Robert L. Stevenson
ODPŁYW
CZĘŚĆ PIERWSZA TRIO
ROZDZIAŁ 1 NOC NA WYBRZEśU Poprzez cały świat wyspiarski Pacyfiku Euro...
4 downloads
14 Views
567KB Size
Robert L. Stevenson
ODPŁYW
CZĘŚĆ PIERWSZA TRIO
ROZDZIAŁ 1 NOC NA WYBRZEśU Poprzez cały świat wyspiarski Pacyfiku Europejskiego wielu krajów ras i wielu warstw społecznych niosą swą aktywność i sieją choroby. Niektórzy z nich wegetują, innym dzieje się wcale dobrze. Niektórzy zasiedli na tronach i doszli do posiadania wysp i okrętów, inni, przeciwnie, muszę się Ŝenić, Ŝeby mieć z czego Ŝyć. Wymagająca, hałaśliwa o czekoladowej skórze dama podtrzymuje ich w lenistwie. Ubrani jak krajowcy, ale zachowują coś cudzoziemskiego w sposobie bycia i postawie, przechowują zazdrośnie jakąś relikwię (na przykład monokl) oficera czy dŜentelmena, wylegują się w cieniu palm, zabawiając miejscowe audytorium wspomnieniami z music-hallów. Ale są inni jeszcze, trudniejsi do nagięcia się, mniej zdolni i być moŜe, mniej spodleni, którzy i w tym kraju, mlekiem i miodem płynącym, przymierają głodem. Na krańcu miasta Papeete trzej tacy właśnie ludzie siedzieli nad brzegiem morza w cieniu drzewa purao. Godzina była późna. Orkiestra od dawna juŜ przestała grać i rozeszła się do domów; pstry tłum męŜczyzn i kobiet — subiektów sklepowych i oficerów marynarki — zdąŜał ku domostwom tanecznym krokiem. Od dawna juŜ ciemność, mrok i milczenie spowiły wszystkie domy w tym małym miasteczku pogańskim. Tylko latarnie uliczne w aureoli owadów paliły się jeszcze w zacienionych alejach, rzucając drŜący cień na wody portu. Głośne chrapanie rozlegało się między filarami przystani Portu Gubernatorskiego. Biegło ku brzegowi od strony zakotwiczonych szkunerów. To załoga porozkładała się na pokładzie pod gołym
niebem lub przykucnęła w namiotach między stosami ładunków. Ale trzej ludzie pod purao nie myśleli o śnie. Ta sama temperatura w Anglii przeszłaby niepostrzeŜenie w lecie; ale jak na morze południowe chłód był przejmujący. Bezduszna natura zdawała się wiedzieć o tym: olej kokosowy zastygał we flaszkach w podobnych do klatek domach wyspiarzy. I ludzie wiedzieli o tym i drŜeli. Mieli na sobie liche odzienie bawełniane, to samo, w którym pocili się za dnia i które chroniło ich w razie gwałtownej tropikalnej ulewy. Dla uzupełnienia obrazu ich nędzy dodać trzeba, Ŝe od dawna nie świtała im nadzieja śniadania ani obiadu, ani wieczerzy. Według Ŝargonu wyspiarskiego ludzie ci „osiedli na piasku”. Wspólna niedola zbliŜyła ich ze sobą, jako trzy najnieszczęśliwsze istoty spomiędzy ludzi mówiących po angielsku na Tahiti. Poza tym, Ŝe są nieszczęśliwi, nie wiedzieli o sobie nic, nawet jak się naprawdę nazywają. KaŜdy bowiem z nich miał za sobą długie lata doświadczeń i kaŜdy na pewnym stopniu upadku, przejęty wstydem, przybrał jakieś alias. A jednak Ŝaden jeszcze nie stanął przed kratkami sądowymi. Dwaj byli to ludzie niepozbawieni dodatnich cech. A jeden, siedząc i drŜąc pod purao, zazdrośnie chował w kieszeni poszarpany tom Wergiliusza. Rzecz oczywista; gdyby moŜna było za tę ksiąŜkę otrzymać trochę pieniędzy, Robert Herrick nie namyślałby się nad tym, czy ma się jej pozbyć, ale popyt na ksiąŜki, charakterystyczny dla wysp południowego Archipelagu, nie obejmuje martwych języków. Wergiliusz, którego nie mógł wymienić na strawę, nieraz był mu pociechą w godzinach głodu. Studiował go leŜąc ze ściągniętym pasem na podłodze starego aresztu. Wyszukiwał ulubione ustępy, odnajdywał nowe, tylko dlatego mniej piękne, iŜ nieopromienione wspomnieniem. JeŜeli przystawał na pustych drogach wiejskich, siadał na ścieŜkach, patrzył na morze i na górę Eimeo, to po to, by wróŜyć z Eneidy. I jeŜeli wróŜba (jak kaŜda wróŜba) odpowiadała niezbyt stanowczo albo mało pocieszająco, to przynajmniej budziła wizje Anglii: hałaśliwa klasa, zielone łąki, wakacje spędzone w domu, nie milknący gwar ulic londyńskich i kominek, i biała głowa ojca... Albowiem przeznaczeniem jest tych powaŜnych i dalekich klasycznych autorów, z którymi zawieramy mimowolną i uciąŜliwą znajomość w szkole, wchodzić w krew i pozostawać w pamięci. Przeto ustęp z Wergiliusza nie tyle mówi o Mantui czy Auguście, co o miejscowościach w Anglii i minionej młodości studenta. Robert Herrick był synem inteligentnego, dzielnego, ambitnego człowieka,
posiadającego niewielki udział w powaŜnym Domu Handlowym w Londynie. Pokładano w chłopcu nadzieje. Posłano go do dobrej szkoły, a następnie na jeden z zachodnich uniwersytetów. Przy całym talencie i kulturze Robertowi brakowało wytrwałości i intelektualnej dojrzałości. Wędrował przeto po bocznych ścieŜkach studiów, zajmował się muzyką i metafizyką, kiedy naleŜało oddać się studiom nad greczyzną, i w rezultacie zdobył niewysoki stopień. Mniej więcej w tym samym czasie Dom Handlowy spotkała katastrofa. Pan Herrick musiał znowu zacząć pracować jako urzędnik w obcym przedsiębiorstwie, zaś Robert — wyrzec się ambicyj i przyjąć z wdzięcznością znienawidzoną i pogardzoną karierę. Nie miał głowy do liczb, nie interesował się handlem, nie cierpiał przymusu godzin, gardził celami i zawodem kupieckim. Nie miał ambicyj wzbogacenia się; raczej chciał być szczęśliwy. Młodzieniec mniej albo i więcej zuchwały od Roberta byłby walczył ze swoim przeznaczeniem; moŜe spróbowałby pióra, moŜe zaciągnąłby się do wojska. Robert, bardziej ostroŜny, moŜe bardziej nieśmiały, zgodził się obrać drogę, na której mógł pomagać rodzinie. Ale czyniąc to z sercem niechętnym, unikał dawnych przyjaciół i mając do wyboru kilka posad, wybrał wyjazd do Nowego Jorku. Odtąd rozpoczął się dla Roberta okres ciągłych niepowodzeń. Nie pił, był nieskazitelnie uczciwy, pracodawcy nie mogli mu zarzucić braku uprzejmości, a jednak nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca. Nie wnosząc zainteresowania da swojej pracy, nie mógł pracować sumiennie, nie wkładał w pracę zapału. Dnie jego były siecią zaniedbanych obowiązków i rzeczy robionych lewą ręką; od miejsca do miejsca, od miasta do miasta szła za nim opinia człowieka nie mającego o niczym pojęcia. Nie podobna znieść swego Ŝycia nie wkładając w nie trochę zapału i zainteresowania. Herrick świadomy swoich talentów i zdolności z trudem znosił narzucony sobie przez los zawód. Bardzo szybko stracił moŜności pomagania rodzinie; później, nie mając do zakomunikowania nic prócz klęsk, w ogóle przestał pisywać. Mniej więcej przed rokiem od chwili, w której zaczyna się nasze opowiadanie, wyrzucił go na bruk w San Francisco ordynarny i rozwścieczony właściciel plantacji. Natenczas zerwały się ostatnie nici samoszacunku. Ulegając chwilowemu impulsowi zmienił nazwisko i wydał ostatniego dolara na przejazd okrętem pocztowym, City of Papeete. Jakimi nadziejami powodowany zdecydował się na tę ucieczkę na Południowe Morza — nie wiedział. Niewątpliwie były tam i nadzieje zrobienia majątku na perłach i koprze; niewątpliwie inni, mniej zdolni od
niego, potrafili w tym świecie wyspiarskim zostać zausznikami królowych i ministrami królów. Ale jeŜeli Herrick pojechał na wyspy w zamiarach godnych męŜczyzny, nie powinien był pozbywać się nazwiska ojca: alias zdradzało jego moralne bankructwo. Zwinął sztandary; wciąŜ jeszcze miał nadzieję, Ŝe zapracuje na chleb i pomoŜe rodzinie, przybył więc na wyspy (wiedział, Ŝe klimat jest łagodny, chleb tani i ludzie uprzejmi) — ofiara walki o byt i swoich własnych obowiązków. Przegrałem, powiedział sobie, niechŜe to będzie przyjemna przegrana. Na szczęście jednak nie wystarcza powiedzieć: „Będę nędznikiem!” Herricka w dalszym ciągu prześladowało na wyspie niepowodzenie; w nowym otoczeniu i pod przybranym nazwiskiem nie cierpiał mniej niŜ poprzednio. Znalazł posadę, stracił ją — w zwykły sposób. Z długotrwałej cierpliwości restauratorów stoczył się do zwykłego miłosierdzia przechodniów. Ale gdy mu odmówiono raz czy dwa, stracił śmiałość. Nie brakowało na wyspie niewiast, które zgodziłyby się utrzymywać męŜczyznę o wiele brzydszego od Herricka. Ale Herrick nigdy nie spotkał takiej niewiasty; albo gdyby spotkał, to zbuntowałaby się przeciwko temu jego męskość i wolałby głodować. Moknąć na deszczu, pocąc się w dzień, drŜąc z zimna w nocy, mając za sypialnię opuszczone i walące się w gruzy eks-więzienie, Ŝywiąc się tym, co przypadkowo mógł dostać; mając za towarzyszy dwóch takich samych wyrzutków jak on, przez długie miesiące pił z czary pokuty. Wiedział, co to odmowa; co to bezsilny, dumny bunt przeciwko przeznaczeniu; co to bezwład rozpaczy. Czas zmienił go. Nie opowiadał juŜ sobie bajek o łatwym i, być moŜe, przyjemnym podniesieniu się; znał na wskroś swoją naturę; wiedział, Ŝe jest niezdolny do tego, Ŝeby się wznieść, i wiedział z doświadczenia, Ŝe w Ŝaden sposób nie moŜe powstrzymać swego dalszego upadku. Coś, co z trudem nazwać by moŜna dumą czy siłą, a co było, być moŜe, jedynie kulturą wstrzymywało go od kapitulacji, ale patrzył na swoje nieszczęścia z rosnącym gniewem i czasami dziwił się własnej cierpliwości. Oto czwarty miesiąc dobiegał końca, a Robert nie widział zmiany na lepsze. KsięŜyc, pędząc między ruchliwymi chmurami wszelkich wymiarów, kształtów i gęstości — jedne ciemne jak atrament, inne delikatne jak mgła — wyczarowywał piękno południowej wyspy z cudnego i nienawistnego krajobrazu; góry, wyspy ukoronowane wiecznymi chmurami, maszty w porcie, spokojne zwierciadło laguny i molo, przy którym bieliły się łamacze fal. KsięŜyc oświetlał równieŜ przez szpary w chmurach jego przyjaciół, sylwetkę silnego Amerykanina, który podawał siebie za Browna i o którym mówiono, Ŝe jest marynarzem za coś tam zdegradowanym; i drobną postać,
blade oczy i bezzębny uśmiech trywialnego i bynajmniej nie poczciwego eks-subiekta londyńskiego. Oto towarzystwo dla Roberta Herricka. Jankes był przynajmniej człowiekiem: posiadał pewne cnoty, takie jak tkliwość i decyzja, był to człowiek, któremu mogłeś uścisnąć dłoń bez zarumienienia. Ale nic sympatycznego nie było w tamtym drugim, który nazywał siebie czasami Hay, czasami Tomkins, i śmiał się nieprzyjemnie, który pracował juŜ we wszystkich magazynach w Papeete (albowiem stwór ten był zdolny pod pewnymi względami), którego zewsząd wyganiano (był to bowiem skończony nicpoń), który zniechęcił do siebie wszystkich swoich dawnych chlebodawców, iŜ spotkawszy go na ulicy, odwracali się jak od psa, i wszystkich swoich kolegów, którzy unikali go jak niewypłacalnego dłuŜnika. Na jakiś czas przedtem okręt z Peru przywiózł influencę, która teraz szalała na wyspie, zwłaszcza zaś w mieście Papeete. Ze wszystkich stron dokoła purao dochodził kaszel i towarzyszące mu przekleństwa kaszlących. Chorzy krajowcy, z właściwą wyspiarzom niecierpliwością, przy najlŜejszej gorączce wypełzali ze swoich domostw, Ŝeby się ochłodzić, i leŜąc na piasku lub w łodziach, przywiązanych do brzegu, w męczarniach oczekiwali świtu; Jak pianie koguta biegnące nocą od fermy do fermy, zrywało się to pokasływanie, natęŜając się, zamierając w oddali, budząc się na nowo. KaŜdy z tych nieszczęśliwych jakby zaraŜony atakiem kaszlu od sąsiada wił się przez chwil kilka w okrutnej męczarni, po czym, gdy kaszel ustępował, leŜał przez czas jakiś wyczerpany, bez słowa. JeŜeli ktoś posiadał nadmiar litości, to wybrzeŜe Papeete w tę zimną noc było miejscem, gdzie mógł je najlepiej zuŜytkować. Ze wszystkich ofiar moŜe najmniej godną litości, ale z pewnością największą litość budzącą był ów subiekt londyński. Przywykł do innego Ŝycia, do domu, łóŜka, pielęgnacji, schludności, jaka panuje w pokojach chorych. A oto leŜał tutaj na dworze, o pustym Ŝołądku, wystawiony na chłód wiatru. Był chory. Choroba wzięła go. Towarzysze ze zdziwieniem patrzyli na jego cierpliwość. Budziła w nich głęboką litość, równą odrazie i nawet przewyŜszającą ją. Wstręt, jakim napawać musi ta brzydka choroba, potęgował ową odrazę, a jednocześnie z tym przejmujący wstyd, Ŝe Ŝywić mogą podobne nieludzkie uczucie, zmuszał ich do okazywania mu większej Ŝyczliwości. Wszystko zło, które widzieli w nim, nie mogło tej Ŝyczliwości przewaŜyć, albowiem myśl o śmierci jest nieznośna — nawet dla największych egoistów i samolubów. Czasami podnosili go. Czasami ze źle pojętym miłosierdziem potrząsali za ramiona, kiedy nieszczęśliwy leŜał nieruchomo na wznak, miotany atakiem kaszlu, nachylali się i patrzyli mu niepewnie w twarz, szukając znaków Ŝycia.
KaŜdy człowiek jest obdarzony jakąś cnotą: i on ją miał. Odwagę. Dodawał im otuchy Ŝartem — nie zawsze przystojnym. — Dobrze mi jest, chłopy! — powiedział kiedyś. — To doskonała gimnastyka dla mięśni krtani! — Ty masz humor! — zawołał kapitan. — Porządnie juŜ mi się to sprzykrzyło! — rzekł ochryple. — Ale to przecieŜ jest niesprawiedliwe, Ŝebym właśnie ja jeden spośród was cierpiał na tę przeklętą chorobę i jeszcze musiał was bawić! Sądzę, Ŝe inni teŜ powinni ruszyć konceptem! Mógłby teŜ który coś opowiedzieć człowiekowi! — Cała bieda, Ŝe nic nie mamy do opowiedzenia, mój synu — rzekł kapitan. — JeŜeli chcecie, mogę wam opowiedzieć, o czym myślałem teraz — rzekł Herrick. — Gadaj, byleś gadał! — rzekł londyńczyk. — Chcę, Ŝeby mi przypominano, Ŝe jeszcze dycham! Herrick — leŜąc twarzą do ziemi i mówiąc tak cicho, Ŝe ledwo było go słychać — zaczął nie jak człowiek, który ma coś do opowiedzenia, ale jak ktoś, kto mówi — wbrew nakazowi chwili. — Takem sobie myślał! — zaczął. — Myślałem sobie, Ŝe leŜę jednej nocy na wybrzeŜu Papeete — księŜyc i chmury, i ludzie dokoła kaszlą — jest mi zimno i głodno, i sucho w gębie; mam juŜ dziewięćdziesiąt lat, z których dwadzieścia dwa spędziłem w Papeete. Myślałem sobie, jakby to było dobrze, gdybym miał pierścień, który za potarciem robi cuda, albo czarownicę za chrzestną matkę, albo Ŝebym mógł zawrzeć układ z Belzebubem. Starałem się przypomnieć sobie, jak się takie rzeczy robi. Wiem, Ŝe się robi pierścień z ludzkich kości, bo widziałem, jak to robili w „Wolnym Strzelcu”, i Ŝe trzeba zdjąć marynarkę i zakasać rękawy, bo widziałem, jak to robił Formes, kiedy grał Kaspara, a po tym, jak to robił, czuło się, Ŝe całą rzecz dokładnie przestudiował i Ŝe trzeba mieć coś, co zabija smoka i trujące wyziewy — moŜe wystarczy cygaro — i Ŝe trzeba zmówić pacierz wstecz. Myślałem, czybym to potrafił, tak dla Ŝartu, widzicie! A potem pomyślałem, czy który z was zmówiłby pacierz jak naleŜy... i samem spróbował. Ale zanim doszedłem do połowy, widzę przed sobą człowieka z matą pod ręką, jak idzie od strony miasta. Był to zgrzybiały starzec, szedł, schylony, i kaszlał przez cały czas. Z początku nie zwróciłem na niego uwagi, a potem zrobiło mi się go Ŝal, bo strasznie kaszlał. Przypomniałem sobie, Ŝe mamy jeszcze trochę tej mikstury, którą konsul amerykański dał dla Hay'a kapitanowi. Nigdy nic nie pomogła Hay'owi, alem sobie pomyślał, nuŜ pomoŜe staremu? Więc
wstaję i mówię „Yorana!” „Yorana!” — mówi on. „Spojrzyjcie no — powiadam. — Mam tu doskonałe lekarstwo we flaszce, to wam pomoŜe na kaszel, słyszycie? Chodźcie, to wam odmierzę łyŜeczkę na dłoni, bo nasze srebro w zastawie u bankiera!” Więc stary podchodzi, ale im bliŜej podchodzi, tym mniej mi się podoba. Ale słowo się rzekło. — Co ma znaczyć ta kwiecista gadanina? — spytał londyńczyk. — Gadasz jak z nut! — To opowieść. Opowiadałem ją kiedyś bachorom w domu — odpowiedział Herrick. — JeŜeli was nudzi, mogę przestać! — Och, gadaj dalej! — zawołał chory zirytowanym głosem. — Lepsze to niŜ nic! — Więc — ciągnął Herrick. — Ledwie dałem mu lekarstwo od kaszlu, gdy wydało mi się, Ŝe się wyprostowuje i zmienia. Patrzę, a to wcale nie krajowiec z Tahiti, ale jakby Arab z długą brodą. „Dobry czyn wymaga nagrody — mówi. — Jestem czarownik z Tysiąca i jednej nocy, a ta mata, którą mam pod ręką, to oryginalny kobierzec Mahometa Bena Takiegoto. Powiedz słowo, a kobierczyk zaniesie cię, gdzie zechcesz!” „Nie chcesz chyba powiedzieć, Ŝe to dywan latający?” „śebyś wiedział, Ŝe tak” — mówi on. „Byłeś w Ameryce, odkąd ostatni raz czytałem baśnie z Tysiąca i jednej nocy!” — mówię podejrzliwie. „Jakbyś zgadł! — mówi on. — Byłem wszędzie. Człowiek posiadający taki dywan nie będzie gnił w na pół rozwalonej chałupie!” No, to wydało mi się rozsądne. „Dobrze — mówię. — Więc powiadasz, Ŝe mogę usiąść na tym dywanie i walić prosto do Londynu i Anglii?” Powiedziałem: do Londynu i Anglii, kapitanie, bo musiał być nieraz u nas w kraju! „Jakbyś z bicza trzasł!” — mówi on. Obliczam czas. — Jaka jest odległość między Londynem i Papeete, kapitanie? — Biorąc Greenwich i Wenus — dziewięć godzin, kilka minut i sekund — odrzekł marynarz. — I tyle czasu mi zabrało, około dziewięciu godzin — podjął Herrick. — Wyjechałem około trzeciej w nocy, a na południe byłem w Londynie. Bardzo mi się ten pomysł podobał! ale nagle coś sobie przypomniałem. „Mam jeden kłopot — powiadam. — W kieszeni ani centa. To bardzo przykro przylecieć do Londynu i nie móc kupić sobie porannego wydania „The Standard”! „O! — mówi on. — Nie zdajesz sobie sprawy ze wszystkich dogodności, jakie ma ten dywan! Widzisz kieszeń? Wystarczy ci włoŜyć rękę, a wyciągniesz garść suwerenów!” — Z orłem, nie? — spytał kapitan. — Jakbyś wiedział! — zawołał Herrick. — Wydały mi się niezwykle wielkie.
Przypominam sobie teraz, Ŝe musiałem zmienić je w kantorze na Charing Cross na angielskie srebro! — Ach, więceś tam zajechał? — zainteresował się subiekt. — I cóŜeś zrobił dalej? ZałoŜą się, Ŝeś zamówił Bis! — Widzicie, wszystko odbyło się tak prędko, jak mówił stary: jakbyś z bicza trząsł! — ciągnął Herrick. — Byłem tu, na tym wybrzeŜu o trzeciej nad ranem, a koło południa znalazłem się na Charing Cross! Z początku byłem zdziwiony. Zakryłem oczy dłonią, a wtedy wydało mi się, Ŝe nic się nie zmieniło, hałas na Strandzie jest zupełnie taki sam jak ten, który sprawiają fale: wsłuchaj się w niego dobrze, a usłyszysz doroŜki i omnibusy turkoczące na brukach! W końcu odwaŜyłem się spojrzeć: Londyn, jak go zostawiłem! Na skwerach pomniki i Święty Marcin, i te same szkapy, i wróble, i ci sami ulicznicy. Nie potrafię powiedzieć, com czuł wtedy! Chciało mi się płakać i tańczyć, i skakać, albo wdrapać się na kolumnę Nelsona! Byłem jak człowiek, którego wyciągnięto z czeluści piekielnych i przeniesiono do nieba! i to w najlepsze miejsce! Potem zawołałem na fiakra — konia miał dobrego: „Szylinga napiwku, jeŜeli dojedziesz w dwadzieścia minut!” — mówię do sałaciarza. Ruszył dobrym krokiem, choć oczywiście w porównaniu z dywanem, to lazł noga za nogą! W dwadzieścia minut byłem przed drzwiami! — Jakimi? — spytał kapitan. — Och, znam taki jeden dom! — powiedział Herrick. — ZałoŜę się, Ŝe to była restauracja! — zawołał subiekt (uŜył innego wyraŜenia, zamiast restauracja!) — Dlaczegoś nie poleciał dywanem zamiast wlec się dryndą? — Nie chciałem robić zbiegowiska na cichej uliczce! — odrzekł opowiadający. — To w złym smaku. A zresztą, przecie jechałem hansomem! — A co zrobiłeś potem? — spytał kapitan. — Och, wszedłem — rzekł Herrick. — Do swoich starych? — spytał kapitan. — Właśnie! — odrzekł tamten Ŝując źdźbło trawy. — Wiesz! — zawołał subiekt. — śeś ty chyba największa gapa i niedołęga, jakiego widziałem! Przecie to jak z „Mojego Pisemka” dla dzieci! Powiadam wam, Ŝe ja to bym sobie więcej wygodził piwkiem i kośćmi! Potem kupiłbym wspaniały płaszcz z futrzanym kołnierzem i laskę i przeszedłbym się po Piccadilly! Potem wdepnąłbym do porządnej restauracji i kazałbym sobie podać porcję zielonego groszku i flaszkę szampana, i smaczny zrazik — och, zapomniałem! najpierw wtrząchnąłbym sobie
smaczną rybkę — a zakończyłbym tortem agrestowym i kawą, i odrobiną tego, co to się sprzedaje w wielkich zalakowanych flachach! Benedyktyn, brzmi ta słodka nazwa! Potem poszedłbym sobie do teatru i poumizgałbym się do jakiej ładnej dzierlatki, a potem jeszcze do baru i na salę tańca i tak do rana, do białego dnia! A na drugi dzień uraczyłbym się krewetkami z wody i grzankami, i świeŜym masłem. No, jeŜeli ja bym tego nie zrobił! Przerwał mu nowy atak kaszlu. — Teraz ja wam powiem, co bym zrobił! — zabrał głos kapitan. — Nie potrzeba mi waszych nędznych mat, które jakiś włóczęga wyjmuje spod pachy! ale dajcie mi porządny okręt o największym, jaki zarejestrowano, tonaŜu! Najpierw to bym poszedł na targ i kupił wielkiego indyka i pasztet wieprzowy. Potem wdepnąłbym do handlarza win i kazał zapakować tuzin szampitra i tuzin flaszek słodkiego wina, Ŝeby było czerwone i mocne, i pachnące, na przykład coś takiego, jak porto albo madera, w najlepszym gatunku! Potem — walę do składu z zabawkami i bulę dwadzieścia dolarów za zabawki dla bachorów; a potem — do cukiernika i kupuję ciastka i tort, i pierniki, papatacze ze śliwkami, a potem do księgami i kaŜę sobie dać wszystkie obrazki i ksiąŜeczki dla dzieci, i wszystkie romanse dla starej o tym, jak to lord odkrył tajemnicę pochodzenia Anny Marii i lady Maude uciekła z Domu dla Obłąkanych! A potem dopiero kaŜę jechać do domu! — Dobrze by było kupić soku dla bachorów! — wtrącił Herrick. — Dzieci lubią sok! — Ma się rozumieć, Ŝe sok dla bachorów, kupię! — uniósł się kapitan. — I sok, i wiele innych rzeczy! a potem urządzimy sobie za jednym zamachem gwiazdkę i Dzień Dziękczynienia! Wielki BoŜe! co ja bym oddał, gdybym mógł widzieć bachory! Jakby to wszystko wybiegło przed dom na widok papy! moja mała Adar... Kapitan urwał. — Wal dalej! — zachęcał subiekt. — Przekleństwo, Ŝe nawet nie wiem, czy tam nie powymierali z głodu! — zawołał kapitan. — Nie moŜe im być gorzej, niŜ jest nam — rzekł subiekt. — A to juŜ niemała pociecha! Wątpię, czy samemu diabłu udałoby się pogorszyć mój los! MoŜna by mniemać, Ŝe diabeł przyjął wyzwanie. KsięŜyc ukrył się od jakiegoś czasu, i rozmawiali w ciemności. Nagle do uszu ich doleciał zbliŜający się szybko huk; oblicze laguny pobladło i zanim zerwali się na równe nogi, potoki deszczu spadły na nieszczęśliwych rozbitków. Aby zdać sobie sprawę z siły i wściekłości ulewy, trzeba
znać kraje tropikalne. Człowiek wychodził z niej jak z kąpieli; świat ogarnęła noc i ciemność. Uciekli, kierując się do swego zwykłego schroniska — nazywali go swoim domem — do starego aresztu. Zmoczeni wśliznęli się do pustych izb; leŜeli — trzy zmięte, zmoczone łachmany ludzkie. Potem, gdy ryk nawałnicy ustał, słychać było, jak subiekt szczęka zębami. — Słuchajcie, chłopcy — jęczał. — Na miłość Boga, połóŜcie się na mnie i ogrzejcie mnie! ŁŜę jak pies, jeŜeli nie powiem, Ŝe śmierć czyha na mnie! Skłębili się więc wszyscy trzej w jedną mokrą masę i leŜeli tak do rana, drŜąc i otrząsając się, wciąŜ budzeni straszliwym kaszlem subiekta. ROZDZIAŁ 2 PORANEK NA WYBRZEśU Chmury pierzchły, piękno podzwrotnikowego dnia rozpostarło się nad Papeete. Ściany fal, rozbijających się o brzeg i palmy na wysepce, drŜały w Ŝarze słonecznym. Francuski okręt wojenny odpływał — prawdopodobnie do ojczyzny; stał w odległości mili od portu, gotowy do drogi. W nocy przybył szkuner, ale zatrzymał się daleko, powiewała na nim Ŝółta flaga, znak ostrzegawczy przed zarazą. Od brzegu ku placowi targowemu oderwała się szeroka wstęga łodzi, w których jechali barwnie odziani tuziemcy wiozący owoce na targ. Ale ani piękno tego poranka, ani upragnione ciepło, ani nawet ruchy okrętów, tak interesujące dla marynarzy i ludzi mających wiele wolnego czasu, nie mogły przykuć uwagi nieszczęsnych wyrzutków. W sercach ich panował chłód, usta piekły od bezsenności, nogi uginały się z głodu; jak okaleczone gęsi szli leniwo brzegiem morza. Szli w stronę miasta, nad którym zaczynały się unosić dymy, w którym szczęśliwsi od nich zasiadali do śniadania; idąc, rzucali wzrokiem we wszystkie strony, szukali jednak tylko — poŜywienia. Mały, brudny szkuner stał przy brzegu, z którym łączyła go wąska kładka. Na przednim pokładzie, w cieniu namiotu, pięciu Kanaków, stanowiących załogę, obsiadło michę pieczonych fej, pociągając kawę z blaszanych kubków. — Osiem brzuchów woła o śniadanie! — zawołał kapitan z robionym humorem. — Nigdym jeszcze tego nie próbował! Słowo daję, mój pierwszy występ! zróbcie im uciechę! Poszedł do miejsca, w którym kładka dotykała zielonej murawy wybrzeŜa, odwróciwszy się plecami do szkunera, zaczął gwizdać: „Praczka. Irlandzka!” Kanacy zrozumieli to jako zapowiedź koncertu. W jednej chwili zebrali się koło burty, kaŜdy
z fejem w ręku, Ŝując i przypatrując się temu, co się działo na brzegu. Jak biedny niedźwiedź pirenejski tańczy na ulicach pod dźwięk fujarki swego pana; zupełnie jak ten niedźwiadek, ale z większym zapałem i staranniej, kapitan przestępował z nogi na nogę w takt gwizdanej przez siebie piosenki, a wielki smutny cień podrygiwał za nim na trawie. Kanacy śmieli się na ten widok. Herrick patrzył z natęŜeniem — uczucie głodu zabiło wstyd. O kilka kroków dalej, tak jednak, Ŝe było go słychać, subiekt wił się w szponach demona influency. Kapitan znieruchomiał nagle. Zdawało się, Ŝe dopiero teraz dojrzał swoje audytorium, zrobił minę człowieka zdumionego, Ŝe przerwano mu godzinę jego prywatnej zabawy. — Halo! — zawołał. Kanacy zaczęli klaskać w ręce, dając mu znaki, Ŝeby wszedł na pokład. — Nie, sir! — rzekł kapitan. — Nie ma Ŝarcia, nie ma tańca! zrozumiano? — Biedna stara człowiek! — zawołał jeden z Kanaków. — Stara człowiek nie jeść? — Jak Bóg miły, nie! — odrzekł kapitan. — Chciała jeść, ale stara człowiek nie dali! — Ja mieć jeść! — zawołał marynarz. — Stara człowiek tu przyjść. DuŜo kawa, duŜo fej. Tamta człowiek teŜ wejść! — Chyba skorzystamy! — zauwaŜył kapitan. — Wraz z towarzyszami wszedł po kładce na pokład. Powitano ich uściskiem dłoni, załoga zrobiła im miejsca przy kotle, na cześć gości uzupełniono ucztę dzbankiem melasy, po czym któryś z Kanaków przyniósł z kambuza akordion, wymownie kładąc go przed kapitanem. — Ariana! — rzekł tamten wesoło, dotykając instrumentu, po czym zabrał się do wielkiego mięsistego banana, a rozprawiwszy się z nim, sięgnął po kubek kawy i zwrócił się do Kanaka, który zaprosił go na pokład. — Twoje zdrowie, stary! przynosisz honor Pacyfikowi! — dodał. Jak głodne psy raczyli się gorącą kawą i fejami. Nawet subiekt jak gdyby oŜył. Oczy jego nabrały blasku. Osuszono kocioł, wypróŜniono miskę, gospodarze, którzy zdawali się chcieć odgadnąć kaŜde Ŝyczenie gości, z uprzejmością właściwą Polinejzyczykom pośpieszyli przynieść deser w postaci miejscowego tytoniu i zwitków liści pandanusa, słuŜących za papier. Po chwili wszyscy otoczyli się mgłą dymu. — Kiedy człek jada śniadanie codziennie, to nie zdaje sobie sprawy z tego, czym jest śniadanie! — rzekł subiekt. — Teraz chodzi juŜ tylko o obiad! — zawołał Herrick. I dodał z zapałem: — Czemu nie jestem Kanakiem!
— Jedno jest pewne — rzekł kapitan. — Bierze mię rozpacz. Wolę, niech mnie powieszą, a dłuŜej tego nie zniosę! — tu ujął akordion i szarpnął struny wydobywając melodię: — Domie, słodki domie! — Och, przestań! — zawołał Herrick. — Nie mogę tego słuchać! — Ani ja — przyznał kapitan. — Ale coś muszę zagrać! Trzeba odpłacić za gościnność, mój synu! — Tu zaczął śpiewać „Ciało Johny Brown” pięknym, słodkim barytonem. Potem przyszła kolej na „Dandy Jimmy z Karoliny”, potem „Rorin zuchwały”, potem „Słodka dziewczyna”, wreszcie „Najpiękniejszy kraj”! Kapitan płacił za swoje przyjęcie po królewsku, co czynił nieraz i przedtem, niejeden raz kupił sobie poŜywienie swoim głosem, wyzyskując muzykalność tuziemców. I zawsze, jak teraz, ku ich zadowoleniu. Był. w samym środku „Pięćdziesiąt dolarów w kieszeni”, śpiewając ze zdwojonym zapałem, gdy nagle między załogą powstało zamieszanie. — Idzie Tom, prędko, prędko! — zawołał amfitrion. Trzej przyjaciele spojrzawszy we wskazanym kierunku ujrzeli zbliŜającego się od strony miasta jegomościa w spodniach pyŜamowych i białym dŜemprze. — To Tom, prawda? — spytał kapitan przerywając muzykę. — Nie wiem, jak się taki cham zachowa! — Lepiej zwiejmy! — zawołał subiekt. — To nie pachnie niczym dobrym! — Dobrze — rzekł spokojnie muzykant. — Bo to człowiek nigdy nie moŜe przewidzieć! Chyba sprobuję... muzyka ma moc łagodzenia najdzikszych charakterów, chłopcy. Zagramy mu coś ładnego, od serca, Ŝeby się wzruszył nawet mroŜony poncz w kabinie! — MroŜony poncz?! O BoŜe! — zawołał subiekt. — Zagraj Ŝe mu wreszcie, kapitanie! Na przykład „Brzegiem pięknej rzeki”. — Nie, sir, wygląda mi na Szkota — rzekł kapitan, po czym uderzył w struny i zagrał Auld lang syne. Kapitan Tom zbliŜał się szybkim krokiem człowieka przejętego waŜnością sprawy. Nie podobna było zauwaŜyć zmiany na jego zarośniętej twarzy, gdy wchodził na kładkę. Nawet nie rzucił okiem na muzykanta. Kapitan Tom miał zawiniątko pod pachą. PołoŜył je spokojnie na daszku kabiny i, zwróciwszy się raptownie do nieznajomych, krzyknął: — Wynosić mi się, jeden z drugim! Słyszano? Subiekt i Herrick nie tylko usłuchali niezwłocznie, ale formalnie puścili się galopem
przez kładkę. Muzykant spokojnie odłoŜył instrument, wstał i wyprostował się. — Co mówisz? — spytał. — Bierze mię ochota dać ci lekcję uprzejmości! — Nie radzę strzępić sobie gęby, bo poŜałujesz! — zawołał kapitan Tom. — Dobrze was tu znają, całą trójkę! Niedługo pozwolą wam popasać, ja wam to mówię! Władze mają na was oko. Prędko rozprawiają się z takimi nicponiami, to się chwali Francuzom! — UwaŜaj, Ŝebyś nie wyleciał za burtę! — krzyknął kapitan. Po czym, zwracając się do załogi: — Do widzenia, chłopcy! Prawdziwi z was dŜentelmeni! Najnędzniejszy Murzyn lepiej by wyglądał na mostku kapitańskim od tego szkockiego obwiesia! Kapitan Tom nie raczył odpowiedzieć. Ze złośliwym uśmiechem patrzył, jak odchodzą jego goście. Kiedy noga ostatniego zeszła z kładki, krzyknął na załogę, Ŝe czas zabrać się do ładowania szkunera. Nieszczęśliwi bezdomni odbyli więc swój niesławny odwrót brzegiem morza. Herrick szedł pierwszy z twarzą nabiegłą krwią, z kolanami drŜącymi w ataku histerycznego gniewu. Doszedłszy do owego puaro, pod którym marzli ostatniej nocy, rzucił się na piasek twarzą do ziemi i jęknął głośno. — Nie mówcie do mnie, nie mówcie do mnie! nie wytrzymam tego dłuŜej! Tamci dwaj stali nad nim zmieszani. — Czego on znowu nie moŜe dłuŜej wytrzymać? — dziwił się eks-subiekt. — PrzecieŜ się naŜarł. Ja oblizuję wargi... Herrick podniósł twarzy wykrzywioną gniewem. Oczy mu pałały. — Nie potrafię Ŝebrać! — krzyknął i znowu upadł twarzą w piasek. — To początek końca! — rzekł kapitan, z trudem chwytając oddech. — Tak jakoś wygląda, nie? — złośliwie powiedział eks-subiekt. — Nie łudźmy się, Ŝe jest inaczej— rzekł kapitan. — No — dodał spokojniejszym głosem. — Poczekajcie tu na mnie, chłopcy, a ja pójdę do mego przedstawiciela! Tu odwrócił się i kołyszącym się marynarskim krokiem poszedł w kierunku Papeete. Wrócił po upływie pół godziny. Subiekt stał oparty plecami o drzewo. Herrick leŜał wciąŜ na tym samym miejscu. Nic nie wskazywało na to, czy śpi, czy czuwa. — Słuchajcie, chłopcy! — rzekł kapitan z udaną wesołością, która chwilami tak trudna była do zniesienia. — Mam myśl! — Tu wyjął papier listowy, ostemplowane koperty i ołówki — wszystkiego po trzy. MoŜemy napisać do domu i wysłać listy okrętem
pocztowym. Konsul pozwolił mi przyjść do biura i atramentem poadresować! — Dobra myśl! — zawołał subiekt. — śe teŜ nigdy nie przyszło mi to do głowy! — To te bujdy o powrocie do domu podsunęły mi ją! — rzekł kapitan. — Trzeba spróbować! — rzekł subiekt. — Pójdę na stronę! — i odszedłszy kilka kroków, usiadł w cieniu opuszczonej łodzi. Tamci zostali pod purao. Napisawszy słowo czy dwa, przekreślali je, wymazywali; trzymając koniec ołówka w ustach, bokiem patrzyli na morze, to znowu spoglądali na subiekta, który, siedząc pod łodzią, pokasłując i postękując, szybko pisał coś ołówkiem. — Nie mogę! — zawołał nagle Herrick. — Brak mi odwagi! — Słuchaj no — powiedział nagle kapitan z uroczystą powagą. Mówił głosem bardzo cichym, ale przepojonym wzruszeniem. — Co ty wiesz o mnie? Gdybyś był kapitanem na najpiękniejszej barce, jaka kiedykolwiek wpłynęła do Portland, gdybyś leŜał pijany jak bela w swojej kajucie, kiedy twoja barka wpadła na rafę koło Czternastu Wysp, gdybyś nie miał dość odwagi, Ŝeby po prostu utonąć, tylko byś wyszedł na pokład i wydawał pijackie rozkazy, i potopił sześciu ludzi... tobym rozumiał, Ŝe tak mówisz! Takie — rzekł po chwili spokojniej — jest moje Ŝycie. Teraz je znasz. Bardzo ładnie jak na ojca rodziny! Pięciu chłopa i kobietę zakatrupiłem. Tak, bo na pokładzie była kobieta, chociaŜ nie powinna była tam być! Sądzę, Ŝe pomogłem jej dostać się do piekła, jeŜeli jest takie miejsce! I nigdy juŜ nie odwaŜyłem się wracać do domu. Więc Ŝona z bachorami pojechała do Anglii, do ojca. Nie wiem, co się z nimi stało! — zakończył z goryczą. — Dzięki ci, kapitanie! — rzekł Herrick. — Nigdy nie lubiłem cię tak jak teraz! Uścisnęli sobie dłonie krótko i serdecznie, z spuszczonymi oczami, bo wzruszenie podchodziło im do gardła. — No, chłopcy! — zawołał kapitan. — Dalej! Piszmy! — Dam spokój ojcu — odpowiedział Heniek ze sztucznym uśmiechem. — NiechŜe moja umiłowana dowie się o zmianie w moim Ŝyciu! Oto, co napisał: „Emmo, wymazałem początek listu do ojca, bo zdaje mi się, Ŝe łatwiej mi będzie pisać do ciebie. To moje ostatnie poŜegnanie dla Was wszystkich, ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek usłyszycie o i od swego niegodnego syna i przyjaciela. Nie udało mi się; jestem zniesławiony, upadłem. śyję pod przybranym nazwiskiem; zechcesz powiedzieć o tym ojcu — z właściwą sobie serdecznością. To tylko moja wina.
Wiem, Ŝe gdybym był inny, to powiodłoby mi się w Ŝyciu. Ale przysięgam Ci: próbowałem być inny! Nie mogę znieść myśli, iŜ moŜecie sądzić, Ŝe nie próbowałem! Bo kochałem Was wszystkich! nigdy nie powinniście w to wątpić, zwłaszcza Ty, Emmo! Zawsze i jednakowo Was kochałem, ale cóŜ warta była moja miłość?! I co wart byłem ja?! Brakowało mi tej męskości, jaką posiada kaŜdy przeciętny męŜczyzna, nie, nie umiałem wypracować sobie — Ciebie. Straciłem Cię, Emmo, i ze względu na Ciebie powinienem cieszyć się z tego! Kiedy pierwszy raz weszłaś do domu mego oj ca... pamiętasz? Chcę, Ŝebyś pamiętała! — widziałaś we mnie tylko dobre, tylko to, co było we mnie najlepsze! Czy przypominasz sobie dzień, kiedy ująłem Twoją dłoń i nie chciałem jej puścić — i ten dzień na Battersea Bridge, kiedy patrzyliśmy na barki i ja zacząłem Ci opowiadać jedną z moich głupich historii i nagle urwałem, Ŝeby Ci wyznać, Ŝe Cię kocham?! To był początek, a oto — koniec. Kiedy przeczytasz ten list, to idź i całuj ich wszystkich na poŜegnanie, ojca i matkę, i dzieci, jedno po drugim, i biednego wujcia; i powiedz im wszystkim — niech o mnie zapomną, i zapomnij sama! Niech klamka zapadnie! Niech Ŝadna myśl o mnie nie wraca! Skończcie raz z nieszczęsnym upiorem, który udawał człowieka i skradł Twoją miłość! Wściekłość na siebie samego szaleje we mnie, gdy to piszę! Powinienem Ci powiedzieć, Ŝe jestem szczęśliwy i dobrze mi się powodzi. Nie robię majątku i dlatego nic Warn nie posyłam. Ale niczego mi nie brakuje, mam przyjaciół i Ŝyję w takim kraju i klimacie, o jakim marzyliśmy kiedyś razem, więc nie ma potrzeby litować się nade mną. W takim kraju, rozumiesz, łatwo jest Ŝyć i Ŝyć dobrze, ale trudno zarobić choćby grosz. Wytłumacz to ojcu. Zrozumie. Nie mam więcej nic do powiedzenia. Błąkam się po świecie jak niespokojny duch. Niech Bóg w niebiosach Cię błogosławi! pomyśl o mnie ostatni raz, o takim, jaki tu jestem, nad bezbrzeŜnym morzem. Niebo i woda takie są błękitne, a wielkie bałwany obijają się o wybrzeŜe wysepki, porosłej zielonymi palmami. Jestem zdrowy i silny. Przyjemniej jest umierać tutaj, niŜ gdybyś stała u mego wezgłowia. Umieram. To mój ostatni pocałunek. Przebacz, zapomnij o niegodnym!” Tyle napisał. Papier się skończył. Natenczas wróciły wspomnienia wieczorów przy pianinie i owej pieśni, w której tylu ludzi znalazło wyraz swoich najskrytszych, najdroŜszych myśli. — Einst, o Wunder! — dodał. To wystarczyło, wiedział, Ŝe w sercu umiłowanej zrodzi się wspomnienie, które wywoła mnóstwo pięknych, harmonijnych obrazów. I Ŝe przez całe Ŝycie imię jej będzie dźwięczeć mu w uszach, imię jej, które powtarza
cała natura. I kiedy przyjdzie śmierć, a on będzie leŜał nieruchomo, wspomnienie jej odŜyje w kaŜdym drgnieniu. „Einst, o Wunder”. Herrick i kapitan prawie jednocześnie skończyli swoje listy. Obaj oddychali z trudem, oczy ich się spotykały i odwracały od siebie, gdy zaklejali koperty. — Szkoda, Ŝe mam takie wielkie pismo! — rzekł w końcu kapitan. — Tyle miałem do pisania, kiedym raz zaczął! — To samo i ja — rzekł Herrick. — Uporałbym się z całą ryzą papieru, gdybym ją miał! Ale wystarczyło i tego na te dobre nowiny, jakie miałem do doniesienia! Jeszcze pisali adresy, gdy podszedł eks-subiekt, potrząsając kopertą i wygładzając ją jak człowiek zadowolony z siebie. Spojrzał przez ramię Herricka. — Halo! — zawołał. — To nie piszesz do domu?! — Owszem — rzekł Herrick. — Mieszka przy moich rodzicach. Och, rozumiem, co chcesz powiedzieć! — dodał. — Naprawdę nazywam się Herrick. śaden Hay — obaj uŜywali tego alias. — śaden Hay, jak i ty! — Do czysta wymyty w kałuŜy! — zaśmiał się eks-subiekt. — Nazywam się Huish, jeśli chcesz wiedzieć! kaŜdy uŜywa cudzego nazwiska tu, na Pacyfiku! Stawiam pięć przeciw trzem, Ŝe i kapitan równieŜ! — A Ŝebyś wiedział! — rzekł kapitan. — Nigdy nie uŜyłem swego prawdziwego nazwiska od chwili, jakem podarł moją ksiąŜeczkę kapitańską i rzuciłem ją do tego przeklętego morza! Ale wam je powiem, chłopy! Nazywam się John Davis. Jestem Davis z „Sea Ranger”! — Diabli cię wiedzą! — zawołał eks-subiekt. — Co to był za okręt? korsarski, czy niewolniczy? — Był to najszybszy okręt w całym Portland, Maine — rzekł kapitan. — A straciłem go tak, Ŝe równie dobrze mógłbym mu wyświdrować dziurę w boku! — Straciłeś go? — zainteresował się Huish. — Mam nadzieję, Ŝe był asekurowany! PoniewaŜ mu nie odpowiedziano, niepoprawny Huish, zawsze lekkomyślny i gadatliwy, zaczął z innej beczki: — Bierze mnie ochota odczytać wam mój list! — powiedział. — Mam łatwość pióra, a ten udał mi się wyjątkowo. Jest kelnerką, wpadłem na nią kiedyś w Northampton! cudowna dziewczyna! powiadam wam — styl pierwsza klasa! gruchaliśmy ze sobą jak zakochani w teatrze. Jeśli mię pamięć nie myli, całą piątkę puściłem na tę dziewczynę! Przypomniałem sobie, jak się nazywa, i napisałem do niej, Ŝe jestem
bogaty, oŜeniłem się z królową na tych wyspach i mieszkam w przepięknym pałacu. Czego jej nie nablagowałem! Muszę wam przeczytać kawałek, jak to otwieram parlament, murzyński! pierwsza klasa, powiadam wam! Kapitan zerwał się na równe nogi. — Więc tak uŜyłeś papieru, który wyprosiłem dla ciebie?! — ryknął. MoŜe na szczęście dla Huisha — a jak się później okazało na nieszczęście dla nich wszystkich — złapał go jeden z owych strasznych ataków kaszlu, w przeciwnym bowiem razie towarzysze byliby go opuścili, tak silną budził w nich odrazę. Kiedy paroksyzm minął, eks-subiekt wyciągnął ramię, wziął list, który upadł na ziemię, i podarł go na strzępy razem z marką. — Jesteś zadowolony? — spytał z głupia frant. — Nie mówmy o tym więcej! — odrzekł Davis. ROZDZIAŁ 3 STARY ARESZT. PRZEZNACZENIE PUKA DO WRÓT Stary areszt, w którym nasi rozbitkowie od tak dawna znajdowali schronienie, był to niski, prostokątny kompleks budynków na rogu cienistej zachodniej uliczki, w pobliŜu angielskiego konsulatu. Wewnątrz — porosły trawą dziedziniec, noszący ślady rozmaitych okupacyj. Sześć czy siedem cel otwierało się na dziedziniec: drzwi, zamykane niegdyś za tymi, którzy byli w sprzeczności z ustawą o połowie wielorybów, rdzewiały w trawie. Jedynym śladem dawnego przeznaczenia budynku były zardzewiałe pręty w oknach. Podłogę w jednej z celek umyto z grubsza; kubeł — jedyna pozostałość z nieruchomości trzech nieszczęśliwych rozbitków — napełniony wodą, stał w progu; przy nim skorupa kokosowa słuŜąca za naczynie do picia; na obszarpanej macie spoczywał Huish z pół otwartymi oczami, z twarzą śmiertelnie bladą. Światło tropikalnego dnia, sączące się przez zieleń liści, wpadało do tej ponurej izby przez drzwi i okna. Herrick, przemierzając tam i z powrotem koralową podłogę, chwilami zatrzymywał się, podnosił głowę i zwilŜał twarz i kark zimną wodą z kubła. Długie dni cierpień, nieprzespana noc, przykrość, jaka go spotkała z rana — wysiłek napisania listu, doprowadziły go do stanu, w którym ból sprawia rozkosz, czas przestaje istnieć, zaś śmierć i Ŝycie stają się obojętne. Chodził tam i z powrotem jak zwierzę w klatce; myśli jego pędziły przez światy wspomnień; oczy odczytywały legendę murów aresztu. Poodbijany tynk zawierał całą historię! Nazwiska mieszkańców Tahiti oraz francuskie i angielskie, i zarysy okrętów pod Ŝaglem, i
załogę przy pracy... Przyszło mu nagle na myśl, Ŝe i on powinien pozostawić na tej ścianie wspomnienie swego i ich pobytu. Zatrzymał się przed czystym miejscem, wyjął ołówek i utonął w myślach. PróŜność, którą tak trudno przezwycięŜyć, zbudziła się w Robercie. My to w kaŜdym razie nazywamy próŜnością, być moŜe, niesłusznie. Raczej tylko poczucie, Ŝe Ŝyje, skłoniło go do zrobienia tego gestu, poczucie Ŝycia, jedyny cud, którego uchwycił się konwulsyjnie. NapręŜone nerwy czuły zapowiedź zmiany — na dobre czy na złe, nie potrafiłby powiedzieć: wiedział tylko tyle, Ŝe coś się zmieni, Ŝe zbliŜa się doń zmiana, z twarzą tajemniczo zawoalowaną, bezszelestnie. Wraz z tym uczuciem przyszło wspomnienie sali koncertowej, bogaty dźwięk instrumentów, milcząca publiczność, głośne tony symfonii. — „Przeznaczenie puka do wrót” — pomyślał. Przeciągnął przez ścianę na murze linię i napisał słynną frazę z Piątej Symfonii. — Tak! — rzekł do siebie. — Będą wiedzieli, Ŝe lubiłem muzykę i miałem klasyczne zamiłowania! Oni? on, przypuszczam! nieznany, nieszczęśliwy duch, który przyjdzie tu pewnego dnia i odczyta moje memor querela. Ha! niechŜe będzie i łacina! Tu — dodał — Terque quaterque beati Queis ante ora patrum. Wrócił na nowo do swojej niemiłej przechadzki, ale czynił to teraz z niezrozumiałym, lecz pocieszającym uczuciem spełnionego obowiązku. Tego ramka wykopał sobie grób, teraz wyrył na nim epitafium; fałdy togi ułoŜone — dlaczego odkłada spełnienie owego drobnego czynu, który spełnić naleŜy? Zatrzymał się i spojrzał w twarz śpiącego Huisha, pijąc z niej rozczarowanie i odrazę do Ŝycia. Napawał się widokiem tej niemiłej twarzy. CzyŜ to moŜe trwać dalej?! co go wiąŜe z Ŝyciem? CzyŜ nie ma Ŝadnych praw?... tylko obowiązek Ŝyć, męczyć się i dręczyć, znosić rzeczy nie do zniesienia?! Ich trage unerträgliches! przypomniał sobie cytatę; powtórzył cały ustęp jednego z najwspanialszych poetów; uderzyło go zdanie: Du, stolzes Herz. Du hast es ja gewollt! GdzieŜ jest duma jego serca?! Więc buntował się przeciwko sobie jak człowiek, gdy go boli ząb, w bezsilnej złości. — Nie mam dumy, nie mam serca, nie jestem męŜczyzną! — myślał — bo czyŜ ciągnąłbym to Ŝycie podlejsze od Ŝycia galernika! i czyŜbym spadł tak nisko?! Ani donny, ani zdolności, ani siły! Nawet nie bandyta! I umierać tutaj z głodu, w towarzystwie draba gorszego niŜ bandyty... z tym podłym psem! Zbudził się w nim nagły gniew na towarzysza i pogroził mu zaciśniętą pięścią. Nagle rozległ się odgłos szybkich kroków. Na progu stanął kapitan, dysząc i
prychając, z twarzą, głupowato uszczęśliwioną. Pod pachą dźwigał bochen chleba i parę flaszek piwa. Z kieszeni kurtki sterczały cygara. PołoŜył swoje skarby na podłogę, chwycił Herricka za obie ręce i zaczął się śmiać jak szalony. — Otwierajcie piwo! — krzyknął. — Otwierajcie piwo! i krzyczcie głośno: Alleluja! — Piwo?! — powtórzył Huish, zrywając się na równe nogi. — Piwo! — zawołał kapitan. — Piwo! i to mnóstwo piwa! Dowolna ilość osób moŜe się nim uraczyć! ile dusza zapragnie! Kto będzie mistrzem ceremonii?! — Zostaw to mnie — zawołał eks-subiekt. Odbił szyjkę odłamkiem korala i kolejno napili się z łupiny orzecha kokosowego. — Do dna! — zachęcał kapitan. — To jest w programie! — Co się stało?! — spytał Herrick. Kapitan spowaŜniał nagle. — Zaraz wyjaśnię — powiedział. — Muszę pomówić z Herrickiem w cztery oczy. Ty Hay czy Huish, czy jak ci tam — zabieraj łupinę i flaszki z piwem i sprawdź, czy wiatr dmie pod purao. Zawołamy cię, kiedy będziesz nam potrzebny. — Co? sekrety? Nic z tego! — zawołał Huish. — Posłuchaj, synu — ciągnął. — To waŜna sprawa, Ŝebyś sobie zapamiętał! JeŜeli zechcesz się upierać, ta wolna droga! zostań tutaj i rób, co ci się podoba! Ale zapamiętaj sobie: jeŜeli my z Herrickiem mamy wyjść, to zabieramy piwo. Kapujesz? — Niech będzie, wcale nie jestem ciekaw waszych tajemnic! Chciałem po prostu powiedzieć, Ŝe to nie po koleŜeńsku. I tyle. Tu poczłapał z celi na Ŝar słoneczny. Kapitan patrzył za nim, aŜ 'zniknął z podwórza. Natenczas zwrócił się do Herricka. — Co się stało? — spytał Herrick z zainteresowaniem. — Zaraz ci powiem — odrzekł Davis. — Chcę się ciebie poradzić. Los się nam uśmiechnął! Co to?! — zawołał wskazując nagle frazę muzyczną wyrytą na murze. — To? — spytał tamten. — O to! To muzyka... Fraza z Beethovena... napisałem ją... Znaczy to: Przeznaczenie puka do wrót. — Tak? —- spytał kapitan wolno, po czym odszedł do ściany i przyjrzał się napisowi. — Czy to po francusku? — dodał wskazując na napis łaciński. — Och, to znaczy, Ŝe byłem szczęśliwy mogąc umrzeć w ojczyźnie! — niecierpliwie wyjaśnił Herrick. — O cóŜ chodzi w końcu? — Przeznaczenie puka do wrót — powtórzył kapitan wolno. Po czym obejrzawszy się za siebie dodał: — No, panie Herrick, właśnie z tym tu przyszedłem! — Co to znaczy? wytłumacz się! — zawołał Herrick. Kapitan spojrzał znowu na nuty.
— Kiedyś to napisał? — spytał. — Czy to nie wszystko jedno?! — zawołał Herrick. — Będzie z pół godziny! — Jak Boga kocham, dziwne! — zawołał Davis. — MoŜe ktoś powiedziałby, Ŝe to zbieg okoliczności! Ale nie ja! To... — tu grubym palcem wskazał na nuty. — To nazywasz opatrznością! — Powiedziałeś, Ŝe uśmiechnął nam się los! — przypomniał Herrick. — Tak, mój panie! — zawołał kapitan, stając twarzą w twarz ze swoim interlokutorem. — Tak powiedziałem. JeŜeli jesteś człowiekiem, za jakiego cię biorę, to los uśmiechnął się i dla ciebie! — Nie wiem, za kogo mnie bierzesz — rzekł Herrick. — Ale nie moŜesz cenić mnie zbyt nisko! — Daj mi pan rękę, panie Herrick! — zawołał kapitan. Znam cię! Jesteś dŜentelmen i człowiek z rozumem. Nie chciałem mówić przy tym nicponiu... zaraz dowiesz się, dlaczego. Ale tobie wygarnę wszystko. Dają mi okręt! — Okręt? — nie zrozumiał Herrick. — Jak to, okręt? — Szkuner, który widzieliśmy dzisiaj rano na kotwicy! — Szkuner, na którym powiewała chorągiew szpitalna? — To jego jedyna wada — powiedział kapitan. — To „Farallone”, sto sześćdziesiąt ton pojemności, z Frisco do Sidney, z ładunkiem szampana kalifornijskiego. Kapitan, mat i jeden z majtków umarli na ospę, kiedy płynęli dokoła wysp Paumotu. Kapitan i mat byli jedynymi białymi; całą załogę stanowili Kanacy, wcale dziwaczna obsada jak na okręt z chrześcijańskiego portu! zostało tylko trzech majtków i kucharz, nie wiedzieli, gdzie są, nie mam pojęcia, dokąd mogli płynąć! Po śmierci białych Kanacy byli jak zgubieni. Błąkali się po morzu jak dzieci po lesie i przypadkiem zawadzili o Tahiti. Konsul zajął się sprawą. Ofiarował kapitaństwo Williamsonowi, ale Williamson nigdy nie miał ospy i odmówił. Było to właśnie wtedy, kiedy poszedłem prosić o papier listowy; zaraz sobie pomyślałem, Ŝe coś się kroi, bo konsul kazał mi przyjść za chwilę, ale nie chciałem wam nic mówić, Ŝebyście później nie mieli rozczarowania! Konsul zaproponował O'Neilowi — boi się ospy! więc do Capiratiego — do tego Korsykanina, do Leblue, czy jak się tam nazywa, czyby nie chciał poprowadzić szkunera. Wszyscy za bardzo kochają swoje łatwe Ŝycie! Wreszcie, poniewaŜ nie było komu zaproponować, zaproponował — mnie. „Brown! czy zechcesz podjąć się odprowadzić szkuner do Sydney?” — powiada do mnie konsul. — „JeŜeli wolno mi będzie wybrać sobie mata i jeszcze jednego białego majtka,
poniewaŜ nie dam sobie rady z tymi Kanakami! Wypłaćcie nam trzymiesięczną pensję z góry, Ŝebyśmy mogli wykupić nasze ubranie i instrumenty, a dzisiaj jeszcze wsiadam na pokład, prowiantuję okręt i jutro wyruszamy w drogę, zanim się zmierzchnie!” — Tak mu powiedziałem. „Zgoda! — mówił konsul. — Ma pan szczęście, panie Brown!” — Powiedział to bardzo donośnym głosem, mówię ci! ostatni był czas na nas! stawiam Huisha przed masztem, a ciebie robię matem z pensją siedemdziesięciu pięciu dolarów, płatnych z góry za dwa miesiące! — Mnie matem? AleŜ ja jestem szczur lądowy! — zawołał Herrick. — To się rozumie, Ŝe będziesz musiał się poduczyć! — rzekł kapitan. — PrzecieŜ nie myślisz, Ŝe pozwolę ci tu zginąć na tym parszywym wybrzeŜu?! Nie taki jestem, mój stary! Jesteś zręczny... gorszych miałem matów! — Bóg świadkiem, Ŝe nie mogę odmówić! — rzekł Herrick. — Bóg świadkiem, Ŝe ci z serca dziękuję! — To dobrze — powiedział kapitan. — Ale to jeszcze nie wszystko. — Odwrócił się i zapalił cygaro. — Nie wszystko? o cóŜ jeszcze chodzi? — spytał Herrick z uczuciem szczerego zaniepokojenia. — I na to przyjdzie kolej! — rzekł kapitan i urwał na chwilę. — Słuchaj no — ciągnął trzymając cygaro między palcem wskazującym i wielkim. — Przypuśćmy, wszystko pójdzie gładko. Co nam z tego? prawda, wypłacą nam dwumiesięczne pobory, mniej nie moŜemy wziąć, bo nas z Papeete nie wypuszczą nasi wierzyciele za mniejszą sumę! PodróŜ do Sydney zajmuje nam przynajmniej dwa miesiące, a kiedy juŜ się tam dostaniemy, pytam ciebie: w czym poprawi się nasze połoŜenie?! — Przestaniemy się poniewierać po brzegu! — zawołał Herrick. — Domyślam się, Ŝe w Sydney musi być jakiś brzeg — odrzucił kapitan. — Powiem ci jedną rzecz, panie Herrick: ani mi się śni próbować po raz drugi! Nie, sir! Sydney nie zobaczy mnie nigdy! — Mów wyraźniej! — prosił Herrick. — Jasne jak piorun — zawołał kapitan. — Przywłaszczę sobie ten szkuner. To Ŝadna nowość. To się robi corocznie na Pacyfiku! Stephens skradł szkuner niedawno, prawda? Hayse i Pease nie robili nic innego przez całe swoje Ŝycie! To robi połowa z nas! pomyśl tylko o naszym ładunku! Szampan! W Peru sprzedamy ładunek z wolnej ręki, a potem spuścimy szkuner, jeśli się znajdzie dureń, który zechce go kupić! a potem — walimy do kopalni! JeŜeli obiecasz mi pomoc, to zaręczam, Ŝe mi się plan
uda! — Kapitanie! — błagalnym głosem jęknął Herrick. — Nie rób tego! — Jestem na skraju rozpaczy — ciągnął Davis. — Trafia mi się sposobność. Nigdy juŜ się to nie powtórzy! Powiedz, Ŝe się godzisz, Herrick! pomóŜ mi! sądzę, Ŝeśmy dość długo głodowali wspólnie, Ŝebyś mi nie odmówił przysługi! — Nie mogę. Bardzo mi przykro. Nie mogę!... Nie upadłem jeszcze aŜ tak nisko! — rzekł Herrick śmiertelnie blady. — Coś powiedział dzisiaj z rana?! — zawołał Davis. śe nie moŜesz Ŝebrać! albo jedno, albo drugie, mój synu! — AleŜ to kryminał! — zawołał Herrick. — Nie kuś mnie! przecieŜ to kryminał! — Nie słyszałeś, co tamten drab mówił na pokładzie szkunera? — przekładał kapitan. — Powiadam ci, mówił prawdę! Francuzi juŜ za długo patrzą na nas przez palce! Mają nas na oku! Jest pewne, jak to, Ŝe Ŝyjesz, Ŝe bez względu na to, co zrobisz, za trzy tygodnie znajdziesz się w kryminale! Czytałem to w twarzy konsula! — Zapominasz, kapitanie! Jest jeszcze jedno wyjście! — rzekł młodzieniec. — Mogę umrzeć. JeŜeli mam być szczery, to powiem, Ŝe według mego mniemania powinienem był umrzeć przed trzema laty! Kapitan skrzyŜował ramiona i spojrzał w twarz Herricka. — Tak! — rzekł. — Tak! MoŜesz podciąć sobie gardło! Temu nie mogę zaprzeczyć! To doskonałe wyjście — dla ciebie! Ale co będzie ze mną?! Dziwne światło rozjaśniło twarz Herricka. — Obaj — powiedział. — MoŜemy umrzeć obaj! To niemoŜliwe, Ŝebyś chciał zrobić taką rzecz! Chodź! — wyciągnął rękę. — Kilka kroków w stronę laguny, a potem — spoczynek! — Powiem ci coś, Herrick! mam wielką ochotę powiedzieć ci jak ten człowiek z Biblii! Mam ochotę powiedzieć ci: Nie kuś, szatanie! — rzekł kapitan. — Jak to! To ty myślisz, Ŝe zgodziłbym się utonąć i skazać moje dzieci na śmierć głodową?! Czy zechcę to zrobić? Nie, jak mi Bóg miły! Ale wpadłem w matnię i muszę się z niej wydostać! Doprowadziłem dzieciska do ruiny i muszę je teraz ratować! Mam ich troje, wiesz? Dwóch chłopców i dziewczynkę, Adar. Cała rzecz w tym, Ŝe ty nie jesteś ojcem, Herrick! Powiadam ci, Herrick, kocham cię... — tu głos mu się zerwał. — Z początku mi się nie podobałeś! Byłeś taki zangliczały i wyniosły, ale potem przekonałem się do ciebie! Mówi do ciebie człowiek, który cię kocha, któremu o ciebie chodzi! Nie mogę wyruszyć na morze z tamtym nicponiem! To wykluczone! JeŜeli pójdziesz się utopić — ostatnia moja nadzieja zniknie! Ostatnia nadzieja
biednego, nieszczęśliwego człowieka, który chce zapracować na kromkę chleba, Ŝeby poŜywić przymierające głodem dzieci! Jedno tylko umiem: prowadzić okręt. A nie mam na to potrzebnych papierów. Los mi się uśmiechnął, a teraz ty nie chcesz mi dopomóc! Och, bo ty nie masz rodziny, to całe nieszczęście! — Owszem, mam! — rzekł Heniek. — Tak, wiem — rzekł kapitan —Ŝe ty tak sądzisz. Ale człowiek nie wie, co to rodzina, dopóki nie ma własnych dzieci. Tylko dzieci coś znaczą... Jest coś w tych małych istotkach... Nie mogę mówić o dzieciach! Gdybyś kochał naprawdę twego ojca, o którym wspominałeś wczoraj, albo swoją dziewczynę, do której pisałeś z rana — to czułbyś to, co czuję ja! Powiedziałbyś: co mi Bóg i prawo, i to, i tamto?! Moim źle się powodzi — naleŜę do nich, zarobię dla nich na chleb! albo, jak Boga kocham! Zdobędę dla nich pieniądze, nawet gdybym miał spalić Londyn! Oto, jakbyś mówił! Więcej ci powiem: serce twoje tak właśnie mówi, w tej właśnie chwili! Czytam to w twojej twarzy! Myślisz: oto przyjaciel, z którym nabiedowałem się tyle! Oto dziewczyna, którą kocham, a dla jej miłości waham się zrobić to, co inny zrobiłby dla półkwaterka wódki! Nie ma nic romantycznego w mojej miłości! Moja miłość jest zupełnie niepodobna do tej, jaką opisują w ksiąŜkach! Ale po co mówię to wszystko, co jest wyryte w twoim sercu? Po raz pierwszy i ostatni pytam ciebie: czy zechcesz opuścić mię w godzinę mego nieszczęścia i troski?! Wiesz, czy cię opuściłem — ja! — czy chcesz podać mi rękę i na nowo rozpocząć Ŝycie, i wrócić do domu jako milioner? Bo tyleŜ jest za tym, co i przeciwko temu! Powiedz: nie — i niech Bóg zlituje się nade mną! Powiedz tak, a moje dziatki dzień w dzień będą modlić się za ciebie na klęczkach: Boziu, błogosław pana Herricka! Oto, co będą mówiły, jedno za drugim! Moja stara usiądzie sobie na brzegu łóŜka, a te niewinne kruszyny... — Głos mu się załamał. — Nieczęsto mówię o dzieciach! — dodał. — Ale kiedy zacznę je wspominać, to czuję, jakby się coś zrywało we mnie... — Kapitanie! — spytał Herrick bezsilnie. — Czy to jedyne wyjście? — Mogę prorokować, jeśli chcesz! — zawołał kapitan z nagłym oŜywieniem. — Powiedz, Ŝe odmawiasz, bo uwaŜasz siebie za zbyt uczciwego, a zanim miesiąc upłynie, dostaniesz się do kryminału za zwykłą kradzieŜ! Daję ci na to słowo! Bo ja widzę przyszłość, jeŜeli ty jej nie widzisz, Herrick! Staczasz się. Nie łudź się, Ŝe jeŜeli odrzucisz moją propozycję, to zaczniesz głosić ewangelię! Jesteś na skraju przepaści, zanim się obejrzysz, znajdziesz się po drugiej stronie. Masz tylko jedno wyjście: to, które ci proponuję. Poza tym pozostaje ci tylko Kaledonia. ZałoŜę się, Ŝeś nigdy tam
nie był i nie widziałeś tych białych ogolonych ludzi, w brudnym odzieniu i słomianych kapeluszach, chodzących w kieracie przy świetle lamp w Noumea. Wyglądają jak wilki i wyglądają jak kaznodzieje, i wyglądają jak wariaci! Huish jest kwiatem w porównaniu z najlepszymi z nich! To twoi towarzysze, Herrick! Czekają na ciebie. Nie wymigasz się, będziesz musiał do nich iść! oto co ci prorokuję! Gdy tak stał — wysoki, postawny, uroczysty — naprawdę podobny był do istoty obdarzonej duchem proroczym i zdolnej do odgadywania przyszłości. Herrick spojrzał na niego; potem odwrócił oczy. Wydawało mu się rzeczą niedelikatną podpatrywać tak silne wzruszenie. Odwaga młodzieńca opadła. — Mówisz o powrocie do ojczyzny — rzekł. — PrzecieŜ nie potrafilibyśmy tego dokonać! — My — jak to? — zawołał kapitan. — Kapitan Brown nie potrafiłby tego dokonać, zgoda! Ani niejaki Hay, który mu matował. Ale co oni mają wspólnego z kapitanem Davis albo panem Herrick, ty idioto? — Ale za czasów Hay'a te wyspy były jeszcze zupełnie dzikie i mógł na nich buszować! — słabiej juŜ bronił się Herrick. — My mamy dla siebie jeszcze dzikie wyspy Peru — przekładał Davis. — Były dostatecznie dzikie dla Stephensa nie dalej jak przed rokiem. Mam nadzieję, Ŝe będą dostatecznie dzikie i dla nas. — A załoga?! — Sami Kanacy. — Zaczynamy się rozumieć, stary! Widzę, Ŝe mię nie opuścisz! — Kapitan po raz drugi wyciągnął prawicę. — Niech będzie, jak chcesz! — powiedział wreszcie Herrick. — Idę z tobą! dziwne, jak na syna mego ojca... Ale zgoda! Nie opuszczę cię w szczęściu czy w nieszczęściu! — Niech cię Bóg nagrodzi! — zawołał kapitan. I zamilkł. — Herrick! — dodał po chwili. — Zdaje mi się, Ŝe umarłbym z rozpaczy, gdybyś powiedział: nie! I Herrick, patrząc na kapitana, prawie w to wierzył. — A teraz będziemy musieli opowiedzieć to temu nicponiowi... — rzekł kapitan. — Ciekaw jestem, jak on to przyjmie... — powiedział Herrick. — On? będzie skakał z radości! — brzmiała odpowiedź. ROZDZIAŁ 4 śÓŁTA CHORĄGIEW Szkuner „Farallone” stał na kotwicy u wylotu portu, dokąd przyholował go przeraŜony pilot, starając się ułatwić mu odpłynięcie. Gdy się patrzyło z brzegu przez
niezbyt gęstą ścianę okrętów, dwie rzeczy rzucały się w oczy: po jednej stronie mała wysepka, z palmami i działami baterii, ustawionymi przez Francuzów przed czterdziestu laty dla obrony stolicy królowej Pomarii, i po drugiej szkuner „Farallone”, wygnany do ujścia portu. Zanurzając się w morzu aŜ po burtę, okręt powiewał flagą. Kilka ptaków morskich krąŜyło dokoła, okrąŜało go, krzycząc; w pewnej odległości łódź marynarki wojennej błyskała uniformem wioślarzy. Jaskrawe światło dnia i oślepiające niebo tropikalne uwypuklało i obramowywało ów obraz. Mała łódeczka, obsługiwana przez tuziemców w mundurach, z lekarzem portowym przy sterze, oderwała się około trzeciej po południu od brzegu i szybko pomknęła w stronę szkunera. Przód łodzi uginał się pod ładunkiem worków mąki, kartofli, cebuli, między którymi sterczał Huish w uniformie pierwszego majtka; skrzynie i paki tamowały ruchy wioślarzy. W tyle, po lewej ręce lekarza, siedział Herrick, ubrany w nowy garnitur, z brodą przyciętą w klin, z plikami gazet na kolanach. Piastował między nogami chronometr, którym zastąpiono chronometr „Farallone”, od dawna juŜ nie sprawdzany i niepewny. Przemknęli obok łodzi straŜniczej, wymieniwszy pozdrowienia ze sternikiem, i zbliŜyli się szybko do zakaŜonego okrętu. Na pokładzie nie było Ŝywej duszy, nikt nie wyjrzał na ich spotkanie; a Ŝe morze było tego dnia szczególnie burzliwe, okręt zaś stał w pobliŜu rafy koralowej, ryk rozbijających się fal przypominał ryk armat. — Ohe, la goelette! — krzyknął doktor z całych sił. Natychmiast z domku, w którym złoŜono juŜ część towarów, pokazał się kapitan Davis, a w ślad za nim czarna, ruchliwa załoga. — Halo, Hay, to ty?! — zawołał kapitan pochylając się nad burtą. — Powiedz im tam, Ŝeby obchodzili się z nim ostroŜnie jak z jajkiem! Piekło, nie morze! Łódź skacze jak szalona! W tej chwili ruchy szkunera wydawały się gwałtowniejsze niŜ kiedykolwiek. To podnosił się i obnaŜał bok — niczym wielki oceaniczny okręt, aŜ do błyszczących okuć miedzianej blachy, to pochylał się ku łodzi, aŜ woda wylewała się z sykiem z otworów. — Mam nadzieję, Ŝe posiadacie morskie nogi! — Ŝartował doktor. — W kaŜdym razie — przydałyby się wam takowe! Zaiste, wsiąść na „Farallone” w tej szczególnej pozycji, w jakiej się znajdował, wymagało pewnej zręczności. Mniej cenne towary po prostu wrzucono na pokład, chronometr, po kilku bezowocnych próbach, podawano ostroŜnie z rąk do rąk. Została
rzecz najtrudniejsza do wykonania: załadowanie Huisha. Ale wreszcie i tę masę Ŝywej wagi (zaokrętowana za osiemnaście dolarów i przedstawiona konsulowi jako siła konieczna) wreszcie wciągnięto szczęśliwie na pokład, i doktor, poŜegnawszy się uprzejmie, odjechał. Trzej awanturnicy obrzucili się spojrzeniem. Davis odetchnął z głębi piersi. — A teraz umieśćmy chronometr — rzekł i udał się do domku. Było to obszerne pomieszczenie. Dwie kabiny i wygodna spiŜarnia łączyły się z główną ubikacją, okrągłe okienka pomalowane były na biało, podłoga wyfroterowiana, wysłana matą. Nigdzie śladu, znaku Ŝycia, gdyŜ rzeczy zmarłych po zdezynfekowaniu odstawiono na brzeg. Tylko na stole w miseczce palił się kawałek siarki, przyprawiając obecnych o kaszel. Kapitan zajrzał do kajuty na prawo, gdzie na podłodze wciąŜ jeszcze leŜał tłumok z pościelą i prześcieradła — tak jak je zdjęto ze zniekształconych zwłok. — Powiedziałem tym Murzynom, Ŝeby to powyrzucali za burtę! — rozgniewał się Davis. — Widocznie bali się dotknąć! Unikali kajuty jak zakaŜonej! To wszystko, czego moŜna się było po nich spodziewać! Huish! wyrzuć no mi te łachy! — Jak rak świśnie! —. odrzekł Huish cofając się o krok. — Co to znaczy?! — zawołał kapitan. — Muszę ci powiedzieć, mój młody przyjacielu, Ŝe jesteś w grubym błędzie. Ja tu jestem kapitanem! — Ani mię to grzeje, ani ziębi! — Huish odwrócił się plecami. — Taak? — przeciągle spytał Davis. — W takim razie będziesz spał z Kanakami! marsz stąd! — Doprawdy?! — spytał Huish. — Jak Ŝartować, to Ŝartować! perskie oko! — Coś ci powiem, Huish, a ty raz na zawsze staraj się zrozumieć, i to dokładnie, czy i o ile Ŝartuję! — rzekł Davis. — Jestem kapitanem i potrafię nim być! Jedno z trzech: Albo będziesz posłuszny moim. rozkazom tutaj jako steward kapitańskiej kabiny, albo odmawiasz. Jeśli tak, to cię wyrzucam za drzwi i to tak szybko, Ŝe ani się obejrzysz, jak będziesz na pokładzie! Albo, po trzecie, daję sygnał straŜnikowi i kaŜę cię wysadzić na brzeg — za bunt! — A ja, naturalnie, będę milczał jak trusia, co? — kpił Huish. — Niedoczekanie twoje! — Myślisz, Ŝe ci uwierzą, mój synu? — spokojnie spytał kapitan. — Nie, sir! Moje kapitaństwo to nie Ŝarty! Dość! Precz z tymi łachami! Huish nie był głupi. Wiedział, kiedy naleŜy ustąpić. I nie był teŜ tchórzem. Podszedł do tłumoka z pościelą, wziął go i, nie okazując najmniejszego niepokoju, wyniósł z
kabiny. — Czekałem tylko na to! — rzekł Davis do Herricka. — Z tobą nie będę potrzebował uciekać się do tej ostateczności, bo ty rozumiesz to sam! — Będziesz tu spał? — spytał Herrick kapitana, wchodząc z nim do kajuty, gdzie Davis umieszczał ostroŜnie chronometr u wezgłowia swojej koi. — Nie sądzę! — odrzekł Davis. — Wolę spać na pokładzie. Nie powiem, Ŝebym się bał, ale nie mam ochoty od razu złapać wietrzną ospę! — I ja nie powiem, Ŝebym się bał! — rzekł Herrick. — Ale na myśl o tamtych dwóch, coś ściska mię za gardło! Ten kapitan i mat, umierający tutaj, jeden naprzeciw drugiego... To straszne! Ciekaw jestem, jakie były ich ostatnie słowa?! — Wisemana i Wisharta? — spytał kapitan. — Prawdopodobnie bardzo zwykłe... Człowiek wyobraŜa sobie w takich wypadkach jedno, a w Ŝyciu wygląda to samo zupełnie inaczej! MoŜe Wiseman powiedział: Słuchaj, stary, podaj no mi dŜyn! jakoś mi markotno! moŜe Wishart na to: śeby cię diabli! — No, i to jest dostatecznie ponure! — rzekł Herrick. — Ja ci wierzę! No, chronometr juŜ umocowany! — powiedział kapitan. — Teraz najwyŜszy czas podnieść kotwicę i szorować stąd! Zapalił cygaro i wyszedł na pokład. — Słuchaj no ty, jak się nazywasz?! — spytał jednego z majtków, wysokiego, dobrze zbudowanego chłopca, z dalekich Wysp Zachodnich, o skórze tak ciemnej, Ŝe prawie moŜna go było wziąć za afrykańskiego Murzyna. — Sally Day — odrzekł tamten. — Do diabła tam! — powiedział kapitan. — Nie wiedziałem, Ŝe są damy na pokładzie! OtóŜ, Sally, zrób mi łaskę, zwołaj resztę drabów i spuść ten łach! Zrobię to samo dla ciebie innym razem! — Wodził oczami za Ŝółtą chorągwią, która, spuszczona z masztu, opadła na pokład. — JuŜ nie będziesz powiewać na tym okręcie! — dodał. — Zwołaj pan załogę, panie Hay! — zawołał niezwykle donośnie. — Mam im do powiedzenia słówko! Z dziwnym uczuciem przygotowywał się Herrick do tej pierwszej w swoim Ŝyciu przemowy do załogi. Dziękował swojej gwieździe, Ŝe byli to krajowcy! Ale nawet krajowcy, mówił sobie, potrafią skrytykować nowicjusza takiego jak on! Mogą zauwaŜyć odstępstwo od tej suchej, brutalnej angielszczyzny, jaka obowiązuje na okręcie, moŜe nawet nie rozumieją innej... NatęŜył myśl starając się przypomnieć sobie wyraŜenia z ksiąŜek podróŜniczych, które kiedyś czytał.
— Na pokład wszyscy! — zawołał. — Prędko! Czuj duch! Zbili się w gromadkę jak owce. — JuŜ są, sir! — rzekł Herrick. Przez chwilę kapitan patrzył badawczo na mata, po czym zwrócił się surowo do załogi, jak gdyby ciesząc się, Ŝe budzi w niej postrach. — No — powiedział Ŝując w ustach cygaro i bawiąc się szprychami koła sterowego. — Jestem kapitan Brown. To jest pan Hay, pierwszy oficer. Drugi biały człowiek jest stewardem, ale będzie jak wy odbywał wachtę. Rozkazy moje muszą być wypełniane w mig. Wiecie, co znaczy w mig? śadnego domagania się o kai-kai, które będzie wydzielane bez niczyjej krzywdy. Macie zapamiętać, jak się nazywa mat, i mówić do mnie: sir. JeŜeli będziecie posłuszni i pracowici, uczynię pobyt na okręcie łatwy i przyjemny. — Wyjął cygaro z ust. — JeŜeli jednak będzie inaczej — dodał głosem jeszcze surowszym — potrafię zrobić wam pływające piekło! Teraz, panie Hay, ustal pan wachty, jeśli łaska! — Bądź pan łaskaw zwracając się do mnie, dodawać: sir, panie Hay! — z naciskiem rzekł kapitan. — Biorę do siebie damę. Marsz na prawo, Sally! — po czym półgłosem — weź sobie starego, Hay! — Macie iść za mną! — powiedział Herrick. — Jak się nazywasz? — spytał kapitan. — Jakeś powiedział? O, to nie po angielsku! Nie chcę tu mieć waszej murzyńskiej paplaniny na pokładzie! Będziesz się nazywał wujek Ned, bo nie masz wełny na czubku głowy, tam gdzie wełna powinna rosnąć! Nie słyszałeś, Ŝe pan Hay cię wołał? Teraz ty, Biały! Biały, marsz na prawo! Który z was dwóch jest kucharzem? Ty? Więc pan Hay weźmie twego przyjaciela Dungaree. Marsz do składu, Dungaree. Teraz wiemy, z kim mamy do czynienia: Dungaree, wujek Ned, Sally Day, Biały i kucharz. Wszyscy F. F. S. mam wraŜenie. A teraz, panie Hay, podnieś pan kotwicę z łaski swojej! — Na miłość Boga, podaj mi słowa komendy! — szepnął Herrick. W godzinę potem „Farallone” była juŜ pod pełnymi Ŝaglami, wesoły chrzęst łańcuchów mówił, Ŝe kotwica spoczęła na swoim miejscu. — Gotowe, sir! — zawołał Herrick. Kapitan połoŜył dłoń na sterze, a „Farallone” zerwała się do lotu, drŜąc i kołysząc się. Łódź straŜnicza posłała ostatnie pozdrowienie, horyzont rozszerzył się, zbielał. „Farallone” gotowała się do wypłynięcia. Zakotwiczona była u samego ujścia portu. Davis prowadził ją między filarami
portowymi. Przez wąską błękitną wstęgę pomknęła ku otwartemu morzu. Serce zabiło kapitanowi, gdy poczuł, Ŝe pokład drŜy mu pod stopami, i (obejrzawszy się przez ramię) wzrokiem objął dachy Papeete, które zdawały się zmieniać pozycję na brzegu, oraz góry rosnące w oczach. Ale nie skończyli jeszcze z brzegiem ani ze zgrozą Ŝółtej flagi. Mniej więcej w połowie przesmyku rozległ się krzyk, odgłos szamotania, człowiek jakiś skoczył za burtę i, odrzuciwszy szeroko ramiona, popłynął ku miastu. — Nie zmieniaj szybkości! — rzucił kapitan, dając koło sterowe Huishowi. W następnej juŜ chwili stał między Kanakami trzymając w ręku pistolet. — MoŜe jeszcze kto chce wrócić na brzeg? — zawołał. Ziejący gniewem głos, zarówno jak broń w ręku, strachem przejęły krajowców. Głupowato patrzyli za swoim zbiegłym towarzyszem, którego czarna głowa wyglądała z wody, w drodze do upragnionego lądu. Szkuner jak strzała przemknął przez przesmyk i wypłynął na otwarty ocean, dziobem prując fale. — Głupiec ze mnie, Ŝe pistolet nie był nabity! — zawołał Davis. — Ha, trudno! Wyruszamy na morze źle. wyekwipowani, ale nic na to nie poradzimy! Pańska strata panie Hay! — JakŜe my teraz damy sobie radę? — spytał Herrick. — Jakoś to będzie! — rzekł kapitan. — Skończyliśmy z Tahiti! Obaj odwrócili się instynktownie i spojrzeli wstecz. Daleki horyzont zdawał się poryty piętrzącymi się nad sobą górami. Eimeo, w głębi portu, strzelała ku niebu wysmukłymi szczytami. A szkuner mknął ku otwartemu morzu. — Pomyśl! — zawołał kapitan z szerokim gestem. — Jeszcze wczorajszego ranka tańczyłem jak pudel, chcąc wybłagać śniadanie! ROZDZIAŁ 5 ŁADUNEK SZAMPANA Dziób okrętu zwrócony ku północy. Gdy „Farallone” opłynęła Eimeo, kapitan usiadł w kajucie z mapą, kątomierzem i epitomami. — Pół stopnia na zachód! — powiedział podnosząc głowę. — Panie Hay! będzie pan musiał dokładnie prowadzić zapiski w dzienniku okrętowym. Chcę mieć zanotowany kaŜdy jard, kaŜde odchylenie, choćby na jeden włos. Mam zamiar prześliznąć się między wyspami Paumotu, a to znaczy, niemal zahaczyć o nie! Gdyby południowo-wschodni wiatr dął w tych okolicach — ale nie
oma tego zwyczaju! — to bylibyśmy ó pół punktu od naszego kursu. Powiedzmy, będziemy o cały punkt. To znaczy, o jeden włos od Fakarava. Tak, sir, tak będzie, jeśli urzeczywistnimy swój plan. Pomiędzy małymi wyspami prześlizniemy się na czyste wody, rozumiesz? —Tu wskazał miejsce, w którym kątomierz przecinał szeroko rozpostarty Archipelag Wysp Niebezpiecznych. — śałuję, Ŝe to jeszcze nie noc i Ŝe nie mogę wziąć właściwego kursu! Tracimy czas płynąc na wschód. CóŜ, robimy, co moŜna. JeŜeli nie dopłyniemy do Peru, to natkniemy się na Ekwador. Wszystko jedno, sądzę! Spuścić zdewaluowane dolary, i po wszystkim! Woale niezła instytucja, te południowo-amerykańskie państwa! Tahiti pozostała za nimi. Diadem wznosił się nad poszarpanymi szczytami gór. Eimeo zdawała się tuŜ obok, czarna i dziwaczna na tle przepysznego zachodu. „Farallone” ostatecznie poŜegnała obie wyspy, co odnotowano w dzienniku okrętowym. W dwadzieścia minut potem Sally Day, który wciąŜ odrywał się od koła sterowego, Ŝeby spojrzeć na zegar w kajucie, oznajmił wysokim głosem: — Czwarty dzwon! Zaraz potem ukazał się kucharz wnosząc zupę. — Chyba zjem z tobą — rzekł Davis do Herricka. — Zanim to nastąpi, ściemni się i będziemy mogli zwrócić się dziobem w kierunku Południowej Ameryki! W kajucie przy jednym kącie stołu, bezpośrednio pod lampą, w towarzystwie flaszki szampana siedział Huish. — Go to znaczy? skąd to masz? — groźnie spytał kapitan. — Lemoniada! A wziąłem to ze starego zapasu, jeśliś taki ciekawy! — powiedział wysączając do dna kubek. — Nigdy na to nie pozwolę! — zawołał Davis. Nagle, na pokładzie ukradzionego okrętu ogarnęła go grozą przed tym samowolnym naruszeniem cudzej własności. — To do niczego dobrego nie prowadzi! — Baju, baju! — śmiał się Huish. — MoŜna by pomyśleć (gdyby ktoś przypadkiem słuchał), Ŝe jesteśmy na lądzie. Zapamiętaj sobie, Ŝe nie pozwolę się tu krzywdzić, rozumiesz?! Mam sterczyć na pokładzie i sterować, gdy wy sobie dogadzacie w kajucie! i mam być przezywany, a zwracając się do ciebie, tytułować cię sir i panie! Zapamiętaj sobie, mój drogi: albo będę się raczył szampanem, ile dusza zapragnie, albo będziesz miał kłopoty! To ci powiadam! Dobrze wiesz, Ŝe nie moŜesz mi teraz grozić Ŝadnym straŜnikiem! Davis miał minę bezradną.
— Dałbym pięćdziesiąt dolarów, Ŝeby cię tu nie było! — mruknął. — Ale jestem — spokojnie odrzekł Huish. — Radzę ci, spróbuj i ty! Przebrnięto przez Rubikon bez dalszych trudności. Kapitan nalał kubek i wypił. — śałuję, Ŝe nie piwo! — rzekł z westchnieniem. — Ale trzeba przyznać, Ŝe to trunek oŜywczy i wcale nie drogi w porównaniu z tym, cośmy za niego dali. Słuchaj, Huish! podpiłeś juŜ sobie, więc marsz do steru! Łobuz wpadł w doskonały humor. Zawołał wesoło: — Słucham, sir! — i wyszedł z kajuty. — Grochówka! — oŜywił się kapitan. — Niech mię diabli, -jeślim marzył, Ŝe jeszcze kiedy zjem grochówkę! Herrick siedział milczący i skupiony... Niepodobieństwem było po tygodniach głodowania nie odczuć rozkoszy, gdy do nozdrzy zaleciał zapach smacznej, tłustej wędzonki. W ustach mu zwilgotniało, nabrał i on apetytu na szampana. Ale i niepodobieństwem było patrzeć na scenę, jaka się rozegrała między kapitanem a Huishem, nie zrozumieć, Ŝe wpadł w beznadziejną studnię. Jest złodziejem między złodziejami! Powiedział to sobie surowo. Nie ma prawa ruszyć zupy. JeŜeli zrobi jaki ruch — to chyba po to tylko, Ŝeby wybiec z kajuty, rzucić się za burtę i utonąć — jako człowiek uczciwy! — Coś mi nieszczególnie wyglądasz, stary! — rzekł kapitan. — Napij Ŝe się! Szampan pienił się i bulgotał w kubku; wesoła barwa i pęcherzyki gazu bawiły oczy. — Za późno na wahanie! — pomyślał Herrick, ręka instynktownie sięgnęła po kubek. Wypił z niekłamaną przyjemnością i chęcią wypicia więcej; osuszywszy do dna kubek, oparł się o stół. Oczy mu błyszczały. — Jednak Ŝycie ma jakąś wartość! — zawołał. — Zapomniałem, co znaczy Ŝyć! Tak, warto Ŝyć, choćby dla tych kilku kropli! Wino, poŜywienie, sucha odzieŜ — och, przecieŜ za to warto umrzeć, warto być powieszonym! Powiedz mi jedno, kapitanie: dlaczego pozwala się Ŝyć nędzarzom?! — Przestań! — rzekł kapitan. — Jest coś, czego nie rozumiem! — unosił się Herrick. — Pomyśl o starym areszcie, kapitanie! wyobraź sobie, Ŝe nas. tam wysyłają z powrotem — zatrząsł się jak w ataku konwulsji i ukrył twarz w dłoniach. — Co ci się stało? — zaniepokoił się kapitan. Herrick nie odpowiedział. Tylko plecy mu drŜały tak silnie, iŜ zdawało się, Ŝe drŜy i stół. — Napij się jeszcze! No, jazda! KaŜę ci, słyszysz?! Nie becz, kiedyś wypłynął na czyste wody!
— Ja nie płaczę! — rzekł Herrick podnosząc twarz i ukazując suche oczy. — To coś gorszego od płaczu. To strach przed grobem, z którego udało nam się uciec! — Zabierz no się lepiej do zupy! to cię postawi na nogi! — poczciwie przekładał Davis. — Powiedziałem ci, Ŝe jesteś zmarnowany dokumentnie! Nie wytrzymałbyś drugiego tygodnia! — To jest właśnie najstraszniejsze! — wyrwało się Herrickowi. — Jeszcze tydzień, a zamordowałbym człowieka — za dolara! BoŜe! I ja to wiem?... I Ŝyję?... AleŜ to jakiś potworny sen! — Spokojnie! Spokojnie! Spokojnie, synu! JedzŜe grochówkę! Czego najwięcej potrzebujesz, to odjeść się! Zupa posiliła Herricka i uspokoiła jego nerwy. Wypił drugi kubek wina, zjadł jeszcze porcję boczku i kilka bananów. Mógł juŜ spokojnie patrzeć kapitanowi w twarz. — Nie wiedziałem, Ŝe taka ze mnie ruina! — rzekł. — Widzisz — zaczął Davis. — Trzymałeś się cały dzień mocno jak skała: gdy sobie podjesz, znowu będziesz mocny jak skała! — Tak — brzmiała odpowiedź. — Czuję się teraz silny i mocny. Ale przyznasz, Ŝe dość szczególny ze mnie oficer! — Pleciesz! — zawołał kapitan. — Masz tylko uwaŜać, Ŝeby okręt nie zmienił kursu, i trzymać się mapy na pół punktu. Dziecko by potrafiło, a cóŜ dopiero człowiek z uniwersyteckim wykształceniem jak ty! Nie ma nic trudnego w pływaniu, gdy się człowiek rozsądnie do rzeczy weźmie! Ale teraz, chodź! wprawimy okręt w ruch! przynieś mapę! Musimy zacząć notować w dzienniku! Przestrzeń, jaką przejechali, odczytano z mapy i wciągnięto do dziennika. — Zrobione! — rzekł kapitan. — Daj mi koło, Biały, i stań pod głównym Ŝaglem! Panie Hay, rozwiń pan główny Ŝagiel! — Wedle rozkazu, sir! — zawołał Herrick. -— Gotowe? — spytał kapitan. — Gotowe, sir! — Na nawietrzną!— padła komenda. — Ściągnąć linę! — zawołał Huish. — ZniŜ się i rozstaw nogi! Dobrze wymierzony cios rzucił Huisha na pokład. Kapitan w jednej chwili zajął jego miejsce. — Na nogi i trzymaj mocno ster! — darł się Davis. — Głupcze! Chcesz, Ŝeby cię zabiło?! Ściągnij trójkątny Ŝagiel! — wołał za chwilę. Po czym do Huisha:
— Daj no mi ster i spróbuj zwinąć ten Ŝagiel! Ale Huish stał nieruchomo i wpatrywał się w kapitana złym wzrokiem. — Wiesz, Ŝeś mię uderzył?! — spytał. — Wiesz, Ŝe ci uratowałem Ŝycie?! — odpalił kapitan nie racząc nawet spojrzeć na Huisha i wodząc oczyma od kompasu do Ŝagli i z powrotem. — Gdziebyś był teraz, gdyby ten drąg walnął cię w plecy albo rzucił za burtę? nie, sir, nie pragniemy mieć cię więcej przy maszcie! w miastach portowych pełno majtków masztowych! skaczą na jednej nodze, synu, jeŜeli który został przy Ŝyciu, ale większość ich poszła do Abrahama na piwo! Obluźnij pan windę, panie Hay! Uderzyłem cię, powiadasz? masz, chłopie, szczęście! — Hm — wolno powiedział Huish. — Powiedzmy, kapitanie, jest w tym trochę racji... Mam nadzieję, Ŝe jest.— Spokojnie odwrócił się plecami do kapitana, po czym wszedł do kajuty, skąd za chwilę rozległ się huk strzelającego korka. Widocznie postanowił się pocieszyć. Herrick podszedł do kapitana. — Jaki kurs, kapitanie? — spytał. —- Pół punktu na zachód! — powiedział kapitan. — Prawie tak, jakem chciał! — Co sobie pomyślą majtkowie? — zaniepokoił się Herrick. — Och, oni w ogóle nie myślą! Nie płaci im się za myślenie! — spokojnie rzekł kapitan. — Było jakieś nieporozumienie, prawda? — spytał Herrick. — Między panem i tym... — To skończony nicpoń! — powiedział kapitan potrząsając głową. — Ale póki my trzymamy ze sobą sztamę, nie jest niebezpieczny! Herrick połoŜył się po nawietrznej stronie na pokładzie. Noc była pogodna; ruch statku ukołysał go do snu; zresztą czuł pewną ocięŜałość po posiłku, od którego odwykł juŜ Ŝołądek. Z głębokiego snu zbudził go głos kapitana: — Ósmy dzwon! Zerwał się głupowato i podbiegł do steru. Kapitan podał mu koło. — Przy wietrze — objaśnił kapitan — bywa trochę cięŜko. Kiedy poczujesz, Ŝe zaczyna dąć nie na Ŝarty, staraj się trzymać pod wiatr, ale płyń pod pełnym Ŝaglem. Poszedł w kierunku domku, ale się zatrzymał i rzucił w stronę przedniego pokładu. — Macie tam gdzie taką rzecz, jak koncertyna? — spytał. — Zuch z ciebie, wujku Ned! kropnij no się po nią! Koło sterowe poruszało się lekko. Herrick, patrząc na białe w poświacie księŜycowej
Ŝagle, poczuł, Ŝe ogarnia go chęć drzemki. Drgnął na odgłos dźwięków dochodzących z kajuty; trzecia flaszka strzeliła. Herrick przypomniał sobie „Sea Ranger” i grupę Czternastu Wysp. Nagle rozległo się brzęczenie strun i głos kapitana. Dźwięczało w cichym powietrzu. Majtek, odbywający wachtę, stał wsłuchany w piosenkę; w nikłym świetle księŜyca rysowała się sylwetka wuja Neda. Herrick uśmiechnął się przy kole sterowym. Na chwilę obawy i strachy pierzchły. Piosenka goniła piosenkę; znowu strzelił korek. Głosy stały się donośniejsze, jak gdyby w kajucie wybuchła kłótnia; potem widocznie doszło do zgody, gdyŜ nagle zabrzmiał głos Huisha, śpiewającego przy akompaniamencie kapitana. Herrick czuł, jak mdłości podchodzą mu pod gardło. Nagle powietrze, słowa (które wybijano starannie), głos i akcent śpiewającego stały mu się nieznośne jak ból zęba. Mdło robiło mu się na myśl o towarzyszach upijających się do nieprzytomności kradzionym winem, kłócących się ze sobą, ziejących nienawiścią, gdy lada chwila mogą otworzyć się dla nich drzwi więzienia. — Mam sprzedać swoją cześć za nic? — myślał Herrick. W duszy Herricka rozpaliła się wściekłość i postanowienie. Wściekłość na towarzyszy — postanowienie doprowadzenia do końca przygody, skoro ją juŜ raz rozpoczął! niech przynajmniej wyciągnie jakąś korzyść z hańby, jeśli hańba jest jego udziałem! wrócić, wrócić do domu — z tej Ameryki Południowej jak to było w owej piosence? — „W kieszeni brzęczy nam moneta!” Dźwięczało mu w uszach i ukochana przybrała wyraźne kształty; przed oczyma widział, jak gdyby rzeczywisty, bulwar i zobaczył światła latami na Battersea i most przerzucony przez czarną rzekę. Do końca swojej wachty stał jak urzeczony, wpatrzony w przeszłość. Pozostał zawsze wierny swojej miłości, ale najczęściej brakowało mu odwagi myśleć o niej. Śród trudów codziennego Ŝycia rozwiała się, stała się daleka jak księŜyc we mgle. List poŜegnalny, nadzieja, jaka mu zaświtała w tej hańbiącej propozycji Davisa, zmiana otoczenia, morze, noc i muzyka — wszystko to wstrząsnęło nim do głębi. — Zdobędę ją! — powiedział sobie, zaciskając zęby. — Uczciwie czy nieuczciwie — czy to nie wszystko jedno, skoro będzie moja?! — Czwarta dzwon być! Ja myśleć, musi być czwarta dzwon! — obił mu się nagle o uszy głos wujka Neda. — Spojrzyj na zegar, wujku! — powiedział. Nie chciał zajrzeć sam z obrzydzenia do pijaków.
— Czwarta dzwon dawno być! — raportował Hawajczyk. — Tym lepiej dla ciebie, wujku! — odpowiedział Herrick. I oddał mu ster, powtarzając dokładnie rozkazy, jak je był otrzymał od kapitana. Postąpił dwa kroki i przypomniał sobie dziennik okrętowy. — W jakim kierunku płyniemy?! — pomyślał. Poczerwieniał od stóp do głowy. Nie obserwował! zapomniał! Zwykła stara niedbałość! Trzeba wypełnić dane na chybił trafił. „JuŜ nigdy więcej! — mówił do siebie, w bezsilnej złości. — Nigdy więcej! Nie popełnię juŜ ani jednego błędu w tej całej nieszczęsnej awanturze!” — i do końca wachty stał obok wujka Neda i patrzył w twarz kompasu z natęŜeniem, z jakim, być moŜe, nigdy nie patrzył w twarz swojej ukochanej. Przez cały ten czas, co zresztą tylko zwiększało jego gorliwość, śpiew, głośna rozmowa, śmiech i od czasu do czasu echa strzelających korków dochodziły; do jego uszu od strony domku; gdy o północy zmieniono wachty, pokazali się na pokładzie Huish i kapitan z czerwonymi twarzami. Szli krokiem niepewnym, pierwszy — dźwigając flaszkę szampana, drugi — dwa cynowe kubki. Herrick minął ich w milczeniu. Zawołali na niego. Nie odpowiedział. Sklęli go wesoło, ale i to przyjął obojętnie, chociaŜ czuł, Ŝe wzbiera w nim gniew i wściekłość. Zamknął za sobą drzwiczki domku i rzucił się na koję — nie po to, Ŝeby spać, ale Ŝeby myśleć i rozpaczać. Ale nie zdąŜył obrócić się jeszcze na drugi bok na swoim niewygodnym posłaniu, gdy jakiś pijany głos krzyknął mu nad uchem i musiał wstać i objąć poranną wachtę. Pierwszy wieczór był jakoby wzorem i obietnicą tych, które miały nastąpić. Dwie skrzynki szampana zaledwie starczyły na dwadzieścia cztery godziny, a prawie wszystko wypił kapitan z Huishem. Huish nie był nigdy trzeźwy, ale teŜ i nigdy zupełnie pijany. Powietrze morskie i dobra strawa szybko uleczyły go z choroby i zaczął tyć. Ale z kapitanem było gorzej. W zaniedbanej postaci, pijącej albo po całych dniach czytającej sensacyjne powieścidła, w głupcu, który co dzień podczas wieczornej wachty robił z siebie widowisko na pokładzie, trudno było zaiste poznać dzielnego marynarza z Papeete! Trzymał się dość dobrze, dopóki nie oznaczył połoŜenia słońca i nie zrobił nieodzownych obliczeń, ale od tej chwili stał się niewolnikiem swego pociągu do wina i dnie schodziły mu na pijatyce lub na drzemce. Zaniedbywał wszystkie swoje obowiązki, za wyjątkiem utrzymywania surowej dyscypliny podczas posiłków. Herrick słyszał wciąŜ, jak woła kucharza, który szybko
wynosi z kajuty przed chwilą podane potrawy lub pędzi na złamanie karku z nowo sporządzonym daniem. Im kapitan był więcej pijany i mniej przytomny, tym delikatniejsze i bardziej wybredne stawało się jego podniebienie. Pewnego popołudnia przysunął stołek do burty i uklęknął na nim z kubełkiem farby w ręku. — Nie podoba mi się kolor tego szkunera! — oznajmił.— I postanowiłem go przechrzcić! Ale po pół godzinie zmęczył się malowaniem i szkuner puścił się w dalszą drogę z olbrzymią barwną plamą na przedzie, z namalowanym do połowy napisem „Farallone”. Nie chciał odbywać wacht porannych lub południowych. Płynie się z wiatrem, mówił; zapytany — odpowiadał: — Kto kiedy słyszał, Ŝeby kapitan sprawował wachty?! Nie poświęcał najmniejszej uwagi dziennikowi, który Herrick prowadził starannie. Zdawał się zapominać o jego istnieniu. — Co ci z dziennika?! — pytał. — Słońce świeci, nie?! — Ale nie zawsze moŜe tak być! — przekładał Herrick. — Sam mi mówiłeś, sir, Ŝe nie jesteś pewny chronometru! — Panie, mucha nie dostała się do chronometru, co?! — Ŝartował kapitan. — Bądź łaskaw dać mi jednak wskazówki, kapitanie — spokojnie przekładał Herrick. — Chcę prowadzić dziennik — naleŜy to zresztą do moich obowiązków! ale nie wiem, co robić, gdy okręt zmieni kurs, i w jaki sposób moŜna to zauwaŜyć. Jestem niedoświadczony! zrób mi łaskę, sir, i objaśnij! — Nie zniechęcaj się, dzielny oficerze! — rzekł kapitan rozkładając mapę. Herrick zastępował go od rana i kapitan zdawał się trzeźwiejszy niŜ kiedykolwiek. — Jesteśmy tutaj: sam się przekonaj! coś jakby pomiędzy zachodem i północozachodem, od pięciu do dwudziestu pięciu mil. Tak mówi mapa Admiralicji: mam nadzieję, Ŝe nie jesteś mądrzejszy od swoich rodowitych Anglików?! — Staram się spełniać swoje obowiązki, kapitanie Brown — z powagą rzekł Herrick. — Ale muszę oznajmić panu, Ŝe nie lubię takich Ŝartów i nie znam się na nich! — Czego chcesz, do wszystkich diabłów? — rozgniewał się nagle Davis. — Idź i spojrzyj na ten przeklęty zegar! JeŜeli starasz się spełniać swoje obowiązki, to dlaczego ich nie wykonujesz jak trzeba?! To chyba nie naleŜy do mnie wychylać głowę za burtę?! Zdaje mi się, Ŝe to ty powinieneś to zrobić! Coś ci powiem, mój paniczyku! nie radzę przychodzić i zaprzątać mi głowy byle czym! Jesteś zuchwały, to największe nieszczęście! Nie radzę mię zaczepiać, panie Herrick, esquire!
Herrick podarł w strzępy swoje notatki, rzucił je na podłogę i wyszedł z kajuty. — Strasznie się rozzuchwalił, nieprawda? — powiedział Huish. — Zadziera nosa i uwaŜa się za coś lepszego od nas! Herrick, esquire! — wściekał się kapitan. — Myśli, Ŝe nie rozumiem, o co mu chodzi! Nie łaskaw dotrzymywać nam kompanii, co?! Za wielki na uprzejme słówko, co?! JuŜ ja mu dam szkołę! zobaczy, co to słuŜba na okręcie! Masz moje słowo, Huish, Ŝe dam mu odczuć, co to znaczy, kiedy ktoś kręci nosem na Johna Davisa! — Obrotnyś w gębie, kapitanie! — rzekł Huish, zawsze trochę trzeźwiejszy od kapitana. — Zawsze skoryś do kłótni, chłopie! — A Ŝebyś wiedział! — upierał się kapitan. — Dobry z ciebie kompan Huish! Z początku nie miałem do ciebie serca, ale widzę, Ŝeś zuch! Odkorkuj no jeszcze jedną flachę! — Tego dnia, moŜe z powodu większego rozdraŜnienia, pił więcej niŜ kiedykolwiek i juŜ koło czwartej leŜał nieprzytomny na pokładzie. Herrick i Huish jedli sami kolację, jeden po drugim, siedząc naprzeciw rozwalonego, cięŜko dyszącego kapitana. JeŜeli widok ten odbierał apetyt Herrickowi, to u Huisha zbudził wstręt do samotności tak, Ŝe szybko załatwił się z wieczerzą i wyszedł na pokład z zamiarem nawiązania stosunków ze swoim towarzyszem niedoli w Papeete. Herrick stał przy sterze, gdy zbliŜył się Huish. Konfidencjonalnie oparł się o pudło kompasu. — Powiem ci coś, chłopie — zaczął Huish. — śe my dwaj jesteśmy jednak z innego metalu niŜ tamten! Herrick miał uwagę zwróconą całkowicie na sterowanie. Oczy jego, gdy wzniósł je od igły kompasu i zwrócił na Ŝagiel, zdawały się nie widzieć Huisha. Ale tamtemu wyraźnie ciąŜyła samotność, gdyŜ nie posiadał Ŝadnego wewnętrznego Ŝycia. Pomysł nawiązania stosunków przyjacielskich z człowiekiem tak odmiennym jak Herrick mógł przyjść Huishowi tylko w takiej chwili. Zresztą zawsze na wpół pijany, stracił zdrowy sąd. — Pięknie się zaczyna, co? — powiedział po chwili, niezraŜony. — Dobry numer z tego Davisa! Jakeś wyszedł, strasznie ci naurągał! Powiadam mu: Herrick miał słuszność, nie ty! Rób, co do ciebie naleŜy, i nie wtrącaj się do nas, bo ci łeb przetrącę! Herrick milczał. — Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Wiesz, ty to jesteś uprzejmy! — Odejdź od steru! — spokojnie powiedział Herrick. Eks-subiekt przyglądał mu się
długo i badawczo, z twarzą wykrzywioną gniewem. Zdawał się szykować jakby do skoku. Wreszcie zawrócił na pięcie i poszedł do kajuty, skąd niebawem rozległ się huk strzelającego korka. Gdy wybił ósmy dzwon, ułoŜył się do snu na podłodze obok kapitana. Z całej załogi tylko Sally Day ukazał się na zawołanie. Mat postanowił odbyć z nim wachtę, zwolniwszy uprzednio wujka Ned. Byłaby to dwunasto albo i szesnastogodzinna słuŜba, ale Ŝe noc zapowiadała się piękna, mógł się przespać na pokładzie przy sterze, kaŜąc się zbudzić w razie potrzeby. Na tyle mógł zaufać swoim ludziom, z którymi udało mu się nawiązać przyjacielski stosunek. Z wujkiem Ned prowadził długie nocne rozmowy. Stary opowiedział mu prostą i wzruszającą historię swego wygnania, krzywd i cierpień, jakich doznał od bezlitosnych białych ludzi. Kucharz widząc, Ŝe jest opuszczony przez towarzyszy, starał mu się dogadzać, przyrządzając rozmaite smakołyki, niektóre, niestety, trudne do przełknięcia. Pewnego dnia, stojąc przy sterze, zdziwił się poczuwszy, Ŝe ktoś pieszczotliwie gładzi go po ramieniu. Sally Day szepnął mu do ucha: — Dobra biała człowiek! Odwrócił się i tłumiąc łkanie uścisnął dłoń -Murzynowi. Były to poczciwe, dziecinne dusze. W niedzielę kaŜdy wyciągnął swoją Biblię — kaŜdy naleŜał do innego szczepu i mówił innym językiem — tylko Sally Day umiał kilka słów po angielsku — udając, Ŝe czyta Pismo; wujek Ned wkładał nawet na tę uroczystość okulary na nos; po czym wszyscy razem śpiewali hymn misjonarski. Herrick ze wstydem niemal porównywał obcych na pokładzie krajowców i białych. Krew zalewała mu mózg, ilekroć przypomniał sobie, jaką rolę tu odgrywa, i patrzył, jak ci biedacy — nawet Sally Day, potomek ludoŜerców, a moŜe nawet i sam kiedyś uprawiający ludoŜerstwo — uczciwie spełniają to, co uwaŜają za swoją powinność. Fakt, Ŝe ci maluczcy duchem otaczają go Ŝyczliwością, działał kojąco na jego sumienie. I były chwile, kiedy gotów był przyznać wraz z Sally Day, Ŝe przecieŜ jest „dobra człowiek”! Miał teraz sposobność przekonać się, jak go lubią! Cała załoga zaprotestowała jednogłośnie; zanim zrozumiał, o co im chodzi, przybiegł kucharz zgłaszając się na ochotnika na wachtę; kilkoro czarnych rąk głaskało go tkliwie. Zmuszono go, Ŝeby się połoŜył i nie odmawiał sobie zasłuŜonego odpoczynku. — Ja mówić tobie prawda! — rzekł wujek Ned. — Ty spać spokojna. KaŜda tutaj zrobić swoja praca. KaŜda tutaj lubić ciebie bardzo. Herrick ustąpił; wykrztusił jakieś słowa wdzięczności. Poszedł za domek kapitański.
Oparł się o ścianę drŜąc ze wzruszenia. Wujek Ned stanął przy nim prosząc, Ŝeby się połoŜył. — To bezcelowe, wujku — powiedział Herrick. — Nie mógłbym zasnąć. Wzruszyliście mnie swoją dobrocią! — Dobra biała człowiek nie nazywać stara Kanak Wujek Ned! — prosił Murzyn. Ja nie nazywać Ned. Moja imię Tawita, król Tawita z Islael. Po co biała ludzie mówić Hawai? Biała ludzie nie wiedzieć nic, jak ta Wiseman! Po raz pierwszy padło nazwisko poprzedniego kapitana i Herrick skorzystał Ŝe sposobności. Oszczędzimy czytelnikowi gwary murzyńskiej i opowiemy mu historię kapitana Wisemana w łatwiejszym do zrozumienia języku. Zaledwie okręt przepłynął Złote Wrota, a juŜ kapitan i ornat oddali się pijaństwu, którego nie przerwała nawet choroba i które skończyło się śmiercią obu. Przez całe dnie i tygodnie nie spotkali na swojej drodze okrętu ani lądu; widząc się zdanymi na łaskę losu, gdy okrętem kieruje dwóch pijaków, krajowcy zaczęli pić z samego strachu: Wreszcie na horyzoncie pokazała się niewielka wysepka. Kapitan i mat wsiedli do łodzi. Była tam wielka wieś, bardzo piękna wieś i pełno w porcie Kanaków; ale jacyś smutni wszyscy. Tawita słyszał, jak lamentują, na coś się skarŜą. — Ja nie znać języka ta wyspa — opowiadał Murzyn. — Ja tylko widzieć, oni płakać, i domyślać, Ŝe duŜo umierać na wyspa! Ale Wiseman i Wishart zdawali się nie dostrzegać tych objawów. Dobrze podochoceni, wałęsali się po porcie, zaczepiali dziewczęta, pijanymi głosami przyłączali się do ogólnych lamentów i nareszcie, zrozumiawszy, Ŝe ich zapraszają, weszli pod dach domostwa, gdzie zastali sporo ludzi siedzących w zupełnym milczeniu. Weszli uśmiechnięci i rozbawieni. Po chwili wrócili zmienieni na twarzy, milczący. Gdy tłum się rozstąpił, aby ich przepuścić, Tawita zobaczył, jak z cienia domu wyłania się postać ludzka z głową zniekształconą przez chorobę. Kapitan i mat wskoczyli do łodzi, wołając na Tawitę, Ŝeby jak najprędziej wiosłował. Przybyli na okręt, i okręt wypłynął na pełne morze śród przekleństw i wyzwisk. Zanim słońce zaszło — obaj znowu byli pijani. Po tygodniu, zmarli. Herrick spytał Tawitę, jaka to była wyspa. Stary odrzekł, Ŝe z tego, jak ludzie gadali, wywnioskował, iŜ musiała to być jedna z wysp Paumontu. Było to bardzo prawdopodobne, gdyŜ w tym właśnie czasie Archipelag Niebezpieczny nawiedziła epidemia ospy. Herrick powiedział sobie, Ŝe to dość szczególna droga z Sydney... Potem przypomniał sobie szampana.
— Czy się nie zdziwili, Ŝe zajechali w te strony? — spytał. — Wisemana powiedzieć: piekło! A to co? — brzmiała odpowiedź. — Ach! — zawołał Herrick. — Więc nawet nie wiedzieli, dokąd płyną! — Ja tak myśleć! — potwierdził Murzyn. — Ja myśleć, oni nie wiedzieć, jak płynąć. Ta kapitan taka sama! — dodał wskazując na dom, w którym spali Davis i Huish. — Taka sama pijana cały dzień! Opowiadanie starego Murzyna było jakby ostatnim pociągnięciem pędzla w obrazie, jaki Herrick stworzył sobie, myśląc o swoich (poprzednikach, o ich długim, tępym, ponurym pijaństwie, gdy tak płynęli, sami nie wiedząc, dokąd, w ostatniej swojej doczesnej wędrówce. Nie wierzył w przyszłe Ŝycie; odrzucał pojęcie kary za grzechy. Ale jak kaŜdego człowieka, grozą przejmowała go myśl, Ŝe mógłby umrzeć w grzechu. Słabo mu się zrobiło, gdy wyobraził sobie opisaną przed chwilą scenę, a gdy porównał z tym to, czego sam był świadkiem, poczuł strach niemal zabobonny, Ŝe przekleństwo zawisło nad szkunerem. A jednak, co się wydać moŜe dziwne, nie załamał się. On, który tylekroć okazał słabość woli, brak wytrzymałości — teraz, w obliczu obowiązków, których nie mógł pojąć, bez pomocy, bez zachęty, zachował się nadspodziewanie odpornie, nawet haniebny dzisiejszy postępek kapitana i Huisha i to, czego dowiedział się od Murzyna — jedynie dodawały mu siły. Sprzedał swój honor. Postanowił, Ŝe nie uczyni tego na próŜno! — Nie przyczynię się niczym do naszego nieszczęścia! — powtarzał. AŜ sam sobie dziwił się, w duszy. Pragnienie Ŝycia było mu ostoją; a moŜe świadomość, Ŝe to ostatnia próba, Ŝe spalił za sobą okręty, Ŝe tylko jedne drzwi stoją przed nim otworem — moŜe to jest źródłem podniety dla słabych i tchórzliwych? Przez czas jakiś podróŜ odbywała się mniej więcej pomyślnie. Ominęli wyspę Fakarava. A Ŝe dął pomyślny wiatr południowy, przepłynęli między wyspami Ranaka i Ratiu, po czym przez kilka dni posuwali się w kierunku północnym, nieco na zachód do linii Takume i Honden, nie zawadziwszy jednak o Ŝadną z nich. Mniej więcej pod 14 stopniem szerokości południowej i między 135 i 134 stopniem długości nastąpił nagle okres ciszy przy dość wysokiej fali. Kapitan kazał spuścić Ŝagle, ster zwolniono, „Farallone” błąkała się w ciągu trzech dni, jak wykazały obserwacje, prawie nie ruszając się z miejsca. Czwartego dnia z rana, przed świtem, zerwał się lekki powiew. OdświeŜyło się nagle. Kapitan pił na umor poprzedniej nocy. Był daleki od trzeźwości, gdy go zbudzono. Kiedy pokazał się pierwszy raz na pokładzie o godzinie wpół do dziewiątej, było rzeczą oczywistą, Ŝe pił i przy śniadaniu. Herrick unikał jego
wzroku. Odwracał się z obrzydzeniem od człowieka, który do tego stopnia zatracił godność. Z głośnej komendy kapitana i nawoływań załogi przy linach domyślił się, Ŝe przystąpiono do oŜaglowania szkunera. Porzucił zaczęte śniadanie, wyskoczył na pokład, Ŝeby się przekonać, Ŝe top maszty są juŜ podniesione, teraz zaś załoga i obie wachty pracują nad innymi. „Farallone” zrywała się do lotu, niebo zaciemnione było groźnymi chmurami, od strony nawietrznej zbliŜała się burza; niebo wyglądało coraz groźniej. Herrick zadrŜał od stóp do głowy. Widział zbliŜającą się śmierć, w najlepszym razie — katastrofę. Bo jeŜeli nawet „Farallone” przeŜyje nawałnicą, to z pewnością straci maszty. Plany ich zostaną unicestwione, a oni pójdą do więzienia wobec tego zbyt wyraźnego dowodu zamierzonego przestępstwa. Wielkość groŜącego niebezpieczeństwa i osobiste cierpienie odebrały mu mowę. Duma, wściekłość, wstyd zalały mu duszę. Zacisnął zęby, skrzyŜował ramiona i czekał. Kapitan usiadł w łódce w kierunku wiatru. Wydawał rozkazy, klął. Oczy mu błyszczały, twarz miał półprzytomną; między kolanami sterczała mu flaszka, w ręku trzymał do połowy opróŜniony kubek. Plecami zwrócony w stronę szybko zbliŜającej się nawałnicy, wydawał rozkazy oŜaglowania okrętu. Gdy to uczyniono i olbrzymie płachty zatrzepotały szarpane wichrem, zaś „Farallone” pochyliła się na jeden bok, tak Ŝe prawie zrównała się z linią bałwanów, kapitan wybuchnął śmiechem, opróŜnił kubek i wrócił do kajuty. Herrick nie spuszczał z niego oczu. Jego gniew i wściekłość doszły do ostatecznych granic. Spojrzał w kierunku, skąd nadciągała nawałnica, oznajmiając swoje zbliŜenie się szczególnym, groźnym poszumem. Spojrzał na sternika, który z twarzą siną z przeraŜenia uczepił się szprych koła. Widział, jak reszta załogi, nie czekając na rozkazy, biegnie na swoje stanowiska. Miał wraŜenie, Ŝe coś przerwało mu się w mózgu, wściekłość, gorycz tak długo hamowana, tak długo tłumiona w duszy, wyzwoliła się nagle i zatrzęsła nim jak wicher Ŝaglem. Podbiegł do kapitana i cięŜko połoŜył mu dłoń na ramieniu. — Łajdaku! — zawołał. — Spójrz za siebie, co się dzieje! — Co się dzieje?! — spytał Davis, spokojnie wysuszając flaszkę szampana. — Zgubiłeś „Sea Ranger”, bo byłeś pijany jak świnia! — powiedział Herrick. — Teraz chcesz zgubić „Farallone”! Chcesz nas potopić, jak potopiłeś innych, i iść na potępienie!
Chcesz, Ŝeby twoja córka poszła na ulicę, a synowie zostali złodziejami jak ich ojciec! Na chwilę kapitan oniemiał z wściekłości. — BoŜe! — zawołał patrząc na Herricka jak na upiora. — BoŜe! Herrick! — Więc spojrzyj za siebie! — krzyknął Herrick. Kapitan, wytrzeźwiawszy nagle, odwrócił się i zrozumiał ogrom niebezpieczeństwa. — Spuścić Ŝagle! — ryknął. Majtkowie pośpieszyli wypełnić rozkaz. Wielki maszt z hukiem opadł. — Top-maszty w dół! — brzmiała komenda. Ale zanim załoga zdąŜyła wykonać rozkazy, nawałnica ryknęła wichrem i deszczem i runęła na „Farallone”. Szkuner znieruchomiał na chwilę pod tym uderzeniem, potem pochylił się na bok. Zdawało się, wszystko stracone. Herrick czuł, Ŝe traci zmysły, klął, krzyczał. Nareszcie śmierć! Ogarnęła go szalona radość! napawał się -dzikim rykiem wichru, rozkoszował potokami smagającej ulewy, cieszył się myślą, Ŝe umrze tu zaraz, pośród tych Ŝywiołów. Kapitan, po kolana brnąc w wodzie — „Farallone” opuściła się tak nisko — pracował przy głównym Ŝaglu kieszonkowym noŜem. Była to kwestia kilku sekund, bo „Farallone” zanurzała się coraz głębiej we wzburzonych, spienionych falach. Ale wprawna ręka kapitana zwycięŜyła, Ŝagiel zatrzepotał i upadł na pokład. „Farallone” podniosła się, zakołysała na wietrze. Przez dziesięć minut jeszcze „Farallone” walczyła z nawałnicą. Ale kapitan był juŜ panem siebie i okrętu; niebezpieczeństwo usunięto. A potem — nagła zmiana scenariusza. Nawałnica poszła bokiem, wichura przeszła w lekki powiew, słońce wyjrzało zza chmur. Kapitan podniósłszy przedni Ŝagiel i zasadziwszy załogę do pompowania wody, przechadzał się po pokładzie, zupełnie przytomny, trochę blady, z ogryzkiem cygara między zębami — jak go zastała nawałnica. Herrick poszedł za nim. Poprzednie wzburzenie minęło bez śladu, czuł jednak, Ŝe czeka go przejście z kapitanem, i pragnął scenę tę mieć juŜ poza sobą. Kapitan, chcąc wejść do domku, zawrócił i spotkał się, twarzą w twarz z Herrickiem. Odwrócił oczy. — Straciliśmy dwa top-maszty! — mruknął. — Szczęście, Ŝeśmy nie stracili lin! — Zupełnie o tym nie myślą! — rzekł Herrick głosem dziwnie spokojnym, co odbiło się echem niepokoju w umyśle kapitana. — Wiem! — zawołał wyciągając dłoń. — Wiem, co myślisz. Nie potrzebujesz mi tego powtarzać teraz! Jestem trzeźwy. — A jednak powiedzieć muszę! — rzekł Herrick. — Opanuj się, Herrick! powiedziałeś dość! — rzekł Da-vis. — Powiedziałeś rzeczy,
których nie zniósłbym od nikogo! Tylko od ciebie! wiem, miałeś słuszność! — Muszę oznajmić panu, panie kapitanie Brown, Ŝe rezygnuję ze stanowiska mata — ciągnął Herrick. — MoŜe mię pan zakuć w kajdany, jeśli pańska wola! nie będę się opierał! Odmawiam jednak na przyszłość spełniać pańskie rozkazy i być pańskim pomocnikiem. Radzę panu wziąć na moje miejsce Huisha. Będzie to godny pana pierwszy oficer, kapitanie Brown! — uśmiechnął się, skłonił i zawrócił. — Dokąd idziesz, Herrick? — spytał Davis chwytając go za ramię. — Do tylnej kajuty, sir! — odpowiedział Herrick z tym samym mściwym, nienawistnym uśmiechem. — Dość długo przebywałem w towarzystwie was — dŜentelmenów! — Mylisz się więc! — powiedział spokojnie Davis. — Nie moŜesz skończyć ze mną tak łatwo! Zawiniłem tylko w jednym: piłem. To stara historia, człeku! Pozwól mi wytrzeźwieć, to się przekonasz! — prosił. — Wybacz, kapitanie, ale nie chcę cię więcej widzieć! — z godnością rzekł Herrick. Kapitan wybuchnął: — Czy wiesz, coś powiedział o moich dzieciach?! — jęknął. — Pamiętam... śyczysz sobie, Ŝebym to powtórzył?... — Zamilcz! — zawołał kapitan, rękami zakrywając uszy. — Nie doprowadzaj mię do tego, Ŝebym zabił człowieka, którego szanuję! JeŜeli zobaczysz, Herrick, Ŝe wypiję jedną choćby kropelkę, zanim wysiądziemy na ląd — pozwalam ci strzelić mi w łeb! Błagam, uczyń to wtedy! Jesteś jedynym człowiekiem na okręcie, którego Ŝycie jest coś warte. Sądzisz, Ŝe nie wiem o tym?! sądzisz, Ŝe odwróciłem się kiedy od ciebie, Ŝe cię nie doceniałem? Zawsze wiedziałem, Ŝe masz słuszność — czy byłem pijany, czy trzeźwy... zawsze wiedziałem. Czego chcesz więcej? przysięgi?! aleŜ człowieku! Masz chyba dość rozumu, Ŝeby wiedzieć, iŜ mówię powaŜnie! — Chcesz przez to powiedzieć, Ŝe się skończyło z pijaństwem? śe ani ty, kapitanie, ani Huish nie będziecie pić? śe nie będziecie mię więcej okradać wypijając mego szampana, za który zapłaciłem honorem?! śe będziesz, kapitanie, odbywał wachty, spełniał swoje obowiązki, swoją pracę na okręcie miast rzucać wszystko na barki szczura lądowego, jakim ja jestem? śe przestaniesz być pośmiewiskiem krajowców i hańbą białych? To chcesz powiedzieć? Jeśli tak, Ŝądam kategorycznego potwierdzenia! — Stawiasz kwestię tak, Ŝe trudna jest do przełknięcia dla dŜentelmena! — rzekł kapitan. — Nie chcesz chyba, Ŝebym powiedział, jak bardzo się wstydzę?! Zawierz mi
ten jeden raz! Będę robił wszystko, co do mnie naleŜy! Oto moja dłoń! — Dobrze. Sprobuję ten raz jeszcze. Ale jeŜeli się zawiodę... — Nigdy! nigdy, mój stary! — unosił się kapitan. — Nigdy! Nie mówmy o tym więcej. Obrotny jesteś w języku, kiedy cię coś ukąsi, Herrick! Rad jestem, Ŝeśmy zawarli przyjaźń — nie poŜałujesz tego, coś dla minie zrobił! Byliśmy dzisiaj na włos od śmierci — nie mów, z czyjej winy! i o włos od piekła, i teraz musimy jeden drugiego wyciągać! Gadał bez przerwy. Ale ”Herrick miał wraŜenie, Ŝe nie jest to bezmyślna gadanina, Ŝe Davis chce mu coś wyznać, ale się boi, co powie na to Herrick? Lecz Herrick nie chciał wyzyskiwać sytuacji; poczciwy z natury, zadowolił się triumfem i nawet zaczął uczuwać szczerą litość dla kapitana. Kilku Ŝyczliwymi słowami zakończył rozmową, namawiając go na zmianę przemoczonego ubrania. — I na to będzie czas — powiedział kapitan. — Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą muszę ci powiedzieć. Pamiętasz, coś powiedział o moich dzieciach? Chcę ci wyznać, dlaczego mię to tak bardzo dotknęło! I tobie będzie przykro, gdy się dowiesz! Chodzi o moją małą Adar. Nie powinieneś był tego mówić... czuję, Ŝe nie powinieneś był tak o niej powiedzieć! Widzisz... ona... ona nie Ŝyje. — AleŜ, kapitanie! — zawołał Herrick. — PrzecieŜ tyle razy mówiłeś mi, Ŝe Ŝyje! Oprzytomnij, człowieku! PrzecieŜ nie jesteś pijany?! — Nie, sir! — spokojnie ciągnął Davis. — Adar nie Ŝyje. Umarła w czasie epidemii. Byłem wtedy na brygu Oregon. Pochowaliśmy ją w Portland Maine. Adar, jedyna córeczka kapitana Johna Davis i Mariar, jego małŜonki. Zmarła mając lat pięć. Wiozłem dla niej lalkę. Nigdy nie odwinąłem tej lalki z papieru, Herrick! Utonęła razem ze wszystkim, co było na „Sea Ranger”, owego przeklętego dnia mojej zguby! Oczy miał utkwione w niebo, mówił dziwnie cicho, ale głosem zupełnie powaŜnym. Herrick patrząc na niego poczuł niemal lęk. — Nie myśl, Ŝe straciłem zmysły — podjął po chwili Davis. — Jestem przytomny i spokojny i wiem, co mówię. I wiem, Ŝe człowiek w nieszczęściu jest jak dziecko. Nigdy nie mogę zdobyć się na to, Ŝeby uznać tę straszną prawdę. Udaję, Ŝe nie wiem. I uprzedzam: jak skończymy tę rozmowę, będę udawał dalej. Tylko widzisz, ona nie moŜe juŜ iść na ulicę! — dodał kapitan. — Nie moŜe. nawet odŜyć ani pobawić się lalką, którą dla niej wiozłem. DrŜąca dłoń Herricka spoczęła na ramieniu kapitana. — Nie rób tego! — zawołał Herrick. — CzyŜ nie widzisz, Ŝe z trudem panuję nad
sobą?! Chodź do kajuty, chodź do kajuty, stary. MoŜesz mi zaufać... Chodź przebrać się w suche suknie! Weszli do kajuty. Huish, klęcząc przy skrzyni z szampanem, gotował się wyjąć flaszkę. — Przestań! — zawołał kapitan. — Dość! koniec z pijaństwem na okręcie! — Zwariowałeś?! — spokojnie spytał Huish. — Jesteś przyjemny, wiesz? rychło w czas! Prawie, Ŝeś zakatrupił drugi okręt, jeśli się nie mylę! — wyjął flaszkę i najspokojniej zaczął odkręcać drut, pomagając sobie korkociągiem. — Nie słyszysz, co mówię? — krzyknął Davis. — Owszem. Mówisz dość głośno — rzekł Huish. — Tylko całe nieszczęście w tym, Ŝe mię to nic a nic nie wzrusza! Herrick pociągnął kapitana za rękaw. — Zostaw go! — powiedział półgłosem. — Przeszliśmy chyba dość od rana! — Niech będzie! — zgodził się kapitan. — Ale zapowiadam: Ostatnia! Tymczasem Huish zdąŜył juŜ zdjąć drut i odrzucić cynfolię pokrywającą główkę korka. Huish znieruchomiał czekając na zwykły wybuch. Nie nastąpił. Pomacał korek palcem. Bezskutecznie. Wreszcie wziął korkociąg i odkorkował flaszkę. Poszło mu to łatwo, prawie bezdźwięcznie. — Hm! — powiedział Huish. — Źle trafiłem. Nalał kilka kropli do kubka. Płyn był bezbarwny, nie pienił się. Powąchał, potem wziął kilka kropel na język. — Co to?! — zawołał. — Woda! Gdyby nagle tu, na środku oceanu, rozległy się dźwięki trąb, trzej sprzymierzeńcy nie byliby bardziej zaskoczeni niŜ w tej chwili. Kubek przechodził z rąk do rąk; kaŜdy próbował, wąchał, oglądał. Spoglądali na flaszkę w aureoli cynfolii, jak Robinzon Kruzoe musiał patrzeć na ślady stóp ludzkich na piasku, mózg ich, pracując z natęŜeniem, szybko znalazł rozwiązanie zagadki. RóŜnica między flaszką szampana i flaszką wody jest niewielka; między ładunkiem okrętowym jednego i drugiej — leŜy cała skala dzieląca bogactwo od ruiny. Odkorkowano następną flaszkę. Dwie skrzynie stały jeszcze w kajucie. Otworzono je, odkorkowano kilka flaszek, spróbowano. To samo: zawartość bezbarwna, bez smaku i zapachu, martwa jak kałuŜe deszczu w łodzi rybackiej. — Oszuści! — zawołał Huish. — Próbujmy resztę — zawołał kapitan ze zmarszczonymi gniewnie brwiami i
wszyscy trzej wybiegli z kajuty, zadyszani, wściekli. Zwołano całą załogę. Dwóch Kanaków posłano po skrzynie. Davis z siekierą w ręku gotował się do otwierania ich. — Powiesz załodze? — szeptem spytał Herrick. — CóŜ mię oni obchodzą! — zawołał Davis. — Przecie to nie ich rzecz! tu chodzi o naszą skórę! Wyciągnięto na pokład trzy skrzynie, odbito z nich wieka. Z kaŜdej butelki, którą kapitan odłupywał siekierą, lal się, pieniąc, szampan. — Przynieść skrzynię ze dna! — wołał kapitan do Kanaków uwijających się w składzie. Dopiero gdy spełniono rozkaz, objawił się cały ogrom katastrofy. Odbijano skrzynię za skrzynią, ze wszystkich flaszek ciekły strumienie bezbarwnej czystej wody. Gdy doszli do skrzyń leŜących na samym dnie, przekonali się, Ŝe nie zadano sobie nawet trudu oszukiwać. Skrzynie nie były zabite, flaszki nie odrutowane i nie oklejone papierem — ogrom oszustwa rzucał się wyraźnie w oczy. — Dość! — zawołał Davis. — Skrzynie z powrotem do składu, wujku Ned, a szkło za burtę! Chodźcie! — dodał, zwracając się do wspólników. Weszli do kabiny. ROZDZIAŁ 6 WSPÓLNICY Zajęli miejsca dokoła przytwierdzonego do podłogi stołu, pierwszy to raz siedzieli przy nim we trzech, ale teraz, w obliczu ruiny, pierzchła nienawiść, świadomość róŜnic, animozje. — Panowie! — rzekł kapitan po pauzie z miną przewodniczącego zagajającego zebranie. — Wpadliśmy! Huish wybuchnął śmiechem. — JeŜeli to nie jest najlepszy kawał! — zawołał. — A Davis, który robił z siebie przed chwilą moralistę! pomyśleć tylko, Ŝeśmy skradli ładunek... wody! och, wy złodzieje! — aŜ wił się ze śmiechu. Kapitan silił się na uśmiech. — Oto znowu stanęło przed nami Przeznaczenie — rzekł do Herricka. — Ale tym razem, mam wraŜenie, Ŝe pchnęło nas w zaułek bez wyjścia! Herrick tylko kiwnął głową. — O, BoŜe! To ci stypa! — ryczał Huish. — Co za pyszny kawał, gdyby zdarzył się komu innemu, nie nam właśnie! Co my teraz zrobimy?! Laba słowo daję! I ten
przepyszny szkuner! — To właśnie cała bieda — podjął Davis. — Jedno jest pewne: nie warto wieźć pustego szkła i balastu do Peru. Tak, sir, wpadliśmy! — My! — śmiał się Huish. — A cóŜ dopiero kupiec?! — krzyczał. — Ten drab, który to wszystko wykombinował?! Otrzyma wiadomość okrętem pocztowym! PrzecieŜ myśli, Ŝe płyniemy do Sydney! — Nie będzie to w kaŜdym razie szczęśliwy kupiec — powiedział kapitan. — Jedno jest jasne: załoga złoŜona wyłącznie z Kanaków. Jeśli chcesz stracić okręt, nie znam lepszej załogi od Kanaków! Ale jeden punkt pozostaje niewytłumaczony: dlaczego płynęli do Tahiti. — PrzecieŜ to wyraźne: Ŝeby go zatopić! — wołał Huish. — DuŜo ty tam wiesz! — przerwał kapitan. — Nikt nie chce zatopić szkunera byle gdzie. Szkuner musi zatonąć na trakcie, idioto! WyobraŜasz sobie widocznie, Ŝe towarzystwo asekuracyjne składa się z samych matołów, którzy do niczego nigdy nie dojdą! — Mogę wam wyjaśnić — rzekł Herrick. — Zdaje się, Ŝe wiem, jakim sposobem znalazł się na tych wodach! Mówił mi wujek Ned. Te dwa nieszczęsne diabły, Wiseman i Wishart, upili się szampanem z chwilą, gdy wsiedli na okręt — i nie wytrzeźwieli do śmierci! Kapitan patrzył uparcie w stół. — Wylegiwali się w swoich kojach albo siedzieli przy tym stole — ciągnął oŜywiając się. — Zalewając się tym przeklętym wińskiem, aŜ się pochorowali. A im czuli się słabsi i więcej dokuczała im gorączka, tym więcej pili. Umarli po pijanemu. Nie wiedzieli, gdzie są, ale o to nie troszczyli się. LeŜeli tu, jęcząc, pijąc, stękając, umierając... Zdaje mi się, Ŝe nawet nie trzymali się słońca! — Nawet i tego nie robili?! — oburzył się kapitan. — Co za bydło! — Co nas to obchodzi? — przerwał Huish. — Co nas mogą obchodzić jacyś tam Wiseman i Wishart?! — Nawet bardzo — rzekł kapitan. — Jesteśmy ich spadkobiercami — dodał. — Ładny spadek! — z goryczą powiedział Herrick. — Tego jeszcze nie wiemy — powiedział kapitan. — Ale obawiam się, Ŝe jest gorzej, niŜ myślicie. To nie w tym nieszczęście, Ŝe ładunek zmienił kurs i Ŝe go nie sprzedano w porę. Zaraz wam powiem, jak ja sprawę rozumiem. Wydaje mi się, Ŝe tamten drab we Frisco nie dałby za niego złamanego dolara. — Mów jaśniej! — powiedział Huish. — Człek chce zrozumieć, o co ci chodzi.
— OtóŜ, moi chłopcy — ciągnął kapitan, który w miarę, jak mówił, zdawał się odzyskiwać pewność siebie. — Wiseman i Wishart mieli dostać sowitą nagrodę za zatopienie okrętu i ładunku. To i my potrafimy zrobić! juŜ ja się postaram — będzie to punktem mojej ambicji, Ŝeby nam dobrze za to zapłacono. Co obiecano W. i W. tego, oczywiście, nie wiem. Ale W. i W. sami podjęli się interesu, zgodzili się wziąć udział w oszustwie. Nas wciągnięto. Myśmy mimo woli w to wpadli. Ten kupiec poci się teraz, a moja w tym sprawa, Ŝeby pocił się, jak naleŜy. Nie, sir! jednak moŜna wyciągnąć jakąś korzyść z tej zatraconej „Farallone”! — To wyciągnij, kpie! — wołał Huish. — Jak najwięcej! Ŝywo! To w moim stylu! słowo, daję, więcej mi się podoba ten projekt niŜ poprzedni! — Nie rozumiem — powiedział Herrick. — Wybaczcie, ale nie rozumiem. — Zaraz ci wytłumaczę, Herrick! — powiedział Davis. — Mam z tobą do pomówienia jeszcze w innej materii, i dobrze, Ŝe Huish będzie przy tym obecny. Skończyliśmy z tym obrzydliwym pijaństwem i prosimy, Ŝebyś nam wybaczył wszystko teraz. Dziękujemy ci, Ŝe pracowałeś za nas, gdyśmy robili z siebie głupców, przekonasz się, Ŝe w przyszłości nie będzie powodu skarg na mnie. A co do cząstki twego wina, któreśmy ci wychlali, pamiętaj, moja w tym głowa, Ŝebyś nie był skrzywdzony. To ci chyba wystarczy. Ale to ci chciałem powiedzieć: nasz poprzedni plan był ryzykowny. Nasz nowy plan jest pewny i bezpieczny jak prowadzenie kawiarni wiedeńskiej! Zwracamy naszą „Farallone” pod wiatr i płyniemy, dopóki nie będzie w przyzwoitej odległości od naszego portu macierzystego, i w okolicy, w której jest konsul Stanów Zjednoczonych. „Farallone” idzie na dno. Niech jej woda lekką będzie! Dzień albo dwa w łodzi, konsul odstawia nas na rachunek Wujaszka Sama do Frisco. A jeŜeli kupiec nie wybuli nam na stół dolarów, to moŜecie mnie wypchać! — AleŜ pomyśl tylko... — zaczął Herrick. Po czym wybuchnął nagle: — Płyńmy do Peru! — JeŜeli chcesz jechać do Peru dla poratowania zdrowia — nie będę się sprzeciwiał! — rzekł kapitan. — Ale nie pojmuję, jaką mógłbyś mieć inną rozsądną przyczynę płynąć właśnie tam! Nie leŜy wcale w naszym interesie płynąć do Peru z tym ładunkiem. Nie słyszałem, Ŝeby puste flaszki były gdziekolwiek poŜądanym artykułem zbytu, jeŜeli mamy zarobić centa, to nie zarobimy go w Peru! To zawsze wątpliwe, czy będziemy mogli sprzedać szkuner; nigdy nie byłem tego tak zupełnie pewny. Czuję, Ŝe nie dadzą zań funta kłaków, co mu brakuje, nie wiem, ale Ŝe coś nie
jest w porządku, to pewne, gdyŜ w przeciwnym razie nie znalazłby się z tym ładunkiem. Ale powiedzmy, Ŝe go spławimy i wylądujemy w Peru — co z tego? Nie moŜemy zadeklarować straty, bobyśmy musieli wyjaśnić, skąd wzięliśmy się w Peru. Kupiec nie mógłby podjąć sumy, na jaką okręt był ubezpieczony, prawdopodobnie poszedłby na grzyby. Czy nie widzisz nas wszystkich na wybrzeŜu, powiedzmy, w Callao? — Byłby to dla nas koniec! — przyznał Herrick. — Tak, mój synu, a my wcale tego nie pragniemy — ciągnął kapitan. — Jaki jest nasz plan? śeby konsul dostawił nas pod same drzwi mieszkania właściciela „Farallone”, do Frisco. Mam wraŜenie, Ŝe wyspy Samoa doskonale się do tego celu nadają. Osłonięte od wiatru, konsul amerykański na miejscu, okręty z Frisco odwiedzają port, więc nie trudno nam będzie porozumieć się z właścicielem „Farallone”. — Samoa? — zdziwił się Herrick. — Ale będziemy tam płynąć całą wieczność! — Och, przy pomyślnym wietrze! — zawołał kapitan. — Kto by tam sobie zaprzątał głowę dziennikiem, co? — szydził Huish. — Nie, sir — powiedział spokojnie kapitan. — Cisza. Lekki powiew. Pięć mil, Ŝadnych przeszkód. Burza. Pompy w ruchu. MoŜna spojrzeć na zapiski barometryczne z zeszłego roku. — Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! — Powie się konsulowi. — Myślałem jednak, Ŝe się wykaraskamy! — urwał. — Słuchaj! — powiedział zwracając się nagle do Herricka. — Wybacz, ale jeszcze o jedno muszę cię spytać: czyś sam wydawał prowiant ze spiŜami? — Gdybyś powiedział Ŝe trzeba wydawać prowiant, to bym to zrobił, jak robiłem i inne rzeczy. PoniewaŜ nie dostałem Ŝadnych rozkazów, kucharz rządził się, jak chciał — rzekł Herrick. Davis patrzył w stół. — Zaniedbałem te rzeczy! — rzekł. — Chodziło mi, widzisz, przede wszystkim o to, Ŝeby wyrwać się z Papeete, zanim konsul zmieni projekt. Powiem wam coś: pójdę sprawdzić! Podniósł się od stołu i, wziąwszy lampę, zniknął w czeluściach składów. — Jeszcze jedno zaniedbanie! — rzekł Huish. — Mój Huishu — powiedział Herrick z nagłym wybuchem niechęci. — O ile się nie mylę, to masz teraz wachtę na pokładzie i dyŜur przy sterze? — Widzę, Ŝe dodajesz sobie tonu? — powiedział Huish. — UwaŜaj ty na siebie, mój Herricku; o ile się nie mylę, to twój dyŜur przy sterze!
Ostentacyjnie zapalił cygaro i wolnym krokiem wyszedł na pokład z rękami w kieszeniach. Kapitan pokazał się w zdumiewająco krótkim czasie. Nie spojrzał nawet na Herricka, ale odwołał z pokładu Huisha. — No — powiedział. — Przejrzałem zapasy... z grubsza — urwał, jak gdyby czekając, Ŝe ktoś powie coś za niego; poniewaŜ Huish i Herrick milczeli patrząc z nieukrywanym lękiem, ciągnął wolniej: — Nic nie poradzimy. Plany nasze spaliły na panewce. Osiedliśmy na piasku. Przykro mi bardziej, niŜ moŜe być przykro wam, ale nic nie zmienię. Gra skończona. Ani mowy o wyspie Samoa. Wątpię, czy wystarczy nam na drogę do Peru. — Co chcesz powiedzieć?.— brutalnie rzucił Huish. — Niewiele mam do powiedzenia — rzekł kapitan. — Powiedziałem: sprawdziłem z grubsza! Ale to, co widziałem, wystarcza. Sam diabeł chyba się w to wmieszał. Ten kucharz to musi być skończony złodziej! Po dwunastu dniach! AleŜ to wygląda na obłęd!! Tylko co do mąki nie pokpiłem sprawy... Ale reszta! Nie rozumiem, co się stało! Większy był wychód na tej blaszance niŜ na transatlantyckim wielkim okręcie! — obrzucił spojrzeniem towarzyszy. A widząc, Ŝe twarze ich nie obiecują nic dobrego, ulŜył sobie wybuchem wściekłości: — Poczekajcie, aŜ wybadam kucharza — krzyknął i palnął pięścią w stół. — Pogadam z tym synem piekieł tak, jak jeszcze nigdy nikt z nim nie mówił! — wysunął głowę za drzwi. — Nie dotkniesz go palcem! — powiedział spokojnie Herrick. — To tylko twoja wina, i dobrze o tym wiesz. JeŜeli kapitan hula w swojej kajucie od rana do nocy, to chyba musi być przygotowany na odpowiednie skutki. Nie pozwolę skrzywdzić tego człowieka! Nie wiadomo, jak zareagowałby Davis na to zuchwałe oświadczenie, gdyby nie nowa napaść ze strony Huisha. — Ładny kapitan, nie ma co mówić! — darł się Huish. — Śliczny kapitan! skończyło się z uwagami pod moim adresem, panie Johnie Davis! juŜ cię znam! jesteś wałkoń i nicpoń! Nie wiesz, co? dziwi cię to, co? wierzę ci! dlaczegoś ciągle Ŝądał nowych potraw? Ile razy słyszałem, jak odsyłałeś nietknięte jedzenie do kuchni i kazałeś przysmaŜać sobie coś innego? A śniadania?! Śniadanie na dziesięciu chłopa, a ty wołasz: mało! A teraz to nie wiem! Niech wszyscy diabli, jeśli za to jedno nie powinieneś iść na szubienicę! Nie radzę teraz zaczynać ze mną, Johnie Davis; potrafię być niebezpieczny!
Davis siedział jak ogłupiały. Wątpliwe nawet, czy słyszał, choć głos eks-subiekta brzmiał w kabinie jak krzyk obijający się o góry. — Dość, Huish! — powiedział Herrick. — Aha, bierzesz jego stronę, co? Bronisz tego łajdaka? niech będzie! ładne towarzystwo! rób jak chcesz! ale co do ciebie, Johnie Davis, zapamiętaj sobie: uderzyłeś mnie pierwszego dnia, jakeśmy wsiedli na okręt. Nigdy nie tknąłem cię za to palcem. Przeciwnie, byłem dla ciebie jak brat. Ale teraz koniec! na kolana i błagaj o przebaczenie! To moje ostatnie słowo! — Stoję po stronie kapitana! — krzyknął Herrick. — To czyni dwóch na jednego! Cała załoga opowie się za mną! mam wraŜenie, Ŝe dnie moje są policzone... ale nie mam nic przeciwko temu, Ŝeby przedtem rozpłatać ci łeb. Nawet mi się to uśmiecha... Uczynię to bez zmruŜenia powiek. UwaŜaj, uwaŜaj, łajdaku! Nienawiść, jaką przepojone były te słowa, tak była wyraźna i tak zdumiewająca w człowieku, który ją wypowiedział, Ŝe Huish zdębiał i nawet upokorzony Davis podniósł głowę i spojrzał na swego obrońcę. Co się tyczy Herricka, to wzruszenie i przejścia ostatniego dnia stłumiły w nim wszelką ostroŜność. Czuł przyjemne podniecenie, rozkosz gniewu, miał wraŜenie pustki w głowie, oczy go paliły, usta miał suche i spieczone. Człowiek, najmniej groźny pod słońcem, jak kaŜdy człowiek słaby fizycznie, w tej chwili gotów był xzucić się i spełnić swoją groźbę. Oto wreszcie odsłonięto przyłbice, rzucono wyzwanie do walki, ten, kto zabierze następnie głos — zawaŜy w tej sytuacji; wszyscy wiedzieli o tym, więc kaŜdy milczał. W kajucie panowała cisza, przerywana tylko cykaniem zegara. Tu wmieszał się jednak przypadek. Nagle do kabiny doleciał głos witany mile jak kwiaty w maju. — Ziemiaa! — zawołał jeden z Kanaków. — Ląąąąąd na horyzont! — Ląd?! — zawołał Davis zrywając się na równe nogi. — NiemoŜliwe! tu nie moŜe być Ŝadnego lądu! I jak ludzie wybiegają z izby, gdzie leŜy nieboszczyk, tak ci trzej pobiegli na pokład. Zatarg pozostał nierozstrzygnięty. W miejscu zetknięcia się z morzem niebo miało barwę opalu, morze, wyzywająco błękitne, odcinało się wyraźnie na linii widnokręgu. Pomimo iŜ wytęŜali wzrok — nikt, nawet doświadczony kapitan, nie mógł dojrzeć śladu ziemi. Kalka delikatnych obłoków roztapiało się w górze, a dokoła szkunera, jako Ŝe był to jedyny interesujący punkt,. jakiś wielki tropikalny ptak zataczał szerokie koła, oślepiając oczy zieloną
barwą swoich przepysznych piór w ogonie. Niebo i morze... nic, nic więcej. — Kto zawołał ląd? — groźnie spytał kapitan. — Jeśli któryś pozwolił sobie na taki Ŝart ze mną, to gorzko tego poŜałuje! Ale wujek Ned uparcie wskazywał na punkt widnokręgu, gdzie nawet gołym okiem dojrzeć było moŜna zielonkawą błyszczącą plamę, wyglądającą jak obłok na niebie. Davis spojrzał przez lornetkę i zwrócił się do Kanaka. — Mówisz, ląd? — spytał. — Ja jestem innego zdania! — DuŜo czasu być widziała taka sama ląd pięć godzina przedtem okręt dojechać — mówił. — Nam powiedzieć, słońce wschodzić, słońce zachodzić, i powiedzieć, to być laguna. — Mów wyraźniej! — powiedział kapitan. — Nam powiedzieć być lustra — rzekł wujek Ned. — Ach, rozumiem! — powiedział kapitan. — Refleks laguny. To moŜliwe, ale dziwne, nigdy nie słyszałem o czymś takim w tych stronach. PokaŜ kartę! Wrócili do kajuty, odnaleźli połoŜenie szkunera i przekonali się, Ŝe jest dziobem zwrócony do archipelagu rysującego się na białym polu papieru. — Sami widzicie! — zawołał kapitan. — Nie wiem! — powiedział Herrick. — Ale zdaje mi się, Ŝe coś w tym musi być! Powiem ci coś, kapitanie! to rzeczywiście refleks! mówiono mi o tym w Papeete. — Dawaj no Findlaya! — zawołał kapitan. — Przekonamy się! Poszukajmy... z pewnością nie opuściliby Ŝadnej wyspy! Podano mu olbrzymi tom, z pozaginanymi rogami, jak to się zwykle zdarza z dziełem Findlaya. Kapitan zaczął przerzucać karty, mrucząc coś do siebie i śliniąc palce. — Halo! — zawołał. — Czy to to? — i przeczytał na głos: Nowa wyspa. Zgodnie z panem M. Dellile wyspa, która ze względów prywatnych pozostaje nieznana, leŜy, jak powiadają, pod 12° 49'10” szerokości południowej i 133° 6' długości zachodniej. W dopełnieniu tych danych komandor Mattews, H. M. S. Skorpion, stwierdza, Ŝe wyspa taka istnieje pod 12° 0' południowej szerokości i 113° 16' długości zachodniej. To musi być ta wyspa, jeŜeli wyspa w ogóle istnieje, co jest bardzo wątpliwe i absolutnie odrzucane przez okręty płynące po morzach południowych. — A, do diabła! — zawołał Huish. — Styl, powiedziałbym, konwencjonalny! — rzekł Herrick. — Niech sobie będzie, jaki chce! — zawołał Davis. — Ale tak stoi! To jest nasze połoŜenie! co do tego nie moŜe być dwóch zdań!
— Która ze względów prywatnych pozostaje nieznana — czytał Herrick stojąc za plecami kapitana. — Co to ma znaczyć? — To moŜe znaczyć: perły! — powiedział Davis. — Wyspa perłowa, o której rząd nie wie? To brzmi podejrzanie... Ale przypuśćmy nawet, Ŝe to nic nie znaczy. Przypuśćmy, Ŝe to po prostu wyspa; sądzę, Ŝe znajdziemy na niej ryby i orzechy kokosowe, i krajowców i Ŝe to ułatwi nam urzeczywistnienie naszych samoańskich planów. Jak to on powiedział? ile godzin minęło, zanim odpłynęli do Anna? Zdaje mi się, Ŝe powiedział pięć. — Cztery czy pięć — poprawił Herrick. Davis podszedł do drzwi. — Jaki mieliście wiatr, gdyście płynęli do Anna, wujku Ned? — Sześć albo siedem węzłów! — brzmiała odpowiedź. — Trzydzieści albo trzydzieści pięć mil — obliczał Da-vis. — NajwyŜszy czas skrócić Ŝagle. JeŜeli to wyspa, nie mam zamiaru rozbić się o nią po nocy. A jeŜeli to nie wyspa, moŜemy przepłynąć przez nią równie dobrze i za dnia! Zwrócono szkuner dziobem w stronę łuny na niebie, która zaczęła zmniejszać się i znikać, jak cień znika z szyby okna. CZĘŚĆ DRUGA KWARTET ROZDZIAŁ 7 POŁAWIACZ PEREŁ Około czwartej nad ranem Herrick i Davis, siedząc przy burcie, usłyszeli przed sobą w ciszy nocnej szum rozbijających się o brzeg fal. Obaj zerwali się na równe nogi i zamarli w oczekiwaniu. Do uszu ich wyraźnie dolatywał dźwięk przypominający pędzący pociąg, nie podobna było odróŜnić natęŜenia ani spadku, minuty mijały, a ocean z jednakową siłą uderzał o niewidzialną wyspę. Herrick mimo natęŜenia nie mógł spostrzec śladów tego, co usprawiedliwiałoby ten dźwięk, coś jak poczucie wieczności zaciąŜyło mu na mózgu. Doświadczone oko dojrzeć mogło zarysy wyspy, odbijające się niewyraźnie na tle nieba. Niespokojnie oczekując świtu płynęli w tym kierunku. Świt wszedł prawie niedostrzegalnie. Właściwie nie było go. ZaróŜowiło się na wschodzie, potem — smuga świetlna, purpury i srebra, a wreszcie — łuna poŜarna. Łuna ta gorzała na linii morza, zdawała się rozszerzać, ciemnieć, rozprzestrzeniać, a noc i gwiazdy królowały nadal, było to tak, jak gdyby przez szparę cięŜkiej i
nieprzenikliwej kotary zajrzało światło, resztę pokoju pozostawiając w cieniu. Ale juŜ po chwili cały Wschód spłonął szkarłatem i złotem i niebo zalały potoki światła dziennego. Wyspa — nieodkryta, wyspa — w którą z trudem wierzyli — leŜała w całej rozciągłości tuŜ przed nimi. Herrick powiedział sobie, Ŝe nigdy w Ŝyciu nie widział czegoś równie pięknego i delikatnego. Brzeg był niezwykle biały, ściana drzew niezwykle zielona, brzeg wznosił się na dwadzieścia stóp nad poziom morza, drzewa miały najwyŜej stóp trzydzieści. Na drodze swojej szkuner napotykał teraz bale drzewa. Herrick, spojrzawszy przez brzeg, jak się patrzy przez mur, mógł dojrzeć lagunę — a za nią ścianę atolu i sylwetki drzew rysujące się wyraźnie na tle nieba. Męczył się szukając analogii. Wyspa była jakby wielki okręt zanurzony w wodach; była jak tratwa porosła drzewami. Tak delikatna wydawała się między groźnymi falami, tak delikatna i piękna, Ŝe nie zdziwiłby się, gdyby nagle zanurzyła się i zniknęła bezdźwięcznie, a fale zamknęły się nad nią. Tymczasem kapitan wszedł na czwartą przecznicę masztu, z lunetą w ręku, wodząc oczyma we wszystkie strony, wypatrując wejścia, śladu ludzkiego istnienia. Wyspa ukazywała się stopniowo, obnaŜała wciąŜ swoje połacie, a jednak nie podobna było dojrzeć na niej chaty albo smugi dymu. Chmary ptaków wodnych z krzykiem uwijały się nad atolem, nurkując w błękitnej wodzie; palmy kokosowe i pandanusy ciągnęły się całymi milami, tworząc zielone zaciszne schrony — dla nikogo... Prócz ryku fal nic nie przerywało śmiertelnej ciszy tego zakątka. Powietrze było bardzo lekkie, wiatr nieznaczny, Ŝar słońca dopiekał juŜ teraz. Deski pokładu skrzypiały pod nogami, słońce mocno grzało głowy. Trzej awanturnicy czuli w kościach gorączkę podniecenia. Mówili szeptem, dawali sobie znaki w milczeniu, niemal dotykali ustami uszu interlokutora. Przepojeni dziwnym instynktem tajemnicy, zbliŜali się do tej wyspy jak złodzieje, jak konspiratorzy. Nawet Davis ze swojej placówki dawał rozkazy przewaŜnie gestami. Majtkowie uwijali się w milczeniu, nie rozumiejąc, co się dzieje. Śród bezkresnego oceanu fal milczący okręt zbliŜał się ku bezludnej wyspie. Wreszcie podpłynęli do brzegu. Z jednej strony — złoŜa piasku koralowego, z drugiej — gęstwina drzew zakrywająca dalszy widok; między nimi — gardziel kanału. Dwa razy dziennie ocean wdzierał się w to wąskie wejście i szalał między tymi delikatnymi ścianami, dwa razy na dobę musiał torować sobie odwrót. Godzina, w której przybył „Farallone” była godziną przypływu. Morze (jakby wiedzione instynktem gołębia
wracającego do punktu macierzystego) płynęło przez wąskie przejście do wielkiego zbiornika, zlało się z cudem błękitnego ogromu. Szkuner, miotany falami, to zbliŜał się, to oddalał od brzegu. Wznosił się, obniŜał na chwilę, padał nań cień nadbrzeŜnych drzew, na chwilę stojący na pokładzie ujrzeli drugi koniec kanału, który zaraz potem zniknął im z oczu, jeszcze chwila — a juŜ wpłynął na wody laguny, na przezroczyste tafle wody, migocącej miliardem róŜnobarwnych ryb, usianej na dnie miliardem koralowych kwiatów. Herrick stał jak urzeczony. Przepojony wdzięcznością, rozkoszował wzrok tymi cudami, zapomniał o przeszłości i teraźniejszości, zapomniał, Ŝe z jednej strony groziło mu więzienie, z drugiej — śmierć głodowa. Zapomniał, Ŝe przybył na tę wyspę chwytając się rozpaczliwie ostatniej deski ratunku. Ławica ryb barwnych, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, igrała w cieniu szkunera, przepływała tuŜ obok niego i migotała w podwodnym słońcu. Były piękne jak ptaki i ich milcząca gonitwa podziałała na Herricka jak dźwięki muzyki. Tymczasem oczom Davisa, siedzącego na przecznicy, laguna obnaŜała obszar swoich wód i długie szeregi przybrzeŜnych drzew, które z łatwością moŜna było wziąć za maszty okrętów rybackich. Ale nie dojrzał nigdzie śladu ludzkiego istnienia. Szkuner, wpłynąwszy do kanału, natychmiast uniesiony został ku Północy, gdzie woda zdawała się głębsza. Płynął teraz obok ściany wysokich drzew, które rosły z tej strony kanału, zakrywając rozleglejszy widok. Tylko ta część wyspy była widzialna. Ale nagle uniosła się kurtyna: brzeg w tym miejscu zakreślał łuk i- nasi podróŜnicy ku niepomiernemu zdumieniu ujrzeli dachy ludzkich siedzib. To, co „przedstawiło się oczom” ludzi stojących na pokładzie „Farallone”, było raczej nie wioską, a dobrze zagospodarowanym folwarkiem: szereg szop i budynków gospodarczych, dalej wielki dom mieszkalny z biegnącą dokoła głęboką werandą, po drugiej stronie, naprzeciw, z tuzin chałup krajowców, budynek z wieŜyczką, podobny do kaplicy w pretensjonalnym stylu. Na brzegu kilka wielkich łodzi i szereg pali wybiegających w purpurowe głębie laguny. Na chorągwi — czerwone emblematy Anglii. Wszystko to na tle i otoczone szeregiem wysokopiennych palm, które ukrywały ten widok przed oczyma przybyszów, tworząc olbrzymie zielone pióropusze na. dachach i poruszając się na wietrze. Cała miejscowość nosiła wybitne i nieomylne piętno zamieszkania; jednak teraz wiało od niej opuszczeniem, prawie przejmującym. Nigdzie śladu istoty ludzkiej; nigdzie znaku ludzkiej przedsiębiorczości czy pracy. Tylko na samym końcu, tuŜ pod masztem, na którym powiewała flaga — niewiasta
niezwykłej postawy, stojąca z załoŜonymi rękami. Następne spojrzenie wystarczyło, Ŝeby poznać w niej szczątek rzeźby okrętowej — przód okrętu”, który od dawna został zerwany, a teraz, wyrzucony na brzeg, stał się emblematem i herbem tego opuszczonego osiedla. „Farallone” oddał jej cześć; wiatr był silniejszy wewnątrz niŜ na zewnątrz laguny, kradziony szkuner roztaczał przed awanturnikami coraz to nowe panoramy, aŜ otwierali z podziwu oczy. Flaga mówiła za siebie.. Nie była to zdobycz wojenna, stargana wichrami niepogody i powiewająca rozpaczliwie na szczątkach okrętu; dla usunięcia wszelkich wątpliwości — na werandzie dojrzeć było moŜna blask kryształów i śnieŜnobiały obrus. Postać kobiety o niezmiennym geście i trędowatej białości, zdobiąca przód okrętu, królowała w tej wiosce, zapewne nie od dawna. Ludzkie ręce były tu czynne, ludzkie stopy przechodziły tędy. Faralloneanie byli tego pewni. Oczy przybyszów zagłębiały się w cienie palm, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, gdyby chęć mogła nadać wzrokowi przenikliwość — spojrzeliby do wnętrza domów poprzez ściany. Poczuliby nagle, Ŝe są śledzeni, Ŝe grozi im coś, czemu nie będą mogli się oprzeć. Ostatnich kilka palm, które właśnie mijali, zamykały ujście rzeki, do tej chwili ukryte przed oczyma stojących na pokładzie. Nagle wynurzyła się stamtąd łódź i jakiś głos zawołał: — Szkuner, stój! — wołał ów głos. — O dwadzieścia kabli dalej będziecie mieli dwadzieścia sąŜni wody i mamy grunt do zakotwiczenia okrętu! W łodzi siedziało dwóch ogorzałych wioślarzy w krótkich błękitnych spódniczkach. Wołający, który siedział przy sterze, ubrany był na biało — w nieskazitelny strój podzwrotnikowy, szeroki kapelusz ocieniał mu twarz; widać było, Ŝe jest to człowiek silnie zbudowany, głos jego brzmiał inteligentnie. Tyle na pierwsze spojrzenie. Było takŜe jasne, Ŝe dojrzano „Farallone” na pełnym morzu i Ŝe mieszkańcy wyspy przygotowali się na przyjęcie okrętu. Mechanicznie spełniono rozkaz, okręt zakotwiczono, trzej nasi awanturnicy, skrywszy się do domku, oczekiwali z bijącym sercem przybycia obcego, od którego tyle zaleŜało — pulsy im biły, w głowie czuli pustkę. Nie mieli Ŝadnego planu działania, nie obmyślili Ŝadnej historii, nie było na to czasu: przydybano ich znienacka; pozostało zawierzyć przypadkowi. Do uczucia niepokoju wmieszała się nadzieja. PoniewaŜ wyspa nie była zgłoszona, było rzeczą niemoŜliwą, Ŝeby nieznajomy sprawował jakiś urząd albo mógł zaŜądać papierów. Zresztą, jeŜeli moŜna ufać temu,
co pisze Findlay — a teraz naleŜało przypuszczać, Ŝe ufać moŜna — był to reprezentant „względów natury prywatnej”, więc musi patrzeć na przybycie obcego okrętu okiem niechętnym; moŜe (szepnęła nadzieja) zechce kupić ich milczenie... Łódź tymczasem zbliŜyła się na tyle, Ŝe mogli się przyjrzeć dokładniej, z jakiego rodzaju człowiekiem mają do czynienia. Był to wysoki jegomość, mogący mieć sześć stóp wzrostu; silnie zbudowany, ale jego siła zdawała się rozpływać w niedbalstwie, w którym było coś więcej niŜ nuda. WraŜenie to łagodziły tylko oczy. Oczy o przedziwnym blasku i łagodności, ciemne jak węgiel i siejące iskry jak topazy; oczy zdradzające zdrowie i siłę, oczy, które kazały mieć się na baczności przed gniewem tego człowieka. Ciemna z natury cera, gdy się opalił, róŜniła się mało od cery mieszkańców Tahiti; tylko jego postawa i ruchy i owa siła Ŝywotna, która się w nim paliła jak ogień, zdradzały Europejczyka. Ubrany był w biały garnitur świetnego kroju, krawat i szal na szyi były z jedwabiu o delikatnych barwach. Obok niego w łodzi leŜał winchester. — Doktor na pokładzie?! — spytał, gdy „Farallone” się zbliŜył. — Pytam o doktora Symons, jak to, nie słyszeliście o nim? ani o „Trinity Hall”? o! Nie wydawał się zdziwiony, starał się raczej pokryć to uprzejmością. Ale oczy jego z jakąś dziką niemal ciekawością spoczęły kolejno na kaŜdym z trzech przybyszów. — Ach — powiedział w końcu — domyślam się, Ŝe zaszło tu małe nieporozumienie... Czy mogę spytać, czemu zawdzięczam te odwiedziny? Był juŜ w tym czasie na pokładzie, ale zachowywał się w sposób utrudniający zbliŜenie: człowiek prosty, ale Ŝyczliwy, choćby nawet pijany, postąpiłby sobie grzeczniej. ToteŜ Ŝaden z trzech awanturników nie kwapił się z wyciągnięciem doń dłoni. — No — powiedział Davis. — Sądzę, Ŝe moŜe to pan przypisać zbiegowi okoliczności. Słyszeliśmy o pańskiej wyspie i czytaliśmy o „względach natury prywatnej”, widzi pan. Więc gdy ujrzeliśmy odbicie laguny na niebie, od razu skierowaliśmy się w tę stronę i oto, jak widzi pan, jesteśmy! — Mam nadzieję, Ŝeśmy w niczym nie przeszkodzili! — wyrwał się Huish. Nieznajomy spojrzał na Huisha z nieukrywanym zdumieniem, po czym spokojnie odwrócił oczy. Trudno wyobrazić sobie większą arogancję w zachowaniu. — Przyjazd wasz moŜe mi być nawet na rękę — podjął nieznajomy. — Mój szkuner uległ rozbiciu i mógłbym panom za przysługę coś niecoś zaofiarować. Macie
pełnomocnictwa? — dodał. — Sądzą — rzekł Davis. — To zaleŜy zresztą. — Nazywam się Attwater — ciągnął nieznajomy. — Pan jesteś, o ile się nie mylę, kapitanem? — Tak, sir — brzmiała odpowiedź. — Ja jestem kapitanem tego okrętu. Kapitan Brown. — Słuchaj no, pan! — wtrącił się Huish. — Po co te ceregiele? On jest kapitanem na pokładzie, ale w kajucie wszyscy jesteśmy równi, wszyscy bierzemy jednakowy udział w tej awanturze; kiedy chodzi o interes, mam takie same prawa jak on. Powiem wam coś: walmy na dół napić się czegoś i spokojnie rzecz obgadać. Mam jeszcze kilka flaszek przedniego szampitra! — dodał mruŜąc oko. Obecność dŜentelmena podkreślała jeszcze wulgarność eks-subiekta. Herrick instynktownie, jak człowiek, który chce uwolnić się od przykrości, wtrącił się do rozmowy. — Nazywam się Hay... poniewaŜ juŜ się przedstawiamy — powiedział. — Będziemy bardzo radzi, jeśli pan zechce wejść do kajuty. Attwater skinął uprzejmie. — Studia uniwersyteckie? — spytał łagodnie. — Tak, Morton! — powiedział Herrick i w tej samej chwili spłonął rumieńcem. — Ja naleŜę do innego bractwa — rzekł Attwater. — „Trinity Hall Cambridge” nazwałem mój szkuner pamiątkę starej budy. Hm! W dość szczególnym towarzystwie spotkaliśmy się, panie Hay! — ciągnął ze szczerym brakiem uprzejmości w stosunku do reszty. — Czy pan aprobuje określenie pana... przepraszam bardzo, ale nie dosłyszałem nazwiska? — Nazywam się Huish, sir! — powiedział z naciskiem Huish. Teraz on z kolei się zaczerwienił. — A! — powiedział Attwater. — Potem, zwracając się do Herricka: — Czy podziela pan pogląd pana Whisha na waszą piwnicę? Czy tylko nieokiełzana poetyckość jego natury podyktowała mu tego rodzaju wyraŜenie? Herrick był zaskoczony. Zuchwała arogancja nieznajomego onieśmielała go; to, Ŝe jest uznany za równego, podczas gdy tamtych dwóch pomija się milczeniem, sprawiło mu w pierwszej chwili przyjemność. Zaraz jednak ogarnął go gniew. — Nie wiem — powiedział. — To szampan kalifornijski. Mam wraŜenie, Ŝe jest niezły.
Attwater powziął decyzję. — Dobrze więc — rzekł. — Coś panom zaproponuję. — Wszyscy trzej wylądujcie dzisiaj wieczorem i zabierzcie ze sobą koszyk szampana. Ja postaram się o przekąskę! — dodał. — Zapomniałem o pytaniu, jakie powinienem był zadać, zanim wszedłem na pokład: czy mieliście ospę? — Osobiście, nie — rzekł Herrick. — Ale na szkunerze panowała ospa. — Wypadki śmiertelne? — spytał Attwater. — Dwa — rzekł Herrick. — To straszna choroba — zauwaŜył Attwater. — Czy były wypadki śmiertelne na tej wyspie? — zainteresował się Huish. — Na trzydzieści trzy dusze mieszkające na tej wyspie — trzydzieści jeden zachorzeń, a z tego dwadzieścia dziewięć wypadków śmiertelnych. Dziwny sposób liczenia, prawda panie Hay? Dusze! Nigdy się do tego nie przyznaję, ale wprawia mię to w zmieszanie. — To dlatego takie tu pustki! — powiedział Huish. — Dlatego, panie Whish! — rzekł Attwater. — Dlatego domy są puste, a na cmentarzu grobów przybyło! — Dwudziestu dziewięciu na trzydziestu jednego! — zawołał Herrick. — W jaki sposób chowaliście ich? A moŜeście ich wcale nie chowali?! — Właściwie to tak — rzekł Attwater. — A raczej daliśmy temu pokój. Pewnego dnia pięciu umarło, a trzynastu konało. Tylko ja i kościelny trzymaliśmy się na nogach. Zrobiliśmy radę wojenną... wrzuciliśmy... puste flaszki do laguny... i takeśmy je pogrzebali! — Spojrzał przez ramię na szerokie wody. — Więc, przyjdziecie, panowie, do mnie na obiad, prawda? Powiedzmy, o wpół do siódmej. Tymczasem do widzenia! Głos jego, gdy wymawiał to konwencjonalne zdanie, przybrał fałszywą nutę uprzejmości. Herrick mimo woli poszedł za jego przykładem. — Będziemy bardzo radzi! — rzekł. — O wpół do siódmej? Bardzo panu dziękujemy! — Chodzi mi zwłaszcza o pana Whisha — powiedział Attwater z uśmiechem, który natychmiast ustąpił miejsca uroczystej powadze. — Panie Whish! mam wraŜenie, Ŝe pan rozumie zaproszenie? — Ja ci wierzę, chłopysiu! — jowialnie powiedział Huish. — Więc doskonale! Porozumieliśmy się, prawda? — powiedział Attwater. — Pan Whish i kapitan Brown na wpół do siódmej, a pan, panie Hay, dokładnie o czwartej,
prawda? I zawołał na wioślarzy. Przez cały czas tej rozmowy mózg kapitana uginał się pod cięŜarem myśli i obaw. Natura stworzyła go do zawodu beztroskiego marynarza. Ale dzisiaj był milczący i ponury. Ci, którzy go znali, wiedzieli, Ŝe nadaje znaczenie kaŜdemu słowu, Ŝe waŜy je ostroŜnie, dokładnie. Trudno byłoby określić, co oznacza jego spojrzenie spokojne, uwaŜne, ponure jak u człowieka, który wypracowuje jakiś plan. Spojrzenie jego było tu, wszędzie, nigdzie; czasami był to jakby cień tylko, i Herrick mówił sobie, Ŝe to jego przywidzenie; w chwilę potem było tak oczywiste, iŜ moŜna by powiedzieć, Ŝe kaŜdy włos tego człowieka zdaje się zwiastować nieszczęście. Nagle jakby się zbudził. — Mówił pan o pełnomocnictwie! — powiedział wreszcie. — Czy mówiłem?... — spytał Attwater. — Dobrze, ale nie poruszajmy tego tematu teraz. — Pański szkuner uległ rozbiciu, o ile rozumiem? — ciągnął kapitan. — Ma pan zupełną słuszność, panie kapitanie Brown! stało się to przed trzydziestu dniami... — Szkuner przyjeŜdŜa i odjeŜdŜa, prawda? — spytał kapitan. — Odbywał kursy między tą wyspą tutaj i... — Tak — spokojnie rzekł Attwater. — Co trzy miesiące. Cztery razy w roku. — I pan nim jeździ? — dopytywał się Davis. — Nie, zostaję na miejscu — rzekł Attwater. — Człowiek ma tu sporo roboty. Jest czego dojrzeć! — Pan tu mieszka?! — zawołał Davis. — Od jak dawna?! — Od jak dawna?... o, BoŜe! — powiedział Attwater z uroczystą, niezłomną powagą. — Ale to nie jest zupełnie tak! — dodał z uśmiechem. — Nie, spodziewam się, Ŝe nie! — powiedział Davis. — Nie, sądzę! Przy swoim olbrzymim bogactwie tkwić w takiej dziurze! Bo to przecie dziura! — dodał oglądając się. — Miejsce, jak pan był łaskaw słusznie zaznaczyć, ma swoje zalety — rzekł Attwater. — Perłowce? — spytał Davis. — Tak, były perłowce — odrzekł Attwater. — To wcale potęŜna laguna, sir! — ciągnął kapitan. — Czy... połów był... czy, powiedzmy, jest pan zadowolony z.., nazwijmy to połowem?
— Nie wiem, jak mam to nazwać! niech pan pyta wyraźnie! — powiedział Attwater. — I perły? — rzucił Davis. — I perły! — brzmiała odpowiedź. — Daję za wygraną! — zawołał Davis i parsknął śmiechem nieszczerze. — JeŜeli nie zechce pan powiedzieć, to się niczego nie dowiemy! to pewne! — Nie widzę powodu, dlaczego miałbym zachować w tajemnicy cośkolwiek, co dotyczy mojej wyspy — odciął Attwater — To się musiało skończyć z przybyciem tutaj panów. Jestem przekonany, Ŝe dŜentelmeni tego pokroju, co pan i pan Whish, czuliby się tu zawsze jak u siebie w domu. O ile w czym róŜnimy się... jeŜeli moŜna to określić w ten sposób... to dotyczy to pór roku i czasu. Mam pewne informacje, co do których panowie sądzicie, Ŝe powinienem się z nimi podzielić, ja zaś jestem odmiennego zdania. No, zobaczymy wieczorem! Do prędkiego, Whish! — wsiadł do łodzi i odjechał. — Więceśmy się porozumieli? — krzyczał. — Pan kapitan i pan Whish o wpół do siódmej, a pan, panie Hay, punktualnie o czwartej. Pan rozumie, panie Hay? Proszę pamiętać, nie przyjmuję Ŝadnych wymówek! Jeśli nie przybędzie pan na czwartą — diabli wzięli bankiet! Nie będzie ani śpiewu, ani kolacji, panie Whish! Białe ptaki migały w górze, róŜnobarwne ryby igrały w. przezroczystej wodzie. Między nimi jak trumna Mahometa szybko odjechała łódź, wlokąc za sobą cień swój po spokojnych wodach laguny. Attwater, odjeŜdŜając, wciąŜ patrzył za siebie przez ramię. Ani na chwilę nie oderwał oczu od „Farallone” i od trzech postaci stojących na pokładzie, koło domku, dopóki łódka jego nie dobiła do pala brzegowego. Natenczas lekkim krokiem wbiegł na ląd i wciąŜ widzieli jego biały garnitur między drzewami, dopóki nie skrył się w domu. Kapitan gestem i wiele mówiącą twarzą dał znak towarzyszom, Ŝeby weszli do kajuty. — No — powiedział Herrick, gdy juŜ usiedli — jedno przynajmniej się udało! nareszcie coś dobrego! zupełnie powaŜnie wziął twoje słowa! — Dlaczego to miałoby być dobrze? — spytał Huish. — Przekonamy się zaraz, co z tego wyjdzie! — rzekł Da-vis. — Pójdziesz na ląd i dotrzymasz mu towarzystwa, to najwaŜniejsze, co jest do zrobienia. MoŜesz zdobyć mnóstwo informacyj. MoŜesz spenetrować, co on posiada i jaki chce zawrzeć układ, i kto jest ten czwarty — bo jest ich czterech, a my jesteśmy tylko trzej. — Przypuśćmy, Ŝe to zrobię — powiedział Herrick. — Co dalej? Wyjaśnij mi! — Zaraz to uczynię, Robercie Herrick! — rzekł Davis. — Ale najpierw spojrzyjmy w
oczy faktom. Sądzę, Ŝe wiesz — dodał ze szczególnym namaszczeniem. — Sądzę, zdajesz sobie sprawę, Ŝe diabli wzięli całą naszą spekulację z „Farallone”? I gdyby ta wyspa nie ukazała się tam, gdzie jest, sądzę, Ŝe domyślasz się, gdziebyśmy się wszyscy znaleźli, ty, Huish i ja? — Tak, wiem — powiedział Herrick. — Mniejsza o to, z czyjej winy; ale wiem. Co dalej? — Mniejsza, z czyjej winy, ale wiesz, jak jest. Słusznie! — rzekł kapitan. — Jestem ci bardzo wdzięczny za to delikatne przypomnienie. Ale teraz wyłania się sprawa tego Attwatera. Co sądzisz o nim? — Nie wiem — powiedział Herrick. — Ten człowiek przyciąga mnie i odpycha jednocześnie... zachował się brutalnie w stosunku do was. — A ty, Huish? — spytał kapitan. Huish spokojnie jadł i nie raczył nawet oderwać oczu od tego interesującego zajęcia. — MoŜesz mnie nie pytać, co ja myślę o nim! — powiedział. — Proszę Boga, Ŝeby przyszedł dzień, kiedy sam mu to będę mógł powiedzieć! — Huish jest tego samego zdania co i ja — powiedział kapitan. — Kiedy ten drab wsiadł na pokład i powiedział: Jestem Attwater — wiesz, jak to zrobił! — jakim tonem — przejrzałem go na wskroś. Tu nie ma Ŝadnego cygaństwa, powiedziałem sobie. Bardzo mi się to nie podobało, oto niekłamany, niefałszowany arystokrata pierwszej klasy. Nie znam panów! Jak Boga kocham! I czy was stworzył Bóg? Nie, takie rzeczy są wrodzone. Człowiek musi to mieć w naturze, zauwaŜcie tylko! śywy jak szampan, a twardy jak gwóźdź, Ŝaden głupiec! Nie, sir! Ani trochę! Po co tkwi na tej zatraconej wyspie? powiedziałem. Nie po to, Ŝeby zbierać jaja. Ma wspaniały pałac w ojczyźnie i upudrowanych lokai; jeŜeli tam nie mieszka, to musi mieć jakieś powody. Rozumiecie? — Pewnie, Ŝe rozumiemy! — powiedział Huish. — Więc musi robić tutaj dobre interesy — ciągnął kapitan. — Przez dziesięć lat robił kokosy. Perły i macice, rzecz oczywista. CóŜ by innego mogło być na takiej wyspie? I co jest równieŜ oczywiste, macicę wysyła się regularnie przez „Trinity Hall”, a pieniądze za nią składa do banku, więc nam nic z tego. Ale co jeszcze? Czy jest jeszcze coś, co chciałby ukryć? Tak, panowie, perły! Po pierwsze dlatego, Ŝe są zbyt kosztowne, Ŝeby chciał je wypuścić z rąk; po drugie, Ŝe perły wymagają długich pertraktacyj i zawiłych transakcyj. I człowiek, który sprzedaje perły... to tu, to tam, byle interes szedł... taki człowiek jest wariat, a takim człowiekiem nie jest Attwater!
— Bardzo moŜliwe — powiedział Huish — nie dowiedzione, ale moŜliwe! — Dowiedzione! — zaperzył się Davis. — Przypuśćmy — wtrącił Herrick. — Przypuśćmy, Ŝe jest, jak mówisz... Ŝe on ma te perły... zebrane w ciągu dziesięciu lat. Przypuśćmy, Ŝe je ma... co wtedy, pytam? Kapitan, siedzący po przeciwnej stronie stołu, skrzyŜowawszy ramiona, znieruchomiał. Patrzył badawczo w twarz Herricka, a Herrick uporczywie patrzył w stół i na bębniące palce. Zakotwiczony okręt kołysał się łagodnie i plama słoneczna wędrowała po stole od jednego do drugiego. — Słuchajcie! — zawołał nagle Herrick. — Nie, najpierw wy wysłuchajcie mnie! — powiedział kapitan. — Wysłuchajcie i zrozumcie. My nie przedstawiamy dla tego draba tej wartości. On jest z twoich, nie z naszych. Widział tylko ciebie, a na mnie i na Huisha patrzył jak na psów. Ratuj go, jeśli moŜesz! — Ratować... jego? — spytał Herrick. — Ratuj, jeśli potrafisz! — powiedział kapitan, pięścią uderzając w stół. — Idź na ląd i przemów mu do rozsądku. Jeśli uda ci się sprowadzić jego i jego perły na pokład... oszczędzę go. JeŜeli nie... będziemy mieli pogrzeb. Czy dobrze mówię, Huish? zgadzasz się?! — Nie łatwo darowuję obelgę! — powiedział Huish. — Ale nie jestem takŜe od psucia interesu. Przyprowadź tego draba na pokład i niech przytaszczy ze sobą swoje perły, i róbcie sobie z nim, co wam się Ŝywnie podoba. MoŜecie się z nim migdalić — potrafię i ja być uprzejmy. — A jeŜeli mi się nie uda?! — zawołał Herrick. Pot wystąpił mu na czoło. — Mówicie do mnie, jak gdybym był Opatrznością, jakbym wszystko mógł! A jeŜeli ja nie będę mógł?! — Mój synu — spokojnie powiedział kapitan. — WytęŜ wszystkie swoje siły... bo ujrzysz rzeczy niemiłe! — Tak! — powiedział Huish. — Bo ujrzysz rzeczy niemiłe! — tu spojrzał na Herricka i uśmiechnął się swoim bezzębnym uśmiechem, w którym było coś upiornego i groźnego zarazem. Uszy jego przyjemnie musiało uderzyć trywialne wyraŜenie, jakiego uŜył, bo nagle zaśpiewał pełnym głosem piosenkę, którą pewnie słyszał przed dwudziestu laty w, Londynie. Bezsensowną, płaską, głupią piosenkę, obraŜającą niemal swoją głupotą i tępym bezsensem. „Ciepło, piekło, ciekło, AŜ pod nosem skrzepło!”
Kapitan kazał mu zamilczeć. Twarz jego pozostała niewzruszona. — Tak, jak się rzeczy przedstawiają, moŜe niejeden zawahałby się przed puszczeniem ciebie na ląd. Ale ja do tych nie naleŜę. Wiem, Ŝe mnie nie zdradzisz nigdy, Herrick! A jeŜeli chcesz mię zdradzić... to idź i zdradź, do wszystkich diabłów! — zawołał i wstał gwałtownie od stołu. Wyszedł z kabiny. Na progu zatrzymał się, odwołał Huisha — głosem ostrym, gwałtownym jak ujadanie psa. Huish wyszedł. Herrick pozostał sam w kabinie. — Znam go! — szepnął kapitan do Huisha. — Gdybyś otworzył usta — wszystko przepadło! ROZDZIAŁ 8 BLIśSZE POZNANIE Łódka odjechała i była juŜ na połowie drogi do „Farallone”, zanim Herrick zawrócił i niechętnie poszedł w stronę grobli. Z najwyŜszego punktu na brzegu jakby ironicznie patrzyła nań postać kobieca. Głowa jej w hełmie odrzucona była w tył, potęŜne ramię, najwyraźniej coś trzymające, perłową macicą czy muszlę — wyciągnięte groźnie w stronę zakotwiczonego szkunera. Wydawała się zuchwałym bóstwem wyspy, które wybiegło z gęstwiny szybkim krokiem i zastygło w tym ruchu. Herrick podniósł oczy. Górowała nad nim, nad jego głową i ramionami. Z dziwnym uczuciem ciekawości i zdumienia zaczął odtwarzać w myśli dzieje jej przygód. Tak! Długi czas była ślepym przewodnikiem okrętu śród fal, długo stała bezczynna w promieniach jarzącego, piekącego słońca, które jednak nie mogło jej oślepić. Czy to koniec jej mnogich przygód? — zapytywał siebie. Co los gotuje jej jeszcze? I złapał się na tym, Ŝe Ŝałuje, iŜ ona nie jest boginią ani on bałwochwalcą, Ŝe nie moŜe zwrócić się do niej w tej godzinie próby... Wszedł w chłodny cień palm, rosnących tu dość gęsto. Powiew z morza pochylał ku sobie ich pierzaste wierzchołki. Ze wszystkich stron, szybko jak motyle lub jaskółki, pokazywały się i znikały plamy słoneczne. Pod stopami piasek był sypki i dość głęboki, więc nogi Herricka zapadały się jak w świeŜo spadły śnieg. Piasek w tym miejscu nosił wyraźne ślady, Ŝe był kiedyś starannie ubijany jak aleje w parku, ale epidemia zrobiła swoje i warstwa jego narosła. Tu i tam między drzewami przeświecały budynki osady, świeŜo pomalowane, wygodne, ale milczące jak grób. Od czasu do czasu jednak w krzakach słychać było szmer i krzyk drobiu, a z komina w głębi domu podnosiły się smugi dymu, i słychać było trzask ognia. Po prawej ręce ciągnęły się domy kamienne. Pierwszy był zamknięty. W drugim,
zajrzawszy przez nie zasłonięte okna, dojrzał stos skorup perłopławów; trzeci, zuchwale patrzący przed siebie w rozsłonecznione popołudnie, zdumiał Herricka róŜnorodnością i nieporządkiem swoich skarbów. Były tam kable, korby i bloki rozmaitej wielkości i rodzajów, okna okrętowe i drzwi, drabinki, pordzewiałe Ŝelastwo, stoły i kompas z miedzianym okuciem wskazujący w pyle i kurzu daleki biegun, liny, kotwice, harpuny, złoŜa miedzi pozieleniałej wskutek lat, koło sterowe, deska z na pół spłowiałą nazwą okrętu: Azja; całe muzeum osobliwości morskich, wielkich, solidnych, za cięŜkich do przewiezienia, za twardych do połamania, okutych miedzią, nabitych Ŝelazem. Co najmniej dwa okręty musiały wzbogacić je swymi szczątkami. Patrząc na nie Herrick doznał wraŜenia, Ŝe załogi obu okrętów czuwają nad nimi, Ŝe słyszy odgłosy kroków i szepty i Ŝe widzi oczyma duszy zmarłych marynarzy. Nie była to tylko gra wyobraźni. Coś się tu rzeczywiście działo, co moŜna było odczuć zmysłami. Bezsprzecznie słyszał zbliŜające się kroki. Gdy tak stał wpatrzony w szczątki, głos gospodarza wyspy zadźwięczał mu wyraźnie nad uchem, a zdawało się Herrickowi, Ŝe jest w nim coś więcej niŜ zwykła towarzyska uprzejmość. — Stare Ŝelastwo, deski — powiedział. — Stare Ŝelastwo i deski... Czy pan Hay szuka... paraboli? — W kaŜdym razie znalazłem tu... silne wraŜenie — rzekł Herrick odwracając się szybko w nadziei, Ŝe na twarzy Attwatera znajdzie jeszcze komentarz do tych słów. Attwater stał w drzwiach, prawie w całości je sobą wypełniając. Ręce miał podniesione i trzymał się nimi belkowania. Uśmiechnął się, gdy oczy ich się spotkały, ale wyraz twarzy jego pozostał nieodgadniony. — Wierzę! silne wraŜenie! — powiedział. — Pan jest podobny do mnie! nic tak nie przemawia do mojej wyobraźni jak rozbity okręt. Ruiny całego państwa pozostawiłyby mię obojętnym, natomiast szczątek okrętu wprawia mię w drŜenie. Ale chodźmy zwiedzić wyspę! Piasek i korale, i palmy; ale i tu mamy swoje osobliwości... — Tu jest cudownie! — powiedział Herrick oddychając z głębi piersi. — Bo pan przyjechał prosto z morza! — tłumaczył Attwater. — Powiem, Ŝe właśnie pan moŜe ocenić jej urok. I pan oceni urok jej nazwy. Ma zapach, barwę, dźwięk, czar! Jest jak jej autor: pół chrześcijańska! Przypomnij pan sobie pierwsze wraŜenie, jakie sprawiła na panu wyspa. Drzewa i drzewa, i wody... I przypuśćmy, spytał pan, jak się ta wyspa nazywa, i odpowiedziano panu: Nemorosa Zacynthus. — Iam medio apparet Fluctu! — wykrzyknął Herrick. — Tak, tak! Świetnie, na Boga, i jak
prawdziwie! — JeŜeli dostanie się na mapę... — powiedział Attwater. — AŜ przyjemnie robi się na myśl, jak teŜ nasi marynarze ją przekręcą! Ale chodźmy obejrzeć skarby! Otworzył drzwi i Herrick ujrzał mnóstwo narzędzi ułoŜonych w największym porządku. Pompy, rury, skórzane obuwie i hełmy błyszczące rzędem pod ścianami. Dziesięć kompletnych ekwipunków. — Cała wschodnia połać mojej laguny jest płytka, musi pan wiedzieć — tłumaczył Attwater. — Więc skorzystaliśmy duŜo, mogąc zdobyć ten ekwipunek. Opłaciło się stokrotnie! Naprawdę był to zabawny widok, kiedy te morskie monstra — uderzył w najbliŜej stojący hełm — zjawiały się i znikały w środku laguny. Lubi pan parabole? — spytał znienacka. — O, tak! — odrzekł Herrick. — OtóŜ patrzyłem, jak te machiny zanurzały się w wodzie i znów się z niej wynurzały, zanurzały i wynurzały, a ten, który siedział w nich, suchy był jak grzanka! — mówił Attwater. — I pomyślałem sobie wtedy, Ŝe wszystkim nam przydałoby się takie ubranie nurka, kiedy nam się chce wejść w świat i wrócić z niego w stanie nie budzącym litości... Jak pan myśli, jakem to nazwał? — dodał. — Ufność w siebie! — powiedział Herrick. — AleŜ ja mówię powaŜnie, panie Hay! — zawołał Attwater. — Więc w takim razie: godność osobista! — poprawił Herrick ze śmiechem. — Dlaczego nie łaska, Boska łaska, panie Hay?! — spytał Attwater. — Dlaczego nie Łaska Pana naszego Odkupiciela, Który umarł za nas na krzyŜu, Który za nas się modli, Którego dzień w dzień na nowo przybijamy do krzyŜa? Ani tu — uderzył się w piersi — ani tam — stuknął nogą — ani tam — wskazał na ścianę — nie ma nic prócz Łaski Boga. Stąpamy po niej, oddychamy nią, umieramy i Ŝyjemy przez nią! ona tworzy gwoździe i belki wszechświata! ale smarkacz, ubrany w pyŜamę, woli mówić: ufność w siebie! Wielki smagły męŜczyzna stał naprzeciw Herricka, na równej linii z hełmami nurkowymi, i zdawał się rosnąć w oczach. Ale po chwili jak gdyby Ŝycie uleciało z niego. — Przepraszam pana! — powiedział. — Pan zdaje się nie wierzy w Boga? — Obawiam się, Ŝe nie tak jak pan, w kaŜdym razie — rzekł Herrick. — Nigdy nie dysputuję z młodymi niedowiarkami ani z nałogowymi pijakami —
powiedział Attwater. — Przejdźmy przez wyspę na drugi brzeg. Nie był to spacer długi, gdyŜ wyspa w najszerszym miejscu miała zaledwie półćwierci mili angielskiej, więc poszli wolno. Herrick miał wraŜenie, Ŝe śni. Przyszedł tutaj w rozterce, przyszedł wybadać tę ambitną i dumną sztukę, spenetrować rzeczywistość tego człowieka i działać w zaleŜności od tego; do tej chwili odkładał wszelką decyzję. śelazne okrucieństwo i Ŝelazna obojętność na cudze cierpienie, bezkompromisowe dąŜenie do swego celu, zimna kultura, nieŜyczliwe zachowanie — tego się spodziewał, to zauwaŜył i teraz. Ale widok tego człowieka przemienionego nagle w religijnej ekstazie zdumiał go ponad wszelki wyraz. Nadaremnie, idąc obok Attwatera, usiłował złoŜyć w jedną całość wszystkie owe szczegóły — postawić w odpowiednim oświetleniu człowieka, który kroczył teraz przy jego boku. — Co sprowadziło pana na Ocean Południowy? — spytał nagle. — Wiele czynników — odrzekł Attwater — Młodość. Ciekawość, Romantyzm. Umiłowanie morza i (co prawdopodobnie zdziwi pana) zainteresowanie się misjonarstwem. To zainteresowanie, zresztą, znacznie ostygło... co zdziwi pana mniej. Obrali złe metody. Są zbyt „proboszczowaci”, za mało postępowi. Suknie, suknie — oto ich idea! Ale suknie to nie chrześcijaństwo, albo tyleŜ chrześcijaństwo, co słońce na niebie, które w równej mierze mogą zastąpić. WyobraŜają sobie, Ŝe probostwo tonące w róŜach i dzwony kościelne stanowią cząstkę religii. Ale religia to ogrom niesposkromiony jak wszechświat, któremu przyświeca. Nieokiełzana, zimna, nieurodzajna, jałowa, pustynna, ale jakieŜ w niej siły! — I trafił pan na tę wyspę przypadkiem? — zainteresował się Herrick. — Podobnie jak wy! —odrzekł Attwater. — I odtąd mam swój interes i swoją kolonię, i swoją własną misję. Byłem człowiekiem światowym, zanim zostałem chrześcijaninem, człowiekiem światowym pozostałem, i misja musi być dochodowa. Cackaniem się nie dojdziesz do niczego. Człowiek musi stanąć wobec Boga i pracować wedle swoich moŜności! Wtedy przemawiam do niego, nie wcześniej. Dałem tym nędzarzom to, czego ode mnie Ŝądali; władam w Izraelu, w imię Tego, Który niósł miecz i rózgę; stworzyłem tu nową rasę. A jednak anioł, wysłannik Boga, zmiótł ich z powierzchni ziemi, i nie stało ich! Gdy wymawiał te słowa, którym towarzyszył wyraźny gest, wyszli z gąszczu palmowego lasu, ciągnącego się do morza, i stanęli naprzeciw słońca chylącego się ku zachodowi. Dokoła nich, podobne do drewnianych zabawek nakręcanych mechanicznie, ocięŜałe kraby krąŜyły między kamieniami. Po prawej ręce, w
kierunku, który Attwater wskazał brutalnym gestem — cmentarz, pole kamieni rozmaitej wielkości — od pięści dziecka do głowy dorosłego człowieka — tworzące symetryczne prostokątne ogrodzenie. Nic tam nie rosło za wyjątkiem kępek białych dzikich kwiatów; nic, tylko pagórki zdradzające obecność umarłych. — Koral do korala, kamień do kamienia — rzekł Attwater, gdy minęli cmentarz. — Oto zasada moich rządów na Pacyfiku! Jedni byli dobrzy, inni byli źli; większość (rzecz zrozumiała!) — nijacy. Tu leŜy człowiek wesoły jak pies; kiedy na niego zawołałeś, biegł jak strzała puszczona z łuku; jeŜeliś nie wołał — zjawiał się równie szybko; trzeba było widzieć jego błagalne oczy i taneczny drobny krok! No, teraz skończyły się jego udręki! śpi wiecznym snem obok królów i wojowników! czyny jego — czyŜ nie są spisane w kronice wieczystej? Ten tutaj pochodził z Penrhym; jak wszyscy krajowcy z Penrhym — trudny był do prowadzenia; uparty, zazdrosny, gwałtowny, miał taki nos! teraz leŜy spokojnie... jak oni wszyscy zresztą! Ciemność odgrodziła ich od świata! Stał w promieniach zachodzącego słońca, opuściwszy głowę; głos jego dźwięczał na przemian słodko i surowo — zaleŜnie od słów. — Lubił pan tych ludzi? — spytał Herrick, dziwnie wzruszony. — Ja?! — zdziwił się Attwater. — Co panu w głowie! AleŜ naturalnie... nie! tylko nie bierz mię pan za filantropa. Nie lubię męŜczyzn i nienawidzę kobiet. JeŜeli lubię tych wyspiarzy, to dlatego, Ŝe podobał mi się ich strój i obyczaje: pióra ptasie, wysokie kapelusze, kolorowe szarawary. A jednak jest taki jeden — nogą dotknął mogiły — którego lubiłem. Dzielny chłopak! dziki. Ciemna dusza. Tak, kochałem go. Jestem fantasta. Mam swoje kaprysy! Lubię, na przykład, pana! Herrick odwrócił się wolno i spojrzał w dal, gdzie chmury zaczęły się zbierać i skupiać dokoła gasnącego dnia. — Nikt nie moŜe mię lubić... — powiedział. — Jeśli pan tak sądzi, to jest pan w błędzie — powiedział tamten. — Jak się zwykle myli człowiek w sądzie o sobie. Pan jest pociągający, bardzo pociągający. — Chyba nie ja, chyba nie ja — powiedział Herrick. — Gdyby pan wiedział, jak bardzo sobą gardzę! i dlaczego!... Głos jego dźwięczał donośnie na pustym cmentarzu. — Wiem, Ŝe pan sobą gardzi — spokojnie rzekł Attwater. — Widziałem, jak krew nabiegła panu do twarzy na wspomnienie Oxfordu. I ja mógłbym zaczerwienić się za pana, widząc, Ŝe pan, dŜentelmen, przestaje z tymi dwoma brutalnymi wilkami.
Herrick utkwił w nim spojrzenie. — Wilkami?... — powtórzył. — Powiedziałem z wilkami, z brutalnymi wilkami — powiedział Attwater. — Czy pan wie, Ŝe wchodząc na pokład zadrŜałem? — W takim razie dobrze pan to ukrył! — mruknął Herrick. — Taki juŜ mam zwyczaj — spokojnie podjął Attwater. — Ale się tym niemniej bałem... bałem się tych dwóch wilków — podniósł wolno ramię. — Powiedz mi pan, panie Hay, co robisz między nimi, nieszczęsny młodzieńcze?! — Co robię? nic nie robię! — zawołał Herrick. — Nie dzieje się u nas nic złego; wszystko w porządku. Kapitan Brown to poczciwiec do szpiku kości, to... to... — Nagle w uszach zadźwięczał mu głos Davisa: „Bo... bo będziemy mieli pogrzeb!” Pot wystąpił mu na czoło. — To człowiek familijny — podjął po chwili, przełknąwszy ślinę. — Ma dzieci... i Ŝonę. — To sympatyczny człowiek, jednym słowem, prawda? — ironicznie spytał Attwater. — I pan Huish równieŜ, co? — Tak daleko nie idę — rzekł Herrick. — Nie lubię Huisha. A jednak... i on ma swoje zasługi. — Mam rozumieć, Ŝe jest pan zadowolony ze swoich towarzyszy i przyjmuje pan okręt z dobrodziejstwem inwentarza? — O, tak! — powiedział Herrick. — W takim razie pozwoli pan, Ŝe przystąpimy do następnego punktu... dlaczego gardzi pan sobą? — CzyŜ nie kaŜdy człowiek gardzi sobą? — pytaniem odpowiedział Herrick. — Czy pan nie gardzi sobą?... — Och, mówię, Ŝe gardzę, ale czy gardzę? — powiedział Attwater. — Jedno jednak wiem z pewnością: nigdy nie wyrwał mi się krzyk taki jak panu! Hay! to był głos niespokojnego sumienia... och, człowieku to twoje powiedzenie o ufności w siebie zdradziło cię! Dzisiaj jeszcze, jeśli chcesz posłuchać mojej rady... Dzisiaj jeszcze Hay, upadnij na kolana przed tymi mogiłami czarnych niewinnych dusz i wyznaj grzechy swoje i smutki Naszemu Odkupicielowi! Hay!... — Nie Hay! — zawołał tamten głosem drŜącym. — Nie nazywaj mnie pan Hay'em! To jest... na miłość Boga, czyŜ nie widzisz pan, Ŝe jestem na skraju rozpaczy?! — Widzę to, wiem o tym, ja cię do tego przywiodłem i w tym usposobieniu cię utrzymam! — powiedział Attwater. — Dziś jeszcze, o BoŜe, przywiodę grzesznika
przed Twój tron! Chodź, chodź doń! On czeka na ciebie... On chce okazać ci Swoją łaskę!... Rozpostarł ramiona jak krzyŜ. Twarz jego opromienił anielski blask. W jego podniesionym głosie dźwięczały łzy. Herrick uczynił nadludzki wysiłek i opanował się. — Attwater! — rzekł. — Pan mię pognębia... CóŜ mam czynić? nie wierzę... Pan ma wiarę Ŝywą... dla mnie, dla mego sumienia są to puste słowa... Nie wierzę, iŜby istniały takie słowa na ziemi, przy pomocy których mógłbym zrzucić jarzmo z pleców. Muszę dźwigać je do końca, choćbym się miał ugiąć pod cięŜarem odpowiedzialności... Nie potrafię jej zrzucić... CzyŜ pan przypuszcza, Ŝe nie uczyniłbym tego, gdybym mógł?... Nie mogę... nie mogę... nie mogę.. niech to panu wystarczy... Uniesienie ustąpiło w jednej chwili z twarzy Attwatera. Smagły apostoł zniknął; na jego miejscu stał elegancki, wytworny dŜentelmen, który ruchem swobodnym zdjął kapelusz i skłonił się przed Herrickiem. Było w tym geście coś, co falą krwi zalało twarz Herricka. — Co to znaczy?! — krzyknął. — MoŜe wrócimy do domu? — uprzejmie spytał Attwater. — Nasi goście powinni nadejść lada chwila! Herrick stał z zaciśniętymi pięściami i zaciętymi zębami. Jak księŜyc zza chmur wynurzył się nagle z jego świadomości cel przybycia tutaj. Przyszedł owładnąć tym człowiekiem. Nie udało mu się... nawet gdyby chciał się upierać, Ŝe próbował to zrobić! czuł, Ŝe nie udało mu się i tym razem, czuł to i doznawał chwilami wraŜenia, Ŝe nawet tak będzie lepiej. Ale co dalej?... Stłumiwszy jęk, poszedł za swoim gospodarzem, który z uprzejmym uśmiechem na ustach wskazywał mu drogę między czarną kolumnadą palm. Szli w milczeniu; ziemia dyszała aromatem, powietrze, ciepłe i pachnące, biło w nozdrza. Łuna świateł i ognia wskazywała, gdzie znajduje” się dom Attwatera. Herrick opanował w sobie przemoŜną chęć, aby zbliŜyć się do Attwatera, dotknąć jego ramienia i szepnąć mu do ucha: — Miej się na baczności! chcą cię zabić! Jedno Ŝycie będzie uratowane... ale tamte dwa? te trzy Ŝycia poruszały się przed jego oczyma w górę i w dół, jak talerze wagi. Musi wybierać, i to wybierać szybko. Przez kilka niezapomnianych minut koła Ŝycia obracały się przed nim z niebywałą szybkością, a on nie był w moŜności zatrzymać się ani skierować w tę czy inną stronę,
ani wybrać, kto ma Ŝyć, a kto umrzeć. Zastanawiał się nad tymi ludźmi. Attwater intrygował go, zdumiewał, dziwił, niepokoił, czarował, gniewał, Ŝywy — wydawał się wątpliwie dobrym; ale myśl o nim, umarłym, była tak nieznośna, Ŝe prześladowała go jak uparta wizja w kaŜdym dźwięku, w kaŜdym cieniu. Natychmiast stawał mu przed oczyma obraz ludzi walczących ze sobą wściekłe, chwytających się o drzwi w śmiertelnej agonii. Słyszał szmer odwodzonego cyngla, świst kuli, krzyk ofiary. Widział na podłodze krew. To budowanie akcesoriów było jakby składaniem na ofiarę człowieka, a w końcu zdawało mu się, Ŝe oto kroczy przed nim człowiek w szatach ofiarnika. Potem przypomniał sobie Davisa z jego grubymi paluchami, ordynarną twarzą, jego niesłychane zalety w okresie wspólnego głodowania, urok jego grzechów i cnót, nagłe wybuchy tkliwości, zbyt głębokiej, by mogła znaleźć wyraz we łzach, jego dzieci, Adar, i lalkę Adar. Nie, nawet w myślach nie podobna pozwolić, by śmierć zbliŜyła się do tej głowy! W nagłym skurczu mięśni i wzruszenia pojął Herrick, Ŝe ojciec Adar znalazł w nim syna. Nawet Huish wybielał trochę w tym świetle, monotonia codziennego dnia uczyniła ich braćmi; czas wspólnie przeŜyty na okręcie i okres głodowanie zacisnęły węzły lojalności i Herrick musi im być wierny, jeŜeli chce zostać nadal człowiekiem honoru. Nie ma wyboru! Tak, Attwater musi umrzeć. Ale zaledwie myśl tę sformułował, juŜ całe jego człowieczeństwo zdawało się szukać ratunku w przeciwnej koncepcji: a kiedy wejrzał w siebie, przekonał się, Ŝe wszystko jest w nim rozterką i niezdecydowaniem. Ale ani jednej myśli — o Robercie Herricku. Wmieszał się w wir spraw ludzkich i wir uniósł go, słyszał juŜ ryk otchłani, w której musi znaleźć śmierć. W jego znieprawionej, shańbionej duszy nie było ani jednej egoistycznej myśli. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo szedł w milczeniu obok swego towarzysza. Chmury nagle rozwiały się, obawy pierzchły; przekonał się, Ŝe ogarnął go spokój — rozpaczy. Potem wróciła zdolność zwykłej mowy. I ku swemu zdumieniu usłyszał swój własny głos: — Co za piękny wieczór! — Prawda? — spytał Attwater. — Tak, wieczory byłyby tu bardzo miłe, gdyby człowiek miał cośkolwiek do roboty. We dnie, oczywiście, moŜna polować. — Pan poluje? — spytał Herrick. — Tak. Jestem doskonałym myśliwym — powiedział Attwater. — Wiara to sprawia. Wierzę, Ŝe moje kule dosięgną celu... Gdybym raz chybił, popsułoby mi to humor na dziewięć miesięcy.
— Więc nigdy pan nie chybia? — spytał Herrick. — Nigdy... chyba, Ŝe chcę spudłować. Ale pudło to jest swego rodzaju sztuką. Znałem pewnego starego króla na Wyspach Zachodnich, który potrafił opróŜnić cały winchester strzelając w ten sposób do człowieka, aby zadrasnąć go, zestrzelić mu pasmo włosów, zrobić niewielką dziurę w ubraniu. Wszystkie kule chybiały... za wyjątkiem ostatniej. Ostatnia trafiała zawsze równo, między oczy. To było bardzo ładne. — Pan byłby do tego zdolny? — spytał Herrick z nagłym dreszczem odrazy. — Och, ja potrafię wszystko! — spokojnie rzekł Attwater. — Pan zdaje się nie rozumieć, Ŝe co być musi — być musi! — dodał. ZbliŜyli się teraz do tyłów domu. Jeden z ludzi zajęty był przy ogniu, który palił się jasnym, zuchwałym, promiennym płomieniem łupin kokosowych. Woń dziwnych potraw unosiła się w powietrzu. Zapalono wszystkie lampy na werandzie, więc dom świecił z daleka w ciemności, rzucając fantastyczne cienie drzew. — Chodź pan umyć ręce — powiedział Attwater i wprowadził Herricka do schludnego, wysłanego matami pokoju, w którym stało łóŜko, kasa ogniotrwała, oszklone szafy z ksiąŜkami i Ŝelazna umywalka. Zawołał nagle coś w języku krajowców i na progu ukazała się pulchna kobieta z białym ręcznikiem w rękach. — Halo! — zawołał Herrick, który teraz dopiero ujrzał czwartą osobę ocaloną od epidemii. Przypomniał sobie powiedzenie kapitana. — Tak — powiedział Attwater. — Niedobitki kolonii co do jednego mieszkają w tym domu. Wszyscy tutaj boimy się diabła, trzeba panu wiedzieć! Taniera i ta tutaj śpią w pokoju frontowym, a tamten chłopak na werandzie. — Ładna jest — powiedział Herrick. — Za ładna — rzekł Attwater. — I dlatego kazałem jej wyjść za mąŜ. Człowiek nigdy nie moŜe zaręczyć, czy nie oszaleje dla jakiej spódnicy. Więc kiedyśmy zostali sami, zaprowadziłem tych dwoje do kaplicy i dałem im ślub. Robiła straszne historie. Ale ja nie uznaję romantycznej strony małŜeństwa — tłumaczył. — I to jest pańską obroną? — zdziwił się Herrick. — Oczywiście — powiedział z przekonaniem Attwater. — Jestem człowiek prosty i biorę rzeczy naturalnie. Kogo Bóg połączył — tak to brzmi, o ile się nie mylę. Więc ich poŜeniłem i szanuję ten związek. — Ach! — wyrwało się Herrickowi. — Widzi pan — konfidencjonalnie ciągnął Attwater. — Mogę doskonale się oŜenić
po powrocie do Anglii. Jestem bogaty. Ten sef — połoŜył nań rękę — stanowi dość pokaźny majątek, kiedy zechcę rzucić perły na rynek. Tu, na tej lagunie, spoczywa skarb zbierany w ciągu dziesięciu lat, który mogłoby wydobyć dziesięciu nurków pracujących przez długie dnie. A poszedłem w tej pracy dalej od innych ludzi, gdyŜ nie bałem się niszczyć muszli, co mi się opłaciło sowicie. MoŜe chce pan obejrzeć? To potwierdzenie przypuszczeń kapitana niemile dotknęło Herricka. Z trudem się opanował. — Nie, dziękuję panu, chyba nie — powiedział. — Perły nic mię nie obchodzą... Jestem na ogół obojętny na te wszystkie... — Błyskotki? — dodał Attwater. — A jednak, zdaje mi się, Ŝe powinien rzucić pan okiem na moją kolekcję! jest rzeczywiście jedyna w swym rodzaju i... och, bo to juŜ jest los nas wszystkich i nic na to nie poradzimy! — wisi na włosku. Dzisiaj rośnie się i rozwija się. Jutro jest się ściętym i wrzuconym w ogień. Dzisiaj perły są tutaj w tej kasie, jutro... nawet dzisiaj w nocy mogą być rozrzucone... Głupcze! dzisiaj mogą się upomnieć o twoją duszę! — Nie rozumiem pana — rzekł Herrick, — Pan nie rozumie?! — zawołał Attwater. — Pan mówi zagadkami — niepewnie rzekł Herrick. — Nie rozumiem, co z pana za człowiek i do czego pan dąŜy! Attwater stał z rękoma opartymi na biodrach, z głową pochyloną ku przodowi. — Jestem fatalista — rzekł. — A w tej chwili (skoro pan chce wiedzieć) eksperymentuję. Ale zmieńmy temat... kto zamalował nazwę okrętu? — powiedział z ironiczną uprzejmością. — Bo widzi pan, to naleŜałoby poprawić. Napis jest jeszcze czytelny. A jeŜeli coś się robi, to robić trzeba dokładnie. Pan się ze mną zgadza? To ładnie! MoŜe przejdziemy na werandę? Mam flaszkę sherry sec i chciałbym usłyszeć pańskie zdanie. Herrick poszedł za nim za werandę, gdzie w świetle lamp stół połyskiwał srebrem i kryształami. Szedł za Attwaterem, jak idzie zbrodniarz za katem albo owca za pastuchem, machinalnie wziął szklankę ze sherry, wypił i pochwalił mechanicznie. Przedmiot jego lęku zmienił się nagle. Do tej chwili widział w nim nieszczęsną bezsilną ofiarę i głowił się nad sposobami uratowania Attwatera. Teraz Attwater objawił mu się nagle jako tajemnicza i groźna wieŜa, jako anioł mściciel Boga samego, uzbrojony w wiedzę i sprawiedliwość. Znów odstawił szklankę, prawie
zdumiony, Ŝe ją wypróŜnił. — Pan nigdy nie rozstaje się z bronią? — spytał. JuŜ w następnej chwili mógłby kazać uciąć sobie język za to pytanie. — Nigdy — odrzekł Attwater. — Miałem tu kiedyś bunt. Jest to jedno z moich misjonarskich doświadczeń. Właśnie w tej chwili dobiegł ich dźwięk głosów i wyjrzawszy z werandy, ujrzeli zbliŜających się kapitana i Huisha. ROZDZIAŁ 9 OBIAD Usiedli do obiadu przyrządzonego na modłę miejscową, a składającego się z rozmaitych smacznych dań: zupa Ŝółwiowa i stek, ryby, drób, prosię, sałata z liści kokosowych i krem kokosowy na deser. Nie otworzono ani jednej puszki z konserwami i za wyjątkiem octu, oliwy i paru piórek szczypiorku, który Attwater zasadził i uprawiał własnymi rękami, ani jeden produkt nie był pochodzenia europejskiego. Sherry i klaret następowały kolejno po sobie, szampan faralloneński uprzyjemnił deser. Było rzeczą oczywistą, Ŝe jak wielu ludzi skrajnie religijnych w epoce antyabstynenckiej Attwater miał zamiłowania epikurejczyka. Tego rodzaju charakter łagodzi dobra kuchnia; zwłaszcza jeśli istnieje moŜność przyjęcia gości; maniery gospodarza złagodniały przeto w sposób bardzo miły. Wielki kot siedział przez cały obiad na jego ramieniu i od czasu do czasu zgrabnym ruchem chwytał w powietrzu rzucony sobie kąsek. Podobny do kota był Attwater, gdy tak prezydował na końcu stołu, rozpływając się w uprzejmej gościnności i z jednakową swobodą prawiąc słodkie słówka i złośliwości. Obaj, Huish i kapitan, poddali się urokowi jego gościnnej swobody. Co się tyczy trzeciego gościa, to moŜna o nim powiedzieć, Ŝe incydenty towarzyszące obiadowi nie wywarły na nim najmniejszego wraŜenia. Herrick przyjmował, co mu ofiarowywano, jadł i pił nie próbując; słuchał, nie rozumiejąc. Mózg jego zajęty był wyłącznie grozą sytuacji, w jakiej się znalazł. Co wie Attwater, co zamierza kapitan — z której strony naleŜy się spodziewać zdrady — oto myśli, które go najwięcej gnębiły. Były chwile, kiedy miał chęć, zerwać się od stołu i uciec w mrok nocy. Ale nawet tego nie mógł zrobić. Nie móc nic zrobić, nic powiedzieć, nie móc nawet drgnąć — oto, na czym polegała tragedia jego połoŜenia. Siedział, milcząc, poruszając pobladłymi wargami. Dwaj jego towarzysze obserwowali go badawczo;
Attwater rzucał mu, nie przerywając jedzenia, długie, wymowne spojrzenia; kapitan nie ukrywał zatroskania. — Muszę powiedzieć, Ŝe sherry jest naprawdę pierwsza klasa! — powiedział Huish. — Ile teŜ pan za nie płaci, jeśli wolno spytać. — Sto i dwadzieścia szylingów w Londynie i przewóz do Valparaiso i z powrotem — powiedział Attwater. — Rzeczywiście niezły sobie trunek! — Sto i dwadzieścia! — mruknął eks-subiekt z niekłamanym zachwytem. — Och! — Bardzom rad, Ŝe się panu podoba! — powiedział Attwater. — NiechŜe pan pije, panie Whish! najlepiej zostawić flaszkę przy sobie. — Mój przyjaciel nazywa się Huish, nie Whish! — poprawił kapitan zaczerwieniwszy się nagle. — Przepraszam. Naturalnie, Huish, a nie Whish! Naturalnie! — powiedział Attwater. — Chciałem powiedzieć, Ŝe mam takich jeszcze osiem tuzinów — dodał patrząc na kapitana. — Osiem tuzinów — czego? — spytał kapitan. — Sherry — brzmiała spokojna odpowiedź. — Osiem tuzinów flaszek doskonałego sherry. AleŜ to samo juŜ jest warte... dla człowieka, który lubi wino. Słowa te były jakby wyzwaniem rzuconym nieczystym sumieniom, więc Huish i kapitan poprawili się na krzesłach i spojrzeli na Attwatera z zaciekawieniem. — Warte... czego? — spytał Davis. — Sto i dwadzieścia szylingów — spokojnie tłumaczył Attwater. Przez chwilę kapitan oddychał z trudem. Głowił się nad znalezieniem jakiegoś ukrytego znaczenia tych słów. Potem z widocznym trudem zmienił temat. — Przypuszczam, Ŝe jesteśmy pierwsi biali ludzie na tej wyspie, sir — powiedział w końcu. Attwater natychmiast powaŜnie i uroczyście podjął temat. — Za wyjątkiem mnie i doktora Symondsa — powiedziałbym: tak — rzekł. — Ale ostatecznie, któŜ moŜe wiedzieć? PrzecieŜ to nie wykluczone, Ŝe przed laty ktoś mógł tu mieszkać. Mam nawet pewne podejrzenia, Ŝe mieszkał. Orzechy kokosowe rosnące dokoła wyglądają jak posadzone ludzkimi rękami. Zastaliśmy teŜ na brzegu piramidę kamieni; dla jakiego celu — nie wiadomo; jakie wymarłe dziś plemię wzniosło ją przez wdzięczność dla jakiegoś mumbojumbo, którego imię zapomniano. Potem wyspa (jeśli wierzyć sprawozdaniu) była dwa razy opisana. Od czasu mego tu pobytu mieliśmy dwa rozbicia. Reszta — to tylko domysły.
— Dr Symonds jest pańskim wspólnikiem? — spytał Davis. — Kochany chłop ten dr Symonds! JakŜeby Ŝałował, gdyby wiedział, Ŝeśmy tu mieli wizytę panów! — Jest na „Trinity Hall”, prawda? — zaryzykował Huish. — Gdyby mi pan zechciał powiedzieć, gdzie jest „Trinity Hall”, wyświadczyłby mi pan wielką łaskę, panie Huish! — brzmiała odpowiedź. — Sądzę, Ŝe załoga składa się z krajowców? — spytał Davis. — PoniewaŜ tajemnica utrzymała się przez dziesięć lat, więc tak naleŜałoby przypuszczać! — rzekł Attwater. — Słuchaj no pan! — wybuchnął nagle Huish. — Pan jest strasznie moŜny i dostojny, ale mnie pan na to nie weźmie! Wszystko to za bardzo zalatuje bajeczkami. Uderz no pan w inny dzwon i gadaj do rzeczy! — Chyba pan nie przypuszcza, Ŝe zawsze tu tak było! — spokojnie rzekł Attwater. — Praca wrzała tu ongiś, chociaŜ... posłuchajcie tylko! teraz słyszy się głuche milczenie! UwaŜam, Ŝe ta siła działa kojąco! A Ŝe pan wspomniał o dzwonach, więc zrobimy mały eksperyment! — Po prawej jego ręce leŜał mały dzwoneczek, którym przyzywał słuŜbę. Dał gościom znak milczenia, zadzwonił i pochylił się ku przodowi. Jasno, wyraźnie, biegł głos dzwonka poprzez wyspę i mrok nocy, aŜ zamarł wreszcie w oddali, tylko echo jego odbiło się jeszcze pod sklepieniem werandy. — Puste domy, puste morze, opuszczone wybrzeŜa! — powiedział Attwater. — A jednak Bóg słyszy dzwony! a jednak siedzimy na tej werandzie, a niebiosa patrzą na nas! I wy nazywacie to samotnością?! Zapanowało milczenie. Kapitan siedział jak urzeczony. Attwater roześmiał się pogodnie. — Oto rozrywki samotnika! — powiedział. — Prawdopodobnie — w najlepszym smaku! Człowiek opowiada sobie samemu takie bajeczki... w braku towarzystwa. JeŜeli jednak w tym jest coć z folk lore'u, panie Hay?! Ale oto podają klaret! Nie proponuję panu Lafitte, panie kapitanie, gdyŜ jeśli się nie mylę, całe Lafitte wykupują wagony restauracyjne w pańskiej ojczyźnie. Ale ten Brâne-Mouton jest z dobrego roku i pan Whish z pewnością wyda o nim rzeczowy sąd! — Doskonały pomysł! Więc pan chce wmówić we mnie, Ŝe siedzi pan tu wieczorami i dzwoni sobie... na chwałę aniołom?! — zawołał kapitan przerywając nagle milczenie, w jakim trwał od dłuŜszej chwili. — JeŜeli chodzi o ścisłość historyczną i poniewaŜ pan stawia tę kwestię tak prosto —
nie!— — powiedział Attwater. — Po cóŜ uderzać w dzwon, gdy z ciebie i zewsząd wypływa cisza o wiele potęŜniejsza?! Ostatnie tchnienie mojej piersi i ostatnia moja myśl dźwięczeć będzie echem we wszechświecie na zawsze... na zawsze, na zawsze... — Słuchaj no pan! — krzyknął Huish. — Nie siedzimy chyba na seansie spirytystycznym! A jeŜeli tak — to zgaś pan światło! — Pan Whish jest nieczuły na folk lore... przepraszam, kapitanie! — Oczywiście, Ŝe Huish, nie Whish! — powiedział Attwater. Chłopiec pochylił się nad Huishem, nalewając mu wina. Nagle flaszka wyśliznęła mu się z rąk i upadłszy na podłogę, rozprysła się, a wino zalało werandę. Cień groźny i ponury jak śmierć zachmurzył twarz Attwatera. Chwycił za dzwonek, we drzwiach ukazali się krajowcy, milczący, drŜący. Chwila ciszy, skupienia. Potem kilka słów we wrzaskliwym narzeczu miejscowym. Potem gest, i wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Goście dotychczas nie zwrócili uwagi na doskonałe wyćwiczenie obu słuŜących. Byli to ludzie wysocy, smagli, doskonale wyćwiczeni; poruszali się bez szmeru, wnosili potrawy i napoje na znak dany oczyma, posłusznie wodzili wzrokiem za swoim panem. — Skąd pan bierze swoich ludzi? — spytał Davis. — Niech pan spyta: skąd ich nie biorę! — powiedział Attwater. — Niełatwa to sprawa, co? — spytał Davis. — Gdyby mi pan powiedział, gdzie łatwo znaleźć ludzi! — powiedział Attwater z niechęcią. — Zwłaszcza dla nas, którzy nie mogliśmy wymienić miejsca przeznaczenia... musieliśmy płynąć długo i daleko, Ŝeby dobrać sobie ludzi. Jechaliśmy na Zachód aŜ do Kingsmills i na Południe aŜ do Parahiti. Szkoda, Ŝe nie ma tu Symondsa! Zna się na wełnie! To była jego rzecz, rekrutowanie ludzi. Ja zaś miałem za zadanie wyuczyć ich. — Chce pan powiedzieć: wytresować? — poprawił Davis. — Tak, wytresować! — rzekł Attwater. — Chwileczkę! — powiedział Davis. — Nie bardzo rozumiem. JakŜe to? pan chce powiedzieć, Ŝe sam pan tego dokonywał? — Trzeba było robić samemu, bo się nie miało nikogo do pomocy — powiedział Attwater. — AleŜ pan to musi być diabeł z piekła rodem! — zawołał kapitan z nieukrywanym
zachwytem. — Robi się, co moŜna! — skromnie powiedział Attwater. — No — powiedział Davis. — Widziałem w swoim Ŝyciu niejedną edukację i sam teŜ edukowałem ludzi! Dawałem sobie radę jako trzeci mat. — Płynęliśmy wtedy koło Cape Horn — z bandą, która samego czorta wegnałaby z powrotem do piekła i zatrzasnęła za nim drzwi! Ale to, co mówi pan Attwater, imponuje mi! Bo na okręcie zawsze jest łatwiej. Masz za sobą prawo, które ci pomaga. Ale Ŝebym miał tak zostać sam jeden na tej wyspie, mając w ręku tylko pejcz, a w gębie kilka silnych przekleństw — i Ŝeby mi kazano... nie, sir!. Nie zgodziłbym się! Nie miałbym na to ochoty! — powiedział Davis. — Co innego, kiedy masz za sobą prawo, kiedy prawo cię wspiera! — Nie taki diabeł czarny, jak go malują! — sentencjonalnie powiedział Huish. — No, i tu jest przecie jakieś prawo! — powiedział Attwater. — Człowiek sam ustanawia pewne prawa... i czasami nawet jest nimi dość skrępowany... — Tom się uśmiał! — zawołał Davis. — Świetny kawał! — Zdaje mi się, Ŝe się rozumiemy — powiedział Attwater. — Mniejsza o to, w jaki sposób Wbiło im się w głowę, Ŝe muszą pracować... i pracowali... dopóki nie spodobało się Panu wezwać ich do siebie! — Mam nadzieję, Ŝe nieraz było im... ciepło! — śmiał się Huish. — Kiedy zaszła potrzeba, panie Whish, rzeczywiście robiłem im ciepło! — spokojnie przyznał Attwater. — Chętnie wierzę! — zawołał kapitan. — Był podniecony, nie tyle winem, co podziwem. Oczy jego niemal poŜerały Attwatera. — Wierzę, Ŝe to było, i zaręczam panu, Ŝe widzę cię doskonale, jak to robisz! Jak Boga kocham! z pana prawdziwy człowiek! Ja to panu mówię! — Bardzo mi to pochlebia, zapewniam pana! — powiedział Attwater. — Czy... czy mieliście tu kiedy egzekucje? — przerwał nagle swoje milczenie Herrick obcym, dalekim głosem. — Tak — rzekł Attwater, — Mieliśmy i egzekucję. — I jak pan z tym sobie poradził? — spytał ciekawie kapitan. — Wypadek był dość rzadki i trudny — powiedział Attwater. — Sam Salomon nagłowiłby się nad nim... Czy mam panom opowiedzieć? Kapitan przytaknął z pośpiechem. — Oto, jak się rzecz przedstawiała — powiedział Attwater. — Mam nadzieję, Ŝe zna
pan dwa typy krajowców, które moŜna by określić jako słuŜalczy i zuchwały? Więc się poznało te dwa typy w owym zajściu i musiało się z tymi typami odpowiednio postąpić. SłuŜalczość płynęła z pierwszego jak wino z flaszki. Zuchwałość przytaiła się w drugim. SłuŜalczość cała była w uśmiechach, chwytała kaŜde twoje spojrzenie, lubiła pogawędzić; umiała tylko dwanaście słów po angielsku i miała w sobie odrobinę... bardzo niewiele z chrześcijanina. Zuchwały był sprytny. Wielki, silny chłopak. Kiedyś się do niego zwracał, odpowiadał nie patrząc, wzruszając ramionami; ale się to cierpiało, bo robił swoje. Nie stawiam go za przykład dobrych manier. Nie było nic miłego w jego zuchwałości. Ale był silny, pilny i posłuszny. OtóŜ zuchwałość wpadła w tarapaty, mniejsza o to, jak się to stało, wyświetliło się sprawę, ukarało, kogo i jak naleŜy, ale bez efektu. I to samo nazajutrz, i następnego dnia, i tak bez końca, aŜ mi się w końcu uprzykrzyła cała sprawa, a zwłaszcza Zuchwałość. Przyszedł dzień, kiedy znowu coś zrobił — moŜe ze trzydziesty raz. Kiedy się do niego odezwałem, ślepia mu się zapaliły i nawet chciał coś odpowiedzieć. OtóŜ nasze prawa są bardzo surowe na jednym punkcie: wykluczamy wszelką dyskusję; ani jej nie wszczynamy, ani do niej nie chcemy dopuścić. Więc mu się przerwało, ale to sobie zakontował. Nazajutrz znikł gdzieś jak kamfora. Trudno wyobrazić sobie sprawę bardziej irytującą! JeŜeli „ręce” zaczną uciekać, połów diabli wezmą. Wyspa ma sześćdziesiąt mil długości, widzicie, panowie, jak Quees Highway. Myśl o pościgu była zupełnym dzieciństwem i poniechano jej zaraz. W dwa dni później zrobiłem odkrycie. Nagle zrozumiałem, Ŝe zuchwałość została niewinnie ukarana, od początku do końca cierpiała niewinnie; Ŝe ukarać naleŜało SłuŜalczość. Krajowiec, który zaczyna mówić, jest jak kobieta, która się waha: przegrał! KaŜesz mu gadać i łgać. Gada i łŜe, i wytrzeszcza na ciebie gały, czy ci dogodził. AŜ w końcu wychodzi szydło z worka! Jasne jak słońce, Ŝe SłuŜalczość to skończony łotr! Nie mówię mu nic. KaŜę mu odejść, i chociaŜ jest późno, bo była juŜ zupełna noc, idę na poszukiwanie Zuchwałości. Nie potrzebowałem iść daleko, najwyŜej dwieście jardów w głąb wyspy. KsięŜyc go zdradził. Wisiał na palmie kokosowej... nie jestem botanikiem i nie potrafię powiedzieć panom, w jaki sposób... ale w dziewięciu wypadkach na dziesięć krajowcy w ten sposób popełniają samobójstwo. Język wywalił, biedak, i ptaki juŜ go napoczęły, oszczędzam panom szczegółów. Nie wyglądał urodziwie! Dobre sześć godzin myślałem nad tą sprawą w cieniu werandy. Sprawiedliwość moja została wystawiona na szwank! nie przypominam sobie, Ŝebym kiedy był więcej zirytowany. Nazajutrz przed świtem uderzyłem w gong i zwołałem
wszystkich robotników. Wzięło się w rękę karabin i poszło ze SłuŜalczością. Był bardzo rozmowny. WyobraŜał sobie, łajdak, Ŝe wszystko dobrze, kiedy się juŜ przyznał. Jak się to mówiło w szkole, podlizywał mi się bezwstydnie, zapewniał o swojej dobrej woli, o przywiązaniu i Ŝyczliwości; na co się odpowiadało... nie, naprawdę trudno sobie przypomnieć, co się odpowiadało. Nagle stajemy przed drzewem i owym powieszonym nieszczęśnikiem. Wtedy wszyscy w płacz i lament, zwyczajem krajowców, a SłuŜalczość najgłośniej ze wszystkich. Był zupełnie szczery; taki sobie głąb krajowy, bez cienia inteligencji. Więc się mu mówi... niby nic — niech stanie pod drzewem. Spojrzał na człowieka, trochę jakby niepewnie uśmiechnął się, ale idzie. Posłuszny do końca. Posiadał wszystkie cnoty... ale prawda nie była jedną z nich. Gdy podszedł do drzewa, spojrzał przed siebie i widzi — lufa wymierzona w niego. Wtedy zawył jak pies. Poza tym — cisza. JuŜ się nie łasił! A reszta na kolana, z przeraŜeniem w oczach. Włazi na drzewo szary jak ołów. A poniŜej tamten nieboszczyk, kołysze się trochę, niewiele. Był posłuszny do końca, przyznał się do winy, oddał duszę Bogu. A potem... Attwater umilkł. Herrick, który słuchał z zapartym oddechem, drgnął konwulsyjnie, aŜ szklanka się wywróciła. — A wtedy?... — spytał kapitan urywanym głosem. — Strzał — spokojnie kończył Attwater. — Spadli na ziemię razem. Herrick zerwał się na równe nogi, nie ukrywając odrazy. — To było morderstwo! wstrętne, na zimno popełnione morderstwo! — krzyknął. — Potworze! Morderca i hipokryta... morderca i hipokryta... morderca i hipokryta... — powtarzał, jak gdyby język jego obracał się mimo jego woli. Kapitan w jednej chwili był przy nim. — Herrick! — zawołał. — OpamiętajŜe się! Jak ty się zachowujesz?! Panuj nad sobą! Herrick drŜał w jego ramionach jak małe przeraŜone dziecko i, nagle ukrywszy twarz w dłoniach, wybuchnął łkaniem, które od dawna tłumił w sobie i które teraz wyzwoliło się w szeregu krótkich, urywanych szlochów. — Pański przyjaciel wydaje się bardzo wraŜliwy — zauwaŜył Attwater, spokojnie siedząc przy stole. — To musi być wino — powiedział kapitan. — On nie pije, widzi pan... Chyba... chyba odprowadzę go... Postaram się go orzeźwić... Bez sprzeciwu ze strony Herricka wyprowadził go z werandy w mrok nocy, w którym szybko się roztopili. Ale długo do uszu dwóch pozostałych dochodził jego łagodny
głos, którym uspokajał i pocieszał Herricka, odpowiadającego mu histerycznym łkaniem i jękiem. — Jak w owczarni! — powiedział Huish, dodając sobie animuszu winem, którego sporą ilość zdąŜył juŜ przedtem wypić. — Człowiek powinien umieć zachować się przy stole — dodał z miną dŜentelmena. — Złe wychowanie, prawda? — spytał Attwater. — No, wreszcie zostaliśmy tête-àtête! szklaneczkę wina, panie Whish. ROZDZIAŁ 10 OTWARTE DRZWI Tymczasem kapitan i Herrick skierowali się ku przystani i brzegom laguny. O tej porze wyspa, z delikatnym kobiercem piasku, z sklepieniem drzew i jasno palącymi się lampami, miała w sobie coś nierealnego, coś, co przypominało dekorację teatralną albo ogród publiczny o północy — mimo woli oglądałeś się za postaciami i stolikami. Najmniejszy powiew nie poruszał liści palm. Cisza panująca tu stanowiła dziwny kontrast z szumem fal dochodzącym z wybrzeŜa jak gwar sąsiedniej ulicy. WciąŜ doń przemawiając, wciąŜ go uspokajając kapitan ciągnął za sobą swego pacjenta, doprowadził go do laguny i ułoŜywszy na piasku, zwilŜył twarz i głowę wodą. Paroksyzm stopniowo mijał; łkania były coraz mniej konwulsyjne, wreszcie zupełnie zamilkły; przez dziwne, ale nie przypadkowe skojarzenie i słowa kapitana zamarły jednocześnie i równomiernie; obaj zastygli w milczeniu. Laguna igrała u ich nóg drobnymi falami, szemrząc delikatnie; gwiazdy wszystkich wielkości patrzyły na swoje własne odbicie w tym olbrzymim zwierciadle. Jaskrawe światło największej latarni „Farallone” paliło się w oddali. Długi czas patrzyli przed siebie wsłuchani trwoŜnie w szmery i szepty tego miniaturowego przypływu albo głośniejsze i bardziej groźne odgłosy dochodzące od zewnętrznej strony brzegu. Przez długi czas Ŝaden nie był w stanie zabrać głosu. A kiedy wreszcie wróciła im moŜność mówienia — stało się to u obu jednocześnie. — Słuchaj, Herrick... — zaczął kapitan. Ale Herrick, zwróciwszy się do towarzysza, zamknął mu usta rozpaczliwym krzykiem: — Podnieśmy kotwicę, kapitanie, i na morze! — Dokąd, mój synu? — spytał kapitan. — Podnieśmy kotwicę, to się łatwo mówi... ale dokąd popłyniemy? — Na morze! — mówił Herrick. — Morze jest dość duŜe... na morze! Gdzie bądź,
byle dalej od tej upiornej wyspy i tego strasznego, potwornego człowieka! — Dobrze, pomyślimy o tym — powiedział Davis. — Odpocznij, i zastanowimy się, co robić. Jesteś zupełnie rozbity, to największa bieda! jesteś jeden kłębek nerwów, ot, co! Odpocznij, przyjdź do siebie, a wtedy pomówimy rozsądnie! — Na morze! — powtarzał Herrick. — Na morze... zaraz... dzisiaj... w tej chwili... — To niemoŜliwe, mój synu! — stanowczo rzekł kapitan. — Nie wypuszczę się na morze bez zaprowiantowania okrętu, tego moŜesz być pewny! — AleŜ ty nic nie rozumiesz! — uniósł się Herrick. — Wszystko skończone! Nie mamy tu nic do roboty, skoro on wie! Ten człowiek z kotem wie wszystko... Nie pojmujesz tego?! — Co wszystko? — spytał kapitan, wyraźnie niezadowolony. — Przyjął nas po dŜentelmeńsku, gościł przyzwoicie i gdybyś nie zaczął robić awantur... powiadam ci, zabijali ludzi za mniejsze rzeczy, a nikt o to nie płakał. Czego ty właściwie chcesz od niego? Herrick kołysał się na piasku, nie odrywając rąk od twarzy. — Straszył nas... straszył nas... o to tylko mu chodziło... — Rzeczywiście, jedna rzecz była dziwna — zgodził się kapitan. — Z tym sherry... Niech mię diabli, jeślim coś zrozumiał. Słuchaj, Herrick, przecieŜeś mnie nie sprzedał?... — Och, sprzedać ciebie! — zawołał Herrick nie skrywając gniewu. — CóŜem mógł mu sprzedać?! MoŜna nas przecieŜ przejrzeć na wskroś! Złodzieje! Złodzieje... których nakryto! Przecie zanim jeszcze wszedł na pokład, dojrzał ten do połowy zamazany napis i zrozumiał, o co chodzi. Był przekonany, Ŝe zastrzelimy go wtedy zaraz, i dlatego wyzywał ciebie i Huisha. Nazywa to: poszanowanie dla siebie! Potem zaprosił mnie. Bardzo mile spędziłem czas! Dwa wilki — tak powiedział o tobie i o Huishu. Co taki szczeniak ma wspólnego z tymi dwoma wilkami? — spytał. Pokazał mi swoje perły! Powiedział, Ŝe jutro mogą być rozsiane na cztery wiatry... wszystko wisi na włosku! przy czym się uśmiechał... taki straszny uśmiech! Och, nie mamy sobie czym łamać głowy! Wie wszystko, przejrzał nas na wskroś. Po prostu kpi z naszych usiłowań... patrzy na nas z góry i śmieje się... jak Bóg! Zapadło milczenie. Davis stał ze zmarszczonymi brwiami, patrząc w mrok nocy. — Perły? — powiedział nagle. — Pokazał ci perły?!... Więc ma perły! — Nie, nie pokazał mi pereł! Pomyliłem się... zapomniałem. Pokazał mi tylko sef, w którym chowa perły — powiedział Herrick. — Ale ty nigdy nie będziesz ich miał.
— Mam coś niecoś do powiedzenia w tej materii... — mruknął Davis. — Sądzisz, Ŝe zachowywałby się z taką swobodą, gdyby nie był przygotowany?! — zawołał Herrick. — SłuŜba była uzbrojona. On teŜ miał przy sobie broń. Zawsze ma przy sobie broń. Tak mi powiedział. Nigdy nie zdołasz oszukać jego czujności! Wiem to, wiem, Davis! Wszystko skończone, powiadam ci! Upieram się przy tym, tłumaczę ci! Wszystko skończone. Wszystko. Nic nam nie pozostało... nic nie moŜemy zrobić! Wszystko przepadło! śycie, honor, miłość. Och, BoŜe, BoŜe, po cóŜem się urodził?! Po tym wybuchu znowu zapadło milczenie. Kapitan podniósł rękę do oczu. — Jedno jest ciekawe! — powiedział. — Po co on ci to wszystko powiedział? PrzecieŜ to szaleństwo! Herrick potrząsnął głową z ponurym gniewem. — Nie zrozumiałbyś, gdybym ci próbował wytłumaczyć — rzekł. — Zdaje mi się, Ŝe rozumiem wszystko, co się do mnie mówi! — odciął się kapitan. — Więc powiem: to fatalista — rzekł Herrick. — Co to znaczy: fatalista? — spytał Davis. — Och, to taki człowiek, który sobie wiele wyobraŜa... — powiedział Herrick. — Wierzy w to, Ŝe kaŜda kula trafia! wierzy i w to, Ŝe wszystko na świecie dzieje się tak, jak Bóg postanowił, choćby człowiek nie wiem co robił. I temu podobne. — AleŜ ja wierzę zupełnie tak samo! — zawołał Davis. — Ty? — spytał Herrick. — A Ŝebyś wiedział, Ŝe tak! Herrick wzruszył ramionami. — Nie myślałem, Ŝe taki szaleniec z ciebie — powiedział i opuścił głowę na kolana. Kapitan stał, mocno zacisnąwszy pięści. — Muszę wyciągnąć stamtąd Huisha! — powiedział po chwili. — Nie dla niego towarzystwo takiego człowieka, jakeś ty Opisał Attwatera. Odwrócił się i odszedł krokiem zdecydowanym. Słowa kapitana były zupełnie proste, ale nie podobna było tego powiedzieć o jego głosie. Herrick szybko zmiarkował. — Davis! — zawołał. — Nie rób tego! Oszczędź mnie — i nie rób tego! oszczędź siebie — niech będzie, co ma być... Zaklinam cię na Boga... na twoje dzieci! W głosie jego dźwięczały namiętne tony. Zachodziła obawa, Ŝeby nie dosłyszała ich niedoszła ofiara. Ale Davis odwrócił się do Herricka z jakimś dzikim gestem i zaklęciem; i nieszczęsny młodzian runął twarzą na piasek i pozostał tak czas jakiś nieruchomo.
Kapitan szybkim krokiem skierował się ku domowi Attwatera. Idąc obmyślał plan działania. Myśli kłębiły mu się w głowie. Ten człowiek zrozumiał wszystko, drwił z nich od od początku; nauczy go, jak się drwi z Johna Davisa! Herrick mówi o nim, jak gdyby był bogiem! Dajcie mi sekundę, a bóg przestanie istnieć. Roześmiał się wyczuwszy w kieszeni rewolwer. Trzeba zrobić to teraz, zaraz! Z tyłu? Trudno dostać się na tyły Attwatera. Poprzez stół? Nie, kapitan wolał strzelać z innej pozycji, czuć wyraźnie palec na cynglu. Najlepiej byłoby zawołać na Huisha, a kiedy Attwater obejrzy się, wstanie... ach, natenczas... Tonąc w przewidywaniu mających po sobie nastąpić wypadków, kapitan powlókł się ku domowi ze spuszczoną głową. — Ręce do góry! Stój! — rozległ się głos Attwatera. I kapitan, zanim uświadomił sobie, co robi — spełnił rozkaz. Wpadł niechybnie i bezapelacyjnie. Wyszedłszy z zamiarem spełnienia morderstwa, wpadł w zasadzkę wroga, i oto stoi z rękoma wzniesionymi bezradnie naprzeciw werandy Attwatera. Role się zmieniły. Teraz Attwater miał przewagę nad Da-visem i groził mu winchesterem. Jeden ze słuŜących, który na wołanie Attwatera wybiegł z bronią w ręku, pochylił się ku przodowi w oczekiwaniu. Na szczycie schodów stał Huish podtrzymywany przez drugiego krajowca, twarz jego wykrzywił bezmyślny uśmiech. Miał minę człowieka kontemplującego ogarek cygara. — No! — zabrał głos Attwater. — Z pana jednak dopiero początkujący korsarz! Fuszer! Kapitan mruknął coś w odpowiedzi. Dusił się z wściekłości. — Oddaję w pańskie ręce pana Whisha — a raczej to, co z niego zostało — ciągnął Attwater. — Jest bardzo rozmowny, gdy sobie podpije, panie kapitanie Davis z „SeaRanger”! Ale z nim skończyłem rachunki i sowicie mu zapłaciłem. — Jeszcze jeden taki gest — krzyknął nagle, a pańska rodzina będzie mogła opłakiwać zgon czcigodnego ojca i męŜa! Stać bez ruchu, Davis! Attwater powiedział kilka słów w narzeczu tuziemców, nie odrywając oczu od Davisa. Krajowiec popchnął Huisha, który runął ze szczytu schodów. Dziwacznie wymachując rękami i nogami, jegomość ów uderzył o ziemię, odbił się rykoszetem i uchwycił się rękami pnia palmy. Zdawał się nie uświadamiać sobie, co się z nim dzieje. Wyraz niesmaku, jaki odmalował się na jego twarzy, był prawdopodobnie zupełnie mechaniczny. Cierpiał w milczeniu; przylgnął do drzewa jak dziecko. Zdawał się myśleć, Ŝe jak za dawnych dziecinnych lat strząsa owoce z jabłoni. Obserwator sprytniejszy i Ŝyczliwszy zauwaŜyłby u stóp Huisha na piasku — ogarek
cygara. — Oto pański godny towarzysz! — rzekł Attwater. — Teraz masz prawo spytać, dlaczego z punktu nie rozprawiam się z tobą, jak na to zasługujesz. Zaraz ci powiem, Davis! Dlatego, Ŝe nic mię nie obchodzi „Sea Ranger” ani ludzie, których potopiłeś, ani „Farallone”, ani szampan przez ciebie ukradziony. To są twoje osobiste porachunki z Bogiem. On ci na to pozwala i On cię ukarze, gdy wybije godzina. Ja mogę mieć tylko co do ciebie podejrzenia, a nie lubię zabijać za podejrzenia nawet takiego robaka jak ty! Ale zrozum, co ci powiem: JeŜeli kiedykolwiek ujrzę którego z was — to inna sprawa! jak nic przełkniesz kulkę! Wynosić się! marsz! A jeŜeli miłe ci to, co nazywasz swoim Ŝyciem — to nie opuszczaj rąk! Marsz! Kapitan stał nieruchomo z rękoma podniesionymi i z otwartymi ustami. Ale gdy juŜ wreszcie ruszył, nie zaniechał myśli szybkiego, energicznego odwetu. W mgnieniu oka skrył się za drzewem. I tam przykucnął, z pistoletem w ręku, z pałającymi oczami, z zaciśniętymi zębami. śmija gotowa do ukąszenia! Ale sposobność się nie nadarzała. Attwater i jego słudzy zniknęli. Światło latarń oświetlało tylko opuszczony stół i biały piasek dokoła domu, rzucając we wszystkich kierunkach surowe, sztywne cienie palm. Davis zgrzytnął zębami. Dokąd poszli, tchórze?! Gdzie się ukryli? PrzecieŜ nie moŜe nic przedsięwziąć, sam jeden z niepewnym pistoletem w ręku, sam jeden przeciwko trzem uzbrojonym w winchestery, ukrytym w tajemniczymi domu. MoŜe który nawet stoi w pobliŜu i śledzi kaŜdy jego gest? Nie, nie pozostaje mu nic innego do zrobienia, jak wycofać się (jeśli mu pozwolą) z poczuciem poraŜki. — Zgubiłem cygaro — bąknął niewyraźnie Huish.. Kapitan zaklął. — ChodźŜe! — mruknął. — Dowidziska. Przenocuję sobie tutaj u tego Atty-Attwatera. Jutro się zobaczymy! — rzekł Huish ziewając. — JeŜeli nie pójdziesz natychmiast — to jak mi Bóg miły, zastrzelę cię! — ryknął kapitan. Nie trzeba przypuszczać, Ŝe znaczenie tych słów przeniknęło do mózgu Huisha; zrobił jeszcze próbę podniesienia cygara, nachylił się, stracił równowagę i upadł na ziemię. Szczęśliwie tuŜ obok Davisa. — Szoruj! — zawołał kapitan. — Bo się z tobą porachuję. — Zgubiłem cygaro! — bełkotał Huish. Wściekłość ogarnęła kapitana. Odwrócił się, porwał Huisha za kołnierz kurtki i,
popchnąwszy z całej siły, rzucił na piasek przed siebie. — Więc szukaj swego cygara, wieprzu! — zawołał. Po czym zaczął dawać znaki gwizdkiem, aŜ mu tchu w końcu zabrakło. W odpowiedzi na pokładzie „Farallone” powstał ruch. Rozległy się dalekie głosy, potem uderzenia wioseł, a gdzieś z sąsiedztwa nadszedł Herrick. Nachylił się nad nieruchomym Huishem, który nie mógł podnieść się. — Zabity?! — spytał. — Nie! Ŝyje! — odrzekł Davis. — A Attwater? — wybełkotał Herrick. — Przestań krakać! — odpowiedział Davis. — Chyba to umiesz, a jak nie — to cię nauczę! — wybuchnął. — Mam tego dość! Czekali w milczeniu, dopóki łódź nie przybiła do brzegu. Potem wzięli Huisha za ręce i za nogi i wrzucili go do łodzi. Przez cały czas mruczał niewyraźnie, Ŝe zgubił cygaro. A kiedy wreszcie wyciągnięto go na pokład i ułoŜono w koi, mruknął: — Byczy chłop, Atter! — co miało znaczyć prawdopodobnie: Byczy chłop, Attwater! — tak zupełnie nie zdawał sobie sprawy z przebiegu wieczoru. Kapitan przemierzał pokład szybkimi, drobnymi krokami. Herrick oparł się o barierę. Załoga poszła na spoczynek. Okręt kołysał się lekko, od czasu do czasu jakiś blok skrzypiał z cicha, co przypominało ćwierkanie ptaka. Spomiędzy drzew jaśniały latarnie na werandzie domu Attwatera. W górze na niebie i w dole w lagunie widać było miliardy gwiazd i ich odbicie. Upłynęło moŜe kilka godzin lub moŜe kilka minut, a Herrick stał, wpatrzony w wodę, pijąc z niej ciszę i ukojenie. — Gwiazdy się kąpią — myślał. Nagle jakaś ręka dotknęła jego ramienia. — Herrick! — powiedział kapitan. Dreszcz przeszedł młodzieńca, ale nic nie odpowiedział i nie zrobił najmniejszego ruchu. — Odezwałem się do ciebie brutalnie, tam na brzegu — ciągnął kapitan. — Ale byłem jak szalony! JuŜ się skończyło. Teraz musimy we dwóch obmyślić, co dalej przedsięwziąć? — Nie chcę o niczym myśleć — powiedział Herrick. — Słuchaj, stary! — łagodnie przekładał kapitan. — To, co mówisz, jest bez sensu... sam dobrze wiesz. Rozczmychaj się i pomóŜ mi wyprowadzić nas z matni... PrzecieŜ nie opuścisz przyjaciela, Herrick? Nie taki jesteś człowiek!
— Nie chcę o niczym wiedzieć! — upierał się Herrick. — No, no... — łagodził wciąŜ kapitan. Nagle urwał, zrozpaczony. — Słuchaj! — powiedział po chwili milczenia. — Napij się szampana. Ja nie wypiję kropelki... mówiłem wtedy powaŜnie, pamiętaj! Ale tobie to dobrze zrobi! Zaraz przyniosę! — Och, zostaw mnie! — bronił się Herrick. Kapitan złapał go za rękaw i potrząsnął mocno. W końcu jednak zawołał zniecierpliwiony: — Idź do diabła, skoro chcesz! Herrick wyrwał się i, tym razem przez nikogo nie zatrzymywany, poszedł na tył statku, do miejsca, gdzie przywiązana była łódź. Obejrzał się. Róg domku zasłaniał go przed wzrokiem kapitana. Wszystko składało się pomyślnie. śadne oko nie powinno go dojrzeć przy spełnianiu tego ostatniego czynu! Ześliznął się cichutko do łodzi. Potem zanurzył się w wodę. Instynktownie przepłynął kilka stóp. Będzie miał czas zaniechać stopniowo tych ruchów. Zimna woda otrzeźwiła go natychmiast. Przed oczyma mignęły mu poszczególne zdarzenia tego dziwacznego dnia i dziękował Bogu, „jeśli jest”, Ŝe otworzył przed nim te wrota do samobójstwa. Za chwilę skończy się to wstrętne Ŝycie, syn marnotrawny wróci do domu. Przyświecała mu jasna planeta, rzucająca snop światła na spokojne wody. Wziął ją za przewodnika i płynął w tym kierunku. Była to ostatnia rzecz ziemska, na którą mógł podnieść oczy — ta promienna droga! W wyobraźni swojej wyolbrzymił ją do miasta Laputa, po którego tarasach przechadzają się męŜczyźni i niewiasty o dziwacznych, obcych twarzach, patrzący nań z politowaniem. Ci nie istniejący widzowie pocieszali go; powtarzał sobie ich rzekome rozmowy. Mówili o nim i o jego nieszczęsnym losie. Z marzeń owych zbudził go rosnący chłód wody. Po co zwlekać?... Tu, gdzie znajduje się w tej chwili, niech opadnie kurtyna, niech będzie mu wolno zaznać wiecznego spokoju, niech wolno mu będzie ułoŜyć się na wieczny sen — tam, gdzie śpią ludzie wszystkich ras i narodowości. Tak łatwo to powiedzieć, tak łatwo wykonać: nie ma w tym Ŝadnej tajemnicy, jeśli on moŜe się na to zdobyć. Czy moŜe? Nie! Uświadomił to sobie w jednej chwili. Uświadomił sobie, Ŝe członki jego stają się oporne, kurczowo chwytają się Ŝycia, nie chcą się go wyzbyć, coś, co było jednocześnie nim i co nim nie było — coś jednocześnie w nim i poza nim — jakaś drobna zasuwka w jego mózgu, którą jedna myśl męska mogłaby otworzyć:
udostępnić i obnaŜyć przed nim wieczność przeznaczenia. KaŜdy człowiek przeŜywa takie chwile, kiedy mu się wydaje, Ŝe przez ciało jego przepływa duch, który nie jest jego duchem — Ŝe dusza jego się buntuje, Ŝe coś gna go i ciągnie tam, gdzie nie chciałaby iść. To czuł w tej chwili Herrick — i to było dlań rewelacją. Nie było od tego ucieczki. Otwarte drzwi zamknęły się przed jego zdumionymi oczyma. Musi wracać do ludzi i do świata, uboŜszy o jedno złudzenie. Musi do końca znosić brzemię swojej odpowiedzialności i hańby, aŜ jakaś zimna, litościwa, zabłąkana kula albo litościwszy od niej kat nie uwolni go od hańby. Są ludzie zdolni do popełnienia samobójstwa. Ale są i tacy, którzy samobójstwa popełnić nie mogą. I on nie moŜe. Przez chwilę w mózgu wirowała mu prawda tego odkrycia; po czym nastąpiła smutna pewność i z niewiarogodnym poddaniem się nieomylnemu losowi odwrócił się i popłynął ku brzegowi. Była w nim odwaga, której nie doceniał, bowiem zajęty był wyłącznie hańbą swego tchórzostwa. Silny prąd, jak wicher dmący w twarz, utrudniał mu ruchy. Walczył dzielnie, ale spokojnie, bez entuzjazmu; bez entuzjazmu poznawał po drzewach, Ŝe zbliŜa się do celu. W jakiejś chwili przeszyła go nadzieja. Wsłuchał się w to, co się działo na południe od niego, w kierunku środka laguny, prawdopodobnie biła się tam jakaś wielka ryba. Znieruchomiał. MoŜe ona spełni rolę kata? — pomyślał. Ale szmer zamilkł, znowu zapanowało milczenie. Herrick skierował się ku brzegowi, buntując się przeciwko własnej naturze. Ach, poczeka na potworną rybę! Ale gdyby usłyszał, Ŝe nadpływa... Uśmiech jego był tragiczny. Pogardzał sobą. Około trzeciej nad ranem przypadek i prąd, i usiłowania jego własnego ciała sprawiły, Ŝe dobił do brzegu naprzeciw domostwa Attwatera. Tam usiadł i patrzył przed siebie beznadziejnym wzrokiem. Z ubogiej szaty ufności w siebie zostały strzępy. W najcięŜszych chwilach pocieszał siebie bajeczką o samobójstwie, o moŜliwości ucieczki przed Ŝyciem! ale i to okazało się — tylko bajką, tylko omamieniem! W konsekwencji swego postępku widział się przybitym do krzyŜa gwoździami swego tchórzostwa. Nie płakał. Oczy miał suche. Nie usiłował pocieszać siebie. Tak bardzo pogardzał sobą, Ŝe ustał w nim nawet proces pocieszającej mitologii. Czuł się jak człowiek, który spadł na bruk — z połamanymi kośćmi. LeŜał i uznawał ów fakt, i nie starał się podnieść. Świt zaróŜowił się nad atolem, niebo się rozjaśniło, chmury przyjęły wspaniałe barwy, cienie nocy pierzchły. Nagle Herrick uświadomił sobie, Ŝe laguna i drzewa przyjmują swoją zwykłą dzienną liberię, widział, jak na pokładzie „Farallone” Davis gasi
latarnie, a nad kuchnią unoszą się kłęby dymu. Davis niewątpliwie dojrzał postać na brzegu albo moŜe nie chciał wierzyć własnym oczom! GdyŜ przypatrzywszy się chwilę, wszedł do domku i wrócił z lornetką. Była bardzo silna. Herrick nieraz jej uŜywał. Z uczuciem wstydu ukrył twarz w dłoniach. — Co pana tu sprowadza, panie Herrick-Hay, czy panie Hay-Herrick? — spytał głos Attwatera. — Pańskie plecy widziane z miejsca, na którym znajduję się, są bardzo piękne i chętnie przyglądałbym się im w dalszym ciągu. Sądzę, Ŝe moglibyśmy mile spędzić czas, gdyby pan zechciał odwrócić się do mnie drugą stroną! Herrick wolno powstał. Ogarnęło go dziwne wzruszenie, ale je opanował. Odwrócił się spokojnie i śmiało spojrzał w twarz Attwatera, który stał z wymierzoną doń lufą. — „Dlaczego nie mogłem uczynić tego wczoraj?” — pomyślał. Attwater spokojnie przewiesił strzelbę przez ramię i schował ręce do kieszeni. — Co pana sprowadza? — powtórzył. — Nie wiem... — powiedział Herrick, a potem dodał niemal krzycząc: — Zrób coś ze mną! — Jest pan uzbrojony? — spytał Attwater. — Pytam dla formy jedynie. — Uzbrojony? ach, nie! raczej — tak! — poprawił się Herrick. I odrzucił na piasek pistolet. — Pan przemókł — powiedział Attwater. — Tak, przemokłem — powiedział Herrick. — Zrób pan coś ze mną! Attwater spojrzał uwaŜnie. — To zaleŜy od tego, kim pan właściwie jest — powiedział, wolno cedząc wyrazy. — Kto jestem? Tchórz! — zawołał Herrick. — Z takim niewiele co moŜna zrobić — spokojnie odrzekł Attwater. — A jednak zdaje mi się, Ŝe to określenie nie wyczerpuje sprawy. — Och, o cóŜ chodzi?! — zawołał Herrick. — Stoję przed panem. Jestem zupełna ruina. Jestem przedmuchany flet. Resztki Ŝywności utopiłem w wodzie. Nie pozostało mi nic, w co wierzyłem... prócz przekonania, Ŝe jestem przeraŜeniem dla siebie samego. Dlaczego jestem tutaj? Nie wiem. Pan jest zimny, wrogi, mściwy. I nienawidzę cię, albo myślę, Ŝe nienawidzę! Ale pan jesteś człowiek uczciwy, uczciwy dŜentelmen. Oddaję się bezbronny w twoje ręce. Co mam czynić? JeŜeli masz trochę litości — błagam, poślij mi kulkę! przecieŜ to marny szczeniak z nadweręŜoną łapką! — Gdybym był panem — spokojnie rzekł Attwater — podniósłbym ten pistolet, poszedł do mego domu i zmienił ubranie.
— Pan to mówi serio? — spytał Herrick. — Pan wie... Ŝe oni... Ŝe my... oni... Ale pan wie wszystko! — Wiem tyle, ile mi potrzeba — powiedział Attwater. — Chodź do mnie. I kapitan z pokładu „Farallone” zobaczył, Ŝe obaj udali się w stronę domu. ROZDZIAŁ 11 DAWID I GOLIAT Huish chronił się przed blaskiem dnia z twarzą obróconą ku domkowi, z podkurczonymi kolanami. Drobne jego kości w cienkim podzwrotnikowym ubraniu zdawały się jeszcze drobniejsze i Davis, siedząc koło rei, przyglądał mu się ponuro. Myślał, jakiej rady i pomocy mógłby się spodziewać po tej nikczemnej postaci. Bo od czasu, gdy opuścił go Herrick przeszedłszy na stronę wroga — Huish był jedyną jego ucieczką i wyrocznią. Zastanawiał się nad ich wspólną dolą ze ściśniętym sercem. Okręt był kradziony, zapasy Ŝywności czy to przez niedbałość, czy złą gospodarkę wystarczyłyby zaledwie na odstawienie ich z powrotem do Papeete. Czeka ich tam nagroda w osobie Ŝandarma, sędzia w stosowanym kapeluszu i daleka Noumea. Z tej strony — Ŝadnego promyka nadziei. Tu, na wyspie, smok się zbudził. Attwater ze swymi ludźmi i winchesterami pilnuje i wartuje dokoła domu. Niech się zbliŜy, kto ma dość odwagi! CóŜ pozostało im innego, jak siedzieć z załoŜonymi rękami na pokładzie i czekać, aŜ przybędzie „Trinity Hall” i zakują ich w kajdany albo aŜ skończą się zapasy Ŝywności i umrą z głodu? Na „Trinity Hall” Davis był przygotowany. Zabarykaduje dom i umrze w nim jak szczur w norze. Ale na to drugie? Okręt stojący na kotwicy... załoga słaniająca się z głodu. Zdawało mu się, Ŝe woli najgorszy hazard od takiej ponurej pewności! śe lepiej jest podnieść kotwicę, wypłynąć na morze na los szczęścia i moŜe zginąć z rąk ludoŜerców na jednej z wysp Paumoru! Oczy jego szybko objęły niebo i wodę w nadziei ujrzenia najmniejszego podmuchu; ale dokoła panowała cisza. Powietrze było nieruchome. Na nieskończenie długiej wstędze wyspy po obu stronach ciągnęły się szeregi srebrnych i zielonych drzew palmowych; nigdzie śladu istoty Ŝywej! Niewzruszone, jakby martwe, patrzyły na odbicie swoje w lagunie jak rzeźby odlane w metalu, a długie ich postacie zdawały się chłonąć Ŝar. Nie podobna uciec dzisiaj. Małe prawdopodobieństwo, Ŝe moŜliwość taka będzie jutro. A Ŝywność się wyczerpuje! Ale tu na Davisa zstąpiła z głębin jego istnienia czy z najgłębszych podstaw wspomnień dzieciństwa i niewinności fala podejrzenia. Te ciągłe niepowodzenia —
to nie tylko zbieg okoliczności! Gracz ma więcej szans wygranej od niego! MoŜna by przypuszczać, Ŝe sam diabeł wdał się w tę sprawę! Diabeł? Przypomniał mu się czysty dzwon Attwatera, który dźwięczał i zamarł w mroku nocy. JeŜeli Bóg?... Szybko odwrócił się bieg myśli. Attwater! OtóŜ to właśnie! Attwater posiada środki Ŝywności i skarby w perłach! MoŜliwość ucieczki na dziś, bogactwa na jutro. Starcie z Attwaterem jest nieuniknione. Ten człowiek musi umrzeć! Krew zalała Davisowi twarz, gdy przypomniał sobie, jak marną rolę grał poprzedniego dnia i co musiał znieść w milczeniu. Wściekłość, wstyd, miłość Ŝycia, wszystko wskazywało mu jeden kierunek, zmierzało do jednego: w jaki sposób dostać go w swoje ręce? Czy ma na to dość sił? Czy znajdzie pomoc w tej odrobinie kości... opartych o ścianę domku? Oczy jego łakomie patrzyły na Huisha, jak gdyby chciał zajrzeć w głąb jego duszy. Nagle śpiący poruszył się, przeciągnął, odwrócił raptownie i spojrzał na Davisa. Davis nie wypogodził się, więc Huish odwrócił oczy. — BoŜe! Łeb mi pęka! — powiedział. — Zdaje mi się, Ŝe się z lekka urŜnąłem wczoraj. GdzieŜ się podziała ta beksa, Herrick? — Uciekł! — odrzekł kapitan. — Na brzeg? — powiedział Huish. — Nie dziwię mu się! Sam pójdę! — Poszedłbyś? — spytał kapitan. — A nie? — pytaniem odpowiedział Huish. — Lubię Attwatera. Dobry chłop. Powiadam ci, pasujemy do siebie jak para butów. A moŜe ma niedobre sherry, co? Szkoda, Ŝe nie mogę orzeźwić się kropelką! — westchnął. — Nigdy juŜ nie spróbujesz ani kropelki — powaŜnie oznajmił Davis. — Czy się aby nie mylisz, Davis? Wstałeś lewą nogą? Spojrzyj na mnie, stary! Wesoły jestem jak ptaszę! — Tak — powiedział Davis — jesteś wesoły. Widzę to. Byłeś wesoły. Nie brakło ci wesołości i wczoraj wieczorem i ładnegoś piwa nam nawarzył. — Piwa? Jakiego piwa! — zdziwił się Huish. — Zaraz się dowiesz! — powiedział kapitan odrywając się od rei. I opowiedział. Ze wszystkimi szczegółami, nie szczędząc epitetów ani silnych określeń. I on miał swoją próŜność, i chciał pognębić Huisha. Mówiąc,- starał się go, jak moŜna najbardziej, upokorzyć. Opowiadanie kapitana było arcydziełem ironii. — I cóŜ ty na to? — spytał kapitan, surowo patrząc na Huisha, który był czerwony i powaŜny, ale starał się wykpić sianem. — Zaraz ci powiem — powiedział spokojnie Huish. — Obaj wystawiliśmy się na
pośmiewisko! — Słusznie! Obaj wystawiliśmy się na pośmiewisko! — przyświadczył Davis. — Och, BoŜe! Gdybym mógł ujrzeć tego draba u swoich nóg? — A! — zawołał Huish. — Chciałbyś go mieć tutaj?... — Tak! — powiedział Davis. — Ale jak go złapać? Jest ich czterech, a nas dwóch. ChociaŜ właściwie to tylko jeden jest coś wart: Attwater. Uda nam się powalić Attwatera, to reszta podda się albo ucieknie i wyśpiewa wszystko jak przeraŜone ptactwo — a taki Herrick to nawet wyciągnie łapę po swoją część pereł. Nie, sir! chodzi tylko o to, Ŝeby dostać Attwatera! A nie wolno nam nawet pokazać się na brzegu, bo nas zastrzeli jak psy! — Czy chodzi ci o Ŝywego czy o umarłego? — spytał Huish. — Chodzi mi o zakatrupienie go! — powiedział Davis. — Dobrze! — rzekł Huish. — Więc w takim razie trzeba pomyśleć o śniadaniu! I wszedł do domku. Kapitan poszedł za nim. — Co to? — spytał. — Coś sobie ubrdał? — Zostaw mnie, słyszysz? — powiedział Huish odkorkowując flaszkę szampana. — Niedługo się dowiesz, co zamierzam. Poczekaj, aŜ się trochę tym szampitrem orzeźwię! — Wychylił kubek. — No, stary, napij się i ty i posłuchaj, co ci powiem! — Nie! — z przejęciem rzekł kapitan. — Nie chcę! sprawa jest powaŜna! — Jak chcesz, stary! ale to dzieciństwo wyrzekać się posiłku dla jakiejś przestarzałej historii! Wypił trzy czwarte flaszki i zagryzł kawałkiem suchara, spokojnie i wolno; kapitan siedział naprzeciw niego i Ŝuł ogryzek cygara jak niecierpliwy koń wędzidło. Huish oparł się rękami o stół i badawczo spojrzał w oczy Davisowi. — Kiedy będziesz gotów... — powiedział. — O czym ty myślisz? — westchnął kapitan. — Mam śliczny plan! — powiedział Huish. — A ty? — W tym sęk, Ŝe nie mam Ŝadnego! — powiedział Davis i czas jakiś rozwodził się nad bezcelowym wyjaśnieniem Huishowi, jakie groŜą im niebezpieczeństwa i Ŝe są w połoŜeniu bez wyjścia. — Więc dobrze! — powiedział Huish. — Podaj mi, chłopie, rękę przez stół i powiedz: Niech mię Bóg skarze śmiercią, jeśli cię opuszczę! Podniósł zaledwie głos, ale było w nim coś przejmującego, co wstrząsnęło słuchaczem. Twarz jego zdawała się być uosobieniem chytrości i kapitan cofnął się
mimo woli. — Na co ci to? — spytał. — Na szczęście! — powiedział Huish. — Gwarancje wymagane. Trzymał wciąŜ wyciągniętą rękę. — Nie widzę potrzeby tej gadaniny! — powiedział kapitan. — A ja widzę! — powiedział spokojnie Huish. — No, daj łapę i mów: Niech mię Bóg ukarze śmiercią, jeśli cię opuszczę! A wtedy opowiem ci swój plan! Nie dajesz łapy i nie powtarzasz — milczę i ja, Kapitan wypełnił wymagane formalności. Oddychał cięŜko i z niepokojem patrzył na eks-subiekta. Nie wiedział, czego mógłby się obawiać. Ale czuł niewolniczy strach przed tym, co miało spaść z pobladłych warg Huisha. — Daruj mi jeszcze sekundę — powiedział Huish — to przyniosę potrzebne dodatki i akcesoria. — Akcesoria? — spytał Davis. — Jakie akcesoria? — Taką drobnostkę. OstroŜnie. Stamtąd! — odpowiedział Huish znacząco i zniknął. Wrócił uśmiechając się do siebie i niosąc w ręku jedwabną chustkę. Zmarszczka zjawiła się między brwiami Davisa, gdy ujrzał ów przedmiot. Co zawiera? Przyszło mu na myśl, Ŝe mógł to być tylko pistolet. Huish zajął swoje miejsce. — No — powiedział. — Czy czujesz się na siłach wziąć na siebie Herricka i Murzynów? Bo ja zajmę się Attwaterem. — Jak? — spytał Davis. — Nie uda ci się! — Te, te! — pogardliwie mruknął Huish. — Nie trać czasu na próŜne gadanie! Po pierwsze, chodzi o to, Ŝebyśmy mogli wylądować. To biorę na siebie... wywieszę chorągiew pokoju. Myślisz, Ŝe to coś poskutkuje? A moŜe taki Attwater jak nigdy nic łupnie do nas ze swego winchestera? — Nie — powiedział Davis. — To mi się nie zdaje. — Mnie równieŜ! — powiedział Huish. — Nie wierzę, Ŝeby był do czegoś takiego zdolny! Przeciwnie, jestem przekonany, Ŝe nic takiego nie zrobi! Punkt drugi: zbliŜyć się do celu naszej wyprawy. Aby to osiągnąć, musisz napisać list, Ŝe wstydzisz się spojrzeć mu w oczy i Ŝe oddawca niniejszego, pan Huish, jest twoim posłem. Uzbrojony w to, co mu się w danej chwili wydaje bronią najodpowiedniejszą, pan J. L. Huish dokona reszty. Skończył, ale nie spuszczał oka z Davisa.
— Jak to? — spytał Davis. — W jaki sposób? — Przekonasz się, jak doŜyjesz! — powiedział Huish. — On przecie widzi, Ŝe masz broń w kieszeni i Ŝe nie jesteś człowiekiem, który zawahałby się przed jej uŜyciem. Więc ty nie moŜesz pertraktować, Davis! to wykluczone! Ale mnie, takiego nędznego szczura, Attwater się nie boi! kto by się mnie bał! Jestem bezbronny — tyle rozumie dziecko — i będę trzymał ręce wyciągnięte do góry — urwał. — JeŜeli uda mi się zbliŜyć do niego w czasie rozmowy — ciągnął — postarasz się być jak najbliŜej mnie. Jeśli mi się nie uda— odjedziemy jakby nigdy nic. Kapujesz? Kapitan natęŜył myśli, chcąc dokładnie zrozumieć słowa Huisha. — Nie, nie kapuję! — zawołał. — Nic a nic nie kapuję! Co ty chcesz zrobić?! — Chcę upokorzyć bestię! — z triumfalnym błyskiem oczu mówił. — Chcę go widzieć u naszych stóp! Ŝartował ze mnie, zaŜartuję i ja z niego! A ja umiem i lubię Ŝartować! — Co to? — spytał kapitan wskazując na chustkę. — Naprawdę chcesz wiedzieć? — spytał Huish. Davis wstał i przeszedł się kilka razy po kajucie. — Tak. Chcę wiedzieć! — rzekł w końcu z wysiłkiem. — Kiedy cię przycisną do muru, to robisz wszystko, Ŝeby się wykaraskać, prawda? — zaczął Huish. — Mówię tak, bo wiem, Ŝe ludzie mają co do tego przesąd. Mówi się, Ŝe to niepięknie, ordynarnie. — Odwinął chustkę i wyjął flaszkę. — Kwas siarczany — powiedział. Kapitan patrzył na Huisha. Pobladł śmiertelnie. — Tego mu właśnie potrzeba! — powiedział Huish. — To go przepali do kości. Zobaczysz! będzie się z niego dymiło jak z komina! Chłyśnie mu się tym w oczy — i do widzenia z Attwaterem! — Nie, nie, na Boga! — zawołał kapitan. — Słuchaj, idioto — powiedział Huish. — Mam nadzieję, Ŝe mi wolno? Przecie idę do niego w pojedynkę. On ma siedem stóp, a ja tylko pięć. Ma w ręku strzelbę, jest sprytny, nie urodził się wczoraj. To Dawid i Goliat, powiadam ci! Gdybym tobie kazał przełknąć taką pigułkę... no, to rozumiem! Ale ty masz tylko stać i mieć oko na Murzynów. Wszystko pójdzie jak z płatka. Przekonasz się. Takie rzeczy juŜ były. Zobaczysz, jak się będzie wił, jak skamlał... — Nie rób tego! nawet nie wspominaj! — wołał Davis. — Jesteś niedołęga! — wołał Huish. — Czego ty ostatecznie chcesz?! Chciałeś go
zabić... szedłeś w tym celu wczoraj. Chcesz wybić ich co do nogi wszystkich i ja ci ułatwiam zadanie, a ty zaczynasz się wahać dla flaszeczki z lekarstwem! — Tak, tak, właśnie o to chodzi! moŜe to nie ma sensu, ale chodzi mi tylko o ten płyn... — Chyba to jest stosowanie zdobyczy wiedzy, nie? — drwił Huish. — Nie wiem, co to jest! — powiedział Davis przemierzając podłogę. — Ale ja palca do takiego świństwa nie przyłoŜę! o, to ohyda! nikczemność! — Mam wraŜenie, Ŝe ci się tylko zdaje — powiedział spokojnie Huish. — Kiedy bierzesz pistolet i dziurawisz drabowi czoło ołowiem, to cię skrupuły nie dręczą, co?! Wtedy się nie wahasz! — Temu nie przeczę! — powiedział Davis. — Ale jest coś we mnie... coś siedzi w środku mnie... Wiem, to szaleństwo, przeklęte szaleństwo! nie sprzeczam się z tobą, tylko zaznaczam róŜnicę. CzyŜ nie ma innej drogi? — Pomyśl sam — powiedział Huish. — Ja się nie upieram, jeśli przyjdzie ci coś drugiego na myśl. Nie jestem ambitny. Nie chodzi mi o odegranie jakiejkolwiek roli. Proponuję, co mogę, a Ŝe ty nie masz nic lepszego, więc wykonam swój zamiar, jak mi Bóg miły! — AleŜ ty ryzykujesz! — zawołał kapitan. — Kiedy pytasz wprost, to ci powiem, Ŝe szanse są jak siedem do jednego, bez Ŝadnego gadania! — powiedział Huish. — Ale to jest mój osobisty pogląd. MoŜe jestem głupi. Spojrzyj na mnie, Davis! Chyba nie powiesz, Ŝe oblatuje mnie tchórz! Jestem zuch do szpiku kości! zuch i basta! Kapitan przyjrzał mu się. Oto siedzi, promieniując swoją ponurą próŜnością, w glorii nie spełnionego jeszcze morderstwa. Jak świeca w latarni, paliła się w tej nędznej kreaturze zbrodnicza odwaga i gotowość do czynu. Pogardę i zarazem szacunek czuł Davis patrząc na Huisha. Do tej chwili widział Huisha zawsze opieszałym, zawsze się od czegoś wykręcającym, obojętnym na wszystko, gotowym zrzucić odpowiedzialność na innych. I nagle, jakby za dotknięciem róŜdŜki czarodziejskiej, widzi go zdecydowanym, śmiałym, z rozpromienioną twarzą. Zbudził się w nim diabeł, pomyślał Davis. A mimo to czuł, Ŝe ustępuje. — Przyglądaj się mnie, ile dusza zapragnie, a nie zobaczysz w moich oczach śladu strachu! Nie boję się Ŝadnego Attwatera! Nie boję się ciebie, nie boję się słów. Ty chcesz zabijać ludzi — oto, czego chcesz. Ale chcesz to zrobić w rękawiczkach, a w
rękawiczkach tego się zrobić nie da! Morderstwo nigdy nie jest rzeczą piękną ani łatwą, ani bezpieczną. I trzeba, Ŝeby je ktoś popełnił. Takiego człowieka ci daję. — Huish! — zaczął kapitan z energią. Po czym urwał i dalej przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami. — Skończmy z tym raz! — zawołał Huish. — Masz jaki inny plan działania? Czy mamy inne wyjście? Kapitan milczał. — Tu cię mam! — zawołał Huish z triumfem. Davis przemierzał kajutę. — MoŜesz chodzić, aŜ ci się na nogach porobią bąble, a nie wymyślisz nic mądrzejszego! — powiedział Huish. Znowu zaległo milczenie. Kapitan walczył między odmową i zgodą. — Słuchaj — powiedział w końcu. — Ale czy ty moŜesz? Czy to się moŜe udać? Czy taka rzecz jest wykonania?! — JeŜeli znajdę się w odległości dwudziestu stóp — ręczę za skutek? Więc skombinuj — powiedział Huish tonem tchnącym pewnością. — Jaką ty masz pewność? — wyrwało się kapitanowi. — Zwierzę. Sądzę, Ŝeś to juŜ kiedyś zrobił! — To prywatne sprawy — powiedział spokojnie Huish. — Ja tam nie jestem gadatliwy. Kapitan poczuł nagle dreszcz odrazy. AŜ go coś odrzuciło. Krzyk zamarł mu na wargach. Gdyby krzyknął — rzuciłby się na Huisha, wstrząsnął nim, tarzał się z nim po podłodze kajuty w przystępie bezrozumnej, nieprzytomnej wściekłości. Ale chwila minęła — bezpowrotnie. Raczej — opuściły go resztki decyzji. Pokusa była tak wielka — z jednej strony niezmierzone skarby w perłach; z drugiej — głód i hańba. Perły zbierano przez dziesięć lat! Wyobraźnia kapitana zamieniła je natychmiast w spokojny, zabezpieczony byt jego i dzieci. Miejscem ich nowego mieszkania musi być Londyn; miał pewne słuszne powody przeciwko Portland, Maine. Obrazy, jakie migały mu przed oczyma, nosiły piętno angielskie. Widział, jak jego chłopcy maszerują ze szkołą, na czele której idzie nauczyciel czytając coś z wielkiej księgi. Mieszkają w willi ukrytej w ogrodzie. Nad furtką nazwa: Rosemore. Siedzi sobie w wygodnym fotelu na Ŝwirowanym placyku, pali cygaro; niebieska wstąŜeczka w butonierce — zwycięzca nad sobą, nad okolicznościami, nad złośliwością bankierów. Widział swój salon z purpurowymi portierami i pięknymi muszlami na kominku. Wodzi oczyma po tym miłym otoczeniu i miesza grog, siedząc przy okrągłym
mahoniowym stoliku. Tu „Farallone” wykonała jeden z owych bezcelowych i nieoczekiwanych ruchów (jakie dadzą się odczuć nawet na zakotwiczonym okręcie w największą ciszę), przypominając w ten sposób o płynności wszelkich rzeczy. Więc powrócił pod dach domku. Jaskrawe światło świeciło mu prosto w twarz. Po drugiej stronie — Huish czekający na decyzję. Znowu puścił się w wędrówkę po kajucie. PoŜerał go wewnętrzny ogień. Gdyby nie Attwater, który obraził go od pierwszego wejrzenia! Dał Herrickowi całą garść pereł pomimo sprzeciwu Huisha. Huish upierał się, Ŝe nie trzeba, ale on przekonał go w końcu. Bardzo siebie za to chwalił... Przecie nie on obleje Attwatera kwasem? CzyŜ odpowiada za Huisha?... Szkoda, Ŝe się dopytywał, ale ostatecznie... Znowu ujrzał swoich chłopców, jak idą z innymi uczniami, ubrani w mundurki, które od dawna uwaŜał za „klasa”... A jednocześnie przypomniał sobie poniŜenie przeŜyte ostatniego wieczora... — Rób jak chcesz! — powiedział wreszcie. — Wiedziałem, Ŝe się zgodzisz! — powiedział Huish. — No, a teraz do listu! tu masz papier, atrament i pióro. Pisz! Dyktuję! . Kapitan wyjął pióro i atrament, spojrzał bezradnie na papier, potem na Huisha. Znowu się coś w nim odmieniło. — To nikczemność z naszej strony! — powiedział otrząsając się z obrzydzenia. — Pewnie, Ŝe nic przyjemnego! — zgodził się Huish. — Umocz no pióro. „Do wielmoŜnego pana Johna Williama Attwatera, esquire” — dyktował. — Skąd wiesz, Ŝe się nazywa John William? — spytał Davis. — Przeczytałem — powiedział Huish. — JuŜeś napisał? — Nie — powiedział Davis. — Bo chciałbym wiedzieć, co właściwie mam pisać! — Och, BoŜe! — z rozpaczą zawołał Huish. — Jaki z ciebie męŜczyzna?! Ja ci dyktuję. Ty masz pisać. Moja w tym głowa — co! pisz i basta! Do wielmoŜnego pana Johna Williama Attwater, esquire — powtórzył. — Sir! — I kapitan pisał mechanicznie: Z uczuciem upokorzenia i wstydu zwracam się do pana po wczorajszej scenie. Nasz pan Herrick opuścił okręt i prawdopodobnie podzielił się z wielmoŜnym panem nadziejami, któreśmy Ŝywili wszyscy trzej. Nie potrzebuję dodawać, Ŝe nadzieje te juŜ się nie mogą urzeczywistnić: los sprzysiągł się przeciwko nam: dajemy za wygraną i skłaniamy głowę. Dobrze zdając sobie sprawę, Ŝe naraziwszy się na słuszne podejrzenia, nie mogę nawet pragnąć, Ŝeby pan dopuścił mnie przed swoje oblicze, posyłam przyjaciela mego, pana Huisha, którego upowaŜniam do podania
panu moich warunków oraz zmiany ich, zgodnie z wolą wielmoŜnego pana. Pan J. L. Huish jest bezbronny, przysięgam! I będzie trzymał ręce podniesione od chwili, gdy zbliŜy się do wielmoŜnego pana. Oddany sługa, John Davis. Huish odczytał list z niewinną radością amatora, zaśmiał się upiornie do siebie i gdy koperta była juŜ zaklejona, rozerwał ją kilkakrotnie, nie mogąc się dość nacieszyć swoim dziełem. Davis siedział, nieruchomy, zmarszczywszy brwi. Nagle powstał. — Nie! —powiedział. — To niemoŜliwe! To niewykonalne! Tego nie podobna zrobić! To nikczemność! Bóg nigdy by nam nie przebaczył! — A komu potrzebne jest Jego przebaczenie! — zawołał Huish z wściekłością. — Bóg przeklął cię juŜ od dawna... po katastrofie z „Sea Ranger”! Sameś tak powiedział! Więc niech cię przeklnie dodatkowo i zamknij raz gębę! Kapitan patrzał na Huisha błagalnie. — Słuchaj, stary — przekładał. — Nie rób tego... dajmy temu pokój! — Słuchaj no, ty! — powiedział Huish. — Masz moje ultimatum: Idź ze mną czy nie idź — wszystko mi jedno. Ja tam idę i bryznę temu łajdakowi kwasem w oczy! JeŜeli zostajesz — idę sam. Murzyni prawdopodobnie łupną mi w łeb... niewiele na tym skorzystasz! Jedno jest pewne: mam dość twego skamlania, twego niezdecydowania, twoich koszałków opałków! Kapitan słuchał upajając się niemal tymi słowami. Wspomnienie głosem upiora szepnęło mu do ucha, Ŝe coś podobnego mówił kiedyś i on — Herrickowi. Zdawało mu się, Ŝe lata dzielą go od tamtej chwili. — No, bierz pistolet! — rozkazywał Huish — Ŝeby mi był naładowany! Sześć kul... a Ŝebyś Ŝadnej nie zmarnował! Kapitan jakby we śnie spełnił rozkaz. Huish wziął pistolet do rąk, naładował magazyn, naoliwił kurek. Było juŜ koło południa, najlŜejszy podmuch nie dawał się odczuć, upał był nie do wytrzymania. Wyszli obaj na pokład, kazali podać łódź, wsiedli do niej. Biała koszula zawieszona na wiośle słuŜyła za chorągiew pokoju. Majtkowie, zgodnie z otrzymanym rozkazem, wiosłowali wolno, Ŝeby być lepiej widziani. Kapitan zgodził się na tę wyprawę z tysiąca powodów, z których ostatnim chyba była chęć powodzenia. Przesądy rządzą ludźmi; naturami prostymi i brutalnymi jak Davis władają w zupełności. Był przygotowany na morderstwo. Ale ów płyn we flaszce budził w nim lęk i Davis miał wraŜenie, jakby zrywał ostatnią nić łączącą go z
Bogiem. Ta łódź niesie go na potępienie, na zgubę! Pozwalał się wieźć, bierny, milczący, w głębi duszy Ŝegnając swoje lepsze ja i swoje nadzieje. Huish siedział przy nim. Rozbierała go wesołość, trochę sztuczna. ChociaŜ moŜe był to człowiek najodwaŜniejszy, jaki kiedykolwiek Ŝył, odwaŜny jak łasica, musiał wciąŜ dodawać sobie odwagi dźwiękiem swego własnego głosu. Musi wygrać swoją rolę do ostatka, musi zmieszać z błotem wszystko, co zasługuje na szacunek musi urągać wszystkiemu, co niebezpieczne, staczając ze sobą rodzaj rozpaczliwej walki. — AleŜ upał! — mówił. — Piekielny upał! Piękny dzień na pochowek! Powiadam ci, człek ma dziwne uczucie, Ŝe waŜy się na coś akurat w taki dzień! Wolałbym to zrobić w mroźny zimowy dzień, a ty? (Tu zaśpiewał): „Chodziliśmy po malinniku w zimny, mroźny dzionek!” — Po czym znowu mówił: — Słowo daję, przez dziesięć lat nie pamiętałem tej piosenki! Śpiewałem ją jako taki bachor w szkółce w Hackney, Hackney Wick. — Tu znowu zanucił: „Tak szyje krawiec, tak szyje krawiec!” — Po czym: — Wierutne bzdury! Jak ci się zdaje, pójdzie nam? Co zrobisz, jeśli się uda? — Będziesz robił w bawełnie czy w czym innym? — Och, zamilcz! — zawołał kapitan. — Po prostu chcę wiedzieć! — powiedział Huish. — To chodzi o kwestię polityki, realnej dla mnie i dla ciebie, chłopie. MoŜemy być obaj na wozie albo pod wozem — w niespełna dziesięć minut. To by ci była heca, gdybyśmy tak obaj zadyndali! Kapitan zaklął, Huish w dalszym ciągu brawurował i udawał wesołość. Kapitan złapał się na tym, Ŝe się modli. Modli — o co?! Bóg to raczy wiedzieć! Ale z głębi jego niespokojnej, nielogicznej i podnieconej duszy zrywał się prąd błagalny, nieokreślony jak on sam, powaŜny, uroczysty jak Śmierć i Sąd. — Twój Bóg patrzy na mnie! — ciągnął Huish. — Pamiętam, tak stało w Biblii. Pamiętam dobrze Biblię... wszystko o Abimabadzie i o innych. Tak, Bóg!... — Po czym, podnosząc oczy ku niebu: i ty na tym zyskasz, nie bój się! Kapitan Ŝachnął się. — Nie zniosę bluźnierstwa! nie pozwolę bluźnić w mojej łodzi! — krzyknął. — Niech będzie, kapitanie — powiedział spokojnie Huish. — Wszystko jak kaŜesz! MoŜe wybierzemy inny temat? wskaŜ, który chcesz! Szekspir — albo muzyka? Jest o czym gadać! Halo! — zawołał nagle. — OtóŜ i on?! Ciekaw jestem, czy strzeli do nas? Huish podniósł się na całą wysokość swego wzrostu i spojrzał badawczo i zuchwale
na wroga. Ale kapitan uniósł się na ławce. W oczach jego malowało się zdumienie. — Co to? — mruknął. — Co i gdzie? — spytał Huish. — To... tamci tam... — wybełkotał kapitan. Rzeczywiście działy się na brzegu dziwne rzeczy. Herrick i Attwater, obaj uzbrojeni w winchestery, wynurzyli się zza głowy figury zdobiącej ongiś przód okrętu. Słońce igrało na ich karabinach i na metalowych częściach czegoś, co zajmowało miejsce głowy, pozbawione jednak było twarzy. W Davisie odŜyły nagle wspomnienia mitologiczne i gotów był uwierzyć, Ŝe to Tophet wypluł na ziemię jakieś złośliwe demony. Ale Huish nie dał się oszukać ani przez chwilę. — Mają na głowach hełmy nurków, ty ośle! — powiedział — nie widzisz? — Widzę! — z westchnieniem rzekł Davis. — Ale po co? — CzyŜ ci nie powiedziałem? — śmiał się Huish. — Dawid i Goliat! Kubek w kubek. Dwaj krajowcy (bowiem i ich ubrano w ten szczególny strój) odskoczyli na lewo i na prawo i w końcu legli w słońcu, zająwszy flanki pozycji. Nawet teraz, gdy tajemnica się wyjaśniła, Davis był oszołomiony. Patrzył jak urzeczony w ich błyszczące uniformy, aŜ wreszcie zrozumiawszy, uśmiechnął się. Attwater cofnął się znowu w cień. Herrick ze strzelbą w ręku szedł ku brzegowi. Nie dochodząc do samego krańca, zatrzymał się i huknął na łódź: — Czego chcecie?! — Powiem to panu Attwater! — powiedział Huish stając na ławce. — Nie chcę gadać z tobą, boś się zachował jak zdradziecka Ŝmija. Oto list dla niego. Weź go, oddaj mu i kaŜ się powiesić! — Czy tak, Davis? — spytał Herrick. Davis uniósł głowę, spojrzał na Herricka, opuścił brodę, ale milczał. W spojrzeniu Davisa czytać moŜna było głębokie wzruszenie, ale czy wywołał je strach, czy nienawiść — Herrick nie mógł odgadnąć. — Dobrze — rzekł. — Wręczę list — przysunął się do przybijającej łodzi. — Nie ruszajcie się, póki nie wrócę z odpowiedzią! Podszedł do Attwatera, który stał oparty o drzewo, i wręczył mu list. Attwater przeczytał, szybko. — Co to znaczy? — spytał zwracając się do Herricka. — Podstęp? — Przypuszczam! — odrzekł Herrick.
— Więc powiedz, niech przyjdą! — rzekł Attwater. — Człowiek nie jest fatalistą... Powiedz, niech podejdą i wytłumaczą! Herrick powrócił na brzeg. W połowie drogi do figury czekał eks-subiekt. Obok niego — Davis. — Masz iść, Huish! — powiedział Herrick. — Widzi cię na wskroś! śadnych kawałów! Huish zbliŜył się szybkim krokiem i stanął twarzą w twarz z Herrickiem. — GdzieŜ on jest? — spytał. I ku zdumieniu Herricka śmiertelnie blada twarz Huisha spłonęła rumieńcem i znowu pobladła. — Tam, na prawo! — rzekł Herrick. — Ręce do góry! Eks-subiekt odwrócił się od Herricka i poszedł w kierunku figury, jak gdyby miał zamiar złoŜyć jej swój czołobitny hołd. Oddychał cięŜko. Podniósł w górę oba ramiona. Jak się to często zdarza u ludzi jego budowy, Huish miał nienormalnie długie ramiona i olbrzymie dłonie. Flaszka pojemności czterech uncji ginęła w tej olbrzymiej pięści. Szedł pewnym krokiem dla spełnienia swojej misji. Herrick z początku poszedł za nim. Potem zdziwiony szmerem za plecami, odwrócił się i zobaczył, Ŝe Davis stoi juŜ przy samej figurze. Szedł skulony, z otwartymi oczami, jak człowiek zahypnotyzowany idzie za swoim hypnotyzerem. Wszystko — nawet troska o własne Ŝycie — roztopiło się w nieopanowanej ciekawości. — Stój! — zawołał Herrick wymierzając w jego stronę lufę. — Co ty robisz, Davis? PrzecieŜ ty nie masz iść, człowieku. Davis znieruchomiał instynktownie i przyglądał się Herrickowi z bezmyślnym wyrazem oczu. — Odwróć się do figury! — wołał Herrick. — Nie słyszysz, co ci mówię? Nie ruszaj się! Kapitan znieruchomiał, oparł się plecami o figurę i instynktownie posłał swój wzrok w stronę Huisha. Grunt w tym miejscu był nieco niŜszy i szczególnie jaskrawo oświetlony południowym słońcem. W głębi rysowała się potęŜna postać Attwatera. Stał oparty o drzewo. Ku niemu z rękoma podniesionymi nad głową, grzęznąc nogami w piasku, szedł Huish. W otoczeniu potęŜnych palm wydawał się wyjątkowo mały i drobny. Teraz, gdy tak szedł, przedsięwzięcie jego wydało się rzeczą tak nieprawdopodobną jak zdobycie cytadeli! — Dość, panie Huish! Tak wystarczy! — zawołał Attwater. — Z tej odległości, nie
opuszczając rąk, jak przystało na dobrego chłopca, moŜe mię pan wtajemniczyć w zamiary swego kapitana. Dzieliło ich, być moŜe, około czterdziestu stóp. Huish wymierzył przestrzeń wzrokiem i zaklął w duchu. Zmęczył się, brnąc przez piaski, bolały go takŜe ramiona. — W dłoni prawej ręki ściskał flaszeczkę. Głos mu drŜał, serce biło, gdy wreszcie przemówił: — Panie Attwater — zaczął. — Nie wiem, czy pan kiedy miał matkę... — Mogę panu ułatwić: miałem matkę! — powiedział Attwater. — Ale, jeŜeli wolno mi prosić, wolałbym, Ŝeby nie wspominać jej imienia w naszych pertraktacjach. Muszę panu powiedzieć, Ŝe jestem nieczuły na patos. — Bardzo mi przykro, sir, jeśli mimo woli wdarłem się w pańskie prywatne uczucia — ciągnął Huish. — Ale nigdy nie uda się panu wmówić we mnie — dodał postępując o krok — Ŝe nie jest pan skończonym dŜentelmenem. Poznaję dŜentelmena od pierwszego wejrzenia. Więc dlatego tak śmiało oddaję się w miłościwe ręce pana. CięŜka to sprawa, oczywiście! CięŜko to przyznać się do poraŜki. CięŜko przyjść i błagać pana o zmiłowanie... — Gdyby rzeczy ułoŜyły się inaczej, wy byście tu byli panami, co? — spytał Attwater. — Rozumiem pańskie uczucia, panie Whish! — Pan mię sądzi — powiedział Huish. — Panie Attwater! Bóg jeden wie, jak niesłusznie! Twój Bóg widzi mnie — oto zdanie, które ojciec mój własnoręcznie wpisał do Biblii. — Przykro mi, ale jeszcze raz muszę prosić pana o wyrozumiałość — powiedział Attwater. — Ale jeŜeli mię oczy nie mylą, posunął się pan nieco od wymierzonej linii demarkacyjnej. Prosiłbym więc, Ŝeby pan cofnął się o jeden... dwa... trzy kroki i tam pozostał... Na to oczywiste wmieszanie się w jego plany diabeł wyjrzał z twarzy Huisha i Attwater natychmiast go dojrzał. Zaczął coś podejrzewać. Zmarszczył czoło. Patrzył na małego człowieka. Po cóŜ chce się zbliŜyć? Jeszcze chwila, a schwycił za broń. — Zrób mi pan łaskę i otwórz dłoń! — zawołał. — Otwórz szeroko dłoń! PokaŜ mi swoją dłoń z rozczapierzonymi palcami, ty psie! — krzyczał. Wściekłość i pewność, Ŝe się nie omylił, owładnęły nim. Prawie jednocześnie nieposkromiony Huish postanowił rzucić swoją flaszkę i Attwater pociągnął za cyngiel. Zaledwie jedna sekunda dzieliła moment tych dwóch
decyzyj, ale przewaga okazała się po stronie człowieka ze strzelbą. Zanim flaszka wypadła z rąk eks-subiekta — kula przeszyła ją i jego. Przez jeden krótki moment nieszczęśliwy znalazł się jakby w morzu dymiącego kwasu, wijąc się w mękach i wydając oszalałe jęki. Jeszcze chwila, a druga litościwa kula połoŜyła go trupem. Wszystko to stało się w oka mgnieniu. Zanim Herrick się odwrócił, zanim z piersi Davisa wyrwał się krzyk przeraŜenia, eks-subiekt leŜał na piasku nieruchomy. Attwater podbiegł do nieboszczyka. Pochylił się nad nim, przyjrzał mu się uwaŜnie. Dotknął palcem kwasu i twarz jego pobladła i zmartwiała z odrazy. Davis nie poruszył się. Stał, zdumiony, oparłszy się plecami o figurę, nieco pochylony ku przodowi. Attwater odwrócił się spokojnie i wymierzył do niego lufę strzelby. — Davis! — zawołał przejmującym głosem. — Daję ci sześćdziesiąt sekund na pojednanie się z Bogiem! Davis patrzył nie rozumiejąc. Nie myślał o obronie, nie sięgnął po pistolet. Wyprostował się na spotkanie śmierci. Nozdrza mu się rozszerzyły. — Sądzę, Ŝe nie naleŜy nudzić Starego — powiedział. — Sądzę, Ŝe uczciwiej po prostu trzymać język za zębami! Attwater strzelił. Ofiara drgnęła spazmatycznie i tuŜ nad głową Davisa dziura splamiła białą twarz drewnianej figury. Straszliwa przerwa. Po czym — drugi strzał, świst kuli i nowa dziura w drzewie. Kapitan poczuł, jak pęd powietrza musnął mu policzek. Trzeci strzał — i kula zadrasnęła mu ucho. A znad wymierzonej lufy Attwater uśmiechał się jak czerwonoskóry Indianin. Davis przejrzał okrutną grę, której był celem. Trzykrotnie pił śmierć i będzie musiał pić ją jeszcze siedem razy, zanim go wyprawią na tamten świat. Podniósł ramiona. — Dość! — powiedział. — Przyjmuję twoje sześćdziesiąt sekund. — Zgoda! — rzekł Attwater. Kapitan zacisnął powieki mocno, jak dziecko. Podniósł ramiona gestem tragicznym, w którym było jednak coś zabawnego. — BoŜe! — przez miłość Chrystusa zechciej zaopiekować się mymi dziećmi! — powiedział. A potem po pauzie: — Przez miłość Chrystusa, BoŜe! Otworzył oczy i patrzył na wymierzoną ku sobie lufę. Usta mu drŜały. — Nie męcz mię długo! — błagał. — To cała twoja modlitwa? — spytał Attwater dziwnym głosem. — Tak sądzę...
— Tak? — powiedział Attwater, opierając strzelbą o piasek. — JuŜ? Pojednałeś się z Bogiem? Bo ze mną juŜ zgoda. Idź i nie grzesz więcej, grzeszny ojcze! I pamiętaj: co uczynisz bliźnim — Bóg odda z nawiązką twoim niewinnym dziatkom. Nieszczęsny Davis zrobił kilka kroków na zgiętych kolanach, po czym upadł na piasek i zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, głowa jego spoczywała na ręku Attwatera, tuŜ obok stał jeden z Murzynów w hełmie nurka i z kubkiem wody, którą niedawny kat zwilŜał Davisowi twarz. Wspomnienie upiornych przeŜyć wróciło w jednej chwili. Znowu ujrzał o parę kroków zwłoki Huisha. DrŜącymi rękoma uchwycił się człowieka, którego chciał zamordować. I głosem podobnym do głosu dziecka, gdy je nękają złe sny, zawołał: — CzyŜ nie ma miłości? CóŜ mam uczynić, aby osiągnąć zbawienie?! — O! — pomyślał Attwater. — To szczera skrucha... ROZDZIAŁ 12 KONIEC Pewnego upalnego, rozsłonecznionego południa, jakie dwa tygodnie po wyŜej opisanych zdarzeniach, a w miesiąc od chwili rozpoczęcia naszego opowiadania, na piasku, okalającym lagunę, moŜna było dojrzeć postać człowieka . zatopionego w modlitwie. Szereg drzew palmowych oddzielał go od zabudowań, a z miejsca, na którym klęczał, jedynym widzialnym dziełem rąk ludzkich był szkuner „Farallone”, który zmienił nieco swe połoŜenie i stał zakotwiczony na środku laguny. Szum morza obijał się echem w kaŜdym zakątku wyspy; bliŜej brzegu rosnące palmy trzeszczały i drŜały na wichrze, rosnące dalej — dźwięczały stłumionym szmerem, przypominającym gwar miasta. Człowiek, mniej zatopiony w modlitwie, musiałby usłyszeć dźwięki dochodzące od strony zabudowań. Panował tam oŜywiony ruch. Attwater, rozebrany do koszuli, nie Ŝałując fatygi, kierował pracą pięciu Kanaków. Jego wesoły głos i raźne ruchy Kanaków pozwalały się domyślać, Ŝe wprowadza się tu w czyn jakieś przyjemne przedsięwzięcie. Union Jack powiewał na dachu. Ale człowiek zatopiony w modlitwie zdawał się nie słyszeć tych głosów. Szept jego podnosił się i opadał, a na twarzy czytać było moŜna na zmianę: lęk i błogość. Przed jego zmruŜonymi oczami od dłuŜszej juŜ chwili lekka łódź mknęła w kierunku „Farallone”. I nagle na pokładzie szkunera pokazała się postać Herricka, który chodził miarowo od przodu okrętu ku domkowi kapitańskiemu. Krokom jego towarzyszyła mgiełka dymu i zaledwie zdąŜył wsiąść do łodzi, płomienie objęły szkuner. Palił się
wesoło. Herrick nie Ŝałował nafty, a wiatr dmący z morza rozwiewał ogień. Na pół drogi od brzegu Herrick obejrzał się i ujrzał „Farallone” objętą po top-maszty płomieniem. Wielkie smugi dymu unosiły się nad laguną. W niespełna godzinę, myślał, woda zamknie się nad kradzionym okrętem. Łódź gnana wiatrem pędziła szybko. Herrick, mając oczy wciąŜ zajęte badaniem spustoszenia, jakie płomienie czyniły na okręcie, poczuł nagle, Ŝe fala pędzi go ku północnej grupie palm. Wtedy dopiero ujrzał Davisa pogrąŜonego w modlitwie. Z piersi Herricka wydarł się okrzyk — na pół zdumienia, na pół irytacji. Szybko pochwycił za wiosła i skierował łódź ku miejscu, gdzie klęczał kapitan. Wylądowawszy podbieg do Davisa i pochylił się nad nim. Modlitwa jednak nie milkła. Nie podobna było przerwać Davisowi jego poboŜnych praktyk, więc czas jakiś słuchał ich z uczuciem litości zaprawionym drwiną: ale gdy jego własne imię zaczęło się w tych modlitwach powtarzać i to z soczystymi epitetami, połoŜył dłoń na ramieniu kapitana. — Przepraszam, Ŝe przerywam te ćwiczenia! — rzekł. — Ale spojrzyj na „Farallone”! Kapitan zerwał się na równe nogi. Stał i patrzył zdumiony. — Panie Herrick! — tak się nie przeraŜa ludzi — rzekł. — Nie czuję się dobrze, odkąd... — urwał. — Co pan mówił? Aha! „Farallone”! — spojrzał obojętnie. — Tak! — powiedział Herrick. — Płonie! Domyślasz się, co to znaczy? — „Trinity Hall”, mam wraŜenie! — powiedział kapitan. — Ten sam! — powiedział Herrick. — Dał znać o swym przybyciu przed godziną i będzie tu lada chwila! — Co mnie to obchodzi! — westchnął kapitan. — Och, co za niewdzięczność! — zawołał Herrick. — MoŜe wyda ci się to dziwne — powiedział kapitan — ale widzisz, sam nie wiem, czy nie wolałbym zostać na tej wyspie. Znalazłem tu spokój, spokój w wierze! Och, ta wyspa jest w sam raz dobra dla Johna Davis! — Co za głupstwa gadasz! — zawołał Herrick. — Jak to?! PrzecieŜ wszystko stało się, jakeś tego chciał!? Po „Farallone” ani śladu. Załoga zwolniona. Przyszłość twoja, Ŝony i dzieci — zabezpieczona! PrzecieŜ jesteś beniaminkiem, oczkiem w głowie Attwatera! — Nie mów pan tak, panie Herrick! — spokojnie rzekł kapitan. — Sam wiesz, Ŝe nie robi on między nami róŜnicy. Ale, och, dlaczego nie chcesz być z nami?! Dlaczego nie iść wprost do Jezusa i spotkać się w Jego cudownej krainie? To jedno tylko!
Powiedz: wierzę! WspomóŜ mnie w mojej wierze. Panie! I on otoczy cię ramieniem. Widzisz, ja wiem! Sam byłem grzesznikiem!