James Patterson CZARNY RYNEK Część pierwsza Zielona WstąŜka Typowe produkty Ameryki stają się szalone - William Carlos Williams Wall Street, Manhattan...
15 downloads
38 Views
2MB Size
James Patterson
CZARNY RYNEK
Część pierwsza
Zielona WstąŜka Typowe produkty Ameryki stają się szalone - William Carlos Williams
Wall Street, Manhattan\grudzieńJl985 Stara Ŝółta taksówka stała zaparcowana przy skrzyŜowaniu Wall Street z South Street, koło East River. Pułkownik David Hudson, rosły męŜczyzna, oparł się o poobijany bagaŜnik samochodu. Podniósł dłoń do oczu i osłonił je, patrząc jak przez lornetkę. UwaŜnie przyjrzał się wieŜowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojącemu przy Wall Street, numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wreszcie budynkowi nowojorskiej giełdy. I jeszcze Trinity Church. I Chase Manhattan PlaŜa. Była piąta rano; wieŜowce stały potęŜne i wspaniałe. Zdawały się emanować wraŜeniem stabilności i siły. Obrzuciwszy spojrzeniem wszystkie, pułkownik powoli zacisnął dłoń. - Buum - wyszeptał. Centrum światowego handlu i finansów znikło za jego pięścią. Williamsburg, Brooklyn Tego samego ranka, tuŜ przed piątą trzydzieści, sierŜant Harry Stemkowsky - który otrzymał numer Vets 24 - mknął po Metropolitan Avenue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie. Siedział na wózku inwalidzkim, który dostał dziewięć lat temu z Zarządu do Spraw Weteranów. Teraz udawał, Ŝe jego wózek to w rzeczywistości datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z błyszczącym dachem typu T-roof. - AAhhiiiaaa!!! – męŜczyzna wydał z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste ulice odpowiedziały mu echem. Pociągła , szczupła twarz Stemkowsky'ego kryła się w brudnym kołnierzu starej wojskowej kurtki, od której odrywały się naszywki sierŜanta. Z tyłu powiewały spięte w koński ogon kręcone blond włosy. Od czasu do czasu Harry zamykał oczy, z których mroźny wiatr wyciskał łzy. Twarz go szczypała, stając się niemal równie 11
czerwona jak światło na skrzyŜowaniu z Berry Street, do którego Stemkowsky się zbliŜał, nie próbując zmniejszać prędkości. Czoło wręcz go paliło; uwielbiał jednak poczucie wolności, które tak niedawno i nieoczekiwanie go ogarnęło. Zdawało mu się, Ŝe znowu czuje, jak krew krąŜy w jego bezwładnych od dawna nogach. Wreszcie rozpędzony wózek zatrzymał się przed całodobowym sklepem Walgreen Drug Storę. Głęboko, pod kurtką i dwoma grubymi swetrami, serce sierŜanta waliło jak oszalałe. Był niesłychanie podniecony - jego Ŝycie zaczynało się na nowo. Dziś czuł się zdolny przenosić góry. Otworzył energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte reklamami papierosów. Natychmiast powitało go ciepłe powietrze, wypełnione przyjemnymi zapachami smaŜonego bekonu i świeŜo parzonej kawy. Uśmiechnął się i zatarł ręce w niemal radosnym geście. Po raz pierwszy od wielu lat nie był tylko zwykłym kaleką. I po raz pierwszy, od tych kilkunastu cięŜkich lat, Harry Stemkowsky miał zadanie do wykonania. Musiał się uśmiechnąć. Kiedy tylko zaczynał myśleć o Zielonej WstąŜce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mógł powstrzymać uśmiechu. W tym momencie sierŜant Harry Stemkowsky, oficjalny posłaniec Zielonej WstąŜki, dotarł bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko mogło się rozpocząć. Federal PlaŜa, Manhattan . Wewnątrz fortecy, jaką stanowiła nowojorska centrala FBI, w budynku Federal PlaŜa, siedział wysoki siwowłosy człowiek, o nazwisku Walter Trentkamp. Nerwowo stukał zakończonym gumką ołówkiem w stojącą na biurku starą suszkę. Na brudnej bibule nagryzmolono kiedyś pojedynczy numer telefonu: 202-555-1414. Był to numer do Białego Domu- bezpośrednia linia łącząca z prezydentem Stanów Zjednoczonych. * Telefon zadzwonił dokładnie o szóstej rano. - Dobrze; uwaga, proszę zacząć namierzanie. - O tej porze głos Trentkampa brzmiał ochryple. - Będę przeciągał rozmowę, jak tylko się da. Namierzanie włączone? Zaczynamy. Szef wschodniego biura FBI podniósł słuchawkę. W jego mózgu kołatały się złowieszczo dwa wyrazy: Zielona WstąŜka. Jeszcze nigdy, podczas długiej i bogatej w wydarzenia słuŜby w FBI, nie słyszał o podobnym przypadku. Wokół niego siedziało wielu z najbardziej wpływowych ludzi w Nowym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie 12
doświadczył w Ŝyciu sytuacji tego rodzaju. Słuchali w ciszy, jak Trentkamp odbiera telefon. - Federalne Biuro... Halo? Odpowiedź nie nadchodziła. W pomieszczeniu czuło się ogromne napięcie. Nawet Trentkamp, który zawsze potrafi! w krytycznych sytuacjach zachować spokój, wydawał się zdenerwowany. - Powiedziałem: „halo". Czy jest tam ktoś?... Kto dzwoni? Williams burg, Brooklyn Niespokojny głos Trentkampa dobiegał ze słuchawki w obdrapanej budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojącej w rogu sklepu Walgreen w Williamsburgu. Wewnątrz budki znajdował się Harry Stemkowsky. Słuchając, przesunął palcem po długich, brudnych włosach. Serce waliło mu tak mocno, jakby chciało za chwilę eksplodować. W całym ciele czuł nowe, niezwykłe pulsowanie. Nastała wreszcie długo odwlekana chwila prawdy. Nie będzie juŜ więcej ćwiczeń, symulowanej akcji - dwudziestu ośmiu członków Zielonej WstąŜki zaczynało działać. - Halo? Mówi Trentkamp. FBI. - Słuchawka, wciśnięta pomiędzy szczękę a ramię Stemkowsky'ego wibrowała wraz z kaŜdym słowem. Po jeszcze jednej nie kończącej się minucie, sierŜant wcisnął uwaŜnie klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokładnie przyłoŜył mały głośniczek do mikrofonu aparatu. Nastawił wcześniej magnetofon na pierwsze słowo wiadomości „Dzień", które rozciągnęło się w czasie rozruchu taśmy, a potem cały tekst został przekazany bez zniekształceń: - Dzieeń dobry. Mówi Zielona WstąŜka. Mamy dziś czwartego grudnia. Piątek. Historyczny piątek, jak sądzimy. Niesamowity, wysoki głos docierał do ludzi zgromadzonych w biurze FBI. To był początek Zielonej WstąŜki... Ryan Klauk z oddziału namierzania rozmów szybko ocenił, Ŝe nagranie było elektronicznie zniekształcane, Ŝeby uniemoŜliwić rozpoznanie głosu mówiącego. - Tak jak zapowiadaliśmy, są szczególnie waŜne powody, dla których dzwoniliśmy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowaliśmy się bardzo starannie, a państwo zebrali się dzisiaj. Czy wszyscy słuchają? Mogę jedynie przypuszczać, Ŝe ma pan towarzystwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w całej Ameryce nie podejmuje decyzji samodzielnie. Proszę zatem słuchać uwaŜnie. Niech wszyscy dobrze słuchają.
13
Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River aŜ po Broadway, będzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Późnym popołudniem duŜa liczba losowo wybranych celów zostanie doszczętnie zniszczona. Powtarzam: Dzisiaj ulegną zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finansowej. Nasza decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacji. Atak na Wall Street nastąpi dokładnie pięć po siedemnastej. MoŜe nadejść z powietrza lub z ziemi. NiezaleŜnie od tego, będzie miał miejsce pięć po siedemnastej. - Chwileczkę! Nie moŜecie... - zaczął gwałtownie Trentkamp, ale urwał, uświadamiając sobie, Ŝe słucha nagrania. - Cały Manhattan, aŜ do Czternastej Ulicy, musi zostać ewakuowany - ciągnął metodycznie głos z magnetofonu. - NaleŜy natychmiast wprowadzić w Ŝycie nowojorski Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego. Słyszy pan, panie burmistrzu Ostrów? Czy pani słucha, pani Susan Hamilton? Czy słucha kierowane przez panią Biuro Obrony cywilnej? Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego moŜe ocalić Ŝycie tysiącom ludzi. Proszę go uruchomić juŜ teraz. Na wypadek, gdyby ktoś z państwa nadal potrzebował dowodu, Ŝe prawdą jest to, co mówimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam takie rozwiązanie. Nie wolno państwu wątpić w powagę naszych słów, w absolutną determinację, z jaką wykonamy tę misję. Ani podczas tej rozmowy, ani Ŝadnej innej, jaką być moŜe zdecydujemy się przeprowadzić. Proszę w tej chwili rozpocząć ewakuację dzielnicy finansowej, Zielonej WstąŜki nie da się powstrzymać ani zastraszyć. Nic z tego, co powiedziałem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieodwołalna. Harry Stemkowsky wcisnął klawisz „stop" i szybko odwiesił słuchawkę. Przewinął taśmę i schował magnetofon do obwisłej kieszeni sfatygowanej kurtki. Gotowe. Cały drŜał. Zrobił to. Właśnie przed chwilą tego dokonał! Przekazał wiadomość Zielonej WstąŜki. I czuł się wspaniale. Miał ochotę krzyknąć z radości. śałował, Ŝe nie moŜe podskoczyć na pół metra uderzyć zaciśniętą pięścią w powietrze nad głową. Nie wysunięto Ŝadnych Ŝądań. Nie powiedziano ani słowa o tym, dlaczego przeprowadzano operację Zielona WstąŜka. Serce sierŜanta nadal biło ze zdwojoną siłą, kiedy przejeŜdŜał pomiędzy regałami pełnymi kolorowych dezodorantów i najróŜniejszych przyborów toaletowych, kierując się ku ladzie z napojami. Kiedy podjechał, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky olbrzym, waŜący sto czterdzieści kilogramów - przerwał skrobanie grilla i spojrzał na Stemkowsky'ego. RóŜowe policzki Wally'ego rozjaśnił na-
4
tychmiast uśmiech. Na zwałach tłuszczu, tworzących jego szyję, pojawiło się coś na kształt trzeciego czy moŜe nawet czwartego podbródka. - Hej, patrzcie, co tam przywlókł z ulicy Kot Sylwester! To mój stary znajomy! Gdzie się podziewałeś, chłopie? Nie było cię kawał czasu. Stemkowsky nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sympatyczny grubas był znany w całym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia i rubasznego humoru. - Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedział nerwowo Harry. Głó-głównie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowałem ostatnio na Manhattanie. Postukał palcem w obszarpaną naszywkę na ramieniu kurtki. Widniał na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Była to firma załoŜona przez weteranów wojny w Wietnamie, zatrudniająca taksówkarzy i gońców. Stemkowsky był jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, którzy poruszając się na wózkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksówkarzy. Trzech z nich pracowało w Vets Cabs, na Manhattanie. - Ma-mam dobrą pracę. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally... Mozę zrobiłbyś małe śniadanie? - JuŜ leci, stary. Specjalność dla taksówkarzy. Co tylko chcesz, chłopie.
-#
2 Manhattan O szóstej piętnaście tego samego ranka, ze stacji metra koło skrzyŜovania Broadwayu i Wall Sreet, zaczął wypływać nieskończony strumień >owaŜnie wyglądających męŜczyzn i kobiet, niosących pękate, czarne walizeczki. Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli ani zawiłe zasady księgowości i rozmaite kruczki prawne; nieszczęśnicy ci ,iie potrafili jednak przeskoczyć o szczebelek wyŜej i uświadomić sobie, Ŝe milionerem na Wall Street nie zostaje się pobierając stałą pensję, tylko zarabiając 10, 20 czy 50 procent na tysiącach albo setkach milionów, naleŜących do kogoś innego. Przed siódmą trzydzieści z autobusów nadjeŜdŜających ze Staten Island i Brooklynu zaczęły wysiadać sekretarki. Pomijając to, Ŝe do ich zwyczaju naleŜało nieustanne Ŝucie gumy, niektóre z nich wyglądały w ten piątek nad wyraz szykownie, niemal elegancko. Kiedy złociste, ozdobne wskazówki zegara na Trinity Church z wolna przesunęły się i wybiła ósma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej roiły się od tłumów pieszych, autobusów i trąbiących taksówek. Ponad dziewięćset tysięcy ludzi znalazło się na obszarze mniej więcej jednego kilometra kwadratowego, wewnątrz siedmiu gigantycznych budowli, w których kaŜdego dnia przeprowadza się transakcje sięgające miliardów dolarów - finansowego centrum świata. Było juŜ za późno, Ŝeby powstrzymać poranny napływ ludzi. Ewentualność taka została odrzucona podczas serii błyskawicznych rozmów telefonicznych, jakie przeprowadził dowódca policji z szefami innych słuŜb. Wydało się oczywiste, Ŝe ewakuacja podczas porannego szczytu byłaby niemal niemoŜliwa technicznie i spowodowałaby wybuch nieobli- k* czarnej w skutkach paniki. )fl Tymczasem przypominający widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F vin Mohammud, wkraczał właśnie w płynący potok ludzi na Broad Street, na południe od Wall. Szedł pośród tłumu, przyglądając się kolorowym 16
flagom poszczególnych przedsiębiorstw, zwieszającym się ze ścian budynków. BBH and Company, National Bank of North America, Manufacturers Hanover, Seaman's Bank. Flagi łopotały jak Ŝagle na silnym wietrze ciągnącym od East River. Calvin Mohammud wspinał się po stromym chodniku ku Wall Street. Ledwie go zauwaŜano. Ale kto zwracał uwagę na gońców. Byli niewidzialni; maleńkie śrubki w maszynie. Dziś, tak jak kaŜdego dnia, Calvin Mohammud miał na sobie długi, jasnoszary mundur posłańca, z wystrzępioną opaską z nazwą firmy: VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widniały orle skrzydła symbol Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Spadochronowej. Ale tego równieŜ nikt nie dostrzegał. Calvin Mohammud nie przypominał jednak tego, kim był w Wietnamie i KambodŜy - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobył krzyŜ Distinguished Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjątkową waleczność groŜącą utratą Ŝycia. Po powrocie do Stanów w 1971 roku wdzięczne społeczeństwo w dalszym ciągu „wynagradzało" Mohammuda: najpierw pracował jako bagaŜowy na stacji Penn, potem był magazynierem w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagaŜowym na lotnisku La Guardia. Calvin Mohammud, który miał numer Vets 11, doszedł do pokrytego pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunął z ramienia cięŜką torbę posłańca. Otworzył paczkę papierosów Kool i zapalił. Garbiąc się w pobliskiej bramie, nieznacznie włoŜył rękę do torby i wyjął z niej standardowy telefon polowy uŜywany przez armię amerykańską. W wielkiej, płóciennej torbie ukryty był ponadto pistolet maszynowy o długości czterdziestu centymetrów i sześć czterdziestomilimetrowych granatów odłamkowych. - Kontakt. - Cofnął się, wtulając się w cień budynku, a potem szeptał dalej: - Mówi Vets 11, koło budynku Giełdy Papierów Wartościowych. Jestem przy północnym wejściu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji trzeciej wszystko wygląda normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasięgu wzroku. Nie widzę Ŝadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje się prawie za łatwe. Koniec. Mohammud pociągnął jeszcze raz końcówkę papierosa. Rozejrzał się uwaŜnie po gwarnych, zatłoczonych ulicach. Tak wyglądała dzielnica finansowa kaŜdego roboczego dnia. Jasny dzień. Co za niesamowita, prawie niewyobraŜalna scena; co za apokalipsa nastąpi tu o piątej po południu! Calvin wyszczerzył krzywe, poŜółkłe zęby. To będzie dopiero słodka i zasłuŜona zemsta. O ósmej trzydzieści Mohammud ostroŜnie uczepił wokół wypolerowa: nej mosięŜnej klamki tylnego wejścia do budynku nowojorskiej giełdy podniszczony kawałek materiału - wspaniałą zieloną wstąŜkę.
17
Operacja Zielona WstąŜka zaczęła się nagle i gwałtownie, jak gdyby na Nowy Jork spadł grad meteorów. W sąsiedztwie mola nr 54-56, na całym obszarze pomiędzy ulicami Dwunastą a Piętnastą, powylatywały wysokie na dwa piętra szyby, popękały dachy, a same ulice zatrzęsły się. Wszystko to stało się podczas krótkiego, potęŜnego, oślepiającego błysku. Mniej więcej dwadzieścia po dziewiątej, molo numer 54-56 zamieniło się w chmurę płomieni, które rozprzestrzeniły się w powietrzu z taką gwałtownością, Ŝe zdawało się, iŜ nawet z rzeki Hudson wystrzelają wysokie na trzydzieści metrów słupy ognia. Nad West Street pojawiły się gęste kłęby dymu, sunące po niebie niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawały szkła i strzępy stali wystrzeliły w górę, a potem opadały niesamowitym lotem, jakby w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienił się nagle, zza dymu zaczęły się wyłaniać księŜycowe kształty poszarpanego, metalowego szkieletu mola. Ognista kula rozprzestrzeniła się i znikła w ciągu jednej minuty. Stało się dokładnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej WstąŜki odbył się pozbawiony zbędnego komentarza pokaz „światło i dźwięk", upiorna demonstracja tego, co miało stać się juŜ wkrótce. Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrów, i szef policji, Michael Kane, siedzieli w helikopterze, wstrząsanym prądami wznoszącymi gorącego powietrza. Byli tak zaszokowani, Ŝe odjęło im mowę. Zdawali sobie sprawę z tego, Ŝe właśnie spełniał się jeden z koszmarów, jakie potencjalnie groŜą miastu Nowy Jork. Tym razem, kolejne z tysięcy niebezpieczeństw, jakie regularnie zapowiadano, okazało się prawdziwe. Wkrótce z telewizorów i radioodbiorników w całym mieście popłynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst: „To nie jest test systemu nadajników alarmowych". O dziesiątej trzydzieści pięć, owego czwartego grudnia, w trzech wypełnionych po brzegi głównych salach nowojorskiej giełdy, kręciło się ponad siedem tysięcy ludzi, urzędników obsługujących komputery, młodych gońców z „amerykańskimi" grzywkami, noszących śmiało skrojone marynarki, ponurych maklerów o pełnych determinacji minach, analityków rynku i sprawujących nadzór urzędników w jasnozielonych marynarkach. Dwanaście podwieszonych pod sufitem monitorów pokazywało co chwila symbole róŜnych papierów wartościowych, ich ceny, współczynniki porównawcze, powiadamiało o transakcjach. Dzienny obrót powinien, tak jak w kaŜdy zwykły piątek, przekroczyć sto pięćdziesiąt milionów akcji. Bez wątpienia pierwsi inwestorzy musieli być zaciekłymi negocjatorami, mistrzami gry giełdowej. Jednak ich słabsi potomkowie nie odznaczali się pomysłowością w zawieraniu swoich transakcji.
18
Wszyscy oni byli uderzająco podobni do siebie. PrzewaŜnie zarozumiali i pełni samozadowolenia. Zajmowali się przede wszystkim liczeniem i przeliczaniem wciąŜ na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tłustych niemowlaków, drudzy byli wymizerowani jak gruźlicy. Ich płytko osadzone niebieskie oczy wyglądały jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrząc błędnym wzrokiem. W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywała „trzecią wojnę światową", jak ostatnio zaczęto nazywać walkę o międzynarodowe rynki, oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choć całkiem szybko, Stany Zjednoczone ustępowały swój prymat gospodarczy Japończykom, Niemcom, Arabom. O dziesiątej pięćdziesiąt siedem odezwał się donośnie słynny mosięŜny dzwonek, kiedyś odlany jako przeciwpoŜarowy, uderzony gumowym pobijakiem. Do dziś sygnalizował otwarcie giełdy dokładnie o dziesiątej rano i zamknięcie o szesnastej. Zapadła absolutna cisza. Szok. Następnie podniósł się gwałtowny szum, ludzie handlowali na oślep, póki jeszcze się dało. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panował nieopisany chaos i zamieszanie. Wreszcie, z głośników rozległ się donośny głos dyrektora giełdy: - Panowie... panie., nowojorska Giełda Papierów Wartościowych została oficjalnie zamknięta... Proszę opuścić parkiet. Proszę o natychmiastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykły telefon o podłoŜeniu bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo! Policja powiadomiła nas, Ŝe grozi nam realne niebezpieczeństwo! Na podjazd przed wieŜowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdziestej Drugiej, zaczęły pośpiesznie zajeŜdŜać wydłuŜone limuzyny: mercedesy, lincolny, rolls-royce'yZ samochodów wysiadali męŜczyźni o wyglądzie bardzo powaŜnych osobistości, ubrani przewaŜnie w ciemne płaszcze. Przyjechało takŜe kilka kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim piętrze, w ekskluzywnym Pinnacle Club, czekała zgromadzona juŜ część prezesów wielkich firm, banków i domów maklerskich z Wall Street. Luksusową jadalnię klubu, ze stołami przykrytymi białymi obrusami, błyszczącymi od sreber i kryształów, gdzie przygotowywano lunch, wyznaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektórzy z męŜczyzn wyglądali przez antyodblaskowe okna, sięgające od podłogi do sufitu. śaden z nich nie znalazł się dotąd w Ŝyciu w podobnej sytuacji. Widok był niezwykły, a zarazem przeraŜający. Za oknami widać było nierówne kaniony ulic, aŜ do skupiska wieŜowców, tworzących centrum finansowe. Mniej więcej w połowie drogi, policja ustawiła potęŜne barykady. Wokół stały cięŜarówki policyjne, wozy straŜy poŜarnej, karetki. Przed barykadami zebrał się tłum i patrzył w oczekiwaniu ku Wall Street, jakby dzielnica finansowa była jakimś zaskakującym dziełem sztuki, stojącym w środku gigantycznego muzeum.
19
- Nawet nie raczyli nawiązać z nami kontaktu. Nic, od szóstej rano odezwał się sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabła chodzi? George Firth, prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, stał nieruchomo pośród grupki finansistów i zapalał fajkę. Wydawał się nadzwycząj spokojny, jeśli nie brać pod uwagę tego, Ŝe rzucił palenie trzy lata temu. - Widać, Ŝe wiedzieli, czego chcą, kiedy ogłosili godzinę ataku, Pięć minut po siedemnastej. Pięć po siedemnastej albo co? Dlaczego nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasła; zapalił ją znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojący najbliŜej zauwaŜyli, Ŝe drŜą mu ręce. Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold Gottłieb, spojrzał na zegarek. - Panowie, jest minuta po piątej... - Chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł. Wszyscy znajdowali się teraz jak gdyby na nieznanym sobie terytorium, gdzie nie było niczego pewnego. - Jak dotąd byli nadzwyczaj punktualni. Wręcz obsesyjnie trzymali się szczegółów i terminów. Zadzwonią. Nie ma się co martwić, zadzwonią. Człowiekiem, który się odezwał, był wiceprezydent Stanów Zjednoczonych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wieŜowca Mobila. Thomas Morę Elliot był groźnym z wyglądu męŜczyzną; takim, jacy kończą stare tradycyjne szkoły. Jego najostrzejsi krytycy mówili, Ŝe jest jak bramin, który absolutnie nie nadąŜa za złoŜonymi problemami współczesnych Stanów Zjednoczonych. Większą część kariery Elliot spędził w Departamencie Stanu, podróŜując podczas burzliwych lat sześćdziesiątych pomiędzy krajami Europy, a w siedemdziesiątych - Ameryki Południowej. Obecnie został wiceprezydentem. Przez następne parę minut nikt się nie odzywał; wszyscy czekali w napięciu. Cisza, jaka zapanowała w wielkiej sali, wydawała się tym bardziej przeraŜająca, Ŝe zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie sprawiała Ŝadnych trudności. Prezesi największych firm, przyzwyczajeni do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, Ŝe ich słowa są słuchane, a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli przyzwyczajeni do stanu frustracji i napięcia, jakie wywołała w nich nieoczekiwana, groźna tajemnica. Ich obecność potwierdzały teraz tylko ciche, pojedyncze dźwięki: Odchrząknięcie. Grzechot lodu w szklance. Stukanie palcami. Szaleństwo. Ta myśl zdawała się krąŜyć w głowach wszystkich tu zgromadzonych. Nagle zagroŜenie amerykańskich metropolii terrorem stało się rzeczywistością. Terror ugodził głęboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich potęgi ekonomicznej.
20
Ludzie spoglądali niespokojnie na błyszczące tarcze zegarków marek Rolex, Cartier i Piaget... Czego chcieli ludzie z Zielonej WstąŜki? Jakiego strasznego okupu domagali się ze strony Wall Street? Edward Palin, siedemdziesięciosiedmioletni prezes jednej z największych firm inwestycyjnych, powoli cofnął się od lekko przyciemniającego widok okna. Usiadł na wygodnym krześle przy najbliŜszym ze stołów i w geście rezygnacji, spuścił nisko głowę. Czuł się słabo; wstyd było mu patrzeć. Czy teraz mieli wszystko stracić? Pozostało dwadzieścia sekund. - Proszę, zadzwońcie. Zadzwońcie, skurczybyki - mruknął wiceprezydent. Zdawało się, Ŝe w całym Nowym Jorku wyją tysiące syren. Po raz pierwszy od 1963 roku, kiedy groził wybuch wojny nuklearnej, uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jeśli nie brać pod uwagę ćwiczeń. W końcu było juŜ pięć po siedemnastej. Nagle wszystkich zebranych ogarnęła ta sama myśl - oni wcale nie mieli zamiaru zadzwonić! Nie chcieli prowadzić Ŝadnych negocjacji. Nie będzie dalszych ostrzeŜeń - Zielona WstąŜka uderzy z całą siłą. Waszyngton - Krótkie streszczenie wydarzeń - zaczęła Lisa Pelham, szef gabinetu prezydenta, sprawnie myśląca, zorganizowana kobieta. Była absolwentką Harvardu; zawsze mówiła w zwięzły sposób, wyławiając najwaŜniejsze informacje spośród mnóstwa tych, które nadchodziły. - Do południa zamknięto wszystkie giełdy w Stanach Zjednoczonych, zarówno nowojorską, jak i regionalne. Nie ma teŜ handlu w Londynie, ParyŜu, Genewie, Bonn. W tej chwili najwaŜniejsi biznesmeni w Nowym Jorku siedzą zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na całym świecie wstrzymano handel na giełdach papierów wartościowych i giełdach towarowych. Wszyscy zadają sobie to samo pytanie: Jakie Ŝądania negocjujemy? - Pani Pelham przerwała i odsunęła z twarzy pukiel włosów. - Wszyscy sądzą, Ŝe prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir. - A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytał podejrzliwie prezydent Justin Kearney, z wyrazem niepewności na twarzy. Podczas swojej kadencji odkrył dziwny fakt - o wiele za często zdarzało się, Ŝe jedna część rządu nie miała pojęcia, co czyni druga. - Na pewno nie, panie prezydencie. Zarówno CIA, jak i FBI zapewniły nas o tym. Sir, Zielona WstąŜka do tej pory nie wysunęła Ŝadnych Ŝądań.
21
Prezydent Kearney został przeprowadzony, pod wzmocnioną ochroną, do pomieszczenia znajdującego się w podziemiach Białego Domu, pozbawionego okien i mającego ołowiane osłony. Była to centrala telekomunikacyjna; wokół prezydenta zgromadziło się kilku najwaŜniejszych polityków Stanów Zjednoczonych, stojących tak, jakby chcieli pokazać, Ŝe będą chronić go od wszystkich ciemnych sił, jakie aktualnie działają na terenie USA. Centrum telekomunikacji połączyło się z Pinnacle Club. Na ekranie monitora pojawił się Walter Trentkamp, szef FBI, podchodząc do kamery. Długie lata pracy i jej charakter sprawiły, Ŝe zarówno jego surowa twarz, jak i stanowczy głos i sposób bycia, sprawiały nieprzyjemne wraŜenie. - Nie nawiązano dalszego kontaktu z Zieloną WstąŜką, jeśli nie liczyć wysadzenia przez nich mola - to dowód, który nam obiecali, panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel Awiwu. Nigdy dotąd nie zdarzało się to w Stanach... Nadal czekamy ciągnął Trentkamp. - Bez wątpienia minęła juŜ godzina, o której zapowiadali atak. - Czy któraś ze znanych organizacji terrorystycznych przyznała się do odpowiedzialności za wysadzenie mola? - Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotąd, Ŝadna z nich nie potrafiła powiedzieć nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym. Jeszcze nigdy czas nie zdawał się płynąć tak powoli. Była juŜ siedemnasta dziewięć, potem siedemnasta dziesięć i później. Dyrektor CIA stanął przed kamerami w centrali Białego Domu. Philip Berger był małym człowieczkiem o gwałtownym usposobieniu, bardzo nie lubianym w Waszyngtonie. Miał talent do wywoływania sytuacji, w których dochodziło do konkurencji między głównymi amerykańskimi agencjami wywiadowczymi. - Czy w pobliŜu Wall Street widać jakikolwiek ruch? Czy koło wieŜowców nie kręcą się jacyś ludzie? Samochody? MoŜe ktoś widział mały samolot? - Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy straŜackie wokół dzielnicy finansowej, moŜna by pomyśleć, Ŝe to piękny, niedzielny poranek. - Dranie, blefują - odezwał się ktoś w Waszyngtonie. - Albo - powiedział prezydent - bawią się z nami w jakąś cholerną, wielką wojnę nerwów. Nikt nie potwierdził ani nie zaprzeczył jego słowom. Przytłaczający niepokój i niepewność odebrały ludziom ochotę do rozmów. Czekali. Ale na co?
22
Manhattan O osiemnastej dwadzieścia pułkownik David Hudson zajmował się jedyną rzeczą, jaka miała teraz znaczenie w jego Ŝyciu. Był na patrolu. Powrócił na wojnę, podczas której dowodził plutonem wyćwiczonym na wszystkie moŜliwe okoliczności. Tym razem polem walki było wielkie amerykańskie miasto. Hudson był typem człowieka, który z nieznanych powodów wydaje się ludziom jakby znajomą osobą. Miał włosy koloru dojrzałej pszenicy, zgodnie z nawrotem mody krótko przystrzyŜone. Był przystojny, w typie bardzo „amerykańskim". Dzięki wyrazistym, regularnym rysom twarzy, znakomicie wychodził na fotografiach. Stykający się z nim wyczuwali jego pewność siebie. Potwierdzało to spojrzenie Hudsona, które zdawało się mówić: „Tak, cokolwiek to będzie, potrafię to wykonać". Tylko jedna rzecz była nie w porządku - wielu ludzi na pierwszy rzut oka wcale tego nie spostrzegało - David Hudson nie miał lewej ręki. Stracił ją podczas wojny w Wietnamie. Jego stara taksówka marki Checker, naleŜąca do Vets Cabs and Messengers, toczyła się powoli, mijając jasnozielone dystrybutory stacji benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piątej Ulicy. Był to jeden z denerwujących go momentów, kiedy Hudson jak gdyby obserwował siebie z zewnątrz, jak w niesamowitym śnie. Znał owo przykre uczucie zbyt dobrze z czasów wojny. Kiedy tylko znalazł się z transportem Marinę Corps razem z tłumem innych komandosów w czterdziestostopniowym upale, w przepełnionym smrodem powietrzu miast południowo-wschodniej Azji, poczuł się jakby w innej skórze. Gdy zdał sobie sprawę z faktu, Ŝe moŜe zginąć w kaŜdej chwili, poznał straszne uczucie oderwania się, dystansu wobec siebie samego. Teraz czuł to znowu, tym razem pośród zimnego wiatru, wiejącego wzdłuŜ szarych, ośnieŜonych ulic Nowego Jorku. Pułkownik David Hudson celowo odwlekał atak Zielonej WstąŜki. Wszystko następowało zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem. KaŜda sekunda została przeliczona. Hudson dbał o precyzję bardziej niŜ o cokolwiek innego; wiedział, Ŝe pewny sukces moŜna osiągnąć jedynie uwzględniając kaŜdy szczegół. Powrócił do walki. Znów obudziła się w nim ta dziwna, przedziwna pasja. W końcu podniósł mikrofon z wbudowanego w deskę rozdzielczą nadajnika. - Kontakt. Wchodź, Vets 5. -Pułkownik mówił stanowczym, głosem; takim samym, jakim wydawał rozkazy pod koniec wojny w południowo-wschodniej Azji. Ludzie, nad których Ŝyciem sprawował władzę, słysząc ten głos, byli mu zawsze posłuszni, lojalni wobec swego dowódcy.
23
- Mówi Vets 1... Wchodź, Vets 5. Koniec. Wśród elektrostatycznych trzasków nadeszła natychmiastowa odpowiedź: - Tak, sir. Co u pana, sir? Mówi Vets 5. Koniec. - Vets 5, potwierdzam akcję Zielona WstąŜka. Powtarzam: potwierdzam akcję Zielona WstąŜka. - Wysadź to wszystko w powietrze dodał w duchu - i niech Bóg ma nas w swojej opiece.
Brooklyn - Ma pan ćwierć dolcaa, sir? Proszę! Tu jest tak zimno, sir. A dwadzieścia centóów? ...Aaa, dziękuję. Bardzo dziękuję, sir. Ocalił mi pan Ŝycie. Około dziewiętnastej trzydzieści tego wieczoru, na chodniku Atlantic Avenue na Brooklynie, przebywał od pewnego czasu jego stały bywalec, nazywany Królikiem. śebrał fachowo, zdobywając drobne i papierosy. Podobny do kłębu szmat siedział skulony, naprzeciw ceglanej fasady Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciągał pieniądze tak skutecznie, jak gdyby był magnesem. Udało mu się, właśnie dostał czterdzieści osiem centów od faceta i jego dziewczyny. Pozwolił sobie zatem na mały łyk z kończącej się ćwiartki Four Roses. Wiedział, Ŝe picie podczas Ŝebrania działa odstraszająco, ale czasem było mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, naleŜało do jego imagc^. Głęboki kaszel, jaki złapał go po wypiciu łyka whisky, mógł sugerować, Ŝe ma gruźlicę. Spuchnięte i spękane usta włóczęgi były tak blade, Ŝe nie róŜniły się prawie od koloru skóry; wyglądały, jakby spłynęła z nich cała krew. Na tę zimę Królik starannie wybrał marynarską kurtkę bez rękawów; załoŜył ją na kilka kolorowych, łachmaniarskich koszul. Miał teŜ dziurawe czarne tenisówki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze śladami farby, pokryte błotem, wymiotami i śliną. Turyści zdawali się go uwielbiać. Czasami robili mu zdjęcia, Ŝeby mieć w domu przykład osławionej nowojorskiej nędzy, dowód okrucieństwa tego miasta. Lubił pozować. Prosił wtedy o dolara czy cokolwiek, co zechcą mu dać. Wspierał się na swoich dwóch pękatych torbach na zakupy i uśmiechał Ŝałośnie do aparatu. Płać, frajerze. Teraz, przez załzawione, na wpół zamknięte oczy, Królik ukradkiem obserwował wieczorny ruch koło bliskowschodniej restauracji po drugiej stronie ulicy.
25
Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajów arabskich w turbanach na głowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, którzy postanowili jeść to, co przybysze z dalekiego świata. Akustyczne tło stanowił nieustanny łoskot przejeŜdŜającego metra. Koło Królika przechodziła teraz grupka młodych z McDonalda; wracali z pracy do domu. Dwie okrągłe czarne dziewczyny i chudy Mulat, wszyscy około osiemnastki. - Hej, McDonald! Whopper pobił Big Maca. Była cięŜka walka. Macie ćwierć dolca? śebym kupił sobie McKawę? - Królik zakaszlał ohydnie na przechodzących. Młodzi oburzyli się. Cała trójka wybuchnęła szyderczym śmiechem. - Kto ci się pozwolił odzywać, ty kupo szmat? Kopnij się w tyłek, stary ośle! Poszli dalej. - Złośliwi gówniarze; wystarczy, Ŝe przez chwilę szef na nich nie patrzy... Gdyby komukolwiek z przechodniów chciało się lepiej przyjrzeć Królikowi, mógłby zauwaŜyć w jego wyglądzie dość dziwne szczegóły. Na przykład, miał niezwykle rozwinięte mięśnie jak na ulicznego Ŝebraka, spędzającego czas na siedzeniu. Ramiona Królika były szerokie, a ręce i nogi potęŜne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykłe były jego oczy, prawie zawsze patrzył skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obserwował ruchliwą ulicę od lewej do prawej, przyglądając się z uwagą wszystkiemu, co się działo. Poza tym, moŜna by zakwestionować jakość brudu, jaki grubą warstwą pokrywał kostki i wystające z tenisówek palce nóg Ŝebraka. Wyglądał zbyt idealnie. Prawie, jakby ktoś specjalnie wysmarował się czarną pastą do butów, Ŝeby udawała brud. Po bardziej wnikliwej analizie szczegółów wyglądu Królika moŜna było wyciągnąć tylko jeden wniosek, Ŝe nie jest to zwyczajny Ŝebrak, lecz moŜe policjant, przyczajony w zasadzce. I tak właśnie było. W rzeczywistości nazywał się Archer Caroll; zadaniem jego i podległego mu oddziału było tropienie terrorystów, przebywających na terenie Stanów Zjednoczonych. Wysiadywał tak na ulicy juŜ piąty tydzień, jak dotąd - bez rezultatów. W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star, siedziało dwóch trzydziestoparoletnich Irakijczyków. Raczyli się właśnie jedzeniem, które uwaŜali za najlepsze spośród tego, które moŜna dostać w Nowym Jorku. To ich właśnie cierpliwie obserwował Caroll. Irakijczycy specjalnie wybrali stolik połoŜony jak najdalej od wejścia przytulnej, nieduŜej restauracji. Głośno siorbali gęstą zupę z rośliny nazywanej chlebem świętojańskim, następnie zaczęli pochłaniać kolejne specjały - tabbouleh, upstrzony kawałkami liści mięty, i hummus, ozdobiony kolorowym kremem. Łapczywie poŜerali lepiącą się mieszaninę
26
rodzynek, orzeszków, jagnięcego mięsa, marokańskich oliwek - najwspanialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazić. Biesiadujący bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli się osobistą nietykalnością, którą oficjalnie zagwarantowała im FBI. Na jednoznaczny rozkaz Waszyngtonu, nie mogli być postawieni przed sądem ani niepokojeni w Ŝaden inny sposób. Pomimo iŜ byli znanymi terrorystami, zamieszanymi w liczne zamachy, naleŜało ich traktować jak zagranicznych dyplomatów. W zamian, z libańskiego więzienia miało wkrótce wyjść na wolność trzech amerykańskich marines, pojmanych i uznanych za „szpiegów". Policji miejskiej i FBI pozwolono podjąć akcję przeciwko braciom jedynie wtedy, kiedy ci mordercy „Czarnego Września" będą próbowali zagrozić czyjemuś Ŝyciu lub mieniu na terenie USA. Były to ich ulubione zajęcia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie, ParyŜu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze słodyczami, w dzielnicy Chelsea z zimną krwią zamordowali trzy studentki - córki libańskich polityków. Wzmagał się lodowaty, nocny wiatr, siedzący na chodniku Arch Caroll drŜał z zimna. W podobnych chwilach Caroll zastanawiał się, dlaczego tak się stało, Ŝe obdarzony wysoką inteligencją trzydziestopięciolatek, człowiek, który mógł zrobić karierę, magister prawa, pracuje regularnie po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin w tygodniu, jedząc na obiad zawsze taką samą, zimną jak lód pizzę, popijaną pepsi-colą. Po co właściwie wysiadywał pod tą muzułmańską restauracją w piątkowy wieczór? Czy dlatego, Ŝe jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami, przemierzającymi chodniki Nowego Jorku? Czy dlatego, Ŝe jego surowy dziadek był jednym z najlepszych i najtwardszych policjantów w tym mieście? Czy teŜ z powodu tych wszystkich niewyobraŜalnych przeŜyć, jakich on sam, Archer Caroll, doznał piętnaście lat temu w Wietnamie? A moŜe po prostu wcale nie był rozsądnym i zdolnym człowiekiem, za jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, się uwaŜał. MoŜliwe, Ŝe - jeśli dobrze się nad tym zastanowić - w jego mózgu działo się coś dziwnego; moŜe pod sufitem nie miał wszystkiego w porządku? No, bo w końcu, czy rzeczywiście bystry i normalny facet sterczałby na ulicy, odmraŜając sobie tyłek? Kiedy Arch zastanawiał się nad dokuczliwymi błędami, jakie popełnił w Ŝyciu, jego uwaga rozpraszała się nieco. Spoglądał przez parę minut na przemarznięte palce nóg albo Ŝarzący się niedopałek papierosa, czy na cokolwiek. Nie moŜna powiedzieć, Ŝeby podczas minionych pięciu tygodni dobrze się bawił. A tyle juŜ właśnie czasu obserwował braci Rashidów; odkąd tylko Departament Stanu wpuścił ich do Nowego Jorku i pozwolił im cieszyć się Ŝyciem.
27
Wtem, uwagę Carolla przykuło coś niespodziewanego. — Co się... - wymamrotał, przyglądając się przechodząc ym maziom. CzyŜby to był... - pytał sam siebie. Nie, to niemoŜliwe, .. To chyba jednak... ale skąd...? ZauwaŜył chudego człowieka o kędzierzawych włosach, zbliŜającego się od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. MęŜczyzna szedł szybko, oglądając się nerwowo przez ramię. Z daleka wyglądał jak wieszak, na którym ktoś powiesił płaszcz. Caroll zmruŜył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć. Patrzył i patrzył, a wiatr kłuł go w oczy. Musiał się upewnić. Tak! Był pewien! Nadchodzący człowiek miał na głowie gąszcz mocno kręconych, czarnych włosów. Nie umyte włosy zaczesane były do tyłu i zwieszały się jak wymięta torba na kołnierz czarnego płaszcza. Wszystko, co miał na sobie męŜczyzna, było w kolorze głębokiej czerni. Gdyby Caroll go nie znał, mógłby wziąć go za kapłana jakiejś sekty. Archer słyszał o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym takŜe Libańskim Rzeźnikiem. Dziesięć lat temu Moussa został zwerbowany przez Rosjan; uczono go w słynnej szkole terrorystów w Trypolisie. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych działał w siatce europejskiej, podlegając najpotęŜniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi. Od tamtego czasu Moussa będąc w słuŜbie pułkownika Kadafiegp kierował juŜ akcjami terrorystycznymi na całym świecie: w ParyŜa Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracował dla Francołs Monserrata, który nie tylko przejął europejską siatkę Juana Carlosa, ale takŜe rejon Ameryki Południowej, a obecnie równieŜ i Stanów Zjednoczonych. Hussein Moussa zatrzymał się przed wejściem do restauracji. Rozejrzał się, niczym ostroŜny kierowca zbliŜający się do skrzyŜowania. PonOr wnie popatrzył w jedną i drugą stronę, a potem jeszcze raz. ZauwaŜy! nawet Ŝebraka, siedzącego wśród szmat, po drugiej stronie ruchliwej Atlantic Avenue. Najwyraźniej nie spostrzegł niczego, co mogłoby go zaniepokoić" czj; choćby zainteresować; po chwili zniknął za jaskrawoczerwonymi drzwia* mi lokalu. Arch Caroll, siedzący naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Starawyprostował plecy i znieruchomiał, jakby na wpół zamarzł. Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyszperał z niej niedopałek camelą. Zapalił i wciągnął w płuca gryzący dym. Co za niespodziewany prezent, akurat na BoŜe Narodzenie! Nagroda za śledzenie Rashidów przez nie kończące się wieczory. Libański Rzeźnik podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknąć Rashidów, jeśli nie będzie bezspornych dowodów przestępstwa. JednakŜe nie mówili nic takiego na temat Libańskiego Rzeźnika.
28
Swoją drogą, ciekawe, co Hussein Moussa robił w Nowym Jorku"?, Caroll zastanawiał się. Po co Rzeźnik spotykał się z Rashidami? Od razu pomyślał o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Słyszał o tym przez cały dzień od przechodniów. Zdaje się, Ŝe ktoś wpadł na pomysł, Ŝeby zniszczyć molo na West Side i teren wokół niego. Przez moment Arch zastanawiał się nad moŜliwym powiązaniem pomiędzy tym zdarzeniem a obecnością Husseina Moussy. Nie wiedział jednakŜe niczego konkretnego. Znał tylko plotki, słowa przypadkowych ludzi. W końcu ktoś powiedział, Ŝe to był wybuch gazu... Słyszał równieŜ jak, mówiono, Ŝe całe miasto było zagroŜone przez nieznanych sprawców, którzy Ŝądali okupu. Wszystko to były tylko nic sprecyzowane spekulacje. Zanim nie będzie pewien, co się naprawdę stało, nie moŜe łączyć Rzeźnika z wypadkiem na West Side. Arch Caroll kierował juŜ od czterech lat wydziałem antyterrorystycznym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez cały ten czas tylko kilku wielokrotnych morderców, o jakich usłyszał, wywołało w nim emocje, które zmieniały jego chłodne, zawodowe podejście policjanta. Hussein Moussa był jednym z nich. Libański Rzeźnik lubił torturować. Zabijać. Okaleczać niewinnych ludzi... Obserwując restaurację, Caroll pomyślał, Ŝe nie zaleŜy mu szczególnie na tym, Ŝeby Moussę zabić. Chciałby tylko, Ŝeby zamknęli Rzeźnika na resztę Ŝycia w najlepiej jak tylko moŜna strzeŜonym więzieniu. Niech to zwierzę będzie miało czas przemyśleć, co zrobiło; jeśli Moussa w ogóle myślał. Spod gazet i szmat wypełniających jedną z toreb, Caroll zaczął wygrzebywać cięŜki, czarny, metalowy przedmiot. OstroŜnie, trzymając broń przy sobie, sprawdził komorę nabojową browninga. Szybko włoŜył w niego magazynek z ośmioma nabojami. Stary, pochylony śyd, który akurat przechodził, spojrzał przeraŜony na ulicznego włóczęgę, ładującego pistolet. Szedł dalej przed siebie, oglądając się cały czas. Przyspieszył. Do czego to dochodzi - nawet nowojorscy Ŝebracy mają teraz broń! To miasto chyba zostało przeznaczone na zatracenie. l. Caroll wstał. Czuł się zesztywniały od mrozu i bezruchu. Jeden z pośladków zdrętwiał mu całkowicie. Chyba był juŜ za stary na to, Ŝeby spędzać długie godziny na ulicy. Musiał wziąć to pod uwagę - któregoś dnia mógł przez to stracić Ŝycie. Przeszedł przez ulicę pośród gęstego ruchu. Ledwie słyszał wyjące klaksony i przekleństwa kierowców, którym pchał się po ciemku pod maski. Znajdował się jakby na granicy rzeczywistości; tak, miał nawet lekkie mdłości. Ogarniało go zawsze dokładnie to samo uczucie, kiedy tylko pojawiała się moŜliwość, Ŝe kogoś zabije. Wydawało mu się to tak absurdalne i obce, Ŝe aŜ poczuł gorycz w ustach.
29
Z Sindbad Stara wychodziła właśnie para w średnim wieku. Gruba kobieta owinęła sobie tłuste biodra czerwonym płaszczem. Spojrzała na Królika wzrokiem, który mówił: To nie miejsce dla ciebie, człowieku. Dobrze o tym wiesz. Caroll popchnął zdobione, czerwone drzwi, które wychodzący zamknęli mu przed nosem. Otoczyło go gorące, przesycone zapachem czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegł stłumiony szczęk odbezpieczanego browninga. Jeszcze spokojny, głęboki oddech. Dobra, mądralo, zaczynamy. Mała restauracyjka była znacznie bardziej przepełniona, niŜ wydawało się z zewnątrz. Arch przeklął. Wszystkie stoliki były zajęte, i to co do jednego. Zaraz przy wejściu jeszcze hałaśliwa grupka przyjaciół - sześcioro czy siedmioro ludzi - czekała na zwolnienie się miejsc. Caroll przepchnął się koło nich. Przez otwierające się co chwila drzwi kuchni wchodzili i wychodzili kelnerzy. Arch powoli przeszukał wzrokiem tył zatłoczonej sali. Hussein Moussa juŜ go zauwaŜył. Nawet w pełnej ludzi, kipiącej gwarem restauracji, Libański Rzeźnik przyglądał się kaŜdemu, kto wchodził do lokalu. Caroll został takŜe spostrzeŜony przez właściciela, olbrzymiego męŜczyznę, waŜącego ze sto dziesięć kilogramów. Restaurator wysunął się naprzód jak rozdraŜniony byk. - ZjeŜdŜaj stąd! Wynoś się, włóczęgo! Ale juŜ! - wrzasnął. Nagle zapadła cisza. Arch spróbował udawać wystraszonego i zupełnie zmieszanego; zdziwionego, Ŝe oto nagle znalazł się w tej restauracji. Potknął się o własne tenisówki, po czym przeszedł zygzakiem przez salę, dochodząc niemal do samego rogu przy tylnej ścianie. Miał nadzieję, Ŝe wygląda na pijanego i zupełnie bezbronnego. MoŜe nawet trochę zabawnie. Jeśli tak było, goście powinni zacząć się śmiać. JeŜeli zagrał dobrze, to musi się mu udać zakończyć akcję bez jednego wystrzału. Opuścił dłonie wzdłuŜ ciała, po czym ostentacyjnie podrapał się między nogami. Jakaś kobieta odwróciła się z obrzydzeniem. - Łazienka? - wymamrotał niemal rozczulająco Caroll. - Muszę iść do łazienki! Siedzący w pobliŜu młody brodacz i jego dziewczyna zaczęli się śmiać. MłodzieŜ zawsze lubiła humor na poziomie ubikacji. MoŜna to było wywnioskować na podstawie odnoszących sukcesy widowisk, jakie oferowały Broadway i Hollywood. Hussein Moussa przerwał jedzenie i uśmiechnął się. Miał nierówne, Ŝółte zęby. Wyglądał teraz jak zwierzę, jak brutalna hiena. Widać było, Ŝe scena spodobała się i jemu.
- Muszę do łazienki! - powtórzył z naciskiem Caroll, starając się jak najlepiej odgrywać rolę pijaka. Naprawdę, w tej pracy trzeba było być dobrym aktorem. - Mohamud! Tarek! Wyrzućcie go! Usuńcie stąd tego przybłędę! zawołał histerycznie właściciel do swoich kelnerów. Nagle, szybkim, wyćwiczonym ruchem, Arch skoczył w lewo, jednocześnie wyciągając ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani zamarli; strach ścisnął ich za gardła. Podobne sceny raczej nie zdarzały się w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć. - Nie ruszać się! Nie ruszać się, do cholery!! - wrzasnął Caroll. W tym samym momencie jeden z libańskich kelnerów uderzył go z boku. Siła ciosu zachwiała Archem, obracając go na moment w prawo. W ten sposób przewaga, jaką Caroll miał nad trzema siedzącymi w Sindbad Star terrorystami zniweczona została w ciągu jednej chwili; kelner zamienił nieświadomie dalszy bieg wydarzeń w krwawą jatkę. Moussa i Rashidowie odskakiwali juŜ na boki, staczając się z czerwonych krzeseł. Anton Rashid wyszarpnął spod brązowego, skórzanego płaszcza srebrzysty pistolet maszynowy. Na filmach pokazuje się czasem sceny błyskawicznej, morderczej walki w mocno zwolnionym, płynnym tempie. Caroll wiedział, Ŝe w rzeczywistości przeŜywa się to inaczej. Widzi się jakby szereg następujących po sobie fotografii; nieruchomych, przeraŜających obrazów. Teraz zdjęcia migały Archowi przed oczami w nierównym tempie. Świat zatrzymał się. Ruszył. Znowu się zatrzymał. I ruszył. Zupełnie, jakby ktoś sparaliŜowany obsługiwał rzutnik. - Wszyscy na podłogę! - zawołał donośnie Caroll, pociągając za spust. Pierwszy pocisk przeszył prawą stronę gardła Antona Ra^hida, rozlewając jego krew kałuŜami po podłodze. Błysnęła broń Moussy; zagrzmiała, kiedy Arch wylądował na plecach leŜących juŜ ludzi. W kilka sekund później, Caroll wyjrzał ostroŜnie ponad stół. Oddał z browninga trzy szybkie strzały. Dwie z kul rzuciły krępego Wadiha Rashida na małą ściankę, przyozdobioną czarnymi rondlami. Na piersi terrorysty pojawiły się krwawe dziury. CięŜkie rondle pospadały z hałasem na wyłoŜoną kafelkami podłogę. - Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz się stąd! Nie zdołasz mnie minąć! - zawołał Arch. Nie było odpowiedzi. Gdzieś koło drzwi, zawodziła stara kobieta. Kilkoro ludzi głośno płakało. Z zewnątrz słychać było odległe odgłosy policyjnych syren. - Poddaj się, a ujdziesz z Ŝyciem! Jeśli nie - zabiję cię! Wszystko jedno, co zrobisz, Moussa. Przysięgam! 31
Caroll oddychał cięŜko. Raz, dwa, trzy... Spróbował wyjrzeć jeszcze raz. Nie zobaczył Moussy. Terrorysta takŜe chował się za stołami. Pełzł gdzieś, próbując w jakiś sposób uzyskać przewagę. Musiał posuwać się albo ku wyjściu, albo ku drzwiom kuchni. Arch postanowił, Ŝe będzie to kuchnia. Zaczął przemieszczać się w jej kierunku. - Mam granaty odłamkowe! - wrzasnął nagle Moussa, wysokim, przenikliwym głosem. - Wszyscy zginą! Wszyscy w tej restauracji zginą! Razem ze mną. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno! Caroil zatrzymał się. Prawie przestał oddychać. Patrzył prosto przed siebie, na trzęsącą się, przeraŜoną kobietę, zwiniętą na podłodze jak ślimak. Miała około trzydziestki. Nie chciała umrzeć nagle, podczas odświętnego wieczoru, na jaki pozwolili sobie z męŜem. Arch wysunął się jeszcze raz ponad stoliki i tuŜ koło jego lewego ucha przeleciała kula. Niedobrze. Moussa znajdował się w prawym, tylnym rogu sali. Czy rzeczywiście miał granaty, czy teŜ był to tylko blef? Nie wiadomo; po Libańskim Rzeźniku zawsze moŜna było spodziewać się najgorszego. Do jednego z jego znanych wyczynów naleŜało przyjście z pistoletem maszynowym na przyjęcie urodzinowe dziecka. Caroll musiał teraz podjąć szybką decyzję; decyzję, od której zaleŜało Ŝycie wszystkich, którzy przypadkowo znaleźli się w tej pułapce. LeŜący na podłodze ludzie zaczęli wpadać w panikę; jeszcze chwila, a wstaną i rzucą się ku drzwiom. To byłoby wspaniałe rozwiązanie - dla Husseina Moussy. Pośród zamieszania, Arch z pewnością nie będzie ryzykował uŜycia broni. A Rzeźnik dostanie najlepszą z moŜliwych szansę ucieczki. Na całej podłodze walało się jedzenie. Caroll sięgnął po jedea z talerzy, na którym znajdowała się nie dokończona porcja gęsto przyprawionej baraniny z ryŜem. Nagłym ruchem Arch rzucił bryzgającym zawartością talerzem w drzwi kuchni, po czym natychmiast podniósł się na ugięte nogi, wysuwając przed siebie ściśnięty obiema rękami pistolet. Był gotowy. Bardziej przygotowany, w tej sytuacji, juŜ nie będzie. Moussa podniósł się i wystrzelił. Rzeźnik oddał dwa strzały w kierunku hałasu, jaki dobiegł do niego od strony kuchennych drzwi. Sukinsyn, w lewym ręku trzymał granat! Caroll pociągnął za spust. Terrorysta wydał się nagle zdumiony. Z czoła Husseina Moussy popłynęła krew. Osunął się na podłogę, uderzając w stół, ciągle zastawiony potrawami. Padając, pociągnął za sobą obrus, talerze, kieliszki z winem i szklaneczki z wodą. Wyrzucił z siebie gardłowe przekleństwo. Moussa podniósł broń jeszcze raz.
32
Arch trafił go znowu, kula rozerwała prawy policzek terrorysty. Libański Rzeźnik upadł cięŜko na plecy otyłego męŜczyzny, przytulonego do podłogi. Caroll wystrzelił ponownie, podczas gdy przeraŜony klient wił się jak piskorz. Ciemię Husseina Moussy odpadło jak pokrywka. W restauracji zapanowała straszliwa cisza. Minęła sekunda lub dwie. Potem znowu rozległ się płacz. Słychać było pełne złości krzyki; ludzie zaczęli tulić się do siebie i próbować uspokajać. Arch, trzymając przed sobą broń, ruszył niezdarnie przez pogrąŜoną w chaosie salę. Cały czas posuwał się na ugiętych nogach, tak jak nauczono go w szkole policyjnej. Zupełnie jakby nie potrafił się wyprostować. DrŜały mu kończyny. Przyjrzał się uwaŜnie braciom Rasbid. Wadih i Anton jeszcze Ŝyli. Popatrzył na Moussę. Rzeźnik był martwy. Świat w jednej chwili stał się bezpieczniejszy. - Proszę wezwać karetkę - powiedział łagodnie Caroll do właściciela Sindbad Stara, który zaniemówił. - Przepraszam. Bardzo mi przykro, Ŝe to musiało się stać na terenie pańskiego lokalu. Ci ludzie byli terrorystami. Zawodowymi zabójcami. Właściciel restauracji przyglądał się Archowi z wyrazem niedowierzania na twarzy. Jego małe, czarne oczka świeciły jak koraliki na szerokiej, okrągłej twarzy. Przeszył Carolla wzrokiem i zapytał: - A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?
4
Zielona WstąŜka uderzyła w nowojorską dzielnicę finansową czwartego grudnia, o godzinie 18.34. Nie wysunięto Ŝadnych Ŝądań, nie było dalszych ostrzeŜeń ani jakichkolwiek wyjaśnień. Nie podano przyczyny, dla której atak nastąpił w godzinę i dwadzieścia dziewięć minut po podanym terminie. A jednak zdarzył się; nagły, jak niespodziewany wybuch wulkanu. Wydawało się, Ŝe niewielki, lecz nadzwyczaj waŜny zespół budynków na obszarze Nowego Jorku na moment się przechylił, a potem stracił równowagę. Nad Manhattanem, na którym zapadał juŜ zimowy zmierzch, rozległy się nagle nieoczekiwane błyski i grzmoty, takie jak nad pogrąŜonym w mroku polem bitwy. Pod wysokimi na kilkaset metrów kłębami czarnego dymu, kaniony ulic wokół Wall Street zapłonęły gwałtownymi poŜarami. Płomienie szalały posuwając się błyskawicznie we wszystkie strony: na Wall Street i Broad Street, Pine, South William i wokół Giełdy. Widok ten przypominał niektórym sceny widziane w Bejrucie. U najstarszych, wywołane zostały w pamięci zamazane obrazy Berlina czy Londynu z czasów drugiej wojny światowej. Jeszcze innym przychodził na myśl Wietnam. W rozjarzonej płomieniami poŜarów ciemności wyły chórem ogłuszające syreny wozów policyjnych, straŜackich, karetek. Na ulicach widać było tłumy umundurowanych policjantów, personelu medycznego, samochody detektywów i dowódców oddziałów. W górze słychać było warkot helikopterów naleŜących do wojska, sieci telewizyjnych, policji. Pilotom z trudem udawało się uniknąć wzajemnych kolizji. Pod samymi iglicami Trinity Church, w miejscu, które do niedawna było jeszcze majestatycznym skrzyŜowaniem Wall Street i Broadwayu, stał bez płaszcza jeden ze znanych reporterów telewizyjnych. Z ponurym wyrazem twarzy mówił do filmującej go kamery sieci ABC. W jego zwykle opanowanym, aktorskim głosie, odczuwało się przeraŜenie.
34
- Jak dotąd, posiadamy następujące sprawdzone informacje; wciąŜ napływają do nas nowe: W rejonie Wall Street uległy dzisiaj całkowitemu lub częściowemu zniszczeniu: Nowojorski Bank Rezerw Federalnych, gdzie przechowuje się złoto o wartości ponad stu miliardów dolarów, naleŜące do obcych państw... Salomon Brothers -jeden z największych w kraju domów maklerskich... Merrill Lynch przy Liberty PlaŜa... Depository Trust Company, która zajmuje się komputerowymi usługami w dziedzinie debetów i kredytów... Lehman Brothers -jedna z najstarszych firm inwestycyjnych... Podczas tego niespodziewanego ataku prawdopodobnie ucierpiały takŜe: sejfy Chase'a i US Trust Company, nowojorskie biura NASDAQ, budynek Giełdy Papierów Wartościowych, Three Hanover Sąuare - gdzie znajdowały się Manufacturers Hanover i European American Bank... Pełen zakres tych straszliwych zniszczeń, ich całkowity zasięg, nie będzie dziś znany. Wyczerpująca ocena strat potrwa zapewne wiele dni, sądząc z tego, co widać dokoła. Pierwsze przybliŜenia liczby eksplozji róŜnią się bardzo znacznie -mówi się o co najmniej dwunastu, a być moŜe nawet czterdziestu oddzielnych wybuchach... To potworna, naprawdę przeraŜająca scena. Oto co pozostało z nie tak dawno jeszcze dumnej, niemal sięgającej nieba dzielnicy finansowej Nowego Jorku. Zielona WstąŜka zaatakowała jak niewidzialna armia. Dwóch zdenerwowanych mundurowych policjantów, Alry Simmons i Robert Havens, ostroŜnie zapuszczało się w tlące ruiny Banku Rezerw Federalnych przy Maiden Lane. Do pasów mieli przyczepione pięćsetmetrowe liny bezpieczeństwa, ciągnące się aŜ do ulicy. Policjanci znajdowali się teraz w głębi czegoś, co do niedawna stanowiło potęŜną, bogato zdobioną główną salę banku. WyłoŜone szarym i niebieskim marmurem ściany i płyty z piaskowca, zawsze wywierały na odwiedzających wraŜenie stabilności i potęgi. Budynek wydawał się istną fortecą; grube, stalowe pręty w kaŜdym z okien wzmacniały poczuci, bezpieczeństwa, zdawały się chronić w sposób doskonały wszystko, co znajdowało się w środku. Okazało się to jednak tylko złudzeniem. Zniszczenia, jakie posterunkowi Simmons i Havens zastali w piwnicach, w dziale monet, były wprost trudne do opisania. Olbrzymie maszyny do waŜenia bilonu zostały połamane jak dziecięce zabawki. Wszędzie walały się porozdzierane, dwudziestopięciokilogramowe torby z monetami. Marmurowa podłoga była pokryta metrową warstwą bilonu - dwudziestopięcio-, dziesięcio-, pięcio- i jednocentówek. LeŜały tam takŜe kolumny podtrzymujące strop. Cała struktura budynku zdawała się drŜeć. Na najniŜszym poziomie piwnic Banku Rezerw Federalnych znajdował się największy na świecie magazyn złota. Wszystko stanowiło
35
łasność rządów obcych państw. Bank zajmował się zarówno pilawaniem tych bogactw, a przy okazji rejestrował, kto, ile posiada. I przypadku zmiany właściciela przenoszono złoto do skrzyń państwa, tóre weszło w jego posiadanie. Błyszczące sztabki transportowano na wykłych, metalowych wózkach; takich samych, jakie słuŜą do woŜenia siąŜek w bibliotekach. Zainstalowany w piwnicy system bezpieczeństwa ył tak skomplikowany, Ŝe nawet sam prezes banku, zapuszczając się na ajniŜszy poziom budynku, musiał korzystać z pomocy straŜników. Teraz dwaj policjanci znajdowali się sami, w wielkiej niczym jaskinia iwnicy. Złoto otaczało ich ze wszystkich stron. Pośród pyłu i połamanych srzyń iskrzyły się istne rzeki złota. Wszędzie było pełno Ŝółtawych sztabek, nacznie więcej niŜ Havens i Simmons byliby w stanie policzyć. Według bowiązującej tego dnia ceny trzystu osiemdziesięciu sześciu dolarów za ncję, w zasięgu ich rąk znajdowało się ponad sto miliardów dolarów. Posterunkowy Robert Havens oddychał szybko, nabierając w płuca gromne hausty powietrza. Jego szeroka, okrągła twarz pozostawała bez /yrazu. Nagle obydwaj zatrzymali się jak wryci. Z ust Havensa dobył się :rótki okrzyk: - O BoŜe, co to?! Na wiklinowym krześle siedział uzbrojony straŜnik w bankowym nundurze, zagradzając policjantom drogę do głównego, podziemnego ;araŜu banku. Krzesło jeszcze się tliło. StraŜnik spoglądał prosto w oczy Havensa, ale się nie odzywał. Był traszliwie poparzony; jego pokryta bąblami skóra była czarna jak węgiel Irzewny. Okropny widok tak poraził policjantów, Ŝe nie zdołali zauwaŜyć lajwaŜniejszego śladu... Wokół prawej ręki straŜnika zawiązana była opaska z jaskr awozielolej wstąŜki. Kiedy Archer Caroll ostroŜnie prowadził swoje stare kombi po autostradzie Major Deegan, powrócił myślą do pytania zadanego mu przez właściciela restauracji z Atlantic Avenue: „A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?" Caroll spojrzał na swoją zmęczoną twarz, przeglądając się w lusterku wstecznym. Tak, kim jesteś, Arch? Rashidowie i Moussa byli złymi ludźmi, a ty jesteś pewnie bohaterem narodowym, tak? Czuł się zupełnie wyczerpany, odrętwiały. Pragnął, Ŝeby w jego zbolatej głowie zapanował ład i spokój. Kim pan jest? - Nikim, choć posiadającym pewne wartości - odpowiedział w końcu w stronę brudnej przedniej szyby. Zdawało mu się, jakby się znajdował wewnątrz jakiejś oddzielonej od świata kapsuły.
36
Włączył radio, Ŝeby poprawić sobie nastrój. Natychmiast usłyszał komunikat o tym, co zaszło na Wall Street. Spiker mówił głosem, którego często uŜywano, przekazując szczególnie waŜne wiadomości; w zasadzie spokojnym, a jednak ślizgającym się na krawędzi histerii. Caroll zwiększył siłę głosu odbiornika. Oprócz szczegółowego sprawozdania z przebiegu wydarzeń, puszczono takŜe kilka przeprowadzonych na ulicy wywiadów. Indagowani sprawiali wraŜenie zaszokowanych; w tle słychać było wycie straŜackich syren. Arch zacisnął dłonie na kierownicy. Przed oczami stanęły mu obrazy zniszczeń. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe dzielnica finansowa była idealnym celem dla terrorystów. Trudno mu było jednak uwierzyć, Ŝe to, co zdarzyło się, było prawdą. Nie chciał o tym myśleć. Nie dzisiaj. Był juŜ prawie w domu i nie chciał przynosić nieszczęść całego świata takŜe i tam. Po paru minutach znalazł się w swoim wilgotnym holu, w Riverdale, na peryferiach dzielnicy Bronx. Czuł się zesztywniały. Machinalnie zdjął płaszcz i powiesił go pod wiszącym tu od niepamiętnych czasów symbolicznym Sercem Jezusa. Wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie nie sięgały zawieruchy i wojny. Wszedł do duŜego pokoju i westchnął. - Biedny Arch. JuŜ prawie wpół do dwunastej. - Przepraszam. Nie zauwaŜyłem cię, Mary K. Mary Katherine Caroll siedziała skulona w rogu kanapy. Panował półmrok, przez otwarte drzwi jadalni wpadało przyćmione światło. - Wyglądasz jak prawdziwy, stary włóczęga. Czy ty masz krew na rękawie? Co ci się stało? - Mary wstała, wystraszona. Caroll spojrzał na brudny, rozdarty rękaw koszuli. Odwrócił go w stronę światła. Rzeczywiście, krew. Ciemna, wyschnięta krew; jednak nie jego. - Nic mi nie jest. To nie moja krew. Przynajmniej, tak mi się zdaje. Mary Katherine skrzywiła się, podchodząc, Ŝeby zbadać mu ramię. - Źli ludzie oberwali, co? Arch spojrzał na swoją „małą", dwudziestoczteroletnią siostrę. To ona zajmowała się domem, zastępowała matkę czwórce jego dzieci; sprzątała i gotowała nie skarŜąc się na nic. Wszystko za skromniutkie dwieście dolarów miesięcznie, „stypendium", jak to nazywali. Nie mógł sobie w tej chwili pozwolić na to, Ŝeby płacić jej więcej. - Musiałem zabić jednego z nich. JuŜ nie będzie więcej podkładał bomb i robił krzywdy ludziom. Czy dzieci śpią? Potomstwo Archera, w kolejności przyjścia na świat, nosiło imiona: Mary III, Clancy, Mickey Kevin i Elizabeth. Cała czwórka była zbyt bystra, Ŝeby moŜna ich było zbyć byle czym. Sprytni, mali Irlandczycy. Wszystkie dzieci miały jasniutkie blond włosy, niebieskie oczy, zaraźliwe uśmiechy i cięte języki; prawie jak dorośli. Mary Katherine starała się im
37
następować matkę juŜ prawie od trzech lat. Od tego dnia, kiedy zmarła iona Archa, Nora, pamiętnego czternastego grudnia 1982 roku. Po jej pogrzebie i spędzeniu zaledwie jednej samotnej nocy w swoim starym nowojorskim mieszkaniu, cała szóstka przeniosła się do będącego iv posiadaniu rodziny Carollów wiejskiego domu w Riverdale. Dom ?tał zamknięty i zabity deskami, odkąd zmarli rodzice Archa, w 1980 i 1981 roku. Mary Katherine natychmiast przemeblowała dom. Urządziła sobie nawet na przestronnym strychu wspaniałą pracownię malarską. Dobrze przynajmniej, Ŝe dzieci znalazły się dalej od centrum Nowego Jorku. Nagle otoczyła ich wielka, swobodna przestrzeń i świeŜe powietrze. śycie w Riverdale miało niewątpliwie wiele plusów. Rodzina Carollów posiadała tu prawie wszystko, co potrzebne... brakowało tylko matki. Arch nie pozbywał się starego, czynszowego mieszkania przy Riverside Drive. Czasami nawet tam nocował, kiedy musiał pracować w mieście przez cały weekend. Nie Ŝyło im się wspaniale, ale przecieŜ mogło być jeszcze o wiele gorzej. Zwłaszcza bez Mary K. - Mam dla ciebie kilka waŜnych wiadomości - oznajmiła rzeczowo siostra. - Mickey mówi, jeśli mogę to tak w skrócie ująć, Ŝe za duŜo pracujesz i za słabo się od tego wykręcasz. Clancy powiedział, Ŝe jeŜeli w ten weekend nie pobawisz się z nim prawdziwą piłeczką, zamiast grać w komputerowy baseball, to cię zabije. Tak się dosłownie wyraził. Co jeszcze... ach, prawie zapomniałam: Lizzie postanowiła, Ŝe zostanie primabaleriną. W semestrze wiosennym zajęcia w Joliere School będą kosztować od trzystu dolarów w górę za lekcję, tatusiu. - To wszystko? - Mairzy Doats kazała przekazać ci ogromnego całusa i równie wielki i mocny uścisk. - To jest prosta, bezpośrednia dziewczyna! Szkoda, Ŝe nie moŜe na zawsze pozostać sześciolatką. - Arch? Co się stało na Wall Street? Ten atak - niepokoiłam się - Nie wiem. JuŜ późno, po co teraz o tym mówić? Caroll pragnął odsunąć od siebie całą tę sprawę, do chwili, kiedy będzie miał siłę się nią zająć. Z całą pewnością, do rana mu nie umknie. Potarł zmęczone powieki. Przed oczami stawały mu draŜniące obrazy Libański Rzeźnik, twarz właściciela Sindbad Stara, wozy straŜackie i karetki uwijające się po Wall Street... Schylił się i zdjął dziurawe tenisówki. Ściągnął spłowiała kurtkę. Wyczerpanie spowodowało, Ŝe teraz przeŜywał coś w rodzaju drzemki na jawie. Poszedł do duŜej łazienki na piętrze i odkręcił kran do końca, Z wyszczerbionej i podrapanej fajansowej wanny uniosły się kłęby gorącej pary. Arch zrzucił z siebie resztę brudnych łachów włóczęgi i owinął talię puszystym, kąpielowym ręcznikiem.
38
Szybkie spojrzenie w lustro... w porządku. Nadal miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był dobrze zbudowany i umięśniony. Miał miłą twarz, nawet jeŜeli trochę pospolitą. Taką, jaką mają zwyczajni ludzie. Podczas gdy wanna napełniała się wodą, Arch zszedł do kuchni i otworzył zimną puszkę schlitza. Mary Katherine kupiła mu to piwo, Ŝeby „miał odmianę". W rzeczywistości, próbowała go chronić przed rozpiciem. Caroll zabrał trzy puszki i wrócił do łazienki. Zdjął ręcznik i powoli zanurzył się w rozkosznej, gorącej wodzie. Sączył schłodzone piwo; powoli, zaczął się uspokajać. Kąpiel była dla Archa czymś w rodzaju seansu psychoterapeutycznego, stanowiła metodę dojścia do siebie, ułoŜenia w głowie wszystkich spraw. Ciepła woda i mydło, to jedyna terapia, na jaką mógł sobie pozwolić. Zaczął myśleć o Norze. Cholera. Zawsze wieczorem, kiedy wracał z pracy... to był kiedyś ich czas. Pustka, jaką czuł od chwili jej śmierci, była nie do zniesienia. Otaczała go z wszystkich stron i powodowała przygnębiające uczucie niemej, niewysłowionej tęsknoty... Zamknął oczy. Widział jej twarz, jakby przed nim stała. Och, Nora, kochanie... Jak mogłaś zostawić mnie w taki sposób? Samego, z dziećmi; zmuszonego do stawiania czoła temu szalonemu światu... Nora była najlepszym człowiekiem, jakiego w Ŝyciu poznał. Tak po prostu; nie dało się tego wyrazić lepiej. Byli wspaniale dobraną parą. Ona - pełna ciepła; potrafiła zarówno zastanawiać się nad Ŝyciem, jak i cieszyć się nim i dawać radość. Fakt, Ŝe się nawzajem odnaleźli przekonał Carolla, Ŝe prawdopodobnie istnieje coś takiego jak przeznaczenie. Niepodobna, Ŝeby świat kierował się tylko przypadkiem, ślepym losem. Dziwne są koleje ludzkiego Ŝycia i śmierci... Kiedy Arch dorastał, chodził do jednego z nowojorskich liceów, a potem do college'u Notre Damę w South Bend. W głębi serca bał się wówczas, Ŝe prawdopodobnie nigdy nie znajdzie kogoś, kto go pokocha. To był dziwny, nieokreślony lęk; zdawało mu się, Ŝe tak jak niektórzy rodzą się ze zdolnościami muzycznymi czy plastycznymi, on miał wrodzoną skłonność do przebywania w samotności. A potem znalazła go Nora. To był absolutny cud. Odkryła go drugiego dnia studiów na wydziale prawa na uniwersytecie stanu Michigan. Od razu, juŜ od pierwszej randki, Arch był przekonany, Ŝe nigdy nie pokocha kogoś innego, Ŝe nie będzie takiej potrzeby. Przez całe dotychczasowe Ŝycie nie czuł się jeszcze tak dobrze dzięki drugiej osobie. Nigdy nie przeŜył uczucia choćby porównywalnego z tym, jakie łączyło go z Norą. Ale Nora juŜ dawno odeszła. Prawie trzy lata temu, na oddziale onkologii nowojorskiego szpitala. Wesołych Świąt, rodzino Carollów wasz przyjaciel, Bóg...
39
- Jestem tylko dzieckiem, Arch - szepnęła, po tym jak dowiedziała się, Ŝe wkrótce umrze. Miała wtedy trzydzieści jeden lat, o rok mniej niŜ on. Caroll powoli sączył słabiutkie piwo. Przypomniał sobie piosenkę: „...Piwo, z którego zasłynęło Milwaukee, zrobiło ze mnie wrak". Zdawał sobie sprawę, Ŝe od czasu śmierci Nory próbował jak gdyby popełnić powolne, ale skuteczne samobójstwo. Za duŜo pił, odŜywiał się niezdrowo, podejmował niepotrzebne ryzyko w pracy. Nie chodziło o to, Ŝe nie widział całego problemu; rozumiał go doskonale. Nie robił tylko niczego, Ŝeby powstrzymać swój zjazd po równi pochyłej. Był jak szalony narciarz, który zamierza zabić się na którymś z niebezpiecznych stoków. Wyglądało na to, Ŝe juŜ mu na niczym nie zaleŜy. Arch Caroll, znany w mieście jako twardy gliniarz i często cytowany cynik, siedział teraz w wannie, w której pływała jedna z gumowych zabawek jego dzieci. Dzieciaki zachwycały go i zdumiewały zarazem. Dlaczego więc tak słabo ostatnio dawał sobie radę z Ŝyciem? Kusiło go, Ŝeby je obudzić. Wyjść z nimi na wielki trawnik za domem i pojeździć na sankach; w środku nocy. Pobawić się piłką z Mickey Kevinem. Nauczyć Lizzie giętkości ruchów, Ŝeby została małą baletnicą. Nagle Arch nastawił uszu. Wydało mu się, Ŝe słyszy jakieś glosy. Trzasnęły drzwi. W holu rozległy się głośne kroki, zatrzeszczała, jak zwykle, podłoga. Dzieci wstały! Caroll uśmiechnął się szeroko - właśnie to było mu teraz potrzebne. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi łazienki. To na pewno Lizzie albo Mickey; próbują być grzeczne. Zaraz rozlegną się ich wesołe okrzyki i śmiechy. - Entrez. Wchodźcie, małe potworki - zawołał pieszczotliwie. Drzwi otworzyły się powoli. Arch przygotował ręce, Ŝeby ochlapać wchodzące dzieci wodą. Pohamował się w samą porę. W drzwiach stał męŜczyzna w długim, czarnym płaszczu, okularach, białej koszuli i eleganckim krawacie w paski. Caroll nie znał go. - Przepraszam, sir - odezwał się przybysz. - Kto pana tu wpuścił? Kim pan jest, do cholery? - zdumiał się Caroll. Nieznajomy wyglądał jak jakiś bankier czy pracownik biura maklerskiego. Wysławiał się bardzo oficjalnym tonem, udając Ŝe nie widzi małej, Ŝółtej kaczuszki, pływającej po wodzie. Na jego wąskich ustach nie pojawił się najmniejszy cień uśmiechu. - Wpuściła mnie pańska siostra. Przepraszam za wtargnięcie i za to, Ŝe niepokoję pana w domu i to w taki sposób. Jednak chciałbym, Ŝeby się pan ubrał i poszedł ze mną, panie Caroll. Prezydent chce się z panem spotkać, jeszcze dzisiaj.
5 Waszyngton JuŜ gorącego lata 1961 roku John Kennedy przyznał doradcom, Ŝe stresy, jakie niosło sprawowanie prezydentury postarzyły go o dziesięć lat. Powiedział wtedy, Ŝe to samo stanie się z kaŜdym, kto obejmie najwyŜszy urząd w najpotęŜniejszym państwie wolnego świata. W Justin Kearney, czterdziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, szedł właśnie szybkim krokiem przez wyściełane miękkimi chodnikami, pogrąŜone w półmroku korytarze na drugim piętrze Białego Domu. Odczuwał to samo, co kiedyś stwierdził Kennedy. Ostatnio Kearney zaczął nawet wątpić w znaczenie motywów, jakimi kierował się w Ŝyciu, aby osiągnąć zajmowane stanowisko. Sens jego piastowania wydawał mu się takŜe niejasny; nieprzekraczalne granice prezydenckich kompetencji działały na Kerneya wybitnie zniechęcająco. Justin Kearney miał zaledwie czterdzieści dwa lata. Byl najmłodszym prezydentem Stanów Zjednoczonych w całej ich historii Kennedy był w chwili obejmowania urzędu starszy o miesiąc - i pierwszym weteranem wojny w Wietnamie, jaki zasiadł w Białym Domu. O pierwszej pięćdziesiąt, w nocy z piątku na sobotę, prezydent wszedł do sali konferencyjnej, w której zbierała się Rada Bezpieczeństwa Narodowego. Zebrani, wśród nich takŜe Archer Caroll, powstali z szacunkiem. Carolł patrzył, jak Kearney zajmuje zwyczajowo miejsce na szczycie cięŜkiego, dębowego stołu. Podczas dotychczasowych trzech wizyt w Białym Domu, Arch nie widział jeszcze prezydenta tak zaniepokojonego. - Chciałbym na początku podziękować państwu serdecznie za to, Ŝe stawiliście się tutaj tak szybko. - Obciągnął nieco pogniecioną, granatową * marynarkę. - Chyba wszyscy państwo się znają; moŜe poza jednym, dwoma wyjątkami... Pani, która siedzi pomiędzy Billem Whittiercm a Mortonem Atwaterem to Caitlin Dillon. Caitlin jest przewodniczącą Komisji Papierów Wartościowych. Sądzę Ŝe jest najbardziej kompetentną osobą na tym stanowisku od czasów samego Jamesa Landisa.
41
- Ten pan na końcu stołu, z prawej, w brązowej kurtce sztruksowej, to Arch Carołl. Pan Carołł kieruje wydziałem antyterrorystycznym agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. - Prezydent oblizał nerwowo wargi, rozglądając się wśród zebranych. Najpierw poproszono o raport komisarza Michaela Kane'a z nowojorskiej policji. - Obecnie nasi ludzie przeszukują ruiny wszystkich budynków, jakie zaatakowano. Mamy tam takŜe druŜyny sapersko-gaśnicze. ZdąŜyli juŜ ustalić, Ŝe Wall Street 30, a takŜe Bank Federalny zostały powaŜnie uszkodzone i groŜą zawaleniem się w kaŜdej chwili. JuŜ na podstawie pobieŜnych oględzin skutków eksplozji widać, Ŝe spowodowali je profesjonaliści. Przeprowadzili swoje zamierzenia bardzo skutecznie. Wszystko zostało z góry zaplanowane z absolutną precyzją. Następnym mówcą był Claude Williams z wojsk inŜynieryjnych. - W kaŜdym z zaatakowanych miejsc widać niezwykłą dbałość o wszystkie detale - i to właśnie bardzo nas niepokoi. Wysadzenie w powietrze mola, sposób poinformowania FBI, szczegółowa znajomość poszczególnych budynków w dzielnicy finansowej. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Proszę państwa, nie chcę dla większego efektu przesadzać, tylko szczerze powiem: wydaje się, jakby na Wall Street uderzyła dobrze zorganizowana armia. Jak gdyby ktoś rozpoczął tam z nami wojnę. Jako kolejny zabrał głos Walter Trentkamp z FBI. Był on długoletnim, bliskim przyjacielem ojca Archa. Jego rekomendacja pomogła nawet młodemu Carollowi otrzymać pierwszą pracę w policji. Teraz Arch nachylił się, Ŝeby uwaŜnie wysłuchać, co Walter ma do powiedzenia. - Zgadzam się z panem Kane - zaczął Trentkamp, niskim, budzącym respekt głosem. -Akcja terrorystów nosi znamiona profesjonalnej operacji wojskowej. Ładunki wybuchowe zostały podłoŜone w takich miejscach, Ŝeby spowodować moŜliwie największe uszkodzenia. Nasi specjaliści podziwiają wręcz tych skurczybyków. Całe przedsięwzięcie zostało dokładnie przemyślane. Ja takŜe nie spotkałem się w swojej praktyce z terroryzmem na podobnym poziomie. Planowanie i organizacja ataku musiały zająć miesiące, jeśli nie lata. Kto mógł to zrobić? OWP? IRA? Czerwone Brygady? Myślę, Ŝe wkrótce się dowiemy. W końcu się z nami skontaktują. PrzecieŜ czegoś chcą - nikt nie posuwa się do tak drastycznych kroków nie mając w zamyśle jakichś Ŝądań. - Trentkamp wzruszył ramionami i rozejrzał się po powaŜnych, zakłopotanych twarzach zebranych. - Innymi słowy, panowie, jak dotąd, nie mam nic konkretnego. KaŜdy z obecnych był kolejno proszony o wypowiedzenie się w sprawie; począwszy od sekretarza obrony aŜ do przedstawicielki Komisji Papierów Wartościowych, pani Dillon. Wszyscy mówili krótko. Mimo iŜ Caitlin Dillon nie miała nic specjalnego do dodania, zwracała uwagę
42
zwięzłością formułowania myśli i płynnością wypowiedzi. Caroll nie mógł oderwać od niej oczu, kiedy mówiła. - Arch, jest pan tu z nami? Uśmiechnął się, zawstydzony i wstał, Ŝeby przemówić. Znane mu w większości twarze zwróciły się w jego kierunku; wszyscy byli przygnębieni i raczej obojętni. Caroll wyglądał, jak zwykle, niezbyt elegancko. Jego za długie włosy i proste ubranie sprawiały, Ŝe robił wraŜenie jakiegoś tajnego informatora albo policjanta zajmującego się sprawą związaną z narkotykami. Miał wyrazistą twarz; jego ciemne oczy patrzyły Ŝywo, mimo Ŝe byl teraz bardzo zmęczony. Zastanawiał się przed wyjściem, czy nie załoŜyć swojego eleganckiego garnituru, kupionego w domu towarowym Barneysa, ale zmienił zdanie. Jak to radził Thoreau? Wystrzegaj się wszystkich przedsięwzięć, które wymagają od ciebie nowych ubrań... jakoś tak. Kilku z obecnych znało Archa, a przynajmniej o nim słyszało. Miał opinię nowoczesnego policjanta - stosującego niekonwencjonalne metody pracy i nadzwyczaj skutecznego. UwaŜano, Ŝe oddział, którym kierował, wzbudza postrach wśród terrorystów, którzy musieli się dobrze zastanowić, czy uda im się przeprowadzić jakąkolwiek akcję na terenie Stanów Zjednoczonych. Archa Carolla określano takŜe czasem jako człowieka trudnego, był zbyt silny, Ŝeby pozwalać, aby kierowali nim politycy, i bywało, Ŝe lubił mieć własne zdanie. Poza tym, coraz częściej przezywano go irlandzkim pijakiem. Taka reputacja nie zaszkodziłaby mu w jego dawnej pracy, w nowojorskiej policji; jednak w kręgach zbliŜonych do rządu z pewnością nie była dobrze widziana. - Spróbuję mówić krótko - zaczął łagodnym głosem Arch. - Przede wszystkim uwaŜam, iŜ nie moŜemy jeszcze stawiać tezy, Ŝe ataku dokonała jakaś zorganizowana, znana nam struktura. Jeśli jednak tak jest, to prawdopodobnie oznacza to jedną z dwóch - albo mamy do czynienia z Rosjanami i ich GRU, które moŜe działać za pośrednictwem Francois Monserrata i jego siatki, albo teŜ zamachu dokonali terroryści wysłani z Bliskiego Wschodu czy przynajmniej stamtąd finansowani. Nie sądzę, aby ktokolwiek inny miał odpowiedni potencjał organizacyjny, moŜliwości techniczne, pieniądze i zdyscyplinowanych ludzi, Ŝeby przeprowadzić tak złoŜoną operację. - Spojrzenie Carolla wędrowało po sali. Dlaczego jego własne słowa wydawały się tak mało znaczące? Wszystkich pozostałych moŜemy wykreślić z listy podejrzanych. - To powiedziawszy, usiadł. Walter Trentkamp podniósł palec, po czym odezwał się ponownie: - Gwoli ogólnej informacji; zorganizowaliśmy na Wall Street grupę dochodzeniową. Rezyduje w budynku Giełdy, który uległ niezbyt wielkim zniszczeniom. Ktoś z nowojorskiej policji rzucił juŜ prasie hasło „Wall Street, numer trzynaście". Tak zatem nazwiemy naszą kwaterę główną.
43
Ściśle rzecz biorąc, takiego adresu nie ma. Giełda Papierów Wartościowych znajduje się przy Wall Street, ale ma adres od Broad Street. To mógłby być zły omen - popełniliśmy juŜ pierwszy błąd, zanim w ogóle rozpoczęliśmy śledztwo. Prawie wszyscy roześmieli się, ale kaŜdy rozumiał, Ŝe sytuacja wcale nie jest zabawna. Z pewnością, do chwili zakończenia sprawy, czeka ich jeszcze wiele i to naprawdę powaŜnych trudności i błędów nie do uniknięcia. Numer trzynasty po prostu świetnie to ilustrował. Prezydent wstał po raz drugi. Na jego twarzy malowało się wyczerpanie, wywołane napięciem, wypadkami ostatniego dnia. Kearney nie wyglądał juŜ jak młody, energiczny, przystojny senator, który dwa lata temu odniósł sukces w kampanii prezydenckiej. Był po prostu przepracowany. - Muszę wyjaśnić jeszcze jedną sprawę - odezwał się. - Niech to, co teraz powiem, pozostanie między nami. - Przerwał i rozejrzał się po twarzach najbliŜszych doradców. - Od kilku tygodni do Białego Domu, to znaczy do wiceprezydenta Elliota i do mnie, napływają wiarygodne informacje wywiadu na temat powaŜnego zagroŜenia z zewnątrz. Być moŜe jest w to zamieszany nieuchwytny Francois Monserrat. Kearney przerwał, Ŝeby się trochę uspokoić. Nazwisko Monserrata pobudziło umysł Carrolla. „Nieuchwytny" to doprawdy zbyt słabe określenie. Czasami Arch zastanawiał się nawet, czy Monserrat w ogóle istnieje czy teŜ jest to tylko kryptonim, który przybierała cała grupa współpracujących ze sobą ludzi. Jednego dnia terrorysta był we Francji, drugiego juŜ w Libii. Meldowano, Ŝe odnaleziono go w Meksyku, podczas gdy ktoś inny w tym samym czasie widział go wysiadającego z pasaŜerskiego samolotu w Pradze. Prezydent ciągnął dalej: - Nasz wywiad dowiedział się, Ŝe kraje produkujące ropę naftową, zarówno Bliskiego Wschodu, jak i Ameryki Południowej, powaŜnie rozwaŜają wspólne uderzenie na nasz rynek papierów wartościowych. Ta akcja ma być jedynie odwetem za, jak to nazywają, złamane obietnice, a nawet jawne defraudacje, jakich rzekomo dopuszczają się nasze banki i domy maklerskie. Eksporterzy ropy mieli nadzieję na wywołanie przynajmniej krótkoterminowej paniki, z której jedynie oni skorzystają. Czy te pogłoski mają coś wspólnego z wydarzeniami minionego dnia? Jak dotąd, nie wiem. Obawiam się jednak, Ŝe być moŜe stoimy u progu istotnego kryzysu ekonomicznego o międzynarodowym zasięgu. Proszę państwa, nie będzie przesadą, jeśli załoŜymy i przygotujemy się na ewentualność głębokiego krachu na światowych giełdach; moŜe on nastąpić juŜ w poniedziałek, kiedy, jak sądzę, zostaną one otwarte. Kearney patrzył swoimi niebieskimi oczami po zebranych, starając się ich przekonać o powadze sytuacji.
44
- Być moŜe wkrótce poznamy sprawców wieczornego ataku na Wall Street. Musimy dowiedzieć się, jak go przeprowadzili i dlaczego. Co chcieli osiągnąć przez tę szaloną destrukcję? Carrollowi szumiało w głowie, a oczy piekły go niemiłosiernie. Była za pięć trzecia w nocy. Wychodził właśnie z sali konferencyjnej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Inni uczestnicy zebrania takŜe wyglądali na wyczerpanych i zasmuconych. Arch ruszył juŜ po skrzypiących, choć wyłoŜonych grubym chodnikiem schodach, kiedy poczuł, Ŝe ktoś opiera mu dłoń na ramieniu. Przestraszył się. Odwrócił głowę i zobaczył spokojnego jak zwykle Waltera Trentkampa. - Próbujesz mnie unikać? — Trentkamp potrząsnął głową jak ojciec, który chce skarcić syna w najłagodniejszy z moŜliwych sposobów. - Co u ciebie? Dawno cię nie widziałem. MoŜemy chwilę porozmawiać? - Witaj, Walterze. No, jasne. MoŜe wyjdziemy na dwór? To powinno nas trochę otrzeźwić. Po paru chwilach obaj męŜczyźni szli obok siebie, w porannej mgiełce, jaka zaczęła tworzyć się nad Pennsylvania Avenue. Niebo zasnuwala ciemnoszara warstwa chmur, przykrywając stolicę jak dach jakiegoś mauzoleum. W oddali majaczył pomnik Waszyngtona. - Ostatnio za rzadko widuję twoją sympatyczną facjatę. Chyba ostatni raz spotkaliśmy się jeszcze zanim przeprowadziliście się z dzieciakami do domu rodziców. - Tak, nam teŜ ciebie brakuje. Wiesz, na początku było nam tam jakoś tak... dziwnie. Ale teraz jest juŜ dobrze; to na pewno był słuszny krok. Dzieci mówią, Ŝe to ich dom „na wsi". Zdaje im się, Ŝe mieszkają na jakiejś farmie, jak w Nebrasce. - Wspaniali malcy. Mary Katherine to takŜe skarb. - Walter zawahał się chwilę, po czym zapytał: - A ty, jak się miewasz? To o ciebie się martwię. Carroll poczuł się tak, jakby rozmawiał z rabinem, w dodatku pracującym w policji. - Jakoś się trzymam. Wszystko w porządku. Właściwie, świetnie mi idzie. -Wzruszył ramionami. Trentkamp potrząsnął głową o siwych, przystrzyŜonych włosach. Widać było, Ŝe nie da się zwieść. Arch poczuł się nieprzyjemnie. Walter, stary policyjny wyga, potrafił przejrzeć kaŜdego. Człowiek czuł się przy nim taki... przezroczysty. - Nie wydaje mi się, Archerze. Chyba wcale nie wiedzie ci się świetnie. Caroll zesztywniał. - Nie? No cóŜ, przykro mi. A tak myślałem. - Nie świetnie, ale nawet źle. KrąŜą prawdziwe legendy o twoich nocnych popijawach. O tym, Ŝe podejmujesz niepotrzebne ryzyko. Za duŜo się o tobie mówi w policji.
Tego było juŜ za wiele. Nie o tej porze. Nawet jeśli tym, który mu dokuczał, był człowiek, którego jeszcze mały Arch nazywał wujkiem Walterem. Caroll zjeŜył się. - Czy to wszystko, rabbi? Czy dlatego chciałeś mnie widzieć? Trentkamp zatrzymał się. PołoŜył mu rękę na ramieniu i ścisnął go lekko. - Chciałem porozmawiać z synem starego przyjaciela. I pomóc mu, jeśli tylko będę w stanie. Arch odwrócił zmęczone oczy, unikając wzroku dyrektora FBI. Zaczerwienił się. - Przepraszam. Chyba trochę się zmęczyłem. - Zmęczyłeś się. Wiem, Ŝe nie jest ci łatwo, od czasu, kiedy zmarła Nora. Wiesz, Ŝe zaczyna ci grozić wyrzucenie z jednostki w DIA? Wszystkim podobają się rezultaty, ale nie styl twojej pracy. RozwaŜa się zastąpienie ciebie kimś innym. Podobno moŜe to być Matty Reardon. Carroll poczuł, jak gdyby ktoś uderzył go w twarz. Gdzieś w głębi czuł, Ŝe zbliŜa się ta chwila. - Reardon - to świetny pomysł. Bardzo fajny facet. Kropka. - Arch, daj spokój. Próbujesz zwodzić kogoś, kto zna cię od trzydziestu pięciu lat. W DIA nie ma nikogo, kto byłby w stanie cię zastąpić. Carroll skrzywił się, po czym zakaszlał, niczym Królik. - JuŜ dobrze, cholera. Przepraszam cię, Walterze. Wiem, o co ci chodzi. - Wszyscy rozumieją, co przeŜywasz. I ja teŜ to rozumiem. Proszę cię, uwierz mi, Archerze. KaŜdy chciałby ci pomóc... Poprosiłem, Ŝebyś mógł zająć się tą sprawą. Musiałem. Carroll wzruszył swoimi szerokimi ramionami. Czuł się jednak dotknięty. Nie wiedział, Ŝe opinia o nim jest aŜ tak zła; moŜe stracił ją takŜe i w oczach Waltera Trentkampa. - Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę. Nie przychodzi mi nawet do głowy Ŝaden irlandzki Ŝart, rodem z Bronxu. Nic, i tyle. - Porozumiewaj się ze mną w tej sprawie, dobrze? Zawiadom mnie, kiedy czegoś się dowiesz, okay? Po prostu, nie rób tego sam. MoŜesz mi to obiecać? - zapytał Trentkamp. Arch powoli przytaknął. - Obiecuję. Walter postawił kołnierz. Szli tak przez mgłę; obaj wysocy, silnie zbudowani. Wyglądali jak ojciec i syn. - To dobrze - powiedział w końcu Trentkamp. - Naprawdę świetnie, Ŝe cię mamy. Jesteś nam potrzebny, Ŝeby znaleźć tego skurczybyka. Masz okazję, Ŝeby dać z siebie wszystko, Archerze.
6 Manhattan O szóstej rano, w sobotę piątego grudnia, pomazane kolorowymi graffiti wagony metra do Siódmej Alei tłukły się głośno po szynach, zbliŜając się do stacji Van Cortland Park. Nowojorskie koleje podziemne były w fatalnym stanie. Ten konkretny skład wagonów przypominał raczej przedmiot publicznej hańby niŜ środek transportu publicznego. Pułkownik David Hudson usiadł cięŜko na niewygodnym, metalowym siedzeniu. Miał na sobie jak zwykle ubranie tak proste, Ŝeby nie zwracało niczyjej uwagi. Wszystko, co nosił, było szare albo bure. Wiedział, Ŝe nie jest to wystarczające przebranie, gdyŜ ludzie i tak mu się przyglądali. Zawsze patrzyli na pusty rękaw płaszcza, w miejscu, gdzie powinna być ręka. Podczas gdy pociąg pracowicie toczył się na północ, Hudson czuł na przemian to fale gorąca, to znów zimne dreszcze. Pułkownik znajdował się myślami zupełnie gdzie indziej. Ogarnęły go wspomnienia; próbował dokładnie odtworzyć długie godziny spędzone w Wietnamie na jednej z placówek wartowniczych. Jego zmysły były wtedy wyostrzone w najwyŜszym stopniu. Podnosił głowę i nasłuchiwał, obserwował, nie ufał nikomu poza sobą samym. Właśnie teraz powinien zachowywać się dokładnie tak samo: zachować jasność myśli, mieć pełne zaufanie do siebie. Chyba nic innego w Ŝyciu nie ekscytowało go bardziej. Od Czternastej Ulicy, kiedy wsiadł do nieprzyjemnego wagonu, poprzez stacje przy Trzydziestej Czwartej, Czterdziestej Drugiej i Pięćdziesiątej Dziewiątej, Hudson przeŜywał na nowo pierwsze dni spędzone w wietnamskim obozie jenieckim. Natrętnie krąŜyła mu w myślach melodia starej piosenki Doorsów, „Moonlight Drive". Hymn epoki. Pamiętał obóz La Hoc Noh, jak gdyby był tam dzisiaj. A przede wszystkim, jak Ŝywy przed oczami stawał mu człowiek zwany Jaszczurką.
47
Obóz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Północny, lipiec 1971 Kapitan David Hudson, krańcowo wyczerpany psychicznie, czuł kaŜde, najdrobniejsze uderzenie, wyczuwał nawet najmniejsze kamyczki pod stopami. Czterech straŜników na wpół niosło, na wpół ciągnęło go do krytej strzechą chaty w środku obozu La Hoc Noh. W oślepiającym białym świetle azjatyckiego słońca, mruŜąc oczy, Hudson patrzył na walące się bambusowe ściany i zniszczoną północnowietnamską flagę. Dowództwo obozu. David, młody oficer, niegdyś silnie umięśniony, elegancko ostrzyŜony, wyprostowany, dumny, wyglądał teraz nad wyraz Ŝałośnie. Miał pomarszczoną, ziemistą, niemal Ŝółtą skórę; jasne włosy sterczały mu w brudnych kępach, jak gdyby ktoś próbował mu je wyrywać. Rozumiał, Ŝe umiera i godził się z tym. WaŜył juŜ tylko około pięćdziesięciu kilogramów; od miesięcy załatwiał się jakimś dziwnym^ Ŝółtawym łajnem. Jego stan dawno przekroczył zwykłe wyczerpanie; Ŝył teraz w dziwnym, przypominającym halucynacje świecie; miał wątpliwości wobec własnych odczuć i spostrzeŜeń. Wszystko, co dotąd jeszcze posiadał kapitan David Hudson, to godność. Przyrzekł sobie, Ŝe tego jednego się nie wyrzeknie. Umrze przynajmniej z tą małą cząstką siebie, która pozostanie nietknięta, ukryta głęboko, tam gdzie nikt nie zdoła się wedrzeć z pomocą jakichkolwiek tortur. Dowódca obozu, nazywany Jaszczurką, czekał na niego wewnątrz chaty. Siedział za niskim, koślawym stołem w złowieszczej ciszy, przykucnięty niczym czające się zwierzę. Wyglądał, jakby pozował do fotografii, pod wirującym bambusowym wentylatorem, który z trudem mieszał powietrze o temperaturze czterdziestu stopni. Hudson poczuł nagłe mdłości, wywołane zapachem wietnamskiego jedzenia: zielonego chiii, czosnku, bczi, durianu i zepsutych, rzecznych krewetek. Złapał się za usta. Czuł, Ŝe zaczyna omdlewać. Nie! Nie moŜe na to pozwolić. Honor i godność! To wszystko, co pozostało. Honor i godność utrzymywały Hudsona przy Ŝyciu. Powstrzymał się juŜ nie dzięki sile fizycznej, ale sile woli. StraŜnicy wyprostowali go. Jego wiotkie ciało zwisało im w rękach. Jeden z Wietnamczyków uderzył go pięścią w szczękę. Usta kapitana, wypełniła krew. Zaczął się dławić. - Ty... kap-tan Hud-son! - zaskrzeczał nagle oficer jak egzotyczne ptaszysko. Spojrzał w wymięty notes, który zawsze* ze sobą nosił. Uderzył palcami w otwartą stronę. - Ho-ho. Dwa-ścia sześć lat. Wiet-nam, La-os, od sześć-dziewięć rok! Jesteś szpieg! Ty zbójco! Za-bójco! Skazać śmierć, kap-tan! StraŜnicy puścili Hudsona, a on upadł na klepisko, zaśmiecone rybimi głowami i ryŜem.
48
Umysł kapitana wirował, wszystko kręciło mu się przed oczami. Zrozumiał tylko parę słów z tego, co powiedział łamaną angielszczyzną Wietnamczyk. „Wietnam... szpieg... zabójca... skazany na śmierć." Wzrok Hudsona wędrował po gładkiej, drewnianej powierzchni stołu. Znowu gra? Dlaczego oni wszyscy tak uwielbiali gry? Jaszczurka odchrząknął obrzydliwie. Na jego twarzy pojawił się obłąkańczy uśmieszek. Szczęka Wietnamczyka rozwarła się powoli. Kapitanowi wydało się, Ŝe widzi za obwisłymi wargami Jaszczurki ruchliwy język gada. Potrząsnął głową, bezskutecznie próbując rozjaśnić sobie nieco umysł, utworzyć choćby niewielki obszar rzeczywistości. - Zagrasz? Zagrasz z mnie, Hud-son? Kapitan nie odrywał wzroku od gładkiego stołu, próbując odzyskać ostrość wzroku. Mam grać z Jaszczurką? Stół wykonany był chyba z prawdziwego tekowego drewna. To drogi, egzotyczny i piękny materiał. Wydawał się zupełnie nie na miejscu w tej ohydnej, dusznej, wilgotnej chacie. Jeszcze silniej przyciągały jego uwagę setki wypolerowanych białych i czarnych kamyków do gry; pięknie wykonanych. Były okrągłe, wypukłe po obu stronach. Przez chwilę Hudsonowi przypomniała się domowa kolekcja marmurów. Mały, magiczny fragment dzieciństwa, które spędził w Kansas, na farmie ojca. Lubili wtedy zbierać kamyki. Czy naprawdę był kiedyś małym chłopcem? Szczerze mówiąc, nie był tego pewien. Umrzeć z godnością! Godnością! - Zagrasz o Ŝycie, Ho? - zapytał Jaszczurka. Powierzchnia stołu podzielona była prostopadłymi kreskami, które przecinały się, tworząc setki pól. Było 180 białych kamyków i 181 czarnych. Za stosem czarnych spoczęła dłoń Jaszczurki. Oparł ją na pękatym karabinie. Jeden z długich zakrzywionych palców Wietnamczyka nieubłaganie stukał w stół. - Ty grasz. Zagrasz z mnie! Kto prze-grać - śmierć! Kapitan patrzył na stół, próbując się skoncentrować. Umrzyj godnie! Czego ten człowiek od niego chciał? Hudson wiedział, Ŝe Jaszczurka potrafi Ŝartować tylko w okrutny sposób. RównieŜ i tak moŜna człowieka torturować. Czarne i białe kamyczki zdawały się poruszać same. Wirowały, pełzły jak owady w zamglonym polu widzenia Hudsona. W końcu kapitan przemówił. Jego głos zabrzmiał zdumiewająco silnie, nawet buntowniczo. - Jeszcze nigdy nie przegrałem partii go - powiedział Hudson. - Graj, dupku! - Godność!
49
Manhattan, grudzień 1985 Wagony metra zahamowały hałaśliwie na kolejnej stacji. Peron skąpany był w nieprzyjemnym niebieskawym świetle. Paru pasaŜerów wagonu, którzy wstali o tak wczesnej porze, przyglądało się tępo Hudsonowi. Nawet kiedy spojrzało się na niego przypadkowo, widać było, Ŝe jest to człowiek, który w trudny do sprecyzowania sposób panuje nad otaczajączą go rzeczywistością, który wie, o co mu chodzi. Takie wraŜenie wywołują ludzie przyzwyczajeni do wydawania rozkazów. Nie świadczył o tym jednak jego wygląd zewnętrzny; sprawiało to spojrzenie pułkownika. Kiedy mierzył wzrokiem innych, przewaŜnie nie wytrzymywali tego i odwracali się. Hudson orientował się, Ŝe większość Amerykanów była jakby pozbawiona wewnętrznego skupienia, umiejętności panowania nad sobą. Cywile nieustannie budzili rozczarowanie Hudsona. Być moŜe za duŜo od nich oczekiwał; w końcu, przypominał sobie, nie naleŜy mierzyć ich własną miarą. Na stacji przy Zachodniej Osiemdziesiątej Szóstej do wagonu wsiadło paru nowych, bezimiennych pasaŜerów. Byli to przewaŜnie starsi ludzie, biali, między innymi drobni sklepikarze z Harlemu i Bronxu. Jeden z podróŜnych jednak wyraźnie róŜnił się wyglądem od pozostałych. Miał około trzydziestu pięciu lat i kruczoczarne włosy. Nosił brązowy, kaszmirowy płaszcz, jedwabny szalik, granatowe spodnie w kant, eleganckie półbuty. Sprawiał wraŜenie kogoś, kto po raz pierwszy w Ŝyciu wsiadł do metra i przejaŜdŜka takim ruchomym slumsem wydaje mu się zabawna. Usiadł obok Hudsona, natychmiast rozłoŜył „New York Timesa" i zakaszlał głucho trzymając dłoń przy ustach. Po chwili, hałaśliwie złoŜył gazetę. - Piszą o was na pierwszej stronie. Gratuluję - szepnął w końcu ostroŜnie męŜczyzna, nazwiskiem Laurence Hadford. Jego głos był jedwabisty, niczym wystający spod płaszcza szalik. - Oglądałem cały spektakl w wiadomościach, najpierw o szóstej wieczorem, potem o siódmej, o dziesiątej i jedenastej. Udało wam się ich absolutnie zaskoczyć. - Jak dotąd wszystko idzie dokładnie po naszej myśli - przyznał Hudson. - Jednak najtrudniejsze zadania są jeszcze przed nami. Prawdziwy sprawdzian skuteczności planu, poruczniku. - Mam nadzieję, Ŝe przyniósł mi pan boŜonarodzeniowy prezent? Hadford nachylił się bliŜej i pułkownik poczuł cytrynowy zapach drogiej wody kolońskiej. - Tak. Dokładnie tak, jak ostatnio ustaliliśmy. Pułkownik rozejrzał się, po raz pierwszy od chwili, kiedy wsiadł do pociągu. Oparł spojrzenie na niebieskich oczach i głupawym uśmieszku Hadforda. Nie podobało mu się to, co widział. Od samego początku, 50
zresztą. Ani teraz, ani w Wietnamie, kiedy Hadford był zadufanym w sobie młodym oficerem. Porucznika moŜna było nazwać człowiekiem o chłodnym usposobieniu. Gładko ogolona twarz stanowiła jakby barierę, chroniącą przed dostępem do jego wnętrza. Nagle Hudson pomyślał, Ŝe gdzieś w środku Hadforda muszą znajdować się bryłki prawdziwego lodu. Ten facet zdołał juŜ zajść bardzo wysoko; był teraz jednym z udziałowców duŜej firmy inwestycyjnej z Wall Street i ciągle piął się w górę. Pułkownik sięgnął do wewnętrznej kieszeni i podał mu grubo wypchaną, Ŝółtą kopertę. Nie było na niej Ŝadnego znaku ani napisu, na wypadek, gdyby na przykład upadła. Koperta znikła za połą kaszmirowego płaszcza. - Jest tylko jeden mały problem. Ta kwota musi być większa. Hadford uśmiechnął się bez zaŜenowania. - Biorąc pod uwagę to, co się stało. Co zrobiliście. Okazuje się, Ŝe wciągnęliście mnie w bardzo niebezpieczny interes. Gdyby pan mi powiedział, co zamierzacie. - Wtedy nie pomógłby nam pan. Miałby pan zbyt duŜe wątpliwości. Srałby pan ze strachu. - Przyjacielu, sram teraz ze strachu. Metro zakołysało się trochę i, zwolniwszy nieco, wjechało na stację przy Sto Dziesiątej Ulicy. Ściany pokryte były jaskrawymi, rzucającymi się w oczy graffiti. Przykuwały uwagę kaŜdego, kto tylko spojrzał na nie znad porannego „Daily News". Mało jednak kto je oglądał. - Uzgodniliśmy sumę, zanim jeszcze zrobił pan cokolwiek. Teraz dostał pan juŜ całość, w sumie okrągłe pół miliona dolarów. - Hudson poczuł gdzieś w środku dobrze znany sobie alarm. Tracił panowanie nad sobą. - Informacje, jakich nam pan dostarczył, całe związane z tym ryzyko, to drobiazg, w porównaniu z olbrzymim zyskiem, który pan osiągnął. Hadford leciutko zacisnął zadbane, białe zęby. - Proszę, niech pan mi tylko nie mówi, jak dobrze mi zapłaciliście. Wiem, jaki teraz jest wasz stan majątkowy. Macie tyle pieniędzy, Ŝe nie wiecie, co z nimi zrobić. Pół miliona mniej czy więcej to przecieŜ dla was drobnostka bez znaczenia. CóŜ więc zaszkodzi, jeśli dostanę w sumie milion? Nie bądźcie tacy skąpi. Hudson zdołał zmusić się do uśmiechu. - Wie pan co, moŜe i ma pan rację. Biorąc pod uwagę całą sytuację cóŜ znaczy pół miliona mniej? Zwłaszcza jeśli zamierza pan zdobyć dla nas parę dalszych informacji. Nadal potrzebujemy pańskiej pomocy. - Sądzę, Ŝe odpowiednia opłata zdołałaby mnie przekonać, panie pułkowniku. Hudson sprawdził, Ŝe następną stacją była Sto Pięćdziesiąta Siódma. Zanim do niej dojechali, zaczęli omawiać następne działania Hadforda; dotyczyły rodzaju informacji, jakie potrzebne były Zielonej WstąŜce. 51
Za oknami pojawiły się obdrapane, wyblakłe tablice z nazwą ulicy; l przesunęła się czyjaś ponura czarna twarz. Zazgrzytały hamulce, a potem rozległ się syk. Ostatni pasaŜerowie wysiedli przy Sto Pięćdziesiątej Siódmej. Ponury Murzyn nie wsiadał. Drzwi zasunęły się. Hudson i Hadford zostali sami. Pułkownik czuł wewnętrzne napięcie. Krew pulsowała mu w Ŝyłach. Wszystkie jego zmysły były wyostrzone do granic moŜliwości; postrzegał teraz rzeczywistość z niezwykłą jasnością i siłą. Zupełnie jakby ktoś oświetlił nagle otoczenie łukiem elektrycznym. - Przykro mi, Hadford. - Słucha... O BoŜe, nie! Podczas gdy pociąg z turkotem ruszał, w ręku Hudsona pojawił się nóŜ. Nie wiadomo skąd; wydawało się to niemoŜliwe, gdyŜ długość ostrza przekraczała piętnaście centymetrów, a trzonek miał jeszcze z dziesięć. PotęŜna klinga znikła w podbrzuszu Hadforda. Przebiła kaszmirowy płaszcz, delikatne ubranie pod spodem, a potem, bez specjalnego wysiłku, miękkie wnętrzności i zaciśnięte w nagłym skurczu mięśnie. Prawie natychmiast, kapiące czerwienią ostrze pojawiło się z powrotem. Jeszcze kiedy Laurence Hadford zsuwał się z siedzenia, pułkownik wyciągnął z jego płaszcza cięŜką kopertę. Wywrócone oczy porucznika patrzyły teraz bez wyrazu w sufit. Jego ciałem wstrząsnęła seria konwulsji, po czym zwiotczało. Umarł, gdzieś pomiędzy stacjami Sto Pięćdziesiątą Siódmą a Sto Sześćdziesiątą Ósmą. Hudson wyskoczył z wagonu, kiedy tylko pociąg się zatrzymał. Trząsł się cały. W głowie czuł jakby przebiegające błyskawice; widział teŜ ciemne prąŜki czy strumyczki; przypominały krew Hadforda. Po raz pierwszy, odkąd został Ŝołnierzem, zabił oficera z własnego oddziału. Ale chciwość Hadforda była słabym punktem planu Zielonej WstąŜki. Hudson instynktownie wiedział, Ŝe kiedy w grę wchodzi chciwość, pojawia się w końcu niebezpieczeństwo zdrady. Nie mógł pozwolić sobie na takie ryzyko, gdyŜ w dalszych działaniach nie było juŜ miejsca na jakąkolwiek pomyłkę czy czyjąś słabość. Kiedy pułkownik znalazł się na Broadwayu, wsiadł do zatłoczonego autobusu, jadącego na południe. Autobus posuwał się do przodu, a tymczasem Hudsonowi wydawało się, Ŝe słyszy jak Jaszczurka skrzeczy na niego jak małpa. Wietnamczyk śmiał się i śmiał, podczas gdy on uciekał w budzące się miasto. Zem-sta! Prawie w godzinę później, spokojny juŜ David Hudson wysiadł z warczącego autobusu na końcowym przystanku, na Columbus Circle, koło New York Coliseum. Szczelnie owinięty w swoje szarobrązowe palto, ruszył dalej na południe. Był prawie pewien, Ŝe mu się przyglądają; niepokoiło go to. Anonimowość. Potrzebna mu była osłona anonimowości. PoŜądał jej. Zwłaszcza teraz musiał utrzymać swój image zwykłego nowojorskiego
52
taksówkarza. Konsekwencja była tu konieczna. Nie wolno mu było jednak takŜe zapomnieć o tym, Ŝe kiedyś był jednym z najlepszych na świecie dowódców Sił Specjalnych. Dotarł do hotelu Washington-Jefferson. Zajmował tam pokój na samym końcu ponurego korytarza na pierwszym piętrze. Mieszkał w tym samym pokoju od prawie pięciu tygodni; być moŜe stanowiło to juŜ zbyt duŜe ryzyko. Ale północne okolice Times Sąuare stwarzały wspaniałą atmosferę anonimowości; były tak dogodne dla owej niecodziennej pracy, jaką miał do wykonania. Szczególnie zaś nie chciał mieszkać zbyt blisko garaŜu Vets Cabs ani dzielnicy finansowej. Usiadł na krawędzi hotelowego łóŜka. Jego myśli powróciły jeszcze na chwilę do Laurence'a Hadforda; wiedział jednak, Ŝe nie moŜe sobie pozwolić na rozmyślanie o jego śmierci. Wpatrywał się w stojący na biurku telefon. W końcu postanowił zapomnieć o poruczniku i wynagrodzić sobie piątkowy sukces. Czekała go dobrze zasłuŜona przyjemność. Jego jedyna słabość; ostatni związek łączący go z innymi ludźmi, jak czasami myślał. Podniósł słuchawkę i wykręcił dobrze znany sobie numer. - Agencja Vintage, słucham. - Połączenie było okropne, mimo Ŝe zasięg rozmowy nie wykraczał poza Manhattan, a nawet bliską okolicę. Ledwie słychać było słowa, pośród elektrostatycznych trzasków. - Dzień dobry. Mówi David. Korzystałem juŜ z państwa usług. Mój numer — trzysta dwadzieścia trzy. - Głos Hudsona był, jak zwykle, delikatny, ale stanowczy. - Mogę dokładnie opisać pomoc, jaka jest mi potrzebna. Powinna mieć jakieś metr sześćdziesiąt pięć czy metr siedemdziesiąt wzrostu i wiek od dziewiętnastu do dwudziestu sześciu lat. Płacę gotówką. Odczekał chwilę, po czym podano mu godzinę i imię dziewczyny. Powtórzył: - Za trzydzieści minut. Ulica Zachodnia Pięćdziesiąta Pierwsza, numer 318. Dziękuję bardzo. Czekam... Biłlie. Właśnie minęła jedenasta, kiedy Biłlie Bogan, podnosząc oczy na mrugający hotelowy neon wysiadła z taksówki na Zachodniej Pięćdziesiątej Pierwszej. Washington-Jefferson'? To niecodzienne miejsce. Nie przypominało tych, w których zwykle przebywali klienci agencji Vintage. Ludzie sukcesu, którzy mogli sobie pozwolić na sto pięćdziesiąt dolarów i więcej za godzinę, przebywając w najpiękniejszych zakątkach Nowego Jorku. Biłlie wzruszyła w końcu ramionami i weszła do hotelu. Ze ścian korytarza schodziła farba. Powiedziano jej, Ŝe klient będzie płacił gotówką. Idąc nędznie oświetlonym korytarzem pierwszego piętra, wyłączyła
53
pager, którymi posługiwała się agencja. Nadzwyczaj głupio by było, gdyby odezwał się w samym środku „sesji" z klientem. Ale Washington-Jefferson? Wzdrygnęła się mimowolnie. Zapukała do drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast. Zdumiała się widząc człowieka o tak miłej powierzchowności. Uśmiechał się ciepło, przyjemnie. Był wysoki, szczupły... Wtedy zobaczyła pusty rękaw. Jej klient nie miał jednej ręki. Nie zrobiło jej się jednak specjalnie przykro. W tym męŜczyźnie nie było nic, co mogłoby wzbudzać litość; wręcz przeciwnie. Był atrakcyjny, bezsprzecznie. Jego ułomność nie wydawała się go kłopotać. Patrzył na Billie bez śladu skrępowania. Miał taką twarz jak ludzie, którzy duŜo przebywają na świeŜym powietrzu. Pewnie był jednym z tych pełnych zaufania do siebie typów, którzy uwielbiają camping i wiedzą, jak wiąŜe się odpowiednie węzły i znajduje dobre miejsce na rozbicie namiotu. - Cześć. Mam na imię Billie. Jak się dzisiaj czujesz? - Uśmiechnęła się uprzejmie. - Jesteś David, prawda? Pułkownik Hudson patrzył na nią jeszcze przez parę sekund, zanim odpowiedział. Była jedną z najładniejszych prostytutek, jakie widział. Miała wspaniałe bardzo jasne, falujące gęste włosy, długie, szczupłe nogi jak u modelki; nie była jednak chuda i niepotrzebnie „wygładzona", jak to określał. Pod drogą, jedwabną bluzką rysowały się jędrne piersi. Prosta spódnica opinała kształtne biodra; nosiła ciemne pończochy i pantofle na wysokim obcasie. Jej twarz zdawała się łączyć w sobie egzotyczne piękno i pozorną niewinność, co bardzo podniecało Hudsona. - Przepraszam - odezwał się wreszcie. - Zapatrzyłem się, prawda? Wejdź. Jesteś bardzo ładna. Piękna. Nie spodziewałem się tak pięknej dziewczyny. Billie uśmiechnęła się, jak gdyby jeszcze nigdy nie słyszała podobnych komplementów. Jej policzki zaróŜowiły się nieco. Niespodziewany rumieniec objął takŜe szyję. - Przepraszam, nie zwróciłem uwagi, jakie masz nazwisko? - Jestem po prostu Billie. - Uśmiechnęła się znowu. Wszystkie jej gesty były bardzo naturalne. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej akcent. Była Angielką. Sądząc ze sposobu, w jaki wymawiała poszczególne sylaby, być moŜe pochodziła nawet z wyŜszej warstwy społecznej... Hudson objął szerokim gestem swój spartańsko urządzony pokój. - Wiem, Ŝe to nie wygląda jak PlaŜa - powiedział. - Jeszcze nie. Widzisz, piszę sztukę teatralną. Mam nadzieję, Ŝe to miejsce da się zakwalifikować jako zacisze artysty? Billie zaczęła się powoli uspokajać. Facet był sympatyczny w obejściu; wydawał się inteligentny. Informacja o sztuce teatralnej, prawdziwa czy nie, sprawiła wraŜenie całkiem naturalne. Usiadła delikatnym, niemal wstydliwym ruchem na krawędzi nie pościelonego łóŜka. Zupełnie jakby
54
była prawdziwą dziewczyną Davida, jak gdyby nie zostało z góry ustalone, po co tu przyszła. Wpatrując się jej w twarz, Hudson ocenił, Ŝe nie mogła mieć więcej niŜ dwadzieścia pięć lat. Była niezwykle elegancka, nawet jak na agencję Vintage. - Bardzo lubię teatr - zaczęła. - Kiedy tylko przyjechałam do Nowego Jorku, co środę spędzałam wieczory na Broadwayu. Kupowałam zniŜkowe bilety na Times Sąuare albo w recepcjach hoteli. Widziałam „Śmierć komiwojaŜera" z Dustinem Hoffmanem, „Torch Song", „Koty", „Glenglarry". Wszystko, na co zdołałam się dostać. Mówiąc, swobodnym ruchem odpięła pierwszy guzik bluzki, potem drugi. - Usiądziesz przy mnie? - spytała. Zabrzmiało to bardzo niewinnie. Usiadł i pocałował ją delikatnie w policzek. Jego twarz rozkosznie owiał zapach kosztownych perfum. - Powiedziałeś, Ŝe jestem piękna. Chciałabym odwdzięczyć ci się komplementem - jesteś bardzo przystojny. Mam nadzieję, Ŝe uda ci się napisać dobrą sztukę. Nadal w niewinny sposób, Billie rozpięła dwa środkowe guziki koszuli Hudsona i wsunęła pod nią obie dłonie. Miał miękkie włosy na piersi, jego ciało było spręŜyście umięśnione. Dotyk Billie był delikatny i ciepły. Nagle stało się coś niecodziennego, prawie niezwykłego. Pułkownik Hudson zaczynał czuć. W jego wnętrzu odezwał się ostry, alarmowy dzwonek. Dziewczyna była jednak naturalna, zrelaksowana. Dotykała go w najlŜejszy z moŜliwych sposobów. Masowała czule, rozbierając się jednocześnie. Najpierw łagodnie spłynęła z niej jedwabna bluzka. Potem prosta, czarna spódnica. W końcu, Billie stała nad nim, mając na sobie tylko cienkie, ciemne pończochy, podwiązki i pantofle na wysokim obcasie. Na złocistej kępce jej włosów błyszczała mała kropelka. Hudson poczuł, jakby < zaczął się zapadać w materac. Znowu odezwał się w nim wewnętrzny alarm. Patrzył, jak oddycha - tak nieoczekiwanie piękna - a ona uśmiechnęła się, widząc co zaczął robić. - Naprawdę jesteś piękna. - To ty jesteś piękny. Jej piersi nabrzmiewały zachęcająco. Hudson dotknął je delikatnie. badając ich doskonałą krągłość, czule zaznajamiając się z jasnoroŜowymi wzgórkami. Wśliznęła się na niego, a jej jasne włosy zapłonęły aureolą, od lampy wiszącej jej nad głową. Zaczęła kołysać się w przód i w tył, spokojnym, falującym ruchem. Wszystko zdawało się takie łatwe. Ostrzegawcze sygnały zamilkły jak odległa syrena, która powoli cichnie. Oddychała coraz szybciej i szybciej. Zamknęła oczy, potem je otworzyła, uśmiechnęła się lekko, znowu zamknęła oczy... 55
Szybciej, szybciej, jeszcze szybciej. Hudsonowi przyszedł na myśl rytm jakiegoś tańca. Bawił się nią, kiedy jej ruchy przypominały narastającą falę morską. Dotykał ją, podczas gdy ona poruszała się zgodnie z własnym rytmem. Nagle całe jej ciało zesztywniało i zaczęła opadać mu na pierś. Szarpnęła się gwałtownie w tył i znowu opadła. Jak gdyby przez jej szczupłą figurę przechodziły uderzenia prądu. Był prawie pewien. Doszła do samego szczytu; konwulsje wstrząsały nią całą. Ta ekskluzywna prostytutka z Vintage... ta piękna prostytutka przeŜywała orgazm. Billie. Po prostu Billie. Sygnały ostrzegawcze w głowie Hudsona zadźwięczały nagle jak setki policyjnych syren. Nie osiągnął orgazmu. Nie miewał go nigdy.
7
Arch Carroll leciał do Miami na pokładzie samolotu linii People Express. Nie było to miłe; pierwszy samolot z Waszyngtonu na Florydę wystartował tego dnia o 4.45 rano. Przez większą część podróŜy za oknami samolotu panowała ciemność. Załoga była młoda i niedoświadczona; stewardesy chichotały, kiedy informowały pasaŜerów o pasach bezpieczeństwa i poduszkach powietrznych. Sprzedawały zawinięte w celofan kanapki, po dolarze sztuka. Czy People Express miała być tą wschodzącą gwiazdą rynku lotniczego, pragnącą prześcignąć TWA i American Airlines? Arch zamknął oczy. Próbował zapomnieć o wszystkim, co działo sic tego ranka i poprzedniego wieczoru, nazwanego Czarnym Piątkiem. Okazało się to jednak niemoŜliwe. Nieustanne zagroŜenie terrorem było codziennością w stolicach zachodniej Europy czy przepełnionych gettach metropolii południowoamerykańskich. Jeszcze do minionego piątku podobne rzeczy nie działy się jednak na terenie Stanów Zjednoczonych. Do minionego piątku. Przed oczami Carrolla zaczęły migać setki obrazów - płonąca Wall Street, przeraŜone twarze ludzi biegających w panice po ulicach, załamany prezydent Kearney. Dlaczego wciąŜ przypominał się Archowi widok prezydenta? Naprawdę, zbyt wiele rzeczy spadło nagle na głowę Carrolla. Na przykład, ta nagła podróŜ do Miami. Pierwsza nadzieja na rozwiązanie tajemnicy Zielonej WstąŜki nadeszła szybko. Wydawało się, Ŝe niemal zbyt szybko. Sam znalazł ślad, przeglądając materiały FBI i natychmiast podąŜył na Florydę, wylatując tam pierwszym samolotem. Otworzył na chwilę oczy i patrzył wzdłuŜ przejścia pomiędzy siedzeniami na dwie stewardesy, które szeptały do siebie coś po cichu. Następnym razem, kiedy się ocknął, upłynęła juŜ mniej więcej połowa lotu, trwającego w sumie dwie godziny i czterdzieści minut. Z wysiłkiem podniósł się z miejsca i powlókł do łazienki. ,
57
PasaŜerowie wyglądali na zmęczonych i otępiałych - wszyscy wstali i , zbyt wcześnie, Ŝeby ich organizmy zdołały się do tego przystosować. Niektórzy czytali jednak gazety; ogromne tytuły donosiły o ataku na 'i nowojorską dzielnicę finansową. Wielkie, czarne litery zapadały przemocą w świadomość Carrolla. Pod ich prostą treścią Arch wyczuwał niewypowiedziane zagroŜenie, sięgające daleko poza Wall Street, ku całemu zachodniemu światu, organizacji jego Ŝycia i gospodarki. Kiedy juŜ znalazł się w małej łazience, nabrał wody w dłonie i zmoczył sobie twarz. Potem wyjął z kieszeni spodni malutkie czerwone, plastikowe pudełeczko. Kiedy Nora zachorowała, trzymał w nim jej dzienną dawkę valium, dilantinu i innych lekarstw. Teraz Carroll połknął małą Ŝółtą tabletkę łagodny środek pobudzający. Wolałby obudzić się z pomocą drinka irlandzkiej whisky, podwójnej Krwawej Mary. Ale obiecał Walterowi Trentkampowi... Arch przyglądał się sobie, patrząc w przydymione lustro. Analizując głębokie cienie pod oczami, myślał jednocześnie o Zielonej WstąŜce. Przeszukiwał własny umysł, niczym wielki katalog jakiejś biblioteki. Wiedza Carrolla na temat terroryzmu była bardzo rozległa. W pierwszym roku swojej pracy w DIA - agencji wywiadowczej Departamentu Obrony - zajmował się wyłącznie szufladkowaniem informacji o terrorystach i ich róŜnorakiej działalności. Dobrze pamiętał te pierwsze lekcje. Pod pewnymi względami był bardzo tradycyjnym i pedantycznym policjantem. Dotychczasowe dowody sugerowały... co? MoŜe akcję kierowaną przez ZSRR i ich GRU. Ale w jakim celu? Kadafi? Jeśli tak, udało mu się sięgnąć bardzo daleko. Atak na Wall Street został zrealizowany według niezwykle mozolnie ułoŜonego planu. Ludzie z Trzeciego Świata, a zwłaszcza Arabowie, nie bywali zwykle aŜ tak cierpliwi. Kubańczycy? Nie. IRA? Za mało prawdopodobne. Jacyś zwariowani amerykańscy rewolucjoniści? Wątpliwe. Kto zatem pozostawał? I przede wszystkim - dlaczego uderzył? Jak miał się do tego najświeŜszy raport, który nadszedł z departamentu policji Palm Beach? Jeden z działających na Florydzie baronów narkotykowych opowiadał o ataku na nowojorską dzielnicę finansową o dzień wcześniej, zanim nastąpił. Wymienił nawet nieznany nikomu kryptonim - Zielona WstąŜka! Jakim cudem ów człowiek, nazwiskiem Diego Alvarez, wiedział o Zielonej WstąŜce? Co mogło go z nimi łączyć? To zdawało się nie mieć sensu, podobnie jak wszystko, co zdarzyło się w związku z całą sprawą. Ślad nie wydawał się prowadzić w Ŝadnym kierunku, w którym chciałby zmierzać Carroll. A juŜ na pewno nie miał zamiaru znaleźć się w południowej Florydzie, o tak nieludzkiej porze. Arch przetarł oczy, jeszcze raz ochlapał twarz wodą i znowu spojrzał w lustro. Wyglądał jak śmierć. Przypomniały mu się fotografie poszuki-
58
wanych przez policję, wiszące w urzędach pocztowych. Zawsze wydawało się, jakby były wykonywane w dziwnym, przyćmionym oświetleniu. Odwrócił się od lustra. Wkrótce wysiądzie w fantastycznym kraju soku pomarańczowego, Disneylandu, narkotykowych baronów i, być moŜe, Zielonej WstąŜki. Miejscowy szef FBI, Clark Sommers, czekał w towarzystwie asystenta przy wyjściu linii People Express. Jak zwykle, budynek międzynarodowego lotniska w Miami był tak oświetlony, jak gdyby ktoś zarządził zaciemnienie. - Panie Carroll, jestem Clark Sommers z FBI. To mój współpracownik, pan Lewis Sitts. Arch skinął głową. Bolała go od lotu samolotem i pastylki, którą połknął. Właśnie zaczynała działać. - MoŜe od razu ruszymy i będziemy rozmawiać idąc? - zaproponował Sommers. - Mamy dziś masę miejsc do objechania. - Jasne. Proszę mi tylko wytłumaczyć jedną rzecz. Zawsze, kiedy tu przylatuję, wygląda jakby połowa świateł była wygaszona. Czy jest to złudzenie? - Wiem, o co panu chodzi. MoŜe się tak wydawać. Widzi pan, handlarze narkotyków skarŜą się, Ŝe jasne światła przeszkadzają im spać. - Na ustach Sommersa pojawił się cyniczny uśmiech. śart typowy dla człowieka przesiąkniętego manierą FBI. Był eleganckim, schludnym męŜczyzną, wyglądającym jak ktoś, kto kiedyś uprawiał podnoszenie cięŜarów, a i teraz nie omija siłowni. Asystent Sommersa, Sitts, miał na sobie lekki, niebieski sweter, brązowe spodnie i dobrze dobraną do całości koszulę firmy Ban-Lon. Brakowało mu tylko espadryli. Pewnie dostał promocyjny komplet od sklepu sieci Jantzen - pomyślał Carroll. Spróbował wyobrazić sobie samego siebie w roli odnoszącego sukcesy policjanta z Florydy. Nie widział jednak siebie w tej roli. W czasie gdy szli korytarzem, Arch przyglądał się radosnym plakatom, przedstawiającym ludzi zaŜywających surfingu i słońca. Morze było odrobinę za błękitne, słońce zbyt Ŝółte, rozbawieni letnicy za urodziwi i zbyt „amerykańscy" jak na jego gust. Zatęsknił juŜ za Nowym Jorkiem, gdzie wśród szarych, zimowych ulic miało się przynajmniej poczucie rzeczywistości. Sommers, bawiąc się ciemnymi okularami, mówił spokojnym, pewnym siebie głosem: - Panie Carroll, jest jedna rzecz, którą jak sądzę, powinien pan zrozumieć. Ze względu na morale, na to, Ŝeby moi ludzie pozostali w pełni dyspozycyjni i sprawni, ta akcja musi być kierowana przeze mnie. Ja muszę pociągać za najwaŜniejsze sznurki. W końcu to moi ludzie. Rozumie pan, prawda?
59
Arch nie zatrzymał się. Na jego twarzy nie pojawił się Ŝaden wyraz. Prawie wszyscy policjanci zaciekle, irracjonalnie bronili swojego terytorium. Spotykał się z tym od zawsze. - Oczywiście - odpowiedział. - To pańska akcja. Ja chcę tylko porozmawiać później z naszym narkotykowym przyjacielem. Zapytać go, jak mu się podoba tutejszy łagodny klimat. Osiedle South Ocean Boulevard przypominało stylem zabudowy Hiszpanię czy któryś z innych krajów śródziemnomorskich. Składało się z wartych po milion dolarów rezydencji, w kolorach pastelowego błękitu i róŜu. Carroll miał wraŜenie, Ŝe wszyscy i wszystko wokół niego drzemie. Było dwadzieścia po ósmej. Ludzie spali sobie jeszcze smacznie, wyłoŜone kamieniem patia świeciły pustkami, nikogo nie było widać na wysypanych czerwoną cegłą tenisowych kortach. Zielone trawniki i martwe baseny wszystko zdawało się pogrąŜone w głębokim narkotycznym śnie. Jechali nad brzegiem połyskującego, turkusowego oceanu. Clark Sommers mówił spokojnym, monotonnym głosem: - Obrót nieruchomościami wcale nie odbywa się tu przede wszystkim za pośrednictwem firmy Century 21. Większość transakcji przeprowadza Sotheby's, przedsiębiorstwo zajmujące się handlem antykami. Mieszkańcy Palm Beach uwaŜają swoje domy za dzieła sztuki. Pewnie widzi pan, dlaczego. - To mi przypomina moją okolicę w Nowym Jorku - odburknął Arch. Nagle z tylnego siedzenia wsunęła się pomiędzy Carrolla i Sommersa długa, pięknie opalona ręka Sittsa. - Są nasi ludzie, Clark. Tam czekają. Przy jednym z małych skrzyŜowań, wśród palm, widać było sześć nie oznakowanych, niebieskich i zielonych samochodów. Agenci FBI nie kryli się, kilku z nich sprawdzało na zewnątrz swoje szybkostrzelne karabiny i pistolety Magnum. - No to dojeŜdŜamy - mruknął Arch. - Mam nadzieję, Ŝe Sotheby's nie wystawia dzisiaj rano Ŝadnego domu na sprzedaŜ. - Niech pan nie da się zwieść tej atmosferze spokojnego przedmieścia - pouczył Sommers. - Prawdziwi bogacze mieszkają gdzie indziej. To jest getto Palm Springs. śyją tu handlarze narkotykami i alfonsi z Ameryki Południowej. Są zamoŜni, ale to wszystko tylko zwykłe szumowiny. Carroll wzruszył ramionami i zabrał się do sprawdzania swojej broni. Zastanawiał się, jak to mcŜliwe, Ŝe jeden z mieszkańców takiej okolicy wiedział o Zielonej WstąŜce dzień wcześniej, zanim to wszystko się zdarzyło. Czy oznaczało to, Ŝe w sprawę byli zamieszani południowoamerykańscy terroryści? I którzy? Jednak Kubanczycy? JeŜeli tak, to Arch
60
wyobraŜał juŜ sobie cały, zagmatwany szereg kolejnych śladów, wiodący aŜ do samego Fidela. Nie podobało mu się takie rozwiązanie. Castro zawsze dbał o swój oficjalny wizerunek i nie pozwalał, Ŝeby jego nazwisko łączono z terrorem. Nagle Sommers chwycił podłączony do deski rozdzielczej mikrofon. - Wszystkie jednostki! Pojedziemy teraz South Ocean, zachowując najwyŜszą ostroŜność. UwaŜajcie na siebie; ci ludzie są najprawdopodobniej uzbrojeni w cięŜką broń. Kolumna, siedmiu samochodów jechała teraz powoli nadmorskim bulwarem. Carroll przyglądał się okolicy. KaŜdy z domów był oddzielony od ulicy równo przyciętymi trawnikami, tak zielonymi, jak gdyby pracowici ogrodnicy malowali je sprayem. Z przeciwka pojawił się chłopak rozwoŜący gazety; jechał na dychawicznym skuterku w kolorze równie intensywnego błękitu jak niebo. Zahamował, podrapał się w głowę i wlepił wzrok w nadjeŜdŜające samochody. Jeden z policjantów gwałtownymi ruchami kazał mu jechać dalej. - To tu. Numer czterdzieści - oznajmił Sommers. - Tutaj właśnie mieszka nasz przyjaciel, Diego Alvarez. Arch schował z powrotem swojego browninga do kabury na piersi. Dokuczał mu Ŝołądek, posyłając przez system nerwowy nieprzyjemne sygnały. Policyjne samochody skręciły szeregiem w boczną, równie reprezentacyjną jak South Palm, uliczkę. Zatrzymały się przed dwoma rezydencjami o hiszpańskiej architekturze. Drzwiczki pojazdów cichutko otworzyły się i po chwili zamknęły. Carroll znalazł się wśród mniej więcej dwunastu agentów; wszyscy cofali się truchtem w stronę domu AWareza. - Niech pan pamięta o tym, co powiedziałem na lotnisku, panie Carroll - przypomniał Sommers. - Ja wydaję wszystkie rozkazy, dobrze? Mam nadzieję, Ŝe złapanie tego faceta pomoŜe panu uzyskać to, czego pan chce, ale proszę nie zapominać, kto prowadzi całe przedstawienie, okay? - Pamiętam. Lufy karabinów i pistoletów błyszczały w porannym słońcu. Zaczynała się akcja. Agenci FBI wyglądali jak druŜyna zawodowych sportowców, która właśnie bierze udział w maratonie. Sceneria była paradoksalna. Znad morza wznosiły się spokojnie mewy, a potem opadały leniwie w kierunku zachodnim, jakby chciały przyjrzeć się, co teŜ będzie się działo koło domu AWareza. Nieglupio byłoby być w tej chwili mewą; jednak Caroll nigdy nie był zwolennikiem planowania. Wiatr znad oceanu był przyjemnie ciepły. Niósł ze sobą dziwny zapach: słoną woń ryb połączoną z aromatem kwitnących pomarańczy. Słońce juŜ teraz świeciło tak mocno, Ŝe trzeba było osłaniać oczy dłonią, kiedy się na nie patrzyło.
61*;
- Całkiem elegancki dom ma ten Diego. W Sotheby's kosztowałby jakieś dwa - dwa do dwóch i pół miliona dolarów - zaczął Sommers. Na mój sygnał, rozpraszamy się tak, Ŝeby kryć willę ze wszystkich siron. Będziemy strzelać do kaŜdego, kto spróbuje zagrozić naszemu Ŝyciu. Arch nie odzywał się. To byli ludzie Sommersa; jego mała planeta, na której dzierŜył władzę. Carroll spojrzał na niego, po czym znowu wyjął pistolet. Na wszelki wypadek wycelował grubą, czarną lufę browninga w górę. Akurat kiedy przykucnął w pozycji strzeleckiej, cięŜkie, drewniane drzwi domu Alvareza otworzyły się z trzaskiem, uderzając o ścianę, pokrytą róŜową sztukaterią. - Co się, do cholery, dzieje? - szepnął Sommers. Najpierw, na zewnątrz pojawiła się rozczochrana, siwa kobieta, w zniszczonej, kolorowej bluzce. Zaraz za nią wychynął ciemnowłosy, dobrze zbudowany męŜczyzna. Był rozebrany od pasa w górę; miał na sobie białe, rozszerzające się ku dołowi spodnie. Z róŜnych miejsc frontowego trawnika rozległy się trzaski dźwigienek odbezpieczających broń. Diego Alvarez zaczął krzyczeć do agentów FBI: - Sukinsyny! Zastrzelę tę starą kobietę. To niewinna stara kobieta, w mordę! Moja kucharka. OdłóŜcie swoje pieprzone spluwy! Sommers zamarł. Zdawało się, Ŝe jego bohaterska opalenizna blednie. Na twarzy agenta pojawił się wyraz zdziwienia - oto coś, co zdawało się naleŜeć do niego, wymykało się spod jego kontroli. Carroll przyglądał się narkotykowemu baronowi o południowoamerykańskiej urodzie. Ciemne oczy męŜczyzny były pełne determinacji. W kącikach jego ust połyskiwała ślina. Był wyjątkowo umięśniony, jak zawodowy bokser. Arch odwrócił się do Sommersa i powiedział: - Musimy go zdjąć. NiezaleŜnie od tego, co się stanie, musimy go złapać Ŝywego. Rozumie pan? Sommers nie odzywał się. Nawet nie spojrzał na Carrolla. - Musimy teraz złapać AWareza! Nie mamy Ŝadnego wyboru. Sommers rzucił Archowi szybkie spojrzenie. Wydawał się mówić wzrokiem: „Jesteś nowojorskim gliniarzem, a tu jest moje podwórko i rozwiązujemy sprawy po mojemu". Carroll domyślał się, w jaki sposób AWarezowi uda się uciec, i zdenerwowało go to. Musiał temu zapobiec. Sommers nie wiedział, o co naprawdę chodzi. FBI przejmowała się tylko narkotykami, niczym więcej. Diego Al/arez niezdarnie popychał tęgą kobietę w stronę czerwonego cadillaca, zaparkowanego przed garaŜem. Oczy kucharki były w tej chwili szerokie i okrągłe niczym dwa spodki. Arch spróbował zapanować nad sobą i znaleźć jakieś rozwiązanie nieoczekiwanej sytuacji. Skupił się na swoim oddechu, tak jak uczono go kiedyś w Wietnamie. To pomagało mu się skoncentrować. Przyszła mu na myśl jedyna dostępna moŜliwość.
62
Widział juŜ kiedyś coś takiego; jeden z nowojorskich detektywów zachował się w ten sposób podczas rabunku w Greenwich Village na Manhattanie. Carroll odczekał chwilę, aŜ Alvarez spojrzy na agentów przyczajonych dalej, z lewej strony. Kiedy się odwrócił, Arch szybko zniknął za pokrytym kwiatami murem, który oddzielał go teraz od przestępcy. Zatrzymał się na moment, Ŝeby sprawdzić, czy go zauwaŜono, a potem kryjąc się, ruszył dalej bocznym podwórkiem, w stronę sąsiedniego domu. Na ziemi wił się wąŜ doprowadzający wodę do basenu. W basenie pływał gumowy koń, co w tej sytuacji wyglądało po prostu śmiesznie. Carroll ruszył; zatrzymał się dopiero, kiedy znalazł się na ulicy, gdzie stały zaparkowane samochody FBI. Wsiadł do pontiaca grand prix Sommersa; jednocześnie w jego głowie zaświtała bardzo nieprzyjemna myśl; nigdy by tego nie zrobił, gdyby Ŝyła teraz Nora. Z całą pewnością nie zaryzykowałby takiego kroku. Mimo to, Arch podjechał do skrzyŜowania, a potem szybko skierował się na South Ocean. Daleko przed sobą zobaczył Alvareza, cofającego się w stronę cadillaca. MęŜczyzna nadal ciągnął za sobą siwą kobietę i wrzeszczał na agentów, zagłuszany bryzą od oceanu. Carroll wcisnął pedał przyspieszenia. JuŜ po chwili automat wrzucił trzeci bieg, z pominięciem drugiego. Samochód wyrwał się do przodu, z piskiem szerokich opon, załoŜonych specjalnie na uŜytek podobnych sytuacji. Nie myśleć. Dokończyć dzieła. Pistolet leŜał na siedzeniu obok Archa. Wskazówka prędkościomierza przekroczyła pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Wtedy przednie koła uderzyły z trzaskiem w betonowy krawęŜnik. Maska samochodu podniosła się na metr w górę. Wszystkie cztery koła oderwały się od ziemi i pontiac opadał teraz, jakby w zwolnionym tempie. Caroll wcisnął hamulec w ostatniej chwili. - Co to...! - krzyknął jeden z agentów, odskakując w bok. - Cholera! - zawołał inny. Diego Alvarez oddał trzy strzały w kierunku szarŜującego pojazdu. Szyba pontiaca rozprysła się, obrzucając kawałeczkami szkła twarz Archa. Samochód, juŜ z powrotem na ziemi, podskakiwał na trawniku i dróŜce z czerwonych płytek. Wreszcie, wpadł w poślizg, zrywając kawałki darni. Stopa Archa nacisnęła znowu pedał gazu. TuŜ przed zderzeniem, Carroll pochylił głowę. Ścisnął z całej siły koło kierownicy. Pontiac uderzył bokiem w wiśniowego cadillaca Alvareza. Piękny samochód ze zdejmowanym dachem wgiął się, zakołysał, jak hokejowy krąŜek pędzący po lodzie, i uderzył w ścianę garaŜu.
63
Przez trawnik ruszyło biegiem kilku agentów. Znaleźli się na miejscu jeszcze zanim zczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się. W otwarte boczne szyby cadillaca wycelowano pistolety, karabiny, a nawet automaty M-16. - Nie ruszaj się, Alvarez. Ani drgnij! - wrzasnął jeden z policjantów. Nie ruszaj się, mówię! Carroll odchrząknął, po czym wydostał się, obolały, ze zniszczonego pontiaca. Wrzasnął, wymawiając nazwisko AWareza, z taką siłą, Ŝe aŜ sam się zdziwił. Nie przestawał krzyczeć, kiedy wyszarpał go juŜ z rąk zdumionych agentów. - Jestem Arch Carroll z oddziału antyterrorystycznego Departamentu Stanu! Nie masz Ŝadnych praw! Słyszysz?... Skąd wiedziałeś o Zielonej WstąŜce? Kto ci powiedział? Patrz, kiedy do ciebie mówię! - Pieprzę cię! - rzucił Alvarez i splunął mu w twarz. Carroll odchylił się lekko w lewo, a potem uderzył przestępcę w zęby. PotęŜnie umięśniony męŜczyzna upadł bez przytomności. - Ja teŜ cię pieprzę, gnoju! - odpowiedział dzieciak z ulic Bronxu, czający się ciągle gdzieś w głębi Archa. Wytarł opluty policzek. Usta Clarka Sommersa rozwarły się szeroko, formując zdumione kółko na jego opalonej twarzy. W biurze FBI w Miami, które mieściło się przy Collins Avenue, zabrano AWareza do niewielkiego pokoju przesłuchań. Powiedział tam Carrollowi wszystko, co sam wiedział. - Nie wiem, co to za ludzie, człowieku. Na serio. Ktoś po prostu chciał, Ŝeby pan przyjechał tu, na Florydę.- Mówił z przekonującą powagą. PoniewaŜ znaleziono u niego kokainę o wartości około trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów i perspektywa jego wolności przedstawiała się raczej źle, nie miał zbyt wiele do zyskania kłamiąc. Arch obserwował uwaŜnie jego twarz. - Przysięgam. Nie wiem nic więcej. Ale mam przeczucie, Ŝe ktoś bawi się z panem w jakąś grę. Kazali mi powiedzieć, co powiedziałem. Ale to musi być podstęp. Myślę, Ŝe ktoś po prostu chciał, Ŝeby pan przyjechał tu, a nie był w tym czasie gdzie indziej. Bawią się panem na dobre. Carroll miał ochotę uderzyć głową w stół. Wyprowadzono go w pole i nie miał nawet pojęcia, po co. Wiedział tylko, Ŝe ktokolwiek za tym wszystkim stoi, musi być bardzo, bardzo przebiegły. Wysłali mu po prostu wiadomość: zobacz, moŜemy tobą manipulować, jak tylko chcemy. W niedługim czasie potem Arch przechadzał się w tę i z powrotem koło budynku FBI. Oparł się o nagrzaną, białą ścianę. Chciał, Ŝeby słońce Florydy uspokoiło jego zmęczony umysł. Pomyślał, Ŝe Miami to lepsze miejsce na zabawę w Królika niŜ Nowy Jork. Był juŜ prawie pewny kilku niepokojących faktów. Organizacja Zielona WstąŜka, ktokolwiek wchodził w jej skład, wiedziała, kim jest, i to, Ŝe
64
zostanie mu powierzone śledztwo. Skąd? Co powinno mu to o nich powiedzieć? Zdawało się, Ŝe chcą mu pokazać, jak bardzo są potęŜni i sprawnie działający. Chcieli, Ŝeby się ich bał, i mówiąc szczerze, udało im się. Skąd mogli wiedzieć, Ŝe to on będzie prowadził śledztwo? Kto przesłał mu tę zakamuflowaną wiadomość? Po co? Wracając do domu, samolotem linii Eastern, przewoźnikiem z praw- , dziwego zdarzenia, Arch zamówił dwa piwa, a potem dwie szklaneczki irlandzkiej whisky. MoŜe wypiłby jeszcze ze dwie, ale obiecał wujkowi Walterowi... nie pamiętał dokładnie co. Wreszcie zasnął i spał aŜ do Nowego Jorku. Miał całkiem miły sen. Śniło mu się, Ŝe rzucił pracę w DI A i przeprowadzili się z Norą i dziećmi na najpiękniejszą, białą jak cukier plaŜę na Florydzie. I Ŝyli potem wszyscy długo i szczęśliwie.
8 Manhattan W niedzielę rano, jeszcze przed świtem, Caitlin Dillon brnęła przez topniejący śnieg, sięgający dziesięciu centymetrów powyŜej jej kostek. Kiedy juŜ znalazła się na pustawej Piątej Alei, wzięła taksówkę. W ten sposób pani dyrektor z działu obrotu Komisji Papierów Wartościowych dojechała do policyjnych barykad przy Czternastej Ulicy. Dalej powiózł ją niebiesko-biały samochód policyjny, prosto w pogrąŜoną w chaosie, zrujnowaną dzielnicę finansową. Jechali wyjątkowo szybko. Za Czternastą na Ŝadnym skrzyŜowaniu nie działała sygnalizacja świetlna; nie było prawie w ogóle ruchu. Prowadzący samochód sierŜant był przystojny jak hollywoodzki aktor, grający w policyjnym filmie. Nad kołnierzem jego munduru wiły się długie, kruczoczarne włosy. Nazywał się Signarelli. Caitlin pomyślała sobie, Ŝe pewnie uwaŜnie oglądał w telewizji „Hill Street Blues". - Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem - zaczął rozmowę, z nosowym, brooklyńskim akcentem. Ciągle rzucał spojrzenie we wsteczne lusterko. - Nie moŜna nawet porozumieć się z naszym centrum łączności. Urządzili centrum zapasowe, ale teŜ ciągle jest zajęte. Nikt nie wie, co w tej chwili robi armia. Ani chłopcy z FBI. Wszyscy powariowali! - A jak pan by sobie z tym poradził? - zapytała Caitlin. Nie chciała, by brzmiało to protekcjonalnie. Po prostu, zawsze była ciekawa, w jakim stopniu kompetentni są ludzie, z którymi współpracuje. To właśnie stanowiło jeden z powodów, dla których była znakomitym szefem. Drugą przyczyną była jej wrodzona inteligencja i wiedza na temat praw rządzących Wall Street i biznesem w ogóle. Większość z współpracowników Ŝywiła szacunek i bała się jej z tego powodu. - Gdyby to pan wszystkim dowodził, sierŜancie, co by pan zrobił? - Hmm... Uderzyłbym w kaŜdą kryjówkę terrorystów, jakie znamy w tym mieście. Wiemy o wielu takich miejscach. Wpadłbym we wszystkie gniazda tych szerszeni i aresztował kaŜdego, który nawinąłby mi się. W ten sposób z pewnością dowiedzielibyśmy się czegoś.
66
- SierŜancie, sądzę, Ŝe przez całą noc tabuny detektywów nie zajmowały się niczym innym. Z tego, co wiem, ponad sześćdziesiąt druŜyn. Ale szerszenie jakoś nie chcą tym razem współpracować. Caitlin uniosła brew i uśmiechnęła się uprzejmie. Zupełnie jakby sierŜant próbował zaprosić ją na randkę, a ona z góry odrzuciła tę propozycję. Caitlin Dillon stała teraz nieruchomo na północno-zachodnim rogu skrzyŜowania Broadwayu i Wall Street. Nad jej głową słychać było warkot policyjnych i wojskowych helikopterów. Była odrętwiała. Patrzyła na najbardziej przeraŜającą, surrealistyczną scenę, jaką kiedykolwiek w Ŝyciu oglądała. Na ulicach Wall, Broad, Pine i pomniejszych leŜały chyba miliardy ton granitu, potłuczonego szkła i zaprawy murarskiej. Według najnowszych ocen wywiadu wojskowego, o 18.34, w piątek, eksplodowało około sześćdziesięciu oddzielnych bomb, wykonanych z materiału wybuchowego zwanego plastikiem. Policja uwaŜała, Ŝe zostały one zdetonowane z pomocą sygnałów radiowych, które mogły zostać wysłane przez profesjonalne nadajniki z odległości nawet piętnastu czy dwudziestu kilometrów. Caitlin uniosła głowę i spojrzała na pobliski biurowiec, pod adresem Wall Street 6. Drgnęła, ujrzawszy zwisające pozrywane przewody: z najwyŜszych pięter budynku zwieszały się liny i kable od wind. Przez wielkie dziury w ścianach wieŜowca prześwitywało niebo. Widok ten przywodził jej na myśl domek dla lalek, zniszczony w nagłym porywie dziecięcej furii. Stała tak, sama, drŜąc z zimna i niepokoju, przy kamiennym wejściu Giełdy Papierów Wartościowych. Nie mogła się powstrzymać od patrzenia na niewyobraŜalne zniszczenia, jakie dokonały się na Wall Street. Zrobiło jej się nagle niedobrze. W jednym z biur zobaczyła olejny obraz, przedstawiający Ŝaglowiec na pełnym morzu. Pomieszczenie pozbawione było dwóch ścian. Wyglądało to absurdalnie. W foyer sąsiedniego budynku leŜała przewrócona kserokopiarka. Przeleciała przez kilka pięter, zanim uderzyła w twardy marmur podłogi. Widać było porozbijane ekrany komputerów i potopione szczątki klawiatur; przypominało to jakieś przedziwne dzieła sztuki nowoczesnej. Ze wszystkich stron opuszczonej, pełnej gruzu, ulicy migały czerwone i niebieskie światła samochodów policyjnych i karetek. Caitlin była przybita. Miała uczucie odrętwienia. W uszach słyszała lekki szum, jakby wokół niej nastąpiła nagła zmiana ciśnienia. Poczuła się słabo. Mdliło ją, nogi się pod nią uginały. Zrozumiała to, z czego wielu nie zdawało sobie jeszcze sprawy - być moŜe piątkowego wieczoru zniszczono tu Ŝycie wielu, wielu ludzi. Kiedy znalazła się w „numerze 13", zobaczyła przede wszystkim zastępy sekretarek, piszących w zawrotnym tempie na maszynach. Poustawiano je w korytarzach, niedaleko wejścia. Giełdowi urzędnicy kręcili się z waŜnymi minami, czyniąc wraŜenie bardzo zajętych; trzymali notatniki 67
z uchwytem do przypinania kartek, przenosząc wiadomości z jednego pokoju do drugiego. Caitlin objęła wzrokiem całą scenę, a potem ruszyła zwinnym krokiem stąpając po potłuczonym szkle i szczątkach wystroju sufitu. Natychmiast otoczyło ją kilku uzbrojonych po zęby policjantów, Ŝądając dowodu toŜsamości. Uśmiechnęła się do samej siebie, wyciągając dokumenty. Nikt nie wiedział, kim była; ani jedna osoba z obecnych w foyer budynku jej nie rozpoznała. Typowe. Cholera, jakie to było typowe. Przez ostatnie trzy lata Caitlin Dillon była chyba najdziwniejszą postacią na Giełdzie -jako jeden z dyrektorów Komisji Papierów Wartościowych miała znaczne wpływy, jednak pozostawała nie znana wielu z otaczających ją pracowników. Kobiety zostały dopuszczone na giełdowy parkiet dopiero w 1967 roku. I tak nie było ich tu za wiele. W galerii dla gości nadal moŜna było przeczytać niesławny napis: KOBIETY TO MARNI GRACZE. POZOSTAWIONE SAMYM SOBIE, SA BEZRADNE W KONFRONTACJI Z MĘśCZYZNAMI, PRZEWYśSZAJĄC ICH W KILKU DZIEDZINACH, NA GIEŁDZIE SĄ SKAZANE NA POZYCJE TYLNYCH SZEREGÓW. BEZ POMOCY MĘśCZYZNY, KOBIETA NA WALL STREET JEST JAK OKRĘT BEZ STERU. Caitlin Dillon odziedziczyła swoją posadę właściwie przypadkiem; jej poprzednik zmarł nagle na zawał. Wiedziała, Ŝe dawano jej najwyŜej dwa miesiące na utrzymame się na stanowisku. Porównywano jej sytuację z pozycją Ŝony polityka, która zajęła jego miejsce po nagłej śmierci czy chorobie męŜa. Niektórzy nazywali Caitlin „tymczasowym dyrektorem". Między innymi z tego powodu - a takŜe z kilku innych - postanowiła, Ŝe dopóki ma tę pracę, będzie najbardziej twardym dyrektorem Komisji Papierów Wartościowych od czasów samego profesora Jamesa Landisa. CóŜ miała do stracenia? Dlatego teŜ od samego początku uchodziła za osobę, która wie, czego chce. Niektórzy zarzucali jej obsesyjną skłonność do przeprowadzania prywatnych śledztw; skutecznie ujawniała naduŜycia najwyŜszych urzędników, nawet największych amerykańskich korporacji. - Coś ci po cichu powiem - oznajmiła raz serdecznej przyjaciółce, Meg 0'Brian, która była redaktorem finansowym „Newsweeka". - Cała pierwsza dziesiątka najbardziej poszukiwanych przestępców w Ameryce pracuje na Wall Street. Jak na „tymczasowego" dyrektora, bardzo szybko poznano się na zdolnościach pani Dillon. Tajemnica Caitlin Dillon, fakt, Ŝe wypłynęła tak nagle znikąd, zdumiewała wszystkich coraz bardziej, szczególnie w miarę
68
utrzymywania się z powodzeniem na stanowisku. Rekiny giełdy nadal chciały, Ŝeby jej miejsce zajął ktoś inny, jednak nagle okazało się, Ŝe nie jest to takie proste. Po prostu, Caitlin była za dobra w tym, co robiła. Stała się zbyt znaną postacią w amerykańskim światku finansowym. 0 7.45 Caitlin dotarła w końcu do swojego biura. Było odpowiednio duŜe, nawet eleganckie. Zdjęła płaszcz, usiadła i westchnęła głęboko. Na jej biurku leŜał przygotowany dla niej zeszłego wieczoru raport o zniszczeniach. Przerzucając wzrokiem kartkę, poczuła narastającą rozpacz; tak wielkie okazały się straty: Bank Rezerw Federalnych Salomon Brothers Bankers Trust Affiliated Fund Merrill Lynch U.S. Trust Corporation The Depository Trust Company 1 tak dalej, i dalej; w sumie czternaście biurowców zostało częściowo lub całkowicie zniszczonych. Zamknęła oczy i połoŜyła dłonie na raporcie. Gdyby tylko mógł wskazać jej jakiś ślad, coś, czego moŜna by się uchwycić. Czternaście róŜnych przedsiębiorstw finansowych - to było za duŜo, wymykało się spod jej kontroli. Otworzyła oczy. Zaczynał się drugi dzień oficjalnego śledztwa w sprawie Zielonej WstąŜki, a ona nie wiedziała więcej niŜ na początku. To będzie długa niedziela... Arch Carroll wysiadł z wygodnej limuzyny naleŜącej do Departamentu Stanu i ruszył szybkim krokiem w stronę szarego, kamiennego wejścia budynku przy Wall Street 13. Przynajmniej ten obiekt Zielona WstąŜka pozostawiła w spokoju. Dziwiło go to. Jeśli jakaś organizacja terrorystyczna zamierzała zadać potęŜny cios amerykańskiej gospodarce, dlaczego nie miałaby zniszczyć nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych? Carroll miał na sobie sięgający do kolan płaszcz z czarnej skóry, który dostał od Nory na BoŜe Narodzenie, na rok przed jej śmiercią. śartowała wtedy, Ŝe Arch wygląda w nim jak główny bohater któregoś z sensacyjnych filmów. Teraz ten płaszcz był jednym z jego kilku osobistych skarbów. NiewaŜne, Ŝe był trochę za ciasny pod pachami. Nigdy nie pozwoliłby go przerobić; chciał, Ŝeby pozostawał dokładnie taki, jaki ofiarowała mu Nora.
69
Arch palił wymiętego papierosa. Czasami zabierał Mickey Kevina i Clancy'ego na mecze New York Knicksów albo Rangersów; zakładał wtedy ten płaszcz i palił wygniecione pety. Chłopcy śmiali się z niego. Mówili, Ŝe próbuje wyglądać jak Clint Eastwood na filmach. Dobrze wiedział, Ŝe to nieprawda. To Clint Eastwood próbował wyglądać jak on, jak jakiś twardy, miejski gliniarz. Idąc szybko przez długie korytarze, Carroll ściągnął z siebie płaszcz. Przez kilka kroków trzymał go na ramionach jak pelerynę. Potem przewiesił go przez rękę, sądząc, Ŝe będzie to lepiej wyglądało. Na dostojnych korytarzach Wall Street 13 pełno było sztywnych, elegancko ubranych biznesmenów czy urzędników. Carroll otworzył obite skórą drzwi do sali konferencyjnej Giełdy, w której unosiła się woń potu i dymu papierosowego. Pomieszczenie, gdzie zazwyczaj spotykał się zarząd, miało wielkość duŜej sali teatralnej. Spotkanie juŜ się rozpoczęło. Spóźnił się. Był zmęczony lotem, a jego nerwy pobudzone amfetaminą - napięte. Spojrzał na zegarek. Czekał go kolejny długi dzień. Rozejrzał się po słabo oświetlonej sali. Wypełniona była przez personel nowojorskiej policji, oficerów armii, prawników róŜnych firm i ludzi oddelegowanych przez banki i domy maklerskie do prowadzenia śledztwa. Jedyne wolne miejsca znajdowały się daleko z przodu. Arch jęknął w duchu i skulił się. Niezdarnie minął czyjeś nogi w eleganckich, prąŜkowanych spodniach, to znów jakiś opasły brzuch. Przedzierał się ku pierwszemu rzędowi; pomyślał, Ŝe chyba wszyscy mu się przyglądają. Mówca - była nią kobieta - sypała interesującymi informacjami: - Powiem państwu, jak zarobić masę pieniędzy na Wall Street. Wystarczy ukraść trochę bogatym, potem średnio bogatym i jeszcze mniej bogatym... Z kątów sali dobiegł nerwowy śmiech. Kobieta przy mikrofonie kontynuowała: - Giełdowy system bezpieczeństwa po prostu nie działa. Jak wszyscy wiemy, tutejsza sieć komputerowa jest jedną z najstarszych na świecie. Dlatego właśnie łatwo o nieszczęście. Carroll znalazł wreszcie miejsce. Usiadł; teraz juŜ tylko głowa wystawała mu ponad szare, aksamitne oparcie; kolanami dotknął drewnianego podium. - System komputerowy giełdy nowojorskiej to powód do wstydu... Arch podniósł głowę, Ŝeby spojrzeć na mówiącą. O rany! Widok stojącej za mównicą Caitlin Dillon odurzył go zupełnie. Jej lśniące, kasztanowe włosy podwinięte przy końcach spływały do ramion. Długie nogi, szczupła talia. Jest wysoka - ma chyba z metr siedemdziesiąt. Wyglądała jeszcze bardziej intrygująco niŜ wtedy, w Waszyngtonie, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
70
Patrzyła na niego. Jej ciemne oczy spokojnie oceniały wszystko, co widziały. Tak, spoglądała w dół, bezpośrednio na Archa. - Czy spodziewa się pan jakiś kłopotów podczas mojego wystąpienia, panie Carroll? - Wzrok pani Dillon spoczął na browningu, wystającym Archowi z kabury na piersi. Carroll poczuł się nagle zawstydzony, zarówno treścią pytania, jak i tonem, jakim wymówiła jego nazwisko. Wydawała się z niego trochę kpić. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wzruszył ramionami i spróbował zagłębić się w krześle. Dlaczego nie przyszła mu do głowy Ŝadna Ŝartobliwa odpowiedź, jakie zawsze miewał w takich sytuacjach? Caitlin Dillon z powrotem przeniosła uwagę na audytorium. Natychmiast powróciła do poprzedniej myśli, nie gubiąc ani słowa z tego, co zamierzała powiedzieć. - Podczas ubiegłej dekady - zaczęła i na ekranie za jej plecami pojawił się natychmiast odpowiedni wykres - poziom zagranicznych inwestycji na terenie Stanów Zjednoczonych wzrósł bardzo gwałtownie. Na nasz rynek wpłynęły miliardy franków, jenów, peset i marek, o łącznej wartości osiemdziesięciu pięciu miliardów dolarów. Na przykład, The Midland Bank of England przejął w całości kalifornijski Crocker National Bank. Nippon Kokan kupił połowę akcji National Steel Corporation. I tak dalej, i dalej. - Przykro mi to mówić, ale jeśli tempo nie ulegnie zmianie, Japończycy, Arabowie i Niemcy wkrótce przejmą kontrolę nad dziedzictwem naszej gospodarki. Recytowała przeraŜające fakty i liczby, opisujące obecną sytuację na rynku finansowym, a Carroll słuchał. Słuchał i patrzył. Nic nie mogło oderwać od niej jego wzroku; chyba Ŝeby ktoś znowu podłoŜył bomby. W oczach Caitlin Dillon był jakiś zniewalający błysk, a w uśmiechu niespodziewany element ciepła. Ale czy to aby na pewno ciepło? Słodka nieśmiałość? Jak mogłaby poradzić sobie z pracą na takim stanowisku, gdyby była nieśmiała i wraŜliwa? Słowo „ciepły" nie istniało w miejscowym słownictwie. Wyglądała elegancko, nawet w skromnym zielonkawym, tweedowym kostiumie. Miała swój styl i tak w ogóle uznał, Ŝe była w porządku. Jednak przede wszystkim, wydawała się nieosiągalna. To jedno słowo nasunęło się Archowi; wydawało się ono najprecyzyjniej określać tę kobietę. Nieosiągalna. Podczas całego Ŝycia ani on, ani nikt, kogo znał, nigdy nie poznał Ŝadnej z tych efektownie wyglądających kobiet, jakie nader często widywało się na ulicach Nowego Jorku, Waszyngtonu, ParyŜa. Kto w takim razie, u licha, je znał? Czy istniał jakiś odpowiadający im gatunek nieosiągalnych męŜczyzn, nad którym Carroll nigdy się nie zastanawiał? Jaki człowiek budził się przy tej Caitlin Dillon? Jakiś nieprzytomnie
71
bogaty rekin giełdowy? Jeden z piratów tej gry? Tak, mógłby się załoŜyć, Ŝe ktoś w tym rodzaju. Uwaga Archa skupiła się z powrotem na treści wystąpienia. Pani Dillon opisywała w skrócie zagroŜenie, wynikające z obecności Zielonej WstąŜki, niewystarczający stan danych komputerowych, jakimi dysponuje obecnie giełda, wstrzymanie międzynarodowych transferów pienięŜnych. Materiały, które opisywała, dotyczyły spraw bardzo powaŜnych i były niepokojące w treści. - Ku zdumieniu wszystkich, jak dotąd, nie było Ŝadnych dalszych sygnałów ze strony terrorystów, kimkolwiek są. Jak być moŜe państwo wiedzą, nie wysunięto jakichkolwiek Ŝądań. Nie było Ŝadnego ultimatum. Po prostu, jak dotąd, nie podano powodu, dla którego w piątek stało się to, co się stało. Po zakończeniu bieŜącego spotkania odbędzie się następne, dla moich pracowników oraz analityków rynku. Musimy zrobić coś z komputerami przed poniedziałkowym otwarciem giełdy. Jeśli się nie uda... to przewiduję duŜe kłopoty. Na sali zapadła cisza. Zamilkły odgłosy przesuwanych stóp i przewracanych papierów. - Czy ma pani na myśli panikę? Załamanie się rynku? O jakich kłopotach pani mówi? - zawołał ktoś na głos. Caitlin przerwała na moment. Arch widział, Ŝe stara się teraz z najwyŜszą uwagą dobrać jak najodpowiedniejsze słowa. - Sądzę, Ŝe wszyscy musimy wziąć pod uwagę... moŜliwość, nawet pewne prawdopodobieństwo jakiejś formy paniki na rynku, w poniedziałek rano. - Jak pani rozumie pojęcie paniki? Proszę podać nam przykład poprosił jeden z najwyŜszych urzędników. - Wartość indeksu giełdowego moŜe, powtarzam: moŜe spaść w bardzo szybkim tempie o kilkaset punktów. W ciągu kilku godzin. JeŜeli tylko zdecydują się otworzyć rynki w poniedziałek. W Tokio, Londynie i Genewie ciągle nad tym dyskutują. -• Kilkaset punktów! - jęknęła niemała część maklerów. Carroll patrzył, jak reagują na stające im przed oczami wizje straconych mercedesów, posiadłości w angielskim stylu, modnych ubrań. Koniec z wygodnym Ŝyciem. Jakie to wszystko kruche! - pomyślał. - Czy mówimy o drugim Czarnym Piątku? - zapytał ktoś z tylnych rzędów. - Chce pani powiedzieć, Ŝe moŜe zdarzyć się krach? Caitlin zmarszczyła brwi. Rozpoznała zadającego pytanie - sztywnego, zadufanego w sobie urzędasa z jednego z większych nowojorskich banków. - Jeszcze niczego takiego nie powiedziałam. Tak, jak sugerowałam wcześniej, gdybyśmy mieli do dyspozycji bardziej nowoczesny system komputerowy, gdyby Wall Street dołączyła do reszty współczesnego
72
świata, wiedzielibyśmy bez porównania więcej. Jutro poniedziałek. Zobaczymy więc, co się zdarzy. Powinniśmy być przygotowani. To właśnie chcę państwu przekazać - Ŝebyśmy byli gotowi. Na zmianę. Po tych słowach, Caitlin Dilłon zeszła z podium. Arch patrzył, jak wychodzi z sali; jednocześnie spostrzegł zbliŜającego się do niego kapitana Francisa Nicoio z oddziału pirotechnicznego nowojorskiej policji. Był to jeden z tych specjalistów, którzy lubią robić wraŜenie elegantów - nosił cienkie, błyszczące wąsiki i ubierał się w trzyczęściowe, prąŜkowane garnitury. - Pozwól na chwilę, Arch - powiedział, po czym dość tajemniczym gestem wskazał Carrollowi drogę. Opuścili pospiesznie salę i ruszyli skąpo oświetlonymi korytarzami. Po kilku zakrętach Nicoio otworzył drzwi do niewielkiego biura przylegającego bezpośrednio do giełdowego parkietu. Zamknął je z miną kogoś, kto pragnie zachować waŜną tajemnicę. - Co się dzieje? - zapytał Arch, ciekawy, a jednocześnie trochę rozbawiony. - Powiedz mi, Francis. - Sam zobacz - odpowiedział kapitan, wskazując na zwykłe, tekturowe pudło, stojące na biurku. - Otwórz. Naprawdę. -- Co tam jest? - Carroll niepewnie zbliŜył się do pudła. Delikatnie oparł końce palców o jego wierzch. - Śmiało. Nie ugryzie cię. Arch zajrzał do środka. - Skąd to się u diabła wzięło? Daj spokój, Frank! - Dozorca znalazł to za zbiornikiem w jednej z ubikacji - wyjaśnił Nicoio. - Biedak prawie zesrał się ze strachu. Carroll przyglądał się urządzeniu, starannie owiniętemu błyszczącą zieloną wstąŜką. - Jest zupełnie niegroźne - dodał kapitan. - Od początku nie miało wybuchnąć. Arch gapił się ciągle na profesjonalnie zrobioną bombę. „Od początku nie miało wybuchnąć". Czyli - kolejne ostrzeŜenie? - Mogli roznieść to miejsce w drobny mak - powiedział. Nicoio odchrząknął. - Mogli -zgodził się. -Plastik, tak jak we wszystkich innych. Ktokolwiek to zrobił, Arch, wiedział, za co się zabiera. Carroll podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Zobaczył stojących wszędzie dookoła policjantów. Prawdziwa strefa wojny.
9
W ten niedzielny poranek sierŜant Harry Stemkowsky rozbił za pomocą widelca po kolei wszystkie trzy jajka, połoŜył na nich grubą warstwę ketchupu, a potem posmarował masłem i dŜemem truskawkowym cztery gorące kawałki tostowego, białego chleba. Był gotów do uczty. Wspaniały posiłek był taki sam jak zwykle: siekana, peklowana wołowina, jajka i biały chleb. Harry znajdował się w barze Dream Doughnut Coffee na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Dziesiątej Alei. Minęły mniej więcej trzy godziny od chwili rozpoczęcia przez niego zmiany. Przez całe rano marzył o jedzeniu. Prawie zawsze, kiedy jadł śniadanie w tym barze, w jego głowie zachodził dokładnie taki sam proces myślowy. Jak dobrze było wydostać się wreszcie ze szpitala weteranów Erie VA Hospital. Co to było za gówno! Wspaniale było znowu Ŝyć. Miał teraz waŜny powód, Ŝeby iść naprzód; w jego Ŝycie został tchnięty nowy duch. A wszystko to dzięki pułkownikowi Davidowi Hudsonowi. Był on najlepszym nie tylko Ŝołnierzem, przyjacielem, ale chyba w ogóle człowiekiem, jakiego Stemkowsky w Ŝyciu poznał. Pułkownik Hudson dał szansę na lepsze jutro całej ich grupie. Zaoferował im misję Zielonej WstąŜki. W jakiś czas później, tego samego poranka, pułkownik David Hudson jechał po Jane Street w West Village. Wychylił głowę zza na wpół opuszczonej szyby taksówki i przyjrzał się badawczo szarej okolicy. * Zawołał przed siebie, prosto w zimny deszcz i smagający mu twarz wiatr: - Zardzewieje pan tam, sierŜancie. Niech pan schowa swoją Ŝałosną dupę do środka. Harry Stemkowsky siedział pewnie na starym, aluminiowym wózku. Sterczał tak pośród ulewy, niczym zjawa, prosto przed wjazdem do garaŜu Vets and Messengers.
74
Był to dla Hudsona głęboko poruszający widok, chyba bardziej smutny niŜ niesamowity. Prawdziwa ilustracja tego, co zostało ostatecznie osiągnięte w Wietnamie. Oto Harry Stemkowsky, wzruszający nie mniej niŜ którekolwiek ze zdjęć, jakie zrobiono rannym w Azji. Hudson poczuł, jak zaciskają mu się zęby i wraca zadawniona wściekłość. Opanował ją przemocą. Nie było teraz czasu na osobiste sentymenty. Ani sensu, pogrąŜać się w bezcelowej złości. Zanim pułkownik dobiegł do wyblakłych drzwi garaŜu, Stemkowsky juŜ uśmiechał się do niego szeroko. - Idzie pan do karceru, sierŜancie, na doŜywocie. Zwariował pan powiedział powaŜnie Hudson. - Nie przyjmuję Ŝadnych tłumaczeń. Zaczynał się juŜ jednak uśmiechać. Wiedział, dlaczego Stemkowsky czeka na zewnątrz. Umiał juŜ na pamięć historie opowiadane przez jego ludzi. Postawiłby wszystko na to, Ŝe zna osobowości Vetsów nie gorzej niŜ ich historie słuŜby. - Chcia-chciałem tu b-być. Kiedy, kiedy pan przyjedzie. Tto-to dlatego, panie puł-puł-pułkowniku. Głos Hudsona złagodniał. - Tak, wiem, wiem. Naprawdę dobrze znowu pana widzieć, sierŜancie. Ale i tak dupek z pana. - Z westchnieniem, schylił się i z łatwością podniósł potęŜną prawą ręką waŜący sześćdziesiąt dwa kilogramy korpus Harry'ego Stemkowsky'ego. Od czasu wiosennej ofensywy 1971 roku, Stemkowsky był tylko bezradnym kaleką. Był takŜe absolutnie nieuleczalnym jąkałą, od chwili, kiedy przeszyło go siedemnaście kul radzieckiego karabinu maszynowego SKS. śałosny wrak, przynajmniej jeszcze kilka miesięcy temu. Wspinając się po wąskich, pachnących pleśnią schodach, pułkownik postanowił nie myśleć juŜ więcej o Wietnamie. To miało być ich przyjęcie. Jak dotąd, Zielona WstąŜka odnosiła spektakularne sukcesy operacyjne. Z sali na górze dobiegały głośno dźwięki piosenki George'a Thorogooda i Destroyersów „Bad to the Bonę" - „Zły aŜ do szpiku kości". To dobry kawałek. Trafny wybór. - A oto i sam pułkownik! Wszedłszy do ponurego pomieszczenia na piętrze, Hudson usłyszał wokół siebie istną burzę dzikich okrzyków radości. Przez moment poczuł się zakłopotany. Pomyślał wreszcie, Ŝe dał tym dwudziestu sześciu weteranom jak gdyby nowe Ŝycie, obdarował ich celem, który przezwycięŜył w nich gorycz, jaką przywieźli z Wietnamu. - Przyszedł pułkownik, przyszedł pułkownik! Schowajcie dziewczyny! - Cholera! Johnnie Walkera teŜ wstawić do szafy... śartowałem, sir. - Jak się macie, gamonie? Bonanno? Hale? Scully? - Sir... udało nam się, do licha, no nie?
75
- Tak, udało nam się. Przynajmniej na razie. - Sir! Wspaniale, Ŝe pan przyszedł. Wszystko poszło dokładnie tak, jak pan powiedział. - Owszem. To była łatwa część planu. Dwudziestu sześciu męŜczyzn cieszyło się jak nigdy. Hudson zasłonił oczy dłonią, rozejrzawszy się po obskurnym pomieszczeniu, gdzie spotykali się w tajemnicy od prawie półtora roku. Widział znajome twarze, poszarpane, niezdarnie przycięte brody, niemodne, długie włosy, spłowiałe, wojskowe kurtki. Był w domu. Wśród swoich. Oczekiwali go z radością. Czuł fale prawdziwego ciepła, jakim promieniowali na jego widok. Przez króciutki moment omal nie stracił panowania nad sobą. Poczuł dławienie w gardle i wilgoć w oczach. W końcu wykrzywił twarz w konspiracyjnym uśmiechu. - Dobrze znowu was wszystkich zobaczyć. Kontynuujcie przyjęcie. To rozkaz. Ruszył naprzód, ściskając dłonie, pozdrawiając pozostałą część grupy - Jimmiego Cassio, Harolda Freedmana, Mahoneyra, Keresty'ego, McMahona, Martineza... Wszyscy oni nie byli zdolni zintegrować się z amerykańskim społeczeństwem po powrocie z Wietnamu. Hudson osobiście odnalazł kaŜdego w ciągu ostatnich szesnastu miesięcy i włączył do Zielonej WstąŜki. Przesuwając wzrok po ich twarzach czuł głęboki związek z tymi ludźmi; myślał o następnych rozkazach, jakie wyda, o ostatecznym celu misji. Dwudziestu sześciu Vetsów było ludźmi niezdolnymi do normalnego Ŝycia. PrzewaŜnie bezrobotni; według standardowych amerykańskich kryteriów sukcesu wszyscy naleŜeli do przegranych. Przynajmniej połowa z nich cierpiała na jakąś formę PTSD, czyli na posttraumatyczny zespół stresowy. Dolegliwość ta, tak powszechna wśród weteranów Wietnamu, trzykrotnie zwiększyła po wojnie liczbę swoich ofiar. Do objawów PTSD naleŜało między innymi ponowne przeŜywanie koszmarów, na jawie i we śnie; natarczywe wspomnienia, których nie dało się usunąć z pamięci. Innym skutkiem PTSD było coś w rodzaju emocjonalnego odrętwienia, schizoparanoidalnego wyłączenia z otaczającej rzeczywistości, czasami połączonego z poczucim winy za to, Ŝe udało im się przeŜyć. Pułkownik wiedział o tym z własnego doświadczenia - sam cierpiał jeszcze na PTSD. Nigdy nikomu nie pozwoli dowiedzieć się, ile cierpienia ciągle przeŜywa. Dwudziestu sześciu męŜczyzn stłoczonych w ciasnej przebieralni dla taksówkarzy było w Wietnamie i KambodŜy wyjątkowo dzielnymi Ŝołnierzami. KaŜdy z nich kiedyś słuŜył pod rozkazami Hudsona. Wszyscy byli wysoko wykwalifikowanymi specjalistami; kaŜdy posiadał jakąś
76
umiejętność, która w cywilizowanym społeczeństwie nie wydawała się potrzebna nikomu. Poza pułkownikiem. Steve Glickman, „Koń", i Paul Melindez, „Niebieski", byli najlepszymi strzelcami wyborowymi, jakimi Hudson dowodził. Michael Dcmunn i Rich Scully to eksperci od materiałów wybuchowych, a w szczególności od sporządzania skomplikowanych bomb z plastiku. Manning Rubin mógłby zarabiać tysiąc dolarów tygodniowo, pracując dla Forda czy General Motors. Gdyby tylko poza talentem do naprawiania samochodów posiadał odrobinę cierpliwości, zdolności współŜycia z tymi bałwanami z przedmieść. Davey Hale miał encyklopedyczną wiedzę na kaŜdy niemal temat, włączając w to nowojorską Giełdę Papierów Wartościowych. Campbell, Bowen, Kamerer i Generalli byli znakomitymi Ŝołnierzami zawodowymi, najemnikami. Od czasów Wietnamu zdąŜyli juŜ słuŜyć za pieniądze w Angoli, Salwadorze, nawet na ulicach Miami. Cała grupa stanowiła szczególnie niebezpieczny oddział w bezpośredniej walce ulicznej, gdzie człowiek staje przeciw człowiekowi. Ten właśnie fakt będzie najistotniejszym czynnikiem podczas drugiej fazy misji Zielonej WstąŜki. - W porządku, panowie. Mamy do wykonania małą pracę domową •powiedział pułkownik. -To ostatnia okazja do ponownego przestudiowania szczegółów i ostatecznych rozkazów operacyjnych. Jeśli moje słowa brzmią jak na oficjalnej naradzie wojskowej, to dobrze; właśnie taką naradę zaczynamy. Hudson przerwał, po czym przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych. Wszyscy przyglądali się pułkownikowi z najwyŜszym skupieniem. Ich grupę łączyło coś więcej niŜ tylko wspólne zadanie bojowe, misja Zielonej WstąŜki. Spajały ją więzy wspólnie przelewanej krwi i nadziei, zrodzonej z tragicznej historii. - Dygresja osobista, panowie. W Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego i w szkole Fort Bragg, powtarzali mi ciągle, Ŝe „diabeł tkwi w szczegółach". Kiedy juŜ wreszcie ta prawda do mnie dotarła, wyryła mi się w pamięci bardziej niŜ wszystko inne, czego nauczyłem się wcześniej i później. A zatem chcę jeszcze raz powrócić do pewnych szczegółów. Być moŜe trzeba będzie powtórzyć je nawet dwukrotnie, biorąc pod uwagę liczbę uczestników. Szczegóły, panowie... jeśli je dopracujemy - zwycięŜymy. Jeśli nie - przegramy. Tak jak w Wietnamie. Vets 1 przygotował swoje wystąpienie wzorując się na zwięzłych, technicznych naradach polowych, jakie praktykowano w Siłach Specjalnych. Chciał, Ŝeby jego ludzie przypomnieli sobie teraz jak najdokładniej Wietnam. Pragnął, Ŝeby działali dokładnie tak samo jak wtedy - ze śmiałością i odwagą, poświęceniem dla Stanów Zjednoczonych i, zawsze, z honorem.
77
Pułkownik czuł pulsowanie krwi i lekkie mrowienie w całym ciele. Mówił bez posługiwania się notatkami - naleŜało pamiętać wszystko. T ego teoretyczna wiedza i zdolność do panowania nad drobiazgami zostały tego popołudnia w pełni wykorzystane. Przez prawie dwie i pół godziny cierpliwie omawiał kaŜdy moŜliwy do przewidzenia scenariusz, wszystkie prawdopodobne, a nawet nieprawdopodobne okoliczności, jakie mogły zajść, powodując zmiany, a nawet koniec misji Zielonej WstąŜki. Odwoływał się do sprawdzonych w armii środków ułatwiających zapamiętywanie: map topograficznych, mnemotechniki, schematów organizacyjnych. W pewnej chwili, gdzieś z końca pomieszczenia, rozległ się głęboki, chropawy głos. Człowiekiem, który przemówił, był jeden z byłych najemników, Murzyn z Południa, Clint Hurdle. - Dlaczego jest pan taki pewien, Ŝe kaŜdy z nas wytrzyma, panie pułkowniku? Teraz nie będzie juŜ tak łatwo. Skąd wiadomo, Ŝe kiedy zrobi się gorąco, nikt nie spieprzy sprawy, dając po prostu dyla? W niewielkim pomieszczeniu zapanował nagle szum. Hudson zastanowił się głęboko nad odpowiedzią. Szczerze mówiąc, sam zadawał sobie to pytanie setki razy. Zawsze brał pod uwagę najgorsze, a potem wymyślał kilka alternatywnych sposobów skutecznego uniknięcia nieszczęścia. - Nikt - zaczął - ani jeden z was, nie załamał się w walce. Podczas wojny, której Ŝaden z was nie chciał ani nie uwaŜał za słuszną. Nikt nie załamał się w obozach jenieckich! Nawet jedna osoba! I teraz teŜ nikt się nie załamie. Jestem gotowy postawić wszystko, co wspólnie wypracowaliśmy, na tę jedną kartę. Po tym trudnym pytaniu i pełnej emocji odpowiedzi, zapanowała niewygodna cisza. Pułkownik stalowym wzrokiem powoli przesunął raz jeszcze po twarzach zebranych. Hudson chciał, Ŝeby wszyscy podzielali jego zaufanie; poczuli to samo co on. Mimo Ŝe, być moŜe, trudno to było stwierdzić na pierwszy rzut oka, kaŜdy z obecnych został starannie wybrany spośród setek weteranów. KaŜdy był wyjątkowym Ŝołnierzem. - Jeśli jednak ktokolwiek z was ma zamiar zrezygnować, teraz jest na to czas. W tej właśnie chwili, panowie. Dzisiejszego popołudnia. Czy jest ktoś taki? Ktoś, kto chciałby nas opuścić? Jeden z męŜczyzn zaczął powoli bić brawo. W ślad za nim inni. W końcu wszyscy z powagą klaskali swojemu dowódcy. Cokolwiek miało się zdarzyć, przeŜyją to razem. Pułkownik pokiwał głową; śmiały oficer odzyskał panowanie nad swoimi ludźmi. - Ustaliłem przydziały zagraniczne i specjalne. Nie zamierzam dyskutować na ich temat ani wysłuchiwać jakichkolwiek pretensji. Na polu
78
walki panuje zamieszanie. My w nie nie popadniemy. To właśnie jeden z powodów, dzięki któremu wygramy tę wojnę. Hudson podszedł do długiego, drewnianego stołu i zaczął rozdawać grube, oficjalnie wyglądające teczki. Na kaŜdej z nich widniała starannie naklejona etykietka. Wewnątrz znajdowały się podrobione amerykańskie paszporty i wizy, bilety lotnicze na pierwszą klasę, ogromne sumy pieniędzy i kopie przedstawionych na odprawie map topograficznych. Diabeł tkwił w szczegółach. - Cassio pojedzie do Zurychu - zaczął pułkownik. - Stemkowsky i Cohen biorą Izrael i Iran. Scully zajmie się ParyŜem. Harold Freedman - Londynem, a potem Toronto. Jimmy Holm trafi do Tokio. Vic Fahey - do Belfastu. Reszta z nas pozostanie tu, w Nowym Jorku. Podniósł się jęk niezadowolenia, niczym wśród gromadki uczniów. Hudson uciął go natychmiast krótkim ruchem ręki. - Panowie. Powiem to tylko raz, teraz, więc musicie dobrze zapamiętać: Podczas kiedy będziecie w Europie, Azji, Ameryce Południowej, sprawą absolutnie podstawową jest to, Ŝebyście zachowywali się i ubierali dokładnie w takim stylu, jaki został zaplanowany. Wbijcie sobie do głowy takie zdanie: Nic nie jest skuteczniejsze od przesady. - Wszystkie bilety lotnicze, jakie dostajecie, są na lot w pierwszej klasie. Pieniądze, które macie przeznaczone na ubrania i restauracje, mają zostać wydane. Wydajcie je. Rozrzucajcie je na prawo i lewo. Bądźcie bardziej ekstrawaganccy niŜ komukolwiek z was się marzyło. Bawcie się, jeśli to moŜliwe, biorąc pod uwagę powierzone zadania. To rozkaz! Pułkownik złagodził ton. - Na następne parę dni kaŜdy z was musi stać się pewnym siebie, odnoszącym sukcesy amerykańskim biznesmenem. Macie być tacy jak ludzie z Wall Street, których Ŝycie obserwowaliśmy przez cały rok. Myślcie jak finansiści, wyglądajcie jak oni, działajcie, jakbyście byli potęŜnymi ludźmi pieniądza. - Około szesnastej trzydzieści zostaniecie odpowiednio ostrzyŜeni, ogoleni i - wierzcie czy nie - zrobią wam manicure. Ubrania takŜe zostały starannie dobrane. Pochodzą od Brooks Brothers i Paula Stuarta; to wasze ulubione sklepy, panowie. Koszule i krawaty są firmy Turnbull & Asser. Portfele - Dunhilla. Znajdują się w nich karty kredytowe i mnóstwo gotówki w walutach krajów, do których jedziecie. Przerwał i przebiegł wzrokiem po swoich ludziach. - Sądzę, Ŝe to wszystko, co miałem do powiedzenia... poza jeszcze jednym. śyczę wam wszystkim jak najwięcej szczęścia, jakie tylko jest moŜliwe. śyczę kaŜdemu z was wszystkiego co najlepsze w przyszłości, po zakończeniu misji. Wierzę w was. I wy uwierzcie w siebie.
79
Pułkownik David Hudson zamknął na chwilę oczy, a potem szybko je otworzył. Nie mógł powiedzieć im tego, co myśli i czuje. Jego twarz nie zdradziła niczego. Była jak nieruchoma maska, patrząca na grupę ludzi zebranych w przebieralni dla taksówkarzy. Podniósł rękę i oznajmił niemal religijnym tonem: - A teraz, ruszajmy na spotkanie z przeznaczeniem!
10
Była czternasta trzydzieści, w niedzielę. Arch Carroll połoŜył nogi w zuŜytych, roboczych buciorach na swoim biurku w „numerze 13". Ziewnął tak szeroko, aŜ poczuł, jakby ktoś mu przed chwilą przestawił szczękę. Przeprowadził juŜ cztery, skrajnie wyczerpujące i zupełnie bezskuteczne przesłuchania. Kłamali przed nim najlepsi, najniebezpieczniejsi prowokatorzy i terroryści mieszkający w Nowym Jorku i okolicach. Carroll specjalnie wybrał sobie ciasne biuro, schowane gdzieś na tyłach budynku giełdy. Wokół urzędował jego mały, ale oddany zespół: sześciu oryginałów, policyjnych renegatów i dwie cierpliwe sekretarki. Farba odchodziła ze ścian, niczym skóra z poparzonego. Szyba w oknie została wybita przez Zieloną WstąŜkę, więc Arch zakrył dziurę pakowym papierem. I tak przesiąkało. Jego miejsce pracy mogło doprowadzić człowieka do depresji, podobnie jak i zadanie, które przed nim stało. Nawet światło, które jakimś cudem przedostawało się do wewnątrz, było rozstrająjące: brunatne, przyćmione, ponure. Pierwsi czterej podejrzani, jakich przesłuchał Carroll, byli znanymi terrorystami; dwóch z Frontu Wyzwolenia Angoli, jeden z OWP i jeden, który zajmował się zbieraniem funduszy dla IRA. Niestety, Ŝaden z nich nie wiedział o ataku na Wall Street nic więcej niŜ Arch. Nie krąŜyły Ŝadne pogłoski. KaŜdy przekonująco przysiągł to po długim, wyczerpującym przesłuchaniu. Carroll zastanawiał się, jak to moŜliwe. PrzecieŜ ktoś musiał coś wiedzieć o Zielonej WstąŜce. Nie wysadza się po cichu w powietrze połowy Wall Street po to, Ŝeby potem nie pisnąć ani słowa przez ponad czterdzieści godzin. Obdrapane drewniane drzwi do jego biura otworzyły się ponownie. Spojrzał przez opary dymiącego kubka z kawą. Zjawił się Mikę Caruso, jeden z pracowników Archa. Caruso był nieduŜym, drobnym człowieczkiem; pracował kiedyś w policji, spędzając
81
czas za biurkiem. Miał czarną czuprynę, zaczesaną wysoko nad czołem, na modłę lat pięćdziesiątych. Zazwyczaj ubierał się w pstrokate, hawajskie koszule, noszone na wierzchu workowatych spodni. W ten sposób wnosił do ponurego, policyjnego światka trochę koloru. Carroll uwielbiał go za wyjątkowy wręcz brak stylu. - Mamy teraz Isabellę Marąuezę - oznajmił Caruso. - JuŜ się drze, Ŝe chce się skontaktować ze swoim prawnikiem z Park Avenue. Znaczy, wrzeszczy jak cholera. - To brzmi obiecująco. Nareszcie ktoś został wyprowadzony z równowagi. Wprowadź ją. Chwilę później do pokoju wpadła, niczym tropikalny cyklon, hoŜa Brazylijka. - Nie wolno wam tak ze mną postępować! Jestem obywatelką Brazylii! - Przepraszam, ale chyba bierze mnie pani przez pomyłkę za kogoś, kto się tym przejmuje. Proszę usiąść - odezwał się spokojnie Arch, nie podnosząc się zza zaśmieconego biurka. - Jak to? Za kogo się pan uwaŜa? - Powiedziałem: siadaj, Marąueza. Ja tu zadaję pytania, nie ty. Carroll rozparł się w fotelu i przyjrzał się Isabelli. Miała błyszczące, sięgające do ramion włosy, pełne usta umalowane jaskrawą, czerwoną szminką; zadarta broda, nadawała jej wyzywający wygląd. Jej ubranie było bardzo drogie i pretensjonalne. Miała na sobie obcisłe spodnie do konnej jazdy z szarego aksamitu, jedwabną bluzkę, botki-kowbojki, krótką, futrzaną kurtkę. Terrorystyczny szyk - pomyślał Arch. - Ubiera się pani jak wzbogacony Che Guevara -powiedział w końcu z uśmiechem. - Nie podoba mi się pańskie poczucie humoru, senior. - Nie? No cóŜ, nie pani pierwszej. - Pokazał wszystkie zęby. A mnie nie podobają się masowe morderstwa, w jakich brała pani udział. Carroll znał dobrze złą reputację tej kobiety. Isabella Marąueza była renomowaną dziennikarką i fotografem prasowym. Córka bogacza, który posiadał w Sao Paulo duŜe zakłady produkcji opon. ChociaŜ nie dało się tego formalnie udowodnić, Marąueza była winna śmierci przynajmniej czworga amerykańskich obywateli podczas ostatnich dwunastu miesięcy. Arch wiedział, Ŝe na niej spoczywała odpowiedzialność za porwanie, a potem zamordowanie z zimną krwią członka zarządu firmy Shell i jego rodziny. Amerykański biznesmen, jego Ŝona i dwie małe córeczki zniknęli nagle w ubiegłym roku w czerwcu w Rio de Janeiro. Ich okaleczone ciała znaleziono potem w jakimś rowie. Według danych wywiadu, Marąueza pracowała dla radzieckiego GRU, za pośrednictwem Francois Monserrata. Chodziły takŜe słuchy, Ŝe była jego kochanką. Klasyczna kobieta pająk.
82
Rzuciła Carrollowi zimne, pogardliwe spojrzenie. Jej ponure, ciemne oczy płonęły, przyglądając mu się w wystudiowanej ciszy. Arch potrząsnął zmęczoną głową. Odstawił na bok kubek z kawą. Marąueza miała taki wyraz twarzy, jakby zamierzała za chwilę wybuchnąć. Carroll patrzył, jak kobieta nachyla się do przodu i opiera pięści na stole. - Chcę się widzieć z moim prawnikiem! Natychmiast! Chcę mojego prawnika! Proszę go wezwać, senior. W tej chwili! - Nikt nawet nie wie, Ŝe pani tu jest - odpowiedział Arch, specjalnie spokojnym, uprzejmym tonem. Cokolwiek będzie robiła, w jakikolwiek sposób zamierzała się zachowywać Carroll postanowił postępować dokładnie odwrotnie. To była pierwsza zasada jego techniki przesłuchiwania. Przez parę następnych, pełnych napięcia chwil nie odzywał się wcale. Uczył się od najlepszych - od samego Waltera Trentkampa. Arch wiedział, Ŝe jego dwaj ludzie w niezgodny z prawem sposób zgarnęli po prostu Isabełlę Marąuezę z ulicy, kiedy szła dziś rano Wschodnią Siedemdziesiątą, wyszedłszy z mieszkania na Upper East Side. Walczyła, szarpała się, krzyczała: „Mordercy! Pomocy! Mordercy!" Tej scenie przyglądało się kilku obojętnych nowojorczyków. Widzieli przed sobą interesujące wydarzenie; wystarczająco jednak odległe, Ŝeby nie czuć się jego współuczestnikami. Wreszcie, kiedy Marąueza, szlochając i wyrywając się napastnikom, została zaciągnięta do czekającego samochodu kombi, jeden z obserwatorów krzyknął. Reszta nie zrobiła niczego, Ŝeby jej pomóc. - Porywacie mnie na ulicy - warknęła ze złością Isabella. Wydęła wargi, jak zawsze kiedy ją przesłuchiwano. - Niech wolno mi będzie do czegoś się pani przyznać. Powiem uczciwie, prawie szczerze - odparł, nadal łagodnie, Arch. - W ciągu ostatnich kilku lat byłem zmuszony porwać więcej łudzi podobnych do pani. Niech pani nazwie to nową sprawiedliwością. Albo czymkolwiek innym. Porywanie straciło juŜ dla mnie znaczenie. Im głośniej mówiła Marąueza, tym bardziej cichy był głos Carrolla. - Właściwie podoba mi się pomysł, Ŝeby uznać się za porywacza. Porywam terrorystów. To nieźle brzmi, wie pani? Nie zgadza się pani ze mną? - śądam moŜliwości skontaktowania się z moim prawnikiem! Ty przybłędo! Mój prawnik to Daniel Curzon. Słyszał pan o nim? Arch przytaknął i wzruszył ramionami. Daniel Curzon od dawna pracował dla OWP i Kubańczyków od Castro. - Curzon to tylko Ŝałosne gówno. Nie chcę więcej słyszeć jego nazwiska. Mówię powaŜnie. Spojrzał na leŜący na stole pakuneczek, grubą, brunatną kopertę, związaną sznurkiem. Wewnątrz znajdowało się moralne usprawiedliwienie wszystkiego, co teraz zrobi, Ŝeby uzyskać potrzebne informacje.
83
Koperta zawierała kilkanaście czarno-białych i kolorowych fotografii Jasona Millera, owego biznesmena z firmy Shell, i jego rodziny, którzy zostali zamordowani w Rio. Były tam takŜe niewyraźne zdjęcia amerykańskiego małŜeństwa, które zaginęło na Jamajce, oraz księgowego firmy Unilever, z Kolumbii, a takŜe człowieka nazwiskiem Jordan; ten znikł ostatniej wiosny. Isabellę Marąuezę podejrzewano o zamordowanie całej ósemki. Carroll kontynuował: - Nazywam się Arch Carroll. Urodziłem się tu, w Nowym Jorku. Miejscowy chłopak zawsze wygrywa... Jestem synem gliniarza, który był synem gliniarza. Przyznaję, Ŝe nasza rodzina nie była zbyt twórcza, jeśli chodzi o zdobywanie nowych zawodów. Jesteśmy tylko zwykłymi wykonawcami czarnej roboty. Przerwał na chwilę i zapalił wymięty niedopałek, niczym Królik. - Zajmuję się lokalizowaniem terrorystów, którzy zagraŜają bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Następnie, jeśli nie są zbyt silnie osłaniani ze względów politycznych, robię, co tylko mogę, Ŝeby ich powstrzymać. Innymi słowy, moŜna powiedzieć, Ŝe jestem amerykańskim terrorystą. Działam zgodnie z takimi samymi regułami jak wy; nie uznaję Ŝadnych. Proszę więc przestać opowiadać mi o prawnikach z Park Avenue. Prawnicy są dla miłych, cywilizowanych ludzi, którzy postępują zgodnie z regułami. Nie dla nas. Powoli Arch odwiązał sznurek, którym związana była koperta. Wyjął garść fotografii. Od niechcenia podał je Marąuezie. Były to najbardziej szokujące zdjęcia, jakie kiedykolwiek widział. Pozostał jednak spokojny. - Ciało Jasona Millera. Jason Miller był inŜynierem w Shell Oil. Prowadził takŜe śledztwo finansowe dla Departamentu Stanu, o czym wiecie, pani i pani znajomi w Sao Paulo. Rozumiem, Ŝe był to miły, uczciwy człowiek. Przyznaję, Ŝe był informatorem Departamentu Stanu. Jednak nie krzywdził nikogo. TakŜe wykonywał tylko czarną robotę. Carroll cmoknął sobie parę razy od niechcenia, po czym spojrzał przez moment na Marąuezę. Kobieta nagle ucichła. Jego łagodny głos wyraźnie zbijał ją z tropu. Ponadto rzecz jasna nie spodziewała się konfrontacji z fotografiami. - śona Millera, Judy. Na tym zdjęciu - Ŝywa. Miała taki sympatyczny uśmiech typowy dla Środkowego Zachodu... Dwie małe dziewczynki. To znaczy, ich ciała. Ja teŜ mam dwie córeczki. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Jak moŜna mordować małe dzieci, co? Arch uśmiechnął się znowu. Odchrząknął. Potrzebował piwa. Tak, szklanka piwa i kieliszek irlandzkiej dobrze by mu zrobiły. Przez chwilę przyjrzał się uwaŜnie Marąuezie. Miał wielką ochotę wstać i przyłoŜyć jej z całej siły. Zamiast tego ciągnął jednak łagodnie: - W czerwcu zeszłego roku wydała pani rozkaz, a następnie wzięła udział w politycznym mordzie; zabiła z premedytacją całą rodzinę Millerów.
84
Kobieta natychmiast zerwała się z krzesła. - Nic takiego nie zrobiłam! Niech pan to udowodni! Nie! Nie zabiłam nikogo. Nigdy. Nie morduję dzieci! - Gówno prawda. Doszliśmy właśnie do końca przyjacielskiej dyskusji. I kogo pani, kurwa mać, próbuje oszukać? Z tymi słowami, Carroll zamknął wymiętą kopertę i wrzucił ją do krzywej szuflady biurka. Wbił wzrok w Marąuezę. - Nikt nawet nie wie o tym, Ŝe pani tu jest! Zapamiętała to pani? I nikt nie dowie się, co się z panią dzisiaj stanie. Taka jest prawda. Tak samo, jak o tym, co się stało z rodziną Millerów w Brazylii. - Pieprzysz tylko, Carroll, Ŝeby mnie zastraszyć... - Tak? Przekonaj się. PodraŜnij mnie jeszcze chwilę, Ŝeby się lepiej przekonać. - Prawnika; chcę się skontaktować z moim prawnikiem. - Nie znam go. - Powiedziałam jak się nazywa: Curzon. - Doprawdy? Nie przypominam sobie. Marąueza westchnęła. Patrzyła na Carrolla w milczeniu, z wyrazem prawdziwej nienawiści. ZałoŜyła ręce i usiadła. SkrzyŜowała swoje długie nogi, wyprostowała je znowu, wreszcie zapaliła papierosa. - Dlaczego pan to robi? Zwariował pan. Tak było juŜ trochę lepiej. Arch czuł, Ŝe Marąueza powoli zaczyna się łamać. - Proszę opowiedzieć mi o Jacku Jordanie, w Kolumbii. Był amerykańskim księgowym. Został skoszony serią z karabinu maszynowego przed własnym domem. Jego Ŝona miała okazję się temu przyglądać. - Nie słyszałam o nikim takim. Carroll cmoknął, po czym powoli pokiwał głową. Przybrał minę osoby nadzwyczaj rozczarowanej. Siedział za pozbawionym koloru, zuŜytym biurkiem, z wyrazem twarzy człowieka, który został nagle w niewybaczalny sposób okłamany przez najlepszego przyjaciela. - Isabella... Isabella. -Westchnął. -Obawiam się, Ŝe nie ogarnia pani całej sytuacji. Chyba nie zrozumiała pani do końca. - Wstał, przeciągnął się i stłumił ziewnięcie. - Widzi pani, pani juŜ nie ma. Umarła pani nagle dzisiejszego ranka. Wypadek; taksówka na Wschodniej Siedemdziesiątej. CzyŜby nikt panią o tym nie zawiadomił? Arch czul się jednak juŜ nazbyt napięty. Nie chciał ciągnąć tego brutalnego przesłuchania. Wyszedł więc z pokoju nie mówiąc ani słowa więcej. Zrobił wszystko, co mógł. Szedł teraz długim, mrocznym korytarzem, mijając sekretarki stukające pracowicie w maszyny do pisania. Szedł ze spuszczoną głową, nie rozmawiając z nikim. Krew pulsowała mu w skroniach. Był wyczerpany, po prostu miał dość. Zaschło mu
85
w gardle. Myśl o szklance piwa i kieliszku whisky teraz zaczynała powracać z coraz większym uporem. Zatrzymał się przy automacie z wodą i nacisnął przycisk. Zimna woda bryznęła mu w twarz. Lepsze to niŜ nic. Wytarł dłonią spierzchnięte wargi i oparł się o ścianę. Isabella Marąueza. Zielona WstąŜka. Kawałek zielonego materiału schludnie, niemal wesoło owinięty wokół bomby z plastiku, umieszczonej w tekturowym pudle. Pytania. Zbyt wiele nie powiązanych ze sobą pytań. Nie miał do tej pory Ŝadnych odpowiedzi. Wątpił, czy nawet Walter Trentkamp zdołałby złamać Isabellę Marąuezę. Normalnie Arch miałby pewnie jakieś wyrzuty sumienia, przesłuchując ją w taki sposób. Nie mógł jednak zapomnieć pomarszczonych twarzyczek zamordowanych z zimną krwią małych córeczek Millerów, złapanych w reporterskim ujęciu. Ta dwójka niewinnych dzieci stawiała przed nim Marąuezę we właściwym świetle. Piękna Isabella była tylko zwykłą łajdaczką. W końcu powlókł się z powrotem do pokoju, gdzie wciąŜ na niego czekała. Wyglądała teraz jak bezmyślna, pozbawiona człowieczeństwa kukła. Czytał w jej aktach, Ŝe dołączyła do terrorystycznej komórki GRU w 1978, pracowała pod kierunkiem Francois Monserrata w Ameryce Południowej, potem w Montrealu i ParyŜu i wreszcie tu, w Nowym Jorku. Prawdopodobnie jej słabą stroną była mała wytrzymałość na trudne warunki i ból. Nigdy w ciągu swojego Ŝycia nie musiała cierpieć. CarroU zdał sobie z tego sprawę, po czym wszedł, Ŝeby zadać ostateczny cios. Półtorej godziny później Marąueza i Arch zaczęli powoli się porozumiewać. CarroU sączył chyba setną tego dnia kawę. śołądek zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa. - Była pani kochanką Francois Monserrata tu, w Nowym Jorku. JuŜ to wiemy. Dwa lata temu. W tym mieście, Nueva York! Isabella Marąueza siedziała ze spuszczoną głową. Przez długie, długie chwile nie podnosiła wcale wzroku na Archa. Pod jej pachami pojawiły się długie, ciemne plamy. Lewa noga stukała bezwiednie w podłogę. Marąueza wydawała się chora. CarroU postanowił zatem kontynuować atak. Trzeci etap przesłuchania. - Kim jest u diabła Monserrat? Jak zdobywa potrzebne mu wiadomości? Skąd ma informacje, których nie powinien znać nikt, poza członkami rządu Stanów Zjednoczonych? Kto to? Słuchaj, posłuchaj mnie bardzo uwaŜnie. Jeśli zaczniesz teraz mówić, jeŜeli opowiesz mi o Francois Monserracie, tylko o jego udziale w ataku bombowym na Wall Street, tyle wystarczy, to zostawię cię w spokoju, obiecuję. Nikt się nie dowie, Ŝe tu byłaś. I tyle. Nic więcej się nie zdarzy. Co Francois Monserrat wie o zamachu na dzielnicę finansową?
86
Jeszcze trzydzieści minut zajęło Archowi pocieszanie, groŜenie i wy-/ dzieranie się na Marąuezę. Pół godziny, pełne najwyŜszego wysiłku, w wyniku którego Carroll ochrypł i spąsowiał, a koszula przykleiła mu się do spoconego ciała. Wreszcie kobieta nie wytrzymała; wstała i wrzasnęła: - Monserrat nie miał z tym nic wspólnego!!! Sam chciałby wiedzieć, o co chodzi. Nikt nie rozumie, po co dokonano tego ataku. On teŜ szuka Zielonej WstąŜki! Monserrat sam ich szuka!!! - A skąd wiesz, Isabello? Skąd wiesz, co robi Monserrat? Musiałaś się z nim widzieć! Marąueza zakryła dłonią zmęczone oczy. - Nie widziałam się z nim! Nie widuję go. Nigdy. - No to skąd te informacje? - Otrzymuję wiadomości przez telefon. Czasami ktoś szepcze na ucho w odosobnionym miejscu. Nikt nie widuje Monserrata. - Gdzie on jest, Isabello? Tu, w Nowym Jorku? Gdzie on u diabła się ukrywa? Kobieta uparcie pokręciła głową. - Tego takŜe nie wiem. - Jak Monserrat teraz wygląda? - A skąd miałabym wiedzieć? Jakim cudem mogłabym wiedzieć coś takiego? Monserrat zawsze się zmienia. Czasem ma ciemne włosy i wąsy. Czasami jest siwy. Innym razem nosi czarne okulary i brodę. - Przerwała. - Monserrat nie ma twarzy. Zdając sobie sprawę z tego, Ŝe powiedziała za duŜo, Marąueza zaczęła głośno szlochać. Carroll cofnął się w fotelu i oparł głowę o brudną ścianę. Ta kobieta nie wiedziała nic więcej; był prawie pewien, Ŝe uzyskał od niej wszystko, co tylko mógł. Nikt zatem nie miał Ŝadnych konkretnych informacji o Zielonej WstąŜce. Tylko Ŝe to było niemoŜliwe. Ktoś przecieŜ musiał wiedzieć, czego ci ludzie chcą. Ale kto? Arch spojrzał w sufit, po czym zamknął obolałe, zmęczone oczy. Kilkanaście róŜnych poŜółkłych gazet, wszystkie z datą 25 października 1929, leŜało porozkładanych na cięŜkim, dębowym biurku. Nagłówki wielkości trzydziestu, a nawet czterdziestu punktów drukarskich krzyczały bezgłośnie teraz z taką samą siłą jak pięćdziesiąt kilka lat temu. NAJWIĘKSZY KRACH W HISTORII GIEŁDY; 12 894 650 AKCJI ZMIENIŁO WŁAŚCICIELA; POLITYCY OBRADUJĄ, UZNAJĄC SYTUACJĘ ZA POWAśNĄ
87
PANIKA NA WALL STREET! REKORD SPRZEDAśY AKCJI! GŁĘBOKI SPADEK CEN! CENY AKCJI SPADŁY W SUMIE O 14 000 000 000 DOLARÓW, W WYNIKU GWAŁTOWNEJ WYPRZEDAśY W CAŁYM KRAJU; BANKIERZY ZAMIERZAJĄ DZISIAJ WESPRZEĆ RYNEK CENY AKCJI SPADŁY NA ŁEB, NA SZYJĘ; W SUMIE STRACONO MILIARDY DWA MILIONY SZEŚĆSET TYSIĘCY AKCJI SPRZEDANYCH W CIĄGU OSTATNIEJ GODZINY, PODCZAS REKORDOWEGO SPADKU CEN! KONTA WIELU LUDZI PRZESTAŁY NAGLE ISTNIEĆ! PSZENICA STAŁA SIĘ NA GIEŁDZIE W CHICAGO!
BEZWARTOŚCIOWA!
ZAMIESZANIE
PREZYDENT HOOVER OŚWIADCZYŁ, śE GOSPODARKA KRAJU ZNAJDUJE SIĘ NADAL W STANIE ROZWOJU I DOSTATKU! Caitlin Dillon wstała w końcu zza biurka, na którym leŜały gazety. Wyciągnęła ręce wysoko nad głową i westchnęła. Znajdowała się na piątym piętrze Wall Street 13, razem z Antonem Birnbaumem z Zarządu Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Anton Birnbaum był jednym z najbardziej genialnych finansistów w Ameryce. Jeśli ktokolwiek naprawdę rozumiał tę chwiejną budowlę z kart nazywaną Wall Street, to właśnie on. Zaczynał w wieku jedenastu lat, jako zwykły chłopak na posyłki. Od tego czasu wspinał się po drabinie społecznej, aŜ stał się właścicielem potęŜnej firmy inwestycyjnej. Caitlin szanowała go najbardziej ze wszystkich postaci finansowego światka. Mimo Ŝe Birnbaum osiągnął juŜ wiek osiemdziesięciu trzech lat, jego umysł pozostawał nadal jasny, a oczy błyszczące. Zdawała sobie sprawę, Ŝe od czasu do czasu Anton taksuje ją wzrokiem, ciesząc się z towarzystwa młodej, atrakcyjnej i bezsprzecznie błyskotliwej kobiety. Pewnego razu po Wall Street rozeszła się nawet pogłoska, Ŝe być moŜe Birnbaum ma z nią prawdziwy romans. Często absurdalne plotki, w zdominowanym przez męŜczyzn światku finansowym, stanowiły być moŜe najtrudniejszą przeszkodę, przed jaką stawała kaŜda kobieta, zmuszona; stawić im czoło lub przeŜywać je w samotności. JeŜeli tylko kobietęmaklera czy prawnika - dostrzeŜono na wspólnym drinku lub obiedzie z męŜczyzną, wyciągano wniosek, Ŝe mają ze sobą romans. Bardzoi
88
wcześnie Caitlin zdała sobie sprawę, Ŝe ta nędzna, poniŜająca metoda była stale stosowana przez niektórych męŜczyzn, Ŝeby pomniejszyć ze strony kobiet zagroŜenie swoich pozycji na Wall Street. W rzeczywistości pani Dillon poznała Antona Birnbauma wiele lat temu, kiedy studiowała jeszcze w Wharton. Jej promotor zaprosił finansistę na gościnny wykład, podczas ostatniego roku studiów Caitlin. Po swoim wystąpieniu, Birnbaum zgodził się porozmawiać z kilkorgiem najzdolniejszych studentów wydziału biznesu. Jednym z nich była Caitlin Dillon. Stary finansista powiedział wtedy o niej promotorowi: „Jest niesłychanie ambitna i naprawdę inteligentna. Jej jedyna wada to to, Ŝe jest ładna. Mówię powaŜnie. Na Wall Street będzie to dla niej problemem, powaŜnym utrudnieniem". Kiedy jednak Caitlin skończyła Wharton, Anton Birnbaum zatrudnił ją jako asystentkę w swojej firmie maklerskiej. W ciągu roku awansowała na jego osobistą asystentkę. W przeciwieństwie do większości pracowników Birnbauma, potrafiła mieć własne zdanie, kiedy uwaŜała, Ŝe on nie ma racji. W 1978 roku trafnie przepowiedziała wzrost, a potem gwałtowny spadek cen akcji. Od tamtego czasu, wielki finansista słuchał jeszcze uwaŜniej swojej młodej i niezmiennie ambitnej asystentki. W tym okresie Caitlin zaczęła wyrabiać sobie niezbędne kontakty na Wall Street i w Waszyngtonie. Praca dla Birnbauma dostarczyła jej wiedzy, której nie mogłaby uzyskać w inny sposób. UwaŜała, Ŝe prawie niemoŜliwe jest z nim współpracować, jednak jakimś cudem udawało się to jej. To z kolei utwierdzało go w przekonaniu, Ŝe pani Dillon jest osobą wyjątkową, tak jak od początku przypuszczał. - Anton, kto skorzystałby teraz na giełdowym krachu? Zróbmy sobie listę wszystkich podejrzanych, wypiszmy ich; to będzie początek. - Dobrze, pójdźmy więc tą drogą. Ludzie, którzy odnieśliby korzyści z krachu? - Starszy pan wziął notes i ołówek. - Międzynarodowy koncern, który chciałby ukryć nieuczciwe zyski na wielką skalę? - MoŜliwe. No i Rosjanie. Pewnie coś by na tym zyskali, przynajmniej na międzynarodowym prestiŜu. - MoŜe takŜe któryś z szalonych przywódców Bliskiego Wschodu? Myślę, Ŝe Kadafi nie zawahałby się przed takim krokiem. Prawdopodobnie zdołałby takŜe zdobyć niezbędne fundusze. Caitlin spojrzała na zegarek - funkcjonalny wyrób firmy Bulova, który dostała dziesięć lat temu od ojca, w Ohio, na BoŜe Narodzenie. - Nie wiem, co teraz robić. Na co oni czekają? Co się, na litość boską, stanie, kiedy rynek zostanie jutro otwarty? Birnbaum zdjął okulary w rogowej oprawce i potarł swój zaczerwieniony perkaty nos. - A czy rzeczywiście otworzą giełdy, Caitlin? Francuzi są za tym. Powtarzają, Ŝe mają zamiar uruchomić ParyŜ. Ale... nie wiem. MoŜe to jeden z ich charakterystycznych blefów.
89
- Oznacza to tyle, Ŝe Arabowie chcą, Ŝeby ich francuskie banki były otwarte. Ktoś w ParyŜu próbuje skorzystać z tej okropnej sytuacji albo ma po prostu nadzieję, Ŝe zdoła wyciągnąć część pieniędzy, zanim zacznie się zupełna panika. Stary finansista załoŜył okulary i spojrzał na Caitlin. Potem wzruszył ramionami, w typowy dla siebie sposób - szybkim, nerwowym ruchem. - Dobrze chociaŜ, Ŝe prezydent Kearney z nimi negocjuje. Jednak Francuzi nigdy specjalnie go nie szanowali. Nie umiemy ich przekonywać od czasów Kissingera. - A co z Londynem? Genewą? No i, jak będzie u nas, w Nowym Jorku? - Obawiam się, Ŝe wszyscy czekają, co zrobi Francja. Francuzi groŜą, Ŝe w poniedziałek otworzą jak zwykle swoją giełdę. Ale, moja droga, ktoś nimi precyzyjnie dyryguje. Tylkonie wiem kto. I po co? Co będzie dalej? Birnbaum złoŜył pomarszczone ręce, zmruŜył oczy i popatrzył w zadumie na panią Dillon. Przez chwilę oboje milczeli. Przez lata przyzwyczaili się do długich, cichych chwil, podczas których analizowali w skupieniu jakiś problem. Caitlin patrzyła, jak starszy pan wyciąga cygaro - była to jego ostatnia, słabość - metodycznie obcina końcówki i zapala. Po paru chwilach gabinet wypełniła delikatna, niebieskawa mgiełka. Birnbaum wpatrywał się w Ŝarzącą się końcówkę cygara, a potem połoŜył je w wysłuŜonej, mosięŜnej popielniczce. - Powiem ci coś, kochanie. Przez wszystkie te lata, kiedy pracuję na Wall Street, nigdy nie czułem się taki zaniepokojony. Nawet w październiku 1929 roku. Dom towarowy Bendel's na Pięćdziesiątej Siódmej był otwarty przez całą niedzielę, korzystając z przedświątecznej gorączki zakupów. SprzedaŜ spadła jednak dramatycznie wskutek paniki, jaka powstała wokół Wall Street. W całych Stanach Zjednoczonych zapanowała niepewność, co zdarzy się dalej w amerykańskim sektorze finansowym. Francois Monserrat wszedł do tego luksusowego, drogiego domu towarowego tuŜ po siedemnastej. Na zewnątrz zbierało się na kolejną śnieŜycę. Nad całym Wschodnim WybrzeŜem wisiały chmury. Monserrat miał na sobie grube okulary w drucianej oprawce i niepozorny szary, tweedowy płaszcz. Do tego odpowiedni kapelusz, czarne rękawiczki - nic w jego wyglądzie nie wyróŜniało go, nie przyciągało uwagi. Okulary były wykonane w ten sposób, Ŝe powiększały oczy Monserrata, ale nie zniekształcały mu pola widzenia. Zostały zrobione na specjalne zamówienie w warsztacie na rue des Postes w mieście Bizerte w Tunezji. MęŜczyzna wysiadł z zatłoczonej windy na jednym z wyŜszych pięter i cicho stąpając ruszył przrd siebie. Nie znał na świecie miasta, w którym
90
widziałoby się więcej prowokujących, oszałamiających wyglądem kobiet. Nawet sprzedawczynie perfum sprawiały wraŜenie czułych i z róŜnych powodów, niezwykłych. W pewnej chwili podeszła do niego atrakcyjna czarna dziewczyna i zapytała, czy chciałby spróbować zapachu nowego Opium. - JuŜ je próbowałem. W Tajlandii, kochanie - odpowiedział z nieśmiałym uśmiechem i machnięciem ręki. Dziewczyna takŜe się uśmiechnęła i odsunęła się grzecznie, choć kusząco, Ŝeby zaczepić następnego klienta. Przed oczami rozglądającego się dyskretnie Monserrata przechodziły tłumy klientów, niosących błyszczące torby ze znakami firmowymi znanych sklepów. Z ukrytych głośników płynęła radosna melodia „Winter Wonderland". Trudno tu było się poruszać; zupełnie jakby człowiek znalazł się na jednej z nowojorskich dyskotek. Monserrat ostroŜnie podąŜał na koniec budynku. Zastanawiał się, nieco rozbawiony myślą, jak Juan Carlos zareagowałby na widok tego krzykliwego obrazu kapitalizmu, jakim był dom towarowy Henri Bendela. W 1979 Ilicz Sanchez, zwany Juanem Carlosem, został po cichu odsunięty przez GRU; niepohamowana Ŝądza rozgłosu uczyniła go nieefektywnym. Teraz Carlos mieszkał w jedynej stolicy, w której nie groził mu mord polityczny - w Moskwie. W tym samym roku Francois Monserrat, który kontrolował dotychczas Amerykę Północną i Południową, przejął takŜe Europę Zachodnią. Protegowani Carlosa, Wadi Haddad i George Habbash, niechętnie znaleźli się w obrębie królestwa Monserrata. ZSRR zaczęło stosować nową filozofię prowadzonego przez siebie terroru: rozpoczął się terror strategiczny, ściśle kontrolowany, kierowany przez komputery i mózgi z Moskwy. Obraz świata z pozycji terrorysty jest jakby zamglony - informacje są albo niepełne, albo niepewne. Międzynarodowe kanały komunikacyjne czasami nie mówiły wiele; to znów płynęła przez nie masa nie sprawdzonych wiadomości. W tych warunkach, wkrótce wszystkie działania terrorystyczne na świecie zaczęto przypisywać Monserratowi i jego ludziom. Zamordowanie Anwara Sadata, zamach na Jana Pawła II, eksplozje podłoŜonych przez IRA bomb w centrum Londynu... Idąc przez piętro sklepu, Monserrat zastanawiał się nad swoją opinią. Co to za róŜnica, czy był rzeczywiście odpowiedzialny za ten czy ów akt, skoro jego ostatecznym celem, jedynym motorem jego działania, było skuteczne zakłócenie funkcjonowania Zachodu i ostateczne doprowadzenie go do upadku? Martwy prezydent Egiptu. Ranny papieŜ. Parę irlandzkich bomb. To tylko ziarnka piasku na pustyni. Francois Monserrat interesował się tak naprawdę jedynie totalnym odwróceniem biegu historii.
91
Natarczywy tłum przypływał i odpływał. Klienci, a właściwie przede wszystkim klientki, tłoczyły się bez przerwy wokół Monserrata. Wreszcie dostrzegł kobietę, którą śledził. Przebierała właśnie wśród sukienek koktajlowych wiszących na długim wieszaku. Zawsze myślała o swoim wyglądzie, definiowała niejako własne istnienie poprzez atrakcyjną powierzchowność. Monserrat schował się za gablotą, w której wystawione były swetry i obserwował. W głowie odczuwał coś w rodzaju chłodu, jak gdyby jego mózg zamienił się w bryłę lodu. Doświadczał tego uczucia w pewnych sytuacjach. W chwilach, kiedy innym podnosił się nagle w nie kontrolowany sposób poziom adrenaliny, Monserrata ogarniało zimno. Zupełnie jakby w jego organizmie miały miejsce jakieś zaburzenia chemiczne. KaŜdy z przechodzących męŜczyzn, a takŜe kilka szykownych kobiet uwaŜnie przyglądało się Isabelli Marąuezie. Krótkie futro Isabelli było specjalnie rozchylone. Kiedy się odwracała, pomiędzy jego połami pojawiały się fragmenty jej wspaniałych piersi. Według gustu Monserrata, Marąueza była najatrakcyjniejszą, budzącą największe poŜądanie kobietą w całym domu towarowym. Widział teraz, Ŝe Isabella podąŜa w kierunku przebieralni. WłoŜył ręce do kieszeni płaszcza, ruszył, przeglądając się pobieŜnie w lustrze i zatrzymał przed przebieralnią. Minął zamknięte drzwi, przyjrzał się uwaŜnie tłumowi mijającemu go w poszukiwaniu boŜonarodzeniowych prezentów i zawrócił. Udając, Ŝe ogląda jedwabną bluzkę, niczym zamoŜny mąŜ z East Side, szukający podarunku dla swojej małŜonki, nasłuchiwał odgłosów z przebieralni. ZbliŜywszy się nieco, usłyszał szelest ubrania, zdejmowanego z ciała Isabelli. Błyskawicznym ruchem znalazł się wewnątrz maleńkiego pokoiku. Marąueza odwróciła się, zaskoczona. Dlaczego ona zawsze wyglądała tak idealnie? Poczuł ciepło, które mogło być przypływem poŜądania. Miała teraz na sobie tylko pończochy, obcisłe, czarne, przejrzyste. Sukienka, którą zamierzała przymierzyć zwisała jej w ręku. Pomyślał, Ŝe wyglądałaby w niej nadzwyczaj podniecająco. - Francois! Co ty tu robisz? - Musiałem się z tobą zobaczyć - szepnął. Słyszałem, Ŝe miałaś małe kłopoty. Musisz opowiedzieć mi wszystko. Marąueza zmarszczyła brwi. - Puścili mnie. Po co właściwie mieliby mnie trzymać? Nie usłyszeli nic, poza głupim blefem, Francois. - Uśmiechnęła się, ale wyraz jej twarzy nie był w stanie ukryć niepokoju. Monserrat lekko oparł dłoń w rękawiczce na jej piersiach. Poczuł Bal a Versailles, jej ulubione perfumy. Jego teŜ. Westchnął w duchu. - Czy cię śledzą, Isabella?
92
- Nie sądzę. - Jesteś pewna? - Tak pewna, jak tylko moŜna być. A dlaczego? - Jej ciemne oczy znowu przybrały wyraz zakłopotania. Widział, jak się krzywi. Zza drzwi dobiegały dźwięki świątecznej piosenki, łagodnej jak inne, pozbawionej wszelkiego przekazu. - To dobrze, dobrze - powiedział uspokajająco. Usta Isabelli otworzyły się; szybko cofnęła się pod ścianę. W maleńkiej przebieralni naprawdę nie było dokąd uciec. - Francois, nie wierzysz mi? Nic im nie powiedziałam. Absolutnie nic. - To dlaczego cię puścili, moja droga? Chcę usłyszeć wytłumaczenie. - Czy ty mnie do tego stopnia nie znasz? Francois; proszę...! Znam cię, aŜ do tego stopnia - pomyślał Monserrat, przysuwając się bliŜej. Maleńki rewolwer wydał z siebie nieznaczny, stłumiony odgłos. Marqueza jęknęła cicho, a potem runęła na błyszczącą podłogę z czarnych i białych kwadratów. JuŜ po chwili, terrorysta podąŜał szybkim, ale nie rzucającym się w oczy krokiem w stronę najbliŜszego wyjścia. Puściła farbę. Powiedziała im za duŜo. Przyznała się do tego, Ŝe go zna; to wystarczyło. Załamała się podczas przesłuchania; moŜe potrafili doprowadzić do tego w taki sposób, Ŝe nawet sama nie zdała sobie sprawy. Monserrat usłyszał niepokojące wieści w dziesięć minut po tym, jak Carroll z nią skończył. Wyszedł z gmachu prosto w zimny wiatr, hulający po Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej. Skręcił za najbliŜszym rogiem, niczym zwykły przechodzień, który ginie w przedświątecznym tłumie.
11
Wokół dolnego Manhattanu zaroiło się od błyszczących bielą, wielkich jachtów motorowych i setek innych drogich, pływających zabawek. Do nabrzeŜa przy Battery Park przycumowano nawet kilka pontonów. Spora liczba ludzi postanowiła uŜyć tych niezwykłych środków lokomocji, Ŝeby dostać się do swoich biur na Wall Street, nie troszcząc się, czy jest to dozwolone. Anton Birnbaum wystąpił na Ŝywo w telewizyjnym programie „Today". Twarz starego finansisty była dobrze znana widzom, chociaŜ niewielu potrafiło skojarzyć ją z równie znajomym nazwiskiem, które napotykali w gazetach i czasopismach. - „Ani na amerykańskiej, ani na nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych nie zostanie dzisiaj sprzedana nawet jedna akcja. NASDAQ, automatyczny system ciągłego ustalania i podawania kursów, takŜe nie będzie uruchamiany. Giełda towarowa w Nowym Jorku równieŜ pozostanie zamknięta; tak samo jak giełda metali. Znajdujemy się w sytuacji zupełnego zamieszania". - Tak powiedział Birnbaum w porannych wiadomościach. Było jeszcze gorzej. Nie uruchomiono takŜe sprzedaŜy obligacji skarbu państwa. Pośród niszczejących nagrobków cmentarza Trinity Church nie wystawali, jak zwykle, sprzedawcy narkotyków wyciągający swoje torebeczki z kokainą. Na ulicach nie widać było posłańców, niosących droŜsze od narkotyków koperty z obligacjami, świadectwami udziałowymi, wielomilionowymi czekami i rozmaitymi dokumentami. śadna z ekskluzywnych restauracji, specjalizujących się w lunchach dla biznesmenów nie podawała tego dnia swoich wykwintnych posiłków rzeszom eleganckich męŜczyzn. Zaniechano wszystkich czynności będących na Wall Street codziennością. Zupełnie, jakby cały ten nowoczesny świat finansów nie został jeszcze wynaleziony. Albo, jak gdyby ktoś doszczętnie go zniszczył.
94
- Chciałabym zjeść z panem lunch, panie Carroll - powiedziała przez telefon Caitlin- Dillon. - Czy jest moŜliwe, Ŝebyśmy spotkali się dzisiaj, kwadrans po dwunastej? Sprawa jest powaŜna. Ten telefon zaskoczył Archa zupełnie. Właśnie buszował wśród swoich kartotek, szukając pośród najrozmaitszych szczegółowych informacji o organizacjach terrorystycznych z całego świata czegoś, co mogłoby naprowadzić go na ślad Zielonej WstąŜki. Pragnienie pójścia na elegancki lunch z piękną kobietą było ostatnie, które mogło mu w tym momencie przyjść do głowy. - Chcę, Ŝeby pan kogoś poznał - powiedziała pani Dillon. - Kogo? - Człowieka o nazwisku Freddie Hotchkiss. To jeden z waŜniejszych ludzi na Wall Street. Miała dobrze brzmiący przez telefon głos. Dla Carrolla był on jak muzyka w pozbawionym piękna świecie; mała symfonia płynąca z zimnej słuchawki firmy Bell. Arch połoŜył nogi na biurku, a głowę oparł o ścianę. Zamknąwszy oczy, usiłował wyobrazić sobie twarz Caitlin Dillon. Nieosiągalna - przypomniał sobie. - Freddie Hotchkiss jest powiązany z niejakim Michelem Chevronem - wyjaśniła Caitlin. - O, to nazwisko jest mi znane - odpowiedział Carroll, próbując przypomnieć sobie wszystko, z czym mu się kojarzyło. - Z kilku sytuacji. - Mam informacje, Ŝe Chevron stanowi jedno z ogniw rynku skradzionych papierów wartościowych, a takŜe - i to powinno szczególnie pana interesować - chodzą słuchy, Ŝe ma coś wspólnego z Francois Monserratem. - Z Monserratem? - Arch otworzył oczy. A dlaczego nie moŜemy od razu ruszyć na Chevrona? Po co rozmawiać z tym Hotchkiisem? ' - CzyŜby pan się niecierpliwił? - Kiedy mowa o Monserracie, niecierpliwię się. Słychać było, Ŝe pani Dillon wymienia z kimś kilka szybkich zdań, po czym powiedziała: - Chodzi o to, Ŝe nie moŜemy dosięgnąć bezpośrednio Michcla Chevrona, jeśli Hotchkiss nie potwierdzi - a nie wiadomo, czy zechce to zrobić - kilku posiadanych przez nas informacji. Jeśli nam się uda, 0'Brien zorganizuje panu spotkanie z Chevronem, kiedy tylko będzie pan w stanie polecieć do ParyŜa - ma do niego dojście. Ale Chevron jest obywatelem francuskim, więc dopóki nie będziemy mieli przeciw niemu jakiś powaŜnych dowodów, nigdy nie uzyskamy wsparcia ze strony francuskiej policji. - Przerwała. Carroll pomyślał, Ŝe to, co mówi Caitlin Dillon, ma sens. - Chcę przez to powiedzieć, Ŝe być moŜe będzie pan musiał trochę „przycisnąć" Freddiego Hotchkissa. Tak się to mówi w policji?
95
- Mniej więcej - zgodził się Arch, śmiejąc się, jak gdyby byli w jakiejś bliskiej konspiracji. - Myślę, Ŝe zobaczymy się na lunchu. !. Arch rozluźnił swój karmazynowo-niebieski krawat uniwersytecki i pociągnął pierwszy łyk trunku o nazwie Sam Smith Pale Ale. Siedział w restauracji Christ Cella przy Wschodniej Czterdziestej Szóstej. UwaŜał, Ŝe krawaty są niewygodne, co było jednym z powodów, dla których rzadko je nosił. Właściwie, nie wiadomo dlaczego, w ogóle był ich przeciwnikiem; chyba Ŝe ktoś zamierzał powiesić się w nagłym przypływie Ŝalu lub teŜ odwiedzić którąś z drogich restauracji. Lokal, w którym teraz siedział, wymagał od męŜczyzny ubrania się w garnitur i odpowiedni krawat. Poza tym, był całkiem przyjemny. Było w nim coś z atmosfery klubu dla męŜczyzn. I co waŜne, bardzo fajnie było siedzieć tu z Caitlin Dillon. Steki waŜyły przynajmniej z pół kilograma; były z mięsa najwyŜszej jakości, wyśmienicie przyrządzone. Homary miały po kilogramie. Kelnerzy wyglądali wręcz nieskazitelnie i zachowywali się nadzwyczaj usłuŜnie; profesjonalni aŜ do przesady. Przez chwilę Carroll poczuł się znakomicie. W tym jednym, krótkim momencie, Zielona WstąŜka opuściła jego myśli. Wall Street mogła równie dobrze znajdować się na innej planecie. - Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej się nauczyłam w Nowym Jorku, jest to, Ŝe jeśli chcesz przeŜyć na giełdzie, lunche w restauracjach muszą stać się twoim rytuałem. - Caitlin uśmiechnęła się po drugiej stronie stołu nakrytego płóciennym obrusem. ZdąŜyła juŜ powiedzieć Archowi, Ŝe pochodzi z miejscowości Lima w stanie Ohio. Carroll był niemal skłonny w to uwierzyć, słysząc jak oryginalne jest jej spojrzenie na Ŝycie w Nowym Jorku. - Nawet Ŝeby utrzymać się w Komisji Papierów Wartościowych, trzeba znać zasady. Zwłaszcza jeśli jesteś młodą „panienką", jak pewnego razu nazwał mnie prezes jednego z domów maklerskich. „Chciałbym przedstawić panu panienkę z Komisji Papierów Wartościowych". Ostatnią część zdania wymówiła z taką przesadą, Ŝe wydało się to prawie zabawne. Arch zaczął się śmiać. Pani Dillon teŜ. Znad innych stołów poodwracały się głowy powaŜnych, statecznych męŜczyzn. Czy ktoś ośmielał się tu bawić? Kto taki? Carroll i Caitlin czekali na przybycie Duncana Hotchkissa, zwanego „Freddiem", który zgodnie z panującą modą spóźniał się, mimo Ŝe Caitlin specjalnie nalegała, Ŝeby zjawił się punktualnie. Na talerzu Archa znalazł się w końcu krem z krewetek. Smakował wręcz oszałamiająco i kosztował trzy razy za duŜo. Carroll zapytał Caitlin o Wall Street - poprosił ją, Ŝeby opowiedziała mu, jak wygląda cały ten światek z jej wysoko umieszczonego punktu
96
widzenia. W odpowiedzi uraczyła go kilkoma ze swoich ulubionych historii o dziejących się wokół niej horrorach. Miała bogaty zasób prawdziwych, a jednocześnie absolutnie niewiarygodnych opowieści, które krąŜyły w jej zamkniętym środowisku, rzadko wychodząc poza jego obręb. Wkrótce Carroll zaczął doskonale rozumieć dlaczego. - Defraudacja jeszcze nigdy nie była na Wall Street łatwiejsza niŜ teraz - mówiła Caitlin. Widział błyski w jej ciemnych oczach. Arch pomyślał sobie, jak łatwo moŜna by przekroczyć wyobraŜalną granicę i utopić się w nich - byłby to całkiem przyjemny koniec. - Dzięki komputerom przeglądanie dokumentów stało się nadzwyczaj ekscytującym wyzwaniem dla wszystkich choć trochę utalentowanych ludzi w świecie finansów. Oczywiście, potencjalny złodziej musi znać odpowiednie kody, Ŝeby mieć dostęp do banku danych. Innymi słowy, będzie to ktoś na odpowiednio wysokim stanowisku, kogo obdarza się absolutnym zaufaniem. Jeden z młodych ekonomistów, któremu wytoczyliśmy proces, pracował w Banku Rezerw Federalnych. W wieku dwudziestu siedmiu lat porzucił pracę i kupił letni dom w Hamptons, a takŜe nowego mercedesa ze składanym dachem i porsche, i jeszcze futro z soboli dla swojej mamy. W tym czasie zadłuŜył się wobec państwa na jakieś siedemset tysięcy dolarów. - Czy teraz nadal pracuje na rządowej posadzie? - zapytał Carroll. - Właśnie opuszcza Departament Skarbu, poniewaŜ czeka go znacznie lepiej płatne stanowisko. Zabiera jednak ze sobą kody zabezpieczające dostęp do danych, które umoŜliwiają — jeśli ktoś odrobinę pomyśli - przeprowadzanie dowolnych transakcji na giełdzie i rynku kredytowym. To bardzo, bardzo dochodowa wiedza. Kiedy ktoś zna informacje wewnątrzgiełdowe... Wie pan, jak ten człowiek wpadł? Jego matka zadzwoniła do Komisji Papierów Wartościowych. Niepokoiła się, Ŝe syn wydaje wszystkie pieniądze, jakie ma, a nigdzie właściwie nie pracuje. Wrobiła go niechcący, poniewaŜ dostała od niego futro z soboli. Była kiedyś taka jednostka organizacyjna, Obsługa Finansowa Depozytów. W latach siedemdziesiątych dwóch ludzi, o nazwiskach Michael Weiss i Anthony Caputo, otworzyło na Manhattanie biznes, zaczynając od sklepu ze słodyczami. Interes rozwijał się wprost wyśmienicie; jednocześnie dwaj przyjaciele zdołali okraść Manufacturers Hanover Leasing, Crocker National Bank i Lehman Brothers na łączną sumę około stu osiemdziesięciu milionów dolarów! Niech pan się źle nie czuje, jeśE kiedyś straci pan trochę na giełdzie. Znajdzie się pan w znakomitym towarzystwie. - W takim razie mam szczęście; nie posiadam Ŝadnych pieniędzy, które mógłbym stracić. Dlaczego jednak takie rzeczy są moŜliwe? Czy Komisja Papierów Wartościowych nie jest w stanie tego skontrolować?
97
Arch juŜ zaczynał odczuwać gniew, mimo Ŝe osobiście nigdy nie stracił na giełdzie nawet centa. Akcje, obligacje, papiery wartościowe, były zawsze dla niego przedmiotami niemal magicznymi, do których prawdziwy dostęp miała tylko grupa wtajemniczonych. Pozostali nie bardzo zdawali sobie sprawę, czym się bawią. - To całkiem proste. Tak jak powiedziałam na początku, podobne opowieści rzadko wychodzą poza obręb Wall Street. - Czuję się zaszczycony. - Powinien pan. Banki, domy maklerskie, przedsiębiorstwa inwestycyjne, nawet firmy komputerowe - wszyscy zdają sobie sprawę z tego, Ŝe ich sukces na rynku zaleŜy od stopnia zaufania, jakim obdarzają ich potencjalni klienci. Dlatego, gdyby wytaczali procesy wszystkim defraudantom i przez to przyznawali się, jakie to wszystko łatwe, ile akcji zostaje kaŜdego roku skradzionych, natychmiast wypadliby z interesu. Mieliby mniej więcej taką samą reputację jak handlarze uŜywanymi samochodami - a niektórzy zasługują na nią. Chodzi o to, Ŝe Wall Street bardziej boi się złej opinii niŜ rzeczywistych kradzieŜy. Nagle pani Dillon zamilkła. - Caitlin, wybaczysz mi? Bardzo przepraszam! Był to Freddie Hotchkiss. Wreszcie dotarł. Zegarki pokazywały juŜ pierwszą; spóźnił się zatem czterdzieści pięć minut na lunch, podczas którego miał załatwiać waŜne sprawy. Arch podniósł wzrok i zobaczył męŜczyznę o przerzedzonych blond włosach, głupkowato się uśmiechającego. Kotchkiss miał płytko osadzone, niebieskie oczka i idealnie okrągłą twarz bez wyrazu. Gdyby nie zmarszczki, moŜna by powiedzieć, Ŝe wygląda na ośmiolatka. Co oni, na Wall Street, robią z ludźmi? - zdumiał się w duchu Carroll. Czy są tam jakieś laboratoria genetyczne, których zadaniem jest zachowanie czystej, nieskaŜonej rasy WASP-ów? - Białych Anglosaskich Protestantów? Czy wszyscy muszą być tam takimi małymi, okrąglutkimi Hotchkissami? Caitlin powiedziała Archowi, Ŝe Hotchkiss staje się pomału legendą finansowego światka. Był bardzo upartym partnerem w firmie, której był współwłaścicielem. Często latał zarówno na Zachodnie WybrzeŜe, jak i do Europy, gdzie zawierał znaczące umowy z największymi bankierami europejskimi i magnatami filmowymi. - Jest mi naprawdę przykro, Ŝe tak się spóźniłem. - Widać było, Ŝe wcale nie jest mu przykro. - Zupełnie się dzisiaj pogubiłem. Szedłem piechotą przez Park Avenue, z powodu tych barykad. Kim i dzieciaki siedzą teraz u jej rodziców, w Boca Raton. Podziwiam pana, Ŝe zdołał pan zdąŜyć na czas. Jeden z kelnerów, zobaczywszy Hotchkissa, podbiegł truchtem do stolika, Ŝeby odebrać zamówienie. Carroll przyglądał się „Freddiemu". Nie lubił takich typów i źle się czuł w ich towarzystwie. Biedaczek, musiał 98
iść piechotą przez Park Avenue. Serce moŜe człowiekowi pęknąć ze współczucia! - Poproszę Kir. Coś jeszcze dla państwa? - zapytał Hotchkiss. - Proszę jeszcze jednego Sama Smitha. - Arch próbował z całych sił zachowywać się jak przystoi - nie pić niczego mocniejszego, porzucić myśl o rozgrzewającej szklaneczce irlandzkiej whisky. Starał się takŜe nie odezwać pod wpływem impulsu zbyt niegrzecznie do Freddiego, Ŝeby nie stracić elementu zaskoczenia. Pomyślał, Ŝe moŜe być całkiem zabawnie przycisnąć tego człowieczka. - Ja nie, dziękuję - powiedziała Caitlin do kelnera, po czym oznajmiła: - Freddie, to jest Arch Carroll. Pan Carroll kieruje Wydziałem Antyterrorystycznym Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony. Hotchkiss rozpromienił się, okazując prawdziwy entuzjazm. - Och, tak; czytałem całe tomy o was, o róŜnych specjalnych oddziałach policyjnych. Im prędzej ktoś zdoła zaprowadzić tu z powrotem choć trochę ładu i porządku, tym lepiej, mówię panu. Słyszałem wczoraj, czy gdzieś przeczytałem, Ŝe w Nowym Jorku rezyduje grupa libijskich terrorystów. Podobno ukrywają się tu, na Manhattanie. - Wątpię, Ŝeby to byli Libijczycy - odpowiedział grzecznie Carroll. Wbił wzrok w oczy Hotchkissa i czekał, aŜ tamtemu serce zabije trochę szybciej. Jednocześnie pociągnął sobie łyk Sama Smitha. Będzie atakował. Nachylił się do przodu, delikatnie wbijając palec w błękitną koszulę Freddiego. Na pulchnej twarzy Hotchkissa pojawiło się zdumienie. Rozbawiło Archa, Ŝe taka twarz jest w ogóle zdolna cokolwiek wyraŜać. - Chciałbym przerwać juŜ te gówniane pogaduszki, okay? Spóźniłeś się godzinę, mimo Ŝe specjalnie prosiliśmy o punktualność. Nie mam absolutnie nic do ciebie. Rozumiesz, Freddie? Nie podobasz mi się, ale to nie ma Ŝadnego znaczenia. Interesuje mnie tylko człowiek o nazwisku Michel Chevron. - To nie jest ktoś, kto lubi pogawędki o niczym, Freddie - wyjaśniłu Caitlin, rzucając szybkie spojrzenie na Carrolla. Arch pomyślał, Ŝe to najbardziej intymne doświadczenie, jakie przydarzyło mu się od lat. Tymczasem Hotchkiss zrobił takie wraŜenie, jakby odebrało mu oddech. Popatrzył w dół, na palec Carrolla, tkwiący mu w piersi. - Nie jestem pewien, czy... Obawiam się, Ŝe nie rozumiem. To znaczy, oczywiście słyszałem o Michelu Chevronie. - Jasne, Ŝe słyszałeś - zgodził się Arch. - Wysoki, skromnie wyglądający francuski dŜentelmen - wtrąciła się Caitlin. - Rezyduje zwykle w wyłoŜonych pluszem biurach na rue de Fauborg, w ParyŜu. Ma bardzo luksusową posiadłość w samym sercu Beverly Hills. Otworzyła duŜy, oprawny w skórę notes.
99
- Zobaczmy, czy zdołam pomóc twojej pamięci. Hmm... och, tak; dziewiętnastego lutego zeszłego roku odwiedziłeś Michela Chevrona w jego biurze w Beverly Hills. Siedziałeś tam około dwóch godzin. Trzeciego marca, znowu wpadłeś do jego firmy w Los Angeles. Tak samo dziewiątego czerwca, jedenastego lipca i dwunastego lipca. Za to w październiku pojechałeś do ParyŜa. Po wizycie w biurze Chevrona, poszedłeś z nim wieczorem na obiad do Lasserre. Pamiętasz? Czy juŜ potrafisz go skojarzyć? Hotchkiss zaczął bezwiednie składać i rozkładać swoje pulchne, pozbawione włosów dłonie. Jego lekko załzawione oczy stały się jeszcze bardziej załzawione niŜ zwykle. - Od ponad dwóch lat wiemy, Ŝe Michel Chevron jest największym dealerem skradzionych papierów wartościowych w Europie i na Bliskim Wschodzie. Wiemy takŜe, Ŝe osobiście zna Francoisa Monserrata - ciągnęła Caitlin. - Mamy takŜe dostatecznie duŜo informacji o twoich własnych zdolnościach do nielegalnego handlu akcjami i innymi papierami. W tej chwili interesuje nas, z kim jeszcze dokładnie Chevron współpracuje i na czym mniej więcej polega ta współpraca. Potrzebny nam przybliŜony obraz euroazjatyckiego czarnego rynku. Dlatego właśnie pomyślałam, Ŝe powinniśmy wszyscy spotkać się na lunchu. - Caitlin uśmiechnęła się. Wtedy Hotchkiss zebrał w sobie nagłe siły i krzywiąc się drwiąco, zaczął agresywnie odpowiadać: - Doprawdy! Chyba nie wyobraŜacie sobie, Ŝe zacznę opowiadać wam tu, w restauracji, o czyichś prywatnych i absolutnie zgodnych z prawem interesach? Jeśli tak wam się wydaje, to lepiej przygotujcie sobie nakazy sądowe i prawników z Departamentu Sprawiedliwości. Mogę was zapewnić, Ŝe nie załatwicie tej sprawy w czasie lunchu. Do widzenia, Caitlin i panie, jak tam, Carroll. Arch wyprostował się nagle. Nachylił się przez stół i trzykrotnie z całej siły dźgnął Hotchkissa palcem w nakrochmalony kołnierzyk koszuli. - Lepiej siedź na tyłku, dobrze? Nie ruszaj swojej miękkiej dupy z krzesła i spróbuj się zrelaksować. Okay, Freddie? Hotchkiss został tym wszystkim tak zaskoczony, Ŝe zachował się posłusznie. Caitlin natomiast, łagodnym, kuszącym dla uszu Carrolla głosem, zaczęła: - Dwudziestego pierwszego lutego, złoŜyłeś w banku w Genewie, w Szwajcarii, sto dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Dwudziestego szóstego lutego - sto czternaście tysięcy. Siedemnastego kwietnia - czterysta sześćdziesiąt dwa tysiące... aŜ tyle? Dwudziestego czwartego kwietnia trzydzieści jeden tysięcy... no, to akurat nic takiego... - Caitlin właśnie usiłuje wytłumaczyć ci w grzeczny sposób, Ŝe jesteś zwyczajnym złodziejem, Freddie! - podsumował Arch, nachylając się z uśmiechem do Hotchkissa, który siedział teraz nieruchomo jak mumia. Carroll podniósł głos, przekrzykując panujący w restauracji szum:
100
- Biedna Kim i dzieciaki, siedzą sobie spokojnie w Boca Racon. ZałoŜę się, Ŝe nie wiedzą. A koledzy z klubu tenisowego... I jachtowego. TeŜ nie mają pojęcia. Powinieneś siedzieć w mamrze! Nie powinno ci być wolno jeść w tej restauracji, ty nędzna kanalio. Klienci przy innych stolikach przerwali jedzenie. Poodwracali głowy i patrzyli wszyscy w jednym kierunku jak w hipnotycznym transie. Arch zniŜył w końcu głos. Pokazał palcem w stronę odległego stolika, przy którym siedziało dwóch męŜczyzn w bezbarwnych, szarych garniturach. - Widzisz tych dwóch facetów? Tam w rogu? Nie stać ich nawet na zakąski w tym lokalu. Widzisz, podzielili się jednym piwem imbirowym za trzy dolary. To FBI, specjalnie po ciebie. Tak czy owak, za chwilę aresztują cię, Freddie, w tym miejscu... chyba Ŝe opowiesz nam teraz długą i bardzo przekonującą historię o Michelu Chevronie. Decyzja naleŜy teraz wyłącznie do ciebie. I tak jedno czy drugie zdarzy się podczas tego lunchu. Jeśli wybierzesz to drugie, będziesz mógł bez szwanku pójść piechotą do domu przez Park Avenue. Nie będziesz miał Ŝadnych problemów, bo, widzisz, wtedy staniesz się moim świadkiem koronnym. Carroll skrzyŜował dramatycznie dwa palce. - Zobacz, jesteśmy teraz spleceni ze sobą jak te dwa palce. Tyle tylko, Ŝe ty jesteś ten na dole. Freddie Hotchkiss oparł się teatralnie o stół. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym opowiedział kolejny horror na temat Wall Street. Jego głównym bohaterem był Michel Chevron. Była to zaiste fascynująca historia o najbardziej chyba ekskluzywnej grupie złodziei na świecie. Wszyscy byli niezwykle szanowanymi bankierami, najwyŜej opłacanymi prawnikami, odnoszącymi sukcesy maklerami. KaŜdy z nich zajmował pozycję obdarzaną absolutnym zaufaniem społecznym. Czy to właśnie była Zielona WstąŜka? - zastanawiał się Carroll. Czy Zielona WstąŜka to potęŜny międzynarodowy kartel najbogatszych bankierów inwestycyjnych i biznesmenów świata? Jaką wobec tego mieliby notywację? Wreszcie Arch dał znak czekającym cierpliwie przy naroŜnym stoliku funkcjonariuszom. - Przeczytajcie mu jego prawa i aresztujcie go. Och, Freddie, popełniłem niewinne kłamstwo, kiedy powiedziałem ci, Ŝe puszczę cię wolno. Niech twój prawnik zadzwoni rano do mojego biura. Ciao. Mikę Caruso czekał przed restauracją. Wreszcie pojawił się Arch. Porucznik Caruso, miłośnik lata, miał pod płaszczem poza spodniami tylko krzykliwą, plaŜową koszulę. Skinął na Archa. Przystanęli więc na krawędzi chodnika.
101
: - Słuchaj, właśnie zameldowano mi o Isabelli Marąuezie - oznajmił Mikę. - Ktoś ją zamordował w domu towarowym Bendela. Dostała cztery strzały z bezpośredniej odległości. Wszyscy klienci przerazili się i uciekli ze sklepu. - Domyślam się. - CarroU milczał przez chwilę. Spróbował wyobrazić sobie martwą Marąuezę. - Ktoś uznał, Ŝe powiedziała za duŜo. Musiał dobrze jej pilnować. Caruso przytaknął. - Musiał śledzić kaŜdy jej ruch, Arch. Albo twój! Zerwał się nagły poryw wiatru, unosząc z ziemi porzucone gazety. CarroU wsadził ręce do kieszeni i rozejrzał się wokół. Miasto było zimne i szare. Coraz mniej podobało mu się to śledztwo. Pokazał na drzwi restauracji Christ Cella. - Sympatyczne miejsce na lunch, Mickey. Gdybyś następnym razem chciał wydać parę setek. Caruso pokiwał głową. ZałoŜył na siebie poły kwiecistej koszuli i mruknął: - Właśnie napiłem się Sabretta.
12
Następnego ranka osiemdziesięciotrzyletni Anton Birnbaum pojawił się w specjalnym wydaniu telewizyjnego programu stacji PBS, „Wall Street Week", Ŝeby wytłumaczyć Amerykanom, dlaczego destrukcja manhattańskiej dzielnicy finansowej nie oznacza jeszcze upadku cywilizacji zachodniej. - „Rzeczywiście, zeszłego piątku uległ zniszczeniu największy rynek w Stanach. Ale mamy przecieŜ jeszcze inne - wierzcie państwo lub nie i ewentualnie mogą one nawet skorzystać na tym nieszczęściu... Mówię tu o giełdach na Środkowym Zachodzie, wybrzeŜu Pacyfiku i w Filadelfii. Handlują akcjami lokalnych przedsiębiorstw, a takŜe pewną częścią ogólnonarodowych papierów wartościowych. Jeśli na przykład inwestor X zamierza sprzedać pięćdziesiąt akcji AT&T, Ŝeby spłacić swoją hipotekę, miejscowy makler jest w stanie załatwić mu tę transakcję poza Nowym Jorkiem. Oczywiście, moŜe nie znaleźć kupca, który zechciałby zapłacić proponowaną czy choćby zbliŜoną jej cenę, ale to juŜ inna sprawa. Jak moŜna się domyślić, waŜnym ośrodkiem handlu będzie w tym tygodniu giełda w Chicago. Biorąc pod uwagę Środkowy Zachód i dwie największe giełdy towarowe, pozostaje kaŜdemu jeszcze mnóstwo moŜliwości stracenia dowolnej ilości pieniędzy". Pomimo celowo uspokajającego w treści i tonie przemówienia, Anton Birnbaum wiedział, Ŝe rzeczywista sytuacja jest gorsza, niŜ odwaŜył się przyznać. Tak jak prawie kaŜdy z bezpośrednio związanych z giełdą ludzi, spodziewał się krachu. Na swój sposób, gdzieś w podświadomości, odczuwał niemalŜe radość ze swoistego oczyszczenia, jakie nadchodziło. W ów wtorkowy poranek, zasłuŜony finansista nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, jak wielki będzie jego własny udział w Zielonej WstąŜce.
13 ParyŜ, Francja ParyŜ... potęŜny Michel Chevron... Zielona WstąŜka... Myśl o tym wspaniałym mieście napawała Carrolla czymś w rodzaju lęku. Mimo Ŝe siedział bezpiecznie w granatowej limuzynie Departamentu Stanu, jadącej rue Saint-Honore, nie miał odwagi wyglądać na zewnątrz. Nie chciał w pełni uświadomić sobie tego, Ŝe rzeczywiście znalazł się znowu w prześwietnej stolicy Francji. Dobiegające z zewnątrz odgłosy dotykały w nim starych, nie zabliźnionych ran. ParyŜ był dla Archa miastem bolesnych wspomnień. To właśnie tu, w innych zupełnie czasach, znaleźli się z Norą. Francuska metropolia stanowiła jakby fotografię, na której wciąŜ znajdowały się blednące sylwetki dwojga młodych beztroskich ludzi, odbywających swoją podróŜ poślubną. Trzymając się za ręce, przechadzali się wtedy po wszystkich bulwarach. Tak często zatrzymywali się, Ŝeby się całować; nie mogli nawet na chwilę przestać się dotykać, choćby w najniewinniejszy sposób. Carroll spoglądał na amerykańskie flagi powiewające po obu stronach limuzyny. Wydaje ci się, Ŝe dzięki nim jesteś kimś innym - powiedział sobie w myśli. Chryste, wspomnienia powracały jednak jak nieustępliwa fala przypływu. Nora, sącząca kawę ze śmietanką na zatłoczonym bulwarze Saint-Germain. Nora, uśmiechnięta, wybuchająca śmiechem, we wszystkich znanych miejscach, które odwiedzali - na wieŜy Eiffla, Montparnassie, nad brzegami Sekwany, w Dzielnicy Łacińskiej... Archa ścisnęło za gardło. Śmierć Nory wydawała się niesprawiedliwością; uczucie to ogarnęło go teraz i nie chciało ustąpić. Koło Sorbony jakiś człowiek o brzydkiej twarzy gada przykucnął i udał, Ŝe rzuca zepsutym grapefruitem w przejeŜdŜającą limuzynę, symbol amerykańskiej potęgi i bogactwa. Siedząc wśród szarych welwetowych poduszek na tylnym siedzeniu „krąŜownika szos", Carroll wzdrygnął się na widok tego osobnika. Kiedy 104
jednak okazało się, Ŝe owoc nie trafił, uspokoił się nieco i udało mu się pozbyć odrętwienia spowodowanego lotem. Otworzył grubą teczkę, zatytułowaną „Zielona WstąŜka" i zaczął przeglądać swoje notatki. Wiedział, Ŝe jedynie praca moŜe wybawić go od wspomnień związanych z tym miastem. Jeśli skupi swoje myśli na zapiskach, być moŜe zdoła odgrodzić się od wspomnień. W jaki sposób Zielona WstąŜka zdołała utrzymać się z dala od całego terrorystycznego podziemia? Jakim cudem udało jej się zachować wszystko w całkowitym ukryciu; na ulicach nie krąŜyły Ŝadne pogłoski, praktycznie nie było śladów. I jaki wreszcie był powód wysadzenia w powietrze połowy dzielnicy finansowej? Archowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl: moŜe przez cały czas szuka w niewłaściwych miejscach? - Bank Societe Generale, monsieur. Vous etes arrive. Dotarł pan bezpiecznie na miejsce i mam nadzieję, Ŝe wygodnie... Oto le Quartier de la Bourse. Carroll wysiadł z limuzyny i powoli wszedł do budynku Societe Generale. Cały gmach, jego olbrzymi hol, ręcznie obsługiwane windy - wszystko było ozdobione kamiennymi rzeźbami i wykwintnymi złoceniami. Obiekt sprawiał iście królewskie wraŜenie; na takim właśnie tle lubili fotografować się amerykańscy turyści, Ŝeby potem mieć co przechowywać w albumach. PrestiŜowa siedziba tej potęŜnej francuskiej instytucji finansowej przypominała Archowi jakąś minioną epokę. W porównaniu z Wall Street, wszystko wydawało się jakby subtelniejsze i bardziej cywilizowane. Zupełnie jak gdyby pieniądze nie były tu najwaŜniejszym obiektem, którym się zajmowano. Atmosfera nie była zwyczajna, miała w sobie coś niemal uduchowionego. W rzeczywistości le Quartier de la Bourse zajmował budynki dawnego opactwa dominikańskiego. Pomijając jednak historię tej siedziby i jej wartość artystyczną, panowała tu obecnie ta sama „religia" co na Wall Street. Delikatność, maniery - to były tylko złudzenia. Michel Chevron. Carroll przypomniał sobie, w jakim celu tu przyjechał. Chevron i potęŜny, tajemniczy, europejski czarny rynek. Niewiadomą pozostawało ciągle, czy Chevron rzeczywiście był powiązany z Zieloną WstąŜką i czy łączył go jakiś związek, choćby luźny, z Francois Monserratem. Asystentem prezesa banku był szczupły, chorobliwie wyglądający młody męŜczyzna, w wieku około dwudziestu ośmiu lat. Miał bardzo jasne włosy, krótko ostrzyŜone, w stylu niemal punkowym. Siedział sztywno za antycznie wyglądającym biurkiem, które w Nowym Jorku wydawałoby się nieodpowiednie dla kogokolwiek, poza samym prezesem. Sekretarz nosił dwurzędowy prąŜkowany garnitur i nadzwyczaj wymyślny, fiołkowo-róŜowy krawat.
105
Arch usiłował wyobrazić sobie, Ŝe próbuje uzyskać poŜyczkę na, powiedzmy, remont domu, wyburzenie ściany albo na podziemny system podlewania ogrodu, i zwraca się do tego chłodnego typka. JuŜ widział, jak sekretarz pociąga nosem nad niezgrabnie napisanym podaniem, z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Był przekonany, Ŝe ten człowiek odrzuciłby takie podanie bez namysłu; moŜe nawet roześmiałby mu się w twarz. - Nazywam się Archer Carroll. Przyleciałem z Nowego Jorku, Ŝeby spotkać się z monsieur Chevronem. Umawiałem się z kimś wczoraj przez telefon. - Tak, ze mną. - Bankowy asystent przemówił do niego tonem, jakim bogaty farmer zwraca się do stajennego w sprawie zdrowia roboczego wałacha. - Pan dyrektor przeznaczył dia pana piętnaście minut... o jedenastej czterdzieści pięć. Obserwując zachowanie i sposób mówienia sekretarza, Arch doszedł do wniosku, Ŝe w ustach tego człowieka niewiele słów mogłoby zastąpić wyraŜenie „pan dyrektor" - moŜe „de Gaulle" albo „Napoleon". MoŜe nawet „Bóg Wszechmogący". - O dwunastej pan dyrektor ma bardzo waŜne spotkanie. Zechce pan zaczekać. Tam jest sofa dla gości, monsieur Carioll. Arch pokiwał powoli głową. Niechętnie podszedł do dość ciasnej kanapy w stylu art deco. Usiadł i zacisnął złoŜone dłonie. Próbował powstrzymać kipiący w nim gniew. Przez telefon asystent Chevrona jednoznacznie ustalił godzinę spotkania na punkt jedenastą. Carroll przybył dokładnie na czas, lecąc specjalnie po to ładnych parę tysięcy kilometrów przez ocean. Tymczasem Michel Chevron siedział sobie za tymi cięŜkimi dębowymi drzwiami i pewnie śmiał się do rozpuku z prostego Amerykanina, czekającego cierpliwie w recepcji... Zdenerwowany Arch bębnił jednostajnie palcami w kolano; jednocześnie stukał prawym obcasem w marmurową posadzkę. Za piętnaście dwunasta, sekretarz odłoŜył swoje smukłe srebrne pióro. Podniósł wzrok znad stosu papierów. Cmoknął purpurowymi wargami i przemówił: - MoŜe pan teraz porozmawiać z panem dyrektorem Chevronem. Zechce pan pójść za mną? W chwilę później Arch znalazł się przed obliczem pana dyrektora. Chevron był wysokim męŜczyzną o końskiej twarzy i kędzierzawych, kruczoczarnych włosach, które sterczały mu na głowie, układając się w coś na kształt jarmułki. - Panie Carroll, jak dobrze, Ŝe przyjechał pan do ParyŜa - odezwał się Chevron takim tonem, jakby Arch robił to co drugi dzień. Biuro bankiera było wręcz onieśmielające; jedną ze ścian zajmowały wysokie, bogato oszklone regały wypełnione starymi ksiąŜkami. Z przeciwległej strony znajdowały się osłonięte karmazynowymi zasłonami witraŜowe okna, z widokiem na wąski taras z szarego kamienia. Sufit, znajdujący się na 106
wysokości przynajmniej czterech metrów, był pięknie rzeźbiony, ozdobiony uśmiechniętymi amorkami z brązu. Na samym jego środku wisiał ogromny kandelabr. Michel Chevron pozostał w pozycji stojącej za swoim potęŜnym biurkiem. Widać było, Ŝe jest bardzo dumny z siebie, własnej pozycji i wszystkich otaczających go symboli sukcesu. Bezpośrednio za nim wisiał ogromny obraz pędzla Fragonarda. Kiedy tylko asystent wyszedł, Chevron zaczął mówić płynną, znakomitą angielszczyzną. Jego ton pozostawał chłodny i wyniosły, tak Ŝe Arch znowu poczuł się kimś gorszym. - Jest jeden niewielki problem, monsieur Carroll. Godna poŜałowania historia, nie wynikła z niczyjej winy. Bardzo mi przykro, ale mam waŜne spotkanie w Taillevent. Restauracja, monsieur? Niestety, resztę popołudnia mam równie zajętą. Mogę poświęcić panu tylko te parę chwil. Arch poczuł nagły ogień w Ŝołądku. Znał to uczucie; spróbował je zignorować, jednak nie było to łatwe. Kiedy poziom gniewu przekraczał w nim pewną granicę, niewiele juŜ moŜna było zrobić, Ŝeby powstrzymać wybuch. - Dobrze, w takim razie niech się pan juŜ wreszcie zamknie! odpowiedział Carroll, podnosząc nagle głos. - Nie mam czasu na dalsze uprzejmości. ZuŜył pan cały zapas mojej grzeczności, kaŜąc mi tak długo czekać. Prezes banku wydął wargi w pogardliwym uśmiechu. - Monsieur, chyba zapomina pan, w jakim znalazł się kraju. Tu nie Ameryka, drogi panie. Nie ma pan tutaj Ŝadnej władzy. Zgodziłem się z panem spotkać z własnej i nieprzymuszonej woli, tylko ze względu na podtrzymywanie międzynarodowej współpracy między naszymi krajami. Arch sięgnął do kieszeni płaszcza i rzucił przez biurko Chevrona brunatną kopertę. - Oto pański duch międzynarodowej współpracy! To nakaz aresztowania pana. Został podpisany przez komisarza francuskiej policji, pana Blanche z Siirete. Spotkałem się z nim, zanim tu przyszedłem. Do oficjalnycn zarzutów przeciwko panu naleŜy wymuszanie łapówek, przekupywanie urzędników państwowych, defraudacje. Czuję się zaszczycony, Ŝe to ja przyniosłem panu te tak dobre wiadomości. Carroll nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. śałował tylko, Ŝe nie był przy tym obecny paniczykowaty sekretarz Chevrona. Michel Chevron opadł cięŜko na fotel. Pobladł i ukrył twarz w dłoniach, zasłaniając ją długimi, zadbanymi palcami. Wydawało się jakby nagle zapadł się i zmalał. Arch był wniebowzięty. - Dobrze więc, panie Carroll. Powiedział pan, o co panu chodzi. Po co pan tu przyszedł? Jakie informacje chce pan ode mnie uzyskać?
107
Aren usiadł wygodnie na krześle naprzeciw fotela Chevrona. Trzeba przyznać, Ŝe głos Francuza pozostał nadal chłodny i opanowany, mimo Ŝe na jego twarzy widać było głęboką zmianę. - Na początek, chciałbym dowiedzieć się czegoś o europejskim i bliskowschodnim rynku skradzionych papierów wartościowych. Potrzebne mi konkretne nazwiska, miejsca, daty. Jak zorganizowany jest handel, kto z publicznych osób jest w niego zamieszany. I chcę usłyszeć wszystko, co pan wie o Francois Monserracie. Chevron odchrząknął chrapliwie. - Nie zdaje pan sobie nawet sprawy, o czym pan mówi i o co mnie prosi. Nie rozumie pan, w jakim stawia mnie pan połoŜeniu. W grę wchodzą miliardy dolarów. I bardzo mało delikatni ludzie. Mafia korsykańska... Włoska Cosa Nostra... Potarł nerwowo ręce. Oparł się w fotelu, a na jego czole pojawiły się maleńkie kropelki potu. Nawet kruczoczarne włosy zdawały się stracić coś ze swojego wspaniałego koloru. Arch poczuł się zrelaksowany i pewny siebie, po raz pierwszy, odkąd wylądował na paryskim lotnisku. - Słucham uwaŜnie - odpowiedział. - Uwielbiam historie o Cosa Nostra. Ale Michel Chevron wypowiedział juŜ ostatnie słowa w swoim Ŝyciu. Dębowe drzwi biura rozwarły się z hukiem. Przez króciutki moment Carollowi wydało się, Ŝe to, co stało się na Wall Street powtarza się właśnie w ParyŜu. Zeskoczył z krzesła wykonując półobrót, Ŝeby spojrzeć na drzwi. Z recepcji wpadło do środka trzech męŜczyzn w ciemnych płaszczach. Wszyscy ściskali w dłoniach pistolety maszynowe. W wąskim korytarzyku za nimi stał asystent Chevrona, trzymając małą, czarną berettę. ZnuŜenie wywołane lotem opuściło natychmiast Carrolla. Nurkował juŜ przez podłogę. Wszędzie wokół zaczęły fruwać odłamki szkła i kosztownego drewna. W bezpiecznym i eleganckim jeszcze chwilę temu biurze zaroiło się od kul. Straszliwa salwa przykuła Michela Chevrona do ściany. Jego ciało wygięło się spazmatycznie, po czym opadło na podłogę. Granatowy garnitur natychmiast nasiąkł krwią. Pośród kłębów dymu pojawiły się kawałeczki ludzkich kości i mięsa. Zawodowi zabójcy przerzucili teraz uwagę na Carrolla. Kule wbijały się dookoła niego w wyłoŜone dębową boazerią ściany. Z łomoczącym sercem, Arch zdołał wpełznąć za cięŜkie zasłony, które wydymały się, szarpane przebijającymi tkaninę kulami. Igiełki szkła i dębowe drzazgi zakłuły go w dłonie. Podniósł się na nogi, raniony coraz dotkliwiej kawałkami szyb. Zewnętrzny taras okazał się tylko wąskim przejściem, zawieszonym szesnaście pięter ponad ulicami ParyŜa. Wydawało się, Ŝe ów szeroki gzyms otacza budynek ze wszystkich stron.
108
Carroll zdołał dotrzeć do najbliŜszego rogu gmachu, plamiąc zabytkowy kamień kropelkami krwi. Do jego uszu dobiegały ogłuszające strzały, a takŜe krzyki przeraŜenia i agonii, dobywające się z wnętrza budowli. Pistolety maszynowe wypluwały kolejne serie, jedna po drugiej. Francuscy terroryści? Czerwone Brygady? Francois Monserrat? Co się dzieje? I kto wiedział, Ŝe on, Arch Carroll, znajdzie się tu dzisiaj? Kule gwizdały znowu wokół jego głowy, zarysowując kamienne ciało siedzącej w zamyśleniu chimery. Zobaczył języczki ognia z luf i obejrzał się przez ramię. Dwóch bandytów zbliŜało się szybko, ich skórzane płaszcze powiewały na wietrze. Dotychczas Arch myślał, Ŝe tak wyglądający, klasycznie europejscy przestępcy istnieją tylko we francuskich filmach. Z trudem podniósł własną broń. Wystrzelił, słysząc ciche, prawie nierzeczywiste szczeknięcie tłumika. MęŜczyzna biegnący przodem złapał się za pierś, po czym zachwiał się i spadł, lecąc przez szesnaście pięter ku ulicy. - Cholera!!! - Carroll chwycił się nagle za ramię. Spod dłoni popłynęła mu krew. Zrobiło mu się słabo, bał się. Być moŜe nadchodziły ostatnie sekundy jego Ŝycia. Ledwie oddychał, kiedy dopadł następnego rogu budynku. Poruszał się dziwnie, jak gdyby znajdował się w jakimś złym śnie. Z trudem osiągnął kolejne przęsło tarasu. Gzyms kończył się nagle, przerwany ścianą z szarej cegły, najeŜoną grubymi Ŝelaznymi prętami. Archowi zaczynało się kręcić w głowie. W ustach poczuł smak ciepłej krwi. Z kaŜdym oddechem szarpał go ból w piersi. Trafione ramię bolało go tak rozdzierająco, jak jeszcze nic i nigdy w Ŝyciu. Umrzeć nagle, tu, w ParyŜu, wydawało się czymś nieodpowiednim, jakąś gorzką ironią. Zginąć, pośród wspomnień o Norze. Patrzył na niebo usuwające mu się sprzed oczu. Zimowe słońce wisiało nad nim jak zimny, bezduszny krąŜek. Złapał się zdrową ręką zagradzającej mu drogę ściany i wychyli! się za jej krawędź. Zobaczył posuwające się szesnaście pięter poniŜej samochody. I zimny beton, szary jak kamień nagrobny. Wylądował bezpiecznie na tarasie, połoŜonym dwa metry niŜej. Uderzył jednak twardo zranionym ramieniem w granit. Dziki, nieprzytomny ból graniczył chyba tylko z agonią. Niemal oślepiony, Arch zmusił się do ruchu i popchnął duŜe, witraŜowe okno, które otworzyło się przed nim. Krwawił bardzo mocno. Widział teraz magazyn, wypełniony stosami paczek. Wskoczył do środka. Przykucnął na drŜących nogach i odczekał chwilę. Wokół piętrzyły się przesyłki Airborne Express. Nie było się gdzie ukryć, jeŜeli tu dotrą. Jeśli zorientują się, gdzie jest. 109
CięŜko mu było myśleć. Wszystko wydawało się jakby zamglone. Czoło, policzki, tył szyi, kłuły go niemiłosiernie od kawałeczków szkła, { tóre wbite były w jego ciało. Znowu zakręciło mu się w głowie i zrobiło słabo. W dodatku ogarnęła go wściekłość. Przez ściany budynku Societe Generale odbijały się ciągle echem wystrzały i straszliwe krzyki. Potem, z zewnątrz, dobiegły sygnały policyjnych syren, obwieszczających wszystkim nieszczęście. Carroll skoncentrował się w końcu w takim stopniu, Ŝe ściągnął koszulę i owinął ją wokół krwawiącego ramienia. Teraz Michel Chevron nie powie juŜ nic o potęŜnym rynku skradzionymi papierami wartościowymi, który funkcjonował w Europie i na Bliskim Wschodzie. Ani o tym, czym moŜe być Zielona WstąŜka. Kto stał za tą przeraŜającą masakrą, dokonaną w biały dzień? Co takiego mógł wiedzieć francuski bankier o nazwisku Michel Chevron? Arch był zbyt słaby, Ŝeby się podnieść. Opadł więc, opierając się o gipsową ścianę, ukrywając głowę pomiędzy kolanami. Co wiedział Chevron? Czemu słuŜyła ta potworna masakra? I co, na litość boską, było w stanie to wszystko usprawiedliwić?
14 Queens, Nowy Jork Dla Harry'ego Stemkowsky'ego był to jeden z tych cudownych momentów, których nigdy się nie zapomina. Zupełnie jakby sierŜant brał udział w filmie, o czym zawsze marzył. Na pokrytym chmurami szarym niebie zaczęło właśnie świtać. Stcmkowsky zjechał na swoim wózku z betonowej rampy, umoŜliwiającej mu wygodny wjazd i wyjazd z domu, na Jackson Heights, w dzielnicy Queens. Zaraz za nim kroczyła Ŝona, Mary - o dziesięć lat starsza od Harry'ego; dawniej pracowała jako pielęgniarka. - To jest to, kochanie - szepnęła. - Zdecydowanie tak - odpowiedział z radością. Mary ostroŜnie postawiła na ziemi dwie świeŜo nabyte torby podróŜne firmy Dunhill. Spojrzała na męŜa. AŜ nie mogła uwierzyć, jak wspaniale i elegancko wygląda Harry w ciemnym, prąŜkowanym garniturze, jaki miał na sobie. Jego blond włosy i broda zostały fachowo skrócone i ułoŜone. Trzymał małą walizeczkę z delikatnej skóry; robiła wraŜenie niesłychanie drogiej. - Cieszysz się, co, Harry? Widzę, Ŝe jesteś bardzo podekscytowany. Pani Stemkowsky uśmiechnęła się mimowolnie. UwaŜała swojego męŜa za naprawdę wspaniałego człowieka. Wystarczyło zresztą zapytać o niego któregokolwiek kolegę z Vets Cabs, albo terapeutę ze szpitala, w którym leŜał. Tam zresztą poznali się z Harrym. Mary nie wiedziała, jak tego dokonał, ale wydawało się, Ŝe jej mąŜ całkowicie zaakceptował to, co stało się z nim w Wietnamie dziesięć lat temu z okładem. Prawie nigdy nie uskarŜał się na poniesione rany, na ciągły ból, którego doświadczał. Robił wręcz wraŜenie, jak gdyby Ŝył dla innych, dla ich szczęścia, zwłaszcza zaś - dla niej. - Mó-mówiąc prawdę, tro-tro-trochę się boję. Ta-ta-tak fajnie. Harry spróbował się uśmiechnąć, ale wydawał się rzeczywiście nieco onieśmielony. Mary nachyliła się i pocałowała go, najpierw w oba policzki, a potem w usta. Kochała go tak mocno; trochę moŜe dziwną
111
miłością, biorąc pod uwagę jego kalectwo. Kochała go jednak naprawdę,' Bardziej niŜ całą resztę świata razem wziętą. - Prze-przepraszam, Ŝe nie moŜesz pojechać ze mną, Ma-Mary. - Och, mam nadzieję, Ŝe pojadę następnym razem. To znaczy, przecieŜ jestem pewna. Uwierz, Ŝe tak będzie. - Roześmiała się nagle, a jej szerokie usta rozpromieniły się w uśmiechu. - Wyglądasz teraz jak prezes banku albo ktoś podobny. Prezes Chase Manhattan Bank. Naprawdę, Harry. Taka jestem z ciebie dumna. Znowu się pochyliła, Ŝeby go pocałować. Nie chciała, Ŝeby martwił się choćby jedną minutę, choć przez chwilę, z tego powodu, Ŝe nie mógł jej zabrać. - O, juŜ nadjeŜdŜa! Jedzie Mitchell. - Pokazała palcem wzdłuŜ ulicy, przy której stały podobne do siebie, nieciekawe domki. ZbliŜała się Ŝółta taksówka. Mary rozpoznawała siedzącego za kierownicą Mitchella Cohena; jak zwykle, miał na głowie rosyjską futrzaną czapkę z nausznikami. Wiedziała, Ŝe Mitchell i Harry pracują razem nad swoim pomysłem na interes od prawie dwóch lat. Powiedzieli jej - i Ŝonie Cohena, Nevie tylko tyle, Ŝe chodzi o arbitraŜ rynkowy. Mary rozumiała w najogólniejszych zarysach, Ŝe próbują zająć się międzynarodowym handlem walutami, zarabianiem na róŜnicach kursów. Jeśli im się uda, nie będą musieli do końca Ŝycia prowadzić taksówek. - Przed pójściem spać Harry bierze codziennie dwie tabletki dilantinu - poinformowała Mitchella Mary, kiedy pomagali Stemkowsky'emu znaleźć-się w taksówce. Harry wzruszy! się, słysząc tę uwagę. Uwielbiał sposób, w jaki Mary ciągle się o niego troszczyła, pamiętając o takich drobnych rzeczach jak dilantin, który brał regularnie co wieczór i jeszcze trzy razy w ciągu dnia. - Masz przed sobą wspaniałą podróŜ do Europy, Harry. Nie pracuj za cięŜko. Tęsknij za mną troszkę, dobrze? - Oj, da-daj spokój. Ju-ju-juŜ za tobą tęsknię - mruknął Stemkowsky. Mówił powaŜnie. Właściwie nigdy nie zrozumiał, dlaczego Mary zdecydowała się spędzić Ŝycie akurat u boku kaleki. Był tylko po prostu szczęśliwy, Ŝe tak się stało. Teraz on miał zrobić coś dla niej; coś, na co oboje zasłuŜyli. Harry Stemkowsky będzie od tej pory człowiekiem sukcesu. I jak ktoś w to nie wierzy, to niech się odpieprzy. W jego zaczerwienionych oczach pojawiły się nagle łzy. Samochód ruszył, a łzy dalej płynęły mu po twarzy. Tak bardzo, bardzo pragnął zabrać Mary ze sobą; jednak nie było to moŜliwe. Choćby dlatego, Ŝe powiedział jej, Ŝe jedzie do Genewy. W rzeczywistości on i Mitchell Cohen lecieli do Tel Awiwu, a potem do Teheranu. Przez następne trzydzieści sześć godzin będą znajdować się praktycznie w ciągłym niebezpieczeństwie; najpowaŜniejszym, jakie zdarzyło im się od czasu wojny. Była jednak
112
takŜe i druga strona medalu. Całkiem nowa perspektywa, o której obaj męŜczyźni nie mogli przestać myśleć. Harry Stemkowsky i Mitchell Cohen, po raz pierwszy od prawie piętnastu lat, czuli, Ŝe naprawdę Ŝyją. Misja Zielonej WstąŜki przywróciła ich światu. Podczas gdy Stemkowsky i Cohen jechali na lotnisko imienia Kennedyego, inny z wybranych kurierów, Vets 7, znajdował się juŜ na pokładzie samolotu Unii Pan Am, lot numer 311, w drodze do Japonii. Jimmy Holm zabawiał właśnie rozmową stewardesę przedziału pierwszej klasy, opowiadając jej nie bez talentu prawdziwą historię o tym, jak przeŜył trzy lata w połnocnowietnamskim więzieniu, a potem następne dwa lata w szpitalu weteranów w Bakersfield, w Kalifornii. Wyjaśnił, Ŝe w szpitalu było mu bez porównania gorzej. - A teraz jestem tutaj. Pędzę sobie wygodny Ŝywot, latając pierwszą klasą. Europa, Bliski Wschód. - Uśmiechnął się i pociągnął łyk szampana marki Moet & Chandon. - Niech Bóg błogosławi Amerykę! Pomimo wszystkich jej wad, o których tak często słyszymy, czyŜ nie jest to najwspanialszy kraj na świecie? Mniej więcej o tej samej godzinie, Vets 15 - Paul Melindez, i Vets 9 Steve Glickman, bawili się w podobny sposób w przedziale pierwszej klasy innego samolotu, lecącego do Bangkoku. Ostatnio obaj pracowali w Orlando, na Florydzie, jako prywatni „policjanci". Dziś, dziewiątego grudnia, znajdowali się w posiadaniu ponad szesnastu milionów dolarów. Vets 5 - Harold Freedman, znajdował się juŜ w Londynie. Vets 12 Jimmy Casio, w Zurychu. Vets 8 - Gary Barr, w Rzymie. Siedział teraz na pięknym, zabytkowym, kamiennym tarasie, z widokiem na połyskujący w słońcu Tybr. Ostatnio, przez ponad cztery lata, pracował na Sunset Drive w Los Angeles, w jednym z komediowych nocnych klubów - był tam „bramkarzem". Teraz wydawało mu się, Ŝe śni. W końcu zamknął oczy. Otworzył je znowu - i widział Rzym, tak samo jak przedtem. Nie znikły takŜe dwadzieścia dwa miliony dolarów, które otrzymał, Ŝeby przeprowadzić przewidziane negocjacje. Manhattan Vets 3 znajdował się w dzielnicy West Village w Nowym Jorku. Nie leciał pierwszą klasą ani w ogóle nie znajdował się w luksusowym otoczeniu. Nick Tricosas nie miał na sobie garnituru za czterysta dolarów od Brooks Brothers. Nie miał teŜ skórzanego portfela firmy Dunhill
113
pełnego kolorowych kart kredytowych. Ubrany był za to w koszulkę marines z obciętymi rękawami, opaskę zrobioną z chusty indiańskiej na głowie i spłowiałe spodnie koloru khaki. Wyglądał, jakby znajdował się z powrotem w Wietnamie. Pomyślał sobie, Ŝe w pewnym sensie tak było. Zielona WstąŜka stanowiła przecieŜ oficjalne zakończenie tamtej wojny, czyŜ nie? W kaŜdym razie, coś w tym rodzaju. Tricosas rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu dyspozytorskim i poczuł atak klaustrofobii. Były schowek na miotły wciśnięty był na strychu garaŜu Vetsów. Miejsca starczyło właściwie tylko na szary metalowy stół i składane krzesło, radionadajnik i plakat z filmu „Rambo 1 - Pierwsza Krew", przyklejony do ściany. - Zgłaszam się; tu Vets 3. - Tricosas nacisnął znów przycisk mikrofonu. - Słuchajcie, dzielni weterani zamorskich wojen, kawalerowie orderu Purpurowego Serca i Medalu Honoru... kto moŜe podjechać na skrzyŜowanie Park Avenue i Trzydziestej Dziewiątej?... Po niejaką panią Austin i jej pielęgniarkę, Nazreen... Pani Austin to bardzo miła dama, ze składanym wózkiem inwalidzkim. Bardzo dobrze się mieści w bagaŜniku checkera. Pani Austin jedzie do szpitala Lenox Hill na cotygodniową chemioterapię. Odbiór. - Potwierdzam. Tu Vets 22. Jestem przy Mad Avenue i Pięćdziesiątej Drugiej. Podjadę po panią Austin. Znam tę starą kokietkę. Będę tam za jakieś pięć minut. Odbiór. - Dzięki wielkie, Vets 22... Dobra, mamy następne zgłoszenie. Oto wielki biznes, przy Central Park West, numer 25. Pan Sidney Solovey jedzie do klubu Yale przy Vanderbilt numer 30. Pan Solovey pracował dla Solomon Brothers, zanim ktoś nie wysadził Wall Street w powietrze. Odbiór. - Tu Vets 19, potwierdzam. Jestem przy Central Park South i Szóstej. Zabiorę pana Solovey do Yale. Słuchaj, komu ty kibicujesz, Knicksom i Sixersom z Filadelfii? Knicksowie właśnie leŜą, przegrywają dwa i pół punktu, na własnym boisku! Odbiór. - Tu Vets 3. MoŜesz postawić własne Ŝycie za młodego giganta, pana Mosesa Malone'a. Rekord Knicksów to trzysta dziewięćdziesiąt jeden punktów więcej niŜ rekord Sixersów i całej tej chały. Bez odbioru. Nick Tricosas wstał. Wyprostował się, stając się przynajmniej o dobre siedem centymetrów wyŜszy, i podrapał w kark. Musiał przez chwilę odpocząć od nieustannej gadaniny, jaką prowadził od piątej rano z taksówkarzami przez radio. Zapalił cygaro, obracając je powoli pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Następnie zszedł po krętych schodach, ciągnąc za sobą chmury dymu. Minął piętro i dotarł aŜ do garaŜu. Na podłodze pełno było brudu i śmieci. Typowa nowojorska piwnica, rojąca się od szczurów. Było tam drugie stanowisko dyspozytora, otoczo-
114
ne ławami dla czekających taksówkarzy. Po lewej stały zardzewiałe automaty ze słodyczami i napojami, a za nimi znajdowały się nie pomalowane szare, metalowe drzwi. Tricosas zmruŜył oczy i ruszył wijącym się korytarzem, przypominającym loch. Westchnął. Pułkownik Hudson powiedział, Ŝe nikomu, pod Ŝadnym pozorem, nie wolno wchodzić do starannie zamkniętego, podziemnego pomieszczenia. Jednak Tricosas wyjął klucz. Wsadził go w potęŜny zamek, przekręcił i usłyszał szczęk. Popchnął skrzypiące drzwi. Po chwili, zajrzał do zakazanej świątyni pułkownika Hudsona. Nick Tricosas nie mógł powstrzymać się od uśmiechu; niemal nie roześmiał się głośno. Nabrał pełne płuca powietrza. Jego ciemne oczy rozszerzyły się chyba dwukrotnie. Poczuł ucisk w głowie, zupełnie jakby miała za chwilę wybuchnąć. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie widział tyle pieniędzy naraz! Wydawało się to niemal niemoŜliwe. Miliardy dolarów. Miliardy! Pułkownik Hudson zachował się w niecodzienny dla siebie sposób zawahał się przed działaniem. Zastanowił się jeszcze raz, stojąc w budce telefonicznej na rogu Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy i Szóstej Alei. Patrzył na skraplającą się na szybach wilgoć. Zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe wystawiał misję na niebezpieczne ryzyko, prosząc jeszcze raz o tę samą dziewczynę. Powoli wrzucił ćwierćdolarówkę do czarnego automatu i nasłuchiwał. Zadźwięczało; juŜ jest połączenie. Tak, chciał znowu zobaczyć się z Billie. Bardzo tego pragnął. Niecałą godzinę później, dziewczyna weszła do zatłoczonego baru 0'Neals na rogu Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej i Szóstej. Hudson przyglądał jej się z wysokiego stołka. W jego głowie zaczynało dziać się coś dziwnego. Tak, chciał się z nią spotkać. Billie... Po prostu Billie. Miała na sobie długi, cętkowany, ciemnoszary płaszcz i czarne, skórzane buty, sięgające aŜ do ud. Na szczycie chmury jej jasnych włosów znajdował się filuternie przekrzywiony, jasnoszary beret. Stała pośród strumienia tłoczących się do popularnego bistro młodych i starszych urzędniczek. Wreszcie dostrzegła go; uśmiechnęła się i podeszła do niego płynnym krokiem. - Widzę, Ŝe wychodzisz na ludzi. Czy dokończyłeś juŜ i sprzedałeś swoją sztukę? - MoŜliwe. Albo obrabowałem bank, Ŝeby było mnie znowu stać na zobaczenie się z tobą. - Uśmiechał się ciepło, szczerze.
115
Billie pochyliła lekko głowę, słysząc o zapłacie za wspólnie spędzony czas. Na jej czole i policzkach znów pojawił się ten sam rumieniec, który , tak zdziwił go w hotelu. Hudson miał wraŜenie, Ŝe Billie nie pracowała w swojej branŜy zbyt długo - chociaŜ, być moŜe właśnie tak chciał myśleć. MoŜliwe, Ŝe jej największą umiejętnością jako prostytutki było właśnie to, Ŝe umiała wyglądać i zachowywać się niewinnie. Dali nam godzinę. Pójdziemy dokądś? Godzina to nie tak długo. Chciałbym napić się tu z tobą drinka. Mamy czas. Tylko jednego. Dał znak barmanowi, a ten nadszedł natychmiast, ubrany w wykrochmaloną białą koszulę i czarną muszkę; zupełnie jakby został wezwany w pilnej sprawie. Billie zauwaŜyła po raz kolejny, Ŝe David w jakiś sposób zawsze dostaje to, czego chce. Robił wraŜenie zbyt śmiałego, za bardzo panującego nad otoczeniem, jak na kogoś, kto mieszka w hotelu Washington-Jefferson. Zamówiła białe wino, po czym uśmiechnęła się do Hudsona, kręcąc głową. Sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę, plus to, co zapłaci przy barze, wydawało się naprawdę sporą ceną za zaszczyt wypicia drinka z atrakcyjną prostytutką. David z pewnością nie wyglądał na kogoś, kogo na to stać - z drugiej jednak strony, nauczyła się juŜ nie dawać zbyt wiele wiary pozorom, powierzchownemu wraŜeniu. - Nie musisz płacić. Powiem, Ŝe nie przyszedłeś. - Nagle zawstydziła się znowu. Hudson był juŜ teraz prawie pewien, Ŝe Billie niedawno została prostytutką. Czasami zdarzało się to młodym aktorkom, przybywającym do Nowego Jorku modelkom. - Lubię cię. Nie wydaje mi się, Ŝebym cię rozumiała, ale cię lubię — powiedziała. Spojrzeli sobie w oczy; wydawało się, Ŝe znaleźli się nagle sami, mimo Ŝe wokół nich kręcili się hałaśliwi klienci baru. Hudson poczuł jak narasta w nim poŜądanie. Przed oczami stanęły mu jej nabrzmiałe piersi, przypomniał sobie jej szybki oddech, kiedy przeŜywała orgazm. Nachylił się i pocałował ją w policzek - tak delikatnie, jak tylko moŜna. Pragnął zbliŜyć się jakoś do niej, spróbować trochę się wzajemnie otworzyć. Jednocześnie czuł w sobie Ŝołnierskie ostrzeŜenie, instynkt, który powstrzymywał go całą mocą. - Powiedz mi coś o sobie. Choćby małą rzecz. To nie musi być nic waŜnego. Uśmiechnęła się jeszcze raz; wydawało się, Ŝe jest jej miło. Brakująca ręka, sposób, w jaki się zachowywał - to wszystko czyniło go interesującym. - Dobrze - zgodziła się. - Czasami zbyt łatwo ulegam impulsom. Nie powinnam ofiarowywać ci tego, co nazywają „usługą za friko". Mogliby mnie za to wywalić z Vintage. A teraz, ty powiedz mi coś o sobie.
116
- Nie mam nawet tyle pieniędzy, iriby płacić temu barmanowi odparł Hudson i roześmiał się. - Naprawdę nie masz? - Naprawdę. A teraz powiedz mi coś prawdziwego. Podaj jakiś fakt, cokolwiek, byle prawdę. Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami. - Mam dwie siostry w Birmingham. W Anglii. - Obie są męŜatkami - zgadywał dalej pułkownik. - Szczęśliwymi męŜatkami. A twoja matka nie przestaje ci o tym przypominać. - Uśmiechnął się. - Nie. Rzeczywiście obie są męŜatkami. To jest właśnie to, co robią wraŜliwe dziewczyny z Birmingham. Ale Ŝadne z tych małŜeństw nie jest szczęśliwe. A moja matka - tak, ciągle wymawia mi, Ŝe nie wychodzę za mąŜ. Czy ty naprawdę zajmujesz się pisaniem sztuki w tym okropnym hotelu? „Zaciszu artysty"? - Mam taką historię, dotyczącą Wietnamu, którą muszę dokończyć. To prawdziwa opowieść o tym, co tam się stało. Kiedy juŜ zostanie opowiedziana, sądzę, Ŝe będę mógł dalej radzić sobie z Ŝyciem. Jednak nie wcześniej. Sączył piwo, obserwując uwaŜnie jej niebieskie oczy. Usta miała wilgotne od wina. Zastanawiał się, co teraz działo się w jej głowie. Roześmiała się sympatycznie. - Chyba zupełnie mi się pokręciło! Co ja tu robię? Sama nie mogę w to uwierzyć. - Pijesz białe wino. W południe. Czy to aŜ tak niezwykła rzecz w Nowym Jorku? - Chyba powinnam wyjść. Naprawdę. Muszę zadzwonić i powiedzieć im, Ŝe nie przyszedłeś na spotkanie. - To byłby problem. JeŜeli to zrobisz, nie pozwolą ci więcej się ze mną spotykać. Będę miał złą reputację jako klient, na którym nie moŜna polegać. A przecieŜ nie chcielibyśmy tego, prawda? - Nie, chyba nie chcielibyśmy. Ale naprawdę muszę iść. - CóŜ, nie mogę się na to zgodzić. Nie. Poczekaj minutkę. Sięgnął do kieszeni wytartego, brunatnego płaszcza i po chwili połoŜył na barze trzy pięćdziesięciodolarówki. - Billie - i co dalej? Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz. - PrzecieŜ nie stać cię na to. Proszę cię, Davidzie. To naprawdę nie jest dobry pomysł. - Jak się nazywasz? Myślałem, Ŝe mnie polubiłaś. Wyglądała, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Zupełnie jak gdyby któryś z członków jej rodziny w Anglii wykrył, Ŝe pracuje w Nowym Jorku jako prostytutka. Zawahała się, po czym odezwała się znowu: - Nazywam się Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan. „Teraz, gdy znam twoją twarz na pamięć, patrzę..."
117
- UwaŜam, Ŝe jesteś bardzo piękna. Wyjdźmy stąd, teraz. David Hudson nie czuł się w podobny sposób od piętnastu lat. Nie było to wygodne w takim momencie, wręcz skrajnie nieodpowiednie. Zdarzyło się jednak. Uczucie - tam gdzie od tyłu lat nie było Ŝadnego. Intensywne uczucie. Sygnały ostrzegawcze odezwały się chórem, wszystkie naraz.
15 Waszyngton Dziewiątego grudnia rano było w Waszyngtonie nadzwyczaj ponuro. Nagie drzewa zdawały się krzyczeć choćby o odrobinę światła i Ŝycia. W Białym Domu miało się właśnie zacząć drugie nadzwyczajne spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i innych osób, związanych ze śledztwem w sprawie Zielonej WstąŜki. Czekając na przybycie prezydenta, Aren Carroll myślał o bólu. CięŜko mu było skupić uwagę na czymkolwiek innym. Jego prawa ręka, owinięta bandaŜami i zawieszona na temblaku, rwała go. Krzywił się i przeklinał, zanim przypominał sobie, jakie ma szczęście, Ŝe Ŝyje. Mimo Ŝe połknął specyfik o nazwie tylenol 4, jego nerwy zachowywały się tak, jakby ktoś szarpał je zębami. Mam szczęście, Ŝe Ŝyję - pomyślał znowu Arch. Na świecie było o cztery sieroty mniej. W jego głowie zaświtało stare powiedzenie, głupi sylogizm. Kot ma dziewięć Ŝyć. Nie jestem kotem. Zatem nie mam dziewięciu Ŝyć. Ile wobec tego ich mam? Ile jeszcze mam przed sobą szans, jeśli nadal będę zachowywał się w podobny sposób? Wreszcie do sali wkroczył prezydent Kearney i wszyscy powstali z miejsc. Prezydent był ubrany w domowy strój - koszulę Lacosty w morskim kolorze i trochę pogniecione spodnie koloru khaki. Wygląda jak całkiem zwyczajny facet - pomyślał Carroll. MoŜna go było sobie wyobrazić, jak - w spokojniejszych okolicznościach i o innej porze roku - kręci się po trawniku za domem, przesuwa kawałek polędwicy na ruszcie grilla. Arch przypomniał sobie, Ŝe prezydent ma dwóch synów, jeszcze dzieci. MoŜe grywał z nimi w piłkę... W tych dniach nie będzie miał jednak wiele czasu na przyjemności. Spadł na niego ogrom prasowej krytyki. Dziennikarze, sikając dla publiczności kozła ofiarnego, obciąŜyli Kearneya całą od-
119
powiedzialnością za to, co zdarzyło się na Wall Street. Nagle, w ciągu paru zaledwie dni, jego opinia wśród społeczeństwa powaŜnie ucierpiała. Tym razem uczestnicy spotkania zlekcewaŜyli formalne uściski dłoni. KaŜdy przyniósł ze sobą wypchaną teczkę lub aktówkę, dowód tego, jak intensywne jest prowadzone śledztwo i ile spraw będzie trzeba omówić. Carroll, sądząc po ogromnej liczbie dokumentów, pomyślał, Ŝe ktoś musiał dowiedzieć się czegoś o Zielonej WstąŜce. Rzucił okiem na siedzącą na drugim końcu stołu Caitlin Dillon, która odpowiedziała mu uśmiechem. Ona takŜe przyniosła wypchaną walizeczkę. Dzisiaj wyglądała jak prawdziwa kobieta interesu; ubrana w ciemnoniebieski Ŝakiet i prostą, białą bluzkę, pod szyją miała przypominającą muszkę kokardę w dobranym do Ŝakietu kolorze. Z jakiegoś powodu jej surowy styl wydał się Archowi interesujący. - Dzień dobry wszystkim - chociaŜ nie wiem, co dobrego miałoby się dzisiaj zdarzyć. Mówiąc szczerze, cała sytuacja martwi mnie dzisiaj jeszcze bardziej niŜ w piątek wieczorem. Prezydent Kearney najwyraźniej nie próbował rozładować panującego napięcia. Stał w dalszym ciągu u szczytu długiego stołu. - KaŜda z realistycznych ocen sytuacji wskazuje, Ŝe wkrótce moŜemy stanąć oko w oko z paniką na rynku, z całkowitym krachem... Niektórzy ze sprytniejszych graczy na świecie wymyślili juŜ sposoby na to, jak osiągnąć osobiste korzyści z tej tragedii... Powiem państwu w najwyŜszym zaufaniu, Ŝe gospodarka Zachodu nie zdoła przetrwać obecnie głębokiego krachu giełdowego. Nawet spadek cen na nieco mniejszą skalę oznaczałby katastrofę. Prezydent podniósł głos; przez moment zdawało się, Ŝe powraca, choć w minimalnym stopniu, jego dawna siła z okresu kampanii wyborczej: inspirujący ton, charakterystyczny, stanowczy wyraz twarzy. Były to jednak tylko pozory; zniknęły, zanim jeszcze przebrzmiało echo słów. Justin Kearney znowu miał wygląd człowieka zrezygnowanego. Prezydent, tak jak poprzednio, zaŜądał nowych informacji i danych, prosząc kolejno o zabranie głosu wszystkich obecnych. KaŜdy z nich przedstawił skrócony raport na temat wszystkich nowych wiadomości związanych z Zieloną WstąŜką. Kiedy nadeszła kolej na Archa, przybliŜył krzesło do konferencyjnego stołu i spróbował uspokoić myśli. Jego umysł nie pracował prawidłowo. Carroll czuł się odrętwiały; od czasu do czasu oblewały go zimne dreszcze. No i ręka bolała go niemiłosiernie. - Ja takŜe nie mam do przekazania niczego miłego - zaczął. - Mamy kilka faktów, parę statystyk, ale w sumie niewiele z tego jest warte uwagi. Jak dotąd, sporządzono juŜ kompletny opis ataku. Na kaŜdy budynek zuŜyto po pięć bomb z plastiku. Gdyby zamachowcy zechcieli zrównać z ziemią cały dolny Manhattan, byliby w stanie to zrobić i zrobiliby to. Najwyraźniej nie chcieli. Zamierzali dokonać dokładnie tego, czego dokonali. Nowojorska tragedia była ściśle kontrolowaną, precyzyjnie prze-
120
prowadzoną demonstracją. Moi ludzie spędzili czterdzieści osiem godzin na sprawdzaniu wszystkich organizacji i osób związanych z terroryzmem, o jakich wiemy. Nikt nie wie niczego o Zielonej WstąŜce. Był natomiast niejasny, choć obiecujący, sygnał o powiązaniu sprawy z europejskim rynkiem skradzionych papierów wartościowych - kontynuował Arch, przewracając kartkę notesu. Niejasny - pomyślał. MoŜe i byłby obiecujący, gdyby Michel Chevron przeŜył, gdyby chociaŜ znaleziono przy zastrzelonym przez Carrolla w ParyŜu męŜczyźnie jakikolwiek dokument. To było zbyt duŜo „gdybań" jak na przeciętne dochodzenie. Jedna rzecz pozostawała pewna - nie moŜna aresztować nikogo, opierając się jedynie na zdaniach w trybie przypuszczającym. - Niestety, w domach maklerskich Wall Street zniszczono tyle komputerów i najrozmaitszych danych, Ŝe nie jesteśmy w stanie odtworzyć rzeczywistego obrazu rynku. Nie wiemy, czy skradziono jakieś papiery wartościowe lub zmieniono zapisy w sieci. Wtedy przerwał Archowi wiceprezydent, Thomas Morę Elliot. Ze wszystkich ludzi na sali, ten człowiek sprawiał wraŜenie najbardziej opanowanego. Tego ranka raczej Elliot niŜ prezydent wydawał się przewodniczącym zebrania. - Chce pan powiedzieć, Ŝe nadal nie mamy pojęcia, kogo szukamy? Arch wydął usta i potrząsnął głową. - Nie postawiono nawet Ŝadnych Ŝądań, nie było jakiegokolwiek kontaktu z Zieloną WstąŜką. Zupełnie, jakby wymyślili jakąś nową, przeraŜającą grę. Taką, której my wcale nie znamy. Oni wykonują ruch, a my musimy próbować uczyć się reagować! - Czy są jakieś komentarze? - zapytał wiceprezydent kwaśnym tonem. - Na temat uwag pana Carrolla. Zebrani wpatrywali się tępo w Archa, bez śladu poparcia czy zachęty. Szczególny chłód bił z twarzy szefów róŜnych rządowych agencji. Członkowie gabinetu byli w większości powołanymi dyrektorami i nie mieli pojęcia o problemach, przed którymi stawała policja. Nie robiły na nich Ŝadnego wraŜenia wiadomości o ulicznym śledztwie. W końcu odezwał się Lider Większości Senatu. Na sali rozległ się głęboki, charakterystyczny głos o południowym akcencie Marshalla Turnera. - Panie prezydencie, obawiam się, Ŝe to, co robimy, nie wystarczy. Wszystko, co dzisiaj słyszę, pozostawia wiele do Ŝyczenia. Pod koniec zeszłego tygodnia zagroziło nam załamanie się gospodarki całego kraju... - Wszyscy to właśnie powtarzają, Marshall. - A teraz mówi się, Ŝe stoimy oko w oko z prawdziwą tragedią. RozwaŜa się, czy nie nastąpi drugi Czarny Piątek. Czuję, Ŝe na nas spoczywa odpowiedzialność za zapewnienie jak najskuteczniejszego śledztwa. Tymczasem, jak rozumiem, moŜliwości zarówno FBI, jak i CIA nie są w pełni wykorzystywane.
121
Ton, jakim mówił senator, wydawał się napastliwy w stosunku do Carrolla. Arch utkwił wzrok w polityku o pulchnej, róŜowej twarzy; takich ludzi spotykało się na zakurzonym zapleczu wiejskiego sklepu. Niewygodną ciszę przerwał Phil Berger, dyrektor CIA. Był nieduŜym, zgarbionym człowiekiem, o łysej jak kolano, spiczastej głowie błyszczącej w oświetleniu sali. Przypominał Carrollowi jajko ugotowane na twardo. Berger powiedział: - FBI i CIA pracują przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie ma mowy o niepełnym wykorzystywaniu naszych moŜliwości. - Popatrzył na Archa. -1 jestem pewien, Ŝe pan Carroll daje z siebie wszystko, nawet jeśli do tej pory nie zdołał dowiedzieć się niczego. - W porządku. Nie walczmy ze sobą - powiedział nagle prezydent, wstając. Spojrzał na Archa. - Wczoraj wieczorem podjąłem trudną decyzję. Zadzwoniłbym do pana, ale nie było pana w Nowym Jorku, Archer. - Rzeczywiście. Byłem w ParyŜu, gdzie strzelano do mnie. Kearney zignorował jego uwagę. - Wydaję następujące polecenia, obowiązujące od zaraz: Chcę, Ŝeby pan dalej prowadził tę część śledztwa, która dotyczy znanych nam organizacji terrorystycznych. śądam jednak, Ŝeby Phil Berger przejął całość dochodzenia w sprawie Zielonej WstąŜki, włączając w to śledzenie terrorystów na terenie Stanów Zjednoczonych. Odtąd będzie pan bezpośrednio podlegał panu Bergerowi. PrzekaŜe pan takŜe CIA wszelkie dane, jakie pan zebrał; wszystko, co pan ma. Carroll wpatrywał się w zdumieniu w Kerneya. Był prawie pewny, Ŝe oddanie jego kartotek CIA było niezgodne z prawem. Miał poczucie, jakby właśnie spuszczono go w dół Potomacu na przeciekającej tratwie. Dziękujemy za dotychczasową pomoc, ale metody pańskiej grupy pozostawiają wiele do Ŝyczenia... Arch odwrócił się od prezydenta, który zdawał się podjąć tę decyzję na własną rękę, w przypływie salomonowej mądrości. Ten fakt mocno zmartwił Carrolla. Było jednak jeszcze coś gorszego. Atmosfera na sali była chłodna jak w jakiejś firmie handlowej. Ostatnio członkowie rządu coraz częściej zachowywali się w ten sposób. Panowała fałszywa tajemniczość, którą uzasadniano zwykle „względami bezpieczeństwa narodowego" i „potrzebą dowiedzenia się". Oni podjęli tę decyzję i od tej pory nie uwaŜali za potrzebne tłumaczenie się przed kimkolwiek. - Sądzę, Ŝe zrozumiałem, panie prezydencie, i obawiam się, Ŝe w tych warunkach jestem zmuszony zrezygnować. Z całym szacunkiem, sir. Składam dymisję. Arch Carroll wstał i wyszedł z sali, a potem z Białego Domu. Dla niego ta historia zakończyła się. Waszyngton stał się zbiurokratyzowaną firmą, dla której Arch nie chciał juŜ dłuŜej pracować.
122
Mniej więcej godzinę później siedział w samolocie linii Eastern, lecącym do Nowego Jorku. Na zewnątrz rozpętała się burza z piorunami. Przez okno widać było dramatycznie wyglądające, czarne chmury. Carroll wpatrywał się w niebo. Poczuł się nagle bardzo samotny. Właśnie w takich jak ta chwilach najbardziej brakowało mu Nory. Nikt, kogo poznał wcześniej i później, nie potrafił tak jak ona go uspokajać, sprawiać, Ŝe w końcu sam śmiał się z siebie. To była prawdziwa sztuka, umieć się śmiać wtedy, kiedy było to potrzebne, a w tej chwili Arch potrzebował śmiechu bardziej niŜ kiedykolwiek. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Caitlin Dillon. Odwrócił się i posłał jej zmęczony półuśmiech. Próbowała być wobec niego współczująca i miła. - Musi pan wiedzieć, Ŝe to nie pana wina. Wszyscy są teraz sfrustrowani, Arch. Zielona WstąŜka wytworzyła na Wall Street atmosferę prawdziwej paniki. Nasz prezydent, który wydaje mi się jeszcze bardziej niezdecydowany, niŜ myślałam, podjął nierozsądny i nieuzasadniony krok. I tyle. Poklepała go łagodnie po ramieniu; poczuł się jak dziecko z rozbitym kolanem. Zdumiał go ten ciepły, prawie matczyny gest u Caitlin Dillon. - To nie pana wina. Musi pan to zapamiętać. Waszyngton jest pełen przeraŜonych ludzi podejmujących nieodpowiednie decyzje. - Przerwała na chwilę, po czym zapytała: - Co teraz będzie pan robił? Praktykował prawo? Pisał testamenty? Akty własności? MoŜe zacznie pan pracować dla jakiejś firmy? Carroll przywołał rozproszone myśli. Nie zraziła go jej lekka ironia. Nawet odrobinę ucieszyła. Prawo - pomyślał. Powodem, dla którego nigdy nie skorzystał ze swojego wykształcenia, była obawa przed ślęczeniem nad stosami woluminów, szukaniem precedensów w zakurzonych, nie nadających się do czytania księgach, obcowaniem z innymi prawnikami. Ci osobnicy doprowadzali go do wściekłości. Milczał przez chwilę, po czym powiedział: - Czy moŜe pani wyobrazić sobie mnie, składającego raporty temu clownowi z CIA, Bergerowi? Caitlin Dillon pokręciła przecząco głową. - To prawdziwy „jajogłowy", w niejednym znaczeniu tego słowa. Ten człowiek musiał chyba zostać wysiedziany. Arch wybuchnął nagle śmiechem: - Kiedy byłem dzieckiem, matka dawała nam na śniadanie jajka na twardo. To tradycja jeszcze ze starego kraju. Wszystkie dzieci rozbijały jajka, stukając w nie łyŜeczkami. Właśnie tego brakowało mi w Białym Domu. Powinienem mieć wielką, cięŜką łyŜkę, Ŝeby postukac nią w głowę Phila Bergera. Odwrócił się do Caitlin. Śmiała się, tak jak i on. Jej śmiech brzmiał jak dziwna melodia, której nie moŜna zapomnieć, a jednocześnie trudno jednoznacznie określić.
U3
- Zadziwia mnie pani. Naprawdę. - Dlaczego? - Sprawia pani wraŜenie osoby powaŜnej, prawdziwej kobiety interesu, ale ma pani ukryte niespotykane poczucie humoru. - Niespotykane wśród ludzi biznesu z Wall Street, jak sądzę. I dziwne jak na kogoś, kto przyjechał ze Środkowego Zachodu. I jest prezbiterianką. Arch roześmiał się znowu. Dobrze mu to zrobiło. Wreszcie zaczęło opuszczać go napięcie. - Tak, oczywiście. Jak na wiejską dziewczynę z Ohio. - Ojciec nauczył mnie, Ŝe chcąc przeŜyć na Wall Street, trzeba mieć duŜo poczucia humoru. Dałam sobie radę, chociaŜ z trudem. Patrzyła na niego, nie mówiąc nic więcej. Przestała się śmiać; była teraz powaŜna; przebiegała wzrokiem po jego twarzy. Wyglądała, jakby w jej myślach zaszła jakaś nagła zmiana. Carroll przyglądał się Caitlin. Zdawał sobie sprawę, Ŝe w jego ciele coś się dzieje - poczuł niepokojący przypływ poŜądania. Przez chwilę miał uczucie, Ŝe zdradza Norę, zdradza swoje święte wspomnienia. To niewyobraŜalne, jak długo juŜ jego ciało nie reagowało w podobny sposób. Nagle zdał sobie sprawę, czego był od tak dawna pozbawiony i jak bardzo mu tego było brak. Podniósł rękę i ostroŜnie oparł drŜącą dłoń na policzku Caitlin. Delikatnie, czułe, zbliŜył usta do jej ust i pocałował ją. I wtedy niezwykła chwila skończyła się nagle, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Caitlin Dillon wyglądała juŜ przez okno, patrząc na dramatyczne kłęby chmur i mówiła o tym, czy szybko dolecą do Nowego Jorku. Arch zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście pocałował tę kobietę. A moŜe była to tylko krótkotrwała halucynacja? Manhattan Kiedy Arch Carroll dotarł na Wall Street 13, pozostało mu tylko sprzątnięcie biurka i porzucenie całego tego świata, bezskutecznego wystawania na czatach i dwudziestoczterogodzinnych dni roboczych. Pomyślał sobie, Ŝe łatwo mu to przychodzi, właściwie bez przykrości. Być moŜe powinien był to zrobić juŜ dawno temu? Jak na jedno Ŝycie dość się juŜ bawił w policjantów i złodziei. Nagle tok jego myśli przerwało pukanie do drzwi. Był to Walter Trentkamp. Stary wyga z FBI podszedł powoli do zaśmieconego biurka Carrolla, oparł się na nim i westchnął donośnie. - TeŜ bym się zwolnił, gdybym miał pracować w takim biurze mruknął z obrzydzeniem. Rozejrzał się. - Widziałem juŜ za duŜo ponurych miejsc. 124
- Co mogę dla ciebie zrobić, Walterze? - MoŜesz zastanowić się jeszcze raz nad decyzją, którą podjąłeś w Waszyngtonie. - Czy ktoś cię tu przysłał? Kazali ci jechać i przemówić Carrollowi do rozumu? Trentkamp zacisnął usta. Pokręcił przecząco głową, po czym spytał: - I co chcesz teraz robić? - Będę zajmował się prawem - skłamał Arch. Była to najprostsza odpowiedź, jakiej moŜna było szybko udzielić. - Jesteś juŜ na to za stary. Prawo to gra dla młodych ludzi. Carrolł westchnął. - Dosyć, Walterze. Po prostu, daj mi spokój. Trentkamp pokręcił głową i mówił dalej: - Nikt nie zna terrorystów tak dobrze jak ty. JeŜeli zostawisz to wszystko, niejeden człowiek zginie. PrzecieŜ wiesz o tym. Więc co z tego, Ŝe twoja duma została właśnie trochę zraniona? Arch usiadł twardo w fotelu. Miał ochotę przyłoŜyć Walterowi. Nie mógł pogodzić się z myślą, Ŝe ktoś jest w stanie z taką łatwością go przejrzeć. Trentkamp zawsze był niesłychanie spostrzegawczy. Przez jego policyjny sposób bycia przebijała się jakaś nieokreślona wyŜszość. - Potrafisz manipulować ludźmi, skubańcu - mruknął Carroll. - Czy myślisz, Ŝe dotarłbym tam, gdzie jestem, gdybym nie rozumiał choć trochę ludzkich słabości? - Walter wyciągnął rękę. - Jesteś gliną. Masz to wpisane w krew. Co dzień coraz bardziej przypominasz mi swojego ojca. On teŜ był upartym gościem. Arch zawahał się. Zatrzymał w pół drogi podniesioną juŜ dłoń. Mógł przecieŜ wybrać. Właśnie teraz. Wzruszył ramionami i uścisnął rękę Trentkampa. - Witamy cię znów na pokładzie, Archer. Na pokładzie czego? - zapytał w myśli Carroll. - Chcę, Ŝebyś wiedział jedno - powiedział. - Kiedy tylko sprawa Zielonej WstąŜki zostanie rozwiązana, odejdę. - Jasne - zgodził się Trentkamp. - To mogę zrozumieć. Jednak zanim śledztwo się zakończy, bądź w kontakcie. - Chcę być wolny, Walterze. - A kto nie chce? - spytał Trentkamp. Uśmiechnął się i dodał: Człowiek staje się bystry, kiedy mu się coś nie podoba.
16 Manhattan W tym samym czasie, Caitlin Dillon siedziała w półmroku na wysokim, drewnianym stołku, na pierwszym piętrze Wall Street 13. Większość oświetlenia tak zwanego pokoju kryzysowego została wyłączona. Wokół Caitlin, do czego była w pracy przyzwyczajona, szumiało kilka komputerów IBM i Hewlett-Packard. To ona wpadła na pomysł, Ŝeby zbierać i analizować wszystkie dostępne informacje prasowe i policyjne na temat Zielonej WstąŜki za pomocą sieci komputerowej. Co chwila nadchodziły z instytucji finansowych i śledczych całego świata nowe wiadomości. Na ekranach pojawiały się kolejne wersy zielonych literek. Siedząc, Caitlin rozmyślała nad dwiema sprawami: Jedna z nich była przeraŜająca, realna groźba załamania się gospodarki całego Zachodu. Druga to zawiłe i niemal beznadziejne koleje jej prywatnego Ŝycia. Zdawała sobie sprawę, Ŝe przez trzydzieści cztery lata jej działaniami i uczuciami kierowały dwie siły, dwa radykalnie róŜne od siebie pragnienia. Do pewnego stopnia chciała być kobieca w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, poŜądać ładnych rzeczy, ubierać się w kosztowne stroje od Saksa, Bergdorfa Goodmana, Chloe czy Chanel z ParyŜa. Jednocześnie pragnęła być niezaleŜna, przepojona chęcią współzawodnictwa, ambitna, mieć niezwykle silną wolę, konieczną do osiągania celów. Wiele lat temu ojciec Caitlin, człowiek z zasadami, a zarazem zręczny bankier inwestycyjny ze Środkowego Zachodu, spróbował zmierzyć się z grupą kilku duŜych firm z Wall Street. Przegrał tę nierówną walkę i został zmuszony ogłosić bankructwo. Caitlin wysłuchiwała rok po roku jego narzekań na niesprawiedliwość, nieuczciwość, a często na najzwyklejszą głupotę, niemal organicznie srzęŜone z amerykańskim sektorem finansowym. Tak jak wiele wychowywanych w podobnej atmosferze dzieci zamierzało zostać odwaŜnymi prawnikami, ona postanowiła przyczynić się do zreformowania systemu finansowego. Pojechała na Wschodnie
126
WybrzeŜe z zapałem anioła zemsty. Hermetyczny świat wielkiego biznesu, a w szczególności Wall Street, fascynował ją i zarazem budził odrazę. Z całego serca pragnęła, Ŝeby działał on tak, jak powinien; miała niemal obsesję na punkcie moralnej odpowiedzialności, która spoczywała na niej, jako na jednym z dyrektorów Komisji Papierów Wartościowych. NiezaleŜna, nietradycyjna cząstka Caitlin lubiła takŜe pozwalać sobie na małe, dziwne przyjemności, jak na przykład chodzenie po Nowym Jorku w obcisłych włoskich dŜinsach, za duŜych, zwisających koszulkach i skórzanych butach, sięgających prawie do siedzenia. Była w stanie poświęcić niedzielne popołudnie na przyrządzanie jakiejś egzotycznej potrawy według przepisu Marcelli Hazan, ale równie dobrze potrafiła spędzać całe tygodnie bez gotowania czy zajmowania się swoim mieszkaniem na East Side. Była dumna z tego, Ŝe zarabia prawie sto tysięcy dolarów rocznie, ale czasami nachodziła ją chęć rzucenia tego wszystkiego i urodzenia dziecka. Niekiedy bała się, Ŝe moŜe nigdy nie będzie miała dziecka. Cierpiała z powodu tej myśli, tak jak człowiek dręczy się w wyniku jakiejś straty. I nie wiedziała, nic miała pojęcia, czy te sprzeczne ze sobą wewnętrzne pragnienia będą mogły kiedyś pokojowo współegzystować. WciąŜ o tym myślała od chwili tego niespodziewanego pocałunku w samolocie. To było takie nagłe, właściwie przypadkowe; jednak czuła gdzieś w głębi, Ŝe chciałaby nie poprzestać na tym jednym pocałunku z Archem Carrollem. Ale do czego zamierzała w takim razie dojść? O czym ona właściwie rozmyślała? PrzecieŜ ledwie znała tego człowieka. Jego pocałunek był pocałunkiem kogoś obcego. Nie była nawet pewna, czy znaczył on dla niego cokolwiek, czy teŜ jego reakcja była spowodowana po prostu szczególną sytuacją; rozładował w ten sposób napięcie, rozczarowanie i więcej niŜ usprawiedliwioną złość. Właściwie nie wiem o nim niczego - pomyślała. Odwróciła się, słysząc odgłos kroków. W drzwiach stanął Arch Carroll. Zawstydziła się, jak gdyby uznała, Ŝe stał tam od dłuŜszego czasu i obserwował jej myśli. Miał świeŜy biały temblak; wyglądał blado. Caitlin uśmiechnęła się. Słyszała juŜ o tym, Ŝe Walter Trentkamp zdołał przekonać Carrolla. Sprawiło jej to ulgę - wiedziała, Ŝe decyzje podejmowane pod presją są z reguły złymi decyzjami. Impulsywność Archa stanowiła część jego czaru. Jednak pewnego dnia mogła go ona zaprowadzić w pułapkę bez wyjścia pomyślała. - JuŜ miałem przed sobą Micheła Chevrona, gotowego powiedzieć wszystko o europejskim czarnym rynku - zagaił ze złością. - Niech pan przestanie się winić, Arch. - Ktoś zna wszystkie nasze ruchy. To niesamowite, ile mogłem się dowiedzieć od tego Chevrona! - Przestąpił z nogi na nogę. Przypominał ruchliwego, zwinnego boksera, który przygotowuje się do walki. 127
- A jak tam ręka? Boli? - Tylko wtedy, kiedy przypomnę sobie o ParyŜu. - To niech pan sobie nie przypomina. - Zsunęła się ze stołka. Chciała podejść do niego i w jakiś sposób ulŜyć jego cierpieniu, zakłopotaniu. Cieszę się... -- Cieszy się pani? Popatrzyła na niego. W tym człowieku była jakaś dziwna wraŜliwość, która powodowała w niej współczucie albo niepokój. Chyba miał w sobie coś z zagubionego chłopca. - Cieszę się, Ŝe pan nie zginął - wyjaśniła. Zapadła cisza. Caitlin odwróciła się do jednego z ekranów komputerowych i zaczęła przyglądać się szeregom przesuwających się zielonych literek. Czar prysnął. - Znowu zastrzelono kolejnego członka grupy Bader-Meinhof, w Monachium - odczytała z ekranu. Spojrzała na Archa i znów zaczęła się zastanawiać, co teŜ mógł oznaczać ten pocałunek w samolocie. Carroll skinął głową. - Niemcy wykorzystują sprawę Zielonej WstąŜki do rozwiązywania problemów z własnymi terrorystami. Ich policja jest bardzo pragmatyczna; chyba najtwardsza w całej zachodniej Europie. Caitlin usiadła znowu na wysokim stołku i złapała się za kolana. Na monitorze najbliŜszego komputera zaczął pojawiać się kolejny komunikat. Odwróciła się, Ŝeby przyjrzeć się lepiej. I zamarła. - Niech pan spojrzy, Arch! MOSKWA. KGB ZATRZYMAŁA PIOTRA ANDRONOWA. WAśNA POSTAĆ RADZIECKIEGO CZARNEGO RYNKU. ANDRONÓW BYŁ W POSIADANIU AMERYKAŃSKICH PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH. PRAWDOPODOBNIE SKRADZIONYCH. ANDRONÓW WIĄśE POCHODZENIE POSIADANYCH AKCJI ZE SPRAWĄ ZIELONEJ WSTĄśKI. WARTOŚĆ PAPIERÓW: JEDEN MILION DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY DOLARÓW. Parę chwil później na ekranie zaświeciła się równie interesująca informacja. Ta pochodziła z Genewy. INTERPOL. MIEJSCOWY ZAUFANY INFORMATOR ZAMELDOWAŁ O ZALANIU RYNKU GENEWSKIEGO OFERTAMI SPRZEDAśY SKRADZIONYCH AKCJI. SPRZEDAWCA POSZUKUJE „POWAśNEGO KLIENTA". SUGEROWANA WARTOŚĆ MOśLIWYCH TRANSAKCJI WYNOSI Aś PIĘĆ DO DZIESIĘCIU MILIONÓW DOLARÓW. ŹRÓDŁO GODNE NAJWYśSZEGO ZAUFANIA.
128
Arch zagryzł wargi. - Chyba nadchodzi chwila prawdy. - Bez wątpienia coś się dzieje. Ale dlaczego tak nagle i w taki sposób? Przez następne półtorej godziny, podczas której na kolejnych ekranach pojawiały się coraz to nowe komunikaty, w pokoju zgromadziło się kilkunastu oficerów wojska i policji. Wszyscy patrzyli na nadchodzące niespodziewanie z całego świata wiadomości. W związku z dotychczasowym zastojem w sprawie, wszyscy odczuli ulgę, Ŝe coś się wreszcie dzieje. Czy Zielona WstąŜka wykonywała w końcu kolejny ruch? ZURYCH. WIECZOREM ROZESZŁY SIĘ PLOTKI O MOśLIWYCH DO KUPIENIA SKRADZIONYCH AMERYKAŃSKICH AKCJACH. MOWA O WIELKICH ILOŚCIACH. ŹRÓDŁA WSKAZUJĄ NA WARTOŚĆ CO NAJMNIEJ KILKU MILIONÓW DOLARÓW. LONDYN, SCOTLAND YARD. PODCZAS RUTYNOWEJ KONTROLI W KENSINGTON, ODZNALEZIONO AMERYKAŃSKIE ŚWIADECTWA UDZIAŁOWE. WKRÓTCE PODAMY ICH NUMERY SERYJNE. PODEJRZANY NIEOBECNY W MIESZKANIU. PODEJRZANY, O NAZWISKU JOHN HALL-FRAZIER, KONTAKTOWAŁ SIĘ W PRZESZŁOŚCI Z MICHELEM CHEVRONEM. BEJRUT. DZIŚ WIECZÓR ARESZTOWANO AHMEDA JARRELA. UZYSKALIŚMY NASTĘPUJĄCE INFORMACJE: JARREL USIŁOWAŁ SPRZEDAĆ W BEJRUCIE AMERYKAŃSKIE PAPIERY WARTOŚCIOWE. CENA WYWOŁAWCZA- TRZYDZIEŚCI PIĘĆ CENTÓW ZA JEDNEGO DOLARA ICH WARTOŚCI. AKCJE NAJWYśSZEJ JAKOŚCI. ZNALEZIONO TAKśE FORMULARZE IN BLANCO. JARREL TWIERDZI, śE NA RYNKU ZNAJDUJE SIĘ DO STU MILIONÓW DOLARÓW AMERYKAŃSKICH WARTOŚCI. Pół godziny później, korzystając ze zwykłego kalkulatora, pani Dillon podsumowała wskazane dotychczas na ekranach kwoty. Ostateczna wartość skradzionych papierów osiągnęła prawie sto milionów dolarów. Następnie Caitlin wydrukowała szybko listę „Fortune 500" - spis największych amerykańskich korporacji, Ŝeby porównać ją z listą przedsiębiorstw, których akcje skradziono. Niemal wszystkie odnalezione papiery wartościowe były akcjami firm z pierwszej setki. Prawdziwa elita amerykańskiego przemysłu. Czy tu znajdował się klucz do rozwiązania zagadki?
129
O dziewiątej piętnaście w „pokoju kryzysowym" znajdowali się juŜ przedstawiciele Białego Domu i Pentagonu. Oglądali nadsyłane komunii kąty jak hazardziści, śledzący nerwowo wynik rozgrywki, na którą postawili. Wśród obecnych znajdowali się sekretarz Departamentu Skarbu oraz wiceprezydent. Przywieziono takŜe z Waszyngtonu specjalnym helikopterem Phila Bergera z CIA. O jedenastej na ekranach komputerowych terminali pojawiały się wciąŜ nowe wiadomości. Informowano prezydenta na bieŜąco. Na późny wieczór zwołano kolejne nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. 130
Miejsce firmy na liście Fortune 500 1 Exxon (New York) ' 2 General Motors (Detroit) 3 Mobile (New York) 5 International Business Machines (Armonk, N. Y.) 6 Texaco (Harrison, N. Y.) 8 Standard Oil Indiana (Chicago) 9 Standard Oil of California (San Francisco) 10 General Electric (Fairfield, Conn.) 15 U.S. Steel (Pittsburgh) 17Sun(Radnor,Pa.) 20 ITT (New York) 26 AT&T Technologies (New York) 28 Dow Chemical (Midland, Mich.) 34 Westinghouse Electric (Pittsburgh) 39 Amerada Hess (New York) 42 McDonnell Douglas (St. Louis) 43 Rockwell International (Pittsburgh) 45 Ashland Oil (Russel, Ky.) 50 Lockheed (Burbank, Calif.) 52 Monsanto (St. Louis) 55 Anheuser-Busch (St. Louis) 67 Gulf & Western Industries (New York) 69 Bethlehem Steel (Bethlehem, Pa.) 77 Tex.as Instruments (Dallas) 84 Digital Equipment (Maynard, Mass.) 89 Diamond Shamrock Pallas) t 92 Deere (Moline, ni.) 97 North American Philips (New York) '
Wartość akcji w $ 29.443.095.000 20.766.600.000 13.952.000.000 23.219.000.000 14.726.000.000 12.440.000.000 14.106.000.000 11.270.000.000 11.270.000.000 5.355.000.000 6.106.084.000 4.621.300.000 5.047.000.000 3.410.300.000 2.525.663.000 2.067.900.000 2.367.300.000 1.084.824.000 826.200.000 3.667.000.000 1.766.500.000 1.893.924.000 1.313.100.000 1.202.700.000 3.541.282.000 2.743.327.000 2.275.967.000 883.874.000
Tym razem jednak nie zaproszono na nie ani Archa CarroEa, ani Caitlin Dillon. - A co takiego ja zrobiłam? - zdenerwowała się Caitlin, kiedy się o tym dowiedziała. - Ma pani niewłaściwych przyjaciół - wytłumaczył Carrol. - PodróŜuje pani w złym towarzystwie. - Pańskim? - Tak. Moim.
17 Zawidawo, ZSRR O czwartej trzydzieści rano przez gęstą mgłę przebijały się Ŝółte snopy światła reflektorów trzech samochodów. Zatrzymały się nagle, oświetlając bramę o czterometrowej wysokości, pokrytą śniegiem i lodem. Brama znajdująca się pod napięciem chroniła wstępu do rosyjskiego odpowiednika amerykańskiego Camp David, rządowego ośrodka myśliwsko-wypoczynkowego Zawidawo. Dwóch straŜników z KGB natychmiast wybiegło na trzaskający mróz. Byli ubrani w grube płaszcze, przez ramię przewieszone mieli pistolety maszynowe. Ich zadaniem było sprawdzanie toŜsamości wszystkich przyjezdnych. W ciągu kilku sekund, a więc niezwykle szybko, otwarto bramę i czajka oraz dwa wytwarzane jednostkowo na specjalne zamówienie ziły ruszyły po ośnieŜonej drodze ku głównemu budynkowi. W samochodach, za zasłoniętymi bocznymi szybami, siedziało sześciu najwaŜniejszych partyjnych oficjeli ZSRR. StraŜnicy pobiegli do stróŜówki i zadzwonili natychmiast po dodatkową ochronę leśnej placówki. Obaj byli zaszokowani tym, kogo przed chwilą zobaczyli przy bramie. Wymieniali spojrzenia i ciche komentarze; ich oddechy parowały w zimnym powietrzu. Spokojna atmosfera została w jednej chwili przerwana, straŜnicy stali się teraz nerwowi i czujni. W tym czasie, w największej daczy, siedział generał major Radomir Raskow, dowódca GRU. Wiedział, Ŝe takŜe musi uwaŜać, ale jednocześnie był ogromnie podniecony tym, na co czekał. Raskow polecił przygotować wiejskie śniadanie i podać je w głównym salonie, ogrzanym płonącym kominkiem. Wszystko było gotowe. Wkrótce po śniadaniu generał zaszokuje wiadomościami pozostałych towarzyszy. Kilka minut po piątej szefowie Politbiura zasiedli za parującymi talerzami, pełnymi jajek, wiejskiej kiełbasy i świeŜo złowionych smaŜonych ryb. Wśród zgromadzonych byli: Jurij Ilicz Biełow - sekretarz 132
generalny KPZR, generał Jurij Siergiejewicz Iranów - Kozak z pochodzenia, premier ZSRR, generał Wasilij Kalin, i szefowie KGB i GRU. Raskow odezwał się przyjacielskim tonem, pośród brzęku widelców i noŜy. Jego uśmiech, zwykle sztywny i wymuszony, był teraz zadziwiająco ciepły. - Abstrahując od głównego tematu naszego spotkania, chciałbym poinformować, Ŝe na północną stronę ośrodka znowu powróciły baŜanty. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Biełow, zaklaskał w swoje ogromne, tłuste dłonie. Ten powaŜny człowiek w okularach o grubej oprawie podniósł gęste, ciemne brwi i uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili przyjazdu. Biełow był zapalonym myśliwym i wędkarzem. Cechą, którą najwyŜej cenił u Raskowa była jego wyjątkowa znajomość psychiki ludzkiej, dzięki której generał potrafił manipulować innymi. Doprowadził tę umiejętność niemal do perfekcji podczas swoich częstych pobytów w Ameryce. Raskow kontynuował powaŜniejszym juŜ tonem: - Jak wiecie, towarzysze, szóstego grudnia rozmawiałem z naszym przyjacielem i towarzyszem, Francois Monserratem, na temat niestabilnej, potencjalnie niemoŜliwej do opanowania sytuacji ekonomicznej w Stanach Zjednoczonych. Poinformował mnie wtedy, Ŝe kontaktowały się z nim osoby przyznające się do odpowiedzialności za nieoczekiwany atak na Wall Street. W ciągu poprzednich dwóch dni jego podwładni spotkali się z przedstawicielami tak zwanej grupy Zielona WstąŜka. W Londynie... Sekretarz generalny Biełow zwrócił się stanowczym tonem do Uriego Demurina, szefa KGB. - Towarzyszu generale, czy pański komitet zdołał dowiedzieć się czegokolwiek więcej na temat tej organizacji? W jaki, na przykład, sposób byli w stanie skontaktować się z Francois Monserratem? - Pracowaliśmy nad tym wspólnie z generałem Raskowem - skłamał Demurin bez mrugnięcia okiem. Na jego ziemistej twarzy widać było sieć Ŝył. - Niestety, w tym momencie nie dysponujemy Ŝadnymi pewnymi informacjami dotyczącymi charakteru tej terrorystycznej grupy. Generał Raskow klasnął ostro w dłonie, przywołując kelnerkę. Demurin był w zwodniczym świecie radzieckich sił bezpieczeństwa jedynym rywalem Raskowa. Był takŜe zwykłym małym biurokratą; gnojkiem, którego obecność na zebraniach sprawiała, Ŝe krew Raskowa gotowała się, a oczy wychodziły mu prawie z orbit. Pojawiła się obdarzona duŜym biustem blondyna, kręcąc się nerwowo po pokoju. Ta chłopka, pełniąca rolę słuŜącej, pracowała w Zawidawie od początku lat siedemdziesiątych. Nazywała się Margarita Kupczuk. Jej proste, a zarazem spokojne poczucie humoru czyniło z niej faworytkę wszystkich radzieckich oficjeli, jacy zjawiali się w ośrodku.
133
- Jesteśmy juŜ gotowi na kolejną kawę i herbatę, moja droga Margarito. Przydałyby się takŜe jakieś owoce. Czy ktoś z towarzyszy ma ochotę na coś mocniejszego? Zęby uodpornić się przeciw zimie? Sekretarz generalny uśmiechnął się po raz drugi. PołoŜył przed sobą niebieską paczkę papierosów austriackich. - Tak, Margarito, przynieś nam, proszę, butelkę czegoś mocniejszego. Najlepiej gruzińskiej. Na wypadek, gdyby któremuś z nas nie chciał na mrozie zapalić silnik. Biełow roześmiał się teraz z własnego dowcipu. Jego niezliczone brody zatrzęsły się, sprawiając wraŜenie, Ŝe za chwilę twarz tego człowieka poprzez zwały szyi zapadnie się i zniknie wewnątrz tułowia. Generał Raskow uśmiechnął się. Zawsze opłacało się uśmiechać, a przynajmniej wtedy, kiedy śmiał się sekretarz generalny KPZR. - Wydaje nam się, Ŝe znamy juŜ teraz powód zamachu na nowojorską dzielnicę finansową -powiedział Raskow, podając w końcu tę niespodziewaną informację. Generał rozejrzał się w ciszy po przyjemnym, rustykalnie urządzonym salonie. Zgromadzeni przy stole przywódcy przerwali zapalanie cygar i picie kawy. - Ta grupa, Zielona WstąŜka, zaproponowała nam pewną rzecz. Sprawa jest wielkiej wagi, a decyzja niełatwa. Znowu skontaktowali się z komórką Monserrata w Londynie, wczoraj wieczorem. Dlatego właśnie zaprosiłem tu wszystkich towarzyszy tak wcześnie rano. Raskow zabębnił palcami w stół i kontynuował: - Towarzysze, Zielona WstąŜka zaŜądała od nas zapłaty. Stu dwudziestu milionów dolarów w złocie. Za tę sumę przekaŜą nam akcje i inne papiery skradzione czwartego grudnia, podczas ataku na Wall Street. - Musieli zdołać je ukraść w ciągu siedmiogodzinnej ewakuacji. Jak udało im się dokonać tak niezwykłego rabunku, nie wiem. Ale, towarzysze, wartość oferowanych nam dóbr... przekracza dwa miliardy dolarów! Grupka kierujących ZSRR męŜczyzn zamilkła. Do ich umysłów z trudem docierała wysokość sum, którą usłyszeli. Z pewnością Ŝaden z nich nie spodziewał się usłyszeć czegoś podobnego. Najpierw nie było wiadomo nic o Zielonej WstąŜce. A teraz coś takiego... Dwa miliardy dolarów, które moŜna złupić. - Planują takŜe sprzedawać innym klientom. Łączna wartość tego, co mają, wystarczy chyba do zadania ciosu całemu zachodniemu systemowi gospodarczemu - ciągnął Raskow. - MoŜe to oznaczać całkowitą panikę na amerykańskich giełdach. Nieczęsto oferowano Związkowi Radzieckiemu okazję uzyskania tak wielkiej kontroli nad Zachodem. Jakąkolwiek podejmiemy decyzję, musimy podjąć ją zaraz. Trzeba działać szybko, bo inaczej wycofają swoją ofertę. Generał skończył mówić. Jego okrągłe, szeroko rozstawione oczy śledziły zebranych, zatrzymując się kolejno na kaŜdej z zakłopotanych 134
twarzy. Pokiwał z zadowoleniem głową - udało mu się skupić na sobie uwagę wszystkich. Z pewnością zyskał takŜe o wiele więcej. O piątej trzydzieści rano najwyŜsi przywódcy ZSRR zaczęli burzliwą dyskusję nad przedstawioną propozycją, dysponując nagle nieosiągalnymi dotąd moŜliwościami. Tymczasem kilometr od Zawidawa ślizgała się na oblodzonej, wiejskiej drodze mała cięŜarówka z napisem „MĄKA". Po pewnym czasie zatrzymała się przed zniszczonym, drewnianym domem we wsi Starica. Kierowca wysiadł z kabiny i zaczął brnąć przez świeŜy śnieg, sięgający mu do kolan. Drzwi domu otworzyły się. Wychynęła z nich kobieca ręka w obskurnym, szarym szlafroku i wzięła od męŜczyzny kopertę. Kierowca wrócił do samochodu i odjechał. Zakodowana zawartość koperty została wkrótce przekazana przez telefon ze wsi Starica do Moskwy. Odebrała ją młoda kobieta pracująca w tamtejszym domu towarowym GUM. Jeden ze sklepowych urzędników, uŜywając specjalnej linii telefonicznej i innego, skomplikowanego kodu, zdołał przesłać ją przez Atlantyk, do miejscowości McLean w stanie Wirginia. Koperta została wysłana przez Margaritę Kupczuk, wiejską słuŜącą z Zawidawa. Od prawie jedenastu lat Margarita była jednym z najwaŜniejszych pracowników CIA pracujących na terenie ZSRR. Otrzymana wiadomość była dla Amerykanów pierwszym przełomem w śledztwie w sprawie Zielonej WstąŜki. Składała się zaledwie z czternastu słów: Hotel Ritz, Londyn. Czwartek rano. Dwa miliardy dolarów, wymiana skradzionych papierów wartościowych... Zielona WstąŜka.
18 Manhattan Był to chyba sen, i to bardzo zły sen. Arch stał w nieznanym sobie pokoju, którego ściany łączyły się z sufitem pod najdziwniejszymi kątami. Przez półotwarte drzwi wpadało blade światło, rysując na podłodze podłuŜną plamę nieokreślonego koloru. W świecącym polu pojawił się cień i zatrzymał się zaraz za drzwiami. Carroll wiedział, Ŝe ową postacią jest Nora. Chciał do niej podejść, wyjść z pokoju, zobaczyć jej twarz i przytulić ją. Ale coś trzymało go na miejscu, przykutego do podłogi. Zawołał więc na głos jej imię. I wtedy... Zadźwięczał dzwonek. Pewnie Nora trzyma go w ręku -pomyślał Arch. Niespokojny, spocony, usiadł i przetarł oczy. Wtedy zdał sobie sprawę, Ŝe dzwonek dzwonił naprawdę. Ktoś przyszedł i stał przed drzwiami wejściowymi. Dźwięk przeniknął do snu Carrolla. Arch przełoŜył więc nogi nad skopaną kołdrą i wyszedł z pokoju. Wyjrzał przez wizjer swojego manhattańskiego mieszkania, które kiedyś dzielili z Norą. - Kto tam? Nie zobaczył nic poza ciemnością. Z całą pewnością jeszcze wczoraj znajdował się tam korytarz. Wiele lat temu cieszył się z tego mieszkania na West Side. Było duŜe, miało trzy sypialnie i widok na rzekę. Do dziś je wynajmował, płacąc śmiesznie niską cenę dwustu siedemdziesięciu dziewięciu dolarów za miesiąc. Po śmierci Nory zdecydował nie pozbywać się tego miejsca; nocował tu, kiedy pracował w mieście do późna. - Kto tam? - powtórzył. - Kto przyszedł? - Dzwonek sam zadzwonił, do cholery, czy moŜe jeszcze śni? Ktokolwiek stał przed drzwiami, nie odpowiadał. Carroll wrócił po swojego browninga, po czym otworzył cięŜki zamek, nie zdejmując łańcucha na drzwiach. Otworzył je na jakieś dziesięć centymetrów, aŜ łańcuch uderzył o solidną drewnianą framugę. 136
Przez szparę zaglądała Caitlin Dillon. Wyglądała na przestraszoną. Patrzyła zmęczonym, ponurym wzrokiem. - Nie mogłam zasnąć. Przepraszam, jeśli przeszkadzam. - Która godzina? - AŜ mi wstyd, ale jeszcze nie ma szóstej. Za dwadzieścia szósta. - Rano? - Arch, proszę, niech pan się po prostu z tego roześmieje i juŜ. BoŜe, idę. - Odwróciła się i ruszyła. - Hej, zaraz. Niech pani zaczeka, Caitlin! Spojrzała spod drzwi windy. Jej włosy były potargane wiatrem, miała zaczerwienioną twarz, zupełnie jakby właśnie odbyła konną przejaŜdŜkę po Central Parku. - Proszę wejść... Porozmawiajmy. Bardzo proszę... Po chwili Carroll wytarł kuchenny stół i zaczął przygotowywać kawę. Tymczasem Caitlin usiadła i splatała nerwowo długie palce. Wyjęła; papierosy i zapaliła. Przemówiła schrypniętym, nieswoim głosem: - Palę tak jednego za drugim od paru godzin, to niepodobne do mnie. Nie mogłam zasnąć; nie byłam w stanie przestać chodzić w tę i z powrotem. W głowie mi się kręci od tych informacji o skradzionych papierach wartościowych. Carroll potrząsnął głową, pragnąc uwolnić się z resztek nieprzyjemnego snu. - Nareszcie Zielona WstąŜka wykonała jakiś ruch -powiedział. - Nie wiem tylko, o co im chodzi. - To jedna rzecz, która mnie niepokoi dołączyła się Caitlin. A poza tym, zastanawiam się, ile ukradziono i jak daleko zajdą w związku z tym sprawy. Wyliczyłam przybliŜoną wartość na około stu milionów dolarów, ale Bóg wie, ile tak naprawdę zginęło. Westchnęła i niecierpliwie zgniotła papierosa. - Do tego jeszcze naprawdę zbiło mnie z tropu to, Ŝe nie zostałam zaproszona na spotkanie do Waszyngtonu. Czy oni naprawdę uwaŜają, Ŝe nie mam do powiedzenia nic godnego uwagi? Nikt z tych ludzi nie rozumie mechanizmów rządzących światem finansów. Naprawdę nikt. Arch jeszcze nigdy nie widział Caitlin w podobnym stanie psychicznym; była rozzłoszczona, zaniepokojona, zmartwiona. Na nic nie mogły zdać się teraz jej zawodowe kompetencje; formułowała tylko draŜliwe pytania, na które nie miała odpowiedzi. Nagle Caitlin Dillon przestała mu się wydawać tak nieosiągalna. Carroll był synem i wnukiem nowojorskich policjantów, ona przyszła na świat w rodzinie zrujnowanego bankiera i to przeszłość zadecydowała o ich karierze zawodowej. Mniej więcej o siódmej piętnaście włoŜyli do piekarnika duńskie ciasto z firmy Sara Lee. Była to jedyna jadalna rzecz, jaką Arch miał w domu.
137
- Kiedy miałam chyba trzynaście łat, wygrałam konkurs na najlepszy wypiek. To było na wiejskim festynie w Ohio - pochwaliła się, wyciągając gorące ciasto z kuchenki. Przeszli do kuchennego stołu, znajdującego się przy oknie, z którego roztaczał się widok na rzekę i New Jersey Palisades. Jedna ze ścian była cała pokryta fotografiami dzieci Carrolla. Pojedyncze, wyblakłe juŜ zdjęcie przedstawiało Archa jako sierŜanta w Wietnamie. Ostatnie fotografie Nory zdjął ze ściany zaledwie parę miesięcy temu. - Mmmm... Pyszne. - Oblizał oblepione ciastem palce. - Wiesz co, Arch, nie jestem pod wraŜeniem twoich zapasów kuchennych. W kredensie masz tylko cztery butelki piwa i pół słoiczka masła orzechowego. Nie słyszałeś, Ŝe współczesny nowojorczyk jest sam dla siebie pierwszorzędnym kucharzem? MoŜe jej faceci tacy byli - pomyślał Carroll. śaden z „współczesnych nowojorczyków", jakich znał, nie jadał nic bardziej wymyślnego niŜ zupa pomidorowa z puszki Campbella. - I co ja mogę odpowiedzieć? śyję jak prawdziwy asceta. Tak się składa, Ŝe to masło orzechowe nie zawiera cholesterolu. Twarz Caitlin przybrała nieco inny wyraz. Prywatny, Ŝartobliwy uśmiech? Nie był pewien, czy właściwie go odczytał. Czy ona się z niego śmiała? Wtedy uśmiechnęła się ponownie, tak ciepło i serdecznie, jakby chciała rozwiać jego wątpliwości. - Chyba potrzebna nam przynajmniej godzina spokoju, podczas której nikt nie będzie nam przeszkadzał - oznajmiła tajemniczo. - Najlepiej wyłączyć telefon. Mam nadzieję, Ŝe nie masz na dzisiejszy ranek Ŝadnych wielkich planów? - Miałem tylko zamiar spać. - To nudne. I wcale nie takie „ascetyczne". Carroll wzruszył swoimi szerokimi ramionami; w jego oczach zapłonęła ciekawość. - Jestem nudnym człowiekiem - powiedział. - Ojcem, a czasami i matką czwórki dzieci; wykonuję prostą pracę na państwowej posadzie, czasem mam do czynienia z terrorystami... Pośród zupełnej ciszy, Arch i Caitlin wstali zza stołu. Niemal jednocześnie odchrząknęli. Caitlin wyciągnęła dłonie i po chwili delikatnie chwycili się za ręce. Arch poczuł nagle zapach jej perfum, usłyszał cichy szelest dŜinsów, przyjrzał się jej delikatnej sylwetce. - To jedno z najwspanialszych mieszkań w Nowym Jorku, jakie widziałam. Naprawdę nie spodziewałam się tego. Takiej domowej atmosfery, całego tego czaru... - A czego właściwie się spodziewałaś? Broni myśliwskiej na ścianach? Wiesz, tak się składa, Ŝe umiem szyć. A nawet dziergać na drutach.
138
Przyklejam wprasowywane Ŝelazkiem łaty do spodni czwórce małych dzieciaków. Caitlin musiała się uśmiechnąć. Po raz pierwszy Carroll zobaczył u niej ten uśmiech. W jej oczach jednocześnie widać było ironię, ale i prawdziwe ciepło. Czuł się, jak gdyby minęli niewidzialną barierę, zbliŜyli się do siebie w jakiś nieokreślony sposób. Nie był jednak pewien, o co chodzi. Zaczęli całować się i delikatnie pieścić, stojąc w wąskim korytarzu. Z początku całowali się niewinnie, lekko. Potem jej pocałunek stał się silniejszy, zdumiewająco gwałtowny. Nie odrywając od siebie ust, przesunęli się aŜ do sypialni, do której napłynęło róŜowe światło poranka. Ogromne okna bez zasłon wychodziły na rzekę Hudson, która wyglądała w tej chwili jak nieruchome jezioro. - Caitlin? Czy to na pewno mądre? - Na pewno. Nie oznacza jeszcze końca świata. To tylko jeden poranek. Obiecuję, Ŝe nie stanie mi się krzywda, jeśli nie stanie się i tobie. PołoŜyła delikatnie palec na ustach Carrolla, łagodząc efekt, jaki mogły na nim wywrzeć jej ostatnie słowa. Potem łagodnie dotknęła ustami nasady własnego palca. - Mam tylko małą prośbę. Nie myśl o niczym przez najbliŜsze dziesięć czy ileś tam minut. I niech obejdzie się bez dowcipów na temat Ohio. Dobrze? Arch przytaknął. Znała się takŜe i na tym. Trochę go to niepokoiło. Wiedziała, o co chodzi: mnie nic się nie stanie, niech nic się nie stanie i tobie. - Zgoda. Cokolwiek powiesz, przyjmę to jako oficjalne zasady gry. Przez chwilę siedzieli przytuleni obok siebie na niskim rozścielonym, dwuosobowym łóŜku. Potem, bardzo powoli, zaczęli się rozbierać. Przez okna wdarł się zimny, wywołujący dreszcze powiew, zupełnie jakby powietrze przedostawało się przez wysokie, przyciemnione szyby. Carroll czuł się jak w transie, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Odczuwał takŜe lęk. Nie był z nikim od ponad trzech lat. Od tak dawna nie zdarzyło mu się nic podobnego. Czuł się trochę winny, automatycznie porównując Caitlin z Norą, mimo Ŝe wcale tego nie chciał. Dłonie Caitlin miały najczulszy dotyk, jaki moŜna sobie było wyobrazić. Z niezwykłym opanowaniem i łagodnością ściągnęła mu spodnie. Czuł, Ŝe głęboko wewnątrz zaczyna się uspokajać. Jej palce przesunęły mu się po ramionach jak pióra jakiegoś ptaka. Połaskotały go. PodraŜniły jego szyję. Dłonie. KrąŜące spokojnym, niewymuszonym ruchem. Leciutko pociągające go za kędzierzawe, ciemne włosy. Archowi przypomniało się nagle, Ŝe w dole brzucha ma łaskotki. Nie minęły mu od czasu, kiedy jego mama kąpała go w wanience, w zachodnim Bronksie.
139
Znowu przypominające pióra palce. Pieszczące go w górę i w dół od wewnętrznej strony nóg... Dotarły do palców jego stóp, przesunęły się po stopach... Teraz wszystko zaczęło dziać się nieco szybciej, w przyspieszonym nagle tempie. Niespodziewanie ciało Carrolla mimowolnie drgnęło. Niesamowite. Caitlin robiła z nim zupełnie niespodziewane rzeczy. Dmuchała mu w wewnętrzną stronę dłoni. Kładła ciepłe palce na jego powiekach, to znów na uszach. Przemówiła głosem niemal tak łagodnym i czułym jak jej dotyk: - To się nazywa masaŜ z „dreszczykiem". Wierz albo nie, ale w małym college'u Oberlin była to prawdziwa mania. - Doprawdy? Jesteś w tym bardzo dobra. W tym wszystkim. Właściwie jesteś wspaniała. - Oj, oj, tylko się zarumienić... Wiesz, dzika młodość wśród kukurydzianych pól Środkowego Zachodu... Arch zaczynał ją lubić. MoŜe nawet bardzo mocno. Nie był tylko pewien, czy powinien... czy to rzeczywiście było mądre. Pogładziła znowu jego nogi... ramiona... szyję, mosznę. Tylko tym razem szybciej, choć chyba jeszcze delikatniej. Arch poczuł drŜenie całego ciała. Wydawało mu się, Ŝe to nie jej palce go dotykają, czuł raczej jakby najlŜejsze powiewy powietrza. Niesamowite. Jakim sposobem nauczyła się tego wszystkiego? To trochę nie do wiary... biorąc pod uwagę, kim była... Kim ona naprawdę była? Nagle zbliŜyła się do niego twarz Caitlin. - Uśmiechnij się do kamery, Arch - szepnęła cichutko, uśmiechając się sama. - Mam czyste serce, ale myśli chwilowo perwersyjne. W tym samym czasie, nie przestając go dotykać, pieścić, łaskotać, Caitlin ściągnęła z siebie dŜinsy i bluzkę. Miała jeszcze na sobie róŜowe majteczki i wełniane skarpetki, sięgające do kolan. Jej piersi miały najwspanialsze na świecie, delikatne, róŜowe jak muszelki sutki. Były teraz twarde, podniecone. Caitlin dotknęła jednym, a później drugim sutkiem do końca członka Archa. Przez głowę Carrolla przemknęło: „Ona jest po prostu mistrzynią". Caitlin wypełniła całkowicie jego pole myśli; wydawała się tak cudowna; smakowało się ją niczym najdroŜsze wino. Przypomniał sobie, co powiedziała wcześniej w kuchni i uśmiechnął się z tego powodu. „Potrzebna nam przynajmniej godzina". Nie istniało juŜ w tej chwili coś takiego jak czas. Zielona WstąŜka mogła sobie spokojnie poczekać. Arch pomyślał z radością, Ŝe ufa Caitlin Dillon... Jak to się stało, Ŝe po tak krótkim czasie zdołał jej zaufać? - Opowiedz mi o sobie. Co tylko przyjdzie ci do głowy. Bez zastanawiania się, okay, panie Carroll? 140
W nieustającym rytmie jej palców, pośród cichego skrzypienia spręŜyn łóŜka, w otoczeniu tańczących promieni porannego słońca, Arch zaczął opowiadać prawdę, taką jaką znał. - Historia całego Ŝycia, skrócona do trzydziestu sekund. Jako mały chłopiec zawsze chciałem zostać zawodowym baseballistą w druŜynie Yankees; no, chyba Ŝebym ostatecznie został footballistą Giantsów. Przygotowywałem się do zdobycia Złotych Rękawic... Arch & Carrołl. „Biała Błyskawica". Syn nowojorskiego gliniarza. Bardzo dobrego, uczciwego, biednego policjanta. Typowa irlandzka, katolicka rodzina z zachodniego Bronxu. - To moja młodość. Potem stypendium w Notre Damę. Prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan, a zaraz potem wzięli mnie do wojska. Z jakiegoś powodu, nie próbowałem się od tego wymigać. Czwórka wspaniałych, absolutnie rewelacyjnych dzieci. Coś jak idealne małŜeństwo, zanim umarła Nora. Chyba aŜ do jej śmierci moje Ŝycie wyglądało jak Ŝycie kaŜdego przeciętnego Amerykanina. Kiedy jestem... myślę, Ŝe kiedy jestem z dziećmi, staję się zupełnie innym człowiekiem. MoŜe trochę spóźnionym... mmm... chłopcem... to bardzo przyjemne. - Co jeszcze? Opowiadałeś mi historię swojego Ŝycia. Wersja skondensowana, z „Reader's Digest". - Ach, tak. WciąŜ nurtuje mnie jeden problem. Problem... z nimi. - Z kim? Nagle Arch poczuł w ciele narastające napięcie. Nie teraz. Odgonił je szybko. - Z nimi... Tymi, którzy podejmują najwaŜniejsze decyzje... tymi, którzy bez Ŝadnych skrupułów pozbawiając ludzi ich dorobku. Na Wall Street i w Waszyngtonie. Z tymi, którzy wymieniają terrorystów, morderców, na niewinnych, porwanych biznesmenów. Z tymi, którzy zabijają za pomocą raka mózgu. Ze złymi. Tymi odmiennymi od... nas. Caitlin delikatnie pocałowała go w czubek głowy, a potem w wielkie kalafiorowate ucho. Wreszcie odnalazła znów jego usta, tak miło jej smakujące. ŚwieŜe, czyste, słodkie. - Ja teŜ ich nie lubię. Za to myślę, Ŝe lubię ciebie. I nas. Proszę, spróbuj mnie teŜ trochę polubić. - Wszystko co mogę, to spróbować. Jesteś piękna, Caitlin. Dowcipna. Wydajesz się cholernie miła. Spróbuję cię polubić. W zupełnie innym miejscu, tego pięknego poranka... - Teraz ja. Twoja kolej na... - To i tamto; na następną sprawę. - Delikatnie, Arch. Arch... Czy ktokolwiek nazywał cię kiedyś Archie? - Nie więcej niŜ raz. - Twardziel z ciebie - mruknęła.
14.1
Wrrr... Jestem miejskim gliniarzem. Powoli Carroll uniósł się na dłoniach, potem na kolanach. Jego członek był sztywny niemal do bólu. Z jego pierwszym dotknięciem, Caitlin napięła brzuch. Potem, niespiesznie rozluźniła mięśnie. Napięła mięśnie płaskiego brzucha i rozluźniła je. Wspaniale panowała nad oddechem, wytrzymując bez wysiłku przez kilka sekund. Jej puls był powolny, niczym u długodystansowca... Gdzie ona się tego nauczyła? - zastanawiał się Carroll. Na pewno nie w Ohio; nie w college'u Oberlin. Zamknęła łagodnie oczy. Tak łatwo było się z nią kochać. Serce Archa waliło jak młot kowalski. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie wytrzymał tak długo i nigdy nie był w taki sposób podniecony. Prawie zakręciło mu się w głowie. - Proszę cię, zaczekaj trochę, dobrze? - szepnęła Caitlin. Jej ciało lekko drgnęło. - Próbuję... - Proszę... powoli... Arch... Umysł Carrolla niemal eksplodował, zdawał się płonąć. Całe jego ciało stało się milionem nagich, nie osłoniętych nerwów. Płynął w dół, w dół, w dół. Wreszcie jego członek znalazł się wewnątrz Caitlin; oboje juŜ głośno oddychali. Otworzyła usta. Szerzej, jeszcze szerzej. Nieprawdopodobnie miękkie, róŜowe usta. Jej twarz była rozluźniona, zachowywała się zdumiewająco łagodnie pomimo podniecenia. Właściwie, wydawało się, Ŝe Caitlin cały czas się uśmiecha. Wtedy otworzyła oczy, spojrzała na niego, i poczuł się tak dobrze. Nareszcie znowu komuś potrzebny. Upragniony. - Witaj, Arch. Miło mieć cię w środku. - Cześć, Caitlin. Miło mi tam być. Poruszali się coraz szybciej. Jej włosy powoli tańczyły w tył i w przód, rozsypywały się po poduszce, przesuwały się powoli po jego twarzy, zakrywały jej oczy. Carroll wygiął się dramatycznie. Jego ciało przeszedł parokrotny skurcz; zawołał jej imię, tak głośno, Ŝe aŜ go to zawstydziło. - Caitlin!... Był to nowy sposób na wyraŜenie... zaufania. Tak szybko nadchodziły zupełnie nowe uczucia. Stare, dobre uczucia powracały. Jeszcze raz: - Caitlin... - Arch... Słodki, drogi Arch... Czuł się, jak gdyby go znała; natychmiast dostrzegała jego lęki, obronne pozycje, jakie przybierał... W końcu, ktoś... Nareszcie.
142
Kiedy juŜ było po wszystkim, kiedy juŜ wreszcie, do samego końca, było po wszystkim, Ŝadne z nich nie było w stanie się ruszyć. Cały świat zdawał się ostatecznie znieruchomieć. Na zawsze. Arch i Caitlin leŜeli objęci. Carroll po raz pierwszy od paru dni zdołał głęboko zasnąć. Miał sen, i tym razem nie był to koszmar. Nie śnił o dawnych, nie zabliźnionych ranach, o stratach, jakie poniósł. On i Caitlin znajdowali się razem w cichej francuskiej wiosce nad brzegiem morza. Szli, trzymając się za ręce, przez opuszczoną, kamienistą plaŜę. Po drodze spotkali dzieci Carrolla. Dzieci bawiły się ze sobą, pływały... W jego uszach zadźwięczało coś nagle łagodnie. Zaczął rozglądać się po plaŜy, szukając źródła dźwięku. Caitlin i dzieci takŜe zaczęli kręcić głowami to w jedną, to w drugą stronę. Telefon. Arch wyciągnął rękę ponad kołdrą i poszukał niewidzialnej słuchawki, odnajdując ją w końcu. - Słucham, kto mówi? Był to Phil Berger z CIA. Mówił, Ŝe ma coś, co moŜe Carrolla zainteresować. Głos Bergera był zimny jak zwykle. Jasne było, Ŝe wcale mu nie zaleŜy na tym, Ŝeby przekazać wiadomość Archowi, ale taki miał obowiązek. Śledztwo w sprawie Zielonej WstąŜki stanowiło w końcu jeszcze grę zespołową, prawda? Rozmowa dotyczyła zakodowanego listu Margarity Kupczuk z Zawidawa. Berger mówił o Rosjanach. O zbliŜającym się spotkaniu w Londynie. O dwóch miliardach dolarów. Co najmniej. O Zielonej WstąŜce wykonującej kolejny ruch. - Jak szybko moŜe pan przyjść, Carroll? - JuŜ jadę. Arch odłoŜył słuchawkę i spojrzał na Caitlin, która patrzyła na niego przez na wpół zamknięte powieki. Na jej twarzy malował się wyraz radosnej satysfakcji, co najmniej, jak gdyby udało jej się rozwiązać jeden z największych problemów Ŝycia. - Cztery minuty, podczas których nikt nie będzie nam przeszkadzał? zapytała, uśmiechając się bezczelnie. - Cztery minuty spokoju, z wyłączonym telefonem?
19 Niedaleko Dublina, w Irlandii Thomas 0'Neil, szef amerykańskich celników na dublińskim lotnisku międzynarodowym, szedł niezdarnie, opierając jak zazwyczaj cięŜar ciała na piętach. Stawiał stopy wyraźnie na zewnątrz, jak gdyby miał na sobie źle dopasowane kapcie. Z brzuchem wypiętym do przodu i ze swym dwudziestodwucentymetrowym kubańskim cygarem 0'Neil wyglądał trochę jak karykatura Churchilla. Nie obchodziło go to jednak ani trochę, jak równieŜ, co o nim myślą inni. W południe 0'Neil ruszył kaczym krokiem przez zmarzniętą płytę lotniska w kierunku budynku nr 3. Idąc, czuł w powietrzu przyjemny zapach torfu. Podniósł wzrok i zobaczył majestatycznego boeinga 727 z USA wyłaniającego się właśnie z gęstej mgły. Siedem lat temu sam przyleciał tu z Nowego Jorku. Nie zamierzał nigdy wracać do tej zaplutej dziury. Usiłował nawet zmienić akcent, Ŝeby mówić jak prawdziwy Irlandczyk. Wychodziło mu to dość Ŝałośnie, w związku z czym miał wymowę trzeciorzędnego aktorzyny objazdowego teatru, przedstawiającego sztukę George'a Bernarda Shawa. Wewnątrz budynku nr 3 znajdowały się setki drewnianych skrzyń o najróŜniejszych rozmiarach. Skrzynie pooznaczane były wytartymi znakami firmowymi. Na środku magazynu irlandzki inspektor o włosach koloru marchewki stał za drewnianym biurkiem trzymając czerwony flamaster i notatnik do przypinania kartek. - Tyle tego jest, Liam? - zapytał 0'Neil inspektora. - To z tego lotu Pan Am 310, dzisiaj rano? - Tak, sir. Te skrzynie tutaj przysłały katolickie organizacje charytatywne z Nowego Jorku. Ubrania i tak dalej; pojadą na północ. Dają nam swoje stare bluzy od Calvina Kleina i jeansy Jordache'a. ZałoŜę się, Ŝe chłopaki z IRA będą w nich świetnie wyglądać. Ó'Neil uśmiechnął się szeroko i przytaknął. Ciągnął za sobą chmury dymu, obracając cygaro w zębach, Ŝeby wykorzystać je do końca.
144
Thomas 0'Neil urodził się i wychował w Nowym Jorku, w dzielnicy Yorkville. Pracował jako inspektor na lotnisku Kennedy'ego przez prawie dziewięć lat, zanim szczęśliwy los nie rzucił go do Shannon w Irlandii, gdzie mianowano go szefem amerykańskich celników. Przed tym zdąŜył jeszcze odbyć słuŜbę jako starszy sierŜant sztabowy w oddziałach zaopatrzeniowych w Wietnamie. Tam wtedy nie wyglądał jak Churchill, lecz jak młody generał Patton. 0'Neil miał takŜe numer: Vets 28. - To wspaniale, mój chłopcze. Niech no dziarscy ochotnicy załadują je, na co trzeba. Pikne nowe ubranka dla kobitek i dzieciaczków! Znakomicie. Główny inspektor 0'Neil roześmiał się bez wyraźnego powodu. Tego dnia był w ogóle w jakimś dziwnym humorze. I dlaczegóŜ by nie? Czy nie udało mu się właśnie przemycić do Europy świeŜutko skradzionych papierów wartościowych za okrągły miliard dolarów? Czy sam nie został przy tym w jednej chwili multimiłionerem? Londyn, Wielka Brytania Arch Carroll zastanawiał się, dlaczego ostatnio w jego Ŝyciu tyle dni zaczynało się na dobre juŜ o czwartej rano. Przez chwilę poczuł się zupełnie zdezorientowany. Miał wraŜenie, jak gdyby ktoś wystrzelił go w wirujący wokół kosmos, gdzie nie było Ŝadnych zegarków ani stref czasowych. Przypomniał sobie, Ŝe znajduje się w centrum Londynu. ChociaŜ w gruncie rzeczy, nie miało to znaczenia, poniewaŜ o czwartej rano wszędzie wygląda mniej więcej tak samo. Ponura, niewyraźna pora, w której miasta jeszcze śpią, a po ulicach przechadzają się tylko policjanci i przestępcy. Zawsze wszystko zaczynało się od pełnego alarmu, ale kiedy juŜ złamało się wszelkie moŜliwe ograniczenia prędkości i zasady bezpieczeństwa, Ŝeby tylko dostać się na miejsce spodziewanego przestępstwa, nic się nigdy nie działo. Nie od razu. Najpierw się czekało. Zawsze się czekało. I czekało. Piło się litrami gorzką czarną kawę, paliło niezliczoną liczbę papierosów, płaciło się wszystkim, czym moŜna, za przyjemność uczestniczenia w kolejnej sprawie. Arch przyłoŜył palce do bolącej głowy i pomasował sobie delikatnie skronie. Czuł się jakoś dziwnie zdrętwiały. Spojrzał na Caitlin, która rozglądała się po dusznym pokoju londyńskiego hotelu Ritz. Przez kilka ostatnich godzin drzemała niespokojnie, to zasypiając, to znów budząc się
145
na nowo. Przełknęła, otwierając przy tym lekko usta. Wyglądała tak słodko i bezbronnie z podkurczonymi długimi nogami. JuŜ od dwudziestu godzin byli w stanie ciągłej gotowości. Stanowili jedną z kilku druŜyn policyjno-finansowych, które wysłano do Londynu w związku z wiadomością od Margarity Kupczuk z ZSRR. Było dokładnie tak samo jak czwartego grudnia podczas pełnej napięcia godziny. Nic nie zdarzyło się o tej porze, o której było zapowiedziane. Nie było Ŝadnych Rosjan mających sto dwadzieścia milionów dolarów. Ani Zielonej WstąŜki z zapasem skradzionych akcji i obligacji. Najpierw się czeka. - Jakim cudem zdołali skontaktować się z Francois Monserratem? PrzecieŜ nikt go nie zna. Ten człowiek nie ma twarzy. Cholerny skurczybyk pozostaje zagadką dla wszystkich agencji wywiadowczych, o jakich słyszałem. Główny inspektor brytyjskiego MI6, tajnej słuŜby wywiadowczej, siedział w skórzanym fotelu naprzeciw Carrolla, na parterze hotelu. Inspektor Patrick Frazier był wysokim męŜczyzną o rzedniejących blond włosach i cieniutkich wąsikach. Nosił wygniecione ubrania, zgodnie ze stylem wykładowców Oksfordu i wysławiał się w wyszukany sposób, cedząc poszczególne wyrazy i wymawiając je starannie. Frazier był jednym z największych brytyjskich ekspertów od terroryzmu. Zbolały Arch słuchał Fraziera i cierpiał. Tak, za kaŜdym razem płaciło się wysoką cenę: Za duŜo napięcia, zbyt mało snu, za wiele zmieszania. I jeszcze ta ręka, ciągle boląca, jak nie wiadomo co. Kilka godzin później zadzwonił telefon. Patrick Frazier szybko podniósł słuchawkę. - Tak, Harris. Jak się masz, stary kumplu?... Och, jakoś się trzymamy. Przynajmniej tak sądzę. To do pana, Carroll. Scotland Yard. Na drugim końcu linii znajdował się człowiek nazwiskiem Perry Harris; mówił bardzo głośno. Harris pracował w oddziale Scotland Yardu do zwalczania szczególnie niebezpiecznych przestępstw. Carroll juŜ dwukrotnie współpracował na terenie Europy z Perrym Harrisem. Szanował go, gdyŜ był to człowiek sumienny i uczciwy, a do przestępców zwracał się tonem, którym szybko ich przywoływał do porządku. Twardy męŜczyzna ze starej, wymierającej juŜ szkoły. - Panie Carroll, niech pan posłucha, czego się właśnie dowiedzieliśmy. ZałoŜę się, Ŝe pan nie uwierzy. Nastąpił kompletnie nieoczekiwany, pełny zwrot w sprawie. IRA... właśnie skontaktowała się z nami IRA... Chcą spotkać się z panem w Belfaście. Konkretnie z panem. Teraz oni takŜe włączyli się do gry. Za to Rosjanie chyba juŜ z niej wypadli. - Jakim cudem? A na jakiej zasadzie włączyła się IRA, Perry? 146
Arch odczuł w głowie nagłe pulsowanie. Zielona WstąŜka uderzała zawsze niespodziewanie, a potem równie szybko wycofywała się. Pojawiali się, atakując - i zaraz znikali. Jak szulerzy. Carrolla nawiedziła znowu draŜniąca myśl, Ŝe ciągle grają ze sobą w dziwną grę. Westchnął, zmęczony. Niech pan pojedzie na Florydę, panie Carroll. Proszę zobaczyć się z Michelem Chevronem, panie Carroll. Teraz znowu chłopcy z IRA. - Weszli w posiadanie pewnej liczby amerykańskich akcji. Według tego, co mówią, wartych ponad miliard dolarów. Podali nam nawet ich nazwy i numery seryjne, Ŝebyśmy sobie sprawdzili. No i sprawdzają, w Nowym Jorku. - Poczekaj chwilę - zdziwił się Arch. - Czy IRA przejęła wszystkie skradzione papiery wartościowe? - Nie wiem. Z całą pewnością są w posiadaniu części z nich. - Jak to się stało? - A kto to moŜe wiedzieć? Musieli spotkać się z ludźmi Zielonej WstąŜki, a moŜe z ludźmi Francois Monserrata. Oczywiście mówią nam tylko tyle, ile jest konieczne. - Sukinsyny. - Dotarli juŜ tak daleko, wydawało się, Ŝe znaleźli się tak blisko rozwiązania przynajmniej części zagadki Zielonej WstąŜki. No dobrze, dobrze juŜ. Będziemy w kontakcie, musimy tylko skończyć z paroma rzeczami tutaj. Dziękuję za telefon. Oddzwonimy niedługo do ciebie, Perry. Carroll odłoŜył z trzaskiem słuchawkę. Spojrzał przez hotelowy pokój na głównego inspektora Fraziera i na Caitlin, których oczy były teraz szeroko otwarte. - W jakiś sposób w sprawę wplątała się IRA. Kolejny etap zamieszania kierowany przez Zieloną WstąŜkę. Zdaje się, Ŝe Irlandczycy chcą nas spytać, czy nie odkupimy od nich części akcji z powrotem. Mają ich za ponad miliard dolarów. Wiedzą, Ŝe jesteśmy w Londynie. Skąd mogli to wiedzieć? Pytanie to drąŜyło umysł Archa. Nie mógł na nie odpowiedzieć. Nie potrafił. O co chodziło tym razem? Poczuł narastające znuŜenie. Pragnął połoŜyć się spać. Jakim cudem oni wiedzieli wszystko z góry? Kto ich nieustannie informował? MęŜczyzna nazywany Francois Monserratem, w czarnym plastikowym płaszczu i ciemnym berecie szedł tym razem, utykając wyraźnie na jedną nogę, po Portobello Road w zachodniej części Londynu. Mijał właśnie rynek pełen handlarzy, z którego znana była ta ulica, od czasu do czasu zatrzymywał się przy jednym czy drugim straganie,
147
przyglądając się jakiemuś staremu drobiazgowi. Niektórzy sprzedawali tu całkiem ciekawe tzeczy. Były równieŜ najbardziej bezczelne podróbki. Trzeba mieć dobre, wprawione oko, Ŝeby odróŜnić oryginał od falsyfikatu. Monserrat obrócił w dłoni małego rysia z jadeitu. Objął go palcami i ścisnął. Nie naleŜał do ludzi, którzy łatwo poddawali się emocjom. Ale w kaŜdej chwili nagły impuls mógł pojawić się z nieokiełznaną siłą. Tak jak teraz. Przez ciało Monserrata przechodziły dreszcze gniewu. Gdyby ten ryś był Ŝywy, zostałby juŜ zaduszony na śmierć. Król terroru nie lubił inteligentnych gier, jeŜeli odbywały się one według reguł narzucanych przez kogoś innego. Zielona WstąŜka stała się zagroŜeniem. Mówili co innego, robili co innego. Anonsowali waŜne spotkania. Spotkania nigdy nie dochodziły do skutku. Byli jak zjawy. Monserrat, choć trudno mu było się do tego przyznać, szczerze ich podziwiał. Odstawił jadeitowego rysia i zamknął oczy. Skoncentrował się, skupiając swoje myśli w cichej, ciemnej i chłodnej głębi swego umysłu. W ten sposób zawsze był w stanie odzyskać panowanie nad sobą. Tym razem jednak nie udało mu się. Otworzył oczy i znowu miał przed sobą obraz bazaru pełnego ludzi. Zielona WstąŜka była gdzieś w pobliŜu. Czego ci ludzie chcieli? Być moŜe wkrótce się dowie. Belfast, Irlandia Północna Znowu musieli czekać, tym razem w małym hoteliku Regent w Belfaście. Arch próbował pogodzić się z uczuciem bezradności, zdając sobie sprawę z tego, Ŝe nie panują absolutnie nad tym, co się dzieje. Strategia Zielonej WstąŜki okazywała się ciągle bezbłędna. Świetnie skoordynowany terror ekonomiczny. Akcja psychologiczna na wielką skalę, przeprowadzana w celu wywołania narastającego chaosu i ogólnoświatowej paniki. Patrick Frazier prowadził jednoosobową rozweselającą pogawędkę, nie poddając się trudnym okolicznościom. Brytyjczyk był wręcz niezmordowanie optymistyczny, choć takŜe po nim widać było zmęczenie. Frazier zdjął okulary w drucianej oprawce i przetarł energicznie oczy. - Zostaniesz wyposaŜona w wewnętrzny nadajnik, Caitlin. Absolutny szczyt techniki, zaprojektowany dla potrzeb wojska, przez Armalite Corporation. Połykasz to przeklęte urządzenie.
148
- Jeśli kiedykolwiek się z nimi faktycznie spotkamy, Caitlin, musisz koniecznie sprawdzić, czy warunki są odpowiednio bezpieczne - mówił Frazier. - JeŜeli rzeczywiście dojdzie do spotkania. Minęło jeszcze sześć długich, męczących godzin. Jedynie poranek zmienił się w popołudnie, a potem dzień w szaroniebieską noc. Do pokoju weszła ruda dziewczyna, mająca nie więcej niŜ szesnaście czy siedemnaście lat, przyniosła gorącą herbatę i ciepły irlandzki chleb na sodzie. Carroll, Caitlin i Frazier rzucili się łapczywie na jedzenie, bardziej z nudy niŜ z głodu. Arch pamiętał, Ŝeby zawiadomić Waltera Trentkampa w Nowym Jorku. Zostawił w jego biurze wiadomość: „Nic, zero, nuli, nuda, złote jajo... moŜna umrzeć z nudów". Powoli minęło dziesięć godzin spędzonych w pokoju hoteliku Regent. Było dokładnie tak samo jak czwartego wieczorem, kiedy minęła zapowiedziana godzina ataku. Z okna na trzecim piętrze Carroll zobaczył wysłuŜony rower podskakujący na wyłoŜonej kocimi łbami ulicy. Jadący na nim męŜczyzna musiał mieć około siedemdziesięciu lat; był tak wychudzony, Ŝe wydawało się wątpliwe, aby mógł przeŜyć gwałtowne podskoki roweru. Arch przybliŜył nos do szyby. Rowerzysta zaparkował swój pojazd prawie dokładnie pod ich oknem. - CzyŜby to był nasz posłaniec? - odezwał się Carroll ochrypłym głosem. Patrick Frazier podszedł do okna i przyjrzał się staruszkowi. - Nie wygląda na terrorystę. To dobry znak. Oni nigdy nie wyglądają na terrorystów. Starszy człowiek pokuśtykał do hotelu, niknąc Archowi z oczu. - Wszedł do środka. - No to czekajmy, wkrótce się dowiemy - mruknął na wpół do siebie Frazier. Arch westchnął. Popatrzył na Caitlin, która rzuciła mu pełen odwagi uśmiech. Jak ona to robiła, Ŝe zawsze umiała być taka spokojna? PodróŜ, napięcie, to okropne czekanie. Poczucie groŜącego im nieustannie niebezpieczeństwa. W końcu Belfast był całkiem oficjalną strefą wojny. W tym mieście na porządku dziennym było przelewanie krwi, śmierć niewinnych ludzi, którzy wierzyli, Ŝe znajdują się w nieuchronnym konflikcie, rozpoczętym setki lat temu. Po niecałej półtorej minuty starszy człowiek wyszedł z powrotem. Dzielnie wdrapał się na rower i odjechał. W tym samym czasie rozległo się donośne pukanie w drzwi pokoju. Caitlin otworzyła je energicznie. - Właśnie był tu staruszek, który przywiózł wiadomość - poinformował teatralnym szeptem młody angielski detektyw. Podszedł do swojego dowódcy, zaszczycając Caitlin i Archa zaledwie skinieniem głowy. 149
Patrick Frazier otworzył kopertę i przeczytał list, nie zmieniając wyrazu twarzy. W końcu podniósł zaczerwienione oczy znad wymiętej kartki i spojrzał na Carrolla. Wydawał się teraz zdenerwowany i zaniepokojony. Odczytał wiadomość jeszcze raz, tym razem na głos. - Nie ma Ŝadnego nagłówka ani daty... Treść następująca: „Macie wysłać swojego reprezentanta z dowodem, Ŝe posiadacie fundusze na wymianę. Wasz reprezentant ma się stawić na Fox Cross Station, dziesięć kilometrów na północny wschód od Belfastu. To przystanek kolejowy. Ma tam być o piątej trzydzieści pięć rano. Drogocenne papiery będą bezpiecznie czekać w pobliŜu. Wysłannikiem ma być Caitlin Dillon. Nie zaakceptujemy nikogo innego. Dalszych wiadomości nie będzie".
20
O piątej trzydzieści nad przedmieściami Belfastu unosiła się poranna mgła. Był to jeden z tych dni, kiedy przedmioty nie mają wyraźnie zarysowanych konturów. Wokół cichego, opuszczonego peronu stacyjki Fox Cross majaczyły w zimowym rozproszonym świetle bezlistne drzewa. Ciemnoszare niebo pokrywały nieprzeniknione chmury. Caitlin lekko zadrŜała i złoŜyła ręce na piersi. Słyszała wyraźnie bicie serca. Powiedziała sobie, Ŝe nie ulegnie przeraŜeniu. Postanowiła nie zachowywać się tak, jak tego oczekiwano od kobiety znajdującej się w ekstremalnej sytuacji. Nie podda się narastającemu uczuciu histerii. Odetchnęła nerwowo zimnym powietrzem. Zaczęła przestępować niecierpliwie z nogi na nogę. Nie było jeszcze widać nikogo ani z jednej, ani z drugiej strony pustego peronu. Czy teraz wszystko się zakończy? Czy dowiedzą się, czym jest Zielona WstąŜka? Jaką rolę odgrywa w całej sprawie Irlandzka Armia Republikańska? I co mogło zajść w Londynie pomiędzy przedstawicielami ZSRR a Zielonej WstąŜki? Z nadgarstka Caitlin zwisała czarna skórzana walizeczka. Wewnątrz znajdowały się kody i numery kont potrzebne do odebrania olbrzymich sum pieniędzy, złoŜonych w depozycie w szwajcarskim banku, które miały zostać zapłacone tego ranka. Okup stulecia miał zostać przekazany tu, na historycznej Fox Cross Station. Caitlin wyobraziła sobie, Ŝe pewnie wygląda z tą walizeczką jak zadufana w sobie kobieta interesu. Jedna z wielu pasaŜerek pociągu jadącego do śródmieścia Belfastu. Jeszcze jeden dzień w tym cholernym biurze. Pomyślała, Ŝe nieźle daje sobie radę z tą rolą. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, Ŝe zbliŜa się piąta czterdzieści pięć. Wyznaczony czas minął. Zwróciła uwagę, Ŝe Irlandczycy nie są zbyt punktualni.
151
Co tym razem miało znaczyć to opóźnienie? Jak się miało do ewentualnej akcji ratunkowej policji, zaplanowanej na Fox Cross? Caitlin napręŜyła się. W polu widzenia pojawiła się bladoniebieska, odkryta cięŜarówka. ZbliŜała się do opuszczonej stacyjki od strony gęstej linii sosen. Jadący powoli samochód stopniowo rósł w oczach. Caitlin zobaczyła, Ŝe w szoferce siedzi trzech pasaŜerów, sami męŜczyźni. Wreszcie cięŜarówka minęła ją. Od tyłu dmuchnął jej we włosy mroźny poryw wiatru. Wydała z siebie chyba najgłębsze westchnienie w Ŝyciu. Według planu, Arch i angielscy detektywi znajdowali się o półtora kilometra stąd. Myśl ta uspokajała ją nieco, chociaŜ wiedziała, Ŝe nie mogli niczego zrobić, gdyby pojawił się nagły kłopot, zwłaszcza jeśli ktoś wpadnie w panikę i popełni zwykły, głupi błąd. Czy Zielona WstąŜka jest po prostu grupą bezwzględnych rabusiów? W chwilę po cięŜarówce pojawił się samochód osobowy. Caitlin przyglądała mu się uwaŜnie, kiedy zbliŜał się na wysypane Ŝwirem miejsce, przeznaczone do parkowania. MoŜe przywiózł tylko pasaŜera na pierwszy pociąg, odjeŜdŜający o 6.04? Był to stary model forda w szarozielonym kolorze, z lekko zniszczoną osłoną wlotu powietrza. W przedniej szybie ujrzała malutką dziurkę. W środku znajdowało się czterech pasaŜerów: dwóch z przodu, dwóch z tyłu. Irlandzcy robotnicy? Tak czy owak, tędzy, mocno zbudowani męŜczyźni. MoŜe pracownicy rolni? Jednak ten samochód takŜe przejechał spokojnie obok niej. Caitlin poczuła jednocześnie ogromną ulgę, a zarazem rozczarowanie. Za wszelką cenę starała się zachować spokój. Wtedy samochód zatrzymał się nagle, a potem cofnął z piskiem opon. Z tylnego siedzenia wyskoczyło dwóch krzepkich męŜczyzn; twarze mieli teraz osłonięte kapturami z czarnego materiału, a w rękach ściskali pistolety maszynowe. Podbiegli do Caitlin, stukając głośno roboczymi buciorami po betonie. - Pani jest Caitlin Dillon, panienko? - zapytał jeden z nich. Dla zwiększenia efektu wysunął naprzód groźną lufę broni. - Tak jest - odpowiedziała; jednocześnie zatrzęsły się pod nią nogi. - Urodziła się pani w Old Lyme, Connecticut? - Urodziłam się w Limie, Ohio. - Data urodzenia - 23 stycznia 1950? - Dziękuję bardzo - 1951! Zamaskowany terrorysta roześmiał się na automatyczną reakcję Caitlin. Najwyraźniej cenił sobie połączenie odrobiny chłodu i humoru. - Dobrze więc, moja droga, załoŜymy ci teraz taką samą maskę, tylko bez dziurek na oczy. Ale nie ma się czego bać. - Nie boję się was.
152
Drugi milczący przez cały czas męŜczyzna, włoŜył jej starannie na głowę czarny kaptur. Widać było, Ŝe uwaŜa, Ŝeby przypadkiem nie potrącić czy nie dotknąć innych częśd jej dała. Nie mogła powstrzymać się od myśli, jak bardzo było to typowe dla irlandzkich katolików. Wiedziała, Ŝe wpakowaliby jej kulkę w głowę bez mrugnięda okiem. Jednak pozwolenie sobie na brudne myśli albo przypadkowe dotknięcie kobiecej piersi było dla nich czymś zakazanym. - Zaprowadzimy dę teraz do samochodu. Powoli i spokojnie. Tylko spokojnie i wszystko będzie dobrze... W porządku, teraz do'środka, noga do góry. O tak, i połoŜyć się na podłodze. Tak, tutaj. JuŜ jedziemy, dcho i bez problemów. Caitlin szumiało w głowie; czuła się, jakby jej dało nie naleŜało do niej. Sama się zdziwiła, słysząc własne słowa: - Dziękuję. Wygodnie mi tutaj. - TwojamamamanaimięMargaret? -sprawdzałjąpan„Mądraliński". - Moja mama ma na imię Anna. A jej słuŜąca - Reardon. - Nie masz nigdzie na sobie Ŝadnego nadajnika? - Nie. Pomyślała, Ŝe odpowiedziała trochę za szybko. Jej skóra stała się lepka, zimna. Trudno jej było oddychać. Ze strony Irlandczyków nie było jakiejś szczególnej reakcji, nic, co mogłaby zakwalifikować jako niepokojące. Zdaje się, Ŝe jej uwierzyli; nawet nie zapytali, czy na pewno mówi prawdę. - I tak muszę dę sprawdzić. Obmacać. Zaczynam. Niezdarne, męskie ręce - jakiś mechanik? czy robotnik? - pomyślała, przesunęły się po całym jej ciele. Kiedy ręka wbiła się pomiędzy jej nogi Caitlin napięła z całych sił mięśnie. Najgorsze minęło. ChociaŜ nie wiadomo, czy tego dnia nie spotka ją coś jeszcze gorszego. - Dostaliśmy rozkaz dę zabić, jeŜeli masz nadajnik. Jeśli nie masz, powiedz to teraz. Nie kłam, moja droga. Mówię powaŜnie. Czy masz jakiś nadajnik? Sprawdzimy cię dokładnie, jak tylko dojedziemy na miejsce. Proszę powiedzieć mi prawdę. - Nie mam na sobie Ŝadnego nadajnika. - Tylko w sobie - dodała w myśli. Czy mogą wykryć coś takiego? Na tym rozmowa się zakończyła. Okropne przeszukiwanie takŜe nagle ustało. Usłyszała pracę silnika samochodu. Ktoś przetarł jej twarz mokrą śdereczką. O, nie! Opary były wszędzie. Duszące opary, nie pozwalające jej oddychać. - Nie, ja...! Chloroform!
153
- Och, pieprzyć to! Spójrz tylko, co się dzieje - wykrzyknął niezadowolony Frazier. W czarnego bentleya, w którym siedzieli Carroll z inspektorem, waliły wściekłe strugi deszczu. Woda uderzała w zaparowane szyby niczym ze straŜackiego węŜa. Pierwsze krople spadły za pięć szósta. Potem nagle lunęło, przebijając mgłę; tak silnie, Ŝe przed samochodem prawie nie widać było drogi. - Są teraz na Falls Road. To w najgorszej dzielnicy Belfastu oznajmił Frazier. - Rządzi tam Irlandzka Armia Republikańska. To takie miejskie getto, w którym regularnie zastawiają pułapki na naszych Ŝołnierzy. PrzewaŜnie snajperzy; strzelają i uciekają. Partyzantka miejska w najskuteczniejszym wydaniu. Carroll i Frazier siedzieli przytuleni do oparć przednich siedzeń. Odbiornik śledzący Caitlin nadawał głośne, czyste sygnały emitowane z jej Ŝołądka. Brzmiało to podobnie jak radarowe piski. Arch nie mógł pozbyć się skojarzenia z urządzeniem monitorującym pracę serca na oddziale intensywnej terapii, którego dźwięki wskazują, jak mocno człowiek trzyma się Ŝycia. Biedna Caitlin. Nie mógł jednak nic zrobić, Ŝeby zapobiec całej sytuacji; nie zostałby zaakceptowany przez terrorystów, gdyby zaofiarował się jako zastępczy wysłannik; wydano szczegółowe i jednorazowe instrukcje. Teraz piski urządzenia stały się jeszcze głośniejsze, bardziej natarczywe. Wiozący Caitlin samochód musiał zwolnić. MoŜe zatrzymał się na czerwonym świetle? W korku? Co teraz? - Odległość szybko maleje, sir - poinformował kierowca. - Gazu! Dojechali do swojej kryjówki - oznajmił Frazier. Kierowca natychmiast docisnął pedał przyspieszenia i cięŜka limuzyna wyskoczyła do przodu. - Albo rzeczywiście dojechali, albo zmieniają tylko środek transportu - odezwał się Carroll. Arch nie mógł oderwać się od myśli o groŜącym Caitlin niebezpieczeństwie. Był zły, niepokoił się o nią. - ZbliŜmy się do nich. Szybciej, jeszcze szybciej, dodaj gazu! - rzucił nerwowo do kierowcy. Półtora kilometra dalej zdjęto Caitlin z głowy czarne nakrycie. Odsunęła się odruchowo, kiedy przystawiono jej pod nos cierpkie sole trzeźwiące. Zamrugała łzawiącymi oczami, usiłując coś zobaczyć. Widziała wokół siebie trzy zamazane sylwetki. Za nimi znajdowały się wyjątkowo silne lampy. Jeszcze dalej, w cieniu, majaczyły zupełnie juŜ niemoŜliwe do rozpoznania postaci. Zielona WstąŜka? Nie była w stanie przyjrzeć się dokładniej, kim są ludzie odgrodzeni światłem lamp... przynajmniej na razie. 154
- Witamy znów wśród Ŝyjących. Jest pani odwaŜna - zgodziła się pani przyjąć nasze zaproszenie. Prawdopodobnie boi się pani teraz trochę, ale to naturalne. - Czy ma pani kompetencje do przekazania nam ustalonej sumy pieniędzy, pani Dillon? Numery kont, kody bankowe? Caitlin przytaknęła. Zesztywniała jej szyja, zaschło w gardle. Kiedy się odezwała, własny głos wydał jej się słaby, słowa niezdarnie wymawiane. - Czy nie zechcieliby panowie pokazać mi... części skradzionych papierów wartościowych? Ja takŜe potrzebuję jakiejś formy upewnienia się. Chcę zobaczyć, co dostaniemy w zamian od was. - Będzie pani w stanie samodzielnie ocenić wartość papierów? I do tego odróŜnić fałszywy „towar" od prawdziwego, co? Ma pani aŜ tak wprawne oko? - WaŜniejszy niŜ oko jest tu dotyk - odpowiedziała spokojnie Caitlin, ukrywając złość. - Mogę powiedzieć bardzo wiele, dotykając papierów wartościowych. Wystarczająco duŜo, Ŝeby uruchomić konta w Genewie. Czy mogę zbadać papiery? Przyniesiono jej zatem pewną liczbę akcji i obligacji. Powstrzymała cisnący jej się na usta okrzyk zdumienia. Papiery wyglądały na jak najbardziej autentyczne. Szybko odczytała nagłówki: IBM, General Motors, AT&T, Digital, Monsanto. W jej umyśle zaczęły przeskakiwać gigantyczne cyfry. Wartość tego, co jej pokazano, przekraczała kilka tysięcy razy sumę, jaką moŜna uzyskać, dokonując wielkiego napadu na pociąg. A kto wiedział, jaka to była część wszystkiego, co skradziono? Ile jeszcze znajdowało się w obiegu? - MoŜe pani dotykać je na wszystkie strony, moja droga. Są wystarczająco prawdziwe. Nie wieźlibyśmy pani taki kawał drogi po nic. Tylko po to, Ŝeby pogawędzić i popodziwiać pani piękne, amerykańskie piersi. Czarny bentley, w którym siedział Carroll, prawie nie zwalniając skręcił z piskiem opon wokół rogu kruszejącego muru z białych cegieł. Miejscami ściana poznaczona była czarnymi plamami po eksplozjach butelek z benzyną. Nagle w wąskiej, zakręcającej łukiem uliczce, którą jechał bentley, pojawiła się odkryta cięŜarówka. Jej silnik głośno pracował, kierowca naciskał na klakson. Z kabiny zbliŜającego się pojazdu wystrzeliła seria z broni maszynowej . Z płaskich dachów pobliskich kamienic odezwali się takŜe snajperzy. - Zasadzka! - wydobyło się z ust głównego inspektora Fraziera. Osunął się na drzwi, a na środku jego czoła pojawiła się nieregularna, czarna dziurka. Arch szybkim ruchem otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu, idąc w ślady angielskiego kierowcy. Padli na ziemię, przyciskając się do boku
155
limuzyny. Carroll podniósł wzrok i spojrzał na ranę Fraziera. As MI6 był martwy; jego oczy zarejestrowały swój ostatni wyraz - zaskoczenia. Arch ze złością wycelował lufę broni w kierunku cięŜarówki i zaczął strzelać bezgłośnym ogniem maszynowym. Na i tak juŜ pocętkowanej kabinie pojazdu pojawiło się mnóstwo nowych dziur. Jeden z Irlandczyków, kompletnie zaskoczony, gdyŜ nie było słychać strzałów, odpadł od czerwonej szoferki samochodu. Z jego brodatej twarzy i gardła lała się krew. Ciało potoczyło się po uliczce jak beczka. Pistolet maszynowy, jaki miał przy sobie Carroll, został skonstruowany przez armię izraelską w 1981 roku. Wystrzeliwał dwieście pięćdziesiąt kul w ciągu sześciu sekund. śydzi i Arabowie nazywali go „cicha śmierć". Czoło tęgiego rudego męŜczyzny zostało przeszyte wściekłą serią. Szarpnął się, przestępując z nogi na nogę, po czym spadł półobrotem ze stromego, krytego gontem dachu. Uderzył w bruk ulicy ze stłumionym trzaskiem. Arch obserwował bacznie kaŜdy ruch, jaki pojawiał się wokół niego. Z rozpadających się, niewysokich kamienic zaczęły wylewać się tłumy ludzi, przewaŜnie kobiet i dzieci. Zamiast kryć się w bramach, zaczęli się zbliŜać. Ich twarze były czerwone ze złości. Dwóch pozostałych męŜczyzn z cięŜarówki ukryło się natychmiast pomiędzy kobietami, ubranymi w kraciaste szlafroki albo stare męskie marynarki. Przykucnęli pomiędzy dziećmi o brudnych buziach, z których wiele miało jeszcze na sobie piŜamy. Pozrywały się z łóŜek i wybiegły na ulicę, Ŝeby obejrzeć kolejny horror, jakich nie brakowało w ich smutnym Ŝyciu. Carroll przełączył broń na ogień pojedynczy, Ŝeby w razie czego nie zmasakrować niewinnych ludzi. - Brytyjscy szpiedzy! - zaczęły nagle wykrzykiwać kobiety w obronie swoich Ŝołnierzy; męŜów, krewnych czy przyjaciół. - Przeklęci angielscy szpiedzy! Wygińcie, Brytyjczycy! - Do domu, cholerni Angole! Arch mimo wszystko, rozglądając się uwaŜnie, rzucił się do biegu i wpadł prosto pomiędzy wściekłych ludzi wydających groźne okrzyki. Tłumik wyciągniętego do przodu pistoletu maszynowego działał dostatecznie odstraszająco, Ŝeby nie zrobili mu krzywdy. Przyszło mu do głowy mimowolne pytanie: - Kto tu jest właściwie terrorystą? - Wielki męŜczyzna, biega z pistoletem! - Pieprzony tchórz! Brudne, brytyjskie ścierwo! Zapluty angielski skurwysyn! Carroll prawie nie słyszał nienawistnych wyzwisk. Myślał tylko o jednym - biec w kierunku, z którego nadchodziły piski nadajnika. Odnaleźć Caitlin.
156
Caitlin schowała głowę w ramiona. Próbowała wyrwać się jakimś cudem trzymającym ją męŜczyznom. W pomieszczeniu było tak duszno, Ŝe trudno jej było oddychać. - Ty pieprzona dziwko! Dziwka! Brudna świnia! - wrzeszczał najwaŜniejszy z Irlandczyków prosto w jej twarz. Obok trzeszczał radiotelefon, przez który nadchodziły najświeŜsze raporty z ulicy. - To pułapka. Cholerna pułapka. Ona musi gdzieś mieć jakiś nadajnik, Dermot! Samochody policyjne, pieprzeni brytyjscy Ŝołnierze, aŜ się roi na naszej ulicy. Wszędzie pełno Ŝołnierzy! Był to najbardziej przeraŜający moment, jaki Caitlin mogła sobie wyobrazić. Chwila kompletnej bezradności. Wiedziała, co jej zaraz zrobią. Instynktownie czuła, Ŝe za parę sekund zostanie z zimną krwią zastrzelona, zamordowana. Zastanawiała się teraz, kiedy nadejdzie ten moment spokoju i rezygnacji, który podobno przeŜywało się, kiedy juŜ zrozumiało się, Ŝe się umrze. Irlandzki dowódca nie przestawał wrzeszczeć; jego zamaskowane oblicze zbliŜyło się do twarzy Caitlin na odległość paru centymetrów. - Dobrze o tym wiedziałaś, ty dziwko! - Nie, niczego nie wiedziałam. Błagam was. Nie wiem, co się dzieje. Nagle terrorysta skoczył w bok, odsuwając się od oślepiającego światła. Zerwał z siebie kaptur. Caitlin zobaczyła brudną rudoblond brodę, ciemne obwódki oczu, a takŜe wycelowaną w siebie lufę radzieckiego kałasznikowa. Jej oczy wypełniły się łzami. Próbowała błagać tego człowieka, Ŝeby nie strzelał, Ŝeby się powstrzymał. Postrzegała teraz wszystko tak wyraźnie jak nigdy. Zastanawiała się, czy tak właśnie to wygląda - moment potwornej realności, a potem śmierć, ostatnia, samotna chwila. Z zewnątrz dobiegały odgłosy syren wozów policyjnych czy karetek, a takŜe strzałów; juŜ te dźwięki wystarczały, by oszaleć. Przez łzy Caitlin zobaczyła, Ŝe drzwi pomieszczenia otwierają się z trzaskiem. Wpadł ktoś nieznany, trzymając w ręku broń. W stronę twarzy Caitlin ryknął ogłuszający huragan ognia maszynowego. O, nie! BoŜe, nie!... Próbowała uchylić się, uskoczyć w bok. Jej mózg opanowała jedna, zagłuszająca wszystko myśl: Uciec! Uciec! Uciec! Tylko Ŝe nie mogła ruszyć się z miejsca. Caitlin Dillon upadła na podłogę. - Z drogi! Z drogi, gnoje! Carroll wrzeszczał dziko na trzech Irlandczyków zagradzających mu drogę. Chłopcy z IRA stali uparcie w wejściu do kamienicy, pomiędzy nim a schodami. Machali groźnie kijami baseballowymi. - Sam nas spróbuj ruszyć, chojraku! No chodź, moŜe się ruszymy! Zobaczysz, czy ci się uda!
157
Odbiornik piszczał donośnie, wibrując w kieszeni marynarki Archa. Caitlin musiała być na górze w tym budynku. Zewsząd słychać było syreny wozów policyjnych i ostrzegawcze syreny wojskowe. Na Falls Road ciągle odzywały się strzały snajperów. - Ruszać się! Precz! No juŜ! CarroU skoczył pomiędzy zaskoczonych chłopaków. Odsunęli się na wszelki wypadek od potęŜnego nacierającego męŜczyzny. Arch zaczął przeskakiwać po dwa i trzy stopnie naraz, pnąc się w górę po zakurzonych, pogrąŜonych w półmroku schodach. BoŜe, błagam Cię, nie! Walczył z rozstrajającą go wściekłością i jeszcze silniejszym lękiem. Nie przełączał pistoletu na ogień maszynowy. Wewnątrz kręciło się zbyt wielu cywilów. Drzwi mieszkań otwierały się, a potem zamykały z trzaskiem. Ludzie spoglądali na niego z wrogością, rozlegały się groźne, obraźliwe okrzyki. Kiedy CarroU dopadł wreszcie najwyŜszego, czwartego piętra zaniedbanego budynku, zobaczył obskurne Ŝółte drzwi jednego z mieszkań stojące otworem. Ciśnienie krwi omal nie rozerwało mu głowy. Wiedział, co za chwilę znajdzie. Pó prostu wiedział. Jego wzrok sięgnął juŜ brudnego holu. Wreszcie zobaczył Caitlin; leŜała na podłodze, nawet nie rozebrana z płaszcza. Obok niej upadł jej kolorowy, prąŜkowany szalik. Ciało Caitlin opierało się o przewrócone, drewniane krzesło. Członkowie IRA zdąŜyli juŜ uciec; wybiegli pewnie na dach, potem przeskoczyli na następne dachy, zniknęli. Nie było ich. - O BoŜe, nie! - Arch przełknął z trudem, czując potworny ścisk w gardle. Była to ni to modlitwa, ni to desperackie, pozbawione nadziei westchnienie. Znowu doświadczył straszliwej goryczy, jaką niesie ze sobą śmierć. Poczuł niemoŜliwy do opisania ból, jak gdyby ktoś zadał mu cięŜką ranę. Wtedy, powolutku, Caitlin poruszyła się. Przekręciła się nieco i z trudem usiadła. Jej twarz była jakby nieobecna, ale... Ŝyła. Arch podbiegł do niej i przytulił ją ostroŜnie do piersi, niczym zranione dziecko. Wtedy uwolniła się nagle i spojrzała na coś, co najwyraźniej ją przeraziło. CarroU popatrzył za jej wzrokiem i zobaczył bezwładny kształt leŜący po drugiej stronie pustego pokoju. Było to ciało, najprawdopodobniej młodego męŜczyzny, chociaŜ trudno to było jednoznacznie określić. Połowa jego głowy została oderwana. Ciemne włosy przesiąknięte były krwią. Zabity człowiek miał na sobie granatowy mundur policjanta. - Kto to? - zapytał Arch. Caitlin słabo potrząsnęła głową. - Nie wiem. Wiem tylko, Ŝe gdyby nie wszedł wtedy, kiedy wszedł, to juŜ bym nie Ŝyła. Otworzył drzwi i zaczął do nich strzelać. 1
Carroll nie mógł oderwać oczu od ciała zamordowanego irlandzkiego policjanta. Bohatera. Bezimiennego bohatera, pozbawionego teraz nawet twarzy. Oto praca stróŜa porządku i spokoju w całej swojej okazałości pomyślał z Ŝalem. Caitlin cicho łkała. - Ćśśś, cicho juŜ, ćśśś - próbował uspokoić ją szeptem Arch. Caitlin nie była juŜ teraz w stanie panować nad sobą. Rozpłakała się prosto w pierś Carrolla. Przytuliła się do niego z całą siłą, jaką jeszcze miała. Kiedy do mieszkania wpadł tłum irlandzkich policjantów i ludzi z brytyjskich sił specjalnych, Arch i Caitlin siedzieli ciągle na podłodze, objęci. Jeszcze raz po Zielonej WstąŜce nie został Ŝaden ślad.
22 Manhattan Pułkownik David Hudson obudził się z bólem głowy. Znajdował się w swoim pokoju w hotelu Washington-Jefferson. Na dworze panowała zimowa pogoda, prószył drobny śnieg, ulica pokryta była warstwą bieli. Hudson podniósł zegarek z chybotliwego nocnego stolika. Właśnie minęła druga. Usiadł i poddał się niezwyczajnemu mu uczuciu paniki. Zaschło mu w gardle, miał lepkie ręce, czuł się jak w gorączce. Tym razem to nie Zielona WstąŜka zajmowała jego myśli. Misja Zielonej WstąŜki rozwijała się bez jakichkolwiek przeszkód. Okazywała się skuteczna nawet pod względem psychologicznym; udawało się wywołać niepewność dokładnie tam, gdzie chciał tego Hudson. Nie dręczyły takŜe w tej chwili pułkownika koszmary wojenne. Tej nocy postać skrzekliwego, wyśmiewającego się Jaszczurki, nie nawiedzała go. Obecnie David Hudson martwił się czymś innym... zupełnie nieprzewidzianym, nie zaplanowanym. Chodziło o Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan... Był zły na siebie o to, Ŝe pozwolił, aby Angielka wywierała na niego wpływ. To nie było do niego podobne. UwaŜał, Ŝe pozwolenie sobie na coś takiego przed zakończeniem misji jest świadectwem kompletnego braku dyscypliny i charakteru. Jednak jakoś podświadomie czuł, Ŝe poradzi sobie z tym, Ŝe wszystko da się pogodzić. Czy teŜ oszukiwał tylko sam siebie? MoŜe teraz wszystko zepsuje? Wystarczy jeden powaŜny błąd, jeden fatalny krok i... Czy byłby w stanie zniweczyć Zieloną WstąŜkę dla Billie Bogan? Kobiety, którą ledwie znał, ekskluzywnej prostytutki? Postanowił, Ŝe musi zobaczyć ją przynajmniej jeszcze jeden raz. Teraz, jeśli będzie to moŜliwe. Nagle przed jego oczami stanęła jak Ŝywa postać Billie. 165
Poczuł się nagle rozbudzony. NałoŜył na siebie starą cywilną koszulę, spodnie i zszedł do recepcji. Zaczął kręcić się nerwowo w tę i z powrotem, obserwowany przez podejrzliwego pracownika hotelu. Wreszcie zadzwonił do Vintage Sendce, nie chcąc znowu uŜywać telefonu w pokoju. - Chciałbym zobaczyć się z Billie. Czy to moŜliwe? Mówi David. Numer trzysta dwadzieścia trzy. Nastąpiła długa przerwa; czekał ze trzy, cztery minuty. - Billie musiała wyłączyć pager, kochanie. Zdaje się, Ŝe nie jest w tej chwili dostępna. MoŜesz spotkać się z inną z naszych dziewczyn. Wszystkie są bardzo piękne. To byłe modelki i aktoreczki, Davidzie. Hudson odwiesił słuchawkę. Czuł rozczarowanie, niezadowolenie, draŜniącą pustkę. Być moŜe nie był juŜ w stanie nad tym zapanować. MoŜe nie powinien więcej próbować widzieć się z Billie Bogan. Myśl o zaprzepaszczeniu dzieła Zielonej WstąŜki z powodu jakiejś angielskiej prostytutki nieomal nie przyprawiła go o wybuch śmiechu. To by było naprawdę zabawne, po prostu niesamowite, gdyby cała sprawa skończyła się w taki sposób. Ale pułkownik wiedział, Ŝe to raczej mało moŜliwe. Plan Zielonej WstąŜki został tak dokładnie opracowany, Ŝe praktycznie trudno byłoby go zepsuć. Sprawy mogły toczyć się dalej same, juŜ bez udziału Hudsona. Oszustwo - przypomniało się pułkownikowi. Początki Zielonej WstąŜki. Obłuda, zwodzenie, które zaczęło się jeszcze w Wietnamie. Obóz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Północny WaŜący pięćdziesiąt dwa kilogramy kapitan David Hudson zachwiał się, jak gdyby był pijany. Jego kruchy szkielet zdawał się grozić rozpadnięciem na kawałki. W kaŜdej chwili Hudson mógł stracić przytomność z wyczerpania albo po prostu umrzeć. Czuł nieodpartą chęć rezygnacji z tej beznadziejnej walki. To, co pozostało z jego ciała, składało się juŜ chyba wyłącznie z bólu, z cierpienia, o którego istnieniu nie miał pojęcia, zanim nie rozpoczął się okres owych straszliwych jedenastu miesięcy, jakie dotąd przeŜył w wietnamskich obozach jenieckich. Tak bardzo teraz pragnął znaleźć się poza tą potworną bambusową chatą; w jakimś bezpiecznym i normalnym zakątku swojej przeszłości; moŜe nawet w latach dzieciństwa, w Kansas. Hudson był ćwiczony, jak opierać się próbom przesłuchiwania go, nieprzyjacielskiemu „praniu mózgu". „Syzyf - to nazwa specjalnego treningu, jakiemu poddano go w Fort Bragg, w Północnej Karolinie. Pamiętał teraz dobrze. „Syzyf przygotował go do stawienia czoła przesłuchaniom wrogów - tak przynajmniej mówili wojskowi instruktorzy. 166
NaleŜało przenieść umysł w inne miejsce. Brzmiało to tak prosto i logicznie. Teraz wydawało się to niemal absurdalne i niewyobraŜalnie wręcz głupie. „Syzyf był tylko jeszcze jednym okrutnym oszustwem wynalezionym przez armię Stanów Zjednoczonych. Jaszczurka, okrutny dowódca obozu La Hoc Noh, podniósł biały kamienny znacznik, a potem zajął się jednym z czarnych kamyków Hudsona. Rozległ się twardy stuk kamienia o wypolerowaną powierzchnię stołu. StraŜnicy, ubrani w zabłocone czarne łachy, zaczęli pociągać z zielonych butelek z długimi szyjkami ryŜowe wino domowej roboty. Podśmiewali się obrzydliwie porównując graczy. Dowódca obozu był przeraŜający, szybki, pewien swoich posunięć. Kapitan zdawał sobie sprawę, Ŝe Wietnamczyk reprezentował nieporównanie wyŜszy poziom gry niŜ on. Według ścisłych reguł go, gra powinna była rozpocząć się daniem Hudsonowi forów zwanych „okigo". Powinna była... Ale ścisłe przestrzeganie zasad nie było tu obowiązujące. Ty grasz! - zaskrzeczał znowu Jaszczurka. - Teraz ty grasz! PoŜądał zwycięstwa oznaczającego okrutną, powolną śmierć dla przegranego, w bagnach za obozem. StraŜnicy reagowali tak samo jak ich dowódca. Tak jak i on stali się teraz niecierpliwi, zaczęli sarkać na zbyt powolną akcję, niczym widzowie walki kogutów, którzy nie zobaczyli jeszcze krwi. Stuk! David Hudson wykonał wreszcie bezsensowny, bez znaczenia ruch. Wyszczerzył zęby do komendanta, jak gdyby nagle uzyskał przewagę. - Ty grasz! - warknął. Wiedział, Ŝe jego uśmiech nie jest niczym podparty, ale delektował się choć i tą króciutką chwilą triumfu. Jaszczurka najwyraźniej zmieszał się na chwilę. Następnie wybuchnął ostrym śmiechem. Wietnamscy Ŝołnierze podchwycili jego rechot. ZbliŜyli się jeszcze bardziej do graczy, widząc, Ŝe dowódca wykonuje jednym ze swoich białych kamieni zdumiewająco defensywny ruch. Na ich twarzach widać było rozczarowanie. Po raz pierwszy pojawiła się niepewność. Kapitan zdumiał się niespodziewanym wahaniem komendanta. - Ty! - krzyknął Jaszczurka. - Szybko grasz! Ty grasz teraz! - Odpieprz się, palancie... Patrz! Na pobladłych, opuchniętych wargach Hudsona pojawił się słaby uśmiech. Jeszcze raz kapitan wykonał najwyraźniej bezcelowy, raczej niemądry ruch. - Ty grasz! - odezwał się ledwie słyszalnym szeptem. - Ty teŜ graj szybko. 167
','ł
"" ■
Jaszczurka zmruŜył oczy i przyjrzał się uwaŜniej pięknie wykonanej z tekowego drewna planszy. Popatrzył w nabiegłe krwią oczy Hudsonaj potem znowu na stół. StraŜnicy podeszli jeszcze bliŜej. Sytuacja zaczynała być coraz bardziej dramatyczna, coraz lepsza dla Hudsona. Rozpoczynała się prawdziwa gra. śołnierze zaczęli podszeptywać coś do siebie konspiracyjnymi tonami. Zachowywali się jak zawodowi hazardziści; ohydna zgraja wypełniająca zawsze rozrywkowe lokale Sajgonu. Na planszy działo się coś ciekawego, a właściwie dziwnego. Nawet pewien siebie dowódca obozu poczuł się przez chwilę zakłopotany. Był zdumiony niepojętymi ruchami swego amerykańskiego przeciwnika. Wreszcie jeden ze straŜników po raz pierwszy postawił na Hudsona. Dowódca rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Wtedy kapitan, płynnym, spokojnym ruchem, jak gdyby zapalał sobie papierosa, wyciągnął najbliŜszemu z Ŝołnierzy rewolwer ze zwisającej kabury. Obrócił się i spojrzał w twarz znienawidzonemu Jaszczurce. Jeszcze raz opuchnięte wargi Hudsona ułoŜyły się w wariacki półuśmiech. - Dupek. śałosny, pieprzony dupek. Ułamek sekundy później broń zagrzmiała. W małym bambusowym pomieszczeniu odgłos rewolweru zabrzmiał niczym polowa armata. Wokół stołu wykwitły kłęby białego dymu. Mała główka komendanta obozu odskoczyła w tył. Kość stuknęła głośno w słup podtrzymujący ścianę. Wojskowa czapka odleciała na bok. Na czole Wietnamczyka pojawiła się czarna dziurka. Usta Jaszczurki rozwarły się, ukazując brzydkie, połamane, Ŝółte zęby. Wysunął się biały język. Kapitan Hudson szybko wystrzelił drugi raz. I trzeci. Czuł się trochę jak dziecko bawiące się plastikowym rewolwerem. Bach! Bach! Bach! Wycelował prosto pomiędzy znieruchomiałe ze strachu oczy straŜnika. Twarz Wietnamczyka uległa całkowitemu zniszczeniu; rozleciały się na boki kawałki czaszki, ciała, kości. Drugiego z Ŝołnierzy postrzelił w gardło. Pozostali dwaj straŜnicy porzucili prawie puste juŜ butelki z alkoholem i usiłowali wyjąć swoją broń. Rozległy się kolejne trzy ogłuszające wystrzały. Jedna z kul przebiła pierś Wietnamczyka, druga - brzuch drugiego, trzecia -jego serce. Śmierdząca, zatęchła chata zamieniła się nagle w krwawą, pełną dymu jatkę. Na drŜących nogach David Hudson wybiegł z chaty komendanta obozu. Potykał się, jak gdyby jego nogi naleŜały do kogoś innego. Chwiał się, ale szedł naprzód na nieposłusznych, niepewnych podporach. Zupełnie, jak gdyby szedł na szczudłach. .V
168
Wszystko, co teraz widział, wydawało się zjawą z koszmarnego snu. Gdzie tylko spojrzał, w jego oczy uderzały ostre, nierzeczywiste obrazy. Wieczorne słońce świeciło pomarańczowoczerwonym blaskiem, ponad nieprzebytą, ciemną zielenią dŜungli. Skrzeczące małpy odskakiwały w popłochu na boki. Wśród drzew bzyczały wściekłe owady. Płuca Hudsona napełniały się wilgotnym dławiącym powietrzem. Pomyślał, Ŝe za chwilę udusi się w tej potwornej atmosferze. Nagle, gdzieś z góry, odezwał się ogień maszynowy. To karabin straŜnika, czuwającego w stojącej pośród dŜungli wieŜyczce wartowniczej. Kapitan idąc niezdarnymi zakosami przedostał się przez wolny od drzew plac ćwiczeń. Z zamkniętych, bambusowych, zwierzęcych klatek rozległy się radosne okrzyki innych więźniów. Hudson zanurzył się w dŜunglę, która stanowiła naturalną granicę obozu, zniechęcającą jeńców do ucieczki. On jednak szedł dalej. Naprzód. Nie miał juŜ teraz wyboru. Nie miał dokąd pójść, jak tylko w głąb przeraŜającej dŜungli. Śmierć w dŜungli. Brakowało mu oddechu. Zaczepiał co chwila niezdarnie o gałęzie drzew, przedzierał się przez gęste, splątane krzaki. Biegł i biegł, szybciej, niŜ myślał, Ŝe będzie w stanie. Co chwila miał zawroty głowy. Zobaczył wirującą biel, a potem inne kolory. Dreszcze zimna. Złapała go biegunka. I wymioty, które nie chciały ustać. Mimo to posuwał się naprzód, zygzakami. Kiedy dŜungla stała się gęściejsza, wokół zrobiło się ciemno. W odległości niecałych trzystu metrów od jenieckiego obozu panowała niemal juŜ absolutna ciemność. Biegł dalej. Kilometr czy więcej, nie miał teraz poczucia czasu ani przestrzeni. Uderzyła go nagła, paraliŜująca myśl. Nie gonili go. Nawet nie chciało im się go gonić... Poruszał nogami, padał, podnosił się znowu i biegł tak samo jak przedtem. Upadał, wstawał. Upadał, upadał, upadał... Wydawało mu się, Ŝe słyszy piosenkę Doorsów: „Horse Latitudes"... Potem stracił przytomność. Obudził się z nagłym skurczem mięśni. Z jego napiętego, wyschniętego gardła wydobyło się coś, co miało być krzykiem. Do jednej strony jego twarzy przyczepiła się długa trawa. W półotwartych oczach zastygły lepkie łzy. Jego usta i nozdrza obsiadły tłuste, czarne muchy. Oblepiły całe jego ciało, były ich setki. Próbował jakoś dojść do siebie, omal nie wybuchnął przy tym śmiechem. Było dokładnie tak, jak myślał; Ŝycie okazało się absolutnie niesprawiedliwe, bezsensowne, zarówno na końcu, jak i na początku i w czasie jego trwania. KaŜdy rozsądny człowiek musiał widzieć ów absurd. Kapitan znowu znalazł się w absolutnej ciemności. Zagrali Doorsi. Dlaczego znowu to pieprzone „Horse Latitudes"?
169
Było to raczej niezwykłe, ale nieustanna, ogłupiająca walka, cierpienie i śmierć, jakie otaczały go w Wietnamie, stłumiły dotychczasową gorycz w jego Ŝyciu. Zagłuszyły jego wrodzony cynizm, niezmienny pesymizm, skłonności autodestrukcyjne. Na krótko przed tym, jak dostał się do niewoli, rozmyślał ze strachem o tym, jak to będzie, kiedy powróci do Stanów. Próbował w myślach przystosować się psychicznie do Ŝycia w cywilu, a choćby do armii w czasie pokoju. Znal wielu, którzy czuli się tak jak on. DuŜa część jego Ŝołnierzy myślała podobnie. Znowu się obudził. Dziwnie zmieszany. Nienaturalnie pobudzony. Musiał zebrać teraz kaŜdą cząstkę energii, jaką jeszcze posiadał. Walczył ze sobą, Ŝeby pozostać na jawie, Ŝeby trzymać się owej cienkiej linii faktycznego Ŝycia. Nachodziły go szeregi dręczących, nie powiązanych ze sobą obrazów i myśli. Duchy, których istoty nie potrafił pojąć. Uderzały w niego strumienie, istne rzeki niejasnych, na wpół ukształtowanych obrazów, słów, fantastycznych kształtów z piekła rodem. Prawie psychodeliczna podróŜ. Zupełnie jakby palił najsilniejszy tajlandzki haszysz. Nie miał poczucia czasu ani przestrzeni. Został jak gdyby pozbawiony zmysłów poprzez ich przeładowanie. Znajdował się w zmiennej, obsesyjnej, niepokojącej rzeczywistości. Zaczął się dławić. Całe jego ciało kurczyło się i rozluźniało, i znowu kurczyło i boleśnie się rozluźniało. Było to tak potworne, tak straszne, Ŝe nikt nie wytrzymałby tego dłuŜej. Jak moŜna się czuć, kiedy ludzkie ciało i umysł odmową ostatecznie posłuszeństwa? Okropne skurcze ustały, kiedy tylko siłą usunął je ze świadomości. Teraz kapitan Hudson zaczął krzyczeć. Próbował przeprowadzić swoje „ja" w mniej bolesne miejsce. Opadła go cała wieczność - krzyczące, chwytające go pazurami małpy, nieokreślone azjatyckie owady, gady... Krzyczał, jęczał i płakał przez wiele godzin. Halucynacje były tak silne i rzeczywiste, Ŝe wypełniły całkowicie jego świadomość. Byli juŜ tu! StraŜnicy obozu! Dopadali go! Ze wszystkich stron! W końcu ruszyli, Ŝeby zabrać go z powrotem. Ruchliwe ręce szarpały go, szturchały całe ciało... W głowie kapitana szumiała krew. Okrutne pijawki, małe, paskudne stworzenia opadły go ze wszystkich stron. Silne ręce podniosły go nagle. Rozległy się szepczące, chóralne głosy. Nie moŜna było rozpoznać poszczególnych słów. - Zostawcie mnie! Dajcie mi spokój! - Skrępowano go. Nie mógł wykonać Ŝadnego ruchu. - Zostawcie! Wtedy na jego głowę zaciągnięto coś wielkiego i czarnego. Cuchnęło, jak paląca się guma, ale co gorsza, zaczęło pełzać mu po twarzy. - Zdejmijcie to! Zdejmijcie to ze mnie! Proszę was, zabierzcie to! 170
Wtedy pojawił się strumień światła - pośród ciemności i przeraŜenia nastał piękny, wspaniały blask. Hudson usłyszał odległy krzyk... Swój własny. To niemoŜliwe. Spoglądali na niego Ŝołnierze. Amerykańscy. Amerykańscy Ŝołnierze! Nasi! - Niech pan oddycha głęboko, kapitanie Hudson. Proszę oddychać. Tylko tyle. Oddychać. Tak, tak jest dobrze. Bardzo dobrze... Wspaniale, kapitanie Hudson. - To czysty tlen, kapitanie. Tlen! Oddychać. Oddychać. Oddychać głęboko. Ciało Davida Hudsona unieruchomione było boleśnie ciasnymi, białymi pasami. Do jego nosa podłączone były niebieskie i czerwone rurki. Inne rurki łączyły się z rękami i nogami. Na piersi spoczywały gumowe przyssawki, od których odchodziły kolorowe przewody, biegnące do jasnoniebieskiego urządzenia. - Kapitanie Hudson, kapitanie Hudson, czy pan mnie słyszy? Rozumie pan, co mówię? Znajduje się pan w szpitalu Womack w Fort Bragg, kapitanie. Wszystko będzie dobrze. Kapitanie, czy pan mnie słyszy? Jest pan w szpitalu Womack. - Proszę, pomóŜcie mi! Szlochał po raz pierwszy od czasu, kiedy był małym chłopcem. Co się z nim działo? Co to wszystko znaczyło? Co było rzeczywistością, a co nie? - Kapitanie, znajduje się pan w Fort Bragg Center. Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego... Kapitanie Hudson?... Kapitanie... Proszę oddychać tlenem! To rozkaz. Wdech... Wydech... Bardzo dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Znakomicie, kapitanie. LeŜąc na plecach, patrząc w milczeniu na niewyraźne, przesuwające się kształty, David Hudson pomyślał, Ŝe ten człowiek być moŜe jest mu skądś znany. Znajomy głos? I te wielkie zwisające wąsy. Czy go znał? Czy ten człowiek rzeczywiście znajdował się koło Hudsona? Kapitan spróbował wyciągnąć rękę i sprawdzić, ale powstrzymały go pasy. - Kapitanie Hudson, znajduje się pan w Fort Bragg. Przeszedł pan test stresu i odporności. Czy pan pamięta? - Kapitanie Hudson, przeszedł pan test wywołany narkotykami. Przez cały czas nie opuszczał pan tej sali. Przypominał się panu Wietnam. CzyŜby to wszystko było nieprawdą? Nie - przecieŜ więzili go w obozie jenieckim! To tylko halucynacje? PrzecieŜ Jaszczurka istniał naprawdę! Proszę, przestańcie juŜ.
171
- Kapitanie Hudson, me wyjawił pan niczego o swojej misji. Przeszedł pan pomyślnie przez test odporności. Te latające kolory. Był pan znakomity. Gratulacje. Misja? Test? No jasne. To tylko mały quiz. W porządku. - Zaczyna pan rozumieć co to iluzja, kapitanie. Odmówił pan poddania się przesłuchaniu, mimo odurzenia narkotykami. Wkrótce będzie pan mistrzem iluzji. Uczy się pan wspaniałej sztuki oszukiwania, kapitanie. Broni stosowanej przez naszych największych wrogów. Gdzieś w szpitalu słychać było „Horse Latitudes" Doorsów. To teŜ oszustwo. - Niech pan oddycha, to dobre powietrze, kapitanie Hudson. Proszę spokojnie oddychać. To czysty tlen. Przeszedł pan pomyślnie przez test, kapitanie. Jak dotąd, okazał się pan najlepszy. Najlepszy ze wszystkich, których poddaliśmy próbie. Testy stresu i odporności. Szpital Womack w Fort Bragg. Oszustwo. Uczył się, jak być mistrzem iluzji. Oszustwo. - Przeszedł pan pomyślnie przez test, kapitanie. To te latające kolory. Oczywiście, Ŝe jestem najlepszy ze wszystkich! Zawsze byłem najlepszy we wszystkim. Dlatego tu jestem, nieprawda? Z tego właśnie powodu mnie wybrano i poddano temu szkoleniu. Halucynacje. - Proszę oddychać, kapitanie Hudson. To czysty tlen. Oszustwo.
23 Ri\erdale, Nowy Jork Arch Carroll był nie do końca rozbudzony, poruszał się z trudem. Znajdował się w swoim domu, w otoczeniu rodziny. Na gzymsie nad kominkiem stały ulubione ksiąŜki Carrolla. Na ścianie wisiał portret jego ojca, dzieło Mary Katherine. Były teŜ dzieci. Mnóstwo małych dzieci. Obserwowały go podejrzliwie. Czekały, aŜ rzuci któreś ze swoich błyskotliwych powiedzeń. Arch sączył powoli świeŜo zaparzoną kawę, z wyszczerbionego kubka z obrazkiem z filmu „Powrót Jedi". Na przenośnym telewizorku, przy wyłączonym dźwięku, migotał poranny program edukacyjny. Carroll z trudem zachowywał dobrą formę. Rodzina Archa zebrała się na poranną konferencję, co zdarzało się nieczęsto. Na menu składały się: kawa, kakao i sławne chrupiące grzanki Archa Carrolla. Zielona WstąŜka zdawała się gdzieś głęboko ukryta w umyśle Archa. Zupełnie jak gdyby to nie był czternasty grudnia, szósta rano. - Kiedy cię nie było Lizzie była niegrzeczna jak cholera, tato. Mickey Kevin przekazał tę waŜną informację, Ŝując jednocześnie grubo posmarowaną dŜemem grzankę. Jego usta otworzyły się w półuśmiechu. - Zdaje się, Ŝe rozmawialiśmy, jak się nie wolno wyraŜać. - Sam się tak wyraŜasz. - Taak; moŜe mój tatuś za mało lał mnie w pupę. Nie popełnię teraz tego samego błędu, dobrze? - A w ogóle, to wcale nie byłam niegrzeczna jak cholera. To on był sprostowała nagle Lizzie, spoglądając znad usmarowanego talerza. - Lizzie! Chyba oboje nie jesteście jeszcze za duzi, Ŝeby dostać kanapkę z mydła. Takiego duŜego, świeŜo z półki. Twarz dziewczynki rozjaśnił iście anielski uśmiech. - Kanapkę z mydła, tatusiu? MoŜe będzie lepsza, niŜ kiepsko rozmroŜone grzanki! - Znokautowała ojca brutalną krytyką przygotowywanych przez niego domowych śniadań.
173
Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać. Clancy i Mary chichotali tak, Ŝe mało nie pospadali z krzeseł. Mickey Kevin przewrócił się jak lalka. W końcu Arch dał za wygraną i uśmiechnął się sennie. Mrugnął do Mary Katherine, która pozwalała mu dzisiaj prowadzić ten cyrk samodzielnie. Próbował opowiedzieć jakoś dzieciom o swojej podróŜy do Europy, która omal nie skończyła się tragicznie. Chciał być dla nich dobrym tatusiem... Pamiętał niewyraźnie, jak jego ojciec robił to samo. Opowiadał wygładzone historyjki o Okręgu 91, przy niedzielnych śniadaniach dokładnie w tym miejscu. W końcu, odkładając najtrudniejszą część historii na ponad pół godziny z okładem, Arch postanowił przejść do istoty tego, co chciał im opowiedzieć o pobycie w Anglii i Irlandii. Pragnął, Ŝeby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie... Ot, tak sobie. No, to do dzieła. - Tam, w Europie, pracowałem razem z jedną osobą... Wiecie, wybrali specjalne druŜyny policjantów i biznesmenów. Samych najlepszych. Pracowaliśmy ze sobą w Londynie, a potem w Belfaście. Ta pani o mało nie została zabita w Irlandii. Nazywa się Caitlin. Caitlin Dillon. Zapadła cisza. Zapanował dziwny chłód. Trzeba mówić dalej. Nie zatrzymywać się. - Chciałbym, Ŝebyście ją poznali. Caitlin pochodzi, tego... pochodzi z Ohio. Wiecie, to całkiem zabawna osoba. Bardzo miła. To znaczy jak na dziewczynę, cha! cha! Cisza była absolutna. Atmosfera zimna, jak lód. W końcu odezwała się Lizzie, cichutkim, stłumionym głosem: - Nie, dziękujemy. Oczy Carrolla powoli powędrowały po małych, ale stanowczych twarzyczkach dzieci. Mickey, w prąŜkowanej piŜamie w barwach New York Yankees, wydawał się bliski łez. Clancy, ubrany w za duŜą koszulę nocną, niczym filmowy ET w scenie picia piwa, zachowywał stoicki spokój. Wszystkie dzieci, jak jeden mąŜ, wydawały się jednocześnie rozzłoszczone i bardzo, bardzo zranione. Wiedziały dokładnie, o co chodzi. - Hej, przestańcie, dlaczego jesteście tacy ponurzy? - Arch spróbował obrócić całą sprawę w Ŝart, zachowywać się jak Bill Murray z programu „Saturday Night Live". Zazwyczaj dobrze mu to wychodziło, mimo Ŝe nie był podobny do tego prezentera. - Rozmawiałem tylko zjedna panią, z którą pracowałem. Powiedziałem jej „cześć", potem bla-bla-bla i „do widzenia". Dzieci nie odzywały się. Patrzyły na niego takim wzrokiem, jak gdyby właśnie im powiedział, Ŝe zamierza je porzucić. Czuł się okropnie. Bez przesady, minęły juŜ trzy cięŜkie lata... Zaczynam zamykać się w sobie. Właściwie umieram.
174
- Dajcie spokój, dzieci - odezwała się wreszcie Mary Katherine, która cdowo trzymała się dotąd z boku. - Bądźcie sprawiedliwi. Czy wasz tata nfe moŜe mieć przyjaciół tak jak wy? Milczenie. Nie, nie moŜe. Nie kobiety. W końcu Lizzie zaczęła płakać. Próbowała stłumić łkanie, przyciskając rączki do buzi. Po chwili płakały juŜ wszystkie, oprócz Mickeya Kevina, który patrzył na ojca takim wzrokiem, jakby zamierzał go zamordować. Była to najgorsza chwila, jaką Arch przeŜył ze swoimi dziećmi, od czasu, kiedy Nora umarła pewnej nocy w jakiejś białej sali New York Hospital. Sam poczuł w końcu ucisk w piersi. Zdawało mu się, Ŝe ktoś brutalnie rozdziera go na pół. Jego dzieci nie były gotowe akceptować kogoś innego; moŜe on takŜe nie był gotów. Przez następne parę minut nie potrafił powiedzieć niczego, co polepszyłoby sytuację. Nic nie mogło sprawić, Ŝeby dzieci się roześmiały czy choćby uspokoiły. Cała czwórka nienawidziła Caitlin. Nie mają zamiaru dać jej szansy. Kropka. Koniec dyskusji, jeszcze przed jej rozpoczęciem. Dzieci Carrolla były gotowe nienawidzić kaŜdego, kto ośmieliłby się spróbować zająć miejsce ich zmarłej matki.
24 Manhattan Dwie godziny później Aren Carroll juŜ wybierał się do pracy. Bolała go głowa. Czuł, Ŝe dobrze by mu zrobiła szklaneczka irlandzkiej whisky. Pragnął równieŜ przeistoczyć się z powrotem w Królika, uciec w dziwnie wygodną postać wyimaginowanego Ŝebraka. Po raz pierwszy pomyślał, Ŝe zaczyna rozumieć trzy ostatnie lata swojego Ŝycia. Mniej więcej o dziewiątej znalazł się wewnątrz Wall Street 13. Ostre oświetlenie sufitu poraziło go w oczy, niemal wyciskając z nich łzy. Wszystko było tu nie tak, całe to miejsce wydawało się okropne: panowała ponura atmosfera, na twarzach pracowników widać było frustrację. Prowadzący śledztwo policjanci i finansiści pochylali się nad stosami dokumentów albo ekranami komputerowymi. Wyglądali jak ludzie, którzy zbyt długo przebywają w zamknięciu, nie wychodząc od tygodni na światło dzienne. Nawet podwładni Carrolla, włączając w to niezmordowanego Carusa, zachowywali się jak nałogowi palacze, których nagle pozbawiono papierosów. Około dziewiątej trzydzieści Arch zasiadł do pracy w swoim biurze. Wprawiono nową szybę w okno. Arkusz papieru, który wcześniej przymocował, zwisał teraz, jak zerwana okiennica. Mimo poprawy oświetlenia, Carroll specjalnie zapalił wszystkie lampy u sufitu, tak Ŝe światło nieprzyjemnie raziło go w oczy. Zamknął starannie drzwi, Ŝeby kaloryfer nagrzał pomieszczenie. Będę miał złudzenie ciepła - pomyślał Arch. Był teraz ubrany odpowiednio do wysokiej temperatury panującej w pokoju; miał na sobie koszulkę Boston Celtics, pociętą przez mole, dŜinsy Levisa, robocze buciory Królika. Teraz przynajmniej będzie mu wygodnie. Na biurku stała butelka irlandzkiej whisky Murphy'ego. Co powiedziałby na to Walter Trentkamp? Och, do diabła z Trentkampem i jego imponującym sposobem Ŝycia, surowymi obyczajami policjanta starej daty. 176
Przez kilka minut, sącząc irlandzką, Carroll rozmyślał nad swoją pracą, nad zajęciami innych, nad całym ogromnym mechanizmem świata. Praca zawodowa Archa stanowiła waŜną część jego Ŝycia od prawie dziewięciu lat. Nigdy nie planował, Ŝe będzie to akurat tak wyglądało, ale zdawało się, Ŝe wszystko i tak toczy się własnym torem. Po odbyciu słuŜby w Wietnamie, Carroll ukończył prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan. I oŜenił się z Norą. Mniej więcej wtedy jego ojciec razem z Walterem Trentkampem przekonali go do pracy w DIA. Miał zajmować się tam czymś związanym z prawem, ale wskutek potrzeb finansowych, rodzinnej tradycji i współdziałania Trentkampa i ojca, został w końcu agentem. Dziwne są ścieŜki Ŝycia, zupełnie niepojęte. Społeczeństwo zdecydowało, Ŝe naleŜy przepłacać maklerów z Wall Street, doradców inwestycyjnych, wykorzystujących róŜne kruczki prawników firm, bankierów inwestycyjnych. Jednocześnie to samo społeczeństwo płaciło stanowczo zbyt mało nauczycielom własnych dzieci, swojej policji, nawet własnym przywódcom politycznym. To chyba chore społeczeństwo. CóŜ, w kaŜdym razie nie wynagradzało go naleŜycie za wszystko, co robił, Ŝeby je chronić. Ale i tak będzie je chronił - tak jak to tylko będzie w jego mocy. Denerwującym pytaniem pozostawało, czy to, na co było go stać, wystarczy. Miał do dyspozycji sześciu wspaniałych ludzi, plus siebie. Wszyscy pracowali bez chwili wytchnienia od pamiętnego wieczoru czwartego grudnia. Jak dotąd, nie osiągnęli prawie niczego. Jak to moŜliwe? Arch zaczął przechadzać się po pokoju jak ktoś, kto nie wie, w którą stronę ma pójść. Wreszcie podszedł do biurka i usiadł, czekając na pierwszego z podejrzanych, którego miał dzisiaj przesłuchać. Zielona WstąŜka. Dlaczego miał uczucie, Ŝe w głowie krystalizuje mu się jakaś waŜna myśl, niemal odkrycie, którego do tej pory nie był w stanie sobie uświadomić? Było to coś niepewnego, a jednocześnie doprowadzającego do prawdziwej furii. Czy chodziło o to, Ŝe Zielona WstąŜka zawsze była z góry poinformowana o wszystkim, co miało nastąpić? CzyŜby wewnątrz Wall Street 13 pracował szpieg? Ze stenogramu sporządzonego w pokoju 312, Wall Street 13, poniedziałek, 14 grudnia. Obecni: Arch Carroll, Anthony Ferrano, Michael Caruso. CARROLL: Witam, panie Ferrano. Nazywam się Carroll, jestem z Oddziału Antyterrorystycznego Departamentu Stanu. To mój współpracownik, pan Caruso. Panie Ferrano, przejdźmy od razu do rzeczy, Ŝeby nie tracić pańskiego ani mojego czasu. Potrzebne mi pewne informacje... FERRANO: ZdąŜyłem się tego domyślić.
177
CARROLL: Co pan powie... CóŜ, przeczytałem stenogram z pańskiej rozmowy z sierŜantem Caruso. Jestem nieco zdziwiony tym, Ŝe nie słyszał pan niczego o ataku bombowym na Wall Street. FERRANO: A dlaczego? Czemu miałbym o tym słyszeć? CARROLL: Wie pan, panie Ferrano, handluje pan bronią i materiałami wybuchowymi. Czy nie wydawałoby się panu dość dziwne, powiedzmy przynajmniej ~ szczególne, Ŝe ktoś taki jak pan nie wie o tym niczego? PrzecieŜ na ulicach muszą krąŜyć jakieś plotki. Przepraszam, napije się pan ze mną whisky? FERRANO: Napiję się whisky, bo nie płacę. Niech pan posłucha, juŜ panu mówiłem, to znaczy mówiłem temu panu, Ŝe nie zajmuję się handlem bronią. Nie wiem, po co opowiada mi pan takie bzdury. Jestem właścicielem firmy Playland Arcade Games Inc., z siedzibą na rogu Dziesiątej Alei i Czterdziestej Dziewiątej Ulicy. Moja branŜa to gry komputerowe. Rozumie pan? CARROLL: Dobra, to jest dopiero bzdura. Jak pan myśli, z kim pan teraz rozmawia? Z jakimś gówniarzem z ulicy? UwaŜa mnie pan za zwykłego gówniarza, co? FERRANO: Hej, spokojnie, odpieprz się pan! Chcę się natychmiast zobaczyć z moim prawnikiem!... Hej, chłopie, rozumiesz po angielsku? Chcę prawnika! W tej chwili!... Hej; hej!... Och... cholera!... (Odgłosy bijatyki. Trzask mebli; jęk męŜczyzny) CARROLL (cięŜko dysząc): Panie Ferrano, zdaje się... myślę, Ŝe warto, Ŝeby pan coś zrozumiał. Niech pan słucha uwaŜnie tego, co teraz powiem. Proszę nie odrywać wzroku od moich ust... Ferrano, właśnie znalazł się pan w strefie mroku. W strefie mroku nie ma pan prawa zachowywać milczenia. Wszystkie pańskie konstytucyjne prawa zostały czasowo zawieszone. Nie ma pan prawnika. Rozumiemy się? A teraz: będziemy kontynuować naszą dyskusję, dupku? FERRANO: Cholera... Człowieku, połamałeś mi zęby. Daj mi choć chwilę spokoju, Ŝebym... Ooch, w mordę... Człowieku... CARROLL: Próbuję dać ci tyle spokoju, ile tylko moŜna. Czy jeszcze niczego nie zrozumiałeś? Co tu się dookoła dzieje? O co chodzi?... Ktoś ukradł komuś pieniądze. Paru bardzo, bardzo waŜnych ludzi jest powaŜnie wkurzonych. To tak, jakbyśmy byli w Wietnamie, a ty byłbyś Vietcongiem. Czy to porównanie przemawia ci do wyobraźni? FERRANO: Zaraz, ja nie zrobiłem niczego złego! CAROLL: CzyŜby? Sprzedajesz czternasto-, piętnastoletnim dzieciom karabiny i rewolwery. Czarnym, Portorykańczykom, Chińczykom; wszystkim tym młodzieŜowym gangom. Tyle wystarczy... Twój prawnik to Joseph Rao z Park Avenue 24. Jestem pewien, Ŝe pan Rao nie chce mieć nic wspólnego z takim klientem... Myślę, Ŝe lepiej będzie dla ciebie, jak powiesz mi wszystko, co słyszałeś. FERRANO: Słuchaj człowieku. Powiem ci, powiem panu wszystko, co wiem. Ale nie mogę powiedzieć tego, czego nie wiem.
178
CARROLL: Dobra, myślę, Ŝe mogę to kupić. FERRANO: Okay, słyszałem, Ŝe była do nabycia cięŜka broń. Tu, w mieście. Gdzieś chyba w polowie listopada. Tak, pięć tygodni temu. CARROLL: Jaka cięŜka broń? FERRANO: Cekaemy M-60. Wyrzutnie rakiet M-79. Radzieckie lekkie karabiny maszynowe RPD. Pistolety maszynowe SKS. Zastanawiałem się, na co komu potrzebne takie rzeczy? To podstawowe wyposaŜenie wojsk lądowych. Jak w Wietnamie. MoŜna czymś takim zdobyć kraj. To wszystko, co słyszałem... Mówię prawdę, panie Carroll... Hej, nikt na ulicy nie wie nic więcej... Aaa, daj pan spokój, nie wierzy mi pan?... Hej! Mówię powaŜnie! CARROLL: Niech mi pan jeszcze powie, co pan wie o Francois Monserracie. FERRANO: Nie jest związany z włoską mafią. CARROLL: Panie Ferrano, dziękuję serdecznie za okazaną nam pomoc. A teraz proszę wynieść się z mojego biura. Pan Caruso pokaŜe panu drogę. Ze stenogramu sporządzonego w pokoju 312, Wall Street 13. Obecni: Arch Carroll, Mukammed Saalam. CARROLL: Witam serdecznie, panie Saalam. Nie widziałem pana od czasu, kiedy zabił pan Percy'ego Ellisa na Sto Trzeciej. Bardzo fajna szata. Szklaneczkę whisky? SAALAM: Moja religia nie pozwala mi pić alkoholu. CARROLL: To irlandzka whisky. Prawdziwie błogosławiona. No cóŜ, przejdźmy zatem do rzeczy. Proszę mi powiedzieć, panie Saalam... czy jest pan myśliwym? SAALAM (ze śmiechem): Nie, nie jestem. Myśliwym?... Szczerze mówiąc, moŜna by powiedzieć, Ŝe to na mnie się poluje. Odkąd tylko walczyłem za was, białych, w Wietnamie. A propos, nazywam się Sah-łahm. CARROLL: Sah-lahm... Przepraszam. Rozumie pan, pomyślałem po prostu, Ŝe musi pan być myśliwym. Bo kiedy znaleźliśmy w pana mieszkaniu w Yonkers te wszystkie karabiny myśliwskie i bomby... M-23 na wiewiórki, karabiny snajperskie na oposy - mówię o tych z noktowizorami. A granaty odłamkowe to pewnie na łasice. Rakiety B-40 - na kaczki. SAALAM: Wtargnęliście do mojego mieszkania? CARROLL: Musieliśmy. Co pan wie o niejakim Francois Monserracie? SAALAM: Mieliście nakaz sądowy? CARROL: No cóŜ, jakoś nie mogliśmy zdobyć oficjalnego. Porozmawialiśmy więc z jednym sędzią na korytarzu. Powiedział: tylko nie dajcie się złapać. No to działaliśmy na tej podstawie. SAALAM: Nie mieliście nakazu rewizji ani niczego takiego? CARROLL: Wie pan, czuję się prawdziwie zaszokowany. Czy nikt nie czytał tego artykułu w magazynie „Time", w którym zostałem opisany?
179
ako małe, czerwone pudełeczko? Nikt nie rozumie, kim naprawdę jestem? T estem terrorystą! Tak samo jak wy... Nie działam na podstawie między larodowych konwencji Szwajcarskiego Czerwonego KrzyŜa. Panie Saalam, przedał pan pewnym ludziom parę karabinów M-23 na wiewiórki i trochę ych snajperskich na przepiórki. Jakieś sześć tygodni temu. Co... to... za... udzie?... (Długa pauza) Och... panie Saalam, pozwoli pan, Ŝe wytłumaczę panu zaś jeszcze. Tak jasno, jak tylko będę potrafił... Jest pan inteligentnym, kształconym na amerykańskich uniwersytach terrorystą. Przez rok był pan studentem Howard Unirersity, potem studiował pan trochę w Attica. Wyszedł pan ze szkoły Marka Rudda, Ełdridge Cleaver i Kathy Boudin... Ja za to jestem terrorystą ze szkoły OWP, Czerwonych Brygad i wszystkich innych organizacji, które wysadzają ludzi i rzeczy w powietrze... Dalej. Około pierwszego listopada sprzedał pan całą skrzynię skradzionych M-23. To fakt, o którym wiemy obaj. Teraz proszę powiedzieć: ,,tak, sprzedałem", albo złamię panu prawą rękę. Wystarczy tylko powiedzieć: „tak, sprzedałem"... SAALAM: Tak. Sprzedałem. CARROLL: Świetnie. Dziękuję za szczerość. A komu to pan je sprzedał? Proszę zaczekać. Zanim pan odpowie, niech pan uświadomi sobie, Ŝe jestem jak O WP. Proszę nie mówić niczego, co bałby się pan powiedzieć przesłuchującemu pana członkowi OWP w Bejrucie. SAALAM: Nie wiem, kim są ci ludzie. CARROLL: O, na Boga?! SAALAM: Zaraz, chwileczkę. To oni wiedzieli, kim jestem. Wiedzieli o mnie wszystko. Przysięgam, Ŝe nigdy nie zobaczyłem nawet jednego z nich. Czułem się, jakbym był tylko przedmiotem w ich rękach. CARROL: Uwielbiam szczerość byłych więźniów... Niestety, wierzę panu. Dlatego, Ŝe pana obecny współlokator, Mr Rashad powiedział mi to samo. Proszę teraz opuścić ten pokój... Och, a propos, panie Saalam. Musieliśmy wynająć pańskie mieszkanie w Yonkers. Mieszka tam teraz bardzo miła wdowa na zasiłku, z trójką małych dzieci. SAALAM: Co zrobiliście?! CARROLL: Wynajęliśmy mieszkanie, w którym prowadził pan handel bronią. Miłej kobiecie z dzieciakami. Trzymaj się, bracie. - To wszystko jest zbyt metodyczne. I dlatego tak tajemnicze. Udaje im się unikać kontaktu z całą światową siecią policyjną. Jakim cudem? Caitlin Dillon zapaliła papierosa i powoli wciągnęła w płuca miliony trujących cząstek dymu. Siedzieli z Antonem Birnbaumem na twardych skórzanych fotelach, w biurze Birnabauma na Wall Street. Caitlin przewyŜszała wzrostem drobnego, wątłego osiemdziesięciotrzylatka o dobre piętnaście centymetrów. Wcześniej, kiedy u niego pracowała, unikał sytuacji, w których
180
musiałby iść gdzieś razem z nią, z tego właśnie powodu. PróŜność jest wieczna — powiedziała, kiedy dowiedziała się prawdy. Teraz Anton Birnbaum potarł sobie krzyŜ i powiedział: - W całej Europie Zachodniej dzieje się teraz coś tak samo metodycznego, sprytnie zarządzanego. Caitlin przyglądała się pomarszczonej twarzy Birnbauma. Czekała cierpliwie na następne zdanie. Stary Anton myślał teraz zazwyczaj znacznie szybciej, niŜ był w stanie wyraŜać swoje myśli. - Jest taka ksiąŜka... „Prawdziwa wojna"; taki ma tytuł. Jej główną myślą jest teza, Ŝe Niemcy i Japonia znalazły bardzo skuteczną drogę dalszego podboju świata. Poprzez gospodarkę. Oto prawdziwa walka. Jako kraj przegrywamy ją coraz sromotniej, prawda, Caitlin? Birnbaum, były prezes wielkiego domu inwesytycyjnego Levitt, był zawsze trochę zarozumiały. Potrafił pomiatać ludźmi, których nie lubił czy nie szanował, jednak bez wątpienia był bardzo inteligentnym człowiekiem. Anton Birnbaum zdąŜył w swoim Ŝyciu doradzać prezydentom, królom, potęŜnym, międzynarodowym korporacjom, takim jak Fiat, Procter & Gamble, Ford. W jego rękach nieraz znajdował się los miliardów dolarów. Był takŜe jednym z największych protektorów Caitlin Dillon, odkąd tylko ukończyła Wharton School. Dopiero kiedy poznała go osobiście, zrozumiała dlaczego. Caitlin Dillon stanowiła wyzywającą tajemnicę, której Birnbaum do tej pory nie zdołał do końca rozwiązać. Była urodzoną kobietą interesu; być moŜe Birnbaum nigdy nie spotkał kogoś bardziej w tej dziedzinie utalentowanego. Miała odpowiedni typ inteligencji, niezbędną samodyscyplinę i instynkt, który u rzadko kogo teraz się spotykało. Mimo tego wszystkiego wydawało się, Ŝe zarabianie pieniędzy interesuje ją niewiele. W innych dziedzinach takŜe stanowiła nie rozwiązaną zagadkę. Przyszła na świat w małym miasteczku w Ohio, ale reprezentowała w wielu dziedzinach najwyŜszą klasę. Mówiła płynnie po niemiecku i francusku. Kiedykolwiek tylko przebywali razem, ciągle zdumiewała Birnbauma \nowymi talentami. Rzecz jasna, jej ojciec uczył ją zasad działania rynku finansowego odkąd tylko okazało się, Ŝe jest zainteresowana pójściem do szkoły ogólnokształcącej. Ale nie chodziło tylko o te wczesne korepetycje. Bez wątpienia, Caitlin Dillon była zdeterminowana dokonać czegoś na Wall Street. Anton Birnbaum był pewien, Ŝe pragnęła pewnego dnia sama stać się legendą. Do tej pory udało mu się nie wypowiedzieć tego nigdy na głos. Nawet w swoich męskich spojrzeniach na Caitlin nie zawierał milcząco myśli, Ŝe jego protegowana jest kobietą. - Jak sądzisz, Anton, co się teraz dzieje w Europie? Nie moŜemy dać sobie rady ze złoŜeniem wszystkiego do kupy. Brakuje części najistotniejszych danych. Jakiegoś logicznego powiązania, które pozwoliłoby nam odkryć, czym jest Zielona WstąŜka. - Mówiąc, Caitlin wstała z miejsca i zaczęła przechadzać się po pokoju. 181
Zatrzymała się plecami do okna i zaczęła przyglądać się wiszącym na ścianach fotografiom. Przedstawiały one Antona w towarzystwie wielkich i znanych ludzi - męŜów stanu, najbardziej kontrowersyjnych przemysłowców, magnatów świata rozrywki... Byli tam Konrad Adenauer, Harold MacMillan, Anwar Sadat, Henry Ford, J. Paul Getty, John Kennedy, Richard Nixon, Ronald Reagan... Anton Birnbaum podrapał się w perkaty, nos i zaczął dobierać następne słowa. Jeszcze raz zrozumiał, Ŝe Caitlin Dillon jest jedną z niewielu osób na Wall Street, z którymi mógł naprawdę porozmawiać. Kiedy do niej mówił, nie musiał wyjaśniać szczegółowo źródeł swoich teorii czy opinii. - Europejczycy po prostu nam nie ufają. Dlatego właśnie nie chcą juŜ z nami rozmawiać. UwaŜają, Ŝe mamy inne interesy, inne priorytety niŜ oni w związku z Bliskim Wschodem i blokiem sowieckim. Są przekonani, Ŝe nie zdajemy sobie do końca sprawy z ryzyka wojny nuklearnej. Sądzą, Ŝe nie rozumiemy ideologii marksistowsko-leninowskiej. Birnbaum patrzył teraz prosto w brązowe oczy Caitlin. Jego oczy za grubymi szkłami okularów łzawiły poza kontrolą. Przypominał Caitlin postać Kreta z „Wichrowych Wzgórz". - Kraczę, prawda? Ale czuję, Ŝe to, o czym mówię, jest nieuniknione. Jestem prawie pewien. Nastąpi teraz krach. UwaŜam, Ŝe będzie to głęboki krach, być moŜe równający się Czarnemu Piątkowi. Zdarzy się w ciągu najbliŜszych dni. Caitlin usiadła na twardym skórzanym fotelu. W głowie czuła zamęt. Drugi Czarny Piątek. Krach giełdowy! Jej własne obawy zostały potwierdzone przez człowieka, którego szanowała najbardziej ze wszystkich na Wall Street. Ponure przepowiednie jej ojca sprzed dwudziestu lat miały wreszcie się spełnić. Kompletne załamanie się gospodarki, całego zachodniego systemu finansowego. W jej głowie powstawały najstraszliwsze obrazy. Spojrzała na Birnbauma i zobaczyła, Ŝe starszy pan przygląda się jej z wyrazem nieokreślonego smutku. Światło stylowej mosięŜnej lampy zamieniało zmarszczki na jego twarzy w ciemne bruzdy. Całkowite załamanie się... Myśl ta nie dawała jej spokoju. To oznaczało koniec wszystkiego, czym Ŝyło tak wielu, wielu ludzi. Kto przeŜyje gospodarczy krach? Kto wydobędzie się w końcu z ruiny i stanie z powrotem na nogach? Gdyby potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, być moŜe znalazłaby jednocześnie rozwiązanie zagadki Zielonej WstąŜki. Anton Birnbaum odezwał się znowu: - Tak jak powiedziałem, sądzę Ŝe moŜe wybuchnąć wojna. Wojna finansowa. Wielki Trzeci Świat, którego od tak dawna się obawialiśmy, być moŜe juŜ trzyma nas w ryzach. ; ;
182
25 Manhattan - Niech to licho! Spójrzcie! Patrzcie panowie, co się dzieje! - mówił Walter Trentkamp; jego głos pełen był niedowierzania. - Informacje nadchodzą z całego świata! Kiedy Caitlin i Arch weszli do pokoju, Philip Berger, Trentkamp i generał Frederick House stali wokół komputerowych terminali w ^pokoju kryzysowym". Na kilku ekranach pojawiały się jednocześnie róŜne informacje. Berger podniósł wzrok i spojrzał pospiesznie na wchodzących. - Raporty nadchodzą od około piętnastu, dwudziestu minut - wyjaśnił. Od piętnastej trzydzieści naszego czasu. Coś się dzieje, i to na całym świecie.
ParyŜ, Francja O trzynastej czasu paryskiego, czternastego grudnia, francuska La Compagnie des Agents została nagle zamknięta. Oficjalne zarządzenie wydał sam prezydent Francji. Natychmiast wstrzymano wszelki handel na paryskiej giełdzie. Rzecznicy paryskiej giełdy przyznali niechętnie, Ŝe miejscowy indeks CAC spadł o ponad trzy procent w ciągu jednego przedpołudnia. Wieczorne gazety ParyŜa przyniosły najbardziej szokujące wiadomości od czterdziestu lat: RYNEK AKCJI BLISKI PANIKI! KRACH NA PARYSKIEJ GIEŁDZIE! PARYSKA GIEŁDA W OPAŁACH! FINANSOWA KATASTROFA! Przynajmniej ten jeden raz zdarzyło się, Ŝe prasowe tytuły nie tylko nie były przesadzone, ale wręcz zbyt eufemistyczne.
183
\ W Palais de Elysees, na ulicy Faubourg-St-Honore zwołano natychmiast nadzwyczajne posiedzenie rządu. Nikt jednak nie wiedział, co dalej począć z bezprecedensową paniką na europejskich giełdach. Frankfurt, RT^N W tym samym czasie na giełdzie frankfurckiej zapanował kompletny chaos, jednak nie zamknięto jej w trakcie trwania sesji. Wskaźnik Commerzbanku po raz pierwszy od trzech lat spadł o ponad tysiąc punktów. Największe straty poniosły tego dnia między innymi: Westdeutsche Landesbank, Bayer, Volkswagen i Philip Holzmann. śaden jednak z zachodnioniemieckich ekonomistów nie był w stanie zrozumieć, dlaczego ceny spadają, ani teŜ przewidzieć, o ile jeszcze mogą spaść w najbliŜszej przyszłości. Toronto, Kanada Giełda w Toronto naleŜała do tych, na których nastąpił największy spadek cen. Miejscowy indeks biorący pod uwagę trzysta największych przedsiębiorstw spadł o 155 punktów, schodząc poniŜej poziomu 2000. Padły absolutne rekordy obrotów, aŜ wreszcie, o 13.00 parkiet zamknięto. Tokio, Japonia Wskaźnik Nikkei-Dow Jones był bardzo niestabilny przez cały dzień, a w godzinie zamknięcia osiągnął 9200 punktów. Oznaczało to spadek o całe 12,5 procent w ciągu jednego dnia. Największe straty ponieśli właściciele akcji przedsiębiorstw handlujących z Bliskim Wschodem, między innymi Mitsui Petrochemical, Surnitomo Chemical i Oki Electric. Prawie jak na sygnał w większych miastach na wszystkich wyspach japońskich wybuchły studenckie zamieszki. Johannesburg, RPA Dzięki wielkim depozytom przedsiębiorstw amerykańskich i europejskich złoŜonych w Republice Południowej Afryki, giełda w Johannesburgu była jedyna, która w sposób oczywisty zyskała na całej sytuacji. Cena 184
uncji złota skoczyła nagle do tysiąca dolarów. Rand osiągnął wartość jednego dolara i piętnastu centów. W sumie, inwestorzy w RPA zyskali setki milionów dolarów. Rosły podejrzenia co do natury zachodzących zjawisk; nikt nie potrafił jednak satysfakcjonująco odpowiedzieć na cisnące się wszystkim na usta pytania. Londyn, Wielka Brytania
!
Giełda w Londynie została pośród dramatycznej sytuacji zamknięta w południe; cztery i pół godziny przed terminem. Wskaźnik „Financial Timesa", biorący pod uwagę akcje siedmiuset pięćdziesięciu przedsiębiorstw, spadł o prawie 90 punktów. Od czasu ataku Zielonej WstąŜki na Wall Street było to juŜ prawie 200 punktów w dół. Atmosfera w Threadneedle, koło Bank of London, była prawie tak ponura, jak na zniszczonej nowojorskiej Wall Street. Manhattan „Pokój kryzysowy" na Wall Street 13, wypełniony komputerowymi konsolami z telefonami zaczynał coraz bardziej przypominać wnętrze statku kosmicznego Enterprise z serialu „Star Trek". Mimo tego, trzydziestka zgromadzonych w nim ekspertów z policji, wojska i świata finansów nie miała bladego choćby pojęcia, co zdarzy się dalej. Wyglądało na to, Ŝe zachodni system gospodarczy popadał na ich oczach w gwałtowny, głęboki kryzys. Nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. A Zielona WstąŜka niezmiennie milczała. Moskwa Generał major Radomir Raskow spoglądał nerwowo ponad załoŜonymi na nos okularami do czytania. Obserwował zebranych, siedzących przy długim, połyskującym mahoniowym stole w moskiewskiej centrali KGB. Przywódcy obecni na śniadaniu w Zawidawie byli teraz i tutaj. Dołączył do nich Michaił Slepowik, szef bezpieczeństwa, a takŜe Popo Twardewski, jeden z sekretarzy KPZR, typowany przez niektórych na przyszłego sekretarza generalnego. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Biełow, zamknął cienką zieloną teczkę, leŜącą przed nim na stole. Rozejrzał się i zmarszczył groźnie brwi.
185
- UwaŜam za absolutnie niedopuszczalne, jak mało wiemy na ten temat. Podczas tak waŜnego kryzysu! Sytuacji o ogólnoświatowym zasięgu i znaczeniu! Szare oczy Biełowa płonęły, nie pozwalając nikomu spojrzeć w nie dłuŜej niŜ przez moment. - Niecałe pięć miesięcy temu, w tej samej sali, słuchałem propozycji planu nazwanego „Czerwony Wtorek". Autorzy owego szczegółowego projektu jednoznacznie i stanowczo stwierdzili, Ŝe dokonanie sabotaŜu na Wall Street leŜy w najlepszym interesie Związku Radzieckiego i mogłoby doprowadzić do zachwiania równowagi na amerykańskim rynku finansowym, a w konsekwencji, w całym zachodnim systemie gospodarczym. - Jeśli towarzysze pamiętają, plan ten został dogłębnie przeanalizowany i w końcu zaaprobowany przez obecnych na tej sali. Był to znakomicie opracowany i śmiały plan; moŜna się było spodziewać, Ŝe próba wprowadzenia go w Ŝycie powinna zakończyć się sukcesem. Biełow zrobił małą pauzę. Szczęka drgała mu ze złości. - A tymczasem, właśnie stało się to, co się stało! I wy wszyscy, towarzysze, chcecie, Ŝebym uwierzył, Ŝe nie tylko nie mamy w tym Ŝadnego udziału, ale nawet nie wiemy, kto i dlaczego to zrobił? Sekretarz generalny uderzył cięŜką ręką w wypolerowany stół. Następne słowa wymówił cichym, grobowym głosem, niemalŜe szeptem. Kilku z zebranych musiało nachylić się, Ŝeby któregoś z nich nie uronić. - Cały świat wpada stopniowo w chaos, moŜe nawet w gospodarczą katastrofę... Niech ktoś powie mi teraz - co to jest Zielona WstąŜka? Jaki dokładnie jest związek Zielonej WstąŜki z planem „Czerwony Wtorek"? Dlatego, Ŝe jakiś związek być musi... Kto kieruje tą Zieloną WstąŜką?... I o co mu chodzi?
26 Manhattan Piekielny rozgardiasz panujący w mózgu Archa, musiał być odbiciem łoskotu walących się na całym świecie rynków finansowych. Taka myśl przyszła Carrollowi do głowy, nie dając mu spokoju. Siedzieli z Caitlin na starej, kwiecistej kanapie w manhattańskim mieszkaniu Archa, którego okna wychodziły na przystań jachtową przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Z wieŜy stereo dobiegał cicho koncert Beethovena. W ciemne okna duŜego pokoju uderzały od czasu do czasu porywy wiatru znad rzeki. Jeszcze raz czekali na ruch Zielonej WstąŜki. Nie mieli nic innego do roboty, jak tylko czekać, aŜ nastanie dzień. - Chyba juŜ muszę się połoŜyć - powiedziała Caitlin, na pół śpiąc. Pocałowała Archa w czoło. - Prześpię się przynajmniej parę godzin. Carroll spojrzał na zegarek. Powieki ciąŜyły mu jak nigdy. - Co za słaba uczestniczka imprezy - powiedział. - Zupełnie pozbawiona chęci przeŜycia przygody. PrzecieŜ jest dopiero wpół do trzeciej w nocy. - W Ohio ludzie chodzą spać o wpół do dziesiątej albo o dziesiątej wieczorem. Restauracja Lima Holiday Inn jest pełna klientów o wpół do szóstej, o ósmej juŜ ją zamykają - wyjaśniła Caitlin. - Tak, ale teraz jesteś światową kobietą z Nowego Jorku. Tutaj bawimy się do drugiej, trzeciej w nocy w dni powszednie. Caitlin pocałowała go znowu, kończąc bezsensowną pogawędkę. Arch czuł się zdumiony, jak dobrze mu było z tą kobietą. Obecność przy kimś, na kim człowiekowi zaleŜy, a który omal nie stracił Ŝycia, przyspiesza wzajemne uczucia. - Czy coś się stało? Wyglądasz jakoś tak... smutno. Powiedz mi, o co chodzi... - To pewnie moje głupie irlandzko-katolickie sumienie. Czuję się winny, Ŝe nie postępuję tak, jak powinienem. Jak zwykle, biorę wszystko zbyt powaŜnie.
187
- Czy ty aby na pewno nie zmyślasz? Z tym, Ŝe czujesz się nie w porządku? Czasami nie potrafię cię przejrzeć. - Caitlin przytuliła się delikatnie do ramienia Carrolla. Nie była juŜ nieosiągalna. - Zdaje się, Ŝe teraz nie dam jeszcze rady zasnąć. Chyba jestem przemęczony. Zaraz dołączę. Kładź się pierwsza. Caitlin nachyliła się i pocałowała go delikatnie po raz kolejny. Zawsze tak przyjemnie pachnie - pomyślał Arch. Miała najbardziej miękkie usta, jakie był w stanie sobie wyobrazić. - Czy chcesz, Ŝebym tu z tobą została? - szepnęła. Potrząsnął przecząco głową. Caitlin wyszła po chwili z pokoju, owinięta w ciepły koc. Carroll natychmiast podniósł się z kanapy. Zaczął chodzić w tę i z powrotem, mijając okno odbijające słabo wnętrze pokoju. Czuł się okropnie - napięty, zdenerwowany. Podszedł do biurka i zaczął przeszukiwać zakurzone, pełne najróŜniejszych szpargałów szuflady. Zajrzał takŜe do zabytkowej skrzyni na pościel, którą kupił wiele lat temu w środkowej Pensylwanii. Jego myśl wędrowała przez najdziwniejsze miejsca, połoŜone w róŜnych strefach czasowych... Zastanawiał się, czy Caitlin lubi dzieci... Rozmyślał przez parę minut, czy ona go nie skrzywdzi. Czy po prostu nie zostawi go, kiedy sprawa Zielonej WstąŜki się zakończy? Będzie miała zaliczony romans z prawdziwym policjantem. Potem zaczął rozwaŜać inną moŜliwość, jak się wydawało, mniej prawdopodobną - Ŝe to on wyrządzi jej w jakiś sposób krzywdę. JuŜ zdąŜyła mu opowiedzieć o swoich dwóch poprzednich męŜczyznach. Jeden był prawnikiem inwestycyjnym, zajętym zarabianiem drugiego czy trzeciego miliona dolarów. Nie zwrócił nigdy uwagi, Ŝe Caitlin to nie tylko bardzo piękna buzia, przedmiot, który warto posiadać w pewnych sytuacjach towarzysko-biznesowych... Drugim męŜczyzną Caitlin byl zawodowy tenisista. „Miał tak wielkie ego jak stadion Forest Hill" - wyjaśniła obrazowo. Oczekiwał od niej, Ŝe będzie pomagała mu w domu, zostanie jego seksownym króliczkiem oraz jego matką. W końcu odpowiedziała „nie" na wszystkie propozycje. Arch czuł się dzisiaj wyjątkowo rozdraŜniony. Był niespokojny jak rzadko. W końcu to zrobił. Najgorszą rzecz, jaka mogła przyjść mu do głowy, biorąc pod uwagę okoliczności. Dzisiaj była rocznica. Nora umarła dokładnie trzy lata temu. Czternasty grudnia. Najpierw wziął w rękę plik fotografii. Większość z nich znalazł na dnie zamykanej szklanymi drzwiczkami szafki, wmontowanej w regał na ksiąŜki. Przysunął zniszczone wiklinowe krzesło do okna, wychodzącego na oświetloną Riverside Drive i na rzekę.
188
hi.'
Usiadł i zaczął przyglądać się West Side Highway, potem spokojnej przystani jachtowej. Poczucie rzeczywistości zdawało się opuszczać jego umysł. W końcu wstał znowu. Wyciągnął trzy szczególne dla siebie płyty z muzyką. „52nd Street" Billiego Joela. Country w wykonaniu niejakiego Dona Williamsa, pod tytułem „I Believe in You". I „Guilty" - album Barbry Streisand i Barry'ego Gibba. Włączył stereo; zaszumiały duŜe, stojące na podłodze kolumny. Poczuł bosymi stopami drgania od ich głośników. Ściszył więc zdecydowanie. Nigdy nie był specjalnym fanem Barbry Streisand, ale na tej płycie znajdowały się dwie piosenki, które bardzo chciał teraz usłyszeć: „Woman in Love" i „Promises". Z zewnątrz doleciał go odgłos małej cięŜarówki, jadącej po Riverside Drive. Ciągle przechowywał stare, ładnie oprawione zdjęcie Nory. LeŜało do góry nogami na samym dnie najniŜszej półki regału z ksiąŜkami. Wyjął je i ostroŜnie oparł o poręcz kanapy. Przez długą chwilę patrzył w zamyśleniu na Ŝonę, siedzącą w szpitalnym wózku inwalidzkim. Dziś rocznica jej śmierci. Ból pozostał wciąŜ tak silny i wyraźny, jak gdyby to stało się wczoraj. Pamiętał dokładnie, w jakich okolicznościach zostało wykonane zdjęcie. Po operacji. Kiedy chirurgom nie udało się usunąć jej złośliwego nowotworu. Na fotografii Nora miała na sobie prostą, letnią sukienkę w Ŝółte kwiaty i śmieszne trampki, które nosiła, odkąd znalazła się w szpitalu. Uśmiechała się szeroko. Podczas choroby nigdy się nie załamała, a przynajmniej nie dała o tym znać Archowi. Ani razu nie uŜalała się nad sobą. Kiedy okazało się, Ŝe ma raka, miała trzydzieści jeden lat. Patrzyła, jak jej jasne włosy wypadają od chemioterapii. Potem musiała przystosować się do Ŝycia w metalowym wózku inwalidzkim. W jakiś sposób zdołała pogodzić się z tym, Ŝe nigdy nie zobaczy, jak jej dzieci będą dorastały, nie doświadczy niczego, o czym oboje ze śmiechem marzyli, uznając to zawsze za coś oczywistego. Dlaczego dotąd nie pogodził się z jej śmiercią? Czemu nie mógł zaakceptować faktu, Ŝe tak właśnie miało potoczyć się jego Ŝycie? Przestał myśleć i wsłuchał się w muzykę Barbry Streisand. Piosenka „Promises" przypominała mu okres, kiedy odwiedzał Norę co wieczór w szpitalu. Po wyjściu stamtąd jadał kolacje w barze Galahanty'ego na Pierwszej Alei. Wymęczonego hamburgera, przesiąknięte tłuszczem frytki, cienkie piwo o zapachu bagiennej trawy. Pewnie od tego zaczęły się jego problemy z alkoholem. Te dwie piosenki Barbry Streisand były ulubionymi numerami klientów Galahanty'ego, puszczanymi ciągle z jego szafy grającej. Od tej pory, kiedy Arch je słyszał, zawsze myślał o Norze, leŜącej samotnie w tym przeraŜającym szpitalu w drapaczu chmur.
189
Siedząc w barze, zawsze chciał wrócić do niej i porozmawiać jeszcze choć trochę dłuŜej, mimo Ŝe była juŜ dziesiąta czy jedenasta wieczorem. Chciał połoŜyć się przy niej, pokochać się z nią albo mocno przytulić i być z nią pośród nieprzyjaznej nocy na szpitalnej sali. Wykorzystać do końca kaŜdą chwilę z czasu, który im jeszcze pozostał. Wreszcie nadszedł najsmutniejszy, najprawdziwszy dla Carrolla wers „Promises". Po jego policzkach powoli potoczyły się łzy. Odczuwał niesamowity ból, od piersi aŜ do czoła. Czuł nieutulony smutek z powodu Nory - nie, nie Ŝałował siebie; wydawało mu się niesprawiedliwe to, co jej się przytrafiło, ZłoŜył ręce i ścisnął jej mocno. Pamiętał w związku ze śmiercią Nory więcej, niŜ chciałby teraz pamiętać. Któregoś razu chyba nie wytrzyma i coś mu się stanie. Prawdziwy twardy glina, co? Kiedy przestanie doświadczać tego chłodnego, nie dającego mu spokoju uczucia? Kiedy wreszcie to się skończy? W takich chwilach zawsze miał niewytłumaczalną ochotę robić to samo: rozbijać szkło. Walić pięściami w szyby. Bez opamiętania i bez sensu, po prostu tłuc. W tym czasie Caitlin stanęła w ciszy w pogrąŜonym w ciemności korytarzu. Trudno jej było normalnie oddychać, a nawet przełknąć. Wróciła z sypialni, słysząc stłumiony odgłos muzyki. ) Było jej przykro widzieć Archa w takim stanie, siedzącego wśród starych fotografii. W końcu wróciła do pokoju i zakopała się w ciepłą pościel. LeŜąc samotnie, niespokojnie zagryzała wargi. Teraz znała i rozumiała Carrolla o wiele lepiej. MoŜe nawet dowiedziała się więcej, niŜ tego pragnęła. Popatrzyła na przesuwające się po suficie cienie. Zaczęła zastanawiać się nad własnym Ŝyciem, nad wszystkim, co zaszło, odkąd przyjechała do Nowego Jorku. Jakoś zawsze wiedziała, Ŝe nie będzie mogła do końca swoich dni mieszkać w miasteczku Lima w Ohio. Na świecie było tyle innych, wspaniałych rzeczy, których chciała doświadczyć. Od tak dawna czuła potrzebę zajęcia się czymś związanym z finansami. MoŜe po to, Ŝeby pomścić w jakiś sposób ojca, a moŜe tylko dlatego, Ŝeby znowu mógł się czuć dumny. Osiągnęła niewątpliwy sukces, kaŜdy to przyznawał. Tylko Ŝe ostatnio, po raz pierwszy od wielu lat, przestała być pewna, czy właśnie sukces był tym, czego potrzebowała najbardziej; nawet jeśli porzucenie Śi odkowego Zachodu było słusznym krokiem. W tej chwili nie była do końca pewna niczego. MoŜe z wyjątkiem jednego - wiedziała, Ŝe zakochała się w Carrollu. Kochała go coraz mocniej. Chciała go zaraz objąć i przytulić, bała się jednak to zrobić. Zamknęła oczy i odczuła okropną samotność. Czy w Ŝyciu Archa Carrolla pozostanie na zawsze tylko przechodniem?
190
Nie potrafiła dokładnie powiedzieć, jak długo była sama. ŁóŜko wydawało się takie puste bez Archa. Stojący na nocnym stoliku telefon rozdzwonił się nagle. Było wpół do czwartej w nocy. CarroU nie podnosił słuchawki aparatu w duŜym pokoju. Gdzie zatem był? Odczekała cztery, pięć sygnałów, wreszcie odebrała. W słuchawce odezwał się głośno, bardzo podniecony męski głos. Zaczął mówić, zanim Caitlin zdąŜyła się odezwać. - Arcłi, przepraszam, Ŝe cię budzę, mówi Walter Trentkamp. Dzwonię z Numeru 13. Otwarto właśnie giełdę w Sydney. Od razu wybuchła kompletna panika! Przyjedź tu lepiej zaraz! Świat zaczyna się walić!
27 Manhattan O czwartej trzydzieści nad ranem, podczas gdy Caitlin i Arch gnali samochodem do centrum, David Hudson nie mogąc zasnąć jechał dziwnie o tej porze zatłoczonym metrem do Ósmej Alei. Grzechoczące, szare, metalowe wagony pełne były zataczających się, spoglądających błędnym wzrokiem pijaków. Tu i ówdzie stały grupki prostytutek z Czterdziestej Drugiej. Na pojedynczych siedzeniach podróŜowali samotnie irlandzcy barmani czy teŜ dojeŜdŜający z daleka pracownicy. Hudson stanął w przejściu pomiędzy podskakującymi wagonami, Ŝeby uniknąć odoru alkoholu. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, godzinami jeździł metrem, nie myśląc o niczym, postrzegając tylko mijane stacje i szybkość jazdy. Czuł się trochę jak na którymś z nocnych patroli w Wietnamie. Pracował tego dnia do późna w garaŜu Vetsów. Trzeba było doprowadzić do końca ostatnie szczegóły waŜne dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Wszystko, co zaszło w pociągu, zdarzyło się tak szybko i niespodziewanie... Podczas gdy metro zmierzało spokojnie na północ, cięŜkie, metalowe drzwi pomiędzy wagonami otwarły się nagle. W przejście wcisnęło się dwóch czarnych dwudziestopięciolatków. - MoŜe by się pan ruszył! - burknął jeden, ukazując rząd złotych zębów. Hudson nie odpowiedział. Pociąg zaczął właśnie hamować, za oknem mignęły niebieskie perony stacji przy Pięćdziesiątej Dziewiątej. - Powiedziałem: rusz się człowieku! - zdenerwował się Murzyn. Stopy pułkownika zmieniły nieco swoje połoŜenie. Automatycznie przyjął postawę obronną. Pociąg, szarpiąc i zgrzytając zatrzymał się, a wtedy ten ze złotymi zębami wykonał pierwszy ruch. Reszta przypominała Hudsonowi dobrze znane wspomnienia. Wystrzelił błyskawicznie pięścią, poprawiając kopnięciem karate.
192
Ciosy były zabójcze. Pierwszy z nich trafił dokładnie w skroń młodego męŜczyzny; drugi złamał mu szczękę. Ofiara Hudsona przewróciła się z impetem w tył, wypadając przez otwarte drzwi z pociągu. Drugi z Murzynów wyciągnął nóŜ. Pułkownik uderzył, zanim tamten był w stanie uŜyć swojej broni. Znad jego prawej brwi popłynęła krew. - Hej! Ty! Nie ruszaj się! Hudson usłyszał krzyki dobiegające z peronu. Zobaczył dwoje policjantów w czarnych skórzanych kurtkach. MęŜczyzna i kobieta biegli w jego stronę, zbliŜając się szybko po zatłoczonym peronie. Wyjęli długie, noszone w nocy palki. Drewniane pałki poruszały się w powietrzu w rytm ich kroków. Pułkownik wyskoczy! z pociągu, zanim mogli go dopaść. - Hej! Stój! Mówię: stój! - krzyczeli za nim ostro. Hudsona ogarnęło nagle niezrozumiałe uczucie strachu. Przypominał mu się Jaszczurka i jego lekcje. Byłoby absurdem, gdyby całe przedsięwzięcie zakończyło się w tak nieprzewidziany sposób. Miał przy sobie trochę skradzionych akcji, a przecieŜ na pewno go obszukają. Jak Zielona WstąŜka mogłaby skończyć się w takim miejscu? Na jakiejś przypadkowej stacji nowojorskiego metra? Przed oczami Davida Hudsona pojawił się juŜ obraz niepowodzenia starannie zaplanowanej w kaŜdym szczególe misji. Zwykły brak szczęścia i... Pułkownik biegł wzdłuŜ rzędu wielkich, kolorowych plakatów reklamowych. Grane na Broadwayu sztuki, kurczaki z firmy Perdue, najnowsze filmy wszystko to mijało go, zmieniając się jak w kalejdoskopie. Kamienny peron był śliski od deszczu, który spłynął z ulicy. W nieskończenie długim tunelu panował odór moczu. Nigdy nie pomyślałby, Ŝe skończy się to w taki sposób. - Stój! No stój! Nikt nie odwaŜył się pomóc goniącym Hudsona policjantom. Wyglądał na zbyt zdeterminowanego, zbyt niebezpiecznego, Ŝeby próbować się z nim szarpać. Był uciekającym, jednorękim szaleńcem. Przebierał z wysiłkiem nogami, jego twarz napięła się. Odepchnął zataczającego się pijaka i nawet nie poczuł przewracającego się na bok ciała. Takie zakończenie misji wydawało się czymś zbyt absurdalnym. Czy nie był to prawdziwy absurd? Nagle w długim, kamiennym tunelu rozległa się eksplozja. Ludzie zgromadzeni na stacji zaczęli krzyczeć. Jakaś kilkunastoletnia Portorykanka przykucnęła gwałtownie, opierając się dłońmi o mokry beton. Starszy męŜczyzna pochylił głowę, łapiąc się dwoma rękami za kapelusz. Policjanci oddali strzały ostrzegawcze. OdwaŜyli się strzelać na pełnej ludzi stacji metra. Po prawej stronie Hudsona pojawiły się ciemne kamienne schody. Dokąd prowadziły? Zobaczył w górze fragment purpurowoszarego nieba. Na ulicę! Ruszył zatem w górę, przeskakując po trzy stopnie naraz.
193
- Nareszcie! - wykrzyknął. - Wydostałem się! - Uwolnił się z tej głupiej pułapki, w którą się wpakował. Pobiegł na oślep Zachodnią Sześćdziesiątą. Przebiegł na czerwonym świetle przez pustą przecznicę, zaczynając juŜ nierówno oddychać. Nie przerywał jednak biegu; dotarł do Columbus, znajdując się po chwili w otoczeniu beŜowych i szarych bloków mieszkalnych. Zatrzymał się w końcu w jakiejś ciemnej klatce schodowej. Serce waliło mu w piersi. Parę sekund później dwójka policjantów wyłoniła się zza rogu. Wcale ich nie zgubił. Wyciągnął z kieszeni płaszcza broń i wycelował w męŜczyznę. Palec pułkownika przylgnął do spustu. Będzie musiał strzelać prosto w serce. Patrzył, jak policjanci rozglądają się po załomach budynku. - Gdzie on się podział? - odezwał się męŜczyzna, dysząc cięŜko i charcząc, jak gdyby był znacznie starszy. Hudson stał nieruchomo i przyglądał się. Jeśli tylko zaczną iść w jego kierunku, zabije ich. Oboje. - Chcesz przerwać pościg? - zapytał policjant. - Nie widzę go. Kobieta wzruszyła ramionami i zdjęła czapkę ze spoconej głowy. Pułkownik wstrzymał oddech. Nie podchodźcie ani kroku bliŜej pomyślał. Zostańcie tam, gdzie jesteście. Proszę was. - Dobra. Pewnie jest juŜ całe kilometry stąd. Ten męt umie biegać powiedziała schrypniętym głosem policjantka. Hudson nasłuchiwał ich cichnących kroków. W jego piersi odezwał się nagły ból. W końcu pułkownik usiadł na krawęŜniku. Gdyby musiał zastrzelić tych dwoje... Schował broń do kieszeni. Nie potrzebował jej teraz. Niepotrzebne mu było w tej chwili Ŝadne nieszczęście. Wszystko, co zaplanował, miało wkrótce dojść do skutku. Wspaniałe i wielkie Stany Zjednoczone zderzą się z hukiem z twardą rzeczywistością. Pułkownik David Hudson uwaŜał, Ŝe będzie to w pełni zasłuŜony los.
28
- Według mnie, to co się w tej chwili dzieje na rynku, to kompletna panika. Wszyscy desperacko próbują sprzedawać. Tylko Ŝe nikt nie ma zamiaru kupować - powiedziała Caitlin. - Co to konkretnie oznacza? - spytał Aren. - To znaczy, co się teraz stanie? - Ceny akcji i obligacji automatycznie spadną, i to dramatycznie. Najwyraźniej mamy do czynienia z krachem, który moŜe potrwać parę godzin, dni albo równie dobrze wiele lat. - Lat? W 1963, w dniu kiedy zastrzelono Kennedy'ego, nastąpił krach i giełdę zamknięto wcześniej. A juŜ następnego dnia ceny wzrosły z powrotem. Natomiast po kryzysie z roku 1929 korzystna zmiana nastąpiła naprawdę dopiero po drugiej wojnie światowej. Jednak takiej sytuacji jak teraz, nie było jeszcze nigdy, tym razem panika ogarnia cały świat. W tym samym czasie. Arch i Caitlin gnali przez olbrzymi hol Światowego Centrum Handlu. To tutaj, na parterze i półpiętrze zorganizowano po ataku na Wall Street tymczasowe centrum bankowo-finansowe. Ruchome schody na piętro były nieczynne. Wisiała nad nimi tablica z napisem CENTRUM FINANSOWE i czerwoną strzałką, wskazującą prosto w górę. Caitlin i Arch zaczęli wspinać się po nieruchomych, metalowych schodkach. Właśnie minęła czwarta rano. - Wygląda to trochę lepiej niŜ „numer 13", chociaŜ w sumie niewiele - stwierdził Carroll. Wszędzie zwieszały się czerwone i niebieskie kable wewnętrznej sieci telefonicznej, którą naprędce zainstalowano. Wyglądały jak świąteczne dekoracje. Bez przerwy rozlegały się trzaski i rozmowy w głośnikach radiotelefonów, za pomocą których porozumiewano się z biurami w innych częściach miasta. Nawet o tej godzinie trwał nieustanny hałas.
195
Przez ogromne okna widać było lądujący czarny wojskowy helikopter. Z limuzyn i samochodów słuŜbowych wysiadali ponurzy męŜczyźni z walizeczkami. - Dlaczego wybuchła ogólnoświatowa panika? - spytał Arch, wchodząc z Caitłin do ogromnego holu. Caitlin objęła swe ramiona. Szklane drzwi wejściowe do budynku stale się otwierały i wewnątrz było zimno jak w lodówce. - Nie działa w tej chwili Ŝadne z zabezpieczeń całego systemu. Nie zorganizowano nigdy tego wszystkiego w ten sposób, Ŝeby w razie podobnej sytuacji nie powstały nieobliczalne szkody. Teoretycy ekonomii z uniwersytetów od lat ostrzegali zarząd nowojorskiej giełdy. KaŜdy magistrant biznesu w tym kraju wiedział od zawsze, Ŝe moŜe zdarzyć się coś takiego. Carroll otworzył cięŜkie drzwi do wielkiej, pełnej niespokojnych ludzi sali konferencyjnej. Przypominała prawie miniaturową giełdę. Przy konsolach telefonicznych systemu NYNEX siedzieli maklerzy, przy komputerach analitycy; wszyscy mówili jednocześnie. Dziesiątki nerwowych męŜczyzn krzyczało do słuchawek trzymanych pomiędzy brodą a ramieniem. Istny dom wariatów. Scena przywodziła Arcłiowi na myśl oglądaną kiedyś rycinę, przedstawiającą szpital psychiatryczny w Massachusetts pod koniec XIX wieku; wystarczyłoby tylko zlikwidować elektronikę. Nieustannie wydawano bezwarunkowe zlecenia sprzedaŜy, po najlepszej cenie, jaką da się uzyskać. Co chwila groŜono komuś z daleka utratą pracy lub zerwaniem współpracy. Spośród poruszających się postaci w szarych garniturach wyłonił się Jay Fairchild - wysoki, otyły, łysy jak kolano jegomość. Podszedł do Caitlin i Archa i przywitał się z nimi. Fairchild był podsekretarzem skarbu. Nieraz polegał na osądach Caitlin, na jej znakomitym, niemal niezwykłym wyczuciu rynku. - Jay, co się u licha dzieje? Fairchild przyglądał się oczkami przypominającymi szklane koraliki. Od niepamiętnych czasów kursowała Ŝartobliwa opinia, Ŝe wszyscy podsekretarze departamentów są nieślubnymi dziećmi byłych kongresmanów, a nawet prezydentów. Z pewnością bowiem niemal kaŜdy z nich juŜ na pierwszy rzut oka wyglądał na osobę absolutnie niekompetentną. - Właśnie spełniły się wszystkie koszmary, jakie mogliśmy sobie wyobrazić - wyjaśnił Fairchild odrobinę świszczącym głosem. - Wczoraj, pod koniec dnia, skoczyły gwałtownie ceny metali na giełdzie w Chicago. Spadła natomiast mocno wartość tony kawy i cukru, a takŜe transakcji terminowych. Bank of America i First National sięgnęły do swoich poŜyczek. Caitlin wybuchnęła złością słysząc te wiadomości. - Co za idioci! Kretyni! Ludzie z giełdy towarowej w Chicago nigdy nikogo nie słuchają - wyjaśniła Archowi. - Na rynku opcji od dawna
196
zdarzały się róŜne spekulacje. Od wielu lat. To jeszcze jedna przyczyna, I dlaczego nastąpiła panika. - Jednak nie to stanowi w tej chwili istotę problemu - kontynuował Fairchild. - Krach jest jeszcze niepotrzebnie napędzany przez te cholerne banki! Właściwie to banki są prawie całkowicie za niego odpowiedzialne. Chodźmy z powrotem na parter, zobaczycie państwo, o czym mówię. Jest gorzej, niŜ się stąd wydaje. Agenci FBI i zwykli policjanci sprawdzali sumiennie dokumenty kaŜdego, kto wchodził do sali konferencyjnej na parterze. Carroll znał tych z FBI osobiście. Nie miał zatem problemów z wejściem. Kiedy znalazł się w środku, okazało się, Ŝe panuje tam mniej więcej dwukrotnie większe zamieszanie niŜ na półpiętrze. Była dopiero czwarta trzydzieści nad ranem, ale na na twarzach uwijających się ludzi widać juŜ było panikę. Wśród obecnych na sali biznesmenów było sporo bankierów z młodszego, bardziej elastycznego pokolenia. W nieodległej jeszcze przeszłości większość banków pragnęła uchodzić w oczach depozytariuszy za niewzruszone fortece, w których ich pieniądzom nie grozi choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Bankierzy zachowywali się zatem powściągliwie, zawsze byli nienagannie ubrani, ich sposób myślenia i działania charakteryzował konserwatyzm. MęŜczyźni i kobiety zgromadzeni na tej sali byli inni. Błyskotliwi w sposobie bycia, modnie ubrani, obywatele świata. W Genewie, ParyŜu czy Bejrucie czuli się równie dobrze jak w Nowym Jorku. Swego rodzaju przywódcą duchowym tej grupy był Walter Wriston, niedawno emerytowany prezes Citicorp. W opinii Caitlin, Wriston niewiele róŜnił się od bogatego, wędrownego handlarza, niektórzy jednak uznawali go za geniusza. - Ta katastrofa jest wskaźnikiem jeszcze jednego niebezpieczeństwa odezwał się Jay Fairchild. - Mamy do czynienia z realną groźbą krachu ogólnoświatowego, nie ograniczającego się tylko do Stanów Zjednoczonych. Tym razem cały ten przeklęty świat moŜe się zawalić. Potencjalnie, coś takiego groziło nam juŜ od przynajmniej czterech lat. KaŜdy, kogo mijali, sprawiał wraŜenie przygnębionego i zmęczonego. Scena przypominała tym razem Carollowi obraz pokładu okrętu wojennego podczas nagłego alarmu. - Banki zaczęły sobie teraz odbijać siedem ostatnich dni rynkowych powiedziała ze złością Caitlin. - Niemoralni bankierzy prześcigają się obecnie w osiąganiu jak największych korzyści z tego chaosu! - Zaczerwieniła się na twarzy, w jej głosie brzmiał gniew, którego Arch dotąd u niej nie słyszał. Carroll nie znał niektórych technicznych określeń, jakimi posługiwano się w rozmowie, ale rozumiał wystarczająco wiele. UwaŜał, Ŝe jeśli ryzykuje się nie swoje pieniądze, ale powierzone z ufnością oszczędności setek tysięcy drobnych ciułaczy, jest się po prostu zwykłym przestępcą.
197
MoŜe ktoś powiedziałby, Ŝe to naiwne albo staromodne, ale w ten właśnie sposób Arch to czuł. - Brzmi to dla mnie tak, jakby juŜ nikt nie chronił w tej chwili zwykłych, szarych ciułaczy. Fairchild skinął głową. - Bo nikt ich nie chroni. Teraz wszystkie największe banki są zajęte miliardami naleŜącymi do magnatów naftowych. Nic ich nie obchodzą zwykli właściciele, dajmy na to, stu akcji Polaroida czy AT&T. - Arch, pieniądze Arabów są tu najwaŜniejsze. Prawie zawsze inwestuje się je bardzo ostroŜnie. Od ostatniego piątku bankierzy próbują wyprzedać się z obligacji skarbu państwa i przejść na złoto czy na inne metale szlachetne. Bezwstydnie walczą o procenty od olbrzymich arabskich depozytów. Zachowują się jak szczury na tonącym statku - porzucają dolara na korzyść funta, jena, franka szwajcarskiego, wszystkich stabilniejszych walut... Chase Manhattan, Manufacturers Hanover, Bank of America - wszyscy zbijają teraz dla siebie fortuny. - Caitlin mówiła przez zaciśnięte usta. - Czy państwo są aby rzeczywiście pewni tego, co mówią? - zapytał w końcu zdesperowany Carroll. Caitlin i Jay Fairchild spojrzeli po sobie. Odpowiedzieli niemal równocześnie: - Właściwie to nie. - Nikt nie wie, co się dokładnie dzieje. Ale to, co ci przed chwilą powiedzieliśmy, jest w ogólnych zarysach prawdziwe. Stali tak we trójkę, przyglądając się bezradnie, jak światowe rynki same pogrąŜają się w pogłębiającym się kryzysie. Nadchodziły pilne raporty z Londynu, ParyŜa, Bonn, Genewy. Ich treść przywodziła na myśl klęskę Ŝywiołową. MęŜczyźni w białych koszulach i rozluźnionych muszkach kolejno wykrzykiwali na głos najwaŜniejsze informacje nadchodzące teleksami. Zapracowani po uszy urzędnicy wpisywali je do centralnej sieci komputerowej. Phibro-Salomon cena 121/2 spadek 22 General Electric cena 35 spadek 31 IBM cena 801/2 spadek 40 Do jedenastej trzydzieści rano piętnastego grudnia większość amerykańskich banków, łącznie z bankami oszczędnościowymi i kredytowymi, została zamknięta. Zamknięto takŜe oficjalnie giełdy w Chicago, Filadelfii, Bostonie i na wybrzeŜu Pacyfiku. Inwestorzy popadli w prawdziwą panikę, widać ją było w kaŜdym mieście i miasteczku Stanów Zjednoczonych. W południe do „pokoju kryzysowego" Światowego Centrum Handlu wkroczył starszy, niepozorny męŜczyzna. Wielu młodych maklerów i bankierów nie rozpoznało Antona Birnbauma. Ci, którzy go poznali, rzucali w jego kierunku szybkie, wstydliwe spojrzenia. Niecodziennie zdarzało się widzieć tę Ŝywą legendę Wall Street.
198
Birnbaum sprawiał raczej wraŜenie jakiegoś sędziwego właściciela któregoś ze starych nowojorskich lombardów, niŜ jednego z najbardziej uznanych finansowych geniuszy na świecie, a zarazem człowieka o nieskalanej przez wszystkie swoje lata reputacji. Niecałe pół godziny wcześniej przyleciał helikopterem z Waszyngtonu prezydent Kearney. Rozmawiał teraz z Philem Bergerem z CIA. ZauwaŜyli nadchodzącego Birnbauma. Justin Kearney powitał finansistę serdecznie, z wyczuwalnym szacunkiem: - Tak się cieszę, Ŝe znowu pana widzę, Anton. Zwłaszcza w tych trudnych okolicznościach. - Słowa prezydenta były oficjalne, tak jakby rozmawiał z jakimś zagranicznym dygnitarzem. Ostatnio Justin Kearney zachowywał się raczej niepewnie. Od ponad tygodnia prasa, zarówno < amerykańska, jak i obca, odsądzała jego administrację od czci i wiary za nieudolne radzenie sobie z zaistniałym kryzysem ekonomicznym. Na Kearneyu wywierało to mniej więcej taki efekt jak publiczna chłosta. Prezydent i Anton Birnbaum zniknęli po chwili w małym pokoju, przed drzwiami którego stanęli potęŜnie zbudowani agenci ochrony. - To mile, kiedy człowiek zostaje zauwaŜony, panie prezydencie. Ostatnio nie podróŜuję juŜ po świecie tyle co dawniej. Panie prezydencie, jeśli wolno, chciałbym przedstawić panu pewien plan. Mam pomysł, który być moŜe zechciałby pan rozwaŜyć. - Właśnie rozmawiałem przez telefon z dwoma dŜentelmenami, o których być moŜe pan nie słyszał. Myślę, Ŝe treści obydwu rozmów warte są powtórzenia. Jeden z tych ludzi to niejaki Clyde Miller z Milwaukee. Drugi nazywa się Louis Lavine i mieszka w Tennessee. Anton Birnbaum mówił charakterystycznym dla siebie, powolnym głosem, starannie dobierając słowa, tak by kaŜde wydawało się szczególnie waŜkie. - Pan Miller jest prezesem duŜego browaru z Milwaukee. A pan Lavine pełni obecnie funkcję sekretarza skarbu stanu Tennessee. Właśnie zdołałem przekonać pana Millera, Ŝeby kupił pięćset tysięcy akcji General Motors, które w tej chwili kosztują czterdzieści siedem dolarów. Będzie je kupował, dopóki cena nie osiągnie z powrotem sześćdziesięciu siedmiu dolarów. Jest gotów zainwestować w razie potrzeby nawet do dwustu milionów. - Pana Lavine'a poprosiłem o kupienie akcji firmy NCR, które kosztują teraz dziewiętnaście dolarów i o dalszy ich zakup, aŜ nie powrócą do poziomu trzydziestu. Pan Lavine jest w stanie poświęcić na to do siedemdziesięciu pięciu milionów. - Następnie, Anton Birnbaum przeszedł do wyjaśniania prezydentowi, dlaczego plan moŜe okazać się skuteczny. - Mam tylko nadzieję, Ŝe odwaga tych dwóch dŜentelmenów odwróci nieszczęśliwy bieg wypadków. Modlę się, Ŝeby wywołała choć trochę niezbędnego optymizmu. Panie prezydencie, uwaŜam, Ŝe to moŜliwe...
199
Kiedy tylko maklerzy wyczują, Ŝe jest popyt na akcje dwóch wielkich korporacji, z pewnością zaczną napływać pieniądze innych odwaŜnych inwestorów. Ryzykanci, zdolni uczepić się małego prądu wznoszącego w lecącej w dół lawinie, dysponujący miliardami dolarów gotówki, zaczną wkrótce próbować. - Pouczyłem kilku moich bliskich współpracowników, którzy są odpowiedzialni za róŜne fundusze powiernicze i emerytalne, Ŝe nieuniknione jest teraz dramatyczne odwrócenie się sytuacji. Zasugerowałem im z naciskiem, Ŝeby szukali okazji do taniego kupowania, zanim stracą masę pieniędzy podczas szybkiego wzrostu cen. Wzrostu, który moŜe spowodować powrót do pułapu cenowego bliskiego temu, od którego dzisiaj się zaczęło. Wieści, które przyniósł ze sobą Birnbaum szybko rozeszły się po głównej sali. Natychmiast rozgorzały dyskusje, czy jego śmiały plan okaŜe się skuteczny, czy teŜ pogłębi jeszcze tylko nieszczęście. - Clyde Miller właśnie zbankrutował - ogłoszono. Jeden ze sceptyków wybuchnął na tę wiadomość drwiącym śmiechem. Dwóch innych bankierów w średnim wieku sprzeczało się tak zajadle, Ŝe aŜ doszło między nimi do walki na pięści. Obrzucili się wzajemnie obelgami; po chwili wokół zdyszanych bokserów amatorów zebrała się grupa bankierów i analityków giełdowych, z których część zaczęła nawet robić zakłady. Walka skończyła się gniewnym uściskiem. Symbolizowało to dość obrazowo upadek wielkiego mechanizmu, który wbrew wszelkiej logice pracował jeszcze aŜ do tej pory. Kiedy zimowy poranek zamienił się w szare popołudnie, stało się juŜ jasne, Ŝe śmiały plan Birnbauma nadszedł zbyt późno czy teŜ po prostu okazał się niewystarczający. Nie nastąpiła Ŝadna znacząca zmiana trendu; ceny spadały nadal. Na światowych giełdach zanotowano absolutne rekordy jednodniowego spadku cen akcji. 29 grudnia 1929 roku stracono w sumie czternaście miliardów dolarów. 15 grudnia tego 1985 zanotowane na całym świecie straty przekroczyły dwieście miliardów dolarów.
29
O dziewiętnastej, tego samego dnia, Arch i Caitlin obejrzeli w Światowym Centrum Handlu przyprawiające o dreszcze telewizyjne wiadomości. Obserwowali ekrany wraz z setką innych waŜnych osób, które same były uczestnikami pokazywanych wydarzeń. Kamerzyści, fotografowie prasowi i reporterzy radiowi wylegli masowo na nowojorskie ulice i zaczepiali przechodniów. Dziennikarz z telewizji zapytał się męŜczyzny wchodzącego do katedry świętego Patryka na Piątej Alei: - Jak pan zareagował na informacje o dzisiejszym krachu na rynku finansowym? Na to, co nazywają juŜ Czarną Giełdą? - Jestem bardzo zaniepokojony - odpowiedział tamten. - I smutny. JuŜ nic w naszym społeczeństwie nie wydaje się stabilne. Miałem parę dolarów. Bezpiecznie ulokowanych. Akcje IBM, AT&T, samych największych przedsiębiorstw. Teraz praktycznie nic mi nie zostało. Mam siedemdziesiąt trzy lata. No i co ja teraz mogę zrobić? Inni reporterzy zaczepiali przechodniów koło Centrum Lincolna na alei Kolumba. - Przepraszam bardzo - zwrócono się do jednego z nich. - Jaka jest pańska odpowiedź na najnowsze wiadomości o krytycznej sytuacji na Wall Street? - Moja odpowiedź! Coś panu powiem: nie ma juŜ nic, w co moŜna by wierzyć. Po aferze Watergate nie wolno ufać prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Po Wietnamie trudno polegać na morale naszego wojska. Nie moŜna dawać wiary dzisiejszym przywódcom kościelnym. A teraz? Nie moŜna nawet wierzyć we wszechmocnego dolara... Dziennikarze przechadzali się teŜ po Czterdziestej Drugiej Ulicy, koło dworca kolejowego Grand Central. Jeden z nich odwaŜył się nawet podsunąć mikrofon policjantowi. - Jest pan funkcjonariuszem policji. Bez wątpienia widział pan to miasto w innych niespokojnych momentach: podczas awarii elektrowni, czy zamieszek rasowych... Jak ocenia pan na tym tle dzisiejszą sytuację?
201
- Takiego napięcia w Nowym Jorku jeszcze chyba nie widziałem. Nie chodzi tu o przemoc, nie ma jej, przynajmniej na razie. Mam tylko na myśli, jak zachowują się ludzie; wyglądają jak Ŝywe trupy. KaŜdy, z kim rozmawiam, wydaje się oszołomiony. Zupełnie jakby ktoś odwrócił nagle porządek świata. Wokół Światowego Centrum Handlu i na Wall Street aŜ roiło się od kamer. Telewizyjny redaktor Curt Jackson mieszkał tu od czasu zamachu bombowego w barakowozie. Obiecał widzom, Ŝe nie opuści tego miejsca, dopóki tajemnica Zielonej WstąŜki nie zostanie rozwikłana. - Przepraszam, czy jest pan urodzonym nowojorczykiem? - zapytał jednego z przechodniów. - Tak jest. Mieszkam tu od trzydziestu ośmiu lat. - Jak zechciałby pan skomentować tę tragedię, straszliwą panikę, jaka wybuchła dzisiaj na giełdzie? - Komentarz dla państwa... No cóŜ, widzi pan ten złoty łańcuch, który mam na sobie? I ten piękny, złoty zegarek? W ten właśnie sposób przechowuję pieniądze na czarną godzinę... mam je zawsze przy sobie. Gdziekolwiek się znajdę. Niech no potrwa to tylko jeszcze trochę dłuŜej i adios, Nowy Jork. KaŜdy powinien sobie kupić złoty zegarek. Na wypadek, gdyby jutro okazało się gorsze niŜ dzisiaj. Około wpół do jedenastej wieczorem Arch i Caitlin wpadli na Waltera Trentkampa. Przechadzali się po długich i szerokich korytarzach Światowego Centrum Handlu, ciągle czekając na nowe wiadomości ze świata. Trzymając się za ręce, stanęli nagle oko w oko z dobrotliwym szefem FBI. Walter nic nie powiedział, ale jego szarozielone oczy rozbłysły szczerym zachwytem. —Widzicie - odezwał się wreszcie - wszystko ma swoje dobre strony. Do licha, to pierwsza pozytywna rzecz, jaką widzę od tygodnia. - To powiedziawszy, mrugnął do Caitlin porozumiewawczo i ruszył dalej. Nagle odwrócił się i zawołał do Archa: - Hej, przecieŜ miałeś informować mnie o tym, co się dzieje! I znikł za rogiem. Bardzo późnym wieczorem Caitlin siedziała jak skamieniała przed czterdziestocalowym ekranem telewizyjnym w „pokoju kryzysowym", popijając ciepławy napój gazowany. Obraz był tak ostry, jak tylko moŜna było sobie wyobrazić. Na dachu znajdowały się anteny odbierające wszystkie waŜniejsze ogólnoamerykańskie kanały telewizyjne. - To wszystko wyjaśni - szepnęła do Carrolla. - Giełda w Hongkongu będzie pierwszym z duŜych rynków, jaki zostanie teraz otwarty.
202
Sydney i Tokio będą uruchomione dopiero w południe, jak powiedzieli. Wczoraj indeks Hang Seng spadł o osiemdziesiąt punktów. Caitlin i Arch siedzieli wśród zmęczonych przeraŜającym dla nich widowiskiem bankierów z Wall Street. Nadawano właśnie przez satelitę specjalny przekaz telewizyjny z Azji. Na sali panowała atmosfera czarnego humoru, jaki często zdarza się podczas największych zbiorowych nieszczęść. Na ekranie wielkiego telewizora widać było reporterów pokazujących na Ŝywo obrazy z Hongkongu. Za policyjnymi barykadami znajdowały się dziesiątki tysięcy ludzi, śpiewających głośno, machających politycznymi hasłami i rysunkami. Tymczasem do budynku miejscowej giełdy wchodziły milczące zastępy odzianych w czarne garnitury maklerów. - Ci maklerzy wyglądają jak karawaniarze - szepnął Arch, stukając ją lekko w ramię. - Faktycznie, nie robią zbyt wesołego wraŜenia - zgodziła się Caitlin. — MoŜe to pogrzeb jakiejś waŜnej osobistości? - MoŜe. Ciekawe jakiej? - zastanowił się Carroll. Do kamery podszedł teraz zagraniczny korespondent amerykańskiej sieci telewizyjnej w nieciekawym, wymiętym garniturze i przemówił egzaltowanym brytyjskim akcentem: - Jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy w sposób tak obrazowy istnienia przepaści pomiędzy Trzecim Światem a marzeniami Zachodu. Myślę, Ŝe właśnie tu, w Hongkongu, przeŜywamy teraz dramat, który wkrótce moŜe ogarnąć cały świat. Wczoraj, praktycznie wszędzie, ceny akcji gwałtownie spadły. Rynek finansowy znajduje się w powaŜnych opałach; Francuzi i Arabowie rezygnują z uczestnictwa, wycofując miliardy dolarów dziennie. A w Hongkongu widzimy na twarzach wielu ludzi głęboką troskę, a nawet przygnębienie. Jednak nieoczekiwanie większość z nich, zwłaszcza młodzieŜ z uniwersytetów i zwykli, uliczni rozrabiacy, wykrzykuje antyamerykańskie slogany, oczekuje z prawdziwą radością najgłębszego, jaki tylko jest moŜliwy, krachu na giełdzie. Tym ludziom po prostu zaleŜy na ogólnoświatowym kryzysie ekonomicznym. Spodziewają się najgorszego i ucieszą się, jeśli się tego doczekają. Mają nadzieję, Ŝe nastąpi długo przez nich oczekiwany upadek Zachodu. Nagle wszystko się odmieniło. Wprost nie do wiary. Znowu na całym świecie. Zupełnie jakby takŜe i to zostało z góry zaaranŜowane. W niecałe czterdzieści minut po otwarciu giełdy w Hongkongu, ceny zaczęły się stabilizować, a potem rosnąć, nie ustając w zdecydowanym ruchu w górę.
203
Ku głębokiemu rozczarowaniu protestujących studentów i robotników w ciągu następnej jednej godziny indeks Hang Seng wzrósł o prawie 75 punktów. Wydarzenia w Sydney potoczyły się w podobny sposób. Maklerzy byli z początku przygnębieni; na ulicach utworzyły się antykapitalistyczne, a w szczególności antyamerykańskie demonstracje pracowników i studentów. Potem zaś na giełdzie nastąpił szał kupowania i ceny zaczęły gwałtownie rosnąć. Ten sam scenariusz powtórzył się, kiedy otwierano z opóźnieniem giełdę w Tokio. I, w godzinę później, w Malezji. Wszędzie. Zaplanowany przez kogoś koniec kryzysowej sytuacji. Jeszcze jedna manipulacja, jakie będą następne? O wpół do dziewiątej rano, czasu nowojorskiego, do wielkiej sali w Światowym Centrum Handlu wszedł Anton Birnbaum. Wyglądał, jakby właśnie wydostał się spomiędzy najbardziej zakurzonych ksiąŜek dostępnych w miejskiej bibliotece publicznej. Tym razem na powitanie szacownego finansisty zerwał się prawdziwy tłum bankierów, odprowadzając go do końca sali. Prezydent Justin Kearney powitał Birnbauma ze spokojną, niemal wesołą miną. Za nim stał wiceprezydent Thomas Elliot, chłodny i pełen rezerwy jak zwykle. Elliot był od zawsze uwaŜany za najpowściągliwszego człowieka w Waszyngtonie. Birnbaum zdziwił się radosną atmosferą, jaka zapanowała na sali o tak wczesnej porze, Równie mocno zdumiał go obraz rynku: ceny papierów wartościowych wzrosły i to tak silnie, jakby zaleŜały od przypadkowego kierunku wiatru. - Dzień dobry, panie Birnbaum - odezwał się Kearney. - Dzień dobry, panie prezydencie i panie wiceprezydencie. Widzę, Ŝe to rzeczywiście dobry dzień. Dzięki Bogu, udało się panu. - Dzięki Bogu. Albo wbrew Niemu, panie prezydencie. - To po prostu niezwykłe. Niech pan popatrzy na ludzi. Widzi pan? Płaczą z radości. - Caitlin opierała się lekko na ramieniu Archa. Ocierała m łzy i nie była jedyną osobą na sali, która to robiła. m Carroll i Caitlin znajdowali się w samym centrum wydarzeń. Niedaleko nich prezydent Kearney ściskał właśnie swojego szefa gabinetu. Sekretarze Departamentów Stanu, Skarbu i Obrony zachowywali się jak chłopcy na meczu, klaszcząc w dłonie i wydając okrzyki zadowolenia, a Prezes Banku Rezerw Federalnych zatańczył przez chwilę w wesołym pląsie z kłótliwym przewodniczącym Połączonych Szefów Sztabów.
204
1
- Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak radosnych bankierów powiedziała Caitlin. - I tak tańczą jak bankierzy- podsumował Carroll. - Michaelowi Jacksonowi nie zagroŜą. Nie mógł oprzeć się wszechobecnemu uczuciu podniecenia. Nie czuł się wprawdzie tak, jakby rozwiązano nagle tajemnicę Zielonej WstąŜki, jednak po długim okresie frustracji pojawiła się wreszcie chwila wesołości. Caitlin przesunęła ustami po jego twarzy. - JuŜ się zaczynam od nowa denerwować. Mam nadzieję... - Jaką masz nadzieję? - spytał Arch, głaszcząc ją po ramieniu. Czuł się teraz tak niesłychanie jej bliski. PrzeŜyli juŜ ze sobą więcej chwil pełnych napięcia, niŜ niektórym ludziom zdarza się to w ciągu Ŝycia. - Mam nadzieję, Ŝe trend będzie się utrzymywał i Ŝe ceny nie polecą znowu w dół. Arch umilkł, przyglądając się dziwnej scenie. Jakiś człowiek znalazł gramofon i po chwili rozległy się dźwięki muzyki szkockich kobziarzy. Ktoś pomysłowy zaciągał właśnie na salę kilka skrzynek szampana. W tym małym święcie było jednak coś trochę wymuszonego, sztucznego, tylko co? Ci ludzie stali przed chwilą na krawędzi, groziła im całkowita Ŝyciowa klęska. Mimo Ŝe sytuacja była nadal niepewna, znaleźli choć na chwilę jakiś punkt oparcia. Jednak... Jednak... Nawet pijąc szampana, Arch nie poczuł zbyt duŜego optymizmu. Cała ta radość wydawała się przedwczesna, a zatem niebezpieczna. Wewnątrz Carrolla czuwał nieustannie policjant, rozwaŜający sprawę ze wszystkich moŜliwych stron. Cholera, miał takie podejście we krwi. Gdzie jest teraz Zielona WstąŜka i co robi? Czy obserwuje sytuację? I co o niej myśli? Jakie przyjęcie urządza z tej okazji? Kto mówi im wszystko z góry, zanim jeszcze zaczniemy działać?!
30
Nie było juŜ czasu do stracenia. Właściwie, w ogóle nie było czasu. KaŜda mijająca godzina miała decydującą wagę. Nadzwyczaj aktywny umysł Birnbauma pracował teraz w tempie komputera. Stary finansista zaczął przeprowadzać pilne rozmowy telefoniczne. Znajdował się w swoim jedenastopokojowym apartamencie na Riverside Drive, koło uniwersytetu Columbia. Po rozmowie z Caitlin Dillon i jej przyjacielem z policji, Carrollem, nabrał określonych podejrzeń - miał silne przeczucia w sprawie zagadki Zielonej WstąŜki. W krytycznych chwilach Ŝycia Birnbaum był oceniany jako biznesmen doskonały lub teŜ najinteligentniejszy ekonomista na świecie. Z pewnością uczył się z zapałem Ŝycia, wiecznie zdumiewając się rozmaitością ludzkich postaw i reakcji. Zawsze był niesłychanie ciekawy świata i taki pozostał nadal. Nie było ani jednego dnia, podczas którego Birnbaum nie czytałby przez co najmniej sześć czy siedem godzin. Dzięki temu zwyczajowi, kultywowanemu od wczesnej młodości, Anton wiedział, Ŝe cały czas jest w stanie działać o kilka ruchów szybciej niŜ inni, a zwłaszcza niŜ leniwi chłopcy z Wall Street. Jaki był związek Zielonej WstąŜki i ataku przeprowadzonego czwartego grudnia z głębokim zachwianiem się rynku w ciągu ostatnich dwóch dni? Dlaczego nie wykryto jeszcze niczego, co mogłoby naprowadzić na ślad Zielonej WstąŜki? Jakim cudem ludzie Zielonej WstąŜki zawsze bez kłopotu wyprzedzali prowadzących śledztwo? Sytuacja ta powtarzała się nieustannie. Tak samo jak natura Anton Birnbaum nie znosił próŜni; a Zielona WstąŜka swoim przemyślnym działaniem taką właśnie próŜnię wytworzyła: wielką, pustą przestrzeń, pełną pozostających bez odpowiedzi pytań. Parę miesięcy temu słyszał o radzieckim planie wywołania paniki na zachodnich rynkach finansowych. NajbliŜsi i najbardziej zaufani znajomi 206
Birnbauma z CIA niepokoili się ewentualnymi działaniami złowrogiego Francois Monserrata. Czy Monserrat był w jakiś sposób powiązany z akcją Zielonej WstąŜki? A moŜe niektórzy członkowie amerykańskiego rządu? Na przykład Philip Berger z CIA? Anton Birnbaum nigdy nie ufał temu typkowi. Albo wiceprezydent Thomas Elliot? Był bardzo chłodnym człowiekiem i zawsze rozgrywał swoje sprawy po cichu. To zbyt wiele moŜliwości. Prawie jakby i to było z góry zaplanowane. Niepozorny, staroświecki człowieczek dzwonił tego ranka do Szwajcarii, Anglii, Francji, Afryki Południowej, Niemiec Zachodnich, a nawet Wschodnich. Prowadził swoje prywatne śledztwo; przez cały czas czuł się, jak gdyby miał na końcu języka jakieś waŜne nazwisko, którego nie moŜe sobie przypomnieć. Wypisał więc na kartce nazwiska, które wydawały mu się najbardziej podejrzane. Philip Berger. Thomas Morę Elliot. Francois Monserrat. I, być moŜe, organizacja terrorystyczna Czerwony Wtorek. Tutaj leŜał właściwy trop; ślad, który zaprowadzi ich aŜ do upragnionego rozwiązania zagadki. Anton Birnbaum był tego pewien. Gdyby tylko zdołał wykryć, który to trop. Gdyby chociaŜ udało mu się zrozumieć motyw dotychczasowych wydarzeń. Musiał być niedaleko, gdzieś tu, w pobliŜu. Anton pracował przy biurku, robiąc od czasu do czasu notatki, przeprowadzając rozmowy telefoniczne z zaufanymi ludźmi. Działał jak w gorączce, niczym człowiek, który czuje, Ŝe pozostało mu juŜ mało czasu. Carroll postanowił zacząć jeszcze raz od początku - przestudiować dokładnie kaŜdy ślad, wszystko, co tylko kiedykolwiek usłyszał na temat Zielonej WstąŜki. Wiedział, Ŝe to zadanie na wiele, wiele godzin i dni. Będzie musiał przekopywać się przez stosy komputerowych danych. Ech, praca detektywa... Poprosił CIA i FBI o zezwolenie na przeszukanie ich kartotek. Nie sprzeciwiano się temu specjalnie, chociaŜ Phil Berger narzucił mu pewne ograniczenia, tłumacząc się jak zwykle względami bezpieczeństwa narodowego. Arch spędził juŜ prawie jedenaście godzin stojąc przed ekranami chyba dwunastu komputerów umieszczonych w „pokoju kryzysowym" Wall Street 13. Śledził coraz to nowe dane; oczy bolały go juŜ od mrowia zielonych literek. Spojrzał na Caitlin, która podnosiła smukłe palce nad klawiaturą, Ŝeby wpisać hasło, dające dalszy dostęp do danych FBI. Zdawało się, Ŝe nie ma umiejętności, której ta kobieta nie posiada.
207
Kiedy na ekranie ukazały się stosowne informacje, szybko postukała ponownie w klawisze. Tym razem zaŜądała listy weteranów Wietnamu, którzy z jakiegokolwiek powodu znajdowali się w ciągu ostatnich dwóch lat - zgodzili się z Archem na przyjęcie takiego okresu - pod obserwacją - policji. Dodała teraz podkategorie ograniczające listę: eksperci od materiałów wybuchowych, Nowy Jork i okolice, moŜliwe kontakty z organizacjami wywrotowymi. Nastąpiła chwila przerwy, po czym na ekranie zaczęły pojawiać się nazwiska. Carroll zastanawiał się juŜ kiedyś nad tą moŜliwością; nie miał wtedy jednak takiego sprzętu ani Caitlin do pomocy. Istniały amerykańskie organizacje podejrzewane o terroryzm, jednak Ŝadnej z nich nie uwaŜano za dostatecznie silną ani dobrze zorganizowaną. Phil Berger osobiście zajął się wtedy organizacjami paramilitarnymi na terenie Stanów Zjednoczonych. I sam zniechęcił Archa do pójścia tym tropem. - Czy moŜesz wydrukować listę najbardziej podejrzanych? - zapytał Caitlin. - To jest komputer. MoŜe zrobić, co tylko chcesz, pod warunkiem, Ŝe go grzecznie poprosisz - odpowiedziała. Po chwili zabzyczała drukarka. Igiełki przesuwały się w zawrotnym tempie po papierze, wypisując w sumie około dziewięćdziesięciu nazwisk czynnych Ŝołnierzy i weteranów, którzy w Wietnamie nabrali doświadcze,' ni a przy posługiwaniu się materiałami wybuchowymi i których FBI uwaŜała za wartych śledzenia, Arch zerwał wstęgę papieru i zaniósł ją na biurko. Adamski Stanley. Kapral. Trzy lata w szpitalu weteranów w Prescott, Arizona. Członek lewicującej organizacji weteranów zwanej Barany, kryjącej się pod szyldem klubu motocyklowego. Arch zastanowił się, ile z tych danych było wytworem paranoicznych mózgów pracowników FBI. Wkrótce odkrył, Ŝe ludzie z listy byli ze sobą róŜnymi sposobami powiązani. Nazwiska łączyły się ze sobą, tworząc coś w rodzaju pajęczyny. Mógł spędzić kilka miesięcy, rozwaŜając wszystkie moŜliwe warianty. Keresty John. SierŜant. Ekspert od amunicji. Zwolniony ze szpitala weteranów w Scranton, Pensylwania 1974. Zawód: dozorca w zakładach chemicznych. Członek Amerykańskiej Partii Socjalistycznej. Zamieszkały w Ridgewood, New Jersey. Zobacz: Rhinehart Jay T., Jones James; Winston.
208
W ten sposób, moŜna było „zobaczyć" aŜ zbyt wiele, przenosząc w nieskończoność wzrok z nazwiska na nazwisko. Carroll przetarł zmęczone oczy i wyszedł, Ŝeby napić się podwójnej kawy. W końcu wrócił do biurka, na którym leŜał juŜ niejeden komputerowy wydruk. - KaŜdy z tych ludzi, a moŜe dwóch lub trzech mogło pomóc wysadzić w powietrze dzielnicę finansową - odezwał się Arch. Caitlin popatrzyła mu przez ramię na listę. - To od którego zaczniemy? - zapytała. Carroll potrząsnął głową. Znowu miał wątpliwości. Musieliby zająć się, moŜe nawet przesłuchać kaŜdego z wymienionych ludzi. Nie było na to czasu. Scully Richard P. SierŜant. Specjalista od plastiku. Hospitalizowany na Manhattanie w 1974 w związku z chorobą alkoholową. Sympatyk skrajnej prawicy. Zawód: taksówkarz, New York City. Downey Marc. Zabójca wojskowy. Hospitalizowany 1971-1973. Zawód: barman. Worcester, Massachusetts. Arch spojrzał jeszcze raz na listę. A moŜe oficer? Rozczarowany oficer, pełen Ŝalu albo chęci zemsty? Ktoś wyjątkowo inteligentny, kultywujący w sobie całymi latami smutek. Carroll oparł dłonie na monitorze. Chciałby wydobyć z tego komputera wszystkie informacje, wykorzystać wszelkie wewnętrzne elektroniczne połączenia. Znowu popatrzył na wydruk. - To moŜe być oficer - powiedział. - Spróbuj pójść tym tropem. Caitlin usiadła i zastukała szybko w klawisze. ZaŜądała listy wszystkich oficerów z Wietnamu, podejrzanych o działalność wywrotową. Pod określeniem „wywrotowy" kryły się najprzeróŜniejsze moŜliwości. Na ekranie pojawiły się nazwiska. Kapitanowie, pułkownicy, majorzy. Niektórzy zostali określeni w danych FBI jako schizofrenicy. Inni jako osoby uzaleŜnione od narkotyków. Jeszcze inni zmienili wyznanie, zostali Ŝebrakami, okazjonalnymi rabusiami banków albo sklepów z alkoholem. Po chwili Arch dostał wydruk takŜe i tych nazwisk. Spośród najbardziej podejrzanych, w Nowym Jorku i okolicy mieszkało dwadzieścia dziewięć osób. Przebiegł wzrokiem listę. Bradshaw Michael. Kapitan. Wypisany ze szpitala weteranów w Dallas, Teksas w 1971. Zawód: handlarz nieruchomościami, Hempstead, Long Island. Cierpi na posttraumatyczny zespół stresowy.
209
Babbershill Terrance. Major. Zwolniony dyscyplinarnie z armii w 1969. Znany jako zwolennik Vietcongu. Zawód: prywatny nauczyciel angielskiego w rodzinach wietnamskich. Brooklyn, Nowy Jork. Carroll spróbował się skupić. Oczy zaczynały mu łzawić. Pomyślał, Ŝe powinien wyjść na dwór i przewietrzyć się. Patrzył jednak zawzięcie w ekran. Rydeholm Ralph. Pułkownik. 0'Donnel Joseph. Pułkownik. Schweitzer Peter. Podpułkownik. Shaw Robert. Kapitan. Craig Kyle. Pułkownik. Boudreau Dan. Kapitan. Kapłan Lin. Kapitan. Weinshanker Greg. Kapitan. Dwyer James. Pułkownik. Beauregard Bo. Kapitan. Arnold Tim. Kapitan. Morrissey Jack. Pułkownik. Zbyt wiele tych nazwisk - pomyślał. Za duŜo ofiar przegranej wojny. -- Czy moŜesz odnaleźć powiązania pomiędzy nimi, Caitlin? Oficerami? Prawdziwymi twardzielami z Wietnamu? - Zobaczę. Zastukała w klawisze. Tym razem jednak nic nowego się nie pojawiło. Popatrzyła w zamyśleniu na ekran, po czym spróbowała czegoś innego. Znowu nic. Wpisała jeszcze inne polecenie. I nic. - Czy coś nie działa? - spytał Carroll. - Robię co mogę, Arch, do licha. Na ekranie widniał denerwujący napis: „Bardziej szczegółowe dane - zobacz w kartotekach". - „W kartotekach"? - zdziwił się Carroll. - PrzecieŜ to są kartoteki. - Widocznie FBI ma w Waszyngtonie jakieś inne kartoteki, których nie wpisali do sieci komputerowej, Arch. Ale dlaczego? Była dziesiąta wieczorem, szesnastego grudnia. SierŜant Harry Stemkowsky pomyślał, Ŝe czuje się wreszcie finansowo bezpieczny, chyba po raz pierwszy w całym swoim dorosłym Ŝyciu.
210
Kupił właśnie nowego forda bronco i kosztowne futro z bobrów dla Mary w sklepie Alexander's. Nagle Ŝycie okazało się dla nich łaskawe, całkiem przyzwoite, jak nigdy dotąd. Ale Harry Stemkowsky nie potrafił jednak myśleć o tym wszystkim ze spokojem. Czuł się trochę jak podczas wizyty świętego Mikołaja albo podróŜy do Disneylandu; miał wraŜenie, Ŝe całe to bogactwo okaŜe się tylko przemijającą złudą. A zresztą, kto zdołałby tak łatwo przyzwyczaić się nagle do miliona stu pięćdziesięciu dwóch tysięcy dolarów? Stemkowsky czuł się jak jeden z tych, którzy wygrywają wielką sumę na stanowej loterii, a potem w dalszym ciągu pracują na stanowisku dozorcy albo urzędnika pocztowego. Chodziło o to, Ŝe dostał zbyt duŜo w zbyt krótkim czasie. Nie mógł pozbyć się niepokojącego uczucia, Ŝe ktoś mu to wszystko odbierze. Dwadzieścia po dziesiątej wieczorem Stemkowsky skierował taksówkę na Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę, jadąc w kierunku mostu. Zakończył właśnie swoją dziesięciogodzinną zmianę, ciągle postępując zgodnie z planem pułkownika Hudsona, mającym zapewnić im niewątpliwy sukces. Parę minut później skręcił w jedną z ruchliwych alej na Jackson Heights, a potem w Osiemdziesiątą Piątą, przy której mieszkali razem z Mary. Bezwiednie oblizał wargi. Czuł juŜ niemalŜe smak i zapach duszonego mięsa, które obiecała przygotować, kiedy wyjeŜdŜał rano do pracy. Ślinka mu ciekła na myśl o pysznej wołowinie, sałatce i tych małych, smacznych kartofelkach, jakie zawsze gotowała. Pomyślał sobie, Ŝe moŜe po tym wszystkim powinni pojechać z Mary na zasłuŜoną emeryturę gdzieś na południe Francji. Z pewnością starczy im na to pieniędzy. Mogli stołować się na okrągło w czterogwiazdkowych francuskich restauracjach, aŜ im się znudzi. Potem moŜe przenieśliby się do Włoch. A jeszcze później do Grecji. Podobno w Grecji jest tanio. Hej, zaraz - co za róŜnica, czy tam jest tanio czy nie? Harry przyspieszył na ostatniej prostej, wiodącej do domu. - Hej, człowieku! -zawołał nagle, wciskając hamulec do samego końca Spod maski odskoczył w ostatniej chwili wysoki łysy męŜczyzna o zbolałym wyglądzie. Machał w przeraŜeniu rękami nad głową i wykrzykiwał coś. Tak wyglądali ludzie w Wietnamie, kiedy Ŝołnierze zapuszczali się patrolami, Ŝeby oczyścić wioski z nieprzyjaciela, po straszliwych uderzeniach z powietrza. Serce stanęło Stemkowsky'emu w gardle. Koło jego domu stało się coś okropnego; musiał zdarzyć się jakiś straszny wypadek. PrzeraŜony człowiek znalazł się teraz tuŜ przy drzwiczkach, krzycząc na cały głos: - Pomocy! Ratunku, pomocy! W końcu, Stemkowsky opuścił szybę. Złapał mikrofon nadajnika, gotów wezwać potrzebną pomoc.
211
- Co się, u licha dzieje? Co się stało, proszę pana? Nagle w jego skroń uderzyła twarda lufa małej, czarnej beretty. - To się stało! Nie ruszaj się. OdłóŜ mikrofon. Z bocznej uliczki wychynął teraz drugi męŜczyzna. Otworzył skrzypiące drzwi pasaŜera. - Proszę zawrócić, sierŜancie Stemkowsky. Nie dojechaliśmy jeszcze do domu. W jakiś czas później — parę godzin, a moŜe parę dni - nie dało się tego określić, Harry Stemkowsky poczuł pod pachami podnoszące go brutalnie w górę ręce. Ręce postawiły go znowu twardo na skrzypiącym, drewnianym krześle. Dwa razy wstrzykiwali mu jakiś narkotyk. Pojawiła się twarz jakiegoś męŜczyzny. Niewyraźna, róŜowawa plama zdawała się spłynąć aŜ niemal do twarzy Stemkowsky'ego. SierŜant poczuł czyjś oddech i zapach ostrej wody kolońskiej. Wtedy doznał nagłego szoku. Nie mógł uwierzyć, kogo przed sobą zobaczył. Ta twarz - widział ją juŜ nieraz; ostatnio niemal bez przerwy pokazywano ją w telewizji, była teŜ w gazetach... Nie, coś mu się poplątało. To ten pieprzony narkotyk uszkodził mu coś w mózgu... Co tu się działo? PrzecieŜ ten człowiek nie mógł być... Twarz uśmiechnęła się okrutnym grymasem i powiedziała: - Tak. To ja jestem Francois Monserratem. Zna mnie pan pod innym nazwiskiem. Wiem, Ŝe to dla pana szok. Harry Stemkowsky zamknął oczy. To musiał być zły sen. Koszmar, który minie. Otworzył je znowu i potrząsnął głową. Zabolała go strasznie. Gałki oczne wydawały się mu ciąŜyć. Wprost nie mógł uwierzyć. Tak blisko szczytu władzy. Największy zdrajca. Kiedy Stemkowsky wreszcie się odezwał, ledwie wiedział, co mówi; a przez jego nabrzmiałe usta przeciskały się trudno zrozumiałe słowa. Czuł się, jak gdyby język stanął mu kołkiem. - Odpie-pie-pierdol się pan. Odpie-pier się. - Och, niech pan da spokój. JuŜ dawno minął czas na pańskie oburzenie... No dobrze, proszę zobaczyć: co my tu mamy...? Ręce Monserrata trzymały teraz torbę na zakupy. Wyjął z niej dobrze znany Harry'emu niebieski garnek. Stemkowsky krzyknął. Zaczął szarpać się w krępujących go więzach, wbijając je sobie niemiłosiernie w ciało. Przed jego oczami znajdował się widelec, znikający w czeluściach garnka. Widelec sięgał aŜ do wspaniałego kawałka wołowiny bourguignonne, ociekającego smakowitym, brązowym sosem. Harry wrzasnął znowu. I jeszcze raz, i jeszcze. (
212
- Zdaje się, Ŝe odkrył pan mój mały sekret. Powinien pan teŜ zorientować się do tej pory, jak śmiertelnie powaŜne jest to przesłuchanie. — Monserrat zwrócił się do swoich pomocników: - Wprowadźcie nieszczęsną kucharkę. Harry rozpoznał swoją Ŝonę, chociaŜ z wielkim trudem. Wyglądała jak Ŝałosna karykatura samej siebie. Jej twarz była cała posiniaczona, purpurowa, spuchnięta. Brakowało jej kilku przednich zębów; nabrzmiałe wargi wyglądały prawie jak krwawa miazga. - Bła-bła-błagam! - zawył Stemkowsky, szaipiąc się na krześle. Ona nic nie wie! - Wiem. Mary nie ma pojęcia, w jaki sposób wszedł pan w posiadanie skradzionych papierów wartościowych w Bejrucie, a potem w Teł Awiwie... Ale pan wie. - Błagaam. Nie-nie-nie róbcie jej krzy-krzywdy... - Nie chcę robić jej krzywdy. Niech więc powie mi pan, co pan wie, sierŜancie. Wszystko, co pan wie. Teraz. Skąd pan wziął skradzione akcje? Monserrat znowu uśmiechnął się złowrogo. Po następnych piętnastu okrutnych, makabrycznych minutach, udało mu się dowiedzieć części tego, co wiedział Harry Stemkowsky... O kradzieŜy akcji i innych papierów wartościowych, o ataku na Wall Street czwartego grudnia. Nie o tym, gdzie obecnie przebywał pułkownik Hudson ani kim dokładnie był. Ale zawsze był to jakiś początek; znacznie więcej, niŜ wiedział ostatnio Monserrat. Król terrorystów patrzył z góry na pozbawionego nóg Stemkowsky'ego i jego Ŝonę. SierŜantowi wydawało się, Ŝe Monserrat przebija ich wzrokiem na wylot. Wyraz jego twarzy był przeraŜający, ohydny, niemal nieludzki. - No i widzi pan? Niepotrzebnie cierpiał i pan, i niewinna niczemu Mary. Mogliśmy po prostu porozmawiać spokojnie przez pięć minut. A teraz, czy nie czas na nagrodę? Z tymi słowami terrorysta wyjął zza poły marynarki czarną berettę, odczekał chwilę, Ŝeby oboje zobaczyli dobrze, co się święci, po czym dwukrotnie wystrzelił. Ostatnim uczuciem w Ŝyciu sierŜanta US Anny Harry'ego Stemkowsky'ego był Ŝal, Ŝe nigdy nie było im dane nacieszyć się z Mary uzyskanymi pieniędzmi. Więcej niŜ milionem dolarów. To było niesprawiedliwe. śycie nie zawsze bywa sprawiedliwe...
Na tę noc Aren Carroll pojechał do domu w Riverside. Podczas gdy szedł od garaŜu, ziemia zdawała kręcić mu się pod stopami. Wspiął się na skrzypiące schodki werandy. Ogarnęło go poczucie winy. Tym razem zbyt długo zaniedbywał swoje dzieci.
213
Na dole światła były pogaszone. Słychać było ciche buczenie lodówki. Arch zdjął buty i na palcach wszedł na górę. Zatrzymał się i zajrzał do pierwszej sypialni, w której spali Elizabeth, czyli Lizzie, oraz Mickey Kevin. Ich małe, dziecięce ciałka spoczywały spokojnie w łóŜkach. Pamiętał, jak kupował parę lat temu te jednakowe łóŜka w sklepie Kleina na Czternastej Ulicy. Wystarczy spojrzeć na te dwa bachorki. Śpią sobie spokojnie, jakby nigdzie nie istniały Ŝadne problemy. Takie właśnie powinno być Ŝycie. Na jednej ze ścian tykał cichutko stary dziecinny zegar, kupiony jeszcze małemu Archowi. Obok wisiały plakaty Def Leppard i The Police. Właściwie dziecko rośnie w dziwnym świecie. I duŜe dzieci teŜ Ŝyją w dziwnym świecie. - Cześć, maluchy - szepnął cichutko, Ŝeby ich nie obudzić. - Znalazł się wasz stary tatuś. - Wszystko w najlepszym porządku, Archer - odezwała się Mary K. - Ale mnie przestraszyłaś, Mary! Nie usłyszałem, jak weszlaś. - Dzieci rozumieją twoje problemy. Wszyscy oglądamy wiadomości. Mary K. przytuliła swojego starszego brata. Miała siedemnaście lat, kiedy ich rodzice umarli; oboje tego samego roku, na Florydzie. Od tamtego czasu Arch się nią zajął. I on, i Nora zawsze byli gotowi rozmawiać z Mary K. o jej chłopakach, o tym, Ŝe chce zostać prawdziwą malarką, nawet, jeŜeli nie będzie mogła z tego przyzwoicie wyŜyć. SłuŜyli jej pomocą, kiedy tylko jej potrzebowała; teraz role się odwróciły. - MoŜe naprawdę rozumieją moją pracę. A co z innymi sprawami? Czy mówią coś o Caitlin? Mary K. złapała go za rękę i oparła ją na własnym ramieniu. Zawsze była taką delikatną, miłą i po prostu dobrą dziewczyną. Carroll myślał często o tym, Ŝe juŜ czas, Ŝeby znalazła sobie kogoś równie wspaniałego. Zajmowanie się jego domem i dziećmi raczej jej w tym nie pomagało. - Ufają twojemu rodzicielskiemu osądowi. Oczywiście, w rozsądnych granicach. - Naprawdę? To coś nowego. - Och, jesteś dla nich prawdziwą wyrocznią i dobrze o tym wiesz. JeŜeli powiesz, Ŝe polubią Caitlin, to instynktownie ci uwierzą; po prostu dlatego, Ŝe ty im to powiedziałeś. - No cóŜ, ostatnio nie dały tego po sobie poznać. Ale myślę, Ŝe ją polubią. To wspaniały człowiek. - Na pewno. Masz intuicję w kontaktach z ludźmi. Zawsze wiedziałeś, który z moich adoratorów był wart tego, Ŝeby na niego spojrzeć więcej niŜ jeden raz. Przyciągasz ludzi pełnych Ŝycia i miłości do innych. Taka jest teŜ Caitlin, prawda? Arch spojrzał z góry na swoją „małą" siostrzyczkę i potrząsnął twierdzące głową. Mary K. była tak inteligentna. Łączyła w sobie
214
wraŜliwość artystki ze zmysłem praktycznym. Ciekawa kombinacja, w opinii Archa nie do pogardzenia. Carroll przeciągnął się. Ciągle bolała go jeszcze rana, pamiątka po poranku w ParyŜu. - Któregoś dnia wezmę w końcu tydzień urlopu, przysięgam. Muszę odzyskać jakiś kontakt z dziećmi. - A co z twoją przyjaciółką, z Caitlin? Czy ona teŜ będzie mogła wziąć tydzień wolnego? Arch nic nie odpowiedział. Nie był pewien, czy to taki dobry pomysł. Zaczął szykować się do łóŜka. PołoŜył się, wyczerpany, jednak nie mógł zasnąć. Przed oczami migały mu ciągle ekrany komputerów z „pokoju kryzysowego". Jeśli istniał jakikolwiek trop, którym mógł podąŜyć, z pewnością wiódł on przez Waszyngton i tajne akta FBI. Wreszcie zaczął cicho chrapać, zapadłszy w głęboki, spokojny sen. Kiedy odezwał się budzik, było jeszcze ciemno.
/
31 Waszyngton Carroll zawsze uwaŜał Waszyngton za idealne miejsce do kręcenia filmów Hitchcocka, Było to takie eleganckie, ciche i wspaniałe miasto, a jednocześnie na swój sposób paranoiczne w dziwnych, zmiennych formach architektonicznych. O dziewiątej rano Arch wysiadł z bladoniebieskiej taksówki ze zgniecionym zderzakiem na waszyngtońskiej Dziesiątej Ulicy. W twarz uderzyła go zimna mŜawka. Postawił kołnierz marynarki. ZmruŜył oczy, spoglądając przez poranną mgłę na betonowy klocek, jaki stanowił budynek imienia J. Edgara Hoovera. Znalazłszy się wewnątrz, został poddany szczegółowej, nadmiernie powolnej procedurze przy biurku recepcjonisty Denerwowało go to. Słynne, nieefektywne sposoby postępowania FBI pasowały raczej do jakiegoś skeczu w sobotnim programie telewizyjnym niŜ do rzeczywistości. Po kilku minutach oczekiwania, podczas których odbyto kilka „najpowaŜniejszych w świecie" rozmów telefonicznych, wręczono mu niebieską kartę magnetyczną z insygniami FBI. Wsunął ją do otworu w metalowej bramce i wkroczył na niedostępne zwykłym śmiertelnikom korytarze. Na piątym piętrze, zaraz niedaleko windy, siedziała atrakcyjna agentka, zajmująca się opracowywaniem danych. Miała na sobie męską marynarkę; jej orzechowe włosy były spięte w elegancki kok. - Dzień dobry, jestem Arch Carroll. - Dzień dobry, nazywam się Samantha Hawes. Ludzie nie mówią na mnie Sam. Miło mi pana poznać. Proszę tędy. Ruszyła. - Zebrałam juŜ dla pana tyle materiałów, ile tylko mogłam. Kiedy powiedziano mi, czego pan szuka, poświęciłam temu specjalnie parę nadgodzin. To, co mam, pochodzi z Pentagonu i naszych własnych tajnych akt. To wszystko, co udało mi się zdobyć w tak krótkim czasie na temat osób wymienionych na pańskich listach. Muszę przyznać, Ŝe nie
216
było to łatwe. Niektóre informacje wydrukowałam po prostu z komputera, ale reszta - jak się pan domyśla - znajdowała się w bardzo zakurzonych papierach. To mówiąc, pani Hawes zaprowadziła Archa do małego pomieszczenia, w którym na biurku leŜały stosy dokumentów. Carroll prawie jęknął, widząc, ile otrzymał danych. Wszystkie te kartki były do siebie podobne. Jak miał znaleźć w tym wielkim zbiorowisku archiwalnych zapisków coś niezwykłego? Obszedł biurko, oceniając zadanie, które go czeka. Wśród gór papieru kryły się powiązania pomiędzy poszczególnymi oficerami, wszystkie moŜliwe tropy, wydarzenia, których byli uczestnikami podczas wojny i później . Z pewnością w którymś momencie ścieŜki Ŝycia tych ludzi krzyŜowały się, zawierali ze sobą znajomości, wymieniali korespondencję. - Mam jeszcze więcej. Chce pan zobaczyć9 Czy to, co tu leŜy, wystarczy panu przez chwilę? - spytała archiwistka. - Och, cóŜ, sądzę, Ŝe na razie mam dosyć. Nie wiedziałem, Ŝe o kaŜdym jest tu zapisane aŜ tyle informacji. Agentka Hawes uśmiechnęła się: - Powinien pan sprawdzić własną teczkę. - A pani ją sprawdzała? - Będę pracować tam, w pobliŜu. Gdyby zechciał pan poczytać jeszcze trochę więcej, panie Carroll, to proszę mnie zawołać. Ruszyła, ale po chwili odwróciła się. Archowi zdawała się uosabiać kobietę współczesną. Była bardzo ładna i elegancka, a jednocześnie wyglądała na osobę godną zaufania. Chyba pochodziła z Południa. Carroll pomyślał sobie, Ŝe w nie tak znów odległych czasach byłaby pewnie młodą matką dwojga czy trojga dzieci, siedzącą w domu gdzieś w Alcxandrii. - Jest jeszcze jedna sprawa - odezwała się z zakłopotaniem. - Właściwie nie wiem, o co chodzi, moŜe tylko mi się wydaje. Ale kiedy przeglądałam te akta wczoraj wieczorem... Miałam nieokreślone wraŜenie, Ŝe przy niektórych z nich ktoś coś majstrował. W mózgu Archa odezwał się niepokój. - A kto miałby w tym szperać? - KaŜdy, kto ma do nich dostęp. - Co pani ma na myśli, mówiąc, Ŝe „ktoś przy nich majstrował"? - Wydaje mi się, Ŝe z kilku teczek pousuwano część dokumentów. Carroll wyciągnął rękę i złapał kobietę lekko za nadgarstek. Informacja, którą usłyszał, podekscytowała go. Oznaczała, Ŝe pewne akta były dla kogoś z jakiegoś względu waŜne. Ktoś inny juŜ je oglądał i, być moŜe, ukradł niektóre dokumenty. Po co? I które to były teczki? Zobaczył na twarzy agentki dziwny wyraz; musiała zastanawiać się, kim tak naprawdę jest ten zachowujący się w nietypowy dla FBI sposób człowiek, którego tu wpuszczono. 217
- Czy pamięta pani, które to były teczki? - Oczywiście. - Podeszła do biurka i zaczęła przerzucać papiery. Wybrała pięć grubych teczek i połoŜyła je Carrollowi przed nosem. - Ta... ta... i ta... i jeszcze te dwie. Przeczytał szybko nagłówki. Scułly Richard Demunn Michael Freedman Harold Lee Melindez Paul Hudson David - Dlaczego akurat te pięć? - spytał. - Ci ludzie słuŜyli razem w Wietnamie, zgodnie z tym, co napisane jest w środku. To moŜe być powód. Arch usiadł. Sądził mimo wszystko, Ŝe wróci z Waszyngtonu z pustymi rękami. Czuł, Ŝe podniecenie, jakie budzi się w nim, okaŜe się tylko fałszywym alarmem. Miał przed sobą po prostu materiały dotyczące pięciu ludzi, „wywrotowców", a wiedział, Ŝe Fbl stosuje ten termin tak szeroko, Ŝe właściwie moŜe on nic nie oznaczać. Sprawdził nazwiska na własnych wydrukach i wtedy serce zabiło mu szybciej. Scully i Demunn byli specjalistami od materiałów wybuchowych. A David Hudson był pułkownikiem, który, według krótkiej notatki z komputera, aktywnie uczestniczył w tworzeniu organizacji weteranów Wietnamu i w walce o ich prawa. Pięciu Ŝołnierzy, którzy walczyli razem na wojnie. Pięciu ludzi, którzy byli zarówno na jego listach, jak i w aktach FBI. Zdjął marynarkę i krawat, które załoŜył specjalnie z okazji oficjalnej podróŜy do Waszyngtonu i zaczął czytać o pułkowniku Davidzie Hudsonie.
\
32 Waszyngton
Kiedy Arch skończył czytać, pokręcił tylko głową. Przed nim leŜała gruba teczka numer 211, dotycząca pułkownika Davida Hudsona. Była tam opisana cała jego słuŜba wojskowa, kawał Ŝycia tego człowieka. Pułkownik David Hudson był rzeczywiście zagadkową postacią. Jego kariera zaczęła się obiecująco w West Point, gdzie w 1966 roku otrzymał dyplom z wyróŜnieniem. Przez cztery lata naleŜał do tamtejszej druŜyny tenisowej, aŜ w końcu został jej kapitanem. Był popularnym kadetem, według wszelkich danych, nowoczesny wzorzec amerykańskiego chłopaka. Czynił w słuŜbie duŜe postępy. Natychmiast po ukończeniu Akademii zgłosił się na ochotnika na szkolenie Sił Specjalnych, a potem jeszcze do Rangersów. Na pierwszy rzut oka moŜna było powiedzieć, Ŝe armii nie mógł się trafić pilniejszy ani bardziej profesjonalny Ŝołnierz. Pułkownik David Hudson - wzorzec młodego Amerykanina. KaŜdy kolejny dokument, jaki Arch czytał, opatrzony był superlatywami w rodzaju: , jeden z naszych najlepszych", „młody oficer, z jakiego wszyscy powinniśmy być dumni", „pod kaŜdym względem wzorcowy Ŝołnierz", „nieokiełznany, wprost zaraźliwy entuzjazm", „z pewnością jeden z naszych przyszłych przywódców", „materiał, na jakim moŜna oprzeć nowoczesną armię" i tym podobne. W Wietnamie Hudson został odznaczony Medalem Honoru i krzyŜem Distinguished Service. Dostał się do niewoli. Przewieziono go do Wietnamu Północnego, w celu przesłuchiwania. PrzeŜył siedem miesięcy w obozie jenieckim. Mało brakowało, a byłby tam umarł. Po rekonwalescencji zgłosił się na ochotnika drugi raz i kilkakrotnie „odznaczył się szczególną walecznością i odwagą". Wreszcie na trzy miesiące przed ewakuacją Sajgonu, został cięŜko ranny od wybuchu granatu i wskutek tego stracił lewą rękę. Przyjął ten fakt w charakterystyczny dla siebie sposób; w szpitalnym raporcie moŜna było przeczytać:
219
„Pułkownik David Hudson był dla nas kimś wyjątkowym - pomagał innym pacjentom, nigdy nie uskarŜał się na to, co go spotkało. To prawdziwy w kaŜdym calu młody idealista". JednakŜe po Wietnamie kariera pułkownika Davida Hudsona nagle załamała się. Wkrótce po jego powrocie do Stanów rodzina i przyjaciele dostrzegli w nim dramatyczne zmiany. „To tak, jak gdyby z wojny powrócił zupełnie inny człowiek" — mówił ojciec Hudsona, którego przesłuchiwano kilka razy. - „Cały ten ogień, ten zaraźliwy entuzjazm, jaki miał w sobie David, zniknęły. Jego oczy zaczęły wyglądać jak oczy starego człowieka". Pułkownik David Hudson po powrocie z Wietnamu - prawdziwa zagadka. Z początku Hudson stacjonował w forcie Sam Houston w Teksasie, a potem w forcie Sili w Oklahomie. Wreszcie w forcie Polk w Luizjanie został bez rozgłosu zwolniony dyscyplinarnie za „działania szkodliwe dla armii". Inny dokument mówił, Ŝe Hudson został w ciągu dwóch miesięcy dwukrotnie przeniesiony w inne miejsce, za, jak się wydawało, drobne niesubordynacje. Jego małŜeństwo z Betsy Hinson, pochodzącą z rodzinnego miasta Hudsona, skończyło się nagle w 1973 roku. śona pułkownika powiedziała wtedy: „Ja juŜ go wcale nie znam. David to teraz zupełnie inny człowiek niŜ ten, za którego wyszłam. Stał się obcy dla wszystkich". W następnych latach niemal obsesją Hudsona stał się udział w spotkaniach róŜnych organizacji weteranów Wietnamu. Współorganizował i przemawiał na rozmaitych zjazdach w całych Stanach Zjednoczonych. W tym czasie spotykał się i był fotografowany z gwiazdami filmowymi o liberalnych poglądach, biznesmenami interesującymi się sprawami weteranów, ze znanymi politykami. W którymś momencie Arch ułoŜył przed sobą metodycznie kserokopie wszystkich dostępnych zdjęć Davida Hudsona. Przekładał je tak, aŜ uformowały mu się w ciekawy kolaŜ. Jedno było zaplamione kawą czy teŜ colą. Plama wydawała się świeŜa. To Samantha Hawes czy ktoś inny? A moŜe to tylko on sam dostawał juŜ kręćka? Na fotografiach pułkownik David Hudson wyglądał jak klasyczny wyidealizowany Ŝołnierz z dawnych lat. Przypominał Jimmiego Stewarta; takie zdjęcia oficerów robiło się przed Wietnamem. Hudson miał blond włosy, prawie zawsze krótko przystrzyŜone, „bohaterską", silnie zarysowaną szczękę, trochę uszczypliwy, rozbrajający uśmiech. Pułkownik Hudson z pewnością wyglądał na człowieka bardzo pewnego siebie i swoich działań. Widać było, Ŝe jest niesłychanie dumny z tego, Ŝe jest amerykańskim Ŝołnierzem. Carroll wstał znad papierów i zaczął chodzić po pokoju. Kogo miał zatem przed sobą? Urodzonego Ŝołnierza, przywódcę, któremu gdzieś po drodze coś się zagmatwało. A moŜe... to ktoś inny zepsuł jego karierę?
220
W całym kraju musiały być setki, moŜe nawet tysiące podobnych lud/i jak David Hudson. Niektórzy z nich powariowali i musieli zostać zamknięci w oddziałach psychiatrycznych szpitali dla weteranów. Inni przesiadywali w ciszy w zapuszczonych, pustych pokojach, odmierzając czas niczym bomby zegarowe. Pułkownik David Hudson?... Czy to on stworzył Zieloną WstąŜkę? Weszła Samantha Hawes, przynosząc kawę, kanapki i sałatki. - Widzę, Ŝe pan czyta z wielkim zainteresowaniem - powiedziała. - Tak, te materiały są naprawdę ciekawe. A jednocześnie takie dziwne... Trudno mi jednak wyciągnąć od razu jakieś konkretne wnioski. Arch potarł zaczerwienione oczy. - Dziękuję, za to jedzenie, a zwłaszcza za kawę. To, co pani zebrała, jest dla mnie bardzo interesujące. Szczególnie zaś teczka pułkownika Hudsona. To bardzo skomplikowany, dziwny człowiek. AŜ za doskonały. Idealny Ŝołnierz. A potem, co się z nim stało, kiedy wrócił do Stanów? Agentka Hawes usiadła, ugryzła wielki kęs kanapki i powiedziała: - Tak jak mówiłam, w jego dokumentach są pewne luki. Tak samo jak w czterech pozostałych teczkach. Proszę mi wierzyć, oglądałam juŜ tyle akt, Ŝe potrafię to rozpoznać. - Jakie luki ma pani na myśli? Czego tu brakuje? - CóŜ, nie ma na przykład Ŝadnych raportów na temat specjalnego szkolenia, jakie przeszedł w Fort Bragg. Nie ma teŜ nic o szkoleniu na oficera Sił Specjalnych ani na Rangera. Cały siedmiomiesieezny pobyt w obozie jenieckim jest zaledwie króciutko skwitowany. To wszystko powinno być dokładnie opisane. Być moŜe, zostałoby oznaczone jako „ściśle tajne", ale tak czy owak, powinno się tu znajdować. - Czego jeszcze brakuje? Czy istnieją gdzieś fotokopie czy duplikaty tych dokumentów? - Z pewnością powinno być tu więcej opisów jego sylwetki psychologicznej. Zwłaszcza po tym, jak stracił rękę w Wietnamie. Był torturowany przez Ŝołnierzy Vietcongu. Jest oczywiste, Ŝe przeŜywa nawroty do tamtych sytuacji. Brak tu informacji na temat tego, co przeŜył w obozie jenieckim. Jeszcze nigdy me widziałam teczki numer 211, która nie zawierałaby szczegółowego portretu psychologicznego. Carroll wziął drugą kanapkę z pieczoną wołowiną i zasugerował: - MoŜe sam Hudson to zabrał? - Nie wiem, jakim cudem zdołałby się tu dostać, chociaŜ chyba nic na jego temat by mnie nic zdziwiło, po tym co przeczytałam wczoraj. - To znaczy po czym? Czy mogłaby pani sprecyzować? - Jak to się stało, Ŝe zaraz po Wietnamie stał się nikim? Podczas wojny wywiad oceniał jego morale na bardzo wysokie. Byl tam znakomitym, odwaŜnym dowódcą. Dlaczego kiedy wrócił, dali mu taki marny przydział? Z powodu ręki? A jeśli tak, to czy nie mogli tego napisać? - MoŜe właśnie dlatego porzucił w końcu armię? - zaproponował Arch. - Nie chciał słuŜyć na drugorzędnych placówkach. - Być moŜe. Ale przede wszystkim, dlaczego w ogóle mu to zrobili? PrzecieŜ przedtem przez cały czas wychwalali go pod niebiosa. I proszę mi wierzyć, mieli co do niego naprawdę powaŜne plany. Łatwo w tych teczkach prześledzić ścieŜki wiodące do chwały i zaszczytów. Hudson był w armii prawdziwą wschodzącą gwiazdą. Carroll zanotował coś, po czym spytał:
- A jaki byłby bardziej właściwy przydział? Co by się stało, gdyby po powrocie do Stanów nadal na niego stawiano? - Powinien przynajmniej dostać się do Pentagonu. Według wszystkich danych stawiano na niego bez wątpienia. Przynajmniej do czasu, kiedy pojawiły się problemy dyscyplinarne. Wylądował na podrzędnej placówce, zanim zdołał na to zasłuŜyć. - To rzeczywiście dziwne. MoŜe w Pentagonie coś wiedzą. Muszę teraz pojechać tam. Samantha Hawes rozłoŜyła ręce. - Moje kondolencje - powiedziała. - To skromne miejsce jest w porównaniu z Pentagonem miłe jak hippisowska komuna. - Tak, słyszałem, Ŝe pracują tam weseli ludzie - odparł z uśmiechem Arch. Ta agentka była sympatyczna i bardzo inteligentna. Spodobała mu się. - Niech pan posłucha - dodała. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinien pan wiedzieć. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pewna osoba z całą pewnością przeglądała teczki numer 211. Dokładnie było to piątego grudnia. Carroll, który zaczął się juŜ pakować podniósł wzrok na panią Hawes. - Kto to był? - zapytał. - Tego dnia poproszono nas o przesłanie niektórych akt 211 do Białego Domu. Chciał je przejrzeć wiceprezydent Elliot. Trzymał je przez ponad sześć godzin. Niech pan posłucha. Jeśli będzie pan jeszcze potrzebował jakiejś pomocy, to proszę się tu do mnie zgłosić. Czy to oficjalnie, czy nie... Obiecuje pan? - Obiecuję - odpowiedział powaŜnie Arch. Riverdalc, Nowy Jork Młody Carroll takŜe musiał słuchać rozkazów i to bardzo surowych. Sześcioletni Mickey Kevin Carroll miał pozwolenie na samodzielny powrót z treningu koszykówki, odbywającego się o trzy przecznice od domu. Dostał od cioci Mary K. ścisłe zalecenia, zapisane przez nią w jego ! notatniku:
222
_
i
Rozejrzyj się w obie strony zanim przejdziesz przez aleję Churchilla. Rozejrzyj się w obie strony zanim przejdziesz przez ulicę Grand. Pod Ŝadnym pozorem nie rozmawiaj z nikim obcym. Nie kupuj przed kolacją nic do jedzenia w sklepie Fieldstone. Jeśli to zrobisz, zginiesz w torturach. Mickey Kevin szedł właśnie pomiędzy aleją Riverdale a aleją Churchilla. Był zajęty rozwaŜaniem techniki koszykarskiego dwutaktu. Kiedy Alexander Joseph pokazywał, jak go się robi, wydawało się to łatwe. Ale kiedy spróbowało się samemu, to okazywało się, Ŝe trzeba pamiętać o zbyt wielu rzeczach naraz. Trzeba było sprawić, Ŝeby noga i ręka znalazły się jednocześnie w górze, a potem jeszcze wysoko i celnie rzucić piłkę. Wszystko naraz! Zgłębiając tak arkana koszykówki, mały Carroll zdał sobie po pewnym czasie sprawę z tego, Ŝe ktoś za nim idzie. Odwrócił się i zobaczył zbliŜającego się męŜczyznę. Szedł bardzo szybko w jego kierunku. Mickey Kevin napiął się cały. Zbyt wiele naoglądał się filmów, Ŝeby się teraz nie bać. Zawsze było tak, Ŝe bandyci chcieli złapać dziecko, kiedy było w domu samo albo z nianią. Świat jest bardzo niebezpieczny. Niektórzy ludzie są źli i groźni. Człowiek, który za nim się pojawił, wyglądał normalnie, jednak chłopiec postanowił na wszelki wypadek przyspieszyć. Zaczął niepozornie stawiać coraz dłuŜsze i szybsze kroki. Szedł teraz tak jak wtedy, kiedy próbuje się dotrzymać kroku tacie. Na skrzyŜowaniu z ulicą Grand nie było widać Ŝadnych samochodów, ale Mickey zatrzymał się zgodnie z regułami i obejrzał się w obie strony. Popatrzył teŜ w tył i zobaczył, Ŝe męŜczyzna jest teraz bardzo blisko niego. Bardzo blisko. Chłopiec przebiegł więc przez ulicę, mimo Ŝe ciocia Mary K. zabiłaby go za to na miejscu. Serce biło mu głośno. Czuł to nawet w stopach. Wtedy zrobił bardzo głupią rzecz. Wiedział, Ŝe to idiotyczne, natychmiast kiedy tak postąpił. Przebiegł skosem przez pusty parking koło Riverdale Day School. Dalej były te złośliwe krzaki. LeŜało tam pełno puszek po piwie i rozbitych butelek po winie i whisky. Mary K. zapomniała mu napisać: „Nie idź przez parking koło szkoły". Wydawało się to zbyt oczywiste. Mickey Kevin odpychał kłujące gałązki krzaków, słyszał, Ŝe ten człowiek go goni. Biegnie przez parking. Właściwie chłopiec nie był tego pewien, ale musiałby się zatrzymać, Ŝeby posłuchać dokładniej. Lepiej było biec dalej, ile tylka sił w nogach. Rozwinął pełną prędkość, ocierając się o krzaki, zaczepiając butami o kamienie i korzenie.
223
Potknął się na jakiejś dziurze, poślizgnął na liściach, stuknął o kamień i o mało nie przewrócił się głową naprzód. Miał zadyszkę - słyszał głośno swój oddech. Nagle zobaczył tył swojego domu - na werandzie świeciły się bursztynowo lampy, od ciemniejszego nieba odcinał się szary zarys. Jeszcze nigdy tak się nie cieszył, Ŝe zobaczył dom. Jego policzka dotknęła czyjaś dłoń; Mickey wrzasnął i... - to tylko głupia gałąź!... Mało nie dostał ataku serca. Przebiegł przez ośnieŜony trawnik z szybkością zawodowego basebałiisty. W połowie drogi otworzyło się jego metalowe pudełko na kanapki. Wypadła z niego pomarańcza, zgniecione papiery i termos. Odrzucił pudełko na bok, wbiegł po tylnych schodkach i oparł rękę na zimnych, metalowych drzwiach. Wtedy... Odwrócił się. Musiał. Słyszał walenie serca, jakby miał w środku jakąś maszynę. Czu-czu, czu-czu, czu-czu... O rany! O jejku! Nikogo za nim nie było. Nikt go nie gonił! Było zupełnie cicho. Nic się nie ruszało. Na śniegu leŜało pudełko na kanapki i błyszczało. ZmruŜył oczy. Zrobiło mu się głupio. Zdawało mu się... był prawie pewien. Ale i tak nie będzie teraz zabierał tego pudełka. MoŜe rano. Albo później. Ale z niego dziecko! Boi się ciemności! Wszedł w końcu do domu. Mary K. siedziała w kuchni i kroiła wielkim noŜem warzywa. Telewizor był włączony, szedł właśnie „Mary Tyler Moore Show". - Jak tam trening, myszko? Wyglądasz na zmordowanego. Chyba pójdziesz się umyć, co? Obiad juŜ prawie gotowy... .Hej, no jak tam trening? - Aa, tego... Nie umiem zrobić głupiego dwutaktu. Poza tym dobrze. To powiedziawszy, Mickey Kevin znikł czym prędzej cioci z oczu, chowając się do łazienki. Nie zaczął się jednak myć, nie zapalił nawet światła. Powoli odsłonił firankę i wyjrzał na groźnie wyglądające podwórko. Znowu zmruŜył oczy, ale nie zobaczył nikogo. Ten głupi kot, Mortimcr, zaczął bawić się jego pudełkiem na kanapki. Poza tym nic się nie ruszało. Teraz Mickey Kevin był juŜ pewien, Ŝe wcale nikt go nie gonił. Ale mały Carroll nie mógł stąd zobaczyć prawdziwie groźnego człowieka, przyglądającego się z tyłu jego domowi. Ani pistoletu maszynowego sten, który ten męŜczyzna ściskał w dłoni.
224
Waszyngton Minęła właśnie piąta. Pułkownik Duriel Williamson wszedł do pozbawionego okien biura, znajdującego się głęboko wewnątrz zajmującego powierzchnię dwunastu hektarów kompleksu zwanego Pentagonem. W spartańsko urządzonym, wykończonym na zielono pomieszczeniu czekał juŜ Arch Carroll, a takŜe kapitan Pete Hawkins, który doprowadził go poprzez skomplikowaną sieć korytarzy od samego biurka recepcjonisty aŜ tutaj. Pułkownik Williamson był potęŜnym Murzynem, w mundurze Sił Specjalnych i berecie w kolorze krwi. Jego szpakowate włosy były króciutko przycięte, dopełniając groźnego wyglądu. Ton, jakim mówił Williamson byl spokojny, ale jednocześnie nie pozbawiony ironii. Od razu widać było, Ŝe człowiek ten lubi natychmiast przechodzić do sedna sprawy. Kapitan Hawkins przedstawił wzajemnie obydwu męŜczyzn, dopełniając wojskowej formalności. Sprawiał wraŜenie klasycznego biurokraty, utrzymującego się na stanowisku dzięki ścisłemu przestrzeganiu zaleceń. - To pan Archer Carroll z Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony; przyszedł tu zgodnie ze specjalnym pełnomocnictwem udzielonym przez prezydenta... Pan pułkownik Duriel Williamson z Sił Specjalnych. Pan pułkownik słuŜy w Fort Bragg, w Karolinie Północnej. Był bezpośrednim zwierzchnikiem Davida Hudsona podczas obydwu faz jego szkolenia w Siłach Specjalnych. Panie pułkowniku, pan Carroll przyjechał, Ŝeby zadać panu kilka pytań. Oficer uśmiechnął się przyjaźnie. - Miło mi pana poznać, panie Carroll. Czy mogę usiąść? - Oczywiście, panie pułkowniku - odparł Arch, i usiedli. Kapitan Hawkins takŜe zajął miejsce, nie wychodząc z pokoju na czas rozmowy; jak zwykle zgodnie z protokołem. - Co chciałby pan wiedzieć o Davidzie? - Byliście panowie ze sobą na „ty"? - Tak, znałem go całkiem dobrze. Sprecyzuję to: widywałem się z nim; nie z powodu szkolenia Sił Specjalnych, ale po wojnie. Spotkałem go parę razy, głównie podczas róŜnych zjazdów weteranów. Obaj aktywnie działaliśmy. I zdąŜyliśmy przy okazji wypić razem niejedno piwo. - Proszę mi o tym opowiedzieć, panie pułkowniku. Jaki był Hudson? Jak się człowiek czuł, pijąc z nim piwo? Carroll starał się hamować, zęby nie zacząć zadawać od razu zbyt draŜniących pytań. Był zmęczony długim przedpołudniem, jakie spędził w siedzibie FBI; zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe nie naleŜy wyprowadzać z równowagi pułkownika Sił Specjalnych.
225
- Z początku David Hudson zachowywał się sztywno. Mimo Ŝe starał się, jak tylko mógł, Ŝeby tego nie robić. A potem wszystko było w porządku. MoŜna z nim było porozmawiać o wielu sprawach. Był człowiekiem myślącym i wyjątkowo inteligentnym. - Wygląda na to, Ŝe kariera pułkownika Hudsona skończyła się po Wietnamie. Czy wie pan, dlaczego? Williamson wzruszył ramionami. - Zawsze mnie to zastanawiało. Mogę jedynie powiedzieć tyle, Ŝe David Hudson był zawsze bardzo szczerym człowiekiem. - Szczerym? Co pan ma na myśli, panie pułkowniku? - pytał ostroŜnie Arch. - Chodzi mi o to, Ŝe potrafił przysparzać sobie wrogów. Wśród zbyt waŜnych osób... Czuł się takŜe straszliwie rozczarowany. Zgorzkniały -to będzie lepsze słowo. Zgorzkniały... pomyślał Carroll. Ciekawe jak bardzo? Patrzył w ciszy na pułkownika. - Traktowanie, z jakim spotkali się nasi Ŝołnierze po powrocie z Wietnamu, bardzo go gniewało. Myślę, Ŝe pozbawiło go złudzeń, bardziej niŜ nas wszystkich. UwaŜał całą sprawę za hańbę. Winił za nią prezydenta Nixona. Pisał listy osobiście do niego, a takŜe do szefa sztabu. - Tylko listy? Czy do tego ograniczały się jego protesty w sprawie weteranów? Szukam kogoś - myślał Arch - kto posunąłby się o wiele dalej niŜ pisanie listów. KaŜdy mógł usiąść i napisać list. - Nie. Wypowiadał się takŜe publicznie. - Panie pułkowniku, wszystko, co moŜe pan na ten temat powiedzieć, będzie dla mnie pomocne. Jestem w stanie słuchać pana nawet przez całą noc. - Zwracał uwagę na to, Ŝe Waszyngton od dawna łamał kolejne obietnice składane weteranom. UwaŜał to za zdradę. Lubił uŜywać zwrotu: „Ŝołnierzyki do dyspozycji". Sam pan rozumie, panie Carroll, Ŝe po czymś takim oficer moŜe spodziewać się szybkiego przydziału do Timbuktu albo jakiejś jednostki rezerwy na pustyni. W ten sposób znalazł się takŜe w kartotekach Pentagonu. Hudson był bardzo aktywnym działaczem radykalnych organizacji weteranów. - Czy mógłby pan teraz coś powiedzieć o jego szkoleniu dla Sił Specjalnych w Fort Bragg? - poprosił Arch. - Proszę, jeśli to tylko moŜliwe, dokładnie je opisać. W ten sposób przez prawie godzinę pułkownik Williamson cierpliwie przedstawiał Carrollowi obraz błyskotliwego, młodego oficera o niezmierzonej energii, utalentowanego i pełnego entuzjazmu wzorcowego Ŝołnierza. Arch usłyszał raz jeszcze wiele komplementów, które znał juŜ po lekturze teczki 211.
226
- Jednak to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci na temat pułkownika Hudsona - mówił Williamson - to czas, w którym byłem jego przełoŜonym w Fort Bragg. Rozkazano nam przekraczać przy jego szkoleniu wszelkie granice. Doprowadzać go do ostateczności, do absolutnych krańców wytrzymałości fizycznej i psychicznej. No i robiliśmy to. - Czy system jego szkolenia był cięŜszy niŜ innych oficerów, którzy trafili do Fort Bragg? - O, bez wątpienia. Nieporównanie cięŜszy. Nikogo tak nie dręczyliśmy jak jego. Wykorzystywaliśmy jego pobyt w obozie jenieckim, Ŝeby nauczyć go nienawidzić „nieprzyjaciół". Mieliśmy przekształcić go w człowieka pełnego nienawiści, szukającego zemsty. W mojej opinii stał się czymś w rodzaju bomby zegarowej. - Kto kazał panu to robić, pułkowniku? Kto wydał rozkaz postępowania w taki sposób z Davidem Hudsonem? Ktoś wyraźnie wybrał go do takiego szkolenia. Williamson przerwał. Nie spuszczał wzroku z twarzy Carrolla, ale widać było w nim nagłą zmianę. Z początku Arch nie zrozumiał, o co chodzi. - Myślę, Ŝe ma pan rację. Sądzę, Ŝe... hmm, po tych wszystkich latach... Obawiam się, Ŝe nie jestem w stanie powiedzieć panu, kto to był... Czy to nie zabawne? Pamiętam, Ŝe postępowaliśmy z nim niezwykle twardo. No i Ŝe Hudson do tego się nadawał. Z pewnością był człowiekiem o wyjątkowo silnym charakterze. Bardzo wytrzymałym. Miał serce nastolatka. - Ale, mówi pan, Ŝe jego szkolenie nie było typowe? RóŜniło się od tego, jakiemu byli poddani inni? - Tak. Szkolenie Davida Hudsona w Fort Bragg wykraczało daleko poza granice zwykłego, które i tak było cięŜkie. - Czy moŜe pan opisać, jak wyglądało? Proszę wyobrazić sobie, Ŝe znajdujemy się w Fort Bragg. Co się teraz dzieje? Jak konkretnie przebiegał taki „trening"? - No cóŜ... Nie sądzę, Ŝeby był pan sobie w stanie to wyobrazić, chyba Ŝeby pan sam przez coś takiego przeszedł... Budziliśmy go o wpół do trzeciej w nocy. Męczyliśmy go ćwiczeniami fizycznymi do upadłego. Wywoływaliśmy koszmary za pomocą narkotyków. Przesłuchiwaliśmy go - robili to najlepsi specjaliści w armii. Wykorzystywaliśmy go gorzej niŜ konia roboczego, aŜ padał z wyczerpania o ósmej wieczorem. I znowu budziliśmy go o wpół do trzeciej. I dręczyliśmy jego ciało i psychikę. KaŜdy kolejny dzień był dwa razy cięŜszy od poprzedniego... Wszyscy wybrani na szkolenie w Fort Bragg byli najlepszymi z najlepszych. Hudson ukończył West Point, potem przeszedł przez cięŜkie walki w Wietnamie, gdzie był znakomitym dowódcą... Wie pan, pułkownik Hudson
227
był takŜe w Wietnamie zabójcą wojskowym. Był bardzo skuteczny; miał dobrą reputację. Słysząc wyraz „zabójca", Arch pomyślał, Ŝe zbliŜa się pomału do rozwiązania zagadki Zielonej WstąŜki. Im więcej dowiadywał się o pułkowniku Hudsonie, tym dziwniejsza wydawała się jego postać. Okazuje się, Ŝe wzorcowy amerykański Ŝołnierz był takŜe zabójcą. Przed oczami Carrolla stanął obraz Hudsona, widzianego na fotografiach - jasna, a zarazem zdeterminowana twarz, krótka fryzura, uczciwość bijąca z oczu... - Co pan ma na myśli, panie pułkowniku? Co oznacza „dobra reputacja" w wypadku zabójcy wojskowego? - To znaczy, Ŝe nie zabijał dla przyjemności - jak było z większością tych najskuteczniejszych. To powaŜny problem, co zrobić z niektórymi z nich, kiedy opuszczą juŜ armię. Gdyby generałowie zdecydowali, Ŝe naleŜy zlikwidować na przykład Ho Szi Mina - kogoś bardzo waŜnego, a jednocześnie zrobić to po cichu, prawdopodobnie wybrano by Davida Hudsona. Rozumie pan, on był jednym z „jasnowłosych". - Zdaje się, Ŝe pan sam trochę boi się Hudsona. Williamson uśmiechnął się w zamyśleniu, po czym zachichotał cicho, patrząc na własną pierś pełną odznaczeń. - Nie wiem co to strach. To niewłaściwe słowo. Bez wątpienia odczuwam jednak dla niego szacunek. - Dlaczego? - To jeden z najlepszych Ŝołnierzy, jakich kiedykolwiek szkoliłem. Był bardzo wytrzymały fizycznie; miał wszystkie potrzebne umiejętności. Był silny, a jednocześnie niezwykle inteligentny. Znał walki wschodnie. I posiadał jeszcze jedną cechę. Poczucie godności. - To w takim razie, co się nie udało? Co stało się z pułkownikiem Hudsonem po zakończeniu wojny? Dlaczego w 1976 roku opuścił armię? Williamson potarł swoją potęŜną szczękę. - Tak jak powiedziałem, po pierwsze zaszkodził sobie swoim postępowaniem. Potrafił wygłaszać stanowcze opinie na kaŜdy temat. Zdawało mu się takŜe, Ŝe zna rozwiązania róŜnych kontrowersyjnych problemów armii. Niektórzy oficerowie z działu kadr mogli poczuć się uraŜeni tym, co sądził pułkownik Hudson o nich i ich działaniach. Drugą sprawą była utrata ręki. David Hudson miał przed sobą wielkie, naprawdę wielkie plany. Niech pan mi powie, o ilu jednorękich generałach pan słyszał? Arch zastanowił się przez chwilę, zanim odezwał się znowu. Mimo Ŝe Williamson mówił duŜo i odpowiadał chyba szczerze na stawiane mu pytania, wydawało się, Ŝe coś jednak ukrywa. Carroll pamiętał to uczucie ze swoich poprzednich wizyt w Pentagonie. Tak bywało w wojsku -
228
wszystko musiało być tajemnicą, dzieloną tylko pomiędzy tych, którzy razem przelewali krew, których łączyło braterstwo broni. - Panie pułkowniku, muszę zadać jeszcze kilka pytań, działając w imieniu naczelnego dowódcy, prezydenta USA. To znaczy, Ŝe muszę usłyszeć na nie pełne odpowiedzi. - W ten sposób przez cały czas odpowiadam, panie Carroll. - Panie pułkowniku, czy zna pan oficjalny powód odbycia przez Davida Hudsona szkolenia w Siłach Specjalnych w Fort Bragg? Dlaczego znalazł się w szkole imienia Kennedy'ego? Jeśli ta informacja była zawarta w którymś z pańskich rozkazów, lub choćby słyszał pan ją, proszę mi o tym powiedzieć. Pułkownik Williamson popatrzył na Archa, a potem na kapitana Hawkinsa. Wreszcie odezwał się, cichszym niŜ dotychczas głosem: - Nic takiego nie napisano nigdy w rozkazach. Tak jak panu powiedziałem, nie pamiętam, kto konkretnie wydawał bezpośrednie rozkazy dla nas. Nie wiem, dlaczego Hudson miał przejść przez to szkolenie, ale... - Ale co? Proszę mi powiedzieć, panie pułkowniku. - Na pierwszej odprawie dotyczącej Davida Hudsona powiedziano nam coś... Tylko powiedziano. Tak w ogóle, cała ta odprawa wydawała się zwykłym chrzanieniem, tak jak robi to CIA. Do czasu, kiedy rzeczywiście nie dostaliśmy w swoje ręce Hudsona... No więc... powiedzieli nam, Ŝe pułkownik David Hudson został specjalnie wybrany, Ŝeby zostać amerykańskim superterrorystą. Miał być tak wyszkolony, Ŝeby stać się kimś w rodzaju naszej własnej wersji Juana Carlosa. Arch napiął się teraz cały i pochylił na krześle do przodu. - To dlatego znalazł się w Fort Bragg? Z tego powodu dręczyliście go panowie bardziej niŜ innych? - Tego właśnie staraliśmy się go nauczyć. I muszę panu powiedzieć, panie Carroll, Ŝe Hudson stanowił wtedy prawdziwe zagroŜenie. I nadal stanowi, jestem tego pewien. Gdyby zaistniała potrzeba zaplanowania jakiegoś zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimną krwią masowego morderstwa, nie byłby w tym gorszy od Juana Carlosa. Ani od tego szaleńca, Francois Monserrata... Armia Stanów Zjednoczonych wyszkoliła Hudsona tak, Ŝeby był najlepszy na świecie i moim zdaniem, taki się stał. Być moŜe dlatego nie byli go potem w stanie utrzymać w słuŜbie podczas pokoju. Arch nic juŜ nie mówił, bo po prostu nie był w stanie. Nie mógł uwierzyć, Ŝe amerykańska armia wyszkoliła po kryjomu własnego Carlosa i Ŝe być moŜe teraz człowiek ten zaczął działać. W uszach Carrolla dzwoniły słowa Williamsona: „Gdyby zaistniała potrzeba zaplanowania jakiegoś zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimną krwią masowego morderstwa"...
229
- Panie pułkowniku, czy według pańskiej opinii David Hudson moŜe mieć coś wspólnego ze sprawą Zielonej WstąŜki? Czy zdołałby zaplanować i przeprowadzić w sensie technicznym podobną operację? - Bez wątpienia. Ma do tego wszelkie potrzebne umiejętności. Williamson westchnął. - Powiem panu jednak jeszcze jedną rzecz o pułkowniku Davidzie Hudsonie. Kiedy go znałem, a myślę, Ŝe znałem go naprawdę dobrze, David Hudson kochał Stany Zjednoczone. Wielbił Amerykę. Bez dwóch zdań, był zdecydowanie prawdziwym patriotą.
Kiedy, parę minut po dziesiątej wieczorem, Arch wyjeŜdŜał samochodem z ogromnego, niemal pustego parkingu Pentagonu, w jego głowie kłębiły się najprzeróŜniejsze myśli. Wreszcie dowiedział się czegoś sensownego. Sprawa Zielonej WstąŜki zaczynała się wyjaśniać. Jechał w stronę hotelu Waszyngtona. Był wyczerpany, próbował ułoŜyć sobie w myśli wydarzenia tego długiego dnia. Piekły go zaczerwienione oczy. Po raz pierwszy jednak od chwili rozpoczęcia śledztwa czuł się bliski rozwiązania zagadki. Pułkownik David Hudson został wyszkolony tak, Ŝeby byl naszą własną wersją Carlosa... Monserrata. David Hudson był patriotą. Czy był takŜe i zdrajcą? Być moŜe największym od czasu Benedicta Arnolda? Za samochodem Carrolla podąŜało niepostrzeŜenie nieduŜe, niebieskie auto. Pojechało za nim wokół George Washington Parkway, a potem, nie przekraczając statecznej prędkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, skręciło jego śladem w aleję Konstytucji. Następnie, podczas nocy, wewnątrz i na zewnątrz hotelu Waszyngtona Archem Carrollem zajmowało się na zmianę aŜ ośmiu profesjonalistów. Obserwowali, czy przypadkiem nie wychodzi, czy nie spotyka się z kimś w hotelu, czy nie próbuje skontaktować się znowu z Samanthą Hawes albo pułkownikiem Durielem Williamsonem. W pokoju Archa, a takŜe w jego telefonie załoŜony był podsłuch. DruŜyna obserwacyjna nagrała jedną rozmowę z zewnątrz. - Słucham, mówi Carroll. - Archer, tu Walter. Właśnie rozmawiałem z Mikiem Caruso. Powiedział, Ŝe pojechałeś do Waszyngtonu. - Jest tu tak samo dziwnie jak zwykle. MoŜe tym razem nawet jeszcze dziwniej. - Mikę powiedział mi o twojej najnowszej teorii. Myślę, Ŝe jest niezła. Zastanawiam się tylko nad jednym. Dlaczego Phil Berger zniechęcał cię przedtem do pójścia śladem wietnamskich weteranów?
230
- Ja teŜ się nad tym głowię. MoŜe myślał, Ŝe uda mu się coś ukryć. W kaŜdym razie, uderzam tutaj w bolesne struny. - Lepiej uwaŜaj. Phila Bergera i CIA nie tak łatwo wyprowadzić w pole. I Archer... - Tak, wiem. Będę relacjonował ci wszystko, czego się dowiedziałem. - Jeśli nie będziesz tego robić, moŜe się nagle okazać, Ŝe wszyscy są przeciwko tobie. Mówię powaŜnie, Archer. UwaŜaj tam w Waszyngtonie. CarroU natomiast zadzwonił do domu w Riverdale i do Caitlin Dillon, na Manhattan. Późnym wieczorem zatelefonował takŜe do Samanthy Hawes, do jej domu w Arlington. Wreszcie poszedł spać. Ale śledząca go druŜyna czuwała.
33
Było wpół do drugiej w nocy. Na drugim piętrze Białego Domu panowała złudna cisza. Prezydent czuł się kompletnie wyczerpany, wręcz stary, pomimo Ŝe miał zaledwie czterdzieści dwa lata. Jego szyję pokrywała nieprzyjemna warstwa zimnego potu. Justin Kearney szedł historycznymi korytarzami, trzymając pod pachą tajne dokumenty. Plik papierów zdawał się palić go przez marynarkę i koszulę. Prawie kaŜdy nowy prezydent, a takŜe paru wybranych senatorów i najwaŜniejszych członków Izby Reprezentantów uczyło się po przybyciu do stolicy waŜnej lekcji amerykańskiej historii. Justin Kearney poznał ją w ciągu pierwszego miesiąca. Wynikało z niej, Ŝe pomimo olbrzymiego zasięgu amerykańskich wpływów i ogromnego bogactwa Stanów Zjednoczonych pojedynczy polityk znaczył niewiele, był zaledwie małym trybikiem w machinie całego systemu. Wolno mu było istnieć, był potrzebny, choć jednocześnie w wielu sprawach kłopotliwy. Wszyscy politycy, zajmujący obieralne stanowiska, łącznie z prezydentem, byli wprawdzie niechętnie tolerowani, jednak ostatecznie nie oni decydowali o wszystkim. Poprzednicy Kearneya: Reagan, Carter, Ford, Nixon, Johnson, Kennedy, wszyscy w taki czy inny sposób nauczyli się tej nieuniknionej lekcji. W końcu nawet potęŜny i pewny siebie sekretarz stanu Kissinger zdołał ją zaakceptować. Ponad czy teŜ za plecami amerykańskiego rządu panował inny, wewnętrzny porządek. Było tak od dziesięcioleci. Wyznaczał on sens niemal wszystkiemu, co wydarzyło się w ciągu ostatnich czterdziestu lat - śmierci Kennedych, Wietnamu, afery Watergate, projektu „Gwiezdnych Wojen"...
232
Czekali na niego w sali zebrań Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dwunastu męŜczyzn znajdowało się tam juŜ od pewnego czasu, pracując w nocy. Wydawali się jedną ze zwykłych komisji; pozdejmowali teraz marynarki, porozluźniali krawaty. Kiedy wszedł prezydent Stanów Zjednoczonych, wstali. Podnieśli się z miejsc z szacunku dla urzędu, z powodu szczytnych tradycji dla tego, co sami uwaŜali za Ŝywotny interes państwa. Czterdziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych zajął miejsce u szczytu wypolerowanego, dębowego stołu. Przed nim leŜały juŜ przygotowane pióra i notatniki. - Czy zapoznał się pan z tymi materiałami, panie prezydencie? zapytał jeden z dwunastu męŜczyzn. - Tak, właśnie je przeczytałem w swoim biurze - odpowiedział Kearney ponurym tonem. Jego wyrazista twarz pobladła. PołoŜył przed sobą przyniesione dokumenty. Miały formę ksiąŜki o objętości około stu sześćdziesięciu stron maszynopisu. Był to jedyny istniejący na świecie egzemplarz. Przypominał z wyglądu prospekt z ofertami jakiejś firmy. Na granatowej okładce wydrukowano pięknymi złotymi literami: „ZIELONA WSTĄśKA. Dokument ścisłego zarachowania o najwyŜszym stopniu tajności". Na stronie tytułowej znajdowała się data: 16 maja. Prawie siedem miesięcy przed atakiem bombowym na nowojorską dzielnicę finansową.
\
34
Piątek zaczął się w Waszyngtonie deszczowym świtem. Ciemne chmury przetaczały się nad pozbawionym kolorów miastem. Od strony Marylandu dmuchał wściekły, zimowy wiatr. Arch Carroll czekał niecierpliwie od siódmej rano, siedząc w wypoŜyczonym samochodzie, zaparkowanym w tej chwili na waszyngtońskim przedmieściu McLean. Ciemna limuzyna była prawie niewidoczna wśród sosen rosnących gęsto przy Fort Myers Road. Oto praca detektywa - myślał Carroll, patrząc w pustkę. Najpierw się czeka, potem znowu czeka, i jeszcze raz czeka. Skrócił sobie czas oczekiwania jedząc śniadanie w postaci pączków firmy Dunkin. Nie były one cieplejsze od blaszanego pudełka, w którym je kupił. Nie miały równieŜ w tej chwili Ŝadnego określonego smaku. Arch pił takŜe kawę o temperaturze pokojowej, smakowała mu jeszcze mniej niŜ pączki. Zaczął czytać ksiąŜkę Trący Kidder, pod tytułem „Duch nowej maszyny". Przynajmniej to mu się podobało. Kilkakrotnie przyłapał się na tym, Ŝe myśli o pułkowniku Davidzie Hudsonie. Klasyczny wzorzec amerykańskiego chłopaka. WyróŜniony absolwent West Point... Zabójca z Wietnamu. Amerykański Juan Carlos. „Nasz" Francois Monserrat... Chciał zobaczyć się jak najprędzej z Hudsonem. Spotkać się z nim, sam na sam, twarzą w twarz. MoŜe w ciasnym biurze wewnątrz ,,numeru 13", twierdzy Carrolla. Niech pan mi powie, pułkowniku Hudson, co pan wie o ataku bombowym na Wall Street? O skradzionych papierach wartościowych? Proszę mi powiedzieć, dlaczego wystąpił pan z armii, pułkowniku Hudson? Zastanawiał się, czego mógłby dowiedzieć się od kogoś takiego jak Hudson, który został wyszkolony, Ŝeby stawić czoło przesłuchaniom. To by była prawdziwa bitwa, którą Carroll - był tego pewien - przegrałby.
237
Około wpół do ósmej na drugim piętrze białej willi, stojącej po drugiej stronie drogi zapaliło się światło. Parę chwil później -w drugim oknie. To pewnie sypialnia i łazienka. Zaraz zacznie się przedstawienie u generała Thompsona. Niedługo światło zgasło na górze, a zapaliło się na parterze. Kuchnia? Zgasło takŜe oświetlenie werandy. Po ósmej - Arch pomyślał, Ŝe to juŜ przyzwoita godzina. Przeszedł po eleganckim chodniku z kamieni i zadzwonił do drzwi. Rozległ się łagodny odgłos, przypominający dźwięk jednego z dzwoneczków, jakie wieszano kiedyś przy wejściach do sklepów. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, elegancki męŜczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Miał na sobie spodnie od dresu, kapcie i popielaty, rozpinany sweter. Jego zwęŜająca się ku górze głowa pokryta była krótko przystrzyŜonymi, siwymi włosami. Generał Lucas Thompson, były dowódca amerykańskich sił ewakuacyjnych w Wietnamie, miał prezencję człowieka szorstkiego przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Sprawiał wraŜenie, Ŝe jest ciągle zdolny sprostać najtrudniejszym sytuacjom, jakie mogą przydarzyć się podczas wojny. Jego szare oczy płonęły stanowczym, Ŝywym blaskiem. - Dzień dobry, panie generale. Jestem Arch Carroll z DIA. Przepraszam, Ŝe niepokoję pana o tak wczesnej porze. Przyjechałem tu w związku ze sprawą Zielonej WstąŜki. Generał spojrzał na niego podejrzliwie. - A o co chodzi, proszę pana? JuŜ wstałem, ale jak sam pan powiedział, jest bardzo wcześnie. - Zadzwoniłbym wczoraj wieczorem i zapowiedział, Ŝe przyjdę, ale kiedy wychodziłem z Pentagonu było juŜ bardzo późno. Pomyślałem sobie, Ŝe zrobię jeszcze gorsze wraŜenie niŜ teraz. Wyraz podejrzenia zniknął z twarzy Thompsona. Zdawało się, Ŝe uspokoiła go wzmianka o Pentagonie; na twarzy generała pojawił się znak, Ŝe rozpoznał Archa. - Och, rzeczywiście. Arch Carroll. Czytałem o panu. - Panie generale, mam do pana tylko kilka pytań. Chodzi o okres, kiedy był pan dowódcą w Wietnamie. Nie zajmie to w sumie więcej niŜ, powiedzmy, dwadzieścia minut. - To oznacza z godzinę - ocenił uśmiechając się półgębkiem Thompson. - Proszę wejść. Mam czas. Ostatnio mam całą masę czasu, panie Carroll. - Mówił tonem Ŝołnierskiego emeryta, któremu pozostało juŜ tylko napisanie wspomnień. W jego głosie słychać było frustrację, znudzenie, brak poczucia celu. Generał poprowadził Archa przez elegancką jadalnię do jeszcze wspanialszej biblioteki. Biały kominek osłonięty był mosięŜnym ekranem. Wokół ścian stały wysokie dębowe regały z ksiąŜkami. Podwójne okno w wykuszu wychodziło na kryty basen i taras. 238
Thompson usiadł w wygodnym fotelu i powiedział: - Zszedłem juŜ na dalszy plan, a niektórym wypadłem nawet z pamięci. Od czasu, kiedy przeszedłem na emeryturę, miałem tu bardzo niewielu oficjalnych gości. Przychodzą za to moje dwie wnuczki, które uwielbiają ciasta i krówki, jakie robi ich babcia. Generał potrząsnął głową i uśmiechnął się ciepło. Arch słyszał, Ŝe w Wietnamie Thompson był bardzo surowym, dbającym o dyscyplinę dowódcą. Teraz wyglądał jak zwykły dziadek, czekający aŜ dzieci i wnuki zechcą kolejny raz zrobić sobie z nim uśmiechnięte zdjęcie. - Szukam, a sprawia mi to wiele trudności, wszelkich sensownych informacji na temat niejakiego pułkownika Davida Hudsona - oznajmił Arch. - Hudson znajdował się pod pana dowództwem w Sajgonie, prawda? Generał skinął głową. - Tak, pułkownik Hudson słuŜył pod moimi rozkazami przez jakieś piętnaście miesięcy, jeśli pamięć mnie nie myli. - Pańska pamięć zgadza się dokładnie z moimi danymi - odparł uśmiechając się Carroll. - Czy mógłby pan opowiedzieć mi o Hudsonie? - Hmm; nie wiem, co chciałby pan usłyszeć. Bo moŜna powiedzieć duŜo. David Hudson był bardzo zdyscyplinowanym oficerem i świetnym dowódcą. Cieszył się prawdziwą charyzmą pośród swoich Ŝołnierzy. Kiedy go poznałem, kierował specjalną grupą uderzeniową. Był takŜe wyszkolony do eliminowania, czyli likwidowania niewygodnych ludzi. Prał brudy, to znaczy eliminował wojennych spekulantów, szpiegów. Zdrajców. - Dlaczego został wybrany na wojskowego zabójcę? - Och, myślę, Ŝe odpowiedź na to pytanie jest prosta. Wybrali go, poniewaŜ nie lubił zabijać. Nie był szaleńcem, rozumie pan. Myślę, Ŝe jego filozofia była mniej więcej taka: jeśli raz podjęło się decyzję walki na wojnie, to naleŜy walczyć. Wszystkimi dostępnymi środkami. Tak się składa, Ŝe sam wyznaję tę filozofię. Przez jeszcze pół godziny generał Lucas Thompson opowiadał Carrollowi o Davidzie Hudsonie. WyraŜał się o nim w bardzo pochlebnych słowach, oceniał wysoko jego zdolności taktyczne, umiejętności dowódcze, a juŜ szczególnie odwagę. Arch znowu miał niemiłe uczucie, Ŝe ściga prawdziwego amerykańskiego bohatera. To nie miało Ŝadnego sensu. Teraz generał zaczął się odrobinę powtarzać. Zdawało się, Ŝe zaczyna nabierać charakterycznej dla staruszków skłonności do snucia długich opowieści o minionych dniach. Było to trochę smutne. Carrollowi przypomniał się nagle ojciec, kiedy przeszedł na emeryturę ze słuŜby w policji. Umarł po dziewięciu miesiącach na atak serca, a moŜe po prostu z nudy. 239
Tyle tylko, Ŝe Arch nie wierzył ani przez chwilę w to, co Thompson mówił, a zwłaszcza wyczuwał nieszczerość w zachowaniu się generała. Carroll sprawdził to dokładnie. Do domu generała w McLean przyjeŜdŜali ciągle oficjalni goście, najwyŜsi rangą oficerowie z Pentagonu, nawet ludzie z Białego Domu. Lucas Thompson nadal był wpływowym doradcą Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Jest jeszcze parę rzeczy, które mnie niepokoją, panie generale. - Proszę więc pytać. - Na początek: dlaczego nikt nie jest w stanie mi powiedzieć, gdzie znajduje się pułkownik Hudson w tej chwili? Po drugie: czemu ani jedna osoba nie umie wytłumaczyć tajemniczych okoliczności, w których przestał nagle słuŜyć w armii w połowie lat siedemdziesiątych? Po trzecie: panie generale, dlaczego ktoś zajął się jego kartotekami w Pentagonie i w centrali FBI, zanim zdołałem je zobaczyć? - Panie Carroll, sądząc po tonie pańskiego głosu, obawiam się, czy nie zaczyna pan przypadkiem tracić kontroli nad sobą - odezwał się Thompson spokojnym, opanowanym głosem. - Tak, być moŜe, czasami mi się to zdarza. Po czwarte: to ostatnia rzecz, która mnie niepokoi, właściwie nawet przeraŜa, dlaczego mnie śledzono, kiedy wyjechałem wczoraj wieczorem z Pentagonu? Czemu śledzono mnie takŜe i w drodze tutaj? Na czyj rozkaz? Co się u diabła dzieje w Waszyngtonie? Jasne, gładko ogolone policzki Thompsona zaczerwieniły się. - Panie Carroll, myślę, Ŝe będzie lepiej, jeŜeli pan stąd wyjdzie. Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. - Wie pan, Ŝe moŜe i ma pan rację. Siedząc tu dłuŜej traciłbym tylko czas. Generale Thompson, zdaje mi się, Ŝe pan wie nieporównanie więcej o pułkowniku Hudsonie. Tak uwaŜam. Generał uśmiechnął się nieznacznie i odparł: - Na tym właśnie polega piękno tego kraju: jest wolny. MoŜe pan sobie myśleć, co się panu Ŝywnie podoba. A teraz, pozwoli pan, Ŝe odprowadzę pana do drzwi.
35 Manhattan Był poranek osiemnastego grudnia. Pułkownik David Hudson czuł się chyba najbardziej zakłopotany swoim stanem od wielu lat. Nerwowo przyciskał do siebie Billie Bogan ręką. Prowadził dziewczynę protekcjonalnie wzdłuŜ Piątej Alei pośród strumienia nadchodzących z przeciwka ludzi. Nie chciał teraz myśleć o Zielonej WstąŜce, przynajmniej przez najbliŜszych kilka godzin. Tego ranka uczucie skrępowania było mu wręcz wyjątkowo niepotrzebne. Stanowili w tej chwili z Billie wprost uderzająco piękną parę. Ich wyraziste postaci zdawały się odcinać od szarych ludzi idących ulicą. Billie Bogan przyglądała mu się kątem oka. Był taki powaŜny, pracowicie odnajdywał właściwą drogę wśród tłumu. Czuła w sobie dziwną, narastającą fascynację. Było jasne, Ŝe coś do niej czuł i to powodowało, Ŝe i on pociągał ją coraz bardziej. Pozwalała mu na to. Postępowali tak przed siebie, czekając, co będzie dalej. Dokąd zmierzali? — Czy jesteś jednym z tych świątecznych kochanków? - zapytała. - Och, to zaleŜy, w którym roku. W tym sezonie wszystko ekscytuje mnie jakoś bardziej. Mam ochotę pochłonąć wszelkie widoki - zieleń choinek, kolory ozdób, błysk sklepowych wystaw, świętych Mikołajów, kościoły, muzykę... - Wyglądasz na człowieka, który zawsze idzie na całość - dokuczyła mu. - Albo wcale nie zaczyna. Popatrz tylko! Co za niesamowita scena! Hudson wydał nagle okrzyk radości i uśmiechnął się szeroko. To nie było do niego podobne, a przynajmniej Billie nie widziała u niego do tej pory takiego zachowania. ZbliŜyli się do ogromnej, błyszczącej ekstrawaganckimi ozdobami choinki przed Centrum Rockefellera. Zgromadzony tłum - głównie pary w wieku studenckim - patrzył z góry na ślizgawkę i znajdującą się przy
241
niej restaurację. W dole stał chłopięcy chór w strojach przypominających sutanny i komŜe i śpiewał najpiękniejsze kolędy. Myśli pułkownika Hudsona wreszcie uległy spowolnieniu, uspokoił się. Było mu teraz dobrze; rzadko znajdował się w takim stanie, warto się więc nim porozkoszować. Od czasu do czasu odczuwał ukłucie winy spowodowane myślami o jego misji; rozumiał jednak, Ŝe chwile wolne od napięcia takŜe mogą okazać się wartościowe. - Czy tęskisz za rodziną, za domem? - spytał. - Nie będzie cię w Anglii podczas świąt. Pomimo tłumu, czuli się tak, jakby byli sami. - Tęsknię za poszczególnymi drobiazgami z przeszłości. Tym co wspaniałe w mojej siostrze albo matce. Ale nie, nie Ŝałuję, Ŝe nie jestem w domu. śycie w środkowej Anglii... Wszyscy nieco inteligentniejsi młodzi ludzie chcą uciec z Birmingham. Ci, którzy pozostają pracują w British Steel albo centrum wystawowym. Dziewczyna, kiedy wyjdzie za mąŜ siedzi w domu z dziećmi. Ogląda poranne dzienniki w telewizji. Tyje; jej umysł przestaje się rozwijać. Po kilku latach nikt juŜ nie jest sobie w stanie wyobrazić, Ŝe któraś z tych wszystkich kobiet była niedawno ładną, młodą dziewczyną. Ludzie po czterdziestce wyglądają tak, jakby nigdy w Ŝyciu nie byli młodzi. - A więc uciekłaś? Do Londynu? ParyŜa? - Pojechałam do Londynu, kiedy skończyłam osiemnaście lat. Moje spojrzenie na świat było jeszcze wtedy niedojrzałe, Ŝe tak powiem: nie oszlifowane. I wyglądałam inaczej. Chciałam zostać aktorką albo modelką, kimkolwiek, Ŝeby tylko nie wracać do Birmingham. JuŜ nigdy. Billie uśmiechnęła się czarująco. - Popełniłam w Londynie kilka drobnych błędów - powiedziała, drwiąc sama z siebie. - A potem? - Później, chyba po pięciu latach, zdecydowałam się pojechać do Nowego Jorku albo do ParyŜa. I tak dotrwałam do dzisiaj. Mam nadzieję, Ŝe uda mi się wreszcie zostać modelką. Robię sobie teraz prospekt reklamowy, z którym chcę iść do redakcji gazet i czasopism. Wiem, Ŝe jestem atrakcyjna, przynajmniej fizycznie. Przez większą część czasu mówiła ze spuszczonym wzrokiem, nieśmiało; bała się podnieść oczy na Davida. Jej twarz zaczerwieniła się stopniowo. - Ja teŜ popełniłem parę małych błędów. Tylko kilka - powiedział ze śmiechem Hudson. Tyle skrywanych od długiego czasu uczuć uwolniło się w nim wreszcie. Od tak dawna nie pozwalał sobie na coś podobnego. Billie znowu zaczęła się śmiać. - Ech, precz z przeszłością! - oznajmiła. Jej oczy były jednak przepełnione ironią, trochę smutne, zaczerwienione w kącikach. Obojgu skończył się jednocześnie zapas słów. Chwila wydała się prawdziwie wzruszająca.
242
Wtedy Billie spojrzała znowu na Davida. Przemówiła najłagodniej na świecie, muskając ciepłym oddechem jego ucho: - Proszę cię, pocałuj mnie, Davidzie. To co powiedziałam moŜe nie brzmi zbyt dramatycznie... ale nie mówiłam o tym szczerze nikomu, odkąd miałam szesnaście czy siedemnaście lat. I tak, David Hudson i Billie Bogan zaczęli się całować w cieniu wielkiej choinki; a wokół nich rozbrzmiewała słodka, boŜonarodzeniowa muzyka. W tej chwili pułkownik David Hudson zdołał zapomnieć o wszystkich swoich planach. O czymś, co było tak bardzo potrzebne. O zemście na korzyść wybranych. O sprawiedliwości dziejowej.
36
Caitlin Dillon spieszyła się do sali konferencyjnej czyli „numeru 13". Minęła robotników, naprawiających pęknięcia tynku na ścianach. Na końcu holu widać było trzy sprzątaczki idące z wiadrami. Caitlin pomyślała, Ŝe bardzo tęskni za Carrollem, który miał właśnie wrócić z Waszyngtonu. Dzwonił do niej, ale mówił pełnym napięcia głosem, tak, jak gdyby bał się powiedzieć jej cokolwiek przez telefon. Weszła do sali, mijając pilnujących policjantów i Ŝołnierzy. Po korytarzach rozeszła się juŜ wieść, Ŝe w sprawie Zielonej WstąŜki nastąpił zasadniczy przełom. Nareszcie coś było wiadomo. Przed niespokojną publicznością stanął w dramatycznej pozie Walter Trentkamp. Był napięty. Na jego twarzy błyszczały struŜki potu, a kołnierzyk koszuli wilgotniałmu. Caitlin nie widziała jeszcze szefa FBI tak niespokojnego. Trentkamp odchrząknął. Scena przypominała Caitlin nadzwyczajne konferencje prasowe zwoływane w Waszyngtonie ze szczególnie waŜnych powodów. - Z pewnością słyszeli państwo, Ŝe śledztwo w sprawie Zielonej WstąŜki wkroczyło w nową, obiecującą fazę... Stało się tak dzięki niezmordowanemu wysiłkowi kapitana Francisa Nicolo i sierŜanta Rizza z oddziału balistyki nowojorskiej policji. Nicolo, zwany równieŜ „brylantynowym Frankiem", i Joe Rizzo podnieśli się z miejsc i ukłonili nieznacznie. - Ci dwaj panowie pracowali bez chwili wytchnienia od momentu ataku bombowego czwartego grudnia. W końcu ich praca uwieńczona została sukcesem. Rozległ się szmer zadowolenia, tu i ówdzie próbowano klaskać. Nicolo i Rizzo zaczęli przestępować z nogi na nogę, jak mali chłopcy w czasie uroczystego apelu. - SierŜancie - powiedział Trentkamp. - Proszę, niech pan podejdzie. Rizzo niezdarnie ruszył naprzód i powiesił na metalowym stojaku napę. Policyjny grafik naszkicował na niej najwaŜniejsze budynki dziel-
244
nicy finansowej. Te, w których podłoŜono bomby oznaczono jaskrawoczerwonym kolorem. Wokół kaŜdego z uszkodzonych obszarów narysowano takŜe fioletowy pierścień. Caitlin zwróciła uwagę, Ŝe fioletowe kółka zaznaczone były w najrozmaitszych punktach na róŜnych piętrach czternastu wieŜowców. Rizzo zaczął objaśniać: - We wszystkich zaznaczonych na czerwono budynkach wybuchły bomby czwartego grudnia, około osiemnastej trzydzieści. Z całą pewnością zostały one odpalone za pomocą sygnału radiowego. Mógł on zostać wysłany z odległości nawet trzynastu czy szesnastu kilometrów. SierŜant przerwał, wytarł nos w duŜą białą chusteczkę i ciągnął dalej: - Fioletowe pierścienie oznaczają miejsca, gdzie nastąpiły eksplozje. Ładunki znajdowały się zatem tutaj, tutaj, tutaj, i tak dalej. - Jak państwo widzą, materiał wybuchowy podłoŜono na róŜnych piętrach czternastu budynków. Przy Broad Street 22 - na drugim piętrze. W Manufacturers Hanover - na piętnastym. I tak dalej. Widać to jak na dłoni. - Rizzo rozejrzał się po sali, jak gdyby szukał kogoś, kto się nic zgadza. - Nie moŜna wskazać tu Ŝadnego określonego porządku. A przynajmniej, tak nam się do tej pory wydawało. Jednak wczoraj wieczorem odnaleźliśmy brakujące ogniwo. Proszę spojrzeć! KaŜdy z zaznaczonych obszarów, we wszystkich budynkach, zawiera pokój do przechowywania przesyłek. Miejsce, gdzie trzymano pocztę. Nie zwróciliśmy na to dotąd uwagi, poniewaŜ pomieszczenia te róŜnią się znacznie od siebie i znajdują się na dowolnych piętrach. Niektóre z budynków mają podobne pokoje nawet na kaŜdym piętrze. Czy rozumiecie państwo, do czego zmierzam? SierŜant Rizzo przerwał dla większego efektu i po krótkiej przerwie mówił dalej: - Proszę państwa, bomby zostały po prostu przyniesione. Najprawdopodobniej przez zwykłego posłańca, obsługującego regularnie te miejsca, tak Ŝe nikt nie zwrócił na niego uwagi. Rizzo rozejrzał się jeszcze raz. Na sali zapadła nagła cisza. - Okolice Wall Street obsługuje ponad dwieście firm zatrudniających posłańców. Jimmy Split, Speedo, Fireball, Bullet - to kilka z największych. Sami państwo je znacie. Jest prawdopodobne, Ŝe co najmniej jedna z nich, a moŜe i kilka, pośredniczyło w dostarczeniu na miejsce bomb czwartego grudnia! Rizzo znowu pozwolił sobie na chwilę oddechu. - To oznacza, Ŝe wkrótce jakiś wystrychnięty na dudka posłaniec pomoŜe nam rozwiązać zagadkę. Dzisiaj ruszamy na ulice. Zadbamy o niego! Caitlin zobaczyła, jak sala oŜywia się. Zgromadzeni ludzie doznali nagle ogromnego przypływu energii. Nareszcie coś, po tylu dniach wale245
nia głową o mur, prowadzenia zupełnie bezskutecznego śledztwa. Pani Dillon niemal nie została przewrócona przez detektywów i zwykłych policjantów, którzy rzucili się ku drzwiom. Firma zatrudniająca posłańców. Caitlin poczuła lekki dreszcz. Posłańców?... Odwróciła się na pięcie i wyszła z sali, kierując się do swojego biura. Coś jej się przypomniało. Zaczęła biec korytarzem. Arch Carroll był pewien, Ŝe go śledzą. Ciemny samochód jechał za jego taksówką od lotniska imienia Kennedy'ego aŜ do dzielnicy finansowej. Kiedy wysiadł przy „Wall Street 13", samochód minął go i odjechał. Carroll nie mógł zobaczyć twarzy siedzących w środku; widział tylko ich sylwetki - dwóch czy trzech męŜczyzn, skupionych jeden przy drugim. Po co go śledzili? Kto ich wysłał? Kto śledził śledzącego? Arch wszedł do budynku i poszedł do biura Caitlin. Czuł ogromną potrzebę porozmawiania z nią; z kimkolwiek, komu mógłby ufać. Caitlin podniosła się zza biurka, gdzie oglądała wydruk listy weteranów Wietnamu, jaki sporządzili wcześniej. Przytuliła się do Archa, a on nie chciał jej puścić. Wtulili się w siebie mocno i zaczęli całować tak niecierpliwie jak nigdy dotąd. W końcu, Caitlin uwolniła się. - Jak było w Waszyngtonie? - zapytała. - Ciekawie. Bardzo ciekawie - odparł Carroll. Opowiedział jej o aktach FBI dotyczących Davida Hudsona i o wizycie u generała Thompsona. Caitlin obwieściła mu rewelacje sierŜanta Rizzo, po czym pokazała palcem na wydruk, który przeglądała. - Być moŜe to tylko zbieg okoliczności. Ale na tej liście weteranów ekspertów od materiałów wybuchowych znajduje się człowiek, który pracuje jako taksówkarz i posłaniec. Mieszka w Nowym Jorku. - A jak się nazywa? - spytał Arch. - Michael Demunn. W dodatku był w Wietnamie podwładnym pułkownika Davida Hudsona. - Czy jest tam napisane, jak nazywa się firma? Caitlin zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie, ale sprawdzenie tego nie powinno być trudne. Spróbujmy. Carroll czekał, a Caitlin wykonała w tym czasie kilka rozmów telefonicznych. Arch wyjął z kieszeni płaszcza przeznaczony na śledztwo notes i zaczął przeglądać zapiski dotyczące sprawy Zielonej WstąŜki. Notes był teraz podzielony na kilka części:
246
Przesłuchania. Dowody rzeczowe. Podejrzani. Inne. i L»avid Hudson... organizator całości? West Point, 1966. Siły Specjalne. Rangersi. Złoty chłopak. Prawdziwy Amerykanin... Fort Bragg. Szkoła Sił Specjalnych im. Kennedy'ego. Okrutne próby wytrzymałości na stres. Eksperymenty z narkotykami. Do czego go przygotowywali ? Specjalne szkolenie terrorystyczne. Na czyje rozkazy? Gdzie zaczynał się łańcuch wydających polecenia? Arch zatrzasnął wreszcie bezradnie notes. Przyglądał się w milczeniu Caitlin, stojącej w tej chwili do niego plecami. Oparła cięŜar ciała na jednej nodze, przewód telefonu owinął się wokół jej talii. Co ja takiego wiem, z czego nie zdaję sobie sprawy, Ŝe wiem? - Arch zadał sobie w myśli dziwne pytanie. Znowu zaczął roztrząsać sprawę. Waszyngton. Co tam się działo? Generał Lucas Thompson... Dobrotliwy, siwowłosy kłamca. Teraz ktoś mnie śledzi... Po co? Na czyj rozkaz? Zobaczył, Ŝe Caitlin odkłada słuchawkę. - „Vets Cabs and Messengers" - wymieniła z zadowoleniem nazwę firmy. Ich garaŜ znajduje się w West Village. Carroll wstał. - Zadzwoń do Philipa Bergera. A potem, gdybyś jeszcze mogła zawiadomić Waltera Trentkampa. Powiedz im, Ŝeby zebrali ludzi i spotkali się ze mną koło... - Jeszcze coś, Arch - przerwała Caitlin. Zamilkła na moment. - David Hudson teŜ tam pracuje. Od ponad roku. Zdaje się, Ŝe wreszcie odnaleźliśmy pułkownika Hudsona. I Zieloną WstąŜkę.
37
Zaraz po północy, 19 grudnia, pułkownik David Hudson wygłosił pełne emocji przemówienie do dwudziestu czterech weteranów zebranych w garaŜu przy ulicy Jane. - To była długa, a zarazem szczególnie cięŜka misja dla kaŜdego z was — mówił. - Zdaję sobie z tego sprawę. Ale we wszystkich jej fazach robiliście dokładnie to, co naleŜało... Chylę przed wami czoło. Przerwał i rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach. - PoniewaŜ zbliŜamy się juŜ do ostatniej fazy Zielonej WstąŜki, chciałbym podkreślić jedną rzecz: nie chcę, Ŝeby ktokolwiek podejmował niepotrzebne ryzyko. Zrozumieliście? Nie nadstawiajcie niepotrzebnie tyłków. Naszym zasadniczym celem jest od tej pory zero zabitych podczas akcji. Przerwał znowu. Kiedy odezwał się ponownie, w jego głosie słychać było niezwykłe poruszenie. - To będzie nasze ostatnie wspólne zadanie. Dziękuję wam raz jeszcze. Pozdrawiam was wszystkich Ŝołnierskim salutem. Od tej chwili Zielona WstąŜka miała stać się czymś w rodzaju dobrze przeprowadzonej akcji frontowej. KaŜdy szczegół został dokładnie opracowany. Brudne drzwi garaŜu Vetsów otworzyły się z metalicznym zgrzytem. Ciemność przebiły światła samochodowych reflektorów. Harold Freedman, czyli Vets 5, wybiegł z budynku. Rozejrzał się po Jane Street, a potem zaczął wydawać szczekliwym głosem rozkazy, jak sierŜant, którym kiedyś był. Minęło właśnie wpół do pierwszej w nocy. Jeśli ktokolwiek z mieszkańców West Village zobaczył trzy wojskowe cięŜarówki wyjeŜdŜające z garaŜu, nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Po chwili cięŜarówki skręciły w ulicę Zachodnią.
248
Pułkownik Hudson siedział na miejscu pasaŜera w pierwszej z cięŜarówek. Przez cały czas znajdował się w radiotelefonicznym kontakcie z pozostałymi dwiema... Dokonywali prawidłowego pod kaŜdym względem manewru polowego. Weterani wkraczali znów stopniowo do otwartej walki. śaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. Nawet sam Hudson zapomniał juŜ o niezwykłej jasności umysłu, jaka opanowywała go przed waŜną bitwą. śadne przeŜycie nie mogło się dla niego równać z walką. - Tu Vets 1. Tu Vets 1. Jedźcie za nami prosto ulicą Zachodnią do wjazdu w tunel Holland. Będziemy ściśle przestrzegać miejskich ograniczeń prędkości dla pojazdów wojskowych. Zatem spokojnie, na czas jazdy moŜna się zrelaksować. Odbiór. Po dwóch godzinach pierwsza z cięŜarówek zatrzymała się przy budce wartowniczej, stojącej pięćdziesiąt metrów od drogi nr 35 w New Jersey. Nad drewnianą budką umieszczona była tablica z napisem: „FORT MONMOUTH, TEREN US ARMY". Stojący na warcie szeregowiec był bliski zapadnięcia w sen. Jego oczy, za okularami w rogowej oprawie, były załzawione. Podszedł do szoferki zabawnym, zaspanym krokiem. - Proszę o dokumenty, sir - powiedział, po czym odchrząknął. Miał śmieszny, wysoki glos; Hudson pomyślał, Ŝe ten Ŝołnierz nie moŜe mieć wiele więcej niŜ osiemnaście lat. Tak samo było w Wietnamie; tak działo się od tysięcy lat; we wszystkich okrutnych wojnach walczyli niewinni chłopcy. Hudson podał w milczeniu dwie plastikowe karty. Figurował na nich jako pułkownik Roger McAfee z Sześćdziesiątej Ósmej Ulicznej Pancernej, z Manhattanu. Cała „inspekcja" przeprowadzana była właściwie tylko pro forma. Wartownik rzucił im standardowy tekst: - MoŜecie panowie jechać. Proszę przestrzegać zasad ruchu i postoju obowiązujących w Fort Monmouth. Czy te cięŜarówki z tyłu przyjechały razem z panem? - Tak, jesteśmy razem. Przyjechaliśmy po zapasy. Broń strzelecką i amunicję na weekendowe ćwiczenia polowe. Przeznaczono teŜ dla nas dwa śmigłowce. Mamy się spotkać z kapitanem Harveyem i on zna szczegóły. - W takim razie proszę jechać, sir. Młody wartownik cofnął się. Pomachał przejeŜdŜającym Ŝołnierzom rezerwy. - Tu Vets 1. Tu Vets 1 - odezwał się do radiotelefonu Hudson, kiedy tylko minęli bramę. - W tej chwili od momentu zakończenia operacji Zielona WstąŜka dzieli nas zaledwie niecałe dwanaście godzin. KaŜdy z nas musi zachowywać najwyŜszą uwagę. Jesteśmy juŜ prawie u celu, panowie. Nareszcie prawie w domu. Bez odbioru.
249
GaraŜ „Vets and Messengers" przy ulicy Jane nie był miejscem, które mogłoby przyciągnąć czyj ąkolwiek uwagę ani tym bardziej wzbudzić podejrzenia. Znajdował się pomiędzy nieciekawymi budynkami West Village; jego duŜe, metalowe drzwi były zardzewiałe, poplamione olejem i pozbawione koloru. Opuszczona uliczka została po cichu zamknięta z obu stron. Wokół garaŜu zatrzymały się samochody policyjne. Carroll naliczył ich aŜ siedmnaście. Za ciemniejącym budyneczkiem stacji benzynowej Shella Arch widział nie oznakowane samochody FBI i ze trzydziestu uzbrojonych po zęby agentów. Wszyscy wpatrywali sie zapamiętale w garaŜ, co w FBI uchodziło za profesjonalizm. Policjanci i agenci FBI mieli przy sobie karabiny maszynowe M-16, strzelby kalibru 12 mm i rewolwery magnum kaliber 9. Jeszcze nigdy w Ŝyciu Carroll nie widział tak uzbrojonych ani tak licznych sił policyjnych. Oparł się o własny samochód, obserwując stalowe wrota i wygiętą, wyblakłą tablicę z napisem VETS CABS AND MESSENGERS. Niecierpliwie stukał palcami w maskę samochodu. Coś tu nie grało. Bez wątpienia, coś było nie tak. Spojrzał w kierunku stacji Shella. Chłopcy z FBI stali nieruchomo, czekając na sygnał, który rzuci ich do akcji. Obok Archa stał Walter Trentkamp. Carroll informował go o wszystkim. Teraz wuj Walter znajdował się razem z nim w tym niebezpiecznym kotle. Arch wyjął swojego browninga. Obrócił go w ręku, niczym kowboj. Pomyślał, Ŝe to dziwne, ale jakiś wewnętrzny głos kaŜe mu bardzo uwaŜać. Bardzo. Do tej pory nie był znowu aŜ tak ostroŜny - dlaczego więc miałby stać się taki teraz? Nagle przyszło mu do głowy, Ŝe wie, dlaczego. - Archer - odezwał się Trentkamp, stukając go w ramię. Cichą ulicą nadjeŜdŜała czarna limuzyna. Ze środka wysiadł komisarz Michael Kane. Szef policji, który miał niewielkie doświadczenie w pracy na ulicach - był w istocie lepszym politykiem niŜ policjantem - trzymał w ręku błyszczący megafon. Robił to tak niezdarnie, jakby nigdy nie zetknął się z podobnym urządzeniem. - O BoŜe, nie... -mruknął Arch. Wszerz i wzdłuŜ ulicy rozległ się głos komisarza Kane'a: - Uwaga... Mówi komisarz policji Kane... Macie jedną minutę na wyjście z garaŜu „Vets and Messengers". Za sześćdziesiąt sekund otwieramy ogień. Oczy Archa przesunęły się po ceglanej ścianie garaŜu. Carroll był napięty; spocił się cały. Powoli podniósł pistolet w pozycję strzelecką. Z garaŜu nie dobiegł do nich Ŝaden odgłos.
250
Coś bez wątpienia było nie w porządku. - Macie dwadzieścia pięć sekund... Wychodźcie... Trentkamp pochylił się. Jedną z rzeczy, za które Carroll go cenił było to, Ŝe pomimo zajmowanego stanowiska Walter pozostał na zawsze ulicznym gliną. Czuł potrzebę osobistego uczestniczenia w akcji. - Myślisz, Ŝe to pomyłka? śe otoczyliśmy niewłaściwych ludzi, nie tę firmę? Coś tutaj nie gra, Arch. Carroll nie odzywał się. Patrzył i myślał. - Dwadzieścia sekund... - Chodź, Walterze... Chodź ze mną. Nagle Arch ruszył naprzód. Trentkamp, wprawdzie niechętnie, podąŜył za nim. ZbliŜyli się do drzwi garaŜu. Komisarz przestał odliczać. Nagle wokół zaroiło się od policjantów i agentów FBI. Wszyscy zaczęli przepychać się przez półotwartą bramę i wbiegli do pogrąŜonego w ciemności budynku. Wreszcie ktoś zapalił światło. Oczom policjantów ukazał się zwykły, zapuszczony, wielki garaŜ. Carroll zamarł, ściskając w ręku browninga. Czuł zapach benzyny i olejów; woń charakterystyczną dla starych, wysłuŜonych samochodów. Na betonowej podłodze widniały tłuste, czarne plamy. Wokół leŜały narzędzia. I nic więcej. Nie było ani jednego pojazdu. Nie było ludzi, Ŝadnych weteranów Wietnamu. Pułkownik David Hudson nie ukazał się niczyim oczom. Arch i Walter Trentkamp zaczęli przechadzać się po budynku, trzymając cały czas broń w pogotowiu. Wpadali wyćwiczonymi ruchami do wszystkich bocznych pomieszczeń. Wreszcie weszli po wąskich, krętych schodach na piętro. Wtedy ją zobaczyli. Została uczepiona do brudnej ściany. Kpiła z nich wszystkich. Na gołej ścianie wisiał kawałek zielonej wstąŜki. Nie moŜna jej było nie zauwaŜyć. Zielona WstąŜka zniknęła z garaŜu przy Jane Street. Znowu wyprzedziła ścigających ją ludzi o jeden ruch. Caitlin Dillon niosła skórzaną aktówkę pełną notatek. Szła pogrąŜonym w mroku korytarzem budynku mieszkalnego na Upper West Side. Drzwi do apartamentu 12B były na wpół otwarte. Czekał w nich Anton Birnbaum. Caitlin zastanawiała się, dlaczego zadzwonił, Ŝeby przyszła tak późno w nocy. Przeszli do biblioteki Antona. Pomieszczenie wypełnione było pod sufit starymi ksiąŜkami i czasopismami.
251
- Dziękuję, Ŝe tak szybko przyjechałaś -powitał ją Birnbaum. Wydawało się, Ŝe jej widok przyniósł mu ogromną ulgę. - Napijesz się kawy? Herbaty? Ostatnio jem i piję same niezdrowe rzeczy. - Pokazał na zmatowiały ekspres do kawy, stojący koło płonącego kominka. Caitlin zaprzeczyła ruchem głowy. Usiadła na antycznej kanapie i zapaliła papierosa marki Du Maurier, podczas gdy stary finansista nalał sobie pół filiŜanki kawy. Jego dłonie lekko drŜały. W pokoju panował nieład, wszędzie leŜały róŜne papiery. Widać było, Ŝe Anton gorączkowo nad czymś pracuje. - Pozwól, Ŝe zacznę od zabójstwa prezydenta Kennedy'ego w Dallas... Jak wszyscy wiemy, prawdopodobnie zlecił je ktoś wysoko postawiony. Caitlin zgniotła papierosa. Birnbaum był wyraźnie podekscytowany. - Potem nadeszła afera Watergate, w 1972. Myślę, a właściwie jestem całkowicie przekonany, Ŝe pozwolono jej wybuchnąć po to, Ŝeby usunąć Nixona ze stanowiska. Tak wygląda historia Stanów Zjednoczonych, moja droga. - Trzymana przez Antona filiŜanka drŜała lekko na spodeczku. - Oba te wydarzenia zostały dokładnie zaplanowane. Ich autorzy to elitarna grupa, działająca zarówno wewnątrz amerykańskiego rządu, jak i poza nim. Jej rodowód wywodzi się z pozostałości po OSS, naszej sieci szpiegowskiej z czasów drugiej wojny światowej. Słyszałem, Ŝe nazywają ich Mędrcami. Inaczej mówi się o nich: Komitet Dwunastu. Istnieją naprawdę. Proszę cię, pozwól mi skończyć, zanim zaczniesz komentować moje słowa. - W 1945 roku ludzie kierujący OSS zdali sobie sprawę, Ŝe kompetencje, które uzyskali w czasie wojny wkrótce zostaną im odebrane. Nagle mieli oddać olbrzymią władzę, jaką posiedli, w ręce tych samych polityków, którym dopiero co omal nie udało się doprowadzić do zagłady ludzkości... Oficerowie z OSS nie mieli zamiaru tego zrobić, Caitlin. Nie chcieli. Po zastanowieniu się nad tym, moŜna niemalŜe zrozumieć ich motywy. Stary finansista popijał kawę. Zrobił kwaśną minę. - Wysoko postawieni funkcjonariusze OSS zwrócili prezydentowi Trumanowi jedynie część swoich wojennych prerogatyw. Pozostali w Waszyngtonie, usuwając się tylko z oficjalnego Ŝycia politycznego. Wielu najwaŜniejszych urzędników państwowych było zaledwie marionetkami w ich rękach. Ci ludzie i ich następcy - obecny Komitet Dwunastu posuwali się nawet do tego, Ŝe wybierali kandydatów na prezydenta. Z obydwu partii, moja droga, w jednych wyborach. Caitlin patrzyła na Antona w zdumieniu? Mędrcy? Komitet Dwunastu? Tajemnicza grupa o nieograniczonych moŜliwościach? Wiedziała juŜ wiele o prawdziwych i wyimaginowanych nieformalnych ugrupowaniach wśród kół rządowych. Wydawało się, Ŝe od zawsze wplecione były w amerykańską historię. Słyszało się nie potwierdzone plotki, stawało przed niewygodnymi faktami. Wysoko postawione osoby szeptały to i owo.
252
- Kim oni są, Anton? - Moja droga, oni nie pokazują się na okładkach „Time'a" czy „Newsweeka". Ale, niewaŜne. Chcę ci powiedzieć, Ŝe nie mam najmniejszych wątpliwości, Ŝe są zamieszani w sprawę Zielonej WstąŜki. W jakiś sposób zainspirowali czy teŜ bezpośrednio wydali rozkaz przeprowadzenia ataku czwartego grudnia. Komitet Dwunastu stoi za wszystkim, co się teraz dzieje. Caitlin wprost zaniemówiła. Gdyby dowiedziała się czegoś podobnego od kogokolwiek innego, mogłaby to uznać za zwykłe bzdury. Wiedziała jednak, Ŝe Birnbaum nie mówiłby takich rzeczy, gdyby nie był ich zupełnie pewien. Anton zawsze sprawdzał otrzymywane informacje, często nawet na dwa sposoby. NiezaleŜnie od źródła. Starszy pan patrzył na Caitlin załzawionymi, zmęczonymi oczami. Ciągnął dalej: - Ta grupa weteranów... - JuŜ się o nich dowiedziałeś? - Caitlin była zdumiona, a nawet zaniepokojona rozejściem się wiadomości. Birnbaum uśmiechnął się. - Moja droga, szybka informacja zawsze była jednym ze źródeł moich sukcesów. Oczywiście, Ŝe o nich słyszałem. Mam swoje źródła w „numerze 13". Ale jeszcze nie wiem, czy Komitet Dwunastu zdołał wmanipulować w to wszystko tych biednych renegatów, czy teŜ są oni po prostu jego opłacanymi podwładnymi. Wydaje mi się, Ŝe wiem, po co przedsięwzięto całą akcję. Myślę, Ŝe ślad moŜe prowadzić bezpośrednio do niebezpiecznego terrorysty, kierowanego przez Rosjan, zwanego Francois Monserratem. To człowiek, który z zimną krwią dokonuje masowych morderstw. Maszyna do zabijania, którą naleŜy zniszczyć. - Ale jaki jest związek pomiędzy Monserratem a Komitetem Dwunastu? Co stanie się teraz? Czy jesteś w stanie mi to wyjaśnić? Anton Birnbaum uśmiechnął się kwaśno. - Sądzę, Ŝe tak, moja droga. Czy na pewno nie napijesz się herbaty albo kawy? Myślę, Ŝe coś ciepłego dobrze ci zrobi.
38 Queens, Nowy Jork Był niedzielny poranek. David Hudson przechadzał się po słabo oświetlonych korytarzach zaniedbanego szpitala weteranów w dzielnicy Queens. To tu mieszkają godni największej chwały - pomyślał z goryczą. Oddział całodobowej opieki znajdował się przy skrzyŜowaniu Bulwaru Linden i Sto Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Był to posępny budynek z czerwonej cegły, który specjalnie nie zwracał na siebie uwagi przechodniów. Jedenaście lat temu pułkownik Hudson był tutaj pacjentem, tak jak dziesiątki tysięcy innych weteranów Wietnamu, którzy trafili do szpitali. Zagłębiał się coraz dalej w szpitalny kompleks z przytłaczającym uczuciem. Słyszał jakieś głosy, ale nie widział ludzi. Duchy - pomyślał sobie. Odgłosy bólu i szaleństwa. Skręcił w inny korytarz i nagle stanął oko w oko z potwornie wyglądającymi weteranami. Większość z nich była wychudzona jak szkielety, choć kilku miało dla odmiany ogromne brzuchy. W nieruchomym powietrzu panował wstrętny odór - środek dezynfekujący pomieszany z fetorem moczu i kału. W kącie sali migała spazmatycznie sztuczna choinka. Niektórzy z pacjentów trzymali przy uszach małe metalowe radyjka, niczym woreczki z lodem. Murzyn w rozdartej, pasiastej piŜamie tańczył wokół śpiącego niespokojnie na wózku inwalidzkim beznogiego kaleki. Uszkodzone, powykręcane ciała Ŝywych ludzi przytroczone były do łóŜek czy wózków inwalidzkich za pomocą metalowo-skórzanych uprzęŜy. „Metale honoru" - tak nazywały je pielęgniarki podczas pobytu Hudsona. Pułkownik czuł teraz głęboki gniew, prawdziwą nienawiść dla wszystkiego co amerykańskie, dla wszystkiego, co kiedyś w tym kraju kochał. Nie widać było Ŝadnego personelu. Nigdzie nie zauwaŜył ani jednego lekarza, pielęgniarki czy choćby salowej. Hudson szedł coraz szybciej, niemal słysząc werbel, stukający mu w głowie. Posuwał się wzdłuŜ jasnego, pomalowanego na zwodniczo
254
wesoły Ŝółty kolor korytarza. Przypominał sobie Ŝywo mijane miejsca. Całe jego ciało przeszedł dreszcz gniewu. Przysłali go tu jesienią 1973 roku, tłumacząc to koniecznością zbadania jego psychiki. Zadowolony z siebie lekarz rozmawiał z nim ze dwa razy o jego cierpieniu, o utracie ręki. Ów wojskowy lekarz był jednak nie mniej zainteresowany przeŜyciami Hudsona z okresu obozu jenieckiego. Czy zabił wietnamskiego dowódcę, kiedy uciekał? Tak - zapewnił go pułkownik. To właśnie jego ucieczka zwróciła na niego po raz pierwszy uwagę wywiadu wojskowego. Przeprowadzali na nim testy juŜ w Wietnamie, a potem wysłali go do Fort Bragg na specjalne szkolenie... Rozmowy z lekarzem trwały za kaŜdym razem krócej niŜ godzinę. Hudson musiał potem wypełniać nie kończące się kwestionariusze dla Administracji Weteranów. Przydzielono mu opiekuna medycznego jakiegoś grubego jegomościa z wielkim picprzykiem na policzku — którego po pierwszej półgodzinnej rozmowie juŜ nigdy więcej nie zobaczył. Na końcu Ŝółtego korytarza znajdowały się podwójne szklane drzwi, prowadzące na dwór. Widać przez nie było ogrodzony trawnik na tyłach szpitala. Hudson wiedział, Ŝe budynki ogradzano nic po to, Ŝeby weterani nie pouciekali. Chodziło raczej o to, Ŝeby ludzie z zewnątrz nie zaglądali do środka i nie widzieli w jak strasznych, urągających godności ludzkiej warunkach Ŝyją Ŝołnierze, którzy przelewali krew za Amerykę. Pułkownik pchnął drzwi i zaraz znalazł się w chłodnym powietrzu. Za głównym budynkiem szpitala znajdował się na pochyłym, zboczu zamarznięty teraz trawnik, na końcu którego rosły mizerne łysawe sosny. Hudson przeszedł szybko tę przestrzeń. Skoncentruj się - poinstruował sam siebie. Nie myśl o niczym poza chwilą obecną. Zwracaj uwagę tylko na to, co dzieje się teraz. Nagle, zza szeregu pokrytych lodem sosen wyszło dwóch męŜczyzn. Jeden z nich miał bardzo elegancki wygląd, przywodzący na myśl dyplomatę z ONZ. Drugi sprawiał wraŜenie zwykłego bandziora o groźnej, a zarazem bezmyślnej twarzy. - Równie dobrze mógł pan wybrać na miejsce spotkania Oak Bar w hotelu PlaŜa. Z pewnością byłoby tam wygodniej - odezwał się ten elegancki. -Pułkownik Hudson, jak sądzę?... Jestem Francois Monserrat. Akcent męŜczyzny wskazywał na jego obce pochodzenie. MoŜe Francuz, czy Szwajcar?... Monserrat. Następca Carlosa. Hudson uśmiechnął się. Wszystkie jego zmysły natęŜyły się teraz maksymalnie. - Kiedy spotkamy się następnym razem, przyjdzie pana kolej na wybór miejsca spotkania. Przy zegarze na stacji Grand Central? A moŜe na najwyŜszym piętrze Empire State Building? Gdziekolwiek pan zechce. - Będę o tym pamiętał. Podobno ma pan dla mnie propozycję, pułkowniku? Resztę papierów wartościowych uzyskanych przez Zieloną WstąŜkę. Jak rozumiem, znaczącą ilość.
255
Oczy Hudsona pozostały spokojne, nie pokazując gniewu, jaki w nim kipiał. - Tak. Powiedziałbym, Ŝe znaczącą. Są warte ponad cztery miliardy dolarów. To wystarczająco duŜo, Ŝeby wywołać nieobliczalne skutki na skalę międzynarodową. Co tylko pan zechce uczynić. - W takim razie ośmielę się zapytać, czego Ŝąda pan w zamian od nas? Co pan z tego będzie miał, pułkowniku? - Mniej, niŜ się panu wydaje. Sto pięćdziesiąt milionów na bezpiecznym koncie. Plus pańskie zapewnienie, Ŝe GRU nie będzie po tym wszystkim ścigać moich ludzi. Zakończę akcję Zielonej WstąŜki, przynajmniej w tym zakresie, jaki pana interesuje. - To wszystko? Nie mogę w to uwierzyć. - Nie, sądzę, Ŝe to nie wszystko. Myślę o czymś jeszcze... Widzi pan, chcę, Ŝeby pan zniszczył ten dumny, amerykański styl Ŝycia. śeby zakończył pan erę Ameryki nieco wcześniej, niŜ nastąpiłoby to w naturalny sposób. Obaj zgodnie nienawidzimy amerykańskiego systemu, a przynajmniej tego, czym się stał. Obydwaj chcemy go podpalić, oczyścić z niego świat. Obaj byliśmy szkoleni, jak osiąga się takie rzeczy. Apokaliptyczne słowa Hudsona zawisły w mroźnym powietrzu. Król terroru patrzył pułkownikowi w oczy. Wreszcie Monserrat uśmiechnął się odraŜającym uśmiechem. Rozpoznał w Hudsonie podobnego sobie człowieka. - Rozumiem, Ŝe zamierza pan dopełnić transakcji w najbliŜszym czasie? Dokonać ostatecznej wymiany? Pułkownik spojrzał na zegarek. Dobrze wiedział, która jest godzina, ale zachowywał się tak, jak powinien tego oczekiwać jego rozmówca. - Jest dziesiąta trzydzieści. Niech będzie za sześć godzin, panowie. Monserrat nieoczekiwanie zawahał się na chwilę. - Zgoda, za sześć godzin - odparł. Będziemy gotowi. Czy to wszystko? Pułkownik Hudson, stojąc z tymi dwoma męŜczyznami, doznał nagle przebłysku intuicji. Jego charyzma uznana juŜ w West Point znowu dała znać o sobie. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział. - Jeden waŜny problem, który musimy omówić. - CóŜ to za problem, panie pułkowniku? - Rozumiem, Ŝe nikt nie powinien wiedzieć, kim pan jest. To właśnie główny powód, dla którego chciałem się spotkać osobiście z panem. Dlatego nalegałem na to, jeśli rzeczywiście zaleŜy panu na tych akcjach. Pan widzi mnie, a ja pana. Tylko Ŝe... - Tylko Ŝe co? - Następnym razem, chciałbym się zobaczyć z prawdziwym Francois Monserratem. Jeśli nie zjawi się osobiście, nie będzie Ŝadnej wymiany. To powiedziawszy, Hudson odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w stronę budynku szpitala. Po chwili zniknął wewnątrz.
256
Jego zemsta, odyseja trwająca piętnaście lat, była juŜ prawie zakończona. Dla wszystkich nadchodziła ostateczna chwila prawdy. Oszustwo! Jakiego nie znał do tej pory świat. Przynajmniej, od czasu wojny w Wietnamie. Tak dobrze, tak doskonale nauczyli go niszczyć... Wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy... Manhattan Wiceprezydent Thomas Morę Elliot znajdował się w tej chwili w modnej, ekskluzywnej części Nowego Jorku. Szedł szybkim krokiem wzdłuŜ nabrzeŜa East River, niedaleko budynku Narodów Zjednoczonych. Betonową promenadą biegło jak zwykle wielu ludzi uprawiających jogging. Jakaś kobieta o wyglądzie starej panny sprawiała wraŜenie, jakby zastanawiała się właśnie nad popełnieniem samobójstwa. Szczupła dziewczyna o figurze i rysach modelki spacerowała sobie z psem. Tego ranka wiceprezydent był sam. Rozmyślał. Nie było Ŝadnych goryli z Secret Service, którzy pilnowaliby jego bezpieczeństwa. Elliot nieczęsto wyprawiał się na samotne spacery, ale obecnie właśnie tego potrzebował. Chwila samotności jest jedną z tych rzeczy, które od czasu do czasu są potrzebne kaŜdemu. Chciał pomyśleć, zastanowić się nad sobą i swoimi działaniami. Koniecznie musiał ułoŜyć sobie w głowic sprawę, z którą tu przyszedł. Zatrzymał się i spojrzał na szarą rzekę, pokrytą kawałkami kry. Nad drugim brzegiem unosiły się w górę opary dymu. Elliot zaczął myśleć o swoim dzieciństwie, jak gdyby te uspokajające wspomnienia mogły pomóc spojrzeć mu z dystansem na chwilę obecną. Widok dymu przywiódł mu na myśl jesienne poŜary, jakie zdarzały się w jego rodzinnych okolicach, w Connecticut. Jak doszło do tego, Ŝe ten mały chłopiec, którego twarz ciągle pamiętał, mógł przejść tak długą drogę'? AŜ do tego waŜnego momentu w historii Stanów Zjednoczonych? Wiceprezydent schował dłonie w rękawiczkach do kieszeni płaszcza. Zielona WstąŜka dobiegła juŜ prawie końca. Gdzieś na ulicach tego wielkiego miasta terrorysta Francois Monserrat, nowojorska policja i pułkownik David Hudson z jego ludźmi spieszyli na spotkanie z przeznaczeniem. W tym samym czasie inne potęŜne siły zasadzały się na swoim miejscu. Elliot skrzywił się. Na brudnej rzece pojawiła się barka. Na jednej z jej lin wisiało pranie, a dym wydobywał się z jej obłego komina. Pułkownik David Hudson miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem... Tak samo jak i on, Thomas Morę Elliot.
257
Niedługo juŜ rozwieją się kontrowersje na temat krótkiego okresu sprawowania władzy przez Justina Kearneya, człowieka bez nadziei na przyszłość, który nie potrafił sobie poradzić w obliczu ograniczeń własnych kompetencji. Kiedy Kearney złoŜy rezygnację wskutek kryzysu ekonomicznego, jaki nastąpi, i zaszyje się pewnie w jakiejś wiejskiej posiadłości pisząc przez resztę swoich dni ściśle cenzurowane wspomnienia, wtedy on, Thomas Morę Elliot, jak niegdyś Lyndon Johnson i Gerald Ford, przejmie w swoje ręce prezydenturę Stanów Zjednoczonych. Wszystko zaleŜało teraz od zakończenia akcji Zielonej WstąŜki.
39
Taksówki weteranów pojawiły się nagle. Wyjechały kolejno z opuszczonego garaŜu w centrum Manhattanu. Włączyły się do ulicznego ruchu, a po pewnym czasie rozdzieliły się: część z nich pojechała ulicą Division, a część ulicą Catherine; obie ulice wiodły do trasy Franklina Delano Roosevelta, czyli FDR Drive, biegnącej wzdłuŜ brzegu East River. W kaŜdej z taksówek zamontowano radionadajnik typu PRC-77, nazywany w Wietnamie „potworem". Automatycznie zaszyfrowywał on i odszyfrowywał przekaz radiowy, tak by policja nie mogła w Ŝaden sposób podsłuchać rozmów prowadzonych pomiędzy osobami jadącymi tymi taksówkami. W sześciu taksówkach znajdowało się czternastu uzbrojonych po zęby ludzi, prawdziwy pluton szturmowy. Poza zwykłymi karabinami, weterani mieli ze sobą takŜe cekaemy M-60 i granatnik M-79. Jeden z męŜczyzn pełnił rolę radiooperatora. Tym co najbardziej niezwykłe było jednak wsparcie powietrzne, jakie zapewnili sobie Vetsi. Na wypadek, gdyby na ulicach rozgorzała walka, czekały w pogotowiu dwa śmigłowce szturmowe typu Cobra. David Hudson, prowadzący z pierwszej taksówki rozpoznanie, poczrł nieoczekiwaną ulgę. Misja była juŜ prawie zakończona. Wreszcie nadeszła chwila zemsty. I powracało poczucie godności. Doświadczał podobnych uczuć, które kiedyś towarzyszyły mu podczas walki w Wietnamie. Były one jednak nieco inne, a róŜnica była zasadnicza. Tym razem będzie im wolno zwycięŜyć. Jeden z detektywów nowojorskiej policji, Ernie Tubbs zwany „kowbojem", którego wyciągnięto bezceremonialnie z łóŜka, Ŝeby wziął udział w obławie, zauwaŜył nagle taksówkę z „Vets and Messengers" przejeŜdŜającą ulicą Division. Za nią pojawiły się dwie następne. Odwrócił się do swojego kolegi, Maury'ego Kleina, niewysokiego męŜczyzny, otulonego w czarny płaszcz, i powiedział podnieconym głosem: - Jezu, to oni! Zielona WstąŜka! Mamy ich, Maury!
259
Detektyw Klein, stary lekoman, wyjrzał z kwaśną miną za okno. śołądek dokuczał mu niemiłosiernie. - O BoŜe, Ernie! Połowa z tych gości słuŜyła prawdopodobnie w Siłach Specjalnych! Tubbs wzruszył ramionami, zapalił silnik i ruszył. Od ostatniej z taksówek Vetsów oddzielał ich tylko jeden samochód. - Mamy tu Zieloną WstąŜkę! - rzucił do umieszczonego na tablicy rozdzielczej mikrofonu. Maury Klein ściskał w rękach pistolet maszynowy typu American 180. Polowa broń robiła okropne wraŜenie w zwykłym dodge'u, którym jechali policjanci. American 180 wystrzeliwał trzydzieści kul na sekundę, dlatego teŜ prawie nigdy nie uŜywano go w mieście. - Nie jest dobrze, stary. To mi się nie podoba! - narzekał Maury Klein. - Kiedyś w barze na rogu Setnej i Dwudziestej Piątej wdałem się w taniec z takim jednym gościem z Sił Specjalnych. Z Zielonych Beretów. I ten jeden raz mi wystarczy! - MoŜliwość walki z weteranami z Sił Specjalnych wydawała się Kleinowi jedną z najgroźniejszych sytuacji, na jakie kiedykolwiek natrafił podczas słuŜby w policji. Maury Klein takŜe przeŜył swoje na wojnie, w Korei w 1953. Na Henry Street sygnalizacja świetlna pracowała tylko przy kilku skrzyŜowaniach. Prawie nie było ruchu. Niedaleko nabrzeŜy lekko zamglonego dolnego Manhattanu panowała w tej chwili niesamowita atmosfera. - Wygląda na to, Ŝe jadą do FDR Drive... Gdzieś tu powinien być wjazd. Koło Hudson Street. - Wjazd na północ czy na południe? - zapytał Ernie Tubbs. - Chyba na oba kierunki. Na południowy na pewno. Zaraz go zoba... O, jest! Niebawem Tubbs zauwaŜył podniszczony wjazd na południowy kierunek na trasę na wiadukcie. Taksówki Vetsów zbliŜały się teraz do niego z obu stron. Pierwsze z nich wjeŜdŜały juŜ na górę. Tubbs złapał znowu mikrofon i powiedział: - Uwaga! Wszystkie Pantery, uwaga! WjeŜdŜają na FDR DriveJ Kierują się na południe! Nagle ostatnia z taksówek zajechała Tubbsowi drogę. - Sukinsyn! Detektyw skręcił błyskawicznie w lewo. Nie oznakowany policyjny dodge, którego prowadził, znajdował się juŜ na wjeździe; z lewej strony zostało zbyt mało miejsca. - Ernie, uwaŜaj, barierka! Taksówka tymczasem zablokowała drogę następnym samochodom policyjnym; przecisnęli się tylko Tubbs i Klein. ' - Sukinsyn!!! - darł się Tubbs, walcząc zawzięcie z kierownicą.
260
- Uwaga, wszystkie jednostki! Zrobili blokadę wjazdu na FDR Drive! Zablokowali wjazd na FDR Drive! Limuzyna, którą jechali detektywi, włączyła się teraz z piskiem opon do ruchu na trasie na wiadukcie. Wszystkie trzy pasy, wiodące na południe, zatłoczone były samochodami. Ten, któremu zajechali drogę zahamował gwałtownie. Ze wszystkich stron rozlegały się klaksony. Policjanci znaleźli się teraz pomiędzy dwiema z taksówek. Z okien jadącej z lewej wysunęły się czarne lufy karabinów maszynowych M-16. Jeden z nich wystrzelił ostrzegawczo pojedynczą kulę, która przeleciała nad dachem samochodu. Weteran o pomalowanej maskującą farbą twarzy, ubrany w polowy mundur, zaczął wrzeszczeć do Tubbsa. Jego glos był zagłuszony przez panujący hałas; jednak detektyw zrozumiał kaŜde słowo. - Zjedźcie stąd najbliŜszym wyjazdem! Spadajcie z tej pieprzonej trasy!... Wszyscy poza kierowcą, ręce do góry! Powiedziałem: ręce do góry! Do góry! ZbliŜywszy się do wyjazdu, Tubbs skręci! ostro w stronę barierki. Samochód wyskoczył pod duŜym kątem w prawo. Uderzy! w metalową barierkę, posyłając snop iskier. Wzniósł się na dwa koła, groŜąc przewróceniem się. Po dłuŜszej chwili opadł z powrotem. Podskoczył jeszcze na zjeździe parę razy, po czym zatrzymał się na ulicy pod trasą. - Zgubiliśmy ich! - zawołał Ernie Tubbs do mikrofonu. — Zgubiliśmy ich, pojechali dalej FDR Drive! - I dzięki Bogu - szepnął milczący dotąd Maury Klein. Carroll, siedzący w „numerze 13", usłyszał, Ŝe zauwaŜono samochody Zielonej WstąŜki. Zbiegł na dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie i wypadł na ulicę. Nagle sprawy nabrały błyskawicznego tempa. Zaczynało się szaleństwo. Ulicami Wall, Broad i Water pędziły z piskiem opon policyjne samochody. Arch miał przy sobie karabin maszynowy M-16, który niewygodnie obijał mu się o ciało. Przypomniało mu się... znowu stał się Ŝołnierzem piechoty... Ale tym razem znajdował się w centrum Manhattanu, a nie w Wietnamie. Płaszcz powiewał mu na wietrze, odsłaniając kaburę z browningiem załoŜoną na wojskową kuloodporną kamizelkę. Serce tłukło mu się w piersi. Minął biegiem jeden z radiowozów, z którego głośnika dobiegał właśnie komunikat: - Poruszają się z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zwykłe taksówki marki Checker. Wszyscy są uzbrojeni po zęby. Kierują się na wschód.
261
Carroll zdał sobie nagle sprawę, Ŝe weterani przygotowali się do czegoś specjalnego. Tylko do czego? Co zamierzali zrobić? Jaki był plan pułkownika Hudsona? Jakim sposobem mieli wymknąć się z zacieśniającej się pętli? Na parkingu Kinney czekał srebrzystoczarny helikopter Bella. Jeszcze kilka tygodni temu ten parking pełen był luksusowych samochodów naleŜących do niezmordowanych pracoholików z Wall Street. DuŜa tablica informowała o cenie - 14,50 $ za dwanaście godzin, plus podatek miejski. Policyjny śmigłowiec terkotał wirnikiem niczym olbrzymia ćma. Był gotów do lotu. - M-16 i śmigłowiec Bella! - zawołał Arch, wkoczywszy do wnętrza ciasnej maszyny. - To mi przypomina moje stare czasy! Witam, nazywam się Carroll! - A ja Luther Parrish - odpowiedział pilot. Był on mocno zbudowanym Murzynem; miał na sobie skórzaną lotniczą kurtkę i wyostrzające widoczność Ŝółte okulary. - Był pan w Wietnamie? Wygląda pan na jednego z chłopaków. - Pilot strzelił gumą do Ŝucia. - Od 1970 roku. - Arch specjalnie udawał „chojraka", chociaŜ w rzeczywistości nie cierpiał helikopterów. Nie lubił ich nawet oglądać. Nie podobała mu się sytuacja, kiedy wisi się w powietrzu, a jedynym, co utrzymuje człowieka w górze, są wirujące wściekle, cienkie łopaty wirnika. - No popatrz! Ja teŜ od 1970. No to co, znowu ruszamy do boju? Zgaduję, Ŝe nie lubi pan za bardzo podniebnych przejaŜdŜek? Zanim Carroll zdąŜył odpowiedzieć, maszyna wystrzeliła pionowo w górę. Podczas gdy nabierali wysokości, Ŝołądek zjechał Archowi gdzieś niŜej. Śmigłowiec wzniósł się nad zadymionym miastem, z pozoru niemal ocierając się o ściany najbliŜszych budynków. Pilot zręcznie radził sobie z silnymi podmuchami wiejącego znad rzeki wiatru. Kiedy ruszyli w stronę East River, dołączył do nich jeszcze jeden beli. - No cóŜ, mówiąc prawdę, nie jestem fanem śmigłowców. Bez urazy, Lutherze. Arch poczuł w całym ciele przypływ adrenaliny. W dole widać było gęsty ruch na FDR Drive. Parrish, przekrzykując ryczący silnik, zawołał: - Piękny dziś dzień, stary. Widać Long Island, Connecticut. MoŜna prawie zobaczyć ParyŜ. - Piękny dzień, Ŝeby dostać w pieprzone serce. Pilot wybuchnął śmiechem. - Tak, byłeś w Wietnamie, człowieku. CóŜ, mamy teraz przeciw nim dwa czy nawet trzy uzbrojone śmigłowce. Kiedy tylko dowiemy się, dokąd jadą, wezwiemy dalsze posiłki. Powinno być spoko. - Pewnie masz rację. - Widzisz ich, tam w dole? Małe, jak zabawki taksóweczki. O tam.
262
- Rzeczywiście. Z małymi jak zabawki M-16 i wyrzutniami rakietowymi — zgodził się Carrołl. - Mówisz jak Ŝołnierz z piechoty, chłopie. Ten rodzaj ironii. AŜ łza się w oku kręci. - Zdaje się, Ŝe walczymy z piechotą. Tylko obawiam się, Ŝe to Zielone Berety. Murzyn odwrócił się z powaŜną miną. - Tak, to prawdziwi twardziele. Siły Specjalne, nie ma przebacz. Słowa Archa wywarły na nim wraŜenie. Wydawał się prawie dumny ze śmiałej akcji weteranów. Zielone Berety słynęły w całej armii ze swoich umiejętności. LeŜąca trzysta metrów niŜej trasa płynęła srebrzystoczarną wstęgą. śółte pudełeczka taksówek odcinały się od niej wyraźnie. Kiedy wjechały na most Brooklyński, policyjne śmigłowce wzniosły się, odlatując na boki, Ŝeby nie zostać zauwaŜone. Zniknęły na chwilę w nisko zawieszonych chmurach. Koszula Archa zdąŜyła juŜ przesiąknąć potem. Wszystko wydawało się dziać jakby w pewnej odległości od niego. Świat zdawał się zamglony, tylko na wpół realny. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, zbliŜało się wreszcie rozwiązanie sprawy Zielonej WstąŜki. Kiedy wyłonili się z chmur po brooklyńskiej stronie mostu, zobaczyli, Ŝe ruch jest bardzo duŜy, jednak nie ma korka. Niezmordowany szum samochodów docierał aŜ do kabiny śmigłowca; od czasu do czasu dolatywał teŜ pojedynczy odgłos klaksonu. - ZjeŜdŜają wyjazdem koło stoczni wojennej! Mówi Arch Carroll. Taksówki weteranów zjeŜdŜają w bok, koło stoczni wojennej! Kierują się na północny wschód, w głąb Brooklynu! Brooklyn W tym samym momencie, helikopterem wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja. Nastąpiła pod nim, wstrząsając ciałem CarroUa. Uderzył głową w metalowy dach; poczuł ból za uszami. Wtedy drugi wybuch szarpnął potęŜnie kabiną, coś musiało w nią bezpośrednio trafić. We wszystkie strony poleciały odłamki szkła. Na przedniej szybie pojawiła się pajęczyna dziur. Metalowe poszycie maszyny dzwoniło od przeszywających ją kul. Na niebie pojawiły się czerwone smugi. - Ochch... Cholera, dostałem! Dostałem -jęknął Parrish, kurcząc się w fotelu. Z lewej strony CarroUa odezwał się głośno karabin maszynowy. Tymczasem z prawej mignęły mu przez moment czerwone światełka i pękate kształty dwóch innych śmigłowców, których dotąd nie zauwaŜył.
263
- O BoŜe! Atakowały ich dwie cobry. Niebo wypełniło się jasnymi, świecącymi punktami, językami ognia i gęstym, czarnym dymem. Towarzyszący maszynie Archa śmigłowiec policyjny rozpadł się na jego oczach. W ciągu paru sekund z helikoptera została tylko ognista kuła. Właściwie nic, Ŝałosne szczątki mknące w powietrzu. Carroll widział, Ŝe jego pilot został cięŜko ranny. Z boku głowy wypływała mu obficie krew. Zdawało się, Ŝe rozmieszczone przed nim przyrządy przestały działać. Nagle, gęsty ogień maszynowy pojawił się takŜe z dołu. Parrish jęknął i złapał się za nogi. Śmigłowiec zaczął spadać, przechylając się coraz bardziej. Arch strzelał teraz wściekle z M-16 do jednej z atakujących cobr. Jej czerwone światełko mrugało do niego drwiąco, a potem szturmowy śmigłowiec zniknął mu z oczu. Carroll zamarł. Jego maszyna przekręciła się nagle płozami do góry. Poczuł w głowie narastające ciśnienie krwi. Policyjny helikopter spadał jak śmiertelnie raniony ptak, kręcąc się i kołysząc, prosto ku Brooklyńskiej Stoczni Wojennej. W pewnej chwili za szybą pojawił się płaski czarny dach z małą wieŜą ciśnień. Arch widział, Ŝe prześlizgują się nad długim rzędem fabrycznych budynków. O mało nie uderzyli w wysoki, dymiący komin, mijając go chyba o centymetry. Wreszcie urwało im ogon, który trafił w wysoką, ceglaną ścianę. Wtedy za szybą pojawiły się uliczki miasta - śmigłowiec przeleciał nad ostatnim budynkiem. Z obu stron widać było teraz długie, nierówne rzędy zaparkowanych samochodów. Carroll był w Wietnamie nieraz woŜony helikopterami, nie umiał jednak ich prowadzić. Instynktownie złapał za stery. W tej chwili Arch nie bał się juŜ, przeszedł przez wszystkie moŜliwe stadia strachu; znalazł się dalej niŜ w jakiejkolwiek z dotychczasowych sytuacji, jakie przeŜył podczas wojny i pracy w policji. Był w dziwnym stanie, jakby w nowym miejscu, w którym dokładnie zdawał sobie sprawę, ze wszystkiego, co się wokół niego działo. To był ten moment - pomyślał. Za chwilę umrze. Brzuch śmigłowca skosił dachy kilku ze stojących na ulicy samochodów. Carroll zakrył twarz i osłonił Parrisha, jak tylko mógł. Helikopter uderzył bokiem w nawierzchnię ulicy. Podskoczył z ostrym szarpnięciem, po czym zaczął ślizgać się ze straszliwym zgrzytem. Wszędzie wokół pojawiły się płomienie i snopy iskier. Umierająca maszyna zdzierała z samochodów całe boki, odrywała od nich reflektory i zderzaki. Z chodnika wyskoczył takŜe hydrant przeciwpoŜarowy. Opuszczoną ulicą biegł męŜczyzna w mundurze straŜy fabrycznej, gnając w kierunku niewiarygodnego wypadku, jaki zdarzył się na jego oczach. 264
- Hej, to mój samochód! - wrzasnął. - Mój samochód!! Carroll zakołysał ciałem cięŜko poranionego pilota, mając nadzieję, Ŝe Parrish jeszcze Ŝyje. - Trzymaj się mnie - szepnął. - Trzymaj się mnie, Luther. Nie odchodź. Zaczął na wpół nieść, na wpół odciągać potęŜnego męŜczyznę od płonącego wraku śmigłowca. Rozejrzał się nerwowo po niebie za szturmowymi cobrami, ale nie zobaczył ich. Zdawało się, Ŝe był to tylko zły sen. Koszmar rodem z Wietnamu, który niespodziewanie go opadł. Ale przecieŜ to wszystko wydarzyło się tutaj, na Brooklynie! Poza tym, Archer Carroll wypadł w ten sposób z wielkiego pościgu. Zgubił trop Zielonej WstąŜki. Znowu mu się wymknęli.
40
Taksówki z weteranami posuwały się na północny wschód, a potem prawie dokładnie na wschód, ulicami Brooklynu. ZbliŜały się do miejsca spotkania z Francois Monserratem, gdzie miała zakończyć się akcja Zielonej WstąŜki. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. David Hudson siedział wyprostowany za kierownicą. Odczuwał wyjątkowy niepokój. Wszystko dlatego, Ŝe juŜ tak niewiele czasu pozostało do wypełnienia całej misji. Za niecałe siedem minut staną oko w oko z Monserratem. W tej chwili nic nie mogło odciągnąć myśli pułkownika od Zielonej WstąŜki. Będzie skoncentrowany tak samo jak wtedy, kiedy na froncie wkraczał do strefy walki. Nic nie moŜe wydawać się choćby odrobinę podejrzane... Ludzie Monserrata z pewnością mogą obserwować ulice z dachów i okien domów. Jeśli dostrzegą nieoczekiwane siły uderzeniowe, wtedy nie dojdzie do ostatecznej wymiany papierów wartościowych. I misja Zielonej WstąŜki nie powiedzie się. Hudson zwracał uwagę na wszystko, niczym zwiadowca w Wietnamie. Z baru Turners Grill wysypywała się właśnie gromada czarnych nastolatków. Słychać było ich głosy, przebijające się przez miejski hałas. Pułkownik przyglądał się dokładnie nieciekawym ceglanym, czynszowym kamienicom. Znajdowali się juŜ blisko umówionego miejsca spotkania. Jechał powoli, aŜ wreszcie zobaczył niewielki parking na małej przecznicy Bedford-Stuyvesant. Po chwili wysiadł z taksówki, jak gdyby nigdy nic. Rozejrzał się po cichej okolicy, szukając czegoś, co mogłoby zasygnalizować niebezpieczeństwo. Wreszcie otworzył wygięty, obdrapany bagaŜnik samochodu. Wewnątrz znajdowały się skradzione z Wall Street papiery wartościowe, w zwykłych, niepozornych, szarych walizkach. Wyładował walizki i moŜliwie najszybszym krokiem przeszedł w stronę najbliŜszego rogu, za którym zaczynała się stara fabryczka. Był pewien,
266
Ŝe jest obserwowany. Francois Monserrat musiał znajdować się gdzieś w pobliŜu. Instynkt podpowiadał to pułkownikowi nieustannie. Nadchodził moment konfrontacji. Szkolenie Sił Specjalnych, jakie przeszedł Hudson, kontra wieloletniemu doświadczeniu Monserrata w prowadzeniu ściśle kamuflowanych działań terrorystycznych. Pułkownik otworzył cięŜkie drewniane drzwi budynku, w którym znajdowały się rozpadające czynszowe mieszkania i mała fabryczka butów, o nazwie Gino Company of Milano. Znalazł się w ciemnym holu. Natychmiast owiały go zapachy gotowania. W powietrzu wisiała takŜe stęchła woń starych zimowych ubrań. Miejsce, które wybrał Monserrat, wydawało się wystarczająco odludne; choć jednocześnie jak gdyby zbyt mało uroczyste... - Nie odwracać się, pułkowniku. W ciemnym korytarzu pojawiło się trzech męŜczyzn z wyciągniętymi rewolwerami Magnum i pistoletami Beretta. - Proszę stanąć przy ścianie... O tak. Tak jest dobrze. Wszystko będzie w porządku, pułkowniku Hudson. Dowodzący grupką męŜczyzna mówił z hiszpańskim akcentem, najprawdopodobniej kubańskim. Francois Monserrat kierował wszystkimi akcjami terrorystycznymi w basenie Morza Karaibskiego i większością tych, które zdarzały się w Ameryce Południowej. W tym tempie - pomyślał Hudson - Monserrat niedługo będzie trzymał w ryzach cały Trzeci Świat. - Nie jestem uzbrojony -powiedział cicho pułkownik. - I tak musimy pana przeszukać. Jeden z męŜczyzn stanął jakiś metr od niego i wycelował mu pomiędzy oczy. Był to stary, chętnie stosowany trik. W Fort Bragg uczono Hudsona takŜe i tego. Nie ruszaj się, bo dostaniesz w mózg. Drugi z ludzi Monserrata obszukał go szybkimi, wyćwiczonymi ruchami. Trzeci zajrzał do walizek; porozcinał je noŜem, szukając ukrytych kieszeni czy podwójnego dna. - Po schodach na górę! - rozkazał ten, który trzymał broń. Hudson zwrócił uwagę, Ŝe męŜczyzna wysławia się jak zawodowy oficer. Zaczęli wspinać się po stromych, skrzypiących schodach. Czy prowadzili go do Monserrata? Wreszcie zobaczy prawdziwego króla terrorystów? Czy teŜ było to tylko kolejne oszustwo? - Na tym piętrze, panie pułkowniku. Te niebieskie drzwi, na wprost. MoŜe pan tam wejść. Jest pan oczekiwany. - Czy mogę was o coś zapytać? Mam pytanie do wszystkich. Tak z ciekawości - Hudson odezwał się nie odwracając głowy. Zza jego pleców dobiegło niecierpliwe chrząknięcie... Jaszczurka. Przesłuchania. Szkolenie Sił Specjalnych. Przez umysł pułkownika przelatywały rozpędzone obrazy. Czy wszystko to słuŜyło przygotowaniu go na tę jedną chwilę? Tę właśnie jedną jedyną?
- Czy kiedykolwiek mówią wam, co się naprawdę dzieje? - zapytał. Czy ktoś poinformował was, o co chodzi w tej akcji? Wiecie, dlaczego urządzono to spotkanie? Wiecie? Próbował wprowadzić im do głów zamieszanie. Jeśli zdoła wywołać w tych ludziach jakieś wątpliwości, niepokój, wtedy będzie mógł go w razie czego wykorzystać. Oszustwo. - Niech pan nie puka - odezwał się znów spokojnie kierujący grupką. - Proszę po prostu wejść; jest pan oczekiwany. Wszystko, co będzie pan próbował robić, takŜe zostało przewidziane, pułkowniku. Hudson uchylił drzwi, zatrzymując się w progu. Ze środka wydobywała się smuga Ŝółtawego światła. Za chwilę miał stanąć oko w oko z tajemniczym, niebezpiecznym Francois Monserratem i dopełnić długą misję Zielonej WstąŜki. Jaszczurka nauczył Hudsona w Wietnamie waŜnej rzeczy: graj w te gry, których zasad twój przeciwnik nie zna. Pułkownik uwaŜał, Ŝe moŜna z powodzeniem odnieść tę myśl do wszelkich działań partyzancko-terrorystycznych. David Hudson kontra Francois Monserrat. Oto zaczyna się koniec wszystkiego. - Uwaga, niebiesko-biali! Wszystkie jednostki, uwaga! Znaleźliśmy ich znowu... Wiemy, gdzie są nasi przyjaciele z Zielonej WstąŜki! W kabinach policyjnych radiowozów rozległy się słowa z głośników, przebijając się przez wycie syren pojazdów ratunkowych, które otoczyły miejsce katastrofy helikopterowej koło Brooklyńskiej Stoczni Wojennej. - Przemieszczają się do jednej z dzielnic mieszkaniowych. Bedford-Stuyvesant. W samym środku cholernego getta. Jadą teraz ulicą Halsey. Arch Carroll oparł się cięŜko o otwarte drzwi jednego z policyjnych wozów, jakie nadjechały do miejsca, gdzie spadł jego śmigłowiec. Pracownicy techniczni policji wysypali się juŜ na rozjaśnioną płomieniem poŜaru ulicę. Nie był pewien, czy dobrze słyszał, co powiedzieli przed chwilą przez radio. Zielona WstąŜka pojawiała się, znikała... Co nastąpiło teraz? Próbował uspokoić myśli, słuchając jednocześnie co chwila kolejnych komunikatów. Był oszołomiony. Nie odczuwał juŜ nawet bólu. Parrish został zaniesiony do jednej z czekających karetek pogotowia. „Zginął na polu chwały" - Carroll był prawie pewien. - Carroll? Pan jest Arch Carroll, prawda? Chce pan pojechać ze mną? Jadę na Halsey Street. To jakieś dziesięć minut drogi stąd. - Podszedł do
268
niego siwy, okrąglutki kapitan policji, którego pamiętał z bardziej normalnego okresu swojego Ŝycia. Arch zdawał sobie sprawę, Ŝe robi wraŜenie oszołomionego. Nic dziwnego; sam określiłby swój stan znacznie dobitniej. Przytaknął jednak. Tak, z pewnością chciał być świadkiem zakończenia akcji. Po prostu musiał tam być. Pułkownik David Hudson, Monserrat, Arch Carroll wszyscy mieli się tam spotkać. Wszystko, co się do tej pory stało, prowadziło do tej ostatecznej chwili. Parę sekund później Arch siedział juŜ wewnątrz radiowozu. Był przekonany, Ŝe zaraz będzie wymiotować. Znowu opanowywał go strach. Samochód ruszył. Czerwona lampa na dachu zaczęła wirować. Nad dachami Brooklynu rozległ się dźwięk kolejnej syreny. Oto król terrorystów, Monserrat! To był Francois Monserrat! David Hudson nie wierzył własnym oczom. Monserrat?... Czy teŜ jeszcze jedno, niewiarygodne oszustwo? Największy przejaw obłudy, jaki w Ŝyciu widział? Pułkownik poczuł znajome ukłucia w koniuszkach palców, w rękach, nogach. Przyglądał się tajemniczej z wyglądu postaci, ubranej w ciemny garnitur. MęŜczyzna podszedł do niego. O przeciwległą ścianę opierało się dwóch uzbrojonych ludzi. - Pułkowniku Hudson - powiedział tamten, podając mu rękę i potrząsając nią krótko. - Jestem Francois Monserrat. Tym razem ten prawdziwy. - W kącikach jego ust błąkał się uśmieszek. Był to chyba najbardziej pewny siebie uśmiech, jaki David Hudson kiedykolwiek oglądał. Uśmieszek znikł. - Przejdźmy do interesów. Sądzę, Ŝe moŜemy szybko przeprowadzić transakcję. Zobacz, co przyniósł pułkownik, Marcel. Rapidement! Na słowa Monserrata do pokoju wszedł kolejny męŜczyzna, takŜe w garniturze. Miał około sześćdziesiątki, bladą cerę, zmęczone spojrzenie. Wyglądał na człowieka, który spędził Ŝycie na patrzeniu przez mikroskopy i lupy. Nachylił się, Ŝeby zbadać papiery wartościowe, które przyniósł ze sobą pułkownik. Hudson przyglądał się, jak starszy człowiek dotyka ostroŜnie kolejnych papierów, sprawdzając ich fakturę przez pocieranie pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Niektóre z nich powąchał, szukając zapachu świeŜego atramentu czy jakichkolwiek ostrzejszych woni, które mogłyby wskazywać na niedawne wydrukowanie. Robił to niezwykle szybko. Mimo tego, kaŜda kolejna minuta zdawała się ciągnąć w nieskończoność. 269
- W przewaŜającej większości, papiery są autentyczne - ocenił wreszcie, podnosząc wzrok na Monserrata. - Czy zatem nie wszystkie? - Mam pewne wątpliwości co do akcji Morgan Guaranty i moŜe jeszcze do części akcji Lehman Brothers. Myślę, Ŝe wśród nich mogą znajdować się fałszywe. Jak pan wie, zawsze część takich papierów jest fałszywa - dodał. - Wszystkie pozostałe są w najlepszym porządku. Król terrorystów przytaknął. Wydawał się niespokojny. Podniósł słuchawkę zwykłego czarnego telefonu, stojącego na stole. Zadzwonił do biura jednej z sieci telefonicznych, podał czterocyfrowy numer, potem przemówił do kogoś, kto musiał być operatorem z zagranicy. Chwilę później najwyraźniej rozmawiał ze znaną sobie osobą, pracującą w banku w Genewie. - Mój numer rachunku - cztery jeden jeden, łamane przez FA. Proszę dokonać uzgodnionego przelewu na rachunek numer - i tak dalej. Po niedługim czasie odłoŜył słuchawkę. Teraz telefon zadzwonił i pułkownik Hudson otrzymał potwierdzenie, Ŝe pieniądze zostały przeniesione do Europy. Ponad dwieście milionów dolarów przeszło z kont radzieckich na specjalne konta otwarte przez Vetsów w Londynie, ParyŜu, Amsterdamie i Madrycie. Vets 28, czyli Thomas 0'Neil - szef celników z lotniska w Dublinie - zadziałał po raz drugj. Plan Zielonej WstąŜki okazał się doskonały. - Pułkowniku, sądzę, Ŝe nasza wymiana została doprowadzona do końca. Zdaje się, Ŝe wygrał pan wszystkie rundy. Przynajmniej tym razem. - To powiedziawszy, Monserrat wykonał zimny, choć pełen prawdziwego szacunku ukłon. Kiedy David Hudson wstawał juŜ od stołu, miał uczucie, Ŝe spadł mu z barków olbrzymi cięŜar. Uwolnił się od obsesji, która nie dawała mu spokoju od prawie piętnastu lat. W tym momencie odliczał w myśli do zera. Zielona WstąŜka dobiegła juŜ prawie do końca. Prawie. Pozostał jeszcze tylko jeden ruch; ostatni element zaskoczenia w tej grze. Oszustwo na najwyŜszym poziomie. David Hudson znał reguły tej rozgrywki. Niezwykłej gry nazwanej Zieloną WstąŜką. Pozostału mniej niŜ czterdzieści sekund... Dwóch męŜczyzn w tym pokoju trzymało w dłoniach pistolety... Skoncentruj się. Pułkownik Hudson wprowadził się w stan kontrolowanego spokoju. Rozmawiaj z nimi. Mów bez przerwy do Monserrata. - Mam tylko jedno pytanie, zanim stąd wyjdę. Czy mogę je zadać? Jedno kłopotliwe pytanie...
270
Terrorysta przytaknął. - Co to szkodzi? MoŜe pan pytać, o co chce. Być moŜe potem ja takŜe zadam panu pytanie. Pułkownik patrzył uwaŜnie w oczy mówiącego Monsterrata. Nie zobaczył w nich nic szczególnego - Ŝadnej emocji czy błysku. Obaj byli tak bardzo do siebie podobni. Prawdziwe maszyny do zabijania. - Od jak dawna jest pan po stronie Rosjan? Jak długo jest pan ich szpiegiem? - Zawsze byłem po stronie Rosjan, pułkowniku. Jestem Rosjaninem. Moi rodzice przyjechali tu, do Ameryki, pod koniec lat czterdziestych, razem z setkami innych agentów. Zostałem nauczony, jak być Amerykaninem; przystosowałem się. W tym kraju Ŝyje wielu podobnych do mnie. Wielu! Rozprzestrzenili się do tej pory po całych Stanach Zjednoczonych. Czekamy, pułkowniku. Chcemy zniszczyć to państwo, zarówno pod względem finansowym, jak i kaŜdym innym. Czternaście sekund. Dwanaście. Dziesięć. Pułkownik odliczał w myśli, a jednocześnie mówił przez cały czas do Monserrata. Jego tętno pozostawało spokojne. Przez cały czas całkowicie panował nad sobą. - Harry Stemkowsky... Czy pamięta pan człowieka o nazwisku Stemkowsky? Biednego, kalekiego sierŜanta. Jednego z moich ludzi... - To jedna z ofiar wojny. Pańskiej wojny. Pańskiej, pułkowniku, nic naszej. Stemkowsky nie zdradziłby pana w Ŝadnych okolicznościach. Doliczywszy do trzech, pułkownik zrobił dwa nieoczekiwane, szybkie kroki w lewo. Trzymający pistolety radzieccy terroryści próbowali niezdarnie ich uŜyć, ale działali zbyt wolno. Hudson przycisnął brodę do piersi i wyskoczył głową naprzód, rozbijając okno; spadał do fabrycznej części budynku. Dokładnie w tym samym momencie, cała posesja zatrzęsła się od serii wypluwanych przez cekaemy M-16, przeszywających okna trzeciego piętra. W trzech róŜnych częściach fabryczki rozbłysły jednocześnie nagle poŜary. Ich płomienie dosięgły wkrótce brudnozoltcgo sufitu. Wielkie tafle szkła napręŜały się w oknach, po czym rozpadały się, krusząc się na cemencie wokół budynku. Stare, metalowe słupy podtrzymujące dach zaczęły wypaczać się od gorąca. Zewsząd szczekały M-16 weteranów. Przeprowadzali atak. David Hudson znajdował się juŜ za jedną z wielkich maszyn fabryczki, przykucnięty w bojowej pozycji. Gęsty dym poŜarów był dla niego zarazem sprzymierzeńcem jak i wrogiem. Monserrat i jego ludzie nic mogli znaleźć Hudsona pośród dymu i płomieni, ale i on nie widział teraz, co działo się wokół niego. Wtedy pułkownik usłyszał dźwięk, na który czekał. Nie moŜna było nie rozpoznać donośnego warkotu wirnika śmigłowca.
271
Szturmowa cobra znalazła się właśnie na dachu; dokładnie tak, jak zaplanowano. Wszystko przebiegało znakomicie; pozostała teraz tylko ostatnia ucieczka. - Z drogi, do cholery! No juŜ! ZjeŜdŜajcie stąd! Szybciej, szybciej!!! Nieoczekiwanie wybuchła wściekła wymiana ognia. Arch zobaczył płomienie wystrzelające nad całym rzędem dachów. Przeciskał się zapamiętale przez tłum, który wyległ na ulicę Halseya. Sępy - pomyślał. Ludzie, którzy lubią się przyglądać, kiedy gdzieś nadjeŜdŜa karetka. Skrzywił się. Lewa ręka zdrętwiała mu i chyba coś mu się stało w kręgosłup; stawiając kroki czuł w nim przenikliwy ból. Chyba Ŝaden ze zgromadzonych na chodniku ludzi, ubranych w skórzane kurtki nastolatków, posępnie wyglądających młodych kobiet, uśmiechających się małych dzieci, nie zdawał sobie sprawy, Ŝe oglądany spektakl dzieje się w rzeczywistości. - Cofnąć się! Cofnąć się, do diabła! - wrzeszczał chrapliwie Carroll, nie przerywając biegu. - Schowajcie te dzieci! Wracajcie do domów! We wszystkich oknach roiło się od pełnych ciekawości twarzy. Setki mieszkańców Halsey Street i okolic wyległo w to chłodne, pochmurne popołudnie na ulicę, Ŝeby stać się świadkami niecodziennych wydarzeń. Gapili się w stronę, z której dochodziły strzały, wpatrywali w groźne płomienie, słuchali serii z M-16 i pojedynczych odgłosów broni krótkiej. Carroll biegł bez chwili wytchnienia do pogrąŜonego w ogniu budynku. Nagle odezwał się policyjny megafon. Przebił się przez panujący hałas ze słowami". - Hej, ty! Przestań biec! Zatrzymaj się! Arch zignorował go i pędził dalej. Chwiał się na nogach, walcząc z nieznośnym bólem. Kiedy dopadał juŜ budynku, usłyszał jeszcze jeden znany sobie, przeraŜający odgłos. Nad dachem niewielkiej fabryczki wisiała szturmowa cobra. Ten sam śmigłowiec, który dopiero co go zestrzelił. Zielona WstąŜka była tu. Ruszył po kamiennych schodach budynku, przeskakując po trzy stopnie naraz. Zdawało mu się, Ŝe przy kaŜdym kroku słyszy grzechot własnych kości, przesypujących mu się swobodnie w ciele. Nagle, z otwartych drzwi, wprost na Archa wypadł mocno zbudowany męŜczyzna, o hiszpańskim czy teŜ kubańskim wyglądzie. Trzymał w ręku pistolet 870. Broń Carrolla nastawiona była na ogień automatyczny. W twarz i szyję nieszczęsnego terrorysty trafiła cała seria kul kalibru 7,62. Ciało wtoczyło się z powrotem do środka. Dym, wydobywający się z rozbitych okien parteru, utrudniał Archowi odychanie. Zmusił się jednak do dalszego biegu; wskoczył do budynku, 272
omal nie potykając się o umierającego, który patrzył na niego zdumionymi, szeroko rozwartymi oczami. Carroll instynktownie przycisnął się do ściany. Dyszał cięŜko, opierając policzek o zimny, odlatujący od ściany tynk. W głowie roiło mu się od myśli. Cobra? Jakim cudem udało im się zdobyć szturmowy śmigłowiec? PrzecieŜ to niemoŜliwe... Zielona WstąŜka czekała na niego na górze, choć to takŜe nie wydawało się moŜliwe... CięŜkie drzwi z metalową kratą otworzyły się powoli i pułkownik Hudson znalazł się na dachu. Rozproszone przez wiatr kłęby dymu zasłoniły na chwilę jego pole widzenia. Znajdował się teraz ze trzydzieści pięć metrów od czekającego śmigłowca. Z początku pułkownik ruszył ostroŜnym krokiem, a potem zaczął biec truchtem, niczym sportowiec, który właśnie zwycięŜył. Udało mu się. Wszyscy wykonali swoje zadania w niemal perfekcyjny sposób. Misja Zielonej WstąŜki dobiegła wreszcie końca. Nagłe uczucie radości z powodu zwycięstwa wydawało się nie do opanowania. Hudson nie zauwaŜył, Ŝe na dach wyskoczył jeszcze jeden człowiek. Nie spostrzegł go, aŜ ten zdołał go podejść. Nie zachował po prostu ostroŜności. Jeden, jedyny raz zapomniał rozejrzeć się uwaŜnie na wszystkie strony. - Proszę stanąć, pułkowniku! Zza zbiornika z wodą wychynęła jakaś postać. Trzymała w wyciągniętej ręce berettę. Oczom Hudsona ukazała się twarz Francois Monserrata. Monserrat wybuchnął triumfującym śmiechem, wołając: - Moje gratulacje, pułkowniku. O mało nie udała się panu zbrodnia doskonała! Znalazłszy się wewnątrz płonącego budynku, Arch nie był pewien, w którą stronę powinien ruszyć. Zakrztusił się gęstym kłębem dymu; poczuł gwałtowne mdłości. Czuł, jak gdyby ktoś pocierał jego płuca od wewnątrz papierem ściernym. Cały czas słychać było serie z M-16 i wybuchy granatów zapalających. Do uszu Carrolla dolatywał takŜe klekot wirnika śmigłowca, który wylądował na dachu. Monserrat i pułkownik Hudson musieli znajdować się w tym budynku... Na górę! - wydał sobie w myśli rozkaz Arch. Kaszląc i dławiąc się, zaczął wbiegać po stromych schodach. Wokół niego pojawiały się płomienie, rozprzestrzeniając straszliwy Ŝar. Ból w nogach był wprost nie do zniesienia. Z całą pewnością coś złego stało się Carrollowi w plecy.
273
Na końcu schodów znajdowały się stalowe drzwi. Arch naparł na nie ramieniem. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Znalazł się na dachu. Wśród rozproszonego dymu migały czerwone światełka na ogonie szturmowego śmigłowca. Na czarnym, smołowanym dachu błyskały kolorowe smugi. Cobra była gotowa do startu. Wirniki obracały się z duŜą prędkością. Scena przypominała jedną z wielu, jakie Arch widział w Wietnamie. Gdzieś, pośród dymu, rozległy się męskie głosy. Były podniesione; dwaj ludzie krzyczeli do siebie z wściekłością. Głosy dobiegały z lewej strony, zza wysokiego ceglanego muru. MoŜna było rozróŜnić poszczególne słowa. - Widzi pan, w obecnych czasach nie mogą juŜ istnieć rządy takie, jakie były w przeszłości. Obecnie wszystkie te obieralne władze są tylko czystą fikcją. Cieniami prawdziwej rzeczywistości. Przynajmniej to musi pan zrozumieć. Na świecie nie ma juŜ demokracji - głos mówiącego był pełen niesamowitego napięcia. Drugi męŜczyzna przemówił jeszcze ostrzej, ale łoskot helikoptera stłumił jego słowa. Arch podszedł bliŜej. Teraz słyszał dokładnie. - Kocham ten kraj! - krzyczał ktoś z całych sił. - Ale nie mogę pogodzić się z tym, jak postąpił z weteranami wojny w Wietnamie. Nie zgadzam się tym, co robili niektórzy nasi politycy. Ale i tak kocham moją ojczyznę! Wtedy Carroll zobaczył ich. Pułkownik David Hudson. Tak, to ten sam człowiek, którego oglądał na fotografiach w siedzibie FBI i Pentagonie. Bardzo przystojny, wysoki, blondyn... „doskonały dowódca", jak o nim pisali. Amerykański Juan Carlos. I ten drugi... O BoŜe, ten drugi!!! W tym momencie w Carrollu coś się załamało. Poczuł ból znacznie gorszy od fizycznego. Przypomniał sobie nagle pierwszy raz, kiedy głęboko doświadczył czyjejś śmierci - odejście swojego ojca. I ciągle pamiętał uczucie, jakie go ogarnęło w tę noc, kiedy Nora umarła w New York Hospital. Wyschły mu usta, bał się. W Ŝadnej mierze nie był przygotowany na tak okropną chwilę. To niemoŜliwe, Ŝeby być przygotowanym na coś takiego, nawet jeśli od lat pracuje się w policji... Człowiekiem, do którego zwracał się pułkownik Hudson, jako do Monserrata, był Walter Trentkamp. Okrutna twarz, którą widział Arch, w niczym nie przypominała jednak w tej chwili oblicza znanego mu od dziecka wujka Waltera, bliskiego przyjaciela jego ojca. Trentkamp wydał mu się nagle kimś obcym, zimnym mordercą.
274
Carroll omal nie odszedł od zmysłów. Stracił na moment poczucie rzeczywistości. Zamknął oczy i przejechał dłonią po zmęczonej, czarnej od dymu twarzy. W oczach stanęły mu gorące łzy. Pieprzony wujek Walter! To była najboleśniejsza rana, najstraszliwsza z moŜliwych zdrada, jakiej Arch doświadczył w Ŝyciu. Jak mogło stać się coś takiego?! Carroll pomyślał o wszystkim, w co został wtajemniczony Trentkamp przez te wszystkie lata. I teraz, podczas długiego śledztwa w sprawie Zielonej WstąŜki, ten zdrajca dowiadywał się natychmiast wszystkiego od Archa. Czy Trentkamp wstawiał się za Carrollem, Ŝeby to on mógł zajmować się tą sprawą? I po co? To jasne. W ten sposób Walter był w stanie kontrolować Archa. I całą grupę antyterrorystyczną DIA. Informuj mnie o postępach w śledztwie, Archer. Powiedz mi, kiedy czegoś się dowiesz. Obiecujesz? W ten sposób Francois Monserrat zwerbował niejako CarroUa, Ŝeby pomógł mu znaleźć pułkownika Davida Hudsona i jego weteranów! Informuj mnie, Archer. Obiecujesz?! Walter Trentkamp brał udział w spotkaniach na najwyŜszym szczeblu w Białym Domu. Przez cały czas obserwował, co się działo, analizował dyskutowane tematy... Co za niesłychana pewność siebie, co za tupet'... Od ilu lat to trwało? Od ilu pieprzonych, zdradzieckich lat?! Francois Monserrat... Najokrutniejszy terrorysta świata okazał się nikim innym, tylko wujkiem Walterem Trentkampem! Nie do uwierzenia. Ale to prawda. Walter Trentkamp był potworną szumowiną...! CarroUa zaczął ogarniać niepohamowany gniew. Został wykorzystany. Tak jak i weterani; posłuŜono się nim; wykorzystano jego ufność. OstroŜnym krokiem Arch posuwał się w stronę Trentkampa i Hudsona. Oślepiający gniew wrzał w nim do tego stopnia, Ŝe musiał walczyć ze sobą, Ŝeby nie zacząć od razu strzelać z browninga. Pociągnąć za spust i zabić. A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest? Ale Carro" wiedział, zawsze wiedział, Ŝe jest kimś innym niŜ tylko dobrze wyszkolonym zabójcą. Teraz był juŜ gotowy. Wysunął się zza muru i przemówił donośnym szeptem: - Witaj, Walterze. Przyszedłem dotrzymać obietnicy. Obiecałem ci, Ŝe będę cię informował o wszystkim, czego się dowiem. Zdumienie na twarzy Trentkampa trwało tylko przez chwilę. Szybko powrócił Monserrat — pewny siebie, nie przejmujący się osobą CarroUa. - Nigdy nie miałem nic do ciebie, rozumiesz. Byłeś tylko moim narzędziem. Sposobem na rozwiązanie sprawy. Nikim więcej. Moim zadaniem jest doprowadzenie do zapanowania Związku Radzieckiego nad światem. Wiesz, to interesujące spotkanie. Dwóch największych terrorys-
275
tów na świecie. I pierwszy łowca terrorystów Ameryki. Wszyscy stawili się na tę historyczną chwilę. Bo to historyczny moment, nieprawda? Arch uniósł browning. Pułkownik David Hudson... Francois Monserrat... I on. śaden z nich nie mógł tego wygrać. Carroll nie wiedział juŜ zresztą, co właściwie znaczyło „wygrać" w tym przypadku. A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest? - Jak mogłeś przeŜyć Ŝycie złoŜone wyłącznie z kłamstwa?! - Arch zbliŜył się do nich. - Nic, tylko oszustwa i obłuda... - Nie wierzę w prawdy, w które ty wierzysz. A więc w konsekwencji, nie uznaję teŜ tego co ty za kłamstwo. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, Ŝe ty teŜ Ŝyjesz pośród kłamstw? Nawet twoi ludzie stale cię oszukiwali. Wszyscy cię okłamywali, Archer. A juŜ największym oszustem, obłudnikiem jest rząd, któremu słuŜysz. Pułkownik Hudson wiedział, Ŝe w tej chwili moŜe polegać tylko na własnym instynkcie. Postanowił więc być mu posłuszny. Znowu przypomniał mu się północnowietnamski obóz jeniecki. Monserrat był kimś zbliŜonym do Jaszczurki. Podobnym rodzajem wroga. Instynkt. Odruch. PrzeŜyć... Monserrat skupił teraz uwagę na Carrollu... Z gardła pułkownika Hudsona dobył się cichy krzyk; w tym samym momencie jego ręka uderzyła krótkim, potęŜnym ciosem. Obojczyk Monserrata pękł z głośnym trzaskiem, a jego beretta upadła pod nogi. Spomiędzy zaciśniętych zębów Trentkampa dobył się ochrypły, zwierzęcy odgłos. Pułkownik trzymał juŜ w ręku ukryty, cieniutki jak igła nóŜ. Zabić. Monserrat był duŜo lepszy od Jaszczurki. Pomimo straszliwego bólu w ramieniu, zdołał odskoczyć od Hudsona i sztyletu. Pułkownik podąŜył za nim, jak gdyby był jego cieniem. Błyszczące ostrze wyskoczyło do przodu. Trentkamp podniósł dłonie, osłaniając twarz. NóŜ rozorał mu rękę, ale on, nawet nie krzyknąwszy, przyjął bojową postawę karateki, gotów juŜ stawić czoło wrogowi. Hudson wydał kolejny okrzyk, wykonując jeden, potem drugi pozorowany atak, aŜ wreszcie dźgnął znowu. Srebrzyste ostrze runęło przed siebie z potworną dokładnością. Pułkownik przekręcił je, natychmiast cofnął i uderzył po raz kolejny. Siekał gardło Monserrata. Ten ciągle napierał na niego, wreszcie złapał się z nadludzkim chyba wysiłkiem za szyję. Spojrzał na krew, bryzgającą mu przez palce. 276
W końcu Trentkamp zachwiał się. Rzucił jeszcze okiem na Hudsona, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i padł na smołowaną powierzchnię dachu. Carrołl przyglądał się z przeraŜeniem umierającemu Monserratowi-Trentkampowi. Wycelował teraz broń w Hudsona. Napiął lekko palec na spuście. Wtedy usłyszał szczęk broni przełączanej na ogień maszynowy. Odgłos dobiegł zza niego. Odwrócił się na pięcie. Otaczało go właśnie czterech męŜczyzn w starych, wojskowych kurtkach. Trzymali wycelowane w niego karabiny M-21. Wyglądali na Ŝołnierzy. To byli weterani. Zielona WstąŜka. Teraz miał przed sobą wszystko, czego szukał; chociaŜ w tej chwili wolałby tego nie widzieć. Co za potworność! Wysoki, potęŜnie zbudowany Trentkamp wydawał się teraz bardzo mały, leŜąc tak nieruchomo w kałuŜy krwi. Jego zimne, szarozielone oczy wyglądały po śmierci równie pusto jak za Ŝycia. O Jezu! Jezu drogi! Nagle, Carroll zaczął wrzeszczeć w nieboglosy: — Kim pan jest, Hudson?! Czego, u diabła, pan chce?!!! Kto was nasłał na Wall Street?!!! Potworność! Coś twardego uderzyło go potęŜnie w głowę. Zachwiał się, omal się nie przewrócił. Obudził się w nim jednak ulicznik z Bron\u, nie pozwalając mu upaść. Cholera! Teraz oni! Zdawało mu się, Ŝe ślepnie. Głowa bolała go straszliwie, po jego twarzy popłynęły strumienie krwi. - Kim jesteś, Hudson? - wypowiedział znowu dręczące go pytanie. Zrobił jeden krok w stronę pułkownika i ciała Monserrata-Trentkampa. Znowu został trafiony z ogromną siłą. Usłyszał przeraŜający trzask we własnej głowie. Poczuł, Ŝe pada, a potem zaczyna tracić przytomność. Wydał z siebie mimowolny jęk. Rewolwer wystrzelił jeszcze raz. Arch podniósł oczy i zobaczył pułkownika Hudsona. Próbował resztką sił otworzyć usta i pytać. Tylu rzeczy chciał się dowiedzieć... Jednak obraz przed jego oczami stał się niewyraźny. Spróbował jeszcze wstać. Musiał zakończyć wreszcie to szaleństwo. Zaczął jednak zapadać się w ciemny, pusty tunel.
41 Manhattan Anton Birnbaum nalał trzęsącą się ręką skąpe kieliszki starego portwąjnu marki Sandeman. Czuł się, jakby miał juŜ tysiąc lat. Brak snu, wysiłek umysłu i nerwów odpłacał mu się teraz nieznośnym bólem głowy. W słabym świetle, które wpadało do jego mieszkania, podszedł do jednego z okien i wyjrzał na ulice Nowego Jorku, swojego ukochanego miasta. Co tam się u licha działo? Caitlin Dillon, której głowa takŜe dokuczała z powodu wielu bezssennych, stresujących godzin, wyjęła z torebki kolejnego papierosa i zaczęła go zapalać. Rozmyśliła się jednak. Piekło ją w gardle, czuła nieprzyjemny ucisk od wewnętrznej strony oczu. Wiedziała, Ŝe potrzebuje długiego, spokojnego snu. Oboje z Birnbaumem czekali jednak na ostateczne wieści o Zielonej WstąŜce, na wiadomości o Archu. Zrozumiała teraz, co to znaczy być Ŝoną policjanta. Nie mogła zrozumieć, jak te kobiety są w stanie to znosić. — Wiemy juŜ całkiem duŜo — odezwał się Birnbaum. - Dwa lata temu Francois Monserrat spotkał się w Trypolisie z przywódcami waŜniejszych państw Trzeciego Świata. W szczególności byli tam obecni szefowie bliskowschodnich państw, producentów ropy naftowej. W spotkaniu brali udział takŜe dowódcy armii tych krajów. - Anton odszedł od okna. - Jestem przekonany, Ŝe uzgodnili wtedy nowy, sprytny plan zniszczenia zachodniego systemu ekonomicznego. Zgodnie z nim, kartel naftowy miałby przejąć pełną kontrolę nad całym amerykańskim rynkiem papierów wartościowych. - I tak mają dość środków, Ŝeby wpływać w decydujący sposób na sytuację na rynku - odpowiedziała cicho Caitlin. Głowa bolała ją teraz nieznośnie. Czuła się, jak gdyby ktoś wiercił jej czaszkę świdrem pneumatycznym. Myślała o Archu, który ścigał w tej chwili ludzi z Zielonej WstąŜki. Dlaczego nie dostali od niego Ŝadnej wiadomości?
278
- Tamtej wiosny, nasz świeŜo wybrany prezydent dowiedział się o spisku w Trypolisie. Co waŜniejsze, Komitet Dwunastu musiał słyszeć o Czerwonym Wtorku. Tylko Ŝe działali oni znacznie szybciej niŜ prezydent Kearney. Stary finansista zmruŜył oczy. - Słuchaj, Caitlin, uwaŜam, Ŝe wymyślili Zieloną WstąŜkę po to, Ŝeby nie dopuścić do powodzenia akcji Czerwonego Wtorku. W ten sposób Komitet Dwunastu ukradł Arabom miliardy dolarów. Zielona WstąŜka to grupa najlepiej wyszkolonych, najniebezpieczniejszych ludzi, jakich tylko moŜna sobie wyobrazić. Teraz odsprzedają im z powrotem ich własne akcje. Oto ekonomiczna wojna światowa! Pierwsza w swoim rodzaju, chyba Ŝe weźmiemy pod uwagę kryzys naftowy z 1970 roku. Caitlin pomyślała znowu, Ŝe gdyby takie wizje rysował przed nią ktoś inny... Ale to był Birnbaum. Mówił powaŜnie... Dlaczego jeszcze nie odezwał się Arch? - A jak pasuje do tego wszystkiego Hudson? Jaka jest jego rola, Anton? - spytała. - Ach, tajemniczy pan Hudson. - Birnbaum uśmiechnął się. - Myślałem długo nad jego postacią. Albo jest po prostu na usługach Komitetu Dwunastu, albo wykorzystali Hudsona i jego grupę weteranów. To nie byłby pierwszy raz. Niejednokrotnie ci ludzie wykorzystywani byli przez tych, którzy sprawują prawdziwą władzę w tym państwie. Tak czy owak, za parę godzin wszystkiego się dowiemy. Wkrótce poznamy całą prawdę. Kiedy pułkownik Hudson przybył pod swój adres, czuł się dokładnie tak jak zawsze przewidywał -jak gdyby zwycięŜyli w Wietnamie. Napływ adrenaliny wzbudzał w nim radosne podniecenie. To będzie z pewnością najbezpieczniejsze schronienie, z jakiego kiedykolwiek korzystał. Tak sobie pomyślał, kiedy znalazł się w alei York w East Side, bogatej części Manhattanu. Wszedł przez szklane drzwi do eleganckiego budynku stojącego przy skrzyŜowaniu z Dziewiętnastą ulicą. Mieszkanie Bilłie Bogan znajdowało się od strony rzeki. Budynek był supernowoczesny. Musiał mieć cieniutkie ściany i sufity, poniewaŜ zbliŜywszy się do drzwi na piętnastym piętrze, Hudson usłyszał dźwięk fortepianu. Wspaniała muzyka zdumiała go. Nie miał pojęcia, Ŝe Billie potrafi grać. Zawahał się, zanim nacisnął guzik dzwonka. Usłyszał znowu ostrzegawcze sygnały w głowie. To było zupełnie naturalne. Nie przestawało się z dnia na dzień być sabotaŜystą. Billie podeszła do drzwi juŜ po pierwszym dzwonku. Miała na sobie róŜową koszulkę z napisem „ZIMA" i obcisłe, czarne dŜinsy. Zdjęła pantofle i skarpetki. Wyglądała wspaniale, niezwykle; nawet w takim stroju.
279
- Davidzie... Wyraz zdumieniea w spojrzeniu jej jasnych, niebieskich oczu błyskawicznie zastąpiła nieskrywana radość, kiedy tylko zobaczyła, kto przyszedł. Nie miała makijaŜu, nie był jej potrzebny. Wyciągnęła rękę i przytuliła do siebie Hudsona. Tak bardzo zapragnął, Ŝeby mieć znowu drugą rękę i objąć ją obydwiema, choć jeden jedyny raz. - Czy to ty grałaś na fortepianie? - zapytał. Billie pocałowała go w policzek i uścisnęła raz jeszcze. - Oczywiście, Ŝe ja... Wiesz, to chyba fortepian jest prawdziwym powodem, dla którego uciekłam z Birmingham. Kiedy dowiedziałam się o Mozarcie, Brahmsie, Beethovenie, pomyślałam sobie, Ŝe świat musi być o wiele ciekawszy niŜ ta ponura szarość, jaka mnie otaczała. Wejdź do środka. Tak się cieszę, Ŝe przyszedłeś. Dobrze mi, kiedy ciebie widzę. Znów go pocałowała. David uśmiechnął się, najradośniej od długiego, długiego czasu. - Ja teŜ się cieszę, Ŝe cię widzę. Czuję się, jakbym wreszcie dotarł do domu - powiedział. Kiedy juŜ znalazł się w środku, rozmawiali, obejmowali się, patrzyli sobie długo w oczy. Hudson opowiedział Billie o swojej przeszłości. Mówił duŜo i szybko, tak jak człowiek, który milczał przez zbyt wiele lat. Nagle wydusił z siebie wszystko — o West Point, straszliwych doświadczeniach Wietnamu, błyskotliwej, ale przerwanej karierze wojskowej. Jedyne, o czym jej nie powiedział, były wydarzenia ostatniego roku; choć kusiło go, Ŝeby wyjawić takŜe i ten sekret. Opowiedzieć, jak planowana od dawna zemsta przemieniła się we wspaniałe zwycięstwo. Otrzymali za nie materialną nagrodę - miliony dolarów przeszły w ręce jego i innych weteranów. Miał ochotę podzielić się nimi z Billie; podzielić się z nią wszystkim, co tylko miał. Zaczęli kochać się pod kolorowym wełnianym kocem, a potem jeszcze raz. Hudson cały czas uczył się czuć. Dynamiczny seks pomagał mu w tym coraz skuteczniej. ZbliŜał się coraz bardziej i bardziej do szczytu... prawie do rozkosznego końca. Nie udało mu się jednak. W końcu, ogarnęło go wyczerpanie. Poczuł, Ŝe zaczyna drŜeć. Zaczął nagle zapadać w spokojny sen. Ostrzegawcze sygnały nie zamilkły jeszcze do końca, ale wydawały się juŜ naturalną częścią jego psychiki. Przed chwilą dotykał jeszcze rytmicznymi ruchami twarzy Billie; teraz zamknęły mu się oczy i zasnął. Billie leŜała zupełnie rozbudzona na wielkim, mosięŜnym łóŜku, przyglądając się płonącej końcówce papierosa. Westchnęła cicho. Czasami zdumiewała samą siebie umiejętnością gładkiego wypowiadania kłamstw, całych spójnych ich serii... Obłuda.
280
Tak dobrze podziałało na niego to, Ŝe umie grać na fortepianie; ona, dziewczyna, która uciekła z ponurego Birmingham. Ale, z jakiego to powodu znajdowała się w tym pokoju ze słynnym pułkownikiem Davidem Hudsonem? Wstała po cichu, odsuwając na bok zgniecioną pościel. Była przekonana, Ŝe w tej chwili Hudsona nie obudzi nawet armata. Po chwili wróciła do sypialni z berettą w dłoni. Do lufy rewolweru przymocowany był tłumik. Wiedziała, Ŝe nie moŜe sobie pozwolić nawet na chwilę wahania. Podniosła sztywno ręce. Nachyliła się, Ŝeby wystrzelić mu prosto w skroń. Trwało to o małą chwilę za długo. Śpiące ciało podskoczyło. Hudson otworzył oczy i wystrzelił przez kołdrę. Strzelił drugi raz, trzeci i czwarty. Sygnały ostrzegawcze niemal go paliły. Ogarnęło go uczucie straszliwego bólu. Zdrada. Wszędzie tylko oszustwo. Wszędzie. Nawet - tutaj!... Komitet Dwunastu, Mędrcy Ameryki, nie chcieli pozwolić mu Ŝyć. Nie poszło im trudno zwerbowanie go, kiedy po rozczarowaniach Wietnamu przyszły kolejne, związane z jego nigdy nie zrealizowaną karierą wojskową. Został ich wielkim agentem, przydając się w kryzysowych sytuacjach na całym świecie. Mędrcy okazali się równie przebiegli, tak samo inteligentni i skrupulatni jak i on. Oczywiście, nasłali na niego dziewczynę. Wiedzieli, Ŝe korzysta z usług agencji Vintage. Wykorzystali go. Wreszcie David Hudson zrozumiał to.
42 Brooklyn Carroll powoli otworzył oczy i usiadł, czując potworny ból. Wokół niego wrzało; biegali policjanci i Ŝołnierze, coś błyskało. Patrzyli na niego z góry. Kto to? - Co się stało? - zapytał w końcu Arch. - Jak długo... Co stało się z ciałem? Tutaj było ciało! Przyklęknął przy nim jakiś policjant, którego nie znał. - O jakim ciele pan mówi? - zapytał. - Tutaj leŜało ciało, zaraz niedaleko Cobry. Walter Trentkamp z FBI został tu zabity. Policjant pokręcił głową. - Byłem jednym z pierwszych tu, na dachu. Nie było Ŝadnego innego ciała, oprócz pańskiego. Wie pan, coś panu zrobili w głowę. Czy aby nie potrzebuje pan pomocy? Carroll niezdarnie podniósł się na nogi. Świat wirował mu przed oczami. - Nie, nie. Wszystko w porządku. Czuję się świetnie. Złapał się ściany i podpierając się, ruszył w dół po krętych, metalowych schodach. Ktoś zabrał ciało Trentkampa. - Hej, człowieku, musisz zgłosić się na pogotowie! Ktoś musi zająć się pańską głową. Nie było tu Ŝadnego ciała. Arch ledwie słyszał, co wołał policjant. Chciał teraz iść do domu. Musiał po prostu stąd wyjść i pójść do domu. Pomyślał o dzieciach, o Caitlin. Wiedział, Ŝe Caitlin siedziała z Birnbaumem, i zastanawiał się, czego się tam dowiedzieli. Niepokoił się o swoich bliskich... Na dachu nie było Ŝadnego ciała... No jasne - to wszystko było tylko złym, potwornym snem. Sam nie wiedział, jak udało mu się prowadzić samochód. MoŜe dzięki doświadczeniu; w ostatnich czasach nieraz jeździł na wpół pijany po ciemku. MoŜe Bóg naprawdę opiekuje się pijakami...
282
Światła w oknach starego domu na Riverdale płonęły jasno. Jadąc swoją ulicą, Carroll przypomniał sobie czas, kiedy mieszkali tu jego rodzice, a wszystko wydawało się jakieś takie... po prostu bardziej normalne. I Trentkamp był wujkiem Walterem, na litość boską! To nie do uwierzenia. Walter Trentkamp był przyjacielem jego ojca przez tyle lat. Czy ojciec zaczął kiedykolwiek coś podejrzewać? Czy wyczuwał tę potworną zdradę z jego strony? Wszyscy byli wtedy tak naiwni w stosunku do rządów obcych krajów. Jak się okazywało, takŜe wobec władz Stanów Zjednoczonych. Amerykanom zdawało się, Ŝe demokracja jest dominującym systemem politycznym świata. Myśleli, Ŝe znają kompetencje poszczególnych organów swojego państwa. Arch widział teraz, Ŝe w rzeczywistości nie rozumieli niczego. Trentkamp i KGB tak udatnie wszystkich zwodzili. Walter Trentkamp osiągnął pozycję wymagającą najwyŜszego zaufania. Nie zawahał się wykorzystać Carrolla. GdzieŜ mógłby znaleźć lepsze źródło potrzebnych informacji? Sposób działania Trentkampa był od lat taki sam. Arch przypomniał sobie, Ŝe niedługo po drugiej wojnie światowej Walter spędził jakiś czas w Europie. A potem tak często jeździł do Ameryki Południowej, Meksyku, Azji Południowo-Wschodniej - „Ŝeby zdobyć pewne informacje". Nic dziwnego, Ŝe przez cały ten czas nie byli w stanie dopaść Monserrata. Nie szukali we właściwych miejscach. Nikomu nie przyszło do głowy, Ŝe król terroru moŜe być jedną z publicznych postaci Nowego Jorku czy Waszyngtonu. KtóŜ podejrzewałby Ŝywą legendę amerykańskiej policji? Trentkamp nie przejmował się poszukującym go wywiadem i miał absolutną rację. Podstęp, jaki stał się podstawą jego Ŝycia, był po prostu mistrzowski. Był jednym z największych szpiegów w historii, jak Donald Maclean albo Kim Philby. W oczach Archa znowu stanęły łzy. Teraz jednak dlatego, Ŝe zobaczył swoje dzieci. Podbiegły do niego, kiedy tylko otworzył drzwi. Po chwili rodzina Carrollów zaczęła ściskać się i całować. Dzieci przytulały się do swojego ojca najmocniej, jak tylko mogły. - Musimy stąd uciekać - szepnął do Mary Katherine. - Musimy zaraz wyjechać z tego domu... PomóŜ mi ubrać dzieci. Postaraj się nie mówić im zbyt duŜo. Zadzwonię teraz do Caitlin. Mary Katherine skinęła głową. Nie wydawała się nawet zaskoczona tym, co usłyszała. - Dzwoń do Caitlin, a ja tymczasem przygotuję „wojsko" - odpowiedziała. Dwie godziny później, szóstka Carrollów i Caitlin Dillon zameldowali się w hotelu Durham na Zachodniej Osiemdziesiątej Siódmej. Arch planował zostać tu na noc, moŜe na parę dni, aŜ zdecydują, co robić dalej, z Birnbaumem i z nowojorską policją. śycie stało się nagle walizką z niejednym podwójnym dnem. Czy istniał ktokolwiek, komu moŜna było zaufać?
283
I
Kiedy Caitlin i Arch znaleźli się sami w hotelowym pokoju, przytulili się do siebie mocno. Zaczęli się całować, długo, nieprzerwanie; Ŝadne * z nich nie chciało przestać. Wreszcie Caitlin naparła na Archa z nie- ) skrywanym poŜądaniem. Nie było juŜ potrzeby ukrywać uczuć. - Kocham cię bardzo - powiedziała. - Ja teŜ cię kocham, Caitlin. Bałem się dzisiaj. Myślałem... Ŝe moŜe juŜ nigdy cię nie zobaczę. Zaczęli się kochać, z intensywnością wzmoŜoną ostatnimi przeŜyciami. Potem, za drugim razem, trzymali się delikatnie za ręce; prawie jakby nie miało im być dane robić tej wspaniałej rzeczy 'i znowu. Jakby nie mieli mieć więcej moŜliwości wzajemnego dzielenia * się sobą. - Okropnie się czułam, kiedy cię nie było - szepnęła Caitlin, leŜąc T koło Archa. Jej oddech łaskotał go w policzek. - Jeszcze nigdy tak się nie bałam. Nie chcę nigdy więcej czuć się w podobny sposób. Carroll odgarnął jej włosy z twarzy. Była dla niego kimś tak niesłychanie cennym... - Powiedziałem Walterowi Trentkampowi, Ŝe wystąpię z DIA, kiedy sprawa Zielonej WstąŜki zakończy się. I nie zmieniłem zdania. Caitlin popatrzyła mu głęboko w oczy. - Ale jeszcze się nie zakończyła. - To prawda. Było teraz tyle przeraŜających faktów, którymi naleŜało się zająć. Mieli masę dowodów: tajne dokumenty z archiwów FBI i Pentagonu; a takŜe nagrane rozmowy z wysoko postawionymi informatorami Birnbauma z Waszyngtonu i Europy... Trzeba było tylko przekazać tę prawdę, którą poznali, właściwym ludziom. Komu? Komu moŜna było ufać? Gazetom? Stacjom telewizyjnym? Nowojorskiej policji? CIA? Komitet Dwunastu zdawał się przenikać wszystkie instytucje. Czy mieli związki takŜe z policją, z CIA? Czy kontrolowali w jakiś sposób prasę i telewizję? To było wprost nie do uwierzenia. Przez pierwsze niespokojne godziny, spędzone w hotelu, Carroll i Caitlin przeczytali wszystkie najświeŜsze doniesienia prasowe na temat Zielonej WstąŜki. Dwukrotnie Arch jechał taksówką do duŜego kiosku przy Times Sąuare i kupował gazety, które właśnie się ukazały. Szukali pomiędzy wierszami choćby cienia tego, czego się dowiedzieli. Niczego takiego nie mogli znaleźć. Nie pisano ani słowa o tajnych ugrupowaniach mających wpływ na sfery rządowe, ani o terrorystycznym planie, nazwanym Czerwony Wtorek. Ani o Trentkampie. Czy jego ciało zostało w tajemniczy sposób zamienione przez Dwunastu w energię?... Nie moŜna się było takŜe niczego dowiedzieć o specjalnym szkoleniu, jakie
284
przeszedł pułkownik Hudson w Fort Bragg. Gazety opisywały Hudsona, jako „prawdziwego szakala", genialnego renegata, który stał się przywódcą Zielonej WstąŜki. Pułkownik miał być człowiekiem ogarniętym obsesją osobistego poczucia sprawiedliwości, mimo tylu lat, które upłynęły od czasu zakończenia wojny w Wietnamie. Wszystko to brzmiało tak prawdopodobnie, jeśli nie znało się faktów.
Manhattan Wczesnym rankiem, dwudziestego drugiego grudnia, Caitlin i Arch mieli w hotelu gości. Byli nimi Anton Birnbaum i Samantha Hawes. Rozpoczęła się najtrudniejsza i najwaŜniejsza część śledztwa. Napięcie, jakie ich opanowało, było jeszcze silniejsze niŜ do tej pory. Przez ostatnią dobę Carrollowi dokuczał Ŝołądek. Wreszcie rysował się przed nimi obraz Zielonej WstąŜki. Jeśli nie był on dokładny, to mieli przynajmniej szkic, zarys prawdy. Ich historia róŜniła się zasadniczo od wszystkiego, co czytali w gazetach albo widzieli w telewizji. - Dwunastka, Mędrcy Ameryki, wywodzą się z naszej własnej sieci szpiegowskiej z czasów drugiej wojny światowej, OSS wyjaśnił Birnbaum głosem, który zdawał się słabnąć mu z dnia na dzień. - Ich droga jest kręta, niemniej moŜna ją prześledzić. Istnienie Dwunastki wiąŜe się z młodszym Dullesem, który nie chciał oddać politykom władzy, jaką otrzymał w czasie wojny. Kiedy przekształcono OSS w CIA, Dwunastka zaczęła się potajemnie spotykać. Najpewniej pozostali najpotęŜniejszymi ludźmi Waszyngtonu. Na początku udzielali rad, a potem przejęli sprawy we własne ręce. OSS było prawdopodobnie najlepszą w historii amerykańską organizacją wywiadowczą. - Komitet Dwunastu ciągle wierzy, Ŝe jest elitą, powołaną do kierowania tym państwem. Są głęboko przekonani, Ŝe wyświadczają krajowi nieocenione usługi: przeprowadzili nas przez kryzys kubański, zabójstwa Kennedych, aferę Watergate, teraz - sprawę Zielonej WstąŜki. Z kaŜdym rokiem, a tym bardziej dziesięcioleciem, stają się bardziej potęŜni, ich wpływ jest coraz większy. Birnbaum był blady, wyglądał na wyczerpanego. Nad ranem powiedział Caitlin, Ŝe boi się zawału serca, jeśli będzie nadal pracował z taką intensywnością. - Plan Czerwonego Wtorku mógł zakładać doprowadzenie do najgorszego od 1929 roku krachu giełdowego. Zielona WstąŜka miała go powstrzymać. Jednocześnie członkowie Komitetu zdołali odnieść z tego osobiste korzyści. Firmy, którymi kierują, zarobiły juŜ setki milionów dolarów.
285
Samantha Hawes miała natomiast więcej informacji o pułkowniku Hudsonie. Udało się jej w ciągu ostatnich paru dni odzyskać część brakujących dokumentów na temat weteranów. - David Hudson spotkał się z co najmniej jednym członkiem Komite- i tu Dwunastu, kiedy słuŜył jeszcze w armii. Nastąpiło to podczas jego szkolenia w Fort Bragg, po powrocie z Wietnamu. Człowiekiem tym był jego dawny dowódca, generał Lucas Thompson. Generał wiedział wszystko o przeŜyciach Hudsona w obozie jenieckim. Dowiedział się takŜe o jego szkoleniu w Fort Bragg. Wywiad wojskowy przygotowywał go, Ŝeby stał się amerykańskim Juanem Carlosem. Kiedy stracił rękę, postanowili jednak zrezygnować z tego pomysłu. CóŜ, Komitet Dwunastu miał w zamian wiele zadań dla wyszkolonego w taki sposób pułkownika Hudsona... Jest jeszcze coś ciekawego - człowiekiem, który kierował pierwszym szkoleniem Hudsona w Fort Bragg, kiedy ćwiczono go na komandosa, był Phil Berger z CIA. Kilku z członków Komitetu przemawiało w ciągu ostatnich paru lat na zjazdach weteranów. Tam naleŜy szukać kontaktów; wtedy właśnie mieli oni okazję manipulować byłymi Ŝołnierzami. Komitetowi była potrzebna paramilitarna grupa uderzeniowa, wykorzystali więc pułkownika Hudsona. Carroll przejrzał dokumenty z FBI i Pentagonu, które przyniosła ze sobą Samantha. - Hudson otrzymał przy organizowaniu Zielonej WstąŜki zakrojoną na szeroką skalę pomoc; być moŜe większą, niŜ była mu potrzebna. Składały się na nią opisy Wall Street, dokładne informacje o tym, co robimy w „numerze 13". Dlatego mógł bawić się z nami w kotka i myszkę. Miał takŜe dostęp do kartotek Pentagonu, gdzie mógł znaleźć odpowiednich kandydatów na członków swojej grupy. Jak się okazuje, Hudson wybrał ludzi, którymi dowodził w Wietnamie. Komitet obiecał mu w nagrodę miliony dolarów, kiedy doprowadzi do końca misję Zielonej WstąŜki. - Owszem, tylko Ŝe połowa jego weteranów zginęła - wtrącił Birnbaum. - A reszta uciekła. Tak jak i sam Hudson. Zastanawiam się, gdzie moŜe być Hudson teraz? Caitlin przez większość czasu milczała jak nigdy. Ona takŜe zdobyła brakujące dotąd informacje, dotyczące finansowej strony sprawy. Ogarnęła ją teraz złość. Czuła się wykorzystana przez ten „wielki" Komitet, któremu zdawało się, Ŝe jest waŜniejszy od rządu, Ŝe stoi ponad prawem. - Zaczynamy robić postępy - odezwała się spokojnym, zawodowym tonem. - Jednak ciągle stoi przed nami olbrzymi problem. Czy moŜemy ufać komukolwiek poza samymi sobą? Czy mamy zanieść nasze rewelacje do prasy? Czy pójść do szefa FBI, Samantho? Komu moŜemy opowiedzieć całą tę historię? Zapadła cisza. Wszyscy zaczynali teraz odczuwać, jak potęŜną władzę ma grupka dwunastu wybranych. Komu mogli zaufać?
286
Zamaskowanie całej sprawy zostało zaplanowane w równie przebiegły sposób, jak sam atak bombowy. Okazało się nie mniej skuteczne. Przez kolejną dobę Carrollowie gnieździli się w ciasnych pokojach hotelu na West Side. Jak na razie, nie mieli wyboru. Komu mogli zaufać? Caitlin i Arch zostali ze sobą na noc w mniejszej z dwóch sypialni. LeŜeli obejmując się ramionami, spędzając tak długie, pełne niepokoju godziny. Przez cały czas zdawali sobie sprawę, Ŝe moŜe wydarzyć się coś strasznego, Ŝe być moŜe nie będzie juŜ im dane być razem. - Hudson powiedział coś, kiedy byliśmy na dachu - szepnął Arch, odrzucając jej włosy z twarzy. - Powiedział, Ŝe kocha ten kraj, swoją ojczyznę. Wiesz, ja przez cały czas czuję to samo. Do tej pory. W jakiś dziwny sposób czuję się bliski Hudsonowi. Znowu zaczęli się kochać; tym razem był to najczulszy seks, jaki kiedykolwiek ze sobą przeŜyli. Zasnęli we wzajemnych objęciach, jak wystraszone dzieci podczas burzy. O szóstej rano, dwudziestego czwartego grudnia, Caitlin pomyślała, Ŝe juŜ nie będzie mogła zasnąć. Wstała więc. Włączyła radio i usłyszała wiadomość, która ścisnęła jej serce. - Anton Birnbaum, doradca kilku amerykańskich prezydentów, został dziś wczesnym rankiem zamordowany na Riverside Drive, w pobliŜu swojego domu. ZasłuŜony, choć wciąŜ aktywny finansista został potrącony przez nie zidentyfikowanego kierowcę. Anton Birnbaum miał osiemdziesiąt trzy lata. Caitlin potrząsnęła ramieniem Carrolla. - O BoŜe, Arch, obudź się. Zabili go - zatkała. - Komitet zamordował dzisiaj rano Antona. Co teraz będzie z nami? Biedny Anton... Carroll wymamrotał coś i rzuciwszy kilka przekleństw wstał z łóŜka. Wrzucił na siebie ubranie, a potem pognał na Broadway, gdzie kupi! „Daily News", „The New York Timesa" i „New York Post". Na pierwszych stronach gazet znajdowały się informacje o śmierci Birnbauma i pełne szacunku informacje o jego Ŝyciu. Były tam teŜ kłamstwa; jak sądził Carroll, celowe. W najlepszym razie, gazety odsłaniały tylko maleńki rąbek prawdy. Przerzucił wzrokiem artykuły jeszcze przy kiosku. Brzmiały tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie stało. Nie było słowa o zdrajcy na wysokim stanowisku w FBI. Nie pisano nic o Monserracie ani o miejscu przebywania pułkownika Hudsona. Idąc do hotelu, zobaczył za sobą dwóch śledzących go męŜczyzn. Nikt powiązany ze sprawą Zielonej WstąŜki nie mógł pozostać przy Ŝyciu.
43
Uciec. Tylko to im pozostało. Wieczorem, dwudziestego czwartego grudnia, Arch, czwórka jego dzieci, Caitlin i Mary Katherine wzięli się za ręce i ruszyli szybkim krokiem aleją Kolumba. Musiał być jakiś sposób na to, Ŝeby trójka dorosłych i czwórka małych dzieci zdołała wymknąć się śledzącej ich druŜynie. Uliczny tłum zapewni im na pewien czas bezpieczeństwo. Aleja Kolumba pełna była boŜonarodzeniowej muzyki. Panował świąteczny nastrój. Tłum niechętnie rozstępował się przed duŜą, spieszącą się rodziną. Carroll zastanawiał się, jak moŜe ocalić Caitlin, Mary K., dzieci. Wiedział, Ŝe podąŜają za nimi zawodowi zabójcy. - Czy moŜemy przestać biec, tatusiu? Proszę cię, tatusiu! Tylko na chwileczkę. Tato! - narzekała ciągnięta za rączkę Lizzie. Przed nimi, Caitlin i Mary Katherine prowadziły pozostałą trójkę. Arch zatrzymał się i objął swoją małą córeczkę. Szepnął jej w zmarznięte, zaczerwienione uszko: - Proszę cię, malutka, bądź jeszcze przez chwilę grzeczna. Jeszcze tylko trochę. Był prawie pewien, co wkrótce się stanie. Spojrzał na północ, a potem f przed siebie, wzdłuŜ świateł alei Kolumba. Skierował wzrok na jasne, kolorowe napisy: Sedutto, Diane's Uptown, Pershings, Cantina. Aleja Kolumba zmieniła się nie do poznania, odkąd ostatnio tu był. Do niedawna roiło się tu od południowoamerykańskich sklepów spoŜywczych, małych hotelików, handlarzy wschodnimi dywanami. Teraz rejon ten stał się elegancką, integralną częścią Greenwich Village. Carroll obejrzał się jeszcze raz. Cały czas szło za nimi tych samych dwóch męŜczyzn. Był pewien, Ŝe dołączyli do nich inni. Zdaje się, Ŝe teraz rodzinę Carrollów ścigało juŜ pięciu ludzi. I dokąd, na Boga, mają teraz pójść? Niech ktoś nam pomoŜe... Arch pocił się, mimo Ŝe było zimno. Był tak wyczerpany. Miał ochotę, runąć na chodnik i zasnąć.
288
To dzieje się naprawdę. Wszystko jedno, czy uwierzę w to czy nie. To dzieje się naprawdę. Uciec. Tylko o tym myślał. Był przeraŜony. Widział to samo uczucie w twarzy Caitlin. Mary Katherine była blada; jej policzki straciły swoje zwykłe rumieńce. Wyciągnął rękę i przycisnął Caitlin do siebie. - Słuchaj. Posłuchaj mnie uwaŜnie. - Szepnął coś, co wywołało w niej płacz. - Tak bardzo cię kocham, Caitlin. Musi nam się udać. - Och, Arch, proszę cię, uwaŜaj. Proszę cię. Wtedy Carroll odepchnął ją delikatnie. Posłał swoje kobiety i dzieci w bok; przebiegały teraz Siedemdziesiątą Drugą Ulicę. Niech znajdą się jak najdalej od niego. - Tatusiuu! Tatooo!! - krzyczały dzieci, podczas gdy się oddalał. Pędził tak szybko, jak tylko mógł. Nagle złapały go czyjeś silne ramiona. Jakaś dłoń spadła na jego twarz, wbijając się w nią. Poczuł straszny ból w oczach. Zaatakowali go w samym środku Nowego Jorku, w jednej z najbardziej zatłoczonych dzielnic. Natarli na niego na oczach setek świadków. Nie przejmowali się juŜ nawet świadkami. - Zostawcie mnie! Zostawcie mnie, gnojki! - darł się Carroll, przekrzykując łoskot samochodów. -Ratunku!! Pomocy!!! Wstrzykiwali mu coś. Jego spodnie przebiła długa igła. Mordowali go. Na Zachodniej Siedemdziesiątej, w sercu Nowego Jorku. - Pomocy!!! Pomocy, do jasnej cholery!!! Najwyraźniej nie musieli juŜ się ukrywać. Nie udawali, Ŝe są przeprowadzającymi rutynową akcję policjantami. - Puśćcie mnie!... Zabierzcie tę igłę!! Nieeee!!! Arch krzyczał, darł się wniebogłosy, walczył rozpaczliwie. Natarł na nich z całą siłą, jaka jeszcze mu pozostała. Był pewien, Ŝe złamał któremuś z napastników szczękę. Uderzył łokciem w czyjeś czoło i usłyszał głośny trzask kości. Ciągnięto go do granatowej limuzyny. Za nogi, głową w dół! Obejrzał się z wysiłkiem, widząc gapiące się tłumy. Jeszcze kiedy go ciągnęli, zobaczył drugi, podobny samochód; spostrzegł Ŝe porywają takŜe Caitlin, Mary K. i dzieci. Nikt powiązany ze sprawą Zielonej WstąŜki nie mógł Ŝyć. Komitet, Mędrcy Ameryki nie mogli na to pozwolić. - Tylko nie dzieci!!! Skurwysyny!! Zostawcie moje dzieci!!... Błagam, zostawcie dzieci!!!
44 Wirginia Dłonie Thomasa Morę Elliota były nieprzyjemnie zimne. W gardle czuł przykry skurcz. Wiceprezydent wysiadł z ciemnogranatowej, długiej limuzyny na panujący wokół mróz. Od szarego nieba odcinały się kontury bezlistnych drzew. Słychać było odległe strzały myśliwych polujących na ptaki. Elliot odwrócił się i ruszył po kamiennych schodkach, prowadzących do duŜych, podwójnych drzwi imponującego, trzydziestopokojowego wiejskiego domu. Zatrzymał się przed wejściem i odetchnął głęboko zimowym powietrzem. Wewnątrz, w ogromnym holu panowało nieznośne gorąco. Poczuł za kołnierzem ściekającą struŜkę potu. Słyszał odgłos swoich kroków na marmurowej posadzce. Doszedł do wielkich, kręconych schodów. Thomas Morę Elliot nie lubił tego domu. Jego wielkość, a takŜe historia wywoływały w nim uczucie niepokoju. Wszedłszy na piętro, zbliŜył się do zdobionych drzwi z orzechowego drewna. Od lat czyszczone i nabłyszczane świeciły tak mocno, Ŝe wiceprezydent mógł się w nich niemalŜe przejrzeć. Otworzył je i wszedł. Wokół długiego, polerowanego, dębowego stołu siedziała grupa męŜczyzn. Większość z nich miała eleganckie, ciemne garnitury. Niektórzy, jak na przykład generał Lucas Thompson, byli emerytowanymi generałami czy admirałami. Inni wpływowymi bankierami, właścicielami ziemi, stacji telewizyjnych, gazet. Siedzący u szczytu stołu łysy męŜczyzna, emerytowany admirał, powitał wiceprezydenta ruchem ręki i powiedział: - Siadaj, Thomasie. Proszę. - Rok temu - ciągnął przerwaną wypowiedź admirał - spotkaliśmy się w tej samej sali. Byliśmy wtedy nieco podekscytowani... Rozległ się grzeczny śmiech. - Dyskutowaliśmy, jak z pewnością wszyscy pamiętacie, nad złoŜonym problemem, spowodowanym przez tak zwany plan Czerwonego
290
Wtorku. Plan, który uknuto, jeśli to właściwe słowo, w Trypolisie; jego autorami były państwa produkujące ropę naftową. Nasza debata była bardzo gorąca. W tym miejscu admirał uśmiechnął się. Elliot pomyślał, Ŝe wygląda on jak zadowolony z siebie dyrektor szkoły w dniu uroczystego rozdania nagród. - Tamtego dnia podjęliśmy decyzję, w końcu jednomyślną, stworzenia czegoś, co nazwaliśmy Zieloną WstąŜką. Zdaje się, Ŝe sam zaproponowałem tę nazwę, poniewaŜ kojarzyła mi się ona zarówno z pieniędzmi, jak i z wojskiem. Admirał ciągnął uroczystym tonem: - Zebraliśmy się tu dziś, Ŝeby potwierdzić, Ŝe operacja Zielonej WstąŜki została uwieńczona pełnym sukcesem. Wywołaliśmy krótkotrwałą panikę na rynku finansowym. Panikę, którą byliśmy jednak w stanie kontrolować. Przejęliśmy z powrotem setki milionów dolarów, jakie zarobiły na nas państwa naftowe. Zdołaliśmy zapobiec terrorystycznym działaniom, nazwanym Czerwonym Wtorkiem. Świat prędzej odnajdzie Jimmiego Hoffa niŜ ciało Francois Monserrata. A wraz z likwidacją grupy Zielonej WstąŜki i nieuniknioną śmiercią naszego zwinnego współpracownika, pułkownika Hudsona, cały ten nieszczęsny rozdział naszej historii zostanie zamknięty. Czynimy wszelkie moŜliwe wysiłki, Ŝeby to zapewnić. Thomas Elliot zmienił pozycję na wygodniejszą. Atmosfera sali zaczynała się powoli zmieniać. Zebrani rozluźnili się, wpadli w odświętny nastrój. Zachowywali spokój, dostojnie smakując odniesione zwycięstwo. Admirał odezwał się znowu: - Za mniej więcej dwa tygodnie, Justin Kearney ustąpi w dramatycznych okolicznościach ze stanowiska prezydenta. Przejdzie do historii jako kozioł ofiarny, który padł w związku z sytuacją groŜącej katastrofy gospodarczej. Co jednak waŜniejsze - w tym momencie, wszystkie oczy zwróciły się na Elliota -jego miejsce zajmie Thomas Elliot... Rozległ się nieznaczny aplauz. Elliot rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu męŜczyzn. Było ich jedenastu, razem z nim dwunastu. Dwunastu ludzi, którzy rzeczywiście kierowali Stanami Zjednoczonymi; Mędrcy Ameryki. - Wkrótce - powiedział admirał - będzie szampan i cygara. Na razie, Thomasie, pozwól, Ŝe złoŜymy gratulacje na sucho, tobie i chyba wszystkim nam tu zebranym... Przez chwilę admirał wydawał się niemal wzruszony. - Za kilka tygodni, po raz pierwszy w historii, jeden z nas obejmie najwyŜszy urząd w kraju. A to będzie oznaczać, Ŝe nasza kontrola nad biegiem spraw będzie ściślejsza, pewniejsza niŜ dotychczas. -Popatrzył na swoich towarzyszy. - Znaczy to, Ŝe nie będziemy juŜ musieli zmagać się
291
z prezydentem, który myśli inaczej niŜ my... z kimś, kto wyobraŜa sobie, Ŝe jego pozycja jest niezaleŜna od nas. Thomas Morę Elliot wyjrzał w szarość widniejącą za oknem. Nagle zaschło mu w gardle. Sięgnął po szklankę z wodą. Zamierzał właśnie powiedzieć coś, co zburzy atmosferę zadowolenia panującą na sali. Ale trudno. Ktoś musiał ich poinformować o tym wszystkim. - Dostałem wiadomość od naszych ludzi w Nowym Jorku - zaczął. Miejscowa policja przejęła w swoje ręce człowieka o nazwisku Archer Carroll. Poinformowano mnie, Ŝe zaczął mówić... opowiada swoją historię wszystkim, którzy tylko chcą go słuchać... i Ŝe niektórzy przedstawiciele mediów słuchają go z najwyŜszą uwagą... Elliot pomógł sobie łykiem letniej wody. - Co on wie? - zapytał admirał. - Wszystko - wyjaśnił wiceprezydent.
45 Manhattan SierŜant nowojorskiej policji, Joe Macchio, i posterunkowa Jeanne McGuiness wyjeŜdŜali właśnie zza drzew Central Parku, przy Siedemdziesiątej Drugiej ulicy. ZauwaŜyli niezwykłą scenę. - Tu wóz numer sto trzydzieści osiem. Prosimy o natychmiastowe wsparcie; skrzyŜowanie Siedemdziesiątej Drugiej i Zachodniej Central Park! - Posterunkowa McGuinness, wysoka, chuda kobieta, natychmiast nadała potrzebną wiadomość do centrali. Czerwona lampa na dachu samochodu zaczęła się powoli obracać. Przed nimi, z prędkością jakichś osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jechał granatowy lincoln. Nie to jednak stanowiło problem. Jakiś szaleniec, samobójca czy moŜe zabójca, próbował wyskoczyć przez rozbitą tylną szybę samochodu. Wystawał do połowy; dwóch innych męŜczyzn trzymało go w środku. , - Hej! Patrz! Ten drugi samochód! - Policjantka pokazała palcem przed siebie. W drugiej limuzynie znajdowała się cała gromadka małych dzieci; wyglądało na to, Ŝe szarpią się, próbując otworzyć drzwiczki. - Sukinsyny! - zawył Macchio. Marzył juŜ o świętach, ogarnął go spokojny, ciepły nastrój, a tu taka historia! Macchio i McGuiness wyskoczyli z samochodu i z wyciągniętymi rewolwerami w dłoniach podbiegli ostroŜnie do dwóch limuzyn, które zatrzymały się na rogu Siedemdziesiątej Drugiej. Broadwayem nadjeŜdŜały juŜ, wyjąc syrenami, inne policyjne samochody. - Jesteśmy agentami federalnymi - oznajmił męŜczyzna w ciemnym garniturze, który wyskoczył z jednej z limuzyn. Trzymał w wyciągniętej ręce portfel z autentyczną odznaką. - Nie obchodzi mnie to; moŜe być pan nawet głównodowodzącym armii Stanów Zjednoczonych - zaskrzeczał swoim najbardziej stanowczym, policyjnym tonem sierŜant Macchio. - Co tu się dzieje? Kim
293
u diabła jest ten facet? Dlaczego w tym samochodzie drą się małe dzieci, jak gdyby kogoś mordowano? Z drugiej limuzyny wysiadł inny męŜczyzna, równie elegancki. - Jestem Michael Kenyon z CIA - przedstawił się spokojnym, ale władczym tonem. - Myślę, Ŝe mogę wyjaśnić państwu to zajście. Carroll utknął w pozycji, w której do połowy wystawał z samochodu, a jego nogi uwięzione były w środku. Był wycieńczony, niemal omdlewający. Wrzasnął jednak do dwojga policjantów: - Pomocy! - Mówił juŜ niewyraźnie. - Pomocy! Moje dzieci... są w niebezpieczeństwie!... Jestem agentem federalnym... SierŜant Macchio, pomimo powagi sytuacji, nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - No nie, to zaczyna być śmieszne. Ty teŜ jesteś agentem federalnym, człowieku? Dziesięć minut później, sytuacja wyglądała niewiele jaśniej. Przyjechało kilka innych wozów policyjnych. Jednocześnie przybyły teŜ samochody FBI i CIA. Na Siedemdziesiątej Drugiej znajdował się juŜ istny tłum policjantów i agentów. Przyjechały dwie karetki pogotowia, ale Caitlin i Mary Katherine przemocą nie pozwalały bez nich zabrać Carrolla do szpitala Roosevelta czy gdziekolwiek indziej. Caitlin darła się na policjantów, krzycząc, Ŝe razem z Carrollem stanowili część zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie Zielonej WstąŜki. Miała na to dowód w notesie. Agenci CIA mieli mnóstwo imponujących dowodów na to, Ŝe faktycznie są tym, za kogo się podają. Z kaŜdą chwilą wzmagała się coraz gorętsza kłótnia. Ciekawscy przechodnie zaczęli się zatrzymywać i obserwować tę niezwykłą scenę. Mickey Kevin Carroll zdołał w końcu uciec i przemknąć się do sierŜanta Macchio, który odszedł na chwilę na bok, Ŝeby przemyśleć, jak rozwiązać ten węzeł gordyjski. - Czy mogę zobaczyć pana czapkę? - spytał chłopiec. - Mój tata jest policjantem, ale nie nosi czapki. Joe Macchio spojrzał na malca i wyszczerzył zęby w zmęczonym uśmiechu. - A który z tych panów jest twoim tatą? - zapytał. - Czy twój tata teraz tu jest? - To jest mój tata - pokazał palcem Mickey Kevin na męŜczyznę leŜącego w jednej z karetek. Spał spokojnie, wyglądając teraz mniej więcej jak Królik. - I on jest policjantem, synku? - Tak, proszę pana. To rozwiązywało sprawę dla sierŜanta Macchio. - To właśnie chciałem wiedzieć, mały. Na początek, tyle mi wystarczy.
294
SierŜant nachylił się i podał Mickeyowi swoją czapkę. Następnie ruszył szybkim krokiem w stronę zamieszania, które spowodowało zakorkowanie nie tylko Siedemdziesiątej Drugiej ulicy, ale takŜe wiodącego do centrum pasma Zachodniej Central Park. - Hej, powiem wam, co trzeba zrobić! - Macchio zaklaskał w ręce, zwracając w ten staromodny sposób uwagę na siebie. - RozwiąŜemy tę sprawę na posterunku! Usłyszawszy te słowa, rodzina Carrollow zareagowała w zdumiewający sposób; tak przynajmniej wydało się sierŜantowi Macchio i pozostałym policjantom z Nowego Jorku. Dzieci zaczęły krzyczeć z radości i bić im brawo. Miejscy gliniarze nie byli przyzwyczajeni do takich reakcji na podejmowane przez siebie działania. Paru starszych policjantów zaczęło się nawet czerwienić. Prawie nigdy nie traktowano ich jak przybywającą na pomoc odsiecz, jako tych „dobrych", którzy zwycięŜają „złych". - Dobrze juŜ, dobrze! Niech wszyscy wsiadają do samochodów. Ruszmy na posterunek. Zobaczymy, kto tu był niegrzeczny! Tymczasem na miejsce zdarzenia zdąŜył juŜ trafić reporter z „The New York Timesa", a takŜe pracujący na własny rachunek fotoreporter, który mieszkał po drugiej stronie ulicy w przerobionym samolocie „Dakota", Obaj zrobili zdjęcia. Fotografia Mickey Kevina w czapce sierŜanta Macchio trafiła na okładkę „Newsweeka". Po tym wszystkim, oprawiony w ramkę egzemplarz okładki zawisł nad kominkiem w domu Carrollow. Lizzie, Mary 111 i Clancy jednogłośnie uskarŜali się, Ŝe ich brat jest faworyzowany. Arch kazał im zamknąć buźki, tłumacząc, Ŝe przecieŜ wszyscy są jedną rodziną.
46 Waszyngton Telefon, podłączony do specjalnej prezydenckiej linii, zadzwonił w Białym Domu dokładnie o szóstej rano, siódmego marca. Wewnątrz Owalnego Biura była akurat obecna większość członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nikt z zebranych nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Przez telefon nadeszła nagrana na magnetofonową taśmę wiadomość: - Biały Dom zostanie dziś rano wysadzony w powietrze; juŜ za kilka minut... Ta decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacjom. Proszę natychmiast przeprowadzić ewakuację Białego Domu. Pułkownik David Hudson, stojący w budce telefonicznej, znajdującej się o jakiś kilometr od Białego Domu, wcisnął klawisz „Stop". Schował dyktafon do kieszeni swojej zniszczonej kurtki i roześmiał się na głos. Waszyngton czekał, jednak w Białym Domu nic nie wybuchło. Natomiast wyleciał w powietrze dom generała Lucasa Thompsona. Podobnie było z domami wiceprezydenta Elliota, admirała Thomasa Penny'ego, Philipa Bergera, Lawrence'a Guthriego... W sumie, dwanaście domów zostało zniszczonych przez podłoŜone bomby. David Hudson wsiadł do małej, zielonej, campingowej furgonetki. Ruszył na zachód, wyjeŜdŜając z pogodnej, niezwykle pięknej tego dnia stolicy. W jego głowie nie odzywały się juŜ Ŝadne koszmarne głosy. Nareszcie nadszedł kres oszustwa i obłudy.