Dillon Lucy Policz do stu Listy od jedynego mężczyzny, którego kochała, pamiątka po ojcu, którego nie miała szansy poznać, szklana waza, wypełniona św...
11 downloads
37 Views
2MB Size
Dillon Lucy Policz do stu
Listy od jedynego mężczyzny, którego kochała, pamiątka po ojcu, którego nie miała szansy poznać, szklana waza, wypełniona światłem nawet w pochmurny dzień. Gdybyście mieli okazję zacząć wszystko od nowa, co zachowalibyście ze starego życia, a czego pozbylibyście się bez żalu? Gina Bellamy po kilku trudnych latach, o których wolałaby zapomnieć, zaczyna życie od nowa. Jednak rzeczy, które dotąd gromadziła, nie pasują już do osoby, którą się stała. Gina postanawia więc, że w nowym mieszkaniu zostawi tylko sto przedmiotów, które mają dla niej szczególne znaczenie, a reszty się pozbędzie. To jednak oznacza, że musi pogodzić się z przeszłością i przyjąć wszystko, co może przynieść los…
Dla Patricii Routledge, która zawsze była dla mnie inspiracją, a teraz jest nią bardziej niż kiedykolwiek dotąd
Prolog Przedmiot: czerwona kaszmirowa chusta Longhampton, czerwiec 2008
Gina owija swoją nową chustę wokół nadgarstka, zaciska mocno niczym bandaż. Kupiła ją w drodze z pracy do domu dwa dni temu. Chusta ma kolor szminki i zatrutych jabłek, kolor niebezpieczeństwa. Choć była skandalicznie droga, Gina kupiła ją pod wpływem impulsu. Decyzję podjęła bez wahania. Zawsze chciała mieć piękną, dużą kaszmirową chustę, a głos rozsądku, który w takich sytuacjach przypominał jej o rachunkach za gaz i podatkach, teraz umilkł. Gina słyszała jedynie własny głos, który pytał wprost: Dlaczego nie? Takie pytanie zawsze budziło jej niepokój. Nie należy do ludzi, którzy uzasadniają w ten sposób swoje decyzje. Ale ostatni tydzień był przerażający niczym jazda na sankach w dół stromego zbocza, na którym co chwila wyrastały przed nią nowe szokujące wieści. Nawet nie zwróciła uwagi na cenę. Jaskrawa czerwień wciąż ją zaskakuje. Gina nie przepada za tym kolorem – jej dom i garderoba składają się ze spokojnych odcieni błękitu i szarości – ale szkarłatna chusta ma w sobie coś pociągającego. Dobrze się prezentuje na tle jasnej skóry, nadaje hiszpański rys jej falowanym ciemnym włosom i brązowym oczom. Ta czerwień jest śmiała i zdecydowana, przyciąga uwagę, wyróżnia ją na tle szarości miasta. Chusta to jedyny widoczny wyraz powodu, dla którego Gina siedzi tu ze Stuartem. Soczysta barwa wydaje się podpowiadać Ginie, że powinna wreszcie zacząć sobie dogadzać, spełniać tłumione dotąd pragnienia, bo potem może być za późno. Ponownie zerka na Stuarta, sprawdza, czy zauważył chustę. Nie zauważył. Skupiony wpatruje się w notatki, które przygotował specjalnie na dzisiejszą wizytę. Siedział przy komputerze do drugiej w nocy, podczas gdy ona udawała, że śpi. Zielonkawy blask monitora wydobywał z mroku jego przystojną twarz, podkreślał wąskie linie na zmarszczonym czole. Stuart chłonie wszystkie informacje, które znajduje w internecie i w szpitalu, zbiera od przyjaciół i znajomych. Gina jest bombardowana różnymi terminami i określeniami, ale żadne nie gości długo w jej umyśle. Roztapiają się niczym płatki śniegu, gdy tylko jej dotkną. W końcu otwierają się drzwi za ich plecami, pan Khan wchodzi w pośpiechu do środka, przeprasza za spóźnienie wywołane jakimś kryzysem. Gina przypomina sobie tę chwilę napięcia podczas szkolnych egzaminów, gdy nauczyciel odchrząkiwał głośno, a potem kazał im odwrócić kartki i pisać. W powietrzu wisiały tygodnie i miesiące nauki, wiedza wtłaczana do głowy w ostatniej chwili, przekonanie, że zabrakło tylko tygodnia, by opanować wszystko na blachę. Ale wtedy było już za późno. Panika mieszała się z ulgą. Teraz. – Witaj, Georgino… Gina, tak? – mówi z uśmiechem. – Piękne imię, Gina. A to jest pani…? – Narzeczony, Stuart Horsfield – przedstawia się Stuart. W uszach Giny wciąż brzmi to dziwnie, jakby nierealnie, ale ma wrażenie, że wszystko, co jej się ostatnio przydarza, w rzeczywistości dotyczy kogoś innego. Bierze go za rękę. Odpowiada jej silnym, dodającym otuchy uściskiem.
Podczas gdy lekarz przegląda swoje notatki, Gina odwraca wzrok i rozgląda się po gabinecie, by nie ulec pokusie i nie czytać jego koślawych zapisków. Zastanawia się, czy lekarze właśnie dlatego bazgrzą tak niewyraźnie, by nie dało się rozszyfrować ich pisma z drugiej strony biurka. Notuje w myślach detale wystroju. Naprzeciwko znajduje się okno wychodzące na parking, ściany pokrywa lśniąca biała farba, na parapecie stoi kalendarz, a obok fiołek alpejski (bardzo wytrzymała roślina). Obok drzwi wisi lustro, proste, pozbawione ram, zbyt oddalone od biurka, by mogło być przeznaczone dla lekarza. Zimny dreszcz przebiega Ginie po plecach. To lustro dla pacjentek. Tu poprawiają makijaż, wycierają rozmyty tusz, nim wyjdą z gabinetu. Stuart ściska mocniej jej dłoń. Doktor Khan nakłada nasadkę na swoje grube srebrne pióro, dociska ją i wzdycha głęboko. Nie uśmiecha się. Gina już wie. Stara się zachować spokój, pozostać w teraźniejszości. Jakaś cząstka jej świadomości unosi się nad nią, wypływa z jej głowy, odłącza się. „Czy to wszystko naprawdę dotyczy mnie?”, zastanawia się mimowolnie. „Skąd mam to wiedzieć?”. Ogarnia ją przemożne pragnienie ucieczki, musi wytężyć całą siłę woli, by pozostać w tym miejscu, skupić się na chwili obecnej. Teraz. Teraz. – Georgino – wzdycha ponownie lekarz. – Obawiam się, że mam dla pani złe wieści.
Rozdział pierwszy Przedmiot: złocista szklana ozdoba na choinkę w kształcie aniołka grającego na trąbce Longhampton, grudzień 2013 Gina stoi nieruchomo, wciąga w nozdrza żywiczny zapach daglezji i myśli: „Tak, właśnie dlatego kupiłam ten dom. Ze względu na Boże Narodzenie”. Wysoka, staromodna choinka wypełnia całą przestrzeń, którą Gina przeznaczyła w myślach właśnie do tego celu, gdy po raz pierwszy zobaczyła wyłożony czarnymi i białymi płytkami przedpokój domu przy Dryden Road. Sprężyste gałęzie czekają tylko, aż powiesi na nich bombki, przyozdobi czubek złotą gwiazdą i ukryje żelazny stojak przy stercie prezentów. Ostatni wiktoriański akcent w pięknie odnowionym wiktoriańskim domu. Gina uśmiecha się z zadowoleniem do tej myśli. Remont domu, który prowadzili po pracy i w weekendy, zajął im mnóstwo czasu. Obraz choinki i tej chwili powracał do niej przez długie miesiące szlifowania, tynkowania, zmagań z budowlańcami i mycia się w wiadrze z zimną wodą, był znakiem powrotu do normalności. Posuwali się do przodu małymi kroczkami, realizując cel po celu – wykończenie pokoju, uprzątnięcie kolejnej części parku – aż wreszcie dotarli tutaj, do Bożego Narodzenia przy Dryden Road. Kiedy sięga po pierwszą bombkę, gdzieś w głębi jej umysłu pojawia się na moment wspomnienie, zbyt ulotne, by je uchwycić. Napełnia ją zadowoleniem, poczuciem radosnego wyczekiwania, otulającym niczym ciepły, cudownie delikatny koc. To raczej déjà vu niż konkretny obraz, zadowolenie wywołane poczuciem, że coś trafiło ponownie na swoje miejsce. Co to było? Zapach żywicy i cynamonu? Szelest anielskich włosów? Miłe ciepło bijące od kaloryferów, które zachęca do pozostania w domu, gdy na zewnątrz robi się coraz zimniej i ciemniej? Gina sięga do najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa, ale nie może znaleźć tego jednego właściwego momentu. Nie ma wielu wspomnień z tamtych czasów, a ocalałe są niewyraźne, wytarte niczym zbyt często przeglądane zdjęcia. Sama już nie wie, czy pamięta rzeczywiste wydarzenia czy też opowieści mamy. Ale to przyjemne uczucie na pewno jest jej dobrze znane. W końcu uznaje, że chodzi zapewne o ubieranie choinki, i odwraca się ponownie do pudła z ozdobami. To tradycja: drzewko pojawiało się w ich domu zawsze w pierwszą sobotę grudnia. Przystrajały je tylko we dwie – Gina i jej matka, Janet. Słuchały świątecznych piosenek odtwarzanych z taśmy i podjadały cukierki, Gina podawała bombki Janet, a ta co roku wieszała je w tym samym miejscu. Mieszkały w wielu różnych domach, nim Gina się usamodzielniła, ale ubieranie choinki zawsze wyglądało tak samo. Gina ma całe pudło bombek, wśród nich także te, które w dzieciństwie podarowała jej mama. Wzorem Janet co roku kupuje jedną nową i dokłada do kolekcji. Bierze do ręki ozdobę, którą kupiła niedawno: to złoty anioł grający na trąbce. „Następny rok będzie lepszy” – myśli, pokrzepiona nagłą nadzieją. Dawno już nie czuła po prostu zadowolenia – ta prosta przyjemność wydaje jej się tak obca, że z przerażeniem odkrywa, jak strasznie dawno po raz ostatni jej doznała. Wiatr za oknem niesie kilka płatków śniegu. Gina ma nadzieję, że śnieg nie pada w New Forest, gdzie bawi się Stuart i jego współpracownicy z biura. Zamiast na zwyczajowe przyjęcie
w miejscowej chińskiej restauracji cały dział sprzedaży Midlands Logistics pojechał na weekend do ukrytego w lesie ośrodka, by tam się bawić w rozwiązywanie zagadki kryminalnej. Stuart z pewnością przewodzi jednemu z zespołów. Jeździ na rowerze, gra w krykieta i pomimo ukończonych trzydziestu sześciu lat nadal jest kapitanem drużyny piłkarskiej, którą kieruje z typową dla siebie skromnością i determinacją. Żony i dziewczyny innych piłkarzy, które mniej lub bardziej skrycie durzą się w Stu, nazywają go w żartach Davidem Beckhamem z Longhampton. Bez tatuaży. Oczywiście. Stuart nie przepada za tatuażami. Gina wiesza następną bombkę i nieruchomieje. „Miło byłoby robić to ze Stuartem” – myśli. On zajmował się najgorszą częścią remontu, gdy ona nie była w stanie, powinien więc mieć też swój udział w przyjemnościach. Razem powinni ubierać drzewko, dając początek nowej tradycji. Przykrywa pudło, by nie weszły do niego koty, a potem przechodzi do salonu, gdzie zajmowała się przed chwilą zamawianiem prezentów przez internet. Święta zbliżają się wielkimi krokami, a ona dopiero zaczęła gromadzić prezenty dla członków rodziny. Włącza bożonarodzeniowy album Phila Spectora i zabiera się do pracy, ale już po chwili przekonuje się, że na jej karcie kredytowej nie ma środków. Sprawdza ponownie. Odmowa. Gina marszczy brwi. To ich wspólna karta, przeznaczona głównie na wydatki domowe. Stuart kupił zapewne coś dużego, może coś do swojego roweru – Gina spłaciła w zeszłym miesiącu całe zadłużenie, właśnie z myślą o świętach. Ostateczny termin wysyłki do Australii upływa w poniedziałek. Jeśli ciotka Pam z Sydney ma jak co roku dostać puszkę swoich ulubionych kruchych ciasteczek, trzeba je kupić dzisiaj. Gina przygryza wargę i wybiera numer komórki Stuarta. Niedawno zapłaciła za przegląd techniczny i ubezpieczenie samochodu, więc na karcie nie zostały już prawie żadne zasoby, a Pam to przecież ciotka Stu. Po dwóch sygnałach włącza się poczta głosowa, co wcale jej nie dziwi – jeśli akurat wybrali się na gokarty, co również stanowiło część weekendowego programu, zapewne zostawił komórkę w szafce – Gina wybiera więc numer współpracownika Stuarta, Paula, który odbiera po kilku sygnałach. – Cześć, Paul, tu Gina – mówi, przechadzając się po pokoju, zaciągając zasłony i włączając lampki. – Przepraszam, że zawracam ci głowę. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam w jakimś morderstwie! – Cześć, Gina – odpowiada Paul. W tle słychać gwar rozmów i dźwięki Merry Christmas Everybody zespołu Slade. – Próbuję złapać Stu. Mógłbyś go poprosić, żeby do mnie zadzwonił, kiedy znajdzie chwilę? – Stuart? – Tak, Stuart. A co, mam go nazywać Herkulesem Poirotem albo Sherlockiem Holmesem? – Słucham? Gina przystaje przed starym lustrem nad kominkiem i wpatruje się w swoje odbicie. Jak zwykle po wizycie u fryzjera nie jest podobna do siebie. Jej krótkie czarne włosy są całkiem proste, opadają na twarz elegancką grzywką, która za jakieś cztery godziny zacznie zmieniać swój kształt, skręcać się w loki. Nowa fryzura miała być tylko jedną z wielu zmian, postanowiła bowiem w tym roku bardziej się starać – w pracy, w relacjach ze Stuartem… we wszystkim. – Gino? Przykro mi, ale Stuarta tu nie ma. – Jak to? Nie pojechał z tobą? – Nie, chyba że wpadł na równie głupi pomysł jak ja i wybrał się do centrum handlowego
na zakupy! – Paul milknie na moment, a potem parska śmiechem. – O cholera, chyba zepsułem mu niespodziankę, co? Pewnie szuka właśnie prezentu dla ciebie. Co to będzie w tym roku? Kajak? – Tak, pewnie coś w tym rodzaju. – Gina próbuje się śmiać, ale nie jest w stanie. Ma wrażenie, że skóra na jej twarzy nagle zrobiła się dziwnie ciężka, policzki obwisłe i miękkie niczym ciasto. – Ha, przepraszam, że ci przeszkodziłam, Paul. Miłego weekendu! Kończy rozmowę i próbuje przekonać samą siebie do historyjki Paula, ale zdaje sobie sprawę, że to nie ma sensu. Stuart zapakował walizkę na weekend, sam wyprasował sobie koszule. Mówił kilka razy, przynajmniej o jeden raz za dużo, co Gina dopiero teraz dostrzega, że to wyjazd firmowy, że wybiorą się na gokarty i będą rozwiązywać zagadki kryminalne, że będzie zajęty od piątkowego ranka aż po niedzielne popołudnie i że może nie odbierać telefonu, a w hotelu nie ma recepcji, „co dobrze wpływa na budowanie relacji w zespole”. Za dużo szczegółów. Stuart za bardzo się starał, by jego historyjka brzmiała wiarygodnie. Gina opada na sofę, wciąż ściskając w dłoni telefon, a Loki, jeden z ich dwóch kotów, uskakuje na bok. Musi stawić czoła faktom. Stuart kłamie. Odpowiedzialny, uczciwy Stuart, który przed wyjazdem zniósł jej ze strychu ozdoby choinkowe, wyrzucił śmieci i zmienił żwir w kuwecie. Zachowywał się jak idealny współlokator. Właśnie tym stali się dla siebie po pięciu latach małżeństwa, współlokatorami. Na ostatnie urodziny Gina dostała szlifierkę do podłóg na piętrze. Co dziwne, Gina nie czuje się zdruzgotana, jedynie smutna. Uświadamia sobie, że to tylko potwierdzenie czegoś, o czym już wiedziała. Wiedziała od miesięcy, ale nie chciała się przyznać do tego nawet przed sobą. Od jakiegoś czasu kupowała poradniki dotyczące problemów w związkach i chowała je w szafce do przesuszania bielizny: Stuart po prostu przeszedł od razu do konkretów, jak zwykle. Spogląda na choinkę w holu, na jej ciemną, kształtną sylwetkę widoczną na tle jasnoniebieskiej klatki schodowej. Pod tępym bólem, który wypełnia teraz jej pierś, Gina wciąż wyczuwa ulotną świąteczną radość. Coś pcha ją w tamtą stronę, każe dokończyć ubieranie drzewka. Do powrotu Stuarta zostało jeszcze co najmniej pół dnia, a dom zasługuje na to, by przywitać go perfekcyjnym wyglądem. Gina podnosi się powoli z sofy i wraca do przedpokoju, do pudła z ozdobami i do wspomnień. Podczas gdy w tle śpiewają Ronettes, zakłada bombki na gałęzie, wdycha żywiczny zapach i pozwala, by mroczne serce drzewa wypełniło jej umysł, nie zostawiając w nim miejsca na żadne myśli o przyszłości lub przeszłości. Na zewnątrz, za wieńcem z ostrokrzewu i mosiężną kołatką na świeżo wymalowanych drzwiach, pada śnieg.
Teraźniejszość, Longhampton „To nie przypadek, że tak często wyobrażano sobie niebo jako wielkie, białe i całkiem puste pomieszczenie” – rozmyślała Gina, rozglądając się po swoim nowym pustym mieszkaniu. Czysta i cicha przestrzeń napełniała ją spokojem, jakiego nie zaznała od wielu tygodni. Podeszła do wielkiego okna, za którym rozciągała się panorama miasta widoczna nad szarymi i brązowymi dachami domów po drugiej stronie ulicy. Poczuła, jak ogarnia ją dziwna ekscytacja, która musuje w jej żyłach niczym szampan. Nie przypuszczała, że tak dobrze przyjmie pierwszy dzień swojego samotnego życia w nowym miejscu. Ostatnie tygodnie były dla niej bardzo trudne, na całym ciele czuła ból niewidzialnych siniaków, lecz teraz budziła się ekscytacja, jakiej doświadcza dziecko pierwszego dnia w szkole. Świeża farba. Puste pokoje. Gładkie ściany czekające, aż ktoś wypełni je treścią niczym stronice nowego notesu. Zapewne kryło się w tym podniecenie związane ze sprzedażą domu i wynajęciem tego mieszkania, co dała radę zrobić w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Były tam też ulga i zadowolenie wywołane faktem, że uciekła wreszcie od ponurej atmosfery wiszącej nad Dryden Road, odkąd Stuart zrzucił tam swoją bombę, która niczym prawdziwy ładunek wybuchowy zostawiła w miejscu świąt coś na kształt dymiącego krateru. Choć wyprowadził się niemal od razu po wyznaniu prawdy, gdzie naprawdę był w weekend (w Paryżu), jego obecność czaiła się w każdej zabłąkanej skarpetce i każdym wakacyjnym zdjęciu, których zgromadzili naprawdę sporo. Gina z dnia na dzień poczuła się tak, jakby zamieszkała w domu jakiegoś zupełnie jej obcego szczęśliwego małżeństwa. Wiedziała, że sama jest temu winna, co tylko pogarszało sprawę. Celowo próbowała zamienić dom przy Dryden Road w swego rodzaju album z wycinkami ukazującymi ich dotychczasowe wspólne życie: aż roiło się od różnego rodzaju pamiątek ich wspólnych wyjazdów, przyjęć i rocznic, od dziwacznych kolekcji w ramkach. Gina potrafiła zapełnić każdą liczbę półek i szafek, dlatego też była zaskoczona faktem, że tak dobrze czuła się w tym pustym nowoczesnym mieszkaniu, położonym nad zakładem optycznym, obok delikatesów. Lokal 212a przy High Street był przeciwieństwem domu w Longhampton, zaniedbanej wiktoriańskiej willi stojącej wśród romantycznych uliczek, którą Gina zamieniła wraz ze Stuartem w coś, co czasopisma wnętrzarskie nazywają „domem na zawsze”. Gina z zawodu była konserwatorem zabytków, więc odnawianie lamperii i stiuków na suficie traktowała jako przyjemność, a nie przykry obowiązek. Dom przy Dryden Road odwdzięczył im się za połamane paznokcie i długie godziny żmudnego szlifowania błyskawiczną sprzedażą: oni nie chcieli tam już mieszkać, ale marzyło o tym kilka innych rodzin. Jeśli willa przy Dryden Road była wiktoriańskim albumem przeładowanym obrazami i pamiątkami, to mieszkanie 212a przy High Street przypominało czystą kartę. Był to niemal pozbawiony ścianek działowych lokal, pomalowany na ciepłe odcienie żółci, z drewnianymi podłogami, na których leżały nowe, pozbawione wzorów dywany. Żadnych kominków, żadnych listew, żadnych obrazków, jedynie nagie ściany i wielkie okna z podwójnymi szybami, które zajmowały niemal całą ścianę salonu, zamieniając ją w żywą, zmieniającą się z chwili na chwilę panoramę miasta. To wnętrze przypominało Ginie galerię, pełną światła i powietrza, miejsce skłaniające do chwili wytchnienia i refleksji. Gdy tylko weszła tu z agentem nieruchomości, półprzytomna po kolejnej nieprzespanej nocy, ogarnął ją cudowny spokój. Jeszcze tego samego popołudnia podpisała umowę najmu i wpłaciła kaucję. To było tydzień temu, pod koniec stycznia.
Choć na zewnątrz panował lutowy ziąb, blask słońca wpadający przez wielkie okno wypełniał salon przyjemnym ciepłem. Gina odwróciła się na pięcie, ogarnęła spojrzeniem pusty pokój i zatrzymała się przed długą ścianą obok okna. Tak, to miejsce zasługiwało na jakieś wyjątkowe dzieło sztuki, coś, w co mogłaby wpatrywać się godzinami i zapomnieć o wszystkim. Nie miała jeszcze odpowiedniego obrazu ani zdjęcia, ale minionego wieczora postanowiła, że kiedy już dostanie rzeczy ze starego domu, pozbędzie się wszystkiego, rzeczy niepotrzebnych i nielubianych, i kupi jedno wyjątkowe… coś. Rzeczy ze starego domu. Na myśl o nieznanej przyszłości ogarnął ją nagły niepokój, który sięgnął aż do jej trzewi, boleśnie ścisnął żołądek. Miała wrażenie, że lęk i nerwy czekają tylko na moment dekoncentracji, by dopaść ją niczym stado sępów. Wiedziała też, że kiedy opadną emocje związane z przenosinami, będzie jej naprawdę ciężko. W wieku trzydziestu trzech lat musi zbudować swoje życie na nowo, uwolnić się od Stuarta, nawiązywać nowe relacje, szukać nowych przyjaciół i znajomych w miejsce tych, których jej były mąż zabierze ze sobą. Gina miała tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Naomi, którą znała jeszcze ze szkoły; ich krąg towarzyski składał się ze znajomych Stuarta, jego kolegów od piłki i krykieta. Wierzyła jednak, że to mieszkanie pomoże jej zacząć od nowa. Wszystko, co kocha, będzie teraz widoczne, zawsze odkryte, a nie pochowane po szafkach i szufladach. Decyzja o tym, co zechce pokazać światu, należała tylko do niej. Nie miała dużo miejsca, musiała się więc ograniczać i dokonywać rozsądnych wyborów. Postanowiła, że od tej pory wszystko, co zagości na stałe w tym mieszkaniu, musi być przydatne albo sprawiać jej przyjemność, a najlepiej, aby spełniało oba te warunki naraz. W jednym z poradników podarowanych jej przez Naomi znajdowała się opowieść o człowieku, który pozbył się wszystkiego, co posiadał, zostawiając sobie tylko sto najważniejszych przedmiotów. Podobno poczuł się dzięki temu prawdziwie wolny. Gina zastanawiała się, czy stać ją na podobne wyrzeczenie. Z pewnością nie chciałaby zagracić tego spokojnego, minimalistycznego wnętrza i zniszczyć w ten sposób całego jego uroku. Jakich stu rzeczy naprawdę potrzebowała? Czy można się pozbyć większości swojego dobytku i pozostać sobą? A może właśnie o to chodziło? Może dzięki temu człowiek rzeczywiście skupiał się na byciu sobą, a nie oczekiwał, aby to jego rzeczy pokazywały światu, kim jest. Ta myśl przyprawiała Ginę o dreszcze i zawroty głowy, ale niekoniecznie przerażała. Zawibrował telefon w jej kieszeni. Dzwonił szef ekipy z firmy przeprowadzkowej, która przewoziła jej rzeczy z Dryden Road. Gina nie była obecna przy pakowaniu. Naomi, która przyjęła rolę jej pocieszycielki i pomocnicy, była w tej kwestii bardzo stanowcza, wręcz apodyktyczna, choć w miły sposób. – Dość ostatnio przeszłaś, jesteś wykończona, a to zawodowcy – mówiła. – Zapłać im za to. Ja im zapłacę. Sama tylko się umordujesz, a potem będziesz musiała wydać drugie tyle na masaże. Naomi miała rację. Jak zwykle zresztą. – Halo, Gina? Tu Len Todd z firmy przeprowadzkowej, właśnie wyjeżdżamy z twojego domu. Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś u siebie i czy możemy zabrać wszystkie pudła. Niektóre spośród większych elementów wyposażenia, takie jak wielka aksamitna sofa Giny i jej piękna intarsjowana szafa, miały trafić do hotelu dla rzeczy na obrzeżach miasta i czekać tam na kupca lub inne odpowiednio duże mieszkanie. Cała reszta – szuflady, szafki, półki – została zapakowana do pudeł, o których mówił Len Todd. Gina spojrzała na zegarek. Druga. Przyjechali do starego domu przed ósmą, ale mimo
wszystko… Całe jej życie spakowane do pudeł w ciągu kilku godzin. – Nie skończyliście jeszcze? – Właściwie wszystko jest już w samochodzie. Ale muszę przyznać, że masz sporo rzeczy, kochana, bez dwóch zdań. – Wiem – odparła Gina, krzywiąc się mimowolnie. – Powinnam była to najpierw przejrzeć. Gina zakładała, że Stuart zabierze ze sobą znacznie więcej rzeczy. Tymczasem pewnego ranka, gdy była w pracy, zapakował trochę drobiazgów, przykleił żółte karteczki na kilku większych przedmiotach (na przykład na nowym łóżku, bo nagle przypomniał sobie, że to on za nie zapłacił) i zostawił wiadomość, że resztę Gina może zabrać. Nie chciał niepotrzebnie komplikować sytuacji. Początkowo Gina czuła się urażona faktem, że Stuart zatrzymał tak małą część ich wspólnego życia, potem okazało się jednak, że nie potrzebował wielu rzeczy, bo jego nowa miłość miała już toster. I kołdrę. I inne niezbędne drobiazgi. Naomi, której mąż, Jason, grał ze Stuartem w piłkę, dwa dni po ich rozstaniu dowiedziała się, że Stu wprowadził się do mieszkania swojej Nowej Kobiety – kobiety, którą zabrał do Paryża. Do Bryony Crawford, znajomej z klubu rowerowego, która mieszkała na osiedlu Old Water Mill. Gdy Naomi jej o tym powiedziała, Gina domyśliła się, jaką osobą jest Bryony. Z pewnością nie liczyło się dla niej przechowywanie pamiątek z przeszłości. Ważniejsze były środki do czyszczenia powierzchni z nierdzewnego metalu. Gina odpędziła od siebie tę myśl, gdy poczuła, że wypływają z niej kolejne niepokojące obrazy. Napomniała się surowo, że wszystko, co wypełni to mieszkanie, ma być pozytywne. Także myśli. W gruncie rzeczy cieszyła się, że żadna z jej pięknych rzeczy nie trafi do Old Water Mill, nawet jeśli musiała w związku z tym płacić za przechowalnię. – Jesteś tam? – zaniepokoił się Len Todd. – Tak – zapewniła pospiesznie. – Kiedy przyjedziecie? Za pół godziny? – Chyba tak. – Mężczyzna umilkł na moment, po czym dodał: – Lepiej przygotuj sporo wolnego miejsca.
Len Todd i jego pracownicy pojawili się punktualnie o wpół do trzeciej i od razu wnieśli na piętro pierwsze kartonowe pudła. – Ułóżcie je w wolnym pokoju – zdecydowała Gina, otwierając drzwi do mniejszej, pozbawionej mebli sypialni. – Najlepiej wstawcie tu wszystkie. Jeśli trzeba będzie, możecie dać też kilka do salonu, żeby nie zagracać reszty mieszkania. – Jasne. Len Todd postawił pudło w kącie, po czym odsunął się na bok, by zrobić miejsce dla wielkiej skrzyni z ubraniami, którą wciągał właśnie do środka jeden z jego pracowników. Potem nadszedł trzeci, a dwaj kolejni postawili coś na półpiętrze, sapiąc przy tym głośno i przeklinając. Gina przywarła plecami do ściany przedpokoju. Nagle spokojne białe mieszkanie nie wydawało się już tak przestronne, miała wrażenie, że niemal w całości wypełnili je potężnie zbudowani mężczyźni z pudłami i skrzyniami niewiele mniejszymi od niej. Jej dobry humor zaczął ustępować pod naporem czarnych myśli, ale szybko je przegoniła. Następnego dnia czekało ją sporo pracy – spotkania z prawnikami, rozpakowywanie, zmiana nazwiska. Potrzebowała dużo pozytywnej energii, by poradzić sobie z tym wszystkim. Gdy Gina zobaczyła pudło z napisem „Kuchnia”, w jej umyśle pojawił się nagle obraz jej pięknego domu, przyjaznego współuczestnika jej małżeństwa, pociętego teraz na kawałki, które
zapakowano do pudeł i przeniesiono tutaj. W tamtych pokojach wszystko tworzyło razem sensowną całość, leżało w przypisanych sobie miejscach, dlatego nawet nie próbowała niczego sortować przed przeprowadzką. Jak mogłaby cokolwiek wyrzucić? Teraz jej stary dom został podzielony na drobne fragmenty, zamienił się w układankę, której nigdy nie zdoła poskładać w ten sam sposób. To samo dotyczyło cząstek jej rozbitego życia – wiedziała, że nie stworzą już tego samego kształtu co kiedyś. Co więc powinna zatrzymać, a z czym się pożegnać? Szef firmy przeprowadzkowej chyba wyczuwał jej panikę. Zapewne wiele razy brał udział w podziale majątku rozwiedzionych par i dobrze wiedział, co się dzieje w ich sercach. – Może skoczysz gdzieś na kawę i poczekasz, aż skończymy? – spytał przyjaznym tonem. – Zadzwonię, kiedy będzie już po wszystkim. Pewnie nie masz tu jeszcze czajnika, co? – Stoi w kuchni. Kawa i mleko też tam są, a kubki znajdziecie w pudle. Naomi przygotowała jej wcześniej kilka podstawowych rzeczy. Cudowna prostota posiadania jednego kubka, jednego talerza i jednej łyżki, doskonale pasująca do jasnej kuchni w skandynawskim stylu, pozwalała Ginie wierzyć, że plan stu rzeczy może się okazać realny. Brak wyboru był w istocie bardzo odprężający. – Szybko się uwiniemy – dodał Len Todd, klepiąc ją po ramieniu. – I nie martw się, niedługo poczujesz się tutaj jak u siebie. – Jasne – odparła Gina, uśmiechając się z pogodą, której wcale nie czuła.
Przez następną godzinę siedziała w kawiarni obok nowego mieszkania, popijała kawę i przyglądała się popołudniowemu zamętowi na zatłoczonej ulicy. Na stoliku przed nią leżał notes z niedokończoną listą rzeczy do zrobienia i komórka. Nie odebrała telefonu od mamy, a potem także – z większymi wyrzutami sumienia – od Naomi. Wiedziała, że obie chciały ją wesprzeć w dniu wielkich zmian, ale instynkt nakazywał jej skupiać całą energię na sobie, na swoim wnętrzu. Próbowała rozmyślać o słonecznym, przestronnym mieszkaniu i wszystkich możliwościach, jakie się przed nią otwierały. Zastanawiała się nad pomalowaniem jednej ze ścian jaskrawą, słoneczną żółcią, aby zachować całą pozytywną energię na czas, gdy mogło jej zabraknąć. Len Todd zadzwonił za dwadzieścia czwarta, gdy na chodnik zaczęły właśnie spadać pierwsze krople deszczu. Gina przeszła szybko do swojej klatki schodowej. Todd czekał przy schodach prowadzących do jej mieszkania, a minę miał, prawdę mówiąc, nietęgą. – Zrobione – oznajmił, podając jej klucze, zarówno te stare, jak i nowe. – W końcu zdołaliśmy wszystko upakować. Gina się roześmiała i dała mu napiwek, ale dopiero otworzywszy drzwi swojego mieszkania, zrozumiała, co miał na myśli. Mieszkanie niemal całkowicie wypełniały kartonowe pudła. Sterty większych i mniejszych paczek sięgały sufitu. Pracownicy firmy przeprowadzkowej zostawili w wolnej sypialni wąski korytarz, by mogła wejść do środka, ustawili też pod dwiema ścianami salonu skrzynki i pudła z jej garderobą. Puste do niedawna pomieszczenie było teraz zastawione, a biel ścian ustąpiła szarości kartonu. Gina musiała odwrócić się bokiem, by wejść do kuchni z aneksem jadalnym. Zewsząd napierały na nią jej rzeczy. Ta nieoczekiwana inwazja była dla Giny szokiem. Przytłaczała ją, przyprawiała o klaustrofobię. Nim jednak zdumienie i zwątpienie zamieniły się w łzy, Gina zaczęła odsuwać
pudła od wielkiej ściany, gdzie miał zawisnąć jej wyjątkowy obraz. To miejsce musiało być widoczne, nawet gdyby wszystkie inne miały zniknąć za zasłoną szarości. Mięśnie bolały ją ze zmęczenia, gdy przeciągała ciężkie skrzynie po podłodze, nie pozwalała sobie jednak ani na moment odpoczynku. Powtarzała sobie w myślach, że albo od razu zabierze się do porządków, albo już nigdy nie zdoła zapanować nad tym chaosem. Wizja leniwego popołudnia, które spędziłaby w pustym mieszkaniu, przeglądając powoli kolejne przedmioty z jednego pudła, rozwiała się w obliczu rzeczywistości. Gina opróżniła cztery pudła z pościelą, którą ułożyła pospiesznie w rogu pokoju, po czym przeciągnęła puste pojemniki przed sofę i oznaczyła wielkimi napisami: „ZATRZYMAĆ”, „SPRZEDAĆ”, „ODDAĆ”, „WYRZUCIĆ”. Potem wzięła głęboki oddech i zdarła taśmę z najbliższego kartonu. Gina początkowo nie rozpoznała pierwszego przedmiotu ukrytego pod folią bąbelkową, ale po odwinięciu pierwszej warstwy zrozumiała, że ma przed sobą zabytkowy wazon z niebieskiego szkła. Dopiero po dłuższym namyśle przypomniała sobie, że kupiła naczynie jeszcze w czasie studiów. „Uwielbiałam go” – pomyślała zaskoczona. „Gdzie on się podziewał?”. W jej pamięci odżyło nagle wspomnienie sprzed lat, chwila, gdy przystanęła przed wystawą jakiegoś sklepu ze starzyzną w Oksfordzie… Kiedy to było, piętnaście lat temu? Padał zimny deszcz, a ona była już spóźniona na wykład, ale ten krągły kształt przykuł nieoczekiwanie jej wzrok, zawieszona kropla jasnego błękitu w stertach mosiądzu i natłoku porcelany. Gina pamiętała, że stał w jej pokoju w akademiku, na parapecie okna wychodzącego na podwórze, nie mogła sobie tylko przypomnieć, gdzie trzymała go w domu przy Dryden Road. Ach tak, stał przecież w niewielkiej wnęce na półpiętrze, sterczały z niego jakieś wysuszone kwiatki. Wypełniał jedynie puste miejsce, prawie zupełnie niewidoczny. Gina przykucnęła i ważyła w dłoni ciężki szklany przedmiot. Wazon kosztował dwadzieścia pięć funtów, co w jej studenckich czasach było prawdziwą fortuną, i zawsze stały w nim cięte tulipany z targowiska. Wymieniała je dopiero wtedy, gdy całkiem uschły, a cienkie, wysuszone płatki opadały na kamienny parapet. Zaczęło się od Kita, przyniósł jej kwiaty podczas pierwszej wizyty, a ona nie miała ich potem serca wyrzucić. Później ktoś powiedział: „Ach, to ty jesteś tą dziewczyną, która zawsze ma kwiaty!”. Od tej pory Gina pilnowała, aby wazon nigdy nie był pusty, ponieważ chciała być Dziewczyną, Która Zawsze Ma Kwiaty. „Przynajmniej już tego nie robię” – pomyślała, nieco zawstydzona, że tak bardzo chciała, by lubili ją znajomi ze studiów. Teraz nie utrzymywała z żadnym z nich kontaktów. Sięgnęła do pudełka z napisem „ODDAĆ”. Na przestrzeni lat kupiła mnóstwo różnych wazonów, na lilie, na hiacynty, na róże. Nie potrzebowała rzeczy, która przypominałaby jej o Kicie i o wizji wspaniałej przyszłości, jaką snuła na studiach. Uzmysłowiła sobie, że zgromadziła masę przedmiotów w nadziei, że utrzymają ją w stałej łączności ze wspomnieniami, ale okazało się, że ten trud poszedł na marne. Minione lata nie miały żadnego znaczenia. Odeszły. Wszystkie albumy świata nie przywróciłyby ich do rzeczywistości. Znieruchomiała na moment i zamiast tych pamiątek zobaczyła nagle wyłącznie wazon. Całkiem ładny wazon, który pozwolił jej przyznać z zadowoleniem, że już jako studentka miała dobry gust. Prosty, elegancki, a zarazem oryginalny kształt zniknął gdzieś przytłoczony kolażem kolorów i detali w Dryden Road, idealnie jednak pasował do tego mieszkania. Białe tło nadawało mu nową treść: wciąż była to zastygła w bezruchu jasnobłękitna kropla szkła, czekająca na bukiet kwiatów. Gina przecisnęła się między pudłami, stanęła przed wielkim oknem i postawiła wazon na środku parapetu, gdzie słońce przeświecałoby przez niego jak za studenckich czasów, odsłaniając ciemne, wilgotne kształty łodyg kwiatów.
Stała przez chwilę nieruchomo, próbując zdefiniować ulotne emocje, które kłębiły się w jej piersi. Przez niebo przepłynęła chmura, a ostatnie promienie słońca nadały błękitowi szkła głębszy, ciemniejszy odcień. Gdy wazon lśnił na pustym białym parapecie, coś poruszyło się w sercu Giny, powróciło do niej nagle odległe wspomnienie. Nie wspomnienie wydarzenia, lecz uczucia, tej gorzko-słodkiej ekscytacji, którą czuła, rozpakowując swoje rzeczy w akademiku, czekając na najszczęśliwsze dni swojego życia, choć zarazem obawiała się, że minęły bezpowrotnie. Czy to było tylko wspomnienie? A może po prostu czuła to samo, tylko w innym czasie i miejscu, bo teraz jej życie znów zaczynało się od nowa? Wzięła głęboki oddech. Nie zamierzała zatrzymać wazonu dlatego, że przypominał studenckie czasy, ani dlatego, że mógł być świadectwem jej dobrego smaku. Chciała go zatrzymać, ponieważ się jej podobał, a jego widok sprawiał jej radość. Zatrzymywał światło nawet w pochmurny dzień. Był piękny. Nie kupiła go do akademika. Kupiła go piętnaście lat temu do tego mieszkania. Niebieski szklany wazon lśnił w bladym, zimowym słońcu, a białe mieszkanie nie wydawało się już takie białe. Gina stała nieruchomo, poświęcając całą uwagę wyłącznie temu pięknemu kształtowi i barwie. Potem, z większą już pewnością siebie, sięgnęła do pudła po kolejny przedmiot.
Rozdział drugi Przedmiot: brązowa skórzana torba na ramię, z literami „GJB” wytłoczonymi na klapie Hartley, wrzesień 1991
Nowa torba do szkoły budzi w Georginie mieszane uczucia. Tego ranka, kiedy leżała na kuchennym stole, wyglądała całkiem nieźle. Była lśniąca i kasztanowobrązowa, miała mosiężne sprzączki, a w środku specjalne kieszonki na długopisy i ołówki. Na pewno sporo kosztowała, choć Georgina nie dała się temu zwieść. To była torba trojańska. Kryła w sobie poczucie winy jej matki, która znów musiała wysłać córkę do nowej szkoły. Oficjalnie torba była prezentem od Terry’ego, ojczyma Georginy. Nim został jej ojczymem, był nieżonatym wnuczkiem przyjaciółki babci Giny z kościoła, niejakiej Agnes, później zaś wynajmował pokój zwolniony przez mamę Giny, kiedy wyprowadziły się obie z domu babci, gdzie mieszkały po śmierci taty dziewczynki. Teraz zamieszkały we własnym domu, niedaleko nowej pracy Terry’ego, kilkaset kilometrów dalej. Mama, Terry i Georgina, nowa rodzina. Najwyraźniej torba to pomysł Terry’ego. – Tylko raz masz okazję zrobić pierwsze wrażenie – oznajmił, gdy oglądała torbę przy śniadaniu. Terry zajmuje się sprzedażą farmaceutyków i zawsze ma starannie wyprasowane koszule, które przygotowuje sam, choć mama Georginy prasuje jak demon – nie tylko zwykłe ubrania, ale i ścierki, majtki, a nawet skarpetki, jeśli są z falbankami. – Podziękuj ładnie, Georgino – ponagliła córkę Janet, nim Gina zdążyła w ogóle zebrać myśli. – Dziękuję, Terry – odpowiedziała posłusznie dziewczynka i opuściła wzrok, by nie widzieć wyrazu twarzy matki i ojczyma. Ma na nogach granatowe buty z paskiem, dokładnie takie, o jakich marzyły wszystkie dziewczyny w szkole Świętego Leonarda. Dostała je od mamy po długich, wielomiesięcznych prośbach, ale teraz nowe buty – w takim właśnie kolorze, o jaki prosiła – wcale nie dają jej takiego zadowolenia, jakiego się spodziewała. Pół godziny później, gdy stoi przed salą i udaje, że czyta przepisy bezpieczeństwa, wie już z całą pewnością, że wybrała niewłaściwe buty. Torba jest więcej niż niewłaściwa. Wszyscy pierwszoklasiści noszą identyczne brązowe marynarki i białe koszule, ale jej przesadna schludność wyróżnia ją spośród pozostałych. Domyśla się od razu, które dzieciaki mają starszych braci lub siostry, noszą bowiem używane ubrania i torby, przejęte po rodzeństwie, zachowują się również z większą pewnością siebie i swobodą. Georgina jak zwykle żałuje ogromnie, że nie umie zawierać nowych znajomości. Zastanawia się, jak robią to inni. Co mówią? Skąd wiedzą, do których ludzi powinni się zwracać? „Pomyśl o tacie”. Przypomina sobie trzy zdjęcia kapitana Huw Pritcharda, które zachowała jej matka: tata w mundurze Gwardii Walijskiej, tata w szortach na wakacjach, tata z wąsami noszonymi przez żołnierzy SAS, ubrany w koszulkę polo, z kuflem piwa w dłoni. Jest przystojny i zadowolony, na wszystkich fotografiach otaczają go przyjaciele. Wygląda na człowieka, który w ogóle nie musi się martwić tym, jak zjednywać sobie ludzi, oni po prostu do niego lgną. Georgina wbija paznokcie w dłonie. „Nie mogę być tylko taka jak mama” – myśli. „Tata czuł się świetnie
wszędzie, gdzie go posyłali. Na pewno odziedziczyłam także trochę jego genów. Co zrobiłby na moim miejscu?”. Ignoruje fakt, że nie wie, co zrobiłby jej tata, bo prawie go nie pamięta. Ogarnięta nieokreśloną tęsknotą na dźwięk dzwonka przepycha się wraz z innymi do wnętrza klasy w nadziei, że dzięki temu będzie wyglądać na zadomowioną i pewniejszą siebie, ale kiedy już zajmuje miejsce w ławce, nikt nie siada obok niej. Potem do sali wchodzi nauczycielka, pani Clarkson – kobieta w średnim wieku, ubrana w moherowy sweter – a Georgina zaczyna się bawić nerwowo piórnikiem. Usiadła zbyt blisko tablicy. Znowu. Na następnych zajęciach spróbuje znaleźć miejsce w środku. Czy to tylko złudzenie, czy też słyszała, jak ktoś szeptał o „…torbie”? – Dzień dobry, pierwszoklasiści! – woła pani Clarkson, przekrzykując gwar rozmów. – Wszyscy już są? W takim razie zaczynajmy. Gdy zaczyna czytać listę obecności, otwierają się drzwi, a do środka wpada drobna dziewczynka w za dużej marynarce. Jej krawat jest zawiązany zbyt nisko i niedbale, pod pachą trzyma stertę książek. Nie ma torby ani tornistra. „Nie ma torby” – notuje w myślach Georgina. – Przepraszam za spóźnienie – dyszy dziewczyna. – Uciekł mi… autobus. – Och, ten autobus – wzdycha sarkastycznie pani Clarkson. – Nigdy chyba nie zatrzymuje się przy domu McIntyre’ów. Jak masz na imię? – Naomi, proszę pani. – Dziewczynka uśmiecha się szeroko. Robią jej się przy tym dołeczki w policzkach. Georgina zauważa, że krótkie warkocze Naomi mają taki sam kolor jak jej torba, są kasztanowe. – Nie spóźniaj się więcej, Naomi. Usiądź. – Nauczycielka podnosi wzrok i po raz pierwszy zauważa Goerginę. Mruga oczami. – Tutaj. Obok…? – Georgina Bellamy, proszę pani – przedstawia się Georgina. Ktoś śmieje się drwiąco. – Cisza! – rzuca groźnie pani Clarkson, ale jest już za późno. Tym razem Gina wyraźnie słyszy słowa „torba” i „Georgina”. Naomi siada obok niej. Kiedy nauczycielka zaczyna dyktować podział godzin, Georgina zauważa, że Naomi nie ma ołówka – ukradkiem podsuwa jej jeden ze swoich, ozdobiony jej imieniem wytłoczonym złotymi literami (kolejny prezent od Terry’ego). Zapisują nazwy nowych, nieznanych im lekcji – nauka indywidualna, religia, zajęcia praktyczno-techniczne – i nagle Georgina czuje lekkie szturchnięcie. Naomi podsuwa jej liścik. Pisze dużymi, krągłymi literami, nad „j” stawia duże kółeczko, czego Janet wyraźnie zabroniła robić Georginie. „To twoja torba?”. Georgina wzrusza ramionami, ignorując zaczepkę, ale Naomi szturcha ją ponownie i wskazuje głową pod ławkę. Zaprzeczenie nie ma sensu. Wszyscy przecież widzieli. Zresztą co z tego? Może przecież nosić torbę, jaką chce. Odpisuje „Tak” swoim starannym, równym pismem. Naomi spogląda na nią ze współczuciem, a Georgina, choć wyższa, większa i prawdopodobnie starsza, ma wrażenie, że trafiła właśnie pod jej opiekuńcze skrzydła. „Mój brat ma szafkę. Jeśli chcesz, możesz ją tam zostawić na przerwie”. Georgina wpatruje się w niedokończony podział godzin, zdumiona przenikliwością Naomi. Chętnie schowałaby torbę w szafce, ale trzyma w niej coś cennego: zakładany na rękę bilet wstępu na wyścigi konne Ascot, jasnoróżowy ze złotymi literami. Nie pamięta, jak dostała go od taty, ale podobno tego wieczoru, gdy wrócili z mamą z wyścigu, przymocował go do jej maleńkiej rączki, a ona chodziła dumna jak paw, „niczym prawdziwa dama na wyścigach”. To jej
talizman. Tata umarł wkrótce potem. Georgina ma bardzo mało takich pamiątek, rzeczy świadczących o tym, że opowieści mamy są prawdziwe. Mama zresztą nie mówi dużo o ojcu. Kapitan Huw Pritchard zginął podczas tajnej operacji wojskowej. „Był bardzo dzielny” – powtarza jedynie Janet, po czym milknie i zaciska usta, jakby zmagała się z płaczem. Myśl o porzuceniu torby budzi w Georginie wyrzuty sumienia. Nie chce być niemiła dla Terry’ego. Nie jest zły, tylko trochę nudny, no i ma ten okropny stary samochód. Mama jest strasznie wyczulona na jej zachowanie, wypatruje uważnie wszelkich oznak braku szacunku. Choć z drugiej strony, jeśli Georgina przyniesie do domu torbę skopaną i sponiewieraną przez nowych kolegów, wyjdzie na tym jeszcze gorzej. Georgina nie ma buntowniczej natury, ale skoro znalazła rozsądną wymówkę, nie waha się długo. Podczas gdy pani Clarkson mówi o kolejkach po lunch, dziewczynka szybko sięga pod ławkę, rozpina torbę i wyjmuje bilet z sekretnego schowka. Chowa go do wewnętrznej kieszeni marynarki, którą potem starannie zapina, po czym pisze „Dzięki” na karteczce podsuniętej przez Naomi. Naomi odpowiada uśmiechem, a Georgina czuje, jak otaczająca ją atmosfera wyraźnie się zmienia. Zajęcia toczą się dalej, dzieciaki szepczą między sobą o zezie pani Clarkson, a nie o niej. Uśmiecha się serdecznie do Naomi, szczęśliwa, że jednak ktoś ją polubił. Może szkoła nie będzie taka zła. Naomi zerka wymownie na nauczycielkę i robi okropnego zeza, a Georgina parska niepowstrzymanym śmiechem. – Georgina! Naomi! – upomina je pani Clarkson. Siadają prosto, a Georgina dostrzega planszę wiszącą przy tablicy: mundury armii brytyjskiej od roku 1707 do współczesności. To znak. Znów przebiega ją przyjemny dreszcz. Georgina wierzy w znaki.
Następnego dnia Naomi przyjechała do nowego mieszkania Giny o wpół do dziesiątej, na ich tradycyjne, sobotnie spotkanie przy kawie. Ustaliły ten zwyczaj, gdy Jason i Stuart chodzili razem na treningi piłkarskie, i trzymały się go nadal, Jason zabierał w tym czasie dwuletnią Willow do supermarketu na wspólne zakupy i nielegalne żelki Haribo. Naomi nigdy nie potrafiła ukrywać swoich uczuć, ale przerażenie, które odmalowało się na jej twarzy, gdy weszła do zastawionego pudłami mieszkania, było tak wyraziste, że Gina omal nie parsknęła śmiechem. – O Boże, kobieto – jęknęła Naomi, próbując uwolnić swoją kurtkę od wieszaka, o który zaczepiła rękawem. – Skąd ty to wszystko wzięłaś? – A jak myślisz? – Gina przesunęła na bok pudło z kablami, aby przyjaciółka mogła przejść. – Z Dryden Road. Przywieźli wczoraj moje rzeczy. Nie spałam pół nocy, żeby nad tym jakoś zapanować. – Nie prościej byłoby oddać wszystko do hotelu dla rzeczy, a dopiero potem przeglądać kawałek po kawałku? Mówię poważnie. Ja dostałabym zawału, gdybym zobaczyła to u siebie. Naomi nie była zbieraczką, jak Gina. Mieszkała wraz z Jasonem w nowym domu na skraju miasta, na ekskluzywnym osiedlu z widokiem na park i katedrę. Wnętrze urządzili bardzo nowocześnie, a przy tym tak minimalistycznie, że automatyczny bezprzewodowy odkurzacz mógł bez przeszkód poruszać się po całym parterze. Gina otarła czoło wierzchem dłoni. Rano zdążyła już przejrzeć trzy pudła, oddała też
trochę książek i drobiazgów kuchennych do charytatywnego sklepu z używanymi rzeczami. – Nie stać mnie na wynajęcie następnego boksu. Nie masz pojęcia, ile kosztuje przechowanie sofy w suchym i ciepłym miejscu. Taniej byłoby chyba wynająć tym moim rzeczom oddzielne mieszkanie. Zresztą wtedy leżałyby tam bez końca, a tak, chcąc nie chcąc, muszę je przejrzeć. Uprzątnąć albo umrzeć. – Żartujesz sobie, ale widziałam już takie mieszkanie w jednym z tych filmów dokumentalnych o ludziach, którzy nie potrafią niczego wyrzucić. – Naomi spojrzała na stertę pudeł oznaczonych napisem „Naczynia stołowe”. – Muszą ich odkopywać spod góry opakowań z prezentów bożonarodzeniowych, które zbierali przez całe życie. – Nie jest tak źle. Popatrz, opracowałam system – wyjaśniła Gina, wskazując na cztery pudła ustawione przy oknie. W skrzynce z napisem „ODDAĆ” leżała cała sterta książek w miękkiej oprawie, kilka waz i radiobudzik. W kartonie „SPRZEDAĆ” znalazły się dwa porcelanowe talerze Emmy Bridgewater z limitowanej edycji, które niegdyś były ozdobą kredensu Giny. W pudle „ZATRZYMAĆ” leżał tylko jeden przedmiot: mosiężna lampa z lat czterdziestych na biurko, którą Gina kupiła przed laty w antykwariacie. Planowała wówczas, że lampka będzie początkiem i centralnym elementem wystroju klasycznej pracowni w nowojorskim stylu, ale nigdy nie zrealizowała tego projektu. Tutaj, na tle białych ścian i pustych półek, lampka trafiła wreszcie w należne jej miejsce. – Proszę, proszę, rzeczywiście na poważnie zabrałaś się do roboty. – Naomi podeszła do okna i wyjrzała na mokrą od deszczu ulicę, gdzie kręciło się już sporo ludzi, którzy wyszli na weekendowe zakupy. – Widzę, że masz tu do wyboru sporo sklepów organizacji dobroczynnych. – Dokładnie pięć – odparła Gina. – Miejscowe schronisko dla psów, fundacja dla chorych na raka piersi, Oxfam, stowarzyszenie pielęgniarek imienia Marii Curie i domowe hospicjum. Zaniosłam już cztery torby do sklepu, który zbiera pieniądze na schronisko dla psów. No co? – dodała, gdy Naomi zwróciła się do niej i uniosła brwi w niemym pytaniu. – Nie patrz tak na mnie. Nie muszę wspierać sklepu dla chorych na raka. Psy są bliżej. I wcześniej tam otwierają. – Nie to miałam na myśli. – Naomi przeszła z powrotem do miejsca, w którym czekała Gina. – Chodzi mi o to, czy naprawdę czujesz się na siłach przeglądać te wszystkie rzeczy. Zupełnie sama? – Daję sobie radę – odparła Gina, zaskoczona. Myślała do tej pory, że wygląda całkiem nieźle. Brak dostępu do pełnego arsenału kosmetyków zmusił ją do zastosowania minimalistycznego paryskiego makijażu. – Naprawdę. Mam tylko złamane serce, nic więcej. A dlaczego pytasz? Wyglądam jak żywy trup? – Wyglądasz na wykończoną. – Naomi zawsze była szczera. Miła, ale szczera do bólu, jak może być prawdziwie oddany przyjaciel – i ktoś, kto dorastał w towarzystwie starszych braci. – Masz w oczach ten sam błysk co wtedy, gdy chciałaś udawać, że czujesz się lepiej, niż rzeczywiście się czułaś. Jesteś pewna, że nie wymagasz od siebie zbyt wiele? Pamiętaj, to ja. Mnie możesz powiedzieć prawdę. – Nic mi nie jest. – Gina nie potrzebowała teraz współczucia Naomi: mogłoby wytrącić ją z równowagi i pozbawić determinacji, której potrzebowała do dalszych zmagań. – Wyglądam na zmęczoną, ponieważ przez pół nocy siedziałam nad tymi pudłami. – Umilkła na moment, po czym dodała z irytacją, którą starała się ukryć pod uśmiechem: – Potrafię odróżnić zmęczenie od choroby. Nie jestem chora, co najwyżej trochę… sterana, rozumiesz? Naomi skinęła głową ze zrozumieniem, potem jednak skrzyżowała ręce na piersiach.
– Cóż, ty wiesz to najlepiej, Gee. Ale jeśli sytuacja zacznie cię przerastać, powiesz mi, prawda? Nie musisz mieszkać w tym chaosie. Możesz zamieszkać u nas, dopóki tego nie ogarniesz. Hej, to świetny pomysł! Willow oszalałaby z radości. Mamy dość miejsca… – Miło z twojej strony, ale dzięki – przerwała jej Gina, ogarniając gestem wnętrze swojego mieszkania. – Muszę się z tym rozprawić jak najszybciej, bo inaczej nigdy się nie pozbieram. Poza tym to swoista terapia, wiesz, muszę sama zdecydować, co wyrzucić, co zatrzymać, co może przydać się komuś innemu. Naprawdę dobrze mi to zrobi. – Właśnie to mnie najbardziej niepokoi. Że pozbywasz się rzeczy. – Przyłożyła dłoń do czoła Giny, udając, że bada jej temperaturę. – Na pewno dobrze się czujesz? – Im więcej rzeczy wyrzucam, tym lepiej. – W takim razie powinnam mieć wyrzuty sumienia – westchnęła Naomi. – Przyniosłam ci właśnie jeszcze jedną torbę, którą musisz przejrzeć. Ale wsadziłam tam też trochę jedzenia. Na pewno za mało jesz. – Jakoś nie zmarniałam – parsknęła Gina, umilkła jednak, przypomniawszy sobie, że właściwie nie jadła od… poprzedniego ranka? Ostatnio na przemian traciła i odzyskiwała apetyt w nieprzewidywalnym rytmie, który raz napełniał ją energią i pchał do działania, a za chwilę znów odzierał z sił i wpędzał w apatię. – Wiedziałam, że tak będzie. Dlatego przyniosłam śniadanie. – Naomi wskazała na torbę. – Nie chcę, żebyś padła z głodu. Gdzie ja w tym wieku znajdę nową najlepszą przyjaciółkę? Nie wspominając już o godnej zaufania opiekunce do dzieci… Choć Naomi przemawiała żartobliwym tonem, w jej oczach widać było prawdziwą, niemal matczyną troskę, która szczerze wzruszyła Ginę. Aby zapanować nad emocjami, odchrząknęła głośno i wskazała na aneks kuchenny. – W takim razie spróbuj się tam przedrzeć i zrobić nam herbatę. Wczoraj otworzyłam kilka pudeł z kuchni. Nie uwierzysz, ile tam było gratów. Wiesz, ile zgromadziliśmy samych kubków? Czterdzieści pięć. – Czterdzieści pięć? – powtórzyła Naomi z udawanym lekceważeniem. – Tylko tyle? – Wiem. Dwie pełne torby. W tym siedem z sercami i różnymi napisami. Wyszło na to, że jestem bardzo niezdecydowana. – A ile sobie zostawiłaś? – Pięć – odparła Gina nonszalancko, choć miała wrażenie, że każda decyzja o zatrzymaniu lub wyrzuceniu jakiegoś przedmiotu jest deklaracją dotyczącą jej przyszłego życia, złożoną wobec całego wszechświata. Odłożenie do szafki dwóch kieliszków do szampana było wyraźnym sygnałem nadziei. Bez skrupułów pozbyła się za to wielkiej wazy do ponczu: przyjęcia na zakończenie sezonu piłkarskiego bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Bogu dzięki. – Pomyślałam, że pięć to dobra liczba. Coś pomiędzy życiem w samotności i nadzieją, że jeszcze kiedyś będę zapraszać ludzi na kawę. Naomi zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym skinęła głową. – Podoba mi się to rozumowanie. Zatrzymałaś szklaną podstawkę pod tort? Wiesz, tę urodzinową? – Tak. Tam, gdzie jest tort, jest i nadzieja. – Zgadzam się. No dobrze, a gdzie masz talerze? Kuchnia była zupełnie nowa i na wskroś nowoczesna, pozbawiona jakichkolwiek wystających uchwytów czy urządzeń. Granitowy blat lśnił jasno, wypucowany przez Ginę w środku nocy. Choć opróżniła już dwa pudła ze sprzętem kuchennym, trafiły tu tylko rzeczy naprawdę niezbędne: trzepaczka do jaj, łopatka, drewniana łyżka, tarka i łopatka do ryb, a wszystko schowane w wielkim fajansowym słoju z epoki wiktoriańskiej. Gina doszła do wniosku, że dzięki temu praktycznemu podejściu kuchnia wyglądała bardziej profesjonalnie
niż wtedy, gdy trzymała w szafkach masę nieużywanych maszyn do makaronu i sokowirówek. Sokowirówka trafiła do pudła z napisem „SPRZEDAĆ” wraz z gofrownicą, naczyniem do gotowania na wolnym ogniu, młynkiem do kawy i wieloma innymi urządzeniami. Był to kosztowny prezent ślubny, ale Gina cieszyła się, że wreszcie się go pozbędzie. Sam widok urządzenia przypominał jej gorzki smak jabłek z pestkami, „zdrowe” drinki owocowe, które przyrządzał jej Stuart, gdy była zbyt chora, by normalnie jeść. Nigdy go nie mył, a oblepione sokiem plastikowe części całymi dniami zalegały na brzegu zlewu. Gdy tylko Gina odłożyła sokowirówkę do pudła, poczuła ulgę. Jednocześnie miała dziwne wrażenie, że postępuje lekkomyślnie, jakby wyrzuciła właśnie ważną instrukcję obsługi. Naomi znalazła talerzyki w jednej z sześciu szafek, śnieżnobiałych i pozbawionych jakichkolwiek zdobień. – Proszę, cóż za odmiana po Dryden Road – oznajmiła, gładząc lśniące migdałowe powierzchnie z uchwytami wpuszczonymi w drewno. – Bardzo nowoczesne. Co zrobiłaś z uroczą wiszącą suszarką z kuchni? Trafiła do hotelu dla rzeczy? – Musiałam ją zostawić. Kredens też. I pieniek rzeźniczy. Kupcy chcieli, by kuchnia pozostała w stanie niezmienionym, więc zasugerowałam agentowi nieruchomości, żeby trochę się z nimi potargował. – Zostawiłaś pieniek? – zdumiała się Naomi. – Ten, który przywiozłaś z wakacji w Yorkshire? Gina wzruszyła ramionami. – A gdzie bym go tutaj położyła? Poza tym jest częścią tamtej kuchni, a nie tej. Co? Czemu robisz taką minę? – Bo tyle było zamieszania… Dobrze sypiasz? Wybacz, zapomnij o tym pytaniu. Chodzi tylko o to… – Naomi zamilkła na moment, nie wiedząc, czy wybrać takt czy szczerość. – Chodzi o to, że włożyłaś w urządzenie tamtego domu mnóstwo wysiłku – dokończyła. – Nie musisz rezygnować ze wszystkiego tylko przez wzgląd na… no wiesz. – Teraz ten dom należy już do kogoś innego – odparła Gina. I wcale nie miała na myśli rodziny, która go kupiła. Naomi chciała coś dodać, rozmyśliła się jednak w ostatniej chwili i poklepała Ginę po ramieniu. – Zjedzmy rogaliki. Są w torbie. Gina postawiła papierową torbę z zakupami na blacie. W środku leżała droga zapachowa świeczka o trzech knotach, dwa kolorowe czasopisma, pudełko lodów bakaliowych, butelka wina i kilka ciepłych jeszcze rogalików. Same ulubione rzeczy Giny. Niemal ten sam zestaw, który Naomi przynosiła jej do szpitala po każdej serii zabiegów – z wyjątkiem wina, oczywiście. W końcu Gina postarała się o wino, które piła Naomi podczas wizyt, ona nie była skazana na napoje z sokowirówki. – Ach tak, pamiętam. Żadnych poradników? – Nie. Uznałam, że już ich nie potrzebujesz. Zresztą twoja mama na pewno przysłała ci już te najlepsze. – Nie wiem, czy akurat najlepsze… Mówiłam ci, że przez przypadek wysłała mi swoje ostatnie zamówienie: Jak radzić sobie z rozwodem swojego dziecka? – Boże, naprawdę? – Naprawdę. – Gina odłożyła lody do zamrażarki, na później. Plastikowe szuflady lodówki były cudownie czyste i puste, wolne od zużytych w połowie mrożonek z groszkiem i starych tacek z kostkami lodu. – Kusi mnie, żeby napisać na pierwszej stronie „Nie zawsze chodzi o ciebie, mamo” i jej oddać. Zachowuje się tak, jakby to ją ktoś porzucił.
Naomi parsknęła śmiechem, potem jednak zawstydziła się nieco. – Ale nie oddasz, prawda? Wiem, że Janet doprowadza cię do szału, ale ma dobre intencje. Kobieta, która jeszcze przed pięćdziesiątką straciła dwóch mężów… – Wie, co znaczy samotność. Tak, już to przerabiałyśmy. I oczywiście nic jej nie powiem. – Przepraszam, nie chciałam zrzędzić. Wiem, że łatwiej o wyrozumiałość wobec matek innych ludzi. Ale Janet jest przynajmniej przy tobie, a nie lata gdzieś po świecie ze swoim nowym facetem, jak moja. – Naomi nastawiła wodę. – A jak tam sprawy ze Stuartem? Ciągle tylko pisze do ciebie esemesy czy choć raz zadzwonił? – Pisze. Tak jest lepiej. Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Jason się z nim widział, odkąd… odkąd się wyprowadził? – Nie poszedł w tym tygodniu na piłkę. Poza tym Jay i tak mi o niczym nie mówi. Wiesz, jacy są faceci. Wszystko, co się dzieje w szatni, zostaje w szatni – skrzywiła się Naomi. – Ale przesyła ci pozdrowienia. Uważa, że Stuartowi całkiem odbiło. Mówi, że jeśli tylko możemy coś zrobić… – Dzięki. – Gina oderwała kawałek rogalika. – Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Nie mamy dzieci, więc nie będziemy się o nie kłócić, sprzedaliśmy dom, on zabrał koty. Trzeba tylko podać różne szczegóły prawnikom, a oni to za nas załatwią. Rory – przy okazji dzięki za ten kontakt, jest naprawdę świetny – mówi, że prawdopodobnie ogarnie wszystko w ciągu trzech miesięcy. Czterech, jeśli nie da rady od razu wszystkich złapać. – Świetnie, cieszę się, że panujesz nad praktycznymi sprawami. Ale co z tobą? Jesteś nad wyraz spokojna… – Naomi zalała wrzątkiem torebki z herbatą i dźgała je łyżeczką. – Ja zabiłabym gnoja nożyczkami do paznokci. Poważnie, wystarczy, że szepniesz tylko słówko. – Pchnęła w stronę Giny kubek i obdarzyła ją uśmiechem, za którym krył się jednak prawdziwy gniew. – Nie muszę od razu używać nożyczek. Mogę zacząć od środków przeczyszczających. Gina ujęła w obie dłonie gorący kubek i próbowała zdefiniować uczucia, które wypełniały ją w tym momencie. – Zwykle czuję się całkiem dobrze. Czasami… nie. Ale w sumie odetchnęłam z ulgą. Między mną i Stuartem od dawna się nie układało. Może powinnam była zdobyć się na odwagę i zakończyć to wcześniej, a nie pozwolić, żeby się zepsuło. – Ty niczego nie zepsułaś. Oboje wiele przeszliście – odparła natychmiast Naomi. – O wiele więcej niż większość par przez całe życie. – I to jest właśnie okropne – skrzywiła się Gina. – Podobno przeżyte wspólnie trudności wzmacniają, a nie osłabiają związek. Wiem, co teraz wszyscy sobie myślą: Przeżyli coś takiego, a teraz się rozchodzą? Jak to możliwe? – Nikt tak nie myśli. Jeśli już, to wszyscy zakładają raczej, że Stuarta dopadł przedwczesny kryzys wieku średniego, a ty go wykopałaś. Ile lat byliście ze sobą? Dziewięć? Dziesięć? – Prawie dziewięć. Ponad pięć jako małżeństwo. – Gina skrzywiła się ponownie. Co takiego właściwie teraz czuła? Wstyd? Rozpacz? Tęsknotę? Małżeństwa nie powinny się rozpadać w sekundę. Nie tutaj. – A przy okazji, nie potrzebujesz garnka do gotowania na parze? Dostaliśmy w prezencie ślubnym aż trzy. Zamieszczę chyba wiadomość na tablicy ogłoszeń w pracy. – Gino, nie musisz się pozbywać wszystkiego. – Muszę. Chcę. – Wskazała na pudła. – Zresztą gdzie miałabym trzymać te rzeczy? To mieszkanie jest nowym początkiem. Wszystko jest tutaj czyste, białe i moje. Każda z rzeczy, którą zdecyduję się zostawić, musi mówić coś o mnie. – Rozumiem. – Naomi sięgnęła po rogalik i spojrzała na Ginę zachęcająco. Ta mówiła
dalej. Po raz pierwszy ubrała swój plan w słowa, dzięki czemu wydawał się bardziej realny. – Nie mam tutaj miejsca na rzeczy, których naprawdę nie potrzebuję albo które nie do końca mi się podobają, więc zatrzymam sobie sto przedmiotów, bez których nie potrafię żyć. Reszta musi zniknąć. Wtedy będę mogła należycie docenić tę setkę, zamiast wypychać szuflady rzeczami, na które i tak nigdy nie patrzę. – Chwileczkę! – Naomi odłożyła swój rogalik. – Jesteś zbieraczką, zawsze nią byłaś. Czy to wnętrzarska wersja ogolenia głowy na łyso i wytatuowania sobie delfina na tyłku? – Wcale nie, staram się tylko podejść do sprawy praktycznie. Nie mogę odtworzyć tu mojego starego domu. Nie mam na to miejsca, a poza tym tamten dom należy już do przeszłości. Tamten człowiek należy do przeszłości. Wlokłam za sobą wszystkie te rzeczy przez całe życie, więc czas na gruntowne porządki. – Dlaczego akurat sto? Wiesz, że to bardzo mało, prawda? W swoim starym domu pewnie miałaś ze sto świeczek. – To ładna, okrągła liczba. I nie zaliczam do niej rzeczy całkiem podstawowych, takich jak bielizna. Ale muszę mieć jakieś zasady, bo inaczej od czego zacznę? Podjęłam jeszcze jedną decyzję – dodała Gina. – Sprzedam trochę starych rzeczy i kupię sobie coś naprawdę ładnego. Prezent dla mojego nowego mieszkania. – Rzeczywiście doskonały pomysł. – Naomi pokiwała głową z większym entuzjazmem. – Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy. Sprzedaję sporo na aukcjach internetowych, głównie na eBayu. – Naprawdę? – zdziwiła się Gina. Zaskoczył ją nie tylko fakt, że Naomi znajduje na to czas, ale i to, że chce jej się to robić. Czego jak czego, ale pieniędzy Hewsonom nie brakowało. Naomi wróciła właśnie do pracy na pełny etat jako wszechwiedząca i wszechmogąca kierowniczka kliniki dentystycznej, a Jason był współwłaścicielem firmy informatycznej. – Tak, to świetny sposób na pozbycie się rupieci – wyjaśniła Naomi beztrosko. – Trzy albo cztery razy w roku robię w domu przegląd. Sprzedaję sprzęt do golfa Jasona, ubranka Willow, książki, prezenty bożonarodzeniowe. Nie uwierzyłabyś, co ludzie kupią, jeśli tylko odpowiednio się to opisze. – Poruszyła sugestywnie palcami. – Lubię przygotowywać te opisy. Gina uniosła brwi. – Przecież ty jesteś zawsze szczera aż do bólu, nie przeszkadza ci to? – To jest właśnie najdziwniejsze! Okazuje się, że ludzie cenią sobie uczciwość. Nie zdradziłam tylko mamie Jaya, jaki mam nick. Inaczej zorientowałaby się, że wszystkie te porcelanowe aniołki, którymi uparcie nas uszczęśliwia, nie zdobią wcale naszych półek. Naomi się uśmiechnęła i puściła do niej oko, a Gina uświadomiła sobie, jak nieznacznie zmieniła się w ciągu długich lat ich znajomości. Wielokrotnie zmieniała fryzurę i kolor włosów, a w kącikach jej zielonych oczu pojawiły się drobne zmarszczki, poza tym jednak była to ta sama apodyktyczna, życzliwa i nieco buntownicza Naomi, którą poznała pierwszego dnia nauki w nowej szkole. Poczuła nagle ogromną wdzięczność, że los zetknął je ze sobą właśnie wtedy. Przecież równie dobrze mogła usiąść obok kogoś innego. Ktoś inny miałby wtedy Naomi McIntyre za najlepszą przyjaciółkę, ktoś inny mógłby liczyć na jej pomocną dłoń i na uśmiech, który rozjaśniał najciemniejsze nawet mroki. – Właściwie mam też coś dla ciebie – oznajmiła Gina i wróciła do salonu po torbę, którą wcześniej przygotowała. – Choć po tym, co właśnie powiedziałaś, sama nie wiem, czy na to zasługujesz. Naomi przyjęła torbę z cichym jękiem. – Chcesz się na mnie odegrać, oddając mi wszystkie moje prezenty gwiazdkowe? – Nie! Zajrzyj do środka. – Gina usiadła na swoim miejscu, czekając na reakcję
przyjaciółki. Kiedy ta po chwili zakrzyknęła radośnie, Gina poczuła się jak Święty Mikołaj. – O mój Boże! Gina! – Naomi z wypiekami na twarzy przerzucała stare numery czasopism „Q”, „Melody Maker” i „New Woman” z lat dziewięćdziesiątych. – O Boże, nie mogę uwierzyć! Na pewno nie chcesz ich sobie zostawić? – Mam tego całą masę. Nie dam rady zatrzymać wszystkich, a wiem, że chętnie odświeżyłabyś wspomnienia. Może zachowasz je dla Willow. Wiesz, kawał życia jej matki. Gina wcale nie żartowała. Jako nastolatki spędziły mnóstwo czasu, przeglądając razem te czasopisma podczas przerw między lekcjami, w świetlicy, w kuchni Naomi. Szczególne znaczenie miały dla Giny czasopisma muzyczne: zawsze czuła się autsajderką, dopóki nie zainteresowała się muzyką, a wtedy nagle świat stanął przed nią otworem. Nie musiała się zastanawiać, z kim się zaprzyjaźnić, skoro od razu widziała kogoś w koszulce z nadrukiem jej ulubionego zespołu. – Tylko nie sprzedaj ich na eBayu – dodała. – Przynajmniej nie od razu. – Żartujesz! – oburzyła się Naomi, przeglądając czasopisma z nabożną czcią. – Ileż wspomnień… O rany, spójrz tylko na te stare reklamy Rimmela… Jesteś naprawdę niesamowita. A co to? – Sięgnęła do torby i wyjęła koszulkę z logo zespołu. Podniosła wzrok na Ginę. – Nie kupiłaś tego na pamiętny koncert w Oksfordzie? Wiesz, kiedy poznałaś Kita. To jest tamta koszulka? – Przyjrzała się uważnie starej bawełnie. – Wygląda na nieużywaną. – Bo nie była używana. – Gina wpatrywała się w koszulkę. Minionego wieczora, gdy wkładała ją do torby, uważała, że postępuje właściwie, lecz teraz miała wrażenie, że część jej przeszłości znika w otchłani, odchodzi od niej na zawsze. Upomniała się w myślach. Musiała się tego pozbyć, a lepiej, by koszulka trafiła w ręce kogoś, kto znał jej wartość sentymentalną. – Kupiłam dwie, na wypadek, gdyby jedna skurczyła się w praniu albo mama się dowiedziała, gdzie wtedy byłyśmy, i nigdy więcej nie pozwoliła mi wyjechać na taką imprezę. To jest ta zapasowa. – A gdzie jest twoja? – Chyba dałam ją Kitowi. Naomi podniosła na nią wzrok, a jej oczy były pełne smutku. – Och, Gee. Nie mogę tego wziąć. – Chcę, żebyś wzięła. – Gina dawno już nie rozmawiała o Kicie. Naomi była jedyną osobą, z którą w ogóle mogła o nim rozmawiać. – Weź ją dla Willow. Ja i tak nie mogłabym jej włożyć, jest o wiele za mała. Trafiłaby z powrotem do szuflady, a muszę być bezwzględna. Odwróciła wzrok. Logo zespołu przywołało wspomnienie upchnięte na dnie jej pamięci, ukryte podobnie jak sama koszulka: Kit odpoczywający na niezasłanym łóżku po nieprzespanej nocy, ubrany w swoje niebieskie kraciaste bokserki i jej koszulkę, jego długie ręce ułożone nad głową, odsłonięty płaski, umięśniony brzuch. Gina powiedziała sobie wówczas, że musi zapamiętać, jak doskonale wyglądał. Wydawało się, że od tamtej pory minęły całe wieki. Ból ścisnął jej serce, gdy spojrzała na czysty, nietknięty nadruk na koszulce w rękach Naomi. – Nie, posłuchaj, chętnie wezmę gazety, ale nie to – oświadczyła Naomi, przyglądając się uważnie przyjaciółce. – Chcę, żebyś to ty ją zatrzymała i podarowała Willow, kiedy dorośnie na tyle, by docenić, jaką ma świetną matkę chrzestną. Gina zmusiła się do uśmiechu, ale wciąż miała przed oczami obraz ze wspomnień. Ale czy ona naprawdę tam była? Tamten poranek przydarzył się jej, ale teraz miała wrażenie, że to fragment jakiegoś filmu, który oglądała przed laty. Poranki z Kitem wydawały się początkiem czegoś ważnego, pierwszymi krokami na długiej drodze, po której będą razem kroczyć, ale potem wszystko się urwało, pozostawiając po sobie tylko nierealne wspomnienia. Wiedziała, że
za jakiś czas będzie podobnie myśleć o Stuarcie. Wszystkie nadzieje i plany, wspólne miesiące i lata, doświadczenia i wspomnienia… obrócone wniwecz. Zrobiło jej się słabo, jakby zbliżyła się zanadto do skraju przepaści. – Gdzie się podziały te ostatnie lata, Naomi? – wybuchnęła nagle. – Jak to się stało, że nagle jesteśmy już takie stare? – Wcale nie jesteśmy stare, ty głupia krowo – ofuknęła ją przyjaciółka. – Dopiero zaczynamy. Podobno życie zaczyna się dopiero po czterdziestce, a do tego jeszcze sporo nam zostało. – Ale ja czuję się stara. Czas tak szybko płynie, a ja nawet nie wiem, co… – Dopiero zaczynamy – powtórzyła z naciskiem Naomi. Ujęła dłoń Giny i spojrzała jej prosto w oczy, pełna troski i życzliwości, zrozumienia dla wszystkich tych rzeczy, które pozbawiały jej przyjaciółkę sił, jeśli nie koncentrowała się wyłącznie na swoim najbliższym celu. – Masz o wiele więcej czasu, niż ci się wydaje. Obiecuję. Gina zdobyła się na słaby uśmiech i uścisnęła dłoń Naomi. Nie potrzebowała rzeczy przypominających jej o przeszłości. Miała przecież Naomi. Szczerą, troskliwą, praktyczną Naomi. Po wyjściu przyjaciółki Gina uprzątnęła kubki i talerzyki, a potem sięgnęła po świeczkę zapachową, by odłożyć ją do szafki. Na później. Na lepszą okazję. Dla gości. Znieruchomiała nagle z pudełkiem w dłoni. Nie spodziewała się przecież gości. Była tutaj całkiem sama, więc dlaczego miała zachowywać świeczkę dla kogoś innego, skoro był to prezent dla niej? Nie zastanawiając się dłużej, wyjęła świeczkę z pudełka i postawiła ją na parapecie, jedynej niemal całkiem pustej powierzchni w mieszkaniu. Potem zapaliła knot. Po chwili powietrze wypełniło się zapachem hiacyntów. Rześki, świeży aromat rozproszył szarość smutnych zimowych miesięcy.
Rozdział trzeci Przedmiot: koszulka The Marras, trasa po klubach studenckich, 1996 Oksford, 1996 To najwspanialszy wieczór w kilkunastoletnim życiu Georginy, a przecież dopiero minęła dziesiąta. Rozgląda się na boki, pociąga ukradkiem łyk z piersiówki taty Naomi i uświadamia sobie poniewczasie, że przecież tutaj nikt jej tego nie zabroni. Nikt jej nie obserwuje i nikogo nie obchodzi, że jest niepełnoletnia. Wszyscy dookoła są pijani albo naćpani, albo obściskują się po kątach, bywa też, że korzystają z wszystkich tych zakazanych rozrywek naraz. Georginę przepełnia upojna radość, która nie ma nic wspólnego z wódką, ale z dudniącą wokół muzyką. Dziewczyna pociąga kolejny łyk, który parzy ją w gardło, krzywi się jednak i przełyka. Naomi mówi, że wódka nie ma żadnego smaku, ale Georgina wcale nie jest tego pewna. Oczywiście nie zamierza się o to spierać. Zmieszana z hormonami i wonią potu wypełniającą powietrze w ciasnym klubie studenckim wódka smakuje jak płynny ból głowy, Georgina nie może jednak liczyć na nic innego, bo nawet w mocnym makijażu wygląda na nieletnią, a poza tym mają pieniądze tylko na bilet autobusowy do akademika brata Naomi, gdzie chcą przenocować na waleta. Można więc powiedzieć, że rzeczywiście jest to wizyta na uczelni, a właściwie w jej budynkach, tyle że głównie w budynku klubu, a nie biblioteki, jak zapewniała mamę i Terry’ego. Jest cudownie. Georgina uważa, że powinna się bać, ale się nie boi. A jeśli nawet, to raczej w pozytywnym sensie. – To najwspanialszy wieczór w moim życiu – bełkocze Naomi, biorąc przyjaciółkę pod rękę. Jej oczy lśnią radością, która za jakieś pół godziny zamieni się zapewne w płacz wzruszenia, a przecież na razie gra dopiero support. Zespół The Marras, którego album Georgina zna praktycznie na pamięć, pojawi się na scenie dopiero za godzinę. – Dziękuję ci, że namówiłaś mnie na ten wyjazd! – Super! – odkrzykuje szczęśliwa Georgina. Myśli o czymś, do czego nie przyznałaby się nawet przed Naomi: kiedy słucha muzyki, wyobraża sobie, jaką będzie interesującą osobą, gdy w końcu rozpocznie studia. Już niedługo. Jeszcze dwa lata, jeszcze kilka dobrych ocen i w końcu będzie miała szansę zostać kimś zupełnie nowym. Georgina Bellamy nosi aparat na zębach i krawat. Gina Bellamy jest pisarką. Aktorką. Ma grzywkę i seksowne buty, otacza ją aura tajemniczości. Naomi chichocze. – Georgino, jesteś taka… – Gino… – poprawia ją z naciskiem. – Gino. – Co? – Naomi ma taką minę, jakby chciała szczerze powiedzieć, co myśli o tej zmianie, ale w tym momencie zespół zaczyna grać jedyną piosenkę znaną publiczności. To cover przeboju Heroes – chłopcy z supportu nie są na tyle głupi, by kończyć występ własnym utworem. Masa spoconych, gorących ciał porywa Georginę i Naomi ze sobą. Naomi piszczy gdzieś w oddali, ale Georgina zamyka oczy i pozwala, by muzyka wypełniła jej ciało, by rytm wprawiał ją w drżenie od zewnątrz i od środka. Czuje cudowną
lekkość, niesiona energią i siłą tłumu. Nagle zmienia się tonacja, muzyka nabiera rozpędu, a cała sala śpiewa wraz z zespołem, tłum skacze, wrzeszczy, napiera ze wszystkich stron. Usta Georginy również się poruszają, ale jest tak głośno, że nie słyszy własnego głosu. Wyczuwa, że śpiewają dosłownie wszyscy, co wzrusza ją do łez. Ogarnia ją fala czystego pijackiego szczęścia, uśmiecha się do ciemności pulsującej pod jej powiekami, pod które wciskają się palący pot i rozmyty tusz. Gdy w końcu otwiera oczy, gotowa do odśpiewania kolejnej zwrotki, on patrzy prosto na nią. Chłopak (mężczyzna?) ma długie kręcone blond włosy i szeroko rozstawione niebieskie oczy, które lśnią takim samym otumanionym szczęściem. Jego czarna koszulka jest cała mokra, twarz lśni od potu – wszyscy są tu spoceni, na sali panuje okropny zaduch – Georgina czuje ciepło bijące od jego ciała. Czuje ostry męski zapach, niebezpieczny i ekscytujący. – Możemy być bohaterami – śpiewa Georgina, co brzmi tak, jakby kierowała te słowa właśnie do niego. On się uśmiecha, a ona gwałtownie się czerwieni. Ale nie jest zawstydzona. Ani trochę. To całkiem nowe uczucie. Georgina czuje się zawstydzona co najmniej pięć razy dziennie – za sprawą ojczyma, swoich idealnych ocen, nieustannych uwag neurotycznej matki na temat butów, że nigdy nie wkłada odpowiednich. Przez chwilę wpatrują się w siebie, a Georgina ma dziwne wrażenie, że skądś go zna. Jego twarz nie wydaje jej się całkiem obca. Ma wrażenie, że dotarła w końcu do miejsca, do którego zmierzała przez całe życie. To uczucie cudowne i dziwaczne zarazem. Tłum pcha ich ku sobie, serce podchodzi jej do gardła. Wciąż oboje śpiewają, ale on pochyla się ku niej i bez ostrzeżenia, w chwili gdy ze sceny rozbrzmiewa gitarowe solo, krzyczy „Kit!” prosto do jej ucha. Georgina czuje ostre szarpnięcie w piersi, jakby trafił tam właśnie olbrzymi haczyk na ryby. Zastanawia się przez moment, czy naprawdę nie została zraniona, a potem podnosi rękę, zaskoczona. On ujmuje dłoń Giny i przysuwa sobie do ucha, prosząc w ten sposób, by podała mu swoje imię. Pod jego dotykiem przedramię dziewczyny pokrywa gęsia skórka. – Gina! – krzyczy. Jej głos zostaje porwany przez ryk dochodzący spod sceny. Ktoś wbija jej łokieć w plecy, Gina odwraca się i widzi, jak na podniesionych rękach tłumu przesuwa się potężnie zbudowany chłopak, jest tak blisko, że czuje odór piwa z jego ust i ostrą woń potu, którym przesiąknięta jest jego koszulka. Wbija w nią wzrok i kieruje ku niej wyciągniętą do przodu rękę, niczym Superman. Zaciśnięta pięść chłopaka zmierza prosto w jej głowę. Gina wpada w panikę, ale nie może się ruszyć, uwięziona pośród zbitych ciasno ciał. Patrząc na pięść, która za chwilę dosięgnie jej twarzy, myśli tylko, jak wytłumaczy się przed matką z pobytu w szpitalu. Otwiera usta do krzyku, ale w tym momencie Kit łapie ją za pasek i odciąga na bok z zadziwiającą siłą. Gina czuje, jak stukilowe ciało przesuwa się tuż obok niej i uderza w innych. Rozwrzeszczany tłum faluje niczym zboże na wietrze i pcha ją prosto w ramiona Kita, lecz sekundę potem ciągnie ją w drugą stronę i wyrywa z jego uścisku, unosi nad podłogą. Gdy w końcu Gina odzyskuje równowagę, następna fala wciąga ją w gąszcz obcych ludzi. Płynie niesiona przez czarne koszulki, spocone ciała, zapach potu, silniejszy od wszelkich dezodorantów i perfum. Ogląda się za siebie, ale Kit zniknął. Adrenalina – a także rozczarowanie i wódka – wstrząsają jej ciałem tak bardzo, że ma ochotę się rozpłakać. Robi jej się zimno w stopę, spogląda w dół i dopiero wtedy zauważa, że zgubiła tenisówkę. Nie widzi nigdzie Naomi, a musi pójść do toalety. Czar prysł. Bliska płaczu przeciska się przez tłum na tyły sali. Kilka wyluzowanych, spokojniejszych osób, które trzymają się z dala od tłumu, nie
zwraca na nią uwagi. Gina stoi nieruchomo, ogłuszona, w skarpecie przemoczonej rozlanym piwem. I wtedy, gdy zaczyna już rozważać powrót do domu, pojawia się Kit z butem w dłoni. Nie dostrzega jej przez chwilę, dzięki czemu Gina może mu się spokojnie przyjrzeć. W końcu ją zauważa, a niepokój malujący się na jego twarzy ustępuje miejsca uśmiechowi. Gina wstrzymuje oddech, gdy do niej podchodzi. – Kopciuszek, jak sądzę? – mówi, podając jej but. – Gina – odpowiada, wyciągając rękę. Tenisówka nie należy do niej, ale to bez znaczenia. Rozmiar mniej więcej się zgadza, więc będzie mogła schować przemoczoną stopę. Nie pozwoli przecież, by drobny szczegół zepsuł urok tej chwili. – Chwileczkę… – Kit marszczy brwi, gdy Gina próbuje wcisnąć stopę do buta. – To nie twoje? – Prawie moje – żartuje. Oboje mówią zbyt głośno; przypuszcza, że i jemu wciąż okropnie szumi w uszach. – Ale prawdę mówiąc, rzeczywiście nie moje. – Uśmiecha się przepraszająco. – I nie jestem Kopciuszkiem. Śmieje się i odwraca z powrotem do tłumu, który żegna entuzjastycznie zespół i zaczyna się przerzedzać. – Posłuchaj, na pewno gdzieś tam jest. Poszukamy go, gdy zrobi się trochę luźniej. My. Poszukamy. Razem. – Dojdziesz jakoś do baru? Pomogę ci. – Niebieskie oczy Kita ciemnieją, gdy na nią patrzy, a Gina nabiera nagle przekonania, że chłopiec czuje dokładnie to samo co ona. Ma wrażenie, że mogłaby wejść do jego wnętrza, że wszystko w tej sali jest nieco rozmazane, nieco zamglone, w porównaniu z jego wyraźnie zarysowaną sylwetką. Kiwa głową. On bierze ją za rękę i prowadzi do baru. Barman kiwa do nich głową i pyta gestem, czy podać coś do picia. Dłoń Kita jest ciepła i wilgotna, trzyma ją mocno, jakby bał się, że zgubi ją w tłumie, chociaż tłumu tutaj już nie ma. Wypuszcza ją tylko na chwilę, by odebrać piwo. Zanoszą szklanki do stolika w rogu i nim jeszcze Gina zdąży się zastanowić, o czym będą rozmawiać, już rozmawiają. O zespole, o jej zgubionym bucie, o barze, o ich ulubionej muzyce i o tym zdumiewającym zbiegu okoliczności, który sprawił, że Kit jest kumplem brata Naomi, Shauna. On ani na chwilę nie odrywa spojrzenia rozbawionych niebieskich oczu od jej twarzy, a Gina ma wrażenie, że znają się od lat, przez całe życie. Zamawiają następne piwo i odkrywają, że oboje są wielbicielami Nicka Drake’a, oboje są leworęczni i oboje zawsze chcieli mieć kota, ale nigdy im na to nie pozwolono. Na scenę wychodzi długo oczekiwany zespół, ale Kit i Gina wciąż rozmawiają ze sobą w ciemnym zakątku baru, a dzieląca ich przestrzeń jakby kurczyła się z minuty na minutę. Muzyka The Marras dobiega z oddali, przytłumiona, ale Ginie to nie przeszkadza. Brzmi tak, jakby grali w rogu jej pokoju, z odtwarzacza. „Najwspanialszy wieczór mojego życia” – myśli, otumaniona dziwnym, spokojnym zadowoleniem, które sprawia, że czuje się niby napełniony helem balon płynący nad głowami tłumu. Nigdy już nic nie będzie od tego piękniejsze. A przecież jeszcze nie ma północy. Żeby dotrzeć do domu swojej matki w Hartley, Gina musi przejechać obok domu numer 7 przy Church Lane, o którym Janet marzyła, odkąd zamieszkali w tej okolicy. Był to najładniejszy budynek w rzędzie innych ładnych budynków – zbudowany w latach trzydziestych, wzorowany na architekturze epoki Tudorów, zadbany dom z muru pruskiego wyglądał rzeczywiście bajkowo. Starannie przystrzyżony gęsty trawnik otaczały klomby z kwiatami,
a w ogrodzie pyszniła się rozłożysta wiśnia, która dopełniała całości niczym kapelusz nad piękną twarzą. W murku przy wejściu osadzono soczyście czerwoną skrzynkę pocztową, a na żeliwnej, bogato zdobionej bramie złociły się wielkie litery „GR”. „G jak Gina” myślała jako nastolatka, wszędzie szukając Znaków. R jak kto? Zawsze przejmował ją wtedy dreszcz podniecenia i strachu zarazem, że R już gdzieś tam na nią czeka, ale może jej nie znaleźć w tym nudnym Hartley. Kiedy przejeżdżali obok siódemki przy Church Lane, Janet zawsze obracała się na siedzeniu pasażera w brązowym roverze P6 Terry’ego i syciła oczy widokiem tej posesji. Jednocześnie twierdziła, że nie zamierza być „człowiekiem, który ma taką obsesję na punkcie trawnika – szkoda czasu i sił na podobne zabawy”. Gina, która kuliła się wówczas na tylnym siedzeniu samochodu (by nie dojrzał jej tam przypadkiem nikt ze szkoły), kiwała tylko głową, całkowicie zgadzając się z opinią swojej matki. Nawet teraz, gdy jechała w odwiedziny do starego domu, w jej uszach wciąż pobrzmiewał głos Janet i jej uwagi dotyczące wyglądu okolicy – tę jabłoń należałoby ściąć, a oranżeria wyglądałaby lepiej ze spadzistym dachem. Czasami Terry zerkał na Ginę we wstecznym lusterku i mrugał porozumiewawczo, dając jej do zrozumienia, że oboje dobrze wiedzą, co naprawdę myśli Janet o bajkowym domu. Gina czuła wtedy ulgę pomieszaną z wyrzutami sumienia i opuszczała wzrok, choć zwykle miała ochotę się uśmiechnąć w odpowiedzi, a może nawet przewrócić oczami. Te chwile, gdy dostrzegała w nim innego człowieka, zawsze budziły jej niepokój, nie dlatego jednak, by Terry w jakikolwiek sposób był niebezpieczny. Postrzeganie go jako istoty z krwi i kości, obdarzonej na dodatek poczuciem humoru, uznała po prostu za zbyt skomplikowane. Kiedy pozostawał jedynie nudnym wąsatym przedstawicielem handlowym, wpisywał się idealnie w złożone równanie urazy i lojalności, które wypracowała sobie przez lata, system ustępstw i równowagi, który pozwalał jej tęsknić za swoim prawdziwym, przystojnym i bohaterskim ojcem, a zarazem okazywać pewną wdzięczność mężczyźnie zajmującemu jego miejsce. Uznanie realności Terry’ego zmusiłoby ją również do przewartościowania jego relacji z jej matką, a myśl, że Janet i Terry mogliby mieć coś wspólnego z niehigienicznymi czynnościami, o których czytała w czasopismach Naomi, budziła w niej głębokie i trudne do zniesienia zażenowanie. Jako dorosła osoba, jeżdżąc po tych samych drogach, które P6 Terry’ego musiało pokonywać tysiące razy podczas ich codziennych wypraw do szkoły, pracy i na zakupy, Gina szczerze żałowała, że nigdy nie odpowiedziała mu wtedy uśmiechem. Biedny Terry próbował tylko nawiązać z nią kontakt, na swój delikatny, dyplomatyczny sposób. Współczuła mu dziś jeszcze bardziej niż wtedy, bo Janet nadal chciała ściąć jabłoń przy plebanii, a Gina rozumiała teraz lepiej, co przez tyle lat musiał znosić jej ojczym. Przy Church Lane numer 7 rozkwitały wczesne żonkile, wnosząc nieco barwnej radości w ciemne zimowe dni. Gina zatrzymała się na moment przed posesją, by przepuścić inny samochód, i zmierzyła krytycznym okiem działkę i świeżo wybielone ściany domu. Choć uwielbiała stare posiadłości, siódemka nie budziła jej zachwytu. Fasadę szpeciło zbyt wiele pretensjonalnych zdobień, wiedziała też, że w środku jest znacznie ciemniej i ciaśniej, niżby się wydawało. Był to jeden z tych domów, które lepiej podziwiać z daleka, niż w nich mieszkać. Pomyślała, że być może właśnie dlatego jej mama o nim marzy, potem jednak odegnała od siebie tę myśl i ponownie ruszyła w drogę. Żonkile w dwóch wielkich donicach, które Gina i Stuart podarowali Janet podczas ich ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia, zaczęły się właśnie przebijać przez warstwę
kompostu. Gina przystanęła przed wejściem i przyglądała się przez moment bladym listkom i zwiniętym pączkom, wychylającym się nieśmiało ku niebu. Wyglądały ładnie, oczywiście, ale nie tak wspaniale jak złote pąki kilka numerów dalej przy tej samej ulicy. Gina zadzwoniła do drzwi i ponownie spojrzała na kiełkujące rośliny, ogarnięta dziwną irytacją. Kiedy minionej jesieni ktoś sadził te cebulki, ona wciąż była mężatką. I podczas gdy o pierwszej w nocy żonglowała kartami kredytowymi, zamawiając drogie kwiaty na Boże Narodzenie dla ich rodzin, Stuart wysyłał skrycie esemesy do Bryony i ustalał z nią randkę w Birmingham. Ziarno ich rozwodu zostało zasiane w tym samym czasie co te cholerne żonkile i w tym samym czasie wypuściło też pierwsze pąki. Stuart nigdy nie pamiętał o urodzinach ani świętach: Gina zawsze dbała więc, by nie został pominięty nikt z ich rodzin. I choć jej matka dobrze wiedziała, że to właśnie Gina zamówiła prezent, piała z zachwytu i chwaliła Stuarta za wybór jej ulubionych kwiatów. W rzeczywistości nie przepadała za żonkilami. Janet uwielbiała goździki, zdaniem Giny najnudniejsze kwiaty świata. Wszystkie te myśli przemykały jej przez głowę z prędkością światła i wciąż wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w donice, gdy chwilę potem otworzyły się drzwi, a w progu stanęła Janet, jak zwykle zatroskana w obecności swojej rozwiedzionej córki. Janet Bellamy miała pięćdziesiąt sześć lat i wciąż była atrakcyjną, pełną dziewczęcego uroku kobietą. Nosiła dużo różowych rzeczy i posiadała tylko jedną parę spodni, przeznaczoną wyłącznie do pracy w ogrodzie. Gina odziedziczyła po niej wysokie kości policzkowe, ale nie miała jej cienkich złotych włosów ani drobnej figury. Gdy Janet była zadowolona, mogła z powodzeniem uchodzić za czterdziestolatkę, jednak gdy się zamartwiała – co zdarzało jej się znacznie częściej – wyglądała o wiele starzej. – Niepokoiłam się o ciebie! – oznajmiła, chwytając Ginę za ramię, nim ta zdążyła otworzyć usta. – Miałaś być o drugiej! Myślałam, że zepsuł ci się samochód. – Nie, wszystko w porządku – odparła w końcu Gina, nadstawiając policzek do matczynego pocałunku. – Wpadłam tylko do sklepu z używanymi rzeczami, żeby zostawić parę paczek. No właśnie, powinnaś sprawdzić, czy nie chcesz jakichś książek, bo większość oddam. I tak nie mam na nie miejsca. Janet jeszcze mocniej ścisnęła jej rękę. – Masz wykupione ubezpieczenie i assistance, prawda? Już dawno chciałam cię o to zapytać. Ostatnim razem matka przywitała ją pytaniem: „Wiesz, gdzie masz skrzynkę z bezpiecznikami? Boję się, że jeśli zabraknie ci prądu, nie będziesz wiedziała, co robić” – zupełnie jakby Stuart oprócz narzędzi zabrał ze sobą cały zdrowy rozsądek Giny. – Tak, oczywiście, że mam ubezpieczenie – zapewniła ją Gina. – To dobrze. Musisz myśleć o takich rzeczach, zwłaszcza teraz, gdy… – Gdy co? – Gdy… – Janet wzięła głęboki oddech. – Gdy nie masz się na kim oprzeć. Wejdź, nastawię wodę na herbatę. Nie mam się na kim oprzeć. Na miłość boską… Gina patrzyła przez chwilę na oddalające się plecy matki. Przecież nie żyją w dziewiętnastym wieku. – Mamo, doskonale potrafię o siebie zadbać. Wiesz chyba, że Stuart nie odróżniał skrzyni biegów od pojemnika na jajka? Przeszła za matką korytarzem obwieszonym kwiecistymi akwarelami. – Dlatego wszędzie jeździł na rowerze. Był okropnym kierowcą. Kuchnia Janet była nieskazitelnie czysta i pachniała cytrynami. Za każdym razem, gdy
przychodziła tu w odwiedziny, Gina miała ochotę wezwać konserwatora zabytków i zarejestrować to wnętrze jako idealny przykład kuchni z końca lat osiemdziesiątych, zarówno ze względu na wystrój, jak i używany w niej sprzęt. Usiadła na wysokim stołku przy barze śniadaniowym, z trudem znajdując miejsce dla stóp. – Nie o to chodzi, Georgino. – Janet włączyła czajnik elektryczny, a woda natychmiast się zagotowała. Zapewne wrzątek czekał na Ginę już od drugiej. – Stuart zawsze się starał przewidzieć każdy problem, prawda? Kiedy chorowałaś, miał wszystko poukładane i załatwione. Chylę przed nim czoła: przeprowadził tak dokładne badania, że wiedział o twoim przypadku więcej niż niektórzy lekarze. Gina zacisnęła zęby. Janet ubóstwiała Stuarta. Gdyby tylko dla zabawy obdarł ze skóry kilka ślicznych królików i przybił je na drzwiach, Janet nadal twierdziłaby, że jest ósmym cudem świata, bo spełnił swoją rolę jako „wspierający mąż”, gdy zaszła potrzeba. – Wiem, mamo. Był… jest miłym facetem. Gina nie potrafiła wytłumaczyć matce, że choć doceniała zasługi Stuarta – naprawdę doceniała, był wspaniały – chciała mieć męża, który byłby cudowny także w normalnych okolicznościach. Który by się troszczył o nią bez konkretnego powodu, od którego dostawałaby czerwone tulipany na poprawę nastroju, który potrafiłby ją rozbawić zaskakującym żarcikiem. Stuart nigdy taki nie był. Zajmował się załatwianiem różnych spraw, co zawsze budziło w Ginie niepokój i poczucie winy. Kiedy nie miał jakiegoś zadania do wykonania – remontu domu, zaplanowania wakacji, opieki nad chorą żoną – nie wiedział, co ze sobą zrobić i co powiedzieć. Gina przyznała nawet ironicznie w rozmowie z Rorym, swoim adwokatem, że rozwód dał im przynajmniej okazję do realizacji jeszcze jednego wspólnego projektu, czegoś, o czym mogli swobodnie rozmawiać, dzieląc majątek. Janet włożyła do dzbanka trzy saszetki z herbatą, zalała wodą, po czym odwróciła się do Giny i spojrzała na nią z przyganą. – Przyzwoici mężczyźni, tacy jak Stuart, to dzisiaj rzadkość. Wiem coś o tym. – Tak, mamo – westchnęła Gina. – Ale szczerze mówiąc, żadne z nas nie było szczęśliwe. Ani przez chwilę. – Naprawdę? A wyglądaliście oboje na szczęśliwych. – Tłumiąc irytację, zatrzasnęła mocno puszkę z herbatą. – W małżeństwie nie chodzi tylko o szczęście. Chodzi o to, by wiedzieć, na czym się stoi. Stuartowi zawsze mogłaś ufać. – Dopóki nie zaczął mnie zdradzać z młodszą koleżanką ze swojego klubu kolarskiego – przypomniała Gina. – Georgino! Gina nie miała pojęcia, jakim mężem był jej ojciec przez te cztery lata małżeństwa z Janet, często zastanawiała się jednak, czy to nie jakaś cecha jego charakteru, bardziej niż nagła śmierć, miała coś wspólnego z obsesją matki na punkcie mężczyzn, którzy opłacają na czas wszystkie rachunki i robią dokładnie to, czego się od nich oczekuje, zawsze i wszędzie. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła zapytać matkę o to wprost. Kilka razy, już jako dorosła kobieta, próbowała rozpocząć rozmowę o tacie, ale na widok zranionej miny Janet natychmiast się wycofywała. Jakiekolwiek pytanie dotyczące ojca było obrazą dla „mężczyzny, który ją wychował”. Natomiast Gina dawno już doszła do wniosku, że sympatia dla „mężczyzny, który ją wychował” będzie obrazą dla jej ojca. – Mamo, nie chcę rozmawiać o Stuarcie – oświadczyła. – To już zamknięty rozdział. Zamierzam się skupić na przyszłości. Jak na razie ten weekend był dla mnie bardzo udany. Mam już wszystkie rzeczy w nowym mieszkaniu, zaczęłam je nawet sortować. Wczoraj wpadła Naomi, kazała cię pozdrowić…
Gina umilkła, jakby nagle zabrakło jej słów. Janet wyjmowała właśnie z paczki kruche ciasteczka i układała je równo na talerzu. Gina poczuła się jak zwykły gość, choć wiedziała, że matka przez wiele lat powtarzała ten rytuał codziennie o piątej czterdzieści pięć, gdy wracał Terry. Nigdy nie wykładała ciastek, dopóki nie zrobiła herbaty: utrzymywała, że dzięki temu dłużej zachowają świeżość. – Mamo? – przemówiła ponownie Gina. – Wiem, to smutne, ale rozwód nie oznacza końca świata. Nie jestem jeszcze stara. Mam mniej więcej tyle samo lat co ty, gdy poznałaś Terry’ego. Odpowiedziało jej ciężkie westchnienie, a potem cisza. W tle mruczało radio, pokój wypełniała leniwa niedzielna atmosfera. W weekendy było w tym domu coś, co sprawiało, że znów czuła się jak czternastolatka, dręczyło ją nawet dobrze jej znane z dawnych czasów przekonanie, że powinna się do czegoś zabrać. W tym przypadku chodziło zapewne o przygotowanie dokumentów dla Rory’ego, dla banku i różnych innych instytucji oraz ludzi, którzy powinni wiedzieć o jej nowej sytuacji. – Mamo? – powtórzyła, odrobinę głośniej, niż chciała. – Słyszałam cię. Zastanawiam się, co powiedzieć, żebyś nie skoczyła mi od razu do gardła – odparła Janet z irytacją. – Staram się pomóc, Georgino, choć czasem bardzo mi to utrudniasz. Nocami nie mogę spać, bo martwię się o ciebie. Przyszło ci do głowy, że możesz być w szoku? Próbuję to wszystko zrozumieć, a ty zachowujesz się tak, jakby nic się nie stało. – Próbuję po prostu zachować zdrowy rozsądek – odparowała Gina. – Oczywiście, że jestem zdenerwowana, i przykro mi, że ty też się denerwujesz, ale muszę żyć dalej, myśleć pozytywnie. Kto wie, co czeka na mnie za rogiem? – No właśnie, kto wie? – powtórzyła Janet posępnym tonem. Gina czuła, że powoli opuszcza ją dobry nastrój. O wiele łatwiej przychodziło jej zachować optymizm w jej nowym mieszkaniu, nawet pośród stert pudeł, niż w domu Janet. W tym miejscu panował okropny… marazm. Puszki ustawione przy czajniku – herbata, kawa, cukier – tkwiły w tym samym miejscu od dwudziestu lat. Zmienił się jedynie kalendarz z miejscowej mleczarni zawieszony na drzwiach spiżarki. Każdy miesiąc uświetniało zdjęcie gustownie podświetlonych krów na tle okolicznych drzew, pastwisk i budynków. Poruszyła odruchowo nogą, uznawszy, że lepiej będzie wstać i skierować rozmowę na inne tory, nim powie coś, co mogłoby naprawdę zszokować i urazić jej matkę. – Może zabiorę tacę do salonu? – zaproponowała. – Przyniosłam trochę twoich rzeczy. Janet parsknęła i pozwoliła jej zanieść tacę do sąsiedniego pokoju. Gina postawiła ciastka i herbatę obok pilota i programu telewizyjnego, po czym otworzyła usta, by rozpocząć rozmowę o rzeczach, które przyniosła, i o swoim nowym mieszkaniu. O dużej, pustej ścianie i o tym, co mogłaby tam umieścić. O pracy. O wszystkim, byle nie o Stuarcie. Spojrzawszy jednak na zaciętą minę Janet, zrozumiała, że nie ucieknie od poprzedniego tematu. Chwila ciszy pozwoliła matce Giny zmienić taktykę i przejść do następnego ataku. – Zanim się na mnie rzucisz, pozwól mi coś powiedzieć. Widzisz, zastanawiałam się, czy nie powinniście pójść do poradni – oznajmiła Janet, przysiadając na krawędzi fotela i zaciskając skromnie kolana. – Tak sobie myślałam, czy twoja decyzja nie była trochę zbyt… pochopna? – Pochopna? – powtórzyła Gina, po czym zirytowała się na samą siebie, bo pytanie matki rzeczywiście wywołało u niej pewne wątpliwości. Wciąż była zaskoczona własną reakcją na romans Stuarta. Za każdym razem, gdy o tym myślała, budziły się w niej różne emocje – ból, wstyd, żal, ulga – ułożone w różnych konfiguracjach, niczym obrazki w automacie do gry. Co noc wracały wyrzuty sumienia. Może powinna była bardziej się starać, może powinna być wdzięczniejsza losowi za mężczyznę, który
nie pił, nie uprawiał hazardu ani nie narzekał, że musiał się nią opiekować podczas nieprawdopodobnie dokuczliwych i obfitych torsji. – Tak, czy nie zdecydowałaś zbyt pochopnie, rezygnując z doskonałego małżeństwa – kontynuowała Janet, zachęcona jej milczeniem. – Stuart też sporo przeszedł, kiedy się tobą opiekował. Może powinniście ze sobą szczerze porozmawiać. – Proponowałam wizytę w poradni już dawno temu. Stuart oświadczył, że nie zamierza rozmawiać o naszych prywatnych sprawach przy jakiejś obcej osobie. Poza tym on mieszka ze swoją nową dziewczyną. Uważam, że to przesądza sprawę. – Gniew ścisnął Ginę za gardło, gdy wypowiadała te słowa. – Widywał się z nią od miesięcy – kontynuowała masochistycznie. – Pojechali do Dublina na jej urodziny, a Stuart wmawiał mi wówczas, że jest na turnieju piłki nożnej! Czy twoim zdaniem naprawdę powinnam ignorować fakt, że niemal od roku zdradzał mnie i oszukiwał? Wtedy nie byłam chora. – Oczywiście, że mnie rozczarował. – Janet zmarszczyła brwi i pokręciła z przyganą głową, jakby Stuart miał na sumieniu jakiś drobny wybryk, a nie zostawił jej córkę dla innej kobiety. – Ale takie rzeczy się zdarzają. Małżeństwo to nie bajka. Problemy trzeba przepracować. Sęk w tym, że ty zawsze miałaś zbyt wygórowane oczekiwania, zwłaszcza odkąd… Cóż, szkoda po prostu, że nie poznałaś Stuarta, kiedy jeszcze byłaś w szkole. – Matka Giny zacisnęła znacząco usta. Gina dopiero po chwili milczenia zrozumiała, że Janet obwinia w jakimś stopniu Kita o jej rozwód. – Mówisz o Kicie? – upewniła się, spoglądając na matkę z niedowierzaniem. – Cóż – westchnęła ponownie Janet. – Chcę tylko powiedzieć, że wszystko mogłoby się inaczej ułożyć, gdybyś poznała najpierw Stuarta. Gina opadła na oparcie fotela, jakby zabrakło jej argumentów. Skłamałaby, mówiąc, że nigdy nie myślała o Kicie. Pojawiał się w jej myślach co najmniej raz dziennie, choć raczej jako zamglony obraz z przeszłości niż konkretne wspomnienie, ale ostatnio, za sprawą porządków w starych rzeczach, obraz ten nabrał wyrazistości. Teraz Kit jawił jej się jako konkretny, żywy człowiek, a nie widmo przeszłości. Janet przyglądała się uważnie córce. Wyglądała na ogromnie zadowoloną, że wytypowała winnego rozwodu Stuarta i Giny, a jeszcze bardziej cieszył ją chyba fakt, że tym sprawcą był właśnie Kit, przyczyna wszelkiego zła, jakie spadało na jej córkę. – Mamo – westchnęła ciężko Gina. – Jak Kit może mieć coś wspólnego z fiaskiem mojego małżeństwa? – A nie ma? – Nie! – Gina nie wiedziała, co powiedzieć, by ją przekonać. – Winę ponosimy wyłącznie ja i Stuart. Choć nie, nieprawda, tak naprawdę nikt nie zawinił. Przede wszystkim w ogóle nie powinniśmy się byli pobierać. – Och, Georgino, jak możesz tak mówić? – Przecież to prawda. – Więc to pewnie moja wina, że… – zaczęła Janet, lecz Gina przerwała jej ostro. – Nie, mamo. Niczyja wina. Czasami po prostu się nie układa i już. Siedziały w ponurym milczeniu, aż Gina wstała i sięgnęła po torbę, którą zostawiła przy drzwiach. – Przyniosłam trochę twoich rzeczy, które znalazłam w pudłach ze starego domu – oznajmiła pojednawczo. – Twoje sztućce jeszcze z Wielkanocy, kilka książek kucharskich, które od ciebie pożyczyłam, forma do ciasta… – Gina kładła przedmioty na stole, zadowolona, że teraz staną się na powrót częścią domu matki. – I te książki o… no wiesz…
Sterta poradników dla rozwodników, które wpędzały Ginę w głęboką depresję. Poradniki, które dała jej Naomi, były przynajmniej jakoś optymistyczne, choć zarazem brutalnie szczere. Zawierały praktyczne życiowe rady, które pchały zagubioną, samotną kobietę na drogę spełnienia, czy jej się to podobało, czy nie. Tymczasem Janet dotarła chyba do jakiegoś działu poradników, które podtrzymują żal i rozgoryczenie do końca życia. Gina nie chciała dołączyć do „bardzo pomocnego” kręgu samotnych kobiet w średnim wieku, z którymi spotykała się matka i które zajmowały się głównie układaniem kwiatów oraz roztrząsaniem swoich smutnych historii. – Nie musisz ich oddawać – zaoponowała Janet. – Może powinnaś jeszcze…? – Nie, dziękuję, przeczytałam wszystkie. – Nim Janet zdążyła zaprotestować, Gina postawiła na książkach wielką kryształową misę. – To twoja salaterka, prawda? – Chyba nie. Ja mam kryształ Dartington. – Na pewno należy do ciebie. Pożyczyłaś mi ją dawno temu. Janet przyjrzała się uważniej i westchnęła. – To salaterka ciotki Glorii. Gloria była ciotką Janet, dostojną matroną, którą Gina zachowała jedynie w mglistych wspomnieniach. Zawsze pachniała keksem i pracowała jako gosposia w domu dużej rodziny w pobliżu St. Albans. – Pamiętasz, jakie robiła pyszne biszkopty? Nie pamiętasz? – zdziwiła się Janet, gdy Gina pokręciła głową. – Uwielbiałaś te ciasteczka. Specjalnie dla ciebie dekorowała je posypką, czerwoną, białą i niebieską. – A tak, jasne – mruknęła Gina. Równie dobrze ciotka mogła posypywać biszkopty żabim skrzekiem, ona i tak by tego nie pamiętała. Lepiej znała wspomnienia dotyczące herbatek i ciast z czasów dzieciństwa Janet, bo wielokrotnie wysłuchiwała opowieści o tamtych smakołykach. Po śmierci ojca Giny Janet opuściła Leominster oraz pozostałości ich dawnego życia i wprowadziła się na jakiś czas do swoich rodziców w Kent. Gina nie zachowała żadnych wspomnień z tamtych czasów – może jedynie obraz Janet, która tygodniami nosiła tę samą niebieską sukienkę – chętnie jednak poznawała własne dzieciństwo w obrazach odmalowywanych przez matkę: pikniki z ciotkami czy wycieczki na farmę w fordzie granada dziadka. Naprawdę przyjemne wspomnienia – przynajmniej w relacji matki. Dziadek i babcia dawno już nie żyli i nie mogli potwierdzić autentyczności tych historii, ale Gina zapamiętała ich dobrze ze starych fotografii, na których wyglądali na szczęśliwych. Zdjęcia robiła zwykle Janet, Gina zaś często była ich obiektem, patrzyła z powagą spod ciemnej grzywki. Janet zaczęła się pojawiać na fotografiach później, gdy dołączył do nich Terry ze swoją najnowszą lustrzanką. Ustawiał je zazwyczaj przed swoim samochodem, który zawsze wyglądał potem wyraźniej niż one. Okazało się też, że zarówno Janet, jak i Gina robią „fotograficzne twarze” – ten sam szeroki, nieco sztuczny uśmiech, który pojawia się na wszystkich zdjęciach, bez względu na pogodę i otoczenie. Janet wzięła salaterkę do rąk i wpatrywała się w jej wnętrze, jakby widziała tam przeszłość, rodzinne zdjęcia, biszkopty i tak dalej. – Gloria zawsze miała ładne rzeczy – powiedziała. – To prezent ślubny od rodziny, u której pracowała. Szkło ołowiowe. Byli dla niej bardzo dobrzy. Ale ona też była dla nich dobra. Poświęciła im dwadzieścia dwa lata życia. Gina poczuła ukłucie dobrze jej znanej żądzy zbieracza, szybko jednak stłumiła ten odruch. Musiała skupić się na swoim mieszkaniu i pamiętać, że ma tam miejsce tylko dla siebie. – Jest śliczna, mamo, ale ja naprawdę nie mam gdzie jej trzymać. Uznała, że nie warto opowiadać Janet o pomyśle zachowania stu rzeczy. Janet nie
pochwalała niczego, co trąciło ideologią New Age albo mogło doprowadzić do braku odpowiedniej liczby obrusów w domu. – Ale ta salaterka należała do ciotki Glorii! Na pewno chciałaby ją podarować właśnie tobie. – Janet ujęła mocniej naczynie i podała je Ginie. – Weź, na pamiątkę ciotki. Sama przecież przyznałaś, że jest śliczna. Gina zmobilizowała się wewnętrznie, świadoma, że czeka ją ciężka przeprawa. Nie zamierzała być jednak ustępliwa, bo właśnie tej cechy charakteru chciała się pozbyć raz na zawsze. – Mamo, nie pamiętam jej. Umarła, kiedy miałam pięć lat. I nie będę o niej pamiętać dzięki salaterce, której nigdy nie wyciągnę z szafki, prawda? Powinnaś raczej opowiedzieć mi o cioci coś więcej, wtedy zachowam ją we wspomnieniach. – To nie jest temat do żartów, Georgino. – Janet ponownie spojrzała na ciężkie, kryształowe naczynie. – Biedna Gloria. Była naprawdę cudowną kobietą. Szkoda, że jej nie pamiętasz. Przygotowała tort na twoje chrzciny. Kremowy, z jasnożółtymi stokrotkami. Tego szczegółu Gina dotąd nie znała: w albumie z dzieciństwa nie było żadnego zdjęcia z tortem przygotowanym na chrzciny. Szczerze się teraz ucieszyła. – Naprawdę? Więc jednak coś po niej odziedziczyłam? A ty? – Pod pewnymi względami ją przypominasz – odparła Janet. – Potrafiła wyklejać tapety lepiej niż jakikolwiek fachowiec, była też… romantyczna. Gloria nigdy by się do tego nie przyznała, ale twoja babcia utrzymywała, że kochała się w ojcu tej rodziny, dla której pracowała, doktorze Meredith. Dlatego została u nich tak długo. Spędziła tam najlepsze lata swojego życia. – Naprawdę? – Gina pochyliła się do przodu w swoim fotelu. Matka rzadko zdradzała jej podobne historie. – A on ją kochał? Janet pokręciła głową. – Nie sądzę. Owszem, uchodziła za piękność, starało się o nią wielu innych mężczyzn, ale Gloria była wybredna. Gdy zrozumiała, że on jednak nie… Gdy w końcu odeszła, było już za późno na zakładanie rodziny. Gloria chyba tego żałowała. – Janet spojrzała znacząco na córkę. – Jasne, cieszyła się z kwiatów, które dostawała od dzieci, które wychowała, ale to nie to samo co własne potomstwo, prawda? Gina jęknęła w duchu. Wiedziała już dobrze, do czego zmierza ta rozmowa. – Mamo, proszę, nie dzisiaj. – Chcę tylko powiedzieć, że nie chcę, żebyś kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji, bo… – Mamo, czy ja mówiłam, że chcę zakładać rodzinę? Mam dopiero trzydzieści trzy lata. Janet zignorowała jej słowa. – Przykro mi, ale musisz myśleć praktycznie. Wiesz, że bardzo chętnie ci pomogę, jeśli postanowisz się zbadać. No wiesz, żebyś wiedziała, na czym stoisz. Gina wbiła paznokcie w dłoń. Marzenia Janet o wnukach zaczęły się od żartobliwych uwag, które przybrały jednak znacznie poważniejszy ton, gdy wszystkie jej koleżanki zaczęły odwoływać poranne spotkania przy kawie, bo musiały się zajmować „małymi”. – Bardzo ci dziękuję, ale teraz to ostatnia rzecz, jaką chciałabym się zajmować. – Mogłabyś zamrozić komórki jajowe! – nie dawała za wygraną Janet. – Wtedy nie musiałabyś się spieszyć. Czytałam o tym artykuł w „Daily Mail”. Gina wplotła palce we włosy i spojrzała na matkę. Janet siedziała wyprostowana w tym samym brązowym fotelu, w którym siadywała co wieczór, gdy Gina chodziła jeszcze do szkoły. Przy oknie, by lepiej widzieć krzyżówki. Terry siedział wówczas w identycznym fotelu naprzeciwko telewizora. Na siedzisku wciąż leżała poduszka, którą Janet uszyła na jego pięćdziesiąte urodziny.
Niedzielne popołudnia w tym domu: zimna szynka, program religijny Songs of Praise w telewizji i ciężkie milczenie. Wspomnienia wróciły do Giny z taką siłą, że poczuła się nagle wrzucona w sam środek dawnego świata. Wszystko, od czego pragnęła się uwolnić jako nastolatka – co, jak sądziła, do pewnego stopnia osiągnęła – stanęło teraz na powrót przed jej oczami. Znów tkwiła w paranoi, z której nie potrafiła się otrząsnąć wraz z nadejściem poniedziałku. I nieubłagany upływ czasu, odmierzany przez zegar podróżny z lat pięćdziesiątych stojący na kominku. Gdyby wciąż był z nimi Terry… Janet nigdy nie powiedziałaby czegoś podobnego, gdyby tu siedział i pokasływał dyskretnie, by rozładować napięcie, jak to miał w zwyczaju. Wyciszyć umiejętnie atmosferę, co robił wielokrotnie w dzieciństwie Giny. Był doskonałym rozjemcą, co zauważyła dopiero wiele lat później, gdy była już dość dorosła, by zrozumieć, jak trudno rozładować napięcie między dwiema bardzo podobnymi kobietami. – Mamo – zaczęła powoli, starając się panować nad emocjami. – Nie mogę zamrozić moich jajeczek, bo chemioterapia mogła uszkodzić moje jajniki. Jeśli chcesz, to poproszę o takie badania, kiedy pójdę na kontrolę w tym roku, ale nie robiłabym sobie większych nadziei. – Nie wiesz, jakie postępy zrobi medycyna w najbliższej przyszłości – odparła z uporem Janet. – Myśl pozytywnie, Georgino! Gina chciała odpowiedzieć ostro, w porę jednak ugryzła się w język. Janet nie znała pełnego zakresu jej terapii, nie miała pojęcia, jak okropnie wyniszczyła jej organizm, walcząc ze zbuntowanymi komórkami. Nie wiedziała, bo nie chciała wiedzieć. Szpitale przyprawiały Janet o histerię – co zrozumiałe – więc wysłuchiwała przygotowanych starannie raportów Stuarta, który był zawsze spokojny i wyważony, a do tego niemal równie przystojny jak lekarze z seriali telewizyjnych. Cierpienie matki pogarszało samopoczucie Giny, ukrywała więc przed nią pełną prawdę. Tylko Stuart i Naomi widzieli ją wtedy, gdy była w najgorszym stanie, blada i wycieńczona, u kresu sił. Wspomnienia tamtych dni ją obezwładniały, pozbawiły energii. Nazajutrz czekała ją praca, a w domu sprzątanie. Podniosła wzrok, gotowa powiedzieć matce, że musi już iść, dostrzegła jednak w oczach Janet skrywaną dotąd kruchość i troskę, które nagle odebrały jej głos. Matka wydawała się samotna i zmęczona, a zarazem wyzywająca i uparta, niczym dziecko, które nie chce ustąpić ani na krok. Janet pochwyciła spojrzenie córki i uniosła głowę. – Nigdy nie wiem, co ci powiedzieć, Georgino – oznajmiła drżącym głosem. – Zawsze wychodzi nie tak, jak bym chciała. „I co ja mam teraz odpowiedzieć?” – pomyślała Gina. Ogarniało ją coraz większe zmęczenie, najchętniej usiadłaby w swoim mieszkaniu i zajęła się porządkowaniem, sortowaniem, naprawianiem swojego życia. Ale to była jej matka, jeden z dwóch najważniejszych powodów, dla których chciała nadal żyć, chociaż tak trudno przychodziło im znaleźć płaszczyznę porozumienia. – Po prostu nie chcę, żebyś została sama – westchnęła Janet, a Gina dosłyszała w tle niedopowiedziane, bezgłośne „jak ja”. Wzięła głęboki oddech. „Nowy początek” – przypomniała sobie w myślach. „W relacjach z mamą także”. – Nie zostanę sama. Powiedziałam Naomi, że jeśli Willow dobrze to rozegra, odziedziczy moje diamentowe kolczyki i kolekcję butów. Mam nadzieję, że choćby dlatego zechce mnie odwiedzać, kiedy będę już stara. Dolać ci trochę ciepłej herbaty? – spytała Gina, choć poprzednia porcja wcale jeszcze nie wystygła. – Poproszę, kochana – odparła Janet, siląc się na uśmiech.
Gina dostała esemesa od Stuarta, gdy czekała w samochodzie przed światłami w pobliżu Longhampton. Na tylnym siedzeniu auta leżała kryształowa salaterka owinięta w dwa egzemplarze „Longhampton Gazette”. Na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość:
Zestaw naprawczy do roweru? Nie ma w torbie. Sprawdź pudła. Wyślij też dane o pożyczce księgowemu, proszę. S.
Gina zazgrzytała zębami. Do tego właściwie sprowadzał się teraz ich związek. Dziewięć lat zaufania, śmiechu, łez i nadziei. Wszystko zastąpione przez kilka dokumentów do wypełnienia. Wciąż nie mogła przywyknąć do szorstkiego tonu wiadomości Stuarta, pozbawionych emocji, które mogłyby świadczyć o odmianie jego uczuć. I choć Gina wiedziała, że coś się nieodwołalnie zmieniło, że drzwi przeszłości zamknęły się raz na zawsze, wciąż nie potrafiła stłumić zdradzieckiego impulsu w jej sercu, iskry nadziei, że może kolejna wiadomość będzie brzmiała: „Spieprzyłem sprawę. Wybacz mi”. Choćby po to, by mogła ją zignorować, jeśli zechce. Ale wszystkie esemesy dotyczyły tylko kwestii administracyjnych. Kto miał co, gdzie było tamto, kto za co płaci. Spojrzała na niebo przesłonięte deszczowymi chmurami. Za jakieś piętnaście godzin będzie musiała wrócić do biura, otworzyć dokumenty dotyczące domów innych ludzi i zająć się ich problemami. Ostatnią rzeczą, o jakiej teraz marzyła, gdy z minuty na minutę traciła energię i chęć do życia, była świadomość, że jedyną istotną pozostałością ich wspólnego wymarzonego domu okazał się dla jej męża zestaw naprawczy do roweru. Nie zdjęcia ślubne, nie ich albumy, nie prezenty, które przez lata starannie dlań wybierała. Nie ona. Gina odrzuciła telefon na siedzenie i starała się nie myśleć o ciotce Glorii i jej pięknej kryształowej salaterce.
Rozdział czwarty Przedmiot: dzieła zebrane Williama Szekspira – wraz z omówieniem, notatkami na marginesach oraz liścikami, które wymieniałam z Naomi na lekcjach angielskiego Szkoła średnia w Hartley, listopad 1996 Świetlica pustoszeje po przerwie, a Gina wciąż się kręci koło automatu telefonicznego, raz po raz zerkając na zegarek. 11.26 Przystaje i przygryza nerwowo wargi. Prosił, żeby zadzwoniła o wpół do dwunastej. Powinna zrobić to wcześniej? Czy nie wyjdzie na nadgorliwą? Właśnie tak to będzie wyglądać. Gina bardzo chce usłyszeć głos Kita, ale jednocześnie paraliżuje ją nieśmiałość. Gina syci się najsłodszą chwilą, tuż przed rozmową, niczym widokiem pysznego ciasta, które czeka na talerzyku. Rozgląda się dokoła, wypatrując w tłumie miedzianych włosów Naomi. Obiecała wcześniej, że poczeka na jej powrót, ale Naomi zawsze się spóźnia. Gina teoretycznie dzwoni po to, by się dowiedzieć, czy Kit dostał bilety na koncert w klubie studenckim. Chodzi o pewien undergroundowy zespół, który wcześniej znali tylko ze słyszenia. Zarezerwowali bilety, nim jeszcze jedna z piosenek zespołu nieoczekiwania stała się wielkim przebojem. Lada moment spóźni się na zajęcia, na które nikt jeszcze nie ośmielił się spóźnić, ale teraz to bez znaczenia – nie w porównaniu z perspektywą rozmowy z Kitem. Nie może już dłużej zwlekać, sięga w końcu po słuchawkę. Ktoś kładzie jej dłoń na ramieniu. – Do kogo dzwonisz? Gina aż podskakuje, wystraszona, ale to tylko Naomi, która podejrzanie mocno pachnie perfumami i miętówkami. – A jak myślisz? – Ooo, i co powiedział? – Jeszcze nie dzwoniłam. – Dlaczego? – Bo czekałam na ciebie. I… – Gina rozgląda się dokoła. Nikt ich nie słyszy. – Bo się denerwuję? – Też coś… – parska Naomi, widać jednak, że jest podekscytowana. – No to już, dzwoń! Gina zerka na wielki zegar na ścianie: 11.30. Już czas. Przygotowuje garść monet. Jest ich tak dużo, że ledwie się mieszczą na półce. Nie może przecież dopuścić do sytuacji, by rozmowa została przerwana w pół słowa, nie zniosłaby takiego upokorzenia. Waha się przez moment. – Myślisz, że lepiej będzie, jeśli poczekam, aż…? – Nie. – Naomi wyciąga rękę po telefon. – Chcesz, żebym ja zadzwoniła? – Nie! Ja to zrobię. Ktoś na mnie patrzy? – Oczywiście, że nie. Nie wiem, dlaczego nie możesz po prostu zadzwonić do swojego kochasia z domu. Mogłabyś wtedy, wiesz, robić to z większą przyjemnością. – Żartujesz? Znasz moją matkę. Wściekłaby się. Naomi wydaje się rozbawiona.
– A co zrobi, kiedy pójdziesz na studia? Przyklei ci majtki do tyłka i uwiąże cię na sznurku? – Pewnie tak. Posłuchaj, możemy znów przenocować u Shauna, jeśli Kit dostał bilety, prawda? Pozwoli nam skorzystać ze swojego pokoju? – Gina otwiera szeroko oczy. – Na pewno nie masz nic przeciwko temu? – Tak. Chętnie spędzę weekend z moim upierdliwym bratem, żeby moja najlepsza przyjaciółka mogła pofiglować z jakimś blond surferem, który wygląda jak kuzyn Kurta Cobaina – wzdycha ciężko Naomi. – Czego ja dla ciebie nie robię… – To nie tak, Nay. – Gina zwykle jest wygadana, ale tego nie potrafi wyjaśnić. Uważała niegdyś, że uczucie, które spada na ciebie jak grom z jasnego nieba, to bzdura. Zmieniła zdanie, gdy poznała Kita i coś między nimi zaiskrzyło. Cały weekend po koncercie w klubie studenckim spędzili na rozmowie. Rozmawiali przez cały wieczór i następny ranek, aż do odjazdu pociągu. Potykali się na słowa, dzielili myślami, dopasowywali różne zbiegi okoliczności, jakby w każdej chwili mógł się im skończyć czas. – Kit taki nie jest… Mamy ze sobą wiele wspólnego, on pisze do mnie prawdziwe listy. Sprawia, że czuję się wyjątkowa… – Bo jesteś wyjątkowa, idiotko. – I naprawdę chce się ze mną spotkać. – Gina wciąż nie może w to uwierzyć. Nie rozumie, dlaczego Kit chce się z nią zobaczyć równie mocno jak ona z nim, choć ma do wyboru wszystkie dziewczyny z uniwersytetu w Oksfordzie. – A ja okropnie chcę się spotkać z nim. – Wiem. To niesamowite. On jest niczym młody bóg. Ale mogłabyś już przejść do rzeczy? Gina drżącymi palcami wybiera numer. Słychać sygnał po drugiej stronie. Gina pokazuje Naomi podniesione kciuki, po czym obie zanoszą się bezgłośnym histerycznym chichotem. Nagle sygnał milknie. – Halo? Serce Giny wyczynia dziwne ewolucje na dźwięk łagodnego głosu Kita. Jest w samym środku jej głowy, dobrze go już zna. Świetlica znika jej sprzed oczu, cały świat ogranicza się teraz do głosu w słuchawce. – Cześć – chrypi. – Tu Gina. – Gina! Cześć! Naomi, która stoi tuż obok, przewraca oczami, ale przysuwa się bliżej do słuchawki. – Mam dobre wiadomości, dostałem bilety – mówi Kit. – Więc przyjedziesz, prawda? – Eee, tak. Byłoby fajnie. „Byłoby fajnie” – powtarza bezgłośnie Naomi z przerażoną miną, a Gina musi się na moment odwrócić, by nie parsknąć śmiechem. – Fantastycznie. Aha, i ja stawiam – dodaje, nim Gina zdąży zapytać go o cenę biletów. – I tak sporo wydasz na podróż. – To żaden problem. Gina korzysta ze swoich oszczędności, a mamie mówi, że to kolejna wizyta na uczelni. Lepiej, żeby dostała się potem do Oksfordu. Choć Kita już tam wtedy nie będzie. Skończy studia i wejdzie w dorosły świat. Mówił jej, że dostał już kilka ofert pracy związanych z finansami, ale zanim rozpocznie karierę, chciałby trochę podróżować. Gina już cierpi na myśl, że będzie gdzieś daleko, poza jej zasięgiem. – Jak długo możesz zostać? – pyta Kit swobodnym tonem. – Ostatnio mówiłaś, że nigdy nie jadłaś prawdziwego curry. Chciałbym zabrać cię do mojej ulubionej nepalskiej knajpy, oczywiście jeśli będziesz miała czas…
Naomi stuka palcem w zegarek, wskazuje na swój egzemplarz Romea i Julii, a potem na zegar na ścianie. Jest 11.35. Nagle czas stracił znaczenie. – Cudownie – odpowiada Gina. – Ale nie jestem przyzwyczajona do ostrych dań. Moja mama uważa, że czosnek to droga do wszelkiego rodzaju problemów. Kit śmieje się głośno, ten czarujący, kuszący dźwięk wypełnia bez reszty jej duszę, przejmuje ją rozkosznym dreszczem. – Spóźnimy się – syczy Naomi. – Mamy teraz lekcję z Psycholem, nie pamiętasz? Gina wzdycha i pokazuje palcem na tekst Naomi, Romea i Julię. Potem wskazuje na siebie i udaje, że mdleje. – Powiem, że masz jakieś kobiece problemy – szepcze Naomi i odchodzi.
Stone Green, firma zarządzająca projektami, w której pracowała Gina, mieściła się tuż nad kanałem Longhampton w biurowcu przerobionym z magazynu. Gina miała chyba najmniejsze biuro w budynku, zaledwie jeden – choć spory – pokój o ceglanych ścianach obwieszonych kolażami i starymi mapami, ale wyposażony w najlepsze chyba okna, które ciągnęły się wzdłuż dwóch ścian pomieszczenia. W pogodne dni obserwowała kaczki z młodymi, pływające wzdłuż brzegu kanału, zmagając się dzielnie z wiatrem. Kiedy pogoda była gorsza, wpatrywała się w stalowoszarą wodę i rozmyślała o tym, ileż to wózków z zakupami przejechało pod mostem od 1934 roku, kiedy to przepłynęła tędy ostatnia barka towarowa. Bez względu na pogodę Gina lubiła patrzeć przez szerokie okno na drobne fale marszczące taflę wody. Kiedy czekały ją trudne rozmowy telefoniczne z departamentem planowania, dotyczące projektów jej klientów, pięć dzienników budowy do przejrzenia oraz zdenerwowani właściciele, których musiała udobruchać, widok kanału pozwalał spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy: zimy przychodziły i odchodziły, a kaczki zawsze wracały. Nastrój poprawiało jej również przyglądanie się kształtom uformowanym w ceglanym murze po drugiej stronie kanału: z pewnością zdobienia ścian nad przemysłowym kanałem nie były nikomu potrzebne, ale jakiś wiktoriański architekt uznał, że warto poświęcić temu trochę czasu i wysiłku. Kiedy w szarej, nieruchomej wodzie odbijały się jasne romby, Gina znajdowała w sobie energię do zmagań z najbardziej nawet nużącymi szczegółami. Myślała wtedy, że być może pewnego dnia i one będą miały dla kogoś znaczenie. Miesiąc po tym, jak została zredukowana z państwowej posady przez radę miasta, Gina wynajęła na rok biuro i założyła własną firmę zarządzającą projektami remontów, takich właśnie, jaki przeprowadziła we własnym domu. Jeszcze podczas pracy dla rady miasta poznała wystarczająco wielu skołowanych klientów tonących w morzu dokumentów (zwykle na dodatek niewłaściwych dokumentów), by zrozumieć, że nie brakuje ludzi gotowych zapłacić komuś innemu za przygotowanie odpowiedniej dokumentacji, wyszukanie rzetelnych i wiecznie zajętych fachowców oraz przekładanie żargonu budowlanego na język zrozumiały dla laików. Jej pierwszym zleceniem, zdobytym dzięki rekomendacji współpracownika z departamentu planowania, była koordynacja adaptacji stodoły w Much Larton na dom dla młodej rodziny. Projekt opisano w pewnym czasopiśmie budowlanym i od tej pory mogła liczyć na stały dopływ nowych zleceń, podsuwanych również przez fachowców, których sama zatrudniała, a którzy nie mieli ochoty męczyć się osobiście z niedoświadczonymi klientami. Biuro było pomysłem Stuarta. Kiedy Gina podpisała umowę najmu, poczuła przerażenie i dumę zarazem, których nie doświadczyła, zawierając małżeństwo czy zaciągając kredyt na dom. To
należało tylko do niej. Jej wizja, jej odpowiedzialność. Na dole znajdowało się wspólne pomieszczenie kuchenne z kuchenką mikrofalową, czajnikiem i szafką na kubki, wisiała tam również tablica, na której od czasu do czasu pojawiały się ogłoszenia o sprzedaży różnych przedmiotów. Po kilku tygodniach Gina znała już dobrze najemców sąsiednich biur – Sarę, organizatorkę ślubów, Josha i Toma, projektantów stron internetowych, i Davida, księgowego. Co jakiś czas wpadali na siebie w kuchni i czekając, aż zagotuje się woda, żartowali z szaleństwa, jakim było założenie własnej firmy w okresie recesji. Sara potrafiła błyskawicznie nawiązywać nowe kontakty i była szefową organizacji Kobiety Longhampton w Biznesie. Zorganizowała w pobliskiej pizzerii przyjęcie bożonarodzeniowe, w którym uczestniczyła również Gina. Po kilku lampkach wina poczuła, że naprawdę lubi swoich współlokatorów z biurowca. Wszyscy byli samotnikami, jak ona, uciekinierami z większych firm, w których nie umieli znaleźć sobie miejsca. Nie dołączyła jednak do zespołu biorącego udział w barowych quizach, również skrzykniętego przez Sarę. Po latach pracy w rozplotkowanym ponad miarę dziale planowania wolała trzymać się nieco na uboczu biurowego życia. „Gdybym wracała teraz do działu planowania” – rozmyślała, wchodząc do holu budynku po raz pierwszy, odkąd wprowadziła się do nowego mieszkania, „wszyscy wyglądaliby teraz ze swoich boksów niczym lemingi z norek i zastanawiali się, dlaczego wzięłam sobie wolne. Jeszcze przed lunchem robiliby zakłady o to, ile jeszcze pożyję”. Gina otworzyła drzwi wspólnej kuchni, wdzięczna losowi, że nie trafiła akurat na, jak to nazywała, Kawowy Sabat Czarownic, a szczególnie na Sheilę, szefową biura i jej nieodłączne „Wszystko w porządku, kochanie?”. Sokole oczy Sheili nigdy nie przeoczyły tak istotnych szczegółów jak brak pierścionka zaręczynowego czy plaster pozostały po pobraniu krwi. Naomi mówiła Ginie, żeby po powrocie z urlopu nie zwracała uwagi na kuchenne plotki, ale w rzeczywistości było to praktycznie niemożliwe. Jeśli już raz przylepią ci jakąś łatkę, nie uciekniesz od tego. Nie jesteś sobą, lecz tym, co zrobiłaś. Gina była Tą, Która Wyleczyła Się Z Raka. Mogło być gorzej: jeden z jej byłych współpracowników, Roger, był Mężem Tajki, choć jego żona, Ling, pochodziła w rzeczywistości z Wolverhampton. Tego ranka przyszła do pracy wcześniej niż zwykle, z góry dobiegał już jednak głos z radia, co oznaczało, że ubiegli ją projektanci stron. Gina otworzyła szafkę z naczyniami i postawiła na blacie jutową torbę z kubkami. Nie zdradziła Naomi całej prawdy dotyczącej kubkowej czystki: owszem, oddała większość do sklepów z używanymi rzeczami, ale niektórych po prostu nie była w stanie wyrzucić. W sumie w zlewie zostało piętnaście sztuk. Gina nie zbierała celowo kubków, tak jak nie zbierała chust ani drewnianych łyżek, ale dostrzegała w nich coś, czemu nie mogła się oprzeć. Były niczym pocztówki, które przypominały jej o szczęśliwych chwilach: kubek „I♥NY” z pierwszej podróży do Nowego Jorku, gdzie pojechały z Naomi, kubek z uniwersytetu w Oksfordzie, kubek „Love & Kisses”, pierwszy prezent walentynkowy od Stuarta. Echa starego życia, zbyt jej bliskie, by trafić na półki sklepu charytatywnego, ale z tego samego powodu nie mogły stać w nowym mieszkaniu i przypominać o tym, co straciła. Gina ustawiła je w szafce i cofnęła się o krok. Ze zdumieniem stwierdziła, że teraz już nie wydają jej się cenne. Były… przypadkowe. Zmarszczyła brwi. Trochę brzydkie. Wpatrując się w jaskrawe kolory i hasła, poczuła, jak powoli coś taje w jej sercu. Kiedy David po raz pierwszy zrobi swojemu klientowi kawę w kubku „I♥NY”, nie będzie to już jej własność. To z kolei wcale nie oznacza, że nie była z Naomi w Nowym Jorku, że nie chichotały jak wariatki, stojąc na kratkach wentylacyjnych metra i gapiąc się na czerwone hydranty i żółte taksówki, wszystkie te rzeczy, które znały z filmów. Wspomnienie tamtego szalonego wyjazdu
ścisnęło ją nagle za serce. Nigdy już nie wybiorą się w taką podróż, jakie odbywały z Naomi, gdy miały po dwadzieścia kilka lat. Beztroskie czasy minęły bezpowrotnie. Za oknem biura wszczęło się zamieszanie, gdy po ścieżce holowniczej przebiegał mężczyzna z psem. Biały terier wystraszył kaczki pływające po kanale, jego radosne ujadanie odbijało się echem od ceglanego muru. Gina spojrzała na kaczą rodzinę, by upewnić się, że nie ucierpiała, a gdy ponownie odwróciła się do szafki, odniosła wrażenie, jakby jej kubki stały tam od zawsze. Zbiór przypadkowych biurowych naczyń. Znajomych i przyjaznych. Należących do kogoś innego. Wzięła głęboki oddech i poczuła, jak odpływa od niej kolejny fragment przeszłości. Wiedziała, że nie będzie za nim tęsknić. Czuła się cudownie lekka i pogodna, gdy przyczepiwszy na tablicy ogłoszenie o sprzedaży różnych kuchennych drobiazgów (głównie prezentów ślubnych), wyszła na piętro, by rozpocząć pierwszy poniedziałek swojego nowego życia. Przez wysokie okno korytarza wpadała smuga żółtego słonecznego światła, które również sprzyjało dobremu nastrojowi, ale w skrzynce pocztowej przy drzwiach leżały tylko cztery listy i cała masa ulotek, co nieco zepsuło Ginie humor. Starała się tym nie przejmować, ale styczeń był miesiącem zastoju w interesach. Jak zwykle miała sporo pracy jeszcze przed świętami, gdy kontaktowały się z nią głównie zdeterminowane żony, które chciały ukończyć rozgrzebane przez ich mężów remonty i naprawy przed przyjazdem rodziny, teraz jednak, prócz wstępnych rozmów o renowacji zabytkowego budynku w Rosehill, która zapowiadała się na wyjątkowo uciążliwą, Gina nie miała żadnych zleceń. Nie miała też sił, by samodzielnie wyszukiwać potencjalnych klientów, jak robiła to jesienią, gdy praca pomagała jej uciec przed poczuciem nadciągającej klęski, które dopadało ją nieuchronnie, gdy tylko otwierała drzwi domu przy Dryden Road. Na razie w jej kalendarzu pod hasłem „Luty” znajdowały się tylko daty i godziny spotkań z adwokatem oraz kilka notatek projektu, który zleciła jej przed Bożym Narodzeniem Naomi – chodziło o drewniany domek w ogrodzie, przeznaczony w połowie do zabawy dla Willow, a w połowie jako warsztat dla Jasona. Miał to być prezent urodzinowy dla nich obojga, gotowy na kwiecień. Ten plik miał już połowę objętości gotowego projektu, głównie za sprawą bardzo szczegółowych instrukcji Naomi. Gina przejrzała wiadomości w poczcie elektronicznej, a potem zajęła się dokumentami, które przyniosła ze sobą. Były tam listy, które wolała raczej czytać tutaj niż w nowym mieszkaniu. Coraz pilniej strzegła swojego świeżego, białego gniazda i ukrytej w nim przestrzeni, którą powiększała z dnia na dzień. Na pierwszej kopercie widniał symbol drugiej dużej firmy prawniczej w Longhampton – tej, z której ona sama nie korzystała. Gina wzięła głęboki oddech i otworzyła ją. List zawierał kilka stron, większość z nich zajmowały różnego rodzaju listy. Wyglądało na to, że Stuart zmienił zdanie w kwestii „przyjaznego rozstania” i postanowił sprawdzić ich finanse z dokładnością, do jakiej posuwały się zwykle instytucje w rodzaju urzędu skarbowego. Gina spoglądała z niesmakiem na wypełnione drobnym drukiem strony, nie mogąc pogodzić tego widoku z obrazem zakochanego chłopca, który obdarzył ją kubkiem „Love & Kisses”. „Bogu dzięki, że nie muszę już na niego więcej patrzeć” – pomyślała. Zanim zdążyła sobie wyobrazić czerwone róże na kubku, zadzwonił telefon. Gina odetchnęła z ulgą i sięgnęła po słuchawkę. – Halo, Biuro Zarządzania Projektami Stone Green… – Dzień dobry. Czy rozmawiam z Giną Horsefield? – spytał kobiecy głos. Brzmiał
przyjemnie, ale i bardzo rzeczowo. Gina miała nadzieję, że nie chodzi o jej ostatnie zeznanie podatkowe. – Tak. – Wsunęła list pod katalog z materiałami biurowymi, by choć na chwilę wyrzucić z pamięci żądania Stuarta, i sprostowała: – Właściwie Gina Bellamy. – Och, przepraszam. Patrzę właśnie na pani artykuł w internecie i widzę tu nazwisko Horsefield. Nieznajoma mogła mieć na myśli jeden z dwóch artykułów dostępnych w sieci. Jeden z nich znajdował się na stronie dotyczącej wystroju wnętrz i prezentował wyjątkowo uporządkowany dom przy Dryden Road, a właściwie „wierną, a zarazem bardzo osobistą renowację wiktoriańskiego domu jednorodzinnego z czterema sypialniami”. Na zdjęciach obecny był Stuart w starannie wyprasowanych spodniach, Gina w fartuchu w kropki oraz ich koty jako „rodzina”. Inny artykuł dotyczył przerobionej stodoły. Gina miała nadzieję, że chodzi właśnie o ten drugi. – No tak, owszem, wtedy jeszcze Horsefield, ale teraz Bellamy – wyjaśniła, krzywiąc się mimowolnie. To też nie brzmiało najlepiej. Gina Bellamy miała warkocze albo kufel piwa z klubu studenckiego w dłoni. Z drugiej strony była Giną Bellamy dopiero od jedenastego roku życia, gdy Terry oficjalnie ją zaadoptował. Może powinna wrócić do nazwiska Pritchard. Kim jednak była Gina Pritchard? Właściwie nie znała przecież Huw Pritcharda. Ogarnęło ją nagle nieprzyjemne uczucie oderwania od rzeczywistości, braku jakichkolwiek więzi. – Ale tak czy inaczej to Stone Green! Czym mogę pani służyć? – spytała szybko. – Szukam menedżera projektu, który pomógłby mi w remoncie w pani okolicy. Nazywam się Amanda Rowntree, oglądałam właśnie pani projekt w 25 domach marzeń i muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. – W słuchawce słychać było przez moment klikanie myszki. – Tak, to prawdziwy dom marzeń. Bez niepotrzebnych ozdób i dekoracji, co też jest dla mnie ważne. Gina westchnęła w duchu. Więc jednak chodziło o Dryden Road. Starała się jednak zmusić do pozytywnego myślenia. Tak, to rzeczywiście było kiedyś piękne miejsce. – Dziękuję, nie lubię nadmiaru ozdób. – Uwydatniła pani różne elementy z epoki, ale postarała się przy tym, żeby nie wyglądało to… pretensjonalnie. Od razu widać, że mieszkają tam ludzie z krwi i kości, a nie panna Marple albo Jane Austen. – Znów klikanie. – Kuchnia jest świetna. Zamówiła ją pani w sklepie? – Nie, zrobił ją specjalnie dla nas miejscowy stolarz. – Gina starała się nie myśleć o swoich wypieszczonych szafkach z tulipanowca i rzeźniczym pieńku. – Zaprojektowałam ją sama przy jego pomocy. Obliczyliśmy, jaką odległość trzeba zachować, żebym mogła swobodnie sięgnąć od piekarnika do tych ręcznie robionych kratek pod gorące naczynia. Rzeczy robione na konkretne zamówienie wcale nie są dużo droższe od gotowych, a właśnie dzięki takim szczegółom dom nabiera wyjątkowego charakteru. – Doskonale. Właśnie to chciałam usłyszeć. Potrzebuję kogoś z dobrym okiem do szczegółów, bo planujemy naprawdę duży remont, a ja niestety nie będę miała dość czasu, żeby zajmować się tym osobiście. – Żaden problem – odparła Gina. – Detale to moja specjalność. Nawet nazwałam firmę na cześć mojego ulubionego koloru farby w tym domu. Widziała pani spiżarkę? – Naprawdę? Ach tak, widzę. Ładny. Cóż, prawdę mówiąc, dokładny wystrój to obecnie najmniejsze z naszych zmartwień. – Wydawało się, że Amanda nieco się już rozluźniła. – Kupiliśmy tę posiadłość kilka miesięcy temu, ale dopiero niedawno dostaliśmy plany od architekta i przekonaliśmy się, że sprawa będzie znacznie bardziej skomplikowana, niż sądziliśmy.
– Jest wpisana do rejestru zabytków? – Gina dokonała w myślach szybkiego przeglądu miejscowych posiadłości, które mogły zaliczać się do tej kategorii. Typowała kilka dużych domów, położonych głównie na obrzeżach Longhampton, rzadko się jednak zdarzało, by trafiały do sprzedaży. Ashington Hall? Dower House? – Skąd pani wiedziała? Tak, jest. W drugiej kategorii. – No cóż, to rzeczywiście pewna komplikacja. Sama konserwacja może sprawić trochę kłopotów, ale efekt zazwyczaj bywa nader satysfakcjonujący. Zabytkowe budynki pełne są ciekawych historii, kupuje pani nie tylko dom, ale i część historii. – Ma pani doświadczenie z tego typu domami? – Owszem, prowadziłam kilka projektów dotyczących zabytków, pomagałam klientom, którzy nie radzili sobie z biurokracją. Pracowałam kiedyś po drugiej stronie barykady, że tak powiem, w miejskim departamencie planowania. W słuchawce rozległ się przeciągły jęk, co oznaczało, że Amanda rozpoczęła już starania o zgodę na remont obiektu zabytkowego. – Och, proszę nie panikować. Zawsze uważałam, że domy są po to, by w nich mieszkać, bez względu na ich wiek – kontynuowała Gina. – Nie można tworzyć wyłącznie muzeów, trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby stworzyć w nich normalną przestrzeń do życia. Stare domy bywają często zaskakująco solidne. Świadczy o tym sam fakt, że jeszcze stoją. Gina mówiła szczerze. Pracownicy jej działu wymieniali masę uszczypliwych mejli ze swoim szefem, Rayem, spierając się o to, co jest ważniejsze: budynki czy mieszkający w nich ludzie. Gina starała się zawsze znaleźć złoty środek. Skrycie stała po stronie domów, lecz nie z tego samego powodu co muzealni puryści. Jej zdaniem domy pozbawione ludzi były samotne. To właśnie mieszkańcy byli krwią, która krążyła po pokojach, powietrzem w kominach, śmiechem i rozmowami w korytarzach. Jaki sens miało utrzymywanie domu w idealnym stanie, lecz pozbawionego życia? Z rozmyślań wyrwało ją niepewne chrząknięcie Amandy Rowntree. – Cóż, ten nie wydaje się zbyt solidny. Zdaniem architekta trzeba w niego włożyć mnóstwo pracy. – Wszyscy tak mówią. Zamówiła pani już ekipę? – Nie. Mój architekt mieszka w Londynie, a uznałam, że lepiej zatrudnić miejscowych fachowców i tutejszego menedżera projektu. Pani na pewno zna godnych zaufania ludzi i będzie pani potrafiła skoordynować należycie ich pracę. Poza tym dobrze chyba zachować konsekwencję, wie pani, miejscowi rzemieślnicy, miejscowe materiały i tak dalej. – Słusznie – przyznała Gina. Poza tym fachowcy z Longhampton byli zapewne tańsi od tych z Londynu. Amanda nie wyglądała na kogoś, kto nie wykorzystałby tego atutu. Gina sięgnęła po notes i otworzyła go na nowej stronie, podniesiona na duchu perspektywą przyzwoitego projektu. Tak, to właśnie była karma, nagroda za jej poświęcenie dotyczące kubków. – Proszę powiedzieć mi coś więcej o tym domu. Z jakiego okresu pochodzi? – To mieszanka, trochę elementów georgiańskich, trochę wiktoriańskich, a trochę jeszcze starszych. Siedem sypialni, za mało łazienek, ładne przybudówki. Mamy nadzieję, że zdobędziemy pozwolenie i zamienimy je na studio dla mojego męża… – Studio nagraniowe? – Nie, mąż jest fotografem. – Och, to ciekawe. – Hm… – Amanda zbyła tę uwagę, zanim Gina zdążyła zapytać, jaką fotografią zajmuje się pan Rowntree. Najwyraźniej w jej kręgach nie stanowiło to wystarczająco interesującego
tematu. – Tak czy inaczej, on będzie tu znacznie częściej, żeby nadzorować prace, odpowiadać na pytania i tak dalej. Ja pracuję w Londynie, ale często muszę wyjeżdżać za granicę, a do końca roku mam praktycznie wypełniony kalendarz. Oczywiście chciałabym wziąć jak największy udział w tym remoncie, ale… – Nie dokończyła zdania, jakby konkluzję uznała za oczywistą. – Cóż, czasami lepiej trzymać się z daleka od tego chaosu – odparła Gina. – Może pani utrzymywać kontakt przez Skype’a i… – Nie chodzi nawet o te wyjazdy, tylko o to, że jestem ciągle zajęta – przerwała jej Amanda. – Nie mogę opuszczać spotkań, żeby podejmować decyzje o umiejscowieniu gniazdek. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać i kto zrobi to za mnie. Gina zastanawiała się, dlaczego tym kimś nie uczyniła swojego męża. Może był typem artysty, który nie zna się na gniazdkach, a może po prostu też był zbyt zajęty. Gina odpędziła od siebie te myśli: nie powinna zbyt pochopnie oceniać swoich klientów. – Najlepiej, jeśli umówimy się na miejscu, żebym mogła dobrze zrozumieć, do czego pani dąży – zaproponowała. – Pewnie widziała pani już moją stronę, ale mogę też przesłać więcej szczegółów dotyczących projektów, nad którymi pracowałam, Przekona się pani, jakie mam doświadczenia z podobnymi domami. – Świetnie. Będę w Longhampton w… – znów klikanie i przyciszona rozmowa z asystentką – …w czwartek rano. Spotkam się wtedy z konserwatorem zabytków, żeby uzyskać od niego odpowiednie, jak on to nazywa, wskazówki. – Amanda umilkła na moment, po czym spytała zrezygnowanym, niemal zrozpaczonym tonem: – A tak dla mojej informacji… Czy oni wszystkich właścicieli traktują jak bezduszne stworzenia, które zamierzają zrównać dom z ziemią i urządzić na jego miejscu parking? – Ogólnie rzecz biorąc, tak. – Gina domyślała się, z którym konkretnie konserwatorem rozmawiała Amanda – z Keithem Hurstem, zwanym w biurze „Keithem w najgorszym wypadku” ze względu na powtarzaną przez niego teorię, że dobry konserwator powinien zakładać najgorszy scenariusz wydarzeń i tym właśnie się kierować w swoim postępowaniu. – Ale proszę się nie martwić, wiem, jak sobie z nimi radzić. – Naprawdę? – Naprawdę. Życzy sobie pani, żeby na naszym spotkaniu był też szef ekipy remontowej? – Gina sięgnęła do laptopa, by sprawdzić, kiedy wraca z wakacji Lorcan Hennessey. Lorcan był jej ulubionym budowlańcem – skrupulatnym, miłym i pełnym zrozumienia dla nietypowych wymagań starych domów. – Znam kilku doświadczonych brygadzistów, z którymi współpracowałam przy remontach zabytkowych domów. Mogliby wstępnie oszacować koszty i zapewnić konserwatora, że nie zrówna pani budynku z ziemią. – Temu facetowi na pewno to nie wystarczy. Kiedy usłyszał, że mieszkam w Londynie, od razu chciał zakończyć rozmowę. – Ojej… – Gina doskonale wiedziała, o co chodzi: o Hartstone Hall przy Much Larton, budynek kupiony przez londyńskiego dewelopera i remont rozpoczęty za przyzwoleniem Keitha, a potem przerwany po sześciu miesiącach ze względu na brak środków. Piętnaście lat temu. Keith wciąż nie potrafił o tym zapomnieć. – Ale mogę pani pomóc napisać wniosek tak, by z ich punktu widzenia wydawał się naprawdę atrakcyjny. Możemy o tym porozmawiać. Jeśli pani zechce, oczywiście. – Dziękuję. Nie zamierzamy zrujnować tego domu. Chcę po prostu, by można w nim było normalnie mieszkać. – Dobrze wiem, co ma pani na myśli. Więc o który dom chodzi? – Gina kliknęła na swoją ulubioną stronę z nieruchomościami: zwykle na bieżąco kontrolowała wszelkie transakcje na miejscowym rynku, ale ostatnio trochę to zaniedbała.
– Wyślę pani link. Nazywają go Domem Sędziego. Ręka Giny znieruchomiała. Oczywiście, że chodzi o Dom Sędziego. Serce zamarło jej na moment w piersiach, przygarbiła się, jakby nagle przybyło jej lat. Oczami wyobraźni ujrzała elegancką podwójną fasadę trzypiętrowego budynku z długimi georgiańskimi oknami, przetykany czerwienią bluszcz oplatający okrągłe okienko klatki schodowej, stary ceglany mur, teraz starannie wyczyszczony i uzupełniony, wymienione ramy i wypolerowane szkło… – Nie wiedziałam, że jest na sprzedaż – powiedziała w końcu. – Nie? Wyszukała go dla nas specjalistyczna agencja. Może nikt go oficjalnie nie wystawiał. Zna pani ten dom? – Ee, tak – westchnęła ciężko Gina. Najpierw ktoś sprzątnął jej sprzed nosa męża, a teraz ktoś inny zabierał wymarzony dom. – To jedna z najładniejszych posiadłości w okolicy. I jedna z najstarszych. Zawsze… mi się podobała. Gratuluję. Można z tego zrobić prawdziwe cacko. – Świetnie. – Amanda wydawała się zadowolona. – Prześlę pani dane kontaktowe i mam nadzieję, że zobaczymy się w czwartek. – Ja też – odparła Gina, ale usłyszała tylko trzask odkładanej słuchawki. Przez chwilę patrzyła za okno i śledziła wzrokiem dwie mewy, które krążyły tuż nad powierzchnią wody. Wydawały się zbyt duże w stosunku do kanału, zbyt białe. Kaczki gdzieś zniknęły. Kilka minut później w rogu monitora pojawił się mejl z informacjami i trasą dojazdu, ale Gina nie potrzebowała wskazówek – doskonale wiedziała, gdzie znajdzie posiadłość. Dom Sędziego stał na obrzeżach miejscowości Langley St. Michael, a jego otoczenie – stary normandzki kościół po drugiej stronie ulicy, sady jabłkowe wokół posiadłości, pozbawione jakichkolwiek nowoczesnych masztów czy słupów – podkreślało wysoką pozycję w hierarchii społecznej tej okolicy. Większość Langley St. Michael była objęta dozorem konserwatorskim – tamtejszym domom przywrócono ze smakiem i wyczuciem ich dawną świetność, wolną od niepotrzebnych poprawek i szpetnych przybudówek. Niektóre dyskretnie usunięto, niczym psujące urodę całości brodawki. Gina znała historię Domu Sędziego. Śledziła ją jeszcze w poprzedniej pracy, udając, że aktualizuje dokumentację różnych projektów. Była to niegdyś siedziba rodowa rodziny Warwicków, bogatych osiemnastowiecznych kupców winnych, którzy najpierw importowali do Anglii sherry i maderę, a potem eksportowali miejscowy cydr. Dom przekazywano z dumą z rąk jednego czerwononosego sir Henry’ego w ręce następcy, aż uporczywa plaga córek przerwała linię rodu za panowania królowej Wiktorii. Dom sprzedano wówczas pewnej parze z Birmingham, która dorobiła się majątku na handlu częściami rowerowymi. Nie mieli dzieci, które mogłyby zaopiekować się posiadłością w trudnych latach po pierwszej wojnie światowej, a w czasie nalotów na Londyn podczas drugiej wojny schronienie znalazły tu tłumy zdesperowanych uchodźców. W latach pięćdziesiątych pewien miejscowy lekarz zakasał rękawy i wyremontował zaniedbany dom, który stał się wkrótce miejscem regularnych przyjęć i spotkań rady parafialnej. Lekarz zmarł w 1998 roku, a wdowa sprzedała dom. Pewien deweloper chciał urządzić tu hotel, ale jego plany zostały dwukrotnie zablokowane. I tak Dom Sędziego powoli zamieniał się we wspaniałą ruinę. Gina i Stuart oglądali tę posiadłość trzykrotnie, raz z agentem nieruchomości, raz z Janet, której bardzo podobała się okolica, a nie podobały się wilgotne piwniczki z winem („Za ciemno, a ten staw może być niebezpieczny dla dzieci”), i raz z ich budowlańcem, Lorcanem. Podobnie jak Gina Lorcan widział w zapuszczonych budynkach spory potencjał i mówił o nich tak, jakby byli starymi znajomymi, których przy odrobinie wysiłku można uleczyć i przywrócić im dawną formę. – Wygląda marnie, ale ma zdrowe kości – mówił, poklepując futrynę okna, z której
schodziła płatami farba, Gina zaś doskonale wiedziała, co ma na myśli. Sama w wyobraźni dekorowała już główną sypialnię. To był naprawdę ładny dom, nawet w ruinie. Potrzebował tylko rodziny, która go przebudzi, tchnie weń nowe życie. Stuart tego nie rozumiał. Te same cechy posiadłości, które podobały się Ginie, budziły jego niepokój. Skomplikowany dach. Niszczejące okna. Status zabytku. W pewnym sensie miał rację, co tylko pogarszało sprawę. W dodatku okoliczności były wyjątkowo niesprzyjające: kilka tygodni później Gina poznała diagnozę, a jedną z pierwszych reakcji Stuarta, tuż po „Cholera” i „Pobierzmy się natychmiast”, było „Bogu dzięki, że nie kupiliśmy tej ruiny w Langley”. Gina wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w mejl Amandy. Kupując Dryden Road, dokonali prawdopodobnie właściwego wyboru. To był prosty, nadający się do zamieszkania dom, choć był nieco ponury i kojarzył się jej z trudnymi miesiącami chemioterapii. Potem, gdy wyzdrowiała już na tyle, że mogła wrócić do pracy, remont kwadratowych wiktoriańskich pokoi budynku zapewnił jej i Stuartowi dość tematów do wspólnych rozmów, by zapełnić dziwną pustkę powstałą po wyjściu Giny ze szpitala. Lecz gdy remont dobiegł końca, pustka powróciła. Do tej pory dom był pomocną trzecią osobą w ich małżeństwie, to on trzymał ich razem, bawił dyskusjami o bateriach wodociągowych i żyrandolach, gdy nie mieli już nic innego do powiedzenia. Jednak gdzieś w głębi umysłu Giny wciąż pojawiały się myśli o Domu Sędziego, o tym, który wymknął jej się z rąk. Który mógł być jej domem. I który trafił teraz w ręce kogoś innego.
Rozdział piąty Przedmiot: zielona wiktoriańska kula do odstraszania złych duchów zawieszona na długim mosiężnym łańcuchu
Langley St. Michael, marzec 2010
Gina patrzy na szklaną kulę, którą trzyma w dłoniach, i widzi swoje odbicie na zielonym tle, niczym dobra wróżka Glinda. Kulę podarowała jej pani Hubert, miła staruszka, której doradzała w kwestii wymiany dachu na starym wiejskim domu w pobliżu Rosehill. Malwy i naparstnice w jej ogrodzie kojarzyły się Ginie z domem z piernika, a jak dowiedziała się po kilku filiżankach herbaty, dom należał do rodziny Hubertów jeszcze w czasach, gdy otaczały go ziemie uprawne, co pamiętała jeszcze sama starsza pani. Jako mała dziewczynka pomagała wówczas przy zbiorach. – Jabłka i gruszki aż po sam kościół Maryi Panny na wzgórzu! Konie pociągowe pasły się wtedy na łące, na której stoi teraz szpital! – opowiadała z przejęciem, jakby nadal widziała tamte konie i zieleń łąk. Od tej pory Gina patrzy na drogę Maryi Panny prowadzącą do Longhampton innym okiem. Wzrusza ją, że domy przechowują w sobie pewien moment z historii, trwają dzielnie na posterunku, podczas gdy krajobraz wokół nieustannie się zmienia. Gdy w końcu także one ulegają naporowi czasu i grozi im zagłada, Gina pragnie je uratować, zachować fragment przeszłości, dopilnować, by obok nowych łączy internetowych znalazło się miejsce na tkwiące tu od lat metalowe ozdobne kratki do czyszczenia butów. Jednakże niedługo potem, jak pani Hubert wyremontowała i wymieniła dach, upadła i złamała nogę, a do Longhampton zjechały jej dzieci z Bristolu i zabrały staruszkę do domu opieki społecznej, a potem sprzedały posiadłość. Chuda dziewczyna, która niegdyś zbierała gruszki w sadach, w miejsce których wyrosło wielkie centrum handlowe, siedziała teraz w przebudowanym salonie domu należącego dawniej do miejscowych bogaczy. Gina zastanawia się, czy pani Hubert widzi byłych właścicieli rezydencji przenikających przez nowe ściany, oburzonych widokiem potomków farmerów i pokojówek, którzy zajęli ich rodową siedzibę. Kula odganiająca złe moce pochodzi oczywiście z domu pani Hubert. Na długo przed swoim pechowym upadkiem i sprzedażą posiadłości starsza dama ukryła ją w samochodzie Giny i za nic w świecie nie chciała jej z powrotem. Przyjmowanie prezentów było całkowicie sprzeczne z przepisami departamentu planowania. Nie chcąc zranić uczuć ofiarodawczyni, Gina zaproponowała, że odkupi talizman, ale pani Hubert kategorycznie odmówiła. – To przynosi nieszczęście, moja droga! – odparła. – Takie rzeczy można tylko dać. – Położyła na ramionach Giny przeraźliwie chude dłonie o sinych, wystających żyłach i z plamami wątrobowymi, po czym uściskała ją z zaskakującą siłą. – A żadna z nas nie potrzebuje więcej nieszczęść, prawda? – dodała, spoglądając na Ginę przenikliwie, jakby umiała czytać w myślach. I tak, przepełniona wyrzutami sumienia, Gina pojechała na Dryden Road z autentyczną wiktoriańską kulą w bagażniku. Był to najpiękniejszy tego rodzaju talizman, jaki dotąd widziała,
równie duży jak melon i opatrzony wypolerowaną mosiężną pętelką, przypominał olbrzymią bombkę choinkową, a zawieszony przy drzwiach wabił złe duchy, po czym więził je pod powierzchnią zielonego, lśniącego szkła. Gina spogląda na kulę, która leży teraz na jej kolanach. Naprawdę chciała ją powiesić w korytarzu, nad enkaustycznymi płytkami, które spoinuje na nowo, ale Stuart nie chce kuli. Uważa ją za głupi przesąd. Po bolesnym zetknięciu z suchymi faktami, z jednoznacznymi chemicznymi prawdami, Gina chce zrobić w swoim życiu trochę więcej miejsca dla przesądów, ale Stuart jest nieprzejednany, a jego niechęć do ukrytego w kuli piękna dławi kolejny płomyk w jej duszy. Gina nie wie, dlaczego właściwie przyniosła tę kulę do Domu Sędziego. Nie wie nawet, dlaczego tu przyszła. Oglądała ze Stuartem dziesiątki posiadłości, nim kupili w końcu Dryden Road, ale to miejsce jako jedyne napełniało ją swoją energią. Nawet teraz Gina czuje więź z tym domem, pragnienie poznania jego zapomnianych historii. W środku nocy, wyrwana ze snu przez powracające uporczywie myśli, odmalowała w wyobraźni dziwny, romantyczny obraz. Widziała, jak wiesza kulę w opuszczonym holu, zostawia ją dla szczęściarza, który kupi zaniedbany dom i zamieni go ponownie w prawdziwe rodzinne ognisko. Ten dom potrzebuje ochrony, dopóki nie przyciągnie nowej rodziny. Tą rodziną mogli być oni. Gina zatraca się w swoich ulubionych fantazjach. Wyobraża sobie, jak chodzi po ogrodzie, oczyszczonym teraz z chwastów i zadbanym. Jest rumiana i zdrowa, obrywa uschłe płatki z herbacianych róż, które tworzą zaporę słodkiego aromatu między podjazdem i domem. Widzi siebie w chłodnej, wyłożonej kremowymi płytkami kuchni, jak przygotowuje szarlotkę zręcznymi, umączonymi dłońmi. Stuart, który nieoczekiwanie stał się wielbicielem wiktoriańskich powieści, siedzi w wypełnionym książkami gabinecie. Oboje leżą w sypialni, na łóżku o mosiężnej ramie, połączeni namiętnością równie gorącą i niepowstrzymaną jak pierwsze płomienie pochłaniające ogień w kamiennym kominku. Owszem, idylliczne życie, ale przecież możliwe. Wzrastaliby wraz z domem, dostosowywali się do jego przestronnej jadalni i miłego holu. Gina przeciera oczy, ogarnięta nagle zmęczeniem. W jej fantazjach ona i dom zawsze są wyraźniejsi niż Stuart, i oczywiście ona nigdy nie choruje na raka. Minęło dziewięć miesięcy od jej ostatniego spotkania z doktorem Khanem. Po raku nie ma już śladu, a ryzyko nawrotu choroby, dopóki codziennie zażywa tamoksyfen, „jest bardzo niewielkie w przypadku kobiety w pani wieku”. Stuart zabrał ich wszystkich na uroczystą kolację. Jason i Naomi kupili szampana. Janet płakała z radości. Wszyscy czuli ulgę, prócz Giny. Gina czuła jedynie, że jej bilans życiowy się wyrównał. Wróciła do punktu wyjścia. Miała dwadzieścia dziewięć lat i wróciła do punktu wyjścia. Spogląda ponownie na kulę, która lśni na jej kolanach niczym magiczny, olbrzymi groszek. Nie zostawi jej tutaj, to głupi pomysł. Kula jest delikatna, wykonana ze starego posrebrzanego szkła – łatwy cel dla dzieciaka ze strzelbą na kulki. Kiedy się porusza, zmienia się światło na jej powierzchni. Gina mimowolnie wzdryga się na myśl, że mogłaby w niej ujrzeć obcą twarz. Zawsze myślała, że takie kule mają chwytać duchy i je więzić, ale według pani Hubert służyła raczej do ostrzegania przed złymi wiedźmami. To nowy początek, ale zostawiła za sobą wiele rzeczy. Podobnie jak pani Hubert Gina uważa, że lepiej przyjąć je do wiadomości, niż udawać, że nie istnieją.
To nie był najlepszy dzień na wizytę w Domu Sędziego. W lokalnym radiu zapowiadali deszcz, który mógł jeszcze pogłębić półmrok i zwiększyć odczucie wilgoci w budynku, lecz gdy Gina wjechała na krótki podjazd, zza chmur wychynęło właśnie słońce, a jej serce zadrżało radośnie na widok czerwonego dachu i symetrycznie rozstawionych kominów. Zaparkowała swojego czerwonego golfa obok samochodów stojących już na żwirowej drodze: czarnego range rovera, bmw kombi i astry z departamentu planowania. Brakowało jeszcze furgonetki Lorcana. Właściwie było jej to na rękę. Celowo przyjechała dziesięć minut wcześniej, by przed spotkaniem zebrać siły i pozbyć się starych marzeń. Kiedy zmierzała w stronę trawnika z boku budynku, jej doświadczone oko wychwyciło nowe oznaki postępującej degradacji domu. Na dachu w kilku miejscach brakowało dachówek, dwie nasady kominowe wyraźnie się przechylały. Kalkulator w jej głowie zaczął automatycznie sumować koszty i nim dotarła do dolnej linii dachu, naliczył ponad pięćdziesiąt tysięcy funtów. Gina wiedziała też, że naprawa szkód to dopiero początek, bo sama eksploatacja takiej posiadłości wiąże się z wielkimi kosztami. Ogrzewanie pochłaniało ogromne ilości oleju opałowego, otoczenie wymagało regularnych, cotygodniowych wizyt ogrodnika, a aby dom żył, potrzebował nie tylko mebli, ale także przyjaznej atmosfery i aktywności mieszkańców. Potrzebował również życia towarzyskiego. Weekendowe spotkania z przyjaciółmi, ich dziećmi i psami, łagodne, podgrzane winem kolacje w jesienne wieczory, zebrania grup czytelniczych w salonie i radosne zabawy sylwestrowe obejmujące również rozświetlony świecami ogród. Gdyby to ona kupiła Dom Sędziego, wypełniałoby go tylko milczenie dwojga ludzi, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia, a w rogach pokojów niczym kurz zalegałyby wzajemne wyrzuty. Gina przystanęła obok kamiennej ławki, z której rozciągał się najlepszy widok na dom z jednej strony, z drugiej zaś na rozległe ogrody. Spojrzała na piękne linie frontowej elewacji, starając się stłumić przed spotkaniem z Amandą resztki żalu. Wcześniej już ostrzegła Lorcana, by nie wspominał, że sama interesowała się kiedyś tym miejscem – zrozumiał. Gina zdawała sobie sprawę, że ten dom zrujnowałby ją i Stuarta. Wbrew sobie szukała kolejnych oznak zniszczenia, których w gruncie rzeczy nie chciała znaleźć, podobnie jak szuka się z mieszaniną nadziei i niepokoju zmarszczek na twarzy wciąż atrakcyjnego byłego partnera. Słońce zniknęło za chmurą, a Gina poczuła nagle ogromną samotność i tęsknotę za Stuartem i za szczęściem, którego niegdyś wspólnie doświadczali. Bo kiedyś byli szczęśliwi. Stuart przeniósł ją przez próg ich pierwszego wspólnego mieszkania, żartował, że huśtawki i trampoliny zniszczą mu trawnik. Nigdy już nie odzyska tamtego czasu – przepadł na zawsze. Bezpowrotnie stracili tamte szanse. Gina nie walczyła ze smutkiem, pozwoliła, by spokojnie przez nią przepłynął: wtedy łatwiej sobie z nim radziła. „Z zewnątrz” – myślała, przełykając łzy – „wyglądam tak, jakbym oglądała projekt. I dobrze”. Usłyszała trzask zamykanych drzwi i kroki na żwirze, nie obejrzała się jednak w tamtą stronę, bo oczy miała wilgotne od łez. Kiedy kroki się zbliżyły, Gina wyczuła męską obecność, zapach cytrynowego płynu po goleniu i czystych ubrań. Mężczyzna milczał, co utwierdziło ją w przekonaniu co do jego tożsamości. – Cześć, Lorcan – powiedziała. – Żegnam się z kilkoma starymi wspomnieniami. Nie mów o niczym Amandzie, dobrze? – Obiecuję. Ale o czym właściwie? – Głos nie miał irlandzkiego akcentu. Brzmiał jak głos Anglika. Gina obróciła się na pięcie. Mężczyzna, który stanął za nią, nosił dżinsy i koszulkę z zespołem Pixies pod rozpiętym do połowy polarem. Na ramieniu niósł torbę z narzędziami. Nie
znała go, ale Lorcan mógł przywieźć ze sobą kilku fachowców gotowych służyć radą w różnych specjalistycznych kwestiach. Podobnie jak Lorcan, większość jego kumpli miała słabość do koszulek ze starymi zespołami. – Ee… nic takiego – wyjąkała. – Ja tylko… tylko… – ...patrzę. Wiem. To piękny dom. – Odłożył torbę, stanął obok niej, splótł ręce na piersiach i podniósł głowę, by objąć dom wzrokiem. – Można niemal zobaczyć, jak wychodzą tymi balkonowymi drzwiami i grają w krykieta, w białych garniturach i słomkowych kapeluszach… – Koktajl w dłoni, lekka muzyka we wnętrzu domu. – Gina zrobiła krótką pauzę. – Oczywiście jeśli pogoda pozwoli. Raczej nie bawi nas wizja długich godzin gry w scrabble, kiedy na zewnątrz jest zimno i mokro, prawda? – Ha! W rzeczy samej. Ale czy w takiej sytuacji nie wyobrażamy sobie ognia buzującego w kominku i trzymetrowej choinki z maleńkimi świeczkami? I dzieciaków, które zaglądają do kuchni, żeby podkraść jakieś smakołyki? Gina lubiła tę zabawę: sama często się jej oddawała. – Tak. Kasztany pieczone na ruszcie i złowieszczy list z frontu? Przyniesiony na srebrnej tacy podczas hałaśliwego przyjęcia? – Zgrzytnęła niczym igła gramofonu, która zjechała nagle z płyty. Nieznajomy przekrzywił głowę, zastanawiając się nad dalszym ciągiem. – List przyniesie stary wierny kamerdyner z garbem? A może pokojówka zakochana w najmłodszym synu, którego pocisk artyleryjski rozniósł po całym froncie? Gina parsknęła śmiechem i przyjrzała się mężczyźnie. Był przystojny: miał ciemne włosy, przetykane na skroniach pierwszymi pasmami siwizny, oraz szare oczy, obramowane ciemnymi rzęsami i gęstymi brwiami. Przypominał trochę Lorcana, więc Gina zastanawiała się przez moment, czy nie są kuzynami. Lorcan miał mnóstwo kuzynów, z których większość pracowała w branży budowlanej. Albo w obsłudze technicznej zespołów rockowych. Albo jedno i drugie. – A może chodziło mi o Downton Abbey? – dodał z udawanym zdziwieniem. Gina odpowiedziała mu uśmiechem. O wiele łatwiej pracowało jej się z budowlańcami, którzy mają poczucie humoru. – Ten dom jest lepszy niż zamek z Downton Abbey – oznajmiła. – Jest duży, ale można go utrzymać bez kamerdynerów. Będzie cudowny. – Tak pani uważa? – Trzeba włożyć w niego sporo pracy, to jasne – odparła. – Ale mam nadzieję, że nie wykorzystają remontu jako pretekstu, żeby wprowadzić tu swoje porządki. – Co ma pani na myśli? – Och, wie pan, niektórzy architekci twierdzą w takiej sytuacji, że właściwie nie da się tego uratować, więc mogą równie dobrze wyburzać ściany, stawiać oszklone przybudówki i tak dalej. Choć oczywiście nie dostaną na to pozwolenia – dodała na wypadek, gdyby architekt zechciał obiecać budowlańcom dodatkowe zajęcie. – Nie? – Mężczyzna wydawał się zainteresowany. – Dom jest na liście ważnych miejscowych zabytków, więc rada miasta nie dopuści do naruszenia historycznej tkanki. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiś złoty środek i zadowolić obie strony, ale szczerze mówiąc, zalecę właścicielom bardzo ostrożny remont. Nie chcę niepokoić duchów pogrążonych w smutku pokojówek. Ani niezadowolonych kamerdynerów. Mężczyzna uniósł brwi. – Więc rozmawiam z menedżerem projektu. Oczywiście. Przepraszam, przez moment
myślałem, że może pani być przedstawicielem rady miasta. – Nie. Co mnie zdradziło? – Poczucie humoru? – Ha, sypnęłam się – westchnęła Gina. – Cóż, mam nadzieję, że zostanę menedżerem tego projektu. Na razie czeka mnie tylko wstępna rozmowa w tej sprawie. – Sporo już pani wie o tym domu... Jakaś dziwna nuta w głosie mężczyzny kazała Ginie przyjrzeć mu się uważniej. Przysłaniał właśnie oczy ręką, dzięki czemu Gina zrozumiała swój błąd. Jego dłonie były delikatne i gładkie, a nie szorstkie i poznaczone bliznami, jak dłonie większości budowlańców. Owszem, ubrał się jak budowlaniec, ale nosił duży, drogi zegarek, a jego polar był czysty i pozbawiony firmowego logo. Zabytkowe budynki przyciągały też bardziej wyspecjalizowanych rzemieślników – stiukarzy, ebenistów – ale mimo wszystko… – My się chyba nie znamy – powiedziała w końcu Gina. – Pracuje pan z Lorcanem? Uśmiechnął się i odgarnął włosy z oczu. – Nie sądziłem, że umiem tak przekonująco nosić tę torbę. Nie, jestem Nick. Będziemy razem rujnować ten dom. Taką przynajmniej mam nadzieję. Nick Rowntree, miło mi panią poznać. Gina czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Jak mogła popełnić taką gafę? – Przepraszam, nie chciałam być niegrzeczna. Chodzi o to, że pracowałam już z klientami, którzy przywożą architekta z Londynu, a temu wydaje się… – Spojrzała odruchowo na notatki, które ze sobą przyniosła. Oni też zatrudniali architekta z Londynu. Oczywiście. Prawdopodobnie mieli też londyńskiego specjalistę od dźwięku i oświetlenia. Gina zamknęła oczy i policzyła do pięciu. Minionej nocy spała tylko trzy godziny. Wieczorem otworzyła pierwszą z trzech skrzyń z ubraniami i zaczęła odkładać rzeczy, których nie zamierzała już nigdy nosić. Ciuchy, o których zdążyła całkiem zapomnieć, obudziły w niej masę wspomnień. Buty, w których tańczyła na weselach innych ludzi. Sukienki, które nosiła podczas pierwszych randek ze Stuartem. Dżinsy wciąż poplamione piwem, które piła podczas koncertów w klubach studenckich. Stare skóry, które były już na nią za małe, ale których nie miała serca się pozbyć. Trzy. Cztery. Kostium, w którym szła do ślubu. Morelowa suknia druhny. Pięć. Kiedy otworzyła oczy, Nick patrzył na nią z uśmiechem. Podał jej rękę, i tym razem dostrzegła złotą obrączkę i delikatną, plecioną bransoletę ze skóry. – Nie ma się czego wstydzić – powiedział, widząc jej zakłopotanie. – Całkowicie się z panią zgadzam. Ten dom potrzebuje kogoś, kto rozumie stare budynki. Dlatego Amanda postanowiła zatrudnić doświadczonego menedżera projektu, a nie zmagać się z tym sama. Gina przełożyła dokumenty i wyciągnęła doń rękę. – Gina Hors… – Głos uwiązł jej nagle w gardle. Znów. Znów to zrobiła. – Gina Bellamy. Nick mocno uścisnął jej dłoń. Gina skupiła się na jego dłoni, ciepłej i suchej, by nie myśleć o rumieńcu, który rozlewał się teraz po jej twarzy. – Gratulacje – powiedział Nick. – Wyszła pani niedawno za mąż? – Wręcz przeciwnie. Właśnie się rozwodzę – odparła Gina, krzywiąc się mimowolnie. – Przepraszam, to nie zabrzmiało najlepiej, prawda? – Nie, skąd, to ja przepraszam. Choć… – W jego szarych oczach pojawił się szelmowski błysk. – Może gratulacje są jednak na miejscu? – Może – odparła uprzejmie i zerknęła na zegarek. Za dwadzieścia pięć dziesiąta.
– Przepraszam, miałam się spotkać z Amandą o dziewiątej trzydzieści, więc lepiej chodźmy. Nie chcę na samym początku zrobić złego wrażenia. Cóż, właściwie nie chcę zrobić złego wrażenia po raz drugi… – Dlaczego? Nasze spotkanie zaczęło się o czasie, na zewnątrz, rozmawialiśmy o otoczeniu domu. – Nick zarzucił sobie na ramię torbę z narzędziami i oboje ruszyli w stronę drzwi. – Mam nadzieję, że nie zaczął pan już wyburzać – powiedziała, wskazując głową na torbę. – Nie mają państwo jeszcze pozwolenia i tak dalej… – Mówi pani o torbie? Nie, kopię tylko fundamenty pod basen w piwnicy. Skoro tyle tam wilgoci, nie ma sensu z tym walczyć. Głębiej będzie po tej stronie, gdzie jest piwniczka na szampan. Gina otworzyła już usta, by zaprotestować, w porę jednak zrozumiała, że Nick się z nią droczy. – Żartuję oczywiście – zapewnił. – Zbijam stół, żebym miał na czym postawić drukarkę. – Proszę nie żartować w ten sposób z konserwatorem – ostrzegła go. – To moja pierwsza rada. Nie przyjmie tego najlepiej. – Zdaje się, że on niczego dobrze nie przyjmuje. – Owszem, przemawiają do niego logika i rozsądek – odparła Gina. – I szczegółowa znajomość prawa budowlanego. Wiedziała, że Nick patrzy na nią z cierpkim uśmiechem, ale nie odwróciła głowy. Starała się skupiać jedynie na czekającej ją rozmowie. Nie weszli frontowymi drzwiami („Coś jest nie tak z zawiasami. Chyba po prostu przegniły”). Nick zaprowadził Ginę na tył domu, przez ogród z brukowaną ścieżką do długiej kuchni o podłodze wykładanej kamieniami. Gina dostrzegła stare miedziane tabliczki z nazwami różnych warzyw ustawione wzdłuż zarośniętych chwastami grządek. Wyglądało na to, że niegdyś tutejszy kucharz używał jarzyn i ziół przyniesionych prosto z ogrodu. Przez zakurzone okna widać było dwie postacie: mężczyznę w tweedowej marynarce, w którym Gina natychmiast rozpoznała Keitha Hursta, oraz bladą kobietę w długim kremowym swetrze zapinanym na guziki. Jej piękne blond loki opadały na ramiona, gęste i lśniące niczym włosy gwiazdy filmowej. – Amando, przepraszam, zatrzymałem na chwilę twoją menedżer projektu. – Nick otworzył drzwi kuchni i wprowadził Ginę do środka. Większość mebli została stąd usunięta, pośrodku stał jednak potężny dębowy stół, wykonany prawdopodobnie na miejscu, pod przeciwległą ścianą zaś znajdował się czarny piec żeliwny. – To moja wina. Za długo roztaczałem wizje meczów krykieta, które można by tu rozgrywać… – Krykiet zajmuje bardzo odległe miejsce na liście naszych priorytetów – odparła Amanda. W tym samym momencie Keith Hurst przemówił: – Rzeczywiście, przed wojną grano tu w krykieta, mamy to w dokumentach… O, cześć, Gina. – Cześć, Keith – uśmiechnęła się do niego Gina. – Miło znów cię widzieć. Odpowiedział jej nieartykułowanym chrząknięciem, a potem sięgnął po czerwoną chustkę i głośno wydmuchał nos. Gina całkiem zapomniała o tym jego zwyczaju. Amanda Rowntree wyszła zza stołu, a Gina poczuła nagle, że teraz ona stała się obiektem jej uwagi. Taksujący wzrok kobiety zlustrował ją od góry do dołu, od włóczkowej czapki po zielone buty. Amanda miała jastrzębie oczy, chłodne i niebieskie, podkreślone nienagannie zarysowaną brązową kreską. – Witaj, Gino, jestem Amanda Rowntree – powiedziała, wyciągając bladą dłoń z grubym
diamentowym pierścionkiem, który obrócił się na palcu, gdy uścisnęły sobie ręce. – Dziękuję, że przyszłaś. Miło mi cię poznać. Gina pamiętała ten głos z rozmowy telefonicznej, ale nie tak wyobrażała sobie Amandę. Przypuszczała raczej, że będzie to surowa pani dyrektor w szarym kostiumie i krótko przyciętych włosach, a nie blond joginka w kaszmirowym swetrze i obcisłych dżinsach. – Na kogo czekamy? – spytał Keith, spoglądając wymownie na zegarek. – Mam dzisiaj jeszcze kilka spotkań. – Na budowlańca – wyjaśniła Gina. – Lorcan obiecał, że przyjedzie, gdy tylko… W tej samej chwili rozległo się energiczne pukanie do drzwi. – Idealne wyczucie czasu – zauważył Nick. – Albo zdolności parapsychologiczne. – Czyli dokładnie to, czego oczekuje się od budowlańca – dodała Gina. Keith tylko głośno parsknął. – Świetnie – powiedziała Amanda z uśmiechem. Sięgnęła do tylnej kieszeni po telefon i wyciszyła go. – Może zaczniemy oglądanie domu od drzwi frontowych? To chyba logiczne. Przed drugą muszę być na lotnisku, więc lepiej bierzmy się do pracy. Nie czekając na ich odpowiedź, wyszła z pokoju. Nick, Gina i Keith spojrzeli po sobie, po czym podreptali za nią niczym stado kaczuszek za swoją matką. Gina pomyślała, że choć Amanda nie nosi teraz kostiumu, z pewnością robi to w czasie pracy, dyrektorskie nawyki zaś nie opuszczają jej w żadnych okolicznościach.
Plany państwa Rowntree dotyczące domu stanowiły typową mieszankę zdroworozsądkowych prac remontowych i ambitnych, ryzykownych pomysłów, które Keith w większości od razu odrzucał jako niezgodne z przepisami i polityką rady miasta. Propozycja rozbudowy kuchni przy użyciu nowoczesnego ekoszkła i paneli słonecznych wzbudziła gwałtowne protesty, podobnie jak wizja drewnianego domku dla gości w miejscu oranżerii. Architekt nie mógł się stawić na spotkaniu, dzięki czemu Keith i Gina – która utrzymywała łagodniejszy, bardziej dyplomatyczny ton – mogli wypowiadać się szczerze o jego planach. Gina czuła też, że łatwiej jej być otwartą w stosunku do rozbawionego Nicka niż zasadniczej Amandy. Keith oprowadzał ich po domu, fotografując wszystko, co uznał za wartościowe i godne zachowania. W ten sposób wyraźnie dał do zrozumienia Ginie, bo raczej nie Amandzie, że zauważył okna o pojedynczych szybach, stiuki na suficie czy niedogodne z punktu widzenia nowych właścicieli belki – krótko mówiąc, wszystkie szczegóły, które mogliby próbować ukradkiem zmienić lub usunąć. Tymczasem Lorcan opowiadał szczerze o różnych koniecznych naprawach samej konstrukcji domu: Gina wiedziała już wcześniej o wilgoci zagrażającej zachodniej ścianie i o przegniłych listwach pod dębową boazerią. Do tego dochodził remont dachu, instalacji kanalizacyjnej i wodociągowej oraz całkowita wymiana starej („prawdopodobnie niebezpiecznej, prawdę mówiąc”) instalacji elektrycznej… Gina obserwowała małżeństwo Rowntree kątem oka, próbując odgadnąć, jak ułoży się ich współpraca. Amanda słuchała, od czasu do czasu prosiła o wyjaśnienie jakiegoś terminu i kiwała głową, mrużąc oczy, gdy Lorcan lub Gina udzielali odpowiednich informacji. Gina zrozumiała od razu, że nie są to jedynie puste gesty wystraszonego i niedoinformowanego właściciela – tak zachowywał się ktoś, kto już po części znał odpowiedź lub się jej domyślał. Klienci skupieni na szczegółach mogli być bardzo wartościowi, bo dobrze wiedzieli, czego chcą, i nie trzeba im było wszystkiego wyjaśniać, ale mogli również sprawić mnóstwo kłopotów, jeśli domagali się czegoś, co nie istniało.
Tymczasem Nick szedł z tyłu i słuchał swojej żony jednym uchem, od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie zupełnie niezwiązane z tematem rozmowy albo fotografował telefonem coś, czego Gina nie widziała. Dostrzegał interesujące szczegóły, półkę, która umknęła uwadze Giny, albo zamurowane drzwi, a kiedy robił zdjęcia, na jego twarzy pojawiał się przelotny uśmiech. Obejście całego domu zajęło im dwie godziny, obejrzeli dokładnie każdy zakątek, od frontowych drzwi po wyjście do ogrodu, a gdy skończyli, Gina wiedziała już, że nigdy nie zgromadziłaby dość pieniędzy, by przeprowadzić remont, jaki zaplanowali państwo Rowntree. Dom miał ulec prawdziwej przemianie, ale była to przemiana rozsądna i uwzględniająca jego zabytkową wartość, jak podkreślała Gina w rozmowie z Keithem. Ten niczego nie obiecywał, ale nie stawiał też zakazów, które mógłby postawić, gdyby Gina nie łagodziła od razu niektórych co odważniejszych pomysłów Amandy. Keith wkrótce potem wyszedł, a Gina i Lorcan wrócili z właścicielami do kuchni, by dokonać podsumowania i stworzyć ogólny plan, który Gina mogłaby potem przerobić na wstępny harmonogram prac i kosztów. Nick stanął przy ekspresie, by zrobić kawę dla wszystkich prócz Lorcana, który wolał herbatę, Amanda zaś przeglądała dokumenty ułożone na stole. Marszcząc w skupieniu brwi, starała się ogarnąć i przyswoić ogromną ilość nowych informacji. – No dobrze – przemówiła w końcu, a coś w jej głosie kazało Ginie sięgnąć po pióro i przygotować się do robienia notatek. – Co o tym myślicie? Amanda celowo zadała bardzo ogólne pytanie, zmuszając Ginę do precyzyjnego formułowania opinii, bez popadania w nadmierny entuzjazm. – Myślę, że możecie zrobić z tego domu prawdziwe cacko – zaczęła ostrożnie. – Nie będzie łatwo zrealizować niektórych z waszych pomysłów, a przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej je przedstawiliście, ale czasami to dobrze. To zmusza do twórczego myślenia. Amanda złączyła dłonie czubkami palców i spojrzała znad nich na Ginę. – Bądźmy ze sobą szczerzy. Czy ten człowiek zamieni nasze życie w piekło i każe nam zachować każdy szczegół, łącznie z uchwytami na papier toaletowy? – Keith? On jest tylko jednym z konserwatorów. Ostateczna decyzja należy do szefa działu planowania. Pewne problemy mogą się pojawić, owszem… – To już jest zadanie dla menedżera projektu, prawda, Gino? – Nick postawił przed nią filiżankę z profesjonalnie przygotowanym cappuccino. – Wybacz, nie mamy jeszcze srebrnych tacek. – Owszem, są różne sposoby i rozwiązania – przyznała. – Ale wszystko sprowadza się do tego, że jeśli chcieliście kupić starą fasadę, za którą możecie wybudować nowoczesny dom, to ten budynek nie był najlepszym wyborem. Choć teraz pewnie już za późno na takie rozważania. – Tak – skinęła głową Amanda. – Jakieś pół roku za późno. – To moja wina – mruknął Nick. – Zakochałem się w tych piwniczkach na wino. I w potencjale tego miejsca. Ale to ogromny projekt, prawda? – Można tu stworzyć prawdziwy dom marzeń – odpowiedziała Gina. – Potrzebuje tylko właścicieli z wizją, która obejmuje coś więcej niż wymianę tapet, a wy z pewnością macie taką wizję. Spoglądając na Amandę, która z ponurą miną mieszała kawę, Gina zaczęła się zastanawiać, czy w cierpkim komentarzu Nicka nie kryły się podteksty zrozumiałe tylko dla tych dwojga. Nagle Amanda podniosła głowę i przeszyła Ginę wzrokiem. – Czy istnieje szczególny powód, dla którego ten dom był taki tani? – spytała. – Przegląd
wypadł nie najgorzej, ale jeśli w dokumentacji kryje się jakiś haczyk, lepiej, żebyśmy wiedzieli o tym od razu. Gina pokręciła głową. – Nie. Po prostu potrzebuje ogromnej troski. W planie remontowym nie sposób iść na skróty ani zanadto oszczędzać, bo ludzie pokroju Keitha zbadają każdy szczegół, łącznie z jakością materiałów, jakich użyjecie. Remont sporo kosztuje, a ludzie z tych okolic nie mają takich pieniędzy. Ani czasu. Nic więcej się za tym nie kryje. – Szkoda. Liczyliśmy na jakiegoś ducha – westchnął Nick i usiadł naprzeciwko Giny. – Nic wielkiego, może być przyjazny kot. – Nie wygłupiaj się – zaczęła Amanda, ale niespodziewanie do rozmowy włączył się Lorcan. – Wcale bym tego nie wykluczał – powiedział. Do tej pory stał oparty o piec, robił różne obliczenia i popijał herbatę. – W każdym starym domu jest jakiś duch, szczególnie w naszych okolicach, prawda, Gino? Wszystko zależy od tego, jak bardzo jesteście na nie wyczuleni. Nie zdziwiłbym się, gdyby od czasu do czasu coś zaszurało na górze. Amanda odwróciła gwałtownie głowę. Gina dostrzegła zdumienie na jej twarzy, gdy patrzyła na Lorcana, jakby dopiero teraz zarejestrowała jego obecność. Pomimo niechlujnego wyglądu Lorcan był niezwykle liryczny jak na budowlańca: przyjaźnił się blisko z organizatorem tras koncertowych i gdy nie remontował domów, jeździł po całej Europie i budował sceny dla zespołów heavymetalowych albo włóczył się po festiwalach bluesowych. – Choć zazwyczaj chodzi tylko o myszy – dodał szybko, by nie wystraszyć Amandy. – Oczywiście możemy temu szybko zaradzić. – Lepiej nie – odpowiedział mu Nick. – Stary dom powinien kryć w sobie burzliwą przeszłość, na tym polega jego urok. Inaczej równie dobrze moglibyśmy zamieszkać w jakimś pozbawionym charakteru apartamentowcu. Mówiąc to, patrzył na Amandę, ale ta robiła jakieś notatki i udawała, że go nie słyszy. Gdyby Gina przez ostatnie pół roku nie żyła w ogromnym stresie, być może niczego by nie dostrzegła, teraz jednak od razu wychwyciła w ich zachowaniu ślady dawnej, nierozstrzygniętej kłótni. Na tym właśnie polegał problem z tego rodzaju projektami: menedżer często musiał oglądać pęknięcia w związku nowych właścicieli, a nie tylko w murach ich domu. – Przesłać wam ogólny harmonogram prac z prognozą kosztów? – spytała, wracając do głównego tematu. – Jeśli macie spotkania z innymi menedżerami, to oczywiście doskonale to zrozumiem. – Nie mamy innych spotkań – odparła Amanda. Założyła nasadkę na pióro i sięgnęła po kawę. – Uważam, że ty idealnie się do tego nadajesz. – Cudownie – ucieszyła się Gina i uświadomiła sobie poniewczasie, że nieprofesjonalnie jest okazywać nadmierny entuzjazm. Nick odpowiedział jej uśmiechem, a po sekundzie uśmiechnęła się również Amanda. Był to bez wątpienia szczery i przyjazny uśmiech, ale wcale nie pozwolił Ginie się odprężyć.
Rozdział szósty Przedmiot: szczęśliwe majtki z La Perla, czarne jedwabne figi z maleńkimi srebrnymi gwiazdkami, czarnym koronkowym wykończeniem i wyciętą metką Longhampton, 2005 Gina opiera się o ścianę przy stole z drinkami, trzyma w dłoniach kieliszek z ciepławym białym winem i rozmyśla, czy długo jeszcze musi zostać na parapetówce u Naomi i Jasona. Nie ma ochoty zabawić tu długo, ale nie chce też wyjść za wcześnie i obrazić gospodarzy. Jak na parę dwudziestopięciolatków urządzili bardzo stateczne przyjęcie. Chipsy leżą w specjalnym naczyniu, goście używają podstawek pod szklanki. Z drugiej strony wszyscy w Longhampton wydają się doroślejsi i poważniejsi niż współlokatorki Giny z Fulham, które niedawno opuściła. „Jeśli zostanę tu jeszcze godzinę” – rozmyśla – „ani chybi będę musiała rozmawiać o kredytach hipotecznych. W całej kuchni nie ma dość wina, żebym nabrała na to ochoty”. Ma już odstawić kieliszek i powoli zbierać się do wyjścia, gdy podchodzi do niej Naomi w swojej nowej czerwonej sukience – krótkiej, odsłaniającej nogi. Naomi ma niesamowite nogi. Nie są długie, ale bardzo zgrabne, a do tego obute w bardzo wysokie szpilki. Jason wciąż się na nie gapi. – Zostań – syczy Naomi kątem ust, by nie dosłyszała jej trójka pozostałych gości, którzy siedzą grzecznie na sofie i słuchają Zero 7. – Jason mówi, że jadą tu już z pubu jego kumple z drużyny piłkarskiej. – Nie przepadam za piłkarzami – odparła Gina z przylepionym do twarzy uśmiechem. – A przez ostatnie dwadzieścia minut doradzałam koledze Jasona w sprawie pozwolenia na przebudowę strychu. Zupełnie jakbym nie wychodziła z pracy. – Dam ci nowy kieliszek – mówi głośno Naomi, pchając ją delikatnie w stronę kuchni. – Zostań jeszcze pół godziny. – Nikogo tutaj nie znam! – I o to właśnie chodzi! – odpowiada Naomi scenicznym szeptem. – Mieszkałaś w Londynie przez cztery lata! Tak właśnie poznajesz nowych ludzi. A mówiąc ludzi, mam na myśli facetów. – Ale ja nie chcę… Naomi bierze ją mocno pod rękę, a w jej oczach maluje się determinacja właściwa kobiecie będącej od niedawna w udanym związku, która chce uszczęśliwić innych. – Jesteś piękna i zabawna, masz na sobie sukienkę, której tutaj nie zobaczymy w sklepach wcześniej niż za półtora roku. Musisz zacząć wychodzić do ludzi i spotykać się z kimś. – Po króciutkiej pauzie dodaje: – Znowu. Gina mruży oczy, bo w kuchni słychać doskonale każde słowo Naomi. Wie, że przyjaciółka nie ma na myśli jej ostatniego trzymiesięcznego związku z doktorem Adamem Dohertym, specjalistą od proszków do prania z Unileveru. Naomi chodzi o Kita. Minęły cztery lata. Nie rozmawiają już o Kicie, ale Naomi przynajmniej uznaje jego istnienie, w odróżnieniu od matki Giny, która w ogóle o nim nie wspomina. Janet potrafi doskonale udawać, że pewne rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Jak zawsze w takiej sytuacji przed oczami Giny pojawia się twarz Kita, niczym obraz
z projektora. Gina patrzy na niego przez chwilę, a potem odsuwa od siebie. Przechodzi przez różne etapy znajomości – nie może narzekać na brak chętnych – ale ponieważ doświadczyła już kiedyś spotkania z człowiekiem, który czuł, że pojawił się na ziemi tylko po to, by znaleźć właśnie ją, przygnębia ją budowanie relacji krok po kroku, kolacja po kolacji, ostrożne badanie drugiej strony, odsłanianie swoich sympatii i antypatii niczym przesuwanie figur w partii szachów, aż dotrze się do mata i wszystko kończy się katastrofą. – Dobrze jest nie znać ludzi – szepcze Naomi. – Uwierz mi. Jesteś tutaj nowością. I nie możesz zostawić mnie samej z informatykami z biura Jasona. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką! – Dziesięć minut – odpowiada Gina półgłosem. W tym momencie rozlega się pukanie do drzwi, Jason wrzeszczy „Chłopaki!”, a Naomi oddycha z nieskrywaną ulgą i wyciąga z piekarnika skwierczące kiełbaski. Impreza natychmiast nabiera tempa, zamienia się z nudnego spotkania pięciorga obcych sobie osób podjadających oliwki w coś znacznie zabawniejszego. Naomi udaje, że jest zła na „chłopaków” za spóźnienie, ale Gina widzi, że w rzeczywistości bawią ją dobrotliwe docinki skierowane pod adresem jej i Jasona. Dowcipy o wałkach do ciasta i krótkich smyczach nie dotykają też Jasona, który z ochotą poddaje się dyktaturze swojej partnerki. Kiedy Naomi rozdaje piwo i kiełbaski, chłopcy („mężczyźni” – poprawia się w myślach Gina) rozglądają się po pokoju, zerkają również w jej stronę. Gina nie wie, jak ma się zachować, przypuszcza bowiem, że Naomi ich prowokuje, mówiąc rzeczy w rodzaju: „Och, poznaliście już moją najlepszą kumpelę, która właśnie wróciła z Londynu?”. W Longhampton Londyn jest synonimem snobizmu, ale powrót ze stolicy oznacza porażkę. Gina chciała pokochać Londyn, ale osamotniona, bez Naomi i Kita, nie mogła znaleźć sobie miejsca. W głębi duszy nie chciała go znaleźć: nie czuła się tam dobrze. Wróciła więc do domu w nadziei, że jej życie zacznie się na nowo. Uśmiecha się do znajomych Jasona. Ci jednak odpowiadają przelotnymi uśmiechami, a potem na nowo pogrążają się w rozmowie, jakby dochodzili do wniosku, że nie jest warta ich uwagi. Gina odwraca się gwałtownie i wraca do kuchni Naomi, udając, że szuka szklanki na wodę, potem zastanawia się, czy nie wyjść do toalety na górze, ale na schodach stoi jakaś para, która prowadzi ożywioną rozmowę i obściskuje się, udając jednocześnie, że nie interesuje ich nic prócz dyskusji o serialu Prezydencki poker. Zdesperowana, Gina wraca do salonu, gdzie chłopcy odsunęli pod ścianę sofę i tańczą w rytm piosenki zespołu Madness, prowadzeni przez czerwonego na twarzy Jasona. „Madness, na miłość boską” – myśli Gina. Naomi nie cierpi Madness. Zawsze twierdziła, że ten zespół brzmi jak kryzys wieku średniego grający na saksofonie. Jason i jego kumple są na to o dziesięć lat za młodzi. Naomi, która siedzi po drugiej stronie pokoju, krzywi się wymownie, ale poza tym nie reaguje. To część udanego życia w poważnym związku, jak często tłumaczy Ginie w długich mejlach. Jason pozwolił jej wybrać tapetę, ona pozwoliła mu urządzić w wolnym pokoju domową siłownię. Bóg jeden wie, co zyska w zamian za to, że dopuściła Madness na parapetówce. Odpowiada przyjaciółce podobną miną, ale w tym momencie jeden z tancerzy odwraca się w jej stronę i widzi, że on też przewraca oczami. Gina odwraca wzrok, zażenowana, bo przyłapał ją akurat ten najprzystojniejszy, który prawdopodobnie jest kapitanem. Nie zna jego imienia, ale pewnie będzie to coś prostego i normalnego, Ben albo Mark. Jason chodził do drugiej szkoły w okolicy, Hartley, więc Gina i Naomi mają wrażenie, że znają wszystkich jego kumpli, choć wcale tak nie jest. Z tym facetem chodziła pewnie Stephanie Bayliff albo Claire Watson: ma kości policzkowe Matta Damona,
brązowe włosy i atletyczną sylwetkę sportowca. I świetne nogi, co zauważa mimo woli Gina. Świetne nogi, fantastyczny tyłek w dopasowanych dżinsach i ładnie zarysowane bicepsy widoczne pod rozpiętą koszulką, która odsłania opaloną skórę. Gani się w myślach, bo opisuje go identycznymi słowami, jak w czasach licealnych określała chłopców. Właśnie takie skutki ma powrót do domu. Wcale nie jest w typie Giny – nie ma okularów ani długich włosów, nie nosi nawet garnituru jak doktor Adam Doherty – ale w jego atrakcyjności kryje się coś, co rozpala ją od środka. Gina przekonuje samą siebie, że nie ma nic przeciwko samotności, ale według czasopism w wieku dwudziestu pięciu lat powinna przeżywać najlepszy okres swojego życia. A ona nie przeżywa. Sprawdziły się jej najgorsze przeczucia: wszystko co najlepsze, cała radość życia, skondensowało się w czasie spędzonym z Kitem. Przystojniak podchodzi do niej. – Powiedziałem coś zabawnego? – pyta. Nie jest zły, lecz zaniepokojony. Mówi z miejscowym akcentem, przeciąga leniwie samogłoski, podobnie jak kiedyś, przed wyjazdem, Gina. Patrzy jej prosto w oczy, ma rozszerzone źrenice, jakby bardzo mu się podobała. Gina mimowolnie zwraca uwagę na jego długie rzęsy. Stara się wymyślić szybko błyskotliwą odpowiedź. Jednocześnie próbuje przekonać samą siebie, że przecież naprawdę może mu się podobać. Jak mówi Naomi, on widzi tylko letnią sukienkę podkreślającą jej atuty, brązowe loki okalające twarz, ciemnoczerwoną szminkę, która podkreśla usta, kształtne, wysokie kości policzkowe. Nie wie, że przez ostatnie siedem miesięcy wieczory spędzała w domu, oglądając telenowele i próbując nauczyć się obsługi prostownicy do włosów. Na jego twarzy pojawia się panika. – Mam rozpięty rozporek? – Nie – odpowiada Gina. – Twój rozporek jest w porządku. – Milknie na moment, po czym pyta ze śmiertelną powagą: – Próbowałeś mnie w ten sposób skłonić do spojrzenia na twój rozporek? – Nie! Mój Boże, nie… absolutnie, przepraszam, ja nie… – Wiem – przerywa mu Gina. – Wszystko w porządku. Uśmiecha się w końcu. – Więc może chcesz zatańczyć? – Nie – odmawia stanowczo. – Poza tym do Madness nie da się tańczyć. Można tylko maszerować w miejscu. To taki aerobik dla mężczyzn. Wydaje się, że nieznajomy przyjął jej odmowę z ulgą. – Nie cierpię Madness. Mogę przynieść ci coś do picia? Gina podaje mu pusty kieliszek. Wręcz czekała, aż facet spróbuje oklepanych chwytów, powie, że nie umie tańczyć i potrzebuje nauczycielki, ale spotkała ją miła niespodzianka. Po prostu zaproponował, że przyniesie jej drinka, co było wstępem do zwykłej rozmowy. Tu jest znacznie łatwiej niż w Londynie. Naomi znów robi do niej miny z drugiej strony pokoju, podnosi brwi z udawanym podziwem. Gina pokazuje jej dyskretnie dwa palce – to stary żart zrozumiały tylko dla nich dwóch – poważnieje jednak szybko, gdy mężczyzna wraca z napełnionym kieliszkiem. – Jestem Stuart – przedstawia się, podając jej dłoń. – Kumpel Jasona. Chodziliśmy razem do szkoły. – Gina. Najlepsza przyjaciółka Naomi. Też znamy się ze szkoły. Stukają się kieliszkami i ściskają sobie dłonie, a Stuart uśmiecha się do niej szeroko. Ma
ujmujący uśmiech: jego zęby są mocne i białe, w policzkach pojawiają się dołki. Gina znów czuje, jak budzi się w niej pożądanie. Zmieniła się muzyka: Naomi najwyraźniej przejęła kontrolę nad odtwarzaczem, a nie uchodzi raczej za subtelną. Gina zastanawia się, czy to ona powinna zaprosić go teraz do tańca: jest całkiem niezła, ma do tego talent. Zastanawia się, jak Stuart poradziłby sobie z salsą. – Tylko nie każ mi tańczyć, proszę – uprzedza propozycję Stuart. – To nie wygląda dobrze. – Unosi lekko brwi. – Usiądziemy? „Czemu nie?” – myśli Gina, a Stuart prowadzi ją do sofy, podczas gdy jego kumple tańczą pogo do przeboju Jennifer Lopez. „Czemu nie?” – myśli znów pół godziny później, gdy Naomi demonstruje działanie ściemniacza zamontowanego przez Jasona i włącza nową płytę. Teraz Katie Melua otula gości powolną, nastrojową muzyką. Stuart musi się pochylać, by słyszeć Ginę. Pachnie perfumami Hugo Bossa, a Gina przypomina sobie, jak ten sam zapach wypływał zza drzwi męskiej szatni w szkole. Intensywny aromat łaskocze ją w nos, uśmiecha się więc lekko. Czuje dotyk jego twardego uda, gdy pochyla się ku niej, i nie może uwierzyć, że ktoś podrywa ją w tak zdecydowany, a zarazem uprzejmy sposób. Wynik jest już przesądzony, dzięki czemu Gina czuje się spokojna i zrelaksowana. Podrywa ją. Nie są już w szkole. Ona wynajmuje własne mieszkanie. Stuart pewnie też. Drży z podniecenia, częściowo również dzięki zaskakującemu odkryciu, że jest teraz naprawdę dorosła, potem parska śmiechem. Zawsze zakładała, że to będzie o wiele trudniejsze. – Dlaczego się śmiejesz? – pyta Stuart, zaniepokojony. – Bo jesteś zbyt przystojny. – Jest w tym radosnym przytulnym stanie upicia, kiedy człowiek nabiera chęci do zwierzeń i wszystko wydaje mu się na miejscu. – Nie mogę się przez to skupić na rozmowie. Wpatruje się w nią. Jest chyba bardziej pijany niż ona: ma poważną minę. – Ale to ty jesteś piękna. – Pochyla się bliżej. – Masz skórę jak… jak brzoskwinka. Wyciąga rękę i dotyka jej policzka, nie lubieżnie, lecz jakby chciał sprawdzić, jaka jest w dotyku. Przyjemne mrowienie przenika całe ciało Giny, gdy jego palec sunie po jej kości policzkowej, po nosie, po ustach. Minęły już całe wieki, odkąd ktoś jej ostatnio dotykał. „Pewnie nie powinnam tyle pić” – myśli. „Mama by się wściekła. Jak teraz wrócę do domu? Nie, nie ma się o co martwić. Jestem tu bezpieczna, u Naomi”. Rozchyla usta, gdy palec Stuarta przesuwa się po jej szyi i po obojczyku, dołącza do niego drugi, który dotyka piegów w dołeczku u podstawy szyi. Muzyka pulsuje w głowie Giny, krew krąży szybciej w żyłach, budzi uśpione od tak dawna ciało. Już zapomniała, jakie to uczucie. Ledwie Stuart jej dotknął, a ona dosłownie roztapia się pod jego palcami. – Jesteś jak brzoskwinia – mówi Stuart z zachwytem. – Delikatna jak brzoskwinia. Gina już gotowa jest wyznać mu, że to zasługa kokosowego masła do ciała, powstrzymuje się jednak w porę i gratuluje sobie rozsądku. Przez chwilę patrzą na siebie w sennym chaosie przyjęcia, a potem jakby tknięci tym samym impulsem zaczynają się całować niczym para nastolatków, którzy nie mogą się już dłużej oprzeć fali hormonów. Stuart smakuje i pachnie dokładnie tak, jak przypuszczała. Po raz pierwszy od lat Gina nie próbuje się powstrzymywać, zanurza się w czymś, co jest całkiem oczywiste i proste. „Czemu nie?” – myśli znowu, gdy Stuart szepcze jej do ucha, by wzięli taksówkę i pojechali do niego. Czemu nie?
Przed pierwszym spotkaniem z Rorym Stirlingiem z kancelarii adwokackiej „Flint & Cook” Gina obiecała sobie, że podczas sprawy rozwodowej nie zmieni się w stereotypową mściwą żonę. Chciała być spokojna i dojrzała, tym bardziej że zanim jeszcze Stuart podjął decyzję o rozwodzie, sama zastanawiała się nad separacją, ale nawet przy wsparciu prawnika tak kompetentnego jak Rory przez głupie żądania Stuarta coraz trudniej przychodziło jej zachować spokój, nie wspominając o dojrzałości. W piątek odbywało się trzecie spotkanie, a Gina miała nadzieję, że tym razem zyska konkretną datę rozwodu i przekonanie, że ten mroczny etap życia właśnie dobiegł końca i rozpoczyna się nowy. Daty były bardzo pomocne. Gina postanowiła na przykład, że opróżni wszystkie pudła w swoim mieszkaniu przed swoimi urodzinami, czyli przed drugim maja. By dotrzymać terminu, musiała opróżniać tylko jedno pudło dziennie, a i tak miała jeszcze kilka tygodni na sprzedaż rzeczy. Wtedy mogłaby sobie kupić fantastyczny prezent urodzinowy, coś tak wspaniałego, że od razu trafiłoby na jej listę stu specjalnych przedmiotów. Tego ranka porządkowanie wprawiło Ginę w wyśmienity humor. Dwie torby nieużywanej włóczki oraz zestaw drutów i książek z wzorami oddała Davidowi, księgowemu z drugiego piętra, którego żona robiła maleńkie czapeczki dla dzieci ze szpitalnego oddziału wcześniaków. Dzięki temu nie tylko wsparła szpital, ale i nigdy już nie musiała uczyć się robić na drutach. W kuchni w biurze postawiła nieużywany nowoczesny syfon SodaStream, co bardzo ucieszyło projektantów stron, do sklepu z używanymi rzeczami podrzuciła zaś torbę firmowych dżinsów, w które i tak już nigdy by się nie wcisnęła. Świadomość, że jej rzeczy trafiają w dobre ręce, napawała ją prawdziwym zadowoleniem. Jednak dobry humor ulotnił się natychmiast, gdy usiadła w wygodnym fotelu w gabinecie Rory’ego i usłyszała najnowsze wieści. Przejrzała listę rzeczy, które chciał zatrzymać Stuart oprócz swojej części finansów, a z jej ust wyrwał się piskliwy dźwięk. Przypominał do złudzenia jęk irytacji właściwy stereotypowej mściwej żonie. – Co? Mógł to zabrać, kiedy się wyprowadzał. Nie mam pojęcia, gdzie jest połowa z tych rzeczy. Poza tym sporo już oddałam! – Wiem. To uciążliwe, ale lepiej, żeby dostał wszystko od razu, niż wydzwaniał potem przez następne pięć lat i wypytywał o swoją wiertarkę udarową. – Rory był tylko o kilka lat starszy od Giny, ale jak na prawnika przystało, umiał przedstawić wszystko w rozsądnym i logicznym świetle, nawet jeśli problem wcale nie brzmiał rozsądnie. – Spróbuj nie brać tego do siebie. – Nie brać tego do siebie? Wygląda na to, że nasze wspólne życie sprowadza się do serii… wypłat. – Gina ponownie przejrzała dokument. Zaczynał się od kwestii dla niej bolesnych (Stuart chciał większą część zysku ze sprzedaży domu ze względu na „miesiące, które spędził, wspierając panią Horsefield, gdy ta nie mogła łożyć na swoją część wydatków domowych”), a kończył na rzeczach małostkowych (lista przedmiotów, które chciał zabrać z domu). – Nie zrobił nam ani jednego wspólnego zdjęcia, ale żąda czterech szklanych mis, które kupiliśmy na wakacjach w Wenecji osiem lat temu? – Pewnie właśnie zobaczył szkła z Murano w antykwariacie – odparł spokojnie Rory. – Niektórzy ludzie robią się strasznie wyrachowani w obliczu trudnej sytuacji emocjonalnej. Wciąż się z tym stykamy. „Co mi się należy?”. To mechanizm, który pozwala radzić sobie z emocjami, daje poczucie kontroli. Przykro mi. Jak już mówiłem, nie bierz tego do siebie. No wiem, łatwiej powiedzieć, niż zrobić… Gina przygryzła wargę. Był to jeden z zaskakująco bolesnych efektów ubocznych rozwodu. Nagle objawił się jej zupełnie nowy, nieznany Stuart: facet, który zniżał się do tanich chwytów, wykorzystując jej chorobę, i chował się za swoim prawnikiem. Nigdy taki nie był
w czasie ich małżeństwa. A może był? Może tylko ona starała się tego nie widzieć? Wolała tego nie roztrząsać. Wystarczająco bolesna była świadomość, że włączył coś w rodzaju finansowego licznika w czasie, gdy ona nie mogła pracować. Rory zauważył jej reakcję. – Nie przejmuj się – powiedział. – Jeśli możesz, oddaj mu wszystko, czego się domaga, i żyj dalej. Szarpanina nie wyjdzie na dobre. Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale za tym wszystkim stoi prawdopodobnie jego prawnik. Lista rozmyła się przed załzawionymi oczami Giny. Pamiętała dobrze, jak kupowała te naczynia, których teraz żądał Stuart. Nie rozumiał wtedy, dlaczego się nimi zachwyciła, nie dostrzegał ukrytego w nich piękna, trudno więc było pojąć, dlaczego nagle ich zapragnął. Chyba że chciał przypomnieć sobie romantyczny wyjazd do Wenecji, upojne początki ich związku. Przełknęła ciężko, ogarnięta falą wspomnień. Zaczęło się romantycznie – szampan na lotnisku, hotelowy pokój, który przypominał apartament dla nowożeńców, zwiedzanie miasta, które zawsze pragnęła zobaczyć w towarzystwie ukochanego. Co się z tym wszystkim stało? – Czasami byliśmy szczęśliwi – oznajmiła płaczliwie. – Nie zawsze tak to wyglądało. Naprawdę. Czasem byliśmy ze sobą szczęśliwi. – Wiem – skinął głową Rory. – Inaczej nie byłoby to teraz takie bolesne. Podał jej pudełko z chusteczkami higienicznymi, a Gina sięgnęła po nie z wdzięcznością. Biuro „Flint & Cook” znajdowało się w pobliżu głównej ulicy, a Naomi obiecała, że spotka się z Giną na kawę i pogaduszki. Przeciskając się między ludźmi stojącymi na przystanku autobusowym, Gina dostrzegła ją z dala przy stoliku obok okna. Ubrana w jaskrawozielony płaszcz i czarny beret z cekinami okrywający jej kasztanowe włosy, Naomi wyglądała niczym wielobarwna plama na tle szarzyzny emerytów siedzących o tej porze w kawiarni. – O kurczę, wyglądasz na wściekłą, lepiej od razu usiądź – zaproponowała, gdy Gina weszła do środka. – Nic nie mów. Najpierw zjedz lepiej trochę ciasta marchewkowego. – Gestem poprosiła kelnerkę o dwie kawy i rozsiadła się wygodniej. Gina zajęła miejsce na krześle, wzięła trzy głębokie wdechy, a potem powoli wypuściła powietrze z płuc, wyobrażając sobie, że wraz z nim pozbywa się napięcia i złości. Taką właśnie technikę polecał jej psycholog: „Wyobraź sobie swój stres jako kolor. Jaki to kolor?”. Dzisiejszy stres był gorzkim, nieprzyjemnym oranżem, podobnie jak strój kolarski Stuarta. Gina wypuszczała powietrze, wyobrażając sobie, że z nozdrzy wydobywają się płomienie złości niczym na obrazku przedstawiającym komiksowego smoka. Była zła, ponieważ po godzinie grzebania w szczątkach własnego małżeństwa czuła się sobie obca. Smutek minął, a teraz bardziej irytowała ją strata czasu niż pieniędzy. A na dodatek po tym wszystkim nie rozpoznała samej siebie. – No dobrze – przemówiła Naomi, spoglądając na przyjaciółkę z uśmiechem. – Teraz poproszę o skróconą wersję wydarzeń. Gina znów wzięła głęboki wdech. – No więc… Nagle zadzwonił telefon Naomi. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Jasona trzymającego roześmianą Willow, a Naomi odwróciła szybko aparat na drugą stronę. Za późno. Gina poczuła bolesny ucisk w brzuchu. Jason i Stuart byli dokładnie takimi samymi prostolinijnymi facetami, którzy uwielbiają Top Gear i piłkę nożną, ale jeden z nich żył w szczęśliwym małżeństwie z kochającą żoną i dzieckiem, a drugi… nie. Przecież ona i Naomi chyba nie różniły się od siebie tak bardzo?
Naomi dostrzegła bolesny grymas na jej twarzy i przeraziła się. – Przepraszam – powiedziała. – Idziemy do teściowej na kolację, chciałam tylko ustalić, co z opiekunką do dziecka… Kelnerka przyniosła kawę, a Naomi pchnęła w stronę Giny ciasto marchewkowe. – Wyobraź sobie tylko, jak będzie wyglądało twoje życie, kiedy to wszystko się skończy. Skup się na Bożym Narodzeniu. Do tego czasu będziesz już wolną kobietą w tym swoim pięknym mieszkaniu i będziesz myśleć o sylwestrze w towarzystwie jakiegoś przystojniaka. Zazdroszczę ci. Od razu przychodzą mi do głowy nazwiska co najmniej dwóch fajnych facetów, którzy chętnie pomogą ci przez to przejść. Kiwnij tylko głową, a poznasz ich u nas na kolacji. – Boże Narodzenie jest za dziesięć miesięcy. Pewnie ciągle będę wtedy dostawać od niego esemesy z pytaniem o jakąś cholerną pompkę do roweru czy coś w tym rodzaju. – Gina ściągnęła łyżeczką kremową polewę z ciasta. – I żadnych randek w ciemno, proszę. Takie rzeczy zajmują tak odległe miejsca na mojej liście priorytetów, że nie zmieściły się nawet na pierwszej stronie. Nie wiem, czy w ogóle chcę się jeszcze z kimś wiązać. – Nie żartuj. Może nie od razu, ale… Gina wzięła głęboki wdech – „Myśl o błękicie, kojącym kolorze, wyobraź sobie, że unosisz się na powierzchni błękitnej, cudownie czystej wody” – potem wykonała powolny wydech i w końcu włożyła do ust kawałek ciasta. – Więc na jakim jesteś etapie? – Naomi wsypała do swojej kawy odrobinę brązowego cukru. – Czekacie na warunki orzeczenia, tak? – Tak, tutaj sprawy idą do przodu. Ale prawnik Stuarta robi problemy w kwestiach finansowych. Najwyraźniej nie podobają mu się jakieś zapisy umowy o sprzedaży domu. – Co mu się tam może nie podobać? – zdumiała się Naomi. – Sprzedaliście dom, macie pieniądze w banku, dostaliście po połowie, prawda? – Owszem, ale okazuje się, że to nie załatwia sprawy. Stuart uważa, że powinien dostać więcej niż ja, ponieważ przez pół roku byłam na zwolnieniu. – Gina dźgnęła ponownie ciastko, które rozsypywało się pod widelcem. Wypiek z piątku. Nieświeży. – Taka małostkowość nie jest do niego podobna. Wtedy wcale mu to nie przeszkadzało – a może kłamał? Zastanawiam się, kiedy jeszcze był ze mną nieszczery. I ciągle pisze do mnie esemesy. Czy mam to, czy mam tamto… – Gina przygryzła wargę. – Nie miałabym właściwie nic przeciwko temu, ale za każdym razem ten sygnał przypomina mi, że nie zamierza mnie wcale przeprosić. Pisze, bo domaga się kolejnej rzeczy, jakbym tuliła się w nocy do jego koszulek piłkarskich i zalewała łzami albo coś w tym rodzaju. Naomi milczała. Gina podniosła na nią wzrok. – O czym myślisz? Masz dziwną minę… – Nie krzycz na mnie – zaczęła ostrożnie Naomi. – Ale… że może on chce w ten sposób dać ci do zrozumienia, że wciąż ma nadzieję? Że jeszcze się zejdziecie? – Słucham? – No wiesz, wszystkie te esemesy. Przecież ma prawnika, więc dlaczego sam pisze do ciebie? Chyba tylko po to, żeby nawiązać z tobą kontakt, prawda? Gina odłożyła widelczyk. W środku nocy, samotna i zdezorientowana, też nad tym dumała. Mimo wszystko wciąż nie mogła uwolnić się od przeświadczenia, że jej matka miała rację: Stuart był przyzwoitym facetem, to ona powinna była bardziej się starać. Nie można przecież oczekiwać, że zawsze będzie cudownie i radośnie. Byli ze sobą prawie dziewięć lat. Przetrwali klasyczny kryzys siedmiu lat, głównie dzięki jej ciężkiej chorobie… Potem pomyślała o Bryony i weekendzie, który Stuart miał spędzić z kolegami z pracy. O zepsutych świętach, gdy ze względu na matkę udawała, że wszystko jest w porządku.
O zmarnowanych latach przed trzydziestką. – On mnie nie kocha – stwierdziła beznamiętnie. – Kiedy patrzę z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że nigdy mnie nie kochał. Nie tak naprawdę. – Słucham? Bez miłości nie przeszlibyście razem przez cały ten koszmar. – Naomi wydawała się naprawdę przerażona. – Stuart cię uwielbiał. A ty go kochałaś. Miłość nie znika bez śladu z dnia na dzień. – Jakoś nie przeszkadzało mu to w romansie z młodszą kobietą. Boże, to takie banalne. Dlaczego nie mógł sobie kupić motocykla jak tylu innych facetów? – Stuart nigdy nie grzeszył oryginalnością – mruknęła Naomi. – Ale nie myśl, że cię nie kochał. Kochał. Dobrze o tym wiesz. Przez chwilę obie milczały, a obraz Stuarta pragnącego powrotu do ich związku nabierał w wyobraźni Giny ostrości niczym zdjęcie w wywoływaczu, wydawał jej się coraz bardziej prawdopodobny. Czy te szklane misy były ostatnią próbą przypomnienia jej, co ich kiedyś łączyło? Stuart był dumny. Nie potrafiłby prosić wprost o wybaczenie. To nie w jego stylu. Ale łączenie romantycznych wspomnień z przedmiotami również nie było w jego stylu. Wyglądało na to, że rzeczywiście zorientował się poniewczasie, ile są warte. Gina pokręciła głową. – Nie. Słyszałam już to wszystko od mojej mamy w weekend. Uważa, że powinnam mu wybaczyć skok w bok, uznać to za przejaw kryzysu wieku średniego i błagać, żeby wrócił do domu. Jest wściekła, że zniszczyłam jej marzenia o dwójce wnucząt i domku na wsi z wybiegiem dla kucyków. – Och, na pewno nie… – Nie powiedziała tego wprost, ale cały czas dawała mi do zrozumienia, że umrę jako stara panna. – W obecności Rory’ego Gina przez ponad godzinę trzymała nerwy na wodzy, a teraz w końcu dała ujście nagromadzonej w niej złości. – Sugerowała też, że gdyby nie Kit, byłabym zadowolona z małżeństwa ze Stuartem. Rozumiesz to? Wciąż obwinia o wszystko Kita. Nieważne, co do tej pory robiłam albo czego chciałam. – Gina zakryła twarz dłońmi. – Mogę zacząć od nowa, nie mam nic przeciwko temu, ale nie chcę ciągle oglądać się za siebie i rozmyślać o wszystkim, co spieprzyłam. Mam tego dość. – Więc pozwól, żeby Rory się tym zajął. Przecież za to mu płacisz. – Naomi wzięła łyk kawy, a potem odstawiła filiżankę, co oznaczało, że zamierza być bardzo szczera. – Posłuchaj, nie wiem, czy tobie przynosi to ulgę, ale ja się cieszę, kiedy się złościsz. Właśnie tak powinni się zachowywać ludzie podczas rozwodu. Powinni być wściekli, rozgoryczeni. Ty do tej pory byłaś taka spokojna, zajmowałaś się tylko porządkowaniem i tymi swoimi listami, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle coś do ciebie dociera. – Dzięki… – Mówię poważnie. Zawsze uważnie mnie słuchałaś, kiedy zwierzałam się ze swoich problemów. Chciałabym zrobić to samo dla ciebie. – Naomi umilkła na moment i przyglądała się jej uważnie, a Gina mimowolnie zacisnęła usta. – Powinnaś mi była powiedzieć o swojej mamie, a ja mogłabym ją sparodiować. Gina uśmiechnęła się lekko, podniosła widelec i rozgniotła kilka okruchów ciasta. – Nie chcę ciągle wracać do tych samych spraw. Wystarczy, że są w mojej głowie. I nie zamierzam się zamienić w swoją matkę i roztrząsać urazy sprzed dwudziestu lat. Muszę żyć dalej. – Słusznie – zgodziła się Naomi. – Ale powinnaś też doceniać swoje osiągnięcia. Z wieloma trudnymi rzeczami musiałaś sobie radzić. To wymaga siły. Gina podniosła na nią wzrok.
– Wcale nie mam takiego poczucia. I co mi z tego przyszło? – Jesteś tutaj, idiotko – parsknęła Naomi. – Wciąż tutaj jesteś. – Wydawało się, że chce coś dodać, potem jednak westchnęła i poprosiła: – Opowiedz o postępach w rozpakowywaniu. Znalazłaś może dżinsową kurtkę, którą pożyczyłam ci jakieś czterysta lat temu? – Nie, ale odkąd byłaś u mnie ostatnio, przejrzałam jeszcze dziesięć pudeł i zaczęłam robić listę rzeczy, które chcę zatrzymać. Lista przypięta do ściany miała postać długiej wstęgi papieru zapisanej czarnym markerem i liczyła na razie piętnaście pozycji. Na pierwszym miejscu znajdowała się „Niebieska waza (z kwiatami)”, a na ostatnim „Mój iPhone”. Zdaniem Giny przypominała eksponat z galerii sztuki nowoczesnej, zauważyła też, że z każdą pozycją jej pismo staje się wyraźniejsze i pewniejsze. – Mam już sporo wolnego miejsca – dodała. – Odsłoniłam połowę ściany i żeby wejść do drugiego pokoju, nie trzeba już przeciskać się bokiem. – To mieszkanie będzie naprawdę cudowne… – westchnęła tęsknie Naomi. – Czujesz się w nim pewnie jak w ślicznej białej chmurce, leżysz sobie na sofie, popijasz wino i słuchasz muzyki, na jaką masz ochotę, a nie piosenek dla dzieci. Może czytasz książkę. Powieść! Na pewno dużo teraz czytasz. Boże, jak mi tego brakuje. Przede wszystkim chciałabym znów chodzić do toalety sama, ale czytanie jest na drugim miejscu. Gina zmusiła się do uśmiechu. Czasami nie miała ochoty słuchać narzekań Naomi na uciążliwości macierzyństwa – wiedziała, że przyjaciółka chce ją w ten sposób pocieszyć i zapewnić, że sama nie ma czego żałować. Był to chyba jedyny temat, gdy Naomi nie była z nią całkiem szczera, co wynikało zdaniem Giny z faktu, że prawda – czyli świadomość, że rodzicielstwo jest potężnym wewnętrznym światłem, które odsłania ukryte zakątki duszy, nawet jeśli wypełnione jest troską i zamętem – tworzy maleńką, lecz istotną szczelinę w ich długoletniej przyjaźni. Gina uwielbiała Willow i szczyciła się mianem jej matki chrzestnej, ale naturalna czułość dziewczynki przypominała jej czasem boleśnie o tym, czego nie miała. I czego być może nigdy nie będzie jej dane doczekać. Czasami Gina miała wrażenie, że patrząc na życie Naomi, widzi własne życie zza okna zamkniętego domu: to ona powinna tam być, z mężem i maluchem. Ale nie była. Znów zabrzęczał telefon Naomi. Odwróciła go, przeczytała wiadomość, westchnęła i zaczęła zbierać swoje rzeczy. – Wybacz, muszę jechać. Jason właśnie odebrał Willow od opiekunki i już zaczyna marudzić, że się spóźnimy. Wracaj do swojej białej chmurki. Pomyśl o mnie, oglądającej Świnkę Peppę, kiedy ty będziesz popijać schłodzone chablis i zastanawiać się, który skandynawski kryminał przeczytać w następnej kolejności. Naomi odsunęła krzesło i postawiła na stole swoją wielką skórzaną torebkę, przerzucając paczki rodzynków i dziecięce skarpetki w poszukiwaniu portfela. Gina nagle ujrzała oczami wyobraźni swoje mieszkanie zestawione z radosnym chaosem domu Naomi i Jasona. Będzie ciemne i ciche, kiedy włoży klucz do zamka, z wnętrza nie doleci jej głos telewizora ani zapach czosnku. Sama będzie musiała je ożywić, by kilka godzin później położyć się do łóżka, a rano zrobić to samo. Ogarnęło ją nagle dziecinne poczucie samotności, jakby Naomi wychodziła właśnie na przyjęcie, na które Giny nie zaproszono. – A może wpadniesz na chwilę do mnie, a Jason cię stamtąd odbierze? – spytała pod wpływem impulsu. – Mam całą masę ubrań przygotowanych do oddania, mogłabyś je przejrzeć i wybrać coś dla siebie. – Och, bardzo bym chciała, ale znasz mnie przecież. Zrobiłybyśmy sobie herbatkę
i zagadały się, a potem Jay ciągle by mnie poganiał. Jest tylko pięć minut drogi stąd, więc pewnie prościej będzie… – Naomi podniosła w końcu wzrok na Ginę i zawahała się, Gina zaś żałowała, że nie ugryzła się w porę w język. – Choć w sumie, może na parę minut… – Nie, w porządku. – Gina wykrzywiła twarz w sztucznym uśmiechu. – Głupi pomysł. Pięć minut zajęłoby ci samo przejście do salonu. Poza tym widzimy się przecież jutro… Bo jesteśmy umówione na sobotę, jak zwykle? – Oczywiście – skinęła głową Naomi. – Otworzyli niedaleko nową kawiarnię, czekam specjalnie na ciebie, żeby się tam wybrać. Wpadnij do nas, dobrze? – Dobrze – odparła Gina. Ale sobotni poranek był po drugiej stronie długiej piątkowej nocy.
W mieszkaniu Giny panowały nie tylko ciemności, ale i chłód. Blask latarni ulicznych okrywał nikłą poświatą sterty pudeł w salonie, choć i tak przez kilka dni wielu się już pozbyła. Gina starała się jak najszybciej ożywić martwą przestrzeń: zapaliła lampki, zasunęła żaluzje, włączyła radio i zaczęła podgrzewać zupę. W lokalnej rozgłośni rozmawiano właśnie o walentynkach, zmieniła więc kanał. Zastanawiała się przez chwilę, czy nalać sobie wina z otwartej butelki w lodówce, chociaż właściwie nie chciało jej się pić. Czy naprawdę miała ochotę na kieliszek wina? Zmarszczyła brwi i spojrzała na butelkę, jakby ta mogła jej udzielić odpowiedzi. Janet nigdy nie piła w domu i była przekonana, że jej córka stoi na krawędzi alkoholizmu, gdy na studiach Gina pozwoliła sobie na odrobinę szaleństwa – co było zrozumiałe po epoce dorastania, w której nie pozwalano jej nawet jeść cukierków z alkoholem. Jedyne sprzeczki Janet z biednym Terrym dotyczyły butelczyny piwa, którą lubił sobie wypić, oglądając sport w telewizji. Gina sięgnęła po wino, po czym znów znieruchomiała. Czy był to tylko niewinny nawyk? Czy rzeczywiście była osobą, która lubi w domu wypić kieliszek wina, bo nauczyła się tego przy Stuarcie i jego przyjaciołach? Wiedziała, że tak naprawdę w niczym jej to nie pomoże. „Czego ja właściwie chcę?” – zastanawiała się, ogarnięta nagłą paniką. W końcu napełniła winem duży kieliszek. Bo mogła. Potem spojrzała na wino przerażona świadomością, jak bardzo go pragnie, i w końcu wylała zawartość do zlewu. Po kolacji usiadła na sofie i otworzyła laptop, by zabrać się do pracy nad zestawieniem kosztów do projektu małżeństwa Rowntree, ale Lorcan wciąż nie odpowiedział na jej esemes z pytaniem o dekarzy, a bez internetu – nie zdążyła go jeszcze zamówić – nie mogła zebrać potrzebnych informacji. Poddała się po kwadransie. Nie pozostało jej nic innego jak porządki. Wydruk listy Stuarta leżał na stoliku do kawy. Oprócz szklanych mis domagał się też dwóch oprawionych plakatów, które dostał od niej na Gwiazdkę, latarki, którą kupili w markecie za uzbierane wspólnie punkty, oraz głośników komputerowych, które stały w ich sypialni. Ginie nie zależało na żadnym z tych przedmiotów, irytował ją tylko fakt, że musi ich szukać. Opróżniła najbliższe pudło z ubrań, nabazgrała na kartonie „Stuart” i na początek wrzuciła do środka cztery powieści Dana Browna w miękkich okładkach. Proszę bardzo, może zabrać sobie wszystko. Każdy przedmiot wrzucany do pudła wprawiał ją w coraz większą irytację, była to jednak czysta, zrozumiała złość, bo Gina dobrze znała jej źródło: w tym przypadku chodziło o nawyk Stuarta, który podczas każdej podróży na wakacje zaczynał czytać w samolocie książkę Dana Browna lub Jeremy’ego Clarksona i chichotał do siebie, nie chciał jednak zdradzić, co go tak rozbawiło. To nie był nieokreślony, niepokojący ból, który ją czasem ogarniał, lecz konkretny, a tym samym łatwiejszy do zniesienia gniew. Uniwersalny pilot. Ostrzałka do noży. Almanach krykieta 2009.
„Może sobie też zabrać swoje listy miłosne” – pomyślała, odwracając się do pudła z napisem „Gabinet”. Gina nie mogła się zdobyć na wyrzucenie ręcznie pisanych listów: uważała, że w zbyt dużym stopniu są częścią osoby, która je pisała, podobnie jak dziecięce włoski czy zęby mleczne. Trzymała wszystkie listy w pudełkach na buty, które wkładała z kolei do większego pudła w gabinecie – kartki pocztowe od mamy i Terry’ego, wiadomości od Naomi ułożone w szarych kopertach. Teraz pudło stało w rogu pokoju przy drzwiach. Stuart nie napisał do niej wielu listów, jednak znalazły się wśród nich dwa lub trzy słodkie liściki, które dostała od niego w szpitalu. Szczególnie jeden zasługiwał na miano listu miłosnego. Stuart napisał go w szpitalnym korytarzu, gdy obgryzając paznokcie, czekał, aż Gina dojdzie do siebie po operacji. Był krótki, ale drogocenny, bo jej były mąż rzadko przelewał uczucia na papier. Gina darzyła go szczególnym sentymentem, ale nie chciała zatrzymywać tej pamiątki w nowym mieszkaniu. Samo wspomnienie zawartych w liście słów sprawiało jej ból. Sięgnęła do dużego pudła i wyjęła dwie koperty formatu A4, pozbawione jakichkolwiek napisów i niezaklejone. Na ich widok znieruchomiała na moment. Pierwsza zawierała garść mniejszych zaklejonych kopert zaadresowanych do Stuarta, Naomi, jej matki, Kita oraz kilku innych osób. Były to listy pożegnalne, których nigdy nie wysłała, ale których nie chciała się też pozbyć. Odłożyła je na bok, z postanowieniem, że wróci do tematu, gdy będzie w lepszej formie. Druga koperta była znacznie grubsza i choć Gina szukała właściwie czegoś innego, wziąwszy głęboki oddech, wysypała zawartość na dywan. Białe i niebieskie koperty, wszystkie pokryte pismem, którego używała jako dwudziestolatka. Wystudiowana pretensjonalna kursywa z ozdobnymi zawijasami, choć podobna do pisma, którego używała teraz, budziła w Ginie nieprzyjemne skojarzenia, kryła jakąś nieśmiałość, niepewność. Wszystkie listy były zaadresowane do tej samej osoby: Christopher Atherton
Brunswick House
Little Mallow
Oxfordshire
Ten sam adres widniał na pocztówkach, obok wiadomości. Nawet teraz Gina nie mogła się powstrzymać i czytała je, choć właściwie wolałaby sobie tego oszczędzić.
Świetnie się bawię w wielkim mieście. Byłam dzisiaj na wystawie prerafaelitów w Courtauld, na pewno by Cię zachwyciła. Kupiłam dla Ciebie wszystkie kartki z reprodukcjami. Wyślę je. Myślę o Tobie za każdym razem, gdy widzę Ofelię, i żałuję, że nie oglądamy jej razem. Kocham Cię. Tęsknie za Tobą. Gina
Skrzywiła się odruchowo, zażenowana swoim ówczesnym uwielbieniem dla prerafaelitów, dla ich podkolorowanej rzeczywistości i nieszczęśliwych, umierających kobiet o wydętych ustach i opadających powiekach. Wówczas uważała, iż właśnie te kobiety odzwierciedlają jej uczucia, bezradność nieokiełznanej, rozbuchanej miłości, która wypełniała jej wnętrze. Teraz widziała w dawnej fascynacji powierzchowną, pensjonarską egzaltację. Wstyd się jej robiło na myśl, że wysyłała wszystkie te obrazki do Kita. Na kopertach widniały nie tylko słowa zapisane ręką Giny. Każda linijka adresu Kita została starannie przekreślona, a poniżej wiecznym piórem wpisano adres jej mamy w Hartley oraz trzykrotnie podkreśloną formułkę „Zwrócić nadawcy”. Gniew widoczny w tym piśmie przyprawiał Ginę o drżenie. Choć eleganckie, kaligraficzne i właściwe z pewnością osobie wykształconej, zostało odciśnięte miejscami z taką siłą, że na papierze wciąż zachował się ślad stalówki, ledwie widoczna cienka linia przecinająca z wściekłością środek słowa. Bellamy. Hartley. Nikt tych listów nie czytał. Wracały w nienaruszonym stanie do domu jej matki, ale Gina nadal pisała. Właśnie o to chodziło. Wciąż pisała. Duża koperta zawierała również plik innych listów, zaadresowanych do niej niedbałym pismem Kita. Tylko kilka, pięć, może sześć, wysłanych, gdy chodziła jeszcze do szkoły. Nie musiała ich otwierać. Znała wszystkie na pamięć. Przez moment Gina zastanawiała się, czy nie wrzucić całej tej kolekcji do niszczarki, do której poprzedniego wieczora trafiły już pliki starych rachunków. Jednak na myśl, że te cenne listy mieszają się z rachunkami z elektrowni, obudził się w niej gwałtowny wewnętrzny sprzeciw. Nie. Przenosiła te listy z jednego domu do drugiego, ukrywała w kopercie w szufladzie na skarpety, a potem w szafce zamykanej na klucz, ale co miała zrobić z nimi teraz, podczas tego wielkiego porządkowania swojego życia? „Daj je Kitowi” – usłyszała wewnętrzny głos. „Tylko on może je wyrzucić”. Przygryzła nerwowo skórkę przy paznokciu. Po wypadku widziała się z Kitem tylko raz. Spotkanie nie wypadło tak, jak się spodziewała, a wręcz pogorszyło sytuację, jeśli to w ogóle było możliwe. Włożyła listy z powrotem do koperty, a gdy odkładała ją na miejsce, zauważyła pudełko na buty z listami Stuarta i kilkoma pamiątkami z początków ich związku: bilet kolejowy z pierwszej randki, menu z modnej londyńskiej restauracji, w której uczcili drugą rocznicę, kilka kasztanów. Przypomniały jej spacer, na który poszli po jednej z sesji chemioterapii. Stuart był delikatny i opiekuńczy, nie pozwalał jej niczego dotykać, by się czymś nie zaraziła. Zbierał wszystkie kasztany, o które go prosiła. Zacisnęła mocno dłoń na jednym z brązowych kształtów. Gdyby nie ich widok, pewnie całkiem zapomniałaby o tej historii. Tak, to nie było takie samo uczucie jak to, które łączyło ją z Kitem, ale mimo wszystko… Gina wsunęła wszystko do dużej, białej koperty, napisała: „Stare listy, możesz je wyrzucić, jeśli chcesz”, po czym wsunęła ją do pudełka, między głośniki.
Potem znów się zawahała. Czy to właściwe rozwiązanie? Stuart na pewno je wyrzuci, choćby ze względu na Bryony. A to były jej listy, wysłane przez niego i przeczytane przez nią. Czy nie były w takim samym stopniu częścią jej jak Stuarta? Potarła oczy pięściami. Czy robiła właśnie to, co zdaniem Naomi robił Stuart – celowo utrzymywał z nią kontakt, bo nie wszystko w nim umarło? W końcu odłożyła kopertę z listami do swojego pudła. Może odda je kiedyś Stuartowi. Ale jeszcze nie teraz, nie w gniewie. Dochodziła dziewiąta. Gina zaparzyła sobie herbatę w dzbanku, wsłuchana w przytłumione odgłosy piątkowego wieczoru dochodzące z ulicy. Przywodziły na myśl dobrą zabawę… Nie, raczej zmęczenie. I chaos. Poczuła nagle, jak spływa w nią kojący spokój. Przez chwilę cieszyła się, że ma mieszkanie tylko dla siebie. Nieprzeczytana powieść Marian Keyes, którą znalazła w pudle, filiżanka herbaty i długa gorąca kąpiel. Nie musiała z nikim rozmawiać, nie musiała wychodzić na zewnątrz, by cokolwiek sobie udowadniać, nie musiała zadawać się z ludźmi, którzy ją irytowali. I miała przed sobą cały weekend. Przechodząc obok listy stu rzeczy, Gina wzięła pisak z pudła i napisała na liście „16”. Potem znieruchomiała. Co to właściwie miało być? Sofa? Książki? Dzbanek herbaty? Co sprawiło, że poczuła się tak dobrze? Zmarszczyła brwi. Wszystko było dość ulotne, a ona szukała konkretów. W końcu wymyśliła: „Moja sofa do czytania”, czuła jednak, że chodzi jej o coś innego. Dręczyło ją to niemal przez cały wieczór, aż wreszcie wstała, wykreśliła sofę i napisała: „Piątkowe wieczory w domu”.
Rozdział siódmy Przedmiot: list od Stuarta Szpital rejonowy w Longhampton, czerwiec 2008
Kochana Gino! To najdłuższe popołudnie w moim życiu. Kiedy się obudzisz, nasze życie nie będzie już takie samo. Wiem, że minie jeszcze dużo czasu, nim wrócisz do normalności, ale jedna rzecz się nie zmieni – my. Będę obok Ciebie na tej długiej drodze do normalnego życia, będę trzymał Cię za rękę bez względu na to, co się jeszcze wydarzy, bo jesteś najcudowniejszą, najzabawniejszą, najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem, a moje życie stało się o wiele lepsze, odkąd dzielę je z Tobą. Twój kochający Stu Oksford, czerwiec 1997 Jest prawie czwarta nad ranem. Gina wie, że powinna spać, ale teraz na pewno już nie zaśnie. Nie dlatego, że jest pijana – choć troszkę jest – lecz dlatego, że jej umysł nie może przestać pracować, odtwarza bez przerwy te same obrazy, chce odcisnąć je w pamięci na zawsze. Nie zaśnie także dlatego, że jest naprawdę szczęśliwa – boi się wręcz, że już nigdy nie będzie czuła się równie cudownie. Musi chłonąć każdą sekundę tego szczęścia, by potem, patrząc wstecz, nie żałowała ani jednej straconej sekundy. Tak to właśnie wygląda, prawda? Najszczęśliwsze dni twojego życia. To właśnie teraz. W tej chwili. Skup się. Zerka na Kita, który leży obok niej w ustronnym zakątku uniwersyteckich ogrodów. Jego wykrochmalona koszula, rozpięta do czwartego guzika, odsłania bladą skórę na jego piersiach, pierwsze kosmyki kręconych włosów, które układają się potem w cienką linię prowadzącą do płaskiego brzucha. Dotąd widywała go w koszulkach i dżinsach, wygląda jednak zaskakująco dobrze w koszuli i krawacie, wydaje się doroślejszy. Odwraca wzrok, bo myśl o ciepłej, złotej skórze ukrytej pod materiałem przejmuje ją rozkosznym dreszczem. Jej ołówek kreśli szybko linie na odwrocie programu balu, odtwarza rękę zarzuconą na jego twarz, osłaniającą oczy przed światłem, jego szczupłe, wyciągnięte swobodnie nogi. Gina nie potrafi uchwycić istoty chłopięcej energii Kita, bijącego odeń blasku, który budzi w niej uśmiech, zachwyt nad jego doskonałością. Nie jest to doskonałość, która może trwać długo. Przywodzi na myśl kwiat lub kieliszek szampana. Na tę myśl ogarniają ją panika, pijackie przerażenie. Wydaje się, że Kit wie, co robi Gina, choć wciąż ma zamknięte oczy. Porusza ręką, chwyta jej dłoń, pieści kciukiem jej delikatne wnętrze. – Zostanie ci tylko parę minut na sen przed śniadaniem, wiesz o tym. „Cieniasy” – rzucił ktoś, gdy wymykali się z perskiego namiotu. Podoba jej się ta obelga. Podoba jej się suknia balowa, którą nosi tego wieczora, i podoba jej się charakter, który pożyczyła sobie na ten czas. Ta Gina jest bystrzejsza, pewniejsza siebie, nie przejmuje się wynikami egzaminu próbnego, które mogą być „rozczarowujące” ze względu na wszystkie te
godziny spędzone na rozmowach telefonicznych z Kitem w ostatnich miesiącach. I na godziny poświęcone pisaniu listów. I planowaniu wyjazdu do Oksfordu. Oficjalnie Gina i Naomi ponownie odwiedzają Shauna, brata Naomi, by zebrać więcej informacji dotyczących studiów, w rzeczywistości jednak Gina jest na balu z Kitem, a Naomi w jakimś zupełnie innym miejscu w mieście, Gina nie wie nawet, gdzie i co tam robi. Kit zaproponował Naomi, że dla niej również załatwi bilet na bal, ale Naomi odmówiła. – Napatrzyłam się już dość na wasze umizgi – stwierdziła. – Nie będę płacić stu funtów, żeby oglądać, jak robicie to w balowych strojach. Księżyc jest biały i okrągły, niebo powoli jaśnieje. Gina nigdy nie pomyślała, że powinna się obawiać pozostania sam na sam z Kitem. Zwykle ciągle się zamartwia różnymi rzeczami, ale nie w jego obecności. Pomimo artystycznego stylu życia i wyglądu jest człowiekiem honoru, cechuje go staromodna kurtuazja, która z pewnością spodobałaby się mamie Giny i Terry’emu, gdyby o nim wiedzieli – a jeszcze nie wiedzą. Ale się dowiedzą. Wkrótce. Spędzili razem cudowną noc, zamknięci we własnym świecie spełnionej miłości. Kit przedstawił ją swoim przyjaciołom, którzy wydają się mili. Spotkała kilku z nich wcześniej, podczas dwóch wizyt u Kita (rozmowy, rozmowy, rozmowy). Ale potem wszyscy sobie poszli, a oni zostali sami, by spacerować między stoiskami z watą cukrową, namiotami, kopczykami ostryg i piramidami lilii, przez pokoje wypełnione muzyką kwartetów smyczkowych i jazz-bandów. Wszystko wydaje jej się niesamowite i magiczne, jakby opuściła swój nudny świat i weszła w krainę fantazji, i być może zabawi tu dłużej. Ta świadomość powoduje dziwny ucisk w jej brzuchu, strach zmieszany z ekscytacją. – To najcudowniejsza noc w moim życiu – mówi bez zastanowienia. – Jak dotąd. – Kit nie otwiera oczu. Ma za sobą egzaminy końcowe, a potem dni wypełnione niekończącą się zabawą. Jest wyczerpany. Potem unosi jedną powiekę, rozbawiony. – Chodzi mi o to, że czekają nas jeszcze cudowniejsze noce, a nie że ta noc może się zmienić. Zabrzmiało dwuznacznie? – Nie. – „Choć teraz, kiedy o tym wspomniałeś…” – myśli Gina i wzdraga się. – Dobrze się bawisz? – Kit sprawia wrażenie, że zmusza się do mówienia, by nie zasnąć. – Nigdy nie bawiłam się lepiej. – Połóż się tutaj i zamknij na chwilę oczy. Pójdziemy na śniadanie, kiedy ten wielki zegar… – Macha rękę w stronę kwadratowego zegara. – Wybije za piętnaście. – Dobrze. Gina nie jest zmęczona, ale przytula się do niego, przede wszystkim po to, by poczuć ciepło jego ciała na swoich odsłoniętych plecach i ramionach. Leżą tak przez chwilę, wsłuchani w odległe odgłosy balu, otoczeni zapachem kwiatów w porannym powietrzu. Kit obejmuje ją mocno ramionami, czuje się bardziej rozbudzona niż kiedykolwiek dotąd. Fizycznie posunęli się dość daleko – Gina czerwieni się lekko na tę myśl – ale jeszcze ze sobą nie spali. Kit jest zaskakująco rycerski pod tym względem. Gina dochodzi do wniosku, że spanie z Kitem – dosłownie spanie – byłoby czynnością jeszcze bardziej intymną niż seks. Budzenie się przy nim, obserwowanie jego uśpionego ciała, drżących powiek. Z namiotu disco dobiega letnia piosenka, która już zawsze będzie przypominać Ginie tę noc. You’re Not Alone Olive. – Ta piosenka zawsze będzie mi przypominać tę noc – mówi nagle Kit, jakby czytał w jej myślach. – I ciebie. Gina uśmiecha się i mocniej wtula w jego ciało. Reaguje ospale, a potem już mniej ospale. Gina czuje, jak coś napiera na jej plecy i nieruchomieje. Nie wie dlaczego, ale jego erekcja wydaje jej się bardziej niebezpieczna, gdy Kit jest w wełnianych garniturowych
spodniach, niż gdy ma na sobie dżinsy. Po chwili znów się porusza, tym razem celowo, zadziwiona własną śmiałością, a dłonie Kita przesuwają się po jej nodze, wciskają pod halkę okrywającą uda. Gina sięga do tyłu, przesuwa ręką w górę jego nogi. Czuje twarde mięśnie pod grubą tkaniną. Leżą tak przez chwilę, dotykając się. Nie mówią nic, ale oddech Kita staje się coraz gwałtowniejszy, potem chłopak nieruchomieje. „Zrobimy to” – myśli Gina i spogląda z drżeniem na okrągły, biały księżyc. Czuje, że nadszedł właściwy moment. – Gina – szepcze jej do ucha Kit, odsuwając na bok długie pasmo jej włosów. Jego oddech jest ciepły, przesycony zapachem szampana, odurzająco znajomy. – Jesteś pewna? – Tak – odpowiada szeptem. Kit czeka jeszcze sekundę, jakby chciał jej dać chwilę na zmianę zdania, a ona przyciąga go do siebie niezdarnie, by pokazać, że naprawdę tego pragnie. Zrzuca but i wsuwa nogę pod niego. Kit przekręca się na bok, przez długą chwilę patrzą sobie w oczy, jego twarz lśni na tle nieba rozpalonego pierwszymi promieniami słońca. Gina myśli o Johnie Donnie1, ale nie w związku z jej egzaminami. 1 John Donne – czołowy poeta wczesnego angielskiego baroku, główny przedstawiciel nurtu poezji metafizycznej. Teraz już rozumie. Tak właśnie smakuje miłość. Kit patrzy na nią w zachwycie, a Gina po raz pierwszy w życiu czuje się naprawdę piękna. Wyjątkowa, piękna, silna i całkowicie bezpieczna. Nie potrafi opisać tego uczucia. – Kocham cię, Gino – szepcze Kit. – Mógłbym patrzeć na ciebie do końca życia, a i tak ciągle byłoby mi mało. Potem pochyla się i całuje ją mocno, jego usta są słodkie i wygłodniałe, cały świat zamyka się nagle w tej jednej chwili, w rozpalonej krwi, półmroku i wilgoci, intensywnym zapachu gniecionej trawy, wełny i porannych róż.
Sklep z używanymi rzeczami wspierający schronisko dla psów, mieszczący się naprzeciwko nowego mieszkania Giny, dostawał lwią część jej rzeczy, szczególnie tych najcięższych, typu książki i mniejsze meble. Był najbliżej i, co najważniejsze, otwierano go już o ósmej rano. Wizyta w sklepie stała się teraz stałą częścią jej poranka. Z okna w łazience, gdzie zwykle myła zęby o 7.50 (prysznic 7.40, witaminy i tamoksyfen 7.49, szczoteczka do zębów 7.50) Gina widziała, jak do sklepu przychodzi kierowniczka z psem. Stary border collie siedział cierpliwie u stóp kobiety, gdy otwierała drzwi, obwąchiwał torby pozostawione przy wejściu, a potem wchodził za swoją panią do wnętrza. Czasami pojawiał się w oknie, skąd obserwował klientów. Siedział tak nieruchomo, że początkowo Gina wzięła go za pluszową zabawkę. Po trzeciej wizycie w sklepie wiedziała już, że collie wabi się Gem, że kierowniczka, która prowadzi również schronisko dla psów, to Rachel, i że jej starsza koleżanka, Jean, nie radzi sobie z samego rana, jeśli wcześniej nie wypije filiżanki mocnej kawy i nie zje kanapki z bekonem. Obie zawsze były bardzo zadowolone z darów Giny, „towaru najlepszej jakości” – zdaniem Rachel. – Och, cudownie, dziękuję ci, kochana – przywitała ją właścicielka w poniedziałek rano, zaglądając z ciekawością do dwóch ciężkich toreb, które Gina postawiła na ladzie. – Jeszcze więcej książek! Jak odmiana od tego, co przynosisz zazwyczaj, prawda, Rachel? Rachel podniosła wzrok znad torby wypełnionej nylonowymi chustami i czapkami. – Oczywiście. Choć podobała nam się też piękna porcelana i stare świeczniki. Nie żebym
coś sugerowała… – Zrezygnowałam z udziału w grupach dyskusyjnych – wyjaśniła Gina, obserwując z ulgą, jak Jean rozpakowuje stertę powieści z listy finalistów do Nagrody Bookera. – Czuję się tak, jakbym zrzuciła z ramion ogromny ciężar. Możecie mnie nazywać ignorantką, ale uważam, że życie jest za krótkie, żeby zabierać się po raz czwarty do Ulissesa. Rachel odgarnęła z oczu krótką czarną grzywkę i roześmiała się. – Dla mnie życie jest za krótkie nawet na pierwsze podejście. Zajmę się tym na starość. – Nie uwierzysz, jakie rzeczy dostajemy ostatnio. Przychodzą do nas ludzie, którzy wydają się bardzo zasadniczy i pruderyjni, ale kiedy otwierasz ich torby, okazuje się, że są pełne… – Jean zrobiła dramatyczną pauzę – …sprośności. Wchodzą i wychodzą bardzo szybko, ale ja i tak wiem, co do kogo należy. W zeszłym tygodniu, na spotkaniu w Instytucie Kobiet, nie mogłam spojrzeć pani Nixon w oczy. Jej biedny Artur… – Dobra, dobra, Jean – przerwała jej Rachel, puszczając jednocześnie oko do Giny. – Nie udawaj, że nie czytasz tego wszystkiego na zapleczu! Gina uśmiechnęła się do sprzedawczyń, potem jednak przeżyła chwilę grozy, uświadamiając sobie, jakie zdanie o niej mogli sobie wyrobić właściciele pięciu sklepów z używanymi rzeczami przy jej ulicy, jeśli oceniali ją tylko na podstawie jej darów. Oddawała do różnych sklepów rozmaite rzeczy: ciężkie książki i małe meble tutaj, artykuły gospodarstwa domowego do sklepu hospicjum, ubrania do placówki wspierającej walkę z rakiem piersi, gdzie stawiano w witrynach manekiny ubrane w dość sugestywny sposób. Po wyjściu ze sklepu Gina rozmyślała, co sądzą o niej ci wszyscy ludzie. Jeśli niczym wróżbiarze oceniali ją po zawartości toreb, rezultaty tej analizy były zaprzeczeniem rzeczywistości: odtwarzali jej osobowość, patrząc na książki, których nigdy nie zdołała przeczytać, i na ubrania, których nigdy nie włożyła. Zwolniła obok wystawy sklepu wspierającego hospicjum domowe, gdy coś przykuło jej uwagę. Spośród wszystkich sklepów dobroczynnych w mieście placówki hospicjum miały najlepsze wystawy – ta wyglądała niczym sypialnia zainspirowana wzornictwem z lat sześćdziesiątych. Na blacie stolika z pleksiglasu stała piękna nocna lampka z dużym, okrągłym abażurem z metalu. „Wygląda fantastycznie” – pomyślała Gina. „Ciekawe, ile za nią chcą”. Przechodziła już przez ulicę, by przyjrzeć się lampce z bliska, gdy nagle uświadomiła sobie, że to jej własność. Włączana przyciskiem lampka do niedawna stała w ich sypialni przy Dryden Road i trafiła tutaj prosto z pudła oznaczonego napisem „ODDAĆ”. Przypominałaby jej wieczory, gdy Stuart zamiast z nią rozmawiać, czytał w łóżku swoje czasopisma o rowerach, a potem wyłączał światło, odwracał się na bok i przykrywał szczelnie kołdrą, unikając kontaktu z jej ciałem. Teraz na widok lampki nie czuła przykrości, nie słyszała też w myślach charakterystycznego trzasku włącznika, z którym ten mebel zawsze będzie jej się kojarzył. O dziwo, teraz była to jedynie bardzo droga nocna lampka, która idealnie pasowałaby do małej sypialni w jej mieszkaniu. Gina zerknęła na metkę i skrzywiła się. Dwadzieścia funtów? Pierwotnie kosztowała znacznie więcej, co najmniej pięć razy więcej, i to na wyprzedaży. Pamiętała dzień, w którym kupiła ją ze Stuartem w sklepie Heal’s przy Tottenham Court Road w Londynie. To był wyjazd niespodzianka, prezent na jej dwudzieste szóste urodziny. Gina odkryła wówczas, że Londyn znacznie bardziej jej się podoba, jeśli nie musi w nim mieszkać. Stuart zarezerwował wcześniej pokój w najbardziej romantycznym hotelu, jaki udało mu się znaleźć. Oboje śmiali się wtedy z włóczkowych nakładek na termofory – po co termofory
w hotelu przeznaczonym dla młodych par? Wydawało się, że hotele wydobywają to, co najlepsze w ich związku: Stuart wręczył jej w Heal’s swoją kartę kredytową, wprawiony w dobry nastrój długim, leniwym porankiem. Gina pomyślała, że to naprawdę ładna lampka. Lepiej pamiętała moment jej zakupu niż cały tamten weekend: zapragnęła jej z powrotem. To chyba nie był najlepszy pomysł… Sprzedawczyni, która właśnie podeszła do witryny, by poprawić jakiś element wystroju, dostrzegła tęskne spojrzenie Giny. Uniosła brwi w niemym żartobliwym pytaniu i wskazała na lampę, lecz Gina uśmiechnęła się tylko ze smutkiem i pokręciła głową. Nie zabierze jej z powrotem do mieszkania. Niech ktoś inny nacieszy oczy pięknymi kształtami i barwami. Lepiej, by hospicjum zarobiło na lampce choćby te dwadzieścia funtów, nim Stuart przypomni sobie o niej i zażąda zwrotu. Piętnaście po dziesiątej do drzwi biura Giny zapukała Sara, blondwłosa organizatorka ślubów. – Przyniosłam ci kawałek tortu – powiedziała, kładąc talerzyk na komodzie. – Dostałam całe pudełko różnych ciast i muszę je teraz rozdać, bo inaczej wszystko sama zjem. – Dzięki! – uśmiechnęła się Gina. – To bardzo miłe z twojej strony. Sara podniosła kubek z kawą: było to lśniące srebrne naczynie z kolekcji, którą przyniosła do biura Gina. – To ja chciałam podziękować za nowe kubki. Prawdę mówiąc, miałam już dość tych koszmarków, które Dave dostawał z urzędu skarbowego. Kto ma ochotę myśleć przy kawie o terminie rozliczenia podatkowego? – Skąd wiedziałaś, że ja przyniosłam kubki? – spytała Gina, wciąż mając w pamięci analizę charakteru opartą na rzeczach, które zostawiła w sklepach. Sara przekrzywiła głowę. – Kochana, przecież one są dokładnie takie jak ty. Wszystkie. Wiedziałam, że to twoje, gdy tylko zobaczyłam na jednym napis „Zachowaj spokój i zjedz ciastko”. To był prezent urodzinowy od Naomi. Gina zastanawiała się przez moment, czy powinna się poczuć urażona, doszła jednak do wniosku, że woli, by kojarzono ją z ciastkami niż z urzędem skarbowym. – A skoro już tu jestem, to zapytam o ogłoszenie w kuchni. Sprzedałaś już garnek do gotowania na parze? – zaciekawiła się Sara. – Muszę przejść na dietę, zanim zacznie się sezon. Co roku ta sama męczarnia… – Westchnęła i poklepała się po brzuchu, który rozpychał jej spódnicę do granic wytrzymałości. – Trudno namawiać panny młode do zachowania umiaru, kiedy człowiek sam wygląda jak pączek w maśle. Gina już miała zaproponować, że sprzeda garnek za dziesięć funtów, ale szybko zmieniła zdanie. – Wiesz co? – zaczęła. – Weź go sobie. Mam też sokowirówkę, jeśli chcesz. – Naprawdę? – ucieszyła się Sara. – Ile chcesz za jedno i drugie? – Nic. Możesz je sobie zabrać. Możesz wpłacić jakiś datek na jakiś cel dobroczynny. Rzeczy przyniosę jutro. Zgoda? – Dzięki! – Sara, która aż pokraśniała z radości, uśmiechnęła się z wdzięcznością i wyszła. Gina również czuła zadowolenie. To było miłe. Przyjemnie było wiedzieć, że rzeczy, które sama uznała za złom, dla kogoś innego są naprawdę wartościowe. Gdyby tak wszystko, co opuszcza jej dom, okazywało się równie przydatne… Kiedy Sara popędziła na górę, do swojego biura, Gina wstała i wzięła kawałek tortu. Zjadła go, siedząc z nogami opartymi o parapet i patrząc na kanał. Waniliowe ciasto z dżemem malinowym miało smak letniego wesela.
Do jedenastej przygotowała harmonogram prac remontowych w Domu Sędziego i zaczęła pisać podanie z prośbą o akceptację zmian do działu planowania, uświadomiła sobie jednak, że Nick i Amanda nadal nie powiedzieli jej, co zamierzają zrobić z piwniczkami. Wybrała numer komórki, który zostawiła jej Amanda. Odebrał Nick. – Cześć, Nick, tu Gina Bellamy. Możemy zamienić kilka słów? – Jasne. Poczekaj momencik… – Słyszała, jak Nick odkłada na moment telefon, a potem podnosi go z powrotem do ucha. – Przepraszam, musiałem odstawić aparaty. Co u ciebie? – Dzięki, wszystko w porządku. Gina otworzyła plik ze zdjęciami wnętrza domu, które zrobiła podczas niedawnej wizyty. Widziała już oczami wyobraźni, jak wspaniale będzie wyglądał główny hol, gdy odnowi się boazerię, pomaluje ściany i zamontuje dyskretne oświetlenie. Czekało ich jednak jeszcze mnóstwo pracy. Lorcan zwrócił na to uwagę, gdy oglądali tę część domu: ściany pod boazerią były zawilgocone, co oznaczało, że trzeba dostać się do przegniłych listew, usunąć je i wymienić na nowe, a tam, gdzie to konieczne, położyć nowy tynk. Kiedy położą z powrotem boazerię, nikt nie zauważy różnicy, ale oni będą wiedzieć, że zrobili wszystko, jak należy. Gina lubiła taką pracę. Remonty trzeba przeprowadzać od podstaw, a nie tylko stwarzać pozory. Oderwała wzrok od zdjęć i spojrzała ponownie na harmonogram. – Przymierzam się do pisania podań o różne pozwolenia i przypomniałam sobie, że nie rozmawialiśmy jeszcze o piwniczkach. Mieliście dać mi znać, co wasz architekt myśli o uwagach Keitha. – Ach, wciąż czekamy na jego opinię. Wygląda na to, że jest bardzo zajętym człowiekiem. – Bardziej niż Keith? – spytała Gina z udawanym zdziwieniem. – Obaj są bardzo zajęci. Dobrze, że my za to mamy mnóstwo wolnego czasu, prawda? – Właśnie. – Gina ponownie spojrzała na listę. – A skoro już rozmawiamy, to może powiesz mi, czy chcecie zachować dębową podłogę w gabinecie i na parterze, czy też mam szukać jakiejś alternatywy? Musimy też porozmawiać o oknach. Chętnie dokonam dziś pomiarów, jeśli nie masz nic przeciwko. – Żaden problem. Właściwie jest już Lorcan i też przeprowadza swoje pomiary. Wspominał coś o tynkowaniu. – Nick zniżył głos do szeptu i spytał: – Chodzi po domu i stuka w ściany, jakby szukał tajnego przejścia. Czy to normalne? – Tak. Sprawdza, czy tynk nie odchodzi od muru. I czy to prawdziwa ceglana ściana czy też płyta gipsowo-kartonowa. Niektóre ścianki działowe wyglądają na całkiem nowe, jakby niedawno je dodano. – Och… – Nick wydawał się rozczarowany. – Myślałem, że jest tam może ukryty tunel do kościoła albo coś w tym rodzaju. – Naczytałeś się chyba za dużo romansów historycznych. Choć z drugiej strony ten dom zbudował kupiec winny, więc może jest tam tunel do piwniczek… – Właśnie! Można by też zrobić coś w rodzaju windy prosto z jadalni do piwniczki. Podoba mi się ten pomysł. Co o tym myślisz? – Porozmawiam z Lorcanem – odparła Gina. – Zbudował dla mnie już kilka takich wind, więc od strony praktycznej nie powinno być żadnych problemów. Obawiam się tylko, że trudniej będzie o zgodę konserwatora. – To tylko praktyczny współczesny dodatek – roześmiał się Nick. – No dobrze, a kiedy właściwie wpadniesz? Jestem w domu przez cały dzień. Gina spojrzała na przeciwległą ścianę, na złoty zegar gwiazdę z lat trzydziestych, który
dostała od swoich współpracowników, gdy odchodziła z działu planowania. Była jedenasta piętnaście. Musiała jeszcze zadzwonić w kilka miejsc i odpowiedzieć na kilka mejli, ale poza tym nie miała nic ważnego do zrobienia. – Około dwunastej? – Świetnie – odparł Nick. – Być może będę musiał na chwilę wyskoczyć, ale zostanie tu Lorcan. Zresztą od niego i tak dowiesz się na pewno więcej niż ode mnie.
Okna miały w sobie coś, co fascynowało Ginę. Być może chodziło o więź z poprzednimi właścicielami, którzy stali przy nich i patrzyli na te same widoki, ale w innym czasie, innymi oczami. W Domu Sędziego ramy okienne niemal całkiem przegniły w ciągu kilku wilgotnych zim, które doświadczyły ostatnio Longhampton, w równie kiepskim stanie były rozmiękłe, gąbczaste parapety. Kiedy Gina obejrzała futryny z bliska, okazało się, że właściwie mogłaby wyrwać ramy ze ściany gołymi rękami. „To będzie kosztowało” – pomyślała, fotografując okna i obliczając w myślach koszt wymiany dwunastu pełnowymiarowych ram z przodu i boków, kilku mniejszych na tyłach budynku oraz witraży. Wiedziała też, że Amanda może się pożegnać z marzeniami o ekologicznych i energooszczędnych podwójnych szybach: Keith Hurst z pewnością nie pozwoliłby na wymianę szkła. Zawsze starał się zachować wszystkie oryginalne elementy domu, łącznie z autentycznymi historycznymi przeciągami. Gina wyjęła z torby notes i zapisała: „Uszczelnienie okien – zadzwonić do Simona z Longhampton Energy Save”. Jej praca polegała między innymi na sporządzeniu planu B, planu C, a w razie potrzeby nawet planu D, w taki jednak sposób, by klient myślał przez cały czas, że ma do czynienia z planem A. Jej buty chrzęściły głośno na żwirowej drodze ciągnącej się wzdłuż domu, gdy przechodziła do ogrodu. Duży, skierowany na północ salon na tyłach wychodził prosto na trawnik na tym samym poziomie, który obniżał się potem o kilka zdobionych schodków i przechodził w kolejny, jeszcze większy, o wymiarach boiska do krykieta. Gina znalazła kiedyś w archiwum zdjęcia czterech dziewcząt w strojach z końca dziewiętnastego wieku grających w tenisa w tym właśnie miejscu. Zamierzała przesłać kopie tych fotografii Nickowi i Amandzie wraz ze wstępnym harmonogramem prac. Klomby otaczające mniejszy trawnik zarosły teraz chwastami, a rozciągający się za nimi obszar zamienił się na przestrzeni lat w dziką łąkę. Kilka drzew wyciągało nagie gałęzie ku blademu niebu. Gina patrzyła przez chwilę na kamienne stopnie, gdzie niegdyś siadywały zapewne młode tenisistki w bufiastych dziewiętnastowiecznych strojach wraz ze swoimi matkami i fatygantami. Zastanawiała się, skąd pochodziły i za kogo w końcu wyszły za mąż, gdy nagle zawibrował telefon w jej kieszeni. Wyciągnęła go i spojrzała na wyświetlacz. Esemes od Stuarta. Cofnęła się o krok i odblokowała aparat, przygotowując się wewnętrznie na kolejne drażliwe pytanie dotyczące podziału majątku. Kocham Cię. Xxooxx
Gina poczuła najpierw gorzki smak w ustach, a potem ogromną ulgę, co w obliczu wszystkiego, co ją niedawno spotkało, było dla niej prawdziwym szokiem. Przepraszał. Było mu przykro. Kochał ją. Naomi miała rację. Serce biło w piersi Giny jak szalone, krew pulsowała w skroniach,
zalała ją fala szczęścia. Często wyobrażała sobie chwilę, kiedy Stuart zrozumie w końcu, jak wielki popełnił błąd. Myślała, że będzie triumfować, że przyjmie to z wyniosłą obojętnością i uświadomi sobie ostatecznie, że wcale nie chce pojednania, ale teraz, gdy zobaczyła jego wyznanie czarno na białym, zapragnęła, by wszystko wróciło do dawnej postaci. By wszystko było jak kiedyś. Drżącymi rękami próbowała napisać odpowiedź. Ale co właściwie powinna odpisać: „Ja Ciebie też. Przepraszam”? Wzięła głęboki oddech. Jakie słowa pasowały do tej sytuacji? Nic nie przychodziło jej do głowy. Nie chciała popełnić błędu, ale nie chciała też zbyt długo zwlekać, by Stuart nie uznał jej milczenia za wyraz wzgardy albo coś jeszcze gorszego. Telefon znów zawibrował, a w górnej części wyświetlacza rozwinęła się następna wiadomość:
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Zapomnij o tamtym esemesie. Był do Bryony.
Gwałtowne pulsowanie w uszach Giny nagle ustało, zapadła cisza. Doznała takiego szoku, że nie mogła oddychać, szkarłatny ból, który zrodził się w jej piersiach, powoli się rozrastał, rozkwitał niczym kwiat, ogarniał całe ciało. Zrobiło jej się słabo, nogi ugięły się nagle pod nią, opadła na kamienną ławkę. Wiedziała, że reaguje przesadnie gwałtownie, ale nie panowała nad sobą. To było od niej silniejsze. Wewnętrzny głos kazał jej oddalić się od domu, by Lorcan czy Nick nie widzieli jej w takim stanie. Przeszła chwiejnym krokiem po omszałych kamieniach i znalazła się po drugiej stronie budynku, przy ścieżce konnej prowadzącej do miasteczka. Oddychała ciężko, a z oczu niepowstrzymanie płynęły łzy. Przystanęła za jesionem i oparła się ciężko o pień, wściekła na siebie za ten okropny ból i żal, choć wiedziała, że aby się pozbyć tych emocji, najpierw musi im się poddać. Opłakiwała czasy, gdy Stuart wyznawał jej miłość i mówił wówczas naprawdę szczerze. Rozpaczała nad młodszą Giną, która marnowała tylko czas, a której nie mogła teraz ostrzec. Płakała nad tą częścią siebie, która była na tyle samotna, że chciała powrócić niczym niechciany pies do dawnego pana, choć w głębi duszy wiedziała, że Stuart już jej nie kocha. Usłyszała Nicka Rowntree, nim go zobaczyła. Mówił głośno i ze złością, pewien, że jest zupełnie sam w opuszczonym ogrodzie. – Nie. – Długa pauza. – Nie. Posłuchaj, to znaczy… Zechcesz posłuchać mnie choć przez chwilę? Mówiłaś, że chodzi tylko o dwa tygodnie na początku miesiąca. Wiesz, że mam robotę dla Charliego i muszę… Amando, nie powiedziałem niczego takiego. Gina przywarła mocniej do drzewa, jakby chciała połączyć się z nim w jedno. „Proszę, przejdź dalej” – błagała Nicka w myślach, wciąż bezgłośnie szlochając. – Więc kiedy wracasz?… Słucham?… Poważnie?… Amando, wiesz, że inaczej się umawialiśmy… Chcę tylko… Amando. Chodzi o to… Och, nie zaczynaj znowu… Głos był coraz bliżej. Gina usłyszała skrzypienie bramki i kroki na żwirze. Nick szedł w głąb ogrodu: on także nie chciał wpaść na Lorcana. Cholera. „Powinnam stąd iść” – pomyślała. Nie mogła przecież udawać, że niczego nie słyszała. – Więc jak to ma właściwie wyglądać? – Nick nie wydawał się teraz wcale pogodny
i życzliwy, jak podczas ich ostatniego spotkania. W jego głosie brzmiała raczej niechęć i irytacja. – Mam zostać kimś w rodzaju menedżera projektu? Myślałem, że właśnie po to zatrudniłaś Ginę. A może mam ją dodatkowo kontrolować? Nie musisz zakładać z góry, że każdy chce cię wykiwać, Amando. Nie cały świat myśli w takich kategoriach jak prawnicy… Gina wpadła w panikę i myślała gorączkowo, jak powiązać swoją obecność w ogrodzie z obowiązkami zarządcy projektu. Wciąż nie mogła też opanować płaczu, który wstrząsał jej ciałem, choć mózg zajmowało coś zupełnie innego. Jedyna droga ucieczki prowadziła ścieżką, po której właśnie szedł Nick. – Nie jest prowincjuszką! A nawet jeśli jest, to co? Nie wiem, czy zauważyłaś, ale kupiliśmy dom na głębokiej prowincji… Poczekaj, ktoś jest w ogrodzie. Hej, co tutaj…? Och, cześć… Gina wyszła zza drzewa. Nick stał metr od niej, ubrany w spodenki do biegania i starą koszulkę. Wpatrywał się w nią ze zdumieniem, podczas gdy Amanda wciąż wrzeszczała mu coś do ucha. Gina wyraźnie słyszała jej wściekły głos, który nie milkł ani na moment. Nick ociekał potem, czerwony na twarzy, a Gina nie miała pojęcia, czy było to wynikiem zmęczenia czy emocji. Podniosła aparat w nadziei, że tak wyjaśni swoją wyprawę do ogrodu, wciąż jednak czuła łzy spływające po policzkach wraz z rozmazanym tuszem do rzęs. Musiała wytężyć całą siłę woli, by powstrzymać łkanie przypominające niekontrolowaną czkawkę. – Nie, to Gina, jest… – Uśmiechnął się, jakby chciał dorzucić jakiś żart, potem jednak podniósł wzrok na jej zapłakaną twarz i się powstrzymał. – Zadzwonię później – oznajmił krótko i wyłączył telefon. Przez chwilę stali nieruchomo i patrzyli na siebie, jakby się zastanawiali, które z nich powinno być bardziej zawstydzone, aż wreszcie Nick powiedział: – Głupio wyszło.
Rozdział ósmy Przedmiot: cztery szklane misy w różnych kolorach, kupione w Wenecji, wykonane w fabryce szkła na wyspie Murano Wenecja, 2006 rok
Gina przystaje przed misami. Są wysadzane setkami maleńkich paciorków, które wyglądają jak drogocenne klejnoty. Niemal w każdym weneckim sklepie można kupić szkło z Murano, ale te misy są wyjątkowe, mienią się intensywnie różnymi odcieniami czerwieni, zieleni, złota i błękitu. Gina jest zachwycona sprzecznościami, które w sobie kryją. Płynne, a jednak zwarte, delikatne, a ciężkie. Sztuka formowania szkła przechodziła tu z ojca na syna, potem na wnuka i tak dalej, i tak dalej. Trzymając misę w dłoni, czuje się tak, jakby dotykała kilku stuleci. – Są cudowne, prawda? – mówi cicho. Stuart nawet nie patrzy w jej stronę. – Tak, ładne. Gina zaciska usta, tłumiąc irytację, która narasta w niej od rana, odkąd zwiedzali ukryte kościoły. „Dopiero na wakacjach można się przekonać, jaki ktoś jest naprawdę” – myśli. Są ze sobą od roku, ale wcześniej nie zauważyła, że Stuart podczas czytania porusza ustami. Odkryła ten jego nawyk w samolocie, którym lecieli do Włoch. Teraz wciąż kłuje ją to w oczy. „Nie zachowuj się jak jędza przed okresem” – upomina się w myślach. To zwykłe napięcie przedmiesiączkowe. Bo poza tym ten wyjazd jest naprawdę fantastyczny: Wenecja nie odbiega ani trochę od marzeń i oczekiwań, jakie miała wobec niej Gina po zajęciach na studiach. Położony na uboczu hotel jest przytulny i romantyczny, pościel wykonana chyba z najdelikatniejszej na świecie tkaniny, a prezent rocznicowy od Stuarta to luksusowa bielizna Agent Provocateur. Zmierzch zapada powoli nad placami, które pragnęła zobaczyć już jako nastolatka, choć nie potrafi cieszyć się blaskiem lamp odbitych w tafli kanałów, bo Stuart przypomina jej bez ustanku, że dokoła kręci się mnóstwo kieszonkowców, którzy przy pierwszej okazji ukradną jej torebkę. Gina przypuszcza, że prawdopodobnie Stuart tego właśnie pragnie, bo wtedy wyszłoby na jego, a przy tym miałby wreszcie coś do zrobienia. Skupia uwagę na pięknych misach, które w szklanej szafce i świetle lamp prezentują się jeszcze ładniej. To najpiękniejsza rzecz, jaką widziała od lat, a co istotne, coś sobą reprezentują. Tradycję, umiejętność. – Nie uważasz, że to byłaby piękna pamiątka naszych pierwszych wakacji? Gina podaje jedną z mis Stuartowi, by poczuł jej ciężar. Trzyma naczynie niczym piłkę do krykieta. – I co byś z nimi robiła? – Podziwiała. Są piękne. Piękne rzeczy nie muszą do niczego służyć. – Jasne, wystarczy, że zbiera się na nich kurz. Upór, z jakim Stuart nie chce dostrzec w nich piękna ani świadectwa niezwykłego talentu, budzi irytację Giny. Tak samo zachowywał się w bazylice Świętego Marka. Nie, tu nie chodziło
tylko o napięcie przedmiesiączkowe. Jego zachowanie było niewybaczalne. – Dlaczego traktujesz wszystko z lekceważeniem? – syczy, zerkając na właściciela, który dumnie stoi za ladą. – Nie traktuję niczego z lekceważeniem – oburza się Stuart. – Owszem. Wszystko krytykujesz. – Czepiasz się mnie bez powodu. Gina obserwuje, jak ogląda misę, jakby szukał w niej jakiejś skazy. Zwykle Stuart jest wyrozumiały i miły. Kiedy jednak robi się zrzędliwy, nie chodzi mu wcale o to, co na pozór jest przyczyną złego humoru. Jego złości i żale uchodzą drogą, na której natrafiają na najmniejszy opór, niczym wulkaniczna lawa, choć bez właściwej lawie siły i temperatury. Stuart woli się raczej dąsać. Jest prawdziwym mistrzem świata w dąsach. – O co ci chodzi? – pyta cicho Gina. Nie musi wcale ciągnąć go za język. – W Szarm są trzydzieści dwa stopnie, a Jason spotkał na polu golfowym połowę angielskiej drużyny krykietowej – informuje ją. Ach, więc o to chodzi. O esemes, który dostał wcześniej od Jasona. Wolałby teraz być w Szarm el-Szejk z Jasonem i Naomi, na sztucznym polu golfowym, które zaszczyciła swoją obecnością angielska drużyna krykieta. Gina przygryza wargę. Czasami naprawdę lubi przebywać w towarzystwie Stuarta – czuje się przy nim seksowna i doceniania, a on wcześniej czy później mówi jej, co naprawdę myśli. Czasami jednak, szczególnie ostatnio, Gina uświadamia sobie, w jak małym stopniu ją rozumie. Kiedy próbuje mu wyjaśnić, dlaczego niektóre kościoły budzą w niej zachwyt, zarówno te miejsca, jak i chwile tracą cały swój urok. Kiedy rozmawiała o nich z Kitem – albo nawet z Naomi, która nie studiowała historii sztuki, ale uważa się za katoliczkę – czuła tę magię o wiele mocniej. Gina odpędza od siebie tę myśl. Jest niesprawiedliwa. – Wrócimy już do hotelu? – proponuje, starając się zachować neutralny ton. Chce rozładować napięcie. – Jesteś pewna, że pozamykali już wszystkie muzea? Przecież nie możemy żadnego pominąć. Odwraca się od niego. Skoro tak, to ona kupi misy. Wyjmuje z torebki przewodniki i podchodzi do lady. – Scusi – mówi do sprzedawcy powoli i wyraźnie. – Quanto costano queste ciotole? – Dla pani pięćset euro – odpowiada z szarmanckim ukłonem mężczyzna. Pięćset?! Gina przypuszczała, że powie najwyżej sto pięćdziesiąt. To wszystkie jej pieniądze przeznaczone na podróż, a musi kupić prezenty jeszcze mamie i Naomi. – Grazie – wzdycha. – To trochę za dużo. – Odwraca się do Stuarta. – Chodźmy stąd. – Nie – odpowiada Stuart stanowczo i podchodzi do lady. – Buongiorno. Ile za te misy? Sprzedawca uśmiecha się i wskazuje na cenę. – Pięćset euro. – Wolne żarty, stary – odpowiada Stuart, również uśmiechnięty. – Ile tak naprawdę? Gina czuje się zażenowana. Wie, że na targu trzeba się targować, ale obowiązują określone zasady. To ma być pełen szacunku rytuał, a nie lekceważąca sprzeczka. – Stuart, targować można się na targu, a nie w sklepie – mówi Gina półgłosem. – Nieprawda – szepcze Stuart w odpowiedzi. – Czytałem o tym w przewodniku. Tutaj to normalne. – Odwraca się ponownie do sprzedawcy. – Sto za wszystkie cztery. Sprzedawca wydaje się najpierw zszokowany, a potem rozbawiony. Rozkłada ręce
i powtarza powoli: – Pięćset. Pięćset euro. Gina ciągnie go za rękaw. Nie podoba się jej zachowanie Stuarta. Niszczy magię szklanych mis. – Stuart, proszę. Nie zależy mi na nich aż tak bardzo. Chodźmy na kolację. – Widzisz? – mówi Stuart, wskazując na Ginę. – Wychodzi. – No dobrze. Czterysta – odpowiada natychmiast sklepikarz. Stuart uśmiecha się triumfalnie, a Gina czuje się jak idiotka. – Sto dwadzieścia. Sprzedawca śmieje się głośno, ale teraz już nie jest taki pewny siebie. Stuart potrafi być niezwykle zawzięty, nieustępliwy. Widziała go w akcji na boisku: nie podda się, dopóki nie zdobędzie piłki, walczy ciężej niż inni gracze. – Trzysta pięćdziesiąt, to moje ostatnie słowo – oznajmia sklepikarz. – Sto dwadzieścia – powtarza Stuart. – Zobacz, mamy tu gotowe pieniądze. Gina nie może na to patrzeć. Fakt, że Stuart nie zna włoskiego i nie próbuje wcale się nim posługiwać, najwyraźniej nie przeszkadza sprzedawcy, ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu przeszkadza jej. Nie chce wyjść na nieokrzesaną turystkę, gdy to miasto sprawia, że czuje się jak księżniczka w masce. A przynajmniej tak się czuła. Przez jakiś czas. „Dlaczego?” – pyta samą siebie. Dlaczego to ma znaczenie? Stuart kupi jej te misy, przecież tego chciała. On jej nie słucha, na tym polega problem. Robi to, czego jego zdaniem Gina chce, ale nie słuchał wcale, dlaczego tego chce. Nie okazywał zainteresowania, gdy zwiedzali hutę szkła w Murano, bo wcześniej uznał, że to tylko kolejna instytucja, która chce wyciągnąć od nich pieniądze. Gina przyznaje, że po części miał rację, ale dostrzegała też coś hipnotyzującego, niesamowitego w tej uświęconej tradycją sztuce, w płynnym szkle, w delikatnych barwach. Fascynowały ją właściwości szkła, tak kruchego, a zarazem tak ciężkiego i mocnego. Wspaniała metafora miłości, myśli Gina i ma ochotę podzielić się swoim spostrzeżeniem ze Stuartem, obawia się jednak, że to dla niego zbyt abstrakcyjne. – Proszę! – Stuart jest ogromnie z siebie zadowolony. Gina widzi, jak sprzedawca pakuje cztery identyczne misy, a Stuart wręcza mu odliczone starannie sto osiemdziesiąt euro. Sklepikarz przelicza kwotę ponownie, a potem wręcza jej torbę. – Za udaną rocznicę – mówi Stuart z uśmiechem, który oznacza zapewne, że ta rozgrywka nieoczekiwanie sprawiła mu przyjemność. – Za udaną rocznicę! – powtarza radośnie sklepikarz. – Jak długo są małżeństwo? – Och, jeszcze nie jesteśmy małżeństwem – kręci głową Gina, a sklepikarz grozi jej palcem. – Powinni! Oboje! Belli, belli! To prawda, są belli. „Wyglądamy jak nowożeńcy podczas podróży poślubnej” – myśli Gina, gdy przechodzą przez plac oświetlony maleńkimi lampkami, które rozwieszono pomiędzy latarniami. On jest przystojny, ona też wygląda przy nim atrakcyjnie. Mogła trafić znacznie gorzej. Z pewnością tak myśli jej matka. Lubi go też Naomi. Wszyscy lubią Stuarta. „Ja go lubię” – przypomina samej sobie Gina. Idą objęci, a ona skupia się na pięknie Wenecji. Myśli o tym, jak ładny jest ich hotel, jak romantyczne będzie łóżko z baldachimem. Opiera głowę na ramieniu Stuarta, idą w milczeniu przez ciepłą włoską noc. – Zdobyłem dla ciebie to, co chciałaś – mówi Stuart. Gdyby nie brzmiało to jak nachalna
sugestia, Gina z pewnością by się z nim zgodziła. – Tak – odpowiada. – Ale… – Ale co? Zatrzymują się pod latarnią w pobliżu hotelu, a Gina ze zdumieniem słyszy własny głos, pytający: – Ale czy ty w ogóle wiesz, co mi się w nich tak bardzo podoba? – Co chcesz przez to powiedzieć? Wydaje się, że dotknęli czegoś bardzo istotnego, być może stanęli na krawędzi nieodwracalnej zmiany. Woda w kanale pod mostem błyszczy odbitym światłem latarni. – Nie wiem. Po prostu mam wrażenie… mam wrażenie, że ty nie… – Gina nie może znaleźć właściwych słów. Patrzą na siebie w milczeniu, a atmosfera między nimi gęstnieje z sekundy na sekundę. Nagle Ginę uderza wyrazista, zaskakująca myśl: „Doskonale znam tę twarz, ale jego nie znam wcale”. Nie wie, co uwielbia, co go inspiruje, co go przeraża. Jeśli w ogóle istnieje coś takiego. To udany związek, ale Gina nie ma pojęcia, jaki będzie finał. Raczej nie do „i nie opuszczę cię aż do śmierci”, bo nie spodziewa się szczęśliwego zakończenia. Przyzwyczajają się do siebie, a nie przeżywają wspólnie niezwykłą przygodę. Nie tego pragnie na resztę życia. Ma już dwadzieścia sześć lat. Tworzą ze Stuartem malowniczą parę, ale nie jest to układ idealny. Pozostaje pytanie, jak miałby wyglądać taki układ idealny. Problem w tym, że Gina dobrze wie jak. „Skończ to” – mówi wyraźny głos w jej głowie, choć Gina nie ma pojęcia, skąd pochodzi. „Skończ to, zanim…”. – Ależ wiem – mówi Stuart, poruszony. – Może ci się wydawać, że jest inaczej, ale ja naprawdę wiem. Po prostu… nie umiem tego wyrazić równie dobrze jak ty. Gina zastanawia się nad odpowiedzią, ale Stuart pochyla się nagle i zaczyna ją całować. Długi pocałunek wycisza wszelkie głosy w głowie Giny. „Może nie jesteśmy tak dalecy od ideału” – myśli. „Może warto się tego trzymać”. Kiedy zamknęła oczy, wciąż widziała „Kocham Cię” Stuarta, olśniewająco białe, a nie czarne. Po bólu przyszła pełna wstydu ulga. Teraz już wszystko nieodwołalnie się skończyło – dla nich obojga. Gdy ponownie otworzyła oczy, Nick przypatrywał jej się z troską, zapomniawszy o własnym wstydzie. – W porządku? – spytał. Wydawał się szczerze zmartwiony, więc omal nie powiedziała mu o wszystkim, ale w porę ugryzła się w język. „Pracuję tutaj” – napomniała się surowo. „A on jest klientem, którego żona uważa mnie za prowincjuszkę”. Gina próbowała skupić się na tym oburzającym fakcie, ale bez powodzenia. – Nic mi nie jest – wychrypiała, lecz płacz przeszedł w uporczywą czkawkę. – Naprawdę – dodała, marszcząc brwi, po czym znów czknęła. – Jakoś trudno mi w to wierzyć… – mruknął Nick. Gina skrzywiła się i pomachała dłońmi przy twarzy, próbując się uspokoić. Przestań. Przestań. Oczywiście doprowadziła tylko do tego, że teraz czkała jeszcze głośniej. – To tylko szok… Przepraszam, to okropnie krępujące. „Dlaczego w ogóle się tym przejmuję?” – myślała, gdy w jej mózgu znów wyświetliły się słowa esemesa. „Przecież go nie kocham”. Stali przez chwilę w milczeniu, aż Nick odchrząknął niepewnie.
– Ekhm… Gino? Otworzyła jedno oko. Nick pocierał brodę. Skrzywił się, a potem przeciągnął palcami po włosach, wilgotnych od potu po biegu. – Słyszałaś, co mówiłem do Amandy – powiedział. Gina wzięła się wreszcie w garść. – Gwoli wyjaśnienia: nie jestem prowincjuszką. – Oczywiście, że nie – zapewnił Nick skruszonym tonem. – Zatrudniliśmy cię, bo znasz okolicę. Nie chcemy, żeby nasz dom wyglądał jak coś, co mogliśmy kupić w Fulham. Posłuchaj, bardzo cię przepraszam. Mam nadzieję, że nie czujesz się… Gina zamrugała oczami. On myślał, że płacze, bo nazwano ją prowincjuszką... – Nie płaczę z tego powodu! – wybuchnęła. – Choć nie uważam, żeby to… – Znów dopadł ją atak czkawki. Jęknęła głucho i się odwróciła. W tym momencie zadzwonił jego telefon. Nick spojrzał na nią przepraszająco i odebrał. – Halo? Cześć, Charlie, tak, właśnie nad tym pracuję. Tak, siedzę przy biurku… Gina patrzyła na sportowe ubranie Nicka i próbowała jednocześnie zapanować nad oddechem. Jej uwagę przykuła koszulka – prawdopodobnie jego ulubiona, bo prana tak często, że wyblakła bawełna stała się cienka jak pergamin. Jego buty również były już mocno sfatygowane. Plan przedstawiony przez architekta obejmował przeznaczone dla Amandy studio do jogi i pilatesu, wyposażone w specjalne oświetlenie oraz lustra od sufitu do podłogi, jednak Nick najwyraźniej należał do sportowców, którym wystarczą wygodne ubranie i dobre buty do biegania. Gina pomyślała, że wyluzowany Nick i pedantyczna Amanda nie wydają się dobraną parą, lecz bez trudu wyobrażała sobie ich sesję zdjęciową w dziale poświęconym stylowi życia w jakimś ekskluzywnym magazynie. On byłby na bosaka, ona w luźnym beżowym stroju, popijaliby kawę z aeropressu w idealnie zaprojektowanej kuchni i rozmawiali o swoim nietypowym związku. Rej wodziłaby Amanda, zachowująca się z wyniosłą elegancją, która sprawiała, że Gina czuła się przy niej jak szara myszka. – …na dziś po południu? Prześlę ci zdjęcia, a ty zdecydujesz, które mam dopracować. Bez względu na zawirowania w ich relacji Nick i Amanda byli ze sobą, a ona i Stuart nie. Teraz Stuart budował sobie życie z kimś innym i przechodził właśnie przez romantyczną fazę przesyłania miłosnych wyznań, w której każdy dzwonek telefonu budził radosny dreszcz ekscytacji. Tymczasem Gina posypywała swoje rany solą i się zadręczała, by jak najszybciej pozbyć się zdradzieckich uczuć. Kiedy podniosła wzrok, Nick właśnie skończył rozmowę. – Przez całe rano siedziałem przy biurku, naprawdę – zapewnił ją. – Długo czekałaś? – Właśnie przyjechałam – oświadczyła pogodnie, udając, że nic właściwie się nie stało. – No dobrze, pogadajmy teraz o waszych piwniczkach! – W tym momencie znów potężnie czknęła i zasłoniła szybko usta. – Wejdźmy do środka – zaproponował Nick, wskazując głową na dom.
Podał jej szklankę z wodą i zostawił przy kuchennym stole, a sam poszedł wziąć prysznic. – Zaraz wracam – obiecał, po czym zniknął na schodach, co Gina przyjęła z ulgą i wdzięcznością. Piła powoli, a czkawka zaczęła wreszcie ustępować. Na górze zabrzęczały rury z gorącą wodą, gdy Nick odkręcił kurek prysznica. Gina słyszała też odległy pomruk radia budowlańców i nieregularne postukiwanie. Na blat stołu padła smuga światła słonecznego, żółta plama ciepła dotknęła również jej ręki. Gina przycisnęła palce
do skroni i pozwoliła, by zapach drewna, wilgoci i kamienia bez reszty wniknął w jej zmysły, aż przestała myśleć o Stuarcie i zajęła się rozmyślaniami o Domu Sędziego. Nie słyszała powrotu Nicka, zauważyła jego obecność dopiero wtedy, gdy stanął tuż obok niej. – Możesz wyświadczyć mi przysługę? To potrwa tylko chwilę. – Nie czekając na odpowiedź, podał jej trzy jajka, dwa jasnoniebieskie i jedno białe. – Mogłabyś je potrzymać? Złóż razem dłonie… Nie, w ten sposób. Nick ułożył jej dłonie tak, że tworzyły coś w rodzaju gniazda. Gina obserwowała z zaciekawieniem, gdy potem z przejęciem układał jajka w powstałym zagłębieniu. Wpatrywała się w nie przez dłuższą chwilę, bo nie wiedziała, na co innego mogłaby patrzeć. Były idealnie gładkie, w porównaniu z ich jedwabistą powierzchnią jej skóra wyglądała jak mapa zmarszczek i pęknięć. – Świetnie. – Nick wyprostował się, trzymając ręce nad jej dłońmi, jakby chciał je w ten sposób unieruchomić. – Ostrożnie. To ostatnie, więc lepiej, żeby się nie zbiły. – Odchylił się do tyłu i sięgnął na oślep po polaroida leżącego na krześle. – Miałem już dziś parę wypadków. Okazuje się, że nie można jednocześnie trzymać surowych jaj i robić im zdjęć. – Umilkł na moment i nacisnął spust migawki. – Brzmi jak przysłowie, prawda? Nie odpowiadaj. Siedź nieruchomo. Świetnie. Gina oddychała powoli, wciągała w płuca chłodne wiejskie powietrze. Napięcie powoli opuszczało jej ciało. Skupiała się wyłącznie na trzech jajkach, które trzymała w dłoniach. Miała dziwne wrażenie, że wszystko, co znajduje się poza jej polem widzenia, rozmazuje się i roztapia w nicość. Nick wyjął zdjęcie z aparatu i wsunął je sobie pod pachę. – To kacze jajka? – spytała. – Tak, z farmy za tym wzgórzem – potwierdził. Oderwał papier od zdjęcia, przyjrzał mu się ze zmarszczonymi brwiami, a potem zrobił następne. Tym razem był chyba zadowolony z rezultatu, bo odłożył polaroida i sięgnął po nowoczesny aparat cyfrowy. – Śliczne, prawda? Stał tuż obok niej i pochylał się, by dopuścić światło. Gina czuła zapach jego świeżo umytych włosów i czystej białej koszuli. Miała wrażenie, że jej zmysły stają się czulsze, gdy siedziała tak w bezruchu. – Jeszcze jedno. Możesz troszeczkę podnieść lewą rękę? Doskonale. Tak, bardzo dobrze. Miarowe pstrykanie aparatu. Odległy śpiew ptaków. Kojący, zachęcający szmer głosu Nicka. Gina skupiała się na jajkach, które trzymała w dłoni, aż to właśnie one stały się centralnym punktem jej ciała. Spłynął na nią miły spokój, jakby ktoś położył jej dłonie na ramionach i delikatnie masował. Przez kilka kolejnych minut Nick robił zdjęcia i ustawiał dłonie. – Po co właściwie to robimy? – spytała Gina, czując, że powinna coś powiedzieć. Miała wrażenie, że jej głos brzmi wyjątkowo głośno. – Na stronę internetową przyjaciółki – wyjaśnił Nick, nie przerywając fotografowania. – Robi biżuterię, ale w logo jej firmy dominuje kolor nazywany błękitem kaczego jaja, więc chciała zamieścić na stronie właśnie takie jajko. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziała kacze jajo. Pewnie mógłbym wziąć trzy zwykłe jaja z lodówki, a potem podkolorować je w Photoshopie. Pstryk. Pauza. Poprawka. Gina też wcześniej nie przyglądała się uważnie kaczemu jaju. Wielu jej klientów życzyło sobie kuchnie w takim właśnie kolorze, ale ten był ładniejszy niż jakakolwiek farba, którą do tej pory zamawiała. Elegancki, niemal zielony.
– Powinieneś był poprosić Lorcana, żeby je potrzymał. Kontrast byłby większy. – Świetny pomysł, ale też już na to wpadłem. Okazało się, niestety, że kontrast jest za duży. Wyglądało to tak, jakby jajka leżały w azbestowej rękawicy. To słowa Lorcana, nie moje. Sam jestem sobie winien, bo nie powinienem był tego odkładać na ostatnią chwilę. Dobrze się złożyło, że wpadłaś. W próbnej sesji korzystałem z dłoni Amandy, ale ona wróci dopiero w przyszłym tygodniu. Pstryk. Pauza. – Choć pewnie słyszałaś już wszystko o planach Amandy – dodał. – Wtedy, w ogrodzie. – Nie słuchałam. – Gina nie odrywała wzroku od jajek, oczami wyobraźni widziała jednak wykrzywioną, przepraszającą twarz Nicka. – Nie słuchałaś, jasne… – Nie słuchałam. Czym właściwie zajmuje się Amanda? – spytała Gina, by zmienić temat. – Jest wspólniczką i specjalistką od fuzji i przejęć w pewnej amerykańskiej firmie prawniczej. Lata po całym świecie i negocjuje umowy. Spędza pół życia w samolotach, ale załatwia wszystko dwa razy szybciej niż ktokolwiek inny. Przepraszam, mogę…? – Poprawił jej dłonie, bardzo delikatnie, a zarazem stanowczo. – Przykro mi, że nie ma jej akurat w tym tygodniu. Na pewno masz do niej sporo pytań. Ale jeśli mi wszystko zapiszesz, porozmawiam z nią o tym dziś wieczorem. Na chwilę zapadła krępująca cisza. Oboje myśleli zapewne o tej drugiej połowie rozmowy Nicka, której nie słyszała Gina. – Powinieneś wiedzieć, że kłótnie są nieodłączną częścią remontu – odważyła się w końcu przemówić Gina. – Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to albo kłamie, albo już zapomniał, jak było naprawdę. To bardzo stresujące, kiedy człowiek przekonuje się, że osoba, która wydawała się doskonale znana, ma bardzo sztywne poglądy w kwestii – na przykład – ustawienia wanny. – O tak, dobrze o tym wiemy – uśmiechnął się ponuro Nick. – Dlatego chcieliśmy, żeby tym remontem zarządzał ktoś inny. Poprzednim razem podczas dyskusji o ściemniaczach Amanda wyrzuciła przez okno wazę. Niewiele brakowało, a ja poleciałbym jako następny. Nie pamiętam, dlaczego właściwie uznaliśmy, że warto wskrzesić następną ruinę, ale tak się właśnie stało. Myślę, że z tym jest trochę jak z porodem. Zapomina się o tym, co złe. – Gdzie był wasz poprzedni dom? – We wschodnim Londynie. Kupiliśmy na wpół zrujnowaną rezydencję w Clerkenwell, która została podzielona na mniejsze mieszkania, i połączyliśmy je z powrotem. Mnóstwo szkła i schodów, bardzo stylowe wnętrza. Sprzedaliśmy to w zeszłym roku i kupiliśmy mieszkanie w Barbican, a potem zaczęliśmy szukać czegoś poza miastem. Gina pomyślała, że taki właśnie dom pasuje do małżeństwa Rowntree. Widziała oczami wyobraźni ich kuchnię – cztery odcienie bieli, mnóstwo szkła i żadnych klamek ani uchwytów. – Nieźle – pokiwała głową. – Jak to się stało, że trafiliście właśnie tutaj? – Trochę ze względu na sam dom, a trochę ze względu na piwniczki, w których chcę się oddawać mojemu nowemu hobby i warzyć piwo. W szopie urządzę sobie studio. – Rozumiem, ale chodziło mi raczej o to, dlaczego wybraliście właśnie Longhampton. Macie tu krewnych? Byliście tu kiedyś na wakacjach? – Gina była naprawdę ciekawa. – Mało kto trafia tutaj zupełnie przypadkowo. Nick podniósł wzrok znad aparatu. Miał niezwykłe oczy, jasnoszare niczym zimowe niebo, które zdawały się przenikać ją na wskroś. Nie obawiał się kontaktu wzrokowego, Gina uznała jednak, że to zrozumiałe, skoro całymi dniami patrzy na ludzi. – A dlaczego ty tu jesteś? – odpowiedział pytaniem. – Pochodzę z Hartley, tam się wychowałam.
– Ale nie mówisz z tutejszym akcentem. Musiałaś też mieszkać gdzie indziej. Gina nie miała pojęcia, że to takie oczywiste. Zastanawiała się przez moment, co jeszcze zauważył w niej Nick Rowntree, a potem ponownie spojrzała na jajka. – Owszem – powiedziała, gdy Nick delikatnie układał jej dłonie w nowej pozycji. – To nie jest złe miejsce do mieszkania. Ale ludzie raczej nie przeprowadzają się do Longhampton, jeśli nie muszą. Ze względu na pracę. Albo… na rodzinę. – Po części chodziło właśnie o to. Chcieliśmy… Chciałem… – poprawił się, przerywając na sekundę pracę – …kupić dom w odosobnionym miejscu, gdzie można uciec na jakiś czas przed światem, a nie w jednej z modnych wsi, do których na weekend zjeżdża pół Londynu. Gdzieś, gdzie można doświadczyć różnych pór roku. Dom, którego nie pozbawiono historii. Zawsze marzyłem o domu z duchami. – Lorcan żartował. Ten dom nie jest nawiedzony. Wręcz przeciwnie, wyczuwam w nim bardzo pozytywną energię. – Naprawdę? To twoja fachowa opinia? – Tak – odparła Gina z przekonaniem. – W większości domów jest jeden pokój, który można uznać za jego serce, a tu jest ich kilka. Kuchnia będzie fantastyczna, z salonu jest wspaniały widok na trawniki, jadalnia to idealne miejsce na spotkania i zabawy, ogrody same się proszą, żeby w nich pobyć… To dom zaprojektowany po to, by ludzie dobrze w nim żyli. Czuje się tu to życie w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie uważasz? Nick spojrzał na nią tak, jakby ujęła właśnie w słowa coś, o czym sam myślał. – Tak uważam. I nie chcę tego utracić przez remont. Tego poczucia, że mieszkali tu przede mną inni. – Nie utracisz – zapewniła Gina i spojrzała na jajka. – Czym się właśnie zajmujesz? – spytała, nim rozmowa zdążyła wkroczyć na bardziej osobiste tematy. – Fotografowaniem jajek? – Zwykle fotografuję ludzi. – A co dokładnie? Śluby? – Boże, nie. Wolałbym zajmować się jajkami niż ślubami. Robię portrety. Pierwotnie pracowałem jako fotoreporter. – Aparat znów zaczął pstrykać. – Dziesięć lat spędziłem w „Timesie”, potem przez parę lat pracowałem na własną rękę w Nowym Jorku, kiedy musiała się tam przenieść Amanda. Robiłem trochę zdjęć kulinarnych, trochę reklamowych… Wiesz, robi się to, czego akurat żądają klienci. Jednego dnia to politycy, drugiego kacze jajka. – Nigdy wcześniej nie znałam fotografa. – Cóż, wbrew temu, co możesz przeczytać w niektórych gazetach, jesteśmy normalnymi ludźmi. Zerknęła ukradkiem na Nicka, gładko ogolonego i czystego. Jego bose stopy były gładkie i opalone. Stopy surfera, ale na budowie łatwo o wypadek… – Lepiej włóż buty – zasugerowała. – Radzę jako twój menedżer projektu. Lorcan policzy ci za czas, który straci na dowiezienie cię na pogotowie, jeśli staniesz na jego gwoździu. – Słusznie. Dokończę tylko. – Nick zsunął do połowy żaluzję w kuchennym oknie, pozostawiając smugę światła, która padała na dłonie Giny. Nigdy dotąd nie przyglądała się tak uważnie swoim palcom, nie zauważała siateczki drobnych linii ani drobnych poduszeczek. – Przepraszam, że to takie nudne – dorzucił Nick. – Za moment skończę. – Spokojnie. Właściwie całkiem… relaksujące – odparła, bo tak było w rzeczywistości. Łagodne kształty, światło i bezruch pozwoliły jej otrząsnąć się z szoku wywołanego esemesem Stuarta. „To nie ma znaczenia” – upomniała się w myślach. „Jeszcze jeden przedmiot, który
oddajesz komuś innemu, jak sokowirówkę”. Cisza, która rozciągała się między nimi, łączyła jej bezruch z jego precyzyjnymi, oszczędnymi ruchami, skupionymi na jajkach. Gina czuła, jakby jej zmysły odłączyły się od ciała, unosiły w tej magicznej chwili i syciły pięknem trzech kaczych jaj. Ich barwą i siłą. Ich cudowną gładkością. „Powinnam coś powiedzieć” – pomyślała. „To jest zbyt dziwaczne. Nie przyszłam tutaj, żeby się bawić w jakieś ezoteryczne doświadczenia”. – Przepraszam… za to… co przedtem – wyjąkała, zakłopotana. – Nic się nie stało. Mam nadzieję, że nie przerwałem ważnej i smutnej rozmowy. – Nick ostrożnie podsunął jej dłonie w górę o kilka milimetrów i odwrócił je do światła. Jego dotyk sprawił, że poczuła się częścią fotografowanego obrazu, równie ważną jak jajka. – Nie. Dostałam esemes, który nie był przeznaczony dla mnie. – Od kogoś znajomego? – Niestety, tak – westchnęła z goryczą Gina. Czuła się tak rozluźniona, że następne zdanie samo wypłynęło z jej ust. – Zadziwiające, że dopiero po rozstaniu człowiek przekonuje się, jak romantyczny potrafi być jego były partner. Natychmiast pożałowała swoich słów. Przecież nie znała tego człowieka. Owszem, zachowywał się przyjacielsko, mieli ze sobą sporo wspólnego, ale w gruncie rzeczy wcale go nie znała. – Zadziwiające, jak wielu różnych rzeczy dowiadujemy się o swoich byłych po rozstaniu – odpowiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od wizjera. – Czasami człowiek myśli sobie: „Boże, gdybym to wiedział pół roku temu…”. Ale z drugiej strony ludzie wciąż się zmieniają. Gina milczała. Czuła, że dotarli do niebezpiecznego punktu. Kolejny komentarz mógł wprawić ich oboje w zakłopotanie. Wystarczył jeden nieostrożny ruch, by zgnieść te jajka, i jedna nieostrożna uwaga, by zaprzepaścić ten jakże ważny dla niej kontrakt. Przygryzła mocno wargę. Nick zrobił jeszcze kilka zdjęć i się wyprostował. – Gotowe – oznajmił, a potem odłożył aparat i wziął od niej jajka. Gina roztarła obie dłonie, by pozbyć się dziwnego uczucia mrowienia na skórze. – Dziękuję ci bardzo – powiedział z uśmiechem. – Posłuchaj, a może dałabyś się namówić do założenia kilku pierścionków i bransoletki? Ta znajoma przysłała mi kilka naprawdę ładnych pierścionków zaręczynowych z diamentami, więc pomyślałem… Gina otworzyła usta, lecz nim zdążyła się odezwać, Nick wzdrygnął się i wykrzywił twarz, zły na samego siebie. – O cholera, przepraszam. To było naprawdę nietaktowne. Nie powinienem był tego mówić. Przepraszam. – W porządku, nie przejmuj się, nie ma czym. Naprawdę. – Może się czegoś napijesz? – Nick wskazał na czajnik, a Gina skinęła głową. Filiżanka herbaty na pewno jej nie zaszkodzi, a może poprawi humor. Potem trzeba się brać do pracy, pomierzyć okna i tak dalej. Gina rozejrzała się dokoła, szukając jakiegoś tematu do rozmowy. – Nie wiedziałam, że można jeszcze kupić polaroidy – powiedziała, gdy jej wzrok padł na plastikowy aparat fotograficzny. – Nie można. To znaczy – dostępne są nowe wersje, ale to jest oryginał. – Nick stał za ladą, słyszała, jak otwiera i zamyka puszki. – Wiesz, ile kosztuje film do tego starocia? – Ee… piątkę? – Czterdzieści funtów. Jeśli w ogóle uda ci się znaleźć taki film. Już ich nie produkują. – Co? Naprawdę? – Gina spojrzała na aparat z szacunkiem, jak na prawdziwy antyk.
– Więc dlaczego go używasz? – spytała nieco głośniej, bo właśnie zaczęła bulgotać woda. – Lubię mieć pewność, że wszystko wygląda należycie, nim zacznę robić zdjęcia. Polaroid zmusza mnie do skupienia się na tym, co tam naprawdę jest, a nie co mogę dodać później. Nick wrócił do stołu i postawił przed nią kubek z naparem. Gina uświadomiła sobie, że nie zapytał, czego właściwie chce się napić. Zajrzała do kubka. Mięta. – Uspokajająca – wyjaśnił Nick na widok jej zdumionej miny. – I doskonała w sytuacji, gdy budowlańcy pozbawią cię ostatniej kropli mleka, To jedna z rzeczy, których nauczyłem się podczas remontu w Londynie. Gina pociągnęła łyk. Herbata była oczywiście za gorąca, ale jej smak i aromat naprawdę były tym, czego Gina teraz potrzebowała. Zieleń i świeżość. Sięgnęła po polaroida, który obudził w niej wspomnienia. – Moja przyjaciółka miała kiedyś identyczny. W pewnej epoce każde przyjęcie w domu Naomi oznaczało prawdziwy deszcz zdjęć z polaroidu. Toaletka Naomi pokryta była ciemniejącymi fotografiami, na marginesach przylepionych do luster zdjęć widniały notatki sporządzone długopisem. – Człowiek zawsze sprawiał na nich wrażenie, jakby świetnie się bawił, choć rzadko kiedy wyglądał korzystnie. – Dlatego właśnie je lubię. Pozwalają uchwycić dany moment bez upiększeń, istotę prawdy. Aparaty cyfrowe są pod pewnymi względami podobne, ale tu zawsze można wrócić do zdjęcia i poprawić je, coś wyciąć czy wstawić. W przypadku polaroida to niemożliwe. Te fotografie są bardzo naturalistyczne. – Zbyt naturalistyczne – mruknęła Gina. – Zawsze miałam na nich olbrzymi nos. – Byłaś pewnie za blisko aparatu – wyjaśnił Nick. – To wina fotografa, a nie twoja. Roześmiała się i objęła dłońmi biały kubek. – Dobrze, że większość zdjęć trafiła potem do kosza. Nick usiadł po drugiej stronie stołu i wcisnął kilka klawiszy na swoim laptopie, który do tej pory pomrukiwał cicho w tle. – No dobrze, wracając do piwnic – westchnęła Gina. – Może powinnam zadzwonić do waszego architekta i spytać, czy… – Chcesz zobaczyć zdjęcia jajek? – przerwał jej Nick, wskazując na komputer. – Właśnie się zgrały. – Och, nie. Dziękuję. Nie cierpię patrzeć na swoje zdjęcia – dodała szybko. – Zawsze wyglądam na nich inaczej, niż postrzegam samą siebie. Usta Nicka drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu. – Fotografowałem tylko twoje dłonie. Chyba nie należysz do tych kobiet, które uważają, że nawet ich dłonie wyglądają grubo? – Nie. – Gina odstawiła filiżankę. Zwykle doznawała niemal szoku na widok zdjęć, które miały przedstawiać ją, a ukazywały starszą kobietę o prostszych włosach i ostrych, niepodobnych do niej rysach twarzy. Nie widziała tam wcale kobiety, którą spodziewała się ujrzeć – gniewnej, z burzą kręconych włosów, niepewnej siebie i stojącej tak, by ukryć zbyt szeroką talię. Jej miejsce zajął ktoś podobny, a jednak inny. Aktorka podobna do oryginalnej postaci, ale nie taka sama. – No dobrze, niech zerknę – powiedziała, nie chcąc tłumaczyć mu swoich obiekcji. Nick skinął głową i odwrócił laptop ekranem w jej stronę. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to wcale jak dłonie. Zdawało się, że trzy jajka leżą w gnieździe złożonym z całej siatki cienkich linii i setek odcieni szarości, co podkreślało ich gładkość. Obraz był prosty, lecz uderzający, siła jajek i ich uśpiony potencjał lśniły pośrodku
ekranu niczym jakiś przedmiot przeniesiony z mitu. – Albo… – Nick przesunął palcem po ekranie; pojawiło się inne zdjęcie. Tym razem jej dłonie znajdowały się na samym środku zdjęcia, złożone w religijnym niemal geście podawały jajka widzowi niczym ofiarę. Gina znów nie rozpoznała własnych rąk, choć tym razem z innego powodu. Były blade i długie, a światło wyrównało wszelkie zmarszczki, wyglądały więc jak marmurowa rzeźba. „Są piękne” – pomyślała, zaskoczona, i spojrzała na swoje dłonie leżące na stole obok kubka. Właściwie nie wyglądały źle, ale nie przypominały też tych widocznych na zdjęciu. Tamte były eleganckie i silne, należały do kobiety obdarzonej niezwykłym charakterem. Do świętej. Do młodej aktorki. Jak te same dłonie mogły wyglądać tak inaczej? – Albo… – Nick kliknął coś w ustawieniach, a jej dłonie stały się bledsze, bardziej kontrastujące z jajkami. Nagle Gina poczuła, że nie chce tego dłużej oglądać. Nie wiedziała, co właściwie ją do tego skłoniło – łatwość, z jaką zmieniał obraz, czy jego beznamiętne podejście. A może chodziło o zmianę nastroju, zupełnie innego niż jeszcze pół godziny temu. Znów ogarnął ją smutek. Jakby nagle prysło zaklęcie. Chciała znaleźć się w jakimś innym miejscu i popłakać sobie. Wypłakać się raz, a dobrze. – Są śliczne – powiedziała, sięgając po torebkę. – Przepraszam, ale muszę już wracać do biura. – Słucham? – Nick podniósł na nią wzrok, skonsternowany. – Myślałem, że porozmawiamy o piwnicach. Coś chlapnąłem? Może chodzi o to domowe warzenie piwa? Żartowałem tylko. – Nie, ja… Powinnam skontaktować się bezpośrednio z architektem i wyjaśnić sytuację. – Zabrzmiało to obcesowo, niegrzecznie. – Jesteś zajęty, a ja mam jeszcze sporo papierkowej roboty. Lepiej zająć się tym, niż bawić w głuchy telefon. Nick popatrzył na nią uważnie. – Na pewno dobrze się czujesz? – Tak, nic mi nie jest. – Gina zerknęła na swoje ręce. – Przepraszam, sama nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Coś w moich dłoniach mnie niepokoi. „Obrączka” – pomyślała. „Ślady po obrączce i pierścionkach, których już nie noszę”. Założyła torbę na ramię i zabrała notes ze stołu. – Proszę. – Nick dotknął jej ramienia. Odwróciła się i zobaczyła, że trzyma coś w dłoni: zdjęcie. – Może to zatrzymasz? – zaproponował. – Moim zdaniem jest naprawdę ładne. Gina spojrzała na perłowe jajka schowane w jej dłoniach. Zdjęcie było naprawdę piękne. Oczami wyobraźni widziała je na białej ścianie swojego mieszkania. – Możemy się umówić, że to twoja zapłata za pozowanie? – uśmiechnął się Nick. – Dzięki – odparła i schowała fotografię do torby.
Rozdział dziewiąty Przedmiot: okulary przeciwsłoneczne Derbyshire, wrzesień 2007
Plama potu na plecach Stuarta ma kształt serca, które rozrasta się na tle jego pomarańczowej koszulki z lycry. Jest w tym pewna ironia, bo serca i gorące uczucia to ostatnia rzecz, jaka przychodzi teraz Ginie do głowy. Wjeżdżają właśnie pod czwartą górę tego ranka, a ona myśli tylko o tym, że najchętniej walnęłaby go w sam środek tej plamy. Cholerne wakacje na rowerze. Czyżby chciał dać jej do zrozumienia, że jest gruba? A może wydaje mu się, że stan przedzawałowy to jej wymarzona forma dobrej zabawy? Nie na to liczyła Gina, gdy Stuart oznajmił, że zabiera ją na weekend z okazji swoich urodzin. Wcześniej proponowała, że to ona je urządzi (myślała o wycieczce do Rzymu – on uwielbia serial telewizyjny pod takim tytułem, a ona sztukę i kawę), ale Stuart uparł się, że zrobi to sam. – Będzie fantastycznie – zapewniał. – Na pewno ci się spodoba. Tak, jest fantastycznie – dla niego. W gospodarstwie, w którym się zatrzymali, podają nawet ekologiczne śniadania angielskie. Gina myśli teraz, że powinna była przewidzieć, co ją czeka, i nie pakować bikini, gdy Stuart poradził, by zabrała krem do opalania, ale nie wspomniał o paszporcie. „Ale tak czy inaczej wzięłam paszport” – myśli, układając już wydarzenia tego dnia w anegdotę o okularach słonecznych kupionych specjalnie na ten wyjazd, którą opowie potem Naomi. „Jeśli się pospieszę, zdążę jeszcze polecieć do Rzymu. Ciekawe, ile jechałabym stąd na rowerze do Manchesteru?”. Gina zerka na muskularne plecy Stuarta i ulatują z niej złe emocje. Kiedy Naomi przestanie się już śmiać, zauważy zapewne, że mężczyźni pokroju Stuarta nie są zbyt domyślni. Powinna była powiedzieć mu, że marzy właśnie o Rzymie. Może nie wprost, tylko zostawiając kilka ulotek na stoliku. Kupując przewodnik po Rzymie. Ubierając się w togę z prześcieradła. Ale Stuart nie zrozumiałby aluzji. Zastanawiałby się, czemu bawi się praniem. – Jeszcze trochę! – krzyczy Stuart. – Ostatni kawałek! Za nimi posuwa się powoli sznur samochodów, irytacja kierowców pali Ginę w szyję niczym blask słońca. Wyobraża sobie, co o nich mówią, patrząc na obcisłe szorty Stuarta i jej nowiutki kask nasadzony krzywo na pokręcone loki. Stara się myśleć o czymś innym, byle tylko dojechać na szczyt wzgórza. Tuż przed wyjazdem dostali oficjalne zaproszenie na przyjęcie zaręczynowe Naomi. Co włoży na tę okazję? Tę niebieską sukienkę, która podoba się Stu? Coś nowego? Ile może schudnąć w ciągu czterech tygodni? Żałuje trochę, że powiedziała o tym mamie. Janet nie robiła już aluzji do jej przyszłości – teraz mówiła córce wprost, co o tym myśli. W wieku dwudziestu siedmiu lat powinna się ustatkować. Zegar tyka. Mężczyźni tacy jak Stuart nie czekają wiecznie. Pomijając zadyszkę, Gina czuje się jeszcze młodo. Jej życie jeszcze nie przekroczyło jakiegoś krytycznego punktu, nie weszło w bramki startowe do dorosłości, a mimo to wszyscy jej
znajomi rzucają się w przedwczesny wiek średni niczym lemingi w przepaść. Dziewczyny rodzą dzieci, wszyscy kupują domy, jej przyjaciółki ze studiów wychodzą za mąż. Dziś rano zauważyła w lustrze swój pierwszy siwy włos. Umysł Giny samoczynnie dokonuje obliczeń. Gdyby jej tata żył, miałby w tym roku pięćdziesiąt sześć lat. Terry – pięćdziesiąt osiem. Kit w przyszłym miesiącu skończy trzydzieści jeden. Trzydzieści jeden. Gina porusza czułą strunę, udając, że próbuje tylko odciągnąć myśli od bolących łydek. Żonaty? Prawdopodobnie. Dzieci? Dwoje jasnowłosych dzieciątek o anielskiej urodzie i wyrobionym guście muzycznym, przystrojonych kolorowymi koralikami. Nie. Dzieci raczej jeszcze nie ma. Gina czuje, jak podchodzi jej do gardła dzisiejsze śniadanie. Fasola, bekon, pomidory i kwaśny smak jej życia znikają na innej trasie, podczas gdy ona wybiera się na wycieczkę rowerową do Derbyshire, zamiast mknąć kabrioletem przez Dolinę Śmierci. Nagle tuż za nią rozlega się klakson, potem następny. Gina podskakuje, wystraszona, a jej stopa ześlizguje się z pedału. Na szczęście w tym samym momencie Stuart podnosi lewą rękę i pokazuje, że powinni zjechać na widoczny z przodu punkt widokowy. Gina odnajduje w sobie resztki energii i dociera do zatoczki. Stara się nie patrzeć na przejeżdżające obok samochody i na pasażerów, którzy gapią się w ich stronę. Mięśnie kończyn palą ją żywym ogniem. Tylko poczucie godności nie pozwala jej zgiąć się wpół i łapać ciężko powietrza niczym ryba wyrzucona na brzeg. „Muszę nabrać formy” – myśli, patrząc na umięśnione uda Stuarta. – Proszę! – Podaje jej swoją butelkę z wodą i obejmuje gestem górzysty krajobraz Derbyshire. Nawet się nie zadyszał, a cienka warstwa potu na opalonym czole upodabnia go do olimpijskiego wioślarza. W każdym razie do jakiegoś sportowca. – Czy nie warto się trochę pomęczyć dla takiego widoku? Gina chce przytaknąć, ale pot spływający jej z czoła miesza się z kremem do opalania i pali ją w oczy. Zdejmuje swoje piękne okulary Sophii Loren i wyciera starannie. – Dobrze się czujesz, Gee? – pyta Stuart, patrząc z troską. „Nie, nie czuję się dobrze” – wrzeszczy w myślach Gina. „Jestem wykończona. Przez ostatnie siedem tygodni pracowałam bez wytchnienia, bo mój szef wypowiedział wojnę wymianie okien bez pozwolenia, i wolałabym spędzić ten weekend w domu, we własnym łóżku, albo w jakimś spa w Yorku, popijając drinki, poza tym wkrótce skończę trzydziestkę, a my wciąż nie porozmawialiśmy o tym, co się stanie, kiedy w październiku skończy nam się umowa najmu”. – Wszystko w porządku, dzięki – odpowiada i wypija łyk mineralnej. Woda. Kto by pomyślał, że woda może tak cudnie smakować? – Cieszę się – uśmiecha się czule Stuart. – Świetnie sobie dziś poradziłaś, biorąc pod uwagę, że nie jeździsz zbyt często. – Dzięki. – Posłuchaj… chciałem ci coś powiedzieć. – Chodzi o moje rzeczy? Bo gdybyś doradził mi zapakować strój sportowy, byłabym… – Nie, nie o to. – Przełyka ciężko. – Chodzi o nas. Robi jej się słabo. „O nas. Chce mnie rzucić” – myśli. „Zawlókł mnie na tę górę i prawie zamęczył na śmierć, żebym nie robiła teraz scen”. – Gino… – Stuart odchrząkuje niepewnie i – o Boże – bierze ją za rękę. Serce Giny znów zaczyna bić mocniej, choć teraz chyba w innym rytmie. Po raz pierwszy od dawna nie ma pojęcia, co zamierza Stuart. Jego urok polega na tym, że wszystkie jego działania są cudownie proste i przewidywalne. Jak wschodnia Anglia. Wszystko widać na wiele
mil do przodu, jak na dłoni. Emocje chwytają ją za gardło, gdy Stuart szuka czegoś w torbie przypiętej do roweru. „Nie” – myśli Gina. „Na pewno nie”. Opada na jedno kolano i podnosi głowę, poważnieje. W otoczeniu zielonych wzgórz, upstrzonych kamiennymi kościołami i pudełkami domów, wygląda niczym rozczochrany właściciel ziemski z portretu Thomasa Gainsborough. Z tyłu ktoś trąbi, a Gina czuje nagle strach wywołany bliskością tej ważnej decyzji, a zarazem przyprawiający o zawroty głowy dreszcz podniecenia, którego nie zaznała do tej pory. – Gino, pragnę z tobą spędzić resztę życia. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie? – mówi w pośpiechu i podaje jej pudełko. Jest spontanicznie i romantycznie, tak właśnie Gina wyobrażała sobie oświadczyny (z wyjątkiem obcisłych szortów do jazdy na rowerze, ale to może wybaczyć). – Tak – słyszy swój głos, choć go nie rozpoznaje. Unosi się nad tą sceną, ogląda słodkie filmowe oświadczyny na szczycie wzgórza, na angielskiej prowincji. Zaraz zatrzyma się jakiś samochód, ktoś zaproponuje, że zrobi im zdjęcie, które postawią potem na kominku. Wieczorem ktoś będzie opowiadał żonie o zachwycających oświadczynach, które widział w drodze do domu. – Zgadzasz się? – powtarza Stuart niepewnie, a jej serce natychmiast topnieje, wzruszone nutą wątpliwości w jego głosie. – Tak – powtarza z uśmiechem. Uśmiech rozjaśnia twarz Stuarta, kiedy bierze ją w ramiona i mocno całuje. Gina czuje smak kremu do opalania, słyszy klakson od strony drogi. Zastanawia się, czy to jest właśnie ten moment, w którym zaczyna się jej dorosłość. „Tak” – myśli. „Chyba tak”.
Na sprzedaż: Hybrydowy rower damski Scott Sportster, 700 funtów, dużo przerzutek, pokręteł i innych bajerów, prawie nieużywany. Nietrafiony prezent, kosztował 1500 funtów.
– Oczywiście muszę przejechać się nim na próbę, zanim zaproponuję swoją cenę. Gina skrzyżowała ręce na piersiach i przygotowała się wewnętrznie do kłótni, tak samo jak wtedy, gdy musiała stawić czoła budowlańcom, którzy chcieli usunąć „tylko tę jedną belkę”. Ten mężczyzna – podczas rozmowy telefonicznej przedstawił się jako Dave – oglądał jej nieskazitelny, nowoczesny, drogi rower górski z dziesięcioma milami na liczniku już od pół godziny, pomrukując czasami z powątpiewaniem, jakby była to przerdzewiała dwudziestoletnia fiesta od podejrzanego handlarza. Nie marnowałaby na niego czasu i wyrzuciła natręta już dwadzieścia minut temu, gdyby nie zadawał bardzo konkretnych pytań, na które nie znała odpowiedzi. Gina nie cierpiała sytuacji, w których nie znała odpowiedzi, ale jeszcze bardziej nie cierpiała widoku owiniętego w folię bąbelkową roweru, który stał w przedpokoju i przypominał jej raz za razem o łańcuchu (ha!) wydarzeń prowadzących ją do tego zagraconego mieszkania. Stuart kupił jej sportstera nazajutrz po powrocie z Derbyshire. Spędzili całe popołudnie w sklepie, ale Gina wtedy znosiła to cierpliwie, przekonując samą siebie, że musi nabrać formy i schudnąć przed ślubem, a jazda na rowerze na pewno jej w tym pomoże. Nie licząc jednej wycieczki wokół pobliskiego lasu, która przyprawiła Ginę jedynie o ból tyłka, rower nigdy nie opuścił ich garażu.
Sam widok tego siodełka budził w niej poczucie żalu i ulgi jednocześnie. Chętnie zaproponowałaby Dave’owi, żeby po prostu go sobie wziął, ale rozum podpowiadał jej, że rower jest wart co najmniej siedemset funtów. Taka kwota znacznie powiększyłaby Fundusz Na Coś Pięknego, szczególnie że Naomi wciąż nie pomogła jej uporać się z rzeczami przeznaczonymi na sprzedaż. – Nie zamierzam się targować – oświadczyła stanowczo. – Wiem, ile wart jest mój rower. – Naprawdę? Dave podniósł na nią wzrok, podobnie jak wychudły chart, który siedział przy drzwiach. Nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, odkąd przyszli, a jego nieruchome spojrzenie zaczęło niepokoić Ginę. Ślepia wyglądały jak dwie czarne kulki, a białe podgardle jak śliniaczek nałożony na moręgowatą szarą sierść. Gina wciąż zapominała o jego obecności. Kolejny powód, by jak najszybciej zakończyć wizytę. Nie chciała gościć w nowym mieszkaniu psa, ale Dave chciał przywiązać zwierzę do klamki na zewnątrz, a na to nie mogła pozwolić. Na ulicy panował naprawdę duży ruch. – Tak – odparła, podnosząc brodę. – Ma trzydzieści przełożeń i hydrauliczne hamulce tarczowe Shimano. Prawie nieużywany. Stał przez cały czas w garażu. Dave potarł brodę. – Ale tak czy inaczej muszę się na nim przejechać. – Przecież to damka! – Szukam prezentu. Dla mojej dziewczyny. – Powodzenia – prychnęła Gina. – Jesteś pewien, że nie wolałaby raczej naszyjnika z diamentami? Dave uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby zaskakująco zadbane jak na człowieka, który przyszedł z wychudzonym psem z tanią obrożą na szyi. Mimo to Gina postanowiła, że będzie to ostatnia transakcja dokonana w jej przedpokoju. Wycenianie własnej przeszłości oraz przebywanie sam na sam z obcym człowiekiem krępowało ją i budziło niepokój. Zbeształa się w myślach. Stuart na pewno by się wściekł. Naomi też. Nie dość, że sprzedawała rower, to jeszcze wpuszczała obcych do swojego mieszkania. Postąpiła naprawdę głupio, podając swój adres domowy, zwłaszcza że ludzie ze sklepu poszli już do domu. Od tej pory będzie spotykać się z potencjalnymi kupcami w kawiarni po drugiej stronie ulicy. Irytujący był też fakt, że ta sytuacja potwierdzała obawy jej matki: kiedy Gina umawiała się na spotkanie z Davem, w pewnym sensie nie pomyślała, że będzie sama. Podświadomie zakładała obecność Stuarta, jak zawsze podczas odwiedzin inkasenta z elektrowni. Właściwie zrobiła to, aby sobie coś udowodnić, a teraz tego żałowała. Spojrzała na charta, ale pies odwrócił głowę. – Muszę przejechać się kawałek – kontynuował Dave. – Sprawdzić, czy zawieszenie nie przegniło. Gina oparła ręce na biodrach. – Skąd mogę wiedzieć, czy go nie ukradniesz? – Zostawię Buzza – odparł, wskazując głową na psa. Próbowała sobie wyobrazić, co zrobiłby teraz Stuart. Albo Naomi. Żadne z tych dwojga nie było naiwne. Żadne nie przyjęłoby psa jako zastawu za drogi rower. – Nie masz portfela? Albo kluczyków od samochodu? – Mam portfel, ale nigdy nie spuszczam go z oka. Ludzie są teraz bardzo cwani, kopiują karty i tak dalej. – Spojrzał na nią zuchwale. – Tak czy inaczej nie mogę jechać na rowerze i trzymać go jednocześnie na smyczy. – Przykro mi, ale nie idę na taki układ – powiedziała Gina. Słyszała tę frazę z ust Naomi.
Bardzo często. Na chwilę w przedpokoju zapadła cisza. W końcu Dave westchnął ciężko. – Dobra – powiedział, sięgając do kieszeni swoich bojówek i wyciągając stamtąd zwitek banknotów. – Zostawiam sto funtów depozytu. I mojego psa. Który, nawiasem mówiąc, jest dla mnie wart o wiele więcej niż ten rower. – Podał dwa banknoty pięćdziesięciofuntowe Ginie, którą jednak bardziej uspokoił widok większej gotówki w jego dłoni – przynajmniej przyszedł tu gotowy do zakupu. – Wrócę za pięć minut i wtedy pogadamy o konkretach, dobrze? – Dobrze – zgodziła się Gina, zadowolona, że choć raz zrobiła to, co zrobiłby na jej miejscu Stuart. Dave obrócił rower w wąskim przejściu, a Gina przytrzymała mu drzwi. Pies poruszył się, jakby chciał za nim iść, ale mężczyzna zablokował przejście nogą. – Buzz, zostań! – Podniósł palec w ostrzegawczym geście, a pies wzdrygnął się wyraźnie. – Za pięć minut – rzucił jeszcze Dave przez ramię i zatrzasnął za sobą drzwi. Chart zaskamlał cicho i podbiegł do wyjścia, ale jego pan już odjechał. – Ty zostań tutaj. – Gina przykazała psu gestem, by się nie ruszał, po czym odwróciła się do schodów. Próbowała przypomnieć sobie, gdzie położyła wydruk danych technicznych roweru ściągnięty z sieci. Chciała przypomnieć sobie kilka szczegółów przed powrotem Dave’a i rozmową o ostatecznej cenie. Ku jej zdumieniu chart położył się przy drzwiach i oparł pysk o przednie łapy, jakby owładnięty rezygnacją. Gina nie przepadała za psami. Zastanawiała się, czy powinna przeciągnąć stół w poprzek schodów, by powstrzymać Buzza, ale ten nawet nie próbował się ruszać. Zerknąwszy na niego przez ramię, popędziła w końcu na górę. Kiedy wróciła, ściskając w dłoni kartę gwarancyjną roweru i jakieś dokumenty, Buzz leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiła, zwrócony pyskiem ku drzwiom i kompletnie nieruchomy. Gina zastanawiała się nawet przez moment, czy jeszcze żyje, potem zauważyła, że jego chudy brzuch podnosi się powoli i opada, a wąsy przy długim nosie drgają w rytm oddechu. Gina czuła się dziwnie skrępowana, jakby ona i pies byli dwojgiem obcych sobie osób, które czekają na powrót gospodarza. Powinna coś do niego mówić, głaskać? A może zignorować? Nie obawiała się ataku z jego strony: Buzz wyglądał tak, jakby nie miał na to ani siły, ani ochoty. Spojrzała na zegarek: Dave’a nie było od siedmiu minut. To chyba dość czasu, by przejechać się wzdłuż ulicy. Jak długo trzeba jeździć, żeby sprawdzić stan roweru? „Nie zastanawiaj się nad tym” – zganiła się w duchu, przypominając sobie długie godziny, które Stuart spędził na mierzeniu jej nóg, przeglądaniu rowerów i rozmowach ze sprzedawcą. Żartowała wtedy, że dopasowują ją do roweru, a nie rower do niej, ale ani Stuart, ani sprzedawca nie wyglądali na rozbawionych. Poddała się w końcu i próbowała sobie tłumaczyć, jakie to miłe, że Stuart gotów jest poświęcić tyle czasu i energii na wybranie prezentu dla niej. Schowała sto funtów do kieszeni, lecz po chwili je wyjęła. Potem znów schowała. Sprzedaż roweru wprowadzała ją w dziwny nastrój. To było coś zupełnie innego niż sprzedaż ekspresu do kawy, który dostali od ciotki Jane. Rower symbolizował inną, potencjalną wersję jej samej, którą odrzuciła. W pewnym momencie miał się stać centralnym elementem ich wspólnego życia ze Stuartem. Oni sami mieli się zamienić w wysportowaną parę, która wyjeżdża za miasto z rowerami zamocowanymi na dachu volkswagena golfa, i wracać do domu w niedzielny wieczór, zmęczeni, ale szczęśliwi, by zjeść przed nocą smaczny posiłek i napić się
czerwonego wina. Podczas gdy jedna część jej umysłu delektowała się tym obrazem, druga nie mogła się nadziwić, do jakiego stopnia potrafi sama siebie okłamywać. Jednak w tamtym czasie naprawdę wierzyła, że jeśli ona zaangażuje się w kolarstwo, Stuart zainteresuje się czymś, co jest ważne dla niej, i oboje będą zadowoleni. Nie zainteresował się. I prawdę mówiąc, ona też nie zdążyła polubić jazdy na rowerze. Wybrali się tylko razem na wycieczkę wokół lasu, co zakończyło się dla niej bolesnym wypadkiem i skręconym nadgarstkiem. Wkrótce potem usłyszała diagnozę i wszystko inne stało się nieważne. Wydawało się, że skutecznie scaliły ich związek przygotowania do ślubu, a później długi proces leczenia i rekonwalescencji. Jak na ironię, gdy ten trudny okres wreszcie dobiegł końca, skończyło się również ich wspólne życie. Poczuła, jak znów dopadają ją wyrzuty sumienia, a wraz z nimi niechciane myśli. Może gdyby pedałowała szybciej, gdyby była bardziej wysportowana, przezwyciężyłaby chorobę. Może gdyby była całkiem szczera ze Stuartem, gdyby nie odpychała od siebie tych wątpliwości… Nie. Nie powinna myśleć w ten sposób. To było głupie i bezproduktywne. Ale… Brzęknęło wieko skrzynki pocztowej, a Gina podskoczyła w miejscu, zaskoczona, i przygotowała się wewnętrznie do targów, ale okazało się, że to tylko ulotka reklamowa. Chart natychmiast zerwał się na równe nogi. Cały dygotał; Gina nie wiedziała, czy z radości, czy z niepokoju. – Przepraszam – powiedziała drżącym głosem, choć miało to zabrzmieć uspokajająco. – To nie on. Pies odwrócił się i spojrzał na nią swoimi ciemnymi, smutnymi ślepiami, a potem powoli ułożył się na podłodze. Gina również przysiadła na stopniu i czekała. Teraz nie mogła pozbyć się obrazu samej siebie jadącej za Stuartem pod górę w Derbyshire. Nie wiedziała wtedy wielu rzeczy, które rozumiała teraz. A może wiedziała. Ale po prostu nie chciała przyjrzeć im się z bliska. Myślała, że jeśli będzie pedałować wystarczająco mocno, nie dogonią jej.
Kiedy minęło pół godziny, a Dave nie wracał, Gina zadzwoniła na jego komórkę, ale była wyłączona. Zadzwoniła ponownie po następnych dziesięciu minutach, znowu bez rezultatu. Po upływie godziny nawet ona musiała w końcu przyznać, że sprawy się skomplikowały. Czyżby Dave miał wypadek? A może się zgubił? Wolała nie słuchać na razie głosu rozsądku, który podpowiadał jej, że nie zobaczy już więcej ani Dave’a, ani swojego nowiutkiego roweru. Przez chwilę patrzyła na bezużyteczny telefon, zastanawiając się, co powinna zrobić w tej sytuacji. Stuart natychmiast przeszedłby do działania. Lubił, gdy działo się coś złego, to bowiem oznaczało, że wszystkie jego najgorsze przypuszczenia były uzasadnione i że może zacząć realizować swój plan naprawczy. Ponury głos w jej głowie mówił, że sprzedawała właśnie swój rower za sto funtów i wychudzonego charta. Ale to nie mogło być prawdą: ten facet na pewno nie zostawiłby swojego ulubieńca. Faceci nie porzucają swoich psów. Do niedawna jedyną częścią ich wspólnego majątku, której stanowczo domagał się Stuart, były ich koty, Thor i Loki. Tymczasem chart zaczął zdradzać objawy zdenerwowania, wodził wzrokiem od Giny do drzwi, jakby chciał jej coś zakomunikować. – Musisz wyjść?
Gina nie znała się na psach i ich zwyczajach. Thor i Loki wzgardziły kuwetą na rzecz ogrodu sąsiedniej posesji, co doprowadziło do pogłębiającego się konfliktu z panią Pardew. Ostatnią rzeczą, jakiej chciała Gina w swoim nowym, czystym mieszkaniu, była psia kupa. Nieco zirytowana, Gina rozejrzała się za czymś, co mogłaby przywiązać do obroży psa, by nie uciekł. Jedynym nadającym się do tego przedmiotem była jej długa chusta w panterkę. Przeciągnęła ją przez metalowy pierścień przy obroży i tylnymi drzwiami wyprowadziła charta na małe podwórko za zakładem optycznym. – Proszę – powiedziała, zabierając z powrotem chustę. – Ulżyj sobie. Buzz zerknął na nią lękliwie, jakby się bał, że robi coś niewłaściwego, po czym wysikał się przy pustej doniczce w rogu. Długi ciemny strumień moczu, który popłynął po betonowej nawierzchni, świadczył o tym, że już od dawna musiał się powstrzymywać. Sikał przez długi, długi czas, zerkając przy tym z niepokojem na Ginę. Tymczasem złość Giny całkiem wyparowała. Było jej żal tego chudego, nerwowego zwierzaka. Poprzedni najemca zostawił w rogu podwórka wąż przymocowany do kranu, pomyślała więc, że spłucze za jego pomocą psią urynę. Kiedy odkręciła wodę, Buzz skulił się najpierw ze strachu, a potem pobiegł natychmiast do bramki prowadzącej na dróżkę za główną ulicą. Gina zastanawiała się przez moment, czy chart znalazłby swojego właściciela, gdyby wydostał się na wolność – mogłaby wtedy pobiec za nim i odzyskać rower. Mogła też po prosu puścić psa wolno i spisać rower na straty. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Potem jednak ujrzała oczami wyobraźni, jak Buzz wałęsa się po pustych ulicach i szuka swojego pana, który bez skrupułów zostawił go u obcej osoby, a serce ścisnęło się jej ze smutku. Nigdy nie mogła znieść myśli o zagubionych, skrzywdzonych przez los stworzeniach: rodzice celowo nie czytali jej niektórych bajek, odkąd przepłakała cztery wieczory z rzędu, wyobrażając sobie, co mogło spotkać Misia Paddingtona, gdyby nie znaleźli go Brownowie. Do tego pies był przeraźliwie chudy. Gina wiedziała, że charty z natury są dość smukłe, ale ten wyglądał jak szkielet obciągnięty skórą. – Chodź do środka – powiedziała, bardziej do siebie niż do psa. – Zjedzmy jakąś kolację. Pies obserwował Ginę uważnie, gdy podgrzewała zupę z kartonu, i nawet nie próbował podkraść bułeczek, które wsadziła do tostera, choć z zainteresowaniem poruszał nozdrzami. Leżał przez cały czas na podłodze, podrywając się za każdym razem, gdy Gina wykonała gwałtowniejszy ruch. Obecność żywego stworzenia budziła w niej nieokreślony niepokój. W domu przy Dryden Road rządziły niepodzielnie koty, które jednak pojawiały się dopiero po powrocie Stuarta; natychmiast wskakiwały mu na kolana, mruczały i łasiły się, nieco zbyt ostentacyjnie zdaniem Giny. Ten pies unikał wszelkiego kontaktu, choć wyczuwała bijące od niego napięcie. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek wcześniej zostawał sam z obcymi ludźmi. Może przywykł do takich sytuacji? Było w jego zachowaniu coś, co budziło jej litość, jakby wyczuwała, że to on ma więcej powodów, by obawiać się jej niż ona jego. Gina nalała sobie zupy do talerza, a potem rozejrzała się za czymś jadalnym dla psa. Thor i Loki miały własną półkę w świeżo wymalowanej i urządzonej spiżarni. Thor jadł tylko karmę najwyższej jakości, a Loki nie tolerowała laktozy i miała chore nerki. Nieobecność kotów była chyba jedynym elementem nowego życia, który pozwalał jej zaoszczędzić nieco pieniędzy. Przy okazji oszczędzała też sporo czasu i nerwów. Z pewnością nie wpływał dobrze na jej samoocenę fakt, że codziennie była obiektem wzgardy dwóch kotów, pupilków jej męża. W końcu dała psu miskę płatków, które pochłonął, gdy tylko naczynie dotknęło podłogi, a potem wylizał wszystko do czysta.
Gina zjadła kolację i przeszła z kubkiem herbaty do salonu, gdzie włączyła radio (słuchowisko na programie czwartym – takie audycje skutecznie wypełniały ciche wieczory) i otworzyła pudło z ubraniami, które zamierzała przejrzeć. Na wszelki wypadek ponownie przywiązała jeden koniec chusty do obroży psa, drugi zaś do nogi stołu, lecz zwierzak ułożył się spokojnie na podłodze i zwinął w kłębek. Gina zabrała się do pracy – oddzielała ubrania przeznaczone dla sklepów charytatywnych od tych, które przeznaczyła na sprzedaż. Gdy słuchowisko dobiegło końca, zrobiła sobie nową herbatę i dała psu bułkę, którą zamierzała zjeść na śniadanie. Herbata ją rozgrzała, a zrobiło jej się cieplej także na duszy, gdy zobaczyła, z jakim apetytem pies pożera bułkę. Potem jednak satysfakcja ustąpiła miejsca jeszcze głębszemu smutkowi. Kiedy kładła się do łóżka o jedenastej, Buzz nawet nie drgnął. Udawał, że śpi, by nie zakłócała mu spokoju. „Prawie jak w małżeństwie” – pomyślała i zamknęła za sobą drzwi.
Rozdział dziesiąty Przedmiot: bransoletka od Tiffany’ego z breloczkiem, na którym widnieje litera G, maleńki tort urodzinowy i srebrny aniołek. Niebieskie pudełko, a w nim kilka krążków konfetti oraz wizytówka na stół podpisana przez Naomi i Jasona Hewsonów. Longhampton, 2008 rok
Gina nie jest zachwycona brzoskwiniową, zwiewną sukienką bez ramiączek, którą Naomi wybrała dla niej jako dla swojej druhny, ale nie chce marudzić, ponieważ Naomi i tak już jest cała w nerwach. Sukienka, którą miała włożyć na tę okazję, wybrana i przymierzona kilka miesięcy temu, padła ofiarą załamania nerwowego krawcowej. Mają więc tylko cztery miesiące, by znaleźć inną. Jeszcze jeden fałszywy ruch (na przykład śmiech w reakcji na gorącą prośbę Naomi, by nie ścinała ani nie farbowała włosów przed ślubem – śmiech zupełnie nie na miejscu, bo – jak się okazało – dla Naomi była to śmiertelnie poważna sprawa) może skończyć się usunięciem nie tylko ze stanowiska druhny, ale i najlepszej przyjaciółki. Odkąd zajęła się przygotowaniami do ślubu, Naomi zupełnie straciła poczucie humoru. Nie śmiała się wcale, gdy Gina i Stuart – cóż, właściwie głównie Gina – zaproponowali z powagą podwójny ślub w klubie futbolowym. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy Gina zapewniła ją, że ona i Stuart nie zaplanowali jeszcze daty ślubu i że z pewnością nie staną na ślubnym kobiercu tego samego dnia co Naomi i Jason. Naomi zakłada, że Gina również ma całą masę planów związanych z tą uroczystością, ujętych w postaci grubej teczki z próbkami materiałów, ofertami cukierni i tym podobnych, co zupełnie rozmija się z rzeczywistością. Gina czasami zapomina, że jest zaręczona ze Stuartem, a gdy sobie o tym przypomni, doznaje dziwnego ucisku w piersiach, który jednak nie ma nic wspólnego z ogromną radością, jaką podobno Naomi odczuwa na myśl o małżeństwie. Wystarczy na razie, że jest zaręczona. Właściwie to nawet miły stan. Tak, miły. Nikt się jej nie czepia, a Stuart naprawdę zaangażował się w remont domu przy Dryden Road. I bardzo dobrze, bo nie stać ich na ekipę remontową, więc wszystko muszą robić sami. Gina z radością obserwuje, że jej narzeczony coraz bardziej utożsamia się z ich domem. Do tej pory bardziej interesowało go osiedle, na którym Jason szukał gniazdka dla siebie i Naomi. – Pasuje? – pyta Naomi zza kotary przebieralni. – Możemy ją jeszcze przerobić, oczywiście przy założeniu, że do ślubu nie zmieni ci się figura – dodaje, po czym odwraca się do Barbary i tłumaczy: – Będę miała tylko jedną druhnę. Wolałabym, żeby moje kuzynki nie kręciły mi się za plecami, tym bardziej przed ołtarzem. Poza tym Gina wkrótce sama wychodzi za mąż, więc nie będzie się rzucała jak wariatka za bukietem. – Hej, to tylko zasłona, a nie ściana dźwiękoszczelna – zauważa Gina. – A do tego jest moją najlepszą przyjaciółką – oświadcza głośno Naomi. Podsuwa w górę gorset sukienki z fiszbinami, a między tkaniną i jej pachami pojawiają się dwie fałdy skóry. No to pięknie. Układa dłońmi piersi, próbując stworzyć atrakcyjny dekolt podobny do tego, którym mogła się poszczycić Naomi w swojej pięknej sukni ślubnej. Czuje się jak kiepska naśladowczyni aktorki Nell Gwyn. Ostatni raz Gina była druhną na ślubie swojej matki, w ratuszu. Włożyła wówczas suknię firmy Laura Ashley, w której wyglądała na pięć lat, a nie na jedenaście. Janet z kolei wystąpiła
w dwuczęściowym kostiumie Erin Jaeger, który upodobnił ją do urzędniczki państwowej. Terry miał trzyczęściowy brązowy garnitur, ale to był rok 1991. 1991. Prawie dwadzieścia lat temu. Gina ma wrażenie, że czas płynie w Longhampton znacznie szybciej niż gdziekolwiek indziej. Gina mieszka tu znowu od trzech lat i właściwie czuje się tak, jakby nigdy nie wyjeżdżała. Czasami, gdy siedzi w pubie ze Stuartem, Jasonem i Naomi, ktoś wspomni o Londynie – zwykle w kontekście horrendalnych cen domów albo przestępczości – a Gina musi sobie wtedy przypominać, że niegdyś tam mieszkała. Sukienki, które nosiła wówczas do pracy, wiszą z tyłu szafy, ma też w telefonie numery do znajomych z Wandsworth Council, ale te minione lata nie pozostawiły w niej żadnego śladu, może oprócz poczucia ulgi, gdy w wiadomościach mówią o strajku pracowników londyńskiego metra. Co ciekawe, wcale jej to nie przeszkadza. Nie chce myśleć o tamtych czasach. Zapakowała je w pudła i upchnęła gdzieś na strychu swojego umysłu. Powtarza sobie, że to jest początek jej prawdziwego życia. – Jak ci idzie? Musisz podnieść trochę cycki, że się tak wyrażę – wyrywa ją z rozmyślań Barbara. – Chcesz, żebym tam weszła i pomogła ci trochę? Gina porusza ramionami, by ułożyć nieco inaczej piersi, i po raz pierwszy przygląda się uważniej swojemu odbiciu w lustrze. Nieruchomieje i mruga w zdumieniu oczami. Dzięki zdobionemu dżetami gorsetowi i koronkowej halce całość przypomina raczej suknię balową niż skromny strój druhny, a jej nagie ramiona i twarz wydają się młodsze i delikatniejsze (Naomi kazała jej na tę okazję odłożyć okulary i włożyć szkła kontaktowe). Ładniejsze. „To pewnie kwestia specjalnego oświetlenia w przebieralni” – myśli Gina cynicznie. Ale dotyk gorsetu przywołuje wspomnienie sytuacji, kiedy po raz ostatni czuła tak mocny uścisk, ciepłe powietrze na ramionach… Naomi nie ma o tym pojęcia, ale suknia, którą dla niej wybrała, wygląda niemal identycznie jak ta, którą Gina włożyła na swój pierwszy bal z Kitem. Przypomina sobie, jak tańczyła boso po opustoszałym trawniku, krople rosy na czerwonych paznokciach u nóg, poczucie nietykalności w stworzonej przezeń bajce. Świat, w którym oboje wciąż byli młodzi, beztroscy i cudownie nieświadomi czyhających na nich pułapek losu. Gina przez lata nie dopuszczała do siebie wspomnień o tamtym wieczorze, lecz ściśnięta gorsetem dokładnie tak jak wtedy czuje ciepło wczesnego poranka, zapach kwiatów, waty cukrowej, krochmalu, wody po goleniu Kita i swojej opalonej skóry, podkreślone pierwszymi zwiastunami kaca zakradającymi się do jej oszołomionego mózgu. Tęskni za tamtymi czasami, tęskni tak mocno, że na moment brakuje jej tchu – bo to wszystko odeszło już w przeszłość. Przepadło na zawsze. Zamyka oczy i poddaje się tęsknocie, pragnieniu powrotu do przeszłości. Chce wrócić do nocy, w której wydarzył się wypadek, i zapobiec mu. Nigdy nie marzyła o niczym więcej. Wrócić i sprawić, by wszystko potoczyło się inaczej, bo kto wie, gdzie byliby teraz, gdyby wszystkiego nie zepsuła? „Przestań” – jest wściekła na siebie. „Dlaczego myślisz o tym akurat teraz? Dlaczego psujesz ten miły dzień?”. – Hej, wszystko w porządku? – pyta Naomi, poruszając lekko zasłoną. – Wychodź wreszcie! Gina bierze się w garść i odsuwa zasłonę. Reakcja Naomi i Barbary – nagłe, zbyt promienne uśmiechy – uświadamia jej, że nie wszystko wygląda, jak należy. Brzoskwiniowa suknia nie rzuciła ich na kolana. – Prawie dobrze – mówi pokrzepiającym tonem Barbara. – Musisz podnieść trochę piersi.
Poczekaj, pokażę ci. – Nie! – Gina cofa się gwałtownie do kabiny, niemal zrywając zasłonę z haczyków. Naomi patrzy na nią ze zdumieniem. – Dam sobie radę. Chwileczkę. Zaciąga zasłonę. Sięga do gorsetu, by podnieść garść miękkiego, delikatnego ciała, i wtedy wyczuwa guzek wielkości ziarna groszku ukryty w dolnej części jej lewej piersi. Przez moment trzyma go w palcach, jakby mogła go wycisnąć niczym krostę. Potem nieruchomieje i wstrzymuje oddech. Jak w zwolnionym tempie sięga do drugiej piersi w irracjonalnej nadziei, że znajdzie tam identyczny guzek. Jakiś gruczoł czy coś takiego. Lecz druga pierś jest idealnie gładka i miękka. Gina z wahaniem dotyka znów lewej piersi i tym razem nic nie wyczuwa. Powoli wypuszcza powietrze z płuc. To pewnie sprawka gorsetu. Poza tym wkrótce dostanie okres. Z ulgą dochodzi do wniosku, że to tłumaczy także łzawe wspomnienia i wahania nastroju. Nagle przypomina sobie bajkę o księżniczce na ziarnku grochu. Gdyby chodziło o coś naprawdę groźnego, na pewno poczułaby to wcześniej. Bolałoby ją. To nie boli. Nie potrafi się oprzeć pokusie i znów sięga do lewej piersi. I znów coś wyczuwa. – Gina? Odciąga zasłonę, a Naomi rozjaśnia się w uśmiechu. Gina dostrzega swoje odbicie w lustrze za ich plecami – stoi tam wysoka, ciemnowłosa kobieta o delikatnie zaokrąglonych kościach policzkowych i kształtnych piersiach ułożonych kusząco nad krawędzią gorsetu. Przez chwilę nie może oderwać wzroku od tego obrazu, jakby nowa, dorosła Gina była duchem, który objawił się nagle w pokoju. Nie wygląda na chorą – właściwie chyba nawet przytyła kilka kilogramów. Czy człowiek nie powinien chudnąć, kiedy ma… guzki? – Dziewczyno! – woła Barbara z aprobatą. – Gdzie ty chowałaś ten dekolt? – Wyglądasz pięknie. – Oczy Naomi wypełniają się łzami, a spod drogich ubrań i fryzury wyziera ta sama nastolatka, która wymiotowała po wódce i kłamała, że lubi Blur, by zaimponować Scottowi Ruffordowi. Gina zastanawia się, co widzi Naomi, kiedy patrzy na nią. Jak bardzo się zmieniła? Czuje natłok emocji, ma też wyrzuty sumienia, że popsuje to, co według czasopism ślubnych Naomi jest kluczowym procesem wiążącym pannę młodą z druhną. – Dobrze się czujesz, Gee? – pyta nagle Naomi. – Suknie ślubne zawsze tak na ludzi działają – wtrąca Barbara. – Słyszałam, że ty jesteś następna w kolejce – dodaje, puszczając do Giny oko. – Tak – odpowiada Gina, ale jej głos brzmi dziwnie obco.
Rankiem pies wciąż leżał zwinięty w kłębek na poduszce przy drzwiach, gdzie zostawiła go Gina. Wydawał jej się teraz zaskakująco mały – kiedy stał przy drzwiach w holu, prezentował się znacznie bardziej okazale. Teraz wyglądał jak fasolka. Żył, bo jego chuda pierś podnosiła się i opadała miarowo. Obserwowała go przez chwilę, licząc długie sekundy między oddechami. Dostrzegła początki siwizny na jego pysku i jasne plamki na zadzie. Choć miał zamknięte ślepia, gdy tylko zrobiła krok w jego stronę, natychmiast uniósł powieki i zerwał się na równe nogi. Kuląc się lekko, obserwował ją czujnie, jakby już obawiał się następnego ruchu z jej strony. Gina nie wiedziała dużo o psach, ale na widok podkulonego ogona zrobiło jej się wstyd, że wcześniej budził w niej głównie irytację. Gdy stał, rzeczywiście wydawał się większy, choć dość dziwnie zbudowany – miał szeroką klatkę piersiową, wąskie biodra i małą, spiczastą głowę. – Wszystko będzie dobrze – powiedziała, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Chart
zadygotał, choć być może była to wina przeciągu. Widziała, jak drżą mięśnie pod jego skórą. Rozmawianie z psem nie wróżyło niczego dobrego. „Muszę go oddać, zanim dopadną mnie wyrzuty sumienia” – pomyślała, gdy Buzz – tak chyba nazywał go oszust Dave – wszedł skulony do kuchni. Kiedy z jego brzucha wydobyło się żałosne burczenie, Gina zrozumiała, że najpierw musi dać psu jeść, a inne decyzje podejmie później. Gina znów nasypała psu płatków, które pożarł, nim jeszcze nalała mleko do swojego talerza. Później, ponieważ wciąż zerkał na nią z lękiem i nadzieją jednocześnie, dała mu jeszcze dwa herbatniki, które zaniósł pod stół. Zjadł je kilkoma kęsami, cały czas łypiąc na Ginę jednym okiem. Podczas śniadania układała w myślach plan dnia. Była umówiona ze stolarzem, który przygotowywał drewniany domek Naomi w swoim warsztacie na terenie strefy przemysłowej Longhampton, następnie powinna zabrać próbniki farb od dostawców z tej samej okolicy. Miała więc dość czasu, by zostawić na komisariacie psa i złożyć doniesienie o kradzieży roweru. Jedyną wadą tego planu był fakt, że Gina nie wiedziała, gdzie znajduje się komisariat, gdyż niedawno przeniesiono go z centrum miasta w nowe miejsce, a ona – wciąż pozbawiona internetu – nie mogła sprawdzić. Nie wspominała o tym dotąd mamie. Było to jedno z zadań, którymi zająłby się Stuart, a którym teraz musiała stawić czoła sama. Z drugiej strony brak internetu był znacznie mniej stresujący, niż przypuszczała. Buzz obserwował spod stołu, jak odnajduje w stercie przesyłek reklamowych książkę telefoniczną, a potem czeka cierpliwie na połączenie z dyżurnym policjantem. Trwało to dosyć długo, ale w końcu telefon odebrał zmęczony sierżant. Sprawa kradzieży nie nastręczała żadnych problemów – obiecali, że po południu przyślą policjanta, który spisze jej zeznania – ale kwestia psa okazała się o wiele trudniejsza. W komisariacie nie było już miejsca, gdyż poprzedniego dnia policja przeprowadziła nalot na wytwórnię narkotyków strzeżoną przez pięć psów, które trafiły do tymczasowego policyjnego schroniska. Gina nie chciała, by Buzz siedział u niej w mieszkaniu, ale nie chciała go też wsadzić do jednego pomieszczenia z niebezpiecznymi psami. I bez tego wydawał się śmiertelnie przerażony. – Co to za rasa? – spytał sierżant. – Chyba chart. – Gina spojrzała na Buzza. – Może whippet? Nie znam się na tym. Tak czy inaczej, straszna z niego chudzina. – Jest niebezpieczny? Agresywny? – Nie, jest bardzo spokojny. – Spojrzała na zegarek. Nie chciała spóźnić się do stolarza. Wspominał wcześniej, że musi szybko wyjść. – Proszę zrozumieć, chciałam tylko oddać tego psa komuś, kto się nim zaopiekuje. No i zgłosić kradzież roweru, oczywiście. – Prawdę mówiąc, to raczej sprawa dla rakarza. Zasadniczo mamy tu do czynienia z bezpańskim psem… Podam pani numer telefonu. – Co? Nie poda mi pan adresu miejsca, w którym mogłabym tego psa zostawić? Długo to potrwa? – Nie mam pojęcia. Zwykle w ciągu dnia pracuje w terenie, więc gdyby mogła pani przetrzymać psa w domu, dopóki… – Nie mogę czekać! Muszę iść na spotkanie. – Chwileczkę. – Sierżant westchnął cicho, a w tle słychać było wściekłe szczekanie. Ciekawe, czy Buzz schował się pod stołem… Po chwili w słuchawce ponownie usłyszała głos policjanta: – Dobrze. Może pani zostawić psa w schronisku Four Oaks przy Rosehill Road. Przyjmują tam zwierzęta, dla których nie ma miejsca gdzie indziej. Mogę pani podać dokładny adres i numer telefonu.
– Wiem, gdzie to jest. Schronisko Four Oaks znajdowało się przy drodze wyjazdowej z Longhampton, w kierunku na Rosehill. Gina często przejeżdżała obok tablicy z logo schroniska – rozłożystego dębu z liśćmi w kształcie psich łap. Identyczny symbol widniał na szyldzie sklepu charytatywnego naprzeciwko jej mieszkania. Ustaliła jeszcze termin wizyty policjanta, który miał spisać jej zeznania w sprawie skradzionego roweru, po czym zakończyła rozmowę. – Wszystko będzie dobrze – znów zapewniła Buzza. – Pracują tam bardzo miłe panie. Dużo czytają. Buzz nadstawił uszu, jakby wsłuchiwał się z uwagą w jej słowa. Gina po raz kolejny stwierdziła ze zdziwieniem, że jak na tak dużego psa jest zaskakująco łagodny i potulny. Po chwili wahania wyciągnęła rękę, by go pogłaskać, ale chart odsunął się gwałtownie. Gdy zadzwoniła jej komórka, wzdrygnął się, a potem pobiegł do drzwi z podkulonym ogonem. Gina odebrała telefon, zerkając jednocześnie na psa. Dzwonił Tom, stolarz. – Cześć, Gina – zaczął przepraszającym tonem. – Mogłabyś wpaść trochę wcześniej? Okazało się, że potrzebują mnie na budowie od samego rana. – Wcześniej, czyli o której? – Jak tylko będziesz mogła, dobrze? Muszę omówić z tobą parę rozwiązań – dodał. – O ile pamiętam, klientka miała bardzo konkretne wymagania i prawdę mówiąc, nie ze wszystkim dajemy sobie radę. Gina wcale się mu nie dziwiła. Naomi miała wiele nowatorskich pomysłów dotyczących podziału szopy między trzyletnią dziewczynkę i trzydziestokilkuletniego faceta, więc zaproponowany przez nią projekt z założenia musiał być wyjątkowo skomplikowany. – Dobrze – powiedziała. – Postaram się przyjechać jak najszybciej, ale najpierw muszę… Spojrzała przez okno na drugą stronę ulicy i wpadła na pomysł, jak zaoszczędzić co najmniej pół godziny. – Nie jest to może najbardziej praktyczna smycz, jaką widziałam, ale prawdopodobnie najbardziej stylowa – powiedziała Rachel, gdy Gina wpadła do sklepu Four Oaks z nową porcją darów. – Może zainteresuje cię coś bardziej tradycyjnego? Wskazała na stojak ze skórzanymi akcesoriami dla psów. – Nie, dziękuję. Chcę się pozbywać rzeczy, a nie gromadzić nowe – odparła Gina, kładąc na stole dwie torby. – Przyniosłam trochę ubrań. Potraktujmy to jako dodatkową zachętę. Oddała ubrania, które zamierzała sprzedać, ale Naomi na razie nie mogła jej pomóc, a Gina uznała, że dobrze się trochę podlizać ludziom ze schroniska. – Piękne dzięki! Ale mam nadzieję, że nie zamierzasz też się pozbyć tego przystojniaka. – Rachel wyszła zza lady, pochyliła się nad Buzzem i podrapała go za uszami. Pies wsunął pysk w jej dłoń, okazując w ten sposób pełne zaufanie. – Śliczniutki z ciebie chart – mówiła kobieta. – Jak się nazywasz? – Buzz. I nie należy do mnie. Chciałam właśnie zostawić go u was. Rachel podniosła głowę, zaskoczona, odgarnęła z oczu kosmyk włosów i spojrzała na Ginę z rozbawieniem. – Nie, nie. Handlujemy tu książkami, starymi pocztówkami i puzzlami, a nie psami. Musisz zawieźć go do schroniska. Wiesz, gdzie to jest? Na wzgórzu, obok wielkiej wiśni. – Nie mam teraz czasu. Poza tym nie wszedłby do mojego samochodu. Rachel się wyprostowała i strzepnęła ze spodni białą sierść.
– Jest naprawdę ładny, ale nie mogę go tak po prostu wziąć od ciebie. Obowiązują nas odpowiednie procedury. Do kogo należy? Znalazłaś go na ulicy? – Jakiś drań zostawił go u mnie wczoraj wieczorem jako zastaw za rower, który mi ukradł. Zadzwoniłam na policję, powiedzieli, że mam go zawieźć do schroniska, a stamtąd już zabierze go hycel i… – Gina umilkła, zastanawiając się, co właściwie hycel robi z bezpańskimi psami. Przypomniała sobie natychmiast smutne sceny z Zakochanego kundla, kolejnego filmu dla dzieci, który ku konsternacji Janet wpędzał ją w głęboką rozpacz. – Właściciel tak po prostu go porzucił? – upewniła się Rachel, posępniejąc. Gina skinęła głową. – Nie wiem, czy wróci i spróbuje go odzyskać. Mam nadzieję, że dopadnie go wtedy policja i znajdzie mój rower, oczywiście jeśli ten gnojek jeszcze go nie sprzedał. – Rower srower – parsknęła Rachel. – Naprawdę chcesz, żeby ten pies trafił w ręce człowieka, który bez skrupułów go porzucił? Wiesz, co niektórzy ludzie robią z bezpańskimi zwierzętami? Buzz, który do tej pory stał nieruchomo jak skała, ułożył się teraz na podłodze, zwinął w kłębek i przywarł do biblioteczki, jakby chciał stać się zupełnie niewidzialny. W jego zachowaniu było coś przejmująco żałosnego, co budziło w Ginie gniew i smutek jednocześnie. Rachel również musiała to zauważyć, bo nagle umilkła. – Więc mogę go u was zostawić? Proszę… – nalegała Gina. – Chodzi o to, że jestem już spóźniona na spotkanie… – Dobra – machnęła ręką Rachel. – Zostaw psa tutaj. Zabiorę go do schroniska w porze lunchu. Daj mi tylko swój numer na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje. Gina odetchnęła z ulgą. Nie zdawała sobie sprawy, jak subtelnie omotał ją swoimi smutnymi spojrzeniami Buzz, aż do momentu, gdy w końcu opadło z niej napięcie i niepokój o los psa. Naprawdę nie chciała zajmować się jeszcze kimś innym w sytuacji, gdy czasami zapominała zrobić kolacji dla samej siebie albo nie mogła zmrużyć oka przez całą noc. – Jesteś w dobrych rękach – powiedziała do charta, po czym odwiązała chustę od jego obroży i wręczyła ją Rachel. – Potraktuj to jako kolejny datek. To Alexander McQueen. Rachel westchnęła i spojrzała na Ginę tak, jakby czytała w jej myślach.
Już teraz, na początkowym etapie prac, drewniany domek stojący pośrodku pracowni stolarskiej Tony’ego prezentował się imponująco. – Naprawdę, Tony, sama chętnie bym się tam wprowadziła – powiedziała Gina, podziwiając jego dzieło. Domek składał się z dwóch części. Z przodu była to śliczna chatka z sosnowymi okiennicami, zdobnymi w otwory w kształcie serc, oraz z maleńkimi skrzynkami na kwiaty; wewnątrz znajdowało się miejsce na zabawkową kuchnię, stolik do kawy i wygodne krzesełka dla „babć”. Z drugiej strony maleńkiego budynku, za zwykłymi drewnianymi drzwiami, kryło się męskie królestwo z miejscem przeznaczonym na skórzany fotel, mały telewizor, lodówkę z piwem i co tam jeszcze zdaniem Naomi było potrzebne do szczęścia Jasonowi. Obie części oddzielała solidna ściana z nierzucającym się w oczy okienkiem przykrytym drewnianą klapką. – No tak, sprawę dwóch wejść i oddzielnych pokoi mamy załatwioną – powiedział Tony, przyglądając się chatce krytycznie. – Ostrzegam, że nie będzie to tanie. – Tym się nie przejmuj. Budżet jest… wystarczający – zapewniła go Gina. Nie chciała nawet myśleć o tym, ile jej prezentów gwiazdkowych sprzedała w internecie Naomi, by zdobyć
te pieniądze. – Rozumiem, że główna konstrukcja jest już gotowa i teraz będziecie się zabierać za meble, tak? Wyposażenie zabawkowej kuchni Willow miało być prezentem od Giny, a składały się na nią krzesła i stół w kształcie muchomorów oraz mały kredens podobny do tego, który stał w domu przy Dryden Road. – Pracuje nad tym jeden z uczniów, Kyle. – Tony skrzyżował ręce na piersiach, rozbawiony. – Zrobił już tyle nóg do miniaturowych krzesełek, że zaczęliśmy go nazywać małym elfem. Gina uśmiechnęła się w odpowiedzi i zrobiła telefonem kilka zdjęć, które zamierzała wysłać Naomi. Widok drewnianego domku budził w niej trudny do zdefiniowania smutek. Nie potrafiła określić, czy jest to tęsknota za dziećmi, których nie miała, czy też głos ukrytej w głębi jej duszy małej dziewczynki, która przez całe życie marzyła o podobnym cudzie. W końcu doszła do wniosku, że chodzi zapewne o jedno i drugie. Musiałaby mieć serce z kamienia, by nie zachwycać się tycimi skrzynkami na kwiaty z maleńkimi czerwonymi różyczkami w środku.
Gina wróciła do domu o piątej, gotowa natychmiast skupić się na zadaniu, które wyznaczyła sobie na weekend: zamierzała przegrać całą swoją muzykę na laptop, by potem sprzedać lub rozdać płyty zajmujące dwa kartonowe pudła w jej sypialni. Co wieczór musiała przechodzić nad nimi w drodze do łóżka, a ponieważ w salonie zrobiło się już trochę miejsca, chciała oswobodzić także inne pomieszczenia. „Muzyka” zajmowała osiemnaste miejsce na jej liście, która ciągnęła się teraz długą wężowatą linią na papierze przyklejonym do ściany. Obok niektórych widniały maleńkie rysunki, które dodawała w momentach lepszego nastroju. Nie rysowała już od dawna. Teraz cały ten fragment ściany wyglądał jak tablica wypełniona rozmaitymi notatkami i szkicami, kusząca, a zarazem odpychająca. Gina dodawała kolejne punkty, kierując się raczej instynktem niż zdrowym rozsądkiem. Niektóre elementy listy musiały oczywiście być odzwierciedleniem praktycznych potrzeb – laptop, głośniki, puchowa kołdra – podczas gdy inne wypływały jedynie z przyzwyczajeń i sentymentów – oprawiona w ramki fotografia mamy i taty w Ascot, kot maskotka, którego dostała od Naomi przed egzaminami. Nie była w stanie wybrać jednej płyty spośród tak wielu, które stanowiły muzyczne tło dla wydarzeń z jej życia, wybrała więc wszystkie. Wsunęła pierwszy kompakt Beatlesów do laptopa i zaczęła kopiować, zauważając jednocześnie, że okładki płyt wyglądają teraz staroświecko. Niektóre towarzyszyły jej jeszcze w czasie studiów, inne kupiła, gdy pracowała w Londynie, a jeszcze inne należały do Stuarta. Podrapane, niektóre pozbawione papierowych wkładek, z wyłamanymi zawiasami. Jednak muzyka wciąż pozostawała czysta i wyraźna. Obliczyła w myślach, ile pieniędzy musieli wydać na zawartość tych dwóch skrzynek, i zrobiło jej się słabo. Z drugiej strony, jeśli sklep zarobi chociaż po funcie na każdej z nich, z pewnością wystarczy na opłacenie pobytu Buzza w schronisku. Zmarszczyła brwi. Buzz na pewno ma się dobrze, a ona nie była za niego odpowiedzialna. Zrobiła to, co należało, oddała go ludziom, którzy umieli się nim zaopiekować. Sortowała albumy Beatlesów, a w tym czasie Revolver zgrał się już na twardy dysk laptopa. Gina wysunęła płytę, włożyła ją do plastikowej oprawki i wrzuciła do pudła z napisem „ODDAĆ”, po czym sięgnęła po Rubber Soul. Zgrywanie płyt dawało całkiem wymierną satysfakcję, a przy tym miało wypełnić sporą część cichych pustych wieczorów, mogła więc powiedzieć matce i Naomi, że tak, ma co robić, dziękuje bardzo za troskę.
Podczas kopiowania albumów Beatlesów posprzątała trochę w pokoju, jednak gdy przeszła do muzyki z lat dziewięćdziesiątych, dopadła ją nostalgia, która wyraźnie spowolniła tempo pracy. W domu przy Dryden Road płyty leżały na półkach sięgających od sufitu do podłogi, więc od dłuższego czasu nie patrzyła na ich okładki, teraz jednak miała okazję, a każda z nich przywoływała wspomnienia. Nick Drake. Leży w łóżku z Kitem, słuchają Five Leaves Left i całują się tak mocno, że aż bolą ją usta. Nirvana. Wspólne przygotowania do egzaminów, siedzi z Naomi na trawniku za boiskiem do baseballa. Składanki Now That’s What I Call Music! kojarzyły jej się z długimi letnimi wieczorami, gdy słuchała muzyki w swoim pokoju. Radiohead, Flaming Lips, Editors: dźwięki miesięcy spędzonych na chemioterapii. Skomplikowana, wielowarstwowa muzyka, na którą nigdy nie miała czasu, gdy była zajęta normalnym życiem, wypełniała jej popołudnia podczas długiego procesu rekonwalescencji. Nie mogła się wtedy ruszać ani myśleć, a potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby zapomnieć o bólu w kościach i mięśniach. Gina odłożyła płyty na bok: wiedziała, że już nigdy nie będzie w stanie wysłuchać Arcade Fire bez zalewającej ją fali mdłości. Zastanawiała się, jakie będzie muzyczne wspomnienie obecnej fazy jej życia. Tego człowiek dowiaduje się dopiero na następnym etapie, kiedy przypadkiem usłyszy jakiś utwór i wszystko wróci do niego wielką falą wspomnień. Gina podniosła Jagged Little Pill Alanis Morissette i przesunęła palcem po okładce, pękniętej w miejscu, gdzie ktoś stanął na niej podczas przyjęcia. Była to pierwsza płyta kompaktowa, jaką kiedykolwiek kupiła i jaka wywołała kłótnię z Janet, przekonaną, że posiadanie płyty z naklejką ostrzegającą przed niecenzuralnymi tekstami sprowadzi Ginę na złą drogę. Terry jak zwykle próbował załagodzić konflikt. W pewnym momencie Janet stwierdziła, że Gina z pewnością nie odziedziczyła tego rodzaju zachowania po niej, co natychmiast wzbudziło ciekawość nastolatki. O co konkretnie chodziło jej matce? O ile wiedziała, jej biologiczny ojciec miał tyle samo wspólnego z Alanis Morissette co ona sama. Wtedy jednak Janet natychmiast oświadczyła, że okropnie boli ją głowa, i uciekła do sypialni. Terry przekonał Ginę, by nie drążyła tematu. – Mama po prostu boi się o ciebie, szczególnie teraz, kiedy weszłaś w wiek dojrzewania – tłumaczył. – Nie powinnaś się tym przejmować. Chodzi tylko o to, że niektóre z tych tekstów są trochę… gniewne. Później jednak Gina żaliła się Naomi, że mama niczego jej nie mówi, więc trudno, by ona nie przejmowała się takimi uwagami. Musiały jej przecież dawać do myślenia. Do SAS nie przyjmują byle kogo, nie ukrywają też przyczyn śmierci, jeśli nie kryje się za tym coś ważnego i niebezpiecznego. I pod jakim właściwie względem przypominała swego ojca? Czy miała w sobie geny, które mogły skłonić ją do zabijania, do walki, do podejmowania ryzyka? Czy jej ojciec był właśnie taki? Jak to się stało, że jej matka, taka śliczna i uporządkowana, wyszła za człowieka tego pokroju? Janet znała Huw tylko cztery lata, krócej, niż Gina mieszkała ze Stuartem. Gina nie słuchała muzyki, którą zgrywała na laptop, lecz teraz, wiedziona impulsem, kliknęła na You Oughta Know. Poczuła nagle, jak podnoszą się włoski na jej rękach. Zapomniała już, ile gniewu kryje się w tej piosence. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka, a Gina podskoczyła, wystraszona, jakby ktoś wszedł
do pokoju. Ściszyła muzykę i podeszła do domofonu, próbując jednocześnie pozbierać myśli. Kto to był? Policjant? A może wrócił Dave z jej rowerem? – Cześć – przywitał ją nieznajomy głos. – Tu Rachel Fenwick ze schroniska dla psów. Możemy zamienić parę słów? – Tak, oczywiście. – Gina zacisnęła wargi i poprawiła ubranie. Rachel mogła zabrać część płyt, przyszła w samą porę. – Wejdź, drzwi są otwarte. Podczas gdy Rachel wchodziła po schodach, Gina poprawiła szybko trzy żółte poduchy na sofie, przeniosła laptop na stolik do kawy, zapaliła trzy świeczki zapachowe i włączyła dwie lampki. Miała nadzieję, że Rachel przyszła ją poinformować, że Buzz znalazł właściciela lub zadomowił się w schronisku. Nie chciała go, ale nie chciała też, aby czuł się nieszczęśliwy. Kiedy kilka sekund później otworzyła drzwi mieszkania, ujrzała Rachel z dwiema jutowymi torbami pod pachą. Obok niej, na smyczy przymocowanej do nowiutkiej obroży, stał Buzz. Ginie zrobiło się nagle słabo. Podobnie chyba czuł się Buzz, który oparł się o nogę Rachel. – Cześć! – Rachel przeciągnęła dłonią przez swoje ciemne włosy. – Mam dobre i złe wiadomości. Ale głównie raczej dobre. – Wejdź – zaprosiła ją Gina. Wyglądało na to, że Rachel weszła do środka znacznie chętniej niż Buzz.
Rozdział jedenasty Przedmiot: wytarta czerwona teczka A4 z dokumentami szpitalnymi, skierowaniami, zestawieniami, opisami choroby, wydrukami z internetu Longhampton, czerwiec 2008
Stuart nie przestaje mówić, odkąd wyjechali ze szpitalnego parkingu, ale Gina puszcza jego słowa mimo uszu. Odlicza w głowie znajome budynki po jej stronie drogi: wiktoriańskie segmenty pomalowane na różowo i żółto, neapolitańskie domy – jak nazywa je na swój użytek – dwa nowe budynki osiedla Border Oak, a potem kościół. Kremowe magnolie w ogrodzie przy wielkiej willi, gąszcz kwiatów wyrastających ponad kamiennym murem. Potem coraz gęstsza miejska zabudowa, mijają stary budynek technikum i stację benzynową Esso, zmierzając ku remontowanemu domowi przy Dryden Road i tapecie, którą zamierzali zedrzeć w ten weekend. Świat na zewnątrz wygląda dokładnie tak samo jak kilka godzin temu, gdy jechali do szpitala, wydaje się jednak, że teraz kręci się w przeciwnym kierunku. Tapeta wciąż na nich czeka. Tyle tylko że teraz ona ma raka piersi. Powtarza w myślach jeszcze raz. Teraz mam raka piersi. Wciąż brzmi to tak, jakby mówiła o kimś innym. Kimś odważniejszym i starszym. Po konsultacji z najlepszym specjalistą w regionie Midlands wie już z całą pewnością, że ma jeden mały guz i kilka zaatakowanych przez nowotwór węzłów chłonnych i że wszystko to zostanie usunięte przez doktora Khana w piątek o trzeciej po południu. – …a potem powiedział, że na szczęście nie sięgnął poza te węzły chłonne i że to dobra wiadomość, na której trzeba się skupić – kontynuował Stuart, jakby Gina nie słyszała tego już z ust samego lekarza. – I wtedy zapytałem go o leczenie hormonalne, a on powiedział, że będziesz mogła zażywać tamoksyfen… Gina pozwala Stuartowi mówić, zauważa mimochodem, że jej narzeczony starannie unika słowa „rak”. Podsumowanie sytuacji to jeden z elementów jego strategii, zawsze próbuje w ten sposób radzić sobie z problemami. Lubi mieć wrażenie, że zna wszystkie fakty i że dzięki temu w pełni nad nimi panuje. W pewnym sensie jest to kojące: poddając się praktycznemu podejściu Stuarta, Gina zyskuje czas, by przemyśleć implikacje, których on nie pozwoliłby jej wypowiedzieć na głos. Jak powinna poinformować o tym mamę? Janet reaguje histerycznie na szpitale, gorączkuje się i panikuje, sprawia wrażenie, że wszystko kręci się wokół niej. Lepiej o niczym jej nie mówić. Choć nie, będą musieli coś powiedzieć: nie zdołają ukryć przed nią chemioterapii. Gina patrzy na fasadę remizy strażackiej w stylu art déco, obok której właśnie przejeżdżają. Musi też wziąć wolne w pracy. Kiedy ma to zrobić? I kiedy napisać listy na wypadek… Właśnie, na wypadek. I jej rzeczy. Ma tyle rzeczy do uporządkowania. – …wspaniale, że guzek jest taki mały. Mówił, że nie trzeba będzie stosować chirurgii plastycznej. Oczywiście w tej sytuacji nie ma to większego znaczenia… Ponure myśli osaczają ją niczym burzowe chmury. Nie chodzi o rozmiary guza, ale o fakt, że w ogóle się pojawił. Co takiego uczyniła, żeby zachorować na raka? Jak się to zaczęło? Jakiś
uraz? Stres? Może był w niej od zawsze i czekał tylko, by się ujawnić? Może go czymś wywołała? Internet w niczym jej nie pomógł. Gina czytała jakiś okropnie krytyczny blog, którego autor twierdził, że rak wywołują tłumione emocje, spychanie negatywnych uczuć w głąb siebie, gdzie w końcu przyjmują postać nowotworu. Te słowa odbijały się teraz głośnym echem w jej głowie. – …i wezmę kilka dni urlopu, kiedy będziesz na chemioterapii, może też przychodzić moja siostra, mieszka przecież niedaleko kliniki… Stuart nie pozwala Ginie wtrącić słowa, ale ona wcale nie chce mówić. Ma wrażenie, że jego opowieść dotyczy któregoś ze znajomych, nie jej. Spogląda na wieżę kościoła Najświętszej Maryi Panny i wyobraża sobie, że skacze po dachach mijanych domów, jak marzyła niegdyś, siedząc na tylnym fotelu w samochodzie Terry’ego. Wbija paznokieć w skórę między kciukiem i palcem wskazującym, by sprowadzić się z powrotem do tej chwili, do auta Stuarta. Do tej nowej sytuacji, która dotyka ją teraz, w rzeczywistości. – …a we wrześniu, na moje urodziny, będziesz już prawie w połowie chemioterapii, więc może gdzieś wyjedziemy, oczywiście jeśli poczujesz się na siłach… Nagle Gina uświadamia sobie kolejną przerażającą prawdę. We wrześniu jest ślub Naomi. Brzoskwiniowo-kremowy ślub Naomi, który planowały niemal od roku, podczas gdy Jason i Stuart chodzili na mecze lub do siłowni. Ślub, na którym ona będzie upiorem, Druhną z Rakiem Piersi, w połowie leczenia. „Moje włosy” – myśli Gina. „Wypadną mi włosy. Naomi się wścieknie. Ukradnę jej całe show, jeśli pokażę się w kościele łysa. Może powinnam kupić perukę”. Na myśl o minie Naomi w chwili, gdy oznajmi jej, że przyjdzie na ślub w peruce, Gina wybucha histerycznym śmiechem, a Stuart w końcu milknie. – Co takiego powiedziałem? – pyta. – Co cię tak rozśmieszyło? Zerka na niego i dostrzega ze zdumieniem, jak bardzo jest wymizerowany. Na jego twarzy maluje się wyraz koncentracji, ale i udręki, a ją ogarniają nagle wyrzuty sumienia. On też będzie musiał przez to przejść. Przez chemioterapię, przez konsultację, świadomość całkowitej bezradności. – Powiedziałem coś zabawnego? – pyta znów niepewnie. Gina waha się przez moment. Stuart pewnie nie uzna tego za zabawne, ale postanawia spróbować. – Nie… Chodzi o to, że być może na ślubie Naomi będę musiała nosić perukę. Jeśli wypadną mi wszystkie włosy. Marszczy brwi, a potem próbuje się uśmiechnąć. – Czemu nie? Myśl pozytywnie. Kupimy ci jakąś fantastyczną perukę – pojedziemy do Londynu, jeśli chcesz. A Naomi będzie szczęśliwa, że w ogóle przyszłaś. – Może zechce, abym zrobiła sobie jakąś wymyślną brzoskwiniową fryzurę – mówi Gina i niemal słyszy, jak Naomi wypowiada takie właśnie słowa, jak próbuje odpędzić strach głupim żarcikiem. – Pod kolor sukni. – Co? Oczywiście, że tego nie zaproponuje. A gdyby spróbowała, każę jej się opanować, do cholery. Nagle załamuje mu się głos, jakby miał wybuchnąć płaczem. „Nie rozumie” – myśli Gina, ale jednocześnie znajduje pociechę w przyziemnym rozumowaniu Stuarta, w jego praktycznym podejściu i woli walki. W pragnieniu zwycięstwa. – Och… cholera… – mówi Stuart i parkuje przed McDonaldem.
Siedzą w samochodzie w milczeniu, a przez uchylone okno wpływa smakowity zapach frytek. Gina jest zaskoczona, że wciąż wydaje jej się kuszący. W tle gra radio, Gina słyszy ponury początek Chasing Cars Snow Patrol. Stuart sięga do wyłącznika. – Nie – prosi spokojnie Gina. – Nigdy nie lubiłam tej piosenki. Teraz mam powód, żeby ją znienawidzić. Nie wiedzą, co właściwie należy powiedzieć. Jest tego za dużo. Za dużo tego, co wiedzą i czego nie wiedzą. Wnętrze samochodu wydaje się nagle ogromne. – Wyzdrowiejesz – oświadcza w końcu Stuart zdeterminowany, choć lekko drżącym głosem. – Pokonamy to razem. Gina zmusza się do uśmiechu. Tak będzie łatwiej, odgrywać rolę odważnej pacjentki, aż sama w to uwierzy. Aż poczuje, że to możliwe. – Wiem – odpowiada. – Krok po kroku. – Gino. – Stuart bierze ją za rękę i skłania, by na niego spojrzała. – Chcę przyspieszyć nasz ślub. Wyjdź za mnie jeszcze w tym miesiącu. Zanim zacznie się chemioterapia. – Ale ślub Naomi… – To jej pierwsza reakcja: wie, że niemądra. – Pieprzyć Naomi. – Stuart wydaje się oburzony. Gina myśli, że uznałaby jego gniew za zabawny, gdyby miała jeszcze siłę się śmiać. – Ty jesteś jedyną osobą, która ma dla mnie znaczenie. Chcę pokazać światu, że tworzymy zespół, ty i ja. Kocham cię. – Stuart wpatruje się w nią z mocą, przystojny i zdecydowany. I tylko odrobinę wystraszony. Niczym rycerz. – Kocham cię, Gino. „Czy mama tak się czuła, gdy oświadczył jej się tata?” – zastanawia się Gina. Wrażenie, że porywa ją w ramiona silny, odważny mężczyzna, który będzie o nią walczył, dodaje jej teraz otuchy i uspokaja, nawet jeśli przeczy jednocześnie wszystkiemu, w co dotąd wierzyła. Jej wątpliwości dotyczące jakichś pomniejszych wad Stuarta wydają się teraz głupie i szczeniackie, nie mają znaczenia wobec jego fundamentalnej przyzwoitości. Co mogłoby być ważniejsze? Wtula głowę w ramię Stuarta, bliska płaczu z wdzięczności. Stuart pachnie perfumami Hugo Bossa i Persilem, którego użyła do prania kilka dni wcześniej, kiedy nie miała jeszcze raka. Wciąż nie potrafi w to uwierzyć. – Dobrze – mówi. – Pobierzmy się. – Chodzi tylko o kilka dni – powiedziała Rachel. – Najwyżej tydzień… – Przykro mi, ale nie – powtórzyła Gina, na wypadek gdyby Rachel nie usłyszała za pierwszym razem. – …i przysięgam, że nie prosiłabym o to w normalnych okolicznościach, ale ty wyglądasz na przyzwoitego człowieka, a prawdę mówiąc, on naprawdę nie ma dokąd pójść. – Rachel podniosła ręce w geście rezygnacji. – W tej chwili schronisko jest tak przepełnione, że trzymam kilka psów u siebie w domu. – A co z prywatnymi schroniskami? Zapłacę. Rachel roześmiała się smutno. – Ja prowadzę prywatne schronisko. Wszyscy nasi współpracownicy i wolontariusze są zajęci. Mamy tyle psów, ile tylko możemy zgodnie z prawem zatrzymać. Obdzwoniłam wszystkie schroniska w hrabstwie i być może znajdę coś dla Buzza na weekend, ale wcześniej nikt go nie weźmie. Poza tym może tu wrócić właściciel, a jeśli zechce zabrać Buzza z powrotem, będziesz musiała go oddać.
– Rozumiem, że nikt nie zgłosił zaginięcia? Gina zauważyła ze zdumieniem, że wcale nie obchodzi jej skradziony rower. Przepadł. Trudno. I tak nigdy go nie lubiła. Bardziej przejmowała się psem – była wściekła na człowieka, który potraktował go tak bezdusznie, czuła się teraz odpowiedzialna za porzuconego zwierzaka. Rachel pochyliła się i położyła dłonie na uszach Buzza, jakby nie chciała, by słyszał ich rozmowę. – Oczywiście, że nikt nie zgłosił zaginięcia. Mój mąż sprawdził, czy Buzz ma wszczepionego czipa, ale niczego nie znalazł. Mąż jest lekarzem – dodała, jakby Gina mogła przypuszczać, że trzymają w domu sprzęt do skanowania psów tylko dla zabawy. Rachel podniosła lewe ucho charta, a Gina dopiero wtedy zauważyła, że jest znacznie krótsze od prawego. – Prawdopodobnie miał na tym uchu tatuaż identyfikacyjny, ale ktoś go usunął. Gina aż wzdrygnęła się z przerażenia. – Co? Ktoś…? – Tak, ktoś odciął mu kawałek ucha. Dosyć dawno temu, bo zdążyło się zabliźnić. – Boże, to okropne. – Zadrżała na myśl o cierpieniu zwierzęcia. I strachu. Nic dziwnego, że Buzz tak strasznie bał się ludzi. – W przypadku chartów to dość powszechne zjawisko. – Rachel położyła dłoń na głowie psa. Buzz zamknął oczy, choć Gina wyczuwała, jak bardzo musi się starać, by zachować spokój. – Czasami są traktowane bardzo okrutnie, a Buzz nie jest duży jak na tę rasę. Nie sądzę, by wygrał wiele wyścigów. Często trafiają do nas charty zagłodzone niemal na śmierć, porzucone w lesie albo przy drodze. Ludzie przywiązują je do drzew albo zostawiają na pastwę losu. – Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ktoś mógł zostawić swojego psa u obcego człowieka tylko dla roweru. – O ile to był jego pies. Może ukradł psa i udawał, że należy do niego… – Rachel wzruszyła ramionami. – Wolę o tym nie mówić, bo jeśli zacznę, trudno mnie później powstrzymać. Mogłabym siedzieć tutaj do rana. Gina zacisnęła dłonie na kubku z herbatą. „Bądź stanowcza” – przykazała sobie w duchu, wypełniona tępym bólem. „Nie daj się podpuścić. To ty czujesz się teraz porzucona, chodzi o ciebie, a nie o psa”. – Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele – kontynuowała Rachel. – Ale czy mogłabyś zatrzymać go na kilka dni? Później zabierze go ktoś ze schroniska dla chartów, ale chodzi o to, żeby miał się gdzie przespać w nocy. Wystarczy mu jakiś stary koc albo narzuta. Charty są naprawdę mało wymagające… Posłuchaj, normalnie nie uciekam się do tego rodzaju szantażu emocjonalnego. Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Gina westchnęła, świadoma, że Rachel odczyta jej wahanie jako pierwszy krok do zgody. – Nie przepadam za psami – oznajmiła. – Rozumiem, ale charty to nie są zwyczajne psy! – zapewniła Rachel z uśmiechem. – Nie szczekają. Nie kopią w ziemi. Przez większość dnia śpią i potrafią być bardzo przyjacielskie. Założę się, że Buzz wkrótce zacznie ci wskakiwać na kolana, jeśli tylko mu pozwolisz. – Poważnie? – Gina zmierzyła psa krytycznym spojrzeniem. Wyglądał jak worek wypełniony kośćmi, a nie miła w dotyku przytulanka. – Wystarczy, jeśli będziesz go karmić – tłumaczyła Rachel. – Przyniosłam ze sobą trochę karmy i kilka wskazówek. Widzę, że masz podwórko, więc będzie mógł wychodzić na zewnątrz, wyprowadzaj go też na krótkie spacery, przynajmniej dwa razy dziennie, o ile to możliwe. Charty nie potrzebują długich przechadzek, Buzza zadowoli pół godziny. – Świetnie, ale ja pracuję przez cały dzień – odparła Gina, sięgając po swoją kartę
atutową. – Nie mam kiedy chodzić z nim na spacery. Rachel wyglądała tak, jakby spodziewała się tego argumentu. – Możesz zostawiać go rano w sklepie, zajmiemy się nim w ciągu dnia. Mamy na tyłach podwórze, czasami przyprowadzam też swojego psa, a on sobie tam drzemie. Widziałaś już Gema, prawda? Border collie. Poznał Buzza, chyba się polubili. Gina przygryzła wargę. Stuart odmówiłby kategorycznie pół godziny temu. Nie zrobiłby Rachel herbaty, nie wpuściłby do mieszkania Buzza i jego przejmującego niepokoju. Stuart nigdy nie wpuszczał do ich świata nieprzyjemnych rzeczy: stał w progu i odrzucał wszystko, co nieprzyjemne, swoją logiką i uprzejmością. Dałby Rachel pięćdziesiąt funtów i wyprosił z ich życia. Podczas ich rozmowy chart powoli rozluźniał mięśnie i opierał się coraz mocniej o but Rachel. Choć wychudzony, nadal wydawał się Ginie najpiękniej zbudowanym psem, jakiego kiedykolwiek widziała. Miał w sobie arystokratyczną elegancję, która przypominała Ginie elżbietańskie portrety książąt pozujących z jedną ręką opartą na głowie psa z wysadzaną klejnotami obrożą na długiej szyi. „Jakie to banalne” – westchnęła w duchu. Rozstała się z mężem, więc kupiła sobie psa. Właśnie tego wszyscy się po niej spodziewali. A może wolałaby przez jakiś czas cieszyć się samotnością? Poświęcić trochę czasu wyłącznie sobie, nie pozwolić, aby rozpraszało ją cokolwiek innego. – Mam nadzieję, że nie odbierzesz tego źle – przemówiła ostrożnie Rachel. – Ale psy potrafią zapewnić wspaniałe towarzystwo w sytuacji, gdy tak naprawdę nie pragniesz prawdziwego towarzystwa, jeśli rozumiesz, co chciałam powiedzieć. Gina podniosła wzrok na swoją rozmówczynię. Rachel miała szczere brązowe oczy, obwiedzione tuszem, ale i pomarszczone w kącikach. Oczy człowieka, który śmiał się i płakał, nie przejmując się przy tym zmarszczkami. Oczy człowieka życzliwego. – Słucham? – To mi przypomina… te pudła, nowy czajnik… – Rachel objęła gestem wnętrze mieszkania. – Przerwij mi, jeśli się mylę, ale ja też przez to przechodziłam, przepakowywałam stare życie do nowego. To jest naprawdę okropne. Bez względu na to, co ludzie mówią o nowym początku, o szansie na rozwój i wszystkie tym podobne pierdoły. Ale psy to świetne lekarstwo na złamane serce, choćby dlatego, że nie dają ci dobrych rad. Gina wyprostowała się odruchowo. – Skąd wiesz, że mam złamane serce? Rachel wzruszyła ramionami. – Bo mój dom wyglądał tak samo, kiedy się do niego wprowadziłam? Żadnych zdjęć. Wszystko w nowych miejscach. W zeszłym tygodniu oddałaś piętnaście różnych książek o wychodzeniu ze złego związku i tym podobnych. Dzięki tobie stworzyłam nowy dział z poradnikami. – To… – Gina zaczęła protestować, szybko jednak zrezygnowała. Przecież za pośrednictwem datków powiedziała już Rachel wszystko o sobie. – Te książki przywołały różne wspomnienia – westchnęła Rachel. – On cię wcale nie kocha. Boże, nienawidziłam tego. Nazywają to rozpadem, bo nic was już nie łączy. Dostałam ten tytuł od trojga różnych ludzi. Przypuszczam, że najwięcej takich książek kupują zatroskani przyjaciele, a nie sami zainteresowani. Co ciekawe, wszystkie adresowane są do kobiet. – Tylko kobiety chcą wiedzieć, jak coś zakończyć, nie robiąc przy tym nikomu krzywdy – odparła Gina. – Mężczyźni po prostu to robią. – Ha, gdyby to było takie proste! Z mojego doświadczenia wynika, że faceci wolą
wmanewrować cię w taką sytuację, ty kończysz związek, a potem są zszokowani, smutni i tak dalej. Zostawiasz mnie? Bo sypiam z kimś innym? – mówiła płaczliwym tonem, niczym skrzywdzone dziecko. – Potrzebowałam około pięciu lat, by zrozumieć, że powinnam zostawić mojego byłego. Musiałam wcześniej przeczytać sporo tych książek, wierz mi, dlatego teraz od razu rozpoznaję kobietę, która ma podobny problem. Gina obracała w dłoniach kubek ze stygnącą herbatą. Nie chciała mówić o sobie zbyt wiele, ale szczerość Rachel skłaniała ją do otwartości. Jakoś nigdy nie miała ochoty rozmawiać o rozwodzie z Naomi: obie wiedziały, że tak naprawdę Naomi nie zazdrości jej ani wolności, ani wolnego czasu i że Gina też wcale nie jest z tego tak zadowolona, jak mogłoby się wydawać. – Przepraszam, może nie powinnam tyle gadać – westchnęła Rachel. – Wiem, że to nigdy nie jest proste. Ale pies naprawdę bywa pomocny. Tylko nie bierz sobie kota. Ludzie patrzą wtedy na ciebie jak… sama rozumiesz. No proszę, wiadomo, samotna kobieta i jej kot. Cudownie. O kobiecie z psem pomyślą raczej… Jak on mógł cię zostawić? Jesteś niesamowita! Gina zdobyła się na nikły uśmiech. – Nie musisz już wciskać mi tego psa. Zaopiekuję się nim. Ale tylko przez kilka dni. Spodziewała się wyrazów radości i wdzięczności ze strony Rachel, lecz ta spojrzała na psa, a potem uniosła brwi, jakby niemile zaskoczona. – Nie wciskam nikomu psów – powiedziała. – Nie powierzyłabym psa nikomu, kto tego naprawdę nie chce. Ale – wybacz, jeśli zabrzmi to zbyt przymilnie – naprawdę nie mówię tego wszystkim – odnoszę wrażenie, że tak będzie najlepiej dla waszej dwójki. Buzz cię znalazł. Myślę, że oboje będziecie zadowoleni, bez względu na to, jak długo u ciebie zostanie. Kiedy Rachel wypowiedziała jego imię, chart podniósł głowę i zobaczył, że Gina na niego patrzy. Przez moment odwzajemniał spojrzenie, a potem położył głowę z powrotem na łapach. Uległy. Niechciany. Zrezygnowany. Gina zamrugała gwałtownie oczami i zmarszczyła brwi. O cholera, znów pod powiekami poczuła piekące łzy. To przez tę muzykę. Wyzwalała w niej te nieokreślone emocje, które dopadały ją nagle w chwili, gdy najmniej się tego spodziewała, tę wzbierającą falę rozpaczy i żalu, która odbierała jej siły i nadzieję. Jak wtedy przy Domu Sędziego, w obecności Nicka. Przełknęła z trudem ślinę. Nie mogła pozwolić, by znów dopadła ją czkawka. – Wszystko w porządku? – spytała Rachel, dotykając ostrożnie jej kolana. – Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. Sama nie cierpiałam, gdy… Naprawdę nie chciałam sprawić ci przykrości. Gina najpierw pokręciła, a potem pokiwała głową. – Wszystko w porządku. Czuję się doskonale. – Masz pełne prawo, żeby nie czuć się doskonale, wiesz o tym. Gina próbowała się skupić na chwili teraźniejszej: białe ściany, błękitna waza na parapecie, lampki, świeczki o zapachu hiacyntów. Jej mieszkanie. Jej nowe życie. Dlaczego nie była zadowolona? Kiedy wreszcie poczuje się lepiej? – No dobrze – westchnęła, spoglądając na psa. – Co powinnam robić? Rachel przyglądała jej się przez chwilę, a upewniwszy się, że Gina rzeczywiście wzięła się w garść, sięgnęła do najbliższej torby. – Przygotowałam harmonogram, żebyś wiedziała mniej więcej, o co w tym chodzi. Przyniosłam też wszystkie potrzebne rzeczy. – Wiesz, że próbuję uporządkować mieszkanie, prawda? W zamian będziesz musiała ode mnie wziąć trzy torby płyt. – Jeśli zatrzymasz psa do piątku, sama przeniosę wszystko na drugą stronę ulicy – odpowiedziała Rachel z uśmiechem.
Tej nocy Buzz spał w wolnym pokoju na starej kołdrze, za zamkniętymi drzwiami, by nie narobił szkód. Nie wyglądało jednak na to, by miał ochotę zajmować się czymkolwiek poza spaniem: gdy tylko Gina przyniosła mu posłanie, ułożył się na nim i zastygł w bezruchu jak kamień. Gina leżała na łóżku po drugiej stronie ściany i nie mogła zasnąć, świadoma, że w jej mieszkaniu przebywa inne żywe stworzenie, milczące i nieodgadnione. Słyszała w wyobraźni głos swojej matki, która mówiła jej, że popełnia błąd: psy roznoszą zarazki i gryzą swoich pogrążonych we śnie właścicieli. Słyszała też Stuarta, który rozpaczał nad jej uległą naturą. Jednocześnie czuła jednak, jak coś rośnie w jej wnętrzu, rozkłada skrzydła niczym motyl. Buzz, pies, odpowiedzialność – to pierwsza prawdziwie samodzielna decyzja w jej nowym życiu. Może źle się dla niej skończyć, ale wówczas tylko ona stawi czoła konsekwencjom. Bo teraz została tylko ona. Ta myśl niepokoiła ją lub podniecała – nie potrafiła jeszcze rozróżnić tych emocji. Oczywiście nie mogła zasnąć, gdy jej mózg bez przerwy pracował, analizował różne „a co jeśli”, kierował ją na różne ścieżki, ku różnym wersjom nowego życia. Gina wpatrywała się w sufit i próbowała sobie wyobrazić, jak zanurza się w materacu, jak wchłania ją spokojna biel. Czasami ta sztuczka przynosiła oczekiwany rezultat, a czasami nie. Tego wieczora okazała się nieskuteczna. Nadmiar energii skutecznie przeganiał sen. Wciąż wracała myślami do Domu Sędziego, do listów czekających w jej biurze, do budżetu w Excelu, którego zażyczył sobie Stuart, do formularza, który miała wypełnić na prośbę Rory’ego. Wyobrażała sobie, jak wyglądałoby teraz jej życie, gdyby nie wyszła za Stuarta, gdyby nie miała raka, gdyby nie poznała Kita. Różne wersje wyrastające niczym gałęzie z tego samego pnia. Gina usiadła prosto na łóżku, wypełniona strachem i energią jednocześnie. „Internet. Powinnam wreszcie podłączyć internet” – postanowiła. „Nikt nie zrobi tego za mnie. Muszę poszukać w sieci rad dotyczących chartów. Nie mogę o wszystko pytać Rachel”. Spojrzała na budzik: 4.12. Dostawca zapewniał całodobowy serwis. To pewnie najlepsza pora, żeby uniknąć kolejek. Gina odrzuciła na bok kołdrę i wstała, by znów połączyć się ze światem.
Rano Buzz przywitał ją nieśmiałym merdaniem ogona i błyskawicznie pożarł swoje śniadanie w rogu kuchni, który przeznaczyła dla niego Gina, wydawało się jednak, że odetchnął z ulgą, gdy zabrała go do sklepu charytatywnego. Ułożył się za ladą, gdzie siedział już pies Rachel, nieruchomy niczym pluszowa zabawka, i obserwował wnętrze sali swoimi lodowatoniebieskimi ślepiami. – Nie bierz tego do siebie – powiedziała Rachel, dostrzegłszy jej rozgoryczenie. – Przyzwyczai się. Sporo przeżył, nie wie jeszcze, komu może ufać. Może mieć problem z mężczyznami – nie polubił mojego męża. – Ufa tobie. Buzz trącał właśnie kieszeń Rachel swoim spiczastym nosem. – Tak, bo pachnę trzydziestoma innymi psami. – Rachel wyjęła z kieszeni woreczek na kanapki. – I mam magiczny smakołyk. To prosty mechanizm: kup jakiś psi przysmak, a wkrótce Buzz zaufa i tobie, obiecuję. Podała obu psom po kawałku przysmaku. Chart zawahał się na moment, a potem szybko porwał swoją porcję, jakby w obawie, że kobieta zmieni zdanie.
– Jak minęła noc? – spytała Rachel, podnosząc wzrok na Ginę. – Spokojnie. Żadnych problemów. – Więc najwyraźniej robisz wszystko, jak należy. Gina wzruszyła ramionami i położyła na ladzie torbę pełną płyt. – Dla ciebie. Ale nie doszukuj się tu żadnych ukrytych znaczeń. Na podstawie tych kompaktów można jedynie stwierdzić, że na studiach miałam za dużo pieniędzy do wydania. – Jestem ostatnią osobą, która osądzałaby ludzi na podstawie ich gustów muzycznych – odparła Rachel. – Jeśli wpadniesz po piątej, wybierzemy się na krótki spacer po parku. Chyba że wolisz zabrać go sama? – Dzięki, chętnie skorzystam z zaproszenia. Wychodząc, Gina starała się nie patrzeć na Buzza. Wystarczyła jej świadomość, że odprowadza ją surowe spojrzenie psa Rachel.
Gina myślała o Buzzie, gdy kończyła harmonogram prac w Domu Sędziego, a potem wysyłała plan Amandzie i Nickowi. Zwykle nie zwracała uwagi na ludzi prowadzących psy, lecz tego dnia przyglądała się z podziwem parze czarnych chartów, które spacerowały nad kanałem w porze lunchu, i zastanawiała się, czy one również musiały brać kiedyś udział w wyścigach. Nie potrafiła przestać myśleć o tym, co mówiła Rachel o porzucanych chartach. Jak można zostawić stworzenie, które patrzy na ciebie tak jak Buzz, oczami pełnymi mądrości i smutku? Nim o piątej dojechała do sklepu, by odebrać Buzza, przekonała się już niemal całkiem do pomysłu, by zatrzymać psa również na weekend, kiedy jednak chciała go pogłaskać, odchylił się do tyłu i przywarł do nóg Rachel, drżąc na całym ciele. Poczuła się okropnie głupio, odrzucona nawet przez psa, i to przy obcych ludziach. – Nie przejmuj się – pocieszyła ją Rachel, wkładając płaszcz. – Na razie musisz być przygotowana na takie zachowanie. Po prostu bądź dla niego miła i przyjazna. Założyła Buzzowi szeroką obrożę i wręczyła Ginie smycz. Buzz przygarbił się wyraźnie, ale bez sprzeciwu wyszedł za obiema kobietami na zewnątrz. Szły powoli wzdłuż głównej ulicy, a Gina nie spuszczała podopiecznego z oka, obawiając się, że może zostać potrącony przez jakiegoś nieostrożnego przechodnia czy też zaatakować dziecko lub wózek. Pies truchtał jednak posłusznie przy jej nodze, a gdy w końcu przekroczyli bramy parku, nawet jakby rozluźnił się i nabrał animuszu. – Na górze jest ogrodzony trawnik – powiedziała Rachel. – Mogą sobie tam spokojnie pobiegać, nie przeszkadzając przy tym nikomu. Nie sądzę, żeby Buzz próbował uciec, ale na wszelki wypadek nie spuszczałabym go ze smyczy. Niech wie, że jesteś cały czas z nim. – Dobrze. Przez chwilę szły w milczeniu parkową alejką, prowadząc psy między sobą. – Od kiedy mieszkasz w Longhampton? – spytała po jakimś czasie Rachel, zerkając na Ginę. Potrafiła zadawać pytania w sposób, który zachęcał do rozmowy i zapewniał o życzliwości pytającego. – Przeprowadziłaś się tu niedawno? Gina zawahała się na moment, niepewna, jak właściwie brzmi prawdziwa odpowiedź i gdzie zaczęło się jej nowe życie. Czuła się już nieco pewniej niż podczas spotkania z małżeństwem Rowntree. Przypuszczała, że ta zmiana będzie postępować systematycznie, z dnia na dzień, aż pewnego ranka Gina wstanie z przekonaniem, że to jest właśnie jej prawdziwy, normalny świat. – Przeniosłam się z Dryden Road – wyjaśniła. – Wychowałam się niedaleko stąd. – Ach, więc nie była to daleka przeprowadzka. A czym się zajmujesz, kiedy akurat nie
oddajesz swoich rzeczy do naszego sklepu? Gina zaczęła opowiadać Rachel o swojej pracy i przekonała się wkrótce, że przychodzi jej to znacznie łatwiej niż mówienie o sobie. Ludzie zwykle chętnie opowiadają o swoich domach albo narzekają na urzędników, albo robią jedno i drugie. Rachel zachowywała się zupełnie inaczej. Od czasu do czasu pozdrawiała kogoś skinieniem głowy, ale poza tym słuchała ze szczerym zainteresowaniem, co sprawiało Ginie niekłamaną przyjemność. Gina nigdy nie umiała zawierać nowych znajomości – miała tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Naomi, i kilka koleżanek ze starej pracy, z którymi czasem się spotykała – teraz jednak, choć Rachel nie wspominała już więcej o rozstaniach i poradnikach, czuła wyraźnie, że łączy je nić porozumienia. Rozmowa przeszła na płyty, które Gina przyniosła do sklepu, a potem na schronisko, które Rachel odziedziczyła kilka lat wcześniej. Co jakiś czas Gina zerkała na Buzza, by się upewnić, czy wszystko w porządku, ale psiak szedł zrezygnowany, z pochyloną nisko głową, w ogóle nie próbował się zatrzymywać ani wąchać czegokolwiek. – Co robię nie tak? – spytała w końcu. – Odnoszę wrażenie, że spacer nie sprawia mu żadnej przyjemności. Wróciły już niemal do bramy. Pies Rachel, Gem, nie odstępował swej pani ani na krok, ale obserwował wszystkie mijane psy i rośliny, wszystkich ludzi, nie pomijał niczego. W porównaniu z nim Buzz wyglądał jak robot. – Zamknął się w sobie, biedak. Robią to często w samoobronie. – Rachel przystanęła i wzięła Gema na smycz. – Wiem, że to brzmi okrutnie, ale nie powinnaś się przejmować Buzzem. Psy potrzebują czasu, żeby przywyknąć do nowej sytuacji. Poza tym za kilka dni będziesz miała go z głowy – dodała. – Nic się nie stanie, jeśli nie zdążycie do tego czasu się zaprzyjaźnić. Ja jestem ci ogromnie wdzięczna za ten tydzień, on zresztą też. Gina spojrzała na Buzza. Pies również podniósł na nią wzrok, a potem ponownie opuścił głowę. Gina poczuła się tak, jakby miało pęknąć jej serce. – O, jest mój transport – powiedziała Rachel, wskazując głową na ubłoconego land rovera, który zatrzymał się pod zakazem parkowania przy wejściu do parku. – Lepiej tam chodźmy, zanim zacznie wrzeszczeć. Mój ukochany nie należy do cierpliwych kierowców. Kiedy podeszły bliżej, Gina dojrzała za kierownicą przystojnego szpakowatego mężczyznę w kraciastej koszuli o podwiniętych rękawach, które odsłaniały muskularne przedramiona. Z tyłu, w foteliku, siedział pucołowaty ciemnowłosy chłopczyk, podobny do Rachel jak dwie krople wody. Na widok Rachel obaj rozpromienili się w uśmiechu, choć mężczyzna odegrał scenę złości, pokazywał palcem na zegarek i krzywił twarz w nieprzekonującym gniewnym grymasie. – Moi chłopcy – powiedziała Rachel, przewracając oczami. – George i Fergus. Fergus to ten mniej zrzędliwy. Gina odpowiedziała uśmiechem, choć poczuła jednocześnie ukłucie zazdrości. Zawsze łatwiej zaczynać od nowa, kiedy ma się kogoś u boku. Rachel wpuściła Gema na tył samochodu, ale nim przeszła do drzwi pasażera, położyła Ginie dłonie na ramionach i spojrzała jej prosto w oczy. – Posłuchaj – zaczęła cicho. – Jestem ostatnią osobą, która powinna dawać rady dotyczące związków. Być może nie powinnam nawet doradzać w kwestiach związanych z psami. Ale przebywając w towarzystwie zwierzaków skrzywdzonych jak Buzz, nauczyłam się, że wszystkie żyją chwilą. Jeśli są nakarmione, mają gdzie spać i chodzą na spacery, są szczęśliwe. To niesamowite, jak ich szczęście udziela się ludziom. Wyświadczasz mu naprawdę ogromną przysługę. Proszę, bądź równie miła i wyrozumiała dla siebie. Powiedziała to z takim naciskiem, że Gina poczuła się niczym szpieg, który otrzymał
właśnie jakąś tajną zaszyfrowaną informację. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Kiedy jednak zaprowadziła Buzza do domu i podała mu smakołyk otrzymany od Rachel, zrezygnowała z nudnej fasolki, którą chciała zjeść na kolację. Zamiast tego zrobiła sobie risotto i zjadła na sofie, popijając białym winem i słuchając Elli Fitzgerald z płyty, o której zdążyła dawno zapomnieć. Smakowała każdy kęs potrawy i każdą nutę słodkich piosenek o złamanych sercach i niekończącej się miłości. Kiedy płyta się skończyła, Gina wstała, by zanieść talerz i kieliszek do zmywarki. Zauważyła teraz, że Buzz przysunął się nieco bliżej sofy i teraz spał spokojnie z głową opartą na łapach. „Ella Fitzgerald” – pomyślała, spoglądając na światła miasta. „Właśnie jej piosenki będą mi przypominały ten okres mojego życia. Smutny, nostalgiczny, ale… pełen nadziei”.
Rozdział dwunasty Przedmiot: list od Terry’ego Bellamy Matterdale Drive Hartley, 10 maja 2001
Droga Georgino, Chciałem Ci tylko przypomnieć, że 2 czerwca będziesz musiała oddać Minnie do przeglądu. Wiem, że i tak byś o tym pamiętała, ale miałaś ostatnio dużo nauki i egzaminów, więc na wszelki wypadek wysyłam ten list. Powiesz pewnie, że jestem starym zrzędą, ale trudno! Przejrzałem auto, kiedy byłaś ostatnio w domu, więc nie daj sobie wmówić, że trzeba wymienić olej albo świece czy pióra wycieraczek, bo sam to zrobiłem i wszystko działało jak należy. Gdybyś miała jakieś kłopoty w warsztacie, zadzwoń do mnie, a ja już porozmawiam sobie z mechanikami. Często myślę o tym, jak siedzieliśmy w garażu podczas remontu Minnie, Ty ze swoimi książkami, ja z narzędziami. Stare dobre czasy… Mama i ja czujemy się dobrze. Mam nadzieję, że w przyszłym miesiącu wyjedziemy na kilka dni do Harrogate, jeśli tylko nie dopadnie jej migrena. Wiem, że nie przepada za upałem, ale zawsze miło dla odmiany gdzieś się wyrwać. Do listu dołączam skromny prezencik, żebyś miała się za co zrelaksować, kiedy znajdziesz odrobinę wolnego czasu. Oboje jesteśmy z Ciebie bardzo dumni i czekamy niecierpliwie, gdy za kilka tygodni skończysz studia i zdobędziesz tytuł. Nie martw się, nie będziemy Ci zawracać głowy, poczekamy na Ciebie w domu! Do zobaczenia wkrótce, Georgino. Pozdrawiam serdecznie, Terry Oksford, czerwiec 2001
Dwa dni wcześniej Gina napisała swój ostatni egzamin i od tej pory znajdowała się w stanie przyjemnego pijackiego upojenia. Po raz pierwszy w życiu czuje, jakby zdjęto z niej przymus robienia czegoś. Świeci słońce, czas upływa niepostrzeżenie, jedno przyjęcie przechodzi w następne, a potem w jeszcze kolejne. Bywa na różnych trawnikach, pod różnymi drzewami, pije takie same drinki, a teraz w końcu doczekała się najważniejszego punktu tygodnia: Kit przyjeżdża z Londynu, by wraz z nią uczcić udaną sesję. Kiedy Kit wszedł do uniwersyteckiego ogrodu, opalony wioślarz, który próbował ją podrywać, od razu się poddał. Zrozumiał chyba, że z tym rywalem nie ma najmniejszych szans. No dobrze, Kit przyszedł prosto z biura, ubrany w garnitur, ale jego marynarka jest pomięta, koszula rozpięta, a krok zdecydowany. Jego złote włosy są krótsze niż dawniej, wciąż jednak wygląda raczej jak charyzmatyczny młody nauczyciel akademicki niż ambitny kapitalista u progu kariery. W ciągu trzech lat studiów na Oksfordzie Gina nigdy nie czuła pokusy, by zostawić go
dla kogoś innego. Nikt nie dorówna Kitowi. Teraz wreszcie ona przeprowadzi się do Londynu i zostanie częścią jego świata. A on zostanie częścią jej świata, oczywiście. Leżą na ustronnym trawniku pod drzewami, Gina pozwala, by opływały ją przytłumione dźwięki rozmów i brzęk szkła, zapach trawy, olejku do opalania i rozgrzanej słońcem skóry Kita. Wyjazd do Londynu na jej dwudzieste pierwsze urodziny był magiczny, ale zdane egzaminy, koniec nerwówki, poukładane życie są jeszcze lepsze. „Muszę zapamiętać ten czas” – myśli, „na wypadek gdybym już nigdy nie była równie szczęśliwa”. Nie czuje jednak obezwładniającego strachu, który zwykle jej towarzyszy. Ileż to już razy myślała w podobny sposób, a potem spotykało ją coś jeszcze wspanialszego? „To dopiero początek” – myśli, rozluźniona i zadowolona. „Dopiero się zaczyna”. – …i rozmawiałem z facetem, który projektuje to niesamowite oprogramowanie w San Francisco, jestem pewien, że zrewolucjonizuje… Gina? Dobrze się czujesz? – Dotyka jej nosa. – Wyglądasz tak, jakbyś myślami była daleko stąd. Przepraszam, wiem, że to nudne. Praca. – Nie – odpowiada zgodnie z prawdą. – Uwielbiam słuchać o twojej pracy. Jesteś moim seksownym facetem, nie zapominaj o tym. Śmiało, wytłumacz mi jeszcze raz, o co chodzi w tych funduszach hedgingowych. Przekręca się na bok i opiera na łokciu, a Gina myśli, że chce ją pocałować, lecz on patrzy na nią z powagą. – Praca to tylko środek do celu. Co będziemy teraz robić? – pyta. Gina uśmiecha się w błogim rozmarzeniu. – Cóż… – mruczy pod nosem. Kit ma bujną wyobraźnię, więc mógł wymyślić coś naprawdę zaskakującego. – Nie, chodzi mi o to, że zdałaś wszystkie egzaminy. Jesteś wolna! Przez tarczę słońca przesuwa się samotna chmura. – Nie wiem. Mama znowu suszyła mi głowę. – O co? Nie wspomniałaś jej o kursie przygotowawczym? Gina wzdycha ciężko. – Owszem. Skończyło się na kłótni. Terry próbował ją uspokoić, ale poszła do swojego pokoju z migreną. Jedyne, co chciałaby usłyszeć, to: „Dostałam pracę w KPMG”. Wiedzą, że zdawałam egzamin wstępny do szkoły służby cywilnej. Prawdę mówiąc, Gina nie wie, co chce teraz robić. Przez ostatnie lata myślała jedynie o Oksfordzie. O Oksfordzie i Kicie. Kit uważa, że powinna studiować na jakimś kierunku związanym ze sztuką, zrobić kurs przygotowawczy. Kiedy o tym mówi, wydaje się, że to świetny pomysł, lecz gdy Gina powtarza jego słowa matce, brzmi to niczym absurdalny kaprys. Kit przesuwa palcem po jej policzku. – Cóż, chyba nie zabronią ci wyjechać na wakacje, prawda? Ciężko pracowałaś przed egzaminami. – Nie – odpowiada, choć podejrzewa, że Janet może wysuwać pewne obiekcje. – Sprawdzałem ceny biletów na podróż dookoła świata. Można dostać naprawdę niesamowite zniżki. Shaun mieszka teraz w Sydney, więc moglibyśmy się u niego zatrzymać na jakiś czas, a w San Francisco jest mój kuzyn… Kit wykonuje szeroki gest, pokazując w ten sposób, że możliwości są praktycznie nieograniczone, a potem obdarza Ginę pogodnym uśmiechem, który wciąż przyprawia ją o szybsze bicie serca. Pięć lat weekendów, życzeń, listów, mejli, spotkań, wspólnych wyjazdów, telefonów. Wciąż za mało, by spowszedniał jej ten uśmiech. – Wiem, że twoim zdaniem wyglądam z samego rana jak kret – mówi Gina żartobliwym tonem. – Myślisz, że w połowie drogi przez Dolinę Śmierci nadal będzie cię to bawić?
– Oczywiście, że tak. Równie dobrze mógłbym się obawiać, że zacznie cię irytować moje chrapanie. – Nie chrapiesz – kłamie. Kit obejmuje ją ramieniem, a Gina odpycha od siebie myśli o rodzicach, o pracy i o tym, skąd weźmie pieniądze na bilety. Kit wciąż powtarza, że chętnie za nią zapłaci i że został w firmie, w której miał staż, tylko po to, by uzbierać pieniądze na podróż. To nie jego wina, że jest świetny i że chcą go zatrzymać. – Co o tym myślisz? – mruczy. – Australia? Już widzę cię na plaży. To żart: Gina nie znosi słońca. Przynajmniej ma nadzieję, że Kit żartuje. Czy jest typem plażowiczki? Mogłaby się do tego przekonać. Teraz na wszystko ją stać. – A może pojechalibyśmy przez Amerykę? – proponuje. W motelach są przynajmniej toalety w pokojach. – Tylko my, anonimowe hotele, jesienne drzewa, The Eagles w radiu… – Da się zrobić – potakuje Kit, wtulając twarz w jej szyję. – A co z podróżą śladami Przeminęło z wiatrem i zwiedzaniem starych plantacji? – Gina uwielbia wielkie zabytkowe domy. Uwielbia dom rodzinny Kita, rozległy budynek wypełniony książkami i dziełami sztuki. Kryje w sobie różnego rodzaju tajemnice i skarby, zupełnie niepodobny do uporządkowanego domu Bellamych. Jedynym mankamentem jest matka Kita, Anita, która chyba nie przepada za Giną. Anita, jak przypuszcza Gina, uważa ją za niegodną miłości jej syna i wolałaby widzieć na miejscu Giny jedną ze wschodzących gwiazdeczek filmu lub literatury, z którymi studiował Kit. – Mint julep2. Tak, brzmi świetnie. – Dotyka ustami miękkiej skóry za jej uchem, a ona drży z rozkoszy. – Tęskniłem za tobą – szepcze. – Przyjedziesz do mnie? Mogłabyś zostać na jakiś czas. Chłopaki wyjeżdżają, będziemy udawać, że po prostu mieszkamy tam sami… 2 Słodki, miętowy drink na bazie whiskey. Gina zamyka oczy, gdy jego usta przesuwają się ku jej ustom, przesłaniając słońce i odbierając jej zdolność racjonalnego myślenia: całuje ją. Oczami wyobraźni widzi siebie i Kita jadących kabrioletem, pęd powietrza unosi jej długie włosy. Widzi siebie spacerującą po pustej plaży w Australii. Tańczącą w londyńskim klubie, pijącą wino we francuskim barze o północy. Kiedy jest z Kitem, potrafi wyobrazić sobie każdą sytuację, wszystko jest realne. Kręci jej się w głowie od nadmiaru możliwości. Wciąż ma zamknięte oczy, gdy nagle pocałunek się kończy, a na jej twarz znów padają promienie słońca. – Gina? – odzywa się jakiś kobiecy głos. – Czy to nie może poczekać? – pyta nonszalancko. – Gina. – Kit dotyka jej ramienia, a coś w jego głosie każe jej usiąść prosto. Jest bardziej pijana, niż myślała: nie powinna była pić tego ostatniego kieliszka szampana. Kręci jej się w głowie. Miriam Addison z akademika stoi nad nią i przysłania oczy dłonią. Jest ubrana jak na przyjęcie, ale jej mina wcale nie pasuje do tego stroju. Wygląda tak samo, jak w chwilach gdy mówiła Ginie, że musi się bardzo przyłożyć, jeśli chce skończyć studia. – Przepraszam, że przeszkadzam – zwraca się do Giny – ale powinnaś ze mną pójść. Jest coś… – przerywa, szukając właściwych słów. – Musisz zadzwonić do domu. – Po co? Miriam rozgląda się dokoła. Połowa gości gapi się na nich otwarcie, są zbyt pijani, by przejmować się konwenansami. Zastanawiają się pewnie, co mówi jej Miriam. Że oblała egzaminy? Ma jakiś problem ze zdrowiem? Może jednak nie skończyła studiów. Nagle robi jej się niedobrze. – Chodź ze mną do biura – prosi łagodnie Miriam.
Kit siada prosto, poważniejąc w okamgnieniu. – Co się stało? – Proszę mi powiedzieć – nalega Gina. – Proszę. Miriam kuca obok niej. – Twój ojciec trafił do szpitala – mówi cicho. – Miał zawał serca. Bardzo mi przykro. – Jej ojczym – poprawia Miriam Kit, ale w tym momencie serce Giny nie robi tego rozróżnienia. Widzi Terry’ego na fotelu, przypomina sobie, jak podczas jej ostatniej wizyty próbował je uspokoić, a na jego miłej twarzy malowały się ból i przygnębienie wywołane ich głupią kłótnią o rachunek telefoniczny. Nie wyglądał wtedy dobrze. Gina ma wrażenie, że leci w dół, spada w niekończącą się przepaść, choć nie rusza się z miejsca. Bez Terry’ego migreny i humory Janet przytłoczą ich dom. Widzi twarz swojej matki, ponownie porzuconej. Oszaleje z rozpaczy. – W którym szpitalu? – pyta, ale wstając, zatacza się na równo przystrzyżonym uniwersyteckim trawniku. Niech sobie ludzie patrzą, nie obchodzi jej to. – Zamówię taksówkę na dworzec – proponuje Miriam. – Nie, ja ją odwiozę – mówi Kit. – Gino, gdzie jest twój samochód? Minnie, zielony mini cooper, samochód, który wyremontował dla niej Terry, kiedy przygotowywała się do egzaminów na prawo jazdy, a potem nauczył ją prowadzić. Gina pamięta, jak siedział wciśnięty w fotel pasażera w swoim brązowym garniturze i uśmiechał się z przymusem, gdy ona zgrzytała biegami i głośno klęła. Zachwiała się i osunęła na ziemię.
Wiadomość od Amandy z akceptacją zaproponowanego przez Ginę harmonogramu prac – oraz jej honorarium – była w takim samym stopniu krótka i ogólna, jak list Giny długi i szczegółowy. Pojawił się o trzeciej czasu Amandy, nie Giny, i składał się z zaledwie kilku zdań.
Wygląda nieźle. Zróbmy to! Zajmij się, proszę, jak najszybciej planowaniem, nadzorem itd., w kwestii płatności konsultuj się z Nickiem, zgodnie z tym, co napisałaś. Przy najbliższej okazji omówimy szczegóły. Pozdrawiam, Amanda
Gina zaczęła prace remontowe od samej góry, czyli od badania stanu dachu. Z bliska nie wyglądał już równie imponująco jak z ziemi. Potężne kominy znaczące miejsca, gdzie poniżej znajdowały się paleniska, nie mogły ukryć faktu, że sam dach był połatany i nierówny, w niektórych miejscach załatany całkiem przyzwoicie, a w niektórych niedbale. Rzeczoznawca zalecił remont kapitalny, a Gina, świadoma, że dysponuje imponującym budżetem państwa Rowntree, ściągnęła do pracy najlepszych fachowców, jakich znała. Wokół domu stały już stalowe rusztowania, a dzisiejsze spotkanie miało dotyczyć uszczelnienia ołowianych łączeń na dachu, przez które do tej pory sączyła się woda zalewająca olbrzymi strych. Znaczna część notatek Giny dotyczyła kominów, z których przede wszystkim należało usunąć ptasie gniazda i materiały uszczelniające pozostawione przez poprzednich właścicieli. Gina uważała, że kominki ożywiają wnętrze domu, nawet jeśli się ich nie używa.
Zadanie przyrównywała w myślach do udrożnienia gardła, dzięki czemu dom mógł swobodnie oddychać. Kiedy zapukała do drzwi frontowych, nikt jej nie odpowiedział, przeszła więc między stertami worków z zaprawą do drzwi kuchennych. Nick siedział przy stole i pracował na swoim laptopie. Chyba dopiero co wstał z łóżka. Jego ciemne włosy były zmierzwione, na ramiona narzucił jakiś stary sweter, a na nogach wciąż miał spodnie od piżamy. Gina pomyślała, że chyba pomyliła godzinę spotkania, i zamierzała się już chyłkiem wycofać, ale Nick zauważył ją w porę, odsunął krzesło i gestem zaprosił do środka. – Przepraszam, chciałem to skończyć, zanim zjawi się facet od dachu – wyjaśnił, nalewając jej kawy z dzbanka. – Przez całą noc siedziałem nad zdjęciami. Lorcan przyszedł o ósmej, pytał, czy jestem chory, bo siedzę w piżamie. Czy wszyscy wstają tu przed świtem? – Owszem. Witaj na wsi. A ze względu na dekarza Lorcan ma dzisiaj wyjątkowo dużo pracy. Skoro mowa o remoncie, to wczoraj przeglądałam rzeczy z mojego starego domu i uznałam, że to może ci się przydać. – Gina podała mu kilka książek, które wyjęła poprzedniego wieczora z kolejnych pudeł: poradniki dotyczące remontów starych domów, głównie prezenty od znajomych gromadzone przez lata. – Nie traktuj tego jako przytyku – dodała. – Nie twierdzę, że potrzebujesz poradników dla idiotów, ale może ułatwią ci trochę życie, gdy Lorcan zacznie cię zasypywać pytaniami o legary i wsporniki. – Dzięki. – Nick przeciągnął ręką po zmierzwionych włosach i uśmiechając się kwaśno, przeczytał notkę na odwrocie pierwszej książki. – Prawdę mówiąc, potrzebuję właśnie czegoś dla idiotów. Moje majsterkowanie ograniczało się do tej pory do wyszukiwania fachowców w internecie. Ale szybko się uczę, zapewniam cię. Żałuję, że nie zaangażowałem się bardziej w poprzedni remont, ale musiałem wtedy wyjechać. – Przejrzał szybko tytuły pozostałych książek. – To wszystko jest chyba zbyt proste, żeby mogło ci się przydać, prawda? A może wyznaczasz swoim klientom zadania domowe? Kawa była tak mocna i gęsta, że niemal dało się w niej postawić łyżeczkę na baczność. Przełykając gorzki płyn, Gina zastanawiała się, jak długo Nick pracował poprzedniego wieczora, sam w pustym domu. – Nie, to prezenty gwiazdkowe. Od moich byłych teściów. Chyba nie wiedzieli, co mi kupić. Wszyscy inni dostawali fartuszki i kolorowe kalendarze, a do mnie to nie pasuje. – Ale to twoja praca. Nie przyszło im do głowy, że wiesz trochę więcej, niż możesz wyczytać w… – spojrzał na tytuł, rozbawiony. – Przewodnik Haynesa po starych domach? – To jedna z rzeczy, którymi już nie muszę się przejmować. I bardzo dobrze. Robię w domu porządki, więc jeśli uznasz to za przydatne, zatrzymaj wszystko, proszę. – Wielkie porządki, jak widzę. Takie, do których potrzeba żelaznej dyscypliny. – Pchnął w jej stronę talerz z tostami. – Poczęstujesz się? Gina zwykle nie jadała śniadań ze swoimi klientami, ale rano spieszyła się tak bardzo, by oddać Buzza do sklepu, że zabrakło czasu na codzienną zupę mleczną z płatkami. Zawahała się, a potem sięgnęła po tost. – Nie, nie chodzi o żelazną dyscyplinę. Z natury jestem zbieraczem – tłumaczyła – ale przeprowadziłam się do znacznie mniejszego mieszkania. Typowa historia – za dużo rzeczy i za mało miejsca. – Ugryzła kawałek tostu, by nieco wyhamować. Nick był dobrym słuchaczem i łatwo się z nim rozmawiało. Za łatwo. – Próbuję pozbyć się wszystkiego, co nie jest mi szczególnie bliskie ani potrzebne. Ciekawe, że kiedy już człowiek zacznie to robić, przekonuje się… Słowa uwięzły Ginie w gardle, gdy uzmysłowiła sobie, co chciała powiedzieć – że oprócz pamiętników i prywatnych listów, których nie sposób niczym zastąpić, niewiele zatrzymywała.
Pudło Stuarta stało przy drzwiach, wkładała tam rzeczy, o które poprosił przez prawnika. Nie były to wcale rzeczy osobiste, a sporo trafiło tam chyba tylko dlatego, że sama mogła ich chcieć. Małostkowość byłego męża kazała jej przyjrzeć się uważniej rzeczom, które – jak wcześniej sądziła – pragnęła zatrzymać. W tej sytuacji listy, które zachowała, zyskały dodatkowe znaczenie. Koperta z pocztówkami do Kita wciąż leżała w pudle, a Gina nie chciała wcale, by stała się jedną ze stu rzeczy, które mają ją określać. Nie mogła tego jednak zniszczyć ani wyrzucić. To byłoby zbyt radykalne, zbyt ostateczne. – Przekonuje się o czym? – spytał Nick. – Słucham? – Gina zamrugała oczami i próbowała szybko uporządkować myśli. – Gdy porządkuje rzeczy, przekonuje się, że...? – Że większość z nich nie jest taka istotna, jak sądziłeś. Nie masz takiego wrażenia, kiedy się rozpakowujesz? – Sięgnęła po mleko. – Najpierw godzinami owijasz rzeczy w folię, a potem, gdy wyjmujesz je w domu, myślisz sobie: Hm, po co ja właściwie to brałem? – Nie miałem jeszcze okazji się rozpakować. – No tak, ale wiesz, o co mi chodzi. Nick napił się kawy, a Gina pomyślała, że teraz zmieni temat i zacznie wypytywać ją o dach, ale się myliła. – Osobiście uważam, że ludzie za bardzo przywiązują się do rzeczy, podczas gdy tak naprawdę powinni zbierać chwile. – Słucham? – Chwile. Doświadczenia. Nie te szpanerskie, typu przelot paralotnią przez Wielki Kanion albo chodzenie po rozżarzonych węglach. Drobne codzienne rzeczy, takie jak… jak wyjście na zewnątrz zaraz po deszczu. Pływanie w morzu. Przyjazd na nieznaną stację kolejową. Kiczowaty zachód słońca w letni wieczór. – I mówi to człowiek, który zawodowo uwiecznia takie momenty, by ludzie mogli potem zamienić je w rzeczy. W zdjęcia. I czasopisma. Nick wzruszył ramionami. – Tak, tak. Możesz sobie ze mnie kpić, ale przez kilka ostatnich lat żyłem cały czas na walizkach i mogę powiedzieć, że nigdy nie brakowało mi szczególnie jakiejś jednej, konkretnej rzeczy. Może z wyjątkiem ciepłego prysznica i czystej pościeli. – O tak, czysta pościel. Nie ma nic lepszego niż świeżutka, biała pościel w letni wieczór. Albo ciepły koc na kołdrze w zimie. – Ale chodzi o samą pościel czy o to uczucie, które się z nią wiąże? – Nick przyglądał jej się badawczo znad krawędzi kubka. – To dla mnie trochę zbyt głębokie jak na dziewiątą rano. – Wcale nie. To jest właśnie istota rzeczy. Bo jeśli dojdziesz do wniosku, że chodzi ci o samo uczucie, przestaniesz uganiać się po sklepach za Idealną Pościelą i zatrzymasz tylko jeden komplet zamiast dziesięciu. Choć będziesz musiała częściej robić pranie – przyznał. – Mówisz tak, jakbyś długo o tym rozmyślał. – Kilka lat temu przeżyłem coś w rodzaju olśnienia związanego z pozbywaniem się rzeczy. Gdy wszyscy zaczęli się przerzucać na fotografię cyfrową, kupowałem przez jakiś czas masę nowego sprzętu, wszystkie nowości na rynku. Nie stałem się przez to lepszym fotografem, rozbolały mnie tylko plecy od noszenia całego tego majdanu. Kiedy w końcu zdecydowałem się na użycie jednego aparatu i naturalnego światła, zmienił się cały mój styl. Wróciłem do fotografowania tego, co naprawdę widziałem, a nie tego, co pozwalał mi zobaczyć aparat. Jego szare oczy wpatrywały się uważnie w jej twarz, a Gina miała wrażenie, że widzi ją
tak, jak widział jej dłonie: dostrzegał coś, co kryło się pod powierzchnią i z czego sama nie do końca zdawała sobie sprawę. Wtedy zadzwonił jego telefon, wibracje wprawiły w drżenie talerzyk i nóż. Nick spojrzał na stół. – Amanda. Oboje to widzieli. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie uśmiechniętej Amandy w czerwonym bikini i okularach słonecznych Chanel, leżącej na białej plaży, nad brzegiem błękitnego morza. Wydawało się, że Amanda osobiście pojawiła się nagle w pokoju, choć Gina nigdy nie wyobrażała jej sobie w takim stroju. Ciekawe, czy było to zdjęcie z ich miesiąca miodowego, Nick i Amanda wyglądali na parę, która jeździ na wakacje na Necker Island… Gina zganiła się w myślach i podniosła wzrok na Nicka. – Chcesz odebrać? – spytała. – Ja mogę… – Wskazała ręką na pozostałą część domu. – Nie, zostań. To z tobą będzie chciała rozmawiać, nie ze mną. Sprawdza tylko, czy nie siedzę na dachu z młotem w ręce. – Nick podniósł komórkę ze stołu. – Cześć, kochanie! Co słychać w Paryżu? Amanda natychmiast zaczęła mówić. Gina nie rozróżniała poszczególnych słów, ale słyszała ton jej głosu: nie traciła czasu na czcze pogaduszki. Nick przestał się uśmiechać, oparł łokieć na stole i zacisnął palce na grzbiecie nosa. – Nie, dziś przychodzi dekarz… Ale Amando, najpierw musimy złożyć podanie… Nie, mówię poważnie, musimy… Amando, jest tutaj Gina, ona wyjaśni ci to lepiej. Niczego nie zmyślam, uwierz mi. „O cholera” – pomyślała Gina. Beztroska atmosfera sprzed kilku chwil ulotniła się bez śladu. – Porozmawiasz z Amandą o zezwoleniu na remont, dobrze? – spytał sztywno Nick i podał jej telefon. – Ma kilka wątpliwości. – Oczywiście. – Gina przygotowała się wewnętrznie. Kwestia zgody na przeróbki w remontowanych domach nie była jej ulubionym tematem rozmów, gdy pracowała dla miasta, a nie lubiła jej jeszcze bardziej, odkąd musiała wszystko wyjaśniać sfrustrowanym klientom. – Cześć, Amando, jak się miewasz? – Cześć, dobrze, dziękuję. Nick wspomniał o pozwoleniu na remont, ale musiał chyba coś źle zrozumieć. Wczoraj wieczorem twierdził, że dopiero za osiem tygodni się dowiemy, czy w ogóle możemy przystąpić do remontu kuchni. – Tak, w najgorszym wypadku może to potrwać nawet osiem tygodni – odparła oficjalnym tonem Gina i przewróciła oczami. W rozmowie z Amandą wracała do wszystkich biurowych nawyków, które porzuciła wraz z odejściem ze starej pracy. – Więc po co właściwie przychodził do nas facet z urzędu? Myślałam, że to wystarczy. On może wszystko podpisać i zatwierdzić, prawda? Widział przecież, co zamierzamy robić – Amanda mówiła uprzejmie, ale nie kryła niezadowolenia. – To były tylko wstępne konsultacje. Pozwoliły nam zaoszczędzić trochę czasu, bo teraz wiemy mniej więcej, na co się zgodzi miasto, a jak powiedział mi Nick, wasz architekt dostosowuje właśnie projekt do tych wymagań. Gdy dostanę od niego dokumentację, od razu przekażę ją do urzędu, ale potem nie będę już mogła niczego przyspieszyć. – Naprawdę? Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Nick patrzył na Ginę, a kiedy odwróciła się do niego, wstał, by nastawić wodę na kolejną porcję kawy. – Zapewniam cię, że to standardowa procedura. Oficjalne zawiadomienie musi trafić
do rady gminnej, do sąsiadów i tak dalej. Chodzi o to, by nie dopuścić do zniszczenia zabytkowych budynków, gdy nowi właściciele nie są tak rozważni jak wy – tłumaczyła Gina. – Ale my nie chcemy niczego niszczyć. Widzieli przecież nasze plany. Wydaję fortunę, żeby odrestaurować to miejsce. Nie rozumiem, dlaczego nie mogę po prostu realizować własnych planów. Jeśli ich nie zaakceptują, każą po prostu nam to przerobić. – Amando, przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić. W takiej sytuacji mogliby pozwać cię do sądu za samowolę budowlaną. A także ukarać wielotysięczną grzywną, a w najlepszym wypadku zmusić do zniszczenia tego, co już zrobiłaś. Rozmawiałyśmy już o więzieniu, prawda? I szczerze mówiąc, moja reputacja zarządcy projektu też ległaby w gruzach, gdyby Keith Hurst postanowił cię przykładnie ukarać. A jest do tego zdolny, znam go. Na moment w słuchawce zaległa cisza. – Co masz na myśli, mówiąc „wielotysięczna”? Czy nie lepiej wliczyć tego w koszty remontu i robić, co do nas należy? Gina zmarszczyła brwi i starała się zachować neutralny ton. W pewnym stopniu podziwiała upór i bezczelność Amandy. – Nie w tym rzecz. – Och, daj spokój. Nie wierzę, że poszliby do sądu. To tylko pogróżki. A dom należy do nas! – podkreśliła, nie kryjąc frustracji. Amanda najwyraźniej nie przywykła do tego, by jej odmawiano. Szczególnie w kwestiach prawnych. – Uwierz mi, zrobiliby to. I nie obchodzi ich wcale, czyj jest dom. Budynki pod ochroną konserwatora należą do specyficznej kategorii. Jesteś postrzegana raczej jako kustosz niż właściciel. Przykro mi. – Zatrudniłam cię, bo sądziłam, że potrafisz załatwiać takie właśnie sprawy. – Amanda westchnęła zniecierpliwiona. – Nie wierzę, że nie możesz nic przyspieszyć. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, obiecuję. – Gina pracowała z namolnymi deweloperami jako urzędniczka miejska, ale presja wywierana przez Amandę nie mogła się z tym równać. Odruchowo wyprostowała plecy, choć Amanda nie mogła przecież jej zobaczyć. – Zajrzyj, proszę, do harmonogramu prac, który ci wysłałam, a wtedy zobaczysz, że Lorcan i tak będzie miał co robić, zanim dostaniemy pozwolenia. Reperacje nie wymagają zgody, więc dlatego dziś przychodzi dekarz. – Jestem naprawdę rozczarowana, Gino. – Rozumiem, ale na dłuższą metę… – Dobrze, dobrze. Muszę kończyć. Będę wdzięczna, jeśli dopilnujesz tej sprawy. Gina zaczęła potakiwać, ale nim zdążyła przejść do objaśniania pozostałej części harmonogramu prac, Amanda pożegnała się krótko i zakończyła rozmowę. – A niech mnie… – mruknęła Gina, wpatrując się w telefon. Tapetę stanowiło zdjęcie kaczych jaj, zapewne tych samych, które niedawno trzymała w dłoniach. – Dobrze to rozegrałam? – Moim zdaniem mówiłaś bardzo sensownie – zapewnił Nick. – Na tyle, na ile sensowne są przepisy dotyczące remontów. – Tak, ale chodzi mi głównie o terminy. Nie wiedziałam, że ograniczają was jakieś terminy. Jeśli tak jest, to lepiej powiedz mi od razu. Zabulgotała woda, a Nick dorobił kawy. – Nie wiążą nas żadne terminy. Amanda lubi po prostu rozwiązywać wszystkie problemy od razu. To część jej pracy. Rozumiesz, czas to pieniądz. Gina nie była pewna, czy Nick mówi jej całą prawdę.
– Chyba jednak rozumie, że w tego rodzaju projektach nie obowiązują zwyczajne zasady? – Gina spojrzała na niego z powagą. – Niektóre rzeczy można załatwić szybko, a inne… Cóż, musicie być przygotowani na takie niespodzianki, jak przegniłe podłogi i dziury za ścianami. Zawsze powtarzam klientom, że potrzebują rezerwy w wysokości dwudziestu procent zaplanowanych wydatków i czterdziestu procent czasu. Minimum. – Posłuchaj, Amanda wróci nie wcześniej niż za dwa tygodnie. – Nick postawił na stole dzbanek z kawą. – Fuzja, którą prowadzi, okazuje się znacznie trudniejsza, niż przypuszczała, więc znajdzie czas zaledwie na trzy lub cztery telefony kontrolne dziennie. – Rozumiem. Może poprosisz ją, żeby zamieniła kontrolę na jeden cowieczorny mejl? Wtedy wyczerpująco odpowiem na wszystkie pytania. – Gina wypiła kolejny łyk zimnej kawy. Teraz nie wydawała jej się wcale za mocna. Serce biło jej jak szalone. – Będzie dobrze, naprawdę. Amanda jest po prostu bardzo ekspansywna. To jeden z powodów, dla których musieliśmy w ostatnim domu urządzić dwa biura. I kupić mieszkanie w Barbican. Chybabyśmy się pozabijali, mieszkając ze sobą przez cały czas. – Nigdy nie mieszkaliście razem? – Raz – roześmiał się. – Przez pół roku, kiedy sprzedawaliśmy jej mieszkanie. Nigdy więcej. Doszliśmy do wniosku, że albo kupimy drugie mieszkanie, albo jedno z nas trafi do więzienia, ewentualnie na odwyk. Gina uniosła brwi, zaskoczona szczerością tego wyznania, a Nick dodał: – Żartuję. Trochę. – Cóż, ten dom jest wystarczająco duży – powiedziała. – Każdy dostanie oddzielne skrzydło? – Dobry pomysł – odparł Nick, odwrócił się jednak do blatu, by sięgnąć po tost, nie widziała więc jego twarzy. – Nick? – W drzwiach kuchni stanął Lorcan. – Dzień dobry, Gino. Przyszedł Barry Butler, dekarz. O, kawa! Świetnie. Gina napełniła mu kubek, a potem dolała także sobie. Dochodziła dopiero dziewiąta trzydzieści, a ona czuła się tak, jakby nie spała od wielu godzin. – Nikt jeszcze nie zgłosił się po tego psa? – spytała Naomi, spoglądając na Buzza, który leżał zwinięty w swoim koszu, podczas gdy Gina przygotowywała herbatę i ciastka w kuchni. Chart ignorował Naomi w nadziei, że i ona nie będzie zwracać na niego uwagi, ale Naomi nie należała do osób, które ignorują cokolwiek. – W przyszłym tygodniu. – Myślałam, że ta kobieta ze sklepu przeniesie go do schroniska dla chartów. – Zrobi to, gdy tylko zwolni się miejsce. Prawdę mówiąc, Buzz wcale mi nie przeszkadza. Spędza większość dnia w sklepie. Ja tylko go karmię i daję mu miejsce do spania. Gina postawiła na stoliku przed Naomi tacę z poczęstunkiem. Miała nadzieję, że przyjaciółka zwróci uwagę na jasne, czyste linie niemal pustego salonu, a nie na psa. Pudła stały teraz w pokoju gościnnym (i niemal całkowicie go wypełniały, ale to już inna historia), dzięki czemu salon był teraz pełen światła. Gina zawiesiła na jednej ze ścian lustro, w którym odbijało się szarobłękitne niebo, parapet zdobiły umocowane na stalowych pręcikach trzy pocztówki i polaroid z kaczymi jajkami w jej dłoniach. Na głównej ścianie, gdzie miał zawisnąć niesamowity obraz, wciąż tkwiła jedynie papierowa wstęga z listą rzeczy wartych zachowania, udekorowana teraz złotymi gwiazdkami, które Gina znalazła w jednym z pudeł. Uznała, że nie ma sensu oszczędzać ich na jakąś przyszłą okazję. Teraz tworzyły lśniące wzorki wokół jej
ulubionych rzeczy. – Naomi, może babeczkę? Prosto z cukierni. Naomi wpatrywała się w kościsty grzbiet Buzza z odrazą i fascynacją jednocześnie. – Dobrze go karmisz? Widywałam anorektyczki grubsze od niego. – Dostaje specjalną karmę dla chartów. Rachel mówi, że one wszystkie są chude. Na dodatek Buzz jest bardzo nerwowy i dlatego nie może przytyć. – Mówisz tak, jakbyś została ekspertką w tej dziedzinie. – Naomi spojrzała na nią z wyrzutem. – Nie daj się wrobić. Nie potrzebujesz psa. To tylko obciążenie. Przecież próbujesz się pozbyć obciążeń, a nie dokładać sobie nowych. Co z wakacjami, na które miałyśmy się razem wybrać? – Och, to jeszcze tylko kilka dni. Dam sobie radę. Wbrew sobie Gina coraz bardziej przywiązywała się do Buzza. Tak niewiele od niej wymagał, a co do jednego Rachel miała rację: dyskretne towarzystwo psa było właśnie tym, czego potrzebowała, by nie doskwierała jej samotność. Buzz nadawał rytm dniom, wyznaczał ich początek i koniec, dawał również okazję do spaceru po parku z nową przyjaciółką. – Jakieś wieści o twoim rowerze? – Naomi poczęstowała się jagodową babeczką. Gina pokręciła głową. – Policja podała mi numer sprawy, ale poza tym właściwie nic nie zrobiła. – To oburzające. Czy oni nie wiedzą, ile kosztował? Nie możesz domagać się zwrotu z ubezpieczenia mieszkania? – Prawdę mówiąc, Nay, mało mnie to obchodzi. Ten rower nie przyniósł mi szczęścia. Cieszę się, że nie muszę na niego patrzeć. Przypominał mi tylko… – Gina westchnęła przeciągle – …przypominał, że nie byłam tą wysportowaną żoną, której chciał Stuart. Teraz nie muszę o tym ciągle myśleć. Naomi spojrzała na nią ze współczuciem. – Rozumiem. Szkoda tylko, że nie zdobyłaś więcej funduszy na swój fantastyczny obraz. No właśnie, a jak ci idzie zbieranie pieniędzy? – Pójdzie znacznie szybciej, jeśli nauczysz mnie w końcu, jak sprzedać ubrania. – W następny weekend, obiecuję. Choć nie… – poprawiła się szybko. – Nie w następny weekend, bo wtedy jedziemy do mojej mamy, do Brighton. Tydzień później. No dobrze, ale poza tym pozbyłaś się już przecież masy rzeczy. Nie boisz się, że Stuart zobaczy swoje ciuchy na wystawie w sklepie z używaną odzieżą? – Nie. Kusiło mnie, żeby to zrobić, ale oddaję mu wszystko. – Prosił o pierścionki? – dopytywała się Naomi. – Nie musisz mu ich oddawać. Należą do ciebie. Słyszałam, że ludzie je przetapiają i robią z nich pierścionki rozwodowe. A co z listami? Odesłałaś mu? Narobiłyby trochę zamieszania w jego nowym gniazdku, gdyby otworzył je przy Bryony. Gina uśmiechnęła się na widok złośliwej miny Naomi, potem jednak spoważniała. – A co zrobiłabyś z listami, które należą do kogoś innego? – spytała. – Oddałabyś je? – Co? Mówisz o jakichś kradzionych listach? Pewnie, że bym oddała. – Nie, nie o kradzionych. – Gina ponownie zawahała się na moment. – O zwróconych. Naomi odstawiła filiżankę. – O nie, masz na myśli listy, które odesłała ci matka Kita? Myślałam, że oddałaś mu je podczas tamtego spotkania. – Nie patrz tak na mnie. Nie oddałam. Chciałam, ale nie było odpowiedniego momentu… – Gina skrzywiła się mimowolnie. – Pomyślałam, że może teraz, gdy minęło już tyle czasu… – Nie! – przerwała jej Naomi, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Pozbądź się ich,
na miłość boską. Nawet nie próbuj do tego wracać. Mieliście okazję, żeby wszystko sobie poukładać, a narobiliście tylko jeszcze większego bałaganu, więc odpuść sobie. Nie odsyłaj mu listów, nie umawiaj się z nim, przestań rozdrapywać rany i żyć przeszłością. Naomi wzięła głęboki oddech. Mówiła szybko i z taką zapalczywością, że Buzz porzucił swój kosz i wycofał się do kuchni. – Przepraszam – dodała, nieco już spokojniej. – Wystraszyłam twojego psa. Gina milczała, zastanawiając się nad słowami Naomi i nad uczuciami, jakie budziły w niej te listy. Nie mogła tak po prostu ich wyrzucić – wówczas wyrzuciłaby również tę cząstkę siebie, która je napisała. Gdyby on podjął taką decyzję… Tak, to byłoby zupełnie co innego. W poprzednim domu miała dość miejsca, by gdzieś ukryć te listy. Tutaj każda nowa i stara rzecz była przedmiotem wyboru. – Uważam, że nie do mnie należy decyzja, co z nimi zrobić – oświadczyła w końcu. – Chcę, żeby on je zobaczył. – Dlaczego? – Żeby wiedział, że je pisałam. – On wie, Gino – żachnęła się Naomi. – Ale to było całe wieki temu. Po co miałby je czytać po tylu latach? – Opadła na oparcie i przez chwilę przyglądała się Ginie ze zdumieniem. – Wybacz, nie wiedziałam, że Kit wciąż jest dla ciebie taki ważny. – Nie. Tu chodzi raczej o mnie. Po prostu czuję, że muszę uporządkować tamte sprawy, skoro już porządkuję wszystko inne. I czuję… No dobrze, wciąż mam wyrzuty sumienia. Wydaje mi się, że wszystkie nieszczęścia w moim życiu wynikają właśnie z tego, że nie postąpiłam, jak należało. – Daj spokój! Byłaś jeszcze dzieckiem. – Naomi przewróciła oczami. – Kto może powiedzieć z ręką na sercu, że załatwił coś należycie w wieku dwudziestu jeden lat? – Kiedy widziałam go ostatnio, nie byłam już dzieckiem. – No cóż, on chyba też wtedy się nie popisał, jeśli mam być szczera. Przez chwilę siedziały w milczeniu i patrzyły na siebie, świadome, że po tylu latach przyjaźni obowiązuje je całkowita szczerość. – Zniszcz te listy – powiedziała w końcu Naomi. – Jeśli sama nie chcesz, zrobię to za ciebie. – Nie mogę – odrzekła krótko Gina. – To niczego nie rozwiąże. – Więc co mam ci doradzić? Tak, spotkaj się z nim? Nie powiem tego, bo uważam, że to kiepski pomysł. Nie teraz. – Naomi zmierzyła ją surowym spojrzeniem. – Można odnieść wrażenie, że chcesz wykorzystać listy jako pretekst do spotkania, bo rozstałaś się ze Stuartem. A jeśli nawet tak nie jest… – Nie jest. – …gwarantuję ci, że on właśnie tak pomyśli. Zaczekaj jeszcze parę miesięcy, przekonasz się, czy nadal chcesz oddać mu je osobiście. Zaczekaj przynajmniej, aż oficjalnie dostaniecie rozwód. À propos, jakieś wieści w tej sprawie? Gina westchnęła ciężko. – Nie zakończymy sprawy, dopóki Stuart nie dostanie tego pudła z gratami, które stoi przy drzwiach, i wszystkich pieniędzy, które jego zdaniem jestem mu winna. A to może potrwać. Naomi skwitowała to kwaśną miną i rozejrzała się po pokoju. Dojrzawszy listę, wstała z sofy i podeszła do ściany. – Sto ulubionych rzeczy – przeczytała głośno. – Interesujące. – Owszem. Naomi przez chwilę czytała listę w milczeniu, co jakiś czas parskając śmiechem.
Gina wyjęła czarny flamaster ze stojaka na biurku. – Posuń się – rzuciła, a gdy Naomi posłusznie ustąpiła jej miejsca, dopisała: – „20. Naomi McIntyre-Hewson”. – Nowa pozycja pod numerem dwudziestym – stwierdziła Naomi cierpko. – Pod muzyka i nad czym? Ciastkami z kremem? – Potem jednak uśmiechnęła się ciepło i trąciła Ginę biodrem.
Rozdział trzynasty Przedmiot: kostium Vivienne Westwood z brązowego aksamitu, kurtka z wciętą talią i wąska długa spódnica, rozmiar 12 Hartley, 2 czerwca 2008 Gina leży na łóżku w swoim starym pokoju w domu przy Matterdale Drive po najposępniejszym wieczorze panieńskim w swoim życiu (Janet, Naomi, ona i butelka różowego wina w klubie Ferrari w Longhampton) i patrzy na swój kostium ślubny zawieszony na drzwiach. Ubranie wygląda teraz niczym strażnik, który pilnuje, by nie uciekła sprzed ołtarza. Kostium jest skrojony tak dobrze, że właściwie nie potrzebuje już żadnego ciała w środku. Gina żałuje trochę, że nie może rzucić jakiegoś czaru i sprawić, by sam kostium poszedł za nią jutro do urzędu stanu cywilnego i poślubił Stuarta. Ubranie Janet wisi na drzwiach sypialni: kupiony w pośpiechu komplet złożony z sukni i żakietu w różnych odcieniach koloru brzoskwiniowego. Nie jest to z pewnością strój, który matka chciała włożyć na ślub swojego jedynego dziecka, ale jak powiedziała do sprzedawczyni: „Trudno to nazwać radosną uroczystością”. Gina pochyliła się wówczas do sprzedawczyni, by wyjaśnić, że panna młoda nie jest w ciąży, a pan młody nie idzie do więzienia. Janet omal nie zemdlała. To wspomnienie wciąż bawi Ginę. Nowo zyskana zuchwałość pozwala jej zrozumieć, jak to jest być przez całe życie Naomi. Zabawnie. Niektóre rzeczy robią jednak zgodnie z tradycją. Stuart wygonił ją z Dryden Road i przygotował wszystko, od samochodów, przez jedzenie, po niebieską podwiązkę, która czekała na nią, gdy wróciła rano ze sklepu. Zamówił nawet domową wizytę fryzjerki, która miała ułożyć jej włosy w wyszukaną fryzurę, być może ostatnią w życiu Giny. Stuart uwielbia jej włosy: poprosił o loki i tapirowanie. Gina obawia się trochę, że w takim uczesaniu i w kostiumie będzie przypominać Sybil Fawlty z serialu Hotel Zacisze, ale jest mu winna o wiele więcej za wszystko, co dla niej zrobił. Cieniem kładzie się jednak na jej sercu myśl o tym, co będzie czuł Stuart, gdy wszystkie te jej długie, czarne loki wypadną. A wypadną. Za jakieś sześć tygodni. Gina odpędza od siebie smutne rozmyślania. Postanowiła już, że nim podda się chemioterapii, przytnie włosy na krótko. Mniej więcej tak jak Mia Farrow, więc gdy zaczną wypadać, szok będzie mniejszy. To jedna z pozytywnych decyzji, które jest w stanie podjąć. Kiedy próbuje sięgać myślą dalej, traci siły, nie potrafi się skoncentrować, jakby rak był górą lodową, do której zbliżyła się tak bardzo, że nie sposób objąć jej wzrokiem. Jutro o tej porze będzie panią Giną Horsefield. Próbowała podpisywać się tym nazwiskiem, ale na razie próby wyglądają dość dziwnie, nabazgrane „Gina” i „Horsefield” wypisane niemal drukowanymi literami. Ma wrażenie, że znajduje się we śnie, który wydaje się najzwyklejszą rzeczywistością, dopóki nie nabiera surrealistycznego wymiaru. Gina zawsze drwiła z ludzi, którzy mówili „Och, czuję się jak we śnie!”, ale tak właśnie wyglądały ostatnie dwa tygodnie jej życia: żadnego związku między jedną chwilą a następną, żadnych wskazówek dotyczących tego, które założenia okażą się niewłaściwe, jaka nowa rzeczywistość stanie się jej normalnością.
Wpatruje się w sufit, próbuje zdefiniować swoje uczucia. Ludzie ciągle ją o to pytają. Jak się czujesz? Nic cię nie boli? Nigdy nie wyobrażała sobie, że rak będzie częścią jej życia, a już na pewno nie teraz, nie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Nie jest odważna: nie będzie biegać w maratonach charytatywnych na rzecz walki z rakiem piersi, nie będzie wyglądać fantastycznie obcięta na chłopczycę. Takie rzeczy robią inni ludzie. I kim właściwie, u diabła, jest Gina Horsefield? Jej nowe życie zaczyna się jutro. Gina nie czuje się gotowa. Nie skończyła jeszcze ze starym życiem. No i co z tego? Lepsze to niż udawanie, że przeszłość nigdy się nie wydarzyła, jak robi Janet. Nie zmusi jej, by ignorowała Kita tak, jak ona ignoruje ojca. Sięga pod łóżko i przyciąga do siebie stare pudełko. Odsuwa stertę starych pocztówek i dotyka najniższej warstwy, gdzie schowała listy Kita. Nie ma ich tam. Spanikowana, wyciąga wszystko na zewnątrz, rozkłada na podłodze – czasopisma, kartki świąteczne, notatki z wykładów, szminki, pióra – ale listów nie ma. Jej listy do Kita, zwracane przez jego matkę, wciąż są na swoim miejscu. Jego do niej zniknęły. Coś w niej pęka. W domu są tylko we dwie, ona i matka. W uszach Giny pulsuje głośno krew, gdy maszeruje po schodach na dół. Janet siedzi w swoim fotelu, obok pustego fotela Terry’ego. Maluje paznokcie różowym lakierem. – Mamo… – zaczyna Gina, ale matka jej przerywa. – Jeśli szukasz tych listów – mówi, nie podnosząc wzroku – to możesz dać sobie spokój. Gina otwiera usta ze zdumienia. – Słucham? – Mówię o listach od Kita, które czytałaś wczoraj wieczorem. Nie ma dla nich miejsca w twoim nowym życiu. Krew w uszach Giny tętni coraz głośniej, robi jej się na przemian zimno i gorąco. – Jak to – nie ma ich? – Włożyłam je do niszczarki Terry’ego – odpowiada sztywno Janet. – Nie martw się. Nie czytałam żadnego. Z ust Giny wydobywa się dziwny dźwięk. – Dla twojego dobra – kontynuuje Janet. – Jutro wychodzisz za mąż. To początek twojego nowego życia. Nie chcesz chyba, żeby został w nim stary pech. – Nie miałaś prawa – dyszy Gina, oszołomiona poczuciem straty. Pierwsze listy miłosne, które Kit pisał do niej z Oksfordu, wciąż pełne magii, jedyne listy miłosne, jakie ma. – Grzebałaś w moich rzeczach, żeby je znaleźć… – Jako matka musisz czasem dokonywać trudnych wyborów, Georgino, ale pamiętaj, że nie warto wciąż oglądać się za siebie. Jeśli chcesz doświadczyć szczęścia w tym życiu, musisz żyć w teraźniejszości, nie w przeszłości. Zaufaj mi, wiem coś o tym. Gina zamyka oczy. Oczywiście. Udręczona przez los podwójna wdowa. Jej matka nie ma pojęcia, czym jest prawdziwa, magiczna, odmieniająca życie miłość. – To, co się stało, jest bardzo smutne – mówi Janet z namaszczeniem, jakby przygotowywała sobie wcześniej tekst przemowy. – Ale Stuart to cudowny człowiek, a ty zamieniłaś tego nieodpowiedzialnego, zepsutego chłopaka… – Wciąż nie potrafi się zdobyć na to, by wypowiedzieć imię Kita. – …w jakieś urojenie. Na pewno nie byłby dla ciebie takim wsparciem, jakim jest teraz Stuart. Jest tyle rzeczy, które Gina chce wykrzyczeć w twarz swojej matce, że wszystkie naraz dobijają się do jej mózgu niczym ćmy uderzające o rozświetlone okno. Za dużo tego wszystkiego naraz: Stuart, rak, ślub, poczucie winy, którego nigdy się nie pozbyła…
– Dlaczego obwiniasz Kita? – wyrzuca z siebie, po raz pierwszy po tylu latach. – To była moja wina! – To nigdy nie była twoja wina! – zaprzecza Janet łamiącym się głosem i wstaje z fotela, roztrzęsiona. – Nigdy! Ten nieodpowiedzialny gnojek omal nie zabił mojego jedynego dziecka! Nie będę teraz stała z boku i przyglądała się bezczynnie, jak niszczysz swoje szanse na szczęście z powodu czegoś, co wydarzyło się, gdy byłaś jeszcze zbyt młoda, by rozumieć, co robisz. Gina uświadamia sobie, że Janet drży na całym ciele. – Mamo… – zaczyna, przytłoczona nagle zmęczeniem ostatnich tygodni, ale Janet milczy. Przez chwilę stoją naprzeciwko siebie, a Gina zastanawia się, czy Janet widzi w niej dorosłą kobietę czy wyłącznie swoją córkę. Chce powiedzieć coś pojednawczego – to wigilia jej ślubu, na miłość boską, nie może pojawić się jutro z czerwonymi oczami – lecz Janet ją uprzedza. Jej głos brzmi teraz poważnie i gniewnie. – Jeśli nie spojrzysz mi teraz prosto w oczy i nie powiesz, że rozumiesz, dlaczego zniszczyłam listy, to lepiej zrezygnuj ze ślubu, Georgino. Gina wie, o czym mówi jej matka. „Stuart jest prawdziwy” – powtarza sobie w myślach. „Stuart jest troskliwy, godny zaufania, atrakcyjny i jest tutaj. Kocha mnie. Kocha pomimo tej obrzydliwej choroby, która może mnie zabić. O to chodzi. Na tym oboje stoimy. Może naprawdę będzie lepiej, jeśli drzwi do przeszłości zostaną zamknięte”. Bierze długi, drżący oddech. – Powiem mu – dodaje Janet. – Nie sprawi mi to żadnej przyjemności, ale powiem mu. Jest dobrym człowiekiem. Zasługuje… – Dobrze! – krzyczy Gina. Czuje się dziwnie, nierzeczywiście lekka. Co powinna zrobić? Nic. Nie pozostaje jej nic innego, musi iść naprzód. – Chcę tylko twojego szczęścia – odzywa się ponowie Janet, a w jej głosie jest tyle rozpaczy, że Gina patrzy na nią ze zdumieniem. Ociera załzawione oczy, rozmazując tusz do rzęs. – Najgorsze w życiu matki jest patrzenie na błędy własnego dziecka. Gina chce jej powiedzieć: „Przykro mi więc, że musiałaś ich tyle oglądać”, ale nie ma siły na kłótnie. Chce tylko, żeby było już po wszystkim. Chce pójść do łóżka, zasnąć i nie obudzić się w środku jakiegoś snu. Kiedy Gina wychodziła w piątkowy ranek z domu, było jej trochę żal, że już po raz ostatni zostawia Buzza w sklepie charytatywnym i po raz ostatni wybierze się z Rachel po pracy na spacer do parku, by gawędzić z nią o psach, ludziach, domach i niedogodnościach robienia zakupów w Longhampton. Lubiła towarzystwo Rachel, która była towarzyska i otwarta, a do tego, w odróżnieniu od Naomi, nie miała żadnego zdania na temat Stuarta, co w tym momencie stanowiło naprawdę niemałą zaletę. Buzz również był miłym towarzyszem. Przestał już się trząść na dźwięk dzwonka, choć nadal był strasznie łakomy. Gina dawała mu właśnie połówkę swojego porannego rogala, gdy zadzwoniła jej komórka. Przez moment myślała, że dzwoni Rachel, by zbesztać ją za rozpieszczanie psa, i to na ulicy. Ale to nie była Rachel. Ani, jak również podejrzewała Gina, Amanda Rowntree. Dzwonił Rory, jej adwokat. – Dzień dobry, Gino. – Mówił dobrotliwym, wielkopańskim tonem, z ledwie
wyczuwalnym szkockim akcentem i nienaganną dykcją. – Mam dobre wieści, więc pomyślałem, że od razu do ciebie zadzwonię, aby ci je przekazać. – Czyżby Stuart postanowił machnąć ręką na te ostatnie grosze, których jeszcze nie zdążył ode mnie wyciągnąć, i podpisał dokumenty? – W rzeczy samej – odparł Rory. – Zadzwoniła do mnie jego prawniczka i poinformowała, że wszystkie dokumenty zostały podpisane i złożone w sądzie i że wkrótce powinniśmy otrzymać kopię. Jeśli wpadniesz dziś po południu do mojego biura, przygotujemy pisemne oświadczenie, więc gdy tylko dostaniemy odpis, będzie komplet. – A co z kwestiami finansowymi, z procentem od lokaty i wyrównaniem za meble, które zabrałam? – Gina zatrzymała się przed cukiernią, skonsternowana. – Postanowił odpuścić? – Zmarszczyła brwi. – Chyba nie chce z tego zrezygnować tylko po to, żeby zrealizować jakiś sprytny plan i puścić mnie z torbami? Przepisy. Stuart zawsze znał się na nich lepiej od niej i potrafił je umiejętnie wykorzystywać. – Cóż, nie mogę cię zapewnić, że nic takiego się nie wydarzy, ale ze słów jego prawniczki wynikało, że chce zamknąć ten rozdział raz na zawsze. „Bez niepotrzebnej zwłoki”, jak to ujęła. – A co z listą rzeczy, których się ode mnie domagał? W moim mieszkaniu czeka na niego pudło pełne różnych gratów. – Radziłbym przekazać mu wszystko jak najszybciej. Jako świadectwo dobrej woli i chęci współpracy. Możesz zostawić te rzeczy u mnie, każę je przekazać jego prawniczce. – Świetnie – skinęła głową Gina. – Cóż… to naprawdę dobre wiadomości. Bo tak chyba było? Próbowała uchwycić emocje, które wzbudziła w niej ta informacja. Stuart nie próbował w ostatniej chwili błagać jej o przebaczenie. Stawiał sprawę jasno i chciał rozpocząć nowe życie, w którym nie było już miejsca dla niej. – Tak, oczywiście. Gina dosłyszała nutę wahana w głosie Rory’ego. – Chyba jednak masz wątpliwości. Myślisz, że gdzieś kryje się jakiś haczyk? – Nie sądzę. Wszystko układa się po naszej myśli. Pomyślałem tylko… – Umilkł na moment, a Gina widziała oczami wyobraźni, jak podsuwa okulary w górę nosa i zaciska usta w wyrazie koncentracji. – Z mojego doświadczenia wynika, że kiedy jedna ze stron nieoczekiwanie zmienia front, zwykle nie dzieje się to bez powodu. – To znaczy? – Cóż, czasami po prostu ktoś budzi się rano i myśli, kurczę, życie jest za krótkie, żeby kłócić się o pieniądze. A czasami dostaje kolejną fakturę od adwokata i myśli, dobry Boże, to już kosztowało mnie połowę z tego, co mam dostać. Powinienem dać sobie z tym spokój. – Zupełnie, jakbym słyszała Stuarta. Rory roześmiał się krótko, a potem odchrząknął w charakterystyczny sposób, który zazwyczaj oznaczał, że ma coś jeszcze do dodania. Coś niekoniecznie miłego. – A czasami – kontynuował – szczególnie gdy w grę wchodzą jeszcze inne osoby, pojawia się, hm… bardziej naglący powód. To zwykle skłania drugą stronę do działania skuteczniej niż jakiekolwiek kruczki prawne. Ginę przebiegł nagle nieprzyjemny dreszcz, gdy przypomniała sobie „o innej osobie” zaangażowanej w tę sprawę. – Myślisz, że Stuart chce się ponownie ożenić? – Cóż, to wasze osobiste sprawy i nie zamierzam się do nich mieszać, ale rzeczywiście to niewykluczone… – Kolejne charakterystyczne chrząknięcie. – Pomyślałem, że wspomnę o tej możliwości na wypadek, gdyby zdecydował skontaktować się z tobą osobiście i przyspieszyć
cały proces. Gina próbowała sobie wyobrazić Stuarta ogarniętego nagłym pragnieniem ożenku, ale na próżno. Nie chodziło o to, że nie potrafił być romantyczny – zawsze pamiętał o ich rocznicach i rezerwował stolik w Ferrari – ale nigdy nie robił niczego pochopnie. Ich ślub ze względu na okoliczności był doświadczeniem tak stresującym, że nie sądziła, by chciał je powtarzać. Ona na pewno nie chciała. Chyba że zamierzał zrobić to lepiej z Bryony. Wymienić stare wspomnienie na lepsze. A może zdecydował się na emigrację? Gina bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak jeżdżą na rowerach po Nowej Zelandii, pływają kajakami, surfują i robią wszystkie te rzeczy, których ona nie cierpiała. – Bardzo miło z twojej strony, Rory – powiedziała w końcu – ale przypuszczam, że to raczej rezultat analizy finansowej. Albo może po prostu próbuje być miły. Rory udzielił jakiejś wymijającej odpowiedzi, a Gina zakończyła rozmowę. Nie czuła jednak żadnej satysfakcji, choć przecież strasznie irytowały ją poprzednie żądania Stuarta. Nagle poczuła ciepły dotyk na lewej dłoni i zrozumiała, że to Buzz dyskretnie zlizuje okruchy rogala z jej palca. Wzruszyła się, bo nigdy dotąd nie posunął się do równie śmiałego gestu. Buzz uświadomił sobie, że Gina przyłapała go na gorącym uczynku, i natychmiast się wycofał, znów udając, że w ogóle go nie ma. Gina niemal żałowała, że musi oddać go Rachel. „To dobra decyzja” – przemawiała sobie do rozsądku. „Tak czy inaczej trochę mu pomogłam. Nie zawiodłam go. To wystarczy”. – Czas na nas – powiedziała, nim cichy głos w jej umyśle zdążył przybrać na sile. Podniosła torbę z miską Buzza, jego kocem i innymi rzeczami, które przyniosła jej Rachel, a potem zaprowadziła psa na drugą stronę ulicy, do sklepu i do jego nowego życia. O drugiej Gina dotarła do biura Rory’ego, gdzie zrekonstruowała bolesny upadek małżeństwa Horsefieldów za pomocą suchych prawniczych określeń, a potem zrobiła sobie wolne. Spędziła godzinę w największym supermarkecie w Longhampton, kupując sobie najwykwintniejsze potrawy, jakie mogła znaleźć, by w ten sposób uczcić bliskie odzyskanie pełnej wolności. Samo wybieranie produktów było przyjemne, lecz gdy Gina spojrzała na stertę ułożoną na taśmie – czekolady, butelka szampana, wędzony łosoś, lody w wielu smakach – uświadomiła sobie, że rezultat wygląda jak obfita kolacja dla dwojga. Kasjerka uśmiechnęła się porozumiewawczo, skanując luksusowe mydło do kąpieli. Gina odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Czuła się jak oszustka, wolała jednak odgrywać rolę szczęśliwej kochanki niż smutnej singielki, która urządza sobie bibę. Wracała właśnie z zakupami, gdy Rachel przysłała jej wiadomość z pytaniem, czy nie wpadłaby po drodze do sklepu. Gina pomyślała, że albo zostawiła coś w jednej z toreb, albo Buzz znalazł nowy dom, kiedy jednak otworzyła drzwi sklepu, chart siedział naprzeciwko drzwi. Na szyi miał nową obrożę, a jego sierść lśniła po niedawnej kąpieli. – Nic jeszcze nie mów – poprosiła Rachel, lecz Gina dostrzegła już radosne merdanie chudego ogona Buzza i od razu poczuła się okropnie. Zamierzała go przecież porzucić, jak poprzedni właściciel. I pewnie jak jeszcze wcześniejszy. – Dlaczego? Buzz nie wie, że pójdzie do nowego, wspaniałego domu? – zażartowała, by ukryć dojmujący smutek. Głupi rozwód. Głupie lody. Głupie… wszystko. – W tym właśnie problem. Myślisz, że mogłabyś zostać prawdziwym aniołem i zatrzymać go jeszcze kilka dni? – Rachel spojrzała na nią błagalnie. – Tym razem rzeczywiście to kwestia
tylko kilku dni. Mam już dla niego miejsce w Evesham, ale mogą go tam zabrać dopiero w połowie przyszłego tygodnia. Dla Buzza byłoby najlepiej, gdyby został do tej pory u ciebie. Gina wydała z siebie przeciągłe westchnienie. – Dobrze – powiedziała. – Ale tylko kilka dni. Do połowy przyszłego tygodnia. – Oczywiście – zapewniła Rachel z radosnym błyskiem w oku. – Chodź, znam kogoś, kto chce się pochwalić nową obrożą swoim koleżankom w parku. – Jak tam sprawy z byłym? – spytała Rachel, gdy zabrały Buzza i Gema do parku, a Gina opowiedziała jej o nieoczekiwanej odmianie Stuarta. Najpierw chciała przedstawić sytuację jako anegdotę, mówiła o talencie Rory’ego, który zamieniał jej pełną emocji opowieść o zdradzie Stuarta w beznamiętne, prawnicze zeznanie, ale pełna zrozumienia i cierpliwości empatia Rachel skłoniła ją do bardziej szczerych zwierzeń. Przyznała, że czuje się naprawdę głupio, nie wiedząc, jakimi emocjami zareaguje na dalszy rozwój wydarzeń. – Powinnam być zadowolona – mówiła – ale nie jestem. Nie rozumiem, dlaczego tak całkowicie zmienił front, jeszcze wczoraj był dokuczliwy do bólu, a dziś sam wyciąga rękę do zgody. – Zapatrzyła się w dal, na wzgórze, gdzie spacerowali inni właściciele psów ubrani w ciepłe polary. – Teraz wydaje mi się, że nie znam go nawet na tyle dobrze, by powiedzieć: „Robi to, bo chce być miły”. Po prostu nie mam pojęcia, czym się kieruje. I chyba nigdy nie wiedziałam. – Może nowa dziewczyna nakłania go do szybkiego rozwodu – podsunęła Rachel. – Poznałaś ją? Gina pokręciła głową. – Właściwie nic o niej nie wiem. Mąż mojej najlepszej przyjaciółki, Naomi, gra w piłkę ze Stuartem, ale nie chce mówić, co się u niego dzieje, jakby złożył jakieś śluby milczenia. Wiesz pewnie, jak to jest, gdy rozstają się wspólni przyjaciele. – Tak, to nieprzyjemna sytuacja. – Rachel pokiwała głową ze zrozumieniem. – Kto utrzymuje kontakty ze znajomymi i tak dalej. – W naszym przypadku właściwie wszyscy zostali przy Stuarcie, ale to byli jego znajomi, więc nie widzę powodu do narzekań. Rachel i Gina dotarły na szczyt wzgórza, gdzie rozciągał się ogrodzony trawnik przeznaczony dla psów. Gem jak zwykle poderwał się do biegu, gdy tylko Rachel dała mu znak, podskakiwał i bawił się z małym terierem. Buzz, nieco odważniejszy niż dawniej, obwąchiwał trawę, wciąż trzymając się jednak w pobliżu Giny i Rachel. – Po prostu nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała Rachel, widząc, jak Gina przygląda mu się z niepokojem. – Mój mąż uważa, że być może ktoś go tutaj porzucił albo ma złe skojarzenia z bieganiem czy coś w tym rodzaju. – Chart? Złe skojarzenia z bieganiem? Myślałam, że one to uwielbiają. – Zależy, co się działo podczas biegania. Albo po bieganiu. – Rachel spojrzała na Ginę wymownie, dając jej do zrozumienia, że wolałaby nie znać szczegółów. Potem odwróciła się ponownie do psów. – Po prostu ignoruj go, niech się nauczy, że nigdzie nie znikniesz. – To mnie właśnie martwi – westchnęła Gina, obserwując zalęknionego Buzza. – Przyzwyczai się do mnie, a potem znów będzie musiał odejść. – Nie myśl o tym w ten sposób. Uczysz go zaufania – odparła Rachel. – To bardzo ważne. Rzuć tę piłkę Gemowi i powiedz mi coś więcej o kryzysie wieku średniego twojego eksmęża. Myślisz, że znalazł Boga? Czasami oni naprawdę się nawracają. A może szuka nowych wrażeń? Faceci przed czterdziestką zapuszczają brody, kupują motocykle… – Na pewno nie chce nosić brody. Ani jeździć motocyklem. – Gina rzuciła sfatygowaną
piłkę tenisową, a Gem popędził za nią w podskokach. – Ewentualnie mógłby zrobić sobie tatuaż, ale tylko w salonie, który przedstawiłby mu wszystkie niezbędne świadectwa i certyfikaty. – Albo jego nowa dziewczyna może być… – Rachel przerwała w pół zdania. – Może być co? – W ciąży – odpowiedziała Rachel po chwili wahania, jakby niepewna, czy powinna dzielić się z Giną swoimi przypuszczeniami. – Coś takiego przytrafiło się mojej znajomej. Sprawa rozwodowa wlokła się miesiącami, a potem nagle przyspieszyła, bo jej były musiał opłacić nagle szpital i poród w Portland. – Nie sądzę... – Gina pokręciła głową. – Dlaczego? Gina już otworzyła usta, by wyjaśnić, że Stuart nie chciał dzieci, ale nagle coś sobie uświadomiła. Gdyby poszukać prawdy pod wszystkimi wymówkami i tłumaczeniami, okazałoby się, że żadne z nich nie jest bez winy. Gina spojrzała w dół trawiastego parkowego zbocza. Dopóki nie zaczęła bywać tutaj z Buzzem, nie zdawała sobie sprawy, że kopulasty budynek pośrodku parku to estrada. Nie wiedzieć czemu wcześniej uznała za pewnik, że to pomnik ku czci poległych w czasie wojny. Alejką w dole szedł jakiś mężczyzna, który pchał przed sobą wózek, towarzyszyła mu drobna, ciemnoskóra kobieta. Mężczyzna miał płowe, zwichrzone włosy, jak Stuart. Gina, ogarnięta irracjonalnym lękiem, zastanawiała się przez moment, czy to nie on. Czy może już ma dziecko. Wydawało się, że Rachel czeka cierpliwie na odpowiedź, a Gina zrozumiała, że nadszedł czas, by stanąć twarzą w twarz z prawdziwą odpowiedzią, zamiast ją ignorować. – Jakoś nigdy nie potrafiliśmy się zdecydować – powiedziała. – Z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni zawsze mają z tym problem. – Rachel wyjęła piłkę z pyska Gema i przerzuciła ją na drugą stronę trawnika. – George nadal twierdzi, że woli szczeniaki od dzieci. Ale prawdę mówiąc – dodała – ja też nigdy nie sądziłam, że pragnę mieć dzieci, dopóki się nie dowiedziałam, że jestem w ciąży. Myślałam, że będę szczęśliwa i bez dzieci, bo było mi dobrze z George’em i nie sądziłam, że może być jeszcze lepiej. Miałam szczęście, że stało się jednak inaczej. – Rachel umilkła na moment i skrzywiła się. – Choć życie nigdy nie jest proste, prawda? To, co uszczęśliwia nas w tym roku, w przyszłym może stać się przekleństwem. Podbiegł do nich Gem z piłką w pysku. Wyglądał tak, jakby się uśmiechał. Rachel podrapała go za uszami i ponownie rzuciła mu piłkę. Buzz nawet nie drgnął. Wpatrywał się z uporem w ziemię, chowając ogon między nogami. Gina zauważyła, że po drugiej stronie ścieżki idzie jakiś mężczyzna z terierem, i przesunęła się tak, by stanąć między nim i Buzzem. Po chwili ogon charta uniósł się odrobinę, a Gina odetchnęła z ulgą. Potem odwróciła się ponownie do Rachel. – Długo staraliście się o dziecko? – spytała. Rachel miała zapewne nieco ponad czterdziestkę, podobnie jak jej mąż, a ich synek nie skończył chyba jeszcze trzech lat. Rachel parsknęła śmiechem. – Wręcz przeciwnie, wcale się nie staraliśmy. Poznałam George’a, kiedy miałam już prawie czterdzieści lat. Fergus był zupełnym przypadkiem. Zakończyłam właśnie wyniszczający dziesięcioletni związek i miałam tylko kilka randek z George’em, jeśli w ogóle można je tak nazwać. Prawdziwa miłość przyszła później. Wszystko na opak. – Naprawdę? – zdziwiła się Gina. Nie spodziewałaby się tego po Rachel, która wyglądała jak wszechstronna, współczesna matka, która umie upiec ciasto, jeździ range roverem,
a na dodatek jest wysportowana i realizuje swoje pasje. Do tego wizerunku nie pasował tylko niebieski lakier na jej paznokciach i pasma siwizny w lśniących czarnych włosach. – Wiem – skrzywiła się Rachel, jakby zdegustowana sama sobą. – Właściwie cały nasz związek opiera się na nieodpowiedzialnym zachowaniu, za które własną córkę zamknęłabym w domu, ale wiesz co? Nie udaję, że postępowałam rozsądnie, ale okazało się, że to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się w życiu wydarzyć. Czasami trzeba machnąć ręką na ostrożność. – Jasne, byle tylko potem nie żałować – mruknęła Gina. Zawsze miała wrażenie, że jedynie ludzie pewni siebie wygrywają w sytuacjach, w których inni skazani są na porażkę. – Przepraszam – dodała. – Nie chciałam być niedelikatna. Rachel zważyła w dłoni oślinioną piłkę, którą znów przyniósł jej Gem. – Nie, masz rację, to mogło się skończyć zupełnie inaczej. Ale sama z siebie nigdy nie wybrałabym podobnego życia. Gdyby ktoś wmawiał mi, gdy miałam trzydzieści, a nawet trzydzieści pięć lat, że będę żoną i matką, a do tego zamieszkam na głębokiej prowincji, nie byłabym zaskoczona, tylko przerażona. Od urodzenia mieszkałam w Londynie. Mój chłopak miał żonę. Robiłam karierę w dziale PR. Ale życie się zmienia. Czasami jest łatwiej, gdy nie masz nad nim kontroli, bo wtedy myślisz tylko o przetrwaniu. Nie masz poczucia, że wybrałaś potencjalnie tragiczną w skutkach drogę… – Rachel westchnęła i pokręciła głową. – Przepraszam, rozmawialiśmy o tobie, nie o mnie. Jak to właściwie było, ty chciałaś dziecka, a twój były nie? – Myślałam, że nie chcę, potem chciałam. Teraz nie wiem. Gina wiedziała, że brzmi to mało konkretnie, ale naprawdę nie znała odpowiedzi. Zawsze gdy próbowała zajrzeć w głąb siebie, ktoś jej w tym przeszkadzał – słyszała głos matki marzącej o wnuku, zastanawiała się, jak odebrałaby to Willow i jakim ojcem byłby Stuart. Przede wszystkim przeszkadzało jej paskudne przekonanie, że świat nie jest na tyle godny zaufania, by można było sprowadzać tu dziecko. – Nie musisz się spieszyć – stwierdziła Rachel zachęcająco. – Ile masz lat, trzydzieści? – Miła jesteś. Trzydzieści trzy. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy w ogóle mogę mieć dzieci. Sześć lat temu przeszłam chemioterapię. Nie sprawdzałam jeszcze, jakie to mogło mieć konsekwencje. – Och… – odchrząknęła Rachel, speszona. – To zupełnie zmienia postać rzeczy. Przepraszam, że mówiłam z takim lekceważeniem o potencjalnej ciąży dziewczyny twojego byłego. – Nie przejmuj się. Powinnam o tym pomyśleć. – Gina wpatrywała się w zadbane ogrody. Pierwsze zielone pączki zamieniały się w liście, a grządki wyglądały jak palety kolorów, pełne czerwonych tulipanów i żółtych pierwiosnków. Pomyślała, że kupi skrzynki na kwiaty i ozdobi szerokie okno swojego białego mieszkania. – Jeśli mam być szczera – mówiła powoli – nie wiem, co zrobię, jeśli nowa dziewczyna Stuarta rzeczywiście jest w ciąży. Jeśli zdecyduje się założyć z nią rodzinę. „A nie ze mną. Jeżeli dziecko, które urodzi się z jego oczami, z jego nosem i jego stopami, będzie miało włosy innej kobiety, jej uśmiech, jej podbródek. Nie mój. Jeśli znów będę musiała patrzeć, jak ktoś inny żyje moim życiem”. – Mnie byłoby jej szkoda – powiedziała Rachel. – Być w ciąży z facetem, który wciąż jest żonaty? To nigdy nie wróży dobrze. – Nie utrudniałabym im życia – uznała po namyśle Gina. – Obiecałam sobie, że nie będę się zachowywać podczas rozwodu jak stereotypowa mściwa żona. Rachel po raz ostatni rzuciła piłkę Gemowi. – Pozostaje pytanie, czy twój były złożył sobie podobną obietnicę. Bo z tego, co mówiłaś, wynika, że pasuje do stereotypów. Kupił już sobie skórzaną kurtkę?
– Nie. – Gina zastanawiała się przez chwilę: Stuart w skórzanej kurtce. – Ale to tylko kwestia czasu. Rachel odwróciła się do niej i przeciągnęła palcami przez włosy. – Na twoim miejscu po prostu bym odpuściła – powiedziała. – Bądź na tyle miła, na ile zdołasz, i pozwól, żeby opatrzność wzięła sprawy w swoje ręce. Nie możesz wykorzystywać nowych okazji, jeśli uporczywie trzymasz się przeszłości. Musisz mieć wolne obie ręce. Gina pomyślała, że Rachel spędza zbyt dużo czasu pośród magnesów na lodówkę w swoim sklepie. – Tak uważasz? – spytała. – Ja to wiem – odparła Rachel i rzuciła piłką. – Teraz to już naprawdę ostatni raz, Gem! Piłka wpadła w krzaki, a collie popędził za nią radośnie.
Rozdział czternasty Przedmiot: para ręcznie robionych kieliszków do szampana Longhampton, czerwiec 2008
Gina siedzi przy stoliku w pubie i próbuje się skupić na wszystkich słodkich rzeczach, które mówi o niej Stuart. Moduluje głos, wkłada w swoje przemówienie dużo wysiłku, ale nie idzie mu najlepiej, głównie dlatego, że wszyscy patrzą na nią i próbują powstrzymać się od płaczu. – …wyjątkowa kobieta… Zrozumiałem to natychmiast, gdy spróbowałem jej zapiekanki z ziemniaków i mięsa… Na dobre i złe… „Powinnam to wszystko zapamiętać” – myśli Gina, nieco oszołomiona różowym szampanem (nie powinna pić, ale to przecież jej ślub). Wpatruje się w kieliszek, który trzyma w dłoni, smukły i tak delikatny, że boi się zacisnąć mocniej palce, by go nie rozgnieść. „Nie zapomnę nigdy tych delikatnych bąbelków pędzących ku powierzchni”. Maleńkie, lecz zdecydowane wnikają w jej krew, podczas gdy Stuart wciąż mówi, wypełniając czas, w którym powinien przemawiać Terry oraz jego drużba, gdyby Olly znalazł czas, by wrócić z wakacji w Australii. Wciąż odnosi wrażenie, że to wszystko dotyczy kogoś innego. Choć przeszła operację i rak został wycięty. Teoretycznie już go nie ma. W rzeczywistości to dopiero początek drogi. Czeka, aż Stuart dokończy przemówienie, a potem wstaje, by go pocałować, wznosi toast na cześć gości bijących brawo, a potem grzecznie przeprasza i wychodzi do łazienki. Zaledwie kilka sekund później otwierają się drzwi i do środka wchodzi Naomi. Na jej czole widnieje pionowa zmarszczka, której nie ukrywa nawet nowa grzywka. – Wszystko w porządku? – pyta cicho. – Dobrze się czujesz? – Doskonale. Dlaczego jesteś taka spięta? – odpowiada Gina swobodnym tonem. – Dlatego, że miałam ślub cywilny, a ty musiałaś się odstawić? Co dziwne, nie ma wcale wyrzutów sumienia, że zachowuje się tak bezpośrednio w stosunku do Naomi. Zwykle zastanawia się najpierw, czy nie urazi czymś swojego rozmówcy, teraz mówi ludziom bez ogródek to, co myśli. Wydaje się, że tego właśnie oczekują – dzięki temu mogą mieć poczucie, że coś dla niej robią, że wybaczają jej ze względu na chorobę, która w pierwszym odruchu wywołuje szok i przerażanie. Naomi wpatruje się w Ginę, a strusie pióra na jej głowie drżą lekko. Nie pasują do niej i mówią więcej o jej stanie umysłu, niż mogłyby powiedzieć jakiekolwiek słowa. Napięty harmonogram działań przygotowany przez Stuarta nie dał jej dość czasu na znalezienie stroju, o jakim marzyła, odkąd były nastolatkami. Wydaje się, że ledwie wczoraj kupowały suknię druhny dla Giny, ale ten dzień należy już do całkiem innego rozdziału jej życia. Z baru dobiega smutny śpiew Adele, gdy ktoś otwiera drzwi i wchodzi do męskiej łazienki naprzeciwko. Gina w ogóle się nie dziwi Naomi, jeśli wkurza ją dziwaczne nakrycie głowy. Ona właściwie też nie wybrałaby na ślub kostiumu Vivienne Westwood i nie wyobraża sobie, by jeszcze kiedykolwiek go włożyła, ale sprzedawczyni była bardzo przekonująca i przez sekundę Gina zapragnęła być kimś zupełnie innym, kobietą, która bez mrugnięcia okiem wydaje osiemset funtów na kostium, bo czemu nie? Przez jakiś czas na pewno nie będzie wyglądać
lepiej. – Nie mogę uwierzyć, że w ogóle potrafisz o tym myśleć! – Naomi uśmiecha się promiennie. Zbyt promiennie. – Dziś wszystko kręci się wokół ciebie. Mam gdzieś mój kapelusik! – Więc dlaczego masz taką minę? – Szampan uderzył Ginie do głowy. Chyba nie powinna była tyle pić. – Proszę, spróbuj przynajmniej udawać zadowoloną. Czuję się jak podczas przyjęcia przed bitwą nad Sommą. Wszyscy mają takie miny, jakby za chwilę mieli się rozpłakać. – Nieprawda! – Wymuszony dobry humor Naomi sprawia, że wszystko, co mówi, brzmi jak okrzyk. – Myślą o tym, że tworzycie ze Stuartem wspaniałą parę! – Nie, Nay – kręci głową Gina. – Zastanawiają się, do jakiego stopnia wypada im udawać dobry humor w tych okolicznościach. Nie mam do nich pretensji. Może to był błąd. Mnie i Stuartowi jest wystarczająco trudno. Chociaż może nam jest właśnie łatwiej. Przynajmniej wiemy, co się dzieje. Naomi chce coś powiedzieć, ale z jej gardła wydobywa się niewyraźny bełkot. Mruga oczami, starając się zachować pokrzepiającą minę, którą utrzymała przez cały dzień. U fryzjera, w samochodzie, kiedy robiła wszystkim makijaż u Janet – to właśnie Naomi sypała żarcikami, komplementowała wszystkich, wszystkich podnosiła na duchu. Nie jest to tamten wspaniały, obmyślony w każdym szczególe ślub, który planowały jako nastolatki, ale Naomi robi, co w jej mocy, by należycie odegrać rolę druhny. – Daj spokój, Gino – mówi w końcu, uśmiechając się ponownie. – Przepraszam. – Gina zerka na drzwi w obawie, że ktoś do nich dołączy. Jej mama, która ledwie się trzyma, albo siostra Stuarta, która jest bardzo pijana. Wszyscy są pijani. Piją, żeby uniknąć rozmowy o tym, o czym myślą. – Posłuchaj, przepraszam, że wycięłam ci taki numer – mówi Gina, jak zawsze starając się obrócić wszystko w żart. – Masz jeszcze kilka miesięcy na znalezienie innej druhny. Nie chcę zostać łysą gwiazdą, która przyćmi cię przed ołtarzem… Naomi odwraca się gwałtownie i w końcu traci kontrolę nad sobą. – Nie obchodzi mnie mój ślub! Powiedziałam Jasonowi, że przesuniemy termin do czasu, aż poczujesz się lepiej. – Szarpie za ręcznik nawinięty na rolkę, słychać głośny zgrzyt. Ten dźwięk ucisza je na moment, stoją naprzeciwko siebie i patrzą w milczeniu na swoje twarze, bo wszystkie sprawy, które wydawały im się najważniejsze w ostatnich miesiącach, teraz są jedynie dmuchanymi zabawkami unoszącymi się na falach ogromnego nieznanego oceanu. – Obchodzi mnie tylko twoje zdrowie – mówi Naomi łamiącym się głosem. – Nie chcę stracić najlepszej przyjaciółki. To samolubne, prawda? Ale nie chcę. Nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek miała jeszcze kogoś równie mi bliskiego jak ty. Gina uśmiecha się pomimo łez, które napływają jej do oczu. – Nie mów o tym Jasonowi. – On wie! – Oczy Naomi wypełnione są łzami po brzegi. – On wie, ile dla mnie znaczysz. Gina wyciąga rękę, by dotknąć jej ramienia, a Naomi stara się za wszelką cenę powstrzymać od płaczu. Obie nie chcą sobie zniszczyć makijażu, obie walczą ze łzami, aż w końcu wybuchają histerycznym śmiechem, który od szlochu dzieli zaledwie krok. Gina nigdy chyba nie była Naomi równie wdzięczna jak w tym momencie: to ona właśnie jest nicią, która łączy ze sobą wszystkie części życia Giny, te dobre i złe, te znakomicie wszystkim znane i te ukryte. Świadomość, że ona znaczy tyle samo dla Naomi, stanowi dla niej ogromną pociechę, konkret, którego może się złapać. – Nie możemy płakać – mówi w końcu Gina. – Jeśli zobaczą pannę młodą i druhnę
we łzach, wszyscy się poryczą! – Nie martw się, mam wodoodporny tusz. Wiedziałam, że do tego dojdzie. Mrugają oczami i wachlują się dłońmi, starając się nie patrzeć na siebie, obie wiedzą bowiem, czym by się to skończyło. – Rzecz w tym – odzywa się ponownie Gina, znów całkowicie szczera – że chcę po prostu mieć to za sobą. Teraz, kiedy jest tylko z Naomi, może wreszcie zrzucić ten ciężar z serca. Stuart jest cudowny, ale przy nim i przy Janet musi się zachowywać w określony sposób. Odruchowo dopasowuje się do odgrywanych przez nich ról wspierającego partnera i zdruzgotanej matki. Tak jest łatwiej. Wchodzi w przestrzeń stworzoną przez ich troskę. Jeśli zastanawia się nad tym, co naprawdę czuje, otwiera się w niej zimna, czarna otchłań. Zaciska dłonie na krawędzi umywalki. – Nie sądzisz, że… czasami wszechświat równoważy różne sprawy w naszym życiu? – Co? – No wiesz, wcześniej czy później dostajemy tyle samo dobrego i złego. Naomi marszczy brwi. – Nie bardzo cię rozumiem, kochana. – Chodzi o to… Miałam szczęście, Naomi. Kiedy pomyślę, co mogło mnie spotkać… Matka Kita miała rację: wszystko, co zrobiłaś, wraca kiedyś do ciebie. A ja… – Nie! – syczy gniewnie Naomi. – Nie! Bzdury! Gino, nie wolno ci tak myśleć. – Łapie ją za rękę. – Powiedz mi, że w to nie wierzysz. Ale Gina tak właśnie myśli i to daje jej spokój, za który podziwiają ją inni. Teraz nie może jej się już przydarzyć nic gorszego: miecz, który wisiał nad nią za to, co spotkało Kita, w końcu spadł. A ile nieszczęść może spotkać jedną osobę? Tata, Terry, Kit… Z pewnością na tym już koniec. Teraz tylko musi przez to przejść. Kiedy zastanawia się, czym może być „to”, znów otwiera się w niej otchłań, robi się jej słabo. – Będzie dobrze, Nay – mówi. – Poradzimy sobie. Naomi wygląda tak, jakby miała zwymiotować, ale zmusza się ponownie do uśmiechu, po czym razem wracają do sali, a na ich widok wszyscy znów przyklejają uśmiechy do twarzy, jakby ktoś przekręcił jakiś magiczny włącznik. W czwartek Gina dowiedziała się od Rory’ego, że nazajutrz Stuart przyjdzie do niej po pracy, by zabrać swoje rzeczy. Potem wymieniła ze Stuartem kilka esemesów i umówili się na konkretną godzinę: miał wpaść do niej po drodze na trening. W żadnym z esemesów nie wspominał o przyczynach nagłej zmiany decyzji. Gina postanowiła, że oprócz rzeczy, które umieścił na liście, da mu również zestaw szklanych mis z Murano. Były ładne, a w końcu to on je kupił. Ich widok nie sprawiał Ginie takiej przyjemności, na jaką zasługiwały: chciała, by Stuart miał coś pięknego, co będzie mu przypominać o ich małżeństwie. Może pewnego dnia dojrzy w nich to, co niegdyś dostrzegła ona. Gina myślała o misach, kiedy dotarła w porze lunchu do Domu Sędziego. Zastanawiała się, jakie skarby pokazywano w przeszklonych witrynach, gdy mieszkali tu pierwsi właściciele posiadłości. Weszła od tyłu, przez drzwi kuchenne, skuszona zapachem tostów. Wokół stołu zgromadził się niewielki tłumek, a gdy zapukała i weszła do środka, wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę. – O, świetnie – powiedział Nick. – W końcu ktoś, kto będzie wiedział, co z tym zrobić.
Kian, jeden z budowlańców, siedział przy stole i trzymał przed sobą wyprostowaną rękę. Lorcan i jego pomocnik, Ryan, stali obok i patrzyli na jego dłoń, zatroskani i rozbawieni jednocześnie. – Co się stało? – spytała Gina, sięgając po telefon, by wezwać pogotowie. Twarz Kiana była blada jak ściana. – Lorcan, myślałam, że to ty odpowiadasz za bezpieczeństwo na budowie i udzielasz pierwszej pomocy. – To nie jest kwestia pierwszej pomocy. Mamy tu mały wypadek biżuteryjny. Nick odsunął się od stołu, a Gina dopiero wtedy zobaczyła, że próbuje ściągnąć pierścionek z palca Kiana, który posmarował mydłem. Aparat leżący obok na stole pozwalał się domyślić, co się tu właśnie wydarzyło. – Zimna woda – zaordynowała od razu Gina. – I kostki lodu. Jeśli to nie pomoże, spróbujemy z masłem. Lorcan trącił łokciem innego pomocnika, który stał obok niego i uśmiechał się głupio. – Słyszałeś, co powiedziała pani Gina, Ryan. Miska z zimną wodą i lód. Ryan podszedł do nowiutkiej lodówki, samotnej białej kolumny nowoczesności w zagraconej kuchni, i zaczął szukać w niej kostek lodu, podczas gdy Kian wpatrywał się z nietęgą miną w swój obwiedziony złotym kółkiem palec. – Pasuje ci – stwierdziła Gina, a Kian jeszcze bardziej sposępniał. – Obawiam się, że to oznacza koniec twojej kariery w roli modela – powiedział Nick. – Ale może pocieszy cię fakt, że zdążyłem zrobić kilka dobrych zdjęć. – Twoja etatowa modelka nie wróciła jeszcze z Paryża? – spytała Gina, a po twarzy Nicka przemknął ledwie dostrzegalny cień. – Nie, ale właśnie przyszła modelka rezerwowa – odparł, spoglądając na nią z nadzieją. – Nie miałabyś nic przeciwko temu? – Dobrze, ale najpierw musimy pogadać o tynkowaniu. – Gina postukała w swoją teczkę z notatkami. – Dostałam kilka pytań od budowlańców, którym rozesłałam w zeszłym tygodniu ofertę, i muszę omówić… – A możemy o tym porozmawiać, kiedy ja będę fotografował bransoletki? Jestem już spóźniony. Nie poradzę sobie, jeśli oprócz Amandy i Charliego zaczniesz na mnie wrzeszczeć jeszcze ty. – Lorcan? – Gina spojrzała na budowlańca. – A ty nie wrzeszczysz na Nicka? – Ja? – zdumiał się Lorcan z udawanym oburzeniem. – Czy ja kiedykolwiek wrzeszczę? Posłuchaj, i tak mam mało pomocników, więc nie chcę, żeby któryś jeszcze padł ofiarą biżuterii. Zajmij się Kianem, a my wracamy do pracy, tynk nie odpadnie sam od ściany. – Owszem, w większości pokojów sam już odpada – zauważył Nick. – Ćwiczyliście to wcześniej? – spytała Gina, rozbawiona. – Lorcan, jeśli każesz Ryanowi zrobić mi herbatę, mogę wypytać Nicka o tynkowanie w czasie, gdy będzie fotografował moją rękę. – No nie wiem… – westchnął Lorcan. – Wy, modelki, i wasze gwiazdorskie wymagania… – Jesteśmy tego warte. Z mlekiem, bez cukru. – To powiedziawszy, Gina pozwoliła, by Nick zaprowadził ją do prowizorycznego studia w salonie. Zespół Lorcana zaczął przygotowywać te elementy remontu Domu Sędziego, które nie wymagały zgody urzędu. Parkiet w holu przykrywały foliowe płachty, a drewniane poręcze okryto plastikowymi ochraniaczami. Większość boazerii usunięto, aby można było uzupełnić tynkiem i zdrowym drewnem przegniłe fragmenty. Ginę zawsze zdumiewał fakt, że nawet w najpiękniejszych domach pod wypolerowanym drewnem i zdobieniami kryje się identyczna
prosta struktura i takie same materiały – wapno, końskie włosie, deski i gwoździe. Ściany salonu, w którym pracował Nick, okryte były płachtami folii malarskiej („dobra naturalna powierzchnia odbijająca”), przy wykuszowym oknie z widokiem na trawnik stał stół na kozłach oraz dwa krzesła. Wyobraźnia natychmiast podsunęła Ginie obraz szerokich, obitych aksamitem siedzisk umocowanych wzdłuż trzech części okna i herbaty w filiżankach na srebrnej tacy. – Wiem, o czym myślisz – powiedział Nick, spoglądając w to samo miejsce. – Ławeczka w oknie, prawda? – Nie – skłamała Gina. – Myślałam o tym, że muszę popędzić trochę specjalistę od okien. Sama nie wiedziała, dlaczego uciekła się do kłamstwa. To dobrze, że Nick miał podobną wizję domu jak ona. Albo potrafił czytać w jej myślach, albo miała te myśli wypisane na twarzy, co ogromnie ją krępowało. – Ale rzeczywiście, ławeczka w oknie byłaby fantastyczna – zgodziła się w końcu. – Moglibyśmy zamontować pod spodem grzejniki i poprosić Lorcana, żeby ukrył je pod ażurowymi panelami. – Świetny pomysł – pokiwał głową Nick. – W deszczowe dni można by stąd oglądać mecze krykieta na trawniku. Usiądziesz? To zajmie tylko kilka minut, potem porozmawiamy o tynkowaniu, obiecuję. Odgarnął z jednej strony stołu czasopisma i listy, ułożył je w sterty, następnie wyjął mały aksamitny woreczek i wysypał na blat kilka splątanych bransoletek. Zrobił im kilka zdjęć, potem Gina zakładała każdą po kolei, a Nick fotografował je z różnych odległości. Wypełniając jego polecenia, rozkładała szeroko palce, podnosiła filiżankę, przechylała dłoń pod odpowiednim kątem, wystawiając ją do światła. Podobnie jak podczas sesji z jajkami odnosiła dziwne wrażenie, że widzi swoją dłoń i nadgarstek pierwszy raz w życiu. Ciekawe, jak delikatnie wygląda ten guzek na nadgarstku, rozmyślała, choć w rzeczywistości to przecież twarda kość. – Ładny manikiur – zauważył Nick. – Wybierasz się gdzieś wieczorem? – Dziękuję. I nie, nie wybieram się nigdzie. To do mnie przychodzi jutro mój były po swoje rzeczy. Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała. Skrzywiła się, zła na siebie. Ale Nick nie zareagował, robił tylko dalej zdjęcia. Dopiero po chwili rzucił: – Rozumem. To dla niego? Zauważa w ogóle takie rzeczy? – Nie, nie dla niego. Zawsze maluję paznokcie. – Dlaczego? Nie niszczą się, kiedy pracujesz przy różnych remontach? Gina zawahała się na moment. Dbała o paznokcie z pewnego osobistego powodu: jej ulubiona pielęgniarka z oddziału onkologii zachęcała ją zawsze, by lakierowała paznokcie na ciemno i wzmacniała je w ten sposób podczas chemioterapii – a przy tym miała jakieś zajęcie. Jej paznokcie łamały się i rozszczepiały w czasie leczenia, lecz Gina smarowała je różnego rodzaju kremami i olejkami, aż odzyskały zdrowy wygląd. W pracy nigdy nie mówiła o swojej chorobie, nie chciała bowiem, by postrzegano ją przez pryzmat raka, jak niegdyś w urzędzie miasta. Nick wydawał się jednak szczerze zainteresowany, a poczucie jakiejś bliskości, pozbawionej krępującego kontaktu wzrokowego, skłoniło ją do szczerości. – Doradzono mi, żebym je lakierowała, kiedy przechodziłam chemioterapię – wyjaśniła. – Dzięki temu nie widać, kiedy robią się czarne. – Naprawdę? – Nie zareagował na wzmiankę o chemioterapii, skinął tylko głową. To ośmieliło ją do dalszych zwierzeń. – Tak. Lubiłam mieć zadbane paznokcie, kiedy wszystko inne się psuło albo przyprawiało
mnie o wymioty. Dzięki temu czułam się mniej… bezbarwna. – Podoba mi się ten kolor. Jak się nazywa? – Cappuccino. – Trafnie. Gina sięgnęła drugą ręką po kubek z herbatą i upiła łyk. – Lubię zielenie i błękity, ale jak sam słusznie zauważyłeś, na budowie łatwo uszkodzić lakier. Co w przypadku tego koloru nie rzuca się w oczy. – Jasne – odparł, nie odrywając wzroku od wizjera. – Choć jako mężczyzna staromodny uważam, że nic nie przebije czerwonego lakieru. – Czerwony czerwonemu nierówny. Powinieneś jeszcze sprecyzować, o jaki chodzi ci odcień – odparła, gdy przekręcił bransoletkę tak, że małe serduszko znalazło się na wierzchu, w zagłębieniu jej nadgarstka. Mała plama czerwieni, niczym kropla krwi. – Rozumiem. Muszę się douczyć. Obecność Nicka, jego wzrok skupiony na jej ręce, swobodna rozmowa, wszystko to znów obudziło w Ginie poczucie przyjemnej, naturalnej bliskości. Rozmawiali przyciszonymi głosami, jakby aparat był żywą istotą, której nie chcą przeszkadzać. Potem podniósł wzrok i spojrzał na nią. Jego szare oczy były wesołe, ale nie wesołkowate. Pogodne, ukryte pod półprzymkniętymi powiekami i długimi rzęsami, pełne wewnętrznego spokoju. – Kiedy miałaś chemioterapię? – spytał z zainteresowaniem, ale bez wścibstwa. – Sześć lat temu. Chorowałam na raka piersi. Wykryli go wcześnie, nafaszerowali mnie tymi chemicznym świństwami, kazali zażywać tamoksyfen i choroba ustąpiła. Odpukać w niemalowane. – Miło mi to słyszeć. Odpukać. – Nick poruszył się, jakby chciał ponownie podnieść głowę, a Gina uznała, że powinna zmienić temat, zanim spojrzy na nią w nowy sposób. Nie chciała, by wypatrywał u niej oznak, które przeoczył wcześniej. – Więc Amanda wraca w ten weekend? – wypowiedziała pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy. – Na pewno jest ciekawa, co się tu dzieje. – „Przynajmniej tak pisze w mejlach” – dodała w myślach. Zakładała, że Nick także dostaje wiadomości, bo większość trafiała do niego w postaci kopii, co wydawało się Ginie nieco dziwne. – Niestety nie. – Pstryk, pstryk. – W piątek ma spotkanie z innym klientem w Nowym Jorku, więc zostanie dzień dłużej w Paryżu i poleci prosto stamtąd. Ale jesteśmy w stałym kontakcie, co wieczór rozmawiam z nią przez Skype’a – dodał. – Jest zadowolona? – Bardzo. Oczywiście na tyle, na ile można być zadowolonym, kiedy dany temat nie jest zbyt ekscytujący. – Wiem – westchnęła Gina. – Minie jeszcze trochę czasu, zanim zaczniemy choćby wybierać kolory. A co z weekendem, będziesz zbijał tynk ze ścian? – Oczywiście! Czy nie tym zajmują się w weekendy wszyscy prawdziwi mężczyźni? Nie, prawdopodobnie pojadę do Londynu na kilka dni. Zostawię zbijanie tynków specjalistom. Gina zastanawiała się, dlaczego rozczarowała ją to odpowiedź. Przecież Nick nie mieszkał tu na stałe, traktował Dom Sędziego jako coś w rodzaju domku letniskowego. Dlaczego miałby zostawać tutaj sam? – Wykorzystam okazję, żeby spotkać się ze wszystkimi znajomymi, których nie lubi Amanda. – Nick uśmiechnął się konspiracyjnie. – No dobra, prawdę mówiąc, być może zostanę tutaj i rzeczywiście zajmę się zbijaniem tynków. Lorcan pokazał mi, jak to robić. Przyznam, że
trochę się wciągnąłem. Jeszcze jedno. Rozłóż szeroko palce. Raz jeszcze sfotografował bransoletkę, a Gina odetchnęła z ulgą i sięgnęła po herbatę. Kiedy piła, Nick podniósł aparat i zrobił jej zdjęcie. – Przepraszam – powiedział. – Nie mogłem się oprzeć. Wyglądałaś naprawdę zabawnie. Pokażę ci, nie panikuj. Odwrócił aparat, by pokazać jej zdjęcie. Znad kubka, który przesłaniał dolną część jej twarzy, wyzierały duże okrągłe oczy przypominające postać z komiksów manga, a jej wyprostowana, ozdobiona bransoletką ręka wydawała się wyjątkowo szczupła. Jej ręka nie była chuda – tak tylko sfotografował ją Nick. Tak postrzegał ją ktoś, kto patrzył na nią z boku. – To jeden z tych momentów, o których niedawno rozmawialiśmy – powiedział Nick na widok jej miny. – Pierwsza filiżanka herbaty po nudnej sesji fotograficznej. Zachowaj go w pamięci. – Nie robiłeś zdjęć polaroidem – zauważyła. – Nie robiłem – potwierdził. – A chciałabyś? – spytał po krótkiej pauzie. – Hm… Tak. Ale kiedy wyjął aparat z plastikowej skrzynki ukrytej pod stołem, Gina wyciągnęła po niego rękę. Nick zawahał się przez moment, a potem podał jej urządzenie. Ostatni raz Gina używała polaroidu na czternastych urodzinach Naomi; bawiły się tylko we dwie i robiły sobie zdjęcia, trzymając aparat w wyprostowanej ręce, przystrojone uszami Myszki Miki. Została wtedy na noc u Naomi, bo jej brat, Shaun, podarował im cztery butelki taniego cydru, a Janet wyczuwała alkohol w oddechu Giny z odległości kilometra. Aparat zaterkotał i pstryknął, a potem wypluł skrawek papieru fotograficznego. – Nie lubię oglądać siebie na zdjęciach – powiedział, gdy Gina machała energicznie fotografią. – I wbrew powszechnemu przekonaniu nie trzeba wcale tym machać. – Nie? – Nie. Żeby przyspieszyć ten proces, lepiej włożyć zdjęcie pod pachę. – Dzięki, zapamiętam to sobie. Gina wsunęła fotografię pod pachę i chwilę później spojrzała na nią. Obraz był już wyraźny – sfotografowany fotograf, Nick. Patrzył prosto na nią, jak zwykle szeroko uśmiechnięty, choć tutaj uśmiech wydawał się trochę nieśmiały. Nieco rozmazane i pozbawione barw tło przypominało nieznacznie wnętrze z lat siedemdziesiątych. Dobrze wykadrowała zdjęcie: Nick stał na samym środku, rozpięta koszula ukazywała dołki po obu stronach gardła. Gina nie zauważyła ich wcześniej, teraz rysowały się wyraźnie na tle opalonej skóry, obramowane kraciastą bawełną. Było w nich coś bardzo męskiego. Podobnie jak na jej nadgarstku – kości pod skórą, delikatne, lecz mocne. – Dobre zdjęcie – przyznał, pochylając się nad nią. Znów poczuła zapach, który wydawał jej się tak znajomy, gdy spotkali się po raz pierwszy, na zewnątrz. Miała wrażenie, że zna tę woń od wieków. „To pewnie tylko jego szampon” – pomyślała. – Dzięki – odparła.
Nazajutrz Stuart zadzwonił do drzwi punktualnie o szóstej, a Buzz natychmiast popędził do swojego kosza w rogu kuchni, gdzie chował się w czasie, gdy odkurzała mieszkanie. – Nie martw się, to nie po ciebie – powiedziała Gina, a pies położył uszy po sobie w sposób, który nauczyła się już odróżniać od wyrazu strachu, kiedy stawiał uszy prosto. Wcisnęła guzik domofonu, oparła ręce na biodrach i rozejrzała się po salonie. Pomyślała,
że Stuart przeżyje prawdziwy szok – to było najmniej zagracone, najjaśniejsze wnętrze, w jakim kiedykolwiek mieszkała. Oprócz sofy i podnóżka od bieli ścian odcinała się tylko jasnoniebieska waza wypełniona czerwonymi tulipanami. Zostało jej kilka pudeł do opróżnienia, ale przeniosła je do sypialni. Nie chciała, by Stuart zaczął w nich grzebać. Jednak co ważniejsze, Gina czuła się tu naprawdę u siebie. Warto było poświęcić czas i energię na porządkowanie. Wszystko należało tu do niej. Nie do nich. Do niej. Usłyszała energiczne kroki na schodach, a potem pukanie do drzwi. Nagle ogarnęło ją zdenerwowanie. Miała go zobaczyć po raz pierwszy, odkąd wyprowadziła się z Dryden Road. Otworzyła. Stał tam we własnej osobie, w stroju do treningu, z torbą przewieszoną przez ramię. – Cześć. Mimowolnie jej wzrok przesunął się po twarzy Stuarta, wypatrując na niej zmian. Jego jasne włosy były nieco dłuższe, niż je zapamiętała, nosił też krótką brodę, poza tym w ogóle się nie zmienił. Właściwie nie różnił się szczególnie od tego dwudziestosiedmiolatka, którego poznała na przyjęciu u Naomi. Co było irytujące. Po tym wszystkim, co jej zrobił, mógł przynajmniej wyglądać tak, jakby miał za sobą kilka nieprzespanych nocy, a nie jak wypoczęty i zadowolony z siebie młodzieniec. – Cześć – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu. – Wejdź. – Dzięki, że pozwoliłaś mi wpaść – skinął uprzejmie głową i przeszedł obok niej, rozglądając się po salonie. Zatrzymał się na chwilę przy oknie i patrzył na wazę, jakby nie mógł jej umiejscowić w pamięci, po czym ponownie odwrócił się do Giny. Doszła do wniosku, że nie podoba jej się broda Stuarta. Wyglądał w niej raczej jak menedżer jakiegoś zawodnika, a nie sam zawodnik. – Włożyłam wszystko tutaj – oznajmiła pogodnie, wskazując na pudło przy stoliku na kawę. – Łącznie z misami z Murano. – Och? – Stuart uniósł brwi w sarkastycznym wyrazie zdumienia. – Misy, których zdaniem twojego adwokata nie mogłaś znaleźć? „Rory miał rację” – pomyślała Gina. „Spory finansowe odkrywają czasem tę gorszą naturę człowieka. Trzeba być ponad to”. – Ale w końcu je znalazłam – odparła krótko. – Zastanawiałam się, czy nie zatrzymać dwóch dla siebie, a dwie oddać tobie, doszłam jednak do wniosku, że powinny zostać razem i że powinieneś je zachować jako miłą pamiątkę tamtego wyjazdu do Wenecji. Stuart zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. – Słusznie. – Bo to był bardzo udany wyjazd – kontynuowała Gina. – A te misy zawsze będą przypominać ci tamto popołudnie. Zwiedzanie miasta, lody na placu Świętego Marka i… twoje targi. Stuart wyglądał już na udobruchanego, lecz na wzmiankę o targach wyraźnie się najeżył. – Chwileczkę, znów coś przeinaczasz. Byłaś wtedy zażenowana moim zachowaniem. Zrugałaś mnie, że tego się nie robi, choć wiadomo, że jest inaczej. Czytałem o tym w przewodniku – dodał, nie kryjąc urazy. Przed spotkaniem Gina przyrzekła sobie, że będzie wielkoduszna, ale przychodziło jej to z coraz większym trudem. Stuart czepiał się najmniejszych rzeczy i zawsze gotów był je wypomnieć. – Wiem – odparła, trzymając nerwy na wodzy. – Ale z perspektywy czasu widzę, że to właśnie byłeś cały ty. Postanowiłeś, że wytargujesz najlepszą cenę, i dopiąłeś celu. Zawsze podziwiałam twoją nieustępliwość…
„Mówisz o nim tak, jakby umarł”. – …twoją determinację. To miało ogromne znaczenie, kiedy byłam chora. Podniosła wzrok i dopiero wtedy zobaczyła, że twarz Stuarta znów zmieniła swój wyraz. Wyglądał na wzruszonego. Gina postanowiła iść na całość. – Chcę, żebyś zatrzymał te misy i korzystając z nich, pamiętał, że przeżyliśmy kiedyś razem szczęśliwe chwile. I że byłam ci naprawdę wdzięczna za twój upór, kiedy tak wiele od tego zależało – dorzuciła, wiedziona impulsem. Stuart wydawał się skonsternowany. Najwyraźniej przyszedł tu gotowy na kłótnię. – Eee… Dzięki. To bardzo miłe. Sięgnął do pudła i wyjął jedną z mis. Gina owinęła je wcześniej w folię bąbelkową i ułożyła starannie. Stuart odwinął naczynie i podniósł je do światła, a maleńkie kulki kolorowego szkła zalśniły niczym klejnoty. W Wenecji Gina robiła zdjęcia latarni oświetlających kanały, ale nie wyszły najlepiej. Chciała zachować wspomnienie obiecującego zmierzchu, zapachu grillowanego mięsa i samych kanałów w ciężkim nocnym powietrzu. Niezwykłości tego miejsca. Misy właśnie jej to przypomniały. – Zapomniałem już, jakie są ładne – powiedział i zerknął na nią z pogodniejszą, dobrze jej znaną miną. – Prawdę mówiąc… – dodał, uśmiechając się kącikiem ust – pomyliłem się wtedy w obliczeniach i wziąłem pod uwagę zły kurs. Chyba za bardzo obniżyłem cenę. Po powrocie do domu sprawdziłem i doszedłem do wniosku, że zapłaciliśmy o jakieś sto euro za mało. – Co? Nie! Nic mi o tym nie mówiłeś. – Jak mógłbym ci powiedzieć? – Stuart zmieszał się nieco. – Narobiłem wokół nich takiego zamieszania… Ale w sumie nieważne, są przecież ładne, prawda? – Owszem, bardzo ładne, ty ignorancie – odparła z uśmiechem, choć nie do końca traktowała to jak żart. Stuart również uśmiechnął się szeroko, a Gina uzmysłowiła sobie, że to pierwsza przyjazna rozmowa, jaką prowadzili od bardzo dawna. Oboje zachowywali się powściągliwie i mówili o swoim związku jak o zmarłym krewnym, ale w sumie nie wyglądało to najgorzej. – No więc… – Stuart rozejrzał się po mieszkaniu, tym razem uważniej. – Naprawdę tu mieszkasz? – Co masz na myśli? Oczywiście, że tak. – Bez obrazy, po prostu jest prawie całkiem puste. Więcej rzeczy było w naszej toalecie niż w tym pokoju. – Jestem na odwyku. Też powinieneś spróbować. – Jasne. Czy to… – Zatrzymał wzrok na kuchni i odwrócił się do Giny, zdumiony. – Czy to prawdziwy pies? Buzz przywarł do koszyka i udawał, że śpi. Gina widziała, jak mięśnie drżą mu ze zdenerwowania, i zganiła się w duchu, że wpuściła Stuarta, obcego mężczyznę, do mieszkania. Buzz nie cierpiał obcych mężczyzn. – Pies prawdziwy, ale nie mój. Opiekuję się nim do czasu, aż znajdą mu miejsce w schronisku. – Koniec świata! – Stuart kręcił głową, rozbawiony. – Loki i Thor będą wściekli, kiedy się dowiedzą, że przeszłaś na ciemną stronę mocy. Gina uśmiechnęła się i już otwierała usta, by opowiedzieć, jak właściwie Buzz trafił w jej ręce, w porę jednak uzmysłowiła sobie, że nie powinna wspominać o rowerze, skoro ich rozmowa przynajmniej na razie przebiegała w miarę pokojowo. Na szczęście uwagę Stuarta przykuło radio stojące na blacie kuchennym.
– To moje – powiedział, podnosząc odbiornik. – Dostałem je od ciebie na urodziny, prawda? Stało w łazience. – Nie – pokręciła głową. – Masz na myśli radio DAB. Jest w pudle. Umieściłeś je na liście. Od strony kuchni dobiegł ją cichy pomruk, jak odległy warkot zapalanego silnika. Czyżby Buzz? Nie słyszała dotąd, by wydawał z siebie podobny dźwięk. Właściwie nie wydawał żadnych dźwięków, czasem tylko posapywał, gdy Rachel drapała go za uszami, albo mlaskał przez sen. – Buzz? – powiedziała głośno, a warkot ustał. Gina odwróciła się z powrotem do Stuarta. – Tak czy inaczej, dzięki ze przyspieszenie całej sprawy. Nie wiem, co cię do tego skłoniło, ale… Co? Stuart pocierał brodę dłonią, jakby się zastanawiał, czy powiedzieć coś kłopotliwego. – Ehm… tak… Chodzi o to… – jąkał się. „Wyjeżdża za granicę” – domyśliła się Gina. „Postanowili razem z Bryony sprzedać wszystko i wyemigrować. Dlatego nie chciał ode mnie więcej rzeczy”. Stuart odchrząknął i wbił wzrok w podłogę. – Co? – Znów przypomniała sobie, dlaczego tak trudno jej okazywać wielkoduszność w jego obecności. – Cokolwiek chcesz mi oznajmić, na pewno nie będzie to gorsze od „Mam romans”. – Tego akurat nie mogę być pewien. – Uwierz mi. Śmiało, wyduś to z siebie – powiedziała Gina. – Ja i Bryony… Właściwie bardziej Bryony niż ja… – Stuart podniósł wzrok, a Gina zrozumiała, że choć trudno wypowiedzieć mu te słowa, w gruncie rzeczy sprawia mu to przyjemność. – Jesteśmy w ciąży. Gina nigdy nie lubiła tego określenia, ale teraz dosłownie przyprawiło ją o mdłości. Czuła, jak coś podchodzi jej do gardła. – Ona jest w ciąży – poprawiła odruchowo. – Chyba że masz coś w rodzaju męskiego łona, o którym nigdy mi nie wspomniałeś. Stuart podniósł ręce i opuścił je bezradnie, jakby Gina dowiodła właśnie jego racji. – Widzisz? Wiedziałem, że taka będziesz. – Jaka? – Zgorzkniała. – Zgorzkniała? Stuart, żartowałam. Gdybym była zgorzkniała, powiedziałabym, że nie miałeś nawet dość przyzwoitości, żeby rozwieść się z pierwszą żoną, zanim zrobiłeś dziecko innej kobiecie. – Posłuchaj, wiem, że to nie jest idealna sytuacja, ale tak wyszło. – Stuart podniósł dumnie głowę. – Ale nie przyszedłem tu o tym rozmawiać. Chciałem po prostu, żebyś dowiedziała się ode mnie. Gina wiedziała, że powinna zachować spokój, zadać mu kilka pytań, ale była wściekła. Naomi – nawet jej najlepsza przyjaciółka – powiedziała jej o swojej ciąży dopiero po trzech miesiącach i badaniu USG. Co oznaczało… – Który to miesiąc? Stuart milczał, zakłopotany, co paradoksalnie powiedziało jej wszystko. Nagle nie chciała już znać szczegółów. Czuła się przytłoczona jakimś ogromnym ciężarem. – Jesteś taki banalny – parsknęła. – Niczym się nie różnisz od tych wszystkich niedojrzałych facetów, którzy na wzmiankę o dzieciach natychmiast zmieniają temat, marnują
długie lata partnerom, a potem… – Wal się – warknął Stuart, wściekły. – Kto komu marnował czas? Ty w ogóle nie chciałaś dzieci! Zabolało. – Nieprawda! Spojrzał na nią z gniewem. – Byłem tam, pamiętasz? Zawiozłem cię do kliniki. Siedziałem w gabinecie, kiedy nie zgodziłaś się na pobranie jajeczka. Nie chciałaś, żebyśmy mieli dzieci. A raczej nie chciałaś mieć moich dzieci. – To nie było… – Gina zamilkła, by nie powiedzieć czegoś, czego nie mogłaby potem cofnąć. – To nie było co? – spytał Stuart. Wyraz bolesnego gniewu na jego twarzy sprawił, że nagle wydał się jej starszy. Starszy i bardziej obcy. – To nie było tak czy nie tak to chcesz pamiętać? – To nie było tak – odparła Gina. Zacisnęła mocno usta i próbowała przywołać wspomnienie tamtej chwili, lecz w jej pamięci pokazywały się tylko niewyraźne rozmazane obrazy. Zbyt wielu rzeczy sama nie rozumiała. „Życie zależy od takich właśnie drobnych chwil” – pomyślała. „Masz ułamek sekundy, żeby poradzić sobie z jakąś ważną sytuacją, podejmujesz złą decyzję i nagle wszystko zaczyna się toczyć w niewłaściwym kierunku. Jeszcze minutę temu było całkiem dobrze. A teraz…”. – Dobra, nieważne. – Stuart ogarnął gestem jej puste mieszkanie. – Powodzenia. – To wszystko? – Głos Giny zaczął niebezpiecznie drżeć. – Będę miał dziecko z inną kobietą, dzięki za misy i powodzenia? Stuart przewrócił oczami. – Czasami naprawdę trudno się z tobą dogadać. Cieszę się, że tak dobrze sobie radzisz. Oboje zaczynamy od nowa. Będziemy w kontakcie. Zabrał swoje pudło, przeszedł do holu, otworzył kopniakiem drzwi i zbiegł na dół schodami. Gina poszłaby za nim, może nawet rzuciła w niego jakąś starą książką, ale nie mogła się ruszyć. Miała nogi jak z ołowiu. Wspomnienia, które zepchnęła w głąb umysłu, wracały teraz do niej, odżywały stare emocje. Wiedziała wtedy, że odkłada tylko ból na później, ale od tamtego czasu miała na głowie mnóstwo rzeczy. Nie czuła się na siłach na rozważania o teoretycznym bólu, gdy serwowano jej prawdziwy w regularnych dawkach. Teraz jednak ujawniły się w końcu z całą siłą konsekwencje tego, co powiedziała, co zrobiła w gabinecie lekarskim w szpitalu w Longhampton. „Ta-dam!” – wołały, wyskakując na scenę jej życia. „Oto my, a ty jesteś o sześć lat starsza. I samotna”. Gina opadła ciężko na sofę i ukryła głowę w dłoniach. Nie płakała, ale pozwoliła, by przenikały ją kolejne fale emocji. Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała, poddając się wspomnieniom, ale nie poruszyła się, dopóki jej oddech nie wrócił do normy. Kiedy podniosła w końcu wzrok, Buzz leżał przy drzwiach i wpatrywał się w nie czarnymi ślepiami. Nie czekał, aż Gina wypuści go na zewnątrz. Pilnował ich wspólnego domu.
Rozdział piętnasty Przedmiot: Małe kobietki Louisy May Alcott, własność Georginy Jessiki Pritchard, lat osiem Longhampton, 25 czerwca 2008
Ginekolog jest miły, zwraca się zarówno do niej, jak i do Stuarta, opisując rozwiązania dostępne w przypadku, gdyby chemioterapia Giny utrudniła lub uniemożliwiła im powiększenie rodziny. Gina kiwa głową i uśmiecha się uprzejmie. Stuart kiwa głową i zapisuje wszystko, marszcząc brwi, łączy poszczególne informacje za pomocą kratek i strzałek, prosi doktora Manciniego o przeliterowanie nazw leków, aby potem mógł je sam wyszukać. „To całkiem zrozumiałe” – myśli Gina, próbując postawić się w sytuacji Stuarta, gdy ten notuje bez wytchnienia. To jego przyszłe dziecko może stać się ofiarą środków chemicznych, które trafią do żył Giny i zaatakują nie tylko raka, niestety, ale i inne części jej ciała, takie jak pęcherzyki jajnikowe i komórki jajowe. – Możemy zastosować zastrzyki blokujące hormon luteinizujący i zatrzymać w ten sposób funkcjonowanie jajników w czasie chemioterapii, ale trudno mi zagwarantować stuprocentową skuteczność… „Owszem, zrozumiałe, ale nie do końca sprawiedliwe” – wraca do rozmyślań Gina. Stuart zawsze może zmienić zdanie i zdecydować się na dzieci z inną kobietą. Ona nie ma wyboru. Rozmawiają teraz o jej przyszłości jako matki. I o jej przyszłości jako człowieka. Gina próbuje przypominać sobie, że Stuart myśli w kategoriach ich dwojga, ich wspólnej rodziny, ale Gina pragnie, by choć raz chodziło tylko o nią. Doktor Mancini tłumaczy, że największe szanse na przyszłe macierzyństwo zachowa w sytuacji, gdy odłoży chemioterapię i przyjmie hormony, które „właściwie mogą powiększyć komórki rakowe”, co pozwoli im zebrać komórki jajowe. Później Stuart je zapłodni, a embriony zostaną zamrożone do czasu, aż choroba ustąpi. Więc w zamian za perspektywę przyszłego macierzyństwa musi złożyć z własnego ciała ofiarę na ołtarzu nauki. „Mama byłaby zachwycona” – myśli, patrząc na ślad dziecięcych rączek odciśniętych w gipsowej ramce, która leży na biurku doktora Mancini. Zapewne ma to być inspiracją dla jego pacjentów. Zdaniem Giny wygląda makabrycznie, ale teraz wszystko kojarzy jej się ze śmiercią. Drzewa, kwiaty, ptaki na niebie. Prawdziwy sprawdzian przyszłej matki. Jak bardzo tego chcesz? Gotowa jesteś karmić w tym celu własny nowotwór? Odpowiedź oczywiście powinna być twierdząca. Ale Gina nie potrafi odnaleźć w sobie tej zgody. Jest w niej tylko pełna niepokoju cisza, która nie jest ani zgodą, ani zaprzeczeniem. Najgorszy w tej rozmowie jest fakt, że po raz pierwszy od otrzymania diagnozy Gina czuje, że musi podjąć decyzję. Nie tylko o swojej przyszłości, ale i o tym, jakim jest człowiekiem. Do tej pory przedstawiano jej tylko konkretne informacje, a odpowiedź zawsze była oczywista. Lekarze wiedzą lepiej niż ona, jak radzić sobie z guzem w jej piersi: w sytuacji, gdy słuchała o jakichś „opcjach”, była na tyle rozsądna, by zrozumieć, że w istocie nie istnieją żadne opcje. Teraz jednak musi zdecydować o czymś, co będzie miało bezpośredni wpływ
na życie po leczeniu, a Gina nie chce sięgać myślą tak daleko. Nie jest w stanie wyobrażać sobie dzieci – jasełek, przyjęć, wróżek zębuszek, egzaminów – gdy wciąż nie może ogarnąć myślą faktu, że być może jej życie nie potrwa tych siedemdziesięciu, osiemdziesięciu lat, które do tej pory przyjmowała za normę. Być może nie zostało jej już więcej niż kilka. Doktor Mancini przerywa na moment swój wykład i unosi brwi, by sprawdzić, czy nadążają. Jest naprawdę miłym człowiekiem. Ale jego praktyka daje chyba więcej radości niż praca onkologa. – Oczywiście, pani Horsefield, pani sytuacja wygląda znacznie lepiej niż sytuacja wielu moich pacjentów, i to nie tylko ze względu na pani młody wiek – mówi lekarz. – Naprawdę? – dziwi się Gina. Nie potrafi sobie wyobrazić, dlaczego jej sytuacja miałaby wyglądać lepiej. Bo zgłosiła się tak szybko? Bo jest z nią Stuart, który bez ustanku robi notatki? Bo jest teraz panią Horsefield, a nie panną Bellamy? Wciąż brzmi to dziwnie, ale zarazem pokrzepiająco, jakby znalazła się pod opiekuńczymi skrzydłami Stuarta. – Cóż, może się też pani zdecydować na zamrożenie samych komórek jajowych, a nie embrionów. – Wodzi między nimi wzrokiem, uśmiechając się dobrotliwie. – Choć większe szanse na sukces dają właśnie embriony. – Ale procedura jest identyczna? – upewnia się Stuart. – Zastrzyki hormonalne, pobieranie komórek jajowych i tak dalej? – Owszem. Zasadniczo przypomina to zapłodnienie in vitro – tłumaczy doktor Mancini. – A tak, wiemy o tym co nieco – kiwa głową Stuart. – Oczywiście nie z własnego doświadczenia. Moja siostra… Siostra Stuarta, Melanie, oznajmiła niedawno, że spodziewa się bliźniaków poczętych za pomocą metody in vitro. Wiadomość wprawiła w zachwyt matkę Stuarta, która rzuciła się w wir przygotowań do opieki nad wnukami. Zaczęła robić na drutach ubranka i zrezygnowała z udziału w grupie czytelniczej, by opiekować się dziećmi i umożliwić Mel powrót do pracy. Gina starała się puszczać mimo uszu uwagi w rodzaju: „Byłoby miło, gdyby miały kuzynów w tym samym wieku, prawda?”. Teraz jednak musiała stawić temu czoła i podjąć decyzję, od której być może zależy, czy ona i Stuart kiedykolwiek doczekają się potomstwa. Janet, oczywiście, jest „bardzo zadowolona” z wieści o ciąży Melanie i ogromnie zazdrosna. „O Boże” – myśli Gina, gdy z głośnym tyknięciem przesuwa się dłuższa wskazówka zegara ściennego nad ich głowami. Nie chodzi wcale o to, że nie chce mieć dzieci ze Stuartem, ale że wolałaby to zostawić przypadkowi. Stałoby się, co ma się stać, i już. Stuart nie był mężczyzną, którego wyobrażała sobie w roli ojca swoich dzieci, ale wiedziała też, że sprostałby zadaniu. Na pewno nauczyłby je chociaż grać w piłkę. Nie powinna wykluczać takiej możliwości. Nie potrafiła jednak wyobrazić sobie małych Horsefieldów, nie mogła do końca uwierzyć, że byli częścią scenariusza jej życia, tak jak były nią studia czy praca. Dziecko ze Stuartem osadzi ją mocniej w roli osoby, którą jest teraz. A to wcale nie jest złe rozwiązanie, tłumaczyła sobie w myślach. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby dać wam dziecko – zapewnia doktor Mancini. – Współpracujemy z onkologią i pod względem skuteczności leczenia jesteśmy obecnie na drugim miejscu w kraju, co nie oznacza oczywiście stuprocentowej gwarancji sukcesu. Musimy jednak poznać jak najszybciej państwa decyzję dotyczącą embrionów, by nie opóźniać procesu leczenia. Lekarz podnosi brwi i pióro, jakby odpowiedź była oczywista. Gina nie może znaleźć właściwych słów. Na szczęście przychodzi jej z pomocą Stuart, który pyta o daty i ramy
czasowe, zapisuje nazwy kolejnych leków. Gina nie może pozbierać myśli. Doktor Mancini zadaje jej pytanie bardziej osobiste niż urzędnik stanu cywilnego podczas ślubu. Urzędnik pytał tylko, czy będzie w świetle prawa partnerką Stuarta. Lekarz chce wiedzieć, czy stworzy z tym człowiekiem ludzkie życie. Właściwie nawet nie pyta. Zakłada, że Gina tego chce. Bo dlaczego miałaby nie chcieć? Jest żoną Stuarta. Wciąż nie może zapanować nad karuzelą myśli. Cały ten projekt jest z pewnością bardziej skomplikowany, niż się wydaje. A jeśli Stuart ją zostawi? A jeśli ona zostawi jego? Jeśli chemioterapia pozbawi ją szans na poczęcie dziecka, Stuart od niej odejdzie, a ona wyjdzie za kogoś innego i będzie mogła wychowywać z tym człowiekiem jedynie dzieci spłodzone przez Stuarta? Ściany gabinetu pochylają się nad nią, zamykają ją w tym ciasnym pomieszczeniu, pozbawiają oddechu. Nie chce czuć się samolubna, wystraszona i samotna, ale tak się właśnie czuje. Nie o takim życiu marzyła. Świat pcha ją ku niewłaściwym drzwiom. Gina nie może zignorować prawdy, którą teraz widzi wyraźnie, tak jasno, że to niemożliwe, by nie dostrzegali jej również Stuart i lekarz. Gina nie chce stracić szansy na macierzyństwo, ale nie chce też mieć dziecka ze Stuartem. Owszem, jest im ze sobą w miarę dobrze, ale nie kochają się tak, jak kochali się kiedyś ona i Kit, a to zdecydowanie za mało na dziecko. Teraz już to wie. Z całkowitą pewnością kogoś, kto nie ma czasu, by oszukiwać samego siebie. To byłoby nieuczciwe. A jeśli gdzieś czeka na nią ktoś inny, kto obudzi w niej uśpiony do tej pory instynkt macierzyński? Przecież nie jest chyba potworem w ogóle pozbawionym takich uczuć, prawda? „Zamroź jajo” – mówi wyraźnie głos w jej głowie. „Zamroź jajo, a nie embrion”. – A jak się do tego mają szanse na wyzdrowienie? – pyta, szukając jakiejś szlachetniejszej wymówki dla mniej szlachetnej decyzji, którą zamierza podjąć. „Stuart to naprawdę miły facet”. – Nie chcę wygrać z rakiem na chwilę tylko po to, żeby urodzić dziecko, a potem znów zachorować i zostawić je bez matki. – Nie myśl w ten sposób – upomniał ją Stuart. – Na pewno tak się nie stanie. Poza tym dziecko miałoby mnie. Chodzi nie tylko o ciebie. – Spogląda na zszokowaną twarz Giny. – Wybacz, nie zabrzmiało to dobrze. – Słusznie – poparł go Mancini. – Nie powinna pani myśleć w ten sposób. Oczywiście trzeba rozwiązywać problemy, ale z pozytywnym nastawieniem. Jest pani młoda, silna, ma pani nieocenione wsparcie. – Kiwa głową na Stuarta, a ten dziękuje mu podobnym gestem. Gina patrzy na swojego męża i ma wrażenie, że widzi go po raz pierwszy. Jest silny, uparty i lojalny, nie boi się zadawać pytań. Janet uważa wręcz, że jest dla niej za dobry. Problem w tym, że pod całą tą fasadą świeżo zawartego małżeństwa, kolacji, piłkarskich weekendów i wizyt w pubach nie ma prawdziwej miłości. Gina jest przekonana, że w gruncie rzeczy Stuart też jej nie kocha, ale za żadne skarby nie przyzna się do błędu. I czy mężczyzna, który kochałby ją naprawdę, nie martwiłby się bardziej opóźnieniem właściwego leczenia? Ryzykiem, jakie niesie zastosowanie procedury in vitro w przypadku raka piersi z dodatnimi receptorami estrogenowymi? – Nie będę już młodszy, Gino – mówi Stuart na tyle pogodnym tonem, na ile jest to możliwe w ich sytuacji. – Czytałem, że jakość spermy u mężczyzn po trzydziestym piątym roku życia też się pogarsza. – Więc może to ty powinieneś zamrozić swoją spermę – odpowiada, starając się dopasować do jego maniery. – Ja zamrożę komórki jajowe, a ty nasienie. Zabrzmiało fatalnie. Widzi, jak do Stuarta dociera sens jej słów, i jest to boleśniejsze niż
ukłucie igły, którą pobierali jej materiał z guza. To przenikliwy, dojmujący ból, który przeszywa ją na wskroś. Gina wie, że właśnie uszkodziła swoje małżeństwo. Nie naprawi tego żadna operacja na świecie. Przełyka ciężko, odwraca się do doktora Manciniego i mówi: – Ja chyba… chyba chcę już rozpocząć chemioterapię.
Gdyby Gina jak co tydzień nie była umówiona z Naomi na poranną sobotnią kawę, być może zadzwoniłaby od razu i opowiedziała jej o wizycie Stuarta. W tej sytuacji jednak nie miało to sensu, siedziała więc w bezruchu aż do zmierzchu, próbując oswoić się z nową rzeczywistością. Cóż zresztą mogłaby zrobić Naomi? Nic. Wściekłość nie mogła jej w niczym pomóc. Buzz siedział z nią, a jego milczące towarzystwo dodawało jej otuchy. „Niektórzy mają w życiu jeszcze gorzej” – pomyślała, patrząc na psa. Był tego żywym dowodem. Rano, przed spacerem z psem, Gina sprzątała mieszkanie na wizytę Naomi, z którą miała się potem wybrać do stolarza i obejrzeć drewniany domek, gdy na jej telefon przyszedł esemes.
Jason musiał iść do pracy, zostałam z Willow. Możemy spotkać się na mieście? Przepraszam! N.
Gina zwykle uwielbiała widywać się z Willow, która odziedziczyła po swej matce kasztanowe włosy i bezczelny uśmiech, Willow zaś przepadała za ciocią Gee. Jedno z pierwszych słów, jakie wypowiedziała, brzmiało „Iina”, a wspomnienie tej chwili czasami wyciskało Ginie łzy wzruszenia z oczu. Jednak w ten weekend dotyk maleńkich rączek Willow i widok pełnych matczynej miłości spojrzeń Naomi mogły się okazać trudnym wyzwaniem. Mimo to Gina uznała, że chce je obie zobaczyć i musi sobie jakoś poradzić z natłokiem emocji. – Cholera… – mruknęła, a gdy Buzz podniósł głowę i spojrzał na nią z taką miną, jakby chciał zapytać „Naprawdę?”, wcale jej to nie zdziwiło. Dawno już przestał ją krępować fakt, że rozmawia z psem. Teraz rozmawiała też ze sobą. Zadając sobie pytanie: „Czy chcę to zatrzymać?”, przeglądała niezliczone pudła z ubraniami, a dźwięk własnego głosu sprawiał, że mieszkanie wydawało się mniej puste. Buzzowi zupełnie to nie przeszkadzało. – Musimy skrócić dziś trochę spacer – poinformowała go, sięgając po obrożę i smycz. Na głównej ulicy było wyjątkowo spokojnie i cicho, gdy ruszyła z Buzzem w stronę kanału. Przeszli wzdłuż ścieżki holowniczej i obok jej biura, dotarli do żelaznego wiktoriańskiego mostu i tutaj zawrócili. Po drodze mijali kaczki, biegaczy i innych ludzi z psami, którzy pozdrawiali ich uśmiechem. Ostatecznie spacer był dłuższy niż zwykle, a nawet dłuższy od polecanych przez Rachel trzydziestu minut, ale Gina chciała trochę zmęczyć Buzza. Nie mogła zabrać go na lunch, a do tej pory nie zostawał sam w jej mieszkaniu na dłużej. Miała nadzieję, że jeśli się wybiega, będzie po prostu spał, a nie martwił się, kiedy wróci – i czy w ogóle wróci. Może była to kwestia pierwszych tchnień wiosny albo innej trasy, ale Gina zauważyła, że spacer sprawia Buzzowi większą przyjemność niż dotychczas. Stąpał swobodnym, lekkim krokiem, nie chował się od razu za nią na widok innych psów, a nawet kilkakrotnie powąchał kieszeń, w której trzymała psie smakołyki. Gina natomiast nie martwiła się wcale, że nie ma przy niej Rachel, która w razie potrzeby mogłaby jej służyć fachową pomocą. Podobnie jak Buzz
czuła się wyjątkowo swobodnie i dostrzegała więcej rzeczy niż zazwyczaj – odciski łap w błocie nad brzegiem kanału i matowy błękit nieba – kolor, który pasowałby doskonale do jadalni Domu Sędziego. Wrócili do domu w samą porę, bo na chodnikach zaczęło się już robić tłoczno. Gina wprowadziła Buzza do kuchni i gotowa do wyjścia zabrała swoje rzeczy. – Wrócę niedługo – rzuciła w stronę psa. – Właź do kosza. Buzz spojrzał z wyrzutem i posłusznie wszedł do kosza, chowając ogon między łapami. Potem opadł na brzuch i zwinął się w kłębek, zrezygnowany. Gina obróciła się na pięcie i wyszła szybko z mieszkania, by się nie rozmyślić. Przeszła zdecydowanym krokiem kilkadziesiąt metrów, ale obraz smutnego psiego pyska wciąż nie dawał jej spokoju, w końcu więc się poddała i zawróciła. Może to była ich ostatnia wspólna sobota. – Jesteśmy już spóźnieni – mruknęła do Buzza, gdy maszerowali razem przez park. Pisała właśnie do Naomi esemesy: Czy mogę wziąć psa?, gdy ktoś zawołał ją po imieniu: – Gina? Gina! To był Nick. Z trudem rozpoznała go w innym otoczeniu, poza Domem Sędziego – zupełnie jakby zobaczyła na żywo postać z telewizji. W dodatku nie był ubrany tak swobodnie jak zazwyczaj, w poplamione farbą spodnie i kraciastą koszulę. Prawdopodobnie wybierał się gdzieś z wizytą, bo włożył ciemne nowe dżinsy, szarą koszulę i sztruksową marynarkę, miał też świeżo umyte i zaczesane gładko włosy. Gina pomachała do niego, a gdy Nick ruszył w ich stronę, uśmiechnęła się do Buzza. – On jest w porządku – wymamrotała, kiedy pies przywarł mocniej do jej uda, zaniepokojony. – To przyjaciel. Nie denerwuj się i bądź miły. – Ostrożnie – uprzedziła Nicka, gdy podszedł bliżej. – Nie przepada za mężczyznami, których nie zna. – Całkiem rozsądnie. To facet, tak? Nie wiedziałem, że masz psa. Cześć. Cześć, koleżko! – Nick pozwolił, by Buzz obwąchał jego rękę, a potem zwrócił się ponownie do Giny, gdy chart przesuwał nosem wzdłuż jego torby i marynarki. – Jak się wabi? – Buzz. Właściwie nie należy do mnie. Opiekuję się nim tylko do czasu, aż znajdą mu miejsce w schronisku. – A wygląda, jakby był twój. – Przypuszczam, że u każdego byłoby mu lepiej niż u poprzedniego właściciela. – Wracasz do domu czy właśnie przyszłaś? – spytał Nick, zerkając z uśmiechem na psa. – A jeśli „B”, to może napiłabyś się kawy? Właśnie miałem kupić na wynos. Telefon Giny zawibrował. Naomi.
Pies OK, jeśli możemy się spotkać w parku. Willow trochę marudzi, wolę nie ryzykować. Będę za jakąś godzinę. Nie pytaj.
Gina podniosła wzrok. Nick wskazywał właśnie na budkę przy bramie parku. – Odpowiedź „B”. – Uśmiechnęła się do niego. – I chętnie napiję się kawy, dziękuję. – A szanowny pan? – Szanowny pan zje chętnie wszystko, czym go poczęstujemy. Buzz oparł się o jej nogę i oboje odprowadzili wzrokiem Nicka, który ruszył w stronę parkowej bramy.
„Ciekawe, dlaczego odnoszę wrażenie, że skądś go znam” – zastanawiała się. „Przypomina mi kogoś czy może rzeczywiście poznaliśmy się kiedyś i nie pamiętam tego? Na jakiejś imprezie w Londynie?”. Wydawało się, że ich światy nie mają ze sobą nic wspólnego. Tak czy inaczej Nick miał w sobie coś, co sprawiało, że czuła się w jego towarzystwie wyjątkowo dobrze i swobodnie. Może dlatego, że prawie go nie znała… Nick wrócił z kawą i muffinami, po czym zaczęli spacerować leniwym krokiem po parku. Dotarli do lasku Coneygreen Woods po przeciwnej stronie, gdzie po gałęziach śmigały wiewiórki, a pod drzewami stały małe psy, które wściekle ujadały na rude gryzonie. Zatrzymali się na szczycie wzgórza, skąd rozciągał się widok na parki oraz miasto, i przysiedli na ławce dedykowanej „Naszym drogim przyjaciołom, Maksowi i Samowi”, którzy równie dobrze mogliby być ludźmi, jak i parą labradorów. – Więc nie pojechałeś na weekend do Londynu? – spytała Gina, ściągając pokrywkę z kubka z kawą. – Jednak się rozmyśliłem. Musiałem zrobić tu jeszcze parę rzeczy, dokończyć sesję dla Charlie, no i nadrobić zaległości w oglądaniu seriali. – No i chciałeś zbić trochę tynku. Przyznaj się. To zupełnie jak z folią bąbelkową. Kiedy już zaczniesz… – Przejrzałaś mnie. Lorcan zostawił specjalnie dla mnie kilka ścian. – Nick rozerwał muffina na połowę i podał jej jedną część. Kiedy pokręciła głową, rzucił ciastko Buzzowi, który pożarł je jednym kęsem. – A ty jakie masz plany na weekend? Och, chwileczkę, wczoraj wieczorem widziałaś się przecież ze swoim byłym. Jak poszło? Zwrócił uwagę na twoje paznokcie? – Nie, w ogóle nie zwrócił uwagi. Był zbyt zajęty chwaleniem się, że zostanie tatusiem. – Słucham? – Nick zastygł w bezruchu, trzymając ciastko przy otwartych ustach. – Jego nowa dziewczyna jest w ciąży. Nie powiedział, w którym miesiącu, ale nie jestem aż taka głupia, żeby nie domyślić się prawdy. – O kurczę… To był dla ciebie szok? – Właściwie nie. Wszyscy jego kumple z piłki mają dzieciaki, a Stuart nie lubi czuć się gorszy, opóźniony. Będzie dobrym ojcem, jestem tego pewna. – Gina wzruszyła ramionami. Opowiadanie o swoich problemach Nickowi, podobnie jak rozmowy z Buzzem, przynosiło jej pewną ulgę. – Już widzę, jak gra ze swoimi dzieciakami w piłkę. Zawsze skupiał się właśnie na tym, wyobrażał sobie, jak będzie je uczył futbolu. Chart trącił pyskiem kieszeń Nicka, który podał mu następny kawałek muffina. Gina zastanawiała się, czy Nick wie, jakiego dostąpił zaszczytu, stając się obiektem zainteresowania Buzza. – A jeśli to będzie dziewczynka? – spytał. – Wtedy Stuart nie spuści swojej córki z oka, dopóki nie zobaczy wyciągu bankowego i prawa jazdy jej chłopaka. – Z tego, co mówisz, wynika, że twój były to prawdziwy skarb. Ale spójrz na to z innej strony. Przynajmniej nie będziesz musiała przez następne dziesięć lat stać w słońcu i deszczu przy krawędzi boiska i patrzeć, jak twój mąż realizuje swoje ojcowskie ambicje. Gina zdobyła się na nikły uśmiech. – To prawda. Właściwie cieszyła się, że ją to ominie. Stuart obłożony poradnikami zdrowego karmienia piersią, Stuart z listą pytań na spotkaniu rodziców, Stuart przepytujący potencjalnych chłopaków jego córki. Teraz ta przyszłość należała do kogoś innego. – Najdziwniejsza jest myśl – mówiła powoli – że on będzie kimś zupełnie innym. Tatą.
Czyimś tatą. A ja nie będę go znała. – No nie wiem… A znałaś jego tatę? Właśnie taki będzie. Sądzę, że rodzicielstwo upodabnia nas do własnych ojców i matek. Moi przyjaciele opowiadają mi ciągle, jak to dzieci całkowicie zmieniły ich postrzeganie świata oraz miejsca w świecie, ale wystarczy poczekać jeszcze parę lat, a wszystko stanie się zaskakująco znajome… Gina przygryzła wargę. Nick nieświadomie dotknął jednego z jej czułych punktów: jakie cechy jej prawdziwego ojca odziedziczyłoby jej dziecko? Czy gdyby pojawiło się na świecie, Janet zechce w końcu powiedzieć o Huw Pritchardzie coś więcej? I czy macierzyństwo pozwoliłoby Ginie lepiej zrozumieć tajemnicze relacje łączące rodziców? – Taka jest prawda – dodał Nick, zapatrzony w panoramę parku i miasta. – Amanda uważa, że jeśli zdoła jakoś wcisnąć w swoje życie następne dziecko, z dnia na dzień porzuci dotychczasowy tryb życia, przestanie pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę i zamieni się w czułą, oddaną matkę. Ja myślę, że to nie jest wcale takie proste. Gina podnosiła już do ust kubek, ale znieruchomiała zaskoczona słowami Nicka. – Następne dziecko? Nie wiedziałam, że macie już jedno – wypaliła, po czym natychmiast zganiła się w myślach. Temat dzieci był polem minowym. Może chodziły jeszcze do szkoły, a może były dorosłe. Może Nick i Amanda stracili kiedyś dziecko i wciąż nie mogli się z tym pogodzić. – Przepraszam, to nie moja sprawa – dodała. – Słucham? A nie, nic się nie stało. Amanda ma córkę z pierwszego małżeństwa, w Nowym Jorku. Vanessa chodzi tam do szkoły. Sytuacja jest dość skomplikowana. Dziewczyna przechodzi właśnie ten etap, kiedy nie chce nawet widzieć Amandy, nie życzy sobie mieć z nią nic wspólnego. Ja trzymam się od tego z daleka. – Nie lubisz dzieci? – Gina starała się, by jej słowa nie zabrzmiały obcesowo. Dobrze wiedziała, jaki to trudny i drażliwy temat. – Nie, wręcz przeciwnie, uwielbiam. Po prostu uważam, że nie powinienem wchodzić pomiędzy Amandę i jej byłego męża, Kevina. To bardzo niebezpieczny grunt. Dwoje prawników, rozumiesz chyba? No i nastolatka. – Skrzywił się i podniósł wolną rękę. – Do tego okropnie krzykliwa. Gina próbowała sobie wyobrazić Amandę z nastoletnią amerykańską córką i eksmężem. Na pewno był to obraz bardziej prawdopodobny niż Amanda jako gospodyni domowa z małym dzieckiem na biodrze. Idea rodzinnego domu na wsi wydawała się w tym kontekście całkiem rozsądna: najpierw pomyśl, jak powinien wyglądać pokój twojego dziecka, przenieś się na wieś, przygotuj miejsce – zupełnie jak łosoś płynący w gorę strumienia, by złożyć ikrę. – Więc dlatego chce tutaj zamieszkać? – spytała. – Najpierw remont domu, a potem dziecko? Wiem, że to też nie moja sprawa, ale na pewno łatwiej będzie nam się współpracowało, jeśli poznam konkrety. – Cóż… – Nick wzruszył ramionami, wciąż zapatrzony w panoramę parku. – Nie oficjalnie. Owszem, to część planu, ale nie jestem do końca pewien, czy powody, dla których Amanda chciałaby mieć drugie dziecko, są takie oczywiste. – Zamilkł na moment, jakby szukał w głowie odpowiednich słów. – Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że odda dobrowolnie wszystko, o co tak ciężko walczyła w pracy. – Więc to ty musiałbyś zostać w domu i opiekować się dziećmi? – Gina miała wrażenie, że Nick specjalnie doprowadził ją do tego pytania, jakby chciał wypowiedzieć na głos swoje myśli i przekonać się także, co sam naprawdę o tym sądzi. – Oboje możecie przecież pracować w domu, prawda? – Chyba tak. Nie wiem. Ja nie miałbym nic przeciwko temu. Tylko jakoś nie przemawia do mnie idea macierzyństwa zaplanowanego w każdym calu. Tego po prostu nie da się z góry
przewidzieć, jak remontu domu. Nie można robić zbyt wielu założeń. Amanda była bardzo młoda, gdy urodziła Vanessę, miała tylko dwadzieścia dwa lata, więc to zrozumiałe, że teraz chciałaby to przeprowadzić inaczej, ale chyba za dużo o tym myśli. Trzeba pogodzić się z myślą, że nie jesteśmy panami własnego losu. – Kiedy skończysz trzydzieści pięć lat, musisz już planować wszystko – zauważyła Gina. – Nie chodzi tylko o to… Chodzi o przekonanie, że wszystko da się zaplanować. Kiedy Gina zerknęła na Nicka, stwierdziła z zaskoczeniem, że ma zamyślony, niemal melancholijny wyraz twarzy. Jego szare oczy wpatrywały się w ziemię, lekko zaciśnięte usta świadczyły o wyjątkowym skupieniu. Ogolił się – jego policzki były gładkie, wolne od szpakowatego zarostu, który nosił w domu. Mogła teraz bez trudu wyobrazić go sobie w jakimś ekskluzywnym klubie albo podczas sesji fotograficznej dla prestiżowego czasopisma. – Wszystko będzie dobrze – przemówiła, siląc się na pogodny ton. – Ciągle to słyszę. Możesz wybierać między „Co ci przeznaczone, na pewno cię nie minie” i „Jeśli coś się nie wydarzy, to widocznie nie miało się wydarzyć”. Każdą sytuację da się wytłumaczyć za pomocą jakiegoś chwytliwego frazesu. – Dzięki. – Zmiął torebkę po muffinie w kulkę i wrzucił do kosza. – Jak ci idzie porządkowanie rzeczy? Mieszkanie jest już całkiem puste? – Mniej więcej. Mam się spotkać z przyjaciółką za… – Spojrzała na zegarek. – …jakieś pół godziny, nauczy mnie, jak sprzedawać ubrania na eBayu. Zrobiłam zdjęcia i muszę powiedzieć, że to dziwne doświadczenie, jakbym poznawała historię swojego życia poprzez ubrania. – Naprawdę? – Nick wydawał się szczerze zainteresowany. – Mogłabyś zrobić z tego jakiś projekt artystyczny. – Wpadło mi to do głowy i nawet spodobał mi się ten pomysł – skinęła głową Gina. – Zastanawiałam się też, co mówiłeś o docenianiu i zapamiętywaniu chwil, zaczęłam nawet robić zdjęcia telefonem. Nic nadzwyczajnego, po prostu chwile, w których pomyślałam: „Tak, teraz jest naprawdę miło”. – Mogę zobaczyć? Po krótkiej chwili wahania Gina wyjęła telefon. Długi nos Buzza między jego wąskimi łapami, półprzymknięte, prawie niewidoczne ślepia. Pianka w kształcie liścia paproci na powierzchni kawy, którą kupiła rano w drodze do pracy. Niebo nad parkiem. Zachmurzone niebo nad parkiem. Niebo nad parkiem i tęcza. – No tak – westchnęła. – Teraz widzę, że sporo tu zdjęć parku. Takie są skutki chodzenia z psem na spacery. Człowiek częściej zwraca uwagę na niebo. – Wszyscy robią za dużo zdjęć nieba – roześmiał się Nick. – Co zamierzasz z nimi zrobić? – Nic. Oglądam je sobie tylko czasem, kiedy czuję się zestresowana. – Powinnaś zobaczyć wszystkie naraz, żeby uzyskać pełny efekt. Wydrukuj je. Ale nie przycinaj ani nie zmieniaj kolorów. Zachowaj dokładnie w takiej formie, w jakiej są teraz. – Udzielasz mi lekcji fotografii? – Nie śmiałbym – wyszczerzył się w uśmiechu. Gina cieszyła się w duchu, że go dziś spotkała. Rozmowy z Nickiem nigdy nie były nudne. Zawsze przychodziły jej wtedy do głowy jakieś nowe pomysły.
– To działa lepiej niż sto rzeczy – przyznała. – Porządkowanie zaczęło mnie nużyć. – Myślałam, że to będzie coś naprawdę głębokiego, no wiesz… przeglądanie mojej osobowości zapisanej w przedmiotach – dodała, przybierając przemądrzałą minę i sztuczny, pretensjonalny ton. – Ale, prawdę mówiąc, większość tych rzeczy jest okropnie nudna. Zaczynam podejrzewać, że straszna ze mnie nudziara. – A ja tak nie uważam. Co więcej, jestem od tego bardzo daleki. Gina zerknęła na niego ukradkiem i zobaczyła, że Nick patrzy na nią z tajemniczym błyskiem w oku i lekkim uśmiechem na ustach. „Co takiego on właściwie we mnie widzi?” – pomyślała z niepokojem. Od szukania odpowiedzi na to pytanie wybawił ją głos Naomi. Gina nawet nie zauważyła, kiedy przyjaciółka podeszła do ławki. – Ha, tak mi się właśnie wydawało, że to ty! Willow siedziała w spacerówce, ubrana w jasnoczerwony płaszczyk, który dostała od Giny na Gwiazdkę, i lśniące czarne lakierki. Na widok Giny rozłożyła szeroko ręce i zawołała radośnie: – Gina! – Potem opuściła wzrok nieco niżej. – Piesek! Buzz wsunął się głęboko pod ławkę, odsuwając od dziecka na tyle, na ile pozwalała mu smycz. – Willow lubi psy? – spytała Gina. – Buzz raczej nie zrobi jej krzywdy, ale lepiej, żeby trzymała się od niego z daleka. – Willow lubi psy aż za bardzo, uwierz mi. Niania Carole ma pieska, prawda? – spytała Naomi, pochylając się nad wózkiem. – Rotty’ego – potwierdziła Willow, kiwając z powagą głową. – To rottweiler. Tylko nic nie mów. Cześć! Jestem Naomi – dodała, podając rękę Nickowi. – Nick – odparł krótko. – Rowntree. – Nick jest moim klientem, nowym właścicielem Domu Sędziego w Langley – tłumaczyła Gina. – Nick, to Naomi Hewson, moja najlepsza przyjaciółka. – I kierowniczka przychodni dentystycznej w Orchards – dodała Naomi. – To na wypadek, gdybyś potrzebował najlepszej opieki dentystycznej w okolicy, choć coś mi się wydaje, że przynajmniej na razie nie odczuwasz takiej potrzeby. Nick wstał i uścisnął jej dłoń. Gina widziała, że Naomi jest pod wrażeniem, o czym świadczył nikły uśmieszek, widoczny w kącikach jej ust – właściwie dość podobny do szczerbatego uśmiechu, który Willow kierowała do Buzza. – Dom Sędziego, no proszę! – Naomi pokiwała głową. – Gina uwielbia ten dom, prawda? – Tak? – Nick zerknął na nią z zaskoczeniem. – A co właściwie mówiłaś o moim domu? Uważaj, bo teraz wszystko się wyda… – Nic! Naomi chodzi tylko o to, że oglądałam ze Stuartem ten dom, kiedy był jeszcze na sprzedaż. – Gina zgromiła wzrokiem Naomi, ale przyjaciółka była zajęta uśmiechaniem się do Nicka. – Pewnie jak zwykle jest zbyt skromna, prawda? – spytała. – Gina to jedyna znana mi osoba, która potrafi zmusić fachowców, żeby przyszli w umówionym terminie. I jest fantastyczną projektantką wnętrz. Dzięki niej nasz dom wygląda tak, jakby zajmował się nim najmodniejszy projektant z Londynu. Naprawdę niesamowicie. – Zamknij się! – syknęła Gina, lecz ku jej przerażeniu Naomi zachowywała się podobnie jak wtedy, gdy po jej powrocie z Londynu uznała, że musi ją koniecznie zachwalać wszystkim interesującym i samotnym mężczyznom.
Zrobiło jej się słabo. Nie miała pojęcia, co za moment powie Naomi, nie wiedziała też, jak wtrącić do rozmowy wzmiankę o Amandzie, aby nie było to zbyt nachalne i oczywiste. – Nie myślałem jeszcze o zatrudnianiu projektanta wnętrz, ale z pewnością wezmę Ginę pod uwagę – odparł Nick z kamienną twarzą. – Jeśli równie dobrze radzi sobie z dekoracją jak z remontem, to może zaprojektować cały dom. – To nie… – zaczęła Gina niepewnie. – Dość już rozmów o pracy! – przerwał jej Nick i puścił oko do Willow. – Widzę, że umówiły się panie na ważną rozmowę, więc zostawię je same. Miłego spaceru. Ku zdumieniu Giny Nick pochylił się do niej i ucałował ją na pożegnanie w policzek. – Cześć, Naomi! – dorzucił, przesłał buziaka Willow, która odpowiedziała mu tym samym, po czym ruszył w dół zbocza, w stronę bramy. Kiedy już odszedł na bezpieczną odległość, Naomi gwizdnęła przeciągle i opadła na ławkę. – Proszę, proszę, myślałam, że przychodzę tutaj, żeby jak co tydzień pogadać o twoim rozwodzie, i zastaję cię w towarzystwie jakiegoś cudownego przystojniaka. Co jest grane? – To nie jest jakiś cudowny przystojniak – westchnęła Gina, siadając obok niej. – To klient. I do tej pory udawało mi się przed nim ukryć, że chciałam kiedyś zamieszkać w jego domu, dziękuję ci bardzo. – Oj, daj spokój, przecież to nic złego. Na pewno pochlebia mu fakt, że jedyna osoba z dobrym gustem w tej okolicy marzyła o jego domu, ale nie mogła sobie na niego pozwolić. I nie wiedziałam, że masz spotkania biznesowe w sobotę. – Naomi poruszyła znacząco brwiami. – W dodatku taki kawał drogi od Langley. A może przyniósł ze sobą lornetkę? – Spotkałam go przypadkiem. Kupił mi kawę, kiedy na ciebie czekałam. – Gina ukryła twarz w dłoniach. Co właściwie znaczyła mina Nicka, gdy się z nimi żegnał? Czy pomyślał, że interesuje się jego domem, bo chciała go kupić? – Cóż, mówiłam to od samego początku. Są gorsze sposoby na przegnanie myśli o rozstaniu niż… – zaczęła Naomi. – Nie. – Gina usiadła prosto, uznawszy, że musi od razu jednoznacznie rozwiązać tę sprawę. – Wiem, że żartujesz, ale tak czy inaczej powtórzę: nie. On jest żonaty. Właśnie rozmawialiśmy o ich planach na przyszłość i dzieciach. – Naprawdę? – Owszem. Naprawdę. To interesujący facet. Fotograf. – Hmm. – Naomi miała teraz poważną minę, lecz w jej oczach wciąż migotały wesołe iskierki. – Prosi, żebyś mu pozowała? – Już pozowałam. Właściwie tylko moje dłonie! – dodała szybko Gina. – Akurat byłam pod ręką. Trzymałam kacze jajka. Nie zaczynaj. – Gina podniosła palec w ostrzegawczym geście. – Jakim cudem mogłam to przegapić? – cmoknęła Naomi, kręcąc głową. – Dlaczego ględziłaś ciągle o tym, jak sprzedać dwadzieścia nudnych kiecek, a nie wspomniałaś ani słowem, że fotografował cię prawdziwy artysta, który na dodatek wygląda jak model? Gina zerknęła na Willow, która wpatrywała się z zachwytem w Buzza. Buzz wpatrywał się w nogi Giny. – Bo nie ma o czym opowiadać – powtórzyła. – Dziś widziałam go po raz pierwszy poza pracą. – Cóż, mogłaś trafić znacznie gorzej. Obie spojrzały mimowolnie na podnóże zbocza, gdzie w oddali Nick przytrzymywał właśnie skrzydło bramy, przepuszczając jakąś kobietę z wózkiem. Wolną rękę trzymał w kieszeni marynarki.
– Mówiłam ci już, że jest żonaty, nie słyszałaś? Właściwie Gina była zadowolona, że Nick ma żonę. Dzięki temu być może zostaną zwykłymi przyjaciółmi, a ich relacje będą wolne od wszelkich krępujących podtekstów. On wiedział, że ona wie o Amandzie. Wiedział też o jej rozwodzie. Oboje dobrze znali swoją sytuację, a Gina potrzebowała nowych przyjaciół. – Ci najlepsi zawsze mają żony – westchnęła Naomi. – Zostają tylko śmieci. À propos, Stuart przyszedł wczoraj po swoje rzeczy? Nie dzwoniłaś. – Nie chciałam rozmawiać o tym przez telefon. Bryony jest w ciąży – odparła Gina. Wyznanie przyszło jej zadziwiająco łatwo. Reakcja Nicka złagodziła nieco ból, podobnie jak samo wypowiedzenie tych słów na głos, a nie duszenie ich w sobie, jak zwykle robiła w trudnych sytuacjach. – Co? – Naomi wyciągała właśnie z torebki coś dla Willow, teraz jednak obróciła się gwałtownie w miejscu i zmełła w ustach przekleństwo, które wypowiedziałaby głośno, gdyby nie obecność córki. – Bryony… poważnie? – Poważnie. Chciałam zobaczyć twoją twarz – odpowiedziała Gina cierpko. – Pomyślałam też, że może dorzucisz parę szczegółów. – Nic nie wiem – zastrzegła natychmiast Naomi. – Nic! Powiedziałabym ci przecież. – Spokojnie, chodzi mi o coś innego – uspokoiła ją Gina. – Pomyślałam, że może się czegoś dowiesz. Na przykład od Jasona? – No tak, jasne – pokiwała głową Naomi nieco zakłopotana. – Spróbuję. Ale Jason ma do tego dziwne podejście. Kiedy próbuję coś od niego wyciągnąć, powtarza jakieś dyrdymały o tajemnicach męskiej szatni i tym podobne. – Właściwie może lepiej daj sobie z tym spokój, sama nie wiem, czy mnie to interesuje. – Gina machnęła ręką. Dotykała tego uczucia ostrożnie, niczym chwiejącego się zęba. Bała się, że może je utracić, a w zwolnione miejsce wpłynie natychmiast chęć poznania wszystkich szczegółów dotyczących dziecka Bryony, za nią zaś poczucie upokorzenia, żalu i winy, ta potężna trójca, która rządziła jej podświadomością. „Nie muszę oddawać tej przestrzeni w mojej głowie” – myślała. „Tak jak nie muszę oddawać przestrzeni mojego mieszkania nudnym książkom i dżinsom w nieodpowiednim rozmiarze”. – Dobrze się czujesz? – spytała Naomi. – A może to opóźniony szok? Gina otrząsnęła się z rozmyślań. Nie szok, lecz rozczarowanie, które musiało trochę poboleć, by potem zniknąć niczym siniak. Spojrzała na pierwsze zielone pęki na wiśni, która rosła przy wejściu do parku. Pomyślała, że mogłaby je fotografować codziennie, przychodząc tu na spacer z Buzzem i Rachel. – Gina! – zawołała Willow. – Piesiu, wyjdź. Buzz, ukryty za nogami Giny, przyglądał się nieufnie wózkowi i węszył nieustannie, jakby obwąchując promień miłości, który wysyłała ku niemu Willow. – Ostrożnie – powiedziała Gina. – To bardzo nieśmiały piesek. – Delikatnie – zgodziła się Willow. Naomi używała tego słowa bardzo często. Potem ruszyły niespiesznym krokiem na spacer wokół parku. Willow szła pośrodku, trzymana za rączki przez Ginę i Naomi, a wózek i Buzz zajmowali miejsca po bokach. Na samym szczycie wzgórza Gina uniosła telefon nad głowę i zrobiła wszystkim nieco krzywe, ale pełne radości zdjęcie.
Rozdział szesnasty Przedmiot: moje peruki Annabella: peruka z długich, jasnych ludzkich włosów. Wytworna i zadbana. Annabella regularnie bywa na koktajlach, wyścigach, imprezach dobroczynnych, lubi się śmiać i robi to wręcz czarująco, odrzucając przy tym głowę do tyłu. Robin: ciemne, krótko przycięte, kręcone włosy. Robin to dziewczyna pełna życia, a zarazem rozsądna i troskliwa, z fryzurą idealną na przyjęcia, gdy chcesz być sobą, tyle że z krótkimi włosami. Starościna weselna: morelowe włosy średniej długości. Kolor idealnie dobrany do sukni starościny na wesele najlepszej przyjaciółki. Longhampton, 1 lipca 2008 – Moim zdaniem żadna do mnie nie pasuje – szepcze Gina do Naomi. – Nawet ta? – Naomi podnosi perukę w stylu z lat osiemdziesiątych, którą Janet nazwałaby „zuchwałą”. Albo „ekscentryczną”. – Ta na pewno nie – krzywi się Gina. – Mam przejść chemioterapię, a nie czytać wiadomości w telewizji. Naomi zaaranżowała to spotkanie w dniu, w którym Gina otrzymała harmonogram chemioterapii. Pierwsza sesja ma się odbyć w przyszłym tygodniu: pierwsza z sześciu, rozdzielonych trzytygodniowymi przerwami, które pozwolą jej ciału odzyskać siły po dawce chemikaliów sączących się w jej ciało, a ona będzie oglądać filmy z całej sterty płyt przygotowanych za radą pacjentów z grupy wsparcia. Stuart zaznaczył wszystkie te daty w jej kalendarzu, a przy ostatniej napisał na czerwono „Koniec”. Gina nie potrafi sięgnąć myślą tak daleko. Stara się nie myśleć o niczym innym prócz seriali, które obejrzy w tym okresie. Naomi zajęła się kosmetyczną stroną kilku następnych miesięcy. Zabrała Ginę do fryzjera i od tej pory wciąż komplementuje jej nową, króciutką fryzurę, dzięki której Ginie będzie łatwiej pogodzić się z wypadaniem włosów. – Myślę, że tak czy inaczej powinnaś wybrać perukę z krótkimi włosami – mówi teraz. – Taka fryzura naprawdę ci pasuje. Twoje oczy wydają się jeszcze większe. Gina nie jest tego wcale pewna. W krótkich włosach czuje się nieprzyjemnie obnażona. Zimno jej w kark, a odsłonięte uszy mają dziwny kształt. Janet omal nie wybuchnęła płaczem, gdy ją zobaczyła tuż po wizycie w ekskluzywnym salonie fryzjerskim poleconym Naomi. – Wolę chyba długie – odpowiada, sięgając po perukę przypominającą do złudzenia jej dawne włosy, za którymi zaczyna już tęsknić. Długie, ciemne loki, jak Gina Lollobrigida. – To bardzo popularny styl – zgadza się sprzedawczyni, która stanęła u boku Naomi. – Bardzo kobiecy. Dawn, ekspedientka, która służy im pomocą podczas tej nietypowej sesji, najwyraźniej robiła to już wcześniej wiele razy. Stara się nie urazić niczym Giny, a dzięki jej wrażliwości i pogodnej szczerości Naomi godzina mija szybko i pogodnie.
Gina odkłada na bok krótszą wersję swoich włosów i długą, ciemną perukę. Nie chce nawet patrzeć na peruki z jasnymi i rudymi włosami. Chce przypominać siebie samą. Siebie z normalną fryzurą. Ale Dawn nie daje za wygraną i prezentuje nieco jaśniejsze peruki i krótsze fryzury, aż udaje jej się wzbudzić ciekawość Giny. – Myślała pani kiedyś o przefarbowaniu się na blond? – pyta ekspedientka, wręczając jej jasną perukę. – Wiele ciemnowłosych klientek chce dla odmiany ponosić blond. – Śmiało – zachęca Naomi. – Masz jasną skórę. Na pewno będziesz dobrze wyglądać. Gina pozwala Dawn naciągnąć sobie perukę. Sprzedawczyni poprawia ją i układa, by wyglądała naturalnie, a potem pozwala Ginie przejrzeć się w lustrze. „Wyglądam jak Kit” – myśli Gina, zszokowana. „Ta aureola blond włosów, moje oczy, usta – tak właśnie wyglądałyby nasze dzieci”. Naomi i Dawn kiwają głowami z uznaniem, ale Gina jest przerażona. Nie może myśleć teraz o Kicie. Bywają dni, kiedy nie myśli o nim wcale, ale od czasu diagnozy spędza coraz więcej czasu w szpitalach i zastanawia się mimowolnie, gdzie jest teraz Kit i co robi. Ściąga perukę i oddycha z ulgą, gdy wynurzają się spod niej jej czarne włosy. – Może coś kasztanowego? – proponuje, widząc czerwoną twarz Dawn. Nie chce wyjść na niewdzięcznicę. – Zastanawiałam się czasem, jak wyglądałabym w rudych włosach. Ruda fryzura okazuje się zdecydowanie lepsza, a Ginę zaczynają w końcu bawić te przemiany, jej uśmiechnięte, coraz to inne odbicia w lustrze. Oczy rzeczywiście wydają się teraz ogromne, szczególnie w kontraście z jasną karnacją i krótkimi włosami. Nigdy dotąd nie przyglądała się sobie tak uważnie. To dziwne, kiedy człowiek uświadamia sobie, że ma nieproporcjonalnie duży nos i nierówne oczy. – Grzywki są dobre – mówi jej Dawn. – Bo może pani też stracić część rzęs i brwi… – Kupimy sztuczne – wtrąca Naomi. – Już się tym zajęłam. – Mamy peruki z włosów ludzkich lub syntetycznych… Gina wcale nie jest pewna, czy chce nosić na głowie cudze włosy. I bez tego coraz trudniej przychodzi jej identyfikować się z własnym ciałem. W końcu Dawn układa przed nią dziesięć peruk i idzie zająć się inną klientką, zostawiając Ginie czas na zastanowienie. – Proszę się nie spieszyć – mówi uprzejmie. – Lepiej wybrać coś, co naprawdę się pani podoba, skoro ma to pani nosić codziennie przez kilka miesięcy. – Dzięki – odpowiada Naomi w imieniu Giny, a gdy sprzedawczyni odchodzi, wzdycha teatralnie i odwraca się do przyjaciółki. – Wiesz, co jest naprawdę niesprawiedliwe? – Bardziej niesprawiedliwe niż rak? – odpowiada Gina. W obecności Naomi stać ją tylko na wisielczy humor. Obie są teraz w podobnym nastroju. – Tak, bardziej niesprawiedliwe. We wszystkich tych perukach wyglądasz po prostu olśniewająco. Pożyczysz mi tamtą blond, jeśli ją kupisz? Gina przeciąga dłonią po włosach, czuje dziwne mrowienie na skórze głowy. Tak to jest, kiedy czyta się w internecie o objawach związanych z chemioterapią – człowiek zaczyna je odczuwać, nim jeszcze podda się leczeniu. Chce powiedzieć: „Nie potrzebuję peruki. Po prostu pozwolę, żeby wypadły mi włosy”, ale łatwo tak mówić, gdy jeszcze ma włosy, choćby bardzo krótkie. To one zawsze były jej największym atutem, a teraz przepadły. Z drugiej strony Gina nie tęskni za nimi aż tak bardzo, jak przypuszczała. Myśli sobie nawet, że właściwie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Taka fryzura rzeczywiście jej pasuje, a gdyby nie musiała się ostrzyc, z pewnością nigdy by się na to nie zdobyła.
„Dowiaduję się naprawdę niezwykłych rzeczy o sobie” – myśli Gina, patrząc na swoje odbicie. Nie rozpoznaje kobiety, która patrzy na nią z lustra, ale to wcale nie jest takie złe. Ta kobieta zaskakuje ją już tym, ile może znieść, do czego jest zdolna. Naomi staje z tyłu, obejmuje jej ramiona i przytula ją. Ich spojrzenia spotykają się ze sobą w lustrze, a Gina zmusza się do uśmiechu.
Gina mogła przełożyć teorię na praktykę i spełnić prośby Naomi dotyczące domku dla Willow i Jasona, ale nie mogła wpłynąć na pogodę. Gdy słoneczny marzec przeszedł w chłodniejszy kwiecień, zrobiło się dżdżyście i szaro, a prace w Domu Sędziego skupiały się głównie na naprawie dachu, a więc kwestii, w której Gina miała niewiele do powiedzenia. Z drugiej strony zyskała dzięki temu więcej czasu na poganianie Tony’ego i dopilnowanie wykończenia domku. Zainstalowanie gotowej chatki w ogrodzie Naomi było operacją niemal równie tajną i skomplikowaną jak lądowanie na Księżycu. I niewiele tańszą. Najpierw Naomi musiała zabrać Willow i Jasona na trzydniową wycieczkę, by Tony mógł osadzić domek w gruncie i należycie go przygotować. Nie było to wcale proste – zasilanie do lodówki i telewizora Jasona należało doprowadzić z głównego budynku, Tony musiał też wykończyć dach przykryty prawdziwymi czerwonymi dachówkami i ozdobiony wiatrowskazem w kształcie Świnki Peppy. W czwartek rano Naomi miała być z rodziną w parku rozrywki, wyglądało jednak na to, że co pół godziny wymykała się gdzieś na stronę, by wysyłać esemesy do Giny. Gina przebywała właśnie w Domu Sędziego i objaśniała Nickowi, jak warto odnowić jadalnię, gdy jej telefon zawibrował po raz piąty po śniadaniu.
Przypomniałaś Tony’emu o poręczach? N. – Znów Naomi? – spytał Nick, rozbawiony, gdy Gina wyjęła komórkę z tylnej kieszeni dżinsów. – Czym ona się właściwie zajmuje na tej wycieczce oprócz pisania esemesów do ciebie? – Głównie pisaniem esemesów do mnie. Nie martw się, umiem sobie poradzić z bardzo wymagającymi klientami. – Gina spojrzała na wiadomość, marszcząc brwi. „Jason ma chyba najgorsze urodziny w życiu” – pomyślała. – Poczekaj momencik, tylko ją uspokoję – dorzuciła i odpisała:
Czy oszczędzałabym na bezpieczeństwie mojej ulubionej córki chrzestnej? Wszystko pod kontrolą! – Już. Przepraszam. No dobrze, na czym skończyliśmy? Ach tak, rzeźbiona boazeria. – Gina przesunęła palcami po powierzchni misternie rzeźbionych złotawych paneli, które pokrywały ściany jadalni. – Lorcan znalazł to pod warstwą tynku, pewnie zostało zakryte w czasie wojny, gdy mieszkali tu uchodźcy. Teraz nie wygląda może najlepiej, ale trzeba trochę nad tym popracować i efekt będzie olśniewający. – Jest piękne. – Nick dotknął drewnianego panelu przy drzwiach. – Czy to rzadki element
wystroju? – Tak, w tej okolicy to raczej rzadkość, a równie ładnej jeszcze nigdy nie widziałam. To element typowy dla neogotyku, starszy niż ten dom. Być może przeniesiono go z jakiegoś innego budynku, żeby nadać wnętrzu szlachetniejszy wygląd. Myślę, że właśnie tutaj Warwickowie przyjmowali ważnych gości. Spójrz na te panele i wyobraź sobie, jaki mieli tu stół. Co najmniej na osiemnaście osób, jak sądzę. – Można poszukać jakichś zdjęć jadalni z tego okresu – zauważył Nick. – Na pewno gdzieś są. – Właściwie ich nie potrzebujemy – odparła Gina, podchodząc do okien. – To jedno z tych wnętrz, które same opowiadają swoją historię. Podobnie jak salon położony po drugiej stronie domu, jadalnia kończyła się obszernym wykuszem wychodzącym na ogród. Z trzech podłużnych okien rozciągał się widok na trawnik służący za boisko do krykieta oraz na szeroką panoramę okolicy: łagodne wzgórza, na których pasły się owce, i niebo, na którym rysowały się wieże kościołów. Nad oknami umocowano masywne karnisze, które wyglądały tak, jakby wyrzeźbiono je z okrętowych masztów. Teraz nie było tu żadnych zasłon, ale grube pierścienie świadczyły o tym, że niegdyś zwieszały się tu ciężkie aksamitne story. Gina pomyślała, że jest coś dumnego w tym widoku, który otrzymywali wraz z posiłkiem ludzie przebywający w jadalni. Wyobrażała sobie, jak widok zmienia się wraz z porami roku, a wiosenną zieleń zastępują białe połacie śniegu lub wielobarwny kobierzec jesiennych liści. – Myślisz, że kominek też pochodzi z jakiegoś innego miejsca? – spytał Nick, wskazując na potężne kamienne palenisko z marmurową półką. – Prawdopodobnie. Ale pasuje do tego pokoju. Oswaja go, ociepla nie tylko w sensie dosłownym. Dom należał do importerów wina, kolacje zawsze były istotną częścią ich życia. Wyobraź sobie to miejsce w rodzinne Boże Narodzenie, świece na ścianach i na stole, roziskrzone srebra, miejscowe znakomitości w odświętnych ubraniach, w tle kamerdyner czekający na polecenia… Umilkła. Nick nie przyłączył się do zabawy. Od ich pierwszej rozmowy o krykiecie na trawniku przed domem wracali do tego wielokrotnie: jedno zaczynało opisywać jakiś rzeczywisty element domu, a drugie podejmowało temat i zamieniało w jakąś tandetną filmową wersję życia na angielskiej wsi. Teraz jednak Nick ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w kominek. – Chcesz zachować ten pokój jako jadalnię? – spytała Gina. – Moglibyście tu urządzać cudowne kolacje, weekendowe przyjęcia ciągnące się do samego rana… – Umilkła ponownie, skonsternowana. Chciała dodać, że Amanda i Nick z pewnością mają przyjaciół, którzy by to docenili, ale coś w spojrzeniu Nicka kazało jej zachować ten komentarz dla siebie. – Sam nie wiem… – Nick przeciągnął dłonią po włosach. – Amanda pisała ci już o pomyśle z wynajmem? – Słucham? Nie… Chwileczkę, sprawdzę. – Gina wyjęła z kieszeni telefon i sprawdziła pocztę. Czekało na nią pięć nowych wiadomości, w tym dwie od Amandy, obie zatytułowane „Dom Sędziego/alternatywne plany”. – Chyba jednak napisała. – Podniosła wzrok. – Pomysł z wynajmem? Nick westchnął ciężko. – Nic konkretnego, zaproponowała po prostu, żebyśmy zachowali jakiś fragment domu dla siebie, a resztę wynajmowali na wakacje lub firmowe zjazdy. – Więc jednak nie zamierzacie tutaj zamieszkać? Czyżbym coś przegapiła? – Nie. – Nick pokręcił głową. – Rozmawialiśmy wczoraj wieczorem i Amanda zwróciła
mi uwagę, że to duży dom, a my nie będziemy w nim mieszkać przez cały czas. To chyba dość sensowne. A przynajmniej warte zastanowienia. Gina przygryzła wargę, by nie okazać rozczarowania. Remonty domów przeznaczonych na wynajem nie były tak zajmujące jak w przypadku domów przeznaczonych do zamieszkania. Wydawały się nudniejsze, bezpieczniejsze, dostosowane do przeciętnych gustów, a nie do wizji jednej osoby. Nick wciąż wpatrywał się w kominek. Gina próbowała odgadnąć, jakie myśli kryją się za jego beznamiętną miną. Miał ekspresywne oczy i usta, które zwykle zdradzały jego nastrój, lecz teraz nie potrafiła z nich nic wyczytać. Ich niedawna rozmowa musiała być wyjątkowo poważna, skoro zakończyła się radykalną zmianą planów. A co z dzieckiem, o którym myślała Amanda? Czyżby chciała je wychowywać w Ameryce, bliżej swojej córki? W Londynie? A może chodzi o jakiś chytry prawniczy wybieg, związany z pozwoleniem na przebudowę? „Przestań się łudzić, że dobrze znasz tych ludzi” – upomniała się w duchu. „Bo wcale tak nie jest”. Gina odchrząknęła, starając się okazać zainteresowanie, pozbawione jednak nadmiernego zaangażowania. Poniewczasie uświadomiła sobie, że Nick zapewne już uznał jej uwagi za wyraz nadmiernego zaangażowania, a ich wspólne żarty potraktuje jako próbę narzucania jej fantazji. – Cóż, to rzeczywiście rozsądny pomysł. Można zamienić jeden z wolno stojących budynków w ogrodzie na samodzielne mieszkanie, ale to oznaczałoby zmiany w planach dotyczących głównego domu. Musielibyśmy raz jeszcze wszystko przeanalizować i być może wprowadzić istotne poprawki – podsumowała. – Chętnie pomogę wam we wszystkim, o co poprosicie. Nick wydawał się zakłopotany. – Wystawisz nam rachunek za dodatkowe zadania – powiedział szybko. – Nie oczekuję wcale, że będziesz pracować za darmo. – Nie o to chodzi – odparła Gina. – Rzecz w tym… – Zauważyła ze zdumieniem, że naprawdę był zakłopotany. – Przepraszam, odniosłam po prostu wrażenie, że chcecie tutaj zamieszkać. W całym domu. Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę zamyślony stukał palcami w drewno. – Wiem, że to duży dom, ale im dłużej w nim przebywam, tym mniejszy mi się wydaje, jeśli wiesz, co mam na myśli – przemówił w końcu. – Amanda nie spędziła tu dość czasu, by zrozumieć… by poczuć jego atmosferę, zrozumieć jego charakter. Myślę, że gdyby tak jak my porozmawiała trochę o jego historii, zaczęłaby go postrzegać nie tyle jako inwestycję w nieruchomości, ile jako dom. Jako prawdziwy rodzinny dom – dodał po krótkiej pauzie. – Cóż, budynki są tylko budynkami – stwierdziła Gina. – To ludzie zamieniają je w prawdziwe domy. Nick milczał, a Gina nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć, oboje patrzyli więc w ciszy na ogród. Stare szyby w oknach jadalni były miejscami nierówne i wykrzywiały widoczny w oddali krajobraz. – Zastanawiałam się nad dobudówką do kuchni – odezwała się w końcu Gina. – No wiesz, nad tą, na którą nie chciał się zgodzić Keith, bo naruszyłaby tkankę budynku. Pomyślałam, że skoro chcecie stworzyć taką przestrzeń do zabawy na wolnym powietrzu, to może warto odnowić letni domek? Nick z wdzięcznością przyjął zmianę tematu. – Nie wiedziałem, że mamy letni domek. – To ten drewniany budynek na skraju głównego ogrodu. Gdybyście chcieli budować go
od zera, potrzebowalibyście oficjalnego zezwolenia, ale ponieważ już tam stoi, możecie go po prostu wyremontować. Przywracacie pierwotną postać istniejącej konstrukcji. Sprzęt do krykieta – dodała. – I zimne drinki. W duchu odetchnęła z ulgą, gdy na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech. – I słomkowe kapelusze. I białe koszule. Kto by się tym zajął, Lorcan? – Nie, polecałabym tego samego fachowca, któremu zlecę renowację paneli. Tony jest stolarzem, ale buduje też fantastyczne domki z drewna. A przy okazji… – zaczęła, tknięta nagłą myślą. – Zostaniesz tu na weekend? – Chyba tak. Dlaczego pytasz? – Wiem, że nie będzie to pewnie równie zajmujące jak zbijanie tynku ze ścian, ale może miałbyś ochotę wpaść w sobotę na przyjęcie urodzinowe i otwarcie nowego domku? – Słynnego domku Naomi? Czy to nie jest impreza rodzinna? Nie chciałbym przeszkadzać. Gina nie wspomniała, że Naomi już „sugerowała”, by przyprowadziła ze sobą Nicka. Trzy razy. – Nie przeszkadzałbyś. To nic wielkiego, napijemy się herbaty, zjemy tort. Będzie tam też Tony, więc mógłbyś zobaczyć, co zrobił, i pogadać z nim. Zasadniczo zbudował zminiaturyzowaną wersję tego, co macie tutaj. Nick spojrzał na ogród. Z jadalni widać było jedynie spadzisty dach domku zwieńczony blankami. – Ale to jest całkiem duże. Gina poczuła, jak jej telefon wibruje, i odebrała kolejną wiadomość z parku rozrywki. Za późno na ogrzewanie podłogowe? N. – Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie dodatki, których zażyczyła sobie Naomi, jej projekt jest chyba niewiele mniejszy – stwierdziła. Gina nie mogła sobie wymarzyć lepszej pogody na otwarcie domku w sobotni poranek. Utrzymanie Willow i Jasona z dala od ogrodu i niespodzianki okazało się trudniejsze niż operacja wojskowa, która odbyła się poprzedniego dnia, gdy Gina i stolarze dokonywali ostatnich poprawek i montowali instalację elektryczną. Naomi prowadziła protestującego Jasona na tyły ogrodu, podczas gdy Gina niosła Willow na rękach. Dziewczynka była zdecydowanie bardziej podekscytowana swoją „niespodzianką” i wciąż pociągała za różową atłasową maskę, którą Naomi założyła jej na oczy. – Prawdę mówiąc, spodziewałem się czegoś innego, gdy zasłoniłaś mi oczy, Naomi – powiedział Jason spod czarnej jedwabnej chusty. – To chyba nie jest wanna z jacuzzi, prawda? Bo jeśli dowiedzą się o tym chłopaki z piłki… – To coś lepszego niż wanna z jacuzzi – odparła Naomi z przekonaniem. – Chociaż skoro już wspomniałeś o piłkarzach, to chyba się nad tym zastanowię. Gina? – Przygotuję odpowiednie pozwolenia – odparła Gina. – Choć nie, cofam to. Jak cię znam, to zaczęłoby się od wanny, a skończyło na basenie. – Tort? – pytała Willow. – Tort w kuchni! – Tss… – szepnęła Gina. – Przecież go ukryłam... Tort też będzie, cierpliwości. Stali teraz przed szopą. Naomi spojrzała na przyjaciółkę z konspiracyjnym błyskiem w oku, a Gina odpowiedziała uśmiechem. Cieszyła się, że może jej coś dać, poczuć się częścią jej rodziny. – No dobrze, gotowi? – upewniła się Naomi. – Na trzy. Jeden… dwa… trzy…
Naomi zdjęła z oczu Jasona chustę, a Gina zsunęła z twarzy Willow maskę i parsknęła śmiechem, gdy dziewczynka otworzyła szeroko buzię na widok ślicznego domku z różowymi okienkami, który jakimś magicznym sposobem wyrósł pod jabłonią w ogrodzie. – Ładny, prawda? – spytała, przykładając policzek do delikatnych włosów Willow. – Chcesz wejść do środka? – A niech mnie… – mruknął Jason. – Bardzo ładny, Nay, ale trochę za różowy jak dla mnie. – Jest też druga część. Musisz przejść od tyłu. Chwileczkę, Willow, mama chce pokazać tacie jego niespodziankę. Naomi zawołała Jasona na drugą stronę domku, a gdy chwilę później dobiegł stamtąd radosny okrzyk, Gina domyśliła się, że męska część urodzinowej niespodzianki przypadła Jasonowi do gustu. Willow wyciągnęła przed siebie ręce, a Gina postawiła ją na ziemi, by dziewczynka mogła pobiec do drzwi domku. Pochwyciła kołatkę i odwróciła się do Giny z szelmowskim uśmiechem na twarzy. – Uważaj na palce! – oznajmiła triumfalnie. – Tak, trzeba uważać na palce. Wejdziemy? – Gina otworzyła drzwi i pozwoliła jej zajrzeć do środka. Wnętrze pokoju mogło pomieścić jedno dziecko i maksymalnie dwoje dorosłych, ale z punktu widzenia Willow było olbrzymie. – Kuchnia! – pisnęła dziewczynka z zachwytem. – Moja kuchnia! Różowe filiżanki? – Co się tam dzieje? – Naomi wcisnęła się do wnętrza domku w tym samym momencie, gdy w ścianie naprzeciwko otworzyło się okienko i ukazała się twarz Jasona. – Niespodzianka! To tata! Podczas gdy Jason obserwował, jak Willow robi wyimaginowaną herbatę dla wszystkich gości, Naomi trąciła Ginę łokciem i wyszeptała: – To najbardziej niesamowita rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. Jeszcze lepsza, niż się spodziewałam. – Podoba ci się? – Jestem po prostu zachwycona! Nawet Jason się wzruszył. Uważa, że Willow będzie o tym opowiadać jeszcze jako pani po pięćdziesiątce. Taką niespodziankę pamięta się do końca życia. – Najważniejsze, że ci się podoba. Jestem zaszczycona, że zaprosiłaś mnie na otwarcie. – Jako gościa honorowego. Byłaś pierwszą osobą, którą wymieniła Willow, gdy oznajmiłam, że urządzimy przyjęcie. – Przestań. – Teraz Gina szturchnęła Naomi. – Zaraz się rozkleję. – Mówię prawdę. – Naomi pociągnęła nosem, jakby i ona z trudem panowała nad emocjami. – Zawsze wiedziałam, że będziesz cudowną ciocią i częścią jej życia. Cieszę się, że kiedy zostanie nastolatką i wejdzie w ten okres, gdy matka to najgorsza jędza pod słońcem, będzie mogła uciec do ciebie. Do kogoś, kto ją kocha. Gina oparła czoło o głowę Naomi. Wiedziała, że w oczach przyjaciółki wzbierają łzy, bo i ona bliska była płaczu. Patrzyły, jak Willow rozlewa herbatę do filiżanek ze skupieniem charakterystycznym dla jej matki. – Tak się cieszę, że wciąż tutaj jesteś, Gee – wyszeptała Naomi. – Ja też – odszepnęła Gina. Pozostali goście – rodzice Jasona i Naomi, znajomi rodzice z przedszkola, sąsiedzi
– przyszli o trzeciej, a obejrzawszy nowy dodatek do ogrodu, wycofali się szybko do ciepłego wnętrza oranżerii Naomi. Willow wciąż serwowała wyimaginowaną herbatę, stosując przy tym bardzo surową selekcję, co oznaczało, że Gina nie mogła opuścić domku, a do środka mieli wstęp tylko wybrani goście. Stolarz Tony przyszedł w odświętnym ubraniu i został uhonorowany niewidzialnym ciastkiem: rozmawiał właśnie o majsterkowaniu z tatą Jasona, gdy rozległo się pukanie do drzwi domku. Gina otworzyła, przekonana, że to Naomi z prawdziwą herbatą, zobaczyła jednak Nicka. Włożył dwurzędową granatową kurtkę w marynarskim stylu, miał też staranniej niż zazwyczaj ułożone włosy: Gina doceniła ten wysiłek z jego strony i była mu szczerze wdzięczna. – Cześć – powiedział, zaglądając do środka. – Słyszałem, że podają tu najlepszą herbatę w mieście. – Owszem – potwierdziła Gina. – Ale nie wiadomo, czy zostaniesz poczęstowany. Wszystko zależy od gospodyni. Willow? – spytała, odwracając się do dziewczynki. – Czy ten miły pan może dostać trochę herbaty? Willow przyjrzała się twarzy Nicka z przenikliwością właściwą raczej Jasonowi niż Naomi, po czym uśmiechnęła się promiennie i wręczyła mu filiżankę. – Skosztuj – poradziła mu Gina. – Jesteś pierwszym mężczyzną, którego zechciała dziś obsłużyć. Nie zaprosiła nawet dziadków. – Czuję się zaszczycony – odpowiedział, z czarującym uśmiechem sięgając po filiżankę. Gdy Nick z należytą powagą popijał wymyśloną herbatę, za oknem przesunęła się kraciasta biało-czerwona suknia Naomi, a chwilę później w drzwiach pojawiła się zarumieniona twarz gospodyni. – Przyszłam cię zmienić – oznajmiła. – W domu czeka prawdziwa herbata. Cześć, Nick – dodała, zwracając się do gościa. – Miło cię widzieć! Gino, poczekaj jeszcze moment, zrobię ci zdjęcie z Willow. – Nie, to… – Gina poczuła się nagle dziwnie skrępowana, ale na dźwięk słowa „zdjęcie” Willow mocno objęła ją i uśmiechnęła się szeroko. Gina spojrzała wymownie na Nicka, a potem również wyszczerzyła się do obiektywu. – Uwaga, uśmiech! Już. Och, cudownie! Nick postukał Naomi w rękę. – Chcecie, żebym pstryknął fotkę całej waszej trójce? Gina chciała grzecznie odmówić, ale Naomi nie kryła zachwytu. – Czy chciałabym, żeby profesjonalny fotograf zrobił mi portret? Hm, niech no się zastanowię… Oczywiście! Poczekaj, zawołam męża. Jason? Jay! Chodź tutaj. – Nie musisz – mruknęła Gina, ale Nick natychmiast ją uciszył. – Cała przyjemność po mojej stronie. Wyglądasz bardzo zabawnie przy tym malutkim stoliku z obrusem w kratkę. Jak Alicja po opróżnieniu butelki „Wypij mnie”. – Dzięki. Właśnie o taki efekt mi chodziło. Naomi wróciła, ciągnąc za sobą Jasona. – No, jest Jason… Jay, nie rób takiej miny, to potrwa tylko chwilę. Gina wysunęła się z domku Willow i stanęła za Nickiem. Obserwowała, jak ten ustawiał Hewsonów w najlepszej pozycji, namawiał zażenowanego Jasona do uśmiechu, a potem robił urocze zdjęcie z Jasonem i Naomi za maleńkimi oknami i Willow stojącą dumnie przy drzwiach. Potrafił ich skutecznie rozluźnić i odwieść od robienia sztucznych uśmiechów – Gina zauważyła jego zadowoloną minę, gdy wszyscy naraz parsknęli śmiechem, a on uchwycił ten moment na zdjęciu. „Będziemy rozmawiali o tym wspomnieniu na ślubie Willow” – pomyślała Gina i nagle
poczuła nieprzyjemne ukłucie, objaw emocji, której nie chciała nawet definiować, bo nie była tego warta. „Nie ja. To będzie Stuart i Bryony… i ich jasnowłose dziecko pośrodku”. Każdego innego dnia czułaby się szczęśliwa, widząc radość przyjaciół dumnych ze swojej córeczki. Dziś jednak nie mogła się uwolnić od dziwnego uczucia, że stoi po drugiej stronie szklanej tafli, obserwuje ludzi, którzy odgrywają ważną rolę w jej życiu, i coraz bardziej się od nich oddala, unosi nad ziemią, oderwana od świata. „Kto wie, co się jeszcze wydarzy?” – powiedziała sobie w myślach. – Gina? – Nick zapraszał ją gestem do wnętrza chatki, by dołączyła do Jasona i Naomi. Dzięki temu wróciła wreszcie do rzeczywistości, ale pokręciła tylko odmownie głową. Aparat Nicka wydobywał z niej zawsze coś, czego sama nie była do końca świadoma. Nie chciała, by fotografia zdemaskowała ukryty w niej smutek. Ale wtedy Willow wyciągnęła ku niej swoją pulchną rączkę. – Ciociu Gino! Nie mogła jej odmówić. – To ciocia Gina zrobiła dla ciebie ten piękny domek – powiedziała Naomi, ustawiając Ginę na środku zdjęcia, na małych stopniach prowadzących do różowych drzwi. – Zdolna z niej dziewczyna, prawda? – Ty go zrobiłaś? – Willow była pełna podziwu. – Właściwie ja tylko… – Tss… Gina poczuła serdeczny uścisk i uśmiechnęła się do Willow, a nie do aparatu.
Potem Gina i Nick przeszli do domu na herbatę i przekąski, które przygotowano w ogrodzie. Usiedli na murku obok piaskownicy Willow, z dala od gwałtownej dyskusji o projektach domów i narzekań brata Jasona, który miał kłopoty z nadzorem budowlanym. – Dopilnuj, żeby Naomi dała ci zdjęcie – powiedział Nick, odcinając łyżeczką kawałek tortu. – Powinnaś je umieścić w swoim albumie. – Dopilnuję. – Gina spojrzała w stronę drewnianego domku. – To były naprawdę cudowne chwile. Dziękuję, że ich sfotografowałeś. – Jak twój projekt? – spytał Nick. – Twoje szczęśliwe momenty? – Masz na myśli moje sto rzeczy? Powiesiłam sobie listę na ścianie, na razie doszłam do trzydziestu dziewięciu punktów. – Gina umilkła na moment, po czym wyznała: – Prawdę mówiąc, trochę straciłam zapał. Potrzebowałam motywacji, kiedy porządkowałam rzeczy i starałam się zdecydować, co chcę zatrzymać w nowym mieszkaniu, ale teraz prawie skończyłam i nie chcę pisać „szafka na lekarstwa” obok, powiedzmy, „muzyki”. – Właściwie chodziło mi o zdjęcia, które mi pokazywałaś. Te z telefonu. Miałaś je wydrukować. – Zmierzył Ginę surowym spojrzeniem. – Zrobiłaś to czy wciąż tylko gromadzisz w telefonie zdjęcia chmur? – Byłam zajęta – odparła Gina z udawanym oburzeniem. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale teraz masz pod tym swoim dachem ekoizolację. – Spodziewałem się takiej odpowiedzi – westchnął Nick, sięgając do torby. – Weź to. – Podał jej papierową torebkę, w której leżał polaroid i kilka filmów. – Nie mogę tego przyjąć. Jest ci potrzebne. – Znalazłem coś innego, co równie dobrze się sprawdza. Uznałem, że ty zrobisz z tego większy pożytek niż ja. – Wskazał na filmy. – Stwórz z tego swój projekt: zamiast stu rzeczy
zapisz sto chwil, które cię uszczęśliwiają. Masz tutaj dziewięć filmów, więc zostaje ci trochę miejsca na pomyłki, ale nie za dużo. – Dziękuję – skinęła głową Gina, przejęta dawno zapomnianym, nastoletnim dreszczykiem emocji. – Wiesz, marzyłam o polaroidzie, odkąd skończyłam trzynaście lat. – Więc czemu nie kupiłaś? – Bo wtedy był za drogi. Nick uśmiechnął się szeroko. – No proszę, marzenia się spełniają. A tu mam zdjęcia na dobry początek. Podał jej dwa polaroidy. Na pierwszym Gina odbierała filiżankę z wyimaginowaną herbatą od Willow w drewnianym domku. Otaczała je ciepła pomarańczowa poświata, a twarz Giny była śmiertelnie poważna, choć w jej oczach tańczyły wesołe ogniki. Na drugim zdjęciu stała obok Naomi przy kuchennym stole, pogrążona w rozmowie. Nawet nie zauważyła, kiedy Nick zrobił zdjęcie, pewnie dlatego, że obie śmiały się głośno. Dłoń Naomi spoczywała na ramieniu Giny, sama Gina zaś przechylała głowę, dzięki czemu jej szyja widoczna na tle czerwonych cegieł wydawała się wyjątkowo długa i jasna. – Podglądałeś mnie? – spytała Gina, zaskoczona. A może mile połechtana? – Za kogo ty mnie uważasz? – Tym razem to Nick udawał święte oburzenie. – Za paparazzo? Nie, mówiłaś, że chcesz zachować w pamięci momenty, w których byłaś szczęśliwa, a przecież zwykle nie możesz robić sobie samej zdjęć, więc postanowiłem odegrać rolę pomocnika. Kiedy moim zdaniem wyglądałaś na wyjątkowo szczęśliwą – w towarzystwie swojej najlepszej przyjaciółki i maleńkiej przyjaciółeczki. Gina przyglądała się przez chwilę zdjęciom w białych ramkach. Ta kobieta w jej ubraniach wcale nie wyglądała jak ona. Gina na zdjęciach była zazwyczaj trochę sztywna, przygarbiona, jakby ukrywała się przed światem. Tutaj wydawała się rozluźniona, smuklejsza, wyższa. Łagodniejsza. Może to była zasługa filmu. Te zdjęcia mogły równie dobrze pochodzić z innego czasu. – Nie wygląda wcale jak ja. – Owszem, wygląda. Należysz po prostu do tych osób, które na widok aparatu zmieniają wyraz twarzy i zachowanie – odparł Nick. – Naprawdę? – Tak. Właściwie zmieniasz wyraz twarzy nawet wtedy, gdy myślisz, że ktoś cię obserwuje, nie potrzeba do tego aparatu. – Przecież wszyscy tak robią. Nick przyglądał jej się przez chwilę. Jego szare oczy były ciekawe, lecz łagodne, przesuwał spojrzeniem po jej twarzy, próbował z niej coś wyczytać. – Niektórzy bardziej niż inni. Wydawało się, że nagle czas stanął w miejscu, otaczała ich cisza przerywana jedynie odległymi dźwiękami muzyki i gwarem zabawy w drewnianym domku. Gina zastanawiała się, czy powinna ukrywać emocje, ale uznała, że nie ma to większego sensu. Nick i tak domyślał się wszystkiego – a może nie tyle się domyślał, ile wiedział, do jakich rozmyślań ją nakłonił. Po chwili zacisnął usta, a potem zaczął nieśmiało: – Gino, jest coś… W tym samym momencie jej imię wypowiedział zaniepokojony kobiecy głos: – Gino! Naomi szła ku nim przez trawę, a Gina schowała zdjęcia do tylnej kieszeni. – Co takiego? Willow skończyła się herbata? – Strasznie mi przykro, sama nie wiem, co robić. – Naomi splotła ręce na piersiach,
a potem ponownie je wyprostowała. Wydawała się zmartwiona i rozzłoszczona jednocześnie. – Właśnie przyszedł Stuart. Jego samochód stoi przed domem. Jason prosił go, żeby nie przyjeżdżał przed piątą, dopóki nie wyjedziesz, ale on już tu jest. Gina poczuła, jak przenika ją lodowaty chłód. „Skup się” – przykazała sobie w myślach. „Skup się”. – Zaprosiłaś ich oboje? – spytała. – Oczywiście, że nie! Jason może zapraszać Stuarta, jeśli już musi, ale nie zamierzam… – Naomi umilkła nagle, gdy odwróciła głowę w stronę domu i zobaczyła coś, co najwyraźniej odebrało jej mowę. W tylnych drzwiach pojawił się Stuart: przystojny, nie do końca znajomy mężczyzna w dżinsach i z nową brodą. W nowej skórzanej kurtce. Gina zamknęła oczy, starając się ze wszystkich sił zachować kamienną twarz, za którą mogła ukryć emocje. „Nie chcę być duchem w życiu innych ludzi” – pomyślała z nagłą determinacją. „Nie chcę wymykać się ukradkiem, kiedy przyjdzie Stuart, i nie chcę, by on musiał czekać, aż wyjdę. To jest także moje życie. Muszę zostać. Muszę stanąć z nim twarzą w twarz. Wtedy będę mogła odejść”. „Dla niego to też będzie krępujące” – pomyślała. „A ja muszę okazać w tej sytuacji wielkoduszność”. – Gino, podwieźć cię? – Nick zabrzęczał kluczykami. – Będę już jechał. Wypytałem już Tony’ego o wszystko, co chciałem wiedzieć o letnich domkach, a zostało mi jeszcze trochę pracy. – O nie… – jęknęła nagle Naomi. Gina odwróciła się i zrobiło jej się słabo. Za Stuartem stała młoda kobieta i trzymała go za rękę. Miała jasne włosy, nie była szczególnie ładna, ale za to wysportowana i opalona. Gina nie patrzyła jednak na jej nieco za długi nos ani na jaskółkę wytatuowaną na przegubie: jej uwagę przyciągała pasiasta koszulka, która podkreślała nieduży jeszcze, ale całkiem wyraźny kształt nowego życia Stuarta. Gina poczuła, jak nagle podchodzi jej do gardła kawałek urodzinowego tortu, który zjadła przed momentem. Kobieta uśmiechnęła się z nadzieją, odsłaniając małe, nierówne zęby. Nie był to uśmiech triumfalny, raczej nerwowy i niepewny. Stuart również zaczął się uśmiechać, lecz jego twarz stężała, gdy zobaczył minę Giny. „To koniec” – pomyślała, gdy jej pierś wypełniła się bólem i żalem, w którym kryła się jednak również niespodziewana ulga. Nigdy już nie będzie się musiała zastanawiać, jak to wygląda – Stuart i jego nowe życie. To życie już się zaczęło: szedł inną ścieżką i coraz bardziej oddalał się od niej. Gina podniosła rękę i pomachała sztywno do Stuarta i Bryony, przywołując na twarz nieszczery uśmiech. Potem odwróciła się ponownie do Nicka, łudząc się w duchu, że jego oczy nie dostrzegą emocji, które kłębiły się w jej duszy. – Tak, chętnie skorzystam – powiedziała jakby nie swoim głosem. Podniosła głowę i ruszyła w stronę bramy ogrodu, byle z dala od tego domu.
Rozdział siedemnasty Przedmiot: duży, oprawiony w ramkę plakat z filmu Przeminęło z wiatrem, przeniesiony z pokoju Giny w akademiku do jej pierwszego wynajmowanego wspólnie mieszkania, a potem do pokoju gościnnego w domu przy Dryden Road Little Mallow, październik 2002
Gina siedzi przed domem Athertonów w fordzie pożyczonym od Janet i wypatruje w oknach oznak życia. Niewiele może zobaczyć, bo dom przesłaniają drzewa rosnące w ogrodzie. Do tej pory zauważyła jedynie jakiś cień przesuwający się za zasłonami w sypialni na piętrze po lewej stronie, ale to wystarczy, by mieć pewność, że ktoś jest w środku. Przyjechała, bo od czterech tygodni do domu jej matki nie wrócił ani jeden list. Janet jest zadowolona, ale z innego powodu niż Gina. Brak zwrotów oznacza, że być może Kit wreszcie je przeczytał. – Mam nadzieję, że teraz wreszcie zapomnisz o tej historii – oznajmiła matka, lecz gdy Gina otworzyła usta, aby wyjaśnić, że wcale nie zamierza się poddawać i że jej zdaniem to właśnie dobry znak, Janet podniosła obie ręce i dodała: – Obie przeszłyśmy przez prawdziwy koszmar, Georgino. Nadeszła jednak chwila, gdy musimy wrócić do normalnego życia. Gina nawet nie próbuje tłumaczyć, że marzy jedynie o życiu u boku Kita. Biedny Terry umarł, więc Janet nie ma innego wyjścia, jak tylko wrócić do codzienności bez niego. Ale Kit żyje. Wciąż tutaj jest. To zbyt okropne, by mówić o tym głośno, ale zdaniem Giny różnica jest zasadnicza. Wspólny żal zbliżył je do siebie. Gina wie, że nie da się porównać ich dramatów, ale Janet wpada we wściekłość na samą sugestię, że strata poniesiona przez Ginę dorównuje w jakimkolwiek stopniu jej stracie. Gina siada prosto, gdy otwierają się drzwi domu i staje w nich Anita Atherton, ubrana w szarą suknię do połowy łydek, którą okrywa długi zapinany sweter, przewiązany nad wąskimi biodrami skórzanym plecionym pasem. Gina podziwia jej styl, który potrafi zachować nawet w takich okolicznościach. Długie włosy splecione są w kok, a wysoka, dumna sylwetka rysuje się na tle wejścia dokładnie tak jak wtedy, gdy Kit po raz pierwszy przywiózł Ginę do swojego domu. Anita tkwi przez chwilę w bezruchu, potem wbija wzrok w Ginę i rusza ku niej przez ogród. Gina wysiada z samochodu, chce wyjść jej naprzeciw, ale Anita jest szybsza. Dopada bramki i zasłania ją własnym ciałem, blokując wejście do domu. – Co tu robisz? – syczy. Gina zbiera się na odwagę i odpowiada śmiało: – Przyjechałam zobaczyć się z Kitem. – Przyjechałaś zobaczyć się z Kitem. – Brzmi to neutralnie, ale matkę Kita otacza aura gniewu, niczym rozedrgane powietrze wokół ognia. – Dlaczego? – Chciałam porozmawiać z nim o moich listach. Wiem, że je czyta. – Dlaczego tak sądzisz? – Bo… bo nie wracają do mnie. – Wypowiadając te słowa, Gina uświadamia sobie, jak
nikłe są jej nadzieje. Anita wykrzywia usta w ponurym uśmiechu. – A nie przyszło ci do głowy, że miałam ciekawsze rzeczy do roboty niż odsyłanie twoich listów? Gina się denerwuje, szuka gorączkowo właściwych słów. Ale nie wie, jakie słowa będą w tej sytuacji właściwe. Zawsze wiedziała. Umiała trafiać w oczekiwania innych, ale teraz wszystko, co powie, wydaje się nieodpowiednie, a nie chce obrazić tej kobiety bardziej, niż zrobiła to do tej pory. „On był też mój!” – krzyczy w duchu. „Był moją przyszłością. Powinniśmy teraz być w Londynie. Albo jechać przez Amerykę. Albo pływać w Sydney”. Chłodny wiatr poranka przemyka między drzewa, strąca z gałęzi rude liście, które unoszą się leniwie w powietrzu. Gina spogląda błagalnie na matkę Kita. – Mogłabym się z nim zobaczyć? Chociaż na dziesięć minut... Chcę tylko mu powiedzieć… – Co? Przepraszam? Kocham cię? Nie ma godziny, żebym o tobie nie myślała? Gina zastanawiała się, co powiedzieć, kiedy tu jechała, teraz jednak, w obliczu pogardy Anity Atherton, jej płomienne wyznania wydają się dziecinne. Gina czuje się zawstydzona, ale zamierza walczyć, bo nie ma nic do stracenia i właściwie nie dba o to, jak głupio wygląda. – Powiedzieć, że to nie ma znaczenia… Że go kocham… Anita traci cierpliwość. – Myślę, że to fatalny pomysł. Trzymajmy się tego, co powiedziałam w szpitalu, Gino. Tak będzie lepiej. – Proszę mi przynajmniej powiedzieć, jak on się czuje! – błaga Gina. – Proszę. Muszę wiedzieć. Pyta o mnie? Zastanawia się, dlaczego do niego nie piszę? Właśnie ta niewiedza doprowadza Ginę do szaleństwa. Nikt nie chce jej nic powiedzieć. Nie pamięta wydarzeń, które raptownie przerwały najszczęśliwszy dzień jej życia, a teraz nie wie nawet, co się dzieje z Kitem. Od wyjścia ze szpitala przeanalizowała w myślach wszystkie możliwe scenariusze: Kit częściowo sparaliżowany, ale z nadzieją na wyzdrowienie; Kit porusza się o kulach, uczy się chodzić; i jej ulubiony scenariusz: Kit wciąż leży nieruchomo jak śpiąca królewna, czeka, aż rozerwane mięśnie i nerwy w jego ciele zrosną się z powrotem, i pewnego dnia ocknie się nagle i usiądzie prosto, zdrów jak ryba. Takie rzeczy się zdarzają. Gina przełyka ciężko. Największym przerażeniem napełnia ją myśl, że Kit może jej w ogóle nie pamiętać, że nie pamięta również ich filmowej, wyjątkowej miłości – ich ulubionych piosenek, żartów, wspólnych radości, eksperymentalnych kolacji, kąpieli na golasa, nocnych rozmów przez telefon, najszczęśliwszych, najlepszych lat jej życia, które zna tylko Kit. Może nadal go kochać, jeśli tylko będzie pamiętał. Bez tego, bez Kita, te lata przepadną, przepadnie także ona, bo nigdy już nie będzie równie szczęśliwa, nie bez niego. Anita patrzy na nią ze współczuciem, a potem sięga do kieszeni swetra i wyjmuje cztery listy Giny obwiązane czerwoną gumką, która wygina je do środka, upodabnia je do pliku makulatury. – Nie odsyłałam twoich listów, ponieważ nie było nas w domu. – Mówi tak, jakby powtarzała te słowa już zbyt wielu ludziom, zbyt wiele razy. – Wyjechaliśmy do Kalifornii, do specjalisty, który zajmuje się urazami kręgosłupa. Muszę przyznać, że pierwsze wyniki są obiecujące. – Wraca do zdrowia? Anita krzywi się mimowolnie.
– Nigdy już nie będzie chodził, jeśli o to pytasz. Prawdopodobnie nigdy nie będzie całkiem samodzielny. Nigdy nie będzie tańczył, grał w tenisa ani pływał. Nie będzie robił tego, co kochał najbardziej. Ale żyje. Gina nawet nie wiedziała, że Kit grał w tenisa. Ona była tym, co kochał najbardziej. – Ale w ogóle o mnie pytał? – wybucha i natychmiast tego żałuje. Anita nagle się garbi, całe jej ciało napina się pod bawełnianym ubraniem. Zakrywa twarz dłońmi. Gina widzi teraz tylko ścięgna na jej szyi i przedwcześnie postarzałe dłonie, z których zniknęły wszystkie pierścionki. Po chwili opuszcza ręce i mierzy Ginę gorzkim spojrzeniem. – Proszę! On jest dla mnie naprawdę ważny! – Gina wyrzuca z siebie słowa, niemal przekrzykując dudnienie serca, które wypełnia teraz jej uszy. – Wiem, co pani czuje. – Skąd możesz wiedzieć, co czuję? Nie masz pojęcia. I nie będziesz miała, dopóki nie utracisz czegoś naprawdę cennego, a i wtedy raczej tego nie zrozumiesz. Gina chce ją zapewnić, że dobrze to rozumie. Straciła ojca. I ojczyma. I miłość swojego życia. Oni umarli, a Kit będzie żył. Starsza, pewniejsza siebie Gina zapewne by tak powiedziała, ale coś w spojrzeniu Anity odbiera jej odwagę, każe zamknąć się w sobie. – To przez ciebie Kit znalazł się w takiej sytuacji. – Anita milknie na moment, pozwala, aby jej słowa dotarły do świadomości Giny. – Nie przychodź tu więcej. I nie pisz. Zajmij się swoim życiem. Gina stoi skamieniała, wypełniona ostrym, przeszywającym bólem. Nie ma pojęcia, co powiedzieć, gdy Anita wraca do domu i zamyka za sobą drzwi. Jeszcze długo stoi przed bramą. Przeze mnie. Wszystko przeze mnie.
W niedzielny poranek po przyjęciu Willow Gina obudziła się z silną migreną. Na dworze padał deszcz, grube krople stukały głośno o szyby, wzmagając tylko ból, który zawdzięczała wyłącznie sobie. Gdy Nick podrzucił ją do domu, pozbyła się dwóch kolejnych pudeł ze śmieciami, wyrzuciwszy całą ich zawartość bez sprawdzania. Starała się odsuwać od siebie obraz ciężarnej Bryony, Stuarta w roli ojca, samotnej starej Giny. Jednak paskudny ucisk w żołądku przybierał wciąż na sile, aż nie mogła go dłużej ignorować. Wypiła butelkę wina i łkała sfrustrowana na sofie, podczas gdy Buzz ukrywał się w swoim koszyku. W końcu o dziesiątej padła na łóżko i zasnęła w ubraniu. Teraz była czwarta nad ranem, do szumu deszczu dołączyły odległe grzmoty, a okropny ból głowy wydawał się promieniować na całe ciało. Gina wpatrywała się w sufit, ogarnięta poczuciem samotności tak intensywnym, że sprawiało jej fizyczny ból. Wszyscy coś robili, pchali swoje życie do przodu. Ona tkwiła w miejscu. Przygnębiała ją też świadomość, że później musiała pojechać po matkę, żeby jak co roku zjeść wspólny lunch w rocznicę urodzin Terry’ego. Gdy dokonywała w myślach przeglądu kilku nielicznych restauracji, w których mogłyby zjeść lunch (odpadały lokale z głośną muzyką, „czosnkowym jedzeniem”, dyskusyjnym poziomem higieny itd.), usłyszała nagle cichy szelest i dostrzegła kątem oka, jak drzwi, uchyliwszy się lekko, wpuszczają do pokoju promień światła z korytarza. Obserwowała nieruchomo, jak długi, czarny nos wsuwa się w szczelinę i rozszerza ją, by ukazać wąską głowę Buzza i jego ciemnoszare barki. Pies prześlizgnął się do wnętrza pokoju, zrobił kilka bezszelestnych kroków, a potem zawahał się na moment, jakby najpierw chciał sprawdzić, czy Gina naprawdę śpi.
Za oknem znów rozległ się odległy grzmot. Buzz aż przysiadł w miejscu, a potem umknął w mrok pokoju. Gina tkwiła w bezruchu, ale jej serce biło jak szalone. Po raz pierwszy widziała, że Buzz zrobił coś dla siebie, z własnej inicjatywy. Był stworzeniem całkowicie biernym, które czekało, aż przyzwoli mu się na jedzenie lub spacer, obserwowało ją z niepokojem swoimi ciemnymi ślepiami, wypatrując znaków. Nocą zawsze spał w swoim koszu – zadowolony, jak sądziła, że w ogóle ma dach nad głową. Teraz po raz pierwszy zdecydował się podjąć – niewielkie, ale jednak – ryzyko. Obróciła się powoli na bok, aby mu pokazać, że może tu zostać. Jednak gdy się poruszyła, pies zadrżał i cofnął się o krok, kładąc uszy po sobie. – Już dobrze – wyszeptała Gina. – Wszystko dobrze. Przez chwilę patrzyli na siebie w półmroku poranka, podczas gdy za oknem deszcz bębnił o szyby. Buzz powoli się rozluźniał, wpatrzony w jej twarz, na której widział tylko życzliwość. – Wszystko dobrze – wyszeptała ponownie, a Buzz sapnął cicho, położył się przy drzwiach i zwinął w kłębek. Blisko. Ale nie za blisko. Gina leżała na boku i obserwowała go, jak udaje, że śpi, a potem zasypia naprawdę. Zegar wskazywał kolejne minuty, robiło się coraz jaśniej. Szum deszczu brzmiał teraz kojąco. Była w ciepłym wnętrzu, sucha i bezpieczna. Niespodziewanie, równo za piętnaście szósta, Gina zapadła w głęboki sen. W ciągu trzynastu lat, jakie upłynęły od śmiertelnego w skutkach zawału Terry’ego, tradycją stało się, że Gina zabierała Janet na lunch w weekend poprzedzający jego urodziny, potem zaś na cmentarz przy kościele Świętego Jana, aby złożyć kwiaty na grobie. Stuart nigdy nie brał udziału w tym corocznym lunchu – dotyczyło to jedynie Giny i Janet. A także, w pewnym sensie, ducha Terry’ego. Był to jedyny dzień w roku, gdy matka i córka bardziej niż zwykle starały się być dla siebie miłe, aby w ten sposób uczcić długie lata starań Terry’ego o zachowanie domowego pokoju. W tym roku zaproszenie nie objęło Buzza, więc żeby wynagrodzić mu samotny poranek spędzony w domu, Gina zabrała go na wyjątkowo długi spacer, zakończony wizytą w kawiarni, gdzie wpuszczano do środka psy i gdzie kupiła im obojgu po kanapce z bekonem. Była to naprawdę wyjątkowo dobra kanapka – świeży biały chleb, dużo sosu pomidorowego i smakowity miejscowy boczek. Gina przystanęła przy bramie parku i ułożyła kanapkę na murku, by zrobić jej zdjęcie polaroidem. Po drodze zauważyła mnóstwo ciekawych rzeczy, ale teraz po raz pierwszy chciała coś rzeczywiście zapisać na kliszy. Nie chodziło jedynie o kanapkę, ale o wszystko, co się z nią wiązało. Delikatne poranne powietrze, odświeżone nocną ulewą, krople wody na liściach, fakt, że wyszła o tej porze na dwór tylko z powodu psa, posiłek zjedzony wśród zieleni, bardzo smaczny, ale i brudzący. Całość złożona z tych wrażeń była po prostu… przyjemna. Wciąż nieco dokuczała jej migrena, ale poczuła z zaskoczeniem przypływ szczerego optymizmu, gdy spoglądała na liście, niebo i kanapkę. Drobiazgi, ale dające zadowolenie. Rzeczy, które doceniłby na swój sposób Terry. Czuła się tak, jakby zobaczyła właśnie pierwsze promienie słońca, choć niebo wciąż okrywała gęsta zasłona chmur. Spojrzała na Buzza i uśmiechnęła się na widok wysmarowanego keczupem pyska i wpatrzonych w nią rozradowanych oczu. Zrobiła następne zdjęcie, uwieczniając psi uśmiech Buzza na tle zieleni parku. To był właśnie ten moment.
Szli ścieżką w stronę lasku, a Gina przyłapała się na tym, że wypatruje Nicka. Wmawiała sobie, że chce mu pokazać, jaki pożytek robi z jego aparatu, wiedziała jednak, że to nieprawda: chciała, aby zobaczył ją w normalnym stanie, a nie jako rozedrganą wewnętrznie histeryczkę, którą odwiózł poprzedniego dnia do domu. Nie pamiętała, czy Nick miał zostać tego dnia w Longhampton. Wspominał coś o wyjeździe do Londynu, o rozmowie z Amandą, o pomyśle letniego domku. Siedząc w jego samochodzie, Gina skoncentrowała się głównie na tym, żeby nie wybuchnąć płaczem, i odzywała się z rzadka, podczas gdy Nick starał się rozmową wypełnić krępującą ciszę. Zaproponował jej wyjście do kina, ale odniosła wrażenie, że robi to tylko z litości. Miała nadzieję, że nie była wobec niego nieuprzejma. Szukała go wzrokiem wśród porannych spacerowiczów, ale Nick najwyraźniej nie pojawił się tego dnia w parku. Była za to Rachel w towarzystwie dwójki wolontariuszy ze sklepu oraz swego męża, George’a. Trzymali na smyczach dwa psiaki ze schroniska, czarnego pudla i mieszańca spaniela z bassetem. Oba bez ustanku węszyły i przepychały się ze sobą dla zabawy. Na widok Giny z Buzzem Rachel pomachała i ruszyła w jej stronę, ciągnąc za sobą Gema, który najwyraźniej miał ochotę dołączyć do dwójki ochotników i ich podopiecznych. – Cześć! – przywitała ją, rozpromieniona. – Zwykle nie widuję cię tutaj w weekend. Dlaczego nie wylegujesz się jeszcze w łóżku, na miłość boską? Chcesz z nami pospacerować? Dziś chodzą z nami ochotnicy, każdy, kto zabierze psa do parku, dostaje potem w schronisku kanapkę z bekonem. Są naprawdę pyszne. Niektórzy biorą nawet dwa psy, a potem robią dodatkowo kolejną rundę. – A wiesz, że ja właśnie przed momentem zjadłam kanapkę z bekonem? – Gina spojrzała na zegarek. Perspektywa spaceru z Rachel była kusząca, mogłaby jej się wyżalić, opowiadając o Bryony i Stuarcie, ale czas naglił. – Naprawdę chętnie bym została, ale zabieram dziś mamę na lunch. Jeśli spóźnię się choćby dziesięć minut, wpadnie w panikę i zacznie wydzwaniać po miejscowych szpitalach. – Więc może umówimy się od razu na przyszły tydzień? Buzzowi dobrze zrobi nowe towarzystwo. Tobie też. Nasi ochotnicy to mili ludzie. Aha, mam odpowiedzieć na telefon ze schroniska dla Buzza w Evesham, więc wszystko jest na dobrej drodze, zapewniam cię. Sprawa nie powinna już trwać długo. – Świetnie – skinęła głową Gina, choć Rachel mówiła to samo przed tygodniem. – Cieszę się. Buzz opierał się tymczasem o jej nogi i obserwował uważnie Gema. – Pobiegał już trochę w psim parku? – spytała Rachel. – Bez smyczy, oczywiście. Gina pokręciła głową. – Wpuszczam go tam, ale on tylko stoi i gapi się na mnie. Chciałabym, żeby trochę pobiegał. Smutno mi, kiedy patrzę, jak inne psy ganiają wesoło. Świetnie się bawią, a jego ciągle coś powstrzymuje. Rachel podrapała Buzza za krótszym uchem. – Przyjdzie pora i na niego. Kiedy będzie gotowy. Świetnie sobie z nim radzisz. – Naprawdę? – Tak. Wspaniale. No dobrze, nie będę cię dłużej zatrzymywać, do zobaczenia jutro w sklepie! Uśmiechnęła się i wróciła do psiego stadka zmierzającego w stronę drzew. Gina spojrzała na Buzza, który odprowadzał wzrokiem czerwoną kurtkę Rachel. Zastanawiała się, czy wolałby pójść właśnie z nią i innymi psami, ale chart odwrócił wtedy głowę i spojrzał na swoją panią, gotów zrobić wszystko, co mu rozkaże. Od razu zrobiło jej się ciepło
na sercu. Miała tylko nadzieję, że nie słyszał wzmianki o miejscu w schronisku. „Powinnam była powiedzieć Rachel, jak zakradł się do mojego pokoju” – pomyślała, gdy ruszyli w stronę bramy, potem uznała, że może jednak postąpiła słusznie, bo takie zachowanie mogło być niezgodne z jakimiś regułami. Nie chciała robić im obojgu kłopotów. – Piękny dzień, prawda? – zauważyła głośno, wystawiając twarz do ciepłego kwietniowego słońca, które właśnie wyszło zza chmur. Gdy spacerowała, przyglądając się żółtym i czerwonym kwiatom na parkowych rabatkach, nie myślała wcale o Stuarcie i Bryony. – O wiele milej jest być tutaj, niż leżeć w łóżku. „Rozmawiam z psem” – pomyślała, gdy minęli parę z owczarkiem szkockim i wymienili uśmiechy. „I właściwie wcale mnie to nie martwi”.
Gina zarezerwowała stolik w Sun-in-Splendour, pubie na obrzeżach Rosehill, rekomendowanym przez Sarę, organizatorkę ślubów z jej biurowca. Oferowano tu miejscowe potrawy i smakołyki (podobno pyszne), ale – co istotniejsze – było to miejsce, którego Gina i Janet nigdy nie odwiedziły w towarzystwie Terry’ego. Doświadczenie nauczyło Ginę, że lunch w takim lokalu zakończyłby się długą, pełną żalów listą wszystkich rzeczy, które zmieniły się na gorsze, oraz kłótniami o wydarzenia, które obie zapamiętały nieco inaczej. Kiedy już Janet dokonała rytualnej inspekcji toalet i upewniła się, że ich czystość oraz zaopatrzenie nie pozostawiają nic do życzenia, złożyły zamówienie i zaczęły rozmowę od zwyczajowego omówienia najnowszych wieści z okolicy, by potem przejść do nieco bardziej kontrowersyjnych tematów. – Co słychać u Naomi? – Janet zajrzała pod swój stek, jakby obawiała się, że ukryto tam jakąś przykrą niespodziankę. – Skończyłaś już szopę, za którą kazała ci jeździć po całym hrabstwie? Gina zignorowała przytyk. Janet uwielbiała Willow, ale nie przepadała za Naomi, gdyż na przeszłości zawsze już miała kłaść się cieniem przyjaźń jej brata z Kitem. – Tak, skończyłam. Otwarcie nastąpiło wczoraj na urodzinach Willow. Ale to nie jest zwykła szopa, mamo, to wielofunkcyjny domek letni, z którego jestem bardzo dumna. Jedne drzwi prowadzą do domu Willow, a drugie do pracowni Jasona. Tony wykonał naprawdę fantastyczną pracę. Zastanawiam się poważnie, czy nie zareklamować czegoś podobnego w sieci. – Nie wiem, po co Jasonowi szopa. Przecież nie zajmuje się ogrodnictwem. Powinni byli po prostu zrobić większy domek dla Willow. – Nie chcą psuć dziecka. Poza tym Jason potrzebuje takiego azylu, miejsca tylko dla siebie. – Nie sposób zepsuć takiej małej, ślicznej dziewczynki – rozczuliła się Janet, po czym przybrała poważniejszą minę. – A jak się miewa ojciec Naomi? Był tam? – Tak. Wrócił właśnie z wyjazdu golfowego. Mocno opalony. Jak na Szkota, oczywiście. – Nadal nie ma żadnej partnerki? – Nie. – Rodzice Naomi rozwiedli się, gdy miała dziewiętnaście lat. Jej matka, Linda, mieszkała w Brighton ze swoim drugim mężem, Erykiem. Od tamtej pory Janet wzdychała wciąż nad ciężkim losem samotnego Ronniego McIntyre’a, choć ten nigdy nie wyglądał na bardziej zadowolonego. – Nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek się ożenił. Ceni wolność. – Nigdy go tutaj nie ma, prawda? I ta biedna Linda… – Janet westchnęła ciężko. – Tak daleko… – Mamo, Lindzie świetnie się powodzi. Dwa razy w tygodniu chodzi na salsę i musi opiekować się Willow tylko raz w miesiącu.
Janet odłożyła sztućce i spojrzała na córkę z przyganą. – Opieka nad wnukami to nie jest przykry obowiązek, Georgino. To coś, o czym marzy każda babcia. To najcudowniejsza część rodzinnego życia. – Linda nie jest zwyczajną babcią. Naomi mówi, że dostali od niej pieniądze na wycieczkę do paryskiego Disneylandu pod warunkiem, że ona nie będzie musiała jechać z nimi. Pamiętasz, jak się zachowywała, kiedy ja i Naomi byłyśmy młodsze? Kiedy farbowała nam… – Gina w ostatniej chwili ugryzła się w język. – Kiedy farbowała Naomi włosy? Będzie fantastyczną opiekunką, gdy Willow podrośnie. Lepszą od niejednej koleżanki. Janet wydała z siebie charakterystyczne westchnienie, oznaczające zazwyczaj tyle co: „niech ci będzie”. – Miałaś jakieś wiadomości od Stuarta? – Stuart też przyszedł na urodziny Willow – odparła Gina. Po drodze zastanawiała się, czy powiedzieć Janet o dziecku swojego byłego męża, i doszła do wniosku, że nie ma wyjścia, nawet jeśli doprowadzi ją do płaczu. Nie był to może najlepszy sposób na przekazanie takiej wiadomości, ale nastolatka wciąż żywa w duszy Giny miała ochotę wstrząsnąć mocno matką i udowodnić jej, że Stuart wcale nie jest taki święty. – Pewnie chciał się z tobą zobaczyć – orzekła Janet wyraźnie zadowolona z siebie, jakby właśnie dowiodła swojej racji. – To miłe. Rozmawialiście? – Nie, to wyglądało trochę inaczej. Przyszedł ze swoją nową dziewczyną. Mina Janet natychmiast zrzedła. Po chwili odchrząknęła niepewnie i dodała, starając się zachować fason: – Cóż, to dobrze, że próbujecie się jakoś dogadać. Bardzo dojrzałe podejście. Rozmawiałaś z… z tą dziewczyną? – Ma na imię Bryony. Nie, nie rozmawiałam z nią, mamo. – Gina przygryzła wargę. – Pewnie mogłabym spróbować, gdybym wiedziała wcześniej, że ją tam zastanę, ale przeżyłam pewien szok. Okazuje się, że Bryony jest w ciąży. Nad stołem zawisło ciężkie milczenie. – Och… – stęknęła w końcu Janet, po raz pierwszy chyba zła na Stuarta. – Co chcesz wyrazić przez to „och”? – spytała Gina. – Och, to miłe? Czy och, to szokujące? – Uważam, że to podłe. – Janet odchrząknęła. – Najpierw dawał ci do zrozumienia, że nie chce dzieci, a potem… – Stuart nigdy nie twierdził, że nie chce dzieci – sprostowała Gina. – Po prostu ich nie mieliśmy. I dobrze, biorąc pod uwagę, jak się to skończyło. – Ale Georgino… – jęknęła Janet z rozpaczą. – Myślę… „Przecież to ja powinnam się denerwować” – zauważył głos rozsądku w głowie Giny. „To ja muszę sobie radzić z tym wszystkim. Dlaczego mama przejmuje się bardziej ode mnie? Nie zna nawet połowy prawdy”. – Nie warto załamywać rąk – rzekła spokojnie, rozgniatając widelcem groszek. To niesamowite, jak spokojnie zareagowała na jęki i narzekania Janet. „Może powinnam przeprowadzić się na jakiś czas do domu” – pomyślała. Przynajmniej do czasu, aż to wszystko się uspokoi. Byłaby wtedy nieprawdopodobnie pogodna, choćby po to, żeby udowodnić coś matce. – To definitywnie zamyka sprawę. – Załamię się całkowicie, jeśli już nigdy nie założysz rodziny. – Janet z trzaskiem odłożyła sztućce na talerz. – Jeśli to była twoja jedyna szansa, przed leczeniem. – Mamo, nie możemy ciągle roztrząsać, co by było gdyby. A gdybym nie miała raka? A gdybym zaszła w ciążę i dopiero potem dowiedziała się o chorobie? Co wtedy? Tak czy
inaczej, nie wiadomo przecież, czy nie mogę mieć dzieci. Za kilka tygodni idę na coroczne badania, mogą to wtedy sprawdzić. – Tak, tyle na pewno mogą zrobić – westchnęła Janet. – To oburzające, że nie zaproponowali ci zamrożenia komórek jajowych przed chemioterapią. Powinnaś ich pozwać. Nawet ja bym mogła. Straciłam szansę na to, żeby mieć wnuki. – Słucham? – Tym razem to Gina głośno odłożyła widelec. Wchodziły na terytorium, którego Janet starannie do tej pory unikała, dzięki czemu Gina mogła zachowywać swoje decyzje dotyczące potomstwa w tajemnicy. – Rozmawiałam z Eileen Shaw z kółka ogrodniczego. U jej córki zdiagnozowano to samo co u ciebie i teraz, przed leczeniem, pobierają jej komórki jajowe. Czytałam o tym. – Janet przyjrzała się córce. – Wiem, że to zależy od rodzaju raka i że w tym przypadku jest to możliwe. – Nie chcę rozmawiać o takich sprawach podczas lunchu – oznajmiła stanowczo Gina. – Chcesz trochę frytek? Są doskonałe, ręcznie krojone. Janet parsknęła z oburzeniem. – Przecież to tylko kwestie medyczne… Gina podsunęła jej miskę z frytkami. – Skosztujesz? Matka wydęła usta i wzięła dwie frytki. – Ręcznie krojone… A jak inaczej można je kroić? Gina podsunęła jej również pojemnik z sosem pomidorowym, wiedziała jednak, że w ten sposób jedynie zyskała nieco na czasie. Wiedziała, że jeśli wyzna Janet okrutną, zimną prawdę, wyrzutom nie będzie końca. To nie był dobry dzień na tego rodzaju rozmowy.
Terry Bellamy 1949–2001 Ukochany syn, mąż, ojczym i przyjaciel
Grób Terry’ego znajdował się w odległym krańcu cmentarza, obok starego jaworu, który rozrzucał na okoliczne grobowce nasiona niczym wirujące konfetti. Nagrobek ojczyma Giny miał postać zwykłego granitowego kamienia, na którym wykuto złocony napis. Nic szczególnie modnego czy przyciągającego uwagę, solidność i prostota, dwie cechy określające Terry’ego za życia. Gina spojrzała na grób i pomyślała „Dziękuję ci, Terry”, jak co roku o tej samej porze. „Dziękuję za to, że byłeś niewidzialnym olejem w silniku naszej rodziny. Przepraszam, że wtedy nie dziękowałam ci za to częściej. Przepraszam, że zepsułam ci ostatnie godziny na tym świecie, choć pewnie dzięki temu mogłeś odejść po cichu, bez zamieszania, czego pewnie sobie życzyłeś”. Choć czy rzeczywiście? Umierający chce zapewne przebywać w otoczeniu najbliższych, którzy trzymaliby go za rękę i dawali mu odczuć, że jest dla nich ważny, że odcisnął tu swój ślad, choćby na krótką chwilę. Oddziałowa powiedziała im potem, że Terry był niezwykle miły dla pielęgniarek. To był ostatni z tych znaków, które po sobie pozostawił.
Gina podniosła wzrok. Widok z cmentarza przy kościele Świętego Jana nie należał do najpiękniejszych – mnóstwo innych ogrodów, a dalej porośnięte krzakami pastwisko. Niezbyt inspirujące miejsce na wieczny spoczynek. „Wolałabym, żeby rozsypano moje prochy po okolicy, którą widać z jadalni Domu Sędziego” – pomyślała. Na tych wzgórzach usianych polami, między lasem i niebem, obok sadów jabłoniowych i pastwisk, tam, gdzie toczy się życie, gdzie co roku wszystko odżywa. Nie chciałaby utknąć na cmentarzu i czekać na coroczną wizytę bliskich. Janet pociągnęła nosem, co oznaczało, że odmówiła już modlitwę, a potem otarła oczy chustką. – To był dobry człowiek – powiedziała jak co roku. – Szkoda, że nie pożył dłużej. Gina objęła matkę w pasie i uściskała. Janet była żoną kapitana Huw Pritcharda tylko przez cztery lata, jej małżeństwo z Terrym trwało zaś lat dziesięć. To właśnie Terry musiał radzić sobie z humorami dojrzewającej nastolatki, to on musiał powtarzać z nią lekcje, uczyć jazdy samochodem i łagodzić domowe kłótnie. – Wiem – odpowiedziała i poczuła, jak Janet opiera się o nią przez chwilę. Janet była drobna, a w różowym wełnianym płaszczu wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle. „Jestem wszystkim, co jej zostało” – pomyślała Gina ze ściśniętym sercem. Właściwie obie wróciły do miejsca, w którym znajdowały się przed przybyciem Terry’ego. – Ułożysz kwiaty, Georgino? – Janet podała jej bukiet owinięty w papier. – Robisz to o niebo lepiej niż ja – dodała, w sposób prosty i życzliwy starając się być miła. Gina przykucnęła i ustawiła kwiaty w wazonie: białe goździki, ulubione kwiaty mamy, i rozłożysty łyszczec. Szybko i umiejętnie stworzyła z nich kulę białych płatków, letnią śnieżkę na tle granitu. – Bardzo ładnie. Widać, że był kochany – pochwaliła ją Janet. – Bo był – potwierdziła Gina. – Bardzo. Odsunęła się do tyłu, po czym ruszyły ścieżką między grobami. Janet wzięła Ginę pod rękę i obie poczuły się znacznie spokojniejsze, szczęśliwsze w swoim towarzystwie. – Przepraszam za ostre słowa, Georgino – zaczęła Janet, nieco zakłopotana. – Nie chciałam robić ci dodatkowej przykrości, kiedy dowiedziałam się o dziecku Stuarta. Po prostu nie chcę, żeby cię coś ominęło. Gina odruchowo miała ochotę zapewnić, że wcale nie czuje, aby coś ją omijało, powstrzymała się jednak w porę. Skoro Janet zdobyła się na szczerość, to ona powinna odpowiedzieć tym samym. – Wiem. – Skinęła głową. – Ale to trudne, mamo. Gdy nie musiała już brać pod uwagę uczuć Stuarta, Gina nie wiedziała już, co właściwie myśli o dzieciach. Przez długi czas cieszyła się tylko, że zdołała pokonać raka, inne pragnienia wydawały się kuszeniem losu. Poza tym, kiedy była ze Stuartem, coś zawsze tłumiło jej instynkt macierzyński. Teraz poczuła się zagubiona, zdezorientowana. Otwierał się przed nią nowy horyzont możliwości, ograniczony jednak codzienną dawką tamoksyfenu, który przypominał jej, że życie nie trwa wiecznie. Że ma określoną porcję czasu do wykorzystania. Może powinna być bardziej wdzięczna za to, co już dostała. – Oczywiście, że to trudne. – Janet poklepała ją po ramieniu. – Dziecko… To tak, jakbyś wykroiła sobie serce i pozwoliła, by do końca twojego życia nosił je kto inny. Ale zwykle człowiek się nad tym nie zastanawia. Chce tylko, by jego dziecko było szczęśliwe. To… Och, nie umiem tego dobrze wytłumaczyć. Jesteś częścią mnie. – Przerwała na moment, by wysiąkać głośno nos. – Zawsze będziesz.
„I częścią taty” – przemknęło Ginie przez głowę. W tej luźnej i miłej atmosferze Gina po raz pierwszy powiedziała, co naprawdę myśli, zamiast jak zwykle powściągnąć swoją ciekawość. – Mamo, dlaczego właściwie nie składamy kwiatów na grobie taty? Janet schowała chusteczkę do kieszeni. – Bo nie jest nigdzie pochowany. Skremowano go, a prochy rozrzucono. – Nie ma jakiegoś pomnika? – Nie. Zawsze mówił, że nie chce grobu, nad którym płakaliby ludzie. Był żołnierzem, Georgino. Oni już tacy są. – A w kwaterze jego pułku nie ma tablicy pamiątkowej? – nie ustępowała Gina. – Nie. – Janet wyraźnie przyspieszyła kroku. – Skoro zginął na służbie… – Zginął podczas misji SAS. Dlatego nie znamy żadnych szczegółów. Tajemnica wojskowa. – Ale… Nastrój znów uległ zmianie, tym razem na gorsze. Dotarły już do samochodu, a gdy Janet zajmowała miejsce na fotelu pasażera, Gina zauważyła gniewny grymas na jej twarzy. – Georgino, skoro ja powstrzymałam się od pytań, to ty także mogłabyś. – Ale mówimy o moim tacie – zaprotestowała odruchowo Gina. – Nie rozumiem, dlaczego to takie trudne. Terry nigdy nie miał nic przeciwko temu. To nie zmienia w żadnym stopniu moich uczuć do niego. Janet zgromiła ją spojrzeniem. – Dlaczego napadło cię to akurat dzisiaj? To dzień Terry’ego, a nie… Huw. Gina miała już wytoczyć kolejny argument, potem jednak zganiła się w myślach. Przez chwilę były sobie naprawdę bliskie, a ona to zepsuła. Janet patrzyła na córkę, zaciskając usta, jakby zmagała się z jakąś niemiłą myślą. Wiatr przybrał na sile, podnosił liście zalegające na cmentarzu i jasne loki Janet. Miała w uszach swoje najlepsze perłowe kolczyki, te same, które dostała od Terry’ego na ślub. „Wciąż jest całkiem młoda” – pomyślała Gina. Ma pięćdziesiąt sześć lat. Zdecydowanie za młoda, by dwukrotnie owdowieć – a przecież spotkało ją to jeszcze przed pięćdziesiątką. Zdecydowanie za młoda, by przypominać jej o dwóch grobach, na miłość boską. Nagle ogarnęła ją chęć, by zrobić coś miłego. – Masz ochotę na lody? – spytała. – Deser bananowy z dodatkami? Terry proponował im słodkości zawsze po spacerze, gdy wracali do domu „dłuższą drogą”, jak mawiał, obok włoskiej lodziarni przy dworcu. Czasem chciał w ten sposób jeszcze bardziej poprawić im humor, a czasem pragnął przerwać choć na chwilę kłótnię między matką i córką. Twarz Janet wyraźnie złagodniała. – Chętnie – odparła z uśmiechem, który odmłodził ją o kilka lat. – I jedną gałkę na dokładkę. – Tak, jedna gałka na dokładkę to jest właśnie to – powiedziała i uruchomiła silnik. Słyszała Terry’ego, jak wymawia te słowa, uśmiechając się do niej we wstecznym lusterku.
Rozdział osiemnasty Przedmiot: szpitalna opaska na rękę Oksford, 12 czerwca 2001
Kit leży w prywatnym szpitalu. To coś zupełnie innego niż państwowa lecznica, do której przewieziono ich helikopterem po wypadku, ale gdy tylko Gina wchodzi do obszernego holu, wszystko wraca do niej z zadziwiającą siłą – widok spieszących lekarzy i pielęgniarek, woń środków dezynfekujących i ludzkiego strachu. Zaciska mocniej dłoń na uchwycie torby, w której niesie czasopisma, trochę winogron, płyty z ich ulubioną muzyką. Nie wiedziała, jaki prezent mógłby sprawić Kitowi przyjemność, bo nikt nie chce jej powiedzieć, jak on się czuje, a wolała też nie przynosić niczego, co mogłoby zostać źle odczytane. Pragnie, aby jej prezenty mówiły: „Wszystko będzie dobrze”. Bo Gina nie może uwierzyć, że kiedykolwiek będzie jeszcze dobrze. Jej umysł jest otumaniony szokiem i rozpaczą, nie wspominając już o kodeinie, która ma uśmierzyć ból złamanego obojczyka. Wszystko wydaje się nierzeczywiste, ale to jej nie martwi, bo wciąż ma nadzieję, że w końcu się obudzi, wyrwie z tego złego snu. Siada na plastikowym krześle przed jego salą i poprawia szynę na ramieniu, która wbija się w jej siniaki. Pielęgniarka weszła do środka przed pięcioma minutami. Gina zastanawia się, czy muszą ubierać Kita, myć go. Przebiega ją zimny dreszcz. W końcu pielęgniarka wychodzi na korytarz, a Gina wstaje raptownie z krzesła i krzywi się z bólu. – Przepraszam, że kazałam pani czekać, mamy dziś mało ludzi. – To młoda pielęgniarka na stażu, przejęta nadmiarem obowiązków. – Nie mogę znaleźć pani Atherton. Przypuszczam, że lekarz kazał jej odpocząć. Nie ruszała się stąd, odkąd przywieziono Christophera. Gina odczuwa ulgę. Nie wie, czy oprócz własnego bólu zniosłaby też rozpacz Anity. Nie wie, co powiedzieć. Ma tylko nadzieję, że rozmowa z kimś, kto także kocha Kita, przyniesie jej ulgę. – Jest pani jego krewną? – Pielęgniarka zagląda do notatek. „Nie, jestem jego dziewczyną!” – krzyczy wszystko w Ginie, ale intuicja każe jej przytaknąć. Musi wejść do tej sali. Nawet jeśli droga do celu prowadzi przez kłamstwo. – W porządku – kiwa głową pielęgniarka i otwiera drzwi. – Ale tylko do powrotu pani Atherton. Jeśli będzie mnie pani potrzebowała, proszę nacisnąć dzwonek. – Dziękuję – odpowiada Gina i wchodzi do środka. To duża, biała sala pełna światła, wszędzie stoją wazony z kwiatami. Różowe lilie, pomarańczowe róże, jaskrawe plamy na białym tle, pozbawione zapachu. Na środku pomieszczenia stoi białe szpitalne łóżko otoczone zimnymi metalowymi maszynami, na łóżku zaś, otulony kołdrą niczym mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziecko, leży Kit. Lodowata dłoń chwyta wnętrzności Giny i ściska je tak mocno, jakby chciała pozbawić ją kontroli nad pęcherzem. Oczy Kita są zamknięte, otoczone ciemnymi obwódkami. Na tle chorobliwie bladej twarzy długie rzęsy wydają się jeszcze dłuższe niż zwykle, ale jego piękne włosy zostały zgolone, by można było przymocować do jego głowy kable owinięte teraz częściowo bandażami.
Nie porusza się, kiedy Gina wchodzi do środka, ale maszyny jednostajnie pomrukują i pobłyskują, a ona wstrzymuje oddech i wpatruje się w niego aż do momentu, gdy dostrzega nieznaczny ruch klatki piersiowej. Jej głowę wypełniają gwałtowne emocje, nad którymi z trudem panuje. To niesprawiedliwe. Nigdy nie widziała Kita w bezruchu. Nawet gdy spał, wydawało się, że emanuje energią. Teraz jest tutaj, ale jakby go nie było. Jest inny. – Kit – szepcze, przysiadając na krześle obok łóżka. – To ja. Gina. Oczywiście on nie odpowiada, a Gina jest na siebie wściekła. Co sobie wyobrażała? Że zerwie się na jej widok z łóżka? Że zdoła przebudzić go pocałunkiem? Nadzieja, którą łudziła się przez ostatnie dni, wydaje jej się teraz echem przeszłości. Kit ma szczęście, że w ogóle przeżył, mówiła jego matka, gdy Gina wybudzała się co jakiś czas ze znieczulenia. Ogarnia spojrzeniem salę, wypatruje szczegółów, które powiedziałyby jej coś o jego stanie. Wydaje się, że maszyny monitorują każdy aspekt jego życia, oddech, bicie serca. To nie może być dobry znak. Gina zauważa, że na jego twarzy nie ma zarostu. Zwykle już po jednym dniu, a co najwyżej po dwóch, gładką skórę Kita okrywa warstwa szorstkich włosów. Kiedy pewnego razu spędzili cały weekend w łóżku, żartowała, że widziała, jak nimi obrasta. Ktoś go goli. Ogarnia ją irracjonalna zazdrość. Dotyka jego dłoni. Jest chłodna. – Kit, przyniosłam ci muzykę – szepcze, sięgając do torby. – Zrobiłam składankę naszych piosenek. Wiem, że je usłyszysz. Będę przychodziła tu co tydzień i czytała ci. Co tylko zechcesz. Przewodniki, jeśli sobie zażyczysz. Zrobiłam listę wszystkich miejsc, które chcieliśmy zobaczyć w Ameryce. Nadal możemy tam pojechać. Łzy płyną jej po twarzy, gdy uświadamia sobie okrucieństwo, z jakim to marzenie zostało zniszczone, odrzucone, w jedną tragiczną sekundę. – Jestem tutaj – szepcze. – Nigdzie nie odejdę. Obiecuję. Przejdziemy przez to. Jesteś silny, a ja zrobię wszystko, co w mojej mocy i… Otwierają się drzwi, a Gina słyszy, jak ktoś głośno wciąga powietrze. Odwraca się, zrozumiawszy, że to nie pielęgniarka. Anita Atherton, matka Kita, stoi w drzwiach i patrzy na Ginę z taką wściekłością i odrazą, że twarz dziewczyny pokrywa się rumieńcem. Gina otwiera usta, ale już wie, że myliła się także co do Anity. Matka Kita z pewnością nie chce od niej pocieszenia. Wygląda raczej tak, jakby miała ochotę ją zabić. Spojrzenie jej brązowych oczu przypomina spojrzenie Kita, jest w nim pewność siebie, która wypływa z uniwersyteckich dysput i eleganckich kolacji z dobrze ustosunkowanymi przyjaciółmi. Gina ma nadzieję, że Anita dostrzega jej miłość do Kita, ale boi się z drugiej strony, że widzi również jej przerażenie – dręczącą obawę, że nie będzie dość silna, że zawiedzie Kita tak samo, jak zawiodła swoją matkę, pogrążoną w żałobie i rozpaczy. Rozpaczy, którą córka tylko pogłębiła swoimi czynami. W końcu podnosi dumnie głowę. „Musisz być odważna” – nakazuje sobie w duchu. „Robisz to, co należy”. – Wyjdź, proszę – mówi Anita uprzejmie, lecz stanowczo. – Czy mogę zostać na pięć minut? Przyniosłam mu muzykę, trochę drobiazgów. Mogę czytać Kitowi, kiedy pani zrobi sobie przerwę… Anita dopada jej w mgnieniu oka, zaciska dłoń na jej ramieniu z taką siłą, że Gina krzyknęłaby z bólu, gdyby w ogóle to zauważyła. Patrzy ogłupiałym wzrokiem na długie palce ozdobione pierścieniami – złotem, diamentami, artystyczną mozaiką klejnotów. Fascynowały ją,
gdy siedziała przy stole, zaproszona przez Kita na weekend. Patrzyła z podziwem, jak mienią się światłem, gdy Anita poruszała ręką podczas jakiejś dowcipnej rozmowy ze swoimi gośćmi. – Przepraszam, ale nikt nie odbierał moich telefonów – paple Gina. – Mogę przyjść kiedy indziej, jeśli teraz przeszkadzam. Anita prowadzi ją do drzwi, a Gina nie może uwierzyć w to, co się z nią dzieje. – To ja – mówi zdumiona. – Gina. – Wiem. Proszę, wyjdź – powtarza Anita najzimniejszym tonem, jaki Gina kiedykolwiek słyszała. Gina po raz ostatni spogląda na Kita i przypomina sobie wszystko: jego gładką pierś, pewne dłonie, ciało, które nigdy nie spoczywa w bezruchu i pobudza każdy jej nerw, szaleńcze podskoki na koncertach, przegadane noce, długie rozmowy przerywane nagłymi, gwałtownymi pocałunkami i pieszczotami, wspólne zasypianie i wspólne pobudki. Zapach jego potu i ciężar zarzuconej na nią ręki, która nigdy nie chciała jej puścić. To wszystko minęło. Czuje się tak, jakby skończyła właśnie czytać książkę, postaci wciąż tkwią w jej głowie, ale historia już się skończyła. Gina chciałaby wiedzieć, co powinna zrobić w tych ostatnich cennych sekundach, ale nie ma pojęcia. A potem jest za późno. Anita zatrzaskuje jej drzwi przed nosem.
Minęło już kilka tygodni, odkąd Gina zgłosiła kradzież roweru, i nic nie wskazywało na to, by miał się odnaleźć. Co istotniejsze, nikt nie zgłosił się po Buzza, więc został oficjalnie zarejestrowany w schronisku Four Oaks jako bezpański pies, który szuka nowego właściciela. Rachel zauważyła jednak, że Buzz w coraz mniejszym stopniu wygląda na bezpańskiego psa. Poniedziałki i wtorki spędzał w biurze Giny, teoretycznie po to, by przyzwyczajał się do obcych ludzi, a w rzeczywistości dlatego, że jego milcząca obecność czyniła z niego wymarzonego towarzysza pracy (na minus można było uznać jedynie sporadyczne odgłosy towarzyszące problemom z trawieniem). W porze lunchu Gina wyłączała laptop i oboje wychodzili rozprostować nogi nad kanałem, gdzie za sprawą ciepłej wiosennej pogody coraz soczyściej zieleniły się drzewa, a kaczki wyglądały z bliska jeszcze ładniej niż z okien biurowca. Nocami, gdy Gina leżała już w łóżku, Buzz nadal zakradał się do jej pokoju i zasypiał zwinięty w kłębek przy drzwiach. Czasami poruszał łapami przez sen i skamlał przejmująco, co zdarzało się jednak coraz rzadziej, w miarę jak jego klatka piersiowa coraz bardziej się zaokrąglała, a białe plamy na sierści nabierały blasku. Gina zaczęła przyklejać zdjęcia z polaroida na tylnej ścianie salonu, obok listy stu rzeczy. Dostrzegała wyraźną różnicę między pierwszym zdjęciem Buzza – uśpionego, z pyskiem schowanym między przednimi łapami – i najnowszym, na którym z zadowoloną miną zlizywał keczup z nosa. Cieszyła ją myśl, że pomogła przywrócić blask jego oczom, dręczyły ją jednak wyrzuty sumienia, że będzie musiała go oddać, gdy Rachel znajdzie mu w końcu nowy dom. Rachel bez trudu namówiła Ginę, by została w końcu oficjalnym opiekunem Buzza. Zgodnie z umową musiała zabrać go do weterynarza, by tam otrzymał szczepionki i czip oraz wszelką pomoc, jaką weterynarz George uzna za konieczną w przypadku zalęknionego charta z trzeciej ręki. George emanował spokojem i pewnością siebie, które ułagodziłyby nawet rozszalałego słonia, ale mimo to Buzz drżał na całym ciele, gdy lekarz przesuwał dłońmi po jego łapach, szukając śladów starych ran. Co jakiś czas chart zerkał na Ginę, szukając u niej wsparcia, a każde wystraszone psie spojrzenie budziło w niej nową falę czułości. – W jakim jest stanie? – Gina głaskała drżącego Buzza po grzbiecie, podczas gdy George
odciągał jego wargi i badał dziąsła. – Chyba trochę przytył, odkąd u mnie zamieszkał. – Tak, i to widać, prążki i białe plamki są coraz wyraźniejsze. Wkrótce będzie z ciebie naprawdę ładny piesek. – George pogłaskał wąski łeb Buzza. – Cóż, ma okropnie zaniedbane zęby, będziemy też musieli dać mu wszystkie szczepionki, ale widywałem już charty w gorszym stanie. Gina wolała się nie zastanawiać, co miał na myśli. – Inne charty są równie nerwowe jak on? – Nie. Zwykle są całkiem spokojne, biedny Buzz musiał sporo przeżyć, skoro tak panicznie boi się mężczyzn. Ale odzyska spokój. Wygląda na jakieś pięć lat, więc ma przed sobą co najmniej siedem, osiem lat życia w dobrej formie. Warto poczekać, co, stary? Gina podrapała Buzza za uszami, a pies przywarł do jej nogi, co – jak się zdążyła przekonać – było z jego strony oznaką sympatii. Uratowała go od okropnego życia, które przysporzyło mu tylu cierpień. Przyszło jej to całkiem niewielkim kosztem, za cenę roweru, którego i tak nie chciała. – Rachel mówi, że na pewno był w przeszłości źle traktowany. Nie powinien zostać u kogoś, kto potrafi radzić sobie z takimi psami? – Wygląda na to, że u ciebie jest mu całkiem dobrze – odparł George. – Po prostu rób to, co robiłaś do tej pory. – Ale ja niczego nie robię. Weterynarz się uśmiechnął, a jego pobrużdżona zmarszczkami twarz stała się nagle zaskakująco łagodna. Miał miłe, dobre oczy: Gina poczuła, że działają na nią równie kojąco, jak działały zapewne na jego pacjentów. – Czasami właśnie najlepiej jest nic nie robić.
Gina przypięła Buzza do specjalnej uprzęży dla psów w swoim volkswagenie i miała ruszać do domu, gdy zabrzęczał jej telefon. Dzwonił Nick. Odbierając połączenie, Gina miała tylko nadzieję, że nie chodzi o jakiś nowy problem w Langley St. Michael. Przez większość poranka rozmawiała z elektrykiem o tym, jak najlepiej przeprowadzić remont starej instalacji, która oplatała Dom Sędziego niczym wielka pajęczyna. Raz po raz dochodziło do jakichś awarii, a w skrzynce bezpiecznikowej nie sposób było się doszukać żadnych logicznych połączeń. Architekt Amandy proponował skomplikowany system ukrytych w ścianie reflektorów punktowych i zdalnie sterowanych regulatorów oświetlenia, elektryk wyjaśnił jednak od razu, że po pierwsze jest to praktycznie niewykonalne, a po drugie może się okazać niezgodne z przepisami dotyczącymi budynku. Nick był zafascynowany szczegółami technicznymi, Gina zostawiła go więc w towarzystwie Lorcana, który tłumaczył mu wszystko cierpliwie, rysując przy tym uproszczone schematy. Gina była przekonana, że takie oświetlenie kosztowałoby fortunę, a nie miała pojęcia, czy Amanda zdaje sobie z tego sprawę i czy gotowa jest wydać tyle na budynek przeznaczony do wynajęcia. – Cześć – przywitał się Nick. – Jesteś jeszcze u weterynarza? – Właśnie skończyliśmy – odparła. – Czy Lorcan wtajemniczył cię już w tajniki oświetlenia? – Oświetlenie to coś, co akurat rozumiem całkiem dobrze, proszę pani – odpowiedział Nick z udawanym oburzeniem. – Uważam, że powinienem mieć świadomość, co robię z tym domem, jestem mu to winien. – No tak, przynajmniej wiesz, za co płacisz.
– Hm… no właśnie, skoro już o tym mowa. Wiem, że wracasz do siebie, ale czy mogłabyś jeszcze wpaść tutaj i porozmawiać z Amandą przez Skype’a? Ma wolną godzinę między spotkaniami i chciała, żebyśmy oprowadzili ją po domu i pokazali, co zostało zrobione. – Dobrze – zgodziła się Gina. Sporo zrobili, ale były to w większości żmudne prace przygotowawcze, których Amanda nie mogła zobaczyć ani docenić. Z pewnością nie uznałaby je za warte tylu pieniędzy, ile już wydała. Klienci oglądający remontowany budynek na własne oczy mogli przynajmniej dotknąć wilgotnych, świeżo wytynkowanych ścian i obserwować, jak kontenery wypełniają się gruzem. – Kiedy zadzwoni? – Prawdopodobnie w porze jej lunchu. – A gdzie jest w tym tygodniu? – W Nowym Jorku. Minęło już kilka tygodni od ostatniej wizyty Amandy w Longhampton, choć zawsze odpowiadała mejlowo na wiadomości i pytania Giny. Tłumaczyła, że musi zostać dłużej w Nowym Jorku ze względu na przeciągającą się sprawę, nie wspomniała jednak ani słowem o swojej córce lub byłym mężu. Gina znała więc jedną Amandę z opowieści Nicka i zupełnie inną z jej mejli i krótkich rozmów telefonicznych. Co niepokojące, podczas gdy Nick coraz lepiej czuł się w Domu Sędziego, Amanda traktowała to niemal wyłącznie jako „projekt”, z którym nie wiązała się w żaden sposób emocjonalnie. Gina odpędziła od siebie te myśli: to nie jej sprawa. – No dobrze, więc szósta? Siódma? – Gdybyś mogła wpaść około szóstej, byłoby cudownie. Zerknęła na zegar w samochodzie. – Nick, a czy zdajesz sobie sprawę, że jest za piętnaście szósta? – Naprawdę? – Wydawał się szczerze zaskoczony. – Boże, rzeczywiście. Przepraszam, elektryk odłączył rano Wi-Fi, więc przez całe popołudnie nadrabiałem zaległości w pracy. Możesz przyjechać od razu czy to duży problem? Gina zerknęła przez ramię na Buzza, który leżał na tylnym siedzeniu, gotowy do podróży. Lubił jazdę samochodem, podnosił swój szary pysk do otwartego okna i zamykał oczy, poddając się podmuchom powietrza. – Zajmie mi to… – dokonała w myślach kilku szybkich obliczeń. – Potrzebuję dwudziestu minut, żeby wrócić do domu, następnych dziesięciu, żeby nakarmić Buzza, no a potem muszę jeszcze dojechać do ciebie, więc… – Przyjedź z Buzzem – zaproponował swobodnym tonem. – O ile nie przeszkadza mu straszny bałagan. – Nie masz nic przeciwko? – Nie! Dlaczego? Będzie tu idealnie pasował. Charty to arystokratyczne psy, prawda? Pewnie są na jakiejś konserwatorskiej liście ras, które można hodować w tym domu. – Tak, Keith Hurst nigdy nie wpuściłby tutaj zwykłego kundelka – uśmiechnęła się Gina. – No dobrze, w takim razie będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut. – Dzięki, to dla mnie naprawdę ważne. – Nick przerwał na moment, a Gina widziała oczami wyobraźni, jak zaciska palce na grzbiecie nosa. – Żebyś nie była zaskoczona, dodam tylko, że Amanda mówiła o ostatnich fakturach i wróciła do pomysłu wynajęcia domu. – Zawsze jestem przygotowana na takie rozmowy – zapewniła go Gina, ciesząc się w duchu, że wciąż wozi w bagażniku wszystkie dokumenty. Kiedy Gina dotarła na miejsce, zastała jeszcze Lorcana, który wraz z pomocnikiem mocował na zawiasach ciężkie drzwi.
– Nie powinieneś być już w domu? – spytała, bo minęła już szósta. – Twoja śliczna Juliet nie zamartwia się, gdzie przepadł jej mąż? – Piecze milion babeczek na czyjś ślub. Zakazała mi wracać do domu, dopóki nie zaschnie lukier. – Lorcan odsunął się od drzwi i wskazał na nie ręką. – No i jak ci się podobają? Kilka dni wcześniej drzwi wyglądały raczej przeciętnie, lecz po usunięciu grubej warstwy farby okazało się, że są pięknie i bogato zdobione. Były to klasyczne drzwi w stylu regencji, złożone z sześciu dębowych paneli. Lorcan wypiaskował je w swoim warsztacie i przygotował do malowania zgodnie z pierwotnym wzorem. – Odesłałem kołatkę do czyszczenia – dodał. – Piękna rzecz, wielka rzeźbiona głowa lwa. – Już teraz wyglądają naprawdę wspaniale. – Gina przesunęła palcami po gładkiej powierzchni drewna. – Ale nie masz przypadkiem na głowie ważniejszych rzeczy niż drzwi? Lorcan uniósł lekko brew. – Słyszałem, jak Nick opowiadał przez telefon pani Rowntree, co tutaj robimy, więc pomyślałem, że taki konkret da jej wyobrażenie o tym, jak to wszystko będzie wyglądać, kiedy już skończymy. Możesz pokazać jej cały dach, a i tak nie zauważy, że coś tam się zmieniło. To przynajmniej zrobi na niej wrażenie. – Wiem. – Od rozmowy z Nickiem Gina zastanawiała się, co pokazać Amandzie zamiast ważnych, lecz niepozornych prac, takich jak izolacja dachu. Nie miała, prawdę mówiąc, wielu pomysłów. – Nie możemy zacząć większych przeróbek, dopóki nie dostaniemy oficjalnej zgody. O ile mi wiadomo, w urzędzie miasta bardzo dokładnie analizują ten wniosek, co na pewno nie ucieszy Amandy. W najlepszym wypadku otrzymamy pierwsze decyzje dopiero za dwa tygodnie. Lorcan obdarzył ją wymownym spojrzeniem, które znała już dobrze z innych wspólnych projektów. – Nie wiem, ile ci płacą, Gino, ale na pewno za mało. – Ach, więc teraz już chcesz iść do domu? – Pokiwała głową. – Nie obawiaj się, nie jest tak źle. No dobrze, kontynuuj. – Nick może ci sam wyjaśnić. – Oddał torbę z narzędziami Kianowi i wysłał go na zewnątrz, aby trochę posprzątał. – Spytał, czy nauczyłbym go tynkować. Jak mówi, chciałby mieć poczucie, że przyłożył rękę do remontu tego miejsca. – Lorcan potarł dłonią brodę. – Zwykle nawet nie chcę słyszeć o tym, żeby klient sam brał się do pracy, bo może tylko narobić szkód, ale wiesz co? Wydaje mi się, że on całkiem nieźle sobie z tym poradzi. – Z czym sobie poradzę? – spytał Nick, który właśnie nadszedł z tacą do podawania herbaty. Uśmiechnął się do Giny, ale widać było, że jest spięty, mimowolnie ściągał lekko brwi. – Z tynkowaniem – wyjaśniła. – Widzę, że Lorcan pozwala ci już nosić swoją tacę. Kian musiał czekać trzy miesiące, żeby dostąpić tego zaszczytu. Lorcan poklepał wypiaskowane drzwi. – No i co o tym myślisz? Wyszło chyba całkiem nieźle. – Idealnie – potwierdził Nick. – Właśnie tak powinny wyglądać tylne drzwi. Może tylko warto je pomalować. – Widzisz? Już jest ekspertem – rzekł Lorcan. W tej samej chwili zadzwonił iPad, który Nick niósł na tacy. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie Amandy – tym razem nie w czerwonym bikini, jak zauważyła Gina. Przypominało raczej fotografię paszportową: widać było na nim jedynie głowę Amandy, która patrzyła w obiektyw surowym wzrokiem. – To chyba sygnał, że powinienem już iść – stwierdził Lorcan. – Do zobaczenia jutro. – Pomachał im na pożegnanie i ruszył energicznym krokiem w stronę swojej furgonetki. Na wszelki wypadek, by nie próbowali wciągnąć i jego do rozmowy, sam wyciągnął telefon
i zaczął wybierać numer. Nick spojrzał na Ginę, uśmiechnął się do niej przelotnie i odebrał połączenie. – …czego nie widać wyraźnie, ale uszczelniliśmy dach i ociepliliśmy strych za pomocą ekoizolacji, którą polecał wasz architekt, wszystkie ściany zostały też otynkowane – mówiła Gina. – Mogę przesłać ci mejlem zdjęcia tych prac. Nick obrócił iPada w stronę opadającego sufitu. Nie było tu widać zbyt wiele prócz gładkich, jasnych powierzchni przygotowanych do malowania. W oczach Giny był to duży krok na drodze do odnowienia budynku, wiedziała jednak, że Amanda nie dojrzy tutaj nic interesującego. – Chwileczkę, czy rusztowania stoją wokół całego domu? – spytała Amanda. – Tak – potwierdziła Gina. Jej głos niósł się echem po pustym strychu. – Dekarze uszczelniają jeszcze rynny i uzupełniają przegniłe fragmenty poszycia. Jeśli chodzi o świetliki, to musimy poczekać na oficjalną zgodę miasta, bo ta część remontu jest objęta nadzorem konserwatorskim. – Nadal żadnych wieści w tej kwestii? – Nie, ale pracuję nad tym. – Nie możesz ich trochę pogonić? Gina zacisnęła usta, z trudem kryjąc irytację. Amanda bez ustanku zasypywała ją pełnymi zniecierpliwienia pytaniami i choć mówiła uprzejmym tonem, brzmiało to bardziej szorstko niż zazwyczaj. Najwyraźniej nie był to dla niej udany dzień. – Osiągniemy wówczas odwrotny skutek – tłumaczyła Gina. – Im bardziej się ich pogania, tym wolniej pracują. Podejrzewają wtedy, że chcemy coś przed nimi ukryć. – To absurdalne. – Niestety. Pracowałam kiedyś z tymi ludźmi. Dajmy im trochę czasu, ale dotychczas Lorcan naprawdę wiele dokonał. Pierwsza faza remontu przebiega zgodnie z planem, a specjaliści czekają już na swoją kolejkę, między innymi elektryk. – No właśnie, chciałam porozmawiać z tobą o wycenie instalacji i oświetlenia, o której Nick wspominał dziś po południu. Doszłam do wniosku, że koszt jest trochę za wysoki. – To tylko wstępna wycena. Stephen ma przysłać dokładną specyfikację, wtedy będziemy mogli o niej porozmawiać, być może także z architektem. Podał wartość orientacyjną, bo w przypadku podobnych remontów zawsze trzeba zachować pewien margines, szczególnie jeśli w grę wchodzi taki duży dom i… Halo? Pomyślała, że Amanda zadziwiająco długo milczy, i uświadomiła sobie, że obraz na wyświetlaczu znieruchomiał. Potem cały ekran zgasł. Gina podniosła wzrok na Nicka. – Nie ma jej. – Jak to? Rozłączyła się? – Nick odwrócił ekran do siebie i jęknął. – Wiesz dlaczego? Znów nie ma prądu, więc padło też Wi-Fi. Na zewnątrz wciąż było jasno, słońce powoli zsuwało się z błękitnego nieba, pokrywając drewnianą podłogę strychu żółtą poświatą. Cień rzucany przez rusztowania wyglądał niczym wielka krata przecinająca całe pomieszczenie. – I tak jest przez cały dzień? – spytała Gina. – Prawdę mówiąc, wcześniej zdarzyło się to kilkakrotnie, ale dziś na dodatek elektryk porządnie namieszał w skrzynce bezpiecznikowej. – Nick skrzyżował ręce na piersiach, chowając pod nimi iPada. – Może poruszył akurat te trzy drobiny kurzu, które trzymały całą instalację
w całości. Gina sięgnęła po swój telefon. – Zadzwonię do Lorcana, może jeszcze nie dojechał do domu. Nie jest elektrykiem, ale trochę się na tym zna. Nick dotknął lekko jej ramienia. – Nie, daj spokój. Biedak siedział tu od samego rana. Niech zje wreszcie jakąś kolację. Często prąd sam wraca, więc nie ma się czym przejmować. – Chyba powinniśmy zadzwonić na komórkę Amandy. – Nie. Nie róbmy tego. – Wskazał głową na schody i ruszył w ich stronę. – Chodźmy lepiej na dół, napijmy się czegoś i poczekajmy na prąd. Amanda o drugiej swojego czasu wraca na spotkanie, więc jeśli nie zadzwoni do siódmej, nie będzie dzwonić w ogóle. – Cóż, to chyba tylko dowodzi, że trzeba tę instalację zrobić od nowa. – Gina przeszła za Nickiem do schodów. – Miałam nadzieję, że uda mi się jej wytłumaczyć, dlaczego to jest takie drogie. Gołym okiem nie widać przecież żadnych efektów, a pieniądze są naprawdę duże. – Powinnaś zobaczyć, z jakimi kwotami Amanda ma na co dzień do czynienia – odparł Nick. – Grube miliony dolarów, którymi obraca się jak drobnymi. Chodź, muszę napić się wina. To był długi dzień. Schodząc, Gina przesuwała dłonią po wygiętej w łuk, gładkiej poręczy osadzonej na żeliwnych słupkach. Podobała jej się myśl, że po tej samej balustradzie ślizgały się już tysiące dłoni, które wypolerowały ją dokładniej, niż jakakolwiek maszyna byłaby w stanie. – To będą fantastyczne schody – powiedziała. – Musicie tylko zdjąć z nich ten paskudny dywan i przywrócić im blask. Już widzę, jak u dołu staje kamerdyner i informuje, że powóz już czeka. – A młodziutki, rozpuszczony panicz zjeżdża po balustradzie prosto w trzymetrową choinkę na dole… Nick zszedł z ostatniego stopnia i odwrócił się do niej. Kiedy podniósł wzrok, jego oczy zalśniły jasno w półmroku, a Gina poczuła nagle dziwne wzruszenie. Plany Nicka wypełnione były energią, która nie mogła pozostawić ją obojętną – on naprawdę chciał tutaj zamieszkać, chciał wypełnić ten dom życiem, tak samo jak kiedyś ona, gdy oglądała te wnętrza po raz pierwszy. Nagle przyszedł jej do głowy pewien cudownie oczywisty pomysł: podaruje Nickowi kulę odstraszającą złe duchy. Już widziała ją oczami wyobraźni, zawieszoną w holu i połyskującą niczym zielony księżyc. Jej tajemniczy urok o wiele bardziej pasował do tego domu niż do spokojnego, białego mieszkania Giny. Co mogło czyhać na nią w nowym i nowoczesnym wnętrzu? Tutaj, wśród tylu cieni i zakamarków, na pewno krył się niejeden spektakularny duch… – Dlaczego się uśmiechasz? – spytał Nick. – Właściwie bez powodu – odparła i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Buzz czekał na nich w kuchni, gdzie zamknęli go dla jego własnego bezpieczeństwa. Na widok Giny przestał chodzić nerwowo w kółko i zaczął merdać ogonem jak szalony, dając w ten sposób wyraz ogromnej uldze. – Chciałem zrobić sobie pizzę, ale w tej sytuacji nie ma na to szans. – Nick otworzył i zamknął drzwi lodówki. – Co powiesz na ser i herbatniki? – Zostaję na kolację? – Cóż, zamierzam otworzyć butelkę wina, więc powinniśmy chyba udawać, że mamy jakąś zakąskę. – Rozumiem. Dzięki, chętnie skorzystam.
– Zapraszam. – Wskazał na stół kuchenny, na którym piętrzyły się sterty czasopism wnętrzarskich, próbników farb, listów, ołówków i kubków po kawie. Gina, przywykła do pustych, wysprzątanych przestrzeni w swoim mieszkaniu, nie mogła na to patrzeć. Miała ochotę natychmiast złapać za worek na śmieci i zabrać się do pracy. – Nie sprzątaj – poprosił, stawiając przed nią kieliszek. – Po prostu usiądź. – Ani mi się śni. Skończyłam na dzisiaj. Nie zapominaj, że muszę jeszcze wrócić do domu – dodała, gdy napełnił do połowy jej kieliszek. – Więc nie pij wszystkiego. Albo pozwól, że zamówię ci taksówkę. – Nick obrócił z wprawą butelkę, by nie kapało z niej wino. – Przynajmniej Amandę zachwyciły drzwi, prawda? Sprytne zagranie. Może powinniśmy trzymać się tej taktyki i poprosić Lorcana, żeby zaczął remont okien, by odwrócić uwagę Amandy od elektryki. Gina poczuła, że powinna jakoś zareagować. – Kierownik projektu jest między innymi po to, żebyście nie musieli odgrywać z Amandą ról złego i dobrego policjanta. Jestem po waszej stronie. Chcę, żeby ten dom odpowiadał wam obojgu. Ale to trudne, jeśli oczekujecie od niego różnych rzeczy. Nick nie odpowiedział od razu. Kręcił się po kuchni, wyjmował różne rzeczy i kładł je na tej części stołu, na której panował najmniejszy bałagan. Ser (drogi, z delikatesów w mieście, owinięty papierem pergaminowym), ciastka owsiane, różne przekąski. – Przepraszam, jeśli stawiamy cię w trudnej sytuacji – odparł w końcu. – Nie wiedziałem, że tak z boku to wygląda. Gina już żałowała swoich słów – zrozumiała poniewczasie, że w gruncie rzeczy wcale nie chodziło o dom. Wkraczała na terytorium, które lepiej omijać z daleka. – Posłuchaj, Amanda wygląda na strasznie zapracowaną. Może powinniśmy zorganizować jakieś spotkanie i spokojnie omówić kwestię wynajmu. Omówić i podjąć konkretne decyzje. Nick spojrzał na jedzenie i na zabałaganiony stół, po czym zaczął układać ser i talerzyki na tacy. – Chodźmy stąd, nie chcę już dzisiaj patrzeć na czasopisma wnętrzarskie – zaproponował, wskazując wnętrze domu. Wnętrze biblioteki zostało przykryte płachtami folii, które miały chronić je przed kurzem powstałym w trakcie zdejmowania paneli ze ścian, wyglądało jednak na to, że pokój stał się ulubioną kryjówką Nicka, prawdopodobnie ze względu na głęboką czerwień ścian i przyjazne proporcje. Na środku stała miękka sofa i stolik kawowy, przed nimi zaś znalazło się miejsce dla kilku urządzeń elektronicznych: dużego płaskiego telewizora, odtwarzacza DVD, głośników i ładowarek. Kolorowe kable wiły się po foliowych płachtach, układając w skomplikowany wzór podobny do schematu londyńskiego metra. Nick postawił tacę na stoliku, zabrał swój kieliszek z winem i usiadł w rogu sofy. Był to naprawdę wielki mebel, więc choć Gina również na nim przysiadła, nie czuła się skrępowana. Między nimi bez problemu zmieściłoby się jeszcze troje ludzi, a poza tym w bibliotece nie było żadnych dodatkowych krzeseł ani foteli. Buzz przeszedł za nimi i po chwili, ułożywszy się w bezpiecznej odległości, oparł pysk na łapach. – Pierwszy raz widzę psa, który nie próbuje wpakować się razem z nami na sofę – zauważył Nick. – Ani podkraść sera. Aha, chwileczkę. – Wstał i przyniósł dwie świeczki, które zapalił i postawił na rzeźbionej drewnianej półce nad kominkiem. – Żebym nie musiał znowu wstawać, jeśli nie włączą się światła – wyjaśnił. – A twój iPad? Jeśli Amanda zadzwoni?
Nick spojrzał na zegarek. – Teraz nie zadzwoni. Spotkanie już się zaczęło. Gina podniosła wzrok znad cheddara, który właśnie kroiła. – Posłuchaj, naprawdę mogę wezwać kogoś, kto usunie awarię. Ostatnia szansa. – Nie, dziękuję. Wystarczą latarki. – Nick opadł na sofę z ciężkim westchnieniem. – Spokojnie mogę poczekać do rana, wtedy i tak przyjedzie Lorcan. Mam dość pracy na dzisiaj. Ukroisz mi kawałek tego cheddara? Gina podała mu ser i rozsiadła się na swoim miejscu. Sofa była naprawdę niezwykle wygodna, Gina czuła, jak całe jej ciało rozluźnia się na miękkich poduszkach. Nastrój odprężenia pogłębiało też wino, łagodne światło zmierzchu wpadające przez okna i blask świec. „To jest naprawdę miłe” – pomyślała, zaskoczona poczuciem zadowolenia, które powoli wypełniało ją całą. Dawno już nie czuła się równie dobrze. Owszem, było jej przyjemnie na weekendowym spacerze z Buzzem po parku, ale to był inny rodzaj zadowolenia. Teraz czuła się… beztrosko. Jakby nie miała już żadnych powodów do zmartwień. – Chcesz zapewne powiedzieć coś o domu – uprzedził ją Nick. – Ale ja nie chcę już dzisiaj rozmawiać na ten temat. Pogadajmy o czymś innym. – Zgoda. – Gina skinęła głową. Chciała zapytać Nicka o wiele rzeczy. – Opowiedz mi o swoim ulubionym zleceniu fotograficznym. Jakie było najciekawsze zadanie, które miałeś wykonać? – Dobre pytanie – uśmiechnął się Nick. Nick znał wiele interesujących opowieści i plotek, chętnie przytaczał również anegdoty, w których to on wychodził na idiotę, gubił sprzęt albo dawał się podpuszczać sprytniejszym od siebie. Mówił o wielu ludziach i miejscach, nie wymieniając zazwyczaj konkretnych nazwisk, Gina zauważyła jednak, że Amanda pojawia się w tych historiach jedynie jako powód, dla którego przebywał w danym miejscu lub towarzystwie. Za oknami zmierzchało, blask świec zdawał się przybierać na sile, a oni popijali wino i częstowali się serem. Nick spytał, jak idzie projekt fotograficzny Giny, a rozmowa zeszła na zdjęcia, których nie zrobił, choć teraz bardzo by chciał (głównie nieżyjącej już matki), a potem na nieco ogólniejsze sprawy, których mógłby żałować. – Staram się unikać negatywnych myśli – przyznał, napełniając ponownie ich kieliszki. – A przynajmniej żałować tylko tych rzeczy, których nie zrobiłem, a nie tego, co zrobiłem. – Tak radzą wszystkie magnesy na lodówkę. Magnesy na lodówkę nigdy niczego nie żałują. Nick opadł na poduszki i przeciągnął się niczym kot. – Co się stało, już się nie odstanie, i tyle. Trzeba zostawić przeszłość za sobą, a nie rozmyślać ciągle, co by było gdyby. – Ale w ten sposób zakładasz, że przeszłość staje się nieważna, jakby w ogóle nie istniała. Czasami coś, czego żałujesz, zmienia w twoim życiu zbyt wiele, by udawać, że się nie wydarzyło. – Gina wpatrywała się w swoje wino. – Czasami zmienia ciebie. Nie możesz o tym zapomnieć, nie tracąc przy tym cząstki własnego ja. Nick odczekał chwilę, po czym spytał łagodnie: – Więc czego najbardziej żałujesz? – Zniszczyłam komuś życie – odparła Gina.
Rozdział dziewiętnasty Przedmiot: bilet kolejowy z Longhampton do Oksfordu, z 1 lipca 2008 roku Oksford, lipiec 2008
Gina nerwowo rozgląda się po kawiarni. Nie wie, jak wygląda teraz Kit ani jaki jest stopień jego niepełnosprawności. Czy będą musieli posadzić go w jakimś specjalnym miejscu? Czy będzie w stanie sam jeść i pić? Ta ignorancja ją zawstydza. Uświadamia sobie, jak mało wie. Kit nie zdradził nic w swoim mejlu, zgodził się tylko na spotkanie w Oksfordzie, gdzie teraz mieszka. Naomi początkowo nie chciała jej pomóc, ale w końcu dała się namówić i za pośrednictwem brata zdobyła adres Kita. – Czy to naprawdę dobry moment na wasze spotkanie? – Wskazała wymownie na stertę dokumentów z oddziału onkologii leżącą na stole. – I bez tego masz o czym myśleć. – Muszę się z nim teraz zobaczyć – odpowiedziała Gina. – Muszę uporządkować parę spraw. Wtedy wydawało jej się to bardzo ważne, ale teraz spotkanie wymyka się spod jej kontroli, zacierają się słowa krótkiego, śmiałego przemówienia, które przygotowywała w myślach, gdy podjęła decyzję o oddaniu Kitowi listów. Są w jej torbie, przewiązane czerwoną wstążką. Gina zrobiła ostatnio gruntowane porządki. Przez kilka ostatnich wieczorów, w tym dziwnym okresie między operacją a początkiem chemioterapii, rozmyślała, co się stanie z jej rzeczami, jeśli rak okaże się groźniejszy, niż oczekują lekarze. Paraliżuje ją myśl, że listy trafią w ręce Stuarta albo Naomi spali je w kominku. Tylko Kit może decydować o ich losie. To jego własność. Jakaś maleńka część jej duszy wciąż chce, aby wiedział, że do niego pisała. Głęboko w niej żyje ta młodsza Gina, która chce, żeby Kit się o tym dowiedział, a ona wreszcie będzie mogła zamknąć tamten rozdział. Dostrzega go przy oknie, przez jedną surrealistyczną sekundę jej serce bije mocniej w piersi wciąż obolałej po operacji. Kit wygląda dobrze – więcej niż dobrze, niemal tak samo, jak go zapamiętała. Nie oszpecają go paskudne blizny, siedzi na krześle o własnych siłach. Jest ubrany w białą koszulę z poluzowanym krawatem, jego blond włosy są krótsze, ale zmierzwione jak dawniej. Ten sam Kit, tylko bardziej elegancki, doroślejszy. Idzie pospiesznie przez kawiarnię, przeciska się między stolikami, niezdarna z przejęcia. „To byłaby prawdziwa ironia losu” – myśli, oddychając z ulgą. Jak Romeo i Julia. Kit jest zdrowy, ale spotykają się ponownie, bo ona jest chora. Nie, poprawia się w myślach. Nie jest chora. Po prostu idzie do szpitala. Raka i zaatakowane węzły chłonne wycięto. Sytuacja została w porę opanowana. Chemioterapia zacznie się za cztery dni. Nic jej nie będzie. Trochę pocierpi, ale wyzdrowieje. Innego scenariusza w ogóle nie bierze pod uwagę. – Kit! – mówi bez tchu, po czym nagle przystaje dwa kroki od stolika. Piękne marzenie rozsypuje się w gruzy, igła gramofonu zsuwa się ze zgrzytem po płycie. – Pozwolisz, że przywitam cię na siedząco? – mówi Kit cierpko, wskazując na swój wózek inwalidzki. Wygląda na bardzo drogi i nowoczesny, ale tak czy inaczej to wciąż wózek. – Jasne.
Całują się na przywitanie, oboje zakłopotani. Boże, wzdycha w myślach, zła na samą siebie. Jakże mogliby nie być zakłopotani? Nie są już tymi samymi ludźmi. Są niczym aktorzy, którzy wypadli z roli, znają się, ale z ich ust wychodzą zupełnie inne kwestie. Dopiero po kilku minutach Ginie udaje się odsunąć od siebie obraz nieruchomego ciała Kita, które widziała wiele lat temu w szpitalu. Zdumiewające, jak żywy i ruchliwy jest teraz. Kit opowiada o sobie, choć nie zdążyła zapytać, jak mu się wiedzie: prowadzi stronę internetową, która organizuje wyjazdy wakacyjne dla niepełnosprawnych studentów i pracowników naukowych, mieszka pod Oksfordem. W ostatnich latach zwiedził niemal cały świat, bo choć nigdy już nie odzyska władzy w nogach, nie postrzega tego jako przeszkody, ale jako wyzwanie, i tak, oczywiście, jest żonaty, ma dwójkę dzieci, Bena i Amy. Rzucona lekkim tonem uwaga o jego rodzinie i dzieciach przeszywa Ginę dojmującym bólem, jednak nie daje po sobie niczego znać, z uśmiechem kontynuuje rozmowę. Patrząc na obcego mężczyzną z głosem i twarzą Kita, zastanawia się, czy widzi w niej Ginę sprzed lat czy też dorosłą, dojrzałą kobietę, w którą się zamieniła. Właściwie wciąż jest tamtą Giną, pomijając obrączkę na palcu. Nie zrobiła żadnej z rzeczy, które niegdyś planowała. Co innego Kit. On zrobił nawet więcej. W końcu, gdy kończy już omawiać swój życiorys, a Gina przestaje udawać, że je niesmaczną sałatkę cesarską, milczą oboje przez moment, a potem on podnosi na nią wzrok i pyta: – No dobrze, więc o co właściwie chodzi? – Chciałam się z tobą zobaczyć – odpowiada Gina. Kit rozkłada ręce, jakby chciał pokazać, że oto jest i czeka. Ta oschłość budzi w niej smutek, niemal doprowadza do łez. Nie takiego Kita pamiętała, ale czy miała prawo spodziewać się czegokolwiek innego? – Chciałam się z tobą zobaczyć, bo mam… – Po raz pierwszy musi powiedzieć komuś spoza rodziny o swoim raku. Z działem kadr w pracy kontaktowała się jedynie mejlowo, a to co innego. Gina przyciska czubek języka do zębów, próbuje się skupić. – Zdiagnozowano u mnie coś naprawdę poważnego. – Tak? I pomyślałaś, że się ze mną spotkasz, bo mogę udzielić ci kilku cennych rad dotyczących szpitali? – Nie! Gina próbuje pozbierać myśli, ale nie umie nad nimi zapanować. Kit podnosi brew, jak Kit ze starych dobrych czasów, ale teraz jest to wyraz złości, a nie rozbawienia. – Więc co mam ci powiedzieć? Tylko dlatego, że siedzę na wózku, zostałem mędrcem, tak? – Mnie także nie jest łatwo! – wybucha Gina i natychmiast zdaje sobie sprawę, że nie powinna była tego mówić. Ale skoro już zaczęła, nie potrafi przestać, mówi dalej, popełnia błąd za błędem. – Chciałam powiedzieć, że jest mi bardzo przykro, że naprawdę chciałam tu z tobą być. I nawet jeśli nie rozumiałam wtedy, to teraz już chyba rozumiem i… Kit podnosi rękę, wydaje się nagle bardzo zmęczony. – Gino, nie rozumiesz. Pozwól, że wyjaśnię ci, jak bardzo nie rozumiesz. I w ciągu trzydziestu bolesnych minut to właśnie robi, Gina zaś, osłupiała, słucha go w milczeniu. Dopiero gdy siedzi już z powrotem w pociągu, wciąż zszokowana, i sięga do torebki po ostatnią paczkę chusteczek, uświadamia sobie, że nadal są tam listy. Nie dała Kitowi listów.
Czuje przerażenie i ulgę zarazem.
Nick pochylił się do przodu i dotknął jej stopy w geście przeprosin. Znieruchomiała, zaskoczona jego poufałością. – Nie musisz mi niczego mówić – zapewnił. – Przepraszam, to pytanie było zbyt osobiste. Gina przełknęła ciężko ślinę. – Nie masz za co przepraszać. Nick skinął tylko głową i opadł z powrotem na poduszki, czekając cierpliwie. Gina długo ukrywała przed Stuartem wypadek: bała się, że zacznie ją inaczej postrzegać. Gdy wyjawiła mu prawdę, powiedział wszystko, co w takiej sytuacji należało, ale nie miała już pewności, czy nie straciła w jego oczach. Stuart miał bardzo zdecydowane poglądy, szczególnie w kwestii picia. Kolejny powód, dla którego Janet go uwielbiała. Teraz jednak pragnęła zwierzyć się Nickowi: instynktownie czuła, że zobaczy wszystko z innej perspektywy. Ważniejsze wydawało jej się zachowanie szczerości w ich stosunkach niż ukrywanie swojego dawnego ja, dziś pod wieloma względami zupełnie jej obcego. – Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, uczestniczyłam w wypadku samochodowym – zaczęła powoli. – To była moja wina. Prowadził mój chłopak. Jechaliśmy moim starym mini cooperem, który wyremontował dla mnie mój ojczym. Śliczne autko, ale wyprodukowane jeszcze w czasach, gdy nikt nie myślał o takich rzeczach jak poduszki powietrzne czy strefy zgniotu. – Au – skrzywił się Nick. – Pewnie niewiele z niego zostało? – Tak, kompletny wrak. – Gina zamknęła dłoń w pięść, jakby zgniatała kartkę papieru. – Mój chłopak wyszedł z tego gorzej ode mnie, skończył na wózku inwalidzkim. Do dziś jest sparaliżowany od pasa w dół. Prawdę mówiąc, nie ma dnia, żebym o tym nie myślała. – Skoro on prowadził, to dlaczego to była twoja wina? – Ponieważ ja byłam zbyt pijana, żeby prowadzić. – Wbiła wzrok w kominek. Czuła, jak cała ta historia wzbiera w niej i szuka ujścia, domaga się, żeby ją opowiedzieć. – W ogóle za dużo wtedy piłam. Przechodziłam przez etap ciągłego imprezowania na studiach, wydawało mi się wtedy, że jestem dzięki temu fajniejsza. Zgrywałam się na twardą babkę, wiesz, jack daniel’s na śniadanie, kowbojskie kapelusze. Mój biologiczny ojciec był żołnierzem SAS, duszą towarzystwa, więc pewnie próbowałam w ten sposób jakoś poczuć z nim więź. Właściwie go nie znałam. Nick milczał. – Ale ja wcale nie byłam duszą towarzystwa. Byłam nieśmiała. Wszyscy inni byli ode mnie albo inteligentniejsi, albo bogatsi i wytworniejsi. Większość czasu spędzałam w swoim pokoju i myślałam z przerażeniem, kiedy mnie wreszcie przejrzą i wyrzucą. Ale po kilku kolejkach robiłam się po prostu przezabawna. Ciągle chodziłam na imprezy, zaczynałam od jacka daniel’sa z colą w półlitrowej szklance. Nie rozpiłam się całkiem tylko dzięki mojemu chłopakowi, ale widywaliśmy się tylko w weekendy. Był starszy ode mnie, już pracował. – Przerwała na moment. Czuła się dziwnie, opowiadając o Kicie innemu mężczyźnie. – Miał na imię Kit, a właściwie Christopher. – Jak się poznaliście? – Na koncercie w Oksfordzie, gdy chodziłam jeszcze do szkoły. Oboje traktowaliśmy to bardzo poważnie. Odwiedzał mnie w weekendy albo ja jeździłam do niego do Londynu. Wiem, że zwykle podobne związki nie utrzymują się długo, ale nasz przetrwał. Nick pokiwał głową ze zrozumieniem. – Rzeczywiście musiało was łączyć coś poważnego.
Gina uśmiechnęła się lekko, świadoma, co naprawdę mógł sobie pomyśleć. – Wiem, że wszyscy uważają swoją pierwszą miłość za coś wyjątkowego, ale ja i Kit byliśmy jedną z tych irytujących, nierozłącznych par, które łączy prawdziwe pokrewieństwo dusz. W jego obecności czułam się tak, jakbym wróciła do domu. Rodzina Kita była bardzo twórcza, mieli piękną posiadłość w Oksfordzie, wiesz, jak z filmów Richarda Curtisa, gdzie mama jest artystką, a tata słynnym naukowcem… – Gina powiodła spojrzeniem po zdobionych panelami ścianach. – Właściwie Dom Sędziego trochę przypomina tamto miejsce. Nigdy dotąd nie przyszło jej to do głowy. To był dom, w którym zamieszkałaby z Kitem, gdyby wyszła za niego za mąż i urodziła kilkoro ślicznych blond dzieciaków. Stuart wcale do niego nie pasował. – Założę się, że jednak tylko trochę – wtrącił Nick. – Ten na razie się rozpada, a wkrótce zamieni się w centrum konferencyjne dla bogatych biznesmenów, którzy będą ubijać interesy na tych trawnikach. – Co? – Gina podniosła się na łokciu. Nick machnął ręką. – Nieważne. Nie chciałem przeszkadzać. Opowiadaj, proszę. Gina opadła z powrotem na poduszki. – Nie wiem, dlaczego właściwie ci to mówię. – Bo cię o to poprosiłem. Bo mnie to interesuje. Śmiało. Mówiłaś właśnie, dlaczego twoim zdaniem winę za ten wypadek ponosisz ty. Gina zamknęła oczy. – Powinnam być odpowiedzialna. Postawiłam wszystkich w paskudnej sytuacji. Mój ojczym miał zawał i został przewieziony do szpitala. Mama całkiem się załamała. Potrzebowała mnie. Miałam dojechać do niej jak najszybciej, ale wróciłam właśnie z imprezy i byłam jeszcze mocno pijana. Piłam wino z wiadra przez słomkę. Kit powiedział, że mnie odwiezie. – Samochód był zepsuty? – Nie. – Rozpraszałaś Kita podczas jazdy? – Raczej nie. Choć sama nie wiem, może trochę histeryzowałam. Terry należał do ludzi, o których się myśli, że będą żyć wiecznie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo go kocham, dopóki… Dopóki nie okazało się, że być może nawet nie zdążę się z nim pożegnać. – Zamrugała oczami. – I rzeczywiście w końcu nie zdążyłam. Tego naprawdę żałuję. – Ale to był wypadek, prawda? Co się stało? Gina odwróciła głowę. To właśnie dręczyło ją od wielu lat: nie wiedziała. – Nie pamiętam samego wypadku. Pamiętam, jak wyjeżdżaliśmy z parkingu, i nic poza tym. Kilka dni byłam w szpitalu na obserwacji, ale skończyło się na złamanym obojczyku, nadwerężeniu kręgosłupa szyjnego, wstrząśnieniu mózgu i paru drobnych ranach. Kit miał dużo mniej szczęścia. Przez długie tygodnie leżał na oddziale intensywnej terapii. Nick wypuścił głośno powietrze, ale milczał, czekając, aż Gina wyrzuci z siebie wszystko, co leżało jej na sercu. – Więc zasadniczo, z braku innych dowodów, można uznać, że to moja wina. Gdyby Kit nie wsiadł do samochodu, nie miałby wypadku, nie zostałby sparaliżowany i zrobiłby fantastyczną karierę, którą miał zrobić. Ale nie zrobił. Przeze mnie. – Nie przez ciebie – powiedział cicho Nick. – Przeżył, prawda? – Tak. Nie pozwolono mi go odwiedzać. Pisałam do niego po wypadku, ale jego matka odsyłała wszystkie moje listy.
– Dlaczego? – Uważała, że nie jestem dość silna, by poradzić sobie z przyszłością, która czekała jej syna. Pisałam bardzo długo, chciałam udowodnić, że się myli, ale ona ciągle je odsyłała. Potem, kiedy zdiagnozowano u mnie raka i myślałam, że umrę, odszukałam go i zabrałam listy, żeby mu oddać je osobiście. – Gina przeciągnęła ręką po włosach. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że jej opowieść brzmi dość… melodramatycznie. – Nie myślałam wtedy trzeźwo, zresztą to chyba całkiem normalne w przypadku kogoś, kto właśnie się dowiedział, że ma raka. Miałam wrażenie, że Kit i ja osiągnęliśmy coś w rodzaju karmicznej równowagi: dostałam wreszcie to, co mi się należało za ten wypadek. – O kurczę… I? – Cóż, nie mogę powiedzieć, żeby poszło po mojej myśli. – Gina czuła, że się czerwieni. – Usłyszałam, że powinnam wrócić, kiedy już przejdę leczenie i zrozumiem, o czym mówię. – Ostro. – Cóż, patrząc z perspektywy czasu, doszłam do wniosku, że pewnie miał rację. Wydawało mi się wtedy, że rozumiem, ale w pewnym sensie nie samo leczenie jest najtrudniejsze. Najgorzej jest pierwszego dnia po ostatnim zabiegu, po ostatniej sesji. Kiedy już przestają się tobą zajmować i musisz radzić sobie sam. Nie masz już pod ręką specjalisty, którego mógłbyś o wszystko wypytać. Zostajesz tylko ty, ale nie jesteś wcale tym samym człowiekiem, którym byłeś wcześniej. To naprawdę trudne. Od chemioterapii minęło ponad pięć lat, ale co rano, gdy zażywam tamoksyfen, przypominam sobie, że nie jestem już tą samą osobą co przed chorobą. – Gina zapatrzyła się w kominek, pogrążona w myślach. – To dziwne, prawda? Niektóre rzeczy od razu nas zmieniają. Nie ma tu mowy o powolnej ewolucji, po prostu… – Pstryknęła palcami, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. – Gdy ocknęłam się w szpitalu, wiedziałam, że moje dotychczasowe życie się skończyło, ale koniecznie chciałam je zatrzymać. Chyba właśnie dlatego pisałam tyle czasu do Kita. Chciałam zachować tamten czas. Podobnie było w przypadku raka, a później rozwodu. Patrzysz wstecz i wiesz, że ten człowiek na zdjęciach to ty, ale jednak ktoś inny. Falsyfikat. I wciąż musisz zaczynać od nowa. – Czy to źle? – Nie wiem... – Westchnęła. – Za każdym razem masz coraz mniej czasu, żeby ułożyć wszystko, jak należy. Te słowa zawisły między nimi, rozprzestrzeniały się niczym plama atramentu w wodzie, nadawały atmosferze mroczniejszy odcień. Gina czuła, że nie musi dokładniej tłumaczyć – widziała w oczach Nicka zrozumienie i smutek. – Nigdy cię nie korciło, żeby wrócić po chemioterapii do Kita i wygarnąć mu, jaki był niemiły? Czy Kit był niemiły? Miał ku temu powody. – Nie czułam takiej potrzeby. I prawdę mówiąc, byłam rozbita po tym całym doświadczeniu. – Gina cieszyła się w duchu, że Nick nie widzi jej twarzy i oczu wypełnionych łzami. – Jeszcze gorsza była świadomość, że kiedy ja rozmieniałam się na drobne w jakichś związkach bez przyszłości i pracowałam dla rady miasta, on stworzył własne biuro podróży dla niepełnosprawnych, ożenił się i został wybrany na biznesmena roku hrabstwa Oksford. Pomimo kalectwa zdołał zrobić ze swoim życiem więcej niż ja, choć ja cieszyłam się doskonałym zdrowiem. Był na tyle uprzejmy, żeby mi to wytknąć. Właściwie tak jest lepiej, bo wiem, że jednak nie zniszczyłam mu życia, ale… Nick roześmiał się głośno. – Niezły numer z tego kolesia. Chyba nie poczułaś się podbudowana na kilka dni przed rozpoczęciem leczenia.
– Nie za bardzo – przyznała, zdobywając się na uśmiech. Komentarz Naomi brzmiał podobnie, choć bardziej dosadnie: „Co za dupek”. Nick milczał, czekając na ciąg dalszy, ale gdy Gina również się nie odezwała, spytał: – No dobrze, ale kiedy mieliście ten wypadek? Dziesięć, dwanaście lat temu? Wiele czasu już upłynęło od tamtej pory. Gina upiła łyk wina. Było dobre, chyba najsmaczniejsze, jakie w życiu piła. Chciała zapytać Nicka o nazwę, ale szybko zmieniła zdanie, uznawszy, że pewnie i tak okaże się dla niej za drogie. – Wiesz, jak to jest, kiedy się potkniesz, utrzymujesz jakoś równowagę, a potem udajesz, że nic się nie stało, na wypadek gdyby ktoś na ciebie patrzył? Mam wrażenie, że tak właśnie wygląda moje życie. Odkąd zaczęło się układać nie tak, jak sobie wyobrażałam, jakoś brnę do przodu, ale… nie wygląda to dobrze. Wszystko jest tylko reakcją, próbą nadrobienia dystansu do miejsca, w którym, jak mi się wydaje, powinnam być. Na początek nie powinnam była wychodzić za Stuarta. – Dlaczego? – Bo to był klasyczny błąd. Nick westchnął. – Wiesz co, może to sprawka wina, a może zmęczenia, ale znów muszę cię poprosić, żebyś rozwinęła myśl. Oczywiście jeśli zechcesz… Gina wzięła głęboki oddech. – Stuart i ja tworzyliśmy udaną parę, ale jako dziewczyna i chłopak, a nie mąż i żona. Wszyscy ciągle nam mówili, że świetnie się dobraliśmy, zawsze jednak była między nami jakaś… przepaść, którą wypełnialiśmy wspólnymi wyjazdami i projektami. Wiele razy chciałam zakończyć nasz związek, żebyśmy oboje mogli znaleźć ludzi, z którymi będziemy naprawdę szczęśliwi, ale potem zachorowałam na raka. Byliśmy już zaręczeni, a Stuart czuł się w obowiązku przyspieszyć ślub, aby nikt nie pomyślał, że porzuca chorą kobietę. Albo na wypadek, gdybym umarła. – Często chyba przenosisz na swoje związki własne wyobrażenia, prawda? – Co masz na myśli? – Twój były myśli, że ożenił się z tobą, bo miałaś raka? – Nie wiem. Stuart jest uprzejmy. Nigdy by mi o tym nie powiedział, gdyby tak było. – Posłuchaj. – Nick odstawił kieliszek na oparcie sofy i spojrzał na Ginę z uwagą. – Nie ma sensu analizowanie decyzji podjętych w tamtym czasie z dzisiejszej perspektywy. Do niczego byśmy nie doszli. Gdyby ślub ze Stuartem był takim błędem, ktoś by cię powstrzymał. Naomi albo twoja mama. Albo ktoś inny. – Och, daj spokój – parsknęła Gina. – Widziałeś kiedyś, żeby ktoś przerwał ślub? Nie licząc Absolwenta. – Prawdę mówiąc, nie. Ale nikt nie bierze ślubu z myślą, że na pewno się nie uda. – Nick sięgnął po kieliszek i uzupełnił go winem. Pił szybciej niż ona. – Żenimy się albo wychodzimy za mąż, bo w danym czasie to jest właściwa decyzja. Właściwa dla ludzi, którymi wtedy jesteśmy. Mamy nadzieję, że będziemy się rozwijać w tym samym tempie, że będziemy iść razem przez życie, ale… – Ale? – Nie zawsze tak się układa. Czasem nasze drogi się rozchodzą. Ale kiedy musisz podjąć decyzję o pozostaniu w związku albo o odejściu, przestajesz myśleć o chwilach, o tym, czy jesteś szczęśliwa, i zaczynasz patrzeć na swoje małżeństwo jak na drogocenny arras, który musisz zachować za wszelką cenę. Ale tak nie jest. Miłe wakacje na Hawajach sprzed czterech lat nie
dadzą ci szczęścia, jeśli przez cały ostatni rok nie rozmawiacie ani nie kochacie się ze sobą. Gina wyobraziła sobie nagle swój związek ze Stuartem w postaci tkaniny z Bayeux. Nudne wyprawy do supermarketu, coroczne wakacje w ciepłych miejscach, potem jej choroba, wyhaftowani lekarze uwijający się wokół jej nieruchomego ciała, Stuart nadzorujący ich poczynania. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu. – Co cię bawi? – Ty – odparła. – Tak bardzo zaangażowałeś się w prace remontowe, że nawet związki międzyludzkie porównujesz do konserwacji zabytków. Nick uśmiechnął się krzywo. – Niestety, remont nie zawsze wchodzi w grę. Gina sięgnęła po swój kieliszek. Był pusty. – O Boże – mruknęła, wpatrzona w szkło. – Jak to się stało? Nick spojrzał na nią z drugiego krańca sofy. W półmroku jego twarz była jeszcze przystojniejsza, nikły blask świec uwydatniał regularne rysy. Przyglądał się jej w milczeniu, a po ustach błądził mu cień znajomego życzliwego uśmiechu. Gina czuła, jak pod jego wzrokiem budzi się w niej dziwny, choć przyjemny niepokój. Wino zawsze napełniało ją nieokreśloną tęsknotą i zachęcało do flirtu. Choć od Nicka dzieliło ją kilka poduszek, nagle wyraźniej niż dotychczas poczuła jego obecność, ciepło jego bosych stóp, bliskość jego ciała. Cisza pogłębiała się z sekundy na sekundę, zmieniając atmosferę skuteczniej niż jakiekolwiek słowa. „Na miłość boską, Gina!” – wrzasnął jakiś głos w jej głowie. „Przestań! Wstań! Wracaj do domu! Zadzwoń po taksówkę!”. Ale to uczucie wcale nie wydawało jej się niestosowne. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że zrobiła to, co powinna była, jakby po raz pierwszy od wielu lat otworzyła przed kimś swoje serce, a ten ktoś wszystko zrozumiał. Przecież Nick może być po prostu jej przyjacielem. Mieli ze sobą wiele wspólnego. On też nie był chyba zadowolony z arrasu swojego związku. Wakacje na Hawajach nie były chyba jedynie jego wymyślonym przykładem. Choć oczywiście nie zamierzała wypytywać. – Wiesz, co sobie myślę? – spytał z niepewnym uśmiechem. – Nie mam pojęcia. Oświeć mnie, proszę, doktorze Freud. – Myślę, że czekasz, żeby ktoś ci wybaczył, co nie ma sensu, bo jedyną osobą, która może to zrobić, jesteś ty sama. Pojedź do Oksfordu, zajrzyj w znajome miejsca, przekonaj się, że wszystko wygląda dokładnie tak samo, że świat się nie skończył, ponieważ ty popełniłaś błąd. Powinnaś też spotkać się z tą swoją miłością życia i powiedzieć… – Nick umilkł. – Co mu powiedzieć? – Powiedzieć mu, że jesteś… Gina nadstawiła uszu. Z dołu dochodził dzwonek telefonu. – Twoja komórka? – spytała, choć oboje znali odpowiedź. Telefon dzwonił. I dzwonił. Nastrój znów się zmienił, falował niepewnie niczym bańka mydlana. Wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, aby pękł. Nick nie odrywał oczu od jej twarzy, ona wpatrywała się w niego. Wytężyła całą siłę woli, jaką jeszcze dysponowała. – Chyba powinieneś odebrać – rzekła. Nick patrzył na nią jeszcze przez sekundę, po czym skinął głową. – Masz rację. Byłbym na siebie wściekły, gdyby się okazało, że dzwonią właśnie z urzędu miasta z informacją o wydaniu pozwolenia na remont. – To powiedziawszy, podniósł się z sofy
i odstawił kieliszek na stół. Kiedy wyszedł z pokoju, Gina zamknęła oczy i opadła na poduszki. Była zmęczona, a wino uderzyło jej prosto do głowy. Jeszcze pół kieliszka, a byłaby pijana. „Nie ma mowy, żebym prowadziła w tym stanie” – pomyślała, zmagając się ze snem. „Będzie musiał zamówić mi taksówkę. Nie jest jeszcze późno. Zamknę tylko na sekundę oczy”. Z dołu dobiegał głos Nicka. Nie krzyczał, ale też nie wydawał się zadowolony. Ciekawe, czy rozmawiał z Amandą. Z drugiej strony mógł przecież dzwonić ktoś inny. Nick miał setki znajomych, dziennikarzy, fotografów, ludzi z mediów: kiedy wyjeżdżał do Londynu, żył w zupełnie innym świecie. Nie znała go poza murami tego domu. A jednak miała wrażenie, że go zna. „Chyba rzeczywiście powinnam pojechać do Oksfordu” – postanowiła. Chodziło nie tyle o oddanie Kitowi listów, co… no właśnie, o co? Żeby tym razem naprawdę zamknąć tamte drzwi? Byłoby to zapewne równie bolesne jak widok Stuarta z Bryony, ale oznaczałoby koniec naiwnych marzeń i nadziei. Buzz wstał, podszedł bliżej, a potem ułożył się ponownie, posapując. Gina opuściła rękę i dotknęła jego aksamitnych, ciepłych uszu. Słyszała, jak oddech psa staje się wolniejszy, bardziej miarowy, co oznaczało, że on również zasypia. „To miłe” – zdążyła pomyśleć, nim zapadła w sen. Rankiem obudziły ją promienie słońca wpadające przez odkryte okna. Było tak jasno, że czuła się niczym na środku sceny, w świetle reflektorów. Usiadła prosto, mrugając gwałtownie oczami. Nick okrył ją kocem i zdjął jej buty, poza tym była jednak całkiem ubrana. Prócz porannej ociężałości nie czuła na szczęście innych oznak kaca. „Musiałam być bardzo zmęczona” – pomyślała. „Dwa kieliszki wina i zasypiam na czyjejś sofie?”. Urządzenia naprzeciwko migotały czerwonymi i niebieskimi światełkami, co oznaczało, że w nocy wrócił prąd. Która godzina była teraz w Nowym Jorku? Czy to możliwe, by Amanda lada moment połączyła się z nimi przez Skype’a i chciała kontynuować rozmowę? I która godzina była właściwie tutaj? Gina sięgnęła po telefon i jęknęła cicho, spojrzawszy na wyświetlacz: wpół do ósmej. Lorcan i jego ekipa zwykle zaczynali pracę najpóźniej o ósmej, co oznaczało, że jeśli pragnie uniknąć spotkania z nimi, musi natychmiast stąd zniknąć. Właściwie nie wiedziała, czy ma ochotę widzieć się też z Nickiem. Jedyną rzeczą związaną z piciem alkoholu, której Gina naprawdę nie cierpiała, była nieświadomość, jak wypada wtedy w oczach innych. W czasach studenckich nie miało to znaczenia, bo pijani byli wszyscy i wszyscy też starali się być „wyluzowani”. Teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Poprzedniego wieczora przez mgiełkę alkoholowego oszołomienia dostrzegła w twarzy Nicka coś zastanawiającego, gdy patrzył na nią tymi szarymi oczami, które dostrzegały więcej, niż chciałaby pokazać. – Chodź, Buzz – szepnęła, zbierając po cichu swoje rzeczy. Wyszła z domu kuchennymi drzwiami i przemknęła przez ogród ziołowy, wypełniony poranną świeżością i zielonymi zapachami. Przez sekundę żałowała, że nie ma przy sobie polaroida, potem jednak doszła do wniosku, że może to i lepiej.
Rozdział dwudziesty Przedmiot: stary, zamykany medalion ze srebra i ukryta w środku karteczka z wróżbą o treści „Nigdy nie jest za późno, tak jak nigdy nie jest za wcześnie”. Londyn, maj 2001 Gina myśli, że nigdy nie widziała czegoś równie pięknego jak zachód słońca nad Londynem, widok latarni błyszczących niczym cekiny na tle ulic i dróg. To niezwykłe piękno wzrusza ją tak bardzo, że w oczach wzbierają jej łzy. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – mówi Kit, obejmując ją. Uderza lekko maleńką butelką szampana o jej butelkę. – Zdrowie najpiękniejszej kobiety w Londynie. Gina zerka w stronę umieszczonego w kabinie napisu, który surowo zabrania jedzenia i picia w London Eye3, a potem na czwórkę towarzyszących im ludzi, wpatrzonych w panoramę Londynu. 3 London Eye (Londyńskie Oko) – koło obserwacyjne (diabelski młyn) znajdujące się w dzielnicy Lambeth w Londynie, na południowym brzegu Tamizy. – Nie przejmuj się zakazami. – Kit ściska ją mocniej, chowając butelkę przed kamerą ochrony. – To wyjątkowa okazja. Poza tym moglibyśmy tu robić znacznie gorsze rzeczy, niż świętować twoje dwudzieste pierwsze urodziny. Odwraca ją do siebie, a Gina tonie w jego pocałunku, zapomina się całkowicie w tej cudownej chwili. Cieszy się, że może zamknąć oczy i sycić się jedynie dotykiem po kilku godzinach wypełnionych masą przeróżnych doznań. Oksford jest magiczny, ale Londyn to zupełnie co innego. Gina była w Londynie wiele razy, odkąd Kit zaczął tu pracować, ale to miasto wciąż przyprawia ją o zawrót głowy. Czuje się tutaj jak w filmie. Wszystko jest głośne i jasne, nowe i znajome zarazem. Fascynujące wydają się jej nie tyle słynne budynki – Big Ben i Parlament, które minęli po drodze – ile tkanka prawdziwej szpetnej historii. Mroczne wiktoriańskie alejki, pozostałości starych neonów, podstawki do wsiadania na konie, ślady art déco pod szyldami przy głównych ulicach, duchy starej architektury metra. Resztki życia dawno już zmarłych ludzi wciąż widoczne na budynkach. Oczy i umysł Giny nie nadążają za tym wszystkim. Kit przysłał jej bilet kolejowy i kartę „uprawniającą okaziciela do Magicznej Wycieczki Urodzinowej po Londynie”. Gdy tylko wysiadła na dworcu Paddington, zabrał ją do Fitzrovii, gdzie pracuje, potem do Chinatown, gdzie w pośpiechu zjedli lunch, stamtąd do Soho na martini w zatłoczonym barze, teraz są w London Eye, zawieszeni wysoko nad Tamizą. W dole rozciąga się rozświetlony kobierzec neonów, czerwonych autobusów, czarnych taksówek, drzew i ulic. Londyn. Milion możliwości. A w środku tej pajęczej sieci nowych rzeczy stoi Kit, który chce się z nią tym wszystkim dzielić. Znów obraca ją w miejscu, twarzą do okna wychodzącego na rzekę. Gina opiera się o niego, a on obejmuje ją ramionami i opiera brodę na jej głowie. Miło wreszcie słyszeć, co do niej mówi. W barze było okropnie głośno, ze wszystkich stron osaczały ich pokryte zimną stalą bary i twarze wrzeszczących do siebie ludzi. Gina przywykła już do podobnego hałasu – studenckie kluby zawsze są zatłoczone – ale tu panował wyjątkowy ścisk, wszyscy chcieli się napić, by powitać weekend po tygodniu ciężkiej pracy.
Tutaj są wreszcie sami. Prawie. Mogą odpocząć przez chwilę, nim pójdą na koncert w Brixton Academy, a potem zjedzą perskie curry w nowej knajpie wyszukanej przez Kita, by w końcu trafić do łóżka. – Dobrze się bawisz? – pyta głosem ochrypłym od krzyku, całując przy tym jej włosy. – To najszczęśliwszy dzień mojego życia – wzdycha Gina. – Musiałeś to długo przygotowywać. – Wcale nie. Najtrudniej było zdecydować, czego nie robić. Chciałem zabrać cię w tyle miejsc, pokazać tyle rzeczy… Na pewno nie możesz zostać dzień dłużej? Mógłbym sobie wziąć wolne… – Bardzo bym chciała, ale nie dam rady. Muszę się uczyć. – Egzaminy są coraz bliżej, właściwie tak blisko, że trudno uwierzyć w ich realność. Ta świadomość ją przytłacza, pozbawia sił. Zasługuje na jeden dzień w Londynie z Kitem, ale gdyby miała zostać jeszcze jeden, wpadłaby w panikę. – Szkoda, moglibyśmy się wybrać do National Gallery. Pokazują tam właśnie niesamowitą retrospektywną wystawę Holmana Hunta. – Mówi nad jej głową, wpatrzony w miasto. Potem dodaje nieco ciszej: – Więc myślisz, że mogłabyś tu mieszkać? Gina drży z podniecenia. Nie rozmawiali jeszcze o tym, co właściwie zrobi po zakończeniu studiów. Janet ma nadzieję, że Gina wybierze kurs prawniczy, bo „zawsze jest praca dla prawników”. Terry do niczego jej nie nakłania, ale ma nadzieję, że wróci do domu i nie powiększy swojej pożyczki studenckiej do katastrofalnych rozmiarów. Gina jest jednak pewna, że nie wróci do Longhampton. Nie teraz, gdy Kit otworzył przed nią drzwi do gwarnego, szybkiego, bardziej kolorowego świata. Trochę boi się Londynu, nie wie, czy znajdzie tu miejsce dla siebie, ale w porównaniu z tym niezwykłym miastem Longhampton wydaje się jeszcze nudniejsze niż kiedyś. Ich kabina znów się unosi, a Gina stwierdza z zaskoczeniem, że wysokość wcale jej nie przeraża. Grube szkło daje jej poczucie bezpieczeństwa. – Tak – odpowiada. – Ale nie wiem, co bym tu robiła. I czy ty nadal tu będziesz. – Oczywiście, jeśli tylko ty przyjedziesz. – Kit wciąż pracuje w firmie zajmującej się inwestycjami na rynku kapitałowym; gdy tylko wspomina o odejściu, dają mu nowy projekt. – Zastanawiałem się nad spieniężeniem oszczędności i przeznaczeniem ich na podróże, ale jestem otwarty na propozycje. Nie mam żadnych zobowiązań. Tuli ją mocniej do siebie, a Gina czuje dziwny niepokój. Przyszłoroczne egzaminy końcowe to ostatni pewny punkt w jej życiu. Potem wszystko zależy już tylko od niej. W odróżnieniu od Kita wcale nie cieszy się taką perspektywą. Skąd będzie wiedzieć, czy dokonała właściwego wyboru? Skąd będzie wiedzieć, czy zdecydowała się na właściwą pracę i wynajęła odpowiednie mieszkanie? Na szczęście wie przynajmniej, że wybrała właściwego mężczyznę. To już coś. – Umilkłaś – mówi Kit. – Podziwiam widoki. Za stalową wstęgą rzeki wznoszą się miliony domów. Gina wyobraża sobie miliony ludzi w ich wnętrzach, wciśniętych w rutynę wyznaczoną przez budzik, autobus, pracę, dom, sen. Potem dołączają do tego nowe elementy: randki, małżeństwo, dzieci, szkoła. Trybiki kręcą się bezustannie, zmuszają cię do kolejnych wyborów, a czasem w najmniej oczekiwanych momentach pchają w inną stronę. Jak w przypadku jej mamy. Perspektywa prawdziwego życia kusi Ginę i przeraża zarazem. – Spójrz – mówi Kit. – Jesteśmy na samej górze. Kabina zatrzymuje się na moment, a Gina ma wrażenie, że znalazła się nie na obrzeżach
Londynu, lecz bezkresnego świata, który się przed nią otwiera. Wszystko jest możliwe, dobre i złe, i tylko ona może dokonać wyboru. „Czy potrafię to zrobić?” – zastanawia się gorączkowo. „Skąd mam wiedzieć, czy dobrze wybrałam? Jak się dowiem, że postąpiłam źle?”. – Szkoda, że nie mogę zatrzymać czasu w tym momencie – odzywa się niespodziewanie. – I być szczęśliwa na zawsze. Tutaj. Tylko z tobą. – Dlaczego? – dziwi się Kit, rozbawiony. – Wszystko może się jeszcze zdarzyć. Czeka na ciebie mnóstwo niezwykłych rzeczy. Dopiero teraz zaczniesz żyć naprawdę. – Muska nosem jej kark. – Oboje zaczniemy żyć naprawdę. Gina chce mu wierzyć, ale czuje jakiś wewnętrzny opór, słyszy głos zwątpienia, który mówi, że to na pewno nie jest takie proste. Wolałaby te obietnice usłyszeć z ust Kita w swojej przytulnej sypialni, w otoczeniu znajomych plakatów, wazonów i kwiatów. W łóżku, które oboje znają tak dobrze, przytuleni do siebie, przeniknięci nawzajem swoimi sennymi oddechami. Tutaj, w szklanej bańce zawieszonej nad Tamizą, ma wrażenie, że towarzyszy im ktoś jeszcze – ogromne, wytworne miasto, które doskonale pasuje do Kita, a ją nieco przeraża. Gina tęskni za studenckimi czasami, choć przecież jeszcze się nie skończyły. „Wyluzuj” – przykazuje sobie w myślach, gdy kabina zaczyna powoli opadać. „Uwierz w siebie i wyluzuj”. Wyobraża sobie, że niczym jaskółka nurkuje z samego wierzchołka ogromnego koła, sunie wdzięcznie ku królewskim barkom i policyjnym motorówkom. – Gino, możesz zrobić wszystko, co zechcesz – szepcze jej do ucha Kit, jakby słyszał te wątpliwości. – Nie zdajesz sobie sprawy, jaka jesteś niezwykła. To jeden z powodów, dla których cię kocham. Nastrój Giny od razu się poprawia, jak zawsze, gdy Kit zapewnia ją o swojej miłości. Przez chwilę mu wierzy – wierzy, że świat się przed nią otwiera i że to, co właściwe, samo da się rozpoznać, rozwieje wszelkie wątpliwości. „To początek mojego dorosłego życia”– myśli i całuje Kita aż do momentu, gdy kabina zatrzymuje się na dole i wypuszcza ich na zewnątrz. Gina miała nadzieję, że ostatnie pudło ze starego domu, które rozpakuje w swoim nowym mieszkaniu, okaże się symboliczne – może będzie zawierało jakiś wyjątkowy przedmiot podsumowujący kilka ostatnich miesięcy. Z każdym opróżnionym pudłem mieszkanie stawało się lżejsze i ona również czuła się lżejsza. Po raz pierwszy w życiu wcale nie miała ochoty wypełniać czymś pustej przestrzeni, która powstawała wokół niej. Cieszyło ją raczej ustawianie tych nielicznych przedmiotów, które sobie zostawiła. Mogła przyglądać im się do woli, mogła też swobodnie rozłożyć na podłodze niedzielne gazety i czytać je leniwie w słońcu, przy akompaniamencie pochrapywań Buzza. Ale ostatnie pudło nie zawierało niczego interesującego. Znalazły się w nim przypadkowe rzeczy z drugiego pokoju gościnnego. Stare, podarte dżinsy, skarpety bez pary, T-shirty „do malowania” i koszule Stuarta z przetartymi kołnierzami, które zamierzała kiedyś zacerować. Nie znalazła nawet jakiegoś zapomnianego banknotu w kieszeni. Gina wrzuciła wszystko do worka i zaniosła do pojemnika na używaną odzież przy supermarkecie. Nie żałowała ani przez sekundę, co – jak uświadomiła sobie w drodze powrotnej do domu – było właśnie tym niezwykłym, mistycznym znakiem, na który czekała. Nauczyła się wyrzucać rzeczy. Zgodnie z pierwotnym planem, który ułożyła w szare lutowe dni, miała skończyć
opróżnianie pudeł przed swoimi urodzinami, czyli do drugiego maja, okazało się jednak, że skończyła dziesięć dni przed czasem. Owszem, zostało trochę ubrań, które miała sprzedać przy pomocy Naomi, czekała ją również druga, bardziej bezwzględna selekcja garderoby, ale ściana zakryta niegdyś pudłami była teraz całkiem odsłonięta. Wisiała na niej lista stu rzeczy oraz zdjęcia, które Gina zrobiła polaroidem. Pajęczyna słów i fotografii wyglądała tak dobrze, że Gina zastanawiała się coraz poważniej, czy warto tu jeszcze umieszczać jakiś obraz. Sto szczęśliwych chwil Giny Bellamy. • Buzz leżący w słońcu, brzuchem do góry. • Mglisty poranek widziany z parkowego wzgórza. • Białe kaczki na ciemnej rzece. • Poranna kanapka z bekonem. • Mój srebrny pedikiur. • Miękki liliowy koc ze sklepu przy głównej ulicy ułożony w nogach łóżka. • Rozmazane zdjęcie wykonane podczas skakania po mieszkaniu w rytm utworu Jump zespołu House of Pain – miało przedstawiać taniec, choć trudno powiedzieć, czy intencje były jasne dla widza. Gina lubiła je ze względu na jego eksperymentalny charakter. Zamiast kupować rzeczy, które wypełniałyby jej mieszkanie, Gina obsesyjnie zajmowała się kwadratowymi zdjęciami w białych ramkach. Wszędzie zabierała ze sobą polaroida. Miało to ten dziwaczny skutek, że wyszukiwała chwile szczęścia, zamiast ich spokojnie oczekiwać. Trzy biedronki na liściu nad rzeką przypominały jej o słońcu na jej włosach i zapachu zielonej gęstwiny, przez którą przedzierała się z Buzzem: zapewne nigdy nie zauważyłaby tej chwili bez psa albo aparatu. Na ścianie wisiały w sumie czterdzieści dwa zdjęcia. Miała nadzieję, że czterdzieste trzecie będzie przedstawiać tort urodzinowy, ponieważ chciała, by te urodziny były najlepsze w jej życiu, mimo że spędzone samotnie. A może właśnie dlatego. W prezencie urodzinowym Gina sprawiła sobie dzień wolny od pracy i trzy rzeczy, które nieodmiennie sprawiały jej przyjemność: poranny spacer, lunch z przyjaciółmi i wielkie ciastko z cukierni. Prezentem dla Buzza był dłuższy niż zwykle spacer wzdłuż ścieżki holowniczej przy biurze Giny, przez georgiańskie uliczki Longhampton i wokół parku, gdzie kwitnące wiśnie zasypywały alejki deszczem delikatnych, pachnących płatków. Gina przystanęła, by nacieszyć oczy taką eksplozją różu podświetlonego blaskiem słońca. Pomyślała, że właśnie taki kolor będą miały ściany jednej z sypialni w jej mieszkaniu. Mogła je tak malować co roku, tylko na czas kwitnienia wiśni. Na Boże Narodzenie ściany przybiorą kolor złota, a w sierpniu błękitu nieba. Mogła z nimi robić, co tylko chciała. Wciąż rozmyślała o kolorach, gdy wróciła do mieszkania, by przygotować małe przyjęcie urodzinowe. Naomi również wzięła sobie wolne i miała przyjść z Willow, zaproszeniu nie odmówiła także Rachel. Gina chciała im podziękować, że pomogły jej przetrwać ostatnie miesiące, tak dla niej trudne i wyjątkowe zarazem. Tylko przez jedną krótką chwilę, gdy Gina otworzyła drzwi i znalazła w skrzynce zaledwie dwie kartki urodzinowe – od mamy i byłej koleżanki z pracy, która obchodziła urodziny tego samego dnia – poczuła smutek wywołany świadomością, że teraz musi sama organizować sobie nie tylko urodziny, ale i całe życie, jednak zapomniała o tym szybko, gdy godzinę później do mieszkania wpadła rozradowana Willow i Naomi obarczona jeszcze większą liczbą toreb niż zwykle, a chwilę potem dołączyła do nich Rachel. Naomi dała jej drogi krem na noc („spójrzmy prawdzie w oczy, starzejemy się”),
a Willow zrobiła dla niej kolejny kubek z odciskiem swojej rączki, w tym roku jeszcze większy. – Musisz go używać. – Naomi wyjęła kubek z dłoni Giny i natychmiast nalała do niego herbaty. – A nie chować w kredensie albo stawiać na półce. Jeśli się rozbije, zrobimy ci następny. – Oczywiście – zgodziła się Gina. – Nawet gdybym miała kredens, żaden prezent by tam nie trafił. Słusznie – rzeczy trzeba używać, a nie gromadzić dla ozdoby. Rachel przyniosła wino i kwiaty oraz wyszywaną obrożę dla Buzza „od dziewczyn ze sklepu”. Gina natychmiast założyła ją na muskularną szyję psa. Do obroży przyczepiono mosiężny dysk, a widok jego gładkiej powierzchni przeznaczonej na dane właściciela skłonił Ginę do podjęcia decyzji, z którą nosiła się od kilku dni. Podniosła wzrok na Rachel. – Chciałabym cię o coś spytać. Chodzi o Buzza. Rachel, która podnosiła właśnie kawałek tortu do ust, znieruchomiała. – Jeśli to sprawa medyczna, spytaj George’a. Ja się na tym nie znam. – Chodzi o nowy dom dla niego. – Gina wzięła głęboki oddech i podjęła pierwszą ważną decyzję w kolejnym roku swojego życia. – Chcę go adoptować – oznajmiła. – Długo się nad tym zastanawiałam, ale wiem, że Buzz dobrze się tutaj czuje, a nie mogłabym znieść myśli, że znów musiałby się przyzwyczajać do kogoś innego. Czy… potrzebuję oficjalnej zgody, jakichś formularzy… czegoś w tym rodzaju? Rachel odstawiła talerzyk i klasnęła w dłonie. – Nie! Och, poczekaj, muszę jeszcze przeprowadzić oficjalną inspekcję twojego mieszkania. – Udawała przez chwilę, że rozgląda się po salonie, zagląda pod sofę i za rozchichotaną Willow. – Żadnych kotów… żadnych niebezpiecznych hobby… a może jakieś dzikie zwierzęta? Nie, wygląda na to, że Buzz znalazł idealny dom. Gratulacje, niniejszym ogłaszam was właścicielką i psem. Naomi klasnęła dłońmi Willow i obie wzniosły okrzyk radości. Serce Giny wypełniło się szczęściem, objęła Buzza za szyję, ciekawa, czy wyczuwa, co się właśnie stało. Pies oparł się o nią. – A co z opłatą za adopcję? – Daj spokój – parsknęła Rachel. – Zdajesz sobie sprawę, ile sklep zarobił na twoich rzeczach? Sto razy więcej, niż mogłybyśmy od ciebie zażądać. Potraktuj to jako prezent, mały rewanż za twoje prezenty. – Podoba mi się to – zawołała Naomi. – Prawdziwa karmiczna równowaga. Wszystkiego najlepszego! – Uśmiechnięty piesek! – powiedziała Willow, wskazując na Buzza. Gina spojrzała na charta, który odciągał górną wargę i odsłaniał zęby w grymasie, rzeczywiście przypominającym uśmiech. Jednak prawdziwa radość widoczna była w jego lśniących ciemnych oczach, patrzących na nią z zaufaniem, które ją z kolei niemal doprowadziło do łez wzruszenia. „Od tej pory to będą też twoje urodziny” – pomyślała. „Dzień, w którym zaczęło się twoje życie ze mną”. Chwilę później, gdy patrzyła na rozbawioną Willow, Buzza, który przyglądał się dziewczynce z bezpiecznej odległości, i Rachel gawędzącą z Naomi na sofie, Gina uświadomiła sobie, że jej małe mieszkanie pełne jest prawdziwego, radosnego życia. Zrozumiała jednocześnie, jak niewiele do tego potrzeba – kilku naprawdę oddanych przyjaciół. Wyjęła z torebki polaroida i uwieczniła ukradkiem tę scenę: jej nową przyjaciółkę, jej najlepszą przyjaciółkę, jej psa, jej tort urodzinowy i jej mieszkanie. Cudowną chwilę, która wypełniała ten dom przyjaźnią i dobrem. Gdy zdjęcie było gotowe, Gina napisała na nim „Wszystkiego najlepszego dla mnie
z okazji urodzin!” i umocowała je na ścianie, w samym środku kolażu. Po przyjęciu, gdy została sama i wkładała właśnie talerze do zmywarki, zadzwonił dzwonek u drzwi. Przekonana, że to Rachel lub Naomi, nacisnęła guzik domofonu: – Czego zapomniałaś? – spytała z rozbawieniem. – Gina? To ja – usłyszała męski głos. – Mogę wejść? Stuart. Gina poczuła wewnętrzny opór. Nie rozmawiała ze Stuartem, odkąd pojawił się niespodziewanie na przyjęciu u Hewsonów. Rory załatwiał w jej imieniu wszystkie sprawy związane z rozwodem i choć Gina właściwie pogodziła się już z myślą o dziecku, nie chciała, by Stuart zepsuł jej urodziny kolejną bezmyślną prośbą o jakiś zapomniany prezent ślubny lub – co gorsza – niezdarnymi przeprosinami. – Właśnie miałam wyjść – skłamała. – Zajmę ci tylko minutkę. „Daj spokój, Gino. Nie bądź grubianką”. – No dobrze – westchnęła. – Na chwilkę. Naprawdę tylko na minutkę – dodała, zwracając się do Buzza, gdy na schodach zadudniły kroki Stuarta. – Potem zaniesiemy Nickowi kawałek tortu. Świetny pretekst, żeby wybrać się na spacer. Buzz zastrzygł uszami, ale potem, zamiast uciec do kuchni, jak zrobiłby to kilka tygodni temu, ułożył się u jej stóp i wbił wzrok w drzwi. Gdy rozległo się pukanie, Gina wzięła głęboki oddech i sięgnęła do klamki. – Wszystkiego najlepszego – powiedział Stuart. W ręce trzymał bukiecik kwiatów, starannie dobraną nieromantyczną wiązankę z M&S. – Miałem zostawić w drzwiach, ale skoro cię zastałem… Postanowiłem złożyć życzenia osobiście. – Dziękuję za pamięć. Miło z twojej strony, że przyjechałeś specjalnie, żeby je przynieść – odparła, siląc się na uprzejmość. Stuart odchrząknął z zakłopotaniem. – Prawdę mówiąc, jedziemy właśnie do szpitala. Na badanie kontrolne. – Och… – Musiała wzdrygnąć się mimowolnie, bo Stuart wydawał się jeszcze bardziej skonsternowany. – Przyznam, że chciałem cię też przeprosić – mówił dalej. – Za to, że pojawiliśmy się wtedy u Jasona i Naomi. Nie powinniśmy byli się zjawiać bez ostrzeżenia. – Ty też jesteś przyjacielem Jasona – zaczęła Gina, ale Stuart powstrzymał ją, podnosząc rękę. – Nie, to było głupie. Nie powinienem był przychodzić z Bryony. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Wracaliśmy właśnie od jej mamy i pomyślałem pewnie, że może jeśli ją poznasz, sam nie wiem… może napijemy się piwa i… – Stuart umilkł i wzruszył ramionami, jakby zdegustowany absurdalnością tego pomysłu. – Przepraszam. „To dlatego, że był szczęśliwy” – uświadomiła sobie Gina. Był w tym cudownym stanie uniesienia, gdy do człowieka nie docierają żadne zdroworozsądkowe sygnały z zewnątrz. Stuart nigdy nie grzeszył empatią: nie był złośliwy, brakowało mu po prostu wyobraźni. – Uznałeś, że się ucieszę, kiedy poznam twoją ciężarną dziewczynę, tak? Powinnam to chyba potraktować jako komplement – odparła, ale nie zabrzmiało to jednak tak żartobliwie, jak zamierzała. Stuart przez chwilę przyglądał jej się badawczo, próbując ocenić, ile sarkazmu kryło się w tej uwadze. – Właściwie tak to wyglądało. Miałem wrażenie, że kiedy postanowiliśmy się rozejść, poczułaś ulgę. Tego się zresztą spodziewałem. Ty mnie nie chciałaś, więc pomyślałem, że
pewnie się ucieszysz, gdy zechciał mnie kto inny. – Pomyślałeś tak? – Gina zauważyła ze zdumieniem, że teraz, gdy nie są już razem, o wiele lepiej rozumie charakter i motywy Stuarta. On naprawdę decydował o tym, jak powinien wyglądać jego świat, a potem wprowadzał swoją wizję w życie. Ona po prostu bez sprzeciwu starała się dopasować do tego schematu. Teraz już nie musiała. – Tak! Bądźmy szczerzy, pod koniec prawie ze mną nie rozmawiałaś. – Stuart podniósł ręce, jakby chciał uprzedzić jej protesty. – Nic ci się we mnie nie podobało. Krytykowałaś wszystko, co powiedziałem. I dla porządku dodam tylko, że nie planowaliśmy z Bryony dziecka. Tak się po prostu złożyło. I dobrze. Inaczej my tkwilibyśmy w tym bez końca. Teraz przynajmniej oboje mamy szansę zacząć coś nowego. Gina czuła, jak budzi się w niej gniew, mimowolna złość wywołana jego krytyką, nie trwało to jednak długo. Głos rozsądku mówił jej, że Stuart ma rację. Mogli trwać w stanie zawieszenia przez długie lata, prowokując siebie nawzajem do zrobienia czegoś, co dałoby im pretekst do zerwania. Cóż to by było za zwycięstwo? Łatwiej przychodziło jej nienawidzić Stuarta ukrytego za oschłymi esemesami i procedurą prawną. Gdy był przyzwoitym, świetnie jej znanym Stuartem, który stał tutaj zawstydzony swoim postępowaniem, po prostu nie mogła się na niego gniewać. Spojrzała na jego okropną brodę, na zakłopotany, nieco wystraszony, a nieco podekscytowany uśmiech i poczuła, jak ulatuje z niej złość. Przeżyli razem dużo dobrego – choćby ten czas, gdy opiekował się nią podczas choroby. Wspólny remont domu, weekendowe wyjazdy. Ignorując przeszłość, zachowałaby się jak nadąsane dziecko, które chce widzieć tylko własną krzywdę. Miała szczęście, że był przy niej, gdy potrzebowała odpowiedzialnej i godnej zaufania osoby. „Nawet nie jestem na niego zła za to, że mnie zdradzał” – pomyślała Gina. „Jestem zła na siebie, że nie kochałam go wystarczająco. Ale przecież nie ma sensu żałować czegoś, czego już nie sposób zmienić”. Stuart czekał z niepokojem na jej reakcję, lecz ona straciła już ochotę do kłótni. Coś w jego wystraszonej twarzy przypominało jej Buzza. Spodziewał się po niej okrucieństwa, choć niegdyś darzył ją miłością. Uwielbiał zwracać się do niej per „moja żono”. Trochę żartem, a trochę nie. – Przepraszam – powiedziała w końcu. Stuart był zszokowany. – Ty mnie przepraszasz? – Przepraszam, że nam nie wyszło. – Gina westchnęła ciężko. – Przepraszam, że musiałeś przejść przez koszmar mojego raka, a ja tak naprawdę nigdy ci za to nie podziękowałam. – Co? Nie musisz mi za to dziękować. – Stuart wydawał się speszony. – Co innego miałem robić? Kochałem cię. Nie mogłem patrzeć, jak cierpisz. Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Jeśli już… – Zmarszczył brwi, a potem przewrócił oczami. – A co tam, trzeba kiedyś w końcu to powiedzieć. Zawsze miałem wyrzuty sumienia, że nie zauważyłem wcześniej. – To dopiero bzdura! Skoro ja nie zauważyłam, jak ty mogłeś dostrzec coś wcześniej ode mnie? – Powinienem był… – Przestań. – Gina podniosła ręce: to właśnie irytowało ją przez wszystkie ich wspólne lata, jego dążenie do przejmowania pełnej odpowiedzialności. – Chodziło o moje ciało. Ja powinnam była zauważyć, że coś jest nie tak. – Czy to teraz ma jakieś znaczenie? – Sądząc po jego minie, Stuart mówił nie tylko o raku.
– Nie. – Próbowała się uśmiechnąć, nieco oszołomiona kłębowiskiem emocji. – Robiliśmy, co w naszej mocy. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy. Że oboje będziecie szczęśliwi. I zadowoleni. Z dziecka i ze wszystkiego. – Dziękuję. Doceniam to. – Stuart zacisnął palce na skroniach, jakby próbował pozbyć się bólu głowy. – Przepraszam, jeśli… Powiedziałaś, że zmarnowałem twój czas. Przepraszam, jeśli tak było. Mam nadzieję, że ty go nie zmarnowałaś. – To był też twój czas – odparła. – I nie był zmarnowany. Wszystko prowadzi nas tam, gdzie teraz jesteśmy, prawda? Wyciągnęła do niego ręce. Stuart ujął jej dłonie i spojrzał jej w twarz, jakby szukając tam tego, co niegdyś w sobie widzieli. Gina przez sekundę dojrzała dawnego Stuarta, który wpadł jej w oko na przyjęciu u Giny: dwudziestokilkuletniego sportowca w dopasowanych dżinsach, z miłym uśmiechem i niebieskimi oczami, które w przyszłości mogły zeń uczynić przystojnego starszego pana. Ścisnął lekko jej palce. Rozpoznała w tym geście dawną czułość, która potem zniknęła wraz z ich historią niczym kamień rzucony w wodę. – Czy można być szczęśliwym i smutnym jednocześnie? – spytała łamiącym się głosem. – Nie wiem – przyznał Stuart. – Nie radzę sobie ze słowami równie dobrze jak ty. Chodź tutaj. Stali nieruchomo, zamknięci w pożegnalnym uścisku, a Gina czuła, jak przenika ją dziwna lekkość – ta sama, która ogarniała ją w momencie, gdy po dniu ciężkiej pracy wchodziła do pustego, przestronnego mieszkania. Trzydzieści cztery lata. Właśnie tak czują się dorośli. W sumie nie najgorzej.
Minęła właśnie trzecia, gdy Gina wyjechała w końcu do Langley St. Michael. Jej nastrój poprawiał się wraz z każdą piosenką, którą grano w miejscowej rozgłośni. Słońce świeciło na tyle jasno, że mogła założyć ciemne okulary, wiozła za sobą połowę ogromnego tortu urodzinowego, a jej pies – jej pierwszy, własny pies – siedział przypięty na tylnym siedzeniu, wystawiał nos nad zsuniętą nieco szybę i przymykał oczy z rozkoszy. Gina nie dostała do tej pory odpowiedzi na szczegółowy mejl, który wysłała Amandzie po rozmowie przez Skype’a, dotyczący głównie kwestii dachu i wynajmu. Była w Domu Sędziego kilkakrotnie od tamtego wieczora, gdy została na noc, omawiała z Lorcanem różne bieżące sprawy, a Nick zachowywał się w jej obecności przyjaźnie i swobodnie. Z drugiej strony ona też świadomie zachowywała pozory normalności… Właściwie nie wiedziała, czy czuła w związku z tym ulgę czy też raczej rozczarowanie. W końcu doszła do wniosku, że ulgę. Tak jakby. Kiedy zaparkowała na podjeździe, Nick siedział na tylnym podwórzu wraz z Lorcanem, jego pomocnikami i dekarzami. Najwyraźniej skończyli już pracę, wygrzewali się w słońcu i raczyli chłodnymi napojami. – Hej! – przywitał ją Nick, podnosząc puszkę z colą. – Przysiądź się do nas. – Wpół do czwartej? Wcześnie skończyłeś, Lorcan. – Gina udała, że ostentacyjnie spogląda na zegarek. – I co na to powiesz? – Że jest piątek. Skończyliśmy z belkami stropowymi, a teraz czekamy na dostawę ołowiu. Nie ma sensu zaczynać następnej roboty przed poniedziałkiem. – Obiboki – westchnęła Gina. – A ty ich jeszcze do tego zachęcasz, Nick. Cóż mogę powiedzieć? Nie pozwól, żeby policzyli ci za cały dzień pracy. Kazałeś im posprzątać? – Właśnie za to jej płacisz. – Lorcan wydawał się rozbawiony. – Ma gonić leni do pracy.
– I jest w tym bardzo dobra. Tyle że sama jest dziś wyjątkowo spóźniona. – Nick spojrzał spod przymrużonych powiek na słońce. – Mam dzisiaj wolne, jeśli chcecie wiedzieć. Przyjechałam tylko po to, żeby poczęstować was tortem urodzinowym. – O, to mi się bardziej podoba. – Lorcan pokiwał głową z aprobatą, gdy Gina postawiła na murku tortownicę i zaczęła kroić ciasto. – Masz dzisiaj urodziny? – zdziwił się Nick. – Nic nie mówiłaś! – Bo nie obchodzę urodzin szczególnie uroczyście – wyjaśniła Gina. – Poza tym nie mam już dwunastu lat. – To nie powód, żeby odmawiać sobie przyjemności – prychnął Nick. – Gdzie jest twój chart? Przywiozłaś go? – Czeka w samochodzie. Powinnam go wypuścić, bo robi się gorąco. – Zawahała się na moment. – Mogę go tutaj przyprowadzić? Boi się trochę mężczyzn. Szczególnie w grupach – dodała, spoglądając na Lorcana. – Były wyścigowiec? – spytał ze zrozumieniem, a Gina skinęła głową. – Rozumiem. Słuchajcie, posprzątamy trochę, a potem się zbieramy. Widzimy się w poniedziałek rano, Nick? – Lorcan zabrał swój kawałek tortu i wstał. – Wszystkiego najlepszego, Gino – dodał, całując ją w policzek. – Obyśmy jeszcze wiele, wiele razy świętowali razem twoje urodziny. Buzz wydawał się zadowolony z ponownej wizyty w Domu Sędziego i ciągnął mocno za smycz, gdy prowadziła go na tyły budynku, na soczyście zielony, rozłożysty trawnik wielkości dwóch kortów tenisowych. Nick siedział już na schodku z kolejną puszką zimnej coli dla Giny i miską wody dla Buzza, którą postawił stopień wyżej, aby pies nie musiał zbyt nisko się pochylać. Gina odpięła smycz od obroży, a Buzz położył się w słońcu u jej stóp. – Lorcan mówił, dlaczego ołów na dach przyślą dopiero w poniedziałek? – spytała, ale Nick położył jej dłoń na kolanie i uścisnął lekko. Był to neutralny, niewinny gest, prośba o zmianę tematu. Dotyk trwał tylko przez sekundę, ale to wystarczyło, by Ginę przebiegł dreszcz. – Możemy nie rozmawiać o domu? – poprosił. – Przez cały dzień dyskutowałem z Lorcanem o wadach i zaletach różnych typów oświetlenia, a przez całą noc kłóciłem się z Amandą o pokoje z łazienkami. Teraz chcę po prostu posiedzieć w spokoju i popatrzeć na ogród. – Czy nie płacisz mi za gonienie do pracy? – odparła z przekorą Gina. – Wspomniałaś, że masz dzisiaj wolne. Zależy mi teraz na twoim towarzystwie, a nie twojej wiedzy. Zanim Gina przyswoiła komplement, Nick stuknął swoją puszką coli o jej puszkę. – I wszystkiego najlepszego. Niech te urodziny będą znacznie lepsze od poprzednich. – Są o niebo lepsze! Nawet gdybym zachorowała na koklusz, byłoby lepiej niż w zeszłym roku. – Rozumiem. – Zwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. – Niech to będzie najszczęśliwszy dzień w twoim życiu, niech wydarzy się w nim wszystko, na co masz nadzieję, a do tego jeszcze kilka miłych niespodzianek. Jak ci się podobają takie życzenia? Gina uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Pierwszy dzień wypadł całkiem nieźle – powiedziała. – Zjadłam tort, mam psa, mój eksmąż przyniósł mi kwiaty i przeprosił… – Naprawdę? Skinęła głową. – Rozmawialiśmy o sprawach, które powinniśmy byli sobie wyjaśnić dawno temu. Miałeś rację. Nie trzeba niczego żałować, to nieuczciwe. Myślę, że zamknęliśmy ten rozdział.
– Świetnie – uśmiechnął się Nick. – Wydajesz się szczęśliwsza. – Tak? Myślę, że… – Podskoczyła, zaskoczona, gdy Nick wykonał nagły ruch. – Tss… – szepnął, przytykając palec do ust. Myślała, że chce jej dotknąć, ale on sięgał po aparat wystający z jej torebki. Gina podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła, że podczas ich rozmowy Buzz przeszedł na szeroki, zalany popołudniowym słońcem trawnik. Truchtał po nim lekko, jakby badał podłoże. Potem, gdy jego łapy dotknęły miększej powierzchni, zaczął biec, coraz szybciej i szybciej, aż pędził wokół zewnętrznej krawędzi zielonego pola, niemal unosząc się nad ziemią i połykając przestrzeń z zadziwiającą lekkością Gina wstrzymała oddech, poruszona pięknem tego spektaklu. Nigdy dotąd nie widziała biegnącego Buzza, a teraz nie mogła się napatrzyć. Był niczym maszyna zbudowana z mięśni i ścięgien, cudownie sprawna i wydajna. Jak długo tłumił w sobie tę energię? Od jak dawna chciał pobiegać, ale nie śmiał? I dlaczego odważył się na to właśnie teraz? Czy skusiła go otwarta, pusta przestrzeń, czy też zrozumiał, że teraz zostanie już z Giną, że może wreszcie swobodnie biegać bez lęku, że znów zostanie porzucony? „Nigdy cię nie zostawię” – pomyślała wzruszona. „Nigdy nie mogłabym zostawić kogoś równie pięknego i pełnego życia jak ty”. Nick zrobił dwa zdjęcia, a potem odłożył aparat. – Chcę tylko na niego patrzeć – wyszeptał. Wydawało się, że Buzza napędza czysta radość biegania, która wypełnia jego mięśnie nieograniczoną energią. Żadnych płotów, kagańców, komend i ogłuszających hałasów. Tylko trawa pod łapami i słońce na grzbiecie. Tygodnie zdrowego odżywiania przywróciły jego sierści naturalny połysk i choć należał raczej do drobnych psów, widać było gołym okiem moc wypełniającą jego przednie łapy, gdy pędził wielkimi susami, z pyskiem otwartym w radosnym psim uśmiechu. Gina czuła, jak łzy spływają strumieniami po jej policzkach. – Nigdy nie widziałam, jak biega – wyszeptała w obawie, że hałas go rozproszy. – Nie spuszczałaś go nigdy ze smyczy? – spytał równie cicho Nick. – Nigdy nie odstępował mnie na krok. Nie chciał. Obserwowali charta, aż ten powoli zaczął zwalniać kroku, niczym ktoś wybudzający się z głębokiego snu. Gdy pokonał ostatni zakręt, zwrócił wreszcie uwagę na Ginę, która podniosła się z miejsca. Wpatrzony w swoją panią, przytruchtał do niej, dysząc ciężko i wysuwając język z pyska w miejscu, gdzie wypadło mu kilka spróchniałych zębów. Gina przykucnęła, by go pogłaskać, a Buzz położył swój długi pysk na jej karku i przymknął oczy. Czuła siłę bijącą od jego ciepłych mięśni, szybkie uderzenia serca i gorący oddech. Nagle pies zaszczękał zębami tuż przy jej skórze, a Gina przeraziła się przez sekundę, że chce ją ugryźć. Potem jednak przypomniała sobie, co mówiła o takim zachowaniu Rachel na jednym ze wspólnych spacerów w parku. – Podobno robią to tylko charty – tłumaczyła. – Na znak sympatii. Podobnie jak lizanie u innych ras. Gina objęła Buzza za szyję i podziękowała opatrzności za najlepszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek otrzymała. Nawet wystraszone, chude psy mogły biegać dla zabawy, gdy na niebie świeci słońce i nikt nie patrzy. Kiedy poczuła na ramieniu dłoń Nicka, zamknęła oczy i chłonęła tę chwilę całym sercem. Nie chciała niczego widzieć ani niczego fotografować. Pragnęła jedynie do końca życia zachować to uczucie w pamięci.
Rozdział dwudziesty pierwszy Przedmiot: srebrne buty na platformach, w których zawsze (a) czuję się szczupła, (b) chcę tańczyć Doroczna kolacja w klubie piłkarskim Longhampton, sierpień 2009
Gina patrzy na swoje odbicie w lustrze i zbiera się jej na płacz. Suknia z zielonego jedwabiu nie wygląda wcale tak jak na modelce w internecie. Jakimś cudem to bardzo drogie ubranie jest zbyt luźne i ciasne zarazem. „Ale za to buty są fantastyczne” – myśli, spoglądając na swoje stopy, które rzeczywiście wyglądają świetnie w sandałach na platformach. Spod srebrnych pasków wyzierają jej palce i pomalowane na czerwono paznokcie, małe czerwone klejnoty. Jej paznokcie znów wyglądają normalnie, nareszcie. Nie potrafi się skupić na stopach. Bezustannie przenosi wzrok na piersi, by sprawdzić, czy wyglądają normalnie w tej sukni, a potem na włosy. Są już wystarczająco długie, by mogła udawać, że celowo skróciła je w ten sposób, a nie straciła podczas chemioterapii. Uczesanie przypomina fryzurę chochlika, z dłuższymi pasmami wokół uszu i odsłoniętą szyją. Gina wcale jednak nie czuje się teraz jak zwiewny duszek, głównie pod wpływem sterydów – kolejny efekt uboczny chemioterapii, o którym nikt nie lubi mówić. Przeciąga dłonią po włosach, stawia je prosto. Są teraz grubsze i sztywniejsze niż dawniej, a Naomi zapewnia uparcie, że dzięki temu Gina wygląda jak Audrey Hepburn. Nie wygląda, oczywiście. Przypomina już raczej nieco grubszą Lizę Minnelli, ewentualnie Liz Taylor. Ponownie wraca do niej myśl, od której nie może się uwolnić: Nie jestem już tą samą osobą co przedtem. Z pewnością nie jest to myśl pożądana, nie w sytuacji, gdy zarówno ona, jak i Stuart robią wszystko, by przywrócić ich światu dawny kształt. – Gotowa?! – woła Stuart z dołu. Stara się być cierpliwy, ale to dla niego bardzo ważny wieczór. – Spóźnimy się! Dziś odbywa się doroczna kolacja i rozdanie nagród klubu piłkarskiego. Gina nie ma ochoty tam iść. Chemioterapia skończyła się w lutym, po kilku tygodniach rekonwalescencji wróciła do pracy. Wciąż jest okropnie zmęczona, ale Stuart ma odebrać nagrodę dla najlepszego piłkarza i króla strzelców, a ponieważ ogromnie ją wspierał w czasie choroby, chce zrobić mu przyjemność i pójść. Dobrze wie, co wszyscy będę myśleli. „Jest Gina. Wygląda świetnie, prawda? Wszystko wróciło do normy, znów jest zdrowa. Jaka cudowna, wspierająca się para, ona i Stuart”. Czas nagli. Wkrótce przyjedzie po nich taksówka. Nie spóźnią się przez Ginę. Na pewno nie. – Jeśli się zastanawiasz, co włożyć, ja podejmę decyzję za ciebie! – woła Stuart. – Ale pospiesz się. Cokolwiek wybierzesz, będziesz wyglądać pięknie – dorzuca poniewczasie. Gina spogląda na ubrania leżące na łóżku, stertę wieszaków i tkanin. Kupiła na letnich wyprzedażach pięć różnych sukni, jedną droższą od drugiej, szukając wśród nich ubrania, które powie w jej imieniu „Czuję się świetnie!”. Coś pełnego energii i pewności siebie. Z wyjątkiem kilku dodatkowych kilogramów i krótszych włosów z zewnątrz wygląda tak samo, w środku jednak czuje się kimś zupełnie innym. W ciągu ostatniego roku była przerażona,
nieustraszona, samotna, upokorzona, zasypywana informacjami technicznymi, które natychmiast przyswajała; słyszała, jak rozmawia innym głosem z pielęgniarkami, innym z Naomi i jeszcze innym z samą sobą. Ta osoba jest twardsza niż stara Gina, ale teraz jest też bardzo zmęczona. Tego jednego wieczora chce, by wszystko było jak dawniej. Stuart wybiega na górę i staje w drzwiach pokoju, ubrany w smoking i czarną muchę à la James Bond. Wydaje się w tym stroju starszy, ale i seksowniejszy. Gina jest pełna podziwu dla swojego męża, którego po raz pierwszy widzi w takim wydaniu. Wygląda niczym gwiazda filmowa, gładko ogolony, z lekko zmierzwionymi włosami, nieco tylko znużony tym długim i trudnym rokiem. Wszystkie żony i dziewczyny pozostałych piłkarzy będą chciały go dotykać, całować ten starannie ogolony policzek. Tylko Gina nie chce. – Cokolwiek włożysz, będziesz wyglądać… Och… – Milknie nagle. – Idziesz w tym? – Owszem – odpowiada Gina, natychmiast przechodząc do defensywy. – A co złego widzisz w tej sukni? – Nic. – Stuart pochmurnieje, starając się znaleźć słowa, które oddadzą jego myśli, a przy tym nie zepsują jej humoru. – Tylko… to oficjalne przyjęcie. – No i co? To jest właśnie suknia na oficjalne przyjęcia. Issa. – No tak, ale… – Wskazuje na swoją szyję. Gina stwierdza z irytacją, że założył tandetną kokardę na gumce, w barwach klubu, a nie prawdziwy, ręcznie wiązany krawat. – Ma trochę za wysoki kołnierz? – To taki styl. Spoglądają oboje na odbicie Giny w lustrze, a ona uświadamia sobie, że całość rzeczywiście przypomina raczej golf niż suknię, a kolorowa chusta opina szyję tak ciasno, jakby chciała ją udusić. Wygląda w sumie jak stara samotna ciotka, która wybiera się na wesele owinięta w zasłonę. – Zwykle chyba nosisz, no wiesz…? – Rysuje palcem na koszuli głębszy dekolt. – A może włożysz tę czerwoną suknię? Wiesz, że bardzo ją lubię. Gina wie. W pierwszym roku ich znajomości, gdy wkładała czerwoną sukienkę, zwykle nie udawało im się w ogóle wyjść z mieszkania. Teraz jednak jest na nią za ciasna, a poza tym Gina wcale nie wie, czy w ogóle chce ją jeszcze nosić. – Nie czuję się dobrze w sukniach z dużym dekoltem – tłumaczy. – Mam wrażenie, że ludzie patrzą wtedy na moje… na mnie. – Nie patrzą, ale rozumiem – odpowiada szybko. – Jak sobie życzysz. Włóż to, w czym najlepiej się czujesz. Gina chciałaby nosić coś seksownego i znajomego, dzięki czemu znów zachwycałaby Stuarta i obudziła swoje uśpione libido, wtedy jednak on mógłby zrozumieć, że tamtej dziewczyny już nie ma. Nie tylko jej włosów, ale i radości życia. Pewności siebie, cierpliwości. – A co z włosami, chcesz je tak zostawić? – dodaje Stuart, znów o jedną chwilę za późno. Patrzy mu w oczy w lustrze i nagle zalewa ją fala irracjonalnej złości. Jest wściekła, że nie potrafi czytać w jej myślach. – Więc jak mam się twoim zdaniem ubrać? – pyta. – W tę czerwoną sukienkę i perukę? – Czemu nie, jeśli będziesz się w tym czuła jak dawniej? – Podnosi ręce, jakby nie rozumiał, w czym problem. – Bo już nie jestem osobą, którą byłam dawniej! Milczą oboje przez dłuższy czas, Gina niemal słyszy, jak starają się powstrzymać pociski, które zniszczyłyby ostatnie łączące ich więzy. „Co to było?” – zastanawia się – „przed rakiem i domem? Co nas wtedy łączyło? Weekendowe wyjazdy?”.
„Na pewno nie rozmowy” – myśli z rozgoryczeniem. Bywały chwile, gdy próbowała rozplątać jakoś skomplikowane emocje, strach i poczucie winy, które zajmują jej umysł, ale Stuart natychmiast wyskakiwał wtedy ze swoim „Myśl pozytywnie!” albo „Nie przesadzaj”. Pobyt w szpitalu był tylko początkiem. To się jeszcze nie skończyło. Nie tak, jak on by chciał. – Może powinieneś pójść beze mnie – mówi w końcu Gina tonem bardziej udręczonym, niż zamierzała. Naprawdę myśli, że może lepiej, jeśli Stuart pójdzie sam i będzie się dobrze bawił, zamiast przez cały wieczór się o nią zamartwiać. Od kilku miesięcy właściwie nie robił niczego innego, tylko martwił się o nią. Zasługuje teraz na wolny wieczór, a ona zasługuje na wieczór, podczas którego nie będzie musiała czuć się obiektem specjalnej troski. – Nie chcesz tam iść? – Odwraca się, a potem spogląda na nią gniewnie. – Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? „Gdyby Stuart mnie rozumiał” – myśli Gina – „wyśmiałby te moje irracjonalne, strachliwe humory. Znalazłby suknię, która podobałaby się nam obojgu, namówił pochlebstwami, żebym ją włożyła, i obiecał, że wyjdziemy przed jedenastą. Dałby mi odczuć, że właściwie nic się nie stanie, jeśli zostanę w domu i wezmę gorącą kąpiel, ale byłoby mu naprawdę miło, gdybym poszła razem z nim”. „Gdybym ja go rozumiała” – myśli – „umiałabym to wszystko przekazać. Ale nie wiem, jak to zrobić, by nie pomyślał, że go krytykuję albo że moim zdaniem nie dość się stara. Nie znamy się nawzajem i właściwie wcale nas to nie obchodzi”. Nie tak to miało wyglądać. Na dole słychać klakson: taksówka. I to nie byle jaka: Gina zrobiła Stuartowi niespodziankę i zamówiła najlepszą taksówkę w Longhampton – bentleya. Stuart spogląda na żonę. – Więc idziesz czy nie? Zdecyduj się w końcu. Jeszcze chwilę temu odpowiedziałaby twierdząco i zebrała się szybko do wyjścia. Teraz czuje się urażona. – Nie. Idź beze mnie. Będziesz się lepiej bawił. – Na miłość boską… – Stuart kręci głową. – Dobra. Przynajmniej się nie spóźnię. Gina chce mu powiedzieć, żeby nie spieszył się z powrotem, ale on pędzi już w dół schodów. Powoli zdejmuje suknię za czterysta funtów, z nieodczepioną jeszcze metką, wkłada ją wraz z czterema innymi do pudła, a potem wstawia wszystko na szafę. – Chyba tego nie sprzedajesz, co? Naomi wskazała ze zdumieniem na suknię z zielonego jedwabiu, którą Gina układała na manekinie, by ją sfotografować. Wciąż wisiała przy niej metka, a Gina skrzywiła się odruchowo, spojrzawszy na cenę. Po zakończeniu leczenia Gina zamówiła i zwróciła wiele ubrań. Jej stare ciuchy były za małe, bo przytyła, poza tym chciała widzieć w lustrze coś innego. Problem w tym, że nie wiedziała, co właściwie chce zobaczyć, dlatego większość jej nowych nabytków wracała do sprzedawcy. Suknia, która omal nie doprowadziła jej do łez, przeleżała w pudle na szafie, a gdy Gina ponownie ją znalazła, było za późno na zwrot. Gina poprawiła kołnierz, cofnęła się o krok i zrobiła zdjęcie telefonem. – Tak. Nie zamierzam jej nosić. – Nie? Dlaczego? Gina spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem.
– Bo raczej nie będę zajmowała się tańcem towarzyskim, a oficjalne kolacje, na których byłam w ciągu ostatniego roku, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Właściwie na jednym palcu. – Jak sobie chcesz – westchnęła Naomi, po czym dotknęła rękawa z nabożną czcią. – Jest cudowna. Masz niesamowite oko do kolorów. Na pewno nie mogłabym… – Jest na ciebie o dwa rozmiary za duża! Nie. Opisz ją po prostu, proszę. Była niedziela. Jason zabrał Willow do swoich rodziców w Worcester, a Gina i Naomi przejrzały w końcu ubrania, które Gina odłożyła na sprzedaż. Zarobione w ten sposób pieniądze zamierzała przeznaczyć na ubezpieczenie i sprzęt potrzebny posiadaczowi charta, którego – jak się okazało – było całkiem sporo. Do tej pory sfotografowała dwie czarne sukienki Vivienne Westwood, kombinezon narciarski kupiony za namową Stuarta na wyjazd w góry, do którego nigdy nie doszło, oraz kilka wełnianych płaszczy. Oddzielone od pozostałych, każde z ubrań wydawało się Ginie dziwnie obce. A jeszcze dziwniejsze były opisy, którymi Naomi opatrywała rzeczy. Wyłaniał się z nich obraz Giny jako osoby zupełnie innej od tej, jaką była w rzeczywistości. Osoby, która regularnie bywa na oficjalnych przyjęciach i kolacjach i nieustannie uzupełnia swoją garderobę. Naomi wciąż wpatrywała się w zieloną suknię. – To nie jest twój styl. Kupiłaś ją na szczególną okazję, prawda? Gina westchnęła. – W tamtym dziwnym okresie po zakończeniu leczenia myślałam, że jeśli nakupię sobie dużo ciuchów, będę chciała wychodzić do ludzi, w miasto. Chciałam, żeby Stuart znów dostrzegł we mnie niezależną osobę, a nie upierdliwą, rozmamłaną, humorzastą kalekę, której oboje mieliśmy już dość. – Och, Gino, on nigdy tak o tobie nie myślał. – Naprawdę nie ma problemu – zapewniła Gina. – To tylko sukienka. Kilka miesięcy temu była czymś jeszcze, wielkim wyrzutem sumienia, ale teraz jest tylko sukienką. I to sukienką, którą mogę zamienić w ubezpieczenie psa. Więc śmiało, odprawiaj te swoje czary. Naomi przygryzła wargę. – Niesamowita klasyczna suknia Issa… – Klasyczna? Ma dopiero pięć lat. – To wystarczy. „Niesamowita klasyczna suknia wieczorowa ulubionej marki księżnej Cambridge, Issa, na wiele lat stanie się waszym znakiem firmowym podczas ważnych uroczystości i przyjęć”. – Palce Naomi stukały z zawrotną prędkością w klawiaturę. – „Ponadczasowy krój i dyskretne zdobienia sprawią, że bez wahania będziecie po nią sięgać przy każdej oficjalnej okazji”. – Całkiem nieźle – pochwaliła Gina, spoglądając na monitor. – Właśnie taki opis skłonił mnie do kupna. – Przestań, sama siebie kuszę. Wszystko musi się sprzedać, czyż nie? – Tak. Podczas gdy Naomi uzupełniała opis, Gina robiła zdjęcia metki i innych detali. Z zaskoczeniem stwierdziła, że sprawia jej to dużą przyjemność – robiła coś produktywnego, co stanowiło jednocześnie odmianę od prac budowlanych w domu Nicka. Niemal cały poprzedni dzień spędziła na zbieraniu wycen od tynkarzy i przygotowywaniu następnej fazy robót remontowych; harmonogram sięgał teraz już Bożego Narodzenia. Znieruchomiała na moment, uświadomiwszy sobie, jak szybko mija jej czas, odkąd wprowadziła się do tego mieszkania. W zeszłym tygodniu – w środku nocy, dokładnie rzecz biorąc – zebrała się na odwagę i napisała mejl do Kita, by umówić się z nim na spotkanie i oddać mu listy. Do podjęcia tej decyzji skłoniło
ją coś, co powiedział Nick, choć dotyczyło to raczej powrotu do Oksfordu, a nie Kita. Gina chciała tam pojechać, by wreszcie na dobre zamknąć za sobą tamte drzwi. Patrząc z perspektywy czasu, zrozumiała, że nigdy nie chodziło wyłącznie o Kita. Chodziło o życie w pojedynkę, naukę, picie, wolność: to wszystko wciąż tam było, powiązane z poczuciem winy dotyczącym śmierci Terry’ego, a ona musiała wreszcie uwolnić się od tego ciężaru. Kit odpisał następnego dnia, umówili się na spotkanie w kawiarni w centrum Oksfordu. Właściwie świetnie się złożyło, bo mogła zająć myśli czymś innym niż coroczne badania w klinice, na które wybierała się jutrzejszego ranka. To też nadeszło szybciej, niż się spodziewała. Naomi podniosła na nią wzrok. – Jakiś problem? – Nie… myślę tylko o pracy. „Powiem jej o spotkaniu z Kitem, kiedy będzie po wszystkim” – postanowiła Gina. – No właśnie, jak ci idzie z Domem Sędziego? – Naomi skończyła opis i wstała od laptopa. Podeszła do ściany, na której Gina wieszała zdjęcia, i z zainteresowaniem przyglądała się nowym obrazkom. Kolorowe fotografie rozpościerały się na białej powierzchni niczym liście drzewa, tu i tam łączyły się w większe grupy, jeśli Gina nie była w stanie wybrać jednego – trzy zdjęcia Buzza, dwa zdjęcia cappuccino, niebo nad parkiem przy różnej pogodzie. – Dziękuję, dobrze. To znaczy mniej więcej. Wciąż nie dostałam wiadomości od Amandy i nie wiem, czy będą mieszkali sami, czy zamierzają wynajmować. Właściwie… – Gina zmarszczyła brwi, rozmyślając na głos – …ostatnio dziwnie rzadko się odzywa. Pewnie jest zajęta. Zwykle przysyłała co najmniej jeden długi, szczegółowy mejl tygodniowo, ale teraz dostaję tylko krótkie, jednowersowe odpowiedzi. Nie napisała nic dłuższego od dawna. – Od tamtej przerwanej rozmowy przez Skype’a dwa tygodnie temu. – Najwyraźniej w pełni ci ufa. – Miejmy nadzieję. – Oczywiście takie zachowanie Amandy mogło wynikać z faktu, że po prostu straciła zainteresowanie Domem Sędziego i postanowiła go sprzedać, ale takiego rozwiązania Gina nawet nie brała pod uwagę. – Tak przy okazji, wydaje mi się, że zrobiłaś błąd w podpisie na tym zdjęciu. – Naomi odkleiła od ściany jedną z fotografii i pomachała nią przed nosem Giny. Był to polaroid przedstawiający ogród ziołowy, pełen krzewów i liści, które tworzyły mozaikę różnych odcieni zieleni. – Napisałaś tu „zapach wilgotnych ziół”, ale miałaś chyba na myśli „Przystojniak w koszuli”. Mogę to zmienić? W rogu zdjęcia rzeczywiście widniał Nick ubrany w koszulę z podwiniętymi rękawami, które odsłaniały jego opalone przedramiona. Rozmawiał z Lorcanem – który znalazł się poza kadrem – był wyraźnie ożywiony i uśmiechał się szeroko, przeciągając dłonią po swoich ciemnych włosach. Gina zaczerwieniła się mimowolnie. – Chodzi o zioła. O zapach ziół. On… on po prostu był w tle. Gina nieco mijała się z prawdą. W rzeczywistości Nick był równie istotnym elementem tej chwili jak zioła i deszcz. Jego zainteresowanie domem, jego żarty, uwaga, z jaką zawsze jej słuchał, nadawały temu miejscu szczególny urok. To zdjęcie pozwoliło jej umieścić Nicka na ścianie, z pominięciem świadomości i skrupułów. Dobrze wiedziała, że należy mu się to miejsce, bo podczas rozmów o domu, gdy wyjaśniała mu przy herbacie miętowej sekrety tego budynku, napełniała się energią, której nigdy do tej pory nie doświadczyła. – Czerwienisz się. – Wcale nie.
Gina wstała i dołączyła do Naomi. Ta bez słowa wskazała na dwa, trzy, cztery zdjęcia, na których w tle widoczna była twarz lub jakaś część ciała Nicka. A także jedno, na którym zajmował centralne miejsce, podając jej z czarującym uśmiechem starą czerwoną cegłę. – To ma pokazywać moje zamiłowanie do starych miejscowych materiałów – wyjaśniła słabo Gina. – Możesz to sobie nazywać, jak chcesz – parsknęła Nami. – Ja nazywam to doskonałym pretekstem do pracowania w tamtym miejscu. Jest przystojny. Jest artystą. I jest miły. Takie połączenie nie zdarza się często. – I jest żonaty. I jest moim pracodawcą. – Oj tam… – Naomi wzruszyła ramionami, dając jej do zrozumienia, że to tylko nieistotne szczegóły. – Co nie znaczy, że nie możesz sobie popatrzeć. Czasami miło jest nacieszyć oko przyjemnym widokiem. To tak, jakbyś pracowała w biurze, w którym na ścianie wisi obraz Rembrandta. Gina odłożyła zdjęcie na miejsce, obok fotografii klombów róż w parku. Dopiero dzięki obecności Buzza zauważyła, że każdy krzew ma nieco inny zapach. – Nic nie mówisz – zauważyła Naomi. – Bo nie mam nic do powiedzenia. – Gina uśmiechnęła się promiennie. – Oprócz tego, że ci najfajniejsi są już zajęci. – Po drugiej stronie miasta jest dziewczyna, która mówiła to samo o Stuarcie. – Nie! – Zabrzmiało to znacznie ostrzej, niż zamierzała. Gina nie chciała nadawać swoim przelotnym marzeniom bardziej rzeczywistych wymiarów. – Nie – powtórzyła łagodniej. – To tylko miłe wiosenne zauroczenie i… – Więc jednak! Po chwili milczenia Gina w końcu skinęła głową. Ukrywanie czegokolwiek przed Naomi nie miało sensu. – Wolałabym, żeby tak nie było. Nick to miły facet i mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi, gdy już skończę pracę nad tym domem. Ale nie wiem, co dzieje się między nim i Amandą. Nie chcę pytać. – Nie mówię, że powinnaś mieć romans z żonatym facetem, oczywiście, że nie – odparła Naomi, tym razem całkiem poważnie. – Ale wolę, żebyś pozwalała sobie na nieszkodliwe zauroczenie i flirtowała z miłym facetem, niż była tą śmiertelnie poważną kobietą, która przed kilkoma miesiącami twierdziła, że już nigdy z nikim się nie zwiąże. – Ja powiedziałam coś takiego? – Owszem. Przez chwilę obie milczały. Potem Naomi podniosła torbę z ubraniami leżącą przy drzwiach. – Może przejrzymy jeszcze te rzeczy, a potem zjemy lunch? – Nie, tę torbę oddam do sklepu charytatywnego w szpitalu. Jutro rano. – Więc to już jutro? Gina skinęła głową. – Na pewno nie chcesz, żebym z tobą poszła? – Na pewno. To tylko rutynowe badania, mammografia, rozmowa z lekarzem, nic specjalnego. – Gina starała się mówić swobodnym tonem, wiedziała bowiem, że Naomi wychwyci najmniejsze nawet drżenie, moment zawahania. Zwykle, gdy nachodziła pora corocznego badania, wypełniała kalendarz różnego rodzaju spotkaniami i obowiązkami, by nie myśleć o tym za dużo, ale w tym roku wszystko działo się tak szybko, że nawet nie miała kiedy się martwić. Tak czy inaczej, chciała tam iść sama. Traktowała to jako kolejny krok
ku normalności. – Dam sobie radę. Naomi przekrzywiła lekko głowę. – Gdybyś zmieniła zdanie, daj znać, mogę zrobić sobie rano wolne. A może chcesz się potem spotkać? – Nie, naprawdę nie trzeba, dziękuję. Umówiłam się na masaż. Zwykle po badaniu szliśmy ze Stuartem do sklepu charytatywnego i kupowaliśmy coś do domu, ale tym razem postanowiłam sprawić sobie przyjemność. – No dobrze, jeśli naprawdę tego chcesz… – westchnęła Naomi. – Naprawdę tego chcę. – Gina wyciągnęła rękę i uścisnęła ramię przyjaciółki. – Ale bardzo ci dziękuję. – Ty zrobiłabyś to samo dla mnie. Od czego są przyjaciele?
Następnego ranka Gina zostawiła Buzza u Rachel, w sklepie po drugiej stronie ulicy, i pojechała na badania. Nie potrafiła udawać nawet przed sobą, że podróż do szpitala w Longhampton nie przyprawia jej o szybsze bicie serca. Szpaler modrzewi na zboczu. Szereg kolorowych neapolitańskich domów. Potem betonowy budynek sklepu Spar i zakręt w lewo, na przyszpitalny parking – sekundy odliczane do przybycia na miejsce. Poczucie niepewności, pragnienie zatrzymania czasu znów niemal bez reszty zajmowały jej umysł, musiała więc raz po raz przypominać sobie, że była tu już wielokrotnie i że wyjedzie stąd za godzinę, by wrócić dopiero za rok. Gdy Gina szła jasno oświetlonymi korytarzami w stronę oddziału onkologii, znajomy zapach szpitala przywoływał niemiłe wspomnienia, starała się jednak skupiać tylko i wyłącznie na teraźniejszości. Zauważyła, że zmienili kolor ścian w poczekalni na kojącą groszkową zieleń, że wstawili nowe stoisko z kawą i że ktoś wymienił abstrakcyjne obrazy w korytarzu na tęczową mozaikę. Obok oddziału onkologii znajdował się sklep miejscowego hospicjum, w którym Gina zostawiła ostatnią torbę swoich darów – rzeczy zachowane na ten właśnie cel. Nie wszystko zdążyła posortować za jednym razem: niektóre przedmioty odkładała na bok, by podjąć decyzję później, lecz gdy nabrała już wprawy i pozbyła się starych przyzwyczajeń, gotowa była w końcu oddać także i te ostatnie rekwizyty starego życia. Szal z niebieskiego kaszmiru, którym okrywała się podczas chemioterapii; delikatne chusty na głowę, które Naomi sprowadziła dla niej z Ameryki, gdy zamiast włosów miała na głowie tylko delikatny meszek; peruki z prawdziwych włosów; kapcie na kożuszku. Delikatne, miękkie rzeczy, które dawały jej odrobinę pociechy w trudne, długie dni choroby. Gdy Gina zajrzała do torby, przypomniała sobie siebie z tamtych czasów – dziewczynę dzielniejszą, niż zdawała sobie wówczas sprawę. – Mam nadzieję, że komuś się przydadzą – powiedziała, wręczając torbę sprzedawczyni. Od razu poczuła się lepiej, wiedząc, że na pewno ktoś skorzysta z jej darów. Oddanie tych rzeczy było dla niej krokiem do przodu. Nie oznaczało wcale, że tamte wydarzenia nie miały miejsca. Zostały na zawsze w jej pamięci i nic już nie mogło tego zmienić. W poczekalni jak zwykle było sporo par – matek z córkami, mężów i żon – ale Gina zauważyła też nieco więcej samotnych kobiet niż zazwyczaj. Usiadła i sięgnęła po magazyn wnętrzarski, nim jednak zdążyła go otworzyć, w wejściu pojawiła się pielęgniarka. – Pani Bellamy? – Dojrzawszy Ginę, uśmiechnęła się i przywołała ją do siebie. Gina poczuła nieprzyjemny skurcz żołądka, ale odpowiedziała uśmiechem i przeszła
do sali z mammografem. Sama.
Masażysta w nowym spa był bardzo dobry, olejki przyjemne w dotyku i aromatyczne, a muzyka cicha i kojąca, ale poniewczasie Gina doszła do wniosku, że masaż jako nagroda za wizytę w szpitalu nie był chyba najlepszym pomysłem. Leżała na łóżku i próbowała się zrelaksować, ale wciąż myślała. O badaniu (obserwowała uważnie twarze pielęgniarki i lekarza, ale niczego z nich nie wyczytała). O swoim ciele (czy kiedykolwiek jeszcze będzie go dotykał ktoś poza masażystą). O wnętrzu swojego ciała (jak wygląda po chemioterapii i czy jajniki zaczęły już wytwarzać komórki jajowe). Porzuciwszy niewesołe tematy, Gina pozwoliła sobie na rozmyślania o Nicku. O jego żywych, szarych oczach. O naturalnej precyzji jego ruchów. O tym, jak umiejętnie potrafi pobudzać jej wyobraźnię. I o tym, jak odgarnia z twarzy swoje ciemne włosy, kiedy się nad czymś zastanawia. W końcu przyznała, że jest w nim zadurzona. Ale pod tym zadurzeniem kryło się coś silniejszego. Łączące ich podobieństwo, którego on z pewnością również był świadomy. Nick zamienił się z kogoś, kto mógłby zostać jej przyjacielem, w prawdziwego przyjaciela. „Muszę tylko dopilnować, aby to się nie zmieniło, kiedy minie już zauroczenie” – pomyślała z gorzko-słodkim zadowoleniem, że taka jest rozsądna. Godzina masażu minęła aż za szybko, a gdy Gina odebrała Buzza od Rachel i wracała do domu, pod powiekami zapiekły ją łzy, jakby nie mogła dłużej utrzymać emocji, które wzbierały w niej cały dzień. Przyczynił się do tego widok Buzza machającego radośnie ogonem na jej widok. „Potrzebuje mnie” – pomyślała. „Jestem dla niego kimś najważniejszym na świecie”. Telefon Giny zadzwonił, gdy przechodziła właśnie przez ulicę naprzeciwko swojego mieszkania. – To tylko ja, twoja stara, wścibska przyjaciółka – oznajmiła Naomi pogodnym tonem, pod którym kryła się jednak szczera troska. – Nie mogłam już dłużej wytrzymać. Jak poszło? – Dobrze. – Gina otarła nos wierzchem dłoni. – Płaczesz? O mój Boże, Gee. Gdzie jesteś? – Przed swoim domem. Tak się jakoś… rozkleiłam. – Zostań tam – rozkazała Naomi. – Jadę po ciebie. Zjesz z nami kolację. – Mam ze sobą Buzza. – On oczywiście też jest zaproszony – parsknęła Naomi. – Willow nigdy by mi nie wybaczyła, gdyby straciła okazję zjedzenia kolacji z uśmiechniętym pieskiem. Kolacja u Hewsonów zawsze była głośna i wesoła, zaczynała się o szóstej, a kończyła o siódmej, gdy Willow odchodziła od stołu, rozsyłając wszystkim całusy. Jason zaproponował, że wykąpie córeczkę, by Gina i Naomi mogły spokojnie porozmawiać, więc gdy Buzz ułożył się wygodnie w kuchni, przeszły do przytulnego salonu, który Gina pomagała niegdyś urządzać. – Ale w szpitalu wszystko poszło dobrze? – Naomi zdjęła buty i usiadła z podwiniętymi nogami na miękkim skórzanym fotelu, po czym uważnie przyjrzała się Ginie. – Wiem, że to nigdy nie jest miłe, choćby nie wiem jak się starali. – Chyba tak. Zrobili te same badania co zwykle, pytali, czy mam jakieś nowe objawy, sprawdzili lekarstwa. – Gina obróciła w dłoniach kubek z kawą. – Nie dlatego… Ciągle myślę, jak to mogło wyglądać. Gdybym nie miała Stuarta, gdybym nie miała ciebie. Dzięki temu co roku zdaję sobie sprawę, jakie mam szczęście. – Podniosła wzrok na Naomi. – Zwykle nie pamiętam tamtego koszmaru, ale kiedy jestem w szpitalu, wszystko wraca, znów czuję dawny
strach. Nie ból, ale okropne uczucie niepewności, że nie wiem, jak to się skończy. – Słuchaj, nie ma nic złego w tym, że raz na jakiś czas przypomnisz sobie to wszystko i docenisz, jaka byłaś wtedy silna, ale nie powinnaś się za bardzo przejmować. To już twoje piąte roczne badanie i… – Co nie daje żadnej gwarancji. Wiem tylko, że na razie trwa remisja. – Gina starała się ubrać w słowa niepokój, który ściskał jej żołądek. Niemal zapomniała o nim przy kolacji, gdy Willow raz po raz słała jej promienne uśmiechy, ale teraz lęk powrócił ze zdwojoną siłą. – Kiedy stamtąd wychodziłam, pomyślałam, że nie powinnam już marnować czasu, tak na wszelki wypadek. Czy nie obiecywałam sobie, że kiedy wyzdrowieję, dokonam różnych ważnych rzeczy? I cóż takiego właściwie zrobiłam? – Jak to co? Założyłaś własną firmę, rozwiodłaś się, przeprowadziłaś. Co jeszcze miałaś zrobić? Wejść na Mount Everest? Wyluzuj, kobieto. – Nie, chodzi o to… – Gina umilkła, pozbawiona argumentów. Wszystko układało się dobrze. Czuła się silniejsza, panowała nad swoim życiem w znacznie większym stopniu, a zarazem miała wrażenie, że zostaje daleko w tyle za innymi. „Czego takiego właściwie nie zrobiłam?” – pytała siebie Gina. „Dlaczego wciąż uważam, że czegoś mi brakuje, skoro mam mieszkanie, firmę? Mam przyjaciół”. Pomyślała o Buzzie i o radości, jaką okazywał na jej widok. „Chcę dla kogoś coś znaczyć” – pomyślała. – „Chcę być istotną częścią czyjegoś życia”. Ta świadomość przejęła ją niemal fizycznym bólem. – No powiedz mi, co się dzieje? – pytała Naomi. Gina pokręciła głową i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Nie wiem. To przez szpital. Zawsze się wtedy denerwuję. Kiedy stamtąd wychodzę, myślę tylko o jednym. Wystarczy, że rozboli mnie głowa, a już jestem pewna, że to przerzuty. – Cóż, trudno się temu dziwić. Ale spójrz tylko na siebie. Okaz zdrowia! Dawno już nie wyglądałaś równie dobrze. To dzięki temu, że tyle przebywasz na świeżym powietrzu i przyglądasz się dziurom w dachu Domu Sędziego. – Naomi uśmiechnęła się szelmowsko i pogroziła jej palcem. – Tylko nie mów, że całe to narzekanie na zmarnowany czas jest pretekstem, żeby dobrać się do Nicka Rowntree. – Nie! – zaprotestowała oburzona Gina. – Jak możesz wygadywać takie rzeczy! Właściwie spośród wszystkich okropieństw, które mówiłaś o moim raku, to jest z pewnością najgorsze. – Ale nie najmniej prawdziwe. – Mylisz się, jest całkiem nieprawdziwe. – Na myśl o Nicku Gina poczuła smutek i bezsilność, jak wówczas, gdy jako nastolatka zrozumiała, że nigdy nie zobaczy Joy Division na żywo. – Nie to miejsce, nie ten czas. Ale w pewnym sensie masz rację. Kiedy wyszłam dziś ze szpitala, pomyślałam, że powinnam częściej mówić ludziom, co czuję. Nigdy nie wiadomo, co nas czeka. – Nie powinnaś przechodzić przez oddział ratunkowy. Ten wielki posąg ciężarnej przy wejściu każdemu może zepsuć humor. Powinni postawić tam coś milszego dla oka. – Kiedy byłaś na oddziale ratunkowym? – Gina przewróciła oczami. – Jason znów miał problem z kolanem? Jason regularnie doznawał kontuzji kolana, które wykluczały go z meczów piłkarskich. Starał się temu zaradzić różnego rodzaju opatrunkami i systemami taśm, ale nie zawsze osiągał spodziewany rezultat. – Co się stało? – spytała ponownie, gdy Naomi zwlekała z odpowiedzią. – Gadaj. – Em… mam nowiny. – Naomi poprawiła się nerwowo w swoim fotelu. – Aj, dłużej nie wytrzymam! To nie daje mi spokoju! Chciałam poczekać, aż będzie wiadomo, że nic ci nie jest,
no wiesz, po dzisiejszej wizycie, ale… wiesz co? Gina od razu się domyśliła, w czym rzecz, ale nie chciała psuć Naomi niespodzianki. Ekscytacja zmagała się w niej ze smutkiem. Odsunęła od siebie nieprzyjemne emocje. – Co takiego? Chcesz jeszcze jeden domek? Daj mi trochę czasu, muszę dojść do siebie po poprzednim. – Nie, wariatko. Znów zostaniesz ciocią! Gina przyłożyła dłonie do policzków w udawanym szoku. – Jesteś w ciąży? – Tak! – Naomi aż pokraśniała z radości. Wyglądała teraz jak czternastolatka – podniecona, zdenerwowana i rozpromieniona zarazem. – Właściwie nie planowaliśmy drugiego dziecka, ale… Tak! Mam termin na styczeń, więc święta będą okropnie nudne… Nie zrobiłam ci przykrości, prawda? – dodała pospiesznie. – Wiem, że to nie najlepsza pora, przez tę historię ze Stuartem i wszystko… – Oczywiście, że nie! – zapewniła ją Gina. – Bardzo się cieszę, naprawdę! Chodź tutaj, uściskaj mnie. Przez chwilę stały przytulone do siebie na środku pokoju, a przez głowę Giny przebiegały dziesiątki myśli naraz. Miała wielkie szczęście, że trafiła na taką przyjaciółkę jak Naomi, która wiedziała, kiedy może i powinna pozwolić sobie na wisielczy humor, a przy tym znała ją na tyle dobrze, by być szczera. Ona zaczynała od zera, samotna kobieta po raku piersi, obciążona pożyczką firmową, ale przynajmniej miała Naomi i miłość, którą obdarzali ją Hewsonowie. Ale. Ale… Poczuła, jak ramiona Naomi unoszą się i opadają gwałtownie, i uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka płacze. Dopiero wtedy zrozumiała, że ona robi to samo. – Dlaczego płaczesz? – wychlipała. – Nie wiem. – Naomi przełknęła ślinę i odsunęła się, by spojrzeć jej w oczy. Jej twarz wykrzywiał nadmiar emocji. – Tak się cieszę, że z nami jesteś. Cieszę się, że będziesz, gdy Willow zacznie dorastać, i że pozna cię nasze drugie dziecko. Zawsze chciałam mieć siostrę, ale ty jesteś dla mnie kimś więcej. Kiedy myślałam dziś o tobie i szpitalu, przypomniałam sobie tamte dni, gdy mogliśmy cię stracić. – Ale nie straciliście – odparła Gina, śmiejąc się przez łzy. – Nie wiem, dlaczego płaczemy. Nie ma żadnego powodu. Jestem zdrowa. Naomi otarła oczy. – To przez ten cholerny szpital. Zawsze płaczę, kiedy stamtąd wracam. Człowiek uświadamia sobie wtedy, jak łatwo wszystko może się zepsuć. – No i te badania – westchnęła Gina. – Nikt nie lubi, kiedy się go nakłuwa albo zagląda w różne części ciała. – To prawda – roześmiała się Naomi i wytarła nos. Spojrzały na siebie, uśmiechnięte i zapłakane. Gina wiedziała, że niełatwo będzie znaleźć czas na ich przyjaźń między dwójką dzieci i kolejnymi obowiązkami, które spadną na Naomi. Ale jakoś to zorganizują. Radziły sobie do tej pory, poradzą sobie też w przyszłości, w każdych okolicznościach.
Rozdział dwudziesty drugi Przedmiot: gruby plik kolorowych zaproszeń na różne imprezy w New College w Oksfordzie z lat 1998–2001, przedziurawionych w rogu i związanych żółtą wstążką Oksford, czerwiec 2001
Nikt jeszcze nie prowadził Minnie prócz Giny, nawet Kit. Fotel nie odsuwa się do tyłu na tyle, by Kit mógł wygodnie ułożyć nogi. Ale Gina za dużo wypiła i nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie się skoncentrować, więc Kit wciska się na miejsce kierowcy i ustawia lusterka tak, by wyjechać z wąskiego miejsca parkingowego, które udało się znaleźć Ginie. – Uważaj! – mówi odruchowo, gdy samochód niemal się ociera o stojącego za nim land rovera. – Uważam! – Przepraszam… – Po prostu drętwieje na samą myśl, że coś złego mogłoby się przytrafić jej Minnie, gdy może zabraknąć Terry’ego. Próbuje dobić targu z losem – jeśli samochód wyjdzie z tego nienaruszony, Terry wyzdrowieje. Na trasach wyjazdowych z miasta panuje ścisk, auta przemieszczają się irytująco powoli. Gina ma ochotę zmieść je wszystkie z drogi jednym zamaszystym ruchem. To przez alkohol. Albo – choć nie przyzna się Kitowi – przez amfę, którą wzięła, by nieco otrzeźwieć. Natychmiast tego pożałowała, ale co się stało, to się nie odstanie. Cenne minuty uciekają, a ona nie ma pojęcia, co się dzieje z Terrym. Może umarł. A może na nią czeka. Trzyma się kurczowo życia, aby się z nią pożegnać. To byłoby w jego stylu. Cierpliwe czekanie. Przypomina sobie wszystkie te okazje, gdy kazała Terry’emu czekać na siebie. Przed szkolną dyskoteką. Na dworcu. Na święta. – Dlaczego tak wolno jedziemy? – mówi, bliska łez. Kit zakrywa dłonią jej dłoń. – Wiem, że jest ci ciężko, ale trochę potrwa, zanim dotrzemy na miejsce, i nic na to nie poradzę. – Wiem. – Gina wzdycha ciężko. Chce być spokojna, ale ciało jej nie słucha. Serce wali jak szalone. – Wiem. – Czy twoje ciotka Sylwia jedzie już do szpitala? – Tak, czekała tylko, aż oddzwonię. – Kolejny wyrzut sumienia: ciotka Sylwia musiała czekać przy telefonie Janet, zamiast pędzić do swojego brata, tylko dlatego że samolubna Gina upiła się na imprezie. Boże, czy to wszystko jest w jakimś sensie jej winą? Dlatego że nie wybrała się na studia gdzieś bliżej domu? Że chciała być bliżej Kita? Zastanawia się, czy poczucie winy zostanie z nią na zawsze, niczym blizna, jeśli nie zdąży się pożegnać z Terrym. Jej umysł dokonuje dziwnych skojarzeń, spostrzeżeń, które wydają się bardzo głębokie, gdy wraz z Kitem upaleni słuchają Radiohead, a które teraz ją przerażają. Czuje się niczym astronauta, który za szybko wraca z kosmosu na Ziemię. Dom i uczelnia zawsze wydawały jej się dwoma różnymi światami, w których była inną osobą. Nigdy nie zderzyły się ze sobą w ten sposób. Nigdy też Gina nie myślała, jakie mogą być tego konsekwencje.
– Cholera. Mama się wścieknie, jeśli zobaczy, że piłam – mówi głośno i nieco bełkotliwie. – Zdążysz wytrzeźwieć. Powinienem zadzwonić do mojej mamy, kiedy zatrzymamy się na jakiejś stacji – odpowiada Kit, przekrzykując warkot małego silnika. – Uprzedzić ją, że nie wracam. – Wie, że jesteś ze mną? To żadna tajemnica, że pomimo upływu lat matka Kita nie przekonała się do Giny. Nie można nawet powiedzieć, że jej nie lubi – po prostu uważa ten związek za bezcelowy. Dawała temu wyraz podczas nielicznych spotkań, gdy na widok Giny dziwiła się ostentacyjnie, jakby zdumiona, że Kit wciąż się z nią spotyka. On milczy, Gina domyśla się więc bez trudu: Anita Atherton nie ma pojęcia, gdzie jest jej syn. – Kit! – mówi, odwracając się do niego, zbyt szybko, gwałtowne ruchy przyprawiają ją o mdłości. – To nie tak. – Marszczy brwi i redukuje bieg, by wyprzedzić jakiegoś powolnego emeryta. Silnik mini coopera wyje, nieprzywykły do równie dynamicznej jazdy. – W weekend miałem się pojawić na ślubie u kuzynki mamy w Hampstead. Powiedziałem, że wpadnę o Oksfordu spotkać się z kumplami i wrócę w poniedziałek. – Mogłeś powiedzieć, że będziesz ze mną. – Pomyślałem, że tak będzie lepiej dla ciebie. – Patrzy na nią, chce, by zrozumiała, że mówi szczerze. – Nie chciałem wdawać się w kłótnie o tym, kto jest ważniejszy, ty czy rodzina. Oczywiście, że ty. Ale matka przypomniałaby sobie wtedy o jakimś dalekim krewnym, który mógłby mi załatwić rozmowę o pracę w Deloitte, i znów zaczęłaby się rozmowa o przyszłości. – A jeśli wyruszymy w podróż za granicę, przyznasz się, że jesteś ze mną? – Oczywiście. Jadą przez chwilę w milczeniu, po czym on znów zerka na nią, tym razem z pogodniejszą miną. – Czy to znaczy, że ze mną pojedziesz? – Pojadę – obiecuje Gina z bijącym mocno sercem. Tak właśnie jest z Kitem. Krótka piłka – decydujesz się na coś, więc robisz to. Kiedy jest z nim, przejmuje jego sposób myślenia. Potem znów robi jej się słabo. – Jeśli Terry wyzdrowieje. – Wyzdrowieje – zapewnia Kit. – Ci najcichsi są zwykle najsilniejsi. – Nie chcę znów stracić taty – mówi cicho. Widzi Terry’ego w warsztacie, pochylonego nad silnikiem Minnie. Wtedy wydawało jej się to czymś normalnym, niezmiennym. Dlaczego wszystko się psuje? Spogląda na mapę. Muszą się dostać na autostradę A40, która zaprowadzi ich prosto do domu, ale mini nie jest przyzwyczajony do szybkich dróg – chwieje się wtedy na boki, a kierownica drży w dłoniach. Gina tylko kilka razy wyjeżdżała na autostradę i zawsze trzymała się wtedy najwolniejszego pasa. – Możesz zostać? – pyta. W poniedziałek Kit zaczyna staż w jakiejś firmie bankowej – to wielki prestiż. Pokonał kilkaset osób, by się tam dostać. Anita opowiada o tym wszystkim, choć Kit wolał robić coś „bardziej związanego z mediami”. – Chciałbym – wzdycha. – Może dziś wieczór. Ale w poniedziałek muszę być z powrotem, rozumiesz, prawda? – Tak.
– Gino – zaczyna ponownie Kit. Sięga po coś prawą ręką, przytrzymuje kierownicę tylko nadgarstkiem lewej. – Ostrożnie – mówi Gina, gdy zbliżają się niebezpiecznie do środkowej linii. – Spokojnie. – Chwyta mocniej kierownicę. – Wystaw rękę. Kładzie jej na dłoni coś ciepłego i ciężkiego. To pierścień, złoty sygnet, który nosi na małym palcu. Należał do jego dziadka. Gina wpatruje się w Kita, serce podchodzi jej do gardła. Czy to… Czy on… Żałuje, że nie jest całkiem trzeźwa, że nie jest lepiej przygotowana na tę chwilę. – Gino – powtarza, rozglądając się na boki, szukając jakiegoś postoju, ale na tym odcinku drogi nie ma żadnych zatoczek. – Kit, ostrożnie – mówi Gina. – Proszę, bądź ostrożny. – Nie bój się. Gina wstrzymuje oddech. Jest za głośno. Za szybko. Nie tak to powinno wyglądać. Chce zatrzymać tę chwilę, wyhamować, nacieszyć się nią. Kit zerka przed siebie, na pustą już drogę, a potem odwraca się do niej. Gina myśli, że nigdy jeszcze nie wyglądał tak przystojnie, jak wyciosany z marmuru. – Gino, kocham cię – mówi. – Chcę, byś to nosiła i pamiętała, że… Gina nigdy się nie dowie, jak brzmiała dalsza część tego zdania, bo nagle zza zakrętu wyjeżdża traktor, Kit szarpie gwałtownie kierownicą, próbuje go ominąć, a samochód wpada w poślizg i zaczyna wirować. Kręci się i kręci, i kręci, niczym wahadłowiec, który zbyt szybko zbliżył się do ziemi, po czym wylatuje z drogi i uderzywszy w drzewo, rozsiewa dokoła szkło i odłamki metalu. Pierścień Kita odbija się od podłogi, wpada w dziurę po wyrwanej kolumnie kierownicy i ląduje w błocie, w które wpycha go głęboko ciężar zgniecionego mini.
Kiedy weszła do kawiarni, już czekał. Tym razem nie musiała się rozglądać, by go odszukać: Kit wybrał stolik w pobliżu wejścia i wpatrywał się w drzwi, jakby nie chciał przegapić momentu jej wejścia. Pomyślała, że wydaje się starszy niż ostatnim razem, bardziej też rzeczywisty. Jego rysy nieco złagodniały, włosy były bledsze i dłuższe. Wciąż nosił garnitur, lecz ten był lepiej dopasowany, nie przypominał tamtej zbroi. Pomyślała, że jego szeroko rozstawione oczy i długi nos wyglądają nader oksfordzko. Kit został w końcu prawdziwym naukowcem, o czym zawsze marzyła jego matka. Podniósł rękę. Gina dostrzegła na jego twarzy niepokój, który ustąpił miejsca niepewnemu uśmiechowi, gdy pomachała do niego od drzwi. Nieco zaskoczył ją swoim nieśmiałym zachowaniem, wciąż pamiętała, jak potraktował ją podczas ich ostatniej rozmowy. – Cześć – przywitała się i usiadła na krześle. – Miło cię widzieć. Jak zwykle Gina zastanawiała się w pociągu, co powie, zapomniała jednak o wszystkim podczas godzinnego spaceru po ulicach Oksfordu. Nie przypuszczała, że widok znajomych miejsc i rozradowanych studentów, którzy właśnie zdali ostatnie egzaminy, obudzi w niej aż taką nostalgię. Nowe, nieznane sklepy obok starych barów kanapkowych i studenckich jadłodajni; londyńskie sieciówki w miejscu dawnych księgarni i knajpek. Czuła się tak, jakby nie była tu nigdy wcześniej albo zawitała tylko we śnie, unosiła się nad ulicami, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Z jednej strony budziło to jej smutek, a z drugiej było kojące. – Ja także się cieszę z naszego spotkania – odparł Kit. – Zastanawiałem się, czy
kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę. Po tym naszym ostatnim spotkaniu. Przepraszam. – Och, daj spokój, to była moja wina – zaczęła. – Wybrałam niewłaściwy moment. Właśnie… Kit położył dłoń na jej dłoni. Oboje wzdrygnęli się odruchowo, a potem uśmiechnęli z zażenowaniem. Siedzieli tak chwilę, a gdy w końcu poklepał lekko jej dłoń i zabrał swoją, Gina poczuła lekki smutek połączony z ulgą. – Powiedzmy to sobie otwarcie i zamknijmy temat. Przepraszam, że byłem niemiły i nadęty, kiedy się widzieliśmy ostatnio. Ty byłaś chora. Ja byłem… okropny. Uważam, że to niewybaczalne, i żałuję tego. – Ja też nie powiedziałam tego, co chciałam. – Gina milczała przez moment, bawiąc się łyżeczką. – Mogłeś poczuć się urażony, kiedy poprosiłam o spotkanie tylko dlatego, że sama byłam chora. – Właściwie nie dlatego byłem arogancki – odparł Kit. – Przechodziłem wtedy naprawdę trudny okres. Nie ciebie jedną potraktowałem w ten sposób. – Tak, tak, to nie ty, to ja. Ta stara śpiewka – westchnęła Gina, a Kit uśmiechnął się cierpko. – Rozmawiałem potem o tym z moim terapeutą. Zastanawialiśmy się, dlaczego właściwie się na ciebie wkurzyłem. Chyba nie chciałem usłyszeć twoich przeprosin. A ty bardzo chciałaś mnie przeprosić… W tamtym czasie „przepraszam” było tym właśnie słowem, z którym nie umiałem sobie poradzić. Oznaczało, że ty ponosisz winę za wypadek, a przecież to nieprawda. Podniosła wzrok znad stołu. Kit marszczył brwi, zakłopotany, i nagle wydał jej się o wiele bardziej podobny do mężczyzny, którego kiedyś znała, do chłopca, który z ogromną radością odkrywał z nią świat. Wziął głęboki oddech i wydął policzki, jakby zbierał myśli i układał je we właściwej kolejności. Gina milczała. Wcale nie dziwił jej fakt, że od razu przeszli do sedna, bez żadnych wstępów, neutralnych uwag o pogodzie czy pracy. Miała wrażenie, że od trzynastu lat czekali oboje na właściwy moment, który teraz właśnie nadszedł. – Pogodzenie się z tym wypadkiem zajęło mi znacznie więcej czasu niż fizyczna rekonwalescencja – przemówił ponownie Kit. – Wszyscy szukali winy gdzie indziej – winna byłaś ty, bo za dużo wypiłaś, samochód, bo był za stary, za duży ruch, zła pogoda, brytyjskie drogi, wszystko. Każdy, kto mnie odwiedzał, obwiniał co innego. W końcu trafiłem na pewnego bardzo mądrego psychologa, który powiedział, że dopóki będę myślał w ten sposób, nigdy nie dojdę z tym do ładu i nie zacznę żyć naprawdę, bo na zawsze pozostanę ofiarą. – Ale to była czyjaś wina – odparła Gina. – Nie ślepy traf, nie ręka Boga. Jeśli ktokolwiek był temu winny, to właśnie ja. – Ja tak nie uważam. – Natomiast twoja matka jest tego pewna. Kit wzruszył ramionami. – A twoja matka na pewno sądzi, że to moja wina. Matki muszą kogoś obwiniać, ale nigdy swoje dzieci. Mój tata zgodził się z psychologiem. Jego terapeuta powiedział coś podobnego. Cała moja rodzina spędziła sporo czasu na terapii. A ty? Pokręciła głową. Spotkała się dwukrotnie z pewną kobietą, która bardzo chciała pomóc i starała się wszystko wytłumaczyć przedwczesnym odejściem jej ojca, co zdaniem Giny nie miało większego sensu. Janet nawet nie chciała słyszeć o pomocy psychologa, zajęła się uprawianiem ogrodu i utrzymywaniem w nienaruszonym stanie połowy sypialni należącej niegdyś do Terry’ego.
– Dlatego odsyłała moje listy? Wiedziałeś w ogóle, że je pisałam? Kit podniósł łyżeczkę ułożoną obok jego filiżanki. – Prawdę mówiąc, to ja kazałem je odsyłać. Nie chciałem, by mi przypominały, że i tobie zniszczyłem życie. Myślałem, że to będzie lepsze niż spotykanie się z tobą raz w tygodniu, potem raz w miesiącu, a potem dwa razy w roku. – Ale… – zaczęła Gina. – Miałaś dwadzieścia jeden lat – przerwał jej Kit. – A ja nie byłem w stanie się pogodzić ze świadomością, że nigdy już nie będę chodził. Nie mogłem myśleć o tym, co straciłem. Mama dopiero znacznie później powiedziała mi, jak długo pisałaś. Czułem się okropnie, gdy uświadamiałem sobie, że nigdy nie dostałaś ode mnie odpowiedzi. Te słowa przejęły Ginę lodowatym chłodem. Przeczyły wszystkiemu, w co do tej pory wierzyła. Kit naprawdę się od niej odwrócił. Nie chciał jej listów. – Ale gdybyś zabronił mi pisać, przestałabym – odparła. – Myślałam, że to twoja mama nas rozdzieliła, byłam przekonana, że mnie nienawidzi i uważa, że zrujnowałam ci życie. Boże, teraz brzmi to tak melodramatycznie – skrzywiła się z niesmakiem. – Tak egotycznie. – Wcale nie. Byłaś romantyczna. Wkładałaś w swoje listy tyle siebie, że zawsze, gdy je czytałem, czułem się tak, jakbyś stała obok mnie. Ale chyba nie chciałem o tym pamiętać, gdy tamto życie się skończyło. Powiedzmy sobie szczerze, byliśmy dziećmi. Kiedy człowiek ma być melodramatyczny, jeśli nie wtedy… – Masz rację, przepraszam. – Gina skinęła głową. Listy, o których mówili, były teraz w jej torebce. Czy powinna mu to wyznać? Kiedy umawiali się na spotkanie, nie wspominała o nich: teraz zaczęła się cieszyć, że tego nie zrobiła. Tymczasem Kit mówił dalej: – Skoro już jesteśmy przy przeprosinach, to przykro mi, że tyle się nacierpiałaś przez moją mamę. Była nadopiekuńcza, robiła sama, co tylko mogła, ale zatrudnialiśmy na stałe dwie pielęgniarki, fizjoterapeutów i Bóg wie kogo jeszcze. Teraz mi głupio, bo ludzie uważają, że przyjąłem swoje inwalidztwo dzielnie i z pokorą, ale w rzeczywistości matka po prostu nikogo do mnie nie dopuszczała, gdy byłem wściekły i rozgoryczony. – Zamyślił się na moment, wyraźnie zasmucony. – A bywałem naprawdę wściekły. Sam nie chciałem, żeby ktoś mnie widział w takim stanie, bo wszyscy chwalili moją postawę. Uważałem, że ich zawiodę, jeśli zobaczą, że jest inaczej. Gina skinęła głową ze zrozumieniem. – Wiem. Moja mama nie ma pojęcia, jak przeżywałam chemioterapię, bo Stuart, mój… ee… mój były mąż, nigdy nie pozwolił jej tego zobaczyć. Właściwie tylko on pomagał mi przez to przejść. On i Naomi. Mama nadal uważa, że trochę wtedy przesadzałam – pamiętam, jak spytała mnie o samopoczucie, gdy wyszłam z domu po trzech dniach rzygania. Powiedziałam jej, że ostatnie dni były straszne i że zastanawiam się, czy umieranie mogłoby być od tego gorsze, a ona się wtedy oburzyła, że z takim podejściem do niczego w życiu nie dojdę. Kit skwitował jej wyznanie uśmiechem, który Gina dobrze znała ze spotkań grupy wsparcia, do której dołączyła po zakończeniu leczenia. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto już dosłownie umierał, ale w końcu dosłownie wziął się w garść, prawda? – Albo zaczął pić ziółka. Albo sok z granatów. – Tak, magiczne granaty, dzięki. Ciekawe, dlaczego nikt jeszcze nie oświecił ministerstwa zdrowia. Kit roześmiał się cicho, a Gina przez moment odczuła posmak ich dawnej zażyłości. Podobnie jak budynki na zewnątrz przypomniało jej to minione czasy. Coś, co było miłe, gdy
jeszcze żyło, ale potem odeszło w nicość. – Zamówimy coś do jedzenia? – spytał Kit. – Skoro już tu jesteśmy… Kelnerka, która już od jakiegoś czasu krążyła wokół ich stołu, teraz znów się do nich zbliżała. Kit pokazał jej na palcach, by poczekała dwie minuty, gestem wyćwiczonym zapewne podczas licznych wyjść do restauracji, po czym odwrócił się ponownie do Giny i uniósł brwi. – Hm… – Gina zastanawiała się przez chwilę. Zakładała wcześniej, że odda tylko listy i pójdzie sobie, ale Kit ją zaskoczył. Nie był zły ani zgorzkniały jak ostatnim razem, miała więc ochotę posiedzieć nieco dłużej. Może jeśli zostanie, podejmie w końcu decyzję, czy oddać mu listy. – Opowiedz, co się u ciebie zmieniło – poprosił. – Wspomniałaś o byłym mężu, a nie pamiętam, żebyś ostatnio coś podobnego mówiła. – Uśmiechnął się, a ciepło i nadzieja widoczne w jego oczach przełamały w końcu ostatnie lody. – To dziwne, prawda? – przyznała, gdy już zamówili i kelnerka odeszła od ich stolika. – Powrót. – Co masz na myśli? – spytał Kit, spoglądając na nią znad krawędzi kubka. – Oksford. Przypomina scenografię teatralną. Niezmienny i piękny. Każdy nowy student, który tutaj zaczyna naukę, myśli, że jest wyjątkowy, ale w rzeczywistości nie różni się niczym od innych. Niczego nie zmieniamy, bo jesteśmy za mali, żeby coś zmienić. – Przez moment Gina szukała właściwych słów. – Nie chcę, żeby zabrzmiało to pesymistycznie, bo to nie było nic złego, ale… Myślałam, że kiedy przejdę się po uczelni, wróci do mnie masa wspomnień, ale wcale się tak nie stało. I dobrze. To po prostu bardzo ładne miejsce. Miejsce, w którym kiedyś byłam. Kit uśmiechnął się do niej. – Chodzi o to, że to uczelnia ma zmienić ciebie, a nie na odwrót. Chyba że nazywasz się Shelley lub Margaret Thatcher. Dawniej Kit nie powiedziałby czegoś takiego. Zaliczyłby się do owej wyjątkowej grupy zmieniającej świat. – Pewnie masz rację. Gdyby tu było zbyt miło, nigdy byśmy nie odeszli. – W moim przypadku sprawy wyglądają trochę inaczej. Zostałem tutaj, moje biuro mieści się kilka budynków dalej przy tej samej ulicy. – A na widok ciągle nowych studentów nie myślisz sobie „Boże, wyglądają tak młodo”? – Nie. – Kit pokręcił głową. – To dobrze. Bo ja poczułam się dziś przy nich bardzo staro. – Nie wyglądasz staro. Nie jesteśmy starzy. – A jednak. Dotarliśmy do punktu, w którym powinniśmy już dobrze wiedzieć, co robimy. Uderzyło mnie to, gdy tutaj szłam – czułam się jak jedna z tych studentek, ale one, patrząc na mnie, widziały dorosłą kobietę. Kiedy to się zmieni? „Idiotka” – zganiła się natychmiast w myślach. „Po co mówić takie rzeczy żonatemu facetowi z dwójką dzieci, właścicielowi firmy. Przestań sądzić innych po sobie”. – Jestem pewien, że dobrze wiesz, co robisz – odparł uprzejmie. – Ostatnio mówiłaś, zdaje się, że otworzyłaś swój biznes. Co to było, projektowanie wnętrz? Podano sałatki, a Gina pozwoliła, by tym razem Kit wypytywał ją o pracę. Wydawał się szczególnie zainteresowany Domem Sędziego, prawną stroną remontu oraz wartością posesji po odnowieniu w stosunku do tej przed remontem. Miał zadziwiająco rozległą wiedzę w zakresie przepisów budowlanych, dostosował bowiem swój dom – również wpisany na listę zabytków – do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Rozmawiali o remontach, ogrodach i o przyszłej pracowni Nicka.
Wspólny temat zdecydowanie ułatwiał im kontakt, a gdy tak swobodnie gawędzili, przerzucając się uwagami o nieustępliwości konserwatorów i sposobach na wilgoć, w umyśle Giny powstał kuszący obraz zdrowego Kita i bardziej wyrafinowanej, obytej w świecie wersji jej samej. Czy wzięliby ślub? Czy zostaliby tutaj, w Oksfordzie, i doczekali się jasnowłosych zdolnych dzieci, jeździli w odwiedziny do jej mamy i zakochali się w Domu Sędziego? Czy to oni by go wyremontowali dzięki pensji Kita i jej umiejętnościom wnętrzarskim? A może nie. Pomimo wypadku – a może właśnie za jego sprawą – wyluzowany, kreatywny Kit wyrósł na człowieka, który nosił garnitury i rozmawiał o ulgach podatkowych. A co z nią? Czy zadowoliłaby się pierwszymi studiami i podjęła pracę w jakimś banku lub firmie prawniczej, zamiast zająć się działalnością w dziedzinie, w której była naprawdę dobra? Czy zaczęliby się kłócić z Kitem, gdy beztroskie dni ich młodości odeszłyby już w przeszłość, a oni sami zamienili się w całkiem innych ludzi? I czy kiedykolwiek sprostałaby oczekiwaniom Anity? Zrobiło jej się zimno na myśl o życiu w umierającym marzeniu. Gdzieś, w odległej przeszłości, podpita Gina leżała na dnie łodzi, podczas gdy Kit odpychał ich od brzegu i pozwalał, by słońce pieściło jej zamknięte powieki, obojętny na wszystko prócz ich wspólnego szczęścia. Czas zachował tę chwilę w takiej postaci. Pierwsza miłość zastygła w bursztynie. – Więc interesy idą dobrze. – Kit podniósł wzrok znad sałatki, gdy umilkła. – A co z innymi rzeczami? Masz dzieci? To pytanie przywołało ją do rzeczywistości. – Nie – przyznała. – Jakoś się nie złożyło. Z różnych powodów. Nie zrozumiał aluzji. Obdarzył Ginę spojrzeniem, które Naomi nazywała „ojcowskim wzrokiem”. – Jeszcze nie jest za późno na założenie rodziny. Rodzicem można zostać na wiele sposobów. My myślimy o trzecim dziecku. Albo o dużym psie. – Właśnie zaadoptowałam psa – odparła Gina. – Choć moja mama na pewno wolałaby wnuka. Jak już mówiłam, nigdy nie pogodziła się z tym, co zrobiła z moim ciałem chemioterapia. Woli udawać, że nic takiego się nie zdarzyło. Kit zjadł ostatnie kawałki awokado ze swojego talerza i odłożył widelec. – Powinnaś z nią porozmawiać. Szczerze. Obie jesteście przecież dorosłe, a takie niedomówienia na pewno nie służą waszej relacji. – Moja mama nie rozmawia ze mną na wiele tematów. Na przykład o moim ojcu. – Ciągle? Poważnie? Nawet po twojej chorobie? – Wydaje mi się, że należy do osób, które nie radzą sobie z emocjami, więc ich unika. – Na pewno? – spytał, wysuwając dolną wargę. – Byłabyś zaskoczona. Miłość rodzicielska jest silniejsza niż jakiekolwiek inne uczucie. Porozmawiaj z nią. Gina poczuła ukłucie irytacji, co właściwie ją ucieszyło, bo do tej pory szło im zbyt gładko. – Nie każdy może się cieszyć świętą rodzicielską miłością, o której wciąż słyszę. – To może być mechanizm obronny. W ostatnich latach dużo przeszła. – Jeśli to rzeczywiście mechanizm obronny, to powinna go opatentować i przesłać do ministerstwa obrony, bo od ponad dwudziestu lat skutecznie opiera się moim pytaniom. Kelnerka wróciła i stanęła w pobliżu. Gina zastanawiała się, czy są obsługiwani ze szczególną uprzejmością ze względu na niepełnosprawność Kita czy też dlatego, że na tle innych gości wyglądał niezwykle przystojnie. Pewnie ze względu na to drugie. Niemal całkiem zapomniała, że jeździ na wózku. Im więcej czasu spędzała w towarzystwie Kita, tym wyraźniej dostrzegała jego nowy czar, dojrzalszą, bardziej świadomą wersję dawnej swobody. Wersję
w garniturze. „Spodobałoby mi się to?” – spytała siebie w myślach. „Czy by się spodobało, a nie czy mi się podoba”. – Kawę? Ciasto? – zaproponował Kit. Gina pokręciła głową. – Muszę już lecieć. Jeśli pies jest zbyt długo u opiekunki, robi się niespokojny, myśli, że porzuciłam go na zawsze. Wciąż nie zdecydowała, czy oddać Kitowi listy. Nie wydawały jej się już tak ważne jak przed spotkaniem, ale nie chciała wracać z nimi do domu. I nie mogłaby wyrzucić ich do kosza na śmieci. Kit poprosił gestem o rachunek, a potem spojrzał na nią, jakby szukał właściwych słów. – Tym razem się ucieszyłem na widok twojego mejla – wyznał. – Nie byłem zadowolony z tego, jak potoczyło się nasze ostatnie spotkanie, ale uważałem, że nie mam prawa do ciebie pisać. Nie wiedziałem, co chcesz mi powiedzieć. Bałem się, że znów zachorowałaś i zamierzasz mi wygarnąć. – Nie – uśmiechnęła się Gina. Odruchowo sięgnęła do torby, jakby ktoś podjął za nią decyzję. – Chciałam ci coś dać. Przeprowadziłam się do mniejszego mieszkania i je znalazłam. Nie mogłam ich wyrzucić. Położyła na stole listy przewiązane czerwoną wstążką. Plik wspomnień, który pojawił się między nimi, rzeczywisty, a zarazem nierealny, niczym jakiś przedmiot wydobyty z „Titanica”. – Słynne listy. – Kit pokiwał głową. – To naprawdę one? – Wszystkie. Oczywiście nie musisz ich czytać, ale… Jeśli chcesz je wyrzucić do kosza, poczekaj chociaż, aż wyjdę. Obserwowała twarz Kita, czekając na jakąś reakcję, ale on uśmiechał się tylko lekko, jakby nie wiedział, czy ma być urażony, czy mile połechtany jej słowami. – Nasze wspomnienia – dodała Gina. – Jesteśmy za nie współodpowiedzialni. Ja je przechowałam, ty możesz teraz zdecydować, co z nimi zrobić. – A co z moimi listami do ciebie? Też je dostanę? – Przykro mi. Mama wyrzuciła je przed moim ślubem. – Gina nie musiała tłumaczyć dlaczego. – Oprócz tych, które trzymałam w starym francuskim słowniku. Tam nigdy nie zaglądała. Kit dotknął delikatnie kopert, a potem je podniósł i zważył w ręce. – Napisałaś dużo listów. – Bo miałam dużo do powiedzenia. Bardzo cię kochałam – dodała po krótkiej pauzie. Milczał przez kilka sekund. Wydawało się, że zmaga się z emocjami, które do tej pory skrywał pod spokojną dorosłą twarzą. W końcu podniósł na nią wzrok, a jego twarz rozświetlały wspomnienia szalonych imprez, nieprzespanych nocy i pierwszych pocałunków. Gina wiedziała, że Kit niekoniecznie chce przeżywać ponownie te chwile z nią, chodziło raczej o to, że jej obecność uwolniła obrazy z zamkniętej części jego umysłu, gdzie przechowywał je od lat. Tylko ona je rozumiała: istniały tylko wraz z nią. Oboje otwierali im teraz drzwi i pozwalali ulecieć. – Wiem, że to działo się wieki temu, ale zawsze będzie to dla mnie coś wyjątkowego – powiedział. – Wszystkie rzeczy, które robiliśmy razem. Nawet jeśli nie myślę o tym często, nadal tu są. – Dotknął swojej piersi tuż nad sercem. Znajomy gest Kita. Słodki. Nieco pretensjonalny. – Są częścią mnie. – Wiem. Mnie także – uśmiechnęła się Gina. – Tak właśnie powinna wyglądać pierwsza miłość. Cieszę się, że się zdarzyła. Ujął jej dłoń i tym razem trzymał ją dłużej. Siedzieli tak przez jakiś czas w milczeniu, aż
Kit odchrząknął i spojrzał na nią z zakłopotaniem. – Zanim się rozstaniemy, chciałem ci wyznać coś jeszcze. Próbowałem do ciebie napisać, ale nie umiałem znaleźć odpowiednich słów. To chyba jedna z takich rzeczy, które trzeba powiedzieć. – Tak? – Zadrżała lekko, nie wiedząc, czego właściwie powinna się spodziewać. – Tak – potwierdził z powagą Kit. – Kiedy widzieliśmy się ostatnio, powiedziałaś, że wypadek to twoja wina. Powinienem był wtedy zaprzeczyć. Albo powiedzieć, że jeśli ty jesteś winna, to nie bardziej niż ja. Mogłem zabrać nas oboje na postój taksówek, a potem wsiąść z tobą do pociągu, zdążyłabyś wtedy pożegnać się z Terrym. Ale nie zrobiłem tego. Chciałem cię tam zawieźć, bo cię kochałem – zrobiłbym to nawet, gdybyś nie była pijana. Chciałem być bohaterem, który dowiózł ukochaną do domu. A tymczasem omal nas oboje nie zabiłem. – Kit wydawał się mocno poruszony. Gina zrozumiała, że nosił w sobie tę myśl przez ostatnie trzynaście lat. Ona była pierwszą osobą, której odważył się wyjawić prawdę. Uścisnął mocniej jej dłoń, a ona zacisnęła usta, by nie powiedzieć „W porządku”, bo wiedziała, że Kit wcale nie chce tego usłyszeć. – Nie ma żadnej winy, Kit – odpowiedziała w końcu zdławionym głosem. – Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Wybacz sobie. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, połączeni nicią porozumienia. Gina czuła, że spadł jej z serca ogromny ciężar, i uświadomiła sobie, że do tej pory chciała zmienić to, czego zmienić się nie da. Nie było takiej potrzeby: stało się, co się stało. Wypadek, żal do Anity, bezradna miłość bez odpowiedzi – wszystko nagle zamieniło się w sceny z arrasu jej życia. Wydarzyły się, przeżyła je, ale nie budziły już w niej tego samego poczucia żalu. Nie chciała wracać. Chciała iść naprzód. Kit uśmiechnął się smutno, a ona zamrugała oczami, przeganiając łzy. Znów byli dwojgiem dorosłych ludzi, którzy być może zostaną przyjaciółmi, a być może już nigdy się nie spotkają. Tak czy inaczej, łączyło ich coś, co uczyniło z nich takich, a nie innych ludzi. – Muszę iść – powiedziała w końcu, zbierając swoje rzeczy. – Pociąg odjeżdża o trzeciej. – Ja jeszcze chwilę zostanę, może napiję się kawy. Mam sporo do przeczytania. – Położył dłoń na listach i przyciągnął pakunek do siebie. – Nie martw się – dodał. – Mam też sporo pracy. – Nie mów mi, czy zamierzasz je przeczytać, czy wyrzucić – poprosiła. – Nie powiem – odparł, przechylając głowę i uśmiechając się. – Ale dziękuję, że je napisałaś. Mam nadzieję, że są w nich rysunki. Gina odpowiedziała mu uśmiechem i odwróciła się, ogarnięta całkiem nowym uczuciem. Naprawdę chciała jak najszybciej wrócić do Longhampton.
Rozdział dwudziesty trzeci Przedmiot: naszyjnik z muszelek kupiony na plaży w Tajlandii Ko Samui, Tajlandia, kwiecień 2007
Chyba jeszcze nigdy nie było jej tak gorąco jak teraz, czuje, jak muszelka na jej szyi pozostawia ślad na wysmarowanej kremem do opalania skórze. Jason i Stuart poszli uczyć się kitesurfingu, a Gina i Naomi zostały na hotelowym tarasie, gdzie goście mogą schować się pod parasolami lub wystawiać na palące promienie słońca, podczas gdy kelnerzy roznoszą zielone drinki. Gina siedzi pod parasolem i czyta książkę. Naomi praży się obok na słońcu i słucha muzyki przez słuchawki. Nie są to wymarzone wakacje Giny (żadnych starych domów, żadnych pociągów, dużo leżenia przerywanego grą w tenisa), ale znajomy Jasona załatwił im wyjątkowo tanią ofertę, do której Stuart dorzucił jeszcze swoją zniżkę. Trudno odmówić takiej propozycji. Gina nie cierpi urażonej miny Stuarta, którą ten przybiera, gdy ona próbuje mu wytłumaczyć, że wystarczyłby jej w zupełności tydzień we Francji. Stuart myśli, że daje mu do zrozumienia, że powinni oszczędzać na remont domu, a ona po prostu jest szczera. Gina patrzy na morze przez ciemne okulary kupione w sklepie bezcłowym. Głęboki błękit wody wydaje się niemal namacalny, równie dobrze mogłoby to być szkło lub niebieska galaretka. Gina ma go ochotę dotknąć, sprawdzić, czy ustąpi pod jej palcami. Przewraca się na bok. Naomi leży płasko na brzuchu i próbuje opalić się na brąz. Ze względu na jasną celtycką karnację nie będzie to łatwe, ale Naomi jest zdeterminowana. Na razie jej skóra ma barwę świeżego rabarbaru. Gina przysuwa się bliżej i wyjmuje jej z ucha słuchawkę. Zdaje się, że Naomi słucha jakichś kojących odgłosów lasu, a nie muzyki. – Chcę popływać – oznajmia Gina. Naomi podnosi głowę, oszołomiona. – Co? W basenie? Tuż obok jest basen wypełniony idealnie czystą, turkusową wodą, na którym równo co trzy sekundy pojawia się niewielka fala. Gina jeszcze nie widziała, by ktokolwiek z niego korzystał. – W morzu. – Dlaczego? – Bo chcę sprawdzić, czy to takie samo morze jak u nas. Pełne meduz i pustych puszek. Naomi siada prosto i poprawia stanik kostiumu, który częściej nosi tutaj rozpięty niż zapięty. – Wiesz chyba, że nie kupiłam sobie kostiumu do pływania. Na metce napisali, że się do tego nie nadaje. – Nie proszę cię, żebyś popłynęła do domu. – Gina spogląda na wodę, która pobłyskuje kusząco w słońcu. – Chcę tylko spróbować. Nigdy jeszcze nie pływałam w morzu. – Chyba upał uderzył ci do głowy – zrzędzi Naomi, ale zbiera swoje rzeczy, nakrywa głowę słomkowym kapeluszem i włożywszy hotelowe klapki, podąża za Giną w stronę wody.
Poza tarasem jest jeszcze goręcej, Gina czuje, jak promienie słońca łaskoczą jej skórę. Świadomość, że ma tylko pół godziny, nim nabawi się poparzeń, ponagla ją jeszcze bardziej, stopy ślizgają się na białym piasku, gdy zmierza w stronę niebieskiej płycizny. Wzdycha z lubością, gdy pierwsza fala liże jej stopy. Wchodzi głębiej, rozkoszując się dotykiem wody na łydkach. To prywatna plaża, w pobliżu nie ma ludzi, więc Gina zdejmuje chustę okrywającą jej biodra i rzuca ją na plażę. Idzie dalej, woda sięga jej do kolan, do ud, potem do pasa. To naprawdę cudowne doznanie, czuje się dzięki niemu naga, choć ma na sobie kostium. Gina patrzy przez chwilę na morze, przepełniona nagle poczuciem całkowitej wolności, jakby nic nie dzieliło jej teraz od końca świata. Robi kolejny krok, potem jeszcze jeden, widzi przed sobą tylko horyzont, ciemnoniebieską linię na tle bezchmurnego tajskiego nieba. Ma wrażenie, że część jej duszy wznosi się ku niemu, próbuje je objąć. Piasek pod stopami jest gładki i śliski, ustępuje pod jej ciężarem, gdy idzie naprzód, stąpając w końcu tylko na czubkach palców. Wreszcie odpycha się mocniej i zanurza w objęcia morza, niczym tancerka wpadająca w ramiona partnera. Jej twarz zanurza się w słonej wodzie, włosy unoszą się dokoła, gdy przesuwa mocno rękami. Morze jest cudownie chłodne, wypełnione światłem, które muska jej powieki i nos podobnie jak sama woda. Zmysły Giny przesyłają jej tysiące wiadomości naraz, chce je wszystkie odczytać i zatrzymać, ale nie może. Zanurza się więc w tej chwili, czuje siłę rąk i nóg, którymi odpycha się od fal. Przychodzi jej do głowy myśl, że może właśnie to uczucie połączenia z każdym mięśniem, każdym nerwem ciała jest tym, co Stuart tak uwielbia w jeździe na rowerze. Ale ona unosi się niczym astronauta, nie dyszy i nie zmaga z grawitacją. Wypełnia ją czysta euforia. „Żyję” – myśli. „Jestem istotą ludzką stworzoną z wody i krwi, mięśni i kości i żyję tutaj, w tym miejscu na ziemi, do którego nigdy nie spodziewałam się trafić. Kupiłam bilet, wsiadłam do samolotu i jestem. Mogę podróżować sama”. Wszystko jest tutaj nieznajome prócz niej samej. I właśnie w wodzie Gina nagle pojmuje sens istnienia jej mocnych nóg, długich rąk, jej skóry, stóp i jest wdzięczna za to wszystko. Odpycha się mocno nogami i znów jest nad powierzchnią wody, potrząsa głową, by pozbyć się morza z nosa. Słońce pali niemiłosiernie, ale jej skóra jest chłodna: kolejne cudowne doznanie. Naomi podpływa do niej ostrożnie, uśmiechnięta od ucha do ucha. – Nie mogę wypływać za daleko – mówi. – Moje pośladki i tak obrażają już ryby. Podoba ci się? Gina uśmiecha się błogo, zamyka oczy i układa na plecach, by wystawić twarz do słońca. Czuje się wolna, nieograniczona, gotowa przyjąć wszystkie możliwości. – Jest fantastycznie – zapewnia.
Gina wpatrywała się w harmonogram prac w Domu Sędziego na następny tydzień. Wiedziała, że w końcu musi zapytać Nicka wprost, co się dzieje. W ciągu kilku miesięcy całkowitej zmianie uległo zachowanie Amandy, która najpierw nieustannie domagała się zgody na prace remontowe w domu, a teraz nie odpowiadała na mejle Giny, już trzy z rzędu, choć wszystkie zawierały interesujące informacje o przedmiotach znalezionych w starych murach oraz dane techniczne dachu. Gina musiała poznać jej decyzje w kilku kwestiach, by zlecić dalsze prace Lorcanowi, ale na razie utknęła w miejscu. Umilkł także telefon, nie zorganizowali rozmowy przez Skype’a od pamiętnego wieczora, gdy zabrakło prądu. Amanda nie zareagowała nawet na wiadomość o uzyskaniu oficjalnej zgody
na cały zakres proponowanych prac remontowych – Nick otworzył wtedy szampana dla niej i dla pracowników. Pieniądze nadal przychodziły na czas, wydawało się jednak, że poza tym Amanda zupełnie straciła zainteresowanie budową. Gina stukała ołówkiem w zęby, zatopiona w myślach. Oczami wyobraźni nie widziała już pudeł z rzeczami, lecz Nicka dotykającego świeżego tynku i zadającego jej pytania o dom. Był zafascynowany jego historią. Gina próbowała poruszyć temat dziwnego milczenia Amandy, wspominała o planie prac, zastanawiała się głośno, kiedy przyjedzie na miejsce, ale Nick nie reagował na aluzje. Wspominał o Amandzie tylko wtedy, gdy musiał, a im bardziej zażyła stawała się ich przyjaźń, tym bardziej Gina krępowała się zapytać o coś, czego wcale nie chciała wiedzieć: o stan jego małżeństwa. Zmarszczyła brwi i spojrzała ponownie na harmonogram obejmujący resztę lipca, sierpień i wrzesień. Próbowała sobie wyobrazić, jak będzie zmieniał się dom, gdy wejdą do niego tynkarze, elektrycy czy hydraulicy, ale nie sprawiało jej to takiej przyjemności jak zazwyczaj. Zbyt wiele pytań kryło się za tymi pracami. Czy Amanda zamierza sprzedać dom i prowadzi po kryjomu negocjacje? Czy chce tu zamieszkać? Nie są zadowoleni z pracy Giny? Westchnęła ciężko. Amanda ostrzegała ją na samym początku, że nie znajdzie czasu, by zajmować się remontem, ale to milczenie było głęboko niepokojące. Teraz już na pewno działo się coś ważnego, bo umilkł również Nick. Nie odpowiedział na jej ostatnią wiadomość o podłogach, wysłaną niemal trzy dni temu. Właściwie wiadomość nie była szczególnie istotna – w rzeczywistości Gina chciała mu tylko opowiedzieć o spotkaniu z Kitem i o tym, jak dobrze na nią wpłynęło – ale nawet w takiej sytuacji Nick nie milczał równie długo. Gina zadzwoniła na jego komórkę, ale bez powodzenia. Spróbowała ponownie, i znów usłyszała jedynie pocztę głosową. Ogarnięta nagłym chłodem, sięgnęła po kluczyki od samochodu. Czas pojawić się na budowie. Gdy Gina zatrzymała się przed domem, zauważyła ze zdziwieniem, że Lorcan siedzi na murku i rozmawia przez telefon, marszcząc z troską brwi. Była dopiero dziewiąta, ale słońce mocno już przyświecało. Dwaj pracownicy Lorcana siedzieli w furgonetce i czytali gazety, a obok stał samochód dekarzy, którzy wylegiwali się na trawniku. – Dzień dobry! – przywitała ich Gina. – Nie powinniście być na dachu? – Ach! – Lorcan wyraźnie się ucieszył na jej widok. Jego czarne kręcone włosy były przyklepane z jednej strony, co oznaczało, że przyciskał je nerwowo do głowy, rozmawiając długo przez telefon. – Wreszcie ktoś, kto może wiedzieć, co się tutaj dzieje. – Gdzie jest Nick? Jeszcze w łóżku? – Na pewno nie tutaj. – Lorcan pokręcił głową. – Nie mogę się z nim skontaktować. W domu nikogo nie ma, samochód zniknął, a Nick nie odbiera telefonu. – Naprawdę? – Gina spojrzała na zegarek. – Jesteś pewien, że nie poszedł na przykład pobiegać? – Tak. Mam klucze od domu. W środku nikogo nie ma, a drzwi były zamknięte. – Umilkł na moment, po czym dodał z ociąganiem: – Rozejrzałem się tu trochę, żeby sprawdzić, czy coś mu się nie stało, ale nic nie znalazłem. Wczoraj też go nie było. Nie wspominałem o tym, bo miałaś wolne, ale nie mogę złapać Nicka od poniedziałku. – Od poniedziałku? – Tym razem Gina wystraszyła się na poważnie. Nick nie wyjeżdżał nigdy bez uprzedzenia. – Naprawdę dziwne. – Prawda? Właśnie zamierzałem do ciebie dzwonić. Wyjechali gdzieś czy co?
Gina sięgnęła po telefon, by sprawdzić, czy nie dostała jakichś wiadomości. Nie. – Nie mam pojęcia. Lorcan zmarszczył brwi. – Więc może dostał jakieś zlecenie? – Chybaby mi o tym powiedział. To znaczy, dałby nam znać – poprawiła się szybko. – Spróbuję jeszcze raz. Nadal nikt nie odbierał. Zostawiła kolejną wiadomość, a potem odwróciła się ponownie do Lorcana. – No cóż… Po prostu rób swoje – westchnęła. – Spróbuję go złapać i dam ci znać, co jest grane. Lorcan spojrzał na nią pytająco. – Jak myślisz, uciekł? Dorwał go urząd skarbowy? – Nie, nie. – Gina nie chciała w to wierzyć. – Może wezwały go pilne sprawy rodzinne. Na pewno nic złego. Dam ci znać, gdy się czegoś dowiem. – A co będziesz teraz robić? – spytał Lorcan, gdy odwróciła się do samochodu. Gina musiała przygotować kosztorys następnego domku dla przyjaciółki Naomi i omówić pewien projekt wnętrzarski w kawiarni w Longhamtpon. Na razie jednak interesowało ją tylko jedno. – Pójdę z psem na spacer – odparła. Buzz ucieszył się z wcześniejszego niż zwykle powrotu Giny, razem wybrali się na spacer po zacienionej stronie parku, gdzie spotkali Rachel z Gemem. Gina zrobiła zdjęcie schłodzonej puszki coli, na której pojawiły się krople wody, wciąż jednak nie mogła uwolnić się od myśli o tajemniczym zniknięciu Nicka. Była już w domu i jadła lunch – czemu nie? – gdy zadzwonił jej telefon. – Cześć – powiedział Nick. – Mam jakieś dziesięć nieodebranych połączeń z twojego numeru. – I co najmniej drugie tyle z innych numerów – zauważyła, nie kryjąc ulgi. – Gdzie byłeś? W słuchawce zapadła najpierw cisza, a potem rozległo się westchnienie. – To długa historia. Przyjedziesz do mnie po południu? Musimy omówić parę spraw. – Koło trzeciej? – Świetnie. Dzięki. – Nawet nie chciało mu się żartować. – Do zobaczenia o trzeciej. Gina odłożyła telefon, zamyślona. Buzz obserwował ją spod stołu, gdzie schował się przed słońcem. „Za gorąco” – mówiła jego znużona mina. – Wrócę później – poinformowała psa i miała już wyjść, gdy przypomniała sobie o kuli odstraszającej duchy. Nie pasowała do nowoczesnego mieszkania. Jej miejsce było w jakimś starszym wnętrzu, gdzie łatwiej o duchy. Nick czekał przed świeżo pomalowanymi drzwiami frontowymi. Opierał się o futrynę i tworzył wraz z nią tak uroczy obrazek, że Gina z pewnością zrobiłaby mu zdjęcie, gdyby nie trzymała w rękach kuli. – Co to? – spytał, wskazując głową. – Jeśli chcesz włożyć ten przedmiot pod mój materac, ostrzegam, że nawet ja mogę to poczuć. – Kula na duchy. Odstrasza złe siły, które chcą zakraść się do twojego domu – odparła z uśmiechem, spoważniała jednak, gdy podeszła bliżej i zobaczyła, w jakim stanie jest Nick. Jego brodę i policzki pokrywał srebrzysty zarost, a w oczach kryło się dobrze znane jej
zmęczenie po nieprzespanej nocy. Choć włożył świeżą koszulę i dżinsy, wydawał się wyczerpany i oszołomiony, jakby zdrzemnął się na chwilkę tuż przed przybyciem gościa. – Taką kulę można komuś tylko podarować – tłumaczyła. – Więc daję ją tobie. A właściwie domowi. Na wypadek, gdyby remont rozzłościł jakieś duchy. – Trochę za późno. – Nick uśmiechnął się ponuro. – Dlaczego? Nick zaprosił ją gestem do środka. Weszła do obłożonego folią holu, przygotowanego dla tynkarzy i stiukarzy, którzy mieli odtworzyć skomplikowane wzory na suficie. Nick opadł ciężko na schody, a Gina usiadła obok. – Co się stało? – spytała. – Wyglądasz okropnie. Jeśli wolno mi zauważyć, oczywiście. – Ha… – Westchnął ciężko, przecierając oczy. – Nie spałem porządnie od kilku dni. Mam ważne wieści. Dostałaś mejla od Amandy? – Nie. – Gina sięgnęła po torbę, by wyjąć z niej telefon i sprawdzić pocztę, ale podniosła wzrok zaskoczona, gdy jego palce zamknęły się na jej nadgarstku. – Przepraszam. – Zabrał rękę i uśmiechnął się przepraszająco. – Po prostu… wolałbym, żebyś dowiedziała się tego ode mnie. – Chodzi o dom? Sprzedajecie go? – Nie, skądże! Chodzi o mnie… i o Amandę. – Och… – odpowiedziała słabo Gina. Przeprowadzają się? Będę mieli dziecko? Zastanawiała się, czego najbardziej nie chce usłyszeć. – No dobrze. – Nick potarł twarz dłońmi. – Nie wiem, jak to powiedzieć. Amanda i ja postanowiliśmy się rozejść. Amanda wniesie pozew o rozwód. Zgodziłem się, żeby orzeczono moją winę, jako człowieka nieodpowiedzialnego i nierozsądnego. To podobno typowe dla fotografów. Od weekendu byliśmy w Londynie i próbowaliśmy to razem jakoś rozwiązać, ale na razie Amanda wróci do Nowego Jorku, a ja zostanę tutaj. – Tutaj czy tutaj? – spytała Gina, wskazując na podłogę domu. Nick również wskazał na podłogę. – Tutaj. Dokończę remont, a potem ponownie wycenimy posesję. Możesz więc być spokojna o swoją pracę. – Nie martwiłam się o pracę. – Podniosła na niego wzrok. Oczy Nicka były przekrwione, ale nadal przenikliwe. Chciała go dotknąć, poklepać pocieszająco po ramieniu, ale nie wiedziała, czy powinna. – Dobrze się czujesz? Co się stało? Nick pokręcił głową. – Nic się nie stało. Choć nie, to nieprawda. Ty się stałaś. Zimny strach przejął serce Giny. – Słucham? Ja? – Ty. Ale nie martw się. Rozmawialiśmy tamtego wieczora o rozpamiętywaniu przeszłości i życiu do przodu. Uświadomiłem sobie dzięki temu, jak bardzo jestem nieszczęśliwy. I jak nieszczęśliwa jest Amanda. Zrozumiałem, że tracimy tylko czas, a przecież żadne z nas nie ma czasu do stracenia, prawda? Nick nie odrywał wzroku od twarzy Giny, a ona poczuła, jak powoli robi się jej coraz cieplej. Próbowała ukryć emocje, które się w niej kłębiły, ale nie potrafiła. Miała wrażenie, że Nick wie o niej wszystko, że zna nawet te jej myśli, z których sama nie zdawała sobie sprawy. – Amanda chce koniecznie mieć dziecko, a ja nie chcę zostać tatą, który widzi swojego dzieciaka co dwa miesiące, gdy wybierze się do Nowego Jorku. Amanda mówi, że „analizowała różne rozwiązania”, więc można bezpiecznie założyć, że poczyniła już jakieś plany. Ze mną
lub beze mnie. – A ty? Nick nie odpowiedział, patrzył jedynie na Ginę przez dłuższą chwilę. Potrafiła wyczytać wszystko z jego zmęczonych oczu, z radosnych iskier, które pojawiały się w nich na jej widok. – Muszę mówić? – zapytał w końcu. Po wielu godzinach dyskusji z Amandą miał spierzchnięte, spękane w kącikach usta. Gina zapragnęła nagle przesunąć po nich opuszkiem kciuka, a potem pocałować mocno, poczuć je na swoich wargach, pozwolić, by te same usta, które mówiły jej tyle inteligentnych, zabawnych rzeczy, poznały ją bliżej. Skinęła głową. – Zakochałem się w kimś innym – powiedział. – W kimś, kto sprawia, że nie chcę już tracić bez niej ani jednej sekundy mojego życia. Przez krótką, przerażającą chwilę zastanawiała się, o kim mówi, czy poznał jakąś inną kobietę, ale on ani na sekundę nie odrywał od niej wzroku, a jego szare tęczówki stawały się coraz ciemniejsze i łagodniejsze, jakby próbował odwzorować jej twarz w swoim umyśle, niczym fotografię. Choć z trudem wydobywał głos z gardła, nie przestawał mówić chrapliwym, zmęczonym szeptem. – Poznałem kogoś, kto sprawił, że zacząłem dostrzegać w swoim życiu zarówno te duże rzeczy, jak i te najmniejsze. Chcę, aby była szczęśliwa. Nie – poprawił się. – Chcę być szczęśliwy z nią. Ona sama potrafi znaleźć szczęście. Gina zdobyła się na uśmiech. Ta chwila nie mijała jak inne, trwała, pozostawała wraz z nią. Gina próbowała wniknąć w nią głębiej, a nie obserwować z boku i fotografować wyimaginowanym polaroidem. – Nawet szczęśliwym ludziom przydaje się czasem pomoc. – Jej głos również zamienił się w chrapliwy szept, który odbijał się echem od ścian pustego holu. Szeptali tylko po to, by zmniejszyć swój mały świat w wielkim domu. Nick odwrócił się na stopniu, jego długie udo dotykało teraz jej biodra. Zmysły Giny wypełniły się znajomym zapachem Nicka, mieszanką proszku do prania, wody kolońskiej i męskiego aromatu jego skóry. Ukradkiem wąchała wszystkie proszki w drogerii, szukając właśnie tego. Gdy wreszcie znalazła, serce zabiło jej mocniej z radości. Ale to była tylko jedna składowa część zapachu, który wydawał jej się tak znajomy od pierwszego dnia, gdy Nick stanął za nią przy domu. „Gdybym miała zamienić to w kolor” – myślała – „wybrałabym jasnopopielaty, gołębi, senny, ale mocny, kolor georgiańskich ścian, coś, czym najchętniej cała bym się owinęła”. Nick znów oplótł palcami jej nadgarstek, jeszcze delikatniej niż poprzednio, po czym zaczął głaskać kciukiem jej skórę. – Ożywiasz na nowo ten dom – powiedział cicho, wpatrzony w jej rękę. – A robisz to w sposób niezwykle mądry i życzliwy, który do głębi mnie porusza. Sposób, w jaki pokazujesz, co naprawić, co się zepsuło, co należy wymienić. Co wyciąć, a co jest cenne. Nie masz pojęcia, jaka jesteś niesamowita, gdy przesuwasz dłońmi po drewnie albo gdy opowiadasz mi historię jakiegoś kamienia. Podniósł jej rękę i pocałował niebieskie żyłki widoczne pod nadgarstkiem. Po ramieniu Giny przebiegły miliony iskier, które rozpaliły każdą część jej ciała. Pomyślała, że ma teraz szansę, by to przerwać i powiedzieć: „Nie, to zbyt dziwne, nieprofesjonalne, jeszcze na to za wcześnie”. Ale przecież tak nie było. Wszystko układało się w jedną cudowną całość, jakby każdy krok w jej życiu prowadził właśnie do tego wspaniałego, zrujnowanego domu. Gina odwróciła się i poddała pragnieniu, które kazało jej poczuć suchy żar warg Nicka, przywarła do nich ustami. Zawahał się na moment, a potem przyciągnął ją mocniej do siebie.
Pocałunek przez chwilę był słodki i delikatny, potem Gina rozchyliła usta i zamieniła go w coś gwałtowniejszego i bardziej uległego zarazem, objęła Nicka, a później wplotła palce w jego włosy. Całowali się, a cały świat dokoła zniknął. Gina poczuła pełnię szczęścia, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyła. Jakby unosiła się w powietrzu, pozbawiona ciężaru, podobnie jak kiedyś w tropikalnym morzu, gdy czuła się bezpieczna i mocno podtrzymywana, a jednocześnie lekka jak piórko. Poczuła wibrowanie w tylnej kieszeni. – Dzwoni mój telefon. – Nie odbieraj – mruknął Nick w jej szyję, pokrywając pocałunkami jej skórę. – Profesjonaliści tak nie postępują. A jeśli to Keith Hurst? – Roześmiała się. – Och, w takim razie odbierz… Nick wypuścił ją z objęć, ale tylko na tyle, by mogła wyjąć telefon z kieszeni. Pieścił właśnie jej ucho, gdy ona przyłożyła telefon do drugiego. – Przestań… – mruknęła z uśmiechem, odpychając go lekko. – Halo? – Czy rozmawiam z Georginą Bellamy? – Tak. – Coś w głosie rozmówcy kazało jej usiąść prosto. To był oficjalny głos, który budził w niej nieokreślony niepokój. – Mówi Catherine Roscoe z kliniki leczenia chorób piersi w szpitalu w Longhampton. Możemy chwilę porozmawiać? Gina odsunęła się od Nicka i zatkała drugie ucho palcem, by lepiej słyszeć. Zasięg w Domu Sędziego był fatalny. – Nie jest to najlepszy moment, ale proszę mówić. – Przepraszam. Chodzi o coroczne badania, w których brała pani udział w poniedziałek. Czy mogłaby pani przyjść do nas w tym tygodniu na kilka dodatkowych badań? – W tym tygodniu? – Tak, chcielibyśmy zrobić to jak najszybciej. Jest pani wolna jutro w porze lunchu? Ginie zrobiło się ciemno przed oczami. Jutro. Nie chodziło o rutynowe badania. To było coś pilnego. To było… – Tak – odpowiedziała zdławionym głosem. Odchrząknęła. – O której godzinie? Nick patrzył na nią z uwagą, domyśliwszy się już, że dzieje się coś niedobrego. Zmarszczył brwi, pytając bezgłośnie, o co chodzi, a Gina odwróciła się od niego, ogarnięta dziecinną wściekłością na tę niesprawiedliwość. Zacisnęła mocno powieki i pochyliła głowę, broniąc się przed emocjami, które mogły ją złamać. Nie teraz. Nie teraz, błagała los. Nie teraz, gdy właśnie znalazła tego człowieka, tę niesamowitą radość. Proszę, nie szpital. – Może pani przyjść o dwunastej? – O dwunastej – powtórzyła odruchowo. – Muszę coś przynieść? – Nie, nie trzeba. – Pielęgniarka mówiła kojącym tonem o badaniach, o dojeździe i miejscu na parkingu, ale Gina już nie słuchała. Krew dudniła jej głucho w uszach. Dodatkowe badania. W najlepszym wypadku nowy rak, którego trzeba będzie wyciąć i wypalić chemioterapią. W najgorszym… Jej umysł wzdragał się przed uznaniem ponurego faktu, o którym często czytała w różnych ulotkach, zmusiła się jednak do dokończenia myśli. W najgorszym wypadku nawrót starego raka, gdzieś indziej. A na przerzuty nie było już żadnego lekarstwa, jedynie to, co ulotki nazywały eufemistycznie „postępowaniem”. Albo okaże się, że to nic groźnego, błagał samotny głos w jej głowie. Nic groźnego. Lecz Gina już przez to przechodziła: wiedziała dość, by nie utwierdzać się w złudnej
nadziei. „Nic groźnego” nie wymagało natychmiastowych badań. Telefon wysunął się z jej dłoni, zdążyła go jednak złapać, nim doleciał do schodów. – Gina, co się stało? – Nick złapał ją za rękę. – O co chodzi? – Muszę iść na badania. Na dodatkowe badania – poprawiła się. – Po corocznej, rutynowej kontroli. – Kiedy? – Jutro w porze lunchu. Kiedy wypowiedziała te słowa, prawda dotarła do niej z całą brutalną siłą, a ziemia zakołysała się nagle pod jej nogami. – Zawiozę cię – zaproponował od razu Nick, a coś w jego twarzy przykuło jej uwagę. Zrozumiała, że czuje się przy nim bezpieczna. Podtrzymywana. – O której? Gina pokręciła głową. – Nie chcę, żebyś mnie zawoził. – O której? To żaden problem. Nie możesz tam jechać sama. Mogę robić notatki, jeśli chcesz. Jeśli potrzebujesz kogoś, kto będzie zadawał pytania. – Wyciągnął do niej rękę, ale Gina odsunęła się o krok. – Co takiego powiedziałem? – Nic. – Gina zakryła twarz dłońmi i próbowała zatrzymać myśli przelatujące jej przez głowę. Nick nie był Stuartem, a ona nie była tą samą osobą co wtedy. To nie będzie wyglądało tak samo. Nie mogło. Po pierwsze wiedziała, co się potem wydarzy, tak czy inaczej. Tym razem potrafi zrobić to sama. Była innym człowiekiem. Odsunęła dłonie od twarzy i spojrzała prosto w oczy Nicka. – Nie chcę, żebyś mi współczuł – oznajmiła z mocą. – Nie chcę, żebyś organizował mi życie, i nie chcę, byś myślał, że musisz tam być, bo jestem chora. – Nie zrobię tego – obiecał Nick. – Niech inni ludzie się martwią tym, co wobec ciebie czują. Ty skup się na tym, co sama czujesz. Czego chcesz. Bo ja chcę ci pomóc. Nie musisz mi na to pozwalać, ale chcę. Co mogę zrobić, by ci to ułatwić? Gina zdobyła się na nikły uśmiech, a potem znów sposępniała. – Zajmiesz się Buzzem? – Jutro? Jasne. – Nie, jeśli… Jeśli coś znajdą, a ja sobie nie poradzę. Nie mogę znieść myśli, że wróciłby do schroniska i zastanawiał się, dlaczego go porzuciłam. Właśnie wtedy, gdy znów zaczął ufać ludziom. Obraz smutnego Buzza biegającego po parku i szukającego jej nadaremnie, myśl o ośmiu latach lepszego życia, które zostały mu zdaniem George’a, przelały w końcu czarę. A jeśli ona nie ma ośmiu lat? Łzy pojawiły się w jej oczach nie wiadomo skąd. Nick objął ją mocno i pozwolił, by wypłakała się na jego ramieniu, głaskał ją po głowie i szeptał do ucha. – A może po badaniach spotkamy się w parku? – zaproponował. – Ty, ja i Buzz. To będzie piękny czerwcowy dzień. Przygotujemy piknik i poczekamy tam na ciebie – nigdzie się nie spieszymy – a potem napijemy się cydru w słońcu, zjemy ciasto, popatrzymy na chmury i po prostu posiedzimy razem na słońcu. Bez względu na to, co się wydarzy. Pocałował ją w głowę, a Gina poczuła się otulona kokonem ciepła, który wypełniał wszelkie szpary strachu w jej sercu. Nie wyzbyła się lęku, ale dodał jej sił. Wciągnęła w nozdrza zapach Domu Sędziego: starego tynku, świeżego drewna, kurzu i wosku pszczelego, wielu lat ludzkiej miłości i ludzkiego strachu, psów i dzieci biegających po tych podłogach. Miał słabe punkty, ale wciąż stał. – Wiem, że nie jest idealnie – mówił dalej Nick – ale coś w tym pomyśle do mnie przemawia. Tak samo jak przemawiał ten dom, gdy tylko go zobaczyłem. Czasami ludzie
pojawiają się w twoim życiu w dziwnym momencie, a ty nie wiesz dlaczego, a później okazuje się, że to właśnie odpowiednie osoby na ten czas. Zgodzisz się ze mną? Gina skinęła głową, wciąż wtulona w jego koszulę, a potem podniosła wzrok. „Muszę się dostać do tego obrazka” – pomyślała. „Nie tylko na niego patrzeć, ale być w nim”. – Żałuję, że to właśnie taki moment – rzekła. – Ale nie mamy innego. I nie chcę go stracić. – Ja też nie. Przez chwilę milczeli, a potem Gina pochyliła się i pocałowała Nicka, gwałtownie, łapczywie. Odpowiedział równie namiętnym pocałunkiem, jego dłonie przesuwały się po jej talii, gładziły jej krągłości, a potem odsunęli się od siebie, zdyszani, rozpaleni. – Tutaj? – wyszeptał Nick. Nie musiał tłumaczyć: Gina wiedziała, czego chce także ona. – Nie. Nie tutaj – odpowiedziała po krótkim namyśle. – W moim mieszkaniu. – Uśmiechnęła się, wypełniona dziwną radością. – W moim mieszkaniu nic nie ma. Żadnej historii. Tylko my. Nic, co mogłaby zobaczyć kula odstraszająca duchy. Nick wziął ją za rękę i pobiegli razem do samochodu, odprowadzani przez Buzza, który skakał radośnie u ich boku.
Rozdział dwudziesty czwarty Przedmiot: srebrny mini cooper na breloczku z dwoma kluczykami oraz zdjęciem Giny i Terry’ego stojących przy jej zielonym Minnie z białymi pasami na masce, zrobionym nieco krzywo przez Janet nową lustrzanką Terry’ego Hartley, styczeń 1998 Ojczym Giny, Terry, majstruje przy silniku mini, a Gina siedzi w rogu garażu i udaje, że notuje cytaty z Makbeta, podczas gdy w rzeczywistości kończy czterostronicowy list do Kita. Minnie jest prawie gotowy – pisze na czwartej stronie. Terry ciągle mi tłumaczy, jak to wszystko działa, a ja kiwam mądrze głową, ale niewiele rozumiem. Ciągle wyobrażam sobie, że siedzimy w nim oboje. Nie jest duży, ale na podróż wystarczy. Nie wiem, czy można go przewieźć samolotem, ale na pewno można dojechać nim aż do Brighton. Musielibyśmy mówić z amerykańskim akcentem i udawać, że Little Chef to Dairy Queen, ale… Przerywa i patrzy na to, co napisała. Mają własne nazwy i przezwiska niemal na wszystko: nazywają samochód Kita (prawie nowe volvo, które należało wcześniej do jego matki) Bestią, ale auto Giny nie zostało jeszcze nazwane. Czy Bakcyl Miłości jest lepszy niż Minnie? A może to przesada? Słowo „miłość” wciąż przyprawia ją o szybsze bicie serca, przenika dreszczami całe jej ciało. Nim poznała Kita, „miłość” była tylko słowem, pustym i dobrze znanym, jak „dom” czy „fantastyczny”, ale teraz obrosła magią, kwiatami i mroczniejszymi przyjemnościami. Gina nie mówi już, że kocha jakiś zespół czy piosenkę. Całe jej słownictwo zostało przewartościowane ze względu na to jedno pojęcie. Dyskretny szelest papieru świadczy o tym, że Terry częstuje się ostatnim kawałkiem tarty. Gina zerka na swojego ojczyma, gotowa uraczyć go jakimś żarcikiem o pękających w szwach spodniach. Odkąd Terry niespodziewanie zaofiarował się wyremontować dla niej samochód, spędzają razem znacznie więcej czasu. Nie rozmawiają, tylko… po prostu są obok siebie. Dorobili się już nawet kilku własnych żartów. Mini pochodzi z garażu starszej pani mieszkającej po drugiej stronie drogi, która zmarła tuż przed Bożym Narodzeniem. Gina wypatrzyła auto na podjeździe, gdy ktoś robił mu zdjęcie do ogłoszenia, i pomyślała, że większy prestiż daje posiadanie starego samochodu niż używanej corsy, którą kupił dla Naomi jej tata. Mini cooper to kawałek lat siedemdziesiątych i być może właśnie dlatego spodobał się Terry’emu. Miał na liczniku zaledwie 6043 mile i ręcznie szyte bawełniane pokrowce na siedzeniach. – Dobrze, jeśli przy okazji dowiesz się, jak działa samochód – stwierdził Terry, ale Gina zastanawia się, czy w rzeczywistości nie szukał pretekstu, by spędzać więcej czasu w garażu, w spokoju. Od tej pory przesiadują razem wieczorami przy samochodzie, podjadając ciastka i słuchając radia, które Terry zagłusza od czasu do czasu swoimi wykładami o budowie pojazdów mechanicznych. Gina pisze długie listy do Kita, udając, że się uczy, a Terry majstruje przy silniku; produktywne milczenie, które ich wtedy łączy, jest znacznie przyjemniejsze niż nerwowe rozmowy z mamą o nauce, o studiach i o tym, dlaczego spędza ostatnio tyle czasu „z Naomi”, podczas gdy Naomi już prawie w ogóle nie przychodzi do ich domu.
Gina kojarzy teraz zapach oleju, WD40 i kawy rozpuszczalnej z poczuciem głębokiego spokoju i oczywiście z Kitem. Sprawdzałam, jakie koncerty są w przyszłym tygodniu, moglibyśmy… – Będziesz uważała w tym samochodzie, kochanie, prawda? Gina podnosi wzrok znad listu i widzi, jak Terry przygląda się jej z dziwną miną, wykrzywiając swoje jasne wąsy. Wygląda niczym pluszowy miś, któremu ktoś ukradł szalik. Ostatnio często widuje zatroskaną twarz Terry’ego. Zawsze czymś się martwi, ale nigdy nie przekracza pewnej granicy, świadomy, że nie jest jej prawdziwym ojcem. – Oczywiście, że będę – odpowiada pogodnie. – Zresztą idzie nam to w takim tempie, że zacznę nim jeździć nie wcześniej niż po czterdziestce. On się uśmiecha, a Gina wraca do pisania listu, zadowolona, że umiejętnie poradziła sobie z tą sytuacją. Zaczyna go szkicować – Kit zachęca ją do rysowania, uważa, że powinna studiować sztukę – ale gdy zerka przed siebie, Terry nadal na nią patrzy. – Dlaczego właściwie pytasz? – kontynuuje, starając się utrzymać żartobliwy ton. – Boisz się, że każę ci się wszędzie wozić? – Nie. – Terry wyciera głowicę silnika. – Jestem pewien, że będziesz prowadzić równie dobrze, jak robisz wszystko inne, kochanie. Chodzi o to, że miałem podobny samochód, gdy byłem niewiele starszy od ciebie. Przypomina mi dawne czasy. Gina milczy, ale odnosi wrażenie, że Terry próbuje z nią czymś się podzielić na swój delikatny, nieśmiały sposób. Wydaje się, że garaż odsłania te nieoczekiwane wyznania, podobnie jak kawałki starych gazet, które Gina znajduje czasami w samochodzie. Zwykle są to jakieś miłe drobiazgi dotyczące jej mamy, obrazki z życia zabawniejszej, łagodniejszej kobiety niż ta, która ciągle ma do niej pretensje. Jednak Terry wciąż uparcie się w nią wpatruje, więc Gina składa książkę, by nie zobaczył przypadkiem ukrytego w niej listu. – A ty nie byłeś ostrożny? – pyta, by przerwać milczenie. – Nie. – Nie wierzę. – Próbuje się uśmiechnąć. Wkraczają w tym momencie na nowe, dziwne terytorium dorosłości, spoglądając na siebie ponad dachem mini. Ale przecież ona jest dorosła. Ma siedemnaście lat. Gina widzi, że Terry nie wie, jak przekazać jej to, co ma do powiedzenia, ale jest zdeterminowany. – Młodzi mężczyźni nie zawsze są ostrożni. Nawet bardzo mili chłopcy. I nie mam na myśli samochodów, kochanie. Mam na myśli… ludzkie uczucia. W jego szarych oczach maluje się głęboka troska: troska, miłość i coś jeszcze, co wskazuje, że Terry wie znacznie więcej o jej sekretnym związku z Kitem, aniżeli mogłoby się jej wydawać. To budzi w niej większy niepokój niż setki kazań Janet, a na cudownym obrazie Kita pojawia się pierwsza maleńka skaza. – Ale ja uważam, Terry – odpowiada, a ich twarze pokrywają się takim samym rumieńcem, gdy za tymi słowami pojawia się jeszcze inna sugestia. Gina chce mu powiedzieć, że Kit ostrożnie obchodzi się z jej sercem, nie składa obietnic, których nie może dotrzymać, choć ona chętnie obiecałaby mu resztę swojego życia, bo uważa, że spotkała na swojej drodze tego jednego jedynego. Od razu. Nie tracąc cennego czasu. Ale tego nie może wyjawić Terry’emu. Bo on powie Janet, a ona się wścieknie. – Nie mów mamie – prosi, choć sama nie wie dlaczego. – Jesteś jej bardzo droga, Georgino – odpowiada Terry. – Pewnie nie mówi ci tego często, ale to prawda. Jesteś droga nam obojgu. Jej, bo jesteś jej ukochaną córeczką, a mnie… – Przerywa na moment. – Mnie, bo mogłem spróbować być tatą. W pewnym sensie. Oboje
jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Cały świat stoi przed tobą otworem. Wydaje się zawstydzony, ale naprawdę dumny, kiedy to mówi, a Gina ma go ochotę uściskać. Samochód, Terry, Kit, zimowe wieczory w garażu… Czuje, że kiedyś będzie ciepło wspominać te chwile. Wszystko jest przed nią, wszystko może się zdarzyć. Ma samochód, Kita, przyszłość. Ale od Terry’ego oddziela ją mini cooper, a w dodatku na kolanach trzyma zeszyt do angielskiego. Uśmiecha się więc tylko i mówi: – Wiem, Terry. Terry patrzy na nią przez chwilę, a Gina dostrzega, że wygląda na zmęczonego. Ma już na końcu języka słowa „Kocham cię”, ale to nie w jego stylu, przesyła mu więc całusa, a Terry udaje, że go łapie, jak wtedy gdy była jeszcze dość mała, by się tego nie wstydzić. Gina była umówiona na dwunastą, a za namową Nicka, kupiwszy pieczywo na śniadanie, zadzwoniła do Naomi i opowiedziała jej o wszystkim. – Chcę tam z tobą pojechać – oświadczyła Naomi tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Żadnych ale, Gee, jadę. Będę w szpitalu za dziesięć dwunasta i poczekam na ciebie. To jak ślub kościelny: nie mogą wyrzucić członków publiczności. – Dobrze. – Gina nie miała siły spierać się z Naomi, a w głębi duszy poczuła ulgę. – Zadowolony? – zwróciła się do Nicka, gdy odłożyła już telefon. – Prawie. – Położył torbę z zakupami na blacie i włączył czajnik. – Dzwoniłaś już do mamy? Gina zaczęła protestować, wiedziała jednak, że Nick ma rację. Tym razem – jeśli doszłoby do „tego razu” – wszystko będzie wyglądało inaczej. Tym razem będzie szczera. Janet była zaskoczona, że Gina kontaktuje się z nią poza ustalonymi porami rozmów, ale chętnie przystała na poranną kawę, uprzedzając tylko z góry, że o wpół do dwunastej będzie musiała wyjść na lunch kółka ogrodniczego przy Chippenham Avenue. – A teraz wypij to – powiedział Nick, podsuwając jej filiżankę kawy. – I zjedz to. Albo przynajmniej udawaj, że jesz, i nakarm tym psa, gdy nie będę patrzył. Buzz przyglądał im się z niepokojem ze swojego kosza. Nie tknął śniadania. Gina starała się nie odczytywać tego zachowania jako żadnego Znaku, ale bez powodzenia. – Najpierw się przygotuję. Sprawdziła, czy ma telefon, torebkę, szminkę. Wszystko przygotowane, by potem doprowadzić jej twarz do porządku. Musiała coś robić, zająć czymś myśli, by nie drążyć uparcie jednego tematu. – Bądź po południu na miejscu, z gotowym piknikiem. Wyślę ci esemesa, kiedy wyjdę ze szpitala. – Mogę zawieźć cię do matki, jeśli chcesz. – Spojrzał na zegarek. – Nie muszę spotykać się teraz z Lorcanem, wie, co ma robić… Gina przerwała pakowanie. – Nie. Muszę pojechać tam sama, naprawdę. – Jak uważasz. – Wstał i pocałował ją w czoło. – Wiem, że z Naomi jesteś w dobrych rękach. I będę czekał. Nigdzie się nie spieszymy. Po drodze do domu matki Gina zwracała uwagę na wszystkie kwiaty. Maki w przydomowych ogródkach, późne dzwonki na skraju drogi. Czarno-biały dom przy Church Lane tonął w różowych fuksjach. Gina pomyślała mimochodem, że nowi właściciele zainwestowali sporo w wiszące kosze, co z pewnością spodobałoby się jej mamie – choć rosnące
w nich fuksje już mniej. Zdaniem Janet należały do pospolitych kwiatów, podobnie jak trytoma i kortaderia. Okruchy wspomnień wciąż wracały do Giny, jakby chciały jej się przypomnieć, nim będzie już za późno. Kiedy weszła do domu, Janet gotowała wodę na herbatę i choć raz Gina była z tego zadowolona. Wiedziała, że musi wyjść, zanim straci opanowanie. – Zrobiłaś mi przemiłą niespodziankę swoją wizytą, kochanie. Widziałaś po drodze wiszące koszyki pod siódemką przy Church Lane?! – wołała Janet przez ramię, układając jednocześnie ciastka. – Jak ci się podobały? Moim zdaniem lepiej pasowałby do nich groszek pachnący, wiesz, takie ładne białe pnącza. Wprost emanowała radością, a Ginie zrobiło się jeszcze smutniej na myśl o tym, co zamierzała jej powiedzieć. Może poczeka jeszcze kilka godzin? Na wypadek, gdyby chodziło o fałszywy alarm? „Terry by jej powiedział” – pomyślała. Terry rozumiał, że wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw. – Mamo – zaczęła łagodnie. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Byłam w tym tygodniu w szpitalu. Janet odwróciła się i spojrzała na nią z nadzieją. – W sprawie komórek jajowych? – Nie. Poszłam w poniedziałek na coroczną kontrolę. Zadzwonili do mnie wczoraj, że chcą przeprowadzić dodatkowe badania. W kuchni zapadła cisza. Janet nie odrywała wzroku od Giny, ale jej oczy robiły się coraz większe i bardziej okrągłe. – Mamo, chodź tutaj i usiądź – poprosiła ją łagodnym tonem Gina. Janet zacisnęła dłonie na krawędzi tacy z ciastkami i podeszła sztywnym krokiem do stołu. Krąg herbatników w czekoladzie spoczął między nimi niczym jakiś talizman. – Ale to niczego jeszcze nie oznacza, prawda? – spytała. A właściwie stwierdziła. – Zawsze coś im się tam myli. Musieli mi robić badania na cukier trzy razy, zanim udało im się odczytać wynik. Z tym też tak będzie, prawda? – Nie wiem. Nie wzywaliby mnie, gdyby coś ich nie zaniepokoiło. Nie mówię, że coś znaleźli, ale… Lepiej chyba być przygotowanym. Obiecali, że gdy tylko będą mieli wyniki, skontaktują się ze mną. Powinnam wiedzieć już wszystko po weekendzie. Gina usłyszała nagle cichy stukot: to obrączka Janet uderzała o kubek, gdy próbowała utrzymać go w roztrzęsionej dłoni. Wydawało się, że skuliła się odruchowo na krześle, jakby rak był tuż obok nich, w tym samym pomieszczeniu. – Ale wyzdrowiejesz, kochanie, prawda? – nie poddawała się Janet, a jej głos wydawał się znacznie pogodniejszy niż wyraz twarzy. – Zrobią to, co ostatnio, przejdziesz chemioterapię i będzie po wszystkim. „Ona naprawdę nie ma pojęcia” – pomyślała Gina. Ta świadomość spadła na jej barki niczym trudny do udźwignięcia ciężar. Musiała powiedzieć matce prawdę, i to bez pomocy Stuarta. – To zależy. – Przez sekundę zastanawiała się, czy nie podać jej bardziej optymistycznej wersji, odrzuciła jednak ten pomysł. To musiało się kiedyś stać. Lepiej, jeśli przywykną do tej myśli już teraz. – To zależy, co wykaże biopsja i gdzie to jest. I czy chodzi o nawrót starej choroby, czy o coś nowego. Trzymajmy kciuki, żeby okazało się, że to nic groźnego. Albo że przynajmniej da się to szybko wyleczyć. Gina uniosła kąciki ust, choć wcale nie chciało jej się uśmiechać. „Bądź dzielna” – pomyślała.
Janet przygarbiła się jeszcze bardziej. Najpierw uśmiechnęła się krzywo, a potem zakryła nagle twarz dłońmi i zaszlochała. – Mamo? Gina zawahała się na moment, a potem odstawiła herbatę, wstała i przykucnęła obok krzesła Janet, niemal pewna, że matka ją odtrąci. Rzeczywiście machnęła na nią ręką, potem jednak opadła na oparcie i pozwoliła, by córka ją objęła. Siedziały nieruchomo, Gina oparta o krawędź krzesła, a Janet pogrążona w rozpaczy. „ O Boże, ona wie” – uświadomiła sobie Gina. „Wie znacznie więcej, niż po sobie pokazywała. Może to ona była dzielna dla mnie, a nie ja dla niej”. Nie był to szybki, gniewny płacz, którym zareagowała Naomi, gdy Gina powiedziała jej po raz pierwszy. To był rozpaczliwy, rozdzierający płacz, niczym zwierzęcy lament. Gina czuła się tak, jakby sięgał do jej trzewi, rozrywał je. Nigdy jeszcze nie słyszała, by matka płakała w ten sposób. Janet zawsze szczyciła się żelazną samokontrolą. Ale opłakiwała Terry’ego wtedy, gdy Gina sama leżała w szpitalu, dochodząc do siebie po wypadku. Nim stamtąd wyszła, Janet zapanowała nad żalem, zdławiła go i zamieniła w pełzający smutek, który nie opuszczał jej od tamtej pory. Ta bezbrzeżna rozpacz obudziła w Ginie irracjonalną złość. Przecież jeszcze nie umarła! – Daj spokój, mamo – powiedziała. – Wciąż tu jestem. Pogłaskała plecy Janet okryte kaszmirowym swetrem, najlepszym, przeznaczonym na spotkania kółka ogrodniczego. Nie miała sił, by podtrzymywać Janet na duchu – sama zmagała się z uporczywie napływającymi do oczu łzami. Starała się odsunąć od siebie smutek, myśleć o Nicku, o spotkaniu, które czekało ją w parku po badaniach. Musiała tylko przetrwać kilka następnych godzin. Podzielić je na minuty, odliczać jedną po drugiej. „Już to kiedyś zrobiłam” – dodawała sobie w myślach otuchy. „Więc mogę zrobić jeszcze raz. Krok po kroku”. – Proszę, mamo – mówiła, gładząc jej ramię. – To tylko dodatkowe badania. Myślmy pozytywnie. Chciałam cię uprzedzić, żebyś tym razem była… przygotowana. Janet chlipnęła i usiadła prosto. Potrzebowała nieco czasu, by zapanować nad oddechem, ale Gina czekała cierpliwie. – Zawsze świetnie sobie radziłaś w trudnych sytuacjach – powiedziała w końcu Janet, ocierając oczy. – Nawet jako mała dziewczynka. Pamiętam, jak wróciłam z pogrzebu Huw… pogrzebu twojego taty. Upiekłaś mi ciastka z ciotką Glorią. Pamiętam twoją twarzyczkę… – Znów omal nie wybuchnęła płaczem. – Twoją buzię… gdy chciałaś mnie pocieszyć swoimi ciasteczkami. Nieoczekiwane wyznanie zaskoczyło Ginę na tyle, że nie zastanawiała się nawet nad niedorzecznością stwierdzenia, że trzylatka „radziła sobie w trudnej sytuacji”. Janet nigdy dotąd nie wspominała o pogrzebie ojca Giny. – To był pogrzeb taty? Nie wiedziałam, że byłaś na pogrzebie – odparła. – Myślałam, że wyjechałaś na wakacje. – A co mieliśmy ci powiedzieć? Byłaś za mała, żeby zrozumieć. Gina spojrzała na matkę, myśląc o tej historii, w której uczestniczyła, choć nie zachowała w pamięci. Czego jeszcze nie powiedziała jej Janet? Z pewnością był to właściwy moment, by matka podzieliła się z nią wspomnieniami o ojcu. Gina pomyślała o „pudełku wspomnień”, które zaczęła już robić dla Willow, zawierającym zdjęcia i opowieści o niej i Naomi, o ich wspólnych przygodach, które wydarzyły się zarówno przed narodzinami Willow, jak i po nich. Prawdziwe wspomnienia, a nie zapożyczone z albumów ciotek.
– Byłaś ubrana w żółty fartuszek z kieszonką w kształcie słonecznika – wspominała Janet, wpatrzona w przestrzeń. – Zachowałam go. Leży na strychu, w skrzyni. – Naprawdę wciąż go trzymasz? – Podobnie jak wszystkie twoje dziecięce ubranka. Chciałam przekazać je moim wnukom. – Janet przygryzła wargę, zmagając się ze łzami. – Zawsze miałam nadzieję… Wiem, że nie byłam taką matką, jaką chciałam być. Nie mamy takich relacji, jakich bym chciała, i nie jest to tylko twoja wina, Gino. Myślałam, że gdy będziesz miała własne dzieci, nadarzy się okazja, żeby poprawić nasze relacje, odbudować je na nowo. Lepiej. – A może postarałabyś się bardziej zacieśnić więź z córką, którą już masz? – Te słowa wyrwały się Ginie, zanim sobie uświadomiła, że wypowiada je na głos, a nie tylko w myślach. – Nigdy nie dzielisz się ze mną wspomnieniami – dodała drżącym głosem. – Dlaczego wcześniej nie opowiadałaś mi tej historii z ciastkami? Dlaczego nie mówisz mi niczego o swoich relacjach z tatą? Nie chcesz mówić o niczym trudnym. Ale to część mojego życia! Nie możesz po prostu udawać, że to się nie wydarzyło, mamo. Jestem tutaj! Zawładnęła nią ponownie niepowstrzymana wściekłość, której nie powinna wyładowywać na matce, ale nie panowała nad sobą. Jakby kierowało nią coś innego. Coś większego i gniewniejszego od niej. Miała nadzieję, że to stres związany z badaniami. Może będzie łatwiej im obu, jeśli zezłoszczą się na coś innego. Nie miała przecież wiele czasu, aby usłyszeć opowieść o swoim ojcu. Bała się, że jeśli Janet znów zamilknie, przepadną na zawsze. Janet zamknęła oczy. – Czasami bardzo przypominasz swojego ojca, Georgino. – Tak? A w jaki sposób? – dopytywała Gina. – I nie mów, że po prostu jestem dzielna. On był żołnierzem, nie miał wyboru. Ja też nie mam wyboru. – On nie był dzielny. Był lekkomyślny. I okrutny. – To była jego praca! – Nie znałaś go. – Janet zacisnęła dłonie w pięści. – Musiałam słuchać, jak chcesz zrobić z niego świętego, i pozwalałam na to, ponieważ w taki sposób mogłam ci ułatwić dorastanie bez ojca. Ale przez niego martwiłam się o ciebie, Georgino, przez całe twoje życie. Martwiłam się o niego, gdy był na służbie, martwiłam się, gdy wyjeżdżał i nie mógł mi powiedzieć dokąd. Martwiłam się, bo… – Bo co? – Bo czasami zastanawiałam się, za kogo właściwie wyszłam. – Janet zmagała się ze sobą, jakby czyniła naprawdę trudne wyznanie. – Huw umarł, zanim dobrze go poznałam, a potem nie miałam pojęcia, co przekazał tobie, w czym będziesz do niego podobna. Jak choćby ten okres twojego picia, byłam wtedy chora ze strachu. I przepraszam, jeśli myślisz, że nie aprobowałam twojego związku z Kitem, ale nie chciałam, byś powtórzyła moje błędy. – Jakie twoje błędy? – Ginie zrobiło się nagle przeraźliwie zimno. – Chcesz powiedzieć, że ja byłam błędem? Janet wzdrygnęła się, przerażona. – Co? Nie! Ty byłaś najlepszą rzeczą w moim życiu. Jesteś najlepszą rzeczą w moim życiu. Moją córeczką. Moją śliczną dziewczynką. – Pochwyciła dłonie Giny i spojrzała na nią z niezwykłym, szokującym żarem. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Zdawało się, że Janet wciąż toczy ze sobą wewnętrzną walkę. – Jak zapamiętałaś swojego ojca? – spytała nieoczekiwanie. Gina była kompletnie zaskoczona taką zmianą taktyki. – Pamiętam, że był wysoki – odparła. – Pamiętam, że zabierał cię na wyścigi. Dał mi
kiedyś ten bilet na gumce, który potem wszędzie ze sobą nosiłam. Pamiętam, że pachniał tytoniem i nosił gruby granatowy płaszcz z wełny. I to właściwie wszystko. Żałuję, że nie zapamiętałam więcej. Janet wzięła kilka drżących oddechów, a Gina zrozumiała, że jej matka zastanawia się, czy powiedzieć jej coś, o czym do tej pory nie wiedziała. Ogarnął ją mroczny niepokój zmieszany z ciekawością. – Mamo? Powiedz mi – poprosiła. – Muszę wiedzieć. Nie jestem już dzieckiem. Opowiedz mi o ojcu. Uwadze Giny nie uszła ironia losu, która sprawiła, że Janet ukrywała przed nią jakąś trudną do zaakceptowania prawdę, podczas gdy ona sama przekazywała jej przez Stuarta jedynie mocno okrojoną i złagodzoną historię swojej choroby i leczenia. Janet obróciła niepewnie pierścień na palcu. – Tak, był wysoki. Miał gęste ciemne włosy, jak ty. Ciągle musiałam je strzyc, żeby dostosować ich długość do wojskowych norm. Cudownie się śmiał, głęboko, po walijsku. Twoja babcia mówiła, że miał głos jak Tom Jones. Poznałam go w miejscowym pubie, jego oddział stacjonował niedaleko naszego miasteczka. Był trochę starszy ode mnie, miał prawie trzydzieści lat. Zawrócił mi w głowie. Byliśmy zakochani do szaleństwa. On postanowił, że musimy się pobrać, więc się pobraliśmy. Tego wszystkiego Gina mogła się sama domyślić, nie była więc zaskoczona. – Ale to chyba dobrze… prawda? – Tak, wszystko byłoby dobrze. Gdyby on nie pracował w wojsku. – Janet wbiła wzrok w pierścionek. – I to nie w zwykłym wojsku. Huw zawsze chciał trafić do jednostek specjalnych SAS. To było jego marzenie, mówił, że tylko w ten sposób można naprawdę poczuć się żołnierzem, nawet jeśli oznaczało to wyjazdy do niebezpiecznych miejsc. Ślub wcale tego nie zmienił. Byliśmy małżeństwem zaledwie od czterech miesięcy, gdy w końcu dostał się do SAS. Dlatego przenieśliśmy się do Leominster. I właśnie wtedy zrozumiałam, ile może wypić twój ojciec – dodała Janet po krótkiej pauzie. – Nie zawsze był wtedy agresywny, tylko… zamykał się w sobie. Mój ojciec nie pił, więc wcześniej nigdy nie widziałam pijanego mężczyzny. A wtedy byliśmy już sami. Niewiele wiedziałam o życiu w wojsku. W ogóle niewiele wiedziałam o życiu – miałam tylko dwadzieścia jeden lat. Huw był miłym człowiekiem, ale postrzegał świat inaczej niż ja. Gina wstrzymała oddech, zszokowana. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że z takich właśnie powodów mama ukrywa wspomnienia o ojcu. Że sama nie chce pamiętać. Nagle ujrzała Janet w całkiem innym świetle – nie jako matkę, ale jako młodą dziewczynę, wystraszoną, wrzuconą do zupełnie obcego sobie świata. – Mamo, nie musisz… – Powiedziałaś, że chcesz poznać swojego ojca. – Janet zacisnęła usta w wąską linię. Gina skinęła głową, zakłopotana. – Potem pojawiłaś się ty. Myślałam, że może dziecko go trochę uspokoi, że dzięki tobie zrozumie, że są na świecie rzeczy ważniejsze niż misje SAS. Uwielbiał cię. Naprawdę – nie zmyślam. Byłaś jego oczkiem w głowie. Wszędzie nosił twoje zdjęcie, fotografię ślicznego bobasa z jego ciemnymi kręconymi włosami. Przez jakiś czas wszystko się układało. Wyjechał do RPA, gdzie szkolił żołnierzy, a ja się cieszyłam, że nie trafił do Irlandii Północnej, bo tam było naprawdę niebezpiecznie, tam toczyły się walki z IRA. A potem się dowiedziałam… – Janet westchnęła i spojrzała za okno. – Tuż przed twoimi trzecimi urodzinami dowiedziałam się, że chce tam jechać. Zgłosił się na ochotnika. Palce Janet zacisnęły się mocniej na dłoni Giny.
– Szkoda, że wojsko nie chce ci powiedzieć, co się tam stało, mamo – powiedziała. – Chociaż tyle są tobie chyba winni, prawda? Może czegoś się dowiemy, skoro minęło tyle lat? Janet pokręciła głową, a na jej twarzy malowały się smutek i złość jednocześnie. – Niczego nam nie powiedzieli, bo sami nie wiedzą. W chwili śmierci twój ojciec był tam, gdzie nie powinno go być. Podobno oddalił się na własną rękę, działał z własnej inicjatywy. Co jest chwalebne i godne podziwu, gdy się udaje, oczywiście. Ale kiedy kończy się katastrofą, niczego nie chcą ujawnić. Gina cała się spięła, przygotowując się na to, co mogła za moment usłyszeć. – Pytałam, kogo mogłam, ale nikt nie zdradził mi żadnej informacji – kontynuowała Janet z udręczeniem. – Huw zawsze był lekkomyślny, ale kiedy się napił, wydawało mu się, że jest niezwyciężony. A wszyscy działali w głębokim ukryciu, często jako szpiedzy w IRA. Jego jednostka dopiero później dostała informację, gdzie został zabrany… – Zakryła usta dłonią, po czym dodała cicho: – Nie było nawet ciała, które mogliby pogrzebać. Napięcie ustąpiło, a Gina poczuła się nagle tak, jakby spadała w głęboką przepaść. Jej tata, przystojny, uśmiechnięty mężczyzna ze zdjęcia w Ascot, połowa jej DNA, połowa jej osobowości, konał samotnie gdzieś w piwnicach Belfastu. – Wiedział, że ryzykuje – mówiła dalej Janet, nie kryjąc goryczy. – Wiedział, że może zginąć, ale mimo to poszedł. My mu nie wystarczałyśmy. Mogę mu wybaczyć, że zostawił mnie, ale nigdy nie zapomnę, że zostawił ciebie. – Mamo… – Nawet nie próbuj mówić, że zrobił to w szczytnym celu. Miałam dwadzieścia pięć lat, byłam wdową z małym dzieckiem i musiałam wrócić do domu, do moich rodziców – którzy nie chcieli, bym za niego wychodziła, uwierz mi – zaczynać wszystko od nowa. Huw nie miał żadnej rodziny oprócz nas. Dlatego nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Łatwiej było zapomnieć. Co zresztą mogłabym ci powiedzieć? Nic. Nic nie wiedziałam, byłam załamana i wściekła, Georgino. – Ale jak zdołałaś zapomnieć o tym wszystkim, skoro miałaś mnie? Janet wzdrygnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją uderzył. – Och, Georgino, ponieważ to ty nadawałaś sens mojemu życiu. To dzięki tobie znajdowałam w sobie siłę, żeby wstawać co rano. Twoje małe rączki na mojej twarzy, twój uśmiech, gdy zabierałam cię do parku. – Wykrzywiła usta, próbując się uśmiechać i stłumić płacz jednocześnie. – Byłyśmy naprawdę dobrymi przyjaciółkami. Naprawdę dobrymi przyjaciółkami. Gina westchnęła ciężko, słysząc tęsknotę i smutek w głosie matki. – Kiedy poszłaś do szkoły i nie mogłam być z tobą przez cały czas, zaczęłam się o ciebie zamartwiać. Byłaś wyjątkowo odważna, wspinałaś się na różne rzeczy, skakałaś z nich, niczego się nie bałaś. A ja drżałam z lęku, że odziedziczyłaś po ojcu lekkomyślność. I jego charakter. Nie mogłam znieść myśli, że coś złego ci się stanie. Umierałam ze strachu, że zasmakujesz w alkoholu. Że też nie będziesz wiedziała, kiedy przestać. Pewnie martwiłam się za bardzo, ale nic nie mogłam na to poradzić. Czułam, że nie martwiłam się dostatecznie wcześniej, i dlatego tak się wszystko ułożyło. Gina zawstydziła się nagle wszystkich tych godzin, które spędziła na opowiadaniu Naomi o paranoi i wścibstwie matki. – Nie rozmawiałaś o tym z nikim? – A z kim miałabym rozmawiać? – parsknęła Janet. – Nie, jakoś sobie radziłam. Choć Terry mi pomagał. Rozumiał. Tak, Terry byłby dobrym ojcem. – Terry był dobrym ojcem – zaprotestowała Gina. – Był dla mnie cudownym tatą. Janet podniosła wzrok, zaskoczona nagłym wyznaniem córki. – Naprawdę?
Gina skinęła głową. – Oczywiście. Znów milczały przez jakiś czas, oswajały się ze wszystkim, co usłyszały. W umyśle Giny pojawiały się coraz to nowe obrazy. Huw Pritchard, teraz już lepiej znany, uparty i nieobliczalny. Janet jako zdruzgotana młoda wdowa, pozostawiona sama z małym dzieckiem w wieku, w którym Gina piła wino w londyńskich barach. I mała Gina, lekkomyślna, nieostrożna. Nie pamiętała siebie takiej. Zawsze myślała, że była raczej zbyt potulna. „O tyle rzeczy nigdy jej jeszcze nie pytałam” – pomyślała Gina i nagle zapragnęła to zrobić. Chciała lepiej poznać swoją matkę. – Wiem, że byłam dla ciebie surowa, gdy dorastałaś – przemówiła Janet ze smutkiem. – Ale nie potrafiłam się powstrzymać. Byłaś taka młoda, gdy poznałaś Kita, a ja myślałam wtedy tylko o tym, jaka sama byłam ufna w twoim wieku. Myślałam wtedy, że wszystko wiem. Kiedy miałaś ten wypadek, oddałabym każdą część ciała, żeby cię uratować. Serce, wątrobę, wszystko. Sto razy wolałabym, żeby to mnie, a nie ciebie, dopadł ten rak. – Podniosła na Ginę czerwone, udręczone oczy. – Wiesz, że teraz chciałabym tego samego, gdyby to było możliwe. Moja śliczna córeczko. Gina przełknęła i zarzuciła matce ręce na szyję. Nie mogła znieść bólu, który słyszała w jej głosie. – Przepraszam – chlipała we włosy Janet. – Przepraszam, mamo. – Tak bardzo cię kocham – mówiła zdławionym głosem Janet. – Modliłam się, żebyś miała dziecko i mogła doświadczyć tej bezgranicznej miłości matki, myślałam, że to by nas zbliżyło. Myliłam się. Nie chciałam cię zranić, kiedy wyrażałam głośno to pragnienie. Nie wiedziałam, że sprawi ci ból. Och, Georgino… Kiedy byłaś mała, wszystko wydawało się proste. Przytuliłam cię i świat znów był piękny. Ale gdy zaczęłaś dorastać, nie wiedziałam już, jak z tobą rozmawiać. Miałam wrażenie, że nigdy nie słyszałyśmy tego, co mówiła druga. Ale nadal bardzo cię kochałam. Tak bardzo… – Powinnam była mówić ci więcej – odparła Gina drżącymi ustami, z trudem wydobywając głos z gardła. – Niczego przed tobą nie ukrywać. – Georgino… – Janet oparła policzek o policzek córki, jak wtedy, gdy Gina była jeszcze dzieckiem, po wieczornej bajce. – Zawsze będziesz częścią mnie. Gina zamknęła oczy, potem jednak otworzyła je szybko, by nie oglądać tego, co kłębiło się w jej głowie. – Mamo, to tylko badania – powiedziała. – Będziesz mnie miała jeszcze przez całe wieki. – To ciągle za krótko – odparła Janet. Patrzyła na swoją córkę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. Bo tak właściwie było. Po raz pierwszy widziała ją naprawdę. – Nigdy nie będę miała dość czasu spędzonego z tobą. Gina przytuliła głowę do matczynej piersi i pozwoliła, by wypłynęły z niej lęki i stres ostatnich dni. Czuła, jak Janet obejmuje ją mocno, jakby w ten sposób mogła ochronić swoje dziecko przed całym złem świata.
Rozdział dwudziesty piąty Gina nie wiedziała, czy wzrok płata jej figle, czy też chodzi o dziwne zjawisko pogodowe, ponieważ gdy przechodziła przez żeliwną bramę parku, światło wydawało się o dwa tony za jasne, niczym blask słońca uwięziony pod ciemną chmurą kilka minut przed burzą. Wszystkie barwy dokoła były tak soczyste, że bolały ją od tego oczy: róże na klombach pyszniły się głęboką, aksamitną czerwienią, liście błyszczały niczym szmaragdy. Przystrzyżona niedawno trawa wypełniała powietrze zapachem, który przypominał jej kanapki z bananem z czasów, gdy w letnie popołudnia, po zabawie, opalały się z Naomi – woń tak intensywną, że niemal czuła jej smak. Nad parkowymi alejkami niosło się bzyczenie pszczół przelatujących z kwiatka na kwiatek, powoli zaczęły do nich też dołączać głosy ludzi, którzy właśnie wychodzili z biur. Było ich coraz więcej, uradowani myślą o weekendzie, kładli się na trawie, podwijając rękawy i nogawki spodni. Gina czuła zapach olejku do opalania, biurowego potu, perfum i grillowanego mięsa, które przygotowywano w pobliskiej restauracji. Jej skórę przeniknęło cudowne mrowienie, gdy zaczęła otwierać się na to wszystko. Delikatne ciepło otulało jej twarz, z dala niosło się szczekanie psów i odgłosy ulicy tłumione przez gęsty żywopłot, chrzęst żwiru pod stopami ludzi. Było za głośno, za jasno, za gorąco, za tłoczno, ale chciała, by to wszystko w nią wpłynęło i stało się jej częścią. „Chcę być świadoma każdej chwili” – pomyślała z determinacją. „To musi stać się częścią mnie. Pragnę być tutaj”. Zmuszała się też do skupienia na każdej chwili, gdy była w szpitalu. Tym razem nie chciała od tego uciekać, jak sześć lat temu, gdy to Stuart zadawał pytania, a ona unosiła się nad sobą, nieobecna. Zgodnie z umową Naomi czekała na nią przed wejściem zaopatrzona w notes i listę, gotowa zadać wszystkie pytania, na które nie mogłaby się zdobyć Gina. Jednak tym razem to Gina zachowała stoicki spokój, podczas gdy Naomi siedziała obok niej roztrzęsiona. Tym razem Gina wiedziała, co usłyszy w odpowiedzi: łatwiej przychodziły jej pytania, gdy wiedziała, że w odpowiedzi nie usłyszy niczego, co mogłoby ją zaskoczyć. Zrobili jej kolejne badania, następną biopsję, ultrasonografię, tomografię. Wciąż pamiętała wszystkie szczegóły, uścisk dłoni Naomi, dwie nietknięte kawy, drwiący rechot przy czytaniu horoskopów w kolorowych czasopismach. Pielęgniarki były miłe i pogodne, a Gina starała się myśleć o pikniku na wzgórzu, za godzinę, za pół godziny, za dziesięć minut, aż wreszcie miała to za sobą i wyszła z Naomi przez białe korytarze prosto w blask słońca. Naomi uściskała ją mocno przy wyjściu. – Jesteś niesamowita – wykrztusiła przez łzy. Pośmiały się razem z okropnej rzeźby ciężarnej kobiety, która wyglądała jak Muminek strzegący drzwi szpitala, a później znów bez słowa trwały w uścisku przez kilka minut. – Będzie dobrze – powiedziała w końcu Gina, a Naomi wytarła nos, skinęła głową i uśmiechnęła się do niej łzawo. Teraz, przechodząc przez bramę parku, Gina miała wrażenie, że wszystko wokół niej eksploduje całą masą różnych bodźców, jakby w tym jednym popołudniu skondensowało się całe lato, jakby także musiało upchnąć jak najwięcej w jednym doskonałym dniu. Zobaczyła ich na szczycie wzgórza: Nick siedział na dużym kraciastym kocu, a Buzz leżał obok niego. Gina zastanawiała się, skąd wziął ten wielki koc i kosz piknikowy rodem z Czarnoksiężnika z krainy Oz.
„Jest tak, jak powiedział Kit” – pomyślała. „Nie muszę robić wszystkiego naraz. Wystarczy, że przejdę przez dzisiaj i dzisiaj, i dzisiaj, że wykorzystam to najlepiej, jak potrafię”. Nick także ją zobaczył – rzucała się w oczy, ubrana w swoją ulubioną czerwoną sukienkę w kropki, z głębokim dekoltem, dzięki któremu czuła się jak na wakacjach. Włożyła też swoje szczęśliwe majtki i ulubione buty, użyła drogich perfum i najlepszej szminki. Cieszyła się tym wszystkim, a nie chowała na jakąś bliżej nieokreśloną okazję w przyszłości. Nick podniósł rękę i pomachał do niej, a ona odpowiedziała mu tym samym gestem. Musiał złapać Buzza za obrożę i przytrzymać, by chart nie popędził w dół zbocza na spotkanie swojej pani. W końcu jednak zwolnił uścisk, a Gina patrzyła z radością, jak Buzz sadzi wielkie susy, biegnąc w jej stronę. „Może wszystko będzie dobrze” – pomyślała. „A może nie. Ale tym razem wiem, co mam robić. Raz już to zrobiłam. Mogę zrobić raz jeszcze. Teraz noszę w sobie prawdziwe szczęście i będę je nosić tak długo, jak to będzie możliwe”. Chwyciła obrożę Buzza i podrapała go za uszami na powitanie, ale gdy podniosła wzrok na Nicka, który właśnie otwierał cydr, poczucie niesprawiedliwości omal nie zwaliło jej z nóg. To naprawdę niesprawiedliwe. Nick był człowiekiem, na którego czekała przez całe życie, człowiekiem, który sprawiał, że miała ochotę robić różne rzeczy, odwiedzać różne miejsca, przeżywać nowe doznania. Nick nie pokazywał jej świata, jak Kit, ani nie opowiadał o nim, jak Stuart. Nick pomagał jej wydobywać z siebie to, co najlepsze. I właśnie wtedy, gdy dotarła do tego miejsca, świat zwalił im się na głowę. „Ale kto wie, jak długo będzie mi dane to szczęście?” – spierała się z samą sobą. „Mam miłość, mam dom, mam psa i pracę. Naomi i mamę, i Willow, i siebie”. Nick znów do niej pomachał. Jej serce nabrzmiało miłością i zaczęło się unosić niczym balon, który wyrwał się z dziecięcej rączki, prosto ku niebu, czerwona kropka na tle chmur. Gina ruszyła w górę zbocza, prowadząc przy sobie Buzza, a gdy wyszła spod osłony drzew, jej nagie ramiona owiał łagodny wietrzyk. Była to cudowna, delikatna pieszczota, dzięki której znów poczuła każdą cząstkę swojego ciała. Miała w kieszeni polaroida, wyjęła go teraz, by uwiecznić ten moment, ale coś ją powstrzymało. Nick wstał z koca, gotów zapytać, jak się czuje, co się stało, ale Gina przyłożyła palec do ust. Powoli, świadomie weszła w ten obraz, zamknęła oczy, gdy oplotły ją ramiona Nicka, gdy zimny nos Buzza dotknął jej nogi, a żółty blask słońca ogrzał zgniecioną trawę przy ich kocu. Nacisnęła migawkę w swoim umyśle. Zapomnij o tym, co było przedtem, i o tym, co będzie potem. Skup się na tej właśnie chwili, gdy masz wszystko, czego potrzebujesz: to jest właśnie życie. Teraz. Teraz. I teraz.
Podziękowania Policz do stu to historia bardzo osobista, którą czasami niełatwo mi się pisało. Jestem wdzięczna mojej wrażliwej i sprawnej redaktorce, Francesce Best, oraz mojej fantastycznej – jak zawsze – agentce Lizzy Kremer za ich cierpliwość i wsparcie okazywane w ostatnich miesiącach. Równie wdzięczna jestem cudownym zespołom z Hodder oraz z David Higham Associates. Dziękuję także Andrew Pughowi oraz fachowcom, którzy zbijali tynk ze ścian naprawdę najciszej, jak się dało, sami robili sobie herbatę i odpowiadali na każde głupie pytanie o zaprawę, aż w końcu zaczynałam rozumieć, co robią. Wszelkie błędy dotyczące remontów starych domów, które pojawiły się w tej książce, z pewnością nie wynikają z ich winy. Tworząc własną listę stu rzeczy, doceniłam wszystkie, które dają mi radość, duże i małe – owce rasy Herdwick, zachody słońca w Herefordshire, spotkania przy kawie z moją najlepszą przyjaciółką, nowe autobusy Routemaster, tosty – ale na samym szczycie tej listy jest wietrzna oaza spokoju moich rodziców nad Morzem Irlandzkim. Nauczyli mnie, że nie potrzeba rzeczy, które przypominają o miłości, jeśli cały czas nosimy tę miłość w sercu. Gdybyś miała zacząć życie na nowo z kilkoma tylko rzeczami, które są dla ciebie najcenniejsze, co byś zatrzymała?
Oto kilka rzeczy, które zawsze chciałabym mieć przy sobie:
1. Podstawki na jajka w kształcie owcy rasy Herdwick 2. Pierścionek zaręczynowy mojej babci 3. Hipcio, którego mama zrobiła mi na drutach 4. Moje ukochane psisko
Kwestionariusz Lucy Dillon Co znalazłoby się na szczycie twojej listy stu rzeczy? Na pewno moje psy, Violet i Bonham, które wnoszą do mojego życia mnóstwo radości, nie tylko za sprawą swoich pociesznych min i pomarszczonych łap, które pachną ciastkami, ale i dlatego, że zawsze gdy idziemy na spacer, dostrzegam coś, czego sama prawdopodobnie bym nie zauważyła – niezwykły zachód słońca, jeżyny w krzakach, zapach powietrza, który zmienia się wraz z porami roku. Są wybornymi towarzyszami i zawsze się cieszą na mój widok. Uwielbiam na nie patrzeć, gdy podążają za jakimś niewidzialnym tropem, a ich ogony układają się wtedy w znak zapytania. Jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa? Zabawa na plaży przed domem moich rodziców w Seascale – zapach morza i kremu do opalania Ambre Solaire SPF50+, gorący piasek, szum fal w oddali. Wiem, że musiał to być 1976 rok, bo potem przez długi czas nie było równie ciepło. Zbierasz coś? Tak, gromadzę stare romanse – uwielbiam staromodne obwoluty z czarującymi pielęgniarkami w objęciach przystojnych lekarzy. Zbieram też buty Vivienne Westwood (rzadko pojawiają się w rozmiarze 8), stare pocztówki z miejscowości, w której się wychowałam, sztuczną biżuterię, książki kucharskie, szczególnie amerykańskie z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych… Doskonale rozumiem Ginę i jej dom pełen pudeł. Kiedy ostatnio napisałaś lub otrzymałaś odręcznie pisany list?
Jestem tradycjonalistką, jeśli chodzi o pocztówki: mam ich całe pudełko, które leży na biurku przy moim komputerze, staram się je wysyłać zamiast mejli i esemesów. Zawsze milej dostać pocztówkę niż esemes. Widokówki od przyjaciół trzymam w książkach kucharskich, więc od czasu do czasu jakąś znajduję i robi mi się wtedy ciepło na duszy. Gdybyś miała okazję przeżyć jeszcze raz jeden rok swojego życia, który rok byś wybrała?
Prawdopodobnie któryś z trzech lat, które spędziłam na studiach. Ale tym razem nie przejmowałabym się egzaminami, powiedziałabym stanowcze „nie” fryzjerce, która ścięła moje długie włosy, gdy miałam dwadzieścia lat, i znalazłabym w sobie dość odwagi, żeby dołączyć do kółka teatralnego, zamiast włóczyć się po uczelni i zamartwiać się, że nigdy nie powiem nic oryginalnego o Jane Austen. Nikt już nie ma nic oryginalnego do powiedzenia o Jane Austen. Gdyby ożyła, pewnie sama miałaby z tym kłopoty. Te trzy zmiany pozwoliłyby mi cieszyć się bardziej rzeczami, którymi nie miałam czasu się cieszyć. Ale kiedy się nad tym zastanawiam… Wierzę mocno, że najlepszy rok naszego życia jeszcze nie nadszedł, więc może tak naprawdę
chciałabym powtórzyć rok 2015 albo 2020. Wymień trzy rzeczy, które zabrałabyś na bezludną wyspę. Ekspres do kawy, moją gitarę i psy, żeby ogrzewały mnie w nocy. Kiedy ostatnio zrobiłaś coś pierwszy raz? Co to było? Zaczęłam właśnie biegać – właściwie nazywanie tego bieganiem jest pewną przesadą. To głównie człapanie przeplatane truchtaniem, ale wierzę, że jeśli będę trzymać się programu treningowego, zacznę biegać naprawdę! Zawsze zazdrościłam biegaczom ich długiego kroku i pogodnych min (i świetnych nóg), pomyślałam więc, że czas w końcu zdobyć się na ten wysiłek i dołączyć do nich, dopóki pozwalają mi na to kolana. Nauczyłam się też robić tego lata ciasto ptysiowe. Stąd bieganie. Co kupiłaś za swoją pierwszą wypłatę?
Czerwoną szminkę Maca. Zaraz po studiach zaczęłam pierwszą, bardzo słabo płatną pracę w biurze naprzeciwko domu towarowego Selfridges przy Oxford Street. W czasie przerwy na lunch chodziłam tam oglądać różne towary, choć nie było mnie stać na nic prócz kanapki, a i to nie zawsze. Kiedy w końcu dostałam wypłatę, wydałam zawrotną, jak mi się wtedy wydawało, sumę na szminkę, którą makijażystka wybierała dla mnie przez pół dnia. Używałam tej pomadki codziennie i zużyłam do samego końca: czułam się dzięki niej naprawdę szykowna i „londyńska”. Od tej pory zawsze używam wyłącznie czerwonej szminki. Co najbardziej lubisz jeść?
Pieczywo. Uwielbiam pieczywo, szczególnie coś, co nazywają chlebem beacon, który znalazłam jedynie w piekarni w Gosforth. To pyszny, gęsty chleb słodowy, prawdziwy rarytas w świecie pieczywa. Kiedy ja i siostra byłyśmy małe, mama kupowała naraz trzy bochenki, bo w drodze ze sklepu do domu w jednym wyjadałyśmy dziurę. To jedyny przepis, jakiego nie chcę znać, bo gdybym nauczyła się piec ten chleb, zamieniłabym się w gigantyczny bochenek, niczym Veruca Salt z Charliego i fabryki czekolady. Masz jakiś ulubiony smakołyk, którego nie umiesz sobie odmówić? Serek mascarpone wymieszany z cukrem pudrem. Nie radzę próbować. Śliskie zbocze prowadzące do piekła pokryte jest serkiem mascarpone, a poręcze są zrobione z mlecznej czekolady. Masz swoją ulubioną piosenkę karaoke?
Nieudolnie naśladuję If I Could Turn Back Time Cher. Szczególnie niższe partie. Jakiej piosenki słuchałaś ostatnio?
Literally! The Vikings Song z serialu Horrible Histories. Nie ma udanego dnia bez
odrobiny HH. Zdradź nam swój wyjątkowy ukryty talent.
Umiem tańczyć walca, cza-czę i fokstrota. Z czym zawsze można cię zobaczyć?
Z filiżanką kawy. Jak wygląda twój ideał szczęścia?
Wielka sofa, nowa książka w twardej okładce, ogień w kominku, psy po obu stronach i deszcz siekący w szyby. Albo noc szkockich tańców, która nigdy się nie kończy, z barem, w którym nigdy nie zabraknie drinków.
Liścik od Lucy Dillon Rak, szczególnie rak piersi, to coś, co niestety prawdopodobnie dotknie mniej lub bardziej bezpośrednio każdą z nas. Obecnie na raka piersi zapada co ósma kobieta (i jeden na 868 mężczyzn). Nie podejmuję się omawiać tu szczegółowo tak ważnego i skomplikowanego tematu, ale szukając materiałów do książki, natknęłam się na wiele cennych i przystępnie podanych informacji na stronach organizacji Macmillan Cancer Support (www.macmillan.org.uk) i Breast Cancer Care (www.breastcancercare.org.uk). Opowieści i hart ducha kobiet takich jak Gina były bardzo inspirujące, a dzięki nim jeszcze goręcej podziwiam pracę wszystkich, którzy niosą pomoc ludziom dotkniętym tą chorobą.
Jak być dobrym klientem dziesięć rad na podstawie własnego doświadczenia i wskazówek otrzymanych od fachowców remontujących mój dom. 1. Zdecyduj, czego chcesz. Ludzie planujący remont domu dzielą się zasadniczo na dwie grupy – tych, którzy wiedzą, czego chcą, i tych, którzy nie wiedzą. Ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, mogą mieć całą masę pomysłów oraz irytująco konkretnych, ale niemożliwych do realizacji wymagań dotyczących oświetlenia, generalnie jednak pracuje się z nimi łatwiej niż z ludźmi, którzy nie wiedzą, czego chcą, i zastanawiają się przez trzy tygodnie, gdzie umieścić włączniki światła. Niektóre rozwiązania przychodzą nam do głowy już w czasie remontu, ale zaoszczędzimy wszyscy sporo czasu, jeśli pomyślimy nad tym, ile gniazdek chcemy mieć w pokoju, zanim zjawi się elektryk. (Kiedy przyjdzie nam zapłacić za dzień pracy dwóch robotników, którzy jedynie stali i słuchali naszych rozważań o kolorze fug, następnym razem o wiele szybciej skupimy się na właściwym temacie). a) Podejmujcie decyzje wspólnie. To największy problem mojego fachowca: wykonanie pracy zgodnie z konkretnymi wymaganiami jednej osoby, a potem przerabianie jej na polecenie drugiej, która uzna, że poprzednie rozwiązanie jest do niczego i trzeba wszystko zmienić. Przemalowywanie pokoju jest jeszcze do zniesienia. Wymiana całej dębowej podłogi to już prawdziwy koszmar. Równie nieprzyjemne jest słuchanie kłótni o armaturę czy wielkość płytek. 2. Opisz proponowane prace i ich szacowany koszt, aby potem nie było wątpliwości co do wysokości rachunku. Zawsze pojawią się jakieś dodatkowe zadania, ale należy dokładnie przekazać wykonawcy, czego konkretnie chcemy. Znacznie trudniej to zrobić, gdy praca jest już wykonana. Albo nie. 3. Przynieś do remontowanego domu czajnik, mnóstwo herbaty, kawy, mleka i ciastek, które zostawisz do dyspozycji fachowców. Mogą potem sami robić sobie picie i nie zawracać ci głowy. Popularne ciastka to herbatniki w czekoladzie i markizy, niepopularne – kokosowe. 4. Przygotuj listy tego, co konieczne, co ważne i co może zaczekać. Nie męcz fachowców punktami z listy nr 3, gdy są zajęci rzeczami koniecznymi, ale nie daj się zbywać, gdy chodzi o punkty z listy nr 1. Jeśli nie zatrudniasz kierownika projektu, który nadzoruje robotników, ustal, kto jest ich szefem, i rozmawiaj z nim raz na tydzień o postępach prac, byś wiedział, na czym stoisz. Zapisuj wszystko. 5. Opłacaj faktury w terminie. Nie chcesz, by hydraulik „gdzieś przepadł” i wszyscy czekali, aż włączy z powrotem wodę. 6. Zadawaj pytania. Zdaniem mojego błyskotliwego elektryka cenne w remontach jest to, że można się podczas nich wiele nauczyć. Problem nie tylko w tym, że remont jest stresujący (wystarczy zajrzeć do jakiegokolwiek poradnika, aby to zrozumieć), ale i w tym, że większość ludzi remontowała wcześniej tylko jeden dom, może dwa. Na szczęście fachowcy zwykle mają znacznie większe doświadczenie. Pytaj więc. Problem ich poprzedniego klienta może się okazać twoim rozwiązaniem. 7. Jeśli nie wiesz, gdzie umieścić światła lub przełączniki, skopiuj je i przyklejaj kopie taśmą w różnych miejscach, aż uznasz, że wyglądają odpowiednio. Umieść również jedno gniazdko w kredensie, abyś mógł ładować wszystkie urządzenia z akumulatorami w jednym miejscu.
8. Schowaj swój drogi odkurzacz. Inaczej ktoś na pewno posprząta nim siedemdziesiąt ton pyłu, który powstał podczas remontu. Kurz i pył zawsze towarzyszą pracom remontowym, nawet gdy montujesz tylko kilka półek. Jeśli możesz, oddziel remontowaną część od innych pomieszczeń, przykryj wszystko folią albo wynieś, jeśli się da. Jeśli nie – zaopatrz się w tłumiące hałas nauszniki i gin. 9. Rób dużo zdjęć – dobrze jest mieć dokumentację remontu, a jeszcze lepiej przypominać sobie później, jak okropnie wszystko wyglądało i jak ładnie wygląda teraz. 10. Zachowuj się profesjonalnie, ale uprzejmie – chwal wszystkie prace wykonane przez robotników, ale narzekaj też na plamy farby na nowych płytkach. Remont może przecież trwać całe wieki. Nadejdzie czas, gdy dom będzie się wydawał dziwnie pusty bez trzech facetów w roboczych ubraniach, słuchających radia i wiercących dziury w ścianach. a) Jeśli twoi fachowcy obserwują cię na Twitterze, pamiętaj, by pisać o nich tylko miłe rzeczy. I nie zaglądaj ciągle na ich konta, żeby sprawdzić, czy znów nie narzekają na ciastka. Właściwie najlepiej w ogóle nie zaglądać na ich konta.
Charty: kilka powodów, dla których to idealne zwierzęta domowe Jeśli zastanawiacie się nad sprowadzeniem do domu psa, to pomyślcie przez moment o tysiącach chartów, które nie biorą już udziału w wyścigach i szukają lepszego życia, z dala od toru. To nie tylko prawdziwie rasowe psy, z rodowodami sięgającymi kilku pokoleń wstecz, ale także niezwykle miłe oraz towarzyskie zwierzaki. I nic nie wyraża miłości piękniej niż chart oparty ufnie o waszą nogę…
1. Wbrew stereotypowym opiniom charty nie potrzebują wcale wielogodzinnych spacerów i ćwiczeń. Są sprinterami, a nie maratończykami, więc dwa dwudziestominutowe spacery i kilka przebieżek w zupełności im wystarczą. Jeśli chcecie spacerować dłużej, z chęcią będą wam towarzyszyć, ale w zimie trzeba je czymś okryć. 2. Pogodne usposobienie czyni z nich idealne zwierzęta domowe: są spokojne, łagodne i serdeczne. Chart chłonie miłość jak gąbka i w takim samym stopniu ją oddaje, a przy tym zachowuje się z elegancją właściwą jego arystokratycznemu wyglądowi. No dobrze, może trzeba chować jedzenie przed ich długimi nosami, ale nie szczekają, nie kopią i nie rozsiewają sierści jak psy innych ras, dzięki czemu są idealnym towarzystwem dla alergików. Łatwo przyzwyczajają się do ustalonego porządku dnia, więc łatwo im się dostosować do waszego harmonogramu. 3. Wiecie, co dostajecie: adopcja dorosłego psa oznacza, że nie spotkają was niespodzianki, jak zdarza się to w przypadku szczeniaków, które wyrastają na coś innego, niż przypuszczaliśmy. Pracownicy schronisk znają charaktery i potrzeby konkretnych psów, mogą więc dobrać takiego, który będzie pasował do waszych warunków. Nie wszystkie charty są też duże – występują w różnych rozmiarach, od muskularnych wyścigowców po delikatne pieski. Mają też różne umaszczenie. 4. Niektóre charty lubią koty. Choć podobnie jak wiele innych psów chętnie ścigają koty i inne małe stworzenia (problem w tym, że charty są wystarczająco szybkie, by je złapać), nie wszystkie traktują koty jako wyzwanie. W schroniskach można sprawdzić, czy nasz chart jest skłonny dzielić dom z kotem. Najczęściej okazuje się, że nie mają nic przeciwko temu. 5. Mają ułożone życie towarzyskie. Z pewnością po adoptowaniu charta nawiążecie nowe przyjaźnie, choćby dlatego że będziecie wzbudzać zainteresowanie przechodniów. Ponieważ charty spędzają większość życia w psiarni, gdzie rzadko spotykają inne rasy, najlepiej się rozumieją z innymi chartami, więc różnego rodzaju kluby właścicieli chartów organizują spotkania, zabawy i imprezy charytatywne. 6. Są piękne i naprawdę ich widok cieszy oczy, nawet jeśli leżą do góry łapami na waszej sofie. Chart to jakby żywy fragment historii w waszym domu: smutne oczy chartów patrzą z malowideł, portretów i zdjęć różnych epok, od Egiptu przez elżbietańską Anglię po czasy współczesne. Tylko nieliczne rasy mogą się poszczycić równie bogatą i barwną historią. 7. W schroniskach żyją tysiące chartów czekających na nowy dom. Wiele z nich zostaje porzuconych, gdy są kontuzjowane lub za stare, aby dłużej biegać. Zwykle jednak dożywają kilkunastu lat, mają więc dużo czasu, by obdarzyć miłością i przyjaźnią swoich właścicieli.