Mike Resnick Gdzieś w Europie (Over there) Przełożyła Anna Bartkiewicz Zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie na zmobilizowanie dwóch dywizji, któ...
10 downloads
25 Views
161KB Size
Mike Resnick
Gdzieś w Europie (Over there) Przełożyła Anna Bartkiewicz
Zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie na zmobilizowanie dwóch dywizji, które – na mocy właśnie uchwalonej ustawy – rozpoczną natychmiast służbę na froncie oraz deklaruję gotowość zmobilizowania – na rozaz Prezydenta – następnych czterech dywizji. Szczegóły sprawy przedstawiłem w swoich ostatnich listach skierowanych do Pana Ministra Wojny. Teodor Roosevelt Telegram do Prezydenta Woodrowa Wilsona z dnia 18 maja 1917
Z wielką przykrością stwierdzam, że nie mogę się przychylić do pańskiej prośby wyrażonej w telegramie skierowanym do mnie w dniu wczorajszym. Przyczyny tej decyzji przedstawiłem w oświadczeniu wygłoszonym na forum publicznym dziś rano. Nie muszę chyba Pana zapewniać, że podjęta ona została w oparciu o przesłanki wynikające z troski o sprawy publiczne, a nie pobudek o charakterze prywatnym bądź osobistym. Woodrow Wilson Telegram do Teodora Roosevelta z dnia 19 maja 1917
Rzecz działa się dnia 22 maja roku 1917. Woodrow Wilson podniósł głowę. Wzrok jego padł na postać krzepkiego mężczyzny, który, stojąc po drugiej stronie biurka, zdradzał oznaki zniecierpliwienia. – Nasza rozmowa musi być z konieczności bardzo krótka – powiedział głosem, w którym dawało się wyczuć zmęczenie. – Do tego żebym się na nią zgodził, skłonił mnie wyłącznie szacunek dla faktu, że sprawował pan kiedyś urząd, który ja mam zaszczyt sprawować obecnie. – Doceniam to, panie prezydencie – odrzekł Teodor Roosevelt, przenosząc cały ciężar ciała z jednej nogi na drugą. – A więc? – spytał Wilson. – Wie pan, po co tu przyszedłem – oświadczył Roosevelt bez ogródek. – Potrzebne mi jest pańskie zezwolenie na ponowne sformowanie pułku; Rough Riders* [*Rough Riders – „surowi jeźdźcy” – nazwa nadana regimentowi ochotniczej kawalerii, walczącemu w wojnie o Kubę, którego rekrutacje i dowództwo powierzono w roku 1898
Rooseveltowi.] i udanie się z nim do Europy. – Jak już mówiłem, jest to wykluczone. – Mnie pan nic nie mówił, panie prezydencie – odrzekł Roosevelt opryskliwie. – A to, co pan mówi prasie mnie, nie interesuje. – Mówię więc to panu teraz – powiedział Wilson stanowczo. – Niej mogę pozwalać komukolwiek, kto chce zebrać pułk i iść na wojnę, żeby realizował taki zamiar. Istnieją pewne procedury i hierarchie, a także... – Ja nie jestem kimkolwiek – powiedział na to Roosevelt. – mam zamiar respektować i procedury i hierarchie. Zresztą wiele z tych procedur ustanowiłem ja sam – dodał, patrząc na prezydenta wyzywająco. Wilson spoglądał na niego przez dłuższą chwilę. – Skąd ten pański zapał do walki? Czy przemoc jest dla pana rzeczą aż tak fascynującą? – Brzydzę się przemocą i rozlewem krwi – brzmiała odpowiedź. – uważam, że wojny należy unikać. Zawsze, kiedy nie pociąga to za sobą utraty honoru. Ale jeżeli wojna już trwa, to należy ją wygrać. Ostatecznie i tak szybko jak to tylko możliwe. Wierzę, że w obecnej sytuacji jestem w stanie przyczynić się do osiągnięcia tego celu. – Pozwolę sobie przypomnieć panu, że ma pan już pięćdziesiąt osiem lat i że od chwili powrotu z Brazylii, trzy lata temu, nie jest pan całkiem zdrów. – Nonsens – zaczął bronić się Roosevelt. – Czuję, że jestem tak silny jak łoś amerykański. – Jednooki łoś – wtrącił oschle Wilson. Roosevelt już miał coś odpowiedzieć, lecz prezydent podniósł rękę, nie dając mu dojść do słowa. – Wiem, wiem dobrze, oślepł pan na lewe oko za czasów własnej prezydentury podczas meczu bokserskiego – powiedział, nie mogąc ukryć, że takie młodzieńcze w swym charakterze wybryki budzą w nim uczucie niesmaku. – Nie przyszedłem tutaj po to, żeby rozmawiać o stanie swojego zdrowia – odburknął Roosevelt. – Przyszedłem pomówić o reaktywowaniu mojego patentu oficerskiego, żebym ponownie w randze pułkownika mógł służyć w armii Stanów Zjednoczonych. Wilson pokręcił głową. – Zna pan moją odpowiedź w tej sprawie. Nie powiedział mi pan nic, co mogłoby spowodować, żebym zmienił zdanie. – Zaraz coś takiego powiem. – Tak? – Bądźmy szczerzy, panie prezydencie. Ja nominację republikanów mogę mieć, kiedy
tylko zechcę. A wy, demokraci, będziecie narażeni na krytykę bez względu na to, jak potoczą się losy wojny. Bo jedna połowa narodu ma do was pretensję za to, że w ogóle do niej przystąpiła. – Roosevelt, przerwał, a potem mówił dalej: – Jeżeli przywróci mnie pan do czynnej służby i pozwoli ponownie zorganizować mój pułk Rough Riders, mogę się zobowiązać, że w roku 1920 ani nie będę się ubiegał o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, ani takiej nominacji nie przyjmę, jeżeli mi ją zaproponują. – Czy ta sprawa ma dla pana aż takie znaczenie? – spytał Wilson, a jedna z jego cienkich brwi uniosła się w górę. – Aż takie, panie prezydencie. – Pański zapał imponuje mi i nie wątpię, że mówi pan szczerze – Powiedział Wilson. – Ale moja odpowiedź musi brzmieć: nie. Sprawuję swój urząd już drugą kadencję. I nie mam zamiaru ubiegać się o niego ponownie w roku 1920. Niepotrzebne mi więc to zobowiązanie z pańskiej strony i nie mam zamiaru zawierać z panem umowy, jaką pan proponuje. – A więc jest pan głupcem, panie prezydencie – brzmiała odpowiedź. – Bo ja na tę wojnę i tak pójdę, a pan odrzuca jedyną szansę, niewielką, być może ale zawsze szansę, na to, że republikanie nie zostaną dopuszczeni do Białego Domu. – Powtarzam jeszcze raz: odmawiam. Nie zostanie pan przywrócony do służby czynnej. Roosevelt wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa porządnie złożone listy i położył je na biurku prezydenta. – CO to jest? – spytał Wilson, wpatrując się w listy, jak gdyby bał się, że mogą go w każdej chwili ugryźć. – Listy od Brytyjczyków i Francuzów. I jedni i drudzy oferują mi patent oficerski we własnej armii. – Roosevelt przerwał na chwilę. – Jestem zawsze, przede wszystkim i nade wszystko Amerykaninem, panie prezydencie, i miałem nadzieję na ten najwyższy zaszczyt, jakim byłoby poprowadzenie moich żołnierzy pod amerykańskim sztandarem. Jednak jeżeli to jest niemożliwe, i tak wezmę udział w tej wojnie. A pan mnie od tego nie powstrzyma. W tej chwili na jego twarzy pojawił się słynny szeroki uśmiech. – Około trzydziestu dziennikarzy czeka teraz na mnie na trawniku przed Białym Domem. Czy mam im powiedzieć, że będę walczył w tej wojnie nie pod sztandarami ukochanego kraju, czy też że nasi europejscy sojusznicy bardziej pragną wygrać tę wojnę niż nasz własny prezydent? – Ależ, proszę pana, to jest szantaż! – powiedział Wilson z wściekłością.
– Myślę, że to właściwe słowo – odrzekł Roosevelt, ciągle się uśmiechając – Chciałbym, żeby polecił pan, aby kapitan Frank McCoy opuścił swoją jednostkę i stawił się pod moją komendę. Resztą zajmę się sam. – Tu znowu przerwał, po czym dodał: – Dziennikarze czekają, panie prezydencie. Co mam im powiedzieć? – Niech pan mówi, co pan chce – wymamrotał rozwścieczony Wilson – Byleby pan już wyszedł z tego gabinetu! – Dziękuję, panie prezydencie – odrzekł Roosevelt i, odwróciwszy się na pięcie, energicznie odmaszerował., Wilson odczekał chwilę, po czym powiedział głośno: – Może pan już wejść, Josephie. Joseph Tummulty, osobisty sekretarz prezydenta, wszedł do Owalnego Gabinetu. – Wysłuchał pan tego wszystkiego? – Tak, panie prezydencie. – Czy jest jakieś dobre wyjście z tej sytuacji? – Nie ma. Bo cokolwiek pan zrobi, rzuci się na pana prasa. – Tego się właśnie obawiałem – powiedział Wilson. – Przyparł pana do muru, panie prezydencie. – Ciekaw jestem, o co mu naprawdę chodzi – zastanawiał się Wilson. – Był gubernatorem, podróżnikiem, bohaterem wojennym, komisarzem policji, pisarzem, myśliwym i prezydentem. – Przerwał na chwilę, zastanawiając się nad tą tajemnicą.– Czego jeszcze można chcieć od życia? – Według mnie, panie prezydencie – powiedział Tummulty, nie starając się nawet ukryć pogardy – ten przeklęty kowboj chce jeszcze raz mieć okazję zaszarżować na jakieś Wzgórze San Juan. Przed Rooseveltem stały jego oddziały. Składała się na nie mieszanina tak różnorodna, jak tylko można sobie wyobrazić. Byli tam żołnierze i kowboje, zawodowi sportowcy i poszukiwacze przygód, myśliwi i farmerzy, awanturnicy i Indianie, tenisiści i zapaśnicy, było wśród nich nawet trzech. masajskich wojowników, których Roosevelt poznał, kiedy polował w Afryce. – Niektórzy z nich wyglądają na trochę podtatusiałych, panie pułkowniku – zauważył Frank McCoy, zastępca Roosevelta. – Niektórzy z nas są trochę podtatusiali, Frank – odpowiedział Roosevelt z uśmiechem. – A niektórzy mają jeszcze mleko pod nosem – mówił dalej kwaśno McCoy. – Na wojnie szybko wydorośleją. Roosevelt odwrócił się od McCoya i stanął twarzą do żołnierzy, czekając aż się
uspokoją. Tym samym dał chwilę czasu towarzyszącym pułkowi dziennikarzom na przygotowanie piór i ołówków, po czym przemówił: – Panowie, zaczyna się dla nas wielka przygoda. Mamy ten przywilej, że bierzemy udział w wydarzeniach o wielkim znaczeniu dla historii ludzkości. W straszliwym wirze wojny wszystkie wielkie narody stają w obliczu poważnej próby, próby odwagi i poświęcenia. Kiedy padły pierwsze strzały w tej wojnie, wszelkie atrakcyjne, ale powierzchowne teorie pacyfistów przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Roosevelt przerwał, odchrząknął, po czym głosem, którego tembr był zaskakująco wysoki, powiedział: – Obecna wojna jest największą wojną jaką widział świat. Ogromne armie, przerażające swymi rozmiarami rzezie, idealizm i bohaterstwo z jednej strony i odrażająca brutalność z drugiej, męstwo walczących i niezwykła pomysłowość tych, którzy zaprojektowali i skonstruowali różne rodzaje broni, gorący patriotyzm narodów broniących swoich ojczyzn i skomplikowane plany przywódców – wszystko to występuje w tej wojnie na tak wielką skalę, że nie może się z nią równać nic, co zdarzyło się w przeszłości. Sprawy, o które toczy się ta wojna, są sprawami fundamentalnymi. Ludzie wolni stowarzyszyli się, żeby walczyć z tyranią. I nie przesadzę, jeżeli Powiem, że wynik tej wojny zadecyduje o tym, czy dla tych, którzy ponad wszystko ukochali wolność, życie będzie ciągle warte przeżywania. Przerwał ponownie i popatrzył na szeregi swoich żołnierzy. – Jeżeli weźmiecie pod uwagę, jak ogromne są siły Aliantów, dojść do wniosku, że my będziemy tylko trybikiem w tej wielkiej machinie, że jeden pułk nie ma żadnego znaczenia. – Tu Roosevelt wysunął wojowniczo dolną szczękę. – Otóż ja wam powiadam: to bzdura! Reprezentujemy społeczeństwo, które niezłomnie wierzy w to, ze liczy się każdy wolny człowiek. I mogę wam zagwarantować, że Rough Riders też będą się w tej wojnie liczyli! Być może nie skończył jeszcze przemawiać, być może miał coś jeszcze do powiedzenia. I być może to powiedział... ale jeżeli tak było, jego słowa zagłuszył wybuch nieokiełznanego entuzjazmu. W godzinę później wsiedli na statek płynący do Europy. Roosevelt wezwał kaprala i wręczył mu napisany odręcznie list. Kapral zasalutował i odmaszerował, a Roosevelt wrócił na swoje krzesło stojące przed namiotem. Właśnie miał zacząć czytać książkę, kiedy podszedł niego McCoy.
– Codzienna porcja korespondencji do generała Pershinga? – spytał ironicznie. – Tak – odpowiedział Roosevelt. – Nie rozumiem, co mu się stało! Czekamy tu pod bronią, gotowi do walki, a on trzyma nas od prawie dwóch miesięcy na tyłach! – Wiem, panie pułkowniku. – Przecież to bez sensu! Czyżby nie wiedział, czego dokonali Rough Riders na Wzgórzu San Juan? – To było dawno temu – zauważył McCoy. – A ja panu mówię, Frank, że nasi ludzie to elita, to sama śmietanka! Nie pochodzą przecież z poboru. Każdy z nich jest ochotnikiem i o przyjęciu każdego z osobna zdecydowaliśmy my dwaj, ja i pan. Dlaczego skazani jesteśmy na to, żeby się tu marnować? Przecież trzeba wygrać tę wojnę! – Pershing ma bardzo dużo na głowie, panie pułkowniku – powiedział McCoy. – Musi rozmieścić pół miliona Amerykanów. I musi zsynchronizować swoje działania z działaniami Brytyjczyków i Francuzów; musi też troszczyć się o zaopatrzenie i... – Niech pan przestanie mnie pouczać, Frank! – burknął Roosevelt. – Mamy tu doborowe wojsko, a on nas ignoruje. Musi być jakiś powód, dla którego to robi. I ja chcę ten powód poznać! McCoy bezradnie wzruszył ramionami. – Nie mam na to odpowiedzi, panie pułkowniku. – Odpowiedź muszę uzyskać od Pershinga. I to zaraz! – mruknął Roosevelt. – Nie przyjechaliśmy tu z tak daleka, żeby brać udział tylko w oczyszczaniu terenu z trupów po wygranej bitwie. – Popatrzył na horyzont.– To, co się tu rozgrywa, to wspaniała krucjata, krucjata wolności. I ja mam zamiar wziąć w niej udział. Jeszcze długo po odejściu McCoya wpatrywał się w krajobraz na horyzoncie. Jakiś szeregowiec podszedł do Roosevelta, kiedy ten jadł lunch w towarzystwie oficerów. – Przesyłka od generała Pershinga, panie pułkowniku – zameldował, wręczając mu kopertę i salutując energicznie. – Dziękuję – powiedział eksprezydent. Otworzył kopertę, przeczytał list i zmarszczył brwi. – Złe wieści, panie pułkowniku? – spytał McCoy. – Radzi mi, żebym był cierpliwy – odrzekł Roosevelt. – Cierpliwy! – powtórzył z wściekłością. – Ależ ja jestem cierpliwy wystarczająco długo! Dosyć tego! Jake, osiodłać mi konia! – Co ma pan zamiar zrobić, panie pułkowniku? – zapytał jeden z poruczników.
– Mam zamiar stanąć twarzą w twarz z Pershingiem – odparł Roosevelt wstając. – Bo to jest nie do wytrzymania! – Ale my nie wiemy nawet, gdzie on jest. – Już ja go znajdę – odrzekł Roosevelt stanowczo. – Prędzej pan zabłądzi, albo straci życie – powiedział McCoy, który jako jedyny spośród oficerów miał odwagę mówić eksprezydentowi prawdę prosto w oczy. – Biegnący z Sarnami! Matupu! – zawołał Roosevelt – Osiodłajcie swoje konie! Krzepki Indianin i wysoki Masaj poderwali się z miejsc i udali się w kierunku stajni. Roosevelt zwrócił się teraz do McCoya. – Biorę ze sobą dwóch najlepszych naganiaczy. Zadowala to pana, McCoy? – Nie – odrzekł McCoy. – Ja pojadę także. Roosevelt pokręcił na to głową. – Pan zostanie i obejmie dowództwo podczas mojej nieobecności. – Ale... – To rozkaz – stwierdził stanowczo Roosevelt. – Czy zgodzi się pan przynajmniej wziąć ze sobą oddział strzelców wyborowych, panie pułkowniku? – upierał się McCoy. – Proszę posłuchać, Frank. Znajdujemy się czterdzieści mil za linią frontu. A poza tym jadę, żeby porozmawiać z Pershingiem, a nie żeby go zastrzelić. – Ale przecież nie wiemy, gdzie front naprawdę przebiega – powiedział McCoy. – Przebiega tam, gdzie nas nie ma – odrzekł Roosevelt ponuro. – I właśnie to mam zamiar zmienić. Powiedziawszy to, wyszedł z namiotu. Pierwsze cztery francuskie wioski, przez które jechali, były opustoszałe. Nie znaleźli w nich nic poza wypalonymi domami i sklepami W piątej wiosce ostały się jeszcze dwa całe budynki: dwór i kościół. Oba zamienione na szpitale dla żołnierzy z armii Aliantów. Żołnierze bez rąk i nóg, żołnierze z twarzami owiniętymi brudnymi bandażami, żołnierze, na ciałach których widniały rozległe rany – wszyscy oni leżeli na łóżkach albo po prostu na podłodze, dygocąc z zimna. W powietrzu panowała wilgoć, a niedostateczna liczba znękanych medyków robiła, co mogła, żeby utrzymać ich przy życiu. Roosevelt zarządził postój tutaj tylko na tyle czasu, ile mu było potrzeba, aby zasięgnąć języka i dowiedzieć się, gdzie znajduje się generał Pershing. Otrzymawszy tę informację, przeszedł się między rannymi, każdym swoim słowem dodając im otuchy. Usiłował nie zwracać uwagi na bijący w nozdrza odór gangreny i drażniący zapach środków dezynfekcyjnych. W końcu wsiadł na konia i wrócił do towarzyszących mu
dwóch naganiaczy. Po drodze ku linii frontu natknęli się na kilka żołnierskich trupów. Większości zrabowano broń, a jeden, leżący na wznak, uśmiechał się makabrycznym, bezzębnym uśmiechem. – Co za hańba! – mruknął Rooseveltt na ten widok.. – Hańba? Dlaczego? – spytał Biegnący z Sarnami. – To oczywiste, że ten człowiek miał złote zęby i że ktoś je zabrał. – Zdobywanie trofeów na wrogach nie jest niczym haniebnym – stwierdził stanowczo Indianin. – Ale Niemców tu nie było, nie dotarli tak daleko na południe – powiedział Roosevelt – Zęby tego człowieka zostały zabrane przez własnych towarzyszy broni. – Pokręcił głową. – To po prostu haniebne! Masaj imieniem Matupu wzruszył ramionami. – Być może ta wojna nie jest zgodna z nakazami honoru. – To honor nakazuje nam walczyć o sprawę, o którą walczymy. A więc i sama wojna jest zgodna z nakazami honoru. – Jest to więc wojna zgodna z nakazami honoru prowadzona przez ludzi, którzy tych nakazów nie uznają – powiedział Matupu. – Czy Masajowie nie biorą trofeów? – zapytał Biegnący z Sarnami. – Bierzemy krowy, kozy i kobiety – odpowiedział Matupu. – Ale nie okradamy zmarłych. – Przerwał, a po chwili dodał: – Nie skalpujemy też wrogów. – Był czas, kiedy i my nie skalpowaliśmy – powiedział Biegnący z Sarnami. – Nauczyliśmy się tego od Francuzów. – A teraz jesteśmy właśnie we Francji – stwierdził Matupu tonem wskazującym na to, że odczuł pewną satysfakcję – jakby teraz wszystko stało się dla niego jasne. Jechali jeszcze przez dwie godziny, po czym zsiedli z koni i przez resztę drogi przebytej tego dnia prowadzili je za uzdy. Noc spędzili w zbombardowanym wiejskim domu. Na krótko przed południem dotarli do głównej kwatery polowej generała Pershinga. Kręciło się tu tysiące żołnierzy. Kurierzy nadjeżdżali z cogodzinnymi meldunkami z okopów, wysyłano na pozycje broń i czołgi, a całe konwoje ciężarówek jechały powali z transportami żywności i wody. Ledwie znaleźli się w obozie, zatrzymał ich młody porucznik. – Czy mogę wiedzieć, co pana tu sprowadza, panie pułkowniku? – zwrócił się do Roosevelta. – Przyjechałem, żeby zobaczyć się z generałem Pershingiem – brzmiała odpowiedź. – Tak po prostu? – zapytał żołnierz z uśmiechem. – Synu – powiedział Roosevelt, zdejmując kapelusz i pochylając się w stronę
porucznika. – Przyjrzyj się dobrze mojej twarzy. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – A teraz idź i powiedz generałowi Pershingowi, że przyjechał Teddy Roosevelt i że chce się z nim zobaczyć. Porucznik wytrzeszczył oczy. – Na Boga, to naprawdę Teddy Roosevelt! – wykrzyknął. Po czym wyciągnął rękę. – Czy mogę najpierw uścisnąć pańską dłoń, panie prezydencie? Chcę móc się tym pochwalić przed rodzicami. Roosevelt uśmiechnął się szeroko, podał mu dłoń, a potem, kiedy porucznik udał się do kwatery Pershinga, rozejrzał się po obozie, nie zsiadając z konia. W obozie mnóstwo budynków było w opłakanym stanie. W takiej samej kondycji znajdowali się żołnierze, znękani ogromem poniesionego wysiłku, który nie przyniósł im zbyt wielkiej chwały. Twarze mieli wymizerowane, w oczach niepokój, a z całej postawy wyzierało śmiertelne zmęczenie. Główne drogi obozowe tonęły w błocie, zaś nieustanna mżawka z kosmiczną obojętnością sprowadzała na obóz rdzę, zgniliznę i choroby. Wrócił porucznik. Jego nogi za każdym krokiem zapadały się kilka cali w błoto. – Jeżeli pan zechce pójść ze mną, panie prezydencie, spotka się pan natychmiast z generałem. – Dziękuję. – Proszę uważać, panie prezydencie – dodał porucznik, kiedy Roosevelt zsiadł już z konia. – Wydaje mi się, że generał nie jest zadowolony z pańskiej wizyty. – Będzie sto razy mniej zadowolony, kiedy już sobie z nim pogadam – odrzekł eksprezydent stanowczo. Po czym zwrócił się do swych towarzyszy: – Zajmijcie się końmi. – Tak jest – zgodził się Biegnący z Sarnami – Poczekamy na pana tutaj. – Jak przebiega bitwa? – spytał Roosevelt porucznika, gdy obaj brnęli w błocie w stronę kwatery Pershinga. – Moi Rough Riders od chwili przybycia do Europy są praktycznie izolowani. Porucznik wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć? Docierają do nas tylko plotki. A to że wróg się wycofuje, a to że naciera, to znowu, że zabiliśmy tysiące ich żołnierzy, albo że to oni zabili tysiące naszych. Może dowie się pan czegoś od generała. Może panu coś powie. Bo nam nie powiedział jeszcze nic. Byli już przy wejściu do kwatery Pershinga. – Poczekam tutaj na pana, panie prezydencie – zaproponował porucznik. – Naprawdę? Może pan to zrobić? – spytał Roosevelt. – Bo jeżeli nie, to może mnie odprowadzić jakiś ordynans.
– Ależ dla mnie to zaszczyt, panie prezydencie – odpowiedział młody człowiek z przejęciem. – Wobec tego dziękuję ci, synu. Eksprezydent uścisnął mu ponownie dłoń, po czym wszedł do kwatery i znalazł się twarzą w twarz z generałem Johnem J. Pershingiem. – Dzień dobry, Jack – powiedział, wyciągając rękę. Pershing popatrzył na nią przez moment, po czym ją uścisnął i wskazał Rooseveltowi krzesło. – Proszę usiąść, panie prezydencie. – Dziękuję – odrzekł Roosevelt, przysuwając je sobie. Pershing tymczasem usiadł przy zarzuconym mapami biurku. – Z całym szacunkiem, panie prezydencie – odezwał się – kto panu dał zezwolenie na opuszczenie oddziałów i przybycie tutaj? – Nikt – odpowiedział Roosevelt. – Dlaczego więc pan to zrobił? – zapytał Pershing. – Powiedziano mi, że towarzyszy panu tylko czerwonoskóry Indianin i jakiś czarny dzikus. Nie jest to najbardziej bezpieczny sposób podróżowania w strefie, w której toczy się wojna. – Przyjechałem, żeby się dowiedzieć, dlaczego ciągle odmawiał mi pan, kiedy prosiłem o wysłanie Rough Riders na linię frontu. Pershing wyciągnął cygara. Poczęstował Roosevelta. Ten jednak nie poszedł za jego przykładem i nie zapalił. – Istnieją właściwe procedury dla przekazywania takiej prośby – odezwał się wreszcie generał. – Sam pan się przyczynił do ich ustanowienia. – I stosuję je od dwóch miesięcy. Jednak bez skutku. Pershing westchnął. – Byłem naprawdę trochę zajęty prowadzeniem tej wojny. – Nie wątpię – powiedział Roosevelt. – Ale ja sformowałem pułk składający się z najwaleczniejszych ludzi w całej Ameryce. I stawiam go do pańskiej dyspozycji – Za co panu dziękuję, panie prezydencie. – Ja nie chcę, żeby mi pan dziękował – odparł opryskliwie Roosevelt. – Ja chcę, żeby pan użył tego pułku do walki. – Rough Riders zostaną wysłani na linię frontu we właściwym czasie – stwierdził Pershing. – We właściwym czasie? – powtórzył Roosevelt. – Ależ pańscy ludzie giną jak muchy! Wszystkie wioski, jakie mijałem, straszą kikutami zbombardowanych domów. Właściwy czas nastał już dwa miesiące temu!
– Panie prezydencie, pod moją komendą znajduje się pół miliona ludzi. To ja zadecyduję, gdzie i kiedy potrzebny mi będzie pański pułk. – Więc kiedy? – nie ustępował Roosevelt. – Pan będzie pierwszą osobą, której na to pytanie odpowiem. – Ta odpowiedź mnie nie zadowala. – Ona musi pana zadowolić. – Niech mnie pan posłucha, Pershing – powiedział Roosevelt w podnieceniu. – To ja zrobiłem pana generałem! I myślę, że winien mi pan przynajmniej odpowiedź na moje pytanie. Kiedy moi żołnierze znajdą się na linii frontu? Przez dłuższą chwilę Pershing przyglądał się spod krzaczastych brwi. – Po co do diabła pan tu przyjechał? – zapytał wreszcie. – Już mówiłem: żeby dostać odpowiedź. – Nie miałem na myśli mojej kwatery – wyjaśnił Pershing.– Chciałem zapytać, co pięćdziesięcioośmioletni człowiek, jednooki i kulawy, zrobi na wojnie? – Ta wojna to największa wojna w dziejach ludzkości. I walczy się tu w obronie zasad drogich każdemu wolnemu człowiekowi Jak więc mogłem nie wziąć w niej udziału? – Mógł pan zostać w kraju, wygłaszać przemówienia i zdobywać pieniądze. – A pan mógł zaraz po Meksyku pójść na emeryturę i spędzić resztę życia grając w golfa – odciął się Roosevelt. – Ale pan tego nie zrobił. I ja też tego nie zrobiłem. Bo tacy już jesteśmy. Do diabła, Jack, sformowałem pułk z ludzi, jakich nie widziano od prawie dwudziestu lat. A pan, jeżeli ma pan choć trochę oleju w głowie, powinien to wykorzystać. Na naszych koniach i z naszymi umiejętnościami możemy się w tym terenie bardzo przydać. Mamy takie możliwości manewru i ataku jak Lawrence na pustyni arabskiej. Pershing przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym ciężko westchnął. – Nie mogę tego zrobić, panie prezydencie. – Dlaczego? – Roosevelt domagał się odpowiedzi. – Powiedzieć prawdę? Ze względu na pana. – Na mnie? O czym pan mówi? – Postawił mnie pan w cholernie głupiej sytuacji – powiedział Pershing z goryczą. – Jest pan prawdziwym amerykańskim bohaterem, prawdopodobnie pierwszym od czasów Abrahama Lincolna. Jest pan uwielbiany. Jest pan cholerną narodową świętością, panie prezydencie. – No i co z tego? – Mamy wyraźny rozkaz nie dopuścić do pańskiego udziału w jakiejkolwiek sytuacji,
która mogłaby się skończyć pańską śmiercią.– Zmierzył go wściekłym spojrzeniem. – Czy pan wreszcie zrozumiał? Jeżeli wyślę pana na front, to będę musiał panu przydzielić co najmniej trzy dywizje, które pana będą chroniły, żeby się panu nic nie stało. Nie mogę sobie na pozwolić. – Kto wydał ten rozkaz? – Naczelny dowódca. – Woodrow Wilson? – Tak. I muszę go słuchać. Tak, jak musiałbym posłuchać pana, gdyby pan był na jego miejscu. – Przerwał, a potem odezwał się znowu, już łagodniej: – Jest pan starym człowiekiem, panie prezydencie. Nie we własnych oczach, ale jednak za stary na to, żeby prowadzić szarże na Niemców. Powinien pan być teraz w kraju, pisać pamiętniki, wygłaszać przemówienia, przekonywać ludzi o słuszności naszej sprawy i zdobywać dla niej zwolenników. – Nie jestem jeszcze gotów do wycofania się do Sagamore Hill. Nie dojrzałem też do tego, żeby moją twarz wyrzeźbiono na stokach Mount Rushmore – powiedział Roosevelt. – Muszę jeszcze brać udział w bitwach i przyczynić się do wygrania wojny. – Nie musi pan tego robić, panie prezydencie – odpowiedział Pershing. – Kiedy wróg zostanie pokonany i zacznie się wycofywać, sięgnę po pański pułk. Wtedy dziennikarze mogą sobie szaleć, fotografując pana galopującego w pogoni za niemieckimi maruderami prosto do Berlina. Ale nie wcześniej, bo nie sprzeciwię się wyraźnemu rozkazowi mojego naczelnego dowódcy. Dopóki mogę panu gwarantować bezpieczeństwo, pozostanie pan tam, gdzie pan był dotychczas. – Rozumiem – powiedział Roosevelt po krótkim milczeniu. – A gdybym zrzekł się dowództwa? Czy wtedy posłałby pan Rough Riders do boju? Pershing pokręcił głową. – Nie będę posługiwał się gromadą tenisistów i wykładowców uniwersyteckich, którzy wyobrażają sobie, że potrafią przedrzeć się; przez okopy niemieckie na swoich konikach do gry w polo – powiedział stanowczo. – Jedyni ludzie w pana pułku, którzy mają doświadczenie bojowe, są w pańskim-wieku. – Przerwał, a potem dodał: – Pański pułk byłby skuteczny w walce z Apaczami, którzy uciekli z rezerwatu, ale tutaj toczy się wojna nowoczesna, zmechanizowana. Do takiej wojny ten pułk nie jest przygotowany. Przykro mi, że mówię to wszystko tak prosto z mostu, ale taka jest prawda, panie prezydencie. – Popełnia pan wielki błąd, Jack. – To pan popełnił błąd, panie prezydencie. Popełnił pan błąd, przyjeżdżając tutaj. Moim zadaniem jest teraz dopilnować, żeby pan z powodu tego błędu nie stracił życia.
– Do diabla, Jack. Nasz pułk naprawdę mógłby się przydać! Moglibyśmy wpłynąć na losy tej wojny! Pershing popatrzył na Roosevelta w milczeniu i nie bez współczucia. – Obecna wojna nie jest tym, czym wojny bywały kiedyś, panie prezydencie – odezwał się wreszcie. – Jeden pułk nie zdoła już wpłynąć na jej losy. Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy Achilles walczył z Hektorem pod murami Troi. Wszedł ordynans z jakimś pisemnym meldunkiem. Pershing natychmiast go przeczytał i podpisał swoimi inicjałami. – Nie chcę pana popędzać, panie prezydencie – powiedział, wstając – ale muszę natychmiast udać się na ważną naradę. Roosevelt też wstał ze swego miejsca. – Przykro mi, że zawracałem panu głowę, panie generale. – Dla pana, panie prezydencie, jestem ciągle Jackiem – odrzekł Pershing. – I, jako pański przyjaciel Jack, chcę panu udzielić ostatniej rady. – Jakiej? – Dla pańskiego własnego dobra i dla dobra pańskich ludzi, niech pan nie działa pochopnie. – A dlaczego miałbym działać pochopnie? – spytał Roosevelt z niewinną miną. – Dlatego, że nie byłby pan sobą, gdyby myśl o tym, żeby zignorować rozkazy, nie powstała jeszcze w pańskiej głowie – powiedział Pershing. Roosevelt uśmiechnął się szeroko, uścisnął dłoń Pershinga i wyszedł bez słowa. Młody porucznik stał tuż za drzwiami. Odprowadził go do miejsca, w którym czekali na niego Biegnący z Sarnami i Matupu wraz z końmi. – Złe wiadomości? – spytał Biegnący z Sarnami, spojrzawszy na twarz Roosevelta. – Nie gorsze niż się spodziewałem. – Dokąd teraz jedziemy? – zapytał znów Indianin. – Z powrotem do obozu – powiedział Roosevelt stanowczo. – Tę wojnę trzeba wygrać i żaden wykładowca uniwersytecki ze stanu New Jersey nie powstrzyma mnie od tego! – No więc tak się rzeczy mają – powiedział Roosevelt do swych oficerów zebranych w dużym namiocie, w którym odbywano narady strategiczne, przedstawiwszy im sytuację, – Nawet gdybym ja zrezygnował z dowództwa i wrócił do Ameryki, generał Pershing nie pozwoli wam wziąć udziału w akcji. – Znałem Czarnego Jacka Pershinga, kiedy był jeszcze kapitanem – warknął Buck O’NeiIl, który walczył w dawnym pułku Rough Riders. – Co ten człowiek sobie myśli?
– Myśli, że jest dowódcą sił amerykańskich. I jest nim – odpowiedział Roosevelt kwaśno. – Co w tej sytuacji zrobimy, panie pułkowniku? – spytał McCoy. – Nie ma pan chyba zamiaru czekać bezczynnie, aż Pershing pozwoli nam ruszyć, kiedy będzie już po walce? – Nie, nie mam takiego zamiaru – powiedział Roosevelt. – Więc co masz nam do powiedzenia, Teddy? – spytał O’Neill. – Cel tej wojny nie zmienił się z tego powodu, że ja pojechałem zobaczyć się z generałem – odpowiedział Roosevelt. – Będziemy nękać wroga na tyle, na ile jesteśmy w stanie to robić. Jeżeli będzie trzeba, wykorzystamy do maksimum to, że chcą nam tu zapewnić wygodną egzystencję, a równocześnie zrobimy użytek z naszej umiejętności szybkiego przemieszczania się i wykonamy kilka taktycznych posunięć, starając się ze wszystkich sił doprowadzić ten konflikt do szczęśliwego końca. Przerwał, patrząc po twarzach oficerów. – Zdaję sobie sprawę, że robiąc to, zachowam się niezgodnie z rozkazem, ale tu chodzi o sprawy większe niż posłuszeństwo. Pochlebia mi, że prezydent uważa, iż jestem osobą koniecznie potrzebną narodowi amerykańskiemu, jednak ten naród uznaje zasadę mówiącą, że nikt nie zasługuje na to, by mieć prawa i przywileje, których nie mają wszyscy inni ludzie. – zrobił głęboki wdech i chrząknął. – Jednakże, ponieważ ja rzeczywiście sprzeciwiam się wyraźnemu rozkazowi, uważam, że nie tylko każdy z was, ale także każdy szeregowiec powinien mieć możliwość wycofania się z tego przedsięwzięcia. Nie będę nikogo zmuszał do postępowania niezgodnie z sumieniem i przekonaniami. Chciałbym, żebyście teraz poszli i przedstawili sprawę żołnierzom. Zaczekam tutaj na waszą odpowiedź. Nie było dla nikogo niespodzianką, że cały pułk jednogłośnie opowiedział się za wzięciem udziału w walce pod dowództwem Teddy’ego Roosevelta – nawet gdyby to miało skończyć się śmiercią na polu chwały. 3 sierpnia 1917 Najdroższa Edith! Bez względu na to, jak dawne może ci się to wydać (a mnie wydaje się to dziwniejsze niż cokolwiek innego), wkrótce będę przestępcą ściganym przez wymiar sprawiedliwości, będę miał przeciwko sobie nie tylko armię niemiecką, ale także armię Stanów Zjednoczonych. Wbrew życzeniom i wyraźnym rozkazom prezydenta Stanów Zjednoczonych dla moich Rough Riders zaczęła się właśnie wielka przygoda. Kiedy przypominam sobie dzień, w którym prezydent spełnił wreszcie moją prośbę i pozwolił mi sformować
ponownie ten pułk, ogarnia mnie smutek na myśl o tym, jak byłem wtedy naiwny. Bo prezydent przysłał nas tutaj tylko z tego powodu, że chciał nie dopuścić do tego, żebym przedstawił sprawę dziennikarzom, a także dlatego, żeby nie musieć dłużej wysłuchiwać moich żądań. A teraz moich żołnierzy trzyma się daleko za linią frontu, nie pozwalając im odegrać decydującej roli w tej najszlachetniejszej z wojen, bo Jackowi Pershingowi sam Wilson dał rozkaz, żeby nie dopuścił do narażenia nas na najmniejsze niebezpieczeństwo. Kiedy się o tym dowiedziałem, przedstawiłem moim żołnierzom pewną propozycję i dumny jestem, że zareagowali na nią tak, jak zareagowali Wszyscy co do jednego głosowali bowiem za tym, żeby zwinąć obóz i udać się na Unię frontu po to, żeby tam zadać druzgocący cios w samo serce niemieckiej machiny wojennej. Czyniąc to, sprzeciwiam się rozkazowi naczelnego dowódcy. Popuszczam, że z powodu znalezienia się w tej dość dziwnej sytuacji nie będę mógł przed zakończeniem tej wojny – do którego chcemy pomóc doprowadzić – wysyłać zbyt wielu listów do ciebie. Po zakończeniu wojny natomiast mam zamiar oddać się w ręce Pershinga czy też kogoś innego, kto będzie dowodni, i bronić swojej sprawy przed każdym trybunałem, przed jakim dowództwo uzna za stosowne mnie postawić. Jednakże, zanim to nastąp, zdołamy wreszcie wziąć udział w akcji – walcząc pod naszym wspaniałym amerykańskim sztandarem. Mój pułk jest jak doskonale wyregulowana machina bojowa i śmiem twierdzić, że moi żołnierze zachowają się w walce znakomicie. Nie znaleźliśmy się jeszcze twarzą w twarz z wrogiem, nie mogę też przewidzieć, gdzie to w końcu nastąpi, ale stoimy pod bronią i z niecierpliwością oczekujemy tej chwili, w której dane nam będzie po raz pierwszy zakosztować smaku bitwy. Jesteśmy wszyscy pełni zapału, a starzy żołnierze pamiętający jeszcze wojnę o Kubę spędzają całe godziny na śpiewaniu pieśni z czasów tej wojny. Z niecierpliwością czekamy na setną zabawę, jakiej z pewnością dostarczy nam każda bitwa i mamy zamiar dać tym Hurtom taką nauczkę, jakiej prędko nie zapomną. Pozdrów ode mnie serdecznie dzieci, a pisząc do Kermita i Quentina, zawiadom ich, że ich ojciec ma zamiar dotrzeć do Berlina przed nimi! Serdeczne uściski Teodor. Kiedy do namiotu wszedł McCoy, Roosevelt, pochłonięty pisaniem artykułu o ornitologii, podniósł głowę znad papierów. – Co tam? – Zdaje się, panie prezydencie, że znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. – To świetnie! – Roosevelt starannie zamknął notatnik. – Proszę o szczegóły. McCoy rozłożył mapę.
– Linia frontu, jak pan wie, przebiega tedy, około piętnastu mil na północ od miejsca, w którym się znajdujemy. Niemcy okopali się tutaj i od prawie trzech tygodni nie można ich stąd ruszyć. – McCoy przerwał na chwilę, a potem mówił dalej: – Doszły mnie słuchy, że Amerykanie zamierzają uderzyć na lewe skrzydło Niemców, o tutaj. – Kiedy? – Jutro o świcie. – Świetnie! – stwierdził Roosevelt. Przez chwilę patrzył na mapę, a potem podniósł wzrok. – Gdzie jest Jack Pershing? – Prawie dziesięć mil na zachód i osiem mil na północ od nas – odpowiedział McCoy. – Okopał się. I z tego, co wiem, był dzisiaj pod dość intensywnym ostrzałem z moździerzy. Będzie miał pełne ręce roboty i nie znajdzie czasu, by się zastanawiać, skąd wziął się dodatkowy pułk amerykański. – Coraz lepiej, coraz lepiej – powiedział Roosevelt. – Nie tylko weźmiemy udział w bitwie, ale prawdopodobnie, narażając się na niebezpieczeństwo, wyciągniemy Pershinga z opresji – Wrócił do studiowania mapy. Po chwili dodał: – Dobrze. Amerykanie będą szli tędy. Co, według pana, stanie im przede wszystkim na przeszkodzie? – Chce pan zapytać, co stanie im na przeszkodzie oprócz błota i Niemców i gazu musztardowego? – spytał McCoy ironicznie. – Pan dobrze wie, o co chcę zapytać. – No więc – powiedział McCoy – w tym miejscu jest niewielkie wzniesienie... nie nazwałbym go wzgórzem; na pewno nie przypomina wzgórza, które zdobyliśmy na Kubie... ale jest na nim czterech ludzi z karabinami maszynowymi i widać stamtąd dokładnie teren, przez który muszą przejść Amerykanie. – A więc to będzie nasz cel – stwierdził Roosevelt zdecydowanie. – Jeżeli uda nam się zdobyć to wzgórze i zlikwidować to gniazdo karabinów maszynowych, nawet Woodrow Wilson będzie musiał uznać nasz wkład w tę bitwę. Na jego twarzy pojawił się słynny szeroki uśmiech. – Pokażemy mu, że Rough Riders coś jeszcze potrafią. – Przerwał, a po chwili dodał: – Proszę zwołać ludzi, Frank Chcę do nich przemówić przed wymarszem. McCoy wykonał polecenie i w dziesięć minut później Roosevelt wyszedł przed namiot, żeby wygłosić przemówienie do zebranych Rough Riders. – Panowie – zaczął – jutro staniemy twarzą w twarz z wrogiem na polu bitwy. Z szeregów rozległy się okrzyki radości. – Ktoś powiedział, że we współczesnej wojnie liczą się jedynie masy i logistyka, że nie ma w niej miejsca na bohaterstwo, że człowiek czynu może zasłużyć sobie na chwalę
już tylko na boisku sportowym. Ale ja wam mówię, że to kłamstwo. Każdy z nas się liczy! Honor i odwaga to nie są cnoty przestarzałe, to są ideały, które stanowią o wielkości każdego z nas j jako pojedynczego człowieka i które stanowią o wielkości naszego narodu. Udowodnimy to jutro tak, że dotrze to zarówno do tych, co chcą umniejszyć 1 nasze zasługi jak i do naszych wrogów. – Przerwał i zasalutował. – A teraz siodłajcie konie i jedźmy w imię boże! Poruszając się jak najciszej i starając się, żeby nie było słychać tętentu i szczęku uprzęży, podeszli na skraj pola bitwy tuż przed wschodem. Nawet McCoy, który brał udział w bojach toczonych w Meksyku, nie przygotowany na widok, jaki przedstawił się ich oczom. Jak okiem sięgnąć w bladym świetle poranka widać było walające się w trupy. Odór śmierci i rozkładu unosił się w wilgotnym powietrzu, ciał leżały w strugach deszczu. Wiele z nich spuchło, przybierając kształty. Niektóre były porozrywane, albo przez pociski, albo wskutek tego, że pękły im brzuchy. W ciągu poprzednich miesięcy usiłowano je stąd usunąć, ale okazało się to niemożliwe, bo brakowało miejsca, gdzie można by je umieścić. Panowała prawie idealna cisza, a przecież wiadomo, że ludzie w okopach po obu stronach frontu przygotowywali się właśnie do kolejnej rzezi. Roosevelt ściągnął cugle i zatrzymał konia. Rozejrzał się po pobojowisku. Pewna liczba trupów wisiała na drutach kolczastych. Niektóre kołysały się lekko. Deszcz padał bez przerwy, zamieniając równinę między okopami w brązowe, wypełnione lepką mazią jezioro błota. – Mój Boże, Frank – powiedział półgłosem. – Dość okropny widok – zgodził się McCoy. – Cywilizowani ludzie tak ze sobą nie postępują – powiedział Roosevelt przerażony obrazem, jaki przedstawiał się jego oczom. – To już nie jest wojna. To po prostu rzeź. – W dzisiejszych czasach tym właśnie stała się wojna. – Jak długo ci ludzie tkwią w tych okopach? – Ponad miesiąc, sir. Roosevelt siedział na koniu jak skamieniały, wpatrując się w morze błota. – Miesiąc strawili, starając się przebyć te ćwierć mili? – Tak jest, sir. – I ilu w tym czasie straciło życie? McCoy wzruszył ramionami. – Nie wiem. Może osiemdziesiąt tysięcy, a może trochę więcej. Roosevelt pokręcił głową. – Dlaczego, na Boga, dlaczego? Czy jest ktoś, kogo obchodzi ich śmierć? I czemu to
wszystko służy? McCoy nie znalazł na to odpowiedzi. Przez chwilę tkwili obok siebie w milczeniu, patrząc na pole bitwy. – To szaleństwo! – powiedział w końcu Roosevelt. – Dlaczego Pershing po prostu nie obejdzie tego terenu naokoło? – Na to pytanie powinien odpowiedzieć generał, panie prezydencie – powiedział McCoy. – A ja jestem tylko kapitanem. – Nie można dopuścić, żeby nasi chłopcy ginęli dalej za ten kawał błota! – powiedział Roosevelt z wściekłością. – Gdzie jest to gniazdo karabinów maszynowych? McCoy wskazał niewielkie wzniesienie, znajdujące się w odległości około trzystu jardów. – A gdzie są główne linie niemieckie? – Pierwszy rząd ich okopów jest na wysokości wzgórza. – Czy Amerykanie próbowali już zdobyć to wzgórze? – Nie mogło chyba być inaczej, panie prezydencie – powiedział McCoy. – Bo dopóki wzgórze znajduje się w rękach Niemców, dopóty są oni w stanie strzelać do naszych chłopców jak do kaczek. – Przerwał, a po chwili mówił dalej: – Cała trudność w tym, że trzeba przejść przez to błoto. Przeciętny piechur może dotrzeć do wzgórza w czasie nie krótszym niż dwie minuty, a może nawet trzy. A nie widząc tych karabinów w akcji, nie może pan sobie nawet wyobrazić, co w ciągu tych dwóch, trzech minut zdziałać. – A więc tak długo jak wzgórze pozostanie w rękach Niemców, będzie to wojna na wyczerpanie. McCoy westchnął. – Ta wojna już od trzech lat jest wojną na wyczerpanie. Przez następne kilka minut Roosevelt wpatrywał się we wzgórze, w końcu zwrócił się do McCoya: – Jakie mamy szansę, Frank? McCoy wzruszył ramionami – Gdyby było sucho, mielibyśmy szansę ich zlikwidować... – Ale jest mokro. – Tak, jest mokro – powtórzył McCoy jak echo. – Więc co, nie mamy szans? – Nie wiem, sir. Z całą pewnością nic obyłoby się bez licznych ofiar. – Jak licznych? – Bardzo licznych. – Proszę wymienić ich liczbę – powiedział Roosevelt.
McCoy popatrzył mu prosto w oczy. – Dziewięćdziesiąt procent, jeżeli będziemy mieli szczęście. Roosevelt znowu zapatrzył się na wzgórze. – Pod Wzgórzem San Juan przewidywano, że ilość ofiar wyniesie pięćdziesiąt procent – powiedział. – Musieliśmy szarżować na zbocze o wiele bardziej strome i również znajdujące się pod ostrzałem z karabinów maszynowych. Wszyscy myśleli, że się nie uda, a jednak dokonałem tego. Frank, dokonałem tego sam, bez niczyjej pomocy. Natarłem na wzgórze i załatwiłem się z tym gniazdem karabinów. Sam. A potem moi ludzie poszli i za mną. – Wtedy okoliczności były inne, panie prezydencie – powiedział McCoy. – Teren był tak ukształtowany, że miał pan osłonę, a poza tym, walczył pan z wieśniakami kubańskimi, z poborowymi, a nie z wytrawnymi i zawodowymi żołnierzami niemieckimi. – Wiem, wiem o tym – powiedział Roosevelt. – Ale jeżeli załatwilibyśmy się z tymi karabinami maszynowymi, to ilu Amerykanów pozostałoby dzisiaj przy życiu zamiast ginąć? – Nie wiem – przyznał McCoy. – Może dziesięć tysięcy, a może żaden. Możliwe, że Niemcy okopali się tak dobrze, że nawet bez użycia tych karabinów są w stanie odeprzeć każdy atak. – Ale przynajmniej przedłużylibyśmy życie pewnej liczby Amerykanów – upierał się Roosevelt. – O kilka minut. – To dałoby im szansę zdobycia bunkrów niemieckich. – Tego nie wiem. – W każdym razie większą szansę niż wtedy, kiedy będą wystawieni na ogień z karabinów maszynowych umieszczonych na wzgórzu. – Czego pan się po mnie spodziewa, panie prezydencie? – spytał McCoy. – Mam powiedzieć, że jeżeli rzucimy nasze życie na szalę i natrzemy na wzgórze, zrobimy coś wspaniałego i przyczynimy się do wygrania tej bitwy? Ja tego po prostu nie wiem! – Frank, przybyliśmy tu, żeby pomóc wygrać tę wojnę. Zanim poślę żołnierzy do walki, muszę wiedzieć, że to się na coś przyda. – Nie mogę dać panu żadnych gwarancji, panie prezydencie. Przybyliśmy tu, żeby wziąć udział w wojnie; na to zgoda. Ale proszę się rozejrzeć. Nie mieliśmy zamiaru uczestniczyć w takiej wojnie. Ta wojna toczy się według innych reguł; a reguły te zmieniono bez naszej wiedzy. – W tych okopach znajdują się setki tysięcy młodych Amerykanów, którzy, tak jak
my, przybyli tutaj na wojnę, jednak nie na taką wojnę – odpowiedział Roosevelt. – Za niecałą godzinę większość z nich będzie musiała iść do ataku przez to morze błota, wystawiając się na ogień zaporowy z karabinów maszynowych wroga. Być może nie możemy skrócić tej wojny, ale spróbujmy przynajmniej przedłużyć życie tym chłopcom. – Możemy to zrobić, ale kosztem naszego własnego życia. – Jesteśmy idealistami i poszukiwaczami przygód, prawdopodobnie ostatnimi w historii ludzkości. Wiedzieliśmy z góry, po co się w to wszystko pakujemy. – Roosevelt przerwał, a po chwili mówił dalej: – Ci chłopcy są tutaj, bo tak zadecydowali politycy, a politykiem jestem i ja. Gdyby ci żołnierze polegali na własnym rozumie, pojechaliby do domu, do rodzin. Gdyby to jednak politycy mieli decydować o ich losie, znalazłaby się kolejna sprawa, za którą kazano by im walczyć. – Ale tu się nie walczy za sprawę, panie prezydencie – wyjaśnił McCoy. – Tu się uczestniczy w rzezi. – A więc tu jest nasze miejsce, tu jest miejsce dla tych, którzy chcą dalszym rzeziom zapobiec – odparł Roosevelt. Popatrzył na niebo. – Za jakieś pół godziny ruszą. – Wiem o tym, panie prezydencie. – Jeżeli wycofamy się stąd teraz, jeżeli nie zdobędziemy tego wzgórza, udowodnimy, że to Wilson i Pershing mają rację, a nie ja. Udowodnimy, że minął czas bohaterów i że człowiek taki jak ja to postać anachroniczna, że powinien siedzieć w domu w fotelu bujanym, pisać pamiętniki i namawiać młodych, żeby szli na wojnę. – Przerwał i jeszcze raz zapatrzył się na wzgórze. – Jeżeli nie zrobimy tego, co dziś powinniśmy zrobić, przyznamy rację tym, którzy uważają, że się nie liczymy, którzy twierdzą, że ludzie odważni i gotowi walczyć w imię ideałów nie są w stanie nic zdziałać. A jeżeli to jest prawda, Frank, to nie ma sensu czekać na jakąś inną bitwę, w której będzie się toczyła walka o sprawę bardziej słuszną. Jeżeli to jest prawda, to możemy od raz udać się na południe i wsiąść na pierwszy statek płynący do Ameryki. – Czy taka jest pańska decyzja, panie prezydencie? – spytał McCoy. – A czy istnieje jakakolwiek inna możliwość? – odpowiedział Roosevelt ironicznie. – Nie, panie prezydencie – przyznał McCoy. – Dla ludzi naszego pokroju nie ma innej możliwości. – Dziękuję za poparcie, Frank – Roosevelt wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu McCoya. – Proszę przygotować żołnierzy. – Tak jest, panie prezydencie – odrzekł McCoy salutując, po czym odjechał, kierując się do miejsca, w którym stał pułk. – Co za szaleństwo! – mruknął do siebie Roosevelt. Patrzył na wzdęte trupy. – Zupełne szaleństwo!
W chwilę później wrócił McCoy. – Żołnierze czekają na pańską komendę, panie prezydencie. – Niech jadą za mną – rozkazał Roosevelt. – Panie prezydencie – odezwał się McCoy. – Co takiego? – Wolelibyśmy, żeby to nie pan prowadził. Pierwsze szeregi znajdą się pod najintensywniejszym ostrzałem, nie tylko ze wzgórza, ale także pod ostrzałem z armat, które znajdują się za bunkrami. – Nie mogę wymagać od żołnierzy, żeby robili coś, czego ja sam nie jestem w stanie zrobić – powiedział Roosewelt. – Ale my nie możemy pana stracić. Stanowi pan zbyt wielką wartość, panie prezydencie. Chcemy przypuścić atak na trzy raty. Pan ma się znaleźć w tylnych szeregach trzeciej z atakujących grup. Roosevelt pokręcił głową. – Tam przed nami będą tylko kule, Frank, a ja mierzyłem się już z kulami w swoim życiu: w Bad Lands* [*Bad Lands – nieurodzajny region w południowo-zachodniej części Południowej Dakoty i północno-zachodniej części Nebraski.], w Dakocie, na Kubie, w Milwaukee. Jeżeli jednak zostanę z tyłu, posyłając żołnierzy, żeby wykonali zadanie, którego ja sam boję się wykonać, będę się musiał zmierzyć z samym sobą, każdy demokrata panu powie, że jestem twardszy od jakiejkolwiek kuli. – Nie przemyśli pan tego jeszcze raz? – spytał McCoy. – A czy pan opuściłby własną jednostkę i zaciągnął się do Rough Riders, gdyby pan myślał, że jestem zdolny w takim właśnie momencie zmienić decyzję? – spytał Roosevelt z uśmiechem. – Nie, sir – przyznał McCoy. – Najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego. Roosevelt uścisnął mu dłoń. – Jest pan dzielnym człowiekiem, Frank. – Dziękuję, panie prezydencie. – Czy żołnierze są gotowi? – Tak, panie prezydencie. – A więc – powiedział Roosevelt, obracając konia w stronę niewielkiego wzniesienia – róbmy, co do nas należy. Wyciągnął karabin, odbezpieczył go i wbił pięty w boki konia. W tym momencie otoczyła go pierwsza grupa żołnierzy wznoszących różne okrzyki wojenne. Przez chwilę ze strony wroga nie było żadnej reakcji. A potem zagrały karabiny maszynowe i kule zaczęły świstać nad błotnistą równiną. Buck O’Neill spadł z konia
pierwszy – jego ciało podziurawione zostało kulami jak rzeszoto. W następnej chwili ryknął z bólu Biegnący z Sarnami, któremu oderwało ramię. Konie padały z przestrzelonymi nogami, ludzie wylatywali z siodeł, w wilgotnym porannym powietrzu latały oderwane ręce i nogi, a natarcie wciąż trwało. Roosevelt przebył już połowę drogi, kiedy tuż przed nim padł Matupu z głową strzaskaną na miazgę. Usłyszał jęk McCoya, którego pierś została przeszyta tuzinem kul, ale nie spojrzał ani w prawo ani w lewo, kiedy jego koń przeskakiwał przez zakrwawione ciało Masaja. Kule karabinowe i armatnie świstały po obu jego stronach, a także przed nim i za nim, a jednak, jakimś cudem, w momencie, kiedy był już na ostatnim stujardowym odcinku, żadna go jeszcze nie drasnęła. Rozejrzał się pospiesznie wokoło i zobaczył, że z pierwszej grupy ocalał tylko on jeden. Potem usłyszał okrzyki wznoszone przez drugą grupę, ku której skierował się teraz ogień karabinów maszynowych. Był już o siedemdziesiąt jardów od celu, o pięćdziesiąt. Wzniósł okrzyk bojowy i spojrzał prosto w migoczącą źrenicę karabinu maszynowego. Przez jedno mgnienie oka, przez krótką, ostatnią, wspaniałą chwilę nacierał znowu na Wzgórze San Juan. 18 września 1917. List Generała Johna J. Pershinga do Dowódcy Naczelnego, Prezydenta Woodrowa Wilsona. Szanowny Panie Prezydencie! Z przykrością informuję, te w zeszły wtorek Teodor Roosevelt umarł z ran odniesionych w bitwie. Odmówił wykonania rozkazów i poprowadził swoich żołnierzy do daremnego ataku na niemieckie okopy. Wszyscy żołnierze z jego pułku, tak zwani „Rough Riders”, polegli. On sam, według wszelkiego prawdopodobieństwa, poniósł śmierć na miejscu, jednak jego ciało znaleziono na pobojowisku dopiero, w dwa dni później. Do czasu otrzymania pańskich instrukcji w tej sprawie, nie zawiadomię o śmierci pana Roosevelta dziennikarzy. Mają rację ci, którzy uważają, on postacią anachroniczną, raczej dziewiętnasto – niż dwudziestowieczną. Jednak najprawdopodobniej był on też ostatnim prawdziwym bohaterem, jakiego wydała nasza ojczyzna. Szarża, którą poprowadził, była źle obmyślana i w najwyższym stopniu ryzykancka, nie przyczyniła się też do skrócenia tej wojny ani o jeden dzień. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym miał 50.000 żołnierzy tak dzielnych i pełnych zapału jak on, doprowadziłbym tę wojnę do szybkiego i pożądanego końca jeszcze przed Nowym Rokiem. Nie ma żadnych wątpliwości, że Teodor Roosevelt zginął śmiercią głupca, ale w głębi
serca mam pewność, że w chwili, gdy umierał, był przekonany, że ginie śmiercią bohatera. Oczekuję pańskich instrukcji i gotów jestem podać do publicznej wiadomości taką wersję wydarzenia, jakiej pan będzie sobie życzył. Generał John J. Pershing.
22 września, 1917. List Prezydenta Woodorowa Wilsona do Generała Johna J. Pershinga, Dowódcy Sił Amerykańskich w Europie. Drogi Johnie! A więc ten człowiek naprzykrza mi się dalej – nawet zza grobu. W naszej historii mieliśmy wystarczającą ilość głupców. W związku z tym on zginął śmiercią bohatera. A tak między nami mówiąc, to czas bohaterów już minął. I mam szczerą nadzieję, że Roosevelt był ostatnim bohaterem w historii naszego kraju. Woodrow Wilson Nadzieja prezydenta spełniła się.