Pawlak Romuald Amsterdam we krwi Ręka karawaniarza 2 Z „Science Fiction” Nie chciałem niczego zmieniać. Było mi dobrze tam, gdzie się akurat znajdował...
11 downloads
29 Views
199KB Size
Pawlak Romuald Amsterdam we krwi Ręka karawaniarza 2 Z „Science Fiction”
Nie chciałem niczego zmieniać. Było mi dobrze tam, gdzie się akurat znajdowałem: pomiędzy ustami a brzegiem pucharu. Ale Koska, westchnąwszy ciężko, wypchnęła mnie na skraj łóżka. - On będzie dzwonić - powiedziała ze smutkiem. - Nie przestanie, przecież wiesz... Jakby na potwierdzenie jej słów, dzwonek znów zadźwięczał ostrym, ponaglającym „trrr". W myślach przekląłem Junaka do ostatniego pokolenia wstecz i ruszyłem do przedpokoju, po drodze pospiesznie wkładając koszulę i spodnie. Już ja mu wyperswaduję nachodzenie ludzi w sobotę po południu. Już ja mu... - Junak! - otworzyłem drzwi z gniewnym warknięciem. - Nie można... Na wycieraczce z nogi na nogę przestępował... Korondosz. Bosiak! W garniturze, ze skórzaną teczką w jednej ręce, z plikiem kolorowych ulotek w drugiej. W klapie marynarki tkwiła jakaś plakietka. Wydawał się równie zaskoczony moim widokiem jak ja jego. - Jak mnie znalazłeś, na Boga?! - spytałem wreszcie, gdy minęło pierwsze zaskoczenie. - Przez rodziców? Bosiak przecząco pokręcił głową i uśmiechnął się szeroko. - A nie, wyobraź sobie - odparł. - Chodzę po domach i proszę, niekiedy zamiast nieprzydatnej do niczego gówniażerii albo starej, przygłuchej babiny, sterowanej przez ojca Rydzyka, spotykam kumpla z dawnych czasów. - No, fakt - mruknąłem..- Zdarza się. Rozmowa w drzwiach przedłużała się ponad przyzwoitość, bo nie miałem pojęcia, jak się zachować. Do akwizytorów wszelakiej maści czułem odrazę, na kopach pędziłem ich gdzie pieprz rośnie. A ponadto próbowałem, wciąż bezskutecznie, zapomnieć o tamtych złych, głupich dniach, z którymi kojarzył mi się Bosiak. Ludzie, decyzje, postanowienia - wszystko to przeminęło, umarło. Wchłonął mnie wir normalnego życia, codziennej szarpaniny. I chciałem, żeby tak pozostało. Staliśmy więc, popatrując na siebie... obaj skrępowani, bo co tu udawać, starcza skleroza jeszcze nas nie zjadała, obaj pamiętaliśmy przygodę z Eichendorffem. Naraz z opresji wyratowała mnie Koska: - O, no wchodź, na co czekasz? - powiedziała do Bosiaka zza moich pleców. - Znajdziesz chwilę, nie? Bosiak skinął głową. - Chętnie. *** - Reklama dźwignią handlu - wyjaśnił Bosiak, biorąc do ręki kieliszek. - Przyjrzał się zawartości pod światło, powąchał, po czym upił maleńki łyczek. - Spójrz tylko, Radek, na te obie kampanie, Wiatra i tę ostatnią, Nikolszczaka. Przecież one nie mogły się udać, skoro kretyni zaadresowali je do już przekonanych, zasłaniając swoją nieudolność jakąś potrzebą informowania, zamiast grać na emocjach, cynicznie, ale za to skutecznie. No, i poza tym, tu trzeba dor-tu-dor, jak za Elżbiety I - Bosiak zdecydowanym gestem podkreślił swój dowcip. - Nie ma zmiłuj, liczbę odcisków da się przeliczyć na liczbę przekonanych. Zlekceważyli ludzi, to w sondażach dostali po dupie. Odleciał ich strach, że w referendum polegną, i stąd ta Akcja Bezpośrednia. Każdy członek Sojuszu dostał rewir i zapier... nawracać niewiernych niczym misjonarze Indian. Żebyś ty widział, jakie ludzie miewają zdanie na ten czy inny temat... - Bosiak roześmiał się głośno. Naraz dotarło do niego, że oboje z Koską słuchamy go raczej z uprzejmości, niż faktycznego zainteresowania jego politycznymi dywagacjami, więc zamilkł, rozejrzał się po pokoju.
I tak miał szczęście: nie potrafił wyczytać z miny Koski tego, co ja - jak bardzo żałuje, że zaprosiła go do mieszkania. Już raz taką minę widziałem, kiedy zaopatrzona w Pismo Święte próbowała dyskutować ze świadkami Jehowy. Zwykle była Koską, Kosą, ale w takich chwilach przemieniała się w bezradną, zbyt uprzejmą Martynę. - No, a co tam u was? - Bosiak raptownie zmienił kierunek rozmowy. Spojrzałem na Koskę. Zagłębiona w fotelu, niemal ginęła w fałdach szarego, zbyt obszernego swetra. Uśmiechnęła się lekko, przeciągnęła ruchem sytego kota: - A wiesz, tak sobie powolutku żyjemy - powiedziała, chowając ręce w rękawy gestem zatopionego w myślach mnicha. - Dojrzewamy do odlotu, rozumiesz, Belgia, Francja... gdzieś, gdzie da się żyć. Bosiak postukał palcem w blat stolika, wzbudzając małe trzęsienie ziemi z epicentrum pod filiżanką z kawą. - Sam myślałem, czyby nie wyjechać, rzucić wszystko w diabły i gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami zacząć wszystko od nowa. Ale wyjedziecie, i co? Tam zawsze będziecie obcy, może dopiero waszym wnukom uda się naprawdę zakorzenić i pozbyć piętna pariasów, imigrantów. Myślami będziecie wracać tu, do kraju, bo taka natura człowieka. Nie, to chory pomysł... - Bosiak wzruszył ramionami. - Trzeba sobie wyrąbać drogę do szczęścia tu, w Polsce... Zapewne odezwało się we mnie kilka rzeczy naraz: i gniew na dawnego Bosiaka, i świadomość ryzyka decyzji o emigracji, wreszcie irytacja, że opowiada głupoty, stojące w ewidentnej sprzeczności z nastrojami społecznymi. - Wiesz, to się fajnie mówi - powiedziałem z ironią. - Partia daje, partia broni, partia nigdy nie da zgnoić. Tylko że to właśnie jest chore, Bosiak. Wszystko w tym kraju stanęło na głowie. Bosiak spojrzał na mnie hardo, jakby kompletnie odmieniony. - Czy ty naprawdę myślisz, że ja jestem ślepy? - w jego głosie pojawiły się nuty z trudem powstrzymywanej złości. - Że nie dostrzegam haseł w rodzaju „Miller, gospodarki killer" albo „SLD do gazu"? Ale co ty właściwie proponujesz, Radek? Żeby uciekło stąd czterdzieści milionów ludzi? Zamyśliłem się. Nie obchodził mnie los wszystkich Polaków, tylko mój własny. A patrząc wstecz, moje słodkie życie skończyło się gdzieś tak za środkowego Buzka. Wszystkie plany zaczęły się sypać, zrazu niedostrzegalnie, bo pierwszym sygnałem wcale nie była jakaś wielka katastrofa, tylko zatrzymanie się w miejscu. Utknąłem na tym swoim stanowisku kierownika magazynu w Auchanie, i dalej ni dudu. Z działalności partyjnej zrezygnowałem jeszcze wcześniej, jak tylko zorientowałem się, na czym polegają toczone tam gry. Zamiast iść do przodu, zacząłem się zastanawiać, jak nie pozostać w tyle. - Bosiak, z ciebie się zrobił pierdolnięty partyjny demagog, i tyle - powiedziałem. - Bo my głodni nie chodzimy, ale mieszkanie wynajęte, a gdyby pojawiło się dziecko, to formalnie nas zrujnuje. Stary, mamy dosyć takiego życia. Jeśli w Paryżu byle sprzątaczka ma lepiej niż my tutaj, no to żegnajcie sentymenty, welcome to adulthood. Przez twarz Bosiaka przebiegł jakiś dziwny grymas, jakby wiedział coś, czym nie chce albo nie może się podzielić. - Może masz rację... Może - powtórzył. - No nic, zdzwonimy się po wszystkim, idę nawracać pogan na właściwą wiarę - westchnął ciężko. Wymieniliśmy numery telefonów i odprowadziłem go do drzwi. - A miałam przeczucie, że stanie się coś niedobrego - powiedziała Koska, kiedy wróciłem do pokoju. Na jej twarzy rysował się niepokój. - Zaraz „niedobrego"- wzruszyłem ramionami, bagatelizując sprawę. - Przyszedł, poszedł... nie wiadomo czy wróci. A jeśli myślisz o tamtych zabawach bandy głupich dzieciaków, to... stare dzieje. Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, Martyna. Nigdy. Spójrz na Bosiaka, jak sporządniał. Nawet w zgodzie ze swoimi poglądami wybrał właściwy front walki. Mówiłem to z przekonaniem, naprawdę. Ale ziarno niepokoju zostało posiane. *** Zdążyłem jeszcze odkopnąć zdechłego szczura na bok i wrzucić worek ze śmieciami do pojemnika, kiedy w wejściu niby duch zmaterializował się Junak. O ile duchem można nazwać niemal dwumetrowego dryblasa o mentalności i zachowaniu dziesięciolatka. - Ty wiesz, że czarne dziury nie mają włosów? - spytał z przejęciem, wyciągając spod pachy pomiętą książkę. Zastanawiałem się, czy zdaje sobie sprawę, że odcina mi drogę ucieczki. Pewnie nie przyszło mu to do głowy, takie zachowania często są intuicyjne.
- Znalazłeś? - z ciężkim westchnieniem spojrzałem na podetkniętą mi pod nos książkę. O ile fascynacja Junaka wszelkimi motocyklami, skuterami czy motorynkami z całą pewnością nie pochodziła ode mnie (byłem wolny od tej cywilizacyjnej zarazy), o tyle w zarażeniu go pasją astronomiczną miałem znaczny udział, a jako nieszczęśnik mający o dżetach i zmarszczkach grawitacyjnych niejakie pojęcie, w oczach Junaka uchodziłem za niepodważalny autorytet. - Gdzie? W śmietniku? Junak wyprostował się z dumą, omal nie rozbijając sobie głowy o niski sufit. - Ukradłem - rzekł. - W Empiku. Ale nie rozumiem, jak to jest z tymi włosami. Czy one, te czarne dziury, są łyse? Bo przecież gwiazdy nie mają włosów, prawda? - klekotał z przejęciem. Pchnąłem go lekko, kierując w stronę wyjścia, bo śmietnik to nie jest miejsce na poważne rozmowy. Posłusznie zrobił kilka kroków, aż stanęliśmy w świetle porannego słońca. Odetchnąłem z ulgą. Nie ma to jak świeże powietrze, wiatr i słońce. W takich chwilach człowiek docenia je szczególnie. - Junak! - zrobiłem groźną minę, odwracając się twarzą ku niemu. - Przecież wiesz, że nie wolno kraść! Cały zapał opadł z niego w sekundę. Jakbym z wysokości niebios, gdzie bujała jego śmigła myśl, spuścił go na ziemię. - Wiem, ale jak ją zobaczyłem... No i co byście zrobili z takim delikwentem? - Dobra, spróbujemy jakoś to naprawić - rzekłem z rezygnacją. Coś przecież zrobić należało. A wiedziałem, że stara Harembowa palcem nie kiwnie, pewnie by się nawet ucieszyła, gdyby Junak na dobre zniknął z jej życia. Naprawdę, nie miał chłopak szczęścia: za dużo rozumu, żeby wegetować jak nieczuła roślinka, a za mało, żeby normalnie funkcjonować w tym świecie na jego wilczych prawach. I jeszcze w domu melina. Ale Junak złego słowa nie dał o matce powiedzieć. Mógł być głodny, zbity, zmarznięty, mógł przespać noc na klatce schodowej albo w piwnicy, mógł szukać jedzenia w śmietnikach - nie zmieniało to faktu, że stara Harembowa była jego „ukochaną mamusią". Zaprowadziłem go do domu, kazałem usiąść w przedpokoju, a sam szybko opowiedziałem Kosce, co i jak. - Pójdziesz, czy ja mam to zrobić? - spytała, popatrując spod oka. Trochę czuła się winna, bo to ona przyprowadziła kiedyś Junaka do domu. Westchnąłem ciężko. - A co mi tam, pójdę. Trzeba ćwiczyć cierpliwość i afirmację, nie? *** Wolałem się nie tłumaczyć kasjerce, blokując ruch i ściągając na siebie spojrzenia setki osób, podejrzewających, że oszalałem, skoro chcę zapłacić za książkę, którą praktycznie mam za darmo, skoro nikt mnie, a raczej Junaka nie złapał na kradzieży. Poczekałem, aż ochroniarz zaprowadzi nas do biura na zaplecze, gdzie urzędował pracownik zastępujący kierownika w ten niedzielny poranek. Chwilę trwało, nim pojął, z czym właściwie do niego przyszedłem. Podniósł na mnie zdumione spojrzenie. Potem napisał kilka słów na odwrocie jakiegoś wydruku - Widzę, że pana mały przyjaciel... że on nie jest tak sprawny jak pan czy ja, i to po prostu pomyłka... Doceniam, że chce pan zapłacić za tę książkę - rzekł, podając mi kartkę. - Proszę iść do kasy, a ja tymczasem... Czekał na nas przy bramkach magnetycznych. W ręku trzymał wypchaną firmową reklamówkę. - Masz, mały astronomie - z uśmiechem podał ją Junakowi. - To defekty - wyjaśnił mi, gdy ze zdumieniem zobaczyłem, jak Junak wyciąga ze środka trzy książki naraz. - Nieco podniszczone albo z podwójnymi arkuszami, ale pana przyjaciel powinien być zadowolony. - Ale kraść nie wolno, rozumiesz? - spojrzał na niego z udawaną surowością. - Za to idzie się do więzienia! Junak z powagą skinął głową. Widać było, że jeszcze sekunda i ze szczęścia rozpłacze się facetowi na piersi. Dyskretnie pociągnąłem go za rękaw, bo przynajmniej takich scen chciałem unikać jak ognia. - Dziękuję - rzekł Junak. No proszę. Są jeszcze przyzwoici ludzie, myślałem, wychodząc stamtąd. I głodni. Junak wprosił się nam na obiad. *** Wieczorem byliśmy umówieni z babką Martyny.
Nie ma co łgać: nienawidziłem tego starego próchna. Rodziny się nie wybiera, ale czy to od razu musi oznaczać, że ma się w drzewie genealogicznym wariatów? Koska jednak koniecznie chciała ją odwiedzić. Przez dobrą godzinę grzecznie wysłuchiwałem utyskiwań na reumatyzm, sąsiadki, a nawet zbyt młodego księdza. Dopiero kiedy zaczęła pomstować na Unię i wyznała, że dała na tacę w intencji, żeby trafił ją szlag, nie wytrzymałem: - Może potop byłby lepszy? - rzuciłem ciętym żartem. Koska spojrzała na mnie krzywo. A babka wrzuciła sobie do ust kolejny kawałek ciasta, rozsypując dookoła okruchy i całkiem poważnie odparła: - Im co gorszego, tym lepiej, kawalerze. Niech Bóg ześle anioły zemsty na tych zarażeńców popapranych. - A zresztą - dodała po chwili - jak mówi stara Patyjakowa, już ktoś zaczął robić porządek. Na hałdach i śmietnikach coraz częściej znajduje się tych bezbożników, co to piją denaturat i Boga nie znają. Kawałek sernika utkwił mi w ustach. Bałem się coś powiedzieć, a Koska, ledwie na mnie spojrzawszy, sprowadziła rozmowę na bezpieczne tory rodzinnych plotek. Skądś znałem to „robienie porządków", cholera, i kojarzyło mi się jak najgorzej! *** Tydzień minął jak z bicza trzasnął, w rytmie praca-dom, z rzadkimi interwałami w rodzaju zastępstwa w pracy, jakie musiałem wziąć za Ryśka Tanika, który złamał nogę. Ot, kierat. Nawet niemal udało mi się zapomnieć o słowach babki Martyny. W niedzielę, jak znaczna część społeczeństwa, daliśmy głos. A potem zasiedliśmy przed telewizorem, ciekawi wyników. I przeżyliśmy szok. Mały, bo się spodziewaliśmy najgorszego. Ale te wszystkie Fundacje Schumanna, Unie-Polski i inne takie, cała rządowa wierchuszka - płakały niemal otwarcie. Dziennikarze z posępnymi minami próbowali znaleźć jakieś wyjaśnienie klęski, prawie można było zgadnąć, że tylko z obawy o reputację nie używają określenia „przypadkowy naród". Ja bym tego zresztą klęską nie nazwał, skoro ponad 48 procent ludzi poszło zagłosować. A że z nich trochę więcej niż połowa wybrała NIE, wcale mnie nie zdziwiło. Właściwie, można by zapytać, jak w takim nienormalnym kraju, gdzie do polityków powinno się strzelać albo gonić do robót publicznych, można było uzyskać tak dobry wynik. Wreszcie wyłączyłem telewizor. Potem telefon. Usiadłem obok Koski, objąłem ją mocno. - Spierdalamy stąd - rzekłem ponuro - spierdalamy, zanim to wszystko całkiem się zawali. Siadaj do komputera i pisz tego pieprzonego maila do Andrychy, niech nam szykuje powitanie w mieście kanałów. Tym razem już bez żadnych „może", „kiedyś", Jak tu nie wypali". Koska, napisz mu, że za dwa-trzy tygodnie ma się nas spodziewać, i tyle. Odwróciła wzrok, ale ja i tak, bez patrzenia wiedziałem, jak to wygląda. Żadnych łez, nic, tylko takie suche, szeroko otwarte oczy, przez siłę, ból i rozpacz powstrzymywane całym wysiłkiem woli. Takie mówienie sobie: „będę twarda". Właśnie wtedy, kiedy nie jestem, a najbardziej tego potrzebuję. Objąłem ją mocno. Trzęsła się, dygotała jak osika. - Ja też się boję - powiedziałem w jej powyciągany sweter. - Boję się jak cholera. *** W ramach pożegnań we wtorek umówiłem się z Bosiakiem. A właściwie, to chciałem się umówić, ale uprzedził mnie, dzwoniąc pierwszy. Czekał na mnie w „City Pubie", popijając piwo. Na mój widok skrzywił się w imitacji uśmiechu. - No i widzisz - powiedział, nim na dobre usadziłem cztery litery. - Podwójnie przegrane referendum. Pięknie, kurwa, pięknie - plasnął dłonią o blat, aż barman spojrzał na nas z niepokojem. - Wiesz, jaki teraz jest scenariusz? Wzruszyłem ramionami. - Bosiak, przestało mnie to obchodzić. My z Koską odlatujemy do ciepłych krajów. Uśmiechnął się sarkastycznie. - Jest jeszcze możliwość drugiego referendum albo przegłosowanie w Sejmie... Prychnąłem. - Ta, jasne, a Umk-hai zostaną wegetarianami i pójdą Sauronowi głosić pokój żywemu stworzeniu. Za dwa tygodnie nas już tu nie będzie, Bosiak. Witajcie czerwone latarnie Amsterdamu, miasta kanałów, legalnej eutanazji oraz marysi w każdej postaci.
Bosiak nieoczekiwanie odsunął od siebie niedopite piwo i wstał. - Pewnie myślisz, że biedny, głupi Bosiak chce się wyżalić. Nie, stary, chciałem ci coś pokazać - rzekł. - Coś, na co powinieneś uważać. Na piwo potem skoczymy. Jak będziesz chciał, bo tego to akurat nie jestem pewien. Zaprowadził mnie na Witosa, do wielkiego biurowca dominującego nad tą częścią Katowic. Wjechaliśmy windą na ostatnie piętro, później Bosiak znalazł wejście na dach. Widać było, że nie pierwszy raz używa tej drogi. Wróciły złe wspomnienia. Gdybym mógł, zawróciłbym. Miałaś rację, Koska, pomyślałem. Jak zwykle intuicja. Na dachu było zimno, wiał przenikliwy wiatr, tnąc do kości. Dołączyłem do Bosiaka. Wtedy wskazał ręką w stronę, gdzie poza zasięgiem wzroku, za kopalnianymi terenami biegła średnicówka. - Co widzisz? - spytał. Przyjrzałem się. Gdzieś na krawędzi hałd i zabudowań trwała ciemna plamka. Coś jak czarna mgła. Miałem wrażenie, że pulsuje w niespiesznym rytmie. - Ciemną plamę. Bosiak ze smutkiem pokiwał głową. - Czyli nie tylko ja to widzę. Ergo, to istnieje naprawdę. I zbliża się, czuję to w kościach – rzekł cicho. Zauważyłem to jakieś dwa tygodnie temu. Jest coraz większe. A słyszałeś najnowsze nowiny? Policja już parę razy znalazła śmieciarzy i bezdomnych koczujących na hałdach... nieco nadjedzonych, jak się mówi. I kupę szczurów obdartych do szkieletu. Wiem, bo nasz eseldowski baron ma brata w Komendzie Wojewódzkiej, i postanowił się podzielić sensacją. Nie wyglądało to na zarazę... w ogóle nie wyglądało na nic znanego. Zrobiłem kilka nerwowych kroków po dachu. Przed oczyma stanął mi ten szczur ze śmietnika. - Myślisz, że to ma coś wspólnego z Eichendorffem? - spytałem. - To było dawno, a Eichendorff... chyba nie wróci. Bosiak spojrzał na mnie. Był blady. Pokręcił przecząco głową. - Stary, to jest coś o wiele gorszego, i nie myśmy to wywołali. Lezie powoli, nie jak tamten stary pierdzielec, ale jak już przyjdzie... och, gdybym mógł, wyjechałbym stąd jak najszybciej. Ale nie mogę. Spojrzałem pytająco. - Zobowiązania, stary - rzekł cicho, z goryczą. - Pieprzone rodzinne zobowiązania, nie żadne tam partyjne kwity. Jestem uwiązany na krótkiej smyczy, jak pies. Spojrzałem ponownie na czarną plamkę. Pulsowała w leniwym rytmie. - Co zrobisz, jak przyjdzie? Bosiak zapatrzył się gdzieś w bok. Wreszcie wzruszył ramionami. - Dam się zjeść, Fakinrol. Po prostu dam się zjeść - odparł ponuro. - I niczym Jonasz, spróbuję wykonać jakąś akcję od środka. Wracajmy, kurewsko zimno na tym dachu - ruszył do zejścia. *** Najtrudniej było mi utrzymać tajemnicę przed Koską. Kiedy składałem wymówienie w pracy, Trybański spojrzał na mnie dziwnie, ale nie próbował mnie przekonywać do pozostania. Wiadomo jak to jest w supermarketach: duży przepływ ludzi wkalkulowany w interes. Jeszcze zarobi na moim odejściu, awansując kogoś, kto mu się odpłaci gotówką, posłuszeństwem albo szpiegowaniem. Koska jednak wyczuła, że po spotkaniu z Bosiakiem coś się zmieniło. Dotąd bowiem nie byłem wielkim entuzjastą emigracji, uważałem ją za zło konieczne. To raczej Kosce marzył się normalny dom, dzieci, samochód i spokojne życie, choćby na drugim końcu świata. Owszem, straciłem złudzenia po przegranym referendum, ale nie aż tak, żeby popadać w desperację. Jak teraz. Ponaglałem ją, żeby Andrycha wszystko nam pozałatwiał jak najszybciej. W ciągu dwóch dni podjęliśmy decyzje o wypowiedzeniu pracy, o nieprzedłużaniu umowy na wynajem mieszkania, która szczęśliwie i tak kończyła się za miesiąc. Przyjaciołom z wyprzedzeniem rozdaliśmy graty, bo ze sobą zabieraliśmy tylko dokumenty, pieniądze i trochę ciuchów. - I nie powiesz mi, co się stało? - Koska odwróciła się od monitora komputera. Zbliżała się pora ściągnięcia świeżej porcji listów. - Tak sobie będziemy udawać, że wszystko w porządku, tylko już nie chcesz mieszkać w tym kraju? Zagryzłem wargę.
- A ty chcesz? Ściągaj pocztę, Koska. Dobrych nowin nie mam, a złymi karmić cię nie zamierzam. Wściekła, wróciła do komputera, zaczęła gmerać po klawiaturze. Jej ruchy stały się kanciaste, zamaszyste. Mimo wszystko wołałem jej gniew niż strach. Wyjedziemy i zapomnimy. To znaczy, ja zapomnę. Takie rozwiązanie wydawało mi się najprostsze. No, przynajmniej z Andrychą nie było kłopotów. Znów wysłał nam pocztówkę. Na tle Amsterdamu uśmiechnięta dziewczyna machała bikini. „ Welcome to Amsterdam", wił się napis wzdłuż jednego z kanałów. „Przybywajcie - pisał Andrycha - mieszkanko już wyrychtowane, praca się znajdzie". *** Tymczasem Junak chyba się zorientował w naszych zamiarach, bo zaczął się niemiłosiernie kleić do nas obojga. I, jak nigdy wcześniej, naraz zaczął robić dalekosiężne plany. - Wiesz - mówił na przykład - mama obiecała dać mi za miesiąc pieniądze na taką fajną książkę o supernowych. Pójdziemy do Empiku razem, i pokażemy temu panu, że ją kupiłem, dobrze? Skinąłem głową, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Gotów byłem dać w zakład własną głowę, że Harembowa, jeżeli jakimś cudem spłynie jej trochę grosza, natychmiast puści je przelewem przez gardło, razem z jednym z całego stada gachów. Wreszcie, jakieś dwa dni później, wróciwszy z zakupami do domu, zastałem Junaka płaczącego w objęciach Koski. - Musiałam mu powiedzieć - wyjaśniła mi, nie przestając głaskać Junaka po głowie. - Przecież nie możemy go okłamywać do ostatniego dnia. Junak szlochał, kucając obok fotela Koski. Nieodłączna dotąd książka leżała na podłodze, kilka kartek zgięło się. Podszedłem i podniosłem książkę, rozprostowałem kartki i podałem ją Junakowi. Odtrącił moją rękę. - Wy pojedziecie... a ja zostanę... na zawsze... Koska popatrzyła na mnie. „I co my z nim zrobimy?", mówiło jej zaniepokojone spojrzenie. No fakt, żadne z nas jakoś nie pomyślało o Junaku, kiedy decydowaliśmy się na wyjazd. Kiedy kleił się emocjonalnie, a my spokojnie sobie mieszkaliśmy, można było wypełniać ten obowiązek z pewną przyjemnością, bo w jakimś sensie Junaka traktowaliśmy jak dziecko, może nie tyle nasze, ile takie „osiedlowe", którym opiekowali się wszyscy. Mogliśmy, pomagając mu, udowadniać sobie - i to niewielkim kosztem - że nie jesteśmy tacy źli, nieczuli, okrutni jak ta bezkształtna, głupia i nieczuła większość społeczeństwa. A teraz? Kucnąłem obok niego. - Junak, kiedyś może wrócimy - powiedziałem z całą wiarą, na jaką było mnie stać. - A będę ci z Amsterdamu przysyłał takie książki, jakich tu nie kupisz... ani nie ukradniesz. Spojrzał na mnie z nadzieją. - Przysięgasz? Uniosłem dwa palce w górę. - Słowo. I wtedy zadzwonił telefon. - Włącz telewizor - Bosiak wystrzeliwał słowa jak kule karabinowe. - Na Jedynce. Ignorując zdziwione spojrzenia Koski i Junaka, sięgnąłem po pilota. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, o co Bosiakowi chodzi. Leciał jakiś program inforrnacyjny. Na tle budynków Okęcia II wypowiadał się pilot. Bla-bla-bla, jakie wielkie szczęście mieliśmy". Dopiero kiedy najpierw pokazali na wpół przełamany samolot na skraju pasa, a potem poleciał - sądząc z jakości, nakręcony amatorską kamerą - film, dokumentujący, jak nasz orzeł wzbija się w połowie pasa na kilka metrów, po czym gwałtownie opada i po kilkunastu metrach pęka, dotarło do mnie, że Bosiakowi nie chodzi o zwykłą lotniczą katastrofę. Bo takich przypadków zdarza się całkiem sporo. Tymczasem na ekran wrócili pilot z dziennikarzem. - A czy może pan powiedzieć, co to była za mgła? - zapytał dziennikarz. - Bo jak nasi widzowie na dwukrotnie powtórzonych zdjęciach mogli zobaczyć, żadna mgła nie została na nich zarejestrowana... teatralnie zawiesił głos i podetknął pilotowi mikrofon pod nos. - Czarna - powiedział pilot. Ociekał potem. - Kapitan Dydra ją zauważył... Próbował ominąć i... i... Przepraszam, ale muszę już iść - wyszedł z pola widzenia kamery. Dziennikarz oddał głos do studia, gdzie rozpoczęła się dyskusja o ciągle przekraczanych resursach, złym wyszkoleniu i za niskich pensjach naszych pilotów.
Wyłączyłem telewizor. Wiedziałem swoje, wiedziałem, dlaczego Bosiak zadzwonił. Pamiętałem ten sen czarny, złowrogi, powolnym krokiem nadchodzący, niby zagłada świata niedobrego - żeby zacytować wieszcza. Minę musiałem mieć nietęgą, bo Koska wypchnęła Junaka do przedpokoju, na pożegnanie wcisnęła mu pomarańczę z patery i już z powrotem była przy mnie. - A teraz jak na spowiedzi - zażądała. - Krótko, mój panie i władco, treściwie i całą prawdę. Co się dzieje, do cholery. Co ty z Bosiakiem ukrywacie przede mną? Próbowaliście kiedyś iść w zaparte, kłamać tak doskonale, żeby samemu zacząć wierzyć w opowiadane kłamstwa? Przed taką właśnie sytuacją stanąłem. Przecież nie mogłem jej opowiedzieć o tym, co zobaczyłem z dachu wieżowca. O plotkach. O przerażeniu Bosiaka. O czarnej mgle ogarniającej ten kraj. I wtedy ten idiota, kretyn skończony, zadzwonił znowu. - Widziałeś? - spytał tylko. - To samolotem lepiej nie leć. Coś tam odmruknąłem, ale Bosiak chyba sam się zorientował, że nie mam warunków do rozmowy i zaraz przerwał połączenie. Koska tylko na to czekała. Zacięła usta w cienką kreskę gniewu. - Możesz sobie mówić, co chcesz - warknęła - ale przynajmniej nie traktuj mnie jak idiotkę! Westchnąłem ciężko, usiadłem na fotelu i zacząłem mówić. W miarę rozwijania się mojej opowieści, twarz Koski nabierała coraz bardziej przerażonego wyrazu. - Coś ci powiem - rzekła wreszcie, kiedy skończyłem, po długiej chwili ciszy. - Kilka takich objedzonych szczurów i psa widziała jedna z moich koleżanek z pracy... Stęknąłem głucho. - Jeszcze tydzień. Jakoś ten tydzień musimy wytrzymać. - Tydzień - powiedziała. - Ale dlaczego dzieją się takie rzeczy, jak myślisz? No i to daleko, w Warszawie, a twierdzisz, że ty z Bosiakiem tutaj... - urwała, jakby wypowiedzenie tych strasznych słów na głos mogło sprowadzić nieszczęście do naszego domu. Zawahałem się. - Myślę... myślę, że musi być przyzwolenie, Koska. Że to coś przychodzi, kiedy ludzie chcą to zobaczyć. Bo ono, ta mgła, żywi się złem. Nienawiścią. Takim, wiesz, „a tobie dwa razy tyle - nieszczęść, bólu, tragedii". Jak ludzie sobie tego życzą wzajemnie, to to dostają. A potem... potem to leci jak lawina. Jak epidemia. I już nie można tego zatrzymać. Póki wszyscy chorzy nie umrą lub nie wyzdrowieją. Zresztą, nie wiem, niby skąd mam się znać na tym cholerstwie? - Tydzień - powiedziała z ciężkim westchnieniem. - Damy radę? Przyciągnąłem ją do siebie. - A mamy inne wyjście? - wyszeptałem w jej ciepły kark. - Andrycha czeka... *** Obudziłem się w nocy. Nie mogłem spać, poszedłem więc do kuchni, zapalić papierosa. Z ulicy dobiegały jakieś jęki, skrzeki, niski krzyk, który urwał się gwałtownie. Ciemność za oknem zrobiła się tajemnicza i straszna. Z trudem powstrzymałem się przed otwarciem okna. Wiedziałem, że jeśli to zrobię... być może zaproszę to coś do środka. Kiedy z powrotem kładłem się do łóżka, Koska poruszyła się sennie. - Też nie możesz spać? - spytała cicho. - Uhum - wymruczałem. No to nie spaliśmy. *** Tymczasem robiło się coraz bardziej niespokojnie. Jedni mówili o ponownym referendum, inni o upadku rządu, o dymisji. Pewien miły pan poprosił o wprowadzenie stanu wojennego. Inny zapowiedział, że jeżeli Zgromadzenie Narodowe ponad głowami społeczeństwa podejmie szaloną decyzję o wstąpieniu do Unii, to on wyprowadzi na ulice polskich miast milion ludzi, jak w czasach pierwszej Solidarności. Nikt zresztą nie czekał na jakieś rozstrzygnięcia, demonstracje zaczęły się niemal natychmiast. Nie były duże, bo ludziom nawet manifestować już się z tego wszystkiego odechciało, ale wystarczy tysiąc chłopa, żeby zablokować katowickie Rondo. A tym samym, sparaliżować komunikację w całym mieście. W piątek zadzwonił do mnie Bosiak. - Dasz radę wyrwać się wieczorem? - spytał. - Pod Ośrodek Harcerski. Mam sprawę do obgadania.
Niechętnie przytaknąłem. - To bądź o szóstej. *** Na szczęście nikomu nie chciało się maszerować z transparentami w słusznej sprawie w piątkowe popołudnia, do Stadionu Śląskiego dojechałem więc bez żadnych przeszkód. Bosiaka dostrzegłem z daleka... i zdziwiłem się bardzo. Wokół jego nogi biegał pies, niski, pękaty buldog. Nic mi nie wspominał, że nabył takie bydlę, choć owszem, mieściło się to w moim wyobrażeniu o Bosiaku. Na mój widok pies podbiegł i zaczął mnie obwąchiwać. Chyba jednak nie znalazł podstaw do zaczepki, bo odbiegł kilka kroków i zajął się jakimś krzakiem. - Nazwałem go Hołota - Bosiak wskazał buldoga spojrzeniem i uśmiechnął się cierpko. - Nawet nie wiesz, jaka to satysfakcja, zawołać na ulicy: „Hołota, do nogi!" A wiesz, ilu ludzi się ogląda? - dodał z krzywym uśmieszkiem. - A część słyszy „Gołota", i ci też mają ubaw. - Więc jedziesz - rzucił po chwili. Skinąłem głową. - Już jesteśmy spakowani. Raz, dwa, trzy... i już nas tu nic ma - odparłem. - Kraj tulipanów i innych ciekawych roślinek na nas czeka. - Boisz się tej czarnej mgły? - spytał cicho. Pokręciłem przecząco głową. - Bosiak, myśmy tę decyzję rozważali znacznie wcześniej, niemal od roku. Tyle że teraz to już naprawdę nie ma na co się oglądać, trzeba wiać. A to coś... to tylko przyspieszyło moją decyzję. Bosiak zagryzł wargę. - Dasz jakiś namiar? Bo w razie czego... kiedyś może i ja... Poklepałem go po ramieniu. Przed nami była budka z piwem. - Jak się zakotwiczę, kto wie? Chyba że pojadę do Kanady, bo szukają polskich drwali - roześmiałem się cierpko. - Wtedy może być problem z adresem, bo wiesz, siedemset tysięcy sto pierwsze drzewo, licząc od rzeki Yukon... Stanęliśmy w krótkiej kolejce. - To potrwa parę miesięcy... - powiedział cicho Bosiak. - Może pół roku, więcej jej nie dają... Jakoś wytrzymam, stary. A potem sayonara, ruszam waszym śladem. To już postanowione. Zamówiłem piwo, usiedliśmy przy stoliku. Popijałem je drobnymi łykami, nie wiedząc co odpowiedzieć. Chciałem uciec od Polski, od tej nieszczęsnej rzeczywistości. I od Bosiaka także. Na pewno nie ściągnę go do Amsterdamu. Tylko przypadek może zrządzić, że nasze drogi ponownie się skrzyżują, ja ręki do tego nie przyłożę. Koska miała rację: Bosiak przyciągał złe fluidy. Ale nie zamierzałem mu tego tłumaczyć. *** Bardzo niewiele osób wiedziało, że w rzeczywistości planujemy wyjazd na stałe. Nasz chytry plan polegał na tym, aby większość znajomych wprowadzić w błąd, aby uwierzyli, że jedziemy na parę miesięcy, na te dozwolone 90 dni, do Francji, trochę się powłóczyć po Normandii i wzdłuż Loary, pozwiedzać średniowieczne zamczyska. Miło spędzić czas, może zarobić parę groszy, wynajmując się u jakiegoś gospodarza na parę dni. Nie chcieliśmy żadnych pożegnań. Wymyśliliśmy sobie, że tam mieszkamy i pracujemy na czarno, przyglądając się temu, jak rozwija się sytuacja w Polsce. Jeżeli wszystko się wyklaruje, nasz kraj wstąpi do Unii, nasza praca w Holandii stanie się legalna. Jedynym słabym punktem jest ten 90-dniowy termin, trzeba będzie wracać do Polski na dobę - dwie, najlepiej w jakiś weekend. A jeżeli szlag tu wszystko trafi, no to nie wrócimy i kropka. Ryzyko ograniczało się tylko do tych powrotów. Koska wciąż miała nadzieję, że wszystko jakimś cudem się unormuje, bo choć marzył się jej zachodni standard życia, idiotką nie była, przecież zdawała sobie sprawę, że łatwo osiągnąć go nie będzie. Ja, patrząc na minę miłościwie nam panującego premiera i równie boleściwą minę głowy państwa - które to pompatyczne tytuły w ostatnich dniach nabrały bardzo dwuznacznego posmaku - nie mogłem pozbyć się wrażenia, że dopadło ich ostre zatwardzenie, że przeczuwają Wielki Krach, do którego pospołu
doprowadzili. I ja też ten krach przeczuwałem. Intuicyjnie wiedziałem, że nigdy tu nie wrócimy, że to wóz albo przewóz, decyzja na całe życie. Najśmieszniejsze były te ich uspokajające przemówienia, na zmianę, niemal codziennie. Pitu pitu, bla bla bla. Jakżeż śmiesznie brzmiały ich gładkie słowa na tle tego, co się działo. Kompletne, jaskrawe i wyraziste oderwanie od rzeczywistości. Trzeba było pochodzić ulicami miast, pośród zwykłych ludzi, panie prezydencie, myślałem gorzko, dociągając paski plecaka. Bo nastrój ulicy gęstniał szybko, umiejętnie podgrzewany przez zaprawionych w bojach działaczy Samoobrony i ludzi Giertycha. Jedni i drudzy doskonale bowiem zdawali sobie sprawę z sytuacji: łatwiej przejąć władzę w trakcie jakiejś zawieruchy, niż po opadnięciu bitewnego kurzu, przy sprawnie działających strukturach państwa. Było widać, że wszystko zmierza w stronę konfrontacji. Cud, że jeszcze nie polała się krew - mogłem się jednak założyć, że prędzej czy później będą ofiary. A mgła... robiła swoje. W gazetach coraz częściej pojawiały się doniesienia o tajemniczych ofiarach. Nikt nie wiedział, co się dzieje, zresztą uwagę mediów skupiały inne tematy - demonstracje i zamieszki u nas, oraz wciąż niepewna sytuacja w Iraku, gdzie mnożyły się ataki na Amerykanów oraz instalacje naftowe. Z ulgą więc powitaliśmy dzień opuszczenia tej przeklętej przez Boga i ludzi ziemi. *** Byliśmy już gdzieś niedaleko granicy, kiedy poczułem niepokój. Za oknami wciąż był dzień, ale miałem wrażenie, że ogarnia mnie coś duszącego, jakiś ciężki opar. Jakbym zrywał nici wiążące mnie z tym krajem, rwał z ziemi drzewko z płytko osadzonymi korzeniami. Koska też nie wyglądała najlepiej. Nie jest łatwo porzucać swoją ziemię, przyjaciół… Dopiero teraz czułem ciężar naszej decyzji. I mogłem docenić desperację pionierów Dzikiego Zachodu, a wcześniej konkwistadorów. Bolesne jak cholera było to zrywanie pępowiny. *** Nie mogłem usnąć, mimo że pociąg turkotał miarowo. Koska spała, przytulona do mojego ramienia, a ja rozmyślałem, jak to będzie. Do Berlina, gdzie mieliśmy przesiadkę, poszło bez problemu, teraz już przed nami droga prosto jak strzelił - do Amsterdamu ledwie parę godzin. A tam czekało nowe życie. Kiedy oderwałem wzrok od okna, za którym ciemność mieszała się ze światłami niemieckiej ziemi, siedzący naprzeciwko starszy, szpakowaty mężczyzna odezwał się do mnie półgłosem: - A państwo to chyba na wycieczkę, prawda? Skinąłem głową, lekko zdziwiony, bo dałbym sobie przedtem głowę uciąć, że poza nami reszta pasażerów była Niemcami. - Ech, teraz to możemy sobie wreszcie pojeździć, nie to, co kiedyś... - ciągnął szeptem szpakowaty, nachylając się ku mnie. - Ja postanowiłem się wyrwać na kilka dni, obejrzeć swojego ulubionego Halsa, bo akurat jest wystawa w Rijksmuseum... Jestem malarzem - dodał wyjaśniająco. Jeżeli będę kiedyś malarzem, to tylko pokojowym, pomyślałem z goryczą. Bozia poskąpiła talentów. Gdzieś tam, daleko przed nami, był Amsterdam, białe mgły płynące znad kanałów, czerwone neony dzielnicy rozpusty, bracia eutanazjaści, ogrodnicy dobrego ziarna, muzea, które chcieliśmy zwiedzać w weekendy... Miałem nadzieję, że te mgły, biała i czarna, nigdy się nie pomieszają, I że my z Koską się w tych mgłach nie zagubimy, pozostaniemy sobą. Tak, miałem nadzieję... to dobre określenie. Prawie jak u Martina Luthera Kinga, który miał sen: Tyle, że jego zastrzelili. *** Zgodnie z umową, Andrycha czekał na nas przy wyjściu z Centraal Station. Na nasz widok jego twarz rozjaśniła się, zaraz też pomógł Kosce nieść bagaże, przejął plecak. - No to teraz dopiero zasmakujecie życia - rzekł. - Hard working i la dolce vita, moi drodzy. Dostaniecie w dupę, ale poznacie smak prawdziwego życia. Rozejrzałem się wokół.
Amsterdam z tej spoddworcowej perspektywy wydawał się czymś nierealnym, pochodzącym z innej bajki. Spokojna, chciałoby się rzec dostojna, architektura, w której historia przeplatała się ze współczesnością, a nawet przyszłością, bo na wprost starej kamienicy wyrastał supernowoczesny, futurystyczny budynek jakiegoś banku, samo szkło i aluminium. A ludzie uśmiechnięci od ucha do ucha, mało kto ponury i zamyślony. Jaki kontrast, pomyślałem. Jaki pierdolony kontrast... jakbym się znalazł w raju. A przecież przejechaliśmy nieco ponad tysiąc kilometrów. - Ty się nie oglądaj za babkami - trącił mnie w ramię Andrycha, wyrywając z zamyślenia - bo ci najpiękniejszą Polkę sprzątną sprzed nosa. Objął nas ramionami i wskazał parking. Poszuraliśmy tam. W czasie jazdy Andrycha niewiele mówił, mieliśmy więc okazję podziwiać widoki. W świetle dnia Amsterdam wyglądał trochę jak śródmieście Krakowa - gdyby oczywiście w poprzek Plant wykopać parę kanałów i rzucić na nie kilka mostów. Czyste, ładne miasto. Kosce aż się oczy śmiały do nowego życia. Co chwila wskazywała mi jakiś obiekt wart obejrzenia - a to renesansowy kościół, a to jakieś ażurowe konstrukcje z gazobetonu. Jeden z mostów, którym przejeżdżaliśmy, wyglądał na równie stary jak samo miasto, zastanawiałem się, jakim cudem tutejsze zabytki pozostają wciąż w takim dobrym stanie. Taa, siedmiomilowe buty zaprowadziły nas w dobre miejsce. Powoli opuszczaliśmy centrum miasta, kierując się w stronę dzielnicy De Pijp, jak oznajmił nasz przewodnik po życiu w tym holenderskim raju. Tu już nie było tak pięknie, choć wciąż czysto i schludnie, a także bardzo zielono. Małe parki, choćby złożone z kilku drzew i paru krzewów, były wszędzie, umiejętnie wkomponowane pomiędzy domy z czerwonej cegły, przypominające nasze familoki. Tyle że one nigdy nie były tak czyste, odmalowane, kolorowe jak tu. - To robotnicza dzielnica - wyjaśnił Andrycha. - Bezpieczna, tania, ale raczej pozbawiona luksusów. Za to znajdziecie tu całą kupę emigrantów, no i wielu Polaków. Po chwili zatrzymaliśmy się pod jednym z takich czteropiętrowych bloczków z sześcioma klatkami schodowymi. - No to jesteśmy na miejscu - Andrycha wyjął kluczyki ze stacyjki. *** - To jest stare mieszkanie kumpla, przez dwa tygodnie nie musicie się martwić o czynsz i inne takie sprawy, a potem to już będziecie zarabiać - Andrycha zamknął drzwi. Mieszkanie było umeblowane oszczędnie, tylko to, co niezbędne do życia. Ale nie liczyliśmy na żadne cuda, przynajmniej na początku. Andrycha usiadł na krześle przy stole, wyjął papierosy, zapaliliśmy. - W Polsce naprawdę tak źle, jak tu mówią? - spytał wreszcie. - Że robi się Białoruś, kraj dzikich? Westchnąłem ciężko. - Dobrze nie jest na pewno. Przecież byśmy nie wyjeżdżali, nie? Pomilczał chwilę, ćmiąc papierosa. - Dobra - rzekł. - To teraz tak. Ty, Koska, na razie orientujesz się w sytuacji, bo trochę potrwa, zanim ci coś znajdę. Ale spoko, tu co chwila jakiś staruszek potrzebuje pomocy, a po co baseny ma wynosić jego siostrzenica, jak za parę euro może to robić głupia Syryjka, Rosjanka czy Polka. Bez urazy - uprzedził gniewną reakcję Koski - póki nie poznasz języka, na więcej nie ma co liczyć. - A ty, bracie - uśmiechnął się do mnie - magazynierem byłeś, to wiesz, co to skrzynka, nie? Od jutra zaczynasz pracować tu niedaleko, na targu przy Rembrandtplein. Przyjadę o wpół do szóstej, bądź już na nogach. Rozpakowaliśmy się trochę, ale większe porządki odłożyliśmy na następny dzień, miała się tym zająć Koska, kiedy ja z Andrycha pojadę do pracy. - Myślisz, że damy radę? - spytała sennie Koska, przekręcając się w moją stronę. - Że nie położymy uszu po sobie? Objąłem ją mocno, żeby mi nigdzie nie uciekła. - Za pięć lat kupimy sobie pierwszego Rembrandta. Roześmiała się głośno. Po raz pierwszy od kilku tygodni słyszałem jej szczery, radosny, pozbawiony trosk śmiech. I było mi z tym dobrze.
*** - To jest Janek Ohnak - Andrycha wskazał mi nieźle napakowanego dryblasa stojącego obok furgonetki z wymalowanymi pomidorami, ogórkami i pęczkami rzodkiewek wielkich jak dynie. - Od dziś twój szef. Podeszliśmy, Adrycha przywitał się jak z kumplem. - Przywiozłem ci świeże mięso - rzekł. - Do dźwigania skrzynek jak znalazł. Ohnak otaksował mnie badawczym spojrzeniem, ale widać było, że z Andrycha już wcześniej wszystko uzgodnił, a teraz tylko sprawdza, czy nie pęknę. - Lewy, co? - rzekł wreszcie. - No dobra, Andre, biorę go - pokwitował przyjęcie towaru uściskiem dłoni. - Będziesz jeździł ze mną i Mabussą - uchylił drzwi furgonetki i pokazał mi ciemnego Afrykanina, do połowy ukrytego za skrzynkami z warzywami. Ten uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby rekina. I tak znalazłem się w prawdziwym raju, w którym zapierdalało się od bladego świtu do późnej nocy przez sześć dni w tygodniu, szef robił wszystko, żeby zapłacić ci jak najmniej, ale to, co miał ochotę zapłacić, wystarczało spokojnie na niezłe życie, jak szybko sobie z Koską policzyliśmy. Naprawdę, wylądowaliśmy w raju. W przeciwieństwie do reszty Polaków. Na komputer wciąż nie było nas stać, a holenderski nadal wydawał się podobny do dialektu kantońskiego, ale wieści o strzelaniu do zdesperowanych demonstrantów szybko do nas dotarły, bo zarówno Andrycha, jak i Ohnak byli na bieżąco. Perspektywa powrotu do kraju zaczęła się oddalać: zapowiadało się nie dziewięćdziesiąt, tylko dziewięć tysięcy dni wygnania do raju. *** Któregoś dnia obudziłem się przed świtem. Tak już mam, że drugi raz trudno mi zasnąć, a jedno spojrzenie na zegarek utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma nawet sensu próbować. Usiadłem w pościeli i przeciągnąłem się lekko, aby otrząsnąć się z resztek snu. Koska jeszcze spała, coś tam mruknęła przez sen, złapała powietrze, próbując mnie objąć i znów chrapnęła. Miała czas, do dziadzia Schrieke, zwanego Wielkim Upierdliwcem, zwykle chodziła na ósmą, mogła pospać. A i tak zarabiała więcej niż ja, bo stary ją lubił. Takie życie, nie ma sprawiedliwości w domu Pańskim. Wyszedłem na dwór. Po schodkach zszedłem na poziom ulicy, zrobiłem kilka kroków. Lampy wciąż jeszcze świeciły, w niektórych oknach dopiero zapalało się światło, ludzie szykowali się do pracy. Naraz przystanąłem. Kątem oka pochwyciłem jakiś ruch. Z boku, poza chodnikiem i wypielęgnowanym klombem, poruszyło się coś ciemnego. Przełamując strach, ruszyłem w tamtą stronę. Za klombem rozpływała się niewielka plama ciemności, pozostawiając po sobie szczątki objedzonego szczura. Jednego z wielu szczurów w tym portowym mieście. Zdawała się mieć taką gęstą, elastyczną konsystencję. Jak guma, do której łatwo się przylepić, ale odkleić - niepodobna. Wolnym krokiem wróciłem do naszego domu, usiadłem na schodkach. Zastanawiałem się, co powiem Kosce. I czy w ogóle jej coś powiem. Czy to ja przywiozłem tu śmierć? Czy też była wszędzie, po prostu nie mogliśmy z Koską przed nią uciec? A może to dlatego, że nie chciałem podzielić się swoim szczęściem z Bosiakiem? Może ja sam, to ja byłem zły? Siedziałem na schodach, patrząc jak noc odchodzi, ustępuje dziennej szarówce, i zastanawiałem się, ile takich dni mamy jeszcze przed sobą, zanim ogarnie nas ciemność.
Romuald Pawlak