, który nie uznawał dzielenia się władzą. Eliminował zatem wszystkich, którzy stali na drodze do kariery, ale w przypadku Ichimady nie było to takie proste. Najpierw zaczął wnosić przeciwko Ichimadzie różne oskarżenia. Były bezpodstawne, ale dziwnym zrządzeniem losu dowody mające je potwierdzić znalazły się w domu Tłuściocha. Ponad wszelką wątpliwość podłożył je Masashi.
W rezultacie Ichimada utracił mały palec prawej ręki. Podejrzewał, że gdzieś w posiadłości Taki ciągle jeszcze przechowywany jest w naczyniu z formaliną. Wziął nóż i jako pokutę za przestępstwo, jakiego nie popełnił, a które insynuował mu Masashi, odciął sobie palec. A potem usiadł przy stole naprzeciwko Wataro Taki. Było to w Tokio, siedem lat temu. Pochylił głowę w głębokim ukłonie, owinął palec w kawałek białego płótna i przesunął po stole w stronę Wataro Taki. Ten, schylając głowę w głębokim ukłonie, przyjął ofiarę. Później Ichimada został zesłany na Hawaje. Była to druga część zadanej mu pokuty. „Teraz - myślał Ichimada - nowa yakuza będzie musiała postarać się o dużą ilość nowokainy, bo noże pójdą w ruch”. Ichimada był człowiekiem starej daty. Poczucie honoru i giri, trudne i twarde zasady, kierowały jego postępowaniem. To właśnie giri kazało mu odciąć sobie palec. Zrobił to, czego żądał jego oyabun, Wataro Taki. Teraz, kiedy oyabunem Taki-gumi został Masashi, Tłuścioch Ichimada nie poczuwał się do obowiązku lojalności wobec nowego szefa. Raczej przeciwnie. Szykował się do odwetu. Lata, które minęły, nie zatarły poczucia krzywdy. Masashi Taki polecił Ichimadzie, by odszukał Amerykanina Philipa Dossa i odebrał mu dokument Katei, który jest własnością Masashiego. Ichimada natychmiast opracował swój własny plan i teraz się śpieszył, by go wykonać. Nie dlatego, by dać satysfakcję Masashiemu, ale miał w tym swój własny interes. Nowy szef dał mu wyraźnie do zrozumienia, że dokument Katei ma bezcenną wartość. Ichimada nie miał nawet pojęcia, czego dokument dotyczy, ale był pewny, że jeśli uda mu się go odzyskać, kupi sobie tym prawo powrotu do Japonii. Masashi przywiązywał do tego dokumentu ogromną wagę. Utwierdzało to Ichimadę w przekonaniu, że dostanie od niego glejt na bezpieczny powrót jako podziękowanie za pomyślne wykonanie zadania. Wynajęci dwaj Hawajczycy mieli sprowadzić Philipa Dossa z dokumentem Katei wprost do Ichimady. Tymczasem Philip Doss miał wypadek. Spłonął w rozbitym samochodzie, ale wcześniej zatelefonował do Ichimady. Wiem, kim jesteś - powiedział. - Wiem także, wobec kogo jesteś lojalny. I wiem też, że postąpisz w sposób właściwy. I ty i ja kochaliśmy Wataro Taki, czyż nie tak? Jeśli nadal szanujesz dawne metody postępowania, odszukaj mojego syna.
Zapytaj, czy pamięta shintai. U portiera w hotelu „Hyatt” w Kaanapali zostawiłem klucz na jego nazwisko: Michael Doss. Jest to klucz do skrytki bagażowej na lotnisku. Co? - zapytał Ichimada zaskoczony, że telefonuje do niego człowiek, którego on sam pilnie poszukuje. - O czym ty mówisz? - I wtedy rozmowa została przerwana. Od tej rozmowy Ichimada zastanawiał się, co może znajdować się w skrytce na lotnisku. Gdy Masashi Taki zatelefonował, informując, że w drodze na Hawaje jest już jego człowiek, Ude, Ichimada wpadł w panikę. Wysłał swych Hawajczyków, aby odebrali klucz od skrytki i przynieśli jej zawartość. „Cóż tam może być? - zastanawiał się. - Czyżby dokument Katei? A poza tym, jakie znaczenie może mieć w tym przypadku shintai. Myślał o tym bez przerwy, jadąc na lotnisko po Ude. Spotkawszy go, od razu zorientował się, że Ude, gdyby tylko mógł, pobiegłby natychmiast szukać śladów Philipa Dossa. Ichimada poczuł ucisk w sercu. Zdał sobie sprawę, że Ude przyjechał tylko po to, aby odzyskać dokument. Masashi miał wielu ludzi, których mógłby przysłać w tym celu. Ude natomiast był egzekutorem Masashiego. Ichimada zaczął zastanawiać się, czy wynajęci przez niego Hawajczycy zachowali w tajemnicy zlecone im zadanie. Był wściekły na siebie, że zlecił im załatwienie tak ważnej sprawy. Nie miał wprawdzie wyboru. Jeśli chciał wykorzystać szansę i wyrwać się z tej rajskiej niewoli, musiał położyć rękę na tym nadzwyczaj cennym dokumencie. Postanowił więc, że kiedy tylko uwolni się od Ude, musi odszukać Hawajczyków i solidnie ich przepytać. Ale najpierw musiał uporać się z Ude. Doszedł do wniosku, że problem polega już nie na tym, jak dobrać się do dokumentu Katei z pomocą dwóch Hawajczyków, ale jak uratować głowę, żeby zrobić użytek z tego dokumentu. Ichimada był człowiekiem starej daty, szanującym tradycje yakuzy. Przeciwieństwem jego był Ude. Należał do nowego pokolenia. Z pewnością mieszkał w Tokio na Wave czy Axis w Roppongi, jadał w „Aux Six Arbres”, ubierał się u Issey Miyaki i usiłował zabawiać z blondynkami gaijin objadającymi się hamburgerami i frytkami. Zachowywał się tak, jakby był człowiekiem Zachodu. „Dlaczego miałbym się bać tego typa - myślał Ichimada. - To ćpun, a tacy są zbyt nonszalanccy. Trzeba się tylko wystrzegać popełnienia jakiegoś ryzykownego kroku, bo Ude będzie z pewnością chciał mnie sprowokować”.
Byli na polance, tuż obok pastwiska w posiadłości Ichimady. Pasły się tu krowy i konie, a w górze się unosiły roje much. Ude skierował się w stronę pastwiska, potem zawrócił, Tłuścioch szedł dwa kroki za nim nie bez pewnego wysiłku. Byłoby mu na rękę, gdyby Ude nabrał przekonania, że jego gospodarz jest po prostu tępym grubasem, a jeszcze lepiej byłoby, gdyby uznał, iż nie musi się specjalnie wysilać, aby owinąć sobie Ichimadę wokół palca. Ude spacerował pośród zwierząt, które patrzyły na niego ospale swymi wielkimi brązowymi oczami, opędzając się ogonami od natrętnych much. Nie robił tego z upodobania do scen bukolicznych. Uważnie przyglądał się pastwisku, a raczej temu, co było w trawie. Obojętnie omijał parujące i połyskujące w słońcu łajno. Było zbyt świeże. Nie interesowały go również zszarzałe, lekko przerośnięte trawą. Szukał krowich placków przyschniętych, ale zachowujących jeszcze składniki niezbędne do uprawy grzybów. Nie wszystkich. Jego ulubionych, przy jedzeniu których odczuwał tak niewyobrażalną przyjemność; ziemia przestawała się obracać, a niebo przybierało barwy czerwieni. Wędrował wypatrując swoich grzybów. Rosły zazwyczaj niewielkimi koloniami, były niewysokie, lekko brązowe, na delikatnych nóżkach, z kapeluszami jak guziki. Gdy je znajdował, przyklękał i ścinał scyzorykiem; odcinał zanieczyszczoną część nóżek, a potem wkładał do ust i w skupieniu żuł. Szybko nastąpiła reakcja; szybsze krążenie krwi w żyłach i tętnicach, ucisk w dole brzucha, jakby delikatne palce gejszy dotykały jego wrażliwych samisen. Czas eksplodował poprzez Trzecie Oko. Zaczął nucić popularną piosenkę „Sayonara no Ocean”. Wyrzucał z siebie jej tony, a te ulatywały w powietrze jak obłoczki oddechu w mroźny poranek i opadały jak kryształowe kuleczki na gładką powierzchnię. Chodził w pełnym słońcu i wkrótce kropelki lepkiego potu pokryły jego ciało. Pochylił głowę i ściągnął koszulkę. Jego tors pokrywał tatuaż w błękitne, zielone i czarne feniksy na tle purpurowych płomieni. Ptaki, z szeroko rozpartymi skrzydłami i wyciągniętymi szyjami, patrzyły na siebie. Poniżej płonącego stosu, z którego wyrastały, przemykał wśród kamieni i roślinności wąż. Miał szeroko rozwarte szczęki, rubinowe, wszechwiedzące oczy, rozwidlony, ustawicznie poszukujący język. Tradycyjne irezumi yakuzy na muskularnym torsie wyglądało imponująco. Jego wspaniałe mięśnie wywołały wspomnienie o Masa-shim Taki. Ude nie spodziewał się, że jest taki twardy. Często godzinami trenowali razem i gdy mięśnie Ude były już obolałe ze zmęczenia, Masashi pozostawał świeży i sprawny. Od tego czasu Ude zaczął się bać Masashiego. On, Ude, który dotąd nie bał się nikogo. Gdy patrzył, jak Masashi niestrudzenie ćwiczy, zlany potem, przychodziło mu na myśl, że jest w nim coś nadludzkiego. Istotnie, był bardziej wytrzymały niż dwunastu normalnych mężczyzn. Po zakończeniu treningu szli jeszcze do budynku dojo, aby ćwiczyć kendo. Ude mógł tylko powstrzymywać Masashiego, który z każdym kolejnym ciosem stawał się coraz silniejszy. Ten człowiek nie znał zmęczenia. Gdy wreszcie usiadł, aby porozmawiać, Ichimada zauważył w kącikach ust Ude pianę. Weź pod uwagę - powiedział Ude - że dokument Katei jest dla nas
bezcenny. Masashi wydał mi odpowiednie rozkazy - odparł Ichimada. Philip Doss był tutaj - ciągnął Ude nie zwracając uwagi na wyjaśnienia Tłuściocha. - To on ukradł dokument Katei. Przywiózł go tutaj. Ktoś musiał mu pomóc, nie? Bo zniknął z Japonii. Wymknął się niemal z naszych rąk. A tutaj, w Maui, zginął w tajemniczych okolicznościach. Ja go nie zabiłem. Nie zrobił tego żaden z ludzi Masashiego. No więc kto to zrobił? Znasz tu wszystkich i wiesz o wszystkim. - Pokazał mu zdjęcie Michaela Dossa. - Widziałeś go? To syn Philipa Dossa, Michael. Czy on jest tutaj? Nie ma go w Maui - stwierdził Ichimada. Uświadomił sobie, jak bardzo syn podobny jest do ojca. - Nie ma? Na pewno? A może Doss zostawił dokument synowi na przechowanie? - dociekał Ude. - Ten człowiek nie pojawił się na wyspach. Czarne źrenice Ude nienaturalnie się rozszerzyły. Zaśmiał się, a w tym śmiechu zadźwięczała groźna nuta. A może po prostu już nie panujesz nad sytuacją? - uśmiechnął się z pogardą. - Jesteś niekompetentny - parsknął. - Dlatego zostałeś odesłany z Japonii tutaj, nieprawdaż? Dopiero przyjechałeś, a myślisz, że wiesz już wszystko - odpowiedział Ichimada, dotknięty słowami Ude. Nie lubił, gdy mu przypominano, dlaczego został tutaj przysłany. Siedem lat - ciągnął Ude drwiąco - gdybym ja był tutaj siedem lat, stworzyłbym taki klan, że w Japonii nasi starzy znajomi zbledliby z wrażenia. Potrafiłbym nawet wyłuskać dla siebie taki rodzynek jak ten dokument Katei. - Jego uśmiech był równie szeroki, jak fałszywy. - Ale ty, Ichimada, jesteś za głupi, żeby nawet pomyśleć o czymś takim, prawda? Tłuścioch nie odpowiedział. Rozumiał, że Ude chce go sprowokować do przyznania się do błędu. Może Masashi wyciągnął od Hawajczyków jakieś informacje i rozszyfrował jego plany? Możliwe, ale Ichimada nie miał na to żadnych dowodów, a bez dowodów nie mógł nic zrobić. Musiał teraz działać rozważniej, być bardziej czujnym, od tego bowiem zależała jego pozycja. Masashi szukał najwyraźniej powodów, aby usunąć go ze stanowiska. Dlatego przysłał Ude, żeby ten
wyszukał potrzebne powody. Masashi orientował się, że nie jest to łatwe, toteż kazał Ude podłożyć Tłuściochowi przynętę. Jeśli udałoby się sprowokować do kontrataku, Ude mógłby go bezkarnie zabić. Nikt z hawajskiej organizacji Ichimady w takie sytuacji nie stanąłby w obronie swojego szefa. Toteż Ichimada uznał, że trzeba siedzieć cicho. Nie winię cię za to, że nie chcesz o tym mówić - ciągnął Ude. - Z pewnością postąpiłbym tak samo. Różnica między nami polega jednak na tym, że gdybym ja był na wygnaniu, wykorzystałbym tę sytuację na swoją korzyść, rozumiesz? Tokio nie byłoby w stanie położyć ręki na moich tutejszych interesach. Człowieku, ty jesteś w kraju obfitości. To jest Ameryka. Oni nie mają pojęcia o naszych sprawach. To jest bogata, dziewicza ziemia. Nic, tylko brać. Tutaj można nie tylko zdobyć znakomita reputacje, ale i wielką fortunę. Tak! - Ledwie przebrzmiały te słowa, twarz Ude stała się twarda jak skała. - Znałeś Philipa Dossa wcześniej, nie? Obaj znaliśmy Wataro Taki - odparł Tłuścioch Ichimada. „Otóż to - myślał - Masashi przysłał Ude, bo chcą mnie przycisnąć. Podejrzewają, że Philip próbował skontaktować się ze mną. Ostrożnie, tylko ostrożnie”. Dla Ude świat rozpływał się w kolorach. Rozświetlały go błyski zdumiewającej natury. - Chcę mieć ten dokument - powiedział. - Masashi kazał mi go odnaleźć. Jeśli nie przekażesz mi go, będę musiał uznać, że ukryłeś dokument i odmawiasz jego wydania. Tłuścioch był przygotowany na odparcie takiego zarzutu. Moja lojalność wobec Taki-gumi jest poza dyskusją. Masashi nie ma żadnego powodu, aby obawiać się, że postąpię nielojalnie. Co dotyczy samego dokumentu, to właśnie robię wszystko, żeby go odnaleźć. Od momentu zabójstwa Philipa Dossa. Nie miał przy sobie dokumentu w chwili wypadku. Sprawdziłem wszystkie miejsca, w których przebywał na wyspie. - Mówiąc to czuł, jak pot spływa mu strugami po skroniach. Ude świdrował go wzrokiem entomologa, podziwiającego nieznany okaz egzotycznego motyla. Ty? - zapytał. - Załatwiasz to osobiście? Jakżeby inaczej - stwierdził Tłuścioch wciąż myśląc, czy Ude wie o Hawajczykach. - Nie powierzyłbym tak delikatnej misji komuś innemu. Mówią, że nie lubisz brudzić swoich grubych paluchów - powiedział Ude i
zaśmiał się głośno. - A tak na marginesie, widziałem twój paluch w butelce, w jakiejś brązowej cieszy. Giń - powiedział Tłuścioch mobilizując wszystkie siły, by zachować spokój. - To jest coś takiego, czego Japończycy tacy jak ty, nie rozumieją. Oczy Ude zapłonęły nagłym gniewem. - Jestem upoważniony do załatwienia tej sprawy. I to w sposób, który sam uznam za najlepszy. - Znów uśmiechnął się drwiąco. Jeżeli nie dostarczysz mi dokumentu Katei w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, umrzesz! Ichimada patrzył na niego jak na wariata. - Radzę ci nie lekceważyć tego żądania. - Ude wyciągnął wysoko szyję, tak jakby demonstracyjnie czegoś nasłuchiwał. Słyszysz? To twoje życie zaczyna uciekać. Tłuścioch Ichimada słuchał śmiechu tego wariata, zaciskając z całej siły szczęki w bezsilnej wściekłości. Klub nocny „A Bas” zalany był złocistozielonym światłem neonu. Wygląda jak akwarium - powiedział Joji. Noc ma tysiące oczu - zawtórował mu Shozo, przypominając jakąś myśl z amerykańskiego filmu - a każde z nich patrzy na nas. Wystrój wnętrza klubu był bardziej niż skromny. Strome schody prowadziły z zatłoczonej ulicy wprost do sali, w której wokół sceny oświetlonej małymi, migoczącymi lampkami ustawione były błyszczące szaroczarne stoliki i krzesła. Była ona nie mniej zatłoczona niż pomieszczenia na wyższych piętrach. Klub zbudowano bowiem na kilku poziomach. Kręte schody prowadzące na piętra oświetlone były neonowymi serpentynami. Ściany obite szarobrązową tkaniną tworzyły płaszczyzny ustawione odpowiednio do potrzeb akustyki. Wznosiły się ku sufitowi imitującemu firmament z metalowych krążków oświetlonych ruchomymi reflektorami. Siedząc w tym lokalu, można było odnieść wrażenie, że człowiek znalazł się wewnątrz gigantycznego żołądka, który zaczął trawić. Skojarzenia anatomiczne były w tym przypadku o tyle na miejscu, że przeciskające się wąskimi przejściami między stolikami dziewczyny pokazywały swe półnagie ciała w sposób przywodzący na myśl połcie wołowiny zwisające z haków rzeźni.
Joji już dawno przestał się dziwić tym objawom mechanicznej seksualności, jak i temu, że tak wielu mężczyzn znalazło się pod jej urokiem. We współczesnym życiu do rangi truizmu należało stwierdzenie, że taka mechaniczna seksualność jest lepsza niż żadna. Pomyślał o Kiko oczekującej z buddyjską cierpliwością jego powrotu do domu. Oddalił te wszystkie skojarzenia i zaczął zastanawiać się nad spotkaniem, które miało za chwilę nastąpić. Wymagało pełnego skupienia i koncentracji. Po chwili u wejścia pojawił się Masashi. Przez chwilę uważnie przyglądał się sali. Zawsze tak robił, kiedy miał wejść do nie znanego mu pomieszczenia. Zanim wszedł, musiał dokładnie zarejestrować w pamięci jego obraz. Masashi ubrany był w czarny prążkowany garnitur, szaroperłową koszulę i biały jedwabny krawat. Złote spinki i złota obrączka na palcu uzupełniały całość. Joji nie znał człowieka, który towarzyszył jego bratu. Był to starszy wiekiem yakuza o mądrych oczach. Masashi dostrzegł Joji i Shozo; ruszył powoli w ich kierunku. Ochroniarz został przy wejściu. Stanowiło to coś w rodzaju upomnienia dla Jojiego, elegancka reprymenda. Masashi chciał, aby było to spotkanie dwóch szefów bez udziału kogokolwiek z personelu. Wymienili zwyczajowe powitalne ukłony, Joji odesłał Shozo. Zamówili napoje. Na małej scenie młody Japończyk w okularach przeciwsłonecznych zaczął śpiewać modną piosenkę, a głośniki zwisające z sufitu potężnie wzmacniały jego głos. Światła w rytm muzyki to przygasały, to eksplodowały feerią barw. - Uwielbiam punktualność - zaczął Masashi. - Jest to najważniejsza zaleta. Człowiek punktualny to człowiek odpowiedzialny. Kelnerka przyniosła zamówione napoje. Siedzący wokół mężczyźni pożerali wzrokiem każdy odsłonięty fragment jej ciała. - Chciałem spotkać się z tobą - Masashi przystępował do rzeczy - bo gdy opuściłeś już Taki-gumi, pomyślałem, że chyba postąpiłem wobec ciebie niewłaściwie. Wypił duży łyk whisky Suntory. Była pierwszorzędna, personel bowiem szybko rozpoznał obu braci, członków yakuzy. Podane im napoje nie przypominały standardowych, rozwodnionych drinków, serwowanych pozostałym gościom. Chciałbym wyjaśnić nieporozumienie, do jakiego między nami doszło.
Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że czołową pozycję powinien utrzymać Taki-gumi. Jestem gotów na wszystko, żeby ten cel osiągnąć. Doceniam twoją otwartość - powiedział Joji odprężony. - Odpowiada mi to. Nie ma przecież żadnego istotnego powodu do kłótni. Bardzo dobrze. Są pieniądze do zrobienia. Duże pieniądze. Dla nas wszystkich. - Masashi podniósł swoją szklankę. O tak - powiedział Joji. - Zostawmy małe interesy małym ludziom. Tym, którzy należą do gorszego świata, co? - Roześmiał się. Poczuł ogromną ulgę. Stuknęli się z bratem szklankami. Należymy do specjalnej rasy, Joji-san. - Masashi mówił z coraz większym naciskiem. - Nasz ojciec był prostakiem. Był człowiekiem znikąd, bez nobilitacji, człowiekiem, którego społeczeństwo ani nie chciało, ani nie mogło uważać za swego. Otóż to. Mamy coraz więcej, robimy coraz więcej, kontrolujemy ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Japonii. Mamy kontakty z szefami największych koncernów, wiceministrami, a nawet od czasu do czasu z członkami gabinetu. I co z tego wszystkiego wynika? Jakie mamy z tego korzyści? Wszyscy mieszkamy dosłownie na powierzchni kilkunastu centymetrów kwadratowych. Czy wiesz, że w Ameryce nawet najbiedniejsi z klasy średniej mogą sobie kupić za umiarkowaną cenę dom z działką o powierzchni jednego akra? Czy możesz to sobie wyobrazić, Joji-san? He mieszkań moglibyśmy zbudować na takiej działce? He rodzin mogłoby zamieszkać na takiej przestrzeni? Mówię ci, nieważne ile ludzie mogą mieć pieniędzy. Ważne jest to, że wszyscy razem czujemy się poniżeni drastycznym brakiem przestrzeni życiowej. Jesteśmy jak insekty. Skaczemy jeden po drugim. Joji natychmiast zwrócił uwagę na dziwne tony w głosie brata. Słuchał uważnie nie tylko tego, co mówił, ale i jak to wypowiadał. Masashi mówił tonem ostrym, pełnym zgryźliwości, z nutą nienawiści. Joji przypomniał sobie, że Masashi był pupilkiem rodziny. Trudny, uparty, podstępny i przewrotny, rozpieszczony przez ojca, wyrastał w poczuciu bezkarności. Ty naprawdę tak bardzo nienawidzisz naszego kraju? Nie wierzę własnym uszom. Przecież tu się urodziliśmy, ta ziemia nas wykarmiła. Bzdury. Czego właściwie mogłem spodziewać się po tobie? Zawsze byłeś strachem podszyty i to jest twoja największa wada. Musisz zrozumieć, że Japonia w
erze atomowej może osiągnąć swą wielkość tylko przez zdobycie nowych obszarów. Wielkość Japonii jest w naszych sercach, gdzie mieszkają duchy naszych przodków. I w naszych umysłach, gdzie wiecznie żyć będzie pamięć o naszych dziejach. Japonia została odbudowana z gruzów i popiołów. Ale to już przeszło do historii. Ludzie obdarzeni wyobraźnią mogą teraz poszukiwać nowych horyzontów. Masashi skończył swojego drinka. - Patrzę na świat realnie i wyciągam wnioski. Ale kiedy mówi się prawdę, to najczęściej napotyka się opór. Chcesz prawdy? - Joji wskazał ręką otaczających ich ludzi. - Popatrz, kochany bracie, na tych gnojków. Tu będziesz rekrutował swych żołnierzy? Oni tu przychodzą tylko po to, żeby się nabuzować. Gapią się przez całą nocą i to im musi wystarczyć. A potem idą do domu i onanizują się. - Głośno wciągnął powietrze, jakby miał zamiar splunąć. - Cóż może być fascynującego w zaglądaniu pod spódniczkę dziewczyny, jeśli ona sama zdejmuje majtki, żeby zarobić na życie? Kelnerka przyniosła nowe drinki. Śpiewak w okularach przeciwsłonecznych dalej ciągnął swą pieśń. - Posłuchaj tej szmirowatej piosenki. Twoi rekruci mogą słuchać jej godzinami. Czy ona ma coś wspólnego z haiku, poezją ich wielkiego narodowego dziedzictwa? Nic. Oni już dawno utracili kontakt z przeszłością, ze wszystkim, co dało Japonii wielkość. „Siedzimy godzinami i patrzymy sobie w nasze zamglone oczy” - przedrzeźniał Joji piosenkarza. - Czy to ma jakiś sens? A wyreżyserowana w filmach przemoc? Publiczność oglądają i głośno domaga się coraz więcej krwi. A informacje telewizyjne wyreżyserowane do granic groteski? Przemoc, jaką nam pokazują, jest tak samo realizowana jak w filmach. Dlaczego tak jest? Dlatego, żeby móc nami manipulować, żeby nas podbechtywać. A wtedy nie będziemy zdolni do przeżywania prawdziwych emocji i odrzucania bzdur. W elektronicznym świecie nie ma miejsca na prawdziwe uczucia. On produkuje fantazję. Joji wiedział, że mówi za dużo, że brat patrzy na niego zdegustowany, ale nie mógł się powstrzymać. Wściekłość brata wyzwoliła tylko gniew, który tkwił w nim głęboko. Nowi rekruci, których przyjmujesz do Taki-gumi, to element pozbawiony honoru, nie rozumiejący tradycji, wykarmiony ochłapami elektronicznego świata,
manipulowany od urodzenia. Z mlekiem matki to wyssali. Co ich pociąga? - Joji mówił teraz gestykulując. - Bunt przeciwko porządkowi. Ich dusze są zepsute. Ich sztandarem jest ekstremizm i tylko on jest w stanie ich poruszyć. Są ślepi i głusi na wszystko inne. Ekstremizm - przerwał mu Masashi - jest dzisiaj jedynym sposobem, aby wyrwać Japonię z rąk ludzi Zachodu. Gdybyś nie był mięczakiem, wiedziałbyś to tak jasno jak ja. Gdyby nasz ojciec to zrozumiał. Jedyne, co zrobił jak należy, to używał Taki-gumi jako broń przeciwko Rosjanom. Jak śmiesz mówić tak o naszym czcigodnym ojcu? Tylko ja mam odwagę mówić to, co należy powiedzieć. Jak zwykle zresztą. „On się w ogóle nie zmienił” - myślał Joji zniechęcony. Wszystkie nadzieje, jakie wiązał z tym spotkaniem, rozprysły się. Teraz wiedział, że nie miało ono w ogóle sensu. Masashi odnosił się z pogardą do tradycji. Na spotkaniach klanu przekonywał, że yakuza ugrzęzła w przeszłości, że jej kodeks honorowy, kiedyś niewątpliwie użyteczny, jest teraz tylko zawadą. „Zbliżamy się do roku dwutysięcznego. Jedyną szansą jest poszukiwanie nowych obszarów działania”. Joji pamiętał te słowa. Pamiętał też takie: „Jesteśmy ciągle organizacją o znaczeniu lokalnym, jak przed wiekami. Nic nie robimy, żeby poprawić naszą kondycję. W rzeczy samej jesteśmy tam, gdzie byli nasi dziadowie”. Albo takie: „Świat idzie szybko naprzód i wyprzedza nas. Musimy poszukiwać nowych horyzontów, aby utrzymać siłę. Postępować jak nasz rząd. Współzawodniczyć w skali globalnej”. Ale by uczestniczyć w globalnej grze interesów, trzeba pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy. Jest tylko jeden sposób zarabiania naprawdę wielkich pieniędzy: narkotyki. Ich produkcja i dystrybucja. Wataro Taki odrzucił możliwość zarabiania w taki sposób. I wydawałoby się, że tym samym problem został ostatecznie zamknięty. Wkrótce potem Wataro ogłosił, że chce wycofać się z interesów i przejść na emeryturę. Wtedy Masashi wykonał swój wielki ruch ku sprawom dwudziestego wieku. Epoki termonuklearnej zmory i elektronicznych gadżetów. Joji był głęboko przekonany, że osiąganie zysków w sposób nieuczciwy to zajęcie biznesmenów z wielkich korporacji. Co innego yakuza. Przestrzeganie zasad honorowych dodało jej szczególnej siły. A utwierdzała ją trwała więź z bohaterską przeszłością, splendor samurajów. Właśnie ta ciągłość tradycji chroniła przed chaosem i głębokimi podziałami w społeczeństwie. Masashi szydził z tego przywiązania do tradycji i to różniło braci. Masashi myli się. To nie bzdury serwowane codziennie w telewizji kaleczyły ducha nowej generacji. Lansowano opinie, że jest ona warta tyle co zeszłotygodniowa moda, że w żadnej mierze nie przystaje do nowej rzeczywistości. Uczenie się jest dla młodych i niedoświadczonych trudne - mówił Joji. Twoi nowi rekruci nie będą w stanie pojąć, że z wieku atomowego nie da się wyjść w
sposób gwałtowny. A oni takie rozwiązania mają właśnie we krwi. Co oni mają? To tylko typowe amerykańskie uproszczenie - stwierdził Joji. - Ale dobrze pasuje do naszej sytuacji. Powinieneś zrezygnować z potrzeby angażowania młodych i niedoświadczonych, których nie sposób przygotować do działania. Ty znów kwestionujesz moje metody - powiedział Masashi z pasją. Problem ma charakter ogólny, różnimy się co do metod jego rozwiązania. Co to za problem? -Sojusz. Chcę sojuszu między yakuzą, biurokracją i rządem. Joji zaśmiał się. Był pewien, że brat upił się whisky. Kto ci nagadał takich głupstw? - pytał podniesionym głosem. - Yakuza jest traktowana jak wyrzutek społeczeństwa. Żyjemy własnym życiem. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, żyjemy i działamy według własnych praw. Nie mamy szans przeżycia w dzisiejszej wysoko zorganizowanej strukturze społecznej Japonii. Być może było to prawdą kiedyś - perswadował Masashi - ale to już minęło. Teraz yakuza może włączyć się w główny nurt życia społecznego. Niemożliwe! - Joji nie wierzył własnym uszom. - Jesteśmy poza prawem. Zawsze traktowano nas jak element niepożądany. Przecież ty nie możesz tego zmienić. Zmienię to. Wyprowadzę Taki-gumi z cienia. Ujawnię nasze heroiczne czyny dokonane dla obronności Japonii. Historia naszych działam skierowanych przeciwko rosyjskiemu KGB musi być publicznie ujawniona. Nawiążemy współpracę z Yamamoto Heavy Industry. Nobuo Yamamoto i ja planujemy pewne przedsięwzięcia, w których będą jawnie uczestniczyć członkowie Taki-gumi. Nasz klan stanie się wkrótce tak samo potężną i sprawnie działającą siłą, jak każda inna korporacja, którą mógłbyś wymienić. Posłuchaj - przerwał mu Joji. - Biznesmeni i notable, z którymi chcesz zawrzeć sojusz, będą pluć na ciebie. Prędzej popełnią seppuku, niż pozwolą yakuzie na wejście do swego środowiska. Twoje samooszukiwanie byłoby zabawne, gdyby nie było tak smutne. Dosyć! - wrzasnął Masashi. Głowy siedzących wokół zwróciły się w ich stronę. Głos Masashiego był tak donośny, że zagłuszył na moment muzykę. Joji poczuł, że się poci.
- Czy ty rozumiesz, że taka jawna obecność twoich rekrutów będzie śmiertelnym zagrożeniem dla przyszłości yakuzy? Tymi ludźmi nie można kierować, bo brak im jakichkolwiek korzeni. Bez świadomości własnego dziedzictwa są niczym. Cóż dla nich znaczy oyabun yakuzy? Nie podporządkują się żadnej dyscyplinie, bo jedyne, w co wierzą, to anarchia. Jesteś skończonym głupcem nie nadającym się na oyabuna Taki-gumi, jeśli wierzysz, że jest inaczej. Masashi pochylił się nad stolikiem i chwycił Jojiego za koszulę. Szklanki pospadały na podłogę. Dwóch bramkarzy ruszyło w ich kierunku, ale Shozo i ochroniarz Masashiego powstrzymali ich. - Słuchaj! - krzyczał Masashi. - Możesz być moim bratem, ale ja nie będę tolerował takiego zachowania. Jestem oyabunem Taki-gumi. Było mi przykro z powodu tego, co się stało i dlatego chciałem ci zaproponować stanowisko w naszym klanie. Ale teraz widzę, że jest to niemożliwe. Jesteś jak ojciec. Myślisz tak, jak myślano sto lat temu. Nie chcę twojej pomocy. Zejdź mi z oczu. Słyszysz? Zjeżdżaj, mięczaku! W niewielkim barku w Wailuku Ude obserwował dwóch Hawajczyków pijących piwo. Nie miał trudności z odnalezieniem ich. Jeszcze przed rozmową na polance, przechodząc przez dom Ichimady podłożył urządzenie podsłuchowe pod jego telefonem. Przerażony nie na żarty Tłuścioch zaczął wydzwaniać, kiedy tylko Ude opuścił jego dom. Urządzenie podsłuchowe najnowszej generacji o symbolu TN5000, wyprodukowane przez firmę Fujitsu, dzięki zastosowaniu mikroobwodów scalonych ROM, rejestrowało sygnały napływające i wychodzące z aparatu, do którego było przytwierdzone. W ten sposób Ude poznał numer telefonu, który Ichimada wybierał. Ude miał na wyspach wystarczające wpływy, żeby dowiedzieć się reszty: nazwisk i adresów rozmówców Tłuściocha. Siedział w pobliżu drzwi wejściowych i obserwował obu Hawajczyków. Śledził ich, od chwili gdy wyszli z domu i przyjechał za nimi aż tutaj. Popijał wodę sodową. Nie używał ani alkoholu, ani tytoniu. Ze wszystkich używek najbardziej odpowiadały mu jego grzyby. Uśmiechał się. Ci Hawajczycy to dopiero mają życie. Niczym się nie przejmują i czują się szczęśliwi. Powrócił myślami do Ichimady. Pod wieloma względami ten miejscowy oyabun przypominał mu ojca. On też był jednym z tych, którzy uważali, że są pępkiem świata, spadkobiercami przeszłości, uważali się za wszystkowiedzących, nie
dostrzegali spraw osobistych. „Przeszłość nie ma znaczenia - kontemplował Ude. - To tylko ciężar bez żadnej wartości, który przygniata człowieka przez całe życie”. Nie chciał go dźwigać. Wolał myśleć o przyszłości, jasnej, ciepłej, zawsze gościnnej. To go ożywiło. Zrobiłby wszystko, aby mieć dla siebie choć cząstkę takiej przyszłości. Teraz na przykład musiał ustalić, co Hawajczycy będę robić dalej. Nie wierzył za grosz Tłuściochowi. Popełniłby błąd, gdyby myślał inaczej. Strach, jak lubił mawiać Masashi, ma swoje zalety. Ale Ude wiedział, że pod wpływem strachu nawet zacni ludzie stają się kłamcami. Wtedy najczęściej mówią to, co pytający chce usłyszeć. Dlatego Ude wolał raczej badać sprawy u źródła. Hawajczycy tymczasem znudzili się piciem piwa. Długo to trwało. Ude był zaskoczony ich możliwościami, choć sam, wprawdzie dawno temu, należał do rekordzistów w piciu piwa. Bez trudności śledził ich dalsze kroki. To, co teraz najbardziej ich pociągało, to dziewczyny. W którymś z pobliskich lokali zaczepili dwie miejscowe, zapewne znajome. Ude czekał na ulicy. Nie musiał nawet wychodzić z samochodu. Przez otwarte drzwi lokalu wszystko było widać. Cała czwórka wyszła i wsiadła do furgonetki. Odjechali. Ude ruszył za nimi. Mieszkali w Kahului, w pobliżu lotniska. Nad całą okolicą dominował huk silników odrzutowych. Początkowo Ude miał zamiar poczekać, aż Hawajczycy zostaną sami, ale szybko zmienił decyzję. Co, do cholery. Tłuścioch Ichimada olał go, usiłując trzymać z daleka od sprawy, która go tu sprowadziła, mimo że Ude wyraźnie ostrzegał, żeby tego nie robił. Im szybciej załatwi się z Hawajczykami, tym szybciej Tłuścioch poczuje, że żarty się skończyły. Dużo by dał, żeby Ichimada był przy tym, choć wiedział, że jest to niemożliwe. Roześmiał się na samą myśl o tym, jakie wrażenie zrobiłoby to na Tłuściochu. Wiedział, że wyobrażenia sobie jakiegoś zdarzenia bywa czasem ciekawsze od samego zdarzenia. Na przykład teraz. Siedzi w samochodzie. Silnik wozu nie pracuje, ale za to mózg Ude pracuje na pełnych obrotach, podsycany wyobrażeniem śmierci i zniszczenia, które spowoduje już za kilka minut. Surrealistyczne wyobrażenia. Widział w nich obu Hawajczyków, Patrzył im prosto w oczy, kiedy konali. Widział, jak cierpieli. Obserwował, jak iskra życia gaśnie w nich ostatecznie. Oczywiście to tylko wyobraźnia. Niemożliwa do urzeczywistnienia bez względu na siłę koncentracji. To tylko obraz nieostry, wymykający się, zarejestrowany w umyśle Ude. Ale oto inna scena. Zamiast Hawajczyków w rozpadającym się domu Ude widzi swojego ojca. Twarz ojca, którą obserwował w oczekiwaniu, aż iskra życia rozbłyśnie i zgaśnie. To ojciec, którego przyszedł zabić. Wysiadł z wozu, przeszedł przez ulicę i skierował się w stronę domu Hawajczyków. Wokół domu panował okropny nieład. Wysoka, nie przystrzyżona trawa, zdziczałe krzewy, którymi nikt nie zajmował się od dobrych trzech lat. Ude czuł odrazę do ludzi nie dbających o swoje otoczenie. Jego własny dom w Tokio był wypielęgnowany w każdym calu, a zwłaszcza obejście, które traktował jak świętość. Uprawianie roślin, w jego mniemaniu, miało w sobie coś z religii. Ogród musiał stanowić zharmonizowaną całość. Musiał być
odpowiednio zaprojektowany, fachowo prowadzonych i troskliwie doglądany. „To była jeszcze jedna rzecz, której ojciec zupełnie nie doceniał” - pomyślał Ude uchylając drzwi domu Hawajczyków. Wnętrze tonęło w półmroku. Zatrzymał się przy wejściu słysząc jakieś postękiwania i jęki, jakby znalazł się w pobliżu klatki małp w zoo. Rytmiczne skrzypienie sprężyn dominowało wyraźnie nad tymi odgłosami. Wyjął z kieszeni linkę z wołowej skóry, złożył ja we czworo, dzięki czemu była bardzo mocna, i ruszył w głąb domu. Szybko zorientował się, że obaj Hawajczycy z dziewczynkami są w jednej sypialni. Drzwi były otwarte. Ude zajrzał do środka. Na łóżku jeden z Hawajczyków leżał na dziewczynie poruszając biodrami w górę i w dół z taką szybkością, jakby pędził gdzieś na złamanie karku. Drugi leżał z zamkniętymi oczami na podłodze. Dziewczyna klęczała nad nim, powoli unosząc się i opadając. Ude poruszał się bezszelestnie dzięki butom z jedwabiu, na miękkich podeszwach, wykonanych na specjalne zamówienie w Tokio. Wszedł do sypialni i cicho zamknął za sobą drzwi. Spośród pięciu osób znajdujących się w tym pomieszczeniu on jeden stał nieruchomo. I z tej pozycji ruszył do akcji: bez uprzedzenia, z szybkością błyskawicy. Chwycił za ręce Hawajczyka leżącego na łóżku, błyskawicznie wykręcił je do tyłu, jak robili to bohaterowie amerykańskich westernów. Potem przewiązał liną w taki sposób, że im szybciej chłopak chciał się wyswobodzić, tym silniej węzeł zaciskał się na jego nadgarstkach. Niemal w tym samym momencie odwrócił się ku parze na podłodze i wyrzutem nogi kopnął dziewczynę w krtań. W jego jedwabne buty wmontowane były na czubkach stalowe wkładki. Dziewczyna za-krztusiła się, zaczęła rzęzić, a potem całym ciężarem osiadła na członku leżącego pod nią partnera. Ude brutalnie zepchnął ją i dopiero wtedy Hawajczyk otworzył oczy. Miał w nich wypisane ogromne pożądanie. Ude uderzył go mocno tuż poniżej klatki piersiowej, a gdy ten zgiął się z bólu, ponownie uderzył w żołądek. Chwycił jego ręce i związał je drugim kawałkiem linki. Usłyszał za sobą jakiś ruch i z półobrotu kopnął dziewczynę drugiego Hawajczyka, która usiłowała podejść do drzwi. Słyszał jej ciężki, chrapliwy oddech, a potem odgłos upadającego ciała. W tym samym czasie pierwszy z Hawajczyków zszedł z łóżka na podłogę. - Kim ty jesteś, do cholery? - krzyknął. Ude kopnięciem przewrócił go na podłogę, a potem, bez pośpiechu. związał obie dziewczyny. Kiedy skończył, odwrócił się i patrzył na obu Hawajczyków, zaszokowanych, skręcających się z bólu. Gdy tak stał, Hawajczyk, uderzony uprzednio w żołądek, wyrzutem obu złączonych nóg trafił go w biodro. Ude chrząknął, zakołysał się lekko, pochylił i kopnął w szyje, łamiąc mu kark. Po chwili przyklęknął obok swej ofiary, uniósł głowę chłopaka i przyjrzał się jego twarzy. Była martwa. Zabiłeś go! - krzyczał drugi. Dziewczęta piszczały przerażone. To samo stanie się z tobą, jeśli mi nie powiesz. A co ja mam ci powiedzieć? Co ci kazał zrobić Tłuścioch Ichimada. Ichimada? A kto to jest ten Ichimada? Kantem dłoni Ude uderzył
Hawajczyka dokładnie w serce. Cios wstrząsnął nim. Pobladł, oczy zrobiły się mętne, oddychał z wysiłkiem. Ude czekał. - Odpowiedz! Karawan! - odpowiedział Hawajczyk dysząc ciężko. Zacisnął powieki. Kobieta prowadziła karawan. Co takiego? Na lotnisku w Kahului - mówił dalej Hawajczyk rozdygotanym dyszkantem. - Przyjechał karawan, żeby zabrać trumnę, którą przywieźli z kontynentu. Z jakiego kontynentu? Bo ja wiem? Z Nowego Jorku. Może z Waszyngtonu. Po co byłeś na lotnisku? Po czerwony sznur. Jaki czerwony sznur? Rozwiąż mnie, to ci pokażę. Ude rozwiązał linkę. Rozcierając nadgarstki Hawajczyk poprowadził go do komody, wyciągnął jedną z szuflad i spod bielizny wyjął spleciony sznur, tak intensywnie czerwony, że wydawał się prawie czarny. To ten - powiedział Hawajczyk. Ude wziął sznur. Skąd to wziąłeś? - Ze skrytki bagażowej. Na lotnisku. Ichimada kazał nam wziąć klucz z hotelu. Był tam zdeponowany na nazwisko Michaela Dossa. „Doss! Syn Philipa Dossa!” Ude wyczuł, że zaczyna dowiadywać się prawdy. I wtedy zobaczyłeś ten karawan? Tak. Czekałem na brata. Poszedł rozejrzeć się trochę. Zwróciłem uwagę na tę kobietę, bo ona musiała coś wiedzieć o ludziach Tłuściocha Ichimady. To znaczy tych, co kontrolują cały ruch na lotnisku, obserwują każdego, kto przyjeżdża lub wyjeżdża. Ona wyraźnie unikała tych ludzi. Co dalej? A nie zabijesz mnie? Ude uśmiechnął się. - Nie. Pod warunkiem, że powiesz mi wszystko, co wiesz, a czego ja chcę się dowiedzieć.
Hawajczyk przełknął ślinę i skinął głową. - No więc, kiedy ona podpisywała jakieś papiery w biurze lotniska, podszedłem do karawanu, żeby się lepiej przyjrzeć. Zobaczyłem na przednim siedzeniu ręcznie narysowany plan dojazdu do Hana. To miejsce na planie obrysowane było kołem. Tam jest dom Ichimady. On tam jeździ bardzo rzadko, kiedy chce być z dala od interesów i rodziny. „A więc jakaś trumna została przerzucona do domu Tłuściocha - myślał Ude. Co tu się działo?” - Gdzie dokładnie jest ten dom? Czy może na drugim krańcu wyspy, w odludnym, dzikim miejscu? Hawajczyk udzielił mu żądanych infromacji. „Teraz - pomyślał Ude - trzeba trochę łagodniej”. Co na to Tłuścioch? - zapytał. On nic o tym nie wie. A skąd ty o tym wiesz? On się zrobił leniwy. Powiedział kiedyś, że sam zajmuje się tym domem. Teraz wziął nas do tej pracy. Byliśmy tam parę tygodni temu, żeby oczyścić dom z karaluchów. Przychodzą z gór. Ale w domu nie było ani wody, ani światła. Niczego. Nie oczekiwał nikogo. „Coraz bardziej ciekawe” - myślał Ude. Czy powiedzieliście Tłuściochowi, co widzieliście na lotnisku? O tej kobiecie? Jeszcze nie. - W oczach Hawajczyka pojawiły się łzy. Mój brat nie chciał. Tłuścioch poszczuł na niego psy. Dobermany. Od tego czasu mój brat go nienawidzi. Mój brat mówi, że powinniśmy brać od niego pieniądze, skoro on je ma, i nie przejmować się niczym. Powiedz mi teraz o kobiecie. Tej, która prowadziła wóz. Kto to był? Nie wiem. Powiedziałem już wszystko. Zwolnij mnie. Proszę! W porządku - powiedział łagodnie Ude. Kantem dłoni uderzył Hawajczyka w krtań. Uklęknął przy leżącym. W pewnej chwili ich spojrzenia się spotkały. Chrząstka pierścieniowa krtani Hawajczyka była pęknięta. Zaczął się dusić. Ude ciągle patrzył w szeroko otwarte oczy rzucające dzikie spojrzenia we wszystkie strony, jakby szukając jeszcze jakiejś możliwości ucieczki od tego, co było już nieodwracalne. W odruchu współczucia zakrył dłońmi twarz swej ofiary. Zaczął mówić po japońsku,
tak jak do swego martwego ojca. - Opuściłeś żonę. Opuściłeś syna. Nie zapłacisz już za cierpienia, jakie sprawiłeś tym, którzy kochali cię kiedyś. Kciuki zagięte w szpony. - Tym. Wzniesione nad szarzejącym już ciałem. - Którzy. Ich ścięgna naciągnięte od wewnętrznego napięcia. - Kiedyś. Zbliżające się do drżących powiek. - Kochali cię. Kciuki wbijające się w oczy. Mordercy czy mordowanego? - Ty. Ude oparł czoło na czole Hawajczyka. Zapłakał. - Ojcze. Dwie godziny później był już w Hana. Nie było tam teraz karaluchów, ale było coś żywego. Albo raczej ktoś żywy. Michael Doss leciał nad błękitną taflą Pacyfiku. Kontynent amerykański był już wprawdzie daleko za nim, ale słowa wujka Sammy wciąż dźwięczały mu w uszach tak, jakby nadal siedział w jego biurze w Waszyngtonie i słuchał dziwnej opowieści o tajemniczym życiu swego ojca. Pamięć Michaela wypełniało wspomnienie takiej sceny: oto Philip Doss przybywa do Japonii, do szkoły Tsuyo, by uczestniczyć w egzaminie końcowym swego syna. Michael zobaczył go wchodzącego do dojo w chwili, kiedy został wezwany na środek sali. Zauważył, że ojciec niesie jakiś długi przedmiot owinięty kolorowym papierem. - Tendo - mówił mistrz Tsuyo - jest to Droga do niebios. Tendo pomaga nam zrozumieć świat, który nas otacza. Pomaga nam zrozumieć samych siebie. Jeśli nie pojmiemy istoty tendo, nie pojmiemy niczego. Podszedł do Michaela i wręczył mu bokken, bambusowy miecz, po czym wrócił na swoje miejsce, - Jeśli nie będziemy w stanie pojąć niczego - kontynuował - staniemy się częścią zła i ostatecznie zejdziemy na drogą zła bez względu na to, czy będziemy tego chcieli, czy nie. Będzie tak po porostu dlatego, że porzucając tendo utracimy zdolność rozpoznania istoty zła. Dwóch uczniów zajęło miejsca po obu stronach Michaela. Zaatakowali równocześnie, tak jakby wykonywali nie wypowiedziany rozkaz, ale Michael był już
w akcji. Zastosował kontratak nazywany przez Tsuyo szansą zen. Skrzyżował swój bokken z mieczem pierwszego przeciwnika, silnie nacisnął jego miecz w dół, ku macie, aby móc wytrącić mu go z rąk. Powstrzymawszy w ten sposób pierwszy atak, zwolnił nacisk, wykonał zwrot ku drugiemu przeciwnikowi i skoncentrował uderzenia drewnianego miecza na jego zaciśniętych dłoniach. Atakował bez przerwy, trafiając celnie, mimo desperackiej obrony zaskoczonego ucznia, aż bokken wypadł z jego rąk. Tymczasem pierwszy przeciwnik ochłonął z wrażenia i zaatakował od tyłu. Michael dzięki zręcznemu unikowi o milimetry uniknął ciosu. Odwrócił się i podjął walkę. W tym momencie Tsuyo dał znak trzeciemu uczniowi, aby wkroczył do akcji. Mistrz obserwował zmagania Michaela doświadczonym okiem. W jego rękach połyskiwała stalowa katana. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Michael dotkliwie odczuwał teraz ciosy, jakie zadawał mu pierwszy przeciwnik. Znał dobrze tego chłopca, agresywnego, lepiej przygotowanego do ataku niż do obrony. Był on silniejszy od Michaela, ale w tej walce nie wykazywał wielkiej determinacji. Trzymając bokken prosto przed sobą, wykonał teraz wypad ku Michaelowi, trzymającemu swój miecz ostrzem w dół, lekko w lewo. Zdawało się, że atak będzie skuteczny, ale Michael znów wykonał nieznaczny unik, a jego przeciwnik całym ciężarem ciała przeleciał tuż obok niego. Wtedy, w momencie zachwiania równowagi, Michael wymierzył mu silny cios w plecy. Przeciwnik rozciągnął się na podłodze wypuszczając miecz z ręki. Wtedy zaatakował trzeci uczeń. Michael z przerażeniem zorientował się, że przegrywa walkę, traci szanse, nie ma możliwości ani wyprowadzenia ataku, ani zastosowania skutecznej obrony. I wtedy przypomniał sobie radę zen: „Uderz w trawę, a zaskoczysz węża”. Rzucił miecz na podłogę. Trzeci uczeń stracił orientację. Nie zrozumiał zamiarów Michaela. Powstrzymał atak. A tym momencie Michael ruszył z impetem i obezwładnił go ciosami atemi, zadanymi kantem dłoni w splot słoneczny. Nie był to jeszcze koniec zmagań, bo oto na środek sali wkroczył teraz sam mistrz Tsuyo. Stanął w swej zwykłej postawie bojowej ken-tai, w rękach trzymał miecz wykuty ze stali. Michael był oszołomiony. Nie wiedział, co to znaczy. Czyżby miał stoczyć kolejną walkę, tym razem ze swym nauczycielem, walkę nierównej szansy; bokken leżał poza jego zasięgiem. Widzowie z zapartym tchem patrzyli na
stojących naprzeciw siebie zawodników. Nie było czasu na myślenie. Tsuyo zaatakował, a świst miecza tnącego powietrze wzbudził w widzach grozę. Michael podjął walkę. Bronił się szybkimi, zręcznymi unikami, aż do chwili, gdy chwycił klingę miecza między swe dłonie. Walka była skończona. Po raz pierwszy tego dnia Tsuyo uśmiechnął się. - No więc tak - powiedział. - Widzicie, że tendo, Droga do niebios, pokazuje nam istotę zła. Uczy nas nie tylko, jak przeciwstawiać się złu, ale także kiedy można to zrobić najskuteczniej. Philip Doss spędził całe popołudnie z synem. Był to pierwszy tydzień wiosny i drzewa wiśni porastające zbocze wzgórz wokół Yoshino, gdzie szkoła Tsuyo miała siedzibę, dosłownie eksplodowały milionami kwiatów. Kiedy spacerowali pod drzewami, delikatne białe płatki sypały się na nich jak śnieg. - Przyjechałem nie tylko dlatego, żeby być na twojej promocji - odezwał się Philip Doss. - Mam także dla ciebie prezent z tej okazji. Oto on - podał mu długi przedmiot owinięty w papier. Michael rozpakował upominek. Spod kolorowego papieru wyłoniła się starożytna katana. Złota i srebrna inkrustacja rozbłysła w słońcu. Ale piękna - szepnął zachwycony. O tak, naprawdę jest piękna. Ten miecz, synu, został wykonany dla księcia Yamato Takeru. Jest bardzo stary. Bardzo cenny. Posiadanie go to wielki zaszczyt i odpowiedzialność. Będziesz odtąd jego strażnikiem, musisz więc dbać i troszczyć się o niego przez całe życie. Michael wyjął miecz z pięknie inkrustowanej pochwy. - Jest bardzo ostry - ciągnął Philip Doss. - Tak ostry, jak wtedy, kiedy został wykuty. Bądź z nim ostrożny. Używaj go do walki ze złem, ale tylko wtedy, kiedy musisz. Michael spojrzał na ojca uważnie i coś go zastanowiło. Tato, czy dlatego przysłałaś mnie tutaj? Abym nauczył się rozpoznawać zło? Możliwe. W dzisiejszych czasach zło występuje pod wieloma bardzo różnymi postaciami. Ale ja opanowałem tendo - powiedział Michael z dumą. - Tendo daje mi siłę. Przeszedłem dziś pomyślnie wszystkie próby, jakim poddał mnie mistrz Tsuyo.
Philip Doss popatrzył na syna uśmiechając się smutno. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby były to najtrudniejsze próby w twoim życiu. - Zmierzwił czuprynę syna. - W każdym razie zrobiłem wszystko, co mogłem. - Objął Michaela i zawrócił z nim do dojo. - Teraz już wiesz, Mikę, że przede wszystkim musisz rozpoznać zło.* Następnie musisz je pokonać. A na koniec musisz pilnować się, żeby samemu nie stać się cząstką zła. To nie jest wcale trudne, tato. Wszystko to zrobiłem przecież dzisiaj. Powstrzymałem atak Tsuyo, nie atakując go. Wiedziałem, że on nie ma złych zamiarów. Ależ tak, Mikey, zrobiłeś to. Byłem z ciebie dumny. Ale kiedy dobrze przyswoisz sobie te zasady, będą one umacniały się w tobie dopiero z upływem czasu. „Piękne wspomnienia - myślał Michael lecąc nad Pacyfikiem. - A co teraz? Boże! Co się dzieje z Audrey? Biedna dziewczyna!” Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał, bo nie był w stanie rozpoznać zła, które dotknęło siostrę. Wspaniała katana, która ojciec powierzył jego pieczy, nie była w stanie jej uratować. A poza tym ona też zniknęła. „Gdzie Audrey może być teraz? Czy jeszcze żyje?” - Ojcze - szeptał Michael - przysięgam nad twoim grobem, że znajdę Audrey. Przysięgam ci, że odszukam tego, kto ją uprowadził. I tego, kto zabrał miecz. Gładka tafla Pacyfiku połyskiwała nad strzępami cumulusów. Była pełna majestatycznego spokoju, narzucającego całemu światu poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Michaelowi wydało się w tym momencie, że jest niemożliwe i w gruncie rzeczy nieuczciwe, aby w bezkresie oceanu miało utonąć to, co jest wartością cywilizacji. Przede wszystkim musisz rozpoznać zło. Tendo. Droga do niebios jest drogą prawdy, drogą cnoty. Michael jakby słyszał głos Tsuyo. - Ci, którzy zbaczają z tej drogi, wpadają w objęcia zła. Następnie musisz pokonać je w walce. - Twój ojciec przysłał cię do mnie w jednym tylko celu – mówił Tsuyo podczas ich pierwszego spotkania. - Chciał, abyś poznawał tao. Chciał, abyś ty miał takie możliwości, jakie jemu nie były dane. Tu, w Japonii poznasz tao. Ale najpierw
musisz skoncentrować się wyłącznie na tym i odrzucić wszystkie inne rzeczy i sprawy. Być może będzie to dla ciebie przykre, a nawet bolesne. Poznawanie tao jest trudne. To tao, nie ty ani ja, zdecyduje, czy jesteś godny tego poznania. I na koniec musisz pilnować się, aby samemu nie stać się cząstką zła. - Droga do niebios nie znosi wielkiej broni - mówił dalej Tsuyo. - Ale tak jak ogrodnik musi usuwać chwasty ze swego ogrodu, aby mogły w nim rozkwitać kwiaty, tak również tao żąda czasami, by eliminować wyniszczające zło. Jednostkowe zło musi zostać usunięte, aby dziesięć tysięcy istnień mogło zażywać pokoju i harmonii. Tego także uczy Droga do niebios. Mógłbyś myśleć, że tao jest wszechmocne. Ale niestety, możliwa jest również klęska. Nawet sensei, mistrz tej sztuki, jak ja, może ponieść klęskę. Straszliwy punkt, gdzie tao nie ma już żadnej władzy, żadnej możliwości manewru. Ten punkt to zero. Samolot schodził do lądowania. Michael przełykał ślinę, aby usunąć przykre uczucie utarty słuchu. Silniki samolotu wydawały głośny pisk, potem zostały włączone hamulce i koła zadudniły po płycie lotniska. Przez okno Michael obserwował kołyszące się palmy, błękit nieba i oceanu. Maui - szafirowy klejnot Pacyfiku. W tym samym czasie, gdy Michael rozmyślał w samolocie, Jonas przestępował progi biura generała Sama Hadleya. Generał przekroczył już osiemdziesiąty rok życia i od kilku lat był na emeryturze, ale wskutek specjalnej umowy zachował stanowisko doradcy prezydenta do spraw strategii militarnej. Jonas pojawił się w biurze nie po to jednak, by zameldować się u zastępcy generała, lecz na wezwanie Lillian Doss, żony swego zmarłego przyjaciela. Przywitał go młody wiekiem major o marsowej twarzy. Zarządzał on sekcją Lillian z wzorową dokładnością i był kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Lillian uważał, że trzeba mu to wybaczyć. Major zaproponował Jonasowi kawę, na co ten przystał. Jonas słusznie przewidział, że zostanie zapytany o Audrey, ale niestety, nie miał żadnej informacji, która mogłaby choć trochę pocieszyć Lillian. Był jej wdzięczny za to, że doskonale panowała nad sobą i nie przeciągała rozmowy na ten temat. Teraz, kiedy już wysłał Michaela śladem Philipa Dossa z misją, której celem było odkrycie przyczyn i okoliczności jego śmierci, czuł się w obecności Lillian bardziej skrępowany. Wiedział, że gdyby zorientowała się w jego zamiarach, nie
przyjęłaby tego dobrze. Miło, że przyszedłeś - powiedziała uśmiechając się z wysiłkiem. Zorientowałem się, kiedy zatelefonowałaś, że jest coś ważnego do omówienia. Usiedli w rogu jej gabinetu, który był dla niej czymś więcej niż dom. Nie było tu szaf ani segregatorów, za to połowa biurka zastawiona była licznymi telefonami, dzięki którym mogła natychmiast połączyć się z każdą instytucją rządową, poczynając od Białego Domu i Pentagonu, a kończąc na biurach kongresmenów i senatorów. Generał Hadley miał duży wpływ na bieg spraw nie tylko w Waszyngtonie, ale także w ważnych stolicach świata. Gdy tak siedzieli przy kawie, Jonas lustrował Lillian surowym spojrzeniem. Była ubrana w czarny kostium. Złota, gładka obrączka ślubna i brylantowe kolczyki, które podarował jej Philip w dniu dziesiątej rocznicy ślubu, stanowiły całą jej biżuterię. Klejnoty nie przystają do grobowca, prawda? - skonstatował. Wszystkie moje myśli są właśnie tam - odpowiedziała bezdźwięcznie. - A co do klejnotów, to te, które teraz noszę, nie są niczym szczególnym. - Popatrzyła na swą lewą rękę. - Zresztą, to i tak nie jest konieczne. - Powiedziała to w taki sposób, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że wszelki zbytek uważa teraz za coś bez znaczenia. - No tak. Philip nie żyje - powiedział Jonas delikatnie. Przymknęła oczy. - Sądzisz, że jego śmierć przekreśliła wszystko, co było z nim związane? Tak jakby nigdy nie istniał? - Nie, nie to miałem na myśli. Spojrzała na niego. - Jego śmierć nie zmienia ani tego, kim był, ani nie przekreśla tego, co zrobił. Pobladła. Jej cera, bez śladu opalenizny, wydała mu się martwa, półprzezroczysta, mimo to jej uroda pozostała nienaruszona. Była teraz tak samo piękna jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Nie straciła wdzięku. Ciągle była godna pożądania. Nie dla niego wprawdzie. Patrząc na nią zastanawiał się, czy dużo czasu upłynie, zanim jakiś mężczyzna zacznie szukać bliższego dostępu do niej. Jako asystentka swego ojca bywała w najwyższych kręgach światowej dyplomacji i wojskowości, a wszystkim tym ludziom zależało, żeby mieć z nią stały kontakt. Jonas uśmiechnął się w duchu. Przez wszystkie lata starannie ukrywał wszelkie urazy, jakie do niej żywił. Ale teraz, w chwili szczerości wywołanej smutkiem, jaki ją ogarnął, mógł pozwolić sobie na to, aby dać im ujście. W ich życiu ciągle przewijała się sprawa stosunków między nim a Philipem oraz między Philipem a Lillian. Według Jonasa Lillian nie rozumiała, że mężczyźni
mają własne sprawy, w które nie chcą wtajemniczać innych. Pragnęła mimo to uczestniczyć we wszystkim, co związane było z Philipem. A kiedy się to jej nie udawało, obarczała winą Jonasa. Rezultat był odwrotny od zamierzonego. Stosunki między nią a Philipem pogarszały się, przy czym okazywany przez nią gniew bardziej komplikował sytuację. Jonas uświadomił sobie ze smutkiem, że po ślubie Philipa z Lillian ich męska przyjaźń nie była już taka sama jak przedtem. Nie żywił jednak nienawiści do Lillian. Kochał Philipa. I miłość przeniósł na całą tę adoptowaną przez siebie rodzinę. Wydawało mu się teraz czymś nierzeczywistym, że siedzi razem z Lillian z pełną świadomością, że Philip nigdy już nie pojawi się w drzwiach. Lillian i Philip. Był przerażony odkryciem, że nie jest w stanie myśleć o jednym z nich, nie myśląc jednocześnie o drugim. - Konsekwencje tego, co Philip robił - usłyszał teraz głos Lillian - z pewnością będą trwać nadal, mimo jego śmierci. „Źle - pomyślał Jonas. - Ona niczego nie wie. A może nie? O tej sprawie chyba nie. Prawda byłaby dla niej ciosem nie do zniesienia”. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Obrączka znalazła się pod jego palcami. Oczywiście będą trwać - powiedział. - Philip prowadził niezwykle ważne sprawy. Któż wie o tym lepiej niż ty i ja? Wolałabym, żebyś nie mieszał mnie w te sprawy - odpowiedziała. Świetnie wiesz, że od wielu lat nie miałam pojęcia, co Philip naprawdę robi. Te sprawy załatwialiście między sobą, Nie podobało mi się to, ale nie miałam wyboru i musiałam się z tym ostatecznie pogodzić. Nie martw się, Jonas. Waszym sekretom z mojej strony nic nie grozi. - Ostatnie zdanie powiedziała z uśmiechem. Jonas zmarszczył brwi. Od początku było dla niego niepojęte, że Lillian tak szybko przeistoczyła się z artystki estradowej w osobę poruszającą się z łatwością w salonach dyplomatycznych i w kręgach wojskowych. W tym biurze, kierowanym przez majora o marsowej twarzy, narzucającego wojskowe rygory, uwielbiana przez generała Hadleya Lillian wydawała się całkowicie nie na miejscu. „Co ją tu sprowadziło? To, że jest kobietą? Piękną kobietą?” - Co masz na myśli? - powiedział głośno. Lillian wyczuła prawdopodobnie niepokój w jego głosie. Uśmiechała się ciągle. - Chyba rozumiesz, że pomagam tu mojemu ojcu. Generał Hadley jest i twoim szefem, i moim. Podlega mu twój BEM. Wszyscy prezydenci, poczynając od Trumana, chętnie słuchali jego rad. I z dobrym skutkiem. Jest najlepszym strategiem
wojskowym w tym kraju od początku stulecia. Nie będzie już więcej tajemnic, Jonas. W każdym razie przede mną. Mam teraz małą satysfakcję. Do tej pory ty i Philip nie dopuszczaliście mnie do nich. To był biznes, Lii. Nie rozumiesz tego? Dalej jest to biznes. - Lillian śmiała się teraz szeroko i swobodnie. - Tylko że teraz sekrety to również moja specjalność. - Odstawiła szklankę. - Dlatego poprosiłam cię, żebyś tu przyszedł możliwie szybko. Sięgnęła po czerwoną teczkę z dokumentami. Był na niej czytelny stempel: „Ściśle tajne. Do rąk własnych adresata”. Podwójny czerwony pas w rogu teczki ostrzegał, że dokumenty przechowywane w niej nie mogą być kopiowane ani też wynoszone poza biuro, które je sporządziło. Co to jest? - zapytał Jonas biorąc teczkę z jej rąk. Czuł nieprzyjemne skurcze żołądka. Przeczytaj - odpowiedziała. Napełniła swoją pustą filiżankę, wyjęła z torebki słodzik, wrzuciła dwie tabletki do filiżanki i wymieszała kawę. Jonas w tym czasie czytał dokumenty. Jezu! - zakrzyknął, kiedy skończył. - Jezu Chryste wszechmogący! Popatrzył na sufit. - Lillian... To wszystko prawda, Jonas. Masz przed sobą raport o działalności BEM. Ojciec pracuje właśnie nad nim. Przygotowywano go w ciągu dwóch lat. Nie miałem o tym wszystkim najmniejszego pojęcia! Ja też nie. Dopiero teraz dowiaduję się - o tych sprawach. - Patrzyła na niego przenikliwie. - Ale powiedz mi, czy odpowiada prawdzie to, co napisano w tym raporcie; na przykład o przeciekach informacji wywiadowczej, o likwidacji waszych siatek w ciągu ostatnich sześciu lat? Pewne rzeczy tak. Cóż, taka jest specyfika tej pracy. - Uderzył otwartą dłonią w teczkę. - Ale to? Chryste! Twój staruszek chce po prostu zamknąć naszą firmę! Na zawsze - potwierdziła. - Taki wniosek wynika z raportu. I takie zlecenie mój ojciec przedstawi prezydentowi. Ma spotkać się z nim w przyszłym miesiącu. - Czy generał czytał już ostateczną wersję raportu? Zaprzeczyła ruchem
głowy. - Jeszcze nie. W przyszłym tygodniu, po powrocie z Polski, na pewno to zrobi. Teraz, kiedy ciągle trwają jakieś rokowania, jest stale w podróży. Jonas zagłębił się w fotelu i wziął głęboki oddech. - Powiedz mi, Lii, dlaczego pokazałaś mi ten dokument? Nie odpowiedziała. W milczeniu sączyła kawę. Czego ty chciałaś dowieść przez te wszystkie lata, walcząc bezustannie z Philipem i ze mną? Ze jesteś nam równa? Wiedziałaś przecież, że tak nie jest. Wbrew waszym błędnym wyobrażeniom, kobiety nie chcą być mężczyznami. Naprawdę? - Jonas nie ukrywał sceptycyzmu. - To w takim razie czego one rzeczywiście pragną, jeśli równość nie wchodzi w rachubę? Patrzyła na niego uważnie przez jakiś czas, zanim odpowiedziała: Pewnej dozy szacunku, Jonas. Nie jest to w końcu tak wiele. Szacunku. Tak. - Patrzyła teraz na teczkę leżącą na jego kolanach. - Nikt jeszcze nie zna tego raportu. Daje ci to pewną przewagę. Czego chcesz w zamian? Wzruszyła ramionami. Niczego. Jesteśmy przecież w jakimś sensie rodziną. Skończyła pić kawę, odstawiła filiżankę i wyciągnęła rękę. Daj mi te dokumenty - powiedziała. Jonas podał jej teczkę. Czy orientujesz się, dokąd przeciekały twoje tajemnice? Na pewno do Rosjan. Tylko tyle można teraz powiedzieć. - No tak. - Będzie lepiej, jeśli ustalisz, kto cię sprzedał, zanim ojciec wróci. Przeczyta raport w całości, a wtedy BEM zostanie posiekany na tyle kawałków, że nigdy go już nie poznasz. Wszedł major. Położył na biurku Lillian jakieś papiery i wyszedł bez słowa. Kiedy zostali sami, zapytała: Dokąd pojechał Michael? Pytanie zmroziło go. Po prostu wyjechał. Chyba rozumiesz, dlaczego pytam. Michael jest moim synem, a ty wiesz, gdzie on teraz jest. Naprawdę?
Przyszedł pożegnać się ze mną, ale nie powiedział, dokąd jedzie i po co. Domyślałam się jednak. Ty go wciągnąłeś do swoich spraw. Tak jak Philipa. Nie rozumiesz tego. Philip robił to, co chciał robić. Co zawsze robił. Gdyby nie ty, znalazłby sobie inne zajęcie. Jakie? - Jonas zupełnie otwarcie traktował ją lekceważąco. Programowanie komputerów? Chociażby. W każdym razie żyłby dzisiaj. Nie obciążaj mnie śmiercią Philipa. I bez tego mam masę spraw na głowie. O tak, problemów ci nie brakuje. Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał niespiesznie i ostrożnie. Masz Michaela. Byłeś jedyną osobą, do której mógł się zwrócić. Ale mówię ci - w jej głosie był niczym nie maskowany gniew - jeśli zrobisz z niego drugiego Philipa, to przysięgam, zapłacisz mi za to! Uspokój się - powiedział zaalarmowany jej oskarżycielskim tonem. - Nic takiego się nie stanie. Opowiedział jej szczegółowo o swoich rozmowach z Michaelem, „testamencie” Philipa, o wprowadzeniu Michaela w sferę zagadnień wywiadowczych. Początkowo nie miał w ogóle zamiaru wtajemniczać jej w te sprawy, wiedząc, że to obarcza go odpowiedzialnością za działalność Philipa i jego śmierć. Zdawał sobie sprawę, jak silnie to przeżyła. Nie miał jednak wyboru po tym, co mu powiedziała. Był jej też wdzięczny, że umożliwiła mu wgląd do tego ściśle tajnego raportu. Teraz bał się reakcji Lillian. Było przecież jasne, że wysłanie jej syna śladami Philipa Dossa, tuż po jego tajemniczym zabójstwie, było posunięciem hazardowym. Ale to okoliczności wymusiły podjęcie tak wielkiego ryzyka. A poza tym był niemal pewny, że spełnia wolę swego nieżyjącego przyjaciela. Relacjonował Lillian wszystkie te powikłania pragnąc, aby zechciała to zrozumieć. - Lii - powiedział kończąc - nic ci nie jest? Była niezwykle blada. Szczekała zębami. Z łokciami wbitymi w brzuch zakołysała się w przód i tył. - Stało się - mówiła ledwie słyszalnym szeptem. - To, czego najbardziej się bałam, co było moim najstraszniejszym koszmarem, jest teraz rzeczywistością. Popatrz, Jonas, co zrobiłeś. - Ból i rozpacz sprawiły, że jej głos nagle stał się
donośny. - Zabrałeś mi męża. Z powodu twoich działań nie wiemy, co stało się z Audrey, nie wiemy nawet, czy ona żyje. I jakby tego było mało, wepchnąłeś mojego syna w tę samą śmiertelną pułapkę. Boże! Dobry Boże! Audrey przebudziła się i ogarnął ją lęk przed ciemnościami. Płynęła we śnie długo jak nurek. Usiłowała płynąć z głębi ku nikłem blaskowi słońca gdzieś wysoko ponad nią. Chłody, spokojny ocean usiłował nie wypuścić jej na powierzchnię. Ocean snu. Śniła, że jest przywiązana do krzesła. Dłonie i stopy były zsiniałe i opuchnięte od silnego ucisku więzów z cienkiego kabla. Miała trudności z oddychaniem, ponieważ kabel uciskał jej pierś powyżej i poniżej biustu. Siedziała zgarbiona i bolały ją wszystkie mięśnie. Ciemność była miękka jak jedwab, gęsta, nieprzenikniona. Coś zaczęło poruszać się, wirować, przesuwać. Chwilami dźwięki nakładały się na siebie, Poczuła, jak strach paraliżuje jej*’ ciało: przyśpiesza oddech, wysusza usta, zwiększa potliwość. „Dobry Boże - myślała we śnie - spraw, aby to odeszło”. Nie potrafiła wyobrazić sobie, czym to jest. Teraz ciemność zaczęła przybierać kształty, ale Audrey nie była w stanie uzmysłowić ich sobie. Ciemność pulsowała życiem, przyciągała ją coraz bardziej do siebie. Myśl powracająca jak echo: „Nie ma stąd ucieczki”. Była dotąd pewna, że nigdy nie umrze. W jej wieku „nigdy” mogło oznaczać, powiedzmy, okres pięćdziesięciu lat. Teraz uświadomiła sobie, że zaczyna umierać. Szczękała zębami. Nie mogła zebrać myśli. Jakieś prymitywne zwierzę, siedzące w niej, histerycznie usiłowało uciec, wyrwać się z matni, w której tkwiła. Teraz ciemność była nad nią. Czuła na biodrach jej obezwładniające ciepło. Jej gorący oddech łaskotał wargi. Ciemność przybrała postać mężczyzny. Audrey przeniknął dreszcz pożądania. Ta nagła zmiana wywołała jeszcze większą panikę. A potem ciemność weszła w nią i Audrey zaczęła umierać... Obudziła się z uczuciem lęku przed ciemnością. Drżała na całym ciele, ciągle jeszcze była w półśnie. Usiłowała wytrzeć pot z czoła, ale nie mogła tego zrobić. Uświadomiła sobie, że jest przywiązana do krzesła. O ile Paryż jest miastem w kolorze zszarzałego brązu, zieleni i błękitu, to Maui jest wyspą pasteli: turkusu, różu i lawendy. Tak właśnie myślał Michael, stawiając pierwsze kroki na wyspie. Zaskoczyło go, że w tym miejscu nie sposób było wyobrazić sobie umbry. W przeciwieństwie do Japonii, gdzie w kolorycie pejzażu Yoshino dominowała właśnie umbra. Nie wyobrażał sobie, że jest jeszcze na świecie, poza Paryżem i Yoshino, miejsce, które mogłoby wywrzeć na nim tak silne wrażenie. W Paryżu jego dzieło dojrzało. W Yoshino postawił pierwsze kroki. Było wczesne popołudnie. W blasku słońca stojącego wysoko na niebie połyskiwały złotem ogromne pola trzciny cukrowej. Po prawej stronie w aureoli obłoków wyrastało pasmo Gór Zachodnich. W czasie długiej podróży przeczytał w przewodniku turystycznym, że gdzieś w zacienionej chmurami szczelinie znajduje się Iao Valley, siedlisko starych hawajskich bogów.
Kiedy układał bagaż, wyczuł pod tylnym siedzeniem wynajętego dżipa brezentowe opakowanie z mieczem, o które prosił wujka Sammy. Zgodnie z planem obmyślonym podczas lotu, Michael zatrzymał się w Kahului, aby poczynić pewne zakupy; między innymi chciał kupić tanią, czarną torbę. Godzinę później jechał na południe autostradą Honoapiilani i zbliżał się do zatoki Maalaea. Wiedział, że wkrótce autostrada zatoczy łuk wokół miejsca zwanego przez miejscowych Podbródkiem Pięknej Pani i dalej prowadzić będzie na północny zachód. W ogóle Maui widziana z lotu ptaka miała kształt kobiecej kibici. Południowy wschód, gdzie wznosił się na wysokości ponad trzech tysięcy metrów olbrzymi, wygasły wulkan Haleakala, stanowił jej górną część. Kahului, gdzie Michael lądował, i zatoka Maalaea wytyczały linie jej szyi, Kapalua i ostatecznie Kahakuloa, dokąd kierował się teraz, stanowiły jej głowę. Autostrada kończyła się tuż za Kapalua. Miasto otaczała ogromna, licząca dziesięć tysięcy hektarów plantacja ananasów. Dwa znakomite pola golfowe zwracały uwagę troskliwie wypielęgnowaną zielenią. Gładkie, wysypane piaskiem ścieżki biegły wśród zieleni idealnymi łukami, jakby planował je specjalista chirurgii plastycznej. Trudno było wyobrazić sobie, że półtora kilometra dalej droga czy coś, co z niej jeszcze zostało, zacznie wić się zdradliwymi zakrętami przez poszarpane góry pochodzenia wulkanicznego, które zalegały obszar północno-zachodniej Maui. Za Fleming Beach Park droga stawała się bardzo wąska, a okolica zupełnie opustoszała. Nie było w ogóle śladu ludzkich siedzib ani pokrytych kolorowymi dachówkami domów, ani wypielęgnowanych, tarasowo wznoszących się ogrodów. Jedynie trochę splątanych roślin porastało pobocza drogi, a jej środek pokrywały brunatne i szaroniebieskie okruchy skał. Wkrótce skończył się bruk i pozostały tylko koleiny w błotnistej nawierzchni, na której mógł zmieścić się tylko jeden samochód. Droga biegła teraz serpentynami tak blisko krawędzi klifu, że można było dostać zawrotu głowy, zwłaszcza że czterysta metrów niżej huczał ocean. Ale droga zaczęła się nieco poszerzać. Dwa samochody mogłyby wyminąć się z trudem. Po jednej stronie wznosiła się stroma ściana skalna, po drugiej, nie mniej stroma przepaść wiodła prosto w morze. Michael włączył w samochodzie napęd na cztery koła. Ze wszystkich stron dobiegał śpiew ptaków, tłumiony głośnym, niemal śpiewnym hukiem wodospadu. Dalej były widoki jakby wprost przeniesione ze Szkocji. Połacie stromych pastwisk, na których łaciate krowy leżały lub stały w pozach wyrażających beznadziejność losu, tak jakby nie poruszały się od stuleci. Michael nie był przygotowany na takie widoki. Żaden informator turystyczny nawet nie wspominał, że na wyspie można coś takiego zobaczyć. Był to krajobraz bez palm o bujnych, szmaragdowych pióropuszach, bez szafirowych lagun, bez plaż z czarnego piasku. Ale za to było cudowne światło: gęste i intensywne, czyste jak kryształ. Nigdzie na świecie takiego nie widział. Przypomniał sobie Prowansję na południu Francji i jej jedyne w swoim rodzaju światło. Wygląda to tak, jakby liście platanów spełniały rolę maszyny czasu przemieniającej blask słońca, które je przenika. Daje to efekt niezwykły; każdy naturalny kolor wygląda, jakby był patynowany i dzięki temu wydaje się taki sam jak od początku świata. Tu, na Hawajach, światło też było wyjątkowe, ale dawało zupełnie inny efekt. Słońce nadawało pejzażowi łagodny, migotliwy wygląd. Zielenie wydawały się półprzezroczyste, jakby miały unieść się w powietrze. Żółcienie miały cudowny ognisty odcień, eksplodowały energią. Tajemnicze błękity opalizowały w cieniu, a lśniły w słońcu.
Na obu tych obszarach, tak różnych i tak dalekich od siebie, Michael odczuwał siłę sprawczą Opatrzności. Siłę poruszającą ukryte pokłady ludzkiej duszy, będącej wyłączną domeną boskiej obecności. Musiał nagle przerwać te rozmyślania i skoncentrować się wyłącznie na prowadzeniu wozu, bo oto zza ostrego wirażu z przeciwnego kierunku wyskoczył dżip, pędząc wprost na niego. Dreszcz wstrząsnął Michaelem. Zdążył skręcić kierownicą wprost na występ skalny i zaraz rozległ się dźwięk rozdzieranego metalu; oba wozy zderzyły się bokami. Wstrząs omal nie wyrzucił jego dżipa w powietrze. W chwilę potem zobaczył, jak drugi dżip obraca się zaczepiony zderzakiem i lampą czołową jego wozu i powoli przesuwa w kierunku urwiska, a jego koła zewnętrzne rozpaczliwie usiłują uchwycić krawędź drogi. Kierowca prawidłowo naciskał pedał hamulca szybkimi, przerywanymi ruchami, ale nie mogło to zmienić sytuacji. Droga zaczęła nagle uciekać spod kół ku przepaści. Dżip Michaela był nieruchomy. Michael szybko zaciągnął hamulec ręczny i przecisnął się do zakleszczonych przez zderzenie drzwi. Drugi wóz coraz bardziej przechylał się ku przepaści. Koła usiłowały uchwycić choć skrawek twardej nawierzchni, ale krawędź drogi stanowiły tylko przemieszane z błotem okruchy skalne. Wóz powoli, ale nieodwołalnie pogrążał się w usypisku kamieni bez szans wydostania się na drogę. Michael przeczołgał się do drugiego dżipa. Gdy znalazł się w tylnej jego części, pochylił się do przodu, chwycił mocno kierowcę i przyciągnął ku sobie. Słyszał zgrzyt i hałas osuwających się kamieni. Czuł, jak dżip ześlizguje się z drogi. Z wielkim wysiłkiem przerzucił kierownicę do swego wozu, a następnie sam przeskoczył do niego. Jeszcze chwila i pozbawiony ciężaru wóz zsunął się z klifu. Zatrzymał się sekundę, jakby w momencie pełnego frustracji zdziwienia, i runął w dół. Po chwili rozległ się huk, a echo rozniosło go po całej okolicy. Mógł teraz przyjrzeć się kierowcy. Stwierdził zdumiony, że jest to kobieta i do tego bardzo ładna. Była Japonką. Miała rzadko spotykaną, złocistą cerę, co jest wielce cenione w Azji. Oczy wschodnie, wydłużone, w kształcie migdałów. Połyskujące w promieniach słońca długie proste włosy przepasane były wstążką, której końce luźno opadały na plecy. Miała szerokie, zmysłowe wargi, tak wykrojone, jakby trwały w ustawicznym uśmiechu, długą szyję i nieco kwadratowe ramiona, na których bluzka leżała mniej więcej tak samo jak na modelkach z wielkich plakatów reklamowych. Nic pani nie jest? - zapytał. Pomógł jej stanąć na nogach, a kiedy podtrzymywał ją, gdy wysiadała z wozu, stwierdził, że jest wspaniale umięśniona. Nie. Wszystko w porządku - odpowiedziała wygładzając ubranie. Miała na sobie stare dżinsy, sprane niemal do białości. Na tylnej kieszeni nie było metki z nazwą producenta. - Ale te drogi to już na pewno nie są dla mnie. Jakie drogi? - zapytał ze zdziwieniem Michael i oboje wybuchnęli śmiechem. Jestem Eliane Shinjo. - Wyciągnęła rękę. Michael Doss. - Uścisnął jej dłoń. Drugą ręką zgarnął z jej włosów okruchy liści. Kiedy wspominał ten moment, zawsze przychodziło mu na myśl, że
Eliane jest nie tylko najbardziej opanowaną kobietą, jaką spotkał dotąd w życiu, ale także najmniej skrępowaną. Dziękuję - powiedziała. - To mój pierwszy wypadek samochodowy. Niewiele brakowało, a byłby moim ostatnim. Nasz ostatni. Po raz pierwszy od chwili, kiedy pomógł jej wyjść z samochodu, odwróciła wzrok. Nie chciała okazywać emocji, ale jej oczy płonęły ogniem. Ten mój dżip chyba już nie nadaje się do użytku - powiedziała cicho. Będzie bardzo dobrze, jeśli mój okaże się zdolny do jazdy - rzekł Michael, ale nie ruszył się z miejsca, aby to sprawdzić. - Przepraszam, jeśli panią trochę poturbowałem, ale musiałem wydostać panią z tego wozu. Odwróciła ku niemu głowę i znów zobaczył błyski w jej oczach. Wcale mnie pan nie poturbował. - Roześmiała się. Niewiele brakowało, a oboje spadlibyśmy razem z tym wozem. - Naprawdę było aż tak źle? - ponownie usiłowała ukryć emocje. Michael zastanawiał się, czy sama myśl o takiej możliwości podnieca ją. Bliskość śmierci działa w ten sposób na niektórych ludzi. Szczególnie własnej śmierci. Czasem taka sytuacja ukazuje nagle wizję nierozpoznawalnych dotąd nowych wartości życia albo na odwrót, powoduje wstrząs tak głęboki, jaki spowodować może tylko konieczność uniknięcia czegoś nieuchronnego. - Ta droga jest bardzo zniszczona. Nie miałem czasu do stracenia. Była już pani prawie nad przepaścią. Eliane przyglądała mu się uważnie. Michael był coraz bardziej zaciekawiony, o czym ona naprawdę myśli. Jest pan bardzo silny - powiedziała. - Niczego nie czułam. Tak jakby nic się nie wydarzyło. Z wyjątkiem tego, że pani dżip leciał już prawie w urwisko. To tylko kupa żelastwa. W tym, co mówiła, była jakaś absurdalna logika. Zupełne niezrozumienie związku akcji i reakcji. Tak jakby konsekwencje tego zdarzenia nie miały dla niej żadnego znaczenia. Michael podszedł do swojego samochodu. Stał pod ostrym kątem, prawą stroną przechylony w górę.
- No dobrze - wskazał na kierownicę - zobaczymy, czy to działa. Zwolnił hamulec ręczny i włączył bieg. Wóz potoczył się podskakując na kamieniach, przez chwilę wydawało się, że przewróci się na bok, ale ostatecznie Michaelowi udało się wjechać z powrotem na środek błotnistej drogi. - Niech pani wsiada - powiedział. Eliane przeszła ostrożnie przed maską wozu i zajęła miejsce. Michael ruszył. - Dokąd pan jedzie? - zapytała. -Zwiedzam wyspę. A pani? Eliane pożałowała swojego obcesowego pytania. Jechałam właśnie do Kapalua pograć w tenisa. A więc jedziemy w dwóch różnych kierunkach - skonstatował Michael. Przepraszam, nie wiedziałem. - Robił wrażenie, jakby całkowicie pochłonęło go prowadzenie wozu. Nie ma sprawy - powiedziała Eliane łagodnie. - Daleko ma pan zamiar jechać? Do jakiegoś cywilizowanego miejsca. - Prowadził ostrożnie. Naciskał klakson, ilekroć wchodził w wiraż. - Musimy najpierw odwieźć panią do domu. Chyba że ma pani ochotę na dłuższy spacer. Roześmiała się. Wie pan, jestem trochę wysportowana, ale mimo wszystko byłoby to dla mnie trochę za trudne. No więc, do jakiego hotelu jedziemy? Mam dom w Iao Valley. Wie pan, jak tam dojechać? Trzeba zaraz skręcić w prawo, zamiast jechać prosto do Kahului. Tak. Właśnie tak. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ten mężczyzna robił na niej tak duże wrażenie. Nie znajdowała żadnego racjonalnego wyjaśnienia i niepokoiło ją to. Eliane była przeświadczona, że to właśnie czynniki irracjonalne w większości przypadków wpływają na bieg zdarzeń. Prądy w strumieniu są często niewidoczne, ale wystarczy wejść do wody, aby je poczuć. Niewidzialne siły wszechświata działają w sposób celowy. Czy te siły chcą coś jej powiedzieć? Ostrzec ją? Wyrazić coś? A jeśli tak, to co chcą jej przekazać?
Jeśli pani tu mieszka, to wie na pewno, czy w Kapalua są dobre korty? Przepraszam, co? Korty tenisowe - wyjaśnił Michael. - Domy, cmentarz wszystkie oznaki cywilizacji. Ach, to! - głos Michaela wyrwał ją z zamyślenia. - Tak, korty są bardzo dobre. Jeszcze stacja benzynowa, kościół, automaty telefoniczne. - Uświadomiła sobie, co powinna teraz powiedzieć. - Czy moglibyśmy podjechać do automatu? Muszę zatelefonować. Oczywiście. Mój partner od tenisa pewnie niepokoi się, dlaczego nie przyjechałam. Podjechali do stojącej samotnie budki telefonicznej. Eliane zamknęła za sobą drzwi, wykręciła numer własnego telefonu i słuchając buczenia w słuchawce udawała, że prowadzi ożywioną rozmowę. Dobrze, że zadzwoniłam - powiedziała wsiadając do samochodu. - Był zaniepokojony. To pani stały partner? Mój chłopak - stwierdziła lekko. A co on robi? Nie pracuje? Mamy sam środek normalnego, roboczego dnia. Roześmiała się. - On nie ma czegoś takiego jak stałe godziny pracy. Jest pomocnikiem największego kuhana na wyspie. Wie pan, kto to jest? Michael zaprzeczył. - To hawajskie określenie. Kiedyś znaczyło tyle co szaman, który ma kontakt z duchami starych hawajskich bogów. - A teraz? Wzruszyła ramionami. W dzisiejszych czasach wiele starych pojęć używanych jest błędnie. Doszło do tego, że młodzi Hawajczycy zupełnie zapomnieli prawdziwe znaczenia tych słów. Teraz kahuna to ważna osobistość, człowiek o rozległych wpływach i dużej władzy. Takim jest szef pani chłopaka. Eliane usłyszała nutkę zaciekawienia w jego głosie. Patrzyła na szczyty gór wynurzające się z chmur burzowych.
A jak się nazywa ten kahundł Myślę, że to nic by panu nie powiedziało. - Wyciągnęła rękę wskazując drogę. - Niech pan tu skręci. Tak. A teraz prosto. Wjechali w dolinę. Porośnięte obfitą roślinnością zbocza wzgórz pozostały z dala od skręcającej drogi. - Teraz w prawo. Dojechali do domu i Eliane wysiadła. - Chciałby pan coś zjeść albo przynajmniej napić się? - powiedziała uśmiechając się. - Dziękuję, chyba nie. Uśmiechnęła się ponownie. - Myślę, że pani musi. - Wyciągnęła rękę w jego kierunku. - Uratował mi pan życie. To dobre joss dla mnie, ale być może złe joss dla pana. - Dlaczego złe joss dla mnie? Roześmiała się. - Bo tym samym wziął pan na siebie obowiązek chronienia mnie do końca swoich dni. - W tonie jej głosu Michael wyczuł lekko drwiącą nutkę. - Jest takie japońskie słowo: girU które ten obowiązek określa. Zna pan to słowo? Tak - odpowiedział ujmując jej rękę. Teraz już chciał, nawet bardzo, wejść do jej domu i pobyć z nią przez pewien czas. „Giń to słowo używane przez yakuza. Tłuścioch Ichimada jest szefem yakuzy na tym terenie - myślał Michael. - Jeśli ta dziewczyna jest związana z yakuzą przez swojego chłopaka, wykorzystam to, stosując swoją własną strategię. Tsuyo mógłby być dumny ze mnie. Giń to ciężar. Zbyt wielki, aby go znieść”. Nie jestem pewna, czy zna pan dobrze to słowo - mówiła Eliane prowadząc go w kierunku domu. - Niektórzy mówią, że giń jest ciężarem zbyt wielkim, aby można było znosić go w pojedynkę. Tłuścioch Ichimada podszedł do drzwi obskurnego domu, w którym mieszkali dwaj Hawajczycy. Miał niedobre przeczucia. Telefonował do nich ze swojego biura, w którym miał specjalną linię zarezerwowaną tylko do rozmów prywatnych, ale nie dodzwonił się i zdecydował przyjechać osobiście. Problem polegał na tym, że nikt w zarządzanej przez niego yakuzie nie wiedział, że zatrudniał tych Hawajczyków. Stał przez chwilę, wyczuwając zapachy i wsłuchując się w odgłosy z sąsiedztwa. Czuł zapach gotowanej poi. Usłyszał głosy dzieci rozrabiających gdzieś na ulicy, kawałek dialogu z gangsterskiego filmu nadawanego przez telewizję. Drzwi trzasnęły i dźwięki z telewizora ucichły.
Ręka Tłuściocha zawisła nad klamką. Pod drzwiami-domu Hawajczyków, na zakurzonej podłodze była ciemna, prawie czarna plama. Zaczął się jej przyglądać. Plama błyszczała jak przyschnięty lakier, ale Ichimada już wiedział, że to nie był żaden lakier. Rozejrzał się wokoło, pochylił i dotknął palcem powierzchni. Na palcu pozostał czerwony ślad. Zrobił to bez większego przekonania. I tak wiedział, co to jest. Wyprostował się, chustką wytarł ręce, a potem klamkę. W takiej sytuacji nie należało zostawiać tu odcisków palców. Drzwi zresztą nie były zamknięte na klucz. Wyjął z kieszeni rewolwer z krótką lufą i pchnął drzwi tak mocno, że uderzyły o ścianę. Przekroczył próg i cicho obszedł wszystkie pomieszczenia. W pierwszej sypialni natknął się na dziewczęta. Nie zrobiło to na nim szczególnego wrażenia; przeszedł przez ich zwłoki. Nakazał sobie niczego nie ruszać, niczego nie dotykać, żadnej rzeczy, która należała do kogoś. Nie mógł nie zauważyć nienaturalnego ułożenia zwłok. „Ten człowiek to prawdziwy potwór” - pomyślał. Wyszedł z domu. Tylko dwie rzeczy warte były uwagi. Pierwsza: Hawajczycy nie żyją. Druga: cokolwiek znaleźli w skrytce bagażowej na lotnisku, zostało już zabrane z ich domu. W swoim samochodzie, stojącym niemal dokładnie w tym samym miejscu, gdzie parę godzin wcześniej zaparkowany był wóz Ude, zaczął szczegółowo rozważać, co powinien teraz zrobić. Wiedział już, że Ude dotarł do Hawajczyków i odebrał mi to, co Philip Doss zostawił w skrytce na lotnisku. Bez względu na to, co to było, dokument Katei, shintai czy cokolwiek innego, konsekwencje dla Ichimady były straszne. Ude miał teraz dowód, że Tłuścioch ukrywał to przed nim. Mógł wprawdzie jeszcze nie wiedzieć, co Ichimada miał z tym wspólnego, ale znając Ude można było mieć pewność, że dojdzie i do tego. Powiedział przecież, że Masashi Taki upoważnił go, żeby przyjął kontrolę nad rozwojem sytuacji. I zapewne mówił prawdę. Nie było wyboru. Aby przeżyć, musiał zabić Ude. Philip Doss powierzył mu niezwykle ważną informację. Zrozumiał teraz, że powinien był zatrzymać ją wyłącznie dla siebie. Od początku właściwie sądził, że tak byłoby najlepiej. Popełnił straszliwy błąd. Posyłanie Hawajczyków, aby odebrali z hotelu klucz i wyjęli ze skrytki na lotnisku to, co Philip Doss tam zostawił, było wielką taktyczną porażką. To pojawienie się Ude wyprowadzało go z równowagi i w panice popełnił błąd. Przymknął oczy. Pod zamkniętymi powiekami pojawiły się obrazy rzezi dokonanej w małym, obskurnym domku naprzeciwko. Poczuł się chory. Jakże inne były wszystkie te lata z Wataro Taki. Pamiętał, jak zameldował się u swojego oyabuna, aby prosić o przebaczenie. Wataro Taki miał wtedy prawo żądać, żeby Ichimada popełnił seppuku, ale zamiast tego zażądał jedynie jego małego palca. Szefowie innych klanów yakuzy myśleli tylko o własnych korzyściach i bez skrupułów pili krew swoich rodaków. Wataro Taki był człowiekiem innego pokroju. Miał wizję przyszłości Japonii. I uczynił Ichimadę jednym z jej realizatorów. A teraz wizja ta się rozwiała. Leży dwa metry pod ziemią wraz z doczesnymi szczątkami wielkiego oyabuna. Mentor Ichimady żyje jednak w jego pamięci. Jak to
ujął Philip Doss, kiedy telefonował do niego krótko przed śmiercią? „Wiem, wobec kogo jesteś lojalny... I ty, i ja kochaliśmy Wataro Taki, czyż nie tak?” i dalej: „wiem, że postąpisz w sposób właściwy”. „Nadszedł czas - myślał Tłuścioch Ichimada - aby we właściwy sposób uczcić pamięć Wataro Taki, jego szlachetność i uprzejmość, jaką mi okazał”. Trzeba było opracować plan. Od swoich informatorów na lotnisku wiedział już o przylocie Michaela Dossa na wyspę. Teraz musiał odszukać go i przekazać wszystkie informacje, które Philips Doss określił mianem shintai. „Zapytaj mojego syna, czy pamięta shintai” - mówił przez telefon Philip Doss. - O Buddo! - krzyknął w tym momencie głośno Ichimada. Dopiero teraz uświadomił sobie, w jaki sposób Ude dowiedział się o Hawajczykach. Podsłuch! Tylko w ten sposób mógł przechwycić tajemnice Tłuściocha. Ale oznaczało to również, że Ude wie o przybyciu młodego Dossa na wyspę. Ichimada sam powiedział Hawajczykom, że klucz do skrytki został zdeponowany w hotelu na nazwisko: Michael Doss. A więc Ude wie również, jakie znaczenie dla młodego Dossa ma zawartość skrytki. Uruchomił silnik i ruszył. „Teraz zaczyna się wyścig - pomyślał przyśpieszając. - Na finiszu czeka Michael Doss”. Padało. Jej twarz na tle ściany: cień większy niż całe życie. Michael wpatrzony w Eliane. - Przyjechałam tutaj, bo zmęczyło mnie miasto. Samochody, mieszkania, biura. Miałam już tego dość - powiedziała Eliane. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął teraz Michael, było poddanie się urokowi tej pięknej kobiety. Nakazał sobie czujność. Był tutaj po to, by odkryć jej związki z yakuzą. Jeśli jej chłopak należał do klanu Ichimady, mógłby mu pomóc dostać się do kwatery oyabuna bez uciekania się do podstępu lub przemocy. Zaczęły mnie nękać choroby - ciągnęła Eliane. - Lekarz powiedział, że to wskutek utraty odporności. Miasto niszczyło mnie. Które miasto? Cóż za różnica? Wszystkie są takie same. A już na pewno wszystkie wywierają szkodliwy wpływ na ludzi. Nie okazał zdziwienia. Przez cały czas starał się zachowywać w sposób naturalny. To miejsce, położone między dwiema wulkanicznymi górami, było pod wieloma względami niezwykłe. Nawet w deszczu. - Tutaj mogę odzyskać siły. W tym siedlisku bogów, poza czasem. Ogromne masy wody spadały na szmaragdowo-szafirowe góry.
Robiło to niezwykłe wrażenie. Zwłaszcza tutaj, w dolinie położonej jakby między dwoma gigantycznymi ziemskimi smokami, o których Chińczycy mówią, że kontrolują cały teren. W miejscu takim jak to mistycyzm Eliane stawał się zaraźliwy. - Czuje pan ich obecność? Ich siłę? Czuje pan niezwykłą energię tych gór? Mogło wydawać się to dziwne, ale Michael czuł. Deszcz bębnił w świetlik sypialni Eliane. Michael usiłował, choć było mu bardzo trudno, odciąć się od wspomnień, które naszły go z przemożną siłą. Wspomnień o swej paryskiej pracowni przy Avenue Elysee Reclus, wspomnień o Za. O nocy, kiedy przyszła do niego, aby już pozostać. Pan milczy - przerwała mu te rozmyślania Eliane. - Za to ja mówię za dużo. - Roześmiała się. Jej śmiech był szczery i spontaniczny. Ależ ja słucham z zainteresowaniem - zaprzeczył Michael. - Tylko trudno mi mówić, kiedy patrzę na te niezwykłe góry. O tak. Kiedy tu przyjechałam, odczuwałam podobne skrępowanie. Te góry są trochę straszne, ale nie onieśmielają. Michael nie był teraz w stanie określić swojego stosunku do Za i do Eliane. Wiedział jednak, że nie chce opuszczać tego miejsca, w którym Eliane stworzyła sobie dom. Są ludzie, którzy mieszkają w swoim domu latami, nie nadając mu żadnych cech własnej osobowości. W przypadku Eliane było akurat na odwrót. Powiedziała mu, że mieszka tu niecały miesiąc, a ten dom robił wrażenie, jakby mieszkała w nim od dawna. Jej obecność widoczna była na każdym kroku, w stylu urządzenia pomieszczeń, ich wyglądzie, nawet zapachu. Jej obecność wypełniła wnętrze jak perfumy. Czas upływa tu powoli - mówiła Eliane. - Wie pan, Hawajczycy twierdzą, że ich bohater Maui wspiął się na szczyt Haleakala i chwycił słońce, aby spowolnić jego przemarsz przez niebo i aby nad jego ojczystą wyspą zawsze świeciło. Kiedy się tutaj jest, człowiek zaczyna wierzyć, że to prawda. Nawet w czasie deszczu? Siedzieli na werandzie pijąc mrożoną kawę, która przyśpieszała bicie serca Michaela. Znów nękały go wspomnienia nocy, kiedy był z Za. W pewnej chwili, kiedy kochali się, otworzył szeroko oczy. Również wtedy deszcz bębnił w świetlik i ich nagie, splecione ciała oświetlone były poświatą deszczu, nocy, dalekich latarni. - O tak - potwierdziła Eliane. - Szczególnie w czasie deszczu. Widzi pan? wskazała ogromną tęczę o barwach tak intensywnych, że patrząc na nią bolały oczy,
biegnącą łukiem nad szczytami gór, mrocznymi od zalegających nad nimi chmur. To oznacza, że słońce świeci nawet w czasie deszczu. Zobaczył wtedy twarz Za. Miała zamknięte oczy, jej twarz wyrażała pełne odprężenie. Być może zasnęła. Nie sposób było dokładnie to ustalić. Była to twarz zupełnie bez wyrazu. I właśnie dlatego łatwo było poznać świat jej uczuć. Tutaj - ciągnęła Eliane - deszcz ma w sobie coś z dramatu. To tak jak w Japonii. W Japonii deszcze bywają piękne, majestatyczne, padają idealnie prosto na ziemię i na wodę. Tu, na Hawajach, są gwałtowne, naładowane energią i nasycone światłem. Jakby spuszczone z uwięzi. Leżąc obok Za, Michael zdał sobie sprawę, że jest ona zupełnie inną kobietą niż ta, w której się zakochał. Nie miała żadnej osobowości. Nie wyznawała żadnej ideologii ani filozofii. Była jakby zbudowana z czystego, świecącego kryształu, odbijającego jedynie barwy świata zewnętrznego. Który sam nie posiadał żadnych barw. W pewnej chwili Za otworzyła oczy przepełnione miłością. - Chcę zostać z tobą - powiedziała. - Nie tylko na tę noc. Nie tylko do jutra. Chcę być z tobą. Zawsze. Za była wspaniałą, idealną modelką, ale pozostawała zwykłą ludzką istotą. W tym momencie Michael uświadomił sobie z bólem, że w porównaniu z bezbarwnym kryształem osobowości Za duch Seyoko nadal jaśnieje niegasnącym blaskiem. Zasmuciło go i przeraziło zarazem, że musi ciągle poszukiwać czegoś, co zostało mu już odebrane. Seyoko nie żyła od lat, ale on nadal czuł się z nią związany. Było to coś więcej niż tylko pamięć. Rano Za odeszła. Po raz ostatni zamknął za nią drzwi. Pozostał tylko jej wizerunek na nie dokończonych obrazach. I to było wszystko. Jego własne działanie, niemożność przezwyciężenia barier psychicznych legło u podstaw takiego postępowania. Jej ból wydał mu się bronią, która zwróciłaby się przeciw niemu. Jej łzy rozbudziły w nim tylko nieukojoną tęsknotę, którą ciągle nosił w sobie. Mieszkała pani w Japonii? - zapytał. Tak, wiele lat - odpowiedziała Eliane. - Ale kiedy tylko przyjeżdżałam do Tokio, dzika energia tego miasta po prostu mnie usypiała. „Nie - pomyślał Michael - ona nie ma wiele wspólnego z Za. Qaa przypomina
mi Seyoko”. I opuściła pani Japonię? - zapytał. Nie należę do żadnego kraju. Nie uznaję żadnych więzów, żadnej przynależności. Miasta, ludzie, sprawy męczą mnie. Branie na siebie odpowiedzialności jest jak wchodzenie z własnej woli w jarzmo. Czytał pan „Podróże Guliwera”? Tak właśnie pojmuję zależność. Jestem jak Guliwer w krainie Liliputów. Samo istnienie daje mi satysfakcję. Oto właśnie obraz Eliane. Jej mistyczne skłonności pociągały Michaela. Jej bezwarunkowa ucieczka do natury silnie przemawiała do niego. Była skłócona z cywilizacją w najbardziej żywiołowy sposób, to znaczy wymykała się ograniczeniom ustanawianym przez ludzi. Nie w pełni jeszcze rozumiał te sprawy. To przyszło później. Jego zainteresowanie Eliane miało natomiast wiele wspólnego z tajemniczym życiem ojca, wynikającym z podporządkowania wymogom pracy w wywiadzie wojskowym, a potem w BEM. Była to praca z dala od reszty świata. Jej wykonywanie dawało poczucie wyjątkowości. Ale bardziej niż wszystkie inne - wolność całkowitą. Dla Philipa możliwość działania, bycia kimś, dokonywania wyboru w oszałamiającej wielości było tym, o co zabiegał w całym okresie swojego dorosłego życia. W jego przekonaniu te starania zostały uwieńczone sukcesem. Dla Michaela wszystko było bardziej naturalne. Szkoła w Yoshino nauczyła go korzystać z życia, doceniać jego nieskończoną różnorodność. Wolność wyboru była dla jego natury sprawą o żywotnym znaczeniu. - Słońce! - zakrzyknęła Eliane. - Proszę spojrzeć, te szczyty zbliżają się do nas. Michael w jednej chwili zapomniał o wszystkim. Był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Biały obłok pary, pozostałość po deszczu, ciągnął przez szczyty drąc się na strzępy. Wiatr, jak niewidzialna ręka prestidigitatora, zdzierał całe fragmenty obłoku i spychał je coraz dalej. Złocisty blask słońca sięgał coraz niżej wzdłuż zboczy aż do linii drzew, ożywiając je tysiącami iskierek, połyskując w kaskadach wody. Ożywione ptaki rozpoczęły swój niezwykły koncert, wzbijając się w powietrze. Zdawał sobie sprawę, że powinien teraz wstać i wyjść. W przeciwnym razie nie zrobi tego już nigdy. Zamierzał wstać, kiedy Eliane odwróciła się ku niemu. Słońce nadało jej włosom odcień miedzi. Natychmiast wyobraził sobie jej portret w takiej właśnie
doskonałej pozie, bez maski, jaką przywdziewają wszyscy ludzie, a która czasem pozwala ukryć ożywienie, stan ducha, stosunek do życia. -Nie może pan wyjść - powiedziała po prostu. - Nie wychodź, Michaelu. Wiedział, że ona ma rację. Każdy poranek Michiko zaczynał się w podobny sposób. Wstawała godzinę przed ustalonym terminem rozmowy telefonicznej. Po porannej toalecie wychodziła do ogrodu. Towarzyszył jej zawsze jakiś potężnie zbudowany i uzbrojony mężczyzna, przysłany tu przez przyrodniego brata Masashiego. Niósł parasol nad jej głową. W pogodne dni osłaniał jej twarz od słońca, w dni burzowe i dżdżyste ochraniał przed deszczem i wiatrem. Szła powoli brukowaną dróżką aż do miejsca, gdzie wyłaniała się z ziemi płaska, rozległa skała. Stąd ścieżki biegły w trzech kierunkach. Idąc w prawo dochodziła do dużego drzewa wiśni rosnącego obok wysokiego kamiennego muru. Już z daleka słyszała śpiew stadka zięb, które uwiły sobie gniazdo w gałęziach. Lubiła tu przychodzić wiosną, siadać pod drzewem i słuchać, jak wciąż głodne pisklęta domagają się jedzenia. Mijała wiśnię i szła dalej wzdłuż muru aż do końca ogrodu, gdzie znajdowała się niewielka drewniana kapliczka, którą Michiko kazała zbudować na cześć bogini, lisicy Megami Kitsune. Z pomocą ochroniarza klękała i zapalała trociczki. A potem pochylona głęboko modliła się. Zasyłała do bogini zawsze dwa błagania. Pierwsze: aby rozmowa telefoniczna, na którą z takim udręczeniem czekała, doszła do skutku. I drugie: aby je ukochana wnuczka zachowała życie. Po zakończonej modlitwie wracała do domu, przejęta i drżąca. Potem siadała w pokoju przy telefonie i czekała w straszliwym napięciu na połączenie. Mimo błagań służby odmawiała jedzenia, herbaty, nawet wody. Nie była w stanie jeść ani pić przed rozmową. Na pierwszy dzwonek telefonu chwytała słuchawkę i z biciem serca czekała, aż odezwie się w niej cieniutki głosi wnuczki. - Babcia? Przymykała wtedy załzawione oczy. Jej wnuczce darowano więc jeszcze jeden dzień życia. Babciu, jesteś? - brzmiało w słuchawce, a Michiko czuła ogromną ulgę. Jestem, moje kochanie.
Jak cię czujesz, babciu? - głos docierał do niej z daleka, ale skąd? Och, gdyby tylko wiedziała, gdzie Masashi uwięził to dziecko. Czuję się dobrze, moje maleństwo. A co u ciebie? Czy masz co jeść? Dobrze się wysypiasz? Babciu, ja się nudzę! Ja chcę do domu! Ja chcę... Za każdym razem w takim momencie Michiko nie była w stanie powstrzymać wybuchu płaczu. - Moje maleństwo! Moje kochanie! - mówiła do głuchej słuchawki, a gorzkie łzy płynęły po jej twarzy. Masashi zarządził, aby każdą rozmowę Michiko z wnuczką przerywać w połowie zdania. Potęgowało to niepewność Michiko, a jemu dawało poczucie całkowitej kontroli sytuacji. W takim układzie czuł się panem życia i śmierci. 1 rzy razy w tygodniu Masashi Taki przyjeżdżał rano do magazynów na nadbrzeżu portowym Takashiba. Była to enklawa w gęsto zabudowanej aglomeracji miejskiej. Leżała w samym centrum zachodniego nadbrzeża portu tokijskiego. Statki przywoziły tu niezliczone ilości towarów z przeznaczeniem dla tysięcy przedsiębiorstw w całym kraju. Jednocześnie na statki ładowano wszelkiego rodzaju produkty japońskie z przeznaczeniem dla niemal wszystkich krajów świata. Panował tu zamęt przyprawiający o zawrót głowy nawet tak sprawnie działającą instytucję japońską jak służba celna. Magazyny Takashiba należały do dwóch rodzin, Taki i Yamamoto. Z biegiem czasu to, co tu się działo, zaczęło nabierać znaczenia i było teraz najważniejsze w całej działalności Taki-gumi. Całkowicie zgodne z planami Masashiego. W czasie swoich wizyt spotykał się zawsze z tymi samymi ludźmi. Pierwszym był Daizo, potężnie zbudowany, zasłużony żołnierz klanu, któremu Masashi powierzył szkolenie rekrutów. Drugim był Kaeru, niski, drobnej budowy, z niezliczonymi tatuażami, doradca klanu jeszcze w okresie rządów Wataro Taki. Trzecim był Kozo Shiina. U schyłku lat czterdziestych, po paroletnim okresie organizowania własnego klanu, ojciec Masashiego, Wataro Taki, odstępował powoli od rządów silnej ręki. Wolał, aby do przyjaciół i wrogów przemawiał raczej strach, który z samej swej natury wymuszał ich lojalność; a jemu przynosił zyski. Masashi nie był aż tak zrównoważony. Po objęciu szefostwa klanu natychmiast przywrócił stare metody przymusu. Jego postawę określała potrzeba udowodnienia, że jako spadkobierca
Wataro Taki musi wycisnąć własne piętno na strategii i taktyce klanu. Jego ojciec zyskał trwałe miejsce w historii yakuzy, toteż on czuł się zobligowany, aby sięgnąć wyżej i wyjść daleko poza dokonania poprzedniej generacji. Masashi najchętniej odbywał spotkania w specjalnym pomieszczeniu, które kazał zbudować nad podziemnymi magazynami. Były na tyle obszerne, że mieściły laboratoria wypełnione skomplikowaną aparaturą produkcji Yamamoto Heavy Industires, pomieszczenia do składowania urządzeń oraz różnego rodzaju pracownie, wielkie jak hale fabryczne. Sala treningowa zastawiona była urządzeniami do ćwiczeń siłowych ustawionymi pod zbudowanymi z gliny ścianami, będącymi częścią fundamentów pamiętających czasy shogunatu Tokugawów. Tu Masashi czuł się w swoim żywiole. Lubił rozmawiać ze swoimi ludźmi rozebrany do pasa, ćwicząc na kolejnych urządzeniach. Pot spływał mu po piersi, a mięśnie napinały się do granic możliwości. Słuchał raportów i wydawał zarządzenia nie przerywając ćwiczeń. Był niezmordowany, oddychał swobodnie, nie robił przerw niezależnie od tego, jak długo trwały te narady. Kiedy wszyscy byli już obecni, zażądał raportu od Daizo. Te chłopaki to sfora dzikich psów. Rozumie pan, co mam na myśli. Zanim przyszli do nas, byli narkomanami, pijaczkami, ridersami. - Daizo zaśmiał się głośno. - Mówię, że chodzili tylko własnymi drogami. Tak naprawdę jest to banda punków, bez żadnego poczucia dyscypliny. W ogóle nie znają takiego słowa. Każda walcząca organizacja musi być poddana dyscyplinie - odezwał się Kozo Shiina. Patrzył na wspaniałą muskulaturę Masashiego myśląc o tym, że jego ciało było kiedyś tak samo silne i sprawne. - Nawet znani z historii niewykształceni dowódcy wojskowi narzucali swym armiom dyscyplinę. Inaczej nie można wygrać wojny. Nauczymy dyscypliny tych rekrutów - powiedział lekko Masashi. - Już Daizo tego dopilnuje. Ci nieokrzesani chłopcy to po prostu stado baranów. Muszą mieć lidera, która da im to, czego sami nie mają: świadomość celu. Gdzie on jest teraz, ten ich lider, Daizo? Olbrzym roześmiał się. Wisi przywiązany za nogi w ich sypialni - powiedział szczerząc zęby. Nie żyje? - odezwał się Shiina takim tonem, jakby pytał w sklepie rybnym, czy mają dziś świeży towar. Zaczynają rozumieć, że to nie przelewki - rzekł Daizo i znów się roześmiał. - Pytali mnie już, kiedy go uwolnię. Powiedziałem im, że zafundowałem mu kurację i jak będę gotów oddać go im, to wtedy go odetnę. Ci nowi boją się już bardziej Daizo niż swojego lidera - wtrącił się do rozmowy Kaeru. Był starszym mężczyzną, małomównym, jakby
pozbawionym osobowości. Miał jednak umysł wybitnego stratega. To on opracował sposób dyskretnego przemieszczenia całych gór sprzętu technicznego z różnych miejsc, gdzie był wytwarzany, do magazynów Takashiba. Transporty przechodziły przez cło nie rozpakowane i dzień po dniu docierały do miejsca przeznaczenia. - Ja już widzę jakieś ożywienie w oczach tych chłopaków. Zaczynają być wojskiem. Kozo Shiina skinął głową z aprobatą. Miał zaufanie do opinii Kaeru. Ten łysy, niepozorny człowiek myślał tak jak on. A Shiina nigdy nie lekceważył walorów umysłu. Dobrze - powiedział. - Potrzebujemy przestrzeni. Nasi przodkowie prowadzili wojny z Chinami właśnie o przestrzeń, bo tutaj mamy wszystko z wyjątkiem przestrzeni. Jesteśmy jak mrówki w gigantycznym mrowisku, czarnym od naszych ciał. Żyjemy w tłumie i przestało to robić na nas wrażenie. To prawdziwy horror, ale najgorsze dopiero przed nami. Wojna i odbudowa pokazały, jak doskonale potrafi zmobilizować się naród. Może wtedy czynić cuda. I zrobi to ponownie, jeśli damy mu taką możliwość. Cel jest blisko. Polegam na tobie, Daizo, że zrobisz z tych baranów dobre wojsko. To się da zrobić - odpowiedział olbrzym. A co z dostawami urządzeń? - Shiina zwrócił się teraz do Kaeru. Przebiegają bez zakłóceń. Rozwiązaliśmy problem w ten sposób, że wykorzystaliśmy nasze kanały przemytu narkotyków, które istnieją, odkąd zajmujemy się sprowadzaniem tego towaru do Japonii. Urządzenia przywożone są tą samą drogą. Jedynym realnym zagrożeniem jest kontrola celna. Jeśli którakolwiek z przesyłek zostałaby skontrolowana, zrobiłby się taki raban, że całe przedsięwzięcie zawisłoby na włosku. Jasne - wtrącił Shiina. - Nawet armia zaczęłaby skrupulatnie kontrolować cały teren portu widząc, że takie urządzenia to tylko fragment większej całości. Słusznie - potwierdził Kaeru. - Toteż instalując siatkę przemytu narkotyków, od razu wziąłem pod uwagę sprawy cła. Miałem różne możliwości perswazji. Wybrałem najbardziej korzystną. Zmuszenie do współpracy urzędników celnych? Co oni naprawdę wiedzą o tych przesyłkach? Oni znają tylko magiczne słowo: opium. Nie mają najmniejszego pojęcia,
co te przesyłki zawierają. A co z Nobuo Yamamoto? - zapytał Shiina zwracając się Masashi. - Czy zniesie taki ciężar? Rodziny Yamamoto i Taki są zaprzyjaźnione od lat - odparł Masashi. Mówiąc „zaprzyjaźnione”, użył starego japońskiego określenia, które oznaczało więcej niż przyjaźń. - Ja osobiście będę kontaktował się z Nabuo. - Dobrze - zgodził się Shiina. - Widzę, że wszystko idzie zgodnie z planem. W ciągu dziesięciu dni powinniśmy być gotowi. A to znaczy, że zacznie się nowa era w dziejach Japonii. Daizo i Kaeru wykonali ceremonialny ukłon. Muszę wracać do moich chłopców - powiedział Daizo, po czym razem z Kaeru wyszli z sali, zostawiając Shiinę i Masashiego samych. Gdybym miał syna - odezwał się po chwili Shiina patrząc na wspaniałą muskulaturę Masashiego - wyglądałby jak ty. Ty - podchwycił Masashi i przerwał. Chwycił dłońmi w skórzanych rękawicach chromowane ciężarki. Pchnął je w górę po szynach, na których były umocowane, po czym robiąc wydech, opuścił je powoli. Robił to lekko, jakby pięćdziesiąt kilogramów było zabawką w jego rękach. - Ty jesteś wrogiem mojego ojca - dokończył zdanie. Byłem - poprawił się Shiina. - Twój ojciec nie żyje. Jestem jego spadkobiercą - mówił dalej Masashi zlizując pot z warg. Jestem oyabunem Taki-gumi. Jestem tym, który zastąpi Wataro Taki. Shiina patrzył na niego nieporuszony. Stojąc obok Masashiego, ze smutkiem uświadamiał sobie, że już dawno minął czas, gdy on sam był młody i silny. Czas był teraz jego największym wrogiem. Wiedział o tym od dawna. Masashi zsiadł z maszyny, zdjął z wieszaka ręcznik i starannie wycierał pot z twarzy, piersi i karku. Podszedł do Shiiny i przyciągnął ręcznik do twarzy starca. Masz - powiedział. - Pij mój pot. I pamiętaj, że ja mam to, czego ty już mieć nie będziesz. - Po chwili zdjął ręcznik z twarzy Shiiny. - Jesteś już stary, Shiina - mówił dalej. - Stary i słaby. Potrzebujesz mnie. Chcesz, żebym był twoim posłusznym wykonawcą. Nie bierzesz pod uwagę, że beze mnie jesteś po prostu bezradnym starcem marzącym o sławie. Bez mojego udziału twoje marzenia nigdy się nie ziszczą. Pamiętaj o tym, zanim następnym razem będziesz znów chciał tutaj
dowodzić. Pamiętaj, że Daizo i Kaeru to moi ludzie, lojalni wobec mnie. I nie zapominaj, że znalazłeś się tu z mojego przyzwolenia. Wniosłem swój wkład w to przedsięwzięcie - odparł spokojnie Shiina. Tak jak i inni. Wobec tego pamiętaj, żebyś nie przekroczył granic tego twojego udziału. Po wyjściu z magazynów Shiina wsiadł do oczekującej limuzyny i dał znak kierowcy, by odjechał. Czuł jeszcze na twarzy zapach potu Masashiego. Nigdy dotąd nie był tak bardzo upokorzony swoją fizyczną słabością, niemożnością działania według własnej woli. Kiedy dojechali do dzielnicy Shinjuku, Shiina kazał kierowcy zatrzymać wóz. - Oczekuję kogoś - powiedział. Kierowca wysiadł i stanął przy krawężniku. Shiina spojrzał na zegarek. Gdyby miał trochę czasu, najchętniej poszedłby gdzieś i umył twarz. Wściekłość, jaka opanowała go w magazynie, wstrząsnęła nim teraz ze wzmożoną siłą, a dłonie zacisnęły się w pięści. Nawet on, człowiek tak doskonale panujący nad emocjami, nie mógł znieść arogancji Masashiego. W młodości nigdy nie tolerował zniewagi. Kiedy uczył się w college’u, został poturbowany przez chłopca ze starszej klasy. Zachował się jednak lekkomyślnie i natychmiast chciał wziąć odwet, ale poniósł porażkę, bo silniejszy od niego przeciwnik wyrzucił go z klasy prosto w błoto. Shiina nie dał za wygraną. Potrafił czekać. Rozważał różne możliwości zemsty. Wybrał ostatecznie najbardziej elegancką i, można by powiedzieć, dającą poczucie słodkiej satysfakcji. Jego pogromca kończył uczelnię i miał składać specjalny, całodniowy egzamin, od wyniku którego zależało, czy zostanie zatrudniony w prestiżowym ministerstwie. W noc poprzedzającą ten egzamin Shiina zakradł się do pokoju tego chłopca i przedstawił jego budzik tak, że chłopak spóźnił się na egzamin trzy godziny. Został oczywiście zdyskwalifikowany i nawet starania jego ojca, który był człowiekiem bardzo zamożnym i wpływowym, nie odniosły skutku. Kariera jego syna legła w gruzach. Człowiek, na którego czekał, wyszedł zza budynku i kierował się w stronę jego limuzyny. Shiina rozluźnił pięści i uśmiechnął się w duchu. Impertynencje Masashi przestały go martwić. Przedsmak słodyczy, jaką dać może zemsta, zajął w jego myślach miejsce zapiekłej nienawiści. Kierowca otworzył tylne drzwi samochodu przed nadchodzącym gościem, który pochylił się i zajął miejsce obok Shiiny. Po chwili wóz włączył się do południowego ruchu.
Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji - rzekł po chwili Shiina, uśmiechając się do mężczyzny siedzącego obok. - Tak jak mówiłem to już, kiedy pan do mnie zatelefonował. Proponuję, abyśmy pojechali teraz do pewnej wygodnej herbaciarni, gdzie można dyskretnie porozmawiać. Wypijemy herbatę, zjemy ryżowe ciasteczka, a potem powie mi pan, co mógłbym dla pana zrobić. To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, Shiina-san - odpowiedział gość. - Jestem pewien, że propozycja, którą panu przedłożę, będzie odpowiadać pańskim i moim pragnieniom. - Poruszył się na siedzeniu. Promień słońca przemknął po jego twarzy. Był to Joji Taki. O godzinie ósmej dwadzieścia dwie Lillian Doss weszła do publicznego automatu telefonicznego w Georgetown. Wybrała pewien numer lokalny, a po usłyszeniu charakterystycznego dźwięku i następnie ciągłego sygnału z komputera wybrała kolejny numer, tym razem zagraniczny. Po trzecim sygnale w słuchawce rozległ się męski głos mówiący z wyraźnym akcentem paryskim. Lillian przedstawiła się umownym kodem, nie wymieniając nazwiska. - Muszę z nim mówić - zakończyła. Nie ma go tutaj - odpowiedział jej głos. To proszę się z nim skontaktować - powiedziała z naciskiem. Spojrzała na plakietkę przytwierdzoną do automatu i głośno odczytała numer. - Będę tu czekać przez dziesięć minut. Niech do mnie zadzwoni. Zobaczę, co będę mógł zrobić, madame. Odwiesiła słuchawkę, po czym niemal natychmiast zdjęła ją ponownie i przyłożyła do ucha naciskając dźwigienkę palcem. Mówiła coś do słuchawki z udawanym ożywieniem. Z daleka wyglądało to tak, jakby prowadził z kimś długą rozmowę. Oczekując na połączenie próbowała się uspokoić, ale bez skutku. Prześladowała ją myśl, że Michael zmierza właśnie w samo centrum śmiertelnego zagrożenia. Myślała, że udało się jej jakoś pozbierać po śmierci Philipa Dossa i uprowadzeniu Audrey, ale wyjazd Michaela i świadomość grożącego mu niebezpieczeństwa znów wywróciły jej świat do góry nogami. Zamknęła oczy, aby powstrzymać łzy zbierające się pod powiekami. Telefon zadzwonił po dziewięciu minutach. Lillian podskoczyła niemal, a jej serce zaczęło bić szybko i mocno. Zdjęła palec z dźwigienki.
Allol - odezwał się męski, starannie wymodulowany głos. - Bonjour madame. Co u pani słychać? - mówił mężczyzna, ale był to już ktoś inny; jego akcent wskazywał, że nie jest rodowitym Francuzem. Jestem przerażona. Tego można się było spodziewać. Masz na myśli coś, o czym nie wiem, prawda? Mam na myśli zagrożenie, które może w końcu przybrać realne kształty. To znaczy, że żyjesz - odpowiedział głos łagodniejszym tonem. Zagłębianie się w sensacje niesie ze sobą zagrożenie. Która jest teraz godzina tam, gdzie jesteś? Nie mogę o to zapytać wprost. Minęła szesnasta. Dlaczego pytasz? Wkrótce pójdziesz do domu, do swojej żony. Próbuję to sobie teraz wyobrazić. Czasami trzeba ścierpieć nieprzyjemne odczucia. Nic się już nie zdarzy, Lillian. Nic się nie zdarzy tobie. Łatwo ci to mówić z miejsca, w którym jesteś. Z miejsca, w którym jestem - mówił mężczyzn - widzę, że nic nie jest ani łatwe, ani proste. Lillian patrzyła bez zainteresowania na ruch uliczny, tak jakby to był obraz na ekranie telewizora. Zachowywała dystans wobec codziennej krzątaniny, jakiej wymagało życie. Kiedy będziesz to mieć? - odezwał się głos w słuchawce. Jutro wieczorem. - Znów stwierdziła z zaskoczeniem, że jej serce zaczyna bić mocno i szybko. - Ale będzie to jeszcze daleko od ciebie - ciągnęła. A może serce jej biło tak mocno, ponieważ zdawała sobie sprawę, jak niebezpieczny jest człowiek, z którym rozmawia. Nie dla niej oczywiście. Dla innych. Uważaj na to - głos był łagodny, z odrobiną perswazji. - Mam do ciebie całkowite zaufanie. A co się tyczy rodziny, to zapewniam cię, że nie miałem nic wspólnego z zabójstwem twojego męża. A czy słyszałeś cokolwiek o Audrey? Obawiam się, że nie. Jej uprowadzenie jest tak samo zagadkowe jak śmierć Philipa. Przez moment wydawało się jej, jakby słyszała głos Jonasa. Obaj ci mężczyźni byli podobni do siebie. Oparła głowę o aparat telefoniczny.
Jestem zmęczona - powiedziała. - Bardzo zmęczona. Zbliżamy się do końca - mówił głos. - Wytrzymaj. Spotkamy się za trzy dni i zamkniemy sprawę. Ostatecznie. A co z moim dziećmi? - zaniepokoiła się Lillian. Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby je osłonić i zapewnić im bezpieczeństwo. Będę jak Bóg otaczający je swym wszechpotężnym ramieniem. A więc pokładam całą nadzieję w tobie. Czy mogę? Dlaczego pytasz? - odpowiedział głos. - Zawsze możesz. Myślałem, że jesteś tego pewna. Poszłabyś ze mną do łóżka? - zapytał Michael. Eliane roześmiała się. - Chyba tak - powiedziała. Rozmawiali w kuchni. Eliane przygotowywała obiad. Dlaczego pytasz o to? - zapytała. Bo zastanawiam się, dlaczego chciałaś, żebym tu został. Po prostu chciałam - odpowiedziała szczerze. Jej bezpośredni sposób bycia mógł imponować. Wróciła do przygotowań posiłku. A co powiedziałby na to twój chłopak? Cóż cię obchodzi mój chłopak? - odpowiedziała pytaniem nie przerywając swoich zajęć. To, że twój chłopak to yakuza. Eliane znieruchomiała na moment. Skąd o tym wiesz? Nie powiedziałam ci przecież. Ależ powiedziałaś. Użyłaś słowa giri, a jest to pojęcie z kręgu yakuzy. A może giri to część twojego nieoficjalnego życia w wielkim mieście? Co ty wiesz o yakuzie? Wystarczająco dużo, żeby denerwować się, czy ten chłopak nie zbliża się teraz do twoich drzwi - powiedział Michael wstając. Roześmiała się. Kiedy sobie przypominam, w jaki sposób uratowałeś mi dziś życie, nie mogę sobie wyobrazić, żeby cokolwiek mogło cię zdenerwować. Pistolety też mnie denerwują. - Michael wziął z talerza liść sałaty i zaczął jeść. Eliane obserwowała go przez chwilę. Gazety ciągle piszą o yakuzie. Ale skąd ty znasz słowo girP.
Uczyłem się kilka lat w Japonii. Ojciec mnie tam posłał. Zaraz po drugiej wojnie światowej służył w armii amerykańskiej w Japonii. Jego jednostka stacjonowała w Tokio. Co studiowałeś w Tokio? Uczyłem się malować. Chyba nie tylko tego. Widziałam, że pod tylnym siedzeniem twojego dżipa leży katana. Umiesz się nią posługiwać? Wiele nauczyłem się w Japonii. Ale głównie malowania. Iz tego żyjesz? Z malowania obrazów? Częściowo. To zajęcie daje mi najwięcej satysfakcji. Ale poza tym muszę jeszcze zarabiać na życie. - Opowiedział jej pokrótce o swojej pracy, o wytwarzaniu barwników i technice drukowania wydawnictw artystycznych. To musi być coś wspaniałego, kiedy bierze się pędzel do ręki i powstaje dzieło sztuki - uśmiechnęła się. - Zazdroszczę ci. Nie lubię rzeczy bezbarwnych. Przerażają mnie czyste kartki, czyste płótno na sztalugach. Coś mnie wtedy korci, żeby zamalować je na czarno. One znikną, jeśli to zrobisz. Raczej stracą dzięki temu swój niepokojący wygląd, prawda? Skończyła przyrządzać sałatę i zabrała się do grzybów. W ten sposób można poddać kontroli ich chaos albo ostatecznie zapanować nad nimi. Jaki chaos? Czy czyste płótno na sztalugach nigdy nie wprawiało cię w stan niepokoju? Mam na myśli tę ogromną możliwość wyboru, która oszałamia, a nawet przeraża. Tylko wtedy, jeżeli nie wiesz, co chcesz namalować, zanim podejdziesz do sztalug. A ty zawsze wiesz, co chcesz zrobić, zanim zabierzesz się do pracy? Toż to strasznie nudne. Sama sobie odpowiedziałaś na to pytanie. Przystępuję do pracy, kiedy wiem, jak zacząć. A potem... - wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. Eliane rozważała w skupieniu.
Powiedz mi - odezwała się po dłuższym milczeniu - co ty właściwie wiesz o yakuzie? Mówiłeś, że byłeś w Japonii. Spotkałeś tam kogoś z yakuzy? Nie. Nie spotkałem nikogo, o kim wiedziałbym, że jest z yakuzy. Ale przecież nie różnią się oni w jakiś widoczny sposób od innych Japończyków. Różnią się. Możesz być tego pewny. Yakuza to specjalny rodzaj ludzi. Ogół Japończyków uważa, że są wyrzutkami społeczeństwa, a oni cieszą się, że tak się ich traktuje. Jakby to był powód do chwały. Słowo yakuza to zestaw trzech ideogfamów. Każdy oznacza cyfrę. Ich suma daje liczbę, która w grze hazardowej przegrywa. Członkowie yakuzy uważają się za straceńców, których przeznaczenie skazuje na dokonywanie bohaterskich czynów w ich własnym, przypominającym zakon świecie. Z tego, co o nich wiesz - wtrącił Michael - są oni zbyt groźni, aby mieli być aż tak romantyczni. Tak. Są niezwykle niebezpieczni - potwierdziła Eliane. Odłożyła ostry nóż, który trzymała w ręce, odwróciła się i postawiła czajnik na kuchni. - Być może nie powinnam ci tego mówić, ale skoro przyjęłeś zobowiązanie ochraniania mnie do końca moich dni, to prawda jest taka, że ten mój chłopak przeważnie mnie denerwuje. Miałeś rację, on jest z yakuzy. Już kiedyś chcieli go wyrzucić, wyobrażasz sobie? Nie, myślę, że nie możesz sobie tego wyobrazić. To ten ważniak, prawda. Kahuna we własnej osobie. Oczywiście, że mogę to sobie wyobrazić. - Wziął z talerza następny listek sałaty. To prostak. Ciągle wdaje się w jakieś bijatyki, tak jakby chciał zrzucić nadwagę. Nie mogę już tego wytrzymać. Michael wzruszył ramionami. - Powiedz mu o tym - doradził jej. Eliane roześmiała się. Ja to już zrobiłam. I co? I nic. On nie chce w ogóle tego słuchać. Robi, co chce. Przyzwyczaił się do używania siły. Nie mogę już go powstrzymać. Możesz, na pewno możesz - powiedział Michael. - Jeśli oczywiście będziesz naprawdę próbować. Mnie też denerwują pistolety. O cholera! - krzyknęła nagle i wypuściła z ręki czajnik z wrzącą wodą. Podniosła dłoń do ust. Michael ujął jej rękę i obejrzał oparzenie. Tam, gdzie rozpalony uchwyt czajnika, a potem wrzątek zetknął się ze skórą, pojawiła się duża, ognistoczerwona
plama. - Masz jakieś środki opatrunkowe? - zapytał. Eliane zaprzeczyła. - Nie mam w domu żadnych takich rzeczy, nawet bandaża. Nie martw się. Przeżyję. - Znów podniosła rękę do ust. Michael popatrzył na nią badawczo. Denerwują cię pistolety - odezwał się wracając do przerwanego tematu. To właśnie zrobił ten twój chłopak. Groził ci pistoletem? Coś w tym rodzaju. - Wzięła znów do ręki nóż, skrzywiła się lekko z bólu, kiedy zacisnęła dłoń na rękojeści. - On mnie uderzył. Nie sprowokowany. Chryste! - Michael pomyślał od razu o Audrey i Hansie i o tym, co zrobił potem temu Niemcowi. On jest bardzo... nastawiony na siłowe rozwiązania. Powinien właściwie powiedzieć jej teraz, że skoro dała się wmanewrować w taką sytuację, powinna wydostać się z niej o własnych siłach. Nie zrobił jednak tego. „Jeśli ten chłopak Eliane jest człowiekiem Tłuściocha Ichimady - pomyślał Michael co wtedy? Jeślibym nawet przedostał się do kwatery Ichimady i został tam zatrzymany, udawanie zazdrosnego kochanka Eliane nie miałoby żadnego sensu. Tłumaczenie zajęłoby zbyt wiele czasu. Byłaby to czysta dziecinada, harcerska zabawa w podchody”. - Dla kogo naprawdę pracuje ten twój chłopak? - zapytał. Co masz zamiar zrobić? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Jeśli człowiek jest niezadowolony z płatnych sług, to najczęściej sam musi brać się do pracy. Eliane roześmiała się. Zabawnie to brzmi. Tylko że ja nie żartuję. Nie wierzę. Przekonasz się. Powiedz mi wreszcie, dla kogo pracuje ten twój chłopak? Dla człowieka nazwiskiem Ichimada. On jest szefem yakuzy na wyspach. Jest prawdziwym kahuna. Gdzie on ma swoją kwaterę? - pytał Michael, chociaż wiedział to już od wujka Sammy. Niedaleko miejsca, gdzie zderzyliśmy się dziś rano, pamiętasz? W
Kahakuola. Muszę iść. - Michael skierował się ku drzwiom. Dokąd? - wytarła ręce w bawełnianą ściereczkę. - Obiad już prawie gotowy. Powiedziałaś, że moim obowiązkiem jest odtąd opieka nad tobą. Przeszła przez kuchnię i stanęła przed nim. Mówisz to serio? A ty nie mówiłaś tego serio? - Daj spokój. - Eliane usiłowała teraz obrócić wszystko w żart. - Tam jest bardzo dużo broni: pistoletów i innych pukawek. A Ichimada nie lubi nieoczekiwanych gości. Michael konsekwentnie zmierzał ku wyjściu. W porządku - powiedział. - Spróbuję jakoś ominąć te pukawki. Ale dlaczego, na miłość boską, chcesz to zrobić? Powiedziałem ci już. Myślisz, że ci choć przez chwilę wierzyłam? Po pierwsze, spotkaliśmy się parę godzin temu. Po drugie, dlaczego masz tam iść właśnie teraz, gdy możesz to zrobić jutro, w pełnym świetle dnia, jak każdy normalny człowiek. W świetle dnia Ichimada będzie widział z daleka, że tam idę. Rozumiem. Tobie wcale nie chodzi o mnie. Ty masz własny interes do Ichimady. Może. - Michael wzruszył ramionami. - I co z tego? Dlaczego nie jesteś ze mną szczery? Dlaczego opowiadasz mi jakieś nonsensowne historie o zobowiązaniach wobec mnie? To nie jest nonsens. Myślę, że to tylko pół prawdy - pokręciła głową z niedowierzaniem. - Nie rozumiem ciebie. Nie próbuj nawet. Ja sam mam z tym trudności. Teraz już nabrała pewności, że jego postanowienie jest ostateczne. Dobrze - powiedziała. - Pójdziemy tam razem. W żadnym razie. No to powiedz, jak chcesz się dostać do Ichimady teraz, w nocy? - zapytała
zakładając kurtkę. Jakoś się tam dostanę. Naprawdę? A wiesz, że tam są specjalnie wytresowane psy? Zasieki? Reflektory? - zmarszczyła brwi. - A poza tym nie wiesz, jak się ten chłopak nazywa ani nawet jak wygląda. Michael rozumiał, że Eliane chce być razem z nim. Wolał dostać się do Ichimady sam, w pojedynkę, ale wobec takiego obrotu sprawy nie miał wyboru. Ta dziewczyna wiedziała, że kłamie, że w istocie ma jakieś ukryte zamiary. Jeśli odrzuci jej propozycję, ona może przecież zawiadomić przez telefon swojego przyjaciela, kiedy tylko zamknie za sobą drzwi. Wolał nie wybierać się do Ichimady ze świadomością, że jego ludzie już na niego czekają w kwaterze w Kahakuloa. No dobrze - zdecydował otwierając drzwi. - Chodźmy. Ale po pierwsze: nic nie mów. A po drugie: rób, co ci powiem, dobrze? Oczywiście, szefie. Zrobię wszystko, co każesz. Co z twoją ręką? - zapytał Michael. - Bardzo boli? - Tylko trochę. Nie bardzo w to wierzył. Zauważył grymas bólu, kiedy wsiadała do dżipa. Zjechał z autostrady przy światłach na Lahaina i dzięki jej wskazówkom dojechał do apteki, gdzie kupił bandaż, przylepiec, balsam łagodzący ból po oparzeniu oraz preparat aseptyczny w aerozolu. W dżipie zdezynfekował ranę, posmarował balsamem, obandażował rękę i zabezpieczył opatrunek przylepcem. Lepiej? - zapytał. Lepiej. Dzięki. Ruszyli kierując się na północy zachód. Po prawej stronie ciągnęło się pasmo Gór Zachodnich, które wyglądały jak mury obronne z licznymi blankami, strzegącymi warowni. Po lewej stronie rozpościerał się Pacyfik. Jego gładka tafla połyskiwała w świetle księżyca. Przy brzegu, w małym porcie rybackim, kołysały się zakotwiczone kutry, nieco dalej widać było statek wycieczkowy z mnóstwem świateł. Od czasu do czasu docierały do nich dźwięki muzyki tanecznej. Potrzebny ci jest chyba nowy chłopak - powiedział Michael. Żałuję, że w ogóle zaczęłam. Przejechali przez rozległy kurort Kaanapali, pełen hoteli, kasyn, restauracji, z
jednym kinem w promieniu paru kilometrów. Dziesięć minut później byli już w pobliżu pól golfowych w Kapalua, kierując się ku oceanowi aż do miejsca, w którym kończyła się autostrada. Przy małym sklepiku skręcili w prawo, na starą drogę. Wkrótce znaleźli się w najbardziej wysuniętym na północ skrawku Maui. Tutaj droga skręcała z powrotem na południe w kierunku Mahakuloa. Światło księżyca, które dotąd oświetlało twarz Eliane, teraz kładło się niekształtnymi plamami na drogę. Michael musiał zmniejszyć szybkość z powodu słabej widoczności. Od ciągłej koncentracji był już solidnie zmęczony. Wiedział, że za chwilę wyboista droga skończy się i zamieni w błotnisty trakt z głębokimi koleinami. Falce Pacyfiku uderzały w skaliste wybrzeże wznoszące się ponad pięćset metrów nad nimi. Góry omijały Fleming Beach i kierowały się dalej wzdłuż wybrzeża Honokohau. Michael wyłączył światła czołowe i zmniejszył szybkość. Musiał prowadzić bez świateł, aby strażnicy Ichimady nie mogli wypatrzeć go z daleka. Tak dojechali do wzgórz Kahakuloa. Pół kilometra dalej dżip Eliane osunął się z urwiska i spadł w przepaść. W miejscu, gdzie byli teraz, zaczynała się jakaś droga, ale była zamknięta. Michael pojechał dalej i chwilę później byli już na skalistej, poszarpanej krawędzi klifu. Droga biegnąca serpentynami była tak wąska, że dwa wozy nie mógłby się wyminąć. Zatrzymał wóz i wyłączył silnik. Dobrze - powiedział. - Jesteś już zbyt daleko od domu. Jak się nazywa ten twój chłopak? Bluto. Co ty powiesz? A ty chyba jesteś O1ive Oyl. Bądź poważna, Eliane. Podaj mi jego nazwisko. Jeśli ci powiem, zostawisz mnie tutaj. To nawet nie jest zły pomysł. Ale ja chcę iść z tobą! Dlaczego? Bo mam powód. To przecież mnie ten chłopak uderzył. Zapomniałeś już? A poza tym czy nie rozumiesz, że mogę ci pomóc?
-Najlepiej mi pomożesz, jeśli odpowiesz na moje pytania. Pokręciła przecząco głową. Ty znalazłeś się w tym miejscu nie po to, żeby iść do Ichimady z żądaniem usunięcia tego chłopaka sprzed moich oczu. Ty również jesteś tutaj z innego powodu. Patrzyła uważnie na plamę cienia, w której kryła się jego twarz. - Mam wrażenie, że nie wierzymy sobie wzajemnie. – Wzruszyła ramionami. Normalna rzecz. Nie znam ciebie. Nie mam zaufania do ludzi, których nie znam. „Idiotyczna sytuacja - pomyślał Michael. - Przecież nie mogę wciągać w moje sprawy kogoś, kto nie ma z nimi nic wspólnego”. Nie przyszło mu do głowy, że jeszcze kilka dni temu on sam nie miał z tą sprawą nic wspólnego. - Zostań tu, Eliane - powiedział. - Rozumiem cię, ale tak będzie najlepiej. Wyjął torbę, w której ukryta była katana, i wysiadł z dżipa. Wrócił do bariery, którą minął przed chwilą. W torbie miał również nożyce do cięcia metalu. Wyjął je i przystąpił do pracy. Wyciął w zasieku z drutu kolczastego otwór na tyle szeroki, że mógł przejść na drugą stronę. Eliane została w samochodzie. Połyskujący w świetle księżyca zwój drutu oddzielał ich teraz od siebie. Słychać było tylko granie świerszczy i odgłosy niewidocznych nocnych ptaków nad ich głowami. - Michaelu - odezwała się szeptem - zabierz mnie z sobą. Nie odezwał się. Ruszył poboczem błotnistej drogi, oddalając się od niej. - Michaelu - powiedziała głośno - nie zostawiaj mnie tutaj. Przekręciła kluczyk w stacyjce i zapaliła światła czołowe dżipa. O Jezu! - zawołał. - Czyś ty oszalała? Zgaś natychmiast te światła! Zabierz mnie ze sobą. Na miłość boską, Eliane. Przecież każdy zobaczy, że tu jesteśmy. Zabierz mnie ze sobą. Pomogę ci. Na tym terenie są głębokie jamy, pułapki na dziki. Wiesz o tym? Zastanowił się, Nie słyszał o żadnych pułapkach. Informacje BEM o kwaterze Ichimady nie wspominały o tym. - Pewnie nic o tym nie wiesz. Bo i skąd? Zostały wykonane dopiero w ubiegłym tygodniu, ale ja wiem, jak są rozmieszczone - mówiła Eliane. Spojrzał w niebo z desperacją. Musiał szybko podjąć decyzję. Zastanawiał się, czy Eliane mówi prawdę, ale nie było ani sposobu, ani czasu, żeby to
sprawdzić. - No dobrze - powiedział. - Chodź! W oddali słychać było ujadanie psa. Z pokładu helikoptera Tłuścioch Ichimada dostrzegł światła na drodze. Szukał Michaela Dossa przez cały dzień. Najpierw zjeździł samochodem wszystkie miejsca, w których, jak sądził, Michael mógł przebywać. Zmęczony prowadzeniem samochodu przesiadł się do helikoptera i przez całe popołudnie penetrował z powietrza zakurzone drogi, wypatrując jakiegoś śladu. Helikopter pozwalał mu także ukryć się przed Ude. Po całym dniu poszukiwań był solidnie zmęczony, ale także zniechęcony. Młody Doss przepadł jak kamień w wodzie. Pilot śmigłowca, żołnierz yakuzy Wailea Charlie, odwrócił się ku Tłuściochowi. Czy mam już przekazać do kwatery polecenie spuszczenia psów? Nie oczekuje pan dziś nikogo, prawda? Jeszcze nie - odparł Ichimada obserwując ziemię przez noktowizor. Zauważył kobietę siedzącą w dżipie. Potem światła wozu zgasły, a ona przedostała się przez dziurę fachowo wyciętą w zasieku. Ichimada obserwował, jak kobieta idzie w kierunku innej postaci. Był to mężczyzna. Zejdź niżej! - rozkazał pilotowi. - Jedno okrążenie. Pilot zaczął zniżać lot, a Ichimada poczuł przez chwilę, jakby żołądek opadł mu aż do stóp. Miał teraz świetną widoczność, ale mężczyzna odwrócił się w tym momencie. Ichimada polecił zwiększyć promień okrążenia. Kiedy pilot wykonywał manewr, mężczyzna odwrócił się i Ichimada mógł przyjrzeć się jego twarzy. Z wrażenia serce zabiło mu mocniej. Gdyby nawet nie widział zdjęcia, jakie mu pokazał Ude, i tak rozpoznałby tego człowieka. Dokładnie tak wyglądał Philip Doss dwadzieścia lat temu. - Nie spuszczamy psów - powiedział do Wailea Charlie i kazał mu lądować na stałym miejscu, w centrum posiadłości. „Jaki dziwny zbieg okoliczności - myślał, kiedy podchodzili do lądowania. – Cały dzień szukałem tego człowieka, a tymczasem on sam zmierza do drzwi mojego domu. Wyścig się kończy, a ja jako pierwszy dotarłem do mety”. Kiedy wysiadł z helikoptera i przechodził pod będącym jeszcze w ruchu wirnikiem, natychmiast zorientował się, że ktoś już spuścił dobermany. Ich ujadanie słychać było z pewnej odległości. A więc psy wyczuły obcych i teraz pędzą w ich kierunku. Ichimada ruszył biegiem w stronę domu.
Byli jeszcze daleko od domu Ichimady. Michael najpierw usłyszał helikopter i prześledził jego lot. Chwilę później dotarło do niego ujadanie psów. Zbliżały się w ich kierunku. Oni już wiedzą, że tu jesteśmy - powiedział do Eliane. - Namierzyli nas. Chwycił ją za rękę i zmusił do biegu. Nie tędy! - krzyknęła ciągnąc go silnie w lewo. - Tu są właśnie te pułapki na dziki. Ostrożnie! - Poprowadziła go z dala od okropnie wyglądającej, bezkształtnej kupy drewna, będącej zakamuflowaną pułapką. Teraz zrozumiał, że postąpił słusznie zabierając ją ze sobą. Zatrzymali się. Michael sięgnął do torby i wyciągnął z niej kilka zwitków waty. Rzucił je w prawo, pociągając Eliane za sobą w przeciwnym kierunku. Ku jego zaskoczeniu, dziewczyna okazała się sprawna i odporna. Nie widział u niej oznak zmęczenia. Nie była dla niego ciężarem, czego się początkowo obawiał. Kiedy zatrzymali się pośród drzew, w głębokim cieniu, zapytała: Co wyrzuciłeś daleko w las? Tampony z waty nasączone krwią i wysuszone. Ogrodnicy stosują je dla odstraszania szkodników, takich jak króliki. Miejmy nadzieję, że te tampony zmylą psy. Chyba nie na długo - powiedziała z powątpiewaniem. Dobre i to. Nie trzeba mi dużo czasu. Chodź - pociągnął ją za rękę. Szli teraz nisko pochyleni przez bujne wrzosowisko. Poprzez kołyszące się na wietrze gałęzie drzew Michael widział oświetlone okna domu. Nie zbliżał się jednak do niego bezpośrednio. Okrążał dom z lewej strony, oddalając się tym samym od rozwścieczonych dobermanów. Miał świeżo w pamięci plan całej kwatery Ichimady. Wiele czasu poświęcił na przestudiowanie wszystkich materiałów, w jakie zaopatrzył go wujek Sammy, i wyuczenie się na pamięć wszelkich szczegółów. Teraz przekonał się, jak bardzo potrzebna mu jest ta wiedza, każdy szczegół zawarty w kartotekach BEM. Pozostawały jeszcze niewidoczne w trawie przewody do urządzeń alarmowych, ale potrafił sobie z nimi poradzić. Nakazał Eliane trzymać się bezpośrednio za nim, aby nieopatrznie ich nie dotknęła. Byli coraz bliżej domu, ale forsowanie przewodów zajęło im więcej czasu, niż początkowo przypuszczał. Ujadanie dobermanów przycichło na moment, a potem
rozległo się z jeszcze większą siłą. Zorientował się, że psy znalazły już tampony z zaschniętą krwią i zawiedzione ruszyły teraz bezpośrednio na nich. Michael pchnął Eliane do przodu, lekceważąc światła reflektorów. Planował zneutralizowanie ich, ale nie było już na to czasu. Wydostali się z czarnego jak smoła cienia drzew i biegli w wysokiej trawie. Zbyt późno zrozumiał swój błąd. Reflektory zapłonęły, zalały ostrym światłem całą przestrzeń, pochłaniając ciemności w mgnieniu oka. Psy wyskoczyły spod drzew na trawnik, gdzie ciemne sylwetki Michaela i Eliane odcinały się wyraźnie na tle białych ścian domu Ichimady. „Trzy dobermany” - myślał gorączkowo Michael. „To są dorosłe samce - mówił mu wujek Sammy. - Znakomicie wyszkolone do ataku. Wiesz, co to znaczy, synu? Kiedy ktoś da im odpowiednią komendę, nic już ich nie może powstrzymać. Opanuje je żądza mordu. Skoczą ci prosto do gardła i zrobią wszystko, by je rozszarpać”. - Co tu się dzieje, do ciężkiej cholery! - ryknął Ichimada. - Kto wypuścił psy? W tym momencie rozbłysły reflektory. „O Buddo! - pomyślał Tłuścioch - przy tych światłach Michael Doss nie ma żadnych szans. Psy rozerwą go na strzępy”. Jeden z treserów zaczął coś wykrzykiwać w jego kierunku. - Możesz sobie zaoszczędzić słów, Ichimada - rozległ się jakiś głos. - On już nie będzie wykonywał twoich rozkazów. Tłuścioch odwrócił się szybko i zobaczył Ude wychodzącego z zacienionego tarasu. Wszyscy inni też - dodał Ude. To jest mój dom! - wściekłość zamieniła głos Ichimady w pisk. - I to są moi ludzie! Już nie. - Ude wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wydawał się rozbawiony tą sytuacją. - Powiedziałem ci, że Masashi dał mi prawo pełnej kontroli nad sytuacją. Ja tu teraz rozkazuję. Ja tu jestem oyabunem. Ichimada ruszył ku niemu patrząc, jak Ude wyjmuje automatyczny pistolet maszynowy Mac-10. - Nie robiłbym tego na twoim miejscu - uprzedził Tłuściocha. - Nie dopuszczę cię na odległość wyciągniętej ręki. Wiem, co te ręce potrafią. Dogadajmy się - zaproponował Ichimada. - Możemy przecież zrobić interes. Tak? A co ty masz takiego, czego ja bym jeszcze nie miał? Pieniądze. Ude roześmiał się. Ktoś tu do nas idzie, Ichimada. Może powiesz mi, kto to jest. Nie wiem. Pewnie ktoś z sąsiedztwa. Ude obrzucił go pogardliwym
spojrzeniem. Zejdź mi z drogi - warknął. - Mam już dość twoich kłamstw. Właź do domu! W jaki sposób będziesz teraz zajmował się mną, a jednocześnie tym intruzem? Ktoś inny zajmie się tobą. - Ude machnął pistoletem i Ichimada odwrócił się. Zobaczył, że Wailea Charlie, jego wierny pilot, mierzy do niego z pistoletu. Pilot uśmiechnął się jakby zawstydzony. Przepraszam, szefie - powiedział. - Ale kiedy Tokio rządzi, to ja muszę słuchać. Zabierz go do domu - rozkazał Ude. Odwrócił się, nasłuchując coraz głośniejszego ujadania psów. Michael wypchnął Eliane poza krąg ostrego światła, dalej od domu, a sam kierował się na oświetlony teren. Psy były już blisko i nic nie można było na to poradzić. Na granicy cienia starych drzew zawrócił, powiesił torbę na zwisającej nisko gałęzi i wyjął miecz. Katana była stara i dobrze wykonana. Jej obciągnięta skórą rękojeść nosiła wprawdzie ślady długoletniego używania, ale klinga była znakomicie wymodelowana i odpowiednio wyważona. To zaś dawało najlepsze świadectwo wartości broni. Psy biegły stadem, tak były tresowane. Michael stanął bokiem z wysuniętą do przodu prawą nogą. Miał je przed sobą. Zgodnie z zasadami walki trzymał miecz uchwytem obu dłoni, lekko unosząc lewy łokieć. Prawa noga i prawe biodro utrzymywało cały ciężar ciała. Dwa dobermany, wyskakując na oświetloną przestrzeń, zaatakowały jednocześnie. Rzuciły się z dwóch stron, a kąt padania światła sprawił, iż wydawało się, że są jak dwie połowy monstrualnego potwora. Itto tyodan, rozłupanie wroga na dwie części jednym ciosem miecza. Michael ruszył do akcji. Obserwował czujnie kierunek ataku obu psów. Płynnym, półkolistym ruchem uniósł miecz tak ostry, że koniec klingi stał się niewidzialny, i ciął jednego z dobermanów w grzbiet. Zmienił pozycję tak, że zraniony pies leżał teraz na lewo od niego, i cięciem od dołu, jakby wykonywał drugą część pełnego koła, trafił w pierś drugiego dobermana. Wykonał pełny obrót ciała. Trzeci pies był jednak poza zasięgiem miecza. Warczał, prężył potężne mięśnie widoczne pod czarną sierścią i szczerzył groźnie kły. Kiedy ruszył do ataku, pazury jego tylnych łap zostawiły głębokie ślady w miękkiej
ziemi. Zamiast skoku, parł wprost na lewą stronę ciała Michaela. Ten odchylił się i wtedy doberman skoczył. Michael zastosował usen saten. Pochylił się nisko, unosząc jednocześnie miecz ciął dobermana przez cały lewy bok. Zwierzę padło z głuchym łoskotem u jego nóg, dławiąc się patrzyło na Michaela gasnącym spojrzeniem. Michael opuścił miecz i zaczerpnął głęboko powietrza. I w tym momencie katana wypadła mu z rąk. Upadł na konającego psa. Nie był w stanie odwrócić się, bo ogromny ciężar przyciskał go do ziemi, a rozwarta paszcza, pełna ostrych kłów, znalazła się niebezpiecznie blisko jego głowy. Czuł rozdzierający ból, kiedy pazury wpijały mu się w ciało. To pierwszy pies, ranny, ale żywy, zebrał resztki sił i zaatakował, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał. Michael obezwładnił przednie łapy dobermana, ale pazury tylnych nadal go raniły. Czuł się bezradny. Nie umiał walczyć z rozszalałym, silnym dobermanem. Tracił panowanie nad sytuacją. Jego katana leżała poza zasięgiem rąk. Musiał użyć całej siły, aby utrzymać żądną krwi mordę psa z dala od swego gardła. A w tym czasie pazury dobermana coraz mocniej raniły jego brzuch. Widział dzikie oczy płonące żółtym blaskiem. Czuł zwierzęcy, psi odór, zapach śmierci. Ale zarówno instynkt, jak i ból alarmowały jego mózg, że w tym zwarciu nie będzie w stanie długo wytrzymać. Straszliwy pysk psa nieubłaganie zbliżał się do jego twarzy. Z coraz większą trudnością udawało mu się bronić przed pełnym furii, bezustannym atakiem szalejącego zwierzęcia. Miał pewną szansę, ale żeby ją wykorzystać, trzeba było uwolnić lewą rękę, pozostawiając dla obrony jedynie prawą. Musiał koniecznie zdobyć się na ten ryzykowny manewr i to szybko. Powstrzymując prawą ręką pysk dobermana i osłaniając nią twarz, sięgnął lewą do kieszeni. Ale atak wzmógł się w tym momencie. Tak jakby zwierzę, czując zbliżający się koniec, ostatkiem sił zaatakowało pazurami i kłami słabo już bronione gardło człowieka, który z nimi walczył. Palcami lewej ręki Michael wymacał metalowe opakowanie preparatu aseptycznego, który niedawno kupił w aptece, by opatrzyć rękę Elian. Zrzucił wieczko, wysunął opakowanie z kieszeni i nacisnął zawór. Strumień aerozolu zalał oczy, nos i rozwarte szczęki dobermana. Pies zawył, skręcił pysk i odsunął się na moment. Michael uniósł się i chwycił swój miecz. Ale pies, choć oślepiony, znów zaatakował. Skręt tułowia i chybił. Michael ciął teraz mieczem przez stos pacierzowy zwierzęcia. Zrzucił z siebie bezwładne ciało dobermana i wstał. Nadbiegali ludzie. Stał przez chwilę na chwiejnych nogach. Położył miecz na prawym ramieniu, jakby trzymał parasol. Ostrze wystawało do tyłu i było przez to niewidoczne. Dwaj mężczyźni, uzbrojeni w karabiny M-16, wyłonili się z cienia, z tego samego miejsca, z którego przed chwilą wypadły dobermany. Michael postąpił do przodu i ciął z góry w dół, po czym z półobrotu poziomo. Obaj mężczyźni padli na zwłoki psów, nie wydawszy dźwięku. Przez chwilę Michael stał nieporuszony. Nasłuchiwał. Kiedy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, schował miecz do pochwy. Przytwierdził ją do pasa i zdjął z gałęzi torbę. Ruszył teraz w kierunku domu. Ude znajdował się w kręgu świateł, kiedy całkowicie ucichło ujadanie psów. Odczekał dokładnie półtorej minuty. Nic nie przerywało ciszy. Włączył walkie-talkie
i powiedział parę słów do mikrofonu. Odpowiedzi nie było. Kilkakrotnie ponawiał wezwanie. Bez skutku. Wszystkim znajdującym się wewnątrz domu, pięciu mężczyznom, nie licząc Ichimady, rozkazał uzbroić się w karabiny M-16. Mieli prowadzić ogień tak, aby tylko ranić przeciwnika. Żaden z nich jednak nie orientował się, do kogo właściwie mają strzelać. Wailea Charlie był już od dawna uzbrojony. Ude powiedział mu coś i pilot wyprowadził z salonu Tłuściocha Ichimadę. Czego oni chcą? - zapytał Wailea mijając Ude. Zamknij się - warknął olbrzym. - Pilnuj, żeby Ichimada był ciągle w jednym miejscu i nie dorwał się do jakiejś broni. Wziął karabin i zaczął sprawdzać, czy jest naładowany. I w tym momencie okno salonu dosłownie wygięło się do wewnątrz i sekundę później tysiące odłamków szkła zasypało wszystkich będących w pomieszczeniu. Ludzie yakuzy otworzyli ogień ze swych karabinów tnąc na strzępy to, co jeszcze z okna pozostało. W chwili eksplozji Michael rzucił myśliwską kuszę. Winylowa raszpla przymocowana do strzały i wystrzelona z kuszy spełniła w ten sposób swoje zadanie. Pobiegł ku wschodniej ścianie domu. Wyważył okno do sypialni i przedostał się do wnętrza. Zamieszanie powstałe wskutek rozbicia głównej szyby salonu umożliwiło mu skuteczne wykonanie tego manewru. Sypialnia była pusta. Michael wydobył miecz i z jego pomocą uchylił drzwi. Poczuł w nozdrzach zapach bezdymnego prochu. Wokół panowały ciemności. Strzelanina nie milkła. Pomyślał, że przy takiej intensywności ognia jego przeciwnicy pozabijają się sami. Opuścił sypialnię i poszedł w lewo. Trafił do osobistego apartamentu Ichimady. Wpadł tam jak burza trzymając miecz przed sobą. Przebiegł przez sypialnię i sąsiadującą z nią łazienkę. Były puste. Musiał przeszukać cały ciąg pomieszczeń, żeby ustalić, kto i gdzie aktualnie przebywa. Znów łazienka. Również pusta. W tym miejscu korytarz prowadził w dwóch kierunkach. Na lewo znajdowały się pomieszczenia biura, na prawo kuchnia, a za nią salon. Trzeba było koniecznie w pierwszej kolejności sprawdzić kuchnię. Tam mogli być uzbrojeni ludzi, zaczajeni przy jej małych oknach.
Michael stanął za przymkniętymi lekko drzwiami. Końcem miecza odchylał je powoli, a po chwili pchnął silnie. Tak jak przewidywał, byli tu żołnierze yakuzy. Dwóch uzbrojonych w karabiny M-16. Jeden z nich natychmiast otworzył ogień. Michael przekoziołkował i seria pocisków przeleciała nad nim. Zerwał się i ciął z rozmachem. Jeden z żołnierzy krzyknął i padł, kiedy dosięgnęła go klinga miecza. Drugi wykonał szybki unik. Michael momentalnie wykonał cięcie z góry, a potem jeszcze raz, aż drugi żołnierz padł na podłogę. Wycofał się na korytarz, gdy ogień maszynowy z przyległej jadalni zaczął demolować kuchnię. To strzelał inny żołnierz yakuzy, a seria z jego M-16 trwała tak długo, aż drzwi kuchni zostały całkowicie zniszczone. Michael położył go potężnym ciosem miecza i natychmiast umknął, gdy rozległy się nowe serie z broni maszynowej. Wycofał się korytarzem przed kolejnym atakiem. Kiedy usłyszał kroki, zawrócił do miejsca, w którym korytarz się rozwidlał. Przebiegł pięć kroków w kierunku kuchni, wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i sześć petard z długimi lontami. Potem pobiegł z powrotem w kierunku biura Ichimady. .Kiedy odłamki szyby tak skutecznie rozbitej winylową raszplą opadły na podłogę, Ude od razu posłał dwóch swoich ludzi do kuchni, trzeciego zaś w przeciwną stronę korytarza, do miejsca gdzie stykał się on z jadalnią. Pozostałym nakazał nie ruszać się z miejsc. W ciągu kilku minut musiał jednak zmienić plany. Po pierwsze dlatego, że ci trzej spośród jego ludzi nadspodziewanie szybko padli, a po drugie, wszyscy zdążyli już się zorientować, z jakiego typu przeciwnikiem mają do czynienia. Natychmiast rozkazał pozostałym trzem ruszyć korytarzem w kierunku kuchni i jadalni. Sam szedł w ślad za nimi z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Strzelanina była ogłuszająca. Ude obserwował każdy krok swoich ludzi. Kiedy dotarli do rozwidlenia korytarza, zdarzyło się coś, czego nie był w stanie sobie wyobrazić. Ludzie stanęli jak wryci, a potem rzucili się w kierunku kuchni. Krzyknął, ale oni go nie słyszeli. Za moment sam zobaczył, co tak mocno przeraziło żołnierzy. Korytarzem zbliżał się ku nim niewyraźny cień w błyskach idealnie wypolerowanej stali. Katana! „A więc to Michael Doss” - uświadomił sobie Ude. Przez chwilę rozważał zaistniałą sytuację, po czym zawrócił w przeciwnym kierunku. Wyczuwał pułapkę i nie chciał w nią wpaść. Cofając się napotkał pilota Wailea Charlie. Potężnym pchnięciem skierował go ku zbliżającemu się cieniowi. Pilot przebiegł rozchwianym krokiem aż do miejsca, w którym coś ostrego, połyskliwego i nieskończenie długiego zaczęło przebijać na wylot jego pierś. Wailea krzyczał. A potem stracił przytomność. Nie czuł już bólu. Padł głową do przodu. Michael zepchnął trupa Wailea, wyciągnął z niego miecz i wycofał się szybko. Kopnięciem otworzył drzwi ostatniego pomieszczenia. Było to biuro Ichimady z pięknym biurkiem, za którym w pobliżu otwartego okna stał olbrzymich rozmiarów fotel. Przez okno widać było dobrze oświetlony teren całej kwatery. Ściany pomalowane były w liście bananowe. Nie było tu nikogo. Wszedł. Coraz bardziej niepokoiło go, że nie trafił dotąd na ślad
Ichimady. Nagle odwrócił się i zamarł. W drzwiach stał Ude. - Proszę odłożyć miecz - powiedział mierząc w Michaela z pistoletu Mac-10. Trzymał palec na spuście. Całą swoją postawą robił wrażenie, że dopóki trzyma intruza w szachu, nie ustąpi, aż osiągnie swój cel. Michael Doss - powiedział wchodząc do pokoju. - Dobrze się składa, że pana spotykam. Dobrze dla mnie. - Roześmiał się głośno. - Mam zamiar pana zabić, to jasne - mówił dalej, przyglądając się, jak Michael kładzie miecz u swoich stóp. - Nie, nie - ciągnął kręcąc głową. - Proszę go położyć na biurku, najpierw rękojeść. Nie chcę, żeby ten miecz leżał blisko pana. – Skinął głową z aprobatą, kiedy Michael wykonał polecenie. - Teraz lepiej - wyszczerzył zęby w nieprzyjemnym uśmiechu, machając pistoletem. Upajał się władzą, jaką dawała mu broń w tych okolicznościach. - Pan musi mi wiele powiedzieć, panie Doss, zanim będę miał przyjemność pana zabić. Ale myślę, że będę miał może nawet więcej przyjemności, zanim to nastąpi. - Ten sam nieprzyjemny uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Kim pan jest? - zapytał Michael. Ude uniósł brwi. Jestem członkiem Taki-gumi. Moim oyabunem jest pan Masashi Taki. Słyszał pan o nim? Na pewno tak - stwierdził. Trzymając pistolet wymierzony w Michaela, wyjął z kieszeni czerwony sznur, jaki dał mu Hawajczyk. - Poznaje pan, co? Ta rzecz ma dla pana znaczenie. Pański ojciec zostawił to tutaj, na Maui. A teraz będzie pan łaskaw powiedzieć mi, jakie znaczenie ma ten sznur i gdzie został ukryty dokument Katei? O czym pan mówi? - zapytał zdumiony Michael. Był autentycznie zbity z tropu. Ude pokręcił głową z dezaprobatą. Nie, nie - powiedział. - Pan mnie źle zrozumiał. To ja zadaję pytania. Ale ja nie... Ten czerwony sznur. Jakie jest jego znaczenie? „O co tu chodzi?” - zastanawiał się Michael gorączkowo. - To ty zabiłeś mojego ojca - powiedział głośno, zwracając się do Ude. Myślisz, że mam zamiar powiedzieć ci cokolwiek? -Będziesz ostatecznie musiał - odparł Ude. - Nie mam co do tego wątpliwości.
- Zaczął, powoli naciskać spust pistoletu. - Nikogo nie zabijesz - rozległ się głos. Ude odwrócił się. W drzwiach stał Tłuścioch Ichimada. W jego ogromnej dłoni prawie nie widać było pistoletu. Obaj wystrzelili jednocześnie. Krew bluznęła z ogromnego ciała Ichimady. Zachwiał się i upadł tyłem na podłogę korytarza. Ude ciągle jeszcze strzelał, kiedy Michael sięgnął po miecz, ale Ude odwrócił się i uderzył go kolbą pistoletu w nadgarstek. Ból przeszył rękę Michaela aż do ramienia. Jęknął i osunął się na kolana. Ude mlasnął językiem. O nie - powiedział. - To nie pójdzie tak łatwo. - Skierował lufę pistoletu prosto w twarz Michaela, po czym odsunął się nieco do tyłu. - Teraz powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć. - Zważył broń w dłoni, jakby chciał pokazać całą siłę swojej przewagi. - Mam teraz mnóstwo czasu. Ile tylko zechcę. Nikt nam nie przeszkodzi. Nikt nie będzie słyszał, kiedy będziesz się darł z bólu. A będziesz krzyczał, kiedy odstrzelę ci nogę. A po godzinie odstrzelę ci drugą. Potem zajmę się twoimi rękami. Pomyśl o tym, jak będziesz żył bez rąk i nóg. Byłby to nieprawdopodobny wyczyn, co? Idź do diabła - warknął Michael. Ude wzruszył ramionami i roześmiał się głośno. - Coraz lepsza zabawa! - zawołał i zaczął mierzyć z pistoletu w prawą nogę Michaela. Jakiś szmer dał się słyszeć w pokoju. Na ułamek sekundy Ude zawahał się i zaczął odwracać się do okna. Michael zobaczył cień. Nie wierzył własnym oczom. Eliane wskoczyła do pokoju przez otwarte okno. Chwyciła miecz Michaela i trzymała go w rękach w sposób świadczący o niebywałym mistrzostwie w posługiwaniu się tą bronią. Katana błyskawicznie spadła na dłoń Ude. Pistolet wypadł mu z ręki. Bluznęła krew. A Eliane wykonywała już drugie cięcie i Ude niemal przywarł do podłogi, dzięki czemu udało mu się uratować głowę przed ścięciem. Nie czekał. Skoczył na róg biurka, sprężył się i rzucił się głową do przodu przez otwarte drzwi na korytarz. Michael chwycił pistolet Mac-10 i popędził za nim. Przeskoczył leżące na progu ciało Ichimady i zobaczył cień Ude znikający u wylotu korytarza. Cień dopadł
drzwi wejściowych i zniknął. Eliane wzywała go. Wrócił do gabinetu. Zobaczył, że klęczy nad ciałem Ichimady i mówi coś do niego. Głos wydobywający się z krtani Ichimady był ochrypły i twardy. Przyglądał się to Eliane, to Michaelowi. - Ty jesteś synem Philipa Dossa - powiedział z wysiłkiem. – To prawda? Michael uklęknął koło Eliane. Skinął głową. Tak - powiedział. - Jestem Michael Doss. Twój ojciec telefonował do mnie... w dniu swojej śmierci. - Ichimada zakaszlał. Westchnął głęboko i zamknął na chwilę oczy. - On i ja znaliśmy się... z dawnych czasów. Kiedy Wataro Taki był oyabunem. Zanim ten wariat Masashi dorwał się do władzy kosztem swoich braci. - Oddychał z coraz większym trudem. Wzbudzał współczucie. - Twój ojciec wiedział, że szanuje pamięć jego starego przyjaciela Wataro Taki. Prosił mnie, żebym cię odszukał. I żebym cię zapytał, czy pamiętasz shintai. Michael przypomniał sobie przedśmiertelny poemat ojca: W padającym śniegu Białe czaple wzywają swe partnerki Jak cudowne symbole Shintai na ziemi. Co jeszcze mówił mój ojciec? - zapytał. - Kto go zabił? Nie... nie wiem. - Ichimada dławił się, jakby płuca odmawiały mu posłuszeństwa. - Ale to nie Masashi. A więc kto? - nalegał Michael. - Kto jeszcze mógł pragnąć śmierci mojego ojca? Odszukaj Ude. - Ichimada patrzył w jakiś tylko dla niego widoczny punkt ponad głową Michaela. - Ude zorientował się, co twój ojciec zostawił dla ciebie. Michael pochylił się głębiej nad leżącym. Ichimada rzęził. Dokument Katei - wyszeptał Michael. - Co to jest? Twój ojciec wykradł ten dokument. Miał go Masashi. Zrobi teraz wszystko, aby ten dokument odzyskać. To on przysłał tutaj Ude. - Ichimada mówił tak, jakby słyszał już tylko samego siebie. Kim jest ten Ude? - spytał Michael. To on mnie postrzelił. Czy ja go też trafiłem? Krwawił - powiedział Michael. Było oczywiste, że czas tej rozmowy się
kończy. - Co to jest dokument Katei? Ichimada przeniósł wzrok z Michaela na Eliane. Zapytaj ją - rzekł. - Ona wie. Co? Tłuścioch Ichimada uśmiechnął się do czegoś, co tylko on mógł widzieć. Być może znak z tamtego świata? - Zaufanie - powiedział - i obowiązek. Teraz dopiero rozumiem prawdziwe znaczenie tych słów. Znaczą one dokładnie to samo. - I to były jego ostatnie słowa. Michael zamknął powieki starego yakuzy. Czuł się straszliwie wyczerpany. Tak bardzo, że mógłby natychmiast zasnąć i spać przez cały tydzień. Ale wiele było spraw do przemyślenia, wiele pytań, na które trzeba było znaleźć odpowiedź. Spojrzał na Eliane. Kim ona jest? To było jedno z ważniejszych pytań. Ale nie był w stanie wyjaśnić tego natychmiast. Teraz muszą przede wszystkim wydostać się stąd, następnie opatrzyć rany, a potem choć trochę odpocząć. Eliane wstała z klęczek i podała mu miecz z ceremonialnym ukłonem. Uzmysłowił sobie, że nie podziękował jej dotąd za uratowanie życia. Otarł krew z twarzy. Jak twoja ręka? - zapytał. Boli. Chyba tak samo, jak twój nos. Ale ból nie pozbawił cię zręczności! Uśmiechnęła się blado. Dziękuję - powiedziała. Zaczynał się dla nich wspólny, ale bolesny i powolny powrót do cywilizacji.
Tokio Wiosna 1947 Prawda była taka, że Lillian Hadley Doss nienawidziła swego ojca. Wstąpiła do wojskowej grupy artystycznej tylko dlatego, że generał Hadley stanowczo tego żądał i nie chciał słuchać żadnych wymówek. Prawdą też było, że występowanie na scenie sprawiało Lillian ogromną radość. Widzowie ją uwielbiali, nie szczędzili słów uznania. Ale jednocześnie źle się
czuła z dala od domu. Straciła przyjaciół. Nie znała trendów najnowszej mody. Nie orientowała się, czy slang, jakim posługiwała się na scenie, jest jeszcze w użyciu. Najbardziej dręczyła ją obawa, czy spotkawszy najbliższych przyjaciół, nie narazi się na śmieszność. Lillian nienawidziła ojca również za to, że ściągnął ją do kraju, którym gardziła. Obwiniała go za śmierć braci. Hadley wpoił swym synom silne poczucie obowiązku wobec ojczyzny. Ale czy obowiązkiem ich było zginąć na froncie? Lillian była przekonana, że świat zbudowany jest z nonsensów. A wojna była najlepszym tego przykładem. Często myślała o swojej rodzinie, o tym, że stanowiła kiedyś świetną, zgraną paczkę. Wspominała pełne radości spotkania wielkanocne i długie godziny oczekiwania na przyjazd braci na Dzień Dziękczynienia. Odżywały w jej pamięci święta Bożego Narodzenia, kiedy wspólnie ubierali choinkę, układali pod nią fantazyjnie opakowane prezenty, pili grzane piwo z jajkiem przyrządzonym przez matkę i śpiewali kolędy. Czy było to staroświeckie? Nie. Odkąd sięgała pamięcią, czekała na te święta przez cały niemal rok. Gdziekolwiek mieszkali, a ze względu na obowiązki generała często przenosili się z miejsca na miejsce, organizowali święta nieodmiennie w ten sam sposób. To dawało im konieczną odrobinę luzu w ich życiu zorganizowanym ściśle na modłę wojskową. Mieli więc własne, rodzinne zwyczaje. Z biegiem czasu stały się, przynajmniej w odczuciu Lillian, ostoją ich rodziny. Teraz, z powodu tej koszmarnej, głupiej wojny, po śmierci braci, wszystko uległo zmianie. Już nie było ani stabilizacji, ani luzu. Pozostały tylko nie kończące się, wręcz niemożliwe do zniesienia mowy generała Hadleya na temat teorii wojny, wygłaszane przy każdym obiedzie. Kilka tygodni przed pierwszym spotkaniem Lillian z Philipem generał wygłosił swoją tradycyjną mowę. - Wojna - mówił - jest koniecznością i dobrodziejstwem dla ludzkości. Przyczynia się do selekcji naturalnej, z której wychodzą zwycięsko jednostki najbardziej wytrzymałe i odporne. Wojny są wielkim wstrząsem i nieprzypadkowo wybuchają co jakiś czas. Jak biblijny potop oczyszczają ziemię i stwarzają warunki do tworzenia czegoś nowego. Lillian nie mogła tego słuchać. Po raz pierwszy przy rodzicach podniosła głos. - Jesteś w błędzie, tato - mówiła ze złością. - Wojny jest czymś wstrętnym. Niczym więcej, jak tylko usprawiedliwianiem śmierci i źródłem rozpaczy dla tych, którzy przeżyli. Mówisz dokładnie jak nasz minister wojny. Jakieś okropne, pompatyczne bzdury, a przecież nie jest to dziecinna zabawa, to kwestia życia i śmierci milionów ludzi.
Była wstrząśnięta. Widziała, jak oboje rodzice patrzą na nią zaskoczeni zmianą, jaka zaszła w ich ukochanej małej, słodkiej córeczce. - Czy nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiła ta twoja wojna, ta nosicielka selekcji naturalnej? Przecież zabiła dwóch twoich synów! Tato, czy Jason i Billy nie byli zdolni do życia? Przecież to jest kompletna bzdura! I ty to mówisz? Prawdziwą deską ratunku dla Lillian było pojawienie się w jej życiu Philipa Dossa. Ten młody oficer od razu stał się jej rycerzem. Kimś na wzór świętego Jerzego. Jeśli nawet nie mógłby zabić smoka, to mógł wyrwać ją spod jego władzy. Mimo że był żołnierzem, jak jej ojciec, to łączył ich tylko wykonywany zawód. Wszystko inne ich dzieliło: temperamenty, sposób patrzenia na życie i śmierć. Philipa otaczała aura smutku. Lillian wyczuwała to, choć nie mogła dostrzec przyczyny. To właśnie ta aura przyciągała ją jak magnes. Myślała, że jeśli tylko się jej uda poznać przyczynę smutku Philipa, to zrobi wszystko, aby ten stan odmienić, a wtedy on zapragnie jej tak samo silnie, jak ona pragnęła jego. I w gruncie rzeczy w takim rozumowaniu nie było przesadnej naiwności. Tyle tylko, że małżeństwa oparte na złudzeniach krótko żyją pełnią szczęścia. Najczęściej rozpadają się szybko albo trwają w stanie pogłębiającej się izolacji. Lillian i Philip doświadczyli tego już wkrótce. Ich stosunki stawały się coraz bardziej chłodne. Nie uświadamiali sobie jeszcze w pełni, że przyszłość ich związku staje się niepewna. Przypominali zbłąkanych na pustyni poszukiwaczy, którzy wolą kręcić się w kółko po znanym terenie, zamiast śmiało ruszyć w nieznane. I wtedy Philip poznał Michiko. A co pozostało dla Lillian? Tydzień po pierwszym spotkaniu z Michiko Philip Doss zaprosił ją na piknik. Dzień był słoneczny, ale wietrzny, mimo zbliżającej się wiosny. Było zbyt chłodno, aby jeść obiad na wolnym powietrzu. Ogrzewany samochód Philipa chronił od wiatru i chłodu, zapewniał miłą atmosferę spotkania. W połowie drogi Michiko dotknęła jego ramienia. - Chciałbym cię zabrać do pewnego miejsca jeszcze przed obiadem powiedziała. Philip zmienił trasę i zgodnie z jej wskazówkami przebił się powoli przez zatłoczone śródmieście, aż dojechali do dzielnicy Deienchofu. Tutaj Michiko poprosiła, aby zaparkował na jednej z ulic. Tej części miasta Philip nie znał. Znajdowały się tu okazałe wille zbudowane w tradycyjnym stylu, z kamienia i drewna bambusowego, z ogrodami pełnymi soczystej zieleni starych japońskich cedrów. Gdzie jesteśmy? - zapytał, kiedy Michiko prowadziła go wykładaną kamiennymi płytami ścieżką ku posiadłości tak ukrytej wśród drzew, że prawie
niewidocznej z ulicy. Proszę - powiedziała zdejmując buty na progu domu i wskazując gestem, że powinien zrobić to samo. Kamienna podłoga wyłożona była bladozielonymi tatami, rozsiewającymi w całym pomieszczeniu zapach świeżo skoszonej trawy. Wejście do domu stanowiły kyoki, masywne, drewniane, dwuskrzydłowe drzwi wmontowane w kamienne ściany i ożebrowane kutymi, żelaznymi sztabami. Grube ciosane belki tworzyły na suficie skomplikowany, wymyślny wzór. Dom robił wrażenie feudalnej, siedemnastowiecznej budowli. Po drugiej stronie hallu znajdowały się duże rozsuwane drzwi, ozdobione wyhaftowanymi na jedwabiu skrzydlatymi feniksami: czerwonymi, złocistymi, pomarańczowymi i żółtymi. Michiko uklękła przy drzwiach, rozsunęła je i gestem zaprosiła Philipa do wnętrza. Był to pokój gościnny, z podłogą wyściełaną matami. Zgodnie z japońskim zwyczajem Philip przeszedł przez próg na kolanach. -Witam, panie Doss. Widok mężczyzny siedzącego naprzeciw przyprawił Philipa o silne bicie serca. Co?... Jest pan zaskoczony - powiedział Zen Godo. - Tak właśnie powinno być, prawda? Philip zmobilizował wszystkie siły, żeby się opanować. Nie przyszło mu to łatwo. „Oto Zen Godo - myślał gorączkowo. - Otrzymałem przecież rozkaz, żeby go zabić”. Zen Godo był mężczyzną szczupłym, o pociągłej twarzy i niezwykłych oczach, które z magnetyczną siłą przyciągały uwagę rozmówcy. Krótko przycięte czarne włosy, starannie wypielęgnowane i nieco jaśniejsze wąsy nadawały mu wygląd pirata. - Oto moja córka Michiko - powiedział Zen Godo po chwili. - Zna ją pan już. Philip odwrócił się i patrzył z niedowierzaniem na Michiko. Kiedy odezwał się, nie rozpoznał własnego głosu. - Ty jesteś jego córką? - zapytał z głębokim niedowierzaniem. Nie usłyszał odpowiedzi.
Zen Godo mówił dalej spokojnym, pozbawionym jakiejkolwiek emocji głosem: - Wiem, kim pan jest, panie Doss. Wiem i to, że jest pan odpowiedzialny za śmierć moich przyjaciół Arisawy Yamamoto i Shigeo Nakajima. Philip Doss miał wrażenie, że słyszy detonację bomby. Czuł się zdradzony i schwytany w pułapkę. Michiko milczała. Stała trzymając ręce założone na plecach, skromna jak pensjonarka. - Nie może mnie pan tutaj zatrzymać - powiedział Philip mobilizując siły, aby wstać z klęczek. - Jestem członkiem amerykańskiej... Poczuł w tym momencie coś zimnego i ostrego na karku. Odchylił głowę i zobaczył, że Michiko trzyma w rękach miecz, dotykający jego szyi. Moja córka nie zawaha się użyć tego miecza, panie Doss. Jest mistrzynią w sztuce kenjutsu. Zna pan chyba to słowo? Tak - powiedział Philip. Przyglądał się długiej stalowej głowni, a potem przeniósł wzrok na Michiko. Patrzyła na niego nieporuszona. - Wiem - mówił dalej kenjutsu to sztuka walki na miecze. - Nie miał wątpliwości, że Zen Godo mówił prawdę o umiejętnościach swojej córki. -Niech mi pan wierzy, panie Doss, że nie mam zamiaru pana skrzywdzić. Ale proszę pamiętać, że Michiko z całą pewnością panu nie pozwoli skrzywdzić mnie. Philip usiadł i odprężył się nieco. Uznał, że w tych okolicznościach nie ma żadnego wyboru. Powiedział pan, że zabiłem pańskich przyjaciół i partnerów w interesach zwrócił się do Zena Godo. - Jednocześnie chce pan, żebym uwierzył, iż pan nie ma zamiaru mnie skrzywdzić. Trudno w to uwierzyć, nie sądzi pan? Posłużę się przykładem z dawnych czasów, panie Doss, ponieważ wszystko, czego uczymy się w życiu, wyrasta z przeszłości. - Zen Godo usadowił się wygodniej. Był ubrany w oficjalne czarne jedwabne kimono z wyhaftowanymi lśniącymi czarnymi falami, nad którymi leciały nisko śnieżnobiałe czaple. Ich oczy i zakończenia dziobów były szkarłatne. - Mój ojciec uczył mnie - zaczął swoją opowieść Zen Godo - że powinienem zniszczyć moich wrogów, zanim oni zniszczą mnie. Był on człowiekiem bezwzględnym, ale też uczciwym. Nigdy się nie zniżył, aby wykorzystać przewagę, jaką czasem tworzą okoliczności, dla swoich własnych
celów. Nadszedł jednak czas, kiedy jego bezwzględność w interesach obróciła się przeciw mnie. Narobił sobie bowiem wielu wrogów. W pewnym momencie było ich tak wielu, że nie był w stanie ich zniszczyć. Mój ojciec był shintoistą. Głęboko wierzył, że duchy mieszkają w drzewach, strumieniach, jeziorach, zboczach lesistych wzgórz, połyskujących o zachodzie słońca. Przysięgał, że tak jest naprawdę. Wierzył, że duch zamieszkuje także w cieniach poddasza naszego domu i powiedział mi o tym, kiedy znalazł się w tarapatach. Ten duch miał kapryśne usposobienie, w każdym razie okazywał to mojemu ojcu. Tylko on mógł komunikować się z tym duchem. Tak przynajmniej mówił ojciec. I wtedy zwrócił się do tego ducha z prośbą o radę. „Moi wrogowie osaczyli mnie - przemówił do niego. - Doradzałeś mi, żebym ich zniszczył, zanim oni zniszczą mnie, ale nie jestem już w stanie podołać temu zadaniu. Co mi zostało?” Cienie nad jego głową poruszyły się jakby pod wpływem lekkiego powiewu wiatru i po chwili odezwał się burkliwy, ochrypły głos: „Musisz znaleźć sojusznika, a on ci pomoże”. „Próbowałem - tłumaczył mój ojciec - ale żaden z nich nie ma na tyle hartu ducha, aby stanąć po mojej stronie”. „Widocznie szukałeś zbyt blisko. Rozejrzyj się. Szukaj wszędzie” - mówił duch. „Szukałem wszędzie” - odparł mój ojciec. „Na pewno nie - stwierdził duch. - Sojuszników można znaleźć w najbardziej nieoczekiwanych miejscach”. „Ale nie pozostał mi już żaden sojusznik gotów wesprzeć mnie w walce, jaką muszę stoczyć. Mam teraz tylko wrogów”. „A więc musisz znaleźć sojusznika wśród swoich wrogów” - stwierdził duch. Zen Godo roześmiał się. Sytuacja, w jakiej obecnie się znajduję, panie Doss, do żywego przypomina sytuację mojego ojca sprzed lat. Być może jestem nawet w trudniejszym położeniu niż on wtedy. Jestem otoczony przez wrogów, którzy pragną mnie zniszczyć. Jest ich wielu i są bardzo dobrze zorganizowani. Dysponują ponadto wielką siłą. Nie rozumiem, dlaczego pan sądzi, że ja muszę w to uwierzyć - powiedział Philip, jakby opowieść o rozmowie z duchem nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Jest pan elokwentny i mówi pan przekonywająco, ale są to tylko słowa. A poza tym ja mam nóż na gardle. Dosłownie.
Zen Godo wykonał niemalże niedostrzegalny gest i Philip poczuł, że ostrze oddaliło się od jego szyi. Michiko po chwili opuściła miecz i złożyła rękojeść w jego dłonie. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Philip ujrzał, że Zen Godo pochylił się nisko ku niemu, aż twarz dotknęła niemal maty. - Oto pańska szansa, panie Doss - mówił Zen Godo. – Jedno cięcie w mój kark wystarczy, aby odciąć mi głowę. Wykona pan swoje zadanie bez większego wysiłku. Po prostu wykona pan rozkaz. Philip spojrzał na Michiko. Stała nieporuszona. Jej twarz była napięta i biała jak kreda. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których na przemian płonął ogień i krystalizował się lód. Zastanowił się, o czym tych dwoje myśli w tej chwili, co chcą osiągnąć. Uklęknął na jednym kolanie, tak że znalazł się ponad człowiekiem pochylonym ku podłodze. Uniósł miecz tak, że jego brzeszczot znalazł się bezpośrednio nad karkiem pochylonego mężczyzny. Zaczerpnął głęboko powietrza i opuścił głownię. Zen Godo nawet nie drgnął. Michiko nadal stała nieporuszona. Philip trzymał miecz kilka centymetrów nad głową swojej potencjalnej ofiary, nie dotykając ostrzem jej ciała. Oddychał głęboko. Usiadł na macie tak jak przedtem, naprzeciwko Zena Godo. Cisza była tak przejmująca, że wydawało mu się, iż słyszy, jak pyłki kurzu opadają na podłogę. W pewnej chwili Zen Godo podniósł głowę i popatrzył na niego. Twarz jego nie wyrażała żadnych uczuć. Philip zrozumiał, że ma jedyną w swoim rodzaju szansę i postanowił ją wykorzystać. Szansę wyjaśnienia, czy jego podejrzenia były słuszne i czy on i Jonasz zostali oszukani bądź zmuszeni do zabijania niewłaściwych ludzi. - Mówił pan o swoich wrogach - zaczął. - Czy są to ludzie organizacji o nazwie Jiban? Zen Godo spojrzał na niego osłupiały ze zdumienia. Odpowiem - rzekł - ale byłbym panu w najwyższym stopniu zobowiązany, gdyby zechciał pan wyjaśnić, w jaki sposób dowiedział się pan nazwy tej organizacji? Zgoda, ale pod warunkiem, że dowiem się od pana, czym ta organizacja jest i kto wchodzi w jej skład. Zen Godo skinął głową. - Będzie to wymiana informacji na zasadzie wzajemnej korzyści - powiedział. - Mój ojciec mówił mi zawsze, że taka wymiana kładzie fundament, na którym można
zbudować stosunki wzajemnego zaufania. Philip wyjął z kieszeni list znaleziony przy zwłokach Shigeo Nakajimy. Zen Godo przeczytał go i podał Michiko. Co panu mówi ten list, panie Doss? Mówi mi przede wszystkim o istnieniu Jibanu. Tak - pokiwał głową Zen Godo. - Jiban, jak pan zapewne wie, oznacza lokalną machinę polityczną, lokalne układy. W odniesieniu do dzisiejszych czasów wyjaśnienie to może brzmieć ironicznie, bo Jiban, o który pan pyta, to zwarta polityczna klika, złożona z ludzi najwyższych szczebli biurokracji, skupiona wokół człowieka nazwiskiem Kozo Shiina. To bardzo groźne i, powiem po prostu, wstręte indywiduum. Jest od odpowiedzialny za zbrodnie ludobójstwa w okresie wojny. A było ich wiele w tych czasach. Shiina był jednym z największych zbrodniarzy. Pasjonowało go mordowanie ludzi. Okrucieństwo wojny najpierw go zafascynowało, a potem całkowicie nim owładnęło. Był jednym z pierwszych, którzy parli do agresji na Mandżurię. Zrobił bardzo wiele dla mobilizowania opinii publicznej, by poparła imperialistyczną politykę Japonii. Miał i ma nadal ogromne wpływy w kołach politycznych i przemysłowych. Kiedy skończyła się wojna, Shiina i jego poplecznicy zadbali o wyczyszczenie swoich akt z wszelkich kompromitujących dokumentów i adnotacji. Zostały one tak zręcznie i sensownie poprzerabiane, że nie ma w nich nawet wzmianki o roli tych ludzi w wojnie. Amerykanie nie mogą ich nawet tknąć. I teraz, o ironio! Shiina i jego ludzie są doradcami Amerykanów! Wasi ludzie powierzają im niektóre tajemnice, a oni wodzą was za nos. Oficjalnie Shiina deklaruje pomoc w realizowaniu polityki amerykańskiej, a w rzeczywistości po cichu i bez rozgłosu robi coś przeciwnego. Co ten Shiina ma przeciwko panu? - zapytał Philip. Wszystko. Proszę posłuchać. Yamamoto-san, Nakajima-san i ja byliśmy od początku przeciwni tej wojnie. Osobiście służyłem w Tokio, aby niszczyć komunizm, którego nie cierpiałem. Zwalczaliśmy również Shiinę i on nam tego nigdy nie wybaczył. Teraz, kiedy wojna skończyła się tak, jak to przewidywaliśmy, wierzyliśmy w pomoc Ameryki. Mieliśmy nadzieję, że nowa Japonia stanie się silniejsza, bardziej pewna własnych możliwości, jeśli zapewnimy jej właściwy kierunek rozwoju i damy mu odpowiednie impulsy. Jednakże Shiina i jego Jiban chcą czegoś zupełnie innego. Czego?
Oczy Zen Godo pociemniały. - To, czego chce Shiina, to powrót Japonii do jej militarystycznej polityki. Chce Mandżurii, której Japonia nigdy nie posiadała. Chce nawet więcej. Chce Chin kontynentalnych. Chce, żeby Japonia prowadziła politykę ekspansji terytorialnej. Uważa, że takie jest przeznaczenie naszego kraju, nasza karma. Uważa, że Japonia dopóty nie osiągnie prawdziwej wielkości, dopóki nie będzie krajem porównywalnym do Ameryki czy Rosji. „Boże święty - myślał gorączkowo Philip. - W co ja się wpakowałem? A przecież miałem rację. Ktoś faktycznie podrzucił nam fałszywe informacje wywiadowcze”. Zrozumiał teraz, że to David Turner musi być łącznikiem między Jibanem a Silversem. „Ale po czyjej stronie jest Silvers?” Oto pytanie. Rodziła się w jego umyśle przerażająca wizja, ale za wcześnie jeszcze było na konkluzje. Pewne rzeczy wymagały sprawdzenia. Opowiedział teraz Zenowi Godo, że list Nakajimy wzbudził w nim poważne wątpliwości co do charakteru i sensu otrzymanego rozkazu. Zrelacjonował swoją rozmowę z Hadleyem oraz ustalenia generała, że źródłem informacji Silversa, które stały się podstawą wydania rozkazu zgładzenia Yamamoto, Nakajimy i Zena Godo, były dane dostarczone przez adiutanta Silversa, Davida Turnera. Zen Godo wysłuchał tych informacji z całkowitym spokojem. - Tuż po waszym pierwszym spotkaniu - powiedział – Michiko określiła pana mianem „specjalny Amerykanin”. Bardzo mnie to zainteresowało, bo oznaczało, że rozumie pan podstawowe zasady, na jakich ma być budowana nowa Japonia. Muszę powiedzieć, że moja córka jest żoną najstarszego syna Arisawy Yamamoto, Nobuo Yamamoto. Kiedy odkryła, że pan jest odpowiedzialny za śmierć jej teścia, była, co jest w pełni zrozumiałe, wściekła. Philip wyobraził sobie w tym momencie Michiko z mieczem w rękach i zadrżał z wrażenia. - Myślę, że była wtedy gotowa pana zabić - ciągnął Zen Godo. - Ale działo się to zanim doszło do jej spotkania z panem. Od tego momentu jej stosunek do pana radykalnie się zmienił. Oto, dlaczego kazałem jej przyprowadzić pana do mnie. Pogładził wąsy i milczał przez chwilę. - Pan spowodował, że przemyślałem dokładnie radę, jaką duch udzielił mojemu ojcu. Dzięki niej stało się możliwe uratowanie jego interesów. Modlę się, żeby teraz moje interesy zostały uratowane. - Podniósł rękę. Już czas, żebym uczciwie powiedział, dlaczego znalazł się pan w moim domu. -
Roześmiał się. - Panie Doss, ja chcę, żeby pan mnie zabił.
Nakazem chwili dla Philipa było ustalenie, co naprawdę dzieje się w ich oddziale Centralnej Grupy Wywiadowczej. Informacje, jakie uzyskał od Zena Godo, ponaglały. Kiedy już wiedział, że to Jiban podrzuca CGW fałszywe dane, które później spożytkowuje pułkownik Silvers, znane mu fakty zaczęły układać się w przejrzysty, logiczny ciąg. Jeżeli, jak przypuszczał, Silvers znał prawdę o pochodzeniu tych danych, a nie był po prostu wyprowadzony w pole przez zdeterminowanego i mądrego wroga, to wszystkie brakujące elementy zagadki znalazły się na właściwym miejscu. Dlaczego na przykład Silvers otaczał się tak wielką tajemnicą źródła swoich informacji? Dalej, dlaczego wyznaczył Davida Turnera, pomocnika biurowego, do wykonywania delikatnych zadań operacyjnych? Powierzanie tak ryzykownych działań jakiemuś żółtodziobowi było całkowicie pozbawione sensu, niezgodne z wymogami służby wywiadowczej. Ale w świetle poznanych teraz faktów i okoliczności nabierało znaczenia. Zastanawiające było również i to, że Turner, zaledwie adiutant administracyjny, miał stały i bezpośredni dostęp do Silversa. A więc Silvers, jeśli istotnie pracował dla Jibanu, osiągnął w ten sposób dwa cele: kontrolował przepływ fałszywych informacji, uwierzytelniając ich wiarygodność, oraz miał pod ręką wymarzonego kozła ofiarnego na wypadek, gdyby prawdziwość tych informacji została kiedykolwiek podana w wątpliwość. Im dłużej myślał, tym bardziej nabierał przekonania, że Silvers nie jest tym, za kogo się podaje. Motywy jego postępowania stanowiły już odrębną sprawę, i właściwie niezbyt interesowały Philipa. Z jego punktu widzenia zdrajca był tylko zdrajcą, bez względu na to, czy stał się nim dla pieniędzy, pod wpływem szantażu, czy też z przyczyn ideologicznych. Konsekwencje zawsze były, praktycznie biorąc, dokładnie takie same. Jako człowiek metodyczny, Philip sporządził na własny użytek plan dalszego postępowania. Przede wszystkim postanowił spenetrować siedzibę sekcji CGW. Nie sądził wprawdzie, że Silvers okaże się na tyle głupi, aby trzymać w biurze kompromitujące materiały, ale uznał, że byłoby głupotą z jego strony, gdyby na wszelki wypadek tego nie sprawdził. Stało się tak, jak przypuszczał. Nie znalazł niczego, co mogłoby potwierdzić jego podejrzenia. Konieczne stało się wobec tego spenetrowanie mieszkania Silversa.
Szef sekcji CGW zajmował mały dom w pobliżu pałacu cesarskiego. Można było dość łatwo dostać się do środka, a przy umiejętnościach Philipa okazało się to nader proste. Dom ocieniony był dużymi drzewami. Na podłogach leżały wschodnie dywany, tłumiące odgłos kroków. Philip wybrał późny wieczór, kiedy Silvers brał udział w oficjalnym bankiecie w rezydencji McArthura. Tego rodzaju imprezy trwały zazwyczaj bardzo długo, bowiem generał traktował udział w takich przyjęciach jako wyraz hołdu ze strony swych podwładnych. Ci z kolei wiedzieli, że jest on pyszałkowaty i lubi pompę. Philip był już w tym domu na dwóch spotkaniach, a że miał fotograficzną pamięć, poruszał się swobodnie w ciemnościach. Zaczął od gabinetu Silversa. Stało tu stare biurko z żaluzjowym zamknięciem, drewniany fotel obrotowy, skórzana sofa i kilka foteli przed półką na książki z orzechowego drewna. Mówiąc krótko, był to pokój biurowy w typowym zachodnim stylu. Philip przystąpił do systematycznej kontroli zawartości biurka. Przeglądał po kolei szuflady, posługując się maleńką latarką. Bardzo chciał znaleźć coś istotnego i konkretnego, coś, co miałoby charakter dowodu. Jeśli udałoby mu się, jego teść mógłby podjąć zdecydowane działania przeciwko Silversowi. Szukał więc wytrwale i uważnie. Czas mijał. Nagle to „coś” znalazło się w jego rękach! Cienki notes w czarnych okładkach ukryty był pod fachowo zamontowanym podwójnym dnem dolnej szuflady. Niewiarygodne szczęście! Dowód potwierdzający wszystkie podejrzenia. W podnieceniu przewertował kilka razy kartki notesu. Było tam wszystko: miejsca i daty spotkań z członkami Jibanu, których nazwiska były mu już znane, wyszczególnienie sum przekazywanych Silversowi, nazwa banku i numer konta, na które przelewano te pieniądze. Słowem, było tu wszystko, czego Philip potrzebował, żeby udowodnić Sitoersowi zdradę. Rano Philip udał się do jednego z banków w śródmieściu Tokio. Okazał legitymację służbową CG W i poprosił o spotkanie z wiceprezesem. Następnie zażądał wszystkich informacji o koncie numer 647338-A. Tak jak przypuszczał, Harold Morten Silvers nie figurował jako właściciel tego konta. Otrzymał fotokopie zleceń. Potem, już w biurze, porównał podpisy właściciela konta z charakterem pisma Silversa. Były identyczne ponad wszelką wątpliwość. JNadszedł wreszcie moment, którego Philip oczekiwał z wielką obawą. David Turner przyniósł mu do mieszkania dokładny plan domu Zena Godo. Oznaczało to, że Jonas rozwiązał problem egzekucji. Śmierć Zena Godo musiała mieć wszelkie cechy przypadku, a Philip nie powinien w najmniejszym stopniu narażać CGW na ryzyko
zdemaskowania. Znalezienie odpowiedniego sposobu załatwienia tej sprawy nastręczało wiele trudności, Zen Godo bowiem był osobistością powszechnie znaną. Ze względów bezpieczeństwa Jonas nalegał, aby w czasie ich rozmów nie było w domu Lillian. Niestety, Lillian nie miała przyjaciółek ani wśród żon oficerów, ani kobiet japońskich, co martwiło jej męża. Wobec tego Philip zapytał Turnera, czy mógłby zabrać ją do kina na film „Droga przez Pacyfik”, który od dawna chciała zobaczyć. Turner i Lillian wybrali się do kina, a Philip i Jonas mogli już bez przeszkód przystąpić do dyskusji nad planem czekającej ich operacji. Zaczęli od przeanalizowania wszystkich danych wywiadowczych o Zenie Godo, jakie zostały dotąd zgromadzone. Przy rozważaniu tych danych Philip był jeszcze w stanie powstrzymać coraz silniejsze skurcze żołądka, ale kiedy Jonas przystąpił do szczegółowego omawiania techniki uśmiercenia ofiary, realność tego, co miało nastąpić, zbiła go zupełnie z nóg. Zdał sobie sprawę, że doszedł do punktu zwrotnego. Jak światło słońca wyłaniające się z mroku nocy, olśniła go myśl, że dopiero teraz rozpościera się przed nim prawdziwy świat, w którym będzie musiał się poruszać. Przeraziło go to. Opanował się szybko. Wiesz co, Jonas - powiedział - załatwmy tę sprawę dzisiejszej nocy. Tej nocy? Oczywiście! - Philip starał się, aby jego głos brzmiał naturalnie. Dlaczego nie? Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. - Mówiąc to wiedział, że dowody przeciwko Silversowi leżą już na biurku generała Hadleya, który następnego dnia przedstawi je McArthurowi. Wtedy całe to gówno spadnie na pewnych fanatyków, a on będzie miał to wszystko z głowy. Zdobył się na wysiłek szczerego uśmiechu. „Potrzebny będzie świadek mojej nieodwołalnej śmierci - powiedział kiedyś Zen Godo. - Któż mógłby być lepszy niż pański zaufany partner?” Powinniśmy to zrobić razem - powiedział Philip z przekonaniem. Chyba żartujesz - odparł Jonas. Był zaskoczony tą propozycją. Nadszedł czas, kiedy pająk powinien wyjść z sieci, którą tkał do tej pory. Philip nalał do szklanek. Wiedział, że w takich chwilach Jonas potrzebuje wzmocnienia. Nie wiem - odezwał się Jonas niezdecydowanie. Ten plan jest twoim największym osiągnięciem - przekonywał Philip.Uważam, że powinieneś uczestniczyć w jego realizacji. - Obserwował, jak Jonas często pociąga ze szklanki. - A poza tym, pamiętasz, jak opowiadałeś mi o znęcaniu się nad nowicjuszami? W Akademii Picketta? - Jonas uczył się w tej szkole wojskowej, zanim został przyjęty do West Point.
Tak - ciągnął Philip - w Akademii Picketta. Nosiliście wtedy szpady. Taką paradną broń. Używaliście jej podczas próby, przez którą musieli przejść wszyscy nowo przyjęci, prawda? Mogła ona cholernie zranić. Była ostrzejsza od zębów szczura. Tak mi mówiłeś, prawda? Ostrzejsza od zębów szczura. Tak. - Jonas pamiętał, jakby było to wczoraj. Jeśli krzyknąłeś albo wydałeś jakikolwiek głos, to był koniec. Nie mogłeś już brać udziału w dalszej grze. Tak? - Tak. - Jonas dopił swego drinka. Philip nalał ponownie. - To była wasza ulubiona rozrywka. Pod osłoną nocy. Przy pełni księżyca. Kaptury i czarne peleryny. Westchnienia do ducha generała Picketta. Wszystko, co mogło cieszyć młokosów. - Patrzył, jak Jonas pije duszkiem. - Teraz możesz przeżyć to raz jeszcze. Co ty na to? Noc. Deszcz kapiący smutno z drewnianego poddasza. Philip i Jonas pośród kolumn z japońskiego cedru. - Tu jest jego sypialnia. - To słowa Jonasa wyszeptane w ucho Philipa. Śpiew lelka kozodoja dobiegający z wierzchołka cedru. - Załóż maskę. - To szept Philipa. Obaj ubrani w długie czarne peleryny. Philip zasłonił już głowę i twarz płachtą czarnego płótna. Tylko krople deszczu zakłócają ciszę. Nawet lelek przestał się odzywać. Możesz być pewien, że jest on w domu sam - powiedział Jonas. Był wyraźnie podenerwowany. - Wiemy z informacji wywiadowczych, że raz w tygodniu Godo zwalnia całą służbę. Mogą spędzić tę noc u swoich rodzin. Dziś jest ósmy lutego, święto Karikuyo - stwierdził Philip. - Święto złamanych igieł. Dzień, w którym odbywają się buddyjskie nabożeństwa z pieśniami i modlitwami za wszystkie igły złamane w ciągu ostatniego roku. Nie śmiej się. Niczego nie można ani zreperować, ani zszyć bez użycia igły. A poza tym pomyśl o ranach, jakie mogłyby spowodować złamane igły, gdyby wystawały z tatami. Możesz być spokojny. Tej nocy Zen Godo na pewno będzie sam. Nie zapomniałeś przypadkiem zabrać swoich igieł? Są tutaj. - Philip wskazał kieszeń. - Przestań się denerwować. Wszystko pójdzie jak z płatka.
Poprowadził Jonasa do drewnianej werandy. Stanęli nasłuchując. Ciszę nocy przerywały tylko krople padającego deszczu. Przekraczając shoji Philip uklęknął i wsunął wąskie metalowe ostrze między drewniane ramy, w których umocowane były papierowe zasłony. Podciągnął ostrze w górę i uwolnił w ten sposób ramę z uchwytu. Odwrócił się i skinął na Jonasa. Ostrożnie wśliznęli się do ciemnego pokoju. Zen Godo spał na futonie. Philip zostawił buty na werandzie i skradał się w skarpetkach do śpiącego wzdłuż przekątnej pokoju. Tuż za plecami czuł obecność Jonasa. Gdy był już przy futonie, wyjął pudełko ze szklaną strzykawką napełnioną płynem dostarczonym przez Jonasa. Była to trucizna dająca zewnętrzne objawy zawału serca. Philip wyjął strzykawkę z pudełka i nacisnął tłoczek. Kilka kropli płynu spadło na matę. I w tym momencie strącił porcelanową czarkę stojącą na krawędzi niskiego stolika. - Cholera jasna! - krzyknął niemal, czyniąc więcej hałasu niż stuk czarki spadającej na matę. Zen Godo poruszył się i uniósł. Philip pchnął z rozmachem strzykawkę, ale Godo już opadł na poduszki. -A niech to diabli! - syknął Jonas. - No, dalej! Pospiesz się! Philip wyciągnął długi drut z drewnianymi uchwytami na obu końcach. Błyskawicznie zarzucił na szyję leżącego i zaczął zaciągać pętlę. Jakiś wyraźny, dość głośny szmer dał się słyszeć w hallu. Philip odwrócił głowę w tamtym kierunku. - Uważaj! - krzyknął. Świst klingi. Jonas padający i koziołkujący na podłodze. Uderzenie ostrza o matę. Wszystko w ułamkach sekundy, Philip nie przerywał roboty, zaciągał pętlę, a tymczasem u jego boku Jonas zwodził przeciwnika unikami i podskokami. Krew ciepłym strumieniem trysnęła na ręce Philipa. Otóż to - mruknął. Ściągnął drut z szyi leżącego, podniósł z podłogi pudełko i strzykawkę, schował je do kieszeni. Pochylony chwycił Jonasa za ramię, w chwili gdy ten wyciągał właśnie pistolet. Zastrzelę tego skurwysyna - wymamrotał. Katana świsnęła ponownie. Kawałki drewna z wykładanych cedrem ścian, strzępy maty świadczyły o gwałtowności, z jaka miecz został użyty.
Jonas skierował pistolet ku napastnikowi, ale Philip szybkim ruchem podbił broń w górę. Czyś ty zwariował? - krzyknął. Chwycił Jonasa za ręką i pociągnął przez próg na werandę. Zabrali buty i pobiegli w deszcz i mrok. Co z Godo? Nie żyje - powiedział Philip. Zakrwawioną ręką dotknął ręki Jonasa. - Drut wszedł niemal do kości. To dobrze - skonstatował Jonas. - Bardzo dobrze. - Był kompletnie roztrzęsiony. Już w samochodzie, kiedy pędzili przez wyludnione miasto, Philip powiedział: To było czyste szaleństwo. To, co chciałeś zrobić w domu Godo. Co mianowicie? Twoja broń, ten pieprzony pistolet, z którego chciałeś strzelać. Człowieku, to przecież amerykański pistolet wojskowy! Jak myślisz, co wykazałaby ekspertyza batalistyczna? Nie doszliby do nas. Być może. Ale możesz być pewny jak cholera, że postawiłoby to Silversa w bardzo niezręcznej sytuacji. Co mógłby on odpowiedzieć, gdyby zapytano go, skąd się wzięły pociski z amerykańskiej broni wojskowej w domu Japończyka? Myślisz, że zdobyłby się na to, żeby nas osłonić przed gniewem swoich przełożonych? Jonas milczał. W błyskach ulicznych świateł widać było, że poczerwieniał z furii. Resztki deszczu zmywane wycieraczkami zamazywały nieco obraz jego twarzy. Chryste! - powiedział po chwili. - To było koszmarne. - Philip wyczuwał resztki podniecenia w jego głosie. Jego oczy płonęły. Odwrócił się do Philipa. Bladozielone światło latarń nadało teraz jego twarzy zgoła nieziemski wyraz. - Ale kim był ten cholerny facet z mieczem? Nieważne - odpowiedział Philip. - Godo nie żyje. Kimkolwiek był ten gość z mieczem, i tak nie widział naszych twarzy. Taaak... - Jonas pogładził ręką włosy. - Wyciągnąłeś mnie z opresji, stary przyjacielu, i jestem ci za to wdzięczny. - Odetchnął z ulgą i wyraźnie się odprężył. Jezu! Ten cholerny miecz omal nie odciął mi głowy. Ciągle wracał do tej sceny w domu Zena Godo, kiedy Michiko
przyprowadziła go tam po raz pierwszy i kiedy Zen Godo powiedział: „Chcę, żeby pan mnie zabił”, a on zapytał: - „Dlaczego?” Była to scena jak z filmu, w którym bohater staje przed dziesiątkami luster odbijających jego wizerunek w nieskończoność. Potrzebował czasu, aby w pełni zrozumieć istotę tego życzenia, jak i wyobrazić sobie, co może zdarzyć się później. W milczeniu patrzył na ceremonialna krzątaninę Michiko przy parzeniu herbaty, potem przyjął od niej porcelanową czarkę, tę samą, którą kilka dni później z rozmysłem strącił ze stolika w sypialni Godo. Teraz trzymał ją w dłoniach, choć parzyła mu palce, rozkoszując się delikatnym aromatem płynu. Zen Godo cierpliwie czekał, aż Philip bez pośpiechu wypije pierwszą filiżankę herbaty. - Chcę - zaczął - żeby zrozumiał pan wszystkie aspekty mojej sytuacji. Moja „śmierć” może dać mi tylko i wyłącznie czas. Potęga Jibanu jest tak wielka, że jestem zmuszony zrezygnować z mojego nazwiska, interesów, dotychczasowego życia. Muszę zniknąć ze świata biurokracji. Martwy nie będę już miał nawet tych resztek władzy, jaką teraz jeszcze posiadam. - Popijał przez cały czas herbatę, zachęcając Philipa. Michiko napełniała opróżnione czarki. - Ale aby spełnić moje cele, muszę narodzić się na nowo. Będzie to przedsięwzięcie trudne i bardzo ryzykowne. Nie mogę dokonać tego w pojedynkę. Mam tylko córkę. Odcięty od ludzi, których znam, staję się bezsilny. Jeśli do kogokolwiek z Jibanu dotarłby jakiś sygnał, że ja jednak żyję, w ciągu paru godzin byłbym martwy. Nie mogę jednak narodzić się na nowo w ciągu jednej nocy. A więc muszę stąd wyjechać. Udam się na południe na wyspę Kyushu. Będę tam żył wśród rolników. Będę pracował na roli, tak jak oni, z zapałem i umysłem wolnym od trosk. Będę pracował, jadł, spał, a czas będzie płynął. A tu, w Tokio, moja córka przejmie moje sprawy. Jest ich wiele. Mam dużo pieniędzy, prowadzę wiele interesów. Będzie miała mnóstwo pracy. Michiko podciągnęła rękawy kimona i pośpieszyła napełnić filiżanki mężczyznom. Wykonywała tę czynność w skupieniu, nie patrząc ani na ojca, ani na swojego amerykańskiego przyjaciela. Philip pomyślał później, że jest obdarzona niezwykłą umiejętnością koncentracji. - Jednak sama, bez niczyjej pomocy, nie będzie w stanie podołać wszystkim tym obowiązkom - ciągnął Zen Godo. - Będzie potrzebować wsparcia. I tylko pan,
Doss-san, mógłby jej takiego wsparcia udzielić. Pijąc herbatę Philip ze zdumieniem stwierdził, że dokonuje się w nim, w jego odczuciu, ogromna zmiana. Jak u nocnego złodzieja, który, nie obserwowany przez nikogo, doznaje olśnienia i wraca na drogę prawa. Do tej pory respektował bez zastrzeżeń zasadę: „Służę swojemu krajowi na dobre i na złe. Wykonuję bez wahania wszystkie rozkazy nie myśląc o ich treści i nie poddając ich żadnemu osądowi”. „A Jonas nadal uważa za najwłaściwsze hasło: „Stany Zjednoczone iiber alles”. I pewnie już przy tym zostanie. - Oczywiście - mówił dalej gospodarz - nie oczekuję, że wyświadczy pan tę nadzwyczajną przysługę bez odpowiedniej rekompensaty. Czy wierzy pan w przyszłość, Doss-san? Na pewno tak. Jeśli nie, nie byłoby pana teraz w tym domu. A więc, w zamian za pańską pracę proponuję panu udział w przyszłych zyskach w wysokości jednej trzeciej. - Zyskach z jakiej działalności? Zen Godo roześmiał się. Jestem kandryodo sensei, panie Doss. Tao wysokiego urzędnika zdeterminowało całe moje dorosłe życie. Nawet nasza klęska w wojnie na Pacyfiku nie może tego odmienić. Ani nawet moja rzekoma śmierć. Oczywiście, nie mam już dostępu do stanowiska szczebla ministerialnego. Nie mogę także działać w sferze legalnego biznesu, bo to z całą pewnością zaalarmowałoby ludzi Jibanu. A więc co mi pozostało? Tylko jedno: zejście do podziemia. Yakuza. Dlaczego akurat yakuza? - zapytał Philip nie bez zaskoczenia. - Yakuza to banda gangsterów, żyjąca z hazardu, prostytucji, pachinko i wyciskająca pieniądze ze słabych i bezbronnych. Ja nie mogę brać udziału w takich interesach. Życie jest pełne niezwykłych tajemnic, Doss-san. Zastanawiam się, jak godzi pan swój idealizm z cynizmem instytucji, dla której pan pracuje. Wiem tylko, co mogę, a czego nie mogę zrobić. Mówi się, że na samym początku swojego istnienia yakuza chroniła wieśniaków przed bandami maruderów, których w tamtych czasach było bez liku. Zen Godo wzruszył ramionami. - Pewnie to tylko legenda albo fantazja. Któż to może wiedzieć? Ja w każdym razie nie mam wyboru. Aby pokonać Jiban, muszę mieć siłę. Muszę kontrolować działalność wysokich urzędników, polityków, bankierów, przemysłowców. Jeśli może mi pan doradzić, w jaki inny sposób mógłbym to zrobić, wysłucham pana z uwagą.
Nie mogę udzielić panu takiej rady - odparł Philip. - Ale proszę wziąć pod uwagę, że nie jestem kryminalistą. Uczciwy człowiek, Doss-san, może zrobić wiele dobrego nawet w yakuzie. Nie pretenduję do tego, żeby uchodzić, jak wy na Zachodzie mówicie, za świętego. Bo to, co nazywa się świętością, nie leży w naturze człowieka. Wiele dobrego można zrobić dla ludzi w tym kraju. Jeśli ja tego nie zrobię, a niech mi będzie wolno powiedzieć, że pan w pojedynkę może mi to uniemożliwić, Jiban z całą pewnością zatriumfuje i ostatecznie sprowokuje kolejną wojnę światową. Oni chcą przestrzeni życiowej dla Japonii. Twierdzą, że spełniają w ten sposób życzenie cesarza, że takie jest posłannictwo tego kraju. Nie twierdzę, że zrealizują swoje zamiary za tydzień czy za rok. Czas nie ma dla nich znaczenia. Są cierpliwi, czego nie można powiedzieć o ludziach Zachodu. Kto będzie pamiętał za trzydzieści czy czterdzieści lat, że tu, w Japonii, istniała klika ministrów o nazwie Jiban? Chyba nikt. Jeśli spojrzy pan z tego punktu widzenia, ich czas może nadejść. O ile ja nie znajdę jakiegoś sposobu, żeby zdobyć wystarczającą władzę i przeciwstawić się im. Mówi pan, za czterdzieści lat? - zapytał Philip z niedowierzaniem. Oczywiście, Doss-san. W kontekście dziejów tego świata to tyle co jedno westchnienie. Tyle co nic. Musi pan brać to pod uwagę. Bardzo długo Philip patrzył w milczeniu na Zena Godo. Wreszcie powiedział: Nie chcę pieniędzy. Czy jest coś, co przedkłada pan ponad pieniądze? - zapytał Zen Godo nie ukrywając zdziwienia. Philip nie odpowiedział. - Proszę mi wybaczyć szczerość, Doss-san, ale sądzę, że pan naprawdę chce tego, co sumienie nakazuje odrzucić. Nie ma konieczności, aby podejmował pan ostateczną decyzję w tej sprawie teraz. Nie chcę tego. Ale pewnego dnia - odpowiedział Godo - zmieni pan zdanie.
Po wyjściu Zena Godo Michiko i Philip zostali w pokoju sami. Michiko miała na sobie popielate kimono, a pod nim śnieżnobiałe podkimono. Na okrągłościach jej jędrnego, smagłego ciała barwy stroju wydawały się bardziej ciepłe i ożywione.
Mój ojciec - zaczęła - chciał, żebyś zrozumiał specyfikę sytuacji. Nie rozumiem - odparł Philip. Patrzył, jak Michiko zrzuca z siebie jedwabny strój. - Nie mógł mieć na myśli właśnie tego. Jesteś przecież zamężna. Mój związek z Nobuo, najstarszym synem Yamamoto, jest przedsięwzięciem mojego ojca, nie moim. Zmusił cię do tego? Jak to, zmusił? Nie rozumiem cię. On tworzył konieczne więzi. To jest biznes. Rodzina Yamamoto rozbudowuje sieć przedsiębiorstw wyspecjalizowanych w produkcji urządzeń przemysłu ciężkiego. Mój ojciec, jako szef Banku Japonii, położył liczące się zasługi w tworzeniu banku lokalnego, który w stosownym czasie stanie się osią koncernu Yamamoto. Ojciec jest przekonany, że tak właśnie tworzy się przyszłość Japonii. Biurokracja typuje te gałęzie przemysłu, które mają osiągnąć najszybsze tempo rozwoju. Aby przyciągnąć nowe firmy do udziału w tym przedsięwzięciu, przyznaje się im znaczne kredyty na bardzo korzystnych warunkach wypłacane przez Bank Japonii i jego terenowe agendy. Budowa nowych gałęzi przemysłu wymaga jednak czasu, a pieniądze płyną szybko. Mój ojciec doszedł do wniosku, że jeśli już te nowe firmy mają otrzymywać pożyczki kapitałowe, to banki lokalne powinny wziąć na siebie ciężar ich finansowania. Ojciec nazywa ten proces przekarmianiem kredytami. Banki lokalne przekazują tym firmom takie sumy pieniędzy, że po pewnym czasie stają się one niewypłacalne, a wtedy banki przejmą je. Dotyczy to również firm rodziny Yamamoto. Ale dzięki dalekowzroczności mojego ojca rodzina Yamamoto będzie już mieć własny bank. Było coś mistycznego w tym, że przewidywania przyszłości Japonii wygłaszała śliczna, półnaga istota. Przez moment Philip wyobraził sobie, że ma oto przed sobą wielkiego bohatera i oczekuje nadejścia nadzwyczajnej potęgi. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Michiko na pogorzelisku świątyni bogini Kannon. Wywołało ono na nowo to niesamowite mistyczne uczucie, którego doznał na widok Michiko. To było tak, jakby zmartwychwstała z popiołów tej świątyni, jakby była reinkarnacją istot, których ciała spłonęły pod bombami, krzyk rozpaczy których miał jeszcze w uszach. Jeśli się to powiedzie - zauważył Philip - będziesz bogata. Pieniądze. - Wypowiedziała to słowo tonem lekceważenia. - Jeśli pieniądze i władza nie idą ręka w rękę, to taki układ w ogóle mnie nie interesuje. Ale Nobuo Yamamoto będzie miał rozległą władzę. 1-
Nie - odparła Michiko zdecydowanie. Poruszyła się w swoim
śnieżnobiałym podkimonie z tak dużym wdziękiem, że Philip nie mógł oderwać od niej wzroku. - Nobuo będzie miał dużo pieniędzy, ale on nie wie, co to jest władza. Nie wie, jak się ją zdobywa i co się z nią robi. Pieniądze to jest właśnie to, czego on najbardziej pragnie. Wtedy może bez przeszkód organizować swoje przyjęcia dla przyjaciół biznesmenów i ściągać dla nich dziewczyny. Mogą razem pić do oporu, śpiewać, pieścić je i poddawać się ich pieszczotom szczęśliwi, jak niemowlaki przy piersi matki. Kiedy po tak spędzonej nocy wraca nad ranem do domu, odsyłam go do diabła. Rozumiesz? Mówię twoim językiem. Miała pięknie ukształtowane ramiona, długą, pełną gracji szyję. Widoczne pod jedwabiem małe piersi wznosiły się i opadały, w miarę jak oddychała. Jej talia była tak wąska, że Philip był niemal pewny, że mógłby zamknąć ją w swoich dłoniach. Rozebrana wydawała się wątła i niezwykle krucha. Cała władza, jaką możemy mieć, będzie moim dziełem. Podejrzewam, że on nie będzie sobie nawet zdawał sprawy, że to ojciec nauczył mnie, jak się władzę zdobywa. Dobitnie powiedziane. Chcesz mnie? - wyszeptała. Światło na jej włosach rozsypywało się dziesiątkami diamentowych błysków. Nie byłbym mężczyzną, gdybym cię nie pragnął. - Z trudem wydobywał z siebie głos. Tego właśnie potrzebuję - powiedziała wstając. - Mężczyzny, a nie smarkacza. Kiedy wstała, pofałdowany jedwab opadł z]QJ bioder. Cienie zaczęły tańczyć na jej prężnych udach. Skrywały jednak przed nim najintymniejszy skrawek jej ciała. - Musisz pragnąć, aby dawać - mówiła z naturalną gracją, idąc ku niemu po trzcinowych matach. - W twoim pragnieniu otrzymywania musi być wola dawania siebie. - Stała przed nim przez moment, zanim osunęła się na kolana. - Jesteśmy chyba dwójką egoistów będąc tutaj razem, ale jeszcze nie wspólnie. Żonaty mężczyzna i zamężna kobieta, tyle tylko, że poślubieni nie sobie. - Zbliżyła się na kolanach. W jej oczach odbijało się światło lampy. - Ale ja nie chcę być egoistką. Wolałabym raczej być sama. Nie chcę postępować egoistycznie. Odpięła guziki jego mankietów i zaczęła rozpinać koszulę. - Powiedz mi, Philip-san, czy dobrze jest, jeśli egoizm bierze górę nad miłością? - Palce Michiko gładziły piersi Philipa, koszula zsunęła się z ramion. - Czy
wierzysz, tak jak ja, że miłość może zmienić zwykłe pożądanie w uczucie szlachetne? - Wierzę w to, co właśnie robimy. Uśmiechnęła się lekko. - W egoistyczną wiarę mojego ojca, że może stworzyć lepszą Japonię? - Jej palce odpięły sprzączkę pasa i odsunęły zamek błyskawiczny spodni. - Czy w nasze wzajemne egoistyczne pożąda nie? - Ściągnęła mu koszulę. Będąc tutaj, w tym domu i w tym miejscu, Philip czuł ogromne podekscytowanie. A później, w chwili gdy zakładał drucianą pętlę na szyi Zena Godo i krew zabitego zwierzęcia bluznęła mu na ręce, doznał szczególnego uczucia wolności, która go oszołomiła. Znów znalazł się w niewidocznym, jakby podziemnym przejściu o innym kierunku ruchu. Mógł teraz rozpocząć prawdziwą grę, która zawsze go pasjonowała i która przeradzała się w obsesję. Mógł być równocześnie rudym lisem i myśliwym. Odgrywać wyjątkową rolę, jakiej szukał przez całe życie. - Kiedy wrócę z Kyushu - mówił ojciec Michiko - nie będę już Zenem Godo. Ten człowiek nie żyje, prawda Doss-san? To pan go zabił. Od tej pory aż do końca moich dni będę Wataro Taki. Gwarantuję panu, że nigdy już nie poproszę pana o zrobienie czegokolwiek, co podważyłoby pańską lojalność wobec własnego kraju. Wiem, jakie uczucia żywi pan wobec ojczyzny, być może nawet lepiej, niż pan sądzi. Jak już mówiłem, w czasie wojny służyłem w Tokko, specjalnym wydziale policji, zwalczającym komunistów, którzy, gdyby im pozwolono rozwijać działalność, staliby się decydującą siłą w Japonii. Zamierzam wykorzystać siłę klanu yakuzy, który stworzę, do kontynuowania tej walki. Jak pan widzi, Doss-san, interesy naszych krajów nie ucierpią, gdy już przystąpię do realizacji swojego planu. Siedzieli naprzeciw siebie, obserwując się uważnie. Dwaj ludzie, ukształtowani przez tak różne kultury. Przyciągający się nawzajem być może z powodu wielkiej przepaści, jaka ich dzieliła. Dwie jednostki tak do siebie podobne, że mogłyby być bliźniakami. Wojownicy, których przysłano tu z najdalszej granicy czasu. Mogło wydawać się, że urodzili się po to, aby spotkać się w tej właśnie chwili, by wspólnie rozpocząć tę szczególną bitwę. - Nikt mnie dotąd nie kochał - słowa Michiko przywróciły mu poczucie rzeczywistości. - Niektórzy znają mnie, ale tylko powierzchownie. Może to moja wina? Prawdopodobnie tak. - Wymawiała te słowa tak, jakby chciała napełnić je
życiem. - Nasza kultura narzuca nam panowanie nad uczuciami. Ludzie żyjący wśród papierowych ścian nie znają czegoś takiego jak prywatność. W Japonii mówi się tylko „my”. Pojęcie „ja” nie istnieje. - Siedziała przez chwilę w milczeniu, przyglądając mu się uważnie. - Ale ja nie chcę tkwić w tym zaklętym kręgu. Czuję to moje „ja”. Nie wiem, skąd to się u mnie wzięło, ale wiem, że jest to trudne do zniesienia. Trudne dlatego, że tego „ja” nie mogę dzielić z nikim stąd. Muszę je trzymać na zawsze w ukryciu, w najgłębszych zakamarkach mojego serca. Tylko z tobą może być inaczej - wyszeptała uciskając koniuszkami palców jego sutki, aż stwardniały. - Moje ciało staje się przy tobie bezsilne. - Jej delikatny język dotknął sutków. - Moje nagromadzone siły mogą znaleźć ujście. - Teraz polizała go pod ramieniem. – Mogę zamknąć oczy. - Teraz u nasady brzucha. - Mogę myśleć o sobie „ja” i nie czuć się jak złoczyńca, który musi nie zauważony przekroczyć smugę światła. - Uczyła go, że w grze miłosnej może brać udział nie tylko członek, a całe jego ciało. Przerwała gwałtownie i przycisnęła rękę do ust. Za dużo mówię. Bo odczuwałaś potrzebę mówienia. - Wyciągnął ręce w jej stronę. Delikatnie zsunął z niej biały jedwab podkimona. Pokrywał jej ciało pocałunkami, aż głośny, pełen namiętności jęk rozległ się w pokoju. Jej uda powoli się rozszerzały. I kiedy znalazł się w niej, poczuł, jak jej delikatne palce prowadzą twardą jak skała męskość w ciepłą, wilgotną głębię. Czuł, że owładnęło nim szaleństwo, że usidlił go obłęd wszechświata. Czuł niezwykłe sensacje w każdym skrawku ciała. Ich ciała się spotkały. Ich sutki uciskały się nawzajem, potęgując doznawaną rozkosz. Chciał złączyć się z nią w jedno ciało. I niemal mu się to udało. Trzeba było przyznać, że David Turner umiał postępować z kobietami. Od jakiegoś czasu zapraszał Lillian do amerykańskiego klubu oficerskiego, w którym często bywał Silvers. Posługiwał się jakimiś dokumentami wstępu, których jego przełożony nigdy by mu nie wystawił, ale Turner był specjalistą od takich sztuczek. Zresztą robił to w dobrym celu. Lillian uwielbiała ten klub. Znajdował się na terenie ambasady amerykańskiej, w białym budynku z kamienia. Jego wnętrze przebudowano i odpowiednio zaadaptowano do nowych potrzeb. McArthur chciał, żeby jego trust mózgów miał wszelkie wygody, toteż czarny rynek żywności robił znakomite interesy. Ale nade wszystko było to, w odczuciu Lillian, miejsce bardzo amerykańskie. Czuła się tutaj swobodnie. Pewnie dlatego, że nienawidziła Japonii, była zmęczona bezczynnością i tęskniła za swoim amerykańskim domem. Ten klub tak bardzo
przypominał jej dom, że nie odczuwała potrzeby żadnych ograniczeń. Po kolacji, złożonej zwykle ze steków z Omaha, ziemniaków z Idaho i jarzyn z Long Island, po wypiciu butelki bordeaux i rozpoczęciu następnej, czuła się usatysfakcjonowana i odprężona, co zdarzało się jej rzadko, odkąd znalazła się w Japonii. Była pewna, że wynika to ze stanu jej ducha. Uświadomiła sobie bowiem, że im dłużej przebywa w Japonii, tym bardziej jej nienawidzi. Nie była w stanie przystosować się do panujących tu obyczajów, pełnych obłudy rozmów niezależnie od tego, czy miały charakter oficjalny, półoficjalny czy zgoła prywatny, co traktowane było jako rzecz normalna, mieszcząca się w regułach codziennego życia. Uważała, że tutejsze religie, shintonizm i zen, są nie tylko niemożliwe do zrozumienia, ale jest w nich coś zatrważającego. Japończycy nie wierzą w niebo czy piekło, ale w jakiś rodzaj reinkarnacji, czego Lillian nie była w stanie w żaden sposób zrozumieć. Ku swemu przerażeniu dowiedziała się, że reinkarnacja dotyczy wszystkiego i wszystkich, że Japończycy, będąc w zasadzie animistami, upatrują istnienie duchów we wszystkich przedmiotach, jakie ich otaczają. Uświadomiła sobie także, że obcowanie z Davidem Turnerem ma wpływ na poprawę jej nastroju. Umiał on przede wszystkim słuchać; wręcz utożsamiał się z odczuciami osoby, z którą rozmawiał. Nie musiała zbytnio się wysilać, jak w przypadku Philipa, aby poznać jego zagadkową osobowość. Turner był również świetnym nauczycielem. Stwierdziła, że ma przystojną twarz, że jest człowiekiem wrażliwym. To, co Philip określał jako ascetyzm Turnera, Lillian gotowa była uznać za intelektualizm. Była zresztą pod wielkim wrażeniem ogromu jego wiedzy, zwłaszcza w dziedzinie filozofii i ideologii, a także tego, że potrafił tę wiedzę przekazywać. Zdecydowała się kiedyś opowiedzieć mu o pewnym zdarzeniu, o którym nie mówiła dotąd nikomu. Było to w czasach studenckich. Jej najlepsza przyjaciółka zachorowała na białaczkę. Na wieść o tym Lillian przeżyła ogromny wstrząs. Bojąc się ujrzeć na własne oczy, jak straszna choroba niszczy Mary, zwlekała z odwiedzinami w szpitalu, dopóki mogła. Wstyd i poczucie winy skłoniły ją jednak do tego, że pewnego poranka wybrała się do szpitala. Przeniknął ją strach. Kiedy przechodziła obok oddziału intensywnej opieki i zobaczyła dwóch pielęgniarzy z pacjentem na noszach, była bliska omdlenia. Na długo zapamiętała kołyszącą się butelkę z przezroczystym płynem przytwierdzoną do noszy. Długo szła białym korytarzem, szukając pokoju przyjaciółki. Odczuwała zawroty głowy, oddychała z trudem. Wreszcie dotarła. Otworzyła drzwi i weszła do wnętrza. Zapamiętała, że okno było otwarte, a zasłony poruszały się jak skrzydła ptaka. Słyszała odgłosy ruchu docierające z ulicy. Ale Mary nie było w pokoju. Starannie zasłane łóżko czekało na nową pacjentkę. Usłyszała, że ktoś wchodzi. Odwróciła się. Mary! - krzyknęła. Ale była to pielęgniarka. - Gdzie jest Mary? - zapytała zaniepokojona. Ma pani na myśli tę młodą dziewczynę, Mary Dekker, która... Tak! Mary Dekker! - krzyczała Lillian. Ach, moje dziecko - powiedziała pielęgniarka - ta dziewczyna zgasła dziś nad ranem. Zgasła? - Lillian pomyślała, że to słowo jest jakieś dziwne i antyseptyczne.
Nie powiadomili cię w rejestracji? Przecież powinni. Teraz dopiero dotarło do Lillian znaczenie tego słowa. Doznała szoku. Ułożono ja na łóżku Mary, dano jakieś środki uspokajające i po pewnym czasie zwolniono do domu. Sam Hadley przyjechał do szpitala, aby zawieźć córkę do domu. - Musisz zrozumieć, LU - mówił ojciec w samochodzie – że Mary rozegrała swoją wojnę. Nie udało się jej zwyciężyć, ale nie umniejsza to jej dzielności. Środki uspokajające przestały już działać i Lillian się rozpłakała. - Powinnaś nauczyć się czegoś na przykładzie Mary – mówił dalej generał. Nie patrzył na nią. Nie znosił łez. Nie umiał sobie wyobrazić, czemu one mogę służyć. - Była twoją najlepszą przyjaciółką. Zasłużyła na twoje wsparcie, kiedy znalazła się w wielkiej potrzebie. Nie płacz. Mary nie potrzebuje teraz twoich łez. A twój płacz świadczy tylko o słabości. Cóż on ci może pomóc? Czy doda ci sił? Odwagi? Musisz mieć odwagę, Lii, aby żyć na tym świecie. Życie to nie zabawa dla dzieci. Twoja przyjaciółka Mary mogłaby ci o tym wiele powiedzieć. Ale ty schowałaś głowę w piasek. Muszę powiedzieć, że nie rozumiem tego. I nie mogę ci tego wybaczyć. Jestem rozczarowany. Nie takiej postawy oczekiwałem od mojego dziecka. Dzielność powinna być szanowana i nagradzana. Jest ona wielką sprawą, i nie należy uciekać od możliwości wykazania własną postawą, że jest się godnym szacunku. Kilka lat później brat Lillian, Jason, spędzał w domu ostatnią na amerykańskiej ziemi noc przed wyjazdem na front. Jego twarz promieniowała tym szczególnym rodzajem zadowolenia, które widziała często u ojca. Był tak mocno przekonany o słuszności swojego wyboru, że Lillian, która zamierzała odwieść go od zamiaru udziału w wojnie, zrezygnowała. Sporządziła nawet długą listę argumentów i zastrzeżeń z zamiarem przedyskutowania ich z bratem podczas jego pobytu w domu. Ale kiedy miała wreszcie możliwość przeprowadzenia takiej rozmowy, nie była w stanie wydobyć z siebie nawet jednego słowa. Gorzej. Przyjęła bezkrytycznie jego entuzjazm i jego argumenty. Następnego poranka patrzyła, jak odlatuje w ołowianoszare niebo, w drogę ku przeznaczeniu, w drogę, od której chciała go odwieść, ale nie potrafiła tego zrobić. - I znów stało się tak samo, jak w przypadku mojej przyjaciółki Mary powiedziała Lillian do Turnera, uważnie słuchającego tych opowieści. - Znów zabrakło mi odwagi. A siedemdziesiąt dwie godziny później Jason poległ w boju na
plaży w Anzio. Turner pochylił się ku niej, jego kruczoczarne włosy w błysku światła przybrały niebieskawy odcień. - Nie sądzi pani - powiedział łagodnie - że obciąża się pani zbyt wielką odpowiedzialnością? Załóżmy, że odbyła pani rozmowę z bratem, wyłożyła swoje zastrzeżenia i argumenty. Czy ma pani pewność, że brat po tej rozmowie zmieniłby swoje plany? Patrzyła na Turnera w milczeniu. Poza tym, postąpił on zgodnie z rozkazem. Gdyby nawet, co jest zgoła nieprawdopodobne, posłuchał pani rad, to cóż mógłby zrobić w ostatniej chwili? Stać się dezerterem nie z własnej winy? Nie wykonać rozkazu w warunkach wojny? Wydarzenia potoczyły się swoim torem. Ale to byłoby ważne również dla mnie! - zaprotestowała. W jakim sensie? Że mam odwagę mieć własne przekonania. Proszę pani, niezależnie od tego, co mówił generał, świat jest pełen najzwyklejszych tchórzy. Mądrość polega nie na tym, żeby wypowiadać komuś wojnę, ale na tym, żeby mieć świadomość historycznej konieczności. Sądzi pani, że życie pod dyktando ojca musi być pani udziałem? Ojciec pani ma militarystyczne zapędy, co jest w gruncie rzeczy zgodne z zawodem, jaki wykonuje. Jego pokrętna filozofia spętała panią całkowicie. Pani płakała, a on zarzucał pani słabość. Nie była pani w stanie znieść widoku śmierci, a on ciągle mówił o słabości. Wbijał to do głowy tak długo, że teraz jeszcze wierzy pani w te kłamstwa. Nie potrzebuje pani mnie, aby to zrozumieć. Ale ona potrzebowała go. Właśnie w tym momencie uświadomiła to sobie. Zrozumiała przyczynę, która zrodziła tę potrzebę. Przyczyną był wstręt do ojca i wszystkiego, co sobą reprezentował. Powiedziała to Turnerowi i poczuła wielka ulgę. To Turner, niech go Bóg błogosławi, zrozumiał jej problemy, wyjaśnił ich istotę i tym samym uwolnił od poczucia winy za słabość charakteru. Słabość, o którą stale oskarżał ją ojciec. Nienawiść do ojca zapłonęła w niej z ogromną siłą. A wszystko dzięki Turnerowi. Zamieniłeś się.
Naprawdę? - zapytał Philip. - Jak? Trudno to określić - odpowiedziała Lillian, zamykając książkę leżącą na kolanach. Wiedziała, oczywiście, o jakiej zmianie mówi. Nie mogła pojąć, jak to się stało, że Philip przestał już być istotą słabą, potrzebującą jej pomocy. I chociaż nadal potrzebowała go lub, ściśle mówiąc, tego, co w nim dostrzegła, gdy się poznali, podejrzewała teraz, że on jej już nie potrzebuje. Siedzieli naprzeciw siebie w małym saloniku ich niewielkiego mieszkania. Światło ulicznych latarni padało na sufit. Przejeżdżające od czasu do czasu samochody rzucały długie błyski świateł, które wydawały się wyznaczać między nimi linię podziału. Kiedy spotkałam cię pierwszy raz, miałam wrażenie, że przeciskam się przez pręty klatki i staję oko w oko z pięknym, lecz dzikim stworzeniem. Teraz widzę, że czułam siłę, chciałam zatrzymać ją przy sobie i nie pozwolić jej odejść. Wyobrażałaś sobie, że jestem jak twój ojciec. Nie! - krzyknęła zaalarmowana i natychmiast wybuchnęła śmiechem, kiedy zorientowała się, że był to tylko żart. - O Boże, nie! To nie miało nic wspólnego z podobieństwem do mojego ojca. - „Ani Jasona pomyślała. - Mojego brata, który miał równie silną osobowość, do tego stopnia, że porażała mnie, kiedy miałam zamiar zrobić coś nie po jego myśli. Biedny Jason, wylatujący samolotem o wschodzie słońca wprost w objęcia śmierci. Dobry żołnierz. Ale przecież jego śmierć nastąpiła nie z mojej winy. David tak powiedział”. A teraz? Co się zmieniło? - zapytał Philip. Wiesz, myślę ostatnio o pewnej sprawie. Mój ojciec uważa, ku mojej goraczy, że wykonuje wzniosłą misję. Drażni mnie jego siła, przekonanie o własnej bezgranicznej prawości. - Powiedziała to przezwyciężając wewnętrzny opór, bowiem mogłoby się odnosić również i do niej. - Któregoś dnia ojciec pokazał mi szablę, którą trzymał w domu. Należała do jego ojca, oficera kawalerii z pierwszej wojny światowej. „Widziałaś już tę szablę? - zapytał mnie dobywając ją z pochwy. Jest zrobiona z kawałka dobrej stali.” Ciął tą szablą blok betonowy. „Nie uszkodzi się od tego. Jest mocna. Niezwyciężona. Zastanawiałaś się kiedyś nad sensem życia? Tu masz wyjaśnienie”. Lillian pocałował Philipa w policzek. - Ty jesteś inny. Kiedy cię spotkałam po raz pierwszy, znalazłam się w
zasięgu siły która, powiedzmy, ulatywała. Myślę, że tylko tak mogłabym to opisać. To nie był kawał dobrej stali. Nie można było zrobić z niej niezwyciężonej broni. Philip przymknął oczy. Widziałaś kiedyś tradycyjny japoński miecz? Pewnie tak, ale nie pamiętam. To znaczy, że nie widziałaś. Zapamiętałabyś. Katana wykuwana jest też z kawałka stali. Rozgrzewanego w ogniu i kutego dziesięć tysięcy razy. Rezultatem tej pracy jest najlepsze ostrze, jakie świat kiedykolwiek widział. Prawdziwa katana przecina zbroję. Przecięłaby kawaleryjską szablę twojego dziadka, jakby to był kawałek sera. To tyle, jeśli chodzi o pojęcie niezwyciężoności. Popatrzyła na niego. Wydawało się jej, że Philip drzemie. Chciałabym zrozumieć, co ciebie tak urzekło w tym kraju? Ludzie i w ogóle wszystko. Ludzie! - parsknęła oburzona. - Mam czasem wrażenie, że jesteś szalony. To przecież ci ludzie zbombardowali Pearl Harbour. Napadli na nas podstępnie. Oni tak właśnie załatwiają sprawy, Lii - powiedział tak rzeczowym tonem, że przeniknął ja dreszcz. - Również sprawy wojny. I to wcale nie oznacza, że są uosobieniem zła. W każdym razie nie wszyscy. Nic z tego nie rozumiem, co powiedziałeś. Nie wiem, w jaki sposób mógłbym to wyrazić jaśniej. Bo ja zupełnie nie mogę pojąć niczego, co dotyczy tych Japończyków. Oni myślą zupełnie inaczej niż ja. Skóra mi cierpnie, kiedy na nich patrzę. Nie mogę cię nauczyć rozumienia tych rzeczy. Nikt tego nie potrafi. „Nieprawda - pomyślała kładąc dłoń na książce - David codziennie uczy mnie rozumienia różnych spraw. Wiem coraz więcej. Tak jakbym rozwijała się niczym kwiat”. Czuję, Phil, że jesteśmy jak dwa różne statki, żeglujące po dwóch oceanach - powiedziała po chwili. - Odnoszę czasem wrażenie, że oddalasz się ode mnie. Ależ ja jestem tutaj - odparł Philip otwierając oczy. „Cóż więcej mogę powiedzieć? Któż może wyjaśnić sprawy, których wyjaśnić nie można?” - pomyślał. Jak opowiedzieć o głębi przeżyć nad ruinami świątyni Kannon? Jak opisać Michiko wyłaniającą się z mgły tego poranka, kiedy zobaczył ją tam po raz pierwszy? Nie
sposób. Tego najwyraźniej oczekiwała Lillian. A on zakochał się w Japonii na dobre i na złe. Teraz widział, że nie tylko się dźwiga ona ze zgliszcz, tak jak świątynia Kannon, którą zaczęto wznosić na nowo, ale się rozwija we właściwym kierunku. I żeby nic tego nie zakłóciło, trzeba podjąć walkę z Kozo Shiiną i jego Jibanem. Na każdym kroku. Lillian uśmiechnęła się, ale to, co miała zamiar powiedzieć, zgasiło uśmiech. Nie potrafię ci nawet powiedzieć, Phil, jak bardzo tęsknię za Ameryką. Wydaje mi się, że tutaj dosłownie umieram. Albo że znalazłam się w jakiejś otchłani i czekam, żeby zacząć życie od początku. Życie jest wokół ciebie, Lii - powiedział Philip. - Gdybyś tylko się go nie bała. „Gdybyś tylko chciał znaleźć czas, żeby mnie tego nauczyć” - pomyślała. - A jednak - powiedziała - ty jesteś inny. Cieszy cię, że jesteś tutaj. „Ona ma rację - pomyślał Philip. - Japonia mnie odmieniła. Teraz Lillian nabrała przekonania, że i ja mam poczucie celu i wiążę swoją przyszłość z przyszłością tego kraju”. Dopiero później zrozumiał, że to nie Japonia miała tak wielkie znaczenie w jego planach, ale Michiko, której obecność czuł tak blisko, jakby była jego cieniem. Zadzwonił telefon i Philip sięgnął po słuchawkę. Telefonował Jonas. Mówił rzeczowym, suchym głosem. Zorientowałeś się, kto mówi? Jestem u Silversa. Musisz tu przyjechać. Oczywiście, poznałem cię. - Zaintrygował go sposób wysławiania się Jonasa. Żadnego „cześć!”, „co słychać?”, „jak się czujesz?” No to przyjeżdżaj natychmiast. Nie było widać zamieszania wokół domu Silversa. Tylko drzwi frontowe były strzeżone przez MP * tak dokładnie, jakby wewnątrz przebywał prezydent Stanów Zjednoczonych z całym rządem. Philip wylegitymował się, ale mimo to potężnie zbudowany sierżant o kwadratowej szczęce niemal zgiął go w pół, kładąc mu na ramieniu ciężką jak kamień rękę. - O, przepraszam, sir - usprawiedliwił się natychmiast. - Rozumie pan. Takie rozkazy. Wszedł do środka. V. - To ty, Phil? - usłyszał głos Jonasa. - Jestem w bibliotece. Przyjdź tutaj.
Drzwi po twojej prawej. Otworzył drzwi i stanął jak skamieniały. O Boże! - wyszeptał. W takim stanie go znaleźliśmy. Wszędzie było pełno krwi; przesiąknięty dywan, zaschnięte ślady na drewnianej podłodze prowadziły do miejsca, gdzie leżały zwłoki. Zwłoki pułkownika Harolda Mortena Silversa leżały skręcone na podłodze. Ciało było poprzecinane aż do kości. Kto go znalazł? - zapytał Philip. Ja - rozległ się za nim jakiś głos. Philip obejrzał się i zobaczył generała Sama Hadleya. W takim stanie? Tak - potwierdził teść Philipa. - Byłem umówiony na spotkanie z Silversem. Kiedy przyjechałem, drzwi wejściowe nie były zamknięte od wewnątrz. Wszedłem więc i zawołałem. „Jakie to sprawy miał do omówienia generał Hadley z Si Wersem?” - zaczął zastanawiać się Philip. Nawet w tych niezwykłych okolicznościach informacja ta zrobiła na nim wrażenie. Czy był ktoś jeszcze w domu? - zapytał. W każdym razie nikt nie odpowiedział na moje wołanie. Nie o to pytałem. - Z tonu głosu Philipa można było wnioskować, że to on prowadzi dochodzenie. Generał wzruszył ramionami. Nie mogę dokładnie powiedzieć. Znalazłem Silversa, tak jak widzisz go teraz. Niczego nie dotykałem. Natychmiast poinformowałem dowództwo CGW. A oni wezwali ciebie, Jonas? - zapytał Philip. Nie. Zawiadomił mnie David Turner. Składa teraz zeznania oficerom MP. Philip podszedł bliżej zwłok, starannie unikając wdepnięcia w plamy zakrzepłej krwi. Co go tak urządziło, twoim zdaniem? - zapytał Jonasa. Masz na myśli narzędzie zbrodni? - Philip pochylił się nad zmasakrowanymi zwłokami. Nie znaleźliśmy tu nic, co mogłoby być narzędziem takiej zbrodni -
powiedział jonas. Philip patrzył z niedowierzaniem. Kiedy jednak zaczął dokładniej przyglądać się niesamowitym ranom na ciele SiWersa, przypomniał sobie nagle miecz, który Michiko trzymała tuż przy jego krtani, kiedy po raz pierwszy spotkał się z Zenem Godo. Wygląda na to, że SiWers został zabity japońskim mieczem - powiedział spoglądając na Jonasa. Jakiś Japończyk zabił pułkownika? -> rozległ się od drzwi głos Davida Turnera wchodzącego do pokoju. - Kogo widzę? Porucznik Doss we własnej osobie. Słyszałem, że staje się pan naszym ekspertem od spraw japońskich. Ma pan więc pole do popisu - dodał z uśmiechem. Philip miał zamiar powiedzieć, że jakkolwiek katana wydaje się najbardziej prawdopodobnym narzędziem mordu, to wątpliwe jest, aby posłużył się nią Japończyk. Głębokie rany na zwłokach Silversa, których następstwem była fontanna krwi i które świadczyły o furiackim ataku, były zadane brutalnie i po amatorsku. Nawet ktoś, kto tylko otarł się o kenjutsu, zrobiłby to inaczej. Nie w taki bezmyślny sposób. Chciał to właśnie powiedzieć, ale generał Hadley nie dał mu takiej możliwości. - Wygląda to na krwawą zemstę - powiedział Hadley, a widząc zaniepokojenie w oczach Philipa, wykonał uspokajający gest w jego stronę. - W porządku, synu, Jonas i Turner znają dowody, jakie zebrałeś przeciwko Silversowi. Powiedziałem im o tym wczoraj. Uznałem, iż sprawa jest na tyle ważna, że będzie lepiej, jeżeli powiem im o tym, zanim pójdę do McArthura. Zgodzisz się ze mną, że zasłużyli na to. Nie zniósłbym, gdyby powiedział im o tym ktoś obcy. - Hadley okrążył zwłoki Silversa. Odeślę stąd ekipę żandarmerii. To nie jest da nich zajęcie. - Popatrzył na swoich podkomendnych. - Rozumiem, że wszyscy zgadzamy się co do tego. Nikt nie wyraził sprzeciwu, co generał uznał za oczywiste. - W porządku - powiedział - bardzo dobrze. Teraz co do Silversa: dostał to, na co niewątpliwie zasłużył. Ci, którzy zdawali sobie sprawę z jego perfidii, mogą być usatysfakcjonowani. McArthur zgadza się z taką oceną. I on, i my wszyscy pragniemy, żeby ta sprawa została załatwiona szybko i bez rozgłosu. Sądzę więc, że będzie najlepiej, jeśli przyjmiemy wersję samobójstwa. Nie będą wtedy potrzebne żadne dowody i sprawa szybko ucichnie. - Rozejrzał się po pokoju. - Zgoda, panowie?
Jonas i Turner przytaknęli natychmiast, ale Philip chciał zaprotestować. Było sporo niejasności związanych z tym zabójstwem. Pozostawienie ich bez wyjaśnienia rodziło w nim poczucie niepokoju i zawodu. Zdawał sobie jednak sprawę, że podnoszenie-4ych wątpliwości akurat teraz mija się z celem. W pewnym sensie jego teść miał rację. Prezydent Truman przyglądał się działalności CGW ze sporą dozą podejrzliwości. I gdyby jakiś odprysk tej afery trafił, nawet przypadkowo, na jego biurko, przyszłość służby wywiadowczej stałaby się niepewna. Toteż ostatecznie zdecydował się nie protestować i podzielił opinię Jonasa i Turnera. Ale w tym momencie poczuł się jak jeden z rzymskich senatorów przygotowujących spisek na życie Juliusza Cezara. Nie wiedział jeszcze dlaczego. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy wejdzie w kochające ciało Michiko. Czuł jej pożądanie i drżał na samą myśl o tym. To, że każde z nich związane było związkiem małżeńskim z inną osobą, nie miało znaczenia. Świadomość tego faktu była poza obrębem ich świata. Michiko, która podczas jego pierwszej bytności w domu Zena Godo zachowała się jak prawdziwy samuraj, dzierżąc miecz pewnie i umiejętnie, z autentycznym zamiarem użycia go w razie potrzeby, okazała się teraz, w czasie ich intymnych spotkań, czułą i uległa kochanką. I to nie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie oczekiwała leżąc z rozłożonymi nogami w przeświadczeniu, że ją natychmiast posiądzie. Była czuła i uległa zgodnie z tradycją japońską, zgodnie z naukami, jakie każdej kobiecie w tym kraju wpajane są niemal od urodzenia; obowiązkiem kobiety jest dbałość o zaspokajanie potrzeb i pragnień swojego mężczyzny, a czyniąc tak sama osiąga satysfakcję i radość. To właśnie miał na myśli, kiedy tłumaczył Lillian, że nie może nauczyć jej rozumienia japońskiego systemu wartości. Tego nie sposób nauczyć. Można to przyswoić sobie z czasem, ale potrzebne są do tego spokój wewnętrzny, umiejętność obserwacji, cierpliwość i gotowość akceptacji. Dla ludzi Zachodu takie pojęcia są obce. Philip zastanawiał się, jakim zrządzeniem losu było, że urodził się z umiejętnością rozumienia i odnalezienia się w świecie tak innym od jego własnego. Karma? Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Warunki, w jakich wyrastał, sprawiły, że gdy był mały, czuł się jak wyrzutek, jak człowiek działający poza prawem. Być może to właśnie pomogło mu pokonać barierę niedostępności, na jaką napotyka obcokrajowiec w Japonii. Został uznany za „specjalnego Amerykanina”. Był to rodzaj uznania, jakiego instynktownie poszukiwał przez całe życie. Wydostał się z kręgu niemożności, w jakim tkwił jego ojciec. Odmówił modlitwę dziękczynną - do jakiego Boga? Chrystusa? Jehowy? Buddy? - za to, że dane mu było wznieść się ponad przeciętność. Pogrzebany w centrum kosmosu,
uwolniony na zawsze od srogiego ojca i jego przykazań. Teraz mógł być naprawdę sobą. Był ponad prawem. To on teraz ustanawiał prawa. KSIĘGA TRZECIA Ha gakure Cienie liści Tokio - Maui - Moskwa - Paryż
Wiosna, czasy współczesne Proszę popatrzeć, Joji-san. Oto chinmoku. Cisza i cień. W architekturze oba te pojęcia się uzupełniają - powiedział Kozo Shiina. - Oczywiście, Shiina-san - podchwycił Joji. Był w znakomitym nastroju, gdyż jeden z najpotężniejszych ludzi w Japonii rozmawiał z nimi jak równy z równym. Stali przed buddyjską świątynią Kan’ei-ji w parku Ueno w północnowschodniej części Tokio. Cieszyła się ona wielką estymą Japończyków. Według starożytnych zasad geomancji, wywodzącej się z tradycji chińskiej, uznającej ziemię, powietrze, ogień, wodę i metal za główne elementy istnienia świata, północnowschodnia część miasta jest najbardziej podatna na atak agresorów zarówno w ich cielesnej, jak i duchowej postaci. - Poza obrębem świątyni kłębiły się hordy koczowników pochłonięte swoją codzienną krzątaniną. Ale wewnątrz świątyni wszystko jest jak za dawnych czasów. Kan’ei-ji, wzór starej Japonii, pozostaje nietknięty, wiecznie żywy. Odwieczna cisza tworzy swoją własną przestrzeń w metropolii, której przestrzeni nie zbywa. Kiedy budowano Kan’ei-ji, wytyczono kimon, drogę demonów, aby broniły one miasta. Stopniowo budowano coraz więcej kimon. W rezultacie całe Tokio otoczone zostało ciągiem takich dróg. Dzięki ich cienistej ciszy złe duchy trzymane były z dala od miasta, a jego ludność mogła się cieszyć posiadaniem duchowych sanktuariów, w których podstawowe wartości dawnych czasów ulegały oczyszczeniu, odnawiały się i ostatecznie były w stanie oprzeć się ustawicznej modernizacji, która jest niczym innym, jak wyrywaniem serca Japonii z unikalnej przestrzeni. Cienista cisza - mówił dalej Shiina - jest tym, czym może być strzelająca w górę skała, młody las czy ogrody troskliwie zakładane na nieużytkach. - Przyglądał się budowli przez drobinki kurzu
tańczące w powietrzu nasyconym blaskiem słońca. Joji odniósł wrażenie, że Shiina naprawdę widzi serce tego świętego miejsca. Yama no oto - kontynuował Shiina. - Otoczony tą ciszą mogę słyszeć wewnętrzny głos góry. Są to słowa mądrości, które przyjmuję z szacunkiem - odpowiedział Joji. Potrzebny jest panu spokój, Joji-san. Proszę usiąść obok mnie i odprężyć się. Niech pan słucha, jak cień przemieszcza się wzdłuż ścian, jak wchłania ścianę, jak prześlizguje się po ziarenkach piasku. Niech pan pozwoli ciszy zapanować nad pańskim zniecierpliwieniem i złagodzić napięcia, które odbierają pogodę ducha. Shiina-san - odezwał się Joji po chwili. - Poprosiłem o to spotkanie, bo jest pan jedynym człowiekiem, do którego mogłem się zwrócić. Potrzebuję pomocy. Mój brat Masahi pozbawił mnie władzy w Taki-gumi, która mi się należała. Po śmierci Hiroshiego jestem najstarszym synem Wataro Taki. Shiina odczekał, aż Joji usiądzie obok niego. Wie pan, jaka jest najbardziej trafna definicja wojny? Nie, nie sądzę, żeby pan wiedział. Ciekawe, że sformułował ją poeta i rzeźbiarz, a nie samuraj czy generał. Ten poeta nazywa się Kotaro Takamura. Powiedział on, że „wojna jest to atak głębokiej ciszy”. Nie rozumiem tego. Właśnie dlatego zrezygnowałem z herbaciarni i wybrałem to miejsce na nasze spotkanie. Ale ja chcę to zrozumieć - nalegał Joji. Dobrze. Tak jak architektura jest w stanie kreować ciszę, tak umysł ludzki jest w stanie stworzyć myśl. Bez odpowiedniego namysłu nie można opracować właściwej strategii. Bardzo często jednak wojny prowadzone są bez takiego przygotowania. Generałowie, którzy gratulują sobie zwycięskiej strategii, przeważnie karmią się złudzeniami. Ktoś, kto nie poszukiwał aktywnie ciszy na polu bitwy, ten nie wygrał wojny. On najwyżej przetrwał. Ja też przychodzę do tej świątyni w poszukiwaniu ciszy, aby uciec od zgiełku naszej współczesnej metropolii. - Shiina widział ogromne napięcie na twarzy Jojiego, usiłującego zrozumieć jego wywód. Znajduje się pan w samym centrum wojny, Joji-san. Albo pan ją wygra, albo najwyżej przetrwa. Musi pan dokonać wyboru. Już dokonałem. Przyszedłem do pana. To proszę mi wobec tego coś wyjaśnić. Byłem przecież wrogiem
pańskiego ojca. Dlaczego więc oczekuje pan pomocy właśnie ode mnie? Jeśli pan mnie poprze - rzekł Joji usiłując opanować coraz silniejsze zdenerwowanie - jeśli pomoże mi pan opracować strategię, otrzyma pan w zamian połowę Taki-gumi w dniu, w którym zostanę jej oyabunem. Połowę - powiedział Shiina w zamyśleniu. Tego pan od dawna pragnął, Shiina-san. I dzięki mnie osiągnie pan swój cel. Razem pokonamy Masashiego i każdy z nas będzie miał to, co chciał mieć. Zamilkł. Uznał, że jego oferta jest wystarczająco wspaniałomyślna i oczekiwał odpowiedzi. Shiina przymknął oczy. Niech pan wsłucha się w ciszę, Joji-san. Musi pan umieć interpretować jej wielorakie znaczenia. Wtedy będzie pan zdolny uczyć się wciąż nowych rzeczy. Bez takich zdolności nie będzie pan dla mnie przydatny. Próbuję, Shiina-san. Dobrze - powiedział Shiina. - Dżdżownica wyrwana przez trzęsienie ziemi ze swojego środowiska wydostaje się na światło dnia. Ale w tym świetle nie może żyć. Jeśli nie znajdzie drogi powrotnej, z całą pewnością zginie. To o mnie pan teraz mówi? O panu i pańskim bracie Masashim. Moim zdaniem problem polega na tym, źe pański brat odciął się od przeszłości. A właśnie w przeszłości, Joji-san, tkwi groźba dla Japonii. Mam na myśli inwazję Amerykanów. Otóż wydaje mi się, źe Mashahi poszukuje przyszłości, jak nietoperz ryzykujący wylot z pieczary w samo południe. On nie rozumie, że siły natury są wieczne. Uważa, że historia jest zajęciem starców, po prostu dlatego, że mają już życie za sobą, że są skazani na bezruch, że rozważania o historii są jedynym zajęciem, jakie im jeszcze zostało. Jakiż z niego zadufany młody człowiek! I dlatego jest wykorzystywany przez ludzi starszych, mądrzejszych, którzy znają wartość historii. On chce kontrolować bieg spraw w przemyśle, biurokracji, sferze władzy za pomocą brutalnej siły. Ale bez wiedzy, jaką dać może przeszłość, nie jest w stanie zrozumieć choćby tylko samej istoty władzy, gospodarki, zarządzania i naiwnie przypuszcza, że będzie mógł wyciągnąć z nich jakieś korzyści. Joji słuchał tych wynurzeń i obserwował, jak cień przesuwa się po dachu świątyni, przemieszcza przez zagajniki bambusowe, nagie skały, wirujące piaski.
Słowa Shiiny były jak krople octu spadające na jego twarz. - Mógłby pan to wyjaśnić? - zapytał. Kozo Shiina zmrużył powieki chroniąc oczy przed południowym słońcem. To jest bardzo proste, Joji-san. Dzięki moim kontaktom w kręgach władzy dowiedziałem się, że pański brat wszedł w układy z pewnymi radykalnymi ugrupowaniami w różnych ministerstwach. O tak - podchwycił Joji. - Mówił mi o tym. Naprawdę? - Shiina otworzył nagle szeroko oczy. Tak - potwierdził Joji. - Masashi poszukuje sposobu wejścia do oficjalnych kręgów społecznych. Chce osiągnąć to, co nie udało się naszemu ojcu; stać się normalnym, szanowanym obywatelem. A ponieważ prześladuje go wielkość dokonań Wataro, działa nierozważnie i nieostrożnie. Jestem pewny, że doprowadzi Taki-gumi do zguby, jeżeli będzie postępował w ten sposób. Obok przeszła grupa mnichów. Mieli ogolone głowy. Szli bez pośpiechu, jeden za drugim. Po chwili rozległ się monotonny i niegłośny śpiew, lecz nie zakłócił ciszy Kan’ei-ji, a pogłębiał ją jeszcze. Gdy śpiew ucichł, Shiina zapytał: - Dlaczego sądzi pan, że powinienem powstrzymać Masashiego? „Nareszcie go mam” - pomyślał Joji i powiedział: To proste. Jeżeli pomoże mi pan, znaczna część Taki-gumi będzie należała do pana. Czy takie rozwiązanie nie jest lepsze? Jeśli przedstawia to w pan w taki sposób - odrzekł Shiina - rozumiem, że nie mogę odrzucić propozycji. Joji miał niewyraźną minę. Pańska ingerencja pociągnie za sobą wielkie zmiany w Taki-gumi stwierdził z wyczuwalną nutą niepewności, jakby sprawę tę rozważał po raz pierwszy. Do tej pory odwoływał się do doświadczenia Michiko, kiedy zastanawiał się nad kondycją klanu. Teraz był sam. Niech się pan nie martwi, Joji. - Shiina nadał swojemu głosowi ton głębokiej życzliwości. - Niech pan pomyśli o Meiji Jinja. Ta świątynia, zbudowana w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku ku czci cesarza Meiji, została zburzona w czasie wojny i odbudowana w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym. Wiele instytucji publicznych było niszczonych i odbudowywanych. Klany yakuzy spotyka
podobny los. I proszę, niech pan pomyśli, ile dobrego może pan zrobić. Gnębi mnie teraz inna myśl, Shiina-san - powiedział Joji z powagą. - Jak powinienem postępować z Masashim? Proszę posłuchać. Z tej świątyni mam widok na całe pole bitwy. Jak bogowie. Patrząc na obie milczące strony, będziemy zdolni do opracowania strategii, która pozwoli pokonać pańskiego brata. Ale ostrzegam pana, mamy bardzo mało czasu. Sojusze, jakie zawarł Masashi, z dnia na dzień się umacniają. Jeśli będziemy zwlekać, nawet ja mogę okazać się niezdolny do udzielenia panu skutecznej pomocy. - Jestem gotów, Shiina-san - rzekł z determinacją Joji. Wyglądał jak samuraj przygotowujący się do bitwy. Shiina odetchnął z zadowoleniem. - Widzę to - powiedział. - I nie mam wątpliwości, że będzie pan zwycięzcą. Halo, babciu! Michiko, zatrwożona losem wnuczki, usiłowała zachować spokój. „Weź się w garść i słuchaj” - mówiła do siebie, ale serce pękało jej z bólu, kiedy pomyślała o małej Tori więzionej gdzieś w nieznanym miejscu. Jak się masz, moje kochanie? Babciu, ja chcę do ciebie. Kiedy będę w domu? Już niedługo, moje maleństwo. Ale ja chcę zaraz! Słuchając dziecięcego głosiku Michiko wyobrażała sobie zapłakaną buzię wnuczki. Próbowała opanować wzruszenie, ale nie było to łatwe. „Nie pomożesz temu dziecku, postępujesz jak mazgaj - myślała. - Weź się w garść!” Zaczęła wsłuchiwać się w dźwięki dochodzące z pomieszczenia, w którym uwięziona była Tori. Chwilami słyszała męskie głosy, a nawet strzępy ich rozmów. Wynikało z nich, że są znudzeni; pilnowanie dziecka nie jest zajęciem dla żołnierzy yakuzy. Przypomniała sobie film, w którym dziewczyna głównego bohatera została porwana i uwięziona. Za każdym razem, kiedy porywacze telefonowali do niego przedstawiając żądania, słyszał w słuchawce odgłosy przypominające pracę tartaku. Dzięki temu odszukał i uwolnił swoją dziewczynę. Dało jej to do myślenia. Zaczęła nasłuchiwać wszelkich możliwych dźwięków pozwalających zidentyfikować miejsce, w którym Masashi przetrzymywał jej wnuczkę. Nie dało to jednak spodziewanego rezultatu. Szmery, strzępy rozmów, głosy
nie pozwalały nawet zorientować się, czy Tori przetrzymywana jest w Tokio, czy może gdzieś poza miastem. Zadanie, jakie sobie postawiła, okazało się niewykonalne. Co innego w filmach, w których dobro triumfuje nad złem. W życiu, w prawdziwym życiu bywa różnie. Rezultat ludzkich działań jest z reguły niepewny. - Babciu, ja chcę do ciebie! Chcę wrócić do domu! Chciała walczyć ze złem, ale teraz, słysząc głos płaczącej wnuczki, była bliska załamania. Ofiarą walki interesów było niewinne dziecko. Wciąganie go do takiej gry było czymś z gruntu niesprawiedliwym, przerażającym. Pomyślała, że dziecko płaci zbyt wygórowaną cenę. Kochanie - powiedziała zbierając siły - słyszysz mnie? To dobrze. Czy ci panowie koło ciebie słuchają naszej rozmowy? Nie, nie patrz na nich teraz. Powiedz mi, co widzisz w okna pokoju, w którym jesteś? Niczego nie widzę, babciu. Tu nie ma żadnego okna. A więc jesteś... Jeśli pani jeszcze raz spróbuje rozmawiać w ten sposób - odezwał się w słuchawce szorstki męski głos - będę musiał skrzywdzić pani wnuczkę. Kim pan jest?! - krzyknęła Michiko do słuchawki. Traciła panowanie nad sobą. Wyobraziła sobie, że ten brutal mówiący do niej być może bije to biedne dziecko. - Dlaczego przetrzymujecie ją u siebie? Dlaczego nie pozwalacie jej wrócić do domu? Pani Yamamoto, wie pani dobrze, dlaczego nie możemy tego zrobić. My zabezpieczamy tylko interesy całej waszej rodziny. Niech mnie pani nie zmusza, żebym musiał o tym przypominać. Chcę jeszcze rozmawiać z moją wnuczką. Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Ten dźwięk zmroził jej krew w żyłach. 1 utaj jest siła. Tutaj, na Maui. Tutaj w Iao Valley - mówiła Eliane. Jej oczy błyszczały intensywnie w półmroku jak oczy pantery. - Śą na świecie miejsca, w których zgromadzona jest wielka ilość energii. Jestem tego pewna. Weźmy Stonehenge, piramidy w Gizie czy Les-Baux-de-Provence. Kiedy byłam mała, myślałam, że na całym świecie jest może jedno, najwyżej dwa takie miejsca. Teraz widzę, że jest ich znacznie więcej. Michael słuchał tego wywodu bez większego zainteresowania. Przed chwilą wyszedł ze swojej sypialni i zastał Eliane skuloną na sofie z filiżanką parującej
herbaty w rękach. - Chciałbym wiedzieć, co to jest dokument Katei - powiedział. - Ichimada powiedział, żebym zapytał ciebie. Nadciągał świt. Pierwsze przebudzone ptaki zaczynały już śpiewać. Niebo za wulkanicznymi górami szarzało. Eliane i Michael przespali kilka godzin, ale ciągle czuli jeszcze zmęczenie po ciężkiej walce stoczonej w kwaterze w Kahakuloa. Nadmiar adrenaliny, spowodowany napięciami, pozbawił ich długiego, odprężającego snu. Michael miał zabandażowany nos. Był on potłuczony i pokaleczony, ale kość nie została uszkodzona. - Ze wszystkich takich miejsc, w których byłam – mówiła Eliane, jakby nie słyszała jego pytania - nagromadzenie energii jest tutaj największe. Hawajczycy mówią, że w tej dolinie nadal zbierają się ich starożytni bogowie, tutaj kochają się i zsyłają na ziemię kaskady deszczu, kiedy im się tylko zechce. Michael usiadł obok Eliane, wyjął z jej rąk filiżankę i delikatnie przyciągnął ku sobie. - Eliane - powiedział cicho - kim ty jesteś? Gdzie nauczyłaś się władać mieczem jak sensefł Blade światło przedświtu zamigotało w jej oczach i ukazało lekko zarumienione policzki. Uwolniła się z objęcia Michaela i wstała. Przeszła przez pokój do krzesła, na którym wisiały jej znoszone dżinsy. Zaczęła je zakładać. Milczała cały czas. - Nasze pierwsze spotkanie na drodze było oczywiście zaplanowane? - spytał Michael. Eliane nie odezwała się, poprawiła rękami fryzurę i podeszła do lustra, żeby sprawdzić efekt tego zabiegu. Nie przekonasz mnie, że był to czysty przypadek - ciągnął Michael. - Jak wiesz, przyjechałem tutaj, żeby skontaktować się z Tłuściochem Ichimadą. A ponieważ twój chłopak pracuje dla niego... Wiem. Przez cały czas myślałeś tylko o tym, jak dostać się do jego kwatery. Chciałeś dowiedzieć się, kto zabił twojego ojca. Tak. To prawda. Kiedy już zdecydowałeś się wyjawić swoje zamiary, powiedziałam ci, że
ja też chcę tam iść. A w ogóle, to ja nie mam żadnego chłopaka. - Podeszła do sofy i usiadła obok Michaela. Kim ty naprawdę jesteś, Eliane? Ichimadą ciebie znał. Dobrze. Powiem ci. Należę do yakuzy. W każdym razie należę do rodziny ściśle związanej z yakuzą. Moja matka jest córką Wataro Taki. Ściślej, przybraną córką. Wataro Taki zaadoptował ją wiele lat przed moim przyjściem na świat. Michael patrzył na nią z najwyższą uwagą. „Boże - pomyślał - przecież ona wie, kim ja jestem. I to od pierwszej chwili”. Eliane, czy to Masahi przysłał cię tutaj? Ja nie pracuję dla niego. Gardzę nim. Tak jak i moja matka. Ale przyjechałaś tutaj. Dlaczego? Przyjechałam tutaj, żeby odszukać dokument Katei, zanim przechwycą go ludzie Masahiego. Ichimada powiedział, że mój ojciec wykradł ten dokument. Miał go przedtem Masashi. Tak. Słyszałam o tym. Co to jest za dokument? Dokument Katei to ściśle tajny program Jibanu, kliki ministrów, która zawiązała się zaraz po wojnie. Mój dziadek zwalczał ich z ogromną pasją, chciał ich zniszczyć. Ten program zawiera plany dotyczące przyszłości Japonii. Jest opracowany na dziesięciolecia. A o co w nim chodzi? Tego nie wie nikt z wyjątkiem członków Jibanu. Być może zna go też Masashi. Ma jakieś układy z Jibanem. Czego ten Jiban chce? Niezależności Japonii. Uniezależnienia od krajów - producentów ropy. Ale przede wszystkim dąży do uwolnienia Japonii od dominacji amerykańskiej. W uszach Michaela rozległy się dzwonki ostrzegawcze. Nie wiedział jeszcze dlaczego. W głowie się kłębiły setki pytań, na które nie znajdował odpowiedzi, jak choćby pytanie ojca zawarte w jego liście: „Czy pamiętasz shititaft” albo: Gdzie już kiedyś widział czerwony sznur, o którym wspomniał Ichimda. Dlaczego przyjechałeś do Manui? - zapytała Eliane. Ponieważ ojciec telefonował do Ichimady w dniu, w którym został
zamordowany. To o tym właśnie mówił Ichimada krótko przed śmiercią? Nie wiem - odrzekł Michael, nie całkiem zgodnie z prawdą. Siedziała blisko niego, na pół ubrana. Emanował z niej spokój i łagodność. Czy mógł jej wierzyć bez zastrzeżeń? To już zupełnie inna sprawa. - Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu, że należysz do yakuzy? Z tego samego powodu, z jakiego ty nie zwierzałeś mi się ze swoich spraw. - Patrzyła, jak wschodzące słońce oświetla góry okalające Iao Valley. Dolina wyglądała teraz jak sztalugi boskiego malarza. - Nie mogłam ci zaufać, bo nie wierzyłam w prawdziwość twoich motywów. Zresztą ciągle jeszcze mam wątpliwości. Było to coś w rodzaju wyznania, które jednak Michaela nie uspokoiło i nie mogło też zmienić jego nastawienia. Kiedy jeszcze uczył się w szkole Tsuyo, mistrz ostrzegał go: Najmądrzejszy z twoich wrogów będzie przede wszystkim starał się udawać najserdeczniejszego przyjaciela. Przyjaźń bowiem rodzi zaufanie i powoduje utratę czujności. Obie te cechy staną się wkrótce najlepszymi sojusznikami twojego wroga. - Jak zginął twój ojciec? - zapytała Eliane. - Słyszałam, że to było okropne. -Nie wiem. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj, żeby dowiedzieć się, jak do tego doszło. Miałem nadzieję, że Ichimada coś mi powie. Teraz będę musiał odszukać Ude i zadać mu parę pytań. Znów wróciło wspomnienie rozmowy z mistrzem Tsuyo. Mistrzu! Jak mogę zabezpieczyć się przed takim podstępnym wrogiem? - zapytał Michael. Tak jak borsuk chroni się przed swoimi wrogami - tłumaczył sensei - stale kontrolując otoczenie. Sprawdzaj tych, którzy chcą być najbliżej ciebie. Nie ma innego sposobu. Kochałeś go? - przerwała te wspomnienia Eliane. - Mam na myśli twojego ojca. Tak. Ale szkoda, że nie miałem więcej czasu, aby poznać go lepiej. A dlaczego nie miałeś na to czasu? Był często poza domem, kiedy dorastałem - odpowiedział Michael. „A poza tym - pomyślał - sam byłem zbyt zajęty poznawaniem wielu nowych dyscyplin w Japonii.” Nie powiedział tego głośno.
Ale szanowałeś go. Zastanawiał się przez chwilę, jak odpowiedzieć na to pytanie. Sprawa była złożona. Philip Doss nie był bowiem wiceprezesem wielkiej, odnoszącej sukcesy korporacji, o czym jego własne dzieci mogłyby mówić z dumą. Mimo to był człowiekiem ambitnym i dzięki własnemu wysiłkowi osiągnął wiele. Dopiero niedawno - zaczął - dowiedziałem się, co robił mój ojciec, toteż trudno mi o tym mówić. - Spojrzał za okno. W ostrych promieniach słońca góry wydawały się płonąć, przeszywały gęsty las porastający zbocza. - Teraz, kiedy już wiem - ciągnął - nadal trudno mi to zrozumieć. Podziwiam go. Miał ogromną siłę przekonywania, ale... Ale? - wtrąciła wykorzystując jakieś wahanie w jego głosie. Ale nie sądzę, żebym mógł aprobować jego postępowanie. Cóż on takiego robił? Michael nie chciał już ciągnąć tego tematu. - A co z twoim ojcem? - zapytał, licząc na efekt zaskoczenia. Eliane przybrała znany mu już niewinny wyraz twarzy, jaki najpewniej uznawała za najbardziej przydatny do ukrycia zakłopotania. Szanuję go - powiedziała krótko. Ale? - zrewanżował się Michael pytaniem za jej pytanie. Ale nic. W porządku. Możesz nie mówić. Lecz Eliane chciała mówić. Bardzo jej na tym zależało. Kłopot polegał na tym, że nigdy dotąd nie miała odpowiedniego partnera do rozmowy. Nawet w rozmowach z matką nie mogła otwarcie wyrazić swoich wątpliwości i rozczarowań. Mój ojciec nigdy nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi - zaczęła patrząc w filiżankę z herbatą. - Zajmowała się mną wyłącznie matka, on natomiast prowadził interesy. Uważał to za swoją wyłączną domenę i gniewał się, kiedy matka miała jakieś pomysły czy rady. W ogóle nie brał pod uwagę, że ona ma doskonały zmysł do robienia interesów. A tak właśnie było. Odkąd pamiętam. Nie byłam nigdy dłużej z ojcem, zanim dorosłam. - Uświadomiła sobie teraz, jak trudno jej o tym mówić. Bardziej niż mogła sobie to wyobrazić. Ale jakaś nieodparta chęć zwierzania się komuś, kogo przez całe życie podświadomie poszukiwała, popychała ją do mówienia. - Ale był ktoś jeszcze - ciągnęła. - Przyjaciel mojej matki. Przyszedł kiedyś, żeby
mnie zobaczyć. Myślałam długo, że to mama prosiła go o to, bo chciała, żebym oswajała się z nową sytuacją. Z biegiem czasu nabrałam przekonania, że ten człowiek kochał mnie, że przyszedł zobaczyć mnie z własnej woli. - Przymknęła oczy. Łzy piekły pod powiekami, a ona bardzo chciała je powstrzymać. - Moja matka pragnęła, żebym ufała temu człowiekowi. Komuś. Ale szczególnie jemu. Dlaczego? Eliane przycisnęła ręce do piersi. Bo to było ważne dla niej. Zwłaszcza po śmierci mojego dziadka stało się nieodzowne, aby mieć obok siebie kogoś, komu można by w pełni zaufać. - W blasku słońca, które wtargnęło do pokoju, Michael dostrzegł, że Eliane płacze. - Nie chcę już mówić o tym - powiedziała łamiącym się głosem. Eliane... Nie - wyszeptała. - Daj mi spokój. Blask słońca zmienił nastrój. Jakby zaczęli oddalać się od siebie. To dziwne, ale tak bardzo osobiste wspomnienia zaczęły ich dzielić, zamiast łączyć. „Nie powinno tak być - pomyślał Michael. - Nie powinno się to zdarzyć, kiedy ludzie dzielą się prawdą”. Jewgienij Karski czekał na telefon. Paląc papierosa przyglądał się, jak żona pakuje mu walizkę. Robiła to, jak zawsze, metodycznie i z dużą wprawą. - Powinnaś wyjechać na daczę, kiedy nie będzie mnie w domu. Dobrze by ci zrobiło, gdybyś wyrwała się z Moskwy choćby na trochę. Na wsi jest jeszcze zbyt zimno - odpowiedziała. Była przystojną kobietą, szczupłą, ciemnowłosą, dobrze ubraną. Urodziła mu trzech synów. Był z niej zadowolony. Weź futro - doradził jej. Wrzucił niedopałek do popielniczki i natychmiast zapalił nowego papierosa. Co? Mam wziąć na wieś sobolowe futro? Ono nadaje się raczej do opery. Racja - powiedział. Był zadowolony, gdy dawała mu odczuć uznanie dla jego pozycji społecznej. A jeszcze większą satysfakcję sprawiały mu zazdrosne spojrzenia młodszych oficerów. Utwierdzały go w przekonaniu, że dokonał trafnego wyboru. - Zrób wobec tego, jak uważasz. Zawsze lubisz postawić na swoim. Ja w każdym razie myślę, źe teraz, kiedy mnie nie będzie, a chłopcy są w internacie, mogłabyś odpocząć na wsi. Zimy w Moskwie są takie długie i ponure.
To ty, Jewgienij, chcesz się stąd wyrwać, nie ja - odpowiedziała, ostrożnie układając garnitur w walizce. - Mnie tu jest bardzo dobrze. Uważasz, że mnie tu jest źle? - w jego głosie można było wyczuć lekką irytację, a może chęć usprawiedliwienia swych decyzji. Żona skończyła pakowanie i podeszła do niego. Wiesz, Jewgienij - powiedziała. - Ty masz romans i nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Nie wiem, o czym mówisz. - Tym razem nuta irytacji w jego głosie stała się wyraźniejsza. Twoją kochanką - powiedziała - jest Europa. - Uśmiechnęła się i pocałowała go. - Jesteś jak mały chłopiec. Chyba dlatego, że byłeś jedynakiem. Psychologowie mówią, że jedynacy mają większe potrzeby niż dzieci z rodzin wielodzietnych. Nonsens. Sądząc po tobie, jest to święta prawda. - Pocałowała go znowu na dowód, że mówi to, co myśli. - Nie powinieneś czuć się winny. Nie jestem zazdrosna. Kiedy wyszła z sypialni, Karski podszedł do okna. Patrzył na rzekę Moskwę przecinającą miasto. Jako jeden z czterech szefów wydziałów w KRO, Departamentu Kontrwywiadu Pierwszego Głównego Dyrektoriatu KGB, cieszył się licznymi przywilejami. Jednym z nich było duże mieszkanie w centrum miasta, z widokiem na rzekę. Jednak widok z okna na iskrzące się światłami miasto i pokryte śniedzią cebulaste kopuły nie cieszył go. Rzeką płynęła duża tafla kry lodowej, mimo że był już koniec kwietnia. Zima ciągle trzymała miasto w kleszczach, chociaż jej czas już minął. Zapalił kolejnego papierosa, zanim poprzedni wypalił się w popielniczce. Bolało go już gardło, ale nawet nie próbował rzucić palenia. Wyobrażał sobie, że jest to jakiś rodzaj pokuty. Ale za co? Może za to, że nie wierzył w Boga? Jego matka była kobietą wierzącą, ale on przeszedł szkolenie do pracy w KGB. Tam mówiono, że wiara w Boga jest bezsensowną ideą, mającą na celu zniewolenie duchowe człowieka. Religia to opium dla ludu, to w najlepszym razie pojęcie efemeryczne, dzięki któremu mała grupa ludzi, duchowieństwo, kontroluje masy. Religia zorganizowana w Kościół, każda
religia, jest potencjalnie groźna i wrogo usposobiona do dialekty ki sformułowanej przez Marksa i Lenina. To samo trzeba odnieść do reform w kraju. Są one, oczywiście, potrzebne. Nikt nie ma nawet zamiaru podważać koncepcji uczynienia radzieckiej gospodarki bardziej wydajną. Ani potrzeby zlikwidowania nadużyć władzy w aparacie rządowym. Ale trzeba bardzo ostrożnie nakreślić ramy takich reform. Kiedy już uchyli się furtkę dla różnych radykalnych pomysłów, dojdzie do tego, że zostanie ona całkowicie otwarta. Czy to, co robi się teraz, nie zmierza aby w tym kierunku? I co wtedy będzie z nami? W końcu trudno będzie nas odróżnić do Stanów Zjednoczonych. Karski pochylił się ku oknu i poczuł ciągnący z zewnątrz chłód rachitycznej moskiewskiej wiosny, czekającej jakby na cieplejszy powiew od Europy. Zadzwonił telefon. Karski spojrzał na zegarek. Słyszał przez ścianę odgłosy z kuchni, w której żona przyrządzała obiad: szum wody i postukiwanie naczyń. Nie mogła słyszeć jego rozmowy. Podniósł słuchawkę. Moshi, moshi? Halo! Telefonowałem do pańskiego biura - mówił Kozo Shiina. - Oficer dyżurny przełączył rozmowę. Tego się Karski spodziewał. Jego podkomendny Siergiej był bardzo bystry. Mógł na nim polegać. Czy są jakieś wiadomości o Audrey Doss? - zapytał. Jak dotąd nie - odparł Shiina. Muszę wiedzieć, co się z nią dzieje - nalegał Karski. - To szalenie ważne. Robię co w mojej mocy. Dam panu natychmiast znać, kiedy tylko czegoś się dowiem. A pan? Czy wie już pan, kto zabił Philipa Dossa? Nie. Nie mam najmniejszego pojęcia. To mnie właśnie niepokoi - powiedział Shiina. - Któż mógł to zrobić? Jak pan wie, nie lubię, kiedy wchodzi do gry ktoś zupełnie nieznany. Najczęściej okazuje się, że jest to nieprzyjaciel. Niech się pan zbytnio nie martwi. Kimkolwiek jest, nie może już nas zatrzymać. Czy to znaczy, że możemy oczekiwać dostarczenia towarów w terminie? zapytał Shiina. Żaden z nich nie pozwolił sobie na przekazywanie takich informacji
otwartym tekstem, mimo że rozmowa szła przez specjalną linię. Tak. Jeszcze dzień, najwyżej dwa. Przesyłka jest już w drodze. Rozumie pan, sprawa jest nader delikatna, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Oczywiście, że rozumiem. I także w pełni doceniam pańskie starania. Rozmawiali po japońsku. Shiina myślał, że jest to uprzejmość, jaką Karski mu wyświadcza, ale sam Karski wolał taki sposób porozumiewania, bo pozwalał mu na wychwycenie wszystkich niuansów rozmowy. Był poliglotą i wiedział z doświadczenia, że przekazywanie partnerowi informacji w języku obcym grozi utratą subtelnych, ale bardzo ważnych szczegółów, czasem pozornie mało znaczących, ale nie mniej istotnych dla całości obrazu. Sam mówił płynnie dwunastoma językami i, w podwójnej ilości, dialektami. - Mam prośbę, aby na przesyłkach nie było rosyjskich liter - ciągnął Shiina. - Nie chciałbym, żeby ktoś zorientował się, skąd pochodzą. „A już na pewno Masashi - pomyślał. - Ten to naprawdę nienawidzi wszystkiego, co rosyjskie”. W porządku - uspokoił go Karski. - Nie mamy zamiaru ujawniać naszych sekretów. - Sam bał się nawet pomyśleć, jak poważne konsekwencje groziłyby w razie wykrycia ich przedsięwzięcia. - No, a co z innymi sprawami? Zniszczenie Taki-gumi jest już bliskie - informował Shiina z wyraźną satysfakcją. „Pięknie - pomyślał Karski - mieć współpracowników, którzy myślą tak samo. A szczególnie takich, którzy są przekonani, że pracują na swoją korzyść, którzy uwierzyli, że traktuje się ich jak prawdziwych partnerów. Takich jak Kozo Shiina”. Hiroshi Taki nie żyje - ciągnął Shiina. - Dzięki moim staraniom, tak jak to uzgodniliśmy. Masashi objął szefostwo klanu. A teraz, również zgodnie z naszą umową, ustawiłem obu braci, Masashiego i Jojiego, na krańcowo przeciwstawnych pozycjach. Zastanawiam się czasem - wtrącił Karski, obserwując z okna sznur samochodów na ulicy - czy pańska satysfakcja z nowego statusu Japonii w świecie będzie porównywalna z radością zniszczenia dzieła Wataro Taki. Dziwne jest to pańskie pytanie - powiedział Shiina strapiony. - Przecież obie te sprawy są ściśle ze sobą powiązane. Ja przynajmniej przyjmuję takie założenie. Gdyby żył Wataro Taki, Jiban nigdy nie osiągnąłby swojego celu. Japonia nie uzyskałaby należnego jej miejsca w świecie. A wy nie bylibyście w stanie rzucić
Ameryki na kolana. Być może. Ale wtedy poszukalibyśmy innych możliwości. O nie, Karski. Niech pan nie zapomina o historii. Wy, Rosjanie, zawsze podbijaliście określony kraj wyłącznie z pomocą Armii Czerwonej. Nie mamy zamiaru napadać na Stany Zjednoczone. Takie przedsięwzięcie, zakładając, że udałoby się bez zniszczenia całej planety, wykrwawiłoby tylko Rosję. Proszę się nie obawiać, ja znam historię. Imperium rzymskie upadło wskutek dążeń odśrodkowych. Rzymianie byli świetnymi żołnierzami. Bili wszystkich i robili to z łatwością. Do pewnego momentu. Ale, jak uczy historia, utrzymanie pod kontrolą olbrzymich podbitych obszarów stanowiło wyzwanie, któremu nie mogli już sprostać. Cesarstwo tworzyło zbyt wiele ludów, zbyt wiele było lokalnych buntów. Zwiększając obszar imperium, armia rzymska doprowadziła je ostatecznie do upadku. My nie chcemy popełniać tego samego błędu. - To w takim razie, w jaki sposób chcecie pokonać Amerykę? Karski zauważył, że zaczął padać śnieg. Chłód moskiewskiej wiosny dawał mu się we znaki. Gdy gasił w popielniczce kolejnego papierosa, przemknęło przez myśl, że pali zbyt dużo, ale tylko wtedy, kiedy jest w Rosji. Shiina czekał cierpliwie na odpowiedź. - Zrobimy to - powiedział - co przewiduje pański długofalowy program. Będziemy niszczyć gospodarkę Ameryki. Ude krwawił. Kiedy dotarł do posiadłości Ichimady w Hana, przypomniał sobie wizję, jaka kiedyś go nawiedziła. Był słońcem i płonął. Tworzył sobą ogromną, niezwykłą poświatę. Pulsował światłem, ciepłem i życiem. Do momentu, w którym zaczął krwawić. Czym zraniona gwiazda może krwawić? Plazmą? Magmą? Nieważne. Ude-słońce krwawi. Czuł, jak uciekają z niego światło, ciepło i życie. Zaczął krzyczeć. A wtedy kobieta, która była z nim, wepchnęła mu do gardła potężną dawkę torazyny. Teraz, w ciemnościach opuszczonego domu Tłuściocha Ichimady w Hana, usiłował rozplatać druciane więzy, którymi Audrey Doss przytwierdzona była do krzesła. Jej bezwładna głowa opadła mu na pierś. Uderzył ją kilkakrotnie dłonią w policzek. - Pomóż mi! - krzyczał. - Pomóż mi! Jestem ranny. Audrey otworzyła oczy. Nie wiedziała, gdzie jest ani kim jest człowiek, który krzyczy. Wygłodniała, odwodniona, przerażona krzyknęła i zemdlała.
Ude patrzył na nią dysząc ciężko. Kiedy kilkanaście godzin temu włamywał się do tego domu - spała spokojnie, nie była związana, a koło jej łóżka stała taca z jedzeniem i woda. Ude zjadł przygotowany dla niej posiłek i przeczytał kartkę leżącą pod karafką. Była nie podpisana i zawierała kilka zdań:. Audrey. Nie bój się. Zostałaś przywieziona na Hawaje dla twojego bezpieczeństwa. Nic ci tu nie grozi. Czekaj, aż wrócę po ciebie. Zaufaj mi. Zniszczył kartkę. A potem przywiązał Audrey do krzesła, żeby uniemożliwić jej poruszanie się, kiedy on będzie zajmował się sobą. Teraz musiał zająć się swoją raną, która broczyła krwią. Trochę później, z pierwszymi odgłosami śpiewu ptaków, Audrey się obudziła. Mały gekon leżał na jej piersi. Krzyknęła przerażona, kiedy go zobaczyła, po czym ręką zrzuciła jaszczurkę. Usiadła. „Gdzie ja jestem” - myślała gorączkowo. Głowa bolała ją tak mocno, jakby była ściskana imadłem. Czuła w gardle dziwny, kwaśny posmak. Miała wysuszone, spękane z pragnienia usta. Była wśród drzew. Grubych, wysokich, o bujnych koronach. Słońce i cień przesuwały się po jej ciele. Miała na sobie niebieskie szorty, biały podkoszulek i purpurowoczerwone, plastykowe sandały. Nie jej ubranie, jakieś używane rzeczy. Na podkoszulku wydrukowany był jakiś napis. Zdjęła go i przeczytała: „Kona Iron Man Triathlon, 1985”. Kona? Gdzie to jest? Próbowała skupić myśli. Czy nie jest to gdzieś na Hawajach? Rozejrzała się wokół. Poczuła powiew ciepłej bryzy na nagich ramionach i nogach. Nasłuchiwała śpiewu ptaków i bzykania owadów. Czyżby była na Hawajach? A potem, co się stało? Oparła bolącą głowę na rękach i zamknęła oczy. Raziły ją ostre promienie słoneczne. Potęgował ból głowy. Boże! Boże! Spraw, żeby ten ból wreszcie się skończył.. Przypomniała sobie wydarzenie w domu, w Bellehaven, jakieś odgłosy, pamiętała, jak schodziła po schodach przypuszczając, że to Michael jest w gabinecie ojca. Ale to nie był on. A więc kto? Dlaczego? Coraz więcej pytań kłębiło się w jej głowie. Pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. Ból głowy się nasilał. Odwróciła się, ale opanowały ją gwałtowne
mdłości. Miała prawie pusty żołądek. Drżąc leżała na trawie. Nawet oddychanie było dla niej ciężką pracą. Powoli, bardzo powoli odzyskiwała siły. Po pewnym czasie zaczęła się czuć odrobinę lepiej. Opierając się na rękach, usiłowała się podnieść. Miała odrętwiałe, słabe nogi. Osunęła się na kolana. Głowa opadała jej w dół. Pomyślała, że zaraz zemdleje. Myśl ta ją przeraziła. „Co się ze mną dzieje” - pomyślała półświadomie. Było już późne popołudnie, sądząc z wydłużających się cieni. Najpewniej długo leżała tu nieprzytomna. Teraz znów przypomniała sobie, że Michael wołał do niej w ciemności, widziała błysk jego miecza i słyszała szczęk zderzających się dwóch kling. Jeszcze raz i znów ten sam szczęk... A potem? Michael! Michael! Z trudem powstrzymała łzy. Wydawało się jej, że z oddali słyszy ostrzegawczy głos brata: „To nic nie pomoże. Weź się w garść, Aydee”. Ten głos dodał jej otuchy. Usiłowała wypełnić nakaz. I wtedy zobaczyła U de. W pierwszej chwili zwróciła uwagę na niezwykły irezumi, tatuaż pokrywający całe piersi. Następnie na kontur jego olbrzymiej sylwetki. A potem bandaże na lewym ramieniu, pokryte ciemnymi brązowymi plamami zaschniętej krwi. Mężczyzna był Azjatą. Japończykiem lub Chińczykiem, nie była w stanie sprecyzować. Michael pewnie gniewałby się na nią za tę niewiedzę. - Kim pan jest? - zapytała. Stwierdziła, że niezwykle trudno było jej wymówić nawet te trzy słowa. Ude nalał z termosu do plastykowej szklanki wodę i podał jej. - Masz, wypij to - powiedział. A kiedy zaczęła pić szybko wielkimi łykami, dodał: - Powoli! Była oszołomiona. Usiadła w wysokiej trawie. Gdzie ja jestem? - zapytała. - Na Hawajach? - Głowa ciążyła jej, jakby była naładowana ołowiem. Oparła ją na rękach, ale po chwili musiała uwolnić ręce od ciężaru, bo odczuła silny ból w nadgarstkach. Nie ma znaczenia, gdzie teraz jesteś - odezwał się Ude. - Nie zostaniesz tu długo. Audrey piła łapczywie, mimo że ugasiła już pragnienie. Ude kilka razy napełniał jej szklankę. Co się ze mną stało? - zapytała. No, dosyć - powiedział Ude. - Wystarczy. - Wyjął szklankę z jej rąk i pomógł stanąć na nogi. Zachwiała się i niemal upadła na niego. Ruszyli kamienistą ścieżką. Ude musiał ją prawie nieść. Kątem oka zauważyła dom. Czyżby tam właśnie spędziła długie godziny związana i bezwolna? Kolejne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Chwilę później znalazła się w samochodzie.
Przez kilka następnych godzin przesuwały się przed jej oczami ostre, ciągle zmieniające się obrazy. I jakkolwiek próbowała ze wszystkich sił być przytomną i czujną, często traciła świadomość, by po jakimś czasie budzić się z bolesnym uczuciem, że nie powinna sobie pozwalać nawet na chwilę spokojnego snu. Czuła, że jadą powoli górską drogą, z licznymi nierównościami i zakrętami. Czasami Ude zatrzymywał samochód i czekał. Słyszała wtedy szum samochodów nadjeżdżających z przeciwnego kierunku. Wreszcie pochyłości drogi stawały się coraz łagodniejsze, a po kilku minutach zaniknęły całkowicie. Jazda przestała być męcząca. Wyczerpana do granic możliwości, Audrey zapadła w głęboki sen. Nobuo Yamamoto po raz chyba dziesiąty wycierał spocone dłonie. Jego chusteczka była wilgotna i brudna od kurzu wielkiego miasta. Siedział w swojej limuzynie zdenerwowany i spięty do granic możliwości. Było to niezwykłe dla człowieka o takiej osobowości i tak wysokiej pozycji społecznej. Już od wielu miesięcy sypiał źle. Nocami dręczyły go koszmary. Jego sny pełne były śmierci. Strasznych, na pół spalonych trupów wydobywających się z rozbłysku szybko lub z bolesną powolnością. Rozbłysk, tak Nobuo nazywał to zjawisko. Nie wybuch. Z pojęciem rozbłysku żył od wielu lat. Jako Japończyk był świadomy niesłychanego zagrożenia, bardziej niż większość ludzi. Historia była tu ciągle żywa. W Hiroszimie i Nagasaki. I jako Japończyk żywił wstręt do wszystkiego co nuklearne, a w szczególności do broni. „Mój Boże - użalał się - jak mogło dojść do tego, że zostałem wciągnięty w tę aferę?” Oczywiście wiedział, jak do tego doszło. Wszystko zaczęło się od Michiko. To przez małżeństwo z nią został związany duszą i ciałem z rodziną Taki. Jego ojciec oraz Wataro Taki, który wtedy nazywał się Zen Godo, wymyślili ten związek, gdy działali ręka w rękę. Bo też było to raczej zawarte na wieczne czasy małżeństwo dwóch biznesów, mających wspierać się i umacniać. „Wataro Taki odszedł, a po nim Hiroshi. Masashi wziął sobie po nich wszystko, co chciał. Został oyabunem Takigumi. Ale Masashi to szaleniec. I teraz zostałem związany z tym szaleńcem i to w tak szczególny sposób. Buduję mu to, czego zażądał - myślał Nobuo z obrzydzeniem - ale niestety, robiąc to zostawiam moje własne ślady. Teraz zbliża się kres tej pracy; dalej już ociągać się nie mogę. Budowa musi być zakończona. Innego wyjścia nie ma. Kiedy zagrożone jest życie mojej wnuczki, jaki mogę mieć wybór?” A jeszcze te nocne koszmary. Nobuo wciąż widział w swoich snach niezliczone,
wędrujące tłumy rozkładających się trupów. Te sny wypełniały mu noce, potęgowały poczucie ogromnej winy. Siedząc na samochodzie i czekając na spotkanie, patrzył przez okno na wieczorne życie miasta. Neony reklam, płonęły na każdym skrawku przestrzeni. Było ich tak wiele, że nie sposób je zliczyć. Kiedy patrzył na Tokio połyskujące światłami reklam wydawało mu się, że widzi niebo usłane gwiazdami. Jak symbol japońskich kontrastów, gdzie wrażenie nieskończonego chaosu spotykało się z rozległą przestrzenią, łagodzącą to wrażenie. I przestrzeń ta była potwierdzeniem zdolności kultury do przekształcania czegoś małego w potężną, pełną przesytu wielkość. - On już jest, proszę pana - powiedział kierowca. „Jak zawsze spóźniony - pomyślał Nobuo. - Prostak. Daje mi poznać, kto jest ważniejszy”. Pochylił się i zobaczył, że Masashi wysiada z samochodu i kieruje się ku wejściu do teatru. „Trzeba iść” - zdecydował Nobuo. Po raz ostatni wytarł ręce w chustkę i poszedł śladem Masashi. Sala teatru była niewielka, o nader surowym wystroju. Proste krzesła dla publiczności i zwykła scena. To wszystko. Jedynym urozmaiceniem był szereg monitorów, około stu pięćdziesięciu sztuk, ustawionych wzdłuż ścian. Robiły wrażenie pustych, ciemnych okien. Pogłębiały ciemność. Wchodzący mogli odnieść wrażenie, że znaleźli się nagle w przestrzeni, w której wymarły już wszystkie gwiazdy. Puste ekrany tylko tu i ówdzie odbijały fragmenty zatłoczonej sali. Zgodnie ze swoim zwyczajem, Masashi zatrzymał się przy wejściu, uważnie i bez pośpiechu lustrował wzrokiem widownię. Wszystkie miejsca były już zajęte z wyjątkiem jednego. Dzięki temu mógł przyjrzeć się obecnym. Zajął miejsce tuż przed rozpoczęciem przedstawienia. Po jego lewej stronie siedziała młoda Japonka w stroju o wiele na nią za dużym, pełnym dziwacznych, szarych, rozmazanych cieni, z błękitnopurpurowymi policzkami i jaskrawą szminką na wargach. Jej włosy, krótko obcięte z tyłu, ale z długą grzywką, były sztywne, jakby wysmarowane klejem. Na miejscu po prawej stronie siedział Nobuo. Przedstawienie rozpoczęło się bez żadnego uprzedzenia. W jednej chwili wszystkie monitory ożyły fosforyzującym pulsowaniem, grą linii w abstrakcyjnym, elektronicznie zaprogramowanych układach. Zaraz potem na scenie pojawili się tancerze. Byli nadzy bądź półnadzy, niektórzy pomalowani białą farbą. Taniec nosił nazwę buto, był rodzajem nowoczesnej formy baletowej, wykreowanej przez poczucie zagrożenia postnuklearnej, urbanizującej się i westernizującej Japonii późnych lat pięćdziesiątych. Oparty na mitologicznych archetypach, był jednocześnie przewrotny politycznie i wsteczny kulturowo. Sztywny i płynny zarazem, utrzymany w konwencji dającej widzom wiele przeżyć. Oto w centrum sceny pojawia się bogini słońca, której potomkiem jest cesarz. Boleje nad tym, co widzi wokół siebie. Wycofuje się do jaskini. Świat się pogrąża w mroku. Odgłosy dzikiej, naładowanej seksem orgii, wykonywane w konwencji prymitywnego, rytualnego tańca, skłaniają boginię do opuszczenia kryjówki. Wraz z nią na nowo pojawia się na ziemi wiosna, światło i ciepło. Kiedy odtwarzano w stylizowanej formie ten prymitywny, chłopski mit, na ekranach monitorów pojawiły się sceny będące repliką tego tańca, tyle że powtórzoną w kostiumach. Wyświetlane tuż po zejściu aktorów ze sceny, dawały efekt jakby wizualnego echa. W przerwie Masashi wstał i bez słowa wyszedł do foyer. Po chwili zorientował się, że Nobuo ruszył w ślad za nim. Podobały ci się te bezeceństwa? - zapytał, kiedy Nobuo znalazł się obok
niego. W ogóle nie zwracałem uwagi. Dobrzy byli ci aktorzy? Ci połamańcy? To nie aktorzy, to cyrkowcy. Jeśli to ma być sztuka, to znaczy, że prawdziwych talentów już nie ma, a teatr taki jak ten może je tylko zabić. Ani gracji, ani subtelności, ani yugen. - To ostatnie pojęcie wywodziło się z okresu schogunatu Tokugawów, z początków dziewiętnastego wieku i oznaczało powściągliwe ukazywanie zewnętrznych oznak piękna, aby tym silniej uwypuklić jego wewnętrzne właściwości. Nobuo nie znał się na sztuce i nie zamierzał wdawać się w dyskusję, w której Masashi przewyższałby go wiedzą. Przejdźmy do sprawy. - Masashi zmienił temat. - Stwierdzam, że dostawy urządzeń nie nadchodzą wystarczająco szybko. Przede wszystkim trzeba myśleć o montażu. Nie robimy przecież samochodów. W tym przypadku normy techniczne muszą być utrzymane z całą precyzją. Zostaw dla innych te pocieszenia. Ale taka jest prawda - ciągnął Nobuo, dusząc się z wściekłości. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jaką energię uwalnia eksplozja nuklearna? Mnie nie interesują twoje trudności - powiedział dobitnie Masashi. Interesuje mnie czas i termin. Od tego wszystko zależy. Musimy być gotowi za dwa dni. A mnie nie interesują twoje terminy. Dla mnie liczy się tylko moja wnuczka. Jeżeli tak - podchwycił Masashi - to masz być gotowy za dwa dni, kiedy się spotkamy w twoim zakładzie. Nie ma od tego odwołania. Przyszłość Japonii zależy od twojej ekspertyzy. Przyszłość całego świata, prawdę mówiąc. Jakie znaczenie może mieć życie jednej małej dziewczynki w porównaniu z wielkością naszego przedsięwzięcia? Nobuo zbladł. Masashi roześmiał się głośno. Uspokój się, Nobuo-san - ciągnął. - Nie mam zamiaru skrzywdzić Tori. Daję ci na to moje słowo. A cóż ono jest warte?
Oczy Masashiego pociemniały z gniewu. Ty lepiej miej nadzieję, że jest ono wiele warte. Jestem w takiej sytuacji, że moja opinia się nie liczy - odparł z godnością Nobuo. - Zapytaj ducha twojego zmarłego ojca. On wie najlepiej. Śmierć mojego ojca to była karma. I mam sądzić, że to karma zabiła Hiroshi. Nonsens. Ty zabiłeś swojego starszego brata. Nie chcę nawet słuchać twoich zaprzeczeń, nie są nic warte. Teraz ty jesteś oyabunem, a ja jestem związany z tobą. Ale to nie zabójstwo Hiroshiego utworzyło ten związek. Ty porwałeś moją wnuczkę. I będę cię za to nienawidził do końca moich dni. Mnie? - zapytał Masashi z udawaną niewinnością. - A cóż ja takiego zrobiłem poza tym, że stworzyłem niezwykle wydajny mechanizm działania? Bardziej wydajny niż mój ojciec byłby w stanie sobie wyobrazić. Czemu patrzysz na mnie tak ponuro? Należysz już do historii. Z tym, co pomogłeś mi stworzyć, będziemy wkrótce rządzić nową Japonią. „Albo - pomyślał Nobuo Yamamato - zostaniemy zmieceni z powierzchni ziemi razem ze wszystkimi istotami żyjącymi w Japonii”. Śpiew oszalałych ptaków. Złociste promienie słońca przedzierają się przez szczeliny w listowiu i zalewają polanę światłem. Szmer strumienia torującego sobie drogę po łagodnej pochyłości. Bzykanie owadów. I Eliane idąca ku niemu, z oczami wpatrzonymi w niego i tylko w niego. Uśmiechająca się swoim ujmującym, łagodnym uśmiechem. Zbliżająca się powoli, świadomie, ufnie. Trzask jakby wystrzału. Michael wykrzykuje jej imię, a ona spada z półką skalną w ciemną otchłań doliny. Odgłos walącej się w dół półki wraca wielokrotnym echem. Michael się obudził. Pamiętał, że wykrzykiwał imię. Nie Eliane, a Seyoko. Był przygnębiony. Wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jest w domu Eliane i że przespał cały dzień. Wstał i poczłapał do łazienki. Odkręcił kurek i po trzech minutach zimnego prysznicu poczuł się odświeżony i na dobre rozbudzony. Nie zapalał światła. Owinięty ręcznikiem wyszedł na werandę biegnącą wzdłuż ściany domu. Wiatr szumiał w liściach palm. Opodal, na tle nieba, rysowały się kontury wyniosłych gór. Noc pachniała plumerią i ananasem. „Mamy już następny dzień - pomyślał. - Ciekawe, gdzie też się ukrył Ude? Miał zapewne jakieś kryjówki, ale tak czy inaczej odnaleźć go trzeba. Jest takie miejsce, w którym na pewno należy go szukać. Tym miejscem jest Tokio. Tam chyba będzie można również znaleźć Audrey i dowiedzieć się, kto zabił ojca i dlaczego”. A teraz Shuji Shuriken. Przysiadł ze skrzyżowanymi nogami i rozpoczął ćwiczenia oddechowe. Po chwili
szeptał słowa-zaklęcia. U - istnienie. Mu - niebyt. Suigestu - światło księżyca na wodzie. Jo - wewnętrzna szczerość. Shin - mistrz intelektu. Sen - myśl wyprzedza akcję. Shinmyoken - gdzie trafia ostrze miecza. Kara - pustka. Zero - gdzie tao nie ma już żadnej władzy. Suigetsu. Światło księżyca na wodzie. Ukryte znaczenie tych słów to przebiegłość. Sztuka walki, którą będziesz tu poznawał, opiera się na przebiegłości - mówił mistrz Tsuyo. - W shintoizmie przebiegłość, która ma prowadzić do celu, nosi nazwę shimpo, co znaczy tajemnica. Mówi się, że shimpo skłania ludzi ku wierze po prostu dlatego, że tajemnica wiary jest ukryta. Tao wojownika natomiast nadaje shimpo znaczenie strategii. Weźmy przykład. Jeśli w walce zaczniesz udawać, że twoja prawa ręka jest niesprawna, przeciwnik poczuje się ośmielony i mniej czujny. A wtedy ty zmienisz strategię walki i pokonasz go. I czyż nie można powiedzieć, że to twoja przebiegłość doprowadziła cię do celu? Kiedy okażesz się zdolny do zmiany metody walki w taki sposób, aby twój przeciwnik uznał to za korzystne dla siebie, będzie to oznaczać, że jesteś dobrym strategiem. Może Eliane praktykuje shimpo! Może tylko stwarza pozory, a w rzeczywistości jest inna? Niewykluczone jednak, że jest szczera i uczciwa w postępowaniu. Oto zagadka. Michael przypomniał sobie egzamin w szkole Tsuyo. Jak łatwe wydawało się wtedy zrozumienie uwag mistrza. Ojciec powiedział mu już po walce: „Przede wszystkim musisz rozpoznać zło. Następnie musisz pokonać je w walce. I na koniec musisz pilnować się, aby samemu nie stać się cząstką zła. Kiedy dobrze przyswoisz sobie te zasady, będą one utwierdzać się w tobie z upływem czasu”. Dom był uśpiony. Pytania Michaela musiały pozostać bez odpowiedzi. „Tao jest prawdą - pomyślał. - Jest tendo, Drogą do niebios”. Wstał, wszedł do domu i skierował się do kuchni. Połączył się z lotniskiem w Kahului i załatwił rezerwację na lot krajowy, a potem, za pośrednictwem linii międzynarodowego lotniska w Honolulu, z prywatnym telefonem Jonasa. Wujek Sammy? Michael! Co u ciebie słychać? Gdy z Eliane wrócili z domu Ichimady, Michael niezwłocznie zatelefonował do Jonasa i zdał mu relację z wydarzeń, od momentu lądowania na Hawajach. Usiłował teraz ustalić, kiedy właściwie odbyła się ta rozmowa. Wczoraj? Przedwczoraj? Nie umiał znaleźć odpowiedzi. Czy jest coś nowego w sprawie Audrey? - zapytał Jonas. Jak dotąd nie. Ale nie traćmy nadziei. Robimy w tej sprawie wszystko, co w naszej mocy - odparł Jonas. Natychmiast jednak zmienił temat. - Przeglądałem właśnie raporty z Maui. Pamiętaj o jednym. W żadnym razie nie możesz zostać wciągnięty w jakiekolwiek dochodzenia w sprawie masakry w domu Ichimady. Myślę, że miałeś rację przypuszczając, że śladów trzeba szukać w Japonii. Lecę tam pierwszym porannym samolotem. Dobrze. Rób, co powinieneś, synu. Ja mam tutaj ogromne kłopoty. Nastąpił kryzys, którego nie możemy przezwyciężyć. Wyobraź sobie, że Japończycy
po niemal roku negocjacji nad nowym układem handlowym całkowicie się wycofali z rozmów. Ich premier zawiadomił prezydenta, że wszystkie istniejące dotąd szczegółowe porozumienia handlowe między Japonią a nami przestają obowiązywać ze skutkiem natychmiastowym. Nie podał żadnych wyjaśnień. Nie ma nadziei na wznowienie rokowań. Byłem przez całą noc w Kapitolu. Kongres zareagował uchwaleniem podwyżki taryf celnych na wzór ustawy Smoota-Hawleya sprzed dziesiątków lat. Mówię ci, synu, jeszcze dziesięć lat temu Ameryka mogłaby znieść taki cios. Ale nie teraz. Nikt tu nie ma złudzeń, że taka protekcjonistyczna ustawa spowoduje ogromną depresję gospodarczą. Wygląda na to, że masz pełne ręce roboty. I jakby tego nie było dosyć, synu - ciągnął Jonas - zarysowała się możliwość, że BEM nie będzie już mógł mieć wpływu na bieg spraw, którymi się dotąd zajmował. - Opowiedział Michaelowi o rozmowie z Lillian i raporcie o BEM, z którym pozwoliła mu się zapoznać. Dodał od siebie kilka słów komentarza. Wujku Sammy - przerwał mu Michael, słysząc w głosie Jonasa nutę przygnębienia graniczącą z rozpaczą - czy dobrze się czujesz? Mówiąc prawdę, synu, po raz pierwszy zacząłem myśleć, że nie będziemy mogli wygrać tej wojny. Michael odwiesił słuchawkę. Był przygnębiony bardziej niż kiedykolwiek. Wrócił na werandę. Tutaj, w Iao Valley, poczuł się teraz jak więzień zamknięty w ogromnej twierdzy. Usłyszał jakieś odgłosy wewnątrz domu. To Eliane wychodziła przez szklane drzwi swojej sypialni. Zobaczyła go stojącego w pełnym świetle księżyca. Była już ubrana. Miała na sobie dżinsy i męską koszulę z długimi rękawami. Zorientowałam się, że jesteś tutaj. Nie chciałem cię budzić. Nie obudziłeś mnie. Nie śpię już od pewnego czasu. - Wychyliła się i rozejrzała po dolinie. - Noce są tutaj bardzo piękne. Piękniejsze od dni, jeśli w ogóle jest to możliwe. Przy pełni księżyca można zobaczyć każdy skrawek tej doliny. Nie każdy. Są tutaj miejsca zupełnie nieznane. Niedostępne?
Nie. Są nieznane, bo nikt tam nie chodzi. Święte miejsca, w których zbiegają się linie czasu i przestrzeni. Mieszkają tam starzy bogowie. Hawajczycy w to wierzą. Zauważył, że Eliane mówi to z całą powagą. On sam nie odrzucał automatycznie takich teorii. Pamiętał słowa Tsuyo: Fizycy uczą nas, że wszechświatem rządzi siła przyciągania bądź brak takiej siły. Ale to wiara rządzi umysłem. W każdym razie są na ziemi miejsca, gdzie wiara, a nie zasady fizyki, jest siłą sprawczą. Znajdziesz takie miejsca w stosownym czasie, z moją pomocą albo samodzielnie. - Mogłabyś pokazać mi jedno z tych miejsc, w których żyją bogowie Hawajów? Eliane przyjrzała mu się uważnie badając, czy nie stroi sobie z niej żartów. -Dobrze - powiedziała po chwili. - Ale to miejsce znajduje się daleko w górach i prowadzi tam trudna droga. Michael się zawahał. Przypomniał sobie niedawny sen, a potem wypadek w górach Yoshino, kiedy się uczył w szkole Tsuyo. Przypomniał sobie, jak we śnie Eliane spadała w otchłań i jak widząc to wykrzykiwał imię Seyoko. Krzyk ten brzmiał jeszcze w jego uszach. - Nie przeszkadza mi to - rzekł nie całkiem szczerze. W jej zachowaniu dostrzegł oznaki niepokoju, od którego sam nie był wolny. A poza tym zajmie to kilka godzin i opóźni planowany wyjazd do Honolulu. „Czy przeznaczeniem miała być wspinaczka w górach? - zastanawiał się. Czy przeznaczeniem miało być ponowne przeżycie śmierci, tym razem Eliane? Co za idiotyzm” - zganił siebie za takie myśli. Weszli do domu i Michael zaczął się ubierać. Światło gwiazd się sączyło do pokoju jak miliard nie spełnionych życzeń. Eliane poruszała się po pomieszczeniu tak, jakby czuła się nieswojo w ograniczonej ścianami przestrzeni. - Weź to - powiedziała podając Michaelowi dużą, silną lornetkę. - Z miejsca, do którego się udajemy, zobaczysz niezwykłe krajobrazy, widoczne nawet w nocy. Wyszli z domu i poszli przez dolinę wąską ścieżką pośród trawy, krzewów i głazów w kierunku masywu górskiego. Cykady grały oszałamiającą symfonię. Eliane miała ze sobą latarkę, ale światło księżyca i gwiazd było tak intensywne, że nie była potrzebna. Za doliną ścieżka prowadziła w góry wyrosłe z dna morskiego siłą
lunatycznego spazmu skorupy ziemskiej tysiące lat temu. Po przejściu pięciuset metrów zatrzymali się na krótki odpoczynek. Michael przez lornetkę rozglądał się po okolicy. W świetle księżyca i gwiazd krajobraz wydawał się martwy, płaski i twardy jak granit, ale w żadnym razie nie ujmowało mu to uroku. Był to inny rodzaj piękna, skłaniający do uświadomienia sobie zależności między czasem życia człowieka a czasem istnienia ziemi. Teraz bez barw, bez żadnych żywych istnień nie było już ucieczki od pokornego stanięcia twarzą w twarz z odwieczną potęgą świata. Co tam widzisz? - zapytała Eliane. Siebie. Gdyby to zwierciadła mogły powiedzieć nam to, co chcemy wiedzieć o nas samych. Patrzyła na niego przez dłuższy czas z napiętą uwagą, jakby chciała wchłonąć w siebie jego energię, jego myśli. - Kiedy byłam mała - zaczęła, przerywając przedłużające się. milczenie - odmawiałam przed zaśnięciem modlitwę, której nauczył mnie przyjaciel mojej matki. Przykazał mi, żebym odmawiała tę modlitwę tylko w samotności i nie przyznawała się nikomu, że ją znam. Nawet matce. Modlitwa brzmiała: Tak jest pragnieniem. Nie jest marzeniem. Krocząc przez życie muszę używać słów: tak i nie. Pozwól mi więc utrzymać w sekrecie moje pragnienia i marzenia, aby pewnego dnia, kiedy stanę się silna, mogła obejść się bez pragnień i marzeń. Stała w poświacie księżyca. Zimny, niebieskawy blask nadawał jej twarzy surowy wyraz. Pozbawiał ją naturalnych barw, ale w zamian uwypuklił koncentrację i siłę. Michaelu - rzekła. - Robiłam w życiu rzeczy straszne. Wszyscy robiliśmy rzeczy, którymi nie sposób się chwalić. - Michael odłożył lornetkę. Powiedziałam, rzeczy straszne. Podszedł bliżej. A więc dlaczego to robiłaś? Ponieważ się bałam ich nie robić. Obawiałam się, że jeśli tego zaniecham, stanę się anarchistką. Przerażało mnie, że będę nikim. Jesteś inteligentna, mądra, zręczna i silna. A do tego jeszcze jesteś piękna.
Nie zareagowała. Jej twarz pozostała nieruchoma. Nie odwzajemniła uśmiechu. Jednym słowem, jestem doskonała? Tego nie powiedziałem. Właśnie to powiedziałeś. Nie tylko ty zresztą. Odkąd pamiętam, mówiono mi, że jestem doskonała. Żądano ode mnie, żebym była doskonała. Nie miałam wyboru. Nie mogłam zrzucić z siebie odpowiedzialności wynikającej z przymusu doskonałości, choć jestem kobietą. Ten okropny przymus zabrał mi dzieciństwo. Przez całe życie musiałam być dorosła, rozumiesz to? Wiedziałam, że w przeciwnym razie całe moje życie rozpadnie się na kawałki. Ty naprawdę w to wierzysz? - zapytał Michael patrząc na nią z mieszaniną smutku i wzbierającej w nim złości. Na nią i na tych, którzy zmusili ją do wykonywania takich wyborów. Potwierdziła skinieniem głowy. Ciągle w to wierzę. Bo ostatecznie ta odpowiedzialność określiła całe moje istnienie. Co by się stało, gdyby nie ta odpowiedzialność? Nic. Anarchia, z którą nie byłabym w stanie sobie poradzić. Ty jesteś kimś, Eliane. Chodźmy. - Michael wyciągnął do niej rękę. Wydawało się, że minęło dużo czasu, zanim ich ręce się spotkały. Ude zmęczony i zakurzony stał przy automacie telefonicznym na przedmieściu Wailuku. Połączył się z Masashim i składał mu raport. Co kilka sekund spoglądał na samochód, w którym związana Audrey leżała na podłodze. - Ten Ichimada to skończony idiota - mówił Ude. – Prowadził własną grę, ale nie uwzględniał w niej ciebie. Wynajął dwóch miejscowych, żeby odnaleźli dokument Katei. Dotarłem do nich. Okazało się, że nie trafili na ślad dokumentu i nie mieli pojęcia, czy i kto ten dokument znalazł. Wydostałem od nich coś, co Philip Doss zostawił dla swojego syna. Jest to kawałek ciemnoczerwonego, plecionego sznura. Mówi ci to coś? Masashi zastanawiał się przez chwilę. Nie - powiedział. - Nic mi to nie mówi. Głupota powstaje z chciwości, tak jak gówno z żarcia - skomentował Ude. - Głupota zaślepiła tego wieprza do tego stopnia, że stał się łatwym celem. Nie tylko dla mnie, co byłoby tylko karygodną utratą twarzy, ale także dla iteki, barbarzyńcy z Zachodu, Michaela Dossa! I ten iteki spenetrował jego kwaterę.
Czy Ichimada zamierzał spotkać się z młodym Dossem? Masz jakieś informacje na ten temat? Skąd Ichimada wiedział, dokąd posłać Hawajczyków po odbiór plecionego sznura? Pewnie Philip Doss telefonował do niego. Nic o tym nie słyszałem. Gdzie teraz przebywa Michael Doss? Z tego co wiem, jest razem z Eliane Yamamoto. Naprawdę? - zapytał Masashi obojętnym tonem. Ude nie wierzył własnym uszom. Przekazał Masashiemu informację niezwykłej wagi, a ten potraktował ją tak obojętnie. A teraz słuchaj - ciągnął Masashi - chcę, żebyś przysłał do mnie, do Tokio, siostrę Michaela Dossa, Audrey. To nie będzie łatwe - stwierdził Ude. - Michael Doss depcze mi po piętach, a agenci federalni węszą już w domu Ichimady. Działam w coraz trudniejszych warunkach. Nie łam się. Wyślę ci mój prywatny odrzutowiec. Na lotnisku wszystko będzie odpowiednio przygotowane. Przerzucisz ją na pokład w skrzyni na części zamienne. Zresztą wiesz, co i jak trzeba zrobić, masz w tym duże doświadczenie. Będę potrzebował ośmiu godzin na wysłanie tego samolotu do Maui. Ja też potrzebuję czasu na przygotowania do tego przerzutu. Jasne. Uruchomię moich ludzi i oni skontaktują się z tobą tam, gdzie jesteś. Gdzie mogą ciebie znaleźć? Ude podał nazwę baru, w którym obserwował Hawajczyków. To jest w Wailuku - dodał. - Jest wcześnie i bar będzie na pewno zamknięty. Będę czekał w samochodzie, po drugiej stronie ulicy. Acha. Będę potrzebował pewnych urządzeń. Dostaniesz to, co będzie ci potrzebne - zapewnił go Masashi. - A teraz powiedz mi, czy ustaliłeś, kto zabił Philipa Dossa? To nie był Ichimada. Nie o to pytałem. Rozumiem, ale nie znam odpowiedzi na to pytanie. Co mam zrobić z Michaelem Dossem? Jest dla nas ważny. Tylko on może doprowadzić do dokumentu Katei. Chciałbym, żeby czerwony sznur dostał się w jego ręce. Dowiemy się w ten sposób,
jakie ma znaczenie. Moim zdaniem, to zwykła strata czasu. Myślę, że ten dokument spalił się razem z Philipem Dossem w wypadku samochodowym. Nie płacę ci za myślenie. Masz robić to, co ci powiedziałem. Ten dokument Katei - wtrącił Ude - to ma być rzecz najważniejsza, tak? Mówisz o nim z wielkim przejęciem, słyszę to w twoim głosie. Ale to nie twoje zmartwienie. To sprawa Kozo Shiiny. Dokument Katei jest świętością Jibanu, nie twoją. Czasami myślę, że to Kozo Shiina jest oyabunem Taki-gumi. Milcz! - przerwał mu Masashi. - Na pewno objadłeś się znowu twoimi śmierdzącymi grzybami i wydaje ci się, że stałeś się mocarzem. Nie - odparł ze smutkiem Ude. Uznał, że ma tylko jedną drogę odwrotu. Wydaje mi się, że widzę jaśniej niż ty i Kozo Shiina. Byłbym gotów podarować sobie dokument Katei i uznać, że przepadł na zawsze, a zająć się Michaelem Dossem, bo on stanowi główne zagrożenie dla ciebie i Taki-gumi. Idzie teraz śladami swojego ojca. Nie zapominaj, że Philip Doss skutecznie blokował ci dostęp do władzy, kiedy żył jeszcze Wataro Taki. Philip Doss zniszczyłby ciebie, gdyby nie zginął. Albo ja bym go zniszczył; Nie sądzisz, że Michael Doss będzie próbował zakończyć dzieło? Tao uczy, że człowiek mądry zajmuje miejsce za innymi, dzięki czemu odkrywa, że góruje nad nimi. Nie przemawia to do mnie. Tao to coś dla starców głuchych i ślepych na wszystko, co się dzieje wokół nich. Mylisz się - upomniał go Masashi. - Tao jest prawem uniwersalnym. Tao przestało już żyć. „Nie - pomyślał Masashi. - To twój rozum przestał już żyć”. - Pamiętaj, że jesteś członkiem mojego klanu. I musisz słuchać swojego oyabuna. „W porządku - pomyślał Ude. - Ale kto właściwie jest moim oyabunem?” Odłożył słuchawkę. Droga była rzeczywiście stroma. Michael poruszał się z dużą ostrożnością, mając na uwadze, że za nim rozciąga się nieobjęta przestrzeń. Szli przez gęsty i ciemny las, co niezwykle ograniczało widoczność. Eliane natomiast poruszała się pewnie i szybko. Miała rację, to była długa wspinaczka i Michael żałował, że
zdecydował się iść. Jego siły się wyczerpywały. Był zmęczony i obolały z wysiłku. Eliane zatrzymała się, odwróciła ku niemu i wskazała ręką. Michael spojrzał w tym kierunku i zobaczył wąską przełęcz, jakby wyciętą w skale gigantycznym nożem. Przejścia strzegły dwa olbrzymie głazy. Pochodziły z tej samej skały wypchniętej w górę z dna oceanu tysiące lat temu, poskręcanej i zastygłej już w samym momencie narodzenia. Podziwiał ich ogrom. Wyglądały jak skamieniałe postacie wojowników. Podszedł bliżej, żeby zorientować się, czy kształty zostały nadane im przez jakiegoś rzeźbiarza. Okazało się, że nie. Stworzyła je przyroda, to ona nadała im formę ludzkich istot. To jest droga bogów - wyszeptała Eliane. - Stój! - zatrzymała go widząc, że zmierza w stronę przełęczy. Weszła między drzewa. Po chwili pojawiła się, niosąc coś w rodzaju girland. Jedną z nich założyła na szyję Michaelowi, drugą sobie. - To są liście ti, rośliny świętej dla Hawajczyków. Ich starzy bogowie bardzo ją lubią. Kahunas zakładają je, kiedy tu przychodzą. Liście ti będą nas ochraniać. Przed czym? - zapytał. Nie odpowiedziała. Ruszyła ku dziwnym kamiennym strażnikom. Drogą bogów. JN aj ważniejsze w tej rozmowie było to, co nie zostało powiedziane - mówił Ude do słuchawki. - Na przykład, co Eliane Yamamoto robi w Maui? Co ją łączy z Michaelem Dossem? Kozo Shiina nie odpowiedział od razu. Dla niego było to również zastanawiające. Nie był w stanie wyobrazić sobie, co córka Michiko może robić u boku Michaela Dossa. Ale przede wszystkim irytowało go, że bez jego wiedzy coś istotnego dzieje się na Maui. Potrzebował więcej informacji. Co o tym myślisz? - zapytał. - Jesteś na miejscu. Nie wierzę Masashiemu - odpowiedział natychmiast Ude. Teraz Shiina się zastanawiał, czy reakcja Ude jest przemyślana, czy wypływa z emocji. On sam odnosił się podejrzliwie do emocji, przesłaniały one obraz, tak jak filtr przesłania obiektyw kamery. - Kiedy powiedziałem Masashiemu o obecności Eliane w Maui, jego reakcja była dziwna - mówił dalej Ude. - Zareagował natychmiast, tak jakby chciał jak najszybciej zmienić temat. Może już wiedział, że ona tu jest?
„Oj, Masashi, co ty robisz” - pomyślał Kozo Shiina. Czy udało ci się ustalić - zapytał - kto zabił Philippa Dossa? Jeszcze nie. Postaraj się - ciągnął Shiina. - A jeśli chodzi o Michaela Dossa, zrób tak, jak ci kazał Masashi. Niech czerwony sznur wpadnie w jego ręce. Masashi ma rację, kiedy mówi, że ten iteki może nas doprowadzić do dokumentu Katei. „Otóż to - pomyślał Ude. - Shiina też nie zdaje sobie sprawy, jak groźny jest Michael Doss. Ani Shiina, ani Masashi nie widzieli go w akcji. Dla nich to zwykły iteki, jakiś zwyczajny przybłęda”. Ale on, Ude, wiedział, że Michael Doss jest zbyt groźny, by nim manipulować, że jest bardzo sprytny, a jego akcje są niemożliwe do przewidzenia. A poza tym zna shimpo, sztukę przebiegłości. Podjął decyzję. Nie podporządkuje się ani Shiinie, ani Masashiemu. W warunkach frontowych trzeba samemu podejmować decyzje. Trudne, oznaczające życie lub śmierć. Musi zabić Michaela Dossa. To jest decyzja nieodwołalna. Eliane i Michael wyszli z całkowitej ciemności. Teraz ich otoczenie skąpane było światłem gwiazd. Wszystko było tu zastygłe, dwuwymiarowe, o zapierającej dech klarowności. Wysoko nad nimi na drzewie poruszył się nocny ptak. Rozwinął ogromne skrzydła. Michael uchwycił wzrokiem głowę ptaka z dużym czubem i świecącymi oczami. Sowa? - zapytał. Bądź ostrożny, nie odchodź stąd. - Wskazała ręką skalną płaszczyznę, porysowaną i pobrużdżoną, jakby przechodziły tędy kamienne lawiny. - W porze deszczowej ta płaszczyzna jest dnem wodospadu. Teraz, w porze suchej, to miejsce jest zdradliwe, skała jest wygładzona i bardzo śliska. Michael wszedł ostrożnie na skałę i dotknął ją ręką. Cóż takiego wydarzyło się w tym miejscu? - zapytał. To zależy, w co kto wierzy. Hawajczycy mówią, że toczyła się tutaj wielka bitwa. A później zwycięzcy wyrzucali tędy pokonanych. Przechylił głowę starając się spojrzeć jak najdalej w dół. Potem odwrócił się do Eliane. W dawnych czasach - ciągnęła Eliane - płynąca tędy woda była czerwona od krwi wojowników.
A ty w to wierzysz? Nie wiem sama. To nie jest przecież mój kraj. A tu, w tym miejscu, wyczuwa się istnienie ogromnej energii. Nie można temu zaprzeczyć. Jej twarz pokrywały cienie biegnące ukośnie w dół od policzków po szyję. Chłodne światło gwiazd zapalało iskierki w oczach i tworzyło wrażenie, że są one o wiele większe. Wiatr rozwiewał jej długie włosy, tworząc z nich ciągle poruszającą się falę. Michael obserwował ją uważnie, jakby dopiero teraz zobaczył taką, jaka naprawdę jest. Odniósł wrażenie, że żył dotąd raczej wyobrażeniami podsuwanymi przez jego malarską wyobraźnię i dopiero tej gwiaździstej nocy i w tym miejscu naładowanym energią dostrzegł jej prawdziwy wizerunek. Dotknął jej i wyczuł bicie serca. Teraz czuł rytm obu serc, jej i własnego, rytm wspólny, łączący ich, stapiający w całość. Czuł, że jego serce jest otwarte, że skorupa nieufności, która otaczała go dotąd, zaczyna pękać i kruszyć się jak skóra martwego węża. - Eliane - powiedział, ale ona wysunęła swoją rękę z jego dłoni i odsunęła się. - Nie - szepnęła. - Ja wiem, że ty mnie nie chcesz. Przesunęła się w cień wielkiej skały, który pochłonął ją niemal całkowicie. - Skąd ty możesz wiedzieć, czy ja chcę, czy nie? Raczej wyczuł niż dostrzegł, że Eliane uśmiecha się ironicznie. Wierz mi - powiedziała z ciemności. - Ja to wiem. Ty mnie nie chcesz. W najlepszym razie przestaniesz mnie chcieć wkrótce. Jak inni. Dlaczego? Cóż takiego stoi na przeszkodzie? Bo ja jestem niebezpieczna. Nieprawda. Ty jesteś piękna. Na chwilę zapadła przytłaczająca cisza. __ Pamiętam dzień, kiedy uświadomiłam sobie, że moi rodzice nie rozmawiają ze sobą w sposób uprzejmy. Pamiętam również noc, kiedy odkryłam, że nie sypiają ze sobą. A wkrótce potem zorientowałam się, że nie ma między nimi uczucia miłości. Zaczęłam wtedy zastanawiać się, czy w takiej sytuacji mogą kochać mnie? Przerwała na chwilę. - Doszłam do wniosku, że nie mogą, bo żadne z nich nie odczuwa potrzeby miłości. Zrozumiałam też, że teraz wszystko zależy ode mnie, że tylko ja mogę sprawić, aby moja rodzina nie uległa rozpadowi. Pamiętasz, co mówiłam o odpowiedzialności? Dlatego robiłam wszystko, żeby do tego nie doszło. Stosunki między moimi rodzicami były chłodne, luźne, a ja strasznie się bałam, że któreś z nich w końcu odejdzie i rodzina przestanie istnieć. To był koszmar. Co by się wtedy ze mną stało? Nie mogłam nawet sobie tego wyobrazić, a kiedy nawiedzały
mnie koszmarne sny, budziłam się ledwie żywa ze strachu. Jak widzisz, z biegiem czasu przejęłam kontrolę nad moją rodziną, żeby utrzymać ją w całości. Nie miałam wyboru. Latami cierpiałam na bulimię. Wiesz, co to jest? To pochodna anoreksji, rodzaj choroby psychicznej. Ale ja potrzebowałam tej choroby, żeby żyć. Tak długo jak chorowałam, miałam pełną kontrolę nad sytuacją i pewność, że nie stanie się nic złego, że ojciec nie odejdzie od nas, a matka nie wywiezie mnie gdzieś daleko. Krótko mówiąc, będzie dobrze. - Uśmiechnęła się ironicznie do Michaela. - A czy było? I tak, i nie. W każdym razie przeżyłam. Rodzina się nie rozpadła. Ale za to szaleństwo zostało we mnie na dobre. Prawdziwe szaleństwo. A teraz? - zapytał Michael. Z trudem wydobywał z siebie głos. - Czy to już minęło? Tak. Minęło. Już nie jestem szalona. Nic z tego, co mi powiedziałaś, nie jest w stanie zmienić mojej opinii o tobie. Musisz wziąć pod uwagę, że duchowo jestem po prostu martwa. Nie rozumiem. Rzeczy, które robiłam... nie zbliżaj się - powstrzymała go ruchem ręki - a więc moje działania wytworzyły we mnie ogromną pustkę. Cokolwiek we mnie było, znikło. Czuję się jak wydrążona i ta pustka się pogłębia. Cokolwiek zrobiłaś, robiłaś w obronie własnej. Nikt nie może cię za to winić. Nie wiesz wszystkiego. Ja zabijałam ludzi! - wykrzyknęła, a jej wyznanie odbiło się echem wśród skał. Mój ojciec też zabijał ludzi - powiedział Michael. - Podziwiałem twoją sprawność, kiedy się broniłaś. Posyłano mnie, żebym dokonywała egzekucji. Żebym zabijała nie znanych mi ludzi, którzy nie wyrządzili mi żadnej krzywdy. Jeżeli masz poczucie winy, wyrzuty sumienia, to znaczy, że nie jesteś pozbawiona wrażliwości. Jestem jak trędowata - mówiła teraz nieco spokojniejszym tonem, Michael słyszał jednak lekkie drżenie jej głosu. - Przestałam być istotą ludzką. Jestem taką, powiedzmy, maszyną. Karzącym mieczem. Numerem w systemie. Ale ty przecież czujesz, śnisz. Bo jestem zbyt silna albo zbyt twarda - stwierdziła z głębokim smutkiem. Zapominam już, co to są uczucia, sny. A czasami myślę, że nigdy tego nie znałam. Eliane - powiedział Michael. Nie widział jej, ukrytej w gęstej ciemności,
ale chciał być jak najbliżej. Ruszył w jej kierunku. Nie rób tego! Zatrzymaj mnie, jeśli potrafisz. - Był już teraz na odległość wyciągniętej ręki. Usłyszał jej szloch. Proszę cię, błagam! Każ mi się zatrzymać. - Był coraz bliżej. Czuł ciepło i drżenie jej ciała. Wystarczy, że mnie zwyczajnie odepchniesz. Ale zamiast tego poczuł na swojej twarzy jej wargi. Język poszukujący jego języka. Słyszał jej ciche pomrukiwanie. Przywarła do niego całym ciałem tak, że byli jakby zrośnięci od ramion do stóp. Czuł ciężar jej ciała i siłę krągłych mięśni. Więcej nawet. Czuł energię jej hara, skupionej w dolnej części brzucha, która stanowi o sile duchowej jednostki. - Pragnę cię - szepnęła. Hara Eliane nim owładnęła. Była dokładnie taka, jak Eliane powiedziała mu przed chwilą - twarda jak kamień, mocna jak skóra, sucha jak piasek pustyni. Michael zorientował się jednocześnie, że rzeka długo tłumionej potrzeby rozbija tamę, którą Eliane zbudowała sama dla siebie. Teraz przestała skrywać swoje uczucia. Jej pocałunki były gorące, nieomal natarczywe. Przyciągała Michaela silnie ramionami. Rozsunęła uda i uniosła w górę nogi obejmując go nimi. Jej ruchy były jednoznaczne. Oczekiwała od niego akcji, gwałtownej i szybkiej. Lecz pożądanie i potrzeba to dwie różne sprawy. Ludzie często mylą te pojęcia, co prowadzi do nieporozumień w stosunkach między mężczyzną a kobietą. Michael czuł, a raczej nawet wiedział, że to, czego ona teraz pożąda, nie jest tym, czego potrzebuje. Eliane nie zdawała sobie z tego sprawy. Czasami bowiem się zdarza, że potrzeba jest tak wielka, aż nieznośna, i wtedy zostaje wtłoczona w najciemniejsze zakamarki świadomości. Wiedział, że jeśli jego odpowiedź będzie teraz zgodna z jej oczekiwaniami, a sam bardzo jej pragnął, to straci ją na zawsze. „Delikatnie, tylko delikatnie” - powtarzał w myślach. Rozluźnił uścisk jej ramion i usnął się na kolana. Czuł niezwykłość tej nocy. Jej oddech, obecność nocnych ptaków pilnujących swych śpiących piskląt, obecność drapieżników czających się do skoku. Czuł lekki powiew wiatru na twarzy, łaskotanie rozwianych włosów Eliane.
Przez dżinsy opinające jej biodra poczuł silny zapach jej ciała i położył głowę między jej udami. „Delikatnie, tylko delikatnie” - ta myśl porządkowała jego postępowanie. „Delikatnie” - chociaż pożądanie, jakie w nim wzbudziła, stawało się coraz silniejsze. Mimo to chciał posiąść ją tak, jak tego pragnęła. Głaskał ją delikatnie. Dotknął językiem. Pragnął posiąść ją w każdy możliwy sposób. Pragnął jej. Spod światła gwiazd powrócili do strefy całkowitego cienia. Michael wpił się w nią. Eliane miażdżyła mu ramiona sprężystymi piersiami. Wbijając paznokcie w jego plecy chciała powiedzieć mu, z jak wielką radością przyjmuje jego pieszczotę. Drżenie jej ud świadczyło o narastającej rozkoszy. Chwytała powietrze szeroko otwartymi ustami, kiedy Michael przesuwał język w górę i w dół jej warg. Zalała ją fala niezwykłego ciepła. Dreszcz rozkoszy przenikał całe ciało aż do koniuszków palców. Przycisnęła mocno biodra do jego twarzy tak, że lekki zarost brody drażnił delikatną skórę jej ud i podbrzusza. Zadrżała i zaczęła unosić głowę w górę. Wydało się jej, że ziemia usuwa się spod nóg, a spazm rozkoszy pozbawia przytomności. Trwało to długo, bardzo długo. Poczuła oddech Michaela na swojej twarzy, uchyliła powieki i zobaczyła nad sobą jego oczy płonące namiętnością. Wyobraziła sobie, że są jak para wilków w czasie rui, parzących się z dziką żądzą, że ona wydziela oszałamiający zapach piżma, podczas gdy w nim wzbiera niezwykła, niemożliwa do poskromienia energia. Ogarnęło ją ogromne pożądanie. Objęła go i zsunęła w dół po jego nagim ciele. Ustami poznawała jego smak. Wsunąwszy rękę między swoje uda odkryła, że nadchodzi kolejny orgazm. Czuła, jak rośnie w jej ustach, a potem uwolniła go, objęła udami. Trwali tak dłuższy czas, dotykając się tylko. Podtrzymywała go ręką u wejścia w głąb jej ciała. Cudowne i podniecające oczekiwanie tego, co miało nastąpić, przedłużało się. Nie mogła już dłużej powstrzymać się i gwałtownym, nagłym ruchem weszła na niego z okrzykiem rozkoszy i bólu, z utratą tchu. Oparła głowę na jego pokrytej potem piersi, jej ciałem wstrząsały dreszcze. Michael złączył się z nią, czując gorące pulsowanie jej ciała. Przyjmował jej ruchy, nacechowane narastającą pasją i namiętnością. Nie musiał przejawiać inicjatywy. Jej zmysłowość w połączeniu z zapachem liści ti stworzyły szczególną aurę ich stosunku. Był jakby zawieszony w czasie i przestrzeni. Czuł jej podniecające ruchy każdym skrawkiem swojego ciała. Czuł, jakby byli złączeni w każdym calu z wyjątkiem tego jednego miejsca. Czuł, że zbliża się moment uwolnienia, chciał się powstrzymać, oddalić jeszcze tę chwilę, ale pożądanie ich obojga było tak wielkie, że nie można było utrzymać go zbyt długo na uwięzi.
Wydało się mu, że słyszy ruch w obszarze cienia, którym byli spowici. Jakieś przebłyski światła, odgłosy prymitywnego bębna wybijającego szybki, ekstatyczny rytm. Spojrzał na Eliane. Uniosła się w górę, przesunęła do przodu podając mu do ust swoje twarde, prężne piersi. Potem znów opadła na niego i wtedy nadszedł kres, przedłużający się, pełen ekstazy, taki sam, jakim był początek. Joji Taki zastał Shozo siedzącego przed telewizorem. Dwudziestosześciocalowy ekran wypełniała twarz Marlona Brando w roli ojca chrzestnego. Ta twarz, poddana odpowiednim zabiegom filmowych charakteryzatorów, ukazywała człowieka o dobre dwadzieścia lat starszego. - Kim byłby Michael Corleone, gdyby nie miał takiego ojca zauważył Shozo. Oglądał właśnie ten fragment filmu, w którym Don Corleone bawi się z wnukiem w ogrodzie. W pewnej chwili zaczyna jeść kawałek pomarańczy. Dziecko, popiskując z radości, a trochę i ze strachu, usiłuje się ukryć przed dziadkiem. Nie zdaje sobie sprawy, że zaczyna on dziwnie pokasływać i chrząkać. - Oto właśnie ten moment - powiedział Shozo. – Proszę popatrzeć, oyabun. Kaszel i chrząkanie stają się coraz gwałtowniejsze, ale dziecko bawi się dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się z dziadkiem. Biedne maleństwo - odezwał się Shozo. Miał łzy oczach. - Skąd mogło wiedzieć, że właśnie w tej chwili jego dziadek umiera? Chodźmy już, Shozo - powiedział cicho Joji Taki. Shozo wyłączył telewizor i spojrzał pytająco na swojego szefa. _- Wezmę chyba miecz? - Nie. Katana nie na wiele się przyda. Shozo podszedł do szafy, zdjął z wieszaka czarny, długi aż do podłogi, płaszcz przeciwdeszczowy. Wyjął z kieszeni pistolet z krótką, spiłowaną lufą. A to? To będzie w sam raz. Z trudem przebijali się przez zatłoczone samochodami ulice. Można było odnieść wrażenie, że bez powodującego zawrót głowy ruchu ulicznego to miasto nie może już istnieć. Od jezdni bił żar jak od pieca hutniczego. Dokąd jedziemy? - zapytał Shozo. Na nabrzeże Takashiba. Przejechali dwie przecznice, bezustannie ruszając i hamując, po czym Shozo skręcił w boczną ulicę i dopiero wtedy mógł jechać mniej więcej normalnie. Dlaczego jedziemy do Takashiba? - spytał. Jest tam coś na tyle ważnego, żeby cię oderwać od oglądania telewizji.
Przejeżdżali przez samo centrum miasta. Odbłyski słońca w lusterkach i szybach tysięcy samochodów zalewały snopami oślepiających promieni całą przestrzeń. Kierowali się na północ, ku Chiyodaku i pałacowi cesarskiemu. W Shinbashi Shozo skręcił na południe w ulicę równoległą do portu tokijskiego. Przejechali obok Shodome Freight Terminus. Słyszeli już odgłosy pływających w porcie barek, mimo hałasu panującego na ulicy. Pański brat Masashi robi tutaj interesy, co? Tak. - Joji patrzył na samochody jadące przed nimi. To pan powinien być oyabunem Taki-gumi. Miał pan do tego prawo. Joji nie odpowiedział. - Może po dzisiejszym dniu to się stanie. Wjechali do Hammatsucho. Shozo zjechał na lewe pobocze. Znaleźli się w pobliżu magazynu stojącego przy nabrzeżu portowym. Joji sprawdził swoją broń i zamontował tłumik na lufie. Opuścili wóz i poszli brukowaną ulicą. Śmierdziało tu okropnie, więc przyśpieszyli kroku. Shozo trzymał broń w dłoni ukrytej w kieszeni płaszcza. Zmierzali ku drzwiom magazynu. Nie było na nich żadnej tabliczki, żadnego znaku pozwalającego ustalić, do kogo budynek należy. W panującym tu półmroku nie mogli dostrzec żadnego wejścia, jeśli nie liczyć prawie pionowych, drewnianych schodów. Cuchnęło rybami i smarem. Joji wyciągnął broń i obaj ruszyli schodami w górę. Stawiali ostrożnie stopy zewnętrzną krawędzią podeszew, aby ich ciężar nie powodował zby silnego skrzypienia starych stopni. U szczytu schodów natknęli się na gładką ścianę. W prawo prowadził korytarz. Poszli ostrożnie w tym kierunku. U wylotu rozpościerała się większa przestrzeń. Jakiś cień pojawił się w tle. Joi zatrzymał się raptownie, a Shozo przywarł do ściany. U wylotu korytarza stał Daizo. Jego potężna sylwetka w luźnym yukata przesłaniała niemal całą szerokość korytarza. Co ty tu robisz? - zapytał. - Ty już nie należysz do Taki-gumi. Nie masz tu czego szukać. Mam się tu spotkać z moim bratem - skłamał Joji na poczekaniu, ale nie przekonał tym Daizo. Mężczyzna wsunął rękę pod ubranie.
Nie jest to najmądrzejsze wyjście - powiedział Joji wyjmując swój pistolet i podnosząc go do góry, aby światło rozbłysło na lufie. Co tu tak śmierdzi? - zapytał Daizo. Joji nie odpowiedział. Zastanawiał się, co ten muskularny olbrzym chciał przez to powiedzieć. Daizo zaczął węszyć jak pies. - Zdaje się, że poznaję ten zapach. Przepuść mnie - nalegał Joji. Daizo nie spuszczał wzroku z twarzy Joji. To jest zapach śmierci - powiedział akcentując sylaby. Ruszył do ataku błyskawicznie. Pochylony, z gotowymi do ciosu muskularnymi ramionami. Na swoich krótkich nogach w mgnieniu oka znalazł się obok Jojiego, ale temu udało się uniknąć pierwszego ciosu. Shozo wyciągnął pistolet. Wycelował spiłowaną lufę w Daizo, ale ten chwytał już Jojiego za gardło. Joji krzyknął, kiedy uderzył głową o podłogę korytarza. Poczuł nacisk łokcia Daizo na splot słoneczny, a potem ramię. W jednej chwili stracił czucie w prawej ręce. Zaczął krztusić się z braku powietrza. Kątem oka zauważył, że Daizo sięga po broń, która wypadła mu z ręki podczas upadku. Powoli podniósł pistolet i Joji widział, jak gruby palec lewej dłoni Daizo z trudem wchodzi w kabłąk pod językiem spustowym. Następnie pistoletem nakreślił w powietrzu łuk i wycelował lufę w sam środek czoła Jojiego. Joji skoncentrował siły i kantem dłoni trafił Daizo w szyję. Ucisk na krtani zelżał, co umożliwiło zaczerpnięcie powietrza. Chwycił Daizo za nadgarstek i skręcił. Usłyszał suchy trzask. Daizo syknął z bólu. Pistolet zawisł na jego grubym, złamanym palcu. Teraz Daizo zaatakował kopnięciem, usiłując jednocześnie się oderwać od Joji. Atak nie odniósł skutku, bo Joji blokował kopnięcia, jak tylko potrafił. Daizo sięgnął prawą ręką pod bluzę i wyciągnął tanto, długi japoński sztylet. Wyglądał groteskowo ze sztyletem w jednej ręce i bezużytecznym już pistoletem zwisającym z palca drugiej ręki. Shozo uchwycił moment, kiedy walczący byli nieco oddaleni od siebie - Uniósł swoją broń i nacisnął spust. Dwaj żołnierze yakuzy, którzy wyglądali z pokoju w pobliżu miejsca walki, cofnęli się natychmiast. Shozo ruszył do przodu wzdłuż ściany. Wyminął Jojiego i Daizo. Pochylił się, kiedy pocisk trafił w ścianę tuż nad jego głową. Prąc nieustępliwie naprzód, wystrzelił po raz drugi. Załadował pistolet i niemal pełzając dotarł do otwartej przestrzeni. Daizo znów zaatakował. Tym razem było to zdradliwe pchnięcie sztyletem wyprowadzone znad głowy. Joji postąpił krok w kierunku napastnika i wysunął lewą nogą. Jednocześnie nasadą dłoni trafił od dołu w szczękę Daizo, a lewą ręką chwycił go za prawy nadgarstek. Teraz pozostawało już tylko skręcić rękę przeciwnika, wykorzystując przeciwko niemu jego własny pęd do przodu.
Niestety, Joji zawadził obcasem o stary gwóźdź, zachwiał się i upadł. Daizo błyskawicznie wykorzystał tę nową sytuację, runął na Jojiego, usiłując trafić go sztyletem w szyję. Nawet nieznaczne skaleczenie mogłoby spowodować nieodwracalne skutki. Joji chwycił go za rękę uzbrojoną w sztylet. Stłumiony huk wystrzału na ułamek sekundy odwrócił uwagę Daizo. Jego źrenice rozszerzyły się czujnie. Wtedy Joji złapał go za złamany palec uwięziony w kabłąku pistoletu. Naciskając na palec skierował lufę w pierś Daizo. Broń wypaliła. Bluznęła krew. Joji zawołał Shozo. Stary yakuza przybiegł natychmiast. Co się stało? - zapytał. Nie widzisz? Niewiele brakowało, a zabiłby mnie. To się właśnie stało. Nie żyje? - Shozo wskazał ciało Daizo. Nie żyje. Jak węgorz, którego zjadłeś na obiad. - Usłyszał jakieś głosy i odwrócił głowę. W głębi korytarza zobaczył otwarte drzwi jakiegoś pokoju i stojącego w nich yakuzę, który usiłował zobaczyć, co się stało. Co się tam dzieje? - rozległ się głos z głębi pokoju. . - Nie mam pojęcia - odpowiedział ten stojący w drzwiach. - Strasznie tu ciemno. Pokój, w którym przebywali dwaj żołnierze yakuzy, był oświetlony. Joji zobaczył wnętrze i stanął przerażony. - O Buddo! - wyszeptał. Przypomniał sobie, że ilekroć odwiedzał Michiko, towarzyszyli jej dwaj mężczyźni, których nie mógł rozpoznać. Przypomniał sobie także, że jego przyrodnia siostra nie ukrywała niezadowolenia z ich obecności. Teraz zrozumiał dlaczego. Oto w pokoju bez okien w magazynie Makashiba zobaczył maleńką Tori, ukochaną wnuczkę Michiko. Jeden z żołnierzy yakuzy, ten w głębi pokoju, trzymał pistolet wymierzony w główkę dziewczynki. Robił wrażenie zdenerwowanego. Joji szybko odchylił się i przysunął do ściany, aby żołnierze nie mogli go dostrzec. „Zapomnij o swoim bracie Masashim” - mówiła mu Michiko. „A dlaczego ty nie pomożesz mi walczyć z nim?” - pytał Joji. „Nie mogę ci pomóc - odpowiadała. Nie mogę się mieszać w sprawy między wami”. A on był na tyle głuchy i niedomyślny, że nawet nie dosłyszał trwogi w jej głosie. Teraz chciałby wbiec do pokoju, przypominającego wyglądem ciemną celę, i odebrać Tori tym dwóm ludziom, ale było to niemożliwe. Yakuza trzymający pistolet przy buzi dziecka nie wyglądał na takiego, który poddaje się bez walki. Joji zdał
sobie sprawę, że nie ma teraz najmniejszych szans uratowania Tori i że nie wolno mu dać się zdemaskować w tym miejscu. Oznaczałoby to, że on wie, gdzie znajduje się dziecko. W walce z Masashim zaskoczenie mogło być jego jedyną szansą. Nie chciał jej utracić. - Szybko - szepnął do Shozo. - Zostawmy broń na miejscu. Trzeba ją dobrze wytrzeć, żeby nie zostawić odcisków palców. Jest nie numerowana, nikt nie znajdzie właściciela. Wyszli na zewnątrz spokojnym, niespiesznym krokiem. Wsiedli do samochodu. - Ruszamy - powiedział Joji. Shozo uruchomił silnik i odjechali. Kiedy Lillian Dosh przyleciała do Paryża, na lotnisku Charlesa de Gaulle’a czekał już na nią portier z hotelu „Plaża Athenee”, w którym miała zarezerwowany pokój. Bonjour, madame - powiedział kłaniając się, kiedy opuszczała stanowisko kontroli paszportowej. - Miło znów powitać, madame. Dzień dobry, Franciszku. Miło znów być w Paryżu. Miała na sobie letnią, wzorzystą sukienkę w tonacji fiołkowo-różowej. Włosy zaczesane do tyłu i spięła spinkami z kryształu górskiego. Na szyi miała złoty łańcuszek ze szmaragdowym wisiorkiem w kształcie łezki. Portier zajął się jej bagażami, stała więc czekając, aż odbierze je z podajnika. Przyglądała się ludziom wokół, a w szczególności ich twarzom; próbowała odgadnąć ich narodowość. Czy są Amerykanami, czy Europejczykami? A jeśli Europejczykami, to czy są na przykład Francuzami, Włochami czy Niemcami? Ile w tym tłumie mogło być ludzi z Europy Wschodniej? Czy mogłaby odróżnić Polaków od Jugosłowian, Rumunów od Rosjan? Rosjanie. Aby ich rozpoznać, trzeba było mieć bystrzejsze oko i większe niż przeciętne doświadczenie. Można próbować rozpoznawać ich nie tyle po twarzach, co sposobie ubierania się. Zaczęła przyglądać się ludziom stojącym najbliżej i była pewna, że mogłaby zidentyfikować ich narodowość. Portier odebrał bagaże i zaprosił ją do samochodu. Dzień był słoneczny. Białe pękate chmurki wędrowały po błękitnym niebie jak śpiące aniołki. Powietrze było rześkie, przesycone zapachem otwierających się pączków i pierwszych kwiatów. Lillian pamiętała, że jesienią w powietrzu unosił się szczególny zapach palonych liści, który z reguły działał na nią podniecająco.
Zarówno wiosną, jak i jesienią wydawało się jej, że każdy haust paryskiego powietrza ma bukiet dobrego, starego wina. Dobrze było wiedzieć, że świat współczesny nie zniszczył tej nader złożonej tkanki, jaką czas i kultura obdarzyły Francję. La Defense i Hale nie zrobiły na niej zbyt dużego wrażenia. Nie były symbolem przemian, były raczej rozwinięciem magii, jaką Paryż stale roztacza. Jak najrzadsze perfumy. Oddychać powietrzem Paryża, to jakby doskonalić ducha. Kto to napisał? Victor Hugo? Lillian wyciągnęła szyję, by zaczerpnąć jak najwięcej powietrza. Dopiero kiedy wyjechali do Peripheriąue, poczuła, że naprawdę jest we Francji. W Port Maillot Franciszek zjechał z superekspresowej autostrady z szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. W hotelu wzięła od razu długą, gorącą kąpiel. Wysuszyła włosy i owinięta w duży ręcznik kąpielowy otworzyła drzwi balkonowe. Mieszkała na szóstym piętrze w jednym z czterech pokoi wyposażonych w balkony. Służba tymczasem dostarczyła do pokoju kawę i rogaliki. Dyrektor przesłał jej butelkę szampana w naczyniu z lodem, ale uznała, że jest jeszcze za wcześnie, aby go wypić. Lillian usiadła na balkonie w pełnym słońcu poranka. Piła mocną, aromatyczną kawę i słuchała śpiewu ptaków. Z parteru dochodziły odgłosy przygotowań do obiadu. Miały w sobie coś z muzyki. Słońce przyjemnie rozgrzewało jej uda i plecy. Sięgnęła po „International Herald Tribune” i przebiegła wzrokiem szybko, ze znawstwem cały numer gazety. Przeczytała z zainteresowaniem artykuł Helmuta Schmidta, byłego kanclerza Niemiec Zachodnich, pod tytułem: „Japonia nie ma na świecie prawdziwych przyjaciół”. Było też kilka innych tekstów. Jeden z nich, sygnowany przez United Press Syndicate, cytował wyniki badań opinii przeprowadzonych wśród intelektualistów i polityków koreańskich. W większości twierdzili oni, że Japonia staje się zagrożeniem dla pokoju w tym regionie świata. Z komentarza agencyjnego wynikało, że robiący furorę koreański samochód Hyundai został właściwie zaprojektowany i wyprodukowany przez Japończyków. „Wszyscy chcą japońskich pieniędzy - twierdził pewien singapurski uczony. - Panuje przekonanie, że jutro wszyscy zostaniemy zdani na łaskę Japończyków. Amerykanie przychodzą i odchodzą. Ale kiedy przychodzą Japończycy, to jest jasne, że zostaną”. Popijając kawę Lilian czytała dalej. W innym artykule pewien wybitny polityk z Azji Południowo-Wschodniej dawał wyraz przekonaniu, że japoński postęp w
dziedzinie technologii przeraża kraje tego regionu. Wszyscy czują, że wyprodukowanie japońskiej broni dwudziestego pierwszego wieku jest tylko kwestią czasu. Jako przykład podawano nowy model japońskiego myśliwca bojowego FAX, produktu zakładów Yamamoto. Samolot jest dopiero w fazie projektowania, ale kiedy zostanie wyprodukowany, wyeliminuje z rynku wyroby Boeinga i McDonnella Douglasa. Lillian przejrzała pozostałe kolumny gazety, ale nie znalazła już ciekawszych tekstów. Ze swojego miejsca na balkonie widziała, jak pierwsi goście zajmują miejsca przy stolikach, słyszała odgłosy krzątaniny przy obiedzie. Patrzyła na wielobarwne kwiaty rozkwitające na wewnętrznych ścianach okalających ogródek restauracyjny. Przypomniała sobie, jak kilka lat temu Jonas zabrał ją na przyjęcie, które dla niego było zwykłą czynnością zawodową, nudną, niemniej obowiązującą w świecie polityki, w którym się obracał. Philip był wtedy w Bangkoku czy Bangladeszu, zresztą Bóg jeden wiedział gdzie.
Lillian nigdy w życiu nie widziała tylu orderów i medali przyszywanych, Wypinanych, nawleczonych na wstęgi. poszła uśmiechnięta trzymając Jonasa pod rękę. Już u progu się poczuła jak w pułapce. Zobaczyła mnóstwo przepięknych kobiet wyglądających jak manekiny, na których ani upływ czasu, ani normalne życiowe problemy nie zostawiły najmniejszego śladu. Zapewne poświęcały cały swój czas konserwowaniu urody i przebywały chyba wyłącznie w towarzystwie fryzjerów, masażystów, kosmetyczek, manicurzystek i pedicurzystek. W nielicznych chwilach wolnego czasu musiały dokonywać znaczących zakupów, zwłaszcza kosmetyków, i spotykać się z podobnymi do nich członkiniami cieszących się sławą stowarzyszeń dobroczynnych. A wszystko sprowadzało się do tego, że głęboko wierzyły, iż ich życie jest pełne znaczących wartości. „Jak mogłam choć przez chwilę przypuszczać, że dopasuję się do tego towarzystwa? myślała zaszokowana. - Trzeba było poważnie się zastanowić, zanim przyjęłam zaproszenie Jonasa”. Ale było już za późno. Czuła się teraz zawstydzona, jakby znalazła się tutaj nie proszona. Wyobraziła sobie, że któraś z tych pań niezwłocznie to odkryje i bezbłędną, ciętą angielszczyzną, której nauczyła się pewnie na Lazurowym Wybrzeżu, zażąda od służby w liberiach, żeby wyrzuciła Lillian z tej sali. A wszystko to na oczach tego wyfraczonego, obwieszonego medalami tłumu. „Co? Takie prostackie nazwisko? Z jakiej rodziny pochodzi ta osoba? Córka generała. Pewnie biegającego po zapadłych poligonach. Naprawdę? Dobry Boże! Po co wkręciła się właśnie tutaj? Przecież nie jest istotą naszego pokroju, to oczywiste”. Zadrżała. Wydawało się jej, że wymyślone przez nią słowa mogą zostać wypowiedziane. Czuła wzbierającą gorycz. Nawet szampan się wydawał gorzki. W pewnym momencie Jonas opowiedział kawał asystentowi ambasadora Australii, młodemu mężczyźnie o wyglądzie skrupulatnego urzędnika. Dziwny kawał. Jego pointa była taka, że w Ameryce mężczyźni przede wszystkim pożądają władzy, a kobiety równie wspaniałej rzeczy: sterczącego członka.
Mężczyźni roześmiali się głośno, co sprawiło, że Lillian się poczuła jeszcze bardziej, nie na miejscu. Kawał miał ośmieszać kobiety, a przecież został powiedziany tak, jakby w ogóle jej tu nie było albo jakby była istotą o ptasim móżdżku. Jonas nie powinien mówić tego. Nie zdobył się nawet na to, żeby choćby jednym słowem się usprawiedliwić. Widocznie uznał, że jest tylko dodatkiem do niego, umożliwiającym mu robienie lepszego wrażenia na tym towarzystwie. Lillian poczuła nieprzyjemny chłód w żołądku. Rozglądała się po biało-błękitnej sali z ogromnymi, pięciometrowej wysokości oknami, przesłoniętymi ślicznie udrapowanymi zasłonami. Kelnerki w białych rękawiczkach, wyłącznie kelnerki, żadnego kelnera, poruszały się z wdziękiem po sali, aby w każdej chwili być na usługi spowitych we wstęgi i obwieszonych medalami gości. Australijczyk rozmawiał z Jonasem, całkowicie ignorując jej obecność. Podszedł do niej jakiś generał, attache z Pentagonu, ale miała trudności ze zrozumieniem, o czym mówi. Kiedy usiłowała coś odpowiedzieć, usłyszała z przerażeniem własny głos, jakby był nieartykułowanym bełkotem. Czuła się coraz gorzej, coraz bardziej obco. W pewnym momencie jej policzki zapłonęły z wściekłości i upokorzenia. Usłyszała, jak Australijczyk mówi do Jonasa: „Wydaje się mi, że to miłe stworzenie jest całkiem zalotne”. Była w szoku i musiał minąć jakiś czas, zanim zdała sobie sprawę, że zostało to powiedziane właśnie o niej. Tego już był za wiele. Uwolniła się od podtrzymującej ją ręki Jonasa i zaczęła torować sobie drogę do toalety. Było czymś zgoła absurdalnym, że tylko w takim miejscu mogła znaleźć schronienie od świata zdominowanego przez mężczyzn. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Była sama. Czuła narastającą furię. Nie miała szczególnej pretensji do Australijczyka, który, choć się zachował jak świnia, był dla niej nikim. Ani nawet do Jonasa, który wprawdzie powinien zdawać sobie sprawę, dokąd ją bierze i co mówi, ale jak widać, nie zastanawiał się nad tym. Można oczekiwać od psa, że będzie się łasił, ale nie tego, że będzie mówił. W tym jedynym dostępnym teraz azylu Lillian zaczęła płakać z bezsilności, jakiej nie ośmieliłaby się okazać nawet w zaciszu własnej sypialni, która była również sypialnią Philipa. Jak bardzo nienawidziła go teraz za to, że zostawił ją samą. Za to, że skazał ją na tę, zdawać by się mogło, nie kończącą się samotność, swego rodzaju czyściec, niechciany, ba, znienawidzony. Za skazanie jej na życie, którym gardziła. Pierwsze promienie słońca oświetliły ich splecione ciała. Liście krzewu ti zwisające girlandami z ich szyi i barków przywiędły i zbrązowiały w ciągu tych kilku godzin nocy. Michael otworzył oczy. Gromada żuków wędrowała przez jego ramię do pobliskiej skały i tam znikła pod resztkami łajna. Dotknął lekko Eliane. Otworzyła oczy i spojrzała na niego bez cienia uczucia. Michael zadrżał. Przez moment pomyślał, że chłodny wiatr rozwiał to, ich łączyło. Po chwili Eliane powróciła do rzeczywistości z jakiejś pięknej sennej krainy. - Witaj - powiedział i pocałował ją w usta. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. - Dobrze spałaś? potwierdziła skinieniem głowy. Wyobraź sobie, że po raz pierwszy od wielu lat spałam dobrze i nie męczyły mnie koszmarne sny. Ja za to miałem sny. Widziałem w nich zmagania wojowników uzbrojonych w koliste tarcze zrobione ze skorup gigantycznych żółwi morskich. Zaczął się ubierać. Przeszkadzały mu zwiędłe liście ti. Sięgnął, żeby je zdjąć.
- Nie rób tego - powstrzymała go. - Przynajmniej zanim wrócimy do domu. Uśmiechnęła się lekko. „Czary” - pomyślał, ale nagle przypomniał sobie odgłosy, jakie docierały z ciemności, gdy się kochali. Wiesz, słyszałem w nocy jakieś szmery. Mogę powiedzieć nawet, że widziałem, jak coś poruszało się, kiedy byliśmy zajęci sobą. Co to mogło być? Nie wiem. Chyba nic. A może jakieś zwierzę polujące nocą. Żyje tutaj mnóstwo dzików, są też mangusty. W tych ostępach jest pełno różnych zwierząt. Dziki i mangusty polują w dzień. Nocą siedzą w swoich kryjówkach. A poza tym nie dałaś mi wtedy możliwości wsłuchania się w te odgłosy. Eliane wstała i zaczęła się ubierać. Cokolwiek to było, nie ma przecież teraz żadnego znaczenia. Michael dotknął liści ti okalających jego szyję. Powiedziałaś, że te girlandy mają nas chronić. Przed czym? Wzruszyła ramionami. - Zależy od punktu widzenia. Kahunas twierdzą, że ciągle tu mieszkają bogowie, starożytni wojownicy, którzy tu walczyli, przelewali krew i umierali setki lat temu. Czy ja się aby nie przesłyszałem? Ponownie wzruszyła ramionami. Tak myślisz? Ich duchy mieszkają na całej wyspie. - Tak, ale odczuwanie istnienia siły to jedna sprawa, a dostrzeganie duchów w każdym zakamarku to już całkiem co innego. - Jeśli w to nie wierzysz, to znaczy, że nic takiego się nie wydarzyło. Ale powiem ci coś. Bogowie, którzy tutaj walczyli, byli uzbrojeni w koliste tarcze ze skorup żółwi morskich. Michael zaczął się zastanawiać, czy Eliane stroi sobie z niego żarty. Pochyliła się i pocałowała go. - Nie patrz na mnie tak dziwnie - powiedziała. - Taka jest prawda. Mówi o tym historia Maui. Możesz to sprawdzić w podręcznikach. Pomyślał przez chwilę kończąc ubieranie. Sny - rzekł - biorą się z naszej podświadomości, a nie rzeczywistości, jaka nas otacza. Nie istnieją samoistnie. Umysł ludzki nie funkcjonuje wyłącznie racjonalnie. Powinieneś’ to już
wiedzieć. Nie wbijesz kwadratowego kołka do okrągłego otworu nawet siłą. Fascynuje cię świat ducha, prawda? Ale powinnaś wiedzieć, że świat ducha nie może zastąpić realnego życia. O czym ty mówisz? O tym, że takie fascynacje czy, powiedzmy, obsesje są tylko jeszcze jedną próbą ucieczki od prawdziwego życia. Jak bulimia czy anoreksja? Michael wzruszył ramionami. Tylko ty możesz odpowiedzieć na to pytanie. Ja nic nie wiem - stwierdziła Eliane ze smutkiem. - Nie wierzę w nic. Tego nauczyło mnie życie. - Wstała i zaczęła schodzić urwistą drogą ku dolinie. Nawet sobie? - zapytał Michael podążając za nią. Przede wszystkim sobie - odpowiedziała stanowczo. Michiko klęczała przed miniaturową kapliczką bogini-lisicy w swoim ogrodzie. W pewnej chwili poczuła, że ktoś za nią stoi. - Michiko! Był to głos Jojiego. Słucham cię, mój bracie - powiedziała nie odwracając głowy od kapliczki. Muszę z tobą porozmawiać. Dobrze. Poczekaj, aż skończę się modlić. Przejdziemy się potem po ogrodzie. Joji popatrzył podejrzliwie na stojących w pobliżu goryli, pilnujących Michiko, a teraz i jego. - Muszę porozmawiać z tobą na osobności - rzekł ściszonym głosem. Odchylił głowę, aby goryle nie mogli wyczytać z ruchu warg. - Jeżeli chcesz rozmawiać ze mną o Masashi, to moja odpowiedź będzie taka sama jak poprzednio. Michiko, proszę cię! Wiem, kim są twoi goryle. Muszę porozmawiać z tobą na osobności. Michiko usłyszała w jego głosie nutę desperacji. - Dobrze - powiedziała zastanawiając się, jak to zrobić. - Przyjdź o szóstej do mojej łaźni. Pamiętasz tę dziurę w parkanie, której dotąd nie zreperowano? Tę dziurę, przez którą przedostają się lisy do ogrodu? Tak. Właściwie to odpowiada mi ta dziura w płocie. Chodzi właśnie o lisy. Przecież tu jest ich święte miejsce. - Uśmiechnęła się szeroko. Starała się mówić tak,
by goryle myśleli, że jest to tylko towarzyska pogawędka nie warta szczególnej uwagi. - Ta dziura jest na tyle duża, że przedostaniesz się przez nią. Potem podejdź do drzwi kuchni. Powiem kucharce, żeby cię wpuściła do domu. Za kwadrans szósta Joji bez trudu przedostał się przez dziurę w bambusowym ogrodzeniu i podszedł do kuchennego wejścia domu swojej siostry. Kucharka, stara kobieta służąca u rodziny Yamamoto od lat, wpuściła go do sieni i z zachowaniem możliwych środków ostrożności poprowadziła do łaźni. Uklękła przed drzwiami i delikatnie zapukała. Usłyszawszy przyzwolenie Michiko, wpuściła Jojiego do środka. Znalazł się w łaźni, której ściany wykonane były z kamienia. Przesuwał się na kolanach w kłębach pary, cały zlany potem. Zobaczył nagie plecy Michiko siedzącej w wyłożonej kafelkami wannie. Odesłałam służącą - rzekła, kiedy się zbliżył. - Mów szybko, co masz mi do powiedzenia, Joji-chan. Mamy bardzo mało czasu. Wiem, gdzie Masashi przetrzymuje Tori. Przez chwilę Joji myślał, że Michiko nie dosłyszała jego słów. Dopiero po kilkunastu sekundach usłyszał jej szloch. Gdzie? - szepnęła. - Gdzie jest moja wnuczka? W magazynie Takashiba. Znasz to miejsce? Oczywiście. Połowa tego magazynu należy przecież do Yamamoto Heavy Industries. - Zwróciła ku niemu twarz i dopiero teraz zobaczył, że jest bardzo blada. Jak się o tym dowiedziałeś? Powiedział jej, jak próbował pozyskać dla swoich planów Kai Chosa i jak ostatecznie zaaranżował spotkanie z Shiiną, co Shiina polecił mu robić i co odkrył w magazynie Takashiba, kiedy udał się tam z Shozo. Michiko słuchała ze zwieszoną głową. Ty głupi chłopcze. Ty bardzo głupi chłopcze - westchnęła głęboko. Nie doszłoby do tego, gdybyś zgodziła się pomóc mi w wal z Masashi. Ale kiedy zobaczyłem Tori, zrozumiałem wszystko. Ter wiem, dlaczego odmówiłaś mi pomocy. Niczego nie zrozumiałeś - powiedziała ze smutkiem w głosie. - Chciałam ci zaoszczędzić najgorszego. Miałam nadzieję, że chociaż ty, jedyny z całej rodziny, pozostaniesz na uboczu i będziesz bezpieczny. Joji wpatrywał się w nią z niepokojem.
Co chcesz przez to powiedzieć? To, że twój brat Masashi wszedł w układy z Kozo Shiiną już kilka miesięcy temu. Co?! „ Ciszej, Joji-chan. Słuchaj mnie uważnie. Jeżeli Shiina twierdzi, że jest twoim sojusznikiem, a jednocześnie mówi to samo Masashiemu, to znaczy, że ma w tym jakiś cel. Ale jaki? - Zastanawiała się. - O Buddo! - szepnęła. - Czy tę wycieczkę do magazynów Takashiba doradził ci Shiina? Tak. Jasne, że Masashi będzie chciał teraz wyjaśnić, co się za tym kryje. Być może już to zrobił. Będzie cię teraz śledził. O to chyba chodziło Shiinie. Jeśli Masashi zabije ciebie, zostanie przy życiu już tylko jeden z braci Taki, to znaczy on. Ale znając Shiinę, jestem pewna, że knuje już jakiś spisek przeciw Masashiemu. I dojdzie do tego, czego on od dawna pragnie. Do całkowitego zniszczenia Taki-gumi. Och, nie! Szybko! Daj mi ręcznik. Idziemy do magazynów. Musimy uwolnić Tori. Kiedy tylko upewnię się, że moja wnuczka jest bezpieczna, pomyślimy, jak unieszkodliwić Shiinę. W jego perwersyjnym stylu. - Uśmiechnęła się do Jojiego, kiedy pomagał jej się wycierać. - Tak, to mi nawet odpowiada. Kozo Shiina powinien odpokutować za to, że skazał wiele dusz na cierpienie. Na mnie już pora - rzekł Michael. Były to pierwsze słowy wypowiedziane, odkąd zaczęli schodzić z gór. Wracali w milczeniu, a potem, już w domu, oddzielnie brali prysznic i przebierali się. Teraz spotkali w kuchni. Dochodziła ósma rano. - Za kilka godzin mam samolot do Tokio. Możesz mieć kłopoty na lotnisku. - Eliane wskazała ruchem głowy poranny dziennik „Honolulu Advertiser”. Przez całą pierwszą kolumnę biegł złożony wielkimi czcionkami tytuł: „Masakra w górach zachodniej Maui”. Tak gazeta określiła bitwę w fortecy Ichimady. - Możesz mieć pewność, że połączone siły policji lokalnej oraz Urzędu do Spraw Imigracji i Naturalizacji przeczesują całą wyspę, żeby znaleźć jakieś wyjaśnienie tej sprawy. Urząd jest amerykańską agencją federalną powołaną do zwalczania yakuzy na wyspach. W tej sytuacji nie masz żadnych szans przedostania się przez kontrolę paszportową. Nie martw się. Mam kogoś w Waszyngtonie. Telefonowałem do niego w
nocy. Zapewnił mnie, że załatwi co trzeba ze służbami federalnymi. Na pewno nie będą nas indagować. W każdym razie muszę być w Tokio. Tam będę czuł pewniejszy grunt pod nogami. Mam pewne kontakty, dzięki którym znajdę Ude. Pewnie już jest tam od dawna. Być może. - Elian wzięła owoc papai, przekroiła na połowę, usunęła pestki podobne do kawioru i jedną połówkę razem z łyżeczką podała Michaelowi. Dzięki. Całkiem możliwe, że go tam nie ma - kontynuowała. - Równie dobrze może być jeszcze tutaj, na wyspie. A jeśli tak, to wiem, gdzie należałoby go szukać. Nie obiecywałbym sobie zbyt wiele. Ale jeśli sądzisz, że taka szansa istnieje, trzeba ją wykorzystać. Wyszli z domu, wsiedli do dżipa i ruszyli. - Dlaczego nie wspomniałaś wcześniej o takiej możliwości? - zapytał Michael. Eliane prowadziła dżipa pewnie. Na wąskiej drodze zręcznie wyprzedziła autobus pełen japońskich turystów. Kiedy mi powiedziałeś, że twoi ludzie z Waszyngtonu załatwią ze służbami federalnymi, by nie nękali nas w związku z wydarzeniami u Ichimady, to przyszło mi na myśl, iż Ude musi być jeszcze tutaj. Nie mógł przecież wyjechać tej samej nocy, tuż po walce. Było na to za późno. A rano na lotnisku musiało być już pełno gliniarzy i agentów, którzy rozpoznaliby go od razu. Z miejscową policją poradziłby sobie, bo yakuza ma i z nią układy, ale z agentami federalnymi już nie. Dobrze. Powiedzmy, że jest tak, jak mówisz. Ale skąd wiesz, gdzie on mógł się ukryć? -To proste. Teraz, po śmierci Ichimady, klan, którym kierował, przeżywa kryzys. Tłuścioch nie zgadzał się, żeby ktokolwiek z jego otoczenia został zawczasu wyznaczony jego następcą. On wierzył w katamichi, metodę, którą szefowie yakuzy zastosowali w dawnych czasach. Pozwalał swoim podwładnym prowadzić rozgrywki o uzyskanie dominującej pozycji. Mawiał często: „Niech wygra najlepszy!” Sam odnosił się z niechęcią do tych, którzy w tym współzawodnictwie przegrywali. Wyjechali z Iao Valley, kierując się na wschód ku Wailuku. - Ale jest tu pewien człowiek nazwiskiem Orne - mówiła dalej Eliane. - Jest dobrze ustawiony. Jego teren go lotnisko i najbliższe okolice. Ludzie Orne kontrolują cały ruch lotniczy, eksport i import, i przekazują te informacje do Ichimady. To
logiczne, że Ude mógł ukryć się u Orne, zwłaszcza że obaj są ludźmi Masashiego. Przejechali przez dzielnicę ruder Wailuku i znaleźli się na drodze, na której się poznali. Eliane zwolniła i zaczęła się rozglądać, jakby czegoś szukała. Najpewniej znalazła, bo zjechała na pobocze i zatrzymała wóz. - Weź lornetkę - powiedziała. - Spójrz tam – wskazała kierunek ręką. Przez silną lornetkę zobaczył najpierw drogę wijącą się wśród gór. Jadąc na północ można było dotrzeć do Kahakuloa. Widział zabudowania połyskujące w chłodnym, błękitnawym świetle, odcinek wyboistej, zrujnowanej drogi, którą jechał z Eliane zaraz po ich niezwykłym spotkaniu. Potem zobaczył pnie drzew, a następnie, kierując lornetkę nieco wyżej, dom na zboczu góry. Przez silnie powiększające szkła wydawało się, że stoi w odległości kilkudziesięciu metrów. Przed frontem zaparkowany był samochód. Nie było widać żadnego ruchu. Jeśli przebywali tam ludzie, to pewnie wewnątrz. Michael postanowił podejść bliżej, żeby mieć lepszy widok, ale nagle drzwi otworzyły się i dwóch żołnierzy yakuzy wyszło na zewnątrz. Podeszli do samochodu i zaczęli coś oglądać w jego wnętrzu. Michael obserwował ich uważnie. Po chwili jeden z żołnierzy poszedł do domu, po czym wrócił w towarzystwie innego mężczyzny. Żołnierz niósł jakieś rzeczy, które potem ułożył w bagażniku. Trzeci mężczyzna był Japończykiem. Miał bliznę po prawej części twarzy. Michael opisał jego wygląda. To Orne - powiedziała Eliane. - Czy jest tam gdzieś Ude? Nie widzę go, ale ktoś teraz staje w drzwiach. Sylwetka pochylonego mężczyzny była coraz bardziej wyraźna. prowadził, a właściwie prawie niósł kobietę. Miała związane ręce i nogi. Pochylił się, aby rozwiązać nogi kobiety. Wtedy Michael zobaczył jego twarz. Czy to jest Ude? - niecierpliwiła się Eliane. Tak. - Michale zacisnął dłonie na lornetce. - On kogoś niesie. Kobietę. Kobietę? To dziwne. Przecież przyjechał tu sam. Ale teraz nie jest sam. To może być nawet dla nas korzystne. Będzie się musiał nią zajmować, a wtedy my... Ostatnie słowa zamieniły się w zdławiony krzyk. Michael zobaczył, jak mężczyzna odgarnia ręką włosy z twarzy kobiety. - To jest Audrey! Ten łobuz ma moją siostrę! Eliane bez słowa wyjęła lornetkę z rąk Michaela. Widziała, jak kobieta
kucnąwszy opodal oddała mocz, a potem Ude ponownie związał jej nogi w kostkach, zarzucił ją sobie na ramię, podszedł do wozu, zrzucił na tylne siedzenie i sam usiadł obok. O mój Boże - jęknęła Eliane. Co to znaczy? Eliane, na miłość boską, co się tutaj dzieje? Nie odpowiedziała. Patrzyła za odjeżdżającym samochodem. Zbladła. Michael zepchnął ją z fotela kierowcy i usiadł za kierownicą dżipa. Ruszył szybko za znikającym wozem Ude, zanim Eliane zdążyła zająć miejsce obok. Muszę wiedzieć, co się tu dzieje - powtórzył zwiększając szybkość. Eliane! Nie wiem, jak się to stało - powiedziała załamującym się głosem. Coś się w niej zmieniło. Jej twarz pociemniała. - Wszystko poszło na opak. Co poszło na opak? Powiem ci. To ja uprowadziłam twoją siostrę. Ty?! Zrobiłam to, żeby ją ochronić. Masashi już raz próbował ją porwać, ale nie udało mu się. Nie chciałam, żeby spróbował jeszcze raz. Ale po co? Rozumiałbym, gdyby chodziło o wywieranie presji na ojca. Ale przecież ojciec nie żyje. Philip posłał jej coś, prawda? „A więc miałem rację - pomyślał Michael. - To, co tata przesłał Audrey, musi być dla nich niezwykle ważne”. To z tobą walczyłem w gabinecie ojca? - zapytał. Przykro mi, że się tak stało, ale nie myślałam, że się tam zjawisz. A kiedy już przyszedłeś, nie miałam wyboru. - Mogłaś mi przecież powiedzieć, o co chodzi. Znaleźlibyśmy jakieś wyjście. Upozorowalibyśmy kidnaping. Eliane pokręciła przecząco głową. A jaką mogłabym mieć pewność, że mi uwierzysz? Nie wolno mi było w takiej sytuacji ryzykować. A poza tym musiało to wyglądać jak prawdziwe porwanie. Choćby dlatego, żeby wprowadzić w błąd Masashi. Całą akcję musiałam przeprowadzić w sposób wykluczający jakiekolwiek podejrzenia. I jeszcze jedno. Nie mogłam zostawić żadnego, najmniejszego nawet śladu, który prowadziłby do ciebie.
Ale zabrałaś mój miecz, prezent od ojca. Gdzie teraz jest katndl. Już jej nie mam. Twój ojciec ukradł ją człowiekowi, który nazywa się Kozo Shiina. To przywódca Jibanu. Ten miecz, wykuty dla księcia Yamato Takeru setki lat temu, jest jednym z dwóch świętych symboli tej organizacji. Drugim jest dokument Katei. Mówi się, że kiedy Shiina dobędzie tego miecza, będzie to oznaczało, że Jiban osiągnął swój cel. Myślę, że teraz miecz jest znów w rękach Shiiny. Ty mu go dałaś? - Nie - odrzekła ze smutkiem. - Odebrano mi go siłą. Katana była ważną rzeczą, ale Michael myślał przede wszystkim o Audrey. Czegoś tu nie rozumiem - powiedział. - Jeżeli to ty uprowadziłeś moją siostrę, żeby ją uchronić przed Masashim, to jak doszło do tego, że teraz jest ona w rękach Ude? Nie wiem - odparła takim tonem, jakby szukała usprawiedliwienia. Przywiozłam ją tutaj i znalazłam dla niej najlepsze, moim zdaniem, schronienie w domu letniskowym Ichimady w Hana. Wiedziałam, że Tłuścioch ostatnio w ogóle tam nie przebywał i że jest to ostatnie miejsce, w którym ktokolwiek by jej szukał. A już na pewno nie Masashi. „A teraz najtrudniejsze pytanie” - pomyślał Michael. Powiedz mi, czy Masashi wiedział, że ojciec wysłał przed śmiercią pocztówkę do Audrey? Na pewno tak. Wiem, że przechwycił list, jaki ojciec napisał do ciebie. Ten list dotarł do mnie. Nic dziwnego. Ale to znaczy, że Masashi wie, dlaczego tutaj jesteś. Traktuje cię jako przynętę. Ty starasz się odszukać dokument Katei, ale robiąc to działasz na jego korzyść. Jest pewien, że kontroluje każdy nasz krok i że kiedy już ustalisz, gdzie twój ojciec ukrył dokument, on będzie w tym miejscu na ciebie czekał. „Albo - myślał Michael - to ty jesteś agentką Masashiego. przecież byłby to najlepszy sposób, żeby mnie bez przerwy obserwować. I najpewniejszy, aby być tam, gdzie trzeba, kiedy znajdę dokument. Jeśli w ogóle znajdę. I jak zorientować się, ile prawdy jest w tym, co ona mówi? Przygotowała mi tak wielką porcję kłamstw, że wysupłanie prawdy nie jest chyba możliwe”. - Teraz to już jest także moja wola - powiedziała Eliane. - Ponoszę
odpowiedzialność za bezpieczeństwo twojej siostry. To przeze mnie znalazła się w niebezpieczeństwie. Ude jedzie w stronę lotniska. Nie mam wątpliwości, że znalazł sposób na wywiezienie jej z Hawajów. Masashi na pewno czeka, żeby się dowiedzieć, co przekazał jej wasz ojciec. I kiedy ona mu to powie, a on potrafi ją do tego zmusić, nie będzie mu już dłużej potrzebna. Z tego wynika, że musimy po wstrzymać Ude. Jeżeli nie zrobimy tego tu, być może nie zobaczymy już jej żywej. Michael słuchał tego jednym uchem. Ciągle zastanawiał się, czy może jej wierzyć i jeśli tak, to na ile. Przypomniał sobie słowa ojca: „Uznawanie czegoś za prawdę staje się tym trudniejsze, im człowiek jest starszy”. Miał chyba rację. Ale Michael posiadł tendo, Drogę do niebios. A Droga do niebios - jak mówił Tsuyo - jest prawdą. - Nie martw się, Eliane. Powstrzymamy Ude tutaj. Jeśli się zdecydował wziąć na swoje barki wyjaśnienie, kto i dlaczego zabił Philipa Dossa, to będzie musiał się poświęcić temu zadaniu całkowicie i do końca. Toteż nie może zrezygnować z tego właśnie teraz. Był tylko jeden sposób przekonania się, po czyjej stronie jest Eliane. Michael postanowił wykorzystać okazję, aby raz na zawsze ten problem rozstrzygnąć. Zanim Michael i Eliane dojechali do lotniska Kahului, Ude zdążył zaparkować samochód. Tutaj Ude wraz z miejscowym żołnierzem yakuzy, którego przydzielił Orne, spotkali się z członkiem obsługi lotniska. Wsiedli razem do wozu. Ude ruszył i po chwili jechał przez bramę wjazdową do działu bagażowego. Dziesięć minut później obaj, ubrani w kombinezony służbowe, wyjechali wózkiem bagażowym w kierunku płyty lotniska. Na wózku leżała duża drewniana skrzynia z napisem „Yamamoto Heavy Industries, Automative Parts, Fragile”. Prywatny ruch lotniczy odbywał się w pewnej odległości od głównej części lotniska przeznaczonej do lądowania rejsowego samolotu DC-10, przylatującego bezpośrednio z San Francisco, oraz do komunikacji lokalnej. Samolot Masashi, mały DC-9, stał już na płycie lotniska. Dwóch pracowników obsługi przetaczało w jego kierunku schodki. W tym czasie Ude wraz z żołnierzami minęli wjazd na płytę lotniska i również zmierzali w kierunku DC-9. Opodal stał samolot liniowy DC-10, z którego wychodzili pasażerowie. Nic dziwnego, że lotnisko w tej części było zatłoczone. Ude zauważył z daleka, że jeden z pracowników przetaczających schodki podszedł do samolotu i zabrał się do otwierania luku bagażowego. Widział też uzbrojonego strażnika opartego o barierę przy przejściu na pas startowy. Uważnie przyjrzał się tłumowi ludzi i przejechał wózkiem obok strażnika. Teraz drugi pracownik obsługi przymocował schodki do wejścia DC-9 i podszedł do swego towarzysza, żeby mu pomóc otworzyć dolne drzwi luku bagażowego.
Dlaczego to robią? Przecież powinni wejść na pokład i pomagać załodze samolotu. Mimowolnie przyśpieszył i zbliżył się do jednego z nich na tyle, by móc dojrzeć jego twarz. Zobaczył obandażowany nos. O Buddo! Przecież to Michael Doss! - Odwrócił się do żołnierza. - Załaduj tę skrzynię do samolotu bez względu na to, co się tu będzie działo -. rozkazał i zeskoczył z wózka. Hej! - krzyknął w stronę strażnika, biegnąc najszybciej jak potrafił w kierunku samolotu. - Ci ludzie nie należą do personelu lotniska! Strażnik zerwał się i pobiegł w ślad za Ude, odpinając kaburę pistoletu. Michael też się poderwał do biegu, nie zważając na głośny protest Eliane. Spaliny odrzutowca buchnęły mu w twarz, wtłaczając w nozdrza i krtań brudną, szaroniebieską, cuchnącą mieszaninę, którą nie sposób było oddychać. Napływające do oczu łzy utrudniały widzenie. Gorący strumień wydechu silnika niemal odrzucił go i ogłuszył tak, że nie usłyszał wezwania strażnika. Zatoczył się pod skrzydło DC-9, pośliznął na rozlanym, opalizującym oleju i potoczył pod schodki samolotu. Zgiął się, kiedy Ude trafił go ciosem ręki. Pochylił się i wyciągniętymi rękami zablokował pchnięcie sztyletem tanto. Wymierzył cios w wątrobę Ude widząc, jak ten zamierza wepchnąć mu sztylet w brzuch. Ale Ude zablokował rękojeścią tanto uderzenie Michaela, a następnie obrócił się wokół własnej osi i zniwelował w ten sposób siłę ciosu. Michael nie mógł przestać myśleć o Audrey. Był przerażony. Bał się o nią. Nie mógł znieść myśli, że jest ona teraz w rękach tego drania. Zagryzł wargi atakując zaciekle, całkowicie pochłonięty był walką. Jak długo będziesz odczuwał strach, będziesz skazany na klęskę - mówił Tsuyo. Nienawiść, złość, brak koncentracji, przerażenie są tylko objawami postawy zrodzonej przez strach. Im bardziej wojownik poddaje się tym uczuciom, tym mocniej na niego działają. Jest to trudne do zrozumienia dla ucznia, gdyż jego zadaniem jest stopniowe uczenie się sztuki walki. Jeśli będziesz tylko pożądał zemsty, ta obsesja osłabi twoje ciało. Przestaniesz mądrze stosować zróżnicowaną taktykę, aż wreszcie w ogóle o niej zapomnisz. Pozostanie ci wtedy tylko obsesja rewanżu. Michael nie był w stanie pozbyć się obsesji rewanżu. Myślał bez przerwy o tym, co Ude zrobił Audrey i to determinowało jego postępowanie. Dlatego też popełniał błędy. Odruchowo chwycił lewą ręką za prawą rękę Ude i utrzymując ruch kolisty wykorzystał go, wymierzając mu drugą dłonią silny cios. Ude był na to przygotowany. Odchylił się i uniknął ciosu. Ale ten unik spowodował, że opadł na platformę schodów prowadzących na pokład samolotu. Michael uchwytem obu nóg ścisnął jak kleszczami łydki przeciwnika. Ude upadł. Zawyła syrena. Michael rozejrzał się i zobaczył, jak żołnierz yakuzy składa się do strzału. Przechylił się tak, aby schodki osłoniły go i w tym momencie pocisk przeleciał tuż koło jego ucha, uderzając w metalowy szczebel.
Został w ten sposób unieruchomiony. Ude tymczasem podniósł się gotów do ponownego ataku. Najwyraźniej zamierzał rzutem sztyletu ugodzić Michaela w pierś. Michael znalazł się w potrzasku. Powinien uciekać, ale yakuza z karabinem trzymał go w szachu. I znów Eliane przyszła mu z pomocą. Pojawiła się z drugiej strony samolotu trzymając w ręce jakiś niewielki przedmiot, jakby bagaż ręczny. Silnym, precyzyjnym rzutem trafiła nim w bok głowy żołnierza składającego się do strzału. Upadł, a jego karabin potoczył się po betonowej płycie lotniska. Michael zerwał się do biegu. To było muto. Tsuyo mówił: Muto znaczy „walka bez miecza”. Jeśli wyczerpiesz wszystkie swoje możliwości jako szermierz, to w bardzo wielu przypadkach znajdziesz się w skrajnie niekorzystnej sytuacji. Nowoczesny wojownik musi umieć używać w walce czegokolwiek, a czasem tylko gołych rąk, aby pokonać przeciwnika. Eliane postąpiła właśnie według zasady muto. Dla Michaela muto w tym konkretnym przypadku miało wartość życia. „Audrey - myślał biegnąc - gdzie ty jesteś? Co się z tobą dzieje?” W ślad za nim ruszył Ude, słaniając się na nogach. Dostrzegł Eliane, gdy wyłoniła się spod skrzydła DC-9. Biegła po przekątnej, skracając w ten sposób dystans. Jedynym dostępnych schronieniem mógł być opuszczony już przez pasażerów DC-10. Biegli w jego kierunku. Mając za plecami Ude, dotarli do otwartych drzwi. Michael wepchnął stojącą tam stewardessę do środka. - Zamknąć drzwi! - wrzasnął do dwóch członków załogi, patrzących na niego z przerażeniem. Kapitan i drugi pilot zmierzali w ich kierunku. Ude podbiegł już do schodów, trzymając na rękach przed sobą małego chłopca jak tarczę. Tuż za nim pędziła młoda matka krzycząc, by oddał jej dziecko. Michael wrzeszczał do członków załogi. - Zamknijcie wreszcie te drzwi, na miłość boską! Bez rezultatu. Stali sparaliżowani strachem, niezdolni do wykonania jakiegokolwiek ruchu. I znów Eliane stanęła na wysokości zadania. Chwyciła drzwi i zatrzasnęła je tuż przed nosem Ude. Potem zaryglowała je od środka. Byli uratowani.
Siedząc w swoim domu Jonas usiłował znaleźć jakiś punkt” zaczepienia. Przeglądał sterty raportów od agentów działających za granicą. Przede wszystkim
wyselekcjonował te, które napłynęły w ciągu ostatnich sześciu lat, to znaczy w okresie, który obejmowało memorandum generał Hadleya. Zawierało ono konkluzje dotyczące pierwszych przecieków informacji wywiadowczych z Biura Eksportu Międzynarodowego. Szukając dalej, znalazł wcześniejszy raport, sprzed siedmiu lat, który zwrócił jego uwagę. Zaczął więc analizować całe zagadnienie, sięgając pamięcią wstecz. Mając już wytyczone drogi poszukiwań, szybko zorientował się, że zaczął przegrywać z Rosjanami nie sześć, a co najmniej piętnaście lat temu. Te straty zresztą nie układały się w widoczny ciąg zdarzeń. Gdzieś na przykład ginął oficer operacyjny, to znów na jakimś innym terenie załamywała się przygotowywana od dawna operacja. A między tymi wydarzeniami były niewielkie sukcesy w walce z Rosjanami. Normalna sprawa: kilka sukcesów, kilka porażek. Mając teraz przed oczami dokumenty musiał skonstatować, że nie było to jednak takie oczywiste. Między stosami akt stała sterta papierowych kubków z resztkami kawy. Siedział nad dokumentami już tak długo, że zapomniał, kiedy po raz ostatni jadł cokolwiek, kiedy miał możność przespania się choć trochę. Przetarł zmęczone oczy, wyciągnął szufladę biurka, wygrzebał fiolkę z tabletkami gelusilu i rozgryzł kilka. Miał wszystkie dane, żeby podsumować wyniki swoich badań. Z tego, co odkrył, wynikało, że Hadley się myli. Przecieki do Rosjan trwały znacznie dłużej niż sześć lat. I nie tylko to było ważne. Tempo przekazywania informacji wykazywało oznaki przyśpieszenia w ostatnim roku, tak jakby postępowało równolegle ze wzrostem japońskiej agresywności w kontaktach gospodarczych z USA. „Zastanawiające, że oba te zjawiska występowały jednocześnie” - pomyślał Jonas czując ogromne zmęczenie. Zadzwonił czerwony telefon stojący na biurku. Natychmiast podniósł słuchawkę. Była druga w nocy, czas, kiedy nadchodzą złe wiadomości. Rozpoznał głos oficera dyżurnego z siedziby BEM. - Niech pan szybko przyjeżdża - powiedział oficer. – Ogłoszono właśnie błękitny alert. Zawiadomiłem już biuro generała Hadleya. Błękitny alert - stan najwyższej gotowości. Dojazd do biura zajął mu czternaście minut, co było swojego rodzaju rekordem. Na jednym z odcinków trasy przekroczył prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jadąc połączył się telefonicznie ze swoimi zastępcami. Oni również byli już w
drodze do biura. Przejechał punkt kontrolny i wszedł do budynku. Było tu cicho i spokojnie. Oficer dyżurny czekał na niego w hallu. Wszędzie stali funkcjonariusze bezpieczeństwa. - Nikt nie może wejść ani wyjść, dopóki nie sprawdzi pan wszystkiego powiedział dyżurny. Jonas podał mu nazwiska swoich zastępców i polecił wpuścić ich do gmachu, kiedy przyjadą. Na ósmym piętrze usłyszał dobrze mu znane pomrukiwanie aparatury odbierającej meldunki z Azji i Europy Wschodniej. BEM pracował całą dobę. W którymś z dalekich krajów był dzień. Wspólnie z oficerem dyżurnym udał się do swojego gabinetu. Usiadł przy komputerze i wystukał na klawiaturze kod centralnego systemu danych. Natychmiast pojawił się na monitorze napis w pomarańczowej ramce: BANK DANYCH SKASOWANY. Nie do wiary! Usiadł za biurkiem i wystukiwał kolejne kody, usiłując wywołać poszczególne zbiory centralnego banku danych BEM. Z takim samym skutkiem. - Chryste! - wyszeptał. Przetarł ręką twarz. W głowie czuł bolesne łomotanie. Z trudem oddychał. Podszedł znów do klawiatury i ponowił próbę postępując systematycznie, wykonując po kolei wszystkie rutynowe czynności. Niestety, bez rezultatu. Kiedy tak siedział zamyślony, przyjechali jego zastępcy. Popatrzył na nich ciężkim wzrokiem. Rosyjska agentura weszła do akcji - powiedział ochrypłym głosem, - Ktoś przechwycił wszystkie informacje z naszego centralnego banku danych. Nazwiska, terminy, kontakty, łącznie z nazwiskami głęboko ukrytych i nieczynnych aktualnie szpiegów. I jakby tego było mało, skasował cały zapis w pamięci komputera. Nie mamy kopii tych danych ani na twardych dyskach, ani w żadnej innej formie - wtrącił jeden z zastępców. - Jeżeli nikt spośród nas nie ma absolutnej pamięci, by móc odtworzyć dane, stracimy na zawsze wszystkie informacje o naszych siatkach, operacjach za granicą, obcych instytucjach w Związku Radzieckim... Sygnał interkomu przerwał ten wywód. Tak?! - odezwał się Jonas wciskając klawisz. Ktoś przyjechał i chce się z panem zobaczyć. - Jonas rozpoznał głos
funkcjonariusza bezpieczeństwa. ~- Kto to jest? Generał Hadley, sir. Niech pan przyprowadzi do mnie generała. - Wysłał jednego z zastępców, aby powitał gościa przy windzie, a pozostałym kazał wyjść ze swojego gabinetu. Czuł, że żołądek przesuwa mu się w okolice gardła. Spodziewał się najgorszego. Wizyta generała nie była zapowiedziana ani na dziś, ani nawet na najbliższe dni. Funkcjonariusz otworzył przed generałem drzwi, po czym szybko się wycofał. - Jak się masz, Jonas? - powitał go Hadley. - Dawno się nie widzieliśmy. Mimo swoich osiemdziesięciu lat generał wyglądał imponująco. Energiczne ruchy i bystre, inteligentne oczy świadczyły, że jest w bardzo dobrej formie. Jedynie siwe włosy, ostre rysy szczupłej twarzy i brązowe plamy na dłoniach mogły dowodzić, że ma już za sobą najlepsze lata. Usiadł na fotelu. Powiedz mi, Jonasu - zaczął - od jak dawna się znamy? Od bardzo dawna. Chyba od czasu, kiedy byliśmy w Tokio i kiedy nikt jeszcze nie myślał o utworzeniu BEM, prawda? - Pokiwał głową i odetchnął głęboko. - Powiedz mi, co się tutaj dzieje? Masz na myśli tę noc? Oczywiście nie. Dziś jesteśmy świadkami klęski, która rozwija się etapami przez ostatnie sześć lat. Powiedz mi więc, jak naprawdę to wszystko wygląda. Było oczywiste, że generał zapoznał się już z memorandum. Jonas zebrał siły i powiedział mu wszystko, co wiedział. - Chryste Panie - odezwał się Hadley - jeśli Rosjanie przechwycili wszystkie te informacje, to nasza praca wywiadowcza została cofnięta o dobre dziesięć lat, może nawet więcej. Mówisz, że mają nawet dane o naszych ukrytych i aktualnie nieczynnych agentach? - Pokiwał głową. - O Boże! Wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Kto to zrobił, Jonas? Kto jest tym „kretem”? Tylko ktoś z personelu BEM mógł mieć zaszyfrowane kody umożliwiające dostęp do banku danych i skasować je. W grę wchodzi tylko kilka osób. Nawet wysocy rangą funkcjonariusze nie
mają kodów umożliwiających skasowanie wszystkich danych. Hadley zastanowił się przez chwilę. Po co zostały skasowane? Czy nie wystarczyło im po prostu je wykraść? Komputer nie wykazałby wtedy, że bank danych został zlikwidowany. Czy nie oznacza to, że mamy do czynienia z agentem, któremu bardzo się śpieszy? Być może jest to właśnie sedno sprawy. Być może ten „kret”, kimkolwiek jest, chce, żebyśmy wiedzieli, że on to zrobił. Mogłoby to oznaczać, że jest już na wylocie. Przyjąłbym takie założenie i natychmiast zacząłbym działać. Nadałbym ten sprawie priorytet. Sięgnął po telefon, ale Hadley powstrzymał go ruchem ręki. To nie będzie potrzebne. Co masz na myśli? Jonas! Obaj jesteśmy patriotami. Ponadto, starymi przyjaciółmi. Być może łatwiej przyjmiesz to, co musi być powiedziane, właśnie ode mnie. - Przerwał spacer po pokoju i stanął przed nim, jakby miał zamiar przedstawić mu swoje ostatnie życzenie. - To już koniec, Jonas - rzekł ze smutkiem w oczach. - Potrzebni są nowi ludzie, świeża krew. BEM zestarzał się, skostniał, a do tego jeszcze został zinfiltrowany. Jego czas minął. Jonas był kompletnie załamany. Słyszał dzwonienie > w uszach. Czuł, że za chwilę powali go zawał serca. Sir - powiedział z trudem - pan nie może... Wierz mi, że jest mi szalenie przykro - odparł generał. - Decyzja została podjęta i wchodzi w stadium realizacji. Prezydent został poinformowany. Moi ludzie za chwilę opieczętują budynek. Moi oficerowie dochodzeniowi przyjdą tu lada moment. Sam widzisz, że powinieneś teraz odpocząć. Nie masz tu już niczego do zrobienia. Od tego momentu BEM przestaje istnieć. Jonas, blady jak kreda, osunął się na krzesło. U de, trzymając na rękach chłopca, wyjął z kieszeni kurtki stalowy shaken. Stał przy schodkach samolotu mając przed sobą wrogi, wrzeszczący, rozhisteryzowany tłum. Atmosfera histerii podniecała go jak ostry zapach perfum. Uzbrojony strażnik, który przybiegł tu w pośpiechu za Michaelem i Eliane, zatrzymał się w pobliżu. Ude wykonał błyskawiczny ruch ręką i oczy strażnika rozszerzyły się, kiedy stalowe ostrze w kształcie gwiazdy wbiło mu się w pierś.
Padając na kolana usiłował podeprzeć się rękami, ale nie zdołał i upadł jak długi. Ude podbiegł do leżącego i podniósł jego pistolet. Sprawdził, czy broń jest załadowana. Brakowało dwóch nabojów. Uzupełnił je, wyciągając zapasowe z pasa strażnika. Trzech innych strażników, a może policjantów, wybiegło z wartowni kierując się w stronę tłumu. Ude wymierzył i zaczął strzelać. Strażnicy padali jeden po drugim jak kaczki na strzelnicy. Nie zastanawiał się, czy są zabici, czy tylko ranni. Uważał za ważniejsze liczenie zużytych nabojów. Wycofał się pod korpus samolotu. Wiedział, że ściągnięcie rezerw policyjnych tu, na Manui, trochę potrwa. Będzie mógł wykonać swoje zadanie tylko w tym czasie. Penetrował korpus wielkiego samolotu od spodu, aż znalazł to, czego szukał. Drzwi luku bagażowego nie były zamknięte. Również uchylone było wejście do pomieszczenia obsługi technicznej. Postawił chłopca na płycie lotniska i pchnął go w kierunku tłumu. Chwycił za krawędź luku, podciągnął się i po chwili był już w jego ciemnym i zimnym wnętrzu. Schował pistolet i wyciągając ręce przed siebie, ruszył w głąb w poszukiwaniu wewnętrznego przejścia do pomieszczenia dla pasażerów. We wszystkich tego typu samolotach przegrody między pomieszczeniami budowane były z płyt aluminiowych, przyspawanych do metalowych wsporników, ustawionych pionowo co trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Dotarł do jakiejś przegrody i zaczął badać ją w ciemności koniuszkami palców. Wymacał niewielkie, okrągłe wypukłości i zrozumiał, że sforsowanie tej przeszkody konwencjonalnymi metodami nie wchodzi w rachubę. Płyty były przymocowane śrubami od strony wewnętrznej. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął coś, co rano dostał od ludzi Orne, którzy spotkali się z nim w barze w Wailuku. Był to plastik, materiał wybuchowy, umożliwiający otwarcie każdych drzwi. Ude bardzo chętnie nim się posługiwał. Kiedy poprzez swoje kontakty w Maui dowiedział się, gdzie Eliane Yamamoto wynajęła dom, postanowił, że tą metodą włamie się do niego i zabije Michaela. Mimo zmienionej sytuacji taka okazja nadarzyła się znów. Michael był w samolocie, a Ude miał sposób, żeby dostać się do wnętrza i zrealizować swoje pragnienie. Szybko wydobył rolkę czegoś, co wyglądało jak cienka biała taśma o szerokości sześćdziesięciu milimetrów, miękka i elastyczna jak plastelina. Rozwinął primacord i wcisnął go w szczeliny wzdłuż wsporników, dobrze widoczne nawet w
ciemnym pomieszczeniu luku. Kiedy to zrobił, odciął scyzorykiem resztę taśmy i odrzucił rolkę. Rozejrzał się wokół, dostrzegł skrzynię i przyciągnął ją do przegrody. Położył na niej jeszcze dwie sztuki bagażu. Dzięki temu primacord był przyciśnięty i osłonięty wzniesioną przez Ude sztuczną ścianą. Wybuch, jak każde zjawisko fizyczne, kieruje swoją energię tam, gdzie opór jest najsłabszy. Gdyby Ude nie ustawił bariery, cała siła eksplozji poszłaby w kierunku luku i mogłaby go nawet zabić. Pochylony za skrzynią, zapalił zapałkę i zbliżył płomień do końcówki primacordu. Chwilę potem rozległ się potężny huk. DC-10 zatrząsł się. Ude wszedł na skrzynię i przeskoczył przez dziurę powstałą wskutek eksplozji. Nie odczuł nawet uderzenia wysokiej temperatury, bo aluminium stygnie bardzo szybko. Dwaj członkowie załogi biegli w jego kierunku. Strzelił dwa razy. Padli jak podcięci. Ude przebiegł obok nich. Odwrócił się i zobaczył, że poderwali się i ruszyli w kierunku tylnej części samolotu, gdzie przed chwilą nastąpiła eksplozja. „A więc taka jest prawda” - pomyślał Michael.
Główny kompleks zakładów Yamamoto Heavy Industries znajdował się na peryferiach portowego miasta Kobe, na południe od Tokio. Obejmował rozległy teren o boku sześciu przecznic. Aby zapewnić szybkie przemieszczenie personelu, musiał mieć sprawnie działający system transportu wewnętrznego, oparty na pojazdach produkowanych przez samą firmę. Kiedy Masashi pojawił się przy wjeździe na teren zakładów, umundurowani strażnicy szybko porównali jego wygląd ze zdjęciem, które zostało im wcześnie dostarczone. Skierowano go na główny parking zakładów, a tam czekał już niebieski wóz transportu wewnętrznego, który zawiózł go do wydziału produkcji lotniczej. Usytuowany był w najbardziej na południe wysuniętej części kompleksu. Jego stalowa konstrukcja przebijała się przez nasycone smogiem powietrze dwanaście pięter w górę. O ile inne wydziały zakładów zajmowały budynki w kształcie strzelistych wież, to hale produkcyjne wydziału lotniczego kobunu mieściły się w kilku rozległych, niskich halach. Masashi został podwieziony do bramy wydziału, gdzie ponownie sprawdzono jego tożsamość. Przydzielono mu jednego ze strażników, który miał posłużyć za przewodnika, a jednocześnie nie spuszczać z niego oka. Było to działanie rutynowe. Masashi był pod wrażeniem sprawnie działającego systemu bezpieczeństwa zakładów. Strażnik zaprowadził go do hali, która się wydawała największym i jednocześnie najbardziej pustym magazynem na świecie. Dopiero kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do panującego tu półmroku - w tym wielkim pomieszczeniu nie było ani jednego okna - zorientował się, czym ta hala naprawdę jest. Hangarem lotniczym. Pośrodku hali stał Nobuo Yamamoto. Stał na tle ogromnej sylwetki osłoniętej
brezentem. Masashi poczuł, że serce zaczęło mu bić mocniej. „A więc mam to pomyślał. - Nasz zwiastun zniszczenia. Wielki skrzydlaty rumak, chluba Japonii”. Ruszył w kierunku Nobuo, którego twarz pozostawała w cieniu. - Czy to jest właśnie to? - zapytał. - Gotowy? Nobuo potwierdził. - Jesteśmy gotowi do próbnego lotu. Pierwszego i jedynego. Wszystkie części i zespoły zostały starannie sprawdzone przed montażem. Oczy Masashiego rozbłysły. - Chcę zobaczyć - powiedział głosem drżącym z emocji, tak jakby prosił nową kochankę, żeby się przed nim rozebrała. Nobuo, obserwując reakcję i zachowanie Masashiego, odczuwał niesmak. Z powodu tego człowieka, którego rozpierała bezwstydna, bezgraniczna żądza niszczenia, i z powodu własnej słabości, która uniemożliwiła mu przeciwstawienie się temu szaleńcowi oraz skłoniła do dania mu niszczącego narzędzia Armageddonu. Taka będzie przecież kolej rzeczy, jeśli plan tego wariata zostanie zrealizowany. „Czy miałem jakiś wybór? - myślał Nobuo. - Przecież on ma moją wnuczkę. Czy miałbym prawo poświęcić jej życie w zamian za powstrzymanie tego szaleńca? Czy jej matka usprawiedliwiłaby kiedykolwiek decyzję poświęcenia dziecka dla dobra ojczyzny?” Był rozdygotany i pozbawiony pewności siebie. Konwulsyjnie zacisnął palce na dźwigni zwalniającej brezentową osłonę. Pociągnął ją. I wtedy supernowoczesna sylwetka myśliwca bombardującego Yamamoto FAX ukazała się w całej okazałości. Jego kadłub był gruby, z ostro zakończonym nosem, tył brzydki, jakby ścięty, otoczony zespołem cylindrów okalających kwadratowe rury wydechowe. Skrzydła niezwykle krótkie i szerokie, pochylone stromo ku dołowi na zakończeniach. Gotowe? - zapytał Masashi. Zaraz to zobaczymy - odpowiedział Nobuo nieswoim głosem. Czuł, jakby lód zmroził mu serce, a ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Obsługa naziemna zaczęła przygotowania do startu. - Przeciętna prędkość wynosi cztery macha, maksymalna sześć. Pilot zajął miejsce w kokpicie. Wszyscy obecni usunęli się z drogi. Silniki zostały uruchomione. - Nie tylko prędkość stanowi o wyjątkowości tego myśliwca - mówił dalej Nobuo. - W każdym razie nie jest to jedyny jego walor. Otwarto drzwi po przeciwległej stronie hagaru. FAX podkołował. Miał teraz przed sobą pas startowy. Tu się zatrzymał. Był gotów do startu. Jego silniki odrzutowe wydawały coraz to wyższe dźwięki, w miarę jak osiągały coraz szybsze obroty. Ciemnoniebieski dym walił z rur wydechowych, a rozgrzane silniki nagrzewały wnętrze hangaru.
Nobuo zaprowadził Masashi na stanowisko dowodzenia. Stanęli przed ekranem radaru. - Gotowe - powiedział i dał znak człowiekowi ze słuchawkami na uszach i mikrofonem przy ustach. FAX ruszył. W mgnieniu oka znalazł się na pasie startowym. Moment później pędził po nim i za chwilę był już w powietrzu. Nawet wtedy, kiedy wzbijał się w górę jak orzeł, wyglądał niezgrabnie. Masashi nie mógł ukryć wrażenia, jakie zrobiło na nim to, co tu zobaczył. Kiedy? - zapytał zdławionym przez emocję głosem. Pilot może aktywizować urządzenia osłaniające w ciągu piętnastu sekund, to znaczy, kiedy samolot osiągnie taką prędkość, że; mógłby być przechwycony przez radar. - Patrzył z napięciem ni ekran radaru i zobaczył sygnał przemieszczający się zgodnie z kierunkiem lotu. - Mamy go - powiedział. Niezależnie od nękających go głębokich rozterek oczekiwał rozwoju wypadków z silnym podnieceniem i niepokojem. Poza wszystkim, FAX był przecież jego dziełem. - ...cztery... trzy... dwa... jeden - odliczał rytmicznie obserwując drogę FAX na ekranie. W tym momencie sygnał zniknął. - O Buddo! - krzyknął Masashi. Patrzyli przez chwilę na ekran radaru. Nie było już na nimi żadnego sygnału. „Urządzenia osłaniające działają bez zarzutu - pomyślał Nobuo. - Żaden radar nie może przechwycić FAX, a samolot jest w powietrzu. Teraz Masashi użyje go do zbombardowania Chin ładunkiem nuklearnym i nic już na to nie będzie można poradzić”. .Kiedy nastąpiła detonacja, Eliane oglądała właśnie nos Michaela. Po walce z Ude zaczął na nowo krwawić. - Ty masz już dosyć, Michaelu - mówiła do niego. - Już nie jesteś... W tym momencie wybuch primacordu otworzył przejście do| tylnego luku bagażowego. Kabina samolotu natychmiast wypełniła się dymem, ciepłem i hałasem. Co?! - krzyknął Michael. Trzęsła się mu głowa, czuł narastający ból całego ciała. Wytężył wszystkie siły, by przezwyciężyć ból. Ude! - krzyknęła Eliane. Usłyszała dwa strzały i widziała, jak dwaj ludzie z załogi samolotu padają. Odwróciła głowę i zobaczyła kapitana samolotu,
biegnącego ku niej z apteczką pierwszej pomocy. Minutę temu poprosiła o jej przyniesienie. - Niech pan uruchomi silniki - powiedziała. Popatrzył na nią zdumiony. O co chodzi? - zapytał. Niech pan wraca do kabiny, uruchomi silniki i wystartuje. Mam mało paliwa. Wystarczy, żeby wystartować i wykonać parę okrążeń? Tak. Ale luk bagażowy jest otwarty. - To polecimy na niskim pułapie. Niech pan to zrobi. Natychmiast! Popchnęła Michaela na podłogę i szybko się oddaliła. Kapitan poszedł do kokpitu. Po chwili rozległ się charakterystyczny głos pracy potężnych silników odrzutowych. Pokonując ból Michael przesunął się tak, żeby znaleźć jakąś osłonę za siedzeniem jednego z foteli pasażerskich. Nie mógł stąd widzieć Eliane. DC-10 ruszył. Wtedy w głębi kabiny pokazała się głowa Ude. Wylot lufy jego pistoletu skierował się w stronę Michaela. Zakołysał się na obie strony i w tym momencie zobaczył błysk wystrzału. Pocisk trafił w metalową ramę fotela i rykoszetem poleciał gdzieś w bok. Samolot zaczął kołować. Michael zastanawiał się, co też pilot mógł powiedzieć wieży kontrolnej i czym uzasadnił swój nieplanowany start, zwłaszcza że ruch powietrzny odbywał się, jak dotąd, normalnie. Następny strzał Ude przerwał te rozmyślania. Michael przemieścił się na inny fotel. I znów pocisk poleciał rykoszetem w głąb kabiny. Michael znajdował się w jej centralnej części. Przesuwał się powoli między siedzeniami ku tylnej części samolotu i wtedy usłyszał, jak iglica pistoletu Ude trafia w pustą komorę nabojową. Nie było wystrzału! A więc Ude wystrzelał już wszystkie naboje. Michael zerwał się do biegu pragnąc zamknąć lukę między Ude a Eliane, usłyszał jej ostrzegawczy krzyk, ale było już za późno. Zobaczył, jak w ręce Ude pojawia się metalowe ostrze w kształcie gwiazdy i shaken wylatuje w jego kierunku. Desperacko usiłował wyhamować swój ruch do przodu i uniknąć ciosu. Stracił równowagę i upadł. Musiał stracić na moment przytomność, bo ocknął się, kiedy Ude ciągnął go do dziury powstałej po wybuchu. Zmobilizował ostatnie rezerwy sił i w tej samej chwili samolot przechylił się
w lewo. Ten niespodziewany manewr zepchnął go w dół, w luk bagażowy. Krzyknął z bólu, kiedy upadł na krawędź skrzyni. W luku było ciemno, ale przez otwarte drzwi mógł zobaczyć uciekający szybko pas startowy. Ude zbliżał się ku niemu, trzymając metalowy łańcuch z dwoma drewnianymi uchwytami. Idąc uśmiechał się dziwnie z mieszaniną przyjemności i bólu. - No, zobaczymy teraz, kto jest prawdziwym sensei – powiedział kręcąc młynka łańcuchem tuż przed twarzą Michaela. Wyszczerzył zęby i wyciągnął z kieszeni ciemnoczerwony, spleciony sznur. - Możesz wstać? Masz tutaj to, co zostawił ci ojciec. Weź sobie. Ale i tak na nic się nie zda, bo cię zabiję. Michael był bez sił. Przygotowywał się na śmierć. Ude odwrócił się raptownie i wyraz jego twarzy zmienił si całkowicie. Przed nimi stała Eliane gotowa do walki. - To ty - powiedział. - Wszystko mi jedno. Zabiję cię pierwszą a potem skończę z nim. Nie odpowiedziała ani się nie poruszyła, jakby była wyciosana z kamienia. Ale jej umysł funkcjonował sprawnie. Była teraz skupiona na iro. Iro dosłownie znaczy kolor, ale w sztuce walki oznacza rozpoznanie intencji przeciwnika, ustalenie koloru jego umysłu. Dzięki tej koncentracji Eliane zrozumiała, że Ude zamierza pozbawić ją życia jednym miażdżącym ciosem. I wiedząc to, znając teraz iro Ude, była przygotowana do walki. Aż do końca. Ude chciał chwycić ją za gardło. Rzucił spleciony sznur na podłogę koło swoich stóp. Był to gest pogardy dla przeciwnika, wyrażający ponadto pewność własnej przewagi. Ruszył na nią trzymając luźno łańcuch w wyciągniętych dłoniach. Eliane pozostała nieruchoma. Nie przyjęła pozycji obronnej, nie podniosła pięści w górę. To zmyliło Ude. Był już pewny zwycięstwa. Wyobrażał sobie Eliane wijącą się w agonii u jego stóp, kiedy łańcuch zaciśnie się na jej szyi. I wtedy, dosłownie w ostatniej chwili, Eliane wykonała obrót, niespodziewanie uderzyła w środek łańcucha, tak że opadł dotykając prawie podłogi. Przycisnęła go stopą. Łańcuch wypadł z rąk Ude. Zrobiła krok do przodu, gotując się do zadania mu ostatecznego, miażdżącego ciosu. DC-10 zbliżał się w tej chwili do końca pasa startowego i odrywał od ziemi. Walczący stracili równowagę.
Eliane upadła uderzając głową w róg skrzyni. Ude zerwał się pierwszy i uchwycił ją za bluzę, podniósł i rzutem przez ramię cisnął w kierunku otwartych drzwi luku. Jej głowa i ramiona wystawały z zewnątrz. Samolot ciągle się wznosił w górę. Na pół oszołomiona czuła, że jeszcze chwila, a pęd powietrza wyssie ją na zewnątrz. Zważywszy prędkość i wysokość samolotu, byłaby to długa droga śmierci. Tylko biodra i nogi pozostawały wewnątrz. Siła wiatru była tak wielka, że zapierała dech i znacznie utrudniała widzenie. Ude był tuż, tuż... Kopnęła wprost przed siebie i trafiła w jego kolano. Odskoczył. Chwycił łańcuch. Z dzikim okrzykiem nienawiści zarzucił go na szyję Eliane. Ale ona już odzyskała równowagę i rozpoczęła atemi, spiralny ruch rąk, zmierzając do wyprowadzenie potężnego ciosu. Ude, zaślepiony żądzą mordu, nie dostrzegł w porę zagrożenia. Jego wściekłe natarcie zbiegło się z potężnym ciosem Eliane. Włożyła w ten cios całą determinację i siłę. Kantem dłoni trafiła go w pierś, tuż powyżej serca. Rozległ się trzask łamanych żeber i Ude poczuł, że tonie w oceanie bólu. Zerwała łańcuch z szyi, zakręciła nim, wypuszczając z ręki uchwyt i jednocześnie trafiając Ude silnym kopnięciem. Z wyrazem totalnego zaskoczenia i krzykiem rozpaczy Ude wyleciał w powietrze przez otwarty luk bagażowy wprost na betonową płytę lotniska.
Tokio
Wiosna 1947-Jesień 1948 Do nagłej śmierci pułkownika Silversa generał Hadley został wciągnięty do pracy Centralnej Grupy Wywiadowczej na Dalekim Wschodzie. Zdecydował o tym McArthur, który tą nominacją zadał Hadley owi pokutę. CGW była w znacznym stopniu dziełem Hadeya, była kontynuacją amerykańskiej sieci wywiadu z czasu wojny, kiedy to wykazała się wieloma znaczącymi sukcesami. Po wojnie na sprawy wywiadu patrzono z innej perspektywy. Prezydent
Truman uważał, że w czasach pokoju nie ma już miejsca dla takich służb. Gdyby nie argumenty generała Hadleya, którego Truman bardzo wysoko cenił, Centralna Grupa Wywiadowcza nigdy by nie powstała. Hadley szedł dalej. Przekonywał, że CGW, niedofinansowana i zatrudniająca mało personelu, bo tak życzył sobie prezydent, mogłaby być w najlepszym układzie niewiele znaczącą organizacją, nie mogącą osłonić Stanów Zjednoczonych przed ogólnoświatowym systemem infiltracji agentów radzieckich, penetrujących amerykański system władzy z FBI włącznie. Tłumaczył, że chaos okresu powojennego uniemożliwia prześledzenie losów i dróg życiowych tysięcy uchodźców i repatriantów zaludniających obozy dla uciekinierów i szpitale. NKWD, argumentował Hadley, ma mistrzów w opracowywaniu przekonywających legend dla swoich agentów, którzy dzięki temu mogą się z powodzeniem przecisnąć przez każde sito, jakie władze amerykańskie byłyby gotowe zastawić w obronie własnych interesów. Z całą powagą mówił o specjalnej szkole dla głęboko ukrytych agentów radzieckich, znanej jako Małe Chicago. Elita radzieckich szpiegów kształciła się w ośrodku będącym wierną kopią amerykańskiego miasta, uwzględniającą wszystkie aspekty amerykańskiego stylu życia. Prezydent óył mimo wszystko sceptyczny. Mawiał, że nie sądzi, aby pod każdym łóżkiem w Ameryce siedział komunistyczny agent. Ale bardzo elokwentny Hadley przedkładał taką masę najprzeróżniejszych dowodów, że ostatecznie uzyskał zgodę Trumana na rozbudowywanie CGW. Toteż parę miesięcy później stało się jasne, że jedyną rozsądną decyzją kadrową, zmierzającą do uporządkowania bałaganu w stacji SGW w Tokio, było mianowanie Hadleya na wakujące stanowisko szefa tej jednostki. Bardzo ważnej, zważywszy, że Japonia sąsiaduje ze Związkiem Radzieckim. Ze względu na to, że Silvers należał do ścisłej czołówki, nowo powstałej organizacji, zarządzono przeprowadzenie zmian.aleko wykraczających poza sprawy funkcjonowania CGW w Tokio. Zniszczono książki szyfrów, zmieniono procedury kierowania agentami i łączności z nimi, wielu odwołano z obawy, że mogli zostać rozpoznani przez przeciwnika. Ale był to dopiero początek. W następnej kolejności przeprowadzono kompleksową reorganizację całego systemu CGW. Rozmiary zniszczeń spowodowanych przez SiWersa były, według oceny Hadleya, „niewyobrażalne”. Wziął on więc sprawę w swoje ręce i przez kilka miesięcy sam doglądał wszystkich prac. Rozmiary reorganizacji wymagały od niego coraz częstszego odrywania się od obowiązków, zlecił więc Jonasowi, by tymczasowo zajął się codziennymi zadaniami jednostki. Z pomocą Davida Turnera Jonas wziął się do pracy tak skutecznie, że już wkrótce widoczne były efekty. Wobec tego Hadley zmienił tymczasowe zlecenie na nominację i awansował Jonasa do stopnia podpułkownika. David Turner z własnej inicjatywy kontynuował dawne kontakty Silversa z Jibanem.
Twierdził, że informacje z tego źródła mogą być przydatne. Był przekonany, że klika japońskich oficjeli rozpowszechnia celowo spreparowane informacje o swoich przeciwnikach, jakoby przestępcach wojennych, którzy umknęli sprawiedliwości. Jonas i generał Hadley wątpili w celowość podtrzymywania kontaktów z Jibanem. Sądzili, że Silversa zlikwidowali ludzie Jibanu, ponieważ Silvers zorientował się, że Philip Doss dobiera mu się do skóry. Silvers mógł przekazać tę informację do Jibanu wierząc, że znajdą oni sposób wyplątania się z afery. Zamiast pomóc, zabili go. Musieli więc teraz wiedzieć, że czystka po jego śmierci została spowodowana odkryciem infiltracji w CGW. - Może powinniśmy zorganizować przeciek informacji, że ta czystka została spowodowana czymś innym, że w grę wchodzi czynnik nie mający nic wspólnego z Jibanem - proponował Turner. Mieliśmy ostatnio kilka poważnych wpadek na północy - f powiedział Jonas. - Sir - zwrócił się do Hadleya - mam jednak wrażenie, że byłoby celowe utrzymać kontakt z Jibanem. Wyciągniemy od nich więcej informacji, a dzięki temu zidentyfikujemy tych ludzi. Co ty o tym sądzisz, synu? - Hadley zwrócił się do Philipa. - Jesteś przecież naszym ekspertem od japońskiego sposobu myślenia. Jonas ma rację - potwierdził Philip. - Im więcej nazwisk poznamy, tym większe szanse, żeby cofając się, poznać prawdziwe oblicze Jibanu. - Dzięki Wataro Taki znał już niektóre nazwiska członków tej organizacji. Nie mógł jednak, a także nie chciał wyjawić tych informacji. Musiałby bowiem powiedzieć, w jaki sposób je uzyskał. - Pamiętajmy, że każde nazwisko, jakie wyciągniemy od Jibanu, będzie wskazaniem ich kolejnego wroga. Dzięki kontaktom w kołach politycznych uda się nam wtedy tak zawęzić krąg podejrzanych o przynależność do tej zakamuflowanej kliki, że w końcu, drogą eliminacji, zidentyfikujemy ich wszystkich. To jest warte ryzyka - skonstatował Hadley. - Mogę znaleźć wiele przekonywających dowodów dla uzasadnienia porządków, jakie robimy tu, w domu. Dzięki swoim koneksjom Jiban się o tym dowie. Istnieje jednak ryzyko, że oni w to nie wierzą. Wtedy Turner znajdzie się w pułapce. Jego najbliższe spotkanie z łącznikiem Jibanu może być zarazem ostatnim. Jestem gotów wziąć na siebie to ryzyko, panie generale - odezwał się Turner. - Jest szansa, że Jiban ostatecznie kupi naszą wersję. W końcu jest to w ich interesie. Mają jeszcze wielu wrogów, których chcieliby się pozbyć. Ta sprawa ma dwa końce - ciągnął Hadley. - Oni powinni nadal wierzyć, że my likwidujemy ludzi, których wobec nas demaskują. Oczywiście my tego robić nie będziemy - wtrącił Philip.
A dlaczego nie mielibyśmy przetrzymać tych ludzi u nas? - zasugerował Turner. - Moglibyśmy zapewnić im wszelkie wygody i ukryć ich w którymś z naszych domów, rozpowszechniając jednocześnie wiadomości o ich „śmierci”. To jest dobry pomysł - poparł go Jonas. Przyjmujemy? - rozglądając się zapytał generał Hadley. Wszyscy skinęli potakująco głowami. - Dobrze. Ale nie może to pociągnąć za sobą żadnych kłopotów. I tak już naraziliśmy się prezydentowi. Prezydent nie życzy sobie, żeby docierały do niego negatywne opinie o pracy jego urzędników, a szczególnie o naszej służbie. Tak więc uzgodniono, że Turner będzie kontynuował kontakty Tibanem w nadziei zgromadzenia wystarczających dowodów umożliwiających zidentyfikowanie i postawienie w stan oskarżenia wszystkich jego członków. Co się z tobą dzieje? - zapytała Michiko, kładąc dłoń na ramieniu Philipa. Siedzisz już kilka godzin i nie powiedziałeś nawet słowa. Philip istotnie siedział gapiąc się na kartkę papieru, którą zamaloywał całymi seriami kółek i linii. Odzwierciedlało to stan jego myśli. Był niemal pewny, że badając okoliczności śmierci pułkownika Silversa przeoczył coś niezwykle ważnego. I chociaż generał Hadley, Jonas i David Turner byli zgodni, że trzeba trzymać się przyjętej wersji i poniechać dalszego dochodzenia, on sam był zdecydowany wyjaśnić sprawę do końca. Trzeba było odpowiedzieć na podstawowe pytanie: kto zabił Harolda Mortena Silversa? Hadley powiedział, że kiedy przyszedł, drzwi domu pułkownika nie były zamknięte na klucz. Była wtedy jedenasta wieczorem, a Silvers już nie żył. Jeśli jednak drzwi nie były zamknięte, należy przypuszczać, że pułkownik znał człowieka, który go zabił. Na pewno nie wpuściłby do domu obcego o tak późnej porze. Hadley, Jonas i Turner sądzili, że ta śmierć była następstwem kontaktów Silversa z Jibanem. Ale to mu nie pasowało. Philip był pewny, że żaden Japończyk nie użyłby miecza w taki sposób. Morderca po prostu poćwiartował zwłoki Silversa. Philip sądził, że postąpił tak celowo, zostawiając wyraźne ślady prowadzące do Jibanu. Kim więc był morderca? „Spójrzmy z innej strony - rozważał. - Kto wyniósł korzyść z tej śmierci? Generał Hardley objął kierownictwo stacji SGW w Tokio, zapewne nie na długo. Jonas awansował. Turner pozostał na dotychczasowym stanowisku. Czy nastąpiła w związku z tym jakaś zmiana jakościowa? Nie. Hadley został bezpośrednio związany z działalnością Centralnej Grupy Wywiadowczej na Dalekim Wschodzie. Pozycja
Turnera nie zmieniła się. Jonas zyskał najwięcej. Awansował szybciej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ale pomysł, że to Jonas zamordował Silversa, aby taki awans otrzymać, był zgoła absurdalny”. Co wobec tego zostało przeoczone? Po raz chyba tysięczny Philip zadawał sobie to pytanie. Patrzył teraz na poważną twarz Michiko i uśmiechnął się. - Czy czułaś kiedyś swędzenie i nie mogłaś się podrapać? - zapytał. - Siedzę tutaj, rozważam fakty związane ze śmiercią pułkownika Silversa i nie mogę rozwiązać tej zagadki. Widzę, jak od miesięcy bijesz głową o ścianę. Mój ojciec wraca za tydzień z Kyushu, a my nie przygotowaliśmy jeszcze wszystkiego na jego powrót. Nie może mi to wyjść z głowy - ciągnął Philip patrząc na zabazgraną kartkę. Zaczynało to już przyprawiać go o zawrót głowy. Potrzebujemy odmiany. Wyjdźmy z domu. - Podała mu płaszcz i wzięła swój. Dokąd idziemy? Pojedziemy na wieś. Zresztą zobaczysz sam. Wsiedli do samochodu. Jak zawsze, niemal automatycznie wyprowadziła wóz na drogę kilkoma ostrymi manewrami. Jechali na północ, w kierunku gór, które przecinały w poprzek wyspę, jakby spinały ją najeżonym kolcami pasem. Było zimno, drogę zalegały zwały lodu, a na żółtobrązowych polach leżały czapy śniegu. Im wyżej wznosiła się droga, tym więcej śniegu leżało na polach, aż wreszcie całe pokryte były białym całunem. Tu, w wyższych partiach gór, śnieg jeszcze nie tajał. Sosny i cedry w popołudniowym słońcu olśniewały zielenią na tle białych pól. Ludzie pracujący obok drogi nie zwracali uwagi na przejeżdżające samochody. W końcu Michiko skręciła w prawo w wyboistą polną drogę. Nie było tu żadnych drogowskazów, a tylko tradycyjna bambusowa bariera uniesiona w górę. Jechali jeszcze jakiś czas kołysząc się na wybojach, ślizgając na lodzie. Wreszcie Michiko zatrzymała wóz. Wyszli z gęstego cienia drzew kryptomerii na pole pokryte śniegiem. Niebo wydawało się białe, blade promienie słońca usiłowały ogrzać nieco tę ziemię. Oddechy zamieniały się w obłoki pary. Cienka warstwa lodu pokrywająca śnieg załamywała się z chrzęstem pod butami. Wokół panowała cisza, tak jakby purpurowe góry w oddali wchłaniały każdy dźwięk i odrzucały daleko stąd.
Zbliżali się do kaplicy zbudowanej z kamienia. Michiko zostawiła Philipa z tyłu. Podeszła do kaplicy, osunęła się na kolana i wyjęła trociczkę z kieszeni. Umieściła ją w szczelinie między kamieniami i zapaliła. W górę uniosła się delikatna smużka dymu, ale podmuchy wiatru szybko ją rozproszyły. Philip, stojący z tyłu, nie czuł aromatu kadzidełka, a tylko świeże wiejskie powietrze. Co to jest za miejsce? - zapytał. To jest kaplica Megami Kitsune, bogini-lisicy - odpowiedziała Michiko klęcząc. Szeptała nadal modlitwę. Cóż to za bogini? Uniosła ramiona. - Megami Kitsune jest potężna. Zarządza wszystkim, co widzisz dookoła. Philip poczuł dreszcz. Przecież on kiedyś tropił młodego lisa. i zabił go, dawno temu, w Pensylwanii, kiedy był małym chłopcem. t czy nie to zdarzenie z rudym lisem zmieniło jego sposób myślenia i przywiodło go aż do tego miejsca? Otrząsnął się jak pies, który marznie na wietrze. .- Chciałaś powiedzieć, że jest ona boginią pól? Michiko wstała. Odmówiła już modlitwę. Podeszła do Philipa. Jej niezwykła blada twarz jak gdyby odzwierciedlała biel leżącego wokół śniegu. Nic nie rozumiesz - objęła go ramionami. - Megami Kitsune kieruje losami mężczyzn i kobiet. Wszystkich kochanków. Takich jak my? Uniosła twarz i pocałowała go mocno w usta. Poczuł, że lekko drży. Przytulił ją do siebie. W górze leciały kluczem czarne gęsi, widoczne wyraźnie na tle zbielałego nieba. Wydawało się, że wyłoniły się z cienia pobliskich gór. Po chwili sfrunęły na ośnieżone pola, a ich donośne gęganie wypełniło trwającą dotąd ciszę. - Bardzo dawno temu, pewnego lata, w małej wiosce, niedaleko stąd mieszkała dziewczynka - zaczęła opowiadać Michiko. – Była jedynym, pełnym temperamentu i upartym dzieckiem kamieniarza, którego żona umarła przy porodzie. Nic więc dziwnego, że ojciec traktował ją jako jedyny skarb swego życia. I jeśli nawet chciał czasem ukarać ją za złe zachowanie, powstrzymywał się od tego. Ich życie i tak pełne było smutku, toteż kamieniarz patrzył pobłażliwie na wiele jej wyskoków. Pewnego dnia przybył do ich wioski ślepy starzec. Trawiła go choroba, miał
gorączkę i nie mógł chodzić. Właściwie to przyniósł go na plecach do wsi młody, przystojny mężczyzna. Kamieniarz wracał właśnie do domu, kiedy zobaczył na ulicy młodzieńca niosącego chorego starca. A ponieważ miał dobre serce, zaproponował im gościnę w swoim domu, dopóki starzec nie wróci do sił. Młody człowiek przyjął tę propozycję z wdzięcznością. Kiedy przyszli do domu, córka kamieniarza zakochała się w młodym mężczyźnie od pierwszego wejrzenia. Ojciec posłał ją do miejscowego lekarza, by zasięgnęła rady, jak leczyć starego człowieka. Dziewczyna myślała jednak tylko o młodym towarzyszu chorego. Przez cały dzień wodziła za nim oczami, a nocą jego obecność w domu nie pozwalała jej zasnąć. Kamieniarz udał się do swojego sąsiada i przyjaciela, który był drwalem, i poprosił, by zatrudnił u siebie młodzieńca. Młody człowiek chciał koniecznie pokryć koszty zakwaterowania i porady lekarskiej. Dziewczyna pielęgnowała starca i wykonała wiele zabiegów zleconych przez lekarza. Jednak najwięcej czasu spędzała siedząc w oknie i przyglądając się, jak jej ukochany, rozebrany do pasa, rąbie drewno dla mieszkańców wioski. Lato tamtego roku było wyjątkowo upalne. Najstarsi ludzie nie pamiętali takiego skwaru. I przypuszczalnie ten straszny upał był przyczyną śmierci starego człowieka. Ale nie tylko. Dziewczyna również była nie bez winy. Zaniedbała przygotowanie odpowiednich posiłków i podawanie ich w odpowiednich ilościach. Nie przestrzegała zaleceń lekarza o stosowaniu zimnych kompresów. Nawet w czasie pogrzebu myślała wyłącznie o swoim chłopcu. Usiłowała przyciągnąć jego wzrok, kiedy odwracał od niej głowę i wykonywał stosowne czynności wskazane przez kapłana. Następnego dnia po pogrzebie drwal zabrał młodzieńca do lasu. Żaden z nich nie wrócił. Kilku mieszkańców wsi udało się na poszukiwania, ale musieli zawrócić, gdyż od południowego wschodu nadciągnęła straszliwa burza. Kiedy wiadomość o niepowodzeniu poszukiwań dotarła do wsi, serce dziewczyny wyczekującej w oknie powrotu ukochanego zamieniło się w kamień. Myślała tylko o chłopcu, los drwala był jej obojętny. A przecież ten starszy człowiek znał ją od dziecka, dawał zawsze prezenty urodzinowe, a ojcu przyrzekł zatroszczyć o nią, gdyby przedwczesna śmierć zabrała go z tego świata. Długo w noc, drżąc z zimna, wyczekiwała przy otwartym oknie w nadziei, że chłopiec wróci. Zapaliła w swoim pokoju lampę, aby służyła mu za drogowskaz. W godzinie szczura, między północą a drugą nad ranem, usłyszała głos. Może był to tylko szum wiatru? Ale nie! Usłyszała ten głos ponownie. To był głos jej chłopca. Wzywał ją! Nie zastanawiając się, wybiegła z domu. Nie zważała na szalejącą burzę. Słyszała głos chłopca. Biegła ulicami wioski, a potem przez pola. Burza osiągnęła swoje apogeum. Wiatr wył, deszcz lał strumieniami. Ziemia była śliska. Parokrotnie dziewczyna padała twarzą w błoto. Zrywała się jednak i biegła, ciągle słysząc w uszach głos chłopca. Biegła przez las coraz dalej i dalej aż straciła orientację. Nie przejmowała się tym. Życie bez ukochanego wydawało się jej pozbawione sensu. I w końcu las zaczął rzednąć. Zobaczyła polanę, a na niej zarys sylwetki. Wykrzyknęła imię chłopca. Sylwetka poruszyła się. To był rzeczywiście jej chłopiec.
Podbiegła do niego i objęła ramionami. Ale natychmiast, z uczuciem strachu i niedowierzania, cofnęła się, żeby się przyjrzeć mu dokładnie. To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią do głębi. Zaczęła się szczypać, żeby się upewnić, iż to nie sen. Twarz chłopca była biała jak tafla lodu, połyskująca i zimna. Kiedy dotknęła ją drżącymi rękami, poczuła lodowate zimno. Wydawało się niemożliwe, by chłopiec zamarzł. Serce dziewczyny krwawiło z bólu. Wykrzykiwała imię chłopca, potem rzuciła się na niego, drapiąc lód paznokciami z takim zapamiętaniem, że przewróciła go na ziemię. Gdy tak leżeli obok siebie i dostrzegła ze zdumieniem, że lód popękał na drobne kawałki. Uniosła się na rękach i usiłowała, wśród odłamków lodu, odszukać jego ciało. Ale nie odnalazła go. Wkrótce deszcz roztopił resztki lodu. Minęło wiele czasu, zanim dziewczyna wstała. Czuła się zmrożona. Ruszyła chwiejnym krokiem w stronę lasu. Objęła ramionami pień wielkiego drzewa, żeby nie upaść. Odwróciła się, chcąc po raz ostatni spojrzeć na miejsce, w którym jeszcze niedawno wydało się jej, że widzi swojego ukochanego. Westchnęła z rozpaczą. Zobaczyła nagle, że z tego miejsca zaczyna się unosić szary dym, najpierw lekki, przezroczysty, potem przyciemniony, a na koniec gęsty i ciemny. I ten gęsty dym zaczął przybierać kształt ludzkiej postaci. Dziewczyna zaczęła rozpoznawać tę postać. Szerokie kości policzkowe, wyraziste, wydłużone oczy, rozwiane włosy, podświetlone światłem opromieniającym polanę. Wielki strach ogarnął dziewczynę, tak jakby zobaczyła kły atakującej ją dzikiej bestii. Ale nagły przypływ nadziei przełamał strach. „To on! - zawołała. - Coście z nim zrobili?!” Postać odwróciła się. Przerażający grymas na twarzy tak zatrwożył dziewczynę, że oderwała ręce od pnia i zasłoniła oczy. „To nie on - przemówiła postać głosem ostrym jak cięcie noża. - To nie był chłopiec. Nie było tu żadnego chłopca. Ani nawet starego ślepca”. - To powiedziawszy, postać zaczęła zamarzać. Czysty, biały śnieg pokrył jej ramiona, ręce, nogi i błyszczał jakby setkami brylantów. „To ja - mówiła postać. - Ja, która znam tylko odwieczny smutek i rozpacz. Przybyłam, aby wskazać ci drogę po należną ci nagrodę”. Oślepiające światło zgasło. Polana zniknęła. Dziewczyna zamrugała oczami. Wróciła do domu, ale była tak odmieniona, że nikt jej nie poznał, nawet ojciec. Widziała, jak płacze przeświadczony, że jego ukochana córka zginęła podczas burzy w lesie. Dopiero kiedy spojrzała w lustro, zrozumiała, dlaczego nikt jej nie poznaje. Jej twarz pokryta była zmarszczkami, jakie mogą być tylko dziełem czasu. Niemal w parę chwil z młodej, pełnej wigoru dziewczyny przeistoczyła się w staruchę. Następnie ranka opuściła wioskę, bo nie była w stanie znieść obcości i obojętności, z jaką traktowali ją ludzie, wśród których dotąd żyła. Po pewnym czasie pojawiła się na przełęczy górskiej, przez którą prowadziła droga z Tokio do Kioto. Zamieszkiwała w opuszczonym anjitsu, prymitywnym domu, gdzie czasem zatrzymywali się pielgrzymujący duchowni. Spędziła tu resztę swoich dni wspomagana jałmużną przez podróżnych, przejeżdżających tamtędy. W jej pamięci na zawsze pozostał wizerunek postaci pokrytej śniegiem i lodem, stojącej na leśnej polanie w burzliwą noc: postaci Megami Kitsune, bogini-lisicy. Zakończyła opowieść Michiko. Coraz więcej gęsi sfruwało na ośnieżone pole. Ich gęganie rozbrzmiewało w powietrzu dźwiękami pełnymi melancholii. Niezgrabny chód wydawał się komiczny w porównaniu z pełnym gracji lotem. - To właśnie tej bogini-lisicy się boisz? - zapytał Philip przytulając do siebie
Michiko. Spojrzała na niego smutnym wzrokiem i skinęła potakująco. Powoli oddalała się od kaplicy. Trociczka wypaliła się już dawno. Gęsi zostały daleko w tyle. Jakiś wystraszony królik czmychnął spod ich nóg, jego biały ogon podrygiwał przez chwilę i zniknął im z oczu. A najbardziej boję się tego - powiedziała Michiko odwracając głowę, jakby zbierała się na odwagę - że jestem tak bardzo podobna do tej dziewczyny z opowieści. Mam w sobie tyle egoizmu. Pożądam cię, chociaż jesteś żonaty i ja mam męża. Czasem budzę się w nocy, nie mogę zasnąć i z przerażeniem myślę o mojej transgresji. To tak jak ja - rzekł Philip. Uśmiechnęła się do niego blado, ale nie odpowiedziała żadnym gestem, kiedy przytulił ją mocniej do siebie. Michiko miała rację mówiąc, że jest bardzo dużo do zrobienia przed powrotem jej ojca z Kyushu. Przesłane przez niego dane o trzech największych rodzinach yakuzy w Tokio były ogólne. Philip i Michiko mieli rozpracować bieżące poczynania, kierunki działalności i cele tych klanów lub, inaczej mówiąc, stowarzyszeń yakuzy, gumi. Jedna z tych trzech rodzin znana była pod nazwą Taki-gumi. Dla philipa stało się jasne, że Wataro zamierza podporządkować sobie ten klan i przejąć kierownictwo. Jak już to wcześniej wyjaśnił Philipowi, siła i rozległe wpływy Jibanu w świecie biznesu i biurokracji pozostawiały mu tylko jedną możliwość wywierania wpływu na bieg spraw publicznych: podziemny świat yakuzy. Dawał on możliwość zbudowania własnej bazy władzy w Japonii, poza granicami sztywnych, kastowych podziałów społecznych. Jako oyabun, szef Taki-gumi mógł liczyć na to, że w nadchodzących dziesięcioleciach będą otwierać się przed nim drzwi w kołach biznesu, biurokracji, a nawet w sferach rządowych. Jego analityczny umysł pojął to, co zrozumiało także kilku innych, że yakuza ciągle jeszcze nie wyrosła z wieku dziecięcego, toteż jego kierownictwo sprawi, iż będzie mógł skupić odpowiednie siły do walki z Jibanem. Yakuza, w jego odczuciu, mogła zrobić wiele dobrego, jednakże pod warunkiem, że jej działalność zostanie odpowiednio ukierunkowana. Pamiętał o wielkim strajku dokerów, popieranym przez komunistów. Gdyby takie wydarzenie powtórzyło się, a on, z pomocą Taki-gumi, pomógłby zdławić rozruchy, zaskarbiłby sobie z całą pewnością wdzięczność rządu. Wataro Taki uważał, że yakuza mogłaby stanowić doskonałą bazę robienia legalnych interesów i to w samej twierdzy Jibanu: w kołach biznesu, biurokracji, a nawet sferach rządowych. Zyskałby wystarczająco dużą siłę, by skutecznie stawić czoło Jibanowi. Osiągnięcie celu wymagało czasu, ostrożności, konsekwencji i dyscypliny. Plan Jibanu obliczony był na dziesiątki lat. Tyle samo czasu potrzebował Wataro Taki na zrealizowanie swojego. Był tego świadom. Pierwszym krokiem było objęcie władzy
nad Taki-gumi. Nie zdradzał swoich planów wobec dwóch pozostałych rodzin yakuzy. Jakkolwiek wszystkie trzy klany ostro rywalizowały ze sobą, to powojenna sytuacja Japonii, zwłaszcza okupacja kraju sprzyjała łagodzeniu konfliktów, a nawet tworzyła pewne podstawy do solidarności w działaniu pod hasłem walki z obcą interwencją. A konkretnie chodziło o to, że Amerykańska Armia Okupacyjna rozpoczęła energiczne zwalczanie yakuzy za popełniane przez nią przestępstwa. Philip Doss miał swój udział w tej działalności. Usiłował poznać labirynt podziemnego świata i jego swoistych zwyczajów, powiązań, konkurencji, jawnych i ukrytych walk o kontrolę nad dzielnicami, branżami, całymi obszarami życia zwykłych ludzi. Wkładał w to sporo wysiłku i czasu. Być może dlatego coraz mniej interesował się tym, co się działo u niego w domu. Niewykluczone, że przyczyniła się do tego niemożność rozwikłania zagadki zabójstwa pułkownika Silversa. Sprawa ta nie dawała mu chwili spokoju. A poza tym była jeszcze i fascynacja Michiko. To dzięki niej poznał urokliwy, bajecznie kolorowy 1 świat Azji, mityczne królestwo, dalekie od realnego, bezbarwnego życia przeciętnych zjadaczy chleba. Przeczytał książkę H. Ridera Haggarda „Ona” i coraz bardziej identyfikował się z bohaterem książki, odwiedzającym nieznaną cywilizację pod rządami niezwykłej urody i siły bogini. Dopiero po wielu latach, na Maui, uciekając przed pościgiem, poszczególne fragmenty tej niesamowitej szarady, którą przez całe dziesięciolecia usiłował rozwiązać, zaczęły się układać w logiczną całość. Teraz, pochłonięty bieżącymi sprawami, prawie nie zwrócił uwagi, kiedy Lillian powiedziała mu, że dostała pracę w ambasadzie amerykańskiej w Tokio z rekomendacji Turnera. Nieco później pochwaliła się, że ambasador jest tak bardzo zadowolony z jej pracy, iż przeniósł ją do swojego sekretariatu. Lillian zaczęła coraz więcej czytać, dokonując wyboru lektur według wskazówek Turnera. Były to: „Ośmiornica” Franka Norrisa, „USA” Dos Passosa, „Grzęzawisko” i „Koniec świata” Uptona Sinclaira, a także, przy okazji, książki o chłopcach ze Scottsboro czy rozruchach w Haymarket. Czytała także trochę rozpraw filozoficznych o wyraźnym zabarwieniu socjalistycznym, które coraz bardziej ją interesowały. Dzięki tym lekturom poczuła się, jakby wróciła z powrotem do szkoły, a fascynujący ją Ed Turner jawił się jako najlepszy nauczyciel, jakiego mogłaby sobie wyobrazić. Spotykała się z nim często, jadali wspólnie obiady. Wizja świata, jaką narzucał jej dotąd ojciec, była już dla niej zbyt ograniczona. Studiowała teraz zagadnienia światowego systemu gospodarczego, problemy geopolityki. Poznawała historię swojego własnego kraju dzięki powieściom jego wielkich pisarzy: Norrisa, Dos Passosa, Sinclaira. Ukazały jej one inną, ciemną stronę kapitalizmu, o której nie mówił jej ojciec, a co więcej, wolał, żeby o tym nie wiedziała. Czytając o rewolucji francuskiej, rosyjskiej, o hiszpańskiej wojnie domowej zaczęła stopniowo dochodzić do wniosku, że rewolucja światowa jest nieuchronna. Uświadomiła sobie, jak w jej własnym kraju kapitał wyzyskuje ludzi, głównie robotników. Jak garstka chciwych kapitalistów dyktuje warunki życia dziesiątkom milionów ludzi. Zrozumiała, że wyzyskiwani nie zdają sobie nawet z tego sprawy, bo ta sama garstka pazernych bogaczy uniemożliwia im zdobycie prawdziwej wiedzy. Tak samo jak ojciec uniemożliwiał jej poznanie ciemnych stron życia Ameryki. W rezultacie doszła do wniosku, że rację mają ci uczciwi intelektualiści, „moralna awangarda”, jak nazywał ich Turner, którzy uznali za swoją powinność sprzyjanie rewolucji, aby uwolnić masy od zniewolenia. Sympatyzowała z nimi. Jakkolwiek Philip bardzo powoli i niezupełnie uświadamiał sobie zmiany zachodzące
u Lillian, nastąpił w końcu moment, w którym stało się to dla niego jasne. Kłótnia, jak to najczęściej bywa, zaczęła się od spraw przyziemnych, pewnego wieczoru Philip wrócił do domu, jak zwykle, bardzo późno. Był pewien, że Lillian już śpi, ale zobaczył światło w sypialni. Leżała w łóżku i czytała jakiś magazyn. Turner zakazał jej przynoszenia do domu zalecanych przez niego książek. Tłumaczył to bardzo zręcznie tym, że Philip mógłby nabrać podejrzeń i zacząć dochodzić, z kim się ona widuje i dlaczego. „Pomyślałby jeszcze - mówił - że romansujemy ze sobą”. - Gdzie byłeś? - zapytała od razu, odkładając magazyn. Na takie pytanie Philip był przygotowany. Nie było zbyt kłopotliwe ani trudne. Od dawna sądził, że prędzej czy później musi paść i dziwił się nawet, że, dotąd nie zostało postawione. W pracy - odpowiedział krótko. Ciekawe - zauważyła przyglądając mu się z zaciekawieniem. - Właśnie niedawno rozmawiałam z Jonasem. Na to już nie był przygotowany. Lillian nie była skomplikowaną istotą, ale sposób, w jaki zabierała się do przeprowadzenia śledztwa, zdawał się sugerować coś innego. Sprawdzasz mnie? - zapytał, nieco zaskoczony. - Dlaczego? Odniosłam wrażenie, że trzeba cię sprawdzać. - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Chcę wiedzieć, gdzie chodzisz i co robisz, skoro prawie nigdy nie ma cię w domu. Jeżeli jesteś teraz w tak dobrych stosunkach z Jonasem, to niech on ci o tym powie. Zupełnie jak mój ojciec! - Ton, jakim wypowiedziała to zdanie, zastanowił Philipa. Była w nim lekka nuta triumfu. - On świetnie potrafił trzymać mnie na dystans od realnego świata. Byłam dla niego jak najlepszy koń wyścigowy, któremu trzeba zakładać okulary, kiedy wyprowadza się go ze stajni. Philip patrzył na nią z niedowierzaniem. To była zupełnie inna kobieta niż ta, którą poślubił prawie rok temu. Co wpłynęło na taką zmianę? - Pięknie - powiedział po chwili. - Tylko że ja nie jestem twoim ojcem. - Zdjął marynarkę i zaczął rozwiązywać krawat. Powiedziałam, że jesteś jak mój ojciec. To ma być debata? - Był pewny, że Lillian nie wie nawet, co to słowo znaczy. Jeśli chcesz, to może być debata.
Powinien zrozumieć, że jest to dopiero zapowiedź. Taka semantyczna gra słów nie pasowała do Lillian, wykraczała poza jej umiejętności. Kiedy ją poznał, jedyną dziedziną, na której się dobrze znała, była moda. Wszystkie inne traktowała jak zwyczajna, naiwna dziewczyna z prowincji. W każdym razie tak ją oceniał i dlatego chyba tak bardzo mu się spodobała. Teraz, po pewnym czasie, patrzył na nią nieco bardziej krytycznie i dziwiła go ta zmiana. Nie chcę tego - powiedział siadając na brzegu łóżka i biorąc w ręce jej dłonie. - Chcę, abyś zrozumiała, że w ciągu tych ostatnich miesięcy pracuję bardzo ciężko. Po śmierci Silversa wszystko postawione jest na głowie. To nie ma nic wspólnego ze śmiercią Silversa - odrzekła. Przyglądała się jego twarzy z taką dokładnością, jak archeolog poszukujący dawnych śladów życia w wykopanej przed chwilą skorupie, - Co się z tobą dzieje, Phil? Przestaliśmy już być małżeństwem. Nigdzie nie wychodzimy. Nie kochamy się nocami jak przedtem. Zdaję sobie sprawę. Zbyt często zostawiam cię samą. Nie o to chodzi - mówiła ze szczególną intonacją w głosie. - Poza wszystkim, mam przecież pracę w ambasadzie, z każdym dniem przybywa mi obowiązków. Są one zresztą coraz bardziej odpowiedzialne. Teraz pracuję w kancelarii tajnej, zajmuję się wysyłką ważnych dokumentów i materiałów, w tym korespondencji mojego ojca. I nawet jeśli nie przychodzisz do domu na obiad, to jakoś mogę sobie z tym poradzić. Teraz Phil zrozumiał znaczenie tej szczególnej intonacji. Zrozumiał, że mała, delikatna dziewczynka o promiennych oczach, w której zakochał się niemal od pierwszego wejrzenia, już nie istnieje. W ciągu kilku miesięcy stała się twarda, wymagająca i samowystarczalna. W jej głosie nie było dawnej, intymnej bezpośredniości. Oznaczało to, że zmieniła się bardziej, niż mógł sobie wyobrazić. Co to znaczy, że możesz sobie z tym poradzić? Czy tego tricku nauczyłeś się w CGW? Odpowiadania pytaniami na pytania? To ja pytam ciebie: gdzie ty byłeś? Z kim ty się widujesz, Lil? Z Jonasem? Idiotyzm. Mimo że zmieniła się bardzo, nie stała się przez to wyrafinowaną kłamczucha. - Chcę prawdy - powiedział stanowczo. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, dlaczego w tym momencie uznał, że jest to bardzo ważne. „Mam romans. A
może ona też?” - pomyślał. Wiedział, dlaczego tak się stało w jego przypadku. Ale nie mógł nazwać romansem swojego stosunku do Michiko. To nie był przecież skok w bok znudzonego męża. A jeśli nie to, to co? Nie znajdował wyraźnej odpowiedzi. Chcesz prawdy? - zapytała Lillian. - Dlaczego? Nie sądzę, żebyś zrozumiał tę prawdę, jeśli ją poznasz. Jesteś omotany swoimi sekretami, Phil. To one rządzą tobą. Ty już nad nimi nie panujesz. Przesada. Tak? No to popatrz na siebie. Mówisz ze mną nie mówiąc niczego. Nie odpowiadasz na moje pytania. Raczej podejrzenia. Na moje pytania - podkreśliła z naciskiem. - Nie możesz wyliczyć się z czasu, którego większość spędzasz poza pracą. Co ja mam o tym sądzić, Phil? Co ty pomyślałbyś, gdyby to o mnie chodziło? Wiesz, na czym polega prawdziwy kłopot, Lii? Na tym, że chciałabyś, abym był kimś innym, niż jestem. Wygodnie ci obarczać mnie odpowiedzialnością za wszystkie te nieporozumienia. Uspokaja to twoje sumienie. No dobrze. Możesz się tym nie przejmować. Ale ja nie mogę tego tak zostawić. Jesteś połową tego małżeństwa. Toteż ponosisz przynajmniej w połowie winę za to, co się między nami dzieje. - Winę? Za co? Lillian przymknęła oczy. Kocham cię, Phil. Bóg widzi, że mówię prawdę. - Otworzyła oczy. - Nie wybaczę ci, jeśli mnie oszukujesz. A jednocześnie nie mogę cię opuścić. Jesteś mężczyzną, którego pragnę i którego potrzebuję. Prawdopodobnie żądasz ode mnie zbyt wiele. Nigdy nie zrozumiesz pewnych spraw, które tkwią we mnie głęboko. - Dlatego, że nie potrafię? Czy dlatego, że nie pozwolisz mi na to? Nie odpowiedział. Tak naprawdę, to bał się odpowiedzieć. Lillian pokiwała głową. Nie ukrywała smutku. To jest właśnie to, co nas dzieli. Nawet nie staramy się poznać nawzajem. A ponieważ nie próbujemy, nigdy się nie dowiemy, do czego bylibyśmy zdolni działając razem. To nieprawda - zaprotestował. Ależ prawda. - Znów usłyszał w jej głosie tę szczególną intonację. - Tobie
odpowiada taki stan. Wolisz pozostać nierozpoznany do końca. Ma to związek z twoim pojmowaniem tajemniczości. Ty i Jonas gromadzicie całą masę tajemnic i knujecie jakieś intrygi. Wydaje mi się, że po prostu kochacie zbieranie tajemnic i trzymanie ich tylko dla siebie. Na tym polega nasza praca, a ty traktujesz ją, jakby była wymierzona w ciebie. Nie. Mylisz się. Ty nie traktujesz tego jak służbę. Ciebie urzeka takie postępowanie. Czuję, że o każdą minutę, jaką mógłbyś mi poświęcić, muszę ciągle walczyć. Ale z czym mam walczyć? Z cieniem? Wiem, że gdybyś musiał dokonać wyboru między światłem i cieniem, zawsze wybrałbyś cień. Dlaczego nie możesz się z tym pogodzić? Bo to jest złe! Nie mogę żyć w taki sam sposób. Ty jesteś cząstką kapitalizmu, systemu żądnego władzy, żądnego wojny. Nie widzimy tych jego aspektów z bliska, bo inni chcą je przed nami ukryć. Jacy inni? - Tacy jak choćby mój ojciec. Philip wstał. Masz pewnie na myśli i mnie - odezwał się ze złością, choć nie chciał jej okazać. - Powiedziałaś przecież, że jestem jak twój ojciec. Jak bardzo bym chciała, żebyś był inny. Przecież ja jestem inny. Bardzo bym chciał, żebyś w to uwierzyła. A czy ty nie widzisz, jak bardzo jesteście do siebie podobni? Obaj żyjecie w świecie tajemnic. Rozkwitacie w nim. Myślę, że nie możecie istnieć bez tajemnic. Żyjąc w taki sposób, nie uwzględniasz faktu, że jeszcze jestem ja, że ja w ogóle istnieję. Chyba nie mówisz tego poważnie. Mówię to jak najbardziej poważnie, Phil. - Dobierała starannie słowa i modulowała głos. - Kiedy przyszedłeś, zadałam ci pytanie. Pytałam cię, gdzie byłeś? - Lii... Machnęła ręką. - W porządku. Właściwie to nawet nie oczekiwałam odpowiedzi. Miałam raczej nadzieję, że sam zechcesz mi to powiedzieć, że chciałbyś, aby między nami wszystko było dobrze. - Przerwała, a Philip domyślił się, że czeka teraz, czy będzie protestował. – Właściwie - westchnęła po chwili - to ja już niczego nie oczekuję. Philip szczegółowo przygotowywał powrót Wataro Taki z Kyushu.
Najpoważniejszy problem stanowił sojusz trzech klanów yakuzy. Klany połączyły swoje siły, by przeciwstawić się amerykańskiej polityce okupacyjnej, zmierzającej do złamania yakuzy i pozbawienia jej wpływów w społeczeństwie. Zagrożenie było tak poważne, że tradycyjna rywalizacja została odłożona na lepsze czasy, a w imię przetrwania narodził się sojusz. Rzecz jasna, łatwiej pokonać przeciwnika, kiedy działa samotnie, niż wroga mającego sojuszników. Dlatego Philip i Michiko opracowali plan działań zmierzających do rozbicia sojuszu przez umiejętne wzniecanie waśni, prowokowanie konfliktów. Miało to w efekcie doprowadzić do otwartej walki klanów, a co za tym idzie, strat w ludziach. Takie działania ułatwiłyby przejęcie kontroli nad Taki-gumi. Plan został przedstawiony Wataro Taki zaraz po jego powrocie do Tokio. Philip był pod wielkim wrażeniem odmienionego Wataro. Ujrzał krzepkiego mężczyznę w sile wieku. Poznał go dopiero, kiedy ten przemówił. - Witam pana, Doss-san. Philip przyglądał mu się bardzo uważnie. Mimo wszystko miał wątpliwości, czy jest to człowiek, którego znał jako Zena Godo. - Bardzo się pan zmienił - powiedział w końcu. Wataro Taki roześmiał się. - To świetnie, że nie poznał mnie pan. Michiko również nie zorientowała się, kiedy spotkaliśmy się wczoraj wieczorem. Uprzedziłem ją, żeby nic panu nie mówiła, bo chciałem poznać pańską autentyczną reakcję. Szczerze mówiąc, bardzo dbałem o to, żeby zacząć nowe życie z całkowicie odmienioną twarzą. Toteż, jak pan widzi, wyglądam, jakbym się na nowo urodził. Będąc na Kyushu zajmowałem się nie tylko uprawą pomarańcz. - Dotknął palcami kości policzkowych. - Lekarze złamali mi je, żeby nadać im nowy kształt, odcięli fragmenty niektórych mięśni, zmienili układ tkanki tłuszczowej. Jego twarz, opalona przez wiatr i słońce południa, miała kolor miedzi. Trzeba było patrzeć na nią z bardzo bliskiej odległości, żeby dostrzec sieć delikatnych blizn. - W ciągu miesiąca powinny zniknąć całkowicie – powiedział Wataro. Nie tylko jego twarz została zmieniona. Cała jego sylwetka wydawała się odmieniona. Był jakby wyższy, bardziej masywny, bardziej muskularny. A przede wszystkim wyglądał młodziej niż człowiek nazwiskiem Zen Godo, który wyjechał na południe osiem miesięcy temu. -Będę musiał zająć się w odpowiedni sposób Michiko. Jest przecież córką Zena Godo, mimo że jest już mężatką, żoną Nobuo
Yamamoto. Myślę, że najpierw zaangażuję ją do pracy u siebie. A kiedy zostanę oyabunem Taki-gumi, zaadoptuję ją i stanie się członkinią rodziny Taki. Jeśli ktoś zacznie pytać, czy łączą nas jakieś bliższe stosunki, to jej małżeństwo z Nobuo będzie najlepszą odpowiedzią, prawda? A poza tym Nobuo jest wielkim przemysłowcem i dzięki niemu rozszerza wpływy mojego klanu na sferę legalnego biznesu. Rozmawiali w nowym domu Wataro Taki, który został kupiony dla niego po sprzedaży posiadłości Zena Godo. Michiko prowadziła operację sprzedaży i kupna przez dwa miesiące, umiejętnie obracając pieniędzmi, aby nikt nie był w stanie zorientować się, skąd pochodziły środki na zakup nowej rezydencji. Wysłuchawszy propozycji opanowania Taki-gumi, Wataro Taki odrzucił je w całości. Za dużo krwi - powiedział grobowym głosem. - Nie żywię żadnych sentymentów dla tych bandziorów, którzy wysysają krew ze swoich ludzi. Ten plan jest niedobry dlatego, że bezsensowne jest niszczenie choćby nawet części tego, co się chce potem mieć. Zastanawiałem się długo i gruntownie nad tą sprawą. Przestudiowałem wasz plan. Mam wrażenie, że znalazłem odpowiedni sposób przejęcia Taki-gumi bez potrzeby poświęcenia życia choćby jednej osoby. Oto mój plan: obecny oyabun Taki-gumi, Gen Taki, uchodzi za geniusza taktyki defensywnej. Jest to fakt znany, a to, że wszyscy mają przed nim respekt, utwierdza jego przywódczą rolę w tej triadzie klanów yakuzy. Z waszych informacji wynika, że prawdziwym twórcą strategii jest nie Gen Taki, ale jego doradca Kenji Harigami, który niejawnie rządzi tym klanem. Kenji Harigami jest najcenniejszym nabytkiem Gena Taki. Gdyby nie ten doradca, można by tak nastraszyć Gena Taki, że oddałby nam wszystko, czego tylko byśmy zażądali. Wynika z tego, że musimy dobrać się do Harigami i znaleźć jego słaby punkt. Nie sądzę, żeby miał jakiś słaby punkt - wtrącił Philip. - Może uchodzić za przykładnego ojca rodziny. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. Z tego co wiemy, ma kochającą i wierną żonę. Michiko dolała herbaty. Wataro Taki pokiwał głową. - Szybko pan się zorientuje, Doss-san, że w Japonii każdy ojciec rodziny prowadzi podwójne życie. Czasami utrzymuje to w tajemnicy, czasami nawet nie. Ale zawsze postępuje w taki sposób. Spróbujmy więc dowiedzieć się czegoś o sekretnym życiu Kenjiego Harigami.
Philip zaczął podejrzewać, że on i ludzie z nim związani są bliscy popełnienia straszliwego błędu. Dziwne, ale to podejrzenie nasunęło mu się którejś nocy. Miał koszmarny sen. Był znów małym chłopcem na farmie w Latrobe w stanie Pensylwania. Ścigał drapieżnika z karabinem swojego ojca. Była noc. Biegł przez oszronione pole w stronę lasu pełnego odgłosów nocy i strumienia wysrebrzonego światłem księżyca w pełni. Woda bulgotała, ostatnie liście szeleściły na wietrze. Pohukiwała sowa. Wiedział, że zbliża się do celu. Trzymał karabin w pogotowiu. I wtedy zobaczył swoją zdobycz. Widok ten zdumiał go i zaskoczył. Nie był to drapieżnik, którego ścigał, a ludzka postać. Przyklęknął i złożył się do strzału. Zanim jednak nacisnął spust, postać zaczęła rozszarpywać paznokciami własną twarz. Po chwili zniknęła i Philip zobaczył inną twarz. Znał ją skądś. I kiedy już był pewny, że wie, do kogo należy, twarz zniknęła, a na jej miejsce pojawiła się nowa. Przerażony nacisnął spust. Pocisk, jakby to nie był zwykły kaliber 22, trafił w twarz i rozerwał ją na strzępy. Tylko po to, aby ukazać jeszcze inną. Obudził się zlany potem. Przez chwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest. Odwrócił się i dostrzegł śpiącą u jego boku Lillian. Wtedy zrozumiał znaczenie snu.
Następnego ranka spotkał Eda Portera, pracownika sekretariatu Silversa, którego poznał zaraz po przyjeździe do Tokio. Chciałbym, żebyś zrobił coś dla mnie, Ed. Oczywiście - odparł Porter. Przenosił właśnie jakieś dokumenty z wydziału do wydziału. Philip zaprowadził go do podręcznego magazynu i zapalił światło. Popatrzył na stertę akt, jakie Porter trzymał pod pachą. Masz masę roboty, co? Taka to i robota. Turner traktuje mnie jak gońca. Muszę ciągle sprawdzać, czy ci przetrzymywani ministrowie są rzeczywiście u nas, czy doniesienia o ich śmierci brzmią wiarygodnie i czy prasa je publikuje. Muszę troszczyć się o pogrążone w żalu rodziny. Słowem, muszę robić wszystko, żeby ludzie Jibanu nie zorientowali się, że mamy ich na oku. Nie to, co w starych, dobrych czasach, co?
Rzeczywiście, cholera, nie. Pułkownik Silvers dawał mi trochę roboty operacyjnej. Potrafię zbierać informacje. Po jego odejściu nikt tutaj nie chce nawet o tym słyszeć. Właśnie z powodu Silversa - powiedział Philip - każdy unika zapachu zgniłego jabłka. To już inna sprawa. Ale przecież Silvers nie pracował na obie strony. Nie? A z czego to wnosisz? Masz jakieś dowody? Dowody! - parsknął pogardliwie Porter. Położył akta i zapalił papierosa. Niech mi pan wierzy, poruczniku, jeśli da mi pan parę godzin, przygotuję dowody na to, że zabił pan własną matkę. Fakty przemawiają za tym, że Silvers był człowiekiem prawym. Przekazywałem mu wszystkie zebrane przeze mnie informacje wywiadowcze. Wiedziałbym, gdyby pułkownik przekazywał je do Jibanu lub kogoś innego. On tego nie robił. Więcej. Mam pewność, że wskutek moich informacji podejmował zawsze odpowiednie czynności. Philip poczuł, jak dreszcz przenika jego ciało. Przypomniał sobie momentalnie zatrważający sen z poprzedniej nocy. Mówiłeś już o tym komuś? - zapytał. Oczywiście. Turnerowi. Zanotował to i powiedział, że przekaże wyżej. Rozumiem - powiedział Philip. „Ciekawe - pomyślał - dlaczego Porter nie przyszedł do mnie z tymi wiadomościami? A może ja sam powinienem wcześniej go zagadnąć?” To, czego się teraz dowiedział, było jednak ważne i najpewniej prawdziwe. Miał to teraz przed sobą jak otwartą książkę. Mógł mieć pretensję tylko do siebie za własną głupotę. Zacisnął wargi. - Powiedz mi, Ed, jak widziałbyś powrót do pracy operacyjnej? - zapytał. Nie musi pan dwa razy pytać, poruczniku - odpowiedział. Oczy rozbłysły mu z ciekawości. - To żadna frajda był mułem u Turnera. Nie mówiąc już, że wychodzi się z wprawy. Dobrze. Jak ci idzie obserwacja? Mógłbym śledzić Orfeusza w piekle i on by się nawet nie zorientował odparł szczerząc zęby w uśmiechu. - A poza tym znam Tokio, jakbym się tu urodził. Wszystkie zakątki i zaułki. Niech mi pan da tylko nazwisko i rysopis, a całą resztę biorę już na siebie. Wystarczy nazwisko - powiedział Philip. Porter usłyszał w głosie Philipa
jakąś szczególną nutę. Co pan ma na myśli? To, żebyś śledził moją żonę wszędzie, gdziekolwiek się uda. To właśnie Philip znalazł drogę do Taki-gumi. Wertując tygodniowy raport operacyjny Centralnej Grupy Wywiadowczej, zawierający informacje o działaniach armii amerykańskiej przeciwko syndykatom hazardu w północnych dzielnicach Tokio, trafił na znane mu nazwisko: Kenji Harigami. CGW poszukiwała pewnego właściciela syndykatu podejrzanego o nielegalny import broni. Kenji Harigami był natomiast jednym z hazardzistów zatrzymanych w czasie rajdu, o którym pisano w raporcie. Wspomniano tam, że Harigami wykupił się w jakiś sposób z aresztu i nie został postawiony w stan oskarżenia. Ale jego nazwisko zostało w aktach. Philipa zastanowiła ta informacja. Mogła być ważna. Większość ludzi yakuzy było hazardzistami. Zaczął szukać dalszych informacji o Kenjim Harigami i odkrył, że doradca klanu Taki uczęszcza do pewnych lokali, gdzie uprawiano hazard. Działały one pod nadzorem yakuzy. To już było bardziej znaczące. Przekazał te informacje Wataro Taki. W ciągu dwóch tygodni Wataro badał kontakty Kenjiego Harigami, usiłując wyśledzić, gdzie bywa on najczęściej. Odkrycie, jakiego dokonał, było ciekawe. Ulubionym miejscem doradcy okazał się mały lokal o tak niewielkim znaczeniu, że wydawał się poza zainteresowaniem yakuzy, w każdym razie przez jakiś czas, a niewykluczone, że w ogóle. Harigami gra o bardzo wysokie stawki - powiedział Wataro Philipowi i Michiko podczas jednego z ich regularnych spotkań. - A do tego przegrywa. Ile? - zapytała Michiko. Suma, którą wymienił Wataro, zrobiła na nich duże wrażenie. Skąd może mieć tak dużo pieniędzy? - zastanawiał się głośno Philip. Kiedy się tego dowiemy, Doss-san - śmiejąc się odparł Wataro Taki będziemy mieć klucz, który otworzy nam drzwi do Taki-gumi. Kilka dni później Ed Porter zagadnął Philipa Dossa: - Był już pan na obiedzie? - A co byś powiedział na spacer w parku? - zapytał Philip. Pierwsze kwiaty wiśni nadawały powietrzu blask szczególnej promienistości, co można zobaczyć tylko
w Japonii. Dzieci biegały śmiejąc się i krzycząc pod drzewami pełnymi białoróżowych kwiatów. - Co mi chciałeś powiedzieć, Porter? - Nic, co by pana szczególnie zainteresowało, poruczniku. Philip przyglądał się, jak mały chłopiec ciągnie za sznurek białobłękitnego latawca. W każdym razie słucham. No więc tak. - Porter był bardzo podekscytowany. - David! Turner trochę chodzi z pańską żoną, poruczniku. Ma w tym chyba jakiś interes. Niestety, taka jest prawda. „A więc to nie Jonas” - pomyślał Philip z ulgą, ale i nie bez odrobiny gniewu. Odkrył zaskoczony, że Lillian stanowi nadal część jego życia i że nie chce z niej zrezygnować. - Jaki interes? - zapytał. Latawiec zakołysał się na wietrze, kiedy chłopiec pociągnął za sznurek, by zabawka nie utknęła w gałęziach drzew. - To jest jakaś dziwna gra. Nie potrafiłbym jej określić. Oni nie szukają jakiegoś odosobnienia, żeby być tylko razem. Nic z tych rzeczy. Po raz pierwszy, odkąd przyszli do parku, Philip spojrzał na Portera. Jesteś tego pewien? Na sto procent. Zawsze spotykają się w miejscach publicznych, w restauracji, w klubie. Ich ulubionym miejscem jest klub oficerski. A co potem? To jest właśnie dziwne, poruczniku. Potem Turner zawozi pańską żonę do domu. Koniec. Kropka. Może ona chodzi do jego mieszkania? Nie. Ani też do żadnego hotelu, jeśli już to ma pan na myśli. A moje mieszkanie? Chrystusie! Mówię przecież, że nigdy tam nie wchodzi. Odprowadza pańską żonę i natychmiast wraca. To dżentelmen w każdym calu. Wiatr nasilił się i mały chłopiec zaczął energicznie ściągać sznurek, żeby utrzymać kontrolę nad latawcem. I to wszystko? - zapytał Philip.
Mniej więcej. Och! Byłbym zapomniał. Jest pewne miejsce, do którego Turner chodzi dwa razy w tygodniu po odwiezieniu pańskiej żony do domu. Pojawia się tam z taką regularnością, że można ustawiać zegarki. To jest furo, łaźnia. Ale co z tego? Przecież tam nie można spotykać się z pańską żoną. Gdzie jest ta łaźnia? Niewiele to panu da, poruczniku. Ani pan, ani ja nie mamy tam wstępu. W każdym razie Turner nie powinien tam pana widzieć. To miejsce przeznaczone jest głównie dla Japończyków. Chociaż czasami zaglądają tam cudzoziemcy. Cudzoziemcy? Tak. Wie pan, dyplomaci. Wie pan lepiej niż ja. Ludzie, których pański teść zaprasza czasem na przyjęcia. Kiedy jestem z tobą, czuję się w pełni sobą - powiedziała Michiko. Philip przytulił ją mocniej. - Kiedy patrzysz na mnie, nie usiłujesz przejrzeć moich myśli. „Nowa Lillian? Dziwne” - pomyślał. Te same cechy charakteru. Wiele lat później mógł je ocenić jako objaw siły. Co też było dziwne. Lillian była bowiem słaba i w rezultacie walczyła ze sobą na różne sposoby. Podczas gdy Michiko nie prowadziła żadnej walki. Przynajmniej pozornie. Ale potem już wiedział. W Michiko głęboko tkwiło poczucie zagrożenia płynące z faktu, że jest kobietą. W Lillian tkwiła ukryta głęboko siła samuraja. - Wiem - mówiła dalej Michiko - że kiedy wchodzisz we mnie, to jakbyś szukał czegoś. Czegoś, co ja mogę ci dać. Czegoś, o czym nawet nie wiedziałam, że mam. Albo że mogę mieć. Wzięła do ręki jego wzniesiony wysoko członek i przycisnęła do siebie. Siedzieli na tatami naprzeciwko siebie. Kimono koloru łososia rozchyliło się z przodu. Delikatne cienie podkreślały wspaniałe kształty cudownie zbudowanego ciała. Ognistoczerwone podkimono okrywało jej piersi, kolana, stopy. Przestrzeń między udami ukryta była w ciemności. Philip poczuł jej szczególny zapach. Na zawsze w jego pamięci kojarzył się z zapachem trzcinowej maty, przypominającym odurzający aromat świeżego siana. - Kiedy rozmawiam z tobą, gdy się kochamy, tak jak teraz, mogę mieć tyle orgazmów, ile tylko zechcę. Dopóki widzę tylko ciebie i czuję tylko ciebie. - Zaczęła pieścić wilgotnymi ustami jego żołądź. Oddech Philipa stał się szybki i głośny, na twarzy pojawił się wyraz pożądania. Michiko była bliska omdlenia. Pożądanie, które
w nim wzbudziła, oddziaływało na nią z przemożną siłą. Philip wyciągnął ręce, zsunął jej podkimono z piersi. Pochylił się dotykając je twarzą. Kiedy wziął w usta sutek5, przywarła do niego, objęła rozchylonymi udami, aż wszedł w nią do połowy. Poczuła jego gorący, szybki oddech na pobudzonym, stwardniałym sutku i pieściła palcami jego członek, twardy jak drzewce. Wszedł w nią cały. Rozchyliła uda szeroko. Stali się jednością. - Tego właśnie szukasz - szepnęła z głębokim westchnieniem. - Jestem twoją przystanią, opoką. - Orgazm wstrząsnął całym jej ciałem. Czuła, jak nabrzmiewa w niej, pulsuje i to uczucie wypełniało niemal każdą komórkę jej ciała. Wiedziała, że jeśliby miało się teraz skończyć, nie byłaby w stanie tego znieść. - Kiedy odkrywam ciebie - szepnęła - poznaję samą siebie. Jak nieznany kontynent z miastami, do których muszę się udać. Znajduję takie ukryte miasta w sobie samej. - Pochłaniał ich ruch, kołysanie, jakby tańcząc pogrążali się w powolnym, zmysłowym rytmie. Patrzysz na mnie, a pod twoim spojrzeniem staję się istotą realną. A ponieważ jestem realna, staję się inna. Nie chcę dłużej odgrywać ról, które narzuca mi moje życie. Japońskiej żony, matki, kochanki. - Ponowny orgazm wstrząsnął jej ciałem. - O tak, tak, tak - szeptała mu do ucha. W mocnym uścisku, przyśpieszając rytm bioder poczuła, że i Philip zbliża się do punktu, od którego nie ma już odwrotu. - Odkryłeś, że w moim sercu jest siła. I tym odkryciem odmieniłeś mnie na zawsze - mówiła w uniesieniu. Usłyszała, jak jego oddech staje się szybszy, przerywany ekstatycznym, cichym okrzykiem i poczuła w tym momencie jego silny wytrysk. - O tak! Ty też to kochasz - szepnęła. I po chwili ogarnęło ich radosne odprężenie. Tydzień później Wataro Taki powiedział im, że kupił lokal gier hazardowych, w którym bywa Kenji Harigami. Widząc ich zdumione twarze, roześmiał się serdecznie. Był podekscytowany. - Kenji Harigami - mówił - zaciągnął ogromne długi u właściciela tego lokalu. Odmawia zwrotu pożyczek, i co gorsza, gra dalej. Właściciele chcą za wszelką ceną uniknąć konfliktu z nim, bo wiedzą, że jako doradca Taki-gumi mógłby spowodować, iż jego klan przejąłby ten lokal w mgnieniu oka. - Wataro znów roześmiał się głośno. - Właściciele z radością przyjęli moją wielkoduszną ofertę kupienia lokalu. Oto nasza szansa i musimy ją wykorzystać. Trzy dni później, kiedy Kenji Harigami przyszedł do lokalu, zauważył, że przy stole do gry siedzi piękna kobieta, której asystuje mężczyzna o wyglądzie
kaukaskiego górala. Poza tym nic w lokalu się nie zmieniło. To samo obskurne, zadymione pomieszczenie, zapełnione tymi samymi ludźmi. Wprawdzie zauważył nowych krupierów, ale nie miał nawet ochoty zastanawiać się nad powodem tej zmiany. Przyszedł tutaj, żeby dać upust swojej największej namiętności, jaką była gra o duże pieniądze. Interesowało go to, co się dzieje na stole i nic poza tym. Minął wieczór i noc, zbliżał się ranek. Sterta banknotów, które przyniósł ze sobą, była już na wyczerpaniu. Większość gości udała się do domu. Została tylko garstka najwytrwalszych graczy. Dla Kenjiego Harigami było niewyobrażalne przerwanie gry, dopóki miał jeszcze pieniądze. Ale nadszedł moment, kiedy musiał położyć na stole ostatni banknot. I tym razem przegrał. Był to koniec gry. Ostatni goście podnieśli się z miejsc i ruszyli ku wyjściu. Kenji Harigami ociągał się, ale krupierzy definitywnie kończyli pracę. Wstał powoli i zbierał się do wyjścia. Obok niego stanął mężczyzna o wyglądzie kaukaskiego górala. - Właściciel chciałby zobaczyć się z panem - powiedział po japońsku. Kenji był zaskoczony. Mimo usilnych starań nie mógł ukryć wyrazu pogardy. „Te małe plotki są zawsze takie same - pomyślał. - Wydaje im się, że świat należy do nich”. Jeśli chodzi o mój dług - rzekł po chwili - to przecież mówiłem już właścicielowi. Mam gwarantowany kredyt. Teraz jest nowy właściciel. Powinien pan powiedzieć mu to osobiście. Wiesz z kim... - zaczął Harigami i przerwał. Poczuł silny ból, kiedy mężczyzna chwycił go za ramię. - Co ty robisz? - Proszę ze mną - powiedział mu mężczyzna prosto w ucho. - Niech pan będzie rozsądny i zrobi to - odezwała się kobieta. Kenji odwrócił głowę. Kobieta, która prowadziła grę, odsunęła stół i teraz stała za nim trzymając w ręce miecz. Kim jesteście? - zapytał mierząc ich spojrzeniem. Nowymi właścicielami - odparła kobieta. Philip i Michiko zaprowadzili go bocznym korytarzem do ciasnego pokoiku biurowego. Za maleńkim biurkiem, wciśniętym niemal w róg pokoju, siedział Wataro Taki; w garniturze, eleganckiej koszuli i krawacie wyglądał jak zachodni biznesmem. - Dobry wieczór, Harigami-san - odezwał się na widok wchodzących. - Jakże się cieszę, że przyjął pan łaskawie zaproszenie skromnego przedsiębiorcy. - Wyciągnął ręce nad biurkiem. - Herbaty?
- Co to wszystko ma znaczyć? - wybuchnął Kenji. Wataro Taki wziął do ręki zwitek pokwitowań. - To - powiedział - że jest pan u nas zadłużony na tak poważną sumę. Muszę prosić o natychmiastowy zwrot długu wraz z oprocentowaniem. Stanowi to kwotę... chwileczkę... plus dwadzieścia pięć procent... - Wataro Taki podniósł głowę i wymienił sumę. Kenji roześmiał się głośno. Zawracanie głowy! Nie mam tych pieniędzy przy sobie. Przegrałem wszystko dziś wieczór. Niemniej - ciągnął Wataro - muszę nalegać na natychmiastową realizację pańskich zobowiązań. Kenji pochylił się do przodu i oparł zaciśnięte pięści na krawędzi biurka. Nie ukrywał swojej wściekłości. Jest pan albo naiwny, albo głupi - rzekł podniesionym głosem.- Jestem głównym doradcą Taki-gumi. To jest yakuza. - Mówił to takim tonem, jakby samą nazwą chciał napędzić stracha swoim rozmówcom. - Mój klan do tej pory miał gdzieś takie gówno jak ten grajdoł do gry. Ale wystarczy jedno moje słowo, a cała jego furia wyładuje się na panu. Moim ludzie zamienią tę śmierdzącą klitkę w kupę gruzu z panem w środku. - Wyprostował się i spojrzał z góry na Wataro. - Na pańskim miejscu byłbym o wiele ostrożniejszy i uważałbym, do kogo mówię. Niech pan usiądzie, Harigami-san - poprosił spokojnie Wataro. Powiedziałem, co się panu przydarzy, jeśli... A ja proszę, żeby pan usiadł. Philip kopnął Harigami w nogi tak mocno, że zwalił się na podłogę. Z powodu ciasnoty upadając uderzył głową w kant biurka. Philip podniósł go i posadził na jedynym krześle, jakie w tym pomieszczeniu mogło się pomieścić. A teraz - odezwał się Wataro - pozwolę sobie powiedzieć panu, jak ja to widzę. Otóż ja nie boję się yakuzy. Nie boję się Taki-gumi. A przede wszystkim nie boję się pana, Harigami. To pan powinien się bać, nie ja. Jest mi pan winien ogromne sumę pieniędzy. Żądam ich zwrotu albo rekompensaty w jakiejś innej formie. Stwarza to różne możliwości. Na przykład mogę pozbawić pana życia. Większość stałych klientów wie o pańskim długu wobec mnie. Jeżeli nie wyegzekwuję od pana należności, wszyscy oni będą żądać ode mnie takiego samego traktowania. Nie mogę
do tego dopuścić. Pańska śmierć przyniosłaby mi tylko korzyści. Pan zwariował! - krzyknął Harigami, ale strużki potu na jego czole świadczyły, że ogarnął go strach. Wataro zignorował tę reakcję. Chcę moich pieniędzy, Harigami. I to natychmiast. Powiedziałem przecież, że ich teraz nie mam. Nie mogę ciągnąć wody ze studni, która wyschła. To niech pan zaproponuje odpowiednią rekompensatę. Jaką? - Niech mi pan powie, jaką słabość ma pański oyabun. Oczy Kenjiego Harigami niemal wyszły z orbit. Teraz już jestem pewny, że pan zwariował. Gdybym to zrobił, za parę godzin byłbym martwy. Zapewniłbym panu bezpieczeństwo - stwierdził Wataro łagodnie. Harigami roześmiał się. - Przed Genem Taki? To jest niemożliwe. Ci, którzy tego próbowali, spotkali się już z duchami swoich przodków. Wataro wzruszył ramionami. - Nie daje mi pan żadnego wyboru. Jeżeli nie ma pan pieniędzy, żeby zwrócić mi dług, a także nie chce udzielić mi rekompensaty, o jaką proszę, muszę pana zabić. - Dał znak Michiko, która uniosła miecz nad głową Harigami. Odwrócił głowę tak szybko, że usłyszeli chrzęst kręgów szyjnych. Wszyscy jesteście zwariowani - powiedział zdławionym głosem. Zapewniam pana - odezwał się Wataro - że ja wiem, co mówię. Harigami wytarł chusteczką pot z czoła. - Dobrze. Rozumiem - powiedział. Ręce mu drżały. – Muszę pomyśleć. Dajcie mi czas do zastanowienia. Wataro dał znak Michiko. Opuściła miecz. W porządku - kontynuował Harigami - mogę zwrócić te pieniądze. Całą sumę razem z oprocentowaniem. Będę potrzebował na to dwóch dni. Mogę się zgodzić na dwanaście godzin. To wszystko - odparł Wataro. No to jeden dzień. Dwanaście godzin i ani chwili dłużej.
Harigami pokiwał głową dając do zrozumienia, że czuje się pokonany. - Dostanie pan swoje pieniądze. - Podniósł się z krzesła. Zamierzał wyjść. Wataro odczekał chwilę. Zależało mu, aby Harigami zaczął nabierać pewności, że udało mu się wywieść ich w pole. Nie miał złudzeń, iż Harigami nawet nie myśli o zwrocie pieniędzy. Zaraz po wyjściu uda się do Gena Taki i zacznie przygotowywać akcję odwetową, o jakiej mówił na początku rozmowy. Jeszcze chwilę - powiedział. - Wydaje mi się, że mógłbym istotnie wykazać naiwność wierząc pańskiemu słowu i pozwalając panu wyjść. Nie dlatego, żebym nie miał przekonania, iż jest pan człowiekiem honoru, Harigami-san. Ale poza wszystkim ja pana przecież pierwszy raz widzę. Zapewniam - odparł Harigami - że będzie pan miał swoje pieniądze w ciągu dwunastu godzin. Wataro uśmiechnął się. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - potwierdził. Wcześniej Philip wymknął się z pokoju i teraz wracał w towarzystwie pewnej osoby. - Na wszelki wypadek postanowiłem jednak zabezpieczyć się we właściwy sposób. Harigami zatrząsł się. Hana! - wykrzyknął. Tak - potwierdził Wataro. - To pańska córka, Hana. Zostanie z nami do pańskiego powrotu. Ty draniu! - zawołał Harigami z wściekłością. To tylko przezorność. Wiem, że natychmiast po wyjściu stąd zacząłby pan przygotowywać się do zniszczenia nas. Jak pan widzi, Harigami-san, nie jestem ani naiwny, ani głupi. Philip i Michiko śledzili Kenjiego Harigami. Jadąc za nim samochodem, Philip opowiedział Michiko o zleceniu, jakie dał Porterowi, i o wynikach obserwacji Davida Turnera. Mówił o tym, bo potrzebował słuchacza, z którym mógłby podzielić się swoimi spostrzeżeniami i wątpliwościami. Od początku uważałem Turnera za naszego człowieka - mówił obserwując bez przerwy jadący przed nimi samochód Kenjiego Harigami. Padał wiosenny deszcz i wycieraczki pracowały bez przerwy, co wymagało skupienia uwagi. - Teraz myślę, że to Turner zrobił z Silversa zgniłe jabłko. Masz chyba rację. Trzeba to ustalić, żeby mieć całkowitą pewność. I to
szybko, bo z tego wynika, że Turner przekazuje informacje Jibanowi. A to znaczy, że oni już wiedzą o ministrach, którzy mieli być z ich poduszczenia zlikwidowani przez CGW, a przecież żyją. Najwięcej można dowiedzieć się w furo. Ja tam nie mogę pójść ani żaden z naszych agentów. Turner rozpoznałby każdego z nas. Jestem jednak pewien, że klucz znajduje się w furo. Najpewniej łaźnia służy Turnerowi za miejsce tajnych spotkań. Musimy dostać się tam, a wtedy ustalimy, z kim się spotyka. Ja mogę to zrobić - powiedziała Michiko. O nie! To zbyt niebezpieczne. Kenji Harigami najwyraźniej rozpoczął objazd lokali gry w pachin-ko. Widzieli, jak podjechał do jednego z nich, wysiadł z samochodu i wbiegł do środka. Po chwili wrócił i pojechał do następnego. I jeszcze paru następnych. Były to zapewne lokale, nad którymi Taki-gumi sprawowała tak zwaną opiekę i Harigami egzekwował teraz należność za tę usługę. - Widzimy teraz, skąd ma pieniądze na hazard - powiedział Philip - - Zbiera dla siebie śmietankę. Okrada swojego pracodawcę jak najzwyklejszy defraudant. __ Nie sądzisz, że Gen Taki zainteresowałby się tym? - Michiko uśmiechnęła się ironicznie. .- Znając twojego ojca, mam pewność, że Gen Taki nigdy się o tym nie dowie. Wataro wykorzysta tę informację w taki sposób, że larigami będzie odtąd związany z nim duszą i ciałem. Dalsze śledzenie Kenjiego Harigami nie miało już sensu. Wrócili do swojego lokalu, gdzie czekał na nich Wataro w towarzystwie córki Harigami. Philip ciągle myślał, jak dostać się do furo i dowiedzieć, co robi tam David Turner. Kochanie. Zrobiłam tak, jak sugerowałeś. W tym, co mówiłeś, był głęboki sens i zrozumiałam, że jeśli trzeba to zrobić, to tylko ja nadaję się do tego. Dostałam się do furo i ustaliłam, z kim spotyka się David Turner. Już to samo było dla mnie szokujące. Ale jest jeszcze do wyjaśnienia wiele spraw. Jestem tego pewna. Wzięłam ze sobą Eda Portera. Sądzę, że kiedy będziesz czytał tę, kartkę, będziemy już wiedzieć wszystko. Spotkajmy się o dwudziestej trzeciej w hali sportowej sumo. Philip spojrzał na zegarek. Właśnie mijała dwudziesta druga. Kartkę doręczył
mu osobiście posłaniec, jeden z ludzi Wataro Taki. Philip usiłował dowiedzieć się od niego jakichś szczegółów, ale nic z tego nie wyszło. Posłaniec powiedział mu, że otrzymał od Michiko zapieczętowaną kopertę około godziny siedemnastej z poleceniem dostarczenia jej o dwudziestej drugiej. Pojechał do hali sportowej sumo w dzielnicy Ryogoku. Gdy dojechał na miejsce, jeszcze jakiś czas siedział w samochodzie bębniąc palcami w kierownicę. Był niezadowolony, że sprawa przybrała taki obrót. Czuł się jak kukiełka, którą ktoś z ukrycia pociąga za sznurki. Kiedy wysiadł, poczuł na twarzy wilgotne powietrze. Wokół rosły wielkie miłorzęby. Odniósł wrażenie, że płaczą. Ciekawość była silniejsza od niezadowolenia. Czego Michiko dowiedziała się o Turnerze? Co robiła w hali sportowej o tak późnej porze? Idąc opustoszałą ulicą w kierunku hali, nie czuł się bezpiecznie. Lewą ręką podtrzymywał rękaw prawej. Obszedł halę dookoła w cieniu jej murów. Znalazł uchylone drzwi. Wsunął głowę, zajrzał do wnętrza i cofnął się szybko. Zapaliły się bowiem światła oświetlając przejście prowadzące w głąb hali. Tylko to. Poczuł przyśpieszone bicie serca. Paniczny strach sparaliżował go na chwilę. Zapamiętał ten moment na całe życie. Kiedy po latach przywoływał w pamięci wydarzenia tej nocy, zawsze najsurowiej potępiał skrajną lekkomyślność i głupotę, że podzielił się z Michiko swoimi odczuciami i podejrzeniami. Ona potraktowała to dosłownie. Zrozumiał później, że choć nie prosił jej o pomoc, mogła przyjąć jego słowa jako nakaz, który powinna wypełnić. Nakaz przedostania się do łaźni i przeprowadzenia własnego dochodzenia. Pozostało mu na zawsze poczucie żalu i wstydu. Rozumując na sposób japoński, wskazał jej, że znalazł się w szalenie trudnej sytuacji, z którą sam nie może sobie poradzić. Z całym rozmysłem ukazał jej ten jedyny ślad, nikły, ale obiecujący. W istocie chciał, aby przedostała się do furo, bo sam nie mógł tego zrobić, ale tym samym wciągnął ją bezmyślnie do swojej rozgrywki, wystawiając na czające się tam śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale te przemyślenia przyszły później. W tej chwili najważniejsze było to, że znajduje się w hali sumo, gdzie czekają na niego Michiko i Porter. Pachniało zatęchłą słomą i potem. Zapach był jedyną pozostałością po dawnych imprezach. Czuło się, że to miejsce jest od dawna opuszczone. Świadczyło o tym wiele niedostrzegalnych znaków. To tak jak telefonując do domu, w którym nikogo już nie ma, wydaje się czasem, że sygnał w słuchawce telefonicznej jest inny niż zwykle.
To wrażenie pustki stało się jeszcze większe, kiedy Philip wszedł do środka wysokiej hali. Rzędy ławek oświetlone przez nagie żarówki zamontowane wzdłuż przejść wznosiły się ku górze. Na środku hali wznosił się na wysokość sześćdziesięciu centymetrów dohyo, tradycyjny ring do walk sumo. Philip zbliżył się do niego. W dawnych czasach budowano taki ring o średnicy czterech i pół metra, układając obok siebie szesnaście bel słomy ryżowej. Teraz na pewno stosowano bardziej nowoczesne metody. Rozległ się jakiś dźwięk. Philip rozejrzał się. Środek dohyo został oświetlony snopem ostrego światła. Philip wzdrygnął się. Na ringu pojawił się monstrualnych rozmiarów zapaśnik. Światło ukazało się w pełni ułożenie jego włosów, ichomage, znak, że jest zawodnikiem, który osiągnął najwyższy poziom umiejętności w świecie sumo. Zawodnik wziął do ręki duży kubek wody i napił się. To należało do rytuału, było obowiązkową ceremonią wody, misu-sakazuki, aktem oczyszczenia poprzedzającym walkę. W dawnych czasach zawodnicy wymieniali między sobą kubki z wodą i wznosili toast za odwagę w przeświadczeniu, że dla każdego z nich może być to ostatni kubek wody w życiu. Zapaśnik odstawił kubek i w przysiadzie przyjął postawę shikiri, wyjściową pozycję gotowości do walki. Ciężar jego ciała opierał się na piętach. Zaciśnięte pięści spoczywały na macie. Zastygły w tej pozycji patrzył Philipowi prosto w oczy. Walka była nieunikniona. Philip odwrócił się wypatrując drzwi, przez które wszedł do centralnej części hali. I wtedy w pobliżu tego wejścia rozbłysły światła ukazując jeszcze jedną postać. Mężczyzny trzymającego miecz, jakby był giermkiem towarzyszącym tradycyjnie wielkiemu mistrzowi. Było coś w tej postaci, co wydawało się Philipowi znajome. Ale nie było czasu na zastanawianie. Pobiegł w przeciwnym kierunku zachowując maksymalną ostrożność. Mężczyzna z mieczem ruszył za nim. Zawodnik sumo zeskoczył z ringu i znalazł się niebezpiecznie blisko Philipa. Teraz Philip przyśpieszył przemykając między rzędami ławek. Dobiegł do wyjścia. Było zamknięte. Biegł dalej od drzwi do drzwi, ścigany przez obu Japończyków. Dotarł w końcu do wyjścia, które nie było zaryglowane. Otworzył je uderzeniem i wypadł na zewnątrz. Kiedy padał, miał poczucie, że znalazł się w beznadziejnej sytuacji. Zawadził o jakiś kawałek betonu i przekoziołkował. Kark pulsował bólem od potężnego ciosu, jaki zadał mu któryś z Japończyków. Poczuł paraliżujące mrowienie lewej ręki. Podtrzymał ją prawą i jednocześnie wymierzył kopnięcie. Usłyszał chrząknięcie, kopnął jeszcze raz, ale w tej samej chwili poczuł chwyt i bolesne skręcenie nogi. Drugą nogą podciął przeciwnika, który zwolnił uchwyt nogi, stracił równowagę i upadł na niego. Wtedy Philip dwoma krótkimi, potężnymi ciosami zgruchotał mu klatkę piersiową. Wyciągnął z lewego rękawa sztylet o wąskim ostrzu i pchnął nim przeciwnika do oporu. Rozległ się jakiś hałas, który z każdą chwilą stawał się głośniejszy. Philip wydostał się spod martwego napastnika, wstał i ruszył. Biegnąc masował na pół zdrętwiałą
rękę. Nagie, świecące ostro żarówki oślepiały go. Potknął się o jakąś skrzynię lub wywrócone krzesło. Skręcił w miejscu i odrzucił przeszkodę. W końcu dobiegł do wejścia, przez które dostał się do hali. Przez moment poczuł, jakby wrócił do domu. Ale tylko przez moment, bo kiedy uchwycił drzwi, kątem oka dostrzegł dziwny cień. Ten cień poruszał się w górę i w dół, jakby się kołysał. - O Boże - wyszeptał z przerażeniem, kiedy się zbliżył. Słyszał swój szybki, chrapliwy oddech, czuł, że język zamienia się w tampon z waty. - O Boże! Wytrzeszczone oczy patrzące nieruchomo w ciemność, stężałe rysy twarzy, między wargami groteskowo wysunięty język. Pętla zaciśnięta na szyi. Ciało kołyszące się nad podłogą. W górę i w dół. W górę i w dół. - Michiko! Był to krzyk jakby odpędzający widmo śmierci. - Tutaj, Philip-san - odpowiedział cienki, niepewny głos. - Jestem tutaj rozbrzmiewało w pustym korytarzu hali. Z nieartykułowanym okrzykiem, słaniając się na nogach, Philip odwrócił zwisające na pętli ciało. To był mężczyzna. Poznał trupio bladą, nabrzmiałą twarz Eda Portera. Odwrócił się od skręconych zwłok i w słabym świetle, w kącie korytarza dostrzegł leżącą bezwładnie Michiko. Miała pokrwawione związane drutem ręce i nogi. W miejscach gdzie drut wbijał się w ciało, pojawiły się rozległe sinoczarne plamy. - Michiko - powiedział biorąc ją na ręce. - Bogu dzięki, że żyjesz. - Płacząc całował jej twarz. Czuł wilgotny, słony smak jej policzków. Odwrócił ją do światła. Cicho krzyknęła z bólu. - Kochanie, co ci jest? Nie odpowiedziała. Może nie była w stanie odpowiedzieć? Jej głowa drżała. Miała pokrwawioną twarz. Philip w rozpaczy próbował zatrzeć sączącą się krew, ale nie mógł jej zatamować. Kochanie moje, co oni ci zrobili? - zapytał delikatnie. Serce waliło mu w piersi. Zorientował się. Przerażenie go zmroziło. Przypomniała się mu opowieść Michiko o bogini-Iisicy i jej strach przed zemstą Megami Kistune za grzech miłości do niego. Nic - szepnęła. - Nic. - Jej głowa opadła mu na piersi. Zaczęła szlochać jak dziecko. - Och, Philip-san, oni odebrali mi wzrok. Jestem ślepa.
Dzięki informacjom, jakie przekazała mi Michiko - mówił Wataro Taki odkryłem, kim jest naprawdę David Turner. Co z Michiko? - przerwał mu Philip. Nie chcę mówić o niej - odpowiedział Wataro Taki nalewając herbatę do filiżanek. Spotkali się w herbaciarni, w centrum miasta, następnego dnia po wydarzeniach w hali sumo. Philip nie miał od Michiko żadnych wiadomości od chwili, kiedy przywiózł ranną do domu jej ojca. - Jak ona się czuje? - nalegał. Wataro Taki patrzył ponuro w swoją filiżankę. Źle - powiedział przygnębiony. - Ona czuje się bardzo źle. Rany zagoją się pewnie po jakimś czasie - ciągnął widząc panikę w oczach Philipa. - Co do tego może pan być spokojny. Ale jej wzrok... - Nie miał odwagi dokończył zdania. Utraciła wzrok na zawsze, Doss-san. Musimy oswoić się z tą myślą. Ja jestem temu winny. Z mojego powodu poszła do furo. A potem do hali sumo, gdzie to się wydarzyło. To wszystko mamy już za sobą. Co się stało, to się nie odstanie. Zgadza się pan ze mną? - W głosie Wataro wyczuł nutę ostrzeżenia. Philip potwierdził skinieniem głowy. Miał na twarzy wypisany ból i gorycz. Tak więc - Wataro uznał, że bolesny temat zdrowia jego córki został wyczerpany - wracając do Davida Turnera, pańskie podejrzenia okazały się całkowicie zasadne. Kim on naprawdę jest? Nazywa się Jewgienij Karski. Jest pułkownikiem NKWD. Spotyka się w furo z radzieckim attache. Prawdopodobnie przeszedł w Rosji bardzo dokładne przeszkolenie, dzięki czemu jest na pozór takim samym Amerykaninem jak pan, Doss-san. Chryste! - Przez chwilę Philip z trudem chwytał powietrze. - A więc miałem rację. Porter też. Tumer-Karski jest związany z Jibanem. Od początku. To on podłożył mi spreparowane informacje obciążające Silversa. Wiedział, że zacznie pan wątpić w prawdziwość informacji wywiadowczych, jakie z Jibanu docierają do Centralnej Grupy Wywiadowczej.
Wiedział, że prędzej czy później dojrzy pan prawdziwe motywy Jibanu. TurnerKarski całkiem mądrze podprowadzał zwierzynę pod wasze strzelby. No tak. Silvers został zamordowany, zanim zyskał okazję odparcia fałszywych zarzutów - powiedział Philip. Pamiętał, że generał Hadley poinformował Jonasa i Turnera o obciążających dowodach znalezionych w mieszkaniu pułkownika. Ale Philip dokonał tego odkrycia na dobę przed morderstwem. Z tego wynikało, że Turner wiedział, na co się zanosi i miał czas, żeby temu zapobiec. - Wydaje się jasne, że Turner... Niech pan raczej używa jego prawdziwego nazwiska - zażądał Philip. ...że to Karski zamordował pułkownika Silversa - dokończył Wataro Taki. Na to wychodzi. Ale nie rozumiem jednej rzeczy. Jaki interes ma Kozo Shiina, żeby wiązać się z tym rosyjskim agentem? To akurat jest zrozumiałe. Kozo Shiina jest sercem i duszą Jibanu, który przecież jest jego tworem. Zbudował on kult własnej osoby. Uważa kapitalizm, a szczególnie jego amerykańskie wcielenie, kładące szczególny nacisk na wolną przedsiębiorczość jako metodę osiągania osobistych celów, za szczególnie groźny dla japońskiego stylu życia. Niech pan zwróci uwagę, że my w Japonii żyjemy jako zbiorowość, przekładamy ponad wszystko dobro narodu i autorytet cesarza. Jednostka jest niczym. Radziecki sposób myślenia jest podobny. Porozumieli się i Shiina chętnie przystał na rosyjską pomoc. Rosjanie mogą być jego potężnymi sojusznikami. I groźnymi wrogami - dodał Philip przywodząc na pamięć ascetyczny wygląd Turnera-Karskiego. - Karski jest mordercą. Kto wie, do czego jeszcze jest zdolny. - Przypomniał sobie nagle tę dziwną znajomą sylwetkę w hali sumo. - Mój Boże, przecież Karski tam był poprzedniej nocy, kiedy oni oślepili Michiko! powiedział łamiącym się głosem. Teraz Karski i Shiina są pańskimi śmiertelnymi wrogami - skonstatował Wataro. Dlaczego? Karski to inna sprawa, a Shiina w ogóle mnie nie zna. Być może tak było do wczorajszej nocy. Walka w hali sumo zmieniła wszystko. Widzi pan, Doss-san, ten młody człowiek, którego zabił pan w walce, był synem Kozo Shiiny. O Jezu! - powiedział Philip z głębokim westchnieniem. Teraz rozumie pan, jak dobrze się stało, że Zen Godo nie żyje, co? W
przeciwnym razie Michiko nie wyszłaby stamtąd żywa. Jestem tego pewien. Ale na szczęście dla pana i Michiko Zen Godo i Wataro Taki to dwaj różni ludzie. Kozo Shiina jest moim wrogiem od lat. Teraz jest również pańskim, co, Doss-san? To niebezpieczny człowiek. On sam wystarczyłby za wroga, ale teraz jeszcze Karski pojawił się na arenie. Stało się jasne, że Karski i Shiina, działając razem, uknuli perfidną intrygę, która sparaliżowała Centralną Grupę Wywiadowczą. Moim zdaniem, Doss-san, Jewgienij Karski jest naszym najgroźniejszym i najpotężniejszym wrogiem. Do czasu - powiedział Philip. - Do czasu, kiedy go dopadnę i wpakuję mu kulę między oczy. Jeśli nie mogę z nim być, zabiję się. Nie mów głupstw. Mówię serio - powiedziała Michiko. Nie mogła pojąć, jak ojciec dowiedział się o ich związku. Byli przecież bardzo ostrożni. Wataro Taki pokręcił głową. Jeśli mówisz serio, to jesteś po prostu głupia. Nie ma nic głupiego w tym, czego ja chcę. I czego potrzebuję. Wataro patrzył na córkę z niedowierzaniem. To, czego ty chcesz i to, czego ty potrzebujesz, nie ma żadnego znaczenia. - Siedział przed nią ubrany na sposób zachodni, modnie ostrzyżony, z wymanikiurowanymi paznokciami. Mógł uchodzić za reprezentanta nowej ery dobrobytu, w którą wkraczała Japonia. - Twoją jedyną troską powinno być dobro rodziny. On dla mnie zostawił żonę, wiem to na pewno. To, co Philip Doss zrobił, a czego nie zrobił, nie ma również żadnego znaczenia - powiedział ostro Wataro. Patrząc na jej twarz pozbawioną wyrazu, na niewidzące oczy, sam był bliski płaczu. Ale nie mógł sobie na to pozwolić. Byłby to błąd. Musiał teraz być silny, bo tym samym ona będzie mogła być silna. Jeśli wyczułaby słabość u niego, załamałaby się całkowicie. „Będzie lepiej dla niej pomyślał - jeśli zdobędzie się na pokonywanie trudności od samego początku”. - Czy ty zapomniałaś już o swoich zobowiązaniach? Co z Nobuo? Pomyślałaś o nim? To bardzo źle, że już tak długo jesteś z dala od męża. A teraz jeszcze chcesz okryć go niesławą.
Nigdy nie kochałam Nobuo, ojcze. Wiedziałeś o tym już wtedy, kiedy aranżowałeś moje małżeństwo z rodziną Yamamoto. Ale teraz wiem, że była to moja najtrafniejsza decyzja. Ta rodzina okazała się najtrwalszą ostoją w moich najgorszych czasach. Była zawsze wobec mnie lojalna. Czego nie mogę powiedzieć o wypełnianiu obowiązków posłuszeństwa przez moją własną córkę. Co pomyślałaby twoja matka o takim niegodnym zachowaniu? To nawet dobrze, że nie może tego zobaczyć. Przywołujesz pamięć mojej matki tylko wtedy, kiedy jest ci to na rękę! krzyknęła Michiko. - Wygodny jesteś! Nie odpowiedział. Miotały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony gniew, z drugiej poczucie obowiązku. Serce pękało mu z bólu, kiedy patrzył na swoje jedyne dziecko tak bardzo skrzywdzone. Jego natura domagała się zemsty. Na tych, którzy oślepili córkę. To uczucie żyło w nim, pulsowało, domagało się czynu. Natychmiast. Ale zdawał sobie sprawę, że przynajmniej teraz stoi, jak mawiał jego ojciec, na ruchomych piaskach. A to wymagało ogromnej ostrożności. Był jakby na obcym terytorium, niebezpiecznym. W każdej chwili wysoka fala mogła zmyć go z powierzchni. Zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz podjął jakieś zdecydowane kroki przeciwko Kozo Shiinie lub komukolwiek z Jibanu, wzbudziłby tylko ich podejrzenia. Zaczęliby natychmiast dochodzić, kto wystąpił przeciwko nim. Dlaczego? Przeprowadziliby drobiazgowe dochodzenie, a przy wpływach i możliwościach, jakie posiadali, doszliby do niego i zdemaskowali. Do tego nie mógł dopuścić. Pomyślał o Philipie. To przecież on zasugerował Michiko, żeby wyśledziła kontakty Davida Turnera. I dlatego powinien, przynajmniej w pewnym sensie, poczuwać się do winy za tę tragedię. Niech zatem Philip Doss będzie myśliwym, karzącym mieczem zemsty na Kozo Shiinie i Jibanie. Zdecydowawszy, Wataro Taki powiedział: Zabraniam ci kontynuowania związku z Philipem Dossem. - Uświadomił sobie bowiem, że kontynuowanie tego związku teraz byłoby dla Michiko niezwykle ryzykowne. Została już oślepiona. Nie można było wystawiać jej na dodatkowe niebezpieczeństwo. Tym razem utraty życia. Nie możesz tego żądać ode mnie - wyszeptała Michiko. - Proszę cię, błagam! Wataro zignorował tę prośbę. Musisz zaaranżować spotkanie, pożegnać się ze swoim kochankiem i wrócić do męża. Teraz już nie mam niczego. Zostały mi tylko popioły przeszłości. To ty
skazujesz mnie na takie życie - powiedziała Michiko bezbarwnym głosem. Zamilkła opuszczając głowę. To zależy tylko od ciebie. Powinnaś zastanowić się nad własnymi grzechami i odpokutować. To twój związek z Philipem Dossem doprowadził cię do ślepoty. Jesteś moją córką i wiem, że okażesz mi posłuszeństwo. Jeszcze raz powtarzam, że twoją pierwszą i jedyną powinnością jest lojalność wobec rodziny. Jestem przekonany, że nigdy o tym nie zapomnisz. - Poprawił krawat i położył dłonie na wypomadowanych włosach. - Nobuo - mówił dalej - nie wie niczego. Zadbam o to, żeby się nigdy nie dowiedział. Natomiast jeśli chodzi o Philipa Dossa, to musisz odłożyć na bok uczucia. Od tej chwili twój związek z nim nie istnieje. Oczywiście, mówiąc te słowa, które raniły serce Michiko, nie wiedział jeszcze, jak bardzo się mylił. I nigdy już nie dowiedział się, że wypowiadając mu posłuszeństwo, jego córka spełni któregoś dnia jego najskrytsze pragnienie. Zatelefonował Jonas. Philip był już w domu. Słyszał odgłosy docierające z sypialni, gdzie Lillian przygotowywała się do snu. Zawołała go, a on odpowiedział: - Biorę! Od razu zorientował się, że stało się coś ważnego. Gdzie, do cholery, się włóczysz? - napadł na niego Jonas. - Od co najmniej pół godziny szukam cię bez przerwy. - Jonas był rozgorączkowany. - Stało się, chłopcze - mówił zdyszany. - To koszmar, jaki tylko można sobie wyobrazić! Ale co się właściwie stało? Linia była zabezpieczona od podsłuchu, toteż mogli rozmawiać swobodnie. Nasz dom, w którym przebywali ministrowie wskazani przez Jiban do likwidacji, został zniszczony. Chryste! Jak to wygląda? Wszyscy zostali zabici. Wszyscy co do jednego. Ktoś się tam dostał i zdetonował co najmniej sześć granatów. Nie zostało z nich nawet tyle, żeby zeskrobać w koc. A gdzie jest teraz Turner? - zapytał Philip. Kto? Turner, do cholery. Gdzie jest David Turner? Mówię wyraźnie! Na miejscu. Ma przeprowadzić wstępne dochodzenie. Jadę tam - powiedział Philip. Miejsce jest strzeżone - uprzedził go Jonas. - Zadzwonię i uprzedzę ich. Ja też tam zaraz jadę.
Nie. Chcę, żebyś pojechał do mieszkania Turnera. Po co? Nie mam teraz czasu na szczegóły. Powiem krótko. Turner jest rosyjskim szpiegiem, Jonas. To on zabił Silversa. Jestem pewien, że zniszczenie naszego domu to jego sprawa. Zrób, jak mówię, i na miłość boską, bądź ostrożny. Philip sprawdził swój służbowy pistolet zanim wszedł do domu. To, co mówił mu Jonas, było prawdą. Dom i całe otoczenie roiło się od żołnierzy i personelu CGW. Wozy strażackie parkowały nie opodal, a węże doprowadzające wodę i środki gaśnicze były przeciągnięte przez drzwi. Wylegitymował się i poszedł dalej. Wszędzie panował ogromny ruch. Wewnątrz zrujnowanego domu zatrzymał go sierżant o kwadratowej szczęce i przydzielił mu żołnierza, który miał go przypilnować, gdy on będzie szukać Turnera. Ekipa dochodzeniowa uwijała się jak w ukropie. W całym domu się unosił zapach kostnicy. Strażacy gasili dopalające się resztki sprzętów. Sierżant wrócił z niepewną miną. Dziwna sprawa - powiedział. - Porucznik Turner był tu jeszcze przed chwilą. Przy mnie odbierał telefon. Jak dawno? Chyba z dziesięć minut. Wie pan może, z kim rozmawiał? Sierżant wzruszył ramionami. Philip nie spodziewał się odpowiedzi. Wybiegł z domu i wskoczył do samochodu. Do domu, w którym mieszkał Turner, podszedł pieszo. Jak w każdym japońskim bloku mieszkalnym, nie było tu schodów pożarowych. Jedne drzwi stanowiły wejście i wyjście. Było dla niego jasne, że ktoś uprzedził już Turnera o jego przyjeździe. Oznaczało to, po pierwsze, że linia telefoniczna łącząca jego aparat z biurem była jednak na podsłuchu, a po drugie, że Turner miał jakiegoś współpracownika w biurze CGW. Jonas bowiem telefonował do niego z biura. Skupił wszystkie myśli na Turnerze-Karskim. To on wskazał mu palcem Silversa. To on zamordował Eda Portera. To on oślepił Michiko. To on wreszcie wysadził w powietrze dom, gdzie przebywali ukrywani przez CGW czterej ministrowie, na których Jiban wydał wyrok śmierci.
Philip wszedł do bloku. Minął pusty i mroczny hall. Turner-Karski mieszkał na czwartym piętrze. Uchylił drzwi windy, żeby nikt nie mógł jej wezwać, i ruszył pieszo schodami w górę. Jakieś hałasy rozległy się w klatce schodowej, ale nie był w stanie zorientować się, skąd pochodziły. Trzymał się blisko ściany, przebiegając z podestu na podest, z piętra na piętro. Dotarł w ten sposób na czwarte piętro. W korytarzu nie było nikogo. Podszedł do drzwi mieszkania Turnera-Karskiego. Były zamknięte. Cofnął się kilka kroków i przestrzelił zamek. Kopnięciem wybił drzwi i przekoziołkował do wnętrza. Nie było żadnej reakcji. Nikt nie strzelał z mieszkania. Trzymając pistolet w obu dłoniach, poderwał się z podłogi i nisko pochylony przeszukiwał mieszkanie. Okna były otwarte, a zerwane zasłony leżały na podłodze. Łóżko było niezasłane. Luźne kartki papieru leżały wszędzie, niektóre wirowały w powietrzu jak confetti. Usłyszał jakiś szmer w łazience. Kopnięciem otworzył drzwi. Zobaczył Jonasa. Stał śmiertelnie blady. Usiłował zatamować krew cieknącą z przestrzelonego ramienia. W porządku? Jonas potwierdził. Ten drań strzelił do mnie i uciekł przez okno. Philip podbiegł do okna, ale Jonas go powstrzymał. - Daj sobie spokój - powiedział. - On uciekł po dachach. Śpieszył się jak cholera. Nie złapiesz go. Philip wyskoczył przez okno. Można stąd było uciec po pokrytych smołą dachach w różne strony. Jonas miał rację. Karski zniknął. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Mam coś dla ciebie. - A cóż to takiego? Michiko cicho przeszło przez pokój i uklękła na tatami. Nie miała już opatrunków na twarzy, a blizny były prawie niewidoczne. Położyła na niskim stoliku rzeźbioną szkatułkę z drewna kyoki. Oto mój prezent. Michiko... Najpierw herbata - powiedziała dziwnym, zmienionym głosem.
Obserwował jej powolne, pełne gracji ruchy, kiedy przyrządzała zieloną herbatę. Robiła to bezbłędnie, kierując się delikatnymi muśnięciami koniuszków palców. Ktoś niezorientowany nie przypuszczałby nawet, że robi to wszystko nie widząc. Podała mu czarkę. Uwielbiała zazwyczaj patrzeć, jak pije herbatę, którą zaparzała dla niego. Teraz wychwytywała odgłosy towarzyszące popijaniu z czarki. Kiedy skończył, podał jej pustą czarkę i dopiero wtedy przygotowała drugą porcję napoju, tym razem dla nich obojga. - Będziemy się dziś kochać? - zapytała. Zawsze się kochamy, kiedy jesteśmy razem. Robimy też różne inne rzeczy. Czyżby dziś miało być inaczej? Ja jestem inna - powiedziała smutno, opuszczając powieki. Z daleka słychać było odgłosy ruchu ulicznego. Były jak zbliżająca się burza, jak zwiastun wielkiej odmiany, odległej, a przez to jakby na razie nie mającej wpływu na ich losy. Wspaniała herbata. Dorno. Dziękuję. Nie jesteś inna. - Odstawił czarkę. Usłyszała jej delikatne stuknięcie i uniosła głowę. - Michiko - podjął Philip. - Powiedz mi, co wydarzyło się w hali sumo... Rozumiem - przerwała mu. - Straciłeś dobrego przyjaciela, rodaka, Eda Portera. To prawda. Ale ja mam na myśli ciebie. Och - uśmiechnęła się tak rozbrajająco, że poczuł się obezwładniony. - Nie mam nic do powiedzenia. Miałam szczęście, prawda? Jestem tu z tobą. I żyję. Gdybym ci nie powiedziała furo... To nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że Turner jest agentem rosyjskiego NKWD. Philip opuścił głowę z rezygnacją. Zorientował się, że trudno mu będzie porozumieć się z nią w ten sposób. Jego poczucie winy mieściło się w skali wartości człowieka Zachodu i w tym domu nie liczyło się zupełnie. Odczekał chwilę, starając się zapanować nad emocjami. Taki-gumi zaakceptowało twojego ojca, prawda? Teraz nawet najbardziej
zacięci wrogowie nie mogą podejrzewać, że Wataro Taki i Zen Godo to jedna i ta sama osoba. Mój ojciec znalazł sobie kobietę. Ożeni się z nią jeszcze w tym miesiącu. Patrzył na nią i coraz bardziej nabierał przeświadczenia, że Michiko ma jeszcze coś do powiedzenia. Dziwi cię to? - spytał. - Żył w samotności od śmierci twojej matki, a ona umarła kilka lat temu. Zazdrościsz mu tej kobiety? Wydaje mi się, że ona jest w ciąży - mówiła dalej Michiko, jakby wpatrzona w podłogę. Była to jedyna oznaka, że z jej wzrokiem jest coś nie w porządku. To dlatego twój ojciec się z nią żeni? - zapytał Philip. Nie chodziło mu o ustalenie stanu faktycznego, ale o to, żeby zorientować się, co naprawdę gnębi Michiko. Nie sądzę - odpowiedziała tym samym tonem, świadczącym, że coś głęboko przeżywa. - To jasne, że chce mieć synów, którzy pewnego dnia przejmą jego dzieło i będą je kontynuować. Nie ty, jego córka? - Philip czuł się coraz bardziej zaniepokojony. Nie pójdę w jego ślady. Nie pragnę tego. Skąd ci to przyszło do głowy? Michiko - powiedział Philip bardzo łagodnie. - Co ci jest? Weź mnie. Teraz. Natychmiast. Oddała mu się z dziką, niemal brutalną gwałtownością, tak jakby cała czułość, jaką żywiła do niego, eksplodowała nagle, ukazała się w pełni. Chłonęła go każdą tkanką, każdym nerwem, całym istnieniem. Wyczerpani zasnęli przytuleni mocno do siebie. Kiedy przebudził się, Michiko przygotowywała już herbatę. Wstał z posłania i usiadł obok niej. Nie miała na sobie kimona ani nawet podkimona, co było odstępstwem od dotychczasowych zwyczajów. Michiko... Wypij teraz. - Podała mu herbatę w innej czarce niż poprzednio. Ta również była zielona, ale w znacznie jaśniejszym, bardziej szlachetnym, seledynowym odcieniu. Po obu jej stronach namalowane były złotodziobe czaple. Czarna ryba usiłowała umknąć sprzed ich dziobów, a skrzydła ptaków rozpościerały się do lotu. To właśnie tej czarki omal nie rozbił pamiętnej nocy, kiedy wspólnie z Jonasem dokonywał rzekomej egzekucji Zena Godo. Stuk upadającej czarki był sygnałem dla Michiko czekającej z mieczem w rękach w sąsiednim pokoju. W tym
momencie miała wkroczyć do akcji. Zauważył, że szkatułka z drzewa kyoki stoi otwarta. Czy ta filiżanka miała być prezentem, o którym Michiko wspomniała na początku ich rozmowy? Oczekiwał z zaciekawieniem, co będzie dalej. - Wypij - powiedziała. - Połowę. Zrobił tak, jak sobie życzyła. Poczekała, aż włoży czarkę w jej wyciągnięte dłonie. Wypiła drugą połowę herbaty. Następnie starannie wytarła czarkę jedwabną ściereczką, sięgnęła po szkatułkę i ostrożnie włożyła do niej czarkę. A więc to tak. To był prezent dla niego. Ale dlaczego? Zamknęła szkatułkę i przesunęła w jego kierunku. To dla ciebie, żebyś o mnie pamiętał - powiedziała łagodnie. Była przerażająco blada. Lustro odbijało niemal upiorny wizerunek jej twarzy. Co to ma znaczyć? Odchodzę. Wracam do męża. - Ależ dlaczego? Ojciec ci kazał? Czy on wie o nas? Pokręciła przecząco głową. To moja decyzja. I ty i ja mamy własnych małżonków. Jeśli mamy pozostać uczciwi, musimy przestrzegać złożonej przy ślubie świętej przysięgi. Zapomnieliśmy o niej na czas jakiś. Ale nie na zawsze. Nie na zawsze - powtórzył za nią - ale teraz? Dlaczego nie możemy zostać jeszcze ze sobą? To niemożliwe. Michiko!... Czy musisz czynić to rozstanie jeszcze trudniejszym? Pogódź się z tym... Michiko, ja nie mogę. Ale musisz. - Głos jej drżał, była bliska płaczu. - Jeśli żywisz wobec mnie jakiekolwiek uczucia, ubierz się i wyjdź. Zaraz. I nic nie mów. I nawet nie patrz na mnie. Był wstrząśnięty. Czyżbym zwariował?! - wykrzyknął. - Czy to jakiś koszmarny sen? Czy między nami nie było nic znaczącego? Tak właśnie musi być, ponieważ między nami było coś znaczącego. Nie rozumiem tego.
Pochyliła się głęboko i włosy opadły jej kaskadą, zasłoniły twarz i pokryły szkatułkę. Milczała. Philip wstał po chwili i poszedł do łazienki. Stanął przed lustrem i zaczął przyglądać się swojemu odbiciu. „Czyja to twarz? - myślał otępiały i oszołomiony. Co ten człowiek zrobił, że spotyka go takie nieszczęście?” Nie znajdował odpowiedzi. Albo, ściślej, nie chciał jej znaleźć. Poczuł zimno, przeniknęły go dreszcze. Wyszedł z łazienki i ubrał się. Dreszcze ustąpiły. Michiko pozostała nieruchoma. Podszedł do stolika i wziął do ręki szkatułkę. Była jakby lżejsza od powietrza. A potem zrobił to, o co prosiła. Nie odezwał się słowem. Opuścił pokój nie patrząc nawet na nią. KSIĘGA CZWARTA Zero Siła ducha Paryż Tokio - Waszyngton - Saint-Paul de Vence Wiosna, czasy współczesne Lillian weszła do Ungaro. To, co tu zobaczyła, nie zrobiło na niej wrażenia i dlatego zdecydowała się iść do Diora. Była w wyjątkowo dobrym nastroju. Znalazłszy wreszcie wyjście ze ślepego zaułka, jakim było życie w Waszyngtonie, czuła się teraz lekko, jakby udało się jej uniknąć czyśćca. „Gdybym tylko miała pewność, że Audrey jest bezpieczna” - pomyślała. Bardzo lubiła Diora. Modele były tu zawsze tres chic, a nigdy outre. Elegancja linii strojów tej firmy miała charakter ponadczasowy. Lillian patrzyła zawsze na nie z niekłamanym zachwytem. Dom mody znajdował się przy Avenue Montaigne, tuż obok Plaza Atenee. Oglądając wspaniale eksponowane stroje, znów poczuła dreszcz radości, że znalazła się daleko od więzienia, które stworzyła sobie sama. Kupiła suknię wieczorową zdobioną cekinami i poprosiła, aby przyniesiono ją do hotelu, oraz uszyty z dyskretną elegancją kostium na co dzień, który znakomicie leżał i który postanowiła założyć natychmiast. Kiedy znów znalazła się na Avenue Montaigne, zaczęła zastanawiać się, w którą stronę pójść. Mogła iść rue Francois I do Cours la Reine, biegnącej wzdłuż Sekwany. W ten sposób mogła przejść w pobliżu Grand Palais i Uniwersytetu. Jak jej dzieci, lubiła wodę i godzinami mogła patrzeć na Sekwanę. Przypomniała sobie jednak, że wybierając tę trasę musiałaby przejść tuż obok przystani bateaux wśród gęstego tłumu rozradowanych turystów, wybierających się na przejażdżkę statkiem w górę rzeki. Objadających się przy okazji jakimiś kiepskimi kanapkami. Sama myśl o tym wydała się jej nie do zniesienia. Poszła więc w kierunku Rond Point. Dochodząc do Pól Elizejskich skręciła, żeby popatrzeć na Plac
Charlesa de Gaulle’a. Łuk Triumfalny błyszczał chłodną bielą. Nawet w ruchu ulicznym, a może właśnie z powodu tego ruchu, monument wydał się jej teraz większy niż wtedy, kiedy widziała go po raz pierwszy. Ale właściwie cały Paryż wywarł na niej takie samo wrażenie. Za każdym pobytem wydawał się piękniejszy, bardziej godny poznania i to była jego najbardziej sympatyczna cecha. Każde wielkie miasto w świecie pokazuje przybyszom swoją fasadę, aby ich przekonać o swoich urokach. Dopiero częste przyjazdy powodują, że traci ono te swoje uroki. A kiedy poznają miasto naprawdę, okazuje się najczęściej, że między fasadą a rzeczywistością istnieje przepaść. „Tylko Paryż jest inny - myślała Lillian idąc przez Pola Elizejskie. - Tutaj fasada tylko podkreśla uroki miasta. Im częściej przyjeżdża się do Paryża, tym się lubi go bardziej”. Zobaczyła obelisk na Placu Zgody. Idąc szeroką aleją ocienioną starymi kasztanami, odczuła tchnienie stuleci. Oddychała głęboko. Jedność miejsca i czasu wydawała się tu całkowita. Słyszała syreny przepływających bateaux. Ogarnęło ją uczucie, jakby znalazła się na powrót w rodzinie, a jej członkowie, traktujący ją dotąd nieufnie i z dystansem, stali się na nowo mili i życzliwi. Plac Zgody był niebieski od dymu autobusów turystycznych ustawionych w szeregi. Natomiast turyści udawali się tłumnie w kierunku rue Royal i Saint MarieMaddeleine. Szybko opuściła zadymiony plac, przeszła obok Oranżerii i skierowała się do Tuileries. Grupa mężczyzn opierających się o drzewa obserwowała chłopców grających w kule na kawałku wydeptanej ziemi. Nie przeszkadzało im to przyglądać się także przechodzącym obok eleganckim paryżankom. Lillian była zadowolona, że przebrała się od razu w sklepie w elegancki kostium Diora. W Waszyngtonie, gdzie dominuje niemal powszechna obsesja władzy, coraz trudniej spotkać na ulicach ludzi ubranych z paryską elegancją. Być może świadczy to o bezdennej głupocie Nowego Świata albo amerykańskiej skłonności do uniformizmu. W każdym razie wystarczyło choćby raz przejść paryskimi ulicami, żeby zrozumieć, jak powinni się ubierać ludzie. Nawet starsi byli tutaj bardzo szykowni, nie tylko ze względu na ubiór, ale także fryzurę czy używane kosmetyki. Czasem nawet trudno było odróżnić sześćdziesięciopięciolatka od czterdziestolatka. To jeszcze jeden znak potwierdzający, że Paryż jest zjawiskiem ponadczasowym. Wszyscy tutaj wyglądali i czuli się młodo, nie tak jak w szarej Ameryce. Paryżanie śmiali się z ulegania nastrojom starości. Usiadła na ławeczce i patrzyła na grających chłopców. Byli bardzo przejęci grą, wynik tego meczu musiał mieć dla nich kolosalne znaczenie. „Życie jest grą” - powiedział jej kiedyś Philip. Było to krótko po ślubie, kiedy jeszcze mieszkali w Tokio. Wtedy nie rozumiała znaczenia tych słów, a Philip nie chciał jej wyjaśnić, co przez to rozumie. Poczuła się tym dotknięta, bowiem dowodziło to jej ignorancji. Teraz rozumiała te słowa doskonale. Przypomniała sobie, jak wielkie znaczenie dla niej miało ich zrozumienie i jak pomogło jej ostatecznie poznać samą siebie. Przez całe lata żyła ze świadomością własnej ułomnej osobowości. Miała nadzieję, że miłość pokona tę ułomność. Małżeństwo z Philipem wniosło w jej życie coś nowego. Nauczyło dostrzegać nowe możliwości, z istnienia których nie zdawała sobie nawet sprawy. To małżeństwo nauczyło ją inaczej pojmować świat, w którym żyła. I za to była Philipowi wdzięczna. Wiele innych spraw dotyczących Philipa było jeszcze do przemyślenia. Takich jak choćby ich pierwsza i jedyna wspólna podróż do Paryża. Doszło do niej, oczywiście, na jej uporczywe żądania. Jego niechęć do odwiedzania starego świata stanowiła
hamulec dla każdej tego typu inicjatywy. Philip uwielbiał bowiem krótkie, dwutygodniowe wyjazdy gdzieś w góry Birmy czy Hindukuszu. Podczas ostatniego wieczoru w tym najbardziej romantycznym mieście świata jedli obiad na bateau mouche, którą Philip błędnie nazywał barquette, głównie po to, by podrażnić kelnera. Lillian mówiła już biegle po francusku, on natomiast czuł się skrępowany słabą znajomością tego języka. (Lillian była pewna, że gdyby pojechali do Birmy czy Hindukuszu, nauczyłaby się w lot tamtejszych dialektów). To go oczywiście złościło, a nawet coraz bardziej irytowało, zwłaszcza że już sama rozmowa o możliwości wyjazdu do Francji była dla niego nieznośna. Powiedział jej wtedy, bardzo ogólnikowo, że w Europie nie ma czegoś takiego jak prawdziwa cywilizacja. Europejczyk, a zwłaszcza Francuz, nie mają nawet pojęcia, co to takiego. Kiedy zdarzyło mu się poznać kogoś naprawdę cywilizowanego, powiedzmy osobę narodowości japońskiej, nie była ona w stanie pojąć tej europejskiej cywilizacji. Aby go uspokoić, a jednocześnie zachować dobry nastrój podróży, Lillian odpowiedziała, iż być może Francuz nie jest w stanie zrozumieć, że cywilizowany Japończyk nie może. Philip spurpurowiał. - Francuz jest w stanie pojąć tylko jedno - powiedział rozgorączkowany - że jest okazem doskonałego seksu. Co jest stuprocentową głupotą i nie chcę w ogóle mówić o tym. Siedząc samotnie przy dwuosobowym białym stoliku, Lillian patrzyła na przesuwające się widoki na obu brzegach Sekwany. A kiedy wszyscy turyści odwrócili głowy, by podziwiać katedrę Notre-Dame, w pobliżu której właśnie przepływali, wstała i poszła odszukać Philipa. Wyglądasz, jakby śmierć przeszła po tobie - powiedziała Eliane. - W samolocie myślałam, że śpisz. Michael prowadził wynajętego nissana. - Jak mógłbym spać? - odpowiedział. - Cały czas myślałem o Audrey. - Był późny wieczór, ale nie miało to wpływu na intensywność ruchu. Droga z lotniska Narita do Tokio była zatłoczona bez względu na porę dnia i nocy. - Zastanawiałem się - mówił dalej - w jaki sposób ten łobuz Ude umieścił ją w samolocie? I jak ten DC-9 wystartował bez zgody wieży kontrolnej? Eliane nie odrywała od niego wzroku. Jak się czujesz? - zapytała po chwili. Nieźle. - Przechylił się, w miarę jak pozwalały na to pasy bezpieczeństwa, i zerknął w lustro wsteczne. Obejrzał zabandażowany nos i górną wargę. - Naprawdę nieźle - powtórzył. Nie myślał teraz o swoim samopoczuciu. Był zaniepokojony rozmową z Jonasem. Kiedy połączył się z nim, nie mógł rozpoznać jego głosu. Jonas mówił, jakby był w ciężkiej depresji, po prostu chory. Odkąd Michael pamiętał, wujek Sammy nigdy nie był chory. I to było niepokojące. A potem jego telefon domowy nie odpowiadał. Szef miejscowej stacji BEM musiał przylecieć z Honolulu, żeby pomóc im wydostać się z Hawajów po
wszystkim, co wydarzyło się na lotnisku w Maui. Michael jakoś to załatwił. Musieli się śpieszyć, żeby polecieć śladem Audrey do Japonii. Teraz byli już na miejscu. Jechali do miasta w deszczu. Wycieraczki rozmazywały błyski świateł innych samochodów. Ten deszcz wydawał się Michaelowi płaczem niebios. Był w rozpaczy, nie potrafił z tym się uporać. Dochodzę do wniosku, że ty jednak źle się czujesz - odezwała się Eliane. Jesteś pewny, że nic ci nie jest? Nie odezwałeś się słowem, odkąd wylecieliśmy z Maui. Daj mi spokój. I przestań wróżyć z fusów. Twoje wnioski są fałszywe. Czemu się na mnie złościsz? Nie złoszczę się na ciebie - tłumaczył, choć wiedział, że to nieprawda. Męczy mnie już ta twoja wiara w świat duchów. Kiedy następnym razem znajdziemy się na jakiejś świętej ziemi, to pozwól mi stamtąd odejść, dobrze? Te twoje głupie komentarze świadczą, że mam rację. Co to ma znaczyć? - zapytał z nie ukrywaną złością i w tym momencie zaczął zastanawiać się, skąd ta złość się bierze. Uświadomił sobie, że właściwie jest na nią zły, odkąd wsiedli do samolotu. Kiedy uratowałeś mi życie w Kahakuloa, to było w porządku. Jesteś mężczyzną, a to oznacza, że musisz postępować jak bohater. Ale trudno ci znaleźć się w sytuacji odwrotnej, kiedy to ja ratuję ci życie, tak? - Głupstwa pleciesz - odpowiedział bez przekonania. Zapadła cisza, przerywana tylko rytmicznym postukiwaniem wycieraczek. Przepraszam - rzekł Michael po przedłużającym się milczeniu. - Masz rację. Ale tylko w pewnym sensie. Jestem zły na siebie. Wtedy, w samolocie zachowałem się jak cholernie głupi amator. Michaelu - Eliane położyła mu rękę na kolanie - to, co mówisz, jest prawdą. Jesteś przecież amatorem. Ale w żadnym razie nie powinieneś się tego wstydzić. Mój sensei Tsuyo nigdy by mi tego nie wybaczył. Gdyby tam nie było ciebie, już bym nie żył. Byłoby głupotą zastanawianie się teraz, co by było gdyby. Nie sądzisz? Sądził. Ale w głębi duszy odczuwał jeszcze większą niepewność. Eliane
uratowała mu życie interweniując, kiedy Ude był już bliski zabicia go. Ale czy to oznaczało, że jest ona po jego stronie, że może widzieć w niej sojusznika? Być może. Tylko że jeśli na przykład pracuje ona dla Masashi, to musiała tak postąpić. Przynajmniej dopóki nie wskaże miejsca, w którym jego ojciec ukrył dokument Katei. Tu nasuwały się jednak dalsze wątpliwości. Przecież Ude oficjalnie pracował dla Masashi, a jednak z całą pewnością chciał go zabić. Dlaczego? Łuna świateł Tokio przebijała się przez deszcz i mgłę z taką siłą, że noc zdawała się ustępować przed nią. Michael ciągle jeszcze próbował rozwikłać zagadkę lojalności Eliane, motywów Ude i spraw, które się z tym wiązały, aż poczuł się kompletnie wyczerpany. Jedna tylko myśl prześladowała go aż do bólu. Myśl o tym, że umknął mu z pola widzenia jakiś ważny element, coś, co zdawać by się mogło, leżało na samym wierzchu. - Dokąd jedziemy? - Eliane przerwała te rozważania. - Zarezerwowałeś miejsca w hotelu Okura, ale przecież jedziemy w zupełnie innym kierunku. -Słusznie. Nie pojedziemy do hotelu. Masashi na pewno wysłał swoich ludzi, żeby ustalili miejsce mojego pobytu. Pewnie dowiedzieli się o tej rezerwacji i już tam na mnie czekają. Eliane popatrzyła na niego z uznaniem. Chyba nie jesteś takim amatorem, za jakiego cię wzięłam - powiedziała z uśmiechem. Nie. - On też uśmiechnął się do niej. - Ja się szybko uczę.
Lillian odnalazła Philipa. O tyle, o ile. Albo raczej zobaczyła go, a także to, co on znalazł; wysoką, szczupłą Japonkę, z lekko wydłużoną głową i oczami przypominającymi szpareczki, urodzie świadczącej o arystokratycznym pochodzeniu. Nie mogła dopatrzeć się w urodzie tej kobiety szczególnego piękna, ale poczuła silny skurcz serca i wyraźną niechęć do Azjatów. Dostrzegła w gibkiej postaci Japonki szczególny typ seksualności, który określiła jako złowrogi. Nie tylko dlatego, że odnosił się do jej męża, ale był jej całkowicie nie znany, a tym samym nie była w stanie go zrozumieć. Był zjawiskiem spoza granic jej świata, a więc nie tylko obcy, ale i niebezpieczny. Chyba dlatego jej mąż wydawał się nim tak bardzo zafascynowany. Zdała
sobie sprawę, że u podstaw związku Philipa z Japonką leży także pokrewieństwo duchowe. Nie mogło chyba być inaczej, ale też nie musiało oznaczać, że Lillian w to wierzy. Łatwiej i bezpieczniej dla niej było przyjąć, że reakcje Philipa są takie same jak jej. Uwielbiał niebezpieczeństwo i nigdy nie robił z tego tajemnicy. Potrzebował go jak alkoholik swojej działki. Dopóki dotyczyło to jego pracy, wszystko było w porządku. Ale Lillian podejrzewała, że nie ograniczało się to jedynie do spraw zawodowych. Teraz, kiedy patrzyła na swojego męża w towarzystwie tej japońskiej kobiety, wszystkie podejrzenia eksplodowały powodując ból. Stali tak blisko siebie, że ich ciała dotykały się. Nie całowali się, ale mogli to zrobić w każdej chwili. Nawet z daleka widać było, że ich wzajemne stosunki mają charakter intymny. Lillian wstrząsnęły dreszcze, mimo że wieczór był wtedy ciepły. Nie widziała ich w akcie miłosnym, ale czuła, że na pewno się kochają. „Co to jest? - zapytywała samą siebie. - Co ich naprawdę łączy?” Była pewna, że nigdy się tego nie dowie. Co więcej, nie była pewna, czy mogłaby zrozumieć, gdyby próbowano jej to wyjaśnić. Czuła się jak ten Francuz z opowieści Philipa, skonfrontowany z człowiekiem naprawdę cywilizowanym. Poczucie nierzeczywistości, które ją wtedy ogarnęło, było tak silne że wywołało niemal zawrót głowy. Potem opanowała ją desperacja’. Poczuła się jak mała dziewczynka obserwująca poczynania i reakcje dorosłej pary. A to przecież ona była zdradzana. Oczywistość tego faktu kładła się ogromnym cieniem na jej barki. Wszystko było konsekwencją jej niedostosowania. I to bardzo przygnębiło. Zacisnęła powieki aż do bólu, aby powstrzymać łzy. Tak wtedy sądziła. Wiele lat później, kiedy rozważała motywacje własnej zdrady, było podobnie. Też napłynęły jej łzy do oczu, łzy wywołane przez gniew i pasję. Masashi i Shiina stali na drewnianym pomoście nad dziedzińcem magazynów Takashiba. Muszę przyznać, że pomyliłem się co do Joji - powiedział Masashi. - Nie sądziłem, że zdobędzie się na rzucenie mi wyzwania w sprawie przywództwa klanu. Milczałem dotąd - odezwał się Shiina - bo nie szukałeś u mnie rady. A poza tym, przecież to twoja rodzina, a Joji jest twoim bratem. Czułem jednak, że nie pogodzi się on z całkowitym odcięciem od dziedzictwa, jakie zostawił wasz ojciec. Patrzyli, jak ogromna skrzynia umieszczona na wózkach znika w hali pod pomostem. Ludzie popychający skrzynię ubrani byli w specjalne kombinezony, okrywające ich od stóp do głów, oraz buty na grubych podeszwach z krótkimi, ściśle przylegającymi do łydek cholewkami. Dzięki akustyce otwartej przestrzeni słychać
było pracujące liczniki Geigera. Okazało się - kontynuował Masashi - że mój brat nie jest aż tak łagodnym pieskiem, za jakiego go uważałem. Przeciwnie - wtórował mu Shiina - znasz przecież bojowość Daizo. Niełatwo go było pokonać. A jednak Joji dał mu radę. Joji był zawsze pojętnym uczniem. Także w dziedzinie sztuki walki. Nie wierzyłem jednak, że odizolowany do Michiko, jego głównej sojuszniczki, zdobędzie się na walkę ze mną. Teraz widzisz swój błąd - upomniał go Shiina. - Będzie cię on drogo kosztował. Mogę szybko znaleźć kogoś odpowiedniego na miejsce Daizo. Nie to miałem na myśli - ciągnął Shiina. - Pomyśl o tym, że utraciłeś twarz wobec swoich ludzi. - Starcza twarz Shiiny błyszczała w ostrym świetle. - Musisz zabić Jojiego. Wielka skrzynia została otwarta. Pracownicy ostrożnie przenieśli jej zawartość na pojazd na rolkach. Mam już na sumieniu śmierć jednego brata - odparł Masashi. - Nie chcę zabijać drugiego. Masz inne wyjście? Jeśli nie zatrzesz plamy na honorze, twoja władza oyabuna Taki-gumi szybko przeminie. Shiina potrafił naciskać odpowiednie guziki we właściwym momencie. Pozycja oyabuna całego klanu była jedynym celem Masashiego. Przez całe dotychczasowe życie pozostawał w cieniu swojego wielkiego ojca Wataro Taki, co z biegiem czasu stawało się nieznośne. Shiina dobrze wiedział, co myśli i czuje ten młody żądny władzy mężczyzna. Sądził jednak nie bez racji, że człowiek, który potrafi przeciwstawić się sile oręża, bardzo często poddaje się sile rozumu. I wtedy można nim zręcznie manipulować. Umysł ludzki jest o wiele bardziej skuteczną bronią. Lata doświadczeń przekonały go o tym. Zrozumiał, że poleganie na sile daje złudne wyobrażenie o własnych możliwościach. Z upływem czasu, tracąc sprawność fizyczną, w coraz większym stopniu polegał na swoim umyśle. I także z biegiem czasu zmieniała się jego własna koncepcja siły, aż odkrył prostą prawdę, że siła wyrasta ze zdecydowanego dążenia do celu. Przeczytałem raport z doświadczalnego lotu FAX - powiedział. - Jestem
pod wielkim wrażeniem. Trzeba było to zobaczyć na własne oczy - podchwycił Masashi. - Jest on dokładnie taki, jak zapowiadał Nobuo. A kadłub? Czy został dostosowany do specjalnej przesyłki? Wszystko zrobiono, jak należy. „A teraz najtrudniejsza sprawa” - pomyślał Shiina. Czy Ude przywiózł już Audrey Doss tutaj? - zapytał, choć wiedział, co się wydarzyło. Ude nie żyje - odpowiedział Masashi. - Były jakieś kłopoty na lotnisku. Michael Doss odkrył plany Ude i próbował mu przeszkodzić w przetransportowaniu siostry z Hawajów tutaj. Jest przy tym bardzo ważne, że młody Doss jest na tropie dokumentu Katei, który jego ojciec mi ukradł. Ale nie wyśliźnie się nam. Mamy go stale na oku. Czy Ude odkrył, kto zabił Philipa Dossa? Nie. Nie odnalazł wyraźnych śladów. Potem Ude trafił na Audrey Doss i przerzucenie jej tutaj było jego najważniejszym zadaniem. Masz pewność, że Michael Doss doprowadzi cię do dokumentu Katei? zapytał Shiina. Zadał to podchwytliwe pytanie, bo chciał się dowiedzieć, co łączy Masashiego i Eliane Yamamoto. Był bardzo zmartwiony śmiercią Ude, bo go potrzebował. To wstyd, że taki człowiek zginął. Powinienem ją zabić - odrzekł Masashi mając na myśli Audrey Doss - za wszystkie kłopoty, jakie sprawił mi jej ojciec. No to zabij ją albo pozwól jej żyć. W końcu jest to nieistotne. To tylko czyjeś tam życie. Co naprawdę jest ważne dla nas obu, to dokument Katei i to, czy młody Doss może nas do niego doprowadzić. Michael Doss nie wypłacze się z sieci, jaką na niego zarzuciłem. Kiedy tylko odzyskamy dokument Katei, zacisnę pętlę i uduszę go. Shiina myślał intensywnie. „Tą pętlą na szyi Michaela Dossa musi być Eliane Yamamoto. W jakim innym celu przebywałaby na Maui, i to razem z Michaelem? Ale z drugiej strony, dlaczegóż by Eliane miała wykonywać rozkazy Masashiego? Przecież ona go nienawidzi”. I wtedy przypomniał sobie fragment rozmowy, jaką odbył z Masashi. „Nie muszę obawiać się Michiko - mówił wtedy Masashi. - Realizuję pewien
plan, który ją skutecznie zneutralizuje”. „Jeżeli dzięki temu planowi Masashi rzeczywiście zneutralizował Michiko zastanawiał się Shiina - to czy udało mu się także zmusić Eliane, żeby dla niego pracowała? A więc tak: Masashi kazał Eliane zbliżyć się do Michaela Dossa, stać się jego pomocnicą, a nawet wspólniczką po to, by odzyskać dokument Katei. Można za jej pośrednictwem przekazywać Michaelowi Dossowi pewne wiadomości w stosownym czasie. Może on okazać się jeszcze bardziej użyteczna już po odzyskaniu dokumentu. Może na przykład zabić Michaela Dossa”. Shiina nie chciał przepuścić takiej okazji. To przecież Philip Doss zabił jego syna wiele lat temu. Pragnął więc śmierci Michaela Dossa. Po prostu syn za syna. - Mam informacje - powiedział do Masashiego – dotyczące śmierci Ude. Masashi zwrócił się ku niemu. - Wiedziałeś? - zapytał zdumiony. Shiinie zrobiło się niemal przykro w tym momencie. Masashi był taki młody i taki niedoświadczony. O wiele za młody, żeby zarządzać ogromnym przedsięwzięciem stworzonym przez Wataro Taki. Okazał zaskoczenie! Czy prawdziwy oyabun pozwoliłby sobie na uzewnętrznienie uczuć wobec przyjaciela czy wroga? Ujawnianie emocji jest zwykle szkodliwe. Upłynie wiele lat, zanim Masashi nauczy się tej podstawowej zasady, ale wtedy będzie już za późno. Wiedziałem - powiedział jak echo. - Wiem także coś jeszcze. To nie Michael Doss zabił Ude. Zrobiła to Eliane Yamamoto. Eliane? Nie wierzę w to! Kto ci o tym powiedział? Mam kogoś w samym kierownictwie Urzędu Imigracyjnego na Hawajach. Skontaktował się ze mną parę godzin po wstępnym dochodzeniu. Ależ to niemożliwe! Niewyobrażalne! - Dlatego, że dla ciebie pracuje? - roześmiał się Shiina. - Zdradziłeś się, Masashi! Wymusiłeś to na niej. Od dawna zresztą przypuszczałem, że tak jest. Podporządkowałeś sobie Michiko. Gratuluję mądrości. Ale jednocześnie uważam, że musisz jak najszybciej wezwać pannę Yamamoto, aby wyjaśnić jej rolę. Może Eliane jest bardziej przewrotna, niż ci się wydaje? Może chce przechwycić dokument Katei dla siebie? Masashi zastanowił się głęboko. Był wściekły, że Shiina odkrył karty wbrew jego woli. Ale jeszcze bardziej był wściekły na Eliane. „Po co ona wchodzi w nie swoje sprawy? A przede wszystkim dlaczego zabiła Ude? Oczywiście, jeśli
informacje Shiiny są prawdziwe”. - Zgoda - rzekł po chwili. - Ściągnę ją tutaj. Tymczasem pracownicy w kombinezonach kończyli rozpakowywanie skrzyni. - Patrz - powiedział Shiina - mamy to. To początek naszych marzeń o lepszej Japonii. Obaj patrzyli w dół na urządzenie z ładunkiem nuklearnym. Jak udało ci się to dostać? - zapytał. Wbrew sobie, czuł się nieco wystraszony. Jiban ma liczne powiązania. Mamy wielu przyjaciół popierających nasz cel. Takie to małe - zastanawiał się głośno Masashi, gdy pracownicy ostrożnie przewozili ładunek do podziemnego laboratorium. Na tym polega jego piękno. I urok. Jest to małe, ale potężne, nie zapominaj o tym. Uderzenie zmiecie z powierzchni jedną trzecią Pekinu. Mieszkańcy pozostałych części miasta umrą w ciągu kilku dni. Ci z przedmieść najpóźniej za tydzień. Ale przedtem ci z rządu chińskiego, którym uda się przeżyć, przyjmą nasze żądania. I Japonia będzie mieć wreszcie przestrzeń do życia - zakonkludował Masashi. Pomyślał o Hiroszimie i Nagasaki. O uderzeniowej fali powietrza, kiedy ich bomba eksploduje nad Pekinem. I jeszcze o tym, że od tego momentu on wejdzie do historii, a nie uważany niemal za boga Wataro Taki, jego ojciec. (chłopcy kończyli już swój mecz w kule. Mężczyźni obserwujący te zawody powoli odchodzili okrążając wydeptane, zakurzone boisko. Tylko jeden z widzów pozostał do samego końca, po czym skierował się do ławki, na której siedziała Lillian, i nie patrząc na nią zajął miejsce obok. Był mężczyzną o miłej powierzchowności, na pewno Francuzem. Rozłożył „International Herald Tribune” i przystąpił do lektury. Lillian przyglądała się chłopcom schodzącym z boiska. Zaczerwieniem z emocji i wysiłku, śmiali się i obdzielali nawzajem kuksańcami. Przechodząc wzbijali tumany kurzu. Ten widok sprawił,* że ku swojemu zaskoczeniu poczuła się znów bardzo swojsko i jednocześnie bardzo daleko od Waszyngtonu. Światło późnego popołudnia było niezwykłe, otaczało ją gęstniejącą, intensywną aurą, jakby była częścią obrazu malarza pointylisty. Słońce, bliskie już zachodniej części horyzontu, jarzyło się jeszcze mocno, rozpalając błękit nieba. Podniósł się lekki, ale chłodny wiatr. Jeszcze jeden wybuch śmiechu chłopców. Samotny balon wzbijający się w górę na spotkanie wieczoru.
Mężczyzna złożył gazetę szeleszcząc papierem. Zapalił papierosa, a kiedy skończył, wstał i poszedł w kierunku rue de Rivoli. Wkrótce Lillian podniosła się z ławki. Wróciła na Pola Elizejskie. Zamykano właśnie sklepy. Na spacer wyszli zakochani. Młody człowiek z włosami aż do ramion grał melancholijną piosenkę na hiszpańskiej gitarze. Lillian wrzuciła pięć franków do leżącego przed nim kapelusza. Muzyk uśmiechnął się do niej i podziękował cichym głosem: Merci, madame. Kiedy dotarła do hotelu, poszła od razu do baru i zamówiła lillet z lodem. Wyciągnęła przed siebie nogi, natychmiast powodując pełne aprobaty spojrzenia mężczyzn i kobiet. Zsunęła szpilki i poczuła ulgę w zmęczonych spacerem stopach. Kelner podał koktail i Lillian sączyła powoli chłodny, aromatyczny napój. Przyszło jej do głowy, że mogłaby teraz wstać, podejść do recepcjonisty i zamówić stolik w jakiejś renomowanej restauracji. A potem, choćby jutro, wrócić do domu w Bellehaven koło Waszyngtonu. Jeśli był to dom. „Czy w ogóle był kiedykolwiek domem? Zależy, co się przez to rozumie” - pomyślała. A na razie popijała koktajl, ubawiona swoimi fantastycznymi pomysłami. No bo czy ktokolwiek z własnej woli chciałby wracać do czyśćca? Nie, nie chciała o tym myśleć. Sięgnęła natomiast po egzemplarz „International Herald Tribune” zostawiony na ławce przez mężczyznę, który siedział obok niej. Teraz mogła sobie pozwolić na szybkie przerzucenie stron w poszukiwaniu pewnej wiadomości. I robiła to coraz szybciej, jakby ujeżdżając konia, który właśnie przechodzi do galopu. A Lillian nie chciała wylecieć z siodła. Dotarła do właściwej strony i sącząc koktajl przeczytała wiadomość, której treść tylko ona mogła zrozumieć, bo była dla niej przeznaczona. No proszę! Kogo ja widzę - zawołał Stick Haruma. Ukłonił się i wyciągnął rękę. Zaskoczona Eliane wymieniła z nim uścisk dłoni. Wejdźcie. Nie stójcie na deszczu - zaprosił ich gospodarz. Był w dżinsach, trampkach na bosych stopach i o wiele za dużym swetrze z napisem „Ohio State Buckeyes” na piersiach. Jego twarz wyrażała ogromną wewnętrzną energię, choć poza tym była to twarz trudna do określenia. - Hej, Mikę - Stick Haruma wyszczerzył zęby w uśmiechu, patrząc na bandaże, zadrapania i siniaki - któż to chciał ci skasować twarz? To długa historia - odpowiedział Michael i poklepał Sticka po ramieniu. Nie widzieliśmy się chyba dobre pięć lat. - Przedstawił Eliane wysokiego, szczupłego Japończyka. - Spotkaliśmy się wiele lat temu. Uczyliśmy się razem w dojo sztuki walki. Byliśmy wtedy jeszcze kompletnie zieloni - dodał od siebie Stick. Wchodźcie, proszę. Mi casa es su casa, jak mówią w Ameryce. Mieszkanie Sticka było dwukondygnacyjne, wygodne i dobrze zaplanowane, z małą sypialnią na pięterku, kuchenką, niszą i łazienką obok dużej jadalni. Wszystkie
te pomieszczenia były niewielkie jak na amerykańskie standardy, ale w warunkach japońskich wykraczały poza przeciętny poziom. - Ucieszyłem się, kiedy zatelefonowałeś z lotniska – mówił Stick. - Możecie tu zostać, jak długo chcecie. - Udawał, że nie widzi ich brudnych ubrań, ani tego, że nie mają ze sobą żadnego bagażu. Sticka nic nie było w stanie zdziwić. - Co mógłbym dla was zrobić? Jesteście głodni? A może drinka? Michael roześmiał się patrząc na Eliane. Musisz przyzwyczaić się do jego sposobu mówienia - powiedział. - Stick cały swój wolny czas spędza z Amerykanami w Shinjuku. Uwielbiam wszystko, co amerykańskie - potwierdził Stick. - Moim największym pragnieniem jest mieć korwetę model z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku. Najlepiej białą z czerwonymi skórzanymi siedzeniami. Objeżdżałbym wtedy Ginzę, wpadał do baru MacDonalda, jadł frytki i pił coca-colę. Eliane uśmiechnęła się z niedowierzaniem. On pracuje w ambasadzie amerykańskiej - dodał Michael. - Jest tłumaczem. Paskudna robota - wszedł mu w słowo Stick. - No, ale ktoś w końcu musi to robić. Jedno wam powiem. Moi szefowie są bardzo zadowoleni, że chwytam w lot wszystkie najnowsze wyrażenia i zwroty. - Usadził ich na sofie. - Czego się napijecie? - zapytał. - Piwa? Coli? Mikę, twoja twarz wygląda fatalnie. Chyba cię bardzo boli. Gdybyś mnie zapytał, co mogłoby ci pomóc, doradziłbym scotcha, żeby uśmierzyć ból. Dobry pomysł - zgodził się Michael. - Mógłbym skorzystać z telefonu? Muszę zadzwonić do Ameryki. Nie ma sprawy. Telefon jest na górze. Michael wszedł po drewnianych schodach i usiadł na fotonie Sticka. Wykręcił numer Jonasa. Czekał ze słuchawką przy uchu. Ktoś odezwał się po kilkunastu sygnałach. Hellol Czy zastałem Jonasa? Kto mówi? Michael Doss. Telefonuję z Tokio. Chciałbym rozmawiać z wujkiem.
Michaelu, tu twój dziadek Sam. - Był to głos generała Hadleya. - Jest mi bardzo przykro, Mikę, że muszę przekazać ci smutną wiadomość, ale Jonas nie żyje. Godzinę temu miał poważny atak serca. Jestem tu teraz i przeglądam jego papiery. Michael zamknął oczy, ale nie był w stanie powstrzymać łez. „Co ja teraz zrobię bez wujka Sammy? Czy bez naszego opiekuna Nany możemy sobie w ogóle poradzić?” Mikę? Jestem, dziadku. Nic ci nie jest? Nie odzywałeś się dość długo. Wiem, że ta wiadomość cię zaszokowała. Ja właśnie myślałem. O Jonasu. Rozumiem to - generał chrząknął kilka razy. - Słuchaj, Mikę, sytuacja się skomplikowała, mam w związku z tym masę roboty, ale jeśli chciałeś coś powiedzieć Jonasowi, możesz powiedzieć to mnie. Michael przypomniał sobie, co Jonas mówił mu o likwidacji BEM. Ale jakie to mogło mieć teraz znaczenie? Przecież Jonas nie żyje. - Mikę - odezwał się generał - jeśli masz jakieś konkretne sprawy, to teraz jest najlepszy czas, żebyś mi o nich powiedział. Michael opowiedział dziadkowi o wszystkim, co się dotąd wydarzyło, oraz o dokumencie Katei. Hadley wysłuchał tej relacji, po czym nastąpiło dłuższe milczenie. A co z Audrey? - odezwał się grobowym głosem. - Odnalazłeś ją? Nie. Ale trafiłem na jej ślad i wiem, że jest teraz w Japonii. Będę jej szukał aż do skutku. Przywiozę ją do domu. Nie martw się, dziadku. Wiem, że zrobisz co w twojej mocy. Przejrzałem właśnie zapiski Jonasa dotyczące twojej misji... - Hadley przerwał i znów chrząknął kilka razy. - Chcę wiedzieć, Mike... Nie, nie tak chciałem się wyrazić. Ja muszę wiedzieć, czy będziesz szedł dalej. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteś zawodowym agentem. Jako twój dziadek nie mam prawa żądać od ciebie, żebyś podejmował działania ryzykowne i niebezpieczne. Ale twój ojciec nie żyje. Teraz zmarł Jonas. Jesteś naszą jedyną nadzieją. Gdybyś tylko mógł dobrać się do dokumentu Katei, miałoby to rozstrzygające znaczenie. Mając w rękach ten dokument moglibyśmy z całą pewnością doprowadzić do układu. O czym ty mówisz, dziadku? Jakiego układu?
Oczywiście z Japończykami. Mielibyśmy wreszcie coś, co zagroziłoby im utratą twarzy. Coś, co dałoby nam niezwykłą siłę nacisku. Co sprowadziłoby ich z powrotem do stołu rokowań i zmusiło do kompromisu w bardzo dla nas groźnej wojnie handlowej. Będę teraz kontynuował dzieło rozpoczęte przez Jonasa. I jeszcze jedno, Mike. Musisz wziąć pod uwagę, że mamy bardzo mało czasu. Siedzę teraz nad raportem o działalności BEM. Okazuje się, że od dłuższego czasu Rosjanie przechwytywali bardzo ważne informacje wywiadowcze. Mam niezbite dowody, że wewnątrz BEM działał ukryty głęboko ukryty agent rosyjski. Ze względu na to postanowiłem zamknąć ten cały interes. Będąc teraz w domu Jonasa rozumiem, co miał on na myśli. Zarządziłem sporządzenie specjalnego raportu. Wynika z niego, że przecieki tych informacji trwały od dobrych sześciu lat. Krótko przed śmiercią Jonas odkrył, że zaczęły się jeszcze wcześniej. Myślę teraz, że był bliski odkrycia, kto jest tym kretem. Wielka szkoda, że Jonas nie żyje. Jeśli Jonas był blisko odkrycia, to ty, dziadku, też dojdziesz do tego. Rozumiem, że nie wypuścisz tej sprawy z rąk, prawda? Nie mam pewności, czy jest sens ciągnąć ją dalej. W każdym razie w ten sposób. Mamy do czynienia z niezwykłą sytuacją. Wyobraź sobie, że ten kret przechwycił ogromną część najświeższych danych wywiadowczych, w tym wszystkie informacje o naszych siatkach w Rosji, czynnych agentach, informatorach, a nawet agentach uśpionych. Zrównoważenie tej straty jest sprawą o niezwykłej doniosłości. Wydaje mi się, że kret umknął razem z informacjami. Najpewniej jest już za „żelazną kurtyną”. I tak ma to zostać? - zapytał Michael z niedowierzaniem. A co chcesz, żebym zrobił, synu? Mam postawić na nogi całe wojsko? Czasami nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z losem, wyciągnąć wnioski z błędów i robić dalej swoje. W tym przypadku nie ma chyba innego wyjścia. - Generał znów chrząknął kilka razy. - Jedynym promieniem nadziei w tym koszmarze jest to, że ty jesteś na tropie dokumentu Katei. A teraz słuchaj. Kiedy zdobędziesz ten dokument, dostarcz go mnie, dobrze? Nie muszę ci tłumaczyć od początku, jak ogromne znaczenie ma on dla nas. Powiem po prostu, ten dokument może nas uratować.
Nabrzeże Takashiba. Silne reflektory, w których srebrnopopielate ćmy kręcą
się w samobójczym tańcu, oświetlają falujące wody portu. Światła odbijają się od niewysokich fal nadając wodzie kolor nieprzejrzystej czerni, jakby była taflą szkliwa. Powierzchnia robi wrażenie stabilnej i tak mocnej, że można by po niej spacerować. Blade strzępy mgły opadają ku ziemi, dzięki czemu twarde, zabrudzone smarami betonowe płyty wydają się mniej twarde i mniej brudne. Ulice są tu, jak w całym zresztą mieście, pełne zgiełku ciężarówek: w Tokio dostawy towarów odbywają się tylko nocą. Dalej, w basenach portowych, silnie oświetlone tankowce i statki żeglugi śródlądowej przeładowują ropę i dziesiątki różnego rodzaju produktów przeznaczonych do sprzedania na tokijskim rynku o świcie. Wyprowadzenie w pole ochroniarzy Masashiego okazało się dość łatwe. Będąc jeszcze w łazience Michiko wezwała dwie swoje służące. Jednej z nich dała własną suknię i poleciła udać się do sypialni, ułożyć się do snu i zgasić światło. Druga służąca miała odprowadzić pierwszą do sypialni, tak jak zazwyczaj odprowadzała Michiko. Ludzie Masashiego nie wchodzili do wnętrza domu Michiko. Pozostawali na zewnątrz i obserwowali otoczenie. - Idźcie do mojej sypialni - nakazała Michiko służącym - i zostańcie tam aż do mojego powrotu. - Przedtem powiedziała Jojiemu, że musi koniecznie wrócić przed śniadaniem, bo wtedy ochroniarze wysyłają do sypialni jedną ze służących, by ją obudziła. Kiedy wysiedli z samochodu, zaczęło padać. Joji podniósł kołnierz i objął Michiko. Przeszli przez chodnik. Przedtem siedzieli koło piętnastu minut w wozie, a Joji uważnie rozglądał się po okolicy. Zniecierpliwienie Michiko dawało jednak znać o sobie i ostatecznie Joji ruszył do magazynu. Ulica była całkiem wyludniona. Kilka ciężarówek wlokło się niemiłosiernie wolno. Joji z napiętą uwagą obserwował budynek, w którym on i Shozo starli się w śmiertelnej walce z Daizo. Nic się od tej pory nie zmieniło. Budynek wydawał się taki sam jak wówczas. Joji podszedł do drzwi i otworzył je ostrożnie. Wszedł pierwszy trzymając pistolet w ręce. Zatrzymał się w korytarzu nasłuchując. Również zapach był ten sam. Zapach ryb i smarów. Czekał, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności. - Słyszysz coś? - zapytał szeptem Michiko. Utrata wzroku wyostrzyła u niej inne zmysły. On sam nie dysponował takimi możliwościami. Michiko pokręciła przecząco głową.
Z wolna zaczął dostrzegać ściany i sufit westybulu, niemal pionowo wznoszące się schody. Słyszał deszcz stukający w zamknięte drzwi jak pijany włóczęga. Drzwi skrzypnęły lekko, ale był to jedyny dźwięk towarzyszący ich przemieszczaniu się, odkąd weszli do tego domu. Z ulicy docierało jękliwe zawodzenie silnika. Lekkie drganie przeszło przez podłogę. I to było wszystko. Powoli wchodzili schodami w górę, trzymając się jak najbliżej ściany. Zatrzymywali się co trzeci stopień. Zawodzenie silnika było ledwie dosłyszalne. Drgania podłogi zmniejszyły się również. Joji skoncentrował teraz całą swoją uwagę na korytarzu biegnącym od szczytu schodów. Oświetlało go delikatne, blade światło latarni ulicznej, sączące się przez jakieś okno. Pamiętał, że po prawej stronie korytarza znajduje się duże, puste pomieszczenie, w którym zniknął Shozo, a potem pojawił się z pistoletem ze spiłowaną lufą. Joji uśmiechnął się wspominając tamto wydarzenie. Lojalny Shozo. Zwrócił się do Michiko. - Zostań tutaj - powiedział i nie czekając na odpowiedź poszedł dalej. Deszcz bębnił głośno w dach. Przeszedł szybko ostatnie pięć stopni. Znalazł się w korytarzu. Poszedł w lewo, ale tam panowały głębokie ciemności. Skierował się w prawo, gdzie sączyło się blade światło. W wielkim pomieszczeniu bębnienie deszczu było jeszcze głośniejsze za sprawą szeroko otwartych okien. Woda kapała na podłogę i tworzyła kałuże, w których odbijało się blade światło z zewnątrz. Joji stanął w półmroku. Obok były zamknięte drzwi, za którymi poprzednio widział przetrzymywaną małą Tori. Ostrożnie przesunął się w kierunku tych drzwi trzymając się, na ile tylko było to możliwe, zacienionej strony pomieszczenia. Trzy kroki od drzwi zatrzymał się. Po chwili podszedł bliżej, pochylił głowę dotykając niemal klamki i powiedział głośno: - Otwierać! Masashi-san życzy sobie rozmawiać z dziewczynką! - Mówiąc to zastukał w drzwi kolbą pistoletu. Drzwi zaczęły otwierać się pod dotknięciem jego ręki. Nie były zamknięte! Serce z wrażenia przestało na moment bić. Wszedł do pokoju. Był opustoszały.
Co się stało, chłopie? - zapytał Stick Haruma. Podał Michaelowi szklankę whisky z lodem. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Michaelu - powiedziała Eliane podchodząc do niego. - Dobrze się czujesz? Michael duszkiem wypił podany trunek, trzymając szklankę drżącymi rękami. Mój wujek nie żyje - rzekł bezdźwięcznie. Twój wujek Sammy? - zapytał Haruma z niedowierzaniem. - Znałem tego starego wygę. Lubiłem go. Eliane patrzyła to na jednego, to na drugiego, starając się opanować zdenerwowanie. No tak - pokiwał głową Haruma. - Stary Jonas Sammartin był ostatnim z wielkich ludzi swojej klasy. Jak to się stało? - zapytała Eliane. Atak serca. Dopadł go w biurze. Tak po prostu? - Stick Haruma napełnił szklankę Michaela. - Wypij, Mike. Życie mija. Nigdy nie będziesz wiedział, kiedy nadejdzie twój czas. - Podniósł swoją szklankę i stuknął się nią najpierw z Michaelem, a potem z Eliane. - Wypijmy za wujka Sammy. To był równy gość. Michael wypił bezwiednie, jakby nie wiedział, co robi. - Muszę wyjść na chwilę. Nie adresował tych słów do żadnego z nich. Eliane usiłowała go powstrzymać, ale Stick Haruma zasygnalizował gestem, żeby tego nie robiła. - Co tylko sobie życzysz - powiedział do Michaela. – Czasami dobrze jest pobyć trochę samemu. Kiedy Michael wyszedł, Harum zwrócił się do Eliane po japońsku: - Lepiej zerknę, co on robi. Proszę zostać tutaj, aż wrócę z nim. Rozumiem, że jesteście w toku jakiejś ważnej akcji. W innym razie Michael pojawiłby się tutaj z prezentem dla mnie, co? Eliane potwierdziła. Według japońskich zwyczajów wręczanie prezentów jest szeroko stosowane i zależy od okoliczności. Przybycie do domu przyjaciela jest jedną z nich. Zaniedbanie stanowi naruszenie etykiety towarzyskiej. Stało się coś bardzo poważnego - potwierdziła Eliane. Dobrze. Proszę zostać tutaj - powiedział Haruma i wyszedł z pokoju. Nie jest łatwo znaleźć człowieka w mieście zamieszkanym przez dziesięć
milionów ludzi, stłoczonych jak lemingi. Chodniki w Tokio zatłoczone są ponad granice możliwości, a samochody na jezdniach poruszają się z najwyższym trudem. Zimą sklepiki z guzikami robią świetne interesy, bo wystarczy przejść ulicą, żeby z tego nieprawdopodobnego ścisku wyjść bez jednego guzika. Latem natomiast daremnie jest nieść koszyk ze śniadaniem, udając się na pikinik do parku. Zanim się tam dojdzie, koszyk przepadnie w tłumie napierających się na siebie ludzi. I jakby tego było jeszcze mało, Tokio jest miastem o monotonnej zabudowie. Stanowi labirynt szerokich alej i splątanej sieci bocznych uliczek. Nigdzie nie ma nazw ulic ani należytej, widocznej numeracji domów. Ciągle można zobaczyć ludzi, nawet mieszkających tu od lat, którzy kręcą się w kółko pytając, jak znaleźć jakieś miejsce w ich najbliższym sąsiedztwie. Michael, przebijając się przez gęsty tłum, był przerażony jego ogromem. Stick Haruma miał rację. Minęło wiele lat od jego ostatniego pobytu w Tokio. Pamiętał, że jest to miasto przeludnione, ale nie zdawał sobie sprawy, że aż do tego stopnia. Był oszołomiony tym, co zobaczył. To miasto dusiło się teraz z braku przestrzeni dla ogromnego mrowia ludzkiego. Zaczęto już budować tak zwane kontenerowe hotele, popularne wśród oszczędnych japońskich biznesmenów. Oferowały one zamiast pokojów kontenery o powierzchni metr osiemdziesiąt na metr dwadzieścia zfutonem do spania, oświetleniem i radiem wyposażonym w budzik. Japończycy nie narzekali na takie kwatery, które w Ameryce doprowadziłyby ludzi do szaleństwa. Przeludnienie było rzeczywistością codziennego życia w Japonii, ludzie wyrastali w warunkach, jakie ono dyktowało. Michael zatrzymał się przy dużej wystawie domu towarowego. Była wypełniona kolorowymi światłami. Po chwili dostrzegł w szybie wystawowej Sticka Harumę. Zapomniałeś parasola - powiedział Stick otwierając własny. - Co z tobą, przyjacielu? Sam nie wiem. Chodź, przekąsimy coś - zaproponował Haruma. Weszli do domu towarowego, robiącego wrażenie miasta w mieście. Było w nim sześć restauracji. Wkrótce znaleźli miejsce w jednej z nich na najwyższym piętrze, skąd mieli dobry widok na dzielnicę Shinjuku. Długie światła niczym gigantyczne spirale strzelały prosto w niebo ze szczególnym rodzajem ślepej arogancji.
-Opowiedz mi o wszystkim - odezwał się Stick, kiedy kelner odszedł od stolika z zamówieniem. - Myślę, że tak będzie lepiej. „Racja - pomyślał Michael - muszę to komuś powiedzieć”, popatrzył z sympatią na Sticka. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Jonas zatelefonował do niego do Paryża z wiadomością o śmierci ojca, poczuł się naprawdę bezpieczny. Przedstawił Stickowi cały ciąg wydarzeń od samego początku. Nie powiedział tylko o swoich podejrzeniach co do roli, jaką mogła odgrywać Eliane. Nie chciał, żeby Stick był w jakikolwiek sposób uprzedzony do niej. Wolał najpierw słuchać, co przyjaciel o niej myśli. Stick zaczął już jeść, a Michael opowiadał. - Wyjaśnij mi najpierw - zaczął - co cię w tej sprawie łączy z Eliane Yamamoto? Omal nie wypuścił pałeczek z ręki. Co? - zapytał. - O czym ty mówisz? Powiedziała mi, że nazywa się Eliane Shinjo. Kłamała - stwierdził Stick, a jego twarz przybrała wyraz prawdziwej troski. - Mikę, ta kobieta jest córką Nobuo Yamamoto, właściciela Yamamoto Heavy Industries. Wiadomość o tym spadła na Michaela jak piorun z jasnego nieba. Wszystkie niejasności i wątpliwości, jakie żywił wobec Eliane, ożyły z niezwykłą siłą. Przypomniał sobie rozmowę z Jonasem zaraz po konferencji w „Ellipse Club”. Już wtedy zastanowiło go dziwne zachowanie Nobuo Yamamoto. Zaczął podejrzewać, że dąży on z rozmysłem do storpedowania negocjacji. Dlaczego? Pytał wtedy wujka Sammy, ale Jonas wolał raczej skupić całą jego uwagę na wyjaśnieniu zagadkowej śmierci Philipa Dossa, a zwłaszcza znalezieniu sprawcy, którym, według niego, musiał być ktoś z yakuzy. „Niewiarygodne - myślał Michael - przecież ja wpadłem w dosłownym znaczeniu tego słowa na córkę Nobuo Yamamoto, która powiedziała mi, że należy do yakuzy i ostatecznie stała się partnerką w moich dochodzenich. Dlaczego? Czego ona naprawdę chce? O co chodzi, do cholery?” Ona jest córką Yamamoto? - zapytał z niedowierzaniem. - Jak to się stało, że tak doskonale orientuje się we wszystkim, co dotyczy klanu Taki-gumi? To jest właściwe pytanie. Ale nie sądzę, żeby ktoś z zewnątrz mógł
udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Ja natomiast dobrze znam cały mechanizm rządzenia tym krajem. Słyszałeś kiedyś o Watari Taki? Wszyscy słyszeli. To ojciec chrzestny yakuzy. - Otóż to. Matka Eliane, Michiko, jest adoptowaną córką Wataroi Taki. Po jego śmierci Taki-gumi zaczął rozpadać się na frakcje. Oyabunem jest teraz najmłodszy syn Wataro, Masashi. Mówi się, że zamordował najstarszego brata, Hiroshiego. Natomiast na pewno wyrzucił trzeciego z braci, Jojiego, i w ten sposób przechwycił całą schedę po ojcu. Co zaś do ich przyrodniej siostry, Michiko, nikt nie wie, po czyjej jest stronie. W każdym razie była zawsze oddana Wataro. - Stick Harum wzruszył ramionami. - Teraz, po jego śmierci, kto wie, z kim trzyma. Michael patrzył na przyjaciela i myślał: „Chryste Panie! Przecież Eliane jest w samym centrum tych spraw. Może pracować dla którejkolwiek z frakcji klanu”. Stick - powiedział - jestem w bardzo trudnej sytuacji. Potrzebuję twojej pomocy. Wystarczy jedno twoje słowo. - Stick wskazał pałeczkami miseczkę Michaela. - Dlaczego nie jesz saskimi? Przecież to wstyd oddać z powrotem takie dobre jedzenie. Chętnie je oddam. Zupełnie nie mam apetytu. To błąd. - Stick Haruma błyskawicznie wymienił swoją pustą miseczkę na zapełnioną w połowie miseczkę Michaela. - Zawsze mówiłem, że najlepiej opracowuje się plany kampanii z pełnym żołądkiem. - Zanurzył kawałek surowej ryby w sosie sojowym zmieszanym z wasabi. - Głód jeszcze nikomu nie wyszedł na dobre. Nic się nie zmieniłeś. - Michael wybuchnął śmiechem. Jego zły nastrój zaczął powoli mijać. - Dzięki Bogu. Bóg nie ma z tym żadnego związku - powiedział Haruma nie przerywając jedzenia. - Bóg to pewna idea. Uważam za godne ubolewania, że od uczciwych ludzi oczekuje się, iż powinni zaakceptować tę ideę. Michael pokiwał głową. Brakowało mi ciebie, stary. Naprawdę. W porządku. - Stick odłożył pałeczki. - Powiedz mi, co zamierzasz teraz zrobić? Michael sięgnął do kieszeni i wyjął ciemnoczerwony spleciony sznur. Położył
go na stolik. - Poznajesz? - zapytał. Stick wziął sznur do ręki i przez chwilę uważnie go oglądał, - Czy nie pochodzi on przypadkiem ze świątyni? - Nie potrzebowali szczegółowych wyjaśnień. Dwaj uczniowie tego samego sensei wiedzieli, o jaką świątynię chodzi. Michael potwierdził. Właśnie. Mój ojciec zostawił mi ten sznur na Maui. Myślałem o tym cały czas w czasie lotu do Tokio. Teraz mam już pewność, że wskazuje on miejsce, w którym ukrył on dokument Katei. W świątyni? Dokładnie tam. Stick odchylił się na oparcie krzesła. W porządku, załóżmy, że masz rację. Ale co zrobisz z Eliane Yamamoto? Nie wiesz, po czyjej jest stronie i czego naprawdę chce. Jak to wyjaśnisz? Mówiłem ci, że potrzebuję twojej pomocy - odparł Michael. - Liczę, że właśnie w tej sprawie mi pomożesz. Oo się stało, Joji-chan? Popatrzył na jej twarz, bardzo bladą w wątłym świetle docierającym tu z nabrzeża. Nigdy jeszcze nie widział twarzy tak silnie wyrażającej uczucie przerażenia. Nie ma tutaj Tori - powiedział. - Musieli ją przenieść w inne miejsce. Dlaczego mieliby to zrobić? Z powodu mojego najścia zakończonego śmiercią Daizo. Masashi zorientował się, że idę jego śladem. Trudno zresztą dokładnie to ustalić. Musimy odnaleźć moją wnuczkę, Joji-chan - powiedziała Michiko z determinacją. Ale nie wiemy, gdzie jej szukać. To jest rozległy gmach, cały labirynt. Ona... Nie, nie. Nie mów tak. Mamy całą noc na poszukiwania. - Chwyciła go za rękę. - Chodź. I schowaj ten pistolet. Nie możemy robić hałasu. Weź raczej to. Podała mu tanto. Teraz Michiko poprowadziła go korytarzem do wyjścia. Kalectwo nie
przeszkadzało jej w swobodnym poruszaniu się w ciemności. Polegała na innych zmysłach, które prowadziły ją niezawodnie. To raczej Joji potykał się, momentami tracił orientację i wpadał na nią, kiedy przystawała. W pewnej chwili wyczuł, że Michiko trzyma jakiś długi przedmiot. Wzięłaś ze sobą miecz - zapytał szeptem. Cicho! Ktoś nadchodzi. Joji nasłuchiwał uważnie, ale docierał do niego tylko daleki odgłos pracującej maszynerii. Dopiero po chwili poczuł zapach jedzenia i usłyszał, że ktoś idzie wygwizdując cicho jakąś melodię. Wreszcie zobaczył żołnierza yakuzy przechodzącego przez oświetlony mętnym światłem fragment korytarza i niosącego w rękach tacę z jedzeniem. Szedł wprost na nich z przeciwległego krańca hallu. Między nim a miejscem, gdzie stała Michiko, znajdował się szczyt schodów prowadzących w dół, na ulicę. Joji zobaczył nagle błysk miecza w słabym świetle korytarza. Ostrze było skierowane ku zbliżającemu się żołnierzowi. Dostrzegł on uniesiony miecz i stanął. - Jak się nazywasz? - zapytała Michiko rozkazującym tonem. Żołnierz podał jej swoje nazwisko. - Chcę wiedzieć, gdzie jest przetrzymywana mała dziewczynka. - Mała dziewczynka? Ja nie... Jęknął, kiedy czubek miecza przeciął mu bluzę i zranił pierś. Bluza zaczerwieniła się od krwi. - Zaprowadź nas tam - syknęła Michiko. Skinął głową i poprowadził ich schodami w dół, a potem przez wejście za schodami. Było tam trochę więcej światła, a odgłos pracujących maszyn słychać było wyraźniej. Żołnierz znów zszedł schodami na niższą kondygnację do korytarza, który wydawał się opuszczony od wielu lat, pełen kurzu i pajęczyny porzuconych, spróchniałych opakowań i kloców drewna. Na samym końcu korytarza były drzwi. - Tutaj - powiedział. - Uprzedzam jednak, że nie wydostaniecie jej stąd. Sami też nie ujdziecie z życiem. Jego oczy stanęły w słup, kiedy Michiko trafiła go w tył głowy rękojeścią miecza. Joji chwycił oburącz tacę zjedzeniem, kiedy żołnierz osuwał się na podłogę. Spojrzał na nią. - Na co czekasz, Joji-chan? Spoglądając to na leżącego yakuzę, to na zamknięte drzwi, Joji wahał się. Może on miał rację? - powiedział z powątpiewaniem w głosie. - Mogą
naprawdę zabić Tori. Nie zrobią tego, jeśli postąpisz mądrze. Jedzenie może otworzyć nam te drzwi. Musisz to wykorzystać. - Schyliła się i przeciągnęła ogłuszonego żołnierza w kąt zakurzonego korytarza. Wróciła pod drzwi i stanęła obok, trzymając oburącz miecz. Skinęła głową. Joji odetchnął głęboko. - Pamiętaj - uprzedziła go Michiko - zrób tak, żeby oni zaczęli mówić. Zapukał do drzwi. - Jedzenie - powiedział, usłyszawszy niewyraźną odpowiedź. - Przerwa na posiłek. Drzwi uchyliły się i stanął w nich jakiś mężczyzna. Rozejrzał się i wycelował pistolet w pierś Joji. - Kto ty jesteś? - zapytał podejrzliwie. Joji poznał go natychmiast. Był to jeden z żołnierzy yakuzy, strażników Tori, którego zauważył po walce z Daizo. Podał strażnikowi swoje nazwisko. Ja ciebie nie znam - powiedział strażnik. Ja ciebie też nie znam - odparł Joji. - Robię, co mi kazano. Dawaj to, stary ramolu - rzekł strażnik śmiejąc się głośno i otworzył szerzej drzwi. Joji cofnął się i w tej samej chwili Michiko wysunęła się z cienia. Klinga miecza błysnęła opadając w dół. Na twarzy yakuzy pojawił się wyraz szoku, a następnie niedowierzania. W tej sekundzie brzeszczot ugodził go śmiertelnie. Joji osunął się na kolana, odstawił tacę, wyjął tanto i rzucił je w drugiego strażnika. Sztylet wbił się po rękojeść w pierś, kiedy wstawał z krzesła. Odgłosy walki obudziły Tori. Usiadła na futonie i przetarła piąstkami oczy. - Babciu! - krzyknęła. - To ty? A może to mi się tylko śni? Michiko przeszła ponad ciałem yakuzy, którego przed chwilą zabiła. Chwyciła w ramiona wnuczkę. To nie sen, moje maleństwo. To ja przyszłam po ciebie. - Łzy płynęły jej po twarzy. Wiedziałam, babciu, że przyjdziesz. Ale dlaczego płaczesz? Odwróć jej główkę, Joji-chan. Nie chcę, żeby patrzyła na krew - szepnęła
Michiko do brata. Babciu, czy ci panowie śpią? - pytała Tori. Tak, kochanie. Byli bardzo zmęczeni pilnowaniem ciebie przez tak długi czas - odpowiedziała Michiko zdławionym głosem. Trzymając ukochaną wnuczkę w ramionach czuła, jakby narodziła się na nowo. „Ja znów naprawdę żyję” - myślała. Z głębi serca wypowiedziała słowa modlitwy do Megami Kitsune, bognini-lisicy, dziękując jej za opiekę nad Tori. Była pewna, że to dzięki łasce bogini jej wnuczka jest cała i zdrowa. Stwierdziwszy, że obaj żołnierze są martwi, Joji wyciągnął sztylet i wytarł krew w ubranie zabitego strażnika. Potem wyprowadził Michiko i Tori z pokoju. Jak się czujesz, moje kochane maleństwo? - pytała Michiko. Radość i odprężenie spowodowały zawrót głowy. Oparła się na ramieniu Jojiego. Tęskniłam do ciebie, babciu - odpowiedziała Tori. - Zapomniałam już, jak ładnie pachniesz - dodała zanurzając buzię we włosach Michiko. Powietrze w długim, ciemnym i pustym korytarzu było gęste od kurzu. Jedynym dźwiękiem, jaki tu docierał, był odgłos pracujących gdzieś w budynku maszyn. A mama? Jest też tutaj? - pytała Tori ziewając. Była bardzo senna. Zobaczysz mamę - powiedziała Michiko. - Już wkrótce.
Lillian siedziała tu już od dawna, patrząc bezwiednie przed siebie. Przed nią na stoliku stała filiżanka aromatycznej herbaty. Tego poranka obserwowała w hotelu brązowo-żółtego motyla latającego nad paprotką. Krążył nad nią, jednak nie przysiadł na listkach. Poniżej, wśród kwiatów i pnączy dzikiego wina na balkonie, torowała sobie drogę gąsienica, zmierzając do jej tylko wiadomego celu. „Dwie tak różne istoty - myślała Lillian - niebawem będą to już dwa motyle oblatujące paprotkę. Dwie tak różne istoty, a już są jedną. Tak jak ja. Jeszcze wczoraj byłam gąsienicą. Dziś jestem już motylem. Przepoczwarzyłam się. Zamknęłam klamrę własnego życia. Biorąc rewanż za wszystko, co było dotąd”. Zobaczyła go, kiedy wchodził do restauracji. Wysokiego, szczupłego, przystojnego z kaskadą lekko siwiejących włosów, o uważnym spojrzeniu starych
oczu. Ubrana w kostium świeżo kupiony u Diora czuła się ożywiona i wolna. W pełni wolna. Miał na sobie świetnie skrojony, perłowoszary garnitur w niebieskie prążki. Lillian z zadowoleniem odnotowała, że był to ten, który sama wybrała dla niego. (Kilka lat temu nosił jeszcze niemodne, źle dopasowane ubrania z nieprawdopodobnie ciężkich, wełnianych tkanin). Widziała, jak siada przy stoliku w rogu sali naprzeciwko drzwi. (Zawsze tak samo. Robiła sobie nawet żarty z tego zwyczaju zajmowania tak usytuowanego miejsca w każdym lokalu, w jakim się spotkali. Wyjaśnił jej, że wynika to ściśle z wymogów jego pracy, nawyku zawodowego. Zrozumiała to od razu i podobało się jej takie zdyscyplinowane postępowanie). Kiedy maitre podprowadził ją do stolika, mężczyzna wstał, uśmiechnął się i ucałował w oba policzki. Zamówił dla niej gimlet. Sam pił campari-soda, przestrzegając paryskiego zwyczaju picia lekkich drinków w porze posiłków. - Jak się masz? - zapytał. Nie zwracał się do niej po imieniu ani też nie używał żadnego jej przydomka, kiedy przebywali w miejscu publicznym. Odstępował od tej zasady tylko w łóżku. Wtedy dla odmiany nadużywał jej imienia, jakby chciał zrekompensować utracone możliwości swobodnego wymawiania go. - Jak podróż? Były jakieś kłopoty? „To było pytanie w jego stylu. Nie zapytał na przykład, czy miałam podróż wygodną lub bezpieczną. Z reguły zmierzał, w rozmowie prywatnej czy wręcz intymnej, do wyciągnięcia jakiejś informacji. To też chyba nawyk zawodowy” pomyślała. Podróż? Była przyjemna - odpowiedziała witając jednocześnie skinieniem głowy kelnera, który przyniósł jej gimlet. Znała go. Byli tutaj stałymi gośćmi. Świetnie. - Podniósł swoją szklankę. Stuknęli się i wypili. - Cieszę się, że cię widzę - dodał. Powiedziałeś to tak, jakbyś nie miał pewności, że mnie zobaczysz. Spojrzała mu w oczy w sposób, którego nauczyła się od niego i który stosowała później, usiłując rozpoznać z wyrazu twarzy narodowość człowieka. Była rada, że ciągle uczy się od niego czegoś użytecznego. Tak naprawdę, to miałem pewne wątpliwości. Dlaczego? Jak dotąd, zawsze przyjeżdżałam na spotkania. - Dostrzegła w
jego spojrzeniu starannie ukrywane napięcie. Pokiwał głową, potwierdzając prawdziwość tego zdania. Ale tym razem jest inaczej niż przedtem - rzekł, mocno akcentując słowa. Robił tak, kiedy chciał nadać im maksimum wiarygodności. - Nawet zupełnie inaczej. - Można było uczyć się od niego, co i jak powiedzieć. - Doszliśmy do rozstrzygającego momentu. I pomyślałeś, że właśnie w tym momencie dostanę drżączki? Przepraszam, czego? Lubiła, kiedy wyraz zakłopotania pojawiał się na jego twarzy. Głównie dlatego, że zdarzało się to bardzo rzadko, ale także i dlatego, że wprowadzenie go w taki nastrój uważała za własny sukces, co trochę ją podniecało. - Sądziłeś, że zmienię zdanie w ostatniej chwili? To miałam na myśli. Byłem kiedyś w podobnej sytuacji krótko przed moim ożenkiem powiedział. Bardzo rzadko mówił jej dotąd o swojej żonie. Jej matka była Żydówką, wyjaśnił jej, co oznaczało, że i ona jest Żydówką. Wiedział o tym jeszcze przed ślubem i zdawał sobie sprawę, że jeśli wyjdzie to na jaw, będzie musiał wziąć na siebie odpowiedzialność. I stało się to, czego najbardziej się obawiał. Jego rywal odkrył tajemnicę i usiłował go zniszczyć. Na szczęście udało mu się zniszczyć rywala, zanim ten zdążył cokolwiek zrobić. Ale przedtem żona została aresztowana i była torturowana. Nigdy już nie wyszła ze stanu katatonii i dotąd przebywa w sanatorium. Odwiedza ją raz w tygodniu. - Tak więc i ja dostałem, jak ty to nazywasz? Drżączki? - zapytał uśmiechając się smutno. - Tak, drżączki. Nie dlatego, że jej nie kochałem. Kochałem. I kocham. - Lillian ciągle patrzyła mu w oczy. - Był to dla mnie ważny krok. Niezwykłe rozstrzygnięcie. Życie z trudem poddaje się daleko idącym zmianom. Jako ludzie jesteśmy raczej skłonni chronić się przed zmianą, nie sądzisz? Czasami - potaknęła. - Zresztą, to zależy. Od czego? Od tego, z kim mamy do czynienia. A także od okoliczności. - Sączyła gimlet. - Zmiana jest czymś trudnym dla kogoś szczęśliwego albo nieszczęśliwego. Tak się składa, że żaden z tych stanów nie jest moim udziałem. Toteż zmiana jest dla mnie korzystna. Oczekuję jej. Ma dla mnie smak... wolności. Żadnych ubocznych myśli? - był znów uważny i dokładny.
- Żadnych. Skinął głową. - Rozumiem. To bardzo dobrze. - Uśmiechnął się czarująco. Lubiła ten uśmiech, który nadawał mu chłopięcy urok. Przypomniał początek ich związku. Stało się to wiele lat temu, a ona była już wtedy zaprzyjaźniona z jego siostrą. To ona nawiązała pierwszy kontakt z Lillian. Tu, w Paryżu. W bistro na bulwarze Saint-German. Lillian uwielbiała siadywać tutaj, popijać koktajl „americano” i obserwować, jak młodzież z koledżu przechodzi obok grupami śmiejąc się, rozmawiając, śpiewając stare piosenki Pete’a Seegera. Przypominało to jej własne studenckie lata, które zawsze wspominała z nostalgią. Była to jednocześnie ucieczka od Waszyngtonu, od ekscesów Philipa i jego niewierności. Ta jego siostra była miłą kobietą, o trochę banalnej urodzie, kilka lat młodszą od Lillian. Ku zaskoczeniu Lillian także borykała się z podobnymi problemami. Mąż zdradzał ją, utrzymując jednocześnie pozory szczęśliwego małżeństwa. Pewnego popołudnia zwierzyła się Lillian, że kiedyś myślała nawet, żeby go opuście, ale zabrakło jej odwagi. Po tym wyznaniu Lilian przez dłuższy czas usiłowała dodać jej otuchy i przekonywała, że powinna odejść od męża. Tego jednak jego siostra nie była w stanie zrobić. Byłby to zbyt wielki przełom, zbyt duże odstępstwo od jej zasad, żeby mogła te rady brać poważnie pod uwagę. „Życie jest smutne i bezsensowne. Ale czy na przykład fantazje seksualne nie są aby czymś dziwnym i trochę odrażającym?” - mówiąc to miała na myśli pewnego urzędnika ze swojego otoczenia, który zrobił na niej wrażenie. „Absolutnie nie!” - zaprzeczyła Lillian. I od tej rozmowy była już całkowicie wciągnięta w życie jego siostry. Stwierdziła ze zdumieniem i zarazem z podnieceniem, że jest do tego zdolna i może pomóc innej osobie w rozwiązywaniu problemów. Dało jej to poczucie, że jest komuś potrzebna, a nawet pomocna. „Ależ moja droga, tego rodzaju fantazje są sprawą normalną. - Mówiąc to myślała o sobie. Cóż stoi na przeszkodzie, aby przekształcić je w rzeczywistość?” „Prawdopodobnie nie mogłabym - utrzymywała ta siostra. - To byłoby złem”. „Ale dlaczego? - dopytywała się Lillian. - Jeśli nie możesz zmienić swojego życia, to dlaczego złem ma być próba uczynienia go tak przyjemnym, jak tylko można?” Podczas kolejnych popołudniowych spotkań Lillian wracała do tego tematu przekonując jego siostrę, że mały romans byłby wskazany. A tym samym przekonywała samą siebie, że i dla niej byłoby to korzystne. I właśnie któregoś takiego popołudnia Lillian została mu przedstawiona. Siostra przyprowadziła go i
powiedziała, że jest to samotny dyplomata, który od niedawna urzęduje w paryskiej ambasadzie i byłby wdzięczny za pomoc w poznawaniu nowego otoczenia. Dodała, że jej wakacje w Paryżu kończą się i musi już wracać do domu. Uśmiechnęła się przy tym niepewnie. Czy Lillian byłaby tak miła? Lillian była. Zgodziła się natychmiast. Takie spotkanie bardzo jej odpowiadało. Czuła się już wystarczająco długo samotna, znudzona i rozdrażniona. I to w najbardziej romantycznym mieście świata. Czy była zaskoczona, kiedy okazało się, że dyplomatą tym okazał się David Turner? Albo, ściślej mówiąc, człowiek dawno temu znany jako David Turner. Mężczyzna, który tak bardzo ją pociągał. Jej mentor i nauczyciel. Człowiek, którego przed wieloma laty uratowała, a on przepadł potem bez śladu. Ktoś, kto mógłby teraz stać się jej przewodnikiem w świecie tajemnic, w którym tak bardzo chciała się znaleźć. Był jak dawniej przystojny i energiczny, a może nawet bardziej niż przedtem. Oczywiście, jakieś drobne zmiany wyszłyby mu tylko na dobre. Był nadal silny i niewzruszony jak skała. Żył w świecie trwałych, wyraźnie określonych wartości, co pomagało jej znaleźć w tym świecie swoje miejsce. Chaos, jaki panował w jej życiu, gdy była z Philipem, przestał istnieć, kiedy związała się z Turnerem. Przede wszystkim Turner jej nigdy nie opuszczał. Wprost przeciwnie. To ona teraz musiała opuszczać go co jakiś czas. Było więc całkowicie naturalne, że stali się parą kochanków. A z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że jej życie pójdzie tym właśnie torem? Co słychać u Mimi? - zapytała teraz. Wszystko w porządku. Ciągle pyta o ciebie. Brakuje mi jej. Rozumiem to. - Położył na jej dłoni swoją. Chciałam cię o coś zapytać - powiedziała z wahaniem. - Dlaczego posłużyłeś się Mimi? Dlaczego nie przyszedłeś wtedy do mnie sam? Powiem ci prawdę. Nie wiedziałem, jak mnie potraktujesz. Wtedy, w Tokio, opuściłem cię tak nagle. Było to konieczne, a ja nie miałem pewności, czy ty to zrozumiesz. Uśmiechnęła się. Pamiętam, jak Mimi przyprowadziła cię na spotkanie. Byłam niemal przekonana, że nigdy już ciebie nie zobaczę. Tak przynajmniej wmówiłam sobie. A jednak podświadomie cały czas miałam nadzieję, że się kiedyś spotkamy. Nauczyłeś mnie pewnej ważnej rzeczy. Cierpliwości. Nie podziękowałem ci w sposób właściwy za to, co dla mnie zrobiłaś w
Tokio. Ależ zrobiłeś to już - powiedziała ściskając jego rękę. - Robisz to bez przerwy. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Lillian wiedziała, że oto nadszedł czas, kiedy trzeba przekroczyć Rubikon. Otworzyła torebkę i wyjęła maleńką paczuszkę. Przyniosłam to. „Masz - pomyślała. - Załatwione. I takie to było łatwe”. Tak więc doszliśmy do celu. Ale to nie koniec - dodał Jewgienij Karski podnosząc szklankę. - To jest nowy początek. Kiedy Eliane obudziła się w maleńkim pokoju gościnnym domu Sticka Harumy, Michaela, już nie było. Przesunęła się na futonie i wyczuła ciepło, jakie zostawił po sobie. Dotknęła delikatnie ręką zagłębienia, jakie na posłaniu odcisnęło jego ciało. Ułożyła głowę na miejscu, gdzie przedtem leżała jego głowa, i zamknęła oczy. Marzyła o nim. Już nie zasnęła. Kiedy ponownie otworzyła oczy, była gotowa, by wstać. Owinięta w pożyczone od Sticka kimono poszła do łazienki. Postanowiła, że powinni szybko kupić sobie nowe ubrania. Ktoś chodził po kuchni, kiedy wychodziła z łazienki. To Stick przygotowywał śniadanie. Widział pan Michaela? - zapytała. Wyszedł z domu, zanim się obudziłem - odpowiedział Haruma lepiąc kulki z ryżu. Podniósł nagle głowę. - Lubi pani coś takiego na śniadanie? Niespecjalnie. To tak jak ja. - Haruma wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chodźmy może do baru na naleśniki. Znam taki jeden w Shinjuku. Eliane roześmiała się. Muszę pomyśleć - powiedziała. - Tam chyba przychodzą głównie Amerykanie, prawda? Taak. Ale mają tam najlepsze naleśniki po tej stronie linii demarkacyjnej między Wschodem i Zachodem. Nigdy ich nie jadłam. To znaczy, że w ogóle pani nie żyła. Pół godziny później, kiedy siedzieli przy stoliku, patrzyła, jak Stick Haruma bierze do ręki butelkę.
Co to jest? - zapytała zaniepokojona. Syrop klonowy. Polewa się nim naleśniki. Nie rozproszyło to jej wątpliwości. Gęsty, brązowy syrop wydawał się jej podejrzany. - Trzeba spróbować - nalegał Stick. - Bez tego naleśniki nie mają właściwego smaku. Wlała trochę syropu na swoją porcję. - Oj! To jest dobre - skonstatowała z przyjemnością. Bar „Pancake Heaven” mieścił się na drugim piętrze biurowca, na oszklonym balkonie. Z tego miejsca widać było Kabukicho, wschodnią część Shinjuku. Ulice zalewał kolorowy tłum. Wydawało się, że nie ma nawet centymetra kwadratowego wolnej przestrzeni. Wystrój wnętrza baru, w którym przeważały chromy i różowa plastykowa wykładzina, nawiązywał do stylu retro, a i ludzie, którzy przychodzili tu na naleśniki, jajka na bekonie czy pieczeń z ziemniakami piure, jakby również należeli do minionej epoki. Gośćmi byli głównie nastolatki, ubrani według kanonów mody z końca łat pięćdziesiątych, hałaśliwi, roześmiani, zachowujący się z pełną swobodą. Podoba mi się to miejsce - stwierdziła Eliane. - Jest inne. Nie bywała pani chyba w takich lokalach - skomentował Haruma kończąc drugą porcję naleśników. - Co pan ma na myśli? - zapytała mierząc go wzrokiem. Wzruszył ramionami. Pani rodzina ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić. Po co miałaby pani przychodzić do takich barów jak ten? Na pewno nie miała pani nawet okazji ku temu. Nie rozumiem - powiedziała Eliane, poważnie zaniepokojona. Zorientowała się, że Haruma do czegoś zmierza. Pomogę pani zrozumieć - ciągnął patrząc, jak kelnerka podaje mu kolejną porcję parujących naleśników. - Pani ojcem jest Nobuo Yamamoto. Oczywiście, ludzie tego stanu przebywają w lepszych miejscach niż Kabuki-cho. I dlatego nigdy nie zabraliby swojej córki do lokalu takiego jak ten. Rozumie pani teraz? Jest pan w błędzie. Nazywam się Shinjo. Eliane Shinjo. Bardzo przepraszam, panno Yamamoto, ale w ten sposób nigdy się nie dogadamy. Mimo że unika pani fotografów, ja wiem, kim pani jest. Widziałem panią
razem z ojcem w waszych zakładach w Kobe. Czy pamięta pani dzień, gdy ogłoszono, że Yamamoto Heavy Industries otrzymał subsydia rządowe na produkcję myśliwca FAX? Na pewno pamięta, bo stała pani obok swojego ojca, gdy przekazywał tę informację na konferencji prasowej. Było tam wtedy wiele oficjalnych osobistości z zagranicy. Tłumaczyłem oświadczenie pani ojca grupie urzędników ambasady amerykańskiej. Eliane odłożyła widelec. Dobrze, czego pan chce? Wzruszył ramionami. To zależy. Od czego? - zapytała bojowo. Od tego, jakiej pomocy mógłbym pani udzielić. Spojrzała na niego jak mangusta na węża. Nie sądzę, żeby mógł pan udzielać mi jakiejkolwiek pomocy. - Naprawdę? - zapytał Haruma nie przerywając jedzenia. – No cóż, to bardzo źle. Michael bowiem wie już, gdzie ukryty jest dokument Katei, którego poszukujecie. Opowiedział mi wczoraj o wszystkim. Niech pani zwróci uwagę na to, że Mikę mi ufa. - Skończył jeść i starannie wytarł syrop z talerza ostatnim kawałkiem naleśnika. - A w świetle tego, co czuje do pani, fakt ten ma szczególną wymowę. Mikę zabierze mnie ze sobą, kiedy pójdzie odzyskać ten dokument. Nie skorzysta z pani pomocy, bo pani nie ufa. I właśnie w tym mógłby mi pan pomóc? Być może. Mikę jest pańskim przyjacielem. Dlaczego więc pan go zdradza? Czy ja to robię? - zapytał Haruma rozsiadając się wygodnie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Każdy ma swoją cenę, panno Yamamoto. Tak przynajmniej twierdzą wszyscy mądrzy ludzie, których znam. Jestem tym urażona. Dla kogo pani pracuje? Ojca? Masashiego Taki? Matki? Nie wierzę, że Nobuo Yamamoto ma jakieś powiązania z Taki-gumi. Na pewno nie należy pani do yakuzy. Nie. Nie należę. - Poczuła się całkowicie wyczerpana. Wydało się jej, że wszystkie kłamstwa i oszustwa, w obrębie których musiała się poruszać, są jak cały
długi ciąg bezsennych nocy. Nie kończące się kłamstwa, ustawiczny strach, że mogłaby zdradzić się jakimś słowem czy gestem, były ciężarem ponad jej siły. Ukrywając przez tak długi okres swoją prawdziwą rolę/ niczego bardziej teraz nie pragnęła, jak tylko być sobą, być po prostu wolną. A więc kim pani jest naprawdę? Odwróciła wzrok od napiętej twarzy Harumy i popatrzyła w dół na kłębiący się tłum przechodniów. Całym sercem pragnęła być tam, na ulicy. Zaczynało właśnie padać i zapewne to sprawiło, że zapragnęła chodzić w deszczu, czuć, jak wilgoć powoli przenika ubranie. Chciała przekonać się w sposób nie budzący wątpliwości, że żyje. Ale nie mogła zrealizować swoich pragnień. Znalazła się w pułapce, musiała się ukrywać, występować w narzuconej sobie roli, mówić nieprawdę ludziom, którymi się opiekowała i których być może nawet kochała. Jej rozpacz pogłębiało to, że znalazła się w takiej sytuacji wbrew własnej woli, w wyniku zbiegu okoliczności. Nie myślę o sobie jako o Eliane Yamamoto - powiedziała. - Już od dawna nie pamiętam, co to znaczy być nią. A jednak marzę o tym, żeby znów nią być. Tak? A co stoi na przeszkodzie? Okoliczności. Zobowiązania. - Przestała patrzeć na ulicę. Widok zwykłych ludzi na ulicach i w sklepach, zajętych codziennymi sprawami, męczył ją, uświadamiał, że to, czego pragnie, jest dla niej niedostępne. Z powodu giri, ciężaru zbyt wielkiego, aby go dźwigać. - Rodzina - dokończyła. Haruma milczał. Być może jednak będę potrzebowała pańskiej pomocy - dodała. Jeśli będzie pani gotowa zaakceptować moją cenę. Długo zastanawiała się, jak wyrazić swoje życzenie. Wiedziała, że cokolwiek teraz powie, będzie to miało ogromne znaczenie. Chciałabym, żeby pomógł mi pan przekonać Michaela, iż może mi ufać. Tylko tyle mogła powiedzieć. Strach o życie Tori ciążył nad każdym wypowiedzianym przez nią słowem, każdym krokiem, każdym gestem. W porządku - rzekł Haruma. - A co ja będę miał z tego? Chyba się jednak pomyliłam - odparła Eliane i zaczęła podnosić się od stolika. - Gdyby był pan prawdziwym przyjacielem Michaela, nigdy by pan tego nie powiedział. Chcę tylko tego, co jest dla niego najlepsze. Jestem tu po to, żeby go chronić i pomagać mu w każdy możliwy sposób. On chyba pana nie zna tak dobrze,
jak mu się wydaje. Nie denerwuj się, Eliane - rozległ się obok głos Michaela. Wyłaniał się właśnie z tłumu nastolatków. Był w dżinsach i skórzanej kurtce, miał na twarzy kilkudniowy zarost. Wyglądał, jakby był jednym z nich. - Stick i ja znamy się tak, jak tylko dwaj dorośli ludzie mogą się poznać. To ja poprosiłem go, żeby porozmawiał z tobą w taki właśnie sposób. Co?! W porządku. - Michael uśmiechnął się szczerze. - Teraz już wiem, po czyjej jesteś stronie. Dopiero teraz możemy powiedzieć, że poznaliśmy się dobrze. Tori drzemała w ramionach babci. Znalazła się w centrum wielkich wydarzeń i zdawała sobie chyba z tego sprawę. Ale przede wszystkim była wyczerpana. Strach jest ciężkim przeżyciem, a Tori żyła strachem w ciągu minionych dni. Tylko codzienne rozmowy telefoniczne z Michiko uchroniły ją przed histerią. Teraz jednak, siedząc okrakiem na biodrze babci, czując jej ciepło, słysząc bicie serca, czuła się bezpieczna. Mogła spać i marzyć. Tori uwielbiała marzyć o barwach światła na wierzchołkach drzew, śpiewie ptaków skaczących po gałęziach, o zapachach wiosny. Nie zapadła jednak w głęboki sen. Zdawała sobie sprawę, że jest niesiona przez Michiko długim korytarzem i że obok idzie Jojiego. Zdawało się jej, że słyszy głośne i niskie dźwięki, jakby odgłosy dużych zwierząt, tak wielkich, jak na przykład dinozaury. Była na tyle duża, że wiedziała, iż dinozaurów nie ma już na świecie. Co wobec tego mogło wydawać takie niskie dźwięki? Otworzyła oczy i zaczęła rozglądać się wokół, czy aby prawdą jest to, co jej mówiono o wyginięciu dinozaurów. Może któryś przeżył i znajduje się w pobliżu? Zobaczyła nawet jakiś cień zbliżający się z przeciwnego kierunku. Był zbyt mały, jak na dinozaura. Tori rozpoznała go. - Babciu - uprzedziła ją szeptem. Michiko i Joji cofnęli się ostrożnie, zaalarmowani pojawieniem się mężczyzny. Na szczęście hałas maszynerii, który Tori kojarzyła z głębokim oddechem ogromnego zwierza, wzmógł się teraz. - Zaczekaj, Joji - szepnęła Michiko. - Czy minęliśmy już wejście, które powinno być po lewej stronie? Joji wrócił, żeby sprawdzić. Tak - potwierdził. Chcę, żebyś zajrzał, co się tam dzieje. Chciałabym wiedzieć, co Masashi
tutaj przygotowuje. Michiko-chan - powiedział Joji zdenerwowany - to byłoby nierozsądne z naszej strony. Mamy Tori. Uciekajmy stąd szybko. Jeśli zostaniemy tu dłużej, to możemy znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie. Masz rację, ale chodzi mi również o Nobuo. Od paru tygodni jest strasznie napięty. Stara się to ukryć przede mną, ale ja wyczuwam to. Jego sposób poruszania się, mówienia wyraźnie świadczy, że on coś mocno przeżywa. Od dawna ciągle się zastanawiam, czego Masashi chce od niego, i dotąd nie wiem. Odpowiedź musi być tu, Joji-chan. Nigdy już nie będziemy mieli szansy zorientować się, co się tutaj dzieje. Musimy podjąć to ryzyko, nawet jeśli wydaje się nam wielkie. Idź już - popchnęła go lekko. - I pośpiesz się. Joji przemknął przez ciemne wejście. Poczuł nagle na twarzy powiew chłodnego powietrza. Zorientował się, że stoi w niedużym pomieszczeniu. Przeszedł do przeciwległej ściany i wymacał klamkę drzwi. Pchnął je. Przeszedł przez próg i poczuł o wiele silniejszy powiew wiatru. Spojrzał w dół. Szybko się zorientował, że znalazł się na pomoście zawieszonym nad główną częścią dziedzińca. Był nie opodal miejsca, gdzie jeszcze niedawno stali Masashi i Kozo Shiina obserwujący wyładowywanie radzieckiego ładunku nuklearnego. Widział stąd, jak ludzie w kombinezonach chroniących przed promieniowaniem uwijali się przy pracy na dziedzińcu. Na kombinezonach mieli plakietki z nazwą firmy. Gdy się przyjrzał uważnie, rozpoznał znaki Yamamoto Heavy Industries. Ładunek był widoczny. Technicy Yamamoto wyjęli go już z pojemnika i teraz przystępowali do umieszczenia w czołowej części czegoś, co wyglądem przypominało rakietę lub bombę lotniczą. Widok zmroził Jojiego, serce niemal przestało bić z wrażenia. Szybko się wycofał z pomostu. Usiłował skupić myśli, by się przygotować na spotkanie z Michiko. Musiał jej przecież powiedzieć, co zobaczył, ale nie wiedział jak. Był już w połowie drogi, w małym, ciemnym pomieszczeniu, gdy usłyszał jakieś głosy. Dobiegały z korytarza, gdzie przed kilkoma minutami zostawił Michiko z Tori. Ogarnęło go przerażenie, omal nie upadł. Opanował się. Cicho, jak jaszczurka, przesunął się ku ścianie, a potem, prawie pełznąc, dotarł do drzwi i ostrożnie wychylił głowę. Zobaczył Michiko. Trzymała się na rękach Tori przyciskając ją mocno do piersi. Obok stał Masashi. Miał w rękach jej
miecz. Joji nasłuchiwał. - Narobiłaś mi kłopotów - mówił Masashi. - Nie mogę pojąć, po co tutaj przyszłaś. I jak się dowiedziałaś, gdzie przetrzymuję twoją wnuczkę. Właściwie nie ma to już znaczenia. Chyba cię jednak niedoceniałem. Teraz muszę rozwiązać problem tak, żeby się to już nigdy nie powtórzyło. Jestem u progu wielkiego dokonania. W tym decydującym momencie nie będę tolerował wtrącania się w moje sprawy. Nawet mojej przyrodniej siostrze. Trzeba to załatwić definitywnie. Nieważne jak. To nie ma już znaczenia. .Padało. Ciężkie krople wody skapywały z krytego słomą i drewnem dachu świątyni. Zbudowana była na północnym obrzeżu miasta wśród drzew. Michael zaparkował wóz w pobliżu świątyni. Patrzył na budynki spowite mgłą, wilgotne od deszczu i poczuł, jakby powrócił do domu. Znów był blisko swego mistrza Tsuyo. Czuł, jak szybko wracają mu siły, mimo doznanych niedawno ran. Nie wyłączył silnika samochodu, dzięki czemu ogrzewane szyby nie zachodziły mgłą. Powinnaś mi powiedzieć wszystko - zwrócił się do Eliane. - Dlaczego nie chciałaś, żebym znał twoje prawdziwe nazwisko? Chcesz poznać prawdę? - zapytała. „To Michael - pomyślała - albo moje uczucie do niego zmieniło wszystko. Kiedy z nim jestem, zapominam o okolicznościach, zobowiązaniach, rodzinie. Nawet o girf\ Zamknęła na chwilę oczy. „Dobry Boże - mówiła w duchu - ja chyba oszaleję. Znalazłam się między młotem a kowadłem. Między lękiem o życie córki a miłością do tego mężczyzny. Nie wiem, co robić. Błagam cię, pomóż mi”. Zawsze chciałem znać prawdę - rzekł Michael. - Właśnie tego nie mogłem od ciebie usłyszeć. Dlatego, że ty oczekujesz prostych, łatwych odpowiedzi. - Z największym wysiłkiem starała się stłumić emocje. - Takich, jakich bohaterka filmu udziela na ekranie swojemu partnerowi. Krótkich, treściwych, jasnych, po których wszystko się staje zrozumiałe. W prawdziwym życiu jest jednak inaczej. Nawet kolor szary ma tysiąc subtelnych odcieni. - Wyglądała przez okno samochodu. Michael czuł, że to, co chciałaby mu powiedzieć, gnębi ją od dawna. Chciał jej pomóc, wyjść jej naprzeciw, ale nie wiedział, jak to zrobić. - Nie powiedziałam ci, jak się naprawdę nazywam, ponieważ nie mogłam być pewna, czy mogę ci ufać.
Michael poczuł się oszołomiony. W pierwszym odruchu chciał chwycić ją, potrząsnąć i wrzasnąć: „Ufać mi?! Przecież to ja nie mogłem ufać tobie!” - Przekonywani mnie, że powinnam, a nawet muszę ci ufać. Ale nie wiedziałam, w czyim interesie działasz. Jonasa Sammartina? Twojego ojca? A może kogoś jeszcze, kogo nikt z nas nie zna? Powoli zaczął orientować się, w jak trudnych i z gruntu niejasnych okolicznościach przyszło mu działać. Dostrzegł to, czego nie widział jeszcze przed chwilą. On i Eliane byli jak dwie ślepe myszy obwąchujące nie znany teren. „Mój Boże - pomyślał - jak to możliwe, że jakoś udało się nam dojść aż do tego punktu i nie pozabijać się nawzajem?” - Wspomniałaś, że mówiono ci coś o mnie. Wydaje mi się, że znasz... że znałaś wujka Sammy. Wyjaśnij mi to. Eliane westchnęła. - To jest właśnie taka sytuacja, w której różne odcienie szarości zachodzą na siebie. - Ujęła jego dłonie. - Żaden syn nie lubi słuchać o takich sprawach. Chcesz ode mnie prawdy, a ja zrobiłam, co było w mojej mocy, żeby ją ukryć przed tobą. Jej oczy się rozszerzyły. Michael patrzył w nie natarczywie i wydawało mu się, że za chwilę utonie w ich głębi. Później, kiedy odtwarzał w pamięci tę chwilę, odnosił takie same wrażenia: jej oczy przepełnione były wielkim uczuciem łagodzącym ból, udrękę i rozdarcie duszy. - Prawda jest taka, że twój ojciec i moja matka byli kochankami. Nie wiedział, jakiej reakcji oczekuje Eliane, ale to, co zrobił, było nie na miejscu. Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał obcesowo. Zrobił to odruchowo, nie zastanawiając się, żeby wypełnić przygnębiającą ciszę, jaka zapadła po jej słowach. Spotkali się w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku - mówiła, jakby nie usłyszała jego pytania. - Pracowali razem, kiedy twój ojciec służył w tokijskiej stacji Centralnej Grupy Wywiadowczej. Aż do czasu, kiedy jej przybrany ojciec, Wataro Taki, zabronił spotykać się z Philipem Dossem. I tak się to skończyło - odezwał się Michael z pewną ulgą. - No cóż, dawne dzieje. Eliane mocniej ścisnęła jego dłonie, tak jakby był dzieckiem, któremu trzeba dodać otuchy, gdy cierpi. - Nie - powiedziała delikatnie. - To nie był koniec ich związku. - Słuchała
przez chwilę rytmicznej pracy wycieraczek zgarniających wodę z szyby samochodu. - Moja matka zrobiła coś, na co nie pozwoliłaby sobie w żadnym innym przypadku, coś, o czym nie ośmieliłaby się nawet pomyśleć. Nie posłuchała Wataro Taki. Wiedziała, że musi tak postąpić, że nie może pozwolić Philipowi Dossowi odejść. Michael patrzył beznamiętnie na ulewę. Chcesz powiedzieć, że przez te wszystkie lata, aż do śmierci, mój ojciec i moja matka byli... Michaelu - mówiła tym samym łagodnym tonem. - Czy pamiętasz, jak opowiadałam ci o modlitwie, której nauczyłam się, gdy byłam mała? Brzmiała ona tak: „TAK jest pragnieniem. NIE jest nadzieją. Krocząc przez życie, muszę używać słów tak i nie. Pozwól mi więc utrzymać w sekrecie moje pragnienia i marzenia, abym pewnego dnia, kiedy stanę się silna, mogła obejść się bez pragnień i marzeń”. Pamiętam. To twój ojciec nauczył mnie tej modlitwy. - Pochyliła się ku niemu. - Tak, twój ojciec. Ale ja byłam jeszcze za mała, żeby zrozumieć istotę tego, co chciał mi przekazać. To my jesteśmy pragnieniem i nadzieją, rozumiesz? Twój ojciec przysłał cię tu, żebyś uczył się sztuki walki. Moja matka zrobiła ze mną to samo. Czy był to tylko zbieg okoliczności? Długo myślałam, że tak. Aż do chwili, kiedy matka zabrała mnie na spotkanie z dziadkiem. Oczywiście widywałam go wcześniej, kiedy byłam jeszcze mała i niewiele z tych spotkań pamiętałam. Ale kiedy matka zabrała mnie na spotkanie, o którym teraz powiem, miałam już za sobą najcięższy okres treningu szermierczego. I właśnie dopiero wtedy dziadek chciał ze mną poważnie porozmawiać. Myślę, że to, co powiedział, może być ważne dla ciebie teraz, tak jak było ważne dla mnie wtedy. Mówił, że przez wiele lat moja matka Michiko była jego prawą ręką. Philip Doss lewą. „Czasy się zmieniają - mówił - i trzeba poszukiwać dróg ku przyszłości. To ty jesteś przyszłością, Eliane”. A potem wyjaśnił mi, dlaczego noszę imię cudzoziemskie, a nie japońskie. Były wtedy moje osiemnaste urodziny i ta informacja miała stanowić rodzaj prezentu urodzinowego od dziadka. Powiedział, że to on zażądał, aby nadano mi takie imię. Bo ja jestem przyszłością. Dla Taki-gumi i dla Japonii. Żyjącym symbolem otwarcia Japonii na świat. Nie tylko dlatego, aby mogła ona prosperować w następnym stuleciu, ale by mogła w ogóle przeżyć. Trudno jest Japończykom odejść od głęboko zakorzenionych pojęć. Ja mam im stale o tym przypominać. - Położyła jego dłonie na swoich piersiach. - Przekazuję
ci więc słowa mojego dziadka. Powinien to zrobić twój ojciec. Ale go tu nie ma. Ja jestem tylko jego niezdarną zastępczynią, ale muszę ci to powiedzieć. Jesteśmy przyszłością, Michaelu. Zostaliśmy wyszkoleni, aby na wezwanie móc stanąć do walki, która jest nieuchronna. Nasze rodziny są świadome, że moment ten nadszedł. - Mamy włączyć się do walki, która odebrała już życie mojemu ojcu, a ja ciągle jeszcze nie wiem, czy chciałbym w niej brać udział. Uśmiechnęła się. Wyobraź sobie, że to samo powiedziałam Wataro Taki, kiedy mnie werbował. Mówiłaś, że nie należysz do yakuzy. Bo nie należę. Nigdy nie należałam. Tak jak i moja matka. A twojego ojca nie powstrzymało to od robienia tego samego, co robi yakuza. Czego żądał od ciebie Wataro Taki? Chciał, żebym była teraz jego prawą ręką. Żebym utrzymywała pokój między klanami yakuzy bez zwracania uwagi policji. Oczywiście chciał, żeby utrzymując taki pokój utwierdzić przywództwo Taki-gumi nad pozostałymi rodzinami. Myślałam, że jest to zadanie dla mnie niewykonalne, jestem przecież kobietą, ale mój dziadek był o wiele mądrzejszy ode mnie. Miał już wtedy opracowaną własną strategię. Wspólnie stworzyliśmy legendę: on określał ramy historii, a ja wypełniałam je treścią. Michaelu! Zero to ja.
Lillian zabrała Jewgienija Karskiego na zakupy. Było to jej ulubione zajęcie. Pozwalało bowiem, choć na chwilę, oderwać się od gnębiącego niepokoju o bezpieczeństwo dzieci. Karski był wysoki i szczupły. Miał sylwetkę sportowca. Upływ czasu niewiele w jego wyglądzie zmienił. Ale nie miał swojego stylu. Łatwo było to zrozumieć. „Rosja ma wiele dobrych rzeczy - myślała Lillian - ale na pewno nie potrafiła wylansować dobrego stylu ubierania się”. Wpadli najpierw do Rive Droite. Lillian zaprowadziła go do GWenchy po garnitury, do Pierre’a Balmaina po marynarki i wygodne spodnie, do Charveta po koszule, do Daniela Hetchera po ubrania sportowe (ku przerażeniu Lillian, nie miał w ogóle żadnego), do Roberta Clergerie po obuwie („Nie marudź, kochanie, czy musisz jak wszyscy nosić buty od Bally?”). Następnie do Missoni po krawaty, skarpety i inne drobiazgi wykonane ze szczególną dbałością o elegancję. Zakończyli zakupy tuż przed porą obiadową, a Karski był wyczerpany już znacznie wcześniej.
Nie zdawałem sobie sprawy, jaka to ciężka praca - powiedział z westchnieniem. O czym ty mówisz, kochanie? - obruszyła się Lillian. - To trwało bardzo krótko. Zaczęliśmy przecież dopiero w porze lunchu. Czułbym się o wiele lepiej, gdybyśmy poszli na lunch, zamiast szaleć po sklepach. Nie bądź idiotą, kochanie. Jesteś teraz najlepiej ubranym szpiegiem w całej Europie. Karski uśmiechnął się krzywo. - Może nie trzeba było tego robić? - zapytał niepewnie. Lillian wybuchnęła śmiechem. No to spójrz na siebie - powiedziała. Karski obejrzał się w wielkim sklepowym lustrze. Nie, nie, to nie ten wygląd. A zresztą, czy ja będę miał okazję, żeby założyć chociaż połowę tych rzeczy, które kazałaś mi kupić? Niczego ci nie kazałam. Zrobiłeś to sam i, powiedziałabym, dokonałeś trafnego wyboru. Przyznał jej w duchu rację. Już od jakiegoś czasu zauważył u siebie skłonność do kapitalistycznego sposobu życia i to był pierwszy dzwonek alarmowy. Przypomniał sobie, co przed wyjazdem mówiła mu żona. A mówiła, że Europa jest jego prawdziwą kochanką. Ale on przecież nie przestał kochać własnego kraju! Może poszlibyśmy gdzieś na obiad albo choćby na drinka? - zapytał. Właściwie po to dzwoniłem do ciebie rano do hotelu. Jak sobie życzysz. Wskaż tylko miejsce. Pojechali metrem, ponieważ w porze obiadowej taksówkarze przekazywali wozy zmiennikom; nie można było nawet marzyć o złapaniu taksówki. Karski zdecydował się na najlepszą restaurację marokańską w mieście ze względu na jej lokalizację. Szło się do niej mało oświetloną ulicą, zamieszkaną prawie wyłącznie przez studentów. Umawiał się tu wiele razy na tajne spotkania. Czuł się tutaj swobodnie. Tutejsza kuchnia powodowała u niego z reguły niestrawność; nie miał ochoty najedzenie. Właściciel restauracji był krępym, schludnym mężczyzną o spoconej twarzy. Mogło się wydawać, że największą przyjemność sprawia mu witanie starych klientów
wracających po dłuższej nieobecności. Znając już upodobania Karskiego, usłużnie zaproponował stolik w słabiej oświetlonym rogu lokalu. Usiedli naprzeciw drzwi wejściowych. Karski zamówił drinki. - Cieszę się, że jestem teraz z tobą - powiedziała Lillian biorąc go za rękę. - W tym nowym ubraniu wyglądasz jak prawdziwy Europejczyk. Tu es tres chic, mon coeur. - Merci, madame. Podano drinki. Sączyli je powoli nie przerywając ciszy. Kazałem moim ludziom sprowadzić to, co dałaś mi poprzednio - odezwał się Karski. I co? Czy o to właśnie chodziło? Na dobrą sprawę to i tak, i nie. Naprawdę? - zatrzepotała rzęsami. - A co jest na nie? Te materiały całkowicie odpowiadają naszym najważniejszym potrzebom. Wszystkie dane BEM o jego tajnych operacjach w Związku Radzieckim! Od dawna o nie zabiegaliśmy. Najważniejsze informacje o tajnych amerykańskich siatkach w Rosji, jakie kiedykolwiek udało się nam zdobyć. Jeśli chodzi o tę dziedzinę, to jest właśnie to. Ale jednocześnie spodziewaliśmy się o wiele, wiele więcej. To zaledwie zapowiedź niezwykle ważnych informacji, które chcielibyśmy otrzymać. Brak dalszych dosłownie nas zadręcza. Wiem o tym. Karski zamilkł na chwilę, żeby ochłonąć. Poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybko i mocno, a w okolicy prawego oka wzbiera ból. Tak przejawiał się u niego stan najwyższego napięcia. - Co przez to rozumiesz? - zapytał najspokojniej, jak potrafił. Uśmiechnęła się. - Przecież to bardzo proste. Przekazałam ci, co chciałam przekazać. - Uniosła brwi. - Nie sądziłeś chyba, że dostaniesz wszystko, co chcesz. Dla mnie to zbyt wielkie ryzyko, zwłaszcza że tym samym podejmuję decyzję całkowicie zmieniającą moje dotychczasowe życie. Nie mogę już wrócić do Ameryki. Wiedziałam to już w chwili, kiedy kazałeś mi dostarczyć pierwsze materiały wywiadowcze. Powinieneś się liczyć z taką niespodzianką. Karski siedział jak skamieniały. Zapomniał o drinku, nastroju odprężenia.
Liczyłem - powiedział, ale zorientował się, że jego głos brzmi szorstko i gniewnie, i zaczął od początku. - Liczyłem, że robisz to z poczucia obowiązku. Obowiązku? - powtórzyła śmiejąc się mu w twarz. Tak. Obowiązku - rzekł twardo. - Ja wyczuwam, co jest ideologicznie słuszne. Byłem pewien, że ty też. Prowadzimy szczególnego rodzaju wojnę. Nie jest to wojna armii czy oręża, ale myśli. Jej celem jest wyzwolenie zwykłych robotników spod dominacji elit. Przestań - przerwała mu ostro, aż opadł na oparcie krzesła. - Zaraz zaczniesz przywoływać duchy Marksa i Engelsa. Byłeś w błędzie sądząc, że pracuję dla ciebie z przyczyn ideologicznych. Karski kątem oka zauważył zbliżającego się kelnera i gestem ręki odesłał go z powrotem. A jakie to były przyczyny? - zapytał pochylając się w jej stronę. Moje własne, prywatne. Pracując potajemnie dla ciebie przez te wszystkie lata, miałam przynajmniej satysfakcję, że niszczą to, co robią ludzie, których szczególnie nienawidzę: mój ojciec, Jonas, Philip. Jak myślisz, dlaczego nie zażądałam rozwodu z Philipem? Bo to małżeństwo było wymarzoną przykrywką do pracy dla ciebie. Działała doskonale, powiedzmy, prawie doskonale, bo na tym świecie za chwile radości płaci się zawsze jakąś cenę. Moją ceną była świadomość niewierności męża przez całe dziesięciolecia. On przecież nigdy nie przestał spotykać się z tą japońską dziwką, Michiko Yamamoto. Mówisz, że go nienawidziłaś. Cóż cię mogły w takim razie obchodzić jego romanse? Wiedziała już, że bierze górę w tej rozmowie, że schodzi ona na temat dla niej wygodny. - Obchodziły mnie - powiedziała. - Mam głęboko zakodowane poczucie godności. Chcę, żeby ktoś o mnie zabiegał. Chcę być doceniana. Wszyscy tego pragną. A ja byłam żoną człowieka, który odnosił się do mnie z całkowitą obojętnością. To bolesne doświadczenie. Karski roześmiał się. - Przecież miałaś mnie. Nasz związek wynagradzał ci tę krzywdę. Tak, istotnie. - Dotknęła znów jego ręki. - Z tobą przeżyłam to czego tak bardzo mi brakowało przez te wszystkie lata. Dzięki temu widzę
teraz, jak ubogie było moje życie z Philipem. Słuchał tego z prawdziwą przyjemnością. Pieścił jej ręce. Tak czasem robił, kiedy byli w łóżku. - To cudowne uczucie być pożądaną przez mężczyznę - powiedziała. - To tak jak znaleźć oazę wśród piasków pustyni. Uratowałeś mi życie. Dosłownie. Karski dotknął ustami wnętrza jej dłoni. - Czym byłby Paryż bez ciebie? - Uśmiechnął się. - Ale powiedz mi, gdzie jest reszta informacji, które wykradłeś z komputera BEM? - U mnie. W bezpiecznym miejscu. Nie przejmuj się. Mam szczery zamiar ci je przekazać. Obiecałam przecież. Jestem kobietą, która dotrzymuje słowa. Zmarszczyła brwi. - Muszę jednak otrzymać odpowiednią rekompensatę. Jak już mówiłam, było to dla mnie długotrwałe, ciężkie zadanie. Ryzyko było i ciągle jeszcze jest ogromne. Ale ja z własnej woli i, można by nawet powiedzieć, z radością je podjęłam. Jej słowa wprawiły Karskiego w osłupienie. Dlaczego? - zapytał. Bolała go głowa. - Dlaczego mam wierzyć, że zdradziłaś swój kraj wyłącznie z nienawiści do mężczyzn? Wyłącznie? Co ty przez to rozumiesz? Myślisz, że tylko idee marksizmuleninizmu mogą jedynie słusznie określić, kto jest wart miana zdrajcy? Tak. Właśnie tak. Trzeba mieć zakodowaną w świadomości wspaniałą ideę rewolucji światowej. Pamiętasz książki, które dałem ci do czytania? Oczywiście, że pamiętam. Spędziłam nad nimi więcej samotnych, bezsennych nocy, niż mógłbyś zliczyć. Zastanawiałam się, jakie znaczenie ta idea może mieć dla mnie. I doszłam do wniosku, że na pewnym poziomie nie ma żadnych różnic. Biały Dom i Kreml posługują się takim samym rynsztunkiem ideologicznym. Władza korumpuje, Jewgienij. W całej historii nie wymyślono mądrzejszego zdania. Władza absolutna korumpuje całkowicie. Tak samo w Waszyngtonie, jak i w Moskwie. Mylisz się. Nawet bardzo. Czyżby? Zobaczymy. Weźmy choćby twój przykład. Twierdzisz, że jesteś przekonanym marksistą i wzorem rosyjskiego komunisty. Wierzę ci. Ale widzę, że już zaraziłeś się Zachodem. Popatrz na siebie. Jesteś ubrany według kanonów najnowszej paryskiej mody.
Bo ciągnęłaś mnie od butiku do butiku. I nakłaniałam cię, żebyś kupował wszystkie te rzeczy. I płaciłam za nie. Pokiwała głową. - Widziałam, jaki byłeś zachwycony robieniem tych zakupów. Tak samo jesteś zachwycony każdą minutą pobytu tu, w Paryżu. Gdybyś miał wybierać jakieś miejsce do życia, to ze wszystkich innych wybrałbyś Paryż. Ja kocham Rosję - powiedział zły, że rozmowa zeszła na inny tor. Zaczynał się bronić, a tego nie lubił. Był zdziwiony, że dał się sprowadzić z głównego tematu dyskusji. - Kocham Odessę wiosną. Kocham... Wiesz, co Henry James napisał o tym mieście? - przerwała, nie zważając na jego protest. - Napisał, że „Paryż jest największą świątynią, jaką kiedykolwiek zbudowano dla uciechy”. Ty w tej świątyni klęczysz i modlisz się. Oddajesz jej boską cześć, Jewgienij. Nie zaprzeczam, że lubię tu być. A co w domu? Czyżbyś mieszkał w skromnym mieszkanku, pokoju z kuchnią, pospołu z robotnikami? - Patrzyła na niego przenikliwie. Nie. Jasne, że nie. Na pewno mieszkasz w bloku dla wyższych funkcjonariuszy partyjnych. W mieszkaniu przeznaczonym dla co| najmniej sześciu osób. Być może masz piękny widok z okien na przykład na rzekę. W pełnym komforcie. Czyż nie tak? Dokładnie tak. Oto wzór socjalizmu - powiedziała złośliwie - wierny żołnierz Lenina. Sięgnęła do torebki, wyjęła kilka, spiętych kartek papieru i przesunęła je po blacie stolika w jego kierunku. Co to jest? - zapytał rozdrażniony. Patrzył na te papiery jak na kłębowisko skorpionów. To, co mi się należy. Od twojego kraju. I od ciebie. Co za nonsens! Mówisz jak uparte dziecko. Daj mi, proszę, resztę danych wywiadowczych. - Nie jestem dzieckiem. Myślisz, że wydostaniesz je ode mnie siłą? Sięgnął do miejsca, na którym lubiła czuć dotyk jego ręki. - Albo że kocham cię tak bardzo, iż zrobię wszystko, co zechcesz? Uśmiechnęła się cynicznie. Odpowiedział jej zupełnie zmienionym głosem:
Zastanawiam się, czy ty rozumiesz, jak poważne skutki mogą mieć twoje poczynania. Nie strasz mnie, Jewgienij. Nie bałam się poważniejszych gróźb. A jeśli zamierzasz zrobić mi krzywdę, to nigdy nie dostaniesz tych ważnych materiałów. Ich spojrzenia się spotkały. Po chwili Karski założył okulary i zaczął przeglądać papiery. Były to dwa dokumenty, każdy w trzech egzemplarzach. Przeczytał pierwszy, spojrzał na nią uważnie. Zrozumiał, że naprawdę jej nie doceniał. Nie widzę tu żadnych elementów zemsty - rzekł. Zemsta jest czysto ludzką stroną tego, co robiłam. Ten dokument to wyłącznie biznes. Widzę - odparł przeglądając ponownie dokument. - Żądasz czegoś więcej niż tylko azylu w moim kraju. Jak już mówiłam, nie mogę wrócić do Ameryki. Nigdy. Ale mam jeszcze trochę życia przed sobą. I chcę być szczęśliwa. Chcesz mieć własny departament w KGB. Chcesz ponadto, w ciągu roku od przybycia do Moskwy, wejść w skład Biura Politycznego. To niemożliwe! Nie ma rzeczy niemożliwych. Pomyśl o materiałach, które chcesz dostać. Myślę. Ale, na miłość boską, Politbiuro? To cała procedura, w którą zaangażowanych jest mnóstwo ludzi. Wymaga długiego czasu. Mówisz tak, jakbyś podejrzewał, że jestem koniem trojańskim wysłanym przez Amerykanów do Rosji. Ale kiedy w Politbiurze przeczytają informacje pochodzące z tej operacji, z twojej operacji, Jewgienij, nie będą mieli żadnych wątpliwości, że są one autentyczne. Pomyśl o niezwykłej wadze i znaczeniu tego, co mogę ci dostarczyć. I o tym, że każda godzina zwłoki daje Amerykanom możliwość zacierania śladów. Po raz pierwszy na twarzy Karskiego pojawił się wyraz przerażenia. O czym ty mówisz? - zapytał. - Czyżbyś spartaczyła całą operację? Zapewniałaś mnie przecież, że możesz mieć dostęp do danych z komputera w taki sposób, że w ciągu tygodnia nikt tego nie odkryje! To prawda. Aleja zostawiłam elektroniczną kartę wywoławczą. Ludzie w BEM jeszcze nie wiedzą, kto im wykradł dane o Rosji, ale na pewno mają już pewność, że zostały im wykradzione.
Boże! - Karski zmierzwił włosy. Ból głowy zaatakował go ze wzmożoną siłą. Podpisz ten dokument, Jewgienij. Jesteś do tego upoważniony. Ja to wiem. Popatrzył na nią czujnie. Potwierdziła skinieniem głowy. - Tak. Ja to wiem. Wiem wszystko o tobie. Nawet to, że nie masz siostry imieniem Mimi. W ogolę nie masz siostry. Podstawiłeś mi dziewczynę, kadrowego pracownika KGB, żeby mnie omotać. Nie byłeś mnie pewny po ucieczce z Tokio. A przecież to mój telefon uratował cię wtedy przed Jonasem i Philipem. Od tego czasu nie miałeś ze mną żadnego kontaktu, nie mogłeś więc wiedzieć, jaką ideologię wyznaję. No więc wykorzystałeś Mimi, żeby wywołała we mnie echo dawnych czasów i doprowadziła z powrotem do ciebie. Nie przestawał patrzeć na nią szklistym wzrokiem. Z trudem docierało do niego, że został wymanewrowany z każdego pola. Od jak dawna wiesz, że cię wykorzystuję? - zapytał. Od powrotu do Waszyngtonu po naszym pierwszym spotkaniu zaaranżowanym przez Mimi. Zaraz odszukałam twoje personalia w komputerze BEM. Powoli oswajał się z sytuacją. Zaczął się zastanawiać; najpierw pomyślał, że jej żądania nie są całkowicie pozbawione podstaw. A poza tym zrobiła na nim wrażenie jej błyskotliwa inteligencja. Z takimi kwalifikacjami doskonale nadawała się do pracy w tajnych służbach. - Dobrze - powiedział. Wyjął pióro i podpisał trzy kopie dokumentu. Lillian wyciągnęła rękę. Dwie kopie dla mnie. Po co ci jeszcze jedna? Pójdzie do mojej skrytki bankowej w Liechtensteinie. Nie można już mieć pewności co do solidności banków w Szwajcarii, zwłaszcza jeśli chodzi o zachowanie tajemnicy. Na wypadek gdybyś ty albo twoi ludzie chcieli wycofać się z tej umowy i pozbyć się mnie, zostawiłam w banku polecenie, żeby kopie tej umowy zostały wysłane do redakcji najważniejszych gazet świata. Karski znów roześmiał się głośno. - Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Skinęła głową. - Tak. Ujawnienie tej umowy samo w sobie nic nie znaczy. Ale ja mam
również dowody, że to ty zabiłeś Harolda Mortena Silversa, pułkownika armii Stanów Zjednoczonych, szefa wywiadu na Dalekim schodzie. Ujawnienie obu tych spraw łącznie może mieć piorunujący efekt. - Karski wyglądał teraz, jakby był ciężko chory. - Tak - powiedziała łagodnie. - Ja to wiem. Nikt nawet nie podejrzewał. Ale ja poznałam cię lepiej niż Jonas czy Philip. Wiedziałam, gdzie ciebie nie było tej nocy, kiedy Silvers został zabity. I wiedziałam, gdzie wtedy byłeś. Jeżeli coś mi się stanie w Moskwie, wszyscy się o tym dowiedzą. Twoje życie zawiśnie na włosku. Dżentelmeńskie reguły gry, jakie stosujecie w waszym szpiegowskim środowisku, pójdą do kąta. Amerykanie nip spoczną, dopóki cię nie upolują. Ale po co się rozwodzić nad takimi smutnymi ewentualnościami. - Wskazała głową następny dokument. - Mamy tu coś jeszcze. Karski nałożył okulary i zaczął przeglądać drugi dokument. W miarę czytania poczuł, że nie jest w stanie oddychać. Spojrzał na Lillian. Ręce drżały mu ze zdenerwowania. To niesamowite - wykrztusił. - Nie wiesz, co robisz. Wiem dobrze. Ale dlaczego? Kochasz ją, Jewgienij? Kochasz żonę? Oczywiście. Jestem do niej przywiązany. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam od tak zdecydowanego bojownika jak ty. Mówisz teraz jak kasjer albo urzędnik bankowy. Ale to szczera prawda. To mi daje lepsze pojęcie o twoim stylu. Podpisz i ten dokument, Jewgienij, a będziesz miał coś jeszcze, oprócz chwały, za zorganizowanie największej w tym stuleciu skutecznej operacji szpiegowskiej. Rozwiedziesz się z żoną. Będziesz miał mnie. Rozwód? - Karski nigdy o czymś takim nie myślał. Było niewyobrażalne, żeby całkowicie zniszczyć swoją pozycję w kraju. Miał cichą nadzieję, że kiedy opowie bajeczkę o torturowanej i nieuleczanie chorej żonie, Lillian nie wystąpi z takim żądaniem. Uświadomił sobie nagle, że w jej życiu musiała dokonać się naprawdę niezwykła zmiana. Jakby czytając w jego myślach, Lillian ciągnęła dalej: To się nam słusznie należy. Nasz romans jest czymś cudownym,
rozkosznym. Oboje kochamy Paryż. Ja bardziej kocham to miasto, kiedy jestem tu z tobą. Nie ma znaczenia, że prowadzimy grę. W każdym razie nie w tym sensie. Ten kontekst dodaje bodźca do nowych spotkań, a miłość dodatkowej podniety. - Teraz ona wzięła jego ręce. - Prawda jest taka, Jewgienij, że mam już dosyć samotności. Chcę władzy i ty jesteś skłonny mi ją dać. Ale czy to może wystarczyć? Nie oszukujmy się. Będę mieć swój departament z KGB, będę członkiem Politbiura. Ale przecież jestem kobietą i żaden mężczyzna w Rosji nie pozwoli mi o tym zapomnieć. Przede wszystkim ty. Chcę ciebie, Jewgienij. Musisz być częścią tego układu. Lillian - odezwał się Karski, po raz pierwszy wymawiając jej imię. Podpisz, a ja dam ci wszystkie materiały wywiadowcze, jakie dla ciebie przywiozłam. Wierz mi, warte są tej ceny. Znajdziesz w nich wszystko, co trzeba, żeby całkowicie zniszczyć amerykański kompleks wywiadowczy za granicą. Podpisz. Wyjedziemy z Paryża, jak tylko doręczę ci je. Znikniemy na trochę. Będziesz zresztą potrzebował czasu, żeby wstępnie przeanalizować te informacje. Jest ich mnóstwo. Na pewno będziesz chciał to zrobić sam, zanim dasz je swoim ludziom do wykorzystania. Znam pewne miejsce, w którym nikt nas nie znajdzie. A przy okazji będziemy mieli sporo czasu dla siebie. I później możesz mnie zabrać ze sobą, dokąd chcesz. - Roześmiała się. - Co to będzie? Odessa? Zawsze chciałam zobaczyć Odessę wiosną. Michael wysiadł z samochodu. Stanął w strugach deszczu, jakby nie uświadamiał sobie, że pada, i przyglądał się wielkim japońskim cedrom wyrastającym wysoko, ponad dach pagody. Obserwowała go siedząc w nissanie. Uznała, że powinna teraz zachować dystans. Skłonił ją do wyznań i w krótkim czasie powiedziała mu tak wiele, o tak trudnych dla niego sprawach. Między ciężkimi, czarnymi chmurami pojawił się na chwilę skrawek perłowoszarego nieba oświetlony błyskawicą. Michael rozpłakał się. Ten kontrast barw, efemeryczne piękno, jakie stworzyć może jedynie natura, i to w najmniej oczekiwanych sytuacjach, wyzwoliły w nim żal, gniew, miłość do ojca, uczucia długo tłumione w głębi serca. Ujrzał je teraz w kontraście jasnego skrawka nieba i ciemnych chmur wykreowanym przez siły przyrody. Jak bardzo pragnął być teraz razem z ojcem. Miałby tak wiele pytań do mego. Minął już wstrząs i ustąpiła złość na Philipa Dossa za to, co zrobił Lillian. Ogarnął go teraz smutek i poczucie beznadziejności losu, jakie są udziałem wszystkich dzieci,
które przyszły na świat w rodzinach przeżywających kryzys zaufania. Gdyby tylko mogły cofnąć wskazówki zegara. Gdyby miały taką władzę, by zmusić rodziców do pojednania. Gdyby... Jeśliby... Odwrócił się i popatrzył na Eliane. Przez pokrytą kropelkami wody szybę widział tylko zarys jej postaci. Eliane otworzyła drzwi i wysiadła. Kiedy szła w jego kierunku, poczuł, że jest mu bliższa niż ktokolwiek inny na świecie. Ciągle dźwięczały mu w uszach jej niezwykłe, tajemnicze słowa: „Jesteśmy pragnieniem i nadzieją, Michaelu. Jesteśmy przyszłością”. Chcesz porozmawiać? - zapytała. Nie teraz. A w ogóle, to jeszcze nie. - To miejsce było dla niego takim samym źródłem siły, jakim dla Eliane była przełęcz bogów w Iao Yalley. Słyszał tutaj przemawiające do niego duchy. - Niech zostanie tak, jak jest. Poszli w górę, wspinając się po płaskich kamiennych stopniach, nad którymi biegło pomalowane na czerwono torii. Po drugiej stronie wysokie japońskie cedry kołysały się i szeptały na wietrze, w deszczu. Było tak, jakby ten skrawek terenu, położony tak blisko wielkiego miasta, ale należący do dawnej przeszłości, ożył na ich widok. Michaelowi przypominało się shintai, słowo z przedśmiertnego poematu ojca. Uśmiechnął się do siebie. Na szczycie schodów znaleźli niewielkie schronienie przed ulewą. Stanęli przytuleni. Deszcz lał strumieniami jakby za sprawą jakiejś zabłąkanej, pokutującej duszy, która chciała wziąć w ten sposób rewanż za swój potępieńczy los. Pośrodku osłoniętego przejścia zwisał pleciony sznur, do którego przymocowane były dzwonki. Michael pociągnął za sznur. Dźwięk dzwonków rozpłynął się po okolicy. Budzisz duchy, aby wysłuchały naszych modlitw - odezwała się Eliane. W tej świątyni został pochowany Tsuyo, mój sensei. To do niego ojciec posłał mnie po naukę wiele lat temu. Sięgnął do kieszeni i wyjął kawałek czerwonego plecionego sznura. - Poznajesz? - zapytał. Eliane wyjęła powoli sznur z rąk Michaela, przyjrzała mu się i porównała z tym, do którego przytwierdzone były dzwonki. Ten sam - stwierdziła.
Tutejsi zakonnicy wyplatają te sznury według własnego, niepowtarzalnego wzoru. Dobiegł go dźwięk dzwonu. - Kiedy uczyłem się u Tsuyo - ciągnął Michael – zakonnicy z tej pagody nauczyli mnie sztuki wyplatania. Mój ojciec o tym wiedział. Dostał ode mnie w prezencie taki sznur, gdy kiedyś mnie odwiedził. Toteż zostawiając go dla mnie na Maui, wiedział, co robi. Tylko ja wiedziałem, co to jest. Gdybyś nie widziała go przedtem, nie zorientowałabyś się nigdy, o co chodzi. Dźwięk dzwonu wypełnił wnętrze świątyni i przestrzeń między jej zabudowaniami. To, co wykradł mój ojciec, znajduje się tutaj. Dźwięk rozpływał się w powietrzu coraz dalej i dalej. Tutaj, przy grobie Tsuyo. Aż stało się jasne, że to było echo, a nie bicie dzwonu, co tu, w tym miejscu, miało istotne znaczenie. - Dokument Katei - wykrztusiła Eliane. Tak, dokument Katei. Koniec zagadki. Michael przypomniał sobie: „Tam, gdzie został pochowany Tsuyo. Zapytaj mojego syna, czy pamięta shintai”. Opiekuńczego ducha świątyni. Duchem tej świątyni był Tsuyo. W powietrzu rozchodził się intensywny zapach cedrów. Gdzieś w głębi tliły się kadzidełka. Czekali na nadejście kapłana. - To, że ojciec posłał mnie na naukę do Japonii, musiało być najważniejsze w prowadzonej przez niego walce - powiedział Michael. „Dlatego uczyłem się w szkole Tsuyo. Taka jest prawda. Tak to musiało być”. Ta myśl była jak objawienie. Poczuł się oszołomiony. Zaczął myśleć o tym, co może go jeszcze spotkać. Jaką grę prowadził ojciec, skoro od tak dawna był przygotowany na własną przedwczesną śmierć? Po raz pierwszy Michael zobaczył w nowym świetle sprawę, w którą został wciągnięty, sprawę, którą dotąd żył jego ojciec. Jak ogromnie ważna musiała być, skoro poświęcił jej całe swoje życie, a także życie swoich dzieci. I w tej minucie Michael poczuł, że bardziej niż dotąd jest zdecydowany dojść do jej sedna. Usłyszeli odgłos kroków zagłuszający dalekie echo dzwonu. Ktoś szedł w ich kierunku. Po chwili ujrzeli duchownego. Stanął przed nimi. Był szczupły, miał ogoloną głowę i ascetyczny wyraz
twarzy. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać człowiek spędzający życie na kontemplacji i modlitwie. Ani młody, ani stary. W półmroku trudno było określić jego wiek. Przyjrzał się twarzy Michaela. - Ty jesteś uczniem - powiedział. - Ostatnim uczniem naszego mistrza. W ten sposób w uprzejmej formie wyraził myśl, że Michael był jedynym cudzoziemcem w szkole Tsuyo, a przez to i obiektem zainteresowania duchownych tutejszej świątyni. Tsuyo był z nią trwale związany. Co więcej, był jednym z nich. - Hm. - Michael złożył ceremonialny ukłon. Duchowny odwzajemnił się tym samym. Michael podał mu czerwony sznur. - Sądzę, że jest on własnością świątyni. Duchowny nie okazał zdziwienia. Skinął potwierdzająco głową. - Proszę za mną - rzekł. Poszli przez główną część świątyni, stanowiącą jej centralne, święte miejsce. Shintoizm różni się od większości religii tym, że jego świątynie buduje się dla kami, którym oddaje się należną cześć, a nie jako ośrodki nauczania i krzewienia wiary. Z każdym krokiem mogli dostrzec dowody obecności kami: w szarfach zwisających ze ścian, w shintai, duchu opiekuna świątyni, tym przypadku była to narośl na jednym z poświęconych drzew, obok których Tsuyo został pochowany, w lustrach, w których odbijało sie tylko jasne światło, w gohei, ofiarach wykonanych z papieru, a także haraigushi, różdżkach służących zakonnikom do ceremonialnego oczyszczania zarówno przedmiotów, jak i ludzi. Przeszli następnie do wewnętrznej części świątyni, zamieszkanej przez kami. W przylegającym do niej pawilonie duchowny polecił im zaczekać. Odchodząc wskazał szerokie okno. .- Stąd - powiedział cicho - możecie zobaczyć miejsce spoczynku mistrza. Michael znał dobrze to miejsce między świętymi drzewami. Jedno z nich dawno temu rozdarte było przez błyskawicę. Z pnia tego drzewa mogło wyłaniać się shintai, boskie ucieleśnienie kami mistrza Tsuyo. Michael patrzył teraz na strugi deszczu spływające z białego bloku skalnego, stanowiącego kamień nagrobny. Przypomniał sobie ów poranek, kiedy uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych. Miał jeszcze w pamięci szepty modlitw wypełniające świątynię. Nowotwór odebrał mistrzowi najpierw głos, a potem bezlitośnie zaatakował całe ciało. Ale Tsuyo nie poddawał się, nie pozwalał sobie nawet na jeden dzień odpoczynku. Do ostatniej chwili żył życiem, które dawało mu zawsze radość. Aż do ostatniej nocy, kiedy położył się spać i nigdy już się nie obudził. Czy powrót do tego miejsca napełnia cię smutkiem? - zapytała Eliane. w
Smutkiem? To jest święte miejsce. Czuję tutaj obecność mojego mistrza. Może to tylko sprawa wyobraźni, ale ja wierzę, że on jest najszlachetniejszym spośród kami zamieszkujących to miejsce. W tym miejscu odczuwam miłość, a nie smutek.
Duchowny wracał do nich. Niósł jakiś przedmiot owinięty białym płótnem. Bez słowa położył go na drewnianym stoliku. Michael i Eliane spojrzeli na siebie. Czy to może być właśnie to? - zapytała. Michael odkrył płócienną osłonę. O Boże! - westchnęła Eliane. Przed nimi leżała szkatułka z drewna kyoki, wspaniale wyrzeźbiona 1 z pewnością bardzo stara. Jednocześnie coś bardzo nowoczesnego przytwierdzone było do jej wieka: dwa feniksy. Kamon, emblemat Taki-gumi. Duchowny i Michael spojrzeli sobie prosto w oczy. - Wiem, że twój ojciec to ukradł. Nie jestem w stanie ocenić, czy można usprawiedliwić motywy jego postępowania. Przysłał ten przedmiot do nas na przechowanie. Zrobiłem to, o co prosił. - Po tych słowach duchowny wyszedł zostawiając ich samych. Przez jakiś czas stali oboje nieporuszeni, jakby obezwładnieni niezwykłością chwili i doniosłością tego, co znajdowało się w szkatułce. Arkusz papieru, który sprowadził śmierć na tak wiele ludzi, a teraz mógł zmienić świat. - Otwórz - powiedziała Eliane podniecona. - Musisz otworzyć tę szkatułkę. „Otóż to - myślał Michael. - Mamy wreszcie dokument Katei, a on powie nam, kto z kim trzyma, co planuje Jiban, dlaczego wszyscy walczą zaciekle, aby wejść w posiadanie tego dokumentu”. I sprawa najważniejsza osobiście dla niego. Dowie się wreszcie, jakiej sprawie poświęcił życie jego ojciec. Zrozumie wreszcie, kim naprawdę był. Serce biło mu mocno i szybko. Tak bardzo chciał dowiedzieć się i zrozumieć. Szybkim, energicznym ruchem otworzył szkatułkę. Wewnątrz leżał zwinięty w rulon arkusz papieru. A więc proszę mi teraz powiedzieć - mówił Masashi łagodnym, starannie wymodulowanym głosem - o czym napisał do pani ojciec w ostatnim liście, tuż przed śmiercią. Audrey patrzyła na niego bez wyrazu. Chciał pan powiedzieć: zanim go zamordowano. Ktoś przecież go zabił. Może to pan? Ależ nie, drogie dziecko - odparł Masashi, uśmiechając się czarująco. Przysięgam, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby odszukać osobę lub osoby odpowiedzialne za śmierć pani ojca. Chcę postawić winnych przed sądem. - Było mu trudno błysnąć elokwencją i być przekonywającym mówiąc po angielsku. Nie znał
wielu słów, wyrażeń, idiomów. Znał natomiast takie, których znaczenia nie był całkowicie pewny. Teraz nie było już czasu na staranny dobór słów. Patrząc na niego Audrey usiłowała zorientować się, z jakiego typu człowiekiem ma do czynienia. Przebywała w tym dziwnym miejscu od co najmniej kilku godzin, może nawet od wczoraj. Obudziła się w pokoju, gdzie razem z nią były dwie japońskie kobiety we wzorzystych kimonach. - Gdzie ja jestem? - zapytała półprzytomna i przerażona, ale kobiety chichotały i kiwały głowami, a potem pomogły jej zdjąć brudne i przepocone ubranie. Myślała, że jest ciągle jeszcze na Hawajach, ale kiedy zdjęła ubranie, poczuła zbyt duży chłód.
Japonki nałożyły na nią miękki bawełniany szlafrok i poprowadziły długim korytarzem o gładkich ścianach, bez żadnych ozdób. Słychać było głuchy, rytmiczny dźwięk, jaki zwykle wydają duże maszyny. Audrey zorientowała się, że nie jest to ani hotel, ani dom prywatny. Miejsce to robiło wrażenie biurowca albo magazynu. Kobiety popchnęły ją przez drzwi pomieszczenia pełnego pary. przeszła po gładkich i wilgotnych drewnianych deskach. Japonki wzięły jej szlafrok i pomogły wejść do drewnianej balii wypełnionej gorącą wodą. Przez dziesięć minut kąpała się z przyjemnością tak wielką, jak chyba nigdy dotąd. Następnie została przeprowadzona do drugiej balii z jeszcze bardziej gorącą wodą. Wyciągnęła się wygodnie, zamknęła oczy i oddychając głęboko, odpoczywała. Wokół unosił się przyjemny aromat ziół. Pomyślała o pokoju, w którym się obudziła. Był niewielki, właściwie ciasny i, podobnie jak korytarz, zupełnie pozbawiony umeblowania. Drewniana podłoga po prostu wołała o pastę i froterkę. Jedynym wyposażeniem był futon, na którym spała, i lampa. Pokój nie miał okna. Kiedy otworzyła oczy, zauważyła od razu dwie Japonki klęczące na podłodze i rozmawiające cicho. Gdy zorientowały się, że nie śpi, natychmiast podały herbatę. Wypiła dużo. Chociaż była bardzo odwodniona, poczuła od razu silny, nieprzyjemny zapach własnego potu. Jak gdyby uprzedzając jej życzenie, kobiety zaprowadziły ją zaraz do łaźni. „To musi być jakiś magazyn - pomyślała Audrey. - Pokój bez okna, poczucie bezczasowości. Gdyby to był biurowiec, inaczej wyglądałby dniem, a inaczej nocą. Dniem tętniłby życiem”. Wytarła się i uczesała włosy. Kobiety pomogły jej założyć jedwabne błękitne podkimono, a potem śliczne, znakomicie dopasowane niebieskie kimono. - Dokąd idziemy? - zapytała. Odpowiedziały jej chichoty. Japonki nie mówiły po angielsku. Zaprowadziły ją z powrotem do tego samego pokoju i po chwili podały jedzenie. Jadła z apetytem nie zastanawiając się, co je. W każdym razie smakowało jej. Nie wiedziała, co zdarzyło się potem, najpewniej znów zasnęła. Kiedy otworzyła oczy, naczynia po posiłku były już sprzątnięte. Czuła odrętwienie całego ciała, tak jakby przez dłuższy czas pozostawała w tej samej pozycji.
I wtedy zaprowadzono ją do Masashiego. Siedział za wysokim biurkiem z laki w obszernym pokoju, udekorowanym jedwabnymi transparentami pokrytymi ideogramami. Przez zasłonięte shoji przenikało do pokoju blade światło. Masashi wstał i przedstawił się, powiedział jej, gdzie i od jak dawna się znajduje. Audrey orientowała się, co to jest yakuza, choć dopiero pierwszy raz stanęła twarzą w twarz z jej znaczącym przedstawicielem. - Wiem, że jest pani przestraszona - rzekł. - I na pewno zdezorientowana. Zapewne nie ma pani ochoty odpowiadać na moje pytania. To zrozumiałe. Pozwoli pani, że wyjaśnię. Została pani uprowadzona ze swojego domu przez wrogów ojca, prawdopodobnie tych samych ludzi, którzy go zabili. Na szczęście moi ludzie przypadkowo znaleźli panią na Hawajach. Posłałem ich tam, żeby ustalili, kto zamordował pani ojca. - Masashi uśmiechnął się smutno. Niestety, ich poszukiwania okazały się bezowocne. - Teraz uśmiechnął się promiennie. - Ale, proszę, szczęście uśmiechnęło się jednak do nas obojga. Moi ludzie znaleźli panią i przywieźli do mnie. Jest pani całkowicie bezpieczna, moje dziecko. Wydałem już stosowne rozporządzenia. Ludzie, którzy chcieliby panią skrzywdzić, nie przedostaną się tutaj. Audrey zadrżała. - Ten człowiek na Hawajach... Ten, który przywiązał mnie do krzesła... Który, droga pani? Audrey opisała go. Czy on pracował dla pana? Nie - skłamał szybko Masashi. - To był jeden z porywaczy. Moi ludzie stoczyli z nim walkę na lotnisku w Maui i zabili go. Musieli to zrobić, żeby uratować panią i przywieźć tutaj. Czuję się w obowiązku podziękować panu - powiedziała Audrey, ale czuła się nadal wewnętrznie spięta i niepewna. - Jestem panu bardzo wdzięczna. Czy mogłabym skorzystać z telefonu? Chciałabym zadzwonić do rodziny. Oni na pewno bardzo niepokoją się o mnie i zastanawiają, co się ze mną stało. Z pewnością ucieszy panią wiadomość, że moi ludzie rozmawiali już z pani matką - improwizował Masashi. - Była szczęśliwa, kiedy dowiedziała się, że jest pani bezpieczna. Bardzo panu dziękuję, ale jeśli można, chciałabym sama z nią porozmawiać. Oczywiście. Ale przede wszystkim, jeśli pani pozwoli, chciałbym zająć pani trochę czasu i zapytać, co ojciec napisał do pani w liście. To bardzo ważne.
Nie rozumiem. Dlaczego to jest dla pana takie ważne? Bo pomoże mi ustalić, kto go zabił. -Nie wiem, czy to coś da. Ja sama nie rozumiem, co on chciał mi przekazać. Masashi czując, że ma teraz szansę wyjaśnić ten problem, starał się nie okazywać żadnych emocji. Może ja zrozumiem? - zapytał. Dobrze - zgodziła się Audrey. - Powiem panu. Dokument Katei - powiedziała Eliane z wielkim ożywieniem. Michael wyjął i rozwinął rulon. Był zapisany po japońsku, ręcznym pismem kanji. Szybko przebiegł go wzrokiem, czując jakby mróz ścinał mu krew w żyłach. Miał oto przed sobą kompletny plan Jibanu. „Przecież to jest manifest szaleńców myślał w miarę, jak zaczęły docierać do niego treści zawarte w kolejnych zadaniach. Myśli o potężnej, ekspancjonistycznej Japonii, jaka miała zostać zbudowana na gruzach obecnego porządku. W jaki sposób chcą rozwinąć ekspansję na Chiny? Przecież to nie tylko szaleństwo. To jest po prostu niemożliwe”. Część dokumentu stanowił atak Kozo Shiiny na kapitalizm amerykański, zagrażający tradycji narodowej, która w przeszłości była źródłem wielkości i siły kraju, i która zawsze była duszą Japonii. Czytając te słowa, Michael słyszał w uszach głos Eliane: „Jiban chce niepodległości Japonii, niezależności od krajów-dostawców ropy naftowej, ale przede wszystkim chce się pozbyć amerykańskiej dominacji”. Dzwonek alarmowy zadźwięczał mu teraz w uszach. Czyżby coś przeoczył? Musiał przecież istnieć związek między politycznym manifestem a praktycznymi posunięciami prowadzącymi do jego zrealizowania. Kiedy doszedł do przedostatniego akapitu, poczuł, jak zimny dreszcz przenika całe ciało. O Boże! - jęknął. Co znalazłeś? - zapytała Eliane. Dokument Katei to coś znacznie ważniejszego niż manifest polityczny. Rozwinął ponownie rulon. - To jest konkretny program działań, aktualizowany w miarę rozwoju wydarzeń. - Spojrzał na nią. - Z tego, co tu jest napisane, wynika, że Jiban zawarł porozumienie ze Związkiem Radzieckim, na mocy którego KGB dostarczy mu ładunek nuklearny. - Przecież to czyste szaleństwo - wyszeptała Eliane. Michael skinął głową.
- Tu ich mamy. Rzeczywiście Shiina i cała jego klika to zwyczajni wariaci. Czy jest tu napisane, kiedy ma nastąpić dostawa tego ładunku? Nie, ale z kontekstu zapisów wynika, że Jiban może być już w jego posiadaniu. W progu pomieszczenia duchowny, z którym poprzednio rozmawiali, pojawił się nagle. Spojrzał na Michaela, potem na Eliane. Tysiąckrotnie przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się po chwili - ale przyszli tu jacyś ludzie, nie sygnalizując swojego nadejścia dzwonkami. - Dał im w ten sposób do zrozumienia, że są to na pewno ludzie niebezpieczni. Czy wiadomo, kim są? - zapytał Michael. Ich twarze nie są mi znane - duchowny był bardzo poruszony. - Mogę tylko powiedzieć, że jest ich czterech. Michael szybko schował rulon do szkatułki. Owinął ją w białe płótno. To ludzie yakuzy? - spytała Eliane. Yakuza nie ma tu władzy. Musicie się jednak pośpieszyć. Świątynia nie może być miejscem przemocy. Michael chwycił szkatułkę. Wybiegł z Eliane z pomieszczenia. Znaleźli się po chwili w głównej kaplicy, gdzie zawsze panuje absolutna cisza, aby mogły przemawiać tylko głosy natury. Teraz dochodziły tu echa ostrych, ponaglających krzyków. - To moi bracia usiłują powstrzymać intruzów – wyjaśnił duchowny. Nikomu nie bronimy wstępu do tego świętego miejsca, ale ci ludzie mają serca z kamienia. Poprowadził ich przez główną kaplicę aż do miejsca otoczonego świętym sznurem, dostępnego tylko dla kami. Do sznura przywiązane były girlandy kolorowych wstążek z papieru i płótna. Michael wiedział, że tuż obok znajduje się maleńki pawilon, niewidoczny stąd, ukryty za zasłoną. Duchowny poprowadził ich wąskim korytarzem i zatrzymał się przy drzwiach. Otworzył i wskazał ręką przejście od jednego z budynków przylegających do świątyni, ale zauważył kątem oka dwóch mężczyzn biegnących w deszczu. Zatrzasnął natychmiast drzwi. - Chodźcie - powiedział. - Tędy już nie przejdziecie. Poprowadził ich z powrotem tą samą drogą do głównej kaplicy.
Głosy, jakie to dochodziły, były teraz o wiele głośniejsze i bardziej natarczywe. Duchowny spojrzał zaniepokojony w kierunku, skąd dochodziły. Stali obok świętego sznura. Duchowny spojrzał za siebie, a potem znów w kierunku, z którego dochodziły podniesione głosy. - Tędy - ponaglił ich, wskazując pawilon za zasłoną. - Ale tu mieszkają kami - zaprotestował Michael. - To jest święte miejsce. Duchowny spojrzał na niego z sympatią. - Takie jest życie - powiedział delikatnie. - Idźcie już. Ukryjcie się, a ja spróbuję pomóc moim braciom. W pomieszczeniu za kurtyną było zimno i ciemno. Czuło się tu rozległą przestrzeń, większą nawet niż w kaplicy, choć było to odczucie mylące. - Któreś z nas powinno przedostać się do samochodu – szepnęła Eliane. - Tam jest twój miecz... Michael położył jej palec na ustach. W pomieszczeniu zaległa całkowita cisza. I szczególna atmosfera. Stali za kurtyną, jak aktorzy oczekujący na moment, kiedy pójdzie w górę i zacznie się przedstawienie. I jednocześnie z niewidzialnego audytorium spływało na nich jakieś napięcie. Stali ramię w ramię, jak para bliźniaków. - Pozwól, że ja pójdę - szepnęła Eliane. Pokręcił przecząco głową, ale Eliane już ruszyła. Chciał uchwycić ją, ale zrobiła zręczny unik i oddaliła się płynnym, jakby tanecznym krokiem. Poczuł się osamotniony, albo raczej pozbawiony jej obecności. Ale nie był sam. Czuł obecność kami. Albo Tsuyo. Świata duchów. ...powiedz mu, aby wspomniał mnie, kiedy będzie pił zieloną herbatę. Powiedz mu, że może użyć do tego celu mojej porcelanowej filiżanki. On ją zawsze bardzo cenił. Ciągle myślę o miejscu, gdzie ty i on omal nie straciliście życia. Nawet w lecie nie pojawia się tam, niestety, choćby samotna czapla... Audrey cytowała tajemniczy list ojca, jaki nadszedł już po jego śmierci. Masashi zwracał uwagę na każde słowo. Ta porcelanowa filiżanka - powiedział. - Widziała ją pani? Oczywiście. To jedna z pamiątek, jakie przywiózł z Japonii.
Ostatnio? - zapytał podekscytowany. Nie. Wiele lat temu. Krótko po wojnie. Tak mi się wydaje. To chyba nic nie znaczy” - pomyślał Masashi. - A to miejsce, o którym ojciec wspomina, gdzie oboje z bratem omal nie straciliście życia. Czy to było w Japonii? - zapytał. Nie. Nigdy przedtem w Japonii nie byłam. To w Stanach. Przepraszam, nie zrozumiałem. W Ameryce. Dlaczego miało dla niego szczególne znaczenie? Pisał, że ciągle o nim myśli. Pewnie dlatego, iż bardzo się bał, że zginiemy. Michael i ja zgubiliśmy się w zamieci śnieżnej, rozumie pan?... W tym momencie drzwi otworzyły się pod naporem Kaeru. Twarz mu płonęła. Nawet nie zapukał, co świadczyło, iż był bardzo wzburzony. - Co to ma znaczyć?! - krzyknął Masashi. Szorstki głos oyabuna pohamował Kaeru. Przypomniał sobie o dobrych manierach. Dziesięć tysięcy przeprosin, oyabun - powiedział kłaniając się nisko - ale czeka na pana ważna przesyłka. Zostaw mnie w spokoju. Nie widzisz, że jestem zajęty? Oczywiście, tak, oyabun, ale to sprawa najwyższej wagi. Nie ośmieliłbym się przeszkadzać w innym przypadku. Przed chwilą posłaniec przyniósł przesyłkę. Musi być bardzo ważna, bo żąda, aby pan osobiście pokwitował odbiór. Nie wyda jej innej osobie. No dobrze - rzekł Masashi. Zwrócił się z uśmiechem do Audrey. - To nie potrwa długo. Proszę chwilę odpocząć. Zaraz wrócę i dokończymy naszą rozmowę. A telefon? Chciałabym porozmawiać z matką. Później. Na razie muszę wyjść, ale zostawię kogoś przy drzwiach, żeby nikt pani nie niepokoił. Ale... - odezwała się Audrey i urwała, bo Masashi i Kaeru wychodzili już z pokoju. Znów łzy napłynęły jej do oczu. Chciała wydostać się stąd, wrócić do domu, zobaczyć się z matką i Michaelem. Na wspomnienie brata rozpłakała się jeszcze bardziej. „Co się z tobą dzieje, Michaelu?” - zawodziła cicho.
Opanowała się po paru minutach i usiłowała narzucić sobie spokój. „Przestań się użalać nad sobą - powtarzała. - Nie becz!” Wstała z krzesła i przeszła po pokoju. Podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę. Były zamknięte. „Dziwne - pomyślała. - Może zamknęli je ze względów bezpieczeństwa? Dlaczego Masashi nie uprzedził mnie o tym?” Mimo wszystko uznała, że czuje się tutaj bardziej bezpieczna niż w ciągu ostatnich dni. Uchyliła shoji w oknie i wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła wodę i doki. To musi być rzeka. Utwierdziły ją w tym przekonaniu zabudowania na przeciwległym brzegu i ruch, jaki się tam odbywał. Z tego wynikało, że istotnie znajduje się w jakimś magazynie. Skonstatowała z zadowoleniem, że udało się jej to odkryć. Odwróciła się od okna i dostrzegła, że klamka w drzwiach się porusza. „Dziwne pomyślała. - Jeśli to Masashi wraca do pokoju, przecież powinien mieć klucz”. Podeszła bliżej. Ktoś stojący za drzwiami wsunął płaski przedmiot między drzwi a framugę. Usłyszała szczęk klamki. Drzwi się uchyliły. Stanął w nich nieznany mężczyzna. Za nim leżało na podłodze bezwładne ciało strażnika, którego Masashi zostawił na posterunku. Audrey poczuła, że nogi uginają się pod nią. - O Boże! - jęknęła z trwogą. - Znowu mnie znaleźli. Odwróciła się chcąc uciec od mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuła go za plecami. Próbowała krzyknąć, ale jego ręka zatkała jej usta. Strach chwycił ją za gardło. Żołnierze Taki-gumi przeszukujący teren wokół świątyni powrócili do głównego budynku przemoczeni i wściekli. Wymienili między sobą jakiś znak, staranowali duchownych zastępujących im drogę i ruszyli do wnętrza. Byli uzbrojeni w miecze. Nie potrafili uszanować świętego miejsca. Byli młodzie i prymitywni, ich dusze były szorstkie jak papier ścierny. Jeszcze kilka miesięcy temu ubrani w skórzane ubrania, wyświecone od długotrwałego noszenia, szaleli na motorach i upijali się piwem. Jakie znaczenie mogły mieć dla nich shinto, świątynie, święte drzewa, kamft Fascynowała ich szybka jazda, szaleńcze błyski neonów, pogarda dla zasad. Mieli umysł stępiony alkoholem lub trawką. Rozpierała ich nienawiść, bo byli zbyt tchórzliwi, żeby uświadomić sobie swoje własne lęki. Nienawiść popychała ich ku arogancji i zdziczeniu. Byli zdolni do wszystkiego. Potrzebowali tylko obiektu, na którym mogliby wyładować swoją nienawiść. Masashi dobrze ich rozumiał i potrafił to wykorzystać. A oni byli mu ślepo posłuszni i nie zaprzątali sobie głowy myśleniem, do czego ich wykorzystuje. Jeden z nich, o twarzy ze śladami po ospie, podszedł do miejsca oddzielonego świętym sznurem. Zauważył w głębi zasłonę. Oczywiście, był to symbol czegoś, o czym nie miał pojęcia. Przeciął święty sznur jednym uderzeniem miecza i zbliżył się ostrożnie do zasłony. Drugi, o łysej głowie, dostrzegł kątem oka jakiś ruch i pobiegł w tamtym kierunku. Zauważył cień kobiety wymakającej się bocznymi drzwiami. Uśmiechnął się złośliwie. Nie pobiegł za nią. Zawrócił i przez główną kaplicę świątyni skierował się ku wyjściu. Roztrącił grupę stojących tu Duchownych wkroczył w wypełnioną deszczem ciemność. Szedł w stronę wąskiego przejścia, gdzie wisiał sznur z dzwonkami. Poruszały się teraz lekko na wietrze,
wydając ciche dźwięki. Yakuza zbiegł szybko po głazach w dół. Wiedział, dokąd zmierza ta kobieta. Zanim on i trzej kompani pojawili się w świątyni, obejrzeli zaparkowany samochód i zauważyli, że na tylnym siedzeniu leży katana. Nie ruszali niczego, nie wiedzieli bowiem, gdzie znajdują się ludzie, których mieli schwytać, i co będą robić dalej. Teraz łysy yakuza już wiedział. Był przy samochodzie przed pojawieniem się Eliane. Stanął obok pod skrzypiącą sosną. Nie czekał długo. Eliane biegła przez las w stronę samochodu. Łysy mlasnął. Skoczył, kiedy była już przy wozie. Chwytała właśnie rękojeść miecza, gdy w owalnej szybie zauważyła odbicie postaci. Szyba pokryta była kroplami deszczu, co utrudniało widoczność. Ale to, co zobaczyła, było dla niej wystarczające. Odchyliła się, przeniosła ciężar ciała na lewą ugiętą nogę, a prawą kopnęła atakującego przeciwnika. Skoncentrowała na tym ciosie całą energię. Łysy zachwiał się. Eliane wykonała obrót i kopnęła go po raz drugi. Czubkiem buta trafiła w podbródek. Jego głowa odskoczyła wysoko z głośnym, suchym trzaskiem, jak wystrzał z karabinu. Upadł z głową zgiętą pod nienaturalnym kątem. Eliane pochyliła się, podniosła miecz. Kiedy biegła z powrotem w kierunku świateł świątyni, wydało się jej, że słyszy odgłos uruchamianego silnika samochodu, ale ulewa i wiatr zniekształcały dźwięki, toteż nie była pewna, czy słyszy dobrze. Wewnątrz ospowaty yakuza zbliżył się do zasłony. Stanął w pozycji wyjściowej do ataku, zgodnie z zasadami kenjutsu; lekko pochylony w przód, nogi ugięte w kolanach, obie dłonie zaciśnięte na rękojeści, ostrze miecza skierowane do przodu. Był w odległości najwyżej pół metra od zasłony. Stał nieporuszony i nasłuchiwał. Ale jedyne dźwięki, jakie tu docierały, pochodziły od jego kompanów buszujących po zakamarkach sanktuarium. Końcem miecza ostrożnie dotknął zasłony. Zorientował się, że łatwo można ją odsunąć. Już zamierzał to zrobić, gdy nagle się rozsunęła jednym gwałtownym ruchem i przed ospowatym pojawił się demon. Yakuza krzyknął. Demon był cały w bieli. Miał rogi i ogromne krwistoczerwona wargi, wykrzywione w okropnym grymasie. Wymierzył ospowatemu potężny cios atemi, miażdżąc trzy żebra. Dopiero w tym momenca yakuza pojął, że ma do czynienia z prawdziwym człowiekiem owinięty w białe płótno, z maską nałożoną na głowę. Za późno. Drugi potężny cios dokończył dzieła.
Michael zdjął maskę i wyjął miecz z rąk konającego yakuzy. Zrzucił z ramion białe płótno i przeszedł nad leżącym ciałem ospowatego. I wtedy zobaczył dowódcę czwórki napastników. Wyróżniał się spośród nich. Był starszy, szczupły, wysportowany, miał cienki wąsik nad górną wargą. Z pewnością nie należał do motocyklowej bandy. A przede wszystkim miał to, czego brakowało jego podkomendnym: wewnętrzne skupienie i jakąś promieniującą żarliwość. Jako jedyny doskonale zdawał sobie sprawę z charakteru i znaczenia miejsca, w którym przebywał. Mimo to traktował je z lekceważeniem, a być może, ze świadomą brutalnością. Satysfakcja, a nawet nieukrywana przyjemność, z jaką przyciskał ostrze tanto do ciała łysego duchownego, który wcześniej wręczył Michaelowi szkatułkę, była wiele mówiąca. Jednym cięciem zranił go, gdy tylko zobaczył Michaela. Krew popłynęła wzdłuż rany. Dawaj to - warknął. - I nie trać czasu na jakieś zaprzeczenia. W ogóle nie trać czasu. Aleja nie... Drugie cięcie sztyletu i z następnej rany bluznęła krew. - Będę to powtarzał aż do skutku, jeżeli nie przyniesiesz szkatułki. Michael zawrócił, poszedł do sanktuarium kami, zabrał szkatułkę i wrócił z nią do miejsca, w którym yakuza trzymał duchownego pod sztyletem. - Połóż ją. Żeby ten tutaj mógł mi ją przynieść. Michael zrobił tak. - Dobrze. Podnieś to - wskazał szkatułkę duchownemu. Odchylił sztylet umożliwiając mu poruszanie się. Sam również się poruszył, umożliwiając Michaelowi dostrzeżenie zarysu sylwetki pojawiającej się z boku. Ociekała wodą. - Nie rań go - powiedział Michael. Yakuza roześmiał się. Zamknij się! - rozkazał. - I powiedz dziewczynie skradającej się za mną, żeby stała tam, gdzie jest, jeżeli nie chce być oblana od stóp do głów krwią tego duchownego. Nie ruszam się - odpowiedziała Eliane oddychając głęboko. Zabiłeś jednego mojego człowieka - rzekł yakuza do Michaela. - a gdzie jest drugi? Przy samochodzie - odezwała się Eliane. - Złamałam mu kark. - Wezmę teraz szkatułkę - powiedział yakuza. Był bardzo sprytny. Nie chciał
dać się sprowokować do popełnienia błędu. Michael zdawał sobie z tego sprawę. Podszedł do szkatułki i pochylił się, żeby ją podnieść. - Nie ty, niech dziewczyna ją weźmie. Eliane zawahała się. - Ruszaj się! - zawołał yakuza. - Wystarczy mi jedna dziesiąta sekundy, żeby zabić tego człowieka. - Skierował tanto w stronę duchownego. Wzięła szkatułkę i zaniosła ją do drzwi. Wtedy yakuza się cofnął, zachowując ciągle dystans między nimi. Ostrze brzytwy błysnęło przy gardle duchownego. - A teraz ty chodź tutaj. Eliane wyszła w ciemność. Michael widział, jak yakuza trzyma ostrze tanto przy jej szyi. Po chwili zniknęli w deszczu.
Spokojnie - szepnął Joji do ucha Audrey. - Niech pani nie krzyczy, bo zdradzi pani i siebie, i mnie. - Zatrzasnął drzwi nogą i poprowadził ją na środek pokoju. Proszę się nie bać. Jestem przyjacielem. I wiem, kim pani jest. Po zatrzymaniu Michiko i Tori przez Masashiego Joji wpadł w panikę. Poruszał się ostrożnie, aby nie zdradzić swojej obecności w magazynie. Poszedł dalej korytarzem, z miejsca gdzie zatrzymano Michiko, i dwukrotnie niemal wpadł na żołnierzy. Wszedł w jakieś odgałęzienie korytarza i zobaczył samotnego strażnika pilnującego wejście do pokoju. Serce z wrażenia podskoczyło mu do gardła. Był pewien, że przypadkowo natrafił na miejsce, gdzie Masashi przetrzymuje Michiko i Tori. Obezwładnił strażnika, ale nie znalazł przy nim klucza do pokoju. Sforsował więc zamek. Wchodząc do pokoju oczekiwał spotkania z przyrodnią siostrą i jej wnuczką, a tymczasem stanął twarzą w twarz z córką Philipa Dossa. Wiedział o niej od Michiko, a nawet widział jej zdjęcia z Michaelem w domu siostry. - Jestem tutaj nie po to, żeby panią skrzywdzić - odezwał się. - Teraz zdejmę rękę z pani ust. - Odwrócił Audrey twarzą do siebie. Powiedział, kim jest i co tutaj robi. Audrey słuchała. Im dłużej mówił, tym bardziej była wystraszona. - Mówi pan, że Masashi jest wrogiem mojego ojca? - zapytał! z niedowierzaniem. - On powiedział mi coś wręcz przeciwnego.
- Kłamał. Mój brat potrafi to robić doskonale. Audrey cofnęła się. - Jedno jest pewne - powiedziała. - Któryś z was na pewno kłamie. Problem w tym, że ja nie wiem który. Joji zastanowił się przez chwilę. - Domyślam się, co pani czuje - rzekł. - Mam pewien pomysł, proszę pójść ze mną. Wspólnie odszukamy moją przyrodnią siostrę, Michiko. Masashi przetrzymuje ją tutaj razem z wnuczką Tori wbrew jej woli. Uprowadził Tori, żeby wymusić na Michiko i jej rodzinie wykonywanie jego rozkazów. Proszę, niech pani ze mną pójdzie. Jestem pewny, że Michiko przekona panią, iż to, co mówię, jest prawdą. Ta propozycja miała sens. Ostatecznie Joji obiecywał jej to, czego najbardziej pragnęła: wolność i możliwość wyrobienia sobie własnego poglądu. Skinęła potakująco głową. Zaufam panu - powiedziała z wahaniem. - Ale tylko do tego punktu. To uczciwy układ. Chodźmy. Masashi pokwitował odbiór przesyłki. Posłaniec wsiadł na motor i odjechał. Przesyłka była mała, wielkości dłoni, zaopatrzona w jaskrawoczerwony napis: „Bardzo pilne. Otworzyć natychmiast”. Rozdarł opakowanie. Wewnątrz była zwykła kaseta magnetofonowa, bez żadnych dodatkowych informacji, bez napisów na plastykowym pudełku. Razem z Kaeru wrócił do swojego biura na trzecim piętrze budynku magazynu. Podszedł do biurka i umieścił kasetę w magnetofonie. Przycisnął klawisz odtwarzania. Rozległ się głos. Ktoś mówił po rosyjsku stanowczym tonem. Ten głos wydawał się Masashiemu znajomy, ale nie mógł jeszcze zorientować się, do kogo należy. Zatrzymał kasetę. Ty znasz rosyjski - powiedział do Kaeru. - Tłumacz. To jest rozmowa telefoniczna. Ten człowiek prosi do telefonu generała Jewgienija Karskiego. Generała armii rosyjskiej? Nie. Generała KGB. KGB? O cóż tu może chodzić? - zastanawiał się głośno Masashi. Kaeru pochylił głowę nad magnetofonem i słuchał uważnie. - Z tego, co oni mówią, wynika, że Karski jest jednym z szefów KRO,
departamentu kontrwywiadu KGB - powiedział do Masashiego. - Ciekawe, co nas właściwie mogą obchodzić sprawy radzieckiego aparatu szpiegowskiego? - Nic. Nie mam przecież zamiaru ich pozabijać. -Teraz mówią, że Karski jest w domu o tak późnej porze - ciągnął Kaeru. Rozmowa zostanie tam przełączona. Rozległy się szumy i trzaski. A po chwili: - Moshi, moshil Telefonowałem do biura... Teraz było oczywiste, dlaczego głos wydał się znajomy. To był głos Kozo Shiiny. Masashi i Kaeru patrzyli na siebie słuchając rozmowy dwóch, jak się okazało, starych przyjaciół, omawiających plan zniszczenia Taki-gumi, polemizujących z sobą na temat metod destrukcji gospodarki amerykańskiej. I wreszcie Shiina informował, że zwerbował Jojiego Taki i zamierza tak nim pokierować, by obaj bracia się pozabijali. Shiina pracuje dla KGB? - wyszeptał Masashi blady jak ściana. - Co za skurwysyn! - Gwałtownym ruchem zrzucił wszystko z biurka na podłogę. Ma pan na myśli to, że współpracuje z Rosjanami? - zapytał Kaeru najoględniej, jak potrafił. Idiota! Nikt nie współpracuje z Rosjanami - powiedział Masashi pogardliwie. Był do głębi wstrząśnięty. Miotał się po gabinecie. - Oni są mistrzami manipulacji. Mój ojciec wykorzystywał całą siłę Taki-gumi do walki z nimi. Na samą myśl, że mogliby zainstalować się na japońskiej ziemi, dostawał szału. Tak jak i ja. Walił pięścią w biurko. - I teraz okazuje się, że gram z nimi w jednej drużynie. No, tego już stanowczo za wiele! To on zasugerował panu zlikwidowanie pańskiego brata, Hiroshiego, to on nalegał, żeby pan tak samo postąpił z Jojim - mówił Kaeru, usiłując wyczytać z wyrazu twarzy swojego oyabuna, CZY jego wściekłość wzrasta. - Shiina wykorzystuje pana do swoich celów. Rosjanie mogą w ten sposób upolować dwie kaczki jednym strzałem. Naszymi rękami wymierzą miażdżący cios swoim wrogom, komunistom chińskim, i zrobią to, co od dziesięcioleci było ich pragnieniem, wezmą Japonię pod swój but. Po ataku na Chiny Shiina będzie musiał zabiegać, żeby trzymali naszą stronę. Z tym, co oni wiedzą o jego tutejszych machinacjach, będą mieli go w garści, a z nim Jiban. A skoro Jiban ma stać się kierowniczą siłą w nowej Japonii... KGB będzie tą siłą. Za plecami Jibanu, oczywiście. To oni będą rządzić
Japonią. - Masashi chodził nerwowo po gabinecie, jak drapieżnik chcący za wszelką cenę wydostać się z klatki. - Nie pozwolę na to. Zabiję Shiinę, a przede wszystkim odwołam całe przedsięwzięcie. Mam nadzieję, że jest pan na to przygotowany. Bo będzie pan musiał to zrobić. Możesz uznać, że Kozo Shiina już nie żyje. Jest on tutaj i zawraca teraz głowę inżynierom Nobuo Yamamoto. Nie wypuszczę go stąd. Ten wścibski drań chciał koniecznie tu być, kiedy sprowadzę Eliane. - Masashi rozejrzał się po podłodze na porozrzucane rzeczy. Uchwycił wzrokiem kasetę. Schylił się i podniósł ją. - Niezależnie od wszystkiego, chciałbym wiedzieć, kto mi ją przysłał - powiedział zupełnie spokojnym głosem. Popatrzył na Kaeru. - Pewnie jakiś duch opiekuńczy troszczy się o mnie, co? Do miasta prowadziła jednopasmowa, wąska i kręta droga biegnąca przez pagórkowaty teren. Michael jechał ostro, rozbijając ścianę deszczu i starając się nie zgubić tylnych świateł samochodu yakuzy. Nie mógł włączyć świateł czołowych, bo zdradziłby swoją obecność. Koszmarna jazda. Ulewa utworzyła rozległe kałuże na śliskim błotnistym podłożu, i wypełniła dziury na drodze, które w ten sposób stały się niewidoczne. Kiedy nissan Michaela wpadał w błotniste kałuże, zaczynał się niebezpieczny taniec na drodze. W pewnej chwili przed oczami Michaela zamajaczył potężny pień zwalonego drzewa. Zaczął czynić rozpaczliwe próby wyprowadzenia nissana z poślizgu: desperacko pompował pedał hamulca, zredukował bieg, dodał gazu i o centymetry minął przeszkodę. Kiedy się skończył koszmar górskiej drogi, yakuza skierował się na południowy zachód. Jechali teraz drogą numer 122. Pokonali most na rzecze Sumida w bardzo dobrym czasie; yakuza prowadził ostro. Nie próbował żadnych sztuczek, co upewniło Michaela, że jak dotąd, nie został dostrzeżony. W Takinogawa yakuza zjechał nagle z drogi numer 122 i Michael omal nie zgubił go w tłoku na skrzyżowaniu. Kierunek jazdy pozostawał bez zmian. Była to ciągle trasa na południowy zachód do Toshima-ku, dalej do rozświetlonego neonami Shinjuku, a potem na południowy zachód do Minato-ku. Stąd wjechali w plątaninę bocznych uliczek, pustych i ciemnych o tej porze nocy. Michael prowadził z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Przejechali obok parku Shiba Onshi i wtedy nagle poczuł zapach rzeki. Zmierzali do nabrzeża Takashiba.
Yakuza skręcił za rogiem i podjechał do stojących szeregiem Magazynów. Michael zatrzymał się, wyłączył światła czołowe, ale samochód na luzie potoczył się kilkadziesiąt metrów do przodu, obserwował, jak yakuza wysiada z samochodu, trzymając pod pachą szkatułkę z dokumentem Katei. Eliane wysiadła z drugiej strony. Gangster nie trzymał jej teraz pod bronią. Razem przeszli na drugą stronę ulicy. U wejścia do budynku ktoś na nich czekał. Na ich widok wyszedł z cienia i wtedy Michel go poznał. To był Masashi. Po chwili wszyscy troje weszli do budynku. Michael siedział w samochodzie i rozmyślał. Czy Eliane kłamała? Było jasne, że pracuje dla Masashiego. Ręce mokre od potu, a mózg niezdolny do myślenia. Czy walka w świątyni sinto była przedstawieniem zaaranżowanym specjalnie dla niego? Przypomniał sobie jej słowa: „Ty chcesz prostych, łatwych odpowiedzi. Krótkich, treściwych, jasnych, po których wszystko staje się jednoznaczne i zrozumiałe. W prawdziwym życiu jest jednak inaczej. Nawet kolor szary ma tysiąc subtelnych odcieni”. Odetchnął głęboko kilka razy i nakazał sobie spokój. A potem wysiadł z samochodu. Joji był przygnębiony. Jesteśmy jak w labiryncie - powiedział do Audrey. - W tej plątaninie korytarzy nie znajdziemy we właściwym czasie Michiko. Czasie właściwym na co? - zapytała Audrey. Chciała rozmawiać, obojętnie o czym, byle przerwać milczenie. Próbowała kilka razy nawiązać rozmowę, nawet kiedy w oddali widać było sylwetki ludzi Masashiego. Joji uciszał ją nerwowo, kilkakrotnie zatykał jej usta ręką, ponieważ pojawiało się teraz coraz więcej żołnierzy yakuzy. Zauważył, że wszyscy schodzą w dół, poniżej piętra, na którym był z Audrey. Dla Audrey rozmowa była ratunkiem przed narastającym niepokojem i roztargnieniem. Wydawało się jej, że jeśli zmusi Jojiego do mówienia, będzie mogła się zorientować, kim on właściwie jest. Nie zrobił na niej wprawdzie wrażenia gangstera. Uwolnił ją przecież z pokoju, w którym była zamknięta przez Masashiego. A jednak ciągle widziała pistolet zatknięty za jego pasem. Nie groził jej bronią ani też nie próbował wymusić na niej czegokolwiek. Zaczęła się zastanawiać, co by zrobił, gdyby postanowiła nagle się oddalić od niego. Byłby to prawdziwy test intencji, potrzebny jej dla oceny sytuacji. Ludzie Masashiego uzbrajają teraz jakąś bombę, a być może rakietę odpowiedział Joji. - Tam - wskazał ręką wewnętrzną ścianę zamykającą boczny korytarz - jest pomost, z którego widać rozległy wewnętrzny dziedziniec. Parę godzin temu byłem na tym pomoście i widziałem ludzi ubranych w kombinezony chroniące przed radiacją, pracujących nad jakimś stożkowatym urządzeniem. -Kombinezony chroniące przed radiacją? - podchwyciła Audrey. - Takie jak przy urządzeniach nuklearnych?
Joji skinął głową. - Bóg jeden wie, co Masashi chce zrobić. Ale sytuacja jest o wiele groźniejsza, niż przypuszczałem. I nie ma chwili do stracenia. Siła mojego brata pochodzi od człowieka nazwiskiem Kozo Shiina. Pani ojciec go znał. Klika tego Shiiny, organizacja o nazwie Jiban, ma liczące się koneksje w Japonii i praktycznie w całym świecie. Chcą oni przestrzeni życiowej dla Japonii, co praktycznie oznacza zajęcie Mandżurii i Chin. To samo, co planowano jeszcze przed wojną na Pacyfiku. Teraz jest już jasne, że to Shiina dostarczył ładunek nuklearny, a mój brat wykwalifikowanych pracowników. - Ale co oni chcą robić z tą bombą? Joji ucisnął palcami oczy. Nie wiem. Ale przychodzi mi na myśl, że oni chcą zrzucić tę bombę na Chiny. Boże! To koszmar! To głupota - powiedziała Audrey. - Są na to za słabi, prawda? Jest przecież coś takiego jak radar, jak międzynarodowa sieć wczesnego ostrzegania. Taki plan mógłby się powieść tylko pod warunkiem pomocy innych krajów, dysponujących zaawansowaną technologią. To prawda - zgodził się Joji. - Trzeba ich powstrzymać, to jasne. Zanim znajdą sposób na przeprowadzenie tego przedsięwzięcia. Tak, to ma sens. Audrey ciągle spoglądała na pistolet Jojiego zatknięty za pasek spodni. Był w zasięgu jej ręki. „A może jednym ruchem chwycić za kolbę i zabrać mu? Nie. Trzeba wyjaśnić sytuację, ustalić, czy on mówi prawdę, czy też kłamie. Ale bez przemocy”. - Chodźmy - powiedziała. - Trzeba odszukać pańską siostrę. Może ona jest w stanie wyjaśnić nam, co się naprawdę tutaj dzieje. Kropelki deszczu stukały miarowo jak szybkie uderzenia serca. Na trzecim piętrze magazynu w Takashiba Michael słuchał ciszy. Na złocisto-czarno-błękitnym parawanie z papieru ryżowego namalowana była majestatyczna, spowita we mgle góra Fuji. Krajobraz u podnóża w świetle księżyca wydawał się płonąć, tak jakby góra, niczym lustro, odbijała światło. Parawan dzielił pokój na dwie części. Jedna tonęła w mroku, druga oświetlona była przyćmionym światłem. W końcu pokoju stał piętrowy kredens, typowe wyposażenie każdego wiejskiego domu, z okna obok roztaczał się widok na port. Między wejściem a parawanem była główna część pomieszczenia z obszernym hibachi, japońskim piecem do gotowania posiłków. Był tu także stół wykonany z kamienia i drzewa kyoki, a na nim czajnik z brązu z gotującą się wodą. Były także dwie seledynowo-zielone filiżanki, puste, jakby oczekujące na napełnienie herbatą.
Poduszki ze słomy gryczanej leżały na tatami. Michael szedł w górę po schodach. Był już na ostatnim podeście. W rękach trzymał łańcuch z ciężarkami umocowanymi na obu końcach. Dostał go od Sticka Harumy. Wśliznął się chyłkiem do pokoju, gotów na wszystko. Cisza panowała tu tak wielka, że aż dzwoniła w uszach. Ale równie wielkie było poczucie zagrożenia. Dostrzegł za parawanem, na wysokości księżyca z malowidła, przemykający cień. Bezszelestnie odskoczył w prawo. Tuż za nim cios miecza rozpłatał malowany papier. Michael się odwrócił i trzymając przed sobą w obu rękach łańcuch, przeskoczył przez dziurę w parawanie. Pochylony i wydłużony na ścianie cień wydawał się czekać, aż przejdzie z jednej rzeczywistości do drugiej, od jednego życia do drugiego. Eliane! - zawołał ściskając mocniej uchwyty na łańcuchu. Myślę, że to było nieuchronne - odezwała się smutnym głosem. Podniosła w górę miecz i odchyliła go w bok. Jej twarz była smutna i bez wyrazu. Powiedziałaś mi, że masz mnie ochraniać. A tymczasem bez przerwy pracowałaś dla Masashiego. Nieustannie kłamałaś. Coraz częściej kłamałaś. Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłem ci zaufać choćby przez chwilę. Gdybyś był w stanie to zrozumieć. Ja nie miałam wyboru -] mówiła chodząc wokół niego. - Masashi przetrzymuje jako zakładniczkę moją córkę. Widzisz więc, że to, co do ciebie czuję, że wszystkie moje przysięgi i zobowiązania nie mają w takiej sytuacji żadnego znaczenia. Są niczym w porównaniu z życiem mojego dziecka, które muszę ocalić za każdą cenę. I byłabyś nawet gotowa mnie zabić. Dokument Katei jest w rękach Masashiego - mówiła krążąc nadal wokół niego, ale w bliższej odległości. - Kiedy dostarczy go Kozo Shiinie, będzie po wszystkim. Odzyskam wtedy moje dziecko. I ty naprawdę mu wierzysz? - zapytał z rozpaczą. Nie sądził, że byłby w stanie pokonać Eliane. - Masashi wie, jak bardzo jesteś groźna. Myślisz, że pozostawi cię przy życiu? - Michael wiedział, że jego jedyna szansa to unikanie konfliktu. Przekonanie jej... -Muszę w to wierzyć - odpowiedziała Eliane. - I tylko ta wiara pozwala mi działać. Nie mogę pozwolić, żeby zabił moje dziecko. .- Gdybyśmy działali razem, mielibyśmy szanse. Jedyne, co trzeba zrobić, to wspólnie dobrać się do Masashiego. To się wam nie uda - rozległ się głos Masashiego tuż za lewym uchem
Michaela. Ostry, gorący, rozdzierający ból rozsadził mu głowę. Padając pod niespodziewanym potężnym ciosem, resztkami świadomości zdał sobie sprawę, że Eliane była tylko przynętą. Przez cały czas. Absorbującą jego uwagę, gdy Masashi przygotowywał się, żeby go zabić. A teraz wynoś się - rzekł Masashi do Eliane. - Ludzie zbierają się na dole. Wszystko jest prawie gotowe. Zajmij się czymś. - Patrzył na leżącego na podłodze nieprzytomnego Michaela. - On powiedział sporo prawdy. Jesteś zbyt niebezpieczna. Powinienem sobie to uświadomić już wcześniej. Mój ojciec wykreował cię z legendy i ostatecznie do niej wrócisz. Z jego opowieści, czy też swojej fizycznej dzielności, cieszysz się już opinią istoty nadzwyczajnej. Spojrzał na nią ukradkiem i dostrzegł, że ciągle stoi w pozycji wyjściowej do ataku. Poruszył lewą dłonią i uniesiona klinga rozbłysła zimnym blaskiem. Chcesz mnie dostać? Teraz? Chcesz się przekonać, które z nas przeleje więcej krwi, które z nas jest w stanie przetrwać? To byłaby walka na wyczerpanie. Wyobrażam ją sobie. Ale ty nigdy byś jej nie wygrała. Bo ja jestem nie do pokonania. Mam niespożyte siły. A poza tym jest jeszcze Tori. Maleńka Tori. Widziałem ją dzisiaj. Płakała za swoją mamusią. Ty bydlaku! - Eliane zazgrzytała zębami. - Och, jak chciałabym zmierzyć się z tobą tym mieczem. Masashi znów poruszył dłonią, w której trzymał miecz. - No to spróbuj. Pełna wzgardy dla samej siebie, starając się nie patrzeć na Michaela i nie myśleć o tym, co mu zrobiła, odwróciła się i wyszła z pokoju. Idąc korytarzem, długo jeszcze słyszała głośny, pogardliwy śmiech Masashiego. Szła, nie widząc, schodami w dół, mijała kolejne podesty, aż upadła z ciężkim bólem serca. Wszystko, co dotąd zrobiła, obróciło się w zło. „Gdzie się podziała szlachetna postawa wojownika?” - zadawała teraz sobie pytania. Została w pięknych, umoralniających opowieściach. Prawdziwy świat nie znosi dobroci. Prawdziwy świat to miejsce pełne brutalności i nietolerancji. Dziwiła się, jak mogła w ogóle myśleć, że jest cząstką nadziej i marzenia. Gdyby rzeczywiście należała do przyszłości, nie chciałaby znaleźć w niej nawet odrobiny miejsca dla siebie. Odwróciła swój miecz ostrzem ku sobie, aż poczuła na brzuchu) dotknięcie sztychu. „Zginę” - pomyślała. Będzie to kara za popełnione błędy. I zadośćuczynienie giri. Kiedy stoi teraz tutaj, spokojna już i zrezygnowana, człowiek, którego kochała, umiera i taki sam los spotka wkrótce jej kraj. Jeśli zdobędzie się na odwagę, wróci do|
pokoju, w którym Masashi depcze Michaela, jeśli nawet zabije Masashiego, to musi wiedzieć, że tym samym skaże na śmierć własne dziecko. Słyszała już dalekie wołanie śmierci. „Jestem wyzwoleniem - mówiła śmierć. - Łagodzę wszystek ból i cierpienie, zwalniam od odpowiedzialności. W moich objęciach powinność jest tylko snem. Jestem ciszą, pokojem, wiecznym snem”. Wolność przywoływała ją skinieniem z dalekiego, zaciemnionego miejsca i Eliane gotowa była podążyć tam, skąd rozlegał się jej syreni śpiew. Była już gotowa umrzeć. 55Jeśli wpadniesz w ręce nieprzyjaciół, synu, możesz im przekazać] tylko ściśle określone wiadomości - tłumaczył mu wujek Sammy stojąc za mównicą. Informacja, synu, jest sprawą o absolutnie doniosłym znaczeniu. Tak to jest w naszym biznesie”. Jonas wygląda jak angielski owczarek. Jak Nana, pies Darlingów z „Piotrusia Pana”. Leżąc potem w łóżku, bezpieczny i w pełni sił, Michael zastanawia się, o jakim biznesie Jonas mówi. Wujek Sammy podnosi teraz łapy nad mównicę. Nie są to łapy angielskiego owczarka, a czarne łapy z pazurami dobermana. Zwierzę warcząc rzuca się na Michaela... Michael podniósł głowę, jęknął i otworzył oczy. Ujrzał twarz Masashiego w pokoju, w którym obraz góry Fuji przecięty na pól nadal połyskiwał w blasku księżyca. Poruszył powiekami. Pot i krew utrudniały mu widzenie. Po chwili widział już wyraźnie. Masashi wziął szkatułkę i położył na stole. Pochylił się nad nią tak głęboko, że jego twarz niemal dotykała twarzy Michaela, który usiłował podnieść się, ale nie mógł. - Było kiedyś trzech braci - mówi Masashi. - Jeden poszedł walczyć za swojego oyabuna i został zabity. Drugi też poszedł walczyć za swojego oyabuna i również zginął. - Oczy Masashiego pociemniały z nienawiści. - Teraz trzeci brat poszedł walczyć za swojego oyabuna. Poszedł z taką samą determinacją i wolą jak dwaj bracia przed nim. Ale zanim to zrobił, zaprzysiągł pomścić śmierć braci, którzy zginę” za swojego oyabuna. - Masashi miał oczy wilka, oczy drapieżnika. - Miałeś do spełnienia pewną rolę - powiedział. - Chcielibyśmy, żebyś nas doprowadził do tego zacisnął palce na szkatułce. - Teraz, kiedy wykonałeś to zadanie, musisz umrzeć. Patrząc w oczy swojego przeciwnika, Michael nie wątpił, że ma do czynienia z wrogiem wielkiej klasy. Spotkał już w życiu wielu sensei w sztuce walki. Wiedział, jaka jest różnica między samochwałem a prawdziwym groźnym rywalem. Masashi otworzył szkatułkę. Przez nieskończenie długi okres jego twarz pozostawała bez wyrazu. Wreszcie zdecydowanym ruchem wyjął rulon. - Oto dokument Katei - rzekł. Rozpoznał pieczęć. Popatrzył na Michaela. - A więc mam teraz wszystko, co chciałem. Nawet Kozo Shiina będzie musiał robić to, czego ja zażądam. Shiina otrzymał pomoc od radzieckiego KGB. Myślał, że uda mu się sprzedać mnie Rosjaninowi Jewgienijowi Karskiemu, jak tylko przejmie kontrolę nad Taki-gumi. Ale ja go wymanewrowałem. Mam w rękach dokument Katei. Bez niego władza Shiiny nad Jibanem się skończy. Żeby do tego nie dopuścić, będzie on potrzebował mnie. - Gdzie jest moja siostra? Gdzie jest Audrey? Masashi włożył rulon z powrotem do szkatułki. - Wygląda na to, że nie jesteś mi już potrzebny. – Chwycił Michaela i powlókł
do hibachi. Odsunął miedzianą płytę, pod którą płonął ogień. Jego odblask zamigotał na twarzy Masashiego, nadając jej upiorny wygląd. - Nadszedł czas twojej śmierci powiedział. Audrey pierwsza zauważyła skurczoną sylwetkę Eliane. Zatrzymała Jojiego. - Czy to ona? - zapytała. - Czy to Michiko? Joji stanął i spojrzał w głąb ciemnego korytarza. - Mój Boże! - zawołał. - To przecież jej córka, Eliane. Co ona tu robi? - Potem zobaczył miecz i pobiegł w jej kierunku. Eliane uświadomiła sobie tylko, że biegnie ku niej jakiś mężczyzna, bo sama skoncentrowała już myśli i wolę na oczekującej ją śmierci. - Odejdź! - krzyknęła. Przeraziła ją myśl, że to Masashi chce powstrzymać jej rękę i znów wtłoczyć w koszmar, który według jego Pojęć jest życiem. - Ja umieram! Audrey szóstym zmysłem zorientowała się w sytuacji. Powstrzymała Jojiego. Kiedy zobaczyła udręczoną twarz Eliane, w lot domyśliła się, co trzeba zrobić. -Niech pan odejdzie, Joji - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Jeśli chce pan ją uratować, proszę odejść, schować się za rogiem. Niech ona pana nie widzi. Kiedy upewniła się, że Joji zszedł z pola widzenia, podeszła do Eliane. Serce biło jej w piersi szybko i boleśnie. Dostrzegła znamię śmierci w stężałych rysach, na zastygłej twarzy opromienionej dziwnym, nieziemskim blaskiem. Audrey przeraziła się. Przypomniała sobie opowieść Michaela o wypadku w górach Yoshino. Pamiętała brzmienie jego głosu, kiedy opowiadał, jak Seyoko znikała w burzy i deszczu spadając z półki skalnej w otchłań. Michael opisał wyraz jej twarzy, ale Audrey nie rozumiała tego wtedy. Teraz dotarło do niej znaczenie dawno wypowiedzianych słów brata. „Dobry Boże - pomyślała - jak mógł on zasypiać mając przed oczami taki obraz?” Eliane! Kim jesteś? Odejdź stąd! Audrey rozpaczliwie usiłowała przypomnieć sobie cokolwiek z tego, co Michael opowiadał jej o Japonii. Uklękła na podłodze korytarza. Była w odległości najwyżej dwóch metrów od Eliane. - Jestem siostrą Michaela Dossa - powiedziała powoli i ostrożnie. - Czy pani go zna? Coś, jakby niewielka iskierka zabłysła w oczach Eliane. Po raz pierwszy
spojrzała na Audrey, poznała ją. - Dobry Boże! - wykrzyknęła - Pani żyje! A już myślałam, że zabiłam i panią. Tak - ciągnęła - znam go. Zabiłam go. Audrey zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć. Była w panice. Co pani ma na myśli? - zapytała najspokojniej, jak mogła. Moja matka nakazała mi odnaleźć Michaela, być przy nim i pomagać mu. Ale wtedy Masashi uprowadził moją córkę. Zmusił w ten sposób moich rodziców, żeby robili, co im każe. I mnie też zmusił, żebym robiła to, czego zażąda. Odzyskałam dla niego miecz Jibanu. Oddałam w jego ręce Michaela i dokument Katei. Teraz ma już wszystko, czego chciał. Całą władzę. I on zabije Michaela. Wiem, że to zrobi. Większość z tego, co mówiła w pośpiechu, było dla Audrey trudne do zrozumienia. Ale wystarczyło, aby w połączeniu z relacją Jojiego przekonać ją, że mówił prawdę. Sądzi pani, że Michael żyje jeszcze? Być może. Nie wiem. - Popatrzyła na Audrey zdesperowana. - Niech mnie pani zostawi. Chcę spokojnie umrzeć. Ale jest jeszcze szansa - stwierdziła Audrey ignorując jej słowa. - Proszę posłuchać. Jest tu ze mną pan Joji. Odszukał miejsce, w którym Masashi przetrzymywał pani córkę. Tu, w tym magazynie. Przyszedł potem razem z pani matką, żeby uratować dziecko. Pani matka i Tori są już razem. Tutaj. Eliane podniosła głowę. Jej oczy, w których czaiła się śmierć, eksplodowały nagle wewnętrznym ogniem. Pierś zafalowała w górę i w dół. Szare policzki zaczęły różowieć. - Naprawdę? Mówi pani prawdę? Audrey zawołała Jojiego. Przybiegł natychmiast, a jego pojawienie się wywarło na Eliane piorunujące wrażenie. Odrzuciła miecz, wyprostowała się i padła mu w objęcia. - Joji! - krzyknęła. - Och, Joji! Czy Tori jest bezpieczna? Spojrzał na Audrey znad ramienia Eliane. Skinęła głową potakująco. - Tak - potwierdził przytulając ją mocno do piersi. - Tori i moja matka są już w bezpiecznym miejscu. Eliane wyrwała się z objęć Jojiego. Odwróciła się. Jej twarz płonęła. - Mój Boże - wyszeptała. - Michael! Co ja najlepszego zrobiłam?
Walka byłaby taka sama, nawet gdyby obaj uzbrojeni byli w miecze. Znajdź miejsce walki. I tam skieruj swój atak. Tak uczył go kiedyś Tsuyo. Był przepełniony bólem, ale wiedział, że nie może poddać się cierpieniu. Gdyby pozwolił sobie na taką chwilę słabości, zostałby pokonany. Do tego właśnie zmierzał Masashi. Była to walka o najwyższą stawkę, w której liczyła się wytrwałość. Walka, w której miarą sukcesu nie było zadanie śmiertelnego ciosu w serce, ale złamanie woli przeciwnika. Rzeka ognia płonęła w głowie Michaela. Obejmowała wszystkie zakamarki umysłu, napełniając je wielkim, jaskrawym płomieniem, wysysającym całe powietrze z płuc. I ten ogień mówił. Krzyczał, piszczał, wył. Płomienie dotykały, lizały, buchały i zamierały, aż umysł stał się niezdolny do wykreowania jakiejkolwiek spójnej myśli, aż zamknął się i zapadł w siebie uciekając przed straszliwym bólem. Znajdź miejsce walki. I tam skieruj swój atak - szept docierający z pożogi. Miejsce walki. Walki? Tonął w morzu ognia, jego umysł walczył z obezwładniającą go agonią. To była prawdziwa walka. Aż znalazł się na krawędzi życia i śmierci. Za nim był spokój. Całkowita cisza, którą mógł słyszeć i czuć. Jak łatwo pogrążyć się w tej ciszy. Czy nie byłoby to piękne? Koniec wrzawy, ognia, koniec bólu. To byłoby... Nie! Tego właśnie on chce! Ale tam jest tak spokojnie. Tak cicho. Znajdź miejsce walki. I tam skieruj swój atak. Jeszcze tylko jeden krok wstecz. A potem już tylko mrok i cisza. Całkowity spokój. Koniec walki. Na zawsze. Nie! Walka jest... Na tym polegała strategia Masashi. Chciał narzucić Michaelowi przekonanie, że miejscem walki jest jego umysł. „nie...” Ale teraz Michael się zorientował. Nie dał się zwieść. „tu...” Miejsce walki było tu, gdzie Masashi skoncentrował siły. To, że nie trzymał miecza, nie miało żadnego znaczenia. Tym miejscem były jego ręce. Na nich skoncentrował energię i wolę. Teraz umysł Michaela był już wolny. Zaczął funkcjonować. A zatem: Kara. Pustka. Uderzył głową w nos Masashi. Bluznęła krew. Uchwyt jego rąk zelżał. Michael kopnął, ale chybił. Masashi cofnął się i chwycił miecz. Michael nie miał niczego. A raczej miał tylko pustkę. Jego umysł nie postrzegał żadnej rzeczy. Nie planował żadnej strategii. Nie narzucał żadnych ram postępowania, żadnych zasad, nawet tych uniwersalnych, przestrzeganych przez każdego sensei, bez względu na szkołę walki, z jakiej wyszedł. Nie koncentrował się na żadnej rzeczy. Nie widział i nie reagował. A tylko parł do miejsca walki: rąk Masashiego. Nie zwracał uwagi na jego strategię. Na jego miecz i metodę ataku.
Robił to, o czym wiedział, że musi zrobić. Co nakazywała mu w tych okolicznościach Kara. W pewnym momencie chwycił ręce Masashiego i wyrwał mu miecz. Zaskoczony Masashi wyciągnął tanto. Rękojeścią trafił Michaela w głowę. Osunął się na kolana. Tysiąc pszczół zabrzęczało mu w uszach i ukłuło go jednym, potężnym żądłem. Masashi pochylił się szybko i odebrał miecz półprzytomnemu Michaelowi. Drugą ręką chwycił dokument Katei. Wyprostował się i bez pośpiechu wymierzył ostrze w pierś Michaela. Zamierzał pchnąć, kiedy usłyszał jakiś szmer. Odwrócił głowę i zobaczył, że o krok od niego stoi Kozo Shiina trzymający w ręce święty miecz Jibanu. Co to ma znaczyć? - zapytał gniewnie. Widok starca z mieczem, będącym w dodatku świętością Jibanu, rozbawił go. - Jestem urażony tym najściem. - Mocniej ścisnął w ręce dokument Katei, teraz już dźwignię władzy nad Shiiną. - Nie masz tu żadnego interesu. Jest inaczej, niż myślisz - odparł twardo Shiina. - Teraz, kiedy spełniłeś już swoją rolę i przygotowałeś myśliwiec FAX, aby posłużył sprawie Jibanu, mam tu jeszcze ostatni interes do załatwienia. - Z niezwykłą szybkością wykonał wypad i ciął starożytnym mieczem pierś Masashiego. Nieoczekiwany atak i potężna siła ciosu zaskoczyła Masashiego. Nie był nawet w stanie przyjąć postawy obronnej. Poleciał do tyłu i tylko dzięki mieczowi, odebranemu Michaelowi, utrzymał się w pozycji stojącej. Ale miecz Shhny przebił go na wylot i utkwił końcem w ścianie. Oddech Masashiego stał się lodowaty, a jego płuca jakby tonęły w wodzie. - Myślałem, że masz w garści wszystko - powiedział Kozo Shiina - że jesteś już na samym szczycie. Wszystko słyszałem. Nie wiem, w jaki sposób dowiedziałeś się o moim układzie z generałem Karskim, ale wiem, że teraz musisz się z tym zgodzić. – Wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu i przekręcił dłonią miecz. Masashi jęknął z bólu. Patrzył w oczy Shiiny i widział w nich głupca, odbicie własnego wizerunku. Wydawało mu się, że słyszy, jak ojciec śmieje się z jego niemocy. A może płacze nad nią? - To niesprawiedliwe - wyszeptał. Oddychał z ogromnym trudem. Wydawało mu się, że słyszy, jak duch ojca wzywa go z zaświatów, że są dwoma słońcami świecącymi na niebie. Wydawało mu się, że słyszy, jak Wataro Taki mówi mu, co powinien teraz zrobić. Ostatkiem sił rzucił dokument Katei w ogień płonący w hibachi. Kozo Shiina krzyknął. Skoczył po palący się rulon.
Masashi śmiejąc się patrzył, jak dokument Katei obraca się w popiół w poparzonych rękach Shiiny. A potem odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na tego człowieka. Widział już inne światło w rozpościerającej się przed nim nocy. Czuł przejmujące zimno. Osuwał się w dół. Patrzył wokół siebie. Krew ciekła nieprzerwanym strumieniem, pokój wirował, aż podłoga stała się ścianą. Zęby szczękały. Upadł, ale czuł, jakby ciągle płynął w powietrzu. Widział światła Tokio, gęste, jasne światła portu, gdzie na statki handlowe pracowicie ładowano i wyładowywano towary. Przez strugi deszczu widział ciemny kwadrat drugiego piętra magazynu. Wiedział, że za tym oknem skrada się coś ciemnego, coś złego, ale on już był poza jego zasięgiem. Był już wysoko w górze, niesiony wiatrem płynął wolny od bólu i strachu. Kiedy był małym chłopcem, ojciec opowiedział mu bajkę o chłopcu, który wyszedł nocą z domu. Zagubiony w lesie, otoczony przez rozkołysane cienie o dziwnych, groźnych kształtach, słysząc dzikie wrzaski, od których drżał na całym ciele, zaczął płakać. Ale wkrótce chmury odpłynęły i księżyc w swojej pełni oświetlił złocistym blaskiem całą okolicę i chłopca, który podniósłszy głowę, dojrzał w świetle ślady prowadzące przez las. Idąc po tych śladach poczuł, że z każdym krokiem staje się lżejszy. Wkrótce musiał mocno trzymać się ziemi, żeby nie ulecieć w powietrze. A potem zaczął rosnąć i stawał się coraz wyższy. I kiedy mógł już z góry patrzeć na las, znów przeraził się i rozpłakał. A to sprawiło, że przestał mocno się trzymać ziemi i uleciał ku gwiazdom. Tak jak teraz Masashi. Naszło go poczucie dumy tak silne, że się poczuł jak chłopiec z bajki albo jak dziecko wsłuchane w głos ojca roztaczającego baśniową wizję ulatywania ku nieznanym przestrzeniom. Teraz - mówił Wataro Taki - chłopiec niczego już się nie boi. Dlaczego? - dopytywał się wtedy Masashi. Bo cały świat należy teraz do niego. Obraca się pod nim, pokazuje swoje jasne i ciemne zakątki, a chopiec może je wszystkie zobaczyć. Widzi teraz, które są ciekawe, a które straszne. I wie, że może bez niczyjej pomocy udać się do każdego miejsca, które sobie wybierze. Teraz wypatruje on światła i ulatuje ku niemu. Deszcz przestał bębnić w okno; w ciszy słychać było tylko kapanie kropli krwi. Ciężkie chmury rozstąpiły się i katana tkwiąca w piersi Masashiego błysnęła nagle, jakby była promieniem księżyca. - Chciałem tylko, żebyś był ze mnie dumny - szeptał Masashi do ducha swojego ojca. - Czy chociaż trochę jesteś dumny ze mnie? Jego umysł wypatrywał światła. I uleciał ku niemu.
Tym, co Eliane zobaczyła przede wszystkim, była krew. Morze krwi. Wsiąkała w tatami, ciało Michaela było nią całkowicie spryskane, ściekała z malowidła na parawanie. Podbiegła bliżej. Była tak przerażona jego wyglądem, że nie dostrzegła cienia poruszającego się za parawanem, za którym godzinę temu usiłowała ukryć się przed Michaelem. Osunęła się na kolana i podtrzymała mu głowę. Za nią pojawili się Audrey i Joji. Michaelu! - zawołała Audrey. - O Boże! Nie!... Eliane spojrzała na nią. On żyje - powiedziała. Audrey zacisnęła powieki i zaczęła szeptać modlitwę. Łzy popłynęły jej z oczu. Uklękła obok brata. Chciała dotknąć, upewnić się, że oddycha. - Masashi nie żyje - odezwał się Joji nieswoim głosem jakby z niedowierzaniem. Podszedł do leżącego brata i spojrzał w jego martwe, opalizujące oczy. Miał mieszane uczucia. Ulga, żal, wyrzuty sumienia. Nie odczuwał jednak satysfakcji. Obca była mu myśl, że tak oto sprawiedliwości stało się zadość. Zastanowił się raczej, czy mógł w jakiś sposób zapobiec tragedii. Karma podsumował te rozważania. Stało się. Michael otworzył oczy i zobaczył twarz Eliane. Odwrócił głowę. Michaelu - odezwała się Eliane. Nie mam ci nic do powiedzenia - odparł usiłując odsunąć się od niej. Kiedy przechylił się bardziej, zobaczył nagle siostrę. Aydee! Michaelu! - objęła go ramionami i ucałowała. Drgnął, czując przypływ bólu. - To tutaj cię przywieźli? Skinęła głową. - Masashi usiłował przekonać mnie, że jest po naszej stronie i usiłuje ustalić, kto zabił tatę. Jest w tym trochę prawdy - wtrąciła Eliane. - Masashi bardzo chciał to wiedzieć. Jego osobisty egzekutor, Ude, bezustannie śledził waszego ojca. Philip Doss wykradł przecież dokument Katei. Ude miał odszukać Philipa i torturować go tak długo, aż wydobędzie informację, gdzie został ukryty dokument. A potem miał go zabić. Myślałem, że ty jesteś osobistym egzekutorem Masashiego. To ty jesteś
Zero. Mówiłam ci, że Masashi uprowadził moją córkę, Tori - powiedziała Eliane bardzo spokojnie. - Zagroził, że ją zabije, jeśli nie będę robić tego, co mi każe. Nie wierzę ci. Przez cały czas kłamałaś. I teraz kłamiesz. Ode mnie natomiast żądał - ciągnęła z uporem Eliane - żebym była blisko ciebie. Był od początku przekonany, że idąc śladami ojca doprowadzisz go do dokumentu Katei. To też nieprawda. Jeśli chodzi o córkę, to ona mówi prawdę - wtrąciła Audrey. - Masashi przetrzymywał tutaj Tori. Joji odkrył to i razem z siostrą, Michiko, przybyli i odzyskali dziecko. Niech pan powie o tym, Joji. To prawda - potwierdził Joji Taki. - W każdym calu. Masashi uprowadził Tori nie tylko po to, by wymusić posłuszeństwo Eliane, ale również jej rodziców, Michiko i Nobuo Yamamoto. Masashi i Kozo Shiina mają ładunek nuklearny. Widziałem go tutaj. Specjaliści Yamamoto Heavy Industries instalują teraz ten ładunek w bombie lub rakiecie lotniczej. Ale... Chwileczkę - przerwał mu Michael. Coś w relacji Jojiego spowodowało, że w jego głowie zapłonęło nagle światło alarmowe. Miał ostatni, brakujący element łamigłówki, poszukiwanie którego męczyło go od tak dawna. Nobuo był szantażowany. Teraz było jasne, dlaczego Yamamoto z rozmysłem dążył do zerwania rokowań handlowych z Amerykanami. Ale było też coś jeszcze. - FAX - powiedział. FAX, myśliwiec bombardujący, wyprodukowany w zakładach Yamamoto, był potrzebny Masashiemu i Shiinie do przeniesienia ładunku nuklearnego. Oto, do czego Masashi potrzebował pomocy doświadczonego Nobuo. Mógłbym się założyć, że właśnie dlatego Shiina wszedł w sojusz z Masashim. Bez siły Taki-gumi nie mógłby realizować swojego planu. Musiał uzyskać dostęp do myśliwca FAX, a tylko Masashi mógł to załatwić. To jest logiczne - skonstatował Joji. - Ale ponieważ zabił pan mojego brata, można uznać, że sprawa jest już zakończona. Bardzo bym chciał, żeby tak było. - Michael z ogromnym trudem usiłował się podnieść. Kobiety pośpieszyły mu z pomoqą. - Ale to nie ja zabiłem pańskiego brata. Zrobił to Shiina. Ich sojusz był bardzo nietrwały. Z tego, co słyszałem tu, w tym pokoju, przed ich walką zakończoną śmiercią pańskiego brata, każdy z nich
planował zniszczenie partnera tuż po zdetonowaniu ładunku nad Chinami. Potrzebowali się wzajemnie i wykorzystywali jednocześnie. Shiina, bo chciał dostępu do FAX, a Masashi, bo liczył na to, że sojusz z Shiina da mu jeszcze więcej władzy. Co spowodowało, że skoczyli sobie do gardeł właśnie teraz? - zapytał Joji. Tego nie wiem na pewno. Ale Masashi się dowiedział w jakiś sposób, że Shiina działa w porozumieniu z radzieckim KGB, z generałem Karskim, a ten generał dostarczył ładunek nuklearny. Taka wiadomość mogła doprowadzić Masashiego do szału - wtrąciła Eliane. - Nienawidził Rosjan. Wyjątkowy zbieg okoliczności. Akurat teraz Masashi dowiedział się, że Rosjanie maczają w tym palce. To musiała być prawdziwa bomba, która ich zniszczyła. Nie całkowicie. Został Shiina, którym trzeba się zająć. On tu gdzieś jest. I ten dokument Katei - dopowiedziała Eliane. Nie. - Michael wskazał hibachi. Miedziana płyta rozgrzana była do czerwoności. - Masashi wrzucił dokument do ognia. Shiina nie dostał go. 1 ja także. Pomyślał o generale Hadleyu. I o tym, że dziadek nie będzie miał żadnego dowodu, by przycisnąć Japończyków. - Wielka szkoda. Wszystkie inne sprawy zostały już na swój sposób rozwiązane. Nie wiem, co się może teraz zdarzyć, kiedy dokumentu Katei już nie ma. Jeżeli Kozo Shiina gdzieś tu jest, to musimy się natychmiast zająć ładunkiem nuklearnym, nie sądzisz? - zapytała Eliane. Wiem, jak tam dojść - powiedział Joji. - Zaprowadzę was. Jak się czujesz? - Eliane zwróciła się do Michaela. Nie martw się o mnie. Idę z wami. - Przeszedł dwa kroki i upadł. Jęknął, bo upadł na łańcuch, który dostał od Harumy. Michaelu! - krzyknęła Audrey klękając obok niego. Chodźmy, Eliane - ponaglał Joji. - Nie ma czasu. Zostanę tu z nim - powiedziała Audrey. - Idźcie. I tak zresztą niewiele mogłabym wam pomóc. Usta Kozo Shiiny wykrzywiły się w uśmiechu. Wyobraził sobie, jak się czuje teraz duch Wataro Taki. Stary drań musi być zbolały widząc, że za sprawą Shiiny wali się w gruzy to, co budował przez dziesięciolecia. Ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że nie dokończył dzieła zniszczenia.
Uśmiech znikł z jego twarzy, a na jego miejsce pojawił się grymas wściekłości. Stojąc nad trupem Masashiego całą duszą pragnął teraz wznieść święty, karzący miecz księcia Yamato Takeru i zatopić go w sercu Michaela Dossa. Czekał na ten akt zemsty bardzo długo i cierpliwie, a teraz, kiedy się pojawiła możliwość spełnienia, wydawało się, że jest to niewykonalne, bo próba uratowania choćby resztek płonącego dokumentu Katei zniszczyła mu ręce. Były pokryte pęcherzami, poparzone i obolałe. Nie wiedział, czy będzie w stanie unieść broń. Zgrzytając zębami, próbował zacisnąć dłonie na rękojeści. Gdyby nje był tak zdesperowany, nigdy by mu się to nie udało. Krzyczał niemal z bólu. Ale mimo wszystko był gotów. I wtedy usłyszał zbliżające się kroki. Musiał się cofnąć i ukryć za parawanem. Zbryzgane krwią malowidło przedstawiające świętą górą Fuji miało dla niego wartość symbolu. Stał za parawanem słuchając rozmowy toczącej się w drugiej części pokoju i pragnął tylko jednego: krótkiej chwili, w której mógłby się znaleźć sam na sam z Michaelem Dossem i zabić go jednym ciosem miecza. Rozumiał, że sytuacja uległa całkowitej zmianie. Jiban został zrujnowany, a jego plany zbudowania nowej, wspaniałej Japonii legły w gruzach. Karma. Ale jego własna karma była dla niego, Shiiny, łaskawa. Kiedy spojrzał przez rozcięcie w parawanie, zobaczył hibachi. A nie dalej niż krok od niego nie tylko Michaela Dossa, ale także jego siostrę, Audrey. Teraz miał okazję do zemsty całkowitej. I myśl o niej pochłonęła go zupełnie. Zemsty na Philipie, który przed laty zabił mu syna. Był oto w pokoju sam na sam z dwojgiem jego dzieci, tym, co po sobie zostawił na świecie, przyszłością jego rodziny. Z trudem podniósł miecz i przeszedł przez rozcięty parawan. Michael dostrzegł zbliżającą się postać. Nie poznał w półmroku twarzy, ale zobaczył miecz księcia Yamato Takeru i teraz już wiedział. To musiał być Kozo Shiina. - Michaelu Doss - powiedział Shiina chrapliwym głosem, przez który przebijała żądza mordu. Oto po wielu, wielu latach długo pielęgnowana wizja zemsty miała się ziścić. Stanął w postawie wyjściowej do walki, uniósł miecz nad głową. Ciął w dół, ale Michael się odchylił i uniknął ciosu. Shiina zaszedł z drugiej strony. Ale kiedy zmieniał miejsce, usłyszał z tyłu jakiś odgłos. Odwrócił głowę. Ujrzał cień przechodzący przez rozdarty papier parawanu. Poczuł bolesny skurcz serca. - Kim jesteś? - zapytał. - Duchem Wataro Taki. Duchem Zena Godo. Shiina poczuł dreszcz. Zen Godo - szepnął. - Nie słyszałem o nim od dziesiątków łat, od chwili jego śmierci. - Wypowiadane słowa przypominały wściekłe warczenie. - Oni wszyscy już nie żyją. Nie mam wrogów. - Przerwał, jakby wsłuchiwał się w trzaskanie ognia i podmuchy wiatru w kominie. - Kim jesteś? Kim jesteś naprawdę?
Jestem Zero. Zero to brak Prawa. To także odtworzenie Zena Godo. Legendy, którą stworzył. W istocie rzeczy to jego duch. Zero niszczy ciebie, tak jak ty chciałeś zniszczyć Zena Godo. Znowu ten Zen Godo. Mówiłem już, że on nie żyje! - krzyknął Shiina. Jestem tego pewny, bo byłem na jego pogrzebie. - To dlaczego ty zaraz umrzesz? - zapytał cień. Mówiąc to ruszył w kierunku światła biegnącego od ognia. I wtedy Shiina zorientował się, kogo ma przed sobą. „Niemożliwe! - przemknęło mu przez głowę. - To naprawdę niemożliwe”. Odchylił się i uderzył. Końcem miecza wytrącił pistolet z ręki zbliżającej się postaci. Z grymasem nienawiści podniósł w górę broń, aby cięciem od lewej do prawej rozpłatać pierś przeciwnika. Rzucony przez Michaela łańcuch owinął się i zacisnął wokół nadgarstka Shiiny. Szarpnięcie i katana zmieniła kierunek uderzenia. Shiina się zachwiał i odwrócił. Zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego: pozwolił, żeby święta katana wypadła mu z ręki! Michael popuścił łańcuch i wtedy Shiina uwolnił rękę z jego ucisku. W tej samej chwili się pochylił i chwycił leżący miecz Michaela. Natychmiast zaatakował. Michael wściekły na siebie, że umożliwił przeciwnikowi łatwe wyjście z opresji, kilkoma rozpaczliwymi unikami wydostał się spod śmiertelnie groźnych cięć, ale poczuł, jak któreś rozcina mu bluzę na plecach. Widział leżący opodal święty miecz. Wychylił się do przodu i chwycił broń. Ale Shiina był już na nim. Atakował wściekle raz za razem. Ich ciała niemal się dotykały, tworzyły razem jakiś monstrualny kształt. Zwarcie dawało Michaelowi jakieś szanse obrony. Siły jednak go opuszczały. Coraz częściej Shiinie udawało się przełamywać jego opór. Zmobilizował resztki sił, ale w pewnej chwili Shiinie udało się zbliżyć swój miecz do jego gardła. Zrozumiał, że znalazł się o krok od śmierci. Może się zdarzyć mówił kiedyś Tsuyo - że wszystko, czego nauczyłeś się tutaj, może okazać się bezużyteczne, że walcząc jak prawdziwy wojownik nie będziesz mógł osiągnąć zwycięstwa. Siły opuszczą cię i nadejdzie moment 2ero, kiedy tao nie ma już żadnej władzy. Patrząc prosto w wykrzywioną grymasem twarz nieubłaganego przeciwnika, Michael zdawał sobie sprawę, że się zbliża dla niego moment zero i, jak przed nim
Tsuyo, jego sensei, jest już zgubiony. Oto znalazł go na krawędzi przepaści. Jako mężczyzna i wojownik okazał się bezradny i został pokonany, porwany przez bezwzględny wir losu. Był to również moment krańcowego strachu. Miejsce, w którym pojęcie odwagi czekało dopiero na swoje narodziny. Shiina również wyczuł, że kres przeciwnika jest już blisko. Nozdrza rozszerzyły mu się jak u drapieżnika, czującego zapach krwi swojej ofiary. Wykonał dwa lżejsze cięcia i wykorzystując taktykę powietrze - woda zdecydował się na rozstrzygający atak. Odchylił się, wyszedł ze zwarcia z Michaelem, aby zyskać przestrzeń dla zadania śmiertelnego ciosu. W tym momencie padł strzał. Shiina krzyknął, kiedy pocisk z broni, którą uprzednio wytrącił z ręki tajemniczej postaci, trafił go w ramię. Michael zagregował błyskawicznie. Wykorzystując moment zaskoczenia, trafił świętym mieczem w bok Shiiny. Czując, jak katana rozcina mu mięśnie, Shiina przywołał całą siłę woli i koncentracji, żeby zablokować ból i dopełnić aktu zemsty. Wydał samurajski, mrożący krew w żyłach bojowy okrzyk kiai i ponownie ruszył do ataku. Ale Michael stał się już innym człowiekiem. Był w krainie, gdzie rządzi tylko strach, ale przeżył. Osiągnął nawet to, co nie było dane Tsuyo: odniósł zwycięstwo nad zero. I teraz był gotów: obserwował najważniejsze miejsce walki - ręce Shiiny trzymające miecz. Obliczył kąt uderzenia i silnym ruchem wbił miecz księcia Yamato Takeru prosto w serce przeciwnika. Krew trysnęła jak z fontanny. Audrey krzyknęła. Michael pomyślał, że może siostra krzyczała już od jakiegoś czasu. Shiina oddychał z trudem szeroko otwartymi ustami, jego ciało się wyprężyło w górę, po czym się osunęło; Skonał nie wydawszy dźwięku. Michael wyciągnął miecz z jego ciała. Światło odbiło się na jej ciemnej i mokrej klindze. Kozo Shiina leżał skurczony obok zwłok Masashiego. Strzępy tego, co było malowidłem z górą Fuji, opadły nie niego jak miękki całun, podobny do różowych płatków kwitnących krzewów za oknem jego gabinetu. Niewidzące, martwe oczy skierowane były na miecz, którego tak zazdrośnie strzegł, a który ostatecznie odebrał mu życie. Przez długi czas w pokoju panowała cisza. Rytmiczny odgłos maszynerii stwarzał wrażenie, że się znaleźli w samym wnętrzu ziemi, w monstrualnej jaskini koszmaru lub fantazji. Michael i Audrey przyglądali się sylwetce klęczącej obok zwłok Shiiny. Nie była ona już tylko cieniem, chociaż dla nich mogła być najprawdziwszym duchem. To naprawdę ty? - zapytał w końcu Michael. Tata? - wyszeptała Audrey. Oboje macie rację. - Przez chwilę Philip Doss był zbyt poruszony, żeby powiedzieć coś więcej. Od jakiegoś czasu nie był nigdy tak blisko swoich dzieci jak teraz; Michaela, odpierającego wciąż nowe ataki śmierci. Czy nie było to dla niego... Ciągle jeszcze czuł w powietrzu siłę Kozo Shiiny, tak jak i pustkę spowodowaną swoją rzekomą śmiercią. W jej rezultacie sytuacja uległa zmianie i to Michael, a nie
on, stanął w obliczu śmierci. I w końcu dwa pokolenia rodziny Dossów pracowały nad ostatecznym pokonaniem Kozo Shiiny. Teraz, patrząc to na Audrey, to na Michaela, zaczął zdawać sobie sprawę, że najtrudniejsze jest jeszcze do zrobienia. Otwierał się nowy rozdział życia nie tylko przed nim, ale i przed nimi. Lecz to, co miało nastąpić, było tak odmienne, że myślał z trwogą, czy będą oni w stanie zaakceptować zmianę, czy też od razu odetną się od niego i tego, co zrobił. Walka z Kozo Shiiną i Jibanem, jaką toczył przez czterdzieści lat, była niczym w porównaniu ze strasznym zadaniem, jakie teraz miał do wykonania. W grę wchodziła rodzina, jego rodzina. Nie wyobrażał sobie życia bez Michaela i Audrey. Bał się nawet myśleć o tym. Tato! Kochany tato! - wołała Audrey tuląc się do Philipa z taką siłą, że niemal go przewróciła. Objęła go ramionami. - Myśleliśmy, że nie żyjesz. O Boże! Jak wspaniale, że można przytulić się do ciebie. Nawet sobie nie wyobrażałam. Taka praca, Audrey. To tylko obowiązek, konieczna operacja. - Całował jej policzki, włosy, oczy. Czuł jej gorące łzy i zaskoczyło go, że tak bardzo go poruszyły. Miłość, jaką do niej żywił, eksplodowała teraz, po latach samoograniczenia wymuszonego przez charakter pracy, świat tajemnic, w którym tkwił bez reszty. Czuł, że topnieje. W przebłysku świadomości zobaczył Audrey jako krzyczące niemowlę, jakby pierwszy raz na nowo przeżywał ten moment z odległej przeszłości. Trzymał ją ciągle w objęciach, a jego uczucie miłości mieszało się z uczuciem żalu za czas, który minął bezpowrotnie, czas, kiedy powinien być przy niej, bawić się z nią, trzymać na kolanach, opowiadać bajki, a także pomagać w pokonywaniu dziecięcych strachów i przezwyciężaniu bólu. Wszystko przeszło, minęło i to z jego własnego wyboru. Ale teraz odzyskał to, co zdawać by się mogło, utracił na zawsze, i przepełniało go uczucie radości. Otworzył oczy i zauważył, że Michael przypatruje mu się uważnie. - Jak mogłeś tak zrobić, tato? - powiedział i poczuł się zaskoczony własnymi słowami. Myślał, że potrafi panować nad uczuciami. Ale kiedy zobaczył ojca żywego, stojącego tuż obok, zorientował się, że jest to trudniejsze, niż przypuszczał. - Jak mogłeś oszukiwać mamę? Audrey uwolniła się z objęć ojca. Spoglądała na obu mężczyzn z niepokojem. - Co ty mówisz? - zapytała. Michael powiedział jej o związku ich ojca z Michiko, o tym, że trwał przez
całe lata, nawet po tym, gdy Wataro Taki nakazał jej zerwanie. Nie rozumiem - zdziwiła się. - Ty naprawdę zdradzałeś mamę, tato? Oszukiwaliśmy się nawzajem. Powiedziałbym, że właściwie nigdy nie traktowaliśmy tego małżeństwa jako sprawy najważniejszej, ale to, że przyszliście na świat, zaprzecza takiemu twierdzeniu. - Philip zmobilizował wszystkie siły, żeby zachować spokój i równowagę, bo to, co miał im jeszcze do powiedzenia, było wystarczające ponure. Prawda była jego jedyną bronią. Michael i Audrey mogli go znienawidzić albo po prostu nie dać wiary temu, co miał im powiedzieć. Zarówno jedno, jak i drugie miałoby niewyobrażalne następstwa dla nich wszystkich. Wasza matka ma kochanka. - Patrzył z bólem serca na pełne napięcia twarze swoich dzieci. - Jest nim człowiek, którego poznała jeszcze w czasach naszego pobytu w Tokio. Nazywa się Jewgienij Karski. Karski? - zapytał Michael oszołomiony. - Masashi mówił o nim. Jest generałem KGB. To on dostarczył Shiinie ładunek nuklearny. To prawda - potwierdził Philip. Opowiedział im o swoich pierwszych spotkaniach z Karskim i rozgrywce z nim w Tokio, w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku. - Usiłowałem wyśledzić go później - mówił - przez wszystkie te lata. Wasza matka pracuje dla niego teraz, niestety. Wyjechała z Waszyngtonu i zabrała ze sobą nasze materiały wywiadowcze szczególnej wagi. Nie wierzę ci. To nie może być prawdą - powiedziała Audrey. Przykro mi, Audrey - odparł Philip. - Wiem, że to dla ciebie wielki wstrząs... Od jak dawna wiesz o tym? - zapytał Michael. Podejrzewałem już od jakiegoś czasu. Wiedziałem, że są przecieki tajnych informacji z BEM, ale trwało długo, zanim złożyłem wszystko w całość. I wtedy musiałem zastosować jakiś fortel, żeby ją zdemaskować. Audrey była przeraźliwie blada. To niemożliwe - wyszeptała. - To chyba jakiś koszmarny sen. Michaelu, obudź mnie. Proszę! Aydee - powiedział łagodnie Philip. - Jest mi szalenie przykro. Twój dziadek objął kierownictwo BEM i prowadzi dochodzenie w sprawie kradzieży materiałów wywiadowczych. A dlaczego nie wujek Sammy? - zapytała Audrey płacząc.
Wujek Sammy miał atak serca. - Michael objął ją ramieniem. - O Boże! - krzyknęła i chwyciła się za głowę. Philip spojrzał na syna. Nie oczekuję wybaczenia z twojej strony. Wykorzystałem cię tak, jak Michiko wykorzystała Eliane. I ona, i ja postąpiliśmy zgodnie z przekonaniem, że tak trzeba było zrobić. Jeśli uważasz, że było to niesłuszne, przepraszam. Potrzebowaliśmy was obojga, ale okazało się, że żądaliśmy bardzo wiele, niezwykłej ceny. Ja, Michaelu... Potrzebuję czasu. - Michael gestem odsunął Philipa od siebie. - Daj mi trochę czasu. Teraz nawet nie wiem, jak się czuję. Audrey podniosła głowę i popatrzyła na ojca przez łzy. Chcę się z nią zobaczyć - powiedziała zdławionym głosem. - Chcę usłyszeć, co ona ma do powiedzenia. Gdyby tylko było to możliwe. Prawda jest taka, że nikt nie wie, gdzie ona jest. Spotkała się z Karskim w Paryżu. Śledziliśmy ją aż do hotelu „Plaża Athenee”. Nie było to trudne, bo zawsze zatrzymywała się w nim będąc w Paryżu. Ale któregoś poranka zniknęła razem z Karskim. Jego ludzie też są tym zaambarasowani. Nie mają pojęcia, gdzie on jest. Po prostu zapadli się pod ziemię. Sprawa jest bardzo poważna. To, co twoja matka wykradła, ma dla Ameryki niesłychanie ważne znaczenie. Audrey odsunęła się od nich. Usiłowała utrzymać równowagę, ale dreszcze przenikały jej ciało. Twarz Michaela była napięta. Rysy się zaostrzyły. On też przeżywał szok. Nie był w stanie wyobrazić sobie, że jego matka jest szpiegiem. Ale jeszcze kilka tygodni temu nie miał żadnego pojęcia, co robi jego ojciec. Był teraz tym wszystkim przerażony. Wydawało mu się, że życie jest jak wzburzone morze. Czuł się obolały, roztrzęsiony, pozbawiony nadziei na powrót do stanu normalności. Mógł tylko wyobrazić sobie, co czuje Audrey. A teraz - powiedział Philip - trzeba was zabrać do lekarza. Oboje macie za sobą koszmarne przeżycia. Gorsze, niż ci się wydaje - szepnęła Audrey. - Jak bardzo bym chciała, żeby zjawił się tu wujek Sammy i powiedział, że wszystko jest w porządku. Przypuszczalnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi. Dzieci potrafią zranić rodziców o wiele silniej i głębiej niż ktokolwiek. Mimowolnie zadała cios Philipowi. Powiedziała wprost, że się nie sprawdził jako ojciec i że nie miał właściwych stosunków ze swoimi dziećmi. Słuchał teraz tego z przykrością, wiedział
jednak, że nawet anioły popełniają pomyłki. Jeszcze raz chciał przeprosić swoje dzieci. Powstrzymał się jednak. Wyczuł, że słowa nie są w stanie niczego zmienić. „Potrzebuję czasu - mówił kilka minut temu Michael. - Daj mi trochę czasu”. Być może czas jest tym, czego im wszystkim właśnie trzeba. Wróciła Eliane. Nie znaleźliśmy nigdzie Shiiny - powiedziała. - Joji wziął już pod swoją komendę żołnierzy Taki-gumi. Zatelefonowałam do Nobuo i przekazałam mu dobrą nowinę. Wysłał techników, żeby przejęli ładunek nuklearny. Zostanie on przekazany rządowi amerykańskiemu. My... - Zobaczyła zwłoki Shiiny. Przeniosła spojrzenie na Philipa, Michaela i Audrey. - Nic wam się nie stało? - zapytała widząc ich napięte twarze. Nie - odparł Philip. - Idąc tutaj, spotkałem Michiko. Jest z nią Tori. Zabierz je stąd. - Wytłumaczył jej, jak do nich dotrzeć. - Ja też zabieram swoje dzieci z tej kostnicy. Tokio po deszczu wyglądało jak nowe, czyste i supernowoczesne. Philip zabrał Michaela i Audrey na spotkanie z Michiko. Powitała ich przy wejściu. Była w pięknym brzoskwiniowym kimonie, ozdobionym parą czapli w locie, i ognistoczerwonym podkimonie. Michael był pod wrażeniem podobieństwa córki do matki. Obie były piękne, miały wiele naturalnego wdzięku i szczególnego rodzaju subtelności, która podkreślała stanowczość i siłę. Było dla niego jasne, że Michiko ma wybitną osobowość, do czego również aspiruje Eliane. Zastanowił się, z jakim trudem musiało przychodzić Eliane podporządkowanie się tak silnej kobiecie. Ale po chwili pomyślał, że nie jest w porządku wobec Michiko. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy chciałby ją polubić. Eliane stała teraz za swoją matką. Trzymała na rękach Tori kołysząc nią lekko. Michiko uśmiechnęła się do nich i złożyła powitalny ukłon. - Witajcie - powiedziała. - Bardzo się cieszę, że przyszliście. Michael zauważył szczególny sposób trzymania przez nią głowy i natychmiast zorientował się, że jest w tym coś znamiennego. Kiedy zdejmowali buty w przedpokoju, Michiko się odwróciła. Wtedy zrozumiał, że jest niewidoma. Spojrzał pytająco na Philipa, a ten potwierdził skinieniem głowy. Sufit domu wykonany był z potężnych bali, co stwarzało poczucie
bezpieczeństwa. Wszędzie były kwiaty w różnych fantazyjnych układach. Philip powiedział im, że tworzy je sama Michiko z kwiatów uprawianych we własnym ogrodzie. Szerokim korytarzem przeszli do obszernego pokoju wyłożonego dwunastoma tatami. W jasnozielone ściany wmontowane były ciemnobrązowe drewniane kolumny. W jednym rogu mieściło się podium, tokonoma. Wisiał tam na ścianie zwój papierowy z inskrypcją w starojapońskej kaligrafii: „Słońce maluje, a tu ciemność zapada. Różnica między jednym a drugim jest widoczna nawet dla ślepca”. „Albo dla ślepej kobiety” - pomyślał Michael, kiedy Michiko poprosiła ich, aby usiedli wokół niskiego stołu z bardzo ciemnego drewna. Zasłony shoji były rozsunięte i goście mieli wspaniały widok na ogród Michiko. Za drewnianym gankiem pod szeleszczącymi gałęziami karłowatego klonu rosły piękne azalie. Wśród nich leżał olbrzymi głaz, niczym statek płynący po spokojnym morzu. Dach pokrywający ganek zatrzymywał promienie słońca, dzięki czemu wszystkie kolory w pokoju były stonowane; paleta barw wydawała się jeszcze bogatsza. Eliane ubrana była w seledynowe kimono, ożywione u dołu linią głębokiej zieleni. Postawiła Tori na podłodze, aby goście mogli ją zobaczyć, i przedstawiła wszystkim. Tori chichotała i wierciła się, aż Eliane pozwoliła jej odejść. Podbiegła natychmiast do Philipa i położyła mu rączki na kolanach. - Dziadziusiu - powiedziała po japońsku - weźmiesz mnie na barana? - Tori - upomniała ją Eliane - jak ty się zachowujesz? Philip uśmiechnął się do dziecka, podniósł ją, wstał i posadził sobie na ramionach. Tori piszczała z zachwytu. Ciągle mam wrażenie, że to sen - odezwała się Audrey. - Inne czasy, inny świat. Nie - stwierdził Philip zdejmując Tori z ramion - to zupełnie inne życie. O tym właśnie pisałeś do mnie w liście zapowiadając koniec wszystkiego, co było dotąd dla ciebie najważniejsze. Umarłem - odpowiedział z powagą - po to, aby urodzić się na nowo. Chciałbym mieć pewność, że zostawiłem w tym poprzednim wcieleniu wszystkie moje śmiertelne grzechy. Napijmy się teraz herbaty - wtrąciła Michiko. Na stoliku przed nią ustawione były porcelanowe czarki, czajnik z wrzątkiem i mieszadełko. Zielone listki
herbaty wsypane były do każdej czarki. Powoli, pewnie i z gracją, aby przede wszystkim wzbudzić u widzów zaciekawienie, potem zwiększyć je i ostatecznie zamienić w zachwyt, napełniła wrzątkiem pierwsze naczynie. Zamieszała łyżeczką, aż na powierzchni pojawiła się delikatna zielonkawa pianka, i podała czarkę Philipowi. Następne otrzymali po kolei Michael i Audrey. Czwarta przeznaczona była dla Tori, piąta dla Eliane. Ostatnia dla niej samej. Wszyscy czekali na Michiko i kiedy zaczęła pić herbatę, poszli w jej ślady. Pili w milczeniu. Nawet Tori zachowywała się bardzo spokojnie. Długo trwało milczenie. Audrey pierwsza przerwała ciążącą ciszę. - Chcę wiedzieć, co pani ma do powiedzenia? - odezwała się głosem nabrzmiałym emocją. Michiko zwróciła głowę w jej kierunku. Michael zauważył, że Audrey dopiero teraz dostrzegła jej kalectwo. Nie sądzę, żebym to ja miała wypowiadać się o całej sprawie - odparła Michiko. - Przede wszystkim musicie dojść do porozumienia z waszym ojcem. A kiedy to nastąpi, będę do waszej dyspozycji. Odpowiem na każde wasze pytanie. Macie prawo wiedzieć o wszystkim. To nie jest w porządku - stwierdziła Audrey tym samym tonem. - Skąd mam pewność, jak powinnam się zachować, nie znając pani punktu widzenia? Michiko się uśmiechnęła. To, co ja myślę, nie ma w tej sytuacji żadnego znaczenia. Musicie przede wszystkim uporać się sami ze sobą. Wasze życie ulegnie wielkiej zmianie. Nie zazdroszczę wam tego, ale sądzę, że będzie to próba waszych charakterów. Eliane powiedziała mi, jak pani uratowała jej życie, toteż wiem, że jest pani osobą o wielkiej sile ducha. Nie sądzę. - Audrey była zaskoczona. Po raz pierwszy ktoś użył słowa siła oceniając jej postawę. Ale inni są tego zdania. Znalazła się pani w bardzo niebezpiecznej sytuacji, wykazała pani odporność i wytrzymałość. Jeśli nawet sama pani nie docenia tych walorów, to uznają je inni. - Michiko uśmiechnęła się ponownie. - Jest takie powiedzonko, że duch niechętnie ukazuje swoją prawdziwą naturę. Rozmowa nudziła Tori. Trudno jej było usiedzieć spokojnie. Usiadła Audrey na kolanach. Nie zastanawiając się, Audrey objęła dziecko ramionami.
Cześć! - powiedziała Tori dotykając buzią twarzy Audrey. - Cześć! - I zaczęła do niej mówić coś po japońsku. Ona dopiero uczy się angielskiego - wyjaśniła Eliane. - Wszyscy się właśnie uczymy, prawda? - dodała Michiko. Michael przyglądał się jej badawczo. Michiko musiała to wyczuć, bo uśmiechnęła się do niego. Pan coś przyniósł ze sobą, Michaelu. Czy to prezent? - zapytała. Nie, to nie jest prezent - odparł. Spojrzał na podłogę, gdzie leżał miecz, który poprzedniej nocy miał ze sobą Shiina, katana księcia Yamato Takeru. Jeszcze niedawno ta broń była duszą Jibanu. Teraz stała się zarówno symbolem jego klęski, jak i ciągłości japońskiej historii. - Musiał pan mieć w tym jakiś cel, prawda? - mówiła dalej Michiko. - Tak to jest z martwym przedmiotem. Jest neutralny, wolny od uprzedzeń, nie skażony wyborem. To my nadajemy mu użytkowe znaczenie. I dopiero w połączeniu z duchem ludzkim objawia się jego ostateczny cel i przeznaczenie. Wtedy jego tajemnica zostaje odkryta. - Mówiła to zwrócona twarzą do niego, tak że nie mógł się pozbyć wrażenia, iż Michiko widzi go dokładniej niż ktokolwiek w tym pokoju. - Czy dlatego przyniósł pan coś ze sobą? Wiedział, że tak jest. Jej słowa były jak strumień światła usuwający cienie z najgłębszych pokładów psychiki. Podniósł miecz. Wiedział, co chce zrobić, ale nie potrafił się zdobyć na to. Spojrzał na ojca. Wyobraził sobie, co mógłby mu teraz powiedzieć. „Dałeś mi tę świętą broń wiele lat temu. Przez cały czas uważałem ją za twój prezent dla mnie. Ale teraz wiem, że w najlepszym razie byłem tylko jej strażnikiem”. Wręczyłby ojcu miecz z ceremonialnym ukłonem. „Przysiągłem chronić jej i dotrzymałem tej przysięgi. Odebrano mi ją, ale odzyskałem z powrotem”. Właściwie Michael nie był całkowicie pewny, dlaczego przyniósł ten święty miecz do domu Michiko, ale jej słowa zapadły głęboko w jego świadomość, uwalniając to, co skrywał głęboko w sercu. Przyglądał się tej kobiecie z napiętą uwagą. Nie mógł nie dokonać teraz porównania ze swoją matką. Nie odczuwał ani napięcia, ani antypatii. „To z powodu Michiko - pomyślał - z powodu bijącego od niej spokoju ducha”. Czy mógł czuć niechęć do niej za to, że miała te przymioty, jakich brakowało jego matce? Nie mógłby tego powiedzieć. Wiedział tylko, że każdy gest, każde słowo, które Michiko wypowiedziała tutaj, ułatwiało rodzinie powiązanie na nowo porwanych więzi. Takie podejście było z gruntu inne niż u Lillian. Ona
walczyła z Philipem zawsze i o wszystko w przekonaniu, że jest to jedyny sposób jej samopotwierdzenia. Tutaj dostrzegł zupełnie inną metodę postępowania. A poza tym Michiko ukazała mu tao: drogę do pokonania zero punkt, w którym tao wojownika nie ma już żadnej mocy. Był pewien że jeśli nie zwróci ojcu miecza, rysa w ich wzajemnych stosunkach pozostanie. Podarek Philipa, z okazji ukończenia szkoły walki mistrz; Tsuyo, spełnił swoją rolę. Nadszedł czas, kiedy powinien zrewanżować się ojcu prezentem od siebie. Katana nie była mu już potrzebna. By może Michiko to zrozumiała. A może pragnęła jedynie mocnie związać Michaela z rodziną. Nie miało to zresztą znaczenia. Zwyciężył ostatecznie jej pojmowanie ducha rodziny, a Michael przypuszczał, któregoś dnia będzie jej za to niezmiernie wdzięczny. Pokazała mu drogę przebaczenia. Tak jakby oddawała go z powrotem ojcu. Ale jeszcze nie teraz. Gniew i złość na Philipa za to, co zrobił im, były zbyt żywe i bolesne, jak otwarta rana, aby mógł rozgrzeszać ojca ze wszystkich złych uczynków, które popełnił w imię swoich przekonań, w imię zemsty. Audrey siedziała w milczeniu, trzymając Tori na kolanach. Zastanawiała się nad słowami Michiko. „Wszyscy się właśnie uczymy, prawda?” Odwróciła się do Philipa. Tato - zapytała - czy wszystko, co mówiłeś o mamie, jest prawdą? Niestety, tak. Czy ona jest we Francji? Nie wiemy tego. Poleciała do Paryża. Zamieszkała w hotelu „Plaża Athenee”, a wczoraj zwolniła pokój w hotelu. Karski również zniknął. Nikt nie wie, dokąd się udali. Serce Audrey zabiło mocno. Przycisnęła mocniej Tori, tak jakby trzymała w rękach przyszłość. Mam wrażenie, że wiem, dokąd pojechali - powiedziała. Skąd możesz o tym wiedzieć, Aydee? - zapytał Philip przerywając ciszę, jaka zapanowała po jej słowach. Po pierwsze, żądam, żebyś złożył wobec mnie zobowiązanie, jeśli powiem ci, gdzie ona jest i jeśli ją odszukasz, nic się nie może jej stać. - Podniosła głowę i spojrzała na Philipa oczami płonącymi z gniewu. - Nie obchodzi mnie, co zrobiła. Nie obchodzi mnie również, co ktokolwiek może o niej pomyśleć. Nie chcę, żeby się stała jej jakakolwiek krzywda. Philip się zastanawiał przez chwilę.
- Dobrze - powiedział. - Masz na to moje słowo. Audrey skinęła głową. Czuła ciepłą główkę Tori na swojej piersi. To ciepło uspokajało ją. Jest takie miejsce, o którym matka wspomniała mi kiedyś. To I był nasz sekret. Miała pewien ulubiony hotel wysoko w górach, na południu Francji, niedaleko Nicei. Pamiętasz, jak się ten hotel nazywa? Audrey powstrzymywała łzy. Tori szybko wyczuła, że coś jest nie w porządku, odwróciła się i dotknęła jej policzków. Dlaczego pani płacze, mamusiu? - zapytała. - Czy ja teżj powinnam być smutna? Myślę, że powinnaś pocałować ciocię Audrey - powiedziała łagodnie Eliane. - Na pewno poczułaby się lepiej. Tori zarzuciła rączki na szyję swojej nowej cioci i pocałowała ją szczerze i bezinteresownie, tak jak tylko dzieci potrafią. Audrey rozpłakała się na dobre. Patrzyła przez łzy ponad główką Tori na ojca, spiętego i czujnego. - Ten hotel nazywa się „Monastery” - powiedziała. Nigdy dotąd nie przeżywała tak silnego uczucia, że coś naprawdę się kończy, tak wszechogarniającego, niemal namacalnego wzruszenia. Jl rzed ich oknem rosła grusza. Stare, sędziwe drzewo, sękate, skrzypiące i w gruncie rzeczy brzydkie. Ale teraz, wiosną, jego rosochata korona mogła się wydawać mniej pokraczna i bezkształtna, a sprawiały to setki rozkwitających pączków. Tak jakby to niewydarzone drzewo odkrywało nagle swoją duszę o tej szczególnej porze roku. Lillian i Karski przybyli do „Monastery de Bon Coeur” w Saint-Paul de Vence głuchą nocą po dziesięciogodzinnej, nieprzerwanej jeździe z zajazdu nad Rodanem, gdzie się zatrzymali po drodze z Paryża. Lillian, która nigdy jeszcze nie jechała tą drogą, była rozczarowana tym, co zobaczyła w dolinie Rodanu. W powietrzu wisiały chmury dymu z wielkich fabryk, a gigantyczne kształty elektrowni atomowych działały na nią przygnębiająco. Zabudowania starego klasztoru, w którym mieścił się hotel, znajdowały się na krawędzi zalesionego wzgórza, niedaleko od Saint-Paul de Vence, niewielkiej wioski w wysuniętym na południe powiecie Alpes-de-Haute Provence, część którego znana była pod nazwą Loup Valley. Mnóstwo przepięknych wąwozów wypełniało niezwykłe, fantastyczne widoki. Tylko godzina drogi dzieliła to miejsce od Nicei i pewnie dlatego Lillian odkryła je kiedyś przypadkowo. Klasztor został zbudowany w piętnastym wieku, ale wkrótce został opuszczony przez zakonników i przestał być miejscem sakralnym. Trzydzieści lat temu pewien przedsiębiorca z przepełnionej turystami Nicei przeniósł się tutaj i w ciągu dwóch lat zorganizował hotel. Ze starej klasztornej budowli została jeszcze kaplica z białym krucyfiksem i dwiema drewnianymi rzeźbami przedstawiającymi świętego Jana Chrzciciela po jednej stronie i świętego Jana Apostoła po drugiej, co stanowiło symbol więzi starego i nowego
testamentu. W obrębie murów ufortyfikowanej budowli uprawiano wspaniałe warzywa i owoce, kontynuując w ten sposób prace zakonników sprzed pięciu stuleci. Za murami rozpościerały się pola fiołków. Tu i ówdzie rosły drzewa oliwkowe, przypominające sylwetki strażników. Były tak wiekowe, że nawet najstarsi ludzie pamiętali je od zawsze. Lillian uznała od razu, że jest to miejsce pełne uroku, stare, mające moc oddalania chaosu dławiącego jej duszę. Nie było tu ani radia, ani telewizji, a jeśli już ktoś chciał skorzystać z telefonu, musiał iść aż do spiżarni właściciela. Nie oznaczało to, że hotel miał surowe, spartańskie wyposażenie. Wprost przeciwnie. Właściciel zadbał o maksimum luksusu i elegancji pomieszczeń. Wyposażenie było zaprojektowane specjalnie dla potrzeb hotelu i utrzymane w dobrym, starym stylu. To samo odnosiło się do restauracji i starannego doboru dań. Pokoje były obszerne, jasne, z przepięknym widokiem na góry. Gustownie dobrane antyki i dobre obrazy uzupełniały wystrój wnętrz. Również obsługa była nadzwyczajna. Tego poranka, drugiego od ich przyjazdu, Lillian obudziła się, bo Karski niespokojnie kręcił się w łóżku. Odwróciła się do niego. Dokąd idziesz? - zapytała. Jest prawie dziesiąta - powiedział patrząc na pakiet nie rozpakowanych jeszcze materiałów wykradzionych z BEM przez Lillian. - Chcę się zająć kopiowaniem. Nie teraz. W każdym razie jeszcze nie - odpowiedziała Lillian przytulając się do niego. Słyszała śpiew ptaków, czuła zapach aromatycznej kawy i nie chciało się jej myśleć o obowiązkach. Mamy pracę, którą trzeba wykonać - nalegał, ale nie powstrzymywał Lillian osuwającej się w dół jego ciała. I wtedy poczuł rozpierającą przyjemność. Byli tutaj, bezpieczni, pewni, że nikt ich nie znajdzie. Godzina mniej czy więcej nie robi różnicy. Kiedy myślał podekscytowany o niesamowitej obfitości danych, jakie od niej otrzymał, uznał, że jest to wielkie zwycięstwo, bardzo dla niego ważne. Chciał się rozkoszować nim możliwie długo. I w gruncie rzeczy jemu też nie chciało się zabierać do kopiowania tych materiałów. Wiedział, że będzie to robota długa, ciężka i żmudna. Głupiego robota po prostu, a takiej chronicznie nie znosił. Dokumenty kryły tak nieprawdopodobnie wielką liczbę informacji, że musiały być skopiowane w całości. Nikt nie byłby w stanie zapamiętać choćby niewielkiej części nazwisk, dat, miejsc, planów. Rozkosz się zwiększała i Karski zamknął oczy. W wyobraźni ujrzał wizerunek żony, kobiety wrażliwej i statecznej, ale nie działającej na niego podniecająco. W porównaniu z Lillian Doss jej uroda i atrakcyjność bardzo wyraźnie blakła. Życie z Lillian może być nader interesujące. Wraz z tą myślą wstrząsnął nim spazm rozkoszy.
Prawdopodobnie się zdrzemnął. Pamiętał tylko, że do pokoju docierał łagodny powiew wiatru i śpiew ptaków. Wokół panował spokój. Czuł wilgotne ciepło Lillian. Musiał jednak zasnąć na dobre, bo drzwi pokoju się otworzyły, a on nawet się nie poruszył. Nie zadziałał głęboko zakodowany nakaz czujności, z którym żył przez wiele lat. Dopiero poruszenie w otwartych drzwiach zbudziło go. Lillian usiadła na łóżku. Chryste Panie! - krzyknęła. Cześć, Lillian - powiedział Philip Doss. Trzymał w dłoni pistolet magnum 375, ten sam, z którego strzelał do Kozo Shiiny. Miał smutną twarz. Czekał prawie czterdzieści lat na tę chwilę. Dziesiątki razy wyobrażał sobie tę scenę, ale teraz, kiedy stanął twarzą w twarz z rzeczywistością, był przerażony, że musiał podjąć się tego zadania. - Powiedz mi, jak to jest - mówił do Lillian. - Myślałaś, że przechytrzyłaś wszystkich? Twojego ojca, Jonasza, mnie. Wszystkich mężczyzn. Myślę, że nawet Karskiego, bo jesteście ludźmi tego samego pokroju. No, ale przegrałaś. Wszystko. Lillian przywołała cały swój tupet. - Jak nas znalazłeś? - zapytała. Philip roześmiał się. - Audrey mi powiedziała o tym miejscu. Kiedy wspomniała, że utrzymywałaś to w sekrecie przed wszystkim, od razu domyśliłem się, dokąd pojechałaś. Karski leżał nie zmieniając pozycji. Uchylił tylko lekko powieki. Był tak samo wstrząśnięty jak Lillian, ale pozostawał nieruchomy. Kiedy jeszcze drzemał, jego prawa ręka częściowo wsunięta była pod poduszkę. Teraz położył rękę na kolbie rewolweru, który był jego stałym towarzyszem w pracy i życiu. Biedny Masashi Taki - mówił Philip. - Był zbity z tropu, kiedy umarłem. Tak zresztą zostało to pomyślane. Zagraliśmy va banąue, bo nie mieliśmy wtedy wyboru. My? - zapytała Lillian łamiącym się głosem. Właściwie to pomysł wyszedł od Eliane. Słyszałaś o niej, prawda? O córce Michiko? Na pewno tak. We trójkę zaplanowaliśmy moją „śmierć”. Eliane prowadziła wóz, który „ścigał” mnie na Maui. Postaraliśmy się o zwłoki. Leżały w wozie obok mnie. Wydostałem się z samochodu w ostatniej chwili. A kiedy wóz się zderzył i stanął w ogniu, oficjalnie „umarłem”. Był to jedyny sposób zastopowania Ude. Był już bardzo blisko mnie, ponieważ popełniłem trochę błędów. - Wzruszył ramionami. - Myślę, że się starzeję. Oboje się starzejemy. Popatrz na siebie. Leżysz naga w łóżku z członkiem kierownictwa KGB. - Pokręcił głową. - Mam nadzieję, że twój układ z nim został odpowiednio obwarowany. Powinien być, jeśli masz przeżyć.
- Mówiąc spacerował po pokoju. - Kiedy zacząłem podejrzewać cię, wiedziałem, że będę potrzebował dowodów. Chciałem zrobić coś, co wstrząsnęłoby tobą. Ale co? Musiałem być ostrożny i zaaranżować wydarzenia tak, żebyś mogła je sprawdzić i żeby wszystko zgadzało się co do minuty. Wtedy twój ojciec powiedział mi o dochodzeniu w sprawie przecieków w BEM. Od tej chwili byłem przekonany, że prędzej czy później osaczą cię, że jest to tylko kwestia czasu, że odczujesz zbliżającą się wpadkę. Chciałem, żebyś wykonała jakiś ruch, ale ty jesteś kobietą. Masz poczucie silnej więzi z rodziną. Toteż krok po kroku oddalałem od ciebie członków rodziny. Najpierw zaaranżowałem własną śmierć. Potem zorganizowałem uprowadzenie Audrey. I na koniec spowodowałem, żeby Jonas zwerbował Michaela. Jesteś wariatem. - Lillian z trudem starała się zachować zimną krew. Uprowadziłeś własną córkę? Nie mogę w to uwierzyć. Szczerze mówiąc, nie ma to żadnego znaczenia. Kiedy jednak zastanowisz się głębiej, uwierzysz z pewnością. Czy sądzisz, że gdyby Audrey i Michael zostali w domu, byłabyś skłonna do tak szybkiej ucieczki z Waszyngtonu? Lillian wiedziała, że Philip ma rację. „Chryste - pomyślała - w jakim momencie popełniłam błąd?” - Teraz jesteś sama - mówił Philip, kołysząc lufą pistoletu. - Oczywiście, masz Karskiego, ale tak naprawdę to on się nie liczy. Karski śledził spod przymkniętych powiek każdy ruch Philipa. Kiedy zauważył, że porusza bronią, płynnym ruchem wyciągnął spod poduszki rewolwer i strzelił szybko dwa razy. Obserwował, jak Philip pada i koziołkuje po podłodze. A potem usłyszał wystrzał i dokładnie w tym samym momencie poczuł ogromny ból w piersiach. Lillian krzyknęła rozpaczliwie i upadła na ciało Karskiego. Jego krew spływała na nią. Żyjesz jeszcze, Karski? - zapytał Philip pochylając się nad nim. On umiera - powiedziała Lillian. Była jak sparaliżowana. Ku swemu zaskoczeniu nie czuła nic. Jedynym uczuciem był strach przed Philipem. Dostrzegł to. - Nie bój się - rzekł. - Dałem słowo dzieciom, że nic ci się nie stanie. Przeniósł spojrzenie na Karskiego. - Nie miałem zamiaru go zabijać, ale myślę, że zadziałał odruch odwetu. Za to, co nam zrobił w Tokio. Za zamordowanie Silversa. Zobaczył zdumienie na twarzy Lillian. - Rozpracowałem tę sprawę dość szybko.
Karski myślał, że narzędzie zbrodni, katana, skieruje naszą uwagę na któregoś z Japończyków. Ale żaden Japończyk nie posłużyłby się mieczem w taki sposób. Oznaczało to, że Silvers został zabity przez kogoś, kto nie umiał się posługiwać japońskim mieczem. Wtedy przypomniałem sobie, że to właśnie Karski naciskał na przyjęcie jego wersji śledztwa, to znaczy, że zabójcą jest Japończyk. Dało mi to myślenia. A potem nastąpiła „cudowna” ucieczka Karskiego. To też było znaczące. Twoja interwencja okazała się ostatecznie niefortunna dla niego. Zajęło mi dużo czasu, żeby złożyć w całość wszystkie elementy tej sprawy, ale ostatecznie zorientowałem się, co jest grane. Potrzebowałem tylko sposobu, by wyciągnąć wszystko na światło dzienne. - Philip pochylił się i po raz ostatni dotknął lekko ramienia swojej żony. - Nie martw się, Lillian. Może nie jesteś aż tak bardzo samotna. Jest przecież jeszcze matuszka Rossija. - Roześmiał się. - Nie wiem, jakie powitanie zgotują ci twoi nowi władcy, kiedy staniesz przed nimi z pustymi rękami. Ale lepsze to niż śmierć. - Odszedł od łóżka, pozostawiając kochanków samym sobie. Zebrał ze stołu pakiet danych wywiadowczych, wykradzionych przez Lillian z BEM, i notatki Karskiego z jego wstępnymi uwagami. - Żegnaj, Lillian. Myślę, że nie byłem dla ciebie zbyt dobrym mężem. Ale ty również nie byłaś dla mnie zbyt dobrą żoną. - Ze smutkiem popatrzył na jej twarz skrzywioną grymasem wściekłości. - Zdradzaliśmy się nawzajem bez przerwy. Chyba zasłużyliśmy na los, jaki nas spotkał. - Stanął w drzwiach, ale lufa jego pistoletu ciągle jeszcze była skierowana w jej kierunku. Jedyna różnica między nami polega na tym, że ja stanąłem po właściwej stronie. - Być może - odpowiedziała. - Właśnie teraz. Philip roześmiał się. Lufą pistoletu nakreślił w powietrzu znak krzyża. - Udzielali tu ludziom błogosławieństwa i byli w tym dobrzy - rzekł. - Kiedyś.
Killington w stanie Vermont Wiosna, czasy współczesne ...Kiedy zobaczysz Michaela, powiedz mu, aby wspomniał mnie, kiedy będzie pil zieloną herbatę. Powiedz mu, że może użyć do tego celu mojej porcelanowej filiżanki. On ją zawsze bardzo cenił. Ciągle myślę o miejscu, gdzie ty i on omal nie straciliście życia. Nawet w lecie nie pojawia się tam, niestety, choćby samotna czapla...
Michael i Eliane weszli na stary ganek hotelu, zbudowanego z kamienia i drewna. Była teraz wiosna, ale w jego pamięci ożyło wspomnienie zimowej burzy śnieżnej sprzed tak wielu lat. Budynek był ten sam, ale teraz robił wrażenie mniej okazałego niż wiele lat temu. Nawet głowa łosia nad biurkiem recepcjonisty wydała mu się mała, niepozorna i do tego jeszcze pokryta kurzem. Poznajesz to miejsce? - zapytała Eliane. - Tak samo wygląda? Tak i nie - odparł Michael. - To tak jak z filmem, który lubiliśmy w dzieciństwie. Kiedy oglądamy go jako dorośli, jest to oczywiście ten sam film, ale już nie taki sam. I to nie on się zmienił, tylko my. Objął ją ramieniem. Powiedz mi - odezwał się łagodnie - jak udało ci się przeżyć wszystkie te koszmarne wydarzenia. Działałaś w tak olbrzymim napięciu. Nie przeżyłabym tego, gdyby nie Audrey. Przez całe życie otaczali mnie mężczyźni. A moja matka jest istotą nawet silniejszą niż większość z nich. Zostałam wyszkolona tak, abym mogła przeżyć i odnosić zwycięstwa w ich świecie. Przez cały ten długi okres najbardziej pragnęłam, choć zgoła nieświadomie, spotkać inną kobietę, z którą mogłabym po prostu porozmawiać. Która potrafiłaby zrozumieć, że robię tylko to, czego ode mnie oczekują, która zwymyślałaby mnie za ucieczkę od uczuć i która wreszcie okazałaby współczucie dla moich słabości. W świecie mężczyzn nie mogłam sobie na nie pozwolić. Mój dziadek, ojciec i mąż, kiedy jeszcze żył, oczekiwali, że będę twarda i stanowcza jak oni. - Oparła głowę na ramieniu Michaela. - Kiedy się przygotowywałam na śmierć, byłam już naprawdę jedną nogą na tamtym świecie. Nie potrafiłam już nawet rozpoznać Jojiego. Ale wtedy podeszła Audrey i zatrzymała się obok mnie. Poczułam jej... kobiecość. Jej współczucie. I ona potrafiła powoli, stopniowo przywrócić mi świadomość mojego własnego istnienia. Dzięki Bogu, że Audrey tam była. Wiesz, pod wieloma względami jesteście do siebie podobne. Pokrewieństwo dusz. Dlatego niemal natychmiast potraficie się zrozumieć. Tak bardzo mi przykro, Michaelu, za wszystko, co ci zrobiłam. Za te ustawiczne kłamstwa. Pogłaskał ją po policzku.
Mamy na szczęście wszystko już za sobą. Wiem. Ale nie mogę o tym zapomnieć. - Próbuj raczej zrozumieć. Spojrzała na niego z uśmiechem. Pochylił się i pocałował ją mocno w usta. W recepcji siedziała drobna, młoda dziewczyna. Sortowała korespondencję dla gości hotelowych. Uśmiechnęła się do nich. - Pilna wiadomość - powiedziała podając Michaelowi ulotkę. - Zamykamy latem na czas remontu. Kiedy przyjedzie pan w następnym roku, wszystko będzie wyglądało inaczej: kryty basen, sauna, sala konferencyjna, restauracja z prawdziwego zdarzenia. A nawet butik Bognera. Czy to nie wspaniałe? Michael nie podzielał tego entuzjazmu, ale nie chciał peszyć dziewczyny. Wolałby, żeby hotelik został taki, jakim jest - mały, staroświecki, trochę zawilgocony, wymagający porządnego sprzątania. Było trochę deprymujące, że za rok o tej porze pozostanie takim tylko w jego pamięci. Oparł łokcie na biurku i rozejrzał się wokół. - Czy nadeszła już dla mnie przesyłka? - zapytał. - Nazywam się Michael Doss. Dziewczyna odłożyła stertę ulotek. - Zaraz zobaczymy - powiedziała znikając w małym pokoiku obok. Wróciła po kilku minutach i położyła na biurku niewielką paczkę. Wyciągnęła zatknięty za sznurek żółty przekaz. - Tu jest napisane, że odbiorca musi się wylegitymować i pokwitować odbiór. Sprawdziła paszport Michaela, wpisała numer do przekazu, przedarła go na dwie części i wskazała miejsce, gdzie powinien podpisać. Złożył podpis, zabrał przesyłkę i razem z Eliane wyszedł na zewnątrz. Doszli do żwirowanego podjazdu, gdzie obok wynajętego samochodu stał Philip Doss z Audrey. Michael otworzył paczkę. To twoja porcelanowa filiżanka - powiedział do Philipa. Ta, którą podarowała mi Michiko wiele lat temu. Ma dla mnie szczególne znaczenie. ...powiedz Michaelom, aby wspomniał mnie, kiedy będzie pił zieloną herbatę... Michael odwrócił filiżankę w rękach. - Przysłałem ją tutaj dla ciebie - rzekł Philip. - To była moja jedyna kryjówka. Po tym, jak posłałem Masashiemu kasetę z nagraniem rozmowy Shiiny i Karskiego, nie wiedziałem, co się może zdarzyć.
...powiedz mu, że może użyć do tego celu mojej porcelanowej filiżanki... A teraz, kiedy Masashi spalił dokument Katei, będzie nam potrzebna. Przecież to tylko filiżanka - wtrąciła Audrey. - Nic w niej nie ma, prawda? Jak widzisz, jest rzeczywiście pusta - potwierdził Philip. No więc... ...Nawet w lecie nie pojawia się tam, niestety, choćby samotna czapla. Czapla! - krzyknął Michael przyglądając się uważnie zdobieniu filiżanki. Coś jest ukryte w czapli. Tak jest - powiedział Philip, dumny ze swoich dzieci bardziej niż kiedykolwiek. - Mikrofilm umieszczony nad okiem czapli na filiżance zawiera pełny tekst dokumentu Katei. Musimy dostarczyć go Hadleyowi jak najszybciej. On ma ciągle mnóstwo roboty, a dzięki dokumentowi zidentyfikujemy pozostałych członków Jibanu. Kozo Shiina był mózgiem tej kliki. Ale Jiban jest jak hydra. Będzie nadal działać podkopując gospodarkę i strukturę polityczną dzisiejszej Japonii, aż do jej zniszczenia. Michael wsiadł do samochodu. Trzeba jechać na lotnisko - powiedział. - Odrzutowiec dziadka ląduje za kilka minut. Pojadę z tobą - zaofiarowała się Eliane. - Polubiłam generała, lubię z nim rozmawiać. Michaelu - powiedział Philip, pochylając się do okna kabiny kierowcy. Mam ci tak wiele do powiedzenia, że potrzebowałbym co najmniej tygodnia. Młody Doss spojrzał na pobrużdżoną twarz ojca. Również potrzebował czasu, żeby przemyśleć wiele spraw. Był kiedyś przekonany, (Brak jednej lub kilku stron)
„KB”