Tytuł oryginału The Survivor Copyright © Sean Slater, 2011 All rights reserved Projekt okładki Magda Kuc Zdjecie na okł...
15 downloads
46 Views
1MB Size
Tytuł oryginału The Survivor Copyright © Sean Slater, 2011 All rights reserved Projekt okładki Magda Kuc Zdjecie na okładce © Vetta/Getty Images/Flash Press Media Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Charitonow Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7839-188-3 Warszawa 2011 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowksiego 28 www.proszynski.pl
Książkę tę dedykuję: mojej żonie, Lani, która dała mi dwoje cudownych dzieci i uczyniła nasz dom miejscem szczęśliwym, a także mojej matce, Jo-Ann Oakley, która dobro innych stawia zawsze na pierwszym miejscu, gotowa jest nieść im pomoc i obdarzać ich bezgraniczną miłością.
PODZIĘKOWANIA Specjalne podziękowania należą się: Mojemu policyjnemu partnerowi, konstablowi Kirkowi „I Jeszcze Jedno” Longstaffe’owi, za to, że był doskonałym słuchaczem i pierwszym czytelnikiem moich opowieści (i spełniał funkcję zaworu bezpieczeństwa). Konstablowi Warrenowi „Hasło Brzmi: Hot-dog” Tutkaluke’owi – za fachowe informacje na temat działań grup operacyjnych i rodzajów amunicji. Również sierżantowi Steve’owi „Srebrnemu Lisowi” Thackerowi – za wiedzę o technikach śledczych i strukturach departamentu policji. Jeśli, pomimo ich fachowej pomocy, wkradły się do tej książki jakieś błędy, winić za nie należy wyłącznie jej autora. Chciałbym także podziękować następującym osobom, które od dawna wspierają mnie w mojej literackiej karierze (nierzadko cierpiąc z jej powodu): Luke’owi i Riley – za to, że tyle razy towarzyszyli ojcu w pracy literackiej, pisząc swoje własne historyjki i czytając własne książeczki. Jesteście wspaniali i jestem z was bardzo dumny. Larry’emu „Papie” Oakleyowi, który od dnia, w którym się to wszystko zaczęło, służył pomocą każdemu z nas. Billowi i Jamie. Cindy – przykro mi z powodu maszyny do pisania… (Żartuję, wcale mi nie jest przykro). Mojemu ojcu (tęsknię za Tobą, Tato) i Mary (właśnie Cię widziałem), a także Adamo i Nickowi. Lydii, Gail i Yen Yen. Deanowi i Lori Methorstom – za to, że już na samym początku zaoferowali swą pomoc i dali pokaz zainteresowania, za który powinni otrzymać Oscara. Harry’emu Methorstowi, który dzielnie przebrnął przez wszystkie moje wstępne szkice. Ricie Methorst – za jej wsparcie (i za tolerowanie Harry’ego). Dietrichowi Martinsowi – za to, że dawał się zaciągnąć do każdej, nawet najmniejszej księgarni, jaką można znaleźć w Vancouver. Heldze, Joe’emu, Ianowi i Pauli, którzy tworzą najlepszą grupę krytyków na świecie. Jasonowi „Błysk Zielonego Światła” Gallantowi. Joe’emu i Margot Cummingsom, z którymi Lani i ja dzieliliśmy się opowieścią i wspomnieniami o Stelli. Lisie i Philowi „Uważaj z Tymi Tic Tacami” Webbowi. Dziadkowi i Babci – za to, że pomogli mi opłacić niektóre kursy pisania. Deanowi i Kris, którzy zdjęli mi z oczu klapki i pokazali, co to znaczy mówić własnym głosem. Taffy Cannon – za słowa otuchy w trudnych chwilach. Mojemu profesorowi z college’u, Chrisowi Rideoutowi, który w ciągu jednego semestru zaszczepił we mnie prawdziwą pasję opowiadania. Danielowi Kalli, Johnowi Fullerowi i Ros Guggi – za cudowne chwile i doświadczenie, jakie zdobyłem, pisząc do Niedzielnej serii z dreszczykiem w gazecie „The Province”. Kasi Behnke, Rosannie Bellingham, Madeleine Buston i Zoe King, które tworzą wspaniały zespół w agencji Darley Anderson. Moim utalentowanym redaktorkom: Libby Yevtushenko z wydawnictwa Simon & Schuster UK i Joan Deitch, dzięki której z niezłej historii powstała świetna książka. Suzanne Baboneau z wydawnictwa Simon & Schuster UK – za to, że we mnie uwierzyła. I wreszcie mojej znakomitej agentce, Camilli Bolton, która jako pierwsza dostrzegła we mnie obiecującego powieściopisarza i której niestrudzona praca przyczyniła się do udoskonalenia tego dzieła. Dziękuję Wam wszystkim. Jeśli kogoś pominąłem, proszę o wybaczenie. To dla mnie naprawdę szalony czas. Szczerze oddany Sean
ŚRODA
1 Umrzeć jest łatwo; znacznie trudniej jest żyć. Jacob Striker, detektyw z wydziału zabójstw, wiedział o tym aż za dobrze. Tyle że w jego przypadku zamiast „żyć” należałoby raczej powiedzieć: „ocaleć”. Jakżeby inaczej? Ostatnie dwa lata były okrutne. Zmarła mu żona, a córka miała kłopoty z utrzymaniem emocji na wodzy. A teraz? Nie minęła godzina, odkąd wrócił do pracy po sześciomiesięcznym urlopie na zniwelowanie skutków stresu, a już sprawy przybierały gówniany obrót. Mój Boże, ranek jeszcze się nie skończył, jest dopiero za dziesięć dziewiąta, a tu pani dyrektor Myers dzwoni do niego w sprawie jego córki! Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie w tym momencie, było zjechanie z drogi, porzucenie partnerującej mu Felicii Santos i pozałatwianie własnych spraw. Lecz dyrektor Myers była nieugięta. Striker nie miał pojęcia, co Courtney zbroiła tym razem i na jaką karą zasługiwał jej wybryk. Tak czy owak, spodziewał się złych wieści. Szedł wyłożonym mahoniową boazerią korytarzem, pod złotymi gryfami walczącymi na sztandarach liceum Świętego Patryka, i zbliżając się do gabinetu Caroline – tak, zdążył już przejść na ty z dyrektorką szkoły! – przygotowywał się na to, co zaraz usłyszy. Wokół niego kłębił się tłum duchów, skrzatów, jokerów i batmanów – rzesza baśniowych stworów gotowa do świątecznych zabaw. Większość uczniów skorzystała ze sposobności przebrania się w fikuśne kostiumy, choć byli i tacy, którzy mieli na sobie zwyczajne szkolne mundurki. Niesforna młodzież w wieku od trzynastu do siedemnastu lat hałasowała jak szalona; w wysoko sklepionym przejściu łączącym poszczególne budynki szkoły rozmowy nakładały się na siebie, stapiając w jeden wielki harmider. Podniecenie wisiało w powietrzu. Zbliżało się Halloween. Striker zatrzymał się i obejrzał na idącą kilka kroków za nim Felicię. Pomimo irytacji, wywołanej kolejnym wezwaniem do szkoły, spróbował rozładować napięcie. – Ten w masce hokejowej – powiedział – wygląda zupełnie jak twój ostatni chłopak. Policjantka odgarnęła z twarzy kilka niesfornych kosmyków długich, brązowych włosów i uśmiechnęła się drwiąco. – Technicznie rzecz biorąc, to ty byłeś moim ostatnim chłopakiem. – Właśnie mówię, że przystojny koleś. Zaśmiała się cicho, a Striker, po raz kolejny od ich rozstania kilka miesięcy temu, poczuł się niezręcznie. Odwrócił głowę, by uniknąć spojrzenia Felicii, i dalej przeciskał się przez tłum uczniów starszych klas – od ósmej do dwunastej. Pani dyrektor Myers oczekiwała go w swoim gabinecie. Jej szykowny, kremowy kostium zupełnie nie pasował do jaskrawoczerwonych okularów w stylu Sally Jessy Raphael ani do – o ton zaledwie mniej krzykliwych w odcieniu – krótkich, kręconych włosów. Kobieta trzymała w dłoni tekturowy segregator, bardzo gruby – niewątpliwie zawierający szkolne papiery Courtney. Na widok Strikera zdobyła się na nieszczery uśmiech. Detektyw odchrząknął. – Słyszałem, że potrzebujesz biletów na Bal Policjanta – zażartował, ale gdy spostrzegł, że Myers się nie śmieje, przestał się zgrywać. – Chryste, Caroline, co ona zrobiła tym razem? – A jak myślisz? – spytała dyrektorka i nie czekając na reakcję, wyjaśniła: – Znowu urwała się z lekcji. To już piąty raz w tym miesiącu. Striker poczuł, jak odruchowo zaciskają mu się szczęki. – Nie domyślasz się, gdzie poszła? I z kim? Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, gdzieś z głębi korytarza, w pobliżu szkolnej auli albo stołówki, dobiegła krótka kanonada. Na ten dźwięk pani dyrektor Myers zesztywniała, jakby ktoś uderzył ją w twarz. – Halloween dopiero za dwa dni – powiedziała – a już nie mogę się doczekać, kiedy będzie po wszystkim. Przez cały dzień petardy. Ani chwili spokoju. Ledwie skończyła mówić, a budynkiem zatrzęsła kolejna seria eksplozji. Lecz tym razem to Striker zastygł w bezruchu. Wybuchy brzmiały ostro – jak strzały z bata. Trzask-trzask-trzask. Trzask-trzask. Obrócił się na pięcie i zobaczył, że w drzwiach stoi Felicia. Wystarczył rzut oka na jej poważną twarz i Striker wiedział już, że się nie pomylił. To nie były petardy. Ktoś strzelał z broni palnej. Automatycznej, sporego kalibru.
2 Jezu Chryste, mamy tu uzbrojonego napastnika! – Striker odwrócił się do Caroline Myers. – Zgłoś to. Natychmiast! Lecz kobieta zastygła z wyrazem niedowierzania na twarzy. Striker złapał za telefon, wybrał 911 i wcisnął słuchawkę w dłoń dyrektorki. – Powiedz im, że w szkole grasuje uzbrojony szaleniec! Sięgnął do kabury pod lewą pachą, wyczuł dłonią rękojeść pistoletu. Sig sauer, kaliber .40; dwanaście nabojów w magazynku, jeden w komorze. Striker zauważył, że Felicia też zdążyła wyjąć swoją broń. Skinął na nią głową. – Za mną – rzucił. – Naprzód. Skierował lufę ukośnie ku dołowi i oboje opuścili gabinet dyrektorki. Striker, wyślizgnąwszy się na zewnątrz, szedł niemal po ścianie. Za pierwszym załomem skręcił w prawo i spojrzał w głąb długiego korytarza. Przez bardzo krótką chwilę panowała cisza. Żadnych wystrzałów. Żadnych wybuchów. Żadnych krzyków. Nic. Strikerowi nagle wszystko wydało się dziwnie odrealnione, jak we śnie. Wypłynęły koszmarne obrazy podobnych incydentów z przeszłości – masakr spowodowanych przez uzbrojonych szaleńców, oglądanych miliony razy na ekranie telewizora. Dunblane. Virginia Tech. Columbine. Ale dlaczego liceum Świętego Patryka? Incydent nie pasował do tej spokojnej dzielnicy. Striker pomyślał, że może słuch go myli, że niewłaściwie rozpoznał odgłosy wystrzałów. W końcu to pierwszy od sześciu miesięcy dzień w pracy. Może wypadł z rytmu? Trochę przyrdzewiał? Może…? Kolejna palba odbiła się echem po hallu, rozwiewając wątpliwości. Nisko brzmiące dudnienie, mocne, odczuwalne w kościach. Rezonowało potężnie. Strzelba bojowa. Najgorszy koszmar każdego gliniarza, przy strzelaninie na zamkniętym terenie. W dodatku odgłos dochodził gdzieś z bliska. Striker spojrzał na Felicię. – Strzelaj bez ostrzeżenia. – Bierz lewą stronę, ja biorę prawą – usłyszał w odpowiedzi. Stanął więc po lewej i obydwoje równocześnie przemknęli korytarzem, sprawdzając każde mijane pomieszczenie. Ledwo skręcili za najbliższy róg, a usłyszeli krzyki – piskliwe, szaleńcze zawodzenie. Gdzieś przed nimi, nieco po lewej stronie. W szkolnej stołówce. Striker upewnił się, że rękojeść siga dobrze leży w dłoni, i wycelował w szereg prowadzących na stołówkę podwójnych drzwi. Były drewniane, pomalowane na niebiesko tanią, akrylową farbą, z okienkami ze zbrojonego stalową siatką szkła. Jak na komendę wszystkie otworzyły się na oścież i wylała się z nich rzeka nastolatków. Cała masa. Przebrane za iron manów, piratów z Karaibów, cheerleaderki i księżniczki wrzeszczały i płakały histerycznie. Jedna z dziewcząt, drobna blondynka, najwyżej piętnastoletnia, potknęła się; jej białą, szkolną bluzeczkę spryskała krew. Dziewczyna była zasiusiana, po nogach spływały jej strużki moczu. Chwiejnym krokiem podeszła do Strikera i Felicii, przystanęła i spojrzała detektywowi prosto w oczy. – Strzelają. Chcą wszystkich zabić… Jej lewo kolano zgięło się nienaturalnie i dziewczyna runęła twarzą w dół, na wyłożoną beżowymi płytkami podłogę korytarza. Na drgającym ciele, na plecach, widniał czerwony otwór rany wylotowej. Pocisk typu hydra-shok. – Chryste! – westchnęła Felicia. Ruszyła w stronę dziewczyny, ale przystanęła, bo ponownie rozległy się strzały. Striker pociągnął ją do tyłu. Pociski uderzyły w zadrutowane okienka w drzwiach, rozpryskując wszędzie kawałki szkła i stali. – Padnij, nie podnoś się! – rozkazał. Sekundę później, gdy kanonada na moment ucichła, chwycił Felicię za ramię i wskazał jej najbardziej odległe wejście do stołówki. Skinęła głową na znak, że rozumie. Rozdzielili się; Striker zajął pozycję, przygotował broń, uchylił najbliższe drzwi i omiótł wzrokiem wnętrze w poszukiwaniu napastnika. Ku jego przerażeniu było ich trzech.
3 Stołówkę wypełniał dym z broni palnej. Płynął w powietrzu cienkimi smużkami; wszechogarniającej szarości towarzyszył zapach prochu. A także moczu, krwi i gówna. Zapach strachu. Striker nie zwracał na to uwagi. Czując kropelki potu spływające za kołnierz koszuli, zlustrował uważnie kąty jadalni w poszukiwaniu bezpośredniego niebezpieczeństwa. Z tamtej strony nic mu nie zagrażało, więc skupił się na obiektach, które zlokalizował wcześniej. Trójka zamachowców. Szczupli, średniego wzrostu. Instynkt podpowiadał Strikerowi, że wszyscy trzej to mężczyźni, ale nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Ubrani byli podobnie – czarne, workowate bojówki, czarne kaptury. Na twarzach hokejowe maski – biała, czarna i czerwona. Scena z koszmaru na jawie. Widok niemal zmroził Strikera. Spodziewał się znaleźć jednego napastnika, najwyżej dwóch. Ale na pewno nie trzech. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Wszędzie złapani w potrzask nastoletni uczniowie. Zwinięci w kłębek na podłodze, stłoczeni pod stołami. Bezładnie pochowani za kontuarami bufetu. Wielu z nich już nie żyło. Wielu właśnie umierało. Uczennica, przebrana za chochlika, leżała twarzą w dół, na podłodze, o rzut kamieniem od drzwi wejściowych. Otaczała ją czerwień, rozlana szeroką plamą na beżowych płytkach posadzki. Striker zadrżał. Dziewczyna była niesamowicie podobna do Courtney – długie, proste, kasztanowe włosy, kremowa skóra, szczupła sylwetka. Na moment stracił opanowanie i zapominając o przyswojonych na treningach zasadach, już miał wyjść z ukrycia i do niej podbiec. Lecz wówczas spłynęło na niego uczucie makabrycznej ulgi – jego dziecko poszło dziś na wagary. To była córka kogoś innego. Ogarnęło go odrętwienie. Dziewczyna była martwa – musiała być martwa, utraciwszy tyle krwi. A jednak się poruszyła. Uniosła głowę. Spojrzała pustym, mętnym wzrokiem. – Pomóż mi – wyszeptała z trudem. Leżała dokładnie na wprost uzbrojonych osobników. Striker ponownie poczuł ucisk w gardle, ale zdołał go zwalczyć. Każda stracona sekunda oznaczała kolejne martwe dziecko. Zmusił się, by odwrócić wzrok, i namierzył najbliższego z trzech zamachowców – tego w czarnej masce – który właśnie trzymał w szachu kolejnego dzieciaka, zagnanego w kąt za barierkę przy bufecie. Celował w chłopca z pistoletu maszynowego. Wykrzykiwał coś, czego Striker nie mógł zrozumieć. Wtem zamilkł. Odwrócił głowę w stronę policjanta i uniósł broń. – Padnij! – krzyknął Striker do Felicii. – On ma kałacha! Dał nura w prawo, kryjąc się za najbliższym załomem ściany. Seria z pistoletu maszynowego odbiła się echem w małym pomieszczeniu jak armatnia salwa. Striker nie czekał; gdy nastąpiła krótka przerwa w kanonadzie, wyjrzał zza drzwi do stołówki, namierzył Czarną Maskę… Wystrzelił trzy razy. Osłona twarzy zapadła się do wewnątrz, głowa zamachowca odskoczyła do tyłu. Ścianę za jego plecami zabarwiły rozbryzgi krwi, włosów, kości i mózgu. Pistolet maszynowy wysunął się z palców mężczyzny, zawirował w powietrzu i wylądował gdzieś za kontuarem. Zanim martwe ciało osunęło się na podłogę, Striker wycelował siga w następnego napastnika. W Białą Maskę. Ale ten, zaalarmowany wystrzałami, nie dał się zaskoczyć. Dostrzegł intruza. Uniósł broń i otworzył ogień. Rozległ się donośny łoskot. Tynk za plecami pary policjantów przecięło pęknięcie. Pomalowane na biało cegły rozpryskiwały się w powietrzu wraz z drobinkami kurzu i kawałkami gipsu. – Cholera, ma czterdziestkępiątkę! – zawołała Felicia, kryjąc się za drzwiami. Striker ruszył naprzód. Zaraz za progiem rzucił się w lewo i znalazł schronienie za najbliższym rzędem metalowych szafek. Osłona była raczej kiepska i nie zabezpieczała przed pociskami; Biała Maska nie przestawał strzelać. Pierwsza kula przeszyła miękkie drewno drzwi stołówki za plecami Strikera, druga przedziurawiła cienką stalową blachę i odbiła się rykoszetem gdzieś niedaleko policjanta, wydając przenikliwy, metaliczny brzęk. – Padnij! Padnij! PADNIJ! – Striker usłyszał krzyk Felicii i nagle ujrzał ją tuż obok siebie, strzelającą w zapamiętaniu i osłaniającą go ogniem. Przyklęknął na jedno kolano. Ponownie wycelował w Białą Maskę. Strzelił.
Trzy pierwsze kule chybiły celu, poleciały gdzieś wysoko i daleko, ale ostatni pocisk trafił w korpus napastnika. Dokładnie pomiędzy mięśnie piersiowe, u podstawy gardła. I Biała Maska wydał dziwny, śmiertelny skowyt. Drgające palce zacisnęły się kurczowo na rękojeści pistoletu, ramiona opadły luźno po bokach, a ciało pochyliło się do przodu i runęło na ziemię jak marionetka, której podcięto sznurki. – Dwóch zdjętych – oznajmił Striker. W odległym końcu stołówki człowiek w czerwonej masce wydał gniewny okrzyk i wycelował w nich broń. Striker chwycił Felicię wpół i zanurkował w prawo, wciągając partnerkę do szkolnej kuchni. W momencie gdy padali na podłogę, powietrze rozdarł ogłuszający huk. – Oberwałaś? – spytał Felicię, ale ona już turlała się w lewo, przeładowując broń. Striker zrobił to samo, tyle że w przeciwnym kierunku. Przetoczył się w prawo, zaglądając jednocześnie przez kuchenne drzwi do wnętrza jadalni. Czerwona Maska szedł w jego stronę. Był coraz bliżej. Jeszcze jakieś trzydzieści metrów. Wciąż dość czasu, by na wszelki wypadek wymienić magazynek na pełny. Striker zwolnił blokadę, wyrzucił magazynek i właśnie ładował nowy, gdy kątem oka zarejestrował dziwny ruch. Uniósł wzrok i to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Czerwona Maska ponownie załadował broń i podbiegł do martwego ciała Białej Maski. Stanął nad nim, wycelował swą jednolufową strzelbę w dół i wypalił dwukrotnie w twarz trupa. Następnie zarepetował i wpakował po jednej kuli w każdą z jego dłoni. – Co jest, kurwa?! – Striker usłyszał głos Felicii. Zanim zdążył odpowiedzieć, Czerwona Maska uniósł strzelbę i w ich stronę poleciał kolejny pocisk. Striker uskoczył, wycofując się na powrót do kuchni, dokładnie w chwili gdy rozprysły się nad nim fluorescencyjne lampy. Kurz i dym wypełniły powietrze. Policjant poczuł w ustach smak krwi. Usłyszał wrzaski dzieciaków. Wyjrzał ponownie i zlokalizował Czerwoną Maskę – zamachowiec wybiegał właśnie przez drzwi po drugiej stronie stołówki. – Ucieka! – zawołał Striker. – Osłaniaj mnie! Skoczył na równe nogi. Minął dwóch martwych napastników, przemknął między gromadkami stłoczonych, przerażonych uczniów i przeskakując plamy świeżej krwi, które barwiły podłogę pomieszczenia, podbiegł do tylnego okna. Wyjrzał na zewnątrz. Na parkingu przed głównym wejściem do budynku Czerwona Maska wskakiwał właśnie do małego, zielonego samochodu. Była to honda civic, model z lat dziewięćdziesiątych, jedno z wielu podobnych aut stojących przed szkołą. Silnik zawarczał i samochód potoczył się po podjeździe z rosnącą prędkością. – Ma auto – powiedział Striker. Wybiegł na parking, a Felicia podążyła zaraz za nim. Honda wjeżdżała już na główną ulicę i skręcała na północ. Striker przystanął pośrodku podjazdu, wycelował i wypalił. Szkło tylnej szyby rozprysnęło się z grzechotem, a samochód zatoczył szeroki łuk przez całą szerokość jezdni. Kierowca stracił przez chwilę panowanie nad autem, które wpadło w poślizg i niemal wylądowało w jednym z rowów przeciwburzowych, biegnących po obu stronach Pine Street, zdołał jednak wyjść z opresji i szybko odzyskał kontrolę nad wozem. Wyrównał i pognał na północ. Striker biegł za oddalającym się samochodem i strzelał. Strzelał nawet wtedy, gdy nie był już w stanie rozróżnić znaków na tablicy rejestracyjnej. Strzelał, gdy pojazd stawał się coraz mniejszy i mniejszy, niknąc w końcu za wysokimi, rozłożystymi choinami i jodłami rezerwatu przyrody. Strzelał, aż opróżnił cały magazynek i usłyszał suche klik-klik-klik języka spustowego. I wtedy wszystko się skończyło – tak nagle, jak się zaczęło. W powietrzu panowała martwa cisza. Striker odruchowo wyrzucił pusty magazynek, pozwalając mu upaść na mokry asfalt, i ponownie załadował broń. Jego bladą skórę pokrywała lśniąca warstewka potu, rozgrzane ciało parowało w mglistym październikowym powietrzu. Zwiał, pomyślał Striker. Chryste, udało mu się uciec! Wśród szaleńców strzelających do tłumu ten osobnik stanowił niezwykle rzadki przypadek. Chciał żyć. Jeśli zaś idzie o Jacoba Strikera, od dziesięciu lat detektywa w wydziale zabójstw… Akcja, którą przeprowadził przed chwilą, przeraziła go bardziej niż jakakolwiek inna. Obudziła w nim najgorsze lęki. Koszmar dopiero się zaczynał.
4 Wilgotny wiatr wdzierał się przez rozbite tylne okno hondy civic i zawodził głośno, jak mordowani uczniowie. Czerwona Maska jechał, skupiony na prowadzeniu samochodu. Czarna, bawełniana tkanina jego kurtki kangurki nasiąkała czerwienią; krew sączyła się z otwartej rany na lewym barku, spływała w dół ramienia i po czarnej, skórzanej rękawiczce. By nie kapała na siedzenie, mężczyzna musiał przechylić ciało na prawą stronę. Dotarł do południowej nitki Dziewiątej Alei i wnet znalazł to, czego szukał – wąską uliczkę na tyłach posesji, zastawioną przez samochody i śmietniki. Przylegające do niej podwórka domów porastały rozłożyste drzewa. Czerwona Maska ostro skręcił kierownicą; w lewym barku poczuł rozdzierający ból. Honda zatrzęsła się, gdy jej tylny zderzak zawadził o pojemniki na śmieci. Gdzieś niedaleko wyły syreny policyjnych radiowozów. Przyjadą i tutaj. Niebawem. Czerwona Maska jechał dalej uliczką. W połowie jej długości znalazł szerszy odcinek jezdni, a nad nim wysoki nawis konarów wierzby. Na tle zimnego błękitu nieba kora wydawała się czarna. Drzewo umierało. Czerwona Maska odegnał tę myśl. Odwrócił wzrok od makabrycznej wierzby, zahamował, po czym wycofał, aż tylny zderzak auta uderzył o pień. Zamachowiec czuł, że jego umysł jest w stanie wrzenia, pracuje na zbyt wysokich obrotach, w uszach słyszał basowe pomruki – dalekie echo wystrzałów ze strzelby. Nawet bicie własnego serca wydawało mu się przeraźliwie głośne; puls w skroniach był jak uderzenia młotem o stal. Spróbował się skupić, ale z zamyślenia wyrwał go zgrzytliwy odgłos jakiegoś mechanizmu. Na najbliższym podwórku podnosiły się automatyczne drzwi do garażu. Czerwona Maska sięgnął prawą ręką po leżącego na siedzeniu pasażera glocka. Z gotową do strzału bronią zmagał się przez chwilę z drzwiczkami od strony kierowcy, a gdy w końcu udało mu się je otworzyć, wytoczył się niezdarnie z samochodu. Niepostrzeżenie przemknął za pień wierzby. Obserwował. Czekał. Od strony podwórka dobiegł go dźwięk zapalanego silnika, a po chwili z garażu wytoczył się tyłem czarny lexus. Drogi model. Złote chromy, przyciemniona tylna szyba, błyszczący czarny lakier. Kierowca – niewysoki starszy mężczyzna – wydawał się nieświadom obecności Czerwonej Maski. Cofając, bawił się ustawianiem wstecznych lusterek. Czerwona Maska stanął na środku drogi. – Nie ruszać się! Staruszek, skonsternowany, podniósł wzrok. Czerwona Maska nie dał mu czasu do namysłu; zbliżył się i wycelował pistolet. W odpowiedzi stary podniósł ręce do góry – powoli, ostrożnie, ukazując wnętrza drżących dłoni. Na tle opalonej, pomarszczonej skóry zamigotało jasne złoto zegarka. – Tylko spokojnie, synku… – Opuścić pojazd! Starszy mężczyzna przygryzł wargę, przestał się krzywić i zrobił, co mu kazano. Gdy wysiadł z lexusa i znalazł się na środku podjazdu, okazało się, jak niewielkiej jest postury. Prosty, lecz elegancki, ciemnozielony garnitur skrywał ciało słabe i kruche. Oddech przeszedł w szybkie, płytkie sapanie. – Zachowaj spokój, synku… Tylko zachowaj spokój, nie… – Nie dyskutować! Czerwona Maska kazał mu wsiąść do hondy i zaparkować ją w garażu. Stary człowiek wykonał polecenie, a napastnik machnął pistoletem. – Zgasić silnik. Mężczyzna posłuchał. – Kluczyki! Staruszek drżącymi rękami wyjął kluczyki ze stacyjki i podał je Czerwonej Masce. Gdy to uczynił, zamachowiec wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów – playerów lightów z filtrem – nachylił się do wnętrza samochodu i wetknął pudełko pomiędzy siedzenie a konsolę dzielącą siedzenia kierowcy i pasażera. Następnie cofnął się i uniósł pistolet. Stary człowiek spojrzał na niego błagalnym wzrokiem, a kiedy w końcu zdołał z siebie wykrztusić słowa, jego głos brzmiał cicho, jak z oddali. – Mam pieniądze, synku, mam dużo, bardzo dużo pieniędzy…
Czerwona Maska wystrzelił pojedynczy pocisk w twarz mężczyzny. – Nie chodzi o pieniądze – powiedział.
5 Powinniśmy byli zostać w szkole – powiedziała Felicia do Strikera, gdy pędzili przez Imperial Road w kierunku północnym. Już trzeci raz w ciągu ostatnich trzech minut wymówiła to zdanie i jej słowa zaczynały go uwierać. – Musimy go ścigać. – Ale w szkole umierają dzieci, Jacob. Jesteśmy tam potrzebni. Striker zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. – Jeśli ten kutas ucieknie, zabije jeszcze więcej dzieci. W innej szkole, w innym miejscu. Kto wie, jak wiele, zanim gliny go zdejmą? – Przyjrzał się badawczo partnerce. – Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Feleesh. To był szczęśliwy traf, że znaleźliśmy się na miejscu zdarzeń, gdy to się stało, i ten traf prawdopodobnie uratował życie kolejnym pięćdziesięciu osobom. – Nie wiemy, czy będzie nadal zabijał, ale wiemy na pewno, że w szkole są ranne dzieci. Postrzelone, umierające. Możemy je uratować, Jacob. – Inne służby są już na miejscu. – Ale nie ma ich za wiele. Striker zacisnął szczęki. Miała rację, wiedział o tym. Gdyby nie opuścili liceum Świętego Patryka, mogliby uratować przed przedwczesną śmiercią niejednego ucznia. Ale z drugiej strony, jeśli Czerwonej Masce uda się wymknąć, kto wie, ile jeszcze dzieci umrze? Należy go powstrzymać. Za wszelką cenę. Żadna decyzja nie była słuszna. Striker znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Bez względu na to, co wybierze, konsekwencje będą fatalne. Wszyscy będą krytykować jego postępowanie. Mdląco słodki zapach perfum Felicii przyprawiał go o silny ból głowy. Opuścił szybę; świeże powietrze z łoskotem wpadło do wnętrza. – Jacob… – zaczęła ponownie Felicia. – Ścigamy uzbrojonego napastnika. – W porządku. Ścigamy cel trzeci. – Czerwoną Maskę. Ścigamy Czerwoną Maskę. Felicia zmarszczyła brwi, słysząc te słowa, ale zaakceptowała je skinieniem głowy. Striker jechał trasą, którą najprawdopodobniej obrał Czerwona Maska. Prowadzenie samochodu w tych warunkach nie było łatwe. Mroźna, jesienna wilgoć sprawiła, że koła nieoznakowanego policyjnego auta zabuksowały na śliskiej jezdni, gdy skręcali w Imperial Road. Na wprost przed nimi, w oddali, majaczyło północne pasmo Gór Nadbrzeżnych – czarniawe wierzchołki poszarpanych skał pokrywały białe plamy śniegu. Nad nimi rozpościerało się bladobłękitne niebo. Widok sugerował spokój – spokój, którego w rzeczywistości nie było. Nadciągała burza. Striker wyczuwał ją w naelektryzowanym powietrzu. Jechał dalej. Powoli, metodycznie sprawdzając okolicę. Zajrzał w przecznicę po lewej stronie, zobaczył szeroką drogę, pozamykane bramy garaży; minimalne możliwości ukrycia samochodu. Nie najlepsze miejsce. Nadal podążał na północ. – Lewa czysta – powiedział przy następnej przecznicy. – Prawa czysta – odparła Felicia. I tak za każdym razem. Nie minęło nawet dziesięć minut od ucieczki Czerwonej Maski, a wspomnienie zdarzenia wydawało się niemal nierealne. Adrenalina wywołana strzelaniną powoli neutralizowała się w krwi Strikera, zaczął odczuwać silne dreszcze. Miał spocone dłonie, suchość w ustach, wrażenie, że jego klatka piersiowa jest pusta. Spojrzał na GPS i przez chwilę studiował mapę. – Jakie mamy sektory poszukiwań? Felicia rozmawiała właśnie przez radio ze stanowiskiem kierowania. Wzywała więcej jednostek ratunkowych do szkoły: pogotowie, straż pożarną, techników z wydziału śledczego – kogo się dało – i przekazywała im ostatni znany kierunek ucieczki podejrzanego. Gdy skończyła, odwiesiła mikrofon i odwróciła terminal w stronę Strikera. – Mamy w akcji zbyt mało ludzi. Zaledwie sześć patroli. Od Szesnastej do Trzydziestej Drugiej Alei i od Blanca Street aż po Dunbar. – To duży obszar. Jakieś rezerwowe jednostki? – Tylko dwie. – Dwie? Cholera, to w sumie tylko osiem samochodów! Felicia bezradnie wzruszyła ramionami. – Wszystkie radiowozy nieuczestniczące w obławie zostały skierowane do szkoły. Grupa szybkiego reagowania
działa pełną parą. – Ile przysłali jednostek? – Cztery. To nadal dawało zaledwie tuzin samochodów. – Gdzie, do diabła, wszyscy się podziali? Felicia sprawdziła położenie wozów. Zmarszczyła brwi. – Większość wraca z południa. Z daleka. – Dlaczego? – Mieli wezwanie do strzelaniny w Oakridge, godzinę temu. Dalej już nie mogli się wybrać. Bardzo niefortunny zbieg okoliczności. Striker zaklął. Czas wezwania do Oakridge pokrywał się z wypadkami w szkole; mogli mieć do czynienia z rozmyślną taktyką odwrócenia uwagi. Spojrzał na komputerową mapę. Kwadrat, który zaznaczyli, był rozległy i miał zbyt wiele pustych miejsc. Na domiar złego wiele dróg wiło się serpentynami przez rezerwat przyrody lub po jego obrzeżach, co stanowiło problem sam w sobie. Nawet jeśli policja dysponowałaby odpowiednią liczbą radiowozów – a nie dysponowała – zachowanie kontaktu wzrokowego z uciekinierem było fikcją. – Potrzebujemy więcej patroli. – Składają właśnie prośbę o wsparcie z Burnaby North. To było terytorium Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej. Każda pomoc byłaby mile widziana, ale ci byli za daleko. Droga na wprost była zablokowana. Striker wcisnął pedał hamulca i auto zatrzymało się natychmiast. Spojrzał w prawo, potem w lewo, skrzywił się; na Szesnastej Alei dostrzegł długi korek w obydwu kierunkach. Pośrodku drogowcy rozkopywali pas zieleni oddzielający obie jezdnie. Detektyw rozejrzał się dokoła. Pomiędzy zwojami niebieskich rur i skupiskami żółtych pojazdów roboczych zobaczył sporą liczbę kierujących ruchem osób w jasnopomarańczowych, odblaskowych kamizelkach. Panował typowy remontowy chaos. – Nie ma mowy, że przebił się przez ten bałagan – stwierdziła Felicia. Striker, pełen wątpliwości, przygryzł wargę. Podjechał do najbliższego robotnika, grubego gościa ze splątanymi siwymi włosami, które sięgały mu aż do tyłka. Mężczyzna popatrzył na nich zza swych lustrzanych okularów. – Co jest, koleś? – spytał. Felicia otworzyła portfel, pokazując policyjną odznakę. – Widział pan przejeżdżającą tędy zieloną hondę civic? Kierujący ruchem osobnik odgarnął włosy z twarzy. – Przez ten cholerny burdel? Wolne żarty! Nie, nie widziałem takiego wozu. Odwrócił się i zaczął wymachiwać rekami, przepuszczając ruch w kierunku zachodnim. Jakiś motocyklista wyrwał się, by ominąć cofającą się wywrotkę, i mężczyzna w jaskrawopomarańczowej kamizelce zaczął się na niego wydzierać. – Nie pojechał tędy – powtórzyła Felicia. Striker nie odpowiedział. Odwrócił głowę i spojrzał w głąb Szesnastej Alei. Analizował wszystkie możliwe trasy przejazdu. – Żeby pojechać na zachód, musiałby przedrzeć się przez ten korek i dawać pod prąd. – Czego raczej nie zrobił – podsumowała Felicia. Striker się zgodził. – Zwróciłby na siebie uwagę, a tego z pewnością sobie nie życzył. – Pozostaje tylko droga na wschód. Strikerowi nie spodobał się ten pomysł. – Skręt w prawo to niemal odruch – powiedział – zwłaszcza gdy się jedzie szybko. – Popatrzył przez dłuższą chwilę na korek po obu stronach strefy robót, po czym mruknął: – Jeśli wskoczył w Szesnastą, jesteśmy w dupie. Tym razem głos Felicii zabrzmiał bardziej stanowczo. – Nie wskoczył. A poza tym, wciąż zostało nam mnóstwo bocznych uliczek do sprawdzenia. Zacznijmy metodycznie. Jedna przecznica po drugiej, aż do samego Dunbar. Detektyw przeciągnął rękawem po czole, ścierając pot. W powietrzu unosił się silny zapach perfum Felicii, wymieszany z wonią stopionego asfaltu ze świeżo kładzionej nawierzchni. Własna skóra wydała się Strikerowi lepka. – Przeczesujemy – przycisnęła go Felicia. W końcu ustąpił. Logika nakazywała tak właśnie uczynić, nawet jeśli instynkt podpowiadał coś zgoła odmiennego.
Jacob zakręcił kierownicą i zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Dwadzieścia minut później zakończyli systematyczne przeszukiwanie północno-wschodniego kwadratu i ponownie znaleźli się na skrzyżowaniu Szesnastej Alei i Imperial Road. Dokładnie tam, skąd wyruszyli. Rezultatem poszukiwań było WGN. Wielkie Gówniane Nic. – Upłynęło zbyt wiele czasu – stwierdził Striker. Felicia nie zareagowała. Włączyła radio i zgłosiła obszary, które skontrolowali, po czym odwiesiła mikrofon. Głos miała szorstki i zmęczony. – Dobra. Zaczynamy stronę zachodnią. Ale Striker, zapatrzony w długi korowód unieruchomionych w korku samochodów, nie zdejmował nogi z hamulca. Siedział tak od dłuższej chwili, bez ruchu, i rozmyślał. Deliberował sam ze sobą. Felicia szturchnęła go w ramię. – Halo, halo. Ziemia do Jacoba. Striker zaparkował i wyszedł z wozu. Poczuł podmuchy zimnego wiatru, rozwiewającego jego krótkie, brązowe włosy na wszystkie strony. Postawił kołnierz ciemnoszarego płaszcza i ruszył w stronę ekip pracujących na Szesnastej Alei. Barierka oddzielająca jezdnie została już usunięta, wraz z pasem zieleni. Poruszanie się utrudniały zalegające tu i ówdzie sterty ziemi i odłamków betonu. W połowie drogi dogoniła go Felicia. – Powinniśmy dokończyć przeczesywanie – powiedziała. Striker z dezaprobatą szybko pokręcił głową. – Nie jechał tędy. Wiedział, że skręt w prawo wyda nam się naturalny. I był pewien, że tu właśnie będziemy go szukać. – Masz o tym facecie zbyt wygórowane mniemanie. – Naprawdę? Przyklęknął, przesunął palcami po ziemi i wyczuł coś ostrego. Dokoła, na brązowoszarej glebie, leżały porozrzucane małe, brudne, matowe kostki. Podniósł jedną z nich, obrócił w palcach, zbadał. Hartowane szkło. Z rozbitej tylnej szyby samochodu. Odwrócił się do Felicii, uniósł do góry szklany okruch i spojrzał na nią z rozgoryczeniem. – Trzeba przesunąć blokady na północ – powiedział. – Przebił się przez ten cholerny korek.
6 Wciągu kilku minut blokady przesunięto aż do Czwartej Alei. Z okręgu Oakridge przybyły jeszcze trzy dodatkowe radiowozy. Nie zatrzymując się, przeszły do patrolowania bocznych ulic i alejek na tyłach domów. Striker cieszył się z posiłków, ale obawiał się, że nadjechały zbyt późno. Discovery Drive była długą, wijącą się jak wąż ulicą, przecinającą gęste zagajniki klonów, dębów i lip. Po obu jej stronach, na ponadwymiarowych działkach, stały wysokie domy za miliony dolarów. Wszystkie pyszniły się sztukateriami, ciemną boazerią i starą czerwoną cegłą. Chodniki oflankowane były przez trawniki w morskim odcieniu zieleni i kwiatowe rabaty – dzieła wykwalifikowanych ogrodników. Ten teren należał do elit. Striker prowadził samochód w dół lekko nachylonego zbocza, równocześnie wybierając numer telefonu komórkowego córki. Linia była zajęta; denerwował go przerywany sygnał w słuchawce. Powinien zostać natychmiast przekierowany do poczty głosowej, ale tak się nie działo, a zatem ktoś inny zostawiał jej wiadomość w tym samym czasie. Policjant wziął głęboki wdech. Courtney była bezpieczna, wiedział o tym. Poszła na wagary. Ale wcale nie czuł się lepiej. Chciał z nią porozmawiać, usłyszeć jej głos. A mógł jedynie odsłuchać nagranie z informacją, że osoba, z którą chce rozmawiać, jest nieosiągalna. Zatrzasnął klapkę telefonu i jechał dalej. Na północ od strefy robót drogowych powrócił do metodycznego przeczesywania terenu. Przy czwartej przecznicy zauważył mężczyznę w średnim wieku, ubranego w białą koszulkę polo, stojącego przed białymi drzwiami do garażu. Osobnik polewał pobocze drogi wodą z gumowego węża. – Z prawej czysto – powiedziała Felicia. Striker milczał. Spokojnie, w skupieniu, zwolnił i zatrzymał samochód. Wcisnął przycisk, by opuścić szybę od strony kierowcy. Gdy się obniżała, do wnętrza auta wtargnął niemiły zapach gnijących śmieci. Striker zignorował to przykre doznanie i przyjrzał się mężczyźnie. Typowy imigrant z Bliskiego Wschodu. Tyle że wysoki – około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, o kilka centymetrów wyższy od Strikera – i zwalisty, o umięśnionych kończynach. Mógł ważyć ponad sto kilo. Mężczyzna zdjął zraszacz i spryskiwał teraz pobocze wodą lejącą się wprost ze szlauchu. Odwrócił się, by spojrzeć na nieoznakowany samochód. Napotkawszy wzrok Strikera, odezwał się bez śladu obcego akcentu. – W czym mogę pomóc? Detektyw pokazał odznakę. – Nie przejeżdżała tędy honda civic? Ciemnozielona. Z wybitą tylną szybą. Mężczyzna pokręcił głową. – Nie. Nic nie widziałem. – Jak długo pan tu jest? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Zdążyłem uprzątnąć śmieci. Może z dziesięć minut. Striker zerknął za niego, w głąb ulicy. Była to ciemna aleja, zacieniona niemal całkowicie przez wąskie, trzykondygnacyjne domy, których większość stała po południowej stronie. Nie zauważywszy nic interesującego, spojrzał do tyłu, na szerokie u podstawy, stabilne pojemniki na śmieci i zrozumiał, skąd wydobywa się smród. – Co się stało ze śmieciami? – Pieprzone szopy! – Mężczyzna po raz pierwszy okazał cień jakiejkolwiek emocji, podniósł nieco głos. – Muszę postarać się o pozwolenie i założyć pułapki. Policjant pokiwał głową, jakby chciał zasygnalizować, że w sprawie pułapek na szopy nie ma zdania. – Jeśli zobaczy pan ten samochód, proszę się do niego nie zbliżać, tylko zadzwonić pod 911. Natychmiast. – Jasne. Striker ruszył dalej. Kierował się na północ. Stale na północ. Po kolejnych czterech przecznicach, poczuł, że z tyłu głowy kołacze mu się jakaś myśl. Wcisnął pedał hamulca, zastanowił się przez chwilę. Zabębnił palcami po kole kierownicy. Felicia spojrzała, zaciekawiona. – Masz coś? – Poczekaj. Zawrócił i pojechał tą samą uliczką, akurat w chwili, gdy domniemany Lewantyńczyk wchodził na swoje podwórko. Striker raz jeszcze opuścił szybę i przywołał tamtego szybkim gestem dłoni. Na twarzy mężczyzny
malowały się zmęczenie i irytacja. Miał ważniejsze rzeczy do roboty. – Co tym razem? Striker wskazał na mokry chodnik. – Szopy rozrzuciły te śmieci? Mężczyzna przytaknął. – No, już mówiłem. Cholerne utrapienie z nimi. – Robiły to już wcześniej? – Zbyt wiele razy, żeby zliczyć. Detektyw spojrzał na ustawiony na swoim miejscu pojemnik na śmieci; był duży i ciężki. Nie miał widocznych wgnieceń. – Zwykle go przewracają, tak jak dzisiaj, czy tylko włażą do środka? Mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na śmietnik. Skrzywił się z niesmakiem. – Zwykle włażą do środka. – A te szopy, które tu pan ma… Czy one kiedykolwiek go przewróciły? – No… Prawdę mówiąc… Striker spojrzał mu prosto w oczy. – Widział pan, jak przewracają pojemnik? – Nie. Detektyw skinął głową. – Dzięki. Powodzenia. Mężczyzna odszedł bez słowa. Gdy zniknął, Striker odwrócił się do Felicii; patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Wskazał dłonią na drugą stronę uliczki. – Te śmietniki są niemal całkowicie wypełnione – powiedział. – Muszą ważyć ze trzydzieści kilogramów każdy. Nie przewracają się tak łatwo. – Myślisz, że zrobił to nasz człowiek? – Na pewno nie szop pracz. – Striker cofnął auto o kilka metrów, by mieć lepszy widok. Uniósł dłoń. – Spójrz, gdzie stoją. U wylotu ulicy. Dokładnie w tym miejscu uderzyłby w nie Czerwona Maska, gdyby jechał zbyt ostro, zbyt szybko. Pomyśl: jedzie na północ, w kierunku Discovery. Nagle dostrzega dobre miejsce na pozbycie się auta… A może zauważa migające czerwone i niebieskie światła? Kto wie? Tak czy owak, skręca gwałtownie, wchodzi zbyt szerokim łukiem… I w co uderza? W coś, co znajduje się po północnej stronie jezdni, u wylotu ulicy. Felicia uniosła brwi. – Zgadujesz. – Musisz zgadywać, jeśli chcesz coś znaleźć. Przygotuj broń. Sprawdzamy tę uliczkę. Trzymając pistolet w prawej dłoni, Striker lewą ręką prowadził samochód w dół alei. Przez jedną trzecią drogi wszystko było normalnie. Żadnych miejsc nadających się na porzucenie samochodu. Najmniejszego ruchu. I, oczywiście, żadnej zielonej hondy z przestrzeloną tylną szybą. W pobliżu miejsca, gdzieś w połowie ulicy, w którym jezdnia nieco się rozszerzała, wreszcie na coś trafił. Po południowej stronie widać było niewielki skrawek wyrwanej darni – błotnisty fragment naruszonego trawnika. Striker wcisnął hamulec, po czym wskazał to miejsce Felicii. – Osłaniaj mnie. Wysiadł z auta i podszedł do zadaszonego przejścia pomiędzy budynkami. Niewielki, prostokątny spłachetek ziemi, o wymiarach może dziesięć na pięć metrów, przylegający do zamkniętego garażu, pokrywała mieszanka błota, żwiru i dziko rosnącej trawy. Rozciągał się od krawężnika aż do gigantycznej wierzby zamykającej podwórko od frontu. Striker podszedł do drzewa i spojrzał pod nogi. Odciśnięte w błocie ślady opon. Świeże ślady. Głębokie rowki szersze były u podstawy pnia, jakby samochód nagle zahamował i gwałtownie się wycofał. W poprzek odcisków leżało kilka wierzbowych witek. Detektyw podniósł oczy i na korze zobaczył poziome wyżłobienie. Dokładnie na wysokości zderzaka. – Coś uderzyło w to drzewo – powiedział do Felicii – i to niedawno temu. Ślady są świeże. – Przyklęknął na najczystszym kawałku trawy i przyjrzał się odciskom w błocie. – Czy to bieżnik hondy? – spytała Felicia. – A skąd mam to wiedzieć? – Myślałam, że pięć lat pracy w Identyfikacji na coś się przydaje… Spojrzał na nią drwiąco.
– Jedyny sposób, by zyskać pewność, to zrobić odlewy, a to robota dla Kluska. – Striker zbadał odcisk bieżnika. Ślad był wyraźny, na wpół zamarznięte błoto na trawniku utrwaliło kształt. Wzdłuż bocznej krawędzi przebiegały dwa podłużne rowki, środek w przeważającej części wypełniały rozwarte pod kątem sześćdziesięciu stopni szewrony. Felicia stanęła obok i pochyliła się, by lepiej widzieć. – Masz tam coś, poruczniku Columbo? – Po pierwsze, wolę być Sherlockiem – odparł Striker chłodno. – Albo przynajmniej Matlockiem. Po drugie, nie można stwierdzić, czy to była honda, czy nie. Ale, cokolwiek to było, opony mają najprawdopodobniej rozmiar sto dziewięćdziesiąt pięć milimetrów. Co wskazuje na piętnastocalowe felgi. Najprawdopodobniej. – I co to, do cholery, oznacza? – To znaczy, że są to ślady niezbyt wielkiego samochodu, jak honda civic właśnie lub toyota tercel. Do uzyskania bardziej precyzyjnych danych potrzebne będą badania laboratoryjne. Felicia pokiwała głową, a Striker znów spojrzał w dół. Coś na ziemi ponownie przykuło jego uwagę. Przyjrzał się z bliska, zmrużył oczy. Niektóre źdźbła trawy upstrzone były ciemnymi, rdzawymi plamkami. Nierozpoznawalnymi na ubitym błocie, widocznymi na jasnozielonym tle dzikiej zieleni w świetle późnego poranka. – Mamy krew. Striker wyjął z kieszeni marynarki parę błękitnych, lateksowych rękawiczek. Nałożył je i sięgnął do miejsca, gdzie błoto było najciemniejsze; delikatnie migotało tam coś srebrnego. Podniósł niewielki przedmiot. W dłoni trzymał kółko na klucze, do którego trzema oddzielnymi łańcuszkami przyczepiono szary breloczek z wbudowanym pilotem, uśmiechniętą buźkę z plastiku i jeden zwyczajny kluczyk samochodowy. Do hondy. W ciągu ułamka sekundy, gdy detektyw wstawał z kucek, Felicia zdążyła sięgnąć po radiotelefon. Podała ich aktualne położenie i poprosiła o przybycie drugiego radiowozu. Skończyła mówić, a Striker wskazał na północną ścianę garażu, tę z podnoszoną bramą. Felicia skinęła głową. Okrążyła samochód i znalazła się na uliczce. W tym czasie jej partner odbezpieczył broń i zbliżył się do bocznych garażowych drzwi. Mieli pod kontrolą oba wyjścia. Świeżo pomalowane boczne drzwi lśniły białością. Pasowały do stiuków na murach. Striker wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki latarkę Maglite, włączył ją i ustawił głowicę tak, by snop światła miał kształt stożka. Chwycił za zimną stal klamki, przekręcił i bardziej poczuł, niż usłyszał, ciche kliknięcie. Drzwi uchyliły się na szerokość dwóch palców. Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Cisza i bezruch. W powietrzu pachniało benzyną. Striker wybrał właściwy moment. Kopnął drzwi, otwierając je na oścież, i wślizgnął się do garażu. Schylony, skierował się w prawo, by zejść ze smugi dziennego światła i wtopić się w mrok tak szybko, jak to możliwe. – Policja miasta Vancouver! – zawołał. – Wyjdź z podniesionymi rękami! Nikt nie odpowiedział. Jacob zataczał latarką szerokie koła, oświetlając wszystkie cztery kąty, ale w pomieszczeniu znajdował się wyłącznie niewielki samochód. I nic poza nim. Pojedynczy błysk latarki upewnił Strikera, że auto jest zielone. W drugim błysku, w znaku firmowym na masce, ukazało się stylizowane „H”. Światło wydobyło z wnętrza pojazdu jakąś postać. Siedziała na miejscu kierowcy z głową odchyloną do tyłu pod nienaturalnym kątem, całkowicie nieruchoma. Była zbyt niska, by należeć do Czerwonej Maski. Striker podszedł bliżej, przyjrzał się uważnie. Starszy mężczyzna. Niewielkiej postury. Z przerzedzonymi siwymi włosami. Miał odstrzeloną twarz.
7 Kwadrans później Striker stał trzy metry za hondą civic, w miejscu, gdzie wjazd do garażu łączył się z ulicą. Przenikliwy jesienny wiatr nieco osłabł, ale wiał zimnem i przeszywał detektywa na wskroś, jakby jego płaszcz został uszyty z gazy. Striker wybrał numer córki, przyłożył telefon komórkowy do ucha i słuchał przerywanego sygnału zajętej linii. Czuł przyśpieszone tętno. Po raz trzeci od strzelaniny próbował dodzwonić się do Courtney i po raz trzeci nie mógł się z nią połączyć. Pewnie ma zapchaną skrzynkę, pomyślał. – Na miłość boską, odbierz! Podczas strzelaniny jego córki nie było w szkole. Dyrektorka zdążyła mu powiedzieć, że Courtney uciekła z lekcji – po raz kolejny zresztą – i Striker był niemal pewien, że przebywa teraz w jednym z jej ulubionych centrów handlowych, w Oakridge lub w Metrotown Centre. Nie wiedział, co zrobi, gdy wreszcie odnajdzie swoje dziecko – uściska je czy zbeszta i cała historia skończy się awanturą. Na razie dodzwonił się do sąsiadki, Sheili, która teraz przeczesywała sklepy w poszukiwaniu jego córki. Jak dotychczas nie otrzymał żadnych wieści. Zaklął i wsunął blackberry do etui przy pasku. Próbował się skoncentrować, zacząć na nowo myśleć o akcji. Praca od zawsze była najlepszym sposobem na zaprzątnięcie czymś myśli; pomogła mu przejść przez najgorsze chwile w ciągu ostatnich sześciu lat. A poza tym – był w swoim fachu cholernie dobry. Postanowił dokonać oględzin miejsca zdarzenia. Garaż był teraz jaskrawo oświetlony i widać było rzeczywisty rozmiar szkód, jakich doznała honda. Tylna szyba została częściowo roztrzaskana, pozostałe miały dziury i pokrywała je pajęczyna pęknięć. Tę od strony kierowcy wybito. Jedna z kul utkwiła w ramie przedniej szyby. Widok sprawił Strikerowi odrobinę satysfakcji i policjant uśmiechnąłby się pewnie, gdyby nie beznadziejna sytuacja. Jego umysł drążyło jakieś niepokojące przeczucie. Przeoczyli coś. Czuł to. Niemal namacalnie. To musiało być coś ważnego. Tutaj, tuż przed nimi. Samochód sam w sobie wydawał się zagadką, układanką z brakującym fragmentem. Striker stał nieruchomo jak posąg i analizował to wszystko, co widział. Wolno płynęły sekundy. Felicia weszła do garażu od strony podwórza. – Courtney nie odbiera telefonu – poinformował ją Striker. – Możesz jej wysłać wiadomość? – Wiadomości ode mnie zapewne nie przeczyta – powiedziała Felicia. – Czasami wydaje mi się, że ona jest bardziej wściekła na mnie niż na ciebie. – Nie sądzę, że to możliwe. Felicia obdarzyła go smutnym uśmiechem. Wysłała esemesa, schowała telefon i spojrzała na samochód. – Dobra robota, Jacob. Naprawdę. Ta alejka to strzał w dziesiątkę. Przytaknął jej bez entuzjazmu. Wciągnął w płuca powietrze. Zakasłał. W garażu śmierdziało. Śmierć starego człowieka – teraz znanego im jako świętej pamięci Henry Charles Vander Haven – nastąpiła niedawno i nie czuć było jej zapachu. Ale samochód cuchnął benzyną i mieszanką czegoś, czego Striker nie potrafił zidentyfikować. Woń przytłaczała, powodowała lekkość w głowie i ciężar w płucach. Jej opary były jedynym powodem, dla którego otworzył drzwi garażu; w przeciwnym razie nie wystawiałby jego zawartości na widok publiczny. Rozumiał, skąd wziął się zapach paliwa. Czerwona Maska planował podpalenie pojazdu; co do tego nie było wątpliwości. Ale coś go musiało spłoszyć, pokrzyżować mu plany, zmusić do improwizacji. Striker dużo by dał, by się dowiedzieć, co to było. Może napastnik był ranny? Może jeden z pocisków dosięgnął celu? Odwrócił się do Felicii. – Rozmawiałaś z jego żoną? – Ta kobieta to kłębek nerwów – odpowiedziała, mrużąc oczy z powodu unoszących się w powietrzu oparów. – I nie można jej za to winić, rzecz jasna. Sanitariusze i psycholodzy z Pomocy Ofiarom są przy niej, ale to się na niewiele zdaje. – Powiedziała ci coś? – Tak. Mężuś trzymał tu nowiuteńkiego lexusa. Model LS600. Sztandarowa kategoria, najprawdopodobniej. Czarny metalik z mnóstwem złoceń i chromów. – Masz numery?
– FLL 340 – i zanim Striker zdążył coś powiedzieć, uniosła dłoń. – Podałam numery przez radio. Wszyscy już na niego polują – Przyjrzała się hondzie. – I co my tu mamy? Striker wyszedł z garażu, by być jak najdalej od smrodu. – Sprawdź numery. – Już to zrobiłam, też przez radio. Kradziona. To było do przewidzenia. – Sprawdź jeszcze raz. Na naszym komputerze. Felicia spojrzała na niego zdziwiona, po czym podeszła do ich wozu. Wskoczyła na siedzenie kierowcy, zwróciła ku sobie terminal komputera, wystukała na klawiaturze numer rejestracyjny, kliknęła „wyślij”. Dziesięć sekund później rozległo się krótkie piknięcie. Przyszła odpowiedź. NOTOWANY. Felicia odwróciła się do Strikera. – Jak mówiłam, kradziony. – To nie samochód skradziono, tylko tablice – sprostował Striker. – Sprawdź kiedy. Sprawdziła. – Dziś rano, przy Howe Street. To północny kraniec Pierwszej Dzielnicy. – Przebiegła wzrokiem raport. – Skradziony bez kluczyków. Żadnych świadków. Żadnych nagrań wideo. Nic. Striker milczał. Wrócił do garażu, podszedł do drzwiczek hondy od strony kierowcy i zerknął przez przednią szybę. Pomimo pęknięć i zarysowań numer VIN – unikalny numer identyfikacyjny pojazdów mechanicznych – dał się odczytać. – Sprawdź mi to! – zawołał. Felicia zapisała ciąg osiemnastu liter i cyfr w komputerze, następnie odczytała, by potwierdzić. Ponownie kliknęła „wyślij”. – To samo – powiedziała po kilku sekundach. – Zielona honda civic z dziewięćdziesiątego czwartego, dwudrzwiowa. Kradziona. – Kiedy? Felicia spojrzała na ekran i zmarszczyła brwi. – Dziwne… Samochód został skradziony dziewięć dni temu. – Bo tak właśnie było. – Jak to? – Dołożono mu tylko tablice z innego auta. Takiej samej marki i z tego samego rocznika. Długie, niepomalowane paznokcie zabębniły o krawędź terminala. – Po co zadali sobie tyle trudu i rąbnęli samochód tydzień temu, gdy mogli to po prostu załatwić dzisiaj? Tak czy owak, sprawdziliśmy tablice i odkryliśmy, że jest kradziony. To nie ma sensu. – Dla nich miało. Musiał być jakiś powód. Ciemne oczy Felicii zwęziły się w szparki. – Ależ to tylko zwiększa ryzyko wpadki… Takie przetrzymywanie skradzionego wozu przez ponad tydzień – przestała bębnić palcami po komputerze, westchnęła zmęczona i wysiadła z auta. – Jakieś domysły, Sherlocku? – Tylko jeden. Ale potrzebuję trochę czasu, by się nad nim zastanowić. Striker znów podszedł do hondy. Już raz ją przeszukał, ale pobieżnie. Potrzebne były dokładniejsze oględziny. Włożył świeże rękawiczki, po czym ruszył w kierunku drzwi od kierowcy, wcześniej otwartych szeroko. Rozejrzał się po wnętrzu, bacząc, by uszanować zwłoki pana Vander Havena. Pomiędzy siedzeniem kierowcy a konsolą zauważył wciśniętą paczkę playerów lightów z filtrem. Dziwne. Kiedy zapach benzyny stał się nie do zniesienia, Striker cofnął się, by zaczerpnąć świeżego powietrza. – Mamy coś w aktach na zarejestrowanego właściciela? – spytał Felicię. Pokręciła głową. – Właścicielem jest jakiś zwyczajny koleś ze śródmieścia. – Przyjrzyj mu się. Sprawdź, czy pali, a jeśli tak, to jakie papierosy. Spojrzała przeciągle, w jej ciemnych oczach pojawiły się iskierki sprzeciwu, ale potem przytaknęła niechętnie i wróciła do policyjnego wozu. Striker kontynuował penetrację hondy. Robił to ostrożnie. Przeszukania pojazdów zawsze wiązały się z pewnym ryzykiem, ale nie z powodu prawnych komplikacji. Po prostu trudno było uzyskać czysty materiał dowodowy. Mikrowłókna, materiał komórkowy, DNA ulegały zanieczyszczeniu przy najmniejszym dotknięciu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie pojazdu w stanie nienaruszonym specjalistom z Identyfikacji, ale Striker wiedział,
że jeśli w tej chwili nie wejdzie do środka i nie znajdzie czegoś, co stanie się wskazówką, podpowiedzią, uciekający czas może uniemożliwić odnalezienie Czerwonej Maski. Kolejna patowa sytuacja. Striker robił, co mógł, by niczego nie dotknąć, nawet kryształków stłuczonego szkła. Zręcznie uniósł matę podłogową, otworzył konsole, przewertował płyty kompaktowe i dokumenty rejestracyjne. Ujął w dwa palce pudełko papierosów i uchylił wieczko. W środku nie zauważył nic nadzwyczajnego, zamknął więc kartonik i odłożył na siedzenie pasażera. Pozostawał jeszcze kluczyk znaleziony w spryskanym krwią błocie. Był potencjalnym źródłem odcisków palców, chociaż wszystko do tej pory wskazywało, że Czerwona Maska nie jest na tyle głupi, by zostawiać za sobą jakiekolwiek ślady. A już z pewnością nie na kluczyku. Striker zdjął rękawiczki, w których dotykał papierosów. Włożył świeżą parę, wyciągnął kluczyk z kieszonki koszuli i obejrzał go uważnie. Był srebrno-czarny, z literą „H” na uchwycie, ale na stali nie miał wyraźnych zarysowań, a to oznaczało, że jest nowy. Następnie policjant przestudiował szary plastikowy breloczek i żółtą uśmiechniętą buźkę, cały czas szukając wskazówek. Wróciła Felicia. – Zarejestrowany właściciel nazywa się Taylor Drew – powiedziała. – Sam nie pali, a na dodatek, jak twierdzi, nikt nigdy nie pali w jego samochodzie. Striker podniósł wzrok. – Dobrze. Nie dotykaj papierosów. Zobaczymy, co Klusek na nich znajdzie. Felicia spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby chciała spytać: „Uważasz mnie za idiotkę?”, i zainteresowała się przedmiotami, które trzymał w rękach. – Znalazłeś to w błocie na zewnątrz? Striker przytaknął. – Fart – stwierdziła. – Raczej coś dziwnego – sprostował. – Choćby sam fakt, że mamy kluczyk. Samochód został skradziony, prawda? A zatem zabrany bez kluczyków. Widać uszkodzenia zamka w drzwiach od strony kierowcy, wiemy więc, jak dostali się do wnętrza. – Striker uniósł metalowy przedmiot. – W hondzie tym samym kluczykiem otwiera się drzwi i odpala silnik. A zatem – po co się włamywali? – Może kluczyk do stacyjki nie jest jednak taki sam jak ten do drzwi? – Otóż to… – powiedział Striker, a następnie gestem wskazał na kolumnę kierownicy. – I jeszcze – dlaczego nie znaleźliśmy śladów próby wyrwania stacyjki albo jakichś luźnych kabli? Felicia wzruszyła ramionami. – Mamy do czynienia z wyjątkowo ostrożnymi osobnikami. Wiedzą, że jeśli gliniarz zobaczy wyrwaną stacyjkę, od razu uzna pojazd za skradziony. – Ale to wiadomo już po skradzionych tablicach. – Striker obrócił w dłoni kółko z kluczykiem na drugą stronę, obejrzał breloczek. Był niewielki, szary. Uniwersalny. Przycisnął guziczek, ale żadne drzwi ani pokrywa bagażnika się nie otworzyły. – To pilot do czegoś innego. – Do garażu? – zastanawiała się Felicia. – Może. Albo do windy. Albo do drzwi wejściowych jakiegoś budynku… – Striker popatrzył na przytwierdzoną do kółka żółtą przywieszkę. Była z nim połączona krótkim łańcuszkiem. Odwrócił ją na drugą stronę. Widniała tam uśmiechnięta buźka, na której ktoś domalował dziurę po kuli między oczami i czerwoną strużkę krwi biegnącą w dół przez środek twarzy. Felicia się skrzywiła. – Strasznie oryginalne. Striker nie odpowiedział. Rozmyślał intensywnie, obracając buźkę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Zastanawiał się, nie ruszając się z miejsca, nawet wtedy gdy nadjechał oznakowany radiowóz. Przegrzany silnik zgasł z głośnym rzężeniem. Z auta wysiadł konstabl Chris Pemberton, wysoki na sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów mężczyzna o wadze stu trzydziestu sześciu kilogramów. Mierzący sto osiemdziesiąt pięć centymetrów i ostro ćwiczący na siłowni Striker wyglądał przy nim jak przeciętniak. Pemberton, policjant od pięciu lat, był niezły w patrolowaniu ulic. Znajdował się na dobrej drodze do przejścia do bardziej wyspecjalizowanej jednostki. Striker opisał mu pokrótce sytuację. – Niech nikt nie wchodzi na ten teren ani stąd nie wychodzi oprócz nas i speców ze śledczego. Zrób rejestr
wszystkich obecnych z podaniem dokładnego czasu przebywania na miejscu zdarzenia. Jeśli zjawi się zastępca komendanta Laroche i będzie się pchał do środka, też ma się wpisać do rejestru. Ten głąb ma talent do niszczenia materiału dowodowego – zakończył. Pemberton skinął głową. – Gdy przyjedzie więcej jednostek – kontynuował Striker – chcę, żeby przeczesały cały obszar na północ i południe. Świadkowie, nagrania z kamer przemysłowych, wszystko. Gdy coś będziesz miał, dzwoń na moją komórkę. Będzie zawsze włączona. – Zrobi się, szefie. Striker spojrzał jeszcze raz na przypiętą do kółka z kluczykiem uśmiechniętą buźkę. Czuł, że tkwi w niej wskazówka do rozwiązania zagadki. Że istnieje powód, dla którego się tu znalazła, tylko on go jeszcze nie odkrył. Zastanawiał się też, dlaczego Czerwona Maska zgubił kółko z kluczykiem i całą resztą. Czy zwyczajnie je upuścił? A może jest ranny? Popełnił pierwszy błąd? Striker włożył kluczyk do brązowej papierowej torby, zakleił ją, a następnie zostawił Kluskowi na siedzeniu pasażera. Stał tyłem do hondy, zdzierając rękawiczki, gdy napotkał spojrzenie Felicii. Nie zadał sobie trudu, by się uśmiechnąć. – Zrobiliśmy tu wszystko, co było w naszej mocy – powiedział. Przytaknęła z ociąganiem. – Zwiał. – Nie na długo. Ruszył w stronę ich samochodu, a Felicia podążyła za nim. Wyjechali z uliczki i skierowali się na południe. Z powrotem do punktu zero. Tam, gdzie zaczął się koszmar. I gdzie spodziewali się znaleźć kolejny trop w sprawie. Do liceum Świętego Patryka.
8 Courtney Striker stała przed lustrem w przymierzalni sklepu z kostiumami dla przebierańców w Warwick, patrzyła na swoje odbicie i marszczyła czoło. Kostium pielęgniarki było seksowny, a tego właśnie chciała. Pragnęła czegoś, co przyciągnie wzrok każdego chłopaka napotkanego podczas piątkowej Parady Zagubionych Dusz. Tyle że było to dość popularne przebranie, sztampowe i cóż – po prostu nie w jej typie. Poza tym, taki sam kostium miała już Raine. A jeśli ona włoży go na Paradę Zagubionych Dusz, nie ma mowy, by Courtney włożyła identyczny. Jeśli pominąć świetnie wyćwiczone mięśnie brzucha, ciało Raine było zdecydowanie lepsze. O piętnaście centymetrów i długie, szczupłe nogi; Courtney miała nogi krótsze i bardziej muskularne. Raine była posiadaczką większych cycków, które wyglądały tak, jakby zaraz miały wyskoczyć z ubrania; piersi Courtney były małe i sprężyste. Raine miała skórę jak karmel; cera Courtney była biała jak śmietanka do kawy. I Raine miała ciemnoczekoladowe oczy, które mówiły „pieprz mnie”, jak to ujął wczoraj Bobby Ryan, kapitan drużyny hokejowej. Oczy Courtney zaś były niebieskie. Nie świetliście błękitne. Nie błękitne jak góra lodowa. Nawet nie jak zimowe niebo. Nie, były po prostu niebieskie. Do diabła, gdy przychodziło co do czego, żaden szczegół nie wytrzymywał porównania z Raine. Ta myśl zatruła nastrój Courtney. Sięgnęła ręką na plecy i zaczęła rozpinać sukienkę. Ledwie doszła do połowy, gdy Raine gwałtownym ruchem odsłoniła zasłonkę i wsadziła głowę do małej przymierzalni. – No i co, Court? Courtney wzruszyła ramionami i się skrzywiła. – Może coś innego. – Ale mogłybyśmy pójść jako bliźniaczki. Dwie pielęgniarki – to byłoby suuuper! Zwłaszcza później, na koncercie. – Nie. Chcę coś innego. Raine podała inne opakowanie z kostiumem. – A ten? To disnejowska księżniczka, wiesz, ta ruda – Arielka. W sam raz dla ciebie! – Masz na myśli Małą Syrenkę? – Courtney spojrzała na opakowanie i zobaczyła supermodelkę ubraną jedynie w nisko osadzony na tyłku rybi ogon i zielony biustonosz w kształcie dwóch muszli. Poczuła napływające do policzków ciepło. – Ten straaasznie dużo odsłania… Raine złapała za kolejną torbę. – A Mała Pastereczka? Twarz Courtney paliła nieznośnie. – Dlaczego w rogu jest napisane: „Dorosłe Fantazje”? Raine przyjrzała się opisowi. – Och, ten jest bez krocza – zachichotała, po czym dodała: – Już wiem! Tym razem wiem naprawdę! – zasunęła zasłonkę i znów zniknęła. Courtney się nie odezwała; kontynuowała rozpinanie guziczków na plecach i zastanawiała się, czy jej powiększający piersi stanik sprawi, że jej figura będzie choć trochę podobna do sylwetki Raine. Prawdopodobnie nie. To nie było w porządku. Raine była wspaniała. Ponętna. Miała wszystko. Chryste. Courtney zdjęła uniform pielęgniarki i zawiesiła go na haku, po czym opadła na ławeczkę. W samych majtkach i staniku czekała na kolejny kostium, jaki wygrzebie Raine. Przebieralnia była mała. Kwadratowe pomieszczenie, w którym Courtney z trudem mogła się odwrócić, wypełniał zapach podobny do woni cynamonu, pochodzący z aromatycznej świecy albo czyichś perfum, albo z nie wiadomo czego. Drażnił ją; dawała o sobie znać alergia. Dziewczyna siedziała, czując lekki powiew sklepowej klimatyzacji i pragnąc, by Raine się pośpieszyła. Zastanawiała się, czy przyjaciółka znajdzie dla niej coś odpowiedniego. Coś, w czym będzie wyglądać szałowo. – Przymierz to! – powiedziała Raine, wyskakując ponownie zza zasłonki. Jej niespodziewane wtargnięcie zaskoczyło Courtney. Zachichotała bezwiednie. Spojrzała na kostium, który Raine trzymała w ręce, i zobaczyła ciemnoczerwoną satynę i czarny jedwab. – Co to? – Czerwony Kapturek. Idealnie pasuje do twoich włosów. Gdy Courtney uniosła kostium i ujrzała, jak krótki jest dół, nerwowo przełknęła ślinę. – No nie wiem… Nie za dużo tu tej spódniczki…
– Właśnie. I do tego botki na megawysokich obcasach. Uwierz mi, będzie super. – Jesteś pewna? – Jasne, że jestem. Patrz, jak materiał przylega do twojego brzucha. Masz najbardziej płaski brzuch ze wszystkich dziewcząt. Chłopaki oszaleją na ten widok. Będą chcieli pić margaritę wprost z twojego pępka. Komentarz wywołał uśmiech na ustach Courtney. Ponownie przyjrzała się sukience, tym razem z większą pewnością siebie. Już miała ją przymierzyć, gdy zadzwonił telefon. Pragnęła, by był to Bobby Ryan – Boże, jest seksowny jak któryś z Jonas Brothers! – więc zmarszczyła brwi, widząc, czyj numer pojawił się na wyświetlaczu. Tata. Raine też to zauważyła. – Nie odbieraj. Będziesz musiała iść do domu. – Uwierz mi, nie mam zamiaru. Poczekała, aż komórka przestanie dzwonić, po czym przejrzała listę nieodebranych połączeń. Numer telefonu ojca figurował na niej trzy, może cztery razy. – Myers musiała mu powiedzieć – domyśliła się. – Więc twój stary wie, że urwałaś się z lekcji? Courtney oparła się o ścianę przebieralni i w poczuciu przegranej osunęła się na ławeczkę. – Już po mnie. Mam przechlapane. Uziemi mnie na stówę. Wszystko zepsuje. Imprezę, koncert… Szkoda, że mamy już nie ma. Przez chwilę panowało milczenie, ale w końcu Raine przejęła inicjatywę. Chwyciła kostium i przyłożyła do piersi Courtney. Gwizdnęła cicho, a jej usta ułożyły się w łobuzerski uśmieszek. – Głęboka, ciemna czerwień, maleńka. Uwydatnia twoje włosy. A poza tym czerwony jest seksowny. Bardzo, bardzo seksowny! Courtney uśmiechnęła się niepewnie. – Tak myślisz? – Jasne. Bobby Ryan będzie zachwycony! Podekscytowane dziewczyny chichotały przez chwilę. – No dawaj! – ponaglała Raine. – Przymierz to. Courtney wzięła od niej sukienkę, spojrzała na cenę i omal się nie zakrztusiła. – Widziałaś to? – Widziałam. I co? Policzki Courtney poczerwieniały. – Nie mam… Nie mam tyle kasy. – A kto mówi, że potrzebujesz? Courtney rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę sprzedawczyni, która stała zaraz za zasłonką. – Nie mam zamiaru niczego kraść – szepnęła. Raine zaniosła się piskliwym śmiechem. – W takim razie, no cóż… Ja ci ją kupię. – To prawie dwieście dolców. Raine się uśmiechnęła. – Bycie seksowną laską nie jest tanie, Court. – Nie rozumiesz mnie – to prawie dwie stówy. – Stówa, dwie stówy… Cóż to jest? Courtney popatrzyła na sukienkę, a potem ponownie na Raine. – Masz tyle kasy? Znowu śmiech. – Moja stara ma. Zanim Courtney zdążyła coś jeszcze powiedzieć, Raine ją popędziła. – No, już dobrze, wkładaj! Dziewczyna dała za wygraną. Wciągnęła sukienkę i poczuła, jak jedwab i aksamit ocierają się o jej skórę. Poczuła się w niej dobrze. Seksownie. Odwróciła się tyłem do koleżanki, by ta pomogła jej zapiąć zamek na plecach, a następnie rozpuściła długie, czerwonobrązowe włosy, pozwalając im spłynąć na ramiona. – Bosko! – zachwyciła się Raine. Courtney przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. Patrzyła na materiał, który przylgnął do jej ciała jak druga skóra, na zarysowany pod cienką, czerwoną satyną brzuch. Raine miała rację. Był płaski.
A ona wyglądała naprawdę nieźle. Telefon ponownie zawibrował na twardej powierzchni drewnianej ławeczki, Courtney sięgnęła więc po niego i wyłączyła. Nie, nie pozwoli, żeby tato to spieprzył! Musiała mieć ten kostium, bo w piątek zapowiadała się niezła balanga. Zdobyły bilety na Britney Spears – w pierwszym rzędzie! – a przed koncertem szły jeszcze na Paradę Zagubionych Dusz. Nie miały wyboru. Miał tam być Bobby Ryan.
9 Wdrodze powrotnej do liceum Świętego Patryka Striker czuł się jak na przejażdżce w gabinecie strachów podczas karnawału. Niepokój napływał falami do tylnej części serca, sprawiając, że z każdym przejechanym kilometrem biło ono coraz szybciej. Zrobiło mu się gorąco, skóra stała się lepka od potu. Rozchylił kołnierzyk koszuli, by zwiększyć dostęp powietrza. Zerknął na Felicię. Ujrzał zrelaksowaną twarz i swobodne ciało. Zdziwiło go, jak, u licha, może ona być przez cały czas tak opanowana. Jej umiejętność zachowywania dystansu do zdarzeń była irytująca. Jechali. Było zimno i wietrznie, ale przedpołudniowe niebo pozostawało jasne i bezchmurne. Nawet słoneczne. Niezwykle piękne jak na jesienny dzień pod koniec października. Po tym, co się wydarzyło, wydawało się to co najmniej niestosowne. Imperial Road, którą zmierzali w kierunku południowym, wiła się leniwie pośród lasów, nawierzchnia drogi była śliska i nierówna. Przejechali przez kręte tunele utworzone przez konary klonów, a w polu widzenia pojawiło się północne skrzydło szkoły. Zgromadziło się tam już sporo ludzi. Matki i ojcowie uczniów stali w luźnych grupkach w pobliżu ronda, gdzie rozmawiało z nimi kilku policjantów. Większość rodziców miała trupio blade twarze. Oblicza jednych zdominowały strach i tęsknota, inni zachowywali się głośno i agresywnie, gotowi w każdej chwili do awantury. W powietrzu czuło się napięcie; wybuch mógł nastąpić lada moment. Widok ten sprawił, że Striker poczuł się fatalnie. Od dziś domy niektórych z tych ludzi wypełni pustka, nienaturalna cisza, żal zbyt głęboki, by mógł znaleźć dla niego wytłumaczenie. Wiedział o tym, bo doznawał tego samego po śmierci Amandy. Nawet po dwóch długich latach w głębi duszy odkrywał dziwną próżnię. Ciemne, opustoszałe miejsce. Spojrzał wprost przed siebie i zauważył nieoznakowanego białego forda crown victoria, zaparkowanego przed wjazdem na teren szkoły. Wszyscy nazywali go Białym Wielorybem. W działalności operacyjnej trudno było sobie wyobrazić kolor mniej praktyczny od bieli. Ford należał do Szefa. Samochód numer dziesięć, oznaczający inspektora nadzorującego tego dnia akcje policji. Wielu inspektorów, którzy świetnie sprawdzali się w terenie, Striker poważał, a nawet podziwiał. Faceci, tacy jak Jean Concorde, jeden z najlepszych detektywów śledczych, jakich kiedykolwiek widziano w Departamencie, albo Reggie Yorke, niezwykle sprawny, spędzający mnóstwo czasu w grupie operacyjnej Strike Force i w grupie szybkiego reagowania. Do diabła, nawet Davey Falk był niezłym fachowcem. Brakowało mu wprawdzie umiejętności operacyjnych i dochodzeniowych, jakie mieli tamci dwaj, ale nadrabiał to niezłomną postawą w stosunku do podwładnych, którym nigdy nie odmówił należytego wsparcia. Wszyscy oni byli wyjątkowymi ludźmi, a Striker miał teraz nadzieję ujrzeć jednego z nich za kierownicą Białego Wieloryba. Ale gdy podjechali z Felicią bliżej i osobnik zajmujący miejsce kierowcy białego forda znalazł się w zasięgu wzroku, pierzchły nadzieje, a zastąpiły je przykra frustracja i niesmak. Nie kto inny, tylko sam zastępca komendanta. – O Boże – powiedział Striker. – To Laroche. – Staraj się go unikać – powiedziała Felicia. – Tylko jego nam potrzeba! Jedyny facet w całym Departamencie, którego obecność sprawia, że nawet najgorsza masakra staje się jeszcze gorsza… – Nie jest aż tak zły. – Akurat ty możesz to wiedzieć! Felicia rzuciła mu gniewne spojrzenie, już-już przygotowana do kłótni, ale darowała sobie komentarz. Gdy mijali białego forda, Striker zwolnił. Farbowane na czarno włosy zastępcy komendanta, zaczesane płasko do tyłu, tworzyły na głowie coś w rodzaju lśniącego kasku. Z fryzurą silnie kontrastowała nieskazitelna biel cery. Jak gdyby dla zneutralizowania blasku bijącego od twarzy, Laroche nosił okulary przeciwsłoneczne w złotych oprawkach z przesadnie przyciemnionymi szkłami. Miał na sobie standardową białą koszulę, jak wszyscy inspektorzy i zastępcy komendantów, tak mocno nakrochmaloną, że wyglądała na zrobioną z białego kartonu raczej niż z mieszanki bawełny z poliestrem. Ponadto jego pierś zdobiły baretki wszystkich odznaczeń, które otrzymał podczas służby w armii. Przechwalał się, że widział pola bitew w Kuwejcie, ale – jak wszystkim było wiadomo – całą wojnę w Zatoce przesiedział po tej stronie oceanu, w dziale zarządzania. W jednej ręce trzymał kubek z parującą, gorącą kawą od Starbucksa, w drugiej kanapkę obficie wypchaną serem i zieloną sałatą. Gdy go mijali, właśnie brał do ust wielki kęs. Striker ponownie łypnął na Felicię. – Tu umierają dzieciaki, a ten kutas wcina kanapkę! Na twarzy Felicii tym razem nie było dezaprobaty.
– No cóż, on… On też chyba musi czasem coś zjeść. – A czy my już jedliśmy? Nie odpowiedziała, więc dodał: – Jesteśmy w trasie od ósmej. – Nie dam się w to wciągnąć, Jacob. – Jasne, że nie. Rzuciła w jego stronę jeszcze jedno ogniste spojrzenie i przez chwilę wyglądała, jakby chciała powiedzieć coś więcej, ale zmieniła zdanie. Zostawili Białego Wieloryba za sobą, wjechali na niewielkie rondo, skręcili na podjazd prowadzący do szkoły i minęli frontową bramę. Striker zaparkował, wysiadł i nagle przed oczami stanął mu pościg za Czerwoną Maską. Słyszał głośny huk wystrzałów, czuł zapach strzelniczego prochu. Zamknął oczy, próbując stłumić gorączkowe majaki. Z zamyślenia wyrwał go odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Na południowy wschód od miejsca, w którym przystanęli, w pobliżu sali gimnastycznej, budynek opuszczała grupa sanitariuszy. Wychodzili dwójkami; każda para toczyła nosze na kółkach. Na noszach leżały ofiary. Medycy rozbiegli się w różnych kierunkach, śpiesząc do ambulansów, zaparkowanych gdzie popadnie na trawniku przed szkołą. Striker patrzył, jak pakują do karetki jedną z dziewczynek, na oko piętnastolatkę. Czerwień zdołała już przesiąknąć przez ratownicze koce. Mętny wzrok, zapadnięta i pozbawiona koloru twarz sprawiały wrażenie, jakby w jej ciele nie wystarczyło krwi na zabarwienie policzków. Tylne drzwi ambulansu zamknęły się i pojazd pośpiesznie opuścił teren szkoły. – I to by było na tyle – powiedział w pobliżu jakiś głos. Striker odwrócił się i ujrzał rząd mężczyzn wychodzących gęsiego z budynku. Prawdziwy pokaz żołnierskich butów, balistycznych hełmów i ciężkiego uzbrojenia – pistoletów maszynowych MP5, karabinków snajperskich i broni przeznaczonej do walki w zamkniętych pomieszczeniach. Grupa szybkiego reagowania. Wszyscy jej członkowie ubrani byli w czarne, wywatowane mundury, pokryte ciemnoszarymi, wzmacnianymi ceramicznie płytkami. Dowódcą grupy Zulu Pięć-Jeden był Tyrone Takuto, gliniarz o eurazjatyckich korzeniach, dobrze znany Strikerowi. Miał nieobecne spojrzenie, którego nie maskowały nawet ochronne gogle. Striker poczekał, aż tamten go zauważy. – Sa jeszcze w środku jakieś dzieciaki? – Tylko zwłoki. – Takuto odpowiadał precyzyjnie, bez cienia emocji, jak maszyna. – Wszyscy ranni zostali ewakuowani, a wszyscy zdrowi zgrupowani w sali gimnastycznej. Ludzie z psami przeczesują budynek, by niczego nie przeoczyć i upewnić się, że mamy wszystkich. – Spojrzał za siebie, na gmach szkoły. – W środku jest mnóstwo ciał… Mnóstwo ciał… Felicia zrobiła krok do przodu. Po raz pierwszy wyglądała na poruszoną. – Bardzo źle to wygląda? Takuto nie odrywał wzroku od budynku. – Takie widoki sprawiają, że boisz się zasnąć – powiedział pod nosem. Striker rozumiał go doskonale. Nocne koszmary. – Ilu? – spytał. – Ostatnie dane mówią o jedenastu potwierdzonych ofiarach śmiertelnych i ponad trzydziestce rannych. Striker rzucił okiem na grupę szybkiego reagowania. Każdy z jej członków wyglądał na zmęczonego, jakby wracał z dziesięciodniowej misji, a nie z dwugodzinnego sprawdzania szkolnych budynków. – Co jeszcze znaleźliście wewnątrz? – spytał. – Zwyczajna jatka. Wszystko, czego można się spodziewać w takich okolicznościach. – Żadnych pułapek, materiałów wybuchowych? – Fugasów? Nie, żadnego. – Żadnych konstrukcji domowej roboty? – Żadnych. Ale psy nadal szukają. Striker zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Napastnicy nie zastawili min-pułapek. Niezwykłe. Fugasy – urządzenia wybuchowe domowej roboty – były w dzisiejszych czasach normą i świetnie nadawały się do wykonania zamiarów uzbrojonego szaleńca. Strach nie był celem – pierwszorzędne znaczenie miała jak największa liczba ofiar. Im większa rzeź, tym większy rozgłos i mocniejsze nagłówki w mediach. Bo chodzi wyłącznie o zainteresowanie czwartej władzy. Striker obserwował, jak dowódca grupy szybkiego reagowania wydaje swoim ludziom polecenie, by zrobili sobie krótką przerwę, a następnie zdejmuje hełm i gogle, przedramieniem ociera pot z czoła i siada na krawężniku,
opierając się plecami o kremowy tynk na zewnętrznej ścianie budynku. Już miał mu zadać kolejne pytania, gdy Takuto, rzuciwszy okiem na drugą stronę parkingu, uśmiechnął się szyderczo. – Spójrz na tego kutasa. Detektyw obejrzał się i zobaczył zastępcę komendanta w Białym Wielorybie. Laroche zaczesywał właśnie włosy do tyłu i oglądał sobie zęby we wstecznym lusterku. Dopiero gdy nadjechały trzy telewizyjne furgonetki – jedna z BCTV, pozostałe z Global – wygramolił się ze swego auta. Tłum reporterów popędził w kierunku szkoły, trzymając w pogotowiu mikrofony i kamery. Dotarł do żółtej taśmy policyjnej odgradzającej miejsce zdarzenia i zatrzymał się gwałtownie, tłocząc się, niemal wdrapując się sobie po plecach. Na twarzach sprawozdawców malowało się podniecenie; wypełniający powietrze gwar stał się niemal namacalny. Masakra uczniów w bezpiecznych murach szkoły. Wydarzenie stulecia. Striker zrobił kilka kroków w stronę gromady dziennikarzy. Przyglądał się poprawiającym makijaż reporterkom. Ustawiały się do kamery i sprawdzały, czy pokazują swój lepszy profil. Kilka chwil później od północy wmaszerował dumnym krokiem zastępca komendanta Laroche. Ze stoickim spokojem podszedł do żółtej taśmy, trzymając oburącz kapelusz z tłoczonego filcu – z gracją, rondem w dół, dokładnie tak, Striker był tego pewien, jak to wyćwiczył przed lustrem setki razy. Nieskazitelna gładkość perfekcyjnie zaczesanych włosów zdradzała każdemu, kto zechciał zwrócić na to uwagę, że zastępca komendanta nigdy nie nosi cholernego kapelusza. To był jedynie rekwizyt, niezbędny detal w jego świadomie wykreowanym wizerunku. Striker wysłuchał początku przemowy. Wypowiedź Laroche’a polukrowana była kosmetycznym żalem. Pomiędzy słowami poutykane zostały ciężkie, planowo rozmieszczone pauzy. Jacob zastanawiał się, czy facet robił takie same długie pauzy, gdy wcinał w aucie kanapkę ze Starbucksa. – Znalazłem się na miejscu zdarzeń w ciągu kilku minut… – mówił zastępca komendanta. Kiedy jeden z reporterów zapytał go, czy kiedykolwiek miał już do czynienia ze strzelaniną wywołaną przez uzbrojonego szaleńca, Laroche, zachowując kamienne oblicze, spojrzał mu prosto w oczy i przypomniał grupie słuchaczy o swoich wojennych doświadczeniach. Starał się mówić na tyle oględnie, by ani przez moment nie stało się jasne, co tak naprawdę robił w czasie wojny. Na zakończenie rzucił: – W środku były dzieci, do diabła, dzieci! Jak mogliśmy reagować? Tego było już za wiele. Striker zrozumiał, że musi zrobić jedną z dwóch rzeczy: albo ujawnić, jakim blagierem jest ten gość, i urządzić scenę na oczach mediów, albo bez słowa wycofać się z niezręcznej sytuacji. Zdrowy rozsądek i współczucie dla rodzin ofiar podpowiadały mu, że ostatnią rzeczą, jaką bliscy chcą teraz oglądać, jest policyjny dramat. Odwrócił się więc i zacisnął zęby. Z ciężkim sercem przeszedł przez główne drzwi i znalazł się w budynku szkoły, który stał się miejscem krwawej rzezi.
10 Godzinę później Striker skończył pomagać sanitariuszom w sprawdzaniu ciał bez oznak życia, a potem udał się w kierunku szatni dla chłopców. Właśnie minęło południe. Jacob przystanął samotnie wśród umywalek i rozejrzał się wokół. Wszystko w tym pomieszczeniu wydawało mu się zbyt małe – od zielonych, zamykanych na zamek szafek, przez żółte ławki, po białe suszarki do rąk na ścianie. Nie mógł opanować drżenia ciała. Nie miał na sobie marynarki; zapodziała się gdzieś w tym zamęcie – okrył nią jakieś obnażone dziecko, a jego czerwona teraz bardziej niż biała koszula kleiła się do skóry w miejscach, w których nasiąkła krwią. To nie była jego krew i to bolało Strikera najbardziej, napełniało wstrętem. Podczas sprawdzania budynku psy tropiły wytrwale, a policjanci odnajdywali kolejne ciała. Niektórzy spośród rannych, chowając się przed napastnikami, skutecznie ukryli się także przed ludźmi, którzy przybyli im na ratunek. Wykrwawili się na śmierć, zanim ich znaleziono. Striker robił, co mógł, by ocalić wszystkich – rannych i umierających – i rzeczywiście jego działania przyczyniły się do uratowania kilku istnień. Rozumiał to. W głębi duszy to rozumiał. Ale więcej było takich, którym nie udało się pomóc. Znacznie więcej. Prześladowały go słowa Felicii. „Powinniśmy byli zostać w szkole”. Prawdopodobnie miała rację. Cóż bowiem osiągnęli, ścigając Czerwoną Maskę? Groza zdarzeń w stołówce wciąż wypełniała umysł Strikera. Rozgrzany pistolet kopiący w dłoń przy każdym wystrzale, zapach gorącego strzelniczego prochu, przenikliwe krzyki nastolatków. Pozostaną w nim już na zawsze. Wspomnienie sprawiło, że pomyślał o Courtney. Znowu. Uczniowską pocztą pantoflową dotarła do niego wiadomość – jego córka była widziana przez kolegów w centrum handlowym, nie, nie w Oakridge, tylko w Metrotown. Była cała i bezpieczna, i jak się wydawało, kompletnie nieświadoma strzelaniny w szkole. Nie poczuł się przez to lepiej. Drżącymi rękami sięgnął do etui przy pasku i wyjął blackberry; na wyświetlaczu rozmazana była lepka czerwień. Otarł komórkę o spodnie. W ciągu ostatnich trzydziestu minut zadzwonił do córki dziesięć razy, ale jeszcze nie oddzwoniła. Jacob zaczynał być zły. Ponownie wybrał jej numer i tym razem usłyszał nagrane na poczcie głosowej powitanie. „Cześć, tu Court! Nie bądź na mnie wkurzony, tylko dlatego że nie mogę odebrać teraz telefonu. Przygotowuję się do koncertu. Tylko dwa dni zostały do BRIIITNEEEY!”. Koncert… Koncert Britney Spears. Cóż innego mogło się liczyć w życiu piętnastoletniej dziewczyny? Gdyby nie to całe piekło wokół, Striker niechybnie by się roześmiał. Nagranie skończyło się głośnym piknięciem. Striker spróbował zostawić wiadomość, ale bez powodzenia; skrzynka była przepełniona. Rozłączył się i zadzwonił do domu, lecz tam też nikt nie odbierał telefonu. Usłyszał tylko głos Courtney na automatycznej sekretarce. Zrobiło mu się słabo. – Na miłość boską! – zatrzasnął telefon o umywalkę. – Ona zadzwoni, Jacob. Ten głos go ocucił. Podniósł wzrok i w lustrze zobaczył Felicię. Jej ubranie prawie wcale nie było poplamione krwią. Na dłoniach miała niebieskie, gumowe rękawiczki. W rękach trzymała pęk zmiętych ubrań i brązowe papierowe torby. Nie słyszał, jak otwierała drzwi, a tym bardziej, jak wślizgiwała się do pomieszczenia. Czasami zachowywała się jak jakiś cholerny lis! Tyle że teraz zmęczony i zagoniony. Poza przenikliwym spojrzeniem hiszpańskich oczu, wszystko w niej zmarniało i sklęsło. Koszula wystawała niechlujnie ze spodni po jednej stronie, twarz postarzała się od rana. Felicia czuła się starzej od własnej twarzy. – Najpierw w ogóle nie mogłem się dodzwonić – wyjaśnił. – A teraz poczta jest pełna. Zamknęła drzwi i podeszła do niego. – Cóż, nie było jej tutaj, gdy zaczęła się strzelanina. Poświadczyło to ze dwadzieścia osób. Jest w mieście z przyjaciółmi, w Metrotown. Na wagarach. Cała i zdrowa. Więc nie świruj. – Nie świruję. Komórka leżała na krawędzi umywalki. Ekran odcinał się od bieli porcelany. Striker zapragnął, by telefon
zadzwonił. Lecz aparat milczał, podobnie jak jego właściciel. Felicia zbliżyła się i dotknęła ramienia partnera. – Hej, poradzisz sobie? – Nic mi nie jest. – Trzęsiesz się. – Podniecasz mnie, kochanie… Zmarszczyła brwi. – Słuchaj, Jacob… Jeśli uważasz, że zbyt mało czasu upłynęło od śmierci twojej żony… – Nie uważam. – Chcę tylko powiedzieć, że śmierć Amandy nie jest taka znów odległa i… – Chryste, Felicio, dopiero co braliśmy udział w strzelaninie! Teraz z powrotem wylądowaliśmy na miejscu zdarzenia. To nie ma nic wspólnego z Amandą i czasem, jaki upłynął! Założę się, że nie myślałaś o tym, gdy zaczęliśmy się umawiać. – Spojrzał wyzywająco, ale wnet poczuł, że uchodzi z niego powietrze. Zamknął oczy. – Odpuść, dobrze? Przynajmniej ten jeden raz posłuchaj mnie i odpuść. – W porządku. Striker odkręcił kurek z gorącą wodą. Pociekła, hałasując głośno i potęgując wrażenie pustki. Brakowało chłopców przygotowujących się do lekcji wuefu, brakowało ich śmiechów. Żartów. Pogawędek. Tylko surowa, wszechogarniająca cisza. Gdy znad umywalki uniósł się obłok pary, Striker włożył dłonie pod strumień gorącej wody. Patrzył, jak biała emalia umywalki zabarwia się na różowo. Przy sprawdzaniu ciał kilku pierwszych nastolatków miał na dłoniach rękawiczki, ale wkrótce pozbył się ich, bo lateks stał się zbyt śliski. Teraz jego ręce ociekały czerwienią. Była wszędzie. Powoli wciągnął w nozdrza powietrze i skrzywił się z niesmakiem. Miedziany zapach zaschniętej krwi unosił się wokół, przytłaczał Strikera. Choć mężczyzna zawzięcie szorował skórę, z jego dłoni zdawało się spływać wciąż więcej i więcej krwi. Felicia odchrząknęła. Rzuciła naręcze ubrań na jedną z ławek, przestąpiła z nogi na nogę. – Dostałam to od Holmesa. Jest mniej więcej twojego wzrostu. Tak czy owak, to jakieś świeże ubranie. Nie przestał szorować rąk. – Nie potrzeba. – Twoja koszula jest przesiąknięta krwią, Jacob. – Zmienię ją później. W domu. Wypuściła głośno powietrze z płuc, jakby nad czymś rozmyślając; w lustrze odnalazła jego wzrok. – Słuchaj, zabierają twoje ubranie. Przerwał szorowanie. – Z powodu strzelaniny – powiedziała. – To rozkaz. Zastępcy komendanta Laroche’a. – Laroche. – Striker niemal wypluł to słowo. – Ten chudy wypierdek spędził pół przedpołudnia przed kamerami, podczas gdy my szukaliśmy rannych dzieciaków! – Jacob… – Chryste, czy on chociaż ma świadomość, że są tu zabite dzieci, czy był zbyt zajęty zaczesywaniem sobie włosków? – Jesteś zbyt surowy. – Naprawdę? – Striker uniósł ramiona, pokazując krew. – Popatrz na mnie, Felicio. Popatrz na mnie. Widzisz to? To krew. Krew dzieciaków. Widziałaś Laroche’a? Jest na miejscu masakry niemal od dwóch cholernych godzin, a jego koszula jest wciąż nieskazitelnie biała. Bez jednej pieprzonej plamki. Na spodniach też nie ma jednej zmarszczki. – To nie jego zadanie… – Jego zadanie? Jego zadanie? Przysięgał ratować życie, przede wszystkim i nade wszystko. Koniec dyskusji. – Striker spojrzał na nią z ukosa. – Powinnaś zatrzymać się od czasu do czasu i posłuchać samej siebie. Od kiedy podlegasz temu facetowi, zachowujesz się, jakby był cholernym papieżem lub cholera wie kim jeszcze. Może ma zamiar z końcem roku przejść na emeryturę i wstąpić w niebiosa? Felicia po raz kolejny zacisnęła usta, powstrzymując się od komentarza. – Mam tylko nadzieję, że nie pokaleczy się, gdy spadnie z piedestału. Bo to bardzo ostra droga w dół, maleńka. – Wystarczy. – To jest, do cholery, prawda. – Rozpiął koszulę i zdjął ją z siebie. Rzucił Felicii, która stała, patrząc na niego
w milczeniu. – Czy ma zamiar przejąć także moją bieliznę? Felicia w milczeniu spakowała koszulę do papierowej torby. Striker popatrzył jej wyzywająco w oczy. – Co jeszcze? – Chce twoją broń. Aż podskoczył. – Po moim trupie…! – zaczął. A potem urwał i się zamyślił. Coś mu nie dawało spokoju. Coś tu nie grało. Choć bardzo nie chciał tego przyznać, zważywszy na udział Laroche’a w sprawie, przejęcie ubrań było standardową procedurą. Kto wie, jakie substancje osiadły na jego ubraniu, gdy usiłował ratować uczniów, i czy będą miały w śledztwie znaczenie. Ale zajęcie broni przed zamknięciem sprawy to całkiem inna rzecz. Przestał zmywać krew z dłoni i przedramion i odwrócił się powoli. Pochwycił nerwowe spojrzenie Felicii. – Co się tu, do cholery, dzieje, Feleesh? – Dużo się dzieje, Jacob. Nie zostałam wtajemniczona we wszystkie… – Nie drażnij się ze mną. Nie teraz. – Striker zrobił krok w jej kierunku i powtórzył, umyślnie rozciągając zdanie: – Co – się – tu – dzieje? Zacisnęła wargi, jakby nie miała zamiaru nic już powiedzieć. Jej oczy spoglądały w kilometrową dal. – Ten pierwszy chłopak, którego zastrzeliłeś… – Jaki chłopak? – Ten uzbrojony. Czarna Maska. Być może… Być może nie brał w tym udziału. Tak nam się wydaje. – Nam? – No dobra, zastępcy komendanta. Laroche’owi. Coś szarpnęło się w klatce piersiowej Strikera i zacisnęło wokół serca jak stalowa obręcz. – Miał na twarzy hokejową maskę. – Zbliża się Halloween. – I trzymał broń. Pistolet maszynowy, do kurwy nędzy. Felicia bezradnie uniosła dłonie. – Nie znam wszystkich odpowiedzi, Jacob. Przekazuję ci jedynie wiadomość. Zaskoczony, wybuchnął nerwowym śmiechem. – „Przekazuję ci wiadomość”? Jezu Chryste! – Oparł się o umywalkę i wielokrotnie odtworzył w myślach tamtą chwilę. Czarna Maska trzymał w rękach broń. Nie było co do tego wątpliwości. Pieprzony pistolet maszynowy! Tak czy nie? Detale umykały; poranek jawił się jak rozmazana plama. Jacob próbował przypomnieć sobie jakieś szczegóły, lecz po dłuższej chwili dał za wygraną. Powrócił do rzeczywistości. Odkręcił kurek z zimną wodą, by schłodzić nieco strumień, i spryskał sobie twarz. Wytarł papierowym ręcznikiem. Felicia otworzyła torbę na pozostałe sztuki garderoby, więc zdjął spodnie i włożył inną parę, pożyczoną mu przez Holmesa. Gdy przypinał kaburę z pistoletem, Felicia spojrzała na niego surowo. – Jacob… – Laroche nie dostanie mojej spluwy. – To jest rozkaz. – Pieprzyć Laroche’a i pierzyć jego rozkazy. To się jeszcze nie skończyło, Felicio. Tamten kutas wciąż jest na wolności i znowu uderzy. Wiem, że tak zrobi. Wiem. I nie zamierzam być bezbronny, gdy to się stanie. – Dokończył przypinanie, wsunął w kaburę siga i zapiął pasek mocujący broń. – Jeśli Laroche chce mój pistolet, niech sobie po niego przyjdzie, jak już zaaresztujemy drania. Ani sekundy wcześniej. Felicia patrzyła na Strikera. Jej ładna twarz była spięta, a hiszpańskie oczy czarne jak węgielki. – Igrasz z ogniem. – Nie. Próbuję go ugasić. – Jacob… Zanim kłótnia rozgorzała na nowo, do pomieszczenia wetknął głowę jeden z ubranych po cywilnemu policyjnych techników. Był skrajnie szczupłym osobnikiem o haczykowatym nosie i olbrzymim jabłku Adama. Wszyscy mówili na niego Ich (wymawiając „ik”), co było skrótem od Ichabod. Jak Ichabod Crane z „Legendy o Sennej Kotlinie”. Dyszał, jakby właśnie przebiegł maraton, pot lśnił mu na twarzy. – O Boże, dobrze, że was w końcu znalazłem! – wysapał. – Co masz dla nas, Ich?
– Chodźcie za mną – powiedział. – Jest coś, co oboje musicie zobaczyć. Coś bardzo, bardzo dziwnego…
11 Czerwona Maska miał wrażenie, że zawodzą go wszystkie zmysły. Szedł Pender Street w kierunku wschodnim, coraz głębiej zanurzając się w Chinatown. Już dawno porzucił lexusa. Zresztą nie myślał teraz o tym. Cała jego uwaga skoncentrowana była na bólu w barku, który pulsując, sięgał odległych miejsc na ciele niczym długie macki meduzy. Już raz spowodował omdlenie. Czerwona Maska stracił przez to sporo czasu. Do ponownej utraty przytomności nie mógł dopuścić. Restauracja Łut Szczęścia znajdowała się w samym sercu Chinatown. Jej brudnozłote markizy pokryte były czerwonymi literami. Miejsce to zostało wybrane przez Kim Phama nie dla jego rozmiarów czy rozkładu pomieszczeń, lecz ze względu na adres. Numer domu 426. To było bardzo ważne. Czerwona Maska pchnął drzwi wejściowe, zostawiając na nich krwawą smugę. Gdy znalazł się wewnątrz, w jego nozdrza uderzył aromat kraba z imbirem i ciemnego sosu sojowego. Poczuł, jak żołądek staje mu dęba, ale opanował odruch wymiotny. Klienci gapili się od swoich stolików na wlokącego się w stronę kuchni przybysza. Za jego plecami podniosły się niewyraźne głosy. Piskliwy gwar, jak szczebiot wystraszonych ptaków. Jednak w kuchni nikt – ani kucharz, ani kelnerzy – nie wzdrygnął się na jego widok, nie spojrzał mu prosto w oczy. Jakby był duchem. Na tyłach kuchni znajdowały się czarne drzwi. Czerwona Maska pchnął je i niemal natychmiast doleciał doń zapach whisky. Głośno zagrzechotały kamienie do gry w madżonga; zabrzmiały jak kawałki marmuru spadające na granit. Wszędzie dym z cygar. Gęsty i lepki. Czerwona Maska omiótł wzrokiem pomieszczenie. W przeciwległym kącie Kim Pham, zawsze hojny gospodarz, oferował swym klientom wyborną whisky. Miał trzydzieści lat i ubrany był, jak zwykle, w biały garnitur do białej koszuli i czarnego krawata. Na nosie tkwiły okulary przeciwsłoneczne w złotych oprawkach. Jego lśniące, czarne włosy miały rozjaśnione na blond końcówki. Kim Pham podniósł wzrok i ściemniały mu oczy. – Kurwa mać pierdolona! – Dorwał dwóch swoich ludzi. – Na dół z nim! I wezwać lekarza! Szybko! Dwaj mężczyźni, ubrani w garnitury koloru kurzego żółtka, ramionami opasali Czerwoną Maskę w talii i powlekli go w stronę klatki schodowej prowadzącej w dół do ciemnego tunelu. Schodzili coraz niżej. Coraz niżej. Coraz niżej… Czerwona Maska nie opierał się tragarzom. Własna głowa wydawała mu się lekka i pusta – jak ulatujący z rąk balon. Unosił się w powietrzu, odpływał. Do ciemnego i strasznego miejsca, gdzie nawet duchy nie mogły go dosięgnąć.
12 Striker pośpiesznie opuścił szatnię dla chłopców. Szedł korytarzem, omiatając wzrokiem ściany i sufit. Wypatrywał kamer monitoringowych. Nie musiał długo szukać. Wisiały w każdym kącie, wysoko pod sufitem. Takie stare modele – duże czarne skrzynki. Striker zauważył, że ani drgnęły, gdy je mijał. To nie była dobra nowina. Podążał za Ichem i Felicią w stronę szkolnego centrum monitoringu. Już z daleka usłyszał nosowy głos Laroche’a, więc postanowił pójść na skróty, przez szkolną aulę. Wewnątrz, w półmroku, widać było pustą scenę. Całe pomieszczenie wyglądało jak nawiedzane przez duchy. To, co Striker w nim zobaczył, było sporym zaskoczeniem. Zasychające strużki krwi barwiły przód estrady. Ktoś porzucił żółty kostium postaci ze „Star Treka”, rozdarty i poplamiony czerwienią. Widok ten uświadomił detektywowi, że się pomylił. Strzelanina nie rozpoczęła się w stołówce, lecz gdzieś tutaj – na korytarzu lub w auli. Zdarzeniom towarzyszyła taka panika, że trudno pamiętać o wszystkich szczegółach. Jacob się rozejrzał. Wysoko nad głową zobaczył pojedynczą kamerę. Ta była srebrnoszara. Mniejsza. Model nowszy od tych na korytarzu. Należało sprawdzić, co zarejestrowało jej oko. Gdy tylko wyszedł na korytarz po drugiej stronie auli, zanim jeszcze wahadłowe drzwi zdążyły się zamknąć, Striker poczuł, że ktoś na niego wpada i opiera się o jego pierś. Nie musiał opuszczać wzroku na twarz osobnika. Wystarczyło wziąć pod uwagę niewielką posturę mężczyzny i kątem oka zarejestrować lśnienie nienaturalnie czarnych włosów, grubo pokrytych żelem, zaczesanych do tyłu i perfekcyjnie przylegających do czaszki. Wszystko było wiadome. Zastępca komendanta Laroche. – Striker! Detektyw przystanął i spojrzał w twarz człowiekowi, spotkania z którym właśnie próbował uniknąć. Zastępca komendanta mierzył sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i ważył mniej niż siedemdziesiąt kilogramów; nieduży w porównaniu ze średnią populacji. Według panujących w policji standardów, gdzie przeciętny gliniarz miał metr osiemdziesiąt i ważył nawet dziewięćdziesiąt kilogramów, Laroche sprawiał wrażenie karła. – Czołem, szefie. – Striker odpowiedział na powitanie. – Szukałem pana. Zdał pan odzież? – Oczywiście. – A broń? Striker zdobył się na ponury uśmiech. – Wszystko w porządku, nic mi nie jest. Dziękuję, że pan pyta. Zastępca komendanta zmarszczył brwi. – Co takiego? – Informuję pana o stanie mojego zdrowia. Jestem pewien, że przede wszystkim o to chciał pan mnie spytać. Bo, jak wiadomo, jeden z pańskich ludzi znalazł się w samym środku strzelaniny… I tak dalej. – Ponieważ zastępca komendanta nie odpowiadał, tylko stał w miejscu, z rękami na biodrach i piersią wypiętą do przodu dla uzyskania dramatycznego efektu, Striker dodał: – Nie chciałbym, by troska o mnie ciążyła na panu kamieniem. Zwłaszcza teraz, gdy musi pan jeszcze wziąć udział w tylu konferencjach prasowych. Bóg jeden wie, jakie to stresujące. Wargi Laroche’a zacisnęły się, tworząc linię prostą. Zastępca komendanta rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy kogoś nie ma w pobliżu. Striker zrobił to samo i ujrzał kilka kamer telewizji Global zaraz za frontowymi drzwiami, do których dostępu broniła żółta smuga policyjnej taśmy. Przełożony odchrząknął. – To dobrze, Striker. Dobrze, że nie jest pan ranny. Tym się martwiłem przede wszystkim. – Oczywiście, szefie. Laroche milczał, więc Striker obejrzał się na Felicię, która stała opodal drzwi do auli. Mięśnie na jej twarzy były teraz napięte bardziej niż podczas strzelaniny. – Detektyw Santos też wyszła z incydentu bez szwanku. Gdyby to pana interesowało… Zastępca komendanta nadal stał w milczeniu, trawiąc te słowa. – Pańska broń, Striker – powiedział w końcu. – Co z nią? – Rekwirujemy ją. – To się rozumie samo przez się. Dostanie ją pan natychmiast po zakończeniu sprawy.
Przez chwilę Laroche nic nie mówił, tylko jego oczy zwęziły się w szparki. Potem zaś dodał: – To nie jest prośba, detektywie Striker. To rozkaz. Striker pochylił głowę, by spojrzeć z góry na przełożonego. Nachylił się tak nisko, że czuł teraz oleistą słodycz żelu do włosów Laroche’a i jego tytoniowy oddech. – Niezła gadka, szefie – powiedział. – Teraz moja kolej. Po pierwsze, ma pan moje ubranie. I proszę się tym zadowolić, bo nie dostanie pan mojej broni. A w każdym razie – nie przed zakończeniem sprawy. I proszę nie zadawać sobie trudu i nie wciskać kitu o procedurach, ponieważ ważniejsze od nich jest bezpieczeństwo funkcjonariusza. A ja prezentuję właśnie uzasadnioną troskę o własne bezpieczeństwo. – To z trudem… – Nie wiemy, gdzie jest zamachowiec, nie wiemy, kim jest, ani nawet nie znamy jego motywów. Ja natomiast zostałem już wciągnięty w jedną strzelaninę z jego udziałem. Wszystko wskazuje na to, że napastnik może powrócić. Odpowiedź brzmi więc: nie. Nikt nie dostanie mojej broni. Nie, zanim nie będziemy mieli sprawcy w kajdankach. Lub jeszcze lepiej – jego zwłok. Usta zastępcy komendanta wykrzywiły się, jakby zjadł coś kwaśnego. – W tej sytuacji dostanie pan inny pistolet, detektywie Striker. – Odmowa, szefie. Mój pistolet został poważnie zmodyfikowany. Trenowałem na nim. – Striker… – Dostanie pan mój pistolet, proszę się o to nie martwić, ale dopiero gdy sprawa zostanie zakończona. Ani sekundy wcześniej – Striker przerwał dobitnie. Spojrzał na Felicię, która stała obok Icha i przyglądała się rozmowie, doskonale rozumiejąc niezręczność sytuacji. – I niech pan nawet nie myśli o odsunięciu mnie od tej sprawy. Aby pan mógł się tu zjawić i udawać Pana Boga, nie dałem się zastrzelić ze strzelby i z AK-47. Ta sprawa jest moja. I ja ją prowadzę. By ją dostać, gotów byłem zabić. Dosłownie. Zastępca komendanta pokręcił głową. – Jest pan odsunięty, Striker. Już podjąłem decyzję. Detektyw nachylił się jeszcze niżej. Tak blisko, że gdy mówił szeptem, nikt poza nim i Laroche’em nie mógł usłyszeć jego słów. – Mam nagranie wideo. Pan sobie na nim przyczesuje włosy, podczas gdy pozostali ratują dzieci. Laroche spojrzał na Strikera. – Czy to groźba? – I je pan kanapki. A tak przy okazji, co to było – szynka z serem szwajcarskim? A może Tuńczykowa Rozkosz? – Chcesz zakończyć karierę, Striker? Detektyw uniósł swoją komórkę. – Nie jest to może najlepsza kamera wideo, jaką kiedykolwiek miałem w rękach, ale z pewnością załatwiła sprawę. Zastępca komendanta otworzył usta, ale nie padło żadne słowo. Kark Laroche’a zesztywniał. – To niesubordynacja, Striker. Dowie się o tym komendant. I rada nadzorcza. – Dobrze. Tylko niech im pan powie, żeby rozmawiali z moim przedstawicielem z ramienia związku zawodowego. Bezpośrednio. – Striker zmusił się do rozluźnienia szczęk i pozwolił, by na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Nie spędziłem pięciu lat w radzie na darmo, Laroche. Znam swoje prawa lepiej niż ty swoje procedury. Gdy dowiesz się, gdzie zaczyna się prawdziwy autorytet – i gdzie się kończy – znajdź mnie. Wtedy pogadamy. Detektyw odwrócił się i ruszył korytarzem w stronę gabinetu dyrektorki mieszczącego centrum monitoringu. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, gdy usłyszał, jak zastępca komendanta wyszczekuje rozkazy do Felicii. Striker zignorował ich oboje. Teraz zaprzątało go tylko pytanie, jaki materiał dowodowy udało się znaleźć Ichowi. Poczuł, jak ogarniają go emocje. Odpowiedź czekała w pomieszczeniu z ekranami.
13 Podążał wraz z Ichem w kierunku gabinetu Caroline Myers. Gdy mijali jeden z głośników szkolnego radiowęzła, usłyszeli, jak ktoś roztrzęsionym głosem apeluje do uczniów i nauczycieli, by zgromadzili się w sali gimnastycznej – jedynym miejscu, które uzyskało status bezpiecznego. Urządzenie trzeszczało, a na koniec wydało przeciągły pisk z powodu sprzężenia. Strikera to drażniło. Jego słuch – podobnie jak inne zmysły – był rozregulowany; to przytłumiony, to znów wzmocniony. Głosy ludzi dobiegały go albo zbyt głośno, albo były zduszone. Jarzeniówki w hallu z kolei zbyt jasne lub zbyt słabe. A wokół pachniało świeżą śmiercią. Tonął w tym. Felicia w końcu ich dogoniła i dalej poszli razem. To była dokładnie ta sama trasa, którą przemierzyli dziś rano, próbując namierzyć zamachowców, zauważył Striker. Rozejrzał się dokoła. Nie przypominał sobie tak wielu martwych ciał. Wyglądało na to, że jest ich więcej niż jedenaście. Na razie doliczył się czterech. Wszystkie przykryte były zwykłymi, brązowymi prześcieradłami. Jak worki z piaskiem, rzucone to tu, to tam, by powstrzymać powódź krwi. Zastanawiał się, czy podczas strzelaniny miał zawężone pole widzenia, czy raczej te biedne dzieciaki próbowały uciekać, lecz nie udało im się doczołgać dalej niż do tego miejsca. To drugie przypuszczenie wydawało się bliższe prawdy, ale nie miał pewności. Im bardziej starał się przypomnieć sobie rozwój sytuacji z wszystkimi detalami, tym więcej odnajdywał w pamięci białych plam. Minął trzy kolejne ofiary. Każda leżała pod poplamionym prześcieradłem. Zatem w sumie już siedem ciał. Widok ten wywoływał w nim mdłości; Striker zapragnął odwrócić wzrok. Ale nie zrobił tego. Przeciwnie – przyglądał się bacznie mijanym zwłokom. Zatrzymywał się przy każdych, by unieść prześcieradło i obejrzeć twarz. Otwierał się na całą grozę, jaką wywoływał stężały grymas nienaturalnie mocnych emocji, wykrzywiający dziecięce rysy. Chłonął to wszystko, akceptował straszną prawdę. Zagarniał ją. Bo to hartowało jego ducha. Zapamięta te dzieciaki na zawsze, wszystkie razem i każdego z osobna, zostanie z nim ich obraz i zostaną uczucia, jakie w nim wzbudził ten widok. I przypomni sobie, i te obrazy, i uczucia, z całą mocą, gdy wreszcie dorwie tego pogiętego skurwysyna, który zgotował im tę rzeź. – Jacob – jakiś głos wypowiedział jego imię. Podniósł wzrok znad ciała, któremu przyglądał się na korytarzu – ciała brązowowłosej dziewczynki o bladej, zwiotczałej skórze – i ujrzał Felicię wzywającą go do gabinetu dyrektor Myers. Jeszcze raz zerknął na martwą uczennicę, a następnie delikatnie odgarnął jej opadające na oczy włosy i z powrotem przykrył ciało prześcieradłem. Dołączył do Felicii w dyrektorskim gabinecie. Pokój wypełniała mocna woń dymu tytoniowego i mentolu. Caroline Myers stała oparta o parapet okna w kącie pokoju. Jej rozdygotane nogi sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały się pod nią załamać. Striker podszedł do dyrektorki i spojrzał na nią z bliska. Kobieta wyglądała jak ugotowane na twardo jajko – biała, napięta, gotowa lada moment pęknąć. Pot przykleił jej włosy do twarzy, oczy zdawały się nieobecne, nieprzytomne. Papieros chwiał się niepewnie pomiędzy drżącymi palcami. – Caroline… – zaczął Striker. Nic. – Caroline – powtórzył, tym razem bardziej stanowczo. To wyrwało ją z zamyślenia. – Chryste, moje dzieci… Moje dzieci. Moje dzieci! Striker dotknął jej ramienia i ścisnął je lekko. – Potrzebne są listy uczniów. Sporządź je, zaczynając od dzieciaków, które nie doznały obrażeń i zostały zgromadzone w sali gimnastycznej. Odnotuj wszystkie, których nieobecność została wyjaśniona. Potem zrób osobną listę ofiar. Konstabl Kolski nawiązał współpracę ze strażą pożarną i pogotowiem. Daj mu zdjęcia, a on już potwierdzi tożsamość. Gdy to zrobimy, będziemy wiedzieli, kogo jeszcze brakuje. Przytaknęła machinalnie, ciągle odrętwiała. – Tak, tak… lista. – Chcę też, żebyś wynotowała wszystkie znane powiązania zabitych – z kim się spotykali, do jakich klubów należeli, jakie sporty uprawiali, kogo nienawidzili i kto ich nienawidził. Potrzebuję tych wszystkich informacji. I to natychmiast.
Ponieważ Caroline nie odpowiedziała od razu, Striker popatrzył na Felicię. – Możesz się tym zająć? – Jasne. Striker podszedł teraz do Icha, który siedział przy komputerach w innym kącie gabinetu. – Więc co tu masz, Ich? Co jest takie dziwne? Ich spojrzał znad klawiatury; lekko niebieska poświata komputerowych ekranów nadawała jego cerze jeszcze bardziej niezdrowy kolor. – To szkolny system bezpieczeństwa. Został zablokowany. Niedługo przed strzelaniną. Strikerowi zwęziły się oczy. – Chcesz powiedzieć: wyłączony? – Nie, zablokowany. – Wyjaśnij. Ich podrapał się obiema rękami po wystających kościach policzkowych; wyglądało to na nerwowy tik. A może po prostu Striker go drażnił? Oblizał swe cienkie wargi i wyjaśnił cierpliwie: – Nie działa żadna kamera. Zostały dezaktywowane. O ile mi wiadomo, stało się to dzisiaj, wcześnie rano. – Nacisnął kilka klawiszy, wyświetlił wewnętrzne rejestry i przewertował elektroniczne stronice. – Prawdopodobnie około ósmej… Siedem minut po ósmej, jeśli zapis nie kłamie. Striker nie rozumiał komputerowego żargonu, ale złapał sedno problemu. Odwrócił się do Caroline Myers, która wciąż stała bez ruchu w tym samym miejscu co przedtem. Żar w niedopałku jej mentolowego papierosa sięgał już filtra. – Kto ma do tego dostęp? Zamrugała oczami, jak wyrwana z letargu. – No, tylko… Tylko ja. I zastępca dyrektora, Smith. – Smith. Gdzie on jest? – Co? W Cancun. – Od kiedy? – Od tygodnia. I zostanie jeszcze przez tydzień. Strikerowi nie spodobała się zbieżność wydarzeń w szkole z nieobecnością wicedyrektora. Zaklął. – Nikt poza wami nie ma dostępu do systemu? Absolutnie nikt? Popiół oderwał się od papierosa i wylądował na czubku buta. Myers nie zwróciła na to uwagi. – No cóż, pomagają nam czasem uczniowie. Jest ich dwoje, ale oni… – Ich nazwiska. – Striker wyciągnął notes i długopis. – Nava Sanghera i Sherman Chan. Ale to dobre dzieciaki. Nava jest teraz w szpitalu, usuwają jej wyrostek robaczkowy. A nie ma mowy, żeby Sherman kiedykolwiek… Striker wskazał długopisem na Felicię. – Wyślij kogoś, żeby sprawdził tę Navę, a sama spróbuj znaleźć Shermana. Pogadaj z nim. Zobacz, co powie. Jeśli nie da się go zlokalizować, przynajmniej zdobądź jego zdjęcie. Felicia cofnęła się o krok i przyjęła defensywną postawę. – Powinnam zostać tutaj. Z tobą. Przy śledztwie. – Musisz znaleźć tego Shermana. Im mniej zaangażowanych ludzi, tym lepiej. Chciałbym, żebyś zrobiła to właśnie ty. I się pośpiesz. Jej twarz poczerwieniała; spojrzała na Strikera tak, jakby udzielane wskazówki mocno ją wkurzyły. Jacob pomyślał, że Felicia zamierza się kłócić, ale kobieta po chwili wahania zwróciła się do dyrektorki. – Caroline, w którym szpitalu jest Nava? – W Szpitalu Świętego Pawła, jak sądzę. Felicia zanotowała to w swoim notesie, po czym zamknęła go i wetknęła do wewnętrznej kieszeni marynarki. Opuściła gabinet bez słowa, zatrzaskując za sobą drzwi. Ich zagwizdał cicho. – A niech to! Twój pierwszy dzień w pracy, a wszystko jak za dawnych czasów… Striker nie odpowiedział. Przez szklaną taflę w ścianie biura obserwował, jak jego partnerka idzie pośpiesznie korytarzem i znika za rogiem. Co, do licha, nie pasowało jej tym razem? Ze wszystkich miejsc na kłótnię to było akurat najgorsze. Cholerna szkolna strzelanina! Miał ochotę pójść za Felicią, ale tego nie zrobił. Zmagał się z natrętną myślą, próbując ponownie skupić uwagę na zestawie płaskich monitorów wiszących w rzędach na przeciwległej ścianie. Niemal wszystkie ekrany były zupełnie puste i błękitne jak niebo; trzy sztuki
w dolnym rzędzie były wyłączone i całkiem czarne. Striker spojrzał na Icha, który wciąż siedział przy klawiaturze. – Czy to dobry system, Ich? Technik zerknął na niego znad komputerowych rejestrów i tak energicznie przełknął ślinę, że jabłko Adama podskoczyło w górę i w dół jak jo-jo. – To znakomity system, choć analogowy. VISION 5, wyprodukowany przez SecuCorp. Nasz Departament zarekomendował go kilka lat temu… Ale na twoim miejscu nie rozgłaszałbym tego teraz. – Nie pisnę ani słówka. – Striker odwrócił się i popatrzył na dyrektor Myers. – Zdobędę potrzebne listy – powiedziała i wyszła z gabinetu. Striker ucieszył się, że Caroline sobie poszła. Zbliżył się do ekranów i podparł brodę, ujmując ją pomiędzy palce i kciuk. – Zastanawiam się, Ich, czy ktoś mógł obejść system… Wiesz, włamać się do niego. Zrobić to, co robicie wy, technicy. Ich pokręcił głową. – Mało prawdopodobne. Chyba że mamy do czynienia z nie lada bystrzakiem. Z prawdziwym geniuszem. Z takim, co by nam się zaraz przedstawił: „Cześć, chłopaki, jestem, kurwa, Bill Gates”. Człowieku, to jest rzecz z górnej półki! Szyfrowanie 256-bitowe. Nawet dla profesjonalisty z najwyższej klasy sprzętem to robota na kilka miesięcy. A przynajmniej kilka tygodni. A zatem ten, kto wyłączył tego pieszczocha, musiał znać hasło. Striker chwilę przyglądał się płaskim monitorom. – Nie znam się na technice, ale coś mi tu nie gra. Ich podniósł wzrok. – Co? – Chodź ze mną, pokażę ci. Ich wstał zza biurka; jego stawy trzasnęły tak głośno, że usłyszał to nawet Striker. Opuścili gabinet dyrektorki. Na korytarzu natychmiast usłyszeli nosowy głos zastępcy komendanta. Jacob nie zwrócił na to uwagi. Wskazał na kamerę przymocowaną w kącie pod sufitem, zaraz za drzwiami dyrektorskiego gabinetu, w miejscu, gdzie łączyły się ze sobą dwie ściany. Była to duża czarna skrzynka z wielkim obiektywem, umieszczona na przytwierdzonym do ściany trójnogu. – Czy to urządzenie jest częścią monitoringu? Ich skinął głową. – Tak. – I jest analogowe? – Bez wątpienia. Striker poprowadził technika za załom korytarza i dalej, w stronę stołówki. Zanim do niej dotarli, zatrzymał się koło auli. – Teraz zajrzyj tutaj. Ich wszedł do auli i rozejrzał się wokół. Niczego nie zauważył. – Spójrz do góry – podpowiedział Striker. – Nad sceną. Technik zadarł głowę. Przez moment jego oczy błądziły w półmroku. Pomiędzy estradą a drzwiami na obrotowym wsporniku tkwiła jeszcze jedna kamera. Niewielkie urządzenie w srebrnoszarej, prostokątnej obudowie. Niemal nie do zauważenia, jeśli nie liczyć migającego czerwonego światełka. Striker spojrzał na Icha. – Czy to jest to, co myślę? Technik przytaknął; jego wargi rozciągnął szeroki uśmiech. – Masz, cholera, rację. W szkole są dwa systemy.
14 Pinkerton Morningstar był typem gliniarza biurowego. Albo raczej biurkowego. Zresztą – jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że nigdy nie postawił nogi na ulicy; wolał spędzać czas w dochodzeniówce. Było to rozwiązanie godne ubolewania i genialne zarazem. Godne ubolewania, bo przy swoich niemal dwóch metrach wzrostu i stu sześćdziesięciu trzech kilogramach żywej wagi Morningstar był największym gliną w całym Departamencie i gdyby tylko zechciał wyjść na ulicę, miastu przybyłby naprawdę groźny patrolujący. Genialne – bo jedyną rzeczą, która przerastała fizyczne gabaryty funkcjonariusza, był jego rozum. Od niemal dwudziestu lat Pinkerton działał w kilku pionach dochodzeniówki – w kradzieżach, zaginionych osobach i zabójstwach. I to był powód, dla którego Striker wybrał właśnie Morningstara, by przyjrzał się przetrzymywanym w szkole świadkom. Większość z nich została zamknięta w sali gimnastycznej, jednak najważniejszych przeniesiono do salki teatralnej. Striker szedł opustoszałymi korytarzami przy cichym akompaniamencie buczących jarzeniówek, pomiędzy walającymi się wszędzie wstęgami żółtej policyjnej taśmy, aż dotarł do sali prób. Po drodze minął dwoje nauczycieli, oszołomionych i zdezorientowanych. Odesłał ich do sali gimnastycznej, jedynego miejsca, które uzyskało status bezpiecznego. Wejścia do pomieszczenia pilnowało dwóch początkujących policjantów. Striker właśnie miał otworzyć drzwi, gdy pojawił się w nich Pinkerton Morningstar. Przy dwóch młodych wyglądał jak gigantyczny dąb przy jednorocznych sadzonkach. Nawet jego głowa, ozdobiona parą przyciemnianych okularów korekcyjnych w stylu Johna Lennona, wydawała się olbrzymia. Szkła zabarwione były na różowo. Striker przyjrzał mu się dokładnie. Morningstar wyglądał na zmęczonego. Pot ściekał strumyczkami po jego łysej, brązowej czaszce – część kropli wślizgnęła się pod oprawki różowych okularów, część zniknęła w siwiejącej gęstwinie brody i wąsów, które sprawiały, że policjant wydawał się jeszcze większy niż w rzeczywistości. – Cześć, Różowiutki – pozdrowił go Striker. Gigantyczny detektyw otarł czoło rękawem koszuli i zaklął. – Tam w środku jest goręcej niż w piekle, stary. Nawaliła cholerna klimatyzacja, a nie ma tam okien. Ale Laroche nie pozwala przenieść świadków w inne miejsce. Mówi, że to kwestia bezpieczeństwa. Skurwiel. Striker zwalczył pokusę wygłoszenia kolejnej tyrady na temat Laroche’a. – Przyniosę wody – powiedział. – W tej chwili byłbym w stanie wypić nawet twój mocz, gdyby tylko był dobrze schłodzony. – Woda będzie mniej słona. – Striker skinął głową w stronę salki teatralnej. – Jakieś postępy? – Zerowe – jęknął sfrustrowany Morningstar. – Ale chodź za mną. – Nie dał Jacobowi czasu na zadanie kolejnego pytania. – Większość świadków na nic się nam nie przyda – mówił po drodze. – Usłyszeli strzały. Spanikowali. Uciekli, pochowali się. Czyli zrobili dokładnie to, czego można się spodziewać po kimś, kto ma do czynienia z szalejącym po korytarzach uzbrojonym napastnikiem. Nie powiedzą nam niczego, czego już sami nie wiemy. Uwierz mi, wałkowałem to z każdym tuzin razy. – A co z ich rodzicami? Czy w ogóle skontaktowaliśmy się z jakimiś rodzicami? Morningstar zatrzymał się i obdarzył Strikera twardym spojrzeniem. – Dzwoniła tu setka ludzi, domagając się informacji – powiedział. – Poza tym zjawiło się ponad sześćdziesięcioro mam i tatusiów, wariujących, by się dowiedzieć, gdzie są ich dzieci. – Mięśnie ukryte za różowymi okularami zadrgały. – Mamy w tej szkole ponad trzysta dzieciaków, co daje, cholera, prawie sześćsetkę rodziców. Laroche nie przestaje kierować ich do mnie, a ja nie mam im nic do powiedzenia. Nawet nie sporządziliśmy jeszcze listy ofiar. Dzieciaki zostały wysłane do wszystkich cholernych szpitali stąd do New Westminster, a ja nawet nie wiem, gdzie kto jest. – Pomogę ci. Morningstar pokręcił głową. – Od tych spraw mam patrolowych. Ty po prostu złap tego zasranego pojeba i przywlecz go tutaj. Najlepiej martwego. Striker nie odpowiedział. Zatrzymali się przed wejściem do pokoju nauczycielskiego, gdzie wartę pełnił kolejny konstabl. Striker zbliżył się do gliniarza, wysokiego, białego faceta z brudną twarzą – widać, wezwano go, zanim zdążył się ogolić i wykąpać – i przez małe okienko w drzwiach zajrzał do wnętrza. W środku zobaczył młodą dziewczynę o azjatyckich rysach. Szczupłej budowy ciała, z niewielką twarzyczką. Stała
ze spuszczoną głową tak nieruchomo, że zdawała się być częścią wyposażenia. Zbyt mocny makijaż rozmazał się wokół jej oczu, a sporo tuszu spłynęło w dół twarzy wraz ze łzami. Miała najwyżej czternaście lat. Striker odwrócił się do Morningstara. – Kto to jest? – Nazywa się Megan Ling. Jedna z ocalałych. Próbowała pomagać innym. Dużo widziała. Jest psychicznie całkiem rozbita. – Gdzie są jej rodzice? – Matka już tu jedzie. Striker pokiwał głową. – Niedługo wróci Felicia – powiedział. – Skontaktuj ją z matką tej małej, dobra? – Zrobi się. Striker ponownie zajrzał przez okienko. Megan Ling nie przesunęła się ani o centymetr. Skinął na pilnującego drzwi policjanta, by go przepuścił. Lecz zanim zdołał przekroczyć próg pokoju nauczycielskiego, Morningstar ramieniem zagrodził mu drogę. Striker odwrócił się i spojrzał pytająco. – Co jest? – Przygotuj się na to, co od niej usłyszysz. – Dlaczego? – Bo ci się to nie spodoba.
15 Courtney i Raine spacerowały po centrum handlowym, przemieszczając się w kierunku południowym. Obie zostawiły mundurki liceum Świętego Patryka w szkolnej szafce i przebrały się w swoje codzienne ubrania – Raine w białe obcisłe rybaczki i czerwoną, krótką bluzeczkę odsłaniającą brzuch, Courtney w standardowe dżinsy i białą bluzkę z dekoltem w serek. Zatrzymały się przy stoisku w jednej z handlowych alejek. Raine wyciągnęła komórkę i spróbowała zadzwonić, ale ponieważ nikt nie odbierał, rozłączyła się szybko. Twarz Courtney rozpromieniła się na widok telefonu koleżanki. – Masz iPhone’a? Raine uniosła brwi. – Nie no, coś ty. Mama wkurzyła się, że przekraczam limit, więc zmieniła mi abonament na jakąś gównianą, prepaidową taryfę. Teraz już po tygodniu kończą mi się minuty. Więc do końca miesiąca będę używać tego iPhone’a. – Skąd go masz? – Nie jest mój, tylko kumpla. Poczekaj, wpiszę ci jego numer w kontakty. Courtney poczuła w piersi ciężar rodzących się podejrzeń. – Jakiego kumpla? – O Boże, popatrz tylko na to! – Raine oddała Courtney jej telefon i podbiegła do stoiska. Chwyciła parę kolczyków i uniosła do góry. – Będą zajebiście pasować do mojego kostiumu pielęgniarki. Courtney tylko skinęła głową. Po drugiej stronie alejki grupa około dwudziestu osób tłoczyła się przed ekranami telewizorów na wystawie sklepu Sony. Nadawano wiadomości. Znienacka zebrani wydali okrzyk przerażenia. – Chyba coś się stało – powiedziała Courtney. Raine wzruszyła tylko ramionami, nie przerywając przymierzania kolczyków. – Tu zawsze coś się dzieje. To Vancouver, skarbie. Jak wyglądają? Boskie, nie? – Mega. Jak wszystko na tobie. Raine się uśmiechnęła i wyciągnęła zwitek dwudziestodolarówek. Stoisko z biżuterią znajdowało się naprzeciwko sklepiku Cinnabun, więc cała okolica pachniała lepkim, gorącym cynamonem i topioną polewą z białego sera. Aromat sprawił, że dał o sobie znać żołądek Courtney i dziewczyna uświadomiła sobie, że od dawna obie nic nie jadły. Spojrzała na zegarek. Była czternasta. Zerknęła na Raine, która właśnie przykładała do uszu parę czarnych kolczyków w kształcie pierścieni i usiłowała zobaczyć swoje odbicie w niewielkim lusterku na stoisku. – Te cynamonowe bułeczki pachną tak apetycznie… Powinnyśmy coś zjeść. – Już niedługo. Tylko najpierw się z kimś spotkamy. – Z kim? Raine dała sobie wreszcie spokój z lusterkiem i odwróciła się, by kupić kolczyki. Courtney czekała na nią i by nie myśleć o piekle, jakie tato urządzi po jej powrocie do domu, otworzyła czarną torbę ze sklepu w Warwick, oglądając kostium Czerwonego Kapturka. Na myśl o cenie w brzuchu zatrzepotało jej poczucie winy. Dwieście dolców to kupa pieniędzy. Nie powinna była pozwolić, by za strój zapłaciła przyjaciółka. To już była przesada. Raine przeliczyła, ile zostało jej gotówki. Wepchnęła pieniądze do portmonetki. – Będziesz wyglądać bosko w tym kostiumie, Court. Bobby całą cię obślini. – Jeśli uda mi się odciągnąć go od ciebie. Raine się roześmiała. – Bobby jest miły, ale on jest twój. Osobiście wolę starszych chłopaków. Mężczyzn – powiedziała cicho, spoglądając na Courtney spod oka. I wtedy dziewczyna skojarzyła fakty. Telefon, pieniądze, wagary. – Z kim się mamy spotkać? – spytała niemal z lękiem. Raine błysnęła łobuzerskim uśmieszkiem. – Co tu dużo gadać… Jestem słabą kobietą. – O Boże, nie! Chyba nie z nim?! – Aha. – Quenton Wong? – Aha. – Jesteś znowu z Que?
Raine zaśmiała się nerwowo. – Tym razem na serio. – Nachyliła się do Courtney i ściszonym głosem, jakby się bała, że wszyscy w centrum handlowym podsłuchują, dodała: – Robiliśmy te rzeczy zeszłej nocy. Ja mu robiłam. Courtney wiedziała, o jakich rzeczach mowa, ale mimo to musiała spytać: – Jakie rzeczy? – Ustami. No wiesz… – Chcesz powiedzieć… Raine się uśmiechnęła. – Dziś wieczorem idziemy na całość. Courtney odebrało mowę i aż przystanęło jej serce. Na jedno uderzenie. Targały nią mieszane uczucia. Jakaś część jej była podniecona i nakręcona. Wiedziała, że Raine wciąż jest dziewicą – do diabła, sama też była dziewicą! Dotychczas przecież nie robiła tych rzeczy. Jakież to było przygnębiające! Courtney chciała wiedzieć więcej, chciała usłyszeć o wszystkim. O rzeczach, które robili, o tym, co on do niej mówił i jak ją dotykał. Już sama myśl o tym ją rozpalała, podniecała, kierowała pragnienia w stronę najwspanialszej z fantazji. W stronę Bobby’ego Ryana. Ale ta druga strona jej jaźni była przerażona. Pierwszy raz jest, oczywiście, ekscytujący, i w ogóle, ale w tym konkretnym wypadku chodziło o Que Wonga, a to już stanowiło pewien problem. Był starszy od nich obu o trzy lata. Porzucił szkołę. I dla niego to nie będzie pierwszy raz. A ponieważ w ciągu ostatnich trzech miesięcy Que już dwa razy zrywał z Raine, Courtney nie miała wątpliwości, że gdy tylko przyjaciółka zdejmie dla niego majtki, chłopak zniknie z jej życia na dobre, zostawiając ją znowu ze złamanym sercem. – Jesteś pewna, że chcesz, aby to on był twoim pierwszym? – Daj spokój, Court, nie wciskaj mi tego nudziarstwa! – powiedziała zniecierpliwiona Raine. – Zaczynasz gadać jak ktoś, kto nienawidzi mężczyzn. Jak moja mama. Courtney się zjeżyła. – Twoja mama? – No. Nienawidzi każdego chłopaka, który mi się podoba. Nienawidzi też mojego taty. Zawsze próbuje nastawić mnie do niego wrogo. To dlatego daje mi ostatnio tyle kasy. Jakby można było mnie kupić. Akurat. – Raine zamyśliła się na chwilę. – Wiesz, przez to nawet nie chce mi się wracać do domu. Mam tam siedzieć i słuchać tej suki? Courtney słuchała w milczeniu, a tymczasem przed oczami miała obraz Que. Za każdym razem, kiedy go spotykała, on albo przechwalał się swoimi nowymi tatuażami, albo szpanował plikami banknotów, zawsze wylewającymi się z jego portfela, mimo że chłopak nigdzie nie pracował. I ciągle jej dotykał, zwłaszcza gdy Raine nie było w pobliżu. Ocierał się ramieniem o bok Courtney, głaskał ją dłonią po policzku. Niby nic. Subtelne gesty. Ale wystarczały, by wzbudzić w niej wstręt. Courtney otworzyła usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale zanim zdążyła wymówić słowo, Raine zapiszczała i pomachała ręką. Nadchodził Que Wong. Chłopak był niewysoki – mógł mieć najwyżej sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, niewiele więcej od Raine – ale za to szeroki w ramionach, muskularny, zbudowany jak atleta. Nosił czarne, workowate dżinsy z chińskim smokiem wijącym się od obu bioder do kolan oraz drogą bluzę z kapturem – białą z namalowanymi od szablonu złotymi pistoletami i czaszkami. Z przodu i z tyłu. Totalny obciach. Raine pobiegła mu na powitanie; jej szybkie podskoki wydawały się lekkie i trzpiotowate w porównaniu ze zdecydowanym krokiem Que. Zawsze taki był. Wszystko, co robił, zdawało się mieć cel, każdy ruch był wykalkulowany. Courtney ruszyła wolno w ślad za przyjaciółką, przyglądając się bacznie nadchodzącemu chłopakowi. Jego okrągłą twarz przedzielała niewielka kępka zarostu pod dolną wargą. Ciemne oczy przykrył jaskrawozielonymi szkłami kontaktowymi. Ostatnim razem nosił błękitne. Przez te szkła jego tęczówki wyglądały jak małe światełka, zwłaszcza że nieustannie odwracał głowę to w prawo, to w lewo, czegoś lub kogoś szukając, i to z pewnością kogoś innego niż dwie oczekujące go dziewczyny. Raine w końcu do niego dobiegła, zarzuciła mu ramiona na szyję, długo trzymała w objęciach, a następnie pocałowała – głęboko i namiętnie. Odwzajemnił pocałunek, ale jego wzrok nie spoczął ani na moment na oczach dziewczyny, tylko błądził nieustannie po centrum handlowym. Gdy dołączyła do nich Courtney, pozdrowił i ją. – Heja, Kremówko. Nie znosiła, gdy ją tak nazywał. – Cześć, Quenton – odparła, bo wiedziała, że on z kolei nienawidzi swego imienia.
– Umieramy z głodu, skarbie – powiedziała Raine. Pogłaskała Que palcami po policzku, po czym wskazała na niewielką orientalną restaurację U Yokiego. – Może sushi? Chłopakowi wystarczyła sekunda, by zlustrować lokal. Pokręcił głową. – Znam lepsze miejsce – rzucił. Poprowadził je w stronę wschodniego skrzydła centrum. Jego głowa nie przestawała się obracać to w prawo, to w lewo, a zielone szkła kontaktowe wypatrywały czegoś, czego nie mogły odnaleźć. Courtney, przyglądając mu się z bliska, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że niebawem usłyszy jakieś złe wieści. Coś tu było nie tak. Gdyby nie Raine, już dawno by jej tu nie było. Ale Raine była jej najlepszą przyjaciółką.
16 Kiedy Striker wszedł do pokoju nauczycielskiego, owiało go chłodne powietrze i silny zapach starej, przepalonej kawy. Po przeciwnej stronie pomieszczenia ktoś zostawił szeroko otwarte okno; pierwszą myślą Jacoba było, że może jakiś uczeń uciekł tędy przed zamachowcami. Ta myśl oraz panujący w pomieszczeniu chłód sprawiły, że dostał gęsiej skórki. Sięgnął za siebie, by zamknąć drzwi, ale zanim to uczynił, wiatr zatrzasnął je z hukiem. Hałas był ostry i niespodziewany. Zaskakujący. A Megan Ling nie zareagowała. Kołysząc się delikatnie na boki, stała cały czas w tym samym miejscu, przed otwartym oknem, wpatrzona w przestrzeń na zewnątrz budynku, a lodowaty wiatr marszczył jej bordową, szkolną spódniczkę. Jedyną rzeczą w jej ubiorze, mającą cokolwiek wspólnego z Halloween, był kolczyk w lewym uchu – miniaturka latarni z wydrążonej dyni, ze szczególnie złośliwym uśmiechem. Brakowało prawego kolczyka, najwidoczniej zapodział się gdzieś w tym chaosie. Striker podszedł bliżej. Zauważył na białej koszuli dziewczyny drobne, czerwone plamki. – Cześć, Megan – powiedział cicho. Nie było odpowiedzi. Nieobecna duchem dziewczyna przebywała w innym świecie. Striker podszedł jeszcze bliżej, powoli, ostrożnie. Ostatnią rzeczą, jakiej Megan potrzebowała po tym wszystkim, co przeszła, był strach na widok wyrastającego przed nią znienacka natręta. Jacob zatrzymał się więc w odległości trzech metrów i wyjrzał przez okno, by sprawdzić, co też jest tam tak interesującego. Przed budynkiem ujrzał dziesiątki karetek – pogotowia, straży pożarnej, policji – zaparkowanych przy głównej ulicy i na trawniku, tuż przed szkołą. W oparach wczesnopopołudniowej mgły błyskały lampy sygnalizacyjne, nadając wszystkiemu czerwono-niebieską poświatę. Wszędzie – od słupka do słupka, od drzewa do drzewa, od samochodu do samochodu – snuły się wstęgi żółtej taśmy. Jak chorągwie podczas festiwalu w dzielnicy Karrisdale. Striker zrobił krok do przodu i zasunął zasłony. Okno zamieniło się w białą płaszczyznę. – Megan? – powiedział ponownie. Ponieważ dziewczyna nadal nie reagowała, delikatnie dotknął jej ramienia. Drgnęła. – Megan? W końcu zamrugała oczami i bardzo powoli skinęła głową. Jakby była tutaj, a równocześnie jej nie było. Obecna, a zarazem nieobecna. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos brzmiał cicho, szorstko. – Mój ojciec zginął w zeszłym roku… w wypadku samochodowym. Na Knight Street. Było pełno krwi. W samochodzie. Pełno krwi. – Przykro mi z powodu twojego ojca. Dziewczyna zamilkła; odwróciła głowę i znów spojrzała na okno, jakby potrafiła przeniknąć wzrokiem tkaninę zasłony. Striker delikatnie podprowadził ją do krzesła przy jednym ze stołów w pokoju nauczycielskim. Osunęła się na nie, złożyła ręce na kolanach i spuściła wzrok, jakby była skromną japońską studentką, która przyjechała w ramach międzyszkolnej wymiany, a nie urodzoną w Vancouver nastolatką. Na jej ładnej twarzyczce nie widać było cienia emocji. Jakby ktoś nacisnął guzik „wyłączone”. Detektyw usiadł naprzeciwko; starannie dobierał słowa. – Dużo dziś przeszłaś, Megan. To był bardzo zły dzień, najgorszy dzień w twoim życiu. Ale ocalałaś. Teraz będzie tylko lepiej. Liczy się wyłącznie to, że nic ci się nie stało. Powiadomiono twoją matkę – jest już w drodze do szkoły. Gdy będziemy tu rozmawiać, spotka się z nią moja partnerka. – Dał dziewczynie trochę czasu na przyswojenie informacji. – Ale to wszystko będzie musiało poczekać, Megan. W tej chwili muszę porozmawiać z tobą o rzeczach przykrych. O rzeczach, o których pewnie wolałabyś nie pamiętać… Muszę z tobą porozmawiać o tym, co się tu dzisiaj zdarzyło. Drgnęła, jakby właśnie zbudziła się ze złego snu. Striker czekał, by coś powiedziała – cokolwiek – ale Megan wciąż milczała. Wstał, przeszedł przez pokój, wrzucił ostatnie drobne, jakie miał przy sobie, do automatu z napojami i wcisnął przycisk z coca-colą. Automat wydał głośny, mechaniczny odgłos, coś załomotało w środku i po chwili wypadła z niego butelka. Jacob postawił ją na stole przed dziewczyną. Megan nie wykonała wprawdzie żadnego ruchu, lecz znienacka przemówiła: – Strzelali… – Do wszystkich, wiem. – Nie. Nie do wszystkich. – Pokręciła głową, ale nie podniosła wzroku. – Pytali… Pytali o ludzi. O konkretne osoby. – Nie unosząc głowy, sięgnęła po butelkę. Nie otworzyła jej, lecz mocno ściskała w dłoniach.
Striker nachylił się ku niej nad stołem. – O kogo? – O Conrada MacMillana. – Conrada MacMillana? – I o Tinę. – Tinę? – Tinę Chow. Nazwiska uderzyły w Strikera jak fala lodowatej wody. Znał je. Conrad mieszkał przy jego ulicy, zanim jego rodzina przeprowadziła się do Dunbar rok temu, Tina natomiast była w zespole tanecznym razem z Courtney, gdy obie były małymi dziewczynkami. Nie widział Conrada ani Tiny od lat, ale to nie złagodziło ciosu. Wizerunki tych dwojga bombardowały jego umysł, w miarę jak topniał lód, który skuwał jego serce. Striker zastanawiał się, czy udało im się ujść z życiem. – To wszystko, co wiem – wyszeptała Megan. – W porządku. – Chcę się zobaczyć z mamą. – Już jedzie. Zaraz tu będzie. – Jacob wyciągnął dłoń i położył ją na dłoni dziewczyny, ale ona się wzdrygnęła. – Zrobiłaś dobrą robotę, Megan. Naprawdę dobrą. Nikt nie poradziłby sobie lepiej. Ledwie skończył mówić, a drzwi pokoju nauczycielskiego otworzyły się i pojawiła się w nich głowa Icha. Technik zauważył Strikera i przełknął ślinę. Jabłko Adama na jego szyi wykonało gwałtowny skok. Detektyw podniósł oczy. – My tu rozmawiamy, Ich. – Przepraszam, ale muszę cię o tym zawiadomić. Miałeś rację co do różnych kamer. To całkiem nowy system. – To znaczy? Ich uśmiechnął się szeroko. – To znaczy, że mamy nagranie.
17 Dokładnie kwadrans po drugiej Ich wskazał na dolny rząd monitorów. Wszystkie trzy pokazywały stop-klatkę z czarno-białym obrazem ze stołówki. Na nagraniu nie było daty ani innych oznakowań. Tylko standardowy pasek czasu, zaczynający się od 0, a kończący na 451. Striker zapisał liczbę w notatniku, potem spojrzał na Icha. – Więc co my tu mamy? – System kamer bezpieczeństwa został całkowicie dezaktywowany przez zamachowców. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale to dotyczy wyłącznie starego systemu, analogowego, VISION 5 produkcji SecuCorp. – Ich zaśmiał się cicho pozbawionym wesołości śmiechem. – Okazuje się, że trafiłeś w dziesiątkę z tymi dwoma typami kamer. Szkoła przerzuca się właśnie na kamery cyfrowe. Próbują nadążyć za duchem czasu, no nie? Chodzi mi o to, cholera, że to jest Święty Patryk. Szkoła prywatna. Muszą więc to robić. I nie mogli wybrać sobie na to lepszej pory. – Postukał palcem w najbliższy monitor w dolnym rzędzie. – To dlatego te trzy ekrany były całe czarne, gdy po raz pierwszy tu przyszliśmy. Nie były wyłączone ani rozłączone – pętla właśnie powtarzała cykl. Striker podrapał się po głowie. – Nie gadaj jak mądrala, Ich. Co to znaczy? – To znaczy, że mamy materiał dowodowy. Te nowe kamery, które znalazłeś w auli, nie były jedyne – było też kilka w stołówce. Dobrze, że zwróciłeś na nie uwagę, w przeciwnym razie wszystko zostałoby wykasowane i nadpisane, zanim zorientowalibyśmy się, w czym rzecz. – Wskazał na małą, czarną skrzynkę leżącą wysoko na jednej z półek. – Tam jest twardy dysk. Dwa razy po terabajcie pamięci. RAID obrazowy. – Jasne, rajd czy coś tam. Czy to zostało skopiowane? – Oczywiście. Poza tym odłączyłem dyski od reszty systemu, aby nie zostały wykasowane albo zmanipulowane. Striker oparł dłonie o blat biurka i pochylił się w stronę monitorów. Wpatrywał się w nieruchomy obraz na ekranie: dwie postaci w maskach hokejowych, jedna z bronią długą, druga z krótką. Trudno było określić model. Detektyw przysunął się jeszcze bliżej. Z perspektywy kamery sylwetki zamachowców wydawały się masywniejsze. Szczupłe, żylaste, ale w żadnym razie słabe czy niezdarne. Pod ubraniami były mięśnie. To wprawdzie tylko domysły, ale napastnicy wyglądali na osoby silne. I dorosłe. Nie chłopcy, lecz mężczyźni. To się nie trzymało kupy. Dlaczego jacyś dorośli mieliby wkroczyć do liceum Świętego Patryka i strzelać do wszystkich? Jakiś niezadowolony z życia dzieciak, nafaszerowany narkotykami – to jeszcze miałoby sens. Tak samo jakiś chory psychicznie wyrzutek społeczny. Ale nie oni. Tego Striker się nie spodziewał; poczuł, jak dłonie zaciskają mu się w pięści. Przestudiował stop-klatkę ze stołówki, a potem z auli. Szukał trzeciego podejrzanego, ale nie mógł go znaleźć. Pot zwilżył mu dłonie. Jacob szybko zdał sobie sprawę, że w tym zaaranżowanym w pośpiechu centrum nadzoru i ochrony jest stanowczo za gorąco, że pomieszczenie jest zbyt małe i wciąż pachnie mentolem z papierosów Caroline. – Teraz postaraj się tylko, żeby wszystko zostało skopiowane, Ich. Nie możemy sobie pozwolić na żadne błędy. – Jak mówiłem, to już zrobione. – Więc zrób to w trzech kopiach. Potrzebujemy tego materiału. Ich podniósł do góry płytkę blu-ray i się uśmiechnął. – Możesz obejrzeć materiał, kiedy tylko zechcesz. Po prostu wciśnij „play”. „Po prostu wciśnij »play«”. Zwyczajne słowa. Striker patrzył przez chwilę na klawiaturę. Wziął głęboki oddech, wysunął palec, by wcisnąć klawisz „enter”, lecz się zawahał. Strzelanina zacznie się na nowo. Będą latać kule, będą krzyczeć dzieci. Krew. Umieranie. Jeśli tylko naciśnie ten cholerny klawisz… Ich poruszył się na swoim krześle i spojrzał na Jacoba ze zdziwieniem. Striker zauważył to i zmusił się, by wysunąć dłoń jeszcze bardziej do przodu. Obrazy na ekranie ożyły. Nie było dźwięku, po prostu niemy film grozy. Dwaj mężczyźni w maskach hokejowych, gdziekolwiek idą, strzelają do każdego. Ponieważ film był czarno-biały, chwilami trudno było odróżnić zamachowców, ale to nie miało większego znaczenia. Odtwarzanie trwało całą, zdawałoby się, wieczność. Striker oglądał materiał, nie ruszając się, nie wypowiadając ani słowa. Pod koniec nagrania spróbował ucieczki przebrany za Jokera chłopiec w wieku około szesnastu lat. Pognał przez jadalnię w stronę wyjścia, ale nie zdążył, więc dał nura pod najbliższy rząd stołów. Dwaj napastnicy podeszli do niego z dwóch przeciwległych stron. Wyciągnęli go spod blatu, wycelowali lufy w jego twarz i mocno potrząsali nastolatkiem. Wyglądało, jakby żądali czegoś od niego. Chłopiec powiedział kilka słów, a wtedy oni popchnęli go z powrotem na ziemię. Wycelowali. Strzelili w bok głowy.
Film trwał. Zamachowcy przeszli przez jadalnię w stronę skulonej w kącie dziewczyny. Nie miała na sobie kostiumu na Halloween, tylko standardowy szkolny mundurek – plisowaną spódniczkę, ciemną na czarno-białym nagraniu, i białą koszulę z naszytym emblematem szkoły. Napastnicy przytknęli jej lufy do twarzy i znów zachowywali się tak, jakby czegoś od niej chcieli. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, wybuchnęła płaczem, na próżno uniosła dłonie. Jeden z oprawców wyciągnął zza pasa inny pistolet. Strzelił jej dwa razy w klatkę piersiową, potem jeszcze raz w głowę. Upadła na podłogę jadalni. Bez drgawek, bez spazmów, bez najmniejszego ruchu. Jak głaz. Oglądany materiał wytrącił Strikera z równowagi. Na małym ekranie wszystko wydawało się nierealne. Jak zabawa małych dzieci. Bęc!, upadają i leżą nieruchomo. Rozbryzgi czarnej cieczy barwią ich ubrania, stoły i podłogę, wyglądają bardziej jak olej silnikowy niż krew. Im dłużej Jacob oglądał nagranie, tym głębsza i mroczniejsza stawała się jego fascynacja tymi obrazami. Nie potrafił oderwać wzroku. Uzbrojeni mężczyźni stali nad leżącą na podłodze dziewczyną, naprzeciwko siebie, jakby nie leżało pomiędzy nimi martwe ciało. Jakby ofiara nie była niczym więcej niż stertą ubrań lub porzuconym workiem treningowym. Spod masek nie widać było ust, ale wydawało się, że zamachowcy rozmawiają ze sobą, porozumiewają się. Po dłuższej chwili obaj jak na komendę się odwrócili i pomaszerowali przez jadalnię, strzelając do uczniów na chybił trafił. A przynajmniej tak to wyglądało. Striker policzył, że upadło pięcioro dzieci. Oglądając te sceny, czekał niecierpliwie, aż on i Felicia pojawią się na ekranie. Nie doczekał się. Striker, zaskoczony, podniósł wzrok. – Ich, co jest grane? Wyraz samozadowolenia zniknął z twarzy Icha, a zastąpiły go oznaki mdłości. – Co? Nic nie jest grane. To wszystko, co mamy. – Wszystko? Technik wzruszył ramionami. – System jest fabrycznie nowy, detektywie, i na dodatek w trakcie konfiguracji. Kamery ustawione zostały jedynie na próbę. Ot, taki test systemu. Na razie nie planowano ich wykorzystania. To był prawdziwy fart, że w ogóle nagrywały, gdy zaczęła się strzelanina. Striker zacisnął palce na oparciu krzesła i zaklął paskudnie. – Dźwięk. Co z dźwiękiem? – Wszystko, co mamy, to nieczytelny hałas. Zupełnie nieprzydatny. Wysłałem już kopię mojemu asystentowi z pracowni badań audiowizualnych, aby sprawdził, czy da się to oczyścić. Przypilnuję tego, gdy tutaj skończę, ale to potrwa dobrą chwilę. To materiał firmy Com-Tech. Oni używają własnych cyfrowych kodeków… – Znowu gadasz jak palant, Ich. Mężczyzna westchnął. – Mówiąc najprościej, to nie jest po prostu kwestia przekompresowania materiału i odkodowania. On jest całkowicie nieczytelny. Detektyw spojrzał na zegarek. – Ile to będzie, ta „dobra chwila”? Technik wzruszył bezradnie ramionami. – Kilka dni. – Nie mamy tyle czasu. Cholera, myślałem, że w tych sprawach jesteś Billem Gatesem. – Bardziej Steve’em Jobsem – sprostował technik, ale nie potrafił się zdobyć na uśmiech. – Słuchaj, przykro mi, ale to musi potrwać. To wszystko matematyka, skompresowane dane, przeliczanie długich szeregów liczbowych. Z liczbami cudów nie dokonasz. Są, jakie są. Striker oparł się o biurko i obserwował ekran. Do kontroli czasu nagrania program używał graficznego paska z suwakiem. Policjant sięgnął po myszkę. Przesunął suwak czasu do punktu, w którym napastnicy wyciągają spod stołu chłopaka przebranego za Jokera. Wskaźnik czasu nagrania pokazywał 362. Striker ponownie odtworzył nagranie, aż do momentu, gdy zamachowcy zastrzelili dziewczynę. Czas końcowy miał wartość 451. Zapisał oba parametry w notatniku, potem przepisał je na kawałek papieru, który wręczył Ichowi. – Zrób jeszcze jedną kopię nagrania, ale wyłącznie materiału z tego przedziału czasowego. Załatw ścieżkę dźwiękową do tego odcinka. To jest najważniejsze. Reszta może poczekać.
Ich nie odpowiedział. Skinął tylko głową i otarł kropelki potu ze swego długiego, haczykowatego nosa. Z trudem przełknął ślinę, jakby jego gardło było równie wyschnięte, jak gardło Strikera. Wziął jeszcze jedną płytkę blu-ray z górnej półki, wsadził ją do stacji dysków i uruchomił nagrywarkę. Striker ruszył w stronę drzwi, lecz zatrzymał się po kilku krokach. Odwrócił się i zaczekał, aż technik spojrzy na niego i całkowicie skoncentruje się na tym, co ma mu do powiedzenia. – Gdy to będzie gotowe, daj mi znać. Jeszcze w tej samej minucie… W tej samej sekundzie. Jasne? Nagranie ma kluczowe znaczenie dla śledztwa, to mój najważniejszy trop. Muszę się dowiedzieć, kim są ci faceci. Czy są uczniami, czy nie. I muszę wiedzieć, o czym rozmawiali. Nawet jeśli uda nam się odzyskać tylko jedno czy dwa słowa. – Zrobi się, szefie. – I muszę wiedzieć, kim jest ten dzieciak. Zdezorientowany Ich spojrzał na ekran. – Chodzi ci o chłopaka? Tego przebranego za Jokera? – Nie, o tę dziewczynę – poprawił go detektyw. – Nie ma wątpliwości, że to właśnie jej szukali.
18 Striker przeszedł przez szkolne foyer; obcasy jego butów zadudniły głośno w pustym pomieszczeniu. Zmierzał w stronę stołówki, by obejrzeć zwłoki zastrzelonego przez siebie zamachowca. Perspektywa tej konfrontacji sprawiała, że ściskało go w żołądku, a serce podchodziło mu do gardła. Miał zamiar przeprowadzić oględziny już dawno temu, ale nic tego dnia nie szło, jak powinno. Gdy był w połowie drogi, otworzyły się frontowe drzwi szkoły i do środka weszła Felicia. Za nią wdarł się łagodny, jesienny wiatr. Powietrze było czyste, zimne i rześkie. Pachniało opadłymi liśćmi. Striker wciągnął w płuca tę woń, by zneutralizować fetor zakrzepłej krwi. Jej metaliczny zapach czuć było wszędzie. Unosił się w powietrzu, osiadał na ścianach, na podłodze. Nawet na jego ciele, przez co Jacob czuł się lepki i brudny. Odegnał tę myśl i skinął dłonią na Felicię. – Jak poszło? – spytał. Wyglądała na mocno wkurzoną. W rękach trzymała plik żółtych papierów. Podeszła bliżej, nie zawracając sobie głowy pozdrowieniami, i powiedziała od razu: – Proszę. Możesz wykluczyć Navę Sangherę. Jest w Szpitalu Świętego Pawła i akurat w tym momencie usuwają jej wyrostek. – A druga osoba? Ten uczeń-pomocnik… Jak on się nazywał? Sherman Chan? Felicia pokręciła głową. – Nie można go zlokalizować. Nie zameldował się u żadnego nauczyciela i nie ma go na liście. – Na jakiej liście? – Na tej – rozpromieniła się, unosząc plik żółtych papierów. – Na liście ofiar. – Jezu, Felicio, nie musisz tego mówić z takim entuzjazmem – powiedział Striker. – Rozmawiamy o zabitych dzieciach. Słowa przez moment zawisły w powietrzu. W końcu Striker wyciągnął rękę. – Pozwól, że na to zerknę – sięgnął po kartki papieru, które Felicia oddała z ociąganiem. Lista rannych i lista zabitych. Papiery tworzyły pokaźny plik. Zbyt pokaźny. Lista ofiar śmiertelnych uporządkowana była według nazwisk i miejsc, w których znaleziono ciała. Striker przesuwał palcem z góry na dół po każdej kartce, aż zatrzymał się na stronie szóstej, opatrzonej nagłówkiem: „Stołówka”. Sam widok tego słowa przyprawił go o mdłości. Gdy czytał dalej, zauważył, że w tej części zostały wymienione zaledwie trzy dziewczyny. Zanim zdążył odnaleźć tę z nagrania, usłyszał głos Felicii. – Chantelle O’Riley. Striker podniósł wzrok znad listy. – Co? – Dziewczyna ze stołówki. Ta, którą zastrzelili w kącie jadalni. Nazywa się Chantelle O’Riley. – Ale skąd ty… – Rozmawiałam z Ichem – wskazała na plik papierów. – Wszystkie nazwiska są tutaj, uaktualnione nie dalej jak pięć minut temu. Idę prosto od dyrektor Myers. Jacob przewertował papiery, zatrzymał się i wypuścił powietrze z płuc. – Jak się trzyma Caroline? – Da sobie radę. Striker pokiwał głową, nieco rozkojarzony. – Nie ma wyjścia. Przeleciał wzrokiem nazwiska. Było ich teraz dwadzieścia. Ale wyróżniały się wśród nich tylko trzy. Conrad MacMillan. Tina Chow. Chantelle O’Riley. Pierwsze dwie osoby były Strikerowi znane, o ostatniej nigdy wcześniej nie słyszał. Tej trójki poszukiwali zamachowcy. Jacob zyskał pewność po rozmowie ze świadkiem, Megan Ling. Ale dlaczego ich szukali? Jakie były powiązania? Wpatrywał się w kartki, desperacko usiłując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Podobne pochodzenie etniczne, kontakty towarzyskie, zbliżony wiek czy choćby to, że cała trójka chodziła do tej samej klasy. Niczego takiego nie znalazł. Nie miał pojęcia, jaką uczennicą ani jakim człowiekiem była Chantelle O’Riley, ale znał Conrada MacMillana i Tinę Chow. A przynajmniej znał ich takich, jakimi byli cztery lata temu. Tych dwoje nie mogło się bardziej od siebie
różnić. Conrad – obecnie uczeń dwunastej klasy – cieszył się, wszystko na to wskazywało, sporą popularnością wśród rówieśników; Tina, z klasy dziesiątej, była stosunkowo mało znaną osobą. Biegunowo różni. Więc dlaczego tych dwoje? Co się za tym kryło? Jakie sekretne zależności czaiły się pod przykrywką pozornie bezsensownej przemocy? Zawsze jakieś są, istnieją ukryte jak część góry lodowej… Striker wyciągnął długopis i zakreślił nazwiska. – Coś nam tu umyka… Czegoś nie potrafimy dostrzec, jeśli chodzi o tę trójkę – powiedział. Felicia skrzyżowała ramiona na piersi. – Na tej liście jest ponad dwudziestka martwych uczniów, Jacob. Nie wspominając o dziesiątkach rannych. Mogą być między nimi setki różnych powiązań. – Ale ta trójka została wyróżniona. – To tylko przypuszczenia. Striker nie zareagował od razu. Przeglądał listę i czuł się coraz bardziej bezradny. Tu już nie chodziło wyłącznie o sprawę, tu chodziło o życie tych dzieciaków, o życie ich rodzin. Jacob zastanawiał się, ilu rodziców zdołano już powiadomić. Sam był ojcem i potrafił zrozumieć, jakie spustoszenie zrobi taka wiadomość. Myśl, że trzeba będzie poinformować rodziców o śmierci dzieci, była dlań nie do zniesienia. Bolała. – Idziemy – odezwał się w końcu do Felicii. – Dokąd? – Do stołówki. Muszę zobaczyć ciała. Striker ruszył szybkim krokiem w dół korytarza, a Felicia podążyła za nim w milczeniu. Najwyraźniej była poruszona wzmianką o stołówce. Jacob zauważył to natychmiast. Podobnie jak pogłębione linie pod jej oczami. Doskonale ją rozumiał. Czuł to samo. Hall przed wejściem do sali jadalnej pełen był gliniarzy i sanitariuszy. Miejsce wyglądało teraz zwyczajnie i bezpiecznie – panował w nim wprawdzie ścisk i rozgardiasz, ale z pewnością nie przypominało strefy działań wojennych, którą było jeszcze dziś rano. Striker przystanął. Odwrócił się i spojrzał Felicii prosto w oczy. – Dobrze się czujesz? Skinęła głową. – Aha. Nic mi nie jest. – To dobrze. Czyli wszystko gra? Popatrzyła na niego z ukosa. – Dlaczego miałoby nie grać? – Jakoś dziwnie się zachowywałaś w gabinecie Caroline. Wtedy, gdy wysłałem cię, żebyś sprawdziła tę Navę Sangherę. Felicia westchnęła. On tego nie rozumiał! Załatwiła sprawę w krótkich, żołnierskich słowach. – Wydałeś mi rozkaz, Jacob. Wydałeś mi, kurwa, rozkaz. I to przy wszystkich. – Striker nie przeprosił; patrzył na nią zmieszany. Twarz policjantki pociemniała. – Ja tu nie jestem na praktyce, Jacob. Ja tu pracuję. Od sześciu miesięcy. Prowadziłam większą liczbę spraw niż ktokolwiek inny w wydziale. I mam najwyższą średnią wykrywalność. Wiedziałbyś o tym, gdybyś choć przez dziesięć sekund był obecny w pracy. Dała upust gniewowi. Striker odczekał chwilę, aż się uspokoi. Uśmiechnął się. – Hej, naprawdę potrafisz skoczyć człowiekowi do gardła. – Cóż, jestem w końcu półwampirzycą, czyż nie? A czego się spodziewałeś? – Skrzyżowała ramiona na piersi i mówiła dalej. – I nie mów mi o byciu w porządku. Ty nigdy nie jesteś w porządku. Ani razu nie byłeś w porządku, odkąd pamiętam. – Mówimy nadal o pracy czy o naszym związku? – Zawsze to samo. Zawsze tylko żarty. – Próbuję jedynie rozluźnić… – Nie da się tego rozluźnić. Nie jestem już żółtodziobem. Ani za biurkiem w wydziale zabójstw, ani podczas akcji. I nie podoba mi się takie traktowanie. Do diabła, dopiero co wróciłeś po urlopie. Jeśli ktoś miałby tu wydawać rozkazy, to raczej ja. Zaśmiał się niepewnie. – Po ośmiu latach pracy w wydziale zabójstw jestem weteranem, Feleesh. Czego się spodziewałaś? Spędziłaś mniej czasu w akcji niż ja na jedzeniu drugiego śniadania w tej robocie. To czyni mnie wyższym rangą. To moja sprawa i tak już zostanie.
– Sam się do niej wyznaczyłeś. – Może i tak… Ale racja jest po mojej stronie. Felicia otworzyła usta, jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieć, ale dała za wygraną. Jej sylwetka zwiotczała nieco, jakby uleciała z niej wola walki. Spojrzała w głąb korytarza, w stronę stołówki, a kiedy ponownie przemówiła, ogień w jej oczach już nie płonął; głos był spokojny. – Skończmy to. Striker skinął głową na zgodę. Dotknął jej ramienia. – Posłuchaj… Przepraszam. Naprawdę mi przykro. Nie miałem nic złego na myśli. Nie wiedziałem, że tak to odbierasz. Pokiwała głową. – Rozmawiałam z kilkorgiem uczniów – powiedziała. – Wiedzą, gdzie jest Courtney. Urwała się do centrum handlowego Metrotown. Szuka kostiumu na piątkową Paradę Zagubionych Dusz. Jest tam, odkąd zaczęła się strzelanina. Nic jej nie będzie, Jacob. Jest bezpieczna. Po prostu ignoruje cię, jak zwykle. Striker powoli wypuścił powietrze. – Dzięki. – Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć. – Nie odpowiadał, więc posłała mu zdziwione spojrzenie. – Dobrze jest poczuć ulgę. Jesteś, mimo wszystko, człowiekiem. O ile mi wiadomo. Próbował się uśmiechnąć na taki komentarz, ale nie był w stanie. Pewność, że Courtney jest bezpieczna, była najważniejszą rzeczą, nawet jeśli od samego początku wierzył, że tak się właśnie mają sprawy. Ale nie zmniejszała stresu, jaki odczuwał, ciężaru, który ważył na każdej podejmowanej przez niego decyzji. Ponownie spojrzał na Felicję. – Trafiłem go. – Co? – Zamachowca. Tego, który uciekł. Czerwoną Maskę. Oberwał, gdy przestrzeliłem tylną szybę w aucie. Wiem to, czuję. Trafiłem go. On jest ranny. – Rozumiem – powiedziała. – To świetnie. – Wcale nie świetnie. To katastrofa. – Felicia patrzyła zdezorientowana, więc kontynuował: – Nie ma bardziej zdesperowanego stworzenia niż ranne zwierzę. Jeśli planował zabicie większej liczby dzieciaków, zrobiłem najgorszą rzecz, jaką mogłem zrobić. Sprowokowałem go do pośpiechu – zakończył i poczuł w sercu lodowaty chłód. Instynktownie wiedział, że wydarzy się coś złego. Coś, za co będzie odpowiedzialny. Coś, czego będzie żałował. Nie było wątpliwości. Śmierć miała jeszcze powrócić.
19 Czerwona Maska leżał na stole. Otworzył oczy. Rozejrzał się dokoła. Pokój, w którym się znajdował, był mały; oświetlały go żarówki jasne jak zimowe słońce. W odległym kącie pomieszczenia, pod poszarzałą białą ścianą, stał malutki staruszek. Był łysy. Zmarszczki tak głęboko wryły się w jego twarz, że wyglądała jak wyrzeźbiona w drewnie. Lekarz. Doktor Jun Kieu. Czerwona Maska zignorował go. Leżał, wpatrując się w oślepiającą biel sufitu. Znienacka w jego polu widzenia pojawił się Kim Pham, strzelił palcami na dwóch mężczyzn stojących na straży przy drzwiach i rozkazał: – Wynoście się stąd. Opuścili pokój. Pozostali w nim tylko Czerwona Maska, Kim Pham i lekarz. – Wypuść mnie – rzekł Czerwona Maska. Medyk zbliżył się i położył dłoń na jego barku. – Nie ruszaj się – powiedział. Lecz on nie był w stanie się poruszyć. Cofał się w czasie. W jego umyśle rozpłynął się biały garnitur Kim Phama… Zastąpiła go zielona czapka i szara, zapięta na guziki bluza. Zza okna dochodziły krzyki – z miejsca, w którym przetrzymywano kobiety. Słychać było czyjś mechaniczny głos. – Jesteś agentem specjalnym CIA. – Siostra – odpowiedział Czerwona Maska; znów miał osiem lat. – Gdzie jest moja siostra? – Jesteś emisariuszem Związku Radzieckiego. – Nie. Nie. Moja rodzina… – Nasrałeś do zapasów żywności, żeby inni się pochorowali. – Co? – Sfałszowałeś dokumentację medyczną, żeby podważyć dobre imię tego szpitala, ponieważ jest on ikoną służby medycznej i świadectwem jej chwały. – Mamo! Chcę do mamy! Wizje zniknęły jak ulatniająca się mgiełka. Przy boku Czerwonej Maski znów stał Kim Pham. Pod jego pulchnymi policzkami drżały napięte mięśnie twarzy. – Niedobrze, kurwa. Niedobrze, niedobrze, NIE-DO-BRZE. Niczego nie dokończyliście! Szefowie nie będą zadowoleni. – Chodził tam i powrotem, przyciskając pięści do skroni. W pewnym momencie przystanął. Nachylił się nad Czerwoną Maską i powiedział, jak zwykle, po angielsku, ponieważ ich dialekty zbyt się różniły. – Słyszysz mnie? Słyszysz coś, do chuja? Jego słowa były zbyt głośne i zbyt ciche zarazem. Ale Czerwona Maska odpowiedział. – Jestem tutaj. Jestem przytomny. Kim Pham zniżył głos. – Co się, do cholery, stało? Wykonaliście robotę? Czerwona Maska poczuł, że powracają do niego tamte obrazy: jedna wywołująca nudności fala za drugą. – Pojawił się jakiś człowiek. Jak duch. Przybył znikąd. – Człowiek? Jaki człowiek? O czym ty mówisz? Czy to był gliniarz? – Żołnierz. Tak, żołnierz. Kim Pham zamilkł; popatrzył na płaskoekranowy monitor zawieszony na przeciwległej ścianie. Właśnie nadawano wiadomości. Uwaga wszystkich skoncentrowana była na zdarzeniach w liceum Świętego Patryka. Obrazy były niedwuznaczne: żółta policyjna taśma, zwłoki uczniów, odchodzący od zmysłów rodzice. Mnóstwo gliniarzy. Pham oglądał przekaz przez dłuższą chwilę, po czym pokiwał głową, przyjmując do wiadomości to, co się stało. Odwrócił się powoli i spojrzał dziwnie na Czerwoną Maskę. – Gdzie Tran? Te dwa słowa wydrążyły w sercu Czerwonej Maski dziurę. – Nie ma już Trana. – Przestań mi tu, kurwa, sypać zagadkami! – wrzasnął Kim Pham. Zamilkł na chwilę, po czym spytał: – Co z Shermanem Chanem? – Załatwione. Zgodnie z planem. Ale nie… Nie z Que Wongiem. – Que Wong nie? – Głos Kim Phama był beznamiętny. – Pozwoliłeś mu się wymknąć? – Nie stawił się. Tran musiał pójść zamiast niego.
– Kurwa! Kolejna pieprzona zagadka. Będzie gorąco, bardzo gorąco. Oni tego nie odpuszczą. – Kim Pham wybrał numer na swojej komórce i przeprowadził z kimś szybką rozmowę w niezrozumiałym dla Czerwonej Maski dialekcie. Zatrzasnął klapkę telefonu. – Gdzie jest ciało Trana? – zapytał. – Tam, gdzie upadło. – Przestań mówić w tym pieprzonym języku! Gdzie upadło? – W liceum Świętego Patryka. Oczy Kim Phama spoglądały w dal. W końcu pokiwał głową. Delikatnie ścisnął zdrowy bark Czerwonej Maski. – Odpoczywaj, przyjacielu. Musisz wyzdrowieć. Odwracając się, by odejść, Kim Pham rzucił Doktorowi ukradkowe spojrzenie, a starzec w odpowiedzi skinął głową. Ruch był minimalny, ale Czerwona Maska zauważył wymianę gestów. I postanowił działać. Kiedy lekarz podszedł do niego ze strzykawką w dłoni, Czerwona Maska złapał go za nadgarstek. – Co to za lekarstwo? Doktor próbował się wyrwać. – To… To antybiotyk. – Jak się nazywa? – Naxopren… – Kłamca! Jednym szybkim ruchem Czerwona Maska wygiął do tyłu nadgarstek lekarza. W pomieszczeniu rozległ się głośny trzask. Doktor krzyknął i upadł, a Czerwona Maska usiadł na stole. Kim Pham odwrócił się w drzwiach. Jego dłoń sięgnęła po pistolet. Czerwona Maska był szybszy. Zdrową ręką wyszarpnął zza pasa glocka i trzykrotnie strzelił z biodra. Biały garnitur Phama eksplodował czerwienią, a on sam wydał zduszony krzyk. Upadł na twarz, ciężko lądując na brudnej podłodze pokrytej zielonym linoleum. Niemal równocześnie otworzyły się z hukiem drzwi na klatkę schodową i do środka wpadli dwaj mężczyźni. Ci sami, którzy przedtem sprowadzali rannego po schodach. Czerwona Maska zastrzelił ich obu. Zanim osunęli się na podłogę, zdążył przebiec niewielkie pomieszczenie i zamknąć na klucz prowadzące na schody drzwi. Obrócił się na pięcie i odnalazł Doktora. Staruszek przycupnął w kącie. W złamanej prawej ręce wciąż ściskał strzykawkę. – Ja nic nie zrobiłem! Nic! – wyszeptał. Czerwona Maska podszedł bliżej. – Nieprawda. Zrobiłeś dużo, Doktorze Kieu. W Vu Nuar i w Anlong Veng. Tak jest, zrobiłeś wiele strasznych rzeczy. Jak się nazywa to lekarstwo? – Naxopren! Naxopren! – Wstrzyknij je sobie. Oczy Doktora zaokrągliły się jak spodki. – Ja… nie jestem chory. – Wstrzyknij je sobie! Ponieważ mężczyzna się nie poruszył, Czerwona Maska chwycił strzykawkę i wbił igłę w ramię staruszka. Lekarz wrzasnął. – Proszę… błagam. Mok Gar Tieun! Ale napastnik nie słuchał. Wcisnął tłoczek. Stary jęknął. Zadrżał. Zaczął płakać. Twarz Czerwonej Maski zesztywniała. – Łzy u ciebie, Doktorze? Cóż za ironia losu! To obraza dla twoich ofiar. Staruszek otworzył usta, by coś powiedzieć, ale pociekła z nich tylko ślina. Przycisnął dłonie do piersi, runął twarzą w przód i upadł w kącie jak dziecięca lalka. Jego oddech stał się głęboki i ciężki; wkrótce starcem wstrząsnęły drgawki. Na usta wystąpiła mu piana. Wreszcie znieruchomiał. Zagrożenie minęło. Czerwona Maska podniósł się z trudem. Zawył z bólu, uraziwszy się niechcący w zraniony bark. Skupił uwagę na ekranie telewizora; właśnie nadawano wiadomości. Pokazano zdjęcie gliniarza. Tego samego, który wynurzył się z niebytu i pokrzyżował im szyki. Pod zdjęciem widniał napis: „Detektyw Jacob Striker”. Czerwona Maska wpatrywał się w niego martwymi oczami. Oto człowiek, który zabił Trana! Niech sobie przychodzi, kiedy chce, pomyślał. To niczego nie zmieni. Znajdę tę dziewczynę. I dokończę robotę. Gdy kierował się do wyjścia, w głowie kołatała mu wyłącznie ta jedna myśl. Dziewczyna, ta jedyna, która mu
umknęła, wciąż pozostawała wśród żywych. Teraz, gdy nie było już Trana, liczyła się tylko jej śmierć. Odnajdzie ją. A potem zabije.
20 Striker udał się do stołówki z Felicią u boku. Drzwi były otwarte. Przed nimi stał młody gliniarz o hinduskich korzeniach – mężczyzna o kwadratowej szczęce i co najmniej stu osiemdziesięciu trzech centymetrach wzrostu. Twardy gość, bez wątpienia, ale wciąż żółtodziób. Na pewno, bo tylko młodzi dawali się wrabiać w najbardziej przesraną robotę – stanie na straży. Gdy Striker zbliżył się na tyle, by rozpoznać numer odznaki na jego koszuli, pokiwał głową ze zrozumieniem. Chłopak był w służbie zaledwie od sześciu miesięcy. Pół roku i już zaliczył najgorszy dzień w tej robocie. Striker pokazał mu swoją odznakę, po czym sięgnął po parę ochraniaczy na obuwie i nałożył je na swoje buty. Felicia uczyniła to samo. Włożyli gumowe rękawice i przeszli pod policyjną taśmą. Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do Strikera, był zapach – lecz bynajmniej nie zapach krwi, moczu, czegoś złego. Niemal karmelowa słodycz. Detektyw zajrzał do kuchni i zobaczył poprzewracane stojaki na butelki z coca-colą. Czarna ciecz kleiła się do podłogi. Wspomnienie upadku na ziemię pod gradem kul ze strzelby, tnących powietrze nad jego głową, dopadło Strikera niczym materiał wybuchowy eksplodujący teraz w jego głowie, pomimo że zdarzenie miało miejsce sześć godzin temu. Wzdrygnął się na tę retrospekcję i zwolnił kroku. Poczuł na sobie ciężkie spojrzenie Felicii. Bez wątpienia analizowała; gdyby się zatrzymał, zaczęłyby się pytania. Czy jest za wcześnie, Jacob? Potrzebujesz więcej czasu, Jacob? Dajesz sobie radę, Jacob? Nie patrząc jej w oczy, powiedział: – Lepko tu – i ostentacyjnie szerokim łukiem ominął plamę kleistej mazi. Przeszedł do części jadalnej, tam gdzie zaczęła się strzelanina, i natychmiast zauważył cztery przykryte ciała. Uczniowie. Odwrócił się i zobaczył jeszcze jedne zwłoki. Na podstawie miejsca, w którym leżały, wydedukował, że to jeden z zamachowców. – Biała Maska. Striker poczuł niezdrowe podniecenie. Podszedł bliżej. Ciało napastnika leżało na wznak pomiędzy pierwszym a drugim rzędem stolików w jadalni. Zakrwawiona część linoleum wokół zwłok została ogrodzona czerwonymi pachołkami i jaskrawymi wstęgami żółtej taśmy. Mniejsze miejsce zdarzenia zamknięte w obrębie większego. Odezwały się emocje. Wiele emocji. Stapiały się w dziwny melanż, którego Striker nie potrafił zdefiniować. Tłumiąc te odczucia, podszedł do policyjnej taśmy, przykucnął i przyjrzał się ciału. Napastnik nie miał głowy ani obu dłoni – zostały roztrzaskane wystrzałami ze strzelby Czerwonej Maski. Jeszcze teraz, patrząc na tę jatkę, Striker słyszał gwałtowne eksplozje odbijające się echem w całym pomieszczeniu. Bangbang-bang. BANG. Tak blisko martwego ciała wyraźnie wyczuwał niepowtarzalny zapach śmierci – woń moczu, krwi i gówna. I delikatną nutę spalonego prochu strzelniczego, trwałą jak mroczne wspomnienie. – Niezbyt wiele zostało z palanta… – powiedział. Felicia przeszła kilka kroków i stanęła za plecami partnera. – No… Całkiem stracił głowę w tym zamieszaniu. – Striker wycofał się poza taśmę i wyprostował nogi. Zanalizował miejsce upadku Białej Maski i przypomniał sobie, gdzie wówczas stał Czerwona. Wskazał dłonią na miejsce za zwłokami. – Poszukaj tam zębów. Musimy coś znaleźć. Jakiś sposób na zidentyfikowanie tego gnojka. – Technicy już to zrobili. – Wypatrzyli coś? – Nie, ale przeczesali to miejsce. – Mimo to poszukaj. Felicia już zaczęła coś mówić, ale przerwała. Pokręciła tylko głową, odwróciła się i weszła między drugi a trzeci rząd stołów. Po kilku krokach pochyliła się i dłonią w rękawiczce podniosła jedną z kul wystrzelonych podczas strzelaniny. Obejrzała ją dokładnie. W mosiężnym płaszczu, z wgłębieniem na czubku. Zdeformowana. Uniosła kulę wyżej i pokazała Strikerowi. – Hydra-shok – stwierdziła. Striker przypomniał sobie postrzępioną ranę wylotową na plecach jednej z uczennic. – Zapakuj i oznacz – powiedział. Felicia powróciła do poszukiwań. Teraz Striker mógł się bardziej skupić. Zbadał górną krawędź szyi Białej Maski. Była nierówna, o lśniących
brzegach. Tu i ówdzie widać było białe kawałki kości i żółte chrząstki – niektóre zatopione głębiej w ciele. Uderzyła go muskulatura tej szyi; za dużo masy mięśniowej jak na nastolatka. Striker chwycił za oba obojczyki i spróbował nimi poruszyć. Przemieściły się w stawach, ale bardzo opornie, i Jacob zastanowił się, czy okolice mostka nie są przypadkiem zwapniałe. Jeśli tak, nieznajomy był starszy, niż przypuszczali. Mógł mieć nawet powyżej trzydziestki. Aby uzyskać pewność, należało poruszyć tę kwestię w rozmowie z patologiem. Po lewej stronie na szyi Białej Maski rozkładał się półkoliście dziwny złoty wzór, przydając koloru miedzianej skórze. Striker pochylił głowę i przyjrzał się dokładnie. Kaligrafowany napis, pomyślał. Może artystyczny projekt? Albo jakiś tribal? Rozpoznanie nie było łatwe, ponieważ większość wzoru została odstrzelona. To, co pozostało, miało wyraziste krawędzie i żywe kolory. Bez wątpienia dzieło profesjonalisty. Niestety, jego osiemdziesiąt procent przepadło wraz z głową i szyją zabitego. Striker wyjął notatnik, zanotował położenie i opis wzoru, narysował kopię tego, co udało mu się odcyfrować. Potem przywołał Felicię. Wydawało się, że makabryczny widok nie robi na niej wrażenia. – Wygląda to, według ciebie, na żółty czy złoty? – spytał. – Słoneczny bursztyn. Mała dawka humoru poprawiła atmosferę i Striker zdołał się lekko uśmiechnąć. – Pytam poważnie, Feleesh. – Złoty. Na pewno złoty. – Przyklękła i wsunęła głowę pod policyjną taśmę, by lepiej widzieć. – Ale jest i czerwień. Na samych brzegach. – Czerwień? Striker przyjrzał się z bliska i przyznał partnerce rację. Wcześniej myślał, że to zakrzepła krew, ale kolor był zbyt jaskrawy w porównaniu z resztą zaskorupiałej mazi. Czerwony tusz. – Strzał w dziesiątkę. Zapisał informację w notatniku. Omiótł wzrokiem miejsce na ciele zabitego, gdzie szyja łączyła się z klatką piersiową. Zaraz pod obojczykiem, tuż po lewej stronie, blisko serca, widniała niestarannie wytatuowana liczba 13. Striker zauważył i ją. Zanotował. Przyjrzał się reszcie tułowia. Dokładnie pomiędzy obojczykami, u szczytu mostka, ziała niewielka, czarna dziura, ledwie widoczna w porównaniu z rozszarpanymi pozostałościami szyi. W to miejsce ugodziła kula Strikera – dokładnie pośrodku korpusu. Przeszła przez ciało i wyleciała u podstawy czaszki, rozrywając rdzeń kręgowy zamachowca. Jacob wpatrywał się w czarny punkt; ponownie dopadły go wspomnienia. Działał wówczas błyskawicznie – więcej w tym było automatycznej reakcji i pamięci mięśniowej niż intencjonalnej aktywności. Nie mógł nie myśleć, jaki byłby rezultat, gdyby pierwszy strzał nie trafił celu z taką precyzją. Ta myśl przyprawiła go o mdłości. Felicia stała tuż obok. Opuściła rękę na pas i oparła dłoń na rękojeści pistoletu. – Twój strzał go powalił. Prawdopodobnie uratował nam życie. I Bóg wie ilu innym – wypowiadała słowa spokojnie, logicznie, bez cienia emocji. Jakby mówiła o zabawach na strzelnicy albo grze wideo. Jej ton doprowadzał Strikera do obłędu. On tu walczy ze sobą, by nie wymięknąć, a tymczasem Felicia pozostaje niewzruszenie spokojna i opanowana. – Taaak, trafiłem go w sam środek – powiedział w końcu. – Świetny strzał. – Cóż, jedno z nas musiało go kropnąć. Felicia się wzdrygnęła, a Striker, widząc jej reakcję, natychmiast pożałował swych słów. Jesteś dupkiem, podsumował w duchu. Po co przeciągasz strunę? Gdy kobieta odwróciła się na pięcie i ruszyła w swoją stronę, dodał: – Słuchaj, Felicia, przepraszam. Nie chciałem… – Owszem, Jacob, chciałeś. – Felicio… – Szukam zębów. Przecież tego właśnie zażądałeś ode mnie. Prawda, szefie? Striker stał jak skamieniały, po części wciąż zagniewany, po części skłonny pójść za Felicią. Obserwował, jak jego partnerka skrupulatnie przeszukuje salę, z pochyloną głową i długimi brązowymi włosami, opadającymi ukośnie na karmelową skórę policzka. Była piękna. Jacob zauważał to aż nazbyt często, ale nigdy nie werbalizował swoich spostrzeżeń. Przez moment przypomniał sobie krótki czas, który spędzili ze sobą. To były wspaniałe dwa miesiące, czasowe odroczenie rozpaczy po stracie Amandy. I choć romans był dokładnie tym, czego wówczas potrzebował, teraz żałował wszystkiego. Od tamtej pory nic już nie było takie jak wcześniej. Ani ich współpraca, ani przyjaźń. Striker zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie równie dobrze.
Dokładnie w tym momencie otworzyły się niebieskie, wahadłowe drzwi stołówki, wyrywając go z zadumy. Detektyw spojrzał w ich stronę i zobaczył, jak do pomieszczenia wtacza się niski policjant. Na głowie miał potarganą strzechę siwych włosów, na twarzy wielkie, krzaczaste, siwe brwi. Zza paska wylewał mu się potężny brzuch. Wyglądał jak szalony naukowiec. Striker zaliczał go do swoich bliskich przyjaciół. Facet nazywał się Jim Banner, lecz wszyscy przezywali go Kluskiem – od czasu, gdy omal nie zadławił się na śmierć, konsumując kluski ze śmietaną w Noodle Shack, w Burnaby. Klusek pracował w Wydziale Kryminalistycznej Identyfikacji Osób i Rzeczy, w skrócie nazywanym po prostu Identyfikacją. Do licha, Klusek sam był całą Identyfikacją. Był zajęty przez siedem dni w tygodniu i, cholera, niemal przez dwanaście godzin na dobę. Przyniósł ze sobą, jak zwykle, błękitną lampę do wykrywania śladów biologicznych i pojemnik z narzędziami. Na widok Strikera poczłapał szybciej, drąc się od drzwi: – Hej, Wraku, trzymaj się, kurwa, z daleka od mojego miejsca zdarzenia! „Wrak”. Tylko nielicznym wolno było się zwracać w ten sposób do Strikera, ale Klusek do tych nielicznych należał. Nie mogło być inaczej, zważywszy na fakt, że motorówka za osiemdziesiąt tysięcy dolarów, którą Jacob zatopił podczas grupowego wypadu jakieś dziesięć lat temu, należała właśnie do tego człowieka. Striker uśmiechnął się szeroko. – To jest moje miejsce zdarzenia, Klusek. – Nieprawda. Nie twoje. – Przybyły sięgnął do ciała Białej Maski. – Ostatnią rzeczą, jakiej tu potrzebuję, jest twoje cholerne DNA. I żeby pochrzaniło mi wyniki. – Będę uważał i nie spuszczę się na miejsce zdarzenia. – Striker spojrzał na zegarek. – No, najwyższy czas, żebyś przytargał tu swoje dupsko. Od strzelaniny upłynęło sześć godzin. Co ty, do cholery, robiłeś tyle czasu? Ktoś otworzył całodobowy bufet przy tej ulicy? – Tak, twoja matka. Chcesz wiedzieć, co jadłem? Podpowiedź – nie jestem wegetarianinem. Striker wybuchnął śmiechem i zakończył wzajemne przekomarzania. Klusek położył na podłodze swoje narzędzia. – Byłem tu już dwa razy, zakuta pało. Teraz przyszedłem pobrać dodatkowe próbki krwi. – Spojrzał w dół, na pokancerowane ciało. – Nie powinno być z tym problemu. Striker też zerknął na zwłoki. Wesołość, którą odczuwał jeszcze przed chwilą, uleciała. – Masz coś dla mnie? Klusek wzruszył ramionami. – Chłopak miał portfel w tylnej kieszeni. Autentyczności jeszcze nie potwierdzono, ale odczytano nazwisko na dokumentach. Quenton Wong. Dziewiętnaście lat. Urodzony dwudziestego piątego grudnia. – Co za radość! Bożonarodzeniowe dzieciątko. – Striker otaksował ciało. – Dziewiętnaście? Trochę za młody jak na to, co tu widzę. Klusek przytaknął. – Jakie to dokumenty? – spytał Striker. – Standardowe. Prawo jazdy, dowód osobisty, kilka kart bankomatowych i, oczywiście, stara legitymacja liceum Świętego Patryka. Jego stały adres to Balsam Street w Kerrisdale. Już wysłałem dokumenty do zbadania odcisków palców i mikrośladów. Striker pomyślał, że zamachowcy muszą być w jakiś sposób powiązani ze szkołą. Może jako byli uczniowie? – Sprawdziłeś go, Klusek? – No. Nic na niego nie mamy. Żadnej kartoteki. Kryminalnej ani jakiejkolwiek innej. Striker zmarszczył czoło. – Zupełnie nic? A tatuaże i cała reszta? – Nic, kurwa. Nic. Jacob spojrzał na żebra Białej Maski. Po lewej stronie widać było serię grubych, białych, ząbkowanych blizn. Każda długa na jakieś siedem, osiem centymetrów. – Co to za ślady? – zapytał. – Takie same są na wewnętrznej stronie ramienia. Dość niespotykany kształt blizn. – Wyglądają dziwnie, ponieważ są z czasów, gdy koleś jeszcze rósł. – Klusek ponownie łypnął na zwłoki i wzruszył ramionami. – No nie wiem, Wraku. Ten typek w ogóle nie istnieje w systemie. Mam przy tym na myśli każdą cholerną bazę danych: CPIC, LEIP, PIRS i PRIME. Nie sprawdziłem jeszcze po drugiej stronie granicy, ale dość już się za ciebie narobiłem. Teraz twoja kolej. Striker zamilkł na chwilę. Fakt, że chłopak nie był notowany, wydawał się niemal niewiarygodny i niepokoił. Klusek naciągnął na dłonie parę gumowych rękawiczek. Skinął głową w stronę Felicii, która stała po drugiej stronie pomieszczenia ze skwaszoną miną, szpecącą jej śliczne rysy, i zapytał ze złośliwym uśmieszkiem:
– Co się dzieje z hiszpańską fantazją? Wygląda na wkurzoną. A może właśnie odkryła lepszą część twojej osobowości? – Dobrze by było. Klusek zaśmiał się cicho. – Wy znowu to samo? – Jak święta inkwizycja. – Chryste, czy to aby nie twój pierwszy dzień w pracy? Striker westchnął. – Zadzwoń, jak będziesz miał jakieś wyniki. Zapisał ostatnią informację w notatniku. Zanim go zamknął i wepchnął do kieszeni, dołączyła do nich Felicia. – Cześć, Klusek – powiedziała. – Witaj, perska księżniczko. – Jestem z Hiszpanii, a nie z Bliskiego Wschodu. Klusek wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Co za różnica?”, i zajął się zwłokami. Felicia zwróciła się do Strikera. W jej głosie nie było ciepła. – Szczegółowe przeszukiwanie zakończone, szefie. Nie znaleziono żadnych zębów. Coś jeszcze, szefie? – Nie, to wszystko – odparł Jacob. – Zadanie wykonano z należytą starannością. Odwrócił się tyłem do Felicii i Kluska i pomaszerował pewnym krokiem do północno-wschodniego narożnika pomieszczenia – miejsca, którego unikał, odkąd wszedł do tej przeklętej stołówki. Miejsca spoczynku zwłok drugiego zamachowca. Uzbrojonego napastnika, którego Laroche uważał za prawdopodobnie niewinną ofiarę. Czarnej Maski.
21 Striker, zbliżając się do ciała, omiatał wzrokiem podłogę w poszukiwaniu pistoletu maszynowego. To był AK-47. Kałasznikow. Był tego pewien – przynajmniej wtedy, podczas strzelaniny – ale teraz, gdy lustrował teren, nigdzie nie mógł wypatrzyć broni. Przypomniał sobie, że sekundę po tym, jak zastrzelił napastnika, ujrzał pistolet maszynowy przelatujący nad kontuarem w pobliżu półek na gorące dania. Ale tam też nic nie znalazł. Tylko porozrzucane puszki z napojami, słoiki z galaretką Jell-O i opakowane w przezroczystą folię kanapki. Wątpliwości zagnieździły się w jego umyśle jak początek migreny. Przegnał je, udając, że nigdy nie zaistniały, i wtedy zauważył jeszcze jeden pocisk – na podłodze, koło lady do wydawania posiłków. Był dłuższy od znalezionego przez Felicię, ostrzej zakończony, zwężający się ku przodowi. Łuskę miał z szarej stali, pocisk okryty pełnym płaszczem z matowej miedzi. Kula z AK-47. Znalezisko pozbawiło Strikera wątpliwości. Broń musiała zostać zabezpieczona przez pierwszych przybyłych na miejsce policjantów. To był ich obowiązek. Jest rzeczą cholernie oczywistą, że nie mogli zostawić leżącego, ot tak sobie, pistoletu maszynowego. A już z pewnością nie na terenie szkoły. To drobiazg, który trzeba będzie później wyjaśnić. Nawet jeśli jakaś część jego duszy nie będzie chciała poznać odpowiedzi. Światło nad ciałem Czarnej Maski nie było najlepsze, ponieważ górne jarzeniówki zostały stłuczone przez rykoszety. Oświetlenie nawet pasowało do sytuacji, stało się dla niej czymś w rodzaju poetyckiego komentarza – oto Czarna Maska leży tam, gdzie blasku kres, gdzie śmierci gęste cienie… Ciało ułożono w dokładnie takiej samej pozycji jak zwłoki pierwszego zabitego zamachowca – na plecach, z rękami wyciągniętymi po bokach, z twarzą zwróconą w stronę sufitu. Prostokątną przestrzeń wokół miejsca zdarzenia zamykały żółte taśmy policyjne, wyglądające jak złowrogie wstążki bożonarodzeniowe. Striker włożył świeżą parę rękawiczek. – Nie skończyłem tam jeszcze! – zawołał Klusek. – Ty nigdy nie kończysz! – Nie spieprz tam nic, Wraku! Striker nie odpowiedział, pochłonięty własnymi myślami. Czerwona Maska zadał sobie trud, by zamachowca z dokumentami na nazwisko Quenton Wong – Białą Maskę – pozbawić twarzy i dłoni, ale drugiego trupa zostawił w spokoju. Dlaczego? Rzecz była zagadkowa. Striker pochylił się nad zwłokami i przyjrzał im się dokładnie. To ciało było mniej muskularne niż ciało Białej Maski. Szczupłe, nie w pełni rozwinięte, nawet trochę jakby ofermowate. Niewykluczone, że należało do nastolatka. Do ucznia. Striker studiował maskę zabitego zamachowca. Była czarna jak sadza, wymodelowana tak, by dobrze przylegała do twarzy. Miała dwa poziome otwory na oczy. Czarna Maska został trafiony przez dwie kule. Jedna uderzyła nieco na lewo od środka głowy – absolutnie zabójcza rana, druga trafiła w mostek. Striker zbadał trajektorię pierwszej kuli. Pocisk wszedł przez lewy policzek; siła uderzenia strzaskała jedną trzecią czarnej, hokejowej maski. Striker przypomniał sobie słowa Laroche’a. „Być może nie brał w tym udziału”. Niemożliwe, pomyślał Striker. A jednak to zdanie nie dawało mu spokoju. Dłońmi w gumowych rękawiczkach delikatnie zdjął maskę z twarzy zamachowca. Zaschnięta krew przykleiła plastik do młodego oblicza. Maska stała się jakby drugą skórą. Teraz oderwała się z cichym trzaskiem. Czarna Maska został zdemaskowany. Striker uważnie przyjrzał się twarzy. Napastnik z całą pewnością był nastolatkiem. Nastolatkiem, którego Jacob nigdy wcześniej nie widział. Może szesnastoletnim, o azjatyckich rysach. Z tyłu głowy Strikera zakołatała myśl. – Felicio! – zawołał. Policjantka stała obok Kluska; oboje nad czymś debatowali. Przestała mówić i spojrzała w kierunku Strikera. – Tak? – Przyprowadź Caroline. Felicia nie odezwała się słowem – może sprawił to ton jego głosu? – skinęła tylko głową i opuściła stołówkę. Kiedy pięć minut później powróciła z dyrektor Myers, Striker zauważył, że oczy Caroline pojaśniały wprawdzie, ale twarz pozostawała trupio blada. Dyrektorka szła przez jadalnię na miękkich nogach. – Tutaj – zawołał.
Felicia ruszyła w jego kierunku, spokojna i obojętna. Caroline podążała wolno za policjantką, jak gdyby każdy krok sprawiał jej ból. Rozejrzała się po całym pomieszczeniu, zatrzymując wzrok na przykrytych prześcieradłami zwłokach. Smutek na jej twarzy był niemal namacalny. Striker znał myśli kobiety. „Którzy z moich uczniów znajdują się pod tymi prześcieradłami?”. Widok był nie do zniesienia – zarówno dla twardego policjanta, jak i dla niedoświadczonego cywila. Dyrektorka znajdowała się kilkadziesiąt centymetrów od żółtej taśmy odgradzającej miejsce zdarzenia, przy którym kucał Striker, i trzęsła się, jakby było jej zimno. – Caroline… – Mam popatrzeć? – Mam przeczucie, kim jest ten chłopak, i myślę, że ty to możesz potwierdzić – spojrzał prosząco. – Ostrzegam – został postrzelony w twarz. Większość uszkodzeń znajduje się z tyłu głowy, tam gdzie kula wyszła z ciała, ale wciąż… To nie jest miły widok. – W porządku – zdecydowała. Striker podniósł się powoli, odsłaniając leżące zwłoki. – Rozpoznajesz go? Przez chwilę dyrektor Myers stała w milczeniu. Zachwiała się i Felicia musiała chwycić ją za ramię, bojąc się, że kobieta upadnie. Kilka sekund później po twarzy Caroline pociekły łzy. – To Sherman. Uczeń. Mój pomocnik – wyszeptała. Striker pokiwał głową. – Teraz wiemy, kto wyłączył kamery. – Schylił się, by przejść pod żółtą taśmą. Mówił cicho. – Kim był ten dzieciak, Caroline? Tak naprawdę. Z kim się zadawał? – Był… Był dobrym dzieckiem. Naprawdę. Dobrym dzieckiem. – Dobre dzieci nie mordują innych dzieci. Razem z Felicią odprowadzili dyrektorkę od zastrzelonego napastnika do części stołówki, w której nie było rozpraszających uwagę ciał ani krwi. Gdy tam dotarli, Striker kazał kobiecie usiąść i powiedział, patrząc jej prosto w oczy. – Jakiekolwiek miałaś o tym chłopaku wyobrażenia, są już nieaktualne, Caroline. Zapomnij o tym. On nie był taki, za jakiego go uważałaś. Chcę teraz od ciebie precyzji. Wytęż umysł. Kim był Sherman Chan i z kim się zadawał? Dyrektor Myers sięgnęła do kieszeni żakietu i wyciągnęła paczkę kool lightów. Mentolowych. – Nie tutaj – powstrzymał ją Striker. – To miejsce zdarzenia. Schowała papierosy. – On… On nie miał wielu przyjaciół. Był trochę samotnikiem, prawdę mówiąc. Fascynowały go głównie komputery. Ale spotykał się z dwoma chłopakami. Jednego znał z pracowni komputerowej, drugi to kolega kolegi. Chłopak starszy od niego o kilka lat. Jakiś czas temu porzucił szkołę. – Ich nazwiska? – Jeden z nich to Raymond Lueng – powiedziała. – To ten z pracowni komputerowej. Cudzoziemiec. Przyjechał na wymianę z Hongkongu. Nie mówił zbyt dobrze po angielsku. Mogę dostarczyć ci jego dane. – Dobrze. Będziemy ich potrzebować. – Striker zapisał nazwisko w notatniku, a potem znów spojrzał na Caroline. – A ten drugi? Ten starszy, który porzucił szkołę. – Que Wong. – Que Wong? – Wzrok detektywa umknął gdzieś w bok, w stronę miejsca za plecami obu kobiet, gdzie Klusek pobierał tamponem próbki krwi bezgłowego zamachowca. Striker rzucił szybkie spojrzenie Felicii, dając w ten sposób znak, by nic nie mówiła, i ponownie skupił uwagę na dyrektor Myers. – Muszę pomówić z tymi chłopakami, Caroline. Skinęła głową. – Wydaje mi się, że mieszkają razem… – powiedziała. – Zdobędę dla ciebie ich dane. I fotografie. Striker przerwał. – Nie zostali jeszcze zlokalizowani? – Raymond nie pokazał się dzisiaj w szkole, a co do Que… Cóż, on opuścił te mury już dawno temu. Nawet gdy był uczniem, nie bywał tu zbyt często. Striker poczuł przepływający przez ciało elektryczny impuls podniecenia, ale milczał. Wyprowadzając dyrektor Myers ze stołówki, oznajmił jej, że potrzebuje zdjęć z tegorocznej kroniki szkolnej albo jakichś innych, aby jak najświeższych. Poszła korytarzem w stronę swojego gabinetu po wydruki dla Strikera; w pewnym momencie oparła się o ścianę i zapłakała.
Detektyw odwrócił wzrok i westchnął. Caroline była zdruzgotana. I dla niej nic już nigdy nie będzie takie samo. A na pewno nie w tej szkole. A może i w życiu? Podeszła doń Felicia. – Znakomita intuicja w kwestii Czarnej Maski. Nie myliłeś się. Odwrócił się, by spojrzeć jej w oczy. – Wiem. Wiedziałem od początku. Też powinnaś to wiedzieć, zamiast słuchać Laroche’a. Wydała stłumione westchnienie. – Posłuchaj, Jacob. Nigdy nie mówiłam, że ci nie wierzę… – Nigdy nie powiedziałaś też, że mi wierzysz. – Czepiasz się. – Czyżby? Spójrz na tego martwego chłopaka i powtórz, że się czepiam. – Striker próbował stłumić gniew, ale mu się nie udało. – Tylko dzięki nam nie zginęło tu więcej dzieciaków, Felicio. Dzięki nam, nie Laroche’owi. A teraz pan Biała Koszula chce mi odebrać broń. Po moim, kurwa, trupie! – Jacob… Odwrócił się i wyciągnął komórkę. Spojrzał na ekran wyświetlacza, zobaczył, że nikt nie próbował się do niego dodzwonić, i skrzywił się paskudnie. Po raz kolejny wybrał numer córki i otrzymał najnowszą wiadomość na temat Britney Spears. Coś o jakimś kobieciarzu. I chociaż Courtney bardziej troszczyła się o nagrywanie coraz to nowych pozdrowień w poczcie głosowej niż o to, by skontaktować się ze swoim ojcem, były to dobre wieści. Oznaczały bowiem, że jego córce nic się nie stało. Spróbował zostawić wiadomość, ale i tym razem nie było to możliwe. Zatrzasnął telefon. Zaklął. I poczuł na sobie wzrok Felicii. – Nadal nie odbiera – powiedział. – Chyba jeszcze nie wie, co się stało. Wiesz, jakie są nastolatki, jeśli chodzi o wiadomości. Jest za to pewne, jak cholera, że nie chce, byś się dowiedział o jej wagarach. Gdyby miała pojęcie, co tu się wydarzyło, na pewno by zadzwoniła, Jacob. Wiesz o tym. Popatrzył na nią jak na obłąkaną. – Jak może o tym nie wiedzieć? Od strzelaniny minęło już wiele godzin. – Nie wiem. Może wyczerpała się jej bateria w komórce, może zostawiła telefon w domu, może wyłączyła go, by uniknąć rozmowy z tobą, bo zdaje sobie sprawę, że ma przesrane. Może być tysiąc powodów. Wiemy, że nic jej nie jest, mówiło nam o tym już kilka osób. Jedna z tych dziewcząt – Marnie Jenkins – zauważyła ją w autobusie w pobliżu centrum handlowego niecałą godzinę temu. Twoja córka zapewne świetnie się tam bawi. Striker podszedł do okna stołówki i wyjrzał na zewnątrz. Niebo traciło blask, świat z każdą chwilą stawał się zimniejszy i ciemniejszy. Jacob czuł się tak samo jak dwa lata temu, gdy problemy z Amandą osiągnęły apogeum. Zaraz przed jej śmiercią. – Która godzina? – spytał. – Prawie czwarta. Chryste, pomyślał. Ponad siedem godzin od strzelaniny! Wydawało się, jakby upłynęło kilka dni. Całe życie. Może rzeczywiście znajdował się w innym życiu? Wyciągnął siga i wysunął magazynek. Z przyzwyczajenia wymienił go na nowy, pełny, a potem włożył pistolet z powrotem do kabury. Zobaczył, że Felicia bacznie mu się przygląda. – O czym rozmyślasz? – zapytała. – Myślę, że świat oszalał. – Striker omiótł wzrokiem stołówkę; ostatni rzut oka na piekło, którego nigdy nie zapomni. Na krew, która była wszędzie, zmieniając podłogę w gigantyczną czerwono-białą szachownicę. Na Kluska, zajętego pobieraniem próbek płynów ze zwłok zamachowca. Na Shermana Chana – Czarną Maskę – uczynnego ucznia, którego śmiertelnie postrzelił. Osobiście. Na wszystko. Za dużo tego. Stanowczo za dużo. – Mam tego dość – oznajmił. – Tonę w gównie. Muszę na chwilę opuścić tę przeklętą szkołę. Przewietrzyć umysł. Wszystko tutaj jest zbyt blisko mnie. Przez podwójne drzwi Jacob dostrzegł na końcu korytarza Caroline. Wracała właśnie ze zdjęciami ze szkolnej kroniki, wyszedł więc jej na spotkanie. Odebrał fotografie, podziękował i zostawił dyrektorkę szkoły tam, gdzie stała, zamarłą w bezruchu i patrzącą na rozpościerające się przed nią miejsce masakry. Dogoniła go Felicia. – Sherman Chan to Czarna Maska – powiedział. – To niepodważalny fakt. I, o ile nam wiadomo – przynajmniej
na podstawie dokumentów w kieszeni drugiego zamachowca – Białą Maską był Que Wong. – Pozostaje tylko Czerwona Maska – podsumowała Felicia. – Zgadza się. Według Caroline, Raymond Leung mieszka z Quentonem Wongiem. Wiadomo też, że zadawał się z Shermanem Chanem. Więc jego dzisiejsza nieobecność w szkole nie może być przypadkiem. – Myślisz, że to on jest Czerwoną Maską? – Jest tylko jeden sposób, by się dowiedzieć. Ruszyli w stronę Kerrisdale.
22 Courtney siedziała naprzeciwko Raine i Que przy stoliku ustawionym w ciasnym, ustronnym boksie. Na wprost nich znajdowały się drzwi wejściowe, wychodzące bezpośrednio na północną nitkę Kingsway, dość nietypowe w restauracjach. Ale do Złotego Lotosu takie rozwiązanie akurat pasowało. Miejsce było bowiem odludne i tajemnicze. Żadnych neonów na parkingu, informujących świat o istnieniu lokalu, okna z żelaznymi kratami, przysłonięte ciemnozielonymi draperiami i całkowity brak drukowanych jadłospisów. Que złożył zamówienie po kantońsku. Gdy przyniesiono potrawy, Courtney musiała przyznać, że chłopak spisał się znakomicie. Raine podsunęła jej talerz pełen smażonych na patelni krewetek. Pachniały czosnkiem i zieloną cebulką. – Musisz spróbować choć jedną, Court, naprawdę. Są zabójcze! Courtney wzięła krewetkę w palce i odłamała jej ogon. Włożyła mięso do ust. Miało wyrazisty smak. Chili i coś słodkiego. – Czy to nie jest po prostu cholernie dobre? – ponownie odezwała się Raine. – Mogłabym sama zjeść cały talerz. Poważnie. Cały talerz. – Chwyciła następną krewetkę i wepchnęła ją do ust Que. Pozwolił jej na to, nie patrząc na żadną z dziewczyn. Nie spuszczał wzroku z drzwi wejściowych. I tak było przez cały czas trwania posiłku. Courtney czuła rosnącą irytację. Nikt nigdy nie posądzał Que Wonga o bycie duszą towarzystwa, ale to już zakrawało na przesadę. Odkąd tu przyszli, zamienił z nimi ledwie dwa słowa. Do diabła, dłużej mówił do kelnera, zamawiając jedzenie! Niemal nie tykał zawartości talerza. Zamiast tego popijał co chwila whisky Wiser’s Deluxe, którą zamówił do posiłku. Prosto z butelki. Po prostu siedział tu, sączył whisky i czekając na coś, wyglądał przez frontowe okno. Mechanicznie przeżuwał krewetkę. Wreszcie pochwycił spojrzenie Courtney. – Chcesz jeszcze? – spytał. Pokręciła głową. – Więc o co chodzi? – Pocisz się. Uniósł oczy, jakby w ten sposób mógł dojrzeć kropelki potu na swoim czole, i sięgnął po serwetkę. Wytarł się, mamrocząc coś na temat panującej w lokalu duchoty. Ale w restauracji wcale nie było gorąco. Raczej chłodno. Tak chłodno, że Courtney zarzuciła na ramiona kurtkę. Popatrzyła więc na Raine, ciekawa jej reakcji na słowa chłopaka. Raine jednak była właśnie zajęta wąchaniem whisky, którą Que nalał do jej szklanki. Jej twarz wyrażała obrzydzenie. Zauważyła, że Courtney jej się przygląda, i zachichotała. Jej towarzyszce nie było jednak do śmiechu. Raine, widząc poważną twarz przyjaciółki, zrobiła w jej stronę wielkie oczy, jakby chciała spytać: „O co chodzi tym razem?”. Courtney siedziała w milczeniu. Spojrzała na zewnątrz, tam, gdzie Que gapił się przez cały czas, i zobaczyła ciemniejące niebo. Szybki rzut oka na zegarek uświadomił jej, że już wpół do piątej. Jęknęła, zaskoczona. Za godzinę tato kończy zmianę! Za dwie godziny przyjedzie do domu. A skoro wie już o jej wagarach, będzie w cholernie nieciekawym nastroju. Ta myśl popsuła jej humor. Courtney gwałtownie zapragnęła obecności mamy. Strasznie za nią tęskniła. – Hej, wszystko w porządku? – spytała Raine. Courtney podniosła wzrok. – Muszę iść. – Wyciągnęła portfel. – Nie kłopocz się – powiedział Que. Sięgnął do lewej kieszeni szałowej bluzy z kapturem i wyjął portfel. Był to fantazyjny przedmiot, zrobiony z lśniącej, czarnej skóry węża albo węgorza, pokrytej czerwono-złotym ornamentem, którego Courtney nie potrafiła odcyfrować. Bez trudu natomiast zauważyła, że portfel jest wypchany dolarami – plikiem grubym na co najmniej kilka centymetrów. Que wstał od stołu, wyjął paczkę playerów lightów z filtrem i zapalił jednego. Zaciągnął się głęboko. Podszedł do kasy, przy której szczupła azjatycka dziewczyna sumowała rachunki nad tabliczką z napisem: „Tylko gotówka”. Kasjerka kilkukrotnie dotknęła ramienia Que; dużo się uśmiechała. Chłopak zdawał się tego nie zauważać. Zapłacił za dania, cały czas przechylając głowę tak, by widzieć ulicę przed budynkiem. Courtney nachyliła się w stronę Raine. – Widziałaś, ile on ma kasy w portfelu? Raine wzruszyła ramionami. – Zawsze ma tyle.
– Skąd ją ma? – Jego tato jest biznesmenem za granicą. W Hongkongu. Buduje parki rozrywki albo hotele czy coś w tym stylu. Coś fajnego w każdym razie. Tak czy owak, jest nadziany. Nie martw się tyle, Court. Boże, jak ty się zawsze musisz wszystkim przejmować! Kiedy Que wrócił do stolika, Raine wstała, przeprosiła i poszła do łazienki. Jej nieobecność sprawiła, że w powietrzu zawisła niezręczna cisza. Niewygodna. Courtney, słuchająca dolatujących z kuchni odgłosów krzątaniny, podniosła wzrok i ujrzała, że Que wpatruje się w nią intensywnie swymi sztucznie zielonymi oczami. Jeszcze raz zaciągnął się głęboko papierosem, wypuścił długą smugę dymu i uśmiechnął się ponad stolikiem. – Powinienem cię zaprosić kiedyś na obiad, wiesz? – Co? – Obiad. Tylko ty i ja. – Pochylił się, opierając łokcie na stole. – Pewnego wieczoru, kiedy będziesz bardzo, bardzo głodna, ślicznotko… – Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miała być aż tak głodna. – Kto wie, może jednak – powiedział i uśmiechnął się szeroko. Courtney odchyliła się do tyłu na swym krześle, i siedziała w tej pozycji – z dala od stołu, z dala od Que – dopóki Raine nie wróciła z łazienki. – O czym gadacie? – spytała Raine. – O jedzeniu – odpowiedziała Courtney. Wypuściła z płuc powietrze. Zaschło jej w gardle, a szklankę miała pustą. Napełniła ją wodą z dzbanka, wypiła jedną trzecią zawartości i spojrzała na kasę akurat w chwili, gdy Que płacił za następną butelkę whisky. Podając pieniądze, przechylił się przez kontuar i jego biała bluza z kapturem podjechała do góry, odsłaniając talię. Courtney zamrugała. Pod jego bluzą tkwiło coś schowane, coś wielkości ludzkiej dłoni. Ten widok na nowo przywołał złe przeczucia, prześladujące ją od spotkania z Que w centrum handlowym dwie godziny temu. Pistolet. Courtney była tego pewna. Zbyt wiele razy miała okazję oglądać broń taty, zarówno gdy był w mundurze, jak i po cywilnemu. – Raine… – zaczęła, ale urwała szybko. Que wrócił do stolika. Nie usiadł. Zamiast tego znów sięgnął po portfel, wyjął z niego dwie pięćdziesiątki i wręczył je Raine. – Złap taksówkę do domu – powiedział. Uśmiech przygasł na twarzy dziewczyny. – Ale myślałam… Myślałam, że dziś wieczór… – Muszę spadać. Bądź jutro wieczorem. Tam, gdzie zawsze. Na twarzy Raine nie było już śladu radości. Rzuciła zmieszane spojrzenie w stronę Courtney. Que chwycił ją wpół, przyciągnął do siebie. Obdarzył długim pocałunkiem, tak namiętnym, że Courtney zarumieniła się i spuściła wzrok. Gdy skończył, Raine westchnęła, zaśmiała się cicho i dotknęła jego twarzy. – Jesteś pewien… – Muszę iść – powtórzył. Jego głos był odległy, nieobecny. – Poczekajcie tu dziesięć minut, zanim wyjdziecie. – Mamy poczekać? Na co? – Po prostu tak zróbcie – zniecierpliwił się. – Ja spadam. – Ale myślałam, że dziś wieczór mamy… – Dość! – warknął. Otarł dłonią twarz i wymamrotał coś w języku, którego Courtney nie rozumiała. – Nie miałem… Nie miałem być z tobą aż tak blisko. To nigdy nie było częścią planu… Raine spojrzała na niego zagubiona. – Nie rozumiem. Que odwzajemnił spojrzenie, nie odzywając się przez dłuższą chwilę, a następnie delikatnie dotknął jej twarzy. – To nic – powiedział. – To moje sprawy. Idź do domu. Raine pokiwała głową. – Zadzwonisz? – Zobaczymy się jutro, tak jak planowaliśmy. Wtedy pogadamy. Pocałował ją ponownie, mocno, po czym odwrócił się i wziął ze stolika butelkę whisky. Porozmawiał krótko z azjatycką kasjerką, a ta poprowadziła go przez kuchnię do tylnego wyjścia. Drzwi zatrzasnęły się za nim tak głośno, że dziewczyny usłyszały to przy stoliku. Zostały same, tylko we dwie, w dziwnej restauracji przy ciemnej uliczce, bez jadłospisów, szyldu, bez nazwy. W miejscu, z którego goście wychodzą kuchennymi drzwiami.
23 Prowadził Striker. Sunęli po łagodnej pochyłości Dunbar Street, kierując się na południe, w stronę Kerrisdale. Ruch był duży, wąska jezdnia zakorkowana z powodu popołudniowej godziny szczytu. Pod ciemnym całunem ciężkich, niskich chmur kierowcy walczyli o to, by jak najszybciej dostać się do swych domów. Warunki drogowe były kiepskie. Striker poczuł, jak samochód ślizga się na oleistych plamach deszczu. Zdjął nogę z pedału gazu. Nie ma potrzeby umierać. – Powinniśmy wezwać grupę szybkiego reagowania. – Felicia wymawiała słowa stanowczo; mówiła to do Strikera już po raz czwarty. – Już powiedziałem, że nie ma na to czasu. Wezwanie grupy spowoduje sześcio- lub siedmiogodzinny zastój. Wiesz, jak to z nimi jest. Zaraz będziemy mieli na miejscu zdarzenia ludzi z psami, zjawi się Laroche i wezwie negocjatora… A wtedy naprawdę będziemy mieli kupę czekania. Felicia oparła głowę o szybę. – Dobra. Niech ci będzie, Jacob. Ale Laroche się wścieknie, wiesz o tym. – To jeszcze jeden powód, by postąpić po mojemu. – Felicia nie zareagowała, więc Striker wyjaśnił, o co mu chodzi. – Posłuchaj, wszystko, co mamy na tego Raymonda Leunga, to poszlaki. Znajomości, nieobecność w szkole. Nic konkretnego. Nie posiadamy ani deka mocnego materiału dowodowego, by dowieść, że ma on na sumieniu coś gorszego niż wagarowanie. Felicia przygryzła wargę. – A jednak Laroche powinien wiedzieć. – Zapomnij o Laroche’u. – Mówię tylko… – Ty zawsze tylko mówisz. Nie zauważyłaś, że facet nie potrafi podjąć decyzji? W żadnej sprawie? Pokazuje się na konferencjach prasowych i wygłasza tyrady o decyzjach, które podjęli za niego inni. Pokazuje swój tłusty pysk w telewizji i nie bierze absolutnie żadnej odpowiedzialności za cokolwiek. Nigdy. – Czy mogę dokończyć zdanie? – Kto ci broni? – Ty. I wiedziałbyś o tym, gdybyś sam siebie posłuchał. Jak oczekujesz tego od innych. – Wzięła głęboki wdech. – Chcę jedynie powiedzieć, że owszem, ten człowiek ma wady. Wszyscy je mamy. Ale z jakiegoś powodu uwziąłeś się na niego. Prowokujesz go. Tak jak dzisiaj, w szkole. – Dzisiaj w szkole? – Tak. – Prowokowałem go? – Byłeś nieco szorstki. – Chciał odebrać mi broń. – Ma do tego prawo, Jacob. Do cholery, ma taki obowiązek! A ty sprowokowałeś go na oczach wszystkich. Nie pozostawiłeś mu wyboru, nie pozwoliłeś mu wyjść z twarzą z tej sytuacji. Tak postępujesz z każdym, kto staje na twej drodze. – Mówisz, że jestem jak słoń w składzie porcelany? – Raczej jak szalejący nosorożec – zaśmiała się cicho. Milczała przez chwilę, smakując w wyobraźni tę scenę. Striker wolał się nie odzywać. Tak było lepiej. Felicia nigdy nie odpuszczała; drążyła sprawę, drążyła, aż nie zostawało nic do zgłębienia. Czasem lepiej było machnąć ręką. Światło zmieniło się na zielone i Striker ponownie ruszył na południe, w stronę Dunbar. Kiedy minęli skrzyżowanie z Czterdziestą Pierwszą Aleją, sięgnął do kabury zawieszonej na barku i sprawdził, czy pistolet dobrze w niej leży. Dotknięcie chłodnej rękojeści przywróciło mu spokój. Spojrzał na Felicię. – Zbliżamy się. Wezwij jeszcze jedną jednostkę. Najlepiej po cywilnemu. Będziemy ich potrzebować na tyłach, na wypadek gdyby drań zaczął uciekać. Felicia sięgnęła po swoją komórkę i połączyła się ze stanowiskiem kierowania. Poprosiła o wsparcie. Kilka przecznic dalej, na Balsam Street, Striker zgasił światła i zatrzymał się przy krawężniku. Zapadał zmierzch. Ołowiane niebo pod naporem nocy i gniewnych chmur nabierało fioletowej barwy. Striker wpatrywał się w ciemność, wdzięczny za te kilka palących się gdzieniegdzie ulicznych lamp. Daleko przed nimi, przy Balsam Street, za zjazdem z ronda, widniała kwadratowa fasada dużego, dwupiętrowego budynku. Dom był nowoczesny – duże, ciemne okna, szare betonowe ściany – od frontu oświetlony jedynie przez słabe
światło ulicznych latarni. Striker wskazał na budynek przed sobą. – Tu jest mieszkanie Quentona Wonga. W każdym razie – ma tu meldunek. – A co z Raymondem Leungiem? – Leung przyjechał na szkolną wymianę. Prawdopodobnie mieszka z Quentonem w domu jego rodziców. – Striker wzruszył ramionami. – To wszystko, czego dowiedziałem się od Caroline. Wyjął telefon i połączył się z wydziałem informacji policyjnej. Otrzymał numer telefonu do lokalu, który obserwowali, zadzwonił, pozwolił sygnałowi odezwać się dziesięć razy, lecz nikt nie odbierał. Zawiesił połączenie. – Nikogo nie ma w domu – powiedział. – Albo nie odbierają telefonu. Milczy też automatyczna sekretarka. Felicia nie odrywała wzroku od budynku. – Nie palą się żadne światła. – To o niczym nie świadczy. Bóg mi świadkiem, że gdybym to ja był ścigany, wszystkie żarówki w moim domu byłyby wyłączone, a ja siedziałbym tam uzbrojony po zęby. – Odszukał blokadę w pistolecie, wcisnął przycisk, wysunął magazynek i upewnił się, że jest pełny, po czym załadował ponownie. Rzucił okiem na piersi Felicii, szukając zarysu kamizelki kuloodpornej. – Włożyłaś? Postukała kłykciami po mostku. Rozległ się pusty, przytłumiony dźwięk. – Mamusia nie wydawała na świat głupców – powiedziała. – Dobrze. – Striker sięgnął za siebie i z tylnego siedzenia zabrał strzelbę. Przeładował, wprowadził nabój do komory i rzucił Felicii ponure spojrzenie. – Czas, by ktoś stanął twarzą w twarz ze śmiercią. Kiedy wsparcie dotarło na miejsce – wyłącznie policjanci ubrani po cywilnemu – Striker dał Felicii znak głową. Wyciągnęła pistolet. Striker czuł, że jego dłoń jest wilgotna, niemal śliska, więc próbował przekonać sam siebie, że to tylko deszcz zwilżył skórę. Ale wiedział swoje. Nagle poczuł się tak, jakby za chwilę znów miał wejść do stołówki, by stawić czoła trzem uzbrojonym zamachowcom. Z taktycznego punktu widzenia sytuacja wyglądała koszmarnie. Dwójka gliniarzy z dwiema spluwami i jedną sztuką długiej broni. Bez środków ogłuszających, bez noktowizorów. Tylko z dwoma maglite’ami i latarkami taktycznymi przymocowanymi do luf krótkiej broni. W tej kwestii Felicia miała rację. Zatrzymanie lepiej przeprowadziłaby grupa szybkiego reagowania, zwłaszcza gdyby chłopcy zdecydowali się na broń maszynową i strzelby. Ale GSR potrzebowała czasu, a to był luksus, na który nie można było sobie w tej chwili pozwolić. Jeśli idzie o Strikera, dla niego czas nie istniał w ogóle. Nie w normalnej postaci. Wszystko było teraz jedną wielką gonitwą przed następną strzelaniną. Jacob skradał się chodnikiem ze strzelbą. Była załadowana nabojami kaliber dziesięć – wystarczającymi, by unieszkodliwić czarnego niedźwiedzia – i Strikera radował dotyk kolby przytkniętej do wewnętrznej części barku. Nie był to jakiś tam stary obrzyn, ale strzelba bojowa benelli. To tak, jakby miał w rękach mały piorun. Nie oglądając się za siebie, zapytał Felicię: – Osłaniasz mnie? Policjantka podeszła od tyłu i ścisnęła go za bark, dając do zrozumienia, że jest tuż obok i pozostaje w pełnej gotowości. Striker ruszył naprzód, z bronią gotową do strzału. Podchodzenie do budynku od frontu nie jest dobrą taktyką nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Jednak zewnętrzne światła sąsiadującego od strony zachodniej domu były wyłączone, a Striker nie zauważył tam detektorów ruchu. Postanowił więc zbliżyć się do domu podejrzanego z tamtej właśnie strony. Poprowadził Felicię, pokonując płot i wypatrując psów. Dręczyła go myśl o minach-pułapkach. Materiały wybuchowe domowej roboty były bardzo popularne wśród wszystkich czubków, poczynając od nastolatków z Columbine, którzy planowali wysadzić bibliotekę. Dlatego też, gdy dotarli w pobliże podwórka Que Wonga, Striker przystanął, odwrócił się do Felicii i wyszeptał: – Uważaj na fugasy. Jakieś druty. Butelki. Pojemniki. Cokolwiek. U góry lub pod nogami. Uważaj przy każdym kroku. Skinęła głową. Miała obojętny wyraz twarzy; jej ciemne oczy pozostawały stanowcze i nieporuszone. Striker zazdrościł jej chłodnego opanowania i emocji zredukowanych do temperatury zera absolutnego, a jednocześnie podziwiał tę umiejętność. Felicia była jak opoka. Zawsze stała obok, gdy przytrafiało się im najgorsze gówno. Czego nie dawało się powiedzieć o innych gliniarzach, z którymi pracował. Oba podwórka oddzielał długi, wypielęgnowany, wysoki na półtora metra żywopłot. W deszczu i w mroku
wyglądał jak ściana zmaterializowanej ciemności. Gdy Striker skradał się wzdłuż ogrodzenia, szukając przejścia na drugą stronę, jego oko nagle zarejestrowało niewielki poblask. Na posesji Que Wonga. Źródło światła znajdowało się gdzieś pod powierzchnią ziemi. – Co u licha? – Striker usłyszał głos Felicii. Poklepał ją i nie mówiąc ani słowa, wskazał na podświetlony fragment trawnika. Długie włosy Felicii były mokre, przylgnęły do krawędzi jej twarzy. Pokiwała głową, dygocąc z zimna. Striker też odczuwał chłód. Wzmógł się jesienny wiatr. Gwizdał wśród zieleni i zacinał deszczem prosto w oczy. Podczas gdy Felicia osłaniała go od tyłu, Striker czołgał się wzdłuż żywopłotu, aż znalazł w zaroślach małą szparę. Była wąska, ale udało mu się przecisnąć między dwoma krzewami. Jego oczom ukazało się podwórko w całej okazałości. Było zwyczajne, niezbyt wielkie. Pośrodku, w pobliżu domu, wznosił się niewielki podest z gazowym grillem oraz ogrodowym stołem i krzesłami. Na drugim jego końcu stało wysokie, cementowe poidełko z wodą dla ptaków, wciśnięte pomiędzy dwa rzędy nagich krzewów. Wzrok Strikera zabłądził poza rośliny, ku stercie ułożonych przy ogrodzeniu pokruszonych pustaków. To właśnie tam znajdowało się źródło światła. Striker sprawdził, czy Felicia widzi to samo. Gdy potwierdziła, ruszył naprzód. Sprawdził resztę podwórza, kończąc na podeście. Z nowego punktu obserwacyjnego zauważył, że pustaki nie są ułożone bezładnie, lecz tworzą niewielką, kwadratową strukturę, w środku której widniał właz prowadzący wprost pod ziemię. Kwadrat przyćmionego światła rozlewał się wokół jego krawędzi. – Studnia? – zgadywała Felicia. Striker pokręcił głową. – Raczej bunkier. – Bunkier? – Stary schron przeciwlotniczy, jak sądzę. Cofnij się. Osłaniaj mnie. Opadł na jedno kolano i przyjrzał się drzwiczkom w ziemi. Były małe, ledwie sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów. Mogła się przez nie przecisnąć jedna osoba, a i to przy założeniu, że w dół prowadzi drabina, a nie schody. Wyciągnął latarkę, zapalił ją i omiótł światłem krawędzie włazu. – Co robisz? – spytała Felicia. – Szukam zapalników, detonatorów. – Widzisz jakieś? – Nie. Ale bądź przygotowana. Odłożył latarkę i trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą chwycił za klapę włazu. Poczuł chłód wilgotnej stali. Szarpnął w górę tak szybko i mocno, jak tylko mógł. Zaskrzypiały zawiasy, po czym klapa z hukiem uderzyła o tylny rząd pustaków. Striker zajrzał w otwór, ale nie dostrzegł wewnątrz żadnego ruchu. Słabe światło z niewidocznego źródła ukazywało rozchwianą, jak się wydawało, drabinę, po której można było zejść pod ziemię. U jej podnóża zaczynał się ciemny tunel biegnący w kierunku północnym. – Jest przejście w stronę domu – Striker odezwał się do Felicii. – Obserwuj teren. Gdy stanął na najwyższym szczeblu drabiny, kobieta chwyciła go za ramię. – Nie schodź tam – poprosiła. Nie odrywał wzroku od piwnicy. – Masz lepszy pomysł? – Tak. Weźmiemy psa. – Nie ma mowy. Żaden wyliniały kundel nie będzie mi rył w materiale dowodowym. – Jacob… – Po prostu mnie osłaniaj – rozkazał. – To może być pułapka. – Właśnie. Dlatego nie idź za mną. Zostań tu i pilnuj, żeby mnie ktoś nie zamknął. – I zanim zdążyła zaprotestować, zlazł po szczeblach. Po trzech metrach drabina kończyła się znienacka. Na dole Striker dostrzegł źródło światła – niczym nieosłoniętą jarzeniówkę, zawieszoną pod sufitem pośrodku pomieszczenia na drugim końcu tunelu. W jej świetle widać było długi, biegnący prosto do domu korytarz. Kończył się dużym, otwartym pokojem. Z miejsca, w którym stał Striker, wydawało się, że na zewnątrz ani do wnętrza domu nie prowadzą żadne drzwi. Po prostu wielki, podziemny, betonowy sześcian.
Policjant ruszył przed siebie z gotową do strzału strzelbą. Pomieszczenie zawalone było różnymi przedmiotami. Pod przeciwległą ścianą ustawiono w stertę niewielkie zbiorniki z wodą. Na drewnianych półkach leżała żywność w puszkach, pakiety przetrwania, baterie, artykuły toaletowe. Ściany pokrywały arkusze białego plastiku. Striker przystanął, oddychajac tak cicho, jak tylko mógł. Czekał, wypatrując jakiegoś poruszenia. Nie dostrzegał widomych oznak zagrożenia, ale to o niczym nie świadczyło. Sytuacje takie jak ta były wybuchowe i nieprzewidywalne. Zrobił krok do przodu i znalazł się w otwartym pomieszczeniu. Niemal natychmiast wyczuł w powietrzu jakiś zapach. Coś oprócz woni wilgoci i starego, gnijącego drewna. Wyraźny, łatwo rozpoznawalny aromat. Mocz. Detektyw zrobił jeszcze jeden krok, by ogarnąć wzrokiem całą izbę. Jej większą część zajmowały pozbijane ze starych desek ławy i stół. Stały, gdzie popadło, głównie pośrodku podłogi. Striker poczuł niepokój. Rozejrzał się dokoła. Większość sprzętów przykryto pomarańczowym brezentem. Chociaż bunkier był stary, wciąż pozostawał niewykończony. Spod krawędzi plastikowych płyt, rozpiętych między przytwierdzonymi do ściany deskami, wystawały postrzępione kawałki różowej izolacji. Tu i ówdzie wisiały drewniane półki domowej roboty. W głębi, w kącie, stał całkiem nowy stół warsztatowy, zasypany kawałkami metalu. Wszystko z pozoru wyglądało normalnie. Z pozoru. Striker przyjrzał się z bliska i dostrzegł szczegóły. Na półkach leżały poduszeczki z miedzianych wiórków, druciane szczotki i brudne szmaty – przybory do czyszczenia broni. Na ścianie naprzeciwko, nad wystrzępioną folią izolacyjną, wisiał nieduży kawałek tektury z wypisaną odręcznie instrukcją wykonania granatów domowej roboty. A kawałki metalu leżące na warsztacie, które Jacob początkowo wziął za odpadki, były w istocie oszlifowanymi odłamkami, jakimi wypełnia się bomby. Szrapnelami. Odkrył nielegalny arsenał. – Mamy tu produkcję broni! – zawołał do Felicii. – Przygotuj się. Uniósł strzelbę, wyskoczył na środek pomieszczenia i stanął jak wryty. Na dole, po prawej stronie, zaraz obok warsztatu, spod ławek wystawała czyjaś noga. Ubrana w czarne spodnie i czarny sportowy but. Resztę ciała skrywał zwisający z góry pomarańczowy brezent. – Znalazłem zwłoki! – zawołał. Szerokim łukiem obszedł ławki, by mieć lepszy widok. Na brudnym betonie leżał na plecach młody mężczyzna. Azjata. Nastolatek. Z rozdziawionymi ustami i szeroko rozwartymi, pustymi oczami. Czubek głowy miał odstrzelony, jak przy strzale w usta i przestrzelonym podniebieniu. W zaciśniętej dłoni trzymał glocka. Na ziemi, obok trupa, leżała czerwona jak krew hokejowa maska. Striker zdjął palec ze spustu strzelby, ale trzymał broń w pogotowiu, z lufą skierowaną lekko w dół. – Możesz zejść! – zawołał. Ledwie wykrzyczał te słowa, a już była przy nim Felicia. Zobaczyła uszkodzenia czaszki zamachowca i mokrą plamę w kroku jego spodni. Zmarszczyła nos. – Jezu Chryste, następny… – powiedziała. – Dobre zdarzenia chadzają trójkami. Striker przyjrzał się sufitowi i zobaczył na starym, brązowym drewnie ciemny rozprysk czerwieni. Pośrodku plamy widniała niewielka dziurka; tam uderzyła kula. Otwór otaczały kawałki kości, strzępy skóry, włosy i inne, ciemne substancje, których detektyw nie potrafił zidentyfikować. – Osłaniaj nas – powiedział. Wręczył Felicii strzelbę, a sam włożył rękawiczki. Trzasnął lateks, a Jacob pochylił się nad zwłokami. Wyciągnął kserokopię fotografii Raymonda Leunga z ubiegłorocznej kroniki szkolnej, dostarczoną przez dyrektor Myers. Porównanie zdjęcia z twarzą martwego chłopca nie pozostawiało wątpliwości. Zwłoki były Raymondem Leungiem. Striker złożył kartkę papieru i wsunął z powrotem do kieszeni marynarki. Sięgnął w dół; złapał pistolet zamachowca pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Wcisnął blokadę magazynka. Wysunął go i dokładnie przyjrzał się kulom. Sprawdził łuski. – Hydra-shok. Felicia wydała z siebie westchnienie ulgi. – Jak w broni Białej Maski. – Jak te użyte przez niego do zabicia wybranych uczniów – sprecyzował Striker. Wsunął magazynek do kieszeni. Następnie przeszukał ubranie Raymonda Leunga i znalazł zmiętą kartkę papieru komputerowego. Rozprostował
ją starannie. Felicia zerknęła mu przez ramię. – Czy to jest to, o czym myślę? Striker przytaknął. – Pożegnalny list samobójcy. „Pierdolcie się. Pierdolić cały świat”. – Niezbyt wyszukane słownictwo. – Mhm. Przy zastępcy komendanta naszego Departamentu nie miałby szans. Felicia wybuchnęła dziwnym śmiechem, w którym pobrzmiewało więcej ulgi niż wesołości. Wyjęła komórkę i otworzyła klapkę. – Ja to zgłoszę. Striker skinął głową. Wsadził kartkę do tej samej kieszeni, z której ją wyjął. Felicia zgodziła się stać na straży przy zwłokach, więc wezwał wspierających ich policjantów, by pomogli w przeszukaniu domu. Czekając na nich, przeanalizował sytuację. Wszystko znalazło się na swoim miejscu. Mają ciało Raymonda Leunga. Z jego czerwoną maską przy boku. I z bronią, załadowaną nabojami z pociskami hydra-shok. Tutaj, w domu, w którym mieszkał. Kawałki układanki zostały świetnie dopasowane, a to powinno wywołać u Strikera euforię albo przynajmniej wszechogarniające uczucie ulgi. Tyle że nic podobnego nie nastąpiło. Pozostał gryzący niepokój. Śledztwa w sprawie zabójstwa zazwyczaj nie układają się tak gładko… Coś tu było nie tak.
24 Zabrało im to ponad godzinę, ale kiedy zegar wybił siódmą, przeszukiwanie domu Wonga zostało zakończone. W budynku nie było nikogo z mieszkańców. Wszystko wskazywało na to, że rodzice Que, Anson i May Wong, wyjechali na wakacje, w odwiedziny do rodziny w Chinach. Należało skontaktować się z nimi jak najszybciej. Tymczasem priorytetem stało się zabezpieczenie całej posesji – jako miejsca zdarzenia – i Felicia już zaczęła znakowanie terenu żółtą taśmą. Striker podziękował wspierającym ich policjantom za pomoc, a następnie ruszył z powrotem w stronę bunkra, w którym leżał martwy Czerwona Maska – teraz znany jako Raymond Leung, lat siedemnaście. Ledwie postawił nogę na podwórku, gdy zauważył nieoznakowany, biały policyjny samochód, zaparkowany w uliczce na tyłach. Zastępca komendanta Laroche. Striker rozejrzał się i niebawem natrafił wzrokiem na inspektora Beasleya – największego wazeliniarza w Departamencie. Mężczyzna stał w pobliżu podestu, obok zastępcy komendanta pochylonego nad włazem prowadzącym do schronu. Laroche trzymał przy ustach białą chusteczkę; kiedy zauważył, że Striker mu się przygląda, mięśnie na jego twarzy zesztywniały. Odjął chusteczkę od warg. – Chcę z panem zamienić słowo, detektywie – podszedł do Strikera. Inspektor Beasley błyskawicznie znalazł się u jego boku. Striker spojrzał spod oka na Beasleya. – Przyprowadził pan kibica? Zastępca komendanta nie dał się zbić z tropu. – Dlaczego nie zostałem powiadomiony o tym adresie przed akcją? Dlaczego nie wezwano grupy szybkiego reagowania? Jezu Chryste, Striker, pan tego nawet nie nadał przez radio! Striker przytaknął. – Czy to właśnie chciał mi pan powiedzieć? – A czego, do diabła, pan się spodziewał? – Na przykład: „Dobra robota – znalazł pan zabójcę”. – Jak mogę pana chwalić, skoro efekty pańskiej pracy wynikają z łutu szczęścia? Striker uniósł brwi. – Szczęścia? – Nie trzymał się pan w tym wypadku żadnej procedury. Żadnej. – Zlokalizowałem cholernego zamachowca. – I naraził pan podczas tej akcji własne życie na niebezpieczeństwo. I życie partnerki także. I tych wszystkich, którzy mieli tu wejść za panem, gdyby coś poszło nie tak. Pańska lekkomyślność zostanie odnotowana. Striker zaśmiał się ponuro. Typowa reakcja Laroche’a; czegóż innego miał się spodziewać? A w ogóle to co, do kurwy nędzy, zastępca komendanta mógł wiedzieć? Ten facet to biurkowy glina. Zaliczył minimalną wymaganą liczbę godzin obowiązkowego patrolowania ulic i resztę swej dwudziestoczteroletniej kariery spędził w sekcjach nieoperacyjnych. Nawet nie w dochodzeniówce. W wydziałach takich, jak rekrutacja, szkolenia, zarządzanie zasobami ludzkimi. Cholera, jakiś czas pracował nawet w brygadzie do zamazywania graffiti. Wszystkie posady związane były z minimalnym stresem. Z dala od niebezpieczeństwa. Z dala od przemocy. Cud, że potrafił strzelać z pistoletu. – Może pan już zdać swoją broń – powiedział Laroche. – Bezpośrednie zagrożenie zostało zażegnane. – Zażegnane? – Oficjalnie zawieszam tę sprawę. Striker spojrzał na miejsce za plecami zastępcy komendanta. Właz był właśnie fotografowany przez Kluska; obok niego stała Felicia. Skierowała na Strikera błagalne spojrzenie ciemnobrązowych oczu. Była w nim czułość. I troska. Detektyw ponownie popatrzył na Laroche’a. – Nie zawieszałbym tej sprawy na pana miejscu. Jeszcze nie teraz. Laroche zarechotał niskim śmiechem wprost z przepony. Zerknął na inspektora Beasleya. – A to dlaczego, Striker? Dlaczego nie mielibyśmy zawiesić tej sprawy? No, proszę! Proszę nas oświecić swoją mądrością! – No więc, po pierwsze, my tylko myślimy, że mamy wszystkich trzech zamachowców – wyjaśnił Striker. – Nic nie zostało potwierdzone. Nie wiemy na pewno, czy Raymond Leung jest tym samym człowiekiem, który uczestniczył w strzelaninie. Twarz Laroche’a rozpromieniła się w uśmiechu. Kiedy znów przemówił, w jego głosie pobrzmiewały
protekcjonalne tony. – Wiemy, że Sherman Chan był zamieszany w to zdarzenie. I Quenton Wong też. Mamy ciała. Teraz znaleźliśmy ich najbliższego przyjaciela i współlokatora, martwego, w czerwonej masce. W co jeszcze mamy, według pana, uwierzyć? – Zastępca komendanta zrobił krok do przodu i położył Strikerowi dłoń na ramieniu. – Może za szybko pan wrócił? Może powinien pan pozostać na urlopie? Jeszcze przez jakiś czas? Striker szarpnął ramieniem, by strącić dłoń Laroche’a. – Wróciłem na dobre. Laroche znów się uśmiechnął. – Znakomicie. Ale dam panu dobrą radę, Striker. Taką, która bardzo się panu przyda w tym zawodzie. Jeśli jesteś na polu pełnym koni, nie szukaj zebry – znajdziesz tam tylko konie. – No, nie wiem. Właśnie znalazłem osła. Uśmiech zastępcy komendanta nie przygasł ani na moment. – Zawsze gotowy do ciętej riposty, co? Aż do samego gorzkiego końca… A pana koniec będzie gorzki, zapewniam. – Podszedł jeszcze bliżej i znalazł się zaledwie pół kroku od Strikera, tak blisko, że musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć detektywowi w oczy. – Nie ma już bezpośredniego zagrożenia i sprawa zostaje zawieszona. W trybie natychmiastowym. Może pan przekazać swój pistolet partnerce. Proszę uznać, że został przejęty. Striker odruchowo nie chciał odpuścić, ale im więcej myślał o całej sytuacji, tym bardziej skłonny był przyznać Laroche’owi rację. Skoro nie istniało bezpośrednie zagrożenie, nie było podstaw do odmowy wykonania rozkazu. Jego broń stanowiła dowód w sprawie – stała się nim w momencie oddania pierwszego strzału podczas strzelaniny – i sprzeciw wobec przełożonego, teraz, gdy wszyscy trzej zamachowcy zostali najprawdopodobniej rozpoznani, byłby pogwałceniem policyjnych procedur. Ustąpił. – Może pan sobie wziąć ten cholerny pistolet. Przekażę go zaraz rano, gdy już będę miał pewność, że sprawa została zakończona. Na twarzy zastępcy komendanta malowała się niepewność. Jakby się zastanawiał, jak długo jeszcze może naciskać na Strikera, zanim tamten straci nad sobą panowanie. Bitwa została wygrana; nie było sensu przeciągać struny. W końcu postanowił dać spokój. – Dobrze, zezwalam – odrzekł, z naciskiem na „zezwalam”. – Ale proszę wykonać polecenie przed dziewiątą. Ani minuty później. W przeciwnym razie zostanie to uznane za naruszenie regulaminu. – Spojrzał przez ramię na Felicię i uśmiechnął się szeroko. – Słyszała pani, pani detektyw Santos? Podeszła bliżej. – Tak jest. Dziewiąta rano. – Co do minuty. Striker przeszedł do miejsca, w którym pracował Klusek. Z tyłu głowy kołatała mu jakaś myśl. – Znasz czas zgonu? – spytał. Klusek podniósł się z kucek. – Jest dość sztywny. Musiało to nastąpić kilka godzin temu. Na pewno. Jakoś tak dziś rano. Tyle na razie mogę powiedzieć. – Po dziewiątej trzydzieści czy wcześniej? – Jeśli to Czerwona Maska, to musiało być po dziewiątej. – Nie o to pytam. Klusek wzruszył ramionami. – Będziemy wiedzieć więcej, gdy wykonamy sekcję zwłok. – Sprawdziłeś plamy opadowe? Klusek spojrzał na Jacoba z irytacją. – Jaja sobie ze mnie robisz? Spytaj patolożkę, kiedy już zrobi swoje. Striker zmarszczył brwi. – Czy zajmuje się tym Kirstin Dunsmuir? – No. Suka Śmierci. We własnej osobie. Poprosiwszy Kluska, by przyśpieszył, co się da, i informował go o wszystkim, Striker ruszył w stronę tylnej części podwórka. Musiał zostać sam. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od wszystkich. Gdy szedł, zawibrował telefon. Szybkim ruchem wyrwał komórkę z etui przy pasku. Na ekranie wyświetlił się napis:„Połączenie nieodebrane”. Sadząc po czasie, ktoś próbował się dodzwonić, gdy przeszukiwali dom. Striker wybrał numer swojej poczty
głosowej i po kilku sekundach usłyszał najcudowniejszy pod słońcem głos. – Cześć, staruszku, to ja. Właśnie wróciłam i zastanawiam się, kiedy przyjdziesz z pracy. Mam rybę na obiad, chociaż pierwszego dnia pracy na pewno pożarłeś mnóstwo hamburgerów. Tak czy owak, zadzwoń, jeśli nie zdążysz, dobra? Bez odbioru. Koniec nagrania. Striker zatrzasnął klapkę, uśmiechnął się i nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął chichotać. Chryste, Courtney nie miała zielonego pojęcia o tym, co się dzisiaj stało! Nienormalne, ale prawdziwe. Czy piętnastoletnie dziewczęta w ogóle słuchają wiadomości? Bo przecież słuchają radia, dziwił się w duchu. Mniejsza z tym. Odwrócił się i wsunął komórkę z powrotem do etui. Gdzieś na podwórku zadudnił sztuczny śmiech inspektora Beasleya, ale Striker nie zwracał na niego uwagi. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, nie obchodziło go to. Nic a nic. Ani Laroche, ani miejsce zdarzenia, ani nawet praca w wydziale zabójstw. Nie liczyła się żadna z tych rzeczy, tylko to, że zadzwoniła jego córka. Była bezpieczna i czekała na niego. Detektyw Jacob Striker wracał do domu.
25 Striker zostawił Felicii ich nieoznakowany wóz i poprosił o podwiezienie kogoś z patrolu. Było już grubo po siódmej wieczorem, a dla Jacoba był to wyjątkowo długi dzień. Mięśnie pleców i nóg miał tak sztywne, że niemal słyszał ich skrzypienie, kiedy na obolałych stopach człapał po chodniku przed swoim domem. Od czasu gdy opuścił posesję Que Wonga, atramentowa ciemność nocy stała się jeszcze głębsza, zagarniając księżyc i gwiazdy. Zostawiła jedynie lodowaty deszcz i podstępny wiatr. Striker szedł wśród potoków wody z uśmiechem na twarzy. Jego dom nigdy nie wydawał mu się równie spokojny i przyjazny jak teraz. I na tę jedną chwilę zapomniał nie tylko o stresie wywołanym przez strzelaninę i trwające śledztwo, ale również o prywatnych problemach. Kto wie, może nastanie dzień, w którym pogodzi się ze śmiercią Amandy? Może pogodzi się z nią także Courtney? Światło na ganku było zapalone, drzwi frontowe zamknięte na klucz. Striker otworzył je i wszedł do środka. Gdy je za sobą zamykał, przeciąg szarpnął połami jego płaszcza. Wełniana tkanina była mokra, więc detektyw powiesił płaszcz na wieszaku. Stanął w progu w pożyczonym garniturze, znoszonym i pomiętym po długim dniu. Rozejrzał się. Pokój był niemal cały pogrążony w ciemnościach, migotał jedynie ekran telewizora. Courtney siedziała na kanapie w swojej starej bluzie Old Navy, z oczami utkwionymi w odbiorniku. Była nieruchoma jak głaz, powieki miała spuchnięte od płaczu. Gdy Striker podszedł bliżej, zamrugała jak wyrwana z koszmarnego snu. Poderwała głowę, by spojrzeć na ojca, jęknęła i zanim Striker zdążył się zorientować, zeskoczyła z kanapy. Znalazła się w jego ramionach, drżąc i szlochając tak gwałtownie, że z trudem łapała powietrze. – Przykro mi – powiedział. – Tak mi przykro. Nic innego nie przyszło mu do głowy, więc stał tak, trzymając córkę w ramionach i tłumacząc, że już po wszystkim. Skończone. Że są teraz w domu. Razem. Bezpieczni. Nie był pewien, czy tłumaczenie na coś się zdało. Kiedy minęło najgorsze, Courtney w końcu doszła do siebie i odsunęła się od niego. Tusz do rzęs spływał po jej policzkach. Striker wytarł kciukiem pojedynczy ślad i złapał się na tym, że uważnie przygląda się twarzy córki – jej łagodnym, niebieskim oczom, jasnobrązowym piegom, gęstym, kręconym, kasztanowym włosom, spływającym ciężkimi lokami na ramiona. Nieoczekiwanie zabolał go ten widok, ponieważ dziewczyna w każdym calu przypominała swoją matkę. Była równie piękna. A może nawet piękniejsza? Striker pomodlił się, by na urodzie skończyły się podobieństwa Courtney i Amandy. – Nic ci nie jest? – spytał. Przytaknęła odruchowo, nieobecna myślami. – No. Pewnie… Chyba… Nie miałam pojęcia… Dowiedziałam się dopiero przed chwilą, jakieś dziesięć minut temu. – Spojrzała na niego pełnymi niepokoju oczami. Bez wątpienia chciała zadać mu mnóstwo pytań, na które wolałby teraz nie odpowiadać – a najlepiej nigdy. Patrzył na nią z ojcowską czułością. Wydawała się to rozumieć, to i jego wyczerpanie piekielnym dniem. Spuściła błękitne oczy. – Po prostu… muszę trochę odetchnąć – powiedziała. – Wiem. – Przespać się trochę. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić, króliczku? Przez chwilę Courtney milczała, patrząc na kominek i błądząc myślami daleko. – Przepraszam, tato – powiedziała wreszcie. – Przepraszasz? Za co? – Nie… No, nie układało się między nami… I w ogóle. Było ciężko. Wszystko było trudniejsze… od tamtej pory. Przez głowę Strikera przemknęło kilka różnych odpowiedzi, ale wszystkie wydawały mu się puste i nienaturalne. Jakżeby inaczej? Wspominanie Amandy było ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył. Ostatnią rzeczą, jakiej oboje potrzebowali, bez względu na to, czy Courtney to rozumiała, czy nie. Popatrzył na jej podkrążone oczy i zrobił zatroskaną minę. – Wyglądasz na wykończoną, króliczku. Może powinnaś wziąć gorącą kąpiel i odpocząć. Chcesz kieliszek wina lub czegoś innego? – Wina? – zaśmiała się smutno. – Jednak nie? – Czy ty kiedykolwiek o niej myślisz, tato? Chodzi mi o to, czy tak naprawdę o niej myślisz. – Kochałem twoją matkę.
– Ale czy kiedykolwiek o niej myślisz? Czy nadal…? – Codziennie. – Nie okazujesz tego. Striker wyczuł w jej głosie wyrzut. – Niedługo miną dwa lata, Courtney. Nauczyłem się dawać sobie radę. Ty też się nauczysz. To przychodzi z czasem. – Nie chcę sobie z tym dawać rady. – Słowa te uderzyły Jacoba. Były szybkie i twarde. W oczach dziewczyny czaił się gniew. Ten sam wybuchowy, gwałtowny temperament co u Amandy. Ogień, który palił wszystko na ich drodze i nie gasł przez całe dnie. – Nie to chciałem… – Zawsze mówisz, że nie to chciałeś powiedzieć! Ale to cię jakoś nie powstrzymuje od mówienia tych wszystkich rzeczy. – Courtney przyszpiliła go ostrym spojrzeniem. – Wiesz, z czym nie mogę się pogodzić? Z tym, że tak łatwo o niej zapomniałeś. Jak na pstryknięcie. Jakby była niczym. – To nie tak, Courtney. Uwierz mi. – Czy o mnie też byś tak łatwo zapomniał? – Nie bądź śmieszna. – A co z dzisiejszym dniem? – Podeszła bliżej. Mięśnie na jej zagniewanej twarzy napięły się jeszcze bardziej. – Nawet nie pojechałeś mnie poszukać… Sprawdzić, gdzie jestem… Czy nic mi się nie stało… Dobrze wiesz, że mogłam być jedną z tych… – Dość tego! – Ruszył do przodu tak szybko, że Courtney aż odskoczyła, cofając się pod samą ścianę. – Nie wciskaj mi tego kitu. Nigdy więcej. Wiedziałem, gdzie jesteś. Inni uczniowie widzieli cię w autobusie. I potwierdzili, że nic ci się nie stało. A i tak, przez cały ten cholerny dzień, próbowałem cię odnaleźć. Radiowóz był w domu trzy razy, wysłałem Sheilę do Metrotown i dzwoniłem na twoją cholerną komórkę chyba ze dwadzieścia razy… Odwróciła głowę. Nie chciała spojrzeć mu w oczy. – Znowu umyślnie nie odpowiadałaś na moje telefony, prawda, Courtney? Myślisz, że o tym nie wiem? Odrzucałaś połączenia, bo nie chciałaś awantury o opuszczanie szkoły. Nie mogłem nawet zostawić wiadomości! Courtney w milczeniu ssała górną wargę. Ogień w jej oczach zgasł szybko, jak zdmuchnięta zapałka. Spuściła wzrok, długie włosy opadły jej na twarz. Kiedy znów się odezwała, w jej głosie pobrzmiewała rezygnacja. – Nie odrzucałam połączeń, tato. Bateria mi siadła. – Nie wierzę ci. – Jak to mi nie wierzysz? – Bo jednak udało ci się zmienić pozdrowienie na poczcie głosowej. Trzykrotnie. – Jest ustawiane losowo… – Losowo? – Mam kilka różnych pozdrowień. Wszystkie na temat Britney. Zmieniają się automatycznie. Striker nie odpowiedział, wypuścił tylko powoli powietrze z płuc i potarł twarz dłonią. Poczuł się tak, jakby miał za chwilę runąć na ziemię. Zdołał wymówić tylko jedno słowo. – Chryste. – Przepraszam, tato – powiedziała Courtney. – Nie miałam o niczym pojęcia. Naprawdę. Nie miałam… o niczym… Zakryła twarz, by stłumić łkanie. I nagle cała frustracja, cały gniew, jakie odczuwał Striker, zniknęły, zastąpione przez smutek i poczucie winy. Jego serce zapadło się gdzieś na dno klatki piersiowej. Po raz drugi tego wieczoru oplótł Courtney ramionami i pocałował ją w czubek głowy. I zapragnął z całego serca, by wszystko znów było tak jak lata temu. Zanim zmarła Amanda. To on przerwał milczenie. – Czasami myślę, że pogodziłem się ze śmiercią twojej matki szybciej niż ty, ponieważ tak bardzo mi ją przypominasz. Kiedy jestem z tobą, czuję się, jakby ona wciąż była w pobliżu. – Obserwował bacznie zbolałą twarz córki, jej szeroko otwarte oczy. Chciał, by dziewczyna dostrzegła w jego słowach powagę. – Wiesz, że nigdy bym cię nie opuścił, Courtney. Ani na jedną milisekundę. – Wiem o tym, tato. – Zająłem się szukaniem zamachowca, ponieważ wiedziałem, że tobie się nic nie stało. – Wiem. – I ponieważ wiedziałem, że jeśli nie zostanie odnaleziony – i to jak najszybciej – zginie więcej dzieci.
– Tato, ja to wiem. Jestem po prostu… taka zmęczona. Zestresowana. O Boże, chyba pójdę spać. I prześpię całą noc. Jestem taka zmęczona! Uścisnęła go i pocałowała lekko w policzek. Już się chciała od niego odsunąć, ale Jacob przytrzymał ją jeszcze przez chwilę. W końcu ją wypuścił, a Courtney odwróciła się i ruszyła w stronę swojej sypialni. Po kilku krokach zatrzymała się i spojrzała za siebie. – Jadłeś już? – Potrafię zrobić sobie obiad, króliczku. Zaśmiała się. – Jasne. Wieprzowinę z fasolą i makaron z puszki? – Jeszcze lepiej. Nutellę. Znów uśmiech. – Mogłabym przyrządzić ci tę rybę… – Idź się prześpij, króliczku. Ociągała się przez chwilę. – Obiecaj, że zjesz coś zdrowego. Uniósł prawą dłoń, jak przy ślubowaniu lojalności. – Wszystko, czego nie cierpię i jeszcze trochę. – Kocham cię, tato – powiedziała, po czym wolnym krokiem podążyła w głąb korytarza. Patrzył za nią, gdy tak odchodziła do swojego pokoju, i poczuł się niemal tak bezużyteczny i nieskuteczny jak wtedy, gdy zmarła Amanda. W ciągu ostatnich pięciu minut przeszedł od uczucia miłości do gniewu, przez posądzenia o nielojalność, a teraz znów powrócił do miłości. Przeplatając to wszystko grubą nicią poczucia winy. Czasami czuł się jak boja, miotana w górę i w dół przez wzburzone wody bezkresnego oceanu emocji, niesiona przez jego prądy. Zazwyczaj były to prądy nieprzewidywalne i niebezpieczne. – Kocham się, Courtney – powiedział. Ale, oprócz niego, w pokoju nie było już nikogo.
26 Gdy nieoczekiwanie przyjechała Felicia, noc była już ciemniejsza niż dwudniowy siniak. Lodowaty deszcz ustał, ale wiatr wiał nadal – hałaśliwa potęga, dobijająca się do wszystkich okien domu. Striker usłyszał cichy warkot zajeżdżającego na podjazd radiowozu – charakterystyczny odgłos wydawany przez wszystkie fordy crown victoria – i zarejestrował przelotny błysk halogenowych reflektorów, omiatających wnętrze przez szyby wykuszowego okna. Zmusił się, by wstać z kanapy. Gdy wyjrzał przez okno, Felicia szła ciężkim krokiem po prowadzącym do domu chodniku. Jej ładną twarz rozjaśniało słabe światło ulicznych latarni. Wyglądała na zmęczoną, całkiem wyzutą z sił. Do diabła, była w naprawdę kiepskiej formie! A jednak nie zaszkodziło to jej urodzie. Striker dostrzegał to piękno, ilekroć patrzył na swoją partnerkę. W chwilach takich jak ta łajał się za to, że pół roku temu zerwał związek i pozwolił jej odejść. Wtedy miałem trudny czas, tłumaczył sobie. Decyzja była nieunikniona. Tak po prostu było najlepiej. Potrafiłby wydobyć z pamięci jeszcze ze sto innych wyświechtanych frazesów, ale żaden nie odpowiadał prawdzie. I żaden nie poprawiał mu samopoczucia. Felicia dotarła do frontowych drzwi, lecz zamiast lekko w nie zastukać, przechyliła się przez barierkę i zajrzała do wnętrza przez wykuszowe okno. Brązowe włosy stanowiły doskonałą oprawę dla ciemnych oczu. Zobaczyła Strikera i na jej szerokich ustach zagościł ciepły uśmiech. – Produkty Amwaya! – zawołała. Detektyw przeszedł do przedpokoju i otworzył drzwi; do wnętrza wkradł się silny powiew wiatru. Omiótł Strikera, przyprawiając go o dreszcze. Felicia weszła i obcasem zamknęła za sobą drzwi. Striker uśmiechnął się do niej przyjaźnie. – Co taka miła dziewczyna robi w takim miejscu jak to? Felicia obejrzała się za siebie. – Nie widzę tu żadnych miłych dziewczyn – odwzajemniła uśmiech. – Podobał ci się mój kawał z Amwayem? – Wolałbym świadków Jehowy. Uniosła brwi. Przez jedną ulotną chwilę stali w przedpokoju, patrząc na siebie. Strikerowi wydało się zabawne, że tak inni potrafią być poza pracą, w której często skakali sobie do gardeł. – Czy będziemy tu tkwili całą noc, wymieniając kawały, czy zaprosisz mnie do środka? – spytała w końcu Felicia. – Nie potrzebujesz zaproszenia – wyciągnął ramię i wprowadził ją do swej siedziby. Przed oczami mignął mu zegar nad kominkiem. Było już dobrze po północy. – Jezu, ty ciągle pracujesz? – spytał. – Był jeden drobiażdżek. – Masz na myśli Laroche’a? Skrzywiła się. – Cha, cha, cha. Bardzo śmieszne. Tak czy owak, na dzisiaj mam dość. – Zdjęła bluzę mundurową i rzuciła ją Strikerowi, a ten umieścił okrycie na wieszaku na płaszcze. – Ostatnią godzinę spędziłam z Kluskiem w laboratorium. Biedak wygląda tak, jakby lada moment miał się przewrócić. Musi zrzucić parę kilogramów albo dostanie zawału. Słowo daję, powinien pomyśleć od czasu do czasu o własnym zdrowiu. – Skoro już o tym mowa… Chyba powinnaś być w łóżku? – Czy to zaproszenie? – Nie kuś mnie. Przeczesała palcami długie włosy, rozpuściła je i podeszła bliżej Strikera. Rozbawienie zniknęło, zastąpiła je bezbronna szczerość. – Martwiłam się o ciebie, Jacob. – Więc nie przyszłaś po mój pistolet? Westchnęła. – Chłopie, ty to naprawdę wiesz, jak zepsuć nastrój. Uniósł ręce do góry, wnętrzem dłoni do przodu, na znak, że nie ma zamiaru się kłócić. Potem szybko przeprosił. Poprowadził Felicię do salonu, gdzie zwalił się na kanapę, i zachęcił ją, by zrobiła to samo. Usiadła na samym brzeżku, blisko kominka, grzejąc się w bijącym od niego cieple. – Na dworze jest lodowato. – Przyniosę ci coś. – Wyciągnął z szafy gruby wełniany koc i owinął go wokół ramion partnerki. Potem poszedł przyrządzić dla nich obojga whisky z gorącą wodą i cytryną. W kuchni nastawił czajnik, wyciągnął z szafki butelkę wisera i postawił na blacie. Podszedł do lodówki w poszukiwaniu cytryny, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Do drzwi lodówki przytwierdzona była mała, żółta,
uśmiechnięta buźka. Jeden z wielu tandetnych drobiazgów, jakie Courtney miała zwyczaj tam przyczepiać. Wisiał w towarzystwie magnetycznego przycisku podtrzymującego zdjęcie Amandy z ich ostatnich wspólnych świąt Bożego Narodzenia i garści magnetycznych literek, z których Courtney ułożyła słowo BRITNEY. Mała, okrągła, roześmiana twarzyczka. Magnes był słaby, więc dał się odczepić bez większego oporu. Striker obrócił buźkę między palcami i już wiedział, że będzie musiał ponownie przyjrzeć się skradzionej hondzie civic. Wsunął bibelot do kieszeni, bo właśnie zaczął gwizdać czajnik. Skończył przyrządzać drinki, a gdy powrócił do salonu, Felicia wyglądała na ogrzaną i zrelaksowaną. Podał jej jeden z kubków. – Czym zajmowaliście się z Kluskiem? – spytał. Wzięła kubek i przez chwilę tuliła w dłoniach, sycąc się jego ciepłem. – Rejestrem materiału dowodowego. Metryczkowaniem. A tak przy okazji… Znaleźli pistolet maszynowy Czarnej Maski. – AK-47? Gdzie był? – Myślę, że za ladą do wydawania posiłków. W stołówce. Ci z grupy szybkiego reagowania zabrali go podczas przeszukiwania szkoły. – Badania balistyczne… Felicia uniosła dłoń. – Właśnie je robią. Odciski, wymazy, balistyka – co tylko zechcesz. Roboty jest od groma. – Upiła drinka, oblizała wargi i utkwiła wzrok w jakimś odległym punkcie. – Zabawne, całe życie marzyłam o takim wezwaniu… Chciałam wziąć udział, choćby najmniejszy, w takiej akcji z uzbrojonym szaleńcem. I nagle bęc!, i oto jestem w samym środku strzelaniny, i nie mogę się doczekać, kiedy się skończy. – To cię wypala. – Jak benzyna. Striker sączył swoją whisky z cytryną i spoglądał na Felicię niepewnym wzrokiem. W końcu spuścił oczy i wpatrywał się w swojego drinka. – O co chodzi? Nie chciał tego powiedzieć, ale musiał. – Nie jestem wcale pewien, że to już koniec. – No, nie! Znowu to samo! – Tak, tak. Wiem, nie szukaj zebry i tak dalej. Zawsze wiedziałem, że Laroche to pajac, ale żeby do tego zabawny? Ha, ma się to szczęście! – Jacob… – Ejże, to ty zadałaś pytanie, a ja tylko wskazuję na fakty. Niektóre… Większość nie pasuje mi do przyjętego przez nas rozwiązania. – Postawił kubek na stole i zaczął wyliczać na palcach. – Po pierwsze, dlaczego dezaktywują system bezpieczeństwa, skoro są dość głupi, by mieć przy sobie dokumenty? A tym bardziej dlaczego Czerwona Maska – Raymond Leung – odstrzelił głowę i dłonie Que Wongowi? – By ukryć jego tożsamość. – To jasne. Ale po co to zrobił, skoro Wong miał przy sobie dokumenty? To nie ma sensu. I po co miałby to robić, skoro i tak zamierzał zwiać do domu i się zastrzelić? Jeśli ktoś ucieka, to czemu się później zabija? Felicia wzruszyła ramionami. – Panika? Strach? Wstyd przed rodziną? Wypaczone poczucie honoru? Kto to wie? Nie mamy tu do czynienia z osobnikami, którymi kierują racjonalne pobudki. – Do tego właśnie zmierzam. Otóż myślę, że mamy. I to jest punkt drugi. Felicia uśmiechnęła się znad kubka ponuro. – Myślisz, że strzelanina wywołana przez uzbrojonych szaleńców jest racjonalna? – Cel może być irracjonalny, ale plan został skonstruowany bardzo logicznie. Nie oszukuj się, Felicio, ten plan jest bardzo solidny. Pomyśl o faktach. Jaki samochód ukradli, by zapewnić sobie ucieczkę? Hondę civic z 1994 roku. Ciemnozieloną. Nie tylko jest to najczęściej kradziony na naszych drogach model, ale w najczęściej spotykanym kolorze i roczniku. – Prawdę mówiąc, na pierwszym miejscu jest dodge caravan. – Dobrze – zgodził się potulnie. – Masz rację, honda civic jest na miejscu drugim. Ale powiedz mi, który samochód wybrałabyś, spodziewając się, że będziesz zmuszona uciekać przed policyjną obławą? Niezgrabną furgonetkę, wchodzącą w zakręt przy najwyżej osiemdziesięciu kilometrach na godzinę, czy mały sportowy samochód,
który może wtopić się w ruch dosłownie wszędzie? – Felicia nie odpowiedziała. – Myślisz, że to przypadek? – Może. – Dobra, niech ci będzie. A zatem punkt trzeci. Moment strzelaniny. Dziewiąta rano, co do minuty. Dokładnie wtedy, gdy ma przerwę zmiana alfa. Na ulicach mieliśmy tylko samochody zmiany bravo, a ponieważ pora wciąż była dość wczesna, nie wyruszyły żadne patrole zmiany charlie. Nie ma takiej pory dnia, w której reakcja policji jest słabsza. Felicia wykręciła się od odpowiedzi. – Pora zdarzenia mogła być dziełem przypadku. – W porządku. W takim razie, co z punktem numer cztery? A ten jest naprawdę ważny. Te typki potrafiły posługiwać się bronią. Sprawa czysta jak łza. Byli w tym naprawdę dobrzy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że walczyliśmy tam, w szkolnej stołówce, z grupą niezadowolonych z życia komputerowych maniaków, nastolatków bez kryminalnej przeszłości. Nienotowanych. Chryste, nawet bez pozwolenia na broń! – Wiem, że to wygląda dziwnie, Jacob, prawie śmiesznie, ale w Columbine było dokładnie tak samo. Striker westchnął. W jego głosie zabrzmiała nuta frustracji. – W takim razie co powiesz o wezwaniu policji, zanim zaczęła się strzelanina? – Jakim wezwaniu? – Dwadzieścia minut przed wydarzeniami w Świętym Patryku były dwa zgłoszenia na 911 z Oakridge Mall. Wezwanie do napadu rabunkowego. Fałszywe. Wysłaliśmy pięć jednostek ze zmiany bravo, więc patrole znajdowały się daleko poza zasięgiem, gdy zaczęła się prawdziwa jatka. Jak to nazwiesz? Kolejnym przypadkiem? Felicia zastanowiła się chwilę, a następnie powiedziała: – To wygląda na dobrze przygotowaną operację. Masz rację. Ale takie rzeczy zdarzają się bez przerwy – nawet w slumsach. Spójrz na tych naćpanych zombi snujących się po ulicach. Jeśli oni dają radę, każdy może. Nie potrzeba przestępczego supermózgu, żeby wykiwać policję. – Wiem o tym, Felicio, ale mnie nie chodzi o każdą z tych rzeczy z osobna. Mówię o nich wszystkich razem wziętych. Kiedy zestawimy je ze sobą, strzelanina wygląda na coś więcej niż działanie w sprzyjających okolicznościach poparte godziwym planowaniem. Wygląda na robotę na zlecenie. – Zamach na zamówienie? Myślisz, że to zawodowcy? – Tak, tak właśnie myślę. Lub przynajmniej ktoś, kto ma za sobą jakąś formę wojskowego przeszkolenia. Zniechęceni do wszystkiego żołnierze wracający z Afganistanu. Albo najemnicy. Ktoś, kto dobrze zna się na rzeczy. Mina Felicii zdradzała wątpliwości. – Co miałby wspólnego wynajęty żołnierz z dzieciakami od Świętego Patryka? Striker odstawił kubek. – To już zupełnie inne zagadnienie. Pomimo że Laroche wmawia ludziom różne rzeczy, nadal nie znamy prawdziwego powodu strzelaniny. Wszystko, czym dysponujemy, to domysły. Zastanówmy się, co takiego zrobiły te zamordowane dzieciaki, by zasłużyć sobie na tak skrajną formę przemocy. – Albo: co widziały? – podpowiedziała Felicia. – Tak czy owak, coś mi mówi, że chodzi tu o coś więcej niż szkolne sprawy, Felicio. Dużo więcej. Policjantka dopiła resztę whisky, spojrzała na ciemną noc za oknem i westchnęła. – Co jest? – spytał Striker. – Sama nie wiem – powiedziała. – Kilka razy dzisiaj, gdy przejmowałeś dowodzenie i zaczynałeś mi rozkazywać, miałam do ciebie pretensje… Ale równocześnie podziwiałam cię za to. Chciałabym mieć twoją pewność siebie, Jacob. – Masz. – Striker pochylił się ku niej, by wysłuchała go uważnie. – Są dwa rodzaje ludzi na tym świecie, Feleesh. Oni i My. Zbyt wielu spośród Nich poddaje się i załamuje. – Czasami tak się właśnie czuję. – Gówno prawda. My należymy do tego drugiego rodzaju. – Drugiego rodzaju? – Do tych, którzy ocaleją. Udowodniłaś to każdej minuty dzisiejszego dnia, czy to podczas wymiany ognia, czy podczas tropienia Czerwonej Maski. Wykonałaś dobrą robotę, Feleesh. Przeszłaś przez to. Do diabła, oboje przeszliśmy! Felicia wypuściła powietrze z płuc. Na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. – Dobrze, że to mówisz. – Nachyliła się, by być bliżej Strikera. – Myślę, że przychodzi pora, kiedy trzeba odpuścić… Odpuścić.
Felicia trafiła w sedno i Jacob tylko pokiwał głową. Patrzył na nią przez długą chwilę z kłębiącymi się w sercu sprzecznymi emocjami, dla których nie potrafił znaleźć właściwego miejsca. Tworzyły straszny galimatias. – Nigdy nie poznasz się na człowieku, dopóki twoje życie nie zawiśnie na włosku – powiedział. – Cóż, dzisiaj rzeczywiście przeszłaś chrzest bojowy. Osłaniałaś mnie, gdy było kiepsko. Nigdy ci tego nie zapomnę. Dotknęła dłonią jego policzka. Jej skóra była ciepła. Gładka. Delikatna. – Co się stało, Jacob? Co się stało z nami? Westchnął przeciągle. – Byłaś taka jędzowata każdego ranka. – Pytam serio. Odchylił się. Jej dłoń opadła. – To było po prostu zbyt… zbyt wcześnie. Po śmierci Amandy. – Zbyt wcześnie dla ciebie? Czy dla Courtney? Striker odwrócił wzrok. – Czy to ma znaczenie? – Wszystko ma znaczenie. Wiesz, Jacob, byłoby o wiele łatwiej żyć, gdyby Courtney znała prawdę. – A ponieważ nie zareagował, dodała: – Ona wciąż nie wie, prawda? Striker wpatrywał się w ogień na kominku. – Nie. – Amanda była jej matką. Courtney zasługuje na to, by poznać całą historię. Nawet jeśli to bolesne. – Powiem jej. – Kiedy? – Kiedy skończy sześćdziesiąt lat. – To nie są żarty. Minęło – ile? – dwadzieścia miesięcy od śmierci twojej żony i… – Zostaw to, Felicio. Proszę cię. Choć raz po prostu to zostaw. – Chciałabym, Jacob. Zawsze chcę. Ale dokąd nas to zaprowadzi? Jej słowa sprawiły, że poczuł się pusty, samotny; desperacko potrzebował czyjejś bliskości. Ponownie spojrzał na Felicię i dostrzegł w jej oczach czułość. I delikatną wilgotność uchylonych ust. Zapragnął jej bardziej niż kiedykolwiek. Rozłożył ramiona i przygarnął ją do siebie. Poddała się. Oddychała głęboko; kruche żebra podnosiły się i opadały pod jego palcami. To było dobre uczucie. Takie prawdziwe, żywe. Pocałował Felicię w usta, poczuł smak gorącego alkoholu, śliskość języka. – Pragnę cię, Jacob – usłyszał. Usiadła na nim okrakiem, a długie, ciemne włosy spłynęły mu na szyję i ramiona, łaskocząc ciało. Podnieciło go to tak bardzo, że pod skórą poczuł pulsowanie krwi. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, aż twarde piersi naparły na jego klatkę piersiową, a kolana otarły się o jego biodra. Zacisnęła nogi; poczuł ciepło wewnętrznej strony jej ud. – Pragnę cię – powiedziała znowu i powtarzała te słowa bez końca. Rozpiął jej koszulę i zsunął z ramion, odsłaniając fioletowy koronkowy biustonosz, miękko przylegający do karmelowych piersi. Jednym szybkim ruchem zsunął ramiączka i pociągnął w dół, odkrywając krzywizny sutków. Były duże, twarde, naprężone. Pocałował je. Polizał delikatnie. – Chcę cię mieć w sobie – powiedziała. Sięgnął ręką w dół. Rozpiął jej spodnie i poluzował je w talii. Pomogła mu. Kiedy opadły do połowy bioder, objął Felicię w pasie. Jego dłoń powędrowała między pośladki kobiety. Poczuł cienki, jedwabny paseczek majtek, przejechał palcami niżej, sięgając bardziej w głąb, aż poczuł ciepło i wilgoć. I… – Nie do wiary! – wrzasnęła Courtney. W mgnieniu oka Felicia zeskoczyła ze Strikera i odwróciła się w stronę kominka. Próbowała się okryć, poprawić ubranie. Jacob siedział nieruchomo, jak skamieniały, spoglądając w stronę korytarza, w którym stała ubrana w pidżamę jego córka. Dziewczyna oparła ręce na biodrach, dłonie zacisnęła w pięści. Jej oczy płonęły. – Courtney… – zaczął. – Nie minęły nawet dwa lata od śmierci mamy… – Posłuchaj. – …a ty jesteś z tą kobietą! – Posłuchaj mnie. – Nie wierzę ci! Już się z nią pieprzyłeś, prawda? Prawda? Pieprzyłeś się z nią! – Cisnęła swoją komórką przez
całą szerokość pokoju. Telefon uderzył we wschodnią ścianę, pokrytą zastarzałym białym gipsem. – Dość tego, do jasnej cholery! Courtney aż podskoczyła, tak przeraził ją wściekły ryk ojca, lecz szybko się opanowała; ponownie przyjęła buntowniczą postawę. Wolno pokręciła głową, jakby z obrzydzeniem, a po chwili odwróciła się na pięcie i uciekła do swego pokoju. Drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Zawołała jeszcze: „Nienawidzę cię!”, a później Striker usłyszał odgłos rozrzucanych po sypialni córki przedmiotów. Wstał z kanapy. Popatrzył na drzwi, nie wiedząc, co robić. W końcu odwrócił się do Felicii, która wciąż usiłowała doprowadzić się do porządku. – Powinienem do niej pójść czy jak? Felicia zapięła ostatni guzik koszuli i jęknęła sfrustrowana. – Zostaw ją w spokoju, Jacob. Daj jej trochę czasu i przestrzeni. Potrzebuje tego. Przetarł dłońmi twarz i poczuł rozgoryczenie rozlewające się po jego ciele jak gorączka. To nie było w porządku. Do cholery, nic tu nie było w porządku! Jako mąż postępował tak, jak powinien. Jako ojciec starał się, jak mógł. Lecz nieważne, jak bardzo się starał, nieważne, jak postępował – przegrywał. Zawsze. Całkowicie i bez reszty. A Courtney cierpiała z tego powodu. Stracił chęć na pieszczoty. Przeszedł obok kominka i zbliżył się do Felicii. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej twarzy, ale się zawahał. Pozwolił ręce opaść wzdłuż tułowia. – Posłuchaj. Przepraszam. Naprawdę mi przykro. Nie powinienem był zaczynać… – Muszę iść. – Iść? Ależ jest po północy, a ty mieszkasz daleko! Po prostu zostań na noc. Felicia rzuciła okiem w głąb korytarza. – To nie jest dobry pomysł. – To jedyny rozsądny pomysł. – Chwycił ją delikatnie i odwrócił twarzą do siebie. – Możesz spać w pokoju gościnnym, tym w suterenie. Tam jest prysznic. Zaraz, zaraz… Chyba nadal mam tu jakieś twoje ubrania… Felicia spojrzała przez okno w gęstą ciemność nocy. – Po prostu zostań – nalegał. – Proszę. Zrób to dla mnie. Kobieta nic nie mówiła, tylko stała nieruchomo, jakby rozważała jakąś myśl. Po dłuższej chwili wetknęła brzeg koszuli do spodni i poprawiła pas. – Dobrze – mruknęła. – Świetnie. Chcę, żebyś tu była. Przesunęła palcami po włosach. Uniosła dłoń, dotknęła policzka Strikera i uśmiechnęła się delikatnie. Potem wolnym krokiem wyszła z pokoju. Już w korytarzu zatrzymała się i obejrzała za siebie. – Miłych snów, Jacob. – Jasne. Zaśmiała się cicho, z rezygnacją, po czym odeszła. Widząc, jak Felicia oddala się korytarzem i skręca za załomem ściany, by zejść po schodach, Striker poczuł gwałtowną tęsknotę. Gdy umilkły kroki, ruszył z powrotem w stronę kanapy. Próbował zasnąć. Na próżno. Podniecenie nie minęło, a i umysł nie znajdował spokoju. Zbyt wiele było rzeczy, którymi należało się zająć. Courtney. I, oczywiście, Laroche. Jutro zastępca komendanta zamknie sprawę strzelaniny i zabierze mu broń. A może nawet wyśle go na obowiązkowy urlop. Znowu. Złoży raport w wydziale kontroli. Lista problemów nie miała końca. Sen nie nadchodził łatwo, ale pomogło zmęczenie. Striker zapadł wreszcie w ten głęboki, zniewalający, rodzący koszmary stan. Widział w nim i długie, czerwone korytarze, i zamaskowanych mężczyzn. I, oczywiście, szkolną młodzież. Krzyczące w ciemnościach dzieciaki. Wołały o pomoc. – Detektywie Striker! – Detektywie Striker! – DETEKTYWIE STRIKER! Jacob nie mógł zrobić nic, by je uratować.
CZWARTEK
27 Dziesięć tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt trzy kilometry od Vancouver, w dzielnicy rozrywki w Makau, na krześle ze sztywnym oparciem, wykonanym z drewna czarnego orzecha włoskiego i polakierowanej na czarno skóry, siedział Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem. Spowijał go obłok papierosowego dymu. Była dziesiąta wieczorem czasu lokalnego; na szóstym piętrze hotelu Lizbona dopiero zaczynała się noc. W sali Kwiatu Lotosu ściany o barwie głębokiej czerwieni i wzorzyste złote zdobienia zdradzały charakter miejsca każdemu, kto rozumiał ich znaczenie. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem nie był sam. Przy stole siedziało jeszcze sześciu mężczyzn – czterech Chińczyków i dwóch białych. Biali już wyłożyli karty. Grano w texas hold’em. Ta odmiana pokera, niegdyś w Makau zupełnie nieznana, rozprzestrzeniła się jak burza ogniowa. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem lubił tę grę nie tylko dlatego, że go bawiła, ale ponieważ był w niej bardzo, bardzo dobry. Zgarnął już czterdzieści patoli. A ręka, którą właśnie rozgrywał, zapowiadała kolejną wygraną. W pojedynku najbardziej pomagała mu jego twarz. Idealne oblicze pokerzysty. Choroba, którą niegdyś przeszedł, napięła jego skórę tak bardzo, że nieprzyjemnych, kanciastych rysów nie kalały teraz jakiekolwiek zdradliwe emocje. Z oczami czarnymi jak oleisty szlam, czekał, aż jego przeciwnik dobierze kartę. – Coś do picia, proszę pana? Mężczyzna odwrócił głowę, by spojrzeć na kelnerkę – drobną dziewczynę o ładnej twarzy i wielkich, silikonowych piersiach. – Gorąca woda. Kelnerka pośpiesznie przeszła przez salę. Czarne buty na wysokich obcasach zastukały głośno po marmurowej podłodze. Po drugiej stronie stołu młodszy wiekiem gracz wreszcie obstawił zakład. Dołożono wysoką ciemną i Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem przebił obie stawki. Pod koniec rundy pula przekroczyła już dwieście tysięcy i ciągle rosła. Ostatnia karta, którą dostał mistrz, nie mogła być lepsza – król kier, do uzupełnienia królewskiego pokera. Najlepsza ręka w jego życiu. I wtedy zadzwoniła komórka. Pod ten numer mogła dzwonić tylko jedna osoba. Telefon był przeznaczony wyłącznie do jednego celu. Kiedy więc odezwał się zwyczajny, standardowy dzwonek, Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem położył karty na stole i odebrał połączenie. Słuchał przez kilka sekund, powiedział: „Tak”, i zakończył rozmowę. Z królewskim pokerem na ręku, przy ponad czterystu tysiącach dolarów w banku, Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem wstał od stołu. – Pas. Nie mówiąc ani słowa więcej, zjechał windą na parter, gdzie czekał na niego kierowca. Dotarcie do Vancouver w Kanadzie zajęło mu dwanaście i pół godziny. Stanowczo za długo. Cenna była każda minuta.
28 Kiedy wściekle dzwoniący telefon obudził Strikera o czwartej trzydzieści nad ranem, policjant odczuł coś w rodzaju wdzięczności za wyrwanie go z koszmaru. Zerwał się z kanapy i sięgnął po komórkę. – Detektyw Striker. Głęboki baryton po drugiej stronie był zarazem szorstki i słodki. Jak zanurzony w syropie klonowym papier ścierny. – Pobudka, Śpiąca Królewno. – To ty, Rothschild? – Zabieraj dupę z wyra. Striker zamrugał ze zdziwienia, słysząc głos swojego dawnego sierżanta. Spojrzał na przeciwległą ścianę. Odnalazł na niej zegar i odczytał godzinę. – Jezu Chryste, Mike, nawet nie ma piątej… Co się, u licha, dzieje? – Po prostu przytaskaj tu swoją dupę. I pośpiesz się. Jestem nad rzeką. Zaraz przy dokach, na południe od Marine, z tyłu za Superstore. Sektory C i D. Striker wygrzebał papier, długopis i zapisał adres. – Daj mi dwadzieścia minut – powiedział. – Masz dziesięć. Białe koszule już tu jadą. Striker zaklął. – Tylko mi nie mów, że Laroche. – Do diabła, po prostu się pośpiesz, Wraku! I uwierz mi – chętnie zobaczysz to, co tu mamy. Piętnaście minut później Striker, przejechawszy przez południowe Vancouver – Trzecią Dzielnicę – zbliżał się do rzeki Fraser. Przez chwilę mknął nieoznakowanym policyjnym wozem po śliskim asfalcie Marine Drive, niebawem skręcił na południe, w starą, żwirową drogę, która wiła się i załamywała wzdłuż nierównego brzegu. Droga była na poły zamarznięta i samochód wpadał w poślizg na każdym zakręcie. Jeśli stan nawierzchni należało określić jako zły, to widoczność była fatalna. Gęsty mrok nocy zdawał się nieprzenikniony, a niestrudzony wiatr smagał rzekę, tworząc na powierzchni niemal dwumetrowe fale. Trzy metry od drogi ciągnął się mur oporowy, za nim był już tylko rwący nurt rzeki Fraser. Woda wyglądała jak rozgniewana żywa istota. Striker zdjął nogę z pedału gazu. Bez sensu byłoby zginąć tu i teraz, w dodatku w tak głupi sposób. Wzdłuż nabrzeża wyrastały wielkie betonowe kominy fabryczne, tworząc gigantyczne kaniony i wydmuchując w noc kłęby pary. Trudno było powiedzieć, gdzie kończy się grafitowa chmura, a zaczyna skłębiony obłok dymu. Wszystko stało się jednym bytem, sunącym wolno na drugą stronę rzeki. Znajdowały się tu tereny przemysłowe, zajmowane przez zakłady drzewne, żwirownie, betoniarnie oraz przeładunkowe rampy kolejowe, obsługujące międzynarodowy handel. Nikt, oprócz robotników fabrycznych, tutaj nie bywał. Za następnym zakrętem Striker zauważył wreszcie czerwono-niebieską poświatę. We mgle, pomiędzy cementownią a nabrzeżem, parkowały trzy radiowozy. Od razu dostrzegł Rothschilda. Sierżant kręcił się to tu, to tam, paląc cygaretkę i pijąc coś, co musiało być nieświeżą, zimną kawą. Znając Rothschilda, zapewne była to jego piąta kawa tej nocy. Co najmniej. Jacob wysiadł z auta i pomaszerował żwirową drogą. Od wiejącego od rzeki zimnego wiatru drętwiała mu twarz; chłód szczypał w uszy. Detektyw zapiął ciasno długi płaszcz z grubej wełny pod samą szyję, ale nie na wiele się to zdało. – Mike – zawołał. – Hej, Mike! Rothschild! Sierżant Mike Rothschild odwrócił się; silny wiatr zamienił resztkę włosów, która pozostała mu na głowie, w cienkie, falujące wstążki. Policjant stał nieustępliwie jak ściana – na szeroko rozstawionych nogach, z barkami pochylonymi do przodu, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. – Kurwa mać, stary, przyjechałeś w samą, kurwa, porę! Zamarzają mi już, kurwa, jaja! Moje plemniki czują się jak w banku spermy. Striker się uśmiechnął. – Powiedz mi lepiej, jak ty się czujesz, Mike. Nie krępuj się. Rothschild błysnął firmowym uśmiechem – cierpkim, prawie mrocznym, z lewym koniuszkiem sumiastego wąsa uniesionym wyżej niż prawy. Wychłeptał trochę kawy, po czym zdjął pokrywkę z kubka i wylał jego zawartość na drogę.
– Całkiem, franca, wystygła – burknął. – Gówniana kawa ze stacji benzynowej, tak czy owak. Ale cena słuszna – zaśmiał się. – Dlaczego tu jestem? – spytał Striker. – A jak myślisz? Pracujesz w wydziale zabójstw czy nie? – Rzuć no okiem na numer na mojej odznace. Nie jestem pierwszy na liście do takich wezwań w środku nocy. Na twarzy Rothschilda zaigrał upiorny uśmieszek. – W tym przypadku to nieistotne. Sposób, w jaki to powiedział, zaniepokoił Strikera. – Co konkretnie mamy w tym przypadku? Grymas spełzł z ust Rothschilda. Sierżant wskazał cygaretką w stronę rzeki. – Wyglądało na przyniesione z prądem rzeki. Ale nie było. Zostało zrzucone tutaj, tyle że nie poszło na dno jak należy. Zawisło poniżej doku, do połowy zanurzone w wodzie. Stopy są lekko nadjedzone, ale co tam, kurwa, stopy. Byłem na miejscu pierwszy i od razu znalazłem ranę postrzałową z tyłu głowy. – Wskazał kciukiem za swoje ramię, w kierunku białego policyjnego wozu bez widocznych oznakowań, przyczajonego poza miejscem zdarzenia, w ciemnościach, opodal cementowni. – Wyprzedził cię wóz numer dziesięć. Ktoś tam sobie siedzi w ciepełku w Białym Wielorybie. I prawdopodobnie czyta sobie tygodnik „Co słychać w mojej dupie?”. Striker spojrzał na auto, lecz za ciemną przednią szybą niewiele było widać. – Który inspektor? – Oakley. – To dobrze. On jest w porządku. – On tak. Ale zdążył już wezwać zastępcę komendanta. – Laroche’a? – Nie innego. Już tu jedzie. Wiadomość rozdrażniła Strikera. Zabójstwa zdarzają się w Vancouver przez cały czas, zwłaszcza przy eskalacji przemocy podczas wojny gangów, lecz nigdy nie wzywano zastępcy komendanta, o ile ofiara nie była kimś ważnym – ambasadorem albo dygnitarzem. Albo jakąś gwiazdą show-biznesu. Albo – Boże uchowaj! – policjantem. Spojrzał w stronę rzeki, poza wstęgi dobrze mu znanej żółtej taśmy. Potężne, gniewne fale z łoskotem roztrzaskiwały się o drewniane barierki doków przy błyskających w nadbrzeżnej mgle i odbijających się w czarnej wodzie kogutach radiowozów. Sceneria jak z taniego horroru. – Kto tym razem wpadł jak śliwka w kompot? Rothschild się uśmiechnął. – Sam zobacz, a wstąpisz na ścieżkę prawdy – powiedział. Zapalił cygaretkę i w powietrzu uniósł się zawiesisty aromat dobrego tytoniu. – Możesz mi podziękować później, Wraku. Rum Captain Morgan będzie mile widziany. Ciemny, ma się rozumieć. Striker przytaknął niepewnie, odwrócił się i ruszył w stronę rzeki. Zmieszany z piaskiem żwir był niemal zamarznięty. Skrzypiał pod butami. Detektyw schylił się, by przejść pod policyjnymi taśmami, i pomaszerował chodnikiem. Stary drewniany dok był w rozsypce. Z jednego poziomu na drugi prowadziły połączone spiralnymi schodami trzy niezależne płyty. Na krawędzi każdej podpory zwisała żółta lampa, słabo oświetlająca niższą platformę. Uważając przy każdym kroku, Striker zszedł na najniższą kondygnację. Rzeczne fale silnie uderzały w pływający dok, kołysząc jego konstrukcją i obryzgując detektywa lodowatą pianą. Tu, na dole, wiatr był jeszcze silniejszy, przenikał przez ubranie i kąsał skórę. Nie zważając na to, Jacob szedł dalej, aż na skraju platformy zrównał się z młodym konstablem, trzęsącym się z zimna na całym ciele. Striker zmierzył go wzrokiem. Policjant nosił standardowe spodnie od munduru, które chroniły go przed wilgotnym wiatrem równie skutecznie, co kowbojskie sztylpy przed burzą śnieżną. Dłonie wetknął do kieszeni tak głęboko, jak tylko się dało. Gdy mówił, z jego ust wydobywały się obłoki pary. – Czołem, detektywie Striker. – Ciężka bida, chłopie. – Jacob wskazał na jego spodnie. – Za swoje punkty bonusowe spraw sobie parę portek z goreteksu. – Skinął głową w kierunku krańca doku, gdzie na deskach rozciągnięty był buroniebieski brezent. Pod przykryciem widać było podłużne wybrzuszenie. – Kto go znalazł? Konstabl wzruszył ramionami. – Jakiś facio, robotnik pracujący dla cementowni przy rozładunku. W sumie to nie wiem. Niech pan spyta Rothschilda. Był pierwszy na miejscu zdarzenia. – Znamy nazwisko denata?
Chłopak ponownie wzruszył ramionami. – Mnie tu tylko wrobili w pilnowanie. Striker opuścił walczącego z hipotermią młodego funkcjonariusza i zbliżył się do szeleszczącego na wietrze plastikowego brezentu. By tkanina nie odfrunęła, dociskały ją do ziemi cztery wielkie pustaki – po jednym na każdym rogu. Detektyw odciągnął na bok najbliższy obciążnik, po czym odchylił skraj płótna. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była pozbawiona buta lewa stopa zabitego. W panujących ciemnościach złoty wzór w kształcie pełznącego w dół po nogawce dżinsów smoka był niemal niewidoczny, ale Striker go dostrzegł. Do szczupłego, choć muskularnego ciała przylegała jak druga skóra dizajnerska biała bluza z kapturem; złoty nadruk pokrywały brud i szlam. Zwłoki nie leżały tu zbyt długo, ale tkanki zaczęły już nabrzmiewać wilgocią, a niewielkie fragmenty stały się posiłkiem wodnej fauny. Ale – pomimo uszkodzeń i kiepskiego oświetlenia na najniższym poziomie doku – tożsamość denata nie budziła wątpliwości. Striker znał tego chłopaka. Ze zdjęcia w jego własnym dowodzie tożsamości. Que Wong. Ten, którego dokumenty miał przy sobie Biała Maska. Odkrycie przyprawiło Strikera o mdłości, ale równocześnie dodało mu energii. W kostnicy leżały pozbawione głowy i dłoni niezidentyfikowane zwłoki! Detektyw wpatrywał się w ciało Que Wonga i przez głowę przelatywały mu tysiące pytań. Elementy układanki, które jeszcze kilka godzin temu tworzyły sensowną całość, teraz w ogóle przestały trzymać się kupy, ale Striker był zbyt zmęczony, by pamiętać, o jakie rzeczy chodziło. Wyciągnął rękę i delikatnie uniósł lewą dłoń chłopaka. Nietknięta skóra prawidłowo pokrywała mięśnie i tkankę łączną. Nie odchodziła od ciała, jak to często się zdarzało u leżących zbyt długo w wodzie topielców. Dobrze. To oznaczało, że ciało Que Wonga przebywa tu od niedawna. Striker wyciągnął swego maglite’a i skierował snop światła na dłoń nieboszczyka. Chciał przyjrzeć się liniom papilarnym, ale w środku nocy i poza laboratorium trudno było cokolwiek dostrzec. – Hej, Wraku! – zawołał jakiś głos. – Nie próbuj pieprzyć się z moim trupem! Detektyw nie musiał się odwracać, by rozpoznać ciężki, zdyszany głos Jima Bannera z Identyfikacji. Striker spojrzał na Kluska lekko rozdrażniony. – Chryste, Klusek, nawet zombi już śpią! – Otóż to! – Kumpel powiedział to ze śmiechem, ale grymas nie zdołał ukryć obwisłych ze zmęczenia policzków i mocno podkrążonych oczu. – Powinieneś zobaczyć moje odcinki wypłat! Płacę większe podatki niż jakikolwiek inny gliniarz w tym mieście. – Moje gratulacje… – Striker już miał to skomentować, gdy kątem oka zarejestrował poruszenie. Zerknął w stronę ponuro oświetlonego wejścia do doku i zobaczył Mike’a Rothschilda schodzącego po krętych schodach w towarzystwie innego mężczyzny. Rzut oka na gęste, podobne do hełmu włosy i niską sylwetkę wystarczył, by zorientować się, kim jest ten drugi. Zastępca komendanta Laroche. – Cyrk przyjechał! – skonstatował Klusek. – Zawsze zaczynają od występu klauna? – zdążył zapytać Striker, gdy zadzwonił jego telefon. Sięgnął po komórkę, odwrócił się plecami do Kluska i zatkał drugie ucho dłonią, by stłumić huk rzeki. – Jacob Striker. – Gdzie ty się, do diabła, podziewasz? – Głos w słuchawce był zmęczony i zdenerwowany. – Felicia? – Nie, Fergie, księżniczka popu! A kogo się spodziewałeś? Gdzie jesteś, Jacob? – W dokach. Przy Marine. Posłuchaj, właśnie znaleziono ciało Que Wonga. – Wonga? Ale przecież już… – Nasze bezgłowe zwłoki to ktoś inny, Feleesh. A jeśli Que Wong był podstawiony, jest wysoce prawdopodobne, że Raymond Leung również. – Czerwona Maska? Jesteś pewien? – Nie oszukuj się, on wciąż chodzi na wolności. Wiem, że tak jest. A my musimy go znaleźć. Fuknęła, poirytowana. – O czym ty mówisz? Jezu, dlaczego mnie nie obudziłeś? Wzruszył ramionami, jakby Felicia mogła to zobaczyć. – Potrzebowałaś snu. A ja nie miałem pojęcia, że to wezwanie ma związek ze sprawą. Aż do tej chwili. Posłuchaj, wyjaśnię ci wszystko, jak wrócę. Po prostu wstań i się ubierz. Przyjadę niebawem – zakończył i spojrzał na Kluska. – Chcę być na bieżąco – powiedział. – Przy twoim wyczuciu stylu to się raczej nie uda.
– Mówię poważnie, Klusek. To odkrycie zmienia wszystko. – No dobrze już, dobrze. Zadzwonię. A teraz po prostu wynieś się stąd. Striker skinął głową. Już miał odejść, gdy zauważył Laroche’a, spacerowym krokiem pokonującego ostatni bieg schodów. Odwrócił się do Kluska i nie zważając na protesty właściciela, wyjął z kieszeni jego marynarki wielki, czarny marker, uśmiechnął się i ruszył przed siebie, aż stanął twarzą w twarz z zastępcą komendanta. – Co pan tu robi? – spytał Laroche. W jego głosie brzmiał niepokój. Striker nie odpowiedział, tylko wręczył mu czarny pisak. – A to po co? Striker wskazał kciukiem przez ramię. W stronę doku. – Może zechce pan namalować kilka pasków na ciele, które tam leży? Wygląda, że właśnie znalazłem pańską zebrę.
29 Dwadzieścia minut później Striker zabrał spod domu Felicię i udali się razem w stronę policyjnego garażu. Jacob chciał sprawdzić wyniki ekspertyz kryminalistycznych hondy civic. Coś go niepokoiło w związku z tym samochodem, a przywykł ufać swemu instynktowi. W drodze wyciągnął komórkę i wybrał numer Kluska. Po czwartym dzwonku w słuchawce odezwał się gburowaty głos. – Chryste Wszechmogący! Wraku, mam trzy godziny snu i robotę do wykonania… – Potrzebuję twojej pomocy. – Co? O co chodzi tym razem? – DNA Raymonda Leunga. Muszę porównać je z krwią z tej hondy. – I po to do mnie dzwonisz? Mam gotowe próbki. Trzeba je tylko podesłać do laboratorium. – Potrzebuję ich natychmiast. Klusek zaklął. – Jesteś jak kosztowna utrzymanka. – Klusku… – Laboratorium zostanie otwarte dopiero za dwie godziny. I nawet jeśli od razu dostarczę próbki i opatrzę je klauzulą pilności, to i tak uzyskanie wyników zajmie kolejne trzy czy cztery… O sporządzeniu pełnego raportu nie wspominając. Chodzi o DNA. Wiesz, jak to jest. – DNA może przyjść później – wyjaśnił Striker. – Na tym etapie wystarczy mi grupa krwi. Muszę wiedzieć, czy krew Raymonda Leunga odpowiada tej znalezionej w skradzionej hondzie. Weź dupę w troki i zdobądź dla mnie te wyniki. – Czyli po prostu mam wstać i zostawić naszego topielca? – Potrzebuję tych danych. – Myślałem, że odnaleziono Czerwoną Maskę. – Nie jest nim Raymond Leung. Jestem tego pewien. Ale potrzebuję twojej pomocy, by to udowodnić. Klusek stęknął, niezadowolony, ale w końcu ustąpił. – Załatwię to tak szybko, jak tylko zabezpieczę tutaj najważniejsze sprawy. Dobra, ciało Wonga dokończę później. Ale twój dług wdzięczności, Wraku, wzrośnie kolosalnie. Dwie butelki crown royal. Dziesięcioletniej. – Masz jak w banku. Tylko zadzwoń do mnie natychmiast, jak będziesz coś wiedział. Policyjny garaż zlokalizowany został w najgorszej części miasta, w slumsach Skids. Ta dzielnica – znana też jako Wschodnie Śródmieście – zamieszkiwana jest wyłącznie przez kryminalistów, narkomanów i umysłowo chorych. Słowem – dom wariatów zajmujący dziesięć kwartałów miejskiej zabudowy. Striker rozejrzał się uważnie. Na zachodzie rozciągały się budynki komunalne, oferujące dach nad głową różnego rodzaju życiowym rozbitkom. Na wschodzie stały cztery bloki zapuszczonych mieszkań zajmowanych przez dilerów, ulicznych bandytów, przemytników i wszelkich innych przestępców powiązanych z handlem narkotykami i nawiedzających tę dzielnicę. Bezdomni – ci, którzy wzgardzili pomocą proponowaną w ramach komunalnych programów socjalnych albo utracili do niej prawo – wędrowali po dzielnicy z kąta w kąt, zakładając prowizoryczne obozowiska na chodnikach i w alejkach na tyłach domów. W ciągu ostatnich kilku lat ich liczba wzrosła, powodując na ulicach prawdziwe przeludnienie. W rezultacie, by zapewnić policji dostęp do garaży, miasto zainstalowało systemy spryskiwaczy, włączających się samoczynnie o północy i płoszących dzikich lokatorów. Smutne świadectwo czasów. Striker spojrzał na zegarek; dochodziła szósta rano. Zaparkował policyjnego forda przed budynkiem i kazał Felicii zaczekać. Nie oponowała, wyglądała na półżywą. Kiedy Jacob wysiadał, zareagowała tylko cichym „aha”. Było zimno, a niebo wciąż pozostawało ciemne. Detektywa smagał jesienny wiatr, czochrając jego krótkie, brązowe włosy. Striker rozejrzał się i zmarszczył czoło. Na chodniku, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się tekturowe namioty. Prawdziwe tekturowe miasto. Kilka przecznic dalej na Alexander Street wjechał policyjny radiowóz i oddalił się na wschód, znikając po chwili w gęstym mroku. Zmiana alfa. Na pewno. Pewnie nie ma tu już nikogo więcej. Deszcz przestał padać, ale nie zdołał oczyścić ulicy ze wszystkich używanych strzykawek i prezerwatyw. Striker odwrócił wzrok od wszechobecnego brudu. Użył policyjnego klucza i wszedł do zakratowanego garażu, a następnie wyłączył pikający alarm. Wysoko nad nim głośno furkotał przemysłowy wentylator. Choć Departament dziesięć razy w ciągu roku naprawiał to urządzenie, znów było zepsute. Striker stanął w wejściu i wziął głęboki oddech. W pomieszczeniu śmierdziało kurzem i wilgocią, olejem i kocimi siuśkami. Przekręcił włącznik i przestronne, lecz wypełnione do ostatniego miejsca wnętrze zalała posępna iluminacja
jarzeniowego światła, ukazując niezliczone rzędy pojazdów czekających na wszelkiego rodzaju ekspertyzy – od zbierania odcisków palców lub materiału biologicznego do badań DNA, przez poszukiwanie ukrytych schowków, po porównanie próbek lakieru. Pierwszy i drugi boks zajmowały dwie escalady z przyciemnionymi oknami i chromowanymi felgami – gabloty członków gangu. W boksie numer trzy stał jasnowiśniowy sportowy samochód. Był mocno przerobiony, z przesadnie dużym chromowanym tłumikiem, wirującymi złotymi felgami i płetwami ogonowymi, jakich nie powstydziłby się żaden porządny wieloryb. Auto należało prawdopodobnie do Białego Lotosu – miejscowej frakcji Lotosowego Gangu, zrzeszającej w swych szeregach wyłącznie kanadyjskich Chińczyków. Wzrok Strikera przesuwał się dalej, aż spoczął na pojeździe, którego szukał. Na skradzionej hondzie civic. Bryce Czerwonej Maski. Detektyw podszedł do podnoszonych drzwi garażowych i złapał za uchwyt. Rolki pilnie potrzebowały naoliwienia. Striker naparł mocniej. Drzwi podniosły się, wydając zgrzytliwy odgłos. Były uchylone zaledwie w trzech czwartych, gdy do wnętrza garażu policyjnym fordem wjechała Felicia. Wysiadła i trzęsąc się z zimna, zapięła zamek zamszowej kurtki pod samą szyję. – Po robocie natychmiast kawa! – oznajmiła. Striker przystał na propozycję. Opuścił drzwi i ruszył z powrotem do miejsca postoju hondy. Za wycieraczkę po stronie kierowcy wciśnięto żółtą kartkę formularza Wydziału Kryminalistycznej Identyfikacji Osób i Rzeczy. Zanim Jacob zdążył cokolwiek przeczytać, dokument wyciągnęła Felicia. Trzymała go w swych długich, cienkich palcach. Niepomalowane paznokcie wbijały się w papier. Skończyła lekturę i skrzywiła się, przybita. – Ani jednego cholernego odcisku w samochodzie! – Chyba się ich nie spodziewałaś? – Striker zajrzał do wnętrza pojazdu. Na siedzeniu pasażera leżał tylko jeden foliowy woreczek, z metryczką potwierdzającą, że wykonano wszystkie czynności dowodowe, takie jak poszukiwanie odcisków palców czy pobranie materiału do analizy DNA. W środku znajdowało się metalowe kółko z kluczykiem, breloczkiem-pilotem i roześmianą buźką. Na torebce ktoś czarnym markerem napisał: „Brak odcisków palców”, a informację opatrzył numerem odznaki osoby odpowiedzialnej i numerem sprawy. Striker zauważył, że nie jest to numer Kluska, i wkurzył się nieco. Wolałby, żeby to Banner wykonał ekspertyzę. On był najlepszy. Przejrzał jeszcze dokumenty i dowiedział się, że paczka papierosów także została zbadana. „Ślady linii papilarnych: ujawniono. Osoba: Quenton Wong”. Striker przyglądał się zdaniu przez dłuższą chwilę, potem pokazał je Felicii. – To dowód, że był w hondzie – powiedziała. – Nie. To świadczy o jego powiązaniach z hondą i zamachowcem albo z kimś innym zamieszanym w tę sprawę. Ale rodzaju powiązań nie znamy. Striker zdjął swój płaszcz i rzucił go na stół warsztatowy. Włożył gumowe rękawiczki i podszedł do zawieszonej na zachodniej ścianie białej, metalowej tablicy, do której za pomocą magnetycznych zacisków przymocowano mnóstwo żółtych formularzy. Przesunął je wszystkie ku lewej krawędzi, odsłaniając sporą płaszczyznę pobielanej stali, a następnie wrócił do hondy. Dołączyła do niego Felicia. – A zatem odciski Que są na papierosach, a on sam jest martwy. Wspaniale. Poza wiedzą, że był jakoś w to zamieszany, mamy po prostu jeszcze jeden ślepy zaułek… Striker sprostował. – To nie jest ślepy zaułek. Zmarszczyła brwi. – Tu nie chodzi o odciski palców – wyjaśnił. – Pytanie brzmi: dlaczego ukradli samochód na tydzień przed strzelaniną? – I znasz już odpowiedź? – Tak sądzę. – Wyciągnął z kieszeni należący do Courtney magnetyczny przycisk z uśmiechniętą twarzyczką i wręczył go Felicii. – Co tu widzisz? Obróciła bibelot w palcach. – Uśmiechniętą buźkę. Skąd to masz? – Courtney przyczepiła to do drzwi lodówki, obok napisu „Britney” ułożonego z magnetycznych literek – odpowiedział Striker. – Przytknij to do czegoś metalowego. Na przykład do białej tablicy. Uśmiechnięta buźka zawisła na stalowej płaszczyźnie. Chwilę później Felicia oderwała ją i spojrzała pytająco na Jacoba.
– Ma magnes. No i co? Detektyw zajrzał do wnętrza hondy. Zgodnie z tym, co głosił napis na foliowej torebce, na kółku z kluczykiem nie było odcisków palców, a z przedmiotów pobrano materiał do badania DNA. Nie istniało ryzyko zatarcia śladów. Niemniej jednak, nie chcąc kusić losu, Striker włożył świeżą parę lateksowych rękawiczek. Wyjął kółeczko z kluczykiem, breloczkiem-pilotem i buźką z woreczka i uniósł do góry, by drobiazgom przyjrzała się Felicia. – Ta buźka też jest magnetyczna. – Rzucił przedmiotami przez całe pomieszczenie. Uderzyły o białą, metalową tablicę. Kółko i breloczek opadły w dół, ale buźka przyczepiła się, podtrzymując całą resztę. Spojrzał na Felicię z uśmiechem. – To nam mówi wszystko. Felicia bawiła się przywieszką Courtney i kręciła głową. – Mnie to nic nie mówi. Striker spróbował z drugiej strony. – Ile widzisz kluczy na kółeczku? – Jeden. – Błąd – powiedział. – Dwa. Kluczyk od hondy i uśmiechnięta buźka. Ona jest także swego rodzaju kluczem. Kluczem magnetycznym. – Co oznacza…? – Co oznacza, że ukradli samochód na cały tydzień przed strzelaniną, by go zmodyfikować. – Ściszył głos. – Coś w nim ukryto.
30 Felicia stała w słabo oświetlonym policyjnym garażu i wpatrywała się beznamiętnie w małą, żółtą, uśmiechniętą buźkę na metalowej tablicy. – Pogubiłam się w tym – powiedziała do Strikera. Podeszła do ściany. Przystanęła. Przyjrzała się buźce z bliska. Okrągły kawałek ciemnożółtego plastiku z wymalowanym schematycznym uśmiechem. Od tysięcy podobnych różnił się dziurą po kuli domalowaną pośrodku czoła. Łączył go z kółkiem na klucze dziesięciocentymetrowy łańcuszek – podobnie jak breloczek oraz kluczyk do hondy. – Więc to jest magnes… – powtórzyła Felicia. Striker wziął od niej należącą do Courtney przywieszkę i przytknął ją do tablicy obok magnesu Czerwonej Maski. – Zdejmij je z tablicy – polecił. Felicia spróbowała. Buźkę Courtney oderwała z łatwością, ale przy próbie odczepienia drobiazgu należącego do Czerwonej Maski omal nie złamała paznokcia. Zaklęła. – No dobra, to naprawdę bardzo mocny magnes – powiedziała. – I da się go zdjąć z kółka na klucze – dorzucił Striker. Felicia skrzywiła się, jakby zmęczyła ją gra w dwadzieścia pytań, ale jej partner tego nie zauważył. By udowodnić swoją tezę, oderwał magnes od tablicy i znalazł na łańcuszku zatrzaskowe zapięcie. Obrócił je między palcami, nacisnął lekko i ogniwka rozłączyły się w połowie, uwalniając buźkę. Wręczył przedmiot Felicii. – Prezent urodzinowy z wyprzedzeniem? – Coś w tym rodzaju. W jej głosie pojawiła się nuta zaciekawienia. – Więc jak się tym otwiera to coś w samochodzie, czego dotychczas nikt inny nie znalazł? – Wskazówką jest magnes. Zamyka obwód, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu kolumny kierownicy lub radia. Jeśli trafisz we właściwe miejsce, zadziała jak wtyczka wetknięta do gniazdka. To jest zasilacz, dzięki któremu breloczek-pilot otworzy ukryty schowek. – Striker skinął głową. – Otwórz drzwi od strony pasażera. Felicia przeszła na drugą stronę hondy. – Skąd to wszystko wiesz? Jacob znalazł się przy drzwiach kierowcy. – Widziałem to już wcześniej w należących do gangów samochodach. I zaliczyłem kilka kursów w DEA, w Wirginii. Gdy się zorientowałem, że to magnetyczny klucz, zacząłem podejrzewać, że w hondzie może być ukryty schowek. Obym miał rację! Oboje włożyli świeże rękawiczki, a następnie Striker zanurkował do wnętrza auta i omiótł wzrokiem deskę rozdzielczą. Z plastikowej torebki wyciągnął kluczyk i włożył do stacyjki. – Zazwyczaj, by zamknąć obwód, należy uruchomić silnik. – Co ja mam robić? – zapytała Felicia. – Obejrzyj obudowę deski i sprawdź, czy nie ma tam jakichś śladów lub zarysowań. Zanim się nachyliła, Felicia związała włosy z tyłu głowy; nie miała ochoty pozostawiać śledczym własnego DNA. Następnie dokładnie zbadała deskę rozdzielczą. Ciemnozielony, gładki winyl wydawał się najzwyklejszy w świecie. – Nic tu nie ma. Żadnych śladów. Striker zaklął. – Przyłóż magnes od frontu. Po swojej stronie. Przyłożyła. – Gotowe. – Magnes powinien zamknąć obwód, a pilot go aktywować… – Jacob przekręcił kluczyk do pierwszej pozycji; wokół kierownicy rozbłysły światełka. – Teraz powoli przesuwaj magnes po desce w moją stronę. Milimetr po milimetrze. Felicia zrobiła, jak kazał. Jeden milimetr, jedno wciśnięcie pilota przez Strikera. Nic. Sprawdzili w ten sposób całą deskę. Rozgoryczony Jacob przetarł czoło rękawem. Swędziała go skóra. Policyjny garaż był zimnym, wystawionym na przeciągi miejscem, ale w klaustrofobicznym wnętrzu hondy panowała duchota. Na czole mężczyzny lśniły kropelki potu. Czuł słodki zapach perfum Felicii. Wyprostował przygięte plecy i przeszedł na drugi koniec garażu, szukając miejsca, w którym mógłby spokojnie pomyśleć. Przez dłuższą chwilę stał w kącie, ponownie analizując sytuację. Coś musiałem przeoczyć.
Odwrócił się w kierunku hondy i zobaczył stojącą przy aucie Felicię. Spragniona gorącej kawy, powoli zaczynała tracić cierpliwość. Doprowadziła się świtem do porządku, rozczesała długie, ciemne włosy i spryskała je lakierem, ale i tak było po niej widać skutki nieprzespanej nocy. Znienacka Strikera olśniło. – Czy jest włączone radio? – Radio? – W hondzie. Czy jest włączone? Felicia zajrzała do środka. – Nie. – Chryste, radio jest częścią obwodu! Wrócił do samochodu i ponownie wetknął głowę do wnętrza od strony kierowcy. Odbiornik lśnił nowością – jedno z tych multiurządzeń z radiem, odtwarzaczem kompaktów i empetrójek – ale nigdzie na obudowie nie widać było jego nazwy. Na zwyczajnej, czarnej płycie czołowej nie świeciła się żadna dioda. Striker wcisnął przycisk zasilania i panel rozbłysnął jasnym, neonowym błękitem. Na ekranie wyświetlił się napis „DISC”, ale z głośników nie popłynęła muzyka. Detektyw sięgnął po magnes z buźką i uśmiechnął się do Felicii. – Jeszcze raz to samo. Tak jak przedtem, magnes wylądował na krańcu deski rozdzielczej od strony pasażera. Striker ujął w palce breloczek i operacja rozpoczęła się od nowa. Niemal pośrodku, gdy namagnesowana buźka znalazła się dokładnie nad literą „D” w napisie „DISC”, a Jacob po raz kolejny wcisnął przycisk na pilocie, usłyszeli kliknięcie. Głośne, wyraźne. Zaraz po nim dobiegł ich uszu cichy, wibrujący dźwięk. Felicia drgnęła. – Co to jest, do cholery? Zanim Striker zdążył odpowiedzieć, przednia część konsoli przy kierownicy oddzieliła się od reszty obudowy, przesunęła do przodu i opadła na dwóch automatycznych, poślizgowych zawiasach, odsłaniając ukryty schowek. Sięgał głęboko pod deskę rozdzielczą, gdzieś w pobliże silnika. Striker wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu. – Bingo.
31 Dziesięć minut później Jacob i Felicia rozpostarli na roboczym stole brązowy papier, a następnie ułożyli na nim wszystko, co znaleźli w schowku. Lista rzeczy była krótka, ale wymowna: Strzelba benelli, jednolufowa, typu pump-action. Dwa pistolety glock, kaliber .40, przerobione na w pełni automatyczne. Amunicja, w pudełkach i luzem. Breneki i kule do broni krótkiej, o wydrążonym wierzchołku oraz pełnopłaszczowe naboje w stalowych łuskach. Standardowa brązowa koperta z ponad dziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce. Striker podniósł kopertę, uśmiechając się szeroko. – Kasa na kawę. Felicia w końcu odwzajemniła uśmiech. Striker czekał na to przez cały ranek. – Dla mnie latte. Zebrał walającą się luzem amunicję do brązowej papierowej torby – dla techników z Identyfikacji. Zostawił ją pośrodku stołu, opatrując wielkim napisem: „Amunicja z ukrytego schowka w hondzie civic. Zabezpieczyć odciski palców”. Kilka sztuk schował do kieszeni. Następnie zadzwonił do Kluska i powiedział mu o odkryciu. – To jest jakiś, kurwa, obłęd! – stwierdził Klusek. – Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Słyszałem o kwestiach związanych z amunicją, więc wykonałem kilka analiz. Wygląda na to, że do uczniów strzelano różnymi jej rodzajami. Znaleźliśmy kilka siedemsetsześćdziesiątekdwójek i kilka ulegających deformacji nabojów kaliber .40. Striker rzucił okiem na Felicię, która właśnie zaglądała do wnętrza samochodu, przyglądając się schowkowi. – Mam tu taki towar, Klusek. Ci goście to zawodowcy. Musisz tu przyjechać i rzucić na to okiem. – Nie dam rady. Ciągle zabezpieczam materiał w dokach. Poza tym kazałeś mi przyśpieszyć badanie próbek z ciała Leunga. Będę uziemiony przez kilka godzin. Przez ciebie mam za dużo miejsc zdarzeń, kutasie. Striker zaklął. – Jesteś mi tu potrzebny, Klusek. – Podeślę ci Johna Wintera. – Wintera? To pieprzony żółtodziób. – Może i tak. Ale zajął drugą lokatę w konkursie gdzieś na Wschodzie. I nauczyłem go wszystkiego, co sam umiem. Jest dobry. Striker przystał na to rozwiązanie, choć niechętnie. – Informuj mnie o wszystkim. I powiedz Winterowi, żeby zadzwonił, jak tylko skończy. Klusek potwierdził i rozłączył się. Jacob wrócił do stołu, podniósł jeden z pistoletów i poszukał numeru seryjnego. Felicia patrzyła na niego, zagubiona. – Skąd wiedziałeś o tym schowku? – zapytała. – Mówiłem ci. Widziałem już takie. I uczestniczyłem w kursach. – Konkretniej. Wyjaśnij mi to krok po kroku. Striker odłożył glocka. – Otóż, tak naprawdę było kilka wskazówek. Fabrycznie nowa stacyjka, a zatem na pewno wymieniona. To najmocniejsza podpowiedź. Ale były też i inne. Kilka rys w miejscu, gdzie deska rozdzielcza styka się z kolumną kierownicy. I ten pilot. – Ale pilot mógł być do czegokolwiek… Do garażu, do mieszkania, do innego auta. – Mógł być. Ale nie był. Felicia milczała, wpatrując się w Strikera z nieodgadnionym wyrazem w pięknych oczach. Wzruszył ramionami. – Jak już mówiłem – to był jeden z wielu czynników. – A buźka? – Konkretnie? Ten magnes wewnątrz. Bardzo silny. Przyczepiał się do wszystkiego. A właśnie takiego potrzeba do zamknięcia obwodu. To jedno z zabezpieczeń używanych obecnie przez te kanalie, aby gliniarze z patrolu nie użyli przypadkiem pilota do otwarcia schowka podczas rutynowej kontroli drogowej. Z tego samego powodu dodatkową asekuracją było włączone radio. Jeszcze jeden środek ostrożności. Pokiwała głową. – Co dalej? Striker wziął się za następny pistolet ze stołu. Przyjrzał mu się dokładnie, szukając numeru seryjnego. Nie znalazł.
– Po drugie, przy kluczyku nie powinno w ogóle być takich cacek. Zastanów się nad tym. Żaden zabójca nie zaopatrzy kluczyków do skradzionego samochodu w dodatkowe akcesoria, jeśli zamierza auto porzucić. Te drobiazgi zostały przyczepione z jakiegoś powodu. Trzeba było tylko odkryć z jakiego. Chociaż ciągle jestem w kropce, bo nie rozumiem, dlaczego Czerwona Maska w ogóle pozostawił kluczyki… Musiał je chyba upuścić przez przypadek. I to był jego pierwszy błąd. – Striker spojrzał na Felicię w zamyśleniu. – Może jest poważniej ranny, niż przypuszczaliśmy? Felicia milczała przez chwilę. Oparła się o samochód plecami i skrzyżowała ramiona na piersi. – Brawo, Jacob. Miło cię widzieć z tyloma pomysłami w głowie. I wielkie dzięki za to, że przez cały czas znajduję się w kręgu wtajemniczonych. Spojrzał nad nią znad lufy pistoletu. – Chyba nie jesteś wkurzona? – Pracujemy razem, a ty mi o niczym nie powiedziałeś. – Nie byłem pewien. – Ale miałeś pomysł. Striker podniósł strzelbę. Z jej lufy także usunięto numer seryjny. To było do przewidzenia. Przyjrzał się stali, szukając śladów szlifowania, ale nie dostrzegł niczego. Pokiwał głową – trochę do Felicii, trochę do samego siebie. – Żadnych numerów. Zaciekawiona policjantka porzuciła pretensje. – Usunięte? Całkowicie? – Na to wygląda. Najpierw zrobimy analizę DNA. Sprawdzimy w bazie danych. Ale to zajmie w najlepszym razie kilka tygodni, nawet jeśli sprawa będzie priorytetowa. Potem sprawdzimy, czy federalni dadzą radę odczytać numery. – Mówiłeś, że je usunięto… – Zgadza się. Ale ich nie spiłowano. Użyto kwasu. – Striker uniósł strzelbę do góry, by ją pokazać Felicii, i przejechał palcem po czarnej, lśniącej lufie. Metal był gładki. – Sztanca producenta pozostawia ślad na całej grubości stali. Można go odczytać laserem. Problem w tym, że my nie mamy laserów; to już domena federalnych. Jeśli uda im się znaleźć numer seryjny, sprawdzimy go. Sprawdzimy, czy został zarejestrowany. Ale nie czekałbym na wyniki z zapartym tchem. Felicia spojrzała na rozłożony na stole arsenał. – A zatem z numerów nici… – podsumowała. Striker umieścił strzelbę obok pozostałych znalezionych w hondzie przedmiotów. – Nie martwię się numerami. Chcę się dowiedzieć, czy z czegoś, co tu mamy, strzelano do ofiar. To robota dla balistyki i patologa. – Ale numery… – W Ameryce Północnej jest miliard sztuk broni palnej, Feleesh. Zarejestrowanej, niezarejestrowanej, bez różnicy. Zbyt wiele, by wszystko prześledzić. Egzemplarze przelatują nad granicą jak jesienne liście. To nas doprowadzi donikąd. Ale jest coś, na czym można się oprzeć. Ukryty schowek. Raptem garstka ludzi w tym kraju potrafi wykonać coś takiego. Pomysł ożywił Felicię. – A jeszcze mniej potrafi to zrobić w tak krótkim czasie… – powiedziała. Striker się uśmiechnął. – Właśnie. Ktokolwiek to był, musiał mieć pod ręką gotowe materiały, niezbędne narzędzia. No i musiał znać się na rzeczy. Biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe oraz fakt, że zamachowcy nie ryzykowaliby kręcenia się po całej prowincji, tą osobą będzie ktoś stąd, z tej części Kolumbii Brytyjskiej. A kiedy dowiemy się, kto to jest, możemy prześledzić wszystko, aż do szkoły. Odkryć, kim byli nasi napastnicy. Dowiedzieć się, kto naprawdę stał za atakiem. Felicia spojrzała, nie kryjąc sarkazmu. – Jeszcze jakieś pomysły? – Nie. Nie mam już ani jednego. Ale znam kogoś kreatywnego… – Kogo? – Twoją najbardziej ulubioną osobę na całym bożym świecie. Na twarz Felicii wypełzło obrzydzenie. – O Boże! Nie mówisz chyba o Hansie Jagerze? Striker roześmiał się głośno. – Trafiłaś, skarbie. Oto jedyny i niepowtarzalny! Czas spotkać się z Mięsogłowym.
32 Pół godziny później, parę minut po ósmej, gdy słońce wreszcie pokazało się nad horyzontem, Striker i Felicia skręcili w południową nitkę Dziesiątej Alei, a następnie wjechali na stromy zjazd prowadzący do podziemnego, wielopoziomowego policyjnego parkingu. Jacob przesunął kartę w szczelinie czytnika, wystukał na klawiaturze swój numer identyfikacyjny i wjechał do chronionej części budynku. Brama z wzmacnianej stali zamknęła się za nimi automatycznie. Felicia skrzywiła się na widok niskiego sufitu pokrytego szarymi stalaktytami ognioodpornej pianki. – Wygląda jak wnętrze grobowca. Striker zgodził się z nią ochoczo. – Witamy w Bunkrze. – Po raz pierwszy od powrotu z urlopu zawitał do siedziby jednostki specjalnej i od razu poczuł się tu jak u siebie. Omiótł teren wzrokiem. Na niższych poziomach kompleksu znajdowały się elektronicznie zabezpieczone pojemniki z wysokiej klasy bronią wojskową używaną przez grupę szybkiego reagowania. To miejsce było ulubioną przystanią Mięsogłowego, który planował transfer z wydziału do spraw walki z międzynarodowymi gangami do GSR, gdy tylko inspektor zaaprobuje jego podanie. Striker nie był więc zdziwiony propozycją, by właśnie w tym miejscu spotkać się we trójkę dla przedyskutowania sprawy. Striker zjechał po pochylni na dolny poziom, skręcił za róg i ujrzał znajomą postać, a za nią szereg drzwi do pomieszczeń magazynowych. Sto dziewięćdziesiąt kilka centymetrów wzrostu i sto dwadzieścia dwa kilogramy wagi trudno było przeoczyć. Współczesny wiking. Mięsogłowy miał gigantyczną głowę, pokrytą gęstymi, dziko poskręcanymi, rudymi włosami, oraz wąsy i kozią bródkę do kompletu. Jego ramiona, wielkości łydek przeciętnego mężczyzny, pokrywało tak wiele tatuaży, że wydawało się, iż ich właściciel ma na sobie koszulę z długimi rękawami. Bez wątpienia było to złamanie jednej z obowiązujących w Departamencie zasad, ale białe kołnierzyki mądrze przymknęły na to oko. Jakżeby inaczej? Taki Mięsogłowy to przecież majątek. Potęga, z którą należy się liczyć. Nie bał się nikogo, a swej wojskowej przeszłości i znajomości sztuk walki zawdzięczał umiejętność przeprowadzenia każdej operacji, jakiej potrzebował Departament. Był zawodowcem. Striker skinął głową w kierunku zwalistego mężczyzny. – Oto i on. Felicia westchnęła z niechęcią. Jacob zaparkował policyjny wóz w najbliższym boksie i oboje wysiedli. – Dzieńdoberek, Mięsogłowy – zawołał detektyw. Mięsogłowy podniósł wzrok. – Cześć, Wraku. Cześć, Fellatio. Felicia zesztywniała. – Marzy ci się, koleś? – Cały czas, ślicznotko! – zapytany ryknął śmiechem. – Daj mi kilka minut, a na poczekaniu ubiję dla ciebie trochę śmietanki. – Przymknął oczy, wsunął rękę do spodni od dresu i zaczął wydawać perwersyjne jęki. Felicia posłała Strikerowi błagalne spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „Chodźmy stąd”, ale on zignorował niemą prośbę. Podszedł do Mięsogłowego i poklepał go po ramieniu. – Odpuść sobie. – Jeszcze sekundkę. Prawie dochodzę. – Mięsogłowy! – No dobra, zepsułeś mi zabawę. – Mężczyzna otworzył oczy, uśmiechnął się lubieżnie, po czym wrócił do czarnej skrzynki, którą właśnie zabezpieczał. Był to zasobnik na najnowszy model karabinu dalekiego zasięgu – niedawny nabytek Departamentu. Mięsogłowy podniósł broń, jakby ważyła dwa kilo, a nie dwadzieścia, i wrzucił do swojej szafki. Gdy wszystko było już w porządku, oddalił się, ruchem ręki dając Strikerowi i Felicii znak, by poszli za nim. Striker zrobił to szybkim krokiem, Felicia celowo została nieco w tyle. Przecięli poplamioną olejem posadzkę i dotarli do wąskich drzwi usytuowanych za potężnym betonowym filarem. Mięsogłowy otworzył je i ukazała się niewielka sala odpraw. W pomieszczeniu znajdował się prostokątny stół i zamontowany pod sufitem rzutnik, w tej chwili wyłączony. W odległym kącie pokoju stał rząd szafek na akta. Tanich, metalowych. Pod przeciwległą ścianą ustawiono, jeden obok drugiego, kilka komputerów. Jak zauważył Striker, były połączone ze sobą, ale niemal na pewno nie miały kontaktu ze światem zewnętrznym. Mięsogłowy spostrzegł wyraz twarzy Felicii i puścił do niej oko.
– Wyglądasz na zmęczoną, ślicznotko. Powinnaś więcej czasu spędzać w pozycji leżącej. – Przewracam się, ilekroć czuję twój oddech. – A więc jest poprawa. – Kobieta zignorowała zaczepkę. – Częściej myję zęby od naszego ostatniego spotkania. Kupiłem sobie elektryczną szczoteczkę. Striker uśmiechnął się i podszedł bliżej do Mięsogłowego. Poczuł woń spalonego prochu; dominowała w powietrzu. Jeszcze olej do konserwacji broni. Nie ulegało wątpliwości, że Mięsogłowy był już dzisiaj na strzelnicy, prawdopodobnie już po raz trzeci w tym tygodniu. Olej i proch pasowały do tego człowieka. Zanim Striker zdążył się odezwać, Mięsogłowy ściągnął koszulkę i z kąta pomieszczenia wziął inną. Na jego masywnych ramionach sprawiała wrażenie o numer za małej. Była zielonoszara. Na lewej piersi widniał nadrukowany czerwony liść klonu, a na nim numer. 499. – Cztery, dziewięć, dziewięć? Mięsogłowy spojrzał na niego z oburzeniem. – Larry Young, człowieku. Jak mogłeś zapomnieć? Na dźwięk znajomego nazwiska Striker się zawstydził. Czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć było numerem odznaki Larry’ego Younga, członka grupy szybkiego reagowania zabitego podczas akcji antynarkotykowej. Ikony Departamentu. – Te koszulki przyszły kilka miesięcy temu – powiedział Mięsogłowy. – Jak byłeś na urlopie. Pewnie dlatego masz luki w pamięci. – Aha, zgadza się. Załatwisz mi jedną? – Zrobi się. Striker odchrząknął, następnie z kieszeni marynarki wyciągnął nabój, który znalazł w schowku hondy. Rzucił go Mięsogłowemu. – Łap i zerknij na to. Mężczyzna pochwycił przedmiot, przyjrzał się mu uważnie i zagwizdał. Był wykonany ze lśniącego mosiądzu i miał wzmacniany wierzchołek. – Czy użyto właśnie takiej amunicji? Striker skinął głową. – Między innymi. Powiedz mi, co to jest? Mięsogłowy uniósł brew. – Nie wiesz? – Potrzebuję potwierdzenia. – Oficjalna armijna amunicja, stary. Pełnopłaszczowa. Striker zastanowił się przez chwilę. – Strzelali tym gdzie popadnie – wręczył Mięsogłowemu inny nabój. – Używali także tego, ale tym walili wyłącznie do tych dzieciaków, których – jak sądzę – poszukiwali. Mięsogłowy przyjrzał się i tej kuli. – Wgłębienie wierzchołkowe, stary. Hydra-shok. Skrajna moc obalająca. Przy tych nabojach ofiary nie miały szans. Striker pokręcił głową. – Nie kumam… Felicia zbliżyła się, wzięła nabój z dłoni Mięsogłowego i rzuciła nań okiem. – Czego nie kumasz? – spytała. – Po co używali pełnopłaszczowych pocisków? Ci faceci byli tam, by zabijać, dlaczego więc nie użyli czegoś ulegającego deformacji, jak choćby hydra-shok. Albo jeszcze lepiej – HST firmy Federal? To gówno zostawia w człowieku pięciocentymetrową spiralę. Wiem, że nie potrzebowali niczego zbyt wyszukanego. Strzelali w końcu do zwyczajnych uczniów, z których żaden nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej. Ale – jeśli zależy ci na maksymalnej liczbie ofiar – czemu nie wybrać właściwej amunicji? – Może napastnikom nie chodziło o liczbę zabitych? Może chodziło im o coś innego? – zasugerowała Felicia. – O maksymalną liczbę postrzelonych? O strach? Striker uznał, że jego partnerka może mieć rację. Pociski pełnopłaszczowe przebijają ciało na wylot, rykoszetują, uderzają w więcej celów. Zwielokrotniają liczbę ofiar. Ale zamachowcy pamiętali, by strzelać jednak amunicją hydra-shok do Tiny Chow, Conrada MacMillana oraz Chantelle O’Riley. To by po części uzasadniało pogląd, że te osoby stanowiły świadomie wybrany cel. Dlaczego zatem hydra-shok?
Rodzaj sygnatury? Wtrącił się Mięsogłowy. – Semantyka, stary. Tak naprawdę nie ma to znaczenia. Na twojej łasce znajduje się jakaś osoba, więc pakujesz w nią dość kul różnego rodzaju, by zrobić z niej szwajcarski ser. Poza tym, jak mi wiadomo, ci goście używali strzelb i AK-47. Chcieli ofiar śmiertelnych, to mieli. Przy sile ognia większej niż potrzebna do powalenia niedźwiedzia. Mięsogłowy skończył mówić w momencie, gdy zadzwonił telefon Felicii. Odebrała, ale w podziemiach ciężko było z sygnałem. Straciła zasięg, zaklęła, odwróciła się do Strikera i oddała mu nabój. – To Caroline – powiedziała. – Muszę wyjść piętro wyżej i oddzwonić. Striker ucieszył się, że coś wywabiło Felicię z tego miejsca. Przez cały ranek zachowywała się dziwnie, chwilami niemal wrogo. A docinki Mięsogłowego bynajmniej nie poprawiały jej nastroju. Gdy już sobie poszła, napięcie osłabło. Mięsogłowy popatrzył za nią i jęknął. – Stary, puknąłbym tę babkę! – Puknął? – Jak złoto, skarbie. – A słyszałeś o molestowaniu? – No, nawet próbowałem. Ale na razie bez powodzenia. Mięsogłowy po raz kolejny wybuchnął śmiechem podobnym do chichotu hieny. Striker westchnął, ale nie odezwał się słowem, by nie zachęcać tamtego do kolejnych docinków. Cały Mięsogłowy – żywił się zainteresowaniem innych, a im więcej dostawał pochwał, tym zuchwalszy i bardziej ordynarny się stawał. Striker skupił więc swoją i jego uwagę ponownie na śledztwie. – Znalazłem tę amunicję w skradzionej hondzie. – Serio? – W ukrytym schowku. – Bez jaj! W podłodze? – W tablicy rozdzielczej. I właśnie dlatego masz okazję mnie widzieć. – Podszedł do stołu i usiadł. – Nie jestem w tych sprawach na bieżąco już od kilku lat. Ty za to zajmujesz się gangami, masz do czynienia z tymi wyrzutkami przez cały czas. Powiedz mi, kto mógł coś takiego wykonać? Mięsogłowy przeszedł przez salkę do lodówki i otworzył drzwiczki. Wyciągnął kilka butelek gatorade i rzucił Strikerowi pomarańczową. Dla siebie zatrzymał napój z borówki amerykańskiej. Podniósł do góry. Uśmiechnął się szeroko. – Czarna. Pasuje do moich jaj. – Jeśli miałaby pasować, powinna być mniejsza. W małej fiolce. A teraz wracamy do schowka. – Dobra, dobra. – Mięsogłowy odkręcił butelkę, upił trochę, odchrząknął. – Ile mieli czasu na te modyfikacje? – Samochód został skradziony dziewięć dni przed atakiem. Mięsogłowy wydał pomruk zainteresowania. – A zatem to wyklucza braci Blaine. – Dlaczego? – Są na wyjeździe. W Ontario. Ale są najlepsi. Obaj po pięćdziesiątce, byli żołnierze. Prawdziwi, oglądali Pustynną Burzę na własne oczy. Wrócili do domu i przerzucili się na prywatny biznes. – Znów upił nieco energetycznego napoju i otarł usta rękawem. – Prowadzą taki tunningowy biznes. Zajmują się przerabianiem samochodów na kuloodporne, dodają schowki. Ale zwykle pracują na escaladach, hummerach, na nietypowych beemkach. Ale nie na hondach. A poza tym, to zajmuje kupę czasu. Jakiś miesiąc. Jak nie więcej. – Połowę z tych dziewięciu dni zająłby transport ze wschodu. – No właśnie. To musiał być ktoś stąd. Jakie kombinacje zrobili z tą tablicą rozdzielczą? – Porządna robota – wyjaśnił Striker. – Profesjonalna. Nikt nie zorientowałby się, że coś tam jest, o ile nie usunąłby obudowy konsoli. Wszystko świeżo zainstalowane. Nowa stacyjka, nowe radio i obwód zamykany magnesem. Żadnych śladów na desce czy gdzie indziej. Mięsogłowy przesuwał palcem w powietrzu, jakby coś pisał lub liczył w pamięci. – Przychodzi mi do głowy pięć nazwisk – powiedział w końcu. Striker starannie zapisał je w notatniku. – Wszyscy miejscowi? – Tak. Dwóch w Valley, jeden na Północnym Wybrzeżu, o ile dobrze pamiętam. Nie wiem, gdzie urzędują pozostali dwaj, ale często się tu kręcą, więc prawdopodobnie siedzą w East Side. Przynajmniej byli tam kilka lat temu.
Striker przeczytał nazwiska w milczeniu. Nie znał żadnego. Spojrzał za siebie i napotkał wzrok Mięsogłowego. – Coś jeszcze? – Aha. Niektórzy z tych gości to naprawdę niegrzeczni chłopcy, stary. Rąbnąć gliniarza to dla nich żaden problem. Bądź ostrożny. Striker skinął głową; w tym samym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wróciła Felicia. Jej ładna twarz zdradzała niepokój. – Wszystko gra? – zapytał Striker. – Nie. Rozmawiałam z Caroline. Ma strasznego doła. Jest kompletnie załamana. – Przecież to nie jej wina. – Mówi, że dzwonią rodzice niektórych zabitych. Nie dają jej spokoju. Zadają mnóstwo pytań, żądając odpowiedzi, których ona nie może udzielić. Współczucie dla tych ludzi dręczyło Strikera jak wyrzut sumienia, choć nawet nie potrafił wyobrazić sobie ich rozpaczy. Utrata ukochanej osoby jest ciężkim doświadczeniem, ale strata dziecka potrafi zniszczyć życie. Wkrótce i on, i Felicia będą musieli porozmawiać z rodzicami zabitych, nie tylko dla dobra śledztwa, ale ze zwykłej przyzwoitości i dla okazania szacunku. Pierwsi na liście byli państwo Chow, MacMillanowie i rodzina O’Riley. Ale najpierw należało sprawdzić wszystkie okoliczności tragedii. Spojrzał jeszcze raz na Mięsogłowego. – Nie wyłączaj komórki. Mogę cię potrzebować. – Zrobi się, szefie. Jacob i Felicia wrócili do samochodu i opuścili podziemny parking. Skierowali się ku skrzyżowaniu ulic Main i Hastings. Do centrali. Do kryminalnych.
33 Przez brudnożółte zasłony przebijało się poranne słońce, rysując w poprzek oczu Czerwonej Maski cienką, złotą linię. Mężczyzna leżał na płask na niewielkiej bambusowej macie. O tym, że wciąż żyje, informował go ból. Wędrował po barku jak żerujący na ludzkich tkankach robak. Piętro niżej słychać było zagniewane głosy kłócącej się pary. Ktoś coś komuś ukradł i musiał za to zapłacić. Poddaniem się przemocy lub seksem, lub jednym i drugim. Awantury nie były w tym miejscu niczym niezwykłym. W końcu to Aster, jeden z najgorszych slumsów w Strathconie. Jeśli ktoś tu mieszkał, był albo ćpunem, albo kurwą, albo jednym z szajbusów, jakich pełno w tej nędznej dzielnicy – w Skids. W tym miejscu nigdy nie postała noga nikogo znaczącego. Czerwona Maska nie martwił się przesadnie. Policja nigdy go nie zlokalizuje. Jedynym znanym miejscem jego zamieszkania był adres, na który przychodziła poczta, mieszkanie numer 533 przy Raymur Street, w jednym z domów komunalnych w pobliżu wiaduktu. Zaraz przy torach kolejowych. Tam, gdzie mieszka ojciec. Myśl nadeszła znikąd. Pozostawiła w nim pustkę. Z ojcem nie mógł się widzieć. Nie po tym, co się stało. Jak odpowiedziałby na pytanie o Trana? Nie potrafiłby wykrztusić słowa. No cóż, oto jedno z wielu poświęceń niezbędnych do osiągnięcia Doskonałej Harmonii. Na ustach Czerwonej Maski zaigrał smutny uśmiech. Harmonia. Wydawała się teraz pustym słowem. Sturlał się z maty i poczuł, że bark rozdziera mu ból wywołany zdeformowanym kawałkiem metalu. Zwymiotował przezroczystą cieczą. Kiedy ustały spazmy, zmusił się, by stanąć na nogi, choć nie było to łatwe w tym chwiejnym, ruchomym pomieszczeniu. Zdrowym ramieniem sięgnął na plecy i wyczuł pokrytą gumą rękojeść glocka. Był uzbrojony. Był przygotowany. Ból, nie ból, zakażenie, nie zakażenie, żywy czy umierający – musiał iść. Najwyższy czas wypełnić rozkazy. Zakończyć misję.
34 Jadąc po kawę, Striker poczuł zawroty głowy. Złożył to na karb braku snu, ale wiedział, że przyczyny są poważniejsze. Skierował nieoznakowany policyjny wóz na północ i rzucił okiem na okolicę. Od wschodu przebijało się na niebo światło dnia, walcząc z cienkimi smużkami chmur. Było coraz jaśniejsze i czyniło wszystko mniej przykrym, niemal ładnym. Nawet tu, w Skids. Jacobowi przypomniało się, że rzeczywiście to już ranek w pełnym rozkwicie, zadzwonił więc do domu, by sprawdzić, czy Courtney już wstała. Nie wstała. Zastanawiał się, czy podniosłaby słuchawkę, gdyby przeczytała na wyświetlaczu, że właśnie dzwoni nie kto inny, tylko jej staruszek. Chyba nie. Była na niego wkurzona. Kolejny raz. Jak zawsze – wkurzona o wszystko, co robił. Czy chodziło o to, że nie puścił jej na imprezę późno w nocy, czy o to, że miał dwie nogi i oddychał tlenem – powód nie miał znaczenia. Logiczne wyjaśnienia emocjonalnych wybuchów córki nie istniały i nie było żadnych szans na ich uniknięcie. Wczorajsze fiasko bliskości z Felicią tylko pogorszyło sytuację. Zarówno w domu, jak i w pracy. W jego umyśle zatrzepotało wspomnienie, podnosząc ciśnienie krwi. Jacob odepchnął nieproszone myśli i poprowadził wóz do miejsca, gdzie Powell Street z dwukierunkowej zmienia się w jednokierunkową. Skręcił na podjazd do Starbucksa. Dla siebie zamówił czarną americano i cytrynową muffinkę z makiem. Kiedy usłyszał zamówienie Felicii, omal nie wybuchnął śmiechem. – Dużą latte z karmelem, słodką bułkę z serem i croissanta z czekoladą. – I to wszystko? – To na początek. Zamrugał. – Mówisz poważnie? Zjesz to wszystko na śniadanie? – Potrzebuję tłuszczu, cukru i węglowodanów, Jacob. I to potrzebuję ich natychmiast! Złożył zamówienie, odebrał przez okienko przy podjeździe, zawrócił i ruszył Powell Street w stronę budynku policji. Zatrzymał auto na miejscu oznakowanym: „Tylko dla patroli”, przy południowej stronie ulicy Cordoba, gdzie zawsze parkowały niepatrolowe samochody – i to pomimo e-maili z ostrzeżeniami, jakie dostawali ich kierowcy – i z Felicią u boku ruszył w stronę pawilonu numer 312. Z windy poszli wprost do wydziału kryminalnego. Był to jeden wielki wyłożony wykładziną podłogową prostopadłościan z czterema rzędami boksów. Otaczały go trzy dźwiękoszczelne pokoje przesłuchań, połączone z pomieszczeniami do obserwacji za pośrednictwem kamer i sprzętu nagrywającego. Nad pierwszymi drzwiami świeciła mała biała lampka. Trwało przesłuchanie. Striker przeszedł między boksami do swojego biurka. Miejsce pracy, które dzielił z Felicią, znajdowało się z tyłu pomieszczenia, w północno-wschodnim kącie, i bardzo mu odpowiadało. Usytuowane z dala od zgiełku i krzątaniny przy frontowym biurku, w pewnych sytuacjach wygodne. Kiedy na horyzoncie pojawiała się jakaś biała koszula, Striker był dość daleko, by uniknąć spotkania. Boksy Strikera i Felicii leżały po przeciwnych stronach przejścia, jego zwrócone ku północy, jej na południe, co ułatwiało wymianę informacji. Wystarczyło odwrócić się i porozmawiać. Jacob usiadł, wyjął bułeczkę z torebki i ugryzł. Wręczył Felicii resztę, a ona natychmiast zatopiła zęby w swoim croissancie. Patrzył, jak dziewczyna pałaszuje rogalik. Jakby pościła od wielu dni, a przecież w samochodzie zdążyła już pochłonąć bułkę z serem. Wzięła spory łyk latte i aż westchnęła z zadowolenia. – Dobry orgazm? – spytał. – Słodko, słodko! Striker podniósł słuchawkę i wybrał numer do pracowni badań audiowizualnych. Odpowiedziano mu po drugim dzwonku. Detektyw natychmiast rozpoznał nosowe poświstywanie Icha. – Wydajesz się być zmęczony, techniczku – powiedział. Przez chwilę panowała cisza. – Czy to detektyw Striker? – Masz moje audio? Ich bąknął coś w zakłopotaniu. – No cóż, prawdę mówiąc… Nie mam. – Nie masz? – Zostało zepchnięte na później. Gdy Laroche zawiesił sprawę. Striker zaklął tak głośno, że obecni na sali detektywi podnieśli głowy. Zignorował wszystkich. Tymczasem Ich kontynuował:
– Powiedział, że teraz priorytetowy jest projekt Herald i mam natychmiast zająć się podsłuchami. Striker zamknął oczy i potarł brzeg nosa. Projekt Herald był ulubionym dzieckiem zastępcy komendanta, jego malutkim wkładzikiem w walkę ze zorganizowaną przestępczością. Założenie było proste – jeśli gangsterom zabierze się zabawki, bycie po złej stronie mocy przestanie być zabawne. Dzięki takiemu zabiegowi młodzi uznają życie przestępcy za mniej pociągające. Oczywiście, żeby zabrać im ich rzeczy, trzeba dysponować mnóstwem podsłuchów i kamer monitoringowych, a na to potrzebne były środki. Choć projekt sam w sobie był dobry i każdego innego dnia Striker nie miałby nic przeciw niemu. Ale dzisiaj nie był dzień jak co dzień. Laroche na pewno zmienił priorytet dla taśmy z nagraniem ze szkoły jeszcze wczoraj, gdy wydawało się, że sprawa jest zamknięta. A później tego nie odwołał. Teraz, kiedy znaleziono ciało Que Wonga w rzece Fraser, okazało się, że tożsamość bezgłowego zamachowca ze szkoły nie jest znana. Wszystko się mogło zdarzyć. A Laroche powinien przywrócić priorytet sprawie szkolnej strzelaniny. Striker próbował nie wpaść w złość. – Sprawa nie jest zamknięta, Ich. Jest tak samo gorąca jak wczoraj. Potrzebuję tego nagrania dźwięku. I to zaraz. – Ale Laroche… – Pierdolić Laroche’a. Po prostu nadaj bieg sprawie. Jeśli będzie chryja, biorę to na siebie. – Jak sobie życzysz, detektywie. – Masz rację. Tak sobie życzę i powtarzam: rusz tę sprawę. I nie zapomnij, Ich. Potrzebuję tego audio jeszcze dzisiaj. Odłożył słuchawkę i kątem oka dostrzegł Felicię, która właśnie odwracała się na obrotowym krześle, by za wszelką cenę uniknąć jego wzroku. Przez chwilę miał ochotę wdać się z nią w dyskusję i opowiedzieć o ostatnich poczynaniach Laroche’a – jej cholernego mentora – ale odpuścił sobie. Tak było lepiej. Miał już w domu jedną wściekłą kobietę. Nie potrzebował drugiej w pracy. – Popracuję trochę nad uczniami – rzuciła Felicia przez ramię. – Dobry pomysł – odpowiedział. Zadzwonił do Kluska, by sprawdzić, czy Jim zdołał porównać próbki krwi ze skradzionej hondy z pochodzącymi z ciała Raymonda Leunga, ale nikt nie odebrał telefonu. Striker zostawił wiadomość z prośbą o zwrotną wiadomość. Potem zalogował się do bazy danych PRIME, internetowego systemu wymiany informacji, którego każdy policjant używał do zapisywania lub pozyskiwania danych. Mięsogłowy dał Strikerowi nazwiska pięciu osobników, którzy byli w stanie wykonać profesjonalne ukryte schowki w podanym przedziale czasowym. Sheldon Clayfield, George Davis, Jason DeHorst, Sanjit Heer i Chris Simmons. Jacob sprawdził wszystkich w systemie. W ciągu minuty pojawiły się najlepsze z możliwych rezultaty poszukiwań. Każdy z mężczyzn był zapisywany w systemie lub sprawdzany tak wiele razy, że potrzebowali własnej ścieżki ekspresowej. Pierwsze dwa nazwiska, DeHorst i Davis, zostały wyeliminowane szybko. Pierwszego z nich zatrzymano właśnie w Kent pod zarzutem rabunku, drugiego ktoś zadźgał na śmierć na placu Pigeon Park dziewięć miesięcy temu. Policja nadal nie potrafiła wskazać podejrzanego o dokonanie zabójstwa, ale Strikera gówno to obchodziło. Jednego robaka żerującego na społeczeństwie mniej. I dwa nazwiska mniej na liście. Trochę czasu zabrało mu przeczytanie wpisów pod pozostałymi nazwiskami. Heer był powiązany z gangiem United Nations, a jego specjalnością było przerabianie escalad i beemek na wozy kuloodporne. Robotę wykonywał legalnie, pod szyldem firmy Weldwood Enterprises, którą wywiad policyjny ujawnił jako warsztat na cztery samochody, nie więcej, przy Maclure Road w Abbotsford. Ale Heer nie miał wprost do czynienia z ukrytymi schowkami, więc Striker chwilowo odstawił go na bok. Pozostali dwaj: Chris Simmons i Sheldon Clayfield. Obaj pasowali. Obaj mieli długie kryminalne życiorysy, obaj byli powiązani z różnymi gangami – Simmons z Aniołami, Clayfield ze Skorpionami – i obaj prowadzili własne warsztaty blacharskie i naprawcze dokładnie tu, w Lower Mainland, w najbliższej okolicy Vancouver. Simmons rezydował nieco dalej, dwie godziny jazdy w stronę Mission. Wobec tego Striker skontaktował się z Janet Jacobson z policji w Abbotsford, by go sprawdziła. Clayfield był na miejscu. W samym sercu śródmieścia. Przy Franklin Street, na odcinku zaczynającym się od numeru 1500. Już sama lokalizacja warsztatu czyniła z jego właściciela cel numer jeden. Striker zalogował się do CABS – zautomatyzowanego systemu zapisów kryminalnych – wystukał na klawiaturze nazwisko i wkrótce zobaczył zdjęcie gęby Clayfielda. Z ekranu komputera spoglądał na niego szczupły, bladolicy mężczyzna, dobrze po pięćdziesiątce. Pod oczami i wokół ust widoczne były głębokie bruzdy – niewątpliwie pamiątka
po ciężkich czasach. Ufarbowane na czarno włosy nosił zaczesane do góry z obu stron, jak skrzydła sokoła – żałosna próba przykrycia łysiny na czubku głowy. – Kto to? Striker wykręcił szyję i zobaczył, że za jego plecami stoi Felicia. – Mam nadzieję, że to gość, który przerobił skradziony samochód. – Striker potarł dłońmi twarz. Poczuł, że podnosi mu się ciśnienie krwi. – Nic ci nie jest? – spytała Felicia. – Po prostu jest tak dużo… – Potrzebujesz odpoczynku. Zaśmiał się. – Ciekawe. Mamy zbyt wiele spraw rozwijających się w zbyt wielu kierunkach. Jakby ktoś wysypał cały worek marmurowych kulek, a każda toczy się, gdzie chce. – Ale my je rozpracujemy. Jej opanowanie zirytowało Jacoba. Jak zwykle. Przyszło mu do głowy, że może ona nie ogarnia problemu, więc zaczął wyliczać na palcach. – Po pierwsze, mamy bezgłowego zamachowca i nie znamy jego tożsamości. Po drugie, na ciele Czarnej Maski znaleźliśmy tatuaże, których nie potrafimy zidentyfikować. Po trzecie, mamy trójkę dzieciaków, o których wiemy, że strzelano do nich z inną intencją niż do reszty, ale nie wiemy dlaczego. Po czwarte, jest ktoś, kto wykonał schowek w aucie dla tych kutasów, ale go jeszcze nie znaleźliśmy. Po piąte, jeszcze nawet nie odsłuchaliśmy ścieżki dźwiękowej z nagrania w szkole, ponieważ cholerny Laroche ciągle się wtrąca. Nie licząc przy tym Czerwonej Maski. Nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa i kiedy uderzy ponownie. – Jak na razie, nawet nie mamy pewności, że Czerwoną Maską nie był Leung. Słowa te zabolały Strikera; jeszcze raz spróbował dodzwonić się do Kluska. Ponieważ znów odezwała się poczta głosowa, zostawił nową wiadomość i odłożył słuchawkę. – Raymond Leung nie jest Czerwoną Maską, Feleesh. Ja to wiem. Twarz Felicii rozluźniła się, po raz pierwszy tego ranka. Kobieta uśmiechnęła się i delikatnie przesunęła palcami po włosach Jacoba. – To twój drugi dzień w pracy… – Wiem. – Wyluzuj. Albo znowu wylądujesz na urlopie. Rozejrzał się wokół i nagle poczuł zmęczenie. Trudno uwierzyć, że to dopiero początek. – Wpadamy coraz głębiej w tę dziurę, Felicio. – To śledztwo, nie zapominaj. I nie rób dwóch rzeczy naraz. A teraz jest dokładnie dziesiąta. – Więc? – Więc się zbieramy – powiedziała. Chwyciła go za ramię i pociągnęła do góry. Musiał wstać z krzesła. – Mamy spotkanie z rodzicami. Słowa te spadły na Strikera jak uderzenie młota. Spotkanie z rodzicami. Ostatnia rzecz na świecie, której by pragnął. Rozmowa z nimi będzie równie ciężka jak pojedynek z Czerwoną Maską.
35 Musieli przejechać obok szkoły, co było nie najlepszym pomysłem, przynajmniej według Strikera. Zbyt wiele świeżych wspomnień i zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Przed głównym wejściem rozsiadła się horda kamerzystów. Jak czające się na sieci pająki. Filmowali olbrzymie ilości kwiatów, koszyków i kartonów z napisami, rozłożonych na całym trawniku, gdzie w ten prowizoryczny sposób uczczono pamięć zamordowanych. Przed budynkiem widać było rzeszę ludzi. Niemal wszyscy rozglądali się wokół, sparaliżowani niedowierzaniem. Striker patrzył na nich pełen złych przeczuć. – Poznajesz kogoś? – spytał. Felicia pokręciła głową. – Nie. – Dobrze. – Jechał dalej, wzdłuż tłumu, w stronę domu państwa Chow. – Ilu rodziców spotkamy? – Dwoje. – Tylko dwoje? A gdzie pozostali? Felicia wyjęła notes, by nie pomylić nazwisk. – Zabity został Conrad MacMillan, uczeń ósmej klasy. Jego rodzice to Archibald i Margaret. Archie właśnie w tym momencie wraca ze Szkocji. Wyjechał, by opiekować się swoim niedomagającym ojcem, a wtedy wydarzyło się to wszystko. – Chryste. – Taaak, witaj w domu. A zatem zjawi się tylko Margaret. – Felicia czytała dalej. – Rodzicami Chantelle O’Riley są William i Stefana. Byli przygotowani na spotkanie z nami, ale Stefana przeszła załamanie. William był w drodze, ale zawrócił, by zająć się żoną. Oddzwonił i powiedział, że jest za wcześnie, że potrzebują trochę czasu. Przynajmniej dnia lub dwóch. – A co z rodzicami Tiny Chow? – Te słowa nie przyszły mu łatwo. Courtney znała zarówno Tinę, jak i Conrada. On zresztą też. Felicia odchrząknęła. – Rodzice to Stanley i Doris Chow. Stanley zabrał ich najmłodsze dziecko z dala od tego wszystkiego, więc spotkamy się tylko z Doris. – Troje martwych uczniów i tylko dwoje rodziców. Chryste. – Byli też inni zastrzeleni uczniowie, Jacob. Dwadzieścia dwie ofiary śmiertelne. A gdzie jeszcze dane na temat liczby rannych! Możemy porozmawiać i z tamtymi rodzicami, jeśli zajdzie potrzeba. Pokręcił głową. – Nie teraz. Inni to przypadkowe ofiary. Zobaczymy najpierw, co uda się uzyskać tutaj. Minęli wreszcie szkołę, skręcili w prawo w następną przecznicę i krążyli po Hemlock Glen. Wkrótce zauważyli biały, dwupiętrowy budynek otoczony równie białym parkanem. Przed domem parkowały dwa czarne mercedesy. Tu mieszkali państwo Chow. Obok furtki na tyłach domu stały dwie kobiety – Azjatka i biała – nieruchomo jak ogrodowe meble. Nie rozmawiały. Nie robiły zupełnie nic. Po prostu wpatrywały się w przestrzeń. Azjatka ocknęła się ze stuporu, mrugając oczami, i uniosła dłoń. – To one – powiedziała Felicia. Striker zjechał z jezdni; pod oponami zazgrzytał na wpół zamarznięty żwir. Detektyw zahamował, zgasił silnik, a potem spojrzał na Felicię. – Ty zajmij się Margaret MacMillan, ja wezmę Doris Chow. Potem porównamy notatki. Skinęła głową na zgodę. – Skieruj rozmowę na klub dyskusyjny. – Klub dyskusyjny? – Wiem, że to brzmi dziwnie, ale po rozmowie z Caroline i kilkoma nauczycielami to jedyne powiązanie między dzieciakami, jakie przychodzi mi do głowy. Chantelle O’Riley i Tina Chow były w dziesiątej klasie, ale wszystko wskazuje na to, że poza klasą nigdy nie rozmawiały ze sobą. Obracały się w zupełnie różnych kręgach towarzyskich. Co do Conrada MacMillana… Był w ósmej klasie i nie rozmawiał z żadną z dziewcząt – z wyjątkiem spotkań w klubie dyskusyjnym. Conrad, Chantelle i Tina – wszyscy do niego należeli. Jak na razie to jedyne powiązanie, jakie znamy… Zamyślony Striker odpinał pas bezpieczeństwa. – Jesteś gotowa? – spytał. – Nie, ale czy to kiedykolwiek miało znaczenie? – Felicia otworzyła drzwiczki i wysiadła z auta.
Striker szedł za nią, czując nudności. Nie miał pojęcia, co ma powiedzieć tym kobietom. Podczas gdy Felicia i Margaret MacMillan szły pokrytą ściółką z kory ścieżką w stronę wschodniej części domu, Striker skierował Doris Chow do południowej części ogrodu. Nigdy wcześniej nie spotkał matki Tiny, ale natychmiast dostrzegł podobieństwo. Doris była niska, w najlepszym razie miała sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, i była szczupła. Ale nie była wątła. Wyglądała na silną i twardą i dobrze się trzymała jak na kobietę około czterdziestki. Naturalnie czarne włosy z lekko bordowym odcieniem zaczesała do tyłu i spięła w koński ogon za pomocą jaskrawozielonej frotki, która mocno kontrastowała zarówno z kolorem włosów, jak i fioletowym dresem do biegania. Nie nosiła makijażu, więc linie pod oczami i wokół ust zdradzały jej wiek, ale uchodziło jej to na sucho. Jak każdej kobiecie obdarzonej przez naturę urodą. Rozmawiali, spacerując. Striker się nie śpieszył. Najpierw omówili nieistotne sprawy. Nieważne kwestie – jak długo jest zamężna, kiedy osiedliła się w Kanadzie, jak liczną posiada rodzinę i tak dalej. Podczas rozmowy Striker nie przestawał się zastanawiać, jak on by się zachowywał, gdyby stracił Courtney. Gdyby wśród zabitych znalazło się jego dziecko. Na samą myśl robiło mu się niedobrze. Doszli do krańca ogrodu, do rzędu ogołoconych z liści kolczastych krzewów otaczających pojedyncze drzewo wiśni japońskiej. Drzewo było wielkie, wysokie na przynajmniej dziewięć metrów. Nie do wiary, ale wciąż pokrywało je kwiecie, choć wiele płatków opadło na ziemię, przydając na wpół zamarzniętej trawie i korze na ścieżce różowych odcieni. Doris zatrzymała się, by podnieść pojedynczy kwiatek. Roztarła płatki między palcami i wyszeptała: – To było jej ulubione drzewo… ta wiśnia. – Nie dziwię się. Jest piękne. Stali tak i oglądali różowy kwiat w dłoni kobiety, gdy nagle do Strikera dotarła druga strona jej osobowości. Zobaczył słabość. Pani Chow była jak kawałek gumowej opaski – naciągnięty zbyt mocno i drżący pod wpływem napięcia. Bolało go, że musi napiąć ją mocniej, ale taka była konieczność. Odwrócił się, by spojrzeć w jej twarz. – Pani Chow, czy zastanawiała się pani, dlaczego to się stało? Dlaczego Tina? Spojrzała mu w oczy. – Nie było powodu. Po prostu źli ludzie z bronią palną. Strzelali do każdego. Striker odwzajemnił spojrzenie. Pokręcił głową. – Obawiam się, że jest w tym coś jeszcze. Myślę, że Tiny… szukano. Twarz Doris pobladła. – Szukali jej? – Tak. Czy domyśla się pani dlaczego? – Ale tyle innych dzieci… – Zostało zastrzelonych wielu uczniów. Tak, wiem o tym, pani Chow. Ale z materiału dowodowego, jaki zebrałem, wynika, że troje z nich było namierzonych przez zamachowców. Jedną z tych osób była Tina. Podobnie jak Conrad MacMillan. I Chantelle O’Riley. Przez twarz Doris przebiegł skurcz, ale opanowała się i odpowiedziała na pytanie. – Ależ moja córka nie zadawała się z tamtymi dziećmi! Nigdy wcześniej nie spotkałam Margaret. Dopiero dziś rano. – Wiem o tym. Dlatego właśnie śledztwo jest tak trudne. Gdzieś jednak tkwi powiązanie między nimi, a my musimy je odnaleźć. Doris odwróciła wzrok i spojrzała w stronę gór. Łagodny jesienny wiatr rozwiewał jej włosy; frotka utrzymywała na miejscu już tylko kilka zebranych pasemek. Kobieta stała nieruchomo przez dłuższą chwilę, a Striker pozwalał jej milczeć. Gdy przemówiła ponownie, wydawała się zbita z tropu. – Przepraszam, wszystko kłębi mi się w głowie. Nie mogę jakoś tego ogarnąć. Striker pośpieszył z pomocą. – Słyszałem, że Tina należała do klubu dyskusyjnego… Wzmianka wstrząsnęła Doris. – Klub dyskusyjny. O tak. Uwielbiała to! Wyróżniała się zresztą intelektem, ale dzięki temu zdobywała przyjaciół. Miała wspaniałe doświadczenia. Wie pan, dzieciaki pojechały na wycieczkę, we wrześniu. Wszystkie z klubu. Dwanaście osób, tak sądzę. – Dokąd pojechali?
– Do Hongkongu. Tina była szalenie podekscytowana, mówiła o tym tygodniami. – Wspomnienie sprawiło, że kobieta zaśmiała się smutno. – Jeśli moja córka była w czymś dobra, to na pewno w mówieniu. – O czym dyskutowali? Tutaj i w Hongkongu? Pani Chow wzruszyła ramionami. – Zwykle rozprawiali o wszystkim, co związane było z interesującym ich tematem. A lubili problemy aktualne, gorące. Aborcja. Kara śmierci. Wspomagane samobójstwo. Kiedy jechali do Hongkongu, tematem była wolność i religie świata. Suwerenność państw. Debatowali nad chińską okupacją Tybetu. Rzecz wywołała poruszenie – musieli przerwać turniej dyskusyjny… – Dlaczego? – Nie raczono im powiedzieć. Striker się zamyślił. – Czy Tina zabierała głos w dyskusji? – O ile mi wiadomo, przemawiali wszyscy. – Ale pani tam nie było? Pokręciła głową. – Nie, pojechała z nimi tylko pani dyrektor Myers. Striker zapisał coś w swoim notatniku. – Czy ma pan dzieci, detektywie Striker? – zapytała nagle pani Chow. Jacob pomyślał, że Doris zapewne nie miała pojęcia o tym, że dziewczęta się znały. – Tak, córkę. Courtney chodzi do liceum Świętego Patryka. Kobieta wyglądała na zszokowaną. – Czy… Czy nic się jej nie stało? – Była wczoraj na wagarach. Doris uśmiechnęła się, jak gdyby usłyszała coś zabawnego. Najpierw zaśmiała się cicho, potem stłumiła kolejny atak płaczu. Różowe płatki wypadły jej z ręki i pofrunęły, niesione lekką bryzą. Uleciały tak łatwo jak życie Tiny Chow. Dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Striker zauważył, że twarz pani Chow drży, że kobieta powoli przegrywa walkę o zachowanie spokoju. – Przykro mi – powiedział cicho. Doris skinęła głową, a z jej oczu w końcu pociekły łzy. Spływały swobodnie po szczupłych, bladych policzkach. Gdy przemówiła, jej głos był ledwie słyszalny. – Niech się pan cieszy każdym dniem, który może pan z nią spędzić – powiedziała. – Każdą minutą, każdą sekundą. I niech pan ją ceni. Ceni wszystkie drobne rzeczy… Nigdy nie wiadomo, kiedy ich zabraknie.
36 Telefon zadzwonił po raz trzeci w ciągu dziesięciu minut i Courtney w końcu zwlekła się z łóżka, aby spojrzeć na wyświetlacz. Zasłony w sypialni odcinały słoneczne światło i utrzymywały pokój w ciemności. Od laminowanej podłogi ciągnęło zimnem i delikatne stopy dziewczyny trochę marzły, gdy człapała korytarzem do salonu. Miała nadzieję, że to telefon od Raine. Przyjaciółka rozumiała ją jak nikt inny. Jakżeby inaczej? Istniała między nimi silna więź, unikatowe połączenie. Courtney straciła matkę dwa lata temu, a Raine w zeszłym roku ojca. Tyle że jej rodzice rozstali się, a on przeprowadził się do Hongkongu. To uczyniło ich przyjaźń niemal pokrewieństwem. Były jak siostry. W salonie panował nie mniejszy chłód niż w sypialni, choć dzięki zaglądającemu przez okno słońcu było jaśniej. Pachniało dymem ze spalonego drewna oraz whisky z cytryną. Courtney przeszła obok stolika, na którym wciąż stały kubki taty i Felicii, i podniosła słuchawkę. Popatrzyła na niewielki ekran. „Połączenie nieodebrane”. Nacisnęła przycisk i zobaczyła, jak cały wyświetlacz zajmuje napis: „Komórka taty”. O Boże, ależ on uparty! Przewinęła listę w dół i zobaczyła te same słowa jeszcze trzykrotnie. Strasznie uparty. Uparty jak diabli. Odłożyła telefon na widełki. Jej komórka leżała na środku podłogi, tuż przed kominkiem. Klapka telefonu była otwarta, szara obudowa pęknięta po jednej stronie; ślad po zderzeniu ze ścianą. Widok rozgniewał Courtney na nowo. Nawet nie skończyła jeszcze spłacać tego dziadostwa! A poza tym – na pewno nie zareagowałaby tak gwałtownie, gdyby nie chodziło o Felicię! Podniosła telefon, włączyła go i ucieszyła się, widząc, że wciąż działa. Lista zawierała dziewięć nieodebranych rozmów. Wszystkie, z wyjątkiem dwóch, od kolegów ze szkoły. Na pewno chcieli porozmawiać o strzelaninie. Courtney wymazała je wszystkie z pamięci. Nie była zainteresowana rozmowami o wydarzeniach w szkole. Ani teraz, ani nigdy. Przypominały jej o mamie. Ważne były jedynie dwa ostatnie połączenia. Oba były od Raine. Pierwsze z późnej nocy, z drugiej czternaście. Drugie sprzed mniej więcej pół godziny. Courtney oddzwoniła czym prędzej, ale odezwała się automatyczna sekretarka. „Zostaw wiadomość dla Raine, ale nie rujnuj jej zabawy”. To pozdrowienie zawsze rozśmieszało Courtney. – Tu Court – powiedziała do mikrofonu. – Wstałam. Zadzwoń do mnie. Rozłączyła się; miała nadzieję, że jej wiadomość jest spoko. Gdy podłączała telefon do ładowarki, przez głowę przemknęła jej myśl o śniadaniu. Postanowiła jednak na razie nic nie jeść. Żołądek nie był jeszcze gotowy. Włączyła telewizor. Na wszystkich kanałach pokazywali strzelaninę. Policja, sanitariusze, nauczyciele – wszyscy biegali i krzyczeli, niektórzy płakali. W każdej scenie szybkie migawki pokazywały krew. Rzeź. Widok sprawiał, że serce Courtney zabiło szybciej. Zrobiło jej się niedobrze. Odwróciła wzrok, wcisnęła przycisk „input 2”. Teraz już na pewno nie złapie żadnego kanału z wiadomościami. Weszła w fazę negacji i ucieczki. Klęcząc na podłodze, otworzyła drzwiczki szafki pod telewizorem i wydobyła płytę DVD, wciśniętą przez nią samą w najdalszy kąt. To było nagranie ze świąt Bożego Narodzenia, trzy lata temu. Ostatnie święta z mamą. I chociaż oglądanie bolało jak diabli, Courtney stale do niego wracała. Zbyt wiele razy, by policzyć. Była jak uzależniona. Nigdy nie miała dość. Kieszeń odtwarzacza była już otwarta. Courtney wsadziła płytkę, zamknęła, wcisnęła „play”. Ekran telewizora ożył, ukazując bożonarodzeniową choinkę, całą oświetloną czerwonymi i niebieskimi lampkami, oraz mamę w fotelu marki La-Z-Boy, ustawionym między oknem a trzaskającym na kominku ogniem. Ich łaciaty kotek Toby też był na filmie; skakał po krześle i zwijał się w kłębek na kolanach mamy. Zniknął w tydzień po jej śmierci, jak gdyby wiedział, że jego ulubiona pani już nie powróci. Courtney ciągle męczyła myśl, dokąd zwierzak mógł pójść. Wspomnienia niosły ze sobą smutek, ale Courtney nie przerywała seansu. Jak zawsze. Jak gdyby oglądanie tego filmu należało do obowiązków córki. Pozwolić, by ból minął, to pogodzić się z odejściem mamy. Kamera drżała nieznacznie, gdy tato chodził dokoła pokoju, filmując prezenty, a następnie odnajdując obiektywem Courtney i robiąc zbliżenie. – Wesołych świąt, króliczku – powiedział. – Wesołych świąt, tato. – Stań obok mamy, żebym mógł was mieć razem. Mama pomachała do taty ręką, niemal rozlewając zawartość kieliszków. Koktajl jajeczny z rumem. – Och, Jacob, odłóż to choć na chwilę!
Krótka pauza. – Proszę, Amando… Tylko jedno ujęcie. Na nagraniu mama westchnęła, a tato zachichotał. Wtedy Courtney przeszła przez pokój i usiadła obok mamy, całując ją w policzek. Wskazała ręką kieliszek z koktajlem, zrobiła słodką minkę i spytała: – Mogę sobie trochę wziąć? Twarz mamy przybrała surowy wyraz, a Courtney się roześmiała. Potem mama zmarszczyła brwi wprost do kamery. – Miałeś swoje ujęcie, Jacob. Odłóż to teraz. Utrapienie z tobą. – No dobrze już, nudziaro – powiedział tato. I wtedy kamera zgasła. Courtney wcisnęła przycisk „stop” na pilocie i zamknęła oczy. Wciąż czuła atmosferę tamtej chwili, jakby to było wczoraj. Ciepło ognia pieszczące jej skórę. Korzenny aromat rumu ze szklaneczki mamy. Koktajl jajeczny bez alkoholu, który piła. Sosnowy zapach dymu, sączący się z kominka i wypełniający pokój niezauważalną niemal mgiełką. Wszystko było takie cudowne! Na samo wspomnienie chciało się płakać. I powracała nienawiść do taty. Wcisnęła „play” i obejrzała nagranie jeszcze raz. Obraz był nieco ciemny, a w ścieżce dźwiękowej słychać było niskie buczenie. Z pewnością jakość techniczna pozostawiała wiele do życzenia, ale i tak był to najlepszy film, jaki Courtney oglądała kiedykolwiek w życiu. Och, mamo! To nie fair. Tak bardzo za nią tęskniła, że bolał ją brzuch i nie chciała przestać płakać. A im większa była jej tęsknota, tym bardziej wkurzało ją to, że tacie w ogóle nie brakowało tamtych chwil. Och, mówił, że tęskni. Jasne. Zawsze mówił to, co trzeba, zwłaszcza gdy przyłapywał ją na oglądaniu nagrania. Sam jednak nigdy po nie nie sięgał. – Ona cię tak bardzo kochała! – mawiał. – Dzięki tobie jej życie było cudowne – dodawał. I jeszcze: – Też za nią tęsknię, króliczku. Ale to go nie powstrzymuje od pieprzenia się z tą hiszpańską dziwką! Courtney pomyślała o Felicii, o tacie i tym, że nie ma już mamy. I o tym, jak przez to ona czuje się mała. I samotna. I nikt się o nią nie troszczy. Nikt nie wie, co ona przeżywa. Nikt się nią nie interesuje. Nikt. Oprócz Raine. Raine to znała, ponieważ sama przeszła przez okropne rzeczy. Przez tę całą walkę i przez rozwód rodziców, a potem przez wyjazd taty z miasta. Wciąż o tym myśląc, Courtney chwyciła za telefon i zadzwoniła do przyjaciółki, ale znów usłyszała pocztę głosową. Zastanawiała się, czy nie zostawić następnej wiadomości, lecz zrezygnowała z tego pomysłu. Obejrzała stare nagranie jeszcze dwukrotnie i jej smutek ustąpił miejsca złości. Mama nie powinna była umrzeć tamtej nocy! A tato powinien coś zrobić! Cokolwiek, na miłość boską! Przecież jest cholernym gliniarzem, powinien działać. Powinien się zatroszczyć. Ale nie zrobił tego, prawda? A teraz mówi, że tęskni za mamą, i powtarza milion razy, że mu przykro. To nic nie znaczy. Nic a nic. Bo mamy już nie ma. Odeszła na zawsze. Wszystko przez to, że tato nic nie zrobił. Że wolał nic nie robić. A zatem istniało tylko jedno wytłumaczenie. To tato ponosi winę za jej śmierć.
37 Gdy za kwadrans dwunasta Klusek w końcu oddzwonił, nieoznakowany radiowóz z Jacobem i Felicią wciąż mknął na wschód. Banner mówił szybko i rzeczowo, a jego słowa rozgrzały Strikera do czerwoności. – Grupa krwi Raymonda Leunga nie zgadza się z próbkami pobranymi w samochodzie. Striker na sekundę zamknął oczy. – Kurwa, wiedziałem! – Raymond ma grupę A Rh plus. A ta w hondzie to 0 Rh minus. Informacja powinna poprawić Strikerowi nastrój, w końcu dowodziła, że miał rację, ale tak się nie stało. Wywołała jedynie strach i mroczne przeczucia. Czerwona Maska wciąż był na wolności. – Powiedziałeś Laroche’owi? – zapytał. – Tak. On to kwestionuje. Według niego wcale nie ma dowodów na to, że krew w samochodzie to rzeczywiście krew Czerwonej Maski. – Sam go postrzeliłem. – Hej, mnie nie musisz tego wyjaśniać, Wraku. Tak czy owak, wiemy, na czym stoimy. Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Następnie Striker rozłączył się i przekazał nowinę Felicii. – A zatem miałeś rację… – przyznała w końcu. – Gratulacje, Jacob. To dobra wiadomość. Maniak wciąż jest na wolności. Zmrużył oczy. – Nie czas na triumf. Chodzi o to, że musimy trzymać rękę na pulsie. Sprawa nie jest zakończona. W żadnym razie. Nie doczekał się werbalnej reakcji, jechali więc w milczeniu. Cel: Wschodnie Vancouver, Franklin Street. Przemysłowa część miasta. Prawie piętnaście minut później, gdy cisza zaczęła im już doskwierać, Striker ponownie podjął rozmowę o śledztwie. Spotkanie z dwiema matkami, z Doris Chow i Margaret MacMillan, przyniosło kilka ciekawych informacji. Klub dyskusyjny, wycieczka do Hongkongu, przemowy na temat Wolnego Tybetu i przerwany turniej – wyglądało to na coś więcej niż zbieg okoliczności, ale Striker nadal nie dostrzegał konkretnych powiązań. Ot, jeszcze jeden kawałek układanki. I bez tego mieli ich wystarczająco dużo. Burczało mu w brzuchu, po części z głodu – była już pora lunchu – po części ze zmartwienia. Dochodziło południe, a Courtney jeszcze nie odpowiedziała na jego telefony. Na pewno już wstała i po prostu postanowiła go zignorować. Pod pewnymi względami była taka sama jak jej matka. Samochód podążał na wschód Czterdziestą Pierwszą Aleją, minął Arbutus i wjechał na podjazd przy restauracji McDonald’sa. Jacob wprawdzie nic nie mógł poradzić na stosunek do niego jego własnej córki, ale z głodem sprawa była znacznie prostsza. W McDonald’sie nie mieli już zestawów śniadaniowych, więc zamówił big maca, fish maca i dwie kawy – dla Felicii z dużą ilością śmietany i cukru, dla siebie czarną. Zapach kawy nieco ożywił jego partnerkę. Uniosła wieczko kubka i spojrzała w stronę papierowej torby z jedzeniem. – Jak to zjem, będę jak balon. – Och, daj spokój, codziennie zjadasz dwa ciastka i wypijasz dwie latte z dodatkami. Czemu nagle to miałoby ci zaszkodzić? Skrzywiła się, ale sięgnęła po torbę. Gdy jechali dalej Broadwayem, Striker wyciągnął telefon komórkowy i zauważył, że przegapił połączenie z Janet Jacobson, policjantką niegdyś pracującą w obyczajówce w Vancouver, obecnie popasającą na zieleńszych pastwiskach. Oddzwonił do niej, ale linia była zajęta. Nie zostawił wiadomości. Jechali dalej w stronę dzielnicy przemysłowej, gdzie mieścił się warsztat Triple A Autobody. Firma Sheldona Clayfielda. Felicia wyjęła z papierowej torby kanapkę z rybą. – Oświeć mnie jeszcze raz. Kto to jest ten Clayfield? Striker przełknął to, co miał w ustach, i otarł z warg resztkę sosu. – Clayfield to jeden z tych pięciu kolesiów, o których mówił nam Mięsogłowy. Zawęziłem obszar poszukiwań do dwóch, którzy pracują w mieście lub okolicy i potrafią wykonywać takie schowki. Clayfield miał ten proceder w swojej kartotece, obok długiej listy różnego dziadostwa związanego z narkotykami. W zeszłym roku zrobił naprawdę dobry schowek dla handlarzy, ale przyłapali go gliniarze z narkotyków. Wystawił im kogoś, więc wycofali oskarżenie. Wiem też o innej robocie, którą wykonał sześć miesięcy przed tamtą. To nam daje dobry punkt oparcia.
– Świetnie. A co z tym drugim gościem? – Nazywa się Chris Simmons. Pracuje w Valley, na granicy z Mission. Pamiętasz Janet Jacobson z dochodzeniówki? Przeniosła się do Abbersfort kilka miesięcy temu. Skontaktowałem się z nią, kiedy ustalałaś spotkania z rodzicami. Sprawdza dla nas Simmonsa, ale Clayfielda musimy obsłużyć sami. Wyszukaj go w komputerze i sprawdź jego wspólników. Felicia skinęła głową i wystukała nazwisko na klawiaturze, a tymczasem Striker wjechał w Knight Street, kierując się na północ. Kilka przecznic dalej policjantka westchnęła, zniechęcona. – Ten facet ma tu ponad setkę powiązań – powiedziała. – Zobacz, kto jest związany z firmą Triple A Autobody. To warsztat Clayfielda. Może być brakującym ogniwem pomiędzy nim a naszą hondą. Posłusznie wykonała polecenie. – Dobra. Mam teraz ośmiu. Złodzieje samochodów. Pewnie mają tam swoją dziuplę. – Nie tylko to. Utknęli na czerwonym świetle. Striker zaklął pod nosem. Wyjął nietkniętą jeszcze kawę z uchwytu na napoje. Wciąż była gorąca. – Sprawdź każdego wspólnika – powiedział. – Popatrz, czy któryś z tych facetów miał związek z innymi przerabianymi pojazdami. Felicia przeglądała raporty; przez chwilę czytała w milczeniu. Znalazła to, czego szukali, zanim światło zmieniło się na zielone. – Dobra. Mamy tu dwóch gości z porządną kartoteką. Tony Rifanzi i facet o nazwisku Ricky Lomar. Striker nigdy o nich nie słyszał. – Jaką robotę odwalili? – zapytał. Felicia czytała dalej. – Lomar wykonał wiele schowków, niektóre pod tablicą rozdzielczą, niektóre pod siedzeniami. I jeszcze kilka w podłodze albo w obręczy koła. Jednak zawsze na narkotyki. – A Rifanzi? – To samo. Tyle że dużo mniej. – Mniej wykonał czy mniej razy został złapany? – Dobre pytanie. – Felicia cmoknęła językiem o podniebienie. – Wygląda na to, że robota Rifanziego jest lepszej jakości. Podejrzewa się, że używał urządzeń hydraulicznych i elektronicznych, podczas gdy produkcje Lomara zawsze były uruchamiane za pomocą dźwigni ukrytej gdzieś we wnętrzu samochodu. Striker nie odpowiedział; wolał najpierw przetrawić te informacje. Zadzwonił jego telefon i detektyw wyrwał go z etui przy pasku, mając nadzieję, że to Courtney. Wyświetlacz wskazywał jednak inną osobę. Telefonowała Janet Jacobson. Striker odebrał, słuchał przez niecałą minutę, następnie podziękował i się rozłączył. – I co? – spytała Felicia. – Okazuje się, że Simmons był przez ostatnie trzy tygodnie pod obserwacją w związku z innymi sprawami. To go wyklucza. Zostaje nam Clayfield. Dojechali do East Hastings Street i już tylko trzy przecznice dzieliły ich od celu podróży, gdy zaczytana w raportach Felicia krzyknęła zaskoczona. – Jest pewien szkopuł – powiedziała. – Rifanzi siedzi w areszcie. Od zeszłej nocy. Striker zastanowił się nad tą rewelacją. – Za co? – Bójka w klubie ze striptizem. W Number Five Orange. Napaść z uszkodzeniem ciała. – Przeglądała elektroniczne strony. – Raporty mówią, że był nieźle naćpany. Chryste, jeszcze jeden ślepy zaułek! Striker zaparkował po północnej stronie Franklin Street, przy budynku numer 1500. Triple A Autobody było kilkadziesiąt metrów dalej. – Żaden ślepy zaułek – powiedział. – To daje nam zielone światło na pasie szybkiego ruchu. – O czym ty mówisz? Striker wyszczerzył zęby. – Patrz i ucz się, młoda adeptko. Patrz i ucz się.
38 Zakład Triple A Autobody niczym się nie wyróżniał. Ot, warsztat samochodowy z dwiema podnoszonymi bramami wjazdowymi i czterema podnośnikami, po dwa w każdym boksie. Wewnątrz pracowało trzech facetów, jeden czarny i dwóch Hindusów. Wszyscy wytatuowani i muskularni. Twardziele. Spojrzeli spode łba na Strikera i Felicię, gdy ci weszli przez uniesione wrota i rozejrzeli się wokoło. – W tym miejscu cuchnie olejem silnikowym i świeżo wypaloną marychą – powiedział głośno Striker. – Komisji bezpieczeństwa i higieny pracy zdecydowanie by się to nie spodobało. Czarnoskóry mężczyzna odłożył oponę, którą trzymał w dłoniach, odwrócił się bez słowa i pomaszerował do biura na tyłach warsztatu. Striker mrugnął do Felicii. – Chyba poszedł nam przynieść wycieraczkę do butów. Ku zadowoleniu Jacoba na zaciśniętych wargach Felicii pojawił się nieznaczny uśmiech. – Może czerwony dywan – dodała. Striker odpowiedział uśmiechem. Z biura wyszedł wysoki mężczyzna z rzednącymi siwymi włosami. Był szczupłej budowy, ale za to miał olbrzymi brzuch – wielkie, wystające brzuszysko, jakby miał raka albo torbiel, albo jeszcze coś gorszego. Właściwie nie szedł, tylko kroczył, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Nie dotarł nawet do połowy warsztatu, gdy się odezwał: – To własność prywatna. Czego chcecie? Striker nie odpowiedział. Po prostu stał i czekał, aż tamten zbliży się na tyle, by nie trzeba było podnosić głosu. Kiedy mężczyzna był już o metr, może dwa, Jacob skojarzył znajomą z fotografii twarz. To był Sheldon Clayfield we własnej osobie, tyle że bardzo posunięty w latach od czasu, gdy zrobiono mu zdjęcia. Jego rzednące włosy były teraz bieluteńkie, ale nie była to zdrowa biel, lecz raczej taka, która mówiła „posrałem się w gacie o jeden raz za dużo”. Bruzdy na jego twarzy były głębsze niż niejeden kanion. – Sheldon Clayfield? – spytała Felicia. – Przecież wiecie. – Możemy gdzieś pogadać? Mężczyzna oparł dłonie na biodrach, sprawiając, że jego wielki brzuch jeszcze się uwydatnił. – To miejsce jest dobre jak każde inne. Zanim Striker zdążył odpowiedzieć, do warsztatu przez frontowe drzwi wszedł klient. Striker się uśmiechnął. – Jesteś pewien, Clayfield? Chodzi o kradzione samochody, zabite dzieci i kilka raczej gorących nazwisk. Słowa te zdmuchnęły z twarzy mężczyzny pewność siebie. Zamrugał oczami. Trwało to sekundę, na pewno nie dłużej. Striker wiedział już, że trafili pod właściwy adres. – W biurze – wystękał w końcu Clayfield. – Nie ma sensu przeszkadzać moim pracownikom. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował, ale z dużo mniejszym wigorem niż poprzednio. Felicia i Striker ruszyli za nim. Gospodarz wprowadził ich do środka, powiedział, że najpierw musi zająć się klientem, i wyszedł. Czekając na jego powrót, Striker przysłuchiwał się dochodzącej z warsztatu rozmowie. Równocześnie rozglądał się po biurze. Było małe, pozbawione okien i cuchnęło papierosami i starą kawą. Za całe wyposażenie wystarczało jedno biurko z trzema krzesłami. Drewniane meble były rozklekotane. Na biurku stał czarny telefon z obrotową tarczą, spryskany kropelkami białej farby. Pozostała część pomieszczenia wcale nie była w lepszym stanie. Ściany, niegdyś kremowe, pod wpływem czasu i kilku tysięcy wypalonych papierosów poszarzały i nabrały tych samych niezdrowych barw co chorzy w trzecim stadium choroby nowotworowej. Udekorowano je fotografiami nagich kobiet, przeważnie dosiadających motocykli, wytatuowanych, z kolczykami tu i tam. Niektóre z nich były spętane i przywiązane do kierownic. – Jak tu nowocześnie! – powiedziała Felicia. Striker wskazał jeden z plakatów, na którym naga blondynka pochylała się nad modelem harleya. Tatuaż na jej plecach głosił: „Bóg jeździ harleyem!”. Striker machnął ręką w kierunku tego tatuażu. – Nie masz przypadkiem takiego samego? – Zgadza się. Tylko zmieniłam „Bóg” na „Buc”. Przypomina mi o tobie. – Zawsze byłaś sentymentalna. Uśmiechnęli się oboje. Tymczasem klient opuścił warsztat, a Clayfield powrócił do biura. Wyglądał
na niezadowolonego i nie próbował tego ukryć. Zamknął za sobą drzwi i skierował na swych gości spojrzenie przymrużonych ciemnych oczu. Striker zerknął na jego dłonie, by się upewnić, że są puste. – No więc: co to za gówno, o którym mówicie? – spytał Clayfield. Striker popatrzył mu prosto w oczy. – Mówimy o skradzionej hondzie civic, którą przerobiłeś. Clayfield przeszedł na drugą stronę pomieszczenia, aż znalazł się za biurkiem, zwrócony do nich twarzą. Jakby chciał, by od przybyłych oddzielała go jakaś bariera. – Honda civic? Cholera. Pierwsze słyszę. – Och, myślę, że pamiętasz. Ta z nową stacyjką i sprzętem stereo, i z magnesem w kształcie uśmiechniętej buźki. To zresztą sympatyczny szczegół, nawiasem mówiąc. – Już powiedziałem. Nie wiem, o czym pan mówi. Striker obejrzał się na zamknięte drzwi i pchnął je, upewniając się, że się nie otworzą. Odwrócił się i nachylił nad biurkiem. – Sprawa wygląda tak, Clayfield. Wczoraj w strzelaninie w liceum Świętego Patryka zginęło dwadzieścioro dwoje dzieci, a sprawca wciąż jest na wolności. Nie pomyślałem nawet przez sekundę, że byłeś zamieszany w tę masakrę, ale wiem, że ktoś ci zlecił dość specyficzny tunning samochodu. I wiem, że przyjąłeś zlecenie. Striker przerwał na chwilę, wystarczająco długą, by cisza zaciążyła Clayfieldowi. Potem mówił dalej. – Oto moja propozycja. Chcę usłyszeć od ciebie jedno nazwisko. Tylko jedno nazwisko. Nikt się nie dowie, skąd je znamy. Wtedy pójdziemy sobie i zostawimy ciebie i twój warsztat w spokoju. – A jeśli go nie podam? – Wtedy zdobędziemy nakaz i rozpirzymy to miejsce w drobny mak. Clayfield przyglądał się przez chwilę gościom, a potem zaśmiał się drwiąco. – Gdybyście naprawdę coś na mnie mieli, już mielibyście nakaz. Striker spojrzał na Felicię i roześmiał się, udając rozbawienie. – Tak było wczoraj – rzekł. – Kiedy mieliśmy pod lupą tylko ciebie. Ale teraz, gdy Rifanzi robi w gacie i gotów jest iść na układ… Nakaz mogę zdobyć bez trudu. Tyle że to zajmie trochę czasu, a czas jest jedyną rzeczą, której nie lubię marnować. W niewielkim biurze zapadła cisza. Po chwili przerwał ją Clayfield. – Jesteś pieprzonym kłamcą – powiedział. – Wiem, wiem. Wolałbyś, żeby tak było. Ale mówię całkiem serio. Felicia pojęła, o co chodzi, i włączyła się do rozmowy, dorzucając własną kwestię. – Pierdol go, Striker. Bierzemy ten nakaz i wsadzamy gnoja. Jacob nie spuszczał oczu z mężczyzny. – Decyzja należy do ciebie, Clayfield. Mogę przysłać tu patrol, zamknąć twój warsztat, załatwić nakaz. I przyrzekam ci, jeśli znajdę choć najmniejszy ślad tego, czego szukam, postawię ci każdy możliwy zarzut, jaki przyjdzie mi do głowy. A w tę sprawę jest zaangażowany prokurator federalny. Rozumiesz – chodzi o śmierć dzieciaków. W słabym świetle jarzeniówek na czole Clayfielda zalśniły drobne kropelki potu. Właściciel warsztatu położył dłoń na brzuchu i beknął. Pomieszczenie wypełnił przykry zapach piwa i kwasów żołądkowych. – Tak czy owak, żadne prawo nie zakazuje robienia dodatkowych schowków w samochodach – powiedział Clayfield. – Zwłaszcza jeśli nie ma się pojęcia, że furka jest kradziona. Felicia ponownie weszła mu w słowo. – Zgadza się. Pod warunkiem że schowek nie jest idealnie dopasowany do ukrycia w nim AK-47 i benelli. Czyli gdyby wykonawca nie wiedział, co się święci. Ale wiedział. I ta wiedza czyni go współwinnym morderstwa. Wielokrotnego. Zabicia dzieci. – A przy okazji – niezła robota – dorzucił Striker. – Niemal fabryczne wykonanie. Schowek prawie tak dobry jak ten, który zrobiłeś dla dilera w zeszłym roku. Jak on się nazywał? Whitebear? Albo tamten dla Jeremy’ego Kolna, pół roku wcześniej. Clayfield z trudem przełknął ślinę; rozejrzał się bezradnie po biurze. Detektyw udawał, że nic nie dostrzega. Spojrzał na Felicię. – Która godzina? – Cholernie późna. Zbyt późna – powiedziała. – Zamknijmy po prostu ten warsztat i postawmy gnojowi zarzuty. To i tak nam poprawi statystyki.
– Masz rację. Pierdolić to – zgodził się z nią Striker. Wyciągnął komórkę i udał, że łączy się ze stanowiskiem kierowania. Przedstawił się. – Potrzebujemy tutaj dwóch radiowozów z dwuosobową załogą. I suki. Tak, transport do aresztu. – Dobra, dobra, dobra! – zawołał Clayfield. Twarz mu gwałtownie pobielała, co podkreśliło czerwone plamy na skórze. Jego oddech zmienił się w dychawiczne charczenie. Walnął pięścią w stojącą pod ścianą szafkę i zawył: – Pierdolony Rifanzi! – Wstrzymajcie się na moment z tą suką. Zadzwonię później. – Striker odłożył telefon i spojrzał Clayfieldowi prosto w oczy. – Nie ty jesteś rybką, którą chcę złowić, Clayfield. Chcę człowieka, który nadał ci tę robotę. On jest prawdziwym łącznikiem z zamachowcami. Clayfield miał nietęgą minę; jego oczy nabrały błagalnego wyrazu. – To była tylko przysługa – powiedział. – Słowo honoru. Ten gość załatwia mi dostawy. Z Japonii. Chciałem się tylko odwdzięczyć. – Tracę cierpliwość. – Nie wiedziałem nawet, że fura jest kradziona, jak rany! – Po prostu podaj mi to cholerne nazwisko. Clayfield przewrócił oczami i nagle jego stuosiemdziesięciocentymetrowe ciało jakby zapadło się w sobie. – Edward Rundell – zaskrzeczał drżącym głosem.
39 Natychmiast po powrocie do samochodu Striker i Felicia sprawdzili Edwarda Rundella w bazie danych. I nie uzyskali na temat tego człowieka absolutnie żadnych wyników. Żadnych zapisów w kryminalnej kartotece. Żadnych raportów w systemie PRIME. Nic. Zero. Przez moment Striker pomyślał, że może Clayfield okazał się sprytniejszy, niż skłonni byli przyznać. Jacob chwycił za telefon. Zadzwonił do Jimmy’ego Hensleya z wydziału oszustw, wyjaśnił, że Edward Rundell był kimś w rodzaju pośrednika pomiędzy właścicielem warsztatu przerabiającego samochody a zamachowcami, i zapytał, czy kiedykolwiek o nim słyszał. Odpowiedź była negatywna. Striker połączył się wobec tego z Chogim Saurnem z wydziału narkotyków, Jillian Wiles z dochodzeniówki i Stephanem Fanglesworthem, znanym jako Fang, pracującym w wydziale przestępstw finansowych. Spytał ich wszystkich, czy kiedykolwiek słyszeli o Edwardzie Rundellu. Odpowiedź brzmiała jednoznacznie. „Nie”. Edward Rundell po prostu nie istniał. – Spróbuj na kanale wydziału informacji – zasugerowała Felicia. Striker posłuchał rady. Wszedł na kanał wydziału informacji policyjnej i rzucił w eter nazwisko Rundell. I znowu żadnych efektów, jeśli chodziło o kryminalną przeszłość. Otrzymał prawo jazdy Kolumbii Brytyjskiej, ale nawet tu natrafili na problemy. W kartotece nie było numeru telefonu, a adres wpisany jako miejsce zamieszkania wskazywał na budynki przy Turner Street w Vancouver, oznaczone numerami od 1600 w górę, Striker wiedział zaś, że taki adres w ogóle nie istnieje. Od tych rozmyślań rozbolała go głowa, przytknął więc dłoń do lewej skroni. Czuł się dziwnie, jakby przez jego mózg przepływało zbyt wiele krwi. Felicia trąciła go łokciem. – Chcesz tylenol? Odpowiedź była twierdząca, więc wręczyła mu kilka tabletek. Potem wyjęła swoją komórkę, przewinęła długą listę kontaktów i wybrała numer. – Rundell musi mieć numer telefonu – powiedziała – którego po prostu nie ma w książce telefonicznej. Wypróbuję kilku moich informatorów. – Ile masz źródeł w firmach telekomunikacyjnych? – Jakieś dziesięć? – Dziesięć? Ja mam jedno. Uśmiechnęła się. – My, kobiety, dużo rozmawiamy. Striker skinął głową i pozwolił, by tabletka rozpuściła mu się w ustach. Chciał ją popić wodą, ale była tylko zimna kawa. Czekając na rezultat rozmów Felicii, wcisnął na komputerze przycisk „stan jednostek”, by sprawdzić, co się dzieje w mieście. Często tak robił. Taki nawyk z czasów, gdy zajmował się patrolowaniem ulic. Lubił wiedzieć, co się wokół dzieje, zwłaszcza w dzielnicach, przez które miał przejeżdżać. Nie było nic gorszego niż prośba przez radio, by ominął obserwowane przez kogoś z ukrycia miejsce chwilę po tym, jak przejechał tamtędy oznakowanym radiowozem. Informacje na tym kanale nie przykuły jego uwagi. Wyciągnął więc komórkę i spróbował jeszcze raz dodzwonić się do domu. Jakież było jego zaskoczenie, gdy tym razem połączenie zostało odebrane. – Halo? – powiedziała Courtney. Miała jasny, beztroski głos. – Córeczko, to ja. Westchnęła rozczarowana, jakby spodziewała się telefonu od kogoś innego. – Myślałam, że to moja przyjaciółka… – Renifer? – Raine, tato! – wykrzyknęła poirytowana Courtney. – Jest najważniejszą osobą w moim życiu… Boże, jest moją najlepszą przyjaciółką, a ty nawet nie znasz jej imienia! Strasznie fajnie, co nie? – Nigdy nas sobie nie przedstawiłaś. – Bo ciebie nigdy nie ma. – Byłem w domu przez sześć miesięcy. Na urlopie, dla ciebie. Nigdy jej do nas nie przyprowadziłaś. – Zawstydziłbyś mnie. – Co? Jak miałbym… – Posłuchaj, nie mogę teraz mówić, tato. – Nie możesz czy nie chcesz?
– Dobra, niech będzie po twojemu. Nie chcę. Striker poczuł, jak rozpalają się w nim iskierki gniewu. – Wiesz, w pewnym momencie będziesz musiała stawić czoła pewnym sprawom, Courtney, a nie tylko złościć się i uciekać przez cały czas. – Uciekać? To niby ja uciekam? Zrób sobie testy na rzeczywistość, tato. – Courtney… Telefon zamilkł, a Striker przygryzł wargę. Chciało mu się wyć, tu, w samochodzie. Ale Felicia rozmawiała przez telefon ze swoim informatorem z Telus, jednego z największych operatorów telefonicznych w Kanadzie. Stłumił więc gniew i siedział z komórką przytkniętą do ucha, zastanawiając się, czy Clayfield i jego chłopaki z Triple A Autobody nie przyjęliby go bardziej przyjaźnie niż własna córka. Wetknął telefon do etui przy pasku. Felicia właśnie kończyła rozmowę. – Masz coś? – zapytał. – No więc… To nie taki całkiem ślepy zaułek. Janie sprawdzi go we wszystkich systemach. Zobaczymy, co dla nas znajdzie. Obiecała oddzwonić jeszcze dzisiaj. Striker zastanowił się przez chwilę. Istniało wiele baz danych, w których mogliby sprawdzić tego człowieka, ale do niektórych dostęp nie był możliwy bez nakazu. A na jego uzyskanie trzeba było czasu. Jacob nie tak chciał prowadzić śledztwo, ale jego osobiste preferencje nie miały znaczenia. Być może będą jeszcze musieli wkroczyć na nieformalną ścieżkę. Spojrzał na Felicię. – Kiedy to będzie „jeszcze dziś”? – Znając Janie, powiedziałabym, że za niecałe dwie godziny. – Damy jej więc czas. – Rozejrzał się po okolicy, w której zaparkowali auto. Nie było tu nic poza ciągiem prostopadłościennych, otynkowanych budynków. Głównie magazynów, pomiędzy które tu i ówdzie wcisnął się jakiś warsztat naprawczy lub przetwórnia. Striker uruchomił silnik i uchylił szybę na szerokość szczeliny. Natychmiast uderzyła go silna woń spalin diesla i smród śmieci. Wyjechał na jezdnię i ruszył w stronę Main Street. Pod numer 312. Do centrali. Felicia wyjęła tubkę z alco-rub i posmarowała dłonie niewielką ilością przezroczystego dezynfekującego żelu, który – rozcierany energicznie pomiędzy palcami – wchłaniał się powoli. – To biuro było obskurne – powiedziała. – Na całych dłoniach mam jakąś lepką substancję. Striker wyszczerzył zęby. – Nawet nie próbuj – ostrzegła. Nie próbował. Kiedy skończyła, poprosił ją, by ponownie sprawdziła stan jednostek. Felicja stuknęła kilkukrotnie palcem w dotykowy ekran, a potem poczekała, aż komputer zapiszczy i poda informacje. Gdy dane pojawiły się na ekranie, odczytała stan jednostek dla Drugiej Dzielnicy. – To ciekawe – powiedziała. – Mamy tu patrol ze zmiany charlie. Próbowali zatrzymać samochód do kontroli drogowej, lecz sytuacja szybko zmieniła się w „sprawę z podejrzanym pojazdem”. Poprosili o pierwszeństwo na radiu. Striker rzucił okiem na ekran. – Ruszyli w pościg? Felicia przejrzała treść zgłoszenia. – Pościg pieszo. – Czytała dalej, kręcąc głową, jakby nic nie rozumiała. – To jakieś dziwne – wymamrotała. Striker wzruszył ramionami. – Piesze pościgi są tu na porządku dziennym, Feleesh. To Druga Dzielnica. Pracowałem tu przez kilka lat. Rzuciła mu poirytowane spojrzenie. – Wiem o tym, Jacob. Sama tu pracowałam, rok dłużej od ciebie. – A ponieważ nie odpowiedział, dodała: – Nie mówię o pościgu pieszo, mówię o samym zgłoszeniu. A zwłaszcza o uwagach dodatkowych. – Co w nich takiego dziwnego? Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. – Podali w nich twoje nazwisko.
40 Wezwanie, o którym mówiła Felicia, dotyczyło skrzyżowania ulic Gore i Pender, o jedną przecznicę na południe za East Hastings Street, a więc miejsca znajdującego się dokładnie pomiędzy komendą miejską policji pod numerem 312 przy Main Street a sercem Chinatown oraz Carnegie Support Center, które stanowiło epicentrum dzielnicy slumsów Skids. Striker i Felicia byli zaledwie jedenaście przecznic dalej i przybyli na miejsce zdarzenia w kilka minut. Strikera zaskoczyło to, co zastał. Całe skrzyżowanie zostało zablokowane żółtą policyjną taśmą. Wyglądała jak serpentyny rozrzucone z okazji urodzin dzielnicy. Brakowało tylko kilku balonów z prezerwatywami i kokainowego tortu z polewą z heroiny. Pokręcił głową w zdumieniu. – Co to jest? Dziesiąte miejsce zdarzenia w ciągu dwóch dni? Felicia przytaknęła. – Chyba zaraz zacznę się stroić. Striker ledwie ją słyszał. Wysiadł. Ocenił sytuację. Pośrodku skrzyżowania stała porzucona popularna furgonetka GMC. Zarówno drzwi od kierowcy, jak i od strony pasażera były otwarte, ale podwójne tylne pozostawały zamknięte. Na straży stał mundurowy policjant – młody Chińczyk z gęstymi, nastroszonymi włosami. Striker już miał się schylić i przejść pod żółtą taśmą, gdy spostrzegł wyłaniającą się od przodu furgonetki znajomą sylwetkę. Posiwiały, doświadczony i niemal tak samo zmęczony jak wcześnie rano w dokach sierżant Mike Rothschild. – Hej, Pomarszczona Gębo! – zawołał Striker. Rothschild zauważył go i podszedł do wewnętrznej linii żółtej taśmy. – Po pierwsze, jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a załatwię ci posadę w areszcie do końca twojej kariery. Po drugie, właśnie miałem do was dzwonić. Striker skinął głową. – Jasne. Dlaczego w wezwaniu jest moje nazwisko? Rothschild uniósł brwi. – Proszę, proszę, kogo my tu mamy… Nostradamus, kurwa jego mać. Kto ci powiedział? – Felicia. Przeczytała to w stanie jednostek. Rothschild się uśmiechnął. – Powinienem się domyślić. Jedno z was musi być na bieżąco. – Zachichotali z Felicią i sierżant dał nura pod taśmą, wychodząc poza obręb miejsca zdarzenia. Wyciągnął z kieszeni pudełko cygaretek Old Port o winnym zapachu i zapalił jedną. – Cholernie długi dzień – powiedział. Felicia spojrzała na furgonetkę. Zauważyła, że brakuje przedniej tablicy rejestracyjnej. – Kradziona? Rothschild rozłożył ręce. – Kto to, kurwa, wie? Zarejestrowana na restaurację położoną kilkadziesiąt metrów stąd. Dzwoniliśmy tam, ale nikt nie ma pojęcia, do kogo należy ten wóz i dlaczego nie stoi zaparkowany w podziemnym garażu. – Jest ubezpieczona? – spytał Striker. – Czasowo dopuszczona do ruchu. I znowu – papiery wystawiono na restaurację. Głównym użytkownikiem jest jakiś pierdziel o nazwisku Kim Pham. Kierownikiem knajpy też on, ale obecnie – zgodnie z tym, co mówi obsługa – ma szczęście być na urlopie gdzieś na wschodzie. Brak telefonów kontaktowych. Adres nieznany. – Dlaczego na wezwaniu jest moje nazwisko? – ponownie zapytał Striker. – Ja je tam umieściłem. – Bo samochód jest kradziony? Rothschild zaciągnął się głęboko cygaretką, potem wypuścił dym i powietrze wokół nich zapachniało winem. Zaciągnął się jeszcze raz, próbując wchłonąć tyle nikotyny, ile się da – jakby od tego zależało jego życie – po czym rzucił cygaretką na ziemię, rozgniótł ją butem i skinął głową w stronę furgonetki. – Chodź, Alicjo – powiedział. – Czas zajrzeć na drugą stronę lustra. Schylił się, by z powrotem przejść pod taśmą, a Striker i Felicia podążyli za nim. Rothschild opowiadał. – A więc Hank i Blondyna jadą swoim nieoznakowanym wozem i widzą tę furę. Widzą, że nie ma z tyłu blachy. Dostrzegają czasowe dopuszczenie do ruchu, ale ponieważ jest za tylną szybą, nie mogą go odczytać. Postanawiają więc jechać za furgonetką i zobaczyć, co będzie dalej. Po raz pierwszy doganiają ją na Georgia Street, gdy zasuwa
w kierunku zachodnim. Później kierowca coś chyba zauważa, bo zatrzymuje się na czerwonym na Main, chwilę jakby się waha, po czym bierze ostry zakręt, gdy tylko zapala się zielone. Hank nie może skręcić z powodu ruchu. Kiedy robi się trochę luźniej, daje po garach, dogania furgonetkę, widzi, że ta znowu skręca na wschód, tyle że tym razem w Pender, i spieprza jak nie wiem. Nasi postanawiają ją dogonić. Ale gdy im się to udaje, tamte kutasy wyskakują z fury i zaczyna się pościg. – Zatrzymano ich? – spytał Striker. Rothschild pokręcił głową. – Zwiali. A ślad nie był dobry dla psa. Striker zaklął. – Dobrze przyjrzeli się kierowcy? – spytała Felicia. – Nie. Wszystko się działo zbyt szybko. Dwaj kolesie w czarnych kapturach i spodniach od dresów. – Wskazał na bloki komunalne na południowym wschodzie. – Przeskoczyli ogrodzenie i pognali prosto do Lucky Rooms przy Prior. Ale kto to wie, do cholery? Pies nie podjął tropu. A przy takiej zwłoce są już daleko. Striker spojrzał na furgonetkę. – Na jaką knajpę jest zarejestrowana? Rothschild przez chwilę kartkował swój notes. – Łut Szczęścia czy jakoś tak. Nie wiem dokładnie, ale to kawałek dalej przy tej ulicy. Przy Pender. Duże, żółte markizy. – Musiała zostać skradziona. W przeciwnym razie, czemu by uciekali? Twarz Rothschilda pociemniała. – Przychodzą mi na myśl trzy powody. Tobie też przyjdą, jeśli zajrzysz do środka. Striker nieśpiesznie podszedł do wozu. Otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka. Tam, na pokrytej czerwonymi plamami sklejce, leżały trzy ciała. Jedno z nich było częściowo zawinięte w dywan. Najbliżej drzwi, ułożony w pozycji płodu, leżał stary mężczyzna. Szczupły. Rasy żółtej. Po sześćdziesiątce. Dwaj z tyłu byli więksi, młodsi i potężnie umięśnieni. Obaj około trzydziestki. Obaj ubrani w wyszukane garnitury z jedwabiu dobrej jakości, żółte, z ledwie widocznymi białymi prążkami. Rothschild się uśmiechnął. – Przypominają kolesiów z Sha Na Na. Felicia się roześmiała, ale Striker był tak skupiony, że ledwie zarejestrował komentarz. – Ci faceci są z tej restauracji? – spytał. – Nie wiem. – Czy ktoś już oglądał furgonetkę? – Tylko ja – powiedział Rothschild. – Nadal próbuję zidentyfikować kolesiów. – Mieli jakieś dokumenty? – Zero. Felicia przyjrzała się ciałom. – Był już patolog? Ambulans? – Eee, nie było potrzeby. Kiedy ich znaleźliśmy, byli zimni jak kamień. Podałem twoje nazwisko w zgłoszeniu, żebyś pierwszy mógł ich sprawdzić. Pomyślałem, że może to mieć jakiś związek z wczorajszą strzelaniną. – Czemu? – spytał Striker. Rothschild rozłożył ręce. – Jak często znajdujemy furgonetkę pełną martwych Azjatów? Okolica. Czas. Nic więcej. Striker pokiwał głową. – Doceniam inicjatywę. Popatrzył na zwłoki. Ciało starego było już sztywne, przede wszystkim szyja i barki, a zwłaszcza twarz, która w śmiertelnym grymasie wyglądała jak zastygnięty wosk. Znaczyły ją głębokie bruzdy, a tam gdzie zmarszczek nie było, skóra była gładka i pozbawiona owłosienia. Felicia wskazała na fioletową linię wijącą się wokół lewej strony chudego i żylastego ciała. – Plamy opadowe. Striker zauważył to już wcześniej. Krew zgromadziła się w tułowiu, nogach i ramionach, ale wyłącznie po lewej stronie ciała. Tymczasem denat leżał na prawym boku. – Nie umarł tutaj – powiedział Striker. – Został przeniesiony. Felicia przyjrzała się z bliska. – Domyślasz się, jak dawno?
– Sądząc po stopniu stężenia pośmiertnego, już jakiś czas temu. Prawdopodobnie więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Dokładny czas będzie musiał określić patolog. Striker włożył gumowe rękawice. Wdrapał się na tył furgonetki i spróbował poruszyć kończynami starego mężczyzny. Były sztywne, nie poddawały się i Jacob obawiał się, że jeśli użyje więcej siły, naruszy tkanki. Obejrzał ciało zmarłego, szukając ewentualnych ran kłutych lub postrzałowych. Niczego takiego nie znalazł. – Jak umarł? – spytała Felicia. – Nie mam pojęcia. Spojrzał w głąb wozu i zobaczył poplamione krwią żółte garnitury dwóch opryszków leżących bliżej szoferki. Jeden z nich miał rozpiętą marynarkę. Biały materiał koszuli pokrywała zakrzepła krew. Nic niezwykłego, zwłoki jak zwłoki, ale rana postrzałowa wydała się Strikerowi szczególna. Wszedł głębiej do furgonetki i przyjrzał się dokładnie. Od tego, co zobaczył, ścisnęło go w dołku. Sprawdził najpierw jednego denata, znajdując na jego ciele trzy precyzyjnie umiejscowione rany – dwie w piersi i jedną w głowie. Odwrócił zwłoki, by obejrzeć otwory wylotowe. To samo uczynił z drugą ofiarą, też postrzeloną trzykrotnie. Dwa trafienia w pierś, jedno w głowę. Na oko kaliber .40. Dokładnie w te same punkty na ciele i tą samą amunicją, jakiej Czerwona Maska użył na trojgu uczniach w liceum Świętego Patryka. Pociskami hydra-shok. Potwierdzało się to, co Striker przeczuwał w najciemniejszym zakamarku swego serca. Czerwona Maska żył.
41 Nad Oceanem Spokojnym, na wysokości około dwóch tysięcy metrów, Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem spacerował w przejściu między rzędami foteli boeinga 747, usiłując rozprostować kości. Mierzył powyżej stu osiemdziesięciu centymetrów – dużo jak na Azjatę – był też wyjątkowo chudy. Jego ręce i nogi wydawały się nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała. Wrócił na swój fotel i wyciągnął laptopa, którego otrzymał w Makau. Włączył go, wystukał hasło: „MIECZE” i poczekał, aż system operacyjny skończy się ładować. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem zajmował miejsce koło okna, ale wykupił bilet również na sąsiedni fotel. Gdy przyszła stewardesa i zaproponowała coś do picia, powiedział: „Tak”. Gdy spytała, czy woli herbatę, czy kawę, odparł: „Herbatę, czarną”. Na pytanie, czy życzy sobie coś jeszcze, stwierdził: „Nie”. To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział, odkąd wszedł na pokład samolotu. Wczoraj, na drugim końcu świata. Czekał w milczeniu, patrzył, nie skupiając wzroku na niczym konkretnym, aż stewardesa przyniesie mu herbatę. Gdy to zrobiła, otworzył pulpit przy sąsiednim siedzeniu i wstawił filiżankę w okrągłe wgłębienie. Poczekał, aż kobieta sobie pójdzie. Wówczas zabrał się do pracy. Miał laptopa firmy Apple z obrotowym ekranem. Przekręcił go o czterdzieści stopni w lewo, w stronę okna, tak aby tylko on mógł go widzieć. Odszukał chroniony hasłem folder, zakodowany przez program FolderSecure. By go otworzyć, użył drugiego hasła: „PIORUNY”. Pojawiły się obrazy. Na ekranie zmieściło się pięć plików w formacie .jpg. Na czterech zdjęciach widać było twarze dzieci – roześmiane, szczęśliwe. Troje z nich już nie żyło. Czwarte prawdopodobnie wciąż pozostawało przy życiu, ale miejsce jego pobytu było nieznane. Piąty plik zawierał zdjęcie mężczyzny, którego Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem nie widział od lat. Od tamtych bardzo niedobrych czasów, których nigdy, przenigdy, nie wspominał. Widok znajomej twarzy wywołał w nim dziwne uczucia. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem długo patrzył na fotografie. Samolot tymczasem przeleciał nad Oceanem Spokojnym i wszedł w kanadyjską przestrzeń powietrzną. Mężczyzna zamknął komputer, dopiero gdy stewardesa oznajmiła, że wkrótce podejdą do lądowania. Siedział wyprostowany i nie odezwał się już ani słowem. Gdy samolot obniżał lot,wpatrywał się w oparcie fotela przed sobą. Vancouver. Kanada. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem dotarł na miejsce.
42 Striker i Felicia pozostawili miejsce zdarzenia pod fachową opieką Rothschilda, a sami zaczęli krążyć po Skids. Zbliżała się czternasta i resztki czystego błękitu nad głowami powoli przesłaniała depresyjna szarość. Taka aura pasowała do przeszukiwanego przez nich obszaru – do wiaduktu nad Raymur, pod którym urzędowały transseksualne prostytutki, do Pigeon Park z jawnym handlem narkotykami, do Oppenheimer z niekończącymi się walkami pijaków czy wreszcie Blood Alley z jej ćpunami na głodzie i świrami wszelkiej maści. Chwilami całe miasto wyglądało jak jakiś obłąkańczy dom uciech. Striker i Felicia szukali kogoś, kto potrafiłby zidentyfikować trzy ciała z furgonetki. Ich wybór padł na czterdziestopięcioletnią Carol Kalwateen, na ulicy znaną jako Trixie. Ta stała bywalczyni Skids, Chinatown i komunalnych bloków w Strathconie dziwką była od zawsze – jak daleko Striker sięgał pamięcią. Zaczynała jako ekskluzywna dziewczyna na telefon, popularna wśród azjatyckich gangsterów. Tak popularna, że w końcu zaczęła pomagać im w interesach – przechowując broń, zapewniając bezpieczną metę, a nierzadko działając jako płatny pośrednik. W najlepszych latach powodziło jej się bardzo dobrze. Potem została dziewczyną handlarza średniego szczebla w gangu Red Eagles. Facet nazywał się Ngoc. To było dawno temu. Tak dawno, że czas liczyło się nie na lata, lecz na dekady. Później Trixie przeskakiwała z gangu do gangu, nawiązała międzynarodowe kontakty i stała się dzięki nim jeszcze bogatsza. Sprawy układały się nadzwyczaj pomyślnie. I wtedy sama sięgnęła po towar. Uzależniła się w ciągu dwóch lat. Przede wszystkim od heroiny i cracku, ale były też inne narkotyki. Trochę amfy. Trochę dragów na receptę. Z biegiem lat nałóg był coraz silniejszy, a wydatki przekraczały zyski z handlu. Zaczęła więc kraść i się kurwić, obsługując do dziesięciu frajerów dziennie. I było to po niej widać. Za każdym razem, gdy Striker ją spotykał, wyglądała na chudszą i bardziej wyniszczoną. Kiedy spotkał ją po raz pierwszy, nie było nawet źle. Podobała mu się; była miłą odmianą w porównaniu z oprychami, z którymi zazwyczaj miał do czynienia. Ale teraz była – jak cała reszta – żałosną ćpunką. Od gwałtownej śmierci w dowolnej formie dzielił ją zaledwie krok. Takie było życie w Skids. – To jeszcze jeden z jej rewirów – wyjaśnił Striker Felicii. – Miej oczy szeroko otwarte. Jechali po starym, nierównym bruku Blood Alley, mijając od północnej strony hotel Stanley – ostatnią przystań narkomanów przed ostatecznym lądowaniem na ulicy. Striker rozejrzał się dookoła. Wysadzana kocimi łbami jezdnia, stare żeliwne lampy, pozieleniałe od deszczu i ze starości, niewielkie podwórko wyłożone cegłą, ukryte za kręgiem klonów i donic z kwiatami. Nieco staroświecka, sielankowa sceneria. Ale to była Blood Alley. Ze swym bólem, złymi wspomnieniami i śmiercią. – Na lewo patrz – odezwała się znienacka Felicia. Striker spojrzał we wskazanym kierunku i zauważył kobietę, której szukali. Trixie stała, opierając się o ścianę, po przeciwnej stronie niewielkiego ronda, w jednej z wnęk pod zardzewiałymi schodami. Cień skrywał ją niemal całkowicie. Gdyby nie wstrząsające jej ciałem drgawki, w ogóle by jej nie zauważyli. – Jest na głodzie – powiedziała Felicia. Striker przyznał jej rację. Trixie kołysała się w przód i w tył. Chwiała się jak stary drewniany budynek podczas trzęsienia ziemi. Mięśnie kurczyły się spazmatycznie, a kończyny wykonywały gwałtowne ruchy. Z ust dobywały się nerwowe pochrząkiwania, słyszalne nawet wewnątrz policyjnego samochodu. – O rany, niedobrze z nią – stwierdził Striker. Zwolnił i zatrzymał się, nie wyłączając silnika. Wysiadł; na twarzy poczuł zimny podmuch wilgotnego powietrza. Obszedł rdzewiejące metalowe schody i zanurzył się w gęsty mrok. Dołączyła doń Felicia. Obok Trixie stał jakiś facet. Biały, niewyglądający na naćpanego. Bez wątpienia przybył tu w nadziei na tanie obciągnięcie i dymanko. Felicia obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. – Spadaj stąd, dupku – burknęła. Tamten nie odezwał się ani słowem – ci z poczuciem winy rzadko się odzywają – tylko obrócił się na pięcie i pomaszerował pośpiesznie na zachód przez wąskie przejście między budynkami. Zapewne był wdzięczny losowi, że uniknie oskarżenia, a jego żona i dzieci o niczym się nie dowiedzą. Gdy mężczyzna oddalił się na bezpieczną odległość, Striker zmierzył wzrokiem Trixie i pokręcił głową.
– Zginiesz tu kiedyś. Wiesz o tym. Trixie popatrzyła na niego, jakby go rozpoznawała, ale nie mogła sobie przypomnieć nazwiska – pomimo że aresztował ją trzydzieści razy i miał z nią do czynienia kilkaset razy więcej. Zrobiła niepewny krok do przodu, w kierunku światła padającego ze starej, żeliwnej ulicznej lampy i skupiła wzrok na twarzy policjanta. – Detektyw Striker? – A więc mnie pamiętasz. Przyjrzał jej się bliżej i poczuł ukłucie w sercu. W lepszym świetle prawda okazała się okrutna. Kobieta wyglądała okropnie. Miała na sobie łachmany. Z wyniszczonego ciała nie pozostał żaden mięsień. Składała się wyłącznie z przezroczystej skóry, pokrytej bolesną narkotyczną wysypką, i guzowatych kości. Prawe oko było tak spuchnięte, że nie mogła go otworzyć, a reszta twarzy posiniaczona jak przejrzały banan. Została nieźle przez kogoś skopana, prawdopodobnie za jakieś kokainowe długi. Chociaż, znając realia tego miejsca, mogło chodzić o pięć dolców. Striker stłumił emocje. Musiał tak zrobić. – Łamiesz zakaz przebywania, Trixie… Twarz narkomanki wykrzywiło obłędne przerażenie. – Nie, nie, ja tylko… – …w odległości czterech przecznic od Abbott Street. – Błagam, detektywie Striker, błagam, błagam. – Na początku jej głos był słaby, zdesperowany, ale szybko pojawiły się w nim gniewne i złowieszcze tony. – Jestem na głodzie. Jestem chora. Potrzebuję towaru. Naprawdę, bardzo potrzebuję. Striker rozumiał jej ból, ale nie miał czasu na litość czy współczucie. Skinieniem głowy dał znak Felicii i oboje równocześnie podeszli, by założyć Trixie kajdanki. Wezwali policyjną furgonetkę, która zabrała zatrzymaną na skrzyżowanie Gore i Pender. Nadszedł czas na odpowiedzi.
43 Courtney nie była pewna, która jest godzina, ale gdy oderwała wzrok od ekranu komputera i wyjrzała przez okno sypialni, na horyzoncie ujrzała ciemność. Słoneczne światło przygasało, kończył się dzień. I powróciły chmury. To było tak typowe dla klimatu Vancouver. I tak przygnębiające. Nic dziwnego, że mama chciała się stąd wyprowadzić. Dziewczynę ogarnął smutek. Pociągnęła łyk ziołowej, przyprawionej lukrecją herbaty. Gorący napój trochę parzył w język, zmuszając Courtney do siorbania. Postawiła kubek na serwetce; zapach lukrecji wypełnił pokój. Założyła na ramiona bluzę kangurkę i aby ochronić się przed chłodem, zapięła ją pod samą szyją. Tato znów uprzykrzał jej życie, skręcając ogrzewanie. Zawsze było coś nie tak. Courtney ponownie spojrzała na ekran komputera, którego niebieskawa poświata barwiła ściany pokoju. Weszła na Facebooka. Zaglądała, wyszukiwała, blogowała – patrzyła, co się dzieje. Wszędzie ludzie pisali o masakrze w szkole. Usilnie starała się znaleźć coś innego, ponieważ na samą myśl o strzelaninie chciało jej się rzygać. Wylogowała się. Ale rzeź była równie przerażająca, co fascynująca, i zanim Courtney zdała sobie z tego sprawę, ponownie surfowała po Internecie. Weszła z powrotem na Facebooka, zalogowała się i czytała to, co pisali jej znajomi. „Trzej zamachowcy otworzyli ogień w szkole bez widocznego powodu”. „Krąży plotka, że jednym z nich był Sherman Chan”. – Sherman? – jęknęła. Courtney usiłowała znaleźć w tym jakiś sens. Znała Shermana, choć dość słabo, prawdę mówiąc. No dobra, wiedziała, kim jest. Taki komputerowy maniak. Trzymał się niewielkiej paczki swoich znajomych. Zawsze uśmiechał się, kiedy ją widział, i wydawał się naprawdę… Hm, miły. Trudno było w to wszystko uwierzyć. Przewertowała wpisy na forum i przeczytała listę zabitych. Pierwszej trójki nie znała – o jednej z ofiar nigdy nawet nie słyszała, co było dziwne w tak małej szkole – ale za czwartym razem trafiła. Tamara Marsden. Widok tego nazwiska wstrząsnął nią jak porażenie prądem. Odchyliła się od ekranu, jakby to mogło ją w jakiś sposób uchronić przed szokiem. Nerwowo przewinęła stronę w dół, czytając resztę nazwisk. Gdy skończyła, siedziała przez chwilę w całkowitym bezruchu. Wzdrygnęła się. Przykryła dłonią usta. Zapłakała. I siedziała tak jeszcze bardzo, bardzo długo.
44 Striker i Felicia powrócili na skrzyżowanie Gore i Pender, gdzie nadal stała otoczona kordonem z żółtej taśmy furgonetka z ciałami trzech zabitych mężczyzn. Trixie tkwiła zamknięta w bocznej części policyjnej więźniarki, darła się i waliła głową w stalowe drzwi pojazdu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego i Striker nie wypuszczał jej, aż poczuł, że jest gotowy. Kiedy skończył omawiać z Felicią swój plan, ruszył w stronę suki. Metalowe drzwi były ciężkie, a zimna klamka stawiała opór. Podważył ją mocno do góry i w końcu zamek puścił. Stalowe zawiasy zajęczały, drzwi otworzyły się na zewnątrz. Z wnętrza buchnął zastarzały odór szczyn i ludzkich ciał. – Wysiadaj – rozkazał Striker. Trixie trwała skulona pod szarą, stalową ścianą przedziału, lekko, lecz nieustannie uderzając w nią głową. Striker ponownie kazał jej wysiąść. Gdy nie zareagowała, sięgnął i chwycił ją za ramię. Ruch wyrwał Trixie z narkotycznego stuporu. Potykając się, wyszła z suki, niemal lądując twarzą na chodniku. Striker zdążył ją złapać i podtrzymać. Obserwował Trixie uważnie, gdy rozglądała się po miejscu, do którego ją przywieźli. Zdała sobie sprawę, że zamiast – jak zwykle – w celi policyjnego aresztu, znalazła się na skrzyżowaniu Gore i Pender, w dobrze sobie znanej okolicy. Jej twarz wykrzywił grymas. Po raz pierwszy, od chwili gdy Striker i Felicia ją odnaleźli, wzrok miała skupiony i czujny. Spojrzała na furgonetkę. Z tyłu przy tej samej ulicy zobaczyła restaurację. – Czemu tu jesteśmy? – spytała. – Potrzebuję informacji – odparł Striker. Twarz Trixie pociemniała. Wciąż miała skute na plecach ręce i poruszała ramionami, by poprawić ułożenie kajdanek, których ostre krawędzie wrzynały się w skórę. Striker chwycił ją za jedną rękę, Felicia za drugą i przeprowadzili Trixie na drugą stronę jezdni. Prosto do furgonetki. Tylne drzwi wozu były zamknięte. Felicia chwyciła klamkę po prawej stronie, Striker po lewej; odwrócił się, by lepiej widzieć reakcję Trixie. Na jego sygnał oboje równocześnie otworzyli drzwi, ujawniając jatkę we wnętrzu auta. Widok ciał nie zrobił na kobiecie żadnego wrażenia, ale kiedy Jacob wyciągnął rękę i odwrócił głowę starego mężczyzny, aby mogła zobaczyć jego twarz, Trixie zacisnęła usta, a jej ciałem szarpnął spazm. Znała go. Tak jak zakładał Striker. Widział, że Felicia też to zauważyła. – Nie znam go – powiedziała prostytutka. Striker ścisnął ją za ramię. – Gówno prawda. Kto to jest? Trixie spojrzała na niego drwiąco, z ukosa. – Skąd mam to, do cholery, wiedzieć? Pełno tu staruszków. – I wzdragasz się za każdym razem, gdy któregoś widzisz? – spytała Felicia. – O czym ty mówisz, dziewczyno? – Trixie zaklęła pod nosem, a potem spojrzała na Strikera. – Te bransoletki wrzynają mi się w skórę. Nie zrobił nic, by je poluzować. – Chcesz szluga? Zalśniły jej oczy. – Chybabym cię, kurwa, pokochała. Za jednego. – No to się odwróć. Trixie zrobiła, co jej kazał, a Striker zdjął jej kajdanki. Poszedł do swojego wozu i wrócił z paczką cameli. Zawsze miał jakieś w schowku na rękawiczki, na takie okazje jak ta. Poczęstował ją, a gdy wetknęła papierosa w usta, podał jej ogień i spojrzał w oczy. – Nie będziesz już kręcić, prawda? Skinęła głową, przytrzymując dym w płucach. – Słowo honoru. Striker pozwolił jej zaciągnąć się parę razy i uspokoić nerwy. – Spędziłem tu dziesięć lat, Trixie, i nigdy nie widziałem tego faceta. Ale ty spędziłaś tu całe życie. Znasz tu każdego i wszyscy znają ciebie. Więc powiedz mi: kto to jest? Trixie spojrzała ponownie na starego mężczyznę na podłodze furgonetki. Otworzyła usta, pozwoliła opaść dolnej szczęce i wyrzuciła z siebie słowa, przeplatając je spazmatycznym oddechem.
– Poważnie, nigdy go wcześniej nie widziałam. Przysięgam na Boga, przysięgam na Boga, przysięgam na Boga! Striker odwrócił się do Felicii. – Chyba masz rację. Powinniśmy ją po prostu przymknąć. Możesz wsiąść do suki i zająć się papierkową robotą? Felicia popatrzyła na Trixie. – Z przyjemnością – powiedziała słodkim głosem. Gdy odeszła, Striker bez cienia emocji w głosie oznajmił: – Posłuchaj uważnie. Miałem z tobą do czynienia setki razy, więc wiesz, że nie rzucam słów na wiatr. Powiesz mi, kim jest ten gość, i nikt się o tym nie dowie. Nie powiesz mi, to cię przyskrzynię za to gówniane pogwałcenie zakazu. Trixie zaciągnęła się głęboko papierosem. Jej dłoń dygotała. Kobieta z furkotem wypuściła dym. – Zapuszkuję cię też za utrudnianie śledztwa, łapiesz? Przetrzymam tak długo, jak się da. Co najmniej przez tydzień. A może dłużej. Spojrzała na niego. Spojrzenie miała rozbiegane. Nerwy. Striker się uśmiechnął. – Już to czujesz, prawda? Widać po tobie. Jak dawno wzięłaś ostatnią działkę? Sześć, siedem godzin temu? Skręca ci już bebechy, co? – Błagam… – Czujesz, jak głód zjada cię żywcem? No to sobie, kurwa, czekaj. Czekaj, aż każda komórka twego ciała zacznie skamleć o odrobinę cracku. Zaczną się suche wymioty i dreszcze, a wtedy zdasz sobie sprawę, że to dopiero pierwszy dzień twojego pobytu… – Nie znam skurwiela! – krzyknęła. – Nie znam go, nie znam! Ja go, kurwa, nie znam! Striker zamilkł. Stał bez słowa, dając Trixie do namysłu całą wieczność. Pociła się, drżała, strzelała oczami na wszystkie strony. Byle tylko nie patrzeć na Strikera! Ale on przestał się nią przejmować. Tu chodziło o zagrożenie życia dzieciaków, a nie o jej cholerne uzależnienie. – Tak czy owak, dowiem się, kto to jest – powiedział. – Sprawdzanie odcisków palców zajmie sporo czasu, a tak się składa, że ja mam go niewiele. – Zrobił pół kroku w jej stronę, zbliżył twarz do jej twarzy i wyszeptał: – Mogą zginąć dzieci, Trixie. A ten stary, być może, jest ogniwem, którego potrzebuję, by je uratować. Wybór należy do ciebie – powiesz mi, kto to jest, idziesz sobie i nikt więcej nie wie o sprawie. Nie powiesz mi – spędzasz dwa najbliższe tygodnie za kratkami. I jeszcze jedno. Obiecuję, że gdy tylko się dowiem, kim jest ten stary pierdziel – a dowiem się na pewno – rozpuszczę na ulicy plotkę, że to ty byłaś kapusiem, który mi go sprzedał. Więc kiedy skończysz swój pieprzony pobyt na głodzie pod celą, w Skids będzie już na ciebie czekał komitet powitalny. Wyraz niepokoju w jej oczach zmienił się w czyste przerażenie; dygotała coraz bardziej. – Jeśli dowiedzą się, że ci powiedziałam, to mnie zabiją. – Nikt się nie dowie, Trixie. Chyba że mi nie powiesz. Ponownie spojrzała ze zgrozą na zwłoki starego. Mężczyzna wciąż wzbudzał w niej trwogę, nawet martwy. A to wiele mówiło Strikerowi. W końcu Trixie dała za wygraną. – Nie znam dwóch pozostałych… – zaczęła. – Ale ten stary… To był zły człowiek, detektywie. Bardzo zły człowiek. – Nazwisko. – Mówili na niego Doktor. – Jego nazwisko, Trixie. Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech, zadygotała. – Kieu – powiedziała i zaczęła płakać. – Nazywał się Jun Kieu.
45 Striker nie wypuścił Trixie, jak jej obiecywał, a zamiast tego odesłał ją – nie policyjną więźniarką, lecz ambulansem – do Szpitala Ogólnego Miasta Vancouver. Tak zresztą planował od samego początku. Kiepsko się prezentowała – zakażenie w lewym ramieniu było tak zaawansowane, że groziło amputacją kończyny – i detektyw obawiał się, że bez właściwej opieki medycznej Trixie stanie się wkrótce kolejną ofiarą nagłej śmierci w Skids. Kiedy odjechał ambulans, Striker podszedł do radiowozu, w którym czekała Felicia. Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. – Zawsze wiedziałam, że jesteś słodziutki. Obrzucił ją poważnym spojrzeniem i wręczył jej notes z nazwiskiem Doktora. – Jun Kieu. Sprawdź go. Wzięła notes, wystukała na komputerze nazwisko i znów spojrzała na Strikera. – Data urodzenia? – Daj mu siedemdziesiątkę. – Wygląda młodziej. – Jak większość Azjatów. Felicia wyszczerzyła zęby w szelmowskim uśmiechu. – A ty po prostu wyglądasz staro. – Kiedy komputer zapiszczał i wypluł żądaną informację, odwróciła ekran w stronę Strikera. – Mamy jeden wynik. O ile 1937 to rok jego urodzenia. – W CPIC? – Nie. W rejestrze kryminalnym. I, niestety, to jedyna informacja, jaka przyszła. Brak informacji z CPIC. Brak z PRIME. Brak z LEIP. Absolutnie nic. Hm. CPIC to centrum informacyjne Kanadyjskiej Policji. Mają tam informacje o niemal każdej osobie w kraju, która kiedykolwiek weszła w kolizję z prawem. W PRIME przechowywane są dane na temat wszystkich osób, z którymi policja miała jakikolwiek kontakt, zarówno jeśli chodzi o kryminalistów, jak i porządnych obywateli. LEIP i PIRS to drugorzędne bazy, ale mają dużo zalet. Tyle możliwości, a oni wciąż nie mają nic na temat Jun Kieu! Tylko jeden wpis w rejestrze kryminalnym. To niepokojące. – Miejsce urodzenia? – spytał w końcu. – Wietnam. – Pasuje do opisu? Felicia czytała przez chwilę dane z komputera. – Czy ma poziomą bliznę poniżej podbródka? Striker poszedł do furgonetki, nachylił się do wnętrza i uniósł głowę mężczyzny, by zajrzeć pod brodę. Blizna. Pokiwał głową twierdząco i ruszył z powrotem. – Tak, to on. – W polu „uwagi” ma wpisane „nie wypuszczać” – powiedziała Felicia. – Nakaz biura imigracyjnego. – Przypilnuję, żeby nie zwiał. Felicia uśmiechnęła się, po czym dodała: – Poczekaj, Jacob. Jest załącznik do jego kartoteki. – Otworzyła zakładkę i przeczytała zawartość. – O rany, nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego! Zbrodnie przeciwko ludzkości! Striker zatrzymał się obok samochodu. – Zbrodnie wojenne? – Na to wygląda. Zastanowił się przez chwilę. – Wojna wietnamska, jak sądzę. Z Północy czy z Południa? – Nie piszą. Striker już miał zadać kolejne pytanie, gdy zadzwonił telefon Felicii. Odebrała, uniosła palec, by jej nie przeszkadzać, i wdała się w rozmowę. Striker zostawił ją i wrócił do furgonetki. Włożył gumowe rękawice, pochylił się do wnętrza wozu i rozpiął guziki koszul na wszystkich zwłokach, odsłaniając szyje i okolice ramion. Ich skóra była zimna, nawet przez rękawiczki. Striker przyglądał się w nadziei, że znajdzie taki sam złoty tatuaż, jaki widniał na szyi bezgłowego zamachowca. Nie znalazł. Na żadnym z ciał. Fakt ten odebrał mu pewność siebie i sprawił, że detektyw zaczął się zastanawiać, z czym tak naprawdę mają
tu do czynienia i do czego doprowadziły ich różne wątki w śledztwie. Stary mężczyzna poszukiwany za zbrodnie wojenne, znaleziony martwy w skradzionej furgonetce wraz z dwoma zbirami, którzy jeszcze nie zostali zidentyfikowani. Doprawdy, niewiele tego. Ale był promyk światła. Modus operandi w przypadku tych dwóch tutaj był taki sam jak w przypadku zabójstwa trojga uczniów. Z użyciem amunicji, która wyglądała na naboje z pociskami hydra-shok. Striker przeanalizował sytuację. Nadzieje na zidentyfikowanie zbiegłego kierowcy były niewielkie, więc jedynym istniejącym ogniwem pozostawał zarejestrowany właściciel pojazdu. W dodatku nie była nim osoba, tylko firma. Restauracja Łut Szczęścia. Jeszcze jeden trop, który trzeba sprawdzić. Striker jęknął, sfrustrowany. W tej sprawie było zbyt wiele możliwych rozwiązań. Jakby każdy trop był niezależną od pozostałych, długą i poplątaną odnogą. Jacob popatrzył na młodego konstabla stojącego na straży przy furgonetce, przypomniał sobie dni, gdy sam był żółtodziobem i gdy wszystko było proste, i jakąś częścią duszy zatęsknił za tamtymi czasami. Odłożył notatnik, wrócił do radiowozu i opadł na siedzenie kierowcy, zamykając oczy. Powieki ciążyły mu bardziej niż samopoczucie. Na fotelu obok Felicia wciąż rozmawiała przez telefon. Przysłuchiwał się, oddychał powoli i wciągał w nozdrza aromat waniliowych perfum partnerki. Właśnie zasypiał, gdy trzasnęła klapka telefonu, zabijając w nim nadzieję na odrobinę spokoju. Otworzył oczy. – No i? – To mój człowiek z firmy telekomunikacyjnej – wyjaśniła. – Który operator? – Telus, rzecz jasna – powiedziała. – Najwięksi są najlepsi. Dziewczyna przeszukała dla nas każdy kąt. Striker poczuł nerwowy ucisk w dołku. Znajoma Felicii była jedyną osobą, która mogła mieć dostęp do danych telefonu Edwarda Rundella – brakującego ogniwa pomiędzy przerobioną hondą a zamachowcami. Striker spojrzał Felicii w oczy. – Znalazła numer Rundella? – Lepiej – odparła. – Znalazła dla nas adres jego firmy. – Gdzie? – Tu, w Vancouver. Przedsiębiorstwo Trans-Global.
46 Przedsiębiorstwo Trans-Global mieściło się po południowej stronie Water Street, w kwartale budynków zaczynających się od numeru 100, na najwyższym piętrze trzypiętrowej kamienicy z czerwonej cegły. Biorąc pod uwagę, że miejsce znajdowało się zaraz na północ od Skids, był to jeden z najbardziej schludnych obiektów w okolicy, co oznaczało, że nie leżały przed nim sterty brudnych igieł do strzykawek i zużytych prezerwatyw. Prawdę mówiąc, wydawał się nieco staroświecki. Striker i Felicia zaparkowali przy Maine Street, niedaleko sądu. Było już kilka minut po czwartej i słońce bladło, opadając za grubą warstwę ciemnych, nisko zawieszonych chmur, spowijających szczyty Gór Nadbrzeżnych. W okna budynku uderzyły właśnie najjaśniejsze promienie, tak że z poziomu ulicy szyby wydawały się całkiem czarne. – Tutaj – powiedziała Felicia. – Na trzecim piętrze. Striker spojrzał w górę, pokiwał głową. Usłyszał rockową muzykę z głośnym dudnieniem basu. – Ktoś tu nieźle imprezuje. – To tylko rock’n’roll, staruszku. Striker uśmiechnął się, lecz zignorował komentarz. Budynek wychodził wprost na Water Street. Pośrodku fasady znajdowały się podwójne drzwi, wykonane głównie z barwionego szkła. Były zamknięte. Striker wcisnął wszystkie przyciski na panelu domofonu. Odpowiedział właściciel studia nagrań Szmaciany Pies. Przedstawił się jako Treble i odblokował zamek, pozwalając im wejść. W hallu jazgot rockowej muzyki stał się jeszcze głośniejszy. Dobiegał z góry, twardy i ciężki, nieco wytłumiony przez stare mury i podłogi. Na zachodniej ścianie wisiał spis najemców – zwykła czarna tablica z plastikowymi literami. Striker przyjrzał się jej i zlokalizował przedsiębiorstwo Trans-Global. Figurowało pod numerem 301, jako jedyna firma na trzecim piętrze. – Sam jeden, bez towarzystwa – powiedział Striker. – Bardzo dogodnie. W budynku nie było windy, ruszyli więc schodami. Mroczna klatka schodowa nie miała okien; drewniane, pomalowane na brązowo schody skrzypiały pod ciężarem wchodzących. Śmierdziało. Gdy Striker wciągnął w nozdrza powietrze, wyczuł zapach stęchlizny, szybko wyparty przez silny aromat świeżo wypalonych konopi BC Bud. Woń stała się jeszcze silniejsza, gdy mijali drugie piętro, na którym mieściło się studio nagrań Szmaciany Pies. Pięli się dalej. U szczytu schodów ujrzeli brudne, zabezpieczone siatką okno i zwykłe drewniane drzwi, pomalowane tą samą burobrązową farbą co schody. Namalowane od szablonu wąskie, czarne litery układały się w napis: „Przedsiębiorstwo Trans-Global”. Przystanęli po obu stronach drzwi, nasłuchując przez kilka sekund. Ponieważ panowała cisza, Striker zapukał, ale bez rezultatu. Poruszył klamką. Drzwi były zamknięte na klucz. Zaklął. Administratora budynku akurat nie było na miejscu – sprawdzili to, próbując się dostać do środka – więc nie mieli co liczyć na zapasowy klucz. Striker cofnął się i oszacował wytrzymałość drzwi. Były solidne, z dobrego drewna. Felicia odgadła jego zamiary i zainterweniowała gwałtownie. – Potrzebny będzie nakaz! Wyciągnął policyjny nóż i uniósł go do góry. – Już mamy. – Jacob. Zignorował ją i szybkim ruchem ręki otworzył ostrze. Dobra, nierdzewna stal – ostra, mocna i długa na dwadzieścia centymetrów. Sprawdzała się przy otwieraniu zamków, zwłaszcza takich, przy których drewno zdążyło się zestarzeć. W przeszłości Striker posłużył się tym nożem więcej razy, niż zdołałby policzyć. Felicia fuknęła, niezadowolona. – Jeśli wejdziemy w ten sposób… Cokolwiek znajdziemy, nie będzie się liczyć w sądzie. – Nie mamy czasu na nakaz, Feleesh. – A co, jeśli jest alarm? – Tym lepiej. Właśnie przejeżdżaliśmy, gdy się włączył. Przyszliśmy sprawdzić. – Jasne, ale najpierw się włamaliśmy. A co, jeśli jest kamera? – Nie ma. Striker wcisnął koniuszek ostrza pomiędzy zamek i futrynę, następnie nacisnął, dokładnie pośrodku. Drewno było mocniejsze, niż przypuszczał, stawiało opór. Musiał naprzeć na nóż całym ciałem. W końcu framuga wybrzuszyła się z jękiem. Zamek zachrobotał, trąc o drewno, następnie szczęknął głośno, wyskakując ze szczeliny we framudze. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem.
Żadnego alarmu. Twarz Felicii rozluźniła się nieco. – Policja miasta Vancouver! – zawołał Striker, dość głośno, aby przekrzyczeć rockową muzykę z dołu. Bez odpowiedzi. Wewnątrz paliły się wszystkie światła, ale miejsce wyglądało na opuszczone. Striker wychylił się, zajrzał do wnętrza i sprawdził otoczenie. Pierwsze pomieszczenie było poczekalnią. Znajdowało się w nim recepcyjne biurko z telefonem, faksem i terminarzem. Pośrodku podłogi stał drewniany stół z ułożonymi w wachlarz czasopismami. Ustawiono przy nim dwa rzędy zwyczajnych krzeseł. Na północnej ścianie znajdowały się prowadzące do gabinetu drzwi z białego dębu, z czarno-złotą plakietką: „Dyrektor”. W ścianie obok drzwi widniało wielkie, kwadratowe okno, jednak zaciągnięte żaluzje uniemożliwiały zajrzenie do środka. Striker popatrzył na Felicię i dał jej znak ruchem głowy. Odpowiedziała skinieniem i weszli. Na lewo od stanowiska sekretarki biegł krótki korytarz z czworgiem drewnianych, brązowych, zwyczajnych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Bez napisów. – Policja! – ponownie oznajmił Striker. I znowu nic. Felicia pokazała gestem, że sprawdzi korytarz. Ruszyła w tamtą stronę, a Striker został jako osłona. Otwierała jedne drzwi po drugich i sprawdzała znajdujące się za nimi pomieszczenia. Po chwili wróciła wolnym krokiem; ręka z pistoletem była luźno opuszczona. – Pusto. – Magazyny? – Nie, po prostu puste pokoje. Bez jednego pudła. Striker zmarszczył brwi. Ruszył w stronę gabinetu dyrektora, nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte na zamek. Większą część pomieszczenia zajmowało biurko z czarnego drewna, wyglądające na drogie. Ustawiono je pod ścianą, naprzeciwko wejścia. Siedzący za nim człowiek miał widok zarówno na cały gabinet, jak i na wspaniałą panoramę Gór Nadbrzeżnych za oknem. W kącie obok biurka stała szafka na segregatory. Striker podszedł do niej i zajrzał do każdej z szuflad. Były puste. Powrócił do biurka i sprawdził je dokładnie. Znalazł ołówki i gumki, zszywki i żółte notesiki Post-it. Materiały biurowe, nic więcej. Nic, co mogłoby mieć znaczenie dla śledztwa. – Może zamknęli działalność? – powiedziała Felicia. Striker pokręcił głową. – W powietrzu jeszcze unosi się dym z cygar. Wciąż go czuć. Nawet bardziej niż to ziele z drugiego piętra. Ktoś tu był. Dzisiaj… Przerwał mu cichy szum wentylatora. Jacob popatrzył w kierunku źródła dźwięku i ujrzał terminal komputera stojącego na podłodze po drugiej stronie biurka. Mrugała na nim błękitna kontrolka poboru mocy. Striker obszedł biurko dokoła, zerknął na monitor i zobaczył ciemny ekran. Poruszył myszką. Wygaszacz zniknął, obraz zamigotał i pojawiła się wiadomość. „Program KillDisk. Operacja zakończona pomyślnie. Kasowanie dysku 100%”. Dłonie Strikera zacisnęły się w pięści. Nie miał pojęcia, co zawierała pamięć, ale było to niewątpliwie coś istotnego. Coś, co mogło ich naprowadzić na właściwy ślad, a może nawet dostarczyć obciążających kogoś dowodów. Kolejne stracone ogniwo. Felicia westchnęła, znużona. – Przyszliśmy za późno. – Może Ich da radę coś z tego wydobyć? Felicia wyciągnęła komórkę i wezwała wsparcie – wóz patrolowy, Identyfikację i techników. Gdy rozmawiała ze stanowiskiem kierowania, zadzwonił telefon Strikera. Jacob spojrzał na wyświetlacz, mając nadzieję, że zobaczy imię córki. Zamiast tego na ekraniku migotał numer Ichaboda – numer głównej linii telefonicznej pracowni badań audiowizualnych. Przytknął komórkę do ucha. – Powiedz mi, że to dobra nowina, Ich. – Zależy, jak na to spojrzeć – usłyszał w odpowiedzi. – Tak czy owak, mam ścieżkę dźwiękową ze szkolnego nagrania wideo.
47 Pół godziny później Striker i Felicia zaparkowali przed gmachem wydziału wsparcia technicznego przy Dziesiątej Alei. Stary, zabrudzony budynek wyglądał, jakby miał się zaraz zawalić. Był konstrukcją całkowicie nieodporną na trzęsienia ziemi w mieście pełnym tektonicznych uskoków. Striker wysiadł z radiowozu i spojrzał na obracające się w jego stronę kamery monitoringu. Zastanawiał się, czy ktoś w ogóle czuwa przy ekranach. Felicia zatrzasnęła drzwiczki. Otuliła się kurtką i zwróciła oczy w stronę Strikera. – Domyślasz się, co Ich mógł znaleźć? – Coś dziwnego. To było słychać po głosie. Wspiął się frontowymi schodami, przesunął kartę identyfikacyjną przez szczelinę w czytniku, wszedł do hallu i błysnął odznaką strażnikowi siedzącemu w budce ochrony. Drzwi prowadzące do głównego budynku otworzyły się z cichym szczęknięciem. Striker przeszedł przez nie, a w ślad za nim Felicia. Wydział wsparcia technicznego był w gruncie rzeczy zlepkiem różnych drobnych agend Departamentu Policji. Mieściło się tu wszystko, począwszy od pracowni badań audiowizualnych po kwaterę główną dochodzeniówki, narkotyków, a także grupy szybkiego reagowania. Każda z tych agend już od dawna domagała się zwiększenia zasobów i własnej siedziby z nowoczesnym sprzętem, ale w czasach wysokich podatków, cięć budżetowych i słabnącej gospodarki zmuszone były zadowolić się tym, co miały do dyspozycji. A nie było tego wiele. Striker szedł po wyblakłym, brązowym dywanie, który wciąż śmierdział dymem tytoniowym, chociaż zakaz palenia obowiązywał tu od ponad dziesięciu lat. Nie lepiej było ze ścianami. Niegdysiejsza biel zmieniła się w beż. W większości drzwi, zamiast czytników plastikowych kart, używano staroświeckich kluczy. Odnosiło się wrażenie, że każda rzecz tutaj albo jest już niesprawna, albo ma lada moment się rozsypać. A mimo to, rzecz dziwna, wszystko działało. Nie ma to jak stara szkoła! Skręcili za załom korytarza i znaleźli się przy drzwiach pracowni badań audiowizualnych, czyli Matriksu, jak nazywały ją wszystkie zatrudnione w niej osoby. Czyli zasadniczo Ichabod i jego służalczy klon – człowiek imieniem Bernard, którego nikt nigdy nie widział. Striker nie zadał sobie trudu, by zapukać. Otworzył na oścież drzwi i wkroczył do środka. Pokój był maleńki, ledwie trzy i pół na trzy metry. Przestrzeń dodatkowo ograniczała wysoka belka podporowa, zajmująca środek pomieszczenia. Do filaru taśmą klejącą przymocowano zdjęcie żołnierza pijącego z zielonego, metalowego kubka z napisem: „Poczęstuj się filiżanką znakomitej zamknij-kurwa-mordę i czekaj na swoją kolej, dupku!”. Po obu stronach podpory stały dwa rzędy rozklekotanych półek. Każda zawalona była jakimiś mikrourządzeniami, które ustawicznie pikały i błyskały diodami. Jedno z nich wydawało głośny, furkoczący odgłos, jakby miało lada chwila eksplodować. – To osobista kamera wideo – powiedział Striker. Felicia się uśmiechnęła. – Akurat byś wiedział. – Co? Wątpisz w moje komputerowe umiejętności? – Nie odróżniłbyś punktu przywracania od punktu G. – Twój znalazłem kilka razy. – Są różne zdania na ten temat. – Au, to zabolało. Striker uznał się za pokonanego, a Felicia uśmiechnęła się szyderczo. Odpowiedział jej nikłym uśmieszkiem. Zamknął drzwi, bardziej aby zyskać nieco wolnej przestrzeni niż z potrzeby prywatności. Wtedy usłyszał szuranie. Ich wystawił głowę zza filaru, jakby ktoś dał mu znak. Skóra na jego wymizerowanej twarzy była naprężona wokół oczu, za to wszędzie indziej zwiotczała, sylwetka jakby zapadła. Patrzył na przybyłych wyczekująco. Na ich widok zmęczenie w jego oczach ustąpiło miejsca ekscytacji. – Chryste, jesteście nareszcie! – Przyjechaliśmy od razu – powiedziała Felicia. Striker obszedł stertę leżących na podłodze dysków blu-ray i spojrzał na biurko Icha. Zasypane było akcesoriami komputerowymi – pendrive’ami, płytami kompaktowymi i bogatą kolekcją przedmiotów, których Striker nigdy wcześniej nie widział na oczy. Obok tej zbieraniny gadżetów stało sześć puszek napoju energetyzującego Monster.
Wszystkie otwarte. – Jezu Chryste, Ich, wypiłeś je wszystkie? – Musiałem. Nie spałem całą noc. Striker pokiwał głową. – Wiemy i doceniamy. Dobra, co dla nas masz? Ich skinął ręką, by zbliżyli się do komputera. Sięgnął na najwyższą półkę, na której leżała prosta, czarna skrzynka, i wcisnął przycisk zasilania. Gdy zapaliła się zielona lampka, Ich zwiększył moc głośników, a następnie odwrócił najbliższy monitor w stronę Strikera i Felicii. – Udało się coś zrobić z tą taśmą? – spytał Jacob. Ich wzruszył ramionami. – Gdy do was dzwoniłem, właśnie skończyła się przekodowywać. Nie miałem okazji obejrzeć całego fragmentu, raptem jakieś dwie, trzy początkowe sekundy… Ale wystarczyło. – Wystarczyło? Do czego? Ich nie odpowiedział. Po prostu wcisnął przycisk „play”. Natychmiast zamigotał niebieski ekran i po chwili zamienił się w ziarnisty, czarno-biały obraz o niskiej rozdzielczości – zapis z kamery monitoringowej, który Striker oglądał już w szkole. Ale teraz był jeszcze dźwięk, zgiełk przykryty elektrostatycznym szumem. Wystrzały z broni palnej. Przenikliwe krzyki spanikowanych dzieciaków. Striker został przeniesiony w czasie do tamtej chwili. Jego serce waliło ciężko w klatce piersiowej, mięśnie dłoni kurczyły się spazmatycznie, jakby chciały sięgnąć po broń. Spojrzał na Felicję, lecz twarz kobiety była jak z kamienia. Ten brak jakichkolwiek emocji zirytował Jacoba. Przeniósł wzrok na ekran, akurat by zobaczyć chłopca przebranego za Jokera, nurkującego pod stół w jadalni. Dwaj zamachowcy – Biała i Czerwona Maska – spojrzeli po sobie, a Striker po raz pierwszy usłyszał ich głosy. Dźwięk był przerywany, zabrudzony, zniekształcony. Dotknął ramienia Icha. – Przewiń to do tyłu. Ich wykonał polecenie i detektyw odsłuchał wszystkiego ponownie. – Same śmieci. Możesz to jeszcze trochę wyczyścić? Felicia podeszła bliżej, złapała za pokrętło i zwiększyła siłę głosu. – Nagranie nie jest zniekształcone. Oni mówią w obcym języku. Ich złapał Felicię za rękę i odepchnął ją znad konsoli. Uniósł palec w geście upomnienia. – Nie dotykaj. To bardzo czuły sprzęt. Poczekaj chwilę, to spróbuję zmniejszyć szum w tle. Felicia spojrzała na niego gniewnie, ale powstrzymała się od komentarza. Striker był jej za to wdzięczny. Obserwował, jak Ich uruchamia programy do obróbki audio – na ekranie wyglądało to jak szereg filtrów i wzmacniaczy – i zaczyna dostrajać dźwięk. Po trzydziestu sekundach technik ponownie wcisnął „play”. Głosy zamachowców były teraz bardziej czytelne. Dawało się je odróżnić. Felicia słuchała w skupieniu. – Chiński? Striker pokręcił głową. – Technicznie rzecz biorąc, w ogóle nie ma języka chińskiego. Ewentualnie kantoński albo mandaryński. Ale odpowiedź nadal jest negatywna. – Negatywna? Czyli żaden z dialektów? – dopytywała się Felicia, wyraźnie zirytowana. Striker nie odrywał wzroku od ekranu. – Przysłuchaj się głoskom, modulacji. To nie jest język tonalny. To coś innego… Felicia poklepała Icha po plecach. – Kto tu może znać azjatyckie dialekty? Spojrzał na nią zmęczonymi oczami. – W obyczajówce jest Truong, a w narkotykach – Iwata. Oni prawdopodobnie będą najlepsi. Drugie piętro. – Spróbuję któregoś znaleźć. Wyszła. W miarę postępu odtwarzania Striker przysuwał się coraz bliżej ekranu. Tym razem przyjrzał się scenie wyciągania spod stołu przebranego chłopca bardziej analitycznie. – Bah ma loh? – zapytali napastnicy kilkukrotnie. – Bah ma loh!... Bah ma loh, Chantelle O’Riley? Chłopiec w końcu wskazał na odległy kąt pomieszczenia, gdzie leżała skulona dziewczyna w plisowanej szkolnej spódniczce. I chociaż Striker wiedział, że nadchodzi nieuniknione, znów poczuł mdłości. Uważnie studiował ujęcie, w którym zamachowcy maszerują przez jadalnię. Kroczyli z butą niemal tak wielką jak przerażenie Chantelle O’Riley.
Striker dobrze znał rozwój wypadków. Czerwona Maska wyciągnie zza paska glocka, następnie strzeli dziewczynie dwa razy w klatkę piersiową i raz w twarz. Perspektywa zbliżającej się po raz kolejny śmierci sprawiła, że Striker chciał odwrócić wzrok. Zamknąć oczy. Zatkać uszy. Ale tego nie zrobił. Przygotował się natomiast na seans z zapisem wydarzenia. I obiecał sobie, że będzie o nim pamiętał, gdy zdarzy się tak, iż poczuje choć cień litości lub współczucia dla odpowiedzialnego za tę śmierć potwora. Ale okazało się, że był zupełnie niegotowy na to, co miał usłyszeć. Zamachowiec – Czerwona Maska – wycelował broń w twarz Chantelle O’Riley i zanim pociągnął za spust, zapytał trzy razy: „Bah ma loh? Bah ma loh? Bah ma loh!”. Dziewczyna otworzyła usta i wybełkotała: – N-nie w-wiem, o czym m-mówisz. Czerwona Maska przysunął się bliżej i tym razem przemówił po angielsku, choć z silnym obcym akcentem. – Gdzie ona jest? – powiedział bardzo wolno. – Gdzie jest Riku Aiyana Kwan?
48 Czerwona Maska, czając się pomiędzy klonami rosnącymi przed budynkiem numer 2301 przy Trafalgar Street, przed domem rodziny Kwan, czuł, jak między łopatkami spływa mu strumyczek potu. Jego obecność w tym miejscu nie należała do planu, ale mimo to był tutaj, próbując zamanifestować zwycięstwo porządku nad chaosem. Po raz kolejny. W salonie paliło się światło. Czerwona Maska obserwował to pomieszczenie od kilku minut. Czekał na coś. Na cokolwiek. Ale nic się nie działo. Ruszył w stronę podwórka na tyłach domu, lecz stanął jak wryty, bo kątem dostrzegł jednak jakiś ruch. Wewnątrz budynku wysoka kobieta włączyła telewizor. Wyglądała na pół-Azjatkę. Zbliżała się do czterdziestki. Miała szczupłą twarz i atletyczną, ukształtowaną na siłowni, sylwetkę. Czerwona Maska rozpoznał Patricię Kwan. Matkę Riku Aiyana. Bark dokuczał mu jak zepsuty ząb, a mimo to zabójca wyciągnął zza paska pistolet i okrążył dom. Gdy znalazł się na jego tyłach, przemknął pomiędzy rosnącymi po obu stronach werandy dwiema śliwami, po czym wspiął się na prowadzące do wnętrza schodki. Weranda była stara i skrzypiała pod jego stopami. Dotarł jednak do tylnych drzwi. Były zamknięte na klucz. Akurat nadawano wiadomości; z telewizora dobiegał hałas. Korzystając z tego, intruz stłukł szybę kolbą glocka, włożył w powstały otwór rękę i odblokował zasuwkę. Czerwona Maska wszedł do kuchni. Zamknął za sobą drzwi. Usłyszał kliknięcie zapadki. Zablokował zamek. Odciął tym wewnątrz drogę ucieczki. Światło w kuchni było zgaszone. Stojąc w ciemnościach, Czerwona Maska zauważył w salonie Patricię Kwan; oglądając telewizję, rozciągała mięśnie. Kobieta miała lepszą muskulaturę, niż początkowo sądził; do jej ciała ponętnie przylgnął czarny strój gimnastyczny ze spandeksu. Gdy podszedł bliżej, pod podeszwami jego sportowego obuwia zatrzeszczało stłuczone szkło. Jeszcze przez moment kobieta pozostawała nieświadoma jego obecności. Nagle kątem oka pochwyciła odbicie sylwetki intruza i, zaskoczona, wydała cichy okrzyk. Zakręciła się wokół własnej osi, uniosła w górę ręce… Czerwona Maska uderzył ją w twarz kolbą pistoletu. Ciało Patricii Kwan niezgrabnie osunęło się na podłogę, zawadzając o sekretarzyk. Kobieta podniosła się z trudem i odwróciła w kierunku napastnika. Szok i zalana krwią twarz sprawiły, że widziała niewyraźnie. Mówiła z trudem; na parkiecie leżały trzy wybite zęby. – Czego chcesz? Proszę… Czego ode mnie chcesz? – Gdzie córka? – Co? – Gdzie jest Riku Aiyana Kwan? Oczy Patricii Kwan rozszerzyły się, jej twarz pobladła. Kobieta, potykając się, zrobiła kilka kroków do tyłu. Czerwona Maska szedł za nią; starał się być blisko, by mieć ją pod kontrolą. Lecz wtedy pokój nagle się przechylił. Zalała go fala gorąca, a jego głowa uniosła się w powietrzu, ulatując znad szyi. – Stać! – rozkazał. – Zatrzymać się! Nie wolno uciekać. Patricia Kwan jednak dała nurka w stronę stołu i Czerwona Maska w końcu zrozumiał jej zamiary. Nie próbowała ucieczki, chciała się dostać do telefonu. Wyciągnął rękę, by ją powstrzymać, ale było za późno. Zdążyła wystukać numer alarmowy. Uzyskała połączenie. Napastnik krzyknął i wyrwał kabel telefonu ze ściany. – Słyszałeś – powiedziała Patricia Kwan. – Dodzwoniłam się. Podszedł do niej. – Gdzie jest Riku Aiyana Kwan? Kobieta cofnęła się i Czerwona Maska nie zdołał jej pochwycić. Zahaczył o coś stopą, runął do przodu. Kiedy wystrzelił jego pistolet – a huk wystrzału z broni kaliber .40, donośny jak grom, wypełnił pomieszczenie – ledwie uświadomił sobie, że ją postrzelił. Pokój odpowiedział echem. I wypełnił się wrzaskiem. To wrzeszczała Patricia Kwan. Czerwona Maska stanął na nogach. Zrobił krok do przodu, złapał kobietę za długi, czarny koński ogon i poderwał ją do pozycji siedzącej. – Błagam… – Gdzie jest Riku Aiyana Kwan? Powiesz mi i twoja córka nie będzie cierpieć, odmówisz – a czeka ją dużo bólu. Patricia Kwan zaczęła płakać.
– Proszę cię, o Boże, błagam… Zrobię wszystko… – Nie wolno dyskutować. Ramieniem otarł spływający mu na oczy pot; znów dopadło go uczucie, jakby pokój zaraz miał na niego runąć. Zakażenie było poważne. Czas uciekał. Złapał kobietę za prawą rękę, uderzył mocno jej dłonią o blat stołu w salonie i rozprostował jej palce. Przytknął pistolet centralnie do śródręcza, wciskając w ciało stalowy wylot lufy. Spojrzał prosto w oczy. – Zapytam cię jeszcze tylko jeden raz, Patricio Kwan. – Nie… Proszę! – Gdzie… jest… Riku… Kwan?
49 Striker poczuł w sercu lodowaty chłód. Od ucieczki Czerwonej Maski minęły ponad dwadzieścia cztery godziny; przez cały ten czas jednym z jego celów była dziewczyna o nazwisku Kwan. Doświadczenie podpowiadało Jacobowi, że już jest za późno, ale nie należał do osób, które porzucają nadzieję. – Dom Kwanów – powiedział Striker do Icha. – Zgłoś to natychmiast. I powiedz, żeby wysłali tam wszystko, co mają! Pognał do wyjścia, dotarł do auta, zapalił silnik. Jeszcze szybkie wyszukiwanie i już wiedział, że dom rodziny Kwan znajduje się w Kitsilano. Niezbyt daleko od budynku wsparcia technicznego. Wcisnął gaz do dechy. Ulice były zatłoczone; Striker trafił dokładnie na godziny szczytu. Gdzie spojrzał, ciągnęły się czerwone światła stopu. Włączył koguta i syrenę, a na każdym skrzyżowaniu robił użytek z klaksonu. Zbliżając się do Kitsilano, gdzie ruch był mniejszy, wyłączył obie sygnalizacje, by nie zaalarmować napastnika. Zaparkował radiowóz w pierwszej zatoczce dla autobusów przy Trafalgar Street. Ludzie na przystanku gapili się na wyskakującego z auta policjanta. Biegł na północ. Trzy przecznice dalej Striker zobaczył coś, co kazało mu przystanąć. Na poboczu drogi, trzy domy od posesji rodziny Kwan, stała zaparkowana toyota camry. Marka ani model nie zwróciły jego uwagi, ale drzwiczki od strony kierowcy… Zamek został wyrwany; gdy Jacob podszedł bliżej, zobaczył zwisające ze stacyjki kable. Na beżowej tapicerce widniała ciemna plama. Krew. Striker odsunął się od samochodu i spenetrował otoczenie. Dom Kwanów znajdował się dokładnie trzy działki dalej. Był to jednokondygnacyjny budynek, pokryty ciemnozielonym tynkiem, którego kolor współgrał z gęstą ścianą krzewów opasujących ogród. Panowały w nim cisza i bezruch. I właśnie to obudziło w Jacobie złe przeczucia. Wyciągnął pistolet i ruszył w stronę działki. Gdy się zbliżał, zaskoczył go kobiecy głos. – Przyszedł pan w sprawie hałasu? Odwrócił się i zobaczył starszą panią, odzianą w pomarańczowy, jedwabny szlafrok i w za duże na nią, puszyste pantofle. W dłoniach trzymała parującą filiżankę. Przy jej nodze warował stary basset. – Jaki hałas? Skinęła głową w stronę domu Kwanów. – Nie wiem jaki, ale głośny. Tak, doprawdy, bardzo głośny. Brzmiał tak, jakby coś tam, do diaska, wybuchło. Co tak długo? Dzwoniłam ponad pięć minut temu. – Proszę wrócić do domu – powiedział Striker. Pochylił się nisko i pobiegł chodnikiem ciągnącym się wzdłuż krzewów w ogródku od frontu, po czym wspiął się po stopniach prowadzących na ganek. Przy drzwiach przystanął. Przechylił się przez balustradę i spróbował zajrzeć przez okno do wnętrza, ale uniemożliwiły mu to zaciągnięte zasłony. Jego wzrok pochwycił migotanie telewizora. Kilka sekund później wzdrygnął się; chrapliwy kobiecy głos przepełniały rozpacz i ból. Zaraz po nim rozległ się głos mężczyzny, wyprany z emocji, ale zdecydowany i nieznoszący sprzeciwu. Władczy. – Gdzie ona jest? – pytał mężczyzna. – Gdzie jest Riku Aiyana Kwan? Striker cofnął się od drzwi, oceniając jednocześnie ich konstrukcję. Wykonano je z dębu. Były solidne jak diabli i zamknięte na stalową zasuwkę. Gdyby zdecydował się na kopnięcie, musiałyby wylecieć za pierwszym razem. W przeciwnym wypadku straci atut zaskoczenia i stanie się łatwym celem. Striker nie miał ani czasu do namysłu, ani możliwości wyboru. Przygotował broń i skoczył do przodu, wyrzucając w powietrze prawą nogę i kierując piętę na środkową część zamka. Stal była mocna; zamek nie puścił. Ale drewniane skrzydło zapadło się do wnętrza z głośnym trzaskiem. – Policja miasta Vancouver! – zawołał. Przeleciał przez wybity otwór i wykorzystał siłę bezwładności, by wydostać się ze strefy śmierci tak szybko, jak to możliwe. Wyrżnął o ścianę, złapał równowagę i po raz pierwszy ujrzał napastnika. Czerwona Maska był po prawej. W salonie. Z odsłoniętą twarzą. Zaskoczenie było całkowite. Naprzeciwko Strikera stał mężczyzna rasy żółtej, o wąskich oczach o twardym spojrzeniu i twarzy dużo starszej, niż Jacob sobie wyobrażał. Z całą pewnością nie był uczniem liceum Świętego Patryka. Do detektywa dotarło, że jego przypuszczenia były słuszne. Miał do czynienia z wyszkolonym zabójcą.
Twarz Czerwonej Maski nie wyrażała ani zdziwienia, ani strachu, ani nawet gniewu. Malowała się na niej… Akceptacja? Napastnik zamarł w półprzysiadzie, gotowy do skoku. W dłoni trzymał lśniący, czarny pistolet, niemal niewidoczny na tle ciemnej kurtki. – Czerwona Maska – wyrwało się Strikerowi. Policjant uniósł siga do strzału, ale zanim zdążył wypalić, mężczyzna obrócił się wokół swej osi, odskoczył od leżącej na podłodze kobiety i zniknął w przyległej jadalni. Szybki jest, pomyślał Striker. Cholernie szybki. Zanim zdołał zmienić pozycję, rozległy się wystrzały. Głośna, szybka seria. Bang-bang-bang-bang-bang! Kule uderzały o ściany, wzbijając w powietrze skrawki tapety i kawałki tynku. Przydały się lata treningu. Striker padł na podłogę i odturlał się w lewo. We wnętrzu huknęła druga kanonada; tym razem rozsypało się frontowe okno. Jedna z kul roztrzaskała lustro po lewej stronie Jacoba, zamieniając je w setki lśniących, szklanych okruchów. Następna trafiła w metalową ramę drzwi. Ostre ziuuu-bang! i odbita rykoszetem, poleciała gdzieś w głąb hallu. Inne pociski uderzały w podłogę. W powietrzu rozlegało się głośne czank-czank-czank trzaskającego dębowego drewna. Striker przylgnął do ziemi, próbując przeczekać. W salonie kobieta niezdarnie usiłowała się podnieść z podłogi. – Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! – Padnij! – krzyknął do niej Striker. – Padnij! Nie wstawać! Nie posłuchała. Wstała i zatoczyła się, jakby miała zawroty głowy. Striker zobaczył na jej szyi i ramieniu czerwone plamy. Została postrzelona! I wyglądało na to, że mocno krwawi. Zakręciła się wokół swej osi, jakby nie wiedziała, gdzie się znajduje, podbiegła w lewo, wpadła na otomanę i runęła twarzą do przodu. – Nie podnoś się! – ponownie zawołał Jacob. Posuwał się naprzód, szorując brzuchem po ziemi. Zajrzał do pokoju. Po Czerwonej Masce nie było śladu. Zniknął. Striker przesunął się jeszcze kilka centymetrów w głąb pomieszczenia, by zajrzeć za załom ściany, do jadalni. Przez okno dostrzegł Czerwoną Maskę, który właśnie zbiegał po stopniach werandy na tyłach domu. Znowu ucieknie! Policjant przemknął przez pokój, dopadł okna i zauważył napastnika pomiędzy parą gigantycznych klonów w głębi parceli. Szybko wycelował i otworzył ogień, strzelając na wprost przez okno salonu, aż opróżnił cały magazynek. Przez odłamki szkła zobaczył, że spudłował; Czerwona Maska właśnie dobiegał do uliczki. Striker rzucił się przez kuchnię, w locie przeładowując broń. Drzwi do ogrodu były otwarte; kołysały się, poruszane wpadającym do wnętrza wiatrem. Podbiegł do nich i spojrzał na wąską ścieżkę, którą uciekł bandyta. Była pusta. Jacob zaklął. Gorący pistolet ciążył mu w dłoni. Detektyw wycelował przed siebie i z palcem na spuście schodził po schodkach werandy. Poczuł pod stopami mokrą trawę, okrążył garaż od strony niewielkiego warzywnika. Zanim dotarł do uliczki, noc wypełniło odległe zawodzenie policyjnych syren. Ich przeciągłe, wibrujące wycie było rozkoszą dla jego uszu. Nadciągała pomoc. Umysł Strikera zaprzątała myśl o Patricii Kwan; przypomniał sobie rozbryzgi krwi na jej ramionach, klatce piersiowej, szyi. Ubranie kobiety było niemal całkowicie przesiąknięte krwią. Tętniczą, na pewno; bardzo poważny przypadek. Jacob próbował odegnać od siebie ten widok i skupić uwagę na uliczce i wszystkich możliwych wariantach ucieczki, jakie mógł obrać Czerwona Maska. Ale po trzech kolejnych krokach natrętny obraz powrócił. Tylko on mógł ją uratować. Jeszcze raz uważnie obrzucił wzrokiem alejkę i ujrzał dziesiątki miejsc, gdzie mógł się ukryć napastnik. Już wiedział, że nie ma wyboru. Na szali leżało ludzkie życie. Striker zawrócił i pognał z powrotem do domu. Zawsze istniała nadzieja, że nadciągające patrole ustawią blokady, pies podejmie trop i Czerwona Maska zostanie odnaleziony. Zanim zabije znowu.
50 Zanim Courtney wyszła z szoku spowodowanego dramatycznymi wydarzeniami w szkole i pogodziła się z faktem, że zginęło kilkoro przyjaciół, jej głowę przepełniały przygnębiające myśli. Za wszelką cenę próbowała osiągnąć ten cudowny stan wyparcia, zaprzeczenia prawdzie, w jakim trwała po śmierci mamy. Postanowiła już nigdy więcej – jeśli to w ogóle możliwe – nie myśleć o strzelaninie. I, aby oderwać umysł od ponurych rozważań, zrobiła to, co zawsze robiła w takich momentach. Przejrzała wszystkie zdjęcia Bobby’ego Ryana na Facebooku. A im dłużej patrzyła na fotografie, tym łatwiejsze było stawienie czoła pełznącej ku niej depresji. Wkrótce po przygnębieniu nie pozostał ślad, a przynajmniej zostało stłumione w stopniu, który pozwalał je zignorować. Courtney zaś wyobraziła sobie siebie z Bobbym; przez jej ciało przemknął słaby dreszcz podniecenia. Towarzyszył mu nerwowy lęk, który kazał jej przeskakiwać ze zdjęcia na zdjęcie i sprawdzać, czy chłopak nie tuli się przypadkiem do innych dziewczyn albo się z nimi nie całuje. Gdy się upewniła, że na Facebooku nie ma takich fotografii, poczuła się lepiej. Mimo to pozostał niepokój. Klikając prawym przyciskiem myszy na swoje ulubione zdjęcia Bobby’ego, zapisywała je w folderze na pulpicie komputera. Skończywszy, otworzyła jedno z najukochańszych – to, na którym Bobby uśmiecha się, trzymając w dłoni filiżankę kawy ze Starbucksa – i zapisała je jako wygaszacz ekranu. Po kilku – jak sądziła – godzinach dała sobie wreszcie spokój. Zamknęła zakładkę „znajomi” i przeszła do własnego profilu. Odczuwała potrzebę napisania czegoś na swoim blogu pod dzisiejszą datą, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Absolutnie nic. Jedno wielkie, tłuste zero. Courtney odchyliła się w fotelu i popatrzyła skonsternowana na opis swojej profilowej fotografii. „Court obecnie…”. Pod wpływem impulsu postanowiła dokończyć zdanie. „…tęskni za mamą”. A potem pomyślała, że komuś może się ono wydać dziecinnie naiwne. Boże, co by pomyślał Bobby, gdyby zajrzał na jej profil? Albo jeszcze gorzej – ta mała dziwka z lekcji angielskiego, Mandy? Wyśmiałaby ją i powiedziałaby o tym wszystkim wspólnym znajomym. Myśl była dobijająca, więc Courtney czym prędzej wymazała wpis, a w jego miejsce wstawiła następujące słowa: „…jest zmęczona mieszkaniem z tatą”. Ogarnęła wzrokiem całą frazę. Uśmiechnęła się; teraz opis brzmiał zdecydowanie lepiej. Groźniej. Bardziej ponuro. Odzwierciedlał młodzieżowe poczucie bezsensu życia. Courtney poczuła w kąciku serca ukłucie poczucia winy, ale szybko dała sobie z nim radę. Skoro tato nie ma nawet konta na Facebooku, co on w ogóle może wiedzieć? Poza tym troszczył się wyłącznie o swoją pracę, o swoje śledztwa i o tę cholerną Felicię Santos. Ale Felicia… Na pewno ma swoje konto. Nie ma co do tego wątpliwości. Lubi przecież wszystko co na topie i jest to trochę dziwne. Nie da się ukryć. Courtney wpisała nazwisko policjantki w polu „szukaj” i znalazła jej profil w ciągu kilku sekund. Nie miała jeszcze Felicii wśród swoich znajomych – i, oczywiście, nigdy jej nie doda – więc wszystko, co mogła zobaczyć, to główne zdjęcie. To wystarczyło. Oto Felicia Santos spogląda z ekranu tymi swoimi wielkimi, czarownymi oczami, a długie i piękne brązowe włosy spływają na jej ramiona. W pewien sposób przypominała Raine. Taka pewna siebie. Taka uwodzicielska. I, choć Courtney bardzo nie chciała tego przyznać, na swój sposób całkiem, całkiem. Była ponętną Hiszpanką o wielkich cyckach, które eksponowała, jak się dało, i doskonałym uśmiechu. Krótko mówiąc, miała wszystko, czego szukają faceci. To niedorzeczne, że spodobał jej się akurat tato. Na myśl o tym Courtney poczuła przypływ smutku. Ucieszyła się więc, widząc, że Raine loguje się i zamieszcza informację o sobie, podobną do opisu pod jej własnym zdjęciem. „Raine zwariuje do reszty, jeśli mama się nie opamięta”. Courtney roześmiała się, bo nagle zrobiło jej się lżej na sercu. Smutek lubi towarzystwo, nieprawdaż? Napisała: „Wychodzimy gdzieś?”. Odpowiedź przyszła natychmiast. „Ja już wychodzę. Spotkać się z Que”. „U niego?”. „W kawalerce jego kumpla. Tam, gdzie wczoraj mnie zaprosił. W restauracji. Idę na całą noc. Mam klucz. I dreeeszcze!”. „Serio?”.
„;)” Courtney gapiła się na ekran z ręką na piersi. Jej serce biło szybko i mocno. Napisała następną wiadomość: „Jesteś pewna? Możesz tu zostać”. „Zadzwonię jutro. Parada i Britney!”. „Zadzwoń teraz!”. „Później”. „Teraz”. „:)”. Raine się wylogowała. Courtney siedziała jak zamurowana, wpatrując się w monitor. Widziała przyjaciółkę oczami wyobraźni. Raine na randce z Que. Raine w jego kawalerce. Raine tracąca dziewictwo. Ta myśl podniecała ją jeszcze chwilę temu, ale teraz przypomniała jej o dojmującej samotności. Izolacji. Courtney poczuła się jak złapana w pułapkę. Dom wydał jej się ciemny i cichy, choć wypełniało go tyle wspaniałych aż do bólu wspomnień! Courtney chciałaby móc zamknąć oczy, zasnąć i nigdy się nie obudzić. I ta myśl uświadomiła rzecz inną niż zwykle. Musi się stąd oddalić! Odejść. Albo umrze. Umrze naprawdę. Jak mama.
51 Ponad godzinę później Striker stał w zatłoczonej izbie przyjęć Szpitala Świętego Pawła i popijał z papierowego kubka kawę, którą poczęstowała go uprzejma pielęgniarka. Kawa była równie niesmaczna jak breja parzona w wydziale zabójstw. Jacob trzymał kubek w drżących dłoniach. Drżących tak mocno, że trochę gorącej kawy rozlało się i poparzyło mu skórę. To normalna reakcja, wmawiał sobie, zwłaszcza po drugim pojedynku w ciągu dwóch dni. Bardzo chciał uwierzyć swemu wewnętrznemu głosowi. Od masakry w szkole minęły już niemal dwie doby i wydawało się, że on i Felicia tracą grunt pod nogami. Ponownie uciekł Czerwona Maska. Patricia Kwan walczyła o życie. Wszystko, co znaleźli, ruszając w pogoń za napastnikiem, to kradziona toyota camry. Nawet przy nadaniu sprawie priorytetu, zbadanie próbek krwi potrwa tygodniami. I jest raczej mało prawdopodobne, że technicy znajdą jakieś odciski palców. Jacoba zżerało poczucie bezsilności. I jeszcze córka tej kobiety. Riku Kwan. Dziewczyny nigdzie nie można było znaleźć. Co oznaczało, że od najgorszego scenariusza dzieli ich jedynie krok. Gdy do izby przyjęć zajrzała Felicia, Striker otrząsnął się z natrętnych negatywnych emocji i wyszedł jej naprzeciw. – Znaleźli ją? – spytał. – Nie – odpowiedziała. – Nigdzie nie można znaleźć Riku Kwan. Określiliśmy ją jako osobę zaginioną na CPIC, ale jak na razie nikt nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie jej szukać. Striker przebiegał w myślach listę pytań. – Co z jej ojcem? – W separacji z matką, tak przypuszczamy. Okazało się, że jest prawnikiem od spraw międzynarodowych. Całkiem niezłym. Zarabia co roku furę kasy. Teraz jest w podróży służbowej, gdzieś w Azji. Próbujemy się z nim skontaktować, ale jakoś nie mamy szczęścia. – Mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Po prostu wszystko idzie nie tak, jak powinno. Próbowaliście alarmu AMBER? – We wszystkich stacjach. – Telewizyjnych czy radiowych? – Wszędzie. Jej nazwisko nadawane jest na wszystkich kanałach. – A zdjęcie? – Jeszcze nie. – Też chciałbym wreszcie dostać jej zdjęcie. – Pracują nad tym, Jacob. – Felicia popatrzyła za plecy Strikera, w stronę ratunkowego i przygryzła wargę. – Tutaj przywieźli jej matkę? – Przed chwilą zabrali ją na operację. Felicia westchnęła. – Miejmy nadzieję, że będzie w stanie cokolwiek nam powiedzieć, gdy się obudzi. – Miejmy nadzieję, że się obudzi. Te słowa zdawały się ważyć tonę. Striker nie mógł przestać myśleć, że gdyby wcześniej przybył na miejsce, sprawy potoczyłyby się inaczej. Gdyby, gdyby, gdyby. Gdyby zastępca komendanta nie kazał Ichowi odłożyć nagrania na półkę… Gdyby wcześnie mieli tę ścieżkę dźwiękową… Gdyby uparł się jeszcze trochę bardziej i nie ustąpił… Takich gdybań było mnóstwo. Felicia dotknęła jego ramienia. – Dobrze się spisałeś. – Nie dość dobrze. – Jacob… Odsunął się. – Miałem go, kurwa. Miałem. Prawie na linii strzału. Prawie. Gdybym był odrobinę szybszy, ten kutas leżałby teraz martwy. – Ale gdybyś nie zrobił tego, co zrobiłeś, byłaby martwa Patricia Kwan. – Wciąż nie wiadomo, czy przeżyje. – Skup się na śledztwie – poradziła Felicia. – Na której jego części? Mamy kolejne miejsce zdarzenia, a do czego nas to doprowadziło? Do niczego. Tylko przypomniało, że oprócz sporej liczby martwych dzieciaków mamy jeszcze dziewczynę, która jest poszukiwana przez
bandytę i przebywa gdzieś poza domem. A my nie możemy jej znaleźć. – Znajdziemy ją, Jacob. Odwrócił się tak, by móc widzieć Felicię. – Przede wszystkim – nie wiemy dlaczego. Chryste, czy mamy choć jedno sensowne powiązanie pomiędzy tymi dzieciakami? – Troje z nich należało do klubu dyskusyjnego. – A Kwan? – Niestety, nie. Nie ma jej na liście. Ale to jest, jak dotąd, nasz najlepszy trop. Striker się zamyślił. Klub dyskusyjny. Nie, to absurdalny pomysł. A poza tym Riku Kwan nie była jego członkiem. Otworzyły się drzwi sali operacyjnej i wyszedł z nich lekarz. Nazywał się Adler; wysoki Australijczyk o włosach w piaskowym kolorze, z akcentem bardziej gęstym niż australijska pasta drożdżowa do smarowania chleba. Zdjął już chirurgiczny czepek, ale nadal był w bladozielonym kitlu. Wyglądał na równie zmęczonego jak Striker. – Co z nią? – spytał policjant. Lekarz uniósł brwi. – Stan krytyczny, ale stabilny. – To znaczy… – Nie wiem, co to znaczy. – Lekarz podrapał się po twarzy, zostawiając na swoim policzku czerwoną pręgę. – Pocisk nie przeszedł na wylot. Rozpadł się i jego odłamki odbiły się od łopatki, a następnie od mostka. Jak kula bilardowa w klatce piersiowej. Sporo uszkodzeń w wątrobie i w płucach. Striker spojrzał na Felicię. – Znowu wygląda to na hydra-shok. Felicia przytaknęła, a Striker znów skoncentrował się na doktorze. – Musimy z nią porozmawiać. Doktor Adler popatrzył na Strikera jak na pomyleńca. – Absolutnie wykluczone. – To nie jest prośba, doktorze. – Wszystko jedno. Przykro mi, detektywie, ale to ja odpowiadam za pacjenta. Pani Kwan podano silne środki uspokajające. Majaczy, odczuwa silny ból. Próba wyrwania jej z tego stanu mogłaby nawet… – Od tego zależy życie jej córki – wtrąciła Felicia. Lekarza nieco zamurowało. Striker poważnie pokiwał głową. – Jeśli jej nie zlokalizujemy, dziewczyna zostanie zamordowana. A jak na razie jedynym tropem, jaki mamy, jest jej matka. Doktor Adler odwrócił wzrok; zastanawiał się przez chwilę. Chwilę trwającą całą wieczność. W końcu, zmagając się z sobą, wymamrotał coś, co Striker ledwie zrozumiał. – Pięć minut – oznajmił. – Tylko tyle. I jeśli pojawią się jakieś zaburzenia pracy serca, przerywam to natychmiast. Striker spojrzał mu w oczy. – Dziękuję, doktorze. – Nie dziękujcie – powiedział lekarz cicho. – Po prostu znajdźcie tę dziewczynę. Piętnaście minut później Striker stał na trzecim piętrze przy wejściu na OIOM ubrany w bladozielony kitel, ledwie dopięty na wybrzuszeniu sig sauera, i w zieloną siatkę na włosy, wyglądającą bardziej na damski czepek kąpielowy z lat siedemdziesiątych niż na część stroju chirurga. Szpitalny uniform opinał jego ciało jak sportowy podkoszulek, zaświadczając o grubości ramion i gabarytach klatki piersiowej. Obok niego stała Felicia ubrana dokładnie w taki sam sposób. Przyglądała się Strikerowi; jej wzrok spoczął na jego piersi. Jacob pochwycił to spojrzenie. Odchrząknął. – Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że siatka na włosach podkreśla twoje oczy? Zjawiła się pielęgniarka – niska, tęga, czarnoskóra kobieta. – Tędy proszę – powiedziała. Użyła karty magnetycznej, otworzyła drzwi i wprowadziła ich na OIOM. Kierowali się do sali numer cztery, gdzie przychodziła do siebie po operacji Patricia Kwan. Striker wszedł do pomieszczenia i przystanął, zaskoczony. Wszystko było dokładnie tak samo jak wtedy, gdy dwa lata temu umierała Amanda. Ani jedna cholerna rzecz nie wyglądała inaczej. I przez chwilę poczuł się załatwiony przez życie jak frajer. Nienawidził tego szpitala. Nienawidził w nim wszystkiego.
Zdławił emocje i zabrał się do pracy. Pokój pachniał wybielaczem i środkami dezynfekującymi. Jeśli pominąć ponure światło, które sączyło się poprzez brązowe zasłony, wszystko tu wydawało się zimne i sterylne. Patricia Kwan leżała na wznak na szpitalnym łóżku, po obu bokach którego podniesiono maksymalnie barierki. Od obu jej rąk do kilku stojących przy łóżku urządzeń biegły rurki i kable, a rzędy czerwonych cyfr migały na ekranach. Klatka piersiowa kobiety unosiła się prawie niezauważalnie. Striker podszedł bliżej i przyjrzał się chorej. Jej twarz wyglądała nienaturalnie. Spuchła. Cienka jak otoczka parówki skóra była naciągnięta. Ciemne oczy pozostawały półprzymknięte; lśniły pod powiekami jak wilgotne cukierki. Kobieta jęknęła. Jacob zastanowił się, czy ledwie słyszalny dźwięk stanowił reakcję na ich obecność, na ból czy może na dręczące kobietę koszmary. Odwrócił się do pielęgniarki. – Czy ona jest przytomna? – Zamroczona. – Odpowiedź była krótka. Do pokoju wszedł doktor Adler i sprawdził maszyny. Na zmęczonej twarzy malowało się zatroskanie. Rzucił Strikerowi i Felicii spojrzenie, które mówiło, że można zaczynać. Striker zrobił krok do przodu. – Pani Kwan? Pani Kwan? Patricio? Kobieta kilkukrotnie zamrugała oczami, następnie zwróciła oczy w jego stronę. – Jestem detektyw Jacob Striker z Departamentu Policji miasta Vancouver. Ten gliniarz, który panią uratował. Nie zareagowała – ani słowem, ani w żaden inny sposób. Patrzyła tylko na detektywa pustymi oczami. – Patricio, wiem, że to dla pani bardzo trudne, ale mam kilka pytań, które muszę pani zadać. Czy pamięta pani, co się stało dziś wieczorem? W pani domu? Ciało Patricii Kwan zadrżało pod szpitalną pościelą. Próbowała coś powiedzieć, ale udało jej się tylko zacharczeć, po czym zaniosła się kaszlem. Kiedy atak ustąpił, pielęgniarka podała jej wodę. Kobieta powtórnie zdobyła się na wysiłek, by przemówić. Jej głos był cichy, skrzypiący, słaby. – Dom… się palił. – Palił się? – Ogień. Wokół mnie był ogień… wszędzie… poza kontrolą. – Patricio… – Smoki… ziały ogniem… Felicia spojrzała na lekarza. – To nie ma sensu – powiedziała. – Ona majaczy. Striker oparł dłoń na poręczy łóżka, zaciskając palce tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Gdy pochylił się nad Patricią, żeby lepiej słyszeć, uderzył go zapach jej ciała. Brzydki. Woń choroby. Odór psa, którego trzeba uśpić. Nie zwracając uwagi na fetor, Jacob kontynuował: – Czy zna pani człowieka, który panią zaatakował? Czy rozpoznała go pani? Patricia nic nie powiedziała, nawet nie drgnęła; przez moment Striker pomyślał, że ją stracili. Ale wtedy oczy rannej kobiety rozszerzyły się, a spojrzenie odzyskało jasność. Poruszyła się na łóżku. – Moja córka! Próbowała usiąść. Wydała bolesny jęk, złapała się za żebra i opadła z powrotem. Doktor i pielęgniarka natychmiast sprawdzili wskazania urządzeń. Zadzwonił telefon Felicii. Sięgnęła po komórkę, ale pielęgniarka spojrzała na nią z dezaprobatą. – Nie tutaj. Tutaj nie wolno. Striker gestem polecił Felicii odebrać telefon na korytarzu. Został z lekarzem i pielęgniarką sam na sam, co zresztą było mu na rękę. – Patricio… – zaczął ponownie. Chwyciła go za rękę. – Moja córka, błagam… Moja córka. – Czy domyśla się pani, gdzie ona może być? Próbujemy ją zlokalizować. – Znajdźcie ją, proszę. Musicie ją znaleźć… Znajdźcie ją… – Dokąd poszła? W czyim towarzystwie zazwyczaj spędza czas? Czy jest ktoś, z kim mógłbym się skontaktować? – Striker zasypywał chorą pytaniami. Ale oczy kobiety zaszły już mgłą, dusza wycofała się do wnętrza ciała. Mięśnie twarzy zwiotczały. Leżała na łóżku jak balon, z którego szybko uchodzi powietrze. Jej bladą skórę zrosiły kropelki potu.
– Smoki... – powiedziała raz jeszcze. Jej głos był zaledwie szeptem. – Dom był pełen smoków… Jeden z aparatów po lewej ręce Strikera wydał serię piknięć i doktor skinął na pielęgniarkę. Siostra pośpiesznie podeszła do urządzeń, zmieniła coś w ustawieniach. Obrzuciła zarówno lekarza, jak i Strikera matczynym wzrokiem. – Wystarczy – powiedział doktor Adler. – Już dość. Jacob Striker nie oponował. Wycofał się do drzwi, przystanął, odwrócił się i ostatni raz spojrzał na salę. Obserwował, jak pielęgniarka i lekarz uwijają się nad pacjentką. Głęboko w płucach poczuł dojmujący smutek. Kobieta na szpitalnym łóżku równie dobrze mogłaby być Amandą. Znowu. Striker przypomniał sobie z przerażającą wyrazistością, co czuł dwa lata temu. Wiedział, że jego żona umiera, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie w stanie powiedzieć Courtney – wówczas trzynastoletniej – że jej mama już nigdy nie wróci do domu. Wspomnienie tamtych emocji było równie silne jak uczucia przed dwoma laty. Stał w drzwiach i patrzył na Patricię Kwan, dopóki pielęgniarka nie wyprowadziła go na korytarz. Tam ujrzał Felicię, która właśnie zamykała telefon. – To patolog – powiedziała. – Skończyli sekcję zwłok naszego zamachowca. Striker pokiwał głową. Pierwsza dobra wiadomość tego dnia.
52 Późną nocą było ciemno i zimno. Czerwona Maska robił wszystko, co mógł, by zmusić stopy do poruszania się i uchronić ciało przed upadkiem. Jego celem był stary sklep zielarski przy East Georgia Street – ledwie zauważalna dziura w murze. Jak przystało na interes w Chinatown, frontowy szyld wabił czerwienią i złotem: „Zioła i farmaceutyki Na Dobre Zdrowie i Pomyślność”. Wiele lat temu, kiedy Czerwona Maska był młodym chłopakiem, przyprowadził go tu Sheung Fa. Jego słowa były jednoznaczne: „Dla ciebie te drzwi zawsze będą stały otworem”. I na tę obietnicę liczył teraz Czerwona Maska. Bo jego stan się pogarszał, a on nie miał gdzie pójść. Z pewnością nie do domu. Już nigdy nie wróci do domu. Nie ma nic bardziej hańbiącego dla mężczyzny niż sprowadzenie zła do domu ojca. A teraz, gdy zabił tylu ludzi, zło go osaczało. Mógł je niemal poczuć. Jak spaliny diesla na swojej skórze. Myśl ta zapadła w brzuchu Czerwonej Maski ciężkim kamieniem; jego oczy wypełniły się łzami. Dotknął palcem miejsca pod okiem. Ze zdziwieniem wyczuł w tym miejscu wilgoć. Płakał. Naprawdę płakał. Coś takiego nie przytrafiło mu się od dzieciństwa. – Co się ze mną dzieje? Słowa zawisły w powietrzu, obnażone. Jak dziura w jego barku. Stłumił tę myśl i szedł dalej. Ból był rozdzierający. Gdyby Czerwona Maska nie skupił się na swym celu, rana pokonałaby go i nie przetrwałby wystarczająco długo, aby odnaleźć tę dziewczynę. Zszedł po betonowych schodkach, które zdawały się przechylać i wyginać, i kuśtykając, zanurzył się w mrok wnęki poniżej poziomu chodnika. Drzwi były zamknięte na klucz. Zapukał trzy razy i usłyszał szuranie stóp. Nogi w końcu odmówiły mu posłuszeństwa i Czerwona Maska runął do środka, na ziemię. – Przysyła mnie Sheung Fa – powiedział. I powtarzał te słowa raz po raz, leżąc na zimnym, wilgotnym betonie. To wszystko, co był w stanie zrobić.
53 Striker wyprowadził Felicię tą samą drogą, którą tu przyszli – przez izbę przyjęć w zachodnim skrzydle Szpitala Świętego Pawła. Właśnie minął poczekalnię, gdzie uwijała się ekipa budowlana – wiadomo, w Świętym Pawle zawsze trwały jakieś prace remontowe – kiedy zauważył biały nieoznakowany radiowóz zajeżdżający przed budynek i zatrzymujący się na miejscu parkingowym oznaczonym „Tylko dla policji”. Biały Wieloryb. Zastępca komendanta Laroche. – Chryste, nie teraz! – wymamrotał Striker. Przez moment kusiło go, by skręcić w najbliższy korytarz i umknąć jednym z tylnych czy bocznych szpitalnych wyjść. W ciągu minionych dwóch dni dość miał stresujących przeżyć, nie musiał podejmować kolejnych zmagań z dyktatorem w białej koszuli. Unik w tej sytuacji byłby rozsądnym wyborem, za który nikt nie mógłby go winić. Ale Striker nigdy nie uciekał przed nikim. A już na pewno nie przed Laroche’em. – Przygotuj się – ostrzegł Felicię. Rzucił jej szybkie spojrzenie, ujrzał wyraz niezadowolenia na zmęczonej twarzy, a następnie pchnął skrzydło frontowych drzwi i wyszedł na rześkie, nocne powietrze. Laroche wysiadł z samochodu, ledwie za Strikerem i Felicią zamknęły się szpitalne drzwi, a zaraz po nim uczynił to jego sługus, inspektor Beasley. – Jest już z nim Curly. Brakuje mu tylko Moe. – Jacob, proszę cię – odezwała się Felicia. Zignorował ją. Zatrzymał się i skrzyżował ramiona na piersi. Stał w miejscu, nieruchomy jak głaz. Zastępca komendanta zamknął drzwi radiowozu i zerknął na własne odbicie w bocznym lusterku. Poprawił pas, poruszał krawatem, potem przyklepał i zaczesał swe gęste, czarne włosy do tyłu, podczas gdy inspektor Beasley czekał na niego na chodniku. Gdy wreszcie skończył zabiegi i stanął wyprostowany, jego wzrok spoczął na parze detektywów. Pociemniała mu twarz. – Striker! – Witam, szefie. – Jezu Chryste, gdziekolwiek pan się udaje, muszę tam zakładać nowe miejsce zdarzenia! Striker zmrużył oczy; nie dowierzał własnym uszom. Żadnego: „Dobra robota w domu Kwanów” albo: „Miał pan rację, Leung to nie Czerwona Maska” czy choćby: „Cieszę się, że widzę pana przy życiu”. Nie, nie usłyszał żadnej z tych rzeczy i z pewnością nie doczeka się pochwały. Co najwyżej – kolejnych bzdetów. Odchrząknął. – Ja tylko przyprowadzam panu kolejne zebry – powiedział uprzejmie. Laroche nie odpowiedział, ale jego biała twarz poróżowiała. Striker spodziewał się jakiejś riposty, ale nie padła. Zamiast tego zastępca komendanta obejrzał się za siebie, odnalazł wzrokiem inspektora Beasleya i obaj wymienili szydercze uśmieszki. Widząc to, Striker się zawahał. Co, do diabła, ci dwaj kombinują? Zastępca komendanta dał Beasleyowi znak głową. Inspektor bez słowa podszedł do Białego Wieloryba, otworzył bagażnik, pogrzebał w nim przez chwilę, po czym wrócił z pojemnikiem na pistolet. Wręczył go zastępcy komendanta, a ten zwrócił się do Strikera. Usta miał rozciągnięte w uśmiechu. – Tym razem rozkaz nie został wydany przeze mnie – powiedział. – Teraz przyszedł z samej góry – od komendanta Chambersa, który podjął jednoznaczną decyzję. Musi pan oddać broń. Natychmiast. To jest dowód w sprawie. Striker wzruszył ramionami. – Nigdy nie twierdziłem, że nie jest. – Odmawia pan oddania broni? – Bynajmniej. Obiecałem zdać pistolet, gdy tylko zostaną spełnione wymogi bezpieczeństwa. Kiedy sprawa zostanie zakończona, a technicznie rzecz biorąc, jeszcze trwa. Jak już mówiłem, to kwestia mojego bezpieczeństwa. Sytuacja jest jasna i nie pozostawia cienia wątpliwości. Uśmiech nie schodził z twarzy Laroche’a. – Nie ma już kwestii bezpieczeństwa, detektywie Striker. Departament przydzieli panu nowy pistolet, zaraz gdy stary zostanie panu odebrany. Striker opuścił dłoń na kolbę swego siga i przebiegł palcami po rękojeści. Pokrywała ją guma. Takich udoskonaleń Striker zafundował swej broni znacznie więcej, na przykład przyczepił mu do lufy latarkę, którą można było wykonać tylko na specjalne zamówienie. – Szkoliłem się na tym pistolecie – zauważył. – Komendant Chambers rozumie pański niepokój i daje panu wybór. Jeśli aż tak bardzo niepokoi pana konieczność
korzystania z niesprawdzonej broni, ma pan prawo nie wyjeżdżać na akcje i przestać zajmować się śledztwem. Ze skutkiem natychmiastowym i do czasu, aż zdoła się pan przeszkolić na nowej broni. Więc, co pan wybiera, Striker? Zdanie broni czy urlop? Detektyw westchnął ciężko. Choć bardzo nie chciał przyznać mu racji, pod tym względem zastępca komendanta rację miał. Bezpośrednie zagrożenie związane z incydentem minęło już dawno i kłótnia, że sprawa nie jest zakończona, bo gdzieś tam, na wolności, przebywa zamachowiec, byłaby wyłącznie czepialstwem. Zwłaszcza że dawano mu w zamian nowego siga. Poza tym, ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było wkurzenie starego. Komendant Chambers był porządnym człowiekiem i Striker go szanował. – No więc? – ponaglił Laroche. Detektyw milczał. Wyjął z pistoletu załadowany magazynek, odciągnął zamek i usunął ostatni nabój. Zabezpieczył broń, zamknął zamek i położył broń na masce Białego Wieloryba. Laroche natychmiast sięgnął po siga. Striker wciąż milczał. Zabrał pojemnik z nowym pistoletem, odwrócił się i odszedł. Dotarł do swego nieoznakowanego wozu, otworzył drzwi od strony kierowcy i już miał wsiąść, gdy Laroche zawołał go ponownie. – Detektywie! Striker się odwrócił. Czekał. – Żeby wszystko było jasne. Jeśli o mnie chodzi, nadal jest pan winien naruszenia regulaminu. Przed końcem dnia złożę raport w wydziale kontroli. – Dobry pomysł, szefie – powiedział Striker. – Proszę mi jednak wyświadczyć przysługę. Po drodze do wydziału proszę wypatrywać faceta w czerwonej hokejowej masce. Pewnie pan jeszcze nie słyszał, ale ten osobnik wczoraj rano strzelał do licealistów. Twarz Laroche’a wykrzywił grymas złości. Zastępca komendanta gotów był dodać coś jeszcze, ale Striker nie dał mu szansy. Wskoczył do wozu, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik. Gdy tylko Felicia zamknęła za sobą drzwi od strony pasażera, ruszył przed siebie i popędził w dół Burrard Street. Czekał przecież patolog.
54 Do kostnicy przy Szpitalu Centralnym można się dostać jedynie z parkingu dla ambulansów, od strony północnej. W panujących o dwudziestej ciemnościach wejście wyglądało złowrogo i niebezpiecznie. Striker zaparkował radiowóz na miejscu dla policji i przywołał windę towarową, by dostać się na dolny poziom. Podczas jazdy kabiną szarpnęło kilka razy i natychmiast dała o sobie znać klaustrofobia Felicii. Policjantka stęknęła, jakby miała się udusić. Striker wyszczerzył zęby. – Mam nadzieję, że nie utkniemy. – Ale z ciebie dupek! – Siedziałem tak kiedyś. Trwało to ze dwie godziny, zanim… – Jacob! Dał jej spokój. Winda po chwili dojechała na miejsce, zatrzymała się gwałtownie i drzwi otworzyły się z głośnym szczęknięciem. Felicia odetchnęła z ulgą i wyskoczyła z kabiny, jak wystrzelona z działa. Striker ruszył za nią i niebawem znaleźli się w przedsionku kostnicy. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, był gryzący zapach płynów do dezynfekcji ciał. Woń nie do pomylenia z żadną inną – niemal kwiatowa, ale niezdrowa, mdląca. Następnie detektyw zobaczył trzy rzędy komór chłodniczych do przechowywania zwłok. Nie miały tabliczek z nazwiskami, z wyjątkiem trzech ostatnich, na których widniały napisy: „Sherman Chan”, „NN1” oraz „NN2”. Bezgłowy zamachowiec, oznakowany NN1, miał pierwotnie tabliczkę z nazwiskiem „Que Wong”, ale nazwisko to zostało przekreślone grubym, czarnym flamastrem po odkryciu w dokach zwłok prawdziwego Que Wonga. Striker nie miał pojęcia, kim jest NN2. Gapił się na komory chłodnicze i nagle wszystko powróciło, a myśli ponownie popłynęły w przeszłość. Ostatni raz był tu dwa lata temu. Stał pośród tych ponurych szarych ścian, w nienaturalnym świetle buczących jarzeniówek, zaledwie kilka dni po tym, jak Amanda zmarła z powodu odniesionych ran. Przyszedł zidentyfikować ciało. Taki był wymóg prawny, ale Jacob miał nadzieję, że w ten sposób prędzej pogodzi się ze wszystkim, co się wydarzyło, i znajdzie spokój. Nie znalazł go, i do dziś dnia nic się pod tym względem nie zmieniło. Felicia zauważyła wyraz jego twarzy czy może coś w jego postawie albo po prostu wiedziała – przecież była kobietą, a kobiety są w tym dobre – i delikatnie dotknęła ramienia Strikera. – Wszystko w porządku? – W porządku. – Byłeś tu w końcu nie tak dawno. Po tym wszystkim, przez co przeszedłeś, cóż… – opuściła dolną wargę, jakby umknęło jej jakieś słowo, i zanim znów się odezwała, spojrzała na Strikera nieobecnym wzrokiem. – Naprawdę musisz powiedzieć Courtney o Amandzie, Jacob. – Jezu Chryste, teraz z tym wyskakujesz? Tutaj? – zareagował gwałtownie. – Ona powinna wiedzieć. – Posłuchaj, Felicio… – zaczął, ale przeszkodził mu czyjś głos. – Państwo z policji? Striker odwrócił się i w drzwiach prowadzących do pomieszczenia, w którym przeprowadzano sekcje zwłok, zobaczył wysoką kobietę, mierzącą niemal metr osiemdziesiąt, szczupłą jak supermodelka – albo jak anorektyczka. Przybyła związała długie, kasztanowe włosy w kok i wetknęła pod niebieską ochronną siatkę. Nosiła duże okulary, które powiększały jej ciemnoniebieskie oczy. Miała na sobie typowy strój pracownika prosektorium i rzeczywiście wyglądała na boginię śmierci. Superlaska, ale w taki nieco powierzchowny sposób. Wszystko w niej było jakieś sztuczne i płytkie. Jak w seryjnym produkcie. Sam plastik i farba. Striker pamiętał ją ze swojej poprzedniej wizyty. Kobieta zbliżyła się na odległość kilku kroków i odsłoniła w uśmiechu perfekcyjnie wykonane zęby. – Kirstin Dunsmuir, lekarz medycyny sądowej. Felicia przedstawiła się uprzejmie. Oczy doktor Dunsmuir zwęziły się, gdy spojrzała na Strikera. – Czy my się już nie spotkaliśmy? – zapytała. – Zajmowała się pani ciałem mojej żony. Amanda zmarła dwa lata temu. – Och – wymamrotała kobieta głosem pozbawionym emocji, po czym przeszła do spraw zawodowych. – Nie mam czasu rozmawiać. Czekają na mnie w szpitalu w Burnaby. – Szpital w Burnaby? – zdziwił się Striker. – Czy tutaj nie ma pani wystarczająco dużo pracy?
– To sprawa osobista. Przyjrzał jej się uważnie. – Ważniejsza niż masakra w szkole? Dzięki dostarczonemu przez panią materiałowi dowodowemu być może złapię tego gnojka. Nic nie powiedziała, popatrzyła tylko na Strikera lodowato. Jacob zrozumiał, że nic nie wskóra. Nie zamierzał marnować czasu. – Czy przynajmniej sporządziła pani raport? – spytał. Dunsmuir zdjęła rękawiczki, strzelając lateksem o skórę dłoni. – Nie jest to ostateczna wersja, ale jest prawie kompletny. Brakuje tylko wyników badań toksykologicznych. – Muszę go zobaczyć – powiedział. – Jest w czarnym skoroszycie na kontuarze. Obok ciała Shermana Chana. Może pan przeglądać go do woli, ale proszę go zostawić w tym samym miejscu. Jeśli pojawią się jakieś pytania, proszę do mnie zadzwonić. Będę gotowa ze wszystkim najdalej za kilka godzin. Odwróciła się, by odejść. – Zna już pani godzinę zgonu Raymonda Leunga? – zawołał za nią Striker. Nie zatrzymała się. – Środa – rzuciła za siebie. – Pomiędzy trzecią w nocy a ósmą rano. Poranek przed strzelaniną. Czas zgonu był ostatnim ogniwem, którego Jacob potrzebował na potwierdzenie teorii, że Raymond Leung nie był Czerwoną Maską. Popatrzył na Felicię. Ona też zauważyła związek. – Niewłaściwa grupa krwi oraz niezgodność czasu zgonu – powiedział. Był wściekły, że wszyscy zignorowali jego hipotezę. Patrzył w głąb korytarza, na oddalającą się Kirstin Dunsmuir, słuchał dziwnie głośnego stukotu jej wysokich obcasów na pomalowanym na szaro betonie. Nie potrafił patrzeć na tę kobietę bez irytacji. Może spowodował to lodowaty chłód jej emocji, a może była to wina jego frustracji i zmęczenia. Nie był pewien. Patolożka wsiadła do windy; zatrzasnęły się drzwi i kabina, trzeszcząc, ruszyła w górę. – Pewnie umówiła się na powiększanie piersi – skonstatowała Felicia. Striker uśmiechnął się, wykonał w tył zwrot i wszedł do prosektorium. Pomieszczenie, w którym znajdowały się ciała, oznaczone było jako „sala badań B”. Striker i Felicia zatrzymali się w drzwiach, włożyli kitle i gumowe rękawice. Następnie podeszli do najbliższego stołu sekcyjnego. Leżące na nim ciało miało przypiętą etykietkę „NN”1. Lepiej znany jako Biała Maska. Striker przyjrzał się zwłokom badawczo. Ku swemu rozczarowaniu w raporcie nie znalazł nic nowego. Poza jednym wyjątkiem. Dziwaczne blizny wzdłuż żeber mężczyzny opisano jako przypuszczalne ślady po szrapnelach. Ciekawe. Przyczyną śmierci była rana postrzałowa. Nic dziwnego, zważywszy na fakt, że głowa denata została odstrzelona… Tożsamość pozostawała nieznana. Striker obszedł dokoła ciało i zbliżył się do drugiego stołu. Przyjrzał się leżącemu na nim szczupłemu chłopcu. W jego prawym policzku widniał otwór po kuli; skóra wokół zapadła się i poczerniała. Natomiast skóra twarzy była bardziej zwiotczała niż wtedy, gdy Striker widział go ostatnio. Na klatce piersiowej chłopaka widoczne było, zaszyte chirurgiczną nicią, rozcięcie w kształcie litery Y. Sherman Chan. Czarna Maska. Ten, o którym Laroche mówił: „Być może nie brał w tym udziału”. Zastrzelony przez Strikera licealista. Detektyw przyjrzał się chłopakowi. Tutaj, martwy, na sekcyjnym stole, wydawał się taki młody. Zbyt młody jak na potwora, którym się okazał. Brzydko pachniał. Zastarzałą krwią i specyficzną wonią środków dezynfekcyjnych. Felicia wzięła z kontuaru czarną teczkę i przekartkowała ją pobieżnie. Striker dał jej czas na przeczytanie raportu. Przyglądał się ciału i czekał na to, co powie jego partnerka. Odezwała się po dobrych dziesięciu minutach. – Jak myślisz, ile razy wystrzeliłeś do niego? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Nie przypominam sobie nawet, czy zmieniałem magazynek. – Ja też nie. Wszystko było jakby rozmyte, cholernie zamazane – zgodziła się z nim. – Ale to nie ma znaczenia. Dostał dwa razy. Oddział badań balistycznych nie potwierdził jeszcze pochodzenia nabojów, ale według notatek doktor Pięknej, mają przetestować twój pistolet, żeby sprawdzić, czy pasują kule. Obecnie są przekonani, że pasuje wszystko. – Oczywiście. – Striker podniósł wskaźnik z pobliskiej tacy i umieścił go prostopadle do płaszczyzny otworu po kuli w policzku chłopaka. Tor wejścia pocisku odchylony był pod kątem niemal stu dwudziestu stopni. – Odczytaj
mi tor kuli po wejściu w ciało. Felicia znalazła stosowny akapit. – Kula weszła przez łuk jarzmowy, przeleciała przez jamę nosową, zboczyła do środka i na zewnątrz, i w końcu to, co z niej zostało, zaklinowało się w głębi mózgoczaszki, przy tylnej bruździe kości ciemieniowej. – Z uśmiechem podniosła wzrok. – Myślę, że chodzi o głowę. Striker płasko położył dłoń na klatce piersiowej chłopaka, dokładnie na poziomie sutków, prawie pod kątem prostym do osi ciała. – A druga kula? – spytał. – Rana wlotowa pomiędzy czwartym a piątym żebrem po lewej stronie, na prawo od stawu żebrowo-kręgowego. To będzie w tylnej części żebra, koło kręgosłupa. – Wiem, gdzie to jest. Felicia pokiwała głową, jakby to, co on wie, a czego nie wie, nie miało znaczenia, i przesuwając palcem w dół kartki, czytała dalej. – Tu jest napisane, że Czarna Maska musiał obrócić się wokół własnej osi po tym, jak trafiłeś go pierwszą kulą, ponieważ druga uderzyła niemal w sam środek korpusu. Przeszła prosto przez lewe płuco i aortę, następnie wyszła z ciała przez chrząstkę żebrową. Tu jest napisane: „wstrząs wywołany tą raną najprawdopodobniej spowodował zgon”. Striker opuścił rękę ze wskaźnikiem wzdłuż boku i przez dłuższą chwilę przyglądał się ciału. Odszukał wzrok Felicii. – Ten akapit o pierwszej kuli… – powiedział. – Czy mówi coś o uszkodzeniu tkanek wewnątrz ciała? Przejrzała notatki. – Mhm. Jest tu lista kilku uszkodzeń spowodowanych przez odłamki kuli. Mięsień potyliczny i mięsień czworoboczny. I jeszcze kilka notek na temat tkanki mózgowej. Czemu pytasz? – A co z drugą kulą? Przejrzała notatki i pokręciła głową. – Na razie nic. Milczał przez dłuższą chwilę, a potem przywołał Felicię do siebie. Odłożyła czarną teczkę z powrotem na kontuar i dołączyła do Strikera przy ciele Shermana Chana. Detektyw pokazał jej ranę postrzałową przy mostku chłopaka. – Popatrz na to. To nie jest pierwszy otwór wlotowy. Nie mam co do tego wątpliwości. To drugi. Popatrzyła. – Aha. – A teraz zerknij na to. – Wsunął jedną dłoń pod lewy bark chłopaka, drugą pod jego biodro i przekręcił ciało na prawy bok, następnie podtrzymał je w tej pozycji dłonią. – Popatrz na ranę wylotową po drugiej kuli. – Aha – powiedziała ponownie. – Opisz mi ranę wylotową – poprosił. Popatrzyła na niego dziwnie, ale spełniła prośbę. – Ma prawdopodobnie centymetr średnicy, tak mi się wydaje, jest prawie doskonale okrągła, jeśli nie liczyć rozciągnięcia skóry. I jest dość czysta, z wyraźnie widocznymi krawędziami. – Czy to ci wygląda na pocisk z wgłębieniem wierzchołkowym? Zastanowiła się przez chwilę. – Cóż, prawdę mówiąc, nie wygląda. Ale wątpię, żeby patolożka… – Przez te wszystkie zabójstwa w ciągu ostatnich dwóch dni spała jeszcze mniej niż my. Przeprowadzała badania, zakładając, że wszystkie pociski posiadały wgłębienia wierzchołkowe. A tak nie było. Felicia znów popatrzyła na ranę. – To by wyjaśniało, dlaczego było mniej wewnętrznych uszkodzeń… – Ponieważ nie było odłamków. To nie był deformacyjny pocisk. – Ale to się nie trzyma kupy. – Doskonale się trzyma. Sherman Chan został trafiony w plecy przez kulę pełnopłaszczową. Oni strzelali do swoich, Felicio.
55 Cieszę się, że znasz Sheung Fa – powiedział staruszek. – To człowiek, którego warto znać. Ale ta rana… Zakażenie jest bardzo poważne. – Wymawiał słowa cicho, rzeczowo. W uszach Czerwonej Maski brzmiały jak furkot skrzydeł; zamachowiec to tracił, to odzyskiwał przytomność. W pewnej chwili otworzył oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Ujrzał rzędy półek zastawionych różnej wielkości słojami. Setkami słojów. Z korzeniami, kwiatami, łodygami, sfermentowanymi stworzeniami i wieloma innymi przedmiotami, których nawet nie potrafił opisać. – Bardzo niedobrze – powtórzył staruszek. – Być może stracisz ramię. Czerwona Maska poczuł się tak, jakby te słowa nie dotyczyły jego osoby. Przeniósł wzrok z kwiatów na podłogę, potem na telewizor przymocowany wysoko w odległym kącie pokoju. Na pierwszy rzut oka sprzęt wyglądał na monitor kamery przemysłowej – obraz był czarno-biały, niewyraźny – ale na ekranie pojawiło się logo programu informacyjnego BCTV i Czerwona Maska zdał sobie sprawę, że po prostu patrzy na bardzo stary odbiornik. Nadawano późnowieczorne wiadomości. „Sceny grozy w Świętym Patryku”. Patrzenie w tamtą stronę powodowało ból; Czerwona Maska już dość się naoglądał. Odwrócił oczy od ekranu. – Kula… w barku… – wyszeptał. – Odpoczywaj, odpoczywaj – uspokajał go staruszek. Czerwona Maska skupił wzrok na stojącym tuż obok mężczyźnie. Stary był szczupły i miał chorobliwie bladą twarz. Jakby chorował od dłuższego czasu. Jakby też wrócił z obozu. – Krew jest martwa. – Staruszek wskazał długim, brązowym paznokciem na ramię Czerwonej Maski, po czym lekko przeciągnął nim po obwodzie rany. Czerwona Maska drgnął; pod wpływem tego dotyku poczuł w całym ciele dreszcze. – Zła krew. Martwa krew. Trzeba to usunąć. Czerwona Maska pokręcił głową. – Nie można. – Muszę. – Nie! Jeszcze… nie skończyłem. Oczy starca błądziły po pomieszczeniu; jakby patrzyły na rzeczy, których nie widzi nikt inny, i poddawały je drobiazgowej analizie. Po długim wahaniu gospodarz usiadł za ustawionym w przeciwległym kącie biurkiem, pod jeszcze jedną wielką półką ze słojami. Mamrotał coś pod nosem w dialekcie, z którego Czerwona Maska nie rozumiał ani słowa. Słowa zresztą wydawały mu się wyrwane z kontekstu, wypowiadane wyłącznie dla efektu i zdecydowanie za szybkie – jak gdakanie kur. Przez kilka pierwszych sekund Czerwona Maska trzymał głowę uniesioną nad blatem stołu, na którym leżał, i przyglądał się staremu, ale wkrótce poczuł bolesne pulsowanie w barku i nie mógł utrzymać szyi. Poniechał wysiłku, pozwolił głowie opaść na twarde drewno stołu i już nią nie poruszył. Własne ciało wydało mu się tak ciężkie i stare jak sama ziemia. – Muszę iść – powiedział. Staruszek tylko się zaśmiał. – Tak ci śpieszno do grobu? Czerwona Maska nie odpowiedział; jego oczy błądziły po wnętrzu. Na jednej ze ścian wisiało kilka sztandarów modlitewnych. Za zdrowie. Za duchową harmonię. Za pomyślność. Wypowiadał modlitwy, mamrocząc głośno, cały czas próbując zidentyfikować źródło straszliwego smrodu, który zdominował wszystkie zapachy w pomieszczeniu. Nawet silną woń korzeni imbiru. Minęło dobrych kilka minut, zanim Czerwona Maska zdał sobie sprawę, że smród pochodzi z jego ciała. Gnił. Wszystko przez tego gwailo. Białego Diabła. – Ach! – odezwał się staruszek; słowo zabrzmiało jak westchnienie. Na chwiejnych nogach wstał zza biurka, poczłapał do zlewu, w którym zgromadził potrzebne składniki i wymieszał je starannie. Z miejsca, gdzie leżał, Czerwona Maska nie mógł ich zobaczyć. Kiedy stary wreszcie się odwrócił, trzymał w dłoniach wielki kompres ociekający żółtą i fioletową cieczą – barwami starego siniaka. W środku tkaniny został wycięty otwór. Mężczyzna ułożył materiał tak, żeby przez dziurę było widać ranę na barku Czerwonej Maski. Chłód kompresu wywołał mrowienie w szyi i ramieniu, i zamachowiec wstrząsnął się gwałtownie. Staruszek nacisnął, a ranny krzyknął. Z otworu wytrysnęła gęsta, żółta ciecz. Ból, mający źródło głęboko w kościach, promieniował na całe ciało.
Starzec pokręcił głową. – To ciągle jest w środku. – Wyciągnij kulę. – To będzie bardzo, bardzo bolało. Czerwona Maska ledwie zarejestrował ostatnie zdanie. Całą uwagę skupił bowiem na telewizorze, ponieważ właśnie pokazywano zdjęcie tamtego gliniarza – Białego Diabła – który za każdym razem stawał mu na drodze. W wiadomościach wychwalano go jako tego, który igrał ze śmiercią, by ratować życie dzieci. Stał się legendą. Bohaterem. Widok ten wywołał w ciele Czerwonej Maski drgawki tak silne, że zatrząsł się stół. Staruszek umył ręce nad zlewem. Kiedy powrócił do stołu, trzymał w dłoniach tackę, na której grzechotały narzędzia z surowej stali. Czerwona Maska nie myślał o bólu w barku, o narzędziach na tacce starego – całą uwagę skupił na detektywie Jacobie Strikerze – gliniarzu, który dwa razy omal go nie zabił i przeszkodził mu w wypełnieniu misji. Gliniarzu, który zabił ukochanego Trana i zrujnował ich życiowe plany. Jeszcze się spotkają. Czerwona Maska był tego pewien. To było nieuniknione. – Jesteś gotów? – zapytał staruszek. Czerwona Maska przytaknął i kilka sekund później zaczął krzyczeć.
PIĄTEK
56 Dom Edwarda Rundella wart był więcej pieniędzy, niż większość ludzi jest w stanie zarobić przez całe życie. Położony na klifach Zachodniego Vancouver, oferował wspaniałe widoki na rozwidlające się szlaki wodne, nakrapiane wysepkami, których w zatoce Bachelor było bez liku. Najpiękniejsza panorama roztaczała się z okien głównej sypialni, usytuowanej wysoko nad linią wody, wysuniętej poza krawędź urwiska. Pod nią otwierała się przepaść – poszarpana skała ponadsześćdziesięciometrowej wysokości – i gniewne, spienione fale u jej stóp. Niebezpiecznie i pięknie. Ale Człowieka z Bambusowym Kręgosłupem niespecjalnie interesowały widoki. Stał pośrodku głównej sypialni – pokoju ze sklepionym sufitem, trzema świetlikami w dachu, dwoma wentylatorami obracającymi się nad głową i podgrzewaną podłogą z naprzemiennie ułożonych pasów z białego dębu i czarnego orzecha. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem spojrzał za okno, na gęstą ciemność na zewnątrz i zapalił papierosa. Marlboro bez filtra. Mocne jak na standardy obowiązujące w tym kraju, ale słabe w porównaniu z papierosami z Makau. Dym smakował dobrze w ustach, a zapach… Cóż, tłumił wszystkie inne. Nawet zapach krwi. – Ach… a… a… a… – leżący na poplamionym krwią łóżku Edward Rundell wydał serię cichych, ledwie słyszalnych dźwięków. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem nie zwrócił na to uwagi. Kończył papierosa. Jego oczy były ciemne i nieruchome jak zawsze. Pozbawione emocji. Jak z czarnego marmuru. W lewej ręce trzymał profesjonalną tarkę do sera, ostrze o prawie trzydziestocentymetrowej długości. Stal zrobiła się śliska. Za chwilę będzie lepka od czarnobrązowej krwi. Otworki w ostrzu były pozatykane czerwonymi kawałeczkami mięsnej tkanki. Większość z nich pochodziła z pleców Edwarda Rundella i zewnętrznych partii jego kończyn – obszarów odległych od najważniejszych tętnic. W pracy Człowieka z Bambusowym Kręgosłupem sprawą o zasadniczym znaczeniu była precyzja. Jego chlebodawcy nie byliby zadowoleni, gdyby Edward Rundell zmarł zbyt szybko. Skrajne, niewspółmierne do ludzkich przewin, okrucieństwo było ich kartą atutową. Karmił się nim strach, narzędzie prewencji. Przesłuchanie trwało już dobrze ponad dwie godziny. Ofiara leżała w swoim łóżku, na brzuchu. Jej chude, jasne ciało, odarte ze skóry i mięśni, błyszczało czerwienią. Wstrząsały nim mimowolne drgawki – początkowo wywołane bólem, teraz już tylko szokiem. Jeszcze raz Edward Rundell wykonał serię nierównych, chrapliwych oddechów. – Ach… a… a… a… a… A potem nastała cisza i mężczyzna znieruchomiał. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem zauważył to i pokiwał w zamyśleniu głową. Robota skończona. Wypalił do końca papierosa, wrzucił niedopałek do plastikowej torebki, którą zaraz potem wsadził do kieszeni marynarki. Obszedł kałużę krwi krzepnącej na pokrytej parkietem podłodze i zbliżył się do brzegu łóżka. Sprawdził puls Edwarda Rundella. Nie wyczuł tętna. Tarka do sera wydała metaliczny brzęk, gdy Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem upuścił ją na podłogę. Przeszedł do przyległej łazienki i zmył z dłoni krew – w pracy nigdy nie używał rękawiczek – po czym ruszył korytarzem w stronę frontowych drzwi. Przed wyjściem z budynku zmienił zakrwawione, czarne, sportowe buty na czyste – też czarne. Czarnym mercedesem, który mu wcześniej dostarczono, odjechał spod tonącego w ciemności domu. Nie obejrzał się za siebie ani razu. Cel Numer Jeden – łącznik, który mógł wskazać na ich powiązania z przerobioną hondą – został wyeliminowany. Pracodawcy będą zadowoleni. Jeśli chodzi o Cel Numer Dwa, sprawa pozostawała niewyjaśniona.
57 Podobnie jak poprzedniego dnia, Striker obudził się bardzo wcześnie. Słońce nie rozświetliło jeszcze nieba. Za oknem sypialni noc była czarna, głęboka i zimna. Doskonały czas na Halloween. Niepokojący. Striker pomyślał, że ze światem jest coś nie w porządku. Ale może znowu chodziło tylko o jego świat? Doprawdy, ten świat czasami nie wyglądał najlepiej. Striker odrzucił koc, którym okrył nogi. Były mokre od potu. Wszystko przez ten koszmarny sen. Mnóstwo wymieszanych ze sobą obrazów. Krzyczące dzieci, uzbrojeni szaleńcy, pożary, smoki i kluby dyskusyjne. Amanda w szpitalu, po raz kolejny umierająca na jego oczach, i, oczywiście, gdzieś pośród tego wszystkiego – Courtney. Zawsze brała udział w jego snach. Wstał, ruszył w głąb korytarza, otworzył trzeszczące drzwi do pokoju Courtney i zajrzał do środka. Spała, wyciągnięta na łóżku, nieprzykryta pościelą. We flanelowej pidżamie wyglądała bardziej jak lalka niż żywy człowiek. Striker poczuł ukłucie w sercu. Minione pięć lat było bardzo ciężkie dla jego córki, a ostatnie dwa były piekłem. Nieustanna walka, jaką toczyli ze sobą, tylko pogarszała sytuację. Ostatnio, bez względu na to, czy Courtney była w szkole, czy siedziała przy nim w pokoju, wydawała się oddalona od niego o setki kilometrów. Toczyli ze sobą boje, potem się godzili, potem znów walczyli. Czasem ich wzajemne relacje oscylowały między dwiema skrajnościami silniej niż niegdyś nastroje Amandy. Striker modlił się, aby zachowanie córki okazało się stanem przejściowym, typowym dla nastolatki. W pokoju było zimno. Striker wślizgnął się po cichu do środka i naciągnął koc aż po szyję córki. Dziewczyna wymamrotała coś przez sen, chwyciła za koc i zrzuciła go z siebie. Jacob wyszedł z sypialni. Przez moment rozważał powrót do łóżka, ale wiedział, że sen już nie przyjdzie. Może i jego ciało było zmęczone, a siły fizyczne na wyczerpaniu, ale umysł pędził z prędkością miliona kilometrów na godzinę. Na dodatek detektyw nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś przeoczył w swych rozważaniach. Coś ważnego. Pomyślał o wszystkich miejscach zdarzeń, w których znajdował się sam lub z Felicią. O liceum Świętego Patryka, o garażu ze skradzioną hondą, o podziemnym bunkrze skrywającym ciało Raymonda Leunga, o nadrzecznym doku z na wpół zanurzonymi w wodzie zwłokami Que Wonga, o furgonetce na skrzyżowaniu ulic Gore i Pender, tej z trupami Doktora Kieu i dwóch oprychów, i wreszcie o strzelaninie w domu Kwanów. Tyle tego było. Niepokoił go zwłaszcza ostatni punkt – posesja Kwanów. By uratować życie Patricii Kwan, natychmiast pognał z nią do Szpitala Świętego Pawła i siłą rzeczy nie miał czasu na przeszukanie domu. Teraz wiedział, że musi tam wrócić jak najszybciej, bo w przeciwnym razie nie będzie mógł zasnąć. Wziął prysznic, chwycił leżący na lodówce proteinowy batonik i wyszedł z domu. Dochodziła piąta rano. Domu Kwanów pilnowała policja. Zwykle z powodzeniem zajmował się tym wydział prewencji – przez pierwsze czterdzieści osiem godzin, ale tym razem, w związku z nienormalną liczbą zdarzeń, dowództwo dało zgodę dyżurnemu sierżantowi na wykorzystanie list alarmowych. Striker nie znał stojącej na straży policjantki; była jakaś ruda, piegowata. Przywitał się jednak, pokazał jej odznakę i wszedł do środka. Najpierw zobaczył ścianę w przedpokoju. Kule z pistoletu powyrywały z niej wielkie, białe kawałki tynku; wyglądała jak szwajcarski ser. Z otworu centralnego ogrzewania wydobywał się silny strumień powietrza. Jacob zamknął nawiew i przeszedł do salonu. Zatrzymał się przed telewizorem. To tutaj leżała Patricia Kwan, kiedy po raz pierwszy, poprzedniego wieczoru, znalazł się w tym domu. Dywan barwiła ciemnoczerwona plama. Ta część pomieszczenia została odgrodzona od reszty żółtą smugą policyjnej taśmy. Bardziej na prawo widać było pęknięte i podziurawione jak sito frontowe okno i kanapę zasypaną błyszczącymi, wyszczerbionymi kawałkami lustra. W różnych miejscach na podłodze rozmieszczono plastikowe numerki. A zatem Klusek lub ktoś inny z Identyfikacji już tu był. Striker ominął to wszystko szerokim łukiem i udał się do głównej sypialni. Pokój był zwyczajny. Nienaruszony podczas strzelaniny. Zaścielone łóżko, toaletka z zamkniętymi szufladami. Zamknięte także były drzwi szafy, a dostęp do niej blokował kosz z bielizną. Wszystko pachniało cytrynowym proszkiem do prania. Z otworów w ścianach z szumem wylatywało ciepłe powietrze. Striker wszedł do sypialni i rozejrzał się wokół. Kilka rzeczy przykuło jego uwagę – toaletka pełna bibelotów, sterta poskładanych w kostkę ubrań na krześle oraz fotografia Patricii i jej córki, Riku. Postać dziewczyny na zdjęciu była smutnym memento policyjnej porażki. Pomimo skorzystania z alarmu AMBER
i zaangażowania do poszukiwań bezprecedensowo dużej liczby osób, dziewczyny wciąż nie odnaleziono. Czarna rozpacz. Powszechnie wiadomo, że im więcej upływa czasu od chwili zaginięcia, tym mniejsze są szanse na ocalenie. Striker wpatrywał się intensywnie w fotografię. Pani Kwan z córką gdzieś poza domem, na jakiejś plenerowej imprezie. Obie wyglądały na zgrzane i zmęczone, ale uśmiechały się do obiektywu, popijając czerwony poncz. Studiując zdjęcie, Striker poczuł się nieswojo. Widział Patricię Kwan i jej córkę, ale równie dobrze mógł to być on i Courtney. Próbował o tym nie myśleć. Podszedł do toaletki. Wykonana była z ciemnego drewna klonowego. Solidna. W pierwszych trzech szufladach nie znalazł niczego. Tylko skarpetki, bieliznę, paski i koszule – czyli to, co zwykle w takim miejscu. W dolnej szufladzie jednak odkrył coś, co sprawiło, że zamarł na chwilę w bezruchu. Na pierwszy rzut oka szufladę zdawały się wypełniać papiery – głównie rachunki i faktury od prawników – oraz drobne pieniądze, ale wśród miedzianych centówek i srebrnych dziesięciocentówek połyskiwał obły kawałek mosiądzu. Nabój. Striker wyciągnął z kieszeni gumowe rękawiczki, włożył je, następnie sięgnął do szuflady i wyjął znalezisko. Uniósł nabój pod światło i przyjrzał mu się dokładnie. Kaliber .40, bez wątpliwości. Łuska była matowa i porysowana, a płaszcz pocisku częściowo wgnieciony, jakby ktoś załadował nabój o jeden raz za dużo. Prawdopodobnie dlatego leżał tu sobie, bezużyteczny. Striker popatrzył na wgłębienie na wierzchołku. To był pocisk ulegający deformacji. Z niepełnym płaszczem. Striker wziął do ręki komórkę, zadzwonił do wydziału informacji i poprosił o sprawdzenie nazwiska Kwan pod kątem pozwolenia na broń palną. W ciągu kilku sekund otrzymał odpowiedź. Negatywną. Pani Kwan nie posiada zezwolenia na broń i nigdy nie posiadała. Dlaczego więc trzymała nabój w szufladzie toaletki i skąd on pochodził? Myśl ta nie dawała Strikerowi spokoju. Stał w sypialni pani Kwan, obracając pocisk pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Ponownie spojrzał na fotografię, na dwie uśmiechające się do niego kobiety, i coś jeszcze zwróciło jego uwagę. Obie ubrane były w identyczne podkoszulki – ciemnozielone z niewielkim czerwono-niebieskim logo po lewej stronie, nad piersią. Striker nie potrafił odczytać numeru na logo, ale był niemal pewien, że to 499. To mogło oznaczać tylko jedno. Bieg pamięci Larry’ego Younga, doroczną imprezę organizowaną przez grupy szybkiego reagowania. Kobiety na zdjęciu nosiły takie same podkoszulki jak ten, który przedwczoraj miał na sobie Mięsogłowy. Jacob spojrzał na trzymany w dłoni pocisk, a potem na obie kobiety na zdjęciu. Ponownie połączył się z informacją i kazał sprawdzić Patricię Kwan na wszystkie możliwe sposoby. Czekał na odpowiedź. Kiedy ją uzyskał, rozłączył się i zadzwonił do Felicii. Odebrała po trzecim dzwonku. – Wstawaj – rozkazał. – Co jest? Jeszcze nie ma szóstej. – Jestem w domu pani Kwan. Felicia nagle wydała się całkiem rozbudzona. – Znalazłeś dziewczynę? – Nie. – Więc o co chodzi? – O Patricię Kwan – powiedział. – Ona jest policjantką.
58 Courtney obudziła się i popatrzyła w sufit. Przez zasłony sączyło się poranne światło. Lampa na zewnętrznym ganku świeciła nienaturalnie jasno. Drażniła oczy, potęgując tępy łomot z tyłu czaszki. Dziewczyna czuła się jak na kacu. Jakby wypiła dwa litry wina z sokiem. Miała sucho w ustach. Potrzebowała wody. Wstała, poczłapała do kuchni i nalała sobie szklankę przefiltrowanej wody z dzbanka. Niebo na zewnątrz było ciemnoszare. Pasowało do jej nastroju. Głowę Courtney przepełniały myśli o Raine, podobnie zresztą jak przez całą noc. Co zrobiła jej przyjaciółka? Czy uprawiała z Que seks? Na myśl o tym Courtney zmarszczyła czoło. Chciała, by Raine była szczęśliwa, i miała nadzieję, że jej pierwszy raz udał się doskonale. Ale znienacka poczuła się straszliwie samotna. A jeśli utrata dziewictwa przez Raine oddali je od siebie? Przyjaciółka nie dzwoniła od wczoraj i wyglądało na to, że między nimi rozwiera się przepaść. To było przykre. Courtney usiadła w kąciku śniadaniowym i próbowała przekonać samą siebie, że nic złego się nie dzieje. To tylko urojenia – jak zwykle. Patrzyła za okno na śliwę japońską w ogrodzie, na jej nagie konary, i rozmyślała. Wszystko było takie poplątane, nie tylko w jej głowie, ale i w sercu. Piła wodę, myśląc o Raine i o Que, i o Bobbym Ryanie, a później o tacie. Tyle dziwnych emocji. Kiedy jej myśli zahaczyły o mamę, Courtney zmusiła się do wstania z krzesła. Wzięła prysznic i ubrała się starannie. Następnie, ignorując całe mnóstwo nieodebranych połączeń od szkolnych kolegów, zadzwoniła do Raine na komórkę. Żadnej odpowiedzi. Wtedy przypomniała sobie, że Raine używa nowego iPhone’a, pożyczonego od Que. Zadzwoniła i pod ten numer. Znów nic. Odezwała się jedynie poczta głosowa. Courtney zaklęła. Zostawiła wiadomość, następnie zgarnęła kilka monet leżących na szafce taty i ruszyła w stronę drzwi. Starbucks był zaledwie o dwie przecznice od jej domu, a miała ochotę na americano i jakąś dużą, słodką bułę. Ledwie pokonała dwa stopnie prowadzących na chodnik schodków, a ujrzała przed domem radiowóz. Wysiadł z niego przystojny policjant w mundurze i ruszył w jej kierunku. Był młody – miał może około dwudziestki – i superatrakcyjny. Krótkie brązowe włosy, ciemnobłękitne oczy, uśmiech jak marzenie. – Wracaj do środka, Courtney – powiedział. Zamrugała oczami. – Co? – Sprawca masakry wciąż jest na wolności. Zastanowiła się nad tym przez chwilę, pokiwała głową. – Wiem, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. – To rozkaz twojego ojca. Dziewczyna poczuła, że się rumieni. – Mam prawie szesnaście lat i mogę robić, co chcę. Twarz przybysza zesztywniała. – Daj spokój, dziecko, stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Dziecko?! Poczuła, że ciepłe dotychczas policzki stają się gorące. Wiedziała, że są już czerwone jak burak. Więc odwróciła się do policjanta plecami, poczłapała schodkami na górę, weszła do domu i zatrzasnęła za sobą frontowe drzwi. Przez chwilę stała w ciemnościach i czuła wyłącznie upokorzenie. Przeszła przez dom, na tyły, i zobaczyła jeszcze jeden radiowóz, a w środku gliniarza z telefonem komórkowym przy uchu. Facet skończył rozmawiać i spojrzał, jakby właśnie ostrzeżono go, że Courtney może próbować wymknąć się tylnymi drzwiami. To była totalna żenada. Dziewczyna zabrała z kuchni przenośny telefon i zadzwoniła do taty; czekała. Odebrał po trzech dzwonkach. – Dzień dobry, króliczku. – Co tu się, do diabła, dzieje? Wydawał się zaskoczony. – Co… – Postawiłeś pod domem dwóch gliniarzy, od frontu i od tyłu. Nie chcą mnie wypuścić. – To dla twojego dobra.
– Nie potrzebuję żadnej ochrony. Mam się spotkać dzisiaj z Raine i z Bobbym. – Możesz się z nimi spotkać, kiedy już znajdziemy tego faceta. – A zatem – jak długo to jeszcze potrwa? – Jakiś czas. – Ale dziś wieczór jest koncert Britney. Odchrząknął. Wydał z siebie przeciągłe „yyy”, jakby się zastanawiał. – Nie ma mowy, żebyś poszła na ten koncert. Nie wtedy, gdy ten pomyleniec ciągle przebywa na wolności. – Ale zeszłego razu, kiedy przyjechała, też nie pozwoliłeś mi pójść! – O rany, znowu to zrobiłem. – To nie jest śmieszne. – To tylko koncert, Courtney. – Przez moment Jacob konferował zniecierpliwiony z kimś w tle. – Posłuchaj, jestem w pracy i muszę mieć pewność, że jesteś bezpieczna. Chcę, żebyś została w domu. – Ale Parada Zagubionych Dusz… – Później ci wszystko wyjaśnię. – Ale tato… – Nigdzie nie idziesz i kropka. – To nie w porządku! – Rzuciła słuchawkę na widełki i wydarła się na całe gardło. Znów zadzwoniła do Raine, ale nadal nie było żadnej odpowiedzi. Po wysłuchaniu pozdrowienia poczty głosowej Courtney zostawiła długą wiadomość na temat tego, jakim to gnojkiem jest jej tato, odłożyła słuchawkę i wyjrzała na zewnątrz. Gliniarz nadal tkwił na posterunku i obserwował bacznie jej dom. Naprawdę była pod obserwacją! Jak więzień albo ktoś taki. Jak pieprzony złodziej. Pobiegła do swojego pokoju, popatrzyła na kostium Czerwonego Kapturka, pomyślała o Paradzie Zagubionych Dusz i o tym, że będzie tam Bobby Ryan, i o tym, że Melissa Jones też, w tym swoim kusym kostiumie kobiety-kota, ze swymi wielkimi cyckami wyłażącymi spod niego z każdej strony… Nie, nie ma mowy, żeby zostawiła Bobby’ego sam na sam z tą zdzirowatą Melissą podczas parady! Nie ma mowy! A to oznaczało tylko jedno. Musi się stąd wydostać. Musi znaleźć sposób.
59 Po opuszczeniu domu rodziny Kwan Striker upewnił się, że obaj gliniarze w oznakowanych radiowozach wciąż pełnią wartę przy frontowych i tylnych drzwiach jego domu. Wraz z odkryciem, że Patricia Kwan jest policjantką, cała sprawa zaczęła wyglądać na o wiele bliższą jego prywatnemu życiu, niż można było zakładać, i Jacob zaczął się niepokoić o Courtney. Jeśli jego córka będzie bezpieczna, i jemu łatwiej przyjdzie skoncentrowanie się na śledztwie. A ono wiodło w coraz dziwniejsze rejony. Jadąc w stronę domu Felicii, detektyw zatrzymał się na czerwonych światłach przy Granville. Zadzwonił telefon. Wyświetlacz informował, że to Klusek, więc Striker natychmiast odebrał połączenie. – Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt – powiedział. Klusek się zaśmiał. – Zasrany szczęściarz z ciebie, przyjacielu. – Powiedz, że masz dobrą wiadomość. – Co powiesz na to? Mam częściowy odcisk palca z furgonetki. Na szybie po stronie kierowcy. Podekscytowany Striker pochylił się do przodu. – Masz nazwisko? – Najprawdopodobniej Anthony Gervais. Striker znał je dobrze. – Najprawdopodobniej? – Odcisk jest tylko fragmentaryczny. Ale założę się o wszystkie pieniądze, że to prawidłowa identyfikacja. Jacob pokiwał głową w zamyśleniu. – Zaraz się tym zajmę. Przerwał połączenie i wsunął komórkę do futerału. Anthony Gervais. Lepiej znany jako Chiński Tony. Jego odcisk palca w furgonetce powiązanej z zabójstwem – to dopiero niespodzianka! Striker przyjechał po Felicię za kwadrans siódma. Gdy wyszła z domu – niedużego bliźniaka o oryginalnej bryle, stojącego przy jednej z przecznic Commercial Drive w pobliżu parku MacSpaddena – jej ciemnobrązowe oczy wydały mu się bardziej wyraziste niż w ciągu ostatnich dwóch dni. Bardziej skoncentrowane. Gdy wskoczyła do radiowozu, Striker wręczył jej wielką waniliową latte ze Starbucksa i solidny kawał cytrynowego ciasta z truskawkową polewą. Przyjęła, ale nie zjadła. – To Patricia Kwan jest, kurwa mać, gliniarzem? Przytaknął i ruszył na zachód Piątą Wschodnią Aleją. – Z Departamentu Policji miasta Vancouver. Jedną z naszych. – Jak to możliwe? Ktoś przecież musiał ją znać. Rozpoznać ją. Bo ja wiem… – Przez ostatni rok pracowała na nieparzystych zmianach. Wcześniej była w Surrey, oddelegowana do jednego z tych zadań dla połączonych sił. Oszustwa, zdaje się. Więc, poza paroma wezwaniami, nie było jej przez ponad pięć lat. – Jednak powinna pojawiać się w systemie. – I pojawia się. – Striker upił łyk kawy i zjechał na prawy pas. – Po prostu w tym zamieszaniu nikt nie pomyślał, by ją sprawdzić. Myślę, że byliśmy zbyt zajęci ratowaniem jej życia. Zresztą nieważne. Prędzej czy później i tak byśmy to odkryli. – Lepiej byłoby prędzej. – Felicia wpatrywała się przez okno w mrok miasta. – Jezu Chryste, gdzie, u licha, podziewa się jej córka? Striker też chciałby poznać odpowiedź na to pytanie. Skręcili na północ w Commercial Drive, potem prosto na zachód Venables Street, dalej estakadą Georgia Street aż do serca śródmieścia. Dopiero gdy dotarli do Burrard Street, Felicia zapytała, dokąd jadą. – Na Comox Street. – Nie powinniśmy raczej wrócić do Icha? Rozmowy ze ścieżki dźwiękowej powinny już być przetłumaczone. – Nie. Jeszcze nie. Zanim po ciebie przyjechałem, rozmawiałem z Ichem. Tłumacz z biura tłumaczeń Mosaic nie potrafi tego zrobić. Twierdzi, że to jakiś dziwny dialekt. Mają przysłać kogoś innego. – To jakaś totalna bzdura! – Nie musisz mi tego mówić, mała. Felicia popatrzyła na wysokie drapacze chmur, pojawiające się jeden po drugim, w miarę jak zbliżali się
do centrum. – Po co na Comox Street? Striker zatrzymał się, by przepuścić autobus, który usiłował włączyć się do ruchu. – Żeby spotkać się z Anthonym Gervaisem. – Z Chińskim Tonym? – W rzeczy samej. – Dlaczego akurat z nim? – Chodzi o furgonetkę, którą znaleźliśmy na skrzyżowaniu Gore i Pender. Tę z Kieu i dwoma zbirami w środku. No więc mamy częściowy odcisk palca. Zgadnij, do kogo należy. Masz trzy próby, dwie pierwsze się nie liczą. Felicia tylko zmarszczyła brwi. W milczeniu popijała latte. – Co jest? – spytał Striker. Wzruszyła ramionami. – Miałam do czynienia z Chińskim Tonym milion razy. To kanalia, bez dwóch zdań, najgorszy łachudra wśród złodziei… Ale nie jest mordercą. – Nie wiem, kim jest, a kim nie jest – powiedział Striker. – Ale wiem jedno – ma sądowy zakaz przebywania w jakimkolwiek pojeździe mechanicznym pod nieobecność jego zarejestrowanego właściciela. Więc będzie się musiał nieźle napocić, by wyjaśnić, skąd w furgonetce znalazły się jego odciski. – Powiedziałeś, że to tylko fragment odcisku. Przepadnie w sądzie. Striker spojrzał na nią przelotnie. – Tyle że Tony o tym nie wie. – Może i nie wie, ale to mały, twardy skurwiel. Wątpię, że będzie gadał. – Wtedy przejdziemy do planu B. – A jaki jest plan B? – Cóż, znam pewien sekret Chińskiego Tony’ego, o którym większość ludzi nie ma pojęcia. – Striker wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. – A w sytuacji takiej jak obecna bardzo chętnie z tej wiedzy skorzystam. Gdy zatrzymali się przed apartamentowcem Hedgeford przy Comox Street, słońce przebijało się przez korony drzew w parku Stanleya. Budynek miał dwanaście pięter, zbudowany był z szarych betonowych płyt i czarnego, odbijającego promienie lustrzanego szkła. Striker nienawidził tego miejsca. Był to ulubiony adres dilerów średniego szczebla. Wkurzało go, że może tu mieszkać dostawca prochów na telefon, na przykład taki Chiński Tony, pobierając równocześnie zasiłek, który nie wystarczał nawet na opłacenie czynszu. – Jego mieszkanie jest dokładnie tutaj – powiedział Striker, wskazując palcem. – W tej części, od strony chodnika. Apartament poszukiwanego mieścił się pod numerem 112, na parterze od północnego wschodu. Wybór nie był przypadkowy – dawał Chińskiemu Tony’emu możliwość szybkiej ucieczki, gdyby gliniarze lub inni wrogowie zjawili się w pobliżu. – Prawdopodobnie będzie próbował wiać – powiedziała Felicia. – Liczę na to. – Pukasz czy rozmawiasz? Uśmiechnął się. – A jak myślisz? – Rzucajmy monetą. – Według starszeństwa. – Masz zamiar zawsze zagrywać w ten sposób? – Aż do emerytury. Felicia zmarszczyła czoło, po czym ruszyła w stronę głównego wejścia. Striker, ukryty za rzędem krzewów, czekał przy tylnych drzwiach apartamentu Tony’ego, tych prowadzących na podwórko. Za jego plecami wykładany czerwoną cegłą chodnik okrążał parking, skręcając na północ w stronę kortów tenisowych, a następnie aż do zatoczek w parku Stanleya. Striker patrzył, jak ostry jesienny wiatr rozwiewa po podwórzu liście. Było zimno, ale detektyw nie zapiął płaszcza, by nie krępował mu ruchów. Popatrzył na zegarek. Było nieco po ósmej rano i to była właściwa pora. Chiński Tony najprawdopodobniej jest w domu. Ten kutas popełniał większość swoich przestępstw nocą. Detektyw zaczekał, aż zadzwoni komórka. – Gotowy? – spytała Felicia. – Mów swoje.
– Dobra. Striker usłyszał okrzyk Felicji: „Otwierać, policja!”, a kilka sekund później cichy, zgrzytliwy odgłos rozsuwanych drzwi apartamentu. Wyjrzał przez szparę w żywopłocie i zauważył poszukiwanego mężczyznę. Chiński Tony, wbrew przezwisku, nie był Azjatą. Zyskał je, ponieważ jako jedyny biały chłopak przestawał z Gum Wah Boyz, jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Sprawiał wrażenie kościstego wymoczka; zawsze był szczupły, ale od czasu, gdy Striker widział go po raz ostatni, schudł jeszcze bardziej. Striker wiedział, że koleś używa własnego towaru. Częsty błąd wśród dilerów. Policzki Tony’ego były zapadnięte, a oczy jak dwie głębokie, czerwone dziury. Jego twarz poznaczyły nowe blizny. Najdłuższa biegła od oka i kończyła się gdzieś pod brodą. Jego ciemnobrązowe włosy były krótsze niż ostatnio, przycięte na pazia, mocno przetłuszczone. Ubrany był, jak zwykle, w ubranie firmy Dirtbag – dziurawe dżinsy i czarną kurtkę z kapturem. Biegł teraz przez taras ziemny na tyłach budynku, jak karaluch uciekający od światła. Przeciął podwórze, przeskoczył ogrodzenie… …i Striker dźgnął go łokciem w klatkę piersiową. Chiński Tony zachwiał się po uderzeniu. Rąbnął w furtkę, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł. Spojrzał do góry mętnym wzrokiem. – Co jest, kurwa…? – zaczął. – Dlaczego uciekasz przed policją, Tony? – Kim ty, kur… O, detektyw Striker! – Jestem wzruszony, że mnie pamiętasz. – Jacob złapał go za ramię. Zaskoczyło go, jak cienkie tamten ma kości. Szarpnął Chińskim Tonym, odwracając go twarzą do ziemi, a następnie zakuł w kajdanki i podwójnie zablokował bransoletki na plecach. Zza budynku wyszła Felicia. Striker podniósł mężczyznę na nogi. – Dlaczego uciekasz przed policją? – powtórzył. – Nie mam żadnych zakazów. – Nie o to pytałem. – Niczego nie naruszyłem. Ledwie wczoraj widziałem się z moim kuratorem. Więc pierdol się. Nic na mnie nie masz. Nic. Striker chwycił go za przód kurtki, przyciągnął blisko do siebie. – Posłuchaj… Posłuchaj uważnie, mały gnojku. Mam trzy trupy w aucie na East Pender. A świadkowie wskazali na ciebie jako kierowcę. To chyba już coś. – Byłem w domu. – Czy ja w ogóle powiedziałem, kiedy to się stało? Chiński Tony oblizał wargi, ale nie odpowiedział. – Mamy też kilka odcisków palców – dorzuciła Felicia. – Dobrych odcisków. Inaczej nie marnowalibyśmy tu z tobą czasu. – Spałem, rozumiecie? Ali K też tu był. On to potwierdzi. Striker popatrzył na uśmiechniętą Felicię. Jedyna osoba, która mogłaby dać Tony’emu alibi, była równocześnie tą, która siedziała na miejscu pasażera w skradzionej furgonetce. Striker też się uśmiechnął. – Odciski Alego też znaleźliśmy w tamtym samochodzie, Einsteinie. Masz jeszcze jakieś ciekawe historyjki, którymi chciałbyś się podzielić? Tony’emu opadła szczęka, ale z ust nie wydostało się żadne słowo. Striker zaśmiał się ostentacyjnie. – W twojej opowieści więcej jest dziur niż w pudełku cheeriosów. – Zacisnął chwyt na kapturze Tony’ego, przyciągnął go jeszcze bliżej do siebie. Wyszeptał: – Mam w dupie pogwałcenie zakazu w związku z pojazdami mechanicznymi, kapujesz? Ale interesują mnie te trupy. – Powiedziałem już, nie byłem w tej furgonetce. – Czy ja w ogóle powiedziałem, że to furgonetka? Po tych słowach Tony całkiem stracił rezon. – Chcę m-m-mojego ad-d-dwokata – wydukał. Striker pokiwał głową, nawet na chwilę nie spuszczając go z oczu. – Te zwłoki mogą mieć związek z zabójstwem sporej liczby dzieciaków – powiedział. – Nie wiem, jak dałeś się w to wciągnąć, ale wiem jedno – byłeś w tej cholernej furgonetce. Możesz się przyznać od razu i powiedzieć mi, jaki był twój udział, albo weźmiemy się za ciebie na poważnie.
– Chcę, kurwa, porozumieć się z moim prawnikiem. Striker z uśmiechem spojrzał na Felicię. – Cudownie. A zatem plan B.
60 Kiedy Czerwona Maska się ocknął; stół był mokry, a ciało mężczyzny śliskie od potu. W pokoju panował chłód. Przenikliwe zimno. I znów było czuć ten zapach. Usłyszał odgłos lejącej się wody i ujrzał stojącego przy zlewie staruszka. Gdy patrzyło się nań od tyłu, widać było powyginany, artretyczny kręgosłup. Starzec mył stalowe narzędzia. Musiał coś wyczuć, bo się odwrócił; pochwycił wzrok Czerwonej Maski. – Straciłeś przytomność. Czerwona Maska próbował coś sobie przypomnieć, lecz na próżno. – Wyciągnąłeś kulę? Stary przyczłapał do stołu i upuścił na dłoń Czerwonej Maski bryłkę zgniecionego mosiądzu. – Oto sprawczyni cierpień. Jest twoja. Zasłużyłeś na nią. Czerwona Maska przyjrzał się uważnie. Taka mała rzecz… – Muszę iść – powiedział. Staruszek się skrzywił. – Nie możesz. Twoje ciało jest słabe. Bardzo słabe. – Ale mój duch jest silny. – Duch mieszka w ciele. Czerwona Maska usiadł i krzyknął. Ból był równie intensywny jak przedtem, choć inny. Mniej ostry, bardziej rozproszony. Mężczyzna spuścił stopy ze stołu i ostrożnie stanął. Nie poddawał się, mimo że drżały mu nogi. – Wiele ci zawdzięczam. Staruszek wetknął mu w dłoń fiolkę z tabletkami. – Musisz to brać. Co godzinę. Aby zwalczyć infekcję. Czerwona Maska wsunął pojemnik do kieszeni spodni. Staruszek dotknął go delikatnie. – Twoje ciało potrzebuje odpoczynku. – Odpocznę w trumnie. – To może stać się już niebawem, jeśli wciąż będziesz taki uparty. Czerwona Maska ruszył w stronę drzwi. Zanim wyszedł, zrobił coś, czego nie robił od niepamiętnych czasów. Złożył razem dłonie i skłonił się nisko, by okazać szacunek i wdzięczność człowiekowi, który uratował mu życie. Albo przynajmniej opóźnił śmierć. Na pokonanie prowadzących na zewnątrz stromych, betonowych schodów zużył resztkę energii. Gdy dotarł do szczytu i wynurzył się spod markizy, uderzył w niego deszcz. Zaledwie lekka mżawka, ale to wystarczyło. W ciągu zaledwie kilku sekund znów znalazł się w tamtym odległym miejscu. W tamtym czasie. Czerwona Maska znów był mały. Słaby. I samotny. Był dzieckiem. Dzieckiem numer 157, gwoli ścisłości. Tak go oznaczono. Wspiął się na palce – przerażony, ale dość odważny, by wyjrzeć przez żelazne kraty w oknie i spojrzeć w piekielną czeluść bloku D. To tam zabrali starego człowieka. To będzie miejsce jego wiecznego spoczynku. – Kto jest twoim chlebodawcą? – pytał przepasany niebieską wstęgą śledczy. Staruszek drżał. Klęczał przed tamtym z obnażonym tułowiem, w rozdartych cienkich spodniach. Po ogorzałym od słońca czole i szorstkiej, pomarszczonej twarzy spływały krople potu i krwi. Jego długa, nierówna broda przetykana była siwizną. – Nikt. Nie mam żadnego chlebodawcy – zaprzeczył desperacko. – Jakie było twoje poprzednie zajęcie? – zapytał mężczyzna z niebieską szarfą. Stary uniósł swe cienkie jak gałązki ramiona w błagalnym geście. – Mówiłem już tyle razy… – Wsadzić go do zbiornika! – warknął śledczy. Staruszek krzyczał i machał rękami, ale gdy przyszli strażnicy – a ci, w tych swoich szaroburych ubraniach, przychodzili zawsze – bez trudu zabrali go ze sobą, ponieważ był zbyt chudy, zbyt słaby i zbyt stary, by z nimi walczyć. Związali mu ręce na plecach i zawlekli po podłodze do żeliwnej wanny. Wypełniona była wodą, której smród dolatywał do nozdrzy dziecka numer 157. To była ta sama woda, w której zmarły już setki innych, także – nie dalej jak przed południem – żona starego człowieka. – Nic nie zrobiłem! – krzyczał starzec. – Nic! Jestem niewin…
Strażnicy wepchnęli mu głowę pod wodę, przerywając jego krzyk. Rozległy się głośne pluśnięcia – dziwne, obłąkańcze dźwięki, jakby o życie walczyła jakaś wielka ryba. Nogi starego kopały powietrze, jego grzbiet wyginał się w kabłąk… Dokoła pryskała woda, wylewała się z wanny. Dziecko numer 157 obserwowało tę scenę ze swego okna, nie mogąc oderwać wzroku. Powietrze w celi było rozgrzane letnim słońcem, ale chłopcu nagle zrobiło się zimno. Zimno ze strachu. Przez dłuższy czas obserwował, jak strażnicy powtarzają swe rutynowe czynności – to wyciągając głowę staruszka z wody i żądając odpowiedzi na pytania, to znów wpychając ją na powrót, bo nie usłyszeli pożądanych słów. Za każdym razem na podłogę i ściany wylewało się coraz więcej wody. Niektóre rozpryski dosięgły dziecka numer 157 i zwilżyły mu skórę. Trwało to długo. Bardzo, bardzo długo. W końcu ciało staruszka uległo. A może tamci przytrzymali jego głowę pod wodą o sekundę za długo? Nieistotne. Tak czy owak, gdy wyciągnięto go z wanny, szyja wygięła się bezwładnie w przód, a twarz uderzyła twardo o żeliwną krawędź. Koniec. Wujek był martwy. Śledczy zapisał coś w swoim zeszycie, po czym zwrócił wzrok w stronę zakratowanego okienka celi. Dostrzegł dziecko numer 157 i utkwił w nim lodowate spojrzenie. – Przyprowadzić następnego – rozkazał. Po twarzy Czerwonej Maski spływała zimna woda. Mężczyzna potrzebował kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że nie topi się w wannie z koszmaru, a z góry leje się deszcz. Wzdrygnął się. Zwykły deszcz. – Wujku – wyszeptał. Kolejne słowo, którego nie wymówił od wielu lat. Oszołomiony wspomnieniami, odwrócił się i ruszył na południe. W kierunku skrzyżowania ulic Kingsway i Rupert. Aby spotkać się z człowiekiem, który kontrolował jego życie dokładnie w takim samym stopniu, w jakim duchy sprawowały pieczę nad jego przeznaczeniem. Z mentorem z czasów dzieciństwa. Jego jedynym łaskawcą. Jego ostatnią nadzieją w nieznającym przebaczenia świecie. Sheung Fa.
61 W policyjnym areszcie miasta Vancouver panował mniejszy niż zwykle ruch. W celi zatrzymań nie było żadnych aresztantów, żadnych w pokoju do rewizji osobistej. Kiedy Striker dowiedział się, że sierżant służby więziennej jest na zwolnieniu lekarskim, uznał to za łut szczęścia. Connors był tu nowy i strasznie upierdliwy w kwestii regulaminów i procedur. A przy tym, co Striker zamierzał uczynić, procedury można było wyrzucić przez okno. Lepiej więc, że Connorsa nie było w pobliżu. Striker powiedział kierowcy więźniarki, żeby zostawił Chińskiego Tony’ego w wozie, w ciemności, z ustawionym na pełną moc ogrzewaniem. Zamknął swojego siga w schowku na broń i poczekał przed strefą przejściową, aż strażnicy wcisną przycisk i zabuczy otwierający drzwi mechanizm. Potem podszedł do biurka w recepcji. Siedział przy nim strażnik, którego detektyw nigdy wcześniej nie widział – młody, czarny, w wielkich okularach. Ze zmęczoną twarzą. – Mam w suce więźnia – oznajmił Striker. – Przytrzymacie go trochę? – Jasna sprawa, detektywie. Striker przyjechał tu sam, Felicia bowiem udała się do centrali przy Main Street, by poszukać czegoś na temat szkolnego klubu dyskusyjnego i związanego z nim tropu w śledztwie. Jacob był z tego bardzo rad. Raz, że wciąż brakowało im informacji, dwa, że potrzebował swobody. Zwłaszcza tu i teraz. W niektórych sytuacjach lepiej sprawdzały się strategie rodem ze starej szkoły. Striker szedł korytarzem. W ciągu trzydziestu lat swego istnienia areszt nie zmienił się zanadto. Powstawały nowe strategie i nowe procedury, nowe formuły i zabezpieczenia, ale charakter miejsca pozostawał taki sam jak zawsze. Ściany były ciemne i ponure, oświetlenie słabe. Cuchnęło moczem, wymiocinami, gównem i środkiem dezynfekcyjnym. Perfumami dzielnicy Skids. Striker przystąpił do realizacji planu. Wybrał blok numer 2, ponieważ miał on tę zaletę, że aresztanta długo sprowadzało się w dół po schodach, zanurzając się coraz głębiej w trzewia budynku. Wybrał celę numer 9, ponieważ dopiero niedawno została przerobiona na celę czasowych zatrzymań na wypadek zwiększonego ruchu w interesie. Poprzednio mieścił się w niej pokój do rewizji osobistej, była więc jednym z niewielu miejsc w areszcie zupełnie pozbawionym kamer monitoringowych. Drzwi do celi były otwarte,więc Striker wszedł do środka. Całe wyposażenie tego niewielkiego pomieszczenia o wymiarach trzy metry na trzy stanowiły dwa piętrowe łóżka i jarzeniowe lampy pod sufitem. Było tu zbyt jasno, więc Jacob wspiął się na pryczę i wykręcił jedną z jarzeniówek, czyniąc celę miejscem znacznie mroczniejszym. – Będziesz miał u nas duży dług za tę przysługę – odezwał się za jego plecami znajomy głos. Striker odwrócił się i spostrzegł konstabla Chrisa Pembertona i detektywa Pinkertona Morningstara. Należeli do najroślejszych mężczyzn w policji. Każdy mierzył około dwóch metrów wzrostu i każdy ważył ponad sto trzydzieści kilogramów. Mieli na sobie białe, więzienne uniformy, które wydawały się zrobione z papieru. Pemberton ze swoją kwadratową twarzą przypominał zwolennika neonazistowskiej organizacji Aryan Nations, Morningstar zaś wyglądał jak najpodlejszy i najczarniejszy skurwiel, jakiego kiedykolwiek oglądały te mury. Zostali doskonale obsadzeni. Striker popatrzył na Morningstara. – Naszczałem w celi, żeby stworzyć wam realistyczne warunki. Pemberton zachichotał, Morningstar nie. – Po prostu miejmy to z głowy – powiedział. Striker zgadzał się z nim całkowicie. Liczył się przede wszystkim czas. Pemberton i Morningstar weszli do celi. Striker zamknął za nimi drzwi, po czym wrócił na górę i kontynuował działania. W ciągu dziesięciu minut Chiński Tony przeszedł przez rewizję osobistą i przywdział więzienny ubiór. Dużo przy tym gadał, chodził dumnym krokiem, popisując się gangsterskim stylem. Striker widział to już tysiące razy. Poprowadził Tony’ego do północnej klatki schodowej, uśmiechnął się i powiedział: – Schodami na szafot. Chiński Tony nie zareagował. Gdy dotarli do bloku numer 2, Tony skierował się prosto ku celi numer 6. Jednak zanim do niej dotarł, Striker złapał go za ramię. – Drobna zmiana planów. – Co jest, kur… Jacob popchnął go wąskim, szarym korytarzem do dziewiątki, gdzie czekali już Pemberton z Morningstarem.
Niewielką szybkę prostokątnego wizjera, wbudowanego w zielone, stalowe drzwi, przykrywała stalowa klapka. Striker odsłonił ją szybkim ruchem, by Tony zobaczył dwóch zbirów. – Jak leci, drogie panie? – spytał. – Czy mogę wam przerwać prezentację kosmetyków? Morningstar kopnął w drzwi. – Pierdol się! Pemberton tylko stał i groźnie wyglądał. Striker wyszczerzył zęby. – Poznaliście się już lepiej? – Popatrzył na Pembertona i zaśmiał się szyderczo. – Czy to prawda, co mówią? Gdy robiłeś to z czarnym, to… – Idź jebać swoją matkę, Striker! – odpowiedział Pemberton. – Ty kłamliwy kutasie! Mówiłeś, że jesteś nam jednego winien! Powiedziałeś, że nam coś załatwisz! Ty pierdolony kłamco! – Zrobił krok do przodu i kopnął w drzwi tak mocno, że aż się zatrzęsły. Klapka wizjera opadła. Chiński Tony cofnął się nerwowo. Striker przytrzymał go w miejscu. Ponownie zajrzał przez judasza do wnętrza celi. – Nie denerwujcie się, dziewczynki! Przywiozłem wam świeże mięcho, drogie panie. Teraz możecie zrobić trójkącik. Z ust Tony’ego wyrwał się skowyt. Zesztywniał na całym ciele. – Nie, kurwa, nie ma mowy, żebym tam wszedł! Striker uśmiechnął się szeroko. – Mam nadzieję, że udało ci się przeszmuglować trochę lubrykantu? – Wszystko opowiem mojemu prawnikowi! – Śmiało, gadaj, co chcesz. Ale on zjawi się tu po jakichś trzech godzinach od twojego telefonu. W najlepszym razie. Masz mnóstwo czasu na starą, dobrą miłość. Twarz Tony’ego zesztywniała. – Przestań pierdolić, Striker. – Powinieneś staranniej dobierać słowa, skoro zaraz mam cię zapuszkować, Tony. Widzisz tego dużego, czarnego kolesia w środku? – Wskazał przez szklane okienko na Morningstara. – Istnieje powód, dla którego właśnie jego wybrałem na twojego kumpla spod celi. I tego białego świra też. Widzisz, obaj dużo przeszli w dzieciństwie. Ot, ofiary molestowania seksualnego. Gwałt analny to przykra sprawa. Wyparli większość tych wspomnień, ale przypomną sobie wszystko, gdy wyjawię im twój brudny sekrecik. Twarz Tony’ego pobladła. – Nie mam sekretów. – Jesteś zbokiem i gwałcicielem, Tony. – Pierdol się. – Lubisz małych chłopców. – Gówno prawda. – O tym wie każdy gliniarz. A ci dwaj tutaj tylko czekają na tę informację, żeby przygwoździć twoją ciasną dupcię do ściany. – Striker wskazał na celę. – I wkrótce tak zrobią. Chyba że pogadamy. Wybór należy do ciebie, chłoptasiu, naprawdę. Chcesz gadać ze mną, czy wolisz spróbować szczęścia między hebanem a kością słoniową? Pierś Tony’ego falowała, a na skórze pokazały się kropelki potu. Jakby w bloku numer 2 nagle zrobiło się gorąco. – Idź jebać swoją matkę! Striker nie wahał się ani chwili. Otworzył drzwi i wepchnął Tony’ego do środka. – Striker! – zdołał zaskrzeczeć diler przerażonym głosem. – Powiedziałem ci, Tony. Mam zabitych uczniów i szalonego zamachowca na wolności. Gotów jestem złamać wszystkie zasady. A taki kawałek gówna jak ty nic dla mnie nie znaczy. – Jacob przytrzymał krawędź drzwi i uśmiechnął się, spoglądając na Morningstara i Pembertona. – Mówiłem wam, chłopaki, że się wami zajmę. Skoro byłem wam jednego winien… Proszę, oto i on. Wasz nowy kolega nazywa się Chiński Tony. To cwel, zboczeniec. Bawcie się dobrze. I zatrzasnął drzwi; metaliczny łoskot odbił się echem po korytarzach aresztu. Nie minęła sekunda, a rozległ się straszliwy wrzask Tony’ego. Nie minęła druga, a mężczyzna zaczął jak oszalały walić pięściami w drzwi. – Będę mówił! Będę mówił! Będę, kurwa, MÓWIŁ! Striker otworzył celę i ujrzał Tony’ego. Leżał na brzuchu, trząsł się i płakał; więzienny uniform był już do połowy zdarty z dolnej części jego chudego, białego ciała. Dupa Tony’ego pobłyskiwała na wierzchu, a Pemberton i Morningstar stali nad delikwentem ze strzępami ubrania w rękach.
– Powiesz mi wszystko? – spytał. – Wszystko, Striker, wszystko. Przysięgam! – To dobrze. Bo jeśli jeszcze raz mnie wkurzysz, znajdziesz się tu z powrotem w try miga. A następnym razem drzwi nie otworzą się tak szybko.
62 Dziesięć minut później Striker siedział przy stole naprzeciwko Tony’ego w jednym z pokojów przesłuchań, zaraz za strefą rejestracji aresztantów. Powietrze było tu chłodniejsze, światło jaśniejsze. Pokój był dobrze zabezpieczony i wygodniejszy. – Masz, napij się wody – powiedział Striker i przesunął po blacie butelkę. Chiński Tony ujął ją w drżące dłonie. Próbował odkręcić nakrętkę, ale nie dał rady i Striker musiał zrobić to za niego. Ponownie podał mu butelkę, przez cały czas próbując nie zwracać uwagi na panujący w pomieszczeniu nieprzyjemny zapach. Chiński Tony posikał się w celi i teraz bił od niego odór moczu. Jacob odstawił swoją wodę i przygwoździł Tony’ego uporczywym spojrzeniem. – Furgonetka – przypomniał. – Zaczynaj. Przez chwilę Tony wpatrywał się tępo w przestrzeń zapadniętymi oczami. Wypił trochę wody i jeszcze przez chwilę próbował odwlec to, co nieuniknione. Po kilku sekundach z kącika jego ust na stół pociekła woda. – Ukradliśmy ją i tyle. – Ukradliście? – Ukradliśmy ją. Szukaliśmy czegoś na mieście. Znaczy się, Ali K i ja. A potem wracaliśmy alejką na tyłach domów przy Pender. – Alejką po stronie południowej. Wzruszył ramionami. – Tak, chyba tak. Wpadliśmy do jednego z tych podziemnych parkingów i słyszymy, że pracuje jakiś silnik. Zatrzymaliśmy się więc za rogiem i zaglądamy… I tam właśnie była ta biała furgonetka. Tylne drzwi… Jedno skrzydło tylnych drzwi miała otwarte. Jakby coś do niej ładowali. Zresztą, czy ja wiem? – A potem? – Podbiegliśmy do wozu, zobaczyliśmy, że nikogo w nim nie ma, więc zatrzasnęliśmy drzwi i wyjechaliśmy z parkingu na powierzchnię. – Przerwał, wziął głęboki wdech. – Pod ziemią było ciemno. Dopiero na Georgia zorientowaliśmy się, że z tyłu są te ciała. A wtedy – ni stąd, ni zowąd – pojawili się ci gliniarze za nami i po prostu żeśmy spanikowali. Porzuciliśmy furgonetkę i zwialiśmy stamtąd. Pobiegliśmy prosto przez to osiedle z blokami komunalnymi. Striker nic nie powiedział, zastanawiając się nad wersją Tony’ego. Historyjka trzymała się kupy – Chiński Tony był wybitnym złodziejem samochodów, a furgonetki należały do jego ulubionych zdobyczy – ale opowiastka, że w ten sposób znaleźli wóz, była gówno warta. Striker przygwoździł Tony’ego najlepszym ze swoich lodowato zimnych spojrzeń. – Jeszcze jedno kłamstwo i wracasz do pierdla. – Powiedziałem przecież… – Nie trafiłeś na tę furgonetkę przez przypadek, Tony, i ukradłeś ją ot tak sobie. Ktoś cię do tego wynajął. Kto? – Powiedziałem… Striker wstał. – Idziemy. Wracasz do dziewiątki. – Zabiją mnie, jeśli ci powiem! Striker milczał. Stał przy drzwiach i wpatrywał się w Tony’ego. Facet wyglądał na słabego, był przerażony. Trząsł się tak bardzo, że krzesło pod nim dygotało, grzechocząc nogami o podłogę. Striker nachylił się do przodu, zniżył oczy do poziomu źrenic mężczyzny. – Nikt się nigdy nie dowie. Tylko ty i ja. Tony spuścił wzrok; drżały mu wargi. – Przyrzekam – dodał Striker. Chiński Tony otarł oczy rękawem więziennej bluzy, następnie wydał z siebie odgłos pomiędzy śmiechem a płaczem. – Kim Pham – wydusił w końcu. Kierownik restauracji, na którą została zarejestrowana furgonetka, przypomniał sobie Jacob. Obserwował twarz Tony’ego, wypatrując zmian mimiki. – Kto to jest, do cholery, ten Kim Pham? – zapytał. – Jest ich przywódcą. – Czyim przywódcą?
– Smoków Cienia. Striker znieruchomiał; wróciły do niego pozornie bezsensowne słowa Patricii Kwan: „Dom był pełen smoków”. Zatrzymał tę myśl gdzieś z tyłu głowy. – Ten Kim Pham… Kontaktował się z tobą osobiście? Tony wzruszył ramionami. – No cóż, nie. Nie osobiście. Zwykle tak robi, ale nie tym razem. – Więc jak było tym razem? Kto z tobą gadał? – Jakaś kobieta. Nigdy wcześniej nie słyszałem jej głosu. Zostawiła wiadomość na mojej komórce. Że znowu jestem potrzebny. Powiedziała, że to pilne. Ale ja jej nigdy w życiu nie widziałem! Nie znam jej nazwiska ani nic. Po prostu zrobiłem, jak mi kazali. Zawsze tak robię. – Czemu cię wynajęła? Tony wzruszył ramionami. – Żeby się pozbyć furgonetki. Żeby wpakować ją do rzeki. – Wiedziałeś dlaczego? – Nie wiedziałem, że w aucie są ciała, to na pewno. Myślałem, że chodzi o ubezpieczenie. Striker zastanowił się, przeanalizował czas zdarzeń i powiązania. Gdyby Chiński Tony wywiązał się z zadania, ciała znalazłyby się na dnie rzeki Fraser. Tam, gdzie wyłowiono Que Wonga. – Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? – spytał. – To wszystko, co wiem. – Czy mamy złożyć ponowną wizytę w celi numer dziewięć? – To wszystko, co wiem, człowieku! Przysięgam. Nie ma nic więcej. Nigdy mi nic nie mówią. Dostaję kasę od jednego z ich kolesiów na posyłki i potem nie mam z nimi kontaktu. Aż do następnej roboty. Striker przyjrzał się Tony’emu, zobaczył jego strach. Uwierzył. Zaprowadził go do pustej celi w bloku numer dwa, wyszedł na zewnątrz i wyciągnął swój pistolet ze schowka na broń. Najwyższy czas złożyć wizytę w restauracji Łut Szczęścia.
63 W hallu Złotego Smoka panował południowy ruch, więc Czerwona Maska krążył naprzeciwko wielkich witrażowych okien wychodzących na uliczkę na tyłach hotelu, tam gdzie pomocnicy kelnerów wyrzucali śmiecie. Jeden z nich, chłopak o imieniu Gock, rozpoznał przybysza. Czerwona Maska zatrzymał go ruchem ręki. – Chłopcze. Rozpoznajesz moją twarz? – zapytał cicho. – Tak, proszę pana. – To dobrze. Muszę pomówić z Sheung Fa. Poproś go, by wypił ze mną herbatę. Chłopak pokiwał głową i wbiegł do budynku. Wrócił pięć minut później i skinął na Czerwoną Maskę. Poprowadził go przez kuchnię, potem długim korytarzem, schodami w górę, aż do wielkich, drewnianych drzwi. – Czeka na pana w środku. Posłaniec obrócił się na pięcie i odszedł, a raczej pomknął przed siebie. Czerwona Maska patrzył za nim przez chwilę. Zaczekał, aż chłopak zbiegnie po schodach i zniknie z pola widzenia. Wtedy odwrócił się i wszedł do biura Sheung Fa. W środku było przesadnie ciepło. Sheung Fa siedział za biurkiem wykonanym z pobielanego drewna. Czerwona Maska nie oglądał tego mebla przez dwadzieścia lat. Pokłonił się z szacunkiem – tak nisko, jak na to pozwalało jego obolałe ciało – i nie wyprostował się, aż zezwolił mu na to Sheung Fa łagodnym, lecz władczym głosem. – Stań swobodnie. Twarz Sheung Fa zmieniła się od czasu, gdy Czerwona Maska widział go po raz ostatni. Zmiany były niemal nieuchwytne, ale wystarczały, by uświadomić, że żaden człowiek nie ujdzie przed działaniem czasu. Nawet Sheung Fa. Jego ciemne oczy odcinały się od srebrnych, niedawno ostrzyżonych włosów, a kozia bródka i wąs były świeżo przycięte i współgrały z fryzurą. Wszystko w wyglądzie Sheung Fa było stosowne, profesjonalne i zdradzało wielką dbałość o szczegół. – Zbliż się – powiedział. Sheung Fa mówił po angielsku, gdyż ich dialekty były zbyt od siebie odległe. Skinął na Czerwoną Maskę, by usiadł na krześle naprzeciwko, i mężczyzna zrobił, jak mu kazano. Gospodarz sięgnął po czajniczek i nalał czarnej herbaty do dwóch czarek. Robił to powoli, ceremonialnie, jakby czynność ta nie była zwykłym działaniem. Czerwona Maska przyglądał się unoszącym się nad białą porcelaną obłokom pary. Poczekał, aż Sheung Fa weźmie do ręki swoją czarkę, po czym zrobił to samo. Herbata była gorąca i smakowała wybornie, nawet jeśli była trochę zbyt gorzka. To była pierwsza rzecz, jaką Czerwona Maska miał w ustach od dwudziestu czterech godzin. – Dziękuję ci, Dai Lo. Za herbatę i za twój czas. Sheung Fa odstawił filiżankę. – Jesteś teraz mężczyzną w sile wieku… Nie jesteś już młodzieńcem, którego pamiętam z minionych lat. Jak się miewa twój ojciec? Czerwona Maska spuścił wzrok. – Ojciec ma się dobrze. Ale czas mu nie służy. – Czas czy przeszłość? – Myślę, że jedno i drugie. – Czerwona Maska podniósł wzrok. – Nie rozmawialiśmy ze sobą od lat, Dai Lo, ale ja nigdy nie zapomniałem tego, co dla mnie uczyniłeś w przeszłości. Sheung Fa uśmiechnął się, ale w oczach miał smutek. – Byłeś wtedy tylko chłopcem, dzieckiem. Nie poradziłbyś sobie. – Odwrócił na moment głowę i popatrzył na zawieszony w kącie pokoju trójkątny proporczyk, którego jaskrawa, ognista czerwień odcinała się od pociemniałych drewnianych ścian. Gdy ponownie przemówił, w jego głosie brzmiały rezerwa i stanowczość. – Nie rozmyślam dużo o przeszłości. Dość już bólu. Niedobrze jest pozwolić, by wracał. Twarz Sheung Fa pociemniała. – Wiem o tym, co się stało, i przykro mi z powodu twojej straty. Ale twoje czyny wzbudziły moje wielkie zaniepokojenie. – Czynię, co konieczne. – Naprawdę? Czy zabicie Phama było konieczne? Sprawiło nam wiele kłopotu i trudu. Podjęliśmy stosowne działania i pozbyliśmy się ciała. Ale pozostałych trzech, których nam zostawiłeś, zostało odkrytych. I na pewno będą z tego powodu problemy. Czerwona Maska napotkał wzrok swego mentora. Pośpieszył z wyjaśnieniami. – Pham próbował zakończyć moje życie. Obarczyć mnie winą. Plan, Dai Lo, nie był mój, lecz Phama.
– A odpowiedzialność? Czerwona Maska spuścił wzrok. – Spada wyłącznie na mnie. Sheung Fa skończył herbatę i wolno wypuścił powietrze z płuc. – Twoja szczerość jest krzepiąca. – Pham i Doktor zaatakowali, więc działałem w obronie… Sheung Fa nachylił się i złożył dłonie w szpic. Zanim ponownie przemówił, namyślał się długo w milczeniu. – Obawy nie zrodziły się w tym biurze, lecz w miejscach o wiele wyżej. Za morzem. Czerwona Maska poczuł, jak zasycha mu w ustach. – Shan Chu? Sheung Fa przytaknął. – Pomówię z nim w twoim imieniu. Spróbuję skierować jego myśli na właściwą ścieżkę. Ale to wszystko, co mogę obiecać. – Dziękuję, Dai Lo. Sheung Fa wstał. Okazał się wyższy, niż zapamiętał Czerwona Maska. Miał prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Był szczupły. Okrążył stół. Kiedy Czerwona Maska pochylił się w ukłonie, mężczyzna powstrzymał go delikatnym dotknięciem dłoni. Przyciągnął go do siebie i długo trzymał w objęciach. – Dobrze cię znów widzieć, mały. A teraz powiedz mi: ile osób może cię zidentyfikować? Czerwona Maska odsunął się nieco. – Dwie. – I to wszystko? – Tak, Dai Lo. – I jedna pozostała z twojej misji? – Tak. Sheung Fa pokiwał głową. – Tak jak myśleliśmy. Ta trójka będzie przyczyną wielkiej troski Shan Chu. – Wręczył Czerwonej Masce cienką, tekturową kopertę. Czerwona Maska otworzył ją i wyjął pięć kartek papieru. Cztery z nich zawierały informacje o detektywie z wydziału zabójstw, Jacobie Strikerze. Ostatnia była skserowanym zdjęciem tego człowieka. – Czy wszystko się zgadza? – Tak, to on. – Im lepiej znasz wroga, tym większe masz szanse na zwycięstwo. – Zwycięstwo? – To kluczowy moment, mały. Podążaj ścieżką, a być może czeka cię jeszcze spotkanie z Shan Chu. Czerwona Maska się uśmiechnął; przekaz zawarty w słowach jego mistrza był jasny. Wciąż istniała nadzieja. Nadzieja na nowe życie w Makau. Wszystko, co musi zrobić, to zabić jeszcze trzy osoby.
64 Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem stał za zamkniętymi drzwiami, dopóki Sheung Fa nie polecił mu wejść do biura. Wkroczył do środka. Ciepłe powietrze pachniało czarną herbatą. Sheung Fa, z dłońmi złożonymi na bibularzu, siedział za wielkim biurkiem z tekowego drewna. Przybysz zbliżył się do biurka, przystanął i czekał w milczeniu. Czuł na plecach podmuch powietrza z wentylatora, słyszał gwar rozmów z pełnego klientów hallu, wdychał zapach herbaty i woń palonej w kadzidełku szałwii. Wciąż czekał. Minęło niemal pięć minut – w sumie dziesięć od wyjścia Czerwonej Maski – gdy Sheung Fa wreszcie przemówił w swym rodzimym kantońskim dialekcie, języku, który Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem rozumiał doskonale. – Bądź jego cieniem – powiedział Sheung Fa. – Tak. – Twoim zadaniem jest mu pomagać. – Pomagać? – Pomagać. Ale dyskretnie. – Jak długo? – Aż otrzymasz nowe instrukcje. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem skinął głową na znak, że akceptuje polecenie, choć było dlań zarówno niezrozumiałe, jak i nieoczekiwane. Opuścił biuro Sheung Fa, zamknął za sobą drzwi i poszedł wolnym krokiem przez zadymione, mroczne wnętrze hallu w Złotym Smoku, aż wydostał się na skąpany w szarym świetle świat na zewnątrz. Pomagać. Dokładnie tak postąpi. Dopóki nie otrzyma nowych wytycznych.
65 Striker i Felicia spotkali się ponownie na tyłach kwatery głównej policji miasta Vancouver, wsiedli do swego radiowozu i wjechali na Gore Avenue. Zaparkowali w pewnej odległości od restauracji Łut Szczęścia, na rogu Gore i Pender – dokładnie tam, gdzie znaleziono furgonetkę z trzema martwymi ciałami. Identyfikacja już zrobiła swoje. Zdjęto nawet żółtą taśmę. Furgonetkę odholowano do policyjnego garażu, wciąż z ciałami w środku. Wkrótce wylądują w kostnicy, gdzie zostanie przeprowadzona sekcja zwłok. Teraz było tu puste skrzyżowanie. Felicia sprawdziła nazwisko Kim Phama w komputerze. Ku zaskoczeniu Strikera, facet był czysty jak łza. Nie figurował ani w kartotekach kryminalnych, ani nigdzie indziej. – Pobaw się trochę z datą urodzenia – poradził Felicii. Gdy przyszła odpowiedź, policjantka powiedziała niezadowolonym głosem. – Tylko prawo jazdy. Może to nie nazwisko, tylko pseudonim? Striker nie zgodził się z tą tezą. Kim Pham posiadał prawo jazdy Kolumbii Brytyjskiej, jego nazwisko figurowało w dokumentach ubezpieczeniowych, w rubryce „główny użytkownik”, a Chiński Tony przeraźliwie bał się tego człowieka, uważając go za przywódcę Smoków Cienia – gangu, o którym Jacob nigdy wcześniej nie słyszał. Obrócił się w fotelu i spojrzał na Felicię. – Słyszałaś o Smokach Cienia? – Czy to chiński odpowiednik Jonas Brothers? Detektyw się uśmiechnął. – Niezupełnie. Po drodze do restauracji Łut Szczęścia opowiedział Felicii o swoich przejściach z Chińskim Tonym i przekazał jej wszystko, czego dowiedział się na temat gangu Smoków Cienia. Na miejscu bardzo szybko się zorientowali, że są spławiani. Chinka w czarnej jedwabnej sukni z wyszytymi czerwonymi, chińskimi znakami, która sama wyglądała trochę jak smok, użyła swego niewielkiego ciała, by zatarasować przed Strikerem wejście do restauracji. Widząc jej mężną postawę, detektyw nie miał wątpliwości, że kobieta dowodzi współpracownikami. Jacob błysnął odznaką. – Gdzie jest Kim Pham? – Nie ma. Wyjechać. Na długo. – Dokąd? – Hongkong. Ojciec chory. Bardzo chory. Może umrzeć. – Kiedy wróci? – Nie wiem. Nie ma pracy długi czas. Ma wakacje. Bardzo duże wakacje. Strikera zaczynało nużyć to wciskanie mu kitu. – A zatem kim pani jest? Co pani tu właściwie robi? – Hostessa. Ja hostessa w restauracji. – Ale kim pani jest? – Hostessa. Na zastępstwo. Striker miał dość tej szarady. – Poproszę dokumenty – powiedział. Uparta baba podeszła do podestu dla hostess i wróciła z portfelem. Wręczyła mu kilka dokumentów, łącznie z papierami imigracyjnymi. Striker przejrzał je pobieżnie. – Annie Ting – odczytał na głos nazwisko kobiety. – Ja wracać do pracy – powiedziała Annie Ting. – Nie, zostanie pani z nami. Będzie nam pani potrzebna przez chwilę. Ale może już pani odłożyć portfel. Nie wyglądała na uszczęśliwioną, ale zrobiła, jak kazał. Kiedy odeszła na chwilę, Striker zwrócił się do Felicii z uśmiechem. – Założę się, że jeśli poprosisz o danie specjalne, możesz otrzymać Annie Ting na półmisku. Policjantka odwzajemniła uśmiech. Hostessa właśnie wróciła, więc Striker polecił jej oprowadzić ich po restauracji. Poszła przodem, nie próbując ukryć niechęci. Wycieczka była krótka. Trzy wielkie sale dla gości – wszystkie w kolorach czerwonym i złotym, a w każdej okrągłe stoły nakryte białymi obrusami i czarne krzesła o wysokich oparciach. Czwarta sala była przeznaczona
na prywatne przyjęcia, chociaż wyglądem niemal nie różniła się od pozostałych. Annie Ting powiodła ich na tyły. – Kuchnia – oznajmiła, wykonując zdawkowy gest dłonią. Ruszyła dalej, ale Striker nie poszedł za nią. Stał w wejściu, przesłoniętym jedynie zasłonką z czerwonych tasiemek, i wdychał zapach cytryny, kurczaka, czosnku i zielonej cebuli. Pachniało dobrze. Detektywowi zaburczało w brzuchu. Uświadomił sobie, od jak dawna oboje z Felicią nie mieli nic w ustach. – Tutaj biuro – powiedziała Annie Ting. – Tędy, tędy proszę. Ale Striker nadal trwał w bezruchu. Patrzył na nieoznakowane drzwi, dokładnie pośrodku pomiędzy kuchenką a spiżarnią. Pomalowane na czarno; na samym dole nosiły ślady zarysowań. – Dokąd prowadzą? – Spiżarnia. Biuro tutaj. Tędy proszę, tędy. – Myślałem, że spiżarnia jest tam – Striker wskazał na inną część kuchni. – Mamy dwie. Dużo trzeba. Bardzo duży ruch. Do biura tędy. Striker zignorował kobietę. Popatrzył na Felicię, a kiedy dała mu znak głową, zrobił krok w stronę czarnych drzwi i przekręcił gałkę. Były zamknięte na klucz, ani drgnęły. Jacob nasłuchiwał przez chwilę. Zza drzwi doszedł jakiś stukot. Detektyw odwrócił się do Annie Ting i ujrzał jej zaciętą twarz. Już wiedział, że coś znaleźli. – Zawsze zamykacie spiżarnię na klucz? – Drzwi zepsute, nie używać nigdy. – No dobra, albo naprawi pani te drzwi i wpuści nas do środka, albo użyjemy innych metod. – Drzwi zepsute – powtórzyła. Striker wykonał szybki krok do przodu i mocno kopnął drzwi tuż obok gałki. Ustąpiły razem z kawałkiem ościeżnicy. Rozległ się trzask pękającego drewna. Po drugiej stronie drzwi zaczynał się krótki korytarz, prowadzący do kilku kolejnych pomieszczeń. – Stop! Stop! – zawołała hostessa. – Duża spiżarnia – skonstatował detektyw. – Musi być nakaz! Striker usłyszał, jak Felicia mówi do Chinki, by ta się zamknęła, po czym wszyscy troje ruszyli w głąb korytarza. Ledwie zrobili kilka kroków, gdy w powietrzu poczuli gęsty dym, zapach whisky i innych trunków. Na końcu znajdowała się jeszcze jedna zasłonka z tasiemek. Gdy Striker zbliżył się do niej, usłyszał odgłos rozmów i jakiś grzechoczący dźwięk, jak odgłos kamyków rzucanych na deski. Natychmiast zorientował się, co to takiego. Kamienie do pai gow, chińskiego domina. Znaleźli się w ukrytej jaskini hazardu. Nic niezwykłego w Chinatown. Striker odgarnął tasiemki i wszedł do obszernej sali z obsadzonymi przez graczy stołami. Niektórzy byli starsi, większość w średnim wieku. Sami Azjaci. Wyglądali na świeżych imigrantów. Zewsząd było słychać kantoński dialekt, głośne, podekscytowane okrzyki. Obsługujący gości młodzi kelnerzy uwijali się jak w ukropie, a kilku starszych mężczyzn w smokingach serwowało whisky i koniak. Z drugiego końca sali uważnie obserwowało Strikera dwóch potężnych gości w złocistożółtych garniturach, ale nie zbliżali się do przybyłych. Detektyw odwrócił się do Felicii. – Czy te garnitury nie wyglądają znajomo? – zapytał. – Takie same mieli na sobie ci faceci znalezieni w furgonetce. Przytaknął. – Miej na nich oko. I na tę smoczą damę. Ja się rozejrzę. Oczy hostessy Annie Ting zwęziły się w szparki. – Musi być nakaz! – powiedziała. Striker nie zwracał na nią uwagi. Wszedł pomiędzy stoły; niektórzy goście oderwali się od gry, przyglądając mu się podejrzliwie, jakby nagle uświadomili sobie, że jakiś biały najechał ich chińską jaskinię hazardu. Inni spoglądali nań obojętnie i obstawiali dalej. Po prawej stronie znajdowała się wąska klatka schodowa prowadząca na niższą kondygnację. Striker podszedł do niej, spojrzał w dół. W głębi znajdowały się zamknięte drzwi. Dał Felicii znak, że idzie to sprawdzić. Drewniane schody trzeszczały pod stopami. We wnęce na dole panował mrok; jedyna żarówka była spalona. Ale napis na drzwiach był czytelny. I po angielsku. WSTĘP WZBRONIONY. Proste i skuteczne. Ale nie dla kogoś, kto jest z policji. Striker otworzył drzwi i przestąpił próg. Oślepiło go światło jarzeniówki. Pomieszczenie miało kształt
wydłużonego prostokąta; może kiedyś mieściło się tu biuro albo sala zebrań? Trudno było to stwierdzić, ponieważ pokój opróżniono ze wszystkiego, i to chyba całkiem niedawno. Zerwano wykładziny z podłogi, pomalowano ściany, nie farbą jednak, lecz szarym podkładem. Striker potarł tynk dłonią i wyczuł kilka miejsc o szorstkiej powierzchni, gdzie niedokładnie wygładzono szpachlówkę. Pośpieszny remont. Musiał być po temu jakiś powód. Przeszedł przez pomieszczenie, przyglądając się podłodze i ścianom, lecz nie znalazł nic ciekawego. Lecz gdy zawrócił ku drzwiom, coś przykuło jego uwagę. Spojrzał do góry, na kasetony z twardej pianki. Każdy kwadrat miał wymiary trzydzieści na trzydzieści i był upstrzony czarnymi punkcikami. W najbliższym, zaraz przy framudze drzwi, na brzegu widniała niewielka dziurka. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak część wzoru, ale była większa niż inne kropki i przechodziła przez piankę pod kątem. Striker przysunął kilka puszek po farbie, stanął na nich, przyjrzał się kasetonowi z bliska i już wiedział, co znalazł. Ślad po kuli. Wziąwszy pod uwagę powiązania restauracji z martwymi facetami w furgonetce oraz informacje, które otrzymał od Chińskiego Tony’ego, detektyw nie miał już wątpliwości, czym było to miejsce. Było miejscem zdarzenia.
66 Ponad godzinę później, gdzieś tak zaraz po pierwszej, Striker i Felicia wpadli do pracowni badań audiowizualnych, wzięli od Icha kopię ścieżki dźwiękowej i niezwłocznie skierowali się do Światowego Centrum Tłumaczeń. Przetłumaczenie nagrania było absolutnym priorytetem, ponieważ w restauracji Łut Szczęścia sprawy nie poszły dobrze. Annie Ting nie chciała mówić, podobnie jak pozostali zatrudnieni tam ludzie. Zresztą Striker się tego spodziewał. Umieścił więc wszystkich w areszcie, nadając im status „zatrzymani na czas śledztwa”; w tym czasie Identyfikacja sprawdzała miejsce zdarzenia. To była najlepsza możliwa do przyjęcia strategia. Bywa bowiem, że kilka godzin spędzonych za kratami skłania ludzi do mówienia. A jeśli to nie skutkowało, dostarczone z laboratorium niepodważalne dowody zwykle rozwiązywały języki. Tak czy owak, znowu trzeba było czekać, a tego właśnie Striker starał się za wszelką cenę uniknąć. Dotarli do skrzyżowania Grant i Commercial, przy którym mieściło się Światowe Centrum Tłumaczeń. Striker znał tę firmę, bywał w niej kilkanaście razy w ciągu ostatnich lat, gdy zawiedli go niedbali i niedokładni translatorzy z Departamentu Policji. Co zdarzało się cholernie często. Striker usiadł w poczekalni. W głowie kołatały mu echa ostatnich niepokojących zdarzeń. Odwrócił się do Felicii. – Dzwoniłaś ponownie do szpitala? Przytaknęła. – Stan Patricii Kwan bez zmian. Doktor Australijczyk ma do nas zadzwonić, kiedy już będzie miał jakieś wieści. – Wyciągnęła z kieszeni bluzy batonik Caramilk. Striker popatrzył na baton. – Jezu, czy ty w ogóle jadasz coś innego? – Tak. Snickersy. – Odłamała kawałek i położyła mu na dłoni. – Spróbuj. Jeśli sprawy będą się toczyć tak jak dotychczas, to może być dzisiaj twój jedyny posiłek. Poza tym – uśmiechnęła się kwaśno – trzymam je blisko serca. Specjalnie dla ciebie. Striker uśmiechnął się, słysząc ten komentarz, i wrzucił kawałek caramilka do ust. Nie był maniakiem czekolady, jak Felicia, ale od jego śniadaniowego batonika upłynęło już sporo czasu. Pozwolił czekoladzie roztopić się na języku i potarł twarz dłonią. Nie golił się już od dwóch dni i zarost zaczynał go drażnić. Jęknął sfrustrowany i wymamrotał: – Jakieś reakcje na alarm AMBER? – Żadnych. Córka pani Kwan nadal nieodnaleziona. Ale obdzwoniliśmy jej krewnych i teraz poszukują jej wszystkie możliwe służby. – Mamy numer jej komórki? Felicia tylko się skrzywiła. – Ma telefon na kartę i wyczerpał jej się limit. Zresztą znalazłam aparat w jej pokoju. Striker się nie odezwał, jedynie westchnął ciężko. – Odpręż się, Jacob. To cię zabija. Po co stresować się czymś, nad czym nie masz kontroli? Przyjechaliśmy tutaj, by przetłumaczyć nagranie. I na tym trzeba się skupić, skoro na razie nie możemy zrobić więcej. – Poczęstowała go jeszcze jednym kawałkiem batonika. Kiedy odmówił, uśmiechnęła się. – To substytut seksu, wiesz? – Gdybym w tym celu spożywał czekoladę, ważyłbym sto pięćdziesiąt kilo. Drzwi do biura otworzyły się i do poczekalni weszła Magui Yagata. Striker otaksował ją wzrokiem. Zbliżała się do sześćdziesiątki, czego potwierdzeniem były linie wokół oczu i ust. Wyglądała na twardą kobietę, a jej maniery odpowiadały charakterowi. Zanim Striker zdążył się przywitać, wyciągnęła rękę i wzięła płytkę, którą trzymał w dłoniach. – Blu-ray? – prychnęła. – Macie szczęście. Właśnie dostaliśmy nowy odtwarzacz; poprzedni zepsuł jakiś dupek. – Mnie również miło, że panią widzę, Magui. Jak się żyje? – Jak zużytemu kondomowi. Chodźcie za mną. Oboje. Magui odwróciła się i opuściła poczekalnię, nie czekając na gości. Felicia spojrzała na Strikera, jakby chciała spytać: „Co ją ugryzło?”, ale on tylko wzruszył ramionami. Oto cała Magui. Cała trójka przeszła do przyległego pomieszczenia. Kolejne pozbawione wyrazu biuro; stoły, krzesła, odtwarzacz. Striker i Felicia zajęli miejsca przy stole i zastygli w oczekiwaniu. Magui spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi, jakby miała jakieś pilne sprawy do załatwienia, znacznie ważniejsze niż ta, z którą przyszli. Włączyła telewizor, wsunęła płytkę do odtwarzacza i nacisnęła przycisk „play”.
Striker znów zobaczył strzelaninę. Tym razem zaskoczyła go jego własna reakcja – zawsze taka sama podczas oglądania nagrania. Jacob miał nadzieję, że z czasem wrażenie to w naturalny sposób osłabnie. Przynajmniej nieznacznie. Niestety, także teraz wrażenie było piorunujące. Kiedy nagranie wreszcie się skończyło, detektyw rozluźnił zaciśnięte palce i spojrzał na Magui. Kpina już dawno zniknęła z jej twarzy, ale nie pojawiło się na niej ani zaskoczenie, ani współczucie, ani nawet strach. Malowała się za to niezdrowa ciekawość, brzydka jak znamię. Kobieta wstała i bez słowa majstrowała coś przy odtwarzaczu. Felicia nachyliła się do Strikera. – Ciarki mnie przechodzą, jak patrzę na tę francę. Detektyw przytaknął. – Może i tak, ale jest nam potrzebna. Na litość boską, mówi jedenastoma językami! – łypnął na tłumaczkę i wrócił do sprawy. – Da się zrozumieć, co oni tam mówią, czy nie? – zapytał. – Co za pytanie. Jasne, że się da – prychnęła Magui, zresetowała urządzenie i ponownie odtworzyła nagranie. Gdy dotarli do miejsca, w którym obaj zamachowcy stoją naprzeciwko siebie i rozmawiają, tuż przed akcją z przebranym za Jokera chłopakiem, Magui zaczęła tłumaczyć. – „Cel numer jeden i cel numer dwa wyeliminowane. Cel numer cztery niezlokalizowany”. Striker przysłuchiwał się uważnie. – Cel? – To wierne tłumaczenie. Policjant stłumił emocje, pozwolił słowom wryć się w pamięć. Cel. To określenie zaniepokoiło go, nie z powodu znaczenia, lecz z powodu kontekstu. Użyto go świadomie, zamiast zaimków albo zamiast konkretnych nazwisk. Świadczyło o totalnym odhumanizowaniu ofiar i znieczulicy zabójców. Co gorsza, nie był to język ani uczniówsocjopatów, ani nawet żądnych mordu szaleńców. To była grypsera najemników. Żołnierzy fortuny. Zawodowców. To był, do cholery, wojskowy żargon. Striker popatrzył na Felicię, która przestała jeść caramilka i przygryzała wargę. – Niedobrze – powiedziała. – Gorzej być nie mogło. Magui odezwała się głośno, uciszając ich oboje. – Największym zmartwieniem jest nie to, co mówią, ale jak mówią. – Ponieważ Striker nie odpowiedział, czekając na dalsze informacje, kontynuowała: – Mówią w języku khmerskim. Felicia wzruszyła ramionami. – A to oznacza…? – Cóż, zasadniczo to język Kambodży. Ale słowa są staranniej dobierane, bardziej wyszukane niż te, których używa współczesne społeczeństwo. Co może oznaczać, że ci dwaj mężczyźni dorastali w latach siedemdziesiątych. W bardzo złych czasach dla ich kraju. Masowe mordy. Ludobójstwo na szeroką skalę. Te rzeczy. – Kobieta usiadła na jednym z biurowych krzeseł, okręciła się na nim i spojrzała w twarze swym rozmówcom. – Słyszeliście o polach śmierci? Striker skinął głową. – Mówisz o reżimie Pol Pota. – Dokładnie o to chodzi. – Wskazała dłonią dwóch zamaskowanych mężczyzn na ekranie. – Być może odkryliście kogoś, kto działał w ramach tamtego reżimu. Albo, co gorsza, kogoś, kto ocalał. Felicia, która przez cały czas cierpliwie trzymała język za zębami, w końcu nachyliła się bliżej Strikera i powiedziała: – Dobra, wybaczcie moją ignorancję i oświećcie mnie. Kto to, u licha, jest ten Pol Pot? Striker popatrzył na nią jak na wariatkę. – Był dyktatorem, Felicio. Jednym z najgorszych, jakich poznał świat. Zabił trzy miliony ludzi. – Detektyw westchnął ciężko. – Zmieniał dzieci w żołnierzy. Zmuszał je do zabijania własnych rodziców. Kobiety i dzieciaki głodzono, gwałcono i torturowano, by skłonić je do składania fałszywych zeznań. Za jego dyktatury straciła życie niemal jedna czwarta populacji Kambodży. Striker ponownie spojrzał na postać Czerwonej Maski na ekranie i przypomniał sobie oczy zamachowca. Mroczne. Zimne. Jak martwe. Widział chorobliwą ciekawość w wyczekującym spojrzeniu Felicii, a jednak zawahał się, zanim dodał jeszcze jedno zdanie. Jakby samo wypowiedzenie tych słów czyniło je prawdziwymi. – Mówimy o Czerwonych Khmerach.
67 Niebem zawładnęło południowe słońce – gigantyczna kula białego ognia. Odbijało się w stalowych bramach Szpitala Świętego Pawła i lśniło na wilgotnych murach z czerwonej cegły. Czerwona Maska ujrzał ten spektakl światła i barwy i nagle stanął jak wryty pod naporem niespodzianie powracających wspomnień. Zatrzymał się tak gwałtownie, że niemal upuścił trzymany w rękach słój. A to byłoby z pewnością wielkim – i prawdopodobnie śmiertelnym w skutkach – błędem. Drżał na całym ciele. Stojąc na szpitalnych schodach i przypominając sobie zapamiętane z więzienia S-21 obrazy, chwiał się na boki. Były przerażające. Czerwona Maska nie mógł pojąć, dlaczego zajmują jego umysł. O tamtym mrocznym miejscu nie myślał od lat. Pod wieloma względami oba budynki były całkowicie różne. Nie pasowały styl, wielkość, a nawet kolor. Ale coś pchało go wstecz. Do czasów, gdy miał osiem lat. Do najgorszych chwil w jego życiu. Rozwiązanie pojawiło się znienacka. To słońce! Ten blask, który z taką samą oślepiająco białą intensywnością spływał na niego każdego dnia podczas angkorskiej okupacji Kambodży. Na niego i na ojca, harującego na polach śmierci przez czternaście godzin na dobę pod czujnym okiem strażników z bronią maszynową. Na jego delikatne dłonie księgowego, popękane i krwawiące. I na matkę, której strażnicy skrępowali razem dłonie i stopy i gwałcili ją przez jedenaście dni, dopóki im się nie znudziła i nie poderżnęli jej gardła. Na niego i na inne dzieci, wrzucone do zakurzonej nory, w której nie było ani jedzenia, ani wody; gdzie nic ich nie chroniło przed okrucieństwem strażników. Na nich wszystkich, błagających o tę odrobinę litości, jaką Angkor mógł im okazać. Nie okazał żadnej. Czerwona Maska czuł, jak pod wpływem tych okrutnych myśli opuszczają go siły. Skąd biorą się te wspomnienia? Jest już mężczyzną, a nie ośmioletnim dzieckiem. Nie jest dzieckiem numer 157. Tamten chłopiec umarł dawno temu. Duchy!, zaskoczyło go rozwiązanie. Nie mogło być innego powodu. Odsunął złe myśli i zmusił nogi do marszu. Ale choć ciało było posłuszne, umysł nie chciał się podporządkować. Z każdym krokiem wspomnienia tamtych dni stawały się coraz bardziej wyraziste. Coraz barwniejsze. Aż cały koszmar odżył na nowo. Matka krzyczała. Krzyczała. Krzyczała… Jej nieludzkie wrzaski wypełniały obóz przez całą noc. I jak co noc był śmiech strażników – okrutne, gadzie odgłosy – gdy matka wzywała na ratunek przodków, by ją ocalili lub zesłali jej rychłą śmierć. Ale mijała godzina za godziną, a jej prośby nie zostały wysłuchane. Dziecko numer 157 kuliło się w swojej celi, obok stłoczonych w nierównych rzędach innych dzieci. Niektóre z nich wiły się z głodu, inne z bólu. Niektóre nie poruszały się od dłuższego czasu. Ledwie je dostrzegał; dla niego liczyła się tylko matka. Jej głos był wszystkim. Próbował nie słuchać krzyków, udawać, że nie wie, co się z nią dzieje. Ale wiedział doskonale. Wiedział cały czas. Pod koniec dnia, gdy strażnik nalewał cienką zupkę, dziecko numer 157 szybko ukradło klucz z kółka, które leniwy dozorca pozostawił zawieszone na ścianie. Gdy tylko mężczyzna oddalił się do innych obowiązków, dziecko numer 157 zaczęło na siłę wyswobadzać swą drobną stopę z oków łańcucha, którym zostało przykute do podłogi. To było żmudne i bolesne zadanie. Zanim dziecko numer 157 uwolniło nogę, była już późna noc, a nim ból ustał na tyle, by mogło chodzić, zrobiło się jeszcze później. Zakrwawiona stopa była teraz bryłą poszarpanego mięsa, dziecko dokuśtykało jednak do drzwi, otworzyło je i wyślizgnęło się ostrożnie na zewnątrz. Nie miało planu. Brakowało mu treningu. Nie był mu znany rozkładu obozu. Ale nie miało wyboru. Ojca nie było już od wielu dni. Zbyt wielu, by je zliczyć. Zabrali go na pola śmierci, z których nie wracał nikt. Siostry, Du i Hoc, nie żyły. Karki złamano im stalowymi sztabami, by strażnicy mogli zaoszczędzić na amunicji. Zostało tylko ono i Tran – dziecko numer 158 – i, gdzieś we wschodnim budynku, jeszcze niemowlę – Loc. Dziecko numer 157 znało prawdę. Było najstarsze. I tylko ono mogło uratować matkę. Noc była czarna i gorąca. Dziecko numer 157 pokuśtykało przez obóz, mając za przewodnika jedynie księżyc. W wieku ośmiu lat było nieduże jak na chłopca. Ojciec mawiał o nim „polna mysz”. Najmniejsze z miotu. Nie dotarło nawet do połowy obozu, gdy pomiędzy workami ryżu złapał go Jednozęby.
– Nie przestrzega reguł! Nie przestrzega reguł! – zaśpiewał strażnik głosem pełnym okrucieństwa. Rzucił się na dziecko numer 157 i wlókł je za włosy. Przyciągnął blisko siebie, uśmiechnął się. – Chcesz dużo widzieć, więc dużo ci pokażę, buntowniku. O tak, zobaczysz bardzo dużo. Dziecko numer 157 próbowało wyrwać się z uścisku, ale to tylko rozwścieczyło Jednozębego, który wyprostował się i wrzeszczał mu prosto w twarz. Biciem powalił je na ziemię. Bił, aż dziecko poczuło smak własnej krwi i nie mogło się poruszyć. Okładał je pięściami, dopóki się nie zmęczył. Potem Jednozęby przywołał innych strażników i razem zaciągnęli dziecko numer 157 do zagłębienia w ziemi, na wschód od głównego budynku. Tam, gdzie trawa była zawsze czerwona, a ziemia miękka i nasiąknięta jak gąbka. Pośrodku zagłębienia rosło Drzewo Gwoździ – sękate, prawie martwe, o grubych konarach. Jego gałęzie odpiłowano, a w korę wbito wielkie gwoździe. U stóp drzewa leżało pełno kości. Szczątki maleństw. – Mamy dla ciebie pokaz – powiedział Jednozęby. I zanim dziecko numer 157 pojęło znaczenie tych słów, z pobliskiego budynku wyszli dwaj inni strażnicy. Nieśli ze sobą niewielki worek. W pierwszej chwili wydało się dziecku, że to ryż lub pszenica; może będą jedli na jego oczach, śmiejąc się, podczas gdy ono umiera z głodu? Ale wtedy zobaczyło zwisającą rączkę i uświadomiło sobie grozę sytuacji. – Loc! Dziecko numer 157 wstało. Walczyło, by się uwolnić, desperacko, ze wszystkich sił, ale Jednozęby utrzymał je bez wysiłku. – Puść mnie, PUŚĆ MNIE! – schyliło głowę i ugryzło Jednozębego w dłoń tak mocno, jak tylko dało radę. Zęby zagłębiły się w ciało, popłynęła krew; strażnik wrzasnął i wypuścił chłopca, a ten pognał w stronę niemowlęcia. Ale nie ubiegł daleko. Jeden z pozostałych strażników powalił go na ziemię i zanim dziecko ponownie zdołało się podnieść, Jednozęby siedział na nim, przyciskając go do ziemi i trzymając mocno – całym ciężarem ciała dorosłego mężczyzny na ciele ośmiolatka. Dziecko numer 157 było bezradne. Jednozęby odchylił mu głowę do tyłu, zmuszając, by patrzyło na Drzewo Gwoździ. – Pa, pa – powiedział Jednozęby. – Żegnaj, niemowlę. Żegnaj, Loc. Skinął głową w stronę tamtych dwóch. Jeden z nich rozwiązał worek, wydobył z niego niemowlę, trzymając je za nóżki. Dziecko numer 157 zaczęło krzyczeć i próbowało wstać, ale Jednozęby trzymał je mocno, śmiejąc się z jego słabości. Maleństwo płakało, wyciągając rączki do mamy, ale odnajdując wyłącznie pustkę. Strażnik, trzymając je za kostki, zamachnął się nim jak kawałkiem drewna. Główka poleciała w stronę Drzewa Gwoździ. Rozległ się przerażający trzask. Dziecko numer 157 krzyknęło do Loc. Na próżno. Strażnik trzymający niemowlę zamachnął się jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Trach. Trach. TRACH. Ten odgłos zagnieździł się w głowie dziecka numer 157 jak zły duch. Miał tam pozostać na zawsze. Gdy wreszcie Jednozęby podniósł się z jego pleców, coś pękło w dziecięcym umyśle. Jak złamana gałązka, która już nigdy nie miała się zrosnąć. Minął ból, minął strach. Wszystko minęło – zastąpiło je katatoniczne odrętwienie. I nic poza nim.
68 Striker i Felicia opuścili Światowe Centrum Tłumaczeń i wsiedli do samochodu. Jacob na miejscu kierowcy. Jego umysł pracował na zwiększonych obrotach, szukając powiązań pomiędzy grupą dzieciaków z sennej, podmiejskiej szkoły w Dunbar, gangsterami ze Smoków Cienia i Czerwonymi Khmerami, którzy toczyli swoją wojnę ponad trzydzieści lat temu i ponad trzy tysiące kilometrów stąd. Nie znalazł niczego. Najpewniejszym tropem była teraz Patricia Kwan, ale ona leżała nieprzytomna w szpitalu. Trudno. Lekarz nie lekarz, słaba czy silna – nieważne. Policjantka była ich jedyną szansą na odnalezienie jej zaginionej córki. Trzeba ją będzie jeszcze raz obudzić. – Święty Paweł – powiedział Striker. – Ty prowadzisz. Zamienili się miejscami i Felicia poprowadziła Pierwszą Aleją w kierunku zachodnim. W czasie jazdy Jacob zalogował się na laptopie i uruchomił PRIME, bazę danych z raportami wszystkich miejskich służb, używaną już od dziesięciu lat. Było w niej zapisywane każde wezwanie patrolu, a na liście Strikera pozostawała jeszcze jedna niesprawdzona rzecz. Felicia wjechała na pas szybkiego ruchu i spojrzała na swego partnera. – Jakieś teorie? Striker wyjął notes i położył go na kolanach. – Sprawdzam każde cholerne nazwisko, jakie mamy, w bazie danych z patroli. Może uda nam się znaleźć choćby najsłabsze powiązanie. W obecnej sytuacji zadowolę się czymkolwiek. Zabrał się do pracy. Wpisał nazwiska czworga uczniów – tych określanych jako „cele”: Conrada MacMillana, Chantelle O’Riley, Tiny Chow i wciąż zaginionej Riku Kwan. Kilka minut później poczuł, że uchodzi z niego powietrze. – Nic – powiedział cicho. – Jezu Chryste, ani jednej informacji! Kompletne zero. Felicia spojrzała z ukosa. – Jak to: nic? – Dla systemu w ogóle nie istnieją jako istoty ludzkie. Null i tyle. To było frustrujące. Żadne z dzieciaków nie miało kartoteki jako młodociany sprawca, żadnej kryminalnej przeszłości zapisanej w którymś z systemów informacyjnych. Żadne nie figurowało jako świadek albo osoba zgłaszająca kradzież mienia ani nawet jako ktoś budzący zainteresowanie policji. A tym bardziej – jako podejrzany. Najbliższe dane, na jakie natrafił Striker, dotyczyły Patricii Kwan i Archibalda MacMillana – rodziców Riku i Conrada. Kwan, jak już wiedzieli, była policjantką. Informacje o niej zostały automatycznie wprowadzone do systemu w dniu zaprzysiężenia. A Archibald MacMillan był strażakiem i znalazł się tam w taki sam sposób. Striker powiedział o tym Felicii. – W której jednostce jest Archie? – spytała. Detektyw przebiegł raport wzrokiem. – W jedenastej. W polu uwag jest adnotacja „wyspecjalizowany”. „NIEBEZMAT.”. – Striker popatrzył na Felicię. – Zajmuje się wyciekami substancji chemicznych, materiałami wybuchowymi, laboratoriami produkującymi amfetaminę, nieznanymi materiałami używanymi przez terrorystów… Całym tym dziadostwem. Felicia skręciła na południe, w Main Street. – Wiem, co to jest „NIEBEZMAT.”, Striker. Boże Wszechmogący, jak myślisz, ile lat jestem od ciebie młodsza? – Skrót oznacza niebezpieczne materiały. Spojrzała na niego kątem oka. – Jesteś takim dupkiem! Czy wyskakują dane pozostałych rodziców? Skupił się ponownie na ekranie komputera, przeglądał witryny. – Nie, nic nie widzę. Jedyni państwo Chow na liście są bezdzietni, a O’Riley w ogóle nie figuruje. – Używając panelu dotykowego, zamknął niepotrzebne okna, wracając do pierwotnego zapytania o Archibalda MacMillana. – Ciekawe jest jednak coś innego. Jedenasta remiza strażacka mieści się przy skrzyżowaniu Victorii i Drugiej Alei. A to jest w Drugiej Dzielnicy. – Co w tym ciekawego? – Zarówno Archibald MacMillan, jak i Patricia Kwan pracują w Drugiej Dzielnicy, a mieszkają w Dunbar. I ich dzieci chodzą do tej samej szkoły. Felicia wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „No i co z tego?”. – W Dunbar mieszka mnóstwo gliniarzy i strażaków – stwierdziła. – W sam raz dzielnica dla rodzin z dziećmi.
Spróbuj zestawić tę parę ze sobą. Striker przeczytał dwie ścieżki kariery. Było tego sporo. Patricia Kwan wpisała do bazy w ciągu minionego roku ponad sto wezwań. Raczej standardowa liczba jak na gliniarza z patrolu. Było tu wszystko, począwszy od włamań, skończywszy na zabójstwach. Archibald MacMillan stawił się do sześćdziesięciu wezwań, większość z nich stanowiły wycieki gazu albo wypadki samochodowe. Striker wpisał oba nazwiska równocześnie. – Ciekawe… – powiedział po chwili. – Co masz? – spytała Felicia. – Nic szczególnego, ale tylko raz byli razem w akcji. Kilka miesięcy temu. Wezwanie do domu przy Pandora Street. – Dzielnica przemysłowa… – zauważyła Felicia. – Co to było za wezwanie? Striker kliknął na link i czekał, aż wyświetli się numer zdarzenia. – Dobra, mam. Były właściwie dwa wezwania pod ten sam adres – powiedział. – Oba ze sobą powiązane. Pierwsze oznaczone jest jako „uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa”, drugie przyszło nieco później tej samej nocy i opisane zostało jako „podpalenie”. – Detektyw wpisał numer zdarzenia w polu zapytań i wyświetlił mu się standardowy raport z CAD – komputerowego systemu monitorującego działania służb miejskich – zawierający jedynie adres i czas. W polu uwag nie było żadnej wzmianki. Ani jednego nazwiska. Zdenerwowany, ponownie wpisał numer zdarzenia, tym razem z prośbą o raport, i otrzymał wiadomość składającą się z trzech słów. – „Zdarzenia nie znaleziono” – przeczytał na głos. – To znaczy, że albo nie było go w ogóle, albo zostało zastrzeżone ze względów bezpieczeństwa. – Jakiś powiązany z nim numer odznaki? – spytała Felicia. – Nie ma nic. Striker zadzwonił do wydziału informacji i poprosił o brakujące dane. W centrali efekt był dokładnie ten sam. Jacob, zirytowany, zamknął system. – Chcę zobaczyć ten dom przy Pandora Street – powiedział. – To musi poczekać – sprzeciwiła się Felicia. – Teraz jesteśmy gdzie indziej. Striker podniósł wzrok znad ekranu laptopa i zobaczył przed sobą wysoką stalową bramę i stare mury z czerwonej cegły. Dojechali do Szpitala Świętego Pawła.
69 Czerwona Maska stał we wschodnim skrzydle Szpitala Świętego Pawła i patrzył przez oszklone drzwi, za którymi znajdował się OIOM. Tu leżała Patricia Kwan. Jego kolejny cel. Zabójca miał na sobie kombinezon woźnego; zdarł go ze starego mężczyzny, którego zabił w sąsiednim skrzydle. Na dłonie włożył gumowe rękawice – żeby nie zostawiać odcisków palców – a na ubranie narzucił fartuch. Workowaty kitel utrudniał sięgnięcie po pistolet, zwłaszcza przy sprawnej wyłącznie jednej ręce, ale ten strój był niezbędny, by dostać się na teren OIOM-u. Na wszelki wypadek Czerwona Maska nie zawiązał sznurków na plecach. Nic więcej nie mógł zrobić. Po drugiej stronie przeszklonych drzwi do sali, w której leżała Patricia Kwan, zobaczył strażnika. Spodziewał się tego widoku. Młody policjant, mniej więcej dwudziestopięcioletni, stał oparty o framugę drzwi. Wyglądał na znudzonego. Z wyjątkiem kręcących się po korytarzu pielęgniarek i sanitariuszy w pobliżu nie było nikogo. I to działało na korzyść Czerwonej Maski. Napastnik niósł w lewej ręce słoik i taśmę izolacyjną. Ciężar nie był duży, w zasadzie minimalny, ale choremu barkowi dawał się mocno we znaki. Zabójca nie dopuszczał do siebie myśli o bólu – koncentrował się wyłącznie na zadaniu. W prawej dłoni trzymał niewielką butlę tlenową, skradzioną z oddziału onkologicznego. Zabrał dwie i jedną z nich z rozmysłem pozostawił przy drzwiach OIOM-u. Były to ciężkie pojemniki ze sprężonym tlenem, każdy o wadze około piętnastu kilogramów. Więcej niż było trzeba. Czerwona Maska poczekał cierpliwie, aż pielęgniarki opuszczą korytarz, po czym przesunął magnetyczną kartę woźnego przez szczelinę w elektronicznym zamku. Wszedł prosto na intensywną terapię. Nie rozglądał się, podążał korytarzem, patrząc prosto przed siebie, jak kończący właśnie zmianę zmęczony pracownik. Dopiero w pobliżu policjanta spojrzał w lewo. I przekonał się, że tamten nie zwraca na niego uwagi. Właśnie na to liczył. Zbierając wszystkie siły, zamachnął się butlą tlenową. Gliniarz zauważył ruch i uniósł ręce – ale zareagował zbyt późno. Ciężki, metalowy pojemnik zderzył się z jego twarzą, łamiąc mu nos i odrzucając w tył głowę, która z hukiem uderzyła drzwi. Ciało policjanta zrobiło się wiotkie jak gotowany ryżowy makaron i osunęło się na podłogę. Czerwona Maska wolał nie ryzykować. Uderzył ponownie i dopiero wtedy otworzył drzwi pokoju Patricii Kwan. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Gdy się upewnił, że wewnątrz nie ma nikogo poza leżącą na szpitalnym łóżku kobietą, nabrał pewności siebie. Odłożył taśmę i słoik na najbliższy kontuar, a butlę tlenową umieścił na podłodze, po wewnętrznej stronie drzwi. Wciągnął policjanta do środka i zabrał mu pistolet. Zwolnił blokadę, wysunął magazynek, odciągnął zamek i usunął nabój z komory. Następnie wrzucił sig sauera do kosza na śmieci i zaciągnął funkcjonariusza do łazienki. Gdy zamknął za sobą drzwi, on i Patricia znów byli tylko we dwoje. Czas najwyższy zabrać się do roboty. Chwycił taśmę klejącą i słoik i podszedł do łóżka. Kobieta leżała nieruchomo pod kocem, pomiędzy chromowanymi poręczami łóżka. Zabójcy wydało się, że od ostatniego spotkania z ofiarą minęła wieczność. Dziwne uczucie. A jakie cudowne! Twarz Patricii była bledsza niż przedtem. Policzki pokrywała zwiotczała skóra. Klatka piersiowa unosiła się i opadała w wolnym rytmie. Od nadgarstków i przedramion biegły rurki do trzech różnych urządzeń. Jedno z nich przypominało aparat na prąd elektryczny, którego strażnicy w więzieniu S-21 używali do wymuszania zeznań. Myśl ta wzbudziła w Czerwonej Masce złe emocje, ale stłumił je czym prędzej. Uczucia oznaczały słabość. Łóżko było podniesione zbyt wysoko. Zamachowiec obniżył je, wciskając odpowiedni przycisk na konsolce elektrycznego sterowania, a następnie nachylił się nad Patricią Kwan. Wyczuła poruszenie; mięśnie jej twarzy drgnęły pod wpływem nagłego impulsu. Czerwona Maska uśmiechnął się. Wiedział, co zrobić, by odzyskała przytomność. Najpierw nałożył na dłonie jeszcze dwie pary gumowych rękawiczek, następnie oderwał pasek taśmy izolacyjnej. Zakleił nim usta kobiety, chwycił ją za zraniony bark i mocno ścisnął. Ciałem Patricii szarpnęło, jakby poraził je prąd. Otworzyła oczy. Powiodła nimi po pomieszczeniu. Gdy jej wzrok natrafił na napastnika, oczy rozwarły się jeszcze szerzej. Wykonała gwałtowny ruch pod pościelą i jedna z maszyn
zaczęła wydawać piskliwy, przerywany dźwięk. – Nie ruszać się – rozkazał Czerwona Maska. Wskazał na taśmę, którą zakleił jej usta. – Usunę to teraz. Rozumiesz? – Uniósł słoik wypełniony bezbarwnym płynem. – To kwas azotowy. Nic na świecie nie boli bardziej. Jeśli zaczniesz krzyczeć, wleję ci go do gardła. W oczach Patricii Kwan zamigotało przerażenie. Po jej policzkach popłynęły łzy. – Rozumiesz? Pokiwała wolno głową i Czerwona Maska zerwał taśmę z jej ust. – Proszę… – Głos był słaby, chrapliwy. – Zrobię wszystko. Wszystko, czego chcesz. Nie zabijaj mnie. Czerwona Maska umieścił słoik na stoliku przy łóżku, bezpośrednio w zasięgu wzroku kobiety. – Nie będę cię okłamywał, Patricio Kwan. Umrzesz. Ale możesz odejść w wielkim bólu lub nie cierpiąc wcale. Wybór należy do ciebie. Odpowiedziała szeptem. – Boże… Dlaczego? Dlaczego to robisz? Czerwona Maska patrzył na nią i próbował rozpoznać ledwo dostrzegalne uczucie, które zatliło się w nim przez moment. Coś się poruszyło, gdzieś głęboko. Jakieś łaskoczące doznanie. Jak imię, którego nie można sobie przypomnieć. – Okazałaś wielki brak szacunku. To nie będzie… Nie może być tolerowane. – Grymas zdziwienia wykrzywił jego twarz. – Myślałaś, że nikt się nie dowie? Oczy Patricii Kwan wpatrywały się gdzieś w daleką przestrzeń. – Ale ja nie wiem, o czym ty mówisz. Jestem niewinna! – Nikt nie jest niewinny. Czerwona Maska spojrzał na zegar. Stracił już siedem minut. Wkrótce wróci pielęgniarka. Cenna była każda sekunda. Pochylił się jeszcze bardziej; patrzył teraz na leżącą kobietę z góry. Poskromił ból w barku. Nie było czasu na cierpienie. – Pytam cię po raz ostatni, Patricio Kwan. – Proszę, ja… – Gdzie jest twoja córka? Gdzie jest Riku Kwan?
70 Gdy zadzwonił telefon, Courtney brała prysznic. Usłyszała dzwonek, ale z początku wcale się nim nie przejęła, dopiero po chwili pomyślała o Raine i zaciekawiło ją, czy przyjaciółka poszła z Que na całość. Nie spłukawszy nawet szczypiącego ją w oczy szamponu o zapachu mango, odsunęła na bok drzwi kabiny, wyskoczyła, złapała ręcznik z wieszaka i półnaga pognała do przedpokoju. Złapała za słuchawkę przy piątym dzwonku – jeden sygnał przed uruchomieniem automatycznej sekretarki – i odczytała na wyświetlaczu numer. Quenton Wong. Wiedziała, że to Raine, więc od razu zawołała do słuchawki: – Jezu, dzwonię do ciebie i dzwonię od wieków. Czemu nie odbierasz? – Przepraszam, Court. Padła mi komórka. – Dzwoniłam też na komórkę Que. – To kawał szmelcu. Wpadła mu kiedyś do wanny i od tego czasu ciągle nawala. Czasem działa, czasem nie. Raine przestała mówić i na moment zapadła cisza. – No i co? Zrobiliście to? – przerwała milczenie Courtney. – On… Jego tu nie ma – powiedziała Raine. – Gdzie go nie ma? Gdzie ty jesteś? – W mieszkanku kumpla Que. Pamiętasz? Tego, którego spotkałyśmy, kiedy byłyśmy na „Avatarze ”. Tego pryszczaka. – O, tak. Pan Koszmarek. Raine zaśmiała się, słysząc przezwisko. – Aha. No więc pan Koszmarek ma tu swoje lokum. Przy Adanac. Raine wydała odgłos wyrażający coś pomiędzy zawstydzeniem a frustracją. – Co z tego, jeśli Que nie pojawił się przez całą noc. Sama już nie wiem. Może on wcale nie jest…? Może mu nie zależało? Courtney czuła, jak po nogach i stopach spływa jej woda, tworząc małe jeziorko na parkiecie. Nie dbała o to. – Boże, chyba żartujesz? Tam w restauracji, wydawał się taki, no wiesz… napalony. Coś musiało się przydarzyć. – Co na przykład? – zdziwiła się Raine. Prawdę mówiąc, Courtney nie zastanawiała się nad tym. Sytuacja była o tyle kłopotliwa, że Que albo był gdzieś z inną dziewczyną, albo wpadł w tarapaty i siedział w areszcie, albo stało się coś jeszcze gorszego. – Może znowu się upił i zabrali go na izbę wytrzeźwień? – powiedziała w końcu. Głos Raine był pełen rezerwy. – Tylko raz mu się to zdarzyło. – Tak tylko mówię… – Wiem, wiem. Słuchaj, Court. Co teraz robisz? Chcesz przyjść do mnie? Przydałoby mi się towarzystwo. Przeczytałam już prawie cały „Zmierzch”. Dobre, ale jeśli jeszcze trochę poczytam, oczy mi wypłyną. A poza tym, jest jasne jak słońce, że nie mogę teraz wrócić do domu. – Czemu? – Żartujesz? Po tym, jak nie przyszłam na noc, w dodatku byłam z Que, jestem uziemiona do końca roku. To pewne jak w banku. Mam przy sobie bilet na Britney, mam sukienkę. Nie wracam do domu! Dopiero po Paradzie Zagubionych Dusz i po koncercie. – Przerwała i odchrząknęła. – Hej, jest prawie druga. Parada już za trzy godziny. Może jednak zjawisz się i zaczniemy imprezować. Courtney pomyślała o pilnujących jej domu dwóch gliniarzach. – Jeśli o to chodzi… – zaczęła. – Rozmawiałam z Mandy i ona mówi, że Bobby o ciebie pytał. – Naprawdę? – Powiedział, że będzie w parku, zanim impreza się zacznie. Żeby wypić kilka drinków i takie tam. Chce, żebyśmy przyszły. Courtney zamknęła oczy i sklęła w duchu ojca. To było draństwo z jego strony; mama nigdy by na to nie pozwoliła! Myślała o obstawionych przez policjantów drzwiach po obu stronach domu i zastanawiała się, czy jest sposób, by się wymknąć. Może bocznym oknem, potem przez ogrodzenie do ogrodu sąsiadów? Albo na drugą stronę, przez park? Musi być jakieś wyjście. – Przyjdziesz? – ponownie spytała Raine.
Courtney zapisała adres. – Będę za godzinę. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Stała w miejscu, osłonięta przed panującymi w domu chłodnymi przeciągami jedynie mokrym ręcznikiem. Zmarzła. Ruszyła z powrotem w stronę łazienki, zatrzymała się w pół drogi, owinęła najszczelniej, jak potrafiła, i wyjrzała przez okno frontowego pokoju. Nigdzie nie zobaczyła radiowozu. Odwróciła się na pięcie, pomaszerowała do kuchni i wyjrzała na tylną uliczkę. I tu nie było policyjnego auta. – Dziwne – powiedziała sama do siebie, ale szybko pojęła, jakie ma szczęście. Pognała z powrotem pod prysznic i skończyła myć włosy. Musiała się przygotować. Przed rozpoczęciem balangi jeszcze tyle było do zrobienia! Trzeba się pośpieszyć. Czeka Raine. I Bobby Ryan.
71 Striker i Felicia wjechali windą na trzecie piętro wschodniego skrzydła Szpitala Świętego Pawła. Gdy dotarli do zamkniętego wejścia na OIOM, Striker wyciągnął z pojemnika przy drzwiach lekarski fartuch i włożył go na siebie. Zawiązał sznurki na plecach i rozejrzał się za pielęgniarką. Kilka sekund później siostra, z którą mieli do czynienia ostatnim razem, wyszła z pomieszczenia dla personelu. Jacob przywołał ją i poprosił o widzenie z doktorem. Zmarszczyła brwi. – Ma teraz przerwę. – To ważna sprawa. – To jego pierwsza przerwa od dziewięciu godzin. – My jesteśmy na nogach od dwunastu. Proszę go zawołać. Nie prosiłbym o to, gdyby rzecz nie była nagląca. – Spróbuję na pager. – W głosie brzmiała nieskrywana niechęć. Odwróciła się jednak i w milczeniu ruszyła korytarzem. Striker popatrzył na Felicię. – Sprowadzi go czy nie? Policjantka uniosła w górę ręce. – To jakaś paranoja! Poczekaj tu, sama go znajdę. – Pomaszerowała południową odnogą korytarza, skręciła za rogiem i zniknęła Strikerowi z oczu. Gdy obie kobiety się oddaliły, Jacob pozostał sam w opustoszałej części hallu u zbiegu dwóch korytarzy. Pomyślał o Courtney, bodaj setny raz tego dnia, i o kłótni, która wybuchła między nimi w nocy dwa dni temu. Poczucie winy… Ono nie opuszczało go nigdy. Wyciągnął blackberry i zadzwonił do domu, ale bez odzewu. Wiedział, że Courtney traktuje połączenia wybiórczo. Że unika z nim kontaktu, jak zresztą zawsze, gdy była wkurzona. Czekając na sygnał poczty głosowej, by zostawić wiadomość, Striker zajrzał przez przeszklone drzwi oddzielające go od OIOM-u i zauważył coś, co go zaniepokoiło. Przed drzwiami pokoju pani Kwan nie było policjanta. Zatrzasnął komórkę. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś pielęgniarki, lekarza, woźnego – kogokolwiek z kartą magnetyczną – ale nie znalazł nikogo. Miejsce było jak mauzoleum; kompletnie pozbawione życia. Jacob chwycił za komórkę. Dyżurny na stanowisku kierowania kazał mu zaczekać dwie minuty, aż skontaktuje się z funkcjonariuszem pod pokojem Patricii Kwan, lecz kiedy odezwał się ponownie, w jego głosie słychać było niepokój. – Nie odpowiada. – Natychmiast przyślijcie tu ludzi! Kod Trzeci! – Striker wsunął telefon do kieszeni i kopniakiem otworzył drzwi. Czytnik kart odpadł od futryny drzwi i rozległ się głośny, piskliwy alarm. Jacob nie zwracał na to uwagi. Wyjął siga, przebiegł dziesięć metrów, które dzieliły go od pokoju policjantki, i otwarł drzwi na oścież. Wewnątrz, w głębi pomieszczenia, w szpitalnej pościeli leżała Patricia Kwan. Po jej lewej stronie, zwrócony plecami do Strikera, stał szpitalny woźny. Mężczyzna czyścił aparaturę, ustawioną rzędem przy łóżku. Wszystko wydawało się w porządku; niepokojąca była jedynie nieobecność policjanta. Striker rozluźnił się nieco, opuścił broń. – Hej, kolego, widziałeś lekarza? – Ma przerwę. Wróci za dziesięć minut. – Wypowiadając te słowa, woźny spojrzał za siebie przez ramię. Striker zobaczył jego oczy – zimne i martwe. Czerwona Maska. – Nie ruszaj się, kurwa! – zawołał i uniósł broń. Ale napastnik był szybszy. Zakręcił się wokół swej osi i przykucnął, kryjąc się za łóżkiem Patricii Kwan. Uniósł broń i zaczął strzelać. Kule uderzyły o ścianę za Strikerem. Policjant pochylił się nisko, wycelował, ale bał się wystrzelić, by nie zranić leżącej bez ruchu kobiety. Jeszcze chwila bez osłony, a będzie po mnie, pomyślał. Uskoczył w lewo. Czerwona Maska raz za razem naciskał spust. Cztery pociski, pięć, sześć, siedem… Wszystkie uderzyły w ścianę na prawo od Strikera. Metr od celu. W pierwszej chwili, widząc, że kule go omijają, Striker pomyślał o swoim wyjątkowym farcie. Ale niemal natychmiast zmroziło go podejrzenie. Z Czerwoną Maską potykał się już dwukrotnie i zdawał sobie sprawę, że zamachowiec nie jest nowicjuszem. Ujawnił swe wyjątkowe umiejętności w posługiwaniu się bronią palną zarówno w szkole, jak i w domu Kwanów, gdzie przygwoździł Jacoba w przedpokoju gradem kul.
Ktoś taki nie pudłował. Chyba że to nie Striker był celem. Nie podnosząc głowy, detektyw spojrzał w stronę, gdzie trafiały kule. Jego tętno przyśpieszyło do galopu. Tuż obok drzwi ktoś postawił butlę tlenową, a pociski biły wokół niej jak oszalałe. Jeśli trafi, ze Strikera nie będzie co zbierać. Jacob skoczył ku drzwiom łazienki, pchnął je i zobaczył w środku martwego policjanta. Widok zwłok na okamgnienie spowolnił jego ruchy. Pomieszczeniem wstrząsnęła gwałtowna eksplozja. Jedna z kul Czerwonej Maski dosięgła celu. W ułamku sekundy Striker wgramolił się do łazienki, w następnym grzmot rozsadził mu czaszkę, a siła wybuchu wepchnęła w głąb pomieszczenia. Leciał w powietrzu, wymachując rękami i skręcając korpus w talii, aż wreszcie wyrżnął o ścianę i sedes. Spadł na podłogę, lądując połową ciała na zwłokach policjanta, drugą połową na twardych, białych kafelkach. Donośne dzwonienie w uszach stłumiło inne odgłosy. Pistolet… Gdzie jest, kurwa, pistolet? Jacob dopiero po chwili zauważył wciśniętego za stopkę muszli klozetowej siga. Chwycił broń, podniósł się na nogi, wyszedł z łazienki i… runął na bok, na podłogę. Kompletnie utracił poczucie równowagi. Pokój wirował jak szalony. Striker uniósł pistolet, ogarnął pomieszczenie wzrokiem, ale nigdzie nie zobaczył Czerwonej Maski. W miejscu pojemnika z tlenem ziała teraz gigantyczna dziura w ścianie – zarówno futryna, jak i drzwi leżały na podłodze pośrodku korytarza. Gdzie się podział Czerwona Maska? Striker walczył o utrzymanie się w pionie. W głowie mu dudniło, żołądek skurczył się do rozmiaru pięści. Jacob z trudem powstrzymał wymioty. Pokuśtykał w kierunku dziury po drzwiach i wyjrzał na zewnątrz. W połowie korytarza ujrzał Czerwoną Maskę. Zamachowiec biegł, powiewając połami jasnozielonego lekarskiego fartucha. Gdy dotarł do rozwalonych przez Strikera drzwi prowadzących na OIOM, zatrzymał się, obrócił wokół własnej osi i otworzył ogień. Kule ponownie omijały Jacoba; gdy detektyw spojrzał na oddalone od niego o trzy metry miejsce w głębi hallu, zobaczył jeszcze jedną butlę z tlenem. Pochylony, wycofał się do pokoju dla rekonwalescentów. Ale wybuch nie nastąpił. Gdy ucichł odgłos wystrzałów, Striker wyjrzał na korytarz. Pojemnik ze sprężonym tlenem stał w tym samym miejscu, ale po Czerwonej Masce nie było śladu. Jacob uniósł pistolet; trzymając się blisko ściany, ruszył ku wschodowi. Dotarł do drzwi, przeszedł przez nie i znalazł się na skrzyżowaniu korytarzy, gdzie niemal wpadła na niego Felicia. W dłoni trzymała broń gotową do strzału. Widok partnera wzbudził w niej przerażenie. – Jacob, ty krwawisz! Striker wolną dłonią dotknął czoła i poczuł ciepłą lepkość. Ręka była czerwona. – On tu jest. W szpitalnym fartuchu. Czerwona Maska. – Striker rozejrzał się wokół. Felicia nadeszła od południa, on zaś od strony zachodniej. Napastnikowi pozostawały tylko dwie drogi ucieczki. Jacob skierował Felicię na północ, a sam ruszył ku wschodowi. W końcu korytarza zobaczył prowadzące na zewnętrzne schody przeciwpożarowe uchylone drzwi. Kopnięciem otworzył je na oścież. W dole dostrzegł porzucony bladozielony fartuch i uniform szpitalnego woźnego. Na schodach nie było nikogo. Także w alejce poniżej. Czerwona Maska zniknął. Striker sięgnął po komórkę, by wezwać wsparcie na Burrard Street, ale okazało się, że w całym tym zamieszaniu zgubił aparat. Nie miał też radiotelefonu. Czerwonej Maski nie było nigdzie w zasięgu wzroku i detektyw już wiedział, że zabójca im umknął. Przewaga uciekiniera zwiększała się z każdą minutą. Kolejny raz. Striker omiótł wzrokiem wszystkie widoczne ulice i okoliczne zabudowania. Na dachu budynku po przeciwnej stronie alejki stał wysoki Azjata. Szczupły, o niezwykle długich rękach i nogach, i skórze twarzy tak napiętej, jakby naciągnięto ją na zbyt dużą czaszkę. Spoglądał na Strikera, nie wykonując żadnego gestu. Nie pomachał ręką, nie uśmiechnął się. Nic. Detektyw zawołał. – Widziałeś zbiegającego po schodach faceta?
Mężczyzna wciąż patrzył na niego bez słowa. – Widziałeś go? – spytał ponownie Striker. – Nie. Policjant zawrócił do budynku szpitala i zatrzasnął za sobą drzwi przeciwpożarowe. Dopadły go zawroty głowy. Oparł się o ścianę, czuł, że za chwilę upadnie. Z trudem pokonał słabość. Na korytarzu zauważył Felicię. Pokazała mu skierowany do dołu kciuk. – Pech. – Uciekł tędy – powiedział Striker, wymijając partnerkę. Zapytała go o coś, czego nie zrozumiał, ale nie zwrócił na to uwagi. Śpieszył korytarzem do pokoju Patricii Kwan. Przeszedł przez zniszczone wybuchem drzwi i usłyszał dochodzące z łóżka odgłosy agonii. To, co zobaczył, odebrało mu oddech. Zaraz za nim do pokoju chorej weszła Felicia. Zobaczyła Patricię Kwan i wmurowało ją w podłogę. Przyłożyła dłoń do ust. – Dobry Boże. – Sprowadź tu, kurwa, lekarza! Striker podbiegł do pacjentki i gwałtownie poderwał ją z łóżka, nie zważając na igły i wkłucia. Zawlókł wiotkie ciało kobiety do łazienki, odkręcił wodę i zaczął prysznicem spłukiwać jej twarz. Modlił się, by nie było za późno.
72 Pół godziny później Striker siedział bez koszuli na stole zabiegowym, podczas gdy jakaś lekarka badała ranę na jego głowie. W uszach mu dzwoniło, wszystkie dźwięki dobiegające z zewnątrz były przytłumione. Jednak najbardziej drażniła Jacoba własna słabość. Pomimo niezłej muskulatury czuł się wątły. Był jak obnażony. To, że jeszcze jako tako funkcjonował, zawdzięczał wyłącznie dobrej kondycji. Ktoś inny już dawno by się załamał. Chciało mu się spać. Internistka była młodą blondynką. Striker nie przeszkadzał jej w pracy, kierując swe myśli ku sali intensywnej terapii, gdzie ratowano Patricię Kwan. Głowa bolała go niemal tak mocno jak dłonie. Odwrócił je i przyjrzał się ich wnętrzu, oszacował zaczerwienienia. Zgiął palce, a skóra napięła się, jakby miała pęknąć. Miał wrażenie, że gdyby zacisnął dłonie w pięści, trzasnęłaby na pewno. Lekarka zauważyła jego manewry. – Doktor Hart jest specjalistą, obejrzy pana dłonie. Powinien być tu lada chwila. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Felicia. – Cześć – powiedziała. Striker popatrzył na nią i choć wolał nie wiedzieć, nie wytrzymał. – Jak z nią? – Z Patricią? – Felicia wzruszyła ramionami. – Trochę potrwa, zanim się dowiemy. – A co z jej córką? – Na temat Riku Kwan nie ma żadnych wieści. – Felicia obeszła internistkę i usiadła na jedynym krześle w pokoju zabiegowym. Wyciągnęła z kieszeni kurtki batonik Cadbury. Pochwyciła spojrzenie Strikera i uniosła czekoladkę, by mógł ją zobaczyć. – Orzechy laskowe. Z automatu w sali dla personelu. – Odłamała kawałek i wsadziła mu do ust. – Uśmierza ból. Baton smakował wyśmienicie i Striker zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny. Internistka z niepokojem oglądała ciętą ranę, która biegła poziomo nad lewą brwią Strikera. Otarła mu czoło z krwi. – Tu będą potrzebne szwy. Ale najpierw musimy zrobić panu kilka badań – dodała. Detektyw spojrzał na nią podejrzliwie. – Badań? Jakich badań? – Tomografia komputerowa. Na pewno rentgen. – Ile to potrwa? – Kilka godzin. – Zdecydowanie nie. Proszę tylko założyć szwy. – Mocno uderzył pan głową, detektywie Striker – zaczęła młoda kobieta. – Naprawdę zalecałabym… – Proszę założyć te cholerne szwy! Lekarka zmarszczyła brwi. – Dobrze. Proszę to przytrzymać przy ranie. – Odwróciła się i wyszła z pokoju, prawdopodobnie po przybory do zabiegu. W miejsce kobiety pojawił się specjalista od oparzeń. Doktor Hart był wysokim mężczyzną, przeraźliwie chudym, o twarzy tak wydłużonej i bladej, że nawet Ich wydałby się przy nim opalony, a jego szczęka – kwadratowa. Zdawkowo przedstawił się Strikerowi, a na Felicię nawet nie spojrzał. Odwrócił dłonie Strikera, kazał mu je zacisnąć w pięści, następnie pokiwał głową ze znawstwem. – Niewielkie poparzenia – powiedział w końcu. – Chemiczne. Nie całkiem drugiego stopnia. Szczęściarz z pana. – Nie czuję się jak szczęściarz – odparł Striker. – Widział pan panią Kwan? – zapytał doktor beznamiętnie. – Proszę mi wierzyć, naprawdę miał pan szczęście. – Wyjął plik recept, nagryzmolił coś na jednym druczku. – Proszę smarować dłonie tym kremem, stosować go kilka razy dziennie przez dwa tygodnie. Pomoże uelastycznić skórę. Blizny zejdą po kilku miesiącach. Striker pokiwał głową. – Co to było, do diabła? Kwas akumulatorowy? – Znacznie gorzej. Azotowy, w dodatku stężony. Działa niszcząco na ludzką skórę i skrajnie ją szpeci… Felicia przerwała lekarzowi. – Kwas azotowy? Nigdy o nim nie słyszałam. Doktor Hart spojrzał na nią kątem oka, z wyraźną irytacją. Skończył ze Strikerem, odwrócił się na pięcie i bez słowa ruszył ku drzwiom.
– Doktorze, proszę mi powiedzieć… Patricia Kwan… Czy ona z tego wyjdzie? – zdążył zawołać Jacob. Doktor Hart zatrzymał się w drzwiach. Obdarzył Strikera długim, intensywnym spojrzeniem i uniósł dłonie w geście „kto to wie?”. – Proszę utrzymywać ranę w czystości – powiedział i wyszedł. Gdy tylko internistka założyła szwy na czoło Strikera, Jacob i Felicia opuścili gabinet zabiegowy. Detektyw był skłonny wielbić swoją partnerkę za wolne tempo marszu – każdy mięsień jego pleców zdawał się być posiniaczony aż do kości. – Jak głowa? – spytała Felicia. – Wciąż na karku. – Lekarka mówi, że miałeś wstrząs. – Uniosła do góry trzy palce. – Ile palców widzisz? – Wtorek – powiedział z uśmiechem. – Ale z ciebie dupek! Striker poprowadził Felicię z dala od wschodniego korytarza, gdzie znajdował się pokój Patricii Kwan i gdzie kłębił się już tłum gliniarzy pilnujących miejsca i zabezpieczających je żółtą taśmą. Niewątpliwie jest wśród nich Klusek albo właśnie nadciąga. I zastępca komendanta też. Striker nie był w nastroju, by z nim rozmawiać. Zjechali na parter wschodnią windą i wyszli z budynku północnym wyjściem. Słońce z trudem przebijało się przez chmury. Zamknęły się za nimi szpitalne drzwi, a Striker w tej samej chwili zobaczył osoby, których tak chciał uniknąć – inspektora Beasleya i jego niewyrośniętego wodza, zastępcę komendanta Laroche’a. Samochód przełożonego stał zaparkowany przy krawężniku przed wejściem do budynku. Przez przednią szybę Striker widział zmęczoną twarz. Wyglądała, jakby zastępca komendanta nie przespał tej nocy swych pełnych dziesięciu godzin. Napięte mięśnie zdradzały niepokój. Widok ten powinien rozbawić Strikera, ale tak się nie stało. Dziwne, ale nawet czuł dla Laroche’a coś w rodzaju współczucia. Niechętnie to przyznawał, ale przecież tamten też miał powody do stresu. Zastępca komendanta wysiadł z Białego Wieloryba. Zauważył Strikera i Felicię, gdy zatrzaskiwał drzwiczki od strony pasażera. Jego ciemne oczy zwęziły się natychmiast, a blada twarz poczerwieniała. – Co, do licha, zrobił pan tym razem, Striker? – zapytał. Striker przystanął. – Co ja zrobiłem? – Zgadza się. Co pan zrobił? Gdziekolwiek pan pójdzie, muszę podążać za panem i angażować coraz więcej ludzi w coraz więcej miejsc zdarzeń. Na razie sześć, licząc tylko te najważniejsze. Na obszarze stąd aż po Dunbar. W Departamencie kończy się cholerna żółta taśma, a mnie brakuje funkcjonariuszy. Skutecznie wydoił pan budżet na cały rok. Striker odwrócił się do niego z kamienną twarzą. – Tak, wiem, że martwi się pan budżetem. Jestem pewien, że jego stan zmartwi również konstabl Kwan. O ile wyliże się ona z ran. Oczy Laroche’a zwęziły się w szparki. – To nie ja doprowadziłem ją do tego stanu. – Oczywiście, że nie pan, ponieważ pan nic nie robi. Jedyna rzecz, o którą potrafi pan zadbać, to pańska fryzura. A tak na marginesie… Jeden kosmyk się panu przekrzywił. – Striker… – Wie pan, może pani Kwan pomoże panu przy tym budżecie. Jeśli wyzdrowieje. I jeśli znajdziemy jej córkę. – Nie bądź taki… – A tak przy okazji, Riku Kwan nadal nie odnaleziono, gdyby pan nie wiedział. Tak, jest tylko młodą dziewczyną i jej bezpieczeństwo nijak ma się do spraw finansowych, ale pomyślałem, że powinien być pan informowany na bieżąco o wszystkim. Laroche uniósł palec. – Napiszę na pana raport, Striker. I wyślę go do wydziału kontroli. Jeszcze dzisiaj. Zastępca komendanta odwrócił się do inspektora Beasleya i zaczął wciskać tamtemu jakieś bzdury na jakiś temat. Striker zignorował ich obu. Były ważniejsze rzeczy i na nich należało się teraz skupić. Aby poznać tożsamość Czerwonej Maski, trzeba było dowiedzieć się więcej o Smokach Cienia. A to oznaczało wykorzystanie wszelkich dostępnych źródeł. Jacob wyciągnął komórkę i zadzwonił do Mięsogłowego – człowieka, który miał najlepsze kontakty z ekspertami od azjatyckich gangów. Mięsogłowy odebrał po drugim dzwonku i Striker wyjaśnił mu, jakich potrzebuje
specjalistów. – A zatem? – spytał Striker. – Znasz jakichś? Odpowiedź była krótka i treściwa. – Znam. Lamę.
73 Czerwona Maska szedł południową nitką East Hasting Street. Jego umysłem zawładnęły ból i chaos. Nie miał pojęcia, dlaczego wybrał akurat tę trasę. Może dlatego, że była odległa od Szpitala Świętego Pawła, gdzie zakończył kolejny etap swej misji? Patricia miała szczęście przetrwać pierwszy atak w swoim domu, ale tego drugiego, w szpitalu, już nie wytrzyma. Ta myśl nie uszczęśliwiła Czerwonej Maski. Nie przyniosła mu zadowolenia. Ot, zbliżył się o krok do zamknięcia zadania. Do Pełnej Harmonii. W jednej z nisz po lewej stronie uliczki stała grupka złożona z trzech kobiet. Kurwy-kokainówy! Jedna z nich – blondynka, z dziobami po ospie – przyjrzała się uważnie nadchodzącemu mężczyźnie. Nie przejmując się tym, schronił się przed popołudniowym wiatrem w następnej wnęce. Gwałtowne porywy szarpały wystarczająco silnie, by Czerwona Maska musiał zwolnić kroku. We wnęce cuchnęło gównem i szczynami. Jak to we wschodniej części śródmieścia. Gnijące miejsce. Z chorobą miasta mogło się równać jedynie jego własne fizyczne cierpienie. Krok za krokiem kości barku coraz bardziej rozrywały mu ranę. Ale to nie miało znaczenia. Bandyta sięgnął do kieszeni po fiolkę z pigułkami. Żółte i białe. Nie pamiętał zaleceń starego zielarza, więc wrzucił do ust po kilka pastylek w obu kolorach i rozgryzł je na miazgę. Połknął i wtedy zauważył tamtego mężczyznę. Około pięćdziesiątki, wysoki jak na Azjatę. Miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu. Nosił workowaty płaszcz, który doskonale maskował ukrytą pod nim broń. Wszedł w uliczkę, spojrzał od niechcenia w stronę Czerwonej Maski, a później zniknął między blokami po południowej stronie. Czerwona Maska poczuł, jak zaciskają mu się szczęki. Widział tamtego mężczyznę nie po raz pierwszy. Obcy wyróżniał się w tłumie. Charakterystycznie stawiał nogi, jakby miał coś nie w porządku z plecami. Jakby jego kręgosłup nie składał się z kości i chrząstek, lecz ze zdrewniałych prętów. Osobnik chodził długim krokiem. Jak bocian. Czerwonej Masce poruszanie się w ten sposób nie było obce. Widział to już w Kambodży. Taki chód był następstwem pewnej choroby, wśród wieśniaków znanej jako „drewniany kręgosłup” albo „choroba z Północy”. Ale Czerwona Maska znał jej prawdziwą przyczynę. Była nią kara. Zła karma. Po raz pierwszy zobaczył dziwnego mężczyznę zaraz po opuszczeniu biura Sheung Fa. I to spostrzeżenie zaciążyło na jego piersi kamieniem, bo mogło oznaczać tylko jedno. To był zabójca. Czerwona Maska wyszedł z wnęki na East Hastings. Na najbliższym rogu wszedł do kawiarni Jin Ho. Kelnerka pośpieszyła w jego kierunku, by wskazać mu miejsce, ale zignorował ją i udał się natychmiast do wąskiego przejścia prowadzącego do toalet. Odwrócił się i zerknął przez frontowe okno. Nie minęła minuta, a nieznajomy znów się pojawił. Jego sztywne nogi z zadziwiającą szybkością i wdziękiem niosły go po chodniku przed kawiarnią. Wystarczyło jedno spojrzenie z bliższej odległości na kanciastą, jak u tych z Północy, twarz z wystającymi, grubymi kośćmi policzkowymi i wąskimi, nieustępliwymi oczami, by Czerwona Maska rozpoznał mężczyznę, choć nie widział go od ponad dwudziestu lat. Poczuł rozlewający się po brzuchu chłód. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem przybył do Vancouver, by go zabić.
74 Była już prawie trzecia po południu, gdy Striker i Felicia udali się na Uniwersytet Simona Frasera. Kampus znajdował się wysoko, na szczycie wzgórza Burnaby, dobre pół godziny jazdy od śródmieścia. Były godziny szczytu i na drogach panował spory ruch. Gdy już zaparkowali na wierzchołku wzniesienia, ruszyli w stronę uczelnianego miejsca spotkań i zgromadzeń – zadaszonego placu, oflankowanego przez stołówki, kawiarnie i księgarnie. Było zimno i wietrznie. Nawet przeciskające się między czerwonymi i żółtymi liśćmi drzew promienie słońca wydawały się chłodne. Zima powoli spychała jesień w niebyt. Na niewielkim placu z miejscami do siedzenia zgromadziło się sporo studentów. Striker, idąc, przyglądał się barwnemu tłumowi. Zaskoczyło go, że zebrani wydają się znacznie starsi od uczniów liceum, mimo iż większość miała niespełna lub niewiele ponad dwadzieścia lat. Dorośli ludzie, a jednak niemal wszyscy poprzebierani w kostiumy. W końcu to Halloween, pomyślał Jacob, i tłum malowniczych postaci wszelkiego autoramentu – od pielęgniarek po żółwie ninja – nie powinien nikogo dziwić. Maskarada przydawała kampusowi mrocznej, choć ekscytującej atmosfery, podobnej do tej w liceum Świętego Patryka. Spotniały mu dłonie. Spróbował się rozchmurzyć, oderwać od trosk. Popatrzył na młodą blondynkę o wielkim biuście, opiętym seksownym kostiumem pielęgniarki, i uśmiechnął się do Felicii. – Nie masz przypadkiem takiego stroju? – Mhm. Ale bardziej w typie Kathy Bates. – Chciałabyś mnie związać? – Uwierz mi, są dni, że tak! Parsknął śmiechem i poczuł się całkiem nieźle. Przeszli do końca placu, gdzie gromadzący się tłum nie był jeszcze zbyt liczny, i zatrzymali się przy następnym skwerze. Striker chodził w kółko, podczas gdy Felicia szukała drogowskazów. Mieli trafić do uniwersyteckiej auli, w której na Międzynarodowej Konferencji na temat Gangów akurat przemawiała Grace Lam. Striker nie mógł się doczekać spotkania z tą kobietą. Podobno przez ludzi zajmujących się rozpracowywaniem gangów uważana była za kogoś w rodzaju guru. Mięsogłowy twierdził, że Grace Lam zaczęła karierę w Los Angeles, gdzie badała gang Grape Street Watts. Załatwiła sobie nawet wywiad z niesławnym Codym „Potworem” Scottem, czego nie był w stanie dokonać nikt inny. Później szkoliła się u najlepszych znawców tematyki gangsterskiej, jakich miały do zaoferowania Nowy Jork i Los Angeles. Kiedy uznano ją za dyplomowaną specjalistkę, zabrała się do pisania pracy doktorskiej na temat gangów azjatyckich. I właśnie to zajęcie przywiodło ją do Vancouver. Mówiło to wiele o kryminalnym podziemiu Kanady. Striker zbliżył się do fontanny wciśniętej pomiędzy betonową ławkę i drzewo śliwy japońskiej. Był koniec jesieni i czerwone liście właśnie mieniły się fioletem, żółcią i brązem. Miejsce emanowało spokojem i Striker pożałował, że nie jest w stanie się nim cieszyć. Po drugiej stronie wybetonowanej przestrzeni zobaczył za przeszkloną ścianą rząd komputerów. Kawiarenka internetowa. Powróciła myśl o Patricii Kwan. Jacob przeszedł przez placyk i wszedł do środka. Usiadł przy jednym z komputerów, uruchomił Google’a. Czytał już szósty artykuł, gdy odnalazła go Felicia. – Wiem, gdzie jest audytorium – oznajmiła, po czym pochyliła się, by spojrzeć na ekran. – Kwas azotowy? Znalazłeś coś ciekawego? Wyprostował się na krześle, niewygodnym plastikowym meblu, który trzeszczał i uginał się pod jego ciężarem, i wskazał na fotografię oszpeconej kobiety. – To jakaś substancja jak z horroru – powiedział. – Jest zabójczy. Zamienia mięśnie w galaretę, cholernie je zniekształca. Jeśli leczenie nie nastąpi natychmiast, skutki są trwałe. – Więc miałeś dużo szczęścia. Striker skupił się na kilku fotografiach straszliwie okaleczonych osób i relacjonował na bieżąco. – W Kanadzie kwas azotowy jest używany przede wszystkim do celów przemysłowych – w przetwórstwie i w produkcji. Ale w niektórych krajach to gówno jest uważane za broń – ma nie tylko zadać ból, ale i poniżyć ofiarę poprzez jej oszpecenie. Ma wywoływać strach. Często stosowany do wymierzenia kary za cudzołóstwo… Lista ofiar nie ma końca. – W jakich krajach? – Hm. Głównie azjatyckich. Hongkong. Filipiny. Ale także Bliski Wschód. – A Kambodża?
Striker wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Kto to wie?”. – Znalazłaś Grace Lam? – Lepiej – odrzekła. – Rozmawiałam z nią przed chwilą. – I? – Spotka się z nami za dwadzieścia minut. W Legal Grounds. * Legal Grounds była małą, lecz elegancką kawiarenką, położoną z dala od zgiełku i uniwersyteckich tłumów, u podnóża wzgórza Burnaby. Budując ten lokal, nie oszczędzano. Dębowe ściany, brzozowa podłoga; dla gości ustawiono dwuosobowe sofy i fotele o wysokich oparciach – wszystkie wyściełane miękką, bordową skórą. Za kontuarem stała młoda brunetka około dwudziestki, ubrana w strój przypominający smoking. Na ścianie za nią wisiał wielki, złoty wizerunek wagi sprawiedliwości. Striker zobaczył go, gdy kupował dla Felicii jedną z jej ulubionych kaw – czarterową, jak ją tutaj nazywano, czyli po prostu drogą latte z wanilią, posypaną wiórkami czekolady. Sobie wziął czarną americano. Zaniósł napoje do małej, odosobnionej wnęki w głębi sali. – Dzięki – powiedziała Felicia. – Przepraszam, że trwało to tak długo, ale musiałem zaciągnąć pożyczkę w banku, żeby ją kupić. Uśmiechnęła się i wypiła łyk. Striker zdjął płaszcz, przewiesił go przez oparcie krzesła i usiadł obok Felicii. Czekali, omawiając wyniki śledztwa. Jacobowi chwila ta wydała się zaskakująco miła. W końcu odpoczywali po raz pierwszy od dłuższego czasu, choć był to odpoczynek nieco wymuszony przez sytuację. Dwadzieścia minut później dotarła Grace Lam. Gdy pojawiła się w drzwiach do kawiarni, Felicia wstała od stolika i pomachała do niej ręką. Striker spodziewał się kogoś eleganckiego i dojrzałego, kogoś o profesorskim wyglądzie. Ale Grace Lam go zaskoczyła. Była młoda, miała może trzydzieści lat i metr pięćdziesiąt wzrostu – z pewnością ani centymetra więcej. Ważyła przy tym co najmniej dziewięćdziesiąt kilogramów. Jej twarz i ciało były jednakowo okrągłe, jak dwa idealnie wykreślone koła. Z tymi krągłościami kontrastowało dwoje małych, zaciętych oczu i usta tak wąskie, że ich właścicielka wydawała się stale zagniewana. Wpadła w pośpiechu; po jej policzku spływała strużka potu. Striker popatrzyła na Felicię, potem na Grace, potem znów na Felicię. – Mogłybyście być siostrami – mruknął pod nosem. Felicia nie dała się sprowokować. – Jesteś draniem. Striker uśmiechnął się tylko i napił się americano. Grace kupiła sobie kawę – coś równie słodkiego jak latte Felicii; Striker wyczuwał to po zapachu. Usiadła na krześle naprzeciwko pary policjantów. Przyniosła ze sobą srebrno-czarnego laptopa ToughBook, który zaraz położyła na kolanach, oraz grubą, brązową aktówkę, którą postawiła przy stoliku. – A zatem: jak mnie znaleźliście? – spytała. – Właściwie to jestem na urlopie. – Po pierwsze, dzięki, że zechciałaś się z nami spotkać – powiedział Striker. – Zwłaszcza że jesteś na urlopie. – Usłyszał, że to nieważne, więc kontynuował. – Dotarliśmy do ciebie przez Mięsogłowego. To znaczy przez Hansa Jagera, gościa z wydziału do walki z międzynarodowymi gangami. On nam ciebie wskazał. Na twarzy kobiety pojawił się dziwny wyraz i Striker zaciekawił się, w jaki sposób Mięsogłowemu udało się obrazić Grace Lam. – A chodzi o…? – spytała. – Masakrę u Świętego Patryka. Wzmianka o strzelaninie sprawiła, że twarz Grace stężała nieco. Zmiana niewielka, ledwie zauważalna, ale jej oblicze nie było już tak swobodne jak przed chwilą. – Gang? – spytała. – Smoki Cienia – wyjaśniła Felicia. Striker wyciągnął z kieszeni płaszcza kilka fotografii Białej Maski, dostarczonych mu przez Wydział Kryminalistycznej Identyfikacji Osób i Rzeczy. – Tutaj mamy część tatuażu u nasady szyi – powiedział. – I jeszcze wytatuowaną trzynastkę, wykonaną dość niedbale. Pewnie domowa robota. Grace patrzyła na fotografie zaledwie przez kilka sekund. – Ten fragment tatuażu to smoczy ogon – powiedziała. – Ogon smoka? – spytał Striker. Felicia nachyliła się nad zdjęciem. – Skąd ta pewność?
Grace wskazała palcem. – Spójrzcie na kolor i miejsce. Czerwień i złoto to barwy prosperity i szczęścia. Lewa strona to strona zła. Smok patrzy przez ramię do tyłu i symbolizuje duchową ochronę przed wrogami. – Brzmi jak przesąd – powiedział Striker. – Zgadza się – potwierdziła Grace. – Prawdę mówiąc, dziwi mnie, że w ogóle macie taki tatuaż. To raczej przebrzmiała tradycja, nowi członkowie gangów już tego nie robią. W gruncie rzeczy, nikt obecnie nie robi sobie tatuażu. Byłby zbyt łatwy do zidentyfikowania. – Dlaczego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o Smokach Cienia? – przerwała jej Felicia. – Bo nie ma na ich temat jednoznacznych informacji. – Grace otworzyła aktówkę i pogrzebała w pliku tekturowych teczek. Po krótkich poszukiwaniach znalazła właściwą, otworzyła ją i położyła na stole. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Striker, była olbrzymia cyfra czwórka, a zaraz za nią wizerunek czerwonej, trójkątnej flagi. Grace pochwyciła jego wzrok. – Proporczyk jest trójkątny, bo reprezentuje trzy zasadnicze siły we wszechświecie – ziemię, niebo i człowieka. – Widziałem już taki – powiedział Striker. – Ale nie wiedziałem, że ma związek ze Smokami Cienia. – Bo nie ma. Striker rzucił okiem na Felicię, zobaczył zdezorientowaną minę i sam poczuł się niepewnie. Grace kontynuowała. – Smoki Cienia nic nie znaczą w Wielkim Planie; są zaledwie ogonem bestii. Jeśli miałabym je zdefiniować, jakoś skategoryzować, nazwałabym je gangiem wspomagającym. Stanowią zbieraninę marionetek, ludzi od brudnej roboty wykonywanej na zlecenie zwierzchników z Dalekiego Wschodu. Żyją nadzieją, że pewnego dnia staną się uznawaną częścią prawdziwego gangu. – O jakim prawdziwym gangu pani mówi? – spytała Felicia. – O Aniołach? Grace pokręciła głową, stłumiła uśmiech. – Przepraszam, ale wszyscy tak mówią. Nie, tu mamy do czynienia z czymś zakotwiczonym głębiej w przeszłości, jak sądzę. Oddalonym o całe światy stąd. Z gangiem Czternaście K. Striker znieruchomiał. – Czternaście K? Czy oni nie są oddziałem triad? Grace nieśpiesznie skinęła głową. – To właśnie mam na myśli. – Triady… – Słowo wzbudzało w Strikerze dziwne emocje. – Myślałem, że zostały rozwiązane. Że to taki folklor. Grace uniosła brew. – Oni chcą, żeby tak właśnie o nich myślano. Chociaż związki triad z tradycją nie są zbyt odległe od prawdy, jeśli weźmiemy pod uwagę ich sposób działania. I ich historię. – Zwróciła się do Felicii. – Triady zakładano w tajemnicy, wiesz? Robili to mnisi-banici. – Mnisi? – Cóż, w tamtych czasach byli buntownikami. Rewolucjonistami zdecydowanymi obalić dynastię Qing, nazywaną też dynastią mandżurską. Mówimy o bardzo dawnych czasach. – A konkretnie? – spytał Striker. – Osiemnasty wiek. Felicii wyrwał się okrzyk zdziwienia. – Chryste, ależ dawno! – Może i dawno, ale tradycja przetrwała po dziś dzień. By zostać przyjętym do gangu, trzeba przejść skomplikowane procedury, łącznie z trzydziestosześciokrotną przysięgą przed ołtarzem, odprawieniem zagmatwanych rytuałów i wypowiadaniem świętych frazesów. Jednym z nich jest Sham Tai Wang Fung. – Sham Tai… A co to takiego? – Sham Tai Wang Fung . Rozległa Przemiana i Zjednoczenie z Niebem. – Grace upiła łyk kawy. – Karą za zdradę jest śmierć „od tysiąca mieczy i piorunów”. A przynajmniej tak brzmią słowa przysięgi. Jak widzicie, wszystko jest bardzo staromodne, ale ceremoniał wciąż żyje. Zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, gdzie ludzie są bardzo przesądni. – Na Dalekim Wschodzie, mówisz… Czyli gdzie? W Toronto? – spytał nie całkiem poważnie Striker. – W Hongkongu – odpowiedziała Grace całkiem serio. – Tam znajduje się ich główna kwatera. Felicia odstawiła latte, otarła usta. – Nie chcę być niegrzeczna… Ale to brzmi niedorzecznie. Grace pokiwała głową.
– Dla ludzi Zachodu – i owszem. Każde hołubione przez triady wierzenie jest mieszanką logiki z przesądem. Strategią doprawioną mistyką. Precyzyjnym planowaniem i wiarą w numerologię. – Numerologię? – zdziwił się Striker. Grace przytaknęła. – O tak, numerologia to potęga, gdy idzie o triady. – Przekartkowała skoroszyt i znalazła jakąś listę. – Spójrzcie na to. Numery na liście rosną wraz ze wzrostem znaczenia danej osoby. – Odwróciła kartkę tak, by Striker mógł ją widzieć. Numerologia Hierarchii Triady 426 – Czerwony Słup. Przywódca oddziału. 415 – Pak Tsz Sin. Biały Papierowy Wachlarz. Starszy doradca. Znawca historii triady. 438 – Sheung Fa. Kanadyjski oficer łącznikowy. 483 – Fu Chan Shu. Zastępca przywódcy. 489 – Shan Chu. Król Ojczulek. Głowa Smoka. Striker jednocześnie czytał i robił notatki, a Grace kontynuowała. – Mówisz, że tamten koleś miał wytatuowaną na ciele trzynastkę? W którym miejscu? – Na klatce piersiowej. Po lewej stronie. Grace pokiwała głową. – Liczba trzynaście przykrywa serce. Z szacunku dla trzynastu mnichów. Striker poczuł się zupełnie zdezorientowany. – Jakich mnichów? – Mnichów z klasztoru Shao Lin w prowincji Fujian. Mówimy wprawdzie o zdarzeniach sprzed czterystu lat, ale to pokazuje, z kim – i czym – macie tu do czynienia. Poplecznicy triad funkcjonują w wielu krajach – na Filipinach, w Hongkongu, w Makau, Kambodży, Wietnamie… Lista jest długa. I oni nigdy nie odchodzą. Striker zastanowił się przez chwilę. – Nadal jednak nie pojmuję, w jaki sposób grupa nastolatków z liceum Świętego Patryka została zamieszana w działalność międzynarodowego gangu. Grace pokręciła głową. – Naprawdę nie widzę żadnych powiązań, detektywie. Triady to bardzo dyskretne grupy. Nigdy nie wmieszałyby się w coś takiego. – W tym właśnie problem – powiedział Striker – że się wmieszały.
75 Przyjaciel Que Wonga, dla Courtney i Raine – pan Koszmarek, miał własne mieszkanie przy East Georgia Street. Nie była to wprawdzie najlepsza dzielnica miasta, ale z punktu widzenia dziewcząt garsoniera miała położenie idealne, bo zaledwie cztery przecznice od skrzyżowania Commercial Drive i Venables Street, skąd miała wyruszyć Parada Zagubionych Dusz. Budynek był stary, nawet jak na Commercial Drive – popękany beton ścian, brudne okna. Niewielki frontowy trawnik otaczało zardzewiałe żeliwne ogrodzenie. Na trawie znajdowała się jedna pozioma huśtawka i kilka wiszących, ale dzieci nie korzystały z nich od dawna. Courtney dotarła do głównego wejścia. Miała na sobie jedynie kostium Czerwonego Kapturka, czuła się obnażona, o krok zaledwie od bycia nagą. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przebranie odsłania jej tyłek. I to odsłania zdecydowanie za dużo. W przebieralni nie wyglądało to aż tak źle. Poza tym było jej zimno; pożałowała, że nie wzięła kurtki albo czegoś cieplejszego. Gdzieś z góry, może z trzeciego piętra, dochodził płacz niemowlęcia i kłóciła się jakaś para. Głos mężczyzny był niewyraźny, bełkotliwy. Usiłując nie zwracać uwagi na hałasy, Courtney przycisnęła przycisk domofonu, ale urządzenie okazało się zepsute. Pchnęła więc drzwi, a te okazały się otwarte. Gdy dziewczyna znalazła się w środku, uderzył ją zapach stęchlizny, prawdopodobnie dolatujący z wytartej, brązowej wykładziny. Wnętrze było zimne i ciemne. Mieszkanie Koszmarka mieściło się na szóstym piętrze. Jedno spojrzenie na niewielką, rozklekotana kabinę windy przekonało Courtney, by iść schodami, wąskimi zresztą i klaustrofobicznymi. Dotarła wreszcie, stanęła na podeście schodów i usłyszała gwar zabawy. Poszła korytarzem i za jego załomem zdała sobie sprawę, że hałas dochodzi z mieszkania pana Koszmarka. Drzwi stały otworem; wychodzili z nich jacyś ludzie. Powietrze było ciężkie od dymu z tytoniu i marihuany. Courtney zawahała się, straciła pewność siebie. Ale wtedy wystawiła głowę Raine. Dostrzegła przyjaciółkę i wydała okrzyk radości. – O mój Boże! W tym kostiumie wyglądasz tak seksownie! Courtney spojrzała po sobie i nagle poczuła zakłopotanie. Na jej policzki wypłynął rumieniec, zaschło jej w gardle. Popatrzyła na Raine, na wielkie cycki wylewające się zza dekoltu kostiumu pielęgniarki, i zrozumiała, że pod tym względem nigdy nie będzie mogła się z nią równać. – Ty też świetnie wyglądasz – odparła Courtney. – Każdy facet na paradzie jest twój. Raine roześmiała się i wciągnęła przyjaciółkę do środka. Muzyka jeszcze przybrała na sile. Ciężka, dudniąca. Rasowy rap. – Przyniosę ci coś dla ochłody. Wolisz z pomarańczowym czy brzoskwiniowym sokiem? – Brzoskwiniowym – rzuciła Courtney, rozglądając się dokoła. Towarzystwo było zbieraniną nieznajomych dziwaków. Na balkonie stało kilku Azjatów, wszyscy z rozjaśnionymi na blond włosami, w skórach i gangsterskich kurtkach z kapturami. Jarali zielsko. W kuchni znajdowała się inna grupa chłopaków i dziewcząt. Różnych ras, różnych kultur. Wszyscy wyglądali na starszych od Courtney i Raine. Dużo starszych. Niektórzy mieli na sobie wytarte dżinsy i czarne kurtki i wyglądali na motocyklistów. Pili mocny alkohol – jacka danielsa, rum, wódkę. W głębi pomieszczenia, w kącie, tkwiła grupa dziewcząt o azjatyckich rysach. Rozmawiały ze sobą w zamkniętym kręgu, co chwila spoglądając przez ramię na Court i na Raine. Wyglądały na wredne, twarde sztuki. Wzbudzały w Courtney dziwne uczucie. Zakryła się, zakładając ręce na piersi, i wycofała za załom korytarza, byle tylko zejść im z oczu. – Tylko my jesteśmy w kostiumach – zauważyła. Raine wzruszyła ramionami. – No i co z tego? Wyglądamy świetnie. – Kim są ci wszyscy ludzie? Raine otworzyła drzwi od lodówki. – Nie wiem. Po prostu przyszli. To znajomi pana Koszmarka – wręczyła Courtney wino z sokiem brzoskwiniowym. – Powiedzieli, że ta impreza była planowana od kilku tygodni. Mówili, że wszyscy o niej wiedzą. Po prostu weszli jak do siebie, i tyle. Co miałam zrobić, nie wpuścić ich? Wyjęłam lód z lodówki i władowałam do zlewu. Chwilę potem lodówkę wypełnił alkohol. Każdy coś przyniósł, a ja się częstuję. Courtney trzymała w ręce drinka, ale nie piła. – Może nie powinnaś była ich wpuszczać? Raine spojrzała na nią zniecierpliwiona. – Nie zamierzasz mi chyba znowu prawić kazań, co?
– Nie. Jasne, że nie. – To dobrze. Bo przed chwilą rozmawiałam z Bobbym Ryanem. Już tu jedzie. Courtney miała wrażenie, jakby w jej brzuchu eksplodowała chmara motyli. – Jedzie tu? Teraz? – Prawdę mówiąc, rozmawiałam z nim pół godziny temu. Powinien tu być lada chwila. – O Boże! – Palce Courtney, nagle niezdarne, z trudem utrzymywały butelkę. Oparła się o ścianę, spojrzała na siebie i zaczęła poprawiać kostium. Raine chwyciła ją za rękę, powstrzymując przed manipulowaniem przy sukience. – Wyglądasz seksownie, Court. Superseksownie. Po prostu mega. – Tak uważasz? – Oni tak uważają – powiedziała ze śmiechem, wskazując grupę facetów w pokoju telewizyjnym, gdzie na wielkim ekranie Vancouver Canucks walczyli z Washington Capitals. Akurat kamera najechała na rosyjską supergwiazdę hokeja na lodzie. Courtney przeniosła wzrok z ekranu na chłopaków. Kilku z nich – dużo dla niej za starych, na oko tak o dziesięć lat – odwróciło wzrok od meczu i gapiło się nachalnie. Najbliższy z nich, długowłosy biały mężczyzna z kilkudniowym zarostem, miał na sobie czarny podkoszulek bez rękawów, odsłaniający mocno umięśnione, pokryte tatuażami ramiona. Courtney pochwyciła jego spojrzenie. Miała nadzieję, że gość się odwróci, ale on tylko uśmiechnął się lubieżnie. Udała, że tego nie widzi, i spuściła wzrok. – Są obleśni. Raine się roześmiała. – Wyluzuj, Court. – Wyrwała z dłoni Courtney szklankę i przytknęła ją do ust przyjaciółki. Dziewczyna pociągnęła spory łyk, zakrztusiła się i parsknęła śmiechem. – Lepiej? – spytała ją Raine. – Nie wiem. Może. Troszkę. – To dobrze – powiedziała Raine. – Bo właśnie przyszedł Bobby. Courtney nie odpowiedziała. Zamarła w miejscu. Skamieniała. Jakaś jej część zapragnęła się odwrócić i śmiało spojrzeć Bobby’emu w twarz, inna najchętniej uniknęłaby spotkania i uciekła z przyjęcia. Ani do jednego, ani do drugiego Courtney nie była zdolna. Stała więc jak posąg i piła, aż skończyła drinka. Raine podała jej następnego. To już było za dużo. Dla dziewczyny, która nigdy nie piła alkoholu. Tyle że Courtney nic nie mogła na to poradzić. Opróżniła drugą szklankę i sięgnęła po trzecią. Wokół dudniła muzyka, ludzie zaczęli się całować i pieścić, obściskiwać po kątach. Po drugiej stronie pokoju spostrzegła Bobby’ego. Zobaczyła, że na nią patrzy. Ruszył w jej kierunku i na wargach Courtney zakwitł błogi uśmieszek. Może, mimo wszystko, Raine miała rację? To będzie naprawdę zajebista noc!
76 Inspektor Delbert Ibarra, jedyny meksykański gliniarz w całym Vancouver, dowodził najlepszą w mieście jednostką wyspecjalizowaną w prowadzeniu tajnej inwigilacji. Striker i Felicia spotkali się w kwaterze głównej Strike Force. W ciągu ostatnich pięciu lat, w ramach projektu „Pacyfik” – wspólnej akcji różnych służb, mającej na celu zidentyfikowanie nierozpoznanych dotychczas osób zaangażowanych w wojnę azjatyckich gangów – formacja zgromadziła tony cennych danych. Dotychczasowe śledztwo doprowadziło detektywów do prostej konkluzji. Zamachowcy ze szkoły mieli powiązania ze Smokami Cienia, czymś w rodzaju pomocniczego gangu chińskich triad. Najprawdopodobniej współpracowali z najpotężniejszą z nich – Czternaście K. Cel był zatem prosty: należy znaleźć jakieś zdjęcia tych gości, zidentyfikować ich, a następnie dowiedzieć się, co ich łączy z liceum Świętego Patryka. Fotografie zgromadzone w ramach projektu „Pacyfik” dawały na to największą szansę. – Nie oglądałem tego od miesięcy – powiedział Ibarra, wyciągając gruby segregator z biurowej szafki. Striker pokiwał głową. – Miejmy nadzieję, że znajdziemy w nim coś przydatnego. Czekali niecierpliwie w kącie sali projekcyjnej, podczas gdy Ibarra – dla znajomych Taco Del – wertował akta projektu. Felicia, bardziej opanowana od Strikera, siedziała odchylona do tyłu na jednym z biurowych krzeseł. – Jak długo trwał ten „Pacyfik”? – zapytał Jacob. Ibarra machinalnie przygładził koniuszek sumiastego wąsa, zapuszczonego na użytek tajnej operacji, w której brał właśnie udział. Kartkował dokumenty w segregatorze, sprawdzał daty. – Szesnaście miesięcy. Szesnaście cholernie długich miesięcy. – Co to właściwie za projekt? – zainteresowała się Felicia. Ibarra nie przestawał przygładzać wąsa. – Inwigilacja prowadzona przez kilka różnych służb, za porozumieniem zastępców komendantów. Celem było zdobycie informacji na temat rosnącego zróżnicowania młodzieżowych azjatyckich gangów. Strike Force działała w dwóch zespołach – dwunastogodzinne zmiany przez siedem dni w tygodniu, przez prawie półtora roku. Wypalili się wszyscy. Gdy zabawa się skończyła, było mnóstwo przeniesień. – Pieniądze federalne? – spytał Striker. – A jakżeby inaczej? Wiadomo, że nas nie stać na takie zabawy. Większość informacji, jakie zebraliśmy, nigdy nie doprowadziła do postawienia komuś zarzutów. Ale to są cenne dane dla IHIT oraz IGTF. Striker pokiwał głową. O IHIT, zintegrowanym zespole do spraw zabójstw, i o IGTF, zintegrowanych siłach do walki z gangami, było ostatnio głośno. Popatrzył na segregator i zdziwił się, że jest tak cienki. – To wszystko, co macie? Ibarra zaśmiał się promiennie. – To tylko numery referencyjne. Cała kartoteka jest w bazie danych. – Chcielibyśmy ją obejrzeć. Ibarra uruchomił najbliższy komputer i rozpoczął logowanie, a Striker skorzystał z okazji, by przyjrzeć się inspektorowi. Przy swoich stu siedemdziesięciu siedmiu centymetrach wzrostu i wadze osiemdziesięciu kilogramów Ibarra był mężczyzną o przeciętnym wzroście i przeciętnej wadze. Miał brązowe oczy, zmierzwione, brązowe włosy, krzaczasty, brązowy wąs i twarz, którą ludzie zapominali po dziesięciu minutach. I to właśnie czyniło zeń – już od dziesięciu lat – arcymistrza tajnej obserwacji. Komputer ruszył, do Strikera i Ibarry przy rzędzie monitorów dołączyła Felicia. – Potrzebujemy zdjęć – powiedziała. Striker sprecyzował: – Wyłącznie podejrzanych. Nie interesują nas pojazdy ani instytucje. Ibarra, posługując się myszką, sprawnie poruszał się po podsystemie. Gdy odnalazł katalog, którego szukał – „Projekt Pacyfik” – przekrzywił szyję i rzucił obojgu szybkie spojrzenie. – Czy to ma związek ze strzelaniną w Świętym Patryku? Felicia pokiwała głową. – Tak sądzimy. – Jak to możliwe? – To zawiła sprawa – powiedział Striker i na tym poprzestał. Ibarra jeszcze na kilka sekund zawiesił wzrok na detektywie, a potem powrócił do komputera. – Dałem wam zgodę na przejrzenie tego materiału, ale i tak musicie się wpisać do książki. Procedury.
Striker skinął głową na znak, że mu wszystko jedno, i inspektor otworzył pasek wyszukiwania. – Czy mam wam to jakoś zawęzić? – Smoki Cienia, triady i wszystko, co z tym związane – powiedział Striker. Ibarra spojrzał na niego po raz drugi, jakby nie wierzył, że może to mieć jakikolwiek związek z masakrą w szkole, po czym wzruszył ramionami i otworzył podkatalog. Tym razem otworzył folder „Syndykat triad”. Zawierał trzy podfoldery: „Podział triad”, „Sprzymierzeńcy triad” i „Gangi pomocnicze triad”. Inspektor wstał od komputera i zaoferował Strikerowi krzesło. – To wszystko zdjęcia – powiedział. – Większość plików jest podpisana. Te z numerami są opisane w segregatorze. Aby sprawdzić, czy zgadzają się szczegóły, musicie je zestawiać ze sobą. Gdybyście czegoś potrzebowali, będę w sąsiednim pokoju. I wyszedł. Striker usiadł na krześle, z którego wstał Ibarra; Felicia przysunęła sobie drugie i przycupnęła obok. Na ekranie monitora, na łagodnym, bladoniebieskim tle, widniały na nim trzy wyszukane przez inspektora foldery. Striker otworzył pierwszy, opisany jako „Podział triad”. Wewnątrz znajdowała się długa lista subfolderów odpowiadających poszczególnym krajom – Kanadzie, Stanom Zjednoczonym, Chinom, Hongkongowi, Australii i innym. Przeglądając je, Jacob znalazł jeszcze więcej subfolderów i kartotek, zgodnych z podziałem terytorialnym na stany i prowincje, a następnie na poszczególne miasta. W żadnym nie było tego, czego szukał. Wrócił na pierwotną stronę i otworzył folder opatrzony nagłówkiem „Gangi pomocnicze triad”. Podobnie jak poprzedni, tak i ten podzielony był na kraje i miasta. Striker klikał na ikony, aż znalazł tytuł „Vancouver i okolice”. Otworzył, mając nadzieję, że ujrzy pozycję „Smoki Cienia”, ale nie miał aż tyle szczęścia. Wewnątrz folderu znajdowała się długa na całą stronę lista zdjęć w formacie .jpg. Przesuwał po nich kursorem myszki. – Chryste, są ich chyba tysiące! – westchnęła Felicia. Striker przytaknął. – Jeszcze jeden powód, by wreszcie to przeszukać. Przełączył ustawienia podglądu z „lista” na „miniatury” i komputer zaczął wydawać głośny chrobot; twardy dysk ładował obrazy. Pojawiały się na ekranie jeden po drugim. Powoli, metodycznie, przejrzeli razem z Felicią wszystkie, powiększając je i wykluczając nieprzydatne. Proces był żmudny i czasochłonny; po czterdziestu długich minutach Strikera zaczęły piec oczy. Dopiero jednak po kolejnych dwudziestu znalazł coś interesującego. Klikał, przeskakując z jednego zdjęcia na drugie, i nagle wydał przytłumiony okrzyk. – Co jest? – spytała Felicia. – Dziwne blizny na tułowiu tego gościa. Po lewej stronie. – Striker przypomniał sobie opinię patolożki na temat szram na ciele bezgłowego zamachowca. Białej Maski. – Rany od szrapneli? – spytała. – Być może. I patrz, jeszcze coś w rodzaju tatuażu na szyi. Też po lewej. – Detektyw pochylił się na krześle i zmrużył oczy. – Czy to może być smok? Felicia przysunęła bliżej krzesło, a tymczasem Jacob powiększył fotografię. Na ekranie widać było kolorowe zdjęcie niespełna czterdziestoletniego Azjaty z długą, kanciastą twarzą. Trudno było odgadnąć jego wzrost, ale był raczej przeciętnej, szczupłej budowy ciała. Nosił białe szorty, na nosie miał parę czarno-złotych okularów przeciwsłonecznych i wyglądał, jakby spacerował po jakiejś plaży. W tle widać było wodę. Striker przyjrzał się bliznom wzdłuż boku mężczyzny. Były grube, długie i nierówne, jak rozprysk farby. Jak plamy białej szpachlówki. Jacob poczuł przypływ adrenaliny. Przyjrzał się tatuażowi na szyi. Po lewej stronie, wydłużony i jakby cylindryczny. Ale szczegóły były niewyraźne. Detektyw powiększył zdjęcie. Dwa razy, cztery razy, sześć, potem osiem… Obraz rósł i stawał się wyraźniejszy, a detektyw poczuł, że brakuje mu tchu. Tatuaż na szyi mężczyzny przypominał konika morskiego, ale Striker wiedział już, że to smok. Czerwonozłoty. Ogon stworzenia spływał po szyi, głowa spoglądała na bark. Jacob przesuwał obraz, aż w kadrze znalazła się lewa część klatki piersiowej Azjaty. Trzynastka! Wszechogarniające podniecenie spłynęło na detektywa potężną falą. Podpis pod plikiem głosił: „Tran Sang Soone”. Striker kilkukrotnie przeczytał nazwisko, jakby nie dowierzał. Tran Sang Soone. Biała Maska został zidentyfikowany.
77 Striker zażądał od inspektora wszystkich informacji na temat Tran Sang Soone’a. Zgodnie z tym, co zostało napisane w zestawieniu, istniał poświęcony temu człowiekowi oddzielny folder, ale nie został umieszczony we właściwym miejscu. Ibarra wyszedł, by sprawdzić kopie zapasowe plików, a Striker i Felicia kontynuowali przeglądanie fotografii. Szukali tego, na którym zależało im najbardziej. Czerwonej Maski. Striker znał jego rysy, w końcu walczył z nim dwukrotnie. Zresztą bandyta miał twarz, której się nie zapomina. Podobnie jak Tran Sang Soone, Czerwona Maska był szczupły, żylastej budowy. Zdradzały go oczy, osadzone głęboko za wystającymi kośćmi policzkowymi. Oczy głębokie i puste. W ciągu szesnastu lat pracy w policji Striker nie spotkał jeszcze człowieka o takim spojrzeniu. Przypomniało mu się, co powiedziała Magui Yagata ze Światowego Centrum Tłumaczeń. „Ktoś, kto ocalał”. Im dłużej Striker o tym myślał, tym mocniej zgadzał się z jej słowami. Odpłynął na chwilę, ale szybko powrócił do pracy, gdy Felicia spojrzała na niego znad folderu, który właśnie studiowała. – Znalazłam informacje na temat Tran Sang Soone’a. Data urodzenia: 15 stycznia 1964 roku. Striker przysunął się bliżej. – Sześćdziesiąty czwarty? Jesteś pewna? – Tu jest tak napisane. Informacja z Urzędu Imigracyjnego. Podają też miejsce urodzenia. Phnom Penh w Kambodży. – W takim razie nie wiadomo, ile facet naprawdę ma lat. Kambodża nie przechowuje rzetelnych danych. – Wystarczyła nazwa kraju, by Striker poczuł się nieswojo. – Choć data i miejsce doskonale korespondują z Pol Polem i Czerwonymi Khmerami… Jest jeszcze coś w tym pliku? Felicia czytała dalej. – Gość miał bogatą przeszłość kryminalną. Chryste, wszystko tu jest! Rozbój, narkotyki, stręczycielstwo, nielegalny hazard, groźby karalne… Lista nie ma końca. – Czy któreś z oskarżeń skończyło się wyrokiem? – Żadne. Wszystkie odrzucone, co do jednego. Musi mieć piekielnie dobrego adwokata. Na liście „osób budzących zainteresowanie policji” jego nazwisko figuruje przy kilkunastu morderstwach, od Vancouver po Toronto. A nawet przy jednym morderstwie w Hongkongu. Ale za żadne z nich nie został skazany. W ogóle nigdy za nic nie został skazany! – Właśnie odsiaduje wyrok – powiedział Striker. – Mam nadzieję, że piec już rozpalony. Czy jest tam lista jego wspólników? Pokręciła głową. – Nie w tym folderze. Ale są wykazy innych Smoków Cienia. Striker zalogował się do CABS – skomputeryzowanego rejestru karnego – i otworzył pasek wyszukiwania. – Sprawdźmy ich – powiedział. – Wszystkich po kolei. Felicia przeczytała na głos pierwsze nazwisko, Striker wystukał je na klawiaturze i kliknął „wyślij”. Kilka sekund później wyskoczyło zdjęcie. To nie był Czerwona Maska, więc Striker usunął plik. Zaczęli od początku. Po dwudziestu minutach i dwudziestu dziewięciu kolejnych wspólnikach gangstera Striker otworzył ostatnie zdjęcie, przekonał się, że nie odpowiada ono rysopisowi Czerwonej Maski, i wyczyścił pole wyszukiwania. – Następny – powiedział. – To wszyscy. Nie ma więcej. – Wszyscy? – zaniepokoił się Striker, a potem przemyślał wszystko ponownie. – Dobra, z jakimi innymi gangami mógł być powiązany Biała Maska? Ten Tran Sang Soone? Zaczniemy od najbardziej prawdopodobnych, a potem będziemy poszerzać pole poszukiwań. – Złoty Lotos – powiedział Ibarra, wchodząc do pokoju. Striker zapisał nazwę w notesie. – Słyszałem już o Lotosie, ale nigdy o Złotym. – To dlatego, że są z Toronto. – Z Toronto? – Tak. I mam dla was złe wieści – dodał inspektor. – Mój zespół śledził tych gości przez większą część roku. Gang otrzymuje sporą pomoc z zagranicy. Z Chin. Z Singapuru. Z Makau. Przewijało się przez niego tyle twarzy, że ledwie nadążaliśmy, nawet przy dwudziestoczterogodzinnej inwigilacji. Nie chcę cię martwić, ale ten typ może być
zagraniczniakiem. Może być pezetem. Felicia popatrzyła najpierw na Strikera, a potem na Ibarrę. – Pezet? – Przyjezdny zabójca. Striker milczał. Nie podobała mu się ta idea. Jeśli rzeczywiście okaże się, że zamachowiec pochodzi z zagranicy, będą potrzebowali znacznie więcej czasu. Trzeba będzie zaangażować więcej agencji – Interpol, FBI, Kanadyjską Królewską Policję Konną – i tak dalej. Zmniejszą się szanse na zidentyfikowanie napastnika, a oni zostaną zmuszeni do nieustannej zabawy w kotka i myszkę, w której jedyną okazją do złapania Czerwonej Maski będzie czekanie na jego kolejny atak. A kto wie, ile to jeszcze pociągnie za sobą ofiar? Ibarra trzymał w ręce cienką, tekturową teczkę. Była beżowa, zakurzona i miała pozaginane rogi. – To wszystko, co mam na Tran Sang Soone’a. Felicia wzięła teczkę od inspektora, położyła na biurku i otworzyła. Zajęła się kartkowaniem papierów, a Striker tymczasem kontynuował przeglądanie zdjęć z inwigilacji członków triady Czternaście K i osób podejrzanych o współpracę. Doszedł do końca i już miał wstać od ekranu, gdy coś przykuło jego uwagę. Na jednym ze zdjęć Tran Sang Soone siedział przy stole na jakimś bankiecie. Śmiał się serdecznie, rozmawiając z innym członkiem gangu. Za jego plecami kelnerka wynosiła z kuchni półmiski. – Gdzie zostało zrobione to zdjęcie? Ibarra się nachylił. – To było ponad rok temu w Sali Bankietowej Chongmin. Kiedyś był to wielki, krzykliwy lokal, obecnie zamknięty. Dali się złapać na nielegalnym hazardzie i prowadzeniu burdelu na zapleczu. Striker ponownie spojrzał na fotografię. Wpatrywał się przez chwilę w stojącego w drzwiach wysokiego mężczyznę w białym fartuchu. Powiększył obraz. Tło było ziarniste, mało czytelne, ale Jacobowi coś zaświtało. – Co to za facet? – spytał, wskazując palcem. Inspektor zajrzał mu przez ramię. – Kucharz. – Sprawdzałeś go? Ibarra przytaknął. – Sprawdzaliśmy każdego, kto choćby pierdnął w ich kierunku. Uwierz mi, każdy, kto ma jakąkolwiek kryminalną przeszłość, został wpisany na listę wspólników. – Więc kto to? – naciskał Striker. Ibarra jeszcze raz rzucił okiem na zdjęcie. – Nie znam nazwiska. Ale pamiętam człowieka. Prawdziwy dziwak. Po prostu stał, cały czas gapiąc się przed siebie. Większość chłopaków myślała, że jest kompletnie nawalony albo coś z tych rzeczy. Sprawdziliśmy go mimo wszystko i okazał się czysty jak łza. Żadnej kryminalnej przeszłości, żadnych – nawet najlżejszych – podejrzeń. Cholera, myślę, że nigdy nie dostał mandatu za przekroczenie prędkości! – To o niczym nie świadczy – skomentował Striker. – Seung-Hui Choi też nie miał kartoteki, ale to go nie powstrzymało od zabicia trzydziestu dwóch osób na Virginia Tech. Jak się nazywa ten kucharz? Ibarra nie mógł sobie przypomnieć, więc wziął od Strikera numer zdjęcia i zaczął przeglądać kartki w segregatorze projektu „Pacyfik”. Tymczasem Jacob obejrzał pozostałe fotografie z restauracji, przyglądając się z namysłem każdej osobie. Był przy jedenastej, gdy ponownie zauważył kucharza, tym razem w jakiejś dziwnej pozie. Był na zewnątrz, w uliczce. Bez koszuli. Na skórze koloru ciepłego beżu nie było tatuaży; same kości i mięśnie. Striker dokładnie przyjrzał się budowie ciała mężczyzny, potem skupił się na twarzy. I po chwili już wiedział. To były te oczy. O zimnym, pustym spojrzeniu. Felicia, czytając folder zatytułowany „Tran Sang Soone”, cicho krzyknęła i podniosła wzrok. – Jezu Chryste, on ma brata! Zanim Striker zdążył zareagować, Ibarra znalazł nazwisko powiązane ze zdjęciem kucharza. Striker chwycił kartkę i przeczytał. Odwrócił się do Felicii. – Łącz się ze stanowiskiem kierowania – polecił. – Dzwoń do gazet. Dzwoń natychmiast do wszystkich stacji telewizyjnych, jakie znasz. Felicia podniosła się z krzesła. – Czerwona Maska? – spytała. Striker skinął głową.
– Nazywa się Shen Sun Soone.
78 Shen Sun Soone stał przykuty do miejsca. Zapach chińskich bułeczek z wieprzowiną wypełniał powietrze, ale nie pobudzał jego apetytu. Myśli mężczyzny zaprzątał wyłącznie Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem. Zabójca z triady Czternaście K. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem był Dai Huen Jai, jednym z Chłopców Wielkiego Kręgu – byłych żołnierzy Wietnamskiej Armii Narodowowyzwoleńczej zamienionych w najemników. Znani byli z zamiłowania do bezzasadnych tortur, których dokonywali w przerażająco twórczy sposób. Śmierć przez powolne ugotowanie, śmierć przez odarcie ze skóry, śmierć przez wyprucie wnętrzności… Wszystkie te praktyki wymyślono, by wzbudzać we wrogach strach. I sprawdzały się znakomicie. – Proszę usiąść – powiedziała do niego kelnerka. – Proszę usiąść, zamówić jedzenie, dużo jeść. Shen Sun wyszedł z restauracji z mieszanymi uczuciami. Jakaś część jego duszy tęskniła za Makau, miastem Shan Chu. Gdybyż tylko wolno mu było tam pojechać i wypić z nim czarkę herbaty, byłaby jeszcze dla niego nadzieja. Ale tak się nie stanie. Shan Chu to Głowa Smoka, wyższy w hierarchii nawet od Sheung Fa. Robi wszystko, co konieczne, by chronić syndykat. I z tego punktu widzenia wyrok śmierci wydawał się zrozumiały. Triadom przede wszystkim potrzebna była dyskrecja. Więc kiedy jego, Shen Sun Soone’a, zdjęcie zaczęło się pojawiać na ekranie każdego telewizora w mieście, jego los został przesądzony. Media wydały na niego wyrok śmierci, zupełnie jak Shan Chu. Wiatr zatrzasnął z hukiem drzwi kawiarni Jin Ho; zagrzechotały szyby. Mężczyzna został wyrwany z odrętwienia. Łoskot ocucił go, by mógł się zmierzyć z brutalną prawdą. Przyszłość nie istniała. Nie dla niego. Być może nigdy nie miał przyszłości? Może umarł tamtego dnia w obozie i teraz był tylko włóczącym się po ziemi cieniem? Stał na skrzyżowaniu East Hastings i Hawks i gapił się w chłodny przestwór nieba. Przed chwilą wydawało się słoneczne. Teraz było szare. Sięgnął pod koszulę, wydobył glocka zza paska spodni i przytknął sobie lufę do skroni. Palec ciężko spoczął na spuście. Stal była zimna. Ale skończą się troski. Shen Sun odzyskał spokój. Delikatnie przyciskał języczek spustu. Zatrzymał się w pół ruchu. Coś przykuło jego uwagę. Coś w zasięgu wzroku. Po drugiej stronie ulicy. Subtelnie, niczym najdelikatniejsza zmiana siły wiatru. Ale coś tam było. Na pewno. Niepodważalnie. I to było wspaniałe. Na północnej ścianie Hastings Street otwierał swe podwoje Sunshine Market. Markizy sklepu były stare, żółte, z mnóstwem zwisających w dół złotych chorągiewek. Każda pyszniła się jakimś symbolem – pokoju, siły, pomyślności, mądrości. Pod naporem wiatru wychylały się w kierunku zachodnim. Wszystkie. Z wyjątkiem jednej. Pośrodku wisiała pojedyncza, czerwona chorągiewka. Trójkątna. Widniał na niej znak wytrwałości. W przeciwieństwie do pozostałych, ten proporczyk – jako jedyny – zwrócony był ku wschodowi. Na przekór podmuchom wiatru. Shen Sun nie wierzył własnym oczom. To znak! Był tego pewien. Wspaniałe i chwalebne wybawienie. Mężczyzna patrzył na czerwony trójkąt i czuł, jak wilgotnieją mu oczy. Po policzkach pociekły mu łzy, zostawiając na wargach słony smak. – Tran? – zapytał. Wiatr ucichł i chorągiewki przestały łopotać. Shen Sun opuścił broń. Uśmiechnął się. Zakończy misję. I ocaleje. Jak zawsze. Nieważne, jaka siła stanie przeciwko niemu: Czerwoni Khmerzy, Smoki Cienia czy Chłopiec Wielkiego Kręgu. Czy jakiś gwailo, policjant, depczący mu po piętach przy każdej okazji. Tym razem nic go nie powstrzyma. Spojrzał na wschód. To w tym kierunku poszedł Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem. Obaj znajdowali się zaledwie kilka przecznic od Raymur Street. I to podpowiedziało Shen Sun Soone’owi cel jego nowego wroga. Budynki komunalne Strathcony. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem szukał jego ojca.
79 Komórka Człowieka z Bambusowym Kręgosłupem zadzwoniła, gdy był już pod wiaduktem pod Hastings Street. Dołem przebiegała Raymur Street; miejsce przyciągające transwestytów i transseksualistów z całego niemal Vancouver. Przejście pod wiaduktem było mocno zacienione, nie tylko przez nawis biegnącej górą ulicy. Na bezchmurne niebo powoli wpełzał szary mrok, jakby ktoś próbował przykryć miasto gigantyczną, ciemnopopielatą pokrywką. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem nie zwracał uwagi na niebo. Maszerował wzdłuż Raymur Street, trzymając się szyn kolejowych po wschodniej stronie ulicy. Tory biegły nieco poza ścieżką dla pieszych, w lekkim obniżeniu terenu. Niezła kryjówka na wypadek strzelaniny, do której najprawdopodobniej dojdzie. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem, chociaż nie widział Shen Sun Soone’a od ponad dwóch dekad, dobrze wiedział, jakim jest on człowiekiem. Tym, który ocalał. W dużej mierze – jak on sam. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem spodziewał się tego telefonu. To było nieuniknione od chwili, kiedy twarz Shen Sun Soone’a pojawiła się na ekranach telewizorów w każdym oknie. Gdy aparat zadzwonił, Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem natychmiast przyjął połączenie. – Tak? – powiedział. W słuchawce usłyszał głos Sheung Fa, nadzwyczaj niski, chłodny. W słowach słychać było żal i ból tak wielki, że prawie namacalny. – Sytuacja zmieniła się na gorsze. – Tak. – Nie ma już alternatywy. – Nie. – Czyń swoją powinność. – Tak. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem rozłączył się i schował telefon. Spojrzał na drugą stronę ulicy, w kierunku bloków komunalnych, i zobaczył należący do miasta budynek pod numerem 542. To tu mieszkał Lien Vok Soone – ojciec Trana i Shen Suna. Na fotografiach, które Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem otrzymał od swych zleceniodawców, widniał niski, szczupły, wątły staruszek. Z załączonego życiorysu wynikało, że jest właścicielem małego sklepu wielobranżowego. Prosty, ale honorowy człowiek. Jeszcze jeden ocalały. To nie zmieniało niczego. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem go zabije. A potem poszuka Shen Sun Soone’a.
80 Gdy tylko Striker zidentyfikował Czerwoną Maskę jako Shen Sun Soone’a, wiadomość została rozesłana do wszystkich wydziałów we wszystkich departamentach. Nazwisko bandyty zostało oflagowane na CPIC, co oznaczało, że informacja będzie rozpowszechniana nie tylko na terenie Kanady, ale i na całym świecie. Poinformowano wszystkie służby, począwszy od straży granicznej, po straż ochrony wybrzeża. Ponad pięćdziesiąt patroli przetrząsało wszystkie możliwe miejsca pobytu poszukiwanego. Na razie bez rezultatu. To skłoniło Strikera do zmiany taktyki. O siedemnastej trzydzieści, nie mając widoków na pozytywne zakończenie sprawy, detektyw sięgnął po komórkę, by zadzwonić do starego znajomego – komendanta jedenastej jednostki straży pożarnej – Brady’ego Marshalla. Dawno temu Brady zaczynał karierę jako gliniarz, ale po trzech latach postanowił zostać strażakiem. Lepsze godziny pracy, mówił, a płaca i świadczenia podobne. Striker pozostawał z nim w dobrych stosunkach. Brady odebrał po trzecim dzwonku. Detektyw szybko zrelacjonował sytuację, zwracając szczególną uwagę na wezwanie z uzasadnionym podejrzeniem popełnienia przestępstwa powiązane z późniejszym wezwaniem do podpalenia przy Pandora Street. – Będziesz tam jeszcze przez chwilę? – spytał Striker. – Oczywiście. Jeśli sprawy tak się mają, jak mówisz, będę na pewno. – Daj mi kwadrans. Striker się rozłączył. Felicia patrzyła na niego z uniesionymi brwiami, ale nie doczekała się wyjaśnień. Jacob w milczeniu analizował niedawne zdarzenia. Chwilę później wybrał numer Courtney. Od razu włączyła się poczta głosowa. – Znowu odrzuciła połączenie. Cholera, odbiorę jej komórkę! Felicia zmilczała. Tak było lepiej. Pognali wzdłuż Hastings Street, przy której po północnej stronie mieściła się restauracja McDonaldsa. Żołądek Strikera zawarczał, zmuszając detektywa do zboczenia z trasy. Wjechali na podjazd dla zmotoryzowanych klientów, zamówili dwa big maki, frytki i dwie kawy. Pięć minut później byli z powrotem na drodze, jadąc w kierunku jedenastej remizy straży. Felicia pogrzebała w papierowej torebce i wręczyła Strikerowi hamburgera. – Dlaczego akurat do jedenastej? Przyjął kanapkę, zdarł opakowanie. – Znam tam szefa. Brady’ego Marshalla. Porządny gość i ma u mnie dług. Felicia wyciągnęła z torebki swoją kanapkę. – Jak może nam pomóc? – Może udostępnić nam dokumentację wezwań do pożaru domu przy Pandora Street. Skoro nie możemy nic znaleźć w Departamencie Policji, poszukamy u strażaków. – Ich raporty będą inne. Mniej szczegółowe. Wiesz, jak piszą. – Cokolwiek dostaniemy, będę szczęśliwy. To i tak wszystko, na co możemy liczyć. Striker jadł, prowadząc. Ostrożnie, żeby nic nie skapnęło mu na ubranie. Skręcili w lewo, w Victoria Drive, i pojechali na południe. Felicia przełknęła kęs hamburgera, psiocząc: – Powinniśmy szukać Shen Sun Soone’a, a nie odwiedzać remizy… Striker umieścił kubek z kawą w uchwycie. – Pięćdziesiąt jednostek go szuka. A my teraz potrzebujemy porządnego, solidnego motywu. Jeśli go znajdziemy, będziemy o krok bliżej rozwiązania tej zagadki. Obecnie mamy tylko miszmasz teorii, z których żadna za bardzo nie trzyma się kupy. – Spojrzał na Felicię pytająco. – Chyba że potrafisz wszystko logicznie połączyć? Felicia pokręciła głową i wyjęła komórkę. Jadła hamburgera i przeglądała e-maile; jej milczenie było Strikerowi na rękę. Wykorzystał ten czas na dokończenie posiłku i przemyślenie wszystkiego, co uzyskali dotychczas, oraz upewnienie się, że zadbali o najważniejsze. Uznał, że tak. Starał się być dokładny. Został powiadomiony niemal każdy członek wydziału operacyjnego. Wiążąco. Oba zespoły Strike Force natychmiast postawiono w stan gotowości. Pierwsza drużyna wzięła na cel prawdopodobną kwaterę główną Smoków Cienia przy East Pender, druga – przypuszczalną siedzibę triady Czternaście K przy skrzyżowaniu Kingsway i Kerr. Do akcji rzucono też wszystkie cztery grupy szybkiego reagowania. Drużynę niebieską skierowano do mieszkania Shen Sun Soone’a przy Hastings, zieloną w pobliże liceum Świętego Patryka, drużynę szarą do rezydencji rodziny Kwan,
a drużynę czerwoną pod ostatni znany policji, powiązany ze sprawą adres. Do jednego z mieszkań komunalnych przy Raymur Street, gdzie mieszkał ojciec poszukiwanego. Pozostały jednostki śledcze. Ściągnięto detektywów ze wszystkich sekcji i wydziałów – tych od napadów rabunkowych, od rozbojów, a nawet od przemocy domowej i karalnego nękania. Zostali odesłani do pomocy oddziałom do walki z gangami we wszystkim, co konieczne, bez względu na to, czy zadanie okazałoby się błahe, czy ważne. Cały Departament Policji pozostawał w najwyższym pogotowiu, podobnie jak siły w przyległych do Vancouver miejscowościach – New Westminster, Port Moody, Abbotsford – a także, rzecz jasna, Kanadyjska Królewska Policja Konna. Wszyscy mieli wyznaczony jeden cel: znaleźć Shen Sun Soone’a. Wystawiono nakaz aresztowania go pod zarzutem wielokrotnego morderstwa i przyznano status najwyższego zagrożenia. Poszukiwanego określono też jako potencjalnego samobójcę, gdyż istniało ryzyko, że spróbuje sprowokować policję do zastrzelenia go podczas akcji. Myśli krążyły w głowie Strikera jak liście porwane przez powietrzny wir. Minął Pierwszą Aleję. W polu widzenia pojawiła się siedziba jednostki straży. Remiza numer jedenaście mieściła się przy Victoria Drive, nieco na wschód od Commercial. Usytuowany na północ od parku McSpaddena budynek okrywał całun panujących na obrzeżach lasu ciemności. Gdy tuż przed osiemnastą Striker wjechał na podjazd, grafitową szarość rozpraszały jedynie reflektory samochodu i światła w budynku. Felicia i Jacob zaparkowali przed wejściem numer trzy i weszli do środka. Komendant straży pożarnej, Brady Marshall, miał na sobie pomiętą białą koszulę. Wyglądał jak przeciętny facet – niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i może dziewięćdziesiąt kilogramów wagi, niewielki brzuszek, surowe niebieskie oczy, częściowo ukryte za krzaczastymi, siwymi brwiami. Siedział za wielkim biurkiem, które było tak czyste, że wyglądało jak wywoskowane. Stała na nim opróżniona do połowy butelka brzoskwiniowej brandy. Striker wskazał na nią palcem. – Myślałem, że wolisz rum. Brady uśmiechnął się zza swych wąsów, wielkich jak u morsa. – To prawda. Ale się skończył. – My za coś takiego wylewamy – powiedziała Felicia. – My też byśmy wylali. Gdyby ktoś się dowiedział. Brady zaśmiał się hałaśliwie i skinął na przybyłych, by podeszli bliżej. Miał rumiane policzki, jakby cały dzień przerzucał śnieg. – Mam tę teczkę, o którą prosiłeś – powiedział. – Chociaż muszę przyznać, że kosztowało mnie to trochę wysiłku. Została umieszczona w niewłaściwym miejscu. – Brady sięgnął do szuflady i wyciągnął gruby, zielony skoroszyt. Spojrzał Strikerowi w oczy. Wyglądał na szczerze zmartwionego. – Macie coś? – Tak. Pecha – odpowiedział Striker znużonym głosem. – Znamy tożsamość zamachowca, ale nie potrafimy go namierzyć. – Zamilkł na sekundę i spojrzał na Felicię. Stała, bawiąc się telefonem. Zamknęła klapkę i podniosła wzrok. – To detektyw Santos – przedstawił ją Striker. – Pracujemy razem. – Miło mi – powiedział Brady. Nie wstał, ale wyciągnął dłoń. – Mnie również – odrzekła Felicia, oddając uścisk. Striker od razu przeszedł do rzeczy. – Co zatem z tym pożarem przy Pandora Street? – zapytał. Brady wzruszył ramionami. – Mniej więcej to, czego można się było spodziewać. Typowe wezwanie z uzasadnionym podejrzeniem popełnienia przestępstwa. Do pożaru, który okazuje się podpaleniem. Rzuciłem okiem na raport. Nie jest zbyt szczegółowy, ale niczego mu nie brakuje. – Przekartkował papiery. – Dlaczego tak się tym interesujecie? – Pożar jest powiązany ze sprawą. – Striker obszedł biurko, zerknął nad zaokrąglonymi ramionami Brady’ego. – Jakieś szczegóły? Marshall przesunął palcem w dół kartki. – Użyto substancji łatwo palnej. Typowe. Najprawdopodobniej benzyny ekstrakcyjnej. Striker się zamyślił. – Ile czasu minęło, zanim wasze jednostki odpowiedziały na wezwanie? – Nie więcej niż dziesięć minut od przyjęcia zgłoszenia. – Zawsze tak jest? – Zależy od nocy, ale raczej tak. – Brady sięgnął po filiżankę, złapał za butelkę i nalał sobie trochę. Striker poczuł
zapach trunku. Marshall spojrzał na Felicię z uśmiechem. – Jestem już po służbie – powiedział na swoją obronę. Zaproponował gościom poczęstunek, ale oboje odmówili. Striker wziął raport z rąk Brady’ego i kartkował go, aż doszedł do strony z nagłówkiem: „Szczegóły konstrukcyjne związane ze sprawą”. Było kilka ciekawych informacji. – Coś tu piszą u użyciu pianki stabilizującej… Brady skończył sączyć trunek i mlasnął. Przejechał dłonią pod przerośniętymi wąsami i pokiwał głową. – No, mieliśmy szczęście. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, pożar szalał w najlepsze. Prawdziwa bestia. Na szczęście dom miał piankową izolację. – Piankową? – przerwała Felicia. – Co to w ogóle jest, ta pianka? Brady podniósł wzrok. – Cóż, zasadniczo to rodzaj ochrony termicznej. Ale to produkt wysokiej klasy. Elastyczny, dający się formować. Nie widujemy jej często, bo jest bardzo kosztowna. Używa się jej zwykle w szczególnie narażonych miejscach, o wysokim współczynniku gorąca. Striker zanotował. – Takich jak? – No więc… Gorące i rozgrzewające się urządzenia. To po pierwsze. Ale także superkomputery. Pianka jest ogniotrwała. Striker przewertował raport do końca, zamknął teczkę i przysiadł na biurku. Mebel zatrzeszczał i ugiął się pod jego ciężarem. Jacob patrzył na Brady’ego przez dłuższą chwilę. – Widziałeś taką piankę w jakichś innych budynkach? – W niewielu. Już mówiłem, jest droga. Około dziesięciu razy droższa od zwykłej, standardowej izolacji. I w Kanadzie nie tak łatwo ją dostać. Trzeba ją sprowadzać ze Stanów, więc dochodzą koszty transportu. – Tak myślałem. – Striker podniósł teczkę z raportem. – Mogę to zatrzymać? – Jasne. – Brady wziął do ręki filiżankę. – To kopia. Ale nie zapomnij jej zniszczyć, gdy zakończysz sprawę. – Dzięki, Brady. Bardzo nam pomogłeś. – Po prostu znajdź skurwysyna. Detektyw pokiwał głową. Wyszli z remizy tą samą drogą, którą weszli, i wskoczyli do radiowozu. Striker uruchomił silnik i wjechał na Victoria Drive, kierując się tym razem na północ. Felicia spojrzała na niego pytająco. – Dokąd jedziemy? – Tam, gdzie zaczął się cały koszmar. Zmarszczyła brwi. – Ale liceum Świętego Patryka jest na zachód… – Nie jedziemy do szkoły – odparł Striker. – Jedziemy do tego domu przy Pandora Street. Tam są odpowiedzi na wszystkie pytania.
81 Shen Sun skorzystał z publicznego telefonu. Po raz trzeci zadzwonił do ojca, ale nie zastał go w domu. Staruszek pewnie poszedł na spotkanie w Klubie Towarzystwa Chińskiego przy Pender albo grał w madżonga gdzieś w Strathconie. Jego nieobecność stawiała Shen Sun Soone’a w niekorzystnym położeniu. Rzucił słuchawkę na widełki i odwrócił się, akurat w porę, by zobaczyć przejeżdżający radiowóz. W środku dostrzegł dwoje młodych gliniarzy – kobietę i mężczyznę. Policjantka przyglądała mu się długo i intensywnie. Powiedziała coś do swojego partnera i samochód natychmiast skręcił za rogiem. Objeżdżali kwartał budynków. Shen Sun szedł po północnej stronie ulicy. Głowę miał spuchniętą od gorączki, a nogi jak parę gumowych szczudeł. Minął przemysłową część Raymur Street, przeszedł pod wiaduktem, gdzie swoją działalność uprawiali transseksualiści. To była tak zwana zła dzielnica, świat narkotyków, seksu i przemocy. A mimo to było tu trochę dobra. Mieszkali w niej również ludzie uczciwi, pracowici. Biedni. Jak jego ojciec. Shen Sun przeszedł na drugą stronę ulicy i kryjąc się w cieniu, przeciął tory kolejowe. Po drugiej stronie żwirowej ścieżki teren się wznosił. Nachylenie było spore, ale Shen Sun wdrapał się na nie z wysiłkiem. Na górze przeszedł wzdłuż linii krzewów i dotarł do położonego kilkaset metrów dalej niewielkiego zagłębienia. Wpełzł do środka. Jego punkt obserwacyjny umożliwiał mu obserwację całego obniżenia terenu – torów kolejowych, Raymur Street i, co najważniejsze, mieszkania ojca. Wszystko wydawało się tchnąć spokojem. Z zajmowanego przez ojca lokalu wychodziło się wprost na Raymur Street. Drzwi wejściowe były zamknięte, zasłony rozsunięte. Jednak w salonie paliło się światło. Dziwne. Ojciec dorastał w biedzie i dla niego marnowanie elektryczności zawsze oznaczało stratę pieniędzy. Gdy wychodził z domu, zawsze gasił żarówki. Shen Sun obserwował i czekał. Wewnątrz mieszkania panował całkowity bezruch. Wydawało się, że nikogo nie ma w domu. Ulica także była opustoszała. To zaniepokoiło Shen Sun Soone’a. Nawet bardziej niż włączone światło. Mieszkał tu przez dziesięć lat. Raymur Street nigdy nie była tak cicha. A teraz, odkąd usadowił się w swoim punkcie obserwacyjnym, nie przejechał w pobliżu żaden radiowóz. Niezwykłe zjawisko… Mogło oznaczać tylko jedno: w okolicy czaiło się pełno gliniarzy. W ukryciu. Powoli mijały minuty. Shen Suna drażniła bezczynność, chciał wracać do domu. Ale jeśli czegokolwiek ważnego w życiu nauczył go ojciec, to cnoty cierpliwości. Dlatego czekał. Tak jak czekał wiele lat temu, w leśnych zaroślach na obrzeżach więzienia S-21. Wspomnienie paliło go jak męcząca go gorączka. Zanim Shen Sun się zorientował, znów był dzieckiem. Tak małym jak dziecko numer 157.
82 Striker i Felicia jechali w kierunku Pandora Street. Od północy nadciągały gniewne, burzowe chmury, grożąc deszczem i zabarwiając szary zmierzch fioletową czernią. Pasowały do okolicy. Gdziekolwiek spojrzeć, ciągnęły się betonowe budynki – jeden klocek za drugim. Niektóre były brązowe, niektóre szare, niektóre w kolorze brudnego, naznaczonego przez czas beżu. I wszystkie w tym samym brzydkim, przemysłowym stylu. O godzinie wpół do siódmej wieczorem ulica nie tętniła życiem. Na rogu urzędowała przypadkowa prostytutka, pętali się jacyś bezdomni i obozujący pomiędzy parcelami menele, wygrzebujący ze śmietników, co się da. Na widok nieoznakowanego radiowozu uciekła do cienia jakaś dziewczyna. Nim dotarli pod właściwy adres przy Pandora Street, ciemność pogłębiła się jeszcze bardziej. Rozjaśniały ją zaledwie dwa źródła światła – uliczna latarnia na końcu ulicy i żółty neon nad warsztatem blacharskim U Tony’ego, po południowej stronie. O tej porze zakład był już zamknięty. W połowie ulicy Striker zauważył budynek, którego szukał. Był to samotnie stojący dom – czy raczej jego zgliszcza – posadowiony po północnej stronie ulicy. Wciśnięty pomiędzy przeznaczoną do rozbiórki hurtownię a pustą parcelę. Gdy podjechali bliżej, uświadomili sobie rozmiar zniszczeń, których doznał. Niemal połowa wnętrz była doszczętnie zrujnowana. Druga połowa straszyła wypaloną skorupą konstrukcji o cudem stojących ścianach. Striker spojrzał na Felicię. – Przypomina mi to twoją kuchnię po ostatniej próbie gotowania. Uśmiechnęła się. – I pomyśleć, że mówi to mężczyzna, któremu wszystkie posiłki przyrządza nastoletnia córka! – Przyjąłem krytykę – zmarszczył brwi Striker. Najmniejsza wzmianka o Courtney odbierała mu chęć do żartów. Ponownie spróbował się do niej dodzwonić, do domu i na komórkę. I znowu nic. – Daj spokój – powiedziała Felicia, odgadując jego myśli. – Jest kobietą, porozmawia z tobą, gdy będzie gotowa. – Czyli nigdy. – Otworzył drzwi i wysiadł z auta. Uderzył go wszechogarniający smród kurzych wnętrzności. Dolatywał z usytuowanej kilkadziesiąt metrów dalej na wschód ubojni i przenikał wszystko. Felicia skrzywiła się i zakryła nos dłonią. Striker ruszył przed siebie. Od chodnika do szczątków domu prowadziła wąska, wycementowana ścieżka. Zanim dotarli do frontowego ganku, kurzy fetor zdominowała woń spalonego drewna i plastiku. Wrażenie było piorunujące, zważywszy, że pożar ugaszono wiele tygodni temu. Drzwi wejściowe nie istniały, nie było nawet futryny. W przedsionku, między dwiema belkami, pozostał zawieruszony pasek żółtej policyjnej taśmy. Napis głosił: „Decyzją władz miasta przeznaczone do rozbiórki”. Striker przesunął po nim palcem, wyczuwając osadzony na gładkiej powierzchni pył. Wszedł do hallu; spalony parkiet zatrzeszczał pod jego butami. Wszędzie wokół poczerniałe filary sterczały w górę jak sękate palce. Niektóre słupy sięgały pierwszego piętra, inne uległy płomieniom, złamały się i zwaliły. Striker przeszedł do jednego z pomieszczeń i trafił na miejsce, które ucierpiało najmniej. Przystanął i przyjrzał się ścianom. – Chodź tutaj. Spójrz – powiedział. Gdy dołączyła do niego Felicia, wskazał na rząd zagłębień w ocalałej kratownicy z szarej pianki. Włożył gumowe rękawice, sięgnął dłonią i pociągnął ku sobie zachowany fragment. Pomimo intensywnego gorąca płomieni materiał wciąż pozostawał elastyczny. Striker szarpnął. Pianka wygięła się, lecz nie odłamała. – To jest to – powiedział. – Co? – Klucz do wszystkiego. – To? – Felicia patrzyła na uszkodzoną izolację. – A co to jest? – To ta żaroodporna substancja, o której mówił Brady. – Nic z tego nie rozumiem. Uśmiechnął się. – Zrozumiesz. Felicia skrzywiła się, ale Striker ruchem ręki dał jej znak, by poszła za nim. Przeprowadził ją do drugiego pomieszczenia przez pusty otwór po wypalonych drzwiach. Ta sala nie różniła się od poprzedniej. Jedynie
w odległym kącie leżała na podłodze powyginana metalowa skrzynka, otoczona przez coś, co wyglądało jak kłąb stopionych kabli. Striker podniósł ją i po chwili zmagań z oporną blachą otworzył i zajrzał do wnętrza. W środku znajdowała się poczerniała u dołu, jasnoszara płyta. – Skrzynka z bezpiecznikami. Przyczyna pożaru. Felicia zmarszczyła czoło. – Brady mówił, że użyto benzyny. – Użyto jej… w drugim pożarze. – W drugim pożarze? – Felicia zerknęła na Strikera, a potem rozejrzała się dokoła. – Myślisz, że były dwa? – Idę o zakład. – Jacob podszedł do okna, w którym nie pozostał ani kawałek szyby, wyjrzał na zewnątrz, na równoległą do Pandora Street alejkę na tyłach posesji. Wzdłuż uliczki ustawiono rząd kontenerów na odpady przemysłowe. – Chodź za mną – powiedział. Spróbowali wyjść na tylne podwórko, ale schody były całkiem wypalone, więc przemaszerowali z powrotem przez cały budynek. Opuścili go frontowymi drzwiami i wróciwszy na chodnik, obeszli dokoła. W uliczce na tyłach Striker podniósł wieko pierwszego z pięciu olbrzymich kontenerów na śmieci. Zajrzał do środka, ale w ciemności zobaczył niewiele. – Dużo tego jak na jedno miejsce – zauważyła Felicia. – Właśnie. Jacob uniósł pokrywy wszystkich śmietników. Wyjął maglite i poświecił kolejno do wnętrza. Pierwsze dwa były puste. Przy kontenerze numer trzy przystanął, sięgnął do środka i wyciągnął trzy puste, plastikowe kubki oraz szczątki dwóch dużych wentylatorów; wirniki pokrywał brud. Detektyw przytrzymał je w górze. – Dobry Boże, czyżby to było aż tak proste? – wyszeptał. Felicia zmarszczyła brwi. – Nie dla mnie. W ogóle nie mam pojęcia, o czym ty, do cholery, mówisz. Jacob wrzucił śmieci z powrotem do kontenera. – To była nielegalna uprawa, Feleesh. – Marihuany? – Partnerka miała wątpliwości. – Nie ma żadnych raportów o uprawie w tym miejscu. – Właśnie. Właściwie dlaczego nie? Pytanie za milion dolarów? W następnym śmietniku Striker zobaczył szereg plastikowych doniczek do robienia rozsady i pokręcił głową. – Gdzieś musi być dokumentacja… Felicia wyciągnęła komórkę. Zadzwoniła do wydziału informacji i poprosiła o historię zdarzeń pod wskazanym adresem. Odpowiedź otrzymała w ciągu kilku minut i odłożyła telefon. – Nic nowego – powiedziała. – W rejestrze nie ma niczego, poza wezwaniem z uzasadnionym podejrzeniem i o kilka godzin późniejszym zgłoszeniem podpalenia. Striker krążył wokół tylnej ściany, grzebiąc w spalonych szczątkach. Nie znalazł nic ciekawego, więc przeszedł ku frontowi budynku. Ponownie zastanowiła go skala wyrządzonych przez ogień zniszczeń. Jeszcze raz zerknął na napis. „Decyzją władz miasta przeznaczone do rozbiórki”. – Przy pożarze o takiej mocy na pewno odcięto zasilanie – zauważył. – Musimy odnaleźć uczestniczących w tamtej akcji inżynierów. Elektryka i budowlańca. Znam kilka osób we władzach miasta. Masz jakieś kontakty w zakładzie energetycznym? – Mam jeden. W BC Hydro. Niedaleko stąd, przy tej samej ulicy. – Spojrzała na zegarek. – Ale robi się późno. Może jej już nie być. – Jeszcze raz uniosła klapkę komórki. – Poczekaj, zobaczę, co się da zrobić. Felicia telefonowała, a Striker wrócił na ulicę; rozejrzał się w poszukiwaniu kamer wideo, lecz żadnej nie znalazł. Popatrzył na ostatni budynek mieszkalny, jaki przetrwał w okolicy. Stał pod jedyną działającą uliczną latarnią – stary, rozpadający się, dwupiętrowy dom, pokryty pomalowanym na niebiesko tynkiem. Parcela otoczona była zardzewiałym żeliwnym ogrodzeniem, gęsto porośnięta chwastem. Przed ogrodzeniem, we frontowej części podwórka stało kilka starych metalowych pojemników na śmieci, w większości pozbawionych pokryw i mocno pogniecionych. Wtem, w oknie na piętrze budynku dało się zauważyć poruszenie. Zza firanek wyglądała szczupła, stara kobieta. Gdy Striker popatrzył w jej stronę, firanki natychmiast opadły i kobieta zniknęła. Chodnikiem nadeszła Felicia. – Jest dobrze – powiedziała. – Mam w Hydro kogoś, kto pomoże. Ale musimy jechać natychmiast. Striker nie spuszczał z oczu domu po drugiej stronie ulicy. Zawahał się. W starej kobiecie było coś dziwnego. Pewnie jedna z miejscowych wariatek; w końcu wszyscy w tej okolicy są stuknięci, pomyślał. Jednak to, że cofnęła
się w głąb mieszkania, prowokowało domysły. Coś wisiało w powietrzu. Jacob odwrócił się do Felicii i rzucił jej kluczyki. – Spotkamy się tutaj, gdy załatwisz sprawę. – Nie jedziesz? – Nie – odpowiedział i błysnął uśmiechem. – Chyba właśnie znalazłem świadka.
83 Wspomnienia dziecka numer 157 snuły się w umyśle Shen Sun Soone’a jak zimne jesienne mgły w dolinie Danum. Poczuł się rozbity i pozbawiony sił. Zawsze tak było. Nagle pośród gasnących wspomnień rozbłysło światło, wyrywając go z otępienia. Spojrzał w tamtą stronę. W pierwszym oknie na parterze pobliskiego domu zobaczył starą, białą kobietę. Piła herbatę. W pierwszej chwili Shen Sun ją zignorował. Był zmęczony i słaby jak kruchy ryżowy papier. Ale w salonie staruszki coś przykuło jego uwagę. Ekran telewizora. Nadawano właśnie wiadomości, a jakaś blondynka relacjonowała masakrę w liceum Świętego Patryka. W tle, za jej pobladłą twarzą, pojawiło się zdjęcie tamtego gwailo. „Detektyw Jacob Striker”, głosił podpis. „Bohaterski policjant”. Shen Sun poczuł ucisk w trzewiach. Z impetem odwrócił się plecami od tego widoku, a z kieszeni wypadł mu plik dokumentów otrzymanych od Sheung Fa. Informacje dotyczące detektywa Jakoba Strikera. Podniósł papiery i przyglądał im się, pełen niedobrych myśli. Przekartkował. Zauważył, że ostatnia strona – ta ze skserowanym zdjęciem – jest grubsza od pozostałych. Sklejone arkusze! Shen Sun rozdzielił je delikatnie i przyjrzał się fotografii, której nie zauważył wcześniej. Ujrzał młodą dziewczynę. Miała około szesnastu lat, długie, kręcone, rudobrązowe włosy, mleczną skórę pokrytą jasnymi piegami i oczy o jasnym, smutnym odcieniu błękitu. Obraz wprawił Shen Sun Soone’a w podniecenie, w ciało wstąpiła energia. Zaśmiał się w głos, w duchu dziękując Sheung Fa za to, że nadal go wspiera. Naraz wszystko zaczynało mieć sens. Shen Sun odnalazł Drogę. By chronić ojca, zabije Człowieka z Bambusowym Kręgosłupem. A potem odpłaci detektywowi Strikerowi za wszystko, czego ten go pozbawił – za utraconą łaskawość Sheung Fa, za śmierć Trana, za swoją zmarnowaną przyszłość w strukturach triad, za całe swoje życie. Shen Sun wpatrywał się w zdjęcie młodej dziewczyny i poczuł, że wszystko wraca na swoje miejsce. Córka za brata. To coś więcej niż sprawiedliwa zemsta. To karma.
84 Striker patrzył, jak Felicia odjeżdża na południe, w kierunku Hastings Street. Kiedy umilkł warkot crown victorii, odgłos wiatru wyjącego pośród wypalonych ścian budynku zdawał się rozbrzmiewać donośniej. Zza firanki znów zerkała stara kobieta; udała, że go nie widzi, po czym powoli oddaliła się od okna. Tym razem Striker nie miał wątpliwości, że znalazł coś ważnego. Na wszelki wypadek zadzwonił z komórki do wydziału informacji i podał adres. Bingo. W mieszkaniu niejednokrotnie pojawiały się policyjne patrole. Wszystkie wezwania oznaczone były adnotacją ONE. Osoba Niezrównoważona Emocjonalnie. Normalka w tej okolicy. Ruszył wzdłuż zabudowań. Zanim przeszedł na drugą stronę, na ogrodzoną żeliwnym płotkiem parcelę, firanki w oknie zostały zaciągnięte na dobre, a zarówno w domu, jak i na zewnątrz budynku pogasły światła. Z ulicy dom sprawiał wrażenie pustego i niezamieszkanego. Striker poczuł na plecach ciarki. Wchodził po schodach po dwa stopnie naraz, aż stanął przed starymi, przesłoniętymi siatką drzwiami. Gdy je otwierał, zaprotestowały głośnym trzeszczeniem. Jacob trzykrotnie zapukał w wewnętrzne skrzydło. Ledwie przebrzmiało echo, a drzwi się otworzyły i w progu stanęła malutka staruszka. Miała dokładnie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i mogła ważyć jakieś czterdzieści pięć kilogramów. Jej drobniutkie jak gałązka ciało mogło sugerować śmiertelną chorobę albo głębokie uzależnienie od cracku. Twarz była głęboko poorana zmarszczkami, ale skórę pokrywały trzy warstwy grubego, oleistego makijażu. – Dobry wieczór – powiedział Striker. – Dobry wieczór, oficerze – odpowiedziała kobieta zachrypniętym głosem nałogowej palaczki. – Nazywam się Phyllis. Oczekiwałam pana. Pięć minut później Striker stał w zagraconym salonie, który cuchnął stęchlizną i dziesięcioletnim tytoniowym dymem. Ściany, niegdyś białe, miały teraz żółty kolor zębów palacza. Gdziekolwiek spojrzeć, stały pełne niedopałków popielniczki. Detektyw rozejrzał się po pokoju. W każdym kącie zalegały wysokie sterty starych gazet, a także góry kamieni i artystyczne piramidy z puszek po dietetycznej pepsi. Brązowe kanapy, ustawione w literę L, przykrywała popękana ze starości, przezroczysta folia. Phyllis zaproponowała, by usiadł, ale Striker uprzejmie odmówił. Wolał nie ryzykować. Przeszedł nieco w lewo, bliżej okna, i niechcący zahaczył o jedną ze stert z puszek po pepsi. Spojrzał na Phyllis i zmusił się do uśmiechu, udając zażenowanie. – Przepraszam. Kobieta ponownie ułożyła pojemniki na stercie. – Dietetyczna pepsi, synku. Nektar jebanych bogów. – Dlaczego nie cola? – Phi! – fuknęła gniewnie. – Coca-cola to gówno! A wiesz dlaczego? Bo nie jest oryginalna! Ukradli recepturę dietetycznej pepsi, ponieważ wiedzieli, że jest lepsza od tej sprzedawanej przez nich trucizny. Ukradli i nazwali cocacola zero. Czytałam o tym w gazetce z supermarketu. Striker skinął głową. – Prawda, jak dużo można się z nich dowiedzieć w dzisiejszych czasach? Phyllis zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko. – Kurwa-cola zero. Fuj! Wiesz, dlaczego nazwali ją zero? Bo tylko zera ją piją! – Nie cierpię tego gówna! – gorliwie zadeklarował Striker. Phyllis popatrzyła na niego z dziwną miną, jakby zastanawiała się, czy mu wierzyć, czy nie. W końcu wzruszyła ramionami na znak, że ma to gdzieś, i przeczesała kościstymi palcami swe długie, żółtoszare włosy. – Wiem, czemu tu jesteś, złotko. Założę się, że chodzi o pożar. Zainteresowanie Strikera sięgnęło zenitu. – Strzał w dziesiątkę, Phyllis. Widziałaś go? – Jasne, że widziałam. Duża rzecz. Ci wszyscy strażacy latali dokoła ze swymi wielkimi sikawkami. Z tą swoją wielką, czerwoną maszyną. Dymu było co niemiara; całą dzielnicę przykryła wielka, czarna chmura. Cuchnęło nawet gorzej niż z tej kurzej rzeźni! A potem przyjechali gliniarze i próbowali zmusić mnie, bym sobie stąd poszła, ale nie dałam się ruszyć. Mówili, że mój dom jest już ostatni po tej stronie ulicy. I to się zgadza. Ale ja zamierzam w nim mieszkać aż do dnia mojej śmierci. – Miejmy nadzieję, że nie nastąpi ona zbyt szybko. Zaciągnęła się mocno papierosem.
– Już niedługo, głuptasie. Wiesz, ile mam lat? Dziewięćdziesiąt dwa. Dziewięćdziesiąt dwa cholerne lata! Od siedemdziesięciu palę camele, a od czterdziestu używam aspartamu. I piję dietetyczną pepsi! Powiedz to tym wszystkim ekologom od płatków zbożowych! – Pijesz dietetyczną pepsi, ale nie tę gówno-colę zero. Pokiwała głową. – Kurwa-colę zero. Robią wielkie halo wokół tej ich receptury, a to zwyczajny karmel, kurwa! Z wodą! Każdy to wie. Nie licząc dawnych dobrych czasów, kiedy to próbowali złapać wszystkich na haczyk, dodając kokainy. – Phyllis prychnęła i zdusiła w popielniczce wypalonego do połowy papierosa. Nie wiadomo skąd wyjęła niewielki, jaskraworóżowy, plastikowy przedmiot o cylindrycznym kształcie. – Te cholerne fajki zawsze rozmazują mi szminkę! – Nałożyła na wargi kolejną warstwę pomadki i zapaliła następnego papierosa, zaciągając się głęboko. Striker popatrzył na popielniczkę, pełną niedopałków i różowej mazi, i przeszedł go dreszcz. – Wracając do pożaru… Możesz mi powiedzieć, czy było w nim coś nienormalnego? – Tu wszystko jest nienormalne. Nienormalność staje się tu normą, rozumiesz mnie? – Niestety, rozumiem. Znałaś tamtych sąsiadów? – Sąsiadów? Ha! Jeśli w ogóle można ich tak nazwać. Nigdy ich nie spotkałam. Ani razu. Zawsze wchodzili tylnymi drzwiami, od strony alejki. Ale ich słyszałam. Zawsze podjeżdżali wielkimi ciężarówkami. Czasami to i dwa razy dziennie. – Dwa razy? – Striker starał się, by jego głos brzmiał zwyczajnie. – Widziałaś kiedyś, co wyładowywali? – Kto to wie? Pewnie coś łatwo palnego. Ha! Striker się uśmiechnął. – Na pewno. No i nie wyszło im na dobre. To był porządny pożar. – Porządny to był ten drugi. Striker przyjrzał się kobiecie uważnie. – Drugi? – No, drugi. Bo wiesz, były dwa. Tej samej nocy. Pięć, może sześć godzin wcześniej. Taki mały, tylko trochę dymu poszło z okna. Z tego frontowego. Ale udało się opanować ogień. Policja i tak przyjechała. I zaraz potem wiesz, co zrobili? Wyprowadzili ludzi ze środka i opasali całe miejsce. – Opasali? – No, wszystko. Żółtą taśmą. – Miejsce zdarzenia. – Jak zwał, tak zwał. No więc, zamknęli tamten dom i myślałby kto, że koniec przedstawienia. Ale nic z tych rzeczy, o nie! Znowu przyjeżdżają gliniarze i wynoszą stamtąd jakieś dziadostwo. I zaraz potem siup!, i drugi pożar. Tym razem prawdziwy. I wszystko idzie z dymem! Tylko, kurwa, sruuu! – Phyllis zaniosła się głośnym, wilgotnym kaszlem, zaciągnęła się ponownie i nałożyła kolejną warstwę szminki. – Wiem tylko, że ktoś tam musiał coś naprawdę porządnie spieprzyć, bo wkrótce przyjechali ważniacy z miasta i dom poszedł do rozbiórki. Striker nie przerywał jej, aż Phyllis sama skończyła. Ucieszył się, gdy sięgnęła po kolejnego papierosa, i skorzystał z chwili ciszy, by ułożyć sobie wszystko, co właśnie usłyszał. A zatem – miał rację. Były dwa pożary, a co za tym idzie, dwa wezwania. Ale oba zgłoszenia figurowały w rejestrze pod jednym numerem. Połączono je ze sobą później. Interesujące, ale nic poza tym. Wciąż pozostawało zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Spojrzał przez okno na poczerniałą skorupę ścian w głębi ulicy. – Myślałaś może, co stamtąd wynosili? – Pytasz o tych, co tam mieszkali przed pożarem? Czy o gliny po? Striker zmarszczył brwi. – O jednych i drugich. – A co mnie to obchodzi? – Wychyliła dietetyczną pepsi i z minilodówki obok fotela wyciągnęła następną; z trzaskiem otworzyła puszkę. – Ale interesował się tym jeden facet. Striker zmrużył oczy. – Facet? – No. Ten, który tu ciągle przychodził. Chińczyk. Taki chudzielec z zaciętą gębą. – Kiedy zjawił się po raz pierwszy? – Och… Zaraz po pierwszym pożarze. I stał bardzo długo. O, tam. – Wskazała sękatym palcem za okno, na niewielką kępę krzewów rosnącą pomiędzy dwoma warsztatami blacharskimi. – Godzinami tam stał. W cieniu. I obserwował. Strikera to zastanowiło.
– A więc… Żeby było wszystko jasne. Chińczyk przyszedł, gdy zaczął się pierwszy pożar? I patrzył, jak się pali? – Tak. Właściwie… Gdy go zobaczyłam, to już się paliło. Striker pokiwał głową. – Długo to trwało? Do końca drugiego pożaru? – Aha. Prawdę mówiąc, stał tam i czekał, aż cały budynek się wypali. I obserwował. Cały czas tylko obserwował. Jacob w zamyśleniu potarł poparzone kwasem miejsce na lewej dłoni. – Mówiłaś o nim glinom? – Nie. – Czemu nie? – Bo nie pytali. Striker pozostawił to bez komentarza. – A co potem? Po prostu sobie poszedł? – No. – Widziałaś go jeszcze kiedyś? – Jasne. Przyszedł zaraz na drugi dzień. Chyba spędził tam ze dwie, może trzy godziny. W tym domu. Oglądał tam wszystko. – Oglądał? – Mhm. No wiesz, w tym domu. Patrzył na ściany, na podłogę, w sufit. Wyglądało, jakby czegoś szukał. Czegoś konkretnego. Strasznie coś tam kombinował. Jak jakiś, kurwa, chiński Sherlock Holmes. – Phyllis upiła łyk dietetycznej pepsi i pokręciła głową. – A zresztą nie wiem. Jestem tylko starą kobietą… Co ja mogę wiedzieć? Striker poczuł w piersi trzepotanie serca. Zdenerwowanie. Podniecenie. Trudno mu było określić. Wyciągnął blackberry i otworzył folder ze zdjęciami braci – Trana i Shen Suna – skopiowanymi z komputera Ibarry w siedzibie Strike Force. Gdy wyświetliły się wszystkie obrazy, przytrzymał telefon na wysokości oczu Phyllis, tak by mogła widzieć ekran. – Wyglądają znajomo? Założyła okulary i wskazała na drugi obrazek. Zdjęcie Shen Sun Soone’a. – Tak, to ten. Striker odłożył komórkę. – Dzięki, Phyllis, naprawdę bardzo mi pomogłaś. – Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się jeszcze i wręczył kobiecie wizytówkę. – Nie masz nic przeciwko temu, że przyjdę znowu, jeśli będę miał więcej pytań? – Kiedy tylko zechcesz, skarbie. Striker uniósł kciuk do góry. – Pieprzyć coca-colę! – powiedział. – Amen, złotko. Jacob zostawił Phyllis samą, z jej różową szminką i dietetyczną pepsi, i zamknął za sobą drzwi.
85 Mięśnie nóg Shen Sun Soone’a zaczynały już drętwieć, gdy zauważył wreszcie w pobliżu swojej kryjówki jakieś poruszenie. Ruch był dyskretny, niemal niezauważalny. Ale nie dla niego. Zobaczył ubranego na czarno mężczyznę w bojowej kamizelce kuloodpornej, z długą bronią, który przemieszczał się z parkingu przy zabitym deskami magazynie w kierunku ciągnących się wzdłuż torów kolejowych zarośli. Ciemność zgęstniała i tamten był przekonany, że jest niewidoczny. Uzbrojony intruz przemknął na drugą stronę ulicy, zaskakująco zwinnie jak na swoje gabaryty. Niebawem podążył za nim drugi, dużo mniejszy. Zajęli pozycje po obu stronach krzaków. Shen Sun wiedział, że to policja. Grupa szybkiego reagowania. A zatem było ich w pobliżu jeszcze przynajmniej ośmiu, ukrytych w ciemnościach. Nie wzbudziło to w zamachowcu żadnych emocji. Ani strachu, ani nawet gniewu. Takiego obrotu spraw należało się spodziewać. To był jeszcze jeden powód, by przeczekać, a nie iść wprost do domu. W mieszkaniu ojca nadal nic się nie działo. Wnętrze pozostawało ciche i spokojne. Zanurzone w półmroku. I wciąż świeciła się tylko jedna lampa. Ta w salonie. Wszystko było jak zazwyczaj. I wtedy w mieszkaniu coś się poruszyło, szybko przemknęło przed lampą. Mignął rozmazany obraz. I zaraz zniknął. Shen Sun drgnął. Nachylił się do przodu, ostrożnie wystawił zza krzaków głowę. Jedyne wejście do domu ojca znajdowało się od strony Raymur Street. Jeśli ktoś był w środku, musiał tam tkwić od czterdziestu minut. Myśl była niepokojąca. Shen Sun w napięciu obserwował okno, czekając, że zobaczy coś jeszcze. Lecz gdy nastąpiło, aż się wzdrygnął. Przez pokój, sztywnym i nierównym krokiem, przeszedł powoli jakiś mężczyzna. Poruszał się jak na szczudłach. Tę partię wygrał Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem. Zabójca minął salon i zatrzymał się przy kuchennym zlewie. Odkręcił wodę. Umył ręce po łokcie, opłukał twarz. Shen Sun poczuł, jak przez palce przeciekają mu resztki wspomnień o jego świecie. Nie widział, co robi Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem. Nie musiał widzieć. Doskonale znał tę czynność. On zmywa krew. Ojciec nie żył. Shen Sun powściągnął emocje i obserwował komunalny dom nie jak syn, lecz jak żołnierz. Była to jedyna rzecz, na jaką mógł się teraz zdobyć. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem wytarł twarz i ręce w kołdrę ojca, a potem cisnął ją w kąt. Podszedł do frontowych drzwi, otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Shen Sun ostrożnie ujął w dłoń kolbę glocka. To byłby strzał z odległości stu metrów, niezwykle trudny do wykonania z pistoletu. Zwłaszcza przy jednej sprawnej ręce. Mężczyzna jednak uniósł lewą dłoń i spróbował uchwycić glocka oburącz. Ból w barku okazał się nie do zniesienia, ramię opadło bezwładnie wzdłuż ciała. – POLICJA! Nie ruszać się! Shen Sun zobaczył, jak z ukrycia wynurza się dwóch członków grupy szybkiego reagowania. Obaj trzymali w dłoniach pistolety maszynowe – na pierwszy rzut oka MP5 – i biegli przez tory kolejowe. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem był szybki. Tak szybki, że zadziwił nawet Shen Sun Soone’a. Jednym płynnym ruchem odwrócił się od policjantów, jakby ich w ogóle nie usłyszał, i wyciągnął pistolet. Trzymał go w zwieszonej wzdłuż ciała dłoni, częściowo był niewidoczny dzięki długim połom przeciwdeszczowego płaszcza. Jeden z gliniarzy rozkazał: – Trzymaj ręce w górze! Tak żebym je widział! Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem w pierwszej chwili nie zrobił nic. Stał nieruchomo, taksując wzrokiem obu trzymających go na muszce mężczyzn. Jego spokój był zadziwiający. Shen Sun zrozumiał, że zabójca chce uśpić czujność policjantów. Przygotowuje się do strzału. Pozostali gliniarze wyskoczyli z cienia, zwinni jak duchy, które nawiedzały Shen Sun Soone’a przez całe życie. Zbliżali się parami, z długą bronią gotową do strzału. Półokrąg wojowników. Zaroiło się od nich w mgnieniu oka. Wokół mordercy stała ich cała dwunastka. Chłopiec Wielkiego Kręgu czy nie – tamci mieli druzgocącą przewagę. Shen Sun zobaczył, że wyraz skupienia na twarzy zabójcy zastępuje wykalkulowana uległość. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem zamierzał się poddać. Oddać się w ręce policji!
A na to Shen Sun Soone nie mógł pozwolić. Uniósł glocka. Wycelował. Otworzył ogień. Tłumik był już mocno przepalony, ale dwa pierwsze naciśnięcia spustu wytrzymał i z lufy wydobył się jedynie cichy pomruk. Ale trzeci i czwarty zagrzmiały w zagłębieniu poniżej wiaduktu gromkim echem. Okolica rezonowała hukiem wystrzałów. – On ma broń! – wrzasnął jeden z policjantów. Shen Sun wypalił ponownie. Pierwsza kula poleciała za wysoko i za daleko. Druga i trzecia – zbyt nisko; obie wbiły się w ziemię tuż przy stopie zabójcy. Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem zareagował w jedyny możliwy sposób. Uniósł swój pistolet. Noc wypełniła eksplozja ognia z broni maszynowej. Wszystko trwało zaledwie dwie sekundy. Policyjne karabinki i MP5 podziurawiły Człowieka z Bambusowym Kręgosłupem jak sito, rozpruwając ciemność nocy jasnymi rozbłyskami i budząc przy okazji ze snu całą dzielnicę. Ciałem zabójcy szarpnęło. Obrócił się w lewo wokół własnej osi i upadł na wznak. Shen Sun nie widział, gdzie mężczyzna został trafiony ani ile razy dostał, ale na pewno był martwy. Strzelało doń ponad dziesięciu policjantów, w dodatku z broni o dużej sile rażenia. Nikt nie przeżyłby takiego ostrzału. Nawet Człowiek z Bambusowym Kręgosłupem.
86 Gdy Felicia wreszcie powróciła, Striker przebywał w samym środku wypalonej skorupy budynku. Spojrzał na zegarek. Była siódma, choć wydawało się, że jest jeszcze później. Słońce już zaszło, a przesłaniające nocne niebo antracytowe chmury zdusiły resztki dziennego światła. Koła radiowozu zazgrzytały głośno, ślizgając się na żwirowej nawierzchni, i przestały się obracać. Felicia wysiadła, nie wyłączając silnika ani świateł. W poświacie reflektorów na jej twarzy widać było zmęczenie, ale i satysfakcję. Mundurowa koszula była jakby luźniejsza; z lewej strony wystawała ze spodni i zwisała niechlujnie na biodro. Widok poruszył w Strikerze coś, czego nie miał czasu ani siły doświadczyć od wielu dni. Pomimo odczuwanego zmęczenia i tego całego gówna, którym się zajmowali, nie mógł nie zauważyć, że Felicia wygląda seksownie. – Masz raport? – zapytał. Uniosła do góry teczkę z zakładu energetycznego. Ciemnożółtą z logo BC Hydro na wierzchu. – Sam zobacz. Striker wziął od niej papiery i rzucił okiem na nalepkę, na której została zapisana data i numer sprawy w BC Hydro. – Czytałaś już? – Szczegółowo. – I? – Miałeś rację, że była tu nielegalna uprawa marihuany. W tym raporcie jest lista znalezionych materiałów: ziemia i nasiona, lampy i wentylatory, ozonatory i filtry… Co tylko zechcesz. Potwierdzenie domysłów dodało Strikerowi pewności siebie. Otworzył skoroszyt, ale było zbyt ciemno, by czytać. Wyciągnął latarkę i przesuwał snopem światła po kolejnych stronach. Raport mówił sam za siebie. Odnotowano, gdzie nastąpiło zwarcie w instalacji elektrycznej i w którym miejscu zaczął się pożar. Przyczyną była, zgodnie z przypuszczeniami Strikera, usterka w skrzynce z bezpiecznikami, prawdopodobnie spowodowana nadmiernym poborem prądu przez lampy. – Tu jest numer rekordu tego podpalenia w policyjnej kartotece – powiedział do Felicii, wskazując na górną część strony – a tu numer, który w naszym systemie nie jest powiązany z tą sprawą. Wystukaj go na komputerze, a założę się, że znajdziesz raport o nielegalnej uprawie. Felicia poszła do samochodu, wróciła z laptopem i oboje weszli do spalonego budynku. Striker postawił notebooka na niewielkim ocalałym z pożogi fragmencie kuchennego blatu, obok otworzył segregator z Departamentu Straży Pożarnej, a zaraz koło niego teczkę z BC Hydro. Wskazał wyświetlone na ekranie wezwanie CAD. – To jest pierwsze zawiadomienie, jakie otrzymał oficer dyżurny. O krzykach i wydobywającym się z okien dymie. Zgłoszenie jest anonimowe. Zostaje zaklasyfikowane jako uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa i okazuje się pożarem w nielegalnej uprawie marihuany. – Striker przesunął palcem w dół strony. – Policja przyjeżdża na miejsce i wzywa ekipę od narkotyków, by fachowo usunęła uprawę konopi. – Następnie dzwonią do władz miasta, potem do elektrowni… – Zgadza się. Ale dopiero po ugaszeniu pożaru. Felicia pokiwała głową. – A potem, sześć godzin później, mamy drugi pożar. Podpalenie. Przypadek? Spojrzał na nią z ukosa. – Przypadki nie istnieją. Tu mamy prawdziwe powiązanie. Popatrz na nazwisko inżyniera z elektrowni. – Przewrócił kartkę i wskazał na autora raportu. – Stanley Chow. – Ojciec Tiny? – spytała Felicia. – Nie kto inny. – Striker wziął do ręki raport straży pożarnej i dźgnął palcem w nazwisko autora. – A popatrz, kto to napisał. Felicia zerknęła na dół strony. – Archibald MacMillan… Ojciec Conrada! – A kto od nas? – Patricia Kwan – powiedziała Felicia. Przeleciała wzrokiem raport straży pożarnej, zmarszczyła czoło. – Wciąż brakuje jednego nazwiska. O’Riley. Sprawdziłam Chantelle w systemie dziesięć razy. Nie wyskoczył nikt z jej rodziny. Striker tylko się uśmiechnął.
– Popatrz na raport straży. Kto jest z miejskiego nadzoru budowlanego? Felicia przeleciała stronę wzrokiem. Znalazła. – Pevorski. Polak… – Stefana Pevorski – sprecyzował Striker. – Sprawdź ją w PRIME. Wyświetliła się informacja, a policjantka aż wykrzyknęła, zaskoczona. – Strzał w dziesiątkę – powiedziała. – Wszystko pasuje. – Pevorski to jej nazwisko panieńskie. Dwukrotnie wyszła za mąż i nigdy nie skorygowała tego w systemie. Aktualnie, po mężu, nazywa się O’Riley. Podekscytowana Felicia łypnęła znad raportu. – Są więc wszyscy. Pani Kwan… – Policja miasta Vancouver. – I pan Chow… – Inżynier elektryk z zakładu energetycznego. – I pani O’Riley… – Inżynier budownictwa z ramienia miasta. – Wreszcie MacMillan. Striker poklepał po segregatorze straży pożarnej. – Nasz spec od niebezpiecznych substancji. I od nielegalnej uprawy marihuany. Felicia z uśmiechem podniosła wzrok. – Mamy rodziców każdego z uczniów uznanych przez zamachowców za cel. Wszystkie cztery nazwiska. Powiązane. – To dodatkowo wyjaśnia, dlaczego Doris Chow i Margaret MacMillan nie mogły niczego skojarzyć. Prawdopodobnie o niczym nie wiedziały. – Striker przygryzł wargę. – Patrzyliśmy na to ze złej strony. Od samego początku tego koszmaru. To nie dzieciaki były problemem, Feleesh. Nigdy nie były. W tej rozgrywce były wyłącznie zakładnikami. Felicia w zamyśleniu pokręciła głową. – Z powodu tej pieprzonej nielegalnej uprawy? To nie ma sensu. Bez przerwy zamykamy plantacje zielska, więc czym akurat ta różniła się od innych? Co takiego musieli zrobić ci ludzie, żeby sprowokować tak straszliwą reakcję gangu? Striker zaprowadził ją do innego pomieszczenia, gdzie spora część ściany nadal pozostawała nietknięta. Wskazał na pokrywającą ściany szarawą substancję. – To klucz do wszystkiego. – Pianka? – Właśnie! Raport mówi, że jest więcej niż ogniotrwała. Nie można jej też prześwietlić promieniami rentgenowskimi. A psy przeszkolone do wykrywania narkotyków nie wyczuwają przez nią zapachów. Te zagłębienia w izolacji to nie miejsca wypalone przez ogień. Spójrz na krawędzie. Są idealnie równe. – Więc co to takiego? – To są wykonane z rozmysłem skrytki. Na gotówkę. Stoimy w wielkim podziemnym banku podziemnego świata, Feleesh. Tylko to jedno pomieszczenie mogło mieścić miliony… A nie mamy pojęcia, ile spaliło się skrytek w pozostałych. Niewykluczone, że cały budynek został zbudowany z takim przeznaczeniem. Skradziona stąd kasa szła zapewne w dziesiątki milionów. – Ale dlaczego jakiś gang prowadził bank pod przykrywką nielegalnej uprawy marihuany? Skoro ryzyko pożaru było tak wysokie? – To jest właśnie klucz do zagadki. Nie było żadnego ryzyka pożaru. Zapobiegała temu pianka. Tylko, oczywiście, nie przewidziano polewania benzyną. Felicia przesunęła palcem po miękkich krawędziach piankowej izolacji. – Twierdzisz zatem, że Kwan, Chow, MacMillan i O’Riley są… – Złodziejami. Nic poza tym. Zadumana Felicia milczała, a Striker kontynuował. – Nasza czwórka odkryła nielegalną uprawę, zrobiła, co do nich należy, a później, gdy ekipy od narkotyków odjechały i wszystko zostało stąd usunięte, jakimś trafem odkryła to. – Wskazał na rzędy skrytek w ścianach. – Wypłata przekraczająca najśmielsze oczekiwania każdego. Więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek mogliby sobie wymarzyć, nawet przy podziale na cztery części. Zabierają je więc – może było tego ze trzydzieści milionów dolarów? – a następnie, używając jakiejś łatwo palnej substancji, wzniecają pożar. Sądzili, że ogień załatwi sprawę
do fundamentów, zacierając wszelkie ślady. Przyczailiby się pewnie na kilka lat, by potem wystartować zupełnie gdzie indziej do nowego życia. Sadzili, że gang i policja nigdy się nie domyślą. – Nie docenili właściwości pianki… – powiedziała Felicia. – Spowolniła działanie ognia, dając drugiej załodze straży dość czasu na ugaszenie pożaru. – Właśnie. I nie wzięli pod uwagę obserwującego wszystko z cienia Shen Sun Soone’a. Mój świadek, Phyllis, widziała go tutaj. Widział, co robią. Wiedział, że coś się święci. Później dokonał dokładnych oględzin, rozgryzł ich plan i doniósł o tym swoim szefom. – Smokom Cienia? Striker pokręcił głową. – Po pierwsze, nie myl gangów. Smoki Cienia są zaledwie pomocnikami prawdziwych drani, czyli triady. Konkretnie – triady Czternaście K – najsilniejszej frakcji światowego przestępczego syndykatu. To gang, do którego chciałby należeć każdy wschodnioazjatycki kryminalista. Dzierży władzę, ma długoletnie tradycje, budzi szacunek. W Kanadzie ich oficerem łącznikowym jest Sheung Fa. Taki pośrednik pomiędzy Smokami Cienia w Vancouver a szefem w Makau – człowiekiem, którego wszyscy nazywają Shan Chu. Głowa Smoka. Zdezorientowana Felicia westchnęła. – W głowie mi się kręci. Kiedy na to wszystko wpadłeś? – Gdy skończyłem rozmawiać z Phyllis i czekałem na ciebie. Powoli wszystko poukładało się w logiczną całość. Zwłaszcza gdy uświadomiłem sobie, do czego użyto pianki izolacyjnej, i gdy Phyllis powiedziała mi o Azjacie obserwującym z krzaków poczynania policji. Zidentyfikowała go jako Shen Sun Soone’a. I skoro Pevorski okazała się po mężu panią O’Riley, znałem już wszystkie powiązania. Kwan, Chow, MacMillan i O’Riley okradają triady, a Shen Sun Soone i Smoki Cienia zostają wysłani, by się nimi zająć. – Więc złodzieje musieli po prostu spłacić dług… Nic więcej? – O tak, to była spłata długu – powiedział ponuro Striker. – Ale także o wiele więcej. Mówimy triadach. Cała historia takiej Czternaście K świadczy o tym, że kieruje nią niezbywalna zasada: okaż brak szacunku wobec gangu, a stracisz to, co dla ciebie najcenniejsze. – Dzieci? – Ściślej – pierworodne dzieci – powiedział Striker. – Gang wysłał wiadomość adresowaną do tych, którzy zawinili, i do reszty kryminalnego świata. Okradnij nas – okaż nam brak szacunku – a będzie cię to kosztować tyle a tyle. – Zaśmiał się ponuro. – Jezu… A my myśleliśmy, że Kwan majaczy w szpitalu, bełkocząc w kółko o pożarze domu i pojawiających się wszędzie wokół smokach! – Mówiła dokładnie to, co powinniśmy usłyszeć. – To wyjaśnia również, dlaczego niektórzy rodzice nie chcieli się z nami spotkać. Bali się. Zarówno policji, jak i gangu. Niektórzy wciąż mają dzieci, które mogą stracić. Felicia już miała coś dodać, ale zadzwonił telefon komórkowy Strikera. Wyrwał go z etui przy pasku i przytknął do ucha. – Detektyw Striker, wydział zabójstw. – Wraku, to ja. – Mięsogłowy? – No. Jesteśmy w domu ojca Shen Sun Soone’a. Tu, przy Raymur. – I co? – Skończone – usłyszał. – Dorwaliśmy skurwiela. Nie żyje.
87 Gdy dotarli na miejsce zdarzenia, Striker ruszył w stronę gliniarzy z grup szybkiego reagowania, którzy zebrali się wokół zastrzelonego zamachowca na trawniku przed budynkiem. Telefon zadzwonił, gdy dzieliło go od nich zaledwie parę kroków. Miał nadzieję, że to Courtney. Niechby spytała, czy nic mu się nie stało, albo powiedziała „cześć”, albo chociaż się z nim pokłóciła… Jacob chciał znowu usłyszeć jej głos. – Detektyw Striker – powiedział do słuchawki. Głos był wysoki, nerwowy i roztrzęsiony. – Detektywie Striker, to ja, Joyce. Potrzebował chwili, by skojarzyć głos i imię. Joyce Belle była matką Naomi, jednej z dziewcząt z drużyny softballowej, do której ostatnio należała Courtney. Striker nie zamienił słowa z tą kobietą od ponad sześciu miesięcy, od czasu gdy przyjaźń Courtney i Naomi skończyła się przez jakiegoś chłopaka, który podobał się im obu. Nic więc dziwnego, że niespodziewany telefon zaniepokoił Strikera. Pierwsza myśl dotyczyła Naomi. Czy dziewczyna była jedną z ofiar? Jacob desperacko wertował w myśli listę zabitych, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć. – A, Joyce – potwierdził. – Czy Naomi… wróciła do domu? – O tak, nic jej nie jest, dzięki Bogu! I dzięki tobie. Striker odetchnął z ulgą. Przystanął. Czuł dudnienie w głowie. – Posłuchaj, Joyce, nie chciałbym być niegrzeczny, ale jestem na miejscu zdarzenia… – Och, nie ma problemu, nie szkodzi – powiedziała. – Normalnie nie zadzwoniłabym do ciebie, zwłaszcza gdy jesteś w pracy, ale Naomi właśnie wróciła do domu i cóż, pomyślałam, że może powinnam ci powiedzieć. Czy wiesz, gdzie jest twoja córka? Striker pomyślał o pilnującej drzwi parze gliniarzy. – Jest w domu. Dlaczego pytasz? Joyce odchrząknęła. – No więc… Naomi wróciła właśnie z centrum handlowego. Mówi, że niecałe pół godziny temu widziała Courtney na stacji przesiadkowej metra. Mówi, że twoja córka była przebrana w kostium Czerwonego Kapturka i szła w stronę Commercial Drive na Paradę Zagubionych Dusz. Mówi, że była trochę pijana. Striker milczał przez chwilę. – Myślałem, że odwołali paradę z powodu masakry… – Najpierw odwołali – wyjaśniła kobieta. – Ale potem znowu wrócili do pomysłu, by uczcić pamięć zabitych dzieciaków. Urządzić coś w rodzaju zbiorowego katharsis dla nastolatków. Striker zaklął pod nosem. Zastanawiał się gorączkowo, co, do diabła, poszło nie tak, jak powinno. – Joyce… Zaczekaj chwileczkę, dobrze? Przeszedł na drugą stronę jezdni, do ludzi z grup szybkiego reagowania, i od dowódcy oddziału, Jake’a Holmgrena, pożyczył krótkofalówkę. Nawiązał łączność ze stanowiskiem kierowania i poprosił o połączenie z jednostkami stacjonującymi pod jego domem. Po trzydziestu sekundach usłyszał odpowiedź oficera dyżurnego. – Nie mam tam nikogo. Striker poczuł, że zasycha mu w ustach. – Powinny być dwa wozy. Jeden od frontu, jeden z tyłu. Ustawiliśmy je tam dziś rano. – Niech no sprawdzę rejestr… – W słuchawce słychać było odgłos stukania w klawisze. Dyżurny odezwał się ponownie. – Mam. Zostali zluzowani o czternastej zero zero. Palce Strikera zacisnęły się na radiotelefonie. – Na czyje polecenie? – Zastępcy komendanta – powiedział oficer. – Na polecenie Laroche’a. Wydaje mi się, że chodziło o niedobór ludzi. Striker zaklął i rzucił krótkofalówką w Holmgrena. Odwrócił się plecami. – Joyce? Jesteś tam jeszcze? – Tak, jestem. – Masz rację, to ona. – Striker, mówiąc te słowa, ścisnął między palcami krawędź nosa; poczuł nadciągający gwałtownie ból głowy. Parada Zagubionych Dusz. Chryste, tam będzie prawdziwy chaos! A jeśli Courtney jest pijana…? Miał ochotę ją zabić. Nie potrzeba mu tego. Nie teraz. Spojrzał na zegarek, zobaczył, że szybko zbliża się dwudziesta, i zdał sobie sprawę, że wielka halloweenowa balanga kręci się już pełną parą. – Muszę iść, Joyce – powiedział. – Dziękuję za telefon. Pojadę tam natychmiast i spróbuję ją znaleźć. – Poczekaj!
Coś w jej głosie go przeraziło; przez chwilę trzymał telefon w pewnej odległości od ucha. W końcu przybliżył aparat i zapytał powoli: – Joyce, czy coś się stało? – Ona nie była sama – powiedziała kobieta, z trudem łapiąc oddech. – Była tam ze swoją przyjaciółką. Z tą Raine. – No i co z tego? – Przecież jej poszukujecie! – Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. Joyce urwała. – Wiesz chyba, jak się nazywa Raine, prawda? – spytała po chwili. – Cóż… Prawdę mówiąc, nigdy jej nie poznałem. – Raine to przezwisko. Naprawdę nazywa się Riku. Riku Kwan. Striker poczuł, jak pierś przeszywa mu lodowate ostrze. – Co?! Jak, do… – Patricia pragnęła, by Raine zachowała coś z dziedzictwa przodków – wyjaśniła Joyce – więc oficjalnie nazwała ją Riku. Ale wszędzie indziej dziewczyna figurowała jako Raine, ponieważ matka nie chciała, by była wyobcowana. Myślałam… Myślałam, że o tym wiesz. Myślałam, że wszyscy wiedzą. Striker jęknął, sfrustrowany. W tej sprawie nic nie było łatwe. Od samego początku. Felicia, która tymczasem przysłuchiwała się odprawie grup szybkiego reagowania po wykonanym zadaniu, zauważyła wyraz jego twarzy i uniosła brwi w pytającym „co się dzieje?”. Jacob nie odpowiedział. Poprosił Joyce, by pozwoliła mu porozmawiać z Naomi i wyciągnąć od dziewczyny wszystkie szczegóły. Gdy skończył rozmawiać, Felicia oddaliła się od grupy policjantów i bacznie przyjrzała się Strikerowi. – O co chodziło? Jacob wyglądał jak własna śmierć. – Dzwoniła matka jednej z koleżanek Courtney. Wygląda na to, że moje dziecko piło przez całe popołudnie i że wyrwało się na Paradę Zagubionych Dusz. Felicia wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Ma piętnaście lat. Nic nowego. – Jest z Riku Kwan. Uśmiech spełzł z twarzy Felicii. – Riku? Ale jak to… Dlaczego miałaby… – Raine, przyjaciółka Courtney, to Riku. Raine to jej cholerny pseudonim! Cały czas była w naszym zasięgu! – Kurwa mać! Podaj mi szczegóły. Zgłoszę od razu. Striker wręczył Felicii swój notes. Podczas gdy ona dzwoniła do oficera dyżurnego, by rozpowszechnił przez radio najświeższą informację na temat poszukiwanej, Striker spróbował opanować gonitwę myśli. Wspiął się na pagórek i pomiędzy policjantami z grup szybkiego reagowania wypatrzył Mięsogłowego, którego studziewięćdziesięciocentymetrowa sylwetka górowała nad pozostałymi. Mięsogłowy też go zauważył i wyszedł mu naprzeciw. – Butelkę możesz mi kupić później – powiedział do Strikera. – Jacka danielsa. Jacob zerknął poza jego plecy, na zmasakrowane ciało na trawniku. Kule podziurawiły je jak sito – brzuch, klatka piersiowa i twarz były całkiem zdeformowane. Skrzywił się. – Zrobiliście z niego ser szwajcarski. – To dlatego, że nie znoszę cheddara. – Mięsogłowy zaśmiał się z własnego dowcipu. – Chcieliśmy go żywego. – Nie dał nam wyboru. Skurwiel zaczął do nas strzelać. – Zaatakował was? Dwunastu mężczyzn? Mięsogłowy wskazał na mieszkanie. – Chciał zginąć. Samobójstwo mordercy, Wraku. – A jego rodzina? – Powiedzmy, że nikt już nie będzie tu przysyłał kartek z okazji Dnia Ojca. Striker przez dłuższą chwilę patrzył na drzwi. Nic nie mógł poradzić, ale czuł, że coś tu nie gra. Ruszył w ich stronę. Mięsogłowy podążył za nim. – Hej, Wraku. Na pewno chcesz tam wejść? – Nie.
Striker otworzył drzwi i wszedł do środka. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył w pokoju od frontu, było gorąco, jakby ktoś na całą moc podkręcił ogrzewanie. Potem uderzył go zapach. Razem z Mięsogłowym weszli do sypialni. Striker zatrzymał się w progu. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie widział. Na łóżku spoczywały rozciągnięte przerażające szczątki Lien Vok Soone’a – ojca Trana i Shen Suna. Staruszek leżał na wznak, z otwartymi oczami, z ramionami rozrzuconymi na boki, a dłońmi otwartymi w stronę sufitu – jak przybity do niewidzialnego krzyża. Usta miał szeroko otwarte. Wydawało się, że wciąż krzyczy. Nawet teraz, po śmierci. – Jezu Chryste. – Striker przytknął do nosa rękaw marynarki. – Co on mu, kurwa, zrobił? – Żywcem go obdarł ze skóry – powiedział Mięsogłowy. Tym razem w jego głosie nie było śladu kpiny. Striker zbliżył się do zwłok. – Nie dotykaj niczego – ostrzegł go Mięsogłowy. – Jeszcze nie było Kluska. – Pierdolić Kluska. – Jedzie tu zastępca komendanta… – Pierdolić Kluska, pierdolić Laroche’a. Pierdolić ich wszystkich, Mięsogłowy. Nie obchodzi mnie to. W sypialni paliła się tylko zwyczajna lampka na nocnym stoliku. Słabo oświetlała pokój, nie rozpraszała półmroku. Striker wyjął latarkę, oświetlił nią łóżko, by lepiej widzieć, i… omal nie zwymiotował swojego hamburgera. Pościel zachlapana była lepkimi skrzepami i pokryta cienkimi, nierównymi skrawkami ludzkiej skóry. – Spójrz na krew – powiedział do Mięsogłowego. – Jest ciemna, niemal brązowa. – Więc? Striker spojrzał ponuro. – To krew żylna, nie tętnicza. Długo umierał… Mięsogłowy nie odpowiedział; Striker nadal oglądał zwłoki. Poświecił na krocze zabitego, zobaczył okaleczone ciało, zamknął oczy, odwrócił głowę i zgasił latarkę. Westchnął ciężko. – Dość widziałeś? – zapytał Mięsogłowy. – Za dużo, kurwa. Jacob wyszedł z komunalnego mieszkania, zatrzymał się zaraz przed drzwiami i odetchnął głęboko świeżym, chłodnym powietrzem. Znakomicie zadziałało na jego płuca, oczyszczając ze straszliwego fetoru powietrze, którym przed chwilą oddychał. Felicia zapytała go, co się stało w środku, ale Striker nie był w stanie jej odpowiedzieć. Świeże obrazy bestialstwa bombardowały jego umysł, i na dodatek przez cały czas nie opuszczało go przeświadczenie, że coś tu jest nie tak. – Coś tutaj nie trzyma się kupy – powiedział szorstko do Mięsogłowego. – Co się nie trzyma? – Morderstwo połączone z samobójstwem. – Doskonale pasuje – wtrąciła się Felicia. – Shen Sun nie potrafił spojrzeć ojcu w twarz. Nie potrafił mu powiedzieć, że Tran nie żyje. Nie potrafił przyznać się do straszliwych rzeczy, których się dopuścili obaj synowie. Więc zamordował ojca i popełnił samobójstwo. Kto wie dlaczego? Jakieś pokrętne poczucie rodzinnego honoru? Hańba? Wstyd? Mięsogłowy potaknął. – Taaak, cholera. Kto to może wiedzieć dlaczego. Striker zignorował jego komentarz. Popatrzył na Felicię. – Nie mówiłabyś tak, gdybyś była tam. W środku. Ten człowiek został całkowicie obdarty ze skóry. Żywcem. Może i Shen Sun mógłby zabić własnego ojca, a następnie popełnić samobójstwo, ale po co miałby go torturować? To w ogóle nie ma sensu. To coś, czego nigdy by nie zrobił. Nigdy. Te słowa zawisły w powietrzu i sprawiły, że Striker jeszcze raz przeanalizował całą sytuację. W głowie zakołatała mu nieprzyjemna myśl. Odwrócił się do Mięsogłowego. – Kto zidentyfikował zamachowca? Mięsogłowy w pierwszej chwili nic nie powiedział, podrapał się tylko po głowie i popatrzył na grupę policjantów z grup szybkiego reagowania za swoimi plecami. W Strikerze coś się zapadło. – Kto go zidentyfikował? Mięsogłowy stracił panowanie nad sobą. – To on, Wraku! Na pewno. Zaatakował nas.
– Kurwa mać! Nikt go nie rozpoznał, prawda? – Chyba Holmgren… Striker minął Mięsogłowego, przepchnął się przez grupę policjantów i przyklęknął przy zwłokach. Twarz była zniekształcona nie do poznania. Jacobowi przypomniał się Tran Sang Soone – Biała Maska – tam, w szkole. Z mordercy pozostało niewiele. W przybliżeniu trochę ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i sześćdziesiąt kilogramów wagi. Pod względem budowy ciała zwłoki pasowały do Shen Sun Soone’a. Szczupły, umięśniony mężczyzna w średnim wieku. Striker odwrócił się do Mięsogłowego. – Daj mi nóż. – Klusek nawet nie… – Pierdolę, kurwa, Identyfikację! Dawaj mi ten cholerny nóż! Mięsogłowy wyjął nóż z futerału przy pasie i wręczył go Strikerowi. Detektyw otworzył ostrze energicznym ruchem dłoni, wsunął je pod koszulę zabitego i rozciął tkaninę. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był tatuaż na prawym barku mężczyzny – niedbale wyrysowany okrąg z chińskim znakiem, którego detektyw nie umiał rozpoznać. Striker zerwał się na równe nogi. – Wy głupie sukinsyny – powiedział. – To nie on.
88 Shen Sun Soone wypełzł z krzaków i odwrócił się plecami do policjantów. Spokojnym, miarowym krokiem przeszedł do pobliskiego zaułka i zaczął sprawdzać klamki zaparkowanych tam samochodów. W czwartym z kolei aucie zastał niezamknięte drzwi. Był to stary model szarej hondy civic. Jego ulubiona marka. Wsiadł do auta i poszukał ukrytych kluczyków. Pudło. Wyciągnął pistolet, wysunął magazynek i opróżnił komorę, po czym kolbą rozbił stacyjkę. Gdy konsola pękła, zwarł ze sobą kable i uruchomił silnik. Kilka sekund później na powrót załadował glocka tymi paroma nabojami, które mu zostały, i przez chwilę jechał wzdłuż Glen Street w kierunku południowym, aż znalazł prześwit pomiędzy krzewami. Wyłączył światła, ale nie zgasił silnika, i z nowego miejsca obserwacyjnego przyglądał się zgromadzonej w dole, przy Raymur Street, grupie policjantów. Wciąż stali przed mieszkaniem jego ojca. Wcześniej wszyscy byli spokojni, teraz kłócili się między sobą. Wśród nich był detektyw z wydziału zabójstw. Jacob Striker. Działo się coś niedobrego. Shen Sun wyczytał to z twarzy Białego Diabła. Cierpliwie poczekał, aż gwailo, ruszając w stronę samochodu, da znak policjantce, by poszła za nim. Wskoczyli do auta, zawrócili z piskiem opon i pognali w głąb Raymur, na północ, po czym wjechali w wąską uliczkę, kierując się na wschód. Shen Sun znał tę drogę. Można nią było dotrzeć na East Hastings Street. I rzeczywiście, trzydzieści sekund później radiowóz, zahaczając kołami o pobocze, ponownie skręcił na wschód i popędził East Hastings Street z olbrzymią prędkością. Shen Sun wrzucił bieg i ruszył w ślad za autem gwailo. By je dogonić, wcisnął pedał gazu do oporu. Na drodze panował typowy dla piątkowego wieczoru duży ruch, a tłumy śpieszące na Halloween tylko pogarszały sytuację. To jednak było na rękę Shen Sun Soone’owi. Jechał na wschód za nieoznakowanym radiowozem. Gdy zobaczył zapalające się światła stopu i policyjny samochód zatrzymujący się na rogu Venables i Commercial, już wiedział. Biały Diabeł i jego partnerka zmierzali na Paradę Zagubionych Dusz. Zaparkował kawałek dalej, przy tej samej ulicy, i obserwował, jak para policjantów wysiada z auta. Uśmiechnął się, widząc, że oboje wskazują palcami na tłum przebierańców, po czym szybkim krokiem ruszają w dół Commercial Drive. Wyraz twarzy gwailo wskazywał, że sprawa jest pilna. Jeszcze bardziej niż ta parę minut temu. Intrygujące. Jacob Striker – zarówno w szkole, jak i w rezydencji Kwanów, czy nawet w szpitalu – okazał się niezwykle opanowanym przeciwnikiem. O wiele bardziej niż ci, z którymi Shen Sun spotykał się do tej pory. Był jak z lodu. Skąd więc ta nagła panika? Odpowiedź na to pytanie była jak zakwitający w sercu kwiat. Takie emocje mogły wywołać u bohaterskiego gliniarza dwie rzeczy. Albo chodziło o Riku Kwan, albo o jego własną córkę, Courtney. Shen Sun wyskoczył z hondy, wpychając pistolet za pasek z tyłu spodni. W przypływie nagłej euforii pośpieszył w stronę Commercial Drive. Zbliżał się do kresu podróży, czuł to. Tamta chwila, gdy Kim Pham, wysłannik samego Shan Chu, przyszedł do niego, obiecując mu posadę w Makau, wydała mu się odległa w czasie. Shen Sun nigdy nie zadał sobie pytania, dlaczego to właśnie jego wybrały triady do wypełnienia zadania w liceum Świętego Patryka. Ani razu. Ale wiedział dlaczego. To było logiczne. On był bezlitosny. Pozbawiony uczuć. Ale przede wszystkim – on ocalał. Angkor udowodnił to dawno temu. Misja w liceum Świętego Patryka była łatwa i prosta: zabić pierworodne dziecko każdego, kto okazał gangowi brak szacunku i ośmielił się okraść tajny bank przy Pandora Street. Przepadło prawie trzydzieści osiem milionów dolarów. Niemal w całości należących do Czternaście K. Świętokradztwo. Najbardziej frustrowała go myśl, że plan został przecież przygotowany perfekcyjnie. Pierworodni mieli zostać zabici. Ich rodzice, świadomi ceny, którą przyszło im zapłacić za znieważenie triady, otrzymaliby następnie wezwanie do zwrotu pieniędzy wraz z odsetkami. O ile nie chcieli stracić pozostałych przy życiu dzieci. Wytypowano fałszywych sprawców. Sherman Chan, Que Wong i Raymond Leung mieli zostać uznani za nastoletnich uzbrojonych szaleńców i to wokół nich miało się toczyć policyjne śledztwo. Na nich miał się skupić gniew społeczeństwa. Nawet jeśli policja w końcu wykryłaby, że istnieją w tej sprawie także inni potencjalni podejrzani – po porównaniu czasu zgonów i przebadaniu krwi – Shen Sun i Tran byliby już daleko. Daleko, daleko…! W Makau.
W tym królestwie zbrodni prawdziwy motyw zabójstw znałby każdy gangster. Przecież poczta pantoflowa nigdzie nie działa lepiej niż w podziemnym świecie. Wystarczy wypowiedziane mimochodem, gdzieś na boku, jedno słowo, a już wszyscy znają rządzące tym biznesem zasady. Wiedzą, jaka jest cena za zdradzenie triad. Śmierć pierworodnych. Tak było od zawsze i tak pozostanie na wieki. Shen Sun nie potrzebował do tej roboty motywacji. Wystarczyła mu obietnica, że w nagrodę za wypełnienie misji zostanie Białym Papierowym Wachlarzem przy boku Shan Chu. W sławetnym mieście Makau. To oznaczało Doskonałą Harmonię. To oznaczało władzę. Shen Sun patrzył na karnawałowe szaleństwo na Commercial Drive, na Paradę Zagubionych Dusz – kostiumowy bal na świeżym powietrzu z ponad dziesięcioma tysiącami uczestników. Gdzieś w tym tłumie jest jedna z dziewcząt, których fotografie otrzymał od chlebodawców. Shen Sun nie miał co do tego wątpliwości. Ta noc będzie jego nocą. Był z nim Tran. Jego duch unosił się na październikowym wietrze. To dawało Shen Sun Soone’owi siłę, której tak potrzebował. Dawało pewność siebie. Tym razem nic go nie powstrzyma. Gwailo upadnie. A on zajmie należne mu miejsce w Makau. To był cel, do którego zmierzał od dwudziestu lat. Cel, którego ceną było życie ojca i życie Trana. Cel, który zostanie osiągnięty. Wystarczy, że zginą jeszcze dwie osoby.
FINAŁ
89 Park Grandview był zatłoczony do granic możliwości, jeszcze zanim Courtney i Raine dotarły na miejsce. Dziewczyny opuściły balangę, która rozkręcała się na dobre w mieszkanku kolegi Que, i podążyły na Paradę Zagubionych Dusz na Commercial Drive. Ku wielkiej radości Courtney dołączył do nich Bobby wraz ze swoim nowym kolegą. Tomem albo Shaunem, albo Johnem, albo jak tam jeszcze mógł mieć na imię. Courtney nie zapamiętała jego imienia – wypiła trzy wina z sokiem i dwie cole z wiśniową brandy – ale chłopak był wysoki i przystojny. Nadawał się dla Raine. Que bowiem po raz kolejny wystawił ją do wiatru. I w sumie dobrze się stało, bo kolega Bobby’ego chyba spodobał się przyjaciółce. Szli obok siebie, rozmawiając, Raine w swoim niegrzecznym kostiumie pielęgniarki i on, przebrany za czarny charakter z kinowego megahitu. Bobby spojrzał na Courtney z uśmiechem. – Świetnie wyglądasz, Court. To była pierwsza rzecz, jaką powiedział. Zdenerwowała dziewczynę bardziej niż kłopotliwe milczenie. – To Raine wybrała ten strój. – Spojrzała na niego przelotnie; przez sekundę patrzyła mu prosto w oczy, po czym szybko spuściła wzrok. Lecz to wystarczyło, by zatrzepotało jej serce. Bobby przebrany był dość banalnie, za postać ze Star Treka. Miał na sobie żółty mundur. Jakby był kapitanem Kirkiem lub kimś takim. – Dobrze wybrała – odparł. – Wyglądasz bosko. Spojrzała na niego ponownie i uśmiechnęła się, a chłopak nie umknął wzrokiem, lecz długo i intensywnie wpatrywał się w jej oczy. Poczuła żar na policzkach. Odwróciła głowę i zagapiła się na tłum. Na wschodnim krańcu parku Grandview na scenie ustawiał się zespół muzyczny. Estrada była monstrualna. Zawisły nad nią tony świateł – białych, czerwonych, niebieskich i zielonych. Niektóre już się błyskały. Znienacka powietrze wypełniły głośne eksplozje ogni sztucznych, ostre jak wystrzały z broni palnej, i w tłum popłynęła szara mgiełka. Dym z fajerwerków mieszał się z oparami palonego ziela. W końcu to była Commercial Drive. Zatrzymali się kilka metrów od sceny. Bobby zdjął plecak, który przytargał – nieduży, ciemnoniebieski i ciężki, wnosząc ze sposobu, w jaki go dźwigał. Wyciągnął z niego dwie puszki coca-coli oraz butelkę jacka danielsa, butelkę wiśniowej brandy i kilka plastikowych kubków. Courtney popatrzyła na alkohol i pokręciła głową. – Mam dość. W głowie mi wiruje. Lecz chłopak zachowywał się tak, jakby w ogóle nie słyszał. Napełnił kubek colą, szczodrą ręką dolał wiśniowej brandy. Wręczył dziewczynie. – Naprawdę, już wypiłam… – Daj spokój, Court, ciesz się życiem. Parada jest tylko raz w roku. Popatrzyła na niego, potem na kubek w jego dłoni, i już miała ponownie powiedzieć „nie”, gdy poczuła na sobie spojrzenie Raine. Przyjaciółka patrzyła na nią z wyrzutem, jakby chciała powiedzieć, jak zwykle zresztą: „Nie bądź taką drętwą nudziarą!”. Dokładnie takim samym wzrokiem patrzył na Courtney kolega Bobby’ego. Co miała robić? Zmusiła się do uśmiechu, wzięła kubek i uniosła go do ust. Wiśniowa brandy pachniała mocniej niż przedtem, smacznie, lecz bardzo słodko i żołądek Courtney nagle zadygotał. Mimo to przytknęła kubek do ust i upiła mały łyk. Nagle Bobby wyciągnął rękę i podniósł dno kubka dłonią, zmuszając Courtney, by wypiła więcej. Omal się nie zakrztusiła. – B-Bobby! – wybełkotała. Chłopak zaśmiał się tylko. Nie przestawał wpatrywać się w Courtney żarłocznymi oczami. – Jesteś piękna, Court – powiedział. Ujął ją pod brodę, odchylił jej głowę do tyłu i pocałował ją w usta. Jego wargi było miękkie i ciepłe, smakowały jackiem danielsem i colą. Takie cudowne w dotyku. Courtney zadrżała na całym ciele i zapragnęła, by ta chwila trwała przez wieczność. Mimo że gapili się na nich i Raine, i kolega Bobby’ego, nie chciała przestać. Marzyła, by Bobby całował ją bez końca. Dotykał jej. Czuł ją. W końcu chłopak odsunął się, a Courtney poczuła nadciągające zawroty głowy. Walczyła, by utrzymać równowagę. – Chcę całować się z tobą później – wyszeptał Bobby. – Gdy już będziemy sami. – Zgoda. – To wszystko, co była w stanie z siebie wydusić. I zanim się zorientowała, chłopak ponownie napełnił jej kubek coca-colą i wiśniową brandy. – Dość! – zawołała. Lecz on się tylko uśmiechnął.
90 Striker zanurzył się w morzu masek. Były wszędzie. Wojownicy ninja, okryci od stóp do głów czernią. Klauni ze smutnymi i zagniewanymi twarzami. Współcześni herosi w pelerynach i maskach. Gdzie spojrzeć, wszędzie zamaskowane twarze. Detektyw zdawał sobie sprawę, że każda maska może skrywać twarz czającego się pośród tłumu Shen Sun Soone’a. Sytuacja nie mogła przedstawiać się gorzej. Shen Sun już dwa razy widział twarz Strikera – w rezydencji Kwanów i w Szpitalu Świętego Pawła. Jakby tego było mało, zdjęcie Jacoba pojawiało się na ekranach telewizorów w mieście przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez bite dwa dni. Wniosek był tylko jeden. Jeśli Shen Sun był tu gdzieś w przebraniu, miał nad Strikerem kolosalną przewagę. – Ruszaj się! – powiedziała Felicia. Mimo że znajdowała się kilka kroków za Jacobem, jej głos, tłumiony przez gwar, dolatywał jak z oddali. Detektyw skinął głową i odgonił złe myśli. Szedł wolnym, ale stanowczym krokiem, przedzierając się przez tłum. Bezpośrednie zagrożenie zmuszało go do koncentracji. Powietrze cuchnęło marychą, piwem, spoconymi ciałami. A nad tym wszystkim unosił się dym z fajerwerków. Pomimo chłodnej październikowej aury, było duszno i gorąco. Wokół tłoczyło się zbyt wiele potykających się i wpadających na siebie ciał. Tu i ówdzie w ludzkiej masie powstawały zawirowania, które kręcąc się to w jedną, to w drugą stronę, zasysały coraz więcej osób. – Courtney! – zawołał Striker. – Raine! – Lecz jego głos był ledwie słyszalny w niegasnącym ryku tłumu. Ludzie wrzeszczeli i śmiali się, niektórzy tańczyli na chodniku. Kilkadziesiąt metrów dalej ktoś odpalił serię petard. Na dźwięk eksplozji Striker sięgnął po pistolet, jeszcze zanim uświadomił sobie, co to za odgłos. – Spokojnie, Wielkoludzie – powiedziała Felicia i położyła dłoń na jego plecach, by dać mu znać, że jest blisko. Gdy dotarli do parku Grandview, drogę zagrodziła im olbrzymia scena i zmuszeni byli okrążyć rozkładający właśnie sprzęt zespół. Striker dorwał przebranego za współczesnego wampira basistę i zapytał go, czy działa już mikrofon. Nie działał. Striker zaklął. Zostawił chłopaka i ponownie zanurkował w gęstniejący tłum. Gdy dotarł do końca parku, zatrzymał się na rogu Charles Street i odwrócił się, by poczekać na Felicię. W blasku scenicznych świateł jej twarz nabrała niebieskawej barwy; skórę miała wilgotną od potu. – To nie ma sensu – powiedział Striker. – Musimy się rozdzielić. Zgodziła się. – One prawdopodobnie są razem. – Jeśli je znajdziesz, po prostu zabierz je stąd – dodał z naciskiem. – Z dala od tłumu. Natychmiast. Zabierz je na komisariat. Felicia przytaknęła. – Włącz wibracje w komórce. W tym hałasie i tak nie usłyszysz dzwonka. Striker zrobił, jak mu poradziła, a następnie wskazał na park Grandview. – Idź na północ, od sceny, aż do Venables. Ja udam się na południe i dojdę do Pierwszej. I jeśli je zobaczysz… – Po prostu zabiorę je stąd. – Właśnie. – Striker dotknął ramienia Felicii i przyciągnął ją blisko siebie, żeby lepiej słyszała. – Pamiętaj, Raine prawdopodobnie nie wie jeszcze o matce, bo w przeciwnym razie już dawno siedziałaby w domu. Twarz Felicii posmutniała, w oczach Strikera malował się niepokój. Kobieta rozpięła kurtkę, by mieć łatwiejszy dostęp do broni. Szybko omiotła wzrokiem kłębiący się wokół tłum. – Bądź ostrożny – powiedziała. – Ten kutas nie mógł sobie wymarzyć lepszego miejsca na atak. Striker zmusił się do uśmiechu. – Trzy razy już mu nie wyszło. Felicia zrobiła krok do przodu. Oplotła ramionami szyję Strikera, przyciągnęła go do siebie i obdarzyła długim, namiętnym pocałunkiem. – Co robisz… – Po prostu – uważaj na siebie. Mamy niedokończoną pewną sprawę, ty i ja. Pamiętasz? – mrugnęła okiem, odwróciła się i ruszyła przed siebie przez tłum. Trzy kroki dalej wessała ją ludzka masa. Striker znów był sam. Nie zwlekał. Obrócił się na pięcie i nie zbaczając z Commercial Drive, zaczął przepychać się na południe. Chwilę później pochłonął go bezkresny ocean snującego się dymu, gniewnych masek i falujących ciał.
Pochłonął go chaos.
91 Shen Sun Soone stracił z oczu detektywów i to go rozsierdziło. Przebił się przez falangę idącą całą szerokością ulicy, popchnął parę zagradzających mu drogę pijanych klaunów. Ludzie stłoczeni byli gorzej niż bydło na targu, a powietrze pachniało równie brzydko. Przeważnie młodzi, wyżsi od niego. Pijani, naćpani, wyzbyci zahamowań. Po prawej stronie, tam gdzie zaczynał się park Grandview, zamachowiec zobaczył dziewczynę przebraną za francuską pokojówkę. Siedziała z odsłoniętą lewą piersią, na wpół oparta o pień wysokiego dębu. Była oszołomiona, nie mogła utrzymać równowagi. Podniosła do ust butelkę cydru. Kilka sekund później ktoś spróbował pomóc jej wstać – wysoki, chudy, ubrany na czarno młody mężczyzna w białej masce hokejowej na twarzy. Doskonale! Shen Sun zobaczył, że chłopak zdejmuje maskę i kładzie ją na ziemi. Kiedy dziewczyna zaczęła wymiotować, a jej towarzysz pochylił się, by odgarnąć jej włosy z twarzy, zamachowiec skorzystał z okazji. Porwał przebranie i ruszył dalej, wtapiając się w tłum. Nie zatrzymując się, założył osłonę; poczuł zimno plastiku przylegającego do twarzy. Jego organizm zalała fala adrenaliny. Miał wrażenie, jakby na powrót znalazł się w szkole. W liceum Świętego Patryka. Jakby to nie był koniec, lecz początek misji. Na drugim krańcu parku, z dala od zgiełku i gwaru rozbawionych uczestników halloweenowej fety, przy krawężniku stała zaparkowana biała furgonetka dostawcza firmy kateringowej Hobbes – Mięsa, Wędliny. W szoferce siedział gruby, biały mężczyzna. Jin mao ho. Shen Sun skorzystał z okazji. Szybko przeszedł przez park. Podszedł do okienka od strony kierowcy, rozejrzał się dokoła i widząc, że w pobliżu nie ma śladu gliniarzy, zastukał. – Nie świętujesz? – zapytał. Mężczyzna opuścił szybę. Gdy odwracał głowę, zakasłał gwałtownie, aż zatrzęsły się liczne wałki tłuszczu na jego szyi. Zacharczał i plunął przez okno. – Maska hokejowa. Niezły kostium, synu. Zastanawiałeś się nad nim przez całą noc? – Czemu tu stoisz? Mężczyzna skinął głową w stronę barierek przegradzających jezdnię na Charles Street, gdzie na początek koncertu czekały grupki imprezowiczów. – A ty kto, kontroler strefy? To moja ostatnia dostawa, tylko się spóźniłem. Nic nie zrobię, zanim nie usuną barierek. – Westchnął zmęczony. – A w ogóle, co cię to obchodzi? – Jedź tą alejką – odparł Shen Sun. Wskazał na drugą stronę ulicy. Kiedy kierowca odwrócił się, by spojrzeć w tamtym kierunku, Shen Sun wyciągnął pistolet i uderzył kolbą. Mężczyzna jęknął cicho, a jego ciało zwiotczało i osunęło się między siedzenia. Shen Sun otworzył drzwiczki, zepchnął tamtego bardziej na prawo i usiadł za kierownicą. – Moja głowa… – wymamrotał kierowca. – Co się… Co… Co… – Bądź cicho. – Ty… nie możesz… – Mogę. – Shen Sun kilkukrotnie uderzył go glockiem w potylicę, tak mocno, jak potrafił. Walił, dopóki kolba pistoletu nie zrobiła się wilgotna, a mężczyzna nie wydawał jakichkolwiek dźwięków. Leżał teraz jak jeden z worków z mięsem, które dostarczał. Do paska kierowca miał przypięty pęk kluczy. Shen Sun odczepił je. Wysiadł z wozu, otworzył tylne drzwi, by sprawdzić, czy kluczyki pasują, a następnie zamknął je, usatysfakcjonowany. Wszystko pasowało. W hokejowej masce na twarzy Shen Sun udał się przez park ku Commercial Drive. Na wprost niego jakiś mężczyzna przebrany za czerwonego diabła podpalił dwie zamocowane na łańcuchach kule, po czym nimi zaczął wywijać, zataczając wielkie ósemki. Z gardeł w tłumie wyrwało się przeciągłe „Ooooo!”, gdy wirujące w powietrzu przedmioty rysowały szerokie, nieregularne okręgi. Shen Sun skorzystał z okazji, by przyjrzeć się ludzkim twarzom. Wiele osób nosiło maski. Denerwowało go to, ale ufał, że żadna z poszukiwanych przez niego dziewcząt nie wpadła na podobny pomysł. Czemu miałyby skrywać twarze? Obie były piękne, młode. Gotowe do rui. Niewątpliwie przebrały się w kostiumy podkreślające ich seksapil. Na to liczył. Gdy sześćdziesiąt sekund później Shen Sun skończył lustrować tłum zgromadzonych, pokaz ogni trwał nadal. Bandyta nie zauważył w pobliżu żadnej z dziewcząt, więc ruszył przed siebie. Minął przystanek autobusowy, na którym klaun obmacywał się z wróżką, i już miał pójść dalej, gdy nagle stanął jak wryty. To ta policjantka! Na chodniku. Twarz miała chmurną, ale w jej oczach można było dostrzec coś jeszcze.
Zdenerwowanie? Troskę? Nie, to nie to. Ulgę? Coś znalazła? Nie spuszczał jej z oczu. Kobieta pośpieszyła chodnikiem wzdłuż Commercial Drive, następnie przeszła na drugą stronę jezdni i podążyła w kierunku wschodnim. Szedł za nią, trzymając się bardzo blisko. Wołała: – Courtney! Courtney! Serce skurczyło się w piersi Shen Sun Soone’a jak zaciskany na sznurze węzeł. Mężczyzna śledził wzrokiem policjantkę, starając się nie stracić jej z oczu. Kilka chwil później, gdy oboje przepchnęli się przez grupę przebranych za piratów chłopców, Shen Sun po raz pierwszy zobaczył osobę niezbędną, by jego misja została zakończona powodzeniem. Riku Kwan. Zobaczył też Courtney – dziewczynę, która przez resztę życia detektywa Strikera będzie dlań okrutnym memento. Obie tam były. Razem. Los uśmiechnął się do Shen Sun Soone’a, a zabójca odwzajemnił ten uśmiech.
92 Striker dotarł do Pierwszej Alei, gdzie jeden z konstabli z sił pomocniczych policji pilnował blokady uniemożliwiającej kierowcom skręt na północ i wjazd w Commercial Drive. Miał około dziewiętnastu lat i haczykowaty nos. – Cześć, młody – powiedział Striker. Uniósł odznakę, by zwrócić na siebie uwagę tamtego. – Widziałeś którąś z tych dziewcząt? – Pokazał mu dwie fotografie na wyświetlaczu swojej blackberry. Chłopak podrapał się po podbródku. – Przewinęło się tu tyle dziewczyn… Striker poczuł wibrowanie komórki. Odwrócił się, spojrzał na ekran i przeczytał wiadomość. „Znalazłam je. Kawiarnia U Turka”. Odpisał. „Jestem 5 ulic dalej. Idę”. Popatrzył w głąb Commercial Drive. Kawiarnia U Turka nie była daleko. W normalnych okolicznościach. Ale w tym tłumie wydawała się oddalona o kilka kilometrów. Z każdej strony coś zagradzało do niej dostęp. A to domowej roboty transparent reklamujący przyszłoroczną paradę, a to spacerujący na szczudłach chłopak, a to podest sceny, wcinający się do połowy Commercial Drive. Dochodziły jeszcze fajerwerki i dym z petard, który unosił się w powietrzu jak duch, nadając wszystkiemu szary odcień. Striker zmarszczył czoło. Coś mu nie pasowało. Wiedział, że musi się śpieszyć. Zanim zdał sobie sprawę, już nacierał z impetem na tłum, brutalnie odpychając ludzi. – Idiota! – Kretyn! – Co ty sobie myślisz, że kim ty, kurwa, jesteś? Komentarzy padało bez liku, ale Striker nie zwracał na nie uwagi. Przepychał się coraz brutalniej, aż pokonał dzielącą go od kawiarni ostatnią przecznicę. W pierwszej chwili nic nie zauważył i pomyślał, że Felicia zaprowadziła już dziewczyny do radiowozu, ale wtedy, kilkadziesiąt metrów dalej… Policjantka, pielęgniarka i Czerwony Kapturek. Przechodząc na drugą stronę Charles Street, zauważył mężczyznę w hokejowej masce i poczuł nagły skurcz wszystkich mięśni. Jego umysł ponownie zaatakowały obrazy ze szkolnej strzelaniny i w pierwszej chwili miał wrażenie déjà vu. W postawie zamaskowanego mężczyzny było coś, od czego Strikerowi przeszły po plecach ciarki. Człowiek w białej masce stał zwrócony w stronę Felicii i dziewczyn. Po prostu stał i obserwował. Ta trójka skupiała całą jego uwagę. Nic poza nimi dla niego nie istniało. Striker ruszył pędem w ich kierunku… Basista zespołu wskoczył na jeden ze scenicznych głośników i rozpoczął przedkoncertową przemowę. – Dobrze się bawicie, potwory? – zawołał, a tłum zaczął wiwatować. Ze sceny wystrzeliły fajerwerki, wysyłając w powietrze zielone, czerwone i pomarańczowe smugi ognia, a w ślad za nimi popłynęły smugi szarego dymu. Ktoś odpalił serię petard. Bang-bang-bang-bang-BANG! Striker biegł sprintem, rozgarniając stłoczonych na chodniku ludzi, popychając ich i przewracając na ziemię. Tam, gdzie tłum był nieco rzadszy, Jacob usiłował rozejrzeć się po okolicy, ale nie widział już Felicii ani dziewcząt. Posłuchał instynktu i serce przeszył mu lodowaty chłód. Był tu Shen Sun.
93 Shen Sun Soone za to widział obie dziewczyny – jedną ubraną w czerwień i czerń, drugą przebraną za pielęgniarkę. Obok nich stała policjantka. Były na wyciągnięcie ręki. Dar od duchów! Dar od Trana. Poprawił maskę, sięgnął za siebie i wyczuł kolbę pistoletu. W magazynku pozostało pięć nabojów. Niezbyt dużo. Nie chciał jednak strzelać. Jeszcze nie teraz. Przeszedł na drugą stronę jezdni, klucząc między imprezowiczami. Młodzi ludzie tańczyli, potykali się, kręcili się wszędzie dokoła, a każdy próbował podejść jak najbliżej sceny. Zespół właśnie chwycił za instrumenty i noc eksplodowała muzyką. Zapach palonego prochu podkręcał wyobraźnię Shen Sun Soone’a. Jego cele znalazły się w zasięgu ręki. Policjantka patrzyła w przeciwnym kierunku. Jednym szybkim ruchem Shen Sun wyciągnął glocka. Trzymając go za lufę, uniósł wysoko i szybkim ruchem naprowadził stalową kolbę na tył głowy Felicii. Kobieta wyczuła zbliżający się cios i odwróciła się w ostatniej sekundzie, ale było już za późno. Pistolet uderzył ją w twarz z całą siłą, na którą Shen Sun mógł się zdobyć. Głowa policjantki odskoczyła gwałtownie i kobieta upadła na ziemię. Obie dziewczyny krzyknęły. Znienacka w stronę Shen Sun Soone’a wyciągnął ręce jakiś nastolatek w żółtym mundurze, lecz zabójca z łatwością powalił go kolbą pistoletu. Inny stojący obok chłopak zaczął uciekać, przeciskając się przez tłum. – Odejdź od nas! – wrzasnęła do napastnika Courtney. Dziewczyny odwróciły się i stanęły z nim twarzą w twarz. Wycelował w nie pistolet. – Nie wolno uciekać. Jedna zacznie biec, obie zginiecie. Courtney otworzyła usta i wolno pokiwała głową, jakby zrozumiała polecenie albo przynajmniej pojęła powagę sytuacji. Riku Kwan stała z dłonią przyciśniętą do ust. Na jej niezbyt przytomnej buzi widać było rozmazany wyraz niedowierzania. – Felicia! – zawołał jakiś głos. – FELICIA! Shen Sun się odwrócił i ujrzał gwailo. Gliniarz gnał przez tłum; przed nim rozstępowali się ludzie. Malujące się na jego twarzy wściekłość, strach i determinacja były niemal namacalne. Zwykła ucieczka nie wchodziła już w grę. Zamachowiec potrzebował czegoś, co spowolni gliniarza. Jakiejś dywersji. Chaosu. Pandemonium. Czegoś takiego jak… Oszalały tłum. Wycelował. Wypalił dwa razy. Raz w kierunku wschodnim, gdzie tłum kłębił się pod sceną, drugi raz – w południowym, skąd nadciągał ten oszalały gwailo. Wystrzały były głośne, ogłuszające, głośniejsze od fajerwerków. Po raz pierwszy ludzka rzesza przerwała zabawę. Wszyscy odwrócili głowy i spojrzeli. Naprawdę na niego patrzyli! Na jego postać. Na maskę. Na pistolet w jego dłoni. Powietrze wypełnił czyjś krzyk. – Postrzelili ją…! Ktoś ją postrzelił! Ktoś ją POSTRZELIŁ! Odezwało się więcej głosów. – On ma broń! Jest uzbrojony! – Pierdolony czubek! Uciekamy! Tłum eksplodował. Zamienił się w tłuszczę. Instynkt samozachowawczy wziął górę. Imprezowicze ruszyli we wszystkich kierunkach. Porzucali napoje. Za wszelką cenę pragnęli uciec. Tratowali wszystko na swej drodze. Shen Sun odwrócił się i spojrzał na dziewczyny. Stały jak skamieniałe. Sięgnął i złapał Courtney, mierząc z pistoletu do Riku Kwan. – Idziemy – machnął pistoletem, wskazując drogę. Riku się zawahała i natychmiast dostała w twarz. Rozciął jej wargę. Zaskowyczała z bólu. – Proszę, nawet nie wiemy… – Ruszaj się albo zginiesz! Nie był pewien, czy dziewczyna go usłyszała, czy nie, ale ból przywołał ją do przytomności. Zrobiła, jak kazał. Gdy tłum się przerzedził, Shen Sun skierował dziewczyny przez toczące się ludzkie masy w stronę parku Grandview. Do furgonetki. By ucieczka się powiodła, wystarczyło pokonać trawnik.
94 Striker zobaczył, że Shen Sun przemieszcza się na północ, prowadząc przed sobą Courtney i Raine. Widział ich przez moment, ale w następnej chwili cała trójka znikła mu z oczu. Pochłonął ich oszalały tłum. – COURTNEY! Rzucił się naprzód. Walczył z napierającą tłuszczą, ale wciąż był odrzucany przez kolejne fale przerażonych, pijanych imprezowiczów. Ludzie wrzeszczeli, nawoływali się, chwytali go za ramię, błagając o pomoc. Odpychał ich wszystkich. Courtney była w niebezpieczeństwie! Musiał się do niej dostać! Liczyła się tylko jego córeczka. Torował sobie drogę wzdłuż szeregu kawiarenek i sklepików spożywczych przy Commercial Drive. Gdy dotarł do kawiarni U Turka, zobaczył Felicię. Klęczała przy barierce otaczającej kawiarniany ogródek i próbowała się podnieść. Jeśli zostanie w tym miejscu, stratuje ją oszalały tłum. Pochylił się błyskawicznie, złapał Felicię za nadgarstek i pomógł jej stanąć na nogach. Chwiała się przez chwilę, ale w końcu złapała równowagę. – Nic ci nie jest? Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem. Po jej podbródku, po lewej stronie, ciekła krew. – Idź za nim – wybełkotała. Striker, podtrzymując Felicię, by nie upadła, zaciągnął ją w bezpieczne miejsce przy wejściu do kawiarni i zostawił tam, opartą o ścianę. Następnie, trzymając się rynny, wszedł na stalową bramkę oddzielającą ogródek kawiarni od chodnika. Rozejrzał się po ludzkiej ciżbie. Namierzenie całej trójki zajęło mu dziesięć sekund. Shen Sun prowadził dziewczyny przez trawnik, w głąb parku Grandview. Striker zeskoczył. Krzyknął do Felicii, by została na miejscu, po czym, zręcznie lawirując pomiędzy pędzącymi na oślep ludźmi, pomknął na drugą stronę ulicy. Wskoczył na scenę, przebiegł przez nią, zeskoczył i wbiegł do parku. Zauważył, jak Shen Sun zatrzaskuje tylne drzwi białej, dostawczej furgonetki. – SHEN SUN SOONE! – zawołał. Uniósł broń, szybko wycelował i… stracił zamachowca z oczu. Na linii strzału znalazła się znienacka gromada nastolatków. Z pistoletem w dłoni Striker pognał przez park. Był już w połowie drogi, gdy na furgonetce zabłysły czerwone światła stopu. Gdy był w trzech czwartych, pojazd, opuściwszy miejsce parkingowe, skręcił w Cotton Drive i pognał na północ. – Stój! – wrzeszczał Striker. – STÓJ! Cotton Drive była ślepą uliczką. Łączyła się z William Street, potem zakręcała na zachód, oddalając się od liceum Brittania. I od Commercial Drive. Striker skierował się przez park w stronę szkoły. Dotarł do boiska, akurat gdy biała furgonetka pędziła po William Street. Na najbliższym skrzyżowaniu skręciła na północ i jak tonący w odmętach człowiek, zniknęła z pola widzenia. Striker wyszarpnął komórkę i wciąż biegnąc, wybrał 911. Gdy zgłosił się oficer dyżurny, wykrzyczał do telefonu numer swojej odznaki i stopień i oznajmił, że jego córka została właśnie uprowadzona przez Shen Sun Soone’a. Podał położenie, opis furgonetki i ostatni znany kierunek jazdy. Z ogniem w płucach dotarł do Odlum Street. Samochodu nie było. Sprintem przebiegł do Napier Street. Nadal nic. Dalej do Parker Street. Pudło. Kłusem pokonał odległość dzielącą go od Venables Street. W nogach czuł ból i miał wrażenie, że zaraz upadnie. Ani śladu. Striker przystanął i zwiesił ręce wzdłuż ciała. Jedyną rzeczą, jaką czuł, było silne pulsowanie krwi. Dudniła w skroniach. Nie ma jej. Nie ma Courtney. Odeszła. Zabrał ją ten szaleniec. Jak Bóg zabrał Amandę. A on, detektyw Jacob Striker, zawiódł swoją córkę.
95 Courtney poczuła, jak furgonetka przechyla się na ostrym zakręcie. Niespodziewany ruch sprawił, że się zachwiała, omal nie upadając na bok. Desperacko uwiesiła się wewnętrznej krawędzi tylnych drzwi. Usiłowała oczyścić umysł z alkoholowego upojenia i z trwogi. Ruch sprawił, że zawirowało jej w głowie i zwymiotowała w ciemność. Ale dobrze się stało. Poczuła się lepiej. Może dzięki temu choć trochę wytrzeźwieje? Tylna część furgonetki nie była oświetlona; w ciemności słychać było łkanie Raine, która znajdowała się gdzieś w głębi. Courtney obmacała ściany i sufit wokół siebie, szukając włącznika. Znalazła go i wcisnęła. Zapaliła się mała lampka. Najpierw ujrzała Raine. Dziewczyna leżała rozciągnięta na brzuchu, na zimnej podłodze, z głową przekrzywioną na bok, wciśnięta pomiędzy skrzynie z mięsem. Miała rozcięte wargi; krew ściekała strumyczkiem po jej brodzie i kapała na białą podłogę. – Nic ci nie jest? – spytała Courtney. Milczenie. – Raine, nic ci nie jest? Dziewczyna leżała nieruchomo. Wyraz jej twarzy wskazywał, że Raine jest w szoku. – On ma broń – odezwała się w końcu. Courtney wiedziała o tym doskonale. Widziała, jak napastnik, zanim z niego wycelował, uderzył Felicię pistoletem w twarz. Ale poza tym, że to był pistolet, nie wiedziała nic. Ani jaki to typ, ani kaliber. Wiedziała, że był duży. Taki, z którego można zabić. Napastnik odebrał jej komórkę. Courtney popatrzyła na przyjaciółkę. – Masz telefon? – Upuściłam… gdzieś… w tłumie. – Raine zaczęła płakać. Courtney przysunęła się bliżej przyjaciółki. Wszędzie wokół nich stały skrzynie. Courtney otwarła tę stojącą najbliżej. Była pełna mrożonych steków – grubych, zamarzniętych płatów mięsa. Zaczęła wyciągać je ze skrzyni i wpychać pod kostium Raine. Ta jęknęła, zaskoczona, a tymczasem Courtney wpychała pod jej bluzeczkę jedną porcję mięsa za drugą, przesuwając je w dół brzucha i pleców i wciąż dokładając nowe. Nie miała pojęcia, czy zamarznięte mięso jest dość twarde, by zatrzymać kulę, ale taka osłona na pewno nie mogła zaszkodzić. Gdy skończyła z Raine, pomyślała o sobie. Złapała kilka zamarzniętych steków, poupychała z przodu i z tyłu pod swoim kostiumem, obkładając talię, tak dobrze, jak się tylko dało. Mięso przymarzało do skóry. Courtney poczuła nudności – alkohol i strach dawały o sobie znać. Furgonetka znów mocno się przechyliła, tym razem w lewo, i Courtney upadła na Raine. Przyjaciółka wrzasnęła przenikliwie, jakby fizyczny kontakt wreszcie ją ocucił. Spojrzała na Courtney. – To ten sam facet co w szkole – powiedziała. – Wiem. – Ten, który zabił tamtych… – Wiem. – Nas też zabije. Courtney zobaczyła na twarzy Raine lęk i rozpacz. Też czuła to samo. Nic nie powiedziała, ponieważ nie mogła znaleźć słów pociechy. Objęła więc tylko przyjaciółkę ramieniem. Siedziały tak razem, podczas gdy furgonetka, przechylając się na każdym zakręcie, uwoziła je daleko, w nieznanym kierunku.
96 Striker nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim powrócił na Commercial Drive. W głowie czuł zamęt, zmysły miał rozstrojone. Wszędzie widać było radiowozy. Jeden policjant stał na straży przy zwłokach kierowcy furgonetki, porzuconych po zachodniej stronie parku Grandview. Inny strzegł ciała dziewczyny, którą Shen Sun zastrzelił pod sceną. Przed kawiarnią U Turka, gdzie sanitariusz opatrywał ranę Felicii, też zaparkował patrol. Striker szedł wzdłuż Commercial Drive; czerwone i niebieskie błyski policyjnych świateł odbijały się od zalegającego wszędzie dymu. Teren już opustoszał. Gdy dotarł do Felicii, ta odepchnęła sanitariusza i pokuśtykała w kierunku Jacoba. Zatrzymała się na wyciągnięcie ramienia z pytaniem w oczach. – Uciekł – powiedział Striker. – Z dziewczynami. – Widziałeś, co to był za… – Biała półciężarówka firmy Hobbes – Mięsa, Wędliny. Już to nadałem przez radio. – Słowa brzmiały dziwacznie. Rutynowe. Wymuszone. Striker poczuł się jak tama na rzece – pełna dziur, gotowa rozpaść się w każdej sekundzie. Ponownie otworzył usta, ale z trudem panował nad emocjami. – Mogą być wszędzie… – Idziemy do samochodu. Znajdziemy je. Striker spojrzał na jej twarz, zobaczył zaschniętą krew na policzku i szyi, spuchniętą szczękę. Przytaknął i zawrócili ku północnej stronie Commercial Drive. Nie uszli nawet dziesięciu kroków, gdy komórka Strikera zawibrowała na biodrze. Gdy zobaczył, kto dzwoni, poczuł jednoczesne ukłucie strachu i nadziei. Courtney. Szybko przyłożył aparat do ucha. – Halo? Głos był męski. Mówił z wyszukanym akcentem, krótko i rzeczowo. – Most Ironworkers Memorial. W połowie długości. – Shen Sun? – Zablokuj ruch po obu stronach i przyjdź sam, gwailo. W przeciwnym razie one zginą. Połączenie zostało przerwane. Na linii zapanowała cisza. Striker stał przez chwilę oniemiały, potem odwrócił się do Felicii, która słyszała każde słowo. – Chce cię samego na moście? Czy on myśli, że postradałeś zmysły? – Idę tam. – Jacob, nie możesz… – Muszę, Felicio. Jak myślisz, dlaczego zadzwonił? Mógł uciec, ale tego nie zrobił. Tu już nie chodzi o kradzież ani o zabójstwa, ani nawet o pozycję w gangu, którą mu obiecano. Chodzi o niego i o mnie. To mnie chce dorwać. – Zatrzymaj się na sekundę. Zwolnij. Przemyśl to. On tego właśnie oczekuje, Jacob. Jezu, przynajmniej poczekaj na snajpera! – Nie ma na to czasu. Chwyciła go za ramię, spojrzała prosto w twarz. – Jacob, to samobójstwo. Striker się wyrwał. – On ma Courtney, Felicio. Ma moją córeczkę. Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, pomaszerował do ich radiowozu, zastanawiając się nad słowami Shen Sun. Polecenia były jasne. Ma się z nim spotkać w połowie mostu. Zamknąć wjazd z obu stron. Te dwa zdania powiedziały Strikerowi wszystko, co potrzebował wiedzieć. Negocjator na nic się nie przyda. Nikt i nic się nie przyda. Shen Sun nie myślał tej nocy o ocaleniu.
97 Most Ironworkers Memorial jest stalową ohydą o sześciu pasach jezdni i tysiącu dwustu metrach długości, rozpiętą nad zatoką Burrard, łączącą miasto Vancouver z Północnym Brzegiem. Został zawieszony wysoko, na betonowych filarach wyrastających ze spienionych, mętnych wód niczym ciąg szarych, sękatych palców. Przeprawę spowija wieczna mgła, znad betonowych nawierzchni dróg unosi się opar gęsty jak nad kotłem czarownic. Konstrukcję wzniesiono w 1957 roku; kosztowała życie stu trzydziestu sześciu robotników. Striker modlił się, by tej nocy nie pochłonęła kolejnego życia. Dotarcie do drogi wjazdowej na biegnącą przez most autostradę zajęło im mniej niż cztery minuty. Gdy znaleźli się na miejscu, oznakowany radiowóz już blokował południowy wjazd; czerwone i niebieskie światła odbijały się w kropelkach mgły, która snuła się po betonowych płytach nawierzchni jak pełznące zwierzę. Obok radiowozu stał policjant z patrolu, ubrany w pomarańczowo-żółtą odblaskową kamizelkę. Widząc auto Strikera, pomachał ręką, a gdy podjechali bliżej, wskazał dłonią. – Tam zaparkuj, Striker. Detektyw zaparkował. Gdy wysiadł z wozu, rozpoznał policjanta – Chris Mathews z oddziału Dwa-Osiem – i poszedł w jego kierunku. Czuł się tak, jakby głowę wypełniała mu mgła nie mniej gęsta od tej na zewnątrz. Ledwie zrobił dziesięć kroków, gdy od wjazdu na autostradę nadjechał z dużą prędkością biały, nieoznakowany radiowóz. Błyskał kogutami, ale syrenę miał wyłączoną. Wpadł w poślizg na mokrym asfalcie i z trudem wyhamował niecałe półtora metra od Strikera i Felicii. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i z auta wysiadł mężczyzna w białej koszuli. Wystarczył rzut oka, by Striker znieruchomiał. Laroche. Zastępca komendanta obszedł dumnym krokiem radiowóz. Jego twarz wydawała się w ostrym blasku reflektorów blada i nienaturalnie powykrzywiana. Za nim podążał inspektor Beasley. – Striker! – zawołał zastępca komendanta, a jego głos trzeszczał na zimnie. – Gdzie się pan, do cholery, wybiera? Już wezwałem grupę szybkiego reagowania. Negocjator także jest w drodze. Striker odwrócił się, by spojrzeć tamtemu prosto w oczy. – Czy to pan kazał odesłać radiowozy spod mojego domu? – Nie pańska sprawa. Striker zrobił krok w jego kierunku. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. – Zadałem panu pytanie, Laroche. Odesłał pan patrole sprzed mojego domu, czy nie? Laroche uniósł palec i skierował go w twarz Strikera. – Ma pan rację! Tak właśnie zrobiłem! Moi ludzie nie są pańską osobistą… Striker uderzył go w twarz. Zastępca komendanta poleciał bezwładnie do tyłu i upadł na chodnik, twardo lądując na dupie. Usiadł oszołomiony na chodniku, dotknął wargi, przyjrzał się krwi na swym palcu. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie, które szybko zastąpił gniew. – Jak śmiał pan uderzyć zwierzchnika! Proszę oddać odznakę… Striker zrobił krok do przodu i złapał zastępcę komendanta za kołnierz koszuli. – Puść mnie! – wrzasnął Laroche. Striker zignorował polecenie; zaciągnął mężczyznę z powrotem do radiowozu, otworzył tylne drzwi i wepchnął go do środka. Gdy zatrzasnął drzwi, zastępca komendanta zaskowyczał w furii i złapał za klamkę. Próbował się wydostać, naparł z całej siły, ale zadziałała blokada zamka. Zaczął walić pięścią w szybę. – Striker! Striker! Natychmiast otwórz drzwi! To ROZKAZ! W stronę auta ruszył inspektor Beasley, ale Striker stanął mu na drodze, przygważdżając lodowatym spojrzeniem. – Tam jest moje dziecko. Idę tam. Bez negocjatora. Bez grupy szybkiego reagowania. Bez helikoptera. Bez niczego, do cholery! – Dźgnął powietrze palcem w stronę zastępcy komendanta. – Jeśli ten gnojek wysiądzie z auta i w jakikolwiek sposób zagrozi życiu mojej córki, zastrzelę skurwiela. Nie żartuję, zastrzelę go, do cholery. A później możesz mnie aresztować. Usta inspektora Beasleya były szeroko otwarte. – A jeśli Laroche tam przyjdzie i stanie się coś, kurwa, złego, będziesz za to osobiście odpowiedzialny, Beasley. Dotarło? – Nie czekając na odpowiedź, Striker odwrócił się plecami i odszukał Felicię. Stanął przed nią i powiedział cicho: – Nie pozwól nikomu wejść na ten most. – Wziął od niej pistolet i wetknął zapasową broń z tyłu, za pasek spodni. – Bądź ostrożny – powiedziała.
Nie było już nic do dodania, więc Striker tylko pokiwał głową i odwrócił się od Felicii. Czas stawić czoła Shen Sun Soone’owi.
98 Striker przemierzał most szybkim krokiem. Nawierzchnia była wilgotna, zasłana gdzieniegdzie kawałkami metalu i plastiku, pozostałościami po jakimś wcześniejszym wypadku. Buty detektywa ślizgały się na asfalcie. Most wybrzuszał się w połowie długości, więc jezdnia pięła się coraz bardziej stromo ku górze i Jacob z każdym krokiem wchodził coraz wyżej w mgłę. W końcu wydawało mu się, że kroczy w chmurach. Na wprost niego pojawiły się światła reflektorów furgonetki firmy Hobbes – Mięsa, Wędliny. Widok ten był jak cios. Striker przystanął. Popatrzył za siebie, tam, skąd przyszedł, i zobaczył migotliwą, czerwono-niebieską poświatę policyjnych kogutów. Z tej odległości, przykryte grubym kocem mgły, wydawały się małe i słabe jak lampki na bożonarodzeniowej choince. Był sam. I tylko od niego zależało życie dziewcząt. Sig sauer spoczywał bezpiecznie w kaburze. Striker ruszył ponownie naprzód, ale swobodnie opuścił dłoń, by spoczęła na kolbie pistoletu. Gumowa okleina kolby była zimna, twardsza niż zwykle, śliska od zamarzającej wilgoci. Detektyw oplótł rękojeść palcami, mocno ją ścisnął, dopasowując jej wypukłość do zagłębienia we wnętrzu dłoni. Zerwał się wiatr, silny i porywisty. Rozwiewał mu włosy we wszystkich kierunkach, siekł i rozchylał poły marynarki na obie strony, ukazując pistolet. I chociaż Striker wiedział na pewno, że Shen Sun spodziewa się go pod bronią, nie było powodu, by się z tym obnosić. Przycisnął łokciem łopoczący materiał, rozluźnił palce. Dłoń trzymał w pogotowiu. W gęstej mgle latarnie na moście dawały znikomą ilość światła. Striker, zbliżając się, ledwie był w stanie dostrzec rozmazany zarys furgonetki. Właściwie widział tylko jej halogenowe reflektory. Wytężył wzrok, wypatrując Shen Sun Soone’a lub dziewcząt – lub jakichkolwiek oznak ruchu – ale nie zobaczył niczego. Daleko pod nim szumiały rwące wody rzeki Fraser, uderzając o filary mostu. Striker pokonał nad lustrem wody jakieś pięćdziesiąt metrów. Szedł dalej. Po kolejnych dwudziestu krokach światła furgonetki zmieniły się z pojedynczego, świetlistego kręgu w dwa wyraźne punkty. Wkrótce Striker usłyszał ciężki warkot silnika i poczuł w powietrzu spaliny z diesla. Dziesięć kroków dalej zarys pojazdu stał się bardziej wyraźny. Jeszcze dziesięć i można było dostrzec na boku furgonetki rozmazany napis. – Zatrzymaj się! – Głos był szybki, twardy i wściekły. Striker posłuchał. Spojrzał przed siebie, spróbował się domyślić, skąd dobiegają słowa. Ale widział tylko jasny, porażający oczy blask halogenowych reflektorów i uświadomił sobie, że samochód zaparkowano tak, by go oślepić. Uniósł dłoń i osłonił wzrok przed światłem. – Tu jestem, Shen Sun. Masz, czego chciałeś. Teraz pozwól odejść dziewczynkom. – To, czego chciałem? – Głos wypowiadał słowa mechanicznie, bez emocji. Fraza brzmiała bardziej jak twierdzenie niż pytanie. – Nigdy nie dostaję tego, czego chcę. – Gdzie są dziewczęta? – Twoja córka? Jest tutaj. Oto dowód. – Nastąpiła krótka pauza, po czym powietrze przeszył krzyk. – Ty pokręcony skurwielu… – Striker ruszył przed siebie. – Zbliż się, a one umrą. Jacob zatrzymał się w miejscu. Nic nie mówił. Czekał. Nasłuchiwał. Spróbował się skoncentrować i pokonać panikę. Myśleć. Sądząc po kierunku, z którego dobiegał go głos, Shen Sun musiał stać bliżej tyłu furgonetki. Po lewej stronie. Właściwa pozycja z taktycznego punktu widzenia. Taką samą wybrałby Striker na jego miejscu. Detektyw zrobił mały krok w lewo, przesuwając się poza obszar, w którym reflektory świeciły najjaśniej, i dopiero teraz, po raz pierwszy, zobaczył niewyraźny zarys poza obrębem światła. Szeroko rozmazana plama – trzy ściśnięte razem sylwetki – pomiędzy tyłem furgonetki a barierką mostu. Dwie osoby stały, jedna siedziała. – Czego chcesz, Shen Sun? – zapytał Striker. Jeszcze jeden mały kroczek, byle dalej od światła. – Czego chcę? – W głosie Shen Sun Soone’a brzmiała pustka. – Chcę z powrotem moich braci. Chcę moje siostry, moją matkę i mego ojca. Tego właśnie chcę. Striker uważnie słuchał, lecz w jego słowach nie znajdował żadnego sensu. Przesunął się jeszcze kilka centymetrów, próbując dać oczom czas na zaadaptowanie się do ciemności. – Czego chcesz ode mnie?
– Powiem, ci, czego chcę od ciebie, gwailo. Chcę, byś poczuł ból, który ja czułem, gdy przerwałeś moją misję. Gdy zabiłeś Trana. I mego ojca… – Nie zabiłem twojego… – Owszem, zabiłeś! – warknął Shen Sun. – Tamten człowiek zjawił się tu z twojego powodu. Wyłącznie z twojego powodu. Zniszczyłeś moją przyszłość. Moje życie. Wszystko! Ale teraz odczuwasz taki sam ból jak ja. I musisz wybierać. Striker uniósł w górę dłonie. Umyślnie, żeby odwrócić uwagę zamachowca. Jeszcze nieco w lewo. – Mówisz zagadkami. – Więc powiem wprost. Przystawiłem pistolet do kręgosłupa twojej córki. Jeszcze kroczek. – I mam dziecko pani Kwan – mówił dalej Shen Sun. – Dziewczynę, której obaj szukaliśmy. Jeszcze trochę w lewo… – Daję ci wybór, gwailo. Prosty wybór. Wybierz dziecko Kwan i ono przeżyje. Ale przestrzelę wówczas kręgosłup twojej córce, abyś do końca życia pamiętał o błędzie, który popełniłeś. – Shen Sun… – Albo wybierz swoją córkę. Lecz wtedy umrze dziecko Patricii Kwan. – To w ogóle nie wchodzi w grę. To nie jest żaden wybór. – To wszystko, co masz. – Nic nie mam! Shen Sun odchylił głowę do tyłu. – Rodzina czy honor? – Nie mogę… – Rodzina czy honor?!
99 Wyraz beznadziejnej rozpaczy na twarzy gwailo wywoływał u Shen Suna euforię. Zabójca był wyczerpany; jego bark przeszywał palący ból. Nie miał szans, by wyjść cało z opresji. To nie miało znaczenia. Trzymały go przy życiu jedynie strach tych dwóch dziewczyn i nieludzka rozpacz gliniarza. Nie mógł się powstrzymać i zaśmiał się w głos. Przez całe życie walczył, by zostać członkiem Czternaście K, by być blisko Shan Chu, Głowy Smoka. Przed rozpoczęciem misji obiecano mu natychmiastową wycieczkę do Makau. Jeśli, naturalnie, sprawy w liceum Świętego Patryka pójdą jak należy. Ale wydarzenia nie potoczyły się pomyślnie. Misja okazała się porażką. A wszystko przez detektywa Jacoba Strikera. Shen Sun został zmuszony do improwizacji. Nastąpiła zmiana planów. To był jedyny sposób, by zachować szansę na spełnienie marzeń. Jedyny, by dotrzeć do miejsca, które uważał za dom. By odnaleźć Doskonałą Harmonię. Wszystko było takie dziwne! Tutaj, u kresu życia – bo z pewnością ku niemu się zbliżał – odnalazł to, czego szukał. Nieoczekiwanie. Nie w jakimś odległym miejscu czy obiekcie ani nawet nie w jakimś życiowym osiągnięciu. Nie. Odnalazł to w stanie umysłu. To właśnie była Doskonała Harmonia, czyż nie? Odkrycie, czego brakuje we wnętrzu – czymkolwiek miałoby się to okazać – odnalezienie tego jedynego brakującego elementu, dzięki któremu człowiek staje się pełnią. A on właśnie to odnalazł. Na samym końcu drogi. Władza. – Wybór nie jest konieczny – powiedział gliniarz. – Dalej, gwailo! – Możemy znaleźć inne rozwiązanie. – Wybieraj, mówię. Po lewej stronie Shen Sun Soone’a, u dołu, załkała Riku Kwan. Zamachowiec nacisnął mocniej stopą na jej kostkę u nogi, upewniając się, że dziewczyna pozostanie w pozycji siedzącej. Nie żeby obawiał się ucieczki. Postawił sprawę jasno: jakakolwiek jej próba zakończy się śmiercią obu zakładniczek. – Shen Sun – powiedział Striker. – Zrobię wszystko… – Wybieraj! Na prawo od Shen Sun Soone’a wiła się Courtney. Zamachowiec trzymał kurczowo kaptur od jej kostiumu Czerwonego Kapturka, wpijając palce głęboko w tkaninę. Krzyknęła, gdy paznokcie dotarły do skóry na plecach, ale on trzymał mocno. Nie była w stanie się wyrwać. – Nie będę wybierał – powiedział w końcu policjant. Słowa uderzyły Shen Sun Soone’a jak smagnięcie biczem. I po raz pierwszy, od chwili gdy gwailo pojawił się w świetle reflektorów, uczucie euforii zaczęło odpływać. Ból w barku jątrzył coraz mocniej, dudnienie w głowie przybrało na sile. Ciało pociło się i trzęsło, powróciła słabość w nogach, powodując zawroty głowy. – Jeśli nie… – zaczął. I poczuł, że świat zanika. Spojrzał na policjanta stojącego w kręgu świateł przesłoniętych przez mgłę reflektorów i nagle ujrzał go w prawdziwej postaci. Zawsze wiedział, kim jest Jacob Striker. Wiedział to od ich pierwszego spotkania w liceum Świętego Patryka. Złym duchem w ludzkiej postaci. Demonem podziemi. To jednak nie miało teraz najmniejszego znaczenia. – Wybieraj! – Shen Sun Soone rozkazał po raz ostatni. I policjant wybrał. Opuścił dłoń, wyciągnął pistolet i ruszył biegiem przed siebie. I – jak przystało na złego ducha – wyskoczył ze smugi światła w ciemność i zniknął zabójcy z oczu.
100 Sekundy płynęły wolno jak godziny. Striker rzucił się przed siebie, wypadł poza snop światła i szybko wycelował, gdy tylko obie dziewczyny i zamachowiec znaleźli się w polu widzenia. Raine znajdowała się na ziemi, na kolanach. Łkała, ale była poza linią ognia. W przeciwieństwie do Courtney. Szaleniec przytrzymał ją mocno i przyciągnął blisko siebie – jak ludzką tarczę. Pozostawało niewiele miejsca – zdecydowanie za mało – na strzał. A jednak Striker wiedział, że nie ma wyboru. Jeśli nie zadziała natychmiast, Shen Sun zabije jego córkę. Nacisnął spust i usłyszał, jak wystrzał wstrząsa przestrzenią… A potem już tylko przerażający, pełen bólu krzyk Courtney. Runęła twarzą w przód, na mokry betonowy chodnik i stoczyła się z krawężnika na jezdnię. Nawet w tak kiepskim świetle ciemna, błyszcząca plama wykwitająca na jej brzuchu nie pozostawiała złudzeń. Striker zdał sobie sprawę, że to nie on wystrzelił. Shen Sun zrobił krok do przodu. Znalazł się w świetle. Uniósł pistolet. Jacob pochwycił ten ruch kątem oka. Skoczył w lewo i wycelował ponownie. Huknęło trzykrotnie. Poczuł w klatce piersiowej ból łamanych kości, pękających pod ciosem żeber. Zachwiał się od siły uderzenia. Wylądował twardo na plecach pośrodku drogi. Z trudem łapał w płuca powietrze, ale nadal był w stanie naciskać spust i strzelać ciągłym ogniem. Bang-bang-bang-BANG!, zadzwoniły wystrzały. Zbyt wiele, by je zliczyć. I znów podniosły się krzyki. Krzyki dziewcząt! Striker przeturlał się w lewo, wsparł się na jednym ramieniu i omiótł wzrokiem chodnik. Zauważył Shen Sun Soone’a, kuśtykającego na drugą stronę jak stary kaleka. W kierunku Raine. Jego lewe ramię zwisało bezwładnie, a prawa noga nie pracowała prawidłowo. Striker uniósł broń i wycelował. Nie mógł jedak wypalić, by nie trafić Raine. Dziewczyna wrzeszczała, przerażona, gdy Shen Sun chwycił ją od tyłu, poderwał na równe nogi i przyciągnął do siebie. – Błagam! – krzyczała. – BŁAGAM CIĘ! Zabójca nie zważał na jej prośby. Rzucił się w stronę barierki, ramieniem opasał ofiarę i wtedy napotkał wzrok Strikera. – Historia zatacza koło, gwailo. Przeszłość jest także przyszłością. Czas przestał istnieć. Striker odnalazł muszką środek twarzy Shen Sun Soone’a i pociągnął za spust. Lecz usłyszał jedynie przerażające „klik-klik-klik”. Komora była pusta. Shen Sun się uśmiechnął. Uśmiechnął się, jakby opuściły go ból i gniew, i strach, a on sam odnalazł spokój. Przez moment wydawał się opanowany, pogodny… Pełen harmonii. Potem całym ciałem rzucił się do tyłu. W jednej straszliwej chwili Shen Sun Soone i Riku Aiyana Kwan przelecieli nad barierką i zostali pochłonięci przez gęstniejącą poniżej mostu szarość. Nie pozostał po nich ślad. Słychać było jedynie krzyk dziewczyny, który na zawsze miał zapaść w pamięć Jacoba Strikera.
EPILOG
101 Trzy tygodnie później, wczesnym rankiem, Striker zajechał na parking dla gości przy Centrum Rehabilitacji G.F. Stronga. Parkując, poczuł, jak w etui przy pasku wibruje jego komórka. Dzwonił sierżant Ronald Stone z wydziału kontroli. Detektyw nie odebrał; zamiast tego wcisnął klawisz odrzucający połączenie. Miał dzisiaj na głowie wystarczająco wiele spraw i nie musiał koniecznie zajmować się standardami zawodowymi policjanta miasta Vancouver. Zamknął samochód i ruszył w stronę głównego budynku. Słońce wyszło zza chmur. Niebo było błękitne, a powietrze suche i zimne. Poprzedniego ranka padał śnieg, znak, że zima zaczęła się na dobre. Ciągnące się wzdłuż chodnika cedrowe zarośla były czyste i białe. Zdobiły je choinkowe światełka. Czerwone i niebieskie. Śnieg na butach sprawił, że twarde płytki szpitalnej podłogi zrobiły się śliskie i detektyw musiał stąpać ostrożnie, przemierzając korytarz pomiędzy częścią recepcyjną a oddziałem rehabilitacji. Gdy dotarł do właściwego skrzydła, zatrzymał się przy bożonarodzeniowej choince tuż obok pokoju pielęgniarek i wyczuł w powietrzu silny zapach igliwia. Rozejrzał się i zobaczył terapeutkę zajęciową – pochodzącą z Indii kobietę w średnim wieku. Miała zaledwie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, ale budowę lotniskowca. – Dzień dobry, panie Striker – powiedziała na jego widok i uśmiechnęła się szeroko. – Dzień dobry, Janeeto – odpowiedział. Popatrzył uporczywie w głąb korytarza, w stronę pokoju Courtney. Nerwy miał rozpalone do białości. – Jak sobie radzi? – Dobrze sobie radzi, panie Striker. – Ale czy będzie mogła normalnie chodzić? Janeeta popatrzyła na plik wykresów, który trzymała w ręce, przekartkowała go, spojrzała ponownie na Strikera i delikatnie pogładziła go po ramieniu. – Dlaczego nie porozmawia pan ze swoją córką, panie Striker? Pokiwał głową i po chwili wszedł do pokoju numer 14. – Cześć, króliczku – powiedział, przestępując próg pomieszczenia. Courtney siedziała na łóżku i wyglądała przez okno. Miała na sobie bordowe spodnie od dresu firmy Roots i dopasowaną do nich sportową bluzę. Na dźwięk jego głosu spojrzała przez ramię. Jacob niewiele mógł wyczytać z jej twarzy. – Pada śnieg – powiedziała jedynie. – Tak, po raz pierwszy od dwóch lat. Idą święta. – Wskazał na jej dres. – Widzę, że jest w twoim ulubionym kolorze. Bardzo odświętny. Courtney pozostała poważna. – Nie padał od śmierci mamy. Słowa te przeszyły Strikera na wskroś, odebrały mu oddech. Wszystko dlatego że jego córka miała rację. Ostatni raz padało w nocy, gdy Amanda udała się do domu przyjaciółki na Północnym Brzegu, by już nigdy nie powrócić. Wspomnienie było tak świeże, jakby rzecz zdarzyła się wczoraj. A Striker chciał zapomnieć. Zbliżył się do łóżka, stanął u wezgłowia i pogłaskał Courtney po plecach – z dala od gojącej się rany – okazując, jak potrafił, swoje wsparcie. Popatrzył na zewnątrz, na zaśnieżoną drogę, pomyślał o tym, czego jego córka wciąż nie wie, a następnie usiadł na stojącym obok łóżka krześle. Spojrzał Courtney w oczy. – Wiesz… Nigdy tak naprawdę nie rozmawialiśmy o tamtej nocy – powiedział cicho. – Nigdy nie chciałeś. Skinął głową. – Są po temu powody. Niezbyt miłe. Z ociąganiem wymawiał słowa. Gdy podniósł wzrok i ujrzał poważne spojrzenie córki, przyszło mu do głowy, żeby urwać, nie ciągnąć tematu, jeszcze raz pogrzebać go wraz z resztą przeszłości. Ale tym razem nie potrafił. Teraz wszystko było inne. Nastał czas na nowy początek. Czas na szczerość. Zamknął oczy, próbując zastanowić się, jak najlepiej ubrać w słowa to, co zamierzał powiedzieć. – Sprawy nie układały się między mną a twoją mamą tak dobrze, jak to pamiętasz, Courtney. Nasze małżeństwo nie było doskonałe. Szczerze mówiąc, w ogóle nam się nie układało. – Wiem, tato. Zmrużył oczy. – Wiesz? – Tak. Wiem o twoim romansie.
Niespokojnie poruszył się na krześle. – Romansie? Jakim romansie? – Twoim. Z Felicią. Striker aż fuknął. – Myślisz, że to o nią chodziło? – A co mam myśleć? – Jezu Chryste… – powiedział. – Nic dziwnego, że się zachowywałaś w taki sposób. – Potarł twarz dłońmi i westchnął głęboko. – To moja wina. Moja wina, że ci nie powiedziałem. – Nachylił się bliżej i wziął córkę za rękę. – Courtney, nigdy nie zdradziłem twojej mamy. Z Felicią zacząłem się spotykać dopiero jakieś siedem czy osiem miesięcy temu. Dziewczyna patrzyła zdezorientowana. – Więc co… – Twoja matka nie była zdrowa, Courtney. Prawdę mówiąc, była poważnie chora. Cierpiała na kliniczną depresję. Przez większość czasu nawet nie wychodziła z domu. To był prawdziwy problem… Choroba afektywna dwubiegunowa. Próbowaliśmy ją przed tobą ukryć, ale myślę… myślę, że to nie było w porządku. – Dwubiegunowa? – Mama brała lekarstwa i leczyła się u specjalisty w Kerrisdale. – Striker wziął głęboki oddech. Spojrzał jeszcze raz na zaskoczoną twarz córki. – Tej nocy, gdy opuściła dom, nie pozwoliłem jej prowadzić po alkoholu, Courtney. W rzeczywistości nie wypiła ani kropelki. – W takim razie jak… – Most Dinsmore… jest prosty i płaski. A tamtej nocy nie było ruchu. Twoja matka zjechała z niego, Courtney, lecz to nie był wypadek. Zrobiła to naumyślnie. Courtney wzdrygnęła się i cofnęła rękę, niemal wyswobadzając ją z uścisku ojca. Striker przyglądał się jej bacznie, oczekując, że córka zacznie płakać i wpadnie w histerię albo przynajmniej się zezłości i zaatakuje go słowami. Lecz nic takiego nie nastąpiło. Courtney gapiła się na ośnieżone wzgórza za oknem. Na jej twarzy malował się smutek. – Wszystko dobrze, króliczku? – Sadzę, że zawsze o tym wiedziałam – przyznała cichym głosem. – Po prostu nie chciałam w to uwierzyć. – Przykro mi z powodu mamy, króliczku. I z powodu Raine. Courtney spojrzała na niego z nieszczęśliwą miną. – To dziwne. Kiedy Raine i ja siedziałyśmy zamknięte z tyłu furgonetki, myślałam, że obie umrzemy, naprawdę. Raine już wtedy była jakby poza tym wszystkim. W szoku albo w jakimś podobnym stanie. Więc wetknęłam jej za koszulę pełno zamarzniętych steków, z przodu i z tyłu. Myślałam, że to ją uchroni, jeśli on zacznie do nas strzelać, ale teraz… teraz zastanawiam się, czy to nie ten ciężar wciągnął ją pod wodę. Może dlatego nie była w stanie dopłynąć do brzegu? Zabiłam ją. Striker spojrzał córce prosto w oczy. – Zabił ją upadek. Poza tym prąd był silny. I tak nie byłaby w stanie wypłynąć. – Po prostu czuję… – Zrobiłaś wszystko, co mogłaś. I dzięki Bogu za te zamarznięte steki! Być może to one nieznacznie zmieniły tor kuli. Lekarz mówi, że będziesz chodziła. – Na ile sprawnie? Striker przytrzymał ją za rękę. – Nie wiem. Po policzku Courtney popłynęły łzy. Striker wstał i objąwszy ją ramionami, przytulił mocno i długo. Poczuł na klatce piersiowej ciepło jej oddechu, wdychał cytrynowy zapach środków piorących z jej ubrania. Ona też go objęła i przytuliła, równie mocno. Kiedy w końcu uścisk nieco osłabł, Striker odsunął się i spojrzał Courtney w oczy. – Co chcesz na Gwiazdkę? – Na początek wystarczyłoby wyjęcie kuli… Roześmiał się, szczerze i głośno, i dotknął jej twarzy. – Kocham cię, króliczku. – Ja ciebie też kocham, tato. Wyciągnął spod łóżka walizkę, upewnił się, że jest dobrze zamknięta, a następnie pomógł córce zejść z łóżka i usiąść na wózku.
– Spadamy stąd – powiedział cicho. – Jedziemy do domu.
102 Jacob właśnie posadził Courtney na siedzeniu swojej hondy CR-V i pomógł jej zapiąć pasy, gdy w podziemiu odbił się echem pisk opon. Detektyw odwrócił się i zauważył niewielki samochód, pędem biorący zakręt w głębi mrocznego parkingu. Instynktownie wsunął dłoń pod połę marynarki i dotknął kolby pistoletu. Gdy auto podjechało bliżej, Striker zobaczył dobrze mu znane srebrne volvo. Laroche. Jacob zdjął palce z kolby pistoletu, a tymczasem samochód zatrzymał się trzy metry od hondy. Nawet w panującym półmroku Striker dostrzegł na twarzy Laroche’a wściekłość. Zastępca komendanta wysiadł i zatrzasnął drzwiczki. – Striker! – ryknął. – To jest normalny szpital, szefie. Dom wariatów jest kawałek dalej, choć przy tej samej ulicy. Ubrany po cywilnemu Laroche wydawał się jeszcze mniejszy niż w policyjnych spodniach i koszuli. Po twarzy ściekały mu krople potu, przez co jego biała skóra wyglądała jeszcze bardziej niezdrowo. Natarł na Strikera z dłońmi zaciśniętymi w pięści. – To twoja sprawka, prawda? – zapytał. – Moja? – Wiem, że to ty, Striker! – Nie wiem, o czym pan mówi. – Skarga do wydziału kontroli. I ocena mojego postępowania podczas śledztwa w sprawie masakry w liceum Świętego Patryka. – Ponieważ Striker milczał, Laroche mówił dalej: – Degradują mnie, Striker. De-gra-du-ją! Odebrałeś mi szanse na awans! Zrujnowałeś moją karierę! – To straszny pech, szefie. Oczy Laroche’a pociemniały. Twarz poczerwieniała mu tak bardzo, że przepadła gdzieś niezdrowa biel policzków. – Myślisz, że nie wiem, że to twoja sprawka, Striker? Myślisz, że jestem jakimś głupcem? – Czy tak myślę? Laroche zaklął głośno i uniósł palec. – Zapłacisz mi za to! Dopilnuję tego, nawet jeśli miałoby to do reszty pogrążyć moją karierę. Striker zaczekał, aż Laroche zakończy tyradę. Następnie zrobił krok do przodu i powiedział spokojnie: – Niech wolno mi będzie udzielić panu rady, panie komisarzu. Kiedy jesteś na łące pełnej koni, nie szukaj zebry. Bo znajdziesz tylko jeszcze więcej koni. Odwrócił się plecami, oddalił się od Laroche’a i wsiadł do hondy. Chwilę później wyjechał z podziemnego garażu i wraz z Courtney znaleźli się pod chłodnym, błękitnym niebem. Pogodny zimowy dzień! Courtney wraca do domu. Na obiad ma przyjść Felicia. Laroche został udupiony. Striker odetchnął z zadowoleniem. Czy człowiek może chcieć więcej od życia?
103 Trzy godziny później Striker siedział na miejscu dla pasażera w nieoznakowanym radiowozie. Prowadziła Felicia. Słońce wciąż świeciło, a niebo – lodowaty bezkres czystego błękitu – było w ten mroźny zimowy dzień doskonałe. Courtney została w domu. Właśnie przyszedł do niej fizjoterapeuta, więc on i Felicia mieli trochę czasu. Zmierzali w stronę mostu Ironworkers Memorial. Jechali Pierwszą Aleją na wschód, aż dotarli do autostrady transkanadyjskiej. Prowadząc, Felicia trajkotała o różnych nieistotnych sprawach, głównie o nadchodzących zmianach w wydziale zabójstw, powtarzając przy tym najświeższe plotki, na temat tego, kto się z kim pieprzy – temat, który nigdy nie wychodził z mody w całym Departamencie. Do Strikera niewiele docierało. Zamyślił się głęboko; był bardzo zmęczony. Od czasu strzelaniny na moście kiepsko sypiał. W jego głowie kłębiło się zbyt wiele myśli. Niektóre rzeczy były całkiem jasne, inne wręcz przeciwnie. Nie ulegało wątpliwości, że Tran i Shen Sun Soone’owie byli dwoma z trójki zamachowców, która dokonała masakry w liceum Świętego Patryka. I że zwerbowali społecznego wyrzutka, Shermana Chana, na trzeciego napastnika. Z tego, co Striker zdołał ustalić, Tran był od planowania; w zamachu miał nie brać udziału. Ale kiedy nie zjawił się Que Wong, wszystko się zmieniło. Rozkaz zabicia pierworodnych dotarł za pośrednictwem Kim Phama – kierownika restauracji Łut Szczęścia, a de facto przywódcy Smoków Cienia. Jego zwłoki znaleziono tydzień temu w skradzionej toyocie camry zatopionej w rzece Fraser – niezbyt daleko od doków, w których wyłowiono ciało Que Wonga. Kim Pham został dwukrotnie trafiony w klatkę piersiową i raz w głowę. A Strikerowi spodobało się to odkrycie. Była w tym nutka ironii. Prawdziwym mózgiem przedsięwzięcia był Sheung Fa, który ostrożnie podsunął pomysł podległym mu Smokom Cienia. Pełnił funkcję osławionego oficera łącznikowego triady Czternaście K w Vancouver – Białego Papierowego Wachlarza – mimo że starał się uchodzić za prostego chińskiego kupca. Striker wielokrotnie próbował go przesłuchać, ale Sheung Fa zdawał się znać swoje prawa jak nikt inny. Zasłaniał się prawnikami, odmawiał składania zeznań i Jacob wiedział, że nigdy nie uda się go do nich nakłonić. Cała ta sprawa złościła Strikera tak bardzo, że przechodziła mu ochota na sen. Sherman Chan, Que Wong i Raymond Leung – obecnie rozpoznany jako daleki kuzyn Que Wonga z Hongkongu – zgodnie z planem, od samego początku mieli być podstawionymi sprawcami. Wszyscy trzej byli złymi ludźmi. Mordercami bez sumienia. Striker ich nie żałował. Ale z miłą chęcią zaproponowałby im układ w zamian za zeznania. Niestety, martwi nie składają wyjaśnień. A Striker, gdzie tylko spojrzał, widział dziwne powiązania, zbiegi okoliczności, domysły i skojarzenia. Wszystko wyraźnie wskazywało na Sheung Fa. Nie było jednak twardego dowodu dla sądu. Im dłużej Jacob się nad tym zastanawiał, tym precyzyjniej, choć w szalenie pokrętny sposób, wszystko układało się w sensowną całość. Westchnął głęboko. Był zmęczony. Cholernie zmęczony. A Felicia mówiła i mówiła. O pracy, o ludziach… – …i wtedy Mięsogłowy mówi nagle wszystkim, że Jay Hall spotyka się z Ashley Gray. Wiesz, tą nową dziewczyną, którą przenieśli z Portu Moody. Znasz ją? Tę superlaskę, która wygląda jak Megan Fox? – Felicia przerwała i poklepała Jacoba po ramieniu. – Hej, czy ty w ogóle mnie słuchasz? Striker zdobył się na słaby uśmiech. – Aha. Jay Hall spotyka się z Megan Fox. To chyba zadowoli Felicię? Wjechali na autostradę, mknąc na północ w stronę Północnego Brzegu. Felicii nie zamykała się buzia aż do samego mostu Ironworkers Memorial. Na jego widok zadrżała i Striker zdał sobie sprawę, że ta cała jej gadanina była tylko próbą oderwania się od tego, czym naprawdę mieli się zająć. Felicia spuściła wzrok i zamilkła na chwilę. – Jak myślisz, co się stanie z rodzicami tych dzieciaków? Striker przyszpilił ją wzrokiem. – Nic gorszego ich nie może spotkać. Patricia wciąż jest w stanie krytycznym i nikt nie wie, jak to z nią będzie. Pozostali wynajęli Robicheaux. Z tego, co słyszałem, jest cholernie dobrym adwokatem. – Sądzisz, że trochę posiedzą?
– Muszą. Z powodu ich machinacji straciło życie dwadzieścioro dwoje dzieci. – Z pewnością nie spodziewali się… – Nie kradnie się milionów dolarów, nie zakładając, że nie sprowokuje to eskalacji przemocy. W takiej czy innej postaci. – Zgadzam się, ale… – Dwadzieścioro dwoje dzieci, Felicio – uciął dyskusję Striker. Przy południowym wjeździe na most Felicia utkwiła w Strikerze nerwowe spojrzenie. – Nie rozumiem, dlaczego to sobie robisz. – Z mojego powodu zginęła młoda dziewczyna. – Nie zginęła z twojego powodu, Jacob. Dzięki tobie miała szansę przeżyć. – A ja ją zawiodłem. – To była sytuacja bez wyjścia. Chryste, to cud, że nie zginęły obie! Striker wskazał na punkt w połowie mostu. – Zatrzymaj się tutaj. Felicia zwolniła, podjeżdżając do wskazanego miejsca, i włączyła światła awaryjne, aby inne samochody nie uderzyły w nich z tyłu. Kwiaty, które Striker przywiózł ze sobą – białe róże – leżały na tylnym siedzeniu. Detektyw sięgnął po bukiet i wysiadł z auta. Następnie uczynił to, co robił już wiele razy od tamtej straszliwej nocy podczas Halloween. Stojąc na moście, odtworzył w myślach wszystko, co się wówczas wydarzyło. Sekunda po sekundzie. Popatrzył na miejsce, w którym stała zaparkowana furgonetka i gdzie znajdował się Shen Sun Soone z dziewczętami, przypomniał sobie gęstą mgłę tamtej nocy, rozświetloną jedynie przez oślepiające reflektory. Teraz to wszystko wydawało się jak film, który nigdy się nie kończy. Kolejne kadry nie opuszczały Strikera całymi dniami, a nocą nawiedzały go w snach, sprawiając, że witał poranne słońce wyczerpany. – Jacob. Zamrugał i popatrzył na Felicię, która wciąż siedziała w zaparkowanym na pasie wolnego ruchu radiowozie. – Co? – Stałeś tam jak nieprzytomny. – Rozmyślałem… – Ruszył wzdłuż mostu, następnie wrócił po swoich śladach, zastanawiając się nad słusznością obranej wówczas taktyki. Nad tym, w jaki sposób zbliżył się do furgonetki, nad swoją postawą wobec zamachowca, nad tym, jak improwizował, gdy Courtney upadła, a Shen Sun pobiegł po Raine. Wałkował to w myślach raz za razem, znowu i znowu, aż rozbolała go głowa i poczuł w skroniach dudnienie krwi. Wykończony zbliżył się do barierki, do miejsca, gdzie Shen Sun pociągnął Raine na spotkanie śmierci. Przez wszystkie poprzednie dni, kiedy tu przychodził, Jacob schylał się i kładł kwiaty na ziemi, oparte o stalową barierkę. Dzisiaj podszedł do balustrady, wychylił się i spojrzał na skłębione, zielone wody. Bukiet wysunął mu się z dłoni i Striker patrzył, jak spada, licząc straszliwe sekundy, jakie upłynęły, nim uderzył w lustro wody. Cztery i pół. Zmarszczył brwi. Jakież przerażenie musiała odczuwać Raine, zanim zderzyła się z lodowatą, twardą powierzchnią rzeki i została wciągnięta przez nieubłagane prądy? Striker wciąż od nowa liczył w głowie sekundy. A zbliżał się jeszcze jeden okropny obowiązek. Stan Patricii Kwan stabilizował się i doktor Adler twierdził, że niebawem wybudzi pacjentkę ze sztucznie wywołanej śpiączki. A wówczas Striker będzie musiał poinformować ją o śmierci Raine. Mógłby poprosić o to kogoś z prewencji, ale wiedział, że tego nie zrobi. Śmierć Riku Kwan była wyłącznie jego porażką. I tak powie Patricii. Tuż obok stanęła Felicia; pogładziła go dłonią po plecach. Striker strącił jej dłoń. Nie dlatego, że dotyk był mu niemiły, ale dlatego, że wciąż bolały go poranione żebra. Połamane od uderzenia pocisku zatrzymanego przez kamizelkę kuloodporną, którą Striker miał na sobie tamtej nocy. – To już koniec – powiedziała. – Ani Raine, ani Shen Sun tu nie wrócą. Musisz to zaakceptować, Jacob. Striker milczał. Patrzył na drugi brzeg, w kierunku małej, piaszczystej zatoczki, nieco na południowy wschód od rezerwatu przyrody. Tam, gdzie nurkowie znaleźli ciało Raine sześć godzin po upadku. Ciała Shen Sun Soone’a nie odnaleziono. Striker wątpił, by kiedykolwiek to nastąpiło. Czerwona Maska zjawił się w jego życiu jak duch z innego świata i w podobny sposób odszedł. W jednej chwili był, w następnej już go nie było. Odszedł bezgłośnie, jak rozpływająca się w powietrzu zjawa. Striker zadrżał, gdy przypomniał sobie ostatnie słowa zamachowca:
„Historia zatacza koło. Przeszłość jest przyszłością”. Doskonale rozumiał ukryte przesłanie. Ich ścieżki jeszcze się skrzyżują, jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym. Miał tylko nadzieję, że to stare porzekadło, ten chiński przesąd nigdy się nie sprawdzi. Bóg wie, że Jacob wyczerpał już limit bólu. I na to życie, i na przyszłe. Gdyby jednak przepowiednia miała się spełnić, będzie gotowy. Felicia szturchnęła go łokciem. – Nic ci nie jest? Pokręcił głową. – Mało tego, że nic mi nie jest. Ja żyję. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował długo i namiętnie. Kiedy się odsunął, policzki miała zaróżowione, a usta rozciągnięte w ironicznym uśmieszku. – Czy to ma znaczyć, że znowu jesteśmy ze sobą? – zapytała. Striker uniósł brwi i uśmiechnął się do niej. – Powiedzmy, że przez bardzo, bardzo długi czas nie będziesz potrzebowała czekolady.