Wszystkim dotkniętym demencją, a w szczególności Pat Hanrahan, której nigdy nie zapomnę
1 ANNA Piętnaście miesięcy temu… Nikt nie wierzy w to, co mówię… Jeśli powiem, że – przykładowo – przypala się grzanka albo że zaraz zaczną się wiadomości o osiemnastej, ludzie są zdumieni. No proszę! Rzeczywiście! Zaraz zaczną się wiadomości. Brawo, Anno. Może gdybym miała osiemdziesiąt osiem lat zamiast trzydziestu ośmiu, nie przejmowałabym się tym. Chociaż kto wie. Jako nowa mieszkanka Rosalind House, domu opieki dla emerytów, postrzegam problemy starszych z większym zrozumieniem. – Anno, to Bert – mówi ktoś, gdy kłania mi się mężczyzna podpierający się balkonikiem. Przedstawiono mi już kilka osób, które wyglądają mniej więcej tak jak Bert: starzy, poszarzali, zgarbieni ludzie. Siedzimy na słońcu, w wiklinowych fotelach ogrodowych, i wiem, że Jack przyprowadził mnie tu po to, żebyśmy oboje poczuli się lepiej. Tak, wprowadzasz się do domu starców, ale patrz, mają ogród! Macham do Berta, nie odrywając jednak wzroku od trawnika, gdzie mężczyzna w szlafroku w granatowe i czerwone paski wyciąga monety zza ucha mojemu pięcioletniemu bratankowi Ethanowi. Poprawia mi się nastrój. Ethan zawsze żartuje, że jest moim ulubionym bratankiem, i choć zaprzeczam temu publicznie, taka jest prawda. Jest najmłodszym z synów Jacka i zdecydowanie tym najlepszym. Kiedy miał cztery lata, pewnego razu zabrałam go na przejażdżkę swoim motocyklem. Nie zaproponowałam tego Braydenowi ani Hankowi. Powiedzieliby, że to zbyt niebezpieczne, a potem poskarżyliby się mamie. Z tego, co wiem, Ethan tego nie zrobił. Brayden i Hank wiedzą, co mi jest – poznaję to po tym, jak bez przerwy zerkają na matkę, kiedy ze mną rozmawiają. – A to Clara. Clara podchodzi do nas z godną podziwu szybkością (w porównaniu z innymi rezydentami). Ma przynajmniej osiemdziesiąt lat, ale jest postawna, bardziej krzepka niż pozostali. Przez te puchate, żółtosiwe włosy przypomina mi kurze pisklę. – Bardzo chciałam cię poznać – mówi, po czym daje mi buziaka, a ja czuję na policzku jej wąsik. Zwykle nie lubię być całowana, ale z jej strony gest ten wydaje mi się dziwnie naturalny. A ostatnimi czasy bardzo szanuję ludzi, którzy zachowują się przy mnie naturalnie. – Jeśli będziesz czegoś potrzebować, daj mi znać, złotko – dodaje, po czym odchodzi w stronę wielkiego dębu. Zbliżywszy się do niego, całuje mężczyznę w pasiastym granatowo-czerwonym szlafroku prosto w usta, trochę jakby zaznaczała swoje
terytorium, pokazywała, co do niej należy. Obok mnie Jack rozmawia z Erikiem, kierownikiem ośrodka – brzuchatym mężczyzną o czerwonej twarzy, z grubym wąsem à la Tom Selleck i piskliwym śmiechem, który powinien raczej należeć do kobiety po osiemdziesiątce. Za każdym razem, kiedy go słyszę (czyli wielokrotnie, bo Eric parska na koniec każdego zdania), zaczynam się rozglądać, czy nie ma gdzieś w pobliżu grupki starszych pań chichoczących nad robótkami. On i Jack rozmawiają, a ja słyszę, co mówią, ale właściwie ich nie słucham. – Prowadzimy wiele różnych zajęć… będzie aktywna… opieka i ochrona dwadzieścia cztery godziny na dobę… doświadczenie z demencją… najlepsze możliwe dla niej miejsce… Ple, ple, ple. Eric zachowuje się tak, jakby za wszelką cenę chciał się wszystkim przypodobać. Jeszcze kilka lat temu wymienilibyśmy znaczące spojrzenia, ale dziś Jack to łyka. Z radością ignoruje fałszywy śmiech Erika, jego za ciasne chinosy, wzrok, który co kilka chwil zbacza na prawo (w okolice mojego dekoltu). Jak dotąd, jedyną rzeczą przemawiającą na jego korzyść jest ta, że kiedy przyjechaliśmy, zapytał mnie o radę co do kolana, które sprawia mu nieco kłopotów (może miał nadzieję, że mu je pomasuję). Wyjaśniłam, że potrzebuje lekarza, a nie ratownika medycznego, ale zrobiło mi się miło, że zapytał. Ostatnimi czasy najciekawsze rozmowy z moim udziałem dotyczą ulubionego koloru albo potrawy. Lubię, kiedy ludzie pamiętają, że jestem człowiekiem, a nie tylko osobą z alzheimerem. Zdaje się, że Jack o tym zapomniał. Odkąd wprowadziłam się do niego i Helen, przestał być moim bratem i stał się ojcem, czego zwyczajnie nie da się znieść. Myśli, że nie słyszę, kiedy razem z Helen rozmawiają o mnie szeptem w kuchni. Że nie zauważam wymiany spojrzeń, kiedy tylko zaproponuję, że odprowadzę chłopców do szkoły. Że nie widzę, jak Helen śledzi nas samochodem, upewniając się, że po drodze nie popadnę w dezorientację. Jack już kiedyś przez to przechodził – oboje przechodziliśmy – i wiem, że uważa się w tej kwestii za eksperta. Muszę mu przypominać, że jest prawnikiem, a nie neurologiem. Tak czy inaczej, to zupełnie różne przypadki. Mama całkowicie wypierała obecność choroby. Walczyła, aby utrzymać swoją niezależność, póki nie spaliła naszego domu rodzinnego. Ja nie mam jednak zamiaru walczyć z tym, co nieuniknione. Dlatego właśnie wprowadzam się do domu opieki. Dobra strona tego miejsca, jeśli szukać pozytywów, jest taka, że nie wszyscy są tu wariatami. Razem z Jackiem sprawdziliśmy kilka ośrodków dla ludzi z demencją, które były niczym Planeta Zombie, pełne wariatów i ludzi o nieobecnych spojrzeniach. To miejsce przynajmniej jest przeznaczone dla przeciętnego wiekowego towarzystwa – takiego, które trzeba oprać i nakarmić. Taki jakby hotel dla emerytów (zamożnych emerytów, sądząc po czeku, jaki Jack wypisał dziś rano). Mimo to nie do końca cieszę się z tego, że tu jestem. Czułam się już dostatecznie źle, kiedy Jack posłał mnie do „przedszkola” dla dorosłych. Poważnie, tak to wyglądało.
Dom dziennego pobytu z programem opieki dla ludzi takich jak ja. I jednocześnie nie takich jak ja, bo przy zaledwie pięciu procentach chorych na alzheimera poniżej sześćdziesiątego piątego roku życia ludzi podobnych do mnie nie ma zbyt wielu. To właśnie czyni tę sytuację jeszcze bardziej nietypową. Nie wprowadzam się do byle domu opieki – a skąd! Przyjechaliśmy z Filadelfii aż do Short Hills w New Jersey, żebym mogła mieszkać z ludźmi podobnymi do mnie. Z jakimś gościem, który także ma wczesną demencję, kimś, o kim Jack dowiedział się przez organizację wspierającą osoby z tego typu schorzeniami. Odkąd Jack go odkrył, uparł się jak dziki osioł, żeby umieścić mnie w tym samym ośrodku, w którym mieszkał tamten. Jakby myślał, że dwoje młodych w gronie staruszków uczyni z domu opieki kolonie letnie. – Chcesz poznać Luke’a, Anno? – pyta Eric, a Jack z entuzjazmem kiwa głową. Luke to pewnie ten gość. Ciekawe, czy zjedzie po linie z drzewa, albo coś w tym rodzaju. Będzie musiał zrobić niezłe wejście, jeśli ma poprawić mi humor. – Wolałabym pójść do swojego pokoju – mówię. Jack i Eric spoglądają po sobie, a ja widzę, jak rzedną im miny. – Jasne – odpowiada Jack. – Chcesz, żebym cię zaprowadził? – Nie, dam sobie radę. – Wstaję. Nie chcę patrzeć na Jacka, ale on też podnosi się z krzesła i staje tuż przede mną, twarzą w twarz, w taki sposób, że zasłania mi widok. Ma wielkie oczy, w których wzbierają łzy. Dostrzegam w tym spojrzeniu mężczyznę o miękkim sercu, którym był mój brat, zanim znieczuliło go zetknięcie się z demencją i porzuceniem. – Anno – mówi. – Wiem, że się boisz. – Boję? – prycham, ale obraz zaczyna mi się rozmywać. Naprawdę się boję. Kiedy jesteś jednym z bliźniąt, przyzwyczajasz się do myśli, że masz kogoś przy sobie, zawsze kiedy tego potrzebujesz. Za chwilę jednak Jack odjedzie. A ja zostanę sama. – Spadaj już, okej? – mówię w końcu do brata. – Za pół godziny mam pedicure. Macie tu spa, prawda? Jack śmieje się lekko, ocierając łzę z policzka. Kiedy byliśmy młodsi, opalał się na złoto; teraz jego skóra wygląda nieco szaro, jest prawie tak blada jak moja. Podejrzewam, że ma to jakiś związek ze mną. – Ethan! Chodź się pożegnać z Anną. Ethan pędzi do nas przez trawnik i rzuca mi się w ramiona. Dusi mnie w uścisku. – Pa, Anno-Fontanno. Kiedy się odrywa, patrzę uważnie na wielki biały opatrunek, który zakrywa jego lewy policzek, i próbuję sobie przypomnieć zaognione, czerwone poparzenia i obrzęki pod spodem. M u s z ę je pamiętać. To z ich powodu tu jestem. Kiedy po raz pierwszy zorientowałam się, że coś jest ze mną nie tak, byłam w galerii handlowej. Taszczyłam torby do wyjścia, gdy zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, gdzie zaparkowałam samochód. Parking miał siedem pięter. Stojąc w windzie, gapiłam się na przyciski. Żaden nie wydawał mi się bardziej znajomy od innych.
W końcu poszłam do budki ochroniarza. Mężczyzna za biurkiem zaśmiał się i powiedział, że to się często zdarza. Wziął do ręki krótkofalówkę i poprosił mnie o numer rejestracyjny. Kiedy spojrzałam na niego pustym wzrokiem, uśmiechnął się. – Marka i model? To było takie proste pytanie. Jednak im dłużej próbowałam znaleźć odpowiedź, tym bardziej była ona nieosiągalna. Jak czyjeś zdjęcie ze znakiem zapytania na twarzy, kryminalista z kurtką na głowie – coś tam było, ale mój mózg nie pozwalał mi tego zobaczyć. Mężczyzna przestał się uśmiechać. – Kolor? Mogłam jedynie wzruszyć ramionami. Liczyłam na to, że powie, że to też się często zdarza. Ale on milczał. Do domu wróciłam autobusem. Gdybym przeszła badania na obecność zmutowanego genu, tak jak Jack, wiedziałabym na pewno, że choroba się zbliża. Ale wiadomość o tym, że w kwiecie wieku trafi cię szlag, jakoś nie mieściła się w moich planach na życie. Potem takie rzeczy zaczęły się zdarzać notorycznie. Zwykle mogłam się jakoś usprawiedliwić. Pewnie, zapominałam o wielu spotkaniach, ale byłam przecież zapracowaną ratowniczką z pogotowia. Gubienie się w drodze do domu z pracy było wprawdzie nieco stresujące, ale nigdy nie miałam dobrej orientacji w terenie. Zdarzały się jednak historie trudniejsze do wytłumaczenia. Na przykład kiedy rozwaliłam szybę auta kijkiem narciarskim, bo nie działały mi kluczyki (a potem okazało się, że samochód należy do rodziny mieszkającej po przeciwnej stronie ulicy). I kiedy pojawiłam się w pracy w swój wolny dzień (czwarty raz z rzędu). Dopiero gdy zapomniałam słowa „bliźniak”, przedstawiając Jacka mojemu kumplowi z pracy, Tyrone’owi, zaczęłam się martwić naprawdę. To było rok po incydencie z parkingiem. Pamiętam, jak wpatrywałam się w Jacka, zastanawiając się, czy w ogóle istnieje słowo na określenie tego, kim dla siebie jesteśmy. Na próżno przeszukiwałam ciemne, zakurzone zakamarki mózgu. W końcu nazwałam go osobą, którą moja matka nosiła w macicy w tym samym czasie co mnie. Tyrone się roześmiał; zawsze uważał, że jestem stuknięta. Ale Jack nie. A ja wiedziałam, że jest już po zawodach. Tamtego dnia zwolniłam się z pracy. Skoro nie pamiętałam słowa „bliźniak”, to co się stanie, jeśli nie będę umiała zrobić komuś sztucznego oddychania albo postanowię podnieść poszkodowanego z możliwym urazem karku? Miałam przeczucie, że już i tak nie jestem w najlepszej formie. A skoro wiedziałam, że coś się wydarzy, to nie miałam powodu, by przeciągać sprawę. Ta sama teoria tyczy się życia. Życie zmierza w jedną stronę. Mogę zostać na prawym pasie i powoli staczać się po zboczu, obrastając w mech i pajęczyny, aż w końcu, gdy się już zatrzymam, będę pokryta takim syfem, że nikt mnie pod nim nie rozpozna. Tak zrobiła mama. Tak robi większość ludzi. Ale to nigdy nie było w moim
stylu. W Rosalind House jest dużo leków. Tyle że każdy ma swój koszyczek. Co rano pielęgniarka przemierza korytarze z wózkiem pełnym koszyczków, niczym sprzedawczyni aptecznych cukierków. W moim koszyku jest Aricept, okrągła tabletka w brzoskwiniowym kolorze, odpowiadająca za spowolnienie procesu rozpadu połączeń, które przekazują informacje pomiędzy komórkami nerwowymi. W koszyczku znajduje się też przezroczysta, żółta, długa i cienka witamina E. No i jest jeszcze Celexa, silny lek antydepresyjny, za sprawą którego miało mi się wydawać, że to wszystko to nic wielkiego. O tym przynajmniej wiem n a p e w n o, że nie działa. Zaczynam się ubierać dopiero w drugim tygodniu w Rosalind House. I zastanawiam się, po co mi to. Jedyne, co tu robię, to leżę w łóżku, skrobię coś w swoim pamiętniku i gapię się przez okno. Wszystkim gościom, którzy mogą chcieć mnie odwiedzić (pomijając Jacka), powiedziano na moją prośbę, że przebywam w placówce na drugim końcu kraju (przecież i tak nie będę ich pamiętać, a wizyt z litości potrzebuję jak dziury w bucie). Eric, kierownik, co chwilę do mnie zagląda, próbując namówić na grę w bingo (jasne, próbuj dalej). Wpadają tu różne pielęgniarki. Ale z pokoju wyszłam tylko raz, a wtedy tak się pogubiłam, że nie mogłam znaleźć drogi z powrotem. Wśród moich wpadek ta nie była najgorsza. Wiedziałam przynajmniej, że jestem w Rosalind House. Wiedziałam, że mam jakiś pokój. Ta wycieczka utwierdziła mnie jedynie w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Domu opieki. Za oknem przystojny ogrodnik przycina bukszpan. Na zewnątrz jest ciepło, więc ma na sobie tylko cienką białą koszulkę, dzięki czemu mogę się cieszyć widokiem jego umięśnionego ciała. Kilka lat temu wychyliłabym się i poprosiła o gałązkę czy coś, a nawet zapytałabym, czy nie potrzebuje pomocy (kiedy byliśmy mali, spędzaliśmy z Jackiem dużo czasu w ogrodzie z mamą, sadząc rośliny, plewiąc, mulczując). Ale teraz nie mam nawet ochoty odwzajemnić jego uśmiechu. Jestem zbyt zajęta myśleniem o Ethanie. I o wypadku. To zdarzyło się nocą. Nie mogę spać, co stanowi jeden ze wspaniałych efektów ubocznych choroby. Byłam w salonie, próbując dojść do tego, jak się włącza Xboxa, kiedy usłyszałam za sobą kroki małych stóp. – Zróbmy sobie fonfuj. „Fonfuj” to wariacja na temat fondue. Nazywamy tak rozpuszczanie w garnku batoników na ohydną z wyglądu papkę i maczanie w nim ciastek, pianek czy innych rzeczy, jakie mamy pod ręka. Zgodziłam się z kilku powodów: po pierwsze, uwielbiam fonfuj. Po drugie, nie jestem jego matką – to nie moja działka martwić się o jego zęby albo brak snu. Po trzecie, moje życie zmierza na łeb, na szyję do punktu, w którym nie będę już dłużej wiedzieć, kim jestem. Jasne, że póki jeszcze wiem, zrobię fonfuj dla swojego bratanka. Nastawiliśmy fonfuj i graliśmy na Xboksie, kiedy dobiegł nas zapach spalenizny. Ethan i ja spojrzeliśmy po sobie.
– Kur…ka! – powiedziałam. – Fonfuj. Zerwałam się do kuchni. Spalenie całego domu nie utwierdziłoby Jacka w przekonaniu, że jestem w pełni samodzielną osobą. Otworzyłam drzwi na oścież, gotowa, żeby chwycić za gaśnicę, ale zamiast wejść do kuchni, weszłam do łazienki. Odwróciłam się, otworzyłam kolejne drzwi. Szafa pełna ręczników. Znów się obróciłam. Gdzie, do cholery, była kuchnia? Nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Wiedziałam, że muszę jedynie zachować spokój, poczekać kilka minut i wszystko wróci do normy. Ale ten cuchnący zapach robił się coraz mocniejszy i nigdzie nie widziałam Ethana. A do tego nie potrafiłam nawet znaleźć wyjścia z pieprzonej łazienki! Wtedy usłyszałam krzyk bratanka. Z tego, co powiedział Jack, po tym, jak poszłam w przeciwną stronę, Ethan wbiegł do kuchni i próbował ściągnąć rondel z kuchenki. Rączka była rozgrzana do czerwoności. Tak szybko cofnął od niej dłoń, że rondel się zakołysał, pryskając czekoladą na jego policzki. Najgorsze, oprócz wyrządzenia krzywdy Ethanowi, było to, że mieli co do mnie rację. Nie można mi powierzyć opieki nad moim bratankiem. Nie można mnie zostawić samej, nawet na sekundę. – Puk, puk. Odwracam głowę w stronę drzwi, które wiecznie są otwarte dzięki chudej opiekunce, która ma chorobliwą obsesję na punkcie świeżego powietrza. Za każdym razem, kiedy próbuję je zamknąć, pojawia się jak magiczna powietrzna wróżka – świeże powietrze, świeże powietrze, ŚWIEŻE POWIETRZE! Ale tym razem kiedy się odwracam, widzę Erika z wielkim psem przy nodze. Czuję, jak wszystko zaciska mi się w środku, jakbym tworzyła obronną tarczę. – Cześć – mówi. – Jak się miewasz? – Dobrze – odpowiadam w stronę psa, bo najwyraźniej nie jestem w stanie patrzeć nigdzie indziej. – Wszyscy są dla ciebie mili? – Mhm. To owczarek niemiecki. Ma żółte i błyszczące od śliny zęby, po pysku trudno rozpoznać, czy będzie się łasił, czy może warknie, jak to zwykle robią psy, żebyś wiedział, że musisz mieć się na baczność. Jestem wesoły? Jestem zły? Podejdź bliżej, a się przekonasz. – Ojej – odzywa się Eric. – Boisz się psów? Staram się zrobić odważną minę, ale najwyraźniej bezskutecznie, bo Eric posyła psa na zewnątrz. Wchodząc dalej do pokoju, zatrzymuje się przy akwareli na ścianie, którą pewnie powiesił Jack. Należała do mojej matki. – Bardzo ładna – mówi. – Weź sobie – odpowiadam. Marszczy czoło. – Wiesz, że nie musisz całymi dniami siedzieć w swoim pokoju. Mamy autobus, który
dwa razy dziennie jeździ do miasta. Niektórzy rezydenci lubią wybrać się do galerii albo do kina. Siadam prosto. – A wolno mi? – Pewnie. Dziś grupę eskortuje Trish. Znów opadam na łóżko. – Mamy też gry planszowe w bawialni – mówi. – Staramy się zachęcać rezydentów, żeby tam przychodzili, kiedy są w domu. Ludzie czują się odizolowani, jeśli cały czas przesiadują w swoich pokojach. – Nie przeszkadza mi to. Eric przysiada na skraju łóżka i marszczy czoło. Oho. Nadeszła pora na małą pogadankę. Zabiera się do niej z niechęcią, a ja nie chcę jej wysłuchiwać. Pewnie gdzieś w środku wie, że gdyby tu mieszkał, też siedziałby w swoim pokoju. Ale nie taka jest wersja oficjalna. – Dobra – wcinam się, zanim zacznie (głównie dlatego, że chcę, żeby zszedł z mojego łóżka). – Bawialnia? Tam wszyscy chodzą? Przyjdę dzisiaj. Obiecuję. Eric wzdycha. – Nie musisz iść do bawialni. Nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, że chcę, abyś była tu szczęśliwa. – Wiem. – Wszyscy chcą, żebym czuła się tu szczęśliwa. Jeśli będę szczęśliwa, oni nie będą musieli czuć się winni. Eric kładzie dłoń niebezpiecznie blisko mojego uda. – Daj nam szansę, Anno. Nie będę udawał, że wiem, jak się czujesz. Ale wiem, że twój brat nie umieścił cię tu po to, żebyś najpierw zmarniała, a potem umarła tu zamknięta. Nadal masz przed sobą dużo do przeżycia, tylko nie możesz się poddawać. – Puszcza do mnie oko. – Jack mówił mi, że lubiłaś sporty ekstremalne. Muszę przyznać, że bardzo się ucieszyłem, kiedy to usłyszałem. Tu najwyższy poziom adrenaliny daje wieczór bingo. Uśmiecha się szeroko i widzę, że próbuje wymóc na mnie to samo. W zamian mrużę oczy. – Masz rację – kwituję. – Nie wiesz, jak to jest być w mojej skórze. Mówią, że kiedy tracisz jedne zmysły, inne się wyostrzają. Myślę, że to prawda. Były czasy, kiedy miałam język ostry jak brzytwa. Jeśli tylko można było zarzucić jakimś żartem, robiłam to pierwsza (i nikt nie opowiadał go z większą ikrą niż ja). Teraz nie jestem już taka lotna, ale stałam się bardziej spostrzegawcza, zwłaszcza jeśli chodzi o stan umysłu innych ludzi. Więc kiedy przez moje drzwi wpada młoda kobieta ze sterczącymi blond włosami, wiem od razu, że nie tylko się zgubiła, lecz także że czymś się przejmuje. – Oj… – mówi. – Gdzie jest łazienka dla odwiedzających? Oczywiście nie mam pojęcia. Kiedy zostałam zdiagnozowana, mój neuropsycholog
(nazwałam go Doktor Mózg) wytłumaczył mi, że wspomnienia zwykle ulatniają się w odwrotnej kolejności. To oznacza, że moje najstarsze wspomnienia pozostaną ze mną najdłużej, a nowe informacje, w tym łazienka dla odwiedzających, szybciej znikną w czarnej dziurze w moim mózgu, z której nie ma powrotu. – Przepraszam, nie wiem – mówię kobiecie. Zauważam, że jej twarz jest wykrzywiona i czerwona. Wilgotna. – Wszystko w porządku? Wzdycha i spodziewam się, że odwróci się i wyjdzie, żeby dalej szukać łazienki. Ale zostaje. – Tak – pociąga nosem. – To znaczy nie. Chodzi o mojego dziadka. On jest… niemożliwy. – Który to twój dziadek? – Bert. Bert Dickens. – Aha – mówię, choć nie pamiętam, żebym poznała jakiegoś Berta. – Czy on… ma się dobrze? – Fizycznie tak. Mentalnie nie bardzo. Przepraszam, nie powinnam była tu tak wparować. Czy…? – Nie jestem zajęta. – Niedomówienie stulecia. – Co się dzieje z Bertem? – Na pewno chcesz tego słuchać? – Pewnie, że na pewno. – No dobra. – Wchodzi głębiej do pokoju. – Chodzi o to… – Wyciąga rękę i przebiera palcami. – Że wychodzę za mąż. Przyglądam się pierścionkowi z brylantem i uśmiecham, bo tak wypada, choć nigdy nie rozumiałam, o co to całe zamieszanie z błyszczącymi kamieniami. – Moje gratulacje. – Dzięki. Spoglądam na swój serdeczny palec, nagi od prawie roku. Knykieć zdaje się teraz bardziej wystawać bez kotwicy, która ściągała go w dół. – Bert go nie lubi? – Tak. To znaczy, nie. Lubi go. Ale nie chce, żebyśmy się pobierali. – Dlaczego? – Uważa, że nasza rodzina jest przeklęta. I to nie są jakieś starcze wymysły. On zawsze tak uważał. Jego żona, moja babcia, umarła, kiedy mama była mała. A mama umarła, kiedy miałam cztery lata. Sądzi, że kiedy wyjdę za mąż, klątwa będzie trwać dalej. – Przykro mi z powodu twojej mamy. – Dzięki. – Dlaczego uważa, że to małżeństwo powoduje klątwę? Czemu nie dziecko? Dziewczyna spogląda na mnie dziwnie, a ja zdaję sobie sprawę, że w ten sposób nie pomagam. – Hej, ja tylko chcę powiedzieć, że teoria nie jest nie do obalenia. Może będziesz w stanie go przekonać, że to dziecko jest wszystkiemu winne?
– Tylko co się stanie, kiedy będę mieć dziecko? – A dziecka też chcesz? Kiwa głową. Gdzieś w głębi duszy myślę sobie, że jest nieco zachłanna. – A czy ty wierzysz w tę klątwę? – pytam. – Nie. To znaczy, moja rodzina ma pecha, ale… Nie. Nie wierzę. Ale chcę, żeby dziadek przyszedł na ślub, a on upiera się, że nie ma mowy. Że nie mógłby patrzeć na to, jak przypieczętowuję swój los. – Powiedz mu, że jeśli nie wyjdziesz za mąż, twój los będzie gorszy niż śmierć. Dziewczyna przygląda mi się, mrużąc oczy. – Powiedz mu, że jeśli pójdziesz do grobu, mając swojego narzeczonego za męża, to umrzesz szczęśliwa. Powiedz mu, że nawet jeśli ma rację, to wolisz przeżyć rok prawdziwego szczęścia, niż nigdy się nie dowiedzieć, jak to jest. – Zastanawiam się przez chwilę. – Jeśli powie, że się mylisz, zapytaj go, czy żałuje, że kiedykolwiek poślubił swoją żonę. – Wow – mówi. – Dobra jesteś. Jest takie powiedzenie, które to idealnie określa, i próbuję przywołać je w głowie. Powoli zaczynam sobie przypominać. – Żyć w strachu… – zaczynam, ale reszta mi umyka. Puf! Znikło. – Żyć w strachu, to jak nie żyć wcale? – Tak, właśnie. – Masz rację. Przecież nosił Myrnę na rękach. Nie ma mowy, żeby wolał się z nią nie ożenić. A poza tym jeśli będę słuchać jego głupich przesądów, to jedynie potwierdzę, że ten cały pomysł z klątwą może być prawdziwy. – Wzdycha. – Dzięki za ten głos rozsądku. Chyba powinnam już pójść. Przechyla głowę w stronę zamkniętych drzwi łazienki. – Myślisz, że nic jej nie jest? – Komu? – Twojej… babci? – Wytęża wzrok, patrząc na to srebrne coś z imieniem na ścianie. – Anne, tak? Często mam problem z rozumieniem rzeczy, nie martwię się więc zbytnio, że nie załapałam. Już mam pokiwać głową, jak gdybym wszystko zrozumiała, kiedy nagle coś do mnie dociera. Ona myśli, że odwiedzam staruszkę imieniem Anne. – Aaa… tak. Nic jej nie jest. – Uśmiecham się do dziewczyny, której imienia nie zapamiętałam, o ile w ogóle się przedstawiła. – Jeszcze chwila i w ogóle jej tam nie będzie.
2 Coś pływa w mojej zupie. Między kawałkiem marchewki a fasolki szparagowej. Nie jest to włos ani mucha. Jest białe. Ma około pięciu centymetrów długości i jest skręcone wokół własnej osi jak sprężyna. Sięgam do miski i ściskam to w palcach. Ugina się pod ich naciskiem, po czym odzyskuje kształt, jak kawałek gumy. Zanim włożę to do ust, wiem, jakie będzie: mdłe, ciągliwe, ale smaczne. Lubię ten rodzaj jedzenia. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa? – Smakuje jak stary but, co? Kiedy spoglądam w bok, zauważam, że przygląda mi się siedząca obok starsza pani. Cieszę się, że to ona nawiązuje rozmowę, bo moją alternatywą po drugiej stronie stołu jest jedynie stary, łysy mężczyzna, który zwraca się do pustego krzesła obok per „Myrna”. Tyle w temacie braku wariatów w Rosalind House. – Słucham? – Makaron – mówi. – Smakuje jak stary but. Makaron! Czuję podekscytowanie, jak gdybym znalazła brakujący… no cóż, but. – W sumie makaron jest w porządku – odpowiadam. – To reszta jest problemem. – Może i racja – odpowiada, przyglądając się spiralce na własnej łyżce. – Przy fasolce i selerze w wodnistej zupie Bogu dziękować za ten makaron. Kobieta ma południowy akcent, co nieco poprawia mi nastrój. Bo jak można nie lubić kogoś z południowym akcentem? Jasne, są południowe wsioki i Ku Klux Klan, ale ta kobieta nie wygląda, jakby miała coś wspólnego ani z jednymi, ani z drugimi. Jest młodsza niż reszta mieszkańców, którzy przypominają mi pokryte plamami kawałki drewna unoszące się na wodzie, gotowe, by opaść na dno oceanu. Ale a kobieta, choć ma pewnie z osiemdziesiąt lat, wydaje się być dość sprawna, dziarska można by rzec. – Chyba zapomniałam, jak masz na imię – mówi. Prawie parskam śmiechem. – Anna. – Ostatnimi czasy mam bardzo krótką pamięć, prawda, cukiereczku? – Dama z południa spogląda na starszego mężczyznę obok niej z takim uwielbieniem, że czuję, jak w moim zimnym niczym kamień sercu coś się porusza. – Mam na imię Clara. A to Laurie – mówi, wskazując łyżką na siedzącego obok mężczyznę. – Mój mąż. Przyglądam się twarzy Clary, próbując rozszyfrować, czy naprawdę zapomniała mojego imienia, czy może był to tylko sprytny sposób, żeby się przedstawić. Jeśli to drugie, to lubię ją jeszcze bardziej. – Cieszę, się, że przyszłaś dziś na lunch – mówi. – Dobrze, że zawitała tu jeszcze jedna młoda osoba. Jest coś przyjemnego w kobiecie po osiemdziesiątce, która mówi o sobie per „młoda
osoba”. Nie muszę jej tłumaczyć, że jestem tu dziś tylko z powodu Jacka, który odwiedza mnie w weekend i na pewno będzie pytał, czy wychodziłam z pokoju. Jeśli odpowiem twierdząco, spędzimy miły, beztroski czas. Może nawet sobie pożartujemy? W idealnym świecie wypilibyśmy też piwo, ale świat oczywiście nie jest idealny. – Znasz Luke’a? – pyta Clara, skinąwszy głową w stronę młodszego gościa siedzącego naprzeciwko niej. Jakimś cudem zupełnie go nie zauważyłam. W jednej chwili zdaję sobie sprawę, że Clara nie mówiła przed chwilą o sobie. Mówiła o kimś takim jak ja. – Chyba nie – odpowiadam, co tak na prawdę znaczy, że to całkiem możliwe. Mężczyzna chichocze, ma spuszczoną głowę. Cieszy mnie, że nie jest jeszcze w tak zaawansowanym stadium, żeby nie mógł się pośmiać z demencji. Mierzę go wzrokiem. Ma złotą skórę, proste białe zęby i dołeczek w policzku. Jego falowane włosy są niemal czarne i na tyle długie, że może założyć je za uszy. Rękawy jego niebieskiej koszuli są podwinięte, odkrywają silne przedramiona. Fiu, fiu. – Seksowny, co? – mówi Clara ciszej, choć niewystarczająco. – Czyli jesteś moim odpowiednikiem? – Młoda osoba, stary umysł? Znów się śmieje. – Ch-chyba t-tak. Mój odpowiednik się jąka, ale pomijając to, wydaje się nadzwyczaj normalny. Podnosi wzrok. Jego oczy mają kolor słabej czarnej herbaty. Takiej, jaką lubię. – Jak ci się t-tu p-podoba? – pyta, a ja wzruszam ramionami. – Trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić – mówi. – Do g-grupowych posiłków, zajęć, pryszniców… Krzywię się, przypominając sobie prysznic. Może byłam głupia, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś będzie mi z tym pomagał. Ale zalaminowany kwadrat na ścianie łazienki miał inne zdanie na ten temat. Na nim, suchym mazakiem, zapisywano moją codzienną godzinę kąpieli i kiedy tylko zegar wybijał godzinę, do środka wparowywała babka od opieki, gotowa zataszczyć mnie pod prysznic. Takie są przepisy, odpowiedziała, kiedy wytłumaczyłam, że nie potrzebuję przyzwoitki. Nie mam zamiaru podglądać. Będę tylko czekać przy drzwiach na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała. Teraz zawsze sprawdzam zalaminowany kwadrat i kończę się myć, zanim przyjdzie. Kiedy mnie o to pyta, zwalam wszystko na demencję. Ojej, miałam na ciebie zaczekać? Coś mi się pokręciło. – Nie znoszę pryszniców – mówię mu. – Przez kilka pierwszych t-tygodni jest ciężko – mówi. – Pamiętam. Na jego policzku pojawia się dołeczek, a ja nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Podejrzewam, że rzeczywiście pamięta. Przenoszę wzrok na jego dłonie, które delikatnie spoczywają na stole – są duże i męskie, ale w jakiś sposób eleganckie. Clara ma rację. Określenie „seksowny” idealnie do niego pasuje. Na sali zrobiło się podejrzanie cicho. Pod stołem coś ociera się o moją nogę. Coś… włochatego. Odsuwam się do tyłu.
– To tylko… Kayla – mówi Luke. – P-pies Erica. Jest n-niegroźna. Kiwam głową, nie spuszczając wzroku z psa. – Nie lubisz psów? – Jak na kogoś z alzheimerem, jesteś dość spostrzegawczy. – Właściwie to mam ot-otępienie czołowo-skroniowe. Znów zalega cisza, a ja z wysiłkiem odrywam wzrok od psa, żeby spojrzeć na Luke’a. – Ty tracisz wspomnienia – mówi, odpowiadając na moje niezadane pytanie. – Ja tracę mowę. Znów spuszczam wzrok na psa. Wystawia język z pyska. To najmniej zachęcający powitalny transparent, jaki kiedykolwiek widziałam. Dłoń Luke’a zaciska się na obroży owczarka. – Naprawdę nie lubisz p-psów? – Po tym, jak jego stopy podwijają się pod brzuch psa, poznaję, że on je uwielbia. – Nawet… szczeniaków? Teraz wyraźnie słyszę, że ma problem z mową. Mówi nie tylko wolno, lecz także trochę niezrozumiale. A ponadto zdaje się wykonywać ponadnaturalny wysiłek, żeby artykułować słowa. To kompletnie nie pasuje do takiego młodego i zdrowo wyglądającego mężczyzny. – Nawet embrionów szczeniaków – mówię. Głaska psa, po czym wyprowadza go przez szklane drzwi przesuwne prowadzące na zewnątrz. Pies siada za szybą i merda ogonem. – Masz jakieś złe d-d-d-oświadczenia? – pyta chłopak, gdy wraca do stołu. – Z psami. Które wywołały n-niechęć. Kiwam głową i pokazuje na bladą, różową linię przecinającą moją prawą brew na pół. – Kiedy miałam trzy lata. – Wasz pies? – Sąsiada. Ty wyraźnie jesteś ich wielbicielem. – O tak. Kiedyś… – Milknie i marszczy czoło, jak gdyby długo myślał. – Kilka lat temu byłem wolontariuszem w schronisku dla zwierząt. Zajmowałem się a-adopcją szczeniaków. – Tak? – Przez myśl przebiega mi jego obraz, jak tuli do piersi małego pieska. – Ostatnie wezwanie na popołudniowy autobus! – W drzwiach staje wielki mężczyzna w białej koszuli i spodniach z wielką etykietką z napisem TREV. – Komuś trzeba pomóc? Luke odwraca się do mnie. – Jakieś plany na popołudnie? – Tak – śmieję się. – Mój kalendarz towarzyski jest pełen. – Sama słyszałaś. Ostatnie w… w-ezwanie na popołudniowy autobus. – Oooj! – Clara zrywa się z miejsca. – Biegnę po torebkę. Popołudniowy autobus nie czeka na nikogo. Pospiesznie wychodzi, a Luke nachyla się w moją stronę.
– To nieprawda. Popołudniowy autobus czeka na wszystkich. Śmieję się. I czuję łaskotanie nisko pod brzuchem. – Potrzebujesz czegoś? – pyta mnie Luke. Robi gest, jakby przewieszał sobie przez ramię coś niewidzialnego. – To coś, w czym trzymasz twoje rzeczy? – Aaa… – Wiem dokładnie, o co mu chodzi, ale w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, jak to się nazywa. – Dziś chyba nie dam rady. W szkole średniej zawsze mieliśmy jeszcze tydzień zajęć po końcowych egzaminach. W planie lekcji już nic nie zostało, bo ukończyliśmy przerabianie całego materiału i napisaliśmy testy, idea była jednak taka, żeby dać nam szansę „skończyć rok szkolny jak trzeba”. Cokolwiek to oznaczało. Większość nauczycieli grała z nami w gry. Niektórzy pozwalali nam rozmawiać i zająć się sobą. Ale jeden nauczyciel, pan Kaiser, kontynuował lekcje jak zwykle. Było to zupełnie bez sensu, jednak mimo to rok w rok tak właśnie robił. Wycieczka z Luke’iem do galerii, żeby się z nim lepiej zapoznać, wydawała mi się równie bez sensu. – S-skarpetki do posortowania? – Tak, coś w tym stylu. Kiwa głową i znów spuszcza głowę. – Chyba idziemy we dwoje – mówi, kiedy Clara wraca. – Wielka szkoda – odpowiada Clara, patrząc na mnie. – Na pewno nie dasz się namówić, złotko? Kiedy tak czekają, następuje chwila ciszy, na tyle długa, że zaczynam wątpić. Może powinnam robić takie rzeczy? Ostatnia wycieczka do centrum handlowego? Ostatnia pierwsza rozmowa z seksownym facetem? Ale otrząsam się z wątpliwości. I tak mam już czym się martwić bez tworzenia listy tych nowych „ostatnich razów”. – Na pewno – odpowiadam. – Bawcie się dobrze. Ale kiedy się oddalają, zdaję sobie sprawę, że jeśli próbowałam uniknąć tworzenia nowej ostatniej rzeczy, to poniosłam klęskę. Cała ta wymiana była czymś ostatnim: ostatnim razem, kiedy powiedziałam „nie” czemuś, co naprawdę chciałam zrobić. Doktor Mózg powiedział mi kiedyś, że mózg przy alzheimerze jest jak śnieg na górskim szczycie – powoli topnieje. Są takie dni, kiedy słońce świeci jasno i zewsząd spadają duże płaty, ale bywają też takie, kiedy niebo jest zachmurzone i wszystko pozostaje w dużej mierze nietknięte. I są też takie dni – niesamowite dni (jego słowa) – kiedy napotykasz na szlak, który, jak ci się zdawało, stopniał, i przez krótką chwilę odzyskujesz coś, co pozornie przepadło na zawsze. Odnoszę wrażenie, że ponieważ analogia zawierała słowa „górski szczyt” i „niesamowite”, Doktor Mózg sądził, że wiedza ta nie okaże się dla mnie przygnębiająca. W rzeczywistości jest zupełnie na odwrót. Sądzę, że czułabym się lepiej ze swoimi rokowaniami, gdyby ujął je nieco inaczej. Na przykład mózg jest jak wstrętna, cuchnąca kupa gówna. Kiedy wychodzi słońce, cuchnie bardziej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić, a kiedy jest zimno lub pochmurnie, ledwie ją wyczuwasz.
Bywają też takie dni, że jeśli wiatr zawieje z odpowiedniej strony, przez kilka godzin możesz poczuć przyjemny zapach świerków i zapomnieć nawet, że gówno w ogóle tu jest. Z tą analogią przynajmniej nazywalibyśmy rzeczy po imieniu. Bo prawda jest taka, że jeśli masz demencję, to twój mózg zamienia się w gówno. I nawet jeśli nie czujesz go w danej chwili, to on nadal cuchnie. Jeszcze przez kilka chwil po wyjściu Luke’a i Clary siedzę na swoim miejscu, ale czuję się tylko bardziej samotna. Ze stołówki wyszli wszyscy poza mną i starszym, łysym mężczyzną. No i pewnie Myrną. Już mam pójść do swojego pokoju, kiedy stary, łysy mężczyzna ciska łyżką w swoją miskę. Zupa rozpryskuje się wokoło, kilkanaście kropel zostaje na jego twarzy. – Hej! – krzyczy. – Kto ci pozwolił zabrać lunch Myrny? – Gapi się na kucharkę, ładną Latynoskę o ciemnych włosach, z kolczykami kołami w uszach. Inni rezydenci mówią na nią Gabriela. Gabriela wzdycha. – Przepraszam, Bert – mówi. – Myślałam, że skończyła. – Nie skończyła. Więc lepiej maszeruj do kuchni i przynieś zupę z powrotem. – Już ją wylałam, a nic więcej nie zostało. – Nie mówi tego nieżyczliwie, raczej ze znużeniem. – Może przyniosę jej banana z misy z owocami. Choć to dziwne, podziwiam fakt, że bawi się w tę maskaradę z Myrną. Ale Bert nie wydaje się zachwycony. – Myrna nie lubi bananów. – To może kanapkę? – Nie lubi kanapek. Gabriela opiera dłoń na biodrze. – No to co takiego lubi? Bert unosi głowę. Wyzwanie. – Zupę. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. – Jeszcze ci trochę zostało – kwituje Gabriela, przerzucając sobie przez ramię ścierkę do naczyń. – Będziesz musiał podzielić się z Myrną. Bert mruczy coś pod nosem i robi mi się trochę przykro z jego powodu. Jest starym zrzędą, to na pewno, ale podoba mi się to, że zachowuje czujność. Stanąć w obronie swojej głodnej (choć zmyślonej) kobiety? Moim zdaniem to szarmanckie. – Nie martw się, kochanie – mówi, popychając swoją miskę w stronę pustego miejsca. – Masz moją. Grzeczna dziewczynka. Teraz twarz Berta zmienia się. Jego oczy są pełne czułości i podziwu. Usta układają się w bezradny uśmiech. Najpierw wydaje mi się, że uśmiecha się do mnie, ale zajmuje mi tylko chwilę, zanim uświadomię sobie, o co chodzi. Uśmiecha się do Myrny. Na pewnym poziomie wydaje mi się to niewyobrażalnie smutne. Na innym – to najromantyczniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam.
– Słuchaj – mówię spontanicznie. – Ledwie tknęłam moją zupę, a nie jestem głodna. Może Myrna chciałaby… ją dojeść? Spodziewam się każdej reakcji, świadoma, że Bert może poczuć się urażony tym, że Myrnie podaje się resztki. Spogląda na mnie posępnie, ale po szybkim zastanowieniu się gburowato kiwa głową. – Z przyjemnością dokończy. Dziękuję, młoda damo. Oddaję Bertowi jego miskę i kładę swoją przed „Myrną”. Wstaję od stołu, ale zatrzymuję się przy krześle Berta. – Myrna ma wielkie szczęście, wiesz? Chciałabym znaleźć kogoś, kto będzie się mną zajmował, kiedy… kiedy nie będę w stanie robić tego sama. Bert nadal patrzy na mnie zachmurzonym wzrokiem, ale teraz jest trochę inny. Mniej poirytowany. Bardziej troskliwy. – Nigdy nie wiadomo, młoda damo – odpowiada. – Może znajdziesz.
3 EVE Teraźniejszość… Mężczyzna, który przede mną stoi, nie jest taki, jakiego go sobie wyobrażałam. Przede wszystkim jest przynajmniej pięć lat młodszy ode mnie – ma najwyżej trzydziestkę – a na jego lewym policzku widnieje brudna smuga ziemi. Jego oczy są głęboko osadzone, skóra oliwkowa, a włosy ciemne. Jest… przepiękny. Ale w tych zielonych szortach, cienkim białym podkoszulku i solidnych butach wygląda zbyt niechlujnie, by mógł być tu kierownikiem. Raz jeszcze spoglądam na małą, złotą tabliczkę przy dzwonku do drzwi. ROSALIND HOUSE. IM DAJEMY SPOKÓJ. TOBIE SPOKOJNĄ GŁOWĘ. Na pewno jestem pod dobrym adresem. – Nazywam się Eve Bennett – mówię. Przed oczami staje mi wspomnienie; przyjmuję na scenie nagrodę dla najbardziej obiecującej absolwentki Instytutu Edukacji Kulinarnej w Nowym Jorku. Kolejny przebłysk pamięci to wyraz twarzy matki, kiedy powiedziałam jej, że staram się o pracę w domu opieki. – Mam rozmowę o czternastej. W sprawie pracy na stanowisku kucharki. Czekam na powitanie, uścisk dłoni i Tak, oczywiście… Proszę wejść. Ale mężczyzna tylko się na mnie gapi. Po błysku w oku widzę, że mnie rozpoznaje, i serce mi zamiera. Moja ostatnia rozmowa o pracę też była niełatwa, ale przynajmniej ktoś się ze mną przywitał. Działo się to dziesięć lat temu, w „Benu”, modnej nowojorskiej restauracji z azjatycką kuchnią fusion (kiedy azjatycka kuchnia fusion była jeszcze na topie). Już samo dostanie się na rozmowę w sprawie praktyki w „Benu” graniczyło z cudem. Znajomi ze szkoły kulinarnej plotkowali, że Min-Jun, szef kuchni, zatrudnia tylko krewnych, z obawy, że inni ukradną jego przepis na brązowy sos. Spotkałam się z Min-Junem w kuchni, a on zamiast uścisnąć mi dłoń, podał mi nóż i torbę marchwi do pokrojenia w julienne. W ciągu godziny, jaką tam spędziłam, ledwie odezwał się do mnie słowem. Potem, kiedy zaproponował mi pracę (którą, głupia, odrzuciłam), powiedział, że patrzyłam na marchewkę tak, jakbym była w niej zakochana, co sprawiło, że złamał własne zasady. Nieporządny mężczyzna nadal nic nie mówi. Czekam, aż mnie przeklnie albo zatrzaśnie mi drzwi przed nosem, ale on tylko się cofa i wpuszcza mnie do środka. Wchodzę do jasnego korytarza i widzę powalającą klatką schodową. Niskie stoliki z polerowanego drewna stoją koło puchatych, pastelowych mebli wypoczynkowych.
Choć nie byłam w wielu domach opieki, podejrzewam, że ten ma klasę. Dwupiętrowy budynek w stylu kolonialnym z okiennicami i wielkim, pełnym zakamarków ogrodem. Bardzo przypomina mi… cóż, mój własny dom. – Jesteś Eric? – pytam. Mężczyzna odwraca i gestem pokazuje, żeby poszła za nim. – Nie. – Aha – odpowiadam z ulgą. – Czyli… yyy… kim? – Ogrodnikiem. Znika za rogiem, a ja muszę biec, aby dotrzymać mu kroku. Doganiam go na końcu korytarza, kiedy już puka do jakichś drzwi. – Eric? – woła. Rzuca mi szybkie spojrzenie. – Eve Bennett do ciebie. Drzwi otwierają się na oścież. Mężczyzna, który w nich stoi, ma gęstego wąsa i w przeciwieństwie do mężczyzny przed poprzednimi drzwiami uśmiecha się. – Witaj – mówi pogodnie. – Pewnie jesteś Eve. Mam na imię Eric. Ogrodnik znika nam z oczu, a ja ściskam dłoń Erica na powitanie. – Miło cię poznać. – No, nie stój tak. Wejdźmy do środka. – Wprowadza mnie do pokoju. – Wydaje mi się, czy masz brytyjski akcent? – Jestem z Londynu – mówię. – Ale mieszkam w Stanach już od niemal piętnastu lat. – W takim razie nie będę cię witał w naszym kraju. – Wybucha nieco dziwnym, kobiecym chichotem. – A jedynie w moim gabinecie. Usiądź proszę. Eric nalewa dwie szklanki wody i kiedy już siedzimy wygodnie, bierze do ręki moje CV. – Muszę przyznać, że nie mieliśmy zbyt wielu zgłoszeń od osób z twoimi kwalifikacjami. – Nasza obecna kucharka jest samoukiem, i choć nasi pensjonariusze bardzo ją lubią, chyba zaczyna im się nudzić ryż, fasola i enchilada dzień w dzień. Gabriela jest w ciąży i jej ostatni dzień pracy przypada w piątek, więc rozpaczliwie potrzebujemy zastępstwa. – Jestem do dyspozycji od zaraz – mówię. – Dobrze – odpowiada. – To może opowiesz mi, dlaczego składasz podanie o tę pracę. Podejrzewam, że z twoim wykształceniem mogłabyś prowadzić jakąś ekskluzywną restaurację albo kawiarnię! Eric znów się śmieje, a ja nabieram śmiałości. Najwyraźniej, w przeciwieństwie do ogrodnika, on nie ma pojęcia, kim jestem. – Mam stąd blisko do domu – odpowiadam. – A moja córka jest w szkole podstawowej, więc praca w ciągu dnia odpowiada mi bardziej niż zwyczajowe godziny otwarcia restauracji. – Brzmi logicznie. – Eric spogląda w prawo, a po chwili znów w moje CV. – A dlaczego uważasz, że jesteś dobrą kandydatką? Patrzy na mnie wyczekująco, a ja upijam łyk wody, żeby zyskać na czasie. Nie
sądzę, żeby to była odpowiednia pora, aby wspomnieć, że to moja ostatnia szansa na uzyskanie adresu w rejonie szkoły Clementine. Że bez tego adresu córka zostanie przydzielona do dużo mniej idyllicznej podstawówki na Buttwell Road, oczywiście znanej miejscowym jako Butt[1] Road. – Gotowanie to moja pasja – mówię w końcu. – Wiem, co trzeba gotować na świeżo, a co można przygotować z wyprzedzeniem. Hoduję własne warzywa i staram się używać sezonowych produktów zarówno ze względu na smak, jak i ograniczenie kosztów… – Niektórzy nasi rezydenci mają specjalne wymagania żywieniowe – przerywa mi Eric. – Wysokie ciśnienie i takie rzeczy, więc nasze posiłki muszą być zdrowe i zbilansowane, mało tego, dla osób z protezami również wystarczająco miękkie. Staram się nie okazać tego, jak krzywię się w środku. – Wiem wszystko na temat gotowania dla ludzi z wysokim ciśnieniem. I podoba mi się wyzwanie. Niełatwo sprawić, żeby proste jedzenie dobrze smakowało. Eric uśmiecha się i splata dłonie za głową, materiał przy guzikach koszuli naciąga się na jego wydętym brzuchu. – Rozumiem, że nie masz dużego doświadczenia w sprzątaniu? Milknę. – Ale… sądziłam, że szukacie kucharki. – Tak, ale sprzątaczka właśnie nas opuściła i mam nadzieję, że osoba, którą zatrudnię, będzie w stanie wypełnić lukę, dopóki nie znajdę kogoś na to miejsce. Przełykam ślinę. – Rozumiem. – Masz jakieś doświadczenie w sprzątaniu? – Oczywiście. – Daję radę, choć jeszcze pół roku temu naszym domem zajmowała się Valentina, mieszkająca z nami służąca. Odkąd Valentina odeszła, przejęłam jej obowiązki, ale standard czystości drastycznie spadł. – Wspaniale… nie jest tego dużo. Po posiłkach należy posprzątać kuchnię i codziennie doprowadzić do ładu pokoje mieszkańców. Prasowania nie ma wiele, ale niektórzy nasi pensjonariusze lubią założyć w niedzielę elegancką koszulę. Nieco zapadam się w krzesło. Prasowałam w życiu koszule, ale prawdopodobnie nie więcej niż kilka. Kiedy Richard i ja byliśmy świeżo po ślubie, zarzekałam się, że będę wykonywać ten obowiązek. Raz nawet zrobiłam to nago. Uważałam, że jest coś niesamowicie romantycznego w prasowaniu koszul swojego ukochanego, zanim wyjdzie rano do pracy. Ale po pewnym czasie prasowanie, a także resztę domowych obowiązków, które mnie nie interesowały, przekazałam Valentinie. – Koszule w niedzielę – mówię, myśląc o Butt Road. – Nie ma problemu. – Co jeszcze? – mówi, cmokając językiem o podniebienie. – Mamy świetną pielęgniarkę, Rosie, która pracuje na nocną zmianę, i opiekunów, którzy przebywają tu między ósmą a siedemnastą. Trish to nasza pielęgniarka dozorująca, a Carol jest jej asystentką. Angus, który cię tu wpuścił, to nasz ogrodnik, zajmuje się też pracami
konserwacyjnymi. Jeśli chodzi o rezydentów, to obecnie jest ich dwunastu. Jedną z zalet naszej placówki jest kameralność. Jesteśmy prawie jak rodzina. Musimy być pewni, że wszyscy dobrze się czują w tym miejscu, zanim zaczną tu pracę. Kiwam głową, ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jedyne, czego jestem pewna, to tego, że zupełnie nie należę do osób, które tu pasują. Jestem szefem kuchni specjalizującym się w wykwintnych daniach… Co ja w ogóle wiem o byciu kucharką i tymczasową sprzątaczką w domu opieki? – Jesteśmy prywatnym ośrodkiem – ciągnie Eric. – Jednym z kilku na terenie kraju, należących do grupy pod nazwą Zaawansowane Rozwiązania Emerytalne. Jestem administratorem tej placówki. Posiadamy odpowiednią licencję i podlegamy corocznej kontroli przez Wydział Zdrowia i Opieki Seniorów stanu New Jersey. Jesteśmy placówką opiekuńczą, oznacza to więc, że fizyczny stan zdrowia naszych rezydentów jest w normie. Ale mamy tu pacjentów z demencją. Jeden z naszych najstarszych mieszkańców, Bert, przejawia pewne symptomy otępienia, mamy też dwoje młodych rezydentów cierpiących na to zaburzenie. Anna ma trzydzieści dziewięć lat i choruje na wczesnoobjawową postać alzheimera. To schorzenie powszechnie znane. Luke skończył czterdzieści jeden lat i ma otępienie czołowo-skroniowe, które wpływa na jego zdolność mowy. Trudno mu wypowiadać słowa i przypominać je sobie. Ostatnio w ogóle się nie odzywa. – Aha. – Choć opieka nad rezydentami to nie twój obowiązek, będziesz z nimi w codziennym kontakcie. Co o tym sądzisz? Czy masz doświadczenia związane ze starszymi albo niepełnosprawnymi ludźmi? Może z dziadkami? Wiem, że to jest istotny element. – Nie mam dziadków ani żadnego prawdziwego doświadczenia ze starszymi ludźmi. Ale chciałabym to zmienić. Przynajmniej ta część jest prawdziwa. Ostatnimi czasy aż nadto przekonałam się, jak trudne potrafi być życie. A po powadze, z jaką Eric kiwa głową, poznaję, że jego też przekonałam. – Całkiem słusznie – mówi i znów się śmieje. – Tak czy inaczej, tyle z mojej strony. Masz jakieś pytania? – Tylko jedno – mówię. – Tak jak wspomniałam, moja córka uczy się w szkole podstawowej. Clementine spędza tam większość dnia, ale jest pod moją opieką wczesnym rankiem i popołudniami, więc będzie musiała tu ze mną przebywać. A ja będę musiała zaprowadzać ją na lekcje, a potem odebrać ze szkoły, ale to zajmie mi mniej niż pięć minut w każdą stronę. Siadam prosto i staram się sprawiać wrażenie pewnej siebie. Jakby to było jedno z dwudziestu stanowisk, o które się staram, a nie moja ostatnia deska ratunku. – Jeśli mam być szczery, wydaje mi się, że nasi pensjonariusze bardzo się ucieszą z obecności dziecka – mówi Eric. – Jeśli nie będzie to kolidować z twoją pracą, to nie mam nic przeciwko.
Wypuszczam powietrze, które wstrzymywałam w płucach, a Eric wstaje. – To może oprowadzę cię po budynku? Uśmiecham się i wstaję, gotowa na oprowadzanie po moim nowym życiu. Cztery miesiące temu wszystko się rozsypało. Nie powoli, jak nieuleczalna choroba, tylko nagle, jak śmiertelny wypadek samochodowy. A przynajmniej nagle dla mnie i Clementine, kiedy Richard powiedział mi, co zrobił. I nagle dla tysięcy inwestorów, którzy stracili swoje pieniądze. Ale dla Richarda to było bardziej jak rak płuc u nałogowego palacza. Musiał wiedzieć, że tragedia jest nieunikniona. I mimo to brnął dalej, mając nadzieję, że będzie tym jednym szczęśliwcem na milion, który wyjdzie z sytuacji bez szwanku. Była piętnasta piętnaście we wtorek, kiedy przed dom podjechał jego samochód. Samo to powinno było mi dać do myślenia. Richard i ja byliśmy małżeństwem od dziesięciu lat i przez cały ten czas mój mąż nigdy nie wrócił do domu o trzeciej piętnaście. Pamiętam, jaka byłam zadowolona. Wypróbowałam nowy składnik w cieście dyniowym; właśnie wyciągnęłam je z piekarnika. – W samą porę – powiedziałam, kiedy Richard wszedł do kuchni. – Jako pierwszy skosztujesz nowego smaku. Mój mąż wymamrotał coś pod nosem i przysiadł na stołku. – Kochanie? – odezwałam się. Nachylił się i oparł głowę dłońmi. Nie miał na sobie marynarki, a jego krawat był rozluźniony. – Źle się czujesz? – Sprawdziłam jego czoło wierzchem dłoni. – Ricky? – Nie znosił, kiedy mówiłam do niego „Ricky” przy ludziach, ale w odosobnieniu na to zdrobnienie zwykle się uśmiechał. – Halo? Jest tam kto? W domu było pełno robotników. Szykowaliśmy go na przyjście lata. Jeden z nich pomachał nam właśnie, przechodząc za kuchennym oknem z drabiną. Odmachałam mu. Kiedy Richard się nie odezwał, dałam mu zadziornego kuksańca w bok. Odchylił głowę do tyłu i wtedy zobaczyłam jego spuchnięte, zapłakane oczy. – Richard! O Boże. Nigdy nie widziałam, żeby Richard płakał. Nawet na pogrzebach matki i ojca. Ani w dniu naszego ślubu. Ani przy narodzinach Clementine. Richard był dużo bardziej skłonny walnąć pięścią w ścianę albo wypić o jedną szklankę szkockiej za dużo, niż dać ujście emocjom. – Co się dzieje? Spojrzał mi w oczy tylko na sekundę. – Wszystko spieprzyłem, Eve. – Ale… – Usiadłam przy nim i obróciłam jego krzesło, żeby siedział ze mną twarzą w twarz. – To znaczy? Co takiego spieprzyłeś? – Swoje życie. Twoje życie. Życie Clementine. – Odwrócił się i oparł łokcie na
marmurowym blacie. – Kłamałem co do swoich inwestycji, fałszowałem dokumentację. I lada moment zostanę przyłapany. Wydobył się ze mnie cichy odgłos, jakby śmiech, ale nie do końca. – To jakiś żart. – A wyglądam tak, jakbym żartował? To nie miało sensu. Richard nie musiał kłamać co do inwestycji i dokumentów. Richard był świetny w swojej pracy. Mimo to poczułam ukłucie niepewności. Mój mąż miał czerwone obwódki wokół oczu i rozpięty kołnierzyk koszuli. Od kilku tygodni konsekwentnie tracił na wadze i coraz więcej pił. Kilka dni temu, kiedy zajrzałam do jego gabinetu, miał taki wyraz twarzy, że wyglądał, jakby płakał. Zwalił to na katar i stres w pracy. Nie przyszło mi do głowy, żeby drążyć temat. – Ale… fałszowanie dokumentów? – powiedziałam niemal sama do siebie. – Masz na myśli jak… – Schemat Ponziego. Mój żołądek powoli i boleśnie zaczął się zaciskać. – Stracimy wszystkie nasze pieniądze – powiedział. – Stracimy dom. A ja pójdę do więzienia. Wstałam ze stołka. – Więzienia? – Myślałem, że jakoś to będzie, dopóki będę zgłaszał umiarkowane zyski. Myślałem… Myślałem, że wszystko będzie dobrze… – Zaczął płakać i wtedy wiedziałam, że to się dzieje naprawdę. Jeśli chodziło o interesy, Richard był zawsze aż do przesady arogancki. Nigdy nie widziałam, żeby się poddał. Zakryłam twarz dłońmi. – Próbowałem wymyślić sposób, jak się z tego wyplątać, ale nie potrafię. Zaczęłam chodzić w tę i z powrotem. – Jasna… cholera. Cholera, cholera, cholera! To jakieś szaleństwo. Jak mogłeś…? – Nagle zauważyłam godzinę na ekraniku piekarnika. – Szlag! Muszę odebrać Clem ze szkoły. Wzięłam kluczyki i ruszyłam do drzwi. Po chwili się zatrzymałam. Nie miałam pojęcia, jak postępuje się w takich sytuacjach. Czy w naszych drzwiach pojawi się policja? Czy Richard zostanie wyprowadzony z domu w kajdankach, na oczach naszej córki? I co wtedy? Czy zostaniemy wygnane z naszego domu? – Richard… – Wszystko w porządku – powiedział. Mówienie przychodziło mu teraz łatwiej, kiedy już podzielił się swoim ciężarem. – Mamy czas. Jedź po Clem. Zdało mi się, że bez słowa patrzyłam mu w oczy godzinami, po czym, z żołądkiem pełnym żarłocznych larw, odwróciłam się i popchnęłam wahadłowe drzwi. Moja wycieczka po Rosalind House jest krótka i nie obejmuje zapoznawania się z mieszkańcami, a „oglądanie” mieszkańców. Mijamy garstkę osób na korytarzach i kilka kolejnych w salonie z wysokim sufitem, który Eric nazywa bawialnią. Reszta
pensjonariuszy została posadzona na wielkim trawniku okalającym posiadłość i pewnie wchłania roczną dawkę witaminy D z jasnego, bezchmurnego nieba. Ogrodnik Angus stoi na niewysokiej drabinie i przycina przerośnięty krzew. – To Bert – mówi Eric, pokazując na łysiejącego mężczyznę po osiemdziesiątce. – A tam jest Clara. W bawialni siedział jej mąż Laurie. A tam pod drzewem są Luke i Anna. Para młodych ludzi wyróżnia się w ogrodzie pełnym staruszków. Mężczyzna, Luke, siedzi na ławeczce. Ma spuszczoną głowę, a jego ciemne, falowane włosy przysłaniają mu twarz. Kobieta, Anna, siedzi kilka kroków od niego na wózku inwalidzkim; jej włosy to plątanina rudobrązowych loków. – Są tacy młodzi – mówię. – Nie mogę uwierzyć, że mają demencję. – Rzeczywiście trudno w to uwierzyć – mówi Eric. – Niektóre dni są lepsze od pozostałych; wtedy Luke i Anna zachowują się jak normalni, cisi ludzie. Innym razem nie jest najlepiej. – Dlaczego ona jest na wózku? To ma jakiś związek z demencją? – Ach… – Eric nagle zaczyna się drapać po karku. – Cóż, nie… – Upuściła apaszkę – mówię i idę w stronę lekkiej tkaniny, która tańczy na trawie przy stopach Anne. Jej radosne kolory przypominają mi obraz, który Richard podarował mi na naszą pierwszą rocznicę ślubu, ten, którym w zeszłym tygodniu bardzo zainteresował się licytator, kiedy przyszedł poszperać w naszych rzeczach. Łapię apaszkę. – Upuściłaś to – mówię, odkładając kawałek tkaniny na kolana Anny. Nie mogę się oprzeć pokusie, żeby lepiej przyjrzeć się kobiecie z bliska. Nie jest piękna; a przynajmniej nie dla kogoś, dla kogo piękno oznacza blond włosy, szczupłą sylwetkę i symetryczną twarz. Ale ma w sobie to coś, coś przykuwającego uwagę. Jej skóra jest alabastrowa i gęsto usiana piegami, a ręce i nogi są długie i sprężyste. Jednak największe wrażenie robią na mnie jej oczy: blady, czysty jadeit. Bez tych oczu może byłaby zwyczajna. Ale z nimi? Nie mogę oderwać od niej wzroku. Zanim zdołam cofnąć rękę, Anna zaciska na niej palce. – Oj. – Odsuwam dłoń, ale wtedy jej palce przytrzymują mnie jeszcze mocniej. – Nie zamierzałam cię niepokoić. Nie chciałam tylko, żebyś zgubiła swoją śliczną apaszkę. Szykuje się, żeby mi coś powiedzieć, widzę wszystkie tego oznaki – zwilżenie ust, przełknięcie śliny, napięcie mięśni twarzy. Trwa to jeszcze ułamek sekundy dłużej, niż, powiedzmy, zajęłoby to zdrowej osobie, ale jestem aż nadto świadoma jej demencji i nie potrafię myśleć o niczym innym. – Proszę – mówi w końcu. – Pomóż mi. Po plecach przebiega mi dreszcz. – Słucham? Czekam, ale już więcej się nie odzywa. – Anno? – dopytuję, ale zrozumienie w jej twarzy zdążyło już umknąć i zastąpiła je pustka, która kompletnie nie pasuje do jej młodej, gładkiej twarzy. Jej oczy robią się
szkliste, są nadal piękne, ale teraz puste. Prostuję się. – Eric – mówię, wracając do kierownika. – Ona powiedziała przed chwilą: „Pomóż mi”. Eric mruga z wielce zaskoczoną miną. – Naprawdę? Jesteś pewna? – Tak. To znaczy… tak mi się wydaje. – Skąd taka reakcja? – pyta. – Powiedziałaś jej coś? Znów spoglądam w jej stronę. – Tylko tyle, że nie chcę, by zgubiła apaszkę. – Przyślę tu Carol – mówi i chwilę później w stronę Anny biegnie ktoś z personelu. – Jeśli coś jest nie tak, dowiemy się, o co chodzi. Kiwam głową, a Eric gestem zaprasza mnie z powrotem do budynku. Kiedy otwiera przede mną drzwi z siatki, mówi: – Dobra strona jej przypadłości jest oczywiście taka, że nawet jeśli naprawdę zgubi apaszkę, to nie będzie za nią długo tęsknić.
[1] Butt – z ang. tyłek.
4 Kiedy przejeżdżamy przez bramy Rosalind House, Clementine robi wielkie oczy. – To jest nasz nowy dom? Mamo, znowu jesteśmy bogate? Jestem tak zaskoczona, że niemal tracę kontrolę nad kierownicą. Clem była kompletnie niezainteresowana, kiedy powiedziałam jej, że zaczynam nową pracę. Kompletnie niezainteresowana, kiedy powiedziałam, że się wyprowadzamy. Kompletnie niezainteresowana w każdej kwestii, odkąd Richard zniknął z naszego życia. Dlatego kiedy przyszło do mojej nowej sytuacji zawodowej, byłam oszczędna w szczegółach. Teraz wydaje mi się, że zbyt oszczędna. – Jak to „znowu”? – No wiesz. Po tym, jak tata stracił wszystkie nasze pieniądze i w ogóle? Przez chwilę jestem oszołomiona, ogłupiała. Clem rzuca mi spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: Serio? Myślałaś, że jestem głupia? Myślałam tak? Myślę o domu, z którego się wyniosłyśmy. O pudłach stojących przy ścianach w holu, o każdym pokoju rozłożonym na czynniki pierwsze, oznaczonym żółtymi, różowymi i zielonymi nalepkami – zabrać, wyrzucić, sprzedać. Naklejek „sprzedać” było najwięcej – miały kolor zielony na znak nadziei, że dadzą dużo zielonych podczas aukcji. Czy byłam na tyle głupia, by myśleć, że Clem nie wyciągnie z tej sytuacji własnych wniosków? Zwłaszcza teraz, kiedy cały nasz dobytek mieści się zgrabnie w walizce i czterech workach na śmieci? Córka wpatruje się we mnie, mruży dociekliwie brązowe oczy; jej spojrzenie jest zbyt rozumne jak na siedmiolatkę. – Clem… – Nie mam na imię Clem – mówi, przewracając oczami. – Tylko Beatrice. Ocieram brew nadgarstkiem. Zabawa z imieniem zaczęła się kilka miesięcy temu i jest bardzo niespójna – czasem Clem trzyma się wyznaczonego imienia cały dzień; czasem zmienia je po cztery czy pięć razy. Na razie łatwiej jest mi przystać na ustalone przez nią zasady gry. – Okej, w takim razie Beatrice… – Ile mamy sypialni? – pyta. I w taki oto sposób znów powraca jej dobry humor. W ciągu ostatnich kilku miesięcy raz popadała w euforię (niemal wyłącznie wtedy, kiedy była w towarzystwie swojej najlepszej przyjaciółki Allegry vel „Legs”), a potem znów stawała się wycofana i poddawała się posępnemu nastrojowi, który bardziej pasował do nastolatki niż do siedmioletniej dziewczynki. Kiedy zaczyna podskakiwać, do mojej świadomości dociera pierwsza część jej
wypowiedzi. Podnoszę wzrok na piękny budynek. Oczywiście, że Clem pomyśli, że to jej nowy dom. Wygląda prawie tak samo jak ten stary. – Clem, zaczekaj – mówię, kiedy sięga, by otworzyć drzwi auta. – Beatrice! – Przepraszam. – Przeklinam pod nosem. – Beatrice. Ale Beatrice zdążyła już chwycić worek na śmieci ze swoimi rzeczami i wielkimi susami biegnie po schodach. Ruszam za nią i kiedy ją doganiam, w drzwiach staje ogrodnik. Mam déjà-vu. – O, dzień dobry raz jeszcze – mówię zmieszana. – Dzień dobry. – Angus spuszcza wzrok na Clem, która wpatruje się w niego z lekko rozdziawionymi ustami. Nie mogę się jej dziwić. Naprawdę jest niesamowicie przystojny. Nagle zdaję sobie sprawę z tego, jak nieciekawie wyglądam: dżinsy, zwykły, biały, ale szarzejący podkoszulek, włosy związane w kucyk. Na okrągłą twarz nie nałożyłam makijażu, a włosy nie widziały farby ani fryzjera od miesięcy, przez co sięgają mi za ramiona i mają kolor brudnego, ciemnego blondu. A co najgorsze, mam na sobie źle dopasowany stanik, który wrzyna mi się w łopatki i ściska piersi, formując je w dziwny, falisty kształt. Krzyżuję ramiona. – Cześć – mówi Clem, chowając się za moją nogą. Jej radosne podekscytowanie zastąpiła konsternacja. – Mogę wziąć twoją torbę? – pyta Angus. Clem robi wielkie oczy. – Jesteś kamerdynerem? Oczy Angusa spotykają się z moimi na ułamek sekundy. – Nie, Clem… – Nie – odpowiada Angus. – Jestem ogrodnikiem. – Aha! – Kiwa głową i uśmiecha się, jakby teraz wszystko nabrało sensu. – Jasne! Jesteś ogrodnikiem. Świetna robota. Ogród wygląda ekstra. – Bardzo dziękuję – mówi, biorąc worek. – Eric prosił, żebym wpadła dziś wieczorem, poznała pensjonariuszy – tłumaczę Angusowi. W odpowiedzi wzrusza ramionami, przez co sprawia, że czuję się głupio. Clem wpada do środka, a ja biegnę za nią do jadalni z wysokim sufitem. Jest głośniej, niż bym się tego spodziewała po domu opieki – słyszę kakofonię brzęków, dzwonień i drżących głosów. Rezydenci i kilkoro członków personelu siedzi przed miskami z czymś, co wygląda na fasolę z ryżem. Eric usadowił się na końcu jednego ze stołów, obok Anny, która także siedzi przy stole na swoim wózku, ale patrzy w inną stronę. – O, cześć – mówi Eric, wstając z miejsca. – Cieszę się, że dałaś radę wpaść. – Ucisza zgromadzonych ruchem ręki. – Czy mogę prosić wszystkich o uwagę? To Eve Bennett. Jest naszą nową kucharką. Uczyła się w Instytucie Edukacji Kulinarnej w Nowym Jorku, więc czekają was prawdziwe rarytasy. Eve będzie też zajmować się
sprzątaniem, dopóki nie znajdziemy kogoś na stałe. Mam nadzieję, że wszyscy postaracie się, aby czuła się tu mile widziana. W moją stronę odwraca się dwanaście głów. – Dzień dobry – dukam. – Miło mi was poznać. Z tego, co mi wiadomo, wszyscy bardzo lubicie obecną kucharkę, więc czeka mnie nie lada wyzwanie. – Wiesz, że Gabriela nie umarła? – krzyczy ktoś. – Co ona mówiła o jakiejś ladzie? – pyta kto inny. – Chcę przez to powiedzieć… – próbuję raz jeszcze. – Że będę musiała wiele się nauczyć, ale jeśli mi pomożecie, jestem pewna, że ze wszystkim sobie poradzę. Nie krępujcie się, proszę, i zgłaszajcie mi, jakie są wasze ulubione potrawy i czego nie lubicie. Bardzo się cieszę, że was wszystkich poznam. Kończę moją przemowę niezręcznym ukłonem i próbą uśmiechu. Rezydenci nadal się na mnie gapią. Nagle zdaję sobie sprawę, że Clem stoi tuż obok. – Nazywam się Clementine Harriet Bennett – mówi. – Bardzo mi miło wszystkich poznać. – Twarze emerytów, jeszcze przed chwilą bez wyrazu, zaczynają się rozchmurzać. – Mam siedem lat i jestem w drugiej klasie. Jestem też bardzo dobra w tańcu irlandzkim. Mam pokazać? Klepię ją w ramię. – Clem, lepiej nie… – A czy żabie dupsko jest wodoszczelne? – mówi posiwiała blondynka z południowym akcentem. – Nie krępuj się, panieneczko. Clem niepewnie przestępuje z nogi na nogę na dźwięk słowa „dupsko”, ale szybko wraca do siebie. – Okej, tylko tu nie ma muzyki, więc będziecie musieli klaskać. Na początku powoli, a potem coraz szybciej, dobrze? – Kilku rezydentów mruga ze zdziwieniem, większość wygląda na zagubionych. Mężczyzna przy drugim końcu stołu poprawia aparat słuchowy. – Okej. To zaczynajcie – instruuje Clementine. Clem skacze i macha nogami, a kilku rezydentów klaszcze. Nie są w tym najlepsi – czasem gubią rytm i nie robią tego zbyt energicznie – ale Clem daje radę. Jestem z niej nawet nieco dumna. Clem kończy występ dygnięciem. – Dziękuję bardzo. Jutro przyniosę mój magnetofon i puszczę kilka piosenek. Chcecie? Parę osób kiwa głowami, a ja jestem zachwycona niepohamowaną pewnością siebie mojej córki. – Tylko dopiero po szkole, Clemmy – mówię. – Tak, tak – odpowiada, machając, jakby stała przed pełną publiką na stadionie. – Po szkole. Zanim wyjedziemy, zostaję przedstawiona pielęgniarce Rosie, dziewczynie po dwudziestce z blond kucykiem związanym tak wysoko na głowie, że przypomina to erupcję wulkanu. Jeszcze przez kilka minut rozmawiamy z Erikiem, po czym Angus
odprowadza nas do drzwi. – Który pokój jest mój? – pyta Clem. – To nie jest nasz dom – odpowiadam szybko i najciszej jak się da. – Dopiero tam jedziemy. – Aha! – Clem dusi w sobie chichot i patrzy na Angusa. – No to lepiej zabiorę swoją torbę! Angus podaje jej worek na śmieci i otwiera drzwi. Szybko wychodzę, ale Clem ciągnie mnie w tył. – Mamo? – Tak, skarbie? – Nie zapominasz o czymś? Za żadne skarby świata nie jestem w stanie dojść, o co chodzi. – Co? Ciągnie mnie za rękaw bluzki, aż moje uszy znajdują się na tym samym poziomie co jej usta. – Napiwek! Wszelka nadzieja, że Angus nie usłyszał scenicznego szeptu Clem, znika, kiedy widzę jego minę. – Wiesz co? – mówi do Clem, puszczając oko. – Tym razem to na koszt firmy. Clem dziękuje z chichotem i zbiega po schodkach. Ale kiedy Angus podnosi na mnie wzrok, już nie wygląda tak przyjaźnie. Do naszego mieszkania jedziemy dwadzieścia minut. Clem marszczy czoło, kiedy otwieramy szklane drzwi wciśnięte pomiędzy pizzerię i sklepik spożywczy. Schody są pokryte wydeptaną wykładziną i wygięte niczym szereg smutnych uśmiechów; zapadają się i skrzypią przy każdym kroku. W jednym miejscu dywan jest tak wklęsły, że zastanawiam się, czy pod spodem w ogóle znajduje się stopień. Próbuję zapamiętać na przyszłość, żeby omijać to miejsce. Po pokonaniu stopni walczę z kluczem w starym zamku, aż zasuwa w końcu puszcza. Clem pierwsza wpada do środka, obiega mieszkanie i staje przede mną ze skonsternowaną miną. – Tylko tyle? Wtaczam się do środka z workami na śmieci. – I jak ci się podoba? Odwlekałam przyprowadzenie Clem do mieszkania tak długo, jak tylko mogłam. W ciągu ostatniego tygodnia przywiozłyśmy tu z mamą kilka mebli, które nam zostały, w nadziei, że uda mi się nieco ocieplić wnętrza, zanim zobaczy je Clem. Ustawiłam jej zabawki na parapetach i włożyłam zdjęcia do ramek. Ale nawet bukiet stokrotek w wazonie i plakat z Krainy lodu na ścianie nie były w stanie rozjaśnić tego miejsca. – Pachnie salami.
„CZYSTE, FUNKCJONALNE MIESZKANIE”, brzmiało ogłoszenie. Oznaczało to kuchnię z meblami z brązowego laminatu i elektryczną płytą grzejną, salon bez ścianek działowych z podłogą z płytek dywanowych w brązowe ciapki oraz prysznic z adekwatną drewnianą deską klozetową i toaletką. I… – Tu jest tylko jedna sypialnia – mówi Clem. Stawiam torebkę na blacie, próbując znaleźć coś, co Clem polubi w tym miejscu. Ale nie ma takiej rzeczy. Gdyby był tu Richard, jakoś by ją rozbawił. Był w tym świetny. Ale Richarda tu nie ma. Kiedy Clem po raz kolejny rozgląda się po pokoju, kucyk jej platynowych włosów aż podskakuje. – No to gdzie ja będę spać? Zerkam jej przez ramię na dwuosobowe łóżko. Wszystkie poradniki dla rodziców, które czytałam, kiedy Clem była mała, ostrzegały przed zagrożeniami wynikającymi z pozwolenia dziecku na spanie w twoim łóżku, a ja wzięłam to sobie do serca. Wolałam spędzać wieczory na bujaniu jej w fotelu, wolałam wozić ją samochodem po okolicy, a nawet leżeć przy niej na podłodze, gdy spała w kołysce, niż przynieść ją do naszego małżeńskiego łoża. Kiedy wyżaliłam się matce, prawie wypluła herbatę. Na miłość boską, Evie! Przecież każdy wolałby spać w ciepłych, czułych objęciach, niż za barierkami w ciemnym, strasznym pokoju. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, byłam skłonna się z tym zgodzić. – A jak sądzisz? – zapytałam, po czym skoczyłam na nią i zaczęłam łaskotać, aż obie przewróciłyśmy się na moje łóżko.
5 ANNA Czternaście miesięcy wcześniej… Mój pokój w Rosalind House nie jest taki znów całkiem okropny, i dobrze, bo spędzam tu dużo czasu. Choć bardzo nie chcę przyznać, że demencja bierze nade mną górę, ostatnio czuję się bardziej zmęczona niż zwykle. Kiedyś, nie tak dawno temu, byłam w stanie odbyć dwunastogodzinną zmianę w karetce i nadal mieć siłę, żeby przez całą noc tańczyć, pić i spędzać czas z przyjaciółmi. Ostatnimi czasy wychodzę z pokoju tylko na posiłek, a kiedy wracam, jestem gotowa na drzemkę. Teraz siadam na swoim fotelu, odchylam głowę i zamykam oczy. – Grzeczna dziewczynka. Postanowiłaś dziś na mnie zaczekać. Otwieram oczy i siadam prosto. Stoi przede mną chuda kobieta, która zgodnie z etykietką na fartuchu ma na imię Trish. – Słucham? – mówię. – Wolisz rozebrać się tutaj czy w łazience? To przez zmęczenie nie sprawdziłam godziny kąpieli na zalaminowanej kartce. Szczerze mówiąc, w ogóle zapomniałam, że ta kartka istnieje. Teraz trafia to do mnie z impetem, niczym pięść w brzuch. – Nie potrzebuję dziś prysznica. Kobieta wzdycha. – Chodź, Anno. Nie komplikuj sprawy. Drzwi do mojego pokoju za plecami chudej kobiety są otwarte na oścież. Mija je jakaś osoba z chodzikiem. Czy Trish naprawdę myśli, że rozbiorę się tu do naga? Czy tego właśnie ode mnie oczekuje? Najwyraźniej tak, bo podchodzi do mnie i podrywa mnie na nogi. Chwyta za dół mojej koszulki i z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że ma zamiar mnie rozebrać. – Aaa! – krzyczę. Wiem, że zachowuję się jak wariatka, ale wolę być wariatką, niż zostać umyta przez tę kobietę wbrew swojej woli. – Aaa! Robię krok w tył, ale za mną jest ściana, nie mam dokąd uciec. Chuda się uśmiecha (i tu życiowa lekcja za friko: najgorszą rzeczą na świecie nie jest dać się komuś rozebrać wbrew swojej woli, lecz pozwolić to zrobić komuś, kto się przy tym uśmiecha). Dalej krzyczę, rytmicznie i nieprzerwanie. Chuda się cofa. – Dziś po południu masz gości. Chcesz dla nich ładnie wyglądać? Wejście do mojego pokoju mija kolejna osoba, tym razem bez chodzika. To ten młody
gość. Chuda łapie mnie za nadgarstek. – Może zaczniemy od rozpięcia…? Otwieram usta i znów zaczynam krzyczeć, ale wtedy słyszymy hałas – coś się stłukło. Chuda cofa ręce. – Co do cholery? Wybiega z pokoju. Idę za nią, przystaję w progu i widzę Młodego Gościa stojącego nad stłuczoną szklanką. – Skarbie, co się stało? – Chuda mówi opanowanym, sztucznym głosem, ale słabo kryje irytację. – Odsuń się, a ja przyniosę coś, żeby to posprzątać. Dobrze, Luke? Niczego nie dotykaj. Chuda odmaszerowuje, prawdopodobnie w poszukiwaniu miotły. Kiedy tylko znika za rogiem, Młody Gość – Luke – patrzy prosto na mnie i wtedy coś do mnie dociera. To nie był wypadek. Chcę coś powiedzieć, coś zrobić, ale tylko rozdziawiam usta, które raz napełniają się powietrzem, raz robią się puste, jak torebka foliowa na wietrze. – Na… twoim miejscu bym się spieszył – szepcze Luke. – Ta babka, nie wiem, jak jej na imię, jest szybka w tym… zamiataniu. Przez chwilę patrzymy na siebie i toczy się między nami dziwny, milczący dialog. Czuję, jak coś kłuje mnie w środku. Dobiega nas szmer, kiedy Chuda otwiera schowek ze szczotkami i go przeszukuje. Idę do łazienki i odkręcam prysznic. Mimo że moje wspomnienia z pamięci krótkotrwałej powinny znikać jako pierwsze, kilka minut później, kiedy strumień wody uderza o moje ramiona i plecy, nadal o n i m myślę. To chyba dobrze, że wiem, co to miłość. Przynajmniej tak mi się wydaje, że to była miłość, ale skąd można to tak naprawdę wiedzieć? Kiedy poznałam Aidena, miałam dwadzieścia osiem lat. Stałam na światłach swoim pogruchotanym fordem, a on zatrzymał się obok na harleyu. Wciąż pamiętam jego swobodę, to, jak siedział, lekko odchylony, jakby nigdzie się nie spieszył. Kask zakrywał mu tylko czaszkę i uszy, więc widziałam jego brodę, zarost na szczęce, wargi. Spuściłam szybę. – Masz fajny motocykl – powiedziałam. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Dzięki. Jeździsz? – Nie na harleyu. – Ale jeździsz? Słodki był ten motocyklista. Zaczęłam się zastanawiać, czy pod tą skórzaną kurtką ma długie rękawy. I co jeszcze innego tam ma. – Mam w garażu hondę 900 cc – odparłam. – Czeka, aż mama zabierze ją na
przejażdżkę. Teraz on nachylił się w moją stronę, żeby lepiej się przyjrzeć. Wydawał się zadowolony z tego, co widzi. – To może dasz mi swój numer i kiedyś przejedziemy się razem? W chwili, kiedy światło zmieniło się na zielone, znalazłam na desce rozdzielczej stary mandat. Byłam przygotowana, że wszyscy zaczną zaraz trąbić i mnie przeklinać. Ale kiedy zapisywałam swój numer telefonu, nikt nie zareagował. Może dlatego, że Aiden jechał na harleyu i nikt nie chciał z nim zadzierać? A może dlatego, że czasem ludzie są skłonni chwilę poczekać, żeby zobaczyć coś romantycznego? Przegoniłam Aidena przez wczesny etap związku, od pierwszej randki do statusu mojego chłopaka, bez wyraźnej linii startu. Pojechaliśmy pod namioty do Yosemitie. Mknęliśmy na motorach krętą nitką dróg wzdłuż wybrzeża. Zaczynaliśmy dzień od seksu, a jeśli Aiden nie palił trawki, to tak go też kończyliśmy. Ale potem, już po zaśnięciu, zawsze się rozpychaliśmy, każde na swojej połowie – łączyła nas potrzeba odosobnienia. To nie była miłość jak z filmu, ale nam odpowiadała. Przyznaję, że małżeństwo to był mój pomysł i na początku nie został dobrze odebrany. – Chcesz się pobrać?! Równie dobrze mogłam zasugerować skok na bungee bez linki. I rozumiałam zaskoczenie Aidena. Nie marzyła mi się biała sukienka – zdecydowanie nie. Ale zbliżałam się do trzydziestki i ślub przeszedł mi przez myśl. – Nie – powiedziałam. – Jeśli tak na to reagujesz. Nie spodziewałam się, że Aiden padnie na jedno kolano i wyciągnie pierścionek z wielkim diamentem, a mnie odbierze mowę. Boże, gdyby tak zrobił, pewnie powiedziałabym „nie”. Ale zaczęłam myśleć, że jeśli mielibyśmy to zrobić, to teraz jest dobry moment. Moja mama była o rok młodsza ode mnie, kiedy wyszła za mąż. W moim wieku spodziewała się już dziecka. – Dobra, nieważne – powiedziałam. – Poczekaj chwilę, daj człowiekowi załapać. – Chmurny grymas na twarzy Aidena zastąpił szeroki uśmiech. Aiden pokazał na niego palcem. – A gdybym reagował tak? Był kochany, i jeśli mam być ze sobą szczera, łatwo dawał sobą sterować. Z chęcią przystał na mój plan. Ale ostatecznie okazało się, że małżeństwo to za mało. – Chcę dziecka. Mówią, że kiedy kobieta dochodzi do trzydziestego piątego roku życia i jej płodność zaczyna spadać, wówczas dzieje się z nią coś dziwnego. Nawet najchłodniejsze kobiety o najsłabszym instynkcie macierzyńskim czują jakieś ukłucie. Może to właśnie było to? Niby nie pragnęłam dzieci, ale nagle zaczęłam zauważać kobiety w ciąży. Zaczęłam zaglądać do wózków i uśmiechać się do brudnych buź. Niestety, w kwestii dziecka Aiden nie dał sobą już tak łatwo sterować. – Poczekajmy kilka miesięcy. – Ale kilka miesięcy nagle zmieniło się w rok. Zegar tykał, i to nie tylko ten biologiczny. Zaczynałam zapominać o różnych rzeczach. Nie
postawiono mi pewnej diagnozy, ale nieszczęście wisiało w powietrzu. – Jezu Chryste, Anno! – zaczęłam słyszeć po pewnym czasie. – Dasz w końcu spokój z tym pieprzonym dzieckiem? Jestem dla ciebie tylko dawcą nasienia? Chciałam być wściekła. Zapytać, jak w ogóle może tak mówić. Ale na tamtym etapie wiedzieliśmy już, że to adekwatne określenie tego, kim dla mnie jest mój mąż. Rzadko rozmawialiśmy już na tematy, które miały jakieś znaczenie. Wycieczki motocyklowe należały do przeszłości. Sprzęt campingowy wystawiliśmy na chodnik wraz ze śmieciami. Równie dobrze mogliśmy zostawić tam moje jajniki. Zgodziłam się więc z Aidenem, że dziecko to zły pomysł. A kilka tygodni później, kiedy oficjalnie zdiagnozowano u mnie alzheimera, odeszłam. W Rosalind House przypada dziś dzień odwiedzin i znów siedzimy w ogrodzie – praktyczna decyzja, bo z Jackiem, Helen i chłopcami nie zmieścilibyśmy się w moim pokoju. Pomijając słońce, które świeci mi prosto w oczy, podoba mi się tutaj. Jest niedziela i większość pensjonariuszy ma gości. Dama z Południa siedzi naprzeciw kobiety, która jest do niej tak niebywale podobna – począwszy od sukienki w kwiaty, na napuszonych żółtych włosach kończąc – że muszą być siostrami. Starowinka ma gościa, młodego mężczyznę w szarych spodniach, który, sądząc po wieku, jest najprawdopodobniej jej prawnukiem albo praprawnukiem. Młodego Gościa otaczają starsza kobieta, która jest jego matką albo babcią, i młodsza, mniej więcej w moim wieku. A między nami, niczym król odwiedzający poddanych, paraduje Eric. – Przepraszam, czy mogę się przejechać na pani wózku? To znaczy, jeśli go pani nie używa. Mój bratanek Hank uśmiecha się od ucha do ucha do Starowinki. Jest wyraźnie z siebie dumny, bo powiedział „przepraszam”. Zdecydowanie nie spodziewa się uszczypnięcia w ramię, jakie serwuje mu Helen. – Auć, mamo. Za co? Starowinka poprawia aparat słuchowy. – Co powiedziałeś, chłopcze? – Nic – pospiesznie wtrąca się Helen. – Absolutnie nic. – Bierze Hanka za ramię i odciąga go na drugi koniec trawnika, gdzie bawią się Ethan i Brayden. Jack rozsiada się na krześle ogrodowym i rozprostowuje ramiona. – No, i jak ci tu jest? Razi mnie słońce. Wolałabym, żeby zaszło za drzewa. – Nie tak źle. Właściwie lepiej, niż się spodziewałam. – Poważnie? – Twoje zaskoczenie nie świadczy o tobie dobrze, zwłaszcza że to ty wrzuciłeś mnie tu jak zepsuty owoc. Jack się śmieje. – Z tego, co pamiętam, sama się wrzuciłaś. Ja tylko znalazłem miejsce. – Wygląda na tak szczęśliwego, że boję się, czy zaraz nie zacznie płakać. – Uważam, że to miejsce
jest świetne. Jestem zaskoczony, bo nie spodziewałem się, że… się przyzwyczaisz… i to tak szybko. Oboje spuszczamy wzrok. Przez „tak szybko” ma na myśli: „zanim naprawdę przestanę cokolwiek kojarzyć”. Zanim zapomnę, że on albo którekolwiek z nich w ogóle istnieje. – Eric mówi, że zaczynasz się przyzwyczajać – znów próbuje. – Że kilka razy wyszłaś ze swojego pokoju… – Więcej niż kilka – przerywam mu. – I nawet z kimś się zaprzyjaźniłam. Z tamtą panią – skinieniem głowy pokazuję na Damę z Południa otoczoną grupką małych dzieci i nastolatków. I z nim. – Wskazuję na Młodego Gościa, który podnosi wzrok w tej samej chwili, przez co nasze spojrzenia spotykają się. Szybko wskazuję inną parę rezydentów, których nigdy wcześniej nie widziałam. – Z nim i z nią też. – Ponieważ nie pamiętam niczyich imion, równie dobrze mogę uwzględnić ich wszystkich. – Świetnie! – Entuzjazm Jacka jest nie na miejscu. Przypomina mi się, jak mój brat ekscytował się za każdym razem, gdy Ethan zrobił siku do nocnika. – To… dobrze. – Yhm. Można tu robić mnóstwo rzeczy. Jest autobus, który zawiezie cię do miasta, o ile tylko masz… kogoś, kto pojedzie z tobą… a w piątki gramy w bingo. Na to słowo entuzjazm Jacka zastępuje podejrzliwość. – Bingo? – To znaczy… nie grałam, ani nic, ale mają tu bingo w każdy piątek, więc to chyba dobrze. Muszę się szybko z tego wycofać. Chcę, żeby Jack myślał, że jestem szczęśliwa, a nie stuknięta. Ale mam przeczucie, że z bingo trochę przesadziłam. Helen i chłopcy biegną w naszą stronę, ratując mnie z opresji w ostatniej chwili. – Anno, masz takie łóżko, które jeździ w górę i w dół? – pyta Hank. – Łóżko w dół, łóżko w górę. Łóżko w dół, łóżko w górę – skandują Brayden i Ethan. – Może pójdziesz sprawdzić? – proponuję, bo nie mam bladego pojęcia, czy mam takie, czy nie. Równie dobrze od przyjazdu mogłam spać na gołej ziemi; łóżko to moje ostatnie zmartwienie. Chłopcy biegną w stronę domu, Helen za nimi, a ja patrzę, jak się oddalają. Zauważam, że na ostatnim piętrze budynku, bezpośrednio nad brukowanym dziedzińcem, znajduje się wysokie okno sięgające od sufitu do podłogi. Wpatruję się w nie intensywnie. W czasach, kiedy byłam jeszcze ratownikiem medycznym, pewnego razu pierwsza dotarłam do kobiety, która rzuciła się pod pociąg. Jej prawa noga znalazła na torach i została odcięta na wysokości kolana. Po drodze do szpitala poszkodowana zapadła w śpiączkę. Tyrone siedział przy niej, kręcąc głową. – Nie da się nad nią nie zlitować. To nie było wołanie o pomoc. Ona się chciała stąd wypisać. Pokiwałam głową.
– Chyba masz rację. – Lepsza byłaby wysokość. – Co? – Wysokość – powtórzył. – Spadasz z pewnej wysokości i nie żyjesz. Nie musisz się martwić prędkością pociągu, ilością pastylek ani tym, czy lina wytrzyma. Potrzebujesz tylko mostu albo wysokiego budynku. Tego się nie da spieprzyć. Przyglądam się oknu i myślę o tym, co wtedy powiedział Tyrone. Nagle mam swój plan. – Anna? – krzyczy ktoś. – Masz gumę? Odwracam wzrok od okna i spoglądam na Ethana. – Co? – Gumę – mówi. – Masz? Mrugam. Gumę? Czy mam gumę? Słońce nadal świeci na mnie jak bezlitosna bestia, i nie jestem w stanie się skupić. Zamykam oczy, ale skóra wciąż mnie pali, a powieki stają się czerwone. – Czy możecie wyłączyć to cholerne słońce? Zapada cisza. Czuję, że ktoś ciągnie moje krzesło po trawie i sekundę później opada na mnie błogość: nie ma słońca. – Uff – mówię. – Chwała Panu. Otwieram oczy. Ethan się na mnie gapi. – Co? Co się patrzysz? – Dziwnie się zachowujesz – mówi Ethan. – Prawda, tato? Jack spogląda na Ethana, a potem powoli na mnie. Typowy prokurator – kiedy nie wiesz, co powiedzieć, najlepiej nic nie mów. – Czy to dlatego, że tu teraz mieszkasz? – pyta Ethan. – Z tymi starymi ludźmi? Jack dotyka ramienia chłopca. – Synku… – To moja wina, prawda? – mówi, ignorując Jacka. – Bo się poparzyłem? Jego oczy robią się szkliste. – Eth – odpowiadam. – Nie ma w tym żadnej twojej winy. – Oczywiście, że nie – mówi Jack, w końcu odzyskując mowę. – Zresztą, to nie to miejsce sprawiło, że Anna jest dziwna. Ona zawsze była dziwadłem. – To prawda – mówię. – W siódmej klasie wygrałam konkurs na najdziwniejszą osobę w całej szkole. To nieprawda, ale myślę sobie, że nie ma to teraz znaczenia. Ethan garbi się i pociąga nosem. Na jego twarzy pojawia się uśmiech, tak niemrawy, że aż żałosny. – Myślisz, że to dziwne? – Nachylam się do niego, wybałuszam oczy i ruszam brwiami. Uśmiecha się nieco szerzej. – Trochę dziwne. – Mówiłam – odpowiadam z dumą. – Twój tata próbował mnie pokonać, ale rok
w rok Anna Forster zdobywała tytuł najdziwniejszej uczennicy. Mój brat nigdy nie umiał pogodzić się z porażką. – Tak, tata nie potrafi przegrywać. Przepraszam – mówi, kiedy Jack marszczy brwi. – Ale tak jest. – Znów na mnie zerka. – Więc nie jest tu aż tak źle? – Nie. Jest całkiem miło, nie sądzisz? – No chyba. Podoba mi się ten ogród. I masz fajne drzewo do wspinania. – Spogląda na mnie. – Pamiętasz, jak powiedzieliśmy tacie, że utknęliśmy na drzewie w parku, i musiał po nas wejść, żeby nas uratować, choć to nie była prawda? Ma taką uradowaną buzię, że muszę odwzajemnić uśmiech. Ale to nie takie proste, bo w ogóle nie pamiętam, o czym on mówi. Nie mam nawet najbardziej mglistego pojęcia. – To dopiero był fajny dzień – mówię, przybijając mu piątkę. Zerkam na drzewo w ogrodzie. Jego długie, grube gałęzie wyglądają solidnie i rozpościerają się na różne strony. Niektóre z nich wiszą tak nisko, że nawet Ethan by do nich doskoczył. Kiedyś od razu bym je zauważyła. Nie tak dawno temu to ja zaproponowałabym Ethanowi, żebyśmy się na nie wspięli, na sam czubek, a potem rzucalibyśmy żołędziami w Hanka, Braydena i Jacka. Kiedyś. Kiedy znów spoglądam na Ethana, on już na mnie patrzy. Jego uśmiech jokera jest jak pytanie: Wspinamy się? Wiem, co powie Jack: To niebezpieczne, Anna nie może się wspinać, jej postrzeganie głębi jest zaburzone, może spaść. Ja się będę z tobą wspinał, synku. Nie spoglądam więc na Jacka. W zamian bardzo nieznacznie kiwam głową do Ethana. Uśmiecha się już bardzo szeroko. I razem biegniemy ku niskim gałęziom. Takie właśnie wspomnienie chcę zostawić mojemu bratankowi.
6 Siedzę w bawialni przez całe popołudnie. Dama z Południa zapada w drzemkę na fotelu obok mnie, a Młody Gość patrzy przez okno. Miło nie musieć nic mówić, zwłaszcza dzisiaj. W prawdziwym świecie ludzie dużo mówią. Rozmowy są wartkie. Zanim załapię coś na tyle, żeby zadać pytanie albo wysnuć jakiś wniosek, wszyscy przechodzą już do kolejnego tematu. Ale w Rosalind House wszystko przebiega wolniej. Nikt się nie spieszy z przetrawieniem tego, co zostało powiedziane. Jeśli chcę coś powiedzieć, mam na to czas. A jeśli nie chcę, to nie mówię nic. Ethan i ja dobrze się bawiliśmy podczas wspinania i nawet dałam radę uściskać Jacka bez wzbudzania podejrzeń (jak sądzę). Nie było to pożegnanie, jakiego bym chciała, i nie wydaje mi się, bym ich w pełni przekonała, że jestem szczęśliwa. Ale to im będzie musiało wystarczyć. Bo mam plan, plan na dzisiejszą noc. – Dzień odwiedzin jest dla wszystkich wyczerpujący. Podnoszę wzrok. Obserwuje mnie Młody Gość, rozparty na małym fotelu, na którym wygląda jak olbrzym. – Co ty nie powiesz – odpowiadam. Nikt nie mówił zbyt wiele przez całe popołudnie. – Miałaś przyjemne odwiedziny? – pyta. Ma na sobie spłowiałą dżinsową koszulę z podwiniętymi rękawami i dżinsy przetarte na kolanach. Pasuje to do niego, myślę sobie. Niedbały szyk. – Tak – odpowiadam, choć nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, że z nim rozmawiam. W tym momencie ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest rozproszenie uwagi. A on, z tym dołeczkiem i niedbałym szykiem, zdecydowanie ją rozprasza. – Co to byli za ludzie? – pyta. – Twoi g-goście. – Mój brat – mówię. – I jego rodzina. A twoi? Brawo, Anno. Świetnie ci idzie nierozmawianie z nim. – Moja mama. Przypominam sobie starszą kobietę, siwą i zgarbioną. – Mama jest już stara – mówi, odpowiadając na moje niezadane pytanie. Wtedy jego twarz lekko się napina. Jest to prawie niezauważalnie, stanowi jedynie drobną wskazówkę, że mówienie wymaga od niego nieco wysiłku. – Miała… pięćdziesiąt lat, kiedy mnie adoptowała. – A ta druga kobieta? Kiedyś uznałabym, że jestem zbyt bezpośrednia. Poświęciłabym więcej czasu, żeby krążyć wokół tematu, i postarałabym się bardziej naturalnie wpleść pytanie w rozmowę. Ale straciłam cierpliwość do takich rzeczy. Już i tak trudno jest mi zachować nowe informacje, bez dodawania do tego uprzejmości. Mam jedynie nadzieję, że on uważa podobnie.
– Sarah – mówi, odgarniając włosy za uszy. – Mój brat. – Twój brat ma na imię Sarah? Marszczy czoło i natychmiast chcę cofnąć to, co powiedziałam, udawać, że nie zauważyłam. Wtedy on kręci głową. – Siostra. Chciałem powiedzieć „siostra”. O demencji Młodego Gościa wiem niewiele, poza tym, co powiedział mi wczoraj przy posiłku, ale po jego minie widzę, że jego pomyłka jest związana ze schorzeniem. Zastanawiam się, ile ja popełniam pomyłek, których nie zauważam. I co ważniejsze – jak chciałabym, żeby ludzie na nie reagowali. – Moja siostra też tu dziś była – mówię. – Ma na imię Jack. Obserwuję go, kiedy dowcip wydaje się docierać do jego mózgu, a na jego twarz wstępuje uśmiech. – Chyba było nerwowo – mówię. – O czymkolwiek rozmawialiście. – Tylko… o tym, k-kto się zajmie moimi sprawami, kiedy ja nie będę już w stanie. – Chłopak krzywi się, próbując przypomnieć sobie słowo. – No wiesz … – Pełnomocnictwo? – Z bratem prokuratorem „pełnomocnictwo” jest pewnie ostatnim słowem, jakiego zapomnę. Po tym, jak mnie zdiagnozowano, ględził na ten temat więcej razy, niż jestem w stanie spamiętać. Była to jedyna część mojej choroby, którą Jack mógł kontrolować. – Tak! – krzyczy, a ja czuję zaskakującą ekscytację, że to ja podpowiedziałam mu właściwe słowo. – Mama ma p-pełnomocnictwo, ale robi się coraz starsza. I chce je przekazać Sarah. – A ty nie? – Nie jestem pewien, czy ona uszanuje moją wolę. – Czyli? Spogląda na mnie. – Chcę żyć. – Aha – mówię, jakby to wszystko wyjaśniało. – A twoja siostra chce cię zabić? Mruga, po czym zaczyna głośno się śmiać. – To nic takiego – mówię. – Jestem całkiem przekonana, że mój brat też chce mnie zabić. Teraz oboje się śmiejemy. To ten rodzaj śmiechu, który zaczyna się od prychnięcia, a kończy na rechocie na cały głos. Tak się w nim zatracam, że aż podskakuję, kiedy on nachyla się nagle w swoim fotelu, po czym pada przede mną na kolana. Mój śmiech milknie. Jest tak blisko, że czuję na sobie ciepło jego skóry. – Hej, m-masz tu… – Wyciąga dłoń ku mojej twarzy, a ja zapominam oddychać. Co on robi? Gdybym nachyliła się o kilka centymetrów, moje usta dotknęłyby jego warg. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam z kimś tak blisko. Ale przecież ja prawie niczego nie pamiętam. – Włos z oka – mówi w końcu, zmiatając go z mojego policzka. Balansuje nim na czubku palca, żebym mogła zobaczyć. Mam przeczucie, że „włos z oka” nie stanowi
precyzyjnego określenia, ale jestem zbyt boleśnie świadoma bliskości jego ciała, aby myśleć o tym, jak brzmi właściwe określenie. Młody Gość zdmuchuje włos z oka z palca, po czym znów siada w fotelu. – Przepraszam. Co my… o cz-czym rozmawialiśmy? Nie pamiętam i podejrzewam, że nie ma to związku z alzheimerem. Nadal czuję jego ciepło, jego palący koniuszek palca na mojej twarzy. – Yyy, czy mówiliśmy o… o twojej siostrze? – pytam. – O właśnie. – Przyciąga kolana do klatki piersiowej i obejmuje je rękoma. – Sarah ma dużo kasy i mało czasu i wierzy w znajdowanie rozwiązań na wszystko. – Kiedy mówi, jego gardło się męczy. – Martwię się, że wybierze najprostszą opcję, kiedy… ppojawi się kolejny „problem”. Nie musi mi tłumaczyć, jaki to może być problem. Już wiem. Omamy, utrata kontroli nad pęcherzem i jelitami. Problemy z żywieniem. Reakcje katastroficzne. Deklaracja DNAR[2]* . – Sarah na mnie z-zależy, ale… nie jestem pewien, czy w krytycznej sytuacji podjęłaby te same decyzje, co ja. Nie chcę… pieluchy… od razu, kiedy przydarzy mi się mała wpadka, albo t-tabliczki i kredy, kiedy pogorszy mi się mowa. Nie chcę… wywylądować na wózku, kiedy będę jeszcze mógł chodzić. Mam wrażenie, że ta mała przemowa kosztowała go dużo wysiłku. I choć nie do końca zgadzam się z jego przekonaniami, w jego żarliwości jest coś godnego podziwu. Może to przez to, że mówi z trudem, a może to wahania nastroju wywołane alzheimerem, ale kiedy słucham, jak mówi, oczy wypełniają mi się łzami. – W pewnym momencie będę musiał zacząć przekazywać kontrolę – kontynuuje. – Ale n-nie mam zamiaru zrobić tego bez walki. A Sarah… już ją widzę: Luke ma problem z ubieraniem, z-zapłaćmy komuś, kto zrobi to za niego. Luke się za mało… gimnastykuje: zapiszmy go na ćwiczenia. Dajmy mu tabletki na sen, nakarmmy go. Nie. Nie tego chcę. Nie chcę egzystować. Chcę być. – Żyć – poprawiam go, ale on tego nie zauważa. Muszę przyznać, że ma rację, obawiając się przekazania swoich spraw siostrze. To jeden z powodów, dla którego nie chcę, aby moje życie doszło do tego punktu. Choć intencje Jacka są dobre, nie chciałabym kiedyś stać się marionetką w jego dłoniach. – Ech, ci bracia – mówię z przesadzonym westchnieniem. Zabawne, mimo że przez ostatnie kilka minut rozmawialiśmy o sprawach związanych z demencją, nie czułam się tak, jakby którekolwiek z nas na nią cierpiało. Miałam wrażenie, jakbyśmy byli zwykłymi ludźmi rozmawiającymi o życiu. – Luke? Oboje spoglądamy w stronę drzwi; stoi w nich Eric. – Przyszedł twój lekarz – mówi. – Jasne. – Młody Gość, Luke, wstaje z fotela. – Chcesz, żebym zaprowadził cię do twojego pokoju, Anno? – pyta Eric. Luke spogląda na mnie. Delikatnie kopie swoimi butami w moje. Ten nieznaczący
gest w jakiś sposób sprawia, że się czerwienię. – Będziesz tutaj, k-kiedy wrócę? Zerkam w stronę Erika: czerwonego na twarzy, grubego i uśmiechającego się chytrze. Po chwili spoglądam z powrotem na Luke’a. – No wiesz – mówię cicho. – Miałam już kilka kuszących propozycji, ale jasne, czemu nie? Do Erica mówię: – Dzięki, ale dobrze mi tu. Luke uśmiecha się szeroko i idzie do Erica. W progu zatrzymuje się i patrzy na cienki, błyszczący pasek metalu na brzegu dywanu, oddzielający pokój dzienny od korytarza. Po chwili unosi stopę na wysokość kolana i przechodzi nad listwą, jak gdyby to była podniesiona poprzeczka albo schodek. Na początku nie rozumiem tego, co robi. Ale po chwili już wiem. Po raz pierwszy zobaczyłam, jak mama robi coś takiego podczas mistrzostw koszykówki. Podczas meczu siedziała w trzecim rzędzie, kibicowała i klaskała, kiedy zdobyłyśmy rzut za trzy punkty (i od czasu do czasu, kiedy trafiła przeciwna drużyna). Po tym, jak wygrałyśmy, wszyscy wbiegli na boisko, gratulowali nam, ściskali nas i przybijali nam piątki. Jako najlepszą strzelczynię zwycięskiej drużyny, koleżanki zaczęły mnie podrzucać. To właśnie stamtąd zobaczyłam mamę. Stała na skraju boiska, marszczyła brew, spoglądając na linię na podłodze, jakby to była jakaś skomplikowana układanka, której ona nie potrafi rozszyfrować. Kazałam postawić się na ziemię, ale zanim zdołałam do niej dojść, zakasała spódnicę i przeszła nad linią, niczym nad sięgającym jej do pasa płotem. Kilka osób zaczęło się jej przyglądać, ale większość zajmowało zamieszanie na parkiecie. Kiedy mama przeszła na drugą stronę linii, uśmiechnęła się do mnie z ulgą i uścisnęła. Gratulacje, skarbie. Świetny mecz. Kiedy powiedziałam o tym Jackowi, wyjaśnił, że u niektórych ludzi postrzeganie głębi jest jedną z pierwszych rzeczy, którą wyłącza mózg, kiedy zaczyna się jego degeneracja, przez co trudno jest im odróżnić to, co jest płaskie, od tego, co uniesione, niskie i wysokie. W tym cały szkopuł z demencją – możesz o niej zapomnieć na chwilę albo na godzinę. Ale prędzej czy później ona przypomni tobie i wszystkim dookoła o swoim istnieniu. Zanim dostałam alzheimera, słuchałam konkursu w radiu, który nazywał się Wygraj z bombą. Słuchacze na antenie mieli szansę wygrać nawet dwadzieścia tysięcy dolarów. Kiedy zaczynała się gra, zegar tykał i co kilka sekund upiorny, nagrany wcześniej głos oznajmiał ilość pieniędzy. Pięć… set… dolarów. Trzy… tysiące… dolarów. Pięć… tysięcy… dolarów. Kwoty były coraz wyższe. Kiedy tylko uczestnik powiedział „stop”, pieniądze były jego, ale im dłużej czekał, tym bardziej ryzykował, że bomba wybuchnie i że zostanie z niczym. Pewnego dnia, kiedy mieliśmy z Jackiem po szesnaście lat, wróciliśmy do domu i zastaliśmy mamę w garażu. Samochód był włączony, a ona siedziała na siedzeniu
pasażera przy otwartych oknach. Głowa opadła jej na otwarte drzwi. Wybrałam numer pogotowia, a Jack wyciągnął mamę z samochodu. Kiedy zdołałam się połączyć, ona była już przytomna. Otumaniona, mówiła bez sensu, ale była przytomna. – Jeśli tego nie pamiętam… – wymamrotała. – To czy ja w ogóle tu byłam? Kiedy przyjechali ratownicy, słuchałam, jak Jack wyjaśnia im, że zdiagnozowano u niej alzheimera i że łatwo popadała w dezorientację. „Pewnie sądziła, że dokądś jedzie”, powiedział. „A może myślała, że siedzi w swoim ulubionym fotelu, i postanowiła się zdrzemnąć”. Zastanawiałam się, czy Jack naprawdę wierzy w to, co mówi. Ja w tym czasie patrzyłam na mamę, próbując nawiązać z nią kontakt wzrokowy. – To się właśnie stało? – szepnęłam. – Byłaś zdezorientowana? – To, że nie chciała na mnie spojrzeć, stanowiło odpowiedź na wszystkie moje wątpliwości. Po tym zdarzeniu już nigdy nie zostawiliśmy jej samej. Zatrudniliśmy pielęgniarkę, która zostawała z nią przez cały dzień. Ojciec nie mieszkał już wtedy z nami, więc Jack nocami spał przy niej. Po kilku miesiącach mama znalazła się w domu opieki. Wtedy jej stan pogarszał się już tak szybko, że nawet gdyby nadal chciała się zabić, nie wiedziałaby jak. Ta furtka została zamknięta. Większość ludzi, którzy mają myśli samobójcze, potrafi wstać rano i stwierdzić: „Wiesz co? Dzisiaj nie jest ten dzień. Jeśli jutro będę się paskudnie czuć, wtedy to zrobię”. Albo dzień po. A może w przyszłym roku. Tylko że kiedy masz alzheimera, jesteś jak tykający zegar. Nie możesz sobie pozwolić na czekanie. Musisz wygrać z bombą. Wróciłam na miejsce przy oknie, siedzę w fotelu, wyglądam w ciemną noc. Zastanawiam się, czy kiedy mnie już nie będzie, na tym fotelu pozostanie mój odciśnięty ślad. Znak, że kiedyś tu byłam. Nie zostawię wiele więcej, jeśli chodzi o ślady. Żadnych pieniędzy. Żadnych przyjaciół. Żadnych dzieci. Niewiele osób rozumie, że choć na akcie zgonu alzheimer nie zostanie zapisany jako bezpośrednia przyczyna śmierci, to właśnie on mnie zabije. Problemy z chodzeniem do łazienki spowodują infekcję pęcherza. Problemy z połykaniem sprawią, że będzie mi trudno jeść. Mniej ruchu wywoła zatory w żyłach. A jeśli nie będę się odżywiać ani ruszać, jednocześnie walcząc z infekcjami i zapaleniem płuc, to zgadnij co? Jestem na prostej drodze do poczekalni u Pana Boga. Przede mną leży rządek kopert, czystych i białych, zaadresowanych pierwszymi imionami. Jack. Ethan. Hank. Brayden. Helen. (Nie chciałam, żeby poczuła się wykluczona). Tata. Zastanawiałam się nad tym przez chwilę: Tata. Co się mówi człowiekowi, który zostawił twoją matkę zaraz po tym, kiedy zdiagnozowano u niej alzheimera? Z drugiej strony, może jednak istnieje wiele rzeczy, które można powiedzieć takiemu człowiekowi? Postanowiłam nie zalewać ojca potokiem wyzwisk, choć była to kusząca perspektywa, i w zamian spisałam swoje wspomnienia. O pośmiertnej ceremonii mamy. O rozdaniu świadectw w klasie maturalnej.
O narodzinach dzieci Jacka. Z jakiegoś powodu czułam, że to ważne, by to wszystko uwiecznić. Może próbowałam mu to wypomnieć, żeby zrobiło mu się przykro na myśl, ile przegapił, co przegapił. A może chciałam mieć wspomnienia na papierze, mieć coś namacalnego, co będzie istnieć po tym, jak ja odejdę. Cicho przekręcam gałkę w drzwiach. Otwiera się bez zgrzytu, a ja dziękuję za to niebiosom. Ale cieszę się przedwcześnie, bo już mój pierwszy krok na korytarzu powoduje straszne skrzypienie. Chowam się z powrotem w pokoju, próbując usłyszeć coś więcej niż własne rozszalałe serce. Moja ulubiona opiekunka, taka młoda – mówię na nią Blondi – ma dziś dyżur, i jeśli mnie nakryje, to pewnie zaproponuje, żebyśmy zagrały w karty, albo zaparzy mi herbaty, a wtedy nie będę w stanie zrobić tego, co zaplanowałam. Po chwili, kiedy nic się nie dzieje, robię krok nad skrzypiącą deską w podłodze i idę korytarzem w stronę schodów. Jeśli ktoś mnie tu zastanie, to mam świetną wymówkę. Mam alzheimera. Zgubiłam się. Co ja tu robię? Proszę mnie zaprowadzić do mojego pokoju. Nie mogę obiecać, że to się już więcej nie zdarzy. Jestem już prawie przy schodach, kiedy słyszę kliknięcie. – W-wiem, co robisz. Przez chwilę myślę o tym, żeby zacząć się miotać, udać zdezorientowaną. Po chwili rozpoznaję głos. Młody Gość. Kiedy się odwracam, widzę go w koszulce i bokserkach. Z nogawek wystają mu gołe nogi, długie i umięśnione. Na lewym policzku ma odcisk poduszki, a jego włosy są zmierzwione. Mija chwila, zanim przypomnę sobie, co powiedział. – Wiesz, co robię? – pytam, kiedy to do mnie dociera. – Czyli co? Postępuje ku mnie, stawiając kilka cichych kroków; wpatruje się w moją twarz. – Nie trzeba być… g-geniuszem, żeby się domyślić. Kto by się nie chciał zabić z ddiagnozą demencji w twoim wieku? Mrugam zdziwiona. W takim ujęciu rzeczywiście wydaje się to oczywiste. A mimo to Jack nigdy nie zapytał mnie o samobójstwo. Ani Helen. Ani Eric. Jedyną osobą, która mnie o to zapytała, w sposób zupełnie rutynowy, był Doktor Mózg, i to tylko dlatego, że tak brzmiało jedno z pytań wydrukowanych na liście. Numer siedem. A może osiem. – Masz demencję w moim wieku – mówię. – Chcesz się zabić. – Nie – odpowiada, nie wahając się nawet przez chwilę. – Coś podobnego. – Dziwne, że brzmię w taki sposób, a nawet czuję się tak, jakbym brała nad nim górę. Udowodniłam mu, że się myli. Mimo że to on ma rację. – Dlaczego nie? – pytam nagle. – Cenię życie – odpowiada. – Tak długo, jak moje serce b-b-bije, chcę tu być. – Nawet jeśli będziesz siedział na wózku i zapomnisz, jak się nazywasz? – pytam. – Kto m-mówi, że zapomnę? Kto mówi, że nie będę sz-szczęśliwy? Kto mówi, że ty nie będziesz?
Wybucham ponurym śmiechem. – Już nigdy nie uratuję komuś życia. Nigdy więcej nie pobiegnę w maratonie ani nie przejadę się motocyklem. Najlepsze chwile zdecydowanie mam już za sobą. Ciszę przerywa nagłe, stłumione chrapnięcie, podskakuję zlękniona na ten dźwięk. Młody Gość pomaga mi zachować równowagę. Czuję zapach proszku do prania na jego T-shircie. Jest jednocześnie irytujący i… upajający. Jego ubrania są cienkie, tak samo jak moje, i po raz drugi tego dnia wyobrażam sobie, że nachylam się do niego i przyciskam swoje usta do jego ust. – Okej, więc koniec z m-maratonami – szepcze, puszczając mnie. – A-ale co z innymi rzeczami? Siedzenie w ogrodzie. Tosty z jajkiem sadzonym. Spędzanie czasu z bliskimi. Czy to nie ma żadnej wartości? – Powinieneś być mówcą motywacyjnym. – Dzięki. Ale… nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Nie – szepczę. – Nie sądzę, żeby to miało wartość. Nie wydaje mi się, żeby w życiu chodziło o tosty z jajkiem. W życiu chodzi o coś wspaniałego. – Skąd wiesz, że… nic w-wspaniałego… już cię nie czeka? Pytanie wisi w powietrzu. Zastanawiam się, czy powiedzieć mu prawdę. Z jednej strony wydaje mi się to niepotrzebnie okrutne, z drugiej, to może być jedyna rzecz, która sprawi, że się ode mnie odczepi. – Moja mama miała alzheimera – mówię w końcu. – I możesz mi wierzyć, nie czeka mnie już nic wspaniałego. Jak się spodziewałam, ta wiadomość ucisza jego optymizm. Jestem niemal rozczarowana, kiedy Młody Gość natychmiast nie znajduje riposty. Wydawało mi się, że tak bardzo postawił na życie. Znów ruszam do schodów. – Jak miała na imię? – woła za mną. – Co? – Twoja m-mama. Jak miała na imię? Na to pytanie zatrzymuję się wpół kroku. Odkąd zdiagnozowano u mnie alzheimera, wielu ludzi pyta mnie o historię choroby w rodzinie. Są zainteresowani i czasem zasmuceni, kiedy słyszą o mojej mamie. Wyrażają współczucie. Niektórzy modlą się za mnie. Ale żaden z nich ani razu nie zapytał o imię mojej mamy. Odwracam się. – Valerie. – V-Valerie – powtarza. Jednocześnie kiwa głową, jakby starał się zachować to w pamięci. Jakoś to na mnie działa. Pokój zaczyna się ruszać i dociera do mnie, że opadam na podłogę. – Nie… – szepczę, czując jego objęcia, ale najwyraźniej opuściła mnie wola walki. Więc kiedy odprowadza mnie do mojego pokoju, pozwalam mu na to. A potem leżę na łóżku, on opatula mnie kocami, a ja płaczę łzami pochodzącymi z głębi mojego jestestwa. Nigdy nie znałam dobrej odpowiedzi na pytanie mamy. Jeśli tego nie
pamiętam, to czy ja w ogóle tu byłam? Ale może to pytanie jest źle postawione. Może nie chodzi o to, co pamiętasz. Może jeśli ktoś inny pamięta i wymawia twoje imię, to znaczy, że tu byłaś.
[2] DNAR (ang. Do Not Attempt Resuscitation). Podpisanie takiej deklaracji oznacza, że pacjent odmawia podejmowania reanimacji przez lekarzy w przypadkach zatrzymania akcji serca czy ustania oddechu (przyp. red.).
7 EVE Pierwszego poranka w naszym nowym domu budzę się wcześnie. Clem leży przy mnie, spocona i rozgrzana, nieistniejąca dla świata. Śpi płasko na plecach, z rozciągniętymi ramionami (jak to mawiał Richard: „leży krzyżem”), a z jej otwartych ust powoli spływa ślina. Poprzedniej nocy, kiedy już przetrwałyśmy pierwszą godzinę wiercenia się i moszczenia, spało się z nią wspaniale – z jej pachnącym cudownie ciałem, w które można się wtulić. Po czterech miesiącach spania samej bardzo mi tego brakowało. To niewiarygodne jak bardzo. Na śniadanie postanawiam podać duszone owoce i musli, cokolwiek, żeby zamaskować zapach salami. Piję kawę wielkimi łykami, po czym obieram gruszki i jabłka, kroję rabarbar w kostkę, wyjmuję cynamon i laskę wanilii. To mój pierwszy dzień pracy. Ku własnemu zaskoczeniu jestem tym dość podekscytowana. Podczas nauki w szkole kulinarnej bardzo na to czekałam. Oczywiście nie na pracę w domu opieki, ale na zarabianie na życie gotowaniem. Wyobrażałam to sobie – świeże produkty z targów, pracowite noce w gorącej, tętniącej życiem kuchni, reinterpretacje klasycznych przepisów mojego autorstwa. Matka nie lubiła, kiedy używałam słów w stylu „reinterpretacje”. – Dlaczego musisz się tak wywyższać, Evie? – mawiała. – Odrobina tradycji jeszcze nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy! Wychowałam się na mięsie i trzech warzywach, ale nie wiem, jakich, bo matka zawsze rozgotowywała je tak, że stawały się szare i papkowate i nie dało się ich rozpoznać. Wszystko było obficie skąpane w keczupie i spłukiwane napojami gazowanymi, a w przypadku ojca kuflem Guinnessa. Sosów i dodatków używaliśmy bez ograniczeń, podobnie jak masła i śmietany. Żyliśmy w oparciu o niezawodne równanie ojca: „sól plus pieprz równa się smak”. Wciąż pamiętam, że pierwszy raz w życiu spróbowałam przypraw na randce. Miałam wtedy siedemnaście lat. Nie pamiętam imienia tamtego chłopaka, ale pamiętam ciepło, jakie rozeszło się po moim żołądku, kiedy weszliśmy do hinduskiej restauracji na Brick Lane w Londynie. Zapach kurkumy i kuminu – tak intensywny, że czułam ich smak. Kolory – żółcie, czerwienie i zielenie – jedzenia na stole. Nagły ogień, kiedy ugryzłam chili, i ulgę, jaką dał w zetknięciu z moim podniebieniem kokosowy ryż. W tamtej chwili wiedziałam, że gotowanie to moja przyszłość. Sześć miesięcy później spakowałam swoje rzeczy i wyprowadziłam się do Nowego Jorku, aby rozpocząć naukę w Instytucie Edukacji Kulinarnej. Teraz wydaje mi się, że
to było wieki temu i że od tamtego czasu tyle się zmieniło. Jedyną rzeczą, która może nie uległa zmianie, jest moja miłość do gotowania. Kiedy owoce duszą się na kuchence, wykładam miseczki. Za drzwiami znajduję gazetę. Poprzedni lokatorzy zapewne musieli zapomnieć anulować prenumeratę. Uśmiecham się na myśl, że Clem się to spodoba – to trochę tak jak mieszkanie w hotelu – póki na pierwszej stronie nie dostrzegam Richarda. Właściwie to gazeta jest złożona na pół i widzę tylko jego brodę – słodki dołeczek, który Clem po nim odziedziczyła. Ten, który dla żartu ściskałam kciukiem i palcem wskazującym… poznałabym go wszędzie. I choć po czterech miesiącach powinnam była przywyknąć do widoku twarzy Richarda w wiadomościach, znów czuję znajomy atak paniki. Co teraz? Biorę gazetę i przeglądam ją szybko. Mam pewnie jeszcze minutę lub dwie, zanim zadzwoni matka i powie mi, co tam napisano. A biorąc pod uwagę skłonność matki do przejaskrawiania faktów, lepiej będzie, jeśli przeczytam ten artykuł sama. KSIĘGOWY RICHARDA W PRZEKRĘCIE
BENNETTA
PRZYZNAJE
SIĘ
DO
UDZIAŁU
To była nowość. Odkąd rozpętała się ta cała burza, wieloletni księgowy Richarda, David Cohen zaprzeczał, jakoby wiedział o schemacie Richarda. Większość ludzi w to powątpiewała, ale ja dałam mu kredyt zaufania – w końcu dzieliłam łóżko z Richardem, a nie miałam pojęcia o tym, co robił. A może wiedziałam? Ostatnimi czasy zadawałam sobie to pytanie. Czy to możliwe, żebym coś wiedziała? Oczywiście nie znałam szczegółów, ale czy nie miałam absolutnie żadnego przeczucia? Czy zadawałam wystarczająco dużo pytań? A może bałam się, że jeśli zapytam, to odkryję coś, o czym nie chciałam wiedzieć? Najdziwniejsze było to, że nadal nie płakałam. Próbowałam mnóstwo razy, nawet organizowałam sobie warunki do porządnego wylewu łez: z winem, ciepłą kąpielą i wspomnieniami starych dobrych czasów. Ale łzy po prostu nie przychodzą. I zanim zdołam się zorientować, myślę o złych czasach i przypominam sobie irytujące nawyki Richarda i gwałtowne kłótnie. Myślę o tym, jak zawsze na wszystko się zgadzał, po czym, jak przychodziło co do czego, w ostatniej chwili znajdował jakąś wymówkę. To w szczególności doprowadzało mnie do szału. – Gdybym wiedziała, że będziesz pracował do późna… – krzyczałam. – To nie powiedziałabym, że przyjdziemy oboje! Oni na pewno zapłacili za twój posiłek!
– Chciałbym móc tam być – odpowiadał sztywno. – Ale takie są interesy. A interesy oczywiście wygrywały ze wszystkim. Skończyłam artykuł i dołączone do niego relacje świadków. Opowieści ludzi, którzy stracili pieniądze, znajdowały się obok zdjęcia, na którym Richard wsiada na pokład prywatnego samolotu. Były też fotografie wściekłych inwestorów. Sprawozdania finansowe. W jednym rogu małe, studyjne zdjęcie przedstawiające mnie. Media lubią to zdjęcie – jestem na nim młoda, mam oczy jak sarenka, wyglądam na głupią – na
kobietę, która nie zauważa, że jej kłamliwy mąż stworzył największy schemat Ponziego od czasów Berniego Madoffa. Jak na zawołanie, dzwoni mój telefon. Chowam gazetę do szuflady, żeby Clem jej nie zauważyła. – Cześć, mamo. Wyobrażam sobie, jak stoi przy stoliczku w korytarzu ze słuchawką od telefonu, który o dziwo nadal ma kabel. – Widziałaś gazetę? – Tak – mówię. – Dobrze się czujesz? Opadam na skrzypiące krzesło. – Nic mi nie jest. Matka na chwilę milknie. – Dobrze. A czy twoja pierwsza noc w mieszkaniu upłynęła… znośnie? Czuję, że matka wspomina dom, z którego właśnie wyprowadziłyśmy się razem z Clem – sześć sypialni, basen ze słoną wodą i dwa i pół hektara posiadłości. – Lepiej niż znośnie – odpowiadam. Zapada krótka cisza, a po niej następuje gwałtowny wdech. Wiem, że mama coś zaraz powie. – Och, Evie, jestem przez to wszystko taka zła! Ty i Clem utknęłyście w tym okropnym miejscu, mimo że w całej tej sytuacji jesteście zupełnie niewinne! Przyrzekam, gdybym tylko dorwała tego człowieka w swoje ręce, to… Wyłączam się. Nie mogę znieść słuchania o tym od początku. Choć Richard zrobił coś strasznego, nadal czuję się bardzo niezręcznie, kiedy moja matka go oczernia, zwłaszcza że pozwoliła, by pomógł jej i tacie przenieść się tu z Anglii i załatwił im bardzo przyjemne lokum. Czuję się niezręcznie również dlatego, że przez ostatnie dziesięć lat podlizywała mu się z takim namaszczeniem, że nawet Richard był zażenowany (a Richard nigdy nie czuł się zażenowany w towarzystwie okazujących mu uwielbienie kobiet). – Dzięki, mamo, ale naprawdę mamy się dobrze. Naprawdę. – Nie wydaje mi się, Evie. Podjęłaś pracę w domu opieki! Przyznaję, nadal nie rozumiem dlaczego. Nawet jeśli nie miałaś dostatecznego doświadczenia, żeby zostać szefem kuchni w restauracji, na pewno mogłaś… no nie wiem… otworzyć małą firmę cateringową, czy coś w tym rodzaju. Nie chce mi się nawet przypominać, że aby otworzyć jakikolwiek interes, potrzebowałabym pieniędzy, których obecnie mi brakuje. W zamian przypominam jej, że jeśli nie chcemy, aby Clem została przeniesiona do Butwell, to musimy mieszkać w okolicy. Kiedy kończę, zauważam Clem; stoi w drzwiach sypialni, trzymając za uszy swojego sfatygowanego pluszowego króliczka. – Clem wstała, muszę kończyć. – Poczekaj chwilę – mówi mama. – Ojciec chce z tobą rozmawiać.
Rozlega się jakieś szuranie i słyszę, jak tata odchrząkuje. – Widziałem gazetę. Trzymaj się, córeńko. Ludzie w końcu zrozumieją, że ty też dostałaś kiepskie rozdanie. Jedyną osobą, która powinna cierpieć, jest ta szumowina, twój parszywy mąż… Clem wdrapuje mi się na kolana, a ja uśmiecham się do niej promiennie. Obserwuje mnie uważnie; radar, za pomocą którego wyłapuje, kiedy ludzie rozmawiają o jej ojcu, działa bez zarzutu. – Nie martw się o mnie, tato – mówię pogodnie. – Nic mi nie jest. – Jesteś wyjątkowa, Evie – mówi delikatnie. – Bardziej wyjątkowa, niż ci się wydaje. To miłe uczucie, ale jakoś wzdrygam się na jego słowa. Potrzeba wyjątkowej osoby, żeby ktoś inny stał się przy niej wielki, powiedziała mi kiedyś mama. To było zaraz na początku naszej znajomości z Richardem. By pomóc tej osobie wznieść się na wyżyny, by osiągnęła marzenia. Ciekawe, jak to o mnie świadczy, że osoba, której powinnam „pomagać wznosić się na wyżyny”, nie żyje. Kiedy tego ranka wraz z Clem wchodzimy do Rosalind House, Rosie, pielęgniarka z nocnej zmiany, zbiega po frontowych schodkach. Choć bardzo się spieszy, uśmiecha się szeroko. – Przepraszam – dyszy. – Mam samolot. – Dokąd lecisz? – pytam, kiedy mnie mija. – Na Jamajkę na tydzień, z dziewczynami. – Odwraca się i zaczyna biec z powrotem. – Przepraszam, że mnie nie będzie podczas twojego pierwszego tygodnia. Eric powinien przyjechać lada moment, więc rozgość się. Hej, fajnie wczoraj tańczyłaś – zwraca się do Clem. – Musisz mi pokazać, jak to się robi, kiedy wrócę. Clem uśmiecha się od ucha do ucha, a Rosie odwraca się i rusza biegiem. Nie zdołała się jeszcze dowiedzieć, że zyskała przyjaciółkę na całe życie. Kilku pensjonariuszy kręci się po bawialni i Clem, nie marnując ani chwili, wdaje się w rozmowę ze starszym mężczyzną imieniem Laurie. Opowiada mu o szkole, o swojej najlepszej przyjaciółce Legs i o przyjęciu z motywem księżniczek-wróżek, urządzonym z okazji jej urodzin. Siadam przy niej. – Hej! Ktoś mi pomoże wygramolić się z łóżka czy mam spędzić cały dzień w piżamie? Głos, który niesie się po korytarzu, jest szorstki i poirytowany. – To Bert – wyjaśnia Laurie. – Potrzebuje pomocy. Jego chodzik stoi przy łóżku. Zwykle pomagają mu Trish lub Carol, ale teraz zajmują się chyba innymi rezydentami. Kiwam głową, starając się nie okazać wahania. – No… Chyba ja to mogę zrobić. – Drugie drzwi po lewej – mówi uprzejmie Laurie. Idę we wskazanym kierunku i zerkam za róg. Na szczęście Bert wita mnie miną dużo cieplejszą niż jego głos.
– A, to ty. Tylko mnie lekko podźwignij, dziewczynko. I niczego sobie nie wyobrażaj tylko dlatego, że przystojny ze mnie facet. Jestem żonaty. Albo sobie żartuje, albo traci rozum na starość, bo Eric powiedział mi, że jedynym małżeństwem w Rosalind House jest para z południa, Clara i Laurie. Tak czy inaczej, postanawiam nie komentować uwagi o małżeństwie. – Przy mnie nic ci nie grozi – mówię, podrywając go na nogi. – Skończyłam z facetami, nawet przystojnymi. – Miło słyszeć. A teraz sio, muszę się ubrać. Kiedy wychodzę na korytarz, zaczynam się wahać. Czy są jeszcze inni rezydenci, czy powinnam zacząć pukać do wszystkich drzwi, rozsuwać zasłony i życzyć miłego dnia? Eric nadal się nie pojawił, postanawiam więc improwizować. Drzwi obok pokoju Berta nadal są zamknięte, więc delikatnie pukam. Nie słyszę odpowiedzi, ale i tak wchodzę do środka. – Dzień dobry, tu Eve, nowa… kucharka. Czy potrzeba w czymś…? Och! Odskakuję, kiedy widzę damę z południa – Claire – stojącą przed lustrem, nagą od pasa w górę. Przyciągam drzwi i zostawiam je jedynie lekko uchylone. – Bardzo przepraszam – mówię w przerwę w drzwiach i w tej samej chwili słyszę klucze w zamku od drzwi wejściowych. Biegiem zmierzam ku nim. – Przepraszam za spóźnienie – mówi Eric. – Jak idzie? – Właściwie to… – zaczynam. – Bert potrzebował pomocy, żeby wstać z łóżka, a potem pomyślałam, że sprawdzę, co u innych. Ale nakryłam jedną z pań ubraną do połowy. Pukałam, ale chyba nie słyszała. Eric śmieje się pod nosem. – Przede wszystkim oddychaj. I postaraj się nie wyglądać na taką zmartwioną. Czujesz się pewnie bardziej skrępowana niż ona. – Zastanawiam się, skąd Eric to wie, skoro nie wspomniałam, o kogo chodzi. – I to właściwie moja wina, bo się spóźniłem – mówi dalej, zerkając na zegarek. – A skoro już o tym mowa, nie chcę cię rzucać na głęboką wodę, ale mamy tylko godzinę do mojego pierwszego spotkania. Może weźmiemy się do pracy? Omawiamy z Erikiem godziny posiłków, odpowiednie jedzenie i miejsce przechowywania zastawy, ale zabiera to nam mniej niż dziesięć minut. Zauważam, że ma nerwowy tik rozglądania się na boki co kilka sekund, co daje niezbyt fortunne wrażenie, że coś kombinuje. Co gorsza, kilka razy zauważam, że jego wzrok pada w okolice mojego dekoltu. Udzielam mu kredytu zaufania i zakładam, że to był wypadek przy pracy. Potem Eric pokazuje mi mój „gabinet”, w którym trzyma się mopy i wiadra, i przypomina mi, żebym nosiła maskę i rękawiczki, kiedy mam do czynienia z moczem i fekaliami. Kiedy widzi moją minę, powtarza, że praca przy sprzątaniu jest jedynie tymczasowa, ale kiedy pytam, czy miał jakieś zgłoszenia, zwinnie zmienia temat. Zostaję przedstawiona dwunastu rezydentom. Luke i Anna, najmłodsi. Clara i Laurie,
małżeństwo z południa. Bert, który nadal mówi do swojej żony, mimo że ta umarła pięćdziesiąt lat temu. May, dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Gwen. Kilka innych osób. Zostaję także przedstawiona kierowniczce opiekunów, Trish, żwawej, bezpośredniej kobiecie lekko po czterdziestce, która byłaby całkiem ładna, gdyby nie fakt, że jest niepokojąco chuda. Poznaję też Carole, jej asystentkę, blondynkę po pięćdziesiątce, z okrągłą talią i warkliwym, nosowym głosem. Znów robimy rundkę po budynku, a kiedy kończymy, Eric zerka na zegarek i zapewnia mnie, że wszystkie tematy, którymi nie zdołaliśmy się zająć, są wyłożone w stupięćdziesięciostronicowym podręczniku. Pięć minut później wraca do gabinetu, a ja mam ochotę się rozpłakać. Tylko że pensjonariusze są głodni. Muszę więc zrobić to, co potrafię najlepiej. Wyciągam płatki śniadaniowe, owoce i sok pomarańczowy, po czym przyrządzam jajecznicę z wędzonym pstrągiem. Do tego szpinak i grzyby. Kiedy jednak przychodzi do przystrojenia dania, nie mogę znaleźć żadnych ziół. Muszę pamiętać, żeby porozmawiać z Angusem o założeniu ogródka z ziołami i warzywami. Następnie wychodzę do jadalni. W pomieszczeniu jest zaskakująco głośno. Z zadowoleniem widzę, że pensjonariusze jedzą, a sądząc po ich minach, że im smakuje. Choć Clem już jadła, siedzi u szczytu stołu niczym pani domu. Próbuję ją stamtąd zabrać, ale wtedy rezydenci rzucają mi wredne spojrzenia i muszę się wycofać. Kiedy tamci jedzą, zanoszę talerz ze śniadaniem do biura Erika. – Przeszkadzam? – Ani trochę. Co tam? – Eric odwraca się na obrotowym krześle i otwiera szeroko oczy w udawanym przerażeniu. – Chyba nie rezygnujesz, co? – Nie. – Zaśmiałam się. – Przyniosłam ci tylko śniadanie. Na twarzy Erika mieszają się zaskoczenie i rozkosz, kiedy stawiam przed nim talerz. – To dla mnie? Uśmiecham się. – Zwykle używam świeżej pietruszki, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć. – Pachnie wspaniale. – Eric porusza brwiami, co nieco mnie niepokoi. – Zjesz ze mną? – Niestety nie mogę. Muszę zaprowadzić Clem do szkoły. Wykrzywia usta w grymasie, jednocześnie biorąc do rąk nóż i widelec. – Aha, zanim pójdziesz, jest coś, o czym zapomniałem wspomnieć. Co wieczór przed snem należy zamykać na klucz drzwi do pokojów Luke’a i Anny. Zwykle robi to Rosie, ale w tym tygodniu jest na wakacjach. Dziś w nocy przyjdzie pielęgniarka na zastępstwo, więc będziesz musiała jej o tym powiedzieć. Wszystko jest zapisane w podręczniku, ale dodatkowe przypomnienie nie zaszkodzi. Zwykle wychodzę na długo, zanim zacznie się druga zmiana, więc to będzie twój obowiązek. – Eric nabiera na widelec porcję jajecznicy i wsuwa go do ust.
– Aha – odpowiadam. – Okeeej. – Nocą robią się bardzo pobudzeni – wyjaśnia z pełnymi ustami. – To dość częste u osób z demencją: budzą się w nocy i zaczynają się szwendać. Byliby narażeni na niebezpieczeństwo, gdyby włóczyli się tu nocą po korytarzach. Mogą zrobić sobie krzywdę. – Ale… czy to nie jest niebezpieczne, tak ich zamykać? A gdyby wybuchł pożar? Eric znów nakłada sobie jedzenie na widelec. – Nasz schemat ewakuacji na wypadek pożaru obejmuje Luke’a i Annę. – Rozumiem. Przez chwilę milczymy, po czym Eric odkłada sztućce. – Prawda jest taka, że kilka miesięcy temu Anna wyszła na najwyższe piętro budynku i skoczyła z dachu. Odruchowo wydaję z siebie cichy jęk. – To była…? – Próba samobójcza. Później wraz z bratem Anny ustaliliśmy, że najlepszym sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa będzie zamykanie drzwi. A nie chcieliśmy ryzykować, że Luke zrobi to samo. Przełykam ślinę, żeby zwilżyć gardło, w którym nagle mi zaschło. – Czy to dlatego jeździ na wózku? Bo… bo skoczyła z dachu? – Tak. Spadła z dużej wysokości. To cud, że w ogóle przeżyła. – Tak – odpowiadam. – Cud. Próbuję przyswoić te wszystkie informacje, kiedy zauważam godzinę mrugającą w dolnym rogu monitora Erica. – O cholera! Muszę zawieźć Clem do szkoły. – No to leć – odpowiada Eric. – Nie muszę chyba mówić, że to, o czym rozmawialiśmy, to są poufne informacje, Eve. – Tak. Oczywiście. – Dzięki za jajecznicę. – Ot tak, na jego twarz ponownie wstępuje ten głupawy uśmiech. – Jest naprawdę pyszna. – Nie ma sprawy – mówię. – Mam też porcję dla Angusa. Jest gdzieś w ogrodzie? – Pewnie gdzieś się tam kręci. – Eric spogląda na swój talerz. – Choć nie jestem pewien, czy powinniśmy raczyć ogrodnika śniadaniem! W końcu to nie jadłodajnia. Myślę o górze jajecznicy, jaka jeszcze została na patelni. – Aha. No tak. W takim razie dam sobie z tym spokój. Wracam do kuchni, ładuję naczynia do zmywarki i wycieram blat. Przez okno nad zlewem mam widok na ogród, w którym Angus właśnie pieli rabatki. Spoglądam na jajka. – Clem? – wołam do korytarza. – Możesz tu na chwilkę przyjść? Wkładam dwie kromki chleba do opiekacza i włączam kuchenkę, żeby podgrzać jajka. Pół minuty później zza framugi wygląda moja córka.
– Nie mam na imię Clem, tylko Sophie-Anne. – Sophie-Anne? – Zniżam głos do szeptu. – Robię Angusowi kanapkę na śniadanie. Będziesz tak miła i pobiegniesz mu ją zanieść?
8 Clem jest nie tylko wspaniałą tancerką, ale ma też piękny, czysty głos. Kiedy idziemy do szkoły w jasnym słońcu, śpiewa jak słowik. Melodia zaczyna się od słów popularnej piosenki, ale Clem szybko zmienia je we własny, wymyślony tekst. Słyszę słowa „pierwszy dzień”, „praca domowa” i „najlepsza przyjaciółka”. Śpiewa ślicznie, ale droga do szkoły z Rosalind House trwa tylko dwie minuty, a ja muszę jej powiedzieć o kilku rzeczach. – Clem? Przerywa wpół piosenki. – Tak? – Chyba ci nie wyjaśniłam, co robię w Rosalind House. – Kiedy marszczy czoło, przypomina mi Richarda. Łagodne, zamyślone, delikatne spojrzenie. To sprawia, że jest jeszcze piękniejsza. – Widzisz… to jest placówka opiekuńcza. Spogląda na mnie nie bardzo zainteresowana. – A co to takiego placówka… – Placówka opiekuńcza? To miejsce dla ludzi, którzy potrzebują pomocy, ponieważ nie są w stanie sami się sobą zająć. Clem trzepocze rzęsami. – A my potrzebujemy pomocy? – Nie. – Chichoczę. – My nie. Będę pomagać zajmować się ludźmi, którzy tam mieszkają. Gotować im posiłki, robić pranie i po nich sprzątać. Fałdka pomiędzy brwiami Clem uwydatnia się – wygląda jak wąwóz pomiędzy dwoma pulchnymi wzgórkami czoła. – Jak Valentina? – No, trochę jak Valentina. – Clem nadal marszczy czoło, a ja muskam palcem krawędź jej warkocza. – Co o tym sądzisz? Patrzy przed siebie. – Nie wiem. – Chcesz mnie o coś zapytać? Wzrusza ramionami. – Czy my jesteśmy… biedne? – Nie. Zdecydowanie nie jesteśmy biedne. – To dlaczego…? – Clem! Clemmy! Clemmy-Zaraz-Zjemy-Bułkę-I-Dwa-Dżemy. – Legs! – piszczy Clem. – Allegra-Egra-Długie-Nogi-I-Żebra! Wbrew temu, co sugeruje rymowanka, Allegra jest prawie o głowę niższa od Clem. Ma mysie, niczym niewyróżniające się włosy i pulchne policzki. Ale te jej ogromne
orzechowe oczy i wrodzona szczerość sprawiają, że nie da się jej nie kochać. – Pierwszy dzień – mówi Legs. – Mam nadzieję, że będziemy mogły siedzieć koło siebie. – Jeśli rzeczywiście będziecie koło siebie siedzieć, to macie słuchać nauczycielki, a nie cały czas gadać – mówi Jazz, która pojawia się za plecami Legs. Nasze spojrzenia spotykają się, na co ona na wpół przyjacielsko trąca mnie ramieniem. Nie jest to powitanie, na jakie liczyłam, ale biorąc pod uwagę fakt, że większość mijanych po drodze matek zupełnie mnie zignorowała, jestem jej za to wdzięczna. – Jak się trzymasz? – Pyta mnie z obowiązku. Co jak co, ale Jazz wypełnia swoje obowiązki. Przyszła na pogrzeb Richarda, ale siedziała z tyłu. Zostawiła mi mrożone dania z Houlihan (przesadnie drogich, organicznych delikatesów, jedynego miejsca, dla którego robię wyjątek w kwestii mrożonego jedzenia) na progu, ale nie weszła do środka. Kilka razy zaprosiła Clem, żeby pobawiła się z Allegrą u niej w domu, ale odmówiła, kiedy zapytałam ją, czy Legs chciałaby przyjść do nas. – Nie tak źle – mówię. – Daję radę. Dyskretnie mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów – mój kucyk, baleriny i spodnie khaki – po czym powściągliwie się do mnie uśmiecha. Ona sama wygląda jak rasowa szkolna matka, z pasemkami, w obcisłych dżinsach i z torbą z brązowej skóry, pewnie od Prady albo Ferragamo. Clem i Legs ruszają w stronę swojej klasy, a my idziemy za nimi. – Jak ci się pracuje w…? – Domu opieki? – Tak – odpowiada. – Właśnie tak. Wzruszam ramionami. – Dziś jest dopiero mój pierwszy dzień, więc… Posyła mi uśmiech i na tym rozmowa się kończy. Kilka miesięcy temu trajkotałybyśmy jedna przez drugą, po czym skoczyłybyśmy na kawę, żeby dokończyć rozmowę. Teraz, kiedy patrzymy na nasze dzieci, nie jestem w stanie wpaść na ani jeden temat. – Nie mam na imię Clem – słyszę, jak Clem szepcze do Legs. – Tylko Sophie-Anne. Legs podoba się ta zabawa. – Okej. To ja jestem Lucy. Gdy tak idziemy, Jazz rozgląda się po placu zabaw, żeby zobaczyć, kto jeszcze tu jest. Większość blond mam gromadzi się w grupkach, z wyjątkiem może jednej lub dwóch outsiderek stojących przy swoich samochodach. Zabawne, że teraz jestem jedną z nich. Może nawet największą z nich. Przy drzwiach do klasy widzę żółtą blond czuprynę Andrei Heathmont otoczonej wianuszkiem kobiet. Wszędzie rozpoznałabym jej plecy, kremową jedwabną bluzkę, szeroką pupę i niskie czółenka. Ostatnim razem widziałam Andreę na progu mojego domu, kiedy osobiście przywiozła mi książkę kucharską Harry’ego Walkera
z autografem. Teraz, kiedy gwałtownie odwraca głowę, jej twarz jest niemal nie do poznania. Jej oczy przypominają odwrócone półksiężyce, usta zaciskają się w wąską linię. Widzę, że trzęsą jej się dłonie – nic dziwnego – od nadmiaru plotek i z ekscytacji. Trudno uwierzyć, że jeszcze w poprzednie wakacje Richard i mąż Andrei grali razem w golfa w Hamptons. – Pani jest pewnie matką Clementine. Nazywam się Weber. – Na linii wzroku staje mi uśmiechnięta kobieta w pomarańczowym fartuszku. – Bardzo mi przykro z powodu pani straty – mówi, zniżając głos. – Dziękuję. – Odrywam wzrok od Andrei i silę się na uśmiech. – To miłe z pan strony. – Będę szczególnie uważać na Clementine, a jeśli jest coś, o czym chciałaby pani porozmawiać, proszę dać znać. – Dziękuję – mówię. – A pani jest mamą Allegry – mówi pani Weber, przenosząc wzrok na Jazz. – W zeszłym roku miałam kilka zastępstw w pierwszej klasie, więc poznałam zarówno Clem, jak i Legs. Mówię na nie bliźniaczki syjamskie. Myślę, że będziemy się w tym roku świetnie bawić. – Uśmiecha się na powitanie kolejnej matki stojącej za moimi plecami, milknie na moment, po czym znów na mnie spogląda. – Aha, proszę pani? – Proszę mi mówić Eve. – Eve. Z tego, co rozumiem, niedawno się przeprowadziłyście. Czy przy okazji możesz wypełnić formularz o zmianie adresu i podać go do sekretariatu? Formularze znajdują się w zielonej kieszonce na drzwiach. – Dobrze – mówię. Mój głos niesie się po zatłoczonym korytarzu. – Oczywiście. Jazz i ja stoimy razem przez kilka minut, a Clem i Legs biegają w kółko. Andrea usilnie unika mojego wzroku, podobnie jak inne mamy. – Czy Legs może do nas przyjść po szkole, mamo? – pyta Clem, rzucając mi się na nogi. – Nie dzisiaj, Legs – szybko mówi Jazz. – Buuu – odpowiadają dziewczynki jednym głosem. I tak miałam powiedzieć „nie”, ale prędkość, z jaką Jazz odrzuciła zaproszenie, jest jak cios w brzuch. Na drugim końcu korytarza Andrea szepcze coś do Romy Fisher i obie na mnie spoglądają. Czuję też na sobie wzrok Jazz. – Co? – pytam. – Nic, tylko… po prostu nie wiem, jak możesz to znosić. To musi być straszne, że wszyscy wiedzą o twoich sprawach. Czy myślałaś o tym… – Gdy się zastanawia, spogląda w górę. – No nie wiem… Żeby wyjechać z miasta czy coś? – Na policzkach Jazz pojawiają się rumieńce i wiem, że sugerując coś takiego, czuje się jak zdrajczyni. – To znaczy… tęskniłabym za tobą, ale… wszystko byłoby chyba lepsze niż to. Nie wiem, jak sobie z tym radzisz na co dzień. Podejrzewam, że Jazz tak naprawdę martwi się o to, jak ona będzie w stanie to
robić: utrzymywać pozory przyjaźni z towarzyskim wyrzutkiem, tak, żeby samej się nim nie stać. Ale nie będę jej tego wypominać. – Ludzie nie zabijają się, żeby dać pracę wdowie po Richardzie Bennettcie, Jazz – mówię. – A poza tym matka i tata są tuż obok, a będę na nich dużo bardziej polegać zwłaszcza teraz, kiedy jestem… – Urywam, jakoś nie będąc w stanie powiedzieć „samotną matką”. Zamiast tego patrzę na Clem i Legs, które wylądowały na podłodze, przytulając się i śmiejąc. – Zresztą, jak mogłabym rozdzielić najlepsze przyjaciółki. To byłoby największe rozstanie od czasów Paris Hilton i Nicole Ritchie! Jazz uśmiecha się niechętnie. A kilka sekund później czuję, jak obejmuje mnie ramieniem. To wręcz bezczelne, w holu pełnym ciekawskich spojrzeń. Ten mały gest powoduje, że w oczach wzbierają mi łzy. – Bardzo trudno jest cię nie kochać, wiesz, Evie? Mówi to szorstko, a ja się uśmiecham, bo to najszczerszy komplement, jakiego mogłabym sobie życzyć. Uśmiecham się również dlatego, że pamiętam, jak Richard powiedział mi kiedyś coś bardzo podobnego. Kiedy poznałam Richarda, robiłam właśnie guacamole. Jednym z wymagań szkoły kulinarnej było zdobycie przez nas jakiegoś praktycznego doświadczenia. Mnie udało się dostać miejsce w wyśmienitym food-trucku z taco Jamesa Mendozy – „The Mexican” – na rogu Wall i New Street. Płacili przyzwoicie, a dodatkową zaletą było to, że – w przeciwieństwie do restauracji – przebywaliśmy na zewnątrz, pośród tętniącego życiem miasta. Tamtego dnia niebo miało głęboki kobaltowy kolor, a przez okna wpadał ciepły, przyjemny wietrzyk. Powiew pełen obietnic. – Poproszę… yyy… taco – usłyszałam, jak jakiś mężczyzna mówi do Carlosa. Carlos był wspaniałym kucharzem, ale nie nadawał się do kontaktów z klientami. Jeśli ktoś nie wiedział, czego chce, nie był obsługiwany. – Yyy… – zająknął się mężczyzna pośród trwającej ciszy. – Po prostu taco. Carlos głośno westchnął. Pokazał na tablicę z menu, po czym skinął na kolejną osobę w kolejce. Wytarłam ręce w fartuch. Częścią mojej roli, jak się szybko przekonałam, było łagodzenie sytuacji z niezadowolonymi klientami Carlosa. Szef dość często potrzebował mojej pomocy. – Jakiego rodzaju taco? – zapytałam. – Mamy koryfenę w cieście piwnym, krewetki, homara, indyka. Spojrzałam na tego mężczyznę, typowego faceta z Wall Street – drogi garnitur, złoty zegarek, wypastowane buty. Miał gęste, czarne włosy i czekoladowe oczy. Jego urocza, skonsternowana mina dawała jasno do zrozumienia, że nie jest stałym klientem foodtrucka. – Ja najbardziej lubię koryfenę – powiedziałam w końcu. – Przyrządzamy ją ze świeżą limonką i kuminem. To nasz bestseller, myślę, że ci posmakuje. – Nałożyłam rybę na pszenną tortillę, na nią nałożyłam surówkę coleslaw, a na koniec dodałam odrobinę meksykańskiej śmietany. Zwinęłam całość i podałam mężczyźnie. – Proszę.
Nigdy nie zapomnę tego, jak na mnie patrzył – jak gdybym była nieoczekiwanym skarbem, zwierzęciem na wymarciu, na które natknął się w dziczy. Obok mnie nieświadomy lub niezainteresowany Carlos warknął na kolejną osobę, która ośmieliła się nie określić dokładnie, czego chce. – Chciałabyś zjeść dziś ze mną kolację? – zapytał mężczyzna. Roześmiałam się zaskoczona. Ktoś za jego plecami szturchnął go, a ktoś inny krzyknął: – Ruszaj się, koleś! – Ale on ani drgnął. – Nalegam – powiedział. – Dziękuję za… to wspaniałe taco. A przy okazji, jestem Richard. – Eve – odpowiedziałam. Nie był to pierwszy raz, kiedy klient zaprosił mnie na kolację, ale po raz pierwszy kusiło mnie, żeby się zgodzić. Może dlatego, że w przeciwieństwie do większość obsługiwanych przez nas brokerów z Wall Street, ten nie wydawał się całkowicie pewien mojej odpowiedzi? Wręcz przeciwnie, robił wrażenie… zdenerwowanego. To było rozczulające. – Eve, potrzebuję guacamole – krzyknął Carlos. – Przyjadę po ciebie – powiedział mężczyzna, Richard, przysuwając się bliżej. Miał niebanalną twarz, od szeroko rozstawionych oczu po dołeczek w podbródku. Stał jak kamień w strumieniu, a inni klienci opływali go z obu stron. – Około siódmej, gdzie tylko będziesz chciała. Carlos zaczął się miotać, okazując swoje zniecierpliwienie. – Guacamole! Spojrzenie Richarda przeszywało mnie, unieruchamiało, nawet kiedy objęła mnie gruba ręka Carlosa sięgającego po guacamole. Wtedy Richard złożył dłonie w udawanej modlitwie. – Dobrze – powiedziałam, śmiejąc się. – Okej, niech będzie. Dziś wieczorem. – Dałam mu swój numer telefonu i wróciłam do guacamole. – Wychodzi na to, że jest dość przekonujący – wymamrotał Carlos, kiedy Richard sobie poszedł. Żałuję, że nie wiedziałam wówczas, ile prawdy było w tych słowach. Ledwie weszłam za bramę Rosalind House, a usłyszałam za sobą szelest w krzakach. – Cześć – mówię, gdy wyłania się z nich Angus. – Cześć. – Angus wkłada sekator do wiadra i schyla się po większą parę ogrodowych nożyc. – Dziękuję za kanapkę – mamrocze, po czym odwraca się i zaczyna ciąć. – Proszę bardzo – odpowiadam. Zachowanie Angusa graniczy z niegrzecznym, ale postanawiam zadowolić się faktem, że w ogóle ze mną rozmawia. – Właściwie to dobrze, że cię spotkałam. Chciałam cię zapytać o założenie ogrodu warzywnego i zielnego. – Ogród warzywny i zielny. – Milknie na chwilę, nadal trzymając nożyce w dłoni. –
Dałoby się zrobić. – Odwraca się do mnie. – Jak duży? – No, chciałabym zasadzić ziemniaki i marchewkę. Plus zioła. Może mi się wydaje, ale Angus nieco pogodnieje. – W takim razie potrzebne ci będzie miejsce w cieniu. – Ociera czoło wierzchem dłoni. – Jest jedno na tyłach, które może się nadać, ale będzie ci potrzebny baldachim. Taki składany. – Można go kupić w Garden City – mówię nieco zbyt entuzjastycznie. – Miałam taki nad moim ogródkiem warzywnym w poprzednim domu. Angus rzuca mi długie, chłodne spojrzenie. – Zamierzałem powiedzieć, że ci taki zbuduję. Wątpię, aby Eric miał w budżecie pieniądze na baldachim z Garden City. – Nie, oczywiście, że nie. Nie pomyślałam… Angus kręci głową. – Nie. Oczywiście, że nie pomyślałaś. – Co to niby znaczy? – Nic. – Podnosi nożyce i zaczyna strzyc krzew ostrymi, agresywnymi ruchami. Gapię się na jego plecy. – Masz mi coś do powiedzenia, Angusie? Przerywa pracę i odwraca się do mnie. – Pewnie ci się wydaje, że ty i twoja córka jesteście strasznie pokrzywdzone, co? Straciłyście wielki dom. Pieniądze. Musiałaś się zatrudnić w domu opieki i teraz trzeba ci budować baldachimy, zamiast je kupować… Otwieram usta. – Moja siostra i jej mąż stracili wszystko przez twojego męża! Nie tylko pieniądze… – krzyczy. – Starali się o dziecko metodą in vitro. Kelly ma czterdzieści jeden lat. Teraz już ich na to nie stać, więc prawdopodobnie nigdy nie będzie mieć dzieci. Staram się powstrzymać łzy wywołane tym nagłym atakiem. Angus powraca do przycinania krzewu. Nic nie mówię. Przynajmniej wiem, dlaczego Angus był wobec mnie taki niemiły. Jego siostra jest jedną z tysięcy osób, które skrzywdził mój mąż. A które pośrednio skrzywdziłam i ja. – Przepraszam – mówię. – Ale, dla twojej wiadomości, nie wydaje mi się, żebym była pokrzywdzona. Wyszłam z tego bez większego uszczerbku. Mogę żyć bez pieniędzy i mojego domu. Przyzwyczaję się do bycia towarzyskim wyrzutkiem, do pracy służącej i braku przyjaciół. Ze wszystkim bym sobie poradziła, gdyby dzięki temu moja córka miała odzyskać ojca. Więc mów sobie o mnie, co chcesz, ale nie wrzucaj mojej córki do tego samego worka. Moja córka została cholernie pokrzywdzona. A jest równie niewinna co twoja siostra. Odwracam się na pięcie i maszeruję do budynku. Kiedy idę, słyszę chyba, jak Angus mnie woła, ale nie zatrzymuję się. W schowku sprzątaczek znajduję wózek i prowadzę go po korytarzu. Nie powinnam
była mówić tego wszystkiego Angusowi, ale Clem to mój czuły punkt. Może i sprawia wrażenie, że nic jej nie jest, ale od czasu do czasu zauważam jej rozpacz i to mnie martwi. Ojciec był dla niej wzorem. Co się stanie, kiedy moja córka odkryje, że się myliła? Zgodnie z instrukcjami Erika każdy pokój i łazienka wymagają lekkiego przetarcia. Opróżnić, wyczyścić i odstawić kosze na śmieci. Zmieniać pościel w czwartki i ścielić łóżka w pozostałe dni. Wewnętrzne szyby należy przecierać co tydzień – najlepiej w poniedziałki z powodu odcisków lepkich palców wnuczków pozostałych po niedzieli, kiedy przychodzi najwięcej odwiedzających. Gdy zaglądam do pokoju Anny, widzę Clarę na fotelu przy oknie. – Oj – mówię. – Myślałam, że to pokój Anny. – Zgadza się – odpowiada Clara, skinąwszy głową w stronę łóżka, na którym leży Anna. – Złotko, Eve przyszła tylko trochę posprzątać. – Aha – odpowiada Anna. – Dobrze. Otwieram drzwi szerzej i wjeżdżam wózkiem do środka. Pokój jest śliczny, mały ale jasny, wyposażony jedynie w łóżko, dwa fotele i komodę. Przypomina mi pokój hotelowy. Iluzję hotelu psuje jednak fakt, że na wszystkim znajdują się etykietki – każda szuflada komody jest podpisana: BIELIZNA, STANIKI, KOSZULKI, PIŻAMY. Drzwi do szafy, łazienki i na korytarz też wyglądają podobnie. Jestem tym zaskoczona. Naprawdę? Anna naprawdę nie wie, dokąd prowadzą drzwi? – Ta… cienka marynarka ci pasuje – mówi Anna do Clary. – Jest w tym samym błękitnym kolorze co twoje oczy. – Dzięki skarbie – odpowiada Clara. – Niebieski to mój ulubiony kolor. Biorę ściereczkę i ukradkiem spoglądam na Clarę. Jej oczy rzeczywiście są niesamowicie niebieskie, niemal fiołkowe. W takim samym odcieniu co jej kardigan. Przecieram szmatką parapet. Jest dość czysty, a ja jedynie mażę odrobiną kurzu w tę i z powrotem. Za mną szeleszczą strony notatnika. – Eve jest nową kucharką – tłumaczy Clara Annie. – Zaczęła pracę dziś rano. Odwracam się przez ramię, w samą porę, żeby zobaczyć, jak Anna wyraźnie się rozluźnia. – To dlatego nie ma cię w mojej książce. Zerkam na notatnik na sprężynie, który trzyma na kolanach. Na rozłożonych kartkach znajduje się mnóstwo polaroidów. Rozpoznaję Erika i kilku innych rezydentów. Jest też kilka innych osób, których nie znam, może członków rodziny? Pod każdym zdjęciem znajduje się imię wypisane grubym czarnym flamastrem, wraz z lakonicznym wyjaśnieniem – Lekarz. Rezydent. Przyjaciel. Dużo niżej znajduje się kilka innych notatek zapisanych niebieskim długopisem. Zakładając, że to prywatne zapiski, nie przyglądam się im bliżej. Anna spogląda na mnie. – Ale skoro jesteś nową kucharka, to nie powinnaś przypadkiem gotować?
– Wydaje się logiczne, prawda? – Uśmiecham się. Anna odwzajemnia mój uśmiech i doznaję dziwnego wrażenia, że w jakiś sposób czuje mój ból. I po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, że mogę ją zapytać, o co jej chodziło, kiedy tamtego dnia powiedziała: „Pomóż mi”. Oczywiście szanse na odpowiedź są małe, ale warto spróbować. – Mogę cię o coś spytać, Anno? Wygląda na zaskoczoną. – Jasne. Kucam, aby wyżąć ścierkę w wiadrze. – Kiedy przyszłam tu na rozmowę o pracę, poprosiłaś mnie o pomoc. Byłyśmy w ogrodzie. Pamiętasz to? Anna marszczy czoło. – Nie. Przykro mi. – Podałam ci apaszkę – drążyłam. – A ty chwyciłaś mnie za rękę i powiedziałaś: „Pomóż mi”. Na jej twarzy pojawia się przebłysk myśli i przez chwilę pozwalam sobie mieć nadzieję. – Może potrzebowałam pomocy, żeby zarejestrować się na maraton nowojorski? Chciałam to odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Przez chwilę patrzy mi w oczy ze śmiertelną powagą, po czym zaczyna chichotać. Parskam śmiechem. I coś w moim wnętrzu, coś, co było mocno ściśnięte, rozluźnia się. Nie wiem, czego się spodziewałam. Że Anna będzie pozbawiona poczucia humoru? Że nie będzie prawdziwym człowiekiem? Tak, właśnie to sobie myślałam. Przy całym wysiłku, jaki wkładam w to, by Clem traktowała ludzi bez uprzedzeń, powinnam zmienić także własne przekonania. – Czy my się znamy? – pyta nagle Anna. Mój uśmiech blednie. – Rzeczywiście, wyglądasz znajomo, złotko – mówi Clara. Nie wierzę we własnego pecha. Rozpoznaje mnie osoba z alzheimerem. – Pewnie poznajecie mnie z gazety – przyznaję. – Z gazety? – powtarza Clara. – Jesteś sławna, Eve? – Raczej niesławna. Moim mężem był Richard Bennett. Pewnie o nim słyszałyście. – Richard Bennett był twoim mężem? – Clara jest zaszokowana. – Och, moja biedna. – Richard prowadził piramidę finansową – tłumaczę Annie. – Przez niego wielu ludzi straciło swoje pieniądze. My oczywiście też. Dlatego tu pracuję. – Kiepska sprawa – mówi Anna. – Tak, bardzo kiepska – śmieję się. Anna pogrąża się w myślach. Wzrok spuszcza na kolana, brwi ma ściągnięte, a usta wypowiadają ciche słowa – wygląda jak dziecko czytające z książki. Nagle podnosi głowę. – Czy ja cię nie widziałam… w ogrodzie? – pyta.
– Tak – odpowiadam. – Tam poprosiłaś mnie o pomoc. – I… on… tam był? Czuję, jak dosięga mnie lekki strach. – Kto? – On – mówi. Czoło ma zmarszczone. Jej oczy są rozbiegane, szukają. – Chodzi ci o Luke’a, złotko? – pyta Clara. Zaczynam kręcić głową, ale oczy Anny zaczynają wodzić wokoło, jakby zobaczyła ducha. – Tak, o Luke’a. Nie tego się spodziewałam. Anna spogląda mi prosto w oczy. – Proszę. Musisz mi pomóc. – Czy Luke robi ci krzywdę, Anno? – pytam. – Co? – Kręci głową. – Nie! – Ale mówiłaś, że potrzebujesz pomocy. – Daj jej chwilkę. – Clara mówi łagodnym tonem. – Za dużo gadania sprawia, że trudno się jej myśli. Czekam więc, licząc na to, że Anna nie straciła wątku. Porusza dłońmi na kolanach, zaciskając i rozprostowując palce. Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest: nie być w stanie uzyskać dostępu do słów i wspomnień, potrzebnych do tego, by powiedzieć, co myślisz. Zastanawiam się przez chwilę, czy coś takiego może sprawić, że człowiek chce się zabić. W końcu Anna nachyla się do Clary i chwyta za rękaw jej swetra. – Podoba mi się ta cienka marynarka – mówi. – Jest w tym samym błękitnym kolorze co twoje oczy. Kończę wycierać gzyms kominka i przechodzę do łazienki. Z tego, co widzę, w Annie nadal panuje światłość. Kiedy kończę sprzątać pokój, nie mogę przestać zastanawiać się nad tym, które światła jeszcze się palą, które mrugają, a które zupełnie zgasły.
9 CLEMENTINE Zanim tatuś umarł, moim największym marzeniem było mieć braciszka imieniem Phil. Miałby grube paluszki, szeroki uśmiech i nóżki, którymi by wierzgał z radości. Wyobrażałam sobie, jak koleżanki gromadziłyby się wokół wózka, żeby zajrzeć do środka, a ja mówiłabym im z powagą: „Odsuńcie się! Phil śpi”. Byłabym ekspertem w sprawach dotyczących Phila. Gdyby płakał, mama mówiłaby do mnie: „Clem, możesz go połaskotać w stópki?”, na co Phil strasznie by chichotał. I bawiłabym się z nim w „a kuku”, gdyby zrobił się niespokojny. Wszystko miałam zaplanowane. Myślałam o Philu przez cały czas. Teraz też czasem o nim myślę. Ale nie jest już moim największym marzeniem. Największym marzeniem jest teraz to, żeby tatuś nadal żył. Pani Weber stoi na przedzie klasy w czerwonej sukience w białe kropki i w niebieskich butach z grubą podeszwą, na które mówi się koturny. – Słuchajcie, dzieci – mówi. – Niech teraz wszyscy usiądą na macie w kółku. A ponieważ nikt nie ma dziś urodzin… Clementine, chciałabyś usiąść na urodzinowym krześle? Urodzinowe krzesło jest złote i obklejone wszędzie czerwonymi rubinami, jak tron dla księżniczki. Pewnie, że chcę na nim usiąść. Legs siada koło mnie na podłodze i uśmiecha się, bo cieszy się razem ze mną. Miranda się nie uśmiecha. Chyba chciałaby siedzieć na urodzinowym krześle zamiast mnie. – A teraz opowiecie mi trochę o swoich wakacjach – mówi pani Weber. – Każdy po kolei opowie, co robił. Zacznijmy od ciebie, Harry. Co robiłeś w czasie wakacji? Lubię Harry’ego. Ma kręcone włosy, które zwykle są brązowe, ale w słońcu robią się złote i błyszczące jak moneta. Zazwyczaj bardzo dużo się uśmiecha, ale dzisiaj patrzy w podłogę. – Byłem u taty w Orlando – odpowiada. – Wow, Floryda. – Pani Weber uśmiecha się. – Byłeś tam na wakacjach, Harry? – Nie – mamrocze. – Mój tata tam mieszka. Tata Harry’ego poznał nową mamusię. Mieszkają na Florydzie i ona ma dzidziusia w swoim brzuchu, i Harry mówi, że cały czas się całują, i że to ohyda. Ale Miranda pewnie o tym nie wie, bo marszczy brwi i mówi: – To znaczy… twoja mama i tata… – Byłeś w Disneylandzie, Harry? – pytam szybko, bo Miranda czasem potrafi być podstępna. Mama tak to właśnie nazywa: „byciem podstępnym”. Podstępnym jest się wtedy, kiedy potrafisz zrobić tak, żeby komuś zrobiło się smutno, mimo że nie mówisz mu niczego złośliwego. Miranda jest dobra w byciu podstępną.
Harry patrzy na mnie i zaczyna się trochę uśmiechać. – Tak. We wszystkich czterech parkach. Było super. Dalej jest kolej Mirandy. Mówi całej klasie, że w te wakacje dostała prawdziwego kucyka, który ma na imię Pierdek. Wszyscy się śmieją, nawet pani Weber. Potem jest moja kolej. – Chcesz nam opowiedzieć o swoich wakacjach, Clementine? – Pani Weber głaska mnie po głowie, jej głos robi się łagodniejszy niż wcześniej. – Jeśli nie chcesz… – Właśnie, że chcę – mówię. – Działo się bardzo dużo rzeczy. Przeprowadziłam się do nowego domu i byłam na pięciu przyjęciach urodzinowych, z czego jedno było przyjęciem dla księżniczek i założyłam na nie buty z prawdziwymi wysokimi obcasami. Były z plastiku, ale i tak prawdziwe. A poza tym mój tatuś poszedł do nieba. Napisałam dla niego wiersz. – Rozkładam kartkę wyciągniętą z kieszeni i spoglądam na panią Weber. – Przeczytać pani? Pani Weber się uśmiecha, ale to smutny uśmiech. – Z chęcią wszyscy posłuchamy, prawda, dzieci? – Okej – mówię i przyjmuję mój ładny głos do czytania: Tatusiu, tęsknię za tobą całymi dniami I za tym, jak się bawiliśmy moimi zabawkami Nie było lepszego taty od ciebie Kocham cię bardzo, choć jesteś już w niebie Tęsknię za tym, jak mnie rozśmieszałeś I głosy moich pluszaków udawałeś. Teraz cię nie ma i za tobą płaczę, Bo już cię nigdy więcej nie zobaczę. Dlaczego umarłeś, gdy miałam siedem lat? Gdybyś wrócił z nieba, lepszy byłby świat. Kiedy podnoszę wzrok, pani Weber wyciera coś spod oka. – To było bardzo piękne, Clementine. Uśmiecham się. – Mama pomogła mi z rymami. Freya unosi rękę. – Moja babcia jest w niebie. – Moja też – dodaje Harry. – Niebo jest w chmurach – mówi Miranda. – Właściwie to niebo jest w ziemi – odpowiadam. – Wiem, bo widziałam, jak jacyś ludzie wkładają tam tatusia. Miranda nic nie mówi. Jestem z siebie zadowolona, że powiedziałam jej coś, czego nie wiedziała. – Niebo nie jest jak wycieczka do Hamptons – mówię dalej. – Bo po weekendzie nie
można już wrócić. To bardzo daleko, ale ludzie w niebie widzą nas i słyszą. Wszyscy słuchają. – W niebie nikt nie choruje i nigdy nie jest się samemu, bo tam jest dużo ludzi… Nie mówię klasie, że tak naprawdę nie rozumiem nieba. Że to nie ma sensu, bo trudno by było kogoś zobaczyć albo usłyszeć spod ziemi, nawet jeśli masz bardzo dobry wzrok i słuch. I że tam może być dużo ludzi, ale nie tych, których naprawdę się kocha. Nie mówię im tego, bo chcę po prostu mówić i czuć się ważna. To lepsze niż myśleć o tatusiu i czuć się źle. Kiedy Legs chichocze, to ja też. Nie mogę nic na to poradzić. Kiedy tylko usłyszę, jak się śmieje, nawet zanim dowiem się, dlaczego, też zaczynam się śmiać. Czasem tyle się śmiejemy, że jak już przestaniemy i zapytam ją, o co chodziło, to ona już nie pamięta. Ale kiedy Miranda się śmieje, to ja nie. Kiedy Miranda się śmieje, to czuję w brzuchu coś dziwnego. Dziś Legs i ja skaczemy na skakankach, a Miranda stoi na placu zabaw z Freyą i Audrey. Spoglądają na nas. – Clemmy! Możesz tu na chwilę przyjść? Przestaję skakać, ale Legs skacze dalej, bo chciała dojść do dwudziestu bez skuchy. – No chodź! – Miranda chichocze. – Nie mamy całego dnia. – Okej. – Legs kończy skakać i podchodzimy do grupki Mirandy. – Co? – Czy niebo naprawdę jest w ziemi? – pyta Miranda. – Tak – odpowiadam. – Ale… w ziemi są robaki. – Miranda się uśmiecha. – To znaczy, że twojego tatę jedzą robaki? – Spogląda na Freyę i obie parskają śmiechem. – Nie – odpowiadam, ale nie pomyślałam o tym. Rzeczywiście, w ziemi są robaki. – Dlaczego nie? – pyta niewinnym tonem. – Skoro robaki są w ziemi? – Bo on jest w pudełku. – Wpada mi to do głowy w ostatniej chwili, i kiedy tylko to mówię, wiem, że mam rację. Miranda spogląda na Freyę. Już się nie uśmiecha. – A jak on w ogóle umarł? Wszyscy na mnie patrzą, nawet Legs. Nie wiem, co powiedzieć. Za każdym razem kiedy o to pytam, każdy mówi mi co innego. Mama mówi, że to był wypadek. Babcia mówi, że tatuś miał chorą głowę. Pan, który przemawiał na pogrzebie tatusia, powiedział, że Jezus gdzieś go zabrał. Nie wiem, czy ktokolwiek wie, co stało się z tatusiem. Poza tym, że poszedł do nieba, które jest w ziemi. – Był stary i chory – mówi w końcu Legs, kiedy ja się nie odzywam. Czasami naprawdę kocham Legs. A Miranda na to: – Moja mama powiedziała co innego. – A co powiedziała twoja mama? – pytam, marszcząc czoło. Wszyscy patrzą teraz na Mirandę. Nie odpowiada od razu. Mam ochotę chwycić ją za
buzię i sprawić, żeby odpowiedziała od razu. – Powiedziała, że umarł, bo ten drań za bardzo się bał tego, co się stanie, gdy wszyscy się dowiedzą, co jest grane. Wszyscy są bardzo cicho. Nie wiem, co to wszystko znaczy, ale wiem, że „drań” to nie jest miłe słowo. Wiem też, że to nieprawda. Tata nigdy się nie bał zejść do piwnicy. Nie bał się wtedy, gdy Diabolina zamieniła się w wielkiego węża w Śpiącej królewnie. Nigdy nie wystraszyłby się jakiegoś grania. – A co jest grane? – pyta Legs. – Nie wiem – przyznaje Miranda. – Pewnie jakaś bardzo straszna muzyka. Rozlega się dzwonek i pani Weber każe nam ustawić się w dwuszeregu. Miranda biegnie naprzód i zdaje się zupełnie zapominać o muzyce i o tym, jak umarł tatuś, ale ja dalej myślę o robakach i niebie, i o tym, co jest takiego strasznego w muzyce.
10 Kiedy wychodzę z klasy, czeka na mnie mama. Ma na sobie białą koszulkę i dżinsy, i płaskie buty, i stoi sama zamiast z innymi mamami. Pamiętam, jak kiedyś mama nosiła kolczyki, spódnice i buty jak pani Weber. I stała wśród innych mam. Macham do niej, na co ona wyciąga z torebki piernikowego ludzika i przykłada go do twarzy, żeby wyglądało na to, że umie mówić. – Dzień dobry – mówi pierniczek. – Jestem Piotruś Pierwszodniowy. Proszę, nie zjedz mnie! – Oczywiście, że cię nie zjem, Piotrusiu – mówię, po czym odgryzam mu głowę. Mama i ja się śmiejemy. Zwykle po szkole bawię się jeszcze przez chwilę, żeby mama mogła porozmawiać z mamą Legs, ale dziś idziemy od razu. Po drodze pytam: – Czy tatuś bał się muzyki? – Nie – mama odpowiada powoli. – Czemu pytasz? – Bez powodu – mówię z ulgą. A po chwili znowu pytam: – Czy tatusia zjadają robaki? Mama się zatrzymuje. – Co? – Miranda mówi, że jeśli leżysz w ziemi, to jedzą cię robaki. Mama mówi coś pod nosem, co brzmi jak „jeżu”. A potem odpowiada: – Tata jest w niebie, pamiętasz? – Lekko mnie przytula do boku. – Na pewno na nas patrzy. Nie znoszę, kiedy ludzie tak mówią. Nie chcę, żeby tatuś na mnie patrzył. Chcę, żeby był tutaj ze mną. Żeby mógł mnie odprowadzać do szkoły i udawać głosy czarownic, kiedy czyta mi Wiedźmy w galotkach przed snem. – A jak on umarł? – pytam. Mama patrzy na mnie. – Już ci mówiłam, Clem. To był… wypadek. – Czy tata był… draniem? Mama przez chwilę nic nie mówi. A potem: – To też powiedziała ci Miranda? – Tak. Mama kuca przede mną. – Ludzie mogą mówić o tacie różne rzeczy, ale nie mają pojęcia, jak było naprawdę. Kto zna tatę najlepiej na świecie? – My – odpowiadam. – Właśnie. – Trochę się uśmiecha. – I czy Miranda w ogóle poznała tatusia?
– Raz. Na przyjęciu księżniczek-wróżek. – Tylko ten jeden raz? – mówi mama. – No to co ona może wiedzieć? – No właśnie – odpowiadam z uśmiechem. – Co ona może wiedzieć? Mama puszcza do mnie oko. Po chwili wstaje i zaczynamy iść dalej, i już się nie martwię, bo wiem, że tatuś nie bał się żadnej muzyki, a Miranda nie wie, o czym mówi. Bawię się na dworze, aż mama woła mnie na obiad. Myję ręce i wchodzę do jadalni, ale zostało już tylko jedno wolne miejsce, obok łysego pana. Wsuwam się na nie. – Hej! Patrzę na niego. Ma groźną minę. – To miejsce Myrny. – Ojej. – Szybko schodzę z krzesła. Łysy pan jest bardzo zrzędliwy. – Przepraszam. Jakaś pani obejmuje mnie ramieniem. Jest mięciutka, ma żółte włosy i pachnie kwiatkami. – Może usiądziesz tutaj, okruszku, koło mnie? Lubię tę panią. Ma miły uśmiech i śmieszny głos, powolny i przeciągły, jak w bajce Księżniczka i żaba. Siadam koło niej. – Niech no się przyjrzę – mówi. – Masz pewnie z… sześć lat? – Siedem – odpowiadam. Nie wyglądam na sześć. – To bardzo przepraszam. Mam prawnuczkę, która ma sześć lat. A może… – Marszczy czoło. – Siedem? Jak się ma dwadzieścioro siedmioro prawnucząt, to trudno wszystkie spamiętać. Rzeczywiście, to się wydaje trudne do zapamiętania. – Mam na imię Clara, a to jest mój mąż Laurie. – Jestem Clementine – mówię, zapominając zmienić imię. Czasem lubię udawać, że nazywam się inaczej. Nie wiem, dlaczego, po prostu fajnie się czuję, kiedy udaję. Mama podaje fettuccini z boczkiem, pomidorkami koktajlowymi i szpinakiem. Kiedy przychodzi do naszego stolika, zapadam się na krześle, bo powinnam jeść obiad w kuchni, ale mama tylko puszcza do mnie oko. Chyba jest jej dziś wesoło. – Mój tatuś uwielbiał taki makaron – mówię Clarze. – To był jego ulubiony. Bawiliśmy się, że to włosy Roszpunki. Tata mówił: „Roszpunko! Spuść włosy”. A ja trzymałam nad nim widelec i rozwijałam mu makaron prosto do buzi. – Chyba był dobrym tatą – mówi Clara. – Tak. – Jak było w szkole? – W porządku. Widziałam się z Legs. To moja najlepsza przyjaciółka. Tak naprawdę na imię ma Allegra, ale wszyscy mówią na nią Legs. – A to są moi przyjaciele – mówi Clara. Pokazuje na niektóre osoby przy stoliku. – May i Gwen, i Bert. Bert to ten łysy pan, który zgonił mnie z krzesła swojej koleżanki. Ale widzę, że to
miejsce nadal jest puste. – Nie wiem, czy ona przyjdzie – mówię mu. – Jeśli chcesz, mogę poprosić mamę, żeby trzymała dla niej coś ciepłego na kuchni. Mężczyzna patrzy prosto przed siebie, jak gdyby mnie nie słyszał. Wiem, że starsi ludzie słabo słyszą, więc powtarzam wszystko raz jeszcze. – Dziękuję bardzo, panieneczko – odpowiada. – Słyszałem cię za pierwszym razem. – To czemu nie odpowiedziałeś? – pytam. Clara mówi: – Mam nadzieję, że jeszcze zatańczysz dla nas ten irlandzki taniec, Clementine. Bardzo się nam wszystkim podobał, prawda? Wszyscy kiwają głowami, uśmiechają się i mówią, że im się podobało. Ale nie Bert. On patrzy tylko na miejsce, które zajął dla swojej koleżanki. Jak gdyby nie mógł uwierzyć, że nie przyszła. – Może się źle czuje? – zasugerowałam. Bert nadal patrzy na krzesło. – To raczej nie to. – To dlaczego nie przyszła na obiad? Bert patrzy na mnie długo, nic nie mówi. Czasem dorośli po prostu potrzebują nieco więcej czasu niż dzieci, żeby coś powiedzieć. Ich mózgi są chyba nieco wolniejsze. W końcu mówi. – Przyszła. – Naprawdę? – mówię zdziwiona. – Nie widziałam jej. – To nie znaczy, że jej tu nie było. Ludzie zaczynają wstawać i idą do salonu. Ruszam się ze swojego miejsca i wspinam na puste krzesło koło Berta. Ale on też wstaje. – Zaczekaj! Bert zatrzymuje się. Marszczy czoło, ale nie jakby się złościł. Bardziej jakby był zmęczony. – Tak? – Twoja koleżanka jest niewidzialna? Uśmiecha się, mimo że wygląda tak, jakby wcale nie chciał. Kiedy się uśmiecha, wygląda inaczej. Wygląda miło. – Jest niewidzialna dla większości ludzi, ale ja ją widzę. – Ale fajnie! Znów się uśmiecha. – Tak, to chyba rzeczywiście… fajne. Nagle zeskakuję z krzesła. – Czy ja właśnie na niej siedziałam? Teraz rechocze. Widzę, że mnie lubi. Choć jeśli siedziałam na jego koleżance, to może nie lubi mnie aż tak bardzo. – Nie, nie martw się. – Bert chwyta balkonik i z grzechotem idzie do drzwi.
– Czekaj! – mówię jeszcze raz. Wzdycha. – Tak? – Dlaczego ty ją widzisz, a inni ludzie nie? Bert zastanawia się nad tym przez chwilę. – Widzę ją, bo bardzo, bardzo chcę. – To znaczy… że jeśli jest ktoś, kogo nie widzę… a bardzo, bardzo chcę, to… mogę? – Możesz spróbować. – I będę mogła porozmawiać z tą osobą? Wzrusza ramionami. – A czemuż by nie? – Nawet jeśli ta osoba nie żyje? – mówię ściszonym głosem. Bert marszczy czoło. To chyba nie było mądre z mojej strony. Oczywiście, że nie można zobaczyć kogoś albo porozmawiać z kimś, kto jest martwy! Ale Bert stukocze balkonikiem w moją stronę i nachyla się, aż jest mniej więcej mojego wzrostu. To schylanie się wygląda jak ciężka robota. Mam nadzieję, że nie zostanie mu tak na zawsze. – Gdybym był martwy… – mówi. – I taka ładna panieneczka jak ty chciałaby ze mną rozmawiać… to jasne jak słońce, że przyszedłbym ją odwiedzić. Tak się cieszę, że czuję łzy w oczach, zarzucam mu ręce na szyję i prawie przewracam go na podłogę.
11 EVE Dzień wlecze się jak kilometrowy pociąg. Zmieniam prześcieradła z podejrzanie wyglądającymi plamami. Nieomal wyrzucam czyjąś protezę pływającą w wypitej do połowy szklance wody. Teraz wycieram resztki okruszków z kuchennego blatu, wyżymam ścierkę i wieszam ją na kranie. Bolą mnie plecy. Zawsze szczyciłam się tym, że jestem w całkiem niezłej formie, ale prace domowe to zupełnie co innego. Czuję się oklapła, pokonana, obolała. Clem siedzi w bawialni, ogląda telewizję i czeka, aż zabiorę ją domu. Emerson, pielęgniarka, siedzi w pokoju dziennym i czyta książkę. Rezydenci są w swoich pokojach i szykują się do snu. Nie mogę się doczekać, kiedy zrobię to samo. Myję ręce, biorę mój podręcznik i idę pożegnać się z pielęgniarką. – Zbieram się. Emerson spogląda na mnie znad książki. – Okej. Mam zajrzeć do pensjonariuszy, zanim się położą, czy lepiej dać im spokój? Nie mam pojęcia. Z jednej strony, nie chcę im przeszkadzać, zwłaszcza po tym, jak weszłam dziś do Clary. Z drugiej strony, po mojej popołudniowej rozmowie z Anną chciałabym jeszcze do niej zajrzeć. Może przypomni sobie, co miała na myśli, kiedy powiedziała, żebym jej pomogła. – Zajrzę do nich przed wyjściem – mówię. Najpierw staję przed drzwiami do pokoju Luke’a, które są lekko uchylone, i przypominam sobie słowa Erika. Należy zamykać na klucz drzwi do pokojów Luke’a i Anny. Muszę też przypomnieć Emerson, żeby głośno pukała. – Luke? To ja, Eve. Sprawdzam tylko, czy wszystko u ciebie w porządku. Czekam, zerkając przez szczelinę w drzwiach, ale nie słyszę żadnej odpowiedzi ani ruchu. – Luke? – Lekko uchylam drzwi. – Jesteś tu? Kiedy nadal nie odpowiada, otwieram drzwi na oścież. O, Boże, błagam, niech on nie będzie goły. Albo gorzej – goły i zdezorientowany. Powoli wchodzę do środka. Łóżko jest pościelone. I puste. – Cholera! – Wszystko w porządku? Odwracam się na pięcie. W drzwiach stoi Emerson. – Luke’a nie ma – mówię. Mój niepokój odbija się w oczach pielęgniarki. Nie może być dobrze.
Emerson pierwsza bierze się w garść. – Drzwi wejściowe są zamknięte, więc musi być w środku. Poszukam w budynku, a ty zapytaj innych pensjonariuszy. – Dobrze. – Kiwam głową w popłochu. – Innych pensjonariuszy. Mimo niepokoju czuję żal, że to nie ja sprawdzam budynek, podczas gdy Emerson budzi skołowanych, zaspanych ludzi, przyznając, że zgubiłyśmy jednego z mieszkańców. Wychodzę na korytarz i patrzę na pozamykane drzwi. Światło wylewa się tylko spod drzwi Anny i Berta, inne pokoje pogrążone są w ciemności. Idę do drzwi Anny. Mało prawdopodobne, żeby Luke odwiedzał o tej porze starego zrzędę. Pukam delikatnie. – Anno, to ja, Eve. Jesteś tam? Czekam przez chwilę, czując, jak narasta we mnie panika. Nadal żadnej odpowiedzi. Czy Anna też zniknęła? Nie zwlekając ani chwili dłużej, otwieram drzwi. Już to widzę oczami wyobraźni: kolejne zasłane łóżko, kolejna zaginiona pensjonariuszka. Wszystko wymyka się spod kontroli. Na widok stóp Anny, czuję, jak robi mi się słabo z poczucia ulgi. Dzięki Bogu! Wchodzę dalej do pokoju, wydaję z siebie stłumiony jęk i szybko się wycofuję. – Sprawdziłam budynek – mówi Emerson, która pojawia się przy mnie. – Luke’a nigdzie nie ma. – Już wszystko w porządku – mówię jej, choć jestem przekonana, że wcale tak nie jest. – Znalazłam go.
12 ANNA Trzynaście miesięcy wcześniej… Jedyna rzecz, za którą nie tęsknię, to wizyty u lekarza. Rok temu, kiedy postawiono mi diagnozę, odbywałam ich dużo. Geriatrzy (nieźle, co?), neurolodzy, neuropsycholodzy. Kliniki pamięci, tomografie komputerowe. Ciekawostką na temat alzheimera jest to, że rozstrzygającą diagnozę można wykonać jedynie na podstawie autopsji. Z tego powodu Doktor Mózg zdiagnozował u mnie „prawdopodobieństwo alzheimera”. To „prawdopodobieństwo” zawsze mnie bawiło. Może to nieco makabryczne, ale pomysł, że po śmierci rozcinają ci głowę na pół i mówią: „No i kto by pomyślał. Ostatecznie wcale tego nie miała!”, wydał mi się zabawny. Minęło sześć tygodni, odkąd Młody Gość zagadnął mnie na korytarzu… i nadal nie umarłam. Nie spodziewałam się tego, ale ostatnio życie często mnie zaskakuje. Nie zapomniałam o tym, co sobie postanowiłam tamtej nocy, i nie zdecydowałam też, że już tego nie zrobię. Chyba jak większość dzwoniących do Wygraj z bombą, najzwyczajniej w świecie stwierdziłam, że zaryzykuję i pokręcę się po świecie jeszcze przez jakiś czas. Dziś jest dzień terapii ze zwierzętami. Nie jest to mój ulubiony dzień tygodnia, biorąc pod uwagę fakt, że boję się psów, ale jestem w budynku, a wszystkie psy są na dworze, więc nie narzekam. Młody Gość, miłośnik psów, uwielbia ten dzień. Zwykle spędza z psami tyle czasu, ile tylko może. Dziś jednak postanowił zostać w środku, choć widzę, że wolałby być na zewnątrz, bo niemal przykleja się spojrzeniem do szyby. Miękka włochata kulka spoczywa na kolanach Damy z Południa i liże ją po twarzy. Aż się wzdrygam. – Myrna też nie lubi psów. Podnoszę wzrok, niepewna, kto się odezwał. Zauważam, że staruszek, któremu nadałam ksywkę „Łysina”, gapi się na mnie. – Co? – Psy. Myrna ich nie lubi. Starzy ludzie czasami potrafią skakać po różnych tematach. Głos Łysiny jest szorstki i zdradza poirytowanie, jakbym mu przeszkadzała, mimo że to on zaczął ze mną rozmawiać. – Aha. – Opieram się na krześle, a jakaś pani, Liesel, jak ma napisane na identyfikatorze, kładzie mi na kolanach najgrubszego królika na świecie. Mówię na
niego Królik Sumo. – No to Myrna i ja mamy coś wspólnego. Młody Gość się uśmiecha. W ostatnich tygodniach stał się moim skrzydłowym – tam, gdzie ja, tam i on. Nie jestem pewna, czy to dlatego, że się boi, że spróbuję się zabić, czy może lubi moje towarzystwo, rezultat jest jednak ten sam – zawsze przebywamy razem. Okazuje się to właściwie całkiem wygodne. Kilka razy, kiedy straciłam orientację, pomógł mi znaleźć drogę. A pewnego razu, kiedy oboje trochę się pogubiliśmy, doszliśmy do wniosku, że najlepiej trzymać się razem i nie ruszać się z miejsca, aż ktoś nas nie odnajdzie. Przyglądam mu się teraz. Patrzy na zwierzę na swoich kolanach. Jego rzęsy są ciemne na tle bladej twarzy. Dwa górne guziki jego koszuli są nonszalancko rozpięte, rękawy podwinięte. Patrzę na jego tors, ale kiedy to zauważa, szybko odwracam wzrok na Królika Sumo. Młody Gość, ogólnie rzecz biorąc, niewiele się odzywa, i nie wiem, czy to przez jego rodzaj demencji, czy zawsze był małomównym człowiekiem. Tak czy inaczej, jest coś miłego w braku nieustannej paplaniny. A kiedy jednak mówi, zadaje mi pytania. Zabawne, jakie rzeczy chce poznać – moje ulubione filmy, muzykę. Moje odpowiedzi są nudne i przewidywalne, ale on słucha ich z pełną uwagą, jakby nigdzie nie chciał być tak bardzo jak tu. Też pytam go o jego ulubione rzeczy i wymienia kilka, ale widzę, że mówienie bardzo go męczy. Po jakimś czasie zaczyna wyglądać na sfrustrowanego, więc pozwalam, by rozmowa wróciła na mój temat. – Możecie wyłączyć ten przeklęty telewizor? – wrzeszczy nagle Łysina. Stary zrzęda. Pokazuje na oparcie mojego fotela, gdzie leży pilot. Podnoszę go. Żeby było jasne – na pilocie jest z milion guzików. Niektóre są zielone. Niektóre czerwone. Niektóre szare. Podpisy pod każdym guzikiem to jakiś bełkot: WEJŚCIE, AUDIO, AV. Przyciskam szary guzik. Pokój wypełnia statyczny szum. – Próbujesz rozwalić mi bębenki w uszach? – wrzeszczy Łysina. Szybko przyciskam inny guzik, zielony. Hałas pozostaje, ale obraz na ekranie się zmienia, a potem próbuję jeszcze raz. Żałuję, że nie ma tu Ethana. Albo Braydena, albo tego trzeciego bratanka. Dzieci świetnie sobie radzą z elektroniką. – Co ty wyrabiasz? – pyta Łysina. – Staram się – mówię, bo naprawdę tak jest. Przyciskam czerwony guzik, ale tylko robi się głośniej. Spoglądam zdesperowana na Młodego Gościa. Chwyta mnie za rękę. – Szybko – mówi, wstając. Jego dłoń jest ciepła i silna, i nawet w tym hałasie czuję przypływ energii, wywołany jego dotykiem. Podrywa mnie na nogi. – Uciekamy… sstąd – mówi. – Hej! – krzyczy Łysina. – Gdzie wy sobie idziecie? Znikamy za rogiem, skręcamy za następnym, aż w końcu zatrzymujemy się przy małym stoliczku przy lustrze, na którym stoi wazon z kwiatami. Śledzę wzrokiem jego silną szczękę, jego dołeczek, jego herbaciane oczy. Moje ciało przeszywa ciepłe
mrowienie. Jestem jak zahipnotyzowana; nie przestaję patrzeć mu w oczy, nawet kiedy w pomieszczeniu pojawia się kobieta w zielonej koszulce. Na identyfikatorze napisane ma LIESEL. – Tu jesteś, Luke! – mówi. – Właśnie karmimy psy. Jeśli chcesz się z nimi zobaczyć, musisz wyjść na zewnątrz. – Nie dź-dziś – odpowiada. – Idź – mówię do niego. – Kochasz te przeklęte psy. Stanowczo kręci głową. I mimo że wcale tego nie chcę, robi mi się ciepło na sercu. – Nie – powtarza. – Dobrze mi tu, gdzie jestem. Gdzieś w moim pokoju rozlega się stukanie. Jakby to był dzięcioł. Stuk, stuk, stuk. Zerkam na okno i w tej samej chwili otwierają się drzwi. Nagle staje przede mną ten jakiś kierownik. – Anno, telefon do ciebie. – Telefon? Czuję się dziś dziwnie rozbita, podenerwowana, jakbym czekała, aż ktoś wyskoczy mi zza pleców. Ale nic z tych rzeczy. Wiem, że jestem w moim pokoju w Rosalind House, ale kiedy szukam czegoś znajomego, nie znajduję tego. Tak jakbym jedną nogą była w demencji, a drugą w rzeczywistości, i nie wiem, która jest która. – Tak – mówi ten kierownik. – Telefon. Chodź za mną. Nikt nie dzwonił do mnie, odkąd się tu pojawiłam. A przynajmniej o ile pamiętam. Nie mam telefonu w swoim pokoju – telefony podobno za bardzo rozpraszają ludzi z demencją. Nie przeszkadza mi to. Trudno mi się rozmawia przez telefon: nie mogę polegać na czyjejś minie, uniesieniu brwi, poufałych spojrzeniach. Choć nadal wydaje mi się to nieco ekscytujące. Telefon. Kiedy idziemy krętymi korytarzami do gabinetu kierownika, uświadamiam sobie, że to mogą być złe wiadomości. Śmierć? Wypadek? Coś się stało któremuś z moich bratanków? Czuję, jak serce łomocze mi w piersi, gdy Eric w końcu podaje mi część telefonu, do której się mówi. Przykładam ją do ucha, ale mija kilka sekund, zanim przypomnę sobie, że powinnam coś powiedzieć. – Yyy… halo? Rozlega się gardłowe chrząknięcie, a potem… – Anna? – Tata?! Następuje milczenie. – Anno, tu Jack. Czuję przypływ upokorzenia. – Wiem. Przecież mówię. Mam ochotę walnąć się w głowę. Tata? Poważnie? Naprawdę myślałam, że po dwudziestu latach nieobecności po prostu zadzwoni, żeby powiedzieć „cześć”? – Jak się miewasz? – pyta.
– O co chodzi, Jack? – Wydaję się wkurzona, wiem, ale po mojej upokarzającej pomyłce po prostu chcę zakończyć tę rozmowę. – Coś się stało? – Nie, chodzi o jutro. Muszę zabrać Braydena na mecz małej ligi, więc Helen po ciebie przyjedzie. Dobrze? Nie mam pojęcia, o czym mówi, ale milczenie trwa i trwa, dochodzę więc do wniosku, że chce, abym coś powiedziała. Mówię więc: – Dobrze. – Bardzo się cieszę, że się jutro zobaczymy. – Yhm – odpowiadam. – Ja też. Zerkam w stronę drzwi. Kierownik nadal tam stoi. Mam ochotę mu powiedzieć, że nie musi czekać i że znajdę drogę z powrotem do swojego pokoju, ale nie jestem tego taka pewna. Pewnie będzie najlepiej, jeśli na mnie poczeka. Stoję jeszcze przez chwilę, po czym zdaję sobie sprawę, że telefon pika mi do ucha. Jack pewnie się rozłączył. Kierownik nadal stoi w drzwiach, a ja nie chcę, żeby się dowiedział, że Jack rzucił słuchawką, mówię więc głośno: – Dobrze, to na razie, Jack. – Odkładam część do mówienia na widełki i idę za Erikiem z powrotem do swojego pokoju. W Rosalind House ludzie często zasypiają, ale rzadko w swoich łóżkach. W ciągu dnia, kiedy siedzą w fotelach, padają jak muchy. W jednej chwili sobie gawędzą, a w następnej „chrrr…”. Kraina snów. Ale nocą, kiedy leżą w wygodnych łóżkach – bum! – pełna przytomność. Jak w wielu podobnych przypadkach, ostatnimi czasy jestem w stanie ich zrozumieć. Często bywam zmęczona i przez cały dzień czekam na przyjemną, ożywczą drzemkę. Ale kiedy tylko położę się w pościeli – oczy w słup. Dziś, kiedy nie mogę spać, wstaję z łóżka i wychodzę na korytarz. Siedzi tam Blondi. – Wszystko w porządku? – pytam ją. Na końcu korytarza znajduje się pokój dla pielęgniarki na nocnej zmianie i zwykle o tej nocy Blondi już w nim siedzi. Pielęgniarka śmieje się. – Miałam cię zapytać o to samo. Nie możesz zasnąć? – Jest radosna i pogodna jak zwykle. – Pomyślałam, że trochę się przejdę – mówię. – Mogę? – Nie mam nic przeciwko. – Trzyma za ucho swoje coś do picia. – Napijesz się gorącej czekolady? Ja sobie zrobię. Odmawiam i dziękuję, na co ona idzie do kuchni, a ja w przeciwną stronę. Rosalind House to piękny budynek, ale w świetle jedynie kilku podłogowych lamp wszystko może wywierać upiorne wrażenie, zwłaszcza kiedy jest się samemu. W ciemności czuję się pobudzona. Co mam robić? Nie mogę włączyć telewizora, bo inni mieszkańcy mają lekki sen, a chyba wolałabym, żeby napadły mnie gremliny, niż żebym obudziła Łysinę. Nawet po ośmiu godzinach snu i tak jest wystarczająco zrzędliwy. Mam więc do wyboru albo stać tu w ciemności… albo iść. Mrowią mnie nogi, więc idę. Kilka razy wchodzę po schodach i schodzę na dół. Jakby
przez mgłę przypominam sobie, jak Doktor Mózg mówił mi kiedyś, że ćwiczenia pomagają przy alzheimerze. Z jakiegoś powodu to sprawia, że zaczynam się śmiać. Ależ ze mnie wzorowa pacjentka! Po jakiejś minucie przestaję chodzić. Ogarnia mnie zmęczenie. Tak się często dzieje – w jednej chwili jestem w pełni przytomna, a w następnej zmęczenie uderza we mnie jak rozpędzony pociąg. Odwracam się, żeby wrócić do swojego pokoju. Jestem na dole czy na górze? Rozglądam się wokół. Znajduję się na płaskim obszarze pokrytym dywanem. Przede mną ciągnie się korytarz z drzwiami po obu stronach. Pewnie jestem na dole. Odwracam się do schodów, ale one zamiast prowadzić w górę, spadają, biegną w dół, niczym dziura w ziemi. Znów się rozglądam. Korytarz, drzwi, wielka dziura. To pewnie jest… Nie. Nie jestem w stanie do tego dojść. Przez chwilę drepcę w miejscu, trzymając się z dala od dziury. Czuję się tak, jakbym była w pudełku. Pieprzonym pudełku. Jak w tym strasznym pokoju w Willym Wonce i fabryce czekolady, z drzwiami, których nikt nie był w stanie znaleźć. A jeśli ja też ich nie znajdę? Jeśli utknęłam w tym pudle na zawsze? – Szlag. – Kopię w ścianę. – Głupie. Pieprzone. Schody. Słyszę kroki. Blondi! Ona mnie uratuje. Odwracam się i zanim zdołam się powstrzymać, wydaję z siebie stłumiony lęk. Ktoś stoi na dnie dziury i to nie jest Blondi. Czuję ukłucie strachu albo ekscytacji, albo jeszcze czegoś innego. – Co ty tu r… robisz? – pyta Młody Gość. – Tylko spaceruję – odpowiadam. Z jakiegoś powodu czuję się zbyt dumna, żeby mu się przyznać, że się zgubiłam. – Noga mi ścierpła. – Chcesz coś z-z-obaczyć? – Pokazuje palcem na coś za mną. – O, tam. Zanim zdołam odpowiedzieć, pada na kolana i zaczyna czołgać się po schodach. To ma pewnie związek z percepcją głębi – dziesięć punktów za kreatywność. Na górze staje na nogi i szczerzy się do mnie od ucha do ucha. Próbuję odwzajemnić uśmiech, ale moje usta rozciągają się tylko do połowy. Młody Gość ma na sobie białą koszulkę z wycięciem w karo i cienkie granatowe spodnie dresowe – na tyle cienkie, że widzę zarys jego (umięśnionych) nóg. Dresy prezentują się na nim całkiem nieźle. Mruga do mnie, mija mnie, po czym kieruje się naprzód. – Chodź – mówi. – Kopiuj mój krok. Zaczynam się przyzwyczajać do tego, jak zabawnie używa słów, nawet zaczynam uważać, że to urocze. Młody Gość nie wydaje się ani trochę zażenowany: ani czołganiem się, ani jąkaniem, ani zagmatwanym sposobem mówienia. Fakt, że się tego nie wstydzi, wzbudza mój podziw. To jest cholernie seksowne. Prowadzi mnie do kolejnych schodów i czołga się po nich na górę. Idę za nim na nogach. Na końcu korytarza otwiera drzwi. Serce mi wali. Co my robimy? Dokąd on mnie zabiera? – Pa-anie przodem – mówi.
– Nie, dzięki. – Mój głos nieco drży. – Najpierw ty. Wchodzi do środka, dotyka jakiegoś ustrojstwa na ścianie i w pokoju robi się jasno. Pokój jest tak duży jak bawialnia, ale pusty, pomijając kilka przedmiotów o nieregularnych kształtach, okrytych białymi prześcieradłami. Na końcu pokoju znajduje się wielkie okno od sufitu do podłogi. – Wow – mówię. – Skąd wiedziałeś, że to tu jest? – W n-nocy, kiedy w pobliżu nie ma nikogo… można znaleźć tu wiele… rzeczy. Młody Gość robi rundkę po pokoju, mija lampę i kominek, który ukryty pod stosami gazet. Zatrzymuje się kilka centymetrów ode mnie. Wstrzymuję oddech. Choć znam Młodego Gościa od niedawna, dość często znajduję się blisko niego. Wystarczająco często, żeby linia jego policzków albo delikatne muśnięcie zarostu podniosły mnie na duchu. Podniosły na duchu i jednocześnie przeraziły. Zdaję sobie sprawę, że cisza między nami trwa już dość długo, więc otwieram usta, żeby coś powiedzieć, na co on kręci głową. – Nie… nic nie mów… Odnajduje rękoma moją talię i przyciąga mnie do siebie. Przyciska swoje usta do moich. Jego wargi są miękkie i ciepłe. I nagle mam wrażenie, jakbym się unosiła. Młody Gość smakuje jak mięta, pachnie jak mięta. Oddycham jego zapachem. I wtedy, tak szybko, jak się zaczął, pocałunek się kończy. – Wow – mówię. Młody Gość uśmiecha się do mnie nieśmiało, po czym podchodzi do jednego z przedmiotów i ściąga prześcieradło. Pod spodem znajduje się staromodny adapter. – Lubisz Nat King Cole’a? – pyta. – Jasne – mówię, ale mój głos jest zachrypnięty. Czy to się naprawdę przed chwilą stało? – To d-dobrze. Bo tylko to m-m-mamy. Wyciąga płytę z okładki, kładzie ją na tarczy i przykłada do niej to coś ostrego. Po chwili pokój wypełnia głęboki baryton Nata Kinga Cole’a. Młody Gość i ja gapimy się na siebie bez wyrazu. – To jakiś żart, tak? – mówię po tym, jak nabrzmiewające napięcie kończy się wybuchem śmiechu. – Unforgettable?[3] – Nie – mówi, choć sam się śmieje. – Słuchałem wcześniej tej płyty, ale nie pamiętam tej piosenki. – Ty… nie… – Ogarnia mnie fala histerii. Teraz śmieję się tak mocno, że ledwie jestem w stanie wydusić z siebie słowo. – Pamiętasz? Parska śmiechem, a ja po nim. Zaraz znów wybucha rechotem. I przez kolejne kilka minut oboje jesteśmy tylko parą młodych ludzi. Śmiejemy się, całujemy i słuchamy Nata Kinga Cole’a.
[3] Unforgettable – z ang. niezapomniany.
13 Kiedy Jack i ja byliśmy w trzeciej klasie, mój brat zabrał mnie jako swój eksponat na lekcję pokazową (właściwie to nie „zabrał”, bo już tam byłam, ale zdecydowanie poderwał mnie z krzesła i zatargał na przód klasy). – To moja siostra Anna – powiedział wszystkim, o czym oczywiście już wiedzieli. Nie zrobił mi tej przyjemności i nie ostrzegł mnie przed tą prezentacją, a wnioskując po sposobie, w jaki pani Ramsey nagle przymrużyła oczy, jej także nie uczynił tego zaszczytu. Wszyscy poza Jackiem, ulubieńcem nauczycielki, mieliby kłopoty z tytułu nieprzygotowania, ale Jack, już w wieku dziewięciu lat, umiał się ze wszystkiego wywinąć. – I na dzisiejszej prezentacji chciałbym wam o niej opowiedzieć. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to był typowy Jack. Ja byłam ta twarda, on ten wrażliwy – idealne yin-yang. – Anna umie napisać swoje imię po chińsku – zaczął. Mówił przed całą klasą z taką swobodą. Ja stawałam na przedzie sali tylko wtedy, kiedy ładowałam się w kłopoty. Tym razem było inaczej. Obserwowało mnie trzydzieści par oczu, a Jack podał mi kawałek kredy i czekał, uśmiechając się, aż napiszę swoje imię po chińsku. – Anna złamała sobie trzy kości – powiedział, kiedy skończyłam. – Nawet nie płakała, kiedy złamała sobie nadgarstek, więc mama zaprowadziła ją do lekarza dopiero na trzeci dzień! Klasa wydała z siebie zbiorowy jęk, a ja się uśmiechnęłam. – To prawda. Aż tak bardzo nie bolało. – Anna pobiegła do nawiedzonego domu na Nicholson Street i zapukała do drzwi, choć nikt inny się na to nie odważył. Oczy pani Ramsey prawie zniknęły. Wymijająco wzruszam ramionami. – Anna umie jeździć rowerem bez trzymanki. To akurat nie takie trudne, ale na Jacku zawsze było łatwo zrobić wrażenie. – Anna potrafi zrobić mnóstwo rzeczy, których ja nie umiem – zakończył. – Mam ogromne szczęście mieć taką fajną siostrę bliźniaczkę. Jack przysunął się do mnie, żeby objąć mnie ramieniem, co było dziwne, ale pozwoliłam na to. Czasami robił się strasznie ckliwy. – Jack podniósł bardzo istotną kwestię, dzieci – powiedziała pani Ramsey. – Wszyscy jesteśmy wyjątkowi na nasz własny, indywidualny sposób. Nawet Jack i Anna, którzy są bliźniakami, bardzo się od siebie różnią. Anno, może powiesz nam coś wyjątkowego o Jacku? Coś, co on umie robić, a ty nie? Jack nadal stał tuż przy mnie, obejmując mnie, jakbym stanowiła jakieś trofeum. W wieku lat dziewięciu byłam już mniej więcej świadoma, czym jest obciach, ale Jack
wyglądał na tak dumnego, że wydawało mi się, że zaraz się rozpłacze. Pani Ramsey patrzyła na mnie, czekając na odpowiedź. – Jack jest bardzo dobry z matematyki – powiedziałam, po czym wróciliśmy na swoje miejsca. Ale później, kiedy się nad tym zastanowiłam, żałowałam, że nie wymieniłam czegoś innego. Powinnam była powiedzieć: Jack potrafi sprawić, że czujesz się najbardziej wyjątkowa ze wszystkich. Po dwóch miesiącach w Rosalind House dostaję pozwolenie na „wizytę domową”. Wszyscy mówią o wizytach domowych śpiewnym tonem, jakby to była jakaś nagroda – wizyta małżeńska dla więźnia, który dobrze się sprawuje. Kojarzy mi się z reality show Kawaler do wzięcia. Pod koniec każdego sezonu finałowa czwórka dziewczyn może zabrać Kawalera do swoich rodzinnych domów, żeby poznał ich rodziny i mógł zobaczyć je w ich codziennym otoczeniu. Kiedy dziewczyny dowiadują się, że są w finałowej czwórce, piszczą i klaszczą. Jedziemy do domu! Hura! Dla mnie ta radość zawsze wydawała się przedwczesna. W końcu istnieje prawdopodobieństwo, że nie będzie kolejnej wizyty. Trzy dziewczyny wylecą z programu. Ich bajkowe zakończenie jest w najlepszym wypadku mało prawdopodobne. A dla mnie jeszcze mniej. Jestem w bawialni, kiedy do środka wchodzi jakaś kobieta i zarzuca sprężystymi włosami. Ma na sobie dżinsy, różowy kardigan oraz duże kolczyki koła; uśmiecha się do mnie szeroko. Zaczynam się zastanawiać, czy coś jest z nią nie tak, kiedy w końcu zaczyna mi świtać: to Helen. Po długiej nocy całowania i tańczenia (i niczego więcej) w pokoju na górze z Młodym Gościem mam wrażenie, że mój mózg nieco zawodzi. – Anna! Helen i ja zwykle nie ściskamy się na powitanie (z tego, co pamiętam), ale kiedy ona idzie teraz do mnie z otwartymi ramionami, czuję, że byłoby niegrzecznie jej o tym przypomnieć. Postanawiam też, że byłabym niegrzeczna, gdybym zapytała, dlaczego, do cholery, Jack – mój prawdziwy krewny, prawdziwa rodzina – sam po mnie przyjechał. Ale i tak pytam. – Jack i chłopcy są na meczu małej ligi, w którym gra Brayden. – Helen odsuwa się ode mnie i marszczy czoło, jakby nagle zauważyła, że wyrosło mi trzecie nozdrze. – Pamiętasz? Jack zadzwonił do ciebie wczoraj, żeby ci o tym powiedzieć. Będą w domu, zanim przyjedziemy. – Aaa, racja – odpowiadam. Nie ma co jej wypominać, że Jack zapomniał. Kiedy przyjeżdżamy do domu, jest tak, jak zapowiadała, chłopcy i Jack są już na miejscu. Nawet zawiesili banner: WITAMY W DOMU, ANNO. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to fakt, że nie jestem w domu. Jestem tu na „wizytę domową”. Najgorsze w tej wizycie jest to, że nikt nie przestaje mówić. Wszyscy zbierają się wokół mnie i wyrzucają z siebie pytania z taką prędkością, że ledwie jestem w stanie wyłapać, kto co powiedział. A kiedy już do tego dojdę i próbuję odpowiedzieć, to oni albo zmienili już temat, albo rzucają sobie – jak je teraz nazywam – „spojrzenie
trzeciego nozdrza”. Jakbym to ja tu była wariatką. Ku mojemu zadowoleniu przechodzimy do „patrzącego” etapu wizyty : – Anna! Patrz, jak skaczę na trampolinie. – Anna! Patrz, jak siadam na twarzy Hanka i puszczam bąka. – Anna! Patrz, jak daleko jestem w stanie wykopać tę piłkę… aż do ogródka sąsiadów! Ta część mi się podoba. Mogę jedynie siedzieć na krześle na patio, klaskać i machać. I znów słyszę swoje myśli. Po kilku minutach przychodzi Helen z filiżanką herbaty, tacą brązowych grudek do jedzenia w małych papierkach i własnym krzesłem. Jack siedzi na trawie, obserwuje chłopców i niewiele się odzywa, co mi nie przeszkadza. Żałuję, że Helen nie bierze z niego przykładu – najwyraźniej nie załapała. – Miło cię u nas gościć, Anno – mówi, podając mi filiżankę herbaty bez mleka. Napar dziwnie pachnie. – Zrobiłam ci twoją ulubioną. Miętową. Krzywię się do kubka. Miętowa to moja ulubiona? – Jack napił się jej wczoraj przypadkiem i wypluł wszystko na kuchenny blat. – Helen zasłania usta dłonią i chichocze. – Chłopcy prawie pękli ze śmiechu. Jack mruczy coś niezrozumiałego. Upijam łyk herbaty. Smakuje całkiem nieźle. – Anna, patrz na to! – woła Ethan. – Nie! Anna patrzy na mnie – mówi Hank. – Na mnie, Anno! – krzyczy ten trzeci. – Patrz na mnie! Odwracam się do Helen. – Co mówiłaś? Uśmiech Helen blednie. – Oj… tylko tyle, że Jack próbował twojej herbaty i… – Anna! – Ethan dynda z gałęzi, trzymając się jej jedną ręką jak włochate zwierzę, które je banany. Wolną dłonią drapie się pod pachą: – Ugh-ugh-ugh-ugh! Jestem małpą. Małpa. No właśnie. Helen siedzi po mojej prawej i nadal mówi. – Nie jesteś małpą – woła chłopiec w czerwonej koszulce. – Jesteś koczkodanem! Wszyscy chłopcy zaczynają się śmiać, z wyjątkiem małego, który zaczyna płakać. Puszcza gałąź i ląduje na ziemi. – Zjesz muffinkę? – pyta Helen. – Upiekłam dziś rano. – Podtyka mi tacę z brązowymi grudkami. Wstaję z krzesła. Ktoś coś mówi. Nie wiem kto. Głowa mnie boli. – Nic ci nie jest, Anno? – pyta ktoś. Stoi przede mną najmniejszy z chłopców, z otwartymi ramionami. Jego buzia jest czerwona i mokra; chłopiec mamrocze coś o tym, że inni chłopcy są wredni. Robię krok w jego stronę, a on obejmuje mnie w talii. – Eath, daj Annie trochę spokoju – nakazuje Jack.
Mały chłopczyk mówi, że wcale nie chce, a wtedy pozostali chłopcy zaczynają coś krzyczeć. Kobieta mówi głośniej, próbuje być głośniej niż oni. Zamykam oczy. Nie słyszę pojedynczych słów, tylko… szum. Głośny, nieprzerwany szum. – Zamknąć się! – Twarz mi się wykrzywia, kiedy krzyczę, i muszę przyznać, że podoba mi się to uczucie. Przez chwilę słyszę jedynie dźwięk swojego głosu. To też mi się podoba. Ale kiedy tylko milknę, kobieta znów otwiera dziób. – Anno, może… Mózg mi zaraz eksploduje. – Powiedziałam: zamknąć się. Ty! – Pokazuję palcem na małego chłopca, tego zapłakanego, który puścił mnie i cofnął się o kilka kroków. – I wy! Tym razem pokazuję na pozostałych chłopców ubranych na czerwono i zielono, którzy stoją przede mną. – I ty! – Ta kobieta. Jest najbardziej wkurzająca z nich wszystkich. – Wszyscy się zamknijcie! Jack wstaje z trawnika i idzie w moją stronę. Nie chcę, żeby mnie dotykał. Nie chcę, aby ktokolwiek mnie dotykał. Podnoszę tacę z brązowym jedzeniem i rzucam nią do ogrodu, najmocniej jak umiem. Jack się zatrzymuje. W końcu paplanina, jęki, rozmowy ustają, zagłuszone przez nieprzerwany, wysoki ryk. Mój ryk. – Degeneracja postąpiła bardzo szybko… – …rozmawiałem z lekarzem… – …co powiedział Eric? Wiem, że Jack i Helen rozmawiają o mnie. Gdybym naprawdę chciała, mogłabym zacząć podsłuchiwać, tylko po co? To by zajęło zdecydowanie za dużo mojej przestrzeni mózgowej, a nie mogę jej trwonić. Więc jem dalej obiad. Cokolwiek to jest. Jak na kogoś, kto spędza bardzo dużo czasu w kuchni, Helen nie jest najlepsza w gotowaniu. – Anno? Patrzą na mnie. Super. Teraz pewnie będę musiała słuchać. Jack przysuwa krzesło nieco bliżej mnie. – Chcesz porozmawiać o tym, co się dziś zdarzyło? – Nie. – Ładuję do ust coś, co ugotowała Helen. Jest tak gorące, że parzy mnie w usta. Smakuje jak przecier pomidorowy. Nawet mrożonka jest lepsza niż to. – Anno – próbuje raz jeszcze. – Zrobiliśmy coś, czym cię zdenerwowaliśmy? – Nie. – Na pewno? – Najwyraźniej nie ma zamiaru odpuścić. Wolałabym, żeby się zamknął i dał mi jeść przecier. – Na pewno – odpowiadam. – Tylko tyle, że mi się tu nie podoba. Jest… za głośno. Twarze Jacka i Helen poruszają się jednocześnie, jakby sterował nimi ten sam lalkarz. Długie przymrużenie powiek, opad szczęki, przelotne spojrzenie. Wkładam do ust kolejną porcję. Jasna cholera! Gorące. – Anno…
– Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym teraz wrócić do domu – mówię, zanim znów zaczną się pytania. I kiedy wypowiadam słowo „dom”, zdaję sobie sprawę, że tym właśnie jest dla mnie Rosalind House.
14 EVE – Pewnie powinienem był wczoraj coś wyjaśnić. – Eric przysiada na krawędzi mojego biurka i robi długi, strudzony wydech. – Na temat Anny i Luke’a. To co zobaczyłaś wczoraj wieczorem, to nie był pierwszy raz. – Słucham? – Słyszę go doskonale, ale chcę, żeby powtórzył. – To drażliwa kwestia i nie wiedziałem, ile ci wcześniej wyjawić. Ale rozmawiałem z bratem Anny i zgodził się, żeby cię wtajemniczyć. Chodzi o to, że Anna i Luke byli przyjaciółmi. – Milknie i kręci głową. – Są przyjaciółmi. Ale niedługo po tym, jak się poznali, wytworzyła się między nimi pewna więź. Można powiedzieć, romans. Dla nich obojga było to coś wspaniałego: dodało im otuchy i może nawet przedłużyło nieco ich umysłową sprawność. Mieliśmy zamiar pozwolić sytuacji toczyć się swoim torem i uznaliśmy, że wkrótce sprawa rozwiąże się sama i zapomną o swojej relacji. Zwykle tak właśnie toczą się takie sprawy. – Takie sprawy? To znaczy… że były inne…? – Romanse? O, tak – odpowiada Eric z uśmiechem. – W domach opieki buzuje więcej hormonów niż w liceum. Nie wiedziałaś? Rozbawienie Erika całą sprawą jest cokolwiek odpychające. – To szczególnie typowe zachowanie dla pacjentów z demencją – mówi dalej. – Ludzie są zaprogramowani tak, żeby tworzyć więzi, aby przeżyć. Kiedy masz demencję, to logiczne, że tworzysz nowe relacje, aby zastąpić te, które zostały utracone. To dobra rzecz, można w ten sposób złagodzić samotność i depresję. Ale w tym przypadku sytuacja stała się nieco bardziej skomplikowana. – Dlaczego? – Okazało się, że między Luke’iem i Anną doszło do zbliżenia. Co samo w sobie jest skomplikowane, ale otwiera pulę innych problemów. Na przykład, czy Anna, albo Luke, byli na tyle w pełni władz umysłowych, by świadomie się na to zgodzić? – Ale… mówisz, że to był związek. To chyba sugeruje zgodę? – No właśnie nie. Kiedy demencja postępuje, oprócz innych objawów może dojść do obniżenia zahamowań u jednostki, co z kolei powoduje bardzo rozwiązłe lub kokieteryjne zachowania. Nawet jeśli mówią „tak”, nie możemy być pewni, czy ich osąd sytuacji nie był upośledzony. No i było jeszcze jedno zdarzenie, próba samobójcza Anny. Kiedy to się stało, nie mieliśmy już innego wyjścia, jak tylko zacząć zamykać drzwi. Ta decyzja nie przyszła nam łatwo. Ale w ostatecznym rozrachunku uznaliśmy, że to słuszne. – Czy Annie i Luke’owi to nie przeszkadza? – pytam.
– Na tyle, na ile można przypuszczać. Czasem nocą robią się niespokojni, ale znów to dość charakterystyczne u ludzi z demencją. Nerwowość Anny powoduje najprawdopodobniej nocny niepokój i przez to w ogóle nie pamięta ona Luke’a. Możliwe, że Luke ją pamięta, ale nawet jeśli tak jest, to nie możemy mu pozwolić nocą na swobodny dostęp do jej pokoju. Mogą spędzać razem czas w ciągu dnia, ale pracownicy starają się znajdować im zajęcia i skierować ich w inną stronę, jeśli będą próbowali udać się gdzieś sami. Proszę, abyś robiła to samo – mówi. – Jeśli zobaczysz ich gdzieś razem. Myślę o tym, jak Anna prosiła mnie o pomoc. O to, jak pytała, czy on tu jest, a potem potwierdziła, że chodziło o Luke’a. – Dobrze, Eve? – powtarza Eric. – Tak – odpowiadam. – Dobrze. Ale moja mina musi pewnie zdradzać prawdziwe uczucia, bo Eric ciągnie temat. – Najważniejsze jest to, żebyśmy dla dobra wszystkich przestrzegali woli rodzin. – Oczywiście – mówię, choć nie mogę przestać się zastanawiać, czy przestrzeganie woli rodziny rzeczywiście jest dobre dla wszystkich. Czy raczej dobre dla wszystkich innych. Clem vel Alice po drodze do szkoły jest milcząca. Próbuję wciągnąć ją w rozmowę, pytając, czy chce coś szczególnego na obiad, ale ona tylko wzrusza ramionami. Nawet spotkanie z Legs po drodze do klasy nie wystarcza, żeby poprawić jej nastrój. Krótko rozmawiam z panią Weber, która mówi, że będzie mieć na nią oko. Prosi mnie także o formularz zmiany adresu, który wypełniam z zaciśniętym żołądkiem. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy cokolwiek podejrzewa. Potem muszę biec do pracy. Uderza mnie okrutna ironiczna świadomość, że wcześniej, kiedy miałam najszczęśliwszą córeczkę na świecie, mogłam z nią spędzać mnóstwo czasu. Teraz kiedy naprawdę przydałaby się jej matka, muszę pracować. W Rosalind House bawialnia jest pełna ludzi. Laurie czyta gazetę, Bert cicho mówi do siebie. Gwen przysypia. Luke i Anna przysiedli przy przeciwległych oknach. Kiedy wycieram gzyms kominka, nie mogę się powstrzymać, by na nich nie spojrzeć. Wydają się zadowoleni, patrząc na ogród, ale kto wie? Może woleliby siedzieć przytuleni? – Bardzo ładne – mówi Bert, na co lekko podskakuję z zaskoczenia. Na początku nie wiem, o czym mówi, potem zdaję sobie sprawę, że nucę pod nosem. – Och – mówię. – Dziękuję… – Co to za melodia? – To… Kanon Pachelbela. – Dlaczego postanowiłam nucić utwór ze swojego ślubu? – Znasz to? – Oczywiście. Podoba mi się. – Marszczy czoło. – Czemu przestałaś? Uśmiecham się i dalej nucę. W Bercie jest coś sympatycznego, choć straszna z niego zrzęda. – Nic ci nie jest, kochanie?
Rozglądam się. Tym razem odzywa się Laurie, i to nie do mnie. Do pokoju weszła Clara z powieścią Maeve Binchy w dłoni. – Czuję się doskonale – mówi, całując go w usta. Zamyka oczy i na ułamek sekundy wygląda na całkowicie upojoną szczęściem – O nic się nie martw. – Powinnaś powiedzieć lekarce, kiedy tu przyjedzie – mówi Laurie. – Myślisz, że interesuje ją mój ból głowy? – Doktor Walker interesuje wszystko – odpowiada. – W twoim wieku wszystko może być objawem. Clara prycha, ale z uśmiechem. – W naszym wieku ból głowy to nadal ból głowy. Spryskuję stolik kawowy. Przychodzi mi na myśl, że spryskiwanie jest zaskakująco przyjemne – odgłos psiknięcia, to, jak produkt równo pokrywa powierzchnię, żeby można ją było wyczyścić. Wycieranie jest za to okropne. Nie wydaje żadnego dźwięku. Wymaga dużo wysiłku, a jeśli nie jesteś w tym dobra, twoja amatorszczyzna od razu wyjdzie na jaw. – Powiedz lekarce – nakazuje Laurie. – Nie jesteś moim szefem. – Jestem – odpowiada. – Jestem twoim mężem. Dalej nucę, przy kojących odgłosach sprzeczki pary, która jest małżeństwem od sześćdziesięciu lat. – Aha, prawie zapomniałem – mówi Laurie. – Dzwoniła Enid. – Kiedy? – pyta Clara. – Wcześniej. – Kiedy „wcześniej”? – Jestem starym człowiekiem. – Laurie macha rękami, jakby to podkreślało jego rację. – Poczucie czasu wpędza mnie w depresję Mruga do mnie, a ja zaczynam głośniej nucić, na dowód, że nie podsłuchuję. – I co powiedziała? – pyta Clara. – Tylko tyle, że przyjeżdża z wizytą. – Z Charlotte? – Ton głosu Clary podnosi się jak latający chiński lampion. – Po co? Stolik kawowy lśni czystością, a ja naprawdę powinnam przenieść się do kuchni. Ale wyciągam butelkę i spryskuję go raz jeszcze. Stęskniłam się za codziennymi plotkami z Jazz. Słuchaniem o tym, kto zrobił sobie botoks i kto zostawia męża dla osobistego trenera. Choć ta rozmowa nie jest ani odrobinę skandalizująca, czuję, jak mnie wciąga. Spodziewałabym się, że ktoś taki jak Clara codziennie rozmawia ze swoją siostrą, że posyłają sobie kartki, upominki i wymieniają się zdjęciami wnucząt. Ale po jej zachowaniu można by wywnioskować, że z wizytą przyjeżdża sam szatan. – Enid przyjeżdża co roku – mówi powoli Laurie. – Czemu miałaby nie przyjechać i tym razem? Clara wzrusza ramionami.
– To po prostu dla niej daleka podróż. – Mówisz tak za każdym razem. Jak zwykle zaczniesz się nakręcać i wymyślać jej zajęcia na każdą minutę tej samotnej podróży czy może choć raz pozwolisz jej odbyć miłą wizytę? Clara mruży oczy. – Od kiedy tak się martwisz o to, żeby moja siostra miała miłą wizytę? – Nie dam się w to wciągnąć – mówi Laurie. – I bardzo dobrze. Clara z impetem odkłada książkę i dźwiga się z krzesła. – Dokąd idziesz? – pyta Laurie. – A jak sądzisz? Idę zadzwonić do Enid. Zaplanujemy tę wizytę i będzie z głowy. Clara znika, a w pokoju znów robi się cicho, pomijając moje nucenie. Laurie zaczyna gwizdać, czując taką pewność co do swojego miejsca w życiu Clary, że nie musi marnować czasu na zmartwienia. Zawsze myślałam sobie, że pewnego dnia będziemy z Richardem starzy i przywykli do siebie, spędziwszy razem całe życie. Tak by pewnie było. Ale Richard wszystko zepsuł. Kończę odkurzać książki na bocznym stoliku, po czym wkładam ścierkę do kieszeni fartucha. Wtedy zauważam Annę. – Anno? – mówię ostrożnie, zbliżając się do niej. – Wszystko… w porządku? Twarz ma zalaną łzami. Patrzy prosto na mnie, ale jakby mnie nie widziała, więc kucam przy niej i biorę ją za rękę. – Anno? W końcu mnie widzi. Jej oczy robią się okrągłe, spanikowane. – Oni każą nas śledzić. – Kto każe? Skinieniem głowy pokazuje w stronę drzwi. – Oni. Spoglądam na drzwi, w których nikogo nie ma. Kręcę głową. – Nikt cię nie śledzi, Anno. – Właśnie, że tak – mówi. Dłonie ma zaciśnięte w pięści, uderza nimi w kolana. Wykrzywia twarz ze złości. – A ja go niedługo zapomnę. To nie ma sensu. Rozglądam się wokół, szukając Carole, Trish albo Erica, ale nie ma ich nigdzie w pobliżu. – Anno, obiecuję, że nikt cię… – Właśnie, że tak! – Niespodziewanie wyrzuca ręce w górę, a ja tracę równowagę i przewracam się na dywan. Ledwie wstaję, a w naszą stronę biegną już Carole i Eric. – Widzisz? – mówi Anna, pokazując na nich palcem. Ma niemal triumfalną minę. – Mówiłam! Śledzą nas. Gdzie jest Jack? – warczy do Erica. – Gdzie jest twój wspólnik? Eric podbiega do mnie. – Nic ci nie jest? Staję na nogi.
– Nic a nic. – Już w porządku, skarbie – mówi Carole do Anny. Podchodzi do niej szybko i staje z nią twarzą w twarz. – Wszystko jest w porządku. – Nie, nie jest! Ja upadłam przypadkowo, ale Carole zostaje przez Annę wyraźnie popchnięta. Pielęgniarka z łoskotem pada na ziemię, niezręcznie lądując na łokciu. – Musimy ją skrępować – mówi Eric. – Trish? – woła. – Nie, nie – mówię. – Nie sądzę… Ale Trish biegnie już do bawialni. – Anna robi się agresywna – mówi Eric. – Właśnie popchnęła Eve i Carole. – Nie popchnęła mnie specjalnie – mówię. – To był wypadek. – Podać środek uspokajający? – pyta Trish. – Nie! – wołam w tej samej chwili, kiedy Eric odpowiada: – Tak pewnie będzie najlepiej. Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje. Anna wydaje się pobudzona, ale przecież nie trzyma w dłoni noża. Siedzi na krześle ze wzrokiem utkwionym w kolanach i coś cicho mamrocze. Próbuję rozszyfrować, co mówi, ale to nie ma sensu. Brzmi to jak: „wygrać z bombą, wygrać z bombą”. Zanim zdołam zrozumieć, co się dzieje, Trish wraca ze strzykawką. Podchodzi do Anny z boku, więc dziewczyna niczego się nie spodziewa. Kiedy Trish wbija jej igłę w ramię, Anna wydaje z siebie piskliwy, przepełniony bólem jęk. Zakrywam dłonią usta. Chcę odwrócić wzrok, ale z jakiegoś powodu, może solidaryzując się z Anną, nie potrafię. Pomóż mi. Śledzą nas. Wygrać z bombą. Szukam w jej słowach wspólnego mianownika, wskazówki, dzięki której zrozumiem, co ma mi do przekazania. Ale to wszystko brzmi jak słowa osoby, która straciła kontakt z rzeczywistością. Osoby z alzheimerem. – Proszę, skarbie – mówi Trish, a Anna znów opada na krzesło. Anna patrzy na mnie jeszcze przez kilka sekund z czymś na kształt błagania w oczach. Ale kiedy środek uspokajający rozchodzi się po jej ciele, jej twarz staje się zupełnie bez wyrazu.
15 Jedną z najlepszych rzeczy w gotowaniu jest to, że w ogromnej mierze możesz je kontrolować. Jeśli coś jest zbyt pikantne, możesz zrównoważyć smaki, dodając śmietankę lub jogurt. Jeśli coś jest zbyt kwaśne, sypiesz trochę cukru. W radzeniu sobie z prawdziwym życiem daleko do takiej prostoty. Odkąd umarł Richard, czasami mam wrażenie, że spadam w przepaść i nie mam się czego chwycić. W takie dni chwytam się jedzenia. Dlatego tego popołudnia, kiedy Annie podano środki uspokajające, idę do sklepu spożywczego. Nie wiem, co jest takiego w ściskaniu awokado, że od razu robi mi się lepiej na sercu. Mój koszyk jest pełen słodkiej kukurydzy, dyni piżmowej, młodej marchewki i jajek od szczęśliwych kur. Od czasu do czasu podnoszę koszyk do nosa i po prostu wdycham zapachy. Tak dobrze wrócić do Houlihan’s, mojego dawnego sklepu spożywczego. Tęskniłam za organicznymi produktami, ekskluzywnymi markami. Tu mogę z łatwością zapomnieć o okolicznościach mojego życia wdowy i gosposi – nawet na godzinę. Nie od razu zdaję sobie sprawę, że nie robię już zakupów dla dwojga i że mały koszyk mi nie wystarczy. Wracając do wejścia sklepu, żeby wziąć wózek, zauważam chrupką sałatę lodową – idealną, by pokroić ją w ósemki i podać na przystawkę jako sałatkę. Jeśli dodam nieco pietruszki płaskolistnej, pomidorów, ogórków i kilka jajek na twardo, będzie idealna na obiad. Nawet dziąsła pensjonariuszy poradzą sobie z takim daniem. Sięgam po sałatę na samej górze, największą na stosie, nadal wilgotną od wody ze zraszacza. Ale zanim zdołam jej dotknąć, czuję ciężar na swoim ramieniu i ktoś odwraca mnie tak szybko, że upuszczam koszyk. Słyszę jakiś chrzęst – pękające jajka. Zanim zdołam złapać równowagę – plask! – czyjaś dłoń uderza mnie w policzek. – Ty! Robię krok w tył, odsuwając się od palca, którym ktoś celuje mi prosto w twarz, i chwytam się chłodnej metalowej barierki za moimi plecami. Co u diabła? Nie rozpoznaję kobiety, która przede mną stoi. Jest ode mnie starsza: ma ze czterdzieści lat i starannie ułożone brązowe włosy. – No i? – krzyczy. – Co masz na swoje usprawiedliwienie? Część policzka, w którą otrzymałam cios, zaczyna pulsować. W uchu dźwięczy mi długi, nieprzerwany sygnał, jak ze szpitalnego monitora po czyjejś śmierci. – Moi rodzice zainwestowali oszczędności całego życia w szwindel twojego męża! I nie byli jakimiś ważniakami z kasą do przehulania, a ciężko pracującymi ludźmi, którzy chcieli zabezpieczyć swoją przyszłość. Teraz stracą dom i są bez grosza. Zasycha mi w ustach. Robiący zakupy ludzie umilkli, spoglądają znad swoich
koszyków, wymieniają spojrzenia nad ziemniakami. To Eve Bennett. Proszę, ona nie dostała za swoje. Oszustka. Zupełnie jak jej mąż. W tej absolutnej ciszy słyszę, jak ktoś robi gwałtowny wdech. Podnoszę wzrok i widzę, że z końca alejki zerka na mnie Andrea Heathmont. Jest z nią jeszcze jedna blondynka, może Romy Fisher. Robi mi się jeszcze ciężej na sercu. – Przez ciebie… – mówi dalej kobieta – …moi rodzice od kilku miesięcy robią zakupy w podrzędnym markecie! A ty kupujesz organiczne jedzenie w najdroższym sklepie w okolicy. I gdzie tu sprawiedliwość? Spuszczam wzrok na koszyk. – Ojej! Nie! To nie dla mnie. – A niby dlaczego miałabym ci wierzyć? Jesteś pewnie kłamczuchą i oszustką jak twój mąż. Ten człowiek wyświadczył światu przysługę, kiedy… – Dość tego. Nie wiadomo skąd pojawia się Angus. Wyłania się zza moich pleców i staje między mną a kobietą. Moja napastniczka wygląda na zlęknioną, ale tylko przez chwilę. Próbuje obejść Angusa, ale on zagradza jej drogę. – Po tym, co zrobiła, to zdecydowanie za mało! – krzyczy mu przez ramię. – Nie wiesz, kto to jest? – pyta Angusa. Zerkam na Andreę, która nadal obserwuje. Szepcze coś do drugiej kobiety, a ja przeklinam się w duchu za to, że przyszłam do Houlihan’s. Co ja sobie myślałam? – Owszem, wiem, kim ona jest – mówi cicho Angus. – To kobieta, która próbuje wykonywać swoją pracę przy opiece nad emerytami. Pani właśnie na nią napadła, co jest przestępstwem, i zniszczyła pani produkty, które będą kosztować sklep, o ile sama za nie pani nie zapłaci. – Ani mi się śni – mówi kobieta, ale jej głos nie jest już tak zapalczywy. W jej oczach wzbierają łzy. – Jedyną osobą, która powinna zapłacić, jest ta suka. – Wytyka mnie palcem, ale najwyraźniej na tylko tyle już ja stać. Porzuca swój koszyk i pospiesznie wychodzi ze sklepu bocznymi drzwiami. Sklep natychmiast powraca do życia: ściszone głosy, szuranie wózków po linoleum. Andrea obserwuje wszystko jeszcze przez chwilę, po czym znika. Spoglądam na mój przewrócony koszyk. Wyturlało się z niego jedno jajko i po żółtej mazi wokół kartonu widzę, że tylko ono ocalało. Kucam i zbieram wszystko z powrotem do koszyka. Mój policzek pulsuje ciepłem, jak ostre poparzenie słońcem. W uszach dalej mi dzwoni. Angus kuca obok mnie. – Mój pick-up stoi przed sklepem. – Wkłada mi w dłoń kluczyki. – Idź, ja się tym zajmę. Kręcę głową, próbując powstrzymać łzy. – Muszę… muszę dokończyć zakupy. – Ja dokończę. – Ale… nie mam listy.
Kiedyś szczyciłam się tym, że nigdy nie robię list. „Ograniczają moją kreatywność”, mówiłam. Co, jeśli zaplanowałam francuską zupę cebulową, ale nagle zobaczę jakieś piękne karczochy? Teraz ta myśl wydaje mi się równie niepoważna, co absurdalna. Angus patrzy na mnie. Jego twarz jest idealnym przeciwieństwem mojej. Spokojna. Opanowana. – Ja to dokończę – powtarza. Tym razem nie protestuję. Mogę cały tydzień żywić mieszkańców hot dogami z groszkiem, jeśli na tym to się skończy. Z kluczykami w dłoniach wychodzę przez główne drzwi. Pick-up Angusa na szczęście stoi zaraz przy drzwiach. Poznaję, bo widziałam go przed Rosalind House. Otwieram drzwi po stronie pasażera, siadam na fotelu ze sztucznej skóry i zamykam się w środku. Nie pamiętam, jak jechałam odebrać Clementine ze szkoły w dzień, kiedy Richard powiedział mi, że pójdzie do więzienia. Nie pamiętam tego, jak zaparkowałam ani jak szłam przez bramę i witałam się z innymi matkami. Pamiętam za to uśmiech Clem, kiedy mnie zobaczyła. I pamiętam, jak sobie myślałam: Ciekawe, kiedy znów zobaczę, jak Clem tak się uśmiecha. Drogę powrotną wypełniał jej zwyczajowy, chaotyczny, rozemocjonowany szczebiot. Odpowiadałam na dziwne pytania, robiłam dziwne „ochy” i „achy”, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Nie miałam najmniejszego zamiaru mówić jej, co zrobił Richard. On sam będzie musiał to zrobić. Około dwudziestu minut, jakie zajęło odebranie Clem ze szkoły, sprawiło, że mój szok stężał do zimnej i twardej postaci. Richard zdradził nie tylko swoich inwestorów – lecz także nas. Podjazd pod domem blokowała ciężarówka. Zamówiłam kilka roślin do skalniaka i kamienie ozdobne. Kamienie ozdobne! Co za absurd: zamawiać coś podobnego. Robotnicy krzątający się po domu pewnie nie dostaną zapłaty za swoją pracę. Trzeba będzie zwrócić kamienie. Uznałam, że najlepiej będzie pójść do nich teraz, porozmawiać, powiadomić, że muszą przerwać pracę, ale moje tchórzostwo, jak się okazało, było silniejsze od poczucia sprawiedliwości. Poszłam prosto do kuchni i byłam zaskoczona, że Richarda tam nie ma. Po tym, co mi powiedział, pomysł, że może wstać i swobodnie się poruszać, w jakiś sposób wydał mi się nie do pomyślenia. Ale stołek barowy, na którym siedział, był pusty, obrócony w lewo, jak gdyby mój mąż wyszedł w pośpiechu. Wyciągnęłam kilka herbatników, pokroiłam owoce dla Clem i poszłam go poszukać. – Richard! – zawołałam. Przeszłam przez dom po drewnianym parkiecie, na który uparł się mój mąż, mijając obrazy, które ostentacyjnie kupił na aukcji. – Richard? – Zapukałam do drzwi jego gabinetu. W jakiś sposób fakt, że tam poszedł, do miejsca, w którym wywołał całe te kłopoty, wydawał mi się jeszcze większą zdradą. – Jesteś tam? Nie usłyszałam odpowiedzi, więc wparowałam do środka, rozgniewana. Jak on śmie
ignorować mnie po tym, co mi powiedział! Zrobiłam dwa kroki w głąb pokoju i zamarłam. Pick-up Angusa jest nadzwyczaj czysty. Ma małą foliową torebkę na śmieci, która zwisa ze schowka. Jak wiele rzeczy w kwestii Angusa, nie jest to coś, czego bym się spodziewała. Podróż do domu opieki mija szybko, choć w niezręcznej atmosferze. Choć jest ciepło, po szarym niebie przetaczają się deszczowe chmury, grożąc deszczem, ale nie spełniając obietnic. Po części chcę, żeby zaczęło lać – żeby okrył mnie szary koc wody, pod którym można zniknąć. Torby z zakupami pełne Bóg wie czego znajdują się z tyłu. Załadowawszy je, Angus wsiadł do pick-upa i ruszył. W połowie drogi czuję potrzebę, aby coś powiedzieć. – Dziękuję, że stanąłeś w mojej obronie, Angusie. Angus wzrusza ramionami, nie spuszczając wzroku z drogi. Gdyby była tu moja matka, powiedziałaby, że to niegrzeczne nie odpowiadać, kiedy ktoś do ciebie mówi, ale w tym przypadku nie miałaby racji. Ciche wzruszenie ramionami, jakby mówił: „nie ma za co”, było najmilszą odpowiedzią, jakiej mógł udzielić. Próbuję uderzyć w żart. – Chyba będę musiała zacząć robić zakupy w podrzędnym markecie. Unosi brwi i na chwilę podchwytuję jego spojrzenie. – Dlaczego? Bo jedna kobieta, która nie ma o niczym pojęcia, napadła na ciebie, kiedy ty próbowałaś wykonywać swoją pracę? – Bo… – mówię, spuszczając wzrok na kolana – …nie mam na tyle siły, by znosić coś takiego tydzień w tydzień. Wjeżdżamy na podjazd Rosalind House. Angus wyłącza silnik, ale nie wysiada. – Przepraszam za to, co ci ostatnio powiedziałem – mówi. – To jasne, że twoja córka straciła więcej niż dom i pieniądze. I oczywiście ty też. Teraz to ja wzruszam ramionami. Głównie dlatego, że nie ufam swoim słowom. Angus unosi dłoń i przez chwilę wydaje mi się, że dotknie mojego policzka, ale zatrzymuje się na kilka centymetrów przed nim. – Jak tam twoja twarz? – W porządku. – Choć znów zaczyna pulsować. Zerkam do lusterka. Ślad na policzku jest dość wyraźny. – Zagoi się. – Na tyle w porządku, żeby wejść do środka? Mogę zanieść zakupy, jeśli chcesz tu jeszcze przez chwilę posiedzieć. – Nie – odpowiadam. – Po prostu chodźmy. Angus upiera się, że sam zaniesie torby, ale ja idę za nim do środka. – A co tak w ogóle robiłeś w Houlihan’s? – pytam. Unosi brwi. – Uważasz, że ogrodnik nie może interesować się organicznym jedzeniem? Dociera do mnie, że dokładnie tak myślałam. Angus przewraca oczami, ale uśmiecha
się przy tym. Wchodzimy do kuchni i Angus kładzie torby z zakupami na blacie. – Potrzebowałem szafranu – mówi. – To dlatego byłem w Houlihan’s. Mam dziś gości i robię paellę. – Paellę z o w o c a m i m o r z a? – Staram się nie okazać zaskoczenia w moim głosie, ale na próżno. Angus wygląda na równie poirytowanego, co rozbawionego. – A istnieje jakaś inna paella? Właściwie to są. Paella valenciana. Paella mixta. Ale o tym nie wspominam. Zamiast tego zaczynam rozpakowywać zakupy. Kapusta pak choi. Pomidory rzymskie. Makaron risini. Grzyby. Ani śladu hot dogów ani mrożonego groszku, których się obawiałam. – Jeśli robisz paellę to nie żałuj… – Sofrito? – mówi. – Nie martw się, wiem. Nasze spojrzenia się spotykają. Kiedy na niego patrzę, doznaję poczucia, że choć widziałam Angusa wiele razy wcześniej, nigdy tak naprawdę go nie widziałam. – Gotuję dla mojej siostry – mówi. – Ona wie, jak robić paellę. I nigdy nie pozwoliła mi żałować sofrito. Spuszczam głowę i potakuję. Jego siostra. Siostra, która nigdy nie będzie mieć dzieci przez Richarda. – No… – mówi. – Powinienem… wracać do ogrodu. – Dobrze znasz Annę i Luke’a? – pytam, kiedy jest już przy drzwiach, głównie dlatego, że chcę, aby został jeszcze trochę. – Znam ich, odkąd trafili do Rosalind House – odpowiada. – Jacy byli, kiedy tu zamieszkali? Zastanawia się przez chwilę. – Dużo bardziej świadomi. Prawie jak normalni ludzie, jeśli nie wymagało się od nich zrobienia czegoś zbyt skomplikowanego. Mowa Luke’a nawet wtedy nie była świetna, ale jeśli chodzi o umysł, był bardzo bystry. Oboje byli. – Eric mówi, że… byli przyjaciółmi? Angus kiwa głową. – Sądzę, że więcej niż przyjaciółmi. Nie jestem pewien, czy byli parą, ale zdecydowanie zawsze byli razem, jeśli wiesz, o czym mówię. – Angus uśmiecha się i patrzy w dal. – Wiesz, co było urocze? Nie wiem, czy Eric ci o tym mówił, ale Anna panicznie boi się psów. Została chyba ugryziona, kiedy była mała. Ale Luke kocha psy. Podczas terapii ze zwierzętami zawsze miał psa na kolanach albo u stóp. Ale kiedy w Rosalind House pojawiła się Anna, Luke zaczął zostawać z nią środku, z dala od psów. – Terapia ze zwierzętami? – Przyjeżdża tu taka grupa wolontariuszy. Co drugi tydzień odwiedzają nas z psami, królikami i kotami, żeby pensjonariusze mogli je głaskać.
– I Luke przestał wychodzić do psów, żeby móc zostać z Anną? Angus kiwa głową. – Słodkie, prawda? Robię wydech. – Tak. – Ale od dawna już tego nie widziałem – mówi. – Ich stan bardzo się pogorszył. Teraz głównie siedzą i patrzą przed siebie. – Gdybym miała demencję… – mówię. – Albo jakąkolwiek inną chorobę, to chciałabym, żeby osoba, którą kocham, była przy mnie tak blisko, jak to tylko możliwe. Angus patrzy na mnie zagadkowym wzrokiem. – Nie mówiłem, że są zakochani. – Ale to możliwe, prawda? – Chyba tak. Ale nawet jeśli kiedyś się kochali, to nie mogą kochać się teraz, prawda? Jak można kochać kogoś, kogo nie pamiętasz? Nie mam pojęcia, więc wzruszam tylko ramionami. Angus się uśmiecha. – Trudne sprawy jak na wtorkowe popołudnie. Odwzajemniam uśmiech. – Racja. – No to ja już… – mówi, wskazując kciukiem za swoje ramię. – Okej. Dziękuję raz jeszcze za… pomoc. – Nie ma sprawy. Idzie w stronę drzwi, a ja odwracam się, zawiązuję fartuch i zdejmuję wielką puszkę mąki z wysokiej półki. Kiedy unoszę pokrywę, w górę wzbija się chmura białego pyłu i rozchodzi w powietrzu. – Jeszcze jedno, Eve. Prawie dostaję zawału. Kiedy się odwracam, Angus nadal tu jest. – Tak? – Robię zakupy w każdy wtorek po południu. Jeśli będziesz kiedyś potrzebowała towarzystwa albo ochroniarza, daj mi znać. Wtedy, nie czekając na odpowiedź, Angus znika. Cokolwiek, o czym myślałam jeszcze chwilę temu, rozproszyło się w powietrzu jak mąka. Tego popołudnia, gdy próbuję wyprasować jedną z koszul Berta, dzwoni matka. – Odbiorę dziś Clem ze szkoły – mówi tym swoim rzeczowym tonem. – I zostanie u nas na noc, żebyś mogła iść na spotkanie klubu książki. Parskam śmiechem. – Klubu książki? – To dzisiaj, prawda? Trzecia środa miesiąca? Wow. Ma rację. Matka ma świetną pamięć, kiedy jest jej to na rękę.
– No… tak, ale… – Trudno podać powody, dla których nie powinnam iść na spotkanie klubu książki, głównie dlatego, że są takie oczywiste. Po pierwsze, nie byłam na tam od czterech miesięcy. Po drugie, podejrzewam, że członkinie klubu, Andrea Heathmont, Romy Fisher, Jazz i inne matki ze szkoły, wolałyby raczej zjeść wybraną książkę, niż omówić ją ze mną przy czerwonym winie i serze. – Nie wiem, jaką książkę omawiają – mówię nieśmiało. Matka się śmieje. – Jak gdyby w ogóle ktoś czytał te książki. Czy to nie zwykły pretekst, by spotkać się z koleżankami na kieliszek wina w środku tygodnia? Kto wie, może pojedziecie do miasta potańczyć? – Mamo, naprawdę nie uważam… – I tak pojadę po Clemmy, więc możesz robić, co chcesz. Ale myślę, że powinnaś spróbować odbudować relacje z przyjaciółkami. Może mają swoje zastrzeżenia, ale skoro nie chcesz z nimi przebywać, to czemu oczekujesz, że będą cię wspierać? Twoja babcia zawsze mi powtarzała, że najlepszym lekarstwem na melancholię są przyjaciółki. Idź. Co masz do stracenia? Tego wieczoru leżę na kanapie w piżamie, a w głowie w kółko słyszę słowa matki. Co masz do stracenia? Może ma rację? Prawda jest taka, że rzeczy do stracenia nie mam zbyt wielu, może koleżanki zrozumieją, że to nie była moja wina. Patrzę na zegar. Jest minuta po dwudziestej. Jeśli teraz wyjdę, spóźnię się, ale nadal zdążę. Dziesięć minut później stoję na wieczornym powietrzu. Nadal mam wątpliwości, ale czuję się zaskakująco wolna. Może jednak dam radę to zrobić? W końcu jestem jedną z założycielek naszego klubu. Kiedy zaczęłyśmy, byłyśmy tylko Jazz, Andrea i ja. Spotykałyśmy się u nas w salonach, ale kiedy dziewczynki zaczęły chodzić do przedszkola, zaprosiłyśmy kilka innych mam i zmieniłyśmy lokalizację na winiarnię Emilio’s. Teraz mamy około piętnastu członkiń, choć zwykle na każde spotkanie przychodzi siedem czy osiem. Przed wejściem do Emilio’s jest dość cicho, ale już w drzwiach dobiega mnie piskliwy śmiech z sali w głębi, i czuję napływ pewności siebie. Mam wrażenie, że minęły wieki, odkąd ostatnio byłam na spotkaniu klubu książki. I kiedy ostatnio tak się śmiałam? Kiedy wychylam się zza rogu, widzę jakieś dwanaście głów wokół stolika – niezła frekwencja. Romy rozmawia z Madeleine, trzymając kieliszek niedaleko ust. Andrea macza kawałek podpłomyka w dipie szpinakowym, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała Carmen. Najwyraźniej grupowa dyskusja dobiegła końca (jeśli w ogóle się zdarzyła) i teraz kobiety dobrały się w dwójki i trójki i plotkują. To największa zaleta klubu książki. Podjęłam dobrą decyzję, że przyszłam. – Eve! – Pierwsza zauważa mnie Jazz. Szok ma wypisany na twarzy: rozdziawione usta, szeroko otwarte oczy, różowe policzki. Przez muzykę nie wszystkie usłyszały, co się dzieje, ale po kilku sekundach, jedna po drugiej, dziewczyny się odwracają. – Cześć – mówię, siląc się na uśmiech. – Znajdzie się jeszcze jedno miejsce?
– Jasne – mówi w końcu Jazz. – Siadaj. Kilka kobiet się przesuwa i siadam koło jednej mamy z przedszkola, którą ledwie znam. Ktoś podsuwa mi pusty kieliszek. Rozglądam się niecierpliwie, ale wszystkie milczą. – Co czytacie? – pytam. – Zaginioną dziewczynę – mówi któraś. – Czytałaś? – Tak – odpowiadam. – Tak, bardzo mi się podobała. Mówię nieco oficjalnie, jakbym była spięta. Na stole stoi butelka czerwonego wina, którą przyciągam do siebie i nalewam sobie ostatnie kilka mililitrów wina. – Jak się miewasz, Eve? – pyta Carmen, podpierając się na łokciach. – Pewnie przechodzisz straszne chwile. – Och, nie – odpowiadam. – Nic mi nie jest. – A twoja… mała? Clementine? Jak ona się miewa? Carmen mówi głośno, a Jazz i kilka innych matek zerkają na mnie niezbyt zainteresowane. Kilka wróciło do własnych rozmów. – Clem też w porządku – odpowiadam, zastanawiając się, czy to prawda. – Oczywiście opłakuje tatę, ale twarda z niej sztuka. Upora się z tym. – To świetnie. – Carmen bawi się złotym wisiorkiem i uśmiecha nieco zbyt pogodnie, podobnie jak kobieta obok niej, i następna. – Świetnie. Odwzajemniam uśmiech. Wygląda to dziwnie, ale najpewniej tak to będzie się rozgrywać jeszcze przez jakiś czas, wiem o tym. Niedługo ludzie stracą zainteresowanie. Zawsze znajduje się ktoś nowy lub coś nowego, o kim lub o czym można porozmawiać. – To gdzie teraz mieszkasz, Eve? – pyta ktoś, a mnie zaciska się gardło. Nie wiedząc, co powiedzieć, upijam kolejny łyk wina i opróżniam kieliszek. – Zamówić kolejną butelkę? Nikt nic nie mówi. Kilka głów się odwraca; rozlega się kilka cichych rozmów. Piosenka dobiega końca i trwa kilka chwil ciszy, zanim zacznie się kolejna. W końcu rozlega się szuranie krzesła. – Właściwie, to ja już muszę lecieć – mówi Andrea, wstając. Na chwilę nasze spojrzenia się spotykają. – Mam jutro dużo spraw do załatwienia. – Właśnie, ja też – mówi Romy. – Muszę jutro wcześnie wstać. Rozlega się zgodny pomruk. Ludzie zerkają na zegarki. Jest późno. Są zmęczone. Jedno po drugim krzesła się odsuwają. – Miło cię było widzieć, Eve. – Trzymaj się. – Do zobaczenia. Dziesięć minut później zostajemy tylko Jazz i ja. Sala wygląda teraz smutno, z mnóstwem śladów po zakończonym wieczorze. Zjedzone do połowy dipy na paterze, puste kieliszki, brudne serwetki. Ale jakie to ma znaczenie? Przy butelce dobrego wina nawet nie zauważymy.
– To co, Jazz? – mówię. – Jeszcze jedna butelka? Czy tylko po kieliszku? Mam ochotę powiedzieć „za stare, dobre czasy”, ale się powstrzymuję, mając nadzieję, że nasza przyjaźń nadal trwa i ta wyświechtana fraza jest zbędna. Ale Jazz tylko nerwowo rozgląda się wokół siebie, jak gdyby zapomniała, że nie ma już nikogo, kto mógłby ją uratować. – Lepiej nie, Eve – mówi w końcu. – Naprawdę robi się późno. Kiwam głową i odpowiadam: – Dobrze, w porządku, pewnie powinnyśmy się wcześniej położyć. – Ale kiedy sięgamy po torebki, zerkam na zegarek. Jest wpół do dziewiątej.
16 CLEMENTINE – Uwaga, dzieci! – mówi pani Weber. – Dobre wieści. Rodzinny Bal klas drugich odbędzie się w przyszłym tygodniu! Jest po przerwie i siedzimy w kółku na dywanie. Byłam pogrążona w swoim świecie i gapiłam się przez okno, ale teraz słucham. Miranda podnosi rękę. – A co to takiego Rodzinny Bal? – Urządzamy go co roku – mówi pani Weber. – Odbywa się po lekcjach na sali gimnastycznej. Będzie jedzenie, napoje i tańce. Wszyscy drugoklasiści i drugoklasistki mogą przyjść z przyjacielem albo członkiem rodziny. To może być dziadek lub babcia, przyjaciel albo mama lub tata… – Aha! – mówi Miranda długo i przeciągle, jakby to w końcu miało jakiś sens. – Czyli Bal Mam z Synami i Ojców z Córkami, tak? Na podłodze przed sobą widzę gałązkę, podnoszę ją i zaczynam nią dłubać we wgłębieniu w dywanie. W zeszłym roku poszłam na bal z tatusiem. Powiedział, że to randka. Pamiętam, jak pojawił się w szkole w ubraniach do pracy i z bukietem kwiatów. Czerwonych, różowych, żółtych i fioletowych. Żaden inny tata nie przyniósł kwiatów, nawet tata Mirandy. A kiedy rozpoczęły się tańce, pozwolił mi stanąć sobie na butach i kręciliśmy się w kółko jak król i królowa. – Tak to się nazywało w zeszłym roku. – Policzki pani Weber robią się różowe. – Ale w tym roku pomyśleliśmy, że będzie weselej, jeśli każdy przyprowadzi tego, kogo chce… – Na wypadek jeśli nie mają mamy albo taty? – pyta Miranda. – Albo jeśli wolą przyprowadzić kogoś innego – mówi pani Weber. Miranda znów podnosi rękę, ale pani Weber udaje, że nie widzi, i mówi dalej. – Tak czy inaczej, mamy dużo rzeczy do zrobienia. Musimy przygotować dekoracje: serpentyny, transparenty, balony. Chciałabym też, aby wszyscy dobrali się w pary. Miranda chwyta Legs za kolano. – Jesteśmy parą? To już trzeci raz w tym tygodniu, kiedy Miranda zrobiła coś takiego. Jakby nagle zakochała się w Legs czy coś. – Nie przeszkadza ci to, prawda, Clem? – pyta Miranda. Jej głos jest melodyjny, jakby próbowała być miła, ale tak naprawdę jest podstępna. – Możesz być parą z… hmm, niech pomyślę. – Rozgląda się, stukając palcem o dolną wargę. – Ja będę twoim partnerem, Clem.
To Harry. Uśmiecha się i odgarnia włosy z oczu. Wolałabym być parą z Legs, ale Harry’ego też lubię. Mówię więc: – Jasne, możemy być parą. – Tak! – mówi Miranda. – Harry i Clem powinni być parą, bo żadne z nich nie ma taty. – Miranda! – mówi pani Weber. – Co? – odpowiada. – Przecież to prawda! Miranda nadal trzyma jedną dłoń na kolanie Legs. Patrzę na to i czuję, jak twarz robi mi się gorąca. Mam już dość; jaka ona cały czas jest podstępna. Mam dość, że opowiada różne rzeczy o moim tatusiu. Biorę gałązkę i wyrzucam ją pstryknięciem. Gałązka leci do góry i trafia Mirandę w oko. – Auć! – Przepraszam – mówię. Jej oko jest czerwone i szkliste, a ja czuję się dużo lepiej. – To nie było specjalnie. Spoglądam na Harry’ego i oboje się uśmiechamy. Czasem ja też umiem być podstępna. – Na co się gapisz, panieneczko? – pyta Bert. Jest po szkole i jestem w Rosalind House. Mama robi obiad w kuchni, a ja siedzę w pokoju dziennym i gapię się na Berta. – Na twoje oczy – mówię. – Są żółte. Odkasłuje. – Nieprawda. Gwen siedzi przy Bercie i się uśmiecha. Gwen zawsze uśmiecha się do Berta. – Są żółte, prawda, Gwen? – pytam ją. – No cóż… nie mam okularów. Znów spoglądam na jego oczy. Nie trzeba okularów, żeby zauważyć, że są żółte. – Przynieść ci lusterko? – pytam go. Patrzy na mnie, jakby chciał, żebym sobie poszła. – W moim wieku nie patrzy się za często do lusterka. – Dlaczego nie? – Zadajesz dużo pytań. Wzruszam ramionami. – Ty zadałeś pierwsze. O to, na co się gapię. Bert wydaje się poirytowany tym, że mam rację. Potem mówi: – Chcesz czegoś ode mnie, panieneczko? Bert często mówi „panieneczko”. Wydaje mi się, że to dlatego, że nie pamięta, jak mam na imię. – Tak – odpowiadam. – Chciałabym porozmawiać o Myrnie. – Dlaczego chcesz o niej rozmawiać? – Yyy… bo jest niewidzialna? – To chyba oczywiste.
– Aha. – Jeśli chcę porozmawiać z kimś niewidzialnym, to czy jest coś, co muszę zrobić? Dotknąć czubka nosa? Mrugnąć dwa razy? – Dotknąć czubka nosa? – powtarza, po czym macha dłonią. – Nie, nie. – Okej – mówię. – To co? – No cóż, ja chyba myślę sobie o tym, jak wygląda Myrna. O tym, jak kręciła sobie włosy, o różu, jakim malowała policzki. I kiedy tak sobie myślę przez jakiś czas, to potem mogę ją zobaczyć. Kiwam głową, podpierając podbródek dłońmi. – Okej. – Myślę o tym, co by powiedziała. Czy by się śmiała, zaczęła krzyczeć, płakać… takie rzeczy. I wtedy… cóż… jestem w stanie ją usłyszeć. Powtarzam to wszystko w swojej głowie. Myśl o tym, jak wygląda. Myśl o tym, co by powiedział. Zauważam, że Gwen nadal uśmiecha się do Berta. – Czy myślałeś kiedyś o innych paniach? – pytam. – Takich, które nie są niewidzialne? Bert znów kaszle. – Prędzej słońce zaświeci mi z tyłka, panieneczko. Marszczę czoło i bezgłośnie wypowiadam te słowa. Słońce zaświeci mi z… – Oj – mówię w końcu. To chyba znaczy „nie”. – Tatusiu? Stoję w ogrodzie, pod drzewem. Kilku starszych ludzi jest na drugim końcu trawnika, ale nie patrzę na nich. Naprawdę nie wiem, co się powinno wydarzyć, ale zamykam oczy i koncentruje się bardzo mocno. W mojej głowie widzę, jak podaje mi bukiet kwiatów. Ale kiedy tylko otworzę oczy – pstryk! Nie ma go. – Tatusiu? – próbuję raz jeszcze. – Jesteś tu? Próbuję sobie przypomnieć, co Bert powiedział o Myrnie. Widzę ją, bo bardzo, bardzo chcę. – W przyszłym tygodniu jest Rodzinny Bal – mówię mu, bo choć nie mogę go zobaczyć, to może on mnie słucha. – Pamiętasz, jak poszliśmy razem w zeszłym roku? Było fajnie, prawda? Pamiętasz, jak przyniosłeś mi kwiaty? Legs bardzo się podobały moje kwiatki, więc zapytałam tatę, czy mogę jej jeden dać, a on się zgodził. Tatuś lubił Legs. Twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi. – W tym roku zabierze mnie mama – mówię. – Ale chciałabym, żebyś to ty mnie zabrał. Zaciskam powieki i przypominam sobie zeszły rok. Kiedy skończyłam tańczyć po sali na jego stopach, tata patrzył, jak Legs i ja tańczymy taniec irlandzki, i cały czas klaskał. Powiedział, że to była jego ulubiona część. – Pokaż mi, jak tańczysz. Znów otwieram oczy. Nie widzę go. Nawet dokładnie go nie słyszę. To dziwne, ale
w jakiś sposób czuję te słowa. Czuję je od palców stóp po włosy na głowie. – Proszę – mówi. – Pokażesz mi? – Okej – mówię, kiwając głową. – Patrzysz? Ustawiam się w pozycji. No dalej, Clem. On patrzy. Kładę ręce na bokach i zaczynam mój układ. Trzy podskoki, dwa razy palce-hop-tył, dwie siódemki na bok. Powtarzam. To ten sam taniec, jaki wykonałam dla tatusia w zeszłym roku. Widzę, jak na końcu trawnika Clara, May i Laurie klaszczą. – Brawo – mówi tatuś w mojej głowie. – Brawo, moja śliczna Clementine. – Ukłoń się! – krzyczy Laurie, kiedy przestaję się obracać. Więc się kłaniam. Ale ukłon nie jest dla niego. Jest dla tatusia.
17 ANNA Dwanaście miesięcy wcześniej… Moja mama zawsze mówiła: Jeśli odmówisz sobie zbyt wielu rzeczy, to nie będziesz żyć dłużej, tylko tak ci się będzie wydawać. To prawda. Odkąd wprowadziłam się do Rosalind House, niczego sobie nie odmawiałam. Tort, czerwony alkohol (byłam mile zaskoczona, że podają go do obiadu). Zakupy w internecie (Jack pozwolił mi zachować jedną kartę kredytową z niskim limitem, z której korzystam, żeby kupować politycznie niepoprawne zabawki dla moich bratanków – jaki jest pożytek z posiadania chorej psychicznie ciotki, jeśli nie może ci kupić Elektrosomowego Mega-EkstraBlastera?). Ściągnęłam sobie niezliczone książki na mój internetowy ekranik do czytania, choć ostatnio częściej oglądam telewizję (autorzy książek najwyraźniej preferują skomplikowane fabuły i mój umysł za nimi nie nadąża). Nie odmówiłam też sobie całowania. Młody Gość i ja jesteśmy znowu w pokoju na górze i leżymy obok siebie na podłodze. Jego wargi dotykają moich, moje dłonie są na jego twarzy. Czasem robimy to godzinami. Czasem zapominamy, kim jesteśmy i co tu robimy. – Ć-cieszę się, że… tu jesteś – mówi, całując moje włosy. Leżę z głową na jego torsie i właśnie skończyłam mu opowiadać, jak kiedyś walnęłam przyjaciela Jacka, Grega, za to, że próbował mnie pocałować w trzeciej klasie. Wspomnienia sprzed lat ostatnimi czasy przychodzą mi do głowy najłatwiej i lubię się nimi dzielić. A Młody Gość, sądząc po jego komentarzu, lubi ich słuchać. – No wiesz, miałam dużo innych propozycji – mówię mu. – Ale pomyślałam, że będziesz się czuł samotny, więc… Młody Gość przekręca się, żeby spojrzeć mi w twarz. Uśmiecha się. – Nie, chodziło m-mi o to, że ć-cieszę się, że nie… Ze smutkiem zdaję sobie sprawę, do czego się odnosi. – Powinieneś wiedzieć, że nie podjęłam jeszcze żadnych ostatecznych decyzji. Trochę się ode mnie odsuwa. – Ale… – Przykro mi, jeśli uważałeś, że jest inaczej. Ale prawda jest taka, że mam ciasne okno czasowe, by to zrobić, a ono szybko się zamyka. I nie zdecydowałam jeszcze, czy chcę je zatrzasnąć. To wszystko. Tak bardzo blednie, że boję się, czy zaraz nie zwymiotuje. Potem już się nie
całujemy. Leżymy w ciszy i mogę myśleć tylko o jednym: Tak wygląda moja przyszłość z Luke’iem. Cisza. Najdziwniejsze jest to, że wcale nie wydaje mi się to takie straszne. Mieszkańców wielkiego domu dla staruszków uszczęśliwiają małe rzeczy. Pieczeń na obiad. Dzień, kiedy przyjeżdżają ludzie ze zwierzętami. Bingo. Dziś jest wieczór filmowy i można obejrzeć Romea i Julię. Rezydenci są w większości podekscytowani, ale Łysina od rana narzeka. Okazuje się, że oglądamy współczesną wersję, a Łysina ma współczesność w poważaniu. Jeśli o mnie chodzi, to nie jestem jakoś bardzo podekscytowana, ale cieszę się, że przynajmniej raz nie pójdziemy do łóżek kwadrans po dwudziestej. I Młody Gość, i ja będziemy mieć jakieś towarzystwo na wieczór. Młody Gość przychodzi do mojego pokoju, żeby zabrać mnie na film. To pewnie sytuacja najbliższa randce, na jaką w ogóle jeszcze mam szanse. Ale kiedy patrzy na mnie o chwilę za długo, zaczynam żałować, że się umalowałam. Nawet przed alzheimerem nie byłam w tym najlepsza, ale teraz to prawdziwa zagadka. Te wszystkie puderniczki i tubki do różnych części twarzy. Dziś wieczorem otworzyłam kilka kosmetyków, wysmarowałam nimi twarz, i gotowe. Teraz jednak się zastanawiam, czy nie powinnam była bardziej się postarać. – Co? – pytam. – Nic. Po prostu… wyglądasz śl-śl-śl… – Ślicznie? Zwykle nie próbuję kończyć za niego zdań, ale dziś wydaje mu się to nie przeszkadzać. Kiwa głową. Mam na sobie dżinsy i top w paski. Żadnych obcasów ani nic takiego, choć wydaje mi się, że mam na sobie buty. I owszem, makijaż. Ale on patrzy na mnie tak, jakbym odstrzeliła się od stóp do głów. Trzyma mnie za rękę po drodze do bawialni. Zwykle siedzimy w takich samych fotelach przy oknie, ale na dziś wieczór poprzestawiano meble tak, że wszystkie krzesła zwrócone są do białej ściany, gdzie wyświetlany będzie film. Młody Gość i ja siadamy w tylnym rzędzie na sofie. Właśnie się rozsiadam, kiedy Chuda przelotnie mierzy mnie wzrokiem, a po chwili raz jeszcze. Jej wyraz twarzy mówi mi, że coś jest nie tak. Czuję ucisk w żołądku. – Co? – Nic, skarbie – mówi, ale leci do mnie tak szybko, że prawie się potyka, wyciągając jakiś biały gałgan i śliniąc go. – Trochę się tylko rozmazałaś. Nie martw się, zaraz cię poprawię. Wyciera tym białym czymś całą moją twarz i już po chwili całe jest pokryte czarnobrązową paćką. Za moment robi o jeszcze raz. Wszyscy staruszkowie patrzą przed siebie, jak gdyby nigdy nic, choć trudno było nas nie zauważyć. Patrzę na Młodego Gościa, a on wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć „wszystko jedno”. Kiedy Chuda kończy wycierać mi twarz już trzecią ścierką, która robi się całkowicie
brudna, uśmiecha się i mówi. – No. Dużo lepiej. – Na litość boską – krzyczy Łysina kilka minut po rozpoczęciu filmu. – Od kiedy niby Romeo i Julia mieli pistolety? – To nowa wersja – odpowiada szybko Chuda. Chyba jest zdenerwowana. – Historia jest ta sama. No… prawie. – Co za gniot – kwituje Łysina. – Wychodzę. Ale nie rusza się z miejsca. A właściwie, to wbija wzrok w ekran. Pewnie od lat nie był tak podekscytowany. Próbuję skupić się na filmie, ale jest za szybki. Za głośny. Po chwili jest już za dużo hałasu, więc odchylam się na oparcie, zamykam oczy i daję się opanować muzyce. Czuję, jak Młody Gość bierze mnie za rękę, splata nasze palce. To wystarczy, aby zagłuszyć krzyki, huk pistoletów, wszystko inne. Na lekcji biologii nauczyciel powiedział nam kiedyś, że to mózg odpowiada za te wszystkie pożądliwe uczucia. Ponoć w intymnych momentach mózg wysyła wiadomość do serca, aby pompowało więcej krwi do żołądka, żeby się zacisnął. Jeśli to prawda, to cieszę się, że mam wadliwy mózg. Bo gdyby radość, która we mnie wzbiera, była jeszcze większa, to pewnie potrzebowałabym pomocy lekarza. Kiedy na ekranie pojawiają się nazwiska aktorów, w pokoju robi się jasno i rozplatamy dłonie. Większość rezydentów, jak widzę, zasnęła. Ale Łysina nie śpi. Dama z Południa. Starowinka. Młody Gość i ja. – I jak? – pyta Chuda. Sądząc po jej czerwonych oczach, płakała. – Jak się wam podobało? – Ja uważam – mówi Starowinka – że Romeo był playboyem. W jednej chwili jest zakochany w Rozalinie, a zaraz potem ucieka z Julią! – Która to była Rozalina? – mówi ktoś, kogo nie widzę. – Ta, którą Romeo kochał na początku filmu, zanim poznał Julię – tłumaczy Dama z Południa. – Ale chyba nie masz mu tego za złe, May? Poznał swoją prawdziwą miłość. W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone. Starowinka krzyżuje ramiona na piersi w stanowczym geście. – Gdyby się trzymał Rozaliny i był jej wierny, toby na tym lepiej wyszedł. A może nawet by przeżył? Łysina wydaje z siebie jakby prychnięcie. – Chyba nie sugerujesz, że Romeo powinien był zrezygnować z prawdziwej miłości i zadowolić się czymś drugorzędnym, żeby przedłużyć sobie życie o parę lat. Czas liczy się tylko wtedy, gdy spotkało się tę właściwą osobę, z którą można go przeżyć. Lepiej, że Romeo spędził kilka dni z miłością swojego życia, niż gdyby miał żyć pięćdziesiąt lat z niewłaściwą dziewczyną. W rozmowie udział bierze wielu uczestników i toczy się ona całkiem wartko. Wytężam umysł i udaje mi się nadążyć. I zdaję sobie sprawę, że potakuję na komentarz Łysiny. W dniu, w którym zostawiłam Aidena, otrzymałam potwierdzenie
diagnozy. Skoro nagle zostało mi tak mało czasu, spędzenie kolejnego dnia w niewłaściwym związku po prostu nie było tego warte. – Sama się sobie dziwię – mówię. – Ale zgadzam się z nim. Młody Gość wciąż gładzi dłonią moją rękę i orientuję się, że się nie odzywa. Dama z Południa też to zauważa, bo pyta: – Jak sądzisz, Luke? Luke! W mojej głowie powtarzam jego imię trzy razy. Luke. Luke. Luke. Luke jest jak zwykle zamyślony, nie odpowiada od razu i poprawia się na krześle, zanim się odezwie. – U-uważam – mówi, patrząc prosto na mnie. – Że to wszystko zrobiło się bez sensu, kiedy postanowili się zabić.
18 Kiedy Młody Gość odprowadza mnie do drzwi, jestem rozkojarzona. – Wszystko… w…? – pyta mnie przy drzwiach. – Nic mi nie jest – odpowiadam. Nie muszę już pytać o to, co ma na myśli. Zwykle po prostu wiem. Jego komentarz niesie się echem w mojej głowie. Wszystko zrobiło się bez sensu, kiedy postanowili się zabić. Zastanawiam się, czy to prawda. Zastanawiam się, czy fakt, że umarli, zmienił to, co ich łączyło, kiedy żyli. Kilka miesięcy temu, dowiedziawszy się, że życie nie będzie takie, jak sobie zaplanowałam, chciałam się z niego wymeldować, zamknąć książkę. Teraz jednak czuję się tak, jakbym nagle znalazła kilka kolejnych stron. I mam wrażenie, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu ostatni rozdział będzie najlepszy ze wszystkich. Ostatni rozdział może się okazać naprawdę wspaniały. – Na g-górę? – mówi. Biorę Luke’a za rękę, która idealnie pasuje do mojej. – Mam lepszy pomysł – mówię i wciągam go za sobą do swojego pokoju. Ostatni raz uprawiałam seks w wieczór, kiedy odeszłam od męża. Spakowałam torby, kiedy był w pracy, i załadowałam większość z nich do samochodu. Meble, pamiątki – wszystko oprócz moich ubrań, mógł sobie je zatrzymać – tam, dokąd się wybierałam, nie będą mi potrzebne. Następnie usiadłam na walizce w korytarzu i czekałam. Aiden wrócił do domu o tej samej porze co zwykle. Drzwi uderzyły w walizkę, kiedy włączył światło. – Hej – powiedział. – Co robisz? – Odchodzę od ciebie. Aiden nadal wieszał kurtkę na wieszaku w przedpokoju. – Tak? – Yhm – odpowiedziałam. – Najwyraźniej dobrze to przyjmujesz. Odwrócił się i spojrzał na walizkę z poważną miną. – Mówisz serio? Nigdy wcześniej nie groziłam, że od niego odejdę, ale mieliśmy pewien lekki styl rozmowy, przez co wszystko brzmiało jak żart. Kiedy patrząc mu w oczy, pokiwałam głową, zrozumiał. – Cholera – przejechał dłonią przez włosy. – Wiem, że mamy problemy, ale… – Mam alzheimera. No i proszę, zrzuciłam na niego kolejną bombę. W jakiś sposób to pomogło mi poczuć, że kontroluję tę rozmowę, a bardzo chciałam choćby cokolwiek kontrolować. – Poważnie? – Aiden padł na kolana. – O Boże… tak mi przykro.
Rozmawialiśmy o takiej możliwości na wczesnym etapie naszego związku, ale od tamtej pory już nigdy. Aiden był taki jak ja – jeśli istniało coś nieprzyjemnego, co zaprzątało myśli, trzeba się było zająć czymś innym. – Ale… odchodzisz? Teraz? Rzeczywiście, nie wydawało się to sensowne. W świetle diagnozy śmiertelnej choroby wielu ludzi wolałoby zostać w rozpadającym się związku, ale ja to nie większość ludzi. Jedynym znanym mi sposobem na to, by sobie z tym poradzić, było odejście. I choć nigdy nie powiedziałam tego na głos, podejrzewałam, że Aiden poczuł ulgę. Pojechałam prosto do baru. Strasznie banalna rzecz, ale byłam zbyt spragniona, by martwić się banałami. I, jak się okazało, musiałam zapłacić za tylko jednego drinka. Nie pamiętam imienia tamtego faceta, choć bardziej winię za to Jacka Danielsa niż alzheimera. Pamiętam za to szamotaninę dłoni i ubrań – gorączkowe oswobadzanie się z ciuchów. Pamiętam żwir na parkingu, który chrzęścił pod jego stopami, kiedy przyparł mnie do zimnej ściany z cegieł. Pamiętam rozkosz i agonię towarzyszące posuwaniu przez obcą osobę, której w ogóle na mnie nie zależy. Pamiętam niezręczne zasuwanie zamków i zapinanie guzików, które nastąpiło później. Potem barman zamówił mi taksówkę. – Dokąd? – zapytał taksówkarz, wychylając się zza przedniego siedzenia. Kiedy dotarłam do domu, Aiden wychylił się znad kanapy i zaczął mi się przyglądać, jak gdybym była duchem. – Co tu robisz? – zapytał. – To znaczy? – powiedziałam, idąc do lodówki. – Przecież ja tu mieszkam. Aiden pościelił mi tamtej nocy na kanapie. A następnego dnia musiałam wyprowadzić się od nowa. Kiedy Luke we mnie wchodzi, zderzamy się głowami – mój podbródek o jego nos. To niesamowite, jak coś może się wydawać niezręczne i wspaniałe jednocześnie. Pojawia się śmiech i dreszcz podniecenia. I wtedy zaczynamy. Luke trzyma mi dłonie przy uszach, delikatnie się kołysząc. Tak. Patrzę na jego twarz. Tak nową, a jednocześnie tak znajomą. Twarz, która wkrótce będzie mi obca, ale teraz się tym nie przejmuję. Ani tym, co się stało, ani tym, co się stanie. Czemu niby miałabym się przejmować, skoro oboje mamy tylko tu i teraz? Jego oddech robi się gwałtowny, surowy i dziki, a z gardła wydobywa się głęboki odgłos. Teraz nic się w nim nie jąka ani nie plącze. A ja nie czuję się zdezorientowana ani zagubiona. Nie martwię się tym, co mogę powiedzieć lub zrobić źle. Mogłabym umrzeć, tak cudowne jest to uczucie. Może nie będę tego pamiętać. Ale cieszę się, że to przeżyłam.
19 EVE Zabiera to kilka tygodni, ale dobrze poznaję wszystkich pensjonariuszy. Mam nawet swoich ulubionych. Nie sposób nie kochać Clary z jej południowym akcentem i manierą, by do wszystkich zwracać się per złotko. Jej mąż Laurie jest równie uroczy, choćby przez to, jak uwielbia swoją żonę. Jest też May, cicha i tak stara, że często sprawdzam, czy oddycha, kiedy zasypia w fotelu. Jest Gwen, tęga i pogodna, która zawsze robi na drutach. No i jeszcze wiecznie zrzędliwy Bert, który mimo to jest w jakiś sposób moim ulubieńcem. Może dlatego, że Clem bardzo go polubiła? A może dlatego, że nadal jest zakochany po uszy w swojej żonie, którą stracił pięćdziesiąt lat temu? Cokolwiek to jest, mam przeczucie, że jest też ulubieńcem Gwen, jeśli można ufać temu, jak na niego patrzy. Jestem w Rosalind House od około miesiąca i nie da się zaprzeczyć, że zaczyna tu panować nieład. Lustra usiane są małymi kropkami Bóg wie czego, a dywany pokrywa warstwa włosów i kurzu. A ponieważ Eric jeszcze nie zatrudnił nikogo do sprzątania, to ja muszę się tym zająć. Mimo to wciąż znajduję wymówki, aby raczej gotować niż sprzątać. Jeśli panie coś zauważają, to nic nie mówią. Za to Bert to zupełnie inna historia. – Zdajesz sobie sprawę, panienko, że moja łazienka sama się nie czyści? – mówi pewnego popołudnia, kiedy jesteśmy w zasięgu uszu Erika. Po tym dochodzę do wniosku, że nie mogę już dłużej się obijać. I tam właśnie zastaje mnie Eric: na kolanach, szorującą toaletę Berta. – Co tam się gotuje w kuchni? – pyta, stając przy drzwiach łazienki. – Pachnie bosko. – Paszteciki z wołowiną i szpinakiem – mówię. – Jest ich dużo, jeśli będziesz miał ochotę… – Lepiej nie. – Eric klepie się po brzuchu, który dumnie zwisa znad sprzączki spodni. – Właściwie to chciałem zamienić z tobą słówko. Z tego, co się orientuję, robisz zakupy w Houlihan’s. Siadam w kucki i wykrzywiam twarz. Pewnie słyszał o policzku. – Chodzi o to – mówi – że ostatni rachunek za zakupy był niemal dwa razy wyższy niż nasz tygodniowy budżet na jedzenie. Nie tego się spodziewałam. – Ojej, przepraszam. – To nie twoja wina – mówi Eric. – Powinienem był powiedzieć konkretnie, gdzie robić zakupy. Nie spodziewałem się tylko, że pójdziesz do Houlihan’s!
Wydaje z siebie krótki śmiech, a ja czuję ukłucie wstydu. Nie ma wątpliwości, że będąc żoną Richarda, zatraciłam kontakt z rzeczywistością. Ale dwukrotność budżetu na zakupy spożywcze? Czy to w ogóle było możliwe? – Chcesz mi powiedzieć… że poprzednia kucharka była w stanie nakarmić wszystkich przez tydzień za połowę kwoty? Dwunastu rezydentów, trzy posiłki dziennie, siedem dni w tygodniu? – Tak. – Wow. Zakupy w zwykłym sklepie albo dyskoncie pozwolą ci kupić więcej za te same pieniądze – mówi dosadnie. – Podobnie jak kupowanie produktów sezonowych albo z przeceny. – Okej… no to gdzie mam chodzić? Houlihan to… jedyny sklep w okolicy, jaki znam. – Możesz spróbować Food Basics albo Aldi – mówi. – Albo Bent and Dent… Śmieję się, zakładając, że Bent and Dent to żart. Ale Eric kiwa głową i uśmiecha się, jakbyśmy się zrozumieli. – Aha, prawie bym zapomniał! – mówi, podając mi list z herbem szkoły Clem. Jego zmarszczone czoło zdradza oznaki zaciekawienia. – Przyszło do ciebie wczoraj. Na ten adres… – Ojej! – Biorę list i chowam go głęboko do kieszeni. – Przepraszam, nie miałam stałego adresu, kiedy zapisywałam Clem, ale …dzięki. Uśmiecham się. Eric nadal stoi w drzwiach. Zaczynam się pocić. – Coś jeszcze? – Właściwie to tak. Jutro są urodziny May, kończy sto lat. Jej rodzina planuje przyjęcie w ten weekend, ale chciałbym zrobić coś jutro z pensjonariuszami. Może jakieś balony i… – robi zawstydzoną minę. – Tort? – Na pewno dam radę coś zrobić – mówię. – Najbardziej lubi ciasto marchwiowe – dodaje. – I chciałbym, żeby to była niespodzianka, jeśli to możliwe. – Nie ma problemu – odpowiadam. – Ale będę znowu musiała iść do sklepu po zakupy. Do dyskontu – dodaję szybko. – Wrócę dziś wieczorem i go tu upiekę. – Będę ci bardzo wdzięczny – mówi. Wpatruje mi się w oczy na tyle długo, że zaczynam czuć się niezręcznie. – A może w ramach rewanżu chciałabyś ze mną pójść do jednej z winiarni w okolicy? Na przykład w piątek? Wypijemy butelkę czerwonego winka? Ja stawiam. Mrugam, zaskoczona. – Dwoje singli spędzi razem trochę czasu – mówi z uśmiechem. – Nic wielkiego. Wyobrażam sobie siebie i Erika w Emilio’s. Jego czerwone policzki, przebarwione winem zęby, brzuch wystający spomiędzy guzików koszuli. Jestem niemal pewna, że wpadłabym na kogoś, kogo znam. Andrea i Romy byłyby w siódmym niebie. „Karma to suka”, szeptałyby do siebie. Eric przygląda mi się z uniesionymi brwiami. Pewnie myśli, że czeka go łatwe
zwycięstwo. Zdaję sobie sprawę, że jest w nim jakaś zadziorność. Uważa, że może sobie wziąć, co zechce. – Jestem zajęta w piątek – mówię. – Może innym razem. Tego popołudnia pora popracować nad zagonem warzyw. Jest ciepło i spokojnie, niebo ma jasnoniebieski kolor i jest przetkane chmurami. Doskonały dzień na sadzenie. – Okej – mówię do rezydentów. – Kto jest gotowy do pracy? Stają przede mną Gwen i Clara w kapeluszach z szerokim rondem i rękawiczkach ogrodowych w kwiaty. Clara mówi mi, że kiedyś była zapaloną ogrodniczką, a jej ogród warzywny w poprzednim domu zdobył wiele nagród w lokalnych konkursach. Gwen nie jest równie doświadczona, ale nadrabia entuzjazmem. Dołączyli do nas także Anna i Luke, i choć nie jestem w stanie ocenić poziomu ich zapału, przynajmniej nie protestowali. Nasz zagon znajduje się w uroczej, słonecznej części ogrodu. Angus wcześniej spulchnił ziemię, nawiózł ją kompostem i obudował grządki piaskowcem, nie wspominając o tym, że skonstruował składany baldachim, który jest równie dobry jak ten do kupienia w sklepie. Teraz Angus pracuje na sąsiedniej grządce: wyrywa chwasty, mulczuje i podlewa. Poczyniliśmy pewne postępy od tego okropnego dnia w Houlihan’s. Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale przynajmniej długie, chłodne spojrzenia należą już do przeszłości. Czasem nawet do mnie pomacha, jeśli zauważy mnie przez kuchenne okno, a wczoraj pokazał mi, jak zrobić specjalny biosprej przeciw szkodnikom. – Ponieważ wiesz, co i jak, Claro, może zajmiesz się tą ćwiartką grządki i zaczniesz wkopywać sadzonki – mówię. – Pokaż Gwen, co robić. Anna, Luke i ja zajmiemy się tą częścią i zaczniemy rozrzucać nasionka. Dużo się nad tym zastanawiałam. Anna i Luke są w stanie wykonywać proste instrukcje, więc sianie i podlewanie będzie dla nich świetnym zadaniem, i łatwym do wykonania dla Anny z wózka inwalidzkiego. Clara i Gwen zabierają się do pracy, a ja wyciągam opakowania nasion. – Okej. Zasadzimy nasiona rukoli. Ziemia jest już gotowa. Musimy jedynie otworzyć opakowanie, o tak… i rozrzucić nasionka. Rozsypuję kilka, po czym sprawdzam, czy Anna i Luke rozumieją. Ale kiedy się odwracam, widzę, że Anna obserwuje Clarę i Gwen, które kopią dołki na sadzonki. Luke za to patrzy na nią. Po chwili oboje znów spoglądają na mnie. – Starajcie się rozrzucać je cienką, równą warstwą – mówię, odwracając się w stronę ogrodu. – To kto chce spróbować? Kiedy znów się odwracam, Anna podjeżdża do Clary i Gwen. – Musicie kopać głębiej, bo inaczej korzenie nie chwycą – mówi im, pokazując na ich dołki. Robią, co powiedziała. – O…– mówi, kiwając głową. – Właśnie tak. – Ona ma rację – mówi Clara do Gwen. – Lenimy się.
– Nie wiedziałam, że znasz się na roślinach, Anno. – A wiedziałaś, że byłam mistrzynią boksu? – mówi, nie podnosząc wzroku. – Nie. – Bo nie byłam. – Wszyscy wybuchają śmiechem. Anna opowiada nam, że jej mama lubiła pracę w ogrodzie i spędziła wiele letnich wakacji z rydlem w dłoni. Kiedy mówi, zauważam, że jest zdecydowanie kimś więcej niż osobą z alzheimerem. Jest zabawna. Błyskotliwa. Ciepła. I zauważam coś jeszcze. Chyba ma zdolności przywódcze. Coś, dzięki czemu ona zawsze pozostaje w centrum grupy, podczas gdy my wszyscy krzątamy się po grządkach. Po kilku minutach biorę opakowania nasion. – No to może sama porozrzucam te nasionka. Anna spogląda na mnie i uśmiecha się szeroko. – Śmiało. Bierz się do roboty. Kiedy wszystkie roślinki są już w ziemi, idę do środka zrobić lemoniady. Wracam kilka minut później z dzbankiem i nalewam wszystkim po szklance, po czym zanoszę jedną Angusowi. Wyciera czoło brzegiem koszulki, ukazując opalony, muskularny brzuch. W mojej głowie pojawia się obraz Richarda bez koszulki podczas naszego miesiąca miodowego na Hawajach. Ciało Richarda nie mogło się równać z ciałem Angusa, ale było imponujące i jędrne. Pamiętam, że pewnego ranka patrzyłam, jak mój mąż szczotkuje zęby, przewiązany w talii śnieżnobiałym ręcznikiem. Pomyślałam sobie wtedy, że kiedyś to ciało będzie stare, pomarszczone i obwisłe na łokciach. Pamiętam, że uśmiechnęłam się na tę myśl. – To dla mnie? – mówi Angus, kiedy opuszcza koszulkę. Wzruszam ramionami. – Jest gorąco. – To się zgadza. – Odkłada rydel, bierze lemoniadę i upija łyk, po czym ociera usta wierzchem dłoni. – Dobra. Wiem, że dobra. Moja domowa lemoniada jest słynna w okolicy. W zeszłym roku szkoła niemal mnie błagała, bym otworzyła straganik podczas szkolnej zbiórki pieniędzy; dowiedziałam się potem, że było to najbardziej dochodowe stoisko tego dnia. – To mój ulubiony przepis – mówię. Angus upija kolejny łyk. – To kto nauczył cię gotować? – Uczyłam się sama, zanim poszłam do szkoły kucharskiej – mówię. – Smakami zaczęłam się interesować chyba w liceum. A ciebie zawsze interesowały rośliny? Czekam, aż opróżni szklankę do końca. – Nie. Chciałem być zawodowym piłkarzem. – Naprawdę? – Czy to nie jest marzenie każdego faceta? – śmieje się. – Niestety, nie byłem
najlepszy w nogę. Teraz to ja się śmieję. – Ech, facet może sobie czasem pomarzyć – mówi. – Moja babcia za to uwielbiała prace w swoim ogrodzie. Właściwie się w nim wychowałem. Kiedy zdałem sobie sprawę, że z futbolem mi nie wyjdzie, pomyślałem… są gorsze rzeczy, niż spędzenie całego życia wśród roślin. Jak mówi babcia, zawsze będę miał życie usłane różami. Odruchowo zerkam na róże. Są różowe i białe i pną się po okratowaniu po jednej stronie domu. – Z wyjątkiem zimy. Wtedy nie kwitną. Angus spogląda na mnie dociekliwie. – Chciałam tylko powiedzieć, że nic nie trwa wiecznie – dorzucam. Oddaje mi szklankę. – Niektóre rzeczy trwają wiecznie. Zerkam w stronę Anny i Luke’a. – Naprawdę? – mówię. – Nic mi o tym nie wiadomo. Pod wieczór, sprzątnąwszy po obiedzie, idę do sklepu po składniki na tort urodzinowy May. Kiedy wracam do Rosalind House, większość mieszkańców przebywa już w swoich pokojach, a budynek jest słabo oświetlony i cichy. Dziwnie być w Rosalind House nocą. Zwykle miejsce to tętni życiem. Teraz, poza odgłosami zmywarki, w budynku panuje grobowa, niepokojąca cisza. Mama pilnuje Clem w naszym mieszkaniu i dzwonię do niej około dwudziestej, żeby powiedzieć córce dobranoc. Przez godzinę poniewieram skórkę cytryny do masy z serka śmietankowego, kiedy nagle ciszę przeszywa krzyk kobiety. Upuszczam łopatkę i biegnę za hałasem, który prowadzi do drzwi Anny. – Eve? Przy moim boku pojawia się Rosie i czuję obezwładniającą mnie ulgę. – Słyszałam krzyk – mówię. – Trudno było nie usłyszeć. – Uśmiecha się zrezygnowana. – Zajmę się nią, nie martw się. Kiedy Rosie przekręca zamek, uderza mnie, jaka jest nieporuszona. Opanowana. Wtedy przypominam sobie słowa Erika. Czasem nocą robią się niespokojni. Wyobrażałam sobie bezsenność. Może koszmary. Ale nie coś takiego. Rosie wchodzi do pokoju i instynktownie idę za nią. Zastajemy Annę siedzącą na łóżku. Pościel jest odrzucona, Anna ma włosy w nieładzie. – Co się dzieje, Anno? – pyta Rosie. – Wydajesz się podenerwowana. Mogę pomóc? – Chcę do domu! – Głos Anny jest jak brzytwa: ma ranić. – Zabierzcie mnie do domu. – Może włączę ci światło? – Rosie idzie powoli, ale pewnie. – Będziesz mogła lepiej widzieć. – Nie! – krzyczy Anna. – Gdzie on jest? Po plecach przebiega mi dreszcz.
– Pomóc ci kogoś znaleźć? – pyta Rosie. Anna kiwa głową. – Tak, jego. – Wtedy jej twarz zaczyna się krzywić. – Ja… chcę do domu. – W porządku – mówi Rosie pogodnym tonem. – Zabiorę cię do domu. Ale jest trochę za późno na jazdę samochodem. Może najpierw napijemy się herbaty? A kiedy zrobi się jasno, to wskoczymy do auta. Co ty na to? Anna uważnie przygląda się Rosie. – Czy Jack jest w domu? I mama? – Wszyscy są – odpowiada Rosie. – Ale jest noc. Pewnie już śpią. Nie chcemy ich budzić. Anna kiwa głową nieco podejrzliwie. – W porządku. Ale rano zawieziesz mnie do domu? – Oczywiście. Głos Rosie jest tak kojący, że sama prawie jej wierzę. Tyle że Eric powiedział mi, że matka Anny nie żyje. – Mogłabyś zaparzyć nam herbaty, Eve? – pyta Rosie. – Anna lubi miętową, a ja rumiankową. I czy mogłabyś sprawdzić, czy inni rezydenci nadal śpią? Przez chwilę posiedzę tu z Anną. – Wyciąga chusteczkę i dyskretnie wyciera jej nos. Kiwam głową. – Tak, zaraz sprawdzę. Słucham przy drzwiach pozostałych rezydentów i jakimś cudem słyszę tylko chrapanie. Krzyki nikogo nie obudziły. Przynajmniej jedna dobra strona kiepskiego słuchu. Budynek jest cichy i spokojny. Z wyjątkiem pokoju Anny. – Wszyscy śpią – mówię, kiedy wracam z herbatą. Rosie siedzi obok Anny na łóżku i robi jej masaż. Stawiam tacę na stoliku. – Dzięki – mówi Rosie. – Anna i ja posiedzimy sobie razem. Uwielbiam oglądać nocą telezakupy i teraz mam towarzystwo. – Czy mogłabym…? – zaczynam, ale po chwili zastanawiam się, czy to nie zabrzmi dziwnie albo bezczelnie. – Czy mogłabym posiedzieć z wami? Ledwie wyciągnęłam ciasto z piekarnika, a musi wystygnąć, zanim obłożę je masą. Rosie wzrusza ramionami. – Jak myślisz, Anno? Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli Eve zostanie i poogląda z nami telewizję? Anna mruży oczy i zaczyna się rozglądać, aż w końcu jej wzrok spoczywa na mnie. – Dobrze – mówi. – Pewnie. Rosie rzuca mi poduszkę, a ja wciskam się na łóżko. Anna jest w środku i opiera się o poduszki, a ja i Rosie siedzimy jak podpórki do książek. Wydaje się teraz spokojniejsza, choć wciąż coś ją męczy. – Gdzie on jest? Gdzie on jest? – mamrocze pod nosem. Ona mówi o Luke’u; jestem o tym przekonana. A po dzisiejszym wieczorze jedno jest pewne. Jeśli tak wygląda jej życie: jest zamknięta w swoim pokoju, żywa, ale
niemająca w sobie życia – rozumiem, dlaczego skoczyła z dachu. Gdyby ktoś trzymał mnie pod kluczem z dala od tych, których kocham, też chciałabym się zabić. Kiedy Anna zasypia, Rosie i ja wymykamy się z jej pokoju. Rozmawiamy w korytarzu spowite światłem księżyca. – Odnoszę wrażenie, że coś takiego zdarzyło się nie po raz pierwszy – mówię. Rosie ziewa. – Niestety nie. Takie nocne niepokoje są dość powszechne. Luke’owi też się to przydarza od czasu do czasu. – To o nim mówiła, prawda? Kiedy pytała: „Gdzie on jest?”. – Pewnie tak – przyznaje Rosie. – To dlaczego nie mogłyśmy jej do niego zaprowadzić? – Rodziny postanowiły, że nie chcą, żeby oni byli razem, nie ma więc co się nad tym rozwodzić – mówi. – Lepiej po prostu zmienić temat. – Ale byli… przyjaciółmi, prawda? Czemu rodziny nie chcą, żeby się odwiedzali? Rosie nic nie mówi. – Czy oni myślą…? – zaczynam. – Że nadal coś ich łączy? – kończy Rosie. Kiwam głową, czując ulgę, że Rosie już się nad tym zastanawiała. – Trudno stwierdzić – mówi. – Nikt do końca nie wie, do czego są zdolni ludzie z demencją. – Ale…? – Ale moim zdaniem są w stanie zrobić o wiele więcej, niż ludziom się wydaje. W ostatnim miejscu, w którym pracowałam, było dwoje rezydentów z alzheimerem, Rodney i Betty. Każdego popołudnia siadywali razem, oglądali seriale i trzymali się za ręce. Stadia ich choroby były dość zaawansowane i nie było szans, żeby pamiętali, że robią to każdego dnia, więc dla nich każdy raz był tym pierwszym. Rodney zawsze wykonywał pierwszy ruch, pozwalając, żeby ich dłonie lekko się dotknęły, jakby to był przypadek. Potem, kiedy Betty się uśmiechnęła, przestawał się krygować i splatali palce, a on gładził ją po wierzchu dłoni kciukiem. Każdego dnia przebiegało to dokładnie tak samo. Pomijając okazje, kiedy któreś z nich miało gości albo wizytę lekarską w tym czasie. Nadal oglądali seriale z innymi rezydentami, ale zawsze wydawali się nieco pobudzeni. I żadne z nich nie trzymało za rękę nikogo innego. – Uśmiecha się. – Demencja kradnie różne rzeczy: wspomnienia, mowę, inne umiejętności. Ale nie sądzę, żeby zmieniała to, kim jesteś albo kogo kochasz. – Skoro tak uważasz… to jakie masz zdanie na temat zamykania drzwi na klucz? – pytam. – Cóż, koniec końców Anna skoczyła z dachu – mówi. Zauważam, że Rosie nie patrzy mi już w oczy. – Rosie – mówię. – O co chodzi? Macha na mnie ręką.
– Posłuchaj, w idealnym świecie drzwi byłyby otwarte. Byłoby w nim też mnóstwo opiekunów, którzy mogliby z nimi zostać nocą. Mieliby też do dyspozycji dobrze oświetlony teren, gdzie spędzaliby razem czas. Ale nawet prywatne ośrodki jak Rosalind House nie mają pieniędzy na opłacanie całodobowych aktywności. Robię, co mogę. Ale Eric powiedział mi jasno i wyraźnie, że Anna i Luke mają pozostać w osobnych pokojach i że mam zamykać drzwi na klucz. Wiem, że to wydaje się okrutne. Ale zamiast się na tym skupiać, próbuję skoncentrować się na rzeczach, które wolno mi robić, aby nieco poprawić im życie. Podczas każdej swojej zmiany mogę uczynić je odrobinę lepszym. Taki jest mój cel. – Więc dlaczego powiedziałaś Annie, że zabierzesz ją do domu? I że jej mama tam będzie? Wiesz, że jej mama nie żyje, prawda? – Tak – odpowiada. – Ale Anna myślała, że jest inaczej. Wolałabyś, żebym jej oznajmiła, że jest w obcym miejscu, mało tego, że jej matka nie żyje? – Nie, ale… czy szczerość nie byłaby tu najlepszym rozwiązaniem? Czy nie łamiesz w ten sposób waszego wzajemnego zaufania? Rosie uśmiecha się, ale to smutny uśmiech. – Zamknij oczy. – Co? Dotyka mojego czoła, po czym przejeżdża palcami nad moimi powiekami, aż widzę tylko ciemność. – Teraz wyobraź sobie, że kiedy otworzysz oczy, jesteś w zupełnie nieznanym ci miejscu. Niczego nie rozpoznajesz, nie rozpoznajesz mnie i nie jesteś w stanie znaleźć nikogo znajomego. Jesteś przestraszona, zagubiona i zdezorientowana. Prosisz kogoś, żeby zabrał cię do domu, i ktoś, kogo nie poznajesz, mówi ci, że to jest twój dom i nigdzie nie pójdziesz. Za każdym razem, kiedy pytasz o swoją matkę, ktoś mówi ci, że ona nie żyje. A ponieważ nie zapamiętujesz tych informacji na długo, musisz ich słuchać wiele, wiele razy. Jak byś się wtedy czuła? Rosie mówi łagodnie, nie osądzając nikogo, ale mimo to jej słowa są jak cios w brzuch. Kiedy otwieram oczy, są one pełne łez. – Rano Anna nie będzie pamiętać, że obiecałam zabrać ją do domu. Będzie tylko wiedzieć, jak się czuje. I przy odrobinie szczęścia będzie się czuła bezpieczna, spokojna i szczęśliwa. – Rosie patrzy na mnie, szukając zrozumienia w moich oczach. – Mówiąc jej prawdę, możemy sprawić, że każda chwila będzie dla niej koszmarem. Albo możemy ją okłamać i jednocześnie uszczęśliwić. Wiem, co bym wolała, gdyby to o mnie chodziło.
20 Następnego ranka pojawiam się w pracy cztery minuty spóźniona. Tragedii nie ma, pomijając fakt, że oczy mnie szczypią i nie mogę przestać ziewać. To była długa noc. Przez okno widzę Angusa, któremu po piętach drepcze Clementine i zasypuje go pytaniami. Angus uśmiecha się w odpowiedzi na coś, co powiedziała, po czym wskazuje na krzak w rogu ogrodu. Cieszę się, że lubi dzieci, a przynajmniej wydaje się je lubić, bo dziś rano przyda mi się każda pomoc. Przecieram oczy i patrzę na misę owoców na blacie, próbując sobie przypomnieć, co miałam z nimi zrobić. Po kilku minutach otwieram drzwi lodówki i wsadzam głowę do środka, mając nadzieję, że zimne powietrze mnie ocuci. – Słyszałem, że wczoraj było jakieś zamieszanie. Biorę karton mleka i odsuwam się. Eric stoi oparty o ościeżnicę w drzwiach. – Dzień dobry – mówię. – Tak. Rosie ci powiedziała? Eric kiwa głową. – Przykro mi, że Anna zakłóciła ci spokój. – Nie ma powodu. – Stawiam mleko na stole. – Właściwie to nie mogę przestać o tym myśleć. Była bardzo rozdrażniona. – To bardzo smutne – mówi Eric. – Alzheimer to straszna choroba. – To prawda. Wczoraj w nocy Anna wypytywała o swoją matkę. Cały czas pytała też: „Gdzie on jest?”. – Naprawdę? Kiwam głową. – Jestem pewna, że mówiła o Luke’u. I zaczęłam się zastanawiać, czy jest jakiś powód, dla którego ona nie może przynajmniej go odwiedzić? – Dlaczego myślisz, że mówiła o Luke’u? – pyta Eric. – Nie wiem – przyznaję. – Ale o kogo innego mogło chodzić? Eric wzrusza ramionami. – Sama powiedziałaś, że pytała o matkę, która od dawna nie żyje. „On” mógł się odnosić do jej ojca, brata. Kogokolwiek. Zresztą, to rodziny postanowiły, żeby trzymać drzwi zamknięte. Nic nie możemy na to poradzić. – Tak, ale… – Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl. Eric powiedział, że Anna próbowała się zabić, więc zaczęli zamykać drzwi, ale co, jeśli to nie była prawdziwa sekwencja zdarzeń? Co jeśli próba samobójcza wynikła z zamykania drzwi? – Czy próba samobójcza Anny wydarzyła się przed czy po tym, jak zaczęliście zamykać drzwi? – pytam. Milknę tylko na sekundę, zanim zaczynam mówić dalej, pewna swojej racji. – To się zdarzyło po, prawda? – Nie – odpowiada Eric, marszcząc czoło. – Nie sądzę.
– Aha. – Biorę gruszkę i jabłko z misy z owocami i zaczynam je kroić, żeby ukryć swoje rozczarowanie. – Myślałam tylko, że to by było wyjaśnienie. Bo gdyby mnie oddzielono od kogoś, kogo kocham, to pewnie… – Kocham? – Eric robi głośny wydech. – Eve, żeby się zakochać, potrzeba pamięci, komunikacji, rozsądku, zdolności podejmowania decyzji. To dość nieprawdopodobne, by ludzie z demencją mieli tego typu umiejętności. Myślę o Rodneyu i Betty, parze, o której opowiedziała mi Rosie. Oni nie potrzebowali pamięci, aby coś ich połączyło. – Ale… – Posłuchaj – mówi Eric. – Ta praca potrafi być trudna. Ci ludzie są u schyłku swojego życia i to bardzo smutne. Zwłaszcza dla Luke’a i Anny, bo są tacy młodzi. Ale żeby wykonywać tę pracę, należy zachować pewien dystans. Jesteś tu przede wszystkim częścią personelu. I choć to wspaniałe, że tak bardzo martwisz się o rezydentów, do twoich obowiązków należy gotowanie i sprzątanie. Więc od tej pory zostaw te sprawy pielęgniarce na nocnej zmianie, dobrze? Za to jej w końcu płacimy. – Okej. – To trudne, ale zmuszam się, by spojrzeć mu w oczy. – Tak zrobię. Eric klaszcze w dłonie, sygnalizując zmianę tematu. – Tak czy inaczej, powinienem zacząć dzień. – Eric rusza w stronę drzwi, ale się zatrzymuje. Mam niemal obezwładniającą ochotę pchnąć go z całych sił, by zniknął mi z oczu. – Czyli mamy jasność co do Anny i Luke’a? – pyta. – Całkowitą – odpowiadam, mimo że jedyna rzecz, jaka jest dla mnie niejasna, to właśnie sprawa Luke’a i Anny.
21 ANNA Dwanaście miesięcy wcześniej… – O-obiecaj mi coś – mówi Młody Gość, kiedy naciągam prześcieradło na piersi. Jesteśmy w moim łóżku, za wąskim na dwa dorosłe ciała, ale dobrze dajemy sobie radę. Nie wiem, jaka jest pora dnia, i nie obchodzi mnie to. Nie muszę nigdzie być. Mam alzheimera. – Pewnie. Przygląda mi się uważnie, jego twarz przecinają zmarszczki skupienia. – Obiecaj, że… będziemy razem. Aż d-do końca. Uśmiecham się, bo nie mogę się powstrzymać, kiedy na niego patrzę. – Nie mogę tego obiecać. I ty też nie możesz. – M-mogę. – No dobrze, ty możesz. Ale to, że tak mówisz, nie znaczy, że tak jest. Kiedy się nam pogorszy, mogą nas łatwo rozdzielić i nie będziemy mieli o tym zielonego pojęcia. – Będziemy. – Podpiera się na łokciu. – Wydamy… polecenie. Nie r-rozdzielać. – Jak „nie resuscytować”? – T-Tak. Śmieję się. – Komu zostawimy takie polecenia? – Erikowi. Naszym rodzinom. – Daj spokój! Będziemy mieli taką sieczkę z mózgu, że będą nas mogli włożyć do kartonowych pudeł, a my nadal się nie zorientujemy. Mogą nazwać psa imieniem Anna, a ty i tak nie będziesz widział różnicy. Luke się nie śmieje. Wydaję z siebie pomruk niezadowolenia. – Sprawiasz, że czuję się jak straszna malkontentka, wiesz? A przecież pozytywna ze mnie osoba! Tylko przy tobie jestem taką… Panną Negacją. Mam nadzieję, że Luke ma rację i że będziemy się znać. Ale nie jestem co do tego przekonana. Tyle zdołałam już zapomnieć. – Kiedy przestanę cię pamiętać, to chcę zniknąć. Wyłączyć prąd i z tym skończyć. Po co zostawać tu dłużej? – N-nigdy n-nie mów… – A czemu nie? Naprawdę chcesz żyć do nędznego końca, kiedy całe twoje ciało zapomni, jak funkcjonować, i będziesz srał i sikał w gacie, a ktoś obcy będzie musiał to
sprzątać? Tego chcesz? Kiwa głową. – Nawet jeśli nie będziesz mnie pamiętał? W jego oczach pojawia się to spojrzenie, jakby przejrzał mnie na wskroś, jakby przez skórę, włosy i kości patrzył prosto w moją duszę. – B-będę. – Zawsze byłeś taki uroczy czy to demencja? Nachyla głowę. – O-obiecaj mi, że będziemy razem do końca – mówi. – Żadnego wyłączania prądu, żadnego kończenia z tym. Obiecujesz? Znów mruczę pod nosem. Ale na jego twarzy maluje się determinacja. Nie ma dyskusji. – Dobra – mówię. – P-powiedz… to. Przewracam oczami. – Obiecuję. Będziemy razem, kiedy przyjdzie koniec. Stuknięci, że aż przykro. I razem. Obiecuję. Rano, kiedy Młody Gość wymknął się z powrotem do swojego pokoju, siadam przy stoliku. Wyciągam z szuflady swój pamiętnik. Na chwilę wracam myślami do chwili, kiedy ostatnio siedziałam tu, żeby pisać. Wszystko wydaje się teraz zupełnie inne. Tym razem piszę list do siebie. Siebie z przyszłości.
1 listopada 2013 Droga Anno, Dziś złożyłaś pewną obietnicę. Obiecałaś młodemu chłopakowi o oczach w kolorze herbaty, że zostaniesz z nim aż do końca. Żadnego zmywania się wcześniej z tego świata, żadnych dróg na skróty. Trudno uwierzyć, że się na to zgodziłaś, prawda? Sama w to nie wierzę, kiedy piszę te słowa. Dlaczego więc powiedziałaś „tak”? Zgodziłaś się, bo ten gość okazał się kimś, na kogo bezwiednie czekałaś. Zgodziłaś się, bo wiesz, że nie macie przed sobą długiej, wspólnej przyszłości. I wreszcie zgodziłaś się, bo ten gość to całkiem niezły powód, aby jeszcze trochę się tu pokręcić. Niedługo nie będziesz pamiętać tej obietnicy – dlatego to teraz piszę. A jeśli to czytasz, to musisz o czymś wiedzieć: Anna Forster nigdy nie łamie obietnic. Anna
22 Nikt z rezydentów nic nie powiedział, kiedy Młody Gość po raz pierwszy trzymał mnie za rękę w salonie, ale wiem, że to zauważyli. Łysina dostał nagłego ataku kaszlu. Dama z Południa przymrużyła oczy, a potem je wybałuszyła. Starowinka się uśmiechnęła, ale ona zawsze się uśmiecha (pewnie by się tak nie uśmiechała, gdyby wiedziała, co robiliśmy wczoraj w nocy). Ale po chwili wszystkim zaczyna się to podobać. Mnie zaczyna się to podobać. I może to demencja, ale nie przypominam już sobie czasów, kiedy jego dłoń nie spoczywała w mojej. Dziś w salonie zebrali się ci sami ludzie co zwykle. I gość, który zajmuje się ogrodem. Od czasu do czasu przychodzi z kwiatami i je rozdaje. Panie to uwielbiają. Ale dziś ogród pokryty jest tym czymś białym, więc zamówił je chyba z jakiegoś ciepłego miejsca. – Gabrielo! – mówi, kiedy obok przechodzi latynoska kobieta kucharz. Wręcza jej specjalny bukiet kwiatów zawinięty w brązowy papier. – Moje gratulacje. Kobieta uśmiecha się do niego szeroko i radośnie. Dziś powiedziała nam, że ma w brzuchu dziecko i wszyscy są bardzo podekscytowani. Wiem, że ja też powinnam się z tego powodu cieszyć. Następnie wręcza mi kwiat. – Jak się dziś czujesz, Anno? – W porządku. – Głupio mi, że nie pamiętam jego imienia. Pamiętam za to nazwę kwiatu. – Piękna alstromeria. Po jego twarzy widzę, że jest pod wrażeniem, i jest mi miło. – Proszę, proszę – mówi. – Ktoś się tu zna na roślinach. Niech zgadnę, kiedyś byłaś kwiaciarką. – A wyglądam na kwiaciarkę? Zastanawia się. – Szczerze mówiąc, nie. A co robiłaś? – Byłam ratownikiem medycznym. Mogłam równie dobrze powiedzieć, że byłam tą osobą, która rządzi Stanami Zjednoczonymi. Dama z Południa rozdziawia usta, jej mąż robi wielkie oczy. Łysina przestaje nawet rozmawiać ze swoją niewidzialną żoną. – Wiecie, kim jest ratownik medyczny, prawda? – mówię, pękając ze śmiechu. – Nie powiedziałam… – Staram się przywołać w pamięci nazwę osoby, która lata na księżyc, ale tymczasowo, a może na zawsze, jest ona poza moim zasięgiem. – No wiecie, człowiek w kosmosie. – To musiało być bardzo emocjonujące – mówi Starowinka. – Jeździć gaz do dechy
w tych furgonetkach z syrenami i błyskającymi światłami. – Chyba raczej traumatyczne – wtrąca Łysina. – Jak myślisz, kto zdrapuje z chodnika ciała ludzi, którzy skaczą z budynków? – To się czasem zdarzało – mówię. – Ale nie każdy dzień to syreny i dramaturgia. Często zajmowaliśmy się ludźmi, którzy wypili za dużo alkoholu. Dużo rutynowych transportów z miejsc takich jak Rosalind House do szpitala. – Albo miejsca, gdzie trzyma się martwych, ale tego nie mówię. Pensjonariusze zaczynają mieć smutne miny, postanawiam więc dać im odrobinę tego, na co liczyli. – Ale były i mocne chwile. Raz musiałam pomóc skrępować bardzo znaną gwiazdę, która po zażyciu narkotyków zdemolowała pokój hotelowy. I… – Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu przy tej anegdocie. – Odebrałam poród w takim budynku, gdzie jest dużo sklepów. – Nadal pamiętam tego obślizgłego malca, chłopczyka, który zerknął na mnie spomiędzy nóg matki. Napisano o tym w gazecie, ale pozwoliłam Tyrone’owi zapozować do zdjęcia. Flesze lubiły go bardziej niż mnie. Rezydenci pieją z zachwytu, a ja jestem dumna jak paw. Już od jakiegoś czasu nikt nie słuchał mnie z taką uwagą. Jakbym wiedziała, o czym mówię. – I był też jeden raz… – Tu jesteś, dziadku! – Wszyscy odwracamy się, żeby popatrzeć na stojącą w drzwiach młodą dziewczynę ze spiczastą, żółtą fryzurą. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale naprawdę muszę porozmawiać z dziadkiem. – Dziewczyna patrzy na Łysinę, ale rozgląda się po pokoju, i jej wzrok zatrzymał się na mnie. – O, miło cię znów widzieć. To dziwne. Zdecydowanie patrzy prosto na mnie, ale nie wygląda ani odrobinę znajomo. Musiała mnie z kimś pomylić. – Cieszę się, że na ciebie wpadłam – mówi. – Chciałam ci podziękować. Twoja rada podziałała. Przyglądam się jej. Jest za młoda, żeby być moją koleżanką, a jeśli Łysina jest jej dziadkiem… nie rozumiem. Nie, na pewno jej nie znam. – Pamiętasz, weszłam do pokoju twojej babci? Kilka miesięcy temu? Źle skręciłam po drodze do łazienki i zastałam ciebie, zaczęłyśmy rozmawiać i udzieliłaś mi kilku wspaniałych rad… – Przepraszam – mówię. – Chyba mnie z kimś pomyliłaś. Nagle Łysina staje tuż przy dziewczynie. Klepie ją po ramieniu. – Jestem pewna, że to byłaś ty – upiera się dziewczyna. – Na pewno pamiętasz. Powiedziałam ci, że dziadek się martwi, że grozi mi klątwa, jeśli wyjdę za mąż, a ty mi powiedziałaś, żebym go zapytała, czy wolałby rok prawdziwego szczęścia niż śmierć bez poznania tego uczucia. I to podziałało, pobieramy się właśnie tutaj, w ogrodzie Rosalind House! Skłamałabym, mówiąc, że jako osoba z alzheimerem nie czuję lekkiej satysfakcji, widząc, jak „normalnemu” człowiekowi wszystko się miesza. „Widzisz?”, mam ochotę powiedzieć. „To się może zdarzyć każdemu”. Ta młoda kobieta wydaje się być
poczytalna, a mimo to wszystko pokręciła. – Moja babcia tu nie mieszka – tłumaczę, wdzięczna, że mam się czego trzymać, dowodu, że to nie ja mam mętlik w głowie. – Ja tu mieszkam. W pokoju zapada nagły bezruch. Dziewczyna spogląda na Łysinę, po czym z powrotem na mnie. – Rozumiem – mówi w końcu. Jej policzki są lekko różowe i mam nadzieję, że jej nie zawstydziłam. – Musiałam myśleć o kimś innym. Kilka minut po tym, jak Łysina znika z wnuczką, Młody Gość i ja wycofujemy się do mojego pokoju. Postanawiamy zrobić to bez słowa, tylko na siebie spojrzeć i skinąć głowami. Jak stare dobre małżeństwo. Biorąc pod uwagę, że najprawdopodobniej nigdy nie będziemy starym dobrym małżeństwem, cieszę się, że mamy taką szansę teraz. Na zewnątrz padają białe płatki, a tu jest bardzo przytulnie. Kiedy tak idziemy, bierze mnie za rękę. Nigdy nie byłam sentymentalna, ale zaczynam się przyzwyczajać do tego gestu. Łysina i jego wnuczka przez jakiś czas stoją w holu. Jeśli Łysina kiedykolwiek posiadał zdolność szeptania, to teraz ją stracił. Słyszę słowa „demencja” i „smutne”. Mówią o nas. – Po prostu mi ich żal – mówi dziewczyna. – Są tacy młodzi. Idę dalej. Rozumiem, że ludziom jest nas szkoda. Pewnie czułabym to samo, gdyby to się zdarzyło komuś innemu. Ale Młody Gość się zatrzymuje, a ponieważ trzymamy się za ręce, ja przystaję razem z nim. Łysina i dziewczyna spoglądają na nas. – Nie lituj się nad nami – mówi Młody Gość. – Mamy więcej sz-szczęścia, niż ci się zdaje. Lekko mnie szarpie i razem wchodzimy do mojego pokoju.
23 CLEMENTINE Nasi goście stoją pod jedną ze ścian sali gimnastycznej. Mama stoi z jednej strony, ma na sobie dżinsy. Mimo że mogliśmy zaprosić dowolną osobę, większość chłopców zaprosiła mamy, a dziewczynki tatusiów. Jestem jedyną dziewczynką, która przyprowadziła mamę. – Dobry wieczór wszystkim – mówi pani Weber. Ma na sobie sukienkę, jak większość mam, i różowe buty, wiązane wokół kostek. – Bardzo dziękuję wszystkim za przyjście na nasz Rodzinny Bal. Bardzo ciężko pracowaliśmy nad dekoracją sali. Czy nie wygląda wspaniale? Nasi goście klaszczą. Zauważam, że tata Mirandy trzyma bukiet kwiatów. Czerwonych, fioletowych i białych. – Chcielibyśmy podziękować rodzinie Heathmotów za dostarczenie nam materiałów na transparenty i oprawę plastyczną oraz Andersonom za zapewnienie ławo-stołów. Oraz wszystkim, którzy przynieśli dziś ciasta i ciasteczka. Uśmiecham się do mamy. Przyniosła babeczki red velvet z kremem waniliowym – widzę je na stole ustawione w piramidę. Babeczki mamy są najlepsze na świecie. – Za chwilę rozpoczniemy tańce, ale pomyślałam, że może najpierw zechcecie usłyszeć piosenkę. Bardzo ciężko nad nią pracowaliśmy, prawda, dzieci? W zeszłym roku też śpiewaliśmy piosenkę. Nie pamiętam jaką. Pamiętam za to, jak patrzyłam na tatusia w tłumie. Inni rodzice szeptali, szturchali się łokciami i nagrywali występ telefonami, ale on tylko patrzył. Potem powiedział, że nie musiał tego nagrywać telefonem, bo wszystko na zawsze nagrał w swojej pamięci. W tym roku śpiewamy Firework Katy Perry. Kiedy kończymy, pora zatańczyć z naszą wybraną osobą. Tata Frei podnosi ją, a ona oplata go nogami. Tata Mirandy obraca nią w kółko i spódnica wiruje jej wokół nóg. Legs stoi na stopach swojego taty. Obejmuję mamę rękoma i lekko się kołyszemy. – Przepraszam – mówi mama. – Nie najlepsza ze mnie tancerka. Potem mama rozmawia z mamą Harry’ego, a on i ja jemy babeczki i Harry brudzi sobie nos kremem waniliowym. – Harry! – mówię, chichocząc. – Masz… – Śmieję się tak mocno, że nie mogę skończyć. Harry też się śmieje, choć nie wie z czego. – Co? – Twój nos!
– Ojej! – Wyciera nos, ale udaje mu się zetrzeć tylko trochę kremu. Reszta nadal tam jest. Śmiejemy się tak mocno, że twarz Harry’ego robi się cała czerwona. Potem podchodzą do nas Miranda, Freya i ich tatusiowie. Tatusiowie kiwają głowami i uśmiechają się do mamy Harry’ego. Spoglądają na moją mamę, ale ani nie kiwają do niej głowami, ani się nie uśmiechają. – Nasi tatusiowie nie lubią twojej mamy – szepcze Miranda. Stoi przy mnie i bierze sobie babeczkę red velvet. – Właśnie, że lubią – mówię. – Wcale, że nie – odpowiada Freya. Też bierze sobie babeczkę mamy i odgryza kawałek. – W ogóle jej nie lubią. Spoglądam na mamę. Mama Harry’ego zaczęła rozmawiać z kimś innym i moja mama znów stoi sama. Pamiętam, jak stała sama przed bramą do szkoły. – Dlaczego jej nie lubią? – pytam. – Bo jest nikciemna – mówi Miranda. – Tak powiedział mój tata. – Nikciemna – powtarza Freya. – Tak jak twój tatuś. Harry marszczy czoło. Zaczyna mi się robić gorąco. Nie wiem, co znaczy „nikciemna”. Ale stoją bardzo blisko, a ja chcę, żeby sobie poszły. – Nieprawda. – Prawda – mówi Miranda. Mama spogląda na mnie. Najpierw ma radosne oczy. Po chwili marszczy czoło. Może widzi, że się czerwienię. – Wcale nie jest niktciemna – mówię do Mirandy. – Sama jesteś niktciemna. I zaczynam ją bić i drapać, i nie przestaję, aż zaczynam płakać i odciągają mnie czyjeś silne ręce.
24 – Myślę, że kilka dni spędzonych w domu dobrze jej zrobi – mówi pani Donnelly. – Nie jako kara… To tylko dla jej… dobrego samopoczucia. Żeby mogła spędzić trochę czasu sam na sam z mamą. Pani Donnelly jest dyrektorką całej szkoły i siedzimy w jej gabinecie. Nie jest ładna jak pani Weber – ma krótkie, siwe włosy, wielkie czarne okulary i nosi brązowe spódnice. Pani Weber i mama też. Po tym, jak skończyłam bić Mirandę, pani Weber szybko nas tu przyprowadziła, z dala od krzyków i płaczu. – Oczywiście – mówi mama. – To znaczy, ja teraz pracuję, ale coś wymyślę. – To tylko na kilka dni – mówi pani Donnelly. – Nie chcemy przerywać ustalonego porządku w życiu Clementine. Rozumiemy, że w ostatnich miesiącach dużo przeszła. Przyglądam się swoim paznokciom. Pod niektórymi jest nieco krwi. – Zobaczmy – mówi pani Donnelly. Otwiera teczkę podpisaną moim imieniem i nazwiskiem. CLEMENTINE BENNETT. Kiedy tylko na nią spogląda, okulary zjeżdżają jej po nosie. – Mieszkacie na… Forrest Hills Drive? Numer 82? – Pani Donnelly podnosi wzrok. – Tak, zgadza się – mówi mama. Policzki mamy są różowe, a pani Donnelly marszczy czoło. Przez kilka sekund nikt nic nie mówi. – Rozumiem – odzywa się w końcu pani Donnelly, zamykając teczkę. – Cóż, jeśli chodzi o ten incydent, rozmawiałam z rodzicami Mirandy. Pani Heathmont była bardzo zdenerwowana, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że Miranda ma kilka zadrapań. Ale zgodzili się z mężem nie podejmować żadnych działań, jeśli Clementine przeprosi Mirandę. Podnoszę głowę. Mama, pani Donnelly i pani Weber patrzą na mnie. – Clem? – mówi mama. – Słyszałaś, co powiedziała pani Donnelly? Marszczę czoło. – Co to znaczy „nikciemna”? Po drodze do domu myślę o podrapanej i obitej twarzy Mirandy. Myślę o tacie Mirandy z bukietem kwiatów i tacie Legs, która tańczyła na jego stopach. Myślę o „nikciemnej”. – No to jak? – mówi mama. Jej kolano podskakuje w górę i w dół. – Powiesz mi, co się stało? – Miranda mnie rozgniewała, i tyle. – A co takiego zrobiła, żeby cię rozgniewać? – Różne rzeczy.
Mama spogląda na mnie szybko, a potem znów na drogę. – Powiedziała coś o tatusiu? – Nie chcę ci mówić. – Dlaczego nie, Clem? Wzdycham z poirytowaniem. – Nie jestem Clem. Jestem Laila. Mama mruga. – Okej. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, Lailo? – Bo nie chcę zranić twoich uczuć. Wyglądam przez okno. Przez chwilę mama nic nie mówi. Potem zatrzymujemy się na światłach. – A gdybyś miała powiedzieć komuś innemu? – mówi powoli. – Innemu dorosłemu, komuś, kogo nie znasz? Mogłabyś powiedzieć dokładnie, jak się czujesz, nie martwiąc się o niczyje uczucia. Co ty na to? – Okej. – Dobrze – mówi. – Dobrze. – Mamo? – Tak? – Spędzimy trochę czasu tylko we dwie? Uśmiecha się. – Pewnie, że tak. Możesz pójść ze mną do pracy i być moją najlepszą pomocnicą. Też się uśmiecham. Jestem dobrą pomocnicą. Pomogę mamie nakryć do stołu, a potem zrobimy babkę z masłem orzechowym dla pensjonariuszy. Babka z masłem orzechowym to było ulubione ciasto tatusia. – Mamo? – pytam. – Yhm? – Nie chcę przepraszać Mirandy. Jesteśmy już pod domem. Mama parkuje samochód i wyłącza silnik. Odwraca się do mnie. – Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś tak zrobiła, skarbie. – Dlaczego? – Bo zrobiłaś jej krzywdę. A jeśli komuś zrobi się krzywdę, to trzeba przeprosić. – Ale Miranda też zrobiła mi krzywdę – mówię. – A nie musi mnie przepraszać. Mama otwiera usta, ale zanim się odezwie, wchodzę jej na kolana i wybucham płaczem.
25 EVE Trudno opisać radość, jaką czuję, kiedy wyrywam pierwszą marchewkę z grządki przy Rosalind House. Jest słoneczny dzień i mimo rześkiego wietrzyku wszyscy są na zewnątrz: Clara, Gwen, Luke i Anna. Uznaję te grządki za „nasze” i oni chyba też tak o nich myślą. Cały ranek ciężko pracowaliśmy. Teraz Anna i Luke siedzą na skraju ogrodu i cieszą się słońcem, a Clara i Gwen piją lemoniadę pod drzewem. Powietrze pachnie ziemią i ziołami. Jedynym liczącym się dźwiękiem są ciachnięcia sekatora, kiedy Angus przycina łodygi. Clem też tu jest. Myślę o tym, jak wczoraj rzuciła się z pazurami na Mirandę. To do niej takie niepodobne. Pomijając czas, kiedy była młodsza (a nawet wtedy musiała mieć dobry powód), nigdy nie widziałam, aby Clem kogoś uderzyła. Patrząc na nią teraz, trudno mi to sobie wyobrazić. Przygląda się Angusowi z uwagą, podczas gdy on pokazuje jej różne rodzaje kwiatów i wyjaśnia, co zrobić, aby utrzymały się w wazonie. Kiedy Angus jest w pobliżu, Clem zdaje się do niego lgnąć. Jest dla niej miły, a ja widząc to, zastanawiam się, czego jej brakuje? Co mogę zrobić, by wypełnić tę lukę? Poprzedni wieczór spędziłam na poszukiwaniach psychologa dziecięcego dla Clem i udało mi się umówić na wizytę w przyszłym tygodniu, ale na razie jej zdrowie psychiczne jest w moich rękach. I nie tylko ono jest zagrożone. Nie mogłam przestać myśleć o minie pani Donnelly, kiedy odczytywała mój adres. Czy coś wiedziała? Jeśli tak, to mogłam mieć jedynie nadzieję, że będzie zbyt rozproszona zachowaniem Clem, żeby do tego dojść. Zrywam kilka gałązek rozmarynu do pieczonej jagnięciny i nieco mięty do wody z lodem. Bertowi się to nie spodoba, w zeszłym tygodniu dostałam od niego burę za „fiokowanie wody” (tamtego dnia za pomocą cytryny), ale jakoś będzie musiał to przeżyć. Dziś jest dzień na wodę lodowo-miętową. – Wystarczy ci kwiatów, Eve? – pyta Angus. Trzyma całe naręcze chryzantem, lilii i hibiskusa, wystarczająco dużo, by wypełnić wielką aulę. Śmieję się. – Żartujesz sobie, prawda? Angus się nie śmieje, ale jego oczy lekko mrużą się w kącikach i podejrzewam, że nie mogę liczyć na więcej. Zaczyna mi się podobać jego spokój i milczenie. Richard zawsze od razu się uśmiechał, prawił komplementy. Po jakimś czasie spędzonym z taką osobą komplementy tracą na wartości. – Jeśli ci coś zostanie… – mówi. – Zabierz je do domu. Postaw sobie w sypialni.
Na słowo „sypialnia” zaczynam się czerwienić. – Moja matka mawiała, że kobieta zawsze powinna mieć w sypialni kwiaty – dodaje. – A powiedziała, dlaczego tak uważa? Angus jak zwykle wzrusza ramionami. Ale zauważam, że jego policzki też są nieco różowe. Naszą uwagę zwraca nagły ruch po lewej stronie. Do ogrodu wpadł ogromny pies, za którym biegnie jego właściciel. – Rupert! Rupert! Angus odkłada kwiaty i rusza na pomoc. Psu wydaje się chyba, że to zabawa. Biega to w jedną, to w drugą stronę, jak zabawka na sprężynie. Luke, który siedział na skraju ogródka obok Anny, wstaje, a ona kuli się, zasłaniając twarz dłońmi. Wtedy sobie przypominam: Anna boi się psów… Angusowi udaje się przegonić psa w stronę bramy, ale zanim właściciel zdoła go złapać, zwierzak ucieka bokiem po trawie. Anna wydaje z siebie pisk. Pies biegnie w jej stronę, ale zanim zdoła do niej dobiec, skaczę i chwytam go w pasie. Przewracam się na ziemię. Równie dobrze mogłabym powalić Angusa. Pies jest ciężki – bardzo ciężki – i się wierci. Mocno trzymam go za brzuch. Mój oddech jest urywany i czuję, że coś jest nie tak z moim łokciem, ale nie puszczam. Po chwili Angus łapie psa za obrożę i przekazuje go właścicielowi. – Przepraszam – mówi mężczyzna. – Bardzo przepraszam. Angus pomaga mi wstać. Zerkam na grządki, żeby sprawdzić, jak się ma Anna, i wstrzymuję oddech. – Angus – mówię. – Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że Luke chronił Annę przed psami, kiedy przyjeżdżali wolontariusze? – Tak. – Mówiłeś też, że nie jesteś pewien, czy ludzie z demencją są zdolni żywić wobec innych prawdziwe uczucia. Przechyla głowę, wciąż dysząc. – Tak, chyba tak powiedziałem. Pokazuję w stronę grządek, gdzie Luke kuca przed Anną. Ramiona ma rozpostarte, a ona jest nimi bezpiecznie osłonięta. – I co teraz myślisz? Po zamieszaniu z psem Clem pyta, czy może iść do środka pooglądać telewizję. Kiedy siedzi w salonie, wyciągam wózek do sprzątania i biorę się do pracy. Spryskuję, przecieram i odkurzam, aż ręce mam wiotkie jak makaron. I przez cały czas myślę o Luke’u i Annie. Tyle bym dała, żeby wiedzieć, co myślą! Eric powiedział: „Aby się zakochać, potrzeba pamięci, komunikacji, rozumu, podejmowania decyzji”. Ale czy naprawdę tak było? Po tym, jak zachował się dziś Luke, nie mogę przestać myśleć o tym, że miłość jest bardziej jak rzeka – chce płynąć. A jeśli na jednej ścieżce napotyka na przeszkodę, znajduje sobie inną.
Kiedy docieram do pokoju Anny, jestem już wyczerpana. Biorę miotełkę z piór i bezmyślnie chodzę, strącając pyłki tu i tam. Na dolnej półce komody, pod grubą warstwą kurzu znajduję jej notatnik. Rozpoznaję go – Anna wkleiła do niego moje zdjęcie pierwszego dnia. Instynkt podpowiada mi, aby go otworzyć, ale położywszy palce po wewnętrznej stronie okładki, waham się. Powinnam szanować jej prywatność. Odkładam przetarty z kurzu notatnik na półkę. I natychmiast biorę go z powrotem. Może przeczytam tylko pierwszą stronę i zobaczę, co tam jest napisane? I zanim zdołam zmienić zdanie, otwieram notes. 1 listopada 2013 Droga Anno, Dziś złożyłaś pewną obietnicę. Obiecałaś młodemu chłopakowi o oczach w kolorze herbaty, że zostaniesz z nim aż do końca. Żadnego zmywania się wcześniej z tego świata, żadnych dróg na skróty. Trudno uwierzyć, że się na to zgodziłaś, prawda? Sama w to nie wierzę, kiedy piszę te słowa. Dlaczego więc powiedziałaś „tak”? Zgodziłaś się, bo ten gość okazał się kimś, na kogo bezwiednie czekałaś. Zgodziłaś się, bo wiesz, że nie macie przed sobą długiej, wspólnej przyszłości. I wreszcie zgodziłaś się, bo ten gość to całkiem niezły powód, aby jeszcze się tu trochę pokręcić. Niedługo nie będziesz pamiętać tej obietnicy – dlatego to teraz piszę. A jeśli to czytasz, to musisz o czymś wiedzieć: Anna Forster nigdy nie łamie obietnic. Anna Gdy rozlega się pukanie do drzwi, podskakuję zlękniona. – To tylko ja. To Angus. Trzyma w rękach mój koszyk, w którym znajduje się dokładnie jedna marchewka. – Pomyślałem, że może ci się to przydać. Przepraszam, przestraszyłem cię? Pokazuję na notes. – Popatrz na to. Angus podchodzi bliżej. Daję mu chwilę, żeby przeczytał. – Widzisz? Ona go jednak kocha. A on kocha ją, nie ma co do tego wątpliwości, sądząc po jego dzisiejszym zachowaniu. Angus marszczy brew. – Wiesz… czytałem kiedyś artykuł o kobiecie z demencją, która nie pamiętała, że kiedyś miała męża, ale kiedy zobaczyła swoją suknię ślubną, zalała się łzami. W artykule było napisane, że ośrodek pamięci w mózgu jest zaraz obok ośrodka emocji, więc emocjonalny ładunek sukienki nadal tam był, choć wspomnienie już nie. – Więc może Luke wiedział, że musi chronić Annę przed psem, choć nie pamiętał
dlaczego… – W głowie się nie mieści, prawda? To, jak to wszystko działa: serce, mózg… – To prawda – odpowiadam. – Niewiarygodne. Angus przygląda się mojej twarzy i błysk zastępuje coś… bardziej intensywnego. Przeszywa mnie nagłe podniecenie. – Angus… – Cii – mówi, po czym obejmuje mnie w talii i całuje. Pachnie trawą. Jego ramiona trzymają mnie w pionie, i dobrze, bo czuję się jak piórko w oku cyklonu: bezsilna, lekka, poniesiona przez emocje. To dziwne uczucie, ale tak mi z nim dobrze… – Mamo? Robię krok w tył. Clem stoi w drzwiach. Jej oczy są jak dwa wielkie spodki. – Co ty robisz? – Nic. – Odgarniam włosy, poprawiam kucyk. – Angus tylko… przyniósł mi mój koszyk. – Mam w głowie gonitwę myśli, a bliskość Angusa wcale mi nie pomaga. – Jesteś głodna, skarbie? Miałam właśnie iść zrobić ci przekąskę, co powiesz na…? – Całowaliście się? Rzucam Angusowi spojrzenie. Ma przepraszającą i lekko oszołomioną minę. Wyraża dokładnie to, jak się czuję. – Może pójdziemy do kuchni? – mówię do Clem. – Całowaliście? Nie wiem, co powiedzieć. Mam wrażenie, że moja głowa jest pełna powietrza, a w ustach nagle robi mi się sucho. – Całowaliście – kwituje w końcu. – Widziałam was. – Tak – przyznaję. – Całowaliśmy się. Clem zaciska zęby. Zdaję sobie sprawę, że wszystko powinno potoczyć się na odwrót. Jestem jej matką. Za sześć czy siedem lat to ja powinnam przyłapać ją, jak całuje się z chłopakiem. To ja powinnam zadawać jej takie pytania. – Nie chcę, żebyś się z kimkolwiek całowała – mówi Clem. – Nigdy więcej. Nagle mam ochotę się rozpłakać. Głównie dlatego, że jej prośba, choć wydaje się bardzo niesprawiedliwa, jest całkowicie stosowna. Jej ojciec umarł raptem kilka miesięcy temu. Czy to, że zrobił coś strasznego, skróciło okres mojej żałoby? Albo fakt, że Angus wydaje mi się niemożliwie atrakcyjny? – Dobrze, mamo? – mówi. – Clem… – Alice… – Dobrze, Alice. – Więc nie będziesz się już nigdy z nikim całować? Zerkam na Angusa, który wzrusza ramionami, jakby mówił: „Nie martw się o mnie. Rób, co do ciebie należy”. Szkoda, że nie ma poradników rodzicielskich na temat córek, których cały świat został wywrócony do góry nogami w ciągu kilku miesięcy. Dziewczynki, która ma
problemy w szkole i która z czasem będzie musiała pogodzić się z faktem, że jej ojciec nie był taki, jak sądziła. I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie potrzebuję podręcznika, bo wiem już, co byłoby w nim napisane. – Tak. Nigdy więcej. Biorę Clem za rękę i wyprowadzam ją z pokoju, zostawiając za sobą Angusa. I bez względu na to, jak bardzo tego chcę, nie mogę się obejrzeć.
26 Tego popołudnia Clem i ja pieczemy babkę z masłem orzechowym. Czekam, aż Clem podejmie temat mojego pocałunku z Angusem, ale tego nie robi i ja też nie zamierzam – dzieci mówią, kiedy są na to gotowe, ale ta cisza mnie niepokoi. Nawet zanim nauczyła się wymawiać słowa, Clem była głośna. Jako maluch lubiła siedzieć w swoim wysokim krześle przy kuchennym blacie, kiedy gotowałam, i wydawała z siebie wysokie dziecięce odgłosy, hałasowała grzechotkami i śmiała się swoim bezzębnym uśmiechem. Kiedy teraz przyglądam się tej poważnej, małej twarzyczce, czuję tak nagły przypływ tęsknoty za tamtą Clem, że prawie zginam się w pół. Wkładamy ciasto do piekarnika i Clem ulatnia się przed sprzątaniem – przynajmniej w tej kwestii nic się nie zmieniło, Kiedy wychodzi, w końcu pozwalam sobie spojrzeć na Angusa przez okno. Nachyla się nad grządkami, odziane w rękawiczki dłonie zanurza w ziemi. Smutno mi, kiedy pomyślę, że te dłonie już nigdy mnie nie dotkną. Kiedy wszystkie talerze są już czyste, idę poszukać Clem w bawialni, ale zamiast niej zastaję Annę. Jej wózek jest przysunięty do okna, a dłonie spoczywają na szybie. – Cześć, Anno – mówię. –Wszystko w porządku? Nie odpowiada. Śledzi palcami rogi szyby, po czym uderza pięścią w środek. – Anna? Odwraca się gwałtownie, wyraźnie poirytowana, że jej przerywam. – Co? – Co ty robisz? – Nic. – Mam otworzyć okno? Trzepocze powiekami, a jej frustracja zamienia się w ciekawość. – Możesz je otworzyć? – Jasne. Odsuwam nieco wózek, żeby lepiej się przyjrzeć. Okno składa się z dwóch przesuwnych szyb i sięga do podłogi. Eric powiedział mi, że od skoku Anny wszystkie okna na piętrach zostały zabite. Te okna się jednak otwierają, opuszczam więc nieco górną szybę i wpuszczam do środka delikatny powiew powietrza. Anna ma zmieszaną minę. – Ale… jak ja mam wyjść na zewnątrz? – Aha, chcesz wyjść, tak? Możemy wyjść przez drzwi. Zabiorę cię. – Sięgam po manetki wózka, ale ona kręci głową. – Nie. Chcę wyjść tamtędy. Jest uparta, prawie zrzędliwa. Ma zaciśniętą szczękę. – Dlaczego chcesz wyjść przez okno? – pytam.
– Bo… – Przełyka ślinę. – Mam już dość. Krzyżuje ramiona na piersi i z determinacją patrzy przez szybę. Podążam za jej spojrzeniem. Z jej miejsca widać mały gzyms. Z poziomu wózka można odnieść wrażenie, że jest za nim przepaść. Zastanawiam się, czy Anna myśli, że to okno na pierwszym piętrze. Jeśli tak, to wyobraża sobie, że gdy wyjdzie, spadnie. Mam już dość. Kucam przy niej. – Dlaczego masz już dość? Po policzku spływa jej pojedyncza łza. – Z powodu Luke’a? – pytam. – Bo trzymają cię z dala od niego? Spogląda na mnie i nie jestem w stanie stwierdzić, ile rozumie. – A gdyby nikt cię z nim nie rozdzielił? – pytam. – Nadal chciałabyś tam iść? – Pokazuję na okno. Jej oczy są jak dwa jeziora bladozielonych emocji. Myślę o Luke’u osłaniającym Annę, kiedy na trawnik wybiegł pies. O tym, jak Anna pyta: „Gdzie on jest?”. O tym, jak na siebie patrzą. O miłości, która wyraźnie nadal istnieje. I nagle pojmuję, o co przez cały ten czas mnie prosiła. – Nie zrobiłabyś tego, prawda? – mówię do siebie. Wtedy spoglądam jej prosto w oczy. – W takim razie ci pomogę. Tego wieczoru Clem i ja zostajemy trochę dłużej niż zwykle. Nie ma jutro szkoły, nie widzę więc nic złego w tym, żeby pooglądała trochę telewizji, podczas gdy ja dokończę swoje obowiązki. Pensjonariusze idą do łóżek – może i wcześnie wstają, ale tu kwadrans po dwudziestej wszyscy już śpią. Kiedy kończę sprzątać po obiedzie, biorę torebkę i idę korytarzem. Zmywarka szumi, podłogi są czyst(aw)e i zaplanowałam posiłki na cały tydzień. Clem siedzi w saloniku przed telewizorem, a ja staję przed drzwiami Anny. Myślę o Richardzie wiszącym na belce stropowej w swoim gabinecie. Myślę o chwili, kiedy go znalazłam, o słowach, które zawisły w powietrzu, niepotrzebne i niewypowiedziane, o niedokończonych sprawach. Wtedy było za późno. Ale dla Anny nie jest. Robię krok do przodu, czując przypływ śmiałości. Powiedziałam Annie, że jej pomogę. I tak zrobię.
27 ANNA Jedenaście miesięcy wcześniej… W moim pokoju są trzy pary drzwi. Jedne prowadzą na korytarz, jedne do łazienki, jedne do szafy. Każdego ranka wybieram któreś, jakby to była jakaś loteria, myśląc sobie, że mam jedną szansę na trzy, że znajdę swoje ubrania. Na początku się starałam – polegałam na logice, rozumowaniu i pamięci. Łazienka jest pewnie bliżej łóżka i tym podobne. Ostatnimi czasy zwykle trafiam kulą w płot. – Ene due rike… – Pokazuję na drzwi numer dwa. – Fake! Młody Gość (który pojawił się w moim pokoju kilka minut wcześniej, żeby zabrać mnie na śniadanie) otwiera gwałtownie drzwi, za którymi znajduje się toaleta. – Następnym razem się uda. Bywają dni, kiedy, do kurwy nędzy, dostaję szału, nie mogąc znaleźć swoich rzeczy. Kilka tygodni temu, a może tylko kilka dni, podniosłam szklane coś i rzuciłam tym w jedne z drzwi, bo nie mogłam znaleźć łazienki. Kiedy musisz iść siku tak często jak ja, nie masz czasu na bawienie się w zgadywanki. – Te są na pewno… na korytarz. – Mówię, pokazując na drzwi numer jeden. Nie mam pojęcia, czy to prawda, i nie mam czasu szukać wskazówek. Ale znaleźliśmy już pokój do mycia, więc mam spore szanse. Otwiera drzwi, ukazując rząd ubrań wiszących na takim jakby kijku. – Cholera! – mówię, ale kiedy on ściąga jakieś ubranie z tego czegoś (które może pasować na dzisiejszą pogodę albo i nie), śmieję się. Był taki czas, że nie miałam ochoty żyć dłużej niż do momentu, kiedy nie będę umiała powiedzieć, co jest za drzwiami. Ale dziś bardzo się cieszę, że żyję. Znowu jesteśmy w pokoju na górze. Młody Gość kładzie badylek na adapterze i zaczyna grać muzyka. Zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy w stanie znaleźć drogę do pokoju na piętrze. Mam wrażenie, że to nasze miejsce. Myśl, że nie będziemy tego pamiętać, w jakiś sposób wydaje się bardziej tragiczna niż to, że nie będę pamiętać, jak się nazywam. Wyciąga do mnie rękę. – Ch-chcesz może…? – Co? Rusza rękoma i biodrami, ma lekki krok. Wiem, co sugeruje. Mam do niego podejść, wziąć go za ręce i ruszać się do muzyki. Też nie mogę sobie przypomnieć, jak to się
nazywa. Kilka razy próbuje wymówić słowo, po czym się krzywi. – N-no wiesz – mówi w końcu z wysiłkiem. Jego brwi wykrzywiają się niepewnie. To też sprawia, że się śmieję. Wstaję i podchodzę do niego, ale zamiast wziąć go za ręce, przytulam policzek do jego torsu. Razem zaczynamy się ruszać. – Tak – mówię. – Wiem. To ten dzień, kiedy ludzie przychodzą w odwiedziny. Nie znoszę tego dnia. I nie jestem jedyna. Starowinka nienawidzi go, bo rzadko kiedy ktoś ją odwiedza. Łysina go nie cierpi, bo środkowy posiłek w ciągu dnia jest podawany wcześniej, a podobno Myrna nie lubi, kiedy zmienia się jej plan dnia. Coraz częściej dostrzegam pozytywne strony Myrny. Właściwie to sama chyba się z nią zaprzyjaźnię. Przykro mi, nie mogę dziś grać w bingo, ale Myrna tego nie lubi. To nie moja wina, tylko Myrny. Jack ostatnimi czasy przyjeżdża sam albo z tylko jednym z jego synów. Od jakiegoś czasu już nie widziałam jego żony. Mimo to jego wizyty są dla mnie stresujące. Tutaj, w miejscu, w którym mieszkam, kiedy zapominam albo mówię coś dziwnego, ludzie albo tego nie zauważają, albo nie reagują. Ale kiedy powiem coś dziwnego przy Jacku, robi zmieszaną minę. Poprawia mnie powoli i prostymi słowami. „Nie pamiętasz, Anno? To była ciocia Geraldine”. Albo „Tak, Anno, już mówiłaś”. Najgorsza jest ta długa cisza, po której następuje skinienie głowy. Spojrzenie, które mówi: „Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale szkoda mojego czasu, żeby się nad tym zastanawiać”. Dziś czuję się trochę niespokojna. Nie tylko dlatego, że to dzień odwiedzin, lecz także z powodu Luke’a (wiem, że ma na imię Luke, bo przedstawił się Jackowi kilka sekund temu). Luke wpadł na poroniony pomysł, że powinniśmy przedstawić się nawzajem naszym rodzinom, jak prawdziwa para. Czasami ma naprawdę głupie pomysły. Powiedziałam mu to. Chyba. Siedzimy więc w wielkim salonie. Jack siedzi naprzeciwko nas i patrzy na nasze złączone dłonie. Nie mam pojęcia, co powinnam powiedzieć. W końcu postanawiam, co ostatnimi czasy dzieje się często, nie mówić nic. W końcu mam alzheimera. To z pewnością zwalnia mnie z prowadzenia niezręcznej gadki szmatki, no nie? – To m-m…usi być dla ciebie dziwne, Jack – mówi wreszcie Luke. Bardzo się stara i choć wypowiada słowa z trudem, wspaniale sobie radzi. – Na pewno uważałeś… że dni poznawania chłopaków w przypadku twojej siostry już minęły. Jack podchwytuje mój wzrok, ma nieco sceptyczne spojrzenie. Uśmiecham się sztucznie. – Jeśli to ci poprawi samopoczucie… – mówi dalej Luke, zatrzymując się przez chwilę na słowie „samopoczucie”. – Mogę ci obiecać, że będę o… ostatni. Nie mogę się powstrzymać i zaczynam się śmiać. Jak na kogoś z demencją, Luke jest całkiem zabawny. Uśmiecha się z lekką nieśmiałością i zerka na mnie. Jestem pod wrażeniem. Już od jakiegoś czasu nie wymówił tylu słów naraz. Ale Jack nawet lekko
się nie uśmiecha. Luke, jak zauważam, cały czas patrzy na swoje dłonie. Ma kilka drobnych tików, ale ten jest nowy. Dopiero kiedy lekko nachyla dłoń, zauważam, że popisał ją niebieskim długopisem. Widzę słowa „Jack”, „bliźniak” i „chłopak”. Aż pęka mi serce. Jack ma minę, jakby chciał odpowiedzieć, ale zastanawia się głęboko, zanim to zrobi. Chętnie poczekam. Jednak zanim jest w stanie zebrać myśli, żeby coś powiedzieć, do pokoju wchodzi jakaś kobieta, całuje Luke’a w oba policzki i opada na takie coś do siedzenia obok Jacka. – Przepraszam za spóźnienie – mówi. – Pewnie jesteś bratem. Jestem Sarah. Siostra. Ta kobieta ma równie jasne włosy, jak Luke ciemne. Ubrana jest w dżinsy i taką jakby cienką kurtkę, a na nadgarstkach i szyi nosi dużo błyskotek. Twarz ma uśmiechniętą, przez co wygląda przyjaźnie. Przenosi wzrok z Luke’a na mnie, aż w końcu spogląda na Jacka. – I jak? Powiedzieli ci? Jack wlepia w nią wzrok. – To ty o tym wiesz? – Oczywiście. Luke mówi mi o wszystkim. – Świetnie – burczy Jack. – Mnie Anna nie mówi o niczym. – Posłuchaj, nie ma powodu się denerwować – mówi. – Mój brat to wspaniały facet. Siostra Luke’a wydaje się nadzwyczaj spokojna, a nawet szczęśliwa. Jestem przekonana, że to tylko jeszcze bardziej wyprowadzi Jacka z równowagi. – Z pewnością – odpowiada Jack. – Nie chcę tylko, żeby wykorzystywał moją siostrę do spełnienia swojego ostatniego życzenia posiadania dziewczyny. Zapada krótka cisza. – Luke miał wiele dziewczyn – mówi siostra. – Nie angażuje się w nic, o ile nie ma poważnych zamiarów. – Wspaniale! – mówi Jack. – Po prostu wspaniale. – A poza tym – ciągnie kobieta. – Dlaczego nie mieliby tu doznać odrobiny szczęścia? – Wszystko zależy od tego – odpowiada Jack nieco donioślejszym tonem – o jakim szczęściu rozmawiamy… – Są dorośli! To nie twoja sprawa, co robią! – A czyja to będzie sprawa, jeśli Anna zajdzie w ciążę? Co? Ich? Może będą tu mogli razem wychować dziecko? Masz rację, to doskonały pomysł… Jack ma czerwoną twarz i mówi podniesionym głosem. Siostra zamyka usta. Zapadam się w moje coś do siedzenia, jak najdalej od nich. – Prz-prz-prz… Przestańcie! Mrugam i patrzę na Młodego Gościa, który teraz stoi. Jack i siostra robią wielkie oczy i mrugają z niedowierzaniem, ale nic nie mówią. Jestem wdzięczna Młodemu Gościowi – chcę powiedzieć „dziękuję”, ale słowa uciekają mi, zanim zdołam je złapać i wypowiedzieć.
– Anna? – Do pokoju dziennego wbiega pani pomocnica ze zmarszczonym czołem. Zwykle nie biega. Ani nie marszczy czoła. Kuca przy mnie. – Masz gościa. Słyszę, ale to nie ma sensu. Czy ja już nie mam gościa? – Co? Jack patrzy mi za plecy, więc się odwracam. Za moim krzesłem stoi wysoki mężczyzna ubrany w eleganckie czarne spodnie i białą koszulę. Pod ręką trzyma gruby brązowy płaszcz. Mężczyzna jest jednocześnie znajomy i nieznajomy. Słyszę, jak za mną Jack odchrząkuje. – Tato – mówi. – Przyjechałeś.
28 Tata nie jest atrakcyjnym mężczyzną. Jest wysoki, ale jednocześnie chudy i przygarbiony, przez co wygląda jak więdnący kwiat. Ma bladoniebieskie oczy, a szaropomarańczową czuprynę zaczesał tak, żeby przykryć łysinę. Ale te informacje mogą z łatwością zauważyć wszyscy zgromadzeni w pokoju. Rzeczy, które powinnam wiedzieć o tacie, po prostu nie ma. A może są, ale głęboko schowane, niewyraźne, jak gdyby był bohaterem z powieści, którą przeczytałam kilka lat temu, a nie człowiekiem, który dał mi życie. Przygląda mi się z bliska, może szukając oznak mojej demencji. Zastanawiam się, czy jakieś widzi. – Anna – mówi. – Nie mogę w to uwierzyć. Na dźwięk jego głosu mój mózg uwalnia kilka, na pozór nieistotnych wspomnień. To, jak jadał lody widelcem. Jak pił… poranny czarny napój… tak gorący, że każdy by się poparzył. – Co tu robisz? – A jak sądzisz? – mówi. – Przyjechałem się z tobą zobaczyć. Jack wyłania się zza moich pleców, przypominając mi, że też tu jest. – Tato – mówi. – Nie wiem, czy to dobry pomysł. Przypomina mi się kolejna rzecz, ale jest tuż poza moim zasięgiem, jak swędzące miejsce, w które nie można się podrapać. Jak gdyby mój umysł spuścił kurtynę na obszar wspomnień. I nie dostają się za nią nawet VIP-y. – Tato – jeszcze raz próbuje Jack. – Może wyjdziemy na zewnątrz? – Bierze ojca pod łokieć, nie czekając na odpowiedź. Spoglądam na tatę, na płaszcz z wielkimi skośnymi kieszeniami, który trzyma pod pachą. – Czekoladowe cygara! – wołam. Tata zatrzymuje się. – Pamiętasz je? Jestem wręcz uradowana tym, że udało mi się odkopać to wspomnienie. Czekoladowe cygara. Tata zawsze miał je w kieszeni, kiedy byłam mała. „Na zdrowie!”, mówił do Jacka i mnie, podając nam po jednym i odpalając je swoją zapalniczką. „Zapalcie sobie cygaro”. Muszę zwalczyć w sobie chęć, by się uśmiechnąć, i przypominam sobie, że ten sam człowiek z cygarami z czekolady w kieszeniach to ten sam, który porzucił swoją żonę, kiedy ta zachorowała. Ten sam, który porzucił mnie. – Dzisiaj niestety nie mam ich ze sobą – mówi. – Ale jeśli się jeszcze zobaczymy, to przyniosę. – Tato! – mówi Jack. – Nie możesz tu tak po prostu przyjść i… – W porządku – mówię. – Porozmawiam z nim.
Jack ma niepewną minę. – Jesteś pewna? Kiwam głową. – Chodźmy do mojego pokoju, tato. Dziwnie jest wypowiadać słowo „tata”. Nie nazywałam tak nikogo, odkąd byłam nastolatką. Kiedy zaczynam iść korytarzem, modlę się, żebym nie zgubiła drogi i przynajmniej raz (bo bogowie nie są mi zwykle tak przychylni) zostaje mi okazane nieco litości. Siadamy w środku. – Więc… też to masz? – mówi tata. – Alzheimera? – Tak. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? Wiem, że nie układało się nam najlepiej, ale… wspierałbym cię. – Dzięki – mówię bez emocji. – Ale ci nie wierzę. Kiwa głową. – Zasługuję na to. I na wszystko inne, co masz mi jeszcze do powiedzenia. I tak już tyle przegapiłem. Teraz nawet jeśli będą to inwektywy, nie chcę przegapić kolejnej sekundy. Widzę, jaki jest pewny siebie. Nie wierzę, że ma czelność się tu pojawić po tylu latach. Sądził, że otworzę ramiona i pozwolę mu wrócić do mojego życia? Zresztą, dlaczego w ogóle chce wrócić? Skoro uciekł od żony z alzheimerem, to czego chce ode mnie? – Co tu robisz, tato? – Pozwoliłem twojej matce się odepchnąć, kiedy zachorowała – mówi po chwili. – Zawsze tego żałowałem. I nie mam zamiaru pozwolić historii się powtórzyć. Gapię się na niego. – Nie próbuję się usprawiedliwić – mówi. – Chcę tylko wyjaśnić. Twoja matka była dumną kobietą. Nie chciała, żebym patrzył, jak jej stan się pogarsza. Nie miałem zamiaru zostawić ciebie i Jacka, ale… – Chyba się nie spodziewałeś, że będziemy chcieli utrzymywać z tobą kontakty po tym, jak porzuciłeś naszą chorą matkę? Co za ironia, że to właśnie ty uczyłeś nas, że trzeba być w życiu uczciwym. – Postąpiłem podle. A wy zapłaciliście za to cenę. Ale nie jesteś w stanie mnie powstrzymać od powrotu, Anno. Mam zamiar naprawić nasze relacje. – Naprawić nasze relacje? – prycham, choć jego słowa powoli do mnie docierają. – Nie czekałabym na to z zapartym tchem. Wstaje. – Nie mam takiego zamiaru. Wstrzymywanie powietrza to w moim wieku nie jest dobry pomysł. Czuję zaskakującą potrzebę, by się roześmiać, ale się powstrzymuję. Mógłby uznać, że mu się upiekło. – Jak sobie chcesz.
Tata niezręcznie całuje mnie w czoło, po czym idzie do drzwi. Chcę mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Chcę mu powiedzieć, żeby został. – Kiedy się dowiedziałam, że mam alzheimera, odeszłam od swojego męża – wyrzucam z siebie, kiedy sięga po klamkę. – To nie było szczęśliwe małżeństwo, a alzheimer wydawał się równie dobrą wymówką jak każda inna. Więc pod tym względem jesteśmy chyba do siebie podobni. Uciekamy, kiedy sprawy się komplikują. Spojrzenie taty robi się łagodne i szkliste. – Nie jesteśmy podobni, Anno. Ty odeszłaś z nieszczęśliwego małżeństwa, kiedy byłaś bezbronna, co jest aktem odwagi. Ja zostawiłem żonę i dzieci, kiedy oni byli bezbronni, co jest aktem czegoś zupełnie odwrotnego. Lepszy człowiek ode mnie pewnie by został. – Jesteś teraz lepszym człowiekiem? – pytam. Jestem na siebie zła, kiedy zdaję sobie sprawę, że mam wilgotne policzki. – Staram się. – Śmieje się delikatnie i kręci głową. – A patrząc na ciebie, skarbie, myślę sobie, że być może coś mi w życiu wyszło. Tej nocy Młody Gość chowa swoją twarz w moich włosach, a ja oplatam go nogami w talii i przyciągam bliżej siebie. Jest prawie całkiem ciemno, prócz cienkiej strugi światła, która pada nie wiadomo skąd. Wow. Mrugam w półmroku. To… dziwne. Mrugam jeszcze raz. W łóżku koło nas jest jakiś człowiek. A właściwie więcej niż jeden – tam są ludzie – i żwawo ruszają się w pościeli. – Jasna… – popycham go i zrywam się na nogi. Ludzie koło nas robią to samo. – Kto to, kurwa, jest? – szepczę. Czy ja mam zwidy? Ale nie… oni są zaraz obok. Są czarni, nie tylko ich skóra, ale i oczy, włosy – są cali czarni! To muszą być zwidy. – Widzisz to? – mówię do Młodego Gościa. – Tam! Patrz! Pokazuję ręką i jedna ze zjaw wyciąga dłoń w ten sam sposób. Odskakuję do tyłu. W tej samej chwili zjawa też. Młody Gość powoli wyślizguje się z łóżka i staje obok mnie. Wygląda na równie przestraszonego. To jest… bardzo dziwne. Spoglądam w oczy czarnej kobiecie, a ona prostuje się jak ja. Macham. Ona macha. Powoli zaczynam rozumieć. Podchodzę powoli, wyciągam rękę żeby dotknąć dłoni czarnej postaci przede mną. Jest gładka, płaska. I po chwili – pstryk! Świta mi. – Ci ludzie… – mówię. – Ci czarni ludzie… to my. To nasze cienie. Przez chwilę mogę tam jedynie stać. Jasna cholera. Naprawdę myślałam, że mój cień to jakiś szalony mutant z kosmosu. Tak już ze mną źle? Młody Gość bierze mnie pod rękę i zdaję sobie sprawę, że drży. Nawet więcej – wydaje z siebie dźwięki. W ciemności trudno powiedzieć, co robi, ale w końcu to do mnie dociera. Śmieje się. We mnie też zaczyna wzbierać rechot, na początku powoli, po chwili pełna eksplozja. Młody Gość też się śmieje. Tak jak nasze cienie.
Nagle wyrywam się ze snu. Coś jest nie tak. Młody Gość leży przytulony policzkiem na mojej piersi, tuż pod brodą i… stoi nad nami Chuda. – Właśnie ich tak zastałam – mówi do kogoś. Jej twarz wykrzywia grymas, głos ma piskliwy. – Nie wiem, gdzie jest Rosie. Carole, możesz ją po prostu znaleźć? – Bert skręcił sobie kostkę – mówi ktoś inny. – Rosie mu ją bandażuje. Chuda ściąga z nas cienki koc, którym jesteśmy przykryci, i zerka pod spód. – Przynajmniej są częściowo ubrani. Dzięki Bogu! O, Anna się obudziła. Leżę nieruchomo, gdy w polu widzenia pojawia się facet z wąsami. Wzrokiem mierzy powoli moje ciało. – Nic ci nie jest, Anno? – pyta. Kiwam głową, jeszcze bardziej chowając się pod cienkim kocem, życząc sobie, żeby wyszli z mojego pokoju. – Wiedziałaś, że Luke jest tu z tobą? – pyta, nadal się przyglądając. Zerkam na czubek głowy Młodego Gościa, po czym z powrotem na mężczyznę. – Mam demencję, ale nie jestem ślepa. Wąsacz przymruża oczy. Wyciera ręką czoło. Jest coś bardzo niepokojącego w leżeniu na plecach, podczas gdy wiszą nad tobą inni ludzie, ale na mojej piersi leży Młody Gość, więc nie mam jak się ruszyć. – Będziemy musieli zadzwonić do jej brata – mówi Chuda. – I do siostry Luke’a. Mam to zrobić? – Sam się tym zajmę – mówi Wąsacz, ale nadal na mnie patrzy. – Anno, trzeba ci pomóc się ubrać? Potrząsam głową tak mocno, że aż mam mroczki przed oczami. – Dobrze. Trish poczeka na zewnątrz, aż się ubierzesz, i przyprowadzi cię do mojego gabinetu. Nie chcę się ubierać ani iść do gabinetu Wąsacza, ale nie wiem, jaki mam wybór, więc kiwam głową. – Dobrze – mówi, robiąc wydech. – Coś na to wszystko poradzimy. Wąsacz i Chuda w końcu wychodzą, a wtedy wykręcam się spod głowy Młodego Gościa i siadam prosto. Wtedy dociera do mnie, na co Chuda i Wąsacz chcą coś poradzić. Na nas. Mnie i Młodego Gościa.
29 EVE Kiedy otwieram drzwi do pokoju Anny, trzęsę się na całym ciele. Pytania – i wątpliwości – tak szybko przemykają przez moją głowę, że nie stoję pewnie na nogach… Będzie spać? Przestraszy się? Będzie pamiętać naszą rozmowę? Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to ją przerazić. Ale zanim zdążę cokolwiek przemyśleć, Anna siada na łóżku. – Cześć, Anno – szepczę, robiąc w jej stronę kilka ostrożnych kroków. Jak każdy, kto zostaje obudzony w nocy, Anna mruga, pociera oczy. Rozgląda się po otoczeniu. Patrzy na mnie nieufnie. – Jestem Eve – mówię. – Chcesz… yyy… zobaczyć się z Luke’iem? – Uśmiecham się, mając nadzieję, że to imię coś w niej poruszy. Nic z tego. Marszczy czoło. – Z kim? Cała pewność, o ile w ogóle ją miałam, opuszcza mnie. – No wiesz… ma czarne włosy, brązowe oczy… Milknę i daję jej chwilę do namysłu. Ale jej twarz nadal niczego nie wyraża. – Wiesz co? – mówię. – Może lepiej spróbuj z powrotem za… – Rosie! – Ciszę przeszywa nagle głos Berta. Duszę w sobie jęk. – Muszę do kibelka. Chodź i pomóż staremu dziadkowi podźwignąć się z łóżka. Mój wzrok spoczywa na otwartych drzwiach. Rzucam się w ich stronę i zamykam je w chwili, kiedy Rosie pojawia się w korytarzu. Zaczynam się w duchu modlić, żeby Anna nie wybrała tego momentu na atak paniki. Podziałało, jest cicho. Kilka chwil później, kiedy słyszę, jak Rosie wraca do pokoju pielęgniarek, zauważam, że Anna mnie obserwuje. – Kim jest Luke? – pyta. Niepewnie podchodzę do jej łóżka. – To ten młody chłopak – szepczę. – Ma ciemne włosy, brązowe oczy… – Jest przystojny? Chichoczę. – O tak. – Okej, no to chodźmy. Pcham ją na wózku do drzwi. Rezydentów nie słychać, ale dolatuje nas dźwięk ulubionego programu Clem z telewizora w bawialni i niski szum telezakupów z pokoju pielęgniarek. To nasza szansa. Biegnę przez korytarz i otwieram drzwi do pokoju Luke’a. W środku włączam
światło w łazience, które rzuca do pokoju delikatną poświatę. Nagle wracają nerwy. Mnie, nie Annie. Rozgląda się wokół z ciekawością dziecka, próbując ustalić, gdzie się znajduje. Wjeżdżam wózkiem do środka. Wiem, w której chwili go zauważa, bo zamiera i wypuszcza powoli powietrze z płuc. Luke budzi się i mruga. Nagle widzi mnie, po chwili Annę. Może mi się zdaje, bo bardzo chcę to zobaczyć, ale przyrzekam, coś się w nim zapala, jak żarówka. Podrywa się do pionu. Pcham wózek Anny w stronę łóżka i pomagam jej siąść obok Luke’a. Wtedy się wycofuję. Anna kładzie dłonie na jego policzkach, a on zamyka oczy. Zaczynają się razem kołysać – niczym w dziwnym, pięknym, liturgicznym tańcu – a po chwili zatrzymują się, stykając czołami. Pusta przestrzeń pomiędzy ich ciałami wygląda jak serce. Po chwili Anna spogląda na mnie. Jej usta poruszają się niemal niezauważalnie i wydobywa się z nich dźwięczny wydech, jak nieudany szept. Ale i tak słyszę, co chciała mi powiedzieć. „Dziękuję”. Następnego ranka stoję w kuchni, ziewając. Teoretycznie myję naczynia po śniadaniu, ale w praktyce gapię się przez okno, gdzie Angus stoi pochylony nad klombem. Ziemia niedługo zamarznie, a on pracuje ciężko nad przygotowaniem roślin na zimę. Nawet obserwując go z tyłu, dostrzegam w nim coś seksownego. Próbuję to zlekceważyć, ale to jak ignorować zachód słońca podczas wieczornego spaceru po plaży. Nie ma szans. Być może wyczuwając mój wzrok, odwraca się. Szybko wlepiam spojrzenie w przypalone dno garnka. Nie rozmawiałam z Angusem, odkąd Clem zobaczyła, jak się całujemy. Od tamtej pory ledwie na niego spojrzałam. Ale myślałam o nim. Kiedy z powrotem patrzę przez okno, stoi prosto, po czym rusza w stronę domu. Chwilę później jest w kuchni. – Hej – mówi. – Hej – odpowiadam. Clem siedzi w saloniku i po cichu modlę się, żeby nie wybrała tej chwili, by tu wparować. – Chciałem ci tylko to pokazać. – Pomiędzy kciukiem a palcem Angusa znajduje się mała zielona gałązka. Wydaję z siebie stłumiony jęk. – Kolendra? – Porcja dla smerfa, ale owszem. – Wow! – Ściągam rękawiczki i nachylam się, aby ją powąchać. – Mmm. Nigdy nie udało mi się wyhodować kolendry. – Bo nigdy nie próbowałaś ze mną – mówi Angus. Rumienię się, nie wiedząc, czy on myśli o tym samym, co ja: że jest jeszcze coś innego, czego z nim nie próbowałam. Rany, dlaczego w ogóle myślę o takich rzeczach? – Dzięki, że mi pokazałeś – mówię. – Właściwie to chciałem zapytać, czy dasz się namówić na mały odpoczynek od gotowania – odpowiada. – Ja mógłbym coś ugotować.
– Oj. – Śmieję się. – Ale to moja praca. I nie sądzę, żeby Eric był zadowolony, gdybym… – Nie dla rezydentów – przerywa mi Angus, chichocząc. – Dla ciebie. Czuję, jak moje policzki robią się coraz gorętsze. Chcę się zgodzić, ale… – Wolałabyś nie – mówi. – Nie o to chodzi. Tylko… – Clem. – Kiwa głową. – Rozumiem. W porządku. – Przepraszam, Angus. – Nic się nie stało. – Wręcza mi kolendrę i uśmiecha się. – To dla ciebie. – Dziękuję. Odwracam się do zlewu i naciągam na dłonie gumowe rękawice. Wiem, że postępuję słusznie, ale czasem to, co słuszne, wydaje się strasznie złe. Myślę o tym jeszcze kilka chwil później, kiedy słyszę za sobą kroki. – Eve! Tu jesteś. Odwracam się. Eric stoi w drzwiach do kuchni. Serce we mnie zamiera. – Zdajesz sobie sprawę, że jest prawie dziesiąta? – pyta. Twarz ma czerwoną, włosy w nieładzie. Zerkam na zegar. Ma rację. Do dziesiątej, zgodnie z moim podręcznikiem, naczynia po śniadaniu powinny być już umyte, a pokoje rezydentów uporządkowane. Wątpię, żebym kiedykolwiek, odkąd tu pracuję, wyrobiła się w tych godzinach, ale dziś rano się spóźniłam, a placuszki kukurydziane wyszły mi dopiero za trzecim razem, więc zdecydowanie jestem do tyłu. – Szlag! – Odgarniam przedramieniem włosy z twarzy i zaczynam myć ostatni garnek. – Przepraszam, Eric. Prawie tu już skończyłam. – Na kuchennym stole stoi blaszka pomarańczowych babeczek z makiem. – Zjedz muffinkę, Eric. Prosto z piekarnika! Wymuszam uśmiech, ale po raz pierwszy Eric go nie odwzajemnia. – Eve, obawiam się, że kompletnie pomyliły ci się priorytety. Jesteś kucharką i pomocą domową. A jeśli mam być szczery, czystość domu pozostawia wiele do życzenia. Trafił w czuły punkt. – Właściwie to tylko zastępuję sprzątaczkę, Eriku. I szczerze mówiąc, to jest tu dużo więcej roboty, niż się spodziewałam. – Odkładam garnek na stertę ociekających naczyń. – Sądziłam, że do tej pory już kogoś znajdziesz. Nie wydaje mi się, żeby było trudno znaleźć sprzątaczkę, a minęły już miesiące… – Nastąpiła zmiana planów w związku z tą posadą – oświadcza. – Dowiedziałem się od góry, że są cięcia w budżecie i sprzątanie będzie teraz stałym elementem twojej pracy. Mrugam zaskoczona. – Wiem, że to nie jest idealny układ, ale takie mamy warunki. Tniemy koszty. Eric unika mojego wzroku. To wszystko wydaje się dziwne.
– Dlaczego tniemy koszty? – pytam. – Sądziłam, że przy kwocie, którą płacą pensjonariusze, macie tu dobry zysk. Budżet na jedzenie i tak jest już maleńki… – Decyzja przyszła z góry – powtarza. Jego ton jest ostry i ostateczny. – Jeśli ci to nie odpowiada, znajdę kogoś innego. – Ale… nie powiedziałam, że tego nie zrobię. Chociaż właśnie to chcę powiedzieć. Chcę powiedzieć Erikowi, żeby sobie wsadził tę swoją robotę sprzątaczki gdzieś. Mam ochotę rzucić (dosłownie i w przenośni) te ściery i wyjść. Tylko że bez tej pracy nie będę mieć adresu w okręgu szkoły Clem, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje moja córka, zwłaszcza teraz, kiedy ma kłopoty, jest przeniesienie do innej szkoły. – To jak będzie? – pyta wyczekująco Eric. – W porządku. Będę na stałe sprzątać – mówię przez zęby. – Cieszę się, że to słyszę. – Eric w końcu odgryza kęs muffinki. – Bardzo dobra – mówi, wychodząc. Zauważam, że uśmiech – ten, którego, o dziwo, brakowało mu kilka minut temu – powrócił. Moje wizyty u Anny odbywają się co noc. Schemat jest dość prosty. Co wieczór po kolacji idę do jej pokoju i zabieram ją na mały spacer. Rosie jest o tej porze zajęta, a Trish i Carole są już w domu, więc jest zaskakująco łatwo. Kiedy Anna jest już w pokoju Luke’a, sprzątam kuchnię, przez chwilę oglądam telewizję z Clem i dziesięć lub piętnaście minut później wiozę Annę z powrotem do jej pokoju. Nie jest to idealny scenariusz. Boję się, że Clem przyjdzie mnie szukać albo że Luke zanadto się rozemocjonuje, albo że Rosie pójdzie do pokoju Anny i zobaczy, że jej nie ma. Ale to tylko kilka minut, mówię sobie. A kilka minut może oznaczać różnicę między życiem a śmiercią. Kilka pierwszych nocy przebiega gładko i w ciągu dnia Anna wydaje się pogodniejsza. Luke też wydaje się bardziej przytomny. Ale co wieczór muszę zaczynać od zera, przedstawić się Annie i zapytać, czy chciałaby zobaczyć Luke’a. – Zastanawiałam się, czy… chciałabyś zobaczyć Luke’a – mówię dziś wieczorem, kiedy zjawiam się w jej pokoju. – Luke to ten młody gość. Ciemne włosy, brązowe oczy… – Przystojny. Uśmiecham się. Bardzo przystojny. Polubiłam tę naszą powtarzającą się nocną wymianę zdań. Wieczór w wieczór Anna reaguje tak samo na tę samą sytuację. Jest w tym coś wspaniałego. Równie wspaniały jest fakt, że nigdy nie opiera się przed wizytą u Luke’a. Kiedy tylko o nim wspominam i podaję kilka szczegółów, od razu poprawia jej się nastrój. Jak to możliwe, zastanawiam się, skoro go nie pamięta? Nie znajdując logicznego usprawiedliwienia, muszę przyjąć, że jakaś część niej nie zapomniała. Może serce.
Moją najmniej ulubioną częścią jest zabieranie Anny z pokoju Luke’a do jej własnego. – Jesteśmy zajęci – mówi Anna jednej nocy, kiedy po nią przychodzę. – Idź sobie. – Muszę cię zabrać z powrotem do twojego pokoju, Anno. Możesz wrócić jutro. – Nie – mówi nieco bardziej agresywnie. – Sama wróć jutro! Czuję się rozpaczliwie nieprzygotowana na taką reakcję. Będąc u skraju paniki, przypominam sobie słowa Rosie. Możemy sprawić, że każda chwila będzie dla niej koszmarem… – Nie chcesz się wyspać przed jutrzejszą wycieczką? – pytam. Anna spogląda na mnie. – Wycieczką motocyklową? Kiwam głową. – Wyjeżdżasz jutro rano. Anna przez chwilę wygląda na poirytowaną, po czym wzdycha. – Ona ma rację – mówi do Luke’a. – Nie powinnam jechać jedynie po kilku godzinach snu. Zobaczymy się po moim powrocie. I wychodzi ze mną. Za czwartym razem, kiedy wchodzę do jej pokoju, jest pobudzona. W pokoju pali się słabe światło i Anna co chwilę odwraca się przez ramię. Przedstawiam się tak głośno, jak mogę, nie budząc innych rezydentów, po czym staję na linii jej wzroku. Ignoruje mnie i znów odwraca się przez ramię. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że niepokoi ją jej własny cień. – Nie martw się o nią – mówię, przyciskając cień kciukiem. – Ona nie idzie. Anna spogląda na mnie i rozluźnia ramiona z wyraźnym poczuciem ulgi. – Uff – mówi. Nasze wizyty stały się najważniejszą częścią mojego dnia. Może z powodu ciszy, albo dlatego, że jesteśmy tylko we dwie, ale łatwo mi się z nią rozmawia. Czasem rozmawiamy przez chwilę, zanim zabiorę ją do Luke’a. Opowiadam jej o Clem i Richardzie. O tym, jaka jestem kiepska w sprzątaniu. Czasem Anna tylko słucha, czasem mówi. Jej pamięć szwankuje i Anna ma problemy z rozumowaniem, ale coraz częściej wydaje mi się, że ona i ja stajemy się przyjaciółkami. Następnego wieczoru, kiedy idę do pokoju Anny, odnoszę wrażanie, jakby na mnie czekała. Jest na swoim wózku przy drzwiach i ma wyczekującą minę. – Jestem gotowa – mówi, zanim zdołam się odezwać. Podchodzę do niej powoli. Widzę w niej jasność umysłu, której wcześniej nie zaobserwowałam. Rosie mówiła, że coś takiego może się zdarzyć – że czasem na moment ludzie powracają. Nigdy nie powiedziała na jak długo. Klękam przed nią. – Wiesz, dokąd jedziemy? W jej oczach połyskują łzy. – Żeby się z nim zobaczyć. – Zgadza się, jedziemy zobaczyć się z Luke’iem. Chcesz tego?
Potakuje. Niemal spodziewam się, że sama pojedzie do pokoju Luke’a, taka wydaje się przytomna. Ale bierze mnie tylko za rękę. – Dziękuję – mówi. Próbuję odpowiedzieć, ale słowa grzęzną mi w gardle pod ciężarem emocji. – Nie będę tego pamiętać, prawda? Kręcę głową, a ona potakuje i wydaje z siebie długi, niepewny wydech. Widzę w niej tyle odwagi. Widzę osobę, którą była Anna. Nie. Osobę, którą Anna jest. – No trudno – kwituje. – Trzeba żyć chwilą, prawda? Powinno być łatwo, skoro nic więcej nie mam. – Anno – mówię, gdy wraca mi mowa. – Może ty nie będziesz tego pamiętać, ale obiecuję ci, ja nigdy nie zapomnę.
30 Kiedy następnego ranka zwlekam się z łóżka, Clem jest już ubrana i siedzi na kanapie. To jej dzień powrotu do szkoły. Wybrała ciekawy strój: legginsy w paski, tiulową spódniczkę i zieloną koszulkę z długim rękawem z napisem DIVA. I brokatowe trampki. Przystaję na ich widok. Są jaskraworóżowe i zaczynają migać, kiedy Clem skacze. Dostała je od ojca na siódme urodziny. – Wszystko w porządku, skarbie? – pytam, wrzucając do tostera kromki chleba z rodzynkami. Clem kiwa głową i nadal patrzy. – Nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz Legs? – pytam. – Tak. – I czy przeprosisz Mirandę? Clem wzdycha. – Tak. – Dobra dziewczynka. Nigdy nie wolno nikogo bić, prawda? Kiwa głową. Na widok jej małej, poważnej twarzyczki czuję ucisk w brzuchu, który kojarzę z matczynym poczuciem winy. – Będę czekać na zewnątrz po lekcjach, dobrze? – Dobrze. – A co powiesz, jeśli ktoś zacznie opowiadać różne rzeczy o tatusiu? – Był moim tatusiem, więc wiem lepiej od ciebie – recytuje tak, jak ćwiczyłyśmy. – Właśnie – mówię. Clem wciąż gapi się na swoje buty. – Jeszcze jedno, Clem. Jestem przygotowana, że zaraz mi powie, że ma na imię Sophie-Anne albo Laila, albo Alice. Ale tym razem mi odpuszcza. – Tak, mamo? – Kiedy będziesz przepraszać Mirandę, pamiętaj, żeby trzymać jedną rękę w kieszeni, żebyś mogła skrzyżować palce. Clem podnosi głowę i mruga. I w końcu posyła mi wielki, piękny uśmiech. Na jego widok ucisk w brzuchu puszcza. Trochę. Ze wszystkich moich zadań w Rosalind House prasowania nie znoszę najbardziej. Po pierwsze, trzeba to robić w pomieszczeniu wielkości szafy, na składanej desce i z żelazkiem, które wypełnia całą przestrzeń taką ilością skroplonej pary, że włosy mi się puszą. Po drugie, wyprasowanie jednej koszuli, nawet kiepsko, zabiera mi kolosalną ilość czasu. Po trzecie, ponieważ mam skłonność do popadania w zadumę, by czas szybciej minął, bardzo często przydarzają mi się różne… no cóż, wypadki. Tego popołudnia stoję w drzwiach do pokoju Berta. Mężczyzna gapi się na ślad
w kształcie żelazka na swojej koszuli i marszczy czoło. – Tak być nie może, Evie. Nie może. – Wiem. Przepraszam. Odkupię ci tę koszulę. – Nie chcę innej koszuli. Chcę tę. Tylko bez śladu. – Ja po prostu… nie jestem dobra w prasowaniu i tyle. – Wy, młodzi, jesteście tacy niedbali. Za bardzo się spieszycie, żeby robić różne rzeczy jak trzeba. – Cmoka i kręci głową. Myrna, ona to dopiero umiała prasować. Ani razu nie zrobiła mi śladu na koszuli. Ani razu! – Przepraszam – powtarzam, bo co innego mogę powiedzieć. Wyglądam przez okno, szukając wzrokiem Angusa. Widzę, jak Trish wiezie Gwen po trawniku mimo gwałtownego wiatru. Ta kobieta musi mieć fioła na punkcie świeżego powietrza, żeby spacerować w taką pogodę. Spoglądam na Berta. – Może zapytam Gwen o poradę? Bert obojętnie wzrusza ramionami, ale na jego policzkach pojawiają się rumieńce. – Pewnie nie zaszkodzi. – Jest bardzo miła. Na pewno z radością mi pomoże. – Uważnie przyglądam się Bertowi. – Myślisz, że jest miła, Bert? Trzyma głowę spuszczoną. – A skąd mam wiedzieć. – Ona uważa, że ty jesteś miły. Oczy aż wychodzą mu z orbit. – Że co? – Gwen – powtarzam. – Ona cię chyba lubi. Bert odchrząkuje, co kończy się napadem kaszlu. Klepię go mocno po plecach, wykorzystując okazję, by zatknąć sobie zniszczoną koszulę za tył spodni. Teraz nikt jej nie zobaczy. – Więc? – przemawiam nieco bardziej melodyjnie. – Co ty na to? Ty i Gwen? – Nie bądź śmieszna – mówi. Rumieńce zniknęły z jego policzków i Bert znów jest całkowicie poważny. – I nie próbuj odwrócić mojej uwagi. Zepsujesz mi kolejną koszulę, a pójdę powiedzieć Erikowi. Żadnych wymówek. – Dobrze – odpowiadam. Okej. Wychodzę z pokoju, ale kiedy odwracam się na progu, widzę, że Bert obrócił krzesło i patrzy przez okno. Na Gwen. O piętnastej trzydzieści, kiedy Clem wybiega przez szkolną bramę z uśmiechem, mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę z poczucia ulgi. Zawsze uważałam, że Legs to miła dziewczynka, ale kiedy widzę jej małą rączkę splecioną z dłonią Clem, czuję obezwładniającą chęć, żeby wziąć ją w ramiona i ucałować. Po drodze do domu Clem jest dużo pogodniejsza niż w poprzednie dni. Mówi mi, jak poszła od razu do Mirandy i przeprosiła, i jak potem pani Weber powiedziała, że zachowała się bardzo odważnie. Potem mówi, że pani Weber pozwoliła jej siedzieć koło Legs przez cały dzień. Wydaje mi się, że bardzo chętnie ucałowałabym też panią
Weber. Tego wieczoru, kiedy Eric, Carole i Trish idą do domu, kieruję się od razu do pokoju Anny. Jest wcześniej niż zwykle, ale ponieważ to pierwszy dzień po powrocie Clem, chcę pojechać z nią do domu i spędzić razem trochę czasu, zanim pójdzie spać. Jeśli jeszcze pozwolę Annie i Luke’owi przez chwilę ze sobą pobyć, wszystko mi się dziś uda. Wokół nadal kręci się kilku pensjonariuszy, a Rosie robi sobie kawę w kuchni. Nie jest to idealna sytuacja, ale będę musiała jakoś dać sobie radę. – Cześć, Anno – mówię, zamykając za sobą drzwi. Siedzi przy oknie i wpatruje się w ciemność nocy. – To ja, Eve. Spogląda na mnie przez ramię i marszczy czoło. – Dobry wieczór. – Jestem nieco wcześniej – szepczę, wyjaśniwszy jej, że jedziemy zobaczyć się z Luke’iem. – Moja córka przeżywa w szkole trudny okres, więc chcę ją wcześniej zabrać do domu, żebyśmy mogły spędzić razem trochę czasu. Anna zwykle nie mówi więcej niż tak lub nie, kiedy opowiadam o swoim życiu, ale mam wrażenie, że lubi słuchać. Coraz częściej się jej zwierzam – narzekam na sprzątanie, opowiadam o swoich małych zmartwieniach. Nie pamięta, co powiedziałam jej podczas poprzednich wizyt, ale często daje radę całkiem nieźle nadążyć za prowadzoną rozmową. – Ostatnimi czasy nie byłam najlepszą matką – mówię jej. Spogląda na mnie. Waham się. – Okej – mówię. – Muszę ci się do czegoś przyznać. Całowałam się z ogrodnikiem. Patrzę na reakcję Anny, ale jej mina pozostaje neutralna. – Właściwie to on pocałował mnie – prostuję. – Ale moja córka nas widziała. Kazała mi obiecać, że nigdy już nikogo nie pocałuję. Anna myśli przez chwilę. – Obiecałaś? Uśmiecham się. Nadąża. – Obiecałam. Mija kilka sekund w ciszy, ale widzę po tym, jak Anna marszczy czoło, że nadal mnie słucha. Więc czekam. – Ten ogrodnik jest przystojny? – pyta po kilku chwilach. – Boski – odpowiadam z żalem. – No to będziesz musiała złamać tę obietnicę. Śmieję się pod nosem, ale Anna zachowuje powagę. Przez to jeszcze bardziej się śmieję. – Życie jest zbyt krótkie, żeby się nie całować – mówi Anna. – Może masz rację – mówię, wycierając oczy. Staję za wózkiem i chwytam za manetki, nadal się uśmiechając. Sprawdzam, czy korytarz jest pusty, i biegnę do pokoju Luke’a. Kiedy są już razem, wracam do pokoju dziennego, żeby sprawdzić, co u Clem.
– Jedziemy? – pyta, odwracając wzrok od telewizora. – Jeszcze nie. Mam do zrobienia kilka rzeczy. – Ale mamo… – Przykro mi, skarbie. To nie potrwa długo. Obiecuję. Wzdycha i znów spogląda na telewizor. Zerkam na zegarek. Minęło jedynie pięć minut. Na dziś będzie to musiało wystarczyć. – Dokąd idziesz? – pyta, kiedy wychodzę. – Wyrzucić śmieci. Zaraz wrócę! Mijam Rosie na korytarzu. Kiedy znika w pokoju Berta, ja wchodzę do Luke’a. Anna leży z nim na łóżku tak, jak ich zostawiłam. Zwykle tak to wygląda. Rozmawiają, całują się, dotykają. Pomijając moją pierwszą noc w Rosalind House, kiedy zastałam ich razem w łóżku, ich związek wydaje się dość niewinny. Kiedy Anna mnie słyszy, gwałtownie odwraca głowę. – Nie umiesz pukać? – mówi, chmurząc czoło. – Przepraszam – szepczę, zamykając za sobą drzwi. – Ale jest… Anna wystawia rękę. – Chcemy trochę prywatności. Mówi głośno, ale powstrzymuję się od uciszania jej, przekonana, że to pewnie tylko bardziej ją rozjuszy. – Musimy iść, Anno. Masz jutro wyścig motocyklowy… – Odwołaj go – warczy i odwraca się do Luke’a. – Ale już zapłaciłaś za udział. I… – Mam to gdzieś. Czuję lekką panikę. – Okej – mówię. – No to nie będzie wyścigu. Ale możesz mówić ciszej, bo… Jack śpi. Poprzedniego dnia powiedziałam, że to pensjonariusze śpią, i bardzo się zdenerwowała. Ale kiedy wspomniałam o Jacku, uspokoiła się. Nie dziś. – Pieprzyć Jacka. – Mówiąc te słowa, Anna rzuca mi spojrzenie pełne nienawiści. Stoję tam, zastanawiając się, co robić. – Mamo. Mamo! Gdzie jesteś? Wybiegam na korytarz i zamykam za sobą drzwi. – Tu jesteś! – mówi Clem. – Mówiłaś, że idziesz wyrzucić śmieci! – Przepraszam, skarbie, najpierw musiałam zrobić kilka innych rzeczy. – Jakich rzeczy? – pyta Rosie, idąc korytarzem z kubkiem w dłoniach. Podchodzi do mnie i Clem na korytarzu. – Mogę za ciebie skończyć. A wy jedźcie do domu. Clem uśmiecha się od ucha do ucha. – Oj, nie! – mówię. – Chodzi o sprzątanie. Nie mogę cię o to prosić, Rosie. Clem, daj mi jeszcze tylko kilka minut. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale potrafię rozładować zmywarkę albo wynieść śmieci – mówi Rosie. – Umiem nawet wytrzeć blat. No idź. Nalegam.
– Ale… – Ona nalega, mamo. – Clem trzyma w rękach moją torebkę, a plecak zarzucony ma na ramiona. Bierze mnie za rękę. – No chodź, idziemy. – Okej – mówię, ale mój głos jest cienki jak strumień światła spod drzwi Luke’a. – Okej. Już idziemy. Rosie się uśmiecha, bierze moją torebkę od Clem i zawiesza mi ją na ramieniu. Dziękuję Rosie i życzę jej miłej nocy. I wtedy nie pozostaje mi już nic więcej, jak tylko wyjść.
31 ANNA Jedenaście miesięcy wcześniej… Miałam rację co do Wąsacza. Kiedy powiedział, że „coś na to poradzimy”, miał na myśli mnie i Młodego Gościa. W kwestii „radzenia” – musiało to chyba oznaczać, że zadzwoni do Jacka i siostry. Teraz wszyscy siedzimy w małym pokoju, a oni krzyczą nam nad głowami, jakby w ogóle nas tam nie było. – Byli razem w łóżku – krzyczy Jack. – Tak, Trish nakryła ich dziś rano – odpowiada Wąsacz. Strzela wzrokiem we wszystkie strony, jego oczy poruszają się gwałtownie jak muchy w słoiku. – Ale Anna nie wydawała się zdenerwowana. – Mam być za to wdzięczny? – pyta Jack. – Jak można było do tego dopuścić? – A co sugerujesz? – krzyczy siostra. – Że ich zwiążemy jak psy? – Na miłość boską – odpowiada Jack. – Czy ja coś takiego powiedziałem? Na pewno jest jakieś pośrednie wyjście pomiędzy wiązaniem ich a pozwoleniem, by włóczyli się, gdzie chcą. – Nie wiążemy nikogo w Rosalind House – mówi Wąsacz, po raz pięćdziesiąty wycierając brew. – I nikt tu nie włóczy się, gdzie chce. – Spogląda na mnie. – Ostatnia rzecz, jakiej byśmy chcieli, to odebrać tobie, Anno, czy tobie, Luke, waszą wolność. Chcemy, żebyście byli szczęśliwi. – Spogląda na Jacka. – I bezpieczni. Przewracam oczami. Wąsacz powinien być dyplomatą. – Więc może przedyskutujemy kwestię i sprawdzimy, czy jesteśmy w stanie znaleźć rozwiązanie, które wszystkim odpowiada. Mówię Wąsaczowi, że Młody Gość i ja jesteśmy zadowoleni z obecnej sytuacji, na co Jack prycha. – Nie mam wątpliwości, że Luke jest bardzo zadowolony – mówi, na co jego siostra znów wpada w szał. Zatykam uszy dłońmi, ale to nie blokuje hałasu. Czuję się tak, jakbym miała na głowie radio, w którym trwa rozmowa ze słuchaczami w języku, którego nie rozumiem. Jeśli będą mówić jedno po drugim, powoli, to może za nimi nadążę. Może nawet będę w stanie się włączyć, ale w tej chwili nie mam na to szans. Więc kiedy Wąsacz pyta, czy Młody Gość i ja chcielibyśmy zrobić sobie „małą przerwę”, to nie widzę powodów, żeby protestować. – Boję się – mówię do Młodego Gościa, kiedy siedzimy obok w dużym pokoju na… wielkim długim fotelu. Opieram głowę na jego ramieniu.
– Co… d-dlaczego? – pyta. – Nie wiem. Przy nim nie marnuję zasobów mózgowych na to, by próbować powiedzieć, co trzeba, albo rozszyfrować swoje emocje. Zwyczajnie mówię, co mam na myśli. Czasem wydaje się to straszne, że tak się przed kimś obnażam. Innym razem czuję się z tym dobrze. – Ale wiem, że jestem teraz szczęśliwa – mówię. – Więc jeśli będziemy robić to, co robimy, to nic nam nie będzie. Przyciąga mnie bliżej do siebie i słyszę to, czego nie jest już dłużej w stanie powiedzieć: „Tak, nic nam nie będzie”. W Rosalind House pojawia się nowy lokator. Oczywiście stary i jak większość rezydentów – łysy. Ma muszkę i koszulę z krótkimi rękawami. Jest wysoki i chudy w ramionach, ale szerszy w talii i w biodrach. Nazywam go Pan Kręgiel, bo tak właśnie wygląda. Wyraźnie nie jest szczęśliwy, że tu jest, ale myślę, że wszyscy potrafimy to zrozumieć. Wjeżdża swoim wózko-stojakiem do dużego pokoju, jednocześnie coś mamrocząc. Kobieta, która idzie za nim, jest do niego bardzo podobna, ma tylko więcej włosów i mniej przebarwień na skórze. Pewnie jego wnuczka albo prawnuczka. A może nawet jego młoda żona. Kiedyś byłam całkiem niezła w szacowaniu wieku po wyglądzie. Ostatnimi czasy… no cóż… Na przykład ta kobieta. Mogła mieć trzydzieści pięć albo sześćdziesiąt pięć lat. Razem zmierzają do fotela w kwiaty przy półce z książkami. – Tam nie wolno siadać – mówi Łysina, zanim Pan Kręgiel zdąży się w ogóle zbliżyć. Przechyla głowę w stronę fotela, nawet nie odrywając wzroku znad książki. – To fotel Myrny. – Słucham? – odpowiada Pan Kręgiel. Łysina powtarza, co powiedział. – Ale skoro Myrna teraz w nim nie siedzi, to chyba nie będzie mieć nic przeciwko. – Pan Kręgiel obraca się ze swoim balkonikiem, gotowy, żeby posadzić swój kościsty tyłek prosto na Myrnie. Nagle wszyscy w pokoju obserwują całe zajście. – Ślepy jesteś? – parska ze złością Łysina. – Przecież ona tam siedzi. Pan Kręgiel patrzy na puste miejsce i na Łysinę. Na koniec zerka na swoją młodą sobowtórkę. – Louiso, zrób coś z tym. – Przepraszam pana – mówi Louisa do Łysiny przesadnie miłym głosem. – Musiał się pan pomylić. Tutaj nikt nie siedzi. – Właśnie, że siedzi – odpowiada Łysina. Ma ton marudny jak zwykle, ale pobrzmiewa w nim odrobina wahania. – Myrna tam jest. I byłaby wdzięczna, gdyby nikt na niej nie usiadł. W miejscu takim jak to, gdzie nic się nie dzieje, tego typu konfrontacja ma rangę fajerwerków na Dzień Niepodległości. Ludzie pojawiają się zewsząd, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nawet ja czuję mały dreszczyk emocji. Ale też się martwię. Jakby miało się
zdarzyć coś złego. – To jedyne wolne miejsce – mówi Pan Kręgiel. Zaczyna ściągać wierzchnie coś tam, a Łysina robi się biały jak ściana. – Więc jeśli… Zanim zdołam się zorientować, wstaję z krzesła i staję przy Łysinie. Może nie jest to mój najlepszy kumpel, i zdecydowanie uważam, że jest stuknięty, ale Pan Kręgiel jest nowy, a ja czuję wobec Łysiny pewną lojalność. – Pieczeń na kolację, Myrno – mówię. Gapię się na pusty fotel, próbując wyobrazić sobie siedzącą na nim staruszkę. – Twoja ulubiona. W całym pokoju robi się cicho. Pan Kręgiel zamiera z jedną ręką na swoim wierzchnim czymś. Łysina gapi się na mnie, po czym delikatnie kiwa głową. Pan Kręgiel patrzy na nas przez chwilę, po czym zaczyna obniżać się na fotel. – Dziś terapia ze zwierzętami, Myrno – mówi nagle Młody Gość. – Będziesz mogła potrzymać ch-chomika! Wszyscy w pomieszczeniu odwracają się w stronę Młodego Gościa. Łysina w końcu zaczyna się uśmiechać. Pan Kręgiel wstaje i mruży oczy, patrząc na fotel, zmieszany. – Nie bój się, kochana – mówi Łysina do Myrny. – Na tej terapii nie ma myszy. Kręci głową i śmieje się. – Kiedy się pobraliśmy, wróciłem pewnego razu do domu i zastałem ją na stole w kuchni po tym, jak zobaczyła mysz. Była biała jak prześcieradło. Siedziała tam od wielu godzin. W tamtych czasach nie mieliśmy komórek. – To się też kiedyś zdarzyło Clarze, prawda, kochana? – mówi mąż Damy z Południa. – Powiedziała, że mysz była wielka jak kot. Przyjechałem z pracy najszybciej jak się dało, a mysz okazała się być mniejsza niż mój kciuk. Dama z Południa – Clara – idzie przez pokój, łokciem spycha sobie z drogi Pana Kręgla i przysiada na poręczy fotela Myrny. – Bo była wielkości myszy, Myrno – szepcze, szturchając ją w niewidoczne ramię. – Faceci nie mają pojęcia, co my musimy znosić. Tworzymy małe kółko wokół fotela Myrny i nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Łysina też się uśmiecha, tak samo jak Młody Gość. Puszcza do mnie oko. Pan Kręgiel i młoda kobieta odsuwają się od fotela. I pewnie ode mnie. Od nas wszystkich. Najwyraźniej „rozwiązanie” jest takie, żeby śledzić mnie i Młodego Gościa. Od naszego spotkania z Wąsaczem, za każdym razem, kiedy choćby spojrzę na Młodego Gościa, on zostaje dokądś zabrany. Podczas posiłków Chuda dostaje napadów zachowań pasywno-agresywnych. „Z tego miejsca będziesz mieć piękny widok na ogród, Anno”, mówi, jeśli usiądę obok Luke’a. „To może sama tam siądziesz?”, odmawiam grzecznie i zwykle mnie nie zmusza, ale to małe zwycięstwo. Nie możemy spędzać czasu sami. Wieczorami po korytarzu krążą pielęgniarki, co ogranicza nasze spotkania. Kiedy jest ta miła pielęgniarka – Blondi – na kilka minut odwraca wzrok, zanim odprowadzi nas do naszych pokoi. Przy innych nie mam nawet szans wychylić
się zza drzwi. Oczywiście rozmawiałam na ten temat z Jackiem. Nie pamiętam szczegółów, ale przypominam sobie, że krzyczałam, aż zagroził mi, że każe mi podać środki uspokajające. Jack pracował w sądzie jako osoba, która oskarża, ale jeszcze do niedawna byłam w stanie wygrać z nim każdą kłótnię. Teraz już nie. Był szybki – naprawdę szybki – i miał gotową odpowiedź, zanim jeszcze zdążyłam zadać pytanie. Wiedział też, jak grać na emocjach. Nie tylko na mnie krzyczał – nie, to by sprawiło, że zbyt łatwo byłoby go nienawidzić – ten skurwysyn płakał. Rzęsistymi łzami. Powiedział, że to go zabija. – Bardzo ciekawe – odparłam. – Bo ta choroba pamięci zabija mnie. Po raz pierwszy w życiu chciałabym, żeby się pospieszyła i byłoby po wszystkim.
32 Dziesięć miesięcy wcześniej… Co jest smutniejsze od tego, że minęła wieczność, odkąd tknęłam choćby palcem Młodego Gościa? Wkrótce nie będę go znać. Stałoby się tak nawet bez projektu Widzimy Was Przez Cały Czas, ale w świetle projektu Widzimy Was Przez Cały Czas… cóż, nawet różowa pastylka mocy nie jest w stanie sprawić, że poczuję się w tej kwestii lepiej. Ale czas płynie wolniej niż wcześniej. Od czasu do czasu myślę o tym oknie na najwyższym piętrze. O tym, jak mogłabym wszystko tak po prostu zakończyć. A potem widzę go w salonie albo na trawniku i postanawiam, że nie dziś. Dziś tego nie zrobię. Leżę płasko na mojej ławce do spania, na której spędziłam cały dzień. Ile bym dała, żeby napić się wody! Zwymiotowałam dziś rano i nadal czuję ten paskudny smak w ustach. Jestem też głodna, ale za każdym razem, kiedy myślę o tym, co chciałabym zjeść, mam wrażenie, że znów będzie mi niedobrze. Więc zostaję tam, gdzie jestem. Kiedy do środka wchodzi Chuda, rzucam jej puste spojrzenie, po czym znów spoglądam na ścianę. Pewnie po raz kolejny będzie mi przypominać o świeżym powietrzu. Pieprzyć świeże powietrze. – Idziesz? – pyta. – Zaraz się zaczyna. – Co? – Ślub. – Głos Chudej jest przesadnie cierpliwy, czym daje mi jasno do zrozumienia, że już mi o tym mówiła, może nawet bardzo niedawno temu. – Ślub wnuczki Berta. W ogrodzie. Spogląda na mnie i marszczy czoło. – Gdzie są twoje ubrania, Anno? – A twoje? – pytam, choć to głupie, bo jej ubrania, co dość oczywiste, są na jej ciele. Moje nie. Siedzę tu w jakimś ubraniu na górę i w spodniach do spania. – Zresztą, i tak miałam się za chwilę ubrać – mówię. Przynajmniej ta część jest prawdziwa. Miałam się ubrać już jakiś czas temu. Ale kiedy nie mogłam znaleźć swoich ciuchów, straciłam zainteresowanie i zaczęłam gapić się w ścianę. – Ktoś schował moje ubrania – mówię jej, czując nowy przypływ frustracji. – Albo je ukradł. To byłaś ty, prawda? Suka. – Twoje ubrania są tutaj, Anno, w twojej szafie. Może ci pomogę?
Otwiera drzwi i, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, są! Wkurza mnie to. Nienawidzę, kiedy Chuda ma rację. Wyciąga długą bluzkę bez rękawów. – Może to? Będzie pasować na ślub. Spoglądam na rzecz, którą wyjęła. – Na dworze jest ciepło? Podaje mi jeszcze coś, z długimi rękawami i rozpinane z przodu. – W tym kardiganie nie zmarzniesz. Trzeba jej jednak przyznać, że ubiera mnie zaskakująco sprawnie. Nawet czesze mi włosy i spina je z tyłu, a potem mówi mi, że ładnie wyglądam. Wkurza mnie, że udaje taką miłą po tym, jak schowała mi ubrania. Ale to też bardzo wygodne, nie musieć się samej ubierać, więc chyba jesteśmy kwita. Za moimi drzwiami, w długim wąskim pokoju, widzę go. Chuda też go widzi, bo bierze mnie za łokieć i zaczyna ciągnąć do tylnego wyjścia. Kiedy go mijam, wierzchy naszych dłoni się dotykają i na chwilę zamykam oczy. Kiedy znów je otwieram, już go nie ma. Na zewnątrz wszystko wygląda tak, jakby zrzygała się tam wróżka. Wszędzie leżą porozrzucane białe liście kwiatów: na trawie, na krzesłach, zielone wygięte coś z przodu. Krzesła są po środku oddzielone różowym dywanem, który także jest obsypany – a jakże – białymi liśćmi kwiatów. Skądś gra muzyka. Poznaję tę piosenkę, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zaczynam się zastanawiać, o co chodzi, kiedy ktoś tłumaczy mi, że odbędzie się tu ślub. Wnuczki Łysiny. Wszyscy mieszkańcy siedzą z boku ogrodu razem z personelem. Latynoska pani od gotowania siada obok mnie. Ma wielki, okrągły brzuch i kładzie na nim rękę. W drugiej dłoni trzyma kanapkę, która pachnie kiszonymi ogórkami i serem. Robię się przez to głodna. Wszyscy wydają z siebie „ochy” i „achy”, ale ja nie jestem znów taka zachwycona. Na swój ślub z Aidenem byłam ubrana w takie krótkie czarne coś i czerwone buty z czubkiem, ale podejrzewam, że większość kobiet marzy o tym, na co teraz patrzę. Łysina prowadzi pannę młodą do ołtarza, wspierając się na ramce z kółkami, za co otrzymuje owacje na stojąco. Przyznam, że biorąc pod uwagę płatki kwiatów, uznałam pannę młodą za dziewczynę w stylu „królewski ślub Barbie”, ale kiedy widzę ją, jak idzie do ołtarza ze swoim niedołężnym dziadkiem, odzyskuje odrobinę mojego szacunku. Dopiero kiedy para składa sobie przysięgę, zdaję sobie sprawę, że jest przy mnie Młody Gość. Głowę ma spuszczoną, dzięki czemu słońce nie świeci mi w twarz. I zdecydowanie nadal go znam. Jak na razie. – Proszę, proszę – mówię, zastanawiając się, dlaczego nikt go jeszcze nie przegonił. – Chudej ktoś chyba zrobił dobrze. Oboje spoglądamy na nią, siedzącą na końcu ławki, ocierającą łzy z oczu. Bez dwóch zdań myślami była zupełnie gdzie indziej.
On bierze mnie za rękę. Siedzimy tak przez całą ceremonię, podczas gdy wokół nas gra muzyka – na złożonym papierowym ustrojstwie napisali, że ta melodia to Kanon Pachelbela. I już po chwili wyobrażam sobie nasz ślub. Jaki mógłby być. Jaki powinien być, gdyby nie ta głupia choroba mózgu. Ale z drugiej strony, gdyby nie głupia choroba mózgu, nigdy byśmy się nie poznali. Kiedy goście weselni idą na przyjęcie, latynoska pani od gotowania przynosi nam chleb z różnymi rodzajami nadzienia i wodę z bąbelkami. Jemy i pijemy na zewnątrz. Nawet Chuda i ta druga – Gruba? – jedzą tu z nami. Nikt nic nie mówi – jakby ktoś rzucił na nas zaklęcie. Może fakt, że byliśmy świadkami tego, jak ktoś rozpoczyna swoje nowe życie, sprawił, że zaczęliśmy się zastanawiać nad naszymi, które chyliły się ku końcowi. Tej nocy, kiedy wyciągam rękę pod cienkim kocem, on tam jest. Skąd, nie mam pojęcia. Po krótkim trzymaniu się za ręce podczas lunchu Gruba i Chuda nie zostawiły nas samych. Za każdym razem, kiedy tylko na mnie spojrzał, któraś stawała przede mną i proponowała grę (w scrabble, cokolwiek to jest). Ale dziś na nocnej zmianie jest Blondi. Pewnie przymknęła na niego oko. Na wpół leży, a na wpół siedzi na ławce do spania i patrzy na mnie. – Ch-chciałbym, żeby to był początek – mówi. – Jak dla p… p…pary, która się po… pobrała. W świetle księżyca widzę łzy w jego oczach. Po raz pierwszy słyszę jego głos… od nie pamiętam jak dawna. – Też o tym myślałam. Wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby nasze życie. Mielibyśmy dom, nasz własny dom bez… ludzi do pomocy. – Podpieram się na łokciu. – Chatkę z wolnym pokojem, który nazywalibyśmy domowym biurem, ale tak naprawdę wiedzielibyśmy, że to pokój dla dziecka. Udawałbyś, że pomysł dziecka cię przeraża, podczas gdy tak naprawdę nie mógłbyś się doczekać. Uśmiecha się. Z oka spływa mu pojedyncza łza. – Nie pojechalibyśmy na żadne poweselne wakacje, bo bylibyśmy biedni jak myszy kościelne, ale zaskoczyłby mnie lotem balonem nad miastem. – Ja… nie… wysokości. – Co sprawia, że to jeszcze bardziej urocze – mówię i zaczyna mi się podobać ta fantazja. – Mielibyśmy kota – mówię, a Luke wydyma usta. – Któremu nadalibyśmy na imię Pies. Po jakimś czasie od naszego ślubu przestałabym brać te lekarstwa, przez które nie ma się dzieci, myśląc, że mogą minąć miesiące albo nawet lata, zanim nam się uda, a potem dowiedzielibyśmy się, że już miesiąc później zrobiliśmy sobie dziecko. To będzie chłopiec i damy mu na imię… Podnosi dłoń i zatrzymuje mnie wpół zdania. – Tylko… jedno dziecko?
– Mam prawie czterdzieści lat. Nikłe szanse, że urodzę armię maluchów. – To… – Milknie. Mówienie robi się dla niego coraz trudniejsze. – Dziewczynka. Przewracam oczami, mimo że uważam, że to cudowne, że fantazjuje ze mną. – Dobrze. Niech będzie dziewczynka. Ma twoje oczy… – I twoje… – Marszczy czoło, po czym bierze w palce kosmyk moich włosów i ciągnie za niego. – Loki – mówię. – Których nie znosi! Uśmiecha się, a na jego twarzy pojawia się dołeczek. On się śmieje. I widzę to: on i ja, i nasza córeczka. A najzabawniejsze jest, że kiedy obejmuję się za brzuch, czuję mały balonik.
33 EVE Może na próżno, ale w wieczór, kiedy zostawiłam Annę i Luke’a samych w pokoju, pozwalam sobie mieć nadzieję. Może wszystko jakoś się ułoży? Może Anna i Luke zasną sobie w ramionach i uda mi się wszystko naprawić, zanim ktokolwiek zauważy? Może wyświadczyłam im przysługę, pozwalając im spędzić razem całą noc – prawdopodobnie to ostatnia, jaka ich czeka. Przyjeżdżam tak wcześnie, jak tylko mogę. Drzwi do wszystkich pokoi rezydentów są zamknięte. Panuje cisza. Dobry znak. Cicho pukam do pokoju Luke’a i szybko wchodzę do środka. Serce mi zamiera. Pusto. Pokój Anny też jest pusty. Rozglądam się za nimi po pomieszczeniach, ale nigdzie ich nie ma. W końcu idę do pokoju pielęgniarek. Kiedy wchodzę do środka, Rosie podnosi głowę. Anna i Luke siedzą koło niej na fotelach. – Dzień dobry, Eve – mówi. – Może z nami usiądziesz i wyjaśnisz mi, co się dzieje? Mogło być gorzej, myślę sobie. Mógł mnie przyłapać Eric, nie Rosie. Ale z drugiej strony Rosie jest teraz oprócz Anny jedną z niewielu przyjaciółek, jakie mam, i nie jest mi dobrze z tym, że ją zdradziłam. – Ile to już trwa? – pyta, kiedy Anna i Luke wracają do swoich pokoi, a my jesteśmy z powrotem na korytarzu. – Kilka tygodni. – Kilka tygodni? – Rosie przykłada dłoń do skroni i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. – Czyś ty zwariowała? Zdajesz sobie sprawę, że mogą cię za to wywalić? – Tylko jeśli powiesz Ericowi. Przestaje chodzić. – Mówisz poważnie? – Wiem, że powinnaś mu powiedzieć, ale mam nadzieję, że tego nie zrobisz. Rosie nie może w to uwierzyć. – A dlaczego miałabym tego nie robić? – Bo Anna i Luke powinni móc być razem. I dobrze o tym wiesz. W jej oczach pojawia się błysk. Podejmuję ryzyko, mówiąc coś takiego. Nie mam pewności, czy rzeczywiście tak uważa, ale mam dość silne przeczucie. – A co tak dokładnie robiłaś przez ostatnie tygodnie? – pyta. – Szłaś do pokoju Anny co wieczór, wyciągałaś ją z łóżka i wiozłaś do pokoju Luke’a? W tych słowach brzmi to jak szaleństwo. – Mniej więcej.
– A potem? – Zostawiałam ją tam na kilka minut i wiozłam z powrotem. Ale wczoraj wieczorem mi przeszkodziłaś, więc nie mogłam jej zabrać. – Czyli zwykle nie zostawiasz ich razem na całą noc. – Nie. Rosie wydaje się czuć ulgę, że to słyszy. Zastanawia się przez chwilę. – I… uważasz, że są szczęśliwsi, kiedy się widują? – Zdecydowanie. – Zaczyna we mnie kiełkować nadzieja. – I w ciągu dnia są dużo spokojniejsi… – Wyjaśnijmy sobie jedno, Eve, nie powinnaś była tego robić. Wzięłaś te sprawy w swoje ręce i mogło to mieć dla wszystkich katastrofalne konsekwencje. – Ale jakie konsekwencje? – pytam. – Nie mów mi o tej całej wspólnej zgodzie, bo tego nie kupuję. Nie ma wątpliwości, że zarówno Anna, jak i Luke by się na to nie zgodzili! A nawet… – Też uważam, że by się nie zgodzili – mówi cicho Rosie. Mam już gotową ripostę, ale nagle milknę. – Naprawdę? Kiwa głową. – Ale Eve, jeśli będziemy to nadal robić, to po mojemu. Mrugam powiekami. – To znaczy…? Na ustach Rosie pojawia się mały uśmiech. – Tak, zrobimy to, ale tym razem jak trzeba. Od tego wieczoru obowiązują reguły Rosie. Co wieczór Rosie zamyka drzwi do pokoi Anny i Luke’a i jakieś pięć minut później ja je otwieram. To kwestia znaczenia wypowiedzi, ale Rosie czuje się lepiej, kiedy może powiedzieć Erikowi, że zamknęła drzwi, gdyby zapytał ją wprost. Wtedy, kiedy wszyscy już śpią, Rosie wchodzi do środka i zaprowadza jedno do drugiego. Pozwala im na wizytę, ale trzyma drzwi otwarte i co chwilę do nich zagląda. Powiedziała, że ta część nie podlega negocjacjom, i choć nie do końca rozumiałam, pomyślałam, że niech jej będzie. Anna i Luke są razem. Dotrzymuję obietnicy. Dziś idę korytarzem, pchając przed sobą wózek do sprzątania, kiedy wpadam na Angusa. – Hej – mówię. – Hej. – Masz ziemię na twarzy – Wyciągam rękę i wycieram mu policzek. Wtedy szybko ją cofam. – Już? – pyta. – Przepraszam. Widać po mnie, że jestem matką małego dziecka. Śmieje się, a mnie ogarnia fala czystego pożądania.
– Propozycja wspólnej kolacji jest nadal aktualna? – pytam nagle. Może to przez ten śmiech, a może przez to, że odnowienie więzi pomiędzy Anną i Luke’iem odnowiło moją wiarę w miłość, ale słowa same mi się wymykają. – Jasne – mówi zaskoczony. – Oczywiście. Ale co z Clem? – Clem chce, żebym była szczęśliwa. A życie jest… no cóż, dość krótkie. Prawda? Widzę błysk w oczach Angusa. – To się zgadza. – No to może w czwartek wieczorem? – pytam. – Pasuje mi – odpowiada i wkłada mi kwiatek za ucho. Muszę pamiętać, żeby podziękować Annie. O piętnastej wjeżdżam wózkiem do pokoju Clary i Lauriego. Po śniadaniu powinnam ścielić łóżka wszystkich rezydentów, ale na tym etapie to raczej cel niż rzeczywistość. A przy innych wydarzeniach to spadło jeszcze niżej na mojej liście priorytetów. Zaczynam od łazienki, żeby mieć ją już z głowy. Nie znoszę łazienek. Zapachy, zacieki, smugi. Spryskuję kabinę prysznica, wycieram umywalkę. Nalewam nieco wybielacza do toalety i czekam kilka minut, po czym spuszczam wodę. Wieszam ładnie złożone ręczniki. Podłoga wygląda na dość czystą, więc daję jej spokój. Na koniec zabieram brudne ręczniki i odnoszę je do kosza na pranie. Zgodnie z obowiązującymi przepisami każdy z rezydentów musi mieć oddzielny pokój, ale ponieważ Clara i Laurie są małżeństwem, jedną sypialnię przerobili na salon, gdzie mają sofę, telewizor i toaletkę. Kiedy wychodzę z łazienki, Clara siedzi przy toaletce i ogląda zdjęcia rozłożone na blacie. – To tylko ja – mówię. – Mam dokończyć sprzątanie czy wrócić później? Clara zerka przez ramię. – Proszę bardzo, złotko, mną się nie przejmuj. – Podnosi zdjęcie w ramce, spogląda na nie i znów odkłada. Wycieram stoliki, odkurzam, ścielę łóżko. Następnie wyciągam miotełkę do kurzu. – Mogę zebrać kurz? – Oczywiście. Podnoszę zdjęcie w ciężkiej srebrnej ramie, aby pod nią odkurzyć. Zerkam na nie, gdy odkładam je na miejsce. – To ty i Laurie? – W dzień naszego ślubu. – Posyła mi uśmiech. – Jesteśmy małżeństwem od sześćdziesięciu jeden lat. – Wow. To wspaniałe osiągnięcie. To naprawdę jest osiągnięcie. Zawsze tak uważałam. Wszystkie małżeństwa, nawet te dobre, wymagają dużo pracy, wielu kompromisów. Myślę, że to świadczy o człowieku, jeśli przeżyje całe życie z jedną osobą. I wtedy, jak to się często zdarza, myślę o Richardzie. – Przepraszam – mówi Clara. – Nie powinnam o tym opowiadać. No wiesz, ze
względu na twojego męża. – Nie szkodzi. Lubię słuchać o szczęśliwych zakończeniach. Nawet jeśli mnie takie nie czeka. – Och, złotko – wzdycha. – W zakończeniach nie ma nic szczęśliwego. Odkładam zdjęcie. Clara wydaje się jakaś nieswoja. W jednej dłoni trzyma sznur pereł i przekłada każdą przez palce. Zauważam, że wygląda okropnie – jest jakaś napuchnięta i zmizerowana jednocześnie. Makijaż ma za ciemny do swojej cery, a różowa szminka zebrała się w zmarszczkach wokół ust. – Nic ci nie jest, Claro? – pytam. – Oczywiście, że nie, złotko – mówi. – To tylko… ból głowy i tyle. – Mam iść po Lauriego? Clara macha dłonią, odrzucając ten pomysł, i dobiega mnie jej zapach: lawenda i talk. – Masz siostry, Eve? – pyta. – Ja? – pytam zaskoczona. – Nie. Ani braci ani sióstr. – Szczęściara. – Szczęściara? – Śmieję się. – Wiesz, jak to jest, kiedy codziennie, przez dwadzieścia lat jesz obiad pod czujnym okiem dwojga rodziców, którzy nie mają nic lepszego do roboty, tylko rozmawiać, i to szczegółowo, na temat tego, jak ci minął dzień? I nikt nie przerywa, nikt nie dostał pały na klasówce z matmy, żeby odwrócić ich uwagę. Jesteś tylko ty. Koszmar. Ile ja bym dała za siostrę! Po tym, jak Clara się uśmiecha, widzę, że ją przekonałam. Ale po chwili mówi: – Siostry nie są zawsze takie, jak to wygląda w telewizji, Eve, nie ma przytulania, zdradzania sobie sekretów i wymieniania się ubraniami. Czasem siostry potrafią być zdradliwe. Wracam myślami do dnia, kiedy Laurie powiedział, że siostra Clary przyjedzie z wizytą. – Zastanawiałaś się kiedyś, czy całe twoje życie nie było przypadkiem kłamstwem? – pyta Clara. – Tak – odpowiadam. Spogląda na mnie i kiwa głową. – No tak, pewnie się zastanawiałaś. Dzwoni moja komórka i ukradkowo zerkam na wyświetlacz, gotowa go wyciszyć. Ale wtedy zauważam, że to numer ze szkoły Clem. – Przepraszam, Claro, muszę odebrać. – Oczywiście, złotko, nie krępuj się. Wciskam guzik. – Halo? – Dzień dobry, pani Bennett, tu Kathy Donnelly ze szkoły Clementine. Obawiam się, że mamy pewien problem.
34 CLEMENTINE – Clementine, tu pani Weber. Możesz otworzyć drzwi, skarbie? Spuszczam deskę i siadam. Poczekam tu, aż wszyscy sobie pójdą, a potem wyjdę. Do tego czasu przyjedzie mama i zabierze mnie do domu, i powiem jej, że już nigdy przenigdy nie chcę iść do szkoły. – To tylko ja – mówi pani Weber. – Inne dzieci wróciły do klasy. Może wyjdziesz i opowiesz mi, co się stało? – Nie chcę. – Clementine, coś musiało się wydarzyć, skoro się tu zamknęłaś. Chcę ci pomóc, ale musisz ze mną porozmawiać. Czy ktoś powiedział ci coś, co cię rozgniewało? – Tak. – Bardzo mi przykro. Możesz mi powiedzieć, co takiego? Twój tatuś był złym człowiekiem. Wszyscy nienawidzili twojego tatusia. – Kłamstwa. – Jakie kłamstwa? Na drzwiach ubikacji znajduje się napis: Jenny i Katie tu było. Ella śmierdzi ŁADNIE PACHNIE Nagle mam ochotę coś napisać. „Miranda śmierdzi”. A może „Miranda to kłamczucha”. Ale nie mam długopisu. – Clem? – Kolejny głos. I to nie pani Weber. Natychmiast zbiera mi się na płacz. – Mama? – Tak, to ja. Twojej mamy też wszyscy nienawidzą. Szybko otwieram drzwi i biegnę, żeby zderzyć się z brzuchem mamy. – Co się stało? – pyta mama, przytulając moją głowę. – Co się stało? – Jeszcze nie udało mi się tego ustalić – mówi jej pani Weber. – Coś przydarzyło się w porze lunchu. Clem nie wróciła do klasy i znalazłam ją tutaj. Próbowałam z nią porozmawiać, ale nie powiedziała mi nic oprócz tego, że ktoś powiedział coś, co ją rozgniewało. Mama odsuwa się i spogląda na mnie. Na jej koszulce jest mokra plama od moich łez.
– Kto ci coś powiedział? – pyta. – Miranda? Za bardzo płaczę, żeby wydobyć z siebie słowa, więc tylko kiwam głową. Mama schyla się przede mną i mówi do mnie szeptem. – Co takiego powiedziała, skarbie? Wiem, jak on umarł. Nie był ani stary, ani chory. – Chcę jechać do domu – mówię. – Możemy jechać do domu? – Naprawdę wolałabym wiedzieć, co się stało – mówi pani Weber. – Wtedy będziemy mogli się tym zająć. Jeśli Miranda rzeczywiście powiedziała coś Clem, to porozmawiam z nią i z jej mamą… Ściskam mamę za rękę. – Proszę, możemy jechać? – Właściwie to pani Donnelly chciała z panią rozmawiać – mówi pani Weber do mamy. – Twierdzi, że to coś ważnego. Mama robi się blada. – Proszę! – krzyczę. Mama spogląda na panią Weber. W końcu pani Weber kiwa głową. – Proszę jej przekazać, że zadzwonię – mówi mama. Pani Weber przynosi mój plecak i wychodzi z nami na parking. Przy samochodzie mamy kuca i mnie przytula. – Coś na to poradzimy, Clementine. Jest mi bardzo przykro, że ktoś cię zdenerwował. Pójdę teraz do naszej sali i porozmawiam ze wszystkimi o tym, że nie powinno się mówić innym dzieciom rzeczy, które mogą im zrobić przykrość. – Nawet jeśli są prawdziwe? – pyta cicho mama. Pani Weber i ja podnosimy głowy, ale nie sądzę, żeby mama mówiła do mnie. Ani do pani Weber. Tak, jakby mówiła w próżnię. Po drodze do domu mama dzwoni do Erica i mówi mu, że nie wróci dziś do Rosalind House. Mówi, że bardzo jej przykro, ale to nagła sytuacja rodzinna. Chcę jej powiedzieć, że to mi nie przeszkadza, że lubię być w Rosalind House, ale wtedy oświadcza: – Zabieram swoją córkę do domu i koniec. – I odkłada słuchawkę. W domu mama robi nam domowy makaron z żółtym serem i pozwala mi jeść na kanapie. – Wiem, że nie chcesz o tym rozmawiać – mówi, kiedy siada obok mnie. – Ale bardzo chciałabym wiedzieć, co powiedziała ci Miranda. – Nie chcę ci powiedzieć. – Okej – mówi. – A może jest coś, o co ty chcesz mnie zapytać? Wbijam widelec w makaron. – Czy tatuś był złym człowiekiem? Nie patrzę na nią. Mama nic nie mówi przez kilka sekund, a ja jednak na nią patrzę. – Tata zrobił kilka złych rzeczy – mówi w końcu.
– Jakich rzeczy? – pytam. – Wziął pieniądze innych ludzi i się do tego nie przyznał. – Aha. Chcę opuścić głowę, ale mama podnosi mój podbródek i patrzy mi w oczy. – To właśnie powiedziała Miranda? Że tatuś był złym człowiekiem? – I… inne rzeczy. Grzebię w makaronie i nic nie mówię. – Nie chcesz mi powiedzieć? – pyta mama, a ja kiwam głową. – Okej, nie musisz mi teraz mówić. Ale później, kiedy sobie to przemyślisz, to może wtedy mi powiesz? Przełykam ślinę. – No, może. Nie mam ochoty więcej jeść, więc oglądamy z mamą telewizję. Ale nie mogę się skupić. Myślę o tym, co powiedziała mama. Tata zrobił złe rzeczy. Później, kiedy leżymy w łóżku, nadal o tym myślę. Mama szybko zasypia i przez chwilę się jej przyglądam. Ma zamknięte oczy i otwarte usta. – Mamo? – Nie reaguje, więc szturcham ją w ramię. – Mamo? Gwałtownie otwiera oczy i siada. – Co się dzieje? Nic ci nie jest? – Miranda powiedziała, że tatuś się zabił. Mama mruga, po czym jej oczy robią się duże i smutne. Siada prosto. – To prawda? – pytam. – Zabił się? – Czekam na odpowiedź, czując, jak wali mi serce. Mama próbuje mnie przytulić, ale się odsuwam. Muszę widzieć jej twarz. W końcu odpowiada: – Tak, Clem. Zabił się. – Oczy ma szkliste. Znów wyciąga do mnie ręce, ale odsuwam się jeszcze dalej. Zabił się. Tatuś się zabił. Tatuś był złym człowiekiem. Chowam się pod kołdrą i długo płaczę.
35 W gabinecie doktor Felder jest gorąco – tak bardzo, że mam ochotę wrócić na deszcz i pluchę na dworze. Na zewnątrz ludzie krzywią twarze, zmagając się z wiatrem. Mama czeka w pokoju na zewnątrz. I tak miałam umówioną wizytę u doktor Felder, ale trochę ją przesunęłyśmy, bo dużo wczoraj płakałam. Wczoraj w nocy wydawało mi się, że mogę nigdy nie przestać. Ale dziś rano po prostu przestałam, jak gdyby skończyły mi się łzy. Doktor Felder jest terapeutką. Ma nastroszone czarne włosy i okulary w czerwonych oprawkach, które zwisają z łańcuszka na jej szyi. Paznokcie ma pomalowane na czerwono i nosi dużo srebrnych pierścionków na palcach. Ma też dużo zabawek. Wielki domek dla lalek, w którym jest mnóstwo pokoi, i dużo lalek, które do niego pasują. Siada na worku obok mnie z dłońmi na kolanach. – Jak się dziś czujesz? – pyta. – W porządku. – Chciałabyś się czymś pobawić? – Nie. – To może tylko sobie porozmawiamy? Rysuję linię palcem w puszystym dywanie i nic nie mówię. – Czy jest coś, o czym chciałabyś porozmawiać, Clementine? Tęsknię za tobą całymi dniami. I za tym, jak bawiliśmy się moimi zabawkami. – Nie. – Czasem nie jest łatwo rozmawiać – mówi. – Zwłaszcza o rzeczach, które bolą. Ale to ważne, aby mówić o różnych rzeczach, bo inaczej one grzęzną w nas w środku. Znasz to uczucie, jakie ludzie czują w brzuchu, kiedy jest im smutno albo się czymś martwią? To może przypominać motyle albo zaciśniętą pięść, a nawet sprawić, że zrobi ci się niedobrze. Znam uczucie, o którym mówi. Czuję się tak, kiedy w pobliżu jest Miranda. – Tak się właśnie dzieje, kiedy tłumisz w środku uczucia – mówi. – Jeśli rozmawiasz o rzeczach, które cię martwią, czasem to uczucie przestaje być takie złe. A czasem może nawet całkiem minąć. – Mój tatuś się zabił – mówię. – Bardzo mi przykro – odpowiada. – Tęsknisz za tatą? Wzruszam ramionami. – Kiedyś tęskniłam. Teraz nie wiem. – Czasem, kiedy nagle się kogoś traci, najtrudniejsze robi się to, że nie można tej osobie powiedzieć rzeczy, które chcesz jej powiedzieć. – Spogląda na mnie. – Co powiedziałabyś tacie, gdyby tu teraz był?
– Powiedziałabym mu, że jestem na niego bardzo zła. – Spoglądam na twarz doktor Felder, na jej śmieszne okulary i sterczące włosy, i zastanawiam się, co o tym sądzi. Ale wychodzi na to, że chyba nic. – A o co jesteś zła? – Że nas zostawił. – To zrozumiałe. – Doktor Felder przez chwilę nic nie mówi. – I jestem zła o to, że był złym człowiekiem. – Tak? – Doktor Felder unosi brwi. – Dlaczego był złym człowiekiem? – Robił złe rzeczy. Z pieniędzmi innych ludzi. Kiwa głową. – Pewnie jest ci trudno słuchać, że twój tata zrobił coś złego. – Tak – odpowiadam. – Myślałam, że jest dobrym tatą. Myślałam, że jest najlepszym tatą na świecie. Nagle wracają łzy. Doktor Fedler podaje mi pudełko chusteczek ze swojego biurka. Biorę jedną. – Jest jeszcze coś, co chciałabyś powiedzieć tacie, Clementine? Myślę o pewnym wieczorze niedługo przed jego śmiercią, kiedy mama gdzieś wyszła. Tata i ja zjedliśmy pizzę, a potem tata dał mi się umalować różową szminką i wpiąć sobie spinki we włosy. Kiedy przyszła pora na spanie, obiecał, że poczeka ze szminką, aż mama wróci do domu, żeby mogła zobaczyć. Rano powiedział, że naprawdę tak zrobił, a mama powiedziała, że wyglądał bardzo ładnie. To było śmieszne. Teraz zastanawiam się, czy mówił prawdę. – Nie – odpowiadam. – Nic więcej.
36 EVE Tego wieczoru siedzę na sofie z wielkim kieliszkiem białego wina w dłoni i ćwiczę. Cześć, Angus Witaj w moim domu. Proszę, wejdź. Ma to brzmieć zmysłowo, ale zamiast tego brzmi śmiesznie. Ostatnią godzinę spędziłam na zastanawianiu się, czy mimo wszystko nie odwołać tej randki. Ale za każdym razem, kiedy podnoszę słuchawkę, słyszę głos Anny. I odkładam telefon. Punkt dziewiętnasta trzydzieści znów podnoszę słuchawkę. To dość późno na odwołanie, ale udam, że jestem chora albo coś. Ale zanim zdołam wybrać numer Angusa, telefon zaczyna dzwonić. Serce podskakuje mi do gardła. Otrzymałam dziś dwie wiadomości na sekretarce, jedną zaledwie godzinę temu, od pani Donnelly, ze szkoły Clem. Powiedziała jedynie, żeby do niej oddzwonić, ale jej głos był stanowczy – jak u zdeterminowanego komornika. Pewnie coś wie. Wyobrażam ją sobie za biurkiem z grubymi okularami na nosie, jak zakreśla nasz adres czerwonym długopisem, i mam ochotę zwinąć się w kłębek i rozpłakać. Ale kiedy zerkam na telefon, widzę numer matki. Z ulgą oddycham. – Clem? – mówię. – Cześć, mamo. – Dobrze się bawisz u babci i dziadka? – Tak – chichocze. – Dziadek powtarza ciągle, że nie ma łaskotek, ale to nieprawda. W tle słyszę, jak tata upiera się, że nie ma żadnych łaskotek. Potem następuje jego głośny (i bez wątpienia sztuczny) śmiech i prawdziwy śmiech Clem. Robi mi się lżej na sercu. – Clem? – Tak? W pokoju nagle rozlega się trzeszczący dźwięk, jak szum radia przy zmianie stacji. Domofon. – Co to? – pyta Clem. – Pewnie dostawa – mówię szybko. – Tak czy inaczej, babcia przywiezie cię jutro wcześnie, więc odprowadzę cię do szkoły. Okej? – Okej. Uff. Spodziewałam się protestów na słowo „szkoła”. Ale Clem chyba jest w dobrym nastroju.
– Okej. Kolorowych snów, skarbie. – Dzięki. Pa, mamo. Czując, jak bije mi serce, wpuszczam Angusa do środka. Potem zerkam w lustro. Żałuję, że nie założyłam dżinsów i czarnego swetra zamiast czerwonej zakładanej sukienki z głębokim dekoltem, ale jest już za późno. Otwieram drzwi; stoi za nimi Angus z czerwoną torbą pełną zakupów i małym bukietem różowych róż. – Cześć – mówię. To by było na tyle, jeśli chodzi o zmysłowe powitanie. – Cześć. Uśmiecham się. Stoimy tak przez chwilę. – Mogę wejść? – pyta. – Oj! Jasne. – Śmieję się i otwieram drzwi szerzej. Co jest takiego w Angusie, co sprawia, że na jego widok zachowuję się jak kretynka? – Możesz postawić torby w kuchni, o tam. Raz jeszcze dziękuję, że zrobiłeś zakupy. Angus idzie prosto do kuchni, a ja za nim. – Tam, skąd pochodzę, nie pyta się kobiety, czy można ugotować jej kolację, a potem każe się jej zrobić zakupy. Angus wypakowuje produkty na blat i szybko zdaję sobie sprawę, że z Angusem i jego torbami w kuchni nie mieści się wiele więcej. W tym ja. Przez chwilę stoję tam niezręcznie, aż Angus robi trochę miejsca na blacie i poklepuje go zachęcająco. Waham się. – No dalej. Lubię móc sobie z kimś pogadać, kiedy gotuję. Nadal się waham, aż Angus chwyta mnie w talii i sadza na blacie. Natychmiast wraca do rozpakowywania zakupów, jak gdyby nigdy nic, ale ten delikatny gest sprawia, że przez kilka sekund z trudem czerpię powietrze. Angus zdaje się tego nie zauważać. Przyglądam się, jak wyciąga produkty z torby. Pietruszka. Szpinak. Ziemniaki. Jego dłonie, jak zauważam, są imponująco czyste. Spodziewałam się chyba nieusuwalnych resztek ziemi, ale paznokcie Angusa są czystsze niż moje. – Otworzyć? – Pokazuję na butelkę wina. – Ja to zrobię – mówi, wyciągając z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Zsuwam się z blatu i sięgam po kieliszki. Przez jedną rozkoszną chwilę przodem ciała lekko dotykam jego pleców. – Jak ci minął… – Długi dzień? – mówimy jednocześnie. – Przepraszam – odpowiadamy jednym głosem, a potem: – Najpierw ty. Nie, najpierw ty. Angus napełnia nam kieliszki i upijam wielki łyk wina. A potem następny. W pracy mamy zwykle dość prostą, swobodną relację, ale jeśli zawalimy na stopie towarzyskiej? Jeśli ten wieczór się nie powiedzie, mogę pocałować na do widzenia nasz wygodny zawodowy układ! Patrzę, jak Angus sięga po deskę do krojenia. Ma miły, opanowany wyraz twarzy, ale posiada też nade mną przewagę – posiłek do przygotowania, a także pracę, którą może zająć ręce i głowę, żeby wszystkiego zbytnio
nie analizować. – Ładne mieszkanie – mówi po długiej ciszy. – Tak – odpowiadam, przyglądając się wszechobecnym brązom w wystroju. – Jestem pewna, że brąz znów robi się modny, a ja wyprzedzam trendy. Angus śmieje się pod nosem. – Bardzo mi się podoba kuchnia – mówi, wyciągając kawałek białej ryby z torby chłodniczej i kładąc ją na deskę do krojenia. Śmieję się i po przyjacielsku szturcham go w bok. Łapie mnie za nadgarstek i przez chwilę go przytrzymuje. Przeszywa mnie iskra. – Co gotujesz? – pytam, przerywając naładowaną ciszę. – Labraksa. I ziemniaki. Znów się uśmiecham. Żadnego sosu. Żadnej sałatki ze starożytnych zbóż ani wietnamskich warzyw. Tylko ryba. I ziemniaki. Które jeśli dobrze je przyrządzić, same w sobie stanowią doskonały posiłek. Angus znajduje obieraczkę w szufladzie i odmawia mojej pomocy. W mojej kuchni wydaje się taki pewny siebie, taki rozluźniony. Ręka, którą obiera, jest nieruchoma, a ruch płynny. Ale gdy spoglądam na własne dłonie trzymające kieliszek, zauważam, że delikatnie się trzęsą. Jemy przy małym okrągłym stoliku, a potem przesiadamy się na kanapę. Angus opiera się i przyciąga mnie pod swoje ramię w sposób, który jest równocześnie całkowicie naturalny i absolutnie przerażający. Bez żadnego konkretnego powodu myślę o Annie i Luke’u. Czy spędzali tak kiedyś wieczory. No, może nie dokładnie w ten sposób, ale nie mogę wyobrazić ich sobie razem na kanapie w pokoju dziennym, jak rozmawiają, trzymają się za ręce, cieszą swoim towarzystwem. Zasługują na takie wieczory. – Cóż – mówię, relaksując się przy jego boku. – To było pyszne. – Trochę się denerwowałem – przyznaje. – Nigdy wcześniej nie gotowałem dla szefa kuchni. Chciałem zrobić na tobie wrażenie. – I zrobiłeś – odpowiadam. – Ostatnią osobą, która dla mnie gotowała, była Clem. Przyrządziła dla mnie grzankę i herbatę na dzień matki. – Uśmiecham się. – To było wyjątkowe. – Jak się miewa Clem? – pyta Angus. – Ma się… – Uruchamia mi się standardowa odpowiedź: „daje sobie radę, jest silna”, ale powstrzymuję się. Właściwie to nie mam pojęcia. Różnie bywa. Martwię się o nią. – Świetna z niej dziewczynka, Eve. – Mimo że kazała mi obiecać, że cię nigdy więcej nie pocałuję. – No tak, straszna szkoda – mówi. – Ale lubię ją. Ma charakter i mówi, co myśli. Ale ma też dobre serce, czego nie można powiedzieć o wszystkich siedmiolatkach. Jakiś czas temu, kiedy goście May pojechali, Clem siedziała z nią przez jakiś czas i trzymała ją za rękę.
Uśmiecham się, bo pamiętam to. Później, kiedy zapytałam ją, dlaczego tak zrobiła, powiedziała: „May chyba czuje się samotna, kiedy jej rodzina odjeżdża”. – Jest rzeczywiście wyjątkowa – mówię. Angus uśmiecha się i lekko stuka głową o moją. – Mam pewne wieści. – Tak? – Moja siostra Kelly jest w ciąży. Podrywam się i spoglądam na niego. – Ale mówiłeś, że nie stać ich na in vitro przez… – To nie in vitro. Zaszła w ciążę naturalnie. Jest w dwunastym tygodniu. Miała dziś USG i wszystko wygląda dobrze. Nie mogę w to uwierzyć. Poczucie winy, ulga i radość kłębią się we mnie jednocześnie. – Najdziwniejsze jest to, że korzystali z in vitro siedem razy i nigdy nie mieli szczęścia. A po pięciu miesiącach bez kuracji poczęli dziecko naturalnie! – Słyszałam o takich przypadkach – mówię. – Jak gdyby ciało musiało się rozluźnić i przestać o tym myśleć, żeby to się mogło stać. – A to by się nie stało, gdyby nie stracili pieniędzy. Cisza. – Wiesz, Angus, nie sądzę… – To, co zrobił twój mąż, było złe. Ale wszystko ma swoje dobre i złe konsekwencje. Chyba nie muszę ci tego mówić? Nie musi. Zastanawiałam się nad tym: nad dobrem wynikającym z czegoś złego. Bo w końcu gdybym nie poznała Richarda, nie miałabym Clem. A mimo to… – Nie jestem pewna, czy należy poczytywać Richardowi za zasługę ciążę twojej siostry. – Może i nie – odpowiada Angus. – Ale to przypomina nam, że ludzie leczą rany i żyją dalej. I mogą nawet rozpocząć nowy rozdział życia, który by się nie zdarzył, gdyby nie to, co zrobił Richard. – Tak. Może. – Muszę przyznać… – mówi, chcąc pogładzić mój policzek. – Mam nadzieję, że ty i ja zaczynamy teraz nowy rozdział. I choć nigdy nie życzyłbym Clem tego, co się wydarzyło, to muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że tu dziś z tobą siedzę. – No cóż – odpowiadam. – Ja się nie cieszę. Unosi brew. – Proszę? – Byłabym dużo szczęśliwsza, gdybyśmy leżeli. – Pokazuję nad ramieniem Angusa w stronę sypialni. – O tam. Angus podąża spojrzeniem za moim palcem; po chwili w jego oczach pojawia się błysk. Wstaje i podnosi mnie z kanapy. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
37 ANNA Dziewięć miesięcy wcześniej… – Załóż to – mówi ojciec, podając mi niebieskie ustrojstwo na nogi. Ma zaróżowione policzki i wtedy zdaję sobie sprawę, że jestem naga, pomijając białe prześcieradło. Sięga do mojej szafy i wyjmuje parę ciuchów. – I to. Będę w jadalni. Nie ruszam się. Dobrze mi tam, gdzie jestem. – Po co tam idziesz? – pytam. – Na lunch. – Nie mówi „pamiętasz?”, ale po tym, jak na mnie patrzy, domyślam się, że pewnie mówił to już wcześniej. – Kucharka zrobiła tostadę czy enchiladę, czy coś tam innego. – Ona robi tylko tostadę, enchiladę czy coś tam innego. Chętnie zjadłabym wielkiego, soczystego cheeseburgera z frytkami. Tata się uśmiecha. – Zajmę ci miejsce. Wychodzi, a ja patrzę na rzeczy na swoich kolanach. Z dziwnym, niemal pełnym racjonalizmem zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co z nimi zrobić. To coś niebieskiego jest na nogi – przynajmniej tyle wiem. Ale tam są trzy dziury: dwie małe i jedna duża, oraz coś długiego ze srebrnymi ząbkami i wielkie srebrne kółko. Wszędzie są kieszonki i szwy. Co ja mam z tym wszystkim zrobić? Odchylam się i opieram głowę o tył tego czegoś do siedzenia. Bez problemu mogłabym tu zasnąć na kilka godzin. Czy naprawdę jest dopiero środek dnia? Światło na zewnątrz, rozmyte i zamglone, sugeruje, że tak. Tak samo ssanie w moim brzuchu. Ostatnio zrobił się nieco wystający. Tyle się ostatnio we mnie zmieniło, że nic dziwnego, że się nie poznaję. W końcu wstaję i wtedy zaczyna mnie mrowić po lewej stronie. Przebiegam myślami przez możliwości. Ciarki? Zawał? Ścierpnięta noga? Lekceważę te myśli. Nie ma co panikować. Mam chorobę mózgu. Jakie są szanse, że ten błyszczący strzał z nieba trafi mnie dwa razy? Opieram się, zmęczona, ale gnębi mnie straszne poczucie – poczucie, że powinnam być gdzie indziej. Ale z drugiej strony – mieszkam w domu dla starych ludzi. Gdzie niby miałabym być? Zamykam oczy i zasypiam. – Anno. Kiedy je otwieram, stoi nade mną ojciec. Na autopilocie przecieram powieki
i rozciągam się. Zabawne, co robi dla mnie mój mózg. Zarządza rozciąganie bez żadnych próśb, ale kiedy rozpaczliwie próbuję przywołać pewne informacje, nie reaguje. – Lunch. – Dziwne, po głosie wydaje się poirytowany. Musi być naprawdę głodny. – Aha. Dobrze. Umieram z głodu. – Kiedy wstaję, z moich kolan spada sterta ubrań, a ja zdaję sobie sprawę, że mam na sobie tylko białe prześcieradłowe coś. Ręcznik, o, właśnie! – Lepiej się ubiorę. Idź pierwszy, spotkamy się na miejscu. Na jego policzkach pojawia się różowy odcień, który po chwili równie szybko blednie. Ojciec wygląda na niespodziewanie, niemożliwie nieszczęśliwego. – W porządku – mówi. – Zaczekam. Na stoliku obok mojej ławki do spania mam sporą kolekcję rzeczy. Płatki kwiatów. Kamyki. Filmy, których nigdy nie obejrzę. Książkę, którą zostawił tata przy ostatniej wizycie – może ją sobie schowam, zanim wróci. Na pamiątkę. Może napiszę w swoim pamiętniku, żeby powiedzieć Jackowi. Ukradłam tacie książkę. I co mi zrobi? Mam chorobę mózgu. Jakaś kropla spływa mi po czole. Ale tu duszno. Gorąco jak w piekle. Podnoszę się z ławki do spania. Gdzieś tu musi być maszyna do chłodu! Albo kręciołek, który rozdmuchuje powietrze. Podchodzę do dziury w ścianie i wkładam w nią twarz, ale nie ma wiatru. Nie ma ulgi. – Anna? – odzywa się męski głos. – Co ty robisz? Odwracam się. – Jack! – Mam wrażenie, że widziałam go wieki temu. – Dzięki Bogu. Gdzie jest maszyna do chłodu? Jest lato? Jack przygląda mi się niepokojąco długo. – Tak – odpowiada. – Jest lato. Idzie do dziury w ścianie i ją rozsuwa. Śmieję się. Głuptas ze mnie. Była zamknięta! Potem rozpina mi wełniane wierzchnie ustrojstwo i ściąga coś jeszcze przez głowę. – Proszę. Teraz będzie ci chłodniej. Jack jest ubrany w koszulę, krótkie spodnie i buty, które ledwie zakrywają mu stopy. Kiedy jestem nieco rozebrana, od razu robi mi się chłodniej. – Uff – mówię. – Od razu lepiej. Zza pleców Jacka wychodzi mały chłopczyk i uśmiecha się szeroko, nieśmiało i zawadiacko. – Witaj, młody człowieku! – Trudno się nie uśmiechnąć na widok tej małej anielskiej buzi. Kogoś mi przypomina, postać z kreskówki, Richiego Milionera alb Denisa Rozrabiakę, czy kogoś takiego. Już sam jego widok sprawia, że czuję się szczęśliwsza. – Jak nasz na imię? Chłopczyk spogląda na Jacka, a Jack kiwa głową. – Ethan – mówi. – Bardzo fajne imię – odpowiadam. – Miło mi cię poznać.
Uśmiech chłopca znika. Jack nadal się uśmiecha, ale on nigdy nie umiał zachować pokerowej twarzy. Kiedy byliśmy mali, jeśli jedno z nas musiało okłamać rodziców, zawsze kazałam bratu poczekać w naszym pokoju. Z tego powodu mama zawsze kazała Jackowi opowiadać, jak to się stało, że wazon się potłukł, albo o wszelkich innych tarapatach, w jakie się władowaliśmy. Teraz, choć jego ton jest cierpliwy i przyjazny, ma napiętą twarz. Już nie czuję się taka szczęśliwa. – Powinniście już iść – mówię, odwracając się do nich plecami. Skupiam wzrok na dziurze w ścianie, otwartej dziurze. Powietrze, które raz po raz wpada do pokoju, jest ciepłe i suche. Bo przecież jest lato. – Ale dopiero co przyjechaliśmy… – Jestem zmęczona – mówię. – Chcę spać. Czekam chwilę, ale kiedy odwracam się przez ramię, nadal tam stoją, bezwładni, jak lalki z patyczkami, które ruszają się przy pociąganiu za sznurki. Jak się nazywają te lalki? Wykrzywiam twarz, próbując przypomnieć sobie to słowo. Mam je na końcu języka. Odwracam się gwałtownie. – Jak się, kurwa, nazywają te małe laleczki? Słowa brzmią ohydnie i mały chłopczyk się wzdryga. Na mojej twarzy pojawiają się łzy i mam wrażenie, że chyba będę wymiotować. Spodziewam się, że mały chłopiec ucieknie z pokoju, ale on zamiast tego podchodzi bliżej i bliżej, aż to ja się wzdrygam. Kiedy stoi już centymetr przede mną, ciągnie mnie za koszulkę, żebym się nachyliła, i obejmuje mnie za szyję swoimi małymi rączkami. – Miło cię było widzieć, Anno – mówi. To zwinny chłopczyk, który pachnie jak słońce i ziemia. – Kocham cię. – Ja też cię kocham, Ethan – mówię bez zastanowienia. I na chwilę lub dwie znów jestem szczęśliwa.
38 EVE Kiedy podaję śniadanie, unoszę się kilka metrów nad ziemią, i nie pomaga mi fakt, że z jadalni mam widok na ogród, który Angus przekopuje rydlem. Jestem wdzięczna, że na zewnątrz panuje chłód i Angus ma na sobie kilka warstw polaru. Gdyby dziś była pogoda na chodzenie bez koszulki, chyba nie mogłabym się skupić. Clem siedzi przy stole z rezydentami, podniesiona na duchu po nocy spędzonej u dziadków. Przy odrobinie szczęścia jej nastrój będzie trwał, gdy przejdziemy przez bramę i przez cały dzień w szkole. Biorę pusty stojak na grzanki ze stołu i już mam wrócić do kuchni, kiedy słyszę fragment rozmowy innych rezydentów. – …najwyraźniej po prostu wszedł do pokoju Berta – opowiada May Gwen i Clarze. – Kto wie, dlaczego jego drzwi nie były zamknięte… Nadstawiam uszu. – Co powiedziałaś, May? – pytam. – Kto wszedł do pokoju Berta? Bert z hukiem odkłada łyżkę. – No chyba nie Elvis Presley. Czy wszyscy mogą przestać o tym rozmawiać? – To był Luke – szepcze May. – Najwyraźniej ktoś nie zamknął jego drzwi, Luke zrobił się zdezorientowany i wszedł w środku nocy do pokoju Berta. Bert zerwał wszystkich na równe nogi swoimi krzykami, ale zanim Rosie przybiegła na miejsce, Luke’a już nie było. Wszyscy zaczęliśmy go szukać i Laurie znalazł go w łóżku Anny. Zbieram całą swoją siłę, żeby nie upuścić dzbanka z mlekiem. – Czy Eric wie? – pytam? Clara kiwa głową. – Bert powiedział mu od razu, kiedy przyszedł. Rosie jest właśnie w jego gabinecie. – Eric tu jest? Nie widziałam jego samochodu. – Ma nowy – odpowiada Clara. – Ten błyszczący srebrny przed budynkiem. Mrugam. – To jego? Clara wzrusza ramionami. – Biznes na emerytach najwyraźniej się opłaca. Biegnę korytarzem i nawet nie pukam do drzwi Erika, tylko otwieram je na oścież. – To nie była Rosie! – mówię. – To byłam ja! Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że nie wiem, co Rosie powiedziała Ericowi, jaką bajkę albo wersję zdarzeń mu wcisnęła – wersję którą być może właśnie zepsułam. Unoszę brodę, starając się wyglądać na pewną siebie, ale oczy Erika skupiają się na
moich rozedrganych dłoniach. – Wejdź, Eve – mówi. Ma poczerwieniałą i jest wściekły. – Zamknij drzwi. Eric i Rosie milczą, kiedy siadam na pustym krześle. – Więc to ty otworzyłaś drzwi? – pyta. Rzucam Rosie spojrzenie. – Tak. – Dlaczego? – Chodzi o to, że Anna i Luke się kochają. Widzisz, znalazłam list w notesie Anny. Było w nim napisane, że ona obiecuje być z Luke’iem aż do samego końca. A potem, kilka tygodni temu, zastałam Annę przy oknie i… Eric uderza palcami o blat biurka. – Możesz nam wybaczyć, Rosie? Rosie wychodzi. Chcę się zgarbić, ale siedzę wyprostowana, jak gdyby do góry ciągnął mnie niewidzialny strumień. – Eve… – Sprawdziłam to w Google’ach. – Zrywam się na nogi. – Badania pokazują, że ludzie z demencją radzą sobie dużo lepiej, kiedy otaczają ich ci, których kochają. Wiele osób z demencją jest w podeszłym wieku i nie mają już żadnych bliskich, ale Anna i Luke owszem. Mają siebie nawzajem, więc rozdzielenie ich jest dla nich po prostu… tragedią. Potrafisz sobie wyobrazić, że miłość twojego życia jest w sąsiednim pokoju, a ty, nieważne, co robisz, nie możesz się do niej dostać? Nie chciałbyś się wtedy zabić? – Więc postanowiłaś otworzyć wczoraj drzwi Luke’a i zobaczyć, co się stanie? Milknę. Wczoraj. On wie tylko o jednej nocy. – No, tak. Eric wstaje, obchodzi biurko i zatrzymuje się tuż przede mną. – Czy ty zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? Gdyby Luke popadł w stan pobudzenia lub dezorientacji, nasi rezydenci mogliby się znaleźć w niebezpieczeństwie. Gdyby komuś stała się krzywda, Rosalind House byłoby za to odpowiedzialne. I bez tego mam już dostatecznie dużo problemów. – Eric wzdycha i spogląda w inną stronę. – Załóżmy, że twoja teoria jest prawdziwa. Anna jest niemożliwie szczęśliwa z Luke’iem. Dlaczego więc próbowała się zabić? Otwieram usta, gotowa odeprzeć każdy argument… ale to jedyny element układanki, którego wciąż nie rozpracowałam. Skoro zaczęli zamykać jej drzwi dopiero po próbie samobójczej… dlaczego to zrobiła? – Właśnie – mówi Eric, kiedy nie odpowiadam. Wraca na swoje krzesło. – Będę musiał poinformować rodziny o tym, co się stało – mówi. – Jeśli rodzina Anny będzie się martwić o to, czy Anna została wykorzystana, mogą zażądać wykonania badania lekarskiego, aby ustalić, czy do czegoś ją zmuszono lub potraktowano siłą. Następnym razem kiedy przyjdzie ci do głowy jej pomóc, zastanów się nad oszczędzeniem jej traumy związanej z tego typu badaniem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Czuję ukłucie, ale biorę ten „następny raz” za dobrą monetę.
– Nie muszę chyba mówić, że więcej ostrzeżeń nie będzie. A byłoby mi bardzo przykro cię stracić. – A mnie byłoby przykro odejść – odpowiadam. Kiedy idę do drzwi, zauważam przez okno Angusa, który przekopuje ogród. I zdaję sobie sprawę, że mówię prawdę.
39 CLEMENTINE Mama martwi się po drodze do szkoły. Jej twarz jest chmurna. Mówi, że gdyby coś się stało, to mam powiedzieć pani Weber, żeby po nią zadzwoniła, i ona od razu przyjedzie. Też się martwię. Nie chcę widzieć Mirandy ani słuchać, jak się śmieje, albo jak opowiada różne rzeczy o moim tacie. Najbardziej chcę, żeby jej rodzina się stąd wyprowadziła i żeby ona nie musiała chodzić do mojej szkoły. Mama rozmawia przez kilka minut z panią Weber przy wejściu do szkoły, po czym całuje mnie w czoło, mimo że robiła to już dwa razy. Pyta mnie, czy jestem gotowa, a ja powstrzymuję łzy i mówię, że jestem. Wtedy zauważam, że w naszą stronę idzie pani Donnelly i mama szybko wychodzi. Jesteśmy na sali gimnastycznej, bo jest za zimno, żeby być na zewnątrz. Sala gimnastyczna śmierdzi brudnymi stopami. Siedzę na podłodze i gram w łapki z Legs, kiedy słyszę Mirandę. – Proszę, proszę, kto to wrócił! – Miranda wpycha się pomiędzy mnie i Legs. Puszczamy dłonie, ale jest za późno, Miranda się potyka i upada z plaskiem. – Nic ci nie jest? – pytam. Miranda na mnie nie patrzy, tylko szybko się podnosi i bierze Legs za rękę. – Chodź Legs! Nie baw się z Clem. Ona atakuje ludzi. Marszczę czoło. – Nieprawda. – Kłamczucha – odpowiada Miranda. – Rzuciłaś mi gałązką w oko i podrapałaś mnie na balu. – Mówi to szybko, jakby to wcześniej przećwiczyła. – A teraz mnie przewróciłaś. – Nie atakuję ludzi – odpowiadam cicho. – Ja atakuję tylko ciebie. Legs zakrywa usta, bo zaczyna się śmiać. Mirandy rusza twarzą tak, jakby przygryzała ją od środka. – Tak czy siak, moja mama rozmawiała z panią Donnelly i jeśli jeszcze raz mnie zaatakujesz, zostaniesz wyrzucona ze szkoły. Legs robi wielkie oczy. Zastanawiam się, czy to prawda, czy Miranda zmyśla. – Jej tata był kretynem – Miranda mówi do Legs. – Więc ona pewnie jest kretynką. Zrywam się na równe nogi. Chcę uderzyć Mirandę w twarz i powiedzieć, że to ona jest kretynką. Ale nie chcę wylecieć ze szkoły, więc chowam dłonie do kieszeni. – Wiesz, jak umarł jej tatuś? – Głos Mirandy jest naprawdę donośny. Twarz ma zaciśniętą, jakby próbowała się nie uśmiechać. Chcę, żeby się zamknęła. Chcę ją sama zamknąć.
Miranda bierze Legs pod rękę. – On się zabił – mówi teatralnym szeptem, zadziera brodę do góry i uśmiecha się. – Zamknij się – krzyczę i moje dłonie wyrywają się z kieszeni, zaciskając w pięści. Mierzą w Mirandę. Nie obchodzi mnie, czy mówi prawdę. Nie chcę, żeby Miranda i jej wystający podbródek tak mówiły. Oczy Mirandy robią się wielkie i przestraszone. Ale ja jej nie uderzam. – Nie znałaś mojego tatusia – mówię i wybiegam z sali gimnastycznej, i nie zatrzymuję się, aż dobiegam do Rosalind House. Na miejscu biegnę od razu do ogrodu. Widzę, jak Angus przekopuje ziemię, więc chowam się za drzewem. Wiatr zawiewa mi pod kurtkę, przeszywa mnie dreszcz. Drżę. – Tato? – zamykam oczy. – Chcę z tobą porozmawiać. Chcę, żeby w głowie zrobiło mi się pusto, zamykam oczy. Wtedy tatuś zaczyna się wyłaniać. Jego twarz, jego czarne włosy. – Tatuś! Widzę go tylko wtedy, kiedy mam zamknięte oczy. Nogi ma założone jedna na drugą. Pamiętam, jak siadałam na jego stopie, a on bujał mnie, jakbym jechała na koniu. Zaczynam się uśmiechać i wtedy sobie przypominam. – Jestem na ciebie bardzo zła, tatusiu. Ukradłeś ludziom pieniądze i teraz wszyscy cię nienawidzą. Myślę o doktor Felder i o tym, jak zapytała, czy chcę powiedzieć tacie coś jeszcze. Stwierdzam, że tak. – Przez ciebie mama nie ma z kim rozmawiać na placu zabaw, kiedy po mnie przychodzi. A Miranda cały czas mówi mi niemiłe rzeczy. I mieszkamy w paskudnym mieszkaniu, które zalatuje salami! I… zabiłeś się. O to gniewam się najbardziej. Czasem wydaje mi się, że cię nienawidzę. Po twarzy spływają mi łzy i chcę się przytulić, ale nie mogę przytulić tatusia, bo jest złym człowiekiem. Więc jeszcze mocniej płaczę. Dalej rozmawiam z tatusiem i mówię mu wszystko, co chcę powiedzieć. Kiedy otwieram oczy, po drugiej stronie trawnika widzę Angusa. Rozmawia z mamą, która stoi bardzo blisko niego. Mama opiera się o niego, a on obejmuje ją ramieniem. Obserwuję ich. Mama unosi głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, a on odgarnia jej za ucho kosmyk włosów. Mama się uśmiecha. Po chwili Angus kładzie dłoń na jej twarzy i ją całuje.
40 EVE Mówię Angusowi wszystko. O tym, jak zaczęłam otwierać drzwi pokoju Anny, jak dołączyła do mnie Rosie. Opowiadam mu o mojej przyjaźni z Anną, o tym, jak Eric się dowiedział. Angus kilka razy unosi brwi, ale spojrzenie ma łagodne. Obejmuje mnie, odgarnia mi kosmyk włosów za ucho. A potem całuje mnie w najdelikatniejszy, najwspanialszy sposób. – Koniec historii – mówię. Zastanawiam się, co w tej sytuacji powiedziałby mi Richard. Jego Eve, której największym zmartwieniem w życiu było, co ugotować na obiad, ma prawdziwe problemy. – To co teraz zrobisz z Anną? – pyta Angus. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie mogę stracić pracy, bo to jedyna rzecz, dzięki której Clem może chodzić do swojej szkoły… Angus wlepia we mnie wzrok. – Oj, o tym ci chyba nie mówiłam, prawda? Udaje zniecierpliwienie, po czym kręci głową. Po chwili się uśmiecha. W zimnym ogrodzie, w jego ramionach, jest mi tak dobrze. Myślę o ostatniej nocy – o tym, co robiliśmy, aż zaczynam fantazjować o tym, żeby zaciągnąć go do szopy i może… – Mamo? Odwracam się na pięcie. Clem stoi za mną, ma policzki zalane łzami. – Clem. – Biegnę do niej. – Co tu robisz? Dlaczego nie jesteś w szkole? Ona robi kilka kroków wstecz i patrzy na Angusa. – Widziałaś – mówię. Kiwa głową. – Clem, ja… mogę to wszystko wyjaśnić. W jej oku zbiera się łza i spada na policzek, a zaraz za nią następna. – W porządku. – Skarbie, przepraszam. Spodziewam się, że ucieknie albo będzie na mnie patrzeć z obrzydzeniem. Ale jej całkowicie pozbawiona wyrazu twarz jest bardziej niepokojąca. – Możemy iść do środka, mamo? – Trzęsie się pod swoją kurtką. – Zimno mi. – Tak, oczywiście. Idziemy do środka. Tam porozmawiamy. – Mamo? – Tak? – Nie chcę rozmawiać o… – przelotnie spogląda na Angusa – …tym. Dobrze?
– Oczywiście – mówię zaskoczona. – Dobrze. Obejmuję Clem ramieniem i zerkam na Angusa. On z powagą kiwa głową. Zdaję sobie sprawę, że to może być ostatni raz, kiedy na siebie spoglądamy. To może być ostatni raz, kiedy robimy razem cokolwiek. Clem siedzi w kuchni na taborecie, a ja dzwonię do jej szkoły. Bardzo przepraszają, najwyraźniej martwiąc się, że ich pozwę, ale nie muszą się martwić. Zwłaszcza, że jeśli ktokolwiek powinien mieć poczucie winy, to jestem to ja. – Powiedz – zwracam się do Clem, kiedy odkładam słuchawkę. – Co się stało w szkole? Clem spuszcza wzrok na kolana. – Miranda mówiła różne rzeczy. – Jakie rzeczy? – Że atakuję ludzi i że jeśli jeszcze raz ją uderzę, to jej mama sprawi, że wywalą mnie ze szkoły. Myślę o wiadomościach od pani Donnelly, na które wciąż nie odpowiedziałam. I zdaję sobie sprawę, że równie dobrze to ja mogę być osobą, przez którą Clem wyleci ze szkoły. – No ale przecież więcej jej nie zaatakujesz, prawda? – Prawda. – No to nie masz się czym martwić. A ja porozmawiam z panią Weber, dobrze? Clem milczy. – Dobrze, skarbie? – Dobrze. Zaczynam się robić podejrzliwa. Czy coś już zrobiła? Ale zanim zdołam ją zapytać, kuchnię mija Eric, co wyrywa mnie z naszego małego świata. Zerkam na zegar. – Szlag! Clem, muszę trochę posprzątać. Chcesz mi pomóc? Kręci głową. – Chcesz iść do bawialni na telewizję? – A nie mogę zostać tutaj, mamo? Wydaje się taka malutka na tym taborecie, dynda nogami, a ja czuję nagłą tęsknotę za Richardem. Zanim umarł, dzwoniłam do niego, kiedy Clem miała problem. „Daj mi ją do telefonu”, mówił, po czym rozśmieszał ją w ciągu kilku sekund. Bez względu na swoje słabostki był świetnym ojcem. Ale Richarda tu nie ma, więc biorę z półki słoik ciasteczek. – Oczywiście, że możesz. Masz. Zjedz tyle, ile będziesz miała ochotę. Spogląda na słoik i w końcu się uśmiecha. – To nie potrwa długo. Biorę wózek do sprzątania i jadę do pracy. Mijam pokój dzienny. Bert czyta na głos gazetę. Anna i Luke wyglądają przez okna, każde przez inne. Laurie i Clara siedzą obok siebie w oddzielnych fotelach. Dziwne, zwykle wybierają dwuosobową sofę, siedzę albo pod rękę, albo ze splecionymi dłońmi – jest między nimi jakiś fizyczny
kontakt. Fakt, że się nie dotykają, sprawia, że zerkam na nich ponownie. Za drugim razem orientuję się, co jest nie tak. To nie Clara. Nagle przypominam sobie, jak zakończyła się moja ostatnia rozmowa z Clarą. Czasem siostry potrafią być zdradliwe. Idę prosto do pokoju Clary i Lauriego i delikatnie pukam do drzwi. – To tylko ja – wołam. – Mogę wam posprzątać? – Dzięki, złotko – odpowiada Clara. Jej głos wydaje się słaby i cichy. Zastaję ją w łóżku, w ciemności. – Mam ci odsłonić okna? – pytam, na co ona kiwa głową. Odkładam wiadro, rozsuwam zasłony i zawiązuję je szarfami. – Tam w saloniku to twoja siostra? – Tak. To Enid. – Myślałam, że przyjeżdża tylko raz do roku. – Uświadamiam sobie, odrobinę za późno, że dowiedziałam się tego, podsłuchując rozmowę Clary i Lauriego kilka miesięcy temu w saloniku. Ale Clara zdaje się tego nie zauważać. – To prawda. Ale poprosiłam ją, żeby przyjechała znowu. – Clara wzdycha. – W sumie mogę ci powiedzieć. Umieram. Nieruchomieję, zgięta wpół nad wiadrem, ze ścierką w dłoniach. – Przez czterdzieści lat co miesiąc sama robiłam sobie badanie piersi. Widzisz, mama też miała raka. Nie miała zamiaru chodzić po lekarzach – Clara rechocze ponuro. – Mama oczywiście zmarła. A ja zawsze powtarzałam, że jeśli natknę się na guz, to wytnę go, zanim wypowiesz słowo „rak”. Ale kiedy poszłam do lekarza, powiedział, że jest już za późno. Ironia, co? – Naprawdę… bardzo mi przykro. Clara prycha. – Te słowa tak mało znaczą, że szkoda nawet na nie papieru. Liczą się czyny. Naprawianie krzywd. Wiesz, o czym mówię? Marszczę czoło. – Chyba nie bardzo. – Dawno temu, Evie, zrobiłam coś strasznego mojej siostrze. Zdradziłam ją w najgorszy możliwy sposób. Teraz muszę jej to zadośćuczynić. – Zadośćuczynić? Jak? – Oddam jej Lauriego. Wlepiam w nią wzrok. – Co? Clara wygląda przez okno. – Laurie wychował się w domu naprzeciwko naszego. Zanim skończył szesnaście lat, każdy głupi wiedział, że podkochuje się w Enid. Zwykle patrzyłam na nich przez okno, jak Laurie rąbie drewno dla mamy, a Enid siedzi przy nim na pieńku. Ale Enid była damą. Nie chichotała ani nie schlebiała Lauriemu. Obcy mogliby powiedzieć, że nie była nim zainteresowana. Ale nie ja. Siostry wiedzą takie rzeczy. – Clara kręci głową.
– Wtedy pewnego dnia Enid dostała propozycję wyjazdu z naszym kościołem jako misjonarka. Miała szczodre serce, coś takiego było całkowicie w jej stylu. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, bo ktoś się wycofał czy coś, i nie miała szansy się z nikim pożegnać. A kiedy Laurie przyszedł do nas następnego dnia, żeby porąbać drewno, no cóż… powiedziałam mu, że wyjechała. – Trudno to uznać za zdradę… – W tamtych czasach, jeśli młoda kobieta nagle wyjeżdżała, znaczyło to, że jest przy nadziei – Clara uśmiecha się ponuro. – Powiedzmy, że nie zrobiłam nic, aby odwieść Lauriego od tego przekonania. – Aha. – Podczas jej nieobecności siadywałam na pieńku, podczas gdy Laurie rąbał drewno. I w przeciwieństwie do Enid, uśmiechałam się. Chichotałam. Nie mogłam nic na to poradzić. Wmówiłam sobie, że jestem dla niego lepsza niż ona. Kiedy Enid wróciła, byliśmy już zaręczeni. Gdy tylko ją zobaczył, wiedziałam, że nadal żywi do niej uczucia. Wciąż to widzę, gdy ona jest w pobliżu. Siostry potrafią być zdradliwe. Teraz to wszystko ma sens. – To co teraz zrobisz? – pytam. Clara odwraca wzrok od okna i spogląda mi prosto w oczy. – Naprawię to, póki jeszcze mogę. – Ale… jak? Clara zaciska dłonie na kolanach i delikatnie wzrusza ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Jestem dość przekonana, że śmierć wszystko załatwi. Wychodzę z pokoju Clary, choć nawet w nim nie odkurzyłam, i przystaję przed wejściem do saloniku. Widzę tam Clem, jak rozmawia z Bertem. Tych dwoje chyba nieźle się zaprzyjaźniło. May zasnęła w fotelu, a Gwen robi na drutach. Ale mój wzrok zatrzymuje się na Lauriem. Siostra Clary zniknęła, a on siedzi sam. Siadam na krześle obok niego. – Właśnie byłam u Clary. Podnosi wzrok i przygląda się mojej twarzy. – Powiedziała ci? – Tak. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć – mówi, znów spuszczając wzrok na kolana. – Moja Clara. Zawsze sądziłem, że przeżyje mnie o dwadzieścia lat. – Przykro mi, Laurie. Zbywa moje słowa machnięciem ręki. – Mieliśmy dużo szczęścia, Eve. Długie małżeństwo. Czterech synów. Długie życie. – Szczęśliwe życie? Podnosi wzrok, zaskoczony. – Bardzo szczęśliwe życie.
– Powiedz mi – mówię, wychylając się w jego stronę, tak, że nasze kolana niemal się stykają. – Powiedz, dlaczego wybrałeś Clarę. Co było w niej takiego, że uznałeś, że to ta jedyna? Na jego twarz zakrada się uśmiech. – Clara sprawiała, że czułem się najwspanialszym mężczyzną na świecie. Nadal to potrafi. Nikt nigdy nie był nawet bliski sprawienia, bym poczuł się tak dobrze jak przy Clarze. Pewnie nikt nie jest na tyle głupi ani ślepy. – Nikt? Laurie przez chwilę siedzi nieruchomo. Odgarnia siwy kosmyk włosów ze skroni. – Cóż, jeśli mam być szczery, była jedna inna osoba. Dawno temu. Bardzo różniła się od Clary. Może stąpam po cienkim lodzie, ale muszę zapytać. – Żałujesz czegoś? Marszczy czoło i patrzy na mnie raczej z ciekawością niż poirytowaniem. A ja uświadamiam sobie, że wstrzymuję oddech. – Kiedy jest się w moim wieku… – zaczyna z łagodnym wyrazem twarzy. – To nie marnuje się czasu na żale. Na koniec pamięta się te szczęśliwe chwile. Ostatecznie właśnie to z tobą zostaje. Na te słowa mogę odetchnąć. Po południu sprzątam w pokoju Berta i do głowy przychodzi mi pewne wspomnienie. Clem była maleńka i nie spałam przez nią pół nocy. Rano wyrwałam się ze snu zlękniona – pełna paniki właściwej dla świeżo upieczonych matek. Pościel przy mnie była zmięta i pusta, podobnie jak kołyska Clem. Poszłam za odgłosami dziecięcej piosenki do łazienki na dole, gdzie Richard leżał wyciągnięty w wannie i trzymał w objęciach małe, niemal uśpione ciałko Clem. Podniósł wzrok, uśmiechnął się do mnie i zaczął nucić dalej. Nadal pamiętam jego twarz: słodką, ale z malującym się na niej ostrzeżeniem, że zaprzestanie śpiewania będzie miało katastrofalne konsekwencje. Siadłam więc na brzegu wanny i też zaczęłam śpiewać. Za każdym razem, kiedy piosenka dobiegała końca, robiliśmy przerwę i wstrzymywaliśmy oddech, i za każdym razem małe powieczki zaczynały migotać, więc znów zaczynaliśmy śpiewać. W końcu zdjęłam piżamę i też weszłam do wanny. Po jakiejś godzinie Clem zasnęła. Po tym w mojej głowie pojawia się następne wspomnienie. I następne. To, jak Richard przynosił do domu książki kucharskie, kiedy byłam chora. Jak byliśmy na wakacjach w Wietnamie i próbował mi kupić tampony w trzech różnych aptekach, ale nikt nie rozumiał, o co mu chodzi. Ten wieczór, kiedy czekał, żeby pokazać mi się w różowej szmince, którą umalowała go Clem – bo obiecał jej, że tak zrobi. Koniec końców nie mogłam żałować swojego życia z Richardem. Były w nim chwile radości. Była Clem.
Kończę układać poduszki na łóżku Berta i siadam na jego fotelu przy oknie. I po raz pierwszy odkąd Richard umarł, płaczę za nim.
41 ANNA Osiem miesięcy wcześniej… Pewnego dnia Jack przyjeżdża, żeby mnie dokądś zabrać. Nie próbuję ustalić, jaki mamy dzień, bo nawet gdybym umiała do tego dojść, to co za różnica? Wchodzimy do pomieszczenia z krzesłami pod ścianami i podnoszę jedną z cienkich książek, żeby uniknąć rozmowy z Jackiem. Nie lubię z nim rozmawiać. Nie mówię mu tego, bo wiem, że się stara. Utrzymuję rozmowę prostą i powolną, na neutralne tematy. Ale podczas niej nie sposób nie czuć się ocenianą jak na egzaminie. Tak mocno skupiam się na tym, żeby nie powiedzieć nic głupiego, bo zaczyna mi dźwięczeć w głowie i zupełnie zapominam, o co w ogóle mnie zapytał. I nie zdaję egzaminu. Siedzę więc z cienką książką na kolanach i pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to… tyle tekstu. Nawet tylną okładkę przecinają jaskraworóżowe i pomarańczowe nagłówki. Jest tam też kilka zdjęć znanych ludzi, których nie rozpoznaję. Jakim cudem ludzie cokolwiek z tego rozumieją? Czy ja kiedyś czytałam książki? Odkładam książkę na szklany blat stolika i gapię się na stojący w rogu telewizor, jest wyciszony. Wtedy czuję kopnięcie w brzuchu. Latynoska pani od posiłków podała dziś pewnie jedno ze swoich pikantniejszych dań. – Anna Foster. – W drzwiach staje kobieta; grube, czarne włosy spływają jej na ramiona. Rozpoznaję ją. To mój lekarz rodzinny, pani doktor Li. Czuję na ustach szczery uśmiech, wstaję. Przywitam się z lekarką po nazwisku. Małe, niemal żałosne zwycięstwo, ale zwycięstwo osoby z alzheimerem. Moje zwycięstwo. – Tak – mówi Jack, również wstając. – Dzień dobry, doktor Li. Jestem strasznie wkurzona, że mnie ubiegł. Daję mu mocnego kuksańca w ramię. Czuję, że odwraca do mnie głowę z rozdziawionymi ustami, ale nawet na niego nie patrzę. Mijam jego i lekarkę i wchodzę do gabinetu. – Co u ciebie słychać, Anno? – Przynajmniej w gabinecie lekarka zwraca się do mnie. Patrzę na nią przez długi czas. Ostatnią rzeczą, jakiej chcę, to żeby Jack odpowiedział za mnie, ale za nic w świecie nie jestem w stanie dojść, jak odpowiedzieć. Co u ciebie słychać? – Lepiej sobie radzi z bardziej konkretnymi pytaniami – mówi w końcu Jack. – Tak lub nie. Jedno- lub dwuwyrazowe odpowiedzi. To akurat prawda, jeśli chodzi o Jacka. On nigdy nie daje mi szansy powiedzieć więcej niż dwóch słów. Ale przy Młodym Gościu mówię bardzo dużo – a przynajmniej
mówiłam. Może Jack ma rację? Może rzeczywiście wyszłam z wprawy? Tak czy inaczej, nie chce mi się wyjaśniać. Posyłam więc Jackowi gniewne spojrzenie, a on się krzywi, jakby szykował się na cios. Śmieję się w głos, przez co pewnie trochę wychodzę na wariatkę. – Rozumiem – mówi doktor Li i notuje coś na białym kwadracie. Po chwili znów na mnie spogląda. – Dobrze się dziś czujesz, Anno? – Czuję się bardzo dobrze. – Spoglądam na Jacka z uniesionymi brwiami. To było zdecydowanie więcej niż dwa słowa. – Bierzesz wszystkie swoje leki? – Tak. – W jej ośrodku jest pielęgniarka, która wydaje lekarstwa – mówi Jack. – Więc na pewno je bierze. Lekarka spogląda na biały kwadrat. – Czyli… Aricept, witamina E? Kiwam głową. Jeśli tak jest napisane na jej kwadracie, to tak pewnie jest. – I Celexa – dodaje Jack. – To chyba wszystko. – Jakieś efekty uboczne? Zawroty głowy, bóle głowy, pobudzenie, bezsenność? – Normalne niepokoje nocne – wtrąca się Jack. – Śpi w ciągu dnia, w nocy mało. – Czy to się zgadza, Anno? Doktor Li patrzy na mnie wyczekująco, więc kiwam głową. Znów zerka na biały kwadrat. – Aricept u niektórych pacjentów może wywoływać problemy ze snem – mówi. – Mogę dodać tabletkę nasenną do twoich leków, żeby temu zaradzić. Chciałabyś, Anno? – Pewnie. – To świetnie – mówi, notując coś na innym kwadracie. Po chwili podnosi głowę. – A twój nastrój? – Bywało lepiej. – Depresja, niepokój albo uczucie bezradności? – Ostatnio zdaje się mieć gorszy nastrój – mówi Jack. – Zwłaszcza patrząc kilka miesięcy wstecz. Szczerze mówiąc, bardzo się martwię tempem regresu. Nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli ja o tym opowiem, Anno? Chcę, żeby pani doktor w pełni zrozumiała, o co chodzi. Nie wiem, dlaczego teraz mnie pyta, skoro usta nie zamykają mu się, odkąd tu weszliśmy. Ale kiwam głową. – Anna znalazła sobie… przyjaciela – mówi mój brat do doktor Li. – Mężczyznę, który również ma demencję. I okazuje się, że ze sobą współżyli. Brwi lekarki unoszą się. – Rozumiem. – Nie wiem, co zrobić. Chcę, żeby Anna była szczęśliwa, ale jak mam ufać temu facetowi? Przecież ma demencję. Chcę wierzyć, że Anna mogłaby go powstrzymać przed zrobieniem czegoś, na co nie ma ochoty, ale… – Nagle zdaję sobie sprawę, że
Jack płacze. – To wszystko dzieje się tak szybko. Ona nie jest już tą samą Anną. – Rozumiem – mówi doktor Li. – Rozumiem, że jest to dla ciebie trudne. – Rok temu dla kogoś niewtajemniczonego Anna wydawała się normalna. Zwykła osoba z krótką pamięcią, ale można było z nią porozmawiać. Mogła zjeść obiad z rodziną albo pogadać przez telefon. Ale kiedy pojawiła się u nas w domu we wrześniu, była z nami tylko przez cztery godziny, aż dostała szału i musieliśmy ją odwieźć. Przyjechałem do niej w odwiedziny w zeszłym tygodniu i miała na sobie sweter, kurtkę i kozaki przy zamkniętych oknach, podczas gdy na zewnątrz były trzydzieści dwa stopnie. Czasami mija dobre pięć czy sześć sekund, zanim odpowie na pytanie, a czasem w ogóle nie odpowiada. – Jack zwiesza głowę i ramiona zaczynają mu się trząść. – To Anna zawsze mnie chroniła, kiedy byliśmy dziećmi. Teraz chcę mieć pewność, że ja chronię ją. Doktor Li zerka na mnie, pewnie po to, by ocenić, ile z tego zrozumiałam. Odpowiedź brzmi: wszystko. Każde słowo. – Przepraszam – mówię. Skupiam się na swoich słowach, żeby mieć pewność, że to zabrzmi jak trzeba. – To, co powiedziałeś, brzmi strasznie. Wiem, że… nie wszystko już rozumiem, myli mi się w głowie i czasem robię dziwne rzeczy. Ale… – Milknę na moment i ocieram twarz. – Ja nadal tu jestem. Musisz tylko popatrzeć nieco dłużej i uważniej, żeby mnie znaleźć. Kątem oka widzę, że lekarka odsuwa się na krześle, jakby próbowała udawać, że jej tu nie ma. Jack wychyla się na swoim i patrzy na mnie. I po raz pierwszy, odkąd zamieszkałam w tym miejscu dla starych ludzi, a może po raz pierwszy, odkąd zdiagnozowano u mnie alzheimera, Jack mnie widzi.
42 EVE – Clem nie chce mówić. Jest późne popołudnie. Siedzę wciśnięta w kąt schowka na szczotki i rozmawiam przez telefon. Powiedziałam już doktor Felder o ucieczce Clem i o tym, że widziała, jak całuję się z Angusem w ogrodzie. Jak na razie doktor Felder tylko słucha. Miło, że tak słucha. Dzięki temu zdaję sobie sprawę, jak bardzo mi brakuje kogoś, z kim mogłabym porozmawiać o Clem. – Próbowałam podjąć temat, ale mówi, że nie chce o tym rozmawiać. – To powinna jej pani posłuchać – odpowiada doktor Felder. – Może pani wierzyć lub nie, ale ludzie, nawet dzieci, całkiem dobrze wiedzą, co jest dla nich najlepsze. Jeśli nie chce rozmawiać, to znaczy, że jej podświadomość nadal próbuje się ze wszystkim uporać. I nie ma w tym nic złego. – Wiem, ale się martwię. Clem to gaduła. Zwykle moim największym problemem jest to, jak ją uciszyć. – Clementine w końcu się odezwie. A kiedy tak się stanie, będzie wiedzieć, że może się do ciebie zwrócić. Tymczasem powinnaś się zastanowić, co powiesz, kiedy w końcu przyjdzie. Na pewno będzie mieć pytania, zwłaszcza dotyczące śmierci ojca i jego spraw zawodowych, które postrzega jako „złe”. Będzie chciała wiedzieć, jak to wszystko znosisz. Czy rozważałaś, żeby samej udać się na terapię, Eve? – Ja? Nie, ja tylko martwię się o Clem. – Wiem, ale czasem najlepszym sposobem, aby zadbać o innych, jest dbanie o siebie. Zastanów się nad tym, Eve. – Dobrze. Po zakończeniu rozmowy sprawdzam, jak się ma Clem w bawialni. Jest tam, gdzie była: siedzi koło Berta i z nim rozmawia. W ciągu ostatnich kilku minut w bawialni ożyło. Jest tu dwunastu z trzynastu rezydentów; gapią się na Clem, jakby była Mona Lisą. Jakby jej obecność uruchomiła alarm – dziecko w pobliżu! – powodując, że wszyscy wybudzili się z drzemek albo odesłali swoich gości do domu i podreptali do wspólnej przestrzeni. Jedyną mieszkanką, której nie ma w salonie, jest Anna. Stoję na korytarzu i wycieram boczne stoliczki, kiedy z pokoju wychodzą dwaj mężczyźni. Młodszego poznaję ze zdjęć w pokoju Anny – to jej brat. Starszy jest do niej tak bardzo podobny, że musi być jej ojcem. – Dzień dobry – mówię z uśmiechem. – Musicie być rodziną Anny. Jestem Eve. Kucharka. – Jack – mówi brat. Ściska mi dłoń, ale wydaje się rozkojarzony.
– Peter – przedstawia się ojciec. – Jak się dziś czuje Anna? – pytam. – Nie najgorzej – mówi Peter. – Dziś był całkiem dobry dzień. Nawet sobie kilka razy zażartowała. – Ma całkiem niezłe poczucie humoru, prawda? – mówię. – Wczoraj rozśmieszyła mnie i Luke’a do rozpuku. Uważnie obserwuję miny Jacka i Petera, więc zauważam, kiedy po twarzy młodszego przebiega cień. – Mam wrażenie że tych dwoje łączy coś szczególnego – ciągnę. – Miło cię było poznać Eve – mówi Jack i rusza do drzwi. Mam ochotę krzyczeć z frustracji. Czy jego nie obchodzi to, co łączy Luke’a i Annę? Czy może zwyczajnie w to nie wierzy? Nagle wpada mi do głowy pewien pomysł. – Aha, zanim pójdziecie – wołam za nimi. – Jest coś, co powinniście zobaczyć. Zanim mężczyźni się odwrócą, już sięgam po swoją torebkę. Wcześniej wcisnęłam tam notes Anny, żeby w razie czego użyć go jako dowodu. Wciskam go Jackowi w ręce. – Co to takiego? – List. Anna napisała go do siebie w zeszłym roku. Ojciec Anny bierze notes i sięga po okulary w wewnętrznej kieszeni. W tym czasie Jack szybko przebiega wzrokiem tekst. – To dość romantyczne – mówię nerwowym tonem. – Oboje znaleźli tu miłość. Jestem przekonana, że ten list wywoła u Jacka pozytywną reakcję. Może nawet zmieni zdanie na temat zamykania drzwi. Ale zamiast tego jego twarz jest gniewna, chmurzy się. Bierze notatnik z rąk ojca i zamyka go. – Mogę to zabrać? – pyta. – Czy Anna będzie tego szukać? – Yyy… nie jestem pewna – odpowiadam. – Pewnie powinnam to odłożyć, tak na wszelki… – Chyba będzie lepiej, jeśli ja to wezmę. – Jego głos jest stanowczy. – Dzięki, Eve. Oniemiałam. Jack rzuca mi przeciągłe, niewzruszone spojrzenie. – Podejrzewam, że skoro to przeczytałaś, to wyrobiłaś już sobie opinię o tym, co zrobiłabyś dla Anny, gdybyś była na moim miejscu – mówi Jack. – Ale wtedy wiedziałabyś, że w przypadku alzheimera nie istnieją bajkowe scenariusze. Twoja bliska osoba liczy na to, że zapewnisz jej bezpieczeństwo, kiedy straci zdolność, by zrobić to samemu. A gdybyś wiedziała pewną rzecz na temat mojej siostry, to wiedziałabyś też, że gdybym miał spełnić zachciankę Anny, to nie pilnowałbym jej wcale. – Jack jest spokojny i elokwentny, kiedy wypowiada te słowa, ale zauważam, że na jego policzki wstępuje rumieniec. – Tak czy inaczej, miło było cię poznać. Tato? Idziemy. Ruszają do drzwi, a ja stoję jak wryta, lekko się trzęsąc. Co to za informacja, której nie mam? I jak mogła zmienić wszystko aż do tego stopnia, że lepiej było
unieszczęśliwić Annę, niż pozwolić jej przebywać z mężczyzną, którego kocha? Rozpaczliwie pragnę zapytać o to Jacka, poprosić o brakujący element układanki. Zamiast tego patrzę, jak znikają wspomnienia Anny, tym razem w drzwiach wejściowych. Gdy ojciec i brat Anny wychodzą, idę do jej pokoju i pukam do drzwi. – Cześć – mówię, wchodząc. – Cześć. Siedzi przy oknie na wózku obok pustego krzesła. Czuję silną potrzebę, by na nim usiąść. Chcę jej opowiedzieć o wszystkim. O Jacku i notesie. O Clem. O Angusie. O Eriku. W jakiś sposób przez ostatnie kilka miesięcy Anna stała się osobą, z którą rozmawiam o wszystkim. Moją przyjaciółką. Ale przyjaźń działa w obie strony. Chcę zrobić coś dla niej. – Chcesz zobaczyć się z Luke’iem? – pytam. Jest dopiero siedemnasta, ale Eric wyszedł wcześniej. Odpowiadam na zwyczajowe pytanie, kim jest Luke, po czym wwożę ją do jego pokoju. Luke siedzi na skraju łóżka i podziwia bukiet kwiatów na bocznym stoliku, które Angus pomógł mu ułożyć w wazonie. Podnosi wzrok i nieśmiało się uśmiecha. I to cały wstęp, jakiego potrzebują. Kiedy wracam do kuchni, dzwoni mój telefon. Odbieram szybko, zanim włączy się poczta. – Halo? – Czy to pani Bennett? – Tak. – Tu Kathy Donnelly. Ze szkoły Clementine. Zamykam oczy. – Pani Donnelly! Przepraszam, że nie oddzwoniłam, ale… miałam tu urwanie głowy. – Rozumiem – odpowiada. – Czy mogłybyśmy teraz porozmawiać? – Właściwie to… – Nie zajmę wiele czasu. Słyszałam, że Clementine opuściła dziś teren szkoły bez opieki, i bardzo się zmartwiłam. Chciałam zapewnić, że podejmujemy kroki, aby to się więcej nie powtórzyło. Zalewa mnie fala ulgi. Dzwoni w sprawie ucieczki Clem. Pewnie chce załagodzić sprawę. – Będę wdzięczna. – Jak się miewa Clem? – pyta. Rozglądam się wokół, na wypadek, gdyby stała gdzieś w pobliżu. – Właściwie… bywało lepiej. Nie jest sobą. Jest cicha. Zapłakana. Ale pomogę jej przez to przejść. – Z pewnością. Nie jest łatwo być samotną matką. Ton jej głosu każe mi podejrzewać, że dyrektorka naprawdę wie, jak to jest. I po raz
pierwszy przychodzi mi na myśl, że pani Donnelly w tych grubych okularach i ze schludną fryzurą może mieć własną historię. – Dziękuję – mówię. – Miło, że pani zadzwoniła, by sprawdzić co i jak. – Jest jeszcze jeden powód, dla którego dzwonię. Chodzi o wasz adres. Mam tu zapisane Forest Hills Drive 82. Czuję ucisk w żołądku. – Zgadza się. Zapada milczenie. – Hmm, zwróciło to moją uwagę, ponieważ przed śmiercią moja matka była rezydentką w domu opieki Rosalind House, który mieści się na Forest Hills Drive 82. Próbuję wymyślić jakąś wymówkę, coś wiarygodnego, co tłumaczyłoby ten zapis, ale w głowie mam pustkę, a ona czeka. W końcu otwieram usta i wydostaje się z nich wielki szloch. To koniec. Clem zostanie wyrzucona. Będzie musiała przenieść się w trakcie roku do szkoły w nieprzyjemnej okolicy i uczyć się z dziećmi, których nie zna. Ale najgorsze jest to, że rozdzielę ją z Legs. Cisza, przerywana jedynie moim płaczem, trwa przez niebezpiecznie długi czas. Zaczynam się zastanawiać, czy pani Donnelly w ogóle tam jeszcze jest, kiedy ona nagle odchrząkuje. – Wie pani – mówi z troską. – Cały czas powtarzam mojemu okuliście, że potrzebne mi nowe soczewki. Borę wdech. – Słucham? – Mój wzrok – tłumaczy pani Donnelly. – Jest straszny. Zawsze coś źle przeczytam. Może to nie Forest Hills Drive 82 tylko 83? Albo 87? Przełykam ślinę. – Yyy… – Tak – mówi. – Tak, na pewno tak tu jest napisane. Osiemdziesiąt siedem. Bardzo przepraszam. – Proszę pani… – Proszę mi mówić Kathy. – Kathy – mówię. Gdyby nie to, że rozmawiamy przez telefon, uścisnęłabym ją. – Nie wiem, co… – Nie tak łatwo być samotną matką – mówi. I słyszę życzliwość w jej głosie. – Proszę przekazać Clememtine, że nie możemy się jej doczekać w poniedziałek – po czym się rozłącza. Tego popołudnia, kiedy Rosie przychodzi do pracy, wygląda strasznie. Ma sińce pod oczami i spierzchnięte usta. Najwyraźniej nie jestem jedyna, na której to wszystko się odbija. Pokazuje, żebym poszła za nią do pokoju pielęgniarek, idę więc, mijając po drodze Clem, która robi gwiazdy na głównym korytarzu.
– Przepraszam – mówię do Rosie, kiedy tylko zamykają się drzwi. – Czuję się strasznie. – Dlaczego? Wzięłaś na siebie całą winę. – Ściąga torbę z ramienia i pada na krzesło. – Właściwie to dziwię się, że jeszcze tu jesteś. Byłam przekonana, że Eric cię… – Dał mi ostatnią szansę. Myślał, że wczoraj to był pierwszy raz. – Wow. To chyba dobrze. – Wiedziałaś o Clarze? – pytam. Rosie robi zachowawczą minę. – W porządku, powiedziała mi, że umiera – odpowiadam. Rosie kładzie głowę na oparciu krzesła i zamyka oczy. – Tak, wiedziałam. Ma raka piersi. Bardzo zaawansowanego. – Ile jej zostało? – Chciałabym móc powiedzieć, że miesiące. – Oczy Rosie nadal są zamknięte. – Ale podejrzewam, że to bardziej tygodnie. Mimo że Clara sama mi o wszystkim powiedziała, wiadomość wciąż jest szokująca. Tygodnie. Czy to możliwe, że tylko tyle? – Chce pogodzić Lauriego ze swoją siostrą – mówię. – Ponoć spotykali się, zanim poznał Clarę, a ona przez wszystkie te lata żyła z poczuciem winy, że ukradła jej miłość. Rosie otwiera oczy. – Przykro mi, że to powiem, ale wątpię, żeby zdążyła. To nie są dobre wieści, ani trochę, ale z jakiegoś powodu mnie cieszą. Pomysł, że Clara miałaby przekazać siostrze swojego umierającego męża, jest czymś, z czym nie mogę się pogodzić. – To co się stanie teraz? – pytam. – To znaczy? – Z Anną i Luke’iem – mówię. – Co z nimi będzie? – Cóż, nie mamy chyba wyboru, prawda? Drzwi będą musiały pozostać zamknięte. Nie możemy im pozwolić razem przebywać po tym, co się dziś stało… Kiedy nie odpowiadam, Rosie podnosi wzrok. – Na pewno? – szepczę. Wytrzeszcza oczy. – Chyba nie mówisz poważnie, Eve? Po tym całym zamieszaniu? Po tym, jak Eric dał ci ostatnią szansę? – Wiem, że sytuacja nie jest sprzyjająca, ale… – Eve, ja naprawdę lubię moją pracę, okej? Nie mogę nią dłużej ryzykować, przepraszam. – Ale… ja jej obiecałam. Rosie patrzy na mnie tak, jakby chciała przeniknąć wzrokiem skórę na moim czole i zajrzeć mi do mózgu, żeby zrozumieć, co tam się dzieje. Może właśnie z tego powodu postanawiam wyrzucić z siebie myśl, która cały dzień obijała mi się po głowie.
– Chodzi o to… jeśli kolejna osoba zabije się, bo odeszłam, kiedy mnie potrzebowała… To to zabije mnie.
43 CLEMENTINE Robienie gwiazd po jakimś czasie sprawia, że boli cię serce. Minęło prawie dwadzieścia minut, a May i Gwen nadal patrzą. Zaczynam myśleć, że jeśli nie przestanę, to możemy tu zostać na całą noc. Mówię im, że muszę iść, na co one mnie oklaskują i gdzieś znikają. Wtedy idę zerknąć za drzwi Rosie, szukając mamy. – To co się stanie teraz? – mówi mama. Rosie na to: – To znaczy? – Z Anną i Luke’iem. Co z nimi będzie? – Cóż, nie mamy chyba zbytniego wyboru, prawda? – mówi Rosie. – Drzwi będą musiały pozostać zamknięte. Nie możemy im pozwolić razem przebywać po tym, co się dziś stało… – Na pewno ? – pyta mama Na chwilę robi się cicho, po czym Rosie odpowiada: – Chyba nie mówisz poważnie, Eve? Po tym całym zamieszaniu? Po tym, jak Eric dał ci ostatnią szansę? – Wiem, że sytuacja nie jest sprzyjająca – mówi mama – ale… – Eve, ja naprawdę lubię moją pracę, okej? Nie mogę nią dłużej ryzykować, przepraszam. – Ale… ja jej obiecałam. Znów robi się cicho. Zastanawiam się, czy zauważyły, że tu stoję. Ale mama zaczyna mówić dalej. – Chodzi o to… jeśli kolejna osoba zabije się, bo odeszłam, kiedy mnie potrzebowała… To to zabije mnie. Odsuwam się od drzwi. Włosy na rękach i nogach mi się jeżą. To zabije mnie. Myśl o tym, że mama umrze, tak mnie przeraża, że nie mogę oddychać. Mija kilka minut, zanim wymyślam, co zrobić. Wtedy idę do biura Erika… pani Weber zawsze mówi, że jeśli będę mieć kłopoty, trzeba znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto ci pomoże. Ale kiedy docieram do jego gabinetu, nie ma go tam. Wdrapuję się na krzesło Erika. Obok telefonu znajduje się lista numerów i wykręcam ten, przy którym napisane jest „Eric komórka”. Gdy dzwoni mi w uchu, zerkam przez szparę w drzwiach. Rosie układa lekarstwa dla wszystkich w koszyku na swoim wózku. Mam ochotę krzyknąć: Co ty robisz? Nie słyszałaś, jak mama powiedziała, że coś ją zabije? Wtedy słyszę głęboki wdech po drugiej stronie słuchawki.
– Tu Eric. – Eric! – Tak. – Milczenie. – Kto mówi? – To ja, Clementine. – Clementine? Co robisz w moim gabinecie? Gdzie jest twoja mama? Wszystko w porządku? – Nie – mówię cicho. – Nic nie jest w porządku. – Clementine, skarbie, czy twoja mama jest w pobliżu?. – Nie! – mówię. – To znaczy tak. Ale nie możesz z nią rozmawiać. Eric, potrzebuję twojej pomocy. – Robię głęboki wdech. – Rosie mówi, że musi zamykać drzwi Anny i Luke’a, ale mama powiedziała, że ona nie chce. Powiedziała, że jeśli je zamknie… to to ją zabije! A ja nie chcę, żeby ona umarła. Więc nie możemy po prostu otworzyć tych drzwi? Proszę? Oddycham ciężko, ale Eric milczy. Zastanawiam się, czy nadal tam jest. Eric nie odzywa się przez kilka sekund, co sprawia, że się denerwuję. – Poczekaj chwilę, Clementine, a ja zaraz przyjadę. Rozwiążemy całą tę sprawę. Kiedy tylko odkładam słuchawkę, rozlega się dzwonek do drzwi. Wow. Eric pewnie biegł przez całą drogę. Wybiegam z gabinetu i mijam Berta (który mówi coś jak jeżu albo dżezu) i Rosie, i jej medyczny wózek, i zatrzymuję się dopiero przy drzwiach. – Eric – wołam, otwierając drzwi na oścież. – Dziękuję, że… Zamieram. – Clementine, czy twoja matka jest w domu? – mówi mama Mirandy, a potem przeciska się obok mnie do środka. Mama Mirandy jest bardzo gruba, a jej policzki są różowe z zimna. Kiedy zamykam za nami drzwi, zaczynam się martwić. Co ona robi? Miranda powiedziała jej o dzisiejszej kłótni? Mama Mirandy idzie w głąb domu i gapi się na wszystko po drodze: lampę, wazon, chodziki ustawione pod ścianą. W końcu pojawia się mama. – Andrea. – Twarz mamy robi się biała jak kreda. Przez kilka sekund czekam, aż coś powie, ale mama gapi się na nią jak zaczarowana. – Mam ten adres ze szkolnej listy – mówi mama Mirandy. – Przyszłam porozmawiać o twojej córce. Dzisiaj po raz trzeci zrobiła krzywdę mojej córce i chciałam cię poinformować, że składam oficjalny wniosek, żeby usunąć ją ze szkoły. Mama patrzy na mnie. – Nic nie zrobiłam Mirandzie! – mówię. – Przyrzekam, mamo! – Nie kłam – mówi mama Mirandy. Nachyla się do mnie z wredną miną. – Widziałam kolano Mirandy. Ma na nim wielkiego siniaka. Podłożyłaś jej nogę. – Nieprawda – odpowiadam. – Sama się przewróciła. Mama Mirandy znów otwiera usta, ale mama staje między nami. – Słyszałaś Clem – mówi gniewnie. – Miranda sama się potknęła. I proszę, żebyś nie mówiła do mojej córki. Rozmawiaj ze mną.
Chcę się przytulić do mamy. Mama zwykle nie mówi ze złością do innych dorosłych. Próbuję pochwycić jej spojrzenie, żeby się uśmiechnąć, ale ona patrzy tylko na mamę Mirandy. – To może porozmawiam z tobą o tym adresie, który podałaś w szkole, co? – Mama Mirandy znów zaczyna się kręcić przy rzędzie balkoników. – Bo to najwyraźniej nie jest twój dom. Mama ani drgnie, ale jej mina się zmienia. Przez chwilę nikt nic nie mówi. – To dom opieki – mówię, żeby wypełnić ciszę. – Mama jest kucharką. Mieszkamy w mieszkaniu. Jest małe, brązowe, a pod spodem znajduje się pizzeria! Mama Mirandy przyglądała się bawialni, ale teraz odwraca się na pięcie. Przez chwilę mówią do siebie cichym językiem dorosłych, w którym zamiast ust używa się oczu. – Więc tu nie mieszkacie? – mówi do mamy. Uśmiecha się trochę, ale to nie jest miły uśmiech. To podstępny uśmiech. – Nie mieszkacie nawet w rejonie szkoły? Zaczynam się zastanawiać, czy nie powiedziałam czegoś złego. – Nie – odpowiada mama. – Nie mieszkamy. Po śmierci Richarda nie było mnie stać na mieszkanie w okolicy, a nie chciałam przenosić Clem ze szkoły, którą kocha, bo wystarczająco dużo już straciła. Ale dobra wiadomość jest taka, że dzięki twojej córce Clem już nie kocha tej szkoły. – Patrzę na mamę, ale ona nie patrzy na mnie. – A teraz wydaje mi się, że powinnam podziękować i tobie. Dziękuję ci za to, że jesteś taką ograniczoną, małoduszną suką. Dziękuję, że masz taką małoduszną, sukowatą córkę. Dzięki temu przenosiny będą dużo łatwiejsze. Wydaję z siebie cichy jęk, tak samo jak mama Mirandy. „Suka” to brzydkie słowo. A wtedy rozlega się kolejny hałas, jakby tłuczonego szkła. Mama odwraca się i biegnie korytarzem. W tej samej chwili drzwi otwierają się i do środka wchodzi Eric.
44 ANNA Siedem miesięcy wcześniej… Leżę na ławce do spania i marzę, kiedy do mojego pokoju wchodzi Jack. Twarz ma całą pomarszczoną i przeoraną bruzdami i trzyma ręce przed sobą, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. – Anno, musimy porozmawiać. – Okej. – To osobiste sprawy. Chodźmy do twojego pokoju. – Przecież to jest mój pokój. Jack wyciera twarz i dłonie i zaciska powieki. – To bawialnia, Anno. – Aha. – Rozglądam się wokół. Tak. Leżę na długim jakby-krześle. – Okej. Chodźmy. Dobrze, że jest tu Jack, bo chyba nie znalazłabym drogi z powrotem. Białe ściany, bladozielone meble, korytarze prowadzące do drzwi. „Drzwi dokąd?”, zastanawiam się. Dokąd prowadzą wszystkie te drzwi? Siadamy w moim pokoju. – Dziś rano zadzwoniła doktor Li, żeby mi przekazać wyniki twoich badań krwi – mówi Jack. Ma na sobie czarne coś przedzielone pośrodku czymś białym z różową taśmą. Krawat! To właśnie nosi do pracy. Jack zwykle nie odwiedza mnie w dni robocze. Zastanawiam się, co tu dziś robi. – I? – pytam. – Naprawdę nie wiesz, co ci teraz powiem? – Nie. Jack klęka przede mną na kolana. Ujmuję jego twarz w dłonie. – Wyglądasz jak mama – mówię. – Wyglądasz jak tata. – Jack uśmiecha się nieznacznie. – Pamiętasz, jak mi kiedyś powiedziałeś, że jeśli zetnę włosy, to odrosną proste? Jack wydaje z siebie cichy, zaskoczony śmiech. – Pamiętasz to? – A jaka dziewczyna nie pamięta, że kiedyś była łysa? Jack spogląda na mnie przez dłuższą chwilę. – Kiedy zaczęły odrastać, miałaś afro, którego nie powstydziliby się Jackson Five. Właściwie to wyglądało to całkiem fajnie. – Nadal na mnie patrzy, ale jego spojrzenie wędruje na mój brzuch, a jego oczy robią się smutne. – Jesteś w ciąży, Anno. – Jack
kładzie mi dłoń na brzuchu i wygładza ubrania, żeby przylegały. Mój brzuch wydaje się okrągły jak odwrócona miska. Jack przez chwilę mu się przygląda, po czym kładzie mi głowę na kolanach. Kiedy znów ją podnosi, jego policzki są mokre. – To znaczy… że tu jest dziecko? – pokazuję na odwróconą miskę. Jack kiwa głową. Obejmuję dłońmi brzuch, tak jak przed chwilą zrobił to Jack. – Dziecko? Jack zamyka oczy. – O Boże. Przyglądam mu się. Wydaje się zmartwiony. Przez to ja też się martwię. – Martwisz się przez alzheimera. – Tak, Anno. – Jack nie może nawet na mnie spojrzeć. Jego brew jest ciężka i cały czas ją pociera. Mija chwila, zanim pojmuję, czym się martwi. Wkrótce już mnie tu nie będzie. Kto się nim wtedy zaopiekuje? – Zajmiesz się moim dzieckiem, prawda? – Mój głos podnosi się i łamie. – Kiedy odejdę. Zabierzesz dziecko do siebie? Jack zabiera dłoń i spogląda na mnie. Przez chwilę wydaje mi się, że powie coś ważnego, ale po chwili jedynie wzdycha. – Oczywiście, że zaopiekuję się dzieckiem, Anno. – Dobrze – mówię. – Muszę porozmawiać z Erikiem – mówi po, jak mi się zdaje, bardzo długim czasie. – Dobrze – powtarzam, bo też muszę z kimś porozmawiać. Jack wzdycha jeszcze kilka razy, po czym kręci głową i wychodzi tym swoim energicznym krokiem. Ten krok jest całkiem niezły. Onieśmielający. Chcę to powiedzieć Jackowi, ale już go nie ma. A zresztą, muszę dokądś pójść. I wtedy znów jestem w korytarzu. Białe ściany. Białe drzwi. Zielone rzeczy do siedzenia. Mijam Latynoskę z garnkiem czerwonego jedzenia. To chyba kucharka. Uśmiecha się, idąc tam, dokąd ma iść. Kręcę się w kółko, szukając go i próbując się zorientować, gdzie jestem. Przy drugim obrocie nie wiem nawet, którymi drzwiami wyszłam. Kiedy przechodzi koło mnie łysy mężczyzna, wzdycham z ulgą. – Wszystko w porządku, Anno? – pyta. Anna! Nieznacznie wyrzucam pięść w powietrze. On mnie zna. – Tak. Widziałeś… yyy…? – Luke’a? – podpowiada? Uśmiecham się. Tak pewnie ma na imię. Luke. – Nie – mówi mężczyzna. Postanawiam mówić na niego Łysina. – Nie ma go w swoim pokoju? – Nie jestem pewna – mówię. – Możesz mnie tam zaprowadzić? Łysina jest wkurzająco powolny, ale idę z nim, bo to pewnie i tak szybszy sposób, niż gdybym sama szukała pokoju. Zresztą jestem zbyt szczęśliwa, żeby być sama.
Dziecko. Powtarzam sobie w myślach kilka razy. Dziecko. Nie zapomnij o tym, Anno. Masz w swoim brzuchu dziecko. Ale kiedy docieramy do jego pokoju, jest pusty. – W mordę! – Wyrażaj się – cmoka staruszek. – Idę do bawialni. Chcesz pójść ze mną i się tam rozejrzeć? Już mam się zgodzić – bo przecież to lepszy pomysł, niż kręcić się samej przy tych wszystkich drzwiach – kiedy nagle coś mi świta. Wiem dokładnie, gdzie on jest. – Możesz zaprowadzić mnie do… klocków, po których idzie się na następne piętro? Ten starszy gość jest zrzędliwy. Wzdycha głośno, jakbym robiła mu kłopot, po czym zaczyna iść. Po kilku stukotach chodzika odwraca się do mnie i mówi: – No to idziesz czy nie? Jezu. Odprowadza mnie do klocków, po czym mówi: – Wszystko w porządku? – Pewnie – odpowiadam pogodnie. – Dzięki! Zaczynam iść na górę. Dziecko. Nasze dziecko. Będzie w pokoju na górze, jestem tego pewna. To doskonałe miejsce, żeby przekazać mu wiadomość. Wiem, że nie jest do końca szczęśliwa. Nie będziemy żyć, kiedy nasze dziecko stanie się dużą osobą. Ale stworzyliśmy życie. Życie, które będzie istnieć, kiedy my odejdziemy. Wchodzę po kolejnej partii klocków i znajduję się w wąskim pomieszczeniu, w którym jest wiele drzwi. Jedne są otwarte i zaglądam do środka. To tu! Pokój jest pełen wielkich białych gór, ale ignoruję je i szukam go. Nie ma go tu. Rozglądam się raz jeszcze i po jednej stronie widzę dziurę na świat. Pewnie jest za nią. Idę do dziury. Muszę się z nim zobaczyć. Kiedy przez nią przechodzę, uderzam w coś. muszę się schylić, żeby wyjść na zewnątrz. – Halo! – wołam. Słońce oślepia mnie i pali. – Halo! – mówię raz jeszcze. Znowu zapomniałam jego cholernego imienia. Słyszę głosy, które wydają się być bardzo daleko, i inne odgłosy. Ptak. Szum samochodu. Śmiech dziecka. Dziecko. Moje dłonie znajdują brzuch. – Gdzie jesteś? – wołam. – Jezu Chryste. – Głos, który słyszę, jest słaby, jakby był bardzo daleko. – Tam jest jakaś kobieta. – Gdzie? – pyta ktoś inny. – Na dachu. – O Boże! – Niech ktoś zadzwoni na pogotowie! Choć słyszę głosy, nie wiem, skąd dobiegają. I nie obchodzi mnie to. Nadal go nie znalazłam. Muszę go znaleźć, zanim zapomnę. Podłoga pode mną wydaje się nierówna, jakbym stała na czymś pochyłym. Chyboczę się. Nic wokół mnie nie jest
znajome. Nie wydaje mi się, żebym nadal była w pokoju na górze. – Anna! Rozpoznaje ten głos. – Jack? Gdzie jesteś? – Na dole – woła. – Nie skacz. Proszę! Idę po ciebie. Czuję podmuch wiatru i rozpościeram ramiona, żeby zachować równowagę. Ale nie mam się czego trzymać. Nagle widzę Jacka. Stoi na zielonym i na mnie patrzy. Otaczają go ludzie. Żadna z nich nie jest osobą, której szukam. – Gdzie on jest? – pytam. – Luke jest tutaj, Anno! – krzyczy Jack. – Nie ruszaj się i zaraz po ciebie przyjdę. Słyszę, jak woła, żeby ktoś przyprowadził Luke’a. Tak ma na imię. Luke. Jack robi to co zwykle, kiedy jest zły, ale próbuje zachować opanowany ton. Pewnie kłamie, że Luke tam jest. Nigdzie go nie widzę. – Gdzie? – pytam. – Tam – mówi, pokazując. – Jest tam. A teraz idę do ciebie. Jack znika, a ja rozglądam się po zielonym. Próbuję sobie przypomnieć, dlaczego go szukałam. Nie znoszę, kiedy to się dzieje. Czuję, że musiałam się bardzo wysilić, żeby go znaleźć, i wtedy… pstryk. Nic nie wiem. Dalej się rozglądam. Zastanawiam. Wtedy go widzę i wszystko mija. Moje serce wypełnia radość. I robię krok przed siebie.
45 EVE Podążam za krzykiem aż do pokoju Luke’a. Jestem na wpół świadoma tego, że Andrea jest tuż za moimi plecami – nigdy nie przegapiłaby okazji, żeby zobaczyć coś ciekawego – ale w tej chwili nie mam zamiaru się tym przejmować. Co się stało? Kiedy wpadam do środka, Anna siedzi skulona w rogu. Wazon jest przewrócony, a kwiaty i potłuczone szkło leżą rozrzucone na dywanie. – Cześć – mówię, wchodząc tak szybko, jak mogę, by jednocześnie nie wzbudzić poczucia zagrożenia. – To ja, Eve. Kucharka. Anna podnosi wzrok, jej zielone oczy są szeroko otwarte. Zauważam, że ma zakrwawioną rękę. Luke stoi nad nią, jakby próbował ją ochronić. – Zraniłaś się, Anno. Anna spogląda na swoją dłoń, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. Z rany wypływa ciemnoczerwona krew i skapuje spomiędzy jej palców. Z zamierającym sercem zdaję sobie sprawę, że będzie potrzebować szwów. – Mogę to obejrzeć? – pytam. Kiwa głową. – Dobrze. Może usiądziesz na łóżku? Luke, ty też. Anna siada, ale Luke nadal stoi tam, gdzie był. – Dobrze – mówię. – Anno, przyniosę coś na… – Eve? Co ty do cholery robisz? W drzwiach staje Eric, a moje serce zaciska się jak pięść. Za nim, w korytarzu, stoją Clementine i Andrea. Przyglądają się nam. – Eric, ja… – Co Anna i Luke robili tu sami? – pyta z niedowierzaniem. Od odpowiedzi ratuje mnie Rosie, która pojawia się nie wiadomo skąd i przepycha przed Erica. Patrzy na to, co się dzieje, i cicho przeklina. – Eric, podaj ręcznik – mówi. – A najlepiej dwa. Szybko, musimy zatamować krwawienie. Mija kilka sekund, zanim Eric się skupi, ale w końcu podaje ręczniki. Rosie owija nimi dłoń Anny. – Podnieś dłoń – mówi. – To powstrzyma krwawienie. Anna nie jest w stanie przyswoić tych instrukcji, więc Rosie robi to za nią. – Będzie potrzebować szwów – mówi Rosie, potwierdzając moje początkowe przypuszczenia. – Zawiozę ją do szpitala. – Ja to zrobię – mówi Eric. – Jesteś potrzebna na miejscu, Rosie.
Spogląda na mnie, po czym kiwa głową w stronę Luke’a i Anny. – Nadal uważasz, że lepiej im razem? Że są zakochani? – Wydaje z siebie wredne, monosylabiczne prychnięcie. Spoglądam na Annę i Luke’a, którzy patrzą nieobecnym wzrokiem w różnych kierunkach, i muszę przyznać: teraz nie wierzę, żeby byli zakochani. Ale mimo wszystko. – Powinnaś pójść do domu, Eve – mówi Eric. – Nie, pojadę z tobą do szpitala. Albo mogę tu zostać z Luke’iem. Wolałabym poczekać, póki nie upewnię się, że z Anną wszystko w porządku. – Nie. – Ton Erika nie pozostawia miejsca na wątpliwości. – Idziesz do domu. Rosie puszcza dłoń Anny, żeby wziąć trochę gazy, i Anna natychmiast opuszcza rękę. Podnoszę ją za nią i mówię jej, że zobaczymy się rano. – Nie, nie zobaczycie się rano, Eve. Spoglądam na Erika. Patrzy na mnie przez chwilę, po czym gwałtownie podnosi ręce. – Chyba ci się nie wydaje, że nadal tu pracujesz? Patrzę na niego, nie rozumiejąc. – Cóż – mówi. – Bardzo mi przykro. Od tej chwili twoja umowa o pracę zostaje rozwiązana. – Eric wydaje się wściekły i sfrustrowany, ale też nieco smutny. Po tym poznaję, że mówi serio. Podchodzi do Rosie, która zaczyna dawać mu instrukcje dotyczące rany Anny: żeby ją uciskać, trzymać w górze. Jakby mnie tam w ogóle nie było. Po chwili czuję, jak mała rączka ciągnie za moją. – Chyba powinnyśmy iść, mamo. Patrzę na Clem, mrugając. – Tak – mówię po chwili. – Tak, idziemy. Clem wyciąga mnie z pokoju. Andrea stoi w drzwiach, równie podekscytowana, co zmieszana. Ręce jej się trzęsą i przez chwilę widzę ją taką, jaka naprawdę jest. Przestraszona kobieta, która próbuje kontrolować wszystko, co tylko może. Może wszyscy tacy jesteśmy? Kiedy Clem i ja wymykamy się stamtąd, w końcu dociera do mnie coś, co dotąd tkwiło w mojej podświadomości. Kiedy siedzieli obok siebie na łóżku, Luke trzymał Annę za zdrową rękę.
46 ANNA Siedem miesięcy wcześniej… – Pacjentka ma przemieszczenie biodra i trzy złamane tylne żebra. Bez uszkodzenia płuc. Ma złamany obojczyk i przeszła lekki wstrząs mózgu. Z powodu biodra będzie miała problemy z chodzeniem, ale obrażenia nie powodują zagrożenia życia. Rozumiem, że cierpi na demencję? – Wczesnoobjawowy alzheimer, doktorze. Cisza. – I była w ciąży? – W osiemnastym tygodniu. Wewnątrzmaciczne obumarcie płodu. Dłuższa cisza. Potem westchnienie. – Czy poinformowano rodzinę o śmierci dziecka? Rozmowa przypomina odbijanie piłeczki. Słucham, ale niewiele rozumiem. Tylko tyle, że ktoś zrobił sobie niezłą krzywdę. Mam nadzieję, że tej osobie nic nie będzie. Mam też nadzieję, że wyjdą z mojego pokoju. Jestem zmęczona i chcę spać. – Poinformowano brata pacjentki. Niestety ojciec dziecka również ma demencję. – Szczęście w nieszczęściu? – zastanawia się mężczyzna. Ale nikt nie odpowiada. Jack mówi mi, że jestem u niego w domu, ale kłamie. Wiem, jak wygląda jego dom, i to nie jest to. Po pierwsze, wszędzie są dzieci. Mało tego. Jest tam mnóstwo małych, plastikowych przedmiotów dla nich do zabawy. Jack właściwie nie lubi dzieci i zdecydowanie nie zachęcałby ich, żeby dotykały jego rzeczy. A poza tym to miejsce jest ogromne i zrobione z marmuru. Bardziej prawdopodobne, że jesteśmy w centrum handlowym niż w jego domu. Może i mam alzheimera, ale nie jestem kompletnie stuknięta. – Powiedz coś, Anno – mówi. Gapię się przez dziurę w ścianie. – Przepraszam – mówi. – Nie powinienem był iść rozmawiać z Erikiem. Nie powinienem był zostawiać cię samej. – To wszystko moja wina. Jack płacze. Nie rozumiem, o czym mówi. – Dlaczego to zrobiłaś? Żadna sytuacja nie jest tak straszna, żeby trzeba było się do tego posunąć – mówi. – Obiecaj mi, że już więcej nie zrobisz czegoś takiego. Nic nie mówię, a Jack na mnie nie czeka. – A na dodatek nie możesz chodzić. Powinienem był wcześniej się domyślić, co się
dzieje. Powinienem był to powstrzymać, zanim wszystko zaszło tak daleko. Patrzę w przestrzeń za Jackiem, bo on miesza mi w głowie. Ale nie odchodzi. – Źle się czujesz? Nie możesz mówić? Mrugnij raz na tak, dwa razy na nie. Zamykam oczy i nie otwieram. Co za ulga. – Nie odezwała się słowem, odkąd przyjechała. Minęły ponad dwa tygodnie. W pokoju nie ma nikogo prócz Jacka i mnie, więc mogę jedynie zakładać, że rozmawia przez telefon. Albo mam halucynacje. Co w sumie też jest chyba możliwe. – Nie mam pojęcia. …Nie. …I jest też regres co do jej… samodzielności w toalecie. Tak. Założyłem jej pieluchomajtki, ale… tak… tak. Nie wiem, co robić. Zerka na mnie. Odwracam wzrok. To dziwne, kiedy ktoś rozmawia o tobie w twojej obecności. Ostatnio to się często zdarza. Myślę sobie, że byłoby fajnie usłyszeć o sobie coś miłego. – Niewiele. Siedzi przy stole podczas posiłków i bawi się jedzeniem, ale… to nie milczenie mnie martwi. Tak. Absolutnie nic. Tylko siedzi na krześle i gapi się na drzwi. „I co to twoim zdaniem oznacza, Jack?”, pytam go po cichu. „Chcę wrócić do domu”. – Przed wypadkiem mówiła. Nie tyle, co kiedyś, ale mówiła. Zrozumiale. Teraz: nic. – Nastaje długa cisza. – Tak. Tak, dobrze. Wtorek, dziewiąta trzydzieści. Będziemy. Jack popycha mnie do jakiegoś pokoju, każe usiąść na krześle i siada obok mnie. Inna osoba, kobieta z czarnymi włosami, siedzi za biurkiem, kładzie dłonie na kolanach i mówi: – Miło cię widzieć, Anno. – Dziękuję – wypowiadam pierwsze słowo od Bóg wie jak dawna. Jack odwraca się do mnie z rozdziawionymi ustami. Widzę po jego oczach, że czuje się zdradzony. „Odezwałaś się!”. „Tak”, mam ochotę odpowiedzieć, ale mi się nie chce. „Umiem mówić. Tylko nie chcę mówić do CIEBIE”. – To doktor Li, Anno – mówi Jack. – Wiem – odpowiadam, choć wcale nie wiedziałam. Kobieta, doktor Li, skrobie coś na białym kwadracie, po czym spogląda na mnie. – Słyszałam, że miałaś wypadek, Anno. Jak się teraz czujesz? Lepiej? Kiwam głową. – Dobrze. A twoje obrażenia? Twoje… – Spuszcza wzrok. – Żebra i kostka… goją się jak trzeba? Nie mam pojęcia, o czym mówi, więc odpowiadam, że tak. Chcę dalej rozmawiać z tą kobietą. Patrzy na mnie i mówi bezpośrednio do mnie. – Jest w stanie przejść krótką odległość – mówi Jack. – Przykuśtykać z kanapy do krzesła albo stanąć pod prysznicem. Ale lekarz powiedział, że teraz większość czasu będzie spędzać na wózku.
Kobieta kiwa głową. – Bierzesz leki, Anno? – Codziennie – mówi Jack. – Sam je jej podaję. Kobieta kiwa głową. – Mieszkasz teraz z Jackiem? Kręcę głową. Wiem, że tak nie jest. – Mieszkam w wielkim domu z ludźmi, w którym jest jak w supermarkecie. Jack jest tam cały czas. A chcę jechać do domu. – Do domu, czyli dokąd? – pyta kobieta. – Do domu opieki? Mrugam. – Do jakiego domu, Anno? – pyta raz jeszcze. – Do mojego… miejsca. – Tak mnie to frustruje, że nie mogę sobie przypomnieć, gdzie jest dom. Mam szansę powiedzieć, co chcę, i niczego, kurwa, nie pamiętam. – Jack wie. – Szturcham Jacka palcem, ale na niego nie patrzę. Już sam jego widok sprawia, że robię się zła. – Rosalind House – mruczy. Nawet jego pomrukiwania wydają się poirytowane. Mam przeczucie, że jest na mnie zły tak samo jak ja na niego. – Rosalind House – powtarza kobieta. – Czy to dla ciebie dom? Rosalind House. Chcę, żeby rozległ się dzwonek albo gwizd, albo żeby coś się zdarzyło w moim mózgu, co powiedziałoby mi, że owszem, Rosalind House to mój dom. Czy to dom? Czekam jeszcze trochę. Nadal nie ma dzwonka. – Nie wiem – przyznaję. – To i tak nie ma znaczenia – wtrąca się Jack. – Nie mogę jej tam zabrać. Nie po tym, co się stało. Kobieta zdejmuje dwa kwadraty z oczu i wzdycha. – Rozmawialiście o… innych rzeczach? – pyta Jacka. – Czy ona ma jakiekolwiek związane z tym wspomnienia? – Nie mam pojęcia – mówi Jack. – Tak jak mówiłem, odkąd z nami zamieszkała, nie odezwała się słowem. – A ten mężczyzna… ojciec… czy się z nim widziała? – Nie, oczywiście, że nie. Kobieta kiwa głową i przez moment nikt nic nie mówi. Jej twarz jest nieruchoma – jakby się martwiła albo koncentrowała. Trudno stwierdzić. – Mogę mówić szczerze? – Liczę na to – odpowiada Jack. – Podzielam twoje obawy o szybki regres stanu Anny. Miała uraz, więc można się było tego spodziewać, ale nawet na pierwszy rzut oka wydaje się pogrążona w depresji. Naprawdę się zastanawiam, czy nie tęskni za domem. I może tęskni też za tym swoim przyjacielem. Jack wydaje z siebie odgłos i kręci głową. – Masz na uwadze jej dobro, wiem o tym. To, co się stało… cała ta sytuacja… na
pewno bardzo cię przestraszyła. Ale… gdyby Anna była moją siostrą… i była tam szczęśliwa… wzięłabym pod uwagę umieszczenie jej z powrotem w domu opieki. – Poważnie? Umieścić ją na powrót w miejscu, gdzie zaszła w ciążę, a potem próbowała się zabić? – Ona nie ma dużo czasu, Jack. Rok, jeśli w ogóle. Jeśli tam będzie najszczęśliwsza, to dlaczego nie? – Bo tam nie jest bezpiecznie! Kobieta kiwa głową. – Oczywiście bezpieczeństwo jest ważnym czynnikiem i będziesz musiał poczynić z ośrodkiem pewne ustalenia, żeby mieć pewność, że nic podobnego już się nie wydarzy. Ale… Jack, ona tego wyraźnie chce. Spogląda na mnie. – Tego chcesz, Anno? – Tak – mówię i tym razem nie jest to coś, na co tylko przystaję. – Chcę jechać do domu.
47 EVE Mówi się, że czas pozwala spojrzeć na pewne sprawy z perspektywy, i na swój sposób rzeczywiście tak jest. Mija Boże Narodzenie. Clem i ja spędzamy je z moimi rodzicami w ich mieszkaniu. Jest inaczej niż w poprzednie święta – smutniej przez puste miejsce, na którym powinien siedzieć Richard – ale i tak zaskakująco miło, bo wszyscy gnieździliśmy się w jednym małym pokoju, jedząc, pijąc i spędzając razem czas. Clem nie zauważyła chyba nawet, że pod choinkę dostała tylko kilka prezentów. Kiedy pracowałam w Rosalind House, żyłyśmy od wypłaty do wypłaty, i nie wiedziałam, co zrobię dalej. Wiele miejsc zamknięto na czas przerwy bożonarodzeniowej, liczyłam więc na to, że znajdę nową pracę w nowym roku. Tymczasem mama i tata wypisali mi skromny czek jako prezent świąteczny, za który mogłam jakoś przetrwać. Angus i ja utrzymujemy kontakt głównie przez SMS-y. Angus rozumie, że teraz skupiam się na Clem. Czasem, kiedy mała już zaśnie, kładę się na kanapie i po prostu rozmawiamy sobie przez telefon. Bez względu na to, przez co przechodzi teraz Clem, nie sądzę, żeby przeszkadzało jej to, że rozmawiamy. Mama i tata są wspaniali, proponują, że będą gotować, sprzątać, zajmować się Clem. Przyjmuję wszystkie propozycje z wyjątkiem tych dotyczących córki. Najlepszą rzeczą, jaka wynikła z mojej niezapowiedzianej przerwy w pracy, jest czas spędzany z nią. Zabrałam ją ze szkoły, zanim Andrea zdołała wszcząć śledztwo, a dzięki bożonarodzeniowej przerwie Clem zaczęła naukę w nowej szkole wraz z nowym rokiem. Wiadomość, że opuszcza Legs, przyjęła bardzo dzielnie. A właściwie kiedy powiedziałam jej, że spędzimy trochę czasu razem w domu, nawet wyglądała na szczęśliwą. – Dlaczego tatuś musiał być złym człowiekiem? – pyta w noworoczny poranek, kiedy nadal ziewam i się przeciągam. Na zewnątrz trzeci dzień z rzędu pada śnieg. W sylwestra nie spałyśmy do późna, oglądając filmy i jedząc popcorn, żeby poczekać na Nowy Rok. Sądząc po odciskach na moich plecach, niektóre ziarenka nadal leżą w pościeli. – Czasem naprawdę go nienawidzę – mówi. Myślę o moim telefonie do doktor Felder. To jest ten moment, zdaję sobie sprawę. Jest gotowa rozmawiać. Przekręcam się na bok, po czym siadam. – Czasem ja też go nienawidzę. – Naprawdę? – Naprawdę. Czasem mam ochotę uderzyć go w twarz i na niego krzyczeć, a innymi razem chcę go przytulić i powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknię.
– Ja też. – Clem wykrzywia buzie w podkówkę. – Po prostu nie wiem… nie wiem, jak go zapamiętać, mamo. Przytulam ją do siebie i całuję w czoło. – Powinnaś pamiętać go całego. Wszystkie wspomnienia o nim są nadal prawdziwe, nieważne, co zrobił. – Ale… – One wszystkie są prawdziwe – mówię stanowczo, prawie jakbym sama w to wierzyła. Może tak jest. Myślę o mojej rozmowie z Angusem, o dobrych rzeczach wynikających ze złych. Myślę o Clarze i Lauriem, i tym, co zostaje. – Tata skrzywdził wiele osób, Clem, ale zrobił też wiele dobrego. Był troskliwy i miał dobre serce. I był dobrym tatą, nie uważasz? Mimo łez kiwa głową. – I nie ma nic złego w tym, żeby o tym pamiętać. Możemy zachować nasze wspomnienia na tak długo, jak się nam tylko podoba. Łzy w oczach Clem nadal wzbierają i spływają po policzkach. – Tatuś tak bardzo cię kochał – mówię i głos mi się łamie. – Jeśli masz zapamiętać o nim tylko jedną rzecz, to niech to będzie właśnie ta. Clem spogląda na mnie. – Opowiesz mi o nim jakieś historie? Jakieś, których nie znam? Ocieram łzę. – Mam nawet całkiem niezłą. – Pociągam nosem. – O tym, jak kiedy byłaś malutka. Zastałam was leżących z tatą w wannie. Śpiewał ci piosenkę… Usta Clem zaczynają ostrożnie układać się w uśmiech, jakby nie była pewna, czy jej wolno. Ale kiedy opowiadam jej tę historię po raz trzeci, uśmiecha się jak trzeba. Leżymy tak jeszcze trochę, tuląc się do siebie, opowiadając sobie historie, śmiejąc się i płacząc. To smutne i straszne. Ale jednocześnie miło być razem w naszej żałobie. Następnego dnia Clem i ja idziemy do szkoły na Buttwell Road. Kiedy z dala wyłaniają się budynki, serce podchodzi mi do gardła. Z zewnątrz szkoła nie wygląda tak atrakcyjnie jak poprzednia – to zwykły jednopiętrowy, budynek z czerwonej cegły – ale dzieci wyglądają mniej więcej tak samo. Kiedy wchodzę na plac zabaw, Clem mocniej ściska mnie za rękę. Będzie jej trudno zaczynać od nowa w środku roku szkolnego. Rok temu w ogóle bym się tym nie przejęła, wiedząc, że już pierwszego dnia Clem stanie się najbardziej lubianą dziewczynką w klasie, ale teraz nie jestem tego taka pewna. Poznajemy jej nauczycielkę, panią Hubble, która należy raczej do kategorii babć. Gdy obejmuje Clem ramieniem, obie od razu czujemy się lepiej. Przedstawia Clem energicznej dziewczynce imieniem Billie, która ma rude włosy i która będzie dziś szczególną koleżanką Clem. Dziewczynki od razu zaczynają rozmawiać. Kiedy nadchodzi pora, żebym sobie poszła, muszę nawet poklepać Clem po ramieniu. Spodziewam się trochę, że powie: „Dobrze, mamo, możesz iść”, ale ona zarzuca mi
ręce na szyje i całuje w policzek. Muszę się odwrócić, żeby nie widziała, jak płaczę. Później tego ranka dzwoni Rosie i mówi mi, że Clara jest bliska końca, była w szpitalu, ale wróciła do Rosalind House. Nie dodaje: „by umrzeć”. Mówi też, że Laurie pytał, czy chciałabym się pożegnać. Od razu tam jadę. Pod śniegiem Rosalind House wygląda inaczej. Ładniej, o ile to możliwe. Gdy śnieg skrzypi mi pod stopami, po drodze do frontowych schodów, przypominam sobie o przyrzeczeniu Clary, że po latach połączy Lauriego i swoją siostrę. Mam też nadzieję, że tak jak zasugerowała Rosie, nie miała ku temu okazji. Dzwonię do drzwi i wstrzymuję oddech, czekając na Erika. Ostatni raz widziałam go, kiedy mnie zwolnił. Co bym mu powiedziała? Ale kiedy drzwi otwierają się na oścież, widzę w nich nieznajomą osobę. Kobietę po czterdziestce z promiennym uśmiechem i włosami przyciętymi w cieniowanego boba. Uśmiecha się ciepło. – Dzień dobry – mówi. – Jestem Denise, nowa kierowniczka. – Nowa… – Przez chwilę próbuję to przyswoić. – A co się stało z Erikiem? – Niech pani nie stoi na mrozie – mówi, a ja potakuję. Zamyka drzwi i bierze mój płaszcz. – To mój drugi dzień. Mieszka tu ktoś z pani rodziny? Rozsyłaliśmy listy wyjaśniające zmianę… – Nie, nie, nie mam tu rodziny. Byłam tu kucharką. I sprzątaczką. Przybiera bardziej zdystansowany wyraz twarzy. – Aha. Cóż, Eric… już z nami nie współpracuje. – Nie współpracuje? Co się stało? – Przykro mi, nie mogę powiedzieć. – Aha. – Czy mogę w czymś pomóc? Jak się pani nazywa? – Eve – mówię, podając jej rękę. – Eve Bennett. Przyszłam zobaczyć się z Clarą. Laurie do mnie dzwonił. – Oczywiście. Proszę tędy. Idziemy korytarzem. Dziwnie jest być tu gościem. Pamiętam moją rozmowę o pracę, kiedy Angus zaprowadził mnie do gabinetu Erika. Mam wrażenie, że to było wieki temu. Kiedy idziemy, Denise macha do jednego z odwiedzających (wychodzą z pokoju Berta) i pomaga młodej kobiecie pchającej wózek do sprzątania podnieść stertę ręczników, które upuściła (zatrudnili sprzątaczkę!). Nagle się zatrzymuję. – Denise? – Tak? – Możesz mi przynajmniej powiedzieć… Eric nie… nie zachował się niestosownie… w stosunku do rezydentów? Możesz mi przynajmniej to powiedzieć? Obrzuca mnie długim, oceniającym spojrzeniem, po czym głośno wzdycha. – Powiedzmy, że Eric za bardzo się skupiał na prowadzeniu kreatywnej księgowości,
i nie miał czasu zajmować się innymi rzeczami. I przynajmniej za to możemy być wdzięczni. Kreatywna księgowość? Nagle wszystko zaczyna się zgadzać. Maleńki budżet na zakupy. Połączenie stanowiska kucharki ze sprzątaczką. Szpanerski nowy samochód. – Ten wstrętny, oślizgły… Kiedy kąciki ust Denise zaczynają wędrować w górę, czuję nagłą ulgę i mam wrażenie, że Rosalind House jest teraz we właściwych rękach. Kiedy wchodzę do sypialni, Clara ma zamknięte oczy. Laurie leży przy jej boku i nie śpi. Patrzy na jej twarz, która drga podczas snu. Przez chwilę obserwuję ich, stojąc w drzwiach, po czym zaczynam się wycofywać. – Eve – Laurie zauważa mnie w chwili, gdy już mam zniknąć za drzwiami. Uśmiecha się i zaczyna podnosić się, by usiąść. – Nie wstawaj – mówię. – Proszę. Widok was leżących razem przywraca mi wiarę w miłość. Laurie mnie nie słucha, ale i tak siada. – Taka ładna młoda dziewczyna jak ty nie powinna potrzebować pomocy, żeby znaleźć wiarę w miłość. Śmieję się. – Zdziwiłbyś się. Laurie mnie obserwuje i czeka. W Rosalind House poznałam zupełnie nowy sposób na to, jak można kogoś słuchać. – Nie chcę opowiadać o sobie – mówię. – Jak tam Clara? Laurie spogląda na nią. – To już długo nie potrwa. – Cierpi? – Nie sądzę. Głównie śpi. Mówi dziwne rzeczy. – Nadal patrzy na nią z uwielbieniem, ale przez twarz przemyka mu cień zakłopotania. – Powiedziała mi o czymś, co zrobiła dawno temu. O sekrecie, który skrywała. – W końcu odrywa od niej wzrok i spogląda na mnie. – Ostatnia spowiedź. Powiedziała, że ukradła mnie swojej siostrze. Sto lat temu, kiedy byliśmy dziećmi. – Jego śmiech jest pusty. – Powiedziała, że jej ostatnim życzeniem jest naprawić swój błąd i… – Znów się śmieje. – Nas ze sobą połączyć. Głęboko w moim brzuchu zaciska się węzeł. A więc mu powiedziała. – Aż robi mi się niedobrze na samą myśl, że zdając sobie sprawę z nadchodzącej śmierci, tym właśnie zaprzątała sobie głowę. – Czy to prawda? – pytam. – Ukradła cię swojej siostrze? Laurie wzrusza ramionami, jakby to była najmniej istotna rzecz na świecie. – Pewnie tak. Ale nawet jeśli, to była to najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła. Niepokoi mnie, że wydawało jej się, że to cofnie wszystko, co nas łączyło. Sześćdziesiąt lat małżeństwa. Każde wspomnienie… każdą chwilę.
Myślę o Richardzie. O czasie, jaki razem spędziliśmy, a który stracił na znaczeniu przez to, jak się wszystko na koniec rozegrało. – A… – Przełykam ślinę. – Nie zmienia? – Oczywiście, że nie. – Ale jeśli coś rozpoczyna się od kłamstwa… Laurie wydaje z siebie lekceważące parsknięcie. – Można coś zacząć od kłamstwa albo skończyć kłamstwem, ale to nie oznacza, że wszystko pomiędzy nie było prawdą. – Uśmiecha się smutno. – Nic nie jest w stanie cofnąć czasu. W końcu po naszych twarzach zaczynają płynąć łzy. – To co jej odpowiedziałeś? – pytam. – Spełnisz jej życzenie? Śmieje się. – Powiedziałem jej, że to ja tu jestem mężem i moje życzenia są ważniejsze. – Znów się kładzie i obejmuje ramieniem Clarę w talii. – A ja sobie życzę, żeby miłość mojego życia umarła w moich ramionach. Clara nie obudziła się, kiedy u niej byłam. Zostałam na pół godziny, pocałowałam ją w pergaminowe czoło i kazałam jej pozdrowić ode mnie Richarda. Potem wyszłam na korytarz. W kuchni brzęczą garnki; ktoś najwyraźniej szykuje lunch. Wykonuje swoją pracę dużo lepiej niż ja. Myślę o Annie i Luke’u. Rosie powiedziała mi przez telefon, że Annie założono siedem szwów na ręce, ale że nic jej nie będzie. Zerkam w stronę jej pokoju, oczywiście nie będzie mnie pamiętać, ale przestępuję z nogi na nogę, zastanawiając się, czy powinnam zajrzeć. Kiedyś miałyśmy dobre relacje. Cały czas zastanawiam się, czy nadal tak jest. Zanim zdecyduję, co robić, drzwi się otwierają i z pokoju wychodzi jej ojciec. – Dzień dobry – mówi. – Jesteś Eve, prawda? – No… tak. To ja. – Czuję się niepewnie. – Jestem Peter, ojciec Anny. – Pamiętam – mówię. – Jak się czuje Anna? – Dzisiaj nie najlepiej. – Przykro mi. – Właściwie liczyłem na to, że się przypadkiem spotkamy – mówi. – Denise powiedziała, że już tu nie pracujesz. – Nie. Przyszłam tylko… w odwiedziny. – Masz chwilę? Możemy porozmawiać? – Jasne – mówię zaskoczona. – W bawialni? – Panie przodem. Kiedy siedzimy w fotelach przy oknie, wyciąga z torby pamiętnik Anny. – Chciałem go jej oddać. Wydawało mi się, że tak będzie słusznie. Ale wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli tylko to przeczyta, przypomni sobie o obietnicy, której nie może
dotrzymać. Więc go zatrzymałem. – Patrzy na niego ze smutkiem. – Ale zaczynam wątpić w to, czy Anna powinna być izolowana od tego człowieka. – A dlaczego ona w ogóle jest od niego izolowana? – pytam. W moim głosie jest błagalna nuta. – Możesz mi powiedzieć? Opuszcza wzrok. – Nie rozumiem, dlaczego to taki sekret. Anna była w ciąży. Rozdziawiam usta. Próbuję coś powiedzieć, ale słowa grzęzną we mnie, nie mogę ich z siebie wydobyć. – Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, nawet Anna, dopóki nie znalazła się na półmetku. Kiedy Jack się dowiedział, powiedział jej o tym, a potem pomaszerował do gabinetu Erika, żeby zrobić mu awanturę. – Peter uciska palcami nasadę nosa. – Kiedy Jack był u Erika, Anna poszła na piętro budynku i skoczyła z dachu. Zamykam oczy. Ostatni fragment układanki. – Jack wini siebie za to, że ją zostawił po przekazaniu jej takiej wiadomości, i stanowczo twierdzi, że od tej pory będzie ją chronił. Został mężczyzną w naszym domu, kiedy opuściłem ich matkę, więc ciężko mi teraz się wtrącić i mówić mu, co jest słuszne dla jego siostry. – Ma zbolałą minę, jakby chciało mu się płakać. – Ale z drugiej strony… przeczytałem jej pamiętnik i tu jest napisane, że chce do końca życia być z tym mężczyzną, nieważne, co się stanie… – A zamiast tego trzyma się ją zamkniętą na klucz. Kiwa głową. – Gdyby chodziło o mnie, chciałbym, żeby Anna wycisnęła każdą chwilę radości z czasu, który jej pozostał. Jeśli to oznacza otworzenie drzwi, to tak bym właśnie zrobił. Ale próbowałem rozmawiać z Jackiem i to jak rzucanie grochem o ścianę. Myślę o tym, co powiedział Peter, ale to nie ma sensu. Anna może stosować antykoncepcję. Piętro i tak zostało już zabezpieczone, aby nie dostali się tam rezydenci. Ale myślę o tym znów. „Jack wini siebie”. Jack zrobi wszystko, żeby nic podobnego nie wydarzyło się po raz drugi. To ma więcej sensu. Nagle uświadamiam sobue, że mogę być jedyną osobą, która będzie w stanie do niego dotrzeć. – Czy nie będziesz miał nic przeciwko, Peterze, jeśli porozmawiam z Jackiem? Podróż do Filadelfii trwa ponad godzinę, ale mam wrażenie, że minęło ledwie pięć minut. Po drodze Peter opowiada mi o swoim synu. Używa wszystkich przymiotników dumnego rodzica – „inteligentny”, „zabawny”, „opanowany” – ale także kilka innych, jak „stanowczy” i „uparty”. I „nadopiekuńczy” – to określenie przeraża mnie najbardziej. Kiedy wjeżdżamy na podjazd, Jack jest przed domem i odgarnia śnieg. Odwraca się, słysząc samochód. Przez chwilę na mnie patrzy, potem przenosi wzrok na ojca. Przybiera oskarżycielskie spojrzenie. „Coś ty wymyślił?”. – Pamiętasz Eve – mówi Peter. – Tak – Jack odpowiada z rezerwą. – Cześć, Eve.
– Eve przyjechała porozmawiać z tobą o Annie. – Nic jej nie jest? Słyszałem, że zraniła się w rękę… – Fizycznie wszystko w porządku – mówię. – Ale martwię się o jej zdrowie emocjonalne. Następuje chwila ciszy. Przeszywa mnie lodowaty podmuch wiatru. – Przepraszam, ale czy ty przypadkiem nie jesteś gosposią? – pyta Jack. – Tak, ale przez ostatnie miesiące spędziłam z Anną dużo czasu i bardzo mi na niej zależy. Czy mogłabym…? – Drżę z zimna i zerkam w stronę drzwi. – Mogłabym wejść do środka? – O co chodzi? – pyta Jack, bardziej Petera niż mnie. Najwyraźniej konsternację zastąpiło poirytowanie. – Mówiłem ci – odpowiada Peter. – Chodzi o Annę. Chodź do środka, Eve. Tędy. – Peter wprowadza mnie do domu, podczas gdy Jack niechętnie wbija łopatę w śnieg. Dom jest wspaniały. Wchodzimy do holu z wysokim sufitem i marmurową podłogą. Peter bierze mój płaszcz, a Jack zamyka drzwi z hukiem. – No dobra – mówi Jack. – Miejmy to już za sobą. – To nie jest interwencja, Jack – mówi Peter. – Lepiej, żeby nie była. Bo to nie jest demokracja. Mam pełnomocnictwo Anny. Więc jeśli chodzi o jej chłopaka, to możecie dać sobie spokój. Peter i ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. – Chodzi o list – mówię. – List Anny. Peter wyciąga pamiętnik z torby. – Tak, czytałem go – odpowiada Jack. – Więc wiesz, że Anna i Luke ustalili, że będą razem aż do… – Wiem. Wiem też, że Anna nie dotrzymała tej obietnicy, bo jednak próbowała się zabić. Takie są fakty. – Zgadza się – mówię. Widzę już, że jestem na straconej pozycji, bo dyskutuję z prokuratorem. – I muszę przyznać, że nie do końca rozumiem to zdarzenie. Może nigdy go nie zrozumiem. Ale popatrzmy na wszystkie fakty. Kiedy zabrałeś Annę z Rosalind House, popadła w tak ciężką depresję, że mimo swoich zastrzeżeń pozwoliłeś jej wrócić i już po kilku dniach nastąpiła znaczna poprawa. – Czyli miłość potrafi zdziałać cuda? To próbujesz mi powiedzieć? – Jack śmieje się cynicznie. – I co mam zrobić? Umieściłem ją tam z powrotem, prawda? – Tak, ale równie dobrze mogliby mieszkać na różnych kontynentach. Wyobraź sobie jeszcze większą poprawę… co by było, gdyby wolno im było spędzać razem czas. Gdybyś otworzył drzwi… Jack spogląda na mnie. – Może cię to zaskoczy, ale kocham moją siostrę. Jest najzabawniejszą, najodważniejszą, najbardziej wyjątkową osobą na świecie. – Wiem. – Jest też całkowicie bezbronna. I jestem za nią odpowiedzialny. Już raz ją
zawiodłem. Nie zrobię tego więcej. – Wiem, że uważasz… – Czyżby? Wiesz? – W oczach Jacka pojawia się błysk. – Wiesz, jak to jest, kiedy bliska osoba próbuje się zabić, bo cię nie było, kiedy najbardziej cię potrzebowała? – Tak – odpowiadam. – I w moim przypadku ta osoba osiągnęła swój cel. To go na chwilę ucisza. Jack i Peter wymieniają spojrzenia. – Pewnie słyszałeś o moim mężu, Richardzie Bennetcie? Jack wlepia we mnie wzrok. – Jesteś żoną Richarda Bennetta? Kiwam głową. – Obiecałeś, że będziesz się opiekował siostrą. Ja obiecałam, że będę wspierać męża w zdrowiu i w chorobie. I robiliśmy to. To, że Anna i Richard podjęli decyzje, których nie rozumiemy, kiedy nas przy nich nie było, nie oznacza, że ich zawiedliśmy. To oznacza jedynie, że… zrobili coś, czego nie rozumiemy. Czekam, aż Jack rzuci kontrargument, ale on siedzi cicho. W jego oczach połyskują łzy. – Przyznaję, wciąż się czasami obwiniam. Ale kiedy myślę jasno, to wiem, że nie miałam kontroli nad działaniami Richarda. I mimo że ty masz pewną kontrolę nad Anną, ona nadal może podejmować własne decyzje. A jeśli znasz Annę, to wiesz, że podejmie je z twoim błogosławieństwem albo bez niego. Na te słowa Jack lekko się śmieje. – No, no – mówi. – Rzeczywiście znasz Annę. – Trzymanie jej z dala od Luke’a nie naprawi tego, co już się stało. Ale może zmienić to, co stanie się w przyszłości. – Biorę pamiętnik z rąk Petera i trzymam go Jackowi przed nosem, aby zobaczył. – Anna go kocha. Na tym etapie ich życia mają tylko siebie. Pozwól jej z nim być – mówię. – Bo jeśli nie, to ostatecznie być może i za to będziesz się obwiniał. A Anna powiedziałaby, że życie jest na to za krótkie.
48 CLEMENTINE Kiedy wczoraj odwiedziła mnie Legs, wydawało mi się, że pęknę od tych wszystkich rzeczy, które mam jej do powiedzenia. To dziwne, że nie chodzimy razem do szkoły, ale super, że nie możemy się nagadać. Opowiadam jej o mojej nowej nauczycielce, pani Hubble, która jest prawie tak miła jak pani Weber, i nowych przyjaciółkach Billie, Scarlett i Pippie. W Legs świetne jest to, że chce wiedzieć o wszystkim. Nadal jest moją najlepszą przyjaciółką. Przyszła do naszego mieszkania i jadłyśmy pizzę, i oglądałyśmy Krainę Lodu. A potem mama pomogła nam zrobić pomarańczowe muffinki z makiem. Dzisiaj mama i ja jedziemy do Rosalind House. Ludzie, którzy tam mieszkają, nie mają chyba zbyt wielu gości, bo kiedy wchodzę do środka, to robi się takie zamieszanie, jakby przyjechał lodziarz. Wszyscy uśmiechają się jak wariaci. Angus też tam jest i daje mamie buziaka w policzek, kiedy myśli, że nie patrzę. To trochę dziwne, ale mama się uśmiecha, a chcę, żeby mama się uśmiechała. Tak czy inaczej, Angus jest dość miły. Mama idzie się zobaczyć z nową panią kierownik, a ja tańczę w korytarzu taniec irlandzki dla Gwen. Przybijam piątkę z Lauriem i daję May buziaka. A potem muszę ich przeprosić, bo przecież nie mam całego dnia. Bert siedzi w bawialni. – Tu jesteś! Bert podnosi wzrok, mruga żółtymi oczami i kiedy minie milion lat, uśmiecha się. Musi pójść do dentysty. Nie mówię mu tego, bo to by było niegrzeczne. – Witaj, panieneczko. Bert chyba dalej nie pamięta mojego imienia. I po raz pierwszy od bardzo dawna trochę mnie to smuci. – Jestem Clementine. Bert kiwa głową. Wskazuje mi krzesło obok siebie. – Czy tu siedzi Myrna? – Nie. Usiądziesz koło mnie? – Tak. Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać. – Wdrapuję się na krzesło. – Chodzi o Myrnę. Bert unosi zarośnięte brwi. – Tak? – To znaczy, chodzi o Myrnę i mojego tatusia. Wiesz, że przez te ostatnie kilka
miesięcy od czasu do czasu rozmawiam z tatą? To było miłe, ale myślę, że teraz muszę przestać. Bo widzisz, mam tylu innych ludzi, z którymi mogę rozmawiać, na przykład moją mamę i Legs, i inne koleżanki. Więc pewnie powinnam rozmawiać z nimi, skoro żyją i w ogóle. I pomyślałam, że może ty też powinieneś przestać rozmawiać z Myrną. Bert marszczy czoło. – Co o tym myślisz? – Masz bardzo dużo szczęścia, że jest tylu ludzi, którzy cię kochają – mówi w końcu. – Mamę i przyjaciół. Ale ja nie mam zbyt wielu takich osób. – Właśnie że masz. – Na krześle obok, po drugiej stronie Berta siedzi Gwen, więc ściszam głos. – A Gwen? Gdybyś rozmawiał z nią, to nie musiałbyś rozmawiać z Myrną. – Ja nie muszę rozmawiać z Myrną – odpowiada Bert. Jego głos jest cichszy niż chwilę temu. – Ja chcę. I nie mam zamiaru pozwolić jej odejść. Może jestem głupim staruchem, ale… – Uśmiecha się. – Nie przesadza się takich starych drzew jak ja. Nie mam pojęcia, co do tego mają drzewa, ale wydaje mi się, że mówi, że chce zatrzymać Myrnę. Wzruszam ramionami. – No to jeśli jesteś pewien… – Jestem. Zsuwam się z krzesła i staję na podłodze. – W takim razie lepiej już sobie pójdę. Pa, Bert. – Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, panieneczko – woła za mną Bert. Kiedy się odwracam, Bert posyła mi najszerszy, najjaśniejszy uśmiech pełen krzywych zębów, jaki życiu widziałam. Jeśli tak się czuje dzięki Myrnie, to ona chyba nie jest taka zła. – Clementine – mówię. – Mam na imię Clementine. Uśmiecha się, kiwa głową i mówi mi, że postara się zapamiętać. I kiedy idę do ogrodu, postanawiam, że od tej pory chcę, żeby wszyscy mnie tak nazywali. Niebo wygląda jak wielkie białe prześcieradło. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio było błękitne. W ogrodzie jest zimno i śnieg przemaka mi przez buty. Wiem, że nie muszę być w ogrodzie w Rosalind House, żeby rozmawiać z tatą, ale z jakiegoś powodu to miejsce wydaje się do tego najlepsze, nawet kiedy mam mokre stopy. – Tatusiu? Muszę z tobą porozmawiać. Zamykam oczy i sprowadzam go do środka mojej głowy. Siedzi na krześle, zakłada nogę na nogę i pilnie mi się przygląda. – Nadal jestem na ciebie zła – mówię. – Ale już nie tak zła jak wcześniej. Bo wszyscy czasem robią złe rzeczy. Tata nic nie mówi, ale wiem, że mnie słucha. Jego twarz wygląda jak wtedy, kiedy słuchał moich opowieści. Głowa lekko przekrzywiona, łagodne oczy, uśmiech. Kiedyś uwielbiałam, kiedy tak na mnie patrzył. – A ty też robiłeś dobre rzeczy. Umiałeś świetnie tańczyć. I… śpiewałeś mi
w wannie, kiedy byłam malutka. – Wszystko mi się rozmazuje przed oczami i po chwili zaczynam płakać. – Kocham cię, ale przestanę z tobą rozmawiać. I mama, i ja będziemy się o siebie nawzajem troszczyć. – Czuję szarpnięcie bólu w sercu. – Gdybyś kiedyś potrzebował się do kogoś odezwać, to możesz na mnie liczyć. Albo możesz pogadać z duchami. – Nagle do głowy przychodzi mi pewien pomysł. – Albo z Myrną. Bert się chyba nie obrazi… Rozmawiam z tatusiem jeszcze przez chwilę, aż moje skarpetki robią się całe mokre i nie czuję stóp. I w tej samej chwili w białym niebie robi się dziura. Przebija przez nią słońce.
49 EVE Trzy miesiące później… To jak déjà-vu. Stoję przed Rosalind House i żołądek skręca mi się z nerwów. Jedyna różnica jest taka, że tym razem mam już pracę. Nie w „Benu” ani w żadnej obiecującej restauracji na Manhattanie. W nowej restauracji na przedmieściach. Nie jest szczególnie modna, a gościom nie robi się zdjęć, kiedy wchodzą do środka. Serwuje jednak dobre jedzenie, a ja mam zamiar sprawić, żeby było jeszcze lepsze. Na razie jestem młodszym kucharzem. Ale to się zmieni. W restauracji odpowiadam za lunche, więc co rano mogę odwieźć Clem do szkoły i odebrać ją po południu. Przeprowadziłyśmy się do małego domu z dwiema sypialniami, ale Clem i ja nadal śpimy razem prawie co noc. Przez ostatnie kilka miesięcy dość często widywałam się też z Angusem. Najpierw kilka wyjść na zakupy spożywcze, potem kino. Potem kolejna prawdziwa randka. Potem zaczął od czasu do czasu odwiedzać nas w domu, żeby dać nam jakąś roślinę albo zioła. Clem zaczęła stopniowo się do niego przekonywać. Zasadzili grządki z warzywami w naszym ogrodzie i często słyszę, jak Clem się śmieje, kiedy tam razem pracują. Raz Clem zapytała go nawet, czy chce zobaczyć, jak wykonuje taniec irlandzki. Kiedy otwierają się drzwi wejściowe do Rosalind House, staje w nich Angus. Widzę go tylko przez chwilę, zanim przyciągnie mnie do siebie i weźmie w ramiona. Nachyla się, żeby mnie pocałować, ale w ostatniej chwili się waha i zerka mi przez ramię. – Nie ma Clem? – Jest w szkole. – W takim razie… – Całuje mnie tak, że boję się, że zemdleję. Kiedy kończy, czuję się jak z gumy, jakbym mogła osunąć się na podłogę po jego ciele i zamienić w kałużę. – No. – Uśmiecha się. – Witamy w Rosalind House. Wejdziesz? W środku aż wrze. W drzwiach do bawialni wyłapuję przyjemny zapach cynamonu i drożdży. Dochodzi z patery bułeczek na stoliku kawowym. Moja ulga, że znaleźli dobrą kucharkę, jest przyćmiona jedynie poczuciem niższości. Ostatecznie ja nigdy nie upiekłam cynamonowych bułeczek z okazji dnia odwiedzin. Bert siedzi na sofie pomiędzy swoją wnuczką a jej mężem, z ich nowo narodzonym dzieckiem – dziewczynką, jeśli ufać kokardce wokół głowy. Laurie jest otoczony mężczyznami w średnim wieku, pewnie swoimi synami, którzy mają w uszach słuchawki i radia kieszonkowe w dłoniach. Słuchają jakiejś transmisji sportowej
i przekazują mu informacje. May siedzi z dwiema kobietami, które trzymają w dłoniach różańce. Wszyscy są zajęci swoimi rodzinami i nie podnoszą głów, kiedy się pojawiamy. Słychać delikatny szum rozmów, a ja myślę o Annie. Nie spodoba się jej hałas. I wtedy zdaję sobie sprawę, że jej tu nie ma. – Gdzie jest Anna? – W swoim pokoju, kwiatuszku – mówi kobieta, która przeciska się koło nas. – Z Luke’iem. Kobieta niesie ze sobą zapach drożdży, który wyłapałam wcześniej. Kucharka. Wyciągam szyję, kiedy odchodzi, próbując jej się dobrze przyjrzeć. Jest niska, pulchna i się śpieszy – a mimo to, nawet przelotnie na nią spojrzawszy, czuć od niej ciepło. Ale z drugiej strony to żadna niespodzianka. Od jakiej osoby, która piecze cynamonowe babeczki, nie czuć ciepła? Angus opowiadał mi trochę, jak przez ostatnie miesiące mieli się Anna i Luke. Dezorientacja. Powtarzanie. Teraz jej pamięć nie sięga dalej niż dwie minuty wstecz. Ale przynajmniej ma całodobowy dostęp do Luke’a. Przenieśli się do segmentu Clary i Lauriego. Nakaz, by ich rozdzielać, został cofnięty. Mogą żyć i poruszać się, jak im się podoba. Dochodzę do apartamentu – teraz Anny i Luke’a – i zerkam do środka. Siedzą z nimi Peter, Jack i mały chłopiec mniej więcej w wieku Clem. Chłopiec siedzi Annie na kolanach i jednym tchem opowiada o baseballu, swoim koledze Tomie i dinozaurze, którego chce dostać na urodziny. Peter pierwszy podnosi wzrok i uśmiecha się. Potem spogląda na swoją córkę. – Anno? – mówi. – Masz gościa. Jack też się do mnie uśmiecha. – Wejdź, Eve. Zostaję w drzwiach. Jestem jakoś dziwnie zdenerwowana. Angus chce wejść do środka, ale powstrzymuję go. – Tu jest za dużo ludzi – szepczę. – To się jej nie spodoba. – Ethan, może wdrapiemy się na to drzewo w ogrodzie, co? – mówi Jack. Chłopiec zsuwa się z kolan Anny. Jack całuje siostrę w czoło i wyprowadza syna z pokoju za ramiona. Peter idzie za nimi. Wtedy wchodzę. – Cześć – mówię. Anna patrzy na mnie, mrugając. Przyglądam się jej twarzy, szukając oznak, że mnie poznaje, ale na próżno. – Jestem Eve. A to Angus. – Czas na śniadanie? Nie mam pojęcia, czy mnie poznaje albo kojarzy z gotowaniem. Tak czy inaczej, jest wpół do trzeciej po południu, więc śniadanie wydaje się mało prawdopodobne. – Jeszcze nie – odpowiadam. – Ale mogę ci przynieść cynamonową bułeczkę, jeśli chcesz.
– Nie. – Spogląda na Luke’a i nagle, nie wiadomo skąd, na jej twarzy pojawia się uśmiech. – A ty chcesz cynamonową bułeczkę? Luke kręci głową i odwzajemnia uśmiech. Zmieniła się w ciągu tych kilku miesięcy, odkąd stąd odeszłam. Wygląda starzej. Jej twarz wydaje się bardziej nieobecna, a ramiona nieco się przygarbiły. Mimo to nadal jest w niej coś pięknego. Wracam myślami do dnia, kiedy poznałam ją w ogrodzie. „Pomóż mi”, powiedziała. Mam nadzieję, że w jakiś sposób pomogłam. Kiedy Anna patrzy na mnie, ma skonsternowaną minę. Niemal słyszę jej niewypowiedziane pytanie. „Kiedy tu przyszłaś?”. Przechyla głowę, być może szukając informacji, których mózg nie chce jej udzielić. Zamiast jej przypominać, powtarzać, jak mam na imię, milczę. W głębi duszy, samolubnie, pragnę, żeby mnie poznała. – Ojej – mówi w końcu. – Czas na śniadanie? Zostajemy na piętnaście minut, a kiedy się żegnamy, Anna ledwie to zauważa. – Przykro ci? – pyta mnie Angus w korytarzu. Ma strapioną minę. – Że cię nie pamiętała? – Nie – mówię. – Dlaczego miałoby mi być przykro? Anna i Luke dostali to, czego chcieli: będą razem aż do końca. – Biorę Angusa za rękę i prowadzę go do drzwi. – Gdyby tylko wszyscy mieli tyle szczęścia.
50 ANNA Pół roku wcześniej… Chyba jestem w ogrodzie. Jest ciepło i jasno, a na szpileczkach u moich stóp powstał wzór ze światła. Obok mnie siedzi człowiek. Jakiś młody gość. Uśmiecha się nieśmiało, więc odwzajemniam uśmiech. Czuję przez to radość. I, ot tak, wraca do mnie wspomnienie. Spowija mój umysł, kruszy każdą część mojego mózgu, aż nie pozostaje nic więcej niż chmura obrazów. Jestem równie bezsilna w powstrzymywaniu tych wizji, co w ich… jak to się mówi, wzbudzaniu? Jestem w łóżku. Ten człowiek i ja leżymy razem spleceni. Nasz związek jest nowy, może to nasz pierwszy raz. On się uśmiecha, a ja jestem szczęśliwa. – O-obiecaj mi, że będziemy razem aż do końca – mówi. – Żadnego wyłączania prądu, żadnego kończenia z tym. Obiecujesz? Znów stękam. Ale on wygląda na zdeterminowanego. Nie ma dyskusji. – Dobra – mówię. – P-Powiedz… to. Przewracam oczami. – Obiecuję. Będziemy razem, kiedy przyjdzie koniec. Stuknięci, że aż przykro. I razem. Obiecuję. Wypływam z tego wspomnienia, ale wtedy ten mężczyzna – Luke – wciąż się śmieje. Chcę mu powiedzieć, że pamiętam, ale na jak długo? Jeśli to wspomnienie zaczyna się w chmurach, to kończy, spadając w ciemność. To właśnie mnie przeraża. Nagle jakaś kobieta kładzie mi na kolanach coś kolorowego. Pachnie kremem i ciastem. – Upuściłaś to – mówi. Nie wydaje mi się, żebym znała tę kobietę, ale dobrze patrzy jej z oczu. Czeka, aż coś powiem, ale moja głowa jest gdzie indziej. Muszę coś komuś powiedzieć, zanim moja pamięć mnie zawiedzie. Może tej kobiecie? Może ona pomoże mi dotrzymać obietnicy, którą złożyłam Luke’owi? Ale myśli przychodzą do mnie powoli, i zanim zdołam ją poprosić, zabiera rękę z moich kolan. Rzucam się na jej dłoń i zaciskam na niej palce. – Oj. – Kobieta cofa się, ale ja trzymam ją jeszcze mocniej. Za minutę pamięć odejdzie, i kto wie kiedy wróci. – Nie chciałam cię niepokoić – mówi. – Nie chciałam tylko, żebyś zgubiła swoją śliczną apaszkę.
– Proszę. Pomóż mi – mówię. Oczy kobiety robią się wielkie. Jest w niej coś wyjątkowego. Czy ja ją znam? Czy była kiedyś moją przyjaciółką? Wygląda jak przyjaciółka. – Co powiedziałaś? Anno? Anna. Zna moje imię. Na pewno ją znam. Pomoże mi. Wiem, że pomoże. Kobieta czeka na odpowiedź, ale nagle nie pamiętam pytania. Denerwuję się przez to, odwracam od niej wzrok i patrzę na uśmiechniętego mężczyznę przy mnie. Od razu czuję się lepiej. Kobieta odchodzi, a ja nadal patrzę na mężczyznę. Myślę sobie, że jeśli tylko będę się go trzymać, to wszystko będzie dobrze.
PODZIĘKOWANIA Jak zawsze dziękuję mojej redaktorce Jennifer Enderlin za to, że wie, jaki kształt nadać moim słowom i pomysłom, by stworzyły książkę. Dziękuję także utalentowanemu i pracowitemu zespołowi St. Martin’s Press, który, jak podejrzewam, kocha książki jeszcze bardziej niż ja (a to już mówi samo za siebie). Podziękowania składam również moim wydawcom na całym świecie, a w szczególności Haylee Nash i Aleksowi Lloydowi z Pan Macmillan Australia. Dziękuję wam za wszystko, co robicie. Jako aspirująca pisarka marzyłam o posiadaniu zespołu, który uwierzy w moją książkę, i teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że marzenie to się spełniło. Mojemu agentowi Robowi Weisbachowi dziękuję za to, że niestrudzenie mnie wspiera i że pokazał mi miejsce w Los Angeles, gdzie można zobaczyć sławy (następnym razem nie wyjadę stamtąd, póki nie spotkam Kevina Spacey). Dziękuję wszystkim tym, którzy pomogli mi w zbieraniu materiałów, zwłaszcza Clare Dyer, która tak hojnie obdarowała mnie swoim czasem i zasobami – niniejsza książka jest dzięki niej o wiele bogatsza. W szczególności dziękuję ci za to, że pokazałaś mi, jak ważna jest dobra pielęgniarka i jak „wkroczenie w rzeczywistość” osoby z demencją może przemienić jej koszmar w szczęście. W swojej pracy na pewno przyniosłaś wiele radości pacjentom i ich rodzinom. Dziękuję Belindzie Nixon z Alzheimer’s Australia Vic za to, że spotkała się ze mną kilkakrotnie, przeczytała pierwsze szkice i dodała swoje uwagi. Dziękuję rodzinie Hanrahanów, zwłaszcza Therese, za podzielenie się ich doświadczeniami z alzheimerem i za odpowiedzi na moje liczne pytania. Fakt, że z wdziękiem i poczuciem humoru poradziliście sobie z na pozór niekończącymi się wyzwaniami stawianymi przez życie, jest czymś naprawdę wyjątkowym. Podejrzewam, że macie to po matce. Dziękuję Rosie Brennan za podzielenie się prawdziwą historią, która stała się sercem i duszą tej książki – historią „Rodneya” i „Betty”, mieszkańców domu opieki, którzy codziennie trzymali się za ręce podczas oglądania telewizji; nie dlatego, że o tym pamiętali, ale dlatego, że chcieli. Dziękuję też Rosie za to, że była moją prawą (i lewą) ręką w mediach społecznościowych. Gdyby nie ty, nadal uważałabym, że skrót LOL oznacza „lots of love”, czyli „dużo miłości”. Moim recenzentkom Annie George i Meredith Jaeger oraz czytelniczce wersji beta Jacquelyn Sylvan – dziękuję, że jesteście takimi wspaniałymi pisarkami i wnikliwymi czytelniczkami. Każda uwaga jest dla mnie na wagę złota, naprawdę. Na podziękowania zasługują także moje pierwsze czytelniczki: Geraldine Carrodus, Angela Langford, Dagmar Logan, Inna Spitskaia i Jane Wharton. Dziękuję za wasze absolutnie cudowne, pozytywne nastawienie (którego łaknie każdy autor
z kompleksami). Dziękuję moim przyjaciółkom Emily Makiv i Kenie Roach, które sczytywały tekst w zamian za przedpremierowe zapoznanie się z moimi tekstami – możecie to robić do końca życia, jeśli tylko chcecie.
SPIS TREŚCI Okładka Karta tytułowa Dedykacja 1. Anna 2 3. Eve 4 5. Anna 6 7. Eve 8 9. Clementine 10 11. Eve 12. Anna 13 14. Eve 15 16. Clementine 17. Anna 18 19. Eve 20 21. Anna 22 23. Clementine 24 25. Eve 26 27. Anna 28 29. Eve 30 31. Anna 32 33. Eve 34. Clementine 35
36. Eve 37. Anna 38. Eve 39. Clementine 40. Eve 41. Anna 42. Eve 43. Clementine 44. Anna 45. Eve 46. Anna 47. Eve 48. Clementine 49. Eve 50. Anna Podziękowania Reklama Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: The Things We Keep Copyright © 2015 by Sally Hepworth. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © 2016 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych. Wydanie I, Poznań 2016
Projekt okładki: © Elsie Lyons Zdjęcie na okładce: © Yuji Sakai/Getty Images Redakcja: Anna Wawrzyniak-Kędziorek / panbook.pl Korekta: Malwina Błażejczak / panbook.pl Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: „DARKHART” Dariusz Nowacki
[email protected]
eISBN: 978-83-8075-171-2
Wydawnictwo FILIA ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań wydawnictwofilia.pl
[email protected]